You are on page 1of 595

JOHN JAKES

MIŁOŚĆ
WOJNA TOM I
PROLOG
Kwietniowe popioły

PoŜar wybuchł godzinę przed północą ostatniego dnia kwietnia. Gwałtowne, odległe dźwięki
dzwonów na trwogę zbudziły George^ Hazarda. Potykając się przeszedł przez ciemny
korytarz, wspiął się po schodach na wieŜyczkę rezydencji i juŜ po chwili znalazł się na
wąskim balkonie. Ciepły, porywisty wiatr rozwiewał płomienie, potęgując ich blask. Z tego
miejsca, górującego nad całym Lehigh Station, George był w stanie rozpoznać płonący dom
—jedyny porządny, który uchował się do tej pory w obskurnej dzielnicy nad kanałem.
Zbiegł na dół, do tonącej w półmroku sypialni, i niemal na oślep pochwycił ubranie.
Starał się je włoŜyć bezszelestnie, ale i tak obudził Constance, swoją Ŝonę. Zasnęła
niedawno, czytając Pismo Święte — nie swoją własną wersję Douaya, lecz jedną z Biblii
Hazardów, do której tuŜ przed zamknięciem księgi i pocałunkiem danym męŜowi na
dobranoc włoŜyła róŜaniec. Od upadku Fortu Sumter i wybuchu wojny Constance spędzała
nad Biblią więcej czasu, niŜ to było dotychczas w jej zwyczaju.
• George, dokąd się wybierasz?
• W mieście jest poŜar. Nie słyszałaś dzwonów? Zaspana przecierała oczy.
• Ale nie zawsze chwytasz za pompy straŜackie, kiedy się pali.
• Tamten dom naleŜy do Fentona, jednego z moich najlepszych nadzorców. Niedawno
miał jakieś kłopoty. MoŜe ten poŜar

—5—
nie wybuchł przypadkowo. — Nachylił się i pocałował ją w ciepły policzek. — Śpij teraz.
Wrócę za godzinę.
Wyłączył oświetlenie gazowe, zbiegł spiesznie po schodach i podąŜył do stajni. Sam
osiodłał konia — gdyby chciał budzić parobka, straciłby mnóstwo czasu, a troska nie
pozwalała mu marnować nawet jednej chwili. Ta spontaniczna reakcja zdumiała go. Od
tamtej nocy, kiedy przed dwoma tygodniami odwiedził go Orry Main, George znajdował się
w stanie dziwnego otępienia. Czuł się odizolowany od większości przejawów otaczającego
go Ŝycia, a zwłaszcza od Ŝycia narodu, którego jedna połowa dokonała secesji i zaatakowała
drugą. Unia została rozbita, przeprowadzano inspekcję oddziałów wojskowych. A George,
jakby to wszystko nie miało Ŝadnego wpływu na jego Ŝycie czy uczucia, wycofał się w
domowe zacisze.
Dosiadł konia i z tylnego dziedzińca swej rezydencji, którą nazwał niegdyś Belwederem,
wąską dróŜką, wijącą się po zboczu wzgórza, pognał galopem w stronę poŜaru. Silne porywy
wiatru przypominały strumienie powietrza z pieców jego stalowni; w domu Fentona musiało
rozpętać się piekło. Czy na miejscu zdarzenia był juŜ ochotniczy oddział straŜy poŜarnej?
Modlił się o to.
Kręta i wyboista droga zmuszała go do ostroŜnej jazdy. Minął kilka zabudowań stalowni,
mimo późnej pory pełnych dymu, światła i hałasu. Praca trwała tu nieprzerwanie —
produkowano szyny i blachę na potrzeby zbrojącej się Unii. Firma miała wkrótce podpisać
rządowy kontrakt na dostawę armat. Ale męŜczyzna, który pędził na koniu wzdłuŜ rzędu
dostatnich domostw, kierując się w stronę dzielnicy handlowej, tam gdzie szalały Ŝar i blask
poŜaru, nie myślał o interesach.
O kłopotach Fentona George dowiedział się jakiś czas temu. Zazwyczaj znał wszystkie
problemy swoich robotników. Starał się o to. Dyscyplina była niekiedy potrzebna, on jednak
przedkładał nad nią dyskusję, zrozumienie i poradę — chcianą lub narzuconą.
W ubiegłym roku Fenton przyjął pod swój dach kuzyna — bezdomnego, muskularnego,
energicznego typka, młodszego od niego o dwadzieścia lat. Chwilowo bez środków do Ŝycia
kuzyn rozglądał się za pracą. Nadzorca załatwił mu zajęcie w stalowni Hazarda, gdzie
nowicjusz spisywał się całkiem nieźle przez miesiąc lub dwa.
Fenton był Ŝonaty, nie miał jednak dzieci. Jego atrakcyjna, ale niezbyt inteligentna Ŝona
pasowała wiekiem bardziej do mieszkającego u nich młodzieńca, niŜ do niego. Niebawem
George zauwaŜył, Ŝe jego nadzorca chudnie, zaczęły teŜ dochodzić doń wieści o nietypowym
dla Fentona lekcewaŜeniu pracy w stalowni. W końcu dowiedział się o kosztownym błędzie,

—6
popełnionym przez Fentona, a w następnym tygodniu — o jeszcze jednym.
Przed kilkoma dniami George — aby zapobiec kolejnym błędom swego nadzorcy, ale
równieŜ aby pomóc mu w miarę moŜliwości — przeprowadził z nim rozmowę. Zazwyczaj
swobodny wobec swojego chlebodawcy Fenton był tym razem spięty, w jego oczach czaiło
się coś zimnego i bolesnego zarazem. Zdobył się tylko na jedno wyznanie — ma w tej chwili
kłopoty rodzinne. Ostatnie dwa słowa powtórzył z naciskiem kilkakrotnie: kłopoty rodzinne.
George wyraził mu swoje współczucie, stwierdził jednak, Ŝe błędy w stalowni nie mogą się
powtórzyć. Fenton obiecał, Ŝe zadba o to i rozwiąŜe swoje problemy osobiste. Kiedy George
zapytał, w jaki sposób zamierza to zrobić, nadzorca wyjaśnił, Ŝe przede wszystkim wyrzuci
swego kuzyna z domu. Zakłopotany George zadowolił się obietnicą, domyślając się istoty
owych „kłopotów rodzinnych".
Dojrzał sylwetki gapiów i ludzi uwijających się wokół płomieni oraz strumienie wody
wylewanej daremnie na nie istniejący juŜ właściwie dom. Czerwone błyski odbijały się na
metalowych częściach przestarzałej pompy gaśniczej i czarnych okryciach czwórki koni,
które przyciągnęły wozy z pompami i gumowymi węŜami. Grzebały nogami i parskały
niczym jakieś niesamowite bestie z piekła rodem. Cała sceneria przy wodziła na myśl piekło.
George zeskoczył z konia. Usłyszał krzyk męŜczyzny dobiegający z ciemnej uliczki po
lewej stronie płonącego domu i szybko przecisnął się przez tłum.
— Nie podchodzić tu, do diabła! — krzyknął przez tubę
dowódca ochotników. Kiedy jednak George podszedł bliŜej,
opuścił dłoń i usprawiedliwił się: — Och, to pan Hazard. Nie
poznałem pana.
Jego słowa naprawdę oznaczały, Ŝe nie rozpoznał najbogatszego człowieka w mieście, a
moŜe nawet w całej dolinie, dopóki nie ujrzał go wyraźniej — któŜ nie znał przysadzistej
sylwetki George'a Hazarda, kończącego w tym roku trzydzieści sześć lat? Rozwiane włosy
George'a były miejscami wyblakłe od słońca, jaśniały zwłaszcza wiosną i latem. Tu i ówdzie
pojawiły się siwe kosmyki. Oczy o barwie lodu, charakterystyczne dla Hazardów, odbijały
blask szalejących dokoła płomieni. MoŜna było w nich dostrzec zatroskanie przepełniające
duszę George'a.
— Co tu się właściwie stało?
W odpowiedzi dowódca wyjąkał pobieŜne sprawozdanie. Tymczasem straŜacy, którzy
przed laty nazwali swój oddział ochotników „Zastępem nieugiętych" i wyryli na całym
sprzęcie motto „Officium pro periculo" kontynuowali pracę przy pompach. Dla
zniszczonego domu ich wysiłki były juŜ bez znaczenia, teraz chodziło juŜ wyłącznie o to,
aby uchronić przed przenoszo-
nymi przez wiatr iskrami pobliskie szopy i chałupy. Tak więc dowódca straŜaków mógł
sobie pozwolić na chwilę rozmowy z najwaŜniejszym człowiekiem w mieście.
Wedle jego słów wszystko wskazywało na to, Ŝe Fenton przyszedł wieczorem do domu i
zastał Ŝonę w łóŜku ze swym kuzynem. Pochwycił olbrzymi, kuchenny nóŜ i ugodził nim
kochanków, po czym podpalił dom. Śmiertelnie ranny kuzyn zdołał dosięgnąć swego
napastnika tasakiem, dźgnął go czterokrotnie. George przetarł pięściami nabiegłe łzami oczy.
Fenton był jednym z jego najlepszych pracowników — oczytanym, pilnym, inteligentnym,
odnoszącym się przyjaźnie do podwładnych.
— To właśnie on tak krzyczy — wyjaśnił dowódca. — Ale nie poŜyje juŜ chyba długo.
Tamtych dwoje zastaliśmy martwych. Wytaszczyliśmy ich z domu i przykryli. LeŜą tam,
jeśli chce pan rzucić okiem.
Machinalnie George podszedł do dwóch ciał spoczywających na samym środku ulicy pod
kawałkiem płachty. Nieprzyjemny zapach owionął go, zanim jeszcze stanął nad nimi. Krzyk
męŜczyzny rozbrzmiewał w dalszym ciągu. Wiatr podsycał ogień, zamieniał krzyk w
zawodzący lament, rozsypywał dokoła iskry i płonące szczątki. Ustawieni w dwuszeregu
ochotnicy pompowali z furią: jedni stali na ziemi, pozostali na szerokiej platformie.
Nitowane węŜe, podłączone do dwóch podobnych do trumien pojemników, biegły wzdłuŜ
starego, nieczynnego juŜ kanału do rzeki, skąd czerpano wodę. Czarno przystrojone konie,
mimo iŜ zostały wytresowane, nadal zdradzały niepokój — grzebały kopytami, podrzucały
łby i robiły połyskującymi od czerwonych płomieni bokami.
George zatrzymał się i uniósł nieco brezent. Niedawno zbierał informacje na temat
kosztów nowoczesnej pompy parowej Latty dla miasta, wiedział więc to i owo o poŜarach i
ich skutkach. Mimo to widok zabitych kochanków stanowił dlań nie lada wstrząs.
Kobieta była bardziej spalona, jej sczerniała skóra popękała i zwinęła się w kilku
miejscach. Zwęglone ubranie męŜczyzny odsłaniało setki bąbli, z których sączyła się
Ŝółtawa, połyskliwa ciecz. Twarze, szyje i wysunięte na zewnątrz języki ofiar nabrzmiały w
ostatnich chwilach agonii, kiedy zamiast tak bardzo poŜądanego świeŜego powietrza płuca
nabrały jedynie gryzącego dymu. Patrząc na kobietę trudno było orzec, czy zabiły ją
płomienie, czy teŜ udusiła się czadem. W przypadku męŜczyzny sprawa nie budziła
większych wątpliwości — leŜał z wybałuszonymi oczyma, wielkimi jak dojrzałe jabłka.
George czym prędzej zakrył zwłoki, z trudem opanował mdłości. Ten widok wywołał w
nim nieoczekiwane skojarzenia.

—8—
Nie tylko ogień. RównieŜ śmierć. Cierpienie. Straty. I — przytłaczająca wszystko inne —
wojna.
Wzdrygnął się i podszedł do dowódcy straŜaków. Poczuł, Ŝe gdzieś w głębi duszy rodzą
się zaskakujące dla niego uczucia.
• Czy mógłym w czymś pomóc, Tomie?
• Doceniam pańską ofertę, sir, ale jest juŜ za późno, aby cokolwiek zrobić. Musimy
tylko polać wszystko dokoła wodą. — Jakiś straŜak podbiegł, aby poinformować, Ŝe Fenton
umarł. George wzdrygnął się ponownie. WciąŜ słyszał ten straszliwy krzyk. Potrząsnął
głową, a dowódca straŜaków dodał: — JuŜ kiedy tu przybyliśmy, było za późno.
George skinął ze smutkiem głową i ruszył w stronę swego konia.

To, co działo się z George'em, kiedy odjeŜdŜał truchtem, było rezultatem tragedii, z którą
się zetknął, okropności, której był świadkiem. Stan odrętwienia obezwładniający go od
pewnego czasu zniknął.
Wiedział, Ŝe od wielu tygodni, a moŜe nawet miesięcy trwa wojna domowa. Ale wiedzieć
nie oznaczało zrozumieć. Wiedział, ale nie pojmował tego, mimo iŜ kiedyś sam walczył w
Meksyku. Tyle Ŝe kampania w Meksyku naleŜała juŜ do odległej przeszłości. WjeŜdŜając
powoli na wzgórze, owiewany tumanami popiołu, zwarł się z rzeczywistością. Jego naród
znajdował się w stanie wojny. Jego młodszy brat, Billy, oficer w Batalionie InŜynieryjnym,
był na wojnie. Jego najserdeczniejszy przyjaciel, kolega z West Point, towarzysz broni z
Meksyku, a nawet partner w interesach, brał udział w wojnie. Nie potrafił sobie teraz
przypomnieć nazwiska autora sentencji, której słowa miał w pamięci: śaden człowiek nie
jest wysepką...
Powrócił myślami do dwóch ostatnich tygodni, usiłując odnaleźć w niepokoju, który
ogarnął kraj, wyjaśnienie własnego nastroju. Dla wielu obywateli Północy, moŜe nawet dla
większości, zbombardowanie Fortu Sumter 12 kwietnia 1861 roku rozładowało napięcie
utrzymujące się od trzech dziesięcioleci. Było wydarzeniem poŜądanym, jeśli nie wręcz
radosnym. George nie podzielał tych uczuć, ogarniał go smutek — walka oznaczała, Ŝe
ludzie dobrej woli nie zdołali rozwiązać bolesnego, ludzkiego problemu, który powstał
pierwszego dnia, gdy biali handlarze poczęli sprzedawać czarnoskóre kobiety i
czarnoskórych męŜczyzn na wybrzeŜu rodzącego się państwa amerykańskiego.
Czuł smutek, poniewaŜ ów problem wydawał się nie do rozwiązania od tak dawna, a
teraz okazało się, Ŝe nie moŜe nawet zostać przeanalizowany, gdyŜ tak gęste są zasieki
retoryki otaczające pozycje po obu stronach. Inni, zajęci zawsze tylko sobą i troszczący się
tylko o siebie, nie uwaŜali tej sytuacji za

—9—
niebezpieczną czy nawet powaŜną, a raczej za przeszkodę, którą naleŜy obejść. Zignorować,
jak ignoruje się Ŝebraka śpiącego w rynsztoku.
W czasach, kiedy kocioł wojny dopiero zaczynał wrzeć, Ameryka nie składała się
wyłącznie z dwóch grup — fanatyków i zobojętniały eh. Istnieli równieŜ tacy męŜczyźni i
kobiety, którzy mieli dobre intencje. George uwaŜał się właśnie za takiego człowieka.
CzyŜby on i jemu podobni mieli przewrócić ten kocioł, zalać wodą palenisko i zwołać naradę
wszystkich rozsądnych obywateli? A moŜe róŜnice poglądów były tak głębokie, tak istotne,
Ŝe zapaleńcy po obu stronach nigdy by na to nie zezwolili? W kaŜdym razie ludzie dobrej
woli nie odnieśli sukcesu, pozwolili, aby reszta dopięła swego. W rezultacie podzielony
naród znalazł się w stanie wojny.
Smutek. Kiedy Orry Main odwiedził Lehigh Station, podzielał uczucie George'a. Było to
dokładnie dwa tygodnie temu. Jego podróŜ z Karoliny Południowej do Pensylwanii okazała
się nadzwyczaj ryzykowna, a sama wizyta stała się niebezpieczna, gdy siostra George'a,
Virgilia, zagorzała abolicjonistka, obsesyjnie nienawidząca wszystkich i wszystkiego z
Południa, zdradziła miejscowym wichrzycielom obecność Orry'ego. George musiał posłuŜyć
się bronią, aby powstrzymać wzburzony tłum i pomóc swemu najlepszemu przyjacielowi
wydostać się z miasta.
A potem co? Apatia? Nie, niezupełnie. Stanął oko w oko z problemami dnia
codziennego: propozycjami podpisania kolejnych kontraktów, niepokojem z powodu
kłopotów rodzinnych Fentona, setkami innych spraw, mniejszych i większych. Istniało tylko
jedno, czym nie zaprzątał sobie głowy — aŜ do dzisiejszego dnia uchylał się przed
zrozumieniem sensu słowa „wojna". Jak gdyby krył się za wysokim murem. PoŜar i ostrze
noŜa zburzyły ów mur i przypomniały mu podstawowe prawa wojny. Do diabła z durniami,
którzy beztrosko przepowiadali „jedynie" trzymiesięczny konflikt zbrojny. Aby przynieść
śmierć i zgliszcza, wystarczy chwila.
Czuł dudnienie w głowie, ucisk w brzuchu. Za murem, który wreszcie runął, dostrzegał
niebezpieczeństwo. To przed nim starał się ukryć przez ostatnie dwa tygodnie.
Niebezpieczeństwo to zagraŜało ludziom znaczącym dla niego tak wiele. ZagraŜało wytrwale
zacieśnianym więzom pomiędzy jego rodziną i Maina-mi z Karoliny Południowej. Od
jakiegoś czasu przymykał oczy na prawdę o tych ludziach. PoŜar pokazał mu, jakie wszystko
jest kruche. Kruche jak Fenton, jak tamtych dwoje, jak dom, który dawał schronienie im i ich
namiętnościom, wadom i marzeniom. Z nich wszystkich, z tego domu, z ich uczuć nie
pozostało juŜ nic. Jedynie gnający z wiatrem, osiadający na kołnierzu i uszach George'a,
unoszący się w powietrzu popiół.

— 10 —
WjeŜdŜając na wzgórze w Pensylwanii 1 maja tuŜ po północy, mógł odwrócić się
plecami do zgliszcz oznaczających małe istotną tragedię rodzinną, jedną z wielu na tym
świecie, a jednak tak straszliwą i makabryczną. Mógł odwrócić się do nich plecami, nie
potrafił ich jednak zapomnieć. Powrócił myślami do przeszłości. Cofnął się pamięcią dwa
dziesięciolecia.

Hazardowie, rodzina hutników z Pensylwanii, i Mainowie, plantatorzy ryŜu z Karoliny


Południowej, nawiązali pierwsze kontakty, kiedy pewnego letniego popołudnia 1842 roku
synowief z obu rodzin przypadkowo spotkali się na nabrzeŜu nowojors-* kiego portu. Tego
właśnie dnia George Hazard i Orry Main, płynąc rzeką Hudson na pokładzie parowca
zdąŜającego na północ, zawarli znajomość. Po zejściu na ląd stali się kadetami uczelni w
West Point.
PrzeŜyte tam wspólnie chwile umocniły ich przywiązanie do siebie. Łączyła ich między
innymi wspólna nauka —- łatwa dla George'a, który nic sobie nie robił z kariery w wojsku, i
uciąŜliwa dla Orry'ego, choć ten nie marzył o niczym innym. Wspólnie znieśli szykany
podstępnego — w oczach wielu szalonego kadeta ze starszego rocznika, Elkanaha Benta, a
nawet, po całej serii jego szczególnie nikczemnych uczynków, uknuli spisek, który miał
doprowadzić do usunięcia go z uczelni. Jednak dzięki wpływom w Waszyngtonie Bent
niebawem powrócił do West Point. Po uzyskaniu dyplomu ukończenia Akademii Wojskowej
obiecał obu swoim antagonistom, Ŝe pozostaną na zawsze w jego pamięci i kiedyś zapłacą za
swoje grzechy wobec niego.
Mainowie i Hazardowie zacieśniali wzajemne kontakty, co w owych latach nie było
niczym szczególnym dla mieszkańców Południa i Północy, jakkolwiek długi lont
partykularyzmu dopalał się juŜ, a płomień zbliŜał się do beczki z prochem secesji. Jakby
nigdy nic ludzie składali sobie wizyty, rodziły się przyjaźnie. Rozkwitała teŜ jednak
nienawiść. PowaŜna sprzeczka poróŜniła George'a i Orry'ego. George przebywał z wizytą u
Mainów, w Mont Royal, kiedy z plantacji zbiegł niewolnik. Pojmany wkrótce został okrutnie
ukarany na rozkaz ojca Orry'ego. Gwałtowna dyskusja, która rozgorzała potem między
młodzieńcami, okazała się największą próbą ich przyjaźni, zagroŜonej przez rozłam sączący
się od jakiegoś czasu do krwioobiegu całego kraju niczym groźna trucizna.
Wojna w Meksyku, która zastała obu przyjaciół jako poruczników w tym samym pułku
piechoty, rozdzieliła ich wreszcie w nieoczekiwany sposób. Zaskakujące spotkanie z
kapitanem Rzeźnikiem Bentem stało się przyczyną wysłania George'a i Orry'ego na akcję
pod Churubusco, gdzie odłamek pocisku
rozerwał lewe ramię Orry'ego i zakończył tym samym jego marzenia o karierze. Wkrótce
George, do którego dotarła wieść o śmierci ojca, powrócił do domu. Jego matka, wiedziona
instynktem, wzdragała się przed powierzeniem Stanleyowi, starszemu bratu George'a,
funkcji zarządzającego całym przedsiębiorstwem rodziny. Głową rodu Hazardów został więc
George i niebawem pozbawił swego Ŝądnego władzy, lecz nieodpowiedzialnego brata
kontroli nad stalownią.
Amputacja lewej ręki przez długi czas była przyczyną przygnębienia i osamotnienia
Orry'ego. Jednak kiedy nauczył się kierować plantacją i wykonywać wszelkie czynności
jedną ręką, zaczął patrzeć na świat bardziej optymistycznie, odnowił teŜ przyjaźń z
George'em. Był jego druŜbą, kiedy ten Ŝenił się z Constance Flynn, dziewczyną wyznania
rzymskokatolickiego, poznaną w Teksasie w drodze do Meksyku. Potem młodszy brat
George'a, Billy, postanowił wstąpić na Akademię w West Point. Orry, usiłując wszelkimi
sposobami uchronić swego osieroconego kuzyna Charlesa przed Ŝyciem hulaki i próŜniaka,
namówił go, aby zaczął się ubiegać o przyjęcie do tejŜe uczelni. Niebawem Charlesa Maina i
Billy'ego Hazarda, którzy znali się juŜ od dawna, związała przyjaźń bliźniaczo podobna do
więzi łączącej obu starszych absolwentów West Point.
W ciągu ostatniego dziesięciolecia pokoju wielu obywateli Północy i Południa
przyjaźniło się mimo zaostrzających się róŜnic w postawach i mimo coraz gwałtowniejszych
gróźb ze strony przywódców politycznych i działaczy z obu stron. Podobnie postępowały te
dwie rodziny. Mainowie jeździli na Północ, Hazardowie podróŜowali na Południe, choć nie
obywało się przy tym bez problemów.
Siostra George'a, Virgilia, która obnosiła się ze swym fanatycznym wręcz
abolicjonizmem, omal nie zniszczyła przyjaźni obu rodzin. Podczas wizyty Hazardów na
plantacji w Mont Royal pomogła zbiec jednemu z niewolników.
Piękna, pozbawiona wszelkich zasad siostra Orry'ego, Ashton, upodobała sobie Billy'ego,
ten jednak dostrzegł zalety charakteru jej młodszej siostry, Brett. Ashton, uparta i w pewnym
sensie równie szalona jak Virgilia, czekała odtąd na moment, by wziąć na nim odwet — jej
intrygi doprowadziły do sprowokowanego pojedynku, w którym Billy — kilka godzin po
ślubie z Brett — miał zostać zamordowany. Kuzyn Charles rozprawił się ze spiskiem w
typowy dla oficera kawalerii sposób — sposób dosyć gwałtowny — a Orry na zawsze
wygnał z ziemi Mainów zarówno Ashton, jak równieŜ jej męŜa — fanatycznego orędownika
sprawy Południa, Jamesa Huntoona.
Czarnoskóry kochanek Yirgilii, ten sam, któremu dopomogła

— 12 —
w ucieczce, został zastrzelony wraz z pozostałymi członkami grupy Johna Browna pod
Harper's Ferry. Wydarzyło się to na oczach Virgilii, która w panice uciekła do domu. Dlatego
znajdowała się w Belwederze owego wieczoru, kiedy Orry, ryzykując Ŝyciem, złoŜył
Hazardom wizytę. Właśnie o tej wizycie, jak równieŜ o okolicznościach, które do niej
doprowadziły, rozmyślał George, kiedy przygnębiony pokonywał ostatnie metry stromej
drogi do domu.
Starszy brat Orry'ego, obrazoburczy Cooper, potępiał poglądy większości Południowców
na temat niewolnictwa. Jako przykład gospodarki odmiennej, nie opartej na własności ziemi
ani na posiadaniu niewolników, podawał Północ, gdzie według niego nie było absolutnie
idealnie, ale to ona była waŜnym krokiem do nowoczesnej epoki przemysłowej. Na Północy
wolni robotnicy pędzili w rytm huczących maszyn na spotkanie pełnej sukcesów przyszłości,
nie obciąŜeni balastem anachronicznych metod i ideologii, tak cięŜkich i krępujących ruchy,
jak kajdany na rękach czy nogach. Słuchając oklepanych, wyświechtanych argumentów
Południa — Ŝe niewolnicy czują się bezpieczniejsi, a tym samym szczęśliwsi, niŜ przykuci
niewidzialnymi łańcuchami do olbrzymich, hałaśliwych maszyn robotnicy w fabrykach na
Północy — parskał wzgardliwym śmiechem. MoŜe istotnie robotnicy otrzymywali tam
głodowe płace, nie mogli być jednak kupowani lub sprzedawani jak rzeczy. W kaŜdej chwili
mogli odejść, dokąd chcieli, nie troszcząc się o pościg — Ŝaden robotnik nie mógł zostać
pochwycony, wychłostany lub powieszony na kole zamachowym olbrzymiej maszyny, przy
której pracował.
Cooper zamierzał stworzyć w Charleston przemysł stoczniowy. Wymarzył sobie i nawet
zaczął budować wielki Ŝelazny okręt, wzorowany na projekcie genialnego inŜyniera angiels-
kiego, Brunela. George zainwestował sporą sumę w to ryzykowne przedsięwzięcie.
Głównym powodem była raczej jego przyjaźń z Cooperem i wiara w jego entuzjazm, niŜ
moŜliwość osiągnięcia szybkiego zysku, na co nie liczył.
W ostatnich dniach istnienia Fortu Sumter — bastionu Unii — kiedy nikt juŜ nie wątpił,
Ŝe wojna wybuchnie, Orry zebrał tyle gotówki, ile zdołał otrzymać zastawiając posiadłość
rodową, to znaczy sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów wobec miliona dziewięciuset tysięcy
zainwestowanych przez George'a. Mimo swego południowego akcentu zdecydował się
przewieźć pieniądze pociągiem w nieduŜej torbie do Lehigh Station. Ryzyko było
nadzwyczaj duŜe, dotarł jednak do celu. Przez wzgląd na przyjaźń i w imię honoru.
Tego samego wieczoru, kiedy przyjaciele spotkali się, Virgilia zebrała tłum
awanturników, którzy mieli zlinczować przybysza.

— 13 —
Jej plan nie powiódł się, Orry wsiadł cały i zdrowy do pociągu, a teraz był... właśnie, gdzie?
W Karolinie Południowej? Jeśli dotarł bezpiecznie do domu, miał przynajmniej szansę na
przeŜycie chwili szczęścia. Madeline LaMotte — kobieta, którą Orry kochał, tak jak ona
kochała jego mimo swojej niewoli w nieszczęsnym związku małŜeńskim — przyjechała dó
Mont Royal, aby ostrzec Mainów o spisku na Ŝycie Billy'ego Hazarda. Została w domu
Orry'ego wbrew woli swego męŜa, który dręczył ją od lat.
Upadek Fortu Sumter zmuszał do podjęcia decyzji. Charles, po złoŜeniu rezygnacji z
dalszej słuŜby w szeregach Armii Stanów Zjednoczonych, wstąpił do oddziału kawalerii w
Karolinie Południowej. Jego najlepszy przyjaciel, Billy, pozostał wśród saperów Unii, a jego
urodzona na Południu Ŝona, Brett, zamieszkała w Lehigh Station. Świat otaczający Mainów i
Hazardów utrzymywał jeszcze chybotliwą równowagę, ale równocześnie gromadziły się
potęŜne, groźne, nieobliczalne siły.
To właśnie sprawiło, Ŝe George juŜ od dwóch tygodni stronił od wszystkich i
wszystkiego. śycie było czymś kruchym. Tak jak przyjaźń. Przed rozstaniem on i Orry
zaklinali się, Ŝe wojna nie zdoła zniszczyć łączących ich więzi. Przypominając sobie okro-
pności nocy, krzyki bólu i gejzery ognia, George zastanawiał się teraz, czy nie byli naiwni.
Wydawało mu się — czuł to całym sercem — Ŝe musi coś zrobić, aby potwierdzić przed
samym sobą pragnienie ochrony ich przyjaźni.
Wprowadził konia do stajni i udał się wprost do biblioteki, obszernego pomieszczenia,
przesyconego zapachem skóry i papieru. Podobnie jak w całym domu panowała tu cisza.
Kiedy podszedł do biurka, kątem oka dostrzegł pamiątkę spoczywającą na pustym jak
zwykle blacie. Był to stoŜkowaty, nieco chropowaty przedmiot, mierzący od podstawy do
wierzchołka sześć cali. Jego ciemnobrunatna barwa wskazywała na duŜą zawartość Ŝelaza.
Uświadomił sobie raptem, dlaczego zwrócił na ten przedmiot uwagę. Ktoś, zapewne
słuŜąca, przesunął meteoryt ze stałego miejsca trochę dalej. Podniósł go i ściskając w dłoni
przypomniał sobie wzgórze okalające West Point, gdzie znalazł ów okruch kiedyś, podczas
studiów.
To, co trzymał w ręku, stanowiło zaledwie fragment duŜego meteoru, który odbył długą
podróŜ przez rozgwieŜdŜone mroki, przebył odległości trudne do objęcia ludzkim umysłem.
Gwiezdne Ŝelazo — tak nazywali meteoryty jego przodkowie, starzy hutnicy. śelazo znano
juŜ w czasach, kiedy olbrzymim państwem nad Nilem rządzili faraonowie.
śelazo. NajpotęŜniejszy materiał we wszechświecie. Surowiec, dzięki któremu rozwijała
się cywilizacja, ale który mógł teŜ

— 14 —
przynieść jej zagładę. Wytwarzano z niego groźną, śmiercionośną broń. George zamierzał
produkować ją z wielu rozsądnych przyczyn, przede wszystkim były to: patriotyzm,
nienawiść do niewolnictwa, zysk, odpowiedzialność ojcowska wobec tych, którzy dla niego
pracowali.
To, co trzymał w ręku, w pewnym sensie oznaczało wojnę. Spiesznie, ale ostroŜnie
odłoŜył meteoryt na miejsce. Zapalił gazową lampę nad biurkiem i wysunął szufladę, do
której niegdyś włoŜył na pamiątkę małą, płaską torbę. Przez chwilę spoglądał na nią, potem,
pod wpływem nagłego impulsu, zanurzył pióro w atramencie i począł pisać szybko, jakby
ktoś go gonił.
Drogi Orry,
zwracając tę torbę dokonałeś aktu niezwykłej uczciwości i odwagi aktu, który mam
nadzieję odwzajemnić pewnego dnia. Na wypadek jednak, gdybym tego nie uczynił gdybym
nie mógł tego uczynić piszę te słowa, abyś znał moje intencje. Abyś przede wszystkim
wiedział, Ŝe z całego serca pragnę utrzymać więzi łączące nas i nasze rodziny, więzi, które
rozwijały się i umacniały przez wiele lat. Pragnę tego i to było moim celem wbrew Virgilii,
wbrew Ashton, wbrew lekcjom na temat istoty wojny, o czym uczyłem się w Meksyku, o czym
jednak przypomniałem sobie dopiero dziś w nocy. Jestem pewien, Ŝe wierzysz w wartość tych
więzi tak mocno jak ja. Z drugiej strony są one kruche i łamliwe, niczym źdźbło Ŝyta cięte
kosą. Jeśli nie uchronimy tego, co tak bardzo zasługuje na przetrwanie, lub jeśli uchowaj
BoŜe! miałby zginąć któryś z Hazardów lub Mainów, co moŜe się zdarzyć, o ile ów konflikt
potrwa dłuŜej, to wiedz przynajmniej, Ŝe do ostatniej chwili ceniłem sobie bardzo wysoko
naszą przyjaźń. Ceniłem ją i nigdy nie zmieniłem stanowiska w tej kwestii. Ty zresztą teŜ,
wiem o tym. Modlę się, abyśmy mogli się spotkać, kiedy ten koszmar dobiegnie końca, ale
gdyby tak się nie stało, ślę Ci z całego serca przyjacielskie poŜegnanie.
Twój przyjaciel...
Chciał juŜ napisać pierwszą literę swego imienia, ale raptem uśmiechnął się ze smutkiem
i wykaligrafował swój przydomek z czasów studiów — Pniak.
Powoli złoŜył kartkę i umieścił ją w torbie, którą zamknął. Zasunął szufladę i wstał przy
akompaniamencie dosyć nieprzyjemnego skrzypienia wszystkich kości. PoniewaŜ noc była
ciepła, okna w Belwederze pozostały otwarte i George poczuł słabnącą juŜ woń spalenizny,
przyniesioną przez wiatr. Wydał się sobie zziębnięty i stary, kiedy zgasił lampę i cięŜkim
krokiem począł wchodzić po schodach na górę.

— 15 —
KSIĘGA PIERWSZA

Wizja Scotta
„Flaga, która trzepocze teraz na wietrze, będzie jeszcze przed pierwszym maja powiewać nad kopułą
Kapitolu w Waszyngtonie."

Sekretarz Wojny Konfederacji, Leroy P.Walker, podczas przemówienia w Montgomery, Alabama, w


kwietniu 1861 roku.

1
Poranne słońce oblewało swym blaskiem pastwisko. Nagle, jak spod ziemi, na szczycie
niewysokiego pagórka zjawiły się trzy czarne konie i pomknęły w falujące na wietrze morze
traw. Za nimi gnały dwa inne, o równie wspaniałej sierści, rozwianych grzywach i ogonach.
TuŜ za wierzchowcami ukazali się siedzący na koniach dwaj sierŜanci w suto ozdobionych
galonami kurtkach huzarskich. Pędzili galopem z szerokimi uśmiechami na twarzach,
krzycząc coś i wymachując czapkami.
Widok ten natychmiast ściągnął uwagę Ŝołnierzy z oddziału kapitana Charlesa Maina.
Młodzi ochotnicy z Karoliny Południowej jechali gęsiego na starannie dobranych
gniadoszach dróŜką wijącą się przez zagajniki i farmy hrabstwa księcia Williama.
Trzydniowe ćwiczenia sprowadziły ich na tereny leŜące daleko na północ od ich obozu
między Richmond i Ashland, ale Charles uwaŜał, Ŝe długa jazda zahartuje Ŝołnierzy. Byli
urodzonymi jeźdźcami i myśliwymi, pułkownik Hampton nie wpadłby z pewnością na
pomysł, aby przyjąć do oddziałów kawalerii, tworzonych przez siebie w dystrykcie
Columbii, innych ludzi. Jednak ich reakcje na Taktykę Poinsetta — tak brzmiała nieoficjalnie
nazwa podręcznika od 1841 roku stanowiącego Biblię kawalerzystów — oscylowały od
powściągliwej obojętności do nie skrywanej wzgardy.
— Uchroń mnie przed dŜentelmenami w mundurach wojskowych — mruknął Charles,
kiedy paru jego ludzi zwróciło konie w stronę płotu oddzielającego ścieŜkę od pastwiska.

16 —
Czarne konie pędziły teraz wzdłuŜ ogrodzenia. Spoceni sier Ŝanci gnali tuŜ za nimi. W
swoich ozdobnych, szarych kurtkach ze złotymi guzikami przemknęli z łoskotem wzdłuŜ
długiego szeregu kawalerzystów.
— Coście za jedni, chłopcy? — zawołał starszy porucznik
z oddziału Charlesa, przysadzisty wesołek z rudą czupryną.
Czerwcowy wiatr przyniósł zagłuszoną przez tętent kopyt odpowiedź:
— Karę Konie. Hrabstwo Fauąuier.
PokaŜmy im jak się jeździ — zawołał do swego przełoŜonego porucznik Ambrose
Pell.
Charles, aby nie dopuścić do chaosu, warknął rozkazująco:
— Dwójkami... kłusem... marsz!
Manewr wykonano tak niezdarnie, jak sobie moŜna tylko wyobrazić. śołnierze, słysząc
rozkaz Charlesa, zaczęli krzyczeć i wymachiwać czapkami. Nie zwalniając kroku zdołali
uformować dwuszereg. Było juŜ jednak za późno, aby dogonić sierŜantów, którzy wiodąc
czarne konie skręcili w lewo, przecięli na ukos pastwisko i po chwili zniknęli w zagajniku.
Charles poczuł ukłucie zazdrości. Jeśli ci podoficerowie istotnie naleŜeli do oddziału
Karych Koni, o którym siyszai tak wiele, musiał przyznać, Ŝe zadbali o wspaniałe
wierzchowce. Ze swojego kupionego w Columbii, nie był zadowolony. Klacz pochodziła z
dobrego stada, była jednak dosyć narowista i płochliwa. Jej imię, Ognista, pasowało do niej
aŜ za bardzo.
Droga skręcała na północny wschód, oddalając się od ogrodzonego pastwiska. Charles
zwolnił do truchtu, ignorując kolejne pytanie Ambrose'a, którego — z zawodowego punktu
widzenia — lubił. Zastanawiał się, jak, na Boga, ma utworzyć jednostkę bojową z tej
zbieraniny arystokratów, zwracających się do niego po imieniu, odnoszących się
lekcewaŜąco do wszystkich absolwentów West Point i starających się poczęstować pięścią
kaŜdego przełoŜonego, który wydawał im niemiły rozkaz. Od czasu swego przybycia do
obozu w hrabstwie Hanover Charles musiał dwukrotnie uŜyć siły, aby zapewnić sobie
posłuch i zaprowadzić dyscyplinę.
W legii Hamptona jego oddział był przypadkową zbieraniną męŜczyzn z róŜnych stron
Karoliny Południowej. Niemal wszystkie pozostałe jednostki podległe Hamptonowi,
zarówno piesze jak i konne, składały się z ludzi pochodzących z jednego hrabstwa lub nawet
z jednego miasteczka. Ten, kto zebrał taką kompanię, zazwyczaj wygrywał wybory, w trakcie
których ochotnicy decydowali, kto będzie ich kapitanem. Charles w oddziale nie miał
znajomych, nie mówiąc juŜ o przyjaciołach; byli to ludzie z gór, z podgórza, kilku z jego
rodzinnych nizin. Tak róŜnorodna gromada wymagała dowódcy, który nie tylko po

17 —
chodził z dobrej rodziny, lecz równieŜ posiadał wystarczające doświadczenie wojskowe.
Ambrose Pell, kontrkandydat Char-lesa w wyborach, mógł pochwalić się pierwszą cechą, ale
nie drugą. Jeszcze przed głosowaniem Wadę Hampton dał jasno do zrozumienia, kogo
popiera, ale i tak Charles wygrał zaledwie dwoma głosami. Zaczynał juŜ Ŝałować, Ŝe nie
głosował za kandydaturą Ambrose'a.
Teraz jednak, czując na twarzy powiew łagodnego, letniego wiatru, a pod sobą płynne
ruchy Ognistej, doszedł do przekonania, Ŝe moŜe niepotrzebnie martwi się o dyscyplinę. Na
razie wojna przywodziła na myśl niezły figiel! Jeden z jankeskich generałów, Butler, poniósł
dotkliwą poraŜkę w zaciętej bitwie o Bethel Church. Stolica Jankesów, w której rezydował
polityk z Zachodu, zwany przez wielu Południowców „Gorylem", była teraz —jak głosiły
wieści — niczym więcej, jak tylko sparaliŜowaną przez strach wioską. Głównym
problemem, nękającym cztery oddziały Legii Kawalerii dowodzonej przez Hamptona,
pozostawała epidemia dolegliwości Ŝołądkowych — efekt zbyt wielu uczt w Richmond.
Wszyscy ochotnicy zgłosili się na dwanaście miesięcy, ale Ŝaden nie wierzył, Ŝe cały ten
rozgardiasz i spór prowadzony przez dwa rządy potrwa dłuŜej niŜ dziewięćdziesiąt dni.
Wdychając woń rozgrzanej od słońca trawy i zapach koni Charles — wysoki,
dwudziestopięcioletni, opalony męŜczyzna, przystojny, choć szorstki — nie potrafił
uwierzyć, Ŝe toczy się wojna. Z jeszcze większymi oporami przypominał sobie dziwny ucisk
w Ŝołądku, który czuł zawsze słysząc świst kuli, mimo iŜ zanim podziękował za słuŜbę w II
Pułku Kawalerii Stanów Zjednoczonych w Teksasie na początku tego roku i powrócił do
domu, aby poprzeć Konfederację, wiele pocisków przeleciało mu koło uszu.
Och, miody Lochinvar przyjechał z Zachodu...
Charles uśmiechnął się, Ambrose zaczął wyśpiewywać słowa poematu monotonnym
głosem. Pozostali zawtórowali mu niemal natychmiast:
śaden koń nie dorównał jego rumakowi.
Sympatia, którą mimo wszystko czuł do tych pełnych werwy młodzieńców, kazała
Charlesowi nie zwaŜać dłuŜej na zastrzeŜenia dotyczące ich dyscypliny. Właściwie powinien
był ukrócić ten śpiew, nie czynił tego jednak, upajając się w milczeniu własną izolacją. Był
tylko rok czy dwa starszy od nich, czuł się jednak jak ojciec swych podkomendnych.

— 18 —
Tak wierny w miłości, na wojnie bez trwogi, śaden rycerz nie dorównał młodemu
Loćhinvarowi.
JakŜe ci chłopcy z Południa kochali tego Scotta! Zresztą nie inaczej rzecz miała się z
kobietami. Wszyscy uwielbiali rycerskie wizje Scotta, zaczytywali się jego powieściami i
poematami. MoŜe właśnie ów podziw dla starego sir Waltera stanowił jedno z rozwiązań
zagadki tej dziwacznej wojny, która tak naprawdę jeszcze się nie zaczęła. Kuzyn Cooper,
zagorzały heretyk w rodzinie Mainów, mawiał, Ŝe Południe za często ogląda się w prze-
szłość, zamiast koncentrować się na dniu dzisiejszym lub na gospodarce Północy, gdzie
fabryki, takie jak stalownia Hazarda, zdominowały całkowicie tamtejszy krajobraz i politykę.
Pełne czci spojrzenia na erę strojnych rycerzy Scotta oto co Cooper nieustannie zaciekle
krytykował.
W przodzie rozległy się nagle dwa wystrzały. Z tyłu dobiegł krzyk. Charles obrócił się w
siodle, zerknął przez ramię i ujrzał, Ŝe Ŝołnierz, który krzyknął, siedzi nadal na swoim koniu
- nie trafiony, lecz zaskoczony. Charles spojrzał przed siebie, przeklinając w duchu własną
nieuwagę. Utkwił wzrok w gąszczu orzechów, na prawo od drogi. Sine smugi dymu między
drzewami zdradzały miejsce, skąd oddano strzały z muszkietów.
Ambrose i kilku innych Ŝołnierzy skwitowało incydent uśmiechami.
— Wykończmy tę bandę! — zawołał któryś kawalerzysta.
Ty durniu pomyślał Charles, czując skurcz w Ŝołądku.
Dostrzegł konie w zagajniku i usłyszał palbę z muszkietów zagłuszoną przez własny,
gromki głos, który wykrzykiwał juŜ rozkaz do ataku.

Atak na zagajnik był dosyć chaotyczny, ale za to skuteczny. Niebieskie błyski okazały się
nogawkami kilku patrolujących teren jeźdźców Unii. Jankesi umknęli czym prędzej, kiedy
kawalerzyści Charlesa dopadli lasku z bronią gotową do strzału.
Pierwszy dotarł tam Charles, celując ze śrutowki z podwójną lufą. Akademia i Teksas
nauczyły go, Ŝe oficerowie odnoszący sukcesy wiodą do boju, a nie tylko zagrzewają do
walki. Najlepszym tego przykładem był bogaty, energiczny plantator, twórca

— 19 —
tej legii. Hampton naleŜał do nielicznych, którzy nie musieli uczyć się w West Point, aby
wiedzieć, jak prowadzić Ŝołnierzy. Wśród drzew Ŝołnierze Charlesa rozproszyli się.
Strzelbom odpowiadały muszkiety, zagajnik spowijały kłęby gęstniejącego dymu. KaŜdy
działał teraz na własną rękę. Kawalerzyści szydzili z wycofującego się, niewidocznego juŜ
niemal przeciwnika.
• Gdzie się tak śpieszycie, jankeskie chłopaczki?
• Wracajcie, walczcie z nami!
• Ludzie, nie marnujmy na nich czasu! — zawołał Ambrose Pell. — Szkoda, Ŝe nie ma
tu naszych czarnuchów. Wykurzyliby ich stąd raz dwa!
Ostatnie słowa zbiegły się z pojedynczym wystrzałem z muszkietu. Charles
instynktownie przywarł całym ciałem do grzbietu Ognistej. Klacz była zdenerwowana,
niespokojna, chociaŜ —jak większość koni kawalerzystów legii — podczas ćwiczeń w dys-
trykcie Columbii oswajano ją z hukiem wystrzałów ze strzelb i armat.
Kula świsnęła w powietrzu. SierŜant Peterkin Reynolds krzyknął, a Charles wystrzelił w
gąszcz z obu luf. Natychmiast rozległ się jęk bólu.
Gwałtownie ściągnął wodze, odwrócił się.
— Reynolds...?
SierŜant, blady, lecz uśmiechnięty, uniósł rękę, prezentując rozdarcie przy mankiecie i
małą plamkę krwi.
Przyjaciele Reynoldsa nie potraktowali rany tak lekko.
— Cholerni krawcy i szewcy na koniach ! — zawołał któryś
mijając Charlesa, który daremnie próbował ich zawrócić.
W gęstwinie dostrzegł marudera z patrolu Unii, pulchnego, jasnowłosego Ŝołnierza.
Stracił on kontrolę nad koniem — cięŜkim wierzchowcem, w które wyposaŜono w pośpiechu
formowaną kawalerię Północy. MęŜczyzna obydwiema nogami kopnął konia i zaklął. Jakiś
Niemiec.
Był tak złym jeźdźcem, Ŝe kawalerzysta, który przemknął obok Charlesa, dogonił go bez
najmniejszego trudu i ściągnął na ziemię. Niemiec spadł z siodła i jęczał przeciągle, dopóki
nie uwolnił lewej nogi ze strzemienia.
Młody kawalerzysta z Karoliny Południowej dobył swej długiej na czterdzieści cali,
waŜącej sześć funtów szabli o prostej, obustronnej klindze — większej niŜ przewidywały
przepisy — wykutej w dystrykcie Columbii według wskazówek pułkownika. Hampton
uzbroił swą legię, nie szczędząc własnych pieniędzy.
Ambrose podjechał do Charlesa i wyciągnął rękę.
— Spójrz na to, Charlie. Widzisz? Trzęsie się ze strachu jak
szop.
W jego słowach nie było ani krzty przesady. Jankes klęczał,

— 20 —
dygocząc na całym ciele. Kawalerzysta stanął obok niego, ujął oburącz szablę i uniósł ją nad
głową. Charles krzyknął najgłośniej, jak potrafił:
— Nie, Manigault! Nie!
Szeregowiec Manigault odwrócił się i spojrzał na niego. Charles podał strzelbę
porucznikowi, jednym susem zeskoczył na ziemię, podbiegł do kawalerzysty i chwycił
uniesioną rękę z szablą.
— Powiedziałem, nie!
Szeregowiec arogancko wzruszył ramionami i począł wyrywać się Charlesowi.
— Puszczaj, cholerny pajacu, przeklęty sukinsynie z West
Point, ty...
Charles puścił go i uderzył w twarz prawą pięścią. Młodzieniec, krwawiąc z nosa,
zatoczył się w tył, wprost na pień drzewa. Charleą wyrwał mu z ręki szablę i odwrócił się.
Zmierzył wzrokiem patrzących na niego posępnie kawalerzystów. Odparował ich spojrzenia.
— Jesteśmy Ŝołnierzami, nie rzeźnikami. Radziłbym wam
o tym nie zapominać. Następny, który ośmieli się zignorować
mój rozkaz, obsypać mnie wyzwiskami czy zwrócić się do mnie
po imieniu, stanie przed sądem wojskowym. A jeszcze przedtem
policzę się z nim osobiście. — Przez chwilę wodził wzrokiem po
nieprzyjaznych twarzach podwładnych. Rzucił szablę na ziemię
i odebrał swoją strzelbę. — Ustawić ich w kolumnę, poruczniku
Pell.
Ambrose nie patrzył na niego, ale wykonał rozkaz. Charles usłyszał gniewny pomruk.
Miły nastrój poranka prysnął bezpowrotnie; był głupi, Ŝe dał mu się zwieść.
Zniechęcony zaczął się zastanawiać, w jaki sposób jego ludzie mają dać sobie radę w
prawdziwej bitwie, skoro potyczkę traktują mniej powaŜnie niŜ polowanie na lisa. Jak mogą
zwycięŜyć, skoro nie chcą nauczyć się walczyć całym oddziałem — co przede wszystkim
oznacza nauczyć się posłuszeństwa?
Jego dawny przyjaciel z West Point, Billy Hazard, słuŜący w federalnym oddziale
saperów, potrafił traktować wojnę serio. Podobnie kuzyn Orry Main i jego najbliŜszy
przyjaciel, starszy brat Billy'ego, George. Takie podejście cechowało zresztą wszystkich
absolwentów Akademii Wojskowej. MoŜe właśnie na tym polegała róŜnica między
zawodowymi oficerami regularnej armii a narwanymi amatorami. Nawet Wadę Hampton
wypowiadał się czasem ironicznie o kadetach z Point...
— To nie było wcale tak straszne, prawda? — usłyszał nagle
głos jednego z jeźdźców. Ambrose jeszcze formował dwuszereg.
Charles powstrzymał się od komentarza i podjechał do wijącego się nadal na drodze,
umazanego błotem jeńca,

21 —
• Będziesz musiał odbyć z nami długą wędrówkę, ale nie stanie ci się nic złego,
rozumiesz?
• Ja, verstah... rozumieć. — Niemiec z duŜym trudem wymówił to słowo w obcym dla
siebie języku.
Kawalerzyści uznawali wszystkich Jankesów za motłoch, zbieraninę prostaków — za
przeciwników nie dorównujących im poziomem. Spoglądając na tego Ŝałosnego, brzuchatego
jeńca, Charles począł przychylać się do ich zdania. Kłopot polegał jednak na tym, Ŝe na
Północy były o wiele liczniejsze rzesze takich prostaków niŜ na Południu. A chłopcy z
Karoliny nie mogli jakoś tego zrozumieć.
Myśląc o Północy, przypomniał sobie swego przyjaciela, Billy'ego. Gdzie on się teraz
podziewa? Czy ujrzy go jeszcze kiedyś? Obie rodziny, Hazardowie i Mainowie, były sobie
bliskie przez wiele lat przed wojną. Czy ta przyjaźń przetrwa teraz, czy nie rozpadnie się,
mimo iŜ kuzynka Brett poślubiła Billy'ego? Zbyt wiele pytań. Zbyt wiele problemów.
PodąŜająca dwójkami kolumna skierowała się na południe, ale nawet w słońcu, mimo
letniej pory, było chłodno. Od miejsca potyczki dzieliło ich pól mili, gdy Charles usłyszał
niepokojący dźwięk — Ognista zakasłała. Odwróciła ku niemu łeb i ujrzał jej nadmiernie
wilgotne nozdrza.
Początki ropnego wycieku? Tak. — Kaszel nie ustawał. — BoŜe, oby tylko nie zołzy —
pomyślał. — PrzecieŜ to choroba zimowa.
Ale klacz była młoda, podatna na choroby. Uświadomił sobie, Ŝe czeka go kolejny, moŜe
nawet bardzo powaŜny problem.

Naramienniki płaszcza młodego męŜczyzny ozdobione były srebrnymi paskami, na kołnierzu


widniał zamek z wieŜyczkami, okolony wieńcem laurowym — cały emblemat, umieszczony
na niewielkim, czarnym owalu z aksamitu, błyszczał złotem. Bardzo elegancki był ten
mundur, na który składały się granatowy surdut i rurkowate spodnie.
Młody męŜczyzna otarł usta serwetką. Skończył właśnie wyśmienity posiłek — befsztyk
z cebulką i podsmaŜane ostrygi oraz galaretkę migdałową — i to z rana, o dziesiątej dziesięć.
Śniadanie moŜna było zamawiać do jedenastej. Waszyngton był dziwacznym miastem. I
przeraŜającym. Po drugiej stronie Poto-macu, na wzgórzach Arlington, generał McDowell w
dawnej

— 22 —
rezydencji państwa Lee opracowywał plany wojenne. Czekający na nowe rozkazy młody
męŜczyzna dwa dni wcześniej wynajął konia, by udać się tam. To, co ujrzał, nie było zbyt
zachęcające; główna kwatera armii okazała się hałaśliwym, zatłoczonym miejscem, w
którym dominowało ogólne zamieszanie. Tu moŜna było uświadomić sobie w pełni gorzką
prawdę, Ŝe przednie straŜe wojsk Konfederacji znajdowały się zaledwie kilka mil od miasta.
Oddziały Unii przekroczyły Potomac i zajęły Wirginię pod koniec maja. Teraz w
Waszyngtonie było tłoczno od pułków z Nowej Anglii. Ich obecność osłabiła nieco strach,
który padł na miasto na wieść o upadku Fortu Sumter, na jakiś czas przerwano wtedy
połączenia telegraficzne i kolejowe z Północą. W kaŜdej chwili spodziewano się ataku.
Pośpiesznie ufortyfikowano Kapitol, gdzie stacjonowały niektóre oddziały posiłkowe, w
suterenie umieszczono nawet wojskową piekarnię. Po jakimś czasie napięcie trochę opadło,
ale nadal w mieście widać było takie samo zamieszanie, jakie dostrzegł w kwaterze głównej
McDowella. Nic dziwnego, ostatnio wydarzyło się zbyt wiele wieści nadchodziły zbyt
często i były zbyt alarmujące.
Wczoraj, późnym wieczorem, odebrał rozkazy w biurze starego generała Tottena,
dowódcy saperów. Porucznik William Hazard otrzymał przydział do departamentu
Waszyngton i miał zameldować się u kapitana Melancthona Elijaha Farmera. Pod jego
rozkazami czekała go słuŜba do czasu, kiedy jego właściwa jednostka, Kompania A
wchodząca w skład Batalionu InŜynieryjnego Armii Stanów Zjednoczonych powróci po
wykonaniu swego zadania. Billy nie wyruszył ze swą kompanią, gdyŜ w tym czasie
przebywał w domu w Lehigh Station, w Pensylwanii, gdzie przywiózł Brett. Pobrali się na
plantacji Mainów w Karolinie Południowej. TuŜ po ślubie Billy omal nie został
zamordowany przez jednego z dawnych wielbicieli swej młodej Ŝony.
Ocalił go Charles Main. Billy niekiedy czuł ból w lewym ramieniu, z którego wyjęto
kulę z derringera. Mogła go ona kosztować Ŝycie. Ból słuŜył dobremu celowi przypominał
mu, Ŝe juŜ zawsze będzie dłuŜnikiem Charlesa Maina. Taka była prawda, mimo iŜ
przyjaciele stali po przeciwnych stronach w tej dziwnej, nie chcianej, nie rozpoczętej
jeszcze wojnie.
Śniadanie zaspokoiło głód, nie zdołało jednak poprawić jego nastroju. Billy był dobrym
inŜynierem. Znał wszystkie tajniki matematyki, lubił rozwiązywać równania i standardowe
działania według wzorów stosowanych do obliczeń konstrukcji murarskich. Obecnie
obliczał konstrukcję przyszłości, która nie wydawała się ani uporządkowana, ani przejrzysta.
Co więcej, patrzył w przyszłość jako człowiek samotny. Był odizolowany od swoich
kolegów, od Ŝony, którą kochał tak

— 23 —
głęboko, i — z własnej woli — od jednego ze swych starszych braci. Stanley Hazard
mieszkał w Waszyngtonie ze swoją antypatyczną Ŝoną, Isabel, oraz dwoma synami,
bliźniakami. Otrzymał zajęcie w Departamencie Wojny dzięki poparciu swego politycznego
mentora, Simona Camerona.
Billy kochał George'a, swego drugiego brata, a wobec Stan-leya Ŝywił nie określone
bliŜej, mieszane uczucia, wśród których nie było respektu czy miłości, lecz raczej cała masa
wyrzutów sumienia. W Waszyngtonie nie znał nikogo, ale nawet to nie zdołało go skłonić do
złoŜenia wizyty Stanleyowi. Prawdę mówiąc, zdecydował się śniadać właśnie tu, w National
Hotel, gdyŜ większość tutejszych klientów odnosiła się z sympatią do Południa, nie musiał
się więc obawiać, Ŝe natknie się na Stanleya — zagorzałego wroga Konfederacji.
Zapłacił rachunek i dał kelnerowi napiwek.
— Dziękuję, sir, bardzo dziękuję. To o wiele więcej, niŜ dostaję od tej hołoty Ŝ Zachodu,
która pcha się do miasta, aby otrzymać pracę od swego prezydenta, tego miłośnika czar-
nuchów. Na szczęście nie mamy ich tu zbyt wielu. Nie potrafią pić, nie sądzę teŜ, aby
zabawiali się z kobietami, sami taszczą swoje bagaŜe. Niektórzy z moich przyjaciół w innych
hotelach nie zarabiają na nich nawet tyle, aby...
Billy oddalił się od rozŜalonego kelnera, którego akcent wyraźnie sugerował, Ŝe pochodzi
z Południa albo jakiegoś przygranicznego stanu. W stolicy przebywało teraz zapewne wielu
takich jak on. Jankesi wyłącznie z nazwy. Gdyby miasto upadło, z czym właściwie naleŜało
się liczyć, większość wyległaby na ulice, powiewając gwiaździstym sztandarem na cześć
Jeffa Davisa.
Wyszedł na zewnątrz i, kiedy dotarł do rogu Szóstej i Pennsyl-vania Avenue, zorientował
się, Ŝe z ołowianego nieba siąpi kapuśniaczek. Wcisnął na głowę czarny, filcowy kapelusz.
Jedna część obszytego galonem ronda była wygięta do góry i przytrzymywana błyszczącym,
mosięŜnym orłem. Billy szedł dziarskim krokiem nie zwaŜając na deszcz.
Starszy o rok od swego przyjaciela, Charlesa, Billy był dobrze zbudowanym
młodzieńcem o ciemnych włosach i bladych, zimnych oczach, typowych dla Hazardów.
Szeroki podbródek świadczył o tym, Ŝe jest człowiekiem silnym, którego moŜna obdarzyć
zaufaniem. Niedawno uległ nowej modzie —jego wąsy, z których strzepnął właśnie jakiś
okruch, były niemal czarne, gęstsze i ciemniejsze niŜ włosy.
Podejrzewając, Ŝe kapitan Farmer zawdzięcza funkcję układom kumoterskim, Billy nie
miał ochoty spotkać się z nim wcześniej, niŜ to było konieczne. Postanowił spędzić kilka
godzin na zwiedzaniu miasta, a zwłaszcza tych jego zakątków, które

— 24 —
znajdowały się z dala od północnej części wytwornej i nowoczesnej Pennsylvania Avenue.
Wkrótce poŜałował swej decyzji. Wojna sprawiła, Ŝe czterdziestotysięczna ludność
miasta wzrosła trzykrotnie. Nie moŜna było przejść główną ulicą, aby nie otrzeć się o jakiś
powóz, nie natknąć się na pijanych, zataczających się Ŝołnierzy, nie usłyszeć woźniców
chłoszczących i przeklinających swoje muły albo eleganckich dŜentelmenów, którzy
nachylali się, aby wyszeptać do ucha adres znachora mogącego wyleczyć francuską chorobę
w ciągu dwudziestu czterech godzin. Po ulicach włóczyły się nawet zabłąkane świnie i stada
krzykliwych gęsi.
Co gorsza miasto cuchnęło. Najgorsze zapachy pochodziły ze ścieków płynących obficie
kanałem miejskim, który Billy minął, kierując się na południe. Zatrzymał się na jednym z
przejść dla pieszych, wiodącym do południowo-zachodniej części miasta, zwanej Wyspą.
Spojrzał pod nogi i dostrzegł zdechłego psa, dryfującego wśród liści zepsutej sałaty i stosu
ekstrementów.
Przełknął resztki śniadania, które poczuł nagle w gardle, i odszedł czym prędzej, kierując
się na wschód w stronę Kapitolu, na którym nadal brakowało części kopuły. Wszędzie roiło
się od Ŝołnierzy i polityków, robotnicy kręcili się po ulicy, krzątali się przy stosach drewna,
wokół portyków, Ŝelaznych płyt i olbrzymich bloków marmuru, pokrywających cały teren.
Billy obchodził właśnie jeden z takich bloków, kiedy zderzył się z krępą ulicznicą w średnim
wieku, odzianą w niechlujną suknię z aksamitu, ozdobioną piórami. Zaoferowała mu siebie
lub swą niezbyt apetyczną córkę —- nie odstępującą jej na krok czternastoletnią dziewczynę
o ziemistej cerze.
Billy starał się być uprzejmy.
— Proszę pani, mam Ŝonę w Pensylwanii.
Jego uprzejmość nie przypadła jej do gustu.
— Pocałuj mnie w tyłek, Ŝołnierzu odparła i odeszła. Billy
roześmiał się, choć wcale nie było mu do śmiechu.
Kilka minut później stał znowu nad kanałem, przyglądając się chwastom, które porastały
pomnik prezydenta Waszyngtona, nie wykończony z braku pieniędzy i zainteresowania. TuŜ
obok obelisku pasło się stado bydła. Deszcz przybierał na sile i Billy musiał zrezygnować ze
spaceru. Zawrócił, minął grupę podoficerów śpiewających na cały głos „Słodką Ewelinę" i
skręcił na północ, w zatłoczoną dzielnicę, gdzie wynajął pokój. Po drodze za srebrną
pięciocentówkę kupił w sklepiku z przyborami piśmiennymi zeszyt.
Kiedy zaczął zapadać zmierzch, zatemperował ołówek. Z pod
winiętymi rękawami koszuli pochylił się nad pierwszą czystą
stroną zeszytu, na którą padał blask lampy. Zaczął od daty,
następnie napisał: X

— 25
Moja droga Ŝono,
będę prowadził pamiętnik, abyś wiedziała, co robię oprócz tego, Ŝe nieustannie tęsknię
za Tobą, czym zajmowałem się wczoraj i co będę robił w najbliŜszej przyszłości. Dziś
zwiedzałem naszą stolicę i nie było to doświadczenie przyjemne ani radujące serce — z
przyczyn, których poczucie przyzwoitości nie pozwala mi wymienić...
Pomyślał o Brett —jej twarzy, dłoniach, namiętności podczas intymnych chwil w łoŜu —
i poczuł Ŝądzę. Na moment zamknął oczy. Kiedy odzyskał panowanie nad sobą, począł pisać
dalej.
Miasto jest juŜ ufortyfikowane, co według mnie moŜe oznaczać perspektywę długiej
wojny, gdyby nie szerząca się opinia ogółu, Ŝe nie potrwa ona długo. Krótkotrwała wojna
byłaby poŜądana z wielu powodów, z których jeden, wcale niebłahy,jest oczywisty, a
mianowicie jest nim moje pragnienie, abyśmy Ŝyli razem, jak przystało na męŜa i Ŝonę,
gdziekolwiek przyjdzie mi pełnić słuŜbę w czasie pokoju. Ale, pozostawiając na boku sprawy
prywatne, uwaŜam, Ŝe krótkotrwała wojna pozwoliłaby nam wszystkim przywrócić dawny
porządek. Dziś, na drodze publicznej, natknąłem się na Murzyna — nie był to wyzwoleniec
ani nikt z „kontrabandy", jak generał Butler określa zbiegów z Południa. Wyobraź sobie, Ŝe
ten czarnuch nie ustąpił mi z drogi, abym mógł przejść pierwszy. Wspomnienie tego
incydentu nie dawało mi spokoju przez cały dzień. Podobnie jak inni obywatele, ja równieŜ
jestem za tym, aby skończyć wreszcie z hańbą niewolnictwa, ale wolność czarnych nie moŜe
oznaczać zgody na wszystko. Mimo iŜ moja dawno nie widziana siostra zaprzeczyłaby temu,
co mówię, nie uwaŜam, aby owe słowa czyniły mnie niesprawiedliwym lub niemoralnym.
Wprost przeciwnie, jestem przekonany, Ŝe wyraŜam opinię większości. Mam rację choćby w
odniesieniu do armii. Podobno nawet nasz prezydent stale mówi o palącej konieczności
przesiedlenia wyzwolonych Murzynów do Liberii. Stąd teŜ moje obawy, Ŝe wojna będzie
długa, co mogłoby wprowadzić do istniejącego porządku społecznego chaos zbyt wielu
raptownych zmian.
Przerwał, przez chwilę trzymał ołówek na tej samej wysokości, na której znajdował się
nieruchomy płomyk lampy. Jak wilgotne, jak cięŜkie wydawało mu się powietrze, kaŜdy
wdech kosztował go wiele wysiłku.
To, co napisał, nieoczekiwanie zrodziło poczucie winy. A więc zaczynał juŜ potępiać
ideologiczny chaos wojny. MoŜe do czasu, kiedy on i Brett będą znowu razem, a ona
przeczyta jego pamiętnik — równieŜ te jego fragmenty, których jeszcze nie

— 26 —
napisał — odpowiedzi na wątpliwości staną się bardziej oczy wis- v te niŜ dzisiaj.
Wybacz mi, proszę, moje dziwne filozofowanie. Atmosfera tego miasta wywołuje
osobliwe wątpliwości i reakcje, a ja nie mam nikogo, z kim mógłbym je dzielić oprócz
jednej osoby, z którą dzielę wszystko — Ciebie, moja najdroŜsza Ŝono. Dobranoc i niech
Bóg ma Cię w swojej opiece.
Zakończył zamaszystym zawijasem i zamknął zeszyt. Po chwili rozebrał się i
zdmuchnął lampę. Sen nie nadchodził. ŁóŜko było twarde, a Ŝądza i tęsknota do Brett
sprawiały, Ŝe przewracał się z boku na bok do późna w nocy. Na pobliskich uliczkach
podchmieleni awanturnicy wybijali szyby i strzelali w powietrze.

— Lije Farmer? To tam, kolego.


Kapral wskazał na biały, stoŜkowaty namiot typu sibley, jeden z wielu, przyjaźnie
klepnął Billy'ego po ramieniu i pogwizdując wesoło oddalił się. Tego typu wykroczenia
przeciw dyscyplinie zdarzały się wśród ochotników tak często, Ŝe Billy nie zwracał juŜ na
nie uwagi. Wchodząc do namiotu, odchrząknął głośno, wsunął rękawice za szarfę i
przełoŜył rozkaz do lewej ręki.
— Melduje się porucznik Hazard, kapitanie... Farmer...
Zdumienie nie pozwoliło mu wygłosić zdania płynnie i bez
ociągania. Jego zwierzchnik był męŜczyzną pięćdziesięcioletnim albo nawet starszym, miał
zupełnie siwe włosy i wygląd patriarchy. Stał w podkoszulku, z opuszczonymi szelkami, z
Biblią w prawej dłoni. Na nie budzącym zaufania stole Billy dostrzegł kilka stron
technicznych wywodów Mahana. Był zbyt zaskoczony, aby dojrzeć coś poza tym.
— Witam serdecznie, poruczniku. Oczekiwałem pańskiego
przyjazdu z olbrzymią radością, nie... z prawdziwym podniece
niem. Zastał mnie pan przy porannej modlitwie, w której
składam dzięki Wszechmogącemu i naleŜny mu hołd. Czy nie
przyłączy się pan do mnie, sir?
Opadł na kolana. Zdumienie ustąpiło miejsca konsternacji, kiedy Billy uświadomił
sobie, Ŝe pytanie zadane przez kapitana Farmera jest w zasadzie rozkazem.
4

Podczas gdy Billy meldował się do słuŜby w Aleksandrii, w siedzibie


Departamentu Wojny w zachodniej części Parku Prezydenckiego odbywało się
jedno z licznych ostatnio posiedzeń rządu. Zebraniu przewodniczył zza niebywale
zaśmieconego biurka Simon Cameron, dawny przywódca polityków z Pensylwanii,
choć to nie on zwołał zebranie, lecz stary, samolubny, nadęty jak balon generał
Scott, który ponoć dowodził armią. Ze swego fotela w kącie pokoju, gdzie
Cameron polecił dwóm asystentom zająć miejsca i pełnić funkcję obserwatorów,
Stanley Hazard przyglądał się Winfieldowi Scottowi z pogardą, którą ukrywał z
wielkim trudem.
Stanley, zbliŜający się do czterdziestki, był człowiekiem niepozornym. Z
wydatnym brzuszkiem, to prawda, ale w porównaniu z generałem sprawiał
wraŜenie wątłego. Siedemdziesięciopięcioletni Winfield Scott, o ciele
przypominającym nadmiernie wyrośnięte ciasto droŜdŜowe, zakrywał swą masą
całą górną część największego fotela, który znalazł w budynku. Jego mundur
obszyty był galonami.
W posiedzeniu uczestniczyli ponadto przystojny i pompatyczny sekretarz
skarbu, Salmon Chase, i męŜczyzna w prostym, szarym garniturze siedzący w rogu
naprzeciw Stanleya. Od chwili otwarcia zebrania męŜczyzna ten nie odezwał się ani
jednym słowem. Z uprzejmą, skupioną miną przysłuchiwał się wywodom Scotta.
Kiedy Stanley po raz pierwszy spotkał prezydenta na przyjęciu, uznał, Ŝe moŜna
określić go tylko jednym słowem: odpychający. Była to sprawa zarówno sposobu
bycia, jak i wyglądu, chociaŜ to drugie mogłoby wystarczyć w zupełności do
negatywnej oceny człowieka. Stanleyowi przyszły do głowy takŜe inne, równie
trafne określenia, jak: głupawy, niezdarny, zwierzęcy.
Zapytany wprost Stanley przyznałby, Ŝe nie Ŝywi Ŝadnych pozytywnych uczuć
wobec uczestników dzisiejszego posiedzenia, moŜe z wyjątkiem swego
zwierzchnika. Oczywiście jego zajęcie wymagało, aby podziwiał Camerona, który
sprowadził go do Waszyngtonu w nagrodę za długi okres hojnego wspierania jego
kampanii politycznej. Zachowując się jak najbardziej lojalnie, Stanley niebawem
odkrył największe wady ministra. Ich dowodem były stosy papierzysk i całe góry
gazet z Richmond i Charleston — waŜne źródła informacji o wojnie — piętrzące
się na kaŜdym wolnym jeszcze niedawno skrawku biurka. Podobne zbiory sterczały
niczym kolumny na dywanie. BoŜkiem, który

. — 28 —
panował niepodzielnie w Departamencie Wojny Camerona, był chaos.
Za olbrzymim biurkiem siedział pan tego bałaganu, z zaciśniętymi szczelnie jak
zamknięta sakiewka ustami, długimi, siwymi włosami i szarymi oczami, które nic nie
wyraŜały. W Pensylwanii zwano go „Bossem", ale obecnie nikt juŜ nie uŜywał tego
określenia, a przynajmniej nie w jego obecności. Jego palce ustawicznie bawiły się
najwaŜniejszymi dla niego atrybutami biura: poplamionym kawałkiem papieru i ułamanym
ołówkiem.
— ...za mało broni, panie ministrze — sapnął Scott. Tylko
to słyszę stale od dowódców naszych obozów szkoleniowych.
Brak nam środków, aby wyekwipować tysiące ludzi, którzy
zgłaszają się na apel prezydenta, dając dowód swej odwagi.
Chase pochylił się nad biurkiem.
— A wyzwanie, aby ruszyć do przodu i zdobyć Richmond,
będzie potęgować się z godziny na godzinę. Z pewnością rozumie
pan, z jakiego powodu.
Cameron odparł sucho, z lekką naganą w głosie:
• Wkrótce rozpoczną się tam obrady Kongresu Konfederacji. — Zerknął na jeszcze
jedną karteczkę, ukrytą w kieszeni surduta. — Dokładnie 20 lipca. Tego samego miesiąca,
kiedy wygasa okres słuŜby większości naszych poborowych, którzy zaciągnęli się na trzy
miesiące.
• A więc McDowell musi wykonać wreszcie jakiś ruch — warknął Chase. — On
równieŜ nie ma odpowiedniego ekwipunku.
Stanley napisał dyskretnie na karteczce krótką notatkę: „Prawdziwym problemem są
ochotnicy". Wstał i podał kartkę przez biurko. Cameron wziął ją, przeczytał, zmiął w ręku i
lekko skinął Stanleyowi głową. Rozumiał, o co przede wszystkim martwi się McDowell nie
o wyposaŜenie, lecz o to, Ŝe musi oprzeć się na ochotnikach, których zachowania nie mógł
przewidzieć i których odwadze nie mógł zaufać. To samo dotyczyło większości oficerów z
West Point, a konkretnie tych, którzy nie zdezerterowali po zdobyciu znakomitego
wykształcenia w tej szkole dla zdrajców.
Cameron wolał nie podejmować teraz tego tematu. Z pozornym szacunkiem odparł
głównodowodzącemu armii:
• Panie generale, nadal jestem przekonany, Ŝe naszym głównym problemem nie jest
brak broni, lecz nadmiar ludzi. Mamy juŜ trzysta tysięcy Ŝołnierzy pod bronią. Jest to o wiele
więcej, niŜ wymaga obecny kryzys.
• CóŜ, mam nadzieję, Ŝe pan się nie myli odezwał się ze swego miejsca prezydent. Nikt
nie zwracał na niego uwagi. Głos Lincolna jak zwykle był piskliwy, co wywoływało za jego
plecami mnóstwo szyderczych uwag.

— 29
ToŜ to zgromadzenie bufonów — pomyślał Stanley, sadowiąc się z powrotem w
niewygodnym fotelu. — Scottowi, którego głupi Południowcy nazwali rajfurem wolnego
stanu, naleŜało jednak teraz dobrze się przyjrzeć — był przecieŜ z Wirginii, prawda? I
awansował jeszcze przed wybuchem wojny, jak wielu Wirgińczyków, kosztem nie gorzej
wykwalifikowanych ludzi z Północy. Chase kochał czarnuchów, a prezydent był prostym
farmerem. Przy wszystkich swoich wątpliwych zaletach, Cameron miał przynajmniej pewne
doświadczenie i ogładę, co w porównaniu z innymi członkami gabinetu stanowiło
niewątpliwą zaletę.
Chase postanowił zastąpić konkretną odpowiedź retoryką.
• Musimy zrobić coś więcej, niŜ tylko mieć nadzieję, panie prezydencie. Powinniśmy
bardziej agresywnie dokonywać zakupów w Europie. Mamy za mało armat i pozycji
artyleryjskich na Północy, zwłaszcza teraz, po utracie Harper's Fer...
• Zakupy dokonywane w Europie są właśnie pod kontrolą
— przerwał mu Cameron. — Ale moim zdaniem taka postawa to
zbyteczna ekstrawagancja.
Scott aŜ tupnął nogą.
• Do diabła, Cameron, mówi pan o ekstrawagancji w obliczu rebelii zdrajców!
• Pamiętajmy o dwudziestym następnego miesiąca dodał Chase.
— Pan Greeley i kilku innych nie pozwolą o tym zapomnieć.
Te kąśliwe słowa pozostały nie zauwaŜone, a Chase grzmiał
dalej:
• Musimy zmiaŜdŜyć Davisa i jego bandę, zanim uznają ich Francja i Wielka Brytania.
Musimy zmiaŜdŜyć ich bez litości. Zgadzam się z kongresmanem Stevensem z pańskiego
stanu. Jeśli buntownicy nie dadzą za wygraną i nie wrócą do do...
• Tego nie zrobią. — Scott rzucił te słowa jakby z góry.
— Znam Wirgińczyków. Znam ludzi z Południa.
• Chase dokończył:
• ...powinniśmy posłuchać rady Thada Stevensa i przekształcić całe Południe w jedną
kałuŜę krwi.
W tym momencie prezydent odchrząknął.
Był to cichy dźwięk, ale poniewaŜ nastąpił podczas chwili przerwy, nie moŜna go było
zignorować, nie będąc niegrzecznym. Lincoln wstał i wsunął ręce do bocznych kieszeni, co
tylko podkreśliło jego sylwetkę, wysoką i trochę niezdarną, jak równieŜ wyczerpanie tego
człowieka. A przecieŜ niedawno skończył dopiero pięćdziesiątkę. Od Warda Lamona,
zaufanego prezydenta, Stanley dowiedział się, Ŝe Lincoln nie przewiduje swego powrotu do
Springfield. Codziennie do jego biura przychodziły anonimowe listy, w których groŜono
zamachem na jego Ŝycie.

— 30 —
— No tak... — zaczął z wahaniem Lincoln, ale jego następne
słowa popłynęły szybko jedno po drugim. Nie mówił głośno, ale'
z niezwykłą powagą i pewnością siebie. — Nie mogę powiedzieć,
Ŝe aprobuję reakcję Stevensa na bunt Południa. Od samego
początku przywiązywałem duŜą wagę do tego, aby polityka
rządu nie wyrodziła się w krwawą, bezwzględną walkę. W jakąś
rewolucję społeczną, do której doprowadziłaby rozerwana juŜ na
stałe Unia. Chcę zjednoczyć naród z powrotem i dlatego, jest to
jedyny powód, mam nadzieję na rychłą kapitulację rządu z Rich
mond. Nie dlatego — podkreślił z naciskiem — aby usatysfak
cjonować pana Greeleya, proszę o tym nie zapominać. Powinniś
my jak najszybciej uporać się z tym problemem i znaleźć jakieś
wyjście, aby skończyć z niewolnictwem.
Z wyjątkiem granicznych stanów Północy — pomyślał cynicznie Stanley. O
niewolnictwie na tych terenach prezydent nie wspominał, obawiając się, Ŝe wówczas owe
stany mogłyby dołączyć do Południa.
Lincoln zwrócił się do Camerona:
Sprawy zakupów pozostawiam panu, panie ministrze. Chciałbym jednak mieć
wystarczająco duŜo broni, aby wyposaŜyć armię McDowella i obozy szkoleniowe oraz
oddziały strzegące naszych granic. — Sens jego ostatnich słów był dla wszystkich jasny —
chodziło o Kentucky i cały Zachód ale Lincoln nie chciał ryzykować i aby uniknąć
nieporozumień, wyjaśnił: — Sprawą zakupów w Europie naleŜy zająć się bardziej energicz-
nie. O dolary zatroszczy się pan Chase.
Na zapadnięte policzki Camerona wystąpiły rumieńce.
Doskonale, panie prezydencie. Napisał parę słów na pogniecionym kawałku papieru i
wsunął świstek do kieszeni. Bóg jeden wiedział, kiedy zamierzał wyjąć karteczkę z
powrotem.
Posiedzenie zakończyło się obietnicą ze strony Camerona, Ŝe wyznaczy asystenta, który
natychmiast nawiąŜe kontakt z przedstawicielami zagranicznych producentów broni.
— I proszę, o ile uzna pan za stosowne, naradzić się z pułkow
nikiem Ripleyem — powiedział prezydent wychodząc z sali. Miał
na myśli szefa Departamentu Uzbrojenia Armii, rezydującego
w Winder Building. Podobnie jak Scott Ripley był reliktem
wojny z 1812 roku.
Chase i Scott wyszli z sali w lepszych nastrojach, uradowani pozorną ustępliwością
Camerona. Krzepiące były teŜ ostatnie wieści z zachodniej Wirginii. George McClellan
zadał tam na początku czerwca dotkliwą klęskę Robertowi Lee.
Konferujący członkowie władz reprezentowali dwie odmienne teorie zwycięstwa. Scott,
cierpiący na dolegliwości Ŝołądkowe i najwyraźniej w złym humorze, zaproponował parę
tygodni wcześniej blokadę całego wybrzeŜa Południa, a następnie wy-

— 31 —
słanie statków wojennych i silnej armii w dół Missisipi w celu zdobycia Nowego Orleanu i
przejęcia kontroli nad zatoką. Zamiarem Scotta było odizolowanie Południa od reszty świata,
odcięcie go od źródeł dostaw podstawowych towarów, których nie produkowało. Wtedy
kapitulacja byłaby rychła i nieunikniona. Scott wzmacniał swój punkt widzenia dodatkowym
argumentem — obiecywał, Ŝe jego strategia zapewni zwycięstwo przy minimalnym rozlewie
krwi.
Lincoln aprobował niektóre elementy tego planu, w kwietniu blokada stała się faktem.
Ale cały projekt, opublikowany w prasie i ochrzczony mianem „anakondy Scotta", wywołał
ostrą krytykę ze strony takich radykałów, jak Chase. W Partii Republikańskiej wielu,
podobnie jak on, opowiadało się za szybkim i zdecydowanym zwycięstwem. Pogląd ten
wyraŜał się w haśle „Na Richmond!" rozlegającym się wszędzie, od ambon w kościołach do
domów publicznych — tak przynajmniej mówiono Stanleyowi. Sam — mimo iŜ ustawicznie
łaknął seksu, a pod tym względem nie mógł liczyć na hojność Ŝony — był zbyt nieśmiały na
wizyty w burdelach.
Czy Unia nadal będzie starała się wywrzeć nacisk na stolicę Konfederacji? Stanley nie
miał czasu na rozwaŜenie tej kwestii, gdyŜ Cameron, po odprowadzeniu do wyjścia swoich
gości, powrócił bardzo szybko. Wezwał do siebie Stanleya i czterech innych asystentów,
począł wyciągać ze wszystkich kieszeni dziwacznie poskręcane papierki i wydawać rozkazy.
Świstek, na którym sekretarz wojny nagryzmolił jednoznaczne polecenie prezydenta, sfrunął
na podłogę nie zauwaŜony przez nikogo.
• A pan, Stanley... — Cameron wpatrywał się w asystenta swoimi szarymi jak zimowe
wzgórza ojczyzny jego szkockich przodków oczami — ...dziś mamy jeszcze to spotkanie. W
sprawie mundurów.
• Tak jest, panie ministrze.
• Mamy spotkać się z tym człowiekiem w ... zaraz, niech sprawdzę... — Zaczął klepać
się po kieszeniach, szukając kolejnej karteczki.
• U Willarda, sir. W barze. Umówił się pan na szóstą.
• Tak, na szóstą. Nie mam głowy do takich szczegółów. — Jego kwaśny uśmiech
oznaczał, Ŝe nie jest tym zbyt zatroskany.

TuŜ przed szóstą Stanley i minister wyszli z budynku Departamentu Wojny i udali się na
drugą bardziej zadbaną stronę alei. Wczorajszy deszcz zamienił ulicę w błotnisty kanał.
Stanley starał się iść ostroŜnie, mimo to jednak juŜ po chwili zauwaŜył plamy na swoich
płowych spodniach, co wprawiło go w zły

— 32
humor. W Waszyngtonie wygląd i pozory znaczyły więcej niŜ rzeczywista wartość
człowieka — tak przynajmniej uczyła go Ŝona, która od dnia ślubu udzieliła mu wielu
cennych lekcji. Bez Isabel — Stanley był o tym święcie przekonany — byłby jedynie
wycieraczką, po której George, jego młodszy brat, stąpałby zawsze, kiedy miałby ochotę.
Minister kręcił Ŝwawo swoją laseczką. Bursztynowe światło nadchodzącego wieczoru
wydłuŜało cienie. Minęło ich trzech hałaśliwych Ŝuawów w szkarłatnych fezach i
workowatych spodniach. Jeden z nich był jeszcze chłopcem, przypominał Stanley owi jego
synów, Labana i Levi'ego. Mieli juŜ po czternaście lat, przekroczyli więc wiek, kiedy
Stanley dawał sobie z nimi radę. Na szczęście była Isabel.
...podyktowałem po naszym porannym posiedzeniu tekst depeszy — usłyszał nagle
głos Camerona.
—- Och, doprawdy, sir? A do kogo?
— Do pańskiego brata, George'a. Człowiek o takim doświadczeniu moŜe się nam
przydać w Departamencie Uzbrojenia. Jeśli tylko wyrazi zgodę, chciałbym sprowadzić go do
Waszyngtonu.

Stanley czuł się tak, jakby otrzymał właśnie potęŜnego kopniaka.


• Wysłał pan depeszę...? Chciałby pan... aby mój brat George...
• Pracował dla Departamentu Wojny odparł Cameron, uśmiechając się nieznacznie. —
JuŜ od tygodni nosiłem się z tą myślą. A cięgi, które dostałem rano, przesądziły sprawę.
Pański brat jest jedną z grubych ryb w naszym stanie, Stanley. W swojej branŜy znalazł się
na samym szczycie... JuŜ ja znam się na Ŝelazie i handlu stalą. Pański brat jest motorem tego
wszystkiego. Lubi nowe pomysły. Oto osoba, która mogłaby wpuścić trochę świeŜego
powietrza i uporać się z zaopatrzeniem armii. Ripley nie nadaje się do tego, to juŜ tylko
mumia. A jego asystent, ten inny oficer...
Maynadier szepnął Stanley z wysiłkiem.
— Tak właśnie... Im zawdzięczam reprymendę z ust prezy
denta. Ci dwaj mówią na wszystko „nie". Lincoln jest zainte
resowany bronią z gwintowaną lufą, ale Ripley twierdzi, Ŝe takie
strzelby są nic niewarte. Wie pan dlaczego? Bo w swoich
magazynach nie ma nic poza pukawkami z gładką lufą.

33
Mimo iŜ Cameron często sprzeciwiał się nowym pomysłom równie zaciekle jak
pułkownik Ripley, umiejętnie przerzucał balast winy na innych, do czego Stanley zdąŜył się
juŜ przyzwyczaić. Uprawianie polityki w Pensylwanii uczyniło z Camerona prawdziwego
mistrza. Stanley wziął się na odwagę, aby zaatakować go teraz z innej strony.
— Panie ministrze, przyznaję, Ŝe istnieje potrzeba wprowa
dzania innych ludzi, nowych. Ale czemu wysłał pan depeszę?...
To znaczy, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat...
Urwał, widząc ostry wzrok swego chlebodawcy.
— Niech pan da spokój, mój chłopcze. Nie potrzebuję pań
skiej zgody, aby wykonać taki czy inny krok. Zresztą, wiedzia
łem doskonale, jaka będzie pana reakcja. Pański brat przejął
kontrolę nad stalownią... odebrał ją panu... i od tej pory jest to dla
pana istny kielich goryczy.
Tak, na Boga, to prawda. Od małego Ŝyłem w cieniu George'a. A teraz, kiedy stanąłem
wreszcie na własnych nogach, on zjawia się znowu. Nie dopuszczę do tego.
Ale nie powiedział tego głośno. Jeszcze kilka kroków i obaj męŜczyźni skręcili ku
głównemu wejściu do Willarda. Cameron wyglądał na zadowolonego z siebie, Stanley miał
nieszczęśliwą minę.
Hotelowy hol i przyległe doń poczekalnie wypełnione były ludźmi. W pobliŜu liny
oddzielającej część pomieszczenia jeden z urodzonych w Vermont braci Willard kłócił się ze
spoglądającym na niego posępnie malarzem. W hotelu unosił się zapach farby i tynku — nic
niezwykłego w czasie odnawiania - oraz cięŜkich perfum. Pod kandelabrami męŜczyźni i
kobiety o błyszczących oczach i nieruchomych jak maski twarzach, śmiejąc się głośno i
niemal stykając się głowami, wiedli rozmowy. Waszyngton w miniaturze.
Stanley doszedł juŜ do siebie na tyle, aby wykrztusić:
• Oczywiście to pańska decyzja, sir...
• Tak, jasne.
Ale muszę panu przypomnieć, Ŝe mój brat nie zalicza się do pańskich gorących
zwolenników.
• Jest republikaninem jak ja.
• Jestem pewien, Ŝe nie zapomniał jeszcze czasów, kiedy popierał pan demokratów. —
Stanley wiedział, Ŝe George'a zirytowały zwłaszcza wydarzenia na konwencji w Chicago,
kiedy to dokonano nominacji na urząd prezydenta. Sztab wyborczy Lincolna potrzebował
głosów, które kontrolował Cameron. Boss wykorzystałby je tylko w celu zdobycia
stanowiska w gabinecie. Dlatego Stanley pozwolił sobie dodać: — MoŜliwe, Ŝe będzie
działał na pańską szkodę.
• Jeśli poprowadzę sprawy umiejętnie, będzie pracować dla

34 —
mnie. Wiem, Ŝe mnie nie lubi, ale mamy teraz wojnę, a on walczył w Meksyku...
Człowiek jego pokroju nie odwraca się tyłem do swego dawnego sztandaru. Zresztą —
w szarych oczach zamigotał jakiś lisi błysk — o wiele łatwiej jest kierować
człowiekiem, jeśli ma się go w zasięgu ręki. Nawet gdybym nie zwracał uwagi na jego
doświadczenie, wolałbym mieć pańskiego brata tu, a nie gdzieś daleko, w Lehigh
Station, gdzie mógłby uknuć jakąś intrygę.
Przyśpieszył kroku, aby zasygnalizować, Ŝe ma dość dyskusji. Stanley nie dawał za
wygraną.
• On nie przyjedzie.
• Owszem, nawet na pewno. Ripley to stary, głupi cap, ( którego miejsce jest na
trawiastej łące. Przez niego tracę dobrą opinię. Potrzebny mi George Hazard, a zawsze
dostaję to, czego chcę.
Pchnął laską wahadłowe drzwi, wiodące do baru, i wszedł do środka. Stanley
podąŜył za nim, pieniąc się z wściekłości.
Przedsiębiorca, który zaproponował spotkanie, jeden z przyjaciół przyjaciela
Camerona, był przysadzistym, rumianym męŜczyzną nazwiskiem Huffsteder. Postawił
kolejkę dla wszystkich
piwo dla Stanleya i whisky dla Camerona i cała trójka zasiadła przy stoliku
zwolnionym akurat przez kilku oficerów. Jeden z nich rozpoznał Camerona i ukłonił się
z szacunkiem. Nawet Stanley ściągnął na siebie wzrok pulchnego Ŝołnierza, stojącego
przy barze. Cameron nie obawiał się spotkań w takich miejscach. Członkowie rządu
często urzędowali w hotelowych barach i holach. Dym z papierosów i fajek, jak
równieŜ hałas, zapobiegały skutecznie niepoŜądanej obserwacji i próbom podsłuchania
waŜnych rozmów.
Pozwolę sobie przejść od razu do rzeczy zaczął Huffsteder.
Ale Cameron nie dał mu tej szansy.
• Chodzi panu o kontrakt. Pod tym względem nie jest pan odosobniony,
zapewniam pana. Ale nie siedziałbym tu teraz, gdyby nie zasługiwał pan na... nazwijmy
to pewne względy. — Spojrzał rozmówcy prosto w oczy. Z powodu dawnych przysług.
Nie ma potrzeby wdawać się teraz w szczegóły. A więc, co pan sprzedaje?
• Mundury. Z szybką dostawą, po odpowiedniej cenie.
• Gdzie produkowane?
• Mam fabrykę w Albany.
— Ach, słusznie. Nowy Jork. JuŜ sobie przypominam.
Huffsteder sięgnął do kieszeni i wyjął kawałek grubego,
granatowego materiału, połoŜył próbkę na stole. Stanley wziął ją w dwie ręce i bez
wysiłku rozdarł na części.
—Tandeta — orzekł.

— 35 —
Huffsteder milczał. Cameron miętosił skrawek materiału. Wiedział równie dobrze jak
Stanley, Ŝe mundur uszyty z czegoś takiego wytrzyma najwyŜej dwa, trzy miesiące, a nawet
mniej, jeśli Ŝołnierz trafi na ulewne deszcze. A jednak... był to czas wojny, akcje rebeliantów
wymuszały kompromisy.
Cameron dowiódł tego natychmiast:
— Jeśli chodzi o sprawy zaopatrzenia, panie Hoffsteder...
— fabrykant wymamrotał właściwe brzmienie swego nazwiska,
ale Cameron zignorował go — ...zasada jest przejrzysta jak
kryształ. Moje ministerstwo respektuje te zasady. Obowiązuje
system ofert, które są zapieczętowane, jeśli jest to kontrakt
rozpisany publicznie. Z drugiej strony pewnymi funduszami
dysponuję wedle własnego uznania, mogę przekazać te pienią
dze upowaŜnionym przez Departament Wojny agentom na tajne
wydatki niezaleŜnie od ofert. Czy to, co mówię, jest zrozumiałe?
— Huffsteder skinął głową. — Jeśli nasi dzielni chłopcy po
trzebują płaszczy lub prochu, nie moŜemy trzymać się sztywno
litery prawa. Jeśli w Wirginii mamy juŜ na karku buntowników,
którzy lada chwila mogą narobić nam niezłego bigosu, nie
moŜemy czekać bezczynnie na zapieczętowane oferty, prawda?
Tak więc... Cameron uniósł wymownym gestem dłoń pozo
stają nam wówczas specjalni agenci ze specjalnym funduszem.
Dla specjalnych przyjaciół. — Wystarczyło parę miesięcy, aby Stanley doskonale pojął
zasadę funkcjonowania tego systemu. Cameron zrezygnował wreszcie z pozy elokwentnego
polityka.
Stanley, proszę wypisać dla tego dŜentelmena nazwiska i adresy naszych nowojorskich
agentów. Niech pan odwiedzi któregoś z nich, a z pewnością zrobi pan niezły interes. Sir, nie
wiem nawet, jak mam panu dziękować.
• AleŜ pan juŜ to uczynił. Ponownie zmierzył szarymi oczami kulącego się nerwowo
człowieka. — Pamiętam dokładnie kwotę subwencji. Wysoka, doprawdy wysoka. Właśnie
taka, jakiej spodziewam się od kogoś, komu leŜy na sercu pomyślny przebieg wojny.
• Zajmę się wypisaniem nazwisk agentów — wtrącił Stanley.
Słusznie, proszę się tym zająć. Cameron nie musiał przypominać swemu uczniowi o
potrzebie zachowania ostroŜności, Stanley napisał juŜ z tuzin podobnych listów. Wstał. —
No cóŜ, sir, jeśli pan pozwoli, poŜegnam się juŜ. Jestem umówiony na kolację z bratem. On
równieŜ słuŜy naszej sprawie. To dowódca pułku z Nowego Jorku. SłuŜą w nim przewaŜnie
Szkoci. Ale mnie nie ubiorą w spódniczkę. Z moimi kolanami!
Kiedy wypowiedział tę jowialną uwagę, był juŜ dosyć daleko od stolika. Oszołomiony
Huffsteder siedział nadal na swoim

— 36 —
miejscu uśmiechając się bezmyślnie. Stanley pośpieszył za swoim zwierzchnikiem. Nie
mógł opędzić się od myśli, Ŝe gdyby jedna z tych praktyk ministerstwa wyszła na jaw...
Lepiej robić wszystko, aby nie zdradzić się z tym przed innymi. Chciał być w Waszyngtonie,
centrum władzy, a jeśli ceną miałyby być splamione ręce, zapłaci ją. A zresztą. Isabel
nalegała... W holu uczynił ostatnią próbę.
• Sir — zwrócił się do Camerona — zanim pan odejdzie... proszę rozwaŜyć jeszcze raz
tę sprawę z George'em. Proszę nie zapominać, Ŝe to jeden z tych napuszonych absolwentów
West Point...
• Ja równieŜ nie przepadam za nimi ani za tą uczelnią, mój chłopcze. Sądzę jednak, Ŝe
skoro chciałem mieć dzieciaka, muszę pogodzić się z tym, Ŝe często płacze.
• Panie ministrze, błagam pana...
Dość tego! Nie słyszał pan, co powiedziałem? Część ludzi patrzyła na nich z
zaciekawieniem. Cameron, wstydząc się swego wybuchu, pochwycił Stanleya za rękaw i
odciągnął na bok, na pustą sofę.
— NiechŜe pan siada. James będzie na mnie zły, Ŝe kaŜę mu
na siebie czekać, ale chciałem coś wyjaśnić.
O, mój BoŜe, zaraz się mnie pozbędzie...! Wyraz twarzy Camerona rzeczywiście świadczył o
takiej moŜliwości. Pociągnął Stanleya na poduszki sofy.
— Niech pan posłucha, Stanley, lubię pana. Co więcej, ufam
panu, a nie mogę powiedzieć tego o wielu ludziach, którzy dla
mnie pracują. Niech pan przestanie zamartwiać się o swego
brata. Dam sobie z nim radę. Co do pana, postąpiłby pan
cholernie sprytnie, zapominając o przeszłości i korzystając
z tego, co oferuje nam dzień dzisiejszy.
Patrząc tępo przed siebie Stanley mruknął:
— Co pan ma na myśli?
Cameron, juŜ spokojny, rozsiadł się wygodnie.
To, Ŝe mógłby pan sobie uszczknąć trochę z tego, co weźmie złodziej, z którym
dopiero co rozmawialiśmy. Musi pan poczekać na sposobną chwilę i ubić własny interes.
Kieruję swoim departamentem zgodnie z prawem Stanley był zbyt przygnębiony, aby
rozśmieszyła go absurdalność tego stwierdzenia ale to nie znaczy jeszcze, abym miał coś
przeciw temu, Ŝe moi zaufani ludzie zapewniają sobie godziwy zarobek. Jeśli mamy zadbać
o wielką sprawę, naleŜy wykonać cały szereg drobnych.
Stanley pojął wreszcie, o co codzi.
— UwaŜa pan, Ŝe powinienem obmyślić jakiś kontrakt?
Cameron klepnął go po kolanie.
— O, to to.

— 37 —
• Dotyczący czego?
• Czegoś co potrzebne jest naszym chłopcom. Na przykład tego. — Opuścił rękę i
popukał palcem w but, a potem spojrzał z namysłem na świeŜo pomalowany sufit. —
Przemysł obuwniczy jest drugi co do wielkości na Północy, tyle tylko Ŝe przeŜywa teraz
cięŜkie czasy. Ale w Nowej Anglii jest mnóstwo małych fabryk na sprzedaŜ.
• Nie znam się na przemyśle obuw...
• To się naucz, chłopcze. — Cameron, niczym wąŜ, wysunął nagle ku niemu głowę. —
Naucz się.
• CóŜ, chyba nawet mógłbym...
• Jestem tego pewien. Cameron, znowu przyjacielski, klepnął Stanleya po raz drugi i
wstał. — Zaopatrzenie w buty jest ostatnio cholernie niewystarczające. Doskonała okazja dla
kogoś z głową.
• Potrafię docenić wagę tej wskazówki. Dziękuję. Twarz Camerona
promieniała.
• Dobranoc, chłopcze.
• Dobranoc, sir.
Minister wyszedł z hotelu, ale Stanley siedział jeszcze przez dłuŜszą chwilę, wpatrując
się w podłogę. Zawsze miał kłopoty z podejmowaniem decyzji, ale dziś wszystko było
jeszcze trudniejsze z powodu George'a. W tej sprawie powiedział juŜ wszystko, co miał do
powiedzenia. Jak ma znieść furię Isabel, kiedy ta dowie się, Ŝe człowiek, który wyparł ich z
Lehigh Station, otrzymał teraz propozycję, która uczyni go ponownie rywalem Stanleya?

— Nie mielibyśmy tej wojny, gdyby nie czarnuchy.


• To wcale nie tak. Wojnę zaczęli buntownicy, którzy oderwali się od Unii. Moim
zdaniem walczymy za sztandar, nie za Murzynów.
• Słusznie. Co do mnie, widzę tylko jeden sposób, aby rozwiązać ten problem;
powystrzelać wszystkich.
Kilku innych cywilów, siedzących przy barze, wyraziło na głos swoje poparcie dla tych
słów. Samotny oficer był tego samego zdania, poniewaŜ jednak był w mundurze,
powstrzymał się od komentarza — któryś ze sprzyjających czarnuchom przedstawicieli
władz mógłby zwrócić na niego uwagę.
Oficer z pewnością waŜył dwieście trzydzieści funtów. Jego

— 38 —
nieskazitelny mundur opinał pokaźny brzuch. Ciemne oczy na trupio bladej twarzy, która pod
wpływem słońca mogła w ciągu pół godziny przybrać jaskrawoczerwoną barwę, kierowały
się raz po raz ku stolikowi w kącie, przy którym jeszcze przed chwilą siedziało trzech
męŜczyzn. Teraz pozostał jeden. Młodszy z tych, którzy odeszli, miał znajomą twarz — i to
dręczyło go teraz.
Upił trochę whisky i począł się zastanawiać. Czarne włosy tego
trzydziestosiedmioletniego męŜczyzny juŜ od pół roku były przyprószone tu i ówdzie
siwizną. Codziennie farbował jasne kosmyki niezwykle starannie, aby ukryć je i zachować
młodzieńczy wygląd. Pułkownik Elkanah Bent miał tylko jedno pragnienie — ukryć ich
istnienie przed samym sobą.
Siwizna uświadomiła mu własną śmiertelność i spotęgowała
frustrację związaną z jego karierą. Rozczarowanie spowodowane
przebiegiem kariery wojskowej towarzyszyło mu przez niemal
całe dorosłe Ŝycie. Ale ostatni miesiąc pogorszył jego nastrój jeszcze bardziej; miesiąc, który
musiał spędzić w tym barbarzyńskim, propołudniowym mieście. Bent nienawidził
Południowców prawie w tym samym stopniu co Murzynów, a najbardziej nienawidził
jednego Południowca: Orry'ego Maina. Maina i jego jankeskiego przyjaciela z czasów
studiów, George'a Hazarda. Do tego wszystkiego Waszyngton był miejscem, gdzie mieszkała
jedyna istota ludzka, z którą Benta łączyło jakieś uczucie, ale nie wolno mu było się z nią
zobaczyć.
Twarz nieznajomego, który odszedł od sąsiedniego stolika, nie przestawała go
prześladować. Bent skinął na barmana.
• Czy widział pan dŜentelmena, który właśnie opuścił ten bar?
• To minister Cameron.
• Nie, chodzi mi o tego drugiego.
• Ach, to jeden z jego świty. Stanley Hazard. Dłoń Benta zacisnęła się w kułak.
• Z Pensylwanii?
• Chyba tak. Cameron wprowadził do Departamentu Wojny wielu swoich politycznych
przyjaciół. Ruchem głowy wskazał na pusty kieliszek. Jeszcze jeden?
• Owszem. Podwójny.
Stanley Hazard! Z pewnością brat George'a Hazarda. To wyjaśniałoby podobieństwo,
mimo iŜ ta twarz była bardziej miękka, obwisła.
Przez chwilę owładnęły nim uczucia tak gwałtowne, Ŝe siedział zupełnie oszołomiony.
Orry Main i George Hazard studiowali, podobnie jak on, w Akademii Wojskowej, ale o
klasę niŜej. Od pierwszej chwili starali się mu przeszkodzić i spiskowali, aby podburzyć
innych przeciw niemu. Obarczał ich odpowiedzialnością za to, Ŝe omija-

— 39 —
ły go nagrody i awanse. Tak było w West Point, a potem podczas wojny w Meksyku.
Pod koniec lat pięćdziesiątych Bent został odkomenderowany do II Pułku Kawalerii w
Teksasie. Tam właśnie kuzyn Orry'ego Maina, Charles, dziarski porucznik, od niedawna w
tym pułku, robił wszystko, aby zbrukać jego dobrą opinię.
Oczywiście w tej wojnie Hazardowie bratali się ze zdrajcami z Południa. George Hazard
juŜ wiele lat temu poŜegnał się z wojskiem, ale Billy, jego młodszy brat, słuŜył w oddziale
saperów Unii. Bent nie znał miejsca jego pobytu, ale jedno nie ulegało wątpliwości on,
Elkanah Bent, jest tym, komu przeznaczona jest wielkość. I najwyŜsza władza. Od dawna był
przekonany, Ŝe będzie amerykańskim Bonapartem, i wierzył w to nadal, mimo iŜ inny
absolwent Akademii, George McClel-lan, który ostatnio wrócił do armii, zdołał jakoś
przekonać łatwowierną prasę, Ŝe to jemu naleŜy się tytuł dowódcy.
Niech tam! NajwaŜniejsze to zdobyć władzę, która będzie dowodem uznania i nagrodą za
militarny geniusz Benta, a poza tym z pewnością pozwoli zniszczyć wreszcie Mainów i
Hazardów.
Przełknął trochę whisky i przywołał w pamięci twarz Stan-leya. Kiedy opróŜnił kieliszek,
wyciągnął z kieszonki zegarek. JuŜ po siódmej. Niebawem zapadnie zmrok, a wtedy ulice
stawały się mniej bezpieczne. W przeciwieństwie do policjantów pełniących słuŜbę za dnia
ci, którzy dyŜurowali nocą, byli opłacani przez rząd. Przede wszystkim mieli ochraniać
budynki publiczne, nie obywateli miasta. Powinien juŜ iść. Nosił szablę, nie miał jednak
ochoty prowokować rzezimieszków i rabusiów, którzy po zachodzie słońca czyhali na łatwy
łup. Tacy ludzie budzili w nim lęk.
Jeszcze jeden kieliszek i pójdzie sobie. Wysączył go, widząc juŜ oczyma wyobraźni
upojne wizje — oto własnoręcznie dusi Stanleya Hazarda lub wbija w jego ciało ostrze swej
szabli. Ale to nie pomagało. Musiał zadać ból komuś innemu. George'owi. George'owi i temu
przeklętemu Orry'emu Mainowi.
Z dłonią zaciśniętą na rękojeści szabli wyszedł z hotelu. Wilgotne powietrze niemal
kleiło się do ciała, czuł teŜ jego zapach. Niebawem znad rzeki znowu podniesie się ta
okropna mgła... Zderzył się ze sprzedawcą ostryg, który zatrąbił po raz ostatni, odciągając
swój wózek. Bent zaklął z wściekłością, po czym chwiejnym krokiem udał się dalej, mijając
niewyraźne postacie. Dobiegały go dziwne, kuszące głosy. Czy były to głosy prawdziwe? A
moŜe urojone? Nie był pewien. Przyśpieszył kroku.
Jeszcze trzy budynki i jego męka skończyła się wreszcie. Doszedł bezpiecznie do
pensjonatu. Dysząc cięŜko wbiegł na

— 40 —
schodki jasno oświetlonej werandy i odczekał chwilę, by wziąć się w garść. Dopiero potem
otworzył drzwi. W salonie zastał innego gościa, z którym zdąŜył się juŜ zapoznać. Pułkownik
Elmsdale z New Hampshire, człowiek o olbrzymich uszach, Ŝując cygaro wskazał na jakieś
papiery leŜące na stole.
• Dostałem dziś rozkazy. Odebrałem teŜ pańskie. Oto one. Nie są najlepsze.
• Nie... najlepsze...? Bent oblizał i tak juŜ wilgotne wargi i gorączkowo pochwycił
dokumenty. Charakter pisma był ozdobny, litery wiły się, jak gdyby na papierze zagnieździły
się węŜe. Odczytał jednak bez trudu słowo po słowie a potem, przeraŜony, nie panując juŜ
nad sobą, puścił wiatry. Elmsdale nie uśmiechnął się nawet.
— Terytorium... Kentucky?
Tamten ponuro skinął głową.
— Armia z Cumberland. Czy pan wie, kto nią dowodzi?
Anderson. Ten sam mazgajowaty właściciel niewolników, który
w Forcie Sumter ściągnął flagę. Znam mnóstwo ludzi, którzy
uznali go za bohatera, ale niech mnie diabli, jeśli podzielam ich
zdanie.
- A gdzie jest ten obóz... Dick Robinson? W pobliŜu Danville. To obóz szkoleniowy dla
ochotników.
— Mam przydział liniowy? zapytał z niedowierzaniem
Bent. I to na terytorium secesji?
Tak, ja zresztą teŜ. I tak jak pan nie jestem tym zachwycony, Bent. Będziemy mieli
pod swoimi rozkazami samych Ŝółtodziobów, za kaŜdym drzewem mogą czyhać na nas
doborowi strzelcy wroga, nikt nie będzie przestrzegać zasad sztuki wojennej. Mogę się
załoŜyć, Ŝe ci chłopi od pługa, których mamy wyćwiczyć, nigdy nie słyszeli nawet o tych
cholernych zasadach.
To chyba jakieś nieporozumienie szepnął Bent. Odwrócił się i na uginających się
nogach podszedł do schodów.
— Z pewnością. Typowe dla armii westchnął Elmsdale
ale nic nie zdołamy zrobić.
Bent nie słuchał go, cięŜkim krokiem wchodził na górę. Na samym końcu zakurzonego,
oświetlonego gazową lampą holu, w którym unosił się zapach duszonej baraniny i cebuli,
odnalazł swój pokój. Na myśl o kolacji poczuł mdłości. Zatrzasnął drzwi i w ciemności opadł
na łóŜko. Przydział liniowy. Dowodzić kupą prymitywnych analfabetów na jakimś
pustkowiu, gdzie istniało ryzyko, Ŝe zginie od kuli jakiegoś zwariowanego sympatyka
Południa.
Albo przez nieuwagę kogoś starszego rangą, kto poczuje się zagroŜony jego wpływami,
samym jego istnieniem...
Co się stało? W stęchłej ciemności, gdzie cuchnęły jego

41 —
mundur i pot, niemal zebrało mu się na płacz. Gdzie jego protektor?
Od najmłodszych lat Benta ów człowiek potajemnie działał, ułatwiał mu karierę.
Zapewnił mu skierowanie do West Point z Ohio, a potem, kiedy intrygi Hazarda i Maina
spowodowały wydalenie go z uczelni, zwrócił się z osobistą prośbą do sekretarza wojny i
uzyskał anulowanie decyzji. Oprócz nieuniknionego wysłania na wojnę w Meksyku, a
następnie odkomenderowania do Teksasu, otrzymywał zawsze słuŜbę o znikomym stopniu
ryzyka. Armia trzymała go w swoich szeregach, ale z dala od niebezpieczeństwa.
Do dziś.
Na Boga, toŜ to wygnanie. A co będzie, jeśli znajdzie się na czele oddziału bojowego?
PrzecieŜ wtedy mógłby zginąć. Dlaczego jego protektor pozostawił go samemu sobie? Z
pewnością to tylko przypadek, z pewnością nie wie jeszcze o tym rozkazie, znanym jedynie
paru urzędnikom. To by tłumaczyło wszystko.
DrŜąc na całym ciele podjął decyzję. Była sprzeczna z wyraźną, zawartą juŜ dawno temu
umową, która zabraniała mu bezpośredniego kontaktowania się ze swoim opiekunem, ale
obecny kryzys — nawet dramat — stanowił precedens nie przewidziany w umowie.
Wypadł z pokoju i zbiegł po schodach, potrącając niemal Elmsdale'a, który właśnie
wchodził na górę.
Mgła gęstnieje nie na Ŝarty! — zawołał pułkownik. Jeśli zamierza pan wyjść,
radziłbym wziąć rewolwer.
— Nie potrzebuję od pana Ŝadnych rad — odepchnął go Bent.
— Zejdź mi pan z drogi. — Pobrzękując szablą, wypadł na
zewnątrz. Elmsdale zaklął.
Jak taki szaleniec utrzymał się do tej pory w wojsku?
— pomyślał.

Wynajęty powóz skręcił na północ w Dziewiętnastą, gdzie domy wznosiły się rzadziej.
ZamoŜni obywatele miasta woleli mieszkać w tej oddalonej od centrum dzielnicy, aby
uniknąć brudu i niebezpieczeństw.
• Który dom między K i L? — zapytał woźnica.
• Tam jest tylko jeden. Zajmuje całą kwaterę.
Bent trzymał się rączki w powozie tak kurczowo, jakby od niej zaleŜało jego Ŝycie. W
ustach mu zaschło, narastał Ŝar, jego

— 42
ciało trzęsło się z zimna. Mgła znad Potomacu zawieszała swoje gęste, szare kłęby niby
zasłony nawet na oświetlonych oknach. Rezydencja, do której zdąŜał Bent, naleŜała do
człowieka nazwiskiem Heyward Starkwether. Pochodzący z Ohio Stark-wether nie miał
Ŝadnego zawodu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu — ani biura, ani konkretnego źródła
dochodów, mimo iŜ Ŝył w tym mieście juŜ od dwudziestu pięciu lat. Warunki, w jakich Ŝył,
moŜna było określić tylko jednym słowem: dostatnie. Reporterzy przebywający w
Waszyngtonie od niedawna
— zazwyczaj ludzie młodzi, z duŜym tupetem i niewielkim
doświadczeniem — często nazywali go lobbystą. Szczególnie
nieroztropni uŜywali określenia: „kramarz wpływów". Elkanah
Bent nie znał dobrze spraw, którymi zajmował się Starkwether,
wiedział jednak, Ŝe nazywanie tego człowieka lobbystą było tym
samym, co nazywanie Aleksandra Macedońskiego zwykłym
Ŝołnierzem.
Wieści głosiły, Ŝe Starkwether reprezentuje potęŜne nowojorskie kręgi finansowe ludzi o
bogactwie i wpływach na miarę olimpijską ludzi, którzy mogli do woli ignorować prawo i
kształtować politykę rządu zgodnie ze swoimi potrzebami. W ich interesie, jak mówiono,
Starkwether nawiązywał przez dwa ostatnie dziesięciolecia kontakty na najwyŜszym
szczeblu rządowym. Fakt ten budził prawdziwy respekt Benta. Niech pan tu skręci!
zawołał.
Woźnica omal nie przeoczył wjazdu, imponująco sklepionej bramy przed frontem
okazałego domu, który przywodził raczej na myśl świątynię grecką. Mgła przesłaniała
rozległe skrzydła i górne piętra. Benta ogarnęło zdumienie na widok pustej alejki przed
rezydencją i ciemnych okien. Kilkakrotnie przejeŜdŜał tędy o zmroku i zawsze widywał
przed domem mnóstwo powozów i rzęsiście oświetlone okna.
— Proszę na mnie poczekać polecił i począł wchodzić po
marmurowych schodkach. Ujął olbrzymią kołatkę w kształcie
lwiego łba i dwukrotnie zastukał. Dźwięk rozniósł się echem
dokoła i przebrzmiał. CzyŜby jego protektor wyjechał? Myśląc
o Starkwetherze Bent rzadko uŜywał innego określenia, a zwła
szcza tego bardziej pospolitego, ale surowo zabronionego.
Zastukał ponownie. Po chwili drzwi otworzył starszy lokaj z zaczerwienionymi oczami.
Zanim zdąŜył odezwać się choć jednym słowem, gość oznajmił:
• Jestem pułkownik Elkanah Bent. Muszę zobaczyć się z panem Starkwetherem. To
bardzo pilne.
• Bardzo mi przykro, panie pułkowniku, ale to niemoŜliwe. Dziś po południu pan
Starkwether doznał nieoczekiwanie...
— męŜczyzna miał najwidoczniej duŜe trudności z dokończe
niem zdania — ...ataku.

- 43
- Ma pan na myśli atak apopleksji?
— Tak jest, sir.
Ale teraz czuje się juŜ dobrze, prawda?
— Atak był śmiertelny, sir.
Bent wrócił do powozu nie widząc i nie słysząc nic. W jego głowie kołatała się tylko
jedna myśl; w jaki sposób ocalić swą skórę teraz, kiedy stracił ojca?

• A więc on tu przyjedzie? Razem z tą katolicką suką, która potrafi tylko puszyć się,
jakby była królową? Stanley, ty durniu! Jak mogłeś do tego dopuścić?
• Isabel — zaczął Stanley słabym głosem, podczas gdy Ŝona z furią rzuciła się do okna
salonu, wychodzącego na Szóstą Ulicę.
Stała plecami do niego, pokazując mu tył szarej spódnicy na krynolinie i pasującego do
niej Ŝakietu, który nosiła na co dzień. Jęknęła tak głośno, jak gdyby ktoś ją gwałcił.
Cholernie nikłe szanse, Ŝe zaniechałaby przy tym oporu — pomyślał zirytowany Stanley.
Jego Ŝona podrzuciła krynolinę do góry, aby obrócić się i przejść do kolejnego ataku.
• Dlaczego, na Boga, nie wyperswadowałeś mu tego?
• Próbowałem! Ale Cameron chce go tu mieć.
• Z jakiego powodu?
Stanley powtórzył kilka zdań Camerona, starając się nie opuścić Ŝadnego waŜnego słowa,
ale juŜ samo oczekiwanie na tę sprzeczkę pozbawiło go sił. Większość dnia spędził na
przygotowywaniu tego, co zamierzał jej powiedzieć, a teraz, kiedy ten moment nadszedł,
zapomniał wszystkich argumentów.
Wyciągnięty w fotelu zakończył bez przekonania:
• Bardzo moŜliwe, Ŝe nie zechce tu przyjechać.
• śałuję teraz, Ŝe myśmy tu przyjechali. Nie cierpię tego przeklętego miasta.
Siedział w milczeniu patrząc, jak Isabel kręci się od ściany do ściany, raz, drugi i trzeci,
aby dojść do siebie. Wiedział, Ŝe wcale nie myśli tego, co teraz powiedziała. Lubiła
przebywać w Waszyngtonie, uwielbiała bowiem władzę i kontakty z tymi, którzy ją
sprawowali.
Ich obecne warunki nie były idealne, to prawda. Nie mogąc znaleźć odpowiedniej
kwatery, musieli wynająć ten stary, brudny apartament w podrzędnym National Hotel —
miejscu spotkań

_ 44 _
hołoty sprzyjającej secesji. Stanley Ŝałował, Ŝe nie mogą się-przeprowadzić. NiezaleŜnie od
polityki uwaŜał, Ŝe hotel nie jestC v właściwym miejscem, gdzie moŜna wychowywać dwóch
upar-s; tych, dorastających synów. Niekiedy Laban i Levi znikali w labiryncie korytarzy na
całe godziny. Bóg jeden wiedział, jakie lubieŜne lekcje pobierali, podsłuchując tu i ówdzie
pod zamkniętymi drzwiami. Kiedy Stanley wrócił o siódmej, Isabel poinformowała go, Ŝe
zastała Labana, który dziwnie chichotał, siedzącego w poufałej pozie obok jednej z
pokojówek. Stanley przeprowadził z chłopcem rozmowę — męczącą dla siebie i nudną dla
syna. Następnie kazał bliźniakom nauczyć się na pamięć wiersza po łacinie i na godzinę
zamknął ich w sypialni. Na szczęście odgłosy walki za ścianą ucichły jakiś czas temu.
Najwidoczniej chłopcy usnęli.
Isabel zakończyła swoją przechadzkę po pokoju i zatrzymała się, krzyŜując ręce na
drobnych piersiach i mierząc go oskar-Ŝycielskim wzrokiem. Dwa lata starsza od Stanleya
stawała się ostatnio coraz bardziej odpychająca.
W odpowiedzi na jej spojrzenie powiedział:
• Isabel, postaraj się zrozumieć. Oponowałem, ale...
• Niezbyt energicznie. Nigdy nie jesteś wystarczająco enerJ giczny.
Wyprostował się.
— To nie fair. Nie chciałem zaszkodzić dobrym układom
z Simonem. Miałem wraŜenie, Ŝe traktujesz je jako nasze cenne
aktywa.
Isabel była mistrzynią w manipulowaniu ludźmi, a zwłaszcza swoim męŜem.
Zorientowała się teraz, Ŝe posunęła się za daleko, i ta świadomość uśmierzyła jej gniew.
Rzeczywiście. Przepraszam za to, co powiedziałam. To dlatego, Ŝe tak bardzo nie cierpię
George'a i Constance... za te wszystkie upokorzenia, których przez nich zaznałeś. Widząc, Ŝe
zanosi się na rozejm, zbliŜył się do Ŝony. Ty teŜ.
Tak. I chciałabym zapłacić im za wszystko. Przechyliła głowę i uśmiechnęła się. —
Jeśli rzeczywiście przyjadą tu, moŜe znajdę jakiś sposób. Znamy bardzo waŜnych ludzi. Ty
teŜ masz juŜ wpływy.
— Tak, poradzimy sobie. — Miał nadzieję, Ŝe nie zauwaŜyła
jego braku entuzjazmu. Były chwile, kiedy rzeczywiście niena
widził brata, ale jednocześnie czuł przed nim respekt. Tak było
od dzieciństwa. Objął ją ramieniem. Pozwolisz, Ŝe napiję się
trochę whisky? Powiem ci przy tym parę dobrych nowin.
Nie stawiała oporu, kiedy poprowadził ją do kredensu, gdzie w wytwornej karafce stała
whisky najlepszego gatunku.
— CóŜ to takiego? Awans?

45 —
• Nie, nie... moŜe nowina to nieodpowiednie określenie. To po prostu propozycja
Simona... przysługa mająca załagodzić moje obiekcje co do George'a. — Opowiedział o
spotkaniu z fabrykantem i późniejszą rozmowę z Cameronem. Isabel dostrzegła natychmiast
tkwiące w propozycji moŜliwości. Klasnęła w dłonie.
• Za ten pomysł pozwoliłabym przybyć do miasta dziesięciu takim George'om
Hazardom. To by uniezaleŜniło nas od stalowni... albo od kaprysów twego brata. Wyobraź
sobie tylko, jaki majątek moglibyśmy zbić mając taki gwarantowany kontrakt...
• Simon nie udzielił Ŝadnych gwarancji ostrzegł Stanley. — Nawet o tym nie myśl. Ale
wiem, o co mu chodziło. W ten właśnie sposób działa ministerstwo. Właśnie teraz pracuję
nad planem transportu Ŝołnierzy z Nowego Jorku do Waszyngtonu, który ma zaoszczędzić
rządowi trochę pieniędzy. Obecny koszt to sześć dolarów na głowę. PrzewoŜąc oddział linią
Northern Central, przez Harrisburg, moŜemy zmniejszyć koszty do czterech dolarów za
głowę.
• Ale Northern Central naleŜy do Camerona!
Stanley, juŜ w lepszym humorze po kieliszku whisky, machnął niedbale ręką.
— Staramy się nie rozgłaszać tej informacji.
Isabel układała juŜ plan.
• Musimy natychmiast pojechać do Nowej Anglii. Simon da ci urlop, prawda?
• O, tak. Ale, jak juŜ mu powiedziałem, nie znam się w ogóle na fabrykach obuwia.
• Nauczymy się. Nauczymy się tego razem.
• Oddaj mi tę poduszkę, ty mały sukinsynu!
Po tym nagłym krzyku zza drzwi mniejszej sypialni rozległy się dalsze przekleństwa i
odgłosy bijatyki.
— Stanley, natychmiast uspokój chłopców!
Generał przemówił, podwładny był na tyle rozsądny, Ŝeby nie opierać się rozkazowi.
Odstawił kieliszek i bez entuzjazmu udał się na miejsce walki obu braci.

9
Następnego dnia, w Pensylwanii, Ŝona Billy'ego, Brett, wyszła z Belwederu, aby załatwić
sprawunki. Zamiast niej do Lehigh Station mogłaby oczywiście pójść słuŜąca, ale Brett
pragnęła wyrwać się na chwilę z dusznej szwalni, gdzie panie domu

— 46 —
poświęcały się pracom na cele dobroczynne. Miała wyrzuty sumienia, robiąc cokolwiek dla
Ŝołnierzy Unii.
Belweder, murowana rezydencja w kształcie litery L, utrzymana w stylu włoskim,
wznosiła się w pobliŜu drugiego domu na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się widok na
rzekę, miasto i stalownię Hazarda. Drugi dom był dwa razy większy, mieścił czterdzieści
pokojów i naleŜał do Stanleya Hazarda i jego okropnej Ŝony. WyjeŜdŜając do Waszyngtonu
zostawili swą posiadłość pod opieką zarządcy.
Brett czekała na ocienionej werandzie, aŜ parobek przyprowadzi dwukółkę.
Podziękowała mu niedbale i nieomal wyrwała z ręki bat, który następnie wsunęła do
pochewki. Ruszyła gwałtownie, otoczona tumanem kurzu, wściekła na samą siebie z powodu
swego niczym nie usprawiedliwionego nieuprzejmego zachowania.
Miała dwadzieścia trzy lata, ciemne włosy i takieŜ oczy, typowe dla Mainów. Była
kobietą atrakcyjną, bardziej świeŜą i łagodną od swej starszej siostry, Ashton, którą wszyscy
łącznie z nią samą uwaŜali za skończoną piękność. Uroda Ashton pasowała do wieczornych
przyjęć, słodkawej woni perfum i widoku nagich ramion przy blasku świec. Brett była
stworzona raczej do światła dnia, świeŜego powietrza wokół domu. Ludzie dostrzegali to na
pierwszy rzut oka, czytali to z jej sposobu bycia, nawet z uśmiechu. Nie było w niej
kokieterii, jedynie łagodność i szczerość — cechy jakŜe rzadkie u kobiet w jej wieku.
Tu jednak, w rodzinnym mieście męŜa, zdawała się ulegać jakiejś przemianie. Ludzie
wiedzieli, Ŝe pochodzi z Karoliny Południowej i często traktowali ją ostroŜnie, tak jak
pielęgnuje się szczególnie wraŜliwe egzotyczne kwiaty. Wiele osób, jak przypuszczała,
uwaŜało ją w duchu za zdrajczynię. Budziło to jej irytację, potęgowaną przez nieznośny tego
popołudnia upał. Jej biała muślinowa sukienka kleiła się do ciała, a wilgotne powietrze
doskwierało jej nawet bardziej, niŜ w rodzinnych, nizinnych stronach.
Im dłuŜej Billy przebywał poza domem, im dłuŜej trwała ta straszliwa niepewność co do
losów wojny, tym bardziej czuła się osamotniona i nieszczęśliwa. Starała się ukrywać zły
nastrój przed George'em i jego Ŝoną, Constance, z którymi mieszkała, odkąd Billy wrócił do
wojska, ale nie zawsze jej się to udawało. Wiedziała o tym doskonale. Dziś odczuł to
stajenny, poprzedniego dnia jedna z pokojówek.
Pot niebawem pokrył wnętrze jej siatkowych rękawiczek. Po co je włoŜyła? Koń
wymagał ostrych cugli, tylko w ten sposób mogła utrzymać powóz na środku nierównej,
wyboistej drogi, która wiła się po zboczu wzgórza w pobliŜu fabryki. Olbrzymia stalownia
Hazarda dymiła i hałasowała przez dwadzieścia cztery

— 47 —
godziny na dobę, produkując na potrzeby wojenne Unii szyny kolejowe i stalowe płyty.
Niedawno firma otrzymała kontrakt na dostawę armat.
Trzy murowane kominy przewyŜszały porośnięty wawrzynem wierzchołek wzgórza.
Nieco niŜej rozpościerało się rozrastające się miasto, podzielone na trzy poziomy.
NajwyŜszy tworzyły solidne budynki z cegły lub drewna, następny — obiekty handlowe i
wreszcie zwykłe szopy, ustawione w pobliŜu torów kolejowych, i łoŜyska dawnego kanału
obok koryta rzeki.
Jak okiem sięgnąć widać było ślady wojny. Minęła grupę wyrostków, którzy w rytm
wybijany łyŜką o wiadro odbywali musztrę na leŜącym odłogiem poletku. śaden z tych
małych Ŝołnierzyków nie miał więcej niŜ dziesięć lat. Fronton eleganckiego hotelu Station
House obwieszony był czerwono-bia-ło-niebieskimi flagami. Tego popołudnia George miał
tu wygłosić przemówienie na zebraniu patriotycznym. A tam, gdzie Valley Street dochodziła
do kanału, tworząc literę T, przy akompaniamencie stukotu młotów i krzyków wznoszono
drewnianą platformę — zbliŜał się Dzień Niepodległości.
Dojechała do sklepu Herberta i przywiązała konie do jednego z sześciu Ŝelaznych
słupków wbitych w ziemę przed wejściem. Wchodząc do środka zauwaŜyła dwóch
męŜczyzn, którzy siedzieli na ocienionej ławce przed saloonem, dwa domy dalej, przy-
glądając się jej natrętnie. Muskularne ramiona i proste ubrania pozwalały przypuszczać, Ŝe
pracują w stalowni.
Nie spuszczając z niej wzroku jeden z nich powiedział coś do drugiego, ten zaś
zarechotał, omal nie wylewając piwa z cynowego kubka. Mimo upału Brett zadrŜała na
całym ciele.
W sklepie pachniało lukrecją, Ŝytnią mąką i innymi towarami, którymi handlował pan
Pinckney Herbert. Był to drobnej budowy męŜczyzna o jasnych oczach, który przypominał
Brett poznanego niegdyś w Charleston rabina. Herbert wychował się w Wirginii, gdzie jego
rodzina mieszkała od czasów rewolucji. Kiedy miał dwadzieścia lat, sumienie kazało mu
przenieść się do Pensylwanii. Po latach spędzonych na Południu pozostały mu jedynie wstręt
do niewolnictwa i imię Pinckney, które lubił i przyjął w miejsce prawdziwego imienia,
Pincus.
• Dzień dobry, pani Hazard. Czym mogę słuŜyć?
• Potrzebna mi biała, mocna nić, Pinckney. Biała. Constan-ce, Patricia i ja szyjemy
nakrycia do czapek dla Ŝołnierzy.
Czapki wojskowe. Proszę, proszę. Unikał jej wzroku, ale i to było wymowne wobec
faktu, Ŝe kobieta z Południa pomaga szyć czapki dla Ŝołnierzy Unii.
Kiedy Ŝona i córka George'a zajęły się tą pracą — Constance twierdziła, Ŝe większość
kobiet w mieście robi coś dla wojska — Brett dołączyła do nich, nie sądziła bowiem, aby
pomaganie

— 48 —
innym ludziom, szycie dla nich osłon na kark przed deszczem czy słońcem, moŜna było
nazwać zdradą. Ale w takim razie dlaczego, szyjąc, nie mogła pozbyć się przeświadczenia,
Ŝe postępuje nielojalnie?
Zapłaciła za pół tuzina szpulek i wyszła ze sklepu. Usłyszała raptem skrzypnięcie deski i
szybko obróciła się w lewo, Ŝałując juŜ po chwili, Ŝe to uczyniła. TuŜ przed nią, kołysząc
leniwie piwem w kubkach, stali obaj wałkonie.
— Co nowego u Jeffa Davisa, proszę pani?
Chciała juŜ nazwać go durniem, ale w ostatniej chwili uznała, Ŝe bezpieczniej będzie
zignorować nieznajomego. Czym prędzej skierowała się do powozu zaniepokojona faktem,
Ŝe w polu widzenia znajduje się tylko jedna osoba — matrona w czepku na głowie, która
zresztą zniknęła juŜ za rogiem. Dosyć cicho było równieŜ w Station House. Upał i wiec
wyludniły miasto.
Z bijącym sercem minęła konia i w tym momencie usłyszała za sobą odgłosy, których się
obawiała: cięŜki oddech i szybkie kroki. Zanim napastnik ujął ją za ramiona i obrócił do
siebie, poczuła jego zapach.
Był to ten sam męŜczyzna, który zaczepił ją przed chwilą. Na jego bujnej, rudawej
brodzie z paroma siwymi kosmykami widniała jeszcze piana z piwa. Jego ubranie cuchnęło,
nie była pewna, czy to brud, czy alkohol.
— ZałoŜę się, Ŝe modlisz się, aby stary Abraham doznał którejś nocy apopleksji i
przeniósł się na tamten świat, co?
Kompan brodatego uznał te słowa za tak przedni dowcip, Ŝe zawył na cały głos. Jego
rechot ściągnął uwagę dwóch przechodniów, którzy zjawili się właśnie po drugiej stronie
ulicy. Poszli jednak dalej, kiedy zorientowali się, kogo napastują dwaj rozochoceni
robotnicy.
MęŜczyzna wybełkotał:
Ciągle jeszcze masz czarnuchów w domu, w Karolinie? >
• Pijani durnie! zawołała Brett. Precz z łapami! Drugi zarechotał ponownie.
• Odezwała się w niej dusza rebeliantki, co, Lute? Tamten zacisnął mocno dłonie na
rękawie Brett, skrzywił się.
Kobieto, z twoim wzrokiem jest coś nie tak... Jestem biały. Nie moŜesz zwracać się
do mnie tak, jakbym był jednym z twoich przeklętych niewolników. Wbij to sobie do głowy,
jak równieŜ to, Ŝe nie chcemy w naszym mieście Ŝadnych zdrajców z Południa. —
Potrząsnął nią. Słyszysz, co mówię?
— Fessenden, puść ją w tej chwili!
Ze sklepu nieoczekiwanie wyszedł Pinckney Herbert. Drugi napastnik podbiegł do niego.
-— Właź do środka, stary śydzie! Silny cios zgiął sklepikarza wpół i przez otwarte drzwi
rzucił na podłogę. Usiłował wstać,

— 49 —
podczas gdy Fessenden odrzucił kubek i pochwycił Brett za ramiona. Potrząsnął nią, aby
sprawić jej ból, a moŜe teŜ chciał dotknąć jej piersi.
Tymczasem Herbert, czepiając się framugi, wstał, ale napastnik zadał mu kolejny, silny
cios w głowę. Herbert jęknął i upadł na wznak. Brett wiedziała, Ŝe powinna wezwać pomoc,
nie mogła się jednak na to zdobyć. Raptem wydało się, Ŝe ogarnął ją strach. Przestała się
szamotać w uścisku Fessendena, jej ciało zwiotczało, przymknęła oczy.
— Proszę, niech mnie pan puści! — Czy juŜ pojawiły się łzy?
— Och, proszę, jestem przecieŜ tylko kobietą, nie tak silną jak
pan.
— No proszę, tak właśnie powinna mówić dziewczyna z Połu
dnia. — Śmiejąc się Fessenden objął ją wpół, przycisnął do koła
powozu i nachylił się, drapiąc jej policzek brodą. Powiedz
grzecznie „proszę", a wtedy zobaczymy.
Najwidoczniej nie zrozumiała go.
• Nie jestem tak duŜa... i silna jak pan... Musi pan być bardziej miły... uprzejmy...
Będzie pan taki? Będzie? — Krótkie, rozpaczliwe westchnienia mieszały się z błagalnymi
słowami.
• Pomyślę o tym, panienko — obiecał Fessenden. Jego dłoń wsunęła się pod jej
spódnicę i halki, spoczęła na udzie. Tym samym uwolnił jej ręce.
• Ty jankeski śmieciu! — Uniosła drugą nogę, tę, której nie ściskał dłonią, i z całej siły
kopnęła go w genitalia. Zawył z bólu i poczerwieniał na twarzy, ona zaś pchnęła go na
ziemię. Pinckney Herbert, mimo iŜ nadal stał w progu blady i obolały, roześmiał się na głos,
widząc to nagłe przebudzenie z apatii.
Fessenden przyciskał obie dłonie do krocza. Jego kompan obsypał dziewczynę
wyzwiskami. Ruszył do niej, ale Brett w ostatniej chwili dobyła bata i smagnęła go w twarz.
Odskoczył jak oparzony, potknął się o leŜącego za nim Fessendena i krzyknął, kiedy padając
kopnął swego kompana w głowę.
Brett wrzuciła do powozu woreczek ze szpulkami, odwiązała konia i zwinnie wskoczyła
na siedzenie. Kiedy pochwyciła lejce, drugi awanturnik, juŜ na nogach, rzucił się ku niej
ponownie. Przez lewe ramię zadała mu batem jeszcze jeden cios w twarz.
Tymczasem dwóch czy trzech mieszkańców miasta, tkniętych wyrzutami sumienia,
wyległo na ulicę, domagając się stanowczo zaprzestania awantury.
Odrobinę za późno, piękne dzięki!
Szarpnęła lejcami i powóz pomknął w stronę drogi wiodącej pod górę, zostawiając za
sobą tumany Ŝółtego pyłu niczym złowieszcze chmury przed letnią burzą.
Och, jak ja nie cierpię tego miasta, tej wojny... wszystkiego
— pomyślała, czując, Ŝe furia ustępuje miejsca rozpaczy.

50
10
Na prowizorycznej trybunie pod ścianą głównego salonu w Sta-tion House George Hazard
cierpiał straszliwe i nie zasłuŜone męki z powodu upału, nadmiaru gadulstwa i
najtwardszego krzesła, jakie kiedykolwiek zostało wykonane ludzką ręką. Przed sobą widział
spocone twarze ludzi machających wachlarzami z liści palmowych i gazet oraz flagi i
kolorowe papiery zdobiące ściany.
Za plecami George'a i innych dostojników wisiała olbrzymia litografia, przedstawiająca
prezydenta. Burmistrz Blane, który pracował w stalowni jako majster na nocnej zmianie,
zrezygnował tym razem z wypoczynku, aby przewodniczyć zebraniu. Teraz walił zaciekle
pięściami w mównicę.
— Nasza flaga została zbezczeszczona! Sprofanowana! Zdarta z masztu przez Davisa i tę
zdradziecką hołotę, bandę pseudo-arystokratów! Taki stosunek do naszych świętych barw:
czerwieni, bieli i błękitu, moŜe spotkać się tylko z dwiema reakcjami: niszczycielską salwą i
stryczkiem dla tego, kto ośmielił się zniszczyć strukturę tego narodu i jego ukochane, drogie
nam wszystkim godło!
BoŜe Wszechmogący pomyślał George. — Jak długo jeszcze moŜe trwać ta tyrada?
Blane miał jedynie zapowiedzieć dwóch mówców, z których pierwszym niechętnie
zgodził się zostać George. Po nim miał przemawiać czołowy republikanin z Betlejem, który
gromadził w dolinie ochotników, by stworzyć pułk.
Ale burmistrz mówił i mówił bez końca, przerywając tylko na chwilę, aby uśmiechnąć
się, dziękując za pełne uznania gwizdy, oklaski czy nawet reakcje bardziej gwałtowne. Na
przykład zawieszał głos, gdy ludzie wskakiwali na krzesła i wygraŜali pięściami w
odpowiedzi na jakieś szczególnie dosadne i soczyste wezwanie do boju. W ciągu tych
wszystkich tygodni, odkąd flaga Unii została zerwana, opluta i spalona przez zwolenników
secesji, Północ przeŜywała epidemię tego, co prasa nazwała „gorączką usianą gwiazdami".
George nie uległ tej epidemii. Siedział teraz Ŝałując, Ŝe nie znajduje się przy swoim
biurku, nadzorując pracę stalowni lub ustalając ostatnie szczegóły swego planu otwarcia
banku w Le-high Station — pierwszego banku w tym mieście.
Załatwianie spraw bankowych w Betlejem stało się dla niego i większości jego
pracowników zbyt kłopotliwe. George był przekonany, Ŝe działalność lokalnego banku
mogłaby okazać się

— 51
poŜyteczna i rentowna. Ludzie o tradycyjnym sposobie myślenia nie zdecydowaliby się na
takie przedsięwzięcie — zwłaszcza teraz, kiedy warunki ekonomiczne wydawały się niezbyt
sprzyjające, a handlowców godnych zaufania było coraz mniej — ale George uwaŜał, Ŝe nie
ma znaczącego sukcesu bez duŜego ryzyka.
Nowy bank miał powstać na mocy zmienionej ustawy bankowej stanu Pensylwania z
1824 roku. Patent był waŜny przez dwadzieścia lat i przewidywał trzynastu dyrektorów, z
których kaŜdy musiał być obywatelem Stanów Zjednoczonych i udziałowcem banku. George
i jego prawnik, Jupiter Smith, mieli jeszcze pełne ręce roboty — musieli przygotować
dokumenty wymagane przez nadającą patent legislaturę stanową.
Zamiast tego siedział teraz na sali, gdyŜ był jedynym obywatelem tego miasta, który brał
udział w wojnie meksykańskiej, a publiczność łaknęła płomiennych wypowiedzi na temat
wojennej chwały. Trudno, da im to, na czym im tak bardzo zaleŜy i postara się nie czuć przy
tym wyrzutów sumienia. Nie miał odwagi powiedzieć, czego naprawdę nauczył się w
Meksyku, kiedy walczył u boku Orry'ego Maina. Wojna nigdy nie była chlubą, nigdy nie
była wspaniała. Chyba tylko w wypowiedziach ludzi, którzy nie brali w niej udziału.
Doświadczenie nauczyło go, Ŝe wojna jest czymś wyjątkowo brudnym, chaotycznym, nuŜą-
cym przygnębiającym i przeraŜającym.
— Na Richmond! Niech Ŝyje nasza gwiaździsta flaga! Precz
z nędznymi, bezboŜnymi konfederatami! Powiesić ich!
George zakrył sobie oczy dłonią, aby nikt nie widział jego miny.
Jego najserdeczniejszy przyjaciel, Orry, miałby być nikczemnym bezboŜnikiem? To
absurd! Nie mógł teŜ myśleć podobnie o innych Południowcach, których poznał w West
Point i z którymi maszerował na wroga w Meksyku. Tom Jackson, sympatyczny dziwak.
Jego geniusz wojskowy został uznany juŜ na uczelni, gdzie otrzymał przydomek „Generał".
Ciekawe, czy nadal wykłada w szkole wojskowej w Wirginii, czy teŜ zdąŜył się juŜ
zaciągnąć? A George Pickett, ostatnio widziany w garnizonie federalnym w Kalifornii? To
przecieŜ wspaniali ludzie, nawet jeśli nie potrafili, czy moŜe nie chcieli, znaleźć wyjścia z
tego partykularnego kryzysu, który przerodził się w wojnę. No cóŜ, on równieŜ był winny,
gdyŜ podobnie jak tamci pozwolił, aby sprawę przejęli w swe ręce polityczni awanturnicy i
bohaterowie z barów. To określenie wymyślił nie on, lecz Braxton Bragg, jeszcze jeden
absolwent West Point z Południa.
George zatęsknił za cygarem. Chciał odpręŜyć się, zapomnieć o irytacji i nerwach. Za
chwilę miał zabrać głos. Zaczął słuchać.
— ...zasłuŜony weteran wojny w Meksyku i znakomity prze-

— 52 —
mysłowiec, znany przez wielu z nas jako wypróbowany przyjaciel, dobry sąsiad i hojny
pracodawca...
To nie jest dobry sposób na zdobycie podwyŜki, Blane. — Zanim dokończył tę myśl,
zawstydził się. — Ale ze mnie cynik, cholerny cynik!
Raptem przyszło mu coś do głowy. Nachylił się do siedzącego przy nim męŜczyzny.
— Nie zwróciłem uwagi... Czy on powiedział, Ŝe studiowałem w West Point?
Zapytany potrząsnął głową. Przeoczenie tego faktu zirytowało nieco George'a, ale nie
było dlań zaskoczeniem. Uczelnia, od dawna nie wiedzieć czemu uznawana za sprzyjającą
Południu, stała się obecnie tym bardziej niepopularna, Ŝe wielu jej absolwentów porzuciło
słuŜbę w armii federalnej i udało się do domów, na Południe.
— ...pan George Hazard!
Czym prędzej usunął z pamięci wieść, którą otrzymał z rana w depeszy, ruchem ręki
odgonił muchę latającą przed nosem i przy akompaniamencie aplauzu stanął na podium
gotów dla dobra sprawy wygłosić kilka wspaniałych kłamstw na temat uciech wojny.

11

Dopiero w połowie drogi do domu Brett pozwoliła, aby koń zwolnił. Opanowanie, które
pomogło jej zachować zimną krew podczas spotkania z awanturnikami, opuściło ją teraz.
Ponownie, ale tym razem bardziej dotkliwie, odczuła przy sobie brak jedynej osoby, której
obecność i rozsądek mogłyby wesprzeć ją w tych cięŜkich chwilach.
Zdawała sobie sprawę, Ŝe Billy musi przebywać tam, dokąd wzywa go słuŜba. Obiecała,
Ŝe zamieszka w jego domu i tu będzie czekała na jego powrót. Jednak dzisiejsze popołudnie
zachwiało jej postanowieniem.
W Lehigh Station padała juŜ ofiarą złośliwych ataków. Niektóre były podstępne drobne
przycinki na spotkaniach towarzyskich, które puszczała mimo uszu inne były bardziej
otwarte; urągliwe okrzyki, kiedy przejeŜdŜała ulicami. Zazwyczaj nie przejmowała się nimi.
Podobnie jak jej brata, Orry'ego, owa siła napawała ją dumą.
Ale ostatni incydent zdołał przedrzeć się przez ten pancerz. Niebawem pojawiły się
kolejne niepoŜądane myśli; o siostrze,

— 53
Ashton, która z wielbicielem Brett uknuła spisek mający na celu zamordowanie Billy'ego w
dniu jego ślubu. Wspomnienie to było zbyt bolesne, aby zachowywać je w pamięci, ale teraz
odŜyło, powiększając i tak juŜ dokuczliwe brzemię.
Puściła konia stępa, ulegając nastrojowi rezygnacji i osamotnienia. Jej ciałem
wstrząsnęły dreszcze, pod powiekami gromadziły się łzy. Otworzyła oczy w porę, by
zapobiec stoczeniu się powozu z pobocza w błotnisty rów.
Zatrzymała konia i przez dłuŜszą chwilę siedziała bez ruchu w blasku słońca. Było tak
spokojnie, Ŝe krzewy górskiego wawrzynka, rosnące na szczycie wzgórza, tak lubiane przez
Hazardów, wyglądały jak skamieniałe. śałowała, Ŝe wrogość mieszkańców Lehigh Station
zdołała wytrącić ją z równowagi, ale nic na to nie mogła poradzić. Nie mogła zwalczyć tego
uczucia.
Niebawem doszła do siebie. Potrząsnęła lejcami, a kiedy dojeŜdŜała do olbrzymiej stajni
w Belwederze, była juŜ zupełnie spokojna. Postanowiła nie rozgłaszać tego, co się stało, i
miała nadzieję, Ŝe George nie dowie się o incydencie od kogoś innego.
Kiedy George wrócił do domu, rodzina siedziała juŜ przy kolacji. Wszedł do pokoju
stołowego w chwili, gdy Constance przemawiała do córki tonem przyjaznym, a zarazem
stanowczym. Rezerwowała go na sprawy związane z dyscypliną.
Nie, Patricio, nie moŜesz roztrwaniać w ten sposób kieszonkowego. Jak doskonale
wiesz, jajko z marmuru albo szkła słuŜy wyłącznie do tego, Ŝeby chłodzić dłonie młodej,
nadmiernie podekscytowanej podczas tańca czy na przyjęciu kobiety. Masz na to jeszcze
parę lat czasu.
Patricia wydęła wargi.
• Carrie King ma juŜ takie.
• Carrie King ma trzynaście lat, a więc jest dwa lata starsza od ciebie. Poza tym
wygląda na dwadzieścia.
• I tak się teŜ zachowuje, jak słyszałem — zauwaŜył William z lubieŜnym uśmiechem.
George uśmiechnął się równieŜ, ale tylko w duchu; jako ojciec nie mógł okazać
rozbawienia. Marszcząc brwi, spojrzał surowo na swego dobrze zbudowanego, przystojnego
syna.
Stanął za krzesłem Ŝony i nachylił się, aby pocałować ją w policzek.
— Przepraszam za spóźnienie. Musiałem wstąpić do biura.
— W owe dni gorączkowej produkcji na potrzeby armii wyjaś
nienie nie było niczym niezwykłym. Poczuł, Ŝe jej ramię drgnęło
lekko pod jego dłonią.
Do diabła! A więc zapach alkoholu nie uszedł jej uwagi!

54 —
• Opowiedz mi o tym przemówieniu — poprosiła Constance, kiedy sadowił się na
swoim miejscu przy drugim końcu długiego stołu. — Udało się?
• Jeszcze jak.
• George, naprawdę chciałabym wiedzieć. ----- W odpowiedzi wzruszył apatycznie
ramionami. — To zebranie... Jak wypadło?
• Tak jak było do przewidzenia. — SłuŜąca podała mu zupę Ŝółwiową. — Rebelianci
zostali skazani na wieczne potępienie, flagę werbalnie wznoszono setki razy, a potem ten
polityk z Betlejem wygłosił apel o ochotniczy zaciąg do armii. Zgłosiło się ośmiu.
Zupa pomogła mu odpręŜyć się i dostosować do ciasnego, lecz przytulnego świata
rodzinnego domu. Jadalnię oświetlały lampy gazowe, zawieszone na ścianie wyłoŜonej
wytworną, srebrzystą tapetą. Znad talerza ukradkiem zerknął na Constance. Doprawdy, mógł
uwaŜać się za szczęściarza. Jej skóra była nadal gładka jak świeŜo zebrana śmietanka, oczy
iskrzyły się tym samym błękitem, który oczarował go owego wieczoru, kiedy się poznali na
zabawie tanecznej w Corpus Christi, zorganizowanej dla oficerów zdąŜających do Meksyku.
Po wojnie sprowadził ją do Lehigh Station i poślubił.
Constance była wyŜsza od męŜa o dwa cale. George uznał ten fakt za niemal
symboliczny bodziec do starań, aby okazać się jej godnym. Wbrew przepowiedniom
Stanleya, który powiedział kiedyś zjadliwie, Ŝe Constance jako praktykująca katoliczka —
doprowadzi do zniszczenia tego małŜeństwa, nic takiego się nie stało. Lata spędzone
wspólnie na wychowywaniu dzieci, chwile intymności i kłopoty tylko pogłębiały ich miłość
i nie pozwoliły wygasnąć więzi cielesnej, odgrywającej w ich małŜeństwie duŜą rolę.
Patricia wierciła się na krześle. Raz po raz dźgała widelcem gotowaną rybę, jak gdyby
karząc ją za to, Ŝe dziewczyna nie moŜe jeszcze mieć kulki do chłodzenia dłoni.
• Czy duŜo dziś zrobiono czapek? odezwał się George, kierując pytanie raczej do Brett
niŜ kogokolwiek innego. Siedziała na lewo od niego ze spuszczonymi oczyma i znuŜoną
twarzą. Odkąd wszedł nie odezwała się nawet jednym słowem.
• Owszem, trochę — odparła za nią Constance, wyciągając jednocześnie lewą rękę.
Pociągnęła córkę za ucho i w ten sposób połoŜyła kres dziobaniu ryby.
Po posiłku, podczas którego Brett milczała, George pozwolił
dzieciom wstać od stołu, zamienił parę słów z Constance,
wreszcie udał się za bratową do biblioteki. Zamknął drzwi
i powiedział:
— Podobno miałaś dziś kłopoty.
Podniosła na niego udręczone oczy.

— 55 —
- Miałam nadzieję, Ŝe nie dowiesz się o tym.
— To małe miasto. A ty, niestety, znajdujesz się tu w centurm
uwagi.
Westchnąła tylko. George zapalił jedno ze swoich mocnych, brunatnych cygar i wtedy
Brett mruknęła:
• Byłam naiwna sądząc, Ŝe to wszystko przejdzie bez echa.
• Zwłaszcza Ŝe Fessenden i jego kuzyn zostali aresztowani za czynne zniewaŜenie
kobiety.
• Kto złoŜył oskarŜenie?
• Pinckney Herbert. Jak widzisz, masz jednak w Lehigh Station paru przyjaciół. —
Poinformował ją, Ŝe pisemnie polecił juŜ zwolnić obu awanturników z pracy w stalowni i
dodał łagodnie: — Nawet sobie nie wyobraŜasz, jak bardzo mnie rozgniewało całe to zajście
i jak mi przykro z tego powodu. Constance i ja troszczymy się o ciebie, znaczysz dla nas nie
mniej niŜ inni członkowie rodziny. Wiem, jakie to dla ciebie trudne, przebywać z dala od
domu i od męŜa...
Te słowa przerwały tamę. Brett skoczyła na równe nogi i zarzuciła mu ręce na szyję,
niczym mała dziewczynka poszukująca pociechy u ojca.
• Tak bardzo tęsknię za Billym... Wstydzę się nawet powiedzieć, jak bardzo...
• Nie masz się czego wstydzić. — Głaskał ją po plecach. — Naprawdę, nie masz czego.
• Jedyna pociecha w tym, Ŝe niebawem będziemy znowu razem, wszystko jedno gdzie.
Ludzie mówią, Ŝe wojna nie potrwa nawet trzech miesięcy.
• Tak mówią. — Puścił ją i odwrócił się, aby nie mogła dojrzeć wyrazu jego twarzy.
Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby te trzy miesiące upłynęły jak najszybciej... bez
kolejnego incydentu. Wiem, Ŝe ten dzisiejszy nie był pierwszy. Jesteś dzielną kobietą, Brett.
Ale nie staraj się rozgrywać swych bitew sama.
Potrząsnęła głową.
Muszę, George. Zawsze dbałam o siebie sama. — Zmusiła się do uśmiechu. — Dam
sobie radę. Dziewięćdziesiąt dni to nie tak długo.
Czy mógł zrobić coś więcej? Zrezygnowany przeprosił ją i wyszedł z biblioteki,
zostawiając za sobą siną smugę dymu.

Na górze zastał syna maszerującego po holu i wyśpiewującego popularną piosenkę o


wieszaniu Jeffa Davisa na suchej gałęzi jabłoni. George przerwał mu i kazał iść do swego
pokoju, gdzie potem przez pół godziny przerabiał z synem rachunki. Następne piętnaście
minut spędził z Patricią, usiłując przekonać ją, Ŝe ma

— 56 —
jeszcze czas na marmurowe czy szklane jajko do chłodzenia dłoni. Bezskutecznie.
W łóŜku, mimo letniego wietrzyku pocąc się w nocnej koszuli, nakrył dłonią kojąco
wypukłą pierś Ŝony i przylgnął do jej pleców, relacjonując wydarzenie przed sklepem
Herberta.
• Brett liczy na krótkotrwałą wojnę i rychły kres podobnych incydentów.
• Ja teŜ, George. JuŜ od miesięcy nie miałam Ŝadnej wieści od ojca. Martwię się, jak
radzi sobie w Teksasie. Wiesz, jak bardzo nienawidzi niewolnictwa i właścicieli
niewolników. Z pewnością to wszystko skończy się niebawem. Nie mogę uwierzyć , Ŝe jedni
Amerykanie będą chcieli zabijać drugich przez długi okres. Nie mogę uwierzyć, aby w ogóle
chcieli się wzajemnie zabijać.
• Jak powiedział Orry, mieliśmy trzydzieści lat, aby temu zapobiec. Nie zrobiliśmy
tego. Nie chciałbym rozwiewać twoich czy Brett nadziei... urwał.
— George, dokończ, skoro juŜ zacząłeś.
Niechętnie wyjaśnił:
Brett zapomniała juŜ, Ŝe Lincoln powołał w maju pod broń jeszcze czterdzieści dwa
tysiące męŜczyzn. Ale nie na krótki termin. Cftfopców, którzy się podpisać, wzięto na trzy
fata. Ściszyła głos do szeptu.
— Ja teŜ o tym zapomniałam. A więc nie wierzysz, Ŝe wojna
skończy się niebawem?
Milczał przez chwilę, wreszcie przyznał:
Gdybym w to wierzył, wyrzuciłbym do śmieci depeszę Bossa Camerona natychmiast
po jej otrzymaniu.

12

Podczas gdy Brett borykała się z kłopotami w Stanach Zjednoczonych, jej brat, Cooper, oraz
jego rodzina kończyli podróŜ koleją w Wielkiej Brytanii.
Dym i popiół nieprzerwanie wpadały do zajmowanego przez nich przedziału pierwszej
klasy, gdyŜ dzieci, Judah i Ma-rie-Louise, wychylały się na przemian przez okno. Cooper
pozwalał im na tę zabawę, ale jego Ŝona, Judith, uznała ją za niebezpieczną. Siedziała więc
sztywna, napięta, przytrzymując dzieci.
Cooper Main, męŜczyzna juŜ cztercJziestojednoletni, zajmował przeciwległą kanapę. Na
kolanach rozłoŜył stos planów okrętów. Co jakiś czas zaznaczał coś na szkicach ołówkiem.

57 —
Zanim pociąg ruszył, zaciągnął kotary na drzwiach i oknach wychodzących na korytarz.
Jak zwykle, mimo wytwornego ubrania, wyglądał nieporząd-nie. Sprawiały to jego
wzrost, chuda, niezgrabna sylwetka i typowy dla uczonego sposób bycia — wydawało się, Ŝe
ten roztargniony człowiek jest nieobecny. Judith sądziła, Ŝe nie zwraca uwagi na zachowanie
dzieci, co napełniało ją lękiem. śona Coopera była wątłą kobietą o cienkich ramionach,
długim nosie i bujnych, ciemnych kędzierzawych włosach, które wprawiały jej męŜa w
niekłamany zachwyt.
• Tato, rzeka! — zawołał Judah, wychylając się niemal do połowy przez okno i patrząc
z przejęciem przed siebie. Jego włosy połyskiwały w promieniach gorącego, lipcowego
słońca.
• Daj mi popatrzeć, teraz ja! — Marie-Louise wywalczyła obok niego miejsce przy
oknie.
• W tej chwili odejdźcie stamtąd — poleciła Judith. — Czy chcecie, Ŝeby most oderwał
wam głowy? — Energiczne szarpnięcia za ręce wykluczyły taką moŜliwość. Nadąsane
opadły na miękkie siedzenie obok matki. Na ścianach przedziału zamigotał ukośny wzór
mijanych bali. Ekspres z Londynu przejechał z łoskotem most Runcorn, pod którym rzeka
Mersey błyszczała niczym pole usiane odłamkami luster.
Judah skoczył do ojca i wtulił się w jego surdut.
• Będziemy niedługo w Liverpoolu?
• Tak, za pół godziny albo nawet wcześniej. — Począł zwijać plany w rulon, aby
schować je do torby.
Marie-Louise wgramoliła się na siedzenie po jego prawej stronie
• Zostaniemy tam na trochę, tato?
• Przynajmniej na parę miesięcy. — Uśmiechnął się i pogłaskał ją czule.
• Czy spotkamy się z kapitanem Bullochem? — zapytała Judith.
• Taki był sens wzmanki w „Timesie". Oczywiście nie moŜna wykluczyć moŜliwości,
Ŝe w ciągu trzech ostatnich dni załatwił go jakiś agent Unii.
• Cooper, myślę, Ŝe nie powinieneś Ŝartować sobie z tej pracy. Zaszyfrowane wieści w
anonsach prasowych, szpiedzy z nieprzyjacielskiej armii, czyhający za kaŜdym rogiem... to
wszystko moim zdaniem nie jest śmieszne. — Wymownie spojrzała na dzieci, te jednak
interesowały się w tej chwili wyłącznie przesuwającymi się powoli cieniami.
• MoŜe i nie. Ale nie moŜemy być ponurzy przez cały czas. I chociaŜ traktuję moje
obowiązki z największą powagą... i nie lekcewaŜę ostrzeŜeń, które Bulloch przesłał w liście,
nie po-

— 58 —
zwolę, aby to wszystko zepsuło nam pobyt w Anglii. — Nachylił się ku niej, uśmiechnął i
musnął ją dłonią. — Zwłaszcza tobie. Uścisnęła jego rękę.
• Jesteś taki kochany. Przykro mi, Ŝe się uniosłam. Obawiam się, Ŝe jesteś trochę
przemęczony.
• To zrozumiałe — kiwnął głową.
King's Cross opuścili w środku nocy, a potem oglądali wschód słońca nad cichymi
kanałami, nie wspominając ani słowem o niepewności, tęsknocie za domem i obawach
związanych z groŜącym im moŜe niebezpieczeństwem.
Z Savannah wypłynęli ostatnim statkiem przed rozpoczęciem blokady wybrzeŜy Południa
przez flotę Unii. Parowiec zawinął do Hamilton, a następnie do Southampton. W Londynie
mieszkali w ciasnych kwaterach w Islington. Teraz jednak czekało na nich lepsze,
obszerniejsze mieszkanie w Liverpoolu, gdzie Cooper miał wesprzeć działalność głównego
agenta Departamentu Marynarki Wojennej Konfederacji, który zjawił się tam kilka tygodni
wcześniej. Ich misja polegała na szybkim skonstruowaniu statków oceanicznych, mogących
zakłócić Ŝeglugę Jankesów. Plan opierał się na przemyślanej strategii. Gdyby Konfederacja
zdołała zniszczyć lub choćby przechwycić odpowiednią liczbę statków handlowych wroga,
wzrosłyby stawki ubezpieczeniowe, a wtedy druga strona musiałaby znieść blokadę, gdyŜ
flota otrzymałaby zadanie chronienia własnego handlu.
Sprawy związane z morzem nie były dla Coopera niczym nowym. JuŜ od dawna
interesował się nimi, zdąŜył teŜ pokochać morze. Nie mogąc znieść Ŝycia na rodzinnej
plantacji, ustawicznych sporów ze swoim nieŜyjącym juŜ ojcem na temat niewolnictwa i
praw poszczególnych stanów, wyjechał do Charleston, gdzie objął małą, podupadłą firmę
Ŝeglugową, w której posiadanie wszedł niegdyś zupełnie przypadkowo Tillet Main. Dzięki
studiom, determinacji i pracowitości Cooper przekształcił Caro-lina Shipping Company w
najnowocześniejszą linię Ŝeglugową Południa, przynoszącą zyski tylko niewiele mniejsze niŜ
jej większy, lecz bardziej konserwatywny rywal w porcie, John Fraser and Company. Firmą
tą kierował obecnie jeszcze jeden milioner zawdzięczający wszystko sobie, George
Trenholm. Jego biuro handlu bawełną w Liverpoolu, działające jako „Fraser i Trenholm",
miało potajemnie wspierać finansowo nielegalną misję Coopera.
Jeszcze przed wojną, na placu, skąd roztaczał się widok na port w Charleston, Cooper
począł wprowadzać w czyn swoje największe marzenie — budować statek wzorowany na
olbrzymich Ŝelaznych okrętach Isambarda Kingdoma Brunela, genialnego brytyjskiego
konstruktora, którego odwiedził dwukrotnie. Pragnął dowieść, Ŝe przemysł stoczniowy
amerykań-

— 59 —
skiego Południa ma przed sobą przyszłość, Ŝe dobrobyt stanu nie musi być uzaleŜniony od
ilości potu czarnoskórego niewolnika.
Kiedy krzykacze nawoływali do secesji, on pracował bez rozgłosu, co było błędem.
Pracował teŜ zbyt powoli, to był kolejny błąd. Budowa „Gwiazdy Karoliny" dopiero się roz-
poczęła, kiedy baterie otworzyły ogień na Fort Sumter. Wówczas przekazał statek Flocie
Wojennej Konfederacji. Dowiedział się, Ŝe jego dzieło zostało zdemontowane, gdyŜ metal
potrzebny był na inne cele.
Jedynie fascynacja budową statków pozwoliła Cooperowi przezwycięŜyć zwątpienie. JuŜ
od dawna uwaŜał, Ŝe aroganckie Południe kroczy złą drogą — nie docenia znaczenia
przemysłu, który w innych krajach rozwija się coraz dynamiczniej i trzyma się uparcie
systemu rolniczego, opartego na pracy niewolników. Uświadamiał sobie złoŜoność
problemu, był jednak zdania, Ŝe nieliczna, elitarna grupa ludzi, obdarzonych bogactwem i
władzą, pchnęła Południe ku zgubie — zarówno przez odrzucenie kompromisu w sprawie
niewolnictwa, jak równieŜ popieranie dąŜeń do secesji. Płaczliwi jankescy abolicjoniści teŜ
nie byli bez winy, od trzech dziesięcioleci obrzucali bowiem inwektywami całe Południe.
Rezultatem tego stanu rzeczy była konfrontacja, której ludzie porządni, jak jego brat Orry
czy George Hazard, wcale nie pragnęli, której jednak nie potrafili zapobiec. Cooper sądził,
Ŝe ludziom dobrej woli po obu stronach —- a do takich zaliczał siebie zabrakło władzy i
inicjatywy. I w ten sposób doszło do wybuchu wojny.
W tym apokaliptycznym momencie Cooper zaobserwował u siebie osobliwą przemianę
— mimo iŜ do tej pory gardził wojną i tymi, którzy ją sprowokowali, uświadomił sobie, Ŝe
kocha swoją rodzinną ziemię, Karolinę Południową. Tak więc przekazał wszystkie aktywa
swej firmy nowo utworzonemu rządowi Konfederacji i poinformował rodzinę, Ŝe jadą do
Anglii, aby tam słuŜyć Departamentowi Marynarki Wojennej.
Stosunek Anglii do Konfederacji był dosyć skomplikowany, Ŝeby nie rzec zawiły i
chaotyczny. Niemal tak zawiły, myślał czasem Cooper, jak polityka zagraniczna rządu
Davisa. Południe potrzebowało broni i artykułów konsumpcyjnych, sprowadzanych z
zagranicy. Mogłoby wprawdzie płacić za nie bawełną, ale Davis wpadł na pomysł, aby
wstrzymać eksport bawełny, gdyŜ zakłady tekstylne w Europie i Wielkiej Brytanii cierpiały
na niedostatek własnych surowców. Miał nadzieję, Ŝe dzięki temu posunięciu wymusi
uznanie nowego kraju. Sukces okazał się połowiczny — gdy Cooper i jego najbliŜsi
przemierzali ocean, Anglia uznała Skonfederowane Stany za stronę będącą w stanie
konfliktu z Północą.
Jeśli pełne uznanie Południa miało zaleŜeć od zręczności

— 60 —
i dyplomacji trzech wysłanników sekretarza stanu, Toombsa, którzy przebywali obecnie w
Europie, Cooper nie wierzył, aby sukces był w ogóle moŜliwy. Rost i Mann nie wykraczali
poza poziom określany jako przeciętny, trzeci zaś, Yancey, był praw^ dziwym fanatykiem.
Jako zagorzały ekstremista był traktowany z rezerwą przez rząd Konfederacji. Jego misja w
Londynie właściwie oznaczała wygnanie. Kłótliwy prostak nie nadawał się do prowadzenia
pertraktacji z lordem Russellem, ministrem spraw zagranicznych Anglii.
Co więcej, ambasador Waszyngtonu, Charles Francis Adams, syn byłego prezydenta,
cieszył się opinią sprytnego, agresywnego dyplomaty. On właśnie wywierał presję na rząd
Jej Królewskiej Mości, aby nie uznawał Konfederacji. Cooper został ostrzeŜony, Ŝe Adams i
jego ludzie stworzyli gęstą sieć szpiegów, mających zapobiec nielegalnej działalności, która
jego, Coopera, przywiodła do Liverpoolu.
Limę Street. Stacja przy Limę Street!
Konduktor przeszedł juŜ dalej, aby ogłosić to w innych przedziałach. Nad wyłoŜonym
skalnymi blokami wykopem, w który wjechał pociąg, zostawiając za sobą kłęby dymu,
Cooper dostrzegł kominy na spadzistych dachach rzędu domów, okopconych, ale
wzbudzających zaufanie swą solidną budową. Cooper lubił Anglię i Brytyjczyków. Naród,
który wydał takich ludzi, jak Szekspir i Brunei czy Drakę i Nelson, zasługiwał na
nieśmiertelność. Jego misja w Liverpoolu była moŜe niebezpieczna, mimo to jednak czuł, Ŝe
ogarnia go radość, kiedy pociąg szarpnął raz i drugi, aŜ wreszcie zatrzymał się pod daszkiem
stacji przy Limę Street.
— Judith, dzieci, chodźcie za mną. Wysiadł pierwszy
i gestem wezwał bagaŜowego. Podczas gdy tamten wynosił
z wagonu kufry, przez tłum pasaŜerów, bagaŜowych i stragania-
rzy przecisnął się do nowo przybyłych męŜczyzna z gęstszym
zarostem na policzkach i pod nosem niŜ na krągłej głowie. Miał
w sobie coś arystokratycznego, był ubrany starannie i nie-
ekstrawagancko.
Pan Main? zapytał cicho, mimo iŜ panujący wokół gwar i syk pary z lokomotywy
skutecznie udaremniały ewentualne próby podsłuchiwania.
— Kapitan Bulloch?
James D. Bulloch z Georgii, przedstawiciel floty Konfederacji, przytknął dłoń do
kapelusza.
• Pani Main... dzieci... Witam najserdeczniej w Liverpoolu. Mam nadzieję, Ŝe podróŜ
nie była zbyt męcząca?
• Dzieci zachwycały się widokami, odkąd wzeszło słońce — odparła z uśmiechem
Judith.
• A ja spędziłem większość czasu na studiowaniu szkiców,

61
które przesłał pan do Islington — uzupełnił Cooper. Otrzymał te plany od człowieka, który
udawał, Ŝe dostarcza próbki tapet.
— Dobrze... świetnie. Proszę państwa o udanie się ze mną.
Wynająłem doroŜkę, która zawiezie nas do pensjonatu pani
Donley na Oxford Street. Tam zamieszkacie państwo, ale tylko
chwilowo, wiem, Ŝe wolałaby pani coś obszerniejszego i bardziej
stosownego.
Ostatnie słowa skierował wprost do Judith. Uśmiechnął się przy tym i Cooper zwrócił
uwagę na jego oczy — były czujne, poruszały się bezustannie wodząc po twarzach, oknach
wagonu i zaśmieconych zakamarkach duŜej hali. Tego człowieka nie moŜna było
lekcewaŜyć.
• Z pewnością spodoba się państwu w Crosby — mówił dalej Bulloch, prowadząc ich
wraz z tragarzem przed zabudowania stacji. Machnął zamaszyście laską zakończoną złotą
gałką, odstraszając trzech urwisów o ponurych twarzach, którzy oferowali nieświeŜe,
nadgniłe owoce. Mainowie wsiedli do powozu, podczas gdy Bulloch stał na trotuarze,
bacznie obserwując przechodniów. Wreszcie wskoczył do środka, zastukał laską w dach i
ruszyli.
• Mamy tu wiele do zrobienia, Main, ale nie chciałbym pana ponaglać. Wiem, Ŝe
przede wszystkim muszą się państwo zaaklimatyzować ...
Cooper potrząsnął głową.
• Czekanie w Londynie było gorsze niŜ nadmiar pracy. Mogę zacząć choćby zaraz.
• To doskonale. Pierwszym człowiekiem, z którym pan się spotka, jest Prioleau.
Kieruje biurem „Fraser i Trenholm" na Rumford Place. Chciałbym teŜ zapoznać pana z
Johnem Lairdem i jego bratem. Ale naleŜy zachować szczególną ostroŜność. Pani Main,
zapewne jest pani poinformowana o problemach, z którymi mamy do czynienia, prawda?
• Tak sądzę, kapitanie. Zasada neutralności nie zezwala na budowę i zbrojenie statków
wojennych w stoczniach brytyjskich, o ile statki te miałyby słuŜyć krajowi, z którym
Brytania znajduje się w staniu pokoju.
• Na Boga, o to właśnie chodzi. Ma pan mądrą Ŝonę, przyjacielu. — Cooper uśmiechnął
się, Bulloch kontynuował energicznie: — Oczywiście ta zasada dotyczy obu krajów. Rów-
nieŜ Jankesom nie wolno tu budować okrętów, szkopuł polega jednak na tym, Ŝe oni ich nie
potrzebują, a my tak. Chodzi więc o to, aby zbudować i uzbroić okręt tak, aby nikt tego nie
zauwaŜył i aby nie wmieszał się rząd. Na szczęście w prawodawstwie istnieją luki, a my to
moŜemy wykorzystać, o ile wystarczy nam sprytu. Odkrył je miejscowy prawnik, którego
wynająłem. Wyjaśnię tę kwestię bliŜej we właściwym czasie.

— 62
— Czy miejscowi stoczniowcy naruszą zasadę neutralności?
— zapytała Judith.
• Brytyjczycy to teŜ tylko ludzie, pani Main. Znajdą się chętni, jeśli zobaczą, Ŝe
istnieje moŜliwość zarobku. Faktem jednak jest, iŜ otrzymują więcej ofert kontraktów, niŜ są
w stanie wyprodukować. W mieście kręcą się dŜentelmeni, którzy nie mają nic wspólnego z
naszą flotą, ale chcą, aby budować dla nich lub remontować okręty.
• Okręty do sforsowania blokady? — zapytał Cooper.
• Tak. Przy okazji, czy spotkał się pan z człowiekiem, dla którego pracujemy?
• Ministrem Mallorym? Jeszcze nie. Wszystko było załatwiane listownie.
• Bystry człowiek z tego Mallory'ego. Ale trochę za bardzo uległy.
Charakter Coopera nie pozwolił mu przemilczeć tak istotnej uwagi.
— Ja teŜ skłaniałem się do kompromisu, kapitanie.
Po raz pierwszy Bulloch zmarszczył brwi.
• Czy mam przez to rozumieć, Ŝe chciałby pan, aby dawna Unia została sklejona na
nowo?
• Powiedziałem, Ŝe się skłaniałem, a nie Ŝe skłaniam się do tego teraz, kapitanie. Ale
skoro mamy ze sobą współpracować, muszę być wobec pana szczery... — Objął ramieniem
córkę, która wierciła się na siedzeniu. Powóz zakołysał się gwałtowniej.
— Ta wojna mierzi mnie, nienawidzę zwłaszcza tych głupców po
obu stronach, którzy ją wywołali. Mimo to podjąłem decyzję:
jestem za Południem. Moje osobiste przekonania nie przeszko
dzą mi w najmniejszym stopniu w wykonywaniu obowiązków.
Tyle mogę przyrzec.
Bulloch odchrząknął, jego czoło wygładziło się.
• Nie mógłbym Ŝądać nic ponadto. Widać jednak było, Ŝe pragnie czym prędzej
skończyć ten draŜliwy temat. Wypowiedział kilka komplementów, chwaląc tak udane dzieci,
następnie z dumą pokazał niewielkie, oprawione w ramkę zdjęcie swego nowo narodzonego
siostrzeńca, Teodora. Matka chłopczyka, siostra Bullocha, weszła przez małŜeństwo w
koligację ze starą nowojorską rodziną o nazwisku Roosevelt.
• Chyba Ŝałuje tego teraz — dodał. O, jesteśmy na miejscu. To pensjonat pani Donley.
Powóz zatrzymał się. Bulloch wysiadł pierwszy, aby opuścić schodek. Cooper pomógł
wyjść Judith i dzieciom, podczas gdy woźnica zaczął zdejmować z góry kufry i walizy. Stali
przed domem oznaczonym numerem 6 i tworzącym wraz z innymi rząd połączonych ze
sobą, identycznych budowli z cegły. Nieoczekiwanie stanęła obok nich przygarbiona
staruszka.

— 63
Spod chusty sterczały włosy, które przypominały szarą miotłę. Kobieta mocno ściskała
cuchnące zawiniątko, przerzucone przez ramię, i spoglądała na Coopera przenikliwym
wzrokiem — równie zastanawiającym, jak jej gładka twarz.
— Przepraszam — bąknęła, kiedy mijając ich trąciła go
łokciem.
W tym samym momencie Bulloch zakręcił laską, a drugą ręką pochwycił kobiecinę za
włosy. Uczynił to tak raptownie, Ŝe Marie-Louise pisnęła i wtuliła się w suknię matki.
Bulloch szarpnął z całej siły — siwe włosy wraz z chustą zsunęły się z głowy, odsłaniając
bujne, jasne loki.
— Zdradziły cię włosy, Betsy. Powiedz Dudleyowi, Ŝeby na
przyszłość nie skąpił na perukę i kupił lepszą. A teraz precz!
Ostrzegawczo uniósł laskę. Młoda kobieta cofnęła się i wybu-chnęła stekiem wyzwisk,
zapewne krzyczała po angielsku, ale Cooper ne zrozumiał ani słowa. Bulloch postąpił krok
do przodu, kobieta zgarnęła spódnicę, pobiegła do najbliŜszego rogu i zniknęła z pola
widzenia.
• Kto to był, do diabła? — wykrzyknął Cooper.
• Betsy Cockburn, dziwka... eh... taka jedna, przesiaduje stale w pubie przy Rumford
Place. Od razu wydała mi się znajoma. Najprawdopodobniej jest szpiegiem Toma Dudleya.
• A któŜ to taki?
• Dudley jest jankeskim konsulem w Liverpoolu.
A co to był za szwargot, po jakiemu ona mówiła? — zapytała Judith.
• Tutejszy Ŝargon. Liverpoolska odmiana cockneya, gwary londyńskiej. Mam nadzieję,
Ŝe nikt z państwa nie zrozumiał jej słów. — Znowu odchrząknął z wyraźnym zakłopotaniem.
• Nawet jednej sylaby — uspokoiła go Judith ale trudno mi uwierzyć, aby ta nędzna
kreatura była szpiegiem.
• Dudley wynajmuje, kogo się da. Głównie hołotę z portu. I nie zatrudnia tych ludzi z
powodu ich inteligencji. - Otrzepał sobie rękaw i zwrócił się do Coopera. To, Ŝe
zdemaskowaliśmy ją w tym dziwacznym przebraniu, nie ma większego znaczenia. Chodziło
im tylko o to, aby dziewczyna przyjrzała się panu z bliska. Dudley musiał się dowiedzieć o
pańskim przyjeździe. Wczoraj uprzedzał mnie o tym jeden z moich informatorów, nie
przypuszczałem jednak, Ŝe zostanie pan namierzony tak szybko... Reszta zdania rozpłynęła
się w westchnieniu zdradzającym jego rozczarowanie. Potem dodał: CóŜ, niech to będzie dla
nas nauczką, jak trzeba działać w Liverpoolu. Dudley jest przeciwnikiem, którego nie wolno
lekcewaŜyć. Ta dziwka jest niegroźna, ale przed niektórymi jego ludźmi naleŜy mieć się na
baczności.
Judith rzuciła zatroskane spojrzenie na męŜa, który poczuł

— 64 —
nagle, Ŝe zaschło mu w ustach. Czerwcowy dzień wydał mu się raptem chłodny.
— Nie sądzisz, Ŝe powinniśmy wejść wreszcie do środka i obejrzeć nasze pokoje? —
Wziął Judaha za rękę i podszedł do drzwi. Na jego twarzy widniał uśmiech, ale oczy
przepatrywały bacznie wszystkie domy, od pierwszego do ostatniego.

13

Pogrzeb Starkwethera odbył się tego samego dnia w Waszyngtonie, w deszczu, na małym
prywatnym cmentarzu pod Geor-getown, tuŜ obok Rock Creek, z dala od miejsc spoczynku
karierowiczów i polityków.
Z kapelusza Elkanaha Benta ściekała woda, wsiąkając w ciemnoniebieski mundur.
Zazwyczaj cieszył się wkładając go, zwłaszcza gdy przykrywał go krótkim płaszczem,
wzorowanym na modzie francuskiej i wprowadzonym do ubioru oficerów w 1851 roku.
Wierzył, Ŝe dzięki niemu wygląda szczupłej i bardziej dziarsko. Ale tego deszczowego,
posępnego dnia Bent nie czuł radości.
Otwarty grób i murawę wokół niego okrywał brezentowy namiot. Na pogrzeb przybyło
około pięćdziesięciu osób. Bent stał zbyt daleko, aby rozpoznać większość przybyłych
zostawił konia ćwierć mili od cmentarza i przyszedł pieszo. Stał za duŜym krzyŜem z
marmuru. Nawet ci nieliczni, których zdołał zidentyfikować, stanowili dowód, jak waŜnym
człowiekiem był jego ojciec. Przybył Ben Wadę, niezwykle wpływowy republikański senator
z Ohio. Scott przysłał wysokiego oficera sztabowego, a sympatyk Murzynów, Chase, swą
uroczą córkę. Był nawet przedstawiciel prezydenta, Lamon, długowłosy, wąsaty zausznik
Białego Domu.
Bent czuł się bardziej dotknięty, niŜ smutny. Nawet po śmierci jego ojciec pozostał dla
niego niedostępny. Chciał przyłączyć się do reszty Ŝałobników, nie starczyło mu jednak
odwagi.
Grabarze czekali przy bogato zdobionej trumnie, gotowi w kaŜdej chwili spuścić ją do
ziemi. Pastor mówił coś, ale Bent nie słyszał ani słowa, deszcz padał bezustannie,
szeleszcząc w liściach. Cmentarz był gęsto porośnięty drzewami, ciemny i posępny jak
nastrój, w jakim się teraz znajdował.
Późnym rankiem, jak podała prasa, w waszyngtońskim kościele odbyła się msza Ŝałobna.
Bent nie mógł w niej uczestniczyć. Wszelkie ceremonie organizował bez wątpienia ten stary,

— 65 —
niski prawnik, Dills, który stał najbliŜej grobu w towarzystwie trzech męŜczyzn
sprawiających wraŜenie dobrotliwych i bardzo dobrze sytuowanych.
Bent skulił się za krzyŜem półtora raza wyŜszym od niego. Gardził Dillsem, nie chciał
jednak zrazić go nierozwaŜnym manifestowaniem swej obecności. To właśnie Dills
pośredniczył w kontaktach między Heywardem Starkwetherem i jego synem z nieprawego
łoŜa, przekazywał teŜ Bentowi pieniądze. Właśnie do Dillsa Bent zwracał się w cięŜkich
chwilach, ale z wyjątkiem pierwszego spotkania nie odbywało się to nigdy osobiście, lecz
zawsze listownie.
Pastor uroczystym gestem uniósł rękę. Trumna, podtrzymywana na płóciennych pasach,
zsuwała się do wykopu. W całym swoim dorosłym Ŝyciu Bent miał moŜność ujrzenia ojca
tylko dwukrotnie; za kaŜdym razem rozmowa była zdawkowa, niezręczna, przerywana
długimi chwilami milczenia. Pamiętał Sta-rkwethera jako przystojnego, powściągliwego
męŜczyznę, prawdopodobnie inteligentnego. Nigdy nie widział na jego twarzy uśmiechu.
Trumna zniknęła w dole, to chyba deszcz spływał po twarzy Benta? śałobnicy zaczęli się
rozchodzić. Dlaczego Starkwether nie Ŝywił dla niego wystarczająco silnego uczucia, aby
uznać go za syna? PrzecieŜ w ostatnim czasie nieślubne dziecko nie stanowiło juŜ tak
wielkiego grzechu jak niegdyś. A więc dlaczego? Nienawidził ojca, którego jednak teraz
opłakiwał, za brak odpowiedzi na to i wiele innych, cisnących się na usta pytań.
Przede wszystkim, kto był jego matką? Z pewnością nie zmarła juŜ dawno Ŝona
Starkwethera. Tyle przynajmniej powiedział mu Dills, ostrzegając zarazem, aby nigdy juŜ
nie interesował się tą sprawą. Jak ten prawnik śmiał potraktować go w ten sposób? Jak
Starkwether śmiał ukrywać prawdę?
Podczas jedynej rozmowy z Bentem Dills usiłował mu wyjaśnić, dlaczego bliŜszy
kontakt ze Starkwetherem jest niemoŜliwy. Ludzie, którzy płacili Starkwetherowi, Ŝyczyli
sobie, aby Ŝył jak człowiek całkowicie prawy i nigdy — słowem czy uczynkiem — nie
ściągnął na siebie uwagi opinii publicznej. Bent nie wierzył w tę historyjkę. Podejrzewał, Ŝe
Starkwether ma inny powód, aby się go wyprzeć; prostszy i bardziej okrutny. Jego ojciec nie
miał Ŝadnych legalnych dzieci, był zapewne jednym z tych samolubnych karierowiczów,
zbyt zajętych sobą, aby móc poświęcić się obowiązkom ojcowskim.
Bent głęboko zaczerpnął tchu. Dills podczas rozmowy z owymi trzema osobnikami
zdawał się obserwować kamienny krzyŜ. Bent rozpoczął ostroŜny odwrót, starając się kryć za
pomnikami. W pewnej chwili potknął się o piedestał podtrzymujący anioła z granitu i mimo
woli krzyknął.

— 66 —
Czy ktoś go usłyszał? MoŜe Dills?
Ale nikt nie nadchodził, a turkot odjeŜdŜających powozów nie ustawał. Bent odetchnął z
ulgą i dokuśtykał do drzewa, gdzie zostawił spętanego konia. Wierzchowiec stęknął i stąpnął
w bok, kiedy runął nań cięŜar ciała Benta.
Niebawem jeździec znalazł się w bezpiecznej odległości od cmentarza. PodąŜał błotnistą
drogą, wiodącą skrajem terenu Georgetown College, gdzie między namiotami 69 Pułku
Milicji Nowojorskiej stali samotni wartownicy. Nad stratą, która go dotknęła, bolał nadal,
ale coraz gwałtowniej opanowywała go wściekłość.
Niech piekło pochłonie tego człowieka za to, Ŝe umarł właśnie teraz! PrzecieŜ ktoś musi
interweniować, cofnąć decyzję wysłania go do Kentucky!
Mimo iŜ Bent był juŜ po drugim śniadaniu, desperacja zmusiła go teraz, aby zawrócił do
Willarda na porządny obiad. Jedzenie stanowiło jego narkotyk od czasów dzieciństwa.
Dziś nic nie było w stanie go pocieszyć. Nadal z oburzeniem rozmyślał o Starkwetherze.
Nie wolno mu było nawet uŜywać jego nazwiska, ojciec wymógł, aby przybrał nazwisko
rodziny, która go wychowywała.
Bentowie byli ludźmi spracowanymi, niemal nie umiejącymi czytać i pisać. Gospodarzyli
na małej farmie w pobliŜu zapomnianej przez Boga i ludzi wioski Felicity w hrabstwie
Clermont, w stanie Ohio. Fulmer Bent miał czterdzieści siedem lat, kiedy przekazano mu
pod opiekę syna Starkwethera. Elkanah był wówczas małym dzieckiem, nie pamiętał więc
tego wydarzenia. MoŜe teŜ wymazał je ze swej pamięci, zachował jedynie wspomnienie paru
najbardziej bolesnych dla niego scen.
Pani Bent, która posiadała wielu krewnych w Kentucky po drugiej stronie rzeki, była
dziwną kobietą. Kiedy nie ciągnęła go ze sobą w odwiedziny do kogoś z rodziny, zmuszała
chłopca, aby słuchał, jak czyta Biblię, albo pouczała go szeptem, jak brudne jest ludzkie
ciało, ludzki umysł, większość ludzkich uczynków i pragnień. Kiedy miał trzynaście lat,
przyłapała go na gorącym uczynku — leŜał zabawiając się sam ze sobą wówczas wychłostała
go sznurem, aŜ począł broczyć krwią. Nie dziwił się od tej pory, Ŝe Fulmer Bent spędza
więcej czasu poza domem niŜ na łonie rodziny. Był on człowiekiem skrytym, którego
jedynym źródłem radości była opieka nad inwentarzem.
Lata spędzone w Felicitas stanowiły najbardziej ponury okres w całym Ŝyciu Benta nie
tylko dlatego, Ŝe nienawidził swych przybranych rodziców, ale równieŜ poniewaŜ w wieku
piętnastu lat dowiedział się, Ŝe jego prawdziwy ojciec Ŝyje w Waszyngtonie i nie moŜe go
uznać. Do tej pory przypuszczał, Ŝe ojciec jest zmarłym krewnym Bentów, który moŜe był
zakałą rodziny

— 67 —
— zawsze gdy pytał o niego, otrzymywał jedynie wykrętne odpowiedzi.
To właśnie Dills wybrał się w długą podróŜ dyliŜansem i statkiem do Ohio, aby
przekonać się, jak wiedzie się chłopcu, i powiedzieć mu prawdę — wtedy, gdy uznał to za
stosowne, poniewaŜ doszedł do przekonania, Ŝe Elkanah jest juŜ na tyle dorosły, Ŝe zdoła
przyjąć do wiadomości fakty i zaakceptować je. Tak więc pewnego letniego popołudnia, na
farmie, złoŜył obszerną relację o Starkwetherze, przedtem jednak upewnił się, Ŝe rozmawia z
chłopcem bez świadków. Adwokat był bardzo taktowny i łagodny, nie wiedział jednak, jak
boleśnie rani swego słuchacza. Od tamtej pory miłość Benta do ojca mieszała się ze
starannie tłumioną wściekłością, bez względu na rozmiary pomocy, jakiej Starkwether
udzielał mu robiąc uŜytek ze swych wpływów i majątku.
Bent miał szesnaście lat — niebawem Starkwether uzyskał dla chłopca przydział do
Akademii Wojskowej kiedy Fulmer Bent pojechał do Cincinnati, aby sprzedać tam na rynku
świnie, po czym zginął w przypadkowej strzelaninie w domu o podejrzanej reputacji. Tej
samej jesieni sprzedawca ze sklepu w Felici-ty, młodzieniec o słodkim głosie, wtajemniczył
Benta w sprawy uciech cielesnych. Dopiero dwa lata później Elkanah skorzystał z
nadarzającej się okazji, aby posiąść pierwszą w swym Ŝyciu kobietę.
Ale o karierze wojskowej zaczął marzyć na długo przedtem, zanim Starkwether zapewnił
mu miejsce w West Point. Marzenie to narodziło się w zagraconej księgarni w Cincinnati,
gdzie chłopiec wstąpił pewnego dnia, gdy Fulmer załatwiał w mieście swoje sprawy. Za pięć
centów kupił trochę zniszczoną, poplamioną ksiąŜkę o Ŝyciu Napoleona Bonaparte. Tak się
zaczęło.
Z kaŜdej sumy, które Dills przesyłał mu dwa razy do roku, odkładał odtąd część,
kupował ksiąŜki i czytał Ŝyciorysy Aleksandra Wielkiego, Cezara i Scypiona Afrykańskiego.
Przede wszystkim fascynował go Bonaparte, do tego stopnia, Ŝe w swych marzeniach stał się
jego następcą i amerykańskim odpowiednikiem...
Czy zostanie teraz drugim Bonapartem z Kentucky? Bardziej pawdopodobne było to, Ŝe
skończy jako trup. W tym stanie ścierały się dwie racje połowa obywateli opowiadała się za
Unią, połowa poparła Konfederację. Lincoln jakby nie zwracał uwagi na właścicieli
niewolników, nie chciał ich sobie zrazić i sprawić, aby przeszli na stronę secesji. Nie, nie
miał ochoty słuŜyć w wojsku w tamtych stronach.
Rozmyślania były na tyle emocjonujące, Ŝe poczuł na twarzy krople potu. Skinął na
kelnera.
— Poproszę jeszcze jedną porcję ciasta. —Zjadł je łapczywie

— 68 —
i odchylił się do tyłu. Teraz, z Ŝołądkiem napchanym jedzeniem, poczuł się lepiej. Znowu
mógł analizować sytuację i snuć plany. Jedynej rzeczy nie potrafił odmówić Ŝonie Fulmera,
gotowała naprawdę wspaniale.
Do wiejskiej szkółki uczęszczał wraz z całą masą synów okolicznych farmerów, którzy
draŜnili się z nim i starali uczynić z niego cel swoich psot. Pewnego razu włoŜyli mu do
koszyka na lunch świeŜe krowie łajno. Pobiegł wtedy do domu, gdzie jego przybrana matka
wyciągała właśnie z pieca sześć rumianych placków droŜdŜowych. Zjadł ze smakiem jeden i
poprosił o drugi. Od tej pory rozpieszczała go jedzeniem. Kiedy chciał coś zjeść między
posiłkami, traktowała to jak dowód uznania dla swoich zdolności kulinarnych i nie
odmawiała nigdy.
W efekcie zaczął przybierać na wadze i stał się mało atrakcyjny dla dziewcząt. Nauczył
się jednak wykorzystywać swą wagę, aby poskramiać tych, którzy mu dokuczali. Zazwyczaj
kulił się, udając, Ŝe obleciał go strach , a kiedy przeciwnicy byli pewni, Ŝe go pokonali,
przewracał ich na ziemię i przygniatał swym cięŜarem. W końcu przestali go zaczepiać.
Miał teraz ochotę na trzecią porcję ciasta, ale Ŝołądek zaczął się buntować,
skoncentrował się więc nu swym problemie. Nadal wierzył w moŜliwość zrobienia
błyskotliwej kariery w wojsku, pod warunkiem jednak, Ŝe nie polegnie w Kentucky.
Znał tylko jednego człowieka, który mógł teraz interweniować. Wprawdzie miał nie
kontaktować się z nim osobiście, ale rozpaczliwa sytuacja wymagała podjęcia rozpaczliwych
kroków.

Biuro Jaspera Dillsa wychodziło na Siódmą Ulicę, centrum handlowe miasta. Zapchany
ksiąŜkami pokój był mały, ciasny i świadczył raczej o upadku kancelarii, niŜ o zamoŜności i
statusie społecznym jej właściciela.
Nie mogąc opanować zdenerwowania, Bent opadł cięŜko na krzesło wskazane przez
urzędnika. Musiał się wcisnąć, jak na jego figurę krzesło było za wąskie. ZałoŜył dziś swój
wyjściowy mundur, ale mina Dillsa świadczyła, Ŝe jego starania są daremne.
• Myślałem, Ŝe pan zrozumiał, pułkowniku, iŜ nie Ŝyczę sobie pańskich wizyt.
• Zaistniały szczególne okoliczności.
Dills uniósł do góry jedną brew, co niemal zupełnie zbiło z tropu jego i tak juŜ
skonfudowanego gościa.
— Potrzebuję pilnie pańskiej pomocy.
Dills niemal nic nie trzymał na biurku. Pośrodku leŜało tylko
kilka arkuszy kancelaryjnego papieru. Umoczył pióro w at
ramencie i począł rysować gwiazdy, koncentrując się na tym
zajęciu. <; <:,..::>: i--. ' -'

69 —
— Zdaje pan sobie sprawę, Ŝe ojciec nie moŜe juŜ panu
pomóc. — Pióro zazgrzytało na papierze, pojawiła się kolej
na gwiazda. — Widziałem wczoraj, jak skradał się pan na
cmentarzu... nie, nie, niech pan nie zaprzecza. To uchybienie
jest wybaczalne. — Zgrzyt, zgrzyt. Adwokat miał juŜ widocznie
dość gwiazd, gdyŜ narysował duŜą literę B. Następnie zmierzył
swego klienta ostrym wzrokiem. — Ale to, Ŝe pan tu przyszedł,
juŜ nie.
PrzeraŜony i zirytowany zarazem Bent poczerwieniał. Jak ten człowiek moŜe traktować
go w ten sposób! Jasper Dills przekroczył juŜ z pewnością siedemdziesiątkę, miał około
pięciu stóp wzrostu, dłonie i stopy jak u dziecka. Ale ani wiek, ani wzrost nie osłabiły mocy
jego głosu czy wzroku, kiedy wpatrywał się w gościa.
— Błagam ... — Bent przełknął ślinę. — Proszę rozwaŜyć to
jeszcze raz. Jestem w rozpaczliwej sytuacji. — Chaotycznie
wy łuszczył pokrótce powód swego przybycia.
Przez cały ten czas Dills rysował, najpierw jeszcze kilka liter B, potem całą serię figur
podobnych do epoletów. W mglistym świetle promieni wpadających przez zakurzone szyby
adwokat sprawiał wraŜenie całkowicie nieprzejednanego.
Kiedy Bent skończył, Dills milczał przez dziesięć sekund, pozostawiając gościa w
niepewności.
• Nadal nie rozumiem, po co pan do mnie przyszedł, pułkowniku — powiedział
wreszcie. — Nie mam odpowiedniej władzy ani powodu, aby panu pomóc. Moje obowiązki
jako wykonawcy testamentu pana Starkwethera polegają jedynie na wypełnieniu jego
ustnych instrukcji i dopilnowaniu, aby nadal otrzymywał pan co roku wspaniałomyślnie
przyznaną mu pensję.
• Te cholerne pieniądze nie przydadzą mi się na nic, jeśli zostanę wysłany na śmierć do
Kentucky!
• A cóŜ ja tu mogę uczynić?
• Sprawić, aby rozkaz został anulowany. Robił pan to nieraz ...pan albo mój ojciec.
Albo ci, którzy mu płacą. — Cios był chyba celny, gdy Dills momentalnie zesztywniał.
Nadszedł więc czas na decydujący blef. — O, tak, wiem o nich to i owo. Znam parę nazwisk,
dwukrotnie widziałem się z ojcem, pamięta pan? Za kaŜdym razem spędziłem u niego kilka
godzin. Słyszałem wiele nazwisk — powtórzył.
• Pułkowniku, pan kłamie.
— CzyŜby? A więc niech mnie pan wypróbuje. Niech mi pan
odmówi pomocy, a natychmiast porozmawiam z pewnymi lu
dźmi, których z pewnością zainteresują nazwiska ludzi finan
sujących mego ojca. Albo teŜ informacja, kto jest mym praw
dziwym ojcem.

— 70 —
Zapadła cisza. Bent odetchnął głęboko. Wygrał, był o tym przekonany.
Wreszcie Dills wetchnął z ubolewaniem.
Pułkowniku Bent, popełnił pan błąd. A właściwie dwa. Pierwszym, jak juŜ
wspomniałem, była decyzja o przyjściu tutaj. Drugi błąd to pańskie ultimatum. — Przykrył
piórem narysowane gwiazdy. — Nie chciałbym, aby zabrzmiało to melodramaty-cznie, ale
musimy sobie wyjaśnić jedno. W tym momencie, kiedy dojdą mnie słuchy, Ŝe podjął pan
jakąkolwiek próbę ujawnienia pańskich koneksji z moim zmarłym klientem albo teŜ oczer-
nienia jego pamięci, łącznie z ogłoszeniem określonych nazwisk, co do których mam
powaŜne wątpliwości, czy pan je zna, stanie się pan człowiekiem martwym, zginie najdalej
w ciągu dwudziestu czterech godzin. Uśmiechnął się. — śyczę dobrego dnia, sir.
Wstał i podszedł do biblioteczki. Bent poderwał się z krzesła, ruszył w ślad za nim.
Do diabła, jak pan śmie mówić do mnie w ten sposób! Do syna Stark...
Dills obrócił się do niego zwinnie, zamknął ksiąŜkę z trzaskiem przypominającym
wystrzał z muszkietu.
— Powiedziałem: Ŝyczę dobrego dnia!
Zbiegając po schodach na ulicę, Bent słyszał tylko głos wewnętrzny, który powtarzał
uporczywie:
On wcale nie Ŝartował. Ten człowiek mówi serio. Co mam teraz zrobić?

Tymczasem Dills odstawił ksiąŜkę na miejsce i wrócił za biurko. Jego upstrzone cętkami
dłonie drŜały. Ta reakcja zirytowała go i zawstydziła. Co więcej, była zbyteczna.
Z całą pewnością chlebodawcy jego byłego klienta pragnęli, aby ich nazwiska nie zostały
ujawnione. Ale Dills był przekonany, Ŝe Bent nic o nich nie wie. Poza tym Bent jest
tchórzem, moŜna go więc bez trudu zastraszyć. Oczywiście, dzięki odpowiednim kontaktom
Dills mógł zaaranŜować sprawy w ten sposób, aby Benta trafiła zabłąkana kula. W Kentucky
moŜna by to nawet załatwić tak, aby wyglądało, Ŝe zabójcą był rebeliant. Ale taki plan
oznaczałby dla Dillsa powaŜną stratę finansową, o czym z kolei Bent nie wiedział.
Fakt, Ŝe rodzice o tak pozytywnych cechach charakteru wydali na świat syna o tak słabej
i wypaczonej psychice jak Elkanah Bent, burzył poczucie porządku, które Dills zdołał w
sobie wyrobić w ciągu całego Ŝycia. Urodzony w prawdziwej biedzie lasów Zachodu
Starkwether obdarzony był przez naturę sprytem i ambicją. Matka Benta posiadała dobre
maniery,

— 71
wywodziła się z zamoŜnej i przyzwoitej rodziny. I oto rezultat ich związku. JakŜe Ŝałosny!
MoŜe siła wyŜsza odegrała tu swoją rolę. MoŜe nielegalne związki i ich owoce były z góry
skazane na wieczne potępienie.
Nie mogąc wziąć się w garść ani wymazać z pamięci swego niedawnego gościa, Dills
wyjął z kieszeni kamizelki mały, mosięŜny kluczyk. Otworzył biurko, wysunął dolną
szufladę i sięgnął po kółko z dziewięcioma większymi kluczami. Jednym z nich otworzył
szafę biurową, a drugim Ŝelazny sejf, mieszczący się w ciemnym kącie. Wydobył zawartość
schowka: jeden arkusz papieru.
Przez chwilę spoglądał na poŜółkły list, który po raz pierwszy przeczytał czternaście lat
temu. Starkwether, juŜ cięŜko chory, przekazał mu go pod koniec grudnia. Drobnym pismem
wypełnione były obie strony. Dills spojrzał na podpis, po raz nie wiedzieć który czuł się
zaszokowany widokiem tego nazwiska. Jak zwykle był pod wraŜeniem, oniemiały i
zdumiony. Ponownie zaczął czytać znany juŜ na pamięć list:
Wykorzystałeś mnie, Heyward, a potem porzuciłeś. Muszę
jednak przyznać, Ŝe i ja miałam nieco przyjemności. Nie mogę
teŜ zdobyć się na to, aby wyrzec się całkowiecie rezultatu
popełnionego przeze mnie błędu. Wiedząc, jaki typ człowieka
reprezentujesz i co cenisz, jestem skłonna wypłacać Ci co roku
znaczną kwotę, o ile zgodzisz się przejąć odpowiedzialność
ojcowską za dziecko dbać o nie (ale bez zbytnej przesady),
pomagać w sposób, jaki uznasz za stosowny, i co
najwaŜniejsze —- skrupulatnie kontrolować miejsce jego pobytu i zapobiegać wszelkim
ewentualnym wysiłkom z jego strony lub innych, mogącym doprowadzić do wykrycia prawdy
o jego pochodzeniu. Czy muszę dodać, Ŝe nie moŜe dowiedzieć się tego równieŜ od Ciebie?
Gdyby jednak do tego doszło, obojętne z jakiego powodu, wypłaty pienięŜne natychmiast
ustaną.
Dills oblizał wargi. Jak bardzo pragnął poznać tę kobietę, porozmawiać z nią choćby
przez chwilę. Bękart mógłby zbrukać jej dobre imię, zniszczyć jej przyszłość - w wieku
osiemnastu lat okazała się na tyle mądra i rozsądna, aby to pojąć. Wyszła wspaniale za mąŜ.
Jeszcze raz odwócił kartkę, aby spojrzeć na podpis. Biedny mściwy Bent padłby z pewnością
na miejscu ze zdumienia, gdyby ujrzał to nazwisko.
Ostatni akapit przed podpisem bezpośrednio dotyczył adwokata:
I juŜ na koniec. W przypadku Twojej śmierci ta sama kwota będzie nadal wypłacana
wyznaczonej przez Ciebie osobie

— 72
«»- dopóki chłopiec będzie Ŝył — a podane wyŜej warunki będą Spełnione.
Dills ponownie zanurzył pióro w atramencie i zadumał się. Syn Starkwethera wart był
dlań bardzo duŜo, dopóki Ŝył. Martwy nie znaczył nic. MoŜe więc jednak naleŜałoby — nie
ingerując bezpośrednio — zadbać o to, aby ta ryzykowna słuŜba wojskowa na Zachodzie
ominęła Benta.
Tak, to z pewnością dobry pomysł. Jutro porozmawia z odpowiednim człowiekiem w
Departamencie Wojny. Zanotował to sobie, aby przypadkiem nie zapomnieć, i wetknął
karteczkę głęboko do kieszeni kamizelki. I tyle co do Benta. Czekały nań równieŜ inne
waŜne sprawy.
Mocodawcy Starkwethera stali się teraz jego mocodawcami, interesowała ich moŜliwość
secesji Nowego Jorku od Unii. Był to pomysł zapierający dech w piersiach wyodrębnione
mias-to-stan, handlujące swobodnie z obydwiema stronami, uczestnikami wojny, której czas
trwania ci dŜentelmeni mogli do pewnego stopnia kontrolować. Liczni politycy, wśród nich
burmistrz Fernando Wood, poparli juŜ publicznie ową secesję. Dills wyszukiwał obecnie
przypadki precedensowe i przygotowywai raport o ewentualnych konsekwencjach takiego
kroku. WłoŜył list z powrotem do sejfu, zamknął po kolei wszystkie trzy zamki i wrócił do
swojej pracy.
14

— Co, u diabła, zrobiliśmy nie tak, jak naleŜy? — zapytał George odrzucając niedopałek
cygara, który wylądował na ziemi przed niewielkim, skromnym budynkiem biurowym w
samym sercu olbrzymiego kompleksu stalowni Hazarda.
— Daję słowo, Ŝe nie wiem, George odparł Christopher Wotherspoon, patrząc na niego
posępnym wzrokiem.
Wściekłość malującą się na twarzy George'a widziało kilkuset robotników człapiących
po błotnistej drodze w przeciwnych kierunkach pierwsza zmiana wracała do domów, następ-
na szła do pracy. Ale George nie dbał o to, czy ktoś zobaczy jego gniew. I tak większość
ludzi słyszała juŜ zapewne detonację, kiedy prototyp eksplodował na wydzielonym na skraju
stalowni terenie doświadczalnym. Olbrzymia, ośmiocalowa armata o gładkiej lufie,
zaopatrzona zgodnie z metodą Rodmana w rdzeń chłodzony wodą, zniszczyła swą grubą,
drewnianą lawetę, a od-

— 73
łamki Ŝelaza wielkości sztyletów wbiły się w potęŜną barierę z bali, mającą osłaniać
obserwatorów.
• Po prostu nie wiem — powtórzył nadzorca robót. Było to juŜ drugie niepowodzenie
w tym tygodniu.
• No dobrze, wyregulujemy temperaturę i powtórzymy próbę. Nie poddamy się.
Wojsko potrzebuje artylerii, aby ochronić wybrzeŜa, a jedna z najstarszych stalowni w
Ameryce nie potrafi wyprodukować jednej sprawnej armaty. Nie do wiary!
Wotherspoon odchrząknął.
• Nie, George, jesteś w błędzie. PrzecieŜ chodzi o produkcję wojenną. O ile wiem, te
zakłady nigdy jeszcze nie produkowały armat.
• Ale, na Boga, powinniśmy uporać się...
• I uczynimy to, George. — Wotherspoon umilkł, po chwili dodał: — Dotrzymamy
terminu dostawy uzgodnionego w umowie i będzie to produkt funkcjonujący bez zarzutu.
Zdobył się na uśmiech. — Gwarantuję to, gdyŜ pan Stanley pomógł nam w otrzymaniu
kontraktu, a ja nie chciałbym go rozczarować.
• Nie wiem dlaczego — mruknął George. — Mógłbyś pokonać go jednym ciosem.
• To prawda, ale nie naleŜy marnować czasu.
śart nie zdołał poprawić nastroju George'a. Z drugiej strony doceniał starania młodego
Szkota. Wiedział teŜ, Ŝe Wotherspoon rozumie jego zniecierpliwienie. Trudno było nawet
myśleć o opuszczeniu stalowni i rozwaŜeniu oferty Camerona, dopóki nie miał pewności, Ŝe
firma wywiąŜe się z kontraktu.
Nie ulegało wątpliwości, Ŝe stalownia Hazarda da sobie radę, chyba Ŝe problem polegał
na zastosowaniu nieodpowiedniej metody. George i Wotherspoon rozwaŜali wszystko wiele
razy, a Wotherspoon był bardziej niŜ sumienny. Dlatego teŜ awansował tak szybko.
Wotherspoon, trzydziestoletni kawaler, był człowiekiem szczupłym, rozwaŜnym, o
smutnym spojrzeniu i kręconych, brązowych włosach. Cechowała go bezkompromisowa
ambicja skryta za fasadą nieskazitelnych manier. Terminował w goniącej ostatkiem sił hucie,
która naleŜała do spadkobierców potęŜnej rodziny Darby w Coalbrookdale, w dolinie Severn
— tej samej części Anglii, skąd u schyłku XVII wieku uciekli protoplaści rodu Hazardów.
Kiedy przemysł hutniczy w dolinie podupadł, Wotherspoon postanowił wyemigrować do
Ameryki. Przed czterema laty zjawił się w Lehigh Station w poszukiwaniu pracy, Ŝony i
majątku. Pierwszą część swego celu osiągnął, nadal jednak pozostawały poza jego zasięgiem
dwie pozostałe. Gdyby zagadka pękających odlewów została w końcu rozwiązana, George
mógłby przekazać Szkotowi obowiązek codziennego nadzorowania stalowni, był o tym
przekonany.

— 74 —
George zdawał sobie sprawę, Ŝe powinien opuścić Lehigh Station i odbyć słuŜbę, nie
potrafił jednak odpowiedzieć na jedno proste pytanie: gdzie? Gdyby tu i ówdzie pociągnął za
odpowiednie sznurki, z pewnością otrzymałby dowództwo nad jednym z pułków. Odrzucił
jednak ów pomysł, nie ze strachu przed walką, której tak nienawidził, lecz poniewaŜ był
przekonany, Ŝe jako Ŝołnierz z pewnym doświadczeniem będzie bardziej przydatny w
Departamencie Zaopatrzenia, co z kolei oznaczało kontakty z Cameronem, Stanleyem i
Isabel. CóŜ za cholerny dylemat!
Wotherspoon wyrwał go z posępnej zadumy.
— Dlaczego nie idzie pan do domu, George? Jeszcze rok
temu zwracał się do swego chlebodawcy „sir". Potem jednak
obopólna przyjaźń, zaufanie, jak równieŜ propozycja George'a
sprawiły, Ŝe zaczęli mówić sobie po imieniu. — Zostanę tu jeszcze
trochę, aby ponownie przejrzeć notatki Rodmana. Nie wiem
jeszcze czemu, ale przypuszczam, Ŝe to my popełniliśmy jakiś
błąd. Autor tej metody ukończył pańską szkołę...
Zgadza się, w klasie z 1841 roku.
— A więc niemoŜliwe, aby to on się mylił, prawda?
Tym razem George roześmiał się. Zapalił cygaro i ściskając je w zębach powiedział:
— Niech pan tylko nie próbuje występować z tą opinią
w Waszyngtonie. Połowa tamtejszych polityków uwaŜa, Ŝe
wojnę wywołała Akademia w West Point. Stanley pisze w swoim
ostatnim liście, Ŝe Cameron zamierza opublikować artykuł,
w którym zmiesza to miejsce z błotem. A ja rozmyślam o tym, aby
dla niego pracować. Muszę być niespełna rozumu!
Wotherspoon zacisnął usta, co w jego mniemaniu miało oznaczać uśmiech.
— Nie, nie... po prostu Ŝyjemy w świecie niedoskonałym, to
wszystko. Musisz uwzględnić jeszcze jedno; niewykluczone, Ŝe
tam pomoŜesz Akademii Wojskowej bardziej, niŜ mógłbyś to
uczynić tu.
Tak, o tym teŜ juŜ myślałem. Dobranoc, Christopher.
— Dobranoc, przyjacielu.
Krocząc błotnistą drogą między ludźmi przeciskającymi się to tu, to tam, George raptem
usłyszał zgryźliwą uwagę na temat nieudanego eksperymentu. Wyprostował się i powiódł
dokoła zaczepnym wzrokiem, ale oczywiście nie zorientował się, kto to powiedział. Zresztą
juŜ po chwili przestał się tym przejmować, wiedział, Ŝe Ŝaden pracodawca nie moŜe być
lubiany przez wszystkich robotników. Zresztą bardziej od tego liczy się szacunek. Szacunek
i zgoda z własnym sumieniem. Swoim ludziom płacił uczciwie, nie prowadził na terenie
stalowni Ŝadnego sklepu, by nie uzaleŜniać robotników od siebie, nie zatrudniał teŜ dzieci.

— 75 —
Rozbolała go głowa. Miał ostatnio tyle problemów! Fiasko próby z armatą. Kłopoty
Brett. MoŜliwość ostrej krytyki West Point ze strony Departamentu Wojny...
List Stanleya, mający być dla niego źródłem informacji, został właściwie pomyślany jako
środek wytrącenia go z równowagi i George wiedział o tym. Określając Akademię jako
„siedlisko zdrady", jego brat napisał zarazem, Ŝe minister podał brak dyscypliny oraz słabą
na razie, ale niezmiernie zgubną „tendencję propołudniową" jako przyczynę odpływu tak
wielu oficerów z armii.
Nie powinienem nawet myśleć o pracy dla tego pismaka. — George zmarszczył brwi.
Wotherspoon wymienił jeden rozsądny argument, podtrzymujący odmienny punkt
widzenia, waszyngtoński prawnik George^ podsunął mu kolejny — w dwóch ostatnich
listach zwracał uwagę na palący brak ludzi zdolnych i uczciwych, którzy mogliby zastąpić
wreszcie owe hordy tępaków dobrze ustawionych na najwyŜszych stanowiskach dzięki swym
koneksjom. Dzięki Bogu nie musiał podejmować decyzji jeszcze dziś.
Mokre, cięŜkie powietrze utrudniało wspinaczkę pod górę, do Belwederu. George zdjął
czarny płaszcz z alpaki, rozluźnił krawat i kontynuował marsz, oddychając głęboko i
rytmicznie.
Na piaszczystej ścieŜce przystanął i spojrzał na szczyt wzgórza. Przypomniał sobie nauki,
które wpajała mu niegdyś matka. NajwaŜniejszy symbol tych lekcji dojrzał teraz wysoko, na
wierzchołku — kołyszący się na wietrze krzew wawrzynka.
Matka zaszczepiła mu własne, mistyczne uczucie do wawrzynka, który potrafił
przetrzymać najgorszą pogodę. Tak samo jest z Hazardami, mawiała. Wawrzynek jest jak
siła zrodzona z miłości. Jedynie miłość moŜe wznieść ludzi ponad zło leŜące w ich naturze.
Matka mówiła tak o wawrzynku, gdy on zastanawiał się nad sensem sprowadzenia
Constance do Lehigh Station, gdzie pogardzano katolikami. Powtórzył jej słowa Billy'emu,
kiedy ten rozpaczał z powodu sprzeciwu Orry'ego Maina wobec jego małŜeństwa z Brett.
Wytrwałość i miłość. MoŜe to wystarczy. Modlił się, by tak się stało.
Na obszernej werandzie domu złapał oddech. Pot spływał mu po szyi, wsiąkał w koszulę.
Doszedł na miejsce wcześniej niŜ zwykle, co stwarzało rzadką okazję — mógł wziąć kąpiel i
pole-Ŝeć z cygarem w ustach. MoŜe nawet odgadnie przyczynę pęknięcia armaty. Zamyślony
wszedł powoli na górę, do biblioteki, aby wziąć notes z uwagami na temat metody Rodmana.
— George? Wcześniej dziś przyszedłeś. Co za niespodzianka!
Odwrócił się w stronę drzwi.

— 76 —
• Usłyszałam, Ŝe ktoś wchodzi, ale nie byłam pewna — mówiła Constance. Pocałowała
go, ale raptem zesztywniała. — Kochanie, czy stało się coś złego?
• To ten upał. Przez całą drogę czułem się jak w piekle.
• Nie, z pewnością chodzi o coś innego. Aha... ten eksperyment. Przyznaj, Ŝe
odgadłam.
Zsunął płaszcz z ramion, udając obojętność.
• Tak, znowu się nie udało.
• Och, George, tak mi przykro.
Przytuliła się do niego mocno całym ciałem. Chłodne ramię oplotło jego spoconą szyję,
słodkie wargi przywarły do jego ust. Zdumiewające, jak bardzo to pomagało. To ona była
owym wawrzynkiem.
• Mam dobrą nowinę — powiedziała wreszcie. Wieści od ojca.
• List?
• Tak, przyszedł dziś.
• To doskonale. Widziałem, Ŝe zaczynasz się juŜ niepokoić. Dobrze się czuje?
• Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Chodź, napijesz się zimnego moszczu, a wtedy
wszystko ci wyjaśnię. Moszcz nabrał juŜ mocy, poprawi ci humor bardziej niŜ lemoniada.
— Ty wpływasz najlepiej na mój nastrój — odparł.
Kiedy przeczytał list, zrozumiał, dlaczego odpowiedź Ŝony
była tak zagadkowa.
• Mogę pojąć niesmak, który twój ojciec odczuwa wobec Teksasu. Patrick Flynn
uwielbia wiele rzeczy na Południu, ale z pewnością nie niewolnictwo. Ale Kalifornia? Czy
to aby dobre wyjście?
• Nie sądzę. Wyobraź sobie; zaczynać praktykę adwokacką w nowym miejscu. W jego
wieku!
• Wątpię, aby to miało dla niego stanowić problem zaoponował George. Przypomniał
sobie postać czerstwego prawnika, który przybył nad zatokę z hrabstwa Limerick.
George siedział na rzeźniczym klocku w obszernej kuchni, jego stopy wisiały sześć stóp
nad podłogą. Kucharka i jej pomocnicy zajmowali się swoją robotą, jak gdyby byli sami.
George upił trochę chłodnego moszczu, był naprawdę wyśmienity. ZauwaŜył, Ŝe jego
uwaga nie przekonała Ŝony, dodał więc:
• Twój ojciec to twardy człowiek, łatwo przystosowuje się do otoczenia.
• Ale w tym roku kończy sześćdziesiąt lat. A w Kalifornii teŜ nie jest bezpiecznie. W
porannej gazecie przeczytałam o spisku Południowców, którzy chcą ustanowić na wybrzeŜu
Pacyfiku coś w rodzaju drugiej Konfederacji. ; > .: >.-;.« »

— 77 —
• Ostatnio pojawiają się takie plotki, to nic nowego. Dziś piszą o Kalifornii, jutro
będzie Chicago.
• A ja nadal twierdzę, Ŝe taka podróŜ byłaby zbyt długa, cięŜka i niebezpieczna. Ojciec
jest stary i zupełnie sam.
Uśmiechnął się
— Niezupełnie. Twój ojciec podróŜuje w towarzystwie nad
zwyczaj niezawodnego straŜnika. Mara na myśli tego kolta firmy
Paterson z lufą długą na całą stopę. Nigdy jeszcze nie widziałem
go bez tej broni. Miał ją przy sobie nawet na naszym weselu,
pamiętasz? Co więcej, potrafi się z nią obchodzić i to znakomicie.
Constance nie była przekonana.
— Naprawdę, zupełnie nie wiem, co mam zrobić.
George opróŜnił szklaneczkę i juŜ bez uśmiechu spojrzał w jej
niebieskie oczy, które kochał tak bardzo.
• Proszę wybaczyć mi tę impertynencję, pani Hazard, ale nie sądzę, aby mogła tu pani
uczynić cokolwiek. Nie zauwaŜyłem w liście prośby o zezwolenie na tę podróŜ.
Podejrzewam, Ŝe znajduje się teraz w połowie drogi do Kalifornii.
• Och, mój BoŜe... rzeczywiście, ta data... Nie zwróciłam na nią uwagi. — Chwyciła
list leŜący na klocu, spojrzała na nagłówek i powtórzyła cicho: —• Och!
Zeskoczył na podłogę i przytulił Ŝonę do siebie, aby pocieszyć ją tak, jak wcześniej
pocieszyła jego. Wyszli z kuchni i udali się na górę, gdzie George rozebrał się do kąpieli.
• Przykro mi, Ŝe byłam w takim nastroju — powiedziała, gdy on ściągnął z siebie
przepocone ubranie. Nagi, objął ją ponownie.
• Nie byłaś w złym nastroju. Po prostu niepokoiłaś się o ojca, co jest zupełnie
zrozumiałe. Obawiam się, Ŝe byłem wobec ciebie trochę zbyt sarkastyczny. Wybacz.
• A więc jesteśmy kwita. —- Ujęła oburącz jego głowę i ucałowała.
Przez chwilę trwali w bezruchu, krzepiąc się wzajemnie. W takich momentach, jak w
Ŝadnych innych, George pojmował istotę i sens miłości między ludźmi.
Uświadomił sobie, Ŝe zaczyna reagować jego ciało.
• Jeśli nie przestaniemy, nie będę mógł pójść do kąpieli. Pociągnęła nosem.
• Której tak bardzo potrzebujesz.
Z udaną furią cisnął ją na łóŜko na wznak i począł łaskotać, aŜ wijąc się poprosiła o
łaskę. Puścił ją i ruszył do łazienki, odwrócił się jednak w drzwiach.
• Mamy jeszcze parę spraw, w których musimy coś postanowić. Na przykład
zaproszenie Camerona.
• Decyzja naleŜy do ciebie, George. Nie chciałabym zbliŜać się do Stanleya i Isabel
bardziej, niŜ to konieczne. Wiem jednak, Ŝe ty musisz się kierować waŜniejszymi
względami.

— 78 —
• I bardzo tego Ŝałuję. Kongresman Thad Stevens twierdzi, Ŝe Cameron ukradłby nawet
rozŜarzony do czerwoności piec.
• Mam dla ciebie propozycję. Pojedź do Waszyngtonu i porozmawiaj osobiście z
paroma ludźmi z zaopatrzenia. MoŜe wtedy łatwiej będzie ci podjąć właściwą decyzję.
—- Wspaniały pomysł, ale nie mogę tego zrobić, dopóki nie rozwiąŜę problemu armat.
— Zastanowił się chwilę. — Czy sądzisz, Ŝe byłbym w stanie pracować ze Stanleyem?
Pozbawiłem go kontroli nad stalownią, wygnałem z tego domu jego Ŝonę... kiedyś uderzyłem
go nawet. Nie zapomniał o tym, to pewne. A Isabel jest mściwa.
— Tak, to wszystko prawda, niestety. Musisz uwzględnić
wszystko, zanim podejmiesz decyzję. Ale jeśli przyjmiesz ich
propozycję, przyjadę tam za tobą z dziećmi tak szybko, jak tylko
to będzie moŜliwe.
Zatroskany pokiwał tylko głową i wyszedł. Constance pozostała na łóŜku. W pokoju było
cicho, zasłony wisiały bez ruchu, wiatr ustał. Rozumiała dylemat swego męŜa, gdyŜ i ona
czuła to samo. Dawne przekonania i stosunki rozprysły się w zetknięciu z kryzysem
nazwanym przez prasę „wojną między braćmi", chociaŜ nie doszło jeszcze do Ŝadnej
większej bitwy. Podobnie jak ona martwiła się o ojca, George zadręczał się myślami o swym
przyjacielu Orrym i jego ukochanej, Madeline. Jak mało znaczący wydawali się oni teraz,
jak bezsilni!
RównieŜ przy kolacji nie przestali rozprawiać o ofercie Camerona. George, który w
czystej, białej koszuli wyglądał świeŜo i elegancko, powiedział Brett, Ŝe Constance poradziła
mu coś bardzo rozsądnego zanim podejmie decyzję, pojedzie do Waszyngtonu.
• Weźmiesz mnie ze sobą? — klasnęła w ręce Brett. Mogłabym zobaczyć się z Billym.
• Nie mogę wyjechać tak od razu wyjaśnił. Dostrzegł, Ŝe nadzieja, która pojawiła się w
jej płonących oczach, gaśnie. Poczuł wyrzuty sumienia i czym prędzej zebrał myśli. Po
chwili dodał: —Ale jest jeszcze druga moŜliwość. Mam waŜne kontrakty, które muszą być
dostarczone tam memu prawnikowi. Myślę, Ŝe znajdę w biurze kogoś godnego zaufania... On
mógłby je zawieźć. A ty pojechałabyś z nim.
• Nadal nie zgadzasz się, abym pojechała sama?
• Brett, rozmawialiśmy juŜ o tym parę tygodni temu.
• W sposób, który mnie nie zadowolił.
• Nie unoś się, jesteś kobietą rozsądną i inteligentną. Waszyngton w tej chwili to dół
kloaczny. Nie moŜesz udać się tam sama, nawet gdybyśmy nie brali pod uwagę twojego
południowego akcentu, który moŜe sprowokować wiele aktów wrogości. Nie, zrobimy, jak
powiedziałem. Znajdę człowieka, który wyruszy

— 79
w drogę za dzień lub dwa. Spakuj to, co potrzebne, i bądź gotowa.
• Och, dziękuję! — Podbiegła i przytuliła się do niego. — Czy wybaczysz mi moje
zachowanie? Jesteście dla mnie oboje tak mili, ale ja widywałam się z Billym tak rzadko od
chwili ślubu...
• Rozumiem. — Pogłaskał ją po dłoni. — I nie mam ci czego wybaczać.
Ona jednak, ze łzami w oczach, nie przestawała mu dziękować. Była to jedna z rzadkich
chwil, kiedy Constance dostrzegła u męŜa zmieszanie.
Potem w sypialni, zanim zaczęli się kochać, zapytała:
• Czy ty naprawdę masz jakieś dokumenty, które musisz wysłać do Waszyngtonu?
• Z pewnością jakieś znajdę.
Roześmiała się, pocałowała go i z uciechą przyciągnęła do piersi.
15

• Czemu podróŜujesz z tak cięŜką torbą? — jęknął Billy, kiedy juŜ postawił ją na
podłodze.
• Przywiozłam trochę drobiazgów, które mogą ci się przydać; ksiąŜki, trzy nakrycia na
czapki, które sama uszyłam, skarpetki, kalesony, nowy rondelek, szkatułkę z przyborami do
szycia, które sprzedają teraz dla Ŝołnierzy...
• W wojsku mówimy na to „gosposia domowa". — Ściągnął z głowy czapkę, a drugą
ręką zamknął drzwi.
Oboje rozmawiali półgłosem, jak gdyby obawiali się, Ŝe ktoś mógłby ich podsłuchać.
Było parne popołudnie, około trzeciej, a oni stali sami w wynajętym w pensjonacie pokoju.
Mimo iŜ byli małŜeństwem, Brett wydało się to cudownie grzeszne.
Duszny pokoik pod pochyłym dachem miał tylko jedno okienko, przez które wdzierał się
zgiełk niewidocznej stąd ulicy. Mimo to Billy mógł mówić o szczęściu, Ŝe tak szybko po
otrzymaniu depeszy znalazł wolną kwaterę.
---- Tak bardzo pragnąłem się z tobą zobaczyć, Brett. Zobaczyć się, kochać się z tobą...
— Jego głos był jakiś dziwny: nieśmiały, prawie zalękniony. — Pragnąłem cię aŜ do bólu.
• Och, wiem, kochany. Ja czuję to samo. Ale nigdy jeszcze...
• Co?
Zaczerwieniła się i odwróciła głowę. Musnął dłonią jej podbródek.
— O co chodzi, Brett?

80 —
Nie śmiała spojrzeć mu w oczy. Rumieniec nie znikał z jej twarzy.
• Dawniej zawsze... kochaliśmy się po ciemku.
• Nie chcę czekać tak długo.
• Nie... ani ja.
Pomógł jej zdjąć z siebie wszystko: spiesznie, ale nie brutalnie. Jedna po drugiej jej
szatki padały na boki, byle gdzie, aŜ wreszcie nadszedł ów straszny moment, kiedy juŜ nic
nie było osłonięte, a ona uświadomiła sobie, Ŝe za chwilę Billy wzdrygnie się z niesmakiem
na widok jej ciała.
Strach ulotnił się, kiedy Billy wyciągnął do niej ręce. Dotknął jej ramion, a potem jego
dłonie z wolna poczęły zsuwać się niŜej, była to dla obojga pieszczota czuła i podniecająca.
Na jego twarzy pojawiło się niebawem uniesienie, a jej uśmiech, początkowo nieśmiały, stał
się promienny, towarzyszył jej równie radosnym łzom. W chwilę potem pomogła mu znaleźć
drogę, aby osiągnąć cel tym słodszy, Ŝe tak niecierpliwie i gorąco wyczekiwany przez oboje.

Kapitan Farmer dał mu przepustkę na jedną dobę. Późnym popołudniem Billy zabrał Bett
na przechadzkę po terenie sąsiadującym z Parkiem Prezydenckim. Liczba Ŝołnierzy na
ulicach oszołomiła ją. Niektórzy byli w mundurach marynarki, inni nosili szare barwy, wielu
paradowało w ubiorach tak róŜnorodnych, Ŝe przywodzili na myśl oddziały przyboczne
jakiegoś arabskiego szejka. ZauwaŜyła równieŜ duŜą liczbę Murzynów.
Na godzinę przed zachodem słońca przeszli na drugą stronę cuchnącego kanału do nie
wykończonego jeszcze parku w pobliŜu zachwycających czerwonych wieŜ Smithsonian
Institution. Kilkadziesiąt wytwornych powozów przywiozło elegancko ubranych cywilów,
którzy chcieli obejrzeć musztrę w wykonaniu oddziału ochotników I Pułku z Rhode Island.
Billy wskazał ich dowódcę, pułkownika Burnside'a, męŜczyznę z imponującymi
bokobrodami. Orkiestra wojskowa przygrywała do rytmu, flagi powiewały na wietrze,
wszystko było tak cudownie ekscytujące i beztroskie. Nastrój euforii, który wywołała u Brett
godzina spędzona w pensjonacie, utrzymywał się nadal.
Billy objaśnił, Ŝe wszelkie capstrzyki, defilady, musztry i inne pokazy publiczne łączą się
z obecnością wojska w mieście.
Ale wkrótce z pewnością dojdzie do bitwy. Mówią, Ŝe Lincoln dąŜy do niej, a
wszystko wskazuje na to, Ŝe chciałby tego równieŜ Davis. Najlepszy z jego generałów
dowodzi frontem w Aleksandrii.
Masz na myśli generała Beauregarda?
Wziął ją za rękę i ruszyli dalej.

— 81 —
- Tak. Był czas, kiedy ta armia miała naprawdę wysokie mniemanie o starym Bory.
Teraz wszyscy nazywają go małym, wystraszonym kogutem. Nie spisał się dobrze, kiedy
stwierdził, Ŝe nasza strona pragnie tylko dwóch rzeczy od Południa: łupów i jeszcze raz
łupów. To było cholernie obraźliwe.
Nasza strona.
Ślub spowodował, Ŝe była to równieŜ jej strona. Zawsze, gdy to sobie uświadamiała,
ogarniało ją uczucie zmieszania i bliŜej nie sprecyzowanej winy. Tak jak teraz.
• Czy kapitan Farmer wie, kiedy dojdzie do bitwy?
• Nie. Czasem zastanawiam się, czy ktoś w ogóle wie... nawet nasi najwyŜsi dowódcy.
• Nie cenisz ich?
• Niektórzy zawodowi oficerowie są w porządku. Absolwenci Akademii. Ale są teŜ
generałowie, którzy zawdzięczają swoje epolety koneksjom z wpływowymi politykami. Ci są
najgorsi. MoŜe wyda ci się to arogancją z mojej strony, ale cieszę się bardzo, Ŝe byłem w
West Point i jestem w saperach. To najlepsza formacja.
• I pierwsza idzie do boju.
• Czasem tak.
• To mnie właśnie przeraŜa najbardziej.
Chciał wyznać jej, Ŝe i on się boi, ale uświadomił sobie, Ŝe w ten sposób spotęguje jej
smutek.
Dla Brett miasto utraciło cały swój blask, kiedy zawrócili do hotelu na kolację. Minęli
dwóch Ŝołnierzy, którzy przypominali raczej podejrzanych zbirów. Jeden z nich parsknął na
ich widok wzgardliwie.
— Wszyscy oficerowie to dupy wołowe — mruknął.
Billy zesztywniał, nie odwrócił się jednak ani nie przystanął. Nie zwracaj na nich uwagi —
powiedział. — Gdybym chciał reagować na kaŜdą tego typu obrazę, nie miałbym ani chwili
na inne sprawy. Dyscyplina w armii jest w okropnym stanie... na szczęście nie w kompanii
Farmera. Nie mogę się doczekać, kiedy go poznasz.
• A kiedy to się stanie?
• Jutro. Wezmę cię do obozu i pokaŜę fortyfikacje, które wznosimy. Zgodnie z planami
mają otoczyć miasto; pięćdziesiąt, moŜe nawe sześćdziesiąt pierścieni.
• Lubisz waszego kapitana?
• Nawet bardzo. To człowiek wyjątkowo poboŜny. Bardzo często odmawia modlitwy.
Oficerowie i Ŝołnierze modlą się razem z nim.
• Ty teŜ? Modlisz się? Billy, czy ty...? — Nie wiedziała, jak ma skończyć to pytanie,
aby nie zabrzmiało nietaktownie.
Ale on nie czekał, wybawił ją z kłopotu.

— 82 —
— Nie, ciągle jeszcze jestem tym samym bezboŜnikiem,
którego poślubiłaś. Modlę się z jednego tylko powodu; Lije
Farmerowi nie moŜna się sprzeciwiać. I musisz wiedzieć, Ŝe
męŜczyźni tak głęboko religijni jak on nie są w wojsku czymś
niezwykłym.
Raptownie sprowadził ją z trotuaru, gdzie dwóch białych okładało pięściami odzianego w
łachmany Murzyna. RównieŜ tę scenkę chciał zignorować.
Ale ona nie potrafiła.
• Widzę, Ŝe znęcanie się nad niewolnikami nie jest wyłącznie specjalnością Południa.
• To z pewnością wyzwoleniec. Niewolnik czy nie... Czarni nie są tu za bardzo lubiani.
— Na Boga, w takim razie po co w ogóle ta wojna?
Brett, dyskutowaliśmy juŜ na ten temat nieraz. Wojna
wybuchła dlatego, Ŝe kilku szaleńców w twoim ojczystym stanie ogłosiło podział kraju na
dwie części. Nikt nie zamierza walczyć za czarnuchów. Niewolnictwo nie jest systemem
właściwym, wiem o tym. Ale patrząc na to praktycznie, wydaje mi się, Ŝe nie moŜna i nie
naleŜy zmieniać tego zbyt raptownie. Podobno tak właśnie uwaŜa nasz prezydent i takie teŜ
jest zdanie większości Ŝołnierzy.
Nie czuł się pewnie usprawiedliwiając swój punkt widzenia, ale nie fałszował prawdy.
Nikt w armii poza garstką fanatycznych abolicjonistów, których nie było wielu nie wierzył,
Ŝe celem wojny jest zniesienie niewolnictwa. Ci ludzie zgłosili się do wojska, aby ukarać
głupców i zdrajców, którzy ubzdurali sobie, Ŝe mogą rozbić Unię.
Brett szła zasępiona, co oznaczało, Ŝe chce przedstawić swoje racje. Z ulgą dostrzegł
przed sobą jasno oświetlone wejście do hotelu Willarda.
Kiedy weszli do zatłoczonego holu, nadal miała zmarszczone brwi.
• Daj spokój poprosił. Od tej pory Ŝadnej polityki i Ŝadnego smutku. Przyjechałaś tu
tylko na dwa dni. Chcę, abyśmy spędzili ten czas przyjemnie.
• Czy musimy złoŜyć wizytę Stanleyowi i jego Ŝonie?
• Nie, chyba Ŝe przystawisz mi rewolwer do głowy. Przykro mi o tym mówić, ale odkąd
tu przyjechałem, nie widziałem się z nimi. Wolałbym juŜ stanąć przed frontem całej armii
Beaure-garda.
Roześmiała się, dzień znowu stał się dla niej pogodny. Wchodząc do sali jadalnej,
powiedział:
— Jestem głodny. A ty?
— Jak wilk. Ale nie traćmy zbyt wiele czasu na kolację.
Zerknęła nań z uśmiechem, który natychmiast zrozumiał,

— 83 —
i ruszyła za zgiętym w ukłonie kelnerem. Billy podąŜył za nią wyprostowany,
rozpromieniony, uszczęśliwiony.
— Nie mam takiego zamiaru.
W nocy Brett zerwała się z łóŜka zbudzona przez odległy, zagadkowy łoskot. Billy
zesztywniał, przeczuwając coś złego, potem obrócił się i spojrzał w ciemnościach na Ŝonę.
• Co się stało?
• Co to za odgłosy? ;
• Wozy wojskowe.
• Ale wcześniej ich nie słyszałam.
• Po prostu nie zwracałaś na nie uwagi. Jeśli to miasto lub ta wojna mają jakiś
dominujący odgłos, jest nim turkot wozów. PrzejeŜdŜają tędy dniem i nocą. Chodź... przytul
się do mnie. MoŜe uda ci się usnąć.
Ale i to nie pomogło. Przez ponad godzinę leŜała, wsłuchując się w stukot kopyt,
skrzypienie osi i kół — odgłosy z oddali zwiastujące niechybną burzę.
Rano czuła się zmęczona. Obfite śniadanie oŜywiło ją nieco. Billy wynajął elegancki
powozik, aby dostać się na drugą stronę Potomacu. Jechali pod groźnie wyglądającym
niebem, co jakiś czas Brett słyszała grzmoty, które wtórowały terkoczącym wozom.
W drodze Billy opowiadał jej o Farmerze. Był kawalerem, pochodził z Indiany.
Akademię Wojskową ukończył przed trzydziestu pięciu laty.
Akurat wtedy, kiedy uczelnia przeŜywała niezwykłe zainteresowanie religią. Ruch
kierowany był przez jego kolegę z klasy, kapitana Leonidasa Polka. Trzy lata po ukończeniu
szkoły Farmer zrezygnował z dalszej słuŜby, aby zostać wędrownym kaznodzieją. Kiedyś
zapytałem go, gdzie mieszkał przez te wszystkie lata, a on odparł, Ŝe na grzbiecie konia. A
tak naprawdę jego dom znajduje się w małym miasteczku o nazwie Greencastle.
Wydaje mi się, Ŝe słyszałam coś o niejakim Pólku, biskupie na Południu.
• To właśnie ten.
• A dlaczego Farmer wstąpił z powrotem do armii? Czy nie jest na to za stary?
• Nikt nie jest za stary, o ile ma odpowiednie doświadczenie. A MojŜesz nienawidzi
niewolnictwa.
• Jak go nazwałeś?
• MojŜesz... jak biblijny MojŜesz. Kapitan otrzymał dowództwo nad kompanią
ochotników do czasu powrotu saperów z Florydy. śołnierze doszli do przekonania, Ŝe
Farmer jest dobrym przywódcą, ochrzcili go więc Starym MojŜeszem. To

— 84 —
imię pasuje do niego. Wygląda, jakby wyszedł wprost z kart Starego Testamentu. Co do
mnie, nazywam go nadal Lije... o, jesteśmy juŜ. — Wyciągnął rękę. — To jeden z tych
wspaniałych projektów, za które jestem odpowiedzialny.
• Te kupy błota?
• Roboty ziemne — poprawił ubawiony. —-'Tam dalej mamy zbudować drewniane
magazyny na proch.
— Czy to miejsce ma jakąś nazwę?
— Fort jakiś tam. Nie pamiętam dokładnie. To są wszystko
jakieś tam forty. — Ruszyli dalej.
Aleksandria, małe miasteczko, na które składały się domy z cegły i liczne obiekty
handlowe, była niemal tak zatłoczona, jak Waszyngton. Billy pokazał Brett Marshall House,
gdzie został zastrzelony bliski przyjaciel Lincolna, pułkownik Ellsworth.
—- To zdarzyło się na drugi dzień po zajęciu miasta przez wojsko. Ellsworth próbował
zedrzeć flagę buntowników.
Dojechali do rozległego pola, wypełnionego szczelnie białymi namiotami. Gdzieniegdzie
pomiędzy nimi ćwiczyły grupki Ŝołnierzy, oficerowie na koniach przejeŜdŜali co chwila to
tu, to tam. ObnaŜeni do pasa męŜczyźni kopali rowy, ciągnęli kloce drewna. Głośne
przekleństwa i turkot wszechobecnych wozów zagłuszały słowa Billy'ego.
Brett przyglądała się przez chwilę mustrze kilku pododdziałów.
Nigdy jeszcze nie widziałam tak niezdarnych Ŝołnierzy. śaden z nich nie potrafi
utrzymać kroku.
To ochotnicy. Ich oficerowie nie są wcale lepsi. Przez całą noc wkuwają taktykę z
podręcznika, Ŝeby uczyć jej następnego dnia. Ale to nie pomaga im wiele.
Podczas gdy po tobie widać na pierwszy rzut oka, Ŝe jesteś absolwentem West Point
powiedziała, uśmiechając się przekornie.
Jechali dalej między rozrzuconymi namiotami, końmi zaprzęŜonymi do armat, flagami
narodowymi i pułkowymi, trzepoczącymi na wietrze, przy wtórze werbli i śpiewu Ŝołnierzy
wszystko było pełne zgiełku, ekscytujące, nowe i podniosłe, ale równieŜ nieco
przeraŜające ze względu na to, co w rzeczywistości zapowiadało.
Minęli nie wykończoną jeszcze redutę i zatrzymali się przed nie róŜniącym się niczym
od innych namiotem. Billy wprowadził Brett do środka i zasalutował:
— Sir? O ile nie jest to nieodpowiednia pora, chciałbym
przedstawić moją Ŝonę. Moja małŜonka, pani Hazard... kapitan
Farmer.
Siwowłosy oficer wstał zza lichego stołu, usianego wykresami
fortyfikacji.

— 85 —
— To dla mnie zaszczyt, pani Hazard. Zaszczyt i przyjem
ność.
Ujął jej dłoń i potrząsnął nią powoli, ceremonialnie. Miał mocny uścisk.
Billy ma rację — pomyślała z zachwytem. — Na scenie mógłby odegrać rolę któregoś z
proroków.
— Jestem uszczęśliwiony, Ŝe mogę panią poznać, i cieszę się
niezmiernie, Ŝe pani małŜonek słuŜy pod moimi rozkazami. Mam
nadzieję, Ŝe ta korzystna sytuacja nie ulegnie zmianie — powie
dział kapitan. — Och, jestem niezręczny. Proszę usiąść... tu, na
moim stołku. — Wysunął go zza stołu. — śałuję bardzo, Ŝe moje
meble nie odpowiadają potrzebom tej chwili.
Brett usiadła i w duchu przyznała kapitanowi rację. W namiocie nie było nic prócz stołu,
polowego łóŜka i pięciu skrzyń; na kaŜdej widniał napis; „Amerykańskie Towarzystwo
Biblijne". Na jednej ze skrzyń leŜała obwiązana sznurkiem paczuszka traktatów religijnych.
W Charleston Brett często widziała podobne do tych czterostronicowe broszurki. Jedna z
nich była zatytułowana: Dlaczego przeklinasz?
Farmer zauwaŜył jej spojrzenie.
Jak dotąd brak mi niestety czasu, aby poprowadzić szkółkę niedzielną albo wieczorne
modlitwy, ale jestem do tego przygotowany. Musimy wznosić mosty do niebios, budując
zarazem umocnienia dla obrony przed bezboŜnymi.
• Przykro mi — odparła Brett — ale i ja urodziłam się wśród bezboŜnych.
• Tak, wiem o tym. Zapewniam panią, Ŝe moja uwaga nie była skierowana do pani
osobiście. Ale nie mogę teŜ pani zwodzić. Jestem święcie przekonany, Ŝe Wszechmogący
gardzi tymi, którzy trzymają naszych czarnych braci w kajdanach.
Jego słowa zirytowały ją. Zirytowałyby kaŜdego mieszkańca Karoliny Południowej. A
jednak tkwił w tym pewien paradoks: jego głos i sens wypowiedzianych zdań
nieoczekiwanie poruszyły ją. Billy miał niewyraźną minę, jakby myślał: „To nie są moi
czarni bracia".
Szanuję pańską szczerość, kapitanie odparła Brett. — śałuję tylko, Ŝe problem ma
rozstrzygnąć wojna. Billy i ja pragniemy zacząć nowe, wspólne Ŝycie, załoŜyć rodzinę.
Zamiast tego, widzę przed sobą czas pełen niebezpieczeństw.
Lije Farmer załoŜył ręce do tyłu.
— Ma pani rację, pani Hazard. I musimy stawić czoło tym
niebezpieczeństwom, gdyŜ takie jest nasze przeznaczenie. Niech
się dzieje wola boska. Mimo to jestem przeświadczony, Ŝe wojna
nie potrwa długo. Odniesiemy zwycięstwo. Jak mówi Pismo
Święte, myśli sprawiedliwych są słuszne, a rady niegodziwych
fałszywe. Niegodziwi poniosą klęskę, podczas gdy dom sprawie-

86 —
dliwych przetrwa wszystko. — Zawrzała w niej krew. Billy dostrzegł to i w duchu począł
błagać o umiar, ale Farmer mówił dalej. — Niegodziwi wpadną w sidła zastawione przez
swoje grzeszne usta, a sprawiedliwi unikną kłopotów.
Miała juŜ na ustach ostrą odpowiedź, powstrzymała się jednak zaskoczona zachowaniem
kapitana, który rozładował napięcie, podchodząc do Billy'ego i obejmując go czułym, ojcow-
skim gestem. Uśmiechnął się przy tym promiennie.
— Jeśli czekają nas niebezpieczne dni, Pan przeprowadzi przez nie tego oto dobrego
człowieka tak, aby nie przytrafiło mu się nic złego. Bóg jest jak słońce i tarcza zarazem, ale
mimo to ja równieŜ będę dbał o tego młodego człowieka. Wracając do domu, moŜe pani
nieść w sercu moje zapewnienie; uczynię wszystko, aby William wrócił do pani jak
najrychlej, cały i zdrowy.
W tym momencie Brett zapomniała o wszystkich obiekcjach, a patrząc na Lije Farmera
uświadomiła sobie, Ŝe pokochała tego człowieka.

16
Wiele mil dalej, na nizinnych terenach Karoliny Południowej, inny męŜczyzna płonął Ŝądzą
zemsty nie mniej okrutnej niŜ plany, które snuł Elkanah Bent.
Justin LaMotte, właściciel plantacji Resolute i zuboŜały potomek jednej z najstarszych w
tym stanie rodzin, odczuwał potrzebę ukarania swej Ŝony, Madeline, za to, Ŝe aby zdemas-
kować spisek, mający na celu zamordowanie Jankesa, który poślubił siostrę Orry'ego Maina,
uciekła od niego na plantację Mont Royal.
Nienawiść Justina pojawiła się kilka lat wcześniej, gdy
Madeline okryła go hańbą, bez ogródek wypowiadając swe
poglądy i lekcewaŜąc normy zachowania uznane za odpowiednie
dla kobiety. NiezaleŜnie od tego, przypomniał sobie z satysfak
cją, była uległa, choć niezbyt porywająca, kiedy egzekwował
swoje prawa małŜeńskie. Przez jakiś czas panował nad jej
nieposkromioną naturą, potajemnie dodając do posiłków Ŝony
laudanum. Teraz, mszcząc się za doznane upokorzenia, miesz
kała ze swym kochankiem. Wszyscy w całej okolicy wiedzieli, Ŝe
zamierza poślubić Orry'ego, gdy tylko otrzyma rozwód z aktual
nym męŜem. Ale nigdy go nie dostanie. A to jeszcze nie wszystko.
Justin spędzał całe dnie na obmyślaniu planów doprowadzenia
Orry'ego do ruiny lub wyobraŜaniu sobie scen, w których
ogniem albo noŜem mści się na Madeline. ;

— 87 —
LeŜał w ciepłej wodzie, którą jeden z niewolników wlał do cięŜkiej, cynowej wanny,
stojącej w jego sypialni. Z mokrych włosów spływały do wanny kręte struŜki brunatnej
farby. Całkowity brak siwizny raczej zwracał uwagę na jego wiek, zamiast go ukrywać.
Kolor włosów, wyraźnie nienaturalny, powodował, Ŝe wyglądał jak woskowa figura. Justin
nie zdawał sobie z tego sprawy.
Usiłował pozbyć się napięcia, które ostatnio stawało się nie do zniesienia. Madeline nie
była jedyną tego przyczyną. Problemy stwarzała równieŜ Gwardia znad Ashley —pułk, który
on i jego brat, Francis, próbowali utworzyć zwiększając liczebność terytorialnego oddziału
obronnego, powstałego w krytycznym okresie konfrontacji w Forcie Sumter.
Biała, jedwabna opaska, upstrzona ciemnymi plamami, złoŜona kilkakrotnie i nałoŜona
pionowo, zakrywała lewą stronę twarzy Justina. Kiedy usiłował powstrzymać Madeline
przed opuszczeniem Resolute, uŜyła rodowej szabli, która wisiała w holu na ścianie.
Uderzenie karbowaną klingą rozcięło mu skórę od lewej brwi przez górną wargę aŜ do
podbródka. Źle gojąca się rana sprawiała ból nie tylko fizyczny, nie pozwalała teŜ zapomnieć
o hańbie. Miał wszelkie powody ku temu, aby darzyć tę sukę głęboką nienawiścią.
Było późne popołudnie, parno. Cienie omszałych dębów na zewnątrz kładły się
ozdobnym wzorem na zmurszałej podłodze z desek. Na dole, przed domem, jego brat
wykrzykiwał komendy. ZnuŜony dotychczasowymi próbami wyćwiczenia tej białej hołoty
— wszyscy dŜentelmeni z okręgu oprócz tego jednorękiego łajdaka, Maina, zgłosili się do
innych oddziałów Justin chwilowo przekazał dowództwo Francisowi.
Jego brat nie skąpił pieniędzy na wyposaŜenie pułku. Na stojaku obok wanny wisiały
kanarkowe spodnie i efektownie obszyta, jasnozielona kurtka, wzorowana na francuskiej
habit-tuniąue. Mundur uzupełniały wysokie buty noszone na spodnie, sięgające zgodnie z
europejską modą za kolana.
Justin zŜymał się na myśl o tym, Ŝe nie mogą znaleźć więcej białych, którzy doceniliby
zaszczyt noszenia takiego munduru i rzadką okazję słuŜenia pod rozkazami LaMotte'a. Ten
przeklęty Wadę Hampton odział swych Ŝołnierzy szaro, monotonnie, jak pastuchów, a mimo
to ludzie garnęli się do niego.
Justin gardził okolicznymi plantatorami równieŜ z innych powodów. Rodzina
LaMotte'ów osiedliła się w Karolinie długo przed pierwszym Hamptonem, a jednak dziś
tamto nazwisko cieszyło się tu większą estymą. Justin Ŝył korzystając z tego, co pozostawili
mu w spadku przodkowie, podczas gdy Hampton nieustannie i jakby bez trudu pomnaŜał
swój majątek. Powiadano, Ŝe jest teraz najbogatszym człowiekiem w stanie.

— 88 —
Hampton nie uczestniczył w konwencji, która ogłosiła secesję — wypowiedział się
nawet otwarcie przeciw niej a jednak dziś uwaŜano go za bohatera. Znajdował się juŜ w
Wirginii z kilkoma kompaniami piechurów, artylerii i kawalerii, które posuwały się
posłusznie za nim, nie bacząc na trudy marszu, podczas gdy Justin marniał w domu, z rogami
przyprawionymi mu przez Ŝonę, nie mogąc zgromadzić pod swoim dowództwem więcej niŜ
dwóch kompanii — i to zwykłych nicponi, którzy potrafili jedynie pić, bić się między sobą i
awanturować, a swymi starymi muszkietami i flintami posługiwali się w sposób nie pozos-
tawiający złudzeń co do ich doświadczenia bojowego.
BoŜe, jakie to wszystko przygnębiające! Zanurzył się głębiej. Uświadomił sobie, Ŝe od
jakiegoś czasu nie słyszy juŜ komend wydawanych przez Francisa, a zamiast tego jakieś
krzyki i wulgarne wyzwiska.
Do diabła z nimi! mruknął.
Ci durnie wdali się w kolejną bójkę. No nic, niech Francis to załatwi.
Spodziewał się, Ŝe zgiełk niebawem ustanie, ale wbrew przewidywaniom śmiech i
okrzyki zachęty, podobnie jak przekleństwa i odgłosy zadawanych ciosów, przybierały na
sile. Drzwi do sypialni otworzyły się nagle, a do środka wsunął głowę czarnoskóry chłopiec
imieniem Mem, co było skrótem od Aga-memnona.
Panie Justin? Pański brat powiedzieć przyjść, proszę. Tam kłopoty.
Rozwścieczony Justin począł gramolić się z wanny. Zabarwiona na brązowo woda
ściekała mu z nosa, rąk i pokaźnego brzucha.
Jak śmiesz wchodzić tu bez zezwolenia! — Zaciśniętą pięścią zadał chłopcu silny
cios.
Niewolnik krzyknął z bólu. Wybałuszył oczy. Justin przez chwilę widział w nich płomienną
nienawiść, zdawało się, Ŝe chłopiec zamierza rzucić się na niego. Jakiś nowy, niezdrowy
duch pojawił się wśród okolicznych niewolników, gdy republikańscy Jankesi rozpoczęli
wojnę mającą na celu ograbienie porządnych ludzi z ich własności. Ostatnio wzrosła
znacznie liczba murzyńskich pogrzebów nie sprawdzone wieści głosiły, Ŝe w trumnach
ukryte są strzelby na przygotowywane powstanie. Dawny strach białych przed
czarnoskórymi oŜył teraz na nizinach jak letnie powiewy niezdrowego wiatru. Wynoś się! —
krzyknął Justin. Nawet jeśli niewolnikowi przyszły do głowy jakieś buntownicze myśli,
zapomniał o nich. Czym prędzej wypadł z sypialni zatrzaskując za sobą drzwi. Justin
podszedł do łóŜka i wziął gorset, który miał ukryć jego brzuch. Z dołu dobiegł

— 89 —
go głos Francisa wykrzykującego jego imię, brzmiał w mm lęk.
Klnąc Justin odrzucił gorset i naciągnął obcisłe kanarkowe spodnie. Mokre plamy
pojawiły się natychmiast na nogawkach i między nimi. Zapiął rozporek i zbiegł po schodach,
zatrzymując się tylko na chwilę, aby zdjąć ze ściany starą szablę.
W ciągu paru sekund znalazł się na zalanym słońcem dziedzińcu, gdzie pod nędzną szopą
toczyła się bójka. Gwardziści znad Ashley, w swoich barwnych, choć brudnych,
zaniedbanych mundurach, otaczali zwartym kołem dwóch męŜczyzn, którzy bili się o
staroświecki muszkiet, ładowany od tyłu — kuzynowie Lemke, dwóch krewkich idiotów z
pobliskiej nieźle prosperującej farmy.
Francis, zasuszony człowieczek, podbiegł do brata.
— Obaj pijani jak bele. Zwołaj paru czarnuchów... nasi
chłopcy za dobrze się bawią, Ŝeby pomogli nam ich rozdzielić.
Niewątpliwie miał rację. Kilku gwardzistów chichotało juŜ bezczelnie na widok
przemoczonych spodni Justina i jego nie ściśniętego gorsetem brzucha.
— Chryste, nie potrafisz nauczyć ich dyscypliny? — szepnął
do Francisa. — Czy zawsze to ja muszę przywołać ich do
porządku?
Tym razem nie zamierzał interweniować. Obaj kuzyni Lemke trzymali oburącz
upragnioną broń, kaŜdy ciągnął ją ku sobie. Jeden krewniak rzucił się głową naprzód i wpił
się zębami w ramię drugiego, gryząc z całej siły.
Nie, pięknie dziękuję — pomyślał Justin i przezornie oddalił się. Wolał znaleźć czterech
lub pięciu osiłków, niech oni uporają się z tymi kretynami.
Jeden z kuzynów przesunął trochę ręce na lufie muszkietu, podczas gdy drugi szarpnął ją
w dół. Ludzie w pobliŜu wylotu lufy rozpierzchli się na boki. Broń wypaliła z hukiem, obłok
dymu okrył na chwilę walczących.
Justin poczuł silne uderzenie, zapiekło dotkliwie. Runął twarzą na ziemię i wrzasnął z
bólu i wściekłości. Na Ŝółtym materiale spodni zakwitł duŜy, czerwony kwiat.

17

W Mont Royal, olbrzymiej plantacji ryŜu na zachodnim brzegu rzeki Ashley powyŜej
Charleston, głowa rodziny Mainów stanęła wobec konieczności podjęcia decyzji podobnej
do tej, która zaprzątała uwagę George'a Hazarda.

— 90 —
JuŜ jako mały chłopiec Orry Main pragnął zostać Ŝołnierzem. Ukończył West Point w
klasie z 1846 roku i wziął udział w kilku naj zacieklej szych bitwach wojny meksykańskiej.
Pod Churubu-sco, w pobliŜu Mexico City, stracił lewą rękę. Przyczyną nieszczęścia było
tchórzostwo i nienawiść Elkanaha Benta. Kalectwo zmusiło Orry'ego do porzucenia swego
wypieszczonego marzenia o karierze wojskowej.
Po jego powrocie do Karoliny Południowej nastały trudne lata. Zakochał się
beznadziejnie w Ŝonie Justina LaMotte'a, a ona w nim. Uczucie to potęgowało się z kaŜdym
dniem, jakkolwiek honor ograniczał ich romans do krótkich, potajemnych schadzek i nie
pozwalał na cielesne dopełnienie związku, tak bardzo upragnionego przez oboje.
W końcu jednak zawiłe losy rzuciły Madeline pod jego dach. To, czy kiedykolwiek będą
mogli zawrzeć legalne małŜeństwo, było juŜ odrębną sprawą. Stanowe prawo rozwodowe
było skomplikowane, nie ulegało teŜ wątpliwości, Ŝe LaMotte uczyni wszystko, co tylko
moŜliwe, aby nie dać Madeline wolności. Czynił to wbrew pewnej okoliczności, która
większość Południowców skłoniłaby do postępowania zupełnie odmiennego — matka
Madeline była w jednej czwartej Murzynką, tak więc w Ŝyłach Madeline płynęła ósma część
murzyńskiej krwi. Dla Orry'ego nie miało to większego znaczenia. Fakt ten mógł zostać
wykorzystany przeciw Justinowi jako potęŜna broń, ona jednak nie była na tyle
bezwzględna, aby sięgnąć po ten środek, chociaŜ z pewnością nieraz wyobraŜała sobie
moment wyjawienia prawdy, a zwłaszcza reakcję męŜa.
W małym biurze, skąd jego ojciec, a wcześniej dziadek kierowali plantacją, Orry siedział
przy starym, zaśmieconym róŜnymi papierami biurku, rozwaŜając jeszcze jeden czekający go
problem -- dokumenty, które musiał podpisać, o ile miał dowieść swej lojalności i wesprzeć
rząd Konfederacji częścią swych dochodów.
Było wilgotne, lipcowe popołudnie, typowe dla tej nizinnej krainy. W czasie pokoju
najprawdopodobniej zabrałby Madeline do połoŜonej wyŜej letniej rezydencji Mainów,
gdzie panowała niŜsza temperatura. Mgliste promienie słońca padały na okna biura.
Powietrze pachniało fiołkami i słodkimi oliwkami. Zapach ten nosił w swym sercu wszędzie,
niezaleŜnie od tego, jak daleko znajdował się od Mont Royal. Niezadowolony, Ŝe musi
zajmować się dokumentem, który trzymał w dłoni, spoglądał na pokaźnego robaka, łaŜącego
po parapecie. Po chwili umknął on w jakieś ciemne miejsce.
Tak jak my wszyscy.
Zły na siebie potrząsnął głową. Ale nastrój nie znikał. Melancholijne czasy niosą ze sobą
melancholijne uczucia.

— 91 —
Z pobliskiej kuchni dochodziły go strzępy rozmowy, niekiedy rozlegał się wybuch
śmiechu lub śpiewu, ale on jakby nie słyszał tego wszystkiego. Jego myśli powędrowały od
owego dokumentu do sprawy zaoferowanego mu przydziału w sztabie generała Boba Lee w
Richmond — weterana wielu kampanii, którego lojalność wobec rodzinnej Wirginii zmusiła
do opuszczenia szeregów armii federalnej. Lee pełnił obecnie funkcję specjalnego doradcy
wojskowego prezydenta Jeffersona Davisa.
Perspektywa pracy biurowej nie zachwycała Orry'ego, jakkolwiek zdawał sobie sprawę,
jak dalekie od realizmu jest marzenie o słuŜbie liniowej. ChociaŜ moŜe nie byłoby to
niemoŜliwe, gdyby Richmond poszło za przykładem przeciwnika. Pewien oficer, o którym
Orry słyszał wielokrotnie, jakkolwiek nie zetknął się z nim w Meksyku, Phil Kearny,
równieŜ stracił tam lewą rękę, a w tej chwili był dowódcą brygady ochotników w wojskach
Unii.
Mimo silnie rozwiniętego poczucia obowiązku Orry wahał się przed przyjęciem
stanowiska w sztabie z kilku innych powodów. Davis był podobno człowiekiem trudnym we
współŜyciu. Jako dzielny Ŝołnierz absolwent West Point dąŜył do tego, aby dowodzić
bezpośrednio oddziałami, a poniewaŜ było to niemoŜliwe, starał się sprawować ścisłą
kontrolę nad tymi, którym było to dane.
Poza tym w Richmond przebywali siostra Orry'ego, Ashton, i jej mąŜ, James Huntoon,
który sprawował tam jakiś urząd. Kiedy Orry odkrył nikczemną rolę, którą Ashton odegrała
w spisku mającym na celu zamordowanie Billy'ego Hazarda, kazał jej i Huntoonowi opuścić
Mont Royal i nigdy tu nie wracać. Sama myśl o tym, Ŝe przebywałby teraz w ich pobliŜu,
irytowała go.
Kolejny kłopot to brak nadzorcy. Młodzi męŜczyźni, których mógłby zatrudnić,
zaciągnęli się do wojska. Do starszych, z odpowiednim doświadczeniem i wystarczająco
silnych, nie potrafił dotrzeć. Dał juŜ kilka ogłoszeń do gazet ukazujących się w Charleston i
Columbii, ale Ŝaden z trzech kandydatów, którzy zgłosili się do pracy, nie przypadł mu do
gustu.
Martwił się równieŜ o matkę, której stan zdrowia pozostawiał wiele do Ŝyczenia. Nie
chciał teŜ zostawiać Madeline samej. I nie był to egoizm. Korzystając z jego nieobecności
Justin mógłby obmyślić zemstę za swoją zeszpeconą twarz i reputację.
Niebezpieczeństwo stanowili takŜe niewolnicy. Nie rozmawiał jeszcze o tym z Madeline
nie chciał niepokoić jej przedwcześnie ale w postawie i zachowaniu kilku Murzynów
dostrzegał ostatnio pewne drobne, acz istotne zmiany. Dawniej urzymywanie twardej
dyscypliny w Mont Royal nie było potrzebne, nie wymierzano teŜ surowych kar — z
wyjątkiem

92
jednego razu, kiedy jego zmarły ojciec kazał wychłostać niewolnika kotem. Teraz
najbardziej buntowniczo zachował się towarzysz zabaw kuzyna Charlesa z dzieciństwa,
Cuffey. NaleŜało mieć go na oku.
Z niechęcią Orry przeniósł wzrok na obszerny, niebieski dokument, opatrzony
pieczęciami i zalakowany. Podpisując go wyraŜał zgodę na przekazywanie rządowi co roku
znacznej części dochodów ze sprzedaŜy ryŜu, w zamian za obligacje bankowe opiewające na
tę samą sumę. Owa tak zwana poŜyczka produkcyjna miała umoŜliwić krajowi finansowanie
wojny, do której ani Orry, ani jego przyjaciel George nie odnosili się z entuzjazmem. Orry
dostrzegał bezsensowność awantury wojennej rozpętanej przez Południe, zrozumiał bowiem
wymowę liczb, które przedstawił mu jego brat, Cooper.
Na Północy Ŝyło około dwudziestu dwóch milionów ludzi, tam znajdowała się równieŜ
większość zakładów przemysłowych dawnej Unii, linii kolejowych, połączeń
telegraficznych, złóŜ mineralnych i banków. Jedenaście stanów Konfederacji miało w sumie
nie więcej niŜ dziewięć milionów mieszkańców, z czego jedna trzecia — niewolnicy nie
mogła brać udziału w wojnie, chyba Ŝe w słuŜbach pomocniczych.
Wątpliwe, Ŝeby nie powiedzieć: niebezpieczne poglądy na przebieg wojny zaczynały
dominować wśród zwolenników secesji. Tacy durnie jak bracia LaMotte parskali ironicznym
śmiechem, kiedy ktoś w ich obecności wspominał o moŜliwości zaatakowania Południa albo
o innym wyniku wojny niŜ wspaniały triumf Konfederacji. Począwszy od arystokracji, a
skończywszy na chłopach średniorolnych, większość Południowców wykazywała
niewzruszoną wiarę w swoje moŜliwości, co prowadziło do irracjonalnego przekonania, Ŝe
jeden dobry Ŝołnierz z Dixie upora się bez trudu z dziesięcioma jankeskimi kramarzami
w kaŜdym miejscu i o kaŜdej porze, amen.
W bardzo rzadkich momentach szowinizmu Orry podzielał tę opinię. Był pewien, Ŝe jego
kuzyn Charles mógłby zmierzyć się z kaŜdym oficerem z Północy. Podobną waleczność
dostrzegał u dowódcy Charlesa, Wade'a Hamptona. Doceniał teŜ sens - - choć nie w całości
maksymy, którą zapamiętał z dawnych pełnych nadziei lat. Na wojnie, powiedział kiedyś
Napoleon, ludzie są niczym, lecz człowiek wszystkim.
Ale nawet wtedy wiedział, Ŝe pogląd, iŜ Północ nie ma Ŝołnierzy równych dzielnym
chłopcom z Południa, był czystym idiotyzmem. Samobójstwem. Orry pamiętał jeszcze wielu
doskonałych Jankesów z Akademii, jednego z nich lubił i znał osobiście. Ciekawe, gdzie
teraz słuŜy Sam Grant?
Nie potrafił odpowiedzieć, równieŜ nie potrafił przewidzieć, jak potoczy się dalej ta
dziwna, nie chciana wojna. Zmusił się, aby

— 93
skoncentrować uwagę na mętnych, prawniczych sformułowaniach umowy. Im szybciej upora
się z robotą, tym wcześniej spotka się z Madeline.
Około czwartej wrócił z inspekcji pól. Miał na sobie wysokie buty, bryczesy i luźną,
białą koszulę, której pusty lewy rękaw był przyczepiony do materiału błyszczącą spinką. W
wieku trzydziestu pięciu lat Orry zachował smukłą sylwetkę, którą szczycił się jako
piętnastolatek, i mimo kalectwa poruszał się pewnie i z gracją. Miał brązowe oczy i włosy
oraz nieco pociągłą twarz. Madeline twierdziła, Ŝe z wiekiem staje się coraz przystojniejszy,
on jednak nie traktował jej słów powaŜnie.
Podpisał w końcu tę umowę, a kiedy juŜ to uczynił, przestał się martwić o odzyskanie
poŜyczonej sumy. Decyzja wynikająca z patriotyzmu nie powinna łączyć się z Ŝadnymi
warunkami.
Niemal pół mili szedł alejką wiodącą nad rzekę do drogi, którą omszałe dęby chroniły
przed słońcem przez większą część dnia. Skręcił za róg olbrzymiego domu z oknami
wychodzącymi na schludny ogród i molo przy płynącej leniwie Ashley. Na obszernej
werandzie w górze rozległy się lekkie kroki, ucichły jednak, kiedy wyszedł zza drzew.
Dostrzegł niską, pulchną sześćdziesię-ciokilkuletnią kobietę, która spoglądała z wyraźnym
zadowoleniem na bezchmurne niebo.
— Dzień dobry, matko.
Clarissa Gault Main spojrzała w dół i uśmiechnęła się uprzejmie, choć nieco dziwnie.
• Dzień dobry. Co słychać?
• Wszystko w porządku. A u ciebie? Uśmiech rozjaśnił całą
twarz.
— Och wspaniale... dziękuję bardzo. — Odwróciła się i wesz
ła z powrotem do domu.
Potrząsnął głową. Chciał, aby poznawała go, ale wysiłki były skazane na niepowodzenie
— nie wiedziała, kim jest. Na szczęście niewolnicy czuwali nad nią niepostrzeŜenie i
chronili, jak tylko mogli.
Gdzie podziewała się Madeline? MoŜe w ogrodzie? Począł rozglądać się dokoła i wtedy
usłyszał jej kroki w domu. Zastał ją w salonie, gdzie zaintrygowana oglądała ze wszystkich
stron cylindryczną, długą na niemal pięć stóp paczkę. Na widok Orry'ego podbiegła do niego
i zarzuciła mu ręce na szyję.
• OstroŜnie — roześmiał się. — Jestem brudny i spocony jak muł.
• Spocony czy brudny... kocham cię i tak. — ZłoŜyła długi, słodki, orzeźwiający jak
woda z górskiego źródła pocałunek na jego spierzchniętych ustach. Trwali tak przez dłuŜszą
chwilę. Czuł na sobie jej tulące się ciało. Prawnie nie mogli jeszcze zalegalizować swego
związku, ale juŜ łączyła ich cielesna intym-

— 94 —
ność Ŝyjącej razem od jakiegoś czasu i nadal darzącej się wzajemnie miłością pary
małŜeńskiej. W nocy sypiali nago. .Madeline odnosiła się do niego z tak głębokim uczuciem i
otwartością, Ŝe własne kalectwo bardzo szybko przestało go peszyć. Odsunęła się trochę.
• Jak minął dzień?
• Dobrze. Jest wojna czy jej nie ma, ostatnie tygodnie były dla mnie najszczęśliwsze w
Ŝyciu.
Wymamrotała coś z aprobatą i ścisnęła jego dłoń. Stali dotykając się czołami. Madeline
była kobietą o pełnych piersiach, ciemnych błyszczących oczach i włosach oraz białej
karnacji.
• Muszę przyznać, Ŝe Justin byłby w stanie uczynić mnie jeszcze trochę bardziej
szczęśliwą.
• Jestem pewien, Ŝe wkrótce uporamy się z tą przeszkodą. — Prawdę mówiąc, nie był
tego wcale taki pewny, ale za nic na świecie nie zdradziłby się z tym przed nią. Spojrzał nad
jej ramieniem na paczkę. Co to takiego?
• Nie wiem. Jest zaadresowana do ciebie. Przynieśli ją godzinę temu.
• Słusznie, dziś miał przypłynąć statek...
-— Kapitan Asnip przesłał wraz z paczką wiadomość. Kazał przekazać, Ŝe paczkę
przywiózł do Charleston ostatni statek przed rozpoczęciem blokady. ZauwaŜyłam, Ŝe jest na
niej nazwa firmy Ŝeglugowej z Nassau. Czy wiesz, co w niej jest?
— MoŜe.
— A więc zamówiłeś ją. Rozpakujmy to.
Nieoczekiwany lęk przepłoszył uśmiech z jego twarzy. A jeśli
zawartość paczki zatrwoŜy ją? Wsunął paczkę pod prawą pachę.
• Później. PokaŜę ci ją przy kolacji. Musi nadejść odpowiedni moment.
• Sekrety, sekrety. — Roześmiała się, a on ruszył po schodach na górę.
Na wieczór przebrał się;, włoŜył ubranie podobne do tego, które miał na sobie przez cały
dzień, ak; świeŜe. Ciemne włosy zmoczył obficie wodą i zaczesał starannie;. Kiedy usiedli
do stołu, zapadał juŜ zmierzch. Na połyskliwym blacie stołu lśniły odwrócone do góry
nogami, niewyraźne; odbicia świec. Mały, czarnoskóry chłopiec machał wachlarzem,
powiew chłodził ich nieco i odganiał muchy. Clarissa jak Zwykle zjadła w swoim pokoju, a
teraz wypoczywała.
• Pachnie wspaniale — pochwalił Ofry, dotykając widelcem złocistej skórki
przysmaku ugotowanego w połówce duŜej skorupy ostygi. — To błękitne kraby?
• Złowione wczoraj w Atlantyku. Zamówiłam dwie beczułki w lodzie. Przyszły
wczoraj łodzią. Tyle qo do gastronomii, panie
— 95 —
Main. A teraz chciałabym wreszcie ujrzeć, co jest w tej paczce. — Paczka leŜała na
podłodze tuŜ obok niego, juŜ bez wierzchniego papieru, widać było naoliwione sukno.
Orry z ostentacyjnym namaszczeniem nadział kawałek kraba na widelec. Z powaŜną
miną, aby podroczyc się z nią trochę, powiedział półgłosem:
• Wyborne!
• Orry Mainie, jesteś nieznośny! Czy pokaŜesz mi, co jest w środku, jeśli powiem ci
coś interesującego o Justinie?
SpowaŜniał nagle i odłoŜył widelec.
• To dobre nowiny?
• Och, nic, co ma związek z rozwodem, po prostu coś zabawnego i smutnego zarazem.
— Powtórzyła mu szybko to, co usłyszała od jednej z kucharek, która rano załatwiała coś w
Resolute.
-- W siedzenie — zadumał się Orry. — Celny strzał w tyłek dumy rodu LaMotte'ów, tak?
Roześmiała się.
-— Teraz twoja kolej.
Przełamał dwie czerwone, lakowe pieczęcie i otworzył paczkę. Na widok tego, co
okrywało naoliwione płótno wstrzymała oddech
Cudowne! — szepnęła po chwili. — Skąd to przyszło? Z Niemiec. Zamówiłem dla Charlesa
i miałem nadzieję, Ŝe dojdzie.
Podał jej tkwiącą w pochwie broń, a ona niemal z czcią ujęła skórzaną rękojeść
okręconą miedzianym drutem i wyciągnęła łukowatą klingę. Chłopiec z wachlarzem
wybałuszył oczy, widząc świetlne refleksy świec na szlachetnej stali. Orry wyjaśnił, Ŝe jest
to lekka szabla kawaleryjska, sprawdzony juŜ model z 1856 roku o długości czterdziestu
jeden cali.
Madeline przechyliła klingę, aby odczytać wygrawerowany na niej napis: „Dla Charlesa
Maina, ukochanego przez rodzinę, 1861". Rzuciła Orry'emu czułe spojrzenie, po czym
obejrzała drugą stronę klingi,
Nie mogę odczytać tych liter... Czy to Cluberg?
— Cluberg z Solingen. To wytwórca. Jeden z najlepszych
w Europie.
Tu jeszcze wygrawerowano drobne kwiatki i zawijasy... nawet medaliony z literami
C.S.* w środku.
Na niektórych wersjach tego modelu widnieją litery U.S.** — odparł sucho i
uśmiechnął się.
* CS. — skrót od ,,Confederate States" — Stany Konfederacji
** U.S. skrót od „Union States" Stany Unii. (Autorem wstystkich przypisów
jest tłumacz.) <.

— 96 —
Trzymając szablę nadal tak ostroŜnie, jakby była ze szkła, wsunęła ją z powrotem do
pozłacanej pochwy z błękitnego metalu.
Po chwili, unikając jego wzroku, powiedziała:
• MoŜe powinieneś zamówić taką samą dla siebie.
• Na wypadek, gdybym przyjął ofertę?
• Tak.
• Ale przecieŜ to szabla kawaleryjska. Nie mógłbym jej nosić nawet, gdybym
zdecydował się...
• Orry — przerwała mu. — Wykręcasz się. Umykasz przede mną i przed decyzją.
• Co do ostatniego rzeczywiście poczuwam się do winy — przyznał z miną, którą
chciał wymazać z twarzy, gdyŜ zdradzała jego zmieszanie. Ukrywał coś przed nią, nie robił
tego nigdy dotąd. — Nie mogę jeszcze jechać do Richmond. Zbyt wiele spraw stoi na
przeszkodzie. Przede wszystkim twoja sytuacja.
Potrafię sama zadbać o siebie... O czym wiesz doskonale.
Nie bądź taka nastroszona. Oczywiście, Ŝe wiem o tym. Musimy jednak mieć wzgląd
na matkę.
Zadbam teŜ o nią.
No, w kaŜdym razie nie poprowadzisz plantacji bez nadzorcy. „Mercury"
wydrukował dziś moje ogłoszenie. Czy statek pocztowy nie przwiózł Ŝadnej odpowiedzi?
Obawiam się, Ŝe nie.
W takim razie muszę szukać dalej. Muszę uzyskać w tym roku dobre zbiory, jeśli
mam wesprzeć finansowo rząd, przecieŜ podpisałem dziś ten dokument. Nie pomyślę nawet
przez chwilę o Richmond, dopóki nie znajdę odpowiedniego człowieka, który zajmie się
gospodarstwem.

Po kolacji przeszli do biblioteki. Z jednej z wielu półek, które Tillet Main wypełnił
ksiąŜkami, zdjął pięknie wydany Raj utracony. Podczas sekretnych spotkań czytywali na
głos poezję, rytm strof stawał się niekiedy mizernym substytutem rytmu cielesnej miłości.
Teraz, kiedy mieszkali juŜ razem, odkryli, Ŝe wspólne czytanie nadal sprawia im
przyjemność.
Usiedli na sofie, którą Orry kazał umieścić tu specjalnie w tym celu. Zawsze siadał przy
Madeline z jej lewej strony, aby trzymać ksiąŜkę. W ciemnym kącie pokoju znajdował się
wieszak, na którym po powrocie z wojny meksykańskiej powiesił swój mundur. Mundur
miał oba rękawy. Orry rzadko zatrzymywał na nim wzrok, co cieszyło Madeline.
Przez chwilę Orry kartkował ksiąŜkę, wreszcie znalazł miejsce, o które mu chodziło.
Odchrząknął i zaczął w połowie 594 wersu:

— 97 —
...jak gdyby wzeszłe słońce'.
Spoglądało przez zamglone powietrze, Odarte z blasku...
Madeline czytała dalej, jej głos brzmiał łagodnie w zapadającym zmierzchu:
...tub jakby patrzeć zza księŜyca W mętnym, błędnym, zamglonym
półmroku Na połowę narodów, z lękiem o zmienność Zdumionych
monarchów.
• I na nędzny lud — dodał. Upuściła ksiąŜkę na kolana, on zaś mówił dalej: — Cooper
twierdzi, Ŝe mamy wojnę, gdyŜ Południe nie chciało zaakceptować zmian, które dokonują się
w kraju. Pamiętam zwłaszcza jego słowa, Ŝe nie potrafiliśmy się uporać ani z koniecznością
zmiany, ani z jej nieuchronnością. — Przesunął dłonią po okładce ksiąŜki. — Wygląda na to,
Ŝe John Milton rozumiał te sprawy.
• Ale czy wojna rzeczywiście coś zmieni? Czy kiedy nastanie jej koniec, nie okaŜe się,
Ŝe wszystko pozostało po staremu?
• Niektórzy nasi przywódcy pragnęliby w to uwierzyć. Ja nie.
Nie chciał psuć wieczoru melancholijnymi rozwaŜaniami. Pocałował ją w policzek i
zaproponował, by wrócili do wiersza. Ku jego zdumieniu ujęła jego twarz w chłodne dłonie i
spojrzała nań wilgotnymi ze szczęścia oczami.
— Ale tego nic nie zdoła zmienić. Kocham cię nad Ŝycie.
Jej wargi przylgnęły do jego ust i rozchyliły się lekko;
pocałunek był długi i słodki — jakby miał dowieść, Ŝe naleŜą do siebie. Wsunął dłoń w jej
włosy i zmierzwił je czule, a ona wsparła się o jego ramię i szepnęła:
— Straciłam ochotę na brytyjskich poetów. Zgaś światło
i chodźmy na górę.

Nazajutrz, kiedy Orry był na polu, Madeline szukała szala, który chciała zacerować.
Wraz z Orrym korzystała z obszernej pakamery, sąsiadującej z jego sypialnią; tam właśnie
rozglądała się za szalem.
Za wiszącymi w rzędzie surdutami, których Orry nigdy nie nosił, spostrzegła znajomą
paczkę.
PrzecieŜ szablę oglądałam w bibliotece, czemu więc, na Boga,
Orry przyniósł ją tu i schował... — Wstrzymała raptem oddech,
sięgnęła za ubrania i wyciągnęła pakunek. Zalakowane pieczęcie
były nietknięte.

— 98 —
A więc to nie ta...
Nic dziwnego, Ŝe nie był ubawiony, kiedy draŜniła się z nim^r mówiąc o drugiej szabli.
OdłoŜyła paczkę na miejsce i starannie przykryła ją surdutami. Postanowiła zachować
odkrycie dla siebie. Orry sam powie jej o wszystkim, kiedy uzna, Ŝe nadeszła pora. Nie miała
juŜ jednak Ŝadnych wątpliwości co do jego zamiarów.
Z lękiem o zmienność zdumionych monarchów. — Przypom
niała sobie ten wers, kiedy stała przy owalnym oknie, masując
ramiona, jak gdyby chciała je rozgrzać.
18

Czerwony blask zachodzącego słońca wpadał nazajutrz wieczorem przez okno gabinetu.
Orry pocił się za biurkiem, był zmęczony, musiał jednak przygotować listę zakupów dla
swego biura w Charleston. Jak zwykle załatwiał interesy przez firmę Fraser, która
obsługiwała niegdyś jego ojca, gdyŜ Cooper dokonał transferu wszystkich aktywów własnej
firmy przewozowej na rzecz Departamentu Marynarki Wojennej. Cooper posiadał wszystkie
akcje C.S.C., miał więc prawo to uczynić, ale decyzja brata piekielnie skomplikowała Ŝycie
Orry'emu. Musiał włoŜyć sporo wysiłku, aby przyzwyczaić się do nowej sytuacji.
Czekało go jeszcze wiele spraw, tak przynajmniej wynikało z ostatniego listu Frasera.
Kopertę ofrankowano prostym, drzeworytowym napisem „Zapłacone 5 centów." Był to
wspaniały przykład drobnych, lecz irytujących spraw w ostatnim okresie. Urzędy federalne
dostarczały przez cały czerwiec pocztę z Południa, jednak nowy minister poczty
Konfederacji czynił starania, aby utworzyć własną organizację i być moŜe drukować
znaczki. Do tego czasu poszczególne stany i zarządy miast działały na własną rękę,
decydując same o sposobie frankowania listów.
Firma Fraser zalegała mu jeszcze ze zwrotem pieniędzy za ostatnią transakcję. Część
kwoty spłaciła nowymi banknotami Konfederacji, bardzo ładnymi i sielankowymi, z
grawiurami przedstawiającymi boginię rolnictwa i radosnych Murzynów przy pracy na polu
bawełny. Na banknotach widniał napis: „Bilet banku Południa". W liście od Frasera Orry
przeczytał jeszcze komentarz: Banknoty zostały wydrukowane w N.Y., proszę nie pytać, jak
tego dokonaliśmy. Ale to moŜna było łatwo wydedukować z załączonego banknotu
tysiącdolarowego, na

— 99
którym umieszczono wizerunki Johna Calhouna i Andrew Jacksona. Najwidoczniej ci
ograniczeni Jankesi, którzy projektowali banknot, nie znali historii.
RównieŜ miasta drukowały własne papierowe pieniądze. Przedstawiciel Orry'ego u
Frasera załączył do listu próbkę; dziwaczny banknot Zarządu Miasta Richmond z
heroicznym portretem gubernatora — wszystko na róŜowym papierze — o wartości 50
centów. Tylko nieliczni secesjoniści łamali sobie swoje otumanione głowy nad praktycznymi
skutkami takiego czynu.

— Orry... och, Orry... posłuchaj tylko!


Madeline wpadła do biura, oburącz zgarniając usztywnioną na krynolinie spódnicę i — w
sposób zupełnie dla siebie nietypowy poczęła tańczyć po całym pokoju, gdy on starał się
ochłonąć ze zdumienia. Madeline chichotała, chichotała i nie przestawała skakać jak
rozochocone dziecko. Łzy spływały jej po twarzy, odbijając ciemnoczerwone refleksy
światła.
• Nie powinnam czuć radości... Bóg mnie ukarze... ale tak bardzo się cieszę... tak
bardzo!
• Madeline, co...?
• MoŜe ten jeden raz Bóg mi wybaczy... — Mówiąc to chichotała w dalszym ciągu, a
łzy jeszcze obficiej płynęły po policzkach.
• Czyś ty postradała zmysły?
—- Tak! Ścisnęła mu rękę, pociągnęła do góry, zmuszając, aby wstał, i zaczęła tańczyć
dokoła niego. On nie Ŝyje!
— Kto?
Justin! Wiem... to niegodziwe cieszyć się z czyjejś śmierci. On... - wzdrygnęła się
...teŜ był istotą ludzką... Tylko w pewnym sensie pomyślał Orry.
• Nie zostałaś wprowadzona w błąd? zapytał.
• Nie, nie... jeden z naszych ludzi spotkał nad rzeką doktora Lonzo Sappa. Doktor Sapp
wracał właśnie z Resolute. Mój mąŜ... — uspokoiła się trochę, otarła łzy, odchrząknęła i
zaczęła mówić bardziej składnie — ...wydał dziś rano ostatnie tchnienie. Ta rana postrzałowa
nie goiła się jak naleŜy, wdała się infekcja i zatruła cały organizm. Jestem wolna! -— Objęła
Orry'ego za szyję i promieniejąc radością odchyliła się do tyłu. Pozbyliśmy się go! Jestem tak
bardzo szczęśliwa, chociaŜ wstydzę się tego.
• Nie masz powodu do wstydu. Tylko Francis będzie go opłakiwał, nikt inny. —
Raptem poczuł, Ŝe ogarnia go uniesienie, miał ochotę się śmiać. — Bóg będzie musiał
wybaczyć równieŜ mnie. W jakiś ponury sposób jest to zabawne. Ten mały kogut
postrzelony przez własnych ludzi w tyłek... och, przepraszam...

100 —
• W Justinie nie było nic zabawnego. — Stała plecami do okna, a odbijające się światło
nie pozwalało dojrzeć wyrazu jej twarzy. Bez trudu jednak odgadł jej minę, zwłaszcza gdy
jej głos załamał się. —Był złym człowiekiem. MoŜe pójdę za to do piekła, ale nie wezmę
udziału w jego pogrzebie.
• Ani ja. — Jego prawa dłoń spoczęła na liście do Frasera; tamta sprawa stała się
raptem mało istotna. - Kiedy moŜemy się pobrać? Niebawem?
• Musi być niebawem. Nie chcę czekać i odgrywać roli zrozpaczonej wdowy. A po
ślubie zorganizujemy wszystko tak, abyś mógł przyjąć ten patent w sztabie.
Nadal zamierzam nie podejmować decyzji, zanim nie znajdę kogoś na stanowisko
nadzorcy. — Odwróciła wzrok, a on mówił dalej: — Tu wszystko się skomplikowało.
Geoffrey Buli przyjechał dziś po południu ze swojej plantacji. Był bardzo zaniepokojony.
Dwaj niewolnicy, których uwaŜał za niezwykle lojalnych i godnych zaufania, zdołali
wczoraj uciec.
Udali się na północ?
On przypuszcza, Ŝe tak. Przeczytaj, co pisze ,,Mercury", a przekonasz się, Ŝe to nic
nowego. Takie sprawy zdarzają się teraz często, na szczęście nie u nas.
Ale my równieŜ mamy mnóstwo problemów. Choćby sprawa z tym młodym
człowiekiem, którego wybrałeś na dozorcę niewolników, kiedy Rambo zmarł w zimie na
grypę. -- Cuffey? Skinęła głową.
—• Jestem tu od niedawna, ale zauwaŜyłam w nim zmianę. Jest nie tylko zuchwały, ale
równieŜ wściekły. 1 nie stara się nawet tego ukryć.
— Tym bardziej nie mogę podejmować ostatecznej decyzji, dopóki nie znajdę nadzorcy.
— Przyciągnął ją do siebie. Wejdźmy do domu. Napijemy się wina i porozmawiamy o
ślubie.

Później, kiedy Madeline usnęła, Orry leŜał długo, nie mogąc zmruŜyć oka. Umyślnie
pomniejszał wagę problemów z niewolnikami, nie chciał bowiem przyznać, Ŝe plantacja
prowadzona w sposób tak humanitarny jak Mont Royal moŜe przeŜywać kłopoty.
Oczywiście Cooper wyśmiałby jego naiwność twierdząc, Ŝe nikt, kto uznaje niewolnictwo,
nie moŜe myśleć o sobie jak o człowieku dobrym i czystym pod względem moralnym.
W kaŜdym razie Orry odczuwał zmianę w nastrojach panujących na plantacji. Zaczęło się
to juŜ w kilka dni po pierwszych niepokojach. ObjeŜdŜając konno pola usłyszał, jak
niewolnicy szepczą jakieś nazwisko. Potem uświadomił sobie, Ŝe wypowie-

— 101 —
dzieli je w jego obecności celowo. Nazwisko to brzmiało jak „Linkum".
PowaŜne kłopoty pojawiły się wkrótce po przybyciu na plantację Madeline.
Problemy te miały swoje korzenie w tragedii, która wydarzyła się nieco wcześniej.
W listopadzie Cuffey, dwudziestokilkuletni Murzyn, jeszcze przed otrzymaniem
awansu na dozorcę, został ojcem dziewczynek, bliźniaczek. śona Cuffeya, Annę,
miała cięŜki poród — jedna z dziewczynek Ŝyła zaledwie trzydzieści minut.
Druga bliźniaczka, delikatne stworzenie nazwane Clarissą — po matce Orry'ego
— została pochowana 3 maja tego roku. Orry dowiedział się o tym, kiedy wraz z
Madeline wrócili z dwudniowego pobytu w Charleston, gdzie w sklepach i re-
stauracj ach było wszystkiego w bród, a po upadku fortu panował pełen uniesienia
nastrój. Orry wracał do Mont Royal podczas gwałtownej burzy drogą rozmytą
niemal zupełnie przez wodę, trudną do przebycia. Do domu dotarli o zmroku. Zastali
zapalone wszędzie świece i lampy. Matka Orry'ego kręciła się po pokojach z
błędnym wzrokiem.
— Wydaje mi się, Ŝe ktoś umarł — powiedziała.
Uzyskawszy kilka bardziej szczegółowych informacji od słuŜby, Orry wybrał się
do osiedla niewolników drogą liczącą niemal trzy czwarte mili. Biało otynkowane
chaty majaczyły w deszczu jasnymi od świateł oknami, ale poza tym nie widać było
Ŝadnych oznak Ŝycia. Przemoczony do suchej nitki Orry wszedł na ganek chaty
Cuffeya i zapukał.
Drzwi otworzyły się. Orry był zaszokowany milczeniem młodego, przystojnego
niewolnika i jego ponurym wzrokiem. Z głębi dobiegał cichy płacz kobiety.
— Cuffey, dowiedziałem się właśnie o twojej córce. Bardzo
mi przykro. Czy mogę wejść?
Nie do wiary! Cuffey potrząsnął głową!
— Moja Annę nie czuje się teraz najlepiej.
Zirytowany Orry zastanawiał się przez chwilę, co moŜe być
tego przyczyną. Doszły go juŜ wieści o tym, jak źle Cuffey traktuje swą Ŝonę.
Opanował się i powiedział:
• Przykro mi równieŜ z tego powodu. W kaŜdym razie chciałbym...
• Rissa umarła, bo pana tu nie było.
• Co takiego?
• śaden z tych zarozumiałych czarnuchów domowych nie chciał sprowadzić
lekarza, a pana matka nie rozumiała, o co chodzi, kiedy prosiłem o przepustkę, bo
chciałem pojechać po niego sam. Tłumaczyłem i błagałem ją prawie przez godzinę,
ale ona tylko kręciła głową jak człowiek niespełna rozumu. Więc spróbowałem bez
tego i pobiegłem po doktora bez przepustki,

— 102 —
bez niczego. Ale kiedy wróciliśmy, było juŜ za późno, Rissa odeszła. Doktor spojrzał na nią
tylko raz, powiedział, Ŝe to tyfus, i juŜ go nie było. Sam ją pochowałem. Mała, biedna
Rissa.... Odeszła jak jej siostrzyczka. Gdyby pan był, moje dziecko by Ŝyło.
— Do diabła, Cuffey, nie moŜesz mnie winić za...
Ale Coffey zatrzasnął juŜ drzwi. Krople deszczu kapały z dachu ganku, noc okrywała
świat czernią. Była parna i jakby pełna czujnych oczu.
W oddali jakiś bardzo niski głos niemal niedosłyszalnie
zaintonował hymn. Orry Ŝałował tego, co musiał teraz uczynić,
nie mógł jednak pozwolić, aby tak krnąbrna postawa uszła
niewolnikowi bezkarnie. Nie przy tak wielu świadkach. Zastukał
do drzwi po raz drugi.
śadnej odpowiedzi.
Zabębnił mocniej pięściami.
Cuffey, otwieraj.
Drzwi uchyliły się na cal. Orry kopnął je z całej siły zabłoconym butem. Cuffey musiał
odskoczyć do tyłu.
Teraz posłuchaj powiedział Orry. Ubolewam bardzo nad śmiercią twojej córki, ale
nie Ŝyczę sobie, abyś z tego powodu buntował się przeciw mnie. To prawda, gdybym tu był,
napisałbym natychmiast przepustkę albo sam pojechałbym po lekarza. Ale nie było mnie tu i
nie mogłem wiedzieć, jak wygląda sytuacja. Tak więc, jeśli chcesz być dozorcą, nie strzęp
języka i nigdy więcej nie zatrzaskuj przede mną drzwi!
I znowu wypełnione bębnieniem deszczu milczenie. Orry zacisnął dłonie na framudze.
Zrozumiałeś mnie? Tak, sir.
Dwa beznamiętne słowa. W nikłym blasku lampy Orry dostrzegł gniewny wzrok
niewolnika. Podejrzewał, Ŝe jego ostrzeŜenie nie zostało potraktowane serio, miał jednak
nadzieję, Ŝe Cuffey opamięta się niebawem. W przeciwnym razie zły przykład moŜe zrodzić
prawdziwe kłopoty. I właśnie dlatego Orry zadał sobie tyle trudu, aby przywołać go głośno
do porządku.
PrzekaŜ ode mnie kondolencje swej Ŝonie. Dobranoc. — Zszedł z ganku
przygnębiony śmiercią dziecka, zirytowany sposobem rozumowania Cuffeya i zły na siebie
za swoje zachowanie przed niewidzialną publicznością. Rola, którą odegrał, nie przypadła
mu do gustu, musiał ją jednak zaaprobować, aby utrzymać porządek.
Cooper powiedział kiedyś, Ŝe niewolnicy i ich właściciele są
w równej mierze ofiarami tego systemu. Owej burzliwej nocy
Orry zrozumiał sens jego słów.

— 103 —
I tak to się wszystko zaczęło — myślał teraz, czując miękki dotyk uda Madeline. Wtedy
usunięto pierwszą kartę z misternie ułoŜonego domku, sprawiając, Ŝe i pozostałe zaczęły się
chwiać.
Czwartego dnia po incydencie w chacie niewolnika do biura Orry'ego przyszła Annę,
Ŝona Cuffeya. Pod jej okiem widniał pokaźny siniak, brązowa skóra wokół niego była niemal
czarna. ZbliŜyła się do Orry'ego, mówiąc błagalnym tonem:
— Proszę, sir. Niech pan mnie sprzeda.
Annę, w tym miejscu przyszłaś na świat. Tu urodzili się teŜ twoja matka i ojciec.
Wiem, Ŝe śmierć Rissy była dla ciebie...
— Niech mnie pan sprzeda, panie Orry — przerwała, chwyta
jąc go za rękę. Zaczęła płakać. — Tak bardzo boję się Cuffeya, Ŝe
chciałabym umrzeć.
Uderzył cię? Wydaje mi się, Ŝe on nie jest teraz sobą. Rissa...
Rissa nie ma z tym nic wspólnego. On bije mnie od dawna, odkąd wziął mnie za
Ŝonę. Ukrywałam to przed panem, ale ludzie wiedzą. Dziś w nocy zaczął okładać mnie kijem
i pięścią, potem uderzył mnie garnkiem.
Wysoki na ponad sześć stóp, chudy, biały męŜczyzna stał teraz, patrząc z góry na kruchą,
czarnoskórą dziewczynę. Zdawało się, Ŝe rozsadzający go gniew czyni go wyŜszym o co
najmniej cal.
Wybiegłam przed chatę i ukryłam się szlochała Annę. Był jak szalony, wściekły,
mógł rozbić mi głowę. Próbowałam znieść to, jak powinna znosić takie rzeczy dobra Ŝona,
ale za bardzo się boję. Nie chcę tu być.
Skończyła opowiadać swą smutną historię, ale nadal błagała oczyma. Pracowała bardzo
dobrze, nie chciał patrzeć, jak idzie na dno.
Jeśli takie jest twoje Ŝyczenie, Annę, spełnię je. Rozpromieniona zawołała:
Wyśle mnie pan na targ w Charleston?
śeby cię sprzedać? Nie, z pewnością tego nie zrobię. Znam pewną rodzinę w
mieście... to dobrzy, mili ludzie... Jesienią stracili pokojówkę, a znaleźli się w tak cięŜkiej
sytuacji, Ŝe nie mogą sobie pozwolić na kupno nowej. Tak więc oddam cię im po prostu pod
opiekę... za tydzień czy dwa.
Och, nie! Jutro, proszę! Jej lęk zatrwoŜył go.
Zgoda, napiszę natychmiast list. Idź po swoje rzeczy i przygotuj się do drogi.
Przywarła do niego, wtuliła twarz w jego koszulę.
Nie mogę tam wrócić Zabiłby mnie. Wystarczy mi ta sukienka, nic więcej. Niech
mnie pan nie wysyła z powrotem, panie Orry. Proszę!

104 —
Objął ją opiekuńczym gestem, pogłaskał po włosach, uspokajał, jak umiał.
— Jeśli tak bardzo się boisz, odszukaj Arystotelesa i powiedz
mu, Ŝe kazałem znaleźć dla ciebie jakieś miejsce na noc.
Załkała znowu, ale tym razem ze Szczęścia, przytuliła się i niemal natychmiast odsunęła
zalękniona.
• Och, panie Orry... byłam za bardzo zuchwała! Nie chciałam...
• Wiem. Nie zrobiłaś nic złego. Idź teraz do mego domu.
Poza krótką chwilą następnego ranka, kiedy podał przepustkę niewolnikowi mającemu
dostarczyć ją do Charleston, był to ostatni raz, kiedy widział Annę. Dopóki nie zniknęła w
oddali, u wylotu alejki, dziękowała mu z całego serca, powtarzając jego imię.
Nazajutrz, po południu, Orry wyjechał na inspekcję, aby obejrzeć tereny przeznaczone
pod czerwcowe zasiewy. Kiedy Cuffey usłyszał dudnienie kopyt jego konia, podniósł głowę
i obrzucił swego właściciela długim, przenikliwym spojrzeniem. Potem odwrócił się i począł
chłostać niewolnika, który nie pracował tak, jak on tego chciał. Po kolejnym uderzeniu
robotnik zatoczy} się.
— Wystarczy zawołał Orry.
Cuffey ponownie skierował nań osti*y wzrok, a Orry zrobił wszystko, aby wytrzymać
spojrzenie. Po dziesięciu sekundach szarpnął za łeb konia tak gwałtownie, Ŝe zwierzę
zarŜało. Spojrzenie niewolnika skierowane na jego pana było wymowne
Cuffey zabijał kogoś, kierowany nienawiścią. Obaj wiedzieli, kto miał być ofiarą.
Orry nie opowiedział Madeline o tym incydencie z tych samych powodów, dla których
zataił przed nią szczegóły zuchwałego zachowania Cuffeya tamtej deszczowej nocy. Ale
Madeline wiedziała, Ŝe Annę została wysłana do Charleston na własne Ŝyczenie, wiedziała
równieŜ dlaczego. Na jej oczach odpadła kolejna karta z coraz bardziej chwiejącego się
domku.

Zdarzyło się to na początku czerwca. Cuffey wybrał się w pole z grupami robotników,
którzy mieli powtykać sadzonki wszędzie tam, gdzie ptaki lub słona woda z rzeki zniszczyła
wiosenne zasiewy.
Wysokie nasypy oddzielały uprawne poletka. Drewniane koryta doprowadzały wodę z
rzeki, a potem z pola na pole, natomiast podczas odpływu, kiedy stawidła kanału były
uniesione, woda wracała do rzeki. Madeline jechała wzdłuŜ nasypów, zbliŜając się do pola,
na którym w pocie czoła pracowali niewolnicy. Dzień był pogodny i przyjemny, wiała lekka
bryza, a czyste

105 —
niebo miało ten intensywnie niebieski kolor, który uwaŜała od dawna za najbardziej
charakterystyczną barwę Karoliny.
Jak zwykle podczas przejaŜdŜki miała na sobie spodnie i dosiadała konia okrakiem.
Zupełnie nie jak dama, z pewnością, ale jakie to miało znaczenie? W całym okręgu cieszyła
się i tak wystarczająco złą opinią.
Przed sobą ujrzała Cuffeya wśród zgiętych wpół niewolników. Energicznie wymachiwał
pałką, którą nosił jako symbol władzy. Kiedy podjechała bliŜej, jakiś starszy Murzyn uczynił
coś, co nie spodobało się dozorcy.
— Ty gnuśny czarnuchu! — zawołał Cuffey.
Uderzył pałką siwowłosego niewolnika tak mocno, Ŝe ten runął na ziemię. Jego Ŝona,
pracująca tuŜ obok, krzyknęła coś i obrzuciła Cuffeya wyzwiskami. Dozorca, tracąc do
reszty panowanie nad sobą, odwrócił się do niej i zamachnął pałką. Nagły ruch spłoszył
konia Madeline — zarŜał przeraźliwie i uskoczył w prawo, omal nie zsuwając się z nasypu.
W ostatniej chwili uratował ją inny niewolnik, mniej więcej w wieku Cuffeya, który
pochwycił konia za wędzidło.
Waga czarnoskórego i jego siła powstrzymały konia przed obsunięciem się na sąsiednie
pole. Madeline szybko odzyskała kontrolę nad wierzchowcem, ale uczynek niewolnika nie
spodobał się dozorcy.
— Hej, ty tam, wracaj do roboty.
Niewolnik zignorował polecenie. Wpatrywał się w Madeline raczej z troską niŜ
uległością.
• Czy wszystko w porządku, p'sze pani?
• Tak. Ja...
• Słyszałeś, co powiedziałem, czarnuchu? — krzyknął Cuffey.
Wdrapał się na nasyp i groźnie wymachiwał pałką w stronę młodego niewolnika, którego
duŜe, nieco skośnie osadzone oczy po raz pierwszy zdradziły przepełniające go emocje.
Nietrudno było odgadnąć, co czuje w tej chwili do swego dozorcy.
— Bądź cicho, kiedy dziękuję temu człowiekowi — pouczyła
Cuffeya Madeline. — To ty spowodowałeś ten wypadek, nie on.
Mina Cuffeya początkowo wyraŜała niezmierne zaskoczenie, potem wściekłość. Słysząc
za sobą stłumiony chichot, okręcił się na pięcie, ale czarne twarze, które napotkał jego
wzrok, były jak martwe. Czym prędzej zszedł z nasypu, pokrzykując na niewolników
głośniej niŜ zazwyczaj.
Murzyni powrócili do pracy, a Madeline zapytała swego wybawcę:
— Widziałam cię juŜ, ale nie znam twego imienia.
Andy, p'sze pani. Nazwano mnie tak po prezydencie Jacksonie.

— 106 —
• Urodziłeś się w Mont Royal?
• Nie. Pan Tillet przywiózł mnie tu na wiosnę, zanim umarł.
• CóŜ Andy, dziękuję ci za szybką akcję. To mogło skończyć się dla mnie niedobrze.
• Cieszę się, Ŝe do tego nie doszło. Cuffey nie miał Ŝadnego powodu, Ŝeby dręczyć
tego... — Urwał, wstrzymując na chwilę oddech. Pod wpływem impulsu powiedział, co
leŜało mu na sercu, a tego nie wolno mu było robić.
Podziękowała mu jeszcze raz, a on skinął szybko głową i zeskoczył z nasypu. Uśmiechy i
Ŝyczliwe szepty niektórych robotników świadczyły, Ŝe wielu lubi go w tym samym stopniu,
co nie cierpi swego dozorcy. Kipiąc ze złości Cuffey uderzył pałką o dłoń: raz, drugi i trzeci.
Nie spuszczał przy tym wzroku z Andy'ego.
Andy odwzajemnił spojrzenie. Wreszcie Cuffey odwrócił się pokrzykując na innych, by
zachować twarz.
Niedobra sytuacja — pomyślała Madeline odjeŜdŜając i tak teŜ scharakteryzowała ją
potem, opowiadając Orry'emu o całym wydarzeniu. O zmierzchu Orry wysłał chłopca do
osiedla niewolników. Niebawem usłyszał pukanie do uchylonych drzwi swego biura.
Wejdź, Andy.
Bosonogi niewolnik przestąpił próg. Jego spodnie prano juŜ tak wiele razy, Ŝe były
niemal białe, podobnie jak zacerowana w kilku miejscach koszula z krótkimi rękawami. Orry
zawsze uwaŜał go za przystojnego, dobrze zbudowanego i muskularnego młodzieńca. Andy
potrafił zachować się uprzejmie, nie będąc przy tym uniŜony. RównieŜ teraz jego postawa,
wyprostowana, choć swobodna, świadczyła o charakterze niewolnika.
Siadaj. — Orry wskazał na stary bujak, stojący obok biurka. — Chciałbym, abyś miał
wygodnie, kiedy będziesz rozmawiać.
Ta nieoczekiwana uprzejmość rozbroiła i zmieszała młodzieńca. Usiadł ostroŜnie, widać
jednak było jego ogromne napięcie — bujany fotel nie zakołysał się nawet na jeden cal.
Uratowałeś panią Madeline przed niebezpiecznym wypadkiem. Doceniam to. Chcę
zadać ci kilka pytań na temat przyczyn tego zdarzenia i oczekuję szczerych odpowiedzi. Nie
obawiaj się nikogo, nic ci nie grozi.
• Myśli pan o dozorcy? — Andy potrząsnął głową. Nie boję się ani jego, ani innego
czarnego, który musi bić i przeklinać, aby wymusić, co chce. — Ton jego głosu i wzrok
dawały do zrozumienia, Ŝe nie bałby się równieŜ białego człowieka. Orry spoglądał na niego
z coraz większym upodobaniem.
• Kogo Cuffey chciał ukarać? Pani Madeline powiedziała, Ŝe ten człowiek miał siwe
włosy. .

— 107 —
• Cycerona.
• Cycerona! ToŜ to prawie sześćdziesięciolatek!
• Tak, sir. On i Cuffey... juŜ przedtem kłócili się wiele razy. Jak tylko pani Madeline
odjechała, Cuffey przysiągł, Ŝe stary zapłaci za to.
Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? — Andy potrząsnął głową.
Dobrze więc. Chciałbym podziękować ci za to, coś zrobił, w jakiś namacalny sposób. Andy
zamrugał, wyraz „namacalny" był dlań niezrozumiały. Nie dał jednak poznać tego po sobie.
— Czy masz jakiś ogródek? Czy uprawiasz coś dla siebie?
— Tak, sir. W tym roku mam trochę piŜmiaczku i grochu.
Hoduję teŜ trzy kury.
Orry wysunął szufladę i wyjął pieniądze.
Za trzy dolary moŜesz kupić dobre nasiona i nowe narzędzia. Powiedz mi, co by ci się
przydało, a ja sprowadzę towar z Charleston.
• Dziękuję, sir. Pomyślę o tym i wtedy panu powiem.
• Czy umiesz czytać albo pisać?
• Czarnym nie wolno czytać ani pisać. Gdybym powiedział „tak", mógłbym zostać
wychłostany.
—- Nie tu. Odpowiedz na pytanie.
— Nie umiern ani tego, ani tamtego.
— A chciałbyś się uczyć, gdybyś miał ku temu sposobność?
Andy zanim udzielił odpowiedzi, oszacował niebezpieczeństwo.
— Tak, sir, chciałbym. Umieć czytać i rachować... to pomaga w Ŝyciu. — Przełknął
głośno ślinę i wykrztusił: MoŜe kiedyś będę wolnym człowiekiem. Wtedy tym bardziej bym
tego potrzebował.
Orry uśmiechnął się, aby rozwiać obawy niewolnika.
— Mądrze rozumujesz. Cieszę się, Ŝe mogliśmy porozma
wiać. Nie znałem cię dobrze, ale tak sobie teraz myślę, Ŝe moŜesz
być bardzo przydatny na tej plantacji. Wysoko zajdziesz.
Dziękuję. — Andy podniósł dłoń z banknotami. - Za to teŜ.
Orry kiwnął głową, odprowadził wzrokiem silnego niewolnika, gdy wychodził z biura.
Znał wielu plantatorów, którzy kazaliby wychłostać Andy'ego za jego szczerość; Orry
Ŝałował, Ŝe nie ma jeszcze tuzina ludzi z taką inicjatywą.
Podczas gdy rozmawiali, zapadła juŜ noc. W oddali rozlegało się podobne do głosu
werbli kumkanie Ŝab: staccato cykad było przyjemniejsze dla ucha. Orry patrzył przez okno
na swego niewolnika idącego ścieŜką. Andy nie był wysoki, ale jego chód i postawa
sprawiały, Ŝe wyglądał na większego, niŜ w istocie był.
Rankiem Orry pojechał na pole, aby rzucić okiem na Cycerona, daremnie jednak
rozglądał się za starym. Na widok plantatora Cuffey powściągnął trochę swe nie kończące
się tyrady, ale gdy Orry przejechał dalej, zaczął wykrzykiwać jeszcze głośniej niŜ przedtem.
Orry skierował się do osiedla niewolników i zeskoczył na ziemię przed chatą Cycerona i
jego Ŝony. Mały, pięcioletni chłopiec o pogodnej twarzy siusiał na jeden z pali. Zona
Cycerona, która usłyszała nadjeŜdŜającego gościa, odgoniła chłopca i wybiegła przed
zabudowania.
• Gdzie twój mąŜ, Missy?
• W środku, panie Orry. On... hmm... nie pracować dziś. Trochę chory.
• Chciałbym się z nim zobaczyć.
Jej reakcja — wybuch niemal niezrozumiałych okrzyków, oznaczających odmowę
świadczyła, Ŝe coś rzeczywiście nie jest w porządku. Łagodnie, ale stanowczo Orry odsunął
kobietę na bok i wszedł do czystej, pustej chaty. W tej samej chwili, kiedy Cyceron jęknął
przeciągle.
Orry zaklął pod nosem. Stary niewolnik leŜał na sienniku, przyciskając dłonie do
brzucha, z boleśnie wykrzywioną twarzą. Na jego zamkniętych, bezbarwnych powiekach
widać było zakrzepłą krew. Podobne ślady pokrywały czoło. Cuffey niewątpliwie uŜył swej
pałki.
Poślę po doktora, Missy, aby się nim zajął powiedział Orry, kiedy wyszedł na ganek.
— Załatwię tę sprawę jeszcze przed wieczorem.
Chwyciła go za rękę i ścisnęła z całej siły, płakała jednak zbyt rozpaczliwie, aby
wypowiedzieć choćby słowo.
Popołudnie było upalne, mimo to Orry jeszcze przed wezwaniem Cuffeya do biura
rozpalił ogień w piecu. Kiedy Cuffey wszedł do środka — w ręku zgodnie z
przewidywaniami Or-ry'ego trzymał swą pałkę plantator nie tracił czasu na zbędne
wyjaśnienie.
— Powinienem był sprzedać ciebie, a nie Annę. Daj to.
Wyrwał mu pałkę z ręki i wrzucił ją do pieca.
- Nie jesteś juŜ dozorcą, ale z powrotem zwykłym robotnikiem. Widziałem, coś zrobił z
Cyceronem, Bóg jeden wie, z jakich idiotycznych powodów. Wynoś się stąd!

Nazajutrz, godzinę po wschodzie słońca, Orry wezwał Andy'ego do biura.


— Chcę, abyś ty był tu teraz dozorcą. — Andy kiwnął głową na znak zgody. — Mam do
ciebie spore zaufanie, Andy. Nie znam cię za dobrze, a czasy są cięŜkie. Wiem, Ŝe mnóstwo
naszych ludzi myśli o ucieczce do Jankesów. Nie zamierzam być pobłaŜliwy,

— 109 —
gdyby ktoś podjął taką próbę, a ja bym go schwytał, co jest pewne jak amen w pacierzu. Nie
pochwalam okrucieństwa, ale w tym wypadku będę bezlitosny. Jasne? — Andy ponownie
kiwnął głową. — Jeszcze jedno. Pamiętasz chyba, Ŝe nasz dawny nadzorca, Salem Jones,
którego przyłapałem na kradzieŜy i wyrzuciłem stąd, stale nosił przy sobie pałkę.
Najwidoczniej zrobił duŜe wraŜenie na Cuffeyu, który poszedł w jego ślady. Powinienem był
odebrać Cuffeyowi ten kij od razu, kiedy go u niego ujrzałem. — Powieki Andy'ego drgęły
nieznacznie, przez cały czas przysłuchiwał się uwaŜnie. Orry dodał na zakończenie: —
Noszenie pałki to oznaka słabości, nie siły. Nie chciałbym widzieć cię z czymś takim.
— Nie będzie mi potrzebna — odparł Andy, patrząc mu prosto w oczy.
I w ten sposób chwiejący się domek z kart runął na dobre. Orry podjął próbę ustawienia
nowego, zastępując Cuffeya An-dym.
JuŜ niebawem zorientował się, Ŝe większość ludzi powitała tę zmianę z zadowoleniem.
Orry równieŜ odczuwał satysfakcję. Andy był bystry i wystarczająco silny, aby pracować
całymi godzinami, posiadał teŜ umiejętność zachęcania do roboty, nie tylko pilnowania. Nie
był ani tchórzliwy, ani zadziorny, istniała w nim jakaś wewnętrzna siła, dodająca mu
pewności siebie. Nie musiał uciekać się do jej demonstrowania, aby przekonywać .innych o
swej wartości
Zaufanie, którym obdarzył go Orry kierując się głównie intuicją, wytworzyło między
nimi nie wypowiedzianą, prawdziwą więź. Kiedyś Tillet Main powiedział, moŜe nawet
dwukrotnie, Ŝe niektórych swoich ludzi kocha jak własne dzieci. Teraz Orry zaczął
rozumieć, dlaczego ojciec powiedział coś takiego.
Wiele z tych spraw chodziło mu po głowie, kiedy leŜał u boku Madeline, ale ostatni
obraz, który ujrzał oczyma wyobraźni, nie był dlań przyjemny. Była to twarz Cuffeya —
pełna gniewu, pałająca nienawiścią zwłaszcza teraz, kiedy po tak krótkim czasie przestał
pełnić funkcję dozorcy. NaleŜało mieć na niego oko, mógł siać zamęt i niepokój. Orry
potrafił bez trudu wskazać pół tuzina ludzi, którzy mogli okazać się podatni na jego szepty.
Z drugiej strony sytuacja, choć nie idealna, nie była juŜ tak zła, jak tydzień temu. Orry
dochodził powoli do przekonania, Ŝe jeśli zgodzi się objąć stanowisko w sztabie w
Richmond, Andy zdołałby uchronić Madeline przed ewentualnymi kłopotami.
Po kilku dniach nieoczekiwanie otrzymał list:
Szanowny Panie,
mój kuzyn mieszkający w Charleston, S.C., pszekazal mi

— 110 —
Pańskie ogłoszenie o fónkcji nadzorcy- Mam pszyjemnośó pszedstawić się Panu: Philemon
Meek, wiek 64 ale f pełni zdrowja i bardzo doświatczony...
— No, przynajmniej parę wyrazów napisał bez błędów
— śmiał się Orry, idąc z Madeline parkiem w stronę rzeki
wieczorem tego samego dnia, kiedy nadszedł list. — Innych
chętnych brak.
— Myślisz, Ŝe moŜesz zaryzykować z człowiekiem tak bardzo
niewykształconym?
Owszem, pod warunkiem Ŝe naprawdę ma doświadczenie. Z listu wynika, Ŝe ma.
Pisze, Ŝe otrzymani jeszcze list z referencjami od jego obecnego chlebodawcy, starszego
wdowca, który ma plantację tytoniu w pobliŜu Raleigh. poniewaŜ jest bezdzietny, nie ma
chęci prowadzić jej nadal. Meek chciałby ją kupić, ale nie dysponuje odpowiednią kwotą
pieniędzy. Plantacja zostanie rozparcelowana na kilka drobnych farm-
Weszli na molo wrzynające się w gładką taflę Ashley. Po drugiej stronie rzeki
nieruchomo niczym głazy trzy białe czaple płynęły majestatycznie. Orry uderzył się dłonią
w szyję zabijając komara. Dźwięk spłoszył ptaki, trzepocząc skrzydłami odleciały w dal.
Jeśli chodzi o pana Meeka, jest tylko jeden problem
— mówił dalej Orry, siadając na starej beczce Będzie mógł
zacząć tu pracę dopiero na jesieni. Pisze, Ŝe nie moŜe odejść,
dopóki jego chlebodawca nie zamieszka u swojej siostry, która
ma się nim zaopiekować.
— Taka troskliwość dobrze o nim świadczy.
• TeŜ tak myślę — przytaknął Orry. Wątpię, abym znalazł kogoś z lepszymi
kwalifikacjami. Myślę, Ŝe powinienem mu odpisać i uzgodnić wysokość wynagrodzenia.
• Tak, słusznie. Czy on ma Ŝonę, jakąś rodzinę?
• Nie, nikogo.
Cichym głosem, nie odrywając wzroku od gładkiej toni, nad którą od czasu do czasu
przemykały małe, niemal niewidoczne owady, zapytała:
• Chciałam cię zapytać ... jaki jest twój pogląd na rodzinę?
• Chcę mieć dzieci, Madeline.
• Mimo iŜ znasz prawdę o mojej matce?
• Dla mnie liczy się bardziej to, co wiem o tobie. Pocałował ją w usta. — Tak, chcę
mieć z tobą dzieci.
• Cieszę się, Ŝe to mówisz. Justin twierdził, Ŝe jestem; bezpłodna, chociaŜ ja
podejrzewałam zawsze, Ŝe to jego wina. Niebawem przekonamy się, jaka jest prawda...
Wiesz, nie znam ludzi, którzy staraliby się zgłębić ten problem gorliwiej niŜ my. A ty? —
Ścisnęła go za rękę i roześmieli się wesoło.

— 111 —
- Cieszę się, Ŝe dostałeś wiadomość od tego pana Meeka -— dodała po chwili. — Nawet jeśli
nie moŜesz stąd wyjechać przed nadejściem jesieni, nic juŜ nie stoi na przeszkodzie, abyś
odpisał do Richmond i przyjął ich propozycję. Tak, sądzę, Ŝe teraz mógłbym to zrobić.
• A więc podjąłeś decyzję!
• CóŜ... — Sposób, w jaki wypowiedział to słowo, był właściwie potwierdzeniem.
• Te komary stają się coraz bardziej natrętne — mruknęła. — Chodźmy juŜ lepiej do
domu na kieliszek burgunda. MoŜe nawet wpadniemy na inny pomysł uczczenia twej
decyzji.
• W łóŜku?
• Och, nie, nie to miałam na myśli... — Madeline zarumieniła się, dodała: —
Przynajmniej nie tak od razu.
• A więc co?
Nie potrafiła dłuŜej powstrzymać uśmiechu.
— Myślę, Ŝe nadszedł juŜ czas na rozpakowanie tej szabli,
którą tak starannie ukryłeś w pakamerze.

19
Nasz Rzym — tak nazywali to miejsce jego długoletni mieszkańcy. Będąc dziewczyną
małŜonka Jamesa Huntoona wprawdzie bardziej wolała studiować budowę ciał okolicznych
młodzieńców niŜ architekturę staroŜytnych miast, ale edukacja, narzucona jej przez
rodziców, pozwoliła jej jednak poznać klasykę na tyle, aby ocenić samą próbę tego
porównania jako jeszcze jeden przykład typowej dla Wirginii arogancji. Owa arogancja
widoczna była w Richmond na kaŜdym kroku, stanowiła barierę trudną do przebycia dla
ludzi z innych stanów. Na pierwszym prywatnym przyjęciu, na które zaproszono Ashton i jej
małŜonka — po to tylko, aby zbadać ich pochodzenie i przodków, była tego pewna
siwowłosa dama, bez wątpienia ktoś waŜny, przypadkiem usłyszała wypowiedź Ashton,
która przyznała, Ŝe po prostu nie rozumie usposobienia Wirgińczyków.
Dama obdarzyła ją uśmiechem twardym jak stal.
To dlatego, Ŝe my nie jesteśmy ani Jankesami, ani Połu
dniowcami... przy czym mianem Południa określamy zazwyczaj
stany o duŜej liczbie parweniuszy zajmujących się uprawą
bawełny. My tu jesteśmy Wirgińczykami. śadne inne słowo nie
odda lepiej istoty naszego charakteru, Ŝadne teŜ nie oznaczałoby
tak wiele.
— 112
Po tym wyjaśnieniu, podkreślającym jej ignorancję, WaŜna Dama poŜeglowała między
innych gości. Ashton kipiała ze złości. Pocieszała się w duchu, Ŝe najgorsze, co mogło ją tu
spotkać, ma juŜ za sobą. Myliła się jednak. Zona Jamesa Chestnuta z Karoliny Południowej,
Mary, kobieta o jadowitym języku i zapewnionym miejscu w otoczeniu małŜonki prezydenta
Davisa, odezwała się do niej na powitanie po imieniu, nie zatrzymała się jednak, aby
zamienić z nią nawet paru słów. Ashton przyszło na myśl, Ŝe wieści o jej związku z
Forbesem LaMotte i udziale w próbie zabójstwa Billy'ego Hazarda dotarły aŜ do Wirginii.
Tak więc dwukrotnie tego wieczoru poniosła poraŜkę. Była jednak zdecydowana
zatriumfować nad tymi ludźmi w najbliŜszej przyszłości. Nie pałała sympatią do wspaniale
urodzonych dŜentelmenów, będących w rządzie, ani do ich Ŝon, wiodących prym w
wyŜszych sferach towarzyskich, ale to oni właśnie byli obdarzeni władzą. A Ashton nie
znała silniejszego afrodyzjaku.
Podobnie jak stolica staroŜytnego świata, równieŜ ten „Rzym" stał na wzgórzach, był
jednak nieduŜym miastem. Mimo całej rzeszy urzędników, pracowników biurowych i
wszędobylskiego motłochu, liczba ludności nieznacznie przekraczała zaledwie czterdzieści
tysięcy. Richmond miało teŜ swój „Tybr" rzekę James wijącą się najpierw na południe, a
potem na wschód, do Atlantyku — ale powietrze nad Kapitolem pachniało z pewnością
czymś lepszym niŜ tytoń. Richmond cuchnęło wręcz, pod tym względem przypominało
olbrzymi magazyn.
Pierwszą stolicą było Montgomery, ale jedynie przez półtora miesiąca. Potem w
Kongresie przegłosowano uchwałę o jej przeniesieniu—choć nie jednogłośnie. Richmond
znajdowało się zbyt blisko linii Jankesów i ich armat, tak argumentowali oponenci.
Większość była jednak innego zdania i rozumowali logicznie: Richmond stanowiło centrum
komunikacyjne i strategiczne Południa, naleŜało więc go bronić bez względu na to, gdzie
rezyduje rząd.
Ci, którzy przebywali w Richmond od dłuŜszego czasu, mówili z dumą o pięknych,
starych domach i kościołach, nie wspominali jednak o bujnym Ŝyciu w pełnych saloonów
dzielnicach rozrywek. Szczycili się czcigodnymi przodkami, jakby zapominali jednak o
zdegenerowanych osobnikach obojga płci, zapełniających popołudniami cały Capitol Sąuare
i oferujących w milczeniu samych siebie na sprzedaŜ. Powiadano, Ŝe kobiety — rzadko były
wśród nich młode — przybyły tu z Baltimore, a nawet z Nowego Jorku, aby skorzystać z
okazji, którą stwarzało Ŝycie w stolicy podczas wojny. Bóg jeden wiedział, z jakich ścieków
wypełzli ich męscy odpowiednicy.
StaroŜytny Rzym: z Gotami z Karoliny i Wandalami z Alabamy w obrębie murów
miasta. Nawet ten tymczasowy prezydent

— 113 —
nie zaprzysięŜony jeszcze formalnie na okres sześciu lat
nazywany był prostakiem z Missisipi. Na domiar złego urodził
się w Kentucky, tym samym stanie, w którym przyszedł na świat
człowiek będący ziemskim wcieleniem wulgarności — Abraham
Lincoln.
Ashton cieszyła się wprawdzie, Ŝe przebywa tak blisko centrum władzy, nie czuła się
jednak szczęśliwa. Jej mąŜ, jakkolwiek zdolny prawnik i zagorzały secesjonista, nie zdołał
znaleźć lepszej posady niŜ funkcja urzędnika u jednego z pierwszych asystentów w
Departamencie Skarbu. Pasowało to do wzgardy okazywanej przez nowy rząd ludziom z
Karoliny Południowej — niewielu jej ziomków uzyskało wysokie stanowiska. Większość
uwaŜano za zbyt radykalnych. Wyjątek stanowił sekretarz skarbu, Memminger, ale on nie
urodził się w Karolinie. Usynowiony przez ubogiego niemieckiego Ŝołnierza znalazł się w
końcu w Charleston jako sierota. Nie uwaŜany nigdy za fanatyka był jedynym rodzajem
Południowca z Karoliny aprobowanym przez Davisa. Było to ubliŜające.
Ashton i James Huntoonowie musieli zamieszkać w jednym pokoju w pensjonacie
niedaleko Main Street — to równieŜ było powodem jej niezadowolenia. Wiedziała, Ŝe z
czasem znajdą mieszkanie bardziej stosowne, ale czekanie było okropne, zwłaszcza Ŝe
musiała spać w jednym łóŜku z męŜem. Nawet w tych rzadkich chwilach — prowokowanych
przez nią zawsze, gdy chciała, aby zrobił coś dla niej lub coś jej kupił — kiedy pozwalała,
aby gmerał w niej tym swoim Ŝałosnym, wiotkim interesikiem, stękając przy tym z wysiłku,
nie zaspokajał jej.
Richmond było moŜe monetą fałszywą, ale pod paroma względami miało pewną wartość.
Przebywali tu waŜni ludzie, których moŜna było do siebie przekonać; tu mieścił się ośrodek
władzy, z której naleŜało spróbować uszczknąć choć trochę; tu wreszcie kręciło się nie tak
mało przystojnych męŜczyzn — w mundurach i bez. Przyjdzie jeszcze czas, Ŝe wszystko
obróci się na jej korzyść, szczęście uśmiechnie się do niej moŜe nawet juŜ dziś — wraz z
Jamesem mieli uczestniczyć w oficjalnym przyjęciu, pierwszym, na które zostali zaproszeni.
Siostra Orry'ego była piękną, młodą kobietą o bujnej, apetyczniej figurze i nieomylnym
zmyśle orientacji, który pozwalał jej korzystać z tych przymiotów. Kiedy przybyli do miasta,
zaczęła nalegać na wynajęcie powozu, aby zrobić na innych odpowiednie wraŜenie. James
lamentował, Ŝe nie stać ich na taki wydatek, zmienił jednak zdanie, gdy Ashton dała mu trzy
minuty na wyegzekwowanie praw małŜeńskich. A jaka była potem szczęśliwa, wysiadając z
powozu przed Spotswood Hotel na rogu Ósmej i słysząc pełen podziwu pomruk gawiedzi.
Lipcowy wieczór był upalny, ale Ashton ubrała się zgodnie

— 114
z modą — miała na sobie wszystko, co powinny nosić elegantki, począwszy od czterech
stalowych pierścieni pod suknią, przytrzymywanych naszytą pionowo taśmą. Pierścienie,
prócz górnego, były otwarte z przodu, aby ułatwić chodzenie.
To wszystko okrywały halki i wreszcie wytworna suknia z jedwabiu w kolorze dojrzałej
brzoskwini. Modne kobiety nosiły mnóstwo biŜuterii, ale dochody jej męŜa pozwoliły jej
jedynie na kupno pary czarnych onyksowych łez na cienkim złotym druciku, zwisających z
uszu. UłoŜyła więc starannie swe piękne, czarne włosy i tak dobrała strój, aby ściągnąć
uwagę innych właśnie prostotą i własną urodą.
• A teraz posłuchaj mnie, kochanie — powiedziała, kiedy przeszli przez hol, szukając
salonu numer 83. — Daj mi szansę poruszania się tego wieczoru bez ciebie. Ty teŜ będziesz
wolny. Im więcej poznamy ludzi, tym lepiej... a poznamy ich dwa razy więcej, jeśli nie
będziesz tkwił przy mnie bez przerwy.
• Och, wcale nie mam takiego zamiaru odparł Huntoon z otwartością, która kosztowała
go juŜ kilku przyjaciół i przeszkadzała w zrobieniu kariery. James był sześć lat starszy od
Ŝony, blady, uparty człowieczek z widocznym brzuszkiem. — To tu... ten korytarz.
Chciałbym, abyś przestała mnie wreszcie traktować jak jakiegoś głuptasa.
Ale ona wpatrywała się juŜ z bijącym sercem w szeroko otwarte drzwi salonu, w którym
prezydent Davis regularnie wydawał przyjęcia — nie miał jeszcze oficjalnej rezydencji.
Ashton rzuciła okiem na elegancko ubrane kobiety, gawędzące swobodnie z męŜczyznami w
wojskowych mundurach lub wytwornych garniturach, przywołała na twarz swój najmilszy
uśmiech i szepnęła:
— Zachowuj się jak męŜczyzna, a wtedy zacznę trakować cię
inaczej. Zabiję cię, jeśli coś zepsujesz... Pani Johnston!
Kobieta, która wchodziła przed nimi do salonu, obróciła się do nich z uprzejmym, acz
zdumionym uśmiechem.
• Słucham?
• Jestem Ashton Huntoon... czy mogę przedstawić pani mego męŜa, Jamesa? James, to
małŜonka naszego wybitnego generała, który dowodzi frontem pod Aleksandrią. James
pracuje w Departamencie Skarbu, pani Johnston.
• To bardzo znacząca posada. Cieszę się, Ŝe państwa poznałam. — To powiedziawszy,
weszła do salonu. Ashton cieszyła się, Ŝe zamieniła z nią tych parę słów, Joe Johnstonowi
podlegał jeszcze jeden generał pod Aleksandrią, którego Ŝona nie zaliczała się jednak do
przyjaciółek Ŝony prezydenta Davisa.
• Myślę, Ŝe nie przypomina sobie ciebie — szepnął James.
• A czemu miałaby sobie przypomnieć? Nie spotkałyśmy się nigdy przedtem.

115
— Mój BoŜe, aleŜ ty masz odwagę! — Jego chichot miał oznaczać podziw i dezaprobatę
zarazem. Odparła słodko:
— Zmuszasz mnie do tego swoim brakiem energii, kocha
nie... Och, BoŜe, spójrz tylko. Są tu obaj... Johnston i Bory.
— I natychmiast, jakby pod wpływem radosnego uniesienia,
wmieszała się w tłum. Tu skinęła głową, tam rzuciła jakieś słowo,
uśmiechając się do wszystkich, znajomych czy obcych. W drugim
końcu zatłoczonego pomieszczenia dostrzegła prezydenta oraz
Varinę Davis. Otaczała ich jednak zbyt duŜa grupa ludzi.
Memminger przywitał się z Huntoonami, następnie podał Ashton kieliszek szampana i —
spełniając jej prośbę — przedstawił oficerowi, którego kaŜdy chciał dziś poznać —
Ŝylastemu, niskiemu męŜczyźnie o Ŝółtawej skórze, melancholijnym wejrzeniu i wyraźnie
galijskich rysach twarzy. Generał Beauregard nachylił się nad jej dłonią w rękawiczce i
pocałował ją.
— Pani mąŜ znalazł prawdziwy skarb, madame. Vous etes
plus belle que le jour! Jestem zaszczycony.
Jej wzrok zganił pochlebstwo i zarazem uznał je za słuszne, kobiety z Karoliny mogły nie
znać się na wielu rzeczach, ale kokieteria nie była im obca.
— To ja czuję się zaszczycona, generale. Być przedstawioną
naszemu nowemu Napoleonowi... temu, który pierwszy uderzy
w imieniu Konfederacji... Jestem przekonana, Ŝe w tym momen
cie przeŜywam punkt kuliminacyjny wieczoru.
Ugłaskany jej słowami odparł:
— Pres de vous, j'ai passe les moments les plus exquis de ma
vie. Ukłonił sę z galanterią i odszedł, nie opodal czekało juŜ na
niego kilku wielbicieli.
Tymczasem Huntoon wodził po zebranych bojaźliwym wzrokiem, lękał się, Ŝe ktoś mógł
usłyszeć, co powiedziała Ashton. Czy naprawdę była tak niemądra i nie zdawała sobie
sprawy, Ŝe punkt kulminacyjny wieczoru to być przedstawionym prezydentowi i pani Davis?
Większość swego Ŝycia James Huntoon marnował właśnie w ten sposób — zadręczał się
drobiazgami.
Przyglądanie się zebranym wywołało w nim niebawem nowe uczucie: irytację.
Nic, tylko te pyszałki z West Point i cudzoziemcy. Och, och, ten mały śyd juŜ nas
zauwaŜył... Tędy, Ashton.
Ujął ją pod rękę. Wyrwała się i ostrym wzrokiem oraz niedwuznacznym ruchem głowy
odesłała dalej, w tłum. Następnie podeszła do niskiego, pulchnego męŜczyzny, który zbliŜał
się do niej z wyciągniętą ręką i jowialnym uśmiechem na twarzy.
— Pani Huntoon, nieprawdaŜ? Judah Benjamin. Widziałem
juŜ panią w Departamencie Skarbu, raz, moŜe nawet dwa. Zdaje
się, Ŝe pracuje tam pani mąŜ.

— 116 —
• Tak, to prawda, panie Benjamin. Ale nie mogę wprost uwierzyć, Ŝe zwrócił pan na
mnie uwagę.
• Z pewnością nie będzie to brak lojalności wobec mojej Ŝony, która przebywa obecnie
w ParyŜu, jeśli powiem, Ŝe Ŝaden męŜczyzna, który przejdzie obok, nie moŜe nie zwrócić na
panią uwagi.
• Pięknie pan to ujął, ale doszły mnie juŜ słuchy, Ŝe prokurator generalny jest znany z
prawienia takich właśnie duserów.
Benjamin roześmiał się, a ona uświadomiła sobie, Ŝe czuje do niego sympatię —
częściowo dlatego, Ŝe nie lubił go James. Przeciw prezydentowi i jego polityce zdąŜyła
powstać juŜ opozycja — Davisa krytykowano zwłaszcza za rzekome faworyzowanie w
swojej administracji cudzoziemców i śydów. Prokurator generalny, który miał kierować nie
istniejącym systemem sądowniczym, był jednym i drugim.
Urodził śię w St. Croix, dzieciństwo i młodość spędził jednak w Charleston. Z nie
wyjaśnionych przyczyn wieści głosiły, Ŝe skandalicznych — wydalono go z Yale, gdzie
uczęszczał równieŜ brat Ashton, Cooper. Następnie, juŜ jako prawnik, opuścił Senat Stanów
Zjednoczonych, gdzie reprezentował Luizjanę, i przyłączył się do Konfederacji. Jego
oponenci nazywali go między innymi politykiem tanim i oportunistycznym.
Benjamin zaprowadził ją do stołu, nałoŜył parę smakołyków na talerz i podał go jej.
ZauwaŜyła w pewnej chwili Jamesa, który usiłował przecisnąć się do prezydenta, rzucił jej
piorunujące spojrzenie. Cudownie!
— Mamy dziś suty posiłek zauwaŜył Benjamin ale
jakość pozostawia nieco do Ŝyczenia. Musi pani przyjść kiedyś
z małŜonkiem na któreś z moich przyjęć i spróbować tego, co
lubię najbardziej: białego chleba, wypiekanego z najlepszej mąki
w Richmond, posmarowanego pastą anchois. Do tego sherry.
Sprowadzam je całymi beczułkami.
W jaki sposób importuje pan hiszpańskie sherry? Mamy przecieŜ blokadę!
— Och, są na to sposoby — uśmiechnął się Benjamin z miną
niewiniątka. Przyjdziecie państwo?
Oczywiście —- skłamała. Wiedziała, Ŝe James odmówi.
Poprosił ją o adres, który dała mu niechętnie. Było jasne, Ŝe zorientował się natychmiast,
w jak podłej dzielnicy mieszkają, ale to chyba nie miało dla niego znaczenia nadal odnosił
się do niej nadzwyczaj uprzejmie. Obiecał, Ŝe niebawem przyśle zaproszenie, po czym
oddalił się, aby złoŜyć uszanowanie generałowi Johnstonowi i jego małŜonce; stali sami, co
nie podobało im się tak samo, jak widok tłumu zgromadzonego wokół Bory'ego.
Asthon myślała przez chwilę, aby pójść za Benjaminem,

117 —
zmieniła jednak zdanie, kiedy dostrzegła, Ŝe pani Davis podeszła do prokuratora generalnego
i Johnstonów. Na to, aby przyłączyć się do tak znamienitego towarzystwa, nie wystarczyło
jej odwagi, jeszcze nie teraz.
Z uwagą przyglądała się pierwszej damie. Druga Ŝona prezydenta, Varina, była
atrakcyjną kobietą tuŜ po trzydziestce, aktualnie spodziewającą się dziecka. Cieszyła się
opinią osoby szczerej, bezpośredniej i nie wahającej się wydawać opinii w kwestiach
publicznych. Jak na kobietę z Południa nie była to postawa często spotykana. Ashton
wiedziała, Ŝe pani Johnston nazywa ją za plecami „pięknością zachodu", i to nie w celu
przypochlebienia się jej. W kaŜdym razie dałaby wiele, aby móc z nią porozmawiać.
Raptem uświadomiła sobie, Ŝe raz jeszcze los okazał się dla niej łaskawy — oto nadarza
się okazja, aby podejść do samego Davisa. James zdołał jakoś nawiązać z nim rozmowę.
Poczęła przeciskać się w tamtą stronę przez morze ramion: tych kobiecych uperfumowanych
i męskich ozdobionych galonami.
Minęła trzech oficerów, witających się z czwartym, dziarskim typem ze wspaniałymi
wąsami, o kędzierzawej czuprynie, wysmarowanej pomadą o zapachu niemal tak
intensywnym, jak jej perfumy.
— Kalifornia jest daleko stąd, pułkowniku Pickett — usły
szała głos jednego z jego rozmówców. — Cieszymy się Ŝe odbył
pan bez szwanku tak długą podróŜ. Witamy w Richmond, po
stronie sprawiedliwych.
Zagadnięty oficer dostrzegł raptem Ashton i obdarzył ją szarmanckim i zarazem lekko
uwodzicielskim uśmiechem. Potem nieoczekiwanie zmarszczył brwi, jak gdyby chciał
odszukać ją w swej pamięci.
Jeden ze szkolnych przyjaciół Orry'ego nazywał się Pickett. Czy to moŜliwe, aby był to
ten sam człowiek? MoŜe zauwaŜył w niej podobieństwo do brata.
Czym prędzej ruszyła dalej, nie miała ochoty na rozmowę o bracie, który wygnał ją z
rodzinnego domu.
James, który dostrzegł nadchodzącą Ŝonę, obrócił się do niej plecami.
Łajdak! Nie chce mnie przedstawić, to jego kara za to, Ŝe rozmawiałam tak długo z tym
małym śydem. Zapłaci mi za to!
Rozejrzała się, szukając znajomej twarzy i wreszcie zauwaŜyła Mary Chesnut.
Korzystając z tego, Ŝe stała sama, rzuciła się ku niej, by nie zmarnować tak dogodnej chwili.
Ale pani Chesnut zdawała się być dziś bardziej przystępna i skłonna do pogadu-szek.
— Wszyscy są przygnębieni nieobecnością generała Lee
i jego Ŝony..w nie wyjaśnioną nieobecnością. MałŜeńska sprzecz-

— 118 —
ka, nie sądzi pani? Wiem, Ŝe uchodzą za wzorową parę... Podobno Robert Lee nigdy nie
przeklina ani nie unosi się gniewem. Ale z pewnością nawet człowiek o tak wysokim
poziomie moralnym przeŜywa trudne chwile. Gdyby tu przyszedł, bylibyśmy zapewne
świadkami spotkania dawnych studentów Akademii w West Point. Biedny, stary Bob,
zmieszany przez prasę tak bezlitośnie z błotem po tym, jak wystąpił z wojska i przyłączył się
do Konfederacji.
— Tak, wiem.
Podobno ta kobieta prowadzi pamiętnik, lepiej więc wyraŜać się oględnie w jej
obecności.
Pani Chesnut uśmiechnęła się ironicznie i trzymanym w ręku wachlarzem lekko uderzyła
Ashton po ramieniu.
— Myśli pani, Ŝe to czyni go w szeregach naszych oddziałów
bardziej popularnym?
A nie jest tak?
— Raczej nie. Szeregowcy i podoficerowie z najlepszych
rodzin zwą go „Królem Łopat", poniewaŜ rozesłał rozkazy, Ŝe
muszą kopać i spływać potem jak zwykli robotnicy na polu.
Przysłuchując się tym słowom z udanym zainteresowaniem Ashton nie przeoczyła
wysokiego, wytwornie odzianego męŜczyzny w niebieskim zamszu, który stał przy stole z
trunkami, nie spuszczając z niej oka. Jego wzrok przesunął się nieco niŜej i spoczął na
brzoskwiniowym jedwabiu, opinającym jej piersi. Ashton odczekała chwilę i dopiero kiedy
ich spojrzenia spotkały się, obróciła się w drugą stronę. Przeprosiła Mary Chesnut i
przesunęła się bliŜej męŜa i prezydenta.
Jefferson Davis nie wyglądał na pięćdziesiąt jeden lat, wraŜenie to zawdzięczał
wojskowej postawie i smukłej figurze, jak równieŜ bujnym włosom, w których — podobnie
jak w cienkich bokobrodach — nie było widać siwizny.
— AleŜ, panie Huntoon — mówił właśnie — obstaję przy tym,
Ŝe w czasie wojny rząd centralny musi chwytać się środków
nadzwyczajnych. Do takich naleŜy na przykład pobór do wojska.
Uwikłali się w miłą, nieco filozoficzną dysputę: Huntoon, mówiący półgłosem prezydent
oraz sekretarz stanu, Toombs. Miał opinię malkontenta podjudzającego innych. Krytykował
zwłaszcza West Point, poniewaŜ Davis, będący niegdyś w klasie z 1828 roku, darzył
niektórych absolwentów tej uczelni duŜym zaufaniem.
• Czy to znaczy, Ŝe wydałby pan taki dekret? — zapytał wyzywająco Huntoon. Miał
określone zasady i właśnie korzystał z okazji, aby przedstawić je innym.
• Gdyby to się stało konieczne, dąŜyłbym do tego, owszem.
• Powołałby pan ludzi z róŜnych stanów, tak jak uczynił ów zakochany w Murzynach
pawian?

— 119 —
Davis zdołał zaakcentować swą irytację samym westchnieniem.
• Pan Lincoln zaapelował do ludzi, aby zgłaszali się dobrowolnie, to wszystko. My
postąpilibyśmy tak samo. Pobór w tych warunkach jest tematem, o którym na razie mówimy
czysto teoretycznie.
• Ale moim zdaniem, sir... przy całym szacunku dla pana i pańskiego urzędu... jest to
teoria, która nie powinna nigdy zostać wprowadzona w Ŝycie. Jest sprzeczna z doktryną sup-
remacji stanów. Gdyby poszczególne stany miały uznać supremację władzy centralnej,
uzyskalibyśmy duplikat tego cyrku w Waszyngtonie.
Szare oczy zabłysły, lewe, niemal ślepe, wyglądało równie gniewnie, jak prawe. Huntoon
słyszał wiele o impulsywnym usposobieniu prezydenta, ostatecznie pracowali w tym samym
budynku. Podobno Davis odnosił wszelkie słowa krytyki do siebie i potem postępował
zgodnie z tym przeświadczeniem.
— Bez względu na to, panie Huntoon, mam swoje poczucie
odpowiedzialności. Moim obowiązkiem jest zapewnić temu na
rodowi bezpieczeństwo i sukces.
Huntoon, tak samo rozgorączkowany, jak jego rozmówca, wybuchnął:
Jak daleko w takim razie zamierza się pan posunąć? Słyszałem juŜ, Ŝe niektórzy
członkowie tej kliki z West Point wystąpili z wnioskiem, aby powołać pod broń równieŜ
czarnych. Czy uczyniłby pan coś takiego?
Davis roześmiał się na samą myśl o tym, ale Toombs odparł: Nigdy! W dniu, kiedy
Konfederacja pozwoliłaby czarnuchom walczyć w szeregach swojej armii, okryłaby się
hańbą i uległaby zniszczeniu.
• Jestem tego samego zdania — warknął Huntoon. — A teraz, co do tego poboru...
• To tylko teoria — powtórzył Davis. Jego ton był ostry. — Mam nadzieję, Ŝe ten rząd
zostanie uznany bez konieczności przelewu krwi. Pod względem konstytucyjnym mieliśmy
prawo uczynić to, co zrobiliśmy. Nie chcę prowadzić wojny, tak jakbyśmy nie mieli racji. A
jednak rząd centralny musi być silniejszy niŜ poszczególne części kraju, w przeciwnym
razie...
— Nie, sir — przerwał mu Huntoon. — Stany nigdy się na to nie zgodzą.
Davis jakby zbladł, kontury jego twarzy rozpłynęły się, dopiero po chwili James
uświadomił sobie, Ŝe to wina okularów, które zaszły mgłą.
— Jeśli tak jest istotnie, panie Huntoon, to Konfederacja nie
przetrzyma nawet roku. MoŜe pan hołdować doktrynie o pra
wach stanów albo utworzyć nowy kraj. Nie moŜna mieć jednego

— 120 —
i drugiego, o ile nie pójdzie się na kompromis. Trzeba dokonać Wyboru.
Nie panując juŜ nad sobą Huntoon Wybuchnął:
• Mój wybór to nie podzielać autokratycznego sposobu myślenia, panie prezydencie.
Poza tym...
• Proszę mi wybaczyć. — Na twarzy prezydenta wystąpił rumieniec. Odwrócił się na
pięcie i odszedł. Za nim udał się Toombs.
Huntoon kipiał ze złości. Jeśli prezydent nie uznaje sprzeciwu w sprawach tak
fundamentalnych, do diabła z nim. Ten człowiek nie nadaje się na to stanowisko. Prawi
frazesy na temat ideałów Calhouna i innych wielkich polityków. Dobrze chociaŜ, Ŝe udało
mu się powiedzieć Davisowi, co...
• Ty ograniczony gamoniu...
• Ashton!
• Trudno mi wprost uwierzyć w to, co usłyszałam. Powinieneś był powiedzieć mu coś
miłego, aby go oczarować, a tymczasem prawisz mu morały o polityce!
Purpurowy pochwycił ją za ręce, miętosząc spoconymi palcami aksamitną tasiemkę przy
jej rękawie.
— Ludzie twierdzą, Ŝe on zachowuję się jak dyktator. Chcia
łem go zdemaskować. I udało mi się. Wyraziłem moje głębokie
przekonanie...
Ashton była tuŜ przy nim, uśmiechała się tak ciepło, jak tylko umiała, otulała go swym
słodkim zapachem.
— Do diabła z twoimi przekonaniami! Zamiast mnie przed
stawić, abym mogła ci pomóc, gdybyś znalazł się w trudnej
sytuacji, wdałeś się w dyskusję, wywołałeś sprzeczkę i zagrałeś
podzwonne swojej skończonej juŜ karierze, i tak mało wartej.
Gwałtownym ruchem wmieszała się w tłum, potrącając innych i ściągając na siebie
zdumione spojrzenia. Wreszcie ze łzami w oczach dotarła do stołu z napojami
orzeźwiającymi. Idiota! Oburącz ściskała szklankę z napojem, przedtem ściągnęła zbrukane
jego potem rękawiczki. Idiota! Niszczy wszystko, czego tylko się dotknie.
Gniew ustąpił niebawem miejsca przygnębieniu. Taka wspaniała okazja została
zaprzepaszczona, wielu gości szykowało się juŜ do wyjścia. Popijając poncz marzyła tylko o
jednym: zapaść się pod ziemię i umrzeć. Przybyła do Richmond w poszukiwaniu władzy,
której od dawna łaknęła, a tymczasem ten dureń zabrał głos^ i sprawił, Ŝe jej pragnienia nie
spełnią się juŜ nigdy.
Świetnie więc, znajdzie sobie kogoś innego. Kogoś, kto
pomoŜe jej wspiąć się wyŜej. Mądrego sprzymierzeńca albo
męŜczyznę, przy którym będzie mogła rozwinąć swe umiejętno
ści i spryt. Kogoś bardziej inteligentnego i taktownego niŜ James,
energiczniej dąŜącego do sukcesu.

121 —
I tak, w ciągu niespełna minuty, w salonie hotelu Spotswood, Ashton podjęła decyzję.
Huntoon nigdy nie liczył się jako małŜonek, najlepiej świadczyło o tym jej sekretne
puzderko ze specjalnymi upominkami. Od tej pory będzie jej męŜem tylko z nazwiska.... a
moŜe nawet nie, kiedy zjawi się na jego miejsce ktoś bardziej odpowiedni.
Uniosła pustą szklaneczkę.
— Mogłabym dostać szampana? — Znowu radośnie uśmiech
nięta podała szklankę Murzynowi stojącemu za stołem. — Nie
cierpię zwietrzałego ponczu.
Wysoki męŜczyzna w surducie z niebieskiego zamszu zgasił długie cygaro w pojemniku
z piachem. Zadał juŜ kilka pytań, aby zorientować się w układach rodzinnych, a teraz szedł
przez rzedniejący tłum do swego celu — spoconego durnia w okularach, który dopiero co
wdał się w gwałtowną kłótnię ze swą Ŝoną. Wcześniej wysoki męŜczyzna dojrzał ową Ŝonę
wchodzącą do salonu i pod swymi obcisłymi, płowymi spodniami natychmiast doznał
erekcji. Niewiele kobiet podziałało na niego dotychczas tak szybko i skutecznie.
Miał około trzydziestu pięciu lat, muskularną budowę ciała i delikatne ręce. Poruszał się
z wdziękiem i nosił swoje dobrze skrojone ubranie ze swobodą. Wyczuwało się w nim
jednak pewną pospolitość — moŜe sprawiały to ślady po przebytej kiedyś ospie. Gładkie,
lekko napomadowane włosy, ciemnobrązowe, rozjaśnione siwizną, zwisały na wzór Davisa
aŜ na kołnierz. Szybkim krokiem podszedł do Huntoona, który zmieszany i zirytowany
polerował machinalnie okulary chusteczką.
— Dobry wieczór, panie Huntoon.
Dźwięczny głos zaskoczył prawnika, podniósł oczy na męŜczyznę, który tak
nieoczekiwanie stanął przy nim.
• Dobry wieczór. Widzę, Ŝe pan mnie zna...
• Tak jest. Zwrócono mi na pana uwagę. Powiedziałbym, Ŝe pańska rodzina zalicza się
do najstarszych i najświetniejszych w tej części świata.
O co mu chodzi? — pomyślał zaintrygowany Huntoon. — Chce moŜe namówić mnie na
jakąś inwestycję? Ale w takim razie trafił pod niewłaściwy adres. — Ashton kontrolowała
cały majątek, czterdzieści tysięcy dolarów, stanowiące jej wiano.
• Czy pochodzi pan z Karoliny Południowej, panie...?
• Powell. Lamar Hugh Augustus Powell. Dla przyjaciół Lamar. Nie, sir, nie jestem z
pańskiego stanu, ale z terenów niezbyt odległych. Moja matka pochodzi z Georgii. Rodzina
ma plantację bawełny w pobliŜu Valdosta. Ojciec był Anglikiem, sprowadził moją matkę
jako narzeczoną do Nassau, gdzie dorastałem, a on prowadził praktykę adwokacką aŜ do
śmierci, która nastąpiła kilka lat temu.

— 122
— Bahama. To wyjaśnia wszystko. — Wymuszony uśmiech
Huntoona i jego przymilna mina wydały się Powellowi niesmacz
ne i śmieszne.
Ten mazgaj nie będzie stanowił Ŝadnego problemu. Ale gdzie...? Och, jest.
Nie odwracając się Powell dostrzegł sunący w ich stronę barwny cień.
• Wyjaśnia, ale co, sir?
• Pański akcent. Myślałem przez chwilę, Ŝe to wymowa, z którą stykam się niekiedy w
Charleston, ale wyczułem jednak pewną róŜnicę. — Nastał moment milczenia, Huntoon
gorączkowo szukał w głowie tematu, na który mógłby wypowiedzieć jakąś uwagę. Wreszcie,
wykrztusił: — Wspaniałe przyjęcie...
• Nie przedstawiłem się po to, Ŝeby rozmawiać o przyjęciu. — Pod wpływem tych słów
twarz Huntoona stęŜała. Jeśli mam być szczery... Organizuję niewielką grupę ludzi, która
sfinansowałaby pewne poufne przedsięwzięcie. A przedsięwzięcie to moŜe okazać się
nadzwyczaj lukratywne.
Huntoon zamrugał.
• Czy ma pana na myśli inwestycję...?
• Inwestycję związaną z morzem. Ta przeklęta blokada stwarza cudowne moŜliwości
dla męŜczyzn, którzy posiadają wolę i środki finansowe, aby je wykorzystać.
Nachylił się do ucha rozmówcy.

Po tych wszystkich zniechęcających zwrotach, w które obfitował dzisiejszy wieczór,


Ashton odczuła wreszcie przyjemność na widok atrakcyjnego nieznajomego, z którym
rozmawiał jej mąŜ.
Jak Ŝałośnie wygląda przy nim James! Ciekawe, czy ten dŜentelmen jest rzeczywiście
człowiekiem sukcesu, na którego wygląda? Czy jest tak męski i silny?
Skierowała się ku nim. Teraz kiedy James zemścił się, był łagodny i uprzejmy.
— Pozwól, moja droga, przedstawiam ci pana Lamara Po-wella z Valdosta i Wysp
Bahama. Panie Powell, moja małŜonka, Ashton.
Dokonując tej prezentacji popełnił największy błąd swego Ŝycia.
20

Charles uwiązał gniadego Ambrose'a Pella do najwyŜszej sztachety ogrodzenia. MŜył drobny
deszcz, padał na niego, łysego farmera i mało ciekawego konia, dla którego — aby go
zobaczyć — przejechał dwanaście mil. Odległe kontury Blue Ridge rozpływały się we mgle,
góry sprawiały teraz wraŜenie nie mniej ponurych niŜ on.
• Siwek? — mruknął przeciągle. — Tylko muzykanci jeŜdŜą na siwkach.
• Pewnie dlatego mam go nadal — odparł farmer. — Inne sprzedałem raz, dwa...
ChociaŜ muszę powiedzieć, Ŝe nie lubię robić interesów z waszymi kawalerzystami.
Niektórzy mają jeszcze mleko pod nosem, a poza tym... Kilku przejeŜdŜało tędy w zeszłym
tygodniu, mieli papiery, z których wynikało, Ŝe są z Departamentu Zaopatrzenia...
• Ile ukradli panu kur?
• O, widzę, Ŝe zna pan tych chłopców?
• Nie osobiście, ale wiem, jak działają. — KradzieŜe, zwane oficjalnie
„furaŜowaniem", psuły jeszcze bardziej i tak juŜ złą reputację kawalerii. Chodziły słuchy, Ŝe
konie potrzebne były Ŝołnierzom jedynie po to, aby czmychnąć z pola bitwy. Niewykluczone
równieŜ, Ŝe dokumenty, które Ŝołnierze pokazali farmerowi, zostały przez nich podrobione.
• Co do tego konia...
• Podałem juŜ cenę.
• Jest za wysoka, ale zapłacę, o ile siwek jest coś wart.
Charles wątpił w to. Dwuletni wałach był pospolitym, niepozornym zwierzęciem: małym
— miał jakieś czternaście dłoni wzrostu i z pewnością nie cięŜszym niŜ tysiąc funtów. Jego
ramiona i długie, spadziste pęciny sugerowały, Ŝe jest dobrym biegaczem, ale rzadko
spotykało się wierzchowce tej maści.
Ciekawe, co jest z nim nie tak?
Nie pozwalają wam, chłopcy, jeździć dopóki nie znajdziecie sobie własnego konia,
co? — zapytał farmer.
• Tak. Nie mam konia i od dwóch tygodni rozglądam się za nowym. O ile wiem, jestem
aktualnie w Kompanii Q.
• Czy dostajecie coś na paszę dla własnych wierzchowców?
• Czterdzieści centów dziennie, jedzenie, buty i moŜliwość skorzystania z usług
kowala, o ile znajdzie się trzeźwego.
Przepisy były głupie, wymyślone niewątpliwie przez jakiegoś urzędasa, który nigdy nie
siedział na zwierzęciu bardziej narowi-stym, niŜ koń na biegunach w czasach dzieciństwa. W
miarę

— 124 —
poznawania Ŝycia w wojsku Charles był coraz bardziej niezdecydowany, czy armia
Konfederacji jest komiczna, czy tragiczna. Zapewne jedno i drugie.
• Na co zdechł pański koń?
• Ale ciekawski ten stary zrzęda!
• Zołzy.
Jego klacz wyzionęła ducha jedenaście dni po wystąpieniu pierwszych objawów. LeŜała
odizolowana od innych koni — taki był wymóg w przypadku choroby — i spoglądała
smutnymi oczami. Okrywał ją bezustannie wszelkimi kocami, które zdołał zdobyć, ale i tak
nie mógł zamaskować jej opuchniętych nóg i cuchnącej, Ŝółtawej wydzieliny z wrzodów.
Powinien był ją zastrzelić, aby skrócić cierpienia, nie mógł się jednak na to zdobyć. Pozwolił
jej zdechnąć, a potem w samotności szlochał ze smutku i ulgi.
• Brr — wstrząsnął się farmer. — Zołzy to okropny koniec dla dobrego zwierzęcia.
• Wolałbym juŜ o tym nie mówić. — Farmer nie przypadł Charlesowi do gustu,
niechęć była obopólna. NaleŜało juŜ tylko doprowadzić transakcję do końca. Czemu nie
sprzedał pan tego siwka? Za drogi?
• Nie, powód był inny. Tak jak pan powiedział; tylko grajkowie doceniają siwki, a wy,
chłopcy, staracie się podobno mieć konie jednej maści, Ŝeby było widać, skąd jesteście.
• To tylko teoria. Takich koni nie starczy na długo. Najlepszym tego dowodem były
jego bezskuteczne poszukiwania. — Niech pan posłucha, w tej części Wirginii nie znajdzie
pan wielu koni na sprzedaŜ. A więc, co z nim jest nie tak? Chyba ujeŜdŜony, co?
• Och to jasne, ujeździł go mój kuzyn. I mam tego konia właśnie od niego... od kuzyna.
Będę z panem szczery, Ŝołnierzu...
• Kapitanie.
Farmer nie wyglądał na zachwyconego.
— To dobre, szybkie stworzenie, ale jest w nim coś, co nie
wszystkim się podoba. Oglądało go juŜ dwóch innych, takich jak
pan, i uznało, Ŝe jest zbyt pospolity i... no... nieprzyjemny. MoŜe
sprawia to jego pochodzenie... z Florydy.
Charles spojrzał bacznie na farmera.
• CzyŜby to był chickasaw?
• Trudno to udowodnić, ale tak twierdzi mój kuzyn.
W takim razie ten siwek mógłby być prawdziwym odkryciem. Najlepsze konie
wyścigowe w Karolinie stanowiły krzyŜówkę rasowych koni angielskich i hiszpańskich
pony z Florydy. Charles uświadomił sobie, Ŝe powinien był domyślić się od razu, Ŝe to
chickasaw, kiedy zobaczył, jak bryka po pastwisku.
- CięŜko się na nim jedzie?

— 125 —
— Są tacy, co tak uwaŜają, tak jest, sir. — Farmer zaczynał mieć dość tych pytań. Jego
wyzywający wzrok oznaczał, Ŝe Charles musi czym prędzej podjąć decyzję.
• Czy on ma jakieś imię?
• Kuzyn nazwał go „Sport". — Farmer pochylił się i splunął zamaszyście w zarośla. —
Bierze go pan czy nie?
• Niech pan nałoŜy mu kantar i przyprowadzi tu — odparł Charles, odpinając ostrogi.
Farmer udał się na pastwisko, a Charles zauwaŜył, Ŝe Sport dwukrotnie usiłował ugryźć
swego właściciela, gdy nakładał mu kantar. Potem jednak posłusznie poszedł za farmerem do
ogrodzenia.
Charles zbliŜył się do gniadosza Ambrose'a Pella i z ukrytego olstra, które sam sporządził,
wyciągnął strzelbę. Sprawdził broń. Zaniepokojony farmer zapytał:
• Co pan, u diabła, zamierza?
• Przejechać się na nim kawałek.
• Bez siodła? Bez derki? Gdzie pan się tego nauczył?
• W Teksasie. — Charles, który miał juŜ dość farmera, posłał mu szyderczy grymas. —
W przerwach, kiedy byłem zmęczony zabijaniem Komanczów.
• Zabijaniem...? Rozumiem. W porządku. Ale ta śrutówka...
• Jeśli nie znosi huku, nic mi po nim. Niech go pan doprowadzi do ogrodzenia.
Warknął te słowa, jakby wydawał rozkazy Ŝołnierzom, farmer natychmiast stał się
bardziej układny. Charles wdrapał się na ogrodzenie i skoczył na grzbiet wałacha tak
łagodnie, jak tylko potrafił. Owinął sobie linę wokół prawej dłoni, czując juŜ opór konia.
Wycelował w górę i wypalił z obu luf. Huk przetoczył się echem ku wierzchołkom gór.
Siwek nie bryknął, nie spłoszył się, lecz pognał przed siebie, prościutko do parkanu na
przeciwległym krańcu pastwiska.
Charles przełknął ślinę, poczuł, Ŝe wiatr zwiewa mu kapelusz z głowy. Grube krople
deszczu spływały mu po twarzy.
W porządku — pomyślał — pokaŜ, czy poza imieniem masz rzeczywiście coś wspólnego
ze sportem.
Ogrodzenie zbliŜało się w zawrotnym tempie.
JeŜeli koń nie przeskoczy, skręcę sobie kark.
Ale Sport, z rozwianą grzywą, wziął przeszkodę jednym płynnym susem, nie dotykając
nawet najwyŜszej sztachety.
Charles roześmał się i poluzował linę. Po chwili przeŜywał na jego grzbiecie najbardziej
szaleńczy galop w swoim Ŝyciu — gnał przez chwasty i zagajnik z nisko wiszącymi
gałęziami, przed którymi raz po raz musiał się uchylać, w górę po stromym zboczu i w dół
nad zimny potok. Tryskająca wysoko woda zmoczyła go doszczętnie kończąc to, czego nie
dokonał deszcz. Charles odnosił wraŜenie, Ŝe to nie on testuje konia, lecz siwek jego.

— 126 —
Roześmiał się ponownie, moŜliwe Ŝe w tym małym, niepozornym zwierzęciu o
nieodpowiedniej maści odkrył godnego uwagi rumaka z duszą wojownika.
• Biorę go — powiedział, kiedy podjechał do ogrodzenia. Sięgnął po plik banknotów.
— Powiedział pan sto...
• Kiedy pan dokazywał na nim, pojąłem, Ŝe nie mogę oddać go za mniej niŜ sto
pięćdziesiąt.
• Mowa była o stu i nie dostanie pan więcej. -- Palce Charlesa zacisnęły się na
strzelbie. — Na pańskim miejscu nie wszczynałbym kłótni... Wie pan, jacy jesteśmy,
chłopcy z kawalerii: sami złodzieje i mordercy.
Uśmiechnął się. Interes ubito bez dalszych negocjacji.
• Charlie, dałeś się nabrać — wykrzyknął Ambrose, kiedy Charles wrócił do obozu z
siwkiem. — Byle głupiec dojrzy na pierwszy rzut oka, Ŝe ten koń jest do niczego.
• Wygląd to jeszcze nie wszystko, Ambrose. Przesunął dłonią po lekko wygiętym nosie
konia. Wałach trącił ją nozdrzami. — Zresztą wydaje mi się, Ŝe mnie polubił.
• Ma nieodpowiednią maść. Wszyscy będą myśleli, Ŝe jesteś jakimś cholernym
grajkiem, a nie dŜentelmenem.
Nie jestem Ŝadnym dŜentelmenem. Przestałem nim być, kiedy miałem siedem lat.
Dzięki za wypoŜyczenie mi konia. Pójdę teraz nakarmić i napoić mojego.
• MoŜe to zrobić mój czarnuch.
• Toby jest twoim słuŜącym, nie moim. Zresztą mam wraŜenie, Ŝe kawalerzysta
powinien sam troszczyć się o swego wierzchowca. Jak powiadają, to jego drugie ja.
• Wyczuwam w twoich słowach dezaprobatę — mruknął Ambrose. Czy jest coś złego
w tym, Ŝe bierze się do obozu swego niewolnika?
• Nie, nic... dopóki nie zaczną się walki. W tym nikt cię juŜ nie wyręczy.
Uwaga wydała się Pellowi zbyteczna. Przez kilka sekund milczał, a potem mruknął:
— Przy okazji... Hampton chciał cię widzieć.
Charles zmarszczył brwi.
O co chodzi?
— Nie mam pojęcia. Pułkownik nie zwierzył mi się. MoŜe nie
jestem dla niego wystarczająco dobry. Do diabła, nie mam mu
tego za złe. Zgłosiłem się na ochotnika tylko dlatego, Ŝe lubię
jeździć konno i nienawidzę Jankesów... i nie chcę, aby którejś
nocy ktoś podłoŜył mi pod drzwi domu stos kobiecych halek na
znak, Ŝe tu mieszka tchórz. Myślałem, Ŝe w ten sposób zyskam
sobie szacunek przyjaciół, ale nic z tego. — Westchnął. — Nie
zapomnij, Ŝe dziś wieczorem jemy z samym księciem.

— 127
• Dzięki, Ŝe mi przypomniałeś, zupełnie wyleciało mi to z głowy.
• Powiedz Hamptonowi, Ŝeby nie zatrzymywał cię za długo, gdyŜ jego wysokość
oczekuje nas punktualnie.
Charles uśmiechnął się, odprowadzając konia.
— Słusznie, w tej armii przyjęcia przede wszystkim, dopiero
potem obowiązek. Z pewnością przypomnę o tym pułkow
nikowi.

Obóz Hamptona był wprawdzie miejscem postoju elitarnego pułku, ale i on borykał się
ze zwykłymi obozowymi utrapieniami, co Charles zauwaŜył czterdzieści minut później w
drodze do kwatery głównej. Ziemia usłana była odchodami, mimo iŜ nie opodal wykopano w
tym celu specjalne doły. Odór był tym bardziej nieznośny, Ŝe tego popołudnia nie wiał
najlŜejszy nawet wiatr.
Nieco dalej dojrzał dwóch pijanych Ŝołnierzy, wytaczających się z nieuniknionego tu
namiotu, gdzie nieunikniony markietan sprzedawał najpodlejsze trunki, oraz trzy jaskrawo
odziane kobiety — z całą pewnością ani Ŝony oficerów, ani praczki. Charles juŜ od miesięcy
nie spał z kobietą, ale nie doszło jeszcze do tego, aby miał się zadać z kimś takim jak te
ślicznotki, zwłaszcza teraz, kiedy w obozie przebąkiwano o epidemii trypra.
W przeciwieństwie do wiecznie zajętego markietana siwowłosy kolporter Biblii nie miał
klientów i sprawiał Ŝałosne wraŜenie, kiedy siedział oparty o koło wozu i czytał coś. CzyŜby
jedną ze sprzedawanych przez siebie Biblii? Nie, był to traktat, zapewne Matka dzieli się
swymi spostrzeŜeniami z synem--Ŝolnierzem — ośmiostronicowy moralitet w formie listu.
Chętnie czytany w wojsku, choć zarazem wyszydzany przez bardziej wykształconych
Ŝołnierzy.
Minął dwóch młodych dŜentelmenów, którzy zasalutowali tak niedbale, Ŝe graniczyło to
z obrazą. Zanim Charles odwzajemnił pozdrowienie, obaj powrócili do zaŜartej sprzeczki na
temat ceny, którą trzeba zapłacić koledze, kiedy nie chce się samemu stać na warcie.
Zwyczajowa w takiej sytuacji taksa wynosiła dwadzieścia pięć centów.
Następna przykrość spotkała go, kiedy doszedł do obszernego namiotu z bocznymi
ścianami podniesionymi ze względu na niezwykły upał i wilgoć panujące po deszczu.
Wewnątrz leŜeli ci, których powaliła wojna, zanim jeszcze padły strzały. Szerzyły się
choroby — brudna woda powodowała schorzenia Ŝołądkowe i silne bóle, kuracja opiumowa
niewiele pomagała, gdyŜ tylko nieznacznie łagodziła cierpienia. Charles przeszedł dyzenterię
w Teksasie, ale to nie uchroniło go przed jej kolejnym atakiem,

— 128 —
trwającym cały tydzień, podczas pobytu w Wirginii. Teraz wybuchła kolejna epidemia: odra.
Nie przyznawał się, iŜ pragnie, aby wreszcie doszło do walki, ale kiedy zbliŜał się do
kwatery głównej uświadomił sobie, Ŝe naprawdę ma juŜ dosyć obozowego Ŝycia. MoŜe jego
pragnienie spełni się wkrótce? Generał Patterson wyparł Joe Johnstona i jego Ŝołnierzy z
Harper's Ferry, a wieści głosiły, Ŝe niebawem McDowell przerzuci co najmniej trzydzieści
tysięcy Ŝołnierzy w okolice węzła kolejowego w Manassas Gap o duŜym znaczeniu
strategicznym.
Barker, adiutant sztabowy, omawiał coś jeszcze z pułkownikiem, więc Charles musiał
poczekać. Raptem zaczął się drapać. Na Boga, miał je, miał naprawdę.
Około szóstej kapitan wyszedł z namiotu, a Charles zameldował się u pułkownika,
którego tak bardzo podziwiał, Wade'a Hamptona z Congaree, milionera, wspaniałego
przywódcy i mimo wieku świetnego jeźdźca.
Spocznij, kapitanie powiedział Hampton po formalnym powitaniu. MoŜe pan
usiąść.
Charles usiadł na taborecie przed polowym biurkiem, którego jeden róg był
zarezerwowany na niewielką, wykładaną aksamitem szkatułkę z odchylonym wieczkiem. W
szkatułce znajdowała się srebrna ramka, zawierająca miniaturę drugiej Ŝony Hamptona,
Mary.
Pułkownik wstał i przeciągnął się powoli. Był to imponujący męŜczyzna o władczej
postawie, sześciu stopach wzrostu, szerokich barach i najwidoczniej duŜej sile. Ten
doskonały jeździec nie pochwalał popisów kawalerzystów, tak powszechnych w I Pułku z
Wirginii. Dowodził nim „Piękniś" Stuart, którego Charles zdąŜył poznać i polubić w West
Point. Jeb był człowiekiem z polotem, Hamptona cechowało niezwykłe zdecydowanie. śa-
den nie kwestionował odwagi drugiego, ale róŜnili się sposobem bycia w tym samym
stopniu, co wiekiem, a Charles słyszał, Ŝe ich nieliczne spotkania przebiegły w chłodnej
atmosferze.
--- Przykro mi, Ŝe byłem nieobecny, kiedy pan mnie wzywał, pułkowniku. Kapitan Barker
znał powód mojego wyjazdu. Musiałem znaleźć sobie konia.
• I znalazł pan ?
• Na szczęście tak.
• To świetnie. Nie chciałbym, aby opuszczał pan Kompanię Q na dłuŜej. Hampton
wyciągnął ze sterty dokumentów na biurku jakiś papier. Pragnąłem zobaczyć się z panem w
sprawie dyscyplinarnej. Dziś przed południem jeden z pańskich Ŝołnierzy oddalił się od
oddziału bez zezwolenia. Był obecny na porannym apelu, brakowało go juŜ jednak na
zbiórce przed śniadaniem, pół godziny później. Przypadkowo dostrzeŜono go

129 —
dziesięć mil dalej. Pewien oficer rozpoznał mundur, zatrzymał go i zapytał, dokąd się
wybiera. A ten młody dureń powiedział prawdę. Przyznał się, Ŝe jedzie wziąć udział w
wyścigach konnych.
Charles zgrzytnął zębami.
• Zapewne z kawalerzystami z pierwszego wirginijskiego?
• Właśnie. — Hampton potarł wierzchem dłoni krzaczaste bokobrody, równie ciemne,
jak jego faliste włosy. U dołu twarzy bokobrody stykały się, tworząc bujne wąsy. — Wyścigi
mają odbyć się jutro, w zasięgu wzroku nieprzyjaciela... zapewne, aby wzmóc napięcie. —
Nie ukrywał swego gniewu. — śołnierz wrócił do obozu pod straŜą. Kiedy sierŜant
Reynolds zapytał go, dlaczego oddalił się bez przepustki, tamten odparł... — Hampton
zerknął na papier. — Odparł: „Poszedłem, aby się zabawić. Pierwszy wirginijski to oddział z
ikrą, pod dobrym dowództwem. Oni wiedzą, Ŝe podstawowym obowiązkiem kawalerzysty
jest umrzeć śmiercią bohatera". — Zimne, szaroniebieskie oczy skierowały się na Charlesa.
— Koniec cytatu.
• Chyba wiem, o którym Ŝołnierzu pan mówi, sir. — Domyślił się, Ŝe chodzi o tego
samego, który kilka tygodni wcześniej chciał zabić wziętego do niewoli Jankesa. — Cramm?
• Zgadza się. Szeregowiec Custom Dawkins Cramm Trzeci. Młodzieniec z bogatej i
waŜnej rodziny.
• Jak równieŜ, zechce mi pan wybaczyć, pułkowniku, arystokratyczna zadra w tyłku.
• Mam takich pod dostatkiem. MoŜe to i dzielni chłopcy, ale nie nadają się do słuŜby
wojskowej. Na razie. — Ostatnie słowa miały oznaczać, Ŝe pułkownik zamierza zmienić ten
stan rzeczy. Uderzył w papier wierzchem drugiej dłoni. — Co za głupota! Umrzeć śmiercią
bohatera! MoŜe to styl Stuarta, co do mnie jednak, wolę zwycięŜać i Ŝyć. Ale wracajmy do
Cramma... Jestem upowaŜniony do zwołania specjalnego sądu wojennego, jednakŜe jest to
pański Ŝołnierz. Przysługuje panu prawo do podjęcia decyzji.
• Proszę zwołać sąd — odparł Charles bez chwili wahania. — Jeśli pan pozwoli,
zgłaszam się do dyspozycji.
• Będzie pan przewodniczył.
• Gdzie znajduje się teraz Cramm, sir?
• W kwaterze. Jest pod straŜą.
• Myślę, Ŝe przekaŜę mu tę dobrą nowinę osobiście.
• Proszę to uczynić. — Wyraz oczu Hamptona zadawał kłam beznamiętnemu tonowi
jego głosu. — JuŜ kilkakrotnie zwracałem uwagę na tego człowieka. Trzeba dać przykład
innym. McDowell ruszy na nas niebawem, a my nie zdołamy skoncentrować naszych sił i
pokonać przeciwnika, jeśli kaŜdy Ŝołnierz robi to, na co i kiedy ma ochotę.

— 130
— Całkowicie się z panem zgadzam, pułkowniku.
Hampton nie posiadał formalnego wykształcenia wojskowego, ale rozumował dobrze.
Charles zasalutował i udał się od razu do namiotu Cramma. Przed wejściem stał na warcie
podoficer, tuŜ obok niego czarnoskóry słuŜący Cramma, stary i przygarbiony, polerował
mosięŜne naroŜniki kufra.
• Kapralu — zawołał Charles — przez najbliŜsze dwie minuty będzie pan głuchy i
ślepy!
• Tak jest, sir!
Wewnątrz namiotu szeregowiec Custom Dawkins Cramm III odpoczywał, półleŜąc,
pośród sterty ksiąŜek, które przywiózł ze sobą do obozu. Miał na sobie luźną, białą,
jedwabną bluzę — niezgodną z przepisami — i nie wstał na widok przełoŜonego, lecz rzucił
mu gniewne spojrzenie.
— Powstać!
Cramm poderwał się jak spręŜyna, zrzucając na ziemię piękne wydanie Coleridge'a ze
złoceniami na okładce.
— Diabła tam! Byłem dŜentelmenem, zanim wstąpiłem do
tego cholernego oddziału, jestem nim nadal i niech mnie diabli,
jeśli pozwolę, aby traktował mnie pan jak jakiegoś czarnego
niewolnika!
Charles chwycił go za wytworną bluzę i rozerwał ją, podrywając Cramma na nogi.
— Jeśli chcesz wiedzieć, Cramm, co zamierzam uczynić,
będę przewodniczył na specjalnym posiedzeniu sądu wojskowe
go, do czego pięć minut temu upowaŜnił mnie pułkownik
Hampton. Potem zrobię wszystko, co tylko moŜliwe, aby uzys
kać dla ciebie najwyŜszy wymiar kary: trzydzieści jeden dni
cięŜkich robót. Odpracujesz kaŜdą minutę, chyba Ŝe wcześniej
wyruszysz na Jankesów, a w takim przypadku tamci odstrzelą ci
głowę, gdyŜ jesteś za głupi, aby być Ŝołnierzem. Ale przynaj
mniej zginiesz jak bohater.
Pchnął go tak mocno, Ŝe Cramm zatoczył się na ksiąŜki i przewrócił tylny słupek
namiotu. Klęczał teraz wpatrując się w Charlesa.
— Powinniśmy byli wybrać na kapitana jakiegoś dŜentel
mena. Nadrobimy to następnym razem.
Charles, z wypiekami na twarzy, wyszedł na zewnątrz.
— Nadeszła ta chwila, panowie. Smakowite, gorące ostrygi. Są przyrządzone jak trza,
chrupiące, akurat dla panów.
Z zaskakującą grzecznością, która graniczyła niemal z szyderstwem, niewolnik
Ambrose'a Pella, Toby, nachylił się przed nimi. W rękach trzymał srebrną tacę ze
smakołykami ułoŜonymi na małych, porcelanowych talerzach. Toby został tu sprowadzo-

— 131
ny, aby pomagać wynajętej przez gospodarza słuŜbie, dwójce nieprzyjemnie wyglądających
Belgów. Miał około czterdziestu lat. Mimo słuŜalczej postawy jego oczy błyszczały tajoną
niechęcią. Takie przynajmniej wraŜenie odnosił Charles.
W głębi duszy miał juŜ wyrobioną teorię na temat takiego zachowania. UwaŜał, Ŝe im
lepiej niewolnik ukrywa swoje prawdziwe uczucia, tym bardziej jest prawdopodobne, Ŝe
nienawidzi swego pana. Przy tym Charles nie obwiniał Murzynów za podobne uczucia —
cztery lata spędzone w West Point oraz kontakt z ludźmi i ideami odmiennymi od tych, z
którymi stykał się na Południu, zmieniły sposób jego rozumowania. Wszelkie argumenty,
popierające system niewolnictwa, uwaŜał odtąd za niegodne uwagi i z gruntu niesłuszne.
Obszerny namiot w prąŜki, naleŜący do gospodarza, był jasny od świec i pełen muzyki;
Ambrose grał na lepszym ze swoich dwóch fletów jakiś utwór Mozarta. Grał dobrze. Jeden
bok namiotu był uniesiony, gęsta siatka chroniła przed owadami, przepuszczała jednak
rześkie powietrze. Charles, wykąpany i przebrany, czuł się o wiele lepiej. Incydent z
Crammem zepsuł mu humor, odzyskał go jednak po otrzymaniu paczki z Mont Royal.
Widok inskrypcji na pięknej kawaleryjskiej szabli poruszył go do głębi. Pochwa zdobiona
złoceniami opierała się teraz o jego lewą nogę. Szabla nie była moŜe tak praktyczna, jak
wykonana w Columbii broń Hamptona, ale Charles cenił ją bardziej.
Filigranowym, srebrnym widelcem oddzielił cząstkę ostrygi, zjadł ją i popił wyborną
whisky, sprowadzoną przez gospodarza i ich nowego przyjaciela, Pierre'a Serbakovsky'ego.
On i Pelle poznali tego krępego, młodego mieszczucha podczas zwiedzania co
porządniejszych saloonów w Richmond.
Serbakovsky miał rangę kapitana, wolał jednak, aby zwracano się do niego „ksiąŜę". Był
jednym z licznych oficerów z Europy, którzy poparli Konfederację. Objął stanowisko adiu-
tanta majora Roba Wheata, dowódcy pułku Ŝuawów z Luizjany, zwanych „Tygrysami". Pułk
składał się z mętów, od których roiły się ulice Nowego Orleanu; w Wirginii trudno byłoby
znaleźć jednostkę dokonującą więcej rozbojów niŜ właśnie ta.
Myślę, Ŝe juŜ wystarczy nam whisky — zwrócił się do Toby'ego ksiąŜę. — Zapytaj
Julesa, czy szampan jest wystarczająco chłodny. Jeśli tak, podaj natychmiast.
Serbakovsky lubił wydawać polecenia, był jednak zbyt wyniosły, nawet w stosunku do
niewolnika. Charles zerknął na Toby'ego, Murzyn przełknął dwukrotnie ślinę i, zanim
wyszedł, zacisnął wargi.
Wypił jeszcze trochę whisky, aby pozbyć się wyrzutów sumienia. On i Ambrose nie
powinni siedzieć teraz przy kolacji,

132 —
lecz nauczać swych podoficerów —jak co wieczór — aby ci mogli przekazywać podczas
musztry wiedzę dalej, Ŝołnierzom.
Ach, ten jeden wieczór — pomyślał. — Do diabła z poczuciem winy! Spłucze je
odrobiną whisky, a jutro pomyśli, co dalej.
Nieoczekiwanie Ambrose oderwał usta od fletu i z furią podrapał się pod prawą pachą.
— Niech to diabli! Znowu je mam! — Jego twarz była teraz
tak czerwona, jak loki na głowie. Jako człowieka wraŜliwego ta
sytuacja wprawiała go w zakłopotanie.
Serbakovsky, nie kryjąc rozbawienia, odchylił się na swoim miękkim krześle do tyłu.
— Pozwól, Ŝe udzielę ci rady, mon frere — powiedział,
akcentując angielską wymowę. — Kąp się. Tak często, jak tylko
moŜesz, bez względu na to, jak odraŜająco pachnie mydło, jak
zimna jest woda w strumieniu i jak niemiłym jest uczucie, gdy
stoisz na golasa przed swoimi podwładnymi.
--- Ja się kąpię, ksiąŜę, ale te cholerne bestie ciągle wracają. Prawda jest taka, Ŝe one nigdy
nie odchodzą powiedział Charles, kiedy do namiotu weszli Toby i młodszy Belg z tacą z
kryształowymi kieliszkami i ciemną butelką w srebrnym wiaderku z kostkami lodu, który na
Południu był taką rzadkością, Ŝe osiągał cenę dziesięciokrotnie wyŜszą niŜ sam szampan.
Kryją się w mundurze. Jeśli chcesz mieć spokój, musisz pozbyć się ich na amen.
• Jak to, wyrzucić mundur?
• I wszystko, co masz na sobie.
• A potem kupować nowe ubranie za własne pieniądze? Niech mnie diabli, jeśli to
zrobię, Charlie. Mundury to sprawa dowódcy, a nie dŜentelmenów, którzy pod nim słuŜą.
Charles wzruszył ramionami.
— Płać albo się drap. Wybór naleŜy do ciebie.
KsiąŜę roześmiał się i strzelił palcami. Młody Belg natychmiast postąpił krok do przodu.
Toby poruszał się bardziej opieszale.
CzyŜby nikt poza mną nie dostrzegł, jak krnąbrny jest ten niewolnik?
— Wyśmienity powiedział Charles po pierwszym łyku szampana. — Czy wszyscy
oficerowie z Europy potrafią bawić się tak wspaniale?
— Tylko ci, których przodkowie zdołali zgromadzić odpo
wiedni majątek, stosując przy tym metody, o których lepiej nie
mówić.
Charles lubił Serbakovsky'ego, jego dzieje fascynowały go. Dziadek księcia ze strony
ojca, Francuz, wyruszył jako pułkownik armii napoleońskiej na Rosję. Podczas przemarszu
poznał młodą rosyjską arystokratkę, wrogość polityczna została prze-

— 133 —
zwycięŜona przez siłę uroku osobistego, a dziecko — owoc tego uczucia — przyszło na
świat w czasie niesławnego zimowego odwrotu, podczas którego zginął pułkownik. Babcia
Serbakovs-ky'ego dała nieślubnemu dziecku swoje nazwisko — miał to być symbol dumy
rodzinnej i narodowej — i nigdy nie wyszła za mąŜ. Serbakovsky słuŜył w wojsku, odkąd
ukończył osiemnaście lat, najpierw w ojczyźnie swej matki, potem za granicą.
Podczas gdy Ambrose usiłował pić i drapać się jednocześnie, wniesiono pierwsze danie:
pieczonego śledzia. Następnie przyszła kolej na specjalność starszego Belga — trzy kurczaki
duszone z ząbkiem czosnku po prowansalsku.
• Chciałbym wreszcie wydostać się z tego przeklętego obozu i zobaczyć przeciwnika
— mruknął Ambrose, szykując się do ataku na śledzia.
• Nie snuj marzeń o czymś, o czym nie masz pojęcia, mój drogi przyjacielu — odparł
ksiąŜę raptem powaŜniejąc. Na wojnie krymskiej został ranny i zdąŜył juŜ opowiedzieć Char-
lesowi o wszystkich okropnościach, których był świadkiem.
— Wydaje mi się zresztą, Ŝe to czcze pragnienia. Ta wasza
Konfederacja... znajduje się w równie szczęśliwym połoŜeniu, co
moja ojczyzna w roku 1812.
• Wyjaśnij to, ksiąŜę — poprosił Charles.
• To bardzo proste. Wojnę wygra za was sama kraina. Jest tak rozległa... sięga stąd tak
daleko, Ŝe przeciwnik da niebawem za wygraną i zrezygnuje z próby jej podbicia.
Zwycięstwo będzie łatwe, Południe odniesie je bez walki albo po kilku zaledwie potyczkach.
Taka jest moja profesjonalna przepowiednia.
• Miejmy nadzieję, Ŝe się mylisz — powiedział Charles.
— Chciałbym mieć szansę zmuszenia tych paru Jankesów do
kapitulacji. — Dotknął ozdobnej pochwy. Mieszanina trunków
zrobiła swoje, zapomniał juŜ o tym, co wiedział o wojnie,
ogarnęło go równieŜ wspaniałe poczucie nieśmiertelności.
— Mówiłeś, Ŝe ta szabla jest prezentem od kuzyna, tak? Mogę
ją obejrzeć?
Charles wyjął ją z pochwy, kiedy podawał broń Serbakovs-ky'emu, blask świecy
zamigotał na klindze jak błyskawica. KsiąŜę uwaŜnie obejrzał szablę.
— Solingen. Wspaniała. — Zwrócił ją Charlesowi. — Piękna.
Na twoim miejscu nie spuszczałbym jej z oka. Kiedy słuŜyłem
z tymi typami z Luizjany, przekonałem się, Ŝe Ŝołnierze w Ame
ryce są tacy sami, jak gdzie indziej. Kradną wszystko, co mogą
ukraść.
Zamroczony alkoholem Charles nie zwrócił uwagi na ostrzeŜenie. Nie słyszał teŜ cichych
kroków człowieka — moŜe nawet kilku męŜczyzn — które zatrzymały się przy namiocie, a
potem rozległy się na nowo, aby po chwili ucichnąć w ciemnościach.

— 134 —
21
Z walizy rozłoŜonej na brudnej podłodze Stanley wyjął próbki i wyłoŜył je na biurko —
puste, jeśli nie liczyć jednego arkusza papieru. Fabryka nie produkowała, została zamknięta.
Tu właśnie skierował Hazardów jeden z maklerów, kiedy przybyli do Lynn.
Człowiek siedzący za biurkiem pełnił tymczasowo funkcję zarządzającego fabryką. Był
to siwowłosy, krzepki i czerstwy męŜczyzna. Stanley oceniał jego wiek na pięćdziesiąt pięć
lat. Błyskawicznie, zdradzając, jak bardzo nie cierpi bezczynności, męŜczyzna pochwycił
próbki — jedną ręką i drugą.
• Styl Jeffersona — mruknął, pukając wolnym palcem w niewysoką cholewę buta. —
Wydawane dla kawalerii, jak równieŜ piechoty.
• Widzę, Ŝe zna się pan na interesie, panie Pennyford
• odparł Stanley z przymilnym uśmieszkiem. Nie ufał ludziom z Nowej Anglii. Czy
człowiek mówiący z tak dziwacznym akcentem moŜe być przyzwoity? Ale ten był mu
potrzebny.
• Kontrakt na takie buciory byłby intratny.
— Na miłość boską, Stanley, nazywaj je normalnie. To buty
— odezwała się stojąca przy oknie Isabel. Przez brudną szybę
wpadało niewiele światła, czerwcowa ulewa atakowała dachy
Lynn.
Stanley z widoczną satysfakcją sprostował Ŝonę.
— Rząd nie uŜywa tego terminu.
Pennyford poparł go.
• W kręgach wojskowych, pani Hazard, określenie „buty" oznacza obuwie dla dam.
Trochę to dziwaczne, gdyby ktoś mnie o to zapytał, ale coś mi się widzi, Ŝe w Waszyngtonie
jest więcej takich dziwactw.
• Wracajmy do rzeczy, panie Pennyford przerwał mu Stanley. — Czy te zardzewiałe
maszyny na dole mogłyby produkować duŜe ilości tego towaru szybko i tanio?
• Szybko? Taak... kiedy dokonam kilku napraw, na które nie mogli sobie pozwolić
obecni właściciele. Tanio? — Przesunął palcem po bucie. — Trudno o coś tańszego, niŜ to...
Wszystko trzyma się byle jak.... — Wystarczyło jedno silne szarpnięcie, aby zelówka
oderwała się od reszty buta. — To hańba dla całej gildii szewców. Nie chciałbym być tym
biednym Ŝołnierzem, który musi nosić coś takiego w słotę czy śnieŜycę. Jeśli Waszyngton
zamierza wyposaŜyć naszych dzielnych chłopców w takie śmieci, jest nie tylko dziwaczny,
ale wręcz niegodziwy.

135 —
22

Nikłe odgłosy.
Z bardzo daleka — pomyślał w pierwszej sekundzie po przebudzeniu w ciemności.
W drugim kącie namiotu Ambrose pochrapywał w charakterystyczny dla siebie sposób,
była to dziwna mieszanina gwizdu i brzęczenia.
Charles leŜał na prawym boku, jego płócienne kalesony były mokre od potu.
Niesamowicie parna noc. Chciał juŜ szturchnąć Ambrose'a, aby go uciszyć, gdy uświadomił
sobie nagle, Ŝe ów dźwięk rozdzielił się na dwa wyraźne elementy: nocne owady i coś
jeszcze. Wstrzymał oddech i znieruchomiał.
Mimo iŜ leŜał z policzkiem przyciśniętym do poduszki, widział wejście do namiotu.
Otwarte. Czyjaś postać przesłoniła na chwilę blask światła lampy wartownika. Usłyszał
przyśpieszony oddech intruza.
Chce ukraść szablę!
LeŜała na wierzchu małego kufra przy łóŜku.
Powinienem był ukryć ją lepiej.
Przygotował się do ataku tak dobrze, jak mógł, paraliŜował go jednak strach. Nie była to
wygodna pozycja do nagłego zerwania się z miejsca, ale to zrobił. Zgiął się wpół i w tym
samym momencie, kiedy stanął na nogach, wrzasnął co sił, aby zaskoczyć złodzieja.
Zamiast tego zbudził Ambrose'a. On równieŜ wrzasnął jak opętany, kiedy Charles
skoczył na majaczącą w ciemności postać męŜczyzny, który zdąŜył juŜ podnieść szablę.
— Oddaj to, do diabła!
Złodziej uderzył Charlesa łokciem w twarz. Z nosa pociekła krew. Zatoczył się do tyłu, a
złodziej wymknął się na zewnątrz, przebiegł między namiotami i skręcił w lewo, oddalając
się od ogrodzenia, gdzie świeciła latarnia. Charles, krwawiąc i klnąc na czym świat stoi,
pędził za nim.
Zdołał dojrzeć sylwetkę złodzieja. Był krępy i nosił białe kamasze.
Na Boga, to jeden z „Tygrysów" Roba Wheata!
Przypomniał sobie ostrzeŜenie Serbakovsky'ego. Tamtego wieczoru, kiedy jedli razem
kolację, Charles był w zbyt dobrym nastroju, aby zwracać uwagę na jego słowa lub przejąć
się czyjąś obecnością za namiotem.
Ktoś moŜe zaglądał do środka, gdzie ucztowali i moŜe dojrzał tę szablę...

— 138
Nogi i ręce odmawiały juŜ posłuszeństwa. Krew ściekała na usta, wypluł ją. Kamienie i
ostra trawa kaleczyły bose stopy, on jednak stopniowo zbliŜał się do uciekiniera. Tamten
obejrzał się, jego twarz pozostała krągłą, zamazaną plamą. Charles usłyszał krzyki
Ambrose'a w tej samej chwili, kiedy ostatkiem sił rzucił się przed siebie i oburącz objął w
pasie złodzieja.
MęŜczyzna wrzasnął coś nieprzyzwoitego, po czym obaj runęli na ziemię. Charles
wylądował na nogach złodzieja, który wypuścił z ręki szablę i zaczął wić się pod Charlesem,
kopiąc go zawzięcie. Usiłował się uwolnić. Obuta noga zadała Charlesowi silny cios w tył
głowy. „Tygrys" poderwał się na równe nogi.
Zamroczony Charles pochwycił go za lewy but i znowu pociągnął w dół — razem z
olbrzymim noŜem myśliwskim, który tamten wyciągnął zza pasa. Charles odchylił głowę w
bok, unikając groźnego cięcia, które mogłoby rozpłatać mu policzek.
„Tygrys" odepchnął Charlesa, jego głowa uderzyła o kamień.
— Wartownik! Wartownik! — krzyczał Ambrose.
Charles mógł zginąć przed nadejściem pomocy, widział juŜ
twarz złodzieja. Ten z pewnością postara się go zabić dla własnego bezpieczeństwa.
Złodziej skoczył na Charlesa i przygniótł mu pierś kolanami.
Miał okrągłą twarz, bulwiasty nos i kędzierzawe wąsy. Cuchnął
cebulą i brudem.
— Pieprzony laluś z Karoliny! — sapał, trzymając oburącz
nóŜ, którym usiłował dźgnąć Charlesa w szyję.
Main ujął dłoń Ŝołnierza i gorączkowo odpychał od siebie...
Odpychał! BoŜe, ten łajdak jest naprawdę silny.
Teraz ulokował kolano na pachwinie Charlesa i przycisnął całym swym cięŜarem.
Charles, oślepiony potem i bólem, prawie nie widział ostrza noŜa, który znajdował się tylko
trzy cale od jego podbródka.
Dwa cale.
Jeden.
— Jezu — jęknął Charles ze łzami w oczach. Ból jąder
miaŜdŜonych kolanem był nie do zniesienia. Jeszcze chwila
i będzie miał rozcięte gardło. Postanowił zaryzykować.
Jego lewa ręka drgnęła. Ostrze noŜa przesunąło się niŜej, ale Charles odnalazł włosy
napastnika i pociągnął. MęŜczyna wrzasnął, jego atak załamał się. Palce wypuściły nóŜ,
który lekko zadrapał Ŝebra Charlesa. Kiedy złodziej chciał wstać, Charles pochwycił nóŜ i
ugodził go nim w udo na głębokość trzech cali.
„Tygrys" wrzasnął jeszcze głośniej i przewrócił się na wznak, lądując w zaroślach, kilka
jardów za ostatnim namiotem. NóŜ sterczał wbity w pasiaste spodnie.
— Czy nic się panu nie stało, kapitanie Main?

— 139 —
Charles podniósł się i skinął głową podoficerowi, który znalazł się przy nim pierwszy.
Inni Ŝołnierze nadbiegali juŜ i gromadzili się nie opodal. Złodziej jęczał i wił się z bólu.
— Zanieście go do lekarza, niech zajmie się jego nogą.
Dopilnujcie teŜ, Ŝeby na drugą nogę załoŜono mu łańcuch z kulą.
Inaczej mógłby uciec, zanim zebrałby się sąd wojenny.
• Co on nabroił, sir? — zapytał podoficer. Wierzchem dłoni Charles otarł
sobie krew z nosa.
• Chciał mi ukraść moją galową szablę.
Ci rekruci w ogóle nie wiedzą, co to kodeks honorowy — pomyślał z goryczą. — MoŜe
jestem głupcem, spodziewając się wojny prowadzonej zgodnie z zasadami.
Podniósł z ziemi tkwiącą nadal w pochwie szablę i cięŜkim krokiem wrócił do namiotu.
Podekscytowany Ambrose zapomniał juŜ o śnie, wypytywał o szczegóły incydentu.
Charles przytknął sobie kawałek materiału do nosa i trzymał go, aŜ krwawienie ustało.
• Idziemy spać — zadecydował. Był wycieńczony. Ledwie usnął, poderwał go nowy
dźwięk.
• CóŜ to, na Boga...
Przyczyna hałasu wyjaśniła sią juŜ po chwili. Przed namiotem stali Ŝołnierze śpiewając
„Camptown Races" tak głośno, Ŝe słychać ich było zapewne aŜ w Richmond.
— Śpiewają ci serenadę, Charlie szepnął Ambrose. — Twoi
Ŝołnierze. Jeśli nie wyjdziesz, aby ich posłuchać, będą obraŜeni.
Chcąc nie chcąc Charles odchylił brzeg namiotu. Raptem, z pewnością tę nieoczekiwaną
emocjonalną reakcję wywołał hołd, zadygotał na całym ciele. Od strony wybrzeŜa powiał
wiatr. Mgła rozpłynęła się, odsłaniając księŜyc i twarze, które teraz rozpoznał. śołnierze
musieli juŜ wiedzieć o schwytaniu złodzieja... i oddawali mu cześć w tradycyjny sposób.
Tylko niektórzy — sprostował w duchu. Naliczył ich jedenastu.
Ambrose kręcił się wokół niego, podskakując jak małe dziecko. Wyciągnął swój flet, aby
akompaniować śpiewakom. Charles rzucił mu przez ramię:
• Pewnie spodziewają się zwyczajowej nagrody za tę serenadę. Przynieś butelkę
whisky z naszych prywatnych zapasów, dobrze?
• Z największą chęcią, Charlie. JuŜ się robi.
A więc Ŝołnierze — dla odmiany — polubili go. Musiał przyznać, Ŝe ta myśl sprawiła
mu przyjemność.
23

W poniedziałek, 1 lipca, George przyjechał do Waszyngtonu. Wprowadził się do hotelu,


następnie wynajętym powozem udał się do dzielnicy obszernych domów, usytuowanych na
duŜych, połoŜonych z dala od siebie parcelach. Woźnica pokazał mu rezydencję zajmowaną
przez jakiś czas przez Małego Olbrzyma. Stephen Douglas zmarł w czerwcu, ale do chwili
śmierci popierał, jak tylko mógł, prezydenta, którego był kontrkandydatem w ubiegłym roku.
Mieszkanie było w Waszyngtonie rzadkim i poszukiwanym towarem. Stanley i Isabel
mieli szczęście, uzyskali adres pewnej złoŜonej chorobą wdowy, która nie była juŜ w stanie
utrzymać swego domu. Wyprowadziła się więc do krewnych, a Stanley podpisał umowę
najmu domu na rok. W liście do brata Stanley poinformował go o tym i podał adres w tak
sztywnej formie, Ŝe George nie wątpił, iŜ to Cameron nalegał na napisanie listu, pragnąc
harmonijnej współpracy w departamencie.
Po co ten stary bandzior wmieszał się w nasze sprawy? — myślał z irytacją George.
List Stanleya wymuszał odpowiednią reakcję składaną z obowiązku wizytę, tak miłą jak
jazda na miejsce kaźni podczas Rewolucji Francuskiej.
Niezmiernie wytworne miejsce zawołał woźnica, kiedy zatrzymał konia.
„Niezmiernie wytworne" nie było określeniem właściwym, dom Stanleya, podobnie jak
sąsiednie, wyglądał jak pałac.
Lokaj poinformował go, Ŝe państwo Hazard przebywają obecnie w Nowej Anglii.
Zachowywał się arogancko i wyniośle.
MoŜe nauczył się tego od Isabel pomyślał zadowolony z nieobecności brata George.
Wewnątrz dostrzegł nie rozpakowane jeszcze paczki. Najwidoczniej wprowadzili się tu
niedawno. George zostawił swą wizytówkę i z radosnym uśmiechem na twarzy wskoczył z
powrotem do powozu. Nie musi składać drugiej wizyty.
Zjadł sam w hotelowej restauracji, gdzie podsłuchał rozmowę
o starym generale Pattersonie, który podobno był gotów roz
począć marsz z Harper's Ferry ku dolinie Shenandoah. W swoim
pokoju George usiłował przeczytać najnowsze wydanie „Scien-
tific American", nie mógł się jednak skoncentrować. Spotkania
uzgodnione na jutrzejszy poranek nie dawały mu spokoju. Był
zdenerwowany.

— 141 —
O dziewiątej trzydzieści przybył do czteropiętrowego gmachu Winder Building na
Siedemnastej Ulicy, naprzeciw Parku Prezydenckiego. Front budynku oŜywiały warstwa
tynku i Ŝelazny balkon na pierwszym piętrze. George spojrzał na balkon okiem znawcy i
uznał, Ŝe brakuje mu stylu. Często Ŝałował, Ŝe nie moŜe wykonać w swojej fabryce
wszystkich obiektów z Ŝelaza w Ameryce.
Minął wartowników, którzy chronili przebywających tu waŜnych urzędników
rządowych—jednym z nich był generał Scott. Wchodząc do środka czuł się, jak gdyby
zanurkował do wody w upalny dzień. Dostrzegł zły stan posępnych, Ŝelaznych schodków,
łuszczącą się tu i ówdzie farbę.
Ławki na korytarzu na pierwszym piętrze okupowali cywile z teczkami lub rulonami
papierów, prawdopodobnie były to jakieś plany. Ustawicznie kręcili się od drzwi do drzwi
urzędnicy i męŜczyźni w mundurach, załatwiając jakieś tajemnicze sprawy. George zapytał o
drogę przechodzącego obok kapitana i został skierowany do biura, które zwracało uwagę
wyjątkowym nieporządkiem i kamienną posadzką. Przy biurkach siedzieli urzędnicy
pochyleni nad papierami. Dwóch poruczników sprzeczało się nad glinianym modelem
armaty.
Wotherspoon odkrył wreszcie błąd, który popełniano podczas wykonywania odlewów, a
organizowanie banku przebiegało sprawnie, George miał więc czyste sumienie przychodząc
na to spotkanie, chociaŜ w tej chwili miał tylko jedno pragnienie — uciec stąd jak
najprędzej.
Jakiś oficer w średnim wieku, wyglądający na kogoś waŜnego, zbliŜył się do niego.
— Hazard? — George przytaknął. — Szef nie przyszedł
jeszcze. Jestem kapitan Maynadier. Niech pan spocznie i za
czeka... tam, obok biurka pułkownika Ripleya. Przykro mi, ale
nie mam czasu na pogawędkę. Jestem juŜ od piętnastu lat w tym
departamencie i nie uporałem się jeszcze z papierami. Papiery są
przekleństwem Waszyngtonu.
Zajął miejsce za swoim biurkiem i począł przeglądać ułoŜone na nim stosy dokumentów.
George wiedział juŜ, Ŝe Maynadier jest równieŜ absolwentem Akademii. Mimo panującej
powszechnie opinii, iŜ wszyscy absolwenci West Point są dla siebie braćmi i przyjaciółmi,
George był szczęśliwy, Ŝe w tym przypadku jest inaczej.
Usiadł na krześle. Po dwudziestu minutach usłyszał krzyki dobiegające z holu.
• Pułkowniku Ripley!
• Mógłbym zająć panu kilka chwil...?
• MoŜe pan rzuci na to okiem?
• Nie mam teraz czasu.

— 142 —
RozdraŜniony głos zwiastował przybycie równie rozdraŜnionego pułkownika, starszego
męŜczyzny o ostrych rysach twarzy, pochodzącego z Connecticut, który skończył Akademię
w klasie z 1814 roku. Szef Departamentu Uzbrojenia z ostentacyjną niechęcią obnosił się ze
swym balastem obowiązków i wiekiem — skończył sześćdziesiąt sześć lat.
— Hazard, prawda? — warknął, kiedy George wstał z krzesła.
— Dla pana teŜ nie mam wiele czasu. Przyjmuje pan tę funkcję
czy nie? To by dało rangę kapitana, potem pomyślimy o wyŜszej.
Wszyscy moi oficerowie potrzebują awansu. Cameron chciałby
pana tu mieć, a więc, jeśli powie pan tak, nie będzie problemów.
Mówiąc to, rzucił na biurko kapelusz i rękawice. Od pierwszej chwili, kiedy wszedł, w
wysokim pomieszczeniu zapanowała głucha cisza... CzyŜby strach?
— Niech pan siada, niech pan siada — powiedział pułkownik.
— Stalownia Hazarda otrzymała kontrakt z tego departamentu,
prawda?
• Tak jest, sir. Dostarczymy wszystko zgodnie z umową.
• Doskonale. Niewielu naszych dostawców moŜe to obiecać. CóŜ, niech pan zada mi
kilka pytań. Niech pan mówi. Za pół godziny mamy być w parku. Sekretarz chciałby się z
panem zobaczyć, a on właśnie dał mi tę posadę dwa miesiące temu. Trzeba więc pójść.
• Mam jedno waŜne pytanie, pułkowniku Ripley. Wie pan, Ŝe zajmuję się hutnictwem.
Na co mógłbym się tu przydać? Co bym robił, gdybym pracował dla pana?
• Nadzorowałby pan kontrakty dla artylerii, to raz. Kieruje pan olbrzymią fabryką, co
jak sądzę — wymaga nie lada zdolności organizacyjnych. To się moŜe nam przydać. Niech
pan spojrzy tylko na ten śmietnik, który odziedziczyłem! zawołał i zamaszystym ruchem ręki
wskazał stosy papieru. Maynadier, który siedział obok za biurkiem, rzucił się z gorączkowym
pośpiechem na stertę dokumentów. Pańska obecność, Hazard, będzie mi na rękę, o ile nie
będzie mi pan zawracał głowy jakimiś nowomodnymi bzdurami. Nie mam czasu na coś
takiego. Najlepszą bronią jest broń wypróbowana.
A więc jeszcze jeden Stanley. Zaciekły przeciwnik wszystkiego, co nowe. Wyraźnie
negatywny punkt całej sprawy.
Dyskutowali o zapłacie za słuŜbę i jak najszybszym terminie zgłoszenia się do wojska —
jednym słowem o szczegółach, które George uwaŜał za drugorzędne. Był w nastroju równie
posępnym jak Ripley, kiedy pułkownik wyjął z kieszeni zegarek i oświadczył, Ŝe za dwie
minuty mają spotkać się z Cameronem.
Czym prędzej przecisnęli się przez barykadę, którą stanowił tłum interesantów. Kilku
łowców kontraktów, niczym mewy towarzyszące łodzi rybackiej, nie opuszczało Ripleya
nawet na

— 143 —
krok. Jeden z nich, wykrzykując coś o swojej „fantastycznie gwintowanej broni", która
wystrzeliwuje pociski z „prawdziwą furią", strącił George'owi rulonem planów kapelusz z
głowy.
— Wynalazcy — parsknął Ripley, kiedy przechodzili przez
ulicę. — Wszystkich, co do jednego, powinno się wysłać z po
wrotem do przytułków dla obłąkanych, tam ich miejsce.
Kolejna innowacja, która niewątpliwie budziła wściekłość pułkownika, unosiła się nad
drzewami Parku Prezydenckiego. Liny przytrzymywały pusty kosz obserwacyjny. George
rozpoznał „Enterprise" — balon prezentowany w ilustrowanych czasopismach w ostatnich
miesiącach. Zademonstrowano go w tym parku kilka dni temu, mówiono, Ŝe wynalazkiem
zainteresował się Lincoln, dostrzegając moŜliwość obserwowania z powietrza linii wroga.
Balon fascynował George'a, gdyŜ do tej pory widział tylko jeden, na jarmarku w
Betlejem. „Enterprise" był wykonany z kolorowego jedwabiu, pokrywającego odrębne
komory, całość wypełniono wodorem. Nieco dalej, wśród drzew, za tłumem matek z
dziećmi, urzędników i paru Murzynów, zauwaŜył wóz z drewnianymi zbiornikami, w
których — łącząc kwas siarkowy z opiłkami Ŝelaza — wytwarzano gaz.
Ripley przeciskał się przez oblegającą balon ciŜbę z miną wskazującą, Ŝe jest kimś
waŜnym. Nie opodal znaleźli Simona Camerona zatopionego w rozmowie z mniej więcej
trzydziestoletnim męŜczyzną w długim surducie. Zanim wzajemna prezentacja dobiegła
końca, młody męŜczyzna uścisnął rękę George'a.
• Doktor Thaddeus Sobieski Constantine Lowe, sir. To dla mnie zaszczyt poznać pana.
Jestem z New Hampshire, ale znam pana nazwisko i pańską wysoką pozycję w świecie
przemysłu. Czy mógłym przedstawić swój plan utworzenia powietrznych korpusów
wywiadowczych? Mam nadzieję, Ŝe mogę liczyć na poparcie ze strony obywateli
zainteresowanych tym pomysłem, tak aby generał...
• Generał Scott rozwaŜy z pewnością pański pomysł — przerwał mu Cameron. —Nie
musi juŜ pan organizować tego typu pokazów. — Uśmiech starego polityka świadczył o tym,
Ŝe pokazy te nie będą odtąd tolerowane na terenie rządowego parku. —A teraz przepraszam,
doktorze, muszę jeszcze omówić parę kwestii z naszym gościem.
Wziął George'a pod rękę i odciągnął na bok, jak gdyby byli od dawna partnerami, a nie
oponentami w polityce. Ripley szedł za nimi.
• Czy porozmawiał pan juŜ sobie z pułkownikiem, George?
• Owszem, panie ministrze.
• Proszę mówić mi Simon. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Proszę posłuchać... wiem, Ŝe
stosunki między panem i Stan-

144
leyem nie układają się dobrze, ale teraz mamy wojnę. Musimy odsunąć na bok sprawy
osobiste. Ja na przykład nie myślę w ogóle o przeszłości. O tym, kto działał dawniej i
głosował przeciw mnie, a kto nie... — Po tej chytrej uwadze Cameron rozpoczął kazanie: —
Ripley pilnie potrzebuje kogoś, kto zajmowałby się zaopatrzeniem dla artylerii. Kogoś, kto
zna się na hutnictwie, kto potrafi mówić językiem hutnika... — Spojrzał na George'a, mruŜąc
oczy przed intensywnym, lipcowym słońcem.
— Jeśli nie chcemy ujrzeć upadku tego narodu, musimy wszyscy
złączyć swe siły, aby unieść cięŜar utrzymania kraju w całości.
Nie recytuj mi tu kazań, przeklęty oszuście pomyślał George, ale wezwanie Camerona
przekonało go. Ten człowiek, choć niezbyt godny zaufania, wypowiedział słowa, których nie
naleŜało ignorować.
Ripley wmieszał się do rozmowy.
• To jak, Hazard? Jaka jest pańska decyzja?
• Nie szczędził mi pan praktycznych informacji na temat tej posady, sir. Ale chciałbym
mieć czas do końca dnia, aby przemyśleć sobie wszystko.
To uczciwe postawienie sprawy — przytaknął Cameron.
— Będę czekał niecierpliwie na wiadomość od pana, George.
Wierzę, Ŝe będzie to decyzja pozytywna. —-- Klepnął gościa po
ramieniu i odszedł.
W rzeczywistości George podjął juŜ decyzję. Przeniesie się do Waszyngtonu, ale
przywiezie ze sobą cały zapas uprzedzeń. Nie był z siebie dumny, czuł się oszukany, a w
konsekwencji nieco przygnębiony.
Jakieś zamieszanie sprawiło, Ŝe Ripley obejrzał się. To doktor Lowe odganiał grupkę
urwisów od kosza balonu.
— Nie mam czasu teraz na takie bzdury, jest wojna mruk
nął Ripley, kiedy wychodzili z parku. George nie zapytał nawet,
czy miał na myśli balon, czy teŜ dzieci.

Jeszcze tego samego dnia George wynajął konia i zgodnie ze wskazówkami Brett
pojechał na drugą stroną Potomacu. Nigdzie jednak nie mógł odnaleźć kompanii kapitana
Farmera. PoniewaŜ ze względu na interesy musiał wyjechać pociągiem o dziewiętnastej,
chcąc nie chcąc zawrócił. Wokół fortyfikacji widział pola namiotowe i ćwiczących Ŝołnierzy.
Sceneria ta przypomniała mu Meksyk, z jedną tylko róŜnicą — Ŝołnierze, którzy maszerowali
teraz tak niezdarnie, byli naprawdę bardzo młodzi.
24

Kilka dni później Isabel popijała herbatę w pokoju, który wybrała dla siebie od razu podczas
pierwszych oględzin domu. Od czwartej przez całą godzinę, gdy piła herbatę i przeglądała
gazety, nie wolno było jej przeszkadzać.
Stało się to juŜ codziennym, rytuałem., ona zaś była przekonana, Ŝe jest to zwyczaj
niezmiernie waŜny, o ile miała odnieść sukces w tym miejskim labiryncie. Spryt i
przebiegłość nauczyły Isabel podstawowych zasad przeŜycia — lepiej być przebiegłym niŜ
szczerym, nigdy nie wyraŜać swojej prawdziwej opinii na dany temat, gdyŜ moŜe ją poznać
niewłaściwa osoba, naleŜy teŜ mieć wyczucie i orientację wobec zmienności władzy. Co do
Stanleya, był n# te sprawy tak wraŜliwy, jak plaster sera, tak więc jego Ŝona, czując się
odizolowana od codziennych wieści na temat działalności rządu, koncentrowała się na
gazetach..
Dziś odkryła w prasie tekst przemówienia, które prezydent wygłosił przed Kongresem z
okazji Dnia Niepodległości. Wymienił w nim po raz kolejny przyczyny wybuchu wojny.
Lincoln obarczał całą winą Południe, to oczywiste, i twierdził, Ŝe Konfederacja nie
posiadała Ŝadnego strategicznego powodu, aby zajmować Fort Sumter. Fanatycy wykreowali
fałszywą tezę o patriotycznej dumie, w konsekwencji tego Południe niefrasobliwie
sprawdzało, „co jest w stanie utrzymać własną integralność terytorialną na przekór
rodzimym wrogom: republika konstytucyjna czy teŜ demokracja".
Isabel nienawidziła tego podobnego do małpy człowieka z Zachodu, uczucie to
spotęgowało się, kiedy przeczytała jego deklarację, w której zapewniał, Ŝe poszukuje
„legalnych środków, aby uczynić ten konflikt krótkotrwałym i rozstrzygającym".
Legalnych? PrzecieŜ dopiero co polecił Scottowi zawiesić habeas corpus* w pewnych
rejonach wojskowych między Waszyngtonem i Nowym Jorkiem. Wyjaśnienia tego
człowieka były niczym innym, jak czczą gadaniną. Zaczynał zachowywać się jak władca
absolutny-
Dwa fragmenty przemówienia sprawiły jej przyjemność. Mimo iŜ Lincoln liczył na
szybki koniec wojny, poprosił Kongres

* Habeas corpus — dawny przywilej, nie pozwalający aresztować obywatela bez decyzji sądu cywilnego. Lincoln
wyjaśniał, Ŝe zawiesił ów przywilej, aby ratować państwo od spisków i sabotaŜu.

— 146 —
o oddanie do jego dyspozycji czterystu tysięcy Ŝołnierzy. Isabel widziała juŜ oczyma
wyobraźni osiemset tysięcy sztuk butów. W dalszych słowach prezydent wypowiedział się
mało pochlebnie o akademiach wojskowych:
Warto zwrócić uwagę na fakt, Ŝe w cięŜkiej godzinie próby duŜa liczba tych Ŝołnierzy
armii lądowej i floty, którzy awansowali na oficerów, złoŜyła rezygnację i odtrąciła rękę,
która ich wychowała, a nawet im pobłaŜała.
Wspaniale. Kiedy zjawi się jej szwagier, ten egoista, moŜe uda jej się wyciągnąć jakieś
korzyści z przybierajcyeh na sile nastrojów wrogich Akademii w West Point. Wieści o tym,
Ŝe George przyjedzie jednak do Waszyngtonu, czekały juŜ, kiedy ona i Stanley wrócili z
Nowej Anglii. Dowiedziała się równieŜ, Ŝe George złoŜył w ich domu wizytę — pozorna
kurtuazja, wymuszona zapewne postawą Camerona, który namówił Stanleya do
wystosowania noty powitalnej... do brata, który kiedyś powalił go na ziemię! Pieniła się z
wściekłości.
George pozostał lojalny wobec West Point, ale wiele wpływowych osobistości pragnęło
przerwania działalności tej instytucji. Większość ludzi dąŜących do tego celu naleŜało do
tworzącej się właśnie kliki — było to przymierze senatorów, kongresmanów i urzędników
rządowych ze skrajnego, proabolicyjnego skrzydła Partii Republikańskiej. Mówiono, Ŝe
naleŜy do niego ojciec Kate Chase oraz inny kaleka, stary wrak z rodzinnego stanu Isabel,
kongresman Thad Stevens. Nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób mogłaby wykorzystać tę
informację, aby zranić George'a, postanowiła jednak to uczynić.
Isabel bacznie obserwowała rozwój nowej kliki radykałów, zbierała informacje na jej
temat. Jedną z waŜniejszych była wiadomość, Ŝe ten lis, Cameron, nie znaczy tam nic.
Radykałowie optowali za agresywną wojną i twardymi warunkami po jej zwycięskim
zakończeniu. Lincoln miał odmienne zdanie na temat wojny i niewolnictwa. Nie chciał
wyzwalać wszystkich Murzynów, obawiał się bowiem gwałtownej fali napadów, rabunków i
gwałtów oraz zabierania białym miejsc pracy. Podobnie patrzyła na tę sprawę Isabel, co
jednak nie przeszkadzało jej zjednywać sobie Ŝon radykałów, jeśli wiedziała, Ŝe przyniesie
jej to korzyści.
Tego wieczoru przy stole poruszyła temat przemówienia Lincolna:
— On mówi dokładnie to samo, co słyszeliśmy juŜ z ust niektórych kongresmanów. W
West Point kształcono na koszt państwa zdrajców i dlatego uczelnia powinna zostać
zamknięta. Takie nastroje moŜna by wykorzystać przeciw twemu bratu.

147 —
Niezwykle dobry humor Stanleya irytował ją -i4 uśmiechał się, odkąd przyszedł do domu
— a tym bardziej rozłoćciła ją jego tępa odpowiedź:
• Czemu miałbym ranić teraz George'a?
• CzyŜbyś zapomniał juŜ, ile razy cię obraŜał? On i jego Ŝona?
• Nie, oczywiście, Ŝe nie, ale...
• Przypuśćmy, Ŝe przyjedzie tu i zacznie się panoszyć, tak jak ma to w zwyczaju?
• No to co? Sprawy uzbrojenia podlegają Departamentowi Wojny. Jestem ustawiony
wyŜej niŜ on. Poza tym znajduję się blisko Camerona, nie zapominaj o tym.
Czy ten dureń rzeczywiście wierzył, Ŝe jego posada jest aŜ tak pewna? — Nie zdąŜyła
jednak wtrącić zjadliwej uwagi, gdyŜ Stanley mówił dalej:
Zresztą dość juŜ o George'u. W dzisiejszej poczcie otrzymałem dwie dobre
wiadomości. Ci prawnicy, których wynająłem w Lynn, to absolutni szarlatani, trzeba jednak
przyznać, Ŝe dotarli, do kogo trzeba, i opłacili właściwych ludzi. Przeniesienie własności
zostanie przeprowadzone bardzo szybko. Dostałem teŜ list od Pennyforda, w ciągu miesiąca
moŜe uruchomić fabrykę, ma pracować na dwie zmiany. Nie będzie teŜ problemów z siłą
roboczą. O kaŜde miejsce pracy stara się dwóch, trzech chętnych. MoŜemy teŜ zatrudnić
dzieci, wtedy płacilibyśmy mniej.
— Cudownie zawołała szyderczo. — Mamy więc wszystko, czego nam potrzeba.
Oprócz kontraktu.
Wsunął rękę do kieszeni. Mamy równieŜ kontrakt.
Rzadko zdarzało się, aby Isabel zaniemówiła, ale tym razem zdarzyło się to naprawdę.
Stanley podał jej przewiązany tasiemką dokument z taką miną, jak gdyby zdobył go w
bitwie.
— Jak... to wspaniale... — powiedziała to bez przekonania,
gdyŜ wcale tak nie myślała. Stanley uzyskał ten kontrakt dzięki
własnym staraniom.
CzyŜby to miasto albo jego posada przekształciły go w kogoś, kim nie był do tej pory? W
prawdziwego męŜczyznę? Myśl o tym oszołomiła ją.
25
Serbakovsky był martwy.
W pierwszym tygodniu lipca zaprzyjaźnieni z nim oficerowie złoŜyli jego ciało do
trumny z surowych, Ŝółtych, sosnowych desek. Dwóch brodatych męŜczyzn w suto
zdobionych mundurach przyjechało na wozie, którym kierował woźnica w cywilnym ubraniu.
Mówiący łamaną angielszczyzną Belgowie posiadali list Ŝelazny, podpisany zarówno przez
władze Unii, jak równieŜ Konfederacji. Fakt, Ŝe w odpowiedzi na przesłaną wiadomość
przyjechali bez trudności z Waszyngtonu, potwierdzał to, o czym Charles słyszał juŜ
wielokrotnie przedostania się przez linię nieprzyjaciela, obojętne w jakim kierunku, nie było
Ŝadnym problemem.
Ten beztroski ksiąŜę, który zaglądał śmierci w oczy na tak wielu polach bitew, został w
końcu pokonany przez dziecięcą chorobę. Liczba umierających Ŝołnierzy świadczyła o
epidemii. Ofiary choroby wstawały zbyt wcześnie sądząc, Ŝe odra juŜ minęła, a potem
występowała zabójcza gorączka. Lekarze najwidoczniej byli bezsilni.
Wóz skrzypiał w ten upalny wieczór, oddalając się coraz bardziej. Ambrose i Charles
poszli do markietana, aby się napić. Po czterech kolejkach Ambrose uparł się, Ŝe kupi
egzemplarz Śpiewaka z Richmond, jedną z wielu tego typu ksiąŜek sprzedawanych w wojsku.
Charles wsunął śpiewnik do kieszeni, a potern zauwaŜył, Ŝe palce ma powalane czarną farbą.
Dziś wszystko wykonywano Szybko i tandetnie.
Przykra niespodzianka czekała ich w namiocie. Toby zniknął z najlepszymi butami swego
pana i mnóstwem jego rzeczy osobistych. Ambrose, klnąc na czym świat stoi, pomaszerował
od razu do kwatery głównej legionu, podczas gdy Charles, podejrzewając najgorsze,
podjechał do pobliskiego obozu „Tygrysów". Oczywiście zniknął teŜ namiot księcia, a wraz z
nim jego słuŜba.
Jestem gotów załoŜyć się o mój roczny Ŝołd, Ŝe Toby i tych dwóch pojechali razem —
powiedział później do Ambrose'a.
— Z pewnością. Belgowie będą udawali, Ŝe to ich Murzyn, i przeszmuglują go przez
Potomac na łono starego Abrahama. Pułkownik zgodził się, abym opuścił obóz i postarał się
odzyskać swoją własność, ale powiedział, Ŝe muszę mieć równieŜ twoją zgodę. — JęgC)
wzrok mówił aŜ nadto wyraźnie, Ŝe Charles zrobiłby lepiej, nie zabraniając mu wyjazdu.
Charles opadł na łóŜko i rozpiął koszulę. Śmierć, kradzieŜe

149
wyczekiwanie — to wszystko potęgowało jego przygnębienie. Nie wierzył w moŜliwość
odnalezienia Toby'ego, nie wiedział nawet, czy naleŜy podjąć taką próbę, sam potrzebował
jednak jakiejś odmiany.
• Do diabła, jeśli to będzie moŜliwe, pojadę z tobą.
• Na Boga, Charlie, jesteś prawdziwym białym człowiekiem!
• Jutro z samego rana porozmawiam o tym z pułkownikiem — obiecał.
Tęsknił przede wszystkim za snem i zapomnieniem.

• Nie mam nic przeciw temu, aby towarzyszył pan Pellowi — powiedział Hampton
następnego ranka pod warunkiem, Ŝe pański oficer i starszy sierŜant sami poprowadzą
musztrę.
• Z tym nie będzie problemu, sir... ale chciałbym tu być, gdy wyruszymy wreszcie do
boju.
• Nie wiem, kiedy będziemy walczyć i czy w ogóle do tego dojdzie — odparł Hampton
z nietypową dla niego irytacją. — Nie mogę się niczego dowiedzieć. Jeśli pojedziecie na
północ, znajdziecie się bliŜej Jankesów niŜ ja... moŜe teŜ ujrzycie jakąś akcję. Niech kapitan
Barker wypisze wam przepustkę i wracajcie jak najprędzej.
Ma podkrąŜone oczy i wygląda na zmęczonego — pomyślał Charles, wychodząc.
Dowodzenie pułkiem w dzień i przyjęcia w Richmond co wieczór... wymagało nie lada
wysiłku.
Wyruszyli o ósmej. Charles przywdział czako, które rzadko wkładał na głowę, wziął
strzelbę i lekką szablę kawaleryjską oraz prowiant na dwa dni. Sport brykał oŜywiony,
rozkoszował się rześkim powietrzem. Wałach był wypoczęty i zdrowy, pułk miał suchej
paszy pod dostatkiem, a wokół obozu rozciągały się rozległe pastwiska.
Charles do tej pory uwaŜał, Ŝe nie zdoła juŜ wykrzesać z siebie głębszego uczucia do
nikogo ani do niczego, uświadomił sobie jednak, Ŝe coraz bardziej lubi tego małego,
dziarskiego siwka. ZauwaŜył to juŜ wtedy, kiedy za pieniądze, wydawane dotychczas na
trunki, zaczął kupować melasę, którą następnie mieszał z obrokiem — melasa dawała
koniowi dodatkową porcję energii. ZauwaŜył to równieŜ, kiedy zaczął wycierać siwka
najmiększym kocem, jaki mógł znaleźć, i to przez całą godzinę, podczas gdy wystarczyłoby
piętnaście minut. Zwrócił uwagę, Ŝe zaczął poświęcać swój wolny czas na szczotkowanie
konia i układanie jego grzywy, a kiedy jakiś beztroski kapral przyprowadził siwka do
pułkowych klaczy w porze karmienia i zwierzęta zaczęły walczyć ze sobą, Charles wskoczył
pomiędzy nie, aby pochwycić siwka i odprowadzić go w bezpieczne miejsce. Następnie
zbeształ

— 150 —
kaprala i pouczył go, Ŝe karmiąc zwierzęta naleŜy oddzielać klacze od wałachów.
Pogoda była ładna, wiał lekki wiatr, wprost trudno było uwierzyć, Ŝe toczy się wojna.
Wypytywali o zbiegów w małych zagrodach i na farmach, choć trop był aŜ nadto wyraźny.
Kilka patroli zaŜądało od nich przepustek, Charles nalegał na częste przerwy, aby napoić
konie; latem zwierzę wypija co najmniej dwanaście galonów dziennie. Pilnował teŜ, Ŝeby
Sport odpoczywał w cieniu, z kopytami w wodzie, by nie pękały. Wydawało się, Ŝe siwek
lada chwila przemówi ludzkim głosem, kiedy po krótkiej zabawie wyciągnął z kieszeni
grudkę soli i patrzył, jak zwierzę gryzie ją i liŜe z rozkoszą.
I tak jechali przed siebie, zostawiając z lewej strony Blue Ridge i zachodzące słońce.
Kiedy Ambrose począł nucić monotonnie „Młody Lochinvar", Charles zawtórował mu
ochoczo.
Następnego ranka wjechali na teren hrabstwa Fairfax, zbliŜając się do bazy Beauregarda
w okolicach Manassas Junction — małej, ale o duŜym znaczeniu strategicznym stacyjki. Tu
linia kolejowa Manassas Gap, wiodąca z doliny Shenandoah, krzyŜowała się z linią z Orange
i Aleksandrii, i tu ślad rozpłynął się jak w wodzie. Nie spotkali nikogo, kto widziałby dwóch
białych i Murzyna odpowiadających opisowi. Zbyt wiele dróg, zagajników, krętych ścieŜek i
nadających się na kryjówkę miejsc znajdowało się w pobliŜu krainy „Linkuma".
Około drugiej Charles orzekł:
— To na nic. Straciliśmy trop.
Ambrose westchnął cięŜko.
• Niech to diabli, chyba masz rację. — ZmruŜył oczy przed słońcem. — Co byś
powiedział, gdybyśmy zrobili mały postój na tej farmie za zakrętem. Moja menaŜka jest juŜ
pusta.
• Dobrze, ale potem wracamy. Coś mi się zdaje, Ŝe przed chwilą widziałem na tamtym
zboczu niebieską plamę, jakby mundur. Nie wiedział, jak daleko są od linii Jankesów,
zresztą i tak nie potrafiłby oznaczyć ich pozycji. O wiarygodnych mapach mogli tylko
marzyć.
Przejechali jeszcze ćwierć mili, zanim znaleźli się przed schludnym, białym domem,
nieco dalej zaczynał się rozległy, zielony las. Po stronie północnej rozciągały się starannie
uprawiane pola. Charles zwolnił.
Rozglądaj się uwaŜnie, Ambrose. Ktoś nas wyprzedził.
Kiwnął głową w stronę dwukółki i konia uwiązanego do drzewa ocieniającego tył domu.
Kiedy skręcili na podwórze i zsiedli z koni, Charles zauwaŜył, Ŝe firanka w oknie drgnęła
lekko. Poczuł swędzenie na karku.
Przywiązał siwka i ze strzelbą w ręku wszedł na ganek, ostrogi brzęczały głośno w letniej
ciszy. Zapukał, po chwili usłyszał za drzwiami jakiś ruch i przytłumione głosy.

— 151 —
— Stań z boku i trzymaj broń w pogotowiu — szepnął.
Ambrose stanął pod ścianą, ściskając w dłoniach strzelbę, po
twarzy ściekał mu pot. Charles zastukał ponownie, tym razem mocniej.
• Co to, u diabła, znaczy? Po co ten hałas? — zapytał stary, nędznie ubrany farmer,
który otworzył wreszcie drzwi. Stał w progu, jak gdyby chciał zasłonić coś, co kryło się za
nim w cieniu.
• Bardzo przepraszam, sir — odparł Charles, zdołał się juŜ opanować. — Jestem
kapitan Maine, pułk Wade'a Hamptona. Porucznik Pell i ja szukamy zbiegłego Murzyna i
dwóch białych, Belgów, którzy mogli przejeŜdŜać tędy w drodze do Waszyngtonu.
• Czemu pan tak sądzi? Ta droga wiedzie do Benning's Bridge, ale w pobliŜu jest
jeszcze wiele innych.
Charles, przeszywając go wzrokiem, powiedział:
• Nie pojmuję, sir, czemu jest pan tak nieuprzejmy. Po czyjej jest pan stronie?
• Pańskiej, ale mam mnóstwo roboty. — Cofnął się o krok, aby zatrzasnąć drzwi.
Charles uderzył w nie z całej siły ramieniem. MęŜczyzna, krzycząc coś, padł na wznak.
Jakaś kobieta pisnęła cienkim głosem, który nie pasował do jej korpulentnej figury. Teraz
ona stanęła w drzwiach pokoju, aby uniemoŜliwić Charlesowi zajrzenie do środka, na to
jednak był zbyt wysoki.
Krzyknęła zatrwoŜona:
— Odkryto nas, pani Barclay.
—- Nie powinniśmy byli ukrywać się przed nim. Jeśli nie jest to przebrany McDowell,
naleŜy do naszych.
Ciche, zgryźliwe słowa drugiej kobiety zaskoczyły i zmieszały Charlesa na krótką chwilę.
Sądząc po wymowie pochodziła z Wirginii, ale to, co zdołał dostrzec, wyglądało nadzwyczaj
podejrzanie. Jej zadarta spódnica odsłaniała drugą, rozłoŜoną na krynolinie i wyposaŜoną w
wiele małych kieszeni, które wybrzuszały się nieznacznie. Na krześle zauwaŜył cztery
paczuszki owinięte ceratą i obwiązane sznurkiem. Raptem pojął wszystko i z trudem
powstrzymał się od śmiechu. Nigdy jeszcze nie widział na własne oczy przemytnika, do tego
tak atrakcyjnego.
• Pozwoli pani, kapitan Charles Main. Z...
• Z pułku Wade'a Hamptona. Ma pan donośny głos, kapitanie. Czy chce pan
sprowadzić nam tu na kark Jankesów?
Uśmiechała się, choć niezbyt przyjaźnie. Nie bardzo wiedział, co o niej sądzić. Jej proste,
zmięte po podróŜy ubranie wskazywało, Ŝe nie jest uboga. Była mniej więcej w wieku
Charlesa i o cztery, pięć cali niŜsza od niego, miała szerokie biodra, pełne piersi, niebieskie
oczy i jasne, kręcone włosy — krótko mówiąc

— 152 —
młoda, silna i zarazem ładna jak diabli kobieta. Przez chwilę wydało mu się, Ŝe jest znowu
beztroskim chłopcem. Potem przypomniał sobie o obowiązkach.
— Lepiej ja będę zadawał pytania. Czy mogę przedstawić
porucznika Pella?
Ambrose wszedł właśnie do pokoju, męŜczyzna stanął u boku swej Ŝony.
• Widziałam go juŜ, jak podziwiał się w lustrze przy drzwiach. Nawet gdyby pan tego
nie powiedział, domyśliłabym się, Ŝe jesteście z Karoliny Południowej.
• A kim pani jest, jeśli łaska?
• Augusta Barclay z hrabstwa Spotsylvania. Mam farmę niedaleko Fredericksburga,
jeśli to pana interesuje.
• Ale tu jest Fairfax... - zaczął.
• Mój BoŜe! A więc mamy tu specjalistę od geografii i złych manier. — Nachyliła się i
zaczęła wyciągać spod spódnicy kolejne paczuszki. — Nie mogę poświęcić panu wiele
czasu, kapitanie. Obawiam się, Ŝe jacyś jeźdźcy depczą mi po piętach, Jankesi. -—Paczki,
jedna po drugiej, padały z lekkim stukiem na krzesło.
• Wdowa Barclay była w Waszyngtonie odezwała się Ŝona farmera. — To tajna misja
miłosierdzia dla...
• Pst! Nie mów nic więcej przerwał jej farmer.
• Och, czemu nie? Ŝachnęła się młoda kobieta, wyciągając pakunki. — MoŜe kiedy
dowie się, co robimy, pomoŜe nam, zamiast sterczeć jak wspaniała sosna i czekać na słowa
podziwu.
— Niebieskie oczy spojrzały na Charlesa tak gniewnie, Ŝe nie
potrafił zdobyć się na Ŝadną odpowiedź, a młoda wdowa kon
tynuowała, zwracając się do gospodarzy: To był błąd, Ŝe
zorganizowałam spotkanie tak blisko Potomacu. Kiedy posteru
nek na moście sprawdzał moje dokumenty i przez dziesięć minut
nie mogli się zdecydować, czy przepuścić mnie, czy nie, zaczęłam
się juŜ obawiać, Ŝe otrzymali od kogoś informację na mój temat.
SierŜant, który był z nimi, nie odrywał oczu od mojej spódnicy,
a przecieŜ nie jestem aŜ tak atrakcyjna.
Chciałbym wiedzieć, co znajduje się w tych paczuszkach
— powiedział Charles.
— Chinina. W Waszyngtonie jest jej pod dostatkiem, czego
nie moŜna powiedzieć o Richmond. Będzie bardzo potrzebna,
kiedy zaczną się prawdziwe walki. Nie jestem jedyną kobietą,
która się tym zajmuje, kapitanie. Wręcz przeciwnie.
Zadźwięczały ostrogi. Ambrose przeszedł przez pokój. O ile uroda i patriotyzm wdowy
Barclay przypadły Charlesowi do gustu, nie był zachwycony jej ostrym języczkiem.
Przypomniała mu się Virgilia, siostra Billy'ego.
Uświadomił sobie, Ŝe był trochę zbyt ostry wobec farmera i jego Ŝony. Spojrzał na
kobietę:

— 153
— MoŜe jej pani oczywiście pomóc, jeśli chce. — Natychmiast
podeszła do Augusty Barclay, uklękła za nią i wsunęła głowę pod
spódnicę. Teraz wyjmowanie paczek odbywało się o wiele
szybciej i sprawniej.
Młoda kobieta z sarkazmem zwróciła się do Charlesa:
• To bardzo wspaniałomyślne z pana strony. Wcale nie Ŝartowałam mówiąc, Ŝe moŜe
jestem ścigana.
• Do diabła, to rzeczywiście nie Ŝarty zawołał Ambrose, wyglądając przez północne
okno. Z widocznym zdenerwowaniem skinął na Charlesa, który stanął za nim i spojrzał w
dal; za wzgórzem, w odległości mili lub dwóch, unosił się ruchomy tuman piachu.
• Z pewnością Jankesi, skoro jadą tak szybko. — Opuścił zasłonę. Spojrzał na kobiety
nadal zajęte wyjmowaniem paczuszek. Przepraszam panie, jeśli byłem zbyt surowy... —
Miał nadzieję, Ŝe wdowa Barclay weźmie te słowa do siebie, nieznaczny ruch głowy
oznaczał, Ŝe moŜe tak je właśnie zrozumiała. — Nie chciałbym, aby ta chwalebna praca
poszła na marne, ale tak się stanie, jeśli się nie pośpieszymy.
• Jeszcze tylko kilka... dyszała starsza z kobiet. Paczuszki fruwały na prawo i lewo.
Charles dał znak farmerowi, aby je pozbierał, po czym zapytał:
• Jest tu jakieś bezpieczne miejsce, gdzie moŜna by je schować?
• Poddasze.
• Niech je pan tam zaniesie. Ambrose, wyjdź przed dom i wjedź dwukółką między
drzewa. Jeśli nie zdąŜysz wrócić przed tymi jeźdźcami, zostań tam. Czy pani skończyła, pani
Barclay?
Wygładzała właśnie spódnicę, podczas gdy druga kobieta ładowała pakunki na ręce
męŜa.
• Wystarczy chyba jedna para oczu, aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, kapitanie.
• Proszę łaskawie oszczędzić mi kpin i ukryć się w drewutni. Niech pani tam wejdzie i
nie odzywa się nawet słowem. Jeśli to w ogóle moŜliwe. Dziwne, ale docinek spodobał się
jej widocznie, gdyŜ uśmiechnęła się.
Farmer, stąpając ostroŜnie, aby nie pogubić pakunków, wszedł na górę. Na zewnątrz
zaskrzypiały koła, Ambrose odjeŜdŜał dwukółką. Augusta Barclay wybiegła z domu.
Charles czym prędzej znowu stanął przy oknie. Teraz widział
juŜ jeźdźców bardzo wyraźnie, zbliŜali się galopem. Pół tuzina
Ŝołnierzy, wszyscy w ciemnoniebieskich mundurach. Poczuł, jak
pod szarym materiałem kurtki okrywa się potem.
Farmer zszedł z powrotem na dół. .
— Czy w kuchni jest woda? — zapytał Charles.

154 —
• Wiadro i warząchew.
• Proszę napełnić ją wodą i przynieść mi. A potem ani słowa.
Odrzucił czapkę na bok, po chwili wyszedł niedbałym krokiem na ganek, trzymając
strzelbę w zgięciu lewej ręki, a warząchew z wodą w prawej. Na jego widok jeźdźcy dobyli
szable i rewolwery. Dowodzący oddziałem porucznik podniósł rękę.
Chwila, w której Charles mógł zostać zastrzelony, prze
mknęła tak szybko, Ŝe nie wiadomo było nawet, jak długo trwała.
Charles oparł się o jeden ze słupków ganku, w uszach dudniło mu
od szalonego bicia serca. . \

26

Jeźdźcy zjechali z drogi, wzniecając tuman kurzu, który wiatr pognał dalej. Lufy kilku
rewolwerów wycelowane były w pierś Charlesa.
Porucznik, z powodu upału czerwony jak dojrzałe jabłko, skierował konia do ganku.
Charles upił trochę wody, potem niedbale opuścił rękę. Prawą dłoń przycisnął mocno do
ciała, aby ukryć jej drŜenie. Tego młodego oficera Unii widział juŜ kiedyś.
• Dzień dobry, sir odezwał się porucznik. Jego głos był piskliwy, załamywał się, ale
Charles zachował powagę. Ludzie nerwowi lub uraŜeni często działali bez zastanowienia,
stawali się niepoczytalni.
• Dzień dobry — odparł i skinął uprzejmie głową, po czym powiódł wzrokiem po
twarzach jeźdźców. Czterech Jankesów dopiero co zaczęło uŜywać brzytwy, dwaj unikali
jego wzroku — z ich strony nie miał się czego obawiać.
Milczał przez dłuŜszą chwilę i w ten sposób zmusił Jankesa do prezentacji:
• Porucznik Prevo, Pułk Dragonów Konnych z George-town, okręg Waszyngton, do
usług.
• Kapitan Main, Legion Wade'a Hamptona. Pański sługa.
• Mogę zapytać, sir, co oficer armii rebeliantów porabia tak blisko Potomacu?
• Nie podoba mi się określenie „rebelianci", sir, ale odpowiedź na pańskie pytanie jest
prosta. Mój słuŜący, czarnuch, który przyjechał ze mną z Karoliny Południowej, uciekł
przedwczoraj... sądzę, Ŝe w stronę terytorium Jankesów, miejsca błogosławionej wolności.
Doszedłem juŜ do przekonania, Ŝe nie zdołam go schwytać. Zgubiłem trop.
Porucznik wskazał ręką na dwa uwiązane konie.

155 —
• Widzę, Ŝe nie ściga go pan w pojedynkę, sir.
• Mój porucznik jest wewnątrz, uciął sobie drzemkę. Skąd, u diabła, znam tego
Ŝółtodzioba?
• Tak więc powiada pan, Ŝe uciekł mu czarnoskóry niewolnik...?
• Ci rebelianci opływają w luksusy, co, poruczniku? — odezwał się zgryźliwie kapral z
olbrzymim rewolwerem w dłoni. Z czegoś takiego mógłby rozerwać Charlesa na strzępy.
Jakiś wredny typ. Będę go musiał mieć na oku... Postanowił zastosować taktykę ignorowania
przeciwnika. Nie patrząc na kaprala, odpowiedział porucznikowi:
— Tak, i cholernie mnie to złości.
Kapral nie dawał za wygraną.
— O to właśnie chodzi w tej wojnie, czyŜ nie? Wy, chłopcy, nie
chcecie zrezygnować ze swych czarnoskórych czyścibutów ani
z murzyńskich dziwek, z którymi zabawiacie się, ilekroć wam
przyjdzie na to ochota...
Porucznik, z gniewną miną, otworzył usta, aby zbesztać podoficera, zanim jednak
wypowiedział słowo, Charles cisnął warząchwią w piach.
— Poruczniku Prevo, jeśli rozkaŜe pan swemu człowiekowi
zsiąść z konia, odpowiem na jego uwagę w sposób, który
z pewnością przemówi mu do rozsądku. — Przeszywał wzrokiem
kaprala, równocześnie połoŜył dłoń na rękojeści szabli. Dać się
wciągnąć w bójkę nie było krokiem zbyt mądrym, ale gdyby
tamci wyczuli jego lęk, zsiedliby z koni i rozejrzeli po całym
terenie, a wtedy pani Barclay byłaby zgubiona.
To zbyteczne, sir powiedział Prevo. — Mój kapral będzie milczał od tej pory. —
Podoficer mruknął coś pod nosem, nie przestając spoglądać na Charlesa wilkiem.
Jankeski oficer odpręŜył się trochę.
-- Muszę przyznać, kapitanie, Ŝe po trosze podzielam pańskie uczucia. Pochodzę z
Maryland. Mój brat miał tam na farmie dwóch niewolników i oni równieŜ uciekli. Kiedy
powołano pod broń jednostkę milicji stanowej, mniej więcej jedna trzecia chłopców
odmówiła złoŜenia przysięgi na wierność i zrezygnowała. Mnie teŜ kusiło, ale skoro
przemogłem się, muszę spełnić swój obowiązek. —Jego nastrój ponownie uległ zmianie. —
Ale nie mogę pozbyć się wraŜenia, Ŝe spotkaliśmy się juŜ kiedyś, w przeszłości.
• Nie w Maryland. — Raptem przypomniał sobie. — West Point?
• Na Boga, tak! Był pan...
• W klasie z 1857.
• Zostałem przyjęty na krótko przed pańskim poŜegnaniem z Akademią. — Prevo
umilkł na chwilę. — Zanim awansowano

— 156
mnie z młodszego kadeta, zostałem relegowany. Nie dałem sobie rady z nauką. Szkoda, Ŝe
nie udało mi się ukończyć uczelni, polubiłem to miejsce... CóŜ, tajemnica została
wyjaśniona. Jeśli pan pozwoli, przystąpimy do wykonywania naszych obowiązków.
• Oczywiście.
• Poszukujemy przemytnika, kobiety. Sądzimy, Ŝe szmug-luje leki. Prawdopodobnie
przebywa gdzieś w pobliŜu, dlatego przeszukujemy kaŜdą farmę przy tej drodze. — Uczynił
ruch, jakby miał zeskoczyć z konia.
• Przemytnik w sukni? — Charles miał nadzieję, Ŝe jego zduszony śmiech zabrzmi
przekonywająco. — Mogę panu oszczędzić fatygi, poruczniku. Jestem tu od godziny i daję
słowo, Ŝe w tym oto domu nie ma takiej kobiety.
Prevo usadowił się z powrotem w siodle i spojrzał na Charlesa niepewnie. Lufy
rewolwerów nadal były skierowane na Charlesa, najbardziej zdecydowanie celował kapral.
— Daję słowo oficera i absolwenta West Point dodał
niedbale Charles, spodziewając się, Ŝe to przekona porucznika.
Upłynęło kilka sekund. Prevo nabrał tchu. A więc nie udało się.
Co oni teraz...
— Kapitanie Main, przyjmuję pańskie słowo i dziękuję za
łaskawą współpracę. Mamy jeszcze do przeszukania rozległy
teren, a dzięki panu moŜemy zaoszczędzić trochę czasu.
Wsunął szablę do pochwy, wydał rozkazy, po czym cały oddział zawrócił na drogę i
ruszył na południe. Rozczarowana twarz kaprala zniknęła w kłębach kurzu. Charles podniósł
warząchew i oszołomiony bezwładnie oparł się o słup.

27

Charles odczekał dziesięć minut — na wypadek, gdyby Ŝołnierze zjawili się ponownie - po
czym wywołał Augustę z jej kryjówki i zagwizdał na Ambrose'a, aby wyszedł zza drzew.
• Zostaw tam dwukółkę. Ci Jankesi mogą wracać tą samą drogą.
• Jak widzę, ma pan dar przekonywania, kapitanie — powiedziała Augusta otrzepując
spódnicę z drewnianych wiórów.
• Dałem im słowo, Ŝe w domu nie ma Ŝadnej przemytniczki.
— Oszacował odległość pomiędzy białą chatą a drewutnią.
— Wystarczyło siedem stóp, abym uniknął kłamstwa.
— To sprytne z pana strony.
157 —
— Pani komplement sprawia, Ŝe czuję się jak w raju.
Nie chciał być uszczypliwy, ale zawiniło napięcie, które gromadziło się w nim przez
ostatnie pół godziny, a teraz ustąpiło. Obrócił się i nachylił szybko nad drewnianym korytem,
aby zmoczyć sobie twarz. Czemu, do diabła, tak bardzo go obchodzi, co ona powiedziała lub
czego nie mówiła?
Dotknęła lekko jego ramienia.
• Kapitanie?
• Tak?
• Ma pan prawo być wobec mnie uszczypliwy. Zachowałam się wobec pana
niegrzecznie. I to nie raz. Pan natomiast wykazał się duŜą odwagą i wyświadczył nam
nieocenioną przysługę. Jestem panu winna podziękowanie i przeprosiny.
• Ani jedno, ani drugie, pani Barclay. To równieŜ moja wojna. A teraz proponuję, aby
weszła pani do domu i została tam aŜ do zmroku. —Kiwnęła nieznacznie głową i swymi
niebieskimi oczyma popatrzyła nań uwaŜnie. Gdzieś w głębi poczuł niezwykłą, niepokojącą
reakcję...
Około czwartej, kiedy poił przy korycie swego konia i gniade-go wierzchowca
Ambrose'a, narastający tętent kopyt i tuman kurzu na drodze zapowiedziały zbliŜanie się
jeźdźców. Oddział Prevo przemknął galopem. Porucznik pomachał ręką, Charles
odwzajemnił ów gest, jeźdźcy w niebieskich mundurach zniknęli za domem.
Farmer i jego Ŝona zaprosili obu kawalerzystów na kolację. Przyjęli zaproszenie tym
chętniej, Ŝe propozycję poparła Augusta. Charles obmył się, kiedy zaszło słońce i upał
zelŜał. Orzeźwiający, lekki wiatr czuć było w całym domu, gdy zasiedli do prostego, lecz
smacznego posiłku, na który składały się wędzona szynka, ziemniaki i fasola.
Charles nie spuszczał oczu z Augusty, która tym razem patrzyła skromnie w talerz, jak
przystało na porządną dziewczynę z przyzwoitej rodziny z Południa. Niektóre kobiety —
najlepszym przykładem była Ashton — grały komedię, aby przekonać wszystkich, Ŝe są
ideałami. Ta jasnowłosa wdowa nie grała. Była zbyt otwarta, zbyt hoŜa, jeśli chodziło o
budowę ciała. Zastanawiał się, jakie ma stopy. Kobiety z duŜymi stopami miały usposobienie
romantyczne i były domatorkami.
Farmer, nieśmiało nawiązując rozmowę, zwrócił się do Amb-rose'a:
• Ten pański koń wygląda na dobrego bieguna.
• Tak, sir. Wierzchowce z Karoliny Południowej nie mają sobie równych na całym
świecie.
• Niech pan nie mówi tego nikomu z Wirginii — odezwała się Augusta.
• Amen — mruknął Charles. — Odnoszę wraŜenie, Ŝe

— 158 —
niektórzy ludzie w tej części kraju są przekonani, Ŝe to Wirgińczycy wynaleźli konie
— Jesteśmy bardzo dumni z takich ludzi, jak Turner Ashby
i pułkownik Stuart ----- powiedziała Ŝona farmera, podając fasolę.
Był to jedyny raz, kiedy odezwała się podczas posiłku.
Ambrose dokończył drugiego kartofla.
— A ja podzielam zdanie Charliego. Nikt nie potrafi tak jak
Wirgińczycy sprawić, abyś poczuł się jak obcy; wystarczy jedno
słowo albo nawet spojrzenie.
Augusta uśmiechnęła się.
• Znam ten rodzaj ludzi. Ale, jak twierdzi poeta, poruczniku, błądzenie jest rzeczą
ludzką, a przebaczać boską.
• Jak widzę, lubi pani Szekspira zauwaŜył Charles.
• Owszem, ale teraz cytowałam Ale^andra Pope'a, satyryka z epoki królowej Anny.
Bardzo go lubię.
• Och... — Charles nie mógł sobie darować tej gafy. Sięgnął widelcem po dodatkową
porcję szynki. Zawsze ich mylę. Obawiam się, Ŝe nieszczególny ze mnie amator poezji.
• Mam tom zawierający niemal wszystko, co napisał Pope — pochwaliła się. — Był
bardzo błyskotliwy, ale pod wieloma względami niezmiernie smutny. Miał zaledwie cztery
stopy i sześć cali wzrostu, a takŜe skrzywiony kręgosłup. Zgięty jak w ukłonie, tak określali
go jego współcześni. Znał dobrze Ŝycie, potrafił uporać się z bólem, wyszydzając go.
— Rozumiem. — Po tym wypowiedzianym szeptem słowie
zapadła cisza.
Charles znał Pope'a jedynie z nazwiska, za to poznał teraz lepiej — tak mu się
przynajmniej zdawało — tę kobietę. Jaki ból krył się za jej szyderstwem?
Gospodyni podała do stołu placek z owocami i kawę, a farmer zapytał Augustę, kiedy i
w jaki sposób chinina zostanie zawieziona do Richmond.
• Nad ranem ktoś się po nią zjawi odparła.
• Pani łóŜko jest juŜ przygotowane w drugim pokoju — zawołała z kuchni gospodyni.
Kapitanie, czy pan i porucznik równieŜ zostaniecie tu na noc? Mogę rozłoŜyć na podłodze
sienniki.
Augusta obróciła się ku niemu, na jej twarzy dostrzegł oczekiwanie. A moŜe tak mu się
tylko zdawało?
Poczuł, Ŝe zmagają się w nim poczucie obowiązku i zwykłe, ludzkie pragnienie.
Ambrose czekał na decyzję swego przełoŜonego, wreszcie mruknął:
• Nie miałbym nic przeciwko temu, aby spędzić tu wygodnie noc. Zwłaszcza gdyby
pozwolił mi pan wypróbować ten akordeon, który leŜy w kącie.
• Oczywiście — odparł farmer z widocznym zadowoleniem.

— 159 —
— W takim razie zgoda — powiedział Charles. — Zostajemy.
Uśmiech Augusty był powściągliwy, wydawał się jednak szczery.
Gospodyni przyniosła kamionkowy dzban wyśmienitej wódki z jabłek. Charles napił się
trochę, podobnie jak Augusta. Siedzieli naprzeciw siebie, podczas gdy Ambrose wypróbowy-
wał stary instrument. Niebawem rozległa się skoczna melodia.
— Dobrze pan gra — pochwaliła Augusta. — Podoba mi się ta
melodia, ale nie pamiętam jej tytułu.
To „Dixie's Land".
• Śpiewano ją na całej Północy jesienią, kiedy Lincoln stanął do wyborów — dodał
farmer. — Stała się marszem republikanów.
• Być moŜe — przytaknął Ambrose — ale Jankesi utracą tę pieśń tak samo szybko, jak
przegrają wojnę. Śpiewają ją teraz i grają wszyscy wokół Richmond.
Wesoła muzyka rozbrzmiewała nadal. Augusta spojrzała na Charlesa.
— Proszę opowiedzieć mi coś o sobie, kapitanie Main.
Dobierał słów z niezwykłą ostroŜnością, obawiając się jej
okraszonego uśmiechem sarkazmu. Wspomniał o West Point, przyznał, Ŝe do studiów
namówił go kuzyn, on teŜ mu pomógł, w kilku zdaniach opowiedział o słuŜbie w Teksasie,
przyjaźni z Billym Hazardem i o własnych wątpliwościach na temat niewolnictwa.
• Co do mnie, równieŜ nie jestem przekonana o słuszności tego systemu. W grudniu
zeszłego roku, kiedy zmarł mój mąŜ, obdarzyłam wolnością jego dwóch niewolników. Na
szczęście zostali ze mną. W przeciwnym razie musiałabym sprzedać farmę.
• Co pani uprawia?
• Owies, tytoń. Wykonuję nieraz pracę na polu, której zabraniał mi zawsze mąŜ,
twierdził, Ŝe to pozbawia mnie kobiecości.
Odchyliła się na krześle, opierając głowę o oparcie. W blasku lampy wyglądała tak
promiennie, tak miękko. Charles bębnił palcem o kieliszek. Pozbawia kobiecości? Czy jej
mąŜ był szaleńcem?
• Pani mąŜ był farmerem?
• Tak. Przez całe Ŝycie mieszkał na tym samym kawałku ziemi... tam, gdzie przedtem
Ŝył jego ojciec. Był skromnym człowiekiem, miłym dla mnie... chociaŜ jednocześnie bardzo
zazdrosnym o ksiąŜki, poezję, muzykę... — Spojrzała na Ambrose^, który grał teraz jakąś
przyjemną, choć nie znaną im melodię, a po chwili mówiła dalej: — Przyjęłam jego oświad-
czyny w siedem miesięcy po śmierci jego pierwszej Ŝony. Potem

— 160 —
on umarł na tę samą chorobę. Grypę. Był dS|Wtdb*eścsba trzy lata starszy ode mnie.
• Mimo to musiała go pani kochać...
• Lubiłam go, ale nie kochałam.
• To dlaczego go pani poślubiła?
• Och... odpowiedź na pańskie pytanie jest bardzo prosta i daleka od romantyzmu,
kapitanie. Mój ojciec i matka nie Ŝyli, tak jak jedyny brat. Zginął w wypadku na polowaniu,
kiedy miał szesnaście lat, a ja dwanaście. W Spotsylvanii nie miałam juŜ Ŝadnych krewnych,
tak więc kiedy Barclay zaproponował mi małŜeństwo, zastanawiałam się nad tym tylko przez
godzinę i wyraziłam zgodę. — Zatopiła wzrok w pustym kieliszku.
— Pomyślałam sobie, Ŝe juŜ nikt inny nie poprosi mnie o rękę.
— Jak to... oczywiście, Ŝe poprosiliby równieŜ inni, nawet
wielu — odparł impulsywnie. — Jest pani atrakcyjną kobietą.
Spojrzała na niego. Na krótką niby błyskawica chwilę ich oczy spotkały się. Skrzywiła
nieznacznie usta i uśmiechnęła się jak gdyby mogła w ten sposób uchronić się przed jego
intensywnym wzrokiem. Raptem wstała. Jej duŜe, pełne piersi naparły na materiał sukni,
którą obciągnęła swobodnym ruchem.
Jest pan nadzwyczaj szarmancki, kapitanie. Wiem doskonale, Ŝe wcale nie jestem
atrakcyjna, ale zawsze tego pragnęłam. Mam zwyczaj patrzeć na wszystko z nadzieją. No,
ale niezaleŜnie od tego wszystkiego jestem teraz zmęczona. Jeszcze raz dziękuję za
uratowanie tej chininy. Dobranoc.
Zerwał się z miejsca.
— Dobranoc. Kiedy oddaliła się, mruknął do Ambrose'a:
— Nie spotkałem dotąd większej diabliey.
Ambrose odłoŜył akordeon na bok, uśmiechnął się.
• Nie trać dla niej głowy, Charlie. Pułkownik chce, abyś zajął się innymi sprawami.
• Nie bądź idiotą. Ambrose odparł Charles. Miał nadzieję, Ŝe jego słowa zabrzmiały
przekonywająco.
Spał dobrze, zbudził się o brzasku przepełniony niezwykłą Ŝądzą czynu. Nie bacząc na
Ambrose'a, który pochrapywał w najlepsze, wymknął się na zewnątrz. Podczas gdy karmił i
poił swojego konia oraz gniadego, pogwizdywał cicho „Dixie's Land" i raz po raz
popatrywał na górne okna farmy. W którym pokoju ona śpi?
Nad łagodnymi wzgórzami i lasem rozciągającym się na wschodzie zabłysło czerwone
słońce. Ptaki rozpoczęły swoje trele, Charles przeciągnął się, rozpierała go radość. JuŜ od
miesięcy nie czuł się tak wspaniale. Miał nadzieję, Ŝe ten nastrój utrzyma się przez jakiś
czas. Nie musiał głowić się nad przyczyną tak świetnego humoru.

— 161 —
Z komina kuchni wydobywał się dym, blady, ale o przenikliwym zapachu. Przyrządzano
śniadanie. Uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Skierował się do wejścia. Przypomniał
sobie, Ŝe musi wyjąć z torby pistolet. Niewątpliwie czekała go niebawem walka, musiał więc
oczyścić go i naoliwić. Nie uŜywał tej broni, odkąd wrócili z Teksasu. Był to sześcio-
strzałowy kolt z 1848, kalibru 44, z dodatkowym wyposaŜeniem. Oprócz rękojeści
wykładanej drzewem orzechowym na uwagę zasługiwały zdejmowana nasadka na ramę i
bęben z wygrawerowanym wizerunkiem dragonów atakujących Indian. Mając ten rewolwer,
strzelbę, jak równieŜ przepisową w legionie Hamp-tona szablę, był gotów dać nauczkę
Jankesom, zwłaszcza tego ranka.
Augusta stała w kuchni, pomagała gospodyni smaŜyć jaja i plastry szynki.
— Dzień dobry, kapitanie Main. — Jej uśmiech wydawał się
szczery i serdeczny. Odpowiedział równie uprzejmie.
Niebawem wszyscy siedzieli przy stole. Ambrose podał Char-lesowi ciepły jeszcze
bochenek chleba domowego wypieku, kiedy na podjeździe rozległ się tętent kopyt. Charles
zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło. Augusta, siedząca obok po prawej stronie,
dotknęła jego dłoni.
— To zapewne człowiek z Richmond. Nie ma powodu do
obaw.
Jej palce, które czym prędzej cofnęła, wywołały w nim burzę.
Całkiem jak jakiś cholerny uczniak — skarcił się w duchu.
Farmer poszedł wpuścić gościa. Augusta uporczywie wpatrywała się w talerz, jak gdyby
bała się, Ŝe widzi go po raz ostatni. Na jej policzkach wykwitły rumieńce.
Przybysz z Richmond znał jej nazwisko, nie podał jednak swojego. Był szczupły, w
średnim wieku, w brązowym garniturze i płaskim kapeluszu — wyglądał na urzędnika. Na
zaproszenie farmera przysunął sobie krzesło do stołu i zapytał:
• A więc chinina jest juŜ tu? Bezpieczna?
• Na poddaszu — odparła Augusta. — Jest bezpieczna dzięki szybkiej reakcji kapitana
Maina i porucznika Pella.
Pokrótce opisała wydarzenia poprzedniego wieczoru. Człowiek z Richmond
wypowiedział kilka pochlebnych, pełnych uznania uwag, po czym zajął się swoim talerzem.
Nie mówiąc juŜ ani słowa, mimo swej postury jadł za sześciu.
Charles i wdowa rozmawiali o wiele swobodniej niŜ poprzedniego dnia. Opowiadając o
Billym, przedstawił zarazem nieszczęście, jakie dotknąło Hazardów i Mainów, kiedy po
wybuchu wojny znaleźli się w przeciwnych obozach.
— Nasze rodziny przyjaźniły się od dawna. Łączą nas ślub,
West Point, no i podobny sposób myślenia. Nikt z nas nie myśli

162 —
g&pewne o niczym innym, jak tylko aby pozostać blisko siebie, niezaleŜnie od tego, co
jeszcze nastąpi.
Kiwnęła lekko głową, uznając wagę tego Ŝyczenia. . — Moja rodzina teŜ została
rozdzielona przez wojnę.
• Odniosłem wraŜenie, Ŝe nie ma pani juŜ nikogo z rodziny.
• Nie mam w Spotsylvanii. Mój wujek, brat matki, słuŜy w armii Unii. Brygadier Jack
Duncan. Był w West Point, ukończył uczelnię w 1840 roku, o ile dobrze pamiętam.
• George Thomas uczęszczał do tej samej klasy — wykrzyknął Charles. — SłuŜyłem
pod nim w II Pułku Kawalerii. Jest Wirgińczykiem...
• Ale opowiedział się po stronie Unii.
• To prawda. Popatrzmy, kto jeszcze? Bill Sherman. Dobry przyjaciel Thomasa, Dick
Ewell... jest generałem po naszej stronie. Właśnie otrzymał dowództwo jednej z brygad pod
Manassas Junction.
• Mój BoŜe — zawołała, kiedy przerwał. — Widać od razu, kto ukończył Akademię.
• To prawda.... I z tego powodu nie jesteśmy za bardzo lubiani. Proszę opowiedzieć mi
coś o wuju. Gdzie jest teraz?
• Jego ostatni list został wysłany z fortu w Kansas, ale podejrzewam, Ŝe jest teraz duŜo
bliŜej. Oczekiwał nowego przydziału. W jakiejś gazecie, którą dostałam w Waszyngtonie,
przeczytałam coś o wysokich rangą oficerach z Wirginii. Dziewięciu przyłączyło się do
Konfederacji, jedenastu zostało. Jednym z nich jest wuj Jack.
Ambrose błyskawicznie pochwycił ostatni plaster szynki, ubiegając kuriera z Richmond.
Po posiłku podjechał przed frontowe drzwi powozem Augusty, w tym czasie Charles
wyniósł na ganek jej kufer. Kiedy wstawiał bagaŜ do powozu, zakładała właśnie Ŝółtą
woalkę.
• Nie obawia się pani podróŜować sama? zapytał Charles.
• W bagaŜu, który pomógł mi pan tu ulokować, jest pistolet. Nigdy nie jeŜdŜę bez
niego. — Skwapliwie podał jej rękę i poczekał, aŜ usiądzie wygodnie w powozie. No cóŜ,
kapitanie, jeszcze raz wyraŜam olbrzymią wdzięczność. Jeśli los skieruje pana kiedykolwiek
wzdłuŜ Rappahannock do Fredericksburga, proszę mnie odwiedzić. Farma leŜy parę mil za
miastem. KaŜdy wskaŜe panu drogę. — Zreflektowała się. — Zaproszenie dotyczy równieŜ
pana, poruczniku Pell.
• Och, oczywiście... tak to właśnie zrozumiałem — odparł, zerkając z ukosa na
przyjaciela.
• Do widzenia, kapitanie Main.
• MoŜe na to trochę za późno, ale proszę mówić mi Charles.
— W takim razie musi pan zwrócić się do mnie Augusta.
Uśmiechnął się.

— 163 —
— To dosyć oficjalnie. W West Point kaŜdy z nas miał swoje
przezwisko. A moŜe by tak po prostu Gus?
Powiedział to bez zastanowienia, pod wpływem impulsu, gdyŜ takie rozwiązanie wydało
mu się najprostsze, ale Augusta natychmiast zesztywniała.
• Prawdę mówiąc, tak zwracał się do mnie mój brat. Nie cierpiałam tego.
• Czemu? To pasuje do pani. Mogę sobie wyobrazić, jak na polu pracuje Gus, ale nie
wiem, jak moŜe to robić Augusta.
Uśmiechnęła się, słodko i przekornie.
• Zna pan ten wiersz Pope'a? O tym, Ŝe kaŜdy poeta jest głupcem, ale głupiec nie
zawsze jest poetą? Do widzenia, kapitanie.
• Proszę zaczekać! — zawołał, ale okazja, aby ją przeprosić, uleciała równie szybko,
jak jej powóz, który wytoczył się całym pędem z podwórza i skręcił na południe. Farmer
trącił Ŝonę łokciem, a Ambrose, udając zatroskanie, podszedł bliŜej.
• Charlie, tym razem wdepnąłeś na całego. Ta wdówka aŜ zgrzytała ze złości zębami.
Pewnie, nie uwaŜam dziewczyny z tak ostrym językiem albo z imieniem Gus za
wystarczająco kobiecą, ale...
• Na Boga, zamknij się, Ambrose. Nigdy juŜ jej nie zobaczę, a więc co za róŜnica? Nie
zna się na Ŝartach, ale sama sypie nimi na prawo i lewo. Do diabła z tym Pope'em! I z nią teŜ!
Osiodłał konia, dotknął dłonią czapki, Ŝegnając się z gospodarzami i niczym Tatar ruszył
z kopyta na południe. Ambrose, przytrzymując czapkę, dał gniademu ostrogi, starając się nie
stracić Charlesa z oczu.
Dopiero pięć mil dalej Charles uspokoił się i zwolnił. Przez kolejną godzinę w milczeniu
przetrawiał wszystkie szczegóły swej urozmaiconej rozmowy z Jaśnie Oświeconą Wdową
Augustą Barclay, którą nadal uwaŜał za diabelnie atrakcyjną mimo niezbyt przyjemnego
poŜegnania. Nie powinna była ganić go z byle powodu. W końcu nikt nie jest bez wad.
Zapragnął spotkać się z nią znowu, uporządkować wszystko niędzy nimi. Wiedział, Ŝe to
niemoŜliwe teraz, kiedy nadciągała wojenna zawierucha. Postawa tego jankeskiego
porucznika Prevo przywróciła mu wiarę w moŜliwość prowadzenia wojny według
dŜentelmeńskich reguł. MoŜe wszystko skończy się na jednej wielkiej bitwie, a później złoŜy
wizytę tej młodej wdowie, o której niestety mógł teraz myśleć jedynie jako o Gus.
13 lipca przypadał w sobotę. Constance miała jeszcze jeden dzień na skończenie pakowania
przed podróŜą do Waszyngtonu.
George, nie kryjąc niezadowolenia, wyjechał w środku tygodnia. W nocy poprzedzającej
wyjazd nie spał spokojnie — przewracał się z boku na bok, wreszcie wyskoczył z łóŜka i
zniknął gdzieś na dziesięć minut. Niebawem powrócił, trzymając w ręku kilka gałązek
górskiego wawrzynka, który rósł na wzgórzu za domem. Gałązki schował do kufra bez
Ŝadnych wyjaśnień, ale Constance zrozumiała go i tak.
Domem miała zająć się Brett, stalownią Wotherspoon, a miejscowy prawnik George'a,
Jupiter Smith, organizacją banku. KaŜde z nich wiedziało, Ŝe w nagłych przypadkach winno
natychmiast wysłać depeszę. Constance mogła więc wyjechać bez obaw.
Mimo to w ową słoneczną sobotę nie mogła pozbyć się uczucia niepokoju. Tyle było
rzeczy do spakowania, a obie najlepsze suknie, których nie miała na sobie od miesiąca,
zrobiły się raptem zbyt obcisłe. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale ostatnio, mimo wojny,
za bardzo cieszyła się Ŝyciem i nieco przytyła. George, zazwyczaj szczery, nie powiedział na
ten temat nawet słowa, ale kiedy spoglądała na swoje odbicie w lustrze, widziała wyraźnie
niewielką wypukłość brzucha i nieco grubsze niŜ dotychczas uda.
TuŜ przed południem do zastawionej walizami sypialni z wahaniem weszła Bridgit.
Constance, mrucząc coś pod nosem, walczyła zaciekle z sukniami, usiłując wepchnąć je do
wypełnionego juŜ po brzegi kufra.
Pani Hazard? Tam jest... — Dziewczyna mówiła szeptem i była dziwnie blada. ...
Gość ... jest w kuchni i pyta o panią.
• Na miłość boską, Bridgit, nie zawracaj mi głowy jakimiś domokrąŜcami, kiedy jestem
zajęta...
• Ale proszę pani... to nie domokrąŜca.
• W takim razie kto? Zachowujesz się, jakbyś ujrzała samego Belzebuba!
Jeszcze ciszej dziewczyna wyjaśniła:
— To siostra pana Hazarda.

Tylko nagła śmierć George'a albo któregoś z dzieci mogłaby być dla Constance
większym zaskoczeniem. Kiedy zbiegła po schodach z rozwianymi rudymi włosami, zgubiła
gdzieś swój

— 165
zwykły spokój. Była zdumiona, zmieszana, oburzona. Trudno pojąć, Ŝe Virgilia ośmieliła się
wrócić do Belwederu! Jak mogła... Jak?! ... Po tym wszystkim, co uczyniła, aby skłócić
Hazardów z Mainami?
Virgilia sama od dawna kierowała swoim Ŝyciem. WiąŜąc się z ruchem abolicjonistów
— podobne jak Constance, która w szopie na terenie stalowni ukrywała zbiegłych z
Południa niewolników — Virgilia zaczęła współdziałać z jego najbardziej radykalnym
odłamem, pokazywała się w miejscach publicznych z czarnoskórymi męŜczyznami, którzy
byli nie tylko jej znajomymi, lecz równieŜ kochankami.
Podczas wizyty w Mont Royal, nie bacząc na gościnność rodziny Mainów, pomogła w
ucieczce jednemu z niewolników. Potem zamieszkała z owym człowiekiem, Gradym, w
slumsach Filadelfii. Oboje byli parą wyrzutków społecznych, właśnie z tego powodu.
Pomogła swemu kochankowi podczas napadu na pociąg w Harper's Ferry, zorganizowanego
przez osławionego Johna Browna, którego poglądy były równie skrajne i gwałtowne, jak jej
własne.
Virgilia nienawidziła wszystkiego, co wiązało się z Południem, i nigdy nie
zademonstrowała tego lepiej, niŜ owego wieczoru, kiedy Orry — po ryzykownej podróŜy z
Mont Royal — przyjechał do Lehigh Station, aby honorowo spłacić część zaciągniętego
kiedyś na budowę statku długu. Virgilia zdołała wówczas zgromadzić pod Belwederem
rozwścieczony tłum, którego furię opanował George za pomocą strzelby. Właśnie tamtej
nocy George wygnał siostrę z domu. Na zawsze. A teraz, nie do wiary, wróciła! Wróciła,
mimo iŜ zasługiwała...
Stop — pomyślała Constance, stojąc bez ruchu przed zamkniętymi drzwiami kuchni. —
Opanuj się. Współczuj jej. Spróbuj. — Odgarnęła dwa niesforne kosmyki włosów, odczekała
jeszcze chwilę, Ŝeby oddychać miarowo, w milczeniu zmówiła modlitwę, przeŜegnała się i
otworzyła drzwi.
Zapach świeŜego pieczywa, widok rzeźniczego topora i odrąbanej polędwicy, jak
równieŜ wiszących na ścianie rondli i stojących mebli — to wszystko wydawało się teraz
zbezczeszczone obecnością tej istoty, która stała nie opodal z torbą podróŜną tak brudną, Ŝe
nie widać było jej koloru. Tak samo niechlujna była suknia Virgilii, a szal okrywający jej
ramiona miał kilka dziur.
Jak śmiesz — pomyślała Constance, ponownie tracąc panowanie nad sobą.
Virgilia Hazard, kobieta trzydziestosiedmioletnia, miała kwadratową twarz, naznaczoną
kilkoma plamkami po ospie, którą przebyła w dzieciństwie. Niegdyś hoŜa, teraz była chuda,
niemal wycieńczona. Jej ciało miało jakiś niezdrowy, Ŝółtawy odcień,

— 166 —
zapadnięte oczy wydawały się ciemniejsze niŜ niegdyś. Rozsiewała wokół siebie zapach
potu i jeszcze czegoś. Constance pomyślała z ulgą o Brett; jak to dobrze, Ŝe pojechała z
kucharką do miasta na zakupy. Gdyby ujrzała tu teraz Virgilię, rozerwałaby ją na strzępy.
Prawdę mówiąc. Constance miała chęć uczynić to samo.
• Co ty tu robisz?
• Czy mogę zaczekać na George'a? Muszę się z nim zobaczyć.
Jak cicho brzmiał teraz jej głos, nie hyło w nim juŜ nic z owej buty, którą Constance
przypominała sobie z niesmakiem. Dostrzegła raptem w oczach Virgilli ból i na ten widok w
jej duszy zakwitła radość. Dopiero po chwili pojawiły się wyrzuty sumienia. Lepsza część
jej natury wzięła górę.
— Twój brat wyjechał do Waszyngtonu. Pracuje teraz dla
rządu.
Och! — Zamknęła na moment oczy.
— Jak to się stało, Virgilio, Ŝe jesteś tutaj?
Virgilia pochyliła głowę, jakby uznając słuszność oskarŜenia zawartego w pytaniu oraz
gniewu, którego Constance nie zdołała ukryć.
Czy mogę usiąść na tym stołku? Naprawdę nie czuję się dobrze.
— W porządku, usiądź — odparła Constance po krótkiej
chwili wahania. Machinalnie przesunęła się do drewnianego
kloca i oparła dłoń na rękojeści tasaka. Virgilia opadła na stołek,
a Constance dopiero teraz uświadomiła sobie, gdzie trzyma rękę,
i cofnęła ją raptownie. Na zewnątrz rozległ się głośny okrzyk
radości Williama, który trzykrotnie trafił do celu i wyciągał teraz
strzały z tarczy.
Constance wskazała na torbę.
— Czy to ta, którą zabrałaś w kwietniu? Ta, którą napełniłaś
moimi najlepszymi srebrami? Najpierw pohańbiłaś tę rodzinę na
wszelkie moŜliwe sposoby, a potem dołączyłaś jeszcze do tego
kradzieŜ.
Virgilia skrzyŜowała ręce na brzuchu.
Ile straciła na wadze? Czterdzieści funtów? Pięćdziesiąt?
• Musiałam jakoś Ŝyć — odparła.
• To być moŜe przyczyna, ale z pewnością nie usprawiedliwienie. Gdzie podziewałas
się przez cały ten czas, odkąd odeszłaś z domu?
• W miejscach, o których wolałabym nie mówić.
— A mimo to zdecydowałaś się tu przyjść...
W oczach Virgilii zabłysły łzy.
To niemoŜliwe — pomyślała Constance. — PrzecieŜ ona płakała dotąd tylko raz, gdy
zabito jej czarnoskórego kochanka.

— 167
Jestem chora — wyszeptała Virgilia. — Jestem cała rozpalona, kręci mi się w głowie,
nie mogę stać. Kiedy szłam tu pod górę ze stacji, wydawało mi się, Ŝe zaraz zemdleję. —
Przełknęła nerwowo ślinę, wreszcie wyrzuciła to z siebie: — Nie mam dokąd iść.
— A twoi szanowni przyjaciele... abolicjoniści... nie mogą
przyjąć cię do siebie?
Tę ironiczną uwagę wykrzyknęła impulsywnie, bez namysłu i natychmiast ogarnął ją
wstyd.
Muszę wziąć się w garść.
Tym razem poskutkowało. Nie potrafiła zachowywać się ironicznie wobec Virgilii, która
i tak była juŜ przegrana.
• Nie, teraz juŜ nie — odparła w końcu Virgilia.
• Czego tu chcesz?
• Chciałabym zostać. Odpocząć. Dojść do siebie. Chciałam ubłagać George'a...
• Powiedziałam ci przecieŜ, Ŝe wyjechał do Waszyngtonu objąć stanowisko w wojsku.
• W takim razie będę błagać ciebie, jeśli o to ci chodzi.
• Zamilcz! — Constance okręciła się na pięcie i zakryła dłońmi oczy. Kiedy po
dłuŜszej chwili odwróciła się, była powaŜna i opanowana. — MoŜesz tu zostać, ale tylko na
krótko.
Dobrze.
• NajwyŜej parę miesięcy.
• Dobrze. Dziękuję.
• I George nie moŜe się o tym dowiedzieć. Czy William widział cię, jak wchodziłaś do
domu?
• Nie sądzę. Szłam ostroŜnie, a on był zajęty strzelaniem z łuku.
• Jutro wyjeŜdŜam do George'a i zabieram ze sobą dzieci. Nie chcę, aby cię widziały.
Zostaniesz więc w jednym z pokojów dla słuŜby, dopóki nie wyjedziemy. W ten sposób będę
jedyną osobą, która skłamie.
Virgilia wzdrygnęła się, słowa szwagierki cięły jak ostry nóŜ. Mimo dobrych chęci
Constance nie była w stanie zatamować tego, co kipiało w jej duszy.
• Gdyby George dowiedział się, Ŝe tu jesteś — dodała — kazałby ci wynieść się stąd
jak najprędzej, jestem tego pewna.
• Tak, zapewne tak by postąpił.
• Teraz mieszka z nami Brett. I zostanie, dopóki Billy słuŜy w armii.
• Tak, wiem. Cieszę się, Ŝe Billy walczy. I cieszę się, Ŝe równieŜ George daje swój
wkład. Południe musi...
Constance pochwyciła tasak i z całej siły uderzyła obuchem w drewniany kloc.
— Yirgilio, jeśli powiesz teraz choćby jedno słowo z tych

— 168
ideologicznych śmieci, które wysypywałaś na nas przez te wszystkie lata, wyrzucę cię
własnoręcznie z tego domu i to natychmiast. MoŜe inni mają jakieś moralne prawo do
wypowiadania się przeciw niewolnictwu i właścicielom niewolników, ale z pewnością nie
ty. Ktoś taki jak ty nie powinien osądzać nawet jednej duszy ludzkiej.
• Bardzo mi przykro. Powiedziałam to bez Ŝadnego zastanowienia. Naprawdę bardzo
mi przykro. Nie będę juŜ...
• O to właśnie chodzi. Nie będziesz. Dosyć juŜ czeka mnie kłopotów z przekonaniem
Brett, aby pozwoliła ci zostać w Belwederze podczas mojej nieobecności. To ona będzie
musiała zająć się całym gospodarstwem. Gdyby nie to, Ŝe ma tak dobre serce, moja rozmowa
z nią o tobie nie miałaby sensu. Ale jeśli zakwestionujesz moje warunki...
- Nie.
Uderzyła dłonią w kloc.
— Musisz zaakceptować wszystkie, co do jednego.
Dobrze.
• W przeciwnym razie wyjdziesz stąd tak, jak weszłaś. Czy wyraziłam się dostatecznie
jasno?
• Tak. Tak. — Virgilia kiwnęła głową i powtórzyła: — Tak.
Nadal roztrzęsiona i gniewna Constance zakryła oczy. Ramiona Virgilii zatrzęsły się.
Zaczęła płakać, najpierw niemal bezgłośnie, potem coraz donośniej. Było to jakby
skomlenie, zwierzęcy skowyt. RównieŜ Constance poczuła się raptem wyzuta z sił. Czym
prędzej podbiegła do tylnych drzwi i upewniła się, czy są dobrze zamknięte i czy jej syn nie
usłyszał, co dzieje się w domu.

29
— Wzywam was oboje, aby tak jak będziecie świadczyć w dzień Sądu Ostatecznego...
Nieoczekiwanie wybuchł zgiełk, który zdawał się konkurować z głosem wielebnego
Saxtona, proboszcza parani episkopal-nej. Orry, stojący u boku Madeline w
najwytworniejszym i najcieplejszym ubraniu, jakie posiadał, rzucił okiem na otwarte okna.
Madeline miała na sobie prostą, ale elegancką letnią suknię z białego batystu.
Niewolnicy otrzymali dziś wolny dzień i zostali zaproszeni na plac, skąd mogli
przysłuchiwać się ceremonii. Pod gołym niebem zgromadziło się około czterdziestu
niewolników

— 169 —
i niewolnic. SłuŜba domowa, tworząca nieco wyŜszą kastę i pragnąca, aby tak teŜ ją
traktowano, otrzymała zgodę na przebywanie w salonie, chociaŜ teraz siedziała tam tylko
jedna osoba — Clarissa.
— ...o ile komuś znana jest jakaś przeszkoda, uniemoŜ
liwiająca prawowite zawarcie małŜeństwa...
Gwar na zewnątrz narastał. Sprzeczało się dwóch męŜczyzn, inni dopowiadali swoje
uwagi. Ktoś krzyknął.
— ...niechaj wyjawi ją teraz. Albowiem pewne jest...
Proboszcz zająknął się, zgubił wątek i zakasłał dwukrotnie, rozsiewając wokół siebie
zapach sherry, której napił się przed ceremonią, aby dotrzymać towarzystwa
zdenerwowanym nowoŜeńcom. Zanim zeszli do salonu, Orry zaŜartował, Ŝe za chwilę zjawi
się wśród nich Francis LaMotte, protesując przeciw ceremonii ślubnej, która odbywała się
tuŜ po pogrzebie Justina.
• Albowiem pewne jest... — powtórzył wielebny Saxton, zamilkł jednak natychmiast,
gdyŜ wrzawa przybrała na sile. Ktoś zaklął siarczyście. Orry poznał ten głos. Twarz mu ście-
mniała, nachylił się do księdza.
• Przepraszam na chwilę.
Matka obdarzyła go promiennym uśmiechem, kiedy minął ją i wyszedł na zalane
słońcem podwórze. Stojący w półkolu Murzyni otaczali dwóch walczących na ścieŜce
niewolników. Orry usłyszał Andy'ego.
• Zostaw go, Cuffey. Nie zrobił nic...
• Precz z łapami, czarnuchu. On mnie popchnął.
• Toś ty mnie pchnął — odparł ktoś znacznie ciszej, niewolnik imieniem Percival.
Stojący za półkolem gapiów Orry krzyknął:
— Przestańcie.
Dziewczyna z warkoczem pisnęła przeraŜona i odskoczyła. Tłum począł rozstępować się
na boki i Orry dojrzał Cuffeya — obszarpany i rozeźlony stał w rozkroku nad Percivalem,
wątłym niewolnikiem, który przewrócił się lub został pchnięty na koło wozu. Na wozie, pod
brezentową płachtą, leŜało osiem par lichtarzy i dwa Ŝelazka z mosiądzu. Orry wysyłał je do
odlewni w Columbii w odpowiedzi na apel Konfederacji o zbiórkę metalu.
Andy stał w odległości jardu za Cuffeyem, podobnie jak inni ubrany schludnie. W Mont
Royal był dziś szczególny dzień. Orry podszedł do Cuffeya.
• To dzień mojego ślubu, nie Ŝyczę sobie, aby ktoś mi przeszkadzał. Co tu się dzieje?
• To wina tego czarnucha — zawołał Percival, wskazując na Cuffeya. Andy pomógł
mu wstać. — Przyszedł tu, kiedy ksiądz

— 170
juŜ zaczął, a my słuchaliśmy, kaŜdy z nas. Spóźnił się, ale chciał widzieć więcej niŜ my,
dlatego mnie odepchnął.
Cuffey znalazł się w trudnej sytuacji, co rozwścieczyło go jeszcze bardziej. W jego
oczach — zanim spojrzał gdzieś w bok — Orry dostrzegł nienawiść. Chcąc uniknąć kary,
albo przynajmniej skłonić pana do wydania łagodniejszego wyroku, Cuffey mruknął:
— Wcalem go nie pchnął. Nie czułem się dobrze, trochę jakby
kręciło mi się w głowie. Zatoczyłem się i wpadłem na niego... Nie
czułem się dobrze — powtórzył bez przekonania.
Przekrzykując szydercze okrzyki zebranych, Percival powiedział:
— Jest po prostu złośliwy jak wąŜ, jak zawsze. Poza tym
wszystko w porządku.
Jak tego wymagał zwyczaj, Orry spojrzał na głównego nadzorcę, oczekując werdyktu.
• Percival powiedział, jak było naprawdę — orzekł Andy.
• Cuffey, spójrz na mnie — polecił Orry, a kiedy niewolnik zwrócił na niego oczy,
powiedział: — Przez tydzień masz podwójną normę pracy. W następnym tygodniu półtorej
normy codziennie. Dopilnuj tego, Andy.
• Tak będzie, panie Orry.
Cuffey pienił się z wściekłości, nie śmiał jednak odezwać się nawet słowem. Orry
odwrócił się na pięcie i wszedł do domu.
Niebawem on i Madeline złączyli swoje prawe dłonie, a ksiądz powiedział:
— I obyście Ŝyli wspólnie tak, aby na tamtym świecie
obdarzono was nieśmiertelnością. Amen.

Tego wieczoru, w sypialni, Madeline w ciemności wyciągnęła do niego rękę.


• Na Boga, moŜna by pomyśleć, Ŝe pan młody nie był jeszcze do tej pory sam na sam z
oblubienicą.
• Jako małŜonek rzeczywiście nie — odparł Orry, siadając przy niej. Jego owłosiona
noga dotknęła jej gładkiego uda. Pogodna, bezchmurna noc wypełniła pokój blaskiem, który
kładł się na nich miękko, kiedy siedzieli na łóŜku, całując się namiętnie. Czubki jej piersi
były równie ciemne, jak włosy i oczy, reszta jej ciała przypominała marmur.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała. :
• BoŜe, jak ja cię kocham. ,
• Ja teŜ cę kocham, pani Main.
• A więc to prawda? A ja przestałam juŜ wierzyć, Ŝe.,, — Roześmiała się cicho. —
Pani Main. To brzmi naprawdę wspaniale. .

— 171
Kolejny długi, gorący pocałunek, jego dłoń na jej piersi.
• Przykro mi z powodu tego incydentu podczas ceremonii. Powinienem sprzedać
Cuffeya. Nie chcę, aby sprawiał ci jakieś kłopoty, kiedy wyjadę do Richmond.
• Wtedy będzie tu pan Meek. Z pewnością da sobie z nim radę.
• Mam nadzieję. — Z Północnej Karoliny nie nadeszła jeszcze Ŝadna odpowiedź. —
Oby tylko nie okazało się, Ŝe to nazwisko określa jego charakter*. Cuffey potrzebuje
naprawdę silnej ręki.
Pogłaskała go po policzku.
• Jak tylko urządzisz się w Wirginii, przyjadę do ciebie. Do tego czasu wszystko będzie
w porządku. Andy to porządny człowiek, moŜna na nim polegać.
• Tak, wiem, ale...
• NajdroŜszy, nie zadręczaj się tak bardzo. — ŁóŜko zaskrzypiało, kiedy poruszyła się.
Blada poświata księŜyca padła na jej biały brzuch i piersi. LeŜeli na wznak, ich biodra
stykały się. Muskając wargami jego policzek, szepnęła: — Nie teraz. Chyba wiesz, Ŝe mąŜ
ma pewne obowiązki wobec Ŝony, prawda?

Potem zapadli w błogą drzemkę, w której wyrwał ich jakiś dziki, niesamowity dźwięk.
— Wielki BoŜe, cóŜ to takiego? — Usiadła na łóŜku.
Krzyk zabrzmiał ponownie, zawtórowało mu echo. Spłoszone
ptaki odezwały się w ciemnym gąszczu. Na parterze ktoś ze słuŜby rzucił trwoŜliwe pytanie.
Dźwięk nie powtórzył się juŜ. Madeline wzdrygnała się.
— To mi wyglądało na jakieś dzikie zwierzę.
— Krzyk pumy. To znaczy imitacja krzyku pumy. Murzyni
robią to co jakiś czas, aby nastraszyć białych.
— Ale przecieŜ tu nie ma nikogo, kto chciałby...
Umilkła i przywarła do jego pleców. Znowu wstrząsnął nią
dreszcz trwogi.

Meek(ang.) — łagodny,, potulny.

— 172 —
30
Niezwykła gorączka ogarnęła tego wieczoru cały Waszyngton. Miasto rozbrzmiewało
turkotem przejeŜdŜających ulicami furgonów, tętentem kopyt i okrzykami galopujących
jeźdźców, piosenkami śpiewanymi donośnie przez pułki maszerujące ku mostom w Wirginii.
Był poniedziałek, piętnasty dzień lipca.
George spędził ten dzień usiłując uporządkować setki drobnych spraw osobistych —
sprawiały wraŜenie tak licznych —które wiązały się z przyjazdem Constance i dzieci. O
dziewiątej trzydzieści wszedł do głównej restauracji u Willardów. Jego brat, siedzący przy
stoliku pośrodku sali, pomachał ręką na powitanie.
George czuł się śmiesznie i niezręcznie we francuskim kapeluszu, który nosili oficerowie
sztabu generalnego — ze złocistymi naszywkami, dodatkowymi galonami, mosięŜnym orłem
i czarną kokardą. Kupił sobie najtańszą szablę — cynową, nadającą się jedynie na pokaz. To
nic, i tak postanowił nosić ją moŜliwie jak najrzadziej. Podobnie jak ten cholerny kapelusz.
Wydawało się dziwne tkwić znowu w mundurze, a jeszcze dziwniejsze witać się z
bratem w hotelu. George przesłał do Aleksandrii wiadomość, proponując wspólną kolację.
Depesza dotarła na czas.
• O BoŜe, co za elegancja! — powiedział Billy, kiedy George usiadł na krześle. — I
widzę, kapitanie, Ŝe przewyŜsza mnie pan rangą.
• Ani słowa o tym, bo podam cię do raportu zgromił go Ŝartobliwie George. Z trudem
uporał się4 z szablą, do której jeszcze nie przywykł. — Za miesiąc zapewne dostanę stopień
majora. Wszyscy w naszym departamencie mają awansować stopień lub dwa.
• Jak ci się tam podoba?
• Nie bardzo.
• To dlaczego na Boga...?
• Wszyscy musimy chwilowo zajmować się tym, czego nie lubimy. Myślę, Ŝe mogę się
tu przydać. W przeciwnym razie nie zgodziłbym się pracować w departamencie. — Zapalił
cygaro, na co czekający w pobliŜu kelner natychmiast zareagował atakiem kaszlu. George
złoŜył zamówienie rozkazującym tonem i raptem uświadomił sobie, Ŝe zachowuje się jak
dręczący rekruta starszy kadet z West Point. Nigdy dotąd nie pochwalał takiej postawy i
równieŜ teraz nie wiedział, dlaczego potraktował w ten sposób kelnera, który skwapliwie
zapisywał zamówienie.
• Dla mnie kotlet cielęcy — dodał Billy. Kelner oddalił się, a bracia napili się whisky.
— Wiesz, George, moŜe nie będziesz miał okazji, aby wykazać się w ministerstwie. Jeden
porządny

— 173 —
atak na Richmond i mogłoby być po wszystkim. Dziś w nocy wyrusza McDowell. George
kiwnął głową.
— Trzeba być głuchym i ślepym, aby tego nie zauwaŜyć.
Uprzedził mnie o tym Stanley. Jedliśmy dziś razem obiad.
Billy spojrzał nań zakłopotany.
• MoŜe powinniśmy go byli tu zaprosić?
• Owszem, ale cieszę się, Ŝe tego nie uczyniliśmy. Zresztą nie sądzę, aby Isabel
pozwoliła mu przyjść.
• W depeszy napisałeś, Ŝe Constance przyjedzie nad ranem. Masz juŜ miejsce?
• Tak, w tym hotelu. Apartament. Drogi jak diabli, ale nie mogłem załatwić nic innego.
• U Willardów tłok. Jak to w ogóle zrobiłeś?
• Musiałbyś zapytać Camerona, to jego zasługa. Myślę, Ŝe nie ma sprawy, której by nie
zdołał załatwić. — Pyknął z cygara. — A jak u ciebie? Wyglądasz świetnie.
• I tak się teŜ czuję... tyle tylko, Ŝe tęsknię za Brett. Mam wspaniałego dowódcę. O
wiele bardziej religijny ode mnie, ale doskonały fachowiec.
• W wypowiadaniu się o Bogu? Ale i takich ludzi naleŜy się teraz trzymać. KaŜda
pomoc moŜe okazać się przydatna. Dziś widziałem paru ochotników podczas musztry.
• Źle?
• Okropnie.
• Ilu Ŝołnierzy McDowell bierze do Wirginii?
• Podobno trzydzieści tysięcy. — Kolejne pyknięcie z cygara. — Jestem pewien, Ŝe
dokładna liczba zostanie podana jutro w prasie. MoŜemy poprosić o potwierdzenie
Beauregarda. Słyszałem, Ŝe kurier dostarcza mu lokalne gazety codziennie.
Billy uśmiechnął się ubawiony.
• Nigdy nie byłem na prawdziwej wojnie, ale nie przypuszczałem, Ŝe to moŜe tak
wyglądać.
• Nie oszukuj samego siebie. To nie wojna, a raczej... hmm, nie wiem nawet, jak to
nazwać. Karnawał? Zebranie gorliwych amatorów, prowadzone przez masę polityków,
którym wszyscy ufają, i paru profesjonalistów, którym nikt nie wierzy. Jest to zjawisko tak
osobliwe, Ŝe moŜna by je prezentować w muzeum.
Kelner podał parujące miseczki z duŜymi ostrygami w sosie przypominającym mleko.
• Powiem ci jedno — kontynuował George, odkładając cygaro. — Po to, Ŝeby
przybliŜyć zakończenie wojny, uzbroiłbym wszystkich czarnych, którzy napływają tu z
Południa.
• Uzbroiłbyś zbiegów?
Dezaprobata zawarta w pytaniu Billy'ego zaskoczyła George^. Wzruszył ramionami.

— 174 —
• Czemu nie? Podejrzewam, Ŝe walczyliby zacieklej niŜ wielu białych dŜentelmenów,
których wątpliwej jakości popisy widziałem pod miastem.
• AleŜ oni nie są obywatelami naszego kraju. Potwierdził to przypadek Dreda Scotta.
• Tak... o ile uwaŜasz, Ŝe decyzja sądu była słuszna. Ja jestem odmiennego zdania. —
Pochylił się nad stołem. — Billy, secesja okazała się beczką prochu, która wybuchła i
rozpoczęła tę wojnę, ale lontem było niewolnictwo. To ten system jest moralnym sprawcą
wszystkich obecnych kłopotów. Czy nie powinno się pozwolić walczyć czarnym o swoją
sprawę?
• MoŜe. To znaczy... moŜe masz rację pod względem politycznym, ale znam armię.
Doszłoby z pewnością do bardzo gwałtownych reakcji, gdybyś utworzył oddziały
czarnoskórych. Byłoby to zbyt drastyczne.
• Chcesz powiedzieć, Ŝe biali Ŝołnierze nie mieliby zaufania do kolorowych?
• Tak.
• Ty teŜ?
Maskując swoje zakłopotanie przekorą, Billy odparł:
• Tak. MoŜe się mylę, ale to właśnie czuję.
• W takim razie lepiej zmieńmy temat.
Tak teŜ uczynili i reszta posiłku przebiegła w miłym nastroju. Potem wyszli na ulicę —
w samą porę, aby obejrzeć przemarsz pułku piechoty. Nasadzone na muszkiety bagnety
zdawały się wskazywać kaŜdego przechodnia z osobna.
• UwaŜaj na siebie, Billy — szepnął Gćorge. — Nadchodzi wielka chwila... moŜe w
ciągu tego tygodnia.
• Wszystko będzie w porządku. Zresztą, nie jestem pewien, czy nasza jednostka
zostanie wysłana wraz z innymi do Richmond.
• Dlaczego wszyscy są przekonani, Ŝe zdobędziemy Richmond? Ludziom wydaje się,
Ŝe rebelianci to sami durnie i tchórze. Znam kilku z West Point, którzy wybrali tamtą stronę.
Są świetni. A jeśli chodzi o Ŝołnierzy, chłopcy z Południa są przyzwyczajeni do twardego
polowego Ŝycia, tacy są na co dzień. A więc nie lekcewaŜ ich. I pamiętaj o mojej radzie.
Bądź ostroŜny. ChociaŜby ze względu na Brett.
• Posłucham twej rady — obiecał Billy. — Przykro mi, Ŝe miałem odmienne zdanie na
temat Mu... w tej drugiej sprawie.
• Myślisz, Ŝe twoje głupie poglądy przeszkodzą mi troszczyć się o własnego brata?
Wyciągnął ręce. Padli sobie w ramiona. Billy wyszedł w mrok, kroczył za połyskliwym
szeregiem bagnetów i miarowym odgłosem niewidocznego juŜ werbla.
Constance i dzieci zajechały szczęśliwie. Przywieźli całe sterty bagaŜu, a dla Billy'ego
paczkę z Ŝywnością i gazetami od Brett.
Patricia była podekscytowana widokiem stolicy, upajała się myślą, Ŝe jesienią zacznie
uczęszczać tu do szkoły. Jej brat, starszy od niej dokładnie o dziesięć miesięcy, podzielał jej
entuzjazm co do pierwszej atrakcji, ale słysząc o drugiej, pokazał siostrze język, kiedy
siedzieli juŜ w holu u Willardów, co przyniosło mu klapsa i ostrą reprymendę ze strony
matki.
George był zdania, Ŝe jesienią wrócą juŜ moŜe do domu, wszystko zaleŜało jednak od
nadchodzącej bitwy. W ciągu kilku ostatnich dni ceny za wynajem koni i powozów
raptownie skoczyły do góry. Setki ludzi zamierzało odbyć podróŜ do Wirginii, aby obejrzeć
to fascynujące wydarzenie z jakiegoś bezpiecznego miejsca. George znał prawdziwe oblicze
wojny, ale i on poddał się owej psychozie — przewidując, Ŝe rodzina zechce pójść za
przykładem innych, wynajął bryczkę.
— Gdybym ci powiedział, Constance, ile za nią dałem,
pomyślałabyś, źe oszalałem.
W środę wieczorem George wrócił do hotelu po wielogodzinnych próbach uporania się z
bałaganem panującym w departamencie Ripleya. Constance, z posępną miną, wręczyła mu
wizytówkę.
— Ktoś dał mi ją, kiedy robiłam zakupy. A juŜ myślałam, Ŝe
spotka nas to szczęście, iŜ Stanley i Isabel zignorują nas.
George wziął wizytówkę i z niechęcią dojrzał na odwrocie pismo Isabel, która zapraszała
ich na obiad następnego dnia wieczorem. Przez dłuŜszą chwilę patrzył na zaproszenie wil-
kiem, wreszcie powiedział:
— Trudno, pójdziemy tym razem i miejmy to wreszcie za
sobą. W przeciwnym razie będzie nas uparcie zapraszać, a my
będziemy się męczyć i odwlekać tę wizytę, podobnie jak czło
wiek z bolącym zębem, który ociąga się z pójściem do lekarza.
Westchnęła głęboko.
— Myślę, Ŝe przeŜyję to jakoś, o ile ty potrafisz się przemóc,
ale oboje wiemy, kto kryje się za tą maską uprzejmości. Simono
wi zaleŜy na tym, abyś był zadowolony.
Wzruszył ramionami i zauwaŜył:
• MoŜe Isabel chciała dostarczyć nam rozrywki.
• George, bądź powaŜny.
• Jestem powaŜny. Takie zaproszenie to dla niej okazja, aby się pokazać. — Podrapał
się po podbródku. — Ciekawe, czym teraz zamierza się pochwalić.
Okazało się, Ŝe wieloma rzeczami. Do pobudzenia apetytu posłuŜył dom wynajęty na
Pierwszej Ulicy. Przez piętnaście minut musieli go zwiedzać, przy czym Isabel nie
przestawała prezentować jego wytwornego wyposaŜenia, wypowiadając

176 —
uwagi w stylu: „Tak mi przykro, Ŝe musicie gnieździć się u Willardow. A nam udało się
właśnie wyprowadzić z National Hotel i zamieszkać tu. Mieliśmy szczęście, prawda?"
• Och tak. — Constance zachowała niewzruszoną uprzejmość, jej uśmiech sprawiał
wraŜenie szczerego. — To miłe, Ŝe nas zaprosiłaś, Isabel.
• Co było, to było. Nie pamiętajmy uraz... zwłaszcza w takich czasach, jak te. —
Ostatnie słowa rzuciła pod adresem George'a, który nie potrafił się z nimi pogodzić. Raptem
poczuł się zmęczony, sztuczny i przesadnie wystrojony, niczym ołowiany Ŝołnierzyk. Ta
śmieszna szabla poczęła uwierać go jak nigdy dotąd.
Ostrza skrzyŜowano przy stole. Stanley i Isabel szpikowali rozmowę nazwiskami
waŜnych osobistości, by stworzyć wraŜenie, Ŝe z owymi ludźmi łączą ich zaŜyłe stosunki:
Chase, Stevens, Welles, generał McDowell i oczywiście Cameron, te nazwiska padały co
chwila.
• Czy widziałeś jego ostatni miesięczny raport, George?
• Moje stanowisko nie daje mi takiej moŜliwości, Stanley. Czytałem tylko o nim.
• Te uwagi o Akademii...
• Tak. — Krótka odpowiedź, a ile wymagała samozaparcia!
• A dokładnie, co on takiego powiedział, kochanie? zapytała Isabel. George odniósł
wraŜenie, Ŝe słyszy trzask zamykającej się pułapki — pułapki zastawionej przez tych dwoje.
• No... tylko tyle, Ŝe rebelia nie byłaby moŜliwa... a przynajmniej w takich
rozmiarach... gdyby nie zdrada oficerów wykształconych na koszt państwa w West Point.
Simon wyraził teŜ przypuszczenie, Ŝe zdrada moŜe wiązać się z jakimś istotnym błędem w
naszym systemie, a mianowicie z samym istnieniem tej elitarnej instytucji.
Elitarnej instytucji. Na koszt państwa. Zdrada. I to wszystko mówiła dawna hołota, która
uwierzyła w siebie dzięki nowym barwom: czerwonej, białej i niebieskiej.
• Bzdury — powiedział Ŝałując, Ŝe nie moŜe uŜyć bardziej dosadnego określenia.
• Pozwól, Ŝe nie zgodzę się z tobą, George zaoponowała Isabel. Podobną opinię
słyszałam z ust wielu Ŝon członków Kongresu i rządu. Nawet prezydent powiedział coś w
tym duchu, wygłaszając w lipcu swe czwarte orędzie.
Stanley, udając zatroskanie, potrząsnął głową.
— Obawiam się, Ŝe dla twojej starej szkoły nadeszły cięŜkie
czasy.
George posłał Ŝonie nad wazą z zupą Ŝółwiową spojrzenie pełne furii. Jej oczy odbijały
jego udrękę, błagały jednak o cierpliwość.

— 177 —
Następny cios został zadany, kiedy słuŜba wniosła półmiski z pieczoną rybą i dziczyzną.
Isabel oświadczyła z uśmiechem:
— Mamy jeszcze jedną dobrą wiadomość. Powiedz im o fab
ryce, Stanley.
I Stanley uczynił to niczym uczeń recytujący zadaną lekcję.
• Wojskowe buty, tak? — mruknął George. — Zapewne macie juŜ kontrakt?
• Oczywiście — odparła Isabel — ale fabryki Lashbrooka nie kupiliśmy tylko dla
zysku. Głównym powodem była chęć wzięcie aktywnego udziału w wysiłku wojennym
kraju. — W tym momencie George skierował wzrok na sufit, to było silniejsze od niego. —
Przyznam jednak, Ŝe w pewnym sensie kierowaliśmy się równieŜ względami osobistymi —
kontynuowała Isabel.
— Jeśli produkcja okaŜe się rentowna, Stanley nie będzie juŜ
zdany wyłącznie na wpływy ze stalowni, które uzupełniają
głodową pensję w Departamencie Wojny. Nareszcie stanie na
własnych nogach.
Raczej znajdzie się w kieszeni Bossa Camerona — pomyślał George.
Isabel uśmiechała się nadal.
• Jeśli kaŜdy z was rozwinie własny interes, stworzy to w rodzinie pełną harmonię, co
byłoby wielce przydatne. Oczywiście spodziewamy się, Ŝe nadal wypłacany nam będzie zysk
stosowny do udziału Stanley a w stalowni...
• Nie ma obawy, nikt nie zamierza cię oszukać, Isabel.
— W głosie męŜa Constance usłyszała złowieszczą nutę i koją
cym gestem dotknęła jego dłoni.
— Powinniśmy niedługo iść. Mówiłeś, Ŝe jutro czeka cię
pracowity dzień.
Nad stołem zapanowała znowu atmosfera fałszywej uprzejmości. Isabel do końca posiłku
była w promiennym nastroju, jakby wyszła asem — lub kilkoma asami — i wygrała!
W drodze powrotnej do hotelu, kiedy siedzieli w wynajętym powozie, George
wybuchnął:
— Ten kontrakt Stanleya na buty sprawia, Ŝe i ja czuję się
jak jakiś cholerny spekulant. Sprzedajemy Marynarce Wojennej
stalowe płyty, a ośmiocalowe armaty Departamentowi Wojny,
dla którego pracuję...
Constance pogłaskała go po dłoni, usiłując złagodzić jego gniew.
• Och, sądzę, Ŝe są tu pewne róŜnice.
• Zbyt subtelne jak na mnie.
• Co byś uczynił, gdyby Unia rozpaczliwie potrzebowała armat, nie miałaby jednak
odpowiednich środków finansowych, aby za nie zapłacić? Co byś zrobił, gdyby poproszono
cię, abyś produkował armaty na kredyt?

178 —
• Broniłbym się przed tym jak diabli. Mam zobowiązania wobec ludzi, którzy dla mnie
pracują, co tydzień czekają na wypłatę.
• Ale gdybyś poradził sobie jakoś z wypłatami, powiedziałbyś „tak", prawda? I na tym
właśnie polega róŜnica między tobą a Stanleyem.
George z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Nie wiem, czy naprawdę jestem tak szlachetny, ale wiem,
Ŝe nasze armaty są o wiele lepszej jakości niŜ buty wykonywane
u Stanleya.
Roześmiała się i przytuliła do niego.
— I dlatego Stanley przekształci się moŜe w spekulanta,
a ty... ty będziesz zawsze... George'em Hazardem. — Pocałowała
go w policzek. — I to czyni mnie szczęśliwą.

W hotelu stwierdziła z ulgą, Ŝe syn wrócił z Wirginii cały i zdrowy. Nie chciała, aby
jechał tam sam, uwaŜała bowiem, Ŝe jest jeszcze na to zbyt młody, ale George
wyperswadował jej nadmierną opiekuńczość. Okazało się, Ŝe dał sobie radę.
— McDowell maszeruje do przodu oznajmił z błyskiem
w oku. — Wujek Billy mówi, Ŝe w sobotę albo w niedzielę
będziemy prawdopodobnie walczyli z rebeliantami.
Stanley przedstawił juŜ plan wyjazdu w miejsce, skąd mogliby obejrzeć widowisko.
Rozbierając się na noc* George i Constan-ce rozwaŜali wiąŜące się z tym przedsięwzięciem
ryzyko. Ona miała ochotę pojechać i — licząc na jego zgodę zamówiła juŜ u Gautiera koszyk
z lunchem. W duchu George podziwiał Ŝonę, była w mieście od niedawna, a nauczyła się juŜ
wiele.
— W porządku — zadecydował. A więc jedziemy.

Tej nocy Billy zapisał w swoim pamiętniku:


Dziś przyjechał do mnie z miasta mój bratanek i imiennik. Po uzyskaniu zgody od
kapitana zabrałem go do Fairfax Courthouse, aby mógł obejrzeć przemarsz. Widok był
wspaniały — powiewające chorągwie, błyszczące bagnety, dobosze bijący w bębny.
Ochotnicy byli we wspaniałym nastroju, jako Ŝe bitwa jest juŜ pewna. Kilka jednostek — nie
saperzy, ale o podobnym przeznaczeniu — ściągnęło na siebie ogień zamaskowanych baterii,
kiedy oczyszczały drogę ze ściętych przez rebeliantów drzew. Nasza kompania ma pozostać w
tyle z siłami lokalnymi, co mnie rozczarowało. Ale i ja przyznaję, Ŝe przyda się nam chwila
wytchnienia. Bitwa nie będzie chyba łatwa ani przyjemna, chociaŜ ochotnicy liczą właśnie na
zabawę. C. powiedział

— 179 —
mi tej wiosny, Ŝe przed walką Ŝołnierze stają się nerwowi i są skłonni do Ŝartów. To prawda,
nigdy jeszcze nie słyszałem tylu radosnych okrzyków, wiwatów i Ŝartów, co dziś. Chłopcy
śpiewali nawet, przede wszystkim „J. Brown's Body". Zapomnieli przy tym o całym boŜym
świecie. Nie potrafią utrzymywać szeregów ani stosować się do rozkazów. Nic dziwnego, Ŝe
McDowell nie ma zbyt wesołej miny. Do obozu wróciliśmy na własnych nogach — bo nie
spotkaliśmy na drodze Ŝadnego wozu — a kiedy mijaliśmy namiot kapitana F., usłyszeliśmy,
jak modlił się na głos: „I Pan zgładzi grzeszników". — Co to takiego? — zapytał ze
strachem mój imiennik, na co odparłem:—Zapewne Izajasz. —Kiedy pojąłem swój błąd —
bo on pytał o tego, kto się modlił — wprawił mnie w zakłopotanie zastanawiając się, czy Bóg
odwrócił się od naszych przyjaciół Mainów. Udzieliłem mu moŜliwie najuczciwszej
odpowiedzi: — Tak, stosownie do naszego punktu widzenia. Wyjaśniłem mu jednak, Ŝe nasz
przeciwnik liczy na Jego łaskę tak samo gorąco, jak my. Młody William jest bystry, podobnie
jak jego ojciec. Myślę, Ŝe pojął istotę tego paradoksu. Kapitan F. zaprosił go na mszę i
odnosił się doń nadzwyczaj serdecznie, chwaląc jego inteligentne pytania. Wiliam pozostał
do chwili, kiedy na horyzoncie zapłonęły ogniska, potem dosiadł wynajętego konia i wrócił
do Waszyngtonu, gdzie równieŜ —jak słyszałem — panuje ogromne poruszenie. Pisząc teraz,
nadal słyszę w oddali odgłosy armii: wozy, kawalerię, śpiewy ochotników i w ogóle wszystko.
Jakkolwiek nie uczestniczyłem jeszcze w Ŝadnej bitwie i zapewne odczuwałbym strach,
chciałbym teraz i ja wyruszyć na przeciwnika.

31

Brett tęskniła za Constance. Uczucie to spotęgowało się tym bardziej, Ŝe miejsce Constance
zajęła w Belwederze inna kobieta. Kobieta, której Brett nie cierpiała.
Kiedy zostały same, Brett wielokrotnie usiłowała nawiązać ze swoją szwagierką
towarzyską rozmowę, ale Virgilia za kaŜdym razem odpowiadała półsłówkami. Nie
zachowywała się juŜ wyniośle ani gniewnie jak przed wybuchem wojny, odkryła jednak
nowy sposób obraŜania innych.
Mimo to młodsza z kobiet czuła się w obowiązku być uprzejmą. Virgilia była dla niej nie
tylko krewną, ale równieŜ istotą zranioną. Tego samego dnia, kiedy George i Constance jedli

— 180 —
obiad u Stanleya, Brett postanowiła podjąć jeszcze jedną próbę zbliŜenia z Virgilią.
Nie mogła jej jednak nigdzie znaleźć, mimo Ŝe zapadł juŜ wieczór. Zaczęła wypytywać
słuŜbę i jedna z dziewcząt z wyraźnym niesmakiem powiedziała:
— Widziałam ją, jak poszła z gazetą do wieŜyczki, psze pani.
Brett wspięła się po okrągłych, Ŝelaznych schodach, zaprojektowanych przez George'a i
wykonanych w jego stalowni, otworzyła drzwi wiodące z drugiego piętra na wąski balkon,
który okalał całą wieŜę. W dole widniały światła Lehigh Station, ciemna wstęga rzeki i
oblane promieniami zachodzącego słońca szczyty gór. Na północy unosiły się kłęby
czerwonego dymu — tam hałasowała stalownia Hazarda. Od wybuchu wojny praca nie
ustawała ani na chwilę.
• Virgilia?
• Och. Dobry wieczór.
Nie odwróciła się. Kosmyki włosów powiewały na wietrze. W zapadającym zmroku
moŜna ją było wziąć za meduzę. Pod pachą trzymała egzemplarz „Lehigh Station Ledger",
który ostatnio ze względów patriotycznych został przemianowany na „Ledger Union".
— Jakieś waŜne wieści?
— Piszą, Ŝe za kilka dni dojdzie do bitwy w Wirginii. . -— MoŜe to przyniesie rychły
pokój.
• MoŜe. — Jej głos zabrzmiał obojętnie. Zejdziesz na kolację?
• Chyba nie.
- Virgilio, zrób mi tę przyjemność i spójrz na mnie.
Siostra Billy'ego uczyniła to bez pośpiechu, w jej oczach odbiło się niebo i Brett
odniosła wraŜenie, Ŝe znowu ma przed sobą dawną Virgilię skłonną do męczeństwa,
zagniewaną. Potem jej oczy zmatowiały, a Brett zmusiła się do litości, której wcale nie
czuła.
— Zdaję sobie sprawę, Ŝe przeszłaś ostatnio wiele...
Kochałam Grady'ego — odparła Virgilia. Wszyscy mnie
nienawidzą, gdyŜ on był czarny. Ale ja go kochałam.
Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo zagubiona musisz czuć się bez niego. — Kłamała,
nie potrafiła pojąć, jak biała kobieta moŜe kochać Murzyna.
Virgilia zaczęła uŜalać się nad sobą.
— To jest mój dom, a nikt nie chce, abym tu pozostała.
— Mylisz się. Constance przyjęła cię pod ten dach. Ja teŜ'
chciałabym ci pomóc. Wiem... — BoŜe, jakie to trudne! — ...Ŝe
nigdy nie zostaniemy przyjaciółkami, takimi od serca, ale mimo
to nie musimy zachowywać się wobec siebie tak, jakby ta druga
była tylko powietrzem. Chciałabym, abyś poczuła się tu lepiej...

— 181 —
I wreszcie... ta dawna Virgilia spytała zjadliwie:
• W jaki sposób?
• CóŜ... — Brett rozpaczliwie szukała odpowiednich słów.
— Przede wszystkim musimy zrobić coś z tą suknią. Nie jest ci
w niej do twarzy. Prawdę mówiąc jest okropna.
• Jakie to ma znaczenie? I tak męŜczyźni nie zwracają na mnie uwagi.
• Nikt nie zamierza zawlec cię przed ołtarz albo na tańce...
— ta uwaga spotkała się ponownie z zimnym jak lód spojrzeniem
— ...ale sama poczułabyś się lepiej, gdybyś zdjęła tę suknię,
wzięła porządną kąpiel i zaczesała włosy. Dlaczego nie chcesz,
abym pomogła ci w tym po kolacji?
— Bo to i tak nie miałoby Ŝadnego znaczenia.
Jakie to niemądre z mojej strony, uwierzyłam, Ŝe ona przyjmie moją pomoc — pomyślała
Brett. — Jest tak głupio niewdzięczna...
Nie dokończyła myśli, przyjrzała się szwagierce uwaŜniej: włosy Virgilii fruwały na
wszystkie strony, jej ramiona zaokrągliły się ponownie. Schudła ostatnio, nadal jednak miała
duŜy biust. Był jednak obwisły jak u starej kobiety. W jej oczach jeszcze raz zabłysło światło
gasnącego dnia. Były to oczy zranionej kobiety, boleśnie zranionej.
• Chodź... spróbujemy. — Niczym matka troszcząca się o dziecko pochwyciła Virgilię
za rękę. Nie napotykając Ŝadnego oporu, pociągnęła ją lekko za sobą.
• Nie zaleŜy mi na tym — mruknęła Virgilia i wzruszyła ramionami, pozwoliła jednak,
aby dziewczyna wciągnęła ją do domu i sprowadziła po schodach na dół.
Po kolacji Brett kazała słuŜącym nalać gorącej wody do balii. Kiedy zorientowały się po
co, spojrzały na nią jak na szaleńca. Ale Brett nie dała za wygraną, uparcie popychała
Virgilię
— bezwładną, całkowicie bierną.
Zamknęła ją w łaźni.
— Zdejmij z siebie wszystko. Wszystko. Zaraz znajdę coś, co
mogłabyś załoŜyć.
Usiadła w posępnej sypialni — Virgilia zasłoniła wszystkie okna — i odczekała pięć
minut. Po dziesięciu jej irytacja przekształciła się w niepokój.
CzyŜby ta szalona istota odebrała sobie Ŝycie?
Przystawiła ucho do drzwi.
— Virgilia?
Serce waliło jej jak młotem. Wreszcie usłyszała jakiś dźwięk. Cofnęła się, kiedy drzwi
uchyliły się, a ręka Virgilii podała jej kilka szat, których Brett wolałaby nie dotykać.
Trzymając je w wyciągniętej sztywno ręce zeszła na dół.
— Spal to — poleciła słuŜącej. Do drugiej powiedziała:

— 182 —
• Znajdź jakąś nocną koszulę i szlafrok dla panny Virgilii. Moje ubranie byłoby za
ciasne. — Aby uspokoić dziewczynę, dodała:
• Zapłacę ci za to podwójnie, później kupisz sobie nowe rzeczy.
Obietnica skłoniła dziewczynę do pośpiechu. Po chwili Brett była znowu na górze.
PołoŜyła na łóŜku koszulę, a płócienny, znoszony szlafrok podała Virgilii przez drzwi
łazienki. W sypialni zapaliła wszystkie lampy, było więc widno, kiedy owinięta szczelnie
szlafrokiem szwagierka weszła wreszcie nieśmiało. Jej ciało i włosy były mokre, ale za to
czyste.
— Wyglądasz wspaniale. Chodź, usiądź tu.
Virgilia usiadła na wygodnym krześle, które Brett ustawiła przed duŜym, owalnym
zwierciadłem. ŚwieŜym ręcznikiem Brett poczęła energicznie wycierać jej włosy — zupełnie
jakby miała do czynienia z dzieckiem — a potem czesać szczotką ze srebrną rączką
wykładaną perłami. Szczotkowała włosy przez dłuŜszą chwilę, zegar stojący na gzymsie
kominka monotonnie odmierzał czas. Virgilia siedziała bez ruchu wpatrzona w lustro,
oglądała tam, Bóg wie, jakie wizje.
Następnie Brett rozdzieliła włosy Virgilii na dwie części, zgodnie z ostatnią modą,
zakręciła sobie na palcu jeden kosmyk i przypięła go nad lewym uchem. To samo zrobiła po
drugiej stronie głowy.
— To będzie przepiękna fryzura. — Uniosła resztę włosów do
góry, Virgilia miała piękne, grube loki. — Rano nakryjemy
wszystko siatką. Będziesz bardzo modna.
W lustrze dojrzała swoją uśmiechniętą twarz nad martwym obliczem Virgilii. Próbowała
ukryć ogarniające ją zniechęcenie.
• Na łóŜku leŜy koszula nocna. Jutro rano pojedziemy do miasta i kupimy ci nowe
ubranie.
• Nie mam w czym jechać.
• PoŜyczymy jakąś suknię.
• Nie mam pieniędzy.
• Nie przejmuj się tym. Ja mam pieniądze. Potraktuj to jak prezent.
• Nie musisz...
• Owszem, muszę. Nic nie mów. Chcę, abyś poczuła się dobrze. Jesteś atrakcyjną
kobietą.
Te słowa w końcu wywołały pełen wzgardliwego zwątpienia uśmiech. Zirytowana Brett
odwróciła się.
— Wypocznij teraz. Zobaczymy się rano.
Virgilia nie poruszyła się, siedziała nadal jak statuetka w ogrodzie. Brett doszła do
przekonania, Ŝe cały ten wieczór to czas stracony.
Drzwi za Brett zamknęły się, a Virgilia siedziała jeszcze długo w tej samej pozie, z
dłońmi na kolanach. Dotąd nikt nie nazwał jej atrakcyjną, nikt nie powiedział, Ŝe jest ładna.
Nie była ani atrakcyjna, ani ładna i wiedziała o tym doskonale. A jednak, kiedy patrzyła w
lustro, oświetlona blaskiem lamp, widziała kobietę wspaniałą i inną, kobietę zupełnie
odmienioną, modnie uczesaną. Nawet jej cera była teraz ładniejsza — wytarte mocno
ręcznikiem policzki pokryły się rumieńcem, co zamaskowało ślady po ospie, których tak
bardzo się dotąd wstydziła. Poczuła raptem, Ŝe coś dławi ją w gardle.
Kiedy Brett powiedziała, Ŝe chce jej pomóc, w duszy Virgilii w pierwszej chwili zrodziło
się podejrzenie, a potem ogarnęło ją znuŜenie i zobojętnienie. Ale teraz, kiedy tkwiła przed
lustrem, coś w niej drgnęło. Nie było to uczucie szczęścia, rzadko doznawała czegoś takiego,
a juŜ z pewnością nie teraz. MoŜe była to ciekawość, coś w tym rodzaju, w kaŜdym razie
jakby na twardej, nieurodzajnej glebie nieoczekiwanie wzeszło ziarenko nowego Ŝycia.
Wstała, otworzyła pasek i rozsunęła poły szlafroka, aby spojrzeć na siebie.
W gorsecie jej piersi nie wyglądałyby wcale tak źle. Głód, który musiała znosić po
sprzedaŜy ostatniej sztuki ze skradzionych sreber, sprawił, Ŝe zeszczuplała. Przynajmniej
jedna zaleta tych kilku tygodni.
Okryła się ponownie i raptem, nie mogąc się pohamować, postąpiła o krok do przodu.
DrŜąca, niepewna ręka uniosła się wyŜej... Dotknęła cudownego odbicia w lustrze.
— Och! — Do oczu napłynęły łzy.
Tej nocy nie mogła zasnąć. Około północy rozsunęła szeroko firanki, aby zbudziły ją
pierwsze promienie słońca. W nocnej koszuli i szlafroku siedziała nazajutrz w pokoju
stołowym, czekając na Brett, która przyszła na śniadanie.

32

George otworzył oczy w niedzielę o piątej rano. Wychodząc z łóŜka nie zachował się zbyt
cicho i obudził Constance i dzieci.
• Jesteś podekscytowany jak mały chłopiec — powiedziała ziewając i usiłując nałoŜyć
na siebie ubranie.
• Chcę obejrzeć bitwę. Połowa miasta spodziewa się, Ŝe będzie to pierwsza i zarazem
ostatnia bitwa w tej wojnie.

— 184 —
A ty, tato? — zapytał Billy podniecony nie mniej niŜ rodzice.
• Wolałbym nie prognozować. — WłoŜył stary, wojskowy pas i upewnił się, czy w
pochwie tkwi jego kolt, model z 1847 roku. Constance dostrzegła te przygotowania,
ograniczyła jednak swój komentarz do zmarszczenia brwi. George machnął ręką.
• William, przynieś moją piersiówkę whisky i uwaŜaj na nią. Patricia, pomóŜ mamie
spakować lunch. Ja sprowadzę powóz.
Patricia skrzywiła się z niechęcią.
• Wolałbym zostać tu, poczytać trochę i nakarmić krowy na deptaku.
• Daj spokój — powiedziała Constance, kiedy George wyszedł z domu. — Ojciec
przygotował juŜ wszystko. Jedziemy.
Wyglądało na to, Ŝe na miejsce bitwy podąŜa większa część mieszkańców Waszyngtonu.
Mimo wczesnej pory przy rogatkach miasta na Long Bridge ustawił się juŜ długi rząd
jeźdźców i powozów, oczekujących na sprawdzenie przepustek przez straŜe. Wszędzie
słychać było oŜywione rozmowy, śmiechy, w słońcu połyskiwały szkła lornetek operowych i
teleskopów wypoŜyczonych lub kupionych specjalnie na tę okazję. Zapowiadał się ciepły,
piękny dzień, zapach lata mieszał się z wonią końskiego łajna i perfum.
Wreszcie Hazardowie znaleźli się na czele kolejki. George okazał swoją przepustkę z
Departamentu Wojny.
— Spory ruch dziś.
Jeszcze większy przed panem, kapitanie. Ludzie jadą tędy juŜ od paru godzin.
Wartownik zasalutował i przepuścił bryczkę.
Przejechali na drugą stronę rzeki. George radził sobie wspaniale z dwoma cięŜkimi
końmi, które wraz z powozem wynajął za niegodziwą cenę trzydziestu dolarów za dzień.
Zapłacił bez słowa protestu i uwaŜał się teraz za szczęściarza wśród otaczających go
dwukółek, bryczek, innych pojazdów i koni znajdowały się jeszcze gorsze wehikuły. Był
nawet wóz zaprzęŜony w woły oraz powóz z wypisanym na boku nazwiskiem miejskiego
fotografa.
Droga nie naleŜała do krótkich, aby odnaleźć oddziały wojska, musieli przebyć około
dwudziestu pięciu mil, kierując się na południowy zachód. Po trzech godzinach zaczęli mijać
obsiane zboŜem pola, niewielkie farmy i zrujnowane chaty oraz białych i czarnych, którzy
przyglądali się kawalkadzie ze zdumieniem.
Przemarsz sił McDonalda zniszczył drogę. Constance i dzieci bezustannie podskakiwały
na wybojach. Patricia lamentowała na głos z powodu niewygód i przedłuŜającej się podróŜy.
Niezbędny okazał się postój przy niewielkim zagajniku. George opuścił daszek kolaski,
aby rozkoszować się krajob-

— 185 —
i
razem i słońcem. William uspokoił się nieco, ale Patricia nadal okazywała niezadowolenie.
Z lewej strony powozu przemknął galopem jakiś jeździec na koniu, George rozpoznał
jednego z senatorów. Do tej pory spotkał juŜ trzech znanych członków Senatu. Od Fairfaxu
dzieliło ich jeszcze parę mil, kiedy podniecony William pociągnął George'a za rękaw:
— Tato, posłuchaj!
Zgiełk i skrzypienie kół sprawiły, Ŝe George nie od razu zwrócił uwagę na odległe
grzmoty.
— Tak, to artyleria. — Constance objęła córkę ramieniem,
George poczuł mrowienie na plecach. Przypomniał sobie Mek
syk, szybujące w powietrzu odłamki, padających dokoła Ŝoł
nierzy, donośne krzyki rannych, gasnące jęki tych, którzy
umierali. Przypomniał sobie pocisk, który zmiótł z powierzchni
ziemi chatę pod Churubusco i urwał rękę jego przyjacielowi,
Orry'emu. Zamknął oczy, aby odegnać wspomnienia...
Wzdrygnął się i skoncentrował na drodze, którą jechali. Rozbrzmiewający w oddali
ostrzał artyleryjski ekscytował wszystkich podróŜnych. Przynaglano konie do pośpiechu, ale
jakaś przeszkoda na przedzie spowodowała zator. Przed nimi unosiły się ogromne kłęby
pyłu.
• Dobry BoŜe, cóŜ to takiego? — zawołał George, kiedy oddziały Unii maszerujące w
stronę Waszyngtonu poczęły spychać na skraj drogi wszystkie powozy.
• Coście za jedni? — krzyknął do kaprala, kierującego naładowanym po brzegi wozem.
• Czwarty z Pensylwanii.
• Czy juŜ po bitwie?
• Nie wiem, ale my wracamy do domu. Termin naszego zaciągu upłynął wczoraj.
Kapral ruszył dalej, a za nim gromady rozbawionych ochotników; traktowali swą broń
jak drewniane zabawki. Usta niejednego młodego Ŝołnierza umazane były jagodami, z luf
wielu muszkietów sterczały leśne kwiaty. Pensylwańczycy ciągnęli polami po obu stronach
drogi zrywając kwiaty, siusiając, robiąc to wszystko, na co mieli ochotę, podczas gdy na
południu huczały armaty.
Za Fairfaxem wycieczkowicze z Waszyngtonu skierowali się w stronę rozległej,
niebieskiej chmury, która płynęła nad odległą jeszcze o milę linią grzbietów gór. Odgłosy
kanonady artyleryjskiej przybrały na sile. Około południa George usłyszał równieŜ palbę z
muszkietów.
Teren stawał się coraz gęściej zalesiony, chociaŜ tu i ówdzie widzieli otwarte
przestrzenie. Przyjechali przez Centreville i Warrenton Turnpike, aŜ wreszcie dotarli do
skupiska powozów

— 186 —
i koni, które zajmowały całą szerokość drogi. TuŜ obok przejechał galopem kurier krzycząc,
aby nikt nie podąŜał dalej.
— Tato, nic nie widzę — poskarŜył się William, kiedy George
skierował konie na lewo, tuŜ za linię widzów siedzących wśród
drzew na kocach z koszykami wypełnionymi jedzeniem. Przed
nimi wznosiło się wzgórze okolone przez potok o nazwie Cub
Run, nieco dalej rozciągały się zasnute dymem pola i zagajniki.
Rozglądając się za wolnym miejscem George dostrzegł taką liczbę obcych mundurów i
usłyszał tyle obcych języków, Ŝe mógłby wziąć całą tę imprezę za bal dyplomatyczny. Nadal
spotykał wiele osobistości z Waszyngtonu, wśród nich senatora Trumbulla z Illinois, który
przybył tu w niezwykle licznym towarzystwie.
Skrzywił się, kiedy minęli dobrze im znane twarze.
• Witaj, Stanleyu zawołał mijając brata. Cieszył się, Ŝe obok nie ma juŜ wolnego
miejsca.
• Tutaj teŜ nic nie widać protestował nadal William.
• Mimo to zostajemy tu — zadecydował George, kierując powóz na skraj polanki, na
której stał rząd wehikułów. Był zmęczony i spocony. Zegarek wskazywał pierwszą dziesięć.
Widok ograniczał się do panoramy odległych chmur gęstego dymu.
JuŜ nie strzelają zauwaŜyła z ulgą Constance rozkładając koc. CzyŜby koniec?
George postanowił zdobyć jakieś informacje. Ruszył pieszo w stronę rogatki.
Grzeczność kazała mu przystanąć na chwilę obok powozu brata. Bliźniaki dokazywały
zawzięcie pod drzewem. Stanley, cały okryty potem, zerknął na niego znad kieliszka
szampana. Isabel wyraziła przekonanie, Ŝe po tym „okropnym" bombardowaniu sprzed kilku
minut rebelianci uciekają juŜ z pewnością do Richmond. George dotknął palcem skrzydła
kapelusza i udał się na poszukiwanie bardziej wiarygodnych wiadomości.
Minął kilka głośnych grup i poczuł irytację z powodu wesołego nastroju tych ludzi.
MoŜe dlatego, Ŝe on domyślał się, co moŜe kryć taki dym. Dotarł do rogatki i począł
rozglądać się za kimś godnym zaufania. Po paru minutach dostrzegł dwukółkę, która z
turkotem wjeŜdŜała na wzgórze od strony mostu wiszącego nad Cub Run.
Powóz zatrzymał się po przeciwnej stronie drogi. Dostojny cywil w eleganckim ubraniu
złoŜył wiszące na łańcuszku binokle, a spod siedzenia wyjął notes w twardej oprawie i
ołówek. George podszedł do niego.
— Jest pan reporterem?
Zgadza się, sir. — Jego brytyjski akcent zaskoczył George^. — Nazywam się
Russell. — Przez chwilę czekał na reakcję wreszcie dodał chłodno: — Z londyńskiego
„Timesa".

— 187 —
— Tak, oczywiście... czytałem juŜ pańskie artykuły. Czy był
pan w przodzie?
-— Tak daleko, jak pozwoliła mi rozwaga.
• Jak przedstawia się sytuacja?
• Trudno o jakieś miarodajne opinie, ale wszystko wskazuje na to, Ŝe siły federalne
zachowują przewagę. Oddziały po obu stronach są pełne animuszu. Jeden z generałów
Konfederacji odznaczył się w zaŜartej potyczce nie opodal farmy w pobliŜu Sudley Road. Od
czujki Unii dowiedziałem się paru szczegółów, a nazwisko tego bohatera brzmiało... —
odwrócił dwie kartki notesu do tyłu — ... Jackson.
• Thomas Jackson? Czy to Wirgińczyk?
• Trudno mi odpowiedzieć, przyjacielu, ale naprawdę... muszę juŜ iść. Obie strony
odpoczywają teraz i przegrupowują się. Niebawem wszystko rozpocznie się od nowa, jestem
tego pewien. — Nachylił się nad notatnikiem, ignorując swego rozmówcę.
George nie wątpił, Ŝe owym dzielnym generałem, walczącym pod farmą przy Sudley
Road, był jego dawny przyjaciel z West Point, ów dziwak z Wirginii, z którym uczył się, a
potem wiódł długie rozmowy w rozgrzanych od słońca cantinas po zdobyciu Mexico City.
Przed wojną Jackson wykładał w jakiejś uczelni wojskowej, było więc do przewidzenia, Ŝe
zdoła się wybić. JuŜ wtedy, kiedy uczyli się w West Point, o Tomie Jacksonie krąŜyły dwie
jednoznaczne opinie: jest wspaniały i szalony.
George wrócił do rodziny. Około drugiej, kiedy spoŜywali posiłek, nastał koniec spokoju.
Rozpoczęła się kanonada, która wstrząsała ziemią, ekscytowała Williama i budziła lęk jego
siostry. Setki wycieczkowiczów usiłowały dostrzec coś przez lunety, ale wszystko
przesłaniały kłęby dymu, układające się w sine chmury. Upłynęła godzina. Potem jeszcze
jedna. Palba ze strzelb nie ustawała. PoniewaŜ nawet najlepszy Ŝołnierz nie był w stanie
wypalić z broni ładowanej przez lufę częściej niŜ cztery razy na minutę, George zorientował
się, Ŝe w bitwie uczestniczy naprawdę duŜo Ŝołnierzy.
Raptem z kłębów dymu i pyłu wyłoniły się konie, furgon wojskowy, a za nim dwa inne.
Wszyscy gnali co sił w stronę mostu nad Cub Run, gnali co koń wyskoczy. Widzowie
słyszeli przy kaŜdym podrzucie na wybojach jęki niewidocznych rannych.
Constance przysunąła się do męŜa.
— George, w tym wszystkim jest coś niegodziwego. Czy
musimy tu zostać?
— Oczywiście Ŝe nie. Widzieliśmy juŜ wystarczająco duŜo.
Jego słowa znalazły potwierdzenie w chwilę potem, kiedy
z szeregu pojazdów odłączył się powóz wypełniony po brzegi

— 188 —
oficerami w hełmach ozdobionych kunsztownie końskimi ogonami, po czym skierował się
ku rogatce. Jeden z oficerów, zupełnie pijany, stał wymachując ręką. Po chwili wypadł.
Powóz zatrzymał się, a kiedy kompani pijanego pomogli mu wejść z powrotem do środka,
zwymiotował na nich.
— Tak, to z pewnością nie jest...
George nie dokończył myśli, przeszkodziło mu jakieś poruszenie. Odwrócił się i spojrzał
w stronę, w którą wszyscy wskazywali palcami. Od rogatki pędził na most co sił w nogach
jakiś szeregowy w niebieskim mundurze. Za nim biegł drugi Ŝołnierz. Potem pojawił się ich
tuzin. Pierwszy krzyczał coś, czego George nie mógł zrozumieć. Ci, którzy pędzili za nim,
rzucali na boki swoje czapki, plecaki, a nawet — BoŜe Wszechmogący! — muszkiety.
I nagle George zrozumiał, co krzyczy Ŝołnierz na moście.
— Jesteśmy pobici. Jesteśmy pobici!
George poczuł skurcz w Ŝołądku.
Constance, wejdź do powozu. Wy teŜ, dzieci. Mniejsza o jedzenie. — Zdjął koniom
worki na obrok, chciał napoić je w potoku, uznał jednak, Ŝe nie ma na to czasu. W tym
przesyconym zapachem prochu powietrzu wisiało coś nieokreślonego, ale strasznego.
Wepchnął dzieci do powozu. Pośpieszcie się!
Ton jego głosu zaniepokoił ich. Nieco dalej dwóch jeźdźców dosiadło koni, ale prócz
nich nikt nie okazywał podniecenia. George skierował bryczkę na otwarte pole i ruszył w
stronę drogi. Coraz więcej Ŝołnierzy wyłaniało się z zasnutego dymem zagajnika za Cub
Run.
Jakiś młodziutki Ŝołnierz w niebieskim mundurze krzyczał:
— Oddział Karych Koni! Oddział Karych Koni tuŜ za nami!
George słyszał juŜ o tym budzącym postrach pułku z hrabstwa Fauąuier. Potrząsnął
lejcami, przynaglając konie. Po chwili minął Stanleya i Isabel najwyraźniej ubawionych jego
pośpiechem.
— Radzę wam wziąć ze mnie przykład, jeśli nie chcecie
dostać się...
Resztę ostrzeŜenia zagłuszył świst kartacza. Z wyciągniętą szyją George obserwował
kolejny ambulans, który dojechał do mostu, zanim pocisk uderzył o ziemię. Spłoszone konie
stanęły dęba, przewracając wóz. Most został zablokowany.
Na drodze i w okolicznych zagajnikach pojawiało się coraz
więcej pojazdów i ludzi. Raz po raz o zbocze i brzegi potoku
uderzały wystrzeliwane przez odległą artylerię pociski, wznieca
jąc gejzery dymu i piachu. Ochotnicy Unii uciekali, most był
zatarasowany, ambulanse i furgony zaopatrzeniowe gromadziły
się w mrocznej od dymu dolinie. Wśród widzów z szybkością
poŜaru poczęła rozprzestrzeniać się panika.

— 189 —
Jakiś cywil wskoczył do powozu usiłując pochwycić lejce. Jego paznokcie wpiły się w
dłoń George'a, przecinając skórę do krwi. George kopnął go w pachwinę, zrzucając na
ziemię.
— Karę Konie! Karę Konie! —- krzyczeli uciekający Ŝoł
nierze. Było ich coraz więcej, niektórzy ociekali wodą, przebyli
bowiem potok w bród, aby ominąć zapchany most. Constance
jęknęła cicho i przytuliła do siebie dzieci, kiedy na pole, tuŜ obok
nich, spadł kartacz. Bryzgi piachu obsypały cały powóz.
George dobył kolta, przełoŜył go do lewej ręki i wytęŜył siły, aby kierować spłoszonym
zaprzęgiem prawą. Nie było to łatwe, wiedział jednak, Ŝe musi zawieźć rodzinę w bezpieczne
miejsce. Nie kierował się na główną drogę, była teraz pełna wycofujących się Ŝołnierzy. Jak
okiem sięgnąć widać było potęgujący się chaos, mundury mieszały się ze sobą, niebieskie z
jaskrawymi Ŝuawów. Panika ogarnęła juŜ chyba całą armię Unii.
— Trzymajcie się — zawołał George, skręcając w rŜysko na
południe.
W ostatniej chwili wyminął olbrzymią tubę, porzuconą na polu przez jakiegoś muzyka.
Coraz więcej ludzi szło w ich ślady. Niewygodna jazda, widok uciekających Ŝołnierzy,
beztroska widzów irytowały George'a. Nie opodal ujrzał dwóch męŜczyzn w cywilu, którzy
wyciągali z powozu trzy kobiety. Uniósł rewolwer, aby odstraszyć ich wystrzałem, rozmyślił
się jednak, przewidując daremność takiego kroku.
Jazda po nierównym polu zaczęła dawać mu się we znaki. Oczy piekły od dymu, pociski
padały co chwila raz z jednej, raz z drugiej strony. Kiedy przejeŜdŜali Drzez niewielki
strumyk, tylne koła zapadły się w muł aŜ po osie. George polecił wszystkim wysiąść z
powozu, a Williamowi stanąć przy tylnym kole. W tym samym momencie dojrzał
przejeŜdŜający nieco dalej powóz Stanleya, dokładnie przez środek drogi. śołnierze musieli
uskoczyć na bok. Isabel zauwaŜyła ich pojazd, ale jej wykrzywiona ze strachu twarz
zdradzała, Ŝe w tej chwili nie poznaje nikogo.
Jakiś sierŜant i dwaj szeregowi szli przez potok w ich stronę, rozbryzgując wodę na boki.
George na widok mętnego wzroku sierŜanta postanowił mieć się na baczności. Stojąc w
mulistej wodzie po kolana, odciągnął kurek kolta.
— PomóŜcie nam wyciągnąć ten wóz albo idźcie do diabła.
SierŜant zaklął brzydko i mijając ich skinął na swoich ludzi.
George, któremu pot zalewał oczy, wsparł się ramieniem o koło i polecił Williamowi uczynić
to samo.
— Pchaj!
Zebrali wszystkie siły, Constance ciągnęła za kantar stojącego bliŜej konia. Wreszcie
powóz drgnął i z wolna wyjechał z mułu. Zabłocony, zirytowany i wystraszony George
ruszył w stronę Waszyngtonu zastanawiając się, czy dotrą tam kiedykolwiek.

190 —
Ludzie i wozy, wozy i ludzie. Letnie słońce opuściło się nieco niŜej, dym ograniczał
widoczność. Zapach stał się nie do zniesienia — przesiąknięte uryną sukno, broczące krwią
zwierzęta, wnętrzności martwego młodzieńca, który z otwartymi ustami leŜał w pobliskim
rowie.
Lasy przed nimi wyglądały na nie do przebycia, George zdecydował się wjechać z
powrotem na drogę. Znowu dobiegły go płaczliwe okrzyki:
— Karę Konie rozerwą nas na strzępy! — Raz po raz jacyś
Ŝołnierze usiłowali wedrzeć się do powozu. George dał Ŝonie
rewolwer, a sam uzbroił się w bat.
Pod rozłoŜystymi koronami drzew konie zwolniły kroku, niebawem stanęły, nie mogąc
iść dalej. Pośrodku drogi leŜał skrwawiony kawaleryjski wierzchowiec, blokując odwrót
około tuzina Ŝuawów. Jeden z Ŝołnierzy, młody i pękaty, zatrzymał się i spojrzał na zwierzę.
Raptem uniósł muszkiet i z całej siły uderzył je w głowę kolbą.
Płacząc i klnąc zadał kolejny cios, a potem z narastającą furią jeszcze dwa. Nie bacząc na
błagania Ŝony George zeskoczył na ziemię. śołnierz rozbił juŜ czaszkę konia, ale zamierzał
się ponownie do ciosu. Łzy ściekały mu po poranionym policzku.
George krzyknął:
— Rozkazuję ci, natychmiast...
Resztę zagłuszyły przekleństwa Ŝołnierza i rozpaczliwe rŜenie uderzonego jeszcze raz
konia. George podbiegł do zwierzęcia, spojrzał na jego łeb, widok wywołał mdłości. Wyrwał
muszkiet z rąk oszalałego młodzieńca i zagroził mu nim.
— Wynoś się stąd! Jazda!
Wydawało się, Ŝe Ŝołnierz nie widzi go, popatrzył na George'a pustym wzrokiem,
odwrócił się i ruszył w stronę Waszyngtonu. Nadal płakał i mruczał coś do siebie. George
szybko sprawdził muszkiet, a widząc, Ŝe jest nabity, strzelił, aby skrócić męki konia.
Zatrzymał trzech uciekinierów i w czwórkę zaciągnęli martwe zwierzę na pobocze.
Dysząc cięŜko i nadal walcząc z mdłościami spojrzał tam, gdzie zostawił rodzinę.
Constance stałą na drodze, obejmując oburącz dzieci, z prawej dłoni nie wypuszczała kolta.
Wypełniony Ŝołnierzami w niebieskich mundurach powóz oddalał się w stronę Centreville.
• Zabrali go, George... A ja nie mogłam strzelać do własnych...
• Oczywiście, Ŝe nie. To moja wina, bo was zostawiłem... Patricia, płacz nic tu nie
pomoŜe. Wydostaniemy się. Wszystko będzie w porządku. Podaj mi rewolwer. Idziemy.
W Meksyku George nauczył się, Ŝe bitwa jest czymś większym niŜ punkt widzenia i
zdolność pojmowania pojedynczego Ŝołnierza. Nawet generałowie czasem nie ogarniali
całości. O bitwie pod Buli Run George dowiedział się tylko tyle, ile zdołał obejrzeć siedząc z
rodziną na kocu i podczas odwrotu w ową upalną niedzielę. Buli Run miało oznaczać dlań
juŜ zawsze drogę zastawioną rozbitymi wozami i porzuconym sprzętem, była ona jak koryto
rzeczne dla bezkresnej niebieskiej toni, która płynęła z róŜnych stron zalewając brzegi.
Constance pociągnęła go za rękaw munduru.
— George, popatrz... tam, przed nami...
Powóz Stanleya leŜał na boku, koni nie było, widocznie zostały skradzione, Isabel i
bliźniaki tłoczyli się wokół brata George'a, który siedział na przydroŜnym kamieniu w
poluzowanym, wiszącym krzywo krawacie, kryjąc twarz w dłoniach. George pojął sens tego
gestu, podobnie czuł się wiele lat temu.
• Chryste, czy znowu muszę się nim zająć?
• Rozumiem cię, ale nie moŜemy go tak zostawić.
• Czemu nie? — obruszyła się Patricia. — Laban i Levi są wstrętni i nienawidzą nas.
Niech rebelianci zajmą się nimi.
Constance odruchowo uderzyła ją. Zaczerwieniła się, przytuliła córkę i przeprosiła ją.
George podszedł do brata, starając się nie patrzeć na Isabel.
• Wstawaj, Stanley. — Ale Stanley siedział bez ruchu z obwisłymi ramionami. George
chwycił go za rękę i pociągnął. — Wstawaj. Jesteś potrzebny swojej rodzinie.
• On... załamał się, kiedy przewrócił się nasz powóz — powiedziała Isabel.
George nie zwracał na nią uwagi, nie dawał za wygraną i ciągnął brata za rękę tak długo,
aŜ poderwał go na nogi i obrócił we właściwym kierunku. Potem popchnął go lekko i
Stanley ruszył przed siebie.
I tak George szedł niczym pasterz ze swoją trzodą. Co jakiś czas mijali ich Ŝołnierze —
osmaleni, brudni, zakrwawieni. W pewnym momencie natknęli się na kilku oficerów, którzy
z podziwu godną wytrwałością usiłowali sformować niewielki oddział. Był to jednak
wyjątek, większość oficerów podąŜyło bez Ŝołnierzy, uciekali nawet szybciej niŜ podwładni.
Depresja Stanleya irytowała jego Ŝonę, ale — o dziwo! — jej gniew skoncentrował się
na George'u. Bliźniaki narzekały bez przerwy, lekcewaŜąco mrucząc coś o stryju, dopóki
zapadający zmierzch nie oddzielił ich na polu od reszty rodziny. Po kilku minutach
gorączkowego nawoływania dzieci odnalazły rodziców i od tej pory szły za George'em w
całkowitym milczeniu.
Dowody klęski dostrzegali co krok — menaŜki, trąbki, werble, ładownice i bagnety
leŜały porozrzucane po całej drodze.

— 192 —
Rozlegające się w ciemności niesamowite jęki rannych i umierających przywodziły na myśl
piekło, w powietrzu krzyŜowały się głosy:
• ...ten cholerny kapitan dał drapaka. Uciekł, podczas gdy reszta stała jak mur...
• ...mam pokrwawione nogi. Nie mogę...
• ...Karę Konie..
• ...było ich przynajmniej tysiąc...
• ...pułk Shermana załamał się, kiedy do ataku ruszyli kawalerzyści Hamptona...
Hamptona? — George wyłowił to nazwisko z chaosu głosów mijanych Ŝołnierzy,
skrzypienia kół i skarg dzieci. — Czy Charles Main nie słuŜył przypadkiem w legionie
Hamptona? Czy brał dziś udział w walce? Czy nic mu się nie stało?
Budzący się księŜyc świecił blado, co chwila zasłaniały go chmury. Powietrze pachniało
deszczem. Trudno było określić dokładną godzinę, George przypuszczał, Ŝe jest między
dziesiątą a jedenastą. Był tak wycieńczony, Ŝe najchętniej zaszyłby się w krzakach i zasnął.
Jak bardzo muszą być zmęczeni inni — pomyślał.
Dopiero w Centreville znowu ujrzeli światła, ale zarazem całą armię rannych. Paru
ochotników z Nowego Jorku, którzy przyjechali wozem, dostrzegło dzieci. Zaproponowali,
Ŝe podwiozą je do Fairfax Courthouse, nie mieli juŜ jednak miejsca dla dorosłych. George
odbył powaŜną rozmowę z Williamem, wiedział bowiem, Ŝe moŜe na nim polegać, a kiedy
uzgodnił juŜ z synem miejsce, gdzie mieli się spotkać, pomógł wraz z Constance wejść
dzieciom na wóz. Isabel prostestowała. Stanley natomiast uparcie wpatrywał się w
niewyraźną tarczę księŜyca.
Wóz zniknął w oddali, a Hazardowie ruszyli w dalszą drogę. Za Centreville natknęli się
na wiele leŜących ciał: niektórzy spali tylko lub odpoczywali, inni byli martwi. Widok
udręczonych twarzy, pokrwawionych członków, rozświetlonych poświatą księŜyca oczu
Ŝołnierzy zbyt młodych, aby patrzeć na śmierć, nieustannie przypominały George'owi
Meksyk i płonący dom w Lehigh Station.
Świadomość, Ŝe nie przewidział wówczas najgorszego, była niewielką pociechą.
Dzwony na trwogę sygnalizowały większą poŜogę, a teraz wszyscy znaleźli się w
niebezpieczeństwie. W pułapce szaleństwa wojny. Szykany zastąpiły uczciwość. Wszędzie
zniszczenie. Trwoga wyparła nadzieję. Nienawiść pogrzebała zgodę. Śmierć wymazała
Ŝycie. Ogień okazał się śmiertelnym przeciwnikiem wszystkiego, co chcieli zachować
Hazardowie i Mainowie, i nie moŜna go było ugasić tak szybko, jak wtedy, w rodzinnym
mieście. Ten dzień, ten wieczór udowodnił, Ŝe ogień wymknął się spod kontroli.

— 193 —
• Stanley? Nie zostawaj w tyle. — Oczy George'a poczęły łzawić z kurzu i zmęczenia.
KsięŜyc rozpływał się, zasnuwając bladymi smugami całe połacie nieba. Zamiast zamglonej
drogi, George widział Ŝołnierza, który bił kolbą muszkietu leŜące zwierzę. Coś
niesłychanego! Dokoła zaczęła dokonywać się przemiana, której nie był w stanie pojąć.
Straszliwa przemiana.
• Isabel? Czy wszystko w porządku? Chodź juŜ, musisz trzymać się nas.
KSIĘGA DRUGA
Droga ku klęsce
„Nikt, Ŝaden człowiek, nie moŜe ocalić tego kraju. Nasi ludzie nie są
dobrymi Ŝołnierzami. Chełpią się, choć nie mają Ŝadnych osiągnięć,
narzekają, kiedy nie otrzymują tego, czego by chcieli, a kilkumilowy
marsz pozbawia ich sił. Sporo czasu upłynie, zanim to zmienimy, ale nie
wiem doprawdy, jaka czeka nas przyszłość."

Pułkownik William T. Sherman po pierwszej bitwie pod Buli Run, 1861 rok.

33
Przez całą noc po mieście krąŜyły wieści o przegranej. Elkanah Bent, podobnie jak tysiące
innych, nie mógł zasnąć. Włóczył się po barach lub ulicach, gdzie tłumy ludzi oczekiwały w
milczeniu na nowe informacje. Modlił się, aby były to wiadomości o zwycięstwie. Tylko one
mogły go ocalić.
Około trzeciej on i Elmsdale, pułkownik z New Hampshire, zrezygnowali z czuwania i
wrócili do pensjonatu. Bent drzemał raczej, niŜ spał. TuŜ przed świtem usłyszał ulewę.
Potem dobiegły go rozmowy męŜczyzn na ulicy. Ubrał się szybko i wyszedł na ganek. TuŜ
obok, między domami, ujrzał ośmiu czy dziewięciu Ŝołnierzy odpoczywających w zaroślach.
Trzech innych, umaza-nych i brudnych, wyrywało sztachety z pobliskiego parkanu, aby
rozpalić ognisko.
Z domu ziewając szeroko wyszedł Elmsdale z zapasem cygar. Spojrzał na Ŝołnierzy,
skinął głową i mruknął:
— Kiepsko to wygląda, co?
Bent poczuł, jak narasta w nim fala histerii.
Obaj pułkownicy niebawem pośpieszyli Pennsylvania Ave-
nue. Minął ich jakiś koń, siedzący w siodle oficer spał. Przy
następnym pensjonacie grupa Ŝuawów Ŝebrała o jedzenie. Jakiś
cywil w białym ubraniu szedł w strugach deszczu z kilkoma
menaŜkami i muszkietem. CzyŜby pamiątki z pola bitwy? Bent
starał się opanować drŜenie całego ciała.

— 195 —
Nieco dalej ujrzeli ambulanse i błąkających się tu i tam ludzi z klęską wypisaną na
twarzach. Liczne grupy spały w Parku Prezydenckim. Wszędzie zakrwawione twarze, ręce i
nogi.
— Tego się właśnie obawialiśmy. Druzgocąca klęska. Domyśliłem się tego juŜ wczoraj.
Gdyby McDowell wygrał, prezydent przesłałby wiadomość. CóŜ... — osłaniając zapałkę
przed deszczem, Bent zapalił cygaro — ...to przedsmak tego, co nas czeka na Zachodzie.
Choć nigdy nie przywiązywał wagi do religii, błagał wczoraj Boga o zwycięstwo dla
Unii. I on, i Elmsdale mieli juŜ bilety kolejowe na przejazd do Kentucky. Teraz nadszedł
czas, aby zrobić z ich uŜytek. Wojna mogła potrwać całe miesiące. MoŜe śmierć dopadnie go
w Kentucky, nie pozwoli, aby rozwinął w pełni swój geniusz, marnując go.
Pragnął umknąć przed przeznaczeniem, nie wiedział jednak, jak to uczynić. Nie śmiał
zwracać się ponownie do Dillsa, prawnik mógł urzeczywistnić swą groźbę. Nie brał pod
uwagę dezercji, która oznaczałaby definitywny kres jego wymarzonej kariery wojskowej, nie
miał więc innego wyjścia, jak tylko wykorzystać posiadany bilet.

Nazajutrz po Manassas Charles obozował ze swym oddziałem i całym legionem w


pobliŜu kwatery głównej Konfederacji, niecałą milę od Buli Run, którego brunatne, a teraz
zaróŜowione nurty nadal niosły ze sobą martwe ciała —jednej strony i drugiej.
Kiedy światło dnia zbladło, Charles zajął się swoim koniem — tarł energicznie jego boki.
Cieszyło go zwycięstwo, irytowały natomiast okoliczności, które nie pozwoliły mu mieć w
nim swego udziału. W piątek, następnego dnia po jego powrocie z hrabstwa Fairfax, legion
otrzymał rozkaz opuszczenia brzegów Ashley i wzmocnienia sił Beauregarda. Niestety, linia
kolejowa Richmond, Fredericksburg i Potomac mogła pomieścić w swych wagonach
zaledwie Hamptona i jego sześciuset piechurów. Dla czterech oddziałów kawalerii i lekkiej
artylerii zabrakło miejsca.
Po licznych perypetiach Hampton dotarł do Manassas rankiem w dniu bitwy, jego
kawaleria nadal pokonywała sto trzydzieści mil krętej drogi, przecinającej wiele potoków:
South Anna, North Anna, Mattapony, Rappahannock, Aąuia, Occo-quan i inne. Mimo dwóch
utrudniających marsz burz Charles nie tracił wiary, Ŝe zdąŜą na czas. Wierzył teŜ, Ŝe jego
ludzie, kiedy juŜ znajdą się w akcji, spiszą się dzielnie. Mimo swej wyraźnej niechęci do
dyscypliny jako oddział jechali wspaniale.
Ale Charles nie miał moŜliwości sprawdzenia, czy jego odczucia są zgodne z prawdą —
Ŝołnierze dotarli na miejsce nazajutrz po poraŜce Unii. Dowiedzieli się tylko, Ŝe pułkownik

— 196
odznaczył się męstwem, a prowadząc swą piechotę na rozsypujące się pułki federalne, został
lekko ranny w głowę. Te wieści tylko nieznacznie uśmierzyły rozczarowanie kilku dŜen-
telmenów z oddziału Charlesa, którzy narzekali nie tylko na to, Ŝe pozbawiono ich udziału w
bitwie, chcieli równieŜ pozbierać broń i ekwipunek umykających Jankesów. Charles wyraził
im swoje ubolewanie z tego powodu i począł przygotowywać ich do następnej bitwy. Nie
ulegało wątpliwości, Ŝe ta nie zakończyła konfliktu.
Prezydent Davis pofatygował się do Richmond osobiście, aby pogratulować
poszczególnym dowódcom, w tym Hamptonowi, któremu wraz z Beauregardem złoŜył
wizytę w namiocie. Ale juŜ w poniedziałek wieczorem Charles i wielu innych oficerów
usłyszało, Ŝe niektórzy członkowie rządu wyraŜają swoje niezadowolenie. Beauregard nie
wykorzystał zwycięstwa, nie ruszył na Waszyngton i nie zdobył miasta.
Charles zachował swą opinię dla siebie. Ci opaśli biurokraci, siedzący za biurkami i
narzekający na wszystko dokoła, nie mieli zielonego pojęcia o wojnie i granicach, które
wyznaczała zwierzętom i ludziom. Nie wiedzieli, jak długo moŜna zagrzewać Ŝołnierza i
konia do walki. Udział w bitwie oznaczał cięŜką pracę i nawet największe męstwo,
najbardziej imponująca siła woli i najgorętsze serce musiały kiedyś ugiąć się przed
prozaicznym, lecz obezwładniającym zmęczeniem.
Pomijając jednak te narzekania, moŜna było powiedzieć, Ŝe Manassas oznacza triumf,
jest dowodem potwierdzającym prawdziwość od dawna wyznawanej tezy, Ŝe dŜentelmen
zawsze pokona pospólstwo. TuŜ po owej szczęsnej bitwie Charles podzielał ową opinię, dał
się ponieść powszechnej euforii i usiłował nie zwracać uwagi na napływający z letnim
wiatrem trupi fetor ani na ciągnące pod czerwonym, zachodzącym słońcem ambulanse.
Straty w legionie nie były tak duŜe, jak wskazywałyby przejeŜdŜające wehikuły. Zastępcę
dowódcy, podpułkownika Johnsona z Charleston, trafiła pierwsza salwa przeciwnika.
Barnard Bee, jeden z przyjaciół kuzyna Orry'ego z West Point, został raniony śmiertelnie tuŜ
po tym, jak zgromadził Ŝołnierzy do ataku pod dowództwem szalonego profesora z Instytutu
Wojskowego w Wirginii, „Głupca" Toma Jacksona. Bee chwalił Jacksona za to, Ŝe trwał
męŜnie broniąc pozycji obok domu Henry'ego — wszystko wskazywało więc, Ŝe „Głupiec"
Tom otrzyma niebawem inny, bardziej pochlebny przydomek.
Krewni Hamptona wyszli z bitwy bez szwanku jego starszy syn, młody Wadę, ze sztabu
Joe Johnstona, i młodszy brat Wade'a, Preston, świetnie prezentujący się dwudziestolatek,
znany z tego, Ŝe nigdy nie rozstawał się z Ŝółtymi rękawicami,

— 197
adiutant swego ojca. Brat Hamptona, Frank, kawalerzysta, równieŜ szczęśliwie uniknął kuli.
Podczas gdy Charles usuwał z kopyt konia zakrzepły brud, podszedł do niego Calbraith
Butler, dowódca jednego z oddziałów. Był to przystojny, dobrze wychowany męŜczyzna w
wieku Charlesa. Poślubił córkę gubernatora Pickensa i zrezygnował z lukratywnej praktyki
adwokackiej, aby utworzyć oddział huzarów w Edgefield, wszedł on w skład legionu Hamp-
tona. Butler nie miał doświadczenia wojskowego, ale Charles, który lubił Butlera,
przypuszczał, Ŝe podczas bitwy spisałby się doskonale.
• Powinieneś mieć czarnucha do takiej roboty — zauwaŜył Butler.
• Gdybym był tak bogaty, jak wy, prawnicy, miałbym go — roześmiał się Charles. —
Jak się miewa pułkownik?
• Jest w zaskakująco dobrym nastroju, zwaŜywszy na śmierć Johnsona i straty, jakie
ponieśliśmy.
• Są duŜe?
• Tego jeszcze nie wiadomo. Słyszałem, Ŝe jakieś dwadzieścia procent.
• Dwadzieścia — powtórzył Charles i z satysfakcją lekko skinął głową. O zabitych i
rannych lepiej myśleć jak o procentach, nie jak o ludziach, wtedy przynajmniej moŜna
zasnąć.
Butler usiadł przy nim.
— Jankesi umykali podobno nie tylko na widok naszych
Karych Koni, ale na samą myśl o nich. Uciekali przed gniadymi,
siwkami, dereszami... przed wszystkimi, które moŜna sobie
wyobrazić. Brali wszystkich za Karę Konie. Naprawdę Ŝal, Ŝe nas
to ominęło. Jedyną pociechą jest fakt, iŜ bez względu na to, czy
walczyliśmy, czy nie, równieŜ my mniej więcej za tydzień
będziemy kosztować owoce zwycięstwa. W kaŜdym razie czeka
to tych, którzy zdołają wrócić do Richmond.
Zaczął opowiadać o galowym balu, zapowiedzianym juŜ przez wdzięcznych obywateli,
na który mieli zostać zaproszeni wybrani oficerowie z Manassas.
• A musisz wiedzieć, Charles, Ŝe najchętniej widziani są oficerowie kawalerii. Nie
musimy opowiadać wszystkim damom, Ŝe znajdowaliśmy się kilka mil od miejsca bitwy. To
znaczy, ty nie musisz. Szanuję swoją Ŝonę na tyle, Ŝe nie sądzę, abym zdecydował się pójść
na ten bal.
• Dlaczego nie? „Piękniś" Stuart teŜ jest Ŝonaty, a załoŜę się, Ŝe tam będzie.
• Cholerni Wirgińczycy! Zawsze i wszędzie muszą znaleźć się przed innymi.
Podczas bitwy Stuart poprowadził kontrowersyjny atak wzdłuŜ Sudley Road,
potwierdzając opinię, Ŝe jest dzielnym albo

— 198 —
teŜ lekkomyślnym oficerem — w zaleŜności od punktu widzenia.
• Bal. To brzmi interesująco. — Charles starał się nie patrzeć na nie kończący się sznur
ambulansów, który sunął z wolna w stronę płonącej tarczy słońca.
• Mają być zaproszone czarujące kobiety z całego sąsiedztwa. Sponsorzy nie chcieliby,
aby naszym dzielnym chłopcom brakło partnerek do tańca.
• Zapewne bym poszedł — mruknął Charles — gdybym zdobył takie zaproszenie.
• No widzisz! Wreszcie jakaś iskierka Ŝycia u zmęczonego wojownika. Doskonale.
Butler odszedł. Koń trącił łbem ramię Charlesa, kiedy ten powrócił do swojej czynności.
Czyszcząc konia pogwizdywał radośnie, uświadomił sobie, Ŝe przy odrobinie szczęścia
spotka na balu Augustę Barclay.
34

Do stolicy przybyli o siódmej rano przemoczeni do suchej nitki i niemal chorzy. George,
Constance i dzieci udali się wprost do hotelu, Stanley, Isabel i bliźniaki do swojej
rezydencji. PoŜegnanie było chłodne, bez zbędnych słów.
George umył się i ogolił — zacinając się przy tym dwukrotnie — wypił odrobinę whisky
i nieco oszołomiony zameldował się w Winder Building. Przygnębienie wywołane przegraną
było tak powszechne, Ŝe tego ranka nie było mowy o normalnej pracy. Ripley zamknął biuro
juŜ o wpół do dwunastej. George dowiedział się, Ŝe prezydent jest załamany poraŜką.
Nic dziwnego — pomyślał wracając do hotelu i przedzierając się przez tłumy maruderów
nadal napływających do miasta.
Zapadł w graniczący z letargiem sen, z którego został łagodnie wyrwany około
dziewiątej wieczorem. Constance doszła do przekonania, Ŝe juŜ najwyŜsza pora, aby coś
zjadł. W zatłoczonej, lecz nienaturalnie cichej restauracji hotelowej George zaczął
wypytywać ludzi przy sąsiednich stolikach o nowiny, ich odpowiedzi przyprawiły go o
jeszcze większy ból głowy. Kolejne informacje zebrał nazajutrz. Rozmiary i konsekwencje
tragedii znad Buli Run stały się jasne.
Wszyscy rozprawiali o haniebnej postawie ochotników i ich oficerów, jak równieŜ o
okrucieństwie wroga, zwłaszcza jednostki zwanej Kawalerią Karych Koni. George odniósł
wraŜenie, Ŝe

— 199 —
w armii Konfederatów nie ma innych oddziałów, tylko Karę Konie. Wynikało to nawet ze
słów Ripleya.
Dokładne dane o stratach nie były jeszcze znane, jakkolwiek pewne fakty nie budziły
wątpliwości. Brat Simona Camerona zginął wiodąc do boju 79 Pułk z Nowego Jorku. Scott i
McDowell zostali uznani za winnych. W poniedziałek, gdy George odsypiał zmęczenie,
McDowell został pozbawiony swej funkcji, a stary przyjaciel szkolny George'a, McClellan,
otrzymał polecenie przyjazdu z zachodniej Wirginii i objęcia dowództwa armii. Miał
dokonać jej reorganizacji i przekształcić ją w siłę godną miana armii Unii.
Pracę w biurze podjęto we wtorek. George odebrał rozkazy udania się w podróŜ w celu
zapoznania się z działalnością odlewni Cold Spring mieszczącej się przy West Point, po
drugiej stronie rzeki. Kiedy był jeszcze kadetem, odlewnię zwiedził jego ojciec. JuŜ wtedy
zaliczano ją do najlepszych w Ameryce, teraz produkowała doskonałą broń artyleryjską,
projektowaną przez Roberta Parkera Parrotta. Oficerem łącznikowym Departamentu
Uzbrojenia, odpowiedzialnym za kontakty z odlewnią, był niejaki kapitan Stephen Benet.
We wtorek wieczorem, po spakowaniu rzeczy, George rozpoczął z Ŝoną rozmowę na
temat zmian w naczelnym dowództwie.
— Lincoln, rząd i Kongres wywierali nacisk na McDowella.
Nalegali, aby wysłał do boju źle wyćwiczonych amatorów.
Ochotnicy nie zachowali się jak zawodowi Ŝołnierze... i teraz
McDowell został za to ukarany. Przez Lincolna, rząd i Kongres.
Och — mruknęła. — Pierwsza dziewczyna w karneciku prezydenta okazała się
niezdarną tancerką, stąd zmiana partnerów.
— Zmiana partnerów. To trafne określenie. — George zadarł
nocną koszulę i podrapał się po udzie. — Ciekaw jestem, ile
jeszcze razy powtórzy ten manewr, zanim bal dobiegnie końca.

George z zadowoleniem zamienił atmosferę beznadziejności panującą w Waszyngtonie


na piękną dolinę rzeki Hudson, radosną dzięki słonecznej pogodzie. Fabryką kierował absol-
went z 1824 roku, Old Parrott, który uparł się, Ŝe osobiście pokaŜe gościowi wszystkie
zakamarki. śar i blask z pieców w odlewni był dla George'a czymś w rodzaju powrotu do
domu. Fascynowała go precyzja, z jaką robotnicy toczyli lufy armatnie, rozpalali, skręcali i
klepali czternastocalowe sztaby Ŝelaza formując charakterystyczne dla armat Parrotta
obejmy.
Parrott zdawał się doceniać wagę faktu, Ŝe w Departamencie Uzbrojenia jest ktoś, kto
rozumie problemy producenta i za-
— 200 —
rządzającego fabryką. George lubił tego starszego człowieka, ale prawdziwym odkryciem —
z osobistego i zawodowego punktu widzenia — był kapitan Stephen V. Benet, którego
George pamiętał jako absolwenta w klasie z 1849 roku.
Urodzony na Florydzie, o tak smagłej skórze, Ŝe moŜna go było wziąć za Hiszpana,
Benet dzielił czas między odlewnię i West Point, gdzie prowadził zajęcia z teorii uzbrojenia
i balistyki. Pewnego popołudnia obaj udali się na drugą stronę rzeki, aby odświeŜyć wspólne
wspomnienia. Rozmawiali o wszystkim, o kadetach ze swoich klas i ostatnich atakach na
Akademię.
Przy kolacji w hotelu Benet powiedział:
• Podziwiam patriotyzm, który skłonił cię do przyjęcia tej funkcji, ale działać w
departamencie Ripleya... To zasługuje na kondolencje.
• To miejsce jest jednym wielkim śmietnikiem przyznał George. Zwariowani
wynalazcy na kaŜdy kroku, sterty papierzysk, brak jakiejkolwiek standaryzacji. Staram się
właśnie sporządzić wykaz wszystkich typów uŜywanej przez nas amunicji. Ale to prawdziwa
udręka.
Benet roześmiał się.
• Tak, wyobraŜam sobie. Jest tego przynajmniej z pięćset rodzajów.
• MoŜe powinniśmy pokonać samych siebie i w ten sposób zaoszczędzić rebeliantom
trudu.
• Praca dla Ripleya zniechęciłaby kaŜdego. On tylko rozgląda się za pretekstem, aby
odrzucić kolejny nowy pomysł, szuka słabych stron. A ja poszukuję cech pozytywnych, pre-
tekstu, aby powiedzieć tak. — Benet umilkł na moment, obracał w dłoniach kieliszek porto.
Zerknął badawczo na gościa. Postanowił mu zaufać. -- MoŜe właśnie dlatego prezydent
przesyła ostatnio prototypy bezpośrednio tu, abym mógł je ocenić. Upił trochę. —
Wiedziałeś o tym... Ŝe Ripley jest pomijany?
• Nie, ale wcale mnie to nie dziwi. Z drugiej strony muszę ci powiedzieć, Ŝe Lincoln
jest bardzo nielubiany w Departamencie Wojny z powodu skłonności do ingerowania w
sprawy innych.
• To zrozumiałe, ale ... —jeszcze jedno badawcze spojrzenie —... czy w inny sposób
moglibyśmy pozbyć się takich Ripleyów?
Z tym pesymistycznym pytaniem, na które nie udzielił odpowiedzi, George wrócił do
domu.

Lipiec skończył się, a wraz z nim uciąŜliwe upały i George spędzał za biurkiem całe dnie,
aŜ do zmierzchu. Rzadko spotykał Stanleya, za to często widywał Lincolna. Podobny do
bociana, swym wyglądem wywołując uśmiechy, prezydent pędził od jednego biura do
drugiego z naręczem planów, dokumentów

201
i memorandów, a czasem równieŜ z niekiedy bardzo sprośnymi Ŝarcikami. Plotka głosiła, Ŝe
przysadzista, niska kobieta, która była jego Ŝoną, nie chciała wysłuchiwać podobnych
historyjek.
Zazwyczaj Lincoln pojawiał się w Winder Building późnym popołudniem poszukując
kogoś, kto towarzyszyłby mu w ćwiczeniach strzeleckich w Treasury Park. George chciał
kiedyś zgłosić się na ochotnika, ale rozmyślił się — nie dlatego, Ŝe lękał się prezydenta;
Lincoln był człowiekiem towarzyskim i przystępnym — obawiał się jednak, Ŝe nie zdoła
ukryć swej frustracji. Był przeświadczony, Ŝe dopóki pracuje dla Ripleya, winien mu jest
lojalność w postaci milczenia.
Mimo iŜ w departamencie dominowała uciąŜliwa procedura, O Ripleyu nie moŜna było
mówić wyłącznie negatywnie. George odkrył, Ŝe ten starszy człowiek zabiegał ponad trzy
miesiące temu o zakup stu tysięcy karabinów europejskich, by uzupełnić magazyny
federalne, których zapasy stanowiły przewaŜnie strzelby nadające się raczej do muzeum.
Cameron obstawał jednak przy swojej tezie, Ŝe armia powinna uŜywać jedynie broni
wykonanej w Ameryce, co nasunęło George'owi cyniczną myśl, Ŝe któryś z przyjaciół
ministra otrzymał juŜ odpowiedni kontrakt. Pogrom pod Manassas sprawił, Ŝe nad głową
Camerona poczęły gromadzić się ciemne chmury, a jego odmowa zakupu broni została
oceniona jako duŜy błąd. Było juŜ jasne, Ŝe wojna nie skończy się wraz z latem, a Unia nie
miała broni, aby ćwiczyć i zbroić rekrutów gromadzących się w obozach szkoleniowych od
wschodniego wybrzeŜa aŜ po Missisipi.
George'a oderwano od prac nad projektem kontraktu na produkcję moździerzy i polecono
przerobić i wygładzić ostatnią propozycję Ripleya, dotyczącą zakupu za granicą stu tysięcy
sztuk broni. Oferta została przesłana do Departamentu Wojny wraz z pół tuzinem podpisów,
pod Ripleyem podpisał się George. Po trzech dniach milczenia George poszedł sprawdzić,
jaki jest los projektu.
— Znalazłem go na jakimś biurku — oświadczył po powrocie.
— Z adnotacją „odrzucony".
Nie przestając przesuwać papierów z miejsca na miejsce, Maynadier warknął:
— A to z jakiego powodu?
— Minister chce, aby zamówienie zredukowano do połowy.
Ripley nastawił ucha.
— Co takiego? Tylko pięćdziesiąt tysięcy? — Z jego ust
posypały się przekleństwa, przy których typowe dla niego
wybuchy furii były niczym. Przez następną godzinę nie moŜna
było nawet myśleć o pracy.
Tego wieczoru George powiedział Ŝonie:
— Decyzję o odrzuceniu projektu podjął Cameron, ale podpi-

— 202 —
sał ją Stanley. Jestem pewien, Ŝe uczynił to z olbrzymią satysfakcją.
— George, nie powinieneś wpadać w manię prześladowczą
— To, w co wpadam, to uczucie Ŝalu, Ŝe zgodziłem się przyjąć
tę cholerną pracę. Byłem głupcem lekcewaŜąc sygnały ostrzega
wcze.
Usiłowała poprawić jego nastrój, przekomarzając się, jak to było w jej zwyczaju.
— Posłuchaj, nie tylko ty cierpisz. Spójrz na moją talię. Jeśli
nie przestanę tyć, będę niebawem większa niŜ balon profesora
Lowe'a. Musisz mi pomóc, George. Zawsze w porze posiłków
przypominaj mi, Ŝe mam się ograniczać zjedzeniem. — Problem
nie był wyssany z palca, jakkolwiek nie zasługiwał na uwagę
George'a. Wymamrotał cicho obietnicę i spojrzał na nią nieco
niepewnym wzrokiem, który sprawił, Ŝe zaniepokoiła się o męŜa
jeszcze bardziej.
Ripley poinformował George'a i kilku innych oficerów, Ŝe w sierpniu otrzymają awanse,
on sam miał zostać generałem. George nosiłby na mundurze trzy pętle z czarnego jedwabiu i
złocistą gwiazdę majora, ale grzechy i wykroczenia departamentu, których z kaŜdym dniem
przybywało niczym płatków róŜy, zdołały zniechęcić go do tego stopnia, Ŝe nie potrafił
cieszyć się na wieść o awansie.
Ripley powierzał sprawę kontraktów kaŜdemu pośrednikowi, który twierdził, Ŝe moŜe
zdobyć „broń z zagranicy". Wystarczała sama obietnica. Ripley wierzył podobnym
zapewnieniom.
• Powinnaś zobaczyć tych szalbierzy, którzy podają się za handlarzy bronią —
poskarŜył się Ŝonie George podczas jednej z wieczornych rozmów. Jak zwykle krytykował, a
ostatnio czynił to coraz częściej, działalność departamentu. Właściciele stajni, aptekarze,
krewni kongresmanów... wszyscy przysięgają na Biblię, Ŝe dostarczą juŜ nazajutrz broń z
Europy. A Ripley nie pyta ich nawet, skąd ją wezmą.
• Czy macie podobne problemy z artylerią?
• Ja nie. Codziennie przesłuchuję przynajmniej jednego kandydata na dostawcę, a
oszustów wyławiam juŜ po paru pytaniach. Ripley nie przejmuje się takimi sprawami.
Obowiązki sprawiały, Ŝe George często bywał w arsenale przy Greenleaf s Point,
bagnistym terenie na południu miasta u zbiegu rzek Potomac i Anacostia. Tam,
rozmieszczone pod drzewami okalającymi stare budowle, stały armaty róŜnych typów i
rozmiarów. Przeglądając pomieszczenia arsenału w poszukiwaniu amunicji, George odkrył
osobliwie skonstruowaną broń z korbką z boku i lejkiem u góry. Zaintrygowany zapytał o
nią komendanta arsenału, pułkownika Ramsaya.
— Tę broń przyniosło tu na początku roku trzech wynalaz-

203
ców. Jej oficjalna nazwa, wpisana do rejestru, brzmi: karabin powtarzalny Unii, kaliber 58.
Prezydent ochrzcił ją mianem młynka do kawy. Strzela bardzo szybko, amunicję ładuje się
przez ten lejek. Po kilku wstępnych testach pan Lincoln powiedział, Ŝe jest gotów
zaakceptować ją. O ile wiem, wysłał w tej sprawie memorandum do pańskiego dowódcy —
zakończył Ramsay znaczącym tonem.
• I jaki był rezultat?
• Bez rezultatu.
— Czy odbyły się kolejne testy? -— Nic mi o tym nie
wiadomo.
• Ale dlaczego? — Domyślił się natychmiast, jaka będzie odpowiedź, której Ramsay
udzielił naśladując złośliwie głos świeŜo upieczonego generała:
• Nie mam czasu!
W domu George powiedział do Constance:
— Tak więc owa wielce obiecująca broń rdzewieje w ar
senale, a my marnujemy czas na bzdurne pomysły i ich nie mniej
idiotycznych autorów. — Jego słowa nie były bezpodstawne,
często odrywano go od waŜnych prac i zmuszano do rozmowy
z kolejnym wynalazcą.
Pewnego sierpniowego popołudnia, kiedy i tak był juŜ spóźniony z wykonywanym w
arsenale testem, Maynadier zaczął nań nalegać, aby porozmawiał z kuzynem jakiegoś
kongresmana z Iowy.
Pomysłodawca chciał sprzedać kamizelkę ochronną. Pech chciał, Ŝe egzemplarz próbny
nie dotarł jeszcze do Waszyngtonu, znajdował się jeszcze na statku.
• Statek przypłynie jutro, to pewne, a wtedy przekona się pan, generale, jaki to
wspaniały wynalazek.
• Majorze.
— Tak, wasza ekscelencjo, majorze.
• Proszę powiedzieć mi coś o tej kamizelce — warknął George.
• Jest wykonana z najlepszej stali i nie przepuszcza Ŝadnych pocisków z ręcznej broni
palnej.
George uśmiechnął się lekko, głaszcząc wąsy.
• Och, a więc zajmuje się pan produkcją stali. Miło mi to słyszeć. To równieŜ mój
zawód. Proszę opowiedzieć mi coś o swojej pracy w Iowa.
• CóŜ, gene... to jest, majorze... ten prototyp został wykonany przez dostawcę z
Dubuąue. Co do mnie... — przełknął ślinę — ... jestem kapelusznikiem.
Dusząc się z wściekłości, George szepnął:
• Kapelusznikiem... Aha, rozumiem.
• Ale prototyp został wykonany według moich danych,

— 204
które zapewniam pana, odpowiadają jak najdokładniej wszelkim wymogom metalurgii.
Kamizelka spełnia to wszystko, o czym mówiłem. Test wykaŜe to bezsprzecznie.
George odniósł wraŜenie, Ŝe podobną sytuację przeŜywa nie po raz pierwszy.
Sprzedawcy broni palnej, którzy nachodzili go od jakiegoś czasu, reprezentowali podobny
typ handlarza.
— Czy zgodziłby się pan zostać w Waszyngtonie, dopóki nie
przeprowadzimy testu?
Zachęcony kapelusznik rozpromienił się.
• Tak, oczywiście, o ile bym wiedział, Ŝe są widoki na kontrakt.
• I, rzecz jasna, skoro jest pan przeświadczony o pozytywnym wyniku testu,
przypuszczam, Ŝe jest pan skłonny nosić tŁ kamizelkę przez cały czas próby, w trakcie której
snajper odda kilka strzałów, tak abyśmy mogli sprawdzić...
Interesant w kapeluszu na głowie i z wykresami pod pachą wybiegł z biura.
• Zachowałeś się okropnie, George skarciła męŜa Cons-tance tego wieczoru.
Zachichotała jednak ubawiona.
• Bzdura. Po prostu nauczyłem się podstawowej w Waszyngtonie mądrości. Jednym z
najskuteczniejszych środków na szaleństwo jest śmiech.
Jednak śmiech okazał się niewystarczającym antidotum na kolejne złe wieści, które
dotarły do biura Ripleya. Decyzja Camerona sprzeciwiającego się zakupowi broni za granicą
dała handlowcom Konfederacji trzy miesiące na przechwycenie wszelkich atrakcyjnych ofert
na broń sprzedawaną w Brytanii i na kontynencie europejskim. Z tego, co jeszcze pozostało
na tamtejszych rynkach, kilka próbek trafiło do Winder Building i wtedy zapanował nastrój
przygnębienia.
O zmierzchu George wziął jeden z próbnych egzemplarzy i zaniósł do arsenału. Była to
strzelba pistonowa kaliber 54, uŜywana przez austriackich jegrów. Skonstruowana według
projektu Lorenza z 1854 roku broń była brzydka, nieporęczna, z duŜym odrzutem. Po trzech
strzałach oddanych do tarcz umieszczonych pośrodku Potomacu George czuł się tak, jakby
muł kopnął go w ramię.
W pewnej chwili usłyszał turkot pojazdu. Znajdował się właśnie przy końcu pomostu,
cofnął się więc, aby zobaczyć, kto przyjechał. Przez chwilę pojazd był niewidoczny,
znajdował się jeszcze między drzewami w pobliŜu więzienia, a kiedy zbliŜył się, George
rozpoznał człowieka powoŜącego końmi. Był to jeden z sekretarzy Lincolna, William
Stoddard, w jego biurze zatrzymywano wzory broni nadsyłane bezpośrednio do prezydenta w
nadziei pominięcia Ripleya.
Prezydent, trzymając w ręku jakąś strzelbę, wysiadł z powo-
— 205 —
zu, podczas gdy Stoddard wiązał zaprzęg do słupka. W mdłym świetle cera Lincolna
wyglądała jeszcze gorzej niŜ zazwyczaj, ale on sam zdawał się być w dobrym nastroju.
Rzucił cylinder na ziemię i skinął na George'a, który czym prędzej zasalutował.
• Dobry wieczór, panie prezydencie.
• Dobry wieczór, majorze... bardzo przepraszam, ale nie znam pańskiego nazwiska.
• Ale ja znam — oświadczył Stoddard. — To major George Hazard. Jego brat, Stanley,
pracuje u Camerona. — Lincoln zamrugał i jakby lekko zesztywniał. Koneksje George'a naj-
widoczniej nie były w jego mniemaniu czymś chwalebnym.
Mimo to nadal zachowywał się uprzejmie.
— Strzelanie w Treasury Park weszło mi juŜ w nawyk
— wyjaśnił — chociaŜ policjanci odbywający nocną słuŜbę nie
cierpią tego hałasu. Ale dziś nie mogłem tam pójść ze względu na
mecz baseballowy. — Zerknął na broń, z której George strzelał
przed chwilą. — CóŜ my tu mamy?
• To jedna ze strzelb jegrów, które moŜemy kupić od rządu Austrii, sir.
• Czy mogłaby się nam przydać?
• Nie jestem ekspertem od ręcznej broni palnej, ale sądzę, Ŝe nie bardzo. Mimo to
obawiam się, Ŝe na nic lepszego nie moŜemy teraz liczyć.
• Tak, pan Cameron spóźnił się nieco na tańce, nieprawdaŜ? Mogliśmy wprowadzić do
uzbrojenia ten typ... — szeroka, koścista dłoń prezydenta uniosła strzelbę, z którą przyjechał,
jak gdyby nie była cięŜsza od piórka — ... ale pański szef nie lubi broni ładowanej od tyłu i
nie martwi się, Ŝe wystraszony w ogniu walki rekrut moŜe mieć duŜe kłopoty z muszkietami
ładowanymi przez lufę. MoŜe się pomylić i wsunąć kulę bez prochu albo teŜ zapomni o
stęporze i pocisk wyleci jak włócznia...
Wolną ręką zakreślił w powietrzu łuk. George przyglądał się jego strzelbie — zdołał
odczytać na niej nazwisko wytwórcy: C. Sharps.
• Zorientowałem się teŜ, Ŝe słowo „nowe" nie jest szczególnie lubiane przez pana
generała — kontynuował z uśmiechem Lincoln. — Zostałem jednak poinformowany, Ŝe broń
odtylcowa była juŜ znana i demonstrowana za czasów króla Henryka VIII, a więc nie mamy
tu do czynienia z czymś zupełnie nowym, prawda? Co do mnie, cenię jednostrzałową broń
odtylcowa i — na Boga — armia będzie taką miała.
• Czy zamówiliśmy ją w Europie? — zapytał Stoddard.
• Nie sądzę...
• Z pewnością nie — przerwał mu Lincoln tonem bardziej melancholijnym niŜ
zirytowanym. A potem nagle wybuchnął:
— Właśnie dlatego wysłałem tam niedawno swego agenta z dwo-

— 206
Ufa milionami dolarów i dałem mu wolną rękę. Jeśli nie zadowolą: l»nie Cameron i spółka,
załatwię co naleŜy w inny sposób. i Zapadło niezręczne milczenie. Stoddard odchrząknął.
• Sir, niebawem zapadnie zmrok.
• Zmrok. Tak. Pora na sen... powinienem chyba zająć się strzelaniem.
• Wybaczy pan, panie prezydencie... — George obawiał się, Ŝe jego głos brzmi
nienaturalnie; gdy usłyszał złą nowinę, wyschło mu w ustach.
• Oczywiście, majorze Hazard. Cieszę się, Ŝe pana tu spotkałem. Podziwiam ludzi,
którzy lubią się uczyć. Ja równieŜ staram się postępować w ten sposób.
Z austriacką strzelbą pod pachą George wycofał się we wszechwładną ciemność nocy,
dosiadł konia i ruszył w stronę jasno oświetlonego więzienia. Czuł się tak, jak gdyby dostał
obuchem w głowę. Cameron i spółka znajdowali się w większych kłopotach, niŜ mu się
wydawało. A on przecieŜ pracował właśnie dla Camerona i spółki.

Stanley z przyjemnością odrzucił projekt opracowany przez brata. Pamiętał co nieco z tej
długiej, okropnej wędrówki, którą odbył z Manassas, nie pamiętał jednak, jak płakał przy
drodze. Isabel stale przypominała mu o tym, a zwłaszcza fakt, Ŝe George ciągnął go i
popychał jak pierwszego lepszego czarnucha z plantacji. Jeszcze jeden powód, by
zaszkodzić mu lub utrudnić pracę.
Stanley zamartwiał się o swoją pozycję zaufanego Camerona. Salonowe plotki głosiły, Ŝe
gwiazda Bossa zaczęła juŜ spadać, ale w departamencie nie wyczuwało się Ŝadnych zmian.
Minister spędził parę dni poza biurem, uczestniczył bowiem w pogrzebie brata, ale potem
wszystko wróciło do normy: praca i bałagan.
Niektórzy wpływowi kongresmani zaczęli dopytywać się — ustnie, listownie i na łamach
prasy o sposoby dokonywania zakupu broni przez Departament Wojny. Fakt, Ŝe Lincoln
wysłał do Europy swojego człowieka, aby kupił broń, świadczył oględnie mówiąc — Ŝe
prezydent nie bardzo ufa Cameronowi. Z obozów szkoleniowych nieprzerwanie napływały
skargi na brak odzieŜy, krótkiej broni palnej i ekwipunku. Coraz bardziej otwarcie
twierdzono, Ŝe za cały ten bałagan odpowiedzialny jest Cameron i Ŝe armia — którą mały
McClellan miał doprowadzić do stanu gotowości bojowej — nawet w połowie nie dysponuje
sprzętem, którego potrzebuje.
Z wyjątkiem butów — gratulował sobie w duchu Stanley. Bowiem Pennyford
produkował odpowiednią liczbę par obuwia i dotrzymywał terminów. Zyski płynące z
fabryki Lashbrooka,

— 207 —
wykazane na koniec roku, wprawiły Stanleya w oszołomienie,. a Isabel — która przyznała, Ŝe
liczyła na to — w zachwyt.
Niestety, ten osobisty sukces Stanleya nie mógł pomóc mu w przezwycięŜeniu kryzysu w
departamencie. Ustne i pisemne zaŜalenia przybierały coraz ostrzejszy charakter, bez
ogródek pisano juŜ o „skandalicznych brakach" i „stwierdzonych nieprawidłowościach".
Jeśli któreś z niedociągnięć było udowodnione, Cameron nie zaprzeczał. Jednak nie
przyjmował tego równieŜ do wiadomości. Pewnego dnia Stanley podsłuchał rozmowę dwóch
urzędników, którzy dyskutowali na temat postawy Bossa.
• Rano przyszedł jeszcze jeden ostry list. Tym razem z Departamentu Skarbu. Muszę
wyrazić podziw dla sposobu, w jaki szef reaguje na to. Milczy jak głaz i tkwi w bezruchu...
zupełnie jak ten szalony Jackson nad Buli Run.
• Myślałem, Ŝe bitwę stoczono w Manassas...
• Tak mówią rebelianci. Z naszego punktu widzenia było to nad Buli Run.
Tamten jęknął.
— Jeśli oni zaczną nadawać bitwom nazwy według miast,
a my według strumieni czy rzek, to jak, u diabła, za pięćdziesiąt
lat mają uczyć o tym w szkołach?
-— A kogo to obchodzi? Co do mnie, waŜny jest dzień dzisiejszy. Nawet szef nie moŜe
zawsze stać murem. Moja rada jest taka: bierz swą pensję i... — ZauwaŜył nachylonego nad
stertą kontraktów Stanleya, trącił lekko swego kolegę i obaj odeszli czym prędzej.
Podsłuchana rozmowa odzwierciedlała pesymistyczny nastrój, który ogarniał
departament. Fakt, Ŝe pozycja Camerona jest powaŜnie zagroŜona, przestał być tajemnicą
znaną nielicznym. Boss znalazł się w tarapatach, a wraz z nim jego zaufani. Myśl o tym nie
pozwalała Stanleyowi skoncentrować się na pracy.
Musiał zdystansować się jakoś od swego opiekuna. Ale jak? Nic rozsądnego nie
przychodziło mu do głowy. Będzie musiał przedyskutować tę sprawę z Isabel, juŜ ona
znajdzie jakiś sposób.
Jednak tego wieczoru jego Ŝona nie była usposobiona do rozmowy, siedziała nad gazetą,
kipiąc ze złości.
• Co cię trapi, kochanie?
• Nasza słodka, podstępna szwagierka. Wkrada się w łaski akurat tych ludzi, z którymi
my winniśmy utrzymywać bliskie kontakty.
• Chodzi ci o Stevensa i jego otoczenie? — Gwałtownie skinęła głową. — Ale co
zrobiła Constance?
• Znowu zaczęła działać wśród abolicjonistów. Ona i Kate Chase mają zorganizować
przyjęcie na cześć Martina Dela-

~~ 208 —
ny'ego. — Mina Stanleya świadczyła, Ŝe to nazwisko nic mu nie mówi, co wywołało u jego
Ŝony kolejny atak furii. — Och, nie bądź taki tępy, Stanley. Delany to ten murzyński doktor,
autor ksiąŜki, o której było tak głośno parę lat temu. Miała tytuł Blake. Ciągle tylko paraduje
w tych swoich afrykańskich szatach i wygłasza mowy.
Teraz przypomniał sobie. Jeszcze przed wojną Delany propagował ideę utworzenia
nowego państwa afrykańskiego, do którego mogliby — a według niego nawet powinni —
wyemigrować wszyscy czarni z Ameryki. Delany wzywał czarnych do uprawiania w Afryce
bawełny i puszczenia całego Południa z torbami dzięki wolnej, zdrowej konkurencji.
Stanley podniósł gazetę, odszukał ogłoszenie o przyjęciu i przestudiował dokładnie listę
gości. Jego wilgotne, ciemne oczy odbijały blask lamp gazowych, kiedy przemówił
ostroŜnie:
— Wiem, Ŝe nie znosisz kolorowych i tych, którzy ich popierają, ale masz rację,
powinniśmy jak najszybciej nawiązać kontakty, jak to nazwałaś, z najwaŜniejszymi
zwolennikami abolicjonistów, którzy będą na przyjęciu. Simon juŜ się kończy, a jeśli nie
będziemy wystarczająco ostroŜni, pociągnie nas ze sobą na dół, zniszczy naszą reputację i
zatrzyma ten potok pieniędzy, który płynie z fabryki Lashbrooka. — Z niezwykłą u niego
siłą w głosie zakończył: — Musimy coś zrobić i to natychmiast.

35
Mgły i sierpniowe upały zadomowiły się na dobre nad frontem przebiegającym przez
Alexandrię. Legion, który obozował na północ od Centreville, czekał na posiłki i karabiny
zapłacone przez pułkownika z jego osobistych funduszy. Karabiny płynęły juŜ z Anglii
statkiem wyspecjalizowanym w forsowaniu blokady. Reorganizacja legionu miała
zrekompensować straty poniesione pod Manassas. Cabraith Butler, który awansował na
majora, objął dowództwo nad czterema oddziałami kawalerii. Charles początkowo
zareagował gniewem, ale przezornie nie uzewnętrzniał swych odczuć. Potem, kiedy
przemyślał sobie wszystko, doszedł do przekonania, Ŝe owa zmiana nie jest wcale tak
zaskakująca. Butler był typem ochotnika-dŜentelmena, pozbawionego owej skazy
profesjonalizmu, charakterystycznej z kolei dla Charlesa. Z pewnością teŜ nie przeszkadzał
mu w karierze wojskowej fakt, Ŝe poślubił córkę gubernatora.

— 209 —
Poza tym Charles wiedział doskonale, Ŝe jemu nie pomaga niemal obsesyjne wdraŜanie
dyscypliny ani wybuchające co jakiś czas zwady z tymi Ŝołnierzami, którzy nie chcieli pod-
porządkować się rygorowi. Wprawdzie nie był tak impulsywny, jak wielu znanych mu
absolwentów West Point — na przykład wyjątkowo porywczy Phil Sheridan — ale i tak
zdąŜył przyswoić sobie aprobowany w Akademii sposób zwracania się do podwładnych —
ryk.
Do diabła z tym! Ostatecznie zaciągnął się do wojska, aby wygrać wojnę, a nie dla
awansu. Butler jest doskonałym jeźdź-cem. Ma instynkt dobrego oficera, na przykład
potrafił porwać do walki. Tak więc Charles szczerze pogratulował swemu nowemu
przełoŜonemu.
— To bardzo szlachetne z twojej strony, Charles — powie
dział świeŜo upieczony major. — Biorąc pod uwagę doświad
czenie, zasłuŜyłeś na ten awans bardziej niŜ ja. — Uśmiechnął się.
— Coś ci powiem. PoniewaŜ mam teraz nowe obowiązki i jestem
Ŝonaty, musisz pojechać do Richmond i reprezentować mnie na
balu. Jeśli chcesz, moŜesz wziąć ze sobą Pella.
Charles nie dał się długo prosić. Przygotował mundur, aby się wyelegantować, i załatwił
wszystkie zaległe sprawy. Jeszcze przed wieczornym apelem był gotów do drogi. Podczas
ceremonii pułkownik przyjął formalnie najnowszy sztandar bojowy pułku, uszyty przez
kobiety. Szkarłatny jedwab zdobiły wieniec palmowy i napis „Legion Hamptona".
Charles czynił właśnie ostatnie przygotowania przed podróŜą do Richmond, gdy
przerwał mu Ŝołnierz nazwiskiem Nelson Gervais, który otrzymał długi list od dziewczyny z
rodzinnego Rock Hill. Dziewiętnastoletni farmer przestępował z nogi na nogę i szeleścił
papierem wyjaśniając:
• Przez trzy lata starałem się o rękę panny Sally Mills, kapitanie. Nic z tego. A teraz
nagle ona pisze... — papier zaszeleścił ponownie — ...pisze, Ŝe kiedy zaciągnąłem się i zo-
stawiłem ją samą, zdała sobie sprawę, jak bardzo jej na mnie zaleŜy. Pisze, Ŝe przyjęłaby
moje oświadczyny.
• Gratuluję, Gervais. — Charles niecierpliwił się i dlatego nie zauwaŜył błagalnego
wzroku Ŝołnierza. — Nie sądzę, abyś mógł dostać niebawem przepustkę, ale to nie powinno
cię powstrzymać od poproszenia jej o rękę.
• Tak jest, sir. Tak właśnie chcę uczynić.
• Na to nie jest ci potrzebna moja zgoda.
• Ale ja potrzebuję jednak pańskiej pomocy, sir. Panna Sally Mills pisze naprawdę
pięknie, a ja... — zaczerwienił się, jego twarz przybrała barwę nowego sztandaru pułku — ...
ja nie potrafię pisać.
• W ogóle?

— 210 —
— Tak jest, sir. — Milczał przez dłuŜszą chwilę. – Ani czytać..
— Znowu szelest. — Jeden z moich kolegów przeczytał mi list.
To, Ŝe Sally mnie kocha i Ŝe...
Charles zrozumiał.
• Poczekajmy z tym. Jak tylko wrócę z Richmond, napiszę ci list z oświadczynami i
będziemy juŜ pilnować tej sprawy, dopóki ona nie wyrazi zgody.
• Dzięki sir! Naprawdę, bardzo dziękuję. Nawet nie wiem, jak mam panu dziękować.
Wylewność szeregowego Gervaisa zdawała się unosić w wilgotnym powietrzu jeszcze
przez kilka chwil po jego odejściu. Charles uśmiechnął się w duchu i zdmuchnął lampę w
namiocie. Raptem poczuł się bardzo stary.
Nocną jazdę wagonów linii „Orange i Alexandria" przerwała nie przewidziana i nie
wyjaśniona zwłoka. Charles drzemał na twardym siedzeniu, starając się ignorować wszelkie
próby Amb-rose'a nawiązania z nim rozmowy. Jego przyjaciela irytował fakt, Ŝe nie jedzie w
jednym wagonie z Hamptonem i kilkoma innymi wyŜszymi oficerami.
Kiedy nazajutrz późnym przedpołudniem przybyli do Richmond, Charles był wyczerpany
i brudny. Kwatery przygotowała im jakaś jednostka z Missisipi, tak więc mógł od razu
wskoczyć do cynowej wanny. Następnie znalazł siennik i usiłował przespać się bodaj
chwilę, jednak podniecenie nie pozwoliło mu zasnąć.

Sala balowa błyszczała od galonów, klejnotów i świateł, które odbijały się od


porozwieszanych flag Konfederacji. W salonie, jak równieŜ w przyległych pokojach i
korytarzach tłoczyły się setki gości. Charles dostrzegł swoją kuzynkę Ashton, stała na par-
kiecie po przeciwnej stronie sali. Ona i jej mąŜ, ten wymoczek, starali się przebywać w
pobliŜu prezydenta Davisa. Charles postanowił unikać jej towarzystwa.
Młode kobiety, niektóre bardzo piękne, w radosnych nastrojach, ubrane nadzwyczaj
strojnie, śmiały się i tańczyły z oficerami, których było trzy razy więcej. Charles nie tęsknił
za towarzystwem, chyba Ŝe znalazłby tę jedną, upragnioną osobę, nie widział jej jednak
nigdzie. Doszedł do przekonania, Ŝe karmił się złudną nadzieją. Fredericksburg od
Richmond dzieliło wiele mil.
Ale oto zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Jakiś krępy porucznik z zaczątkami bujnej
brody opuścił grupę otaczającą Joe Johnstona i z całej siły objął Charlesa.
• Bizon! Przypuszczałem, Ŝe tu będziesz!
• Fitz! Wspaniale wyglądasz! Słyszałem, Ŝe jesteś w sztabie generała Johnstona.

— 211 —
Fitzhugh Lee, bratanek Roberta E. Lee, zaprzyjaźnił się z nim jeszcze w West Point,
wiele teŜ czasu spędzili razem w Teksasie.
• Nie tak wspaniale jak ty, kapitanie. — Ostatnie słowo wymówił z przesadną, nieco
ironiczną emfazą. Charles roześmiał się.
• Daj spokój! Wiem, kto tu jest wyŜszy rangą. Ty reprezentujesz regularną armię, a my
to tylko oddziały stanowe.
• JuŜ niedługo, jestem tego pewien. Och... jeszcze jedna wspaniała twarz, którą
powinieneś rozpoznać. I jest właśnie tam, gdzie moŜna się było tego spodziewać... wśród
całej plejady zachwyconych niewiast.
Charles skierował wzrok w tamtą stronę i serce skoczyło mu jak oszalałe na widok
dawnego przyjaciela, który był właściwie rywalem jego pułkownika. Ruda broda Jeba
Stuarta była bujna i świeciła oślepiającym blaskiem. Za szarfą tkwiły fantazyjnie rękawice,
butonierkę zdobiła Ŝółta róŜa. Jego niebieskie oczy płonęły, kiedy flirtował z tłumnie
cisnącymi się doń kobietami.
Przyszły dowódca I Pułku Kawalerii z Wirginii znajdował się w pierwszej klasie, kiedy
Charles rozpoczął edukację w West Point. Stuart ostrzygł wtedy niedoświadczonego rekruta
— ostrzygł do połowy. Wspomnienie tej przygody nie było zbyt miłe, ale Charles mimo to
przeciskał się z Fitzem do Stuarta. Ten dostrzegł ich, przeprosił rozczarowane damy. W tej
samej chwili Charles zauwaŜył majora z I Pułku Wirginijskiego tańczącego z jasnowłosą
kobietą o pełnych piersiach w błękitnej, jedwabnej sukni. Była to Augusta.
Teraz, kiedy Stuart nie stał w tłumie, widoczne stały się jego buty — rzeczywiście były
na nich osławione złote ostrogi.
• Bizon Main! No to bal mamy udany! Charles powitał go z rezerwą
i poprawnie.
• Pułkowniku.
• No, no, czyŜ tak wita się swego fryzjera?
• Dobrze, Pięknisiu. To wspaniale, Ŝe znowu się spotykamy. Ty i generał Beauregard
jesteście teraz bohaterami.
• Jak słyszałem, Jankesi są przekonani, Ŝe my wszyscy jeździmy na czarnych koniach,
ziejących z nozdrzy dymem i siarką. Wspaniale! Jeśli naprawdę są tak wystraszeni, pobijemy
ich jeszcze szybciej! Chodźcie, napijemy się whisky.
Podeszli do baru, gdzie czarnoskórzy kelnerzy usłuŜnie realizowali zamówienia. Stuart
nie potrafił powstrzymać się od dokuczenia Charlesowi.
— Słyszałem, chłopcy, Ŝe ominął was wczoraj widok tego
rozgardiaszu? Nie mieliście szczęścia. A co sądzicie o swoim
dowódcy? — Ruchem głowy wskazał na stojącego w pobliŜu
Hamptona, który rozmawiał z cywilem, wokół niego nie było
innych wielbicieli.

— 212 —
• Nie ma lepszego.
• Co z niego za kawalerzysta! Za stary.
• Jest wspaniałym jeźdźcem, Pięknisiu. Silny jak kaŜdy z nas.
Promienny uśmiech Stuarta zmniejszył napięcie. Pomogła teŜ whisky. Niebawem zaczęli
rozmawiać o wujku Fitza, który przez pewien czas był dyrektorem w West Point. Teraz Lee
walczył na zachodnich rubieŜach stanu z oddziałami Unii.
Wzrok Charlesa powracał raz po raz do Augusty — tańczyła galopa nadal z tym samym
majorem, który w udręczonej zazdrością wyobraźni Charlesa stał się juŜ uosobieniem
pompatycznej nudy.
Fitz zaskoczył go raptem uwagą:
• Smakowity kąsek.
• Znasz ją?
• Oczywiście. To zamoŜna niewiasta... w kaŜdym razie dosyć zamoŜna dzięki śmierci
męŜa. Krewni jej matki, Dun-canowie, to jeden z najstarszych rodów znad Rappahannock. I
jeden z najznamienitszych.
Z wyjątkiem jej cholernego, zdradzieckiego wuja uzupełnił Stuart. — Zaprzedał się
Afrykańczykom, podobnie jak mój teść.
— A jednak ochrzciłeś swego syna imieniem starego Cooke'a
— mruknął Fitz.
Za moją namową Flora zmieniła imię chłopca. JuŜ nie nazywa się Philip, lecz
James, i tak juŜ będzie zawsze.
— Uśmiech Stuarta stał się zimny jak lód, jego oczy zabłysły
fanatycznie. W serce Charlesa wkradł się niepokój.
Na Stuarta czekali juŜ pochlebcy. Rozstali się wprawdzie przyjaźnie, ale Charles nie
mógł pozbyć się wraŜenia, Ŝe rywalizacja o stopień i sławę rozdzieliła ich i Ŝe obaj zdali
sobie z tego sprawę. Rezultatem tej myśli była melancholia, która pogłębiła się, kiedy
orkiestra zagrała kolejną melodię, a major ponownie poprosił do tańca Augustę.
Jeśli ona ci się podoba, to nie stercz tak szepnął Fitz.
— Jest wyŜszy ode mnie stopniem.
śaden szanujący się Południowiec nie uznałby tego za przeszkodę. Poza tym... głos
Fitza przeszedł w szept ... ja znam tego człowieka. To dureń. — Trącił Charlesa w ramię.
— Śmiało, Bizonie, bo noc dobiegnie końca i okaŜe się, Ŝe
wszystko straciłeś.
Sam nie wiedząc, czego się obawia i czemu się waha, Charles skierował się pod ścianę i
zaczął obchodzić wirujące pary. Dostrzegł, Ŝe Augusta zerka na niego... z radością i ulgą, a
moŜe mu się zdaje? Czym prędzej zmienił strategię. Poczekał na koniec melodii, po czym
zdecydowanym krokiem podszedł do niej.

— 213 —
• Kuzynka Augusta! Panie majorze, proszę mi wybaczyć, jeśli przeszkadzam... nie
wiedziałem, Ŝe spotkam tu dziś swoją krewną.
• Pańską krewną? — Oficer I Pułku Wirginijskiego powtórzył to głosem, który
przypominał echo z dna beczki. Spojrzał na partnerkę i zmarszczył brwi. — Nic pani nie
mówiła o krewnych z Karoliny, pani Barclay.
• Doprawdy? Duncanowie mają ich bez liku. A ja nie widziałam mego drogiego
kuzyna Charlesa juŜ od dwóch... nie, raczej od trzech lat. Major Beastly... kapitan Main.
Wybaczy pan, majorze? — Uśmiechnęła się, wzięła Charlesa pod rękę, po czym odeszli,
odprowadzani posępnym wzrokiem Wirgińczyka.
• Powiedziała pani: Beastly? — szepnął. Whisky rozpalała go, było mu coraz goręcej,
do czego przyczyniał się równieŜ dotyk jej piersi na jego ramieniu.
• Tak chyba brzmi jego nazwisko. Ma pstro w głowie i ołów w nogach. Myślałam juŜ,
Ŝe jestem skazana na jego towarzystwo przez resztę wieczoru.
• Pstro w głowie i ołów w nogach? Czy to nie z jakiegoś wiersza Pope'a?
• Nie, ale widzę, Ŝe ma pan doskonałą pamięć.
• Wystarczająco dobrą, aby wiedzieć, Ŝe nie wolno mi mówić do pani Gus.
Delikatnie uderzyła go wachlarzem po dłoni.
• Proszę uwaŜać, bo wrócę do majora Beastly.
• Nigdy bym na to nie pozwolił. — Zerknął przez ramię. — On patrzy na nas. MoŜe
pójdziemy coś zjeść.
Podał jej pucharek z ponczem i zaczął napełniać talerze. TuŜ obok przystanęła grupka
młodych kobiet. Jedna z nich, gestykulując patetycznie, ze szkolną dykcją poczęła recytować
satyryczną bajkę o orangutanie, Starym Abe*, opublikowaną po raz pierwszy w „Richmond
Examiner". Charles słyszał juŜ ją kiedyś w obozie:
• Orangutan został wybrany królem, ale wybór ten wywołał w krajach Południa
zamieszanie i bunt, gdyŜ tamtejsze zwierzęta sprowadzały z Afryki duŜo czarnych małp i
trzymały je jako niewolników. I wówczas Stary Abe, orangutan, oświadczył, Ŝe jest to
poniŜanie jego rodziny...
• Och, przepraszam — zawołała nagle Augusta, uczyniła gest, jakby się potknęła, i
wylała zawartość pucharka na beŜową, jedwabną suknię recytatorki.

* Stary Abe — tu: aluzja do Abrahama Lincolna


Kobieta pisnęła, zawtórowały jej słuchaczki, a Augusta odciągnęła Charlesa na bok i
dopiero wtedy dała upust wściekłości.
— Mała idiotka! Doprawdy, kocham Południe, ale z pewnoś
cią nie kocham wszystkich Południowców. Gdyby to był mój
dom, nigdy bym jej nie pozwoliła, aby wygłaszała takie uwagi.
Wychłostałabym ją harapem. Moi Murzyni to dobrzy ludzie...
Charles wyniósł talerze na mały balkonik, wychodzący na ruchliwą ulicę, a Augusta
westchnęła.
• Naprawdę, nie powinnam była przyjeŜdŜać na ten bal. Droga jest za długa, a
większość gości nie do zniesienia. — Wzięła z talerza niewielką grzankę, na której błyszczał
kawior. — Większość — powtórzyła i podniosła na niego oczy. Musiała to zrobić z powodu
jego wzrostu.
• W takim razie, czemu pani przyjechała?
• Usłyszałam, Ŝe na balu będzie brakowało kobiet. Postanowiłam więc... — urwała na
chwilę, po czym dodała: Uznałam, Ŝe to mój patriotyczny obowiązek. W podróŜy
towarzyszył mi jeden z moich wyzwoleńców. Mogłam wprawdzie pojechać sama... Czemu
pan się uśmiecha?
• Bo jest pani tak diabelnie... a, niech to...!
• Nic się nie stało. Słyszałam to słowo nieraz.
• Jest pani tak pewna siebie, śmielsza nawet od Jeba Stuarta. v
• A to nie przystoi kobiecie?
• Tego nie powiedziałem.
• Więc dlaczego zwrócił pan na to uwagę?
• Bo to takie... zaskakujące.
• Tylko tak pan to ocenia? Zaskakujące? Co pan naprawdę o tym myśli, kapitanie?
• Proszę nie naskakiwać na mnie tak bardzo. Jeśli juŜ musi pani wiedzieć, właśnie to mi
się w pani podoba.
Zarumieniła się, co zauwaŜył z niemałym zdumieniem. Zdumiała go jeszcze raz, mówiąc:
• Nie chciałam na pana naskakiwać, przepraszam, jeśli tak wyszło. Mam po prostu taki
niedobry zwyczaj. Jak juŜ zapewne mówiłam panu podczas naszego pierwszego spotkania,
nigdy nie zaliczałam się do piękności i dlatego nie zawsze zachowuję się tak, jak przystoi
pięknej damie.
• Tym niemniej to mi się podoba, naprawdę.
• Dzięki ci, panie.
Znowu pojawiła się bariera. CzyŜby zaniepokoiły ją jego umizgi? Jego samego niepokoił
fakt, Ŝe tak bardzo podoba mu się owa ładna, lecz niekonwencjonalna wdowa.
Za nic nie odszedłby teraz od niej. Stali w milczeniu, nieco onieśmieleni, patrząc na
pojazdy i pieszych poruszających się pod nimi. Richmond było od jakiegoś czasu pełne
przyjezdnych,

— 215 —
co —jak słyszał — sprawiało, Ŝe władze miasta utraciły kontrolę nad bezpieczeństwem
publicznym. Coraz częściej zdarzały się rabunki, morderstwa, gwałty... Orkiestra znowu
zaczęła grać.
— Czy zatańczy pani ze mną, Augusto?
Sposób, w jaki zapytał trochę ochrypłym głosem, zaniepokoił ją ponownie.
CóŜ, oboje musimy zachować ostroŜność. To nie czas ani miejsce na cokolwiek innego,
niŜ zdawkowa konwersacja i przelotna znajomość.
Była jak stworzona do tego, aby znajdować się w jego ramionach — miękka i spokojna.
JuŜ od tak dawna nie miał kobiety, Ŝe świadomie odsunął się od niej, w przeciwnym razie
natychmiast poczułaby rezultat stanu, w jakim się znajdował. W walcu zbliŜyli się do grupy
oficerów, Fitz gestem wyraził mu swoje uznanie. Potem znaleźli się obok Huntoona,
Charles skinął mu głową. Kiedy minęli oficera z I Pułku Wirginijskiego, Charles zawołał
radośnie:
— Major Beastly.
Nadal wirowali w oszałamiającym walcu. Augusta śmiała się beztrosko, na moment
przylgnęła doń całym ciałem, którego kształt poczuł przez ubranie. Była nieco pulchna, co
czyniło kontakt bardziej zmysłowym.
Skwapliwie i z ochotą Charles zatrzymał swą partnerkę na resztę wieczoru, a potem
odprowadził do pensjonatu, gdzie wynajęła pokój. Wyzwoleniec, z którym przyjechała do
miasta, czekał na nią na ulicy z powozem, ale ona odesłała go. Charles był uszczęśliwiony;
w ten sposób mógł trochę dłuŜej przebywać z nią sam na sam. Jego pociąg odjeŜdŜał o
trzeciej, miał więc jeszcze prawie godzinę.
Szabla uderzała go miarowo w nogę, kiedy szli z wolna. Ulice były ciche, wyludnione,
jeśli nie liczyć paru przypadkowych przechodniów i powozów, którymi uczestnicy balu
wracali do domów. Jedynie w salonach panował zgiełk, tłoczyli się tam cywile i wojskowi,
nikt jednak nie napastował ich — najwidoczniej wzrost i siła emanująca z ciała Charlesa
robiły swoje. Augusta zdawała się czuć dobrze, tuląc się do jego ramienia.
— Muszę powiedzieć panu prawdę, Charlesie — przerwała
•milczenie, kiedy znaleźli się przed ciemną werandą pensjonatu.
Weszła na pierwszy stopień, ich oczy były teraz na tym samym . poziomie. — Dziś
wieczorem poruszaliśmy wszystkie tematy: od zbiorów na mojej farmie aŜ po charakter
generała Lee, pominęliśmy jednak pewną sprawę, o której powinniśmy porozmawiać.
— JakaŜ to sprawa?
— Prawdziwy powód, dla którego odbyłam tak daleką po
dróŜ. Jestem patriotką, ale nie aŜ tak fanatyczną, o nie, mój

— 216 —
panie. — Zaczerpnęła tchu, jak gdyby gdyby miała zamiar dać nura w głęboką wodę. —
Przyjechałam, bo miałam nadzieję, Ŝe i pan
tu będzie.
— Ja...
UwaŜaj, nie daj się w nic uwikłać.
• Ja miałem taką samą nadzieję wobec pani. — Zignorował wewnętrzne ostrzeŜenie.
• Jestem zbyt bezpośrednia, nie sądzi pan?
• Cieszy mnie to. Ja nie zdobyłbym się, aby powiedzieć to pierwszy.
• A nie wygląda mi pan na nieśmiałego, kapitanie.
• W stosunku do męŜczyzn takich jak Beastly, to prawda, ale przy pani...
Zegar na odległej wieŜy kościoła wybił kolejny kwadrans. Noc była ciepła, ale i bez tego
Charlesowi robiło się coraz goręcej. Jej prawa dłoń zacisnęła się mocno na jego lewej.
— Czy odwiedzi mnie pan na farmie, gdy będzie to moŜliwe?
Nawet gdybym się zapomniał i powiedział do pani ,,Gus"?
Spojrzała na niego, uniosła głowę, aby być bliŜej. Jasne loki musnęły miękko jego twarz.
— Nawet wtedy. — Cmoknęła go w policzek i czym prędzej
wbiegła do domu.
Ruszył w stronę stacji pogwizdując cicho. Znowu odezwał się natrętny, pełen troski
wewnętrzny głos:
Bądź ostroŜny. Kawalerzyści są jak ptaki, to tu, to tam.
Wiedział, Ŝe powinien usłuchać ostrzeŜenia, ale w tej chwili czuł się wielki i potęŜny i
dlatego zignorował je po raz drugi.

36

W Departamencie Skarbu James Huntoon wyszedł ze zwołanego w trybie nadzwyczajnym


zebrania, podczas którego minister poruszył sprawę fałszerstwa. Huntoon zasiadł za zalanym
jesiennym słońcem biurkiem i połoŜył na blacie dziesięciodolarowy banknot, który wyglądał
jak prawdziwy, ale prawdziwy nie był. Na zebraniu otrzymał polecenie pokazania go
Pollardowi, redaktorowi naczelnemu ,,Examinera". Gazeta miała ostrzec swych czytelników
przed znajdującymi się w obiegu fałszywymi banknotami, które niestety zostały
wydrukowane bardziej fachowo niŜ te schodzące z maszyn rządowej drukarni „Hoyer and
Ludwig".

— 217 —
Pod wpływem nagłego impulsu i niechęci, którą instynktownie poczuł do tego
eleganckiego dŜentelmena, przerwał jej zdecydowanie:
— Odpowiedź brzmi nie, Ashton.
Po wyjściu Powella kłócili się do późnej nocy. Huntoon:
— Oczywiście, Ŝe mówiłem powaŜnie. Nie chcę mieć nic
wspólnego z takim pozbawionym wszelkich zasad oportuniz
mem. Jak juŜ powiedziałem temu typkowi, mam całą masę
powodów, aby mu odmówić.
Ashton z zaciśniętymi pięściami i zębami:
• A więc wymień je.
• CóŜ.... przede wszystkim ryzyko osobiste. Wyobraź sobie konsekwencje, gdyby
sprawa wyszła na jaw.
— Jesteś tchórzem.
Zaczerwienił się.
BoŜe, jak ja cię czasem nienawidzę! — Odwrócił się jednak, zanim to powiedział.
Ashton odezwała się jeszcze gwałtowniej:
To z moich pieniędzy Ŝyjemy, nie zapominaj o tym. Z moich. Co do ciebie, zarabiasz
zaledwie tyle, co czarnuch na polu bawełny. To ja kontroluję nasze finanse...
— Bo ja to toleruję.
• Tak sądzisz? Mogę wydawać swoje pieniądze, jak mi się Ŝywnie podoba.
• Czy chciałabyś moŜe sprawdzić to w sądzie? Prawo mówi, Ŝe kapitał stał się moją
własnością w chwili, gdy wzięliśmy ślub.
Zawsze ten pewny siebie adwokacina, co? — Ściągnęła z łóŜka koc, gwałtownie
otworzyła drzwi i wyrzuciła tobołek na korytarz. — Śpij sobie na sofie, ty kreaturo... o ile
nie jesteś za gruby, Ŝeby się na niej zmieścić!
Wypchnęła go za drzwi. Poczuł, Ŝe zbiera mu się na płacz, i w pojednawczym geście
uniósł dłoń do góry.
Ashton... ale drzwi zatrzasnęły się juŜ, omal nie przycinając mu palców. Oparł się
plecami o ścianę i zamknął oczy.
Pogodzili się nazajutrz —jak zwykle po sprzeczce — mimo iŜ przez następne dwa
tygodnie nie pozwalała mu na kontakt cielesny. Niebawem jej nastrój uległ widocznej
poprawie, znowu była pogodna, jak gdyby nie istniał Powell i jego plan.
Jednak wspomnienie owej sprzeczki istniało nadal i nie znikało — było jeszcze jedną
ciemną chmurą na horyzoncie, który zdawał się zapełniać nimi coraz bardziej. I dlatego
Huntoon siedział teraz za biurkiem z fałszywym banknotem w ręku, z pustym wzrokiem, z
nieszczęśliwą miną. Urzędnik musiał mu przypomnieć, Ŝe juŜ najwyŜsza pora udać się do
redakcji.
W Richmond Ŝycie publiczne kończyło się o trzeciej, krótko potem spoŜywano obfity
obiad. Taki rozkład dnia nie dotyczył jednak tych, którzy pracowali dla rządu. Ashton nie
musiała zastanawiać się ze swą czarnoskórą kucharką, co zostanie podane na obiad — całe
szczęście, gdyŜ owe sprawy nudziły ją niepomiernie. Przez większość dni w tygodniu James
wracał do domu dobrze po siódmej trzydzieści, w porze przewidzianej na lekką kolację.
RównieŜ tego jesiennego wieczoru Ashton nie spodziewała się rychłego powrotu męŜa.
W południe spędziła całą godzinę przed lustrem, o drugiej uznała wreszcie, Ŝe wygląda juŜ
wystarczająco atrakcyjnie. Homer podjechał powozem pod drzwi i niebawem opuścili
dwupiętrową rezydencję przy Grace Street, w prestiŜowej dzielnicy, oddalonej jednak trochę
za bardzo od miasta, aby mogła cieszyć się pełnym uznaniem.
Dzień był piękny, ale Ashton czuła się tak, jakby trawiła ją gorączka. Ryzyko, na które
się naraŜała, było olbrzymie. Do jego podjęcia skłoniła ją między innymi bojaźliwość męŜa i
narastająca frustracja, którą zrodziła świadomość, Ŝe przeniknięcie do śmietanki
towarzyskiej Richmond nie jest wcale sprawą łatwą. Nie mieli odpowiedniej pozycji
społecznej i nie byli wystarczająco zamoŜni. James zawiódł ją pod obydwoma względami,
tak jak rozczarowywał ją zawsze, gdy starał się zaspokoić ją swym małym, Ŝałosnym
interesikiem.
Oparła się wygodniej o wyłoŜoną aksamitem ścianę zamkniętego powozu i wyjrzała
przez okno na zalaną słońcem ulicę. Czy starczy jej sił, aby dopiąć celu? Straciła tydzień na
zdobycie adresu tego człowieka, a potem jeszcze jeden na sformułowanie listu, w którym
określała dzień i porę swej „dotyczącej sprawy handlowej o duŜym dla obu stron
znaczeniu" wizyty. WyobraŜała sobie rozbawienie w jego oczach, kiedy czytał jej
wiadomość.
O ile ją przeczytał. Nie otrzymała bowiem Ŝadnej odpowiedzi. A jeśli nie ma go teraz w
mieście?
List przesłała przez nieznajomego czarnoskórego chłopca, którego ujrzała na rogu,
naprzeciw Capitol Square, i któremu dała trochę pieniędzy, aby zaniósł kartkę w
zalakowanej kopercie pod wskazany adres. Ale czy mogła być pewna, Ŝe to uczynił?
Dręczona wątpliwościami i przeczuciem nieszczęścia, nie słyszała stukotu kopyt koni, które
zwolniły i wreszcie stanęły.
Przekrzykując łoskot pociągu wjeŜdŜającego na stację przy Broad Street, Homer zapytał:
• To juŜ skrzyŜowanie, o które pani chodziło, pani Huntoon. Czy przyjechać po panią
za godzinę?
• Nie. Nie wiem, ile czasu zajmą mi zakupy. Kiedy będę gotowa, wynajmę doroŜkę
albo pójdę do biura pana Huntoona i wrócę do domu razem z nim.

— 221 —
— Jak pani sobie Ŝyczy, psze pani.
Powóz zawrócił, a Ashton czym prędzej weszła do najbliŜszego sklepu, skąd wybiegła po
chwili z dwiema szpulkami nici, których wcale nie potrzebowała. Rozejrzała się bacznie, by
się upewnić, Ŝe Homer rzeczywiście odjechał, po czym zatrzymała powóz.
Zlana potem, z bijącym sercem, wysiadła przed pięknym domem z wysokim gankiem na
Church Hill, kilka zabudowań za rogiem Franklin Street i Dwudziestej Czwartej. Imponująca
rezydencja zdawała się być odizolowana od upału, uśpiona pod klonami, które zaczynały juŜ
gubić liście.
Nie oglądając się z obawy, Ŝe ujrzy kogoś, kto ją obserwuje, weszła na ganek i
zadzwoniła.
Ciekawe, czy jest tu słuŜba...?
Lamar Powell otworzył jej drzwi osobiście. Była tak podekscytowana, Ŝe omal nie
zemdlała.
Cofnął się w cień.
— Proszę wejść, pani Huntoon.
W holu panował miły chłód. Po jego obu stronach dostrzegła pokoje, a raczej salony z
imponującymi drewnianymi ozdobami, pięknymi meblami i pasującymi do całości lustrami.
Niedawno James wymienił nazwisko Powella, przyznając się, Ŝe zebrał informacje na jego
temat. „Ten typek najwidoczniej Ŝyje wyłącznie z tupetu, zachwalania samego siebie i z
kredytu." Jeśli w tej złośliwej uwadze tkwiło choć trochę prawdy, kredyt, z którego korzystał
Powell, musiał być olbrzymi.
Uśmiechnął się do niej.
— Przyznaję, Ŝe list pani przeczytałem z niemałym zaskocze
niem. Nie byłem pewien, czy istotnie przyjdzie pani na spot
kanie, ale na wszelki wypadek wysłałem mego lokaja na ryby,
aby nikt nam nie przeszkadzał. Jesteśmy sami. — Uniósł smukłą,
zdumiewająco zmysłową rękę. — Tak więc nie musi się pani
obawiać kompromitacji.
Poczuła się niezręcznie niczym mała dziewczynka. Był wysoki... tak bardzo wysoki... i
zdawał się zupełnie zrelaksowany, kiedy tak stał w ciemnych spodniach i luźnej, białej,
bawełnianej koszuli. Był boso.
— Wspaniały dom — zawołała. — W ilu pan mieszka poko
jach?
Jej zdenerwowanie najwyraźniej go bawiło.
— We wszystkich, pani Huntoon. — Ujął ją delikatnie za
rękę. — Kiedy w Spotswood zostaliśmy sobie przedstawieni,
wiedziałem, Ŝe w końcu złoŜy mi pani wizytę. Wygląda pani
pięknie w tej sukni. Ale przypuszczam, Ŝe bez niej wyglądałaby
pani jeszcze ładniej.
Nie dając jej czasu na zastanowienie się nad odpowiedzią

— 222 —
pociągnął ją za rękę ku schodom. Wchodzili na górę w milczeniu. W pokoju, w którym
Ŝaluzje rzucały na łóŜko pasiasty deseń
— narzuta, co natychmiast zauwaŜyła, była juŜ odchylona
— zaczęli się rozbierać; on z całkowitym spokojem, ona gwałtow
nie, nerwowo. śaden męŜczyzna nie doprowadził jej jeszcze do
takiego stanu.
Milczenie przedłuŜało się. Powell, całując niezmiernie delikatnie lewy policzek, pomógł
jej rozpiąć gorset. Dotarł do ust, muskając leniwie językiem jej dolną wargę. Wydało się jej,
Ŝe ogarniają ją płomienie. Jej ruchy stały się szybsze, bardziej chaotyczne...
Stanowczym ruchem zsunął koronkowe ramiączka, obnaŜając ją do pasa. Dotykał ją
delikatnie, niemal czule, ujął w dłonie najpierw jedną pierś, potem drugą, masował kciukiem
to lewy sutek, to prawy. Nachylił się nad nią z osobliwym uśmiechem na jakby nieobecnej
twarzy, a ona odchyliła głowę do tyłu z zamkniętymi oczyma, wilgotnym łonem, spragniona
dotyku jego języka.
Otwartą dłonią raptem uderzył ją w głowę, rzucając na łóŜko. Była zbyt przeraŜona, aby
krzyknąć. Powell stał uśmiechnięty, przydeptując rąbek jej sukni.
• Dlaczego...?
• śeby od tej pory nie było Ŝadnych wątpliwości, kto w tym związku rządzi, pani
Huntoon. Kiedy się poznaliśmy, zorientowałem się, Ŝe jest pani silną kobietą, ale tę cechę
proszę zostawić dla innych.
Jeszcze raz nachylił się nad nią i szybko, zdecydowanie począł ściągać z niej resztę
szatek.
Jej lęk przerodził się natychmiast w podniecenie tak intensywne, Ŝe graniczyło niemal z
szałem. Kiedy zdjął bawełniane kalesony, poczuła, Ŝe jest mokra jak koryto rzeki. Był
szczupły i drobniejszy niŜ się spodziewała, sądząc po jego wzroście. Rozsunął jej uda i
natychmiast wtargnął w nią.
Nie panowała nad tym, co się z nią działo. Doprowadzona jego ciosem do szaleńczego
podniecenia, biła pięściami o zburzone posłanie, a kiedy przyśpieszył tempo, zaczęła
krzyczeć —- coś podobnego nie zdarzyło jej się dotąd z innymi kochankami. Łzy spływały
jej po policzkach, a gdy zadał ostatnie, potęŜne pchnięcie, jęknęła, krzyknęła przeraźliwie i
straciła przytomność.

Potem, gdy doszła do siebie, zobaczyła wspartego na łokciu, uśmiechniętego Powella.


Była spocona, wyczerpana, wystraszona utratą świadomości.
— Byłam jak martwa...

223 —
— La petite mort. Mała śmierć. Chcesz powiedzieć, Ŝe to
pierwszy raz...?
Przełknęła ślinę.
• Tak, pierwszy.
• No cóŜ, z pewnością nie będzie ostatni. Patrzyłem na ciebie przez cały czas, gdy
spałaś, prawie dwadzieścia pięć minut. Dla męŜczyzny to wystarczająco duŜo czasu, aby
mógł odzyskać siły. — Wskazał ręką. — Weź do ust.
• Ale... ja jeszcze nigdy nie robiłam tego z Ŝadnym... Chwycił ją za włosy.
• Słyszałaś, co powiedziałem? Zrób to. Usłuchała.

Jakiś czas potem doznali kolejnego spełnienia. Ponownie zapadła w krótką drzemkę, a po
przebudzeniu nie czuła juŜ lęku. Przez chwilę myślała mgliście o pamiątkach, które zbierała
zawsze w takich momentach, była jednak zbyt senna, wolała teraz odpocząć wygodnie u jego
boku.
Światło wpadające przez Ŝaluzje zmieniło się, ściemniało. Popołudnie przechodziło w
wieczór. Nie dbała o to. Wydarzenia, które miały miejsce w tym pokoju, owe sekretne
rzeczy, zmieniły ją pod względem emocjonalnym i jednocześnie zburzyły hołubione od
dawna przekonanie o własnych umiejętnościach. Miała juŜ całą masę kochanków, dowodziła
tego pokaźna kolekcja pamiątek, ale Lamar Powell uświadomił jej, Ŝe jest jeszcze
nowicjuszką, dzieckiem.
Powoli, stopniowo, poczęła przypominać sobie drugi powód swej wizyty.
— Panie Powell...
Parsknął śmiechem. — Sądzę, Ŝe znamy się juŜ wystarczająco dobrze, aby zwracać się
do siebie po imieniu.
• Tak, to prawda. — Purpurowa na twarzy odgarnęła z czoła wilgotny kosmyk
czarnych włosów. Jego wesołość miała w sobie coś okrutnego. — Chciałam porozmawiać z
tobą o interesach. U nas w domu ja rządzę pieniędzmi. Czy nadal masz wolne udziały w
swojej morskiej spółce?
• Być moŜe. — Oczy, niczym nieprzezroczyste szkło, skrywały jego myśli. — Ile
moŜesz zainwestować?
• Trzydzieści pięć tysięcy dolarów. — Tak duŜa inwestycja oznaczała, Ŝe w przypadku
fiaska całego planu pozostałoby jej zaledwie parę tysięcy. Nie sądziła jednak, aby zamysł
miał się nie udać, tak jak wierzyła, Ŝe moŜe liczyć na Powella.
• Taka suma zapewni ci odpowiedni udział w statku — powiedział. — I stosowną
część zysków. Czy twoja decyzja oznacza, Ŝe mąŜ zmienił zdanie?
— 224 —
James nic o tym nie wie, dopóki nie uznam, Ŝe nadeszła pora, aby wtajemniczyć go
we wszystko. Nie moŜe teŜ wiedzieć o mojej dzisiejszej wizycie... ani o tych, które nastąpią.
— O ile takie będą. — A więc chce, aby zaczęła się trochę
niepokoić. Nie przejęła się słowami Powella.
— Będą, o ile zaleŜy ci na pieniądzach.
Odchylił się i uśmiechnął.
• Owszem, zaleŜy. Jak tylko będę je miał, moŜemy zaczynać.
• Na nasze następne spotkanie przyniosę czek.
• Załatwione. Na Boga, jesteś prawdziwym skarbem. Niewielu jest w tym mieście
męŜczyzn z takimi nerwami. Pasujemy do siebie — powiedział.
Znowu nachylił się nad nią i począł przesuwać wargami po jej nagim brzuchu. Tym
razem, gdy było po wszystkim, on był tym, który zasnął wyzuty z sił.

Ashton miała szkatułkę, której James nigdy nie widział i w której trzymała pamiątki po
romantycznych przygodach miłosnych, trwających miesiąc, tydzień, a nieraz jedną noc.
Pochodząca z Japonii szkatułka była wykonana z lakierowanego drewna i inkrustowana
perłami, które tworzyły wytworny deseń. Na wieczku namalowano parę pijącą herbatę. Na
odwrocie wieczka ta sama para, juŜ bez kimon, ale za to z szerokimi uśmiechami kopulowała
z upodobaniem. Artysta skomponował swe dzieło tak, aby genitalia obojga partnerów
rzucały się w oczy. Widząc wielkość narządu Japończyka Ashton rozumiała błogi wyraz na
twarzy jego partnerki.
Pamiątkami, które Ashton trzymała w szkatułce, były guziki od spodni. Zaczęła je
kolekcjonować jeszcze przed wojną, po wizycie, którą złoŜyła kuzynowi Charlesowi, gdy był
kadetem w West Point. Istniał wtedy zwyczaj, Ŝe dziewczyna ofiarowuje towarzyszącemu jej
kadetowi jakiś drobny upominek zazwyczaj były to słodycze w zamian za guzik od jego
munduru. Tamtego wieczoru, w niezbyt ładnie pachnącej ciemności w laboratorium
chemicznym, Ashton zdołała zabawić nie jednego, lecz siedmiu kadetów. Od kaŜdego z nich
zaŜądała niezwykłego upominku: guzika od rozporka spodni.
Teraz, korzystając, Ŝe Powell spał, wymknęła się z łóŜka, znalazła spodnie, które w
pośpiechu cisnął na podłogę i poczęła szarpać za guzik, aŜ wreszcie oderwał się od
materiału. WłoŜyła guzik do torebki i dopiero wtedy, zadowolona z siebie, wsunęła się z
powrotem do łóŜka. Kiedy guzik znajdzie się w szkatułce, kolekcja będzie liczyła
dwadzieścia osiem sztuk po jednym od kaŜdego męŜczyzny, który cieszył się jej wdziękami.
Nie doty-

— 225 —
czyło to jednak chłopca, który pozbawił ją dziewictwa wiele lat temu, jeszcze jednego
młodzieńca oraz doświadczonego marynarza, z którym spędziła rozkoszne chwile, zanim
wizyta w West Point nie podsunęła jej pomysłu stworzenia owej kolekcji. Jedynym z jej
późniejszych partnerów, nie reprezentowanym przez guzik, był jej mąŜ.

37

Tej jesieni w Waszyngtonie trwało polowanie na kozły ofiarne. Celem ataków był nadal
McDowell, ale winą za klęskę pod Buli Run obarczano teraz równieŜ Scotta. Niemal co
wieczór Stanley przynosił do domu nowe, wstrząsające wieści o Cameronie. Boss był teraz
krytykowany przez biurokratów, prasę i opinię publiczną.
— Do tych głosów przyłączył się równieŜ Lincoln. Nasz
szpieg z otoczenia prezydenta znalazł kilka notatek poczynio
nych przez jego sekretarza, Nicolaya. — Wyciągnął z kieszeni
kartkę, na której zapisał sobie ołówkiem najbardziej alarmujące
cytaty. — Prezydent twierdzi, Ŝe Cameron to zupełny ignorant.
Egoista. Znienawidzony w całym kraju. Niezdolny do
zorganizowania czegokolwiek, opracowania i wykonania
planu działania. — Podał kartkę Ŝonie. — Było tego o wiele
więcej, wszystko w tym samym stylu. Niech to diabli.
Jedli właśnie kolację, sami, co stało się juŜ zwyczajem, jako Ŝe pod koniec dnia Isabel
była zmęczona ustawiczną walką z dziećmi, ich niechęcią do dyscypliny i coraz bardziej
złośliwymi figlami, które bliźniacy płatali guwernerowi. ZaangaŜowała go, gdy stało się
jasne, Ŝe dzieci nigdy nie dostosują się do przepisów obowiązujących w szkole. Chcąc mieć
spokój, zaczęła wyrzucać ich na posiłek do kuchni, co i oni przyjęli z zadowoleniem.
Przez chwilę czytała notatki, po czym zauwaŜyła:
• Stanley, czekamy juŜ zbyt długo. Musisz zerwać z Cameronem, zanim odetną mu
głowę.
• Bardzo chętnie, ale jak to zrobić?
• Wiele nad tym myślałam. Sądzę, Ŝe moŜemy wyciągnąć wnioski z tego, co
przydarzyło się temu durniowi, Fremontowi. — Słynny tropiciel śladów, komendant
wojskowy w St. Louis, samowolnie ogłosił, Ŝe wszyscy niewolnicy w Missouri są wolni.
Deklaracja zyskała uznanie radykalnych kongresmanów, ale Lincoln, który nie chciał zrazić
białych z pogranicza, gdyŜ bał się, iŜ straci ich poparcie, anulował to zarządzenie. —
Nastąpił juŜ

226 —
definitywny rozłam, my musimy grać po tej stronie, która bierze górę.
Niepewnie pokręcił głową bawiąc się widelcem.
• Tak, ale która to strona? — zapytał z ustami pełnymi homara.
• Za odpowiedź wystarczy ci, jak sądzę, wiadomość, kto odwiedził mnie dziś po
południu. Caroline Wadę.
• śona senatora? Isabel, nie przestajesz mnie zaskakiwać. Nie wiedziałem, Ŝe ją znasz.
• Jeszcze miesiąc temu nie znałam, ale poczyniłam pewne kroki, aby to zmienić. Była
dziś dosyć serdeczna. Udało mi się, jak sądzę, przekonać ją, Ŝe popieram jej męŜa i jego
klikę: Chandlera, Grimesa i całą resztę. Wspomniałam równieŜ, jak bardzo jesteś
niezadowolony ze sposobu kierowania Departamentem Wojny przez Simona, nie masz
jednak wyjścia, gdyŜ paraliŜuje cię poczucie lojalności.
Zbladł nagle.
• Ale chyba nie powiedziałaś nic o fabryce Lashbrooka?
• Stanley, to ty jesteś specjalistą od popełniania błędów, nie ja. Oczywiście, Ŝe nic o
tym nie mówiłam, ale gdyby nawet, to co? PrzecieŜ w kontrakcie nie ma nic nielegalnego!
• Nie, poza sposobem, w jaki go uzyskaliśmy.
• Czemu jesteś tak najeŜony?
• Martwię się. Mam nadzieję, Ŝe te buty przetrzymają zimę. Pennyford ustawicznie śle
ostrzeŜenia...
• MoŜe byś tak łaskawie powściągnął swój język i wrócił do tematu.
• Przepraszam... Mów dalej.
• Pani Wadę nie powiedziała tego wprost, ale dała do zrozumienia, Ŝe senator zamierza
utworzyć w Kongresie nowy komitet, który ukróci dyktatorskie zapędy prezydenta i będzie
nadzorował prowadzenie wojny. Z całą pewnością jednym z pierwszych kroków komitetu
byłoby pozbawienie Simona jego dotychczasowego stanowiska.
• Tak sądzisz? Ben Wadę jest jednym z najlepszych przyjaciół Simona.
• Był, mój drogi, był. Dawne przymierza tracą rację bytu. Oficjalnie Wadę moŜe
sprawiać wraŜenie, Ŝe popiera Bossa, przypuszczam jednak, iŜ za kurtyną dzieje się juŜ
zupełnie coś innego. — Nachyliła się, jak gdyby chciała szepnąć mu coś do ucha. — Czy
Simona nadal nie ma w mieście?
Skinął głową, minister udał się w podróŜ na zachód.
— W takim razie mamy doskonałą okazję, bo nikt nie będzie
patrzył ci na ręce. ZaaranŜuj spotkanie z Wade'em, a ja porozsyłam
zaproszenia na przyjęcie, które zorganizuję dla jego Ŝony, sena
tora i ich otoczenia. MoŜe nawet zaproszę George'a i Constance,

— 227 —
aby zachować pozory. Myślę, Ŝe przez jeden wieczór zdołarit
strawić jej arogancję. Wszystko pięknie, ale co mam powiedzieć senatorowi?
• Bądź cicho i słuchaj, wszystko ci wyjaśnię.
Nie zwracając uwagi najedzenie, siedział i słuchał. Truchlał na samą myśl o zbliŜeniu się
do tego najtwardszego i najgroźniejszego z radykałów, ale im dłuŜej mówiła Isabel — która
najpierw przekonywała, a potem nalegała — tym mocniej wierzył, Ŝe Wadę oznacza dla nich
przetrwanie.
Nazajutrz ustalił datę spotkania, które jednak miało nastąpić dopiero pod koniec
tygodnia. Zwłoka zakłóciła jego trawienie i odebrała mu sen. Kilkakrotnie lęk budził w nim
pragnienie obrania innej strategii działania. Wadę był przecieŜ za bardzo związany z
Cameronem, lepiej byłoby zbliŜyć się do sekretarza prezydenta, Nicolaya.
— A jednak załatwisz to z Wade'em — upierała się Isabel. — On
będzie podatniejszy. Z łajdakami zawsze moŜna ubić interes.
Tak więc w piątek Stanley wiercił się niespokojnie na ławce w poczekalni senatora
Benjamina Franklina Wade'a, czując nieznośny skurcz w Ŝołądku. Minęła jedenasta, pora
spotkania. Po upływie kolejnego kwadransa Stanley był cały okryty potem. O wpół do
dwunastej miał ochotę rzucić się do panicznej ucieczki, ale w tej właśnie chwili drzwi do
gabinetu Wade'a otworzyły się, a w progu stanął niewysoki, krępy męŜczyzna w okularach, z
imponującą brodą. PrzeraŜony Stanley zamarł w bezruchu.
— Witam, panie Hazard. Czy przychodzi pan w sprawach
ministerialnych?
Powiedz coś. Broń się. Był pewien, Ŝe jego poczucie winy jest aŜ nadto widoczne.
• To... właściwie przyszedłem w sprawie osobistej, panie Stanton. — Drobny, lecz
wzbudzający respekt męŜczyzna, który stał polerując okulary w drucianej oprawce,
pochodził tak jak Wadę z Ohio. Był demokratą, znanym od dawna jako jeden z najlepszych i
najdroŜszych prawników waszyngtońskich, a ostatnio pełnił u Bucka Buchanana funkcję
prokuratora generalnego. Był równieŜ osobistym adwokatem Simona Camerona.
• To tak jak ja — mruknął Edwin Stanton. Jego bokobrody wydzielały intensywny
zapach cytrusowej pomady. — Przykro mi, Ŝe moje spotkanie zbiegło się w terminie z
pańskim. Jak tam mój klient? Czy wrócił juŜ z zachodu?
• Nie, ale niebawem powinien się zjawić.
• Kiedy wróci, proszę przekazać mu pozdrowienia ode mnie i powiedzieć, Ŝe moŜe
oczywiście liczyć na moją pomoc w sporządzaniu dorocznego sprawozdania. -— To
powiedziawszy zniknął

228 —
w korytarzach Kapitolu, które wypełniał zapach gotowanych potraw. W gmachu
zakwaterowano oddziały ochotników, którzy spali w Rotundzie, a gdy hol był pusty, dla
zabawy odbywali w nim posiedzenia legislacyjne.
• Proszę wejść — odezwał się zza biurka sekretarz Wade'a.
• Co takiego? Ach tak... dziękuję. — Oszołomiony nieoczekiwanym spotkaniem ze
Stantonem i śmiertelnie przeraŜony oczekującą go rozmową wszedł do gabinetu i zamknął za
sobą drzwi. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak mokre są jego dłonie.
Ben Wadę, niegdyś prokurator w północno-wschodniej części Ohio, roztaczał wokół
siebie atmosferę powagi. Do Waszyngtonu przybył jako senator w roku 1851 i pozostał w
mieście przez całe dziesięciolecie. W niespokojnym okresie buntu Browna przychodził do
Senatu uzbrojony w dwa pistolety kawaleryjskie, aby zademonstrować, Ŝe jest gotów
rozwiązać sprawę Browna tak, jak Ŝyczyliby sobie jego ziomkowie z Południa.
Podchodząc na uginających się nogach do duŜego biurka senatora, Stanley czuł, Ŝe na
widok wzgardliwego grymasu Wade'a i błysku w jego małych, czarnych oczach opuszczają
go resztki odwagi. Wadę skończył juŜ z pewnością sześdziesiątkę, jednak promieniowała od
niego niezwykła energia, która sugerowała młodość.
Proszę usiąść, panie Hazard.
• Tak jest, sir.
• Przypominam sobie, Ŝe niedawno spotkaliśmy się na przyjęciu urządzonym dla pana
Camerona. Ale widziałem pana jeszcze gdzieś... Buli Run! Tak, to tam. Zapłaciłem wtedy
dwieście dolarów za wynajęcie powozu. Niesłychane! Czym mogę słuŜyć? — Wyrzucał z
siebie słowo za słowem niczym pociski.
• Panie senatorze, nie wiem, jak zacząć...
Niech pan zaczyna albo nie, panie Hazard. Jestem człowiekiem niezwykle zajętym.
A jeśli Isabel nie oceniła go właściwie...
Wadę złoŜył ręce na biurku i skierował nań badawczy wzrok.
— Panie Hazard?
Jak samobójca przed skokiem do wody Stanley pochylił głowę.
— Sir, przyszedłem tu, gdyŜ podzielam pańskie pragnienie
skutecznego prowadzenia tej wojny i naleŜytego ukarania prze
ciwnika.
Wadę rozłoŜył ręce na orzechowym blacie biurka: silne, czyste, mocarne.
• NaleŜyte ukaranie wroga wymaga bezwzględnej i bezkompromisowej postawy.
Proszę kontynuować.
• Ja... — Było juŜ za późno na odwrót, słowa same jakby wyskakiwały mu z gardła. —
Nie sądzę, aby wojna była prowa-

229 —
dzona właściwie, senatorze, ani przez prezydenta... — w tym momencie oczy Wade'a
zajaśniały cieplejszym blaskiem —... ani przez mój departament. — Blask zniknął
natychmiast. — Co do pierwszego, nic nie mogę uczynić...
• Kongres moŜe i uczyni. Niech pan mówi dalej.
• Chciałbym jednak coś zrobić, jeśli chodzi o departament. Istnieją ... — znowu to
pieczenie w Ŝołądku, niemal zwijając się z bólu wytęŜył wszystkie siły, aby wytrzymać
spojrzenie ciemnych, bezlitosnych oczu —... pewne nieprawidłowości w zaopatrzeniu, o
których z pewnością pan słyszał, jak równieŜ...
• Chwileczkę. Myślałem, Ŝe jest pan jednym z wybranych. Zbity z tropu Stanley
potrząsnął głową.
• Sir? Nie...
— Jednym z tej pensylwańskiej bandy, sprowadzonej przez
naszego wspólnego przyjaciela do Waszyngtonu za to, Ŝe pomo
gła mu sfinansować jego kampanię wyborczą. Miałem wraŜenie,
Ŝe jest pan w tej grupie... pan i pański brat, pracujący dla Ripleya.
Nic dziwnego, Ŝe Wadę był tak potęŜny i niebezpieczny. Ten człowiek wiedział o
wszystkim.
— Nie mogę mówić za brata, senatorze. I... tak, to prawda,
przybyłem tu jako Ŝarliwy sympatyk naszego... ehh... wspólnego
przyjaciela. Ale ludzie zmieniają się z czasem. Nikły uśmiech.
— Minister był niegdyś demokratą...
— Postępuje tak, jak mu kaŜą okoliczności, panie Hazard.
— Bezlitosne usta drgnęły, według Wade'a był to uśmiech. Jak
my wszyscy z tej branŜy. Kiedyś byłem wigiem, a potem
zdecydowałem się zostać republikaninem. Ale to nieistotne. Co
pan oferuje? Chce pan go sprzedać?
Stanley zbladł.
• Sir, pański język...
• Jest brutalny, ale zgodny z prawdą, czy nie tak? — Jego gość umknął wzrokiem w
bok, policzki miał mokre od zimnego potu. — Oczywiście, Ŝe tak. CóŜ, wysłuchajmy
pańskiej propozycji. Niektórzy członkowie Kongresu mogliby okazać się tym
zainteresowani. Jeszcze dwa lata temu Simon, Zach Chandler i ja byliśmy nierozłączni.
Zawarliśmy wówczas pakt: jakikolwiek atak na jednego z nas miał być uznany za atak na
całą naszą trójkę, a zemsta w takim przypadku miała sięgać aŜ po grób. Ale czasy i postawy,
jak równieŜ przyjaciele, zmieniają się, jak pan juŜ był łaskaw zauwaŜyć.
Stanley oblizał wargi zastanawiając się, czy senator przypadkiem nie szydzi z niego. Wadę
kontynuował:
— Wojna nie jest prowadzona naleŜycie i wszyscy zdają sobie
z tego sprawę. Prezydent Lincoln nie jest zadowolony z Simona.
RównieŜ ten fakt nie stanowi dla nikogo tajemnicy. I jeśli Lincoln

— 230 —
nie uczyni nic w tej sprawie, zrobią to inni. — Krótka przerwa. — Co mógłby im pan
zaoferować, panie Hazard?
— Informacje o niewłaściwie zawartych kontraktach —
szepnął Stanley. — Nazwiska, dane. Wszystko. Ale ustnie. Na
piśmie nie złoŜę nawet jednego słowa. Mógłbym okazać się
niezmiernie uŜyteczny dla, powiedzmy, komitetu utworzonego
w Kongresie...
Pytanie padło jak cios.
• Jakiego komitetu?
• No... nie wiem... jakiejkolwiek komisji o kompetencjach władzy sądowej...
Wadę odpręŜył się.
— A czego się pan spodziewa w zamian za pomoc? Gwarancji
nietykalności dla siebie?
Stanley skinął głową.
Wadę odchylił się do tyłu, splótł dłonie pod nosem. Ciemne oczy przeszywały gościa,
przygwaŜdŜały go do krzesła, wyraŜały pogardę. Stanley wiedział, Ŝe jest skończony.
Cameron z pewnością dowie się o wszystkim, jak tylko wróci. Do diabła z tą głupią Isabel...
Jestem tym zainteresowany. Ale musi mnie pan przekonać, Ŝe towar, który mi pan
oferuje, nie jest fałszywy. —Prokurator nachylił się do świadka. Niech mi pan da dwa
przykłady. Ze wszelkimi szczegółami.
Stanley zaczął przeszukiwać kieszenie, aby wyjąć notatki, które przygotował na wszelki
wypadek, jak radziła Isabel, i po chwili podał Wade'owi dwa niewielkie wyciągi z tajnych
akt. Senator natychmiast stał się bardziej serdeczny. Wadę poprosił go, aby ustalił z jego
sekretarzem termin następnego spotkania, ale tym razem w bardziej bezpiecznym miejscu,
gdzie nikt nie mógłby im przeszkodzić ani podejrzeć. Oszołomiony Stanley uświadomił
sobie, Ŝe ich pierwsza rozmowa dobiegła końca.
JuŜ w progu Wadę potrząsnął energicznie jego ręką.
Moja Ŝona wspominała coś o przyjęciu wydawanym niebawem przez państwa.
Cieszę się na nie juŜ teraz.
Czując się jak Ŝołnierz, który przeszedł pomyślnie chrzest bojowy, Stanley wymknął się
z gabinetu. Niech Bóg błogosławi Isabel. A więc jednak miała rację. Rzeczywiście istniał
spisek mający na celu obalenie Bossa przez akcję w Kongresie albo dostarczenie
prezydentowi kompromitujących dokumentów. CzyŜby do spiskowców naleŜał równieŜ
Stanton?
NiewaŜne. Teraz liczyła się tylko jego umowa z tym starym lisem z Ohio. Jak Daniel
wszedł między lwy i przeŜył. Zanim popołudniowe słońce przygasło, był święcie
przekonany, Ŝe wszystko, co osiągnął, jest jego zasługą. Isabel natomiast odegrała jakąś rolę
zupełnie przypadkiem.

231 —
38
Nazywał się Arthur Scipio Brown. Miał dwadzieścia siedem lat, był męŜczyzną o skórze w
barwie bursztynu, szerokich ramionach, dziewczęcej talii i dłoniach tak olbrzymich, Ŝe same
mogły stanowić broń. Jednak jego głos był łagodny, miał lekko nosową wymowę, typową dla
mieszkańca Nowej Anglii. Urodził się w Roxbury, pod Bostonem, jako syn czarnoskórej
matki, którą porzucił jej biały kochanek.
Na początku swej znajomości z Constance Hazard Brown opowiedział jej, Ŝe jego matka
przysięgła, iŜ nie złamie jej ani zdrada męŜczyzny, który kiedyś obiecał, Ŝe nigdy nie
przestanie jej kochać, a potem poszedł swoją drogą, ani kolor skóry, który sprawiał jej
kłopoty nawet w liberalnym Bostonie. Całą swą duszą, całą energią, ba!, całym Ŝyciem —
jak mówił — słuŜyła swej rasie. Przez sześć dni w tygodniu nauczała w szopie dzieci
czarnych wyzwoleńców, a w niedziele organizowała lekcje dla uczniów murzyńskiej
kongregacji. W ubiegłym roku zmarła po cięŜkiej chorobie nowotworowej. Do ostatniej
chwili trzymała syna za rękę, odmawiając przyjęcia laudanum.
- Umarła w wieku czterdziestu dwóch lat. Nie miała wiele z Ŝycia powiedział Brown.
Było to rzeczowe stwierdzenie, nie prośba o współczucie. Po tej ziemi nie stąpała nigdy
kobieta dzielniejsza od niej.
Constance poznała Scipio Browna na przyjęciu, które odbyło się na cześć doktora
Delany'ego. Delany, odziany w imponującą, farbowaną szatę, kręcił się wówczas w tłumie
zaproszonych do rezydencji Chase'a gości, zabawiając ich rozmową. To właśnie on
przyprowadził na przyjęcie Browna.
Rozmawiając z Brownem, George i Constance coraz bardziej byli zafascynowani jego
zachowaniem, jego dziejami i poglądami. Wzrostem dorównywał Cooperowi Mainowi i,
chociaŜ nie ubierał się najlepiej surdut z pewnością ofiarowany mu przez kogoś miał wytarte
wyłogi i za krótkie rękawy nie sprawiał wraŜenia zaŜenowanego. Najwidoczniej było to jego
najlepsze ubranie, a jeśli niektórzy ludzie śmiali się, była to ich sprawa.
Kiedy Brown oświadczył, Ŝe jest uczniem Martina Dela-ny'ego, Constance zapytała:
— Chce pan powiedzieć, Ŝe opuściłby ten kraj i udał się do
Liberii lub w inne podobne miejsce, gdyby nadarzyła się okazja?
Brown upił trochę herbaty. FiliŜankę trzymał z takim wdziękiem, z jakim ktoś inny
trzymałby uroczy prezent.
— Jeszcze rok temu odpowiedziałbym na tak postawione
pytanie twierdząco. Dziś nie jestem juŜ o tym przekonany.

— 232 —
Ameryka ma wyraźne nastawienie antymurzyńskie i, jak sądzę, będzie taka jeszcze przez
kilka pokoleń. Przewiduję jednak istotne zmiany. Wierzę w Koryntian.
Stojąc z odchyloną do tyłu głową, co było konieczne podczas rozmowy z wyŜszym od
siebie męŜczyzną, George zapytał:
— Co proszę?
Brown uśmiechnął się, jego twarz stała się natychmiast bardziej atrakcyjna i ujmująca.
— Pierwszy list Pawła do Koryntian. Oto tajemnicę wam
objawiam: nie wszyscy zaśniemy, ale wszyscy będziemy
przemienieni. W jednej chwili, w jednym oka mgnieniu umarli
wzbudzeni zostaną, a my zostaniemy przemienieni. — Wypił
jeszcze trochę herbaty. — Mam tylko nadzieję, Ŝe nie będziemy
musieli czekać na dźwięk trąby, werset o niej opuściłem.
Przyznaję, Ŝe pańska rasa była naraŜona na niezmierne cierpienie, ale czy nieprawdą
jest, Ŝe pan osobiście moŜe uwaŜać się za szczęśliwca? Dorastał pan jako człowiek wolny i
jako taki spędza pan całe swoje Ŝycie.
Nieoczekiwanie Brown wybuchnął gniewnie:
Czy pan naprawdę sądzi, Ŝe to coś zmieni, majorze Hazard? W tym kraju kaŜdy człowiek
o ciemnym kolorze skóry jest zniewolony, podporządkowany obawom białych i zachowaniu
białych, które kształtują te obawy. Został pan wprowadzony w błąd, bo moje kajdany są
niewidoczne, aleja mam je na sobie. Jestem czarny. Ta walka jest moją walką. KaŜdy krzyŜ
to mój krzyŜ: w Alabamie, Chicago czy tu. Nieco zirytowany George zapytał:
Ale skoro uwaŜa pan ten kraj za tak zły, co pana powstrzymuje przed opuszczeniem
go?
Myślałem, Ŝe juŜ to panu wyjaśniłem. Nadzieja na zmianę. Nauczono mnie, Ŝe
zmiana jest jednym z nielicznych stałych na tym świecie zjawisk. Ameryka oferuje pełen
hipokryzji obraz wolności, ale jest skazana na przemianę od momentu podpisania deklaracji,
gdyŜ system niewolnictwa jest zły i nigdy nie był niczym innym. Mam nadzieję, Ŝe wojna
zmobilizuje abolicjonis-tów. Kiedyś byłem na tyle naiwny, Ŝe sądziłem, iŜ upora się z tym
prawo, ale przypadek Dreda Scotta udowodnił, Ŝe nawet Sąd NajwyŜszy nie jest bez skazy.
Ostatnia deska ratunku, a zarazem siedziba despotyzmu.
George nie poddawał się.
• W tym, co pan powiedział, Brown, tkwi wiele prawdy, ale nie zgadzam się z pańską
uwagą o obłudnej amerykańskiej wolności. Myślę, Ŝe pan przesadził.
• Jestem innego zdania, ale nawet jeśli tak jest... uśmiech złagodził wyraz jego twarzy
...uwaŜam, Ŝe jest to jeden z przywilejów, które daje mi kolor skóry.

233 —
— Tak więc zatrzymuje tu pana nadzieja na przemianę...
— zaczęła Constance.
; — To, jak równieŜ poczucie odpowiedzialności. Trzymają mnie tu przede wszystkim
dzieci.
• Ach, jest pan Ŝonaty.
• Nie, wcale nie.
• W takim razie czyje...?
Przerwała jej Kate Chase. Doktor Delany pragnął wygłosić kilka słów, więc atrakcyjna
córka ministra poprosiła gości o napełnienie filiŜanek i talerzy oraz zajęcie miejsc.
Przy bufecie, gdzie młoda, czarnoskóra dziewczyna w fartuszku obrzuciła Browna
spojrzeniem pełnym zachwytu, George powiedział:
• Chętnie poznałbym więcej pańskich poglądów. Mieszkamy w hotelu Willardów...
• Tak, wiem.
• Czy zjadłby pan z nami kolację któregoś wieczoru?
• Dziękuję, majorze, ale wątpię, aby ten pomysł spodobał się dyrekcji hotelu. Bracia
Willard są moŜe ludźmi uczciwymi, ale jednak naleŜę do ich personelu.
• Co takiego?
• Jestem tam portierem. To najlepsza praca, jaką mogłem znaleźć w tym mieście. Nie
zamierzam pracować dla armii. Armia w tych dniach zachowuje się doprawdy osobliwie;
wynajmuje moich ziomków do gotowania, do rąbania drewna, sprzątania i to wszystko za
psie pieniądze. Jesteśmy wystarczająco dobrzy, aby kopać schrony, ale nie na tyle, aby
walczyć. Dlatego wolałem zostać portierem.
• U Willardów — mruknął George. — Brak mi słów. Czy juŜ kiedyś mijaliśmy się w
holu?
Brown poprowadził ich do krzeseł.
— Oczywiście, wiele razy. MoŜe nawet patrzył pan na mnie,
ale mnie nie dostrzegał. To jeszcze jeden przywilej mego koloru
skóry. Pani Hazard, czy zechciałaby pani zająć miejsce?
Przyznając mu w duchu rację, George zaczął go przepraszać, ale Murzyn uśmiechnął się
tylko i wzruszył ramionami. Nie mieli okazji kontynuować rozmowy, ale wzmianka o
dzieciach zaintrygowała Constance. Nazajutrz po południu rozglądała się po całym hotelu,
dopóki nie dojrzała go opróŜniającego popielniczki i sprzątającego niedopałki cygar.
Ignorując zaskoczone spojrzenia ludzi, podeszła do Browna i poprosiła, aby wyjaśnił, co
miał na myśli.
— Te dzieci to uciekinierzy, których ten zezowaty generał
Butler nazywa kontrabandą. Z Południa płynie od jakiegoś cza
su prawdziwa rzeka czarnych. Niekiedy dzieci uciekają z rodzi
cami, a potem ich drogi rozdzielają się, niestety. Nieraz dzieci nie

— 234 —
naleŜą do nikogo, a tylko przyłączają się do grupki dorosłych. Czy chciałaby pani popatrzeć
na te dzieci, pani Hazard?
Utkwił w niej badawczy wzrok, jak gdyby poddawał ją jakiejś próbie.
• A gdzie? — odparowała.
• Tam gdzie mieszkam, na Północnej Dziesiątej.
• Na Negro Hill? — Na moment przed zadaniem tego pytania zaczerpnęła powietrza i
to ją zdradziło. Nie okazał irytacji.
• Nie ma powodu do obaw, chociaŜ to murzyńskie osiedle. Oczywiście, są wśród nas
złoczyńcy, tak jak i tu... Nie, cofam to, tu jest ich więcej. — Uśmiechnął się. — Macie teŜ
polityków. Ale mówiąc serio; przychodząc do mnie, byłaby pani całkowicie bezpieczna. We
wtorki nie pracuję. Moglibyśmy pójść tam razem za dnia.
• Doskonale — odparła Constance, licząc na zgodę Geor-ge'a. I rzeczywiście, nie miał
nic przeciw temu.
Jeśli jakiś męŜczyzna moŜe obronić kobietę w kaŜdej sytuacji, to chyba właśnie ten.
MoŜesz iść i odwiedzić te bezdomne dzieci, a potem opowiesz mi o wszystkim, chciałbym
wiedzieć, jak tam jest.
Wynajął powóz i polecił, aby zajechał przed główne wejście hotelu Willardów we
wtorek. Człowiek, który podstawił powóz, spojrzał zdumiony na Browna siadającego obok
Constance. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe Murzyn towarzyszący białej kobiecie nie jest jej
słuŜącym. Mruknął coś obelŜywego, ale błysk w oczach Browna przywołał go do porządku.
• Od kiedy jest pan w Waszyngtonie? zapytała Constance, kiedy powóz oddalił się od
hotelu, a Brown wprawnie wjechał w zatłoczoną omnibusami, wojskowymi furgonami,
końmi i pieszymi ulice.
• Od jesieni, kiedy wybory wygrał Stary Abe.
• Czemu?
• Czy nie wyjaśniłem tego juŜ wcześniej? Plan przesiedlenia czarnych jest w
zawieszeniu z powodu wojny, a ja pomyślałem sobie, Ŝe moŜe teraz właśnie nadszedł czas
przemian. Miałem nadzieję, Ŝe zrobię coś poŜytecznego, i tak się teŜ stało. Sama się pani
przekona. Haaa! — Strzelił z bata nad zaprzęgiem.
Po chwili powóz turkotał po wysuszonej jesiennym upałem drodze, która wiodła do
odległego Negro Hill deprymującej enklawy niewielkich domostw, przewaŜnie nie
pomalowanych, i szop skleconych z prostych desek i płótna. Constance widziała kurniki,
grządki warzywne i doniczki z kwiatami, ale to wszystko nie zdołało zatrzeć wraŜenia
ubóstwa.
Murzyni, których mijali, obrzucali ich zdumionymi, czasem nawet podejrzliwymi
spojrzeniami. Niebawem Brown skręcił w lewo, w pooraną koleinami alejkę. Przy jej końcu
stała

— 235
chata ze świeŜych, sosnowych desek, Ŝółtych jak kwiaty słonecznika.
— Przy budowie pomagali wszyscy nasi ludzie — wyjaśnił
Brown. — Miejsca juŜ teraz jest za mało. MoŜemy tu pomieścić
i nakarmić jednocześnie zaledwie dwanaście osób, ale to dopiero
początek. Na razie nie mieliśmy pieniędzy na nic większego.
Niewielki dom pachniał przyjemnie świeŜym drewnem i Ŝywicą, a wewnątrz mydłem.
DuŜe okna wpuszczały światło do dwóch izb. W pierwszej siedziała krępa, czarnoskóra
kobieta z Biblią w ręku, u jej stóp klęczało dwanaścioro biednie ubranych dzieci o
najprzeróŜniejszych odcieniach skóry, od hebanu do brązu. Najmłodsze dziecko miało cztery
lub pięć lat, najstarsze około jedenastu. Przez uchylone drzwi Constance dostrzegła ułoŜone
w równym szeregu sienniki.
Śliczna, miedzianoskóra dziewczynka, sześcio- moŜe siedmioletnia, podbiegła do
wysokiego męŜczyny.
• Wujaszek Scipio, wujaszek Scipio!
• Rosalie! —- Uniósł ją do góry i przytulił mocno, po chwili postawił na podłodze i
odprowadził Constance kawałek dalej. — Rosalie uciekła z Północnej Karoliny wraz z
matką, ojczymem i ciotką. Kiedy byli juŜ koło Petersburga, biały farmer złapał ich w swojej
stodole. Zastrzelił matkę i ojczyma, ale Rosalie i ciotce udało się wymknąć mu z rąk.
• A gdzie jest teraz jej ciotka?
— W mieście. Rozgląda się za jakąś pracą. Nie widziałem jej
juŜ od trzech tygodni.
Kolejne dzieci obłapiały go za nogi, a on głaskał je po głowach, twarzach, ramionach,
znajdował dla kaŜdego jakieś miłe słowo. Przesuwał się w stronę starego, Ŝelaznego pieca,
na którym stał gar z gotującą się zupą.
Constance usiadła do posiłku z Brownem, dziećmi i czarnoskórą kobietą, Agatą, która
zwykła zajmować się maluchami, gdy Brown pracował. Większość dzieci śmiała się i
dokazywała przy stole, ale dwoje, o posępnych twarzyczkach, nie odezwało się przez cały
ten czas nawet jednym słowem. Constance starała się omijać je wzrokiem, aby nie
wybuchnąć płaczem.
Dom i dzieci zafascynowały ją. W drodze powrotnej do hotelu zapytała:
• Co pan zamierza uczynić z tymi maluchami?
• Przede wszystkim muszę je Ŝywić, Ŝeby nie umarły z głodu. Politycy nie kiwną dla
nich palcem.
• Widzę, Ŝe ma pan o politykach jak najgorsze zdanie, panie Brown.
• Proszę mówić mi Scipio. Chciałbym, abyśmy zostali przyjaciółmi. Tak, to prawda,
gardzę nimi. Politycy pomogli zakuć czarnych w kajdany i, co gorsza, nie starają się tego
zmienić.

— 236
Powóz kolebał się na nierównej drodze. Po chwili Constance podjęła rozmowę.
• A poza zapewnieniem im jedzenia... czy ma pan wobec tych dzieci jakieś plany?
• Owszem, począwszy od tego, co niezbędne, aŜ do ideału. Gdybym mógł znaleźć dla
dzieci, które pani widziała, inne miejsce, miejsce, gdzie pomieszkałyby trochę, dopóki nie
załatwię dla nich czegoś w rodzaju rodzin zastępczych, byłbym w stanie przyjąć następną
grupę. Ale niestety nie stać mnie na to... nie płacą mi zbyt wiele za opróŜnianie popielniczek.
• Patrząc na Ŝółte i rdzawe liście, leŜące na ulicy, dodał:
• Byłoby to moŜliwe tylko wtedy, gdybym uzyskał pomoc jakiegoś protektora.
• Czy to dlatego przywiózł mnie pan do Negro Hill?
• Bo miałem pewne nadzieje? — Uśmiechnął się do niej.
— Oczywiście.
• I oczywiście wiedział pan, Ŝe powiem „tak"... chociaŜ nie jestem jeszcze pewna, w
jaki sposób zorganizujemy wszystko.
• Ale proszę nie robić tego tylko po to, aby uspokoić swoje sumienie białego
człowieka.
Do diabła z pańską impertynencją, Brown. Pobudki, którymi będę się kierowała, to
juŜ moja sprawa. Te dzieci zapadły mi w serce.
Doskonale — - odparł. Jechali w milczeniu, dopóki nie pojawiła się pierwsza rezydencja
białych. Na równo przystrzyŜonej murawie dwie małe dziewczynki bawiły się z kucykiem.
Constance odchrząknęła.
— Proszę wybaczyć mi mój język, czasem ponosi mnie
irlandzki temperament.
Uśmiechnął się.
Przypuszczałem, Ŝe jest pani Irlandką.
Constance nie wiedziała, jaka będzie reakcja George'a na jej prośbę o pomoc dla
Browna. Z radością przekonała się, Ŝe nie ograniczył się tylko do wyraŜenia zgody.
— Jeśli potrzebne jest miejsce dla tych dzieci, przecieŜ my
moŜemy się tym zająć. A Ŝywność, odzieŜ czy ksiąŜki dla nich... to
nie zrobi uszczerbku w naszym domowym budŜecie, a w kaŜdym
razie sprawa jest warta zachodu.
Zapalił cygaro i spojrzał na nią przez kłąb dymu z miną nieco szelmowską. WraŜenie to
potęgował kształt wąsów. W owej minie było coś sentymentalnego, coś, co Constance
odkryła juŜ wiele lat temu i uwielbiała po dziś dzień.
— Tak — mruknął stanowczo uwaŜam, Ŝe powinnaś
zaprosić Browna, aby kontynuował swe starania u nas.

— 237 —
• A konkretnie gdzie?
• Co byś powiedziała na szopę na terenie fabryki? Tam gdzie dawniej ukrywaliśmy
zbiegów?
• Miejsce jest dobre, ale pomieszczenie zbyt małe.
• MoŜemy je powiększyć. Dobudować sypialnie, pokój, gdzie mogłyby się uczyć, i
jadalnię. Grupa cieśli uwinie się z tą robotą raz dwa.
Rzeczywistość zburzyła jego entuzjazm, kiedy Constance zapytała z powątpiewaniem:
• A będą chcieli to zrobić?
• PrzecieŜ pracują dla mnie... do diabła, na ich miejscu nie odmawiałbym. —
Zastanawiał się przez chwilę, po czym zmarszczył brwi: — Nie rozumiem, dlaczego zadałaś
to pytanie.
• George, te dzieci są czarne.
• Sądzisz, Ŝe to ma jakieś znaczenie? — zapytał naiwnie.
• Owszem, myślę, Ŝe ma, przynajmniej dla wielu, moŜe nawet dla większości
mieszkańców Lehigh Station. Ma dla nich duŜe znaczenie.
• Hmmm. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. — Podszedł do kominka i zaczął obracać
cygaro w palcach jak zwykle, kiedy roztrząsał jakiś problem. — Mimo to... pomysł jest
dobry i nie dopuszczę, aby ktoś stanął mi na drodze. Zrealizujemy go.
Zachwycona klasnęła w dłonie.
• MoŜe pan Brown i ja pojechalibyśmy na parę dni do Lehigh Station, aby poczynić
przygotowania. Moglibyśmy wziąć jakieś dziecko ze sobą albo nawet dwoje.
• Zastanawiam się, czy nie załatwić sobie krótkiego urlopu i nie pojechać z wami.
Chciała juŜ wykrzyknąć, Ŝe to wspaniały pomysł, ale w ostatniej chwili ugryzła się w
język. Niczym lampa ostrzegawcza na torach zabłysło nagle przed nią imię: Virgilia.
• To bardzo miłe z twojej strony, ale wiem, ile masz obowiązków. Jestem pewna, Ŝe
pan Brown i ja poradzimy sobie.
• Dobrze. — Wzruszył ramionami, a ona odetchnęła z ulgą.
— Napiszę do Christophera, aby spełnił wszystkie twoje Ŝycze
nia. A skoro juŜ mówimy o liście... czy widziałaś to? — Zdjął
z gzymsu kominka pogniecione, zalakowane pismo.
— Od ojca! — zawołała, kiedy ujrzała pierwsze słowa. Opadła
na sofę i spiesznie przebiegła wzrokiem resztę listu. — Dotarł juŜ
do Houston... nie rozstaje się z rewolwerem i musi zwaŜać na to,
co mówi, bo pełno tam fanatyków z Południa. Och, mam
nadzieję, Ŝe odbędzie tę podróŜ bezpiecznie.
George podszedł do Ŝony, czule połoŜył jej dłoń na ramieniu. My wszyscy odbywamy
teraz ryzykowną podróŜ — pomyślał.
— I Bóg tylko wie, kto dotrze do jej kresu cały i zdrowy.
Kilka dni później Constance i Brown wyjechali z Waszyngtonu. Brown wybrał troje
dzieci, które miały im towarzyszyć; Leandera, krępego jedenastolatka o czupurnym
usposobieniu; Margaret, nieśmiałą, czarną jak węgiel dziewczynkę, oraz Rosa-lie, ślicznotkę,
której wesołość wynagradzała milczenie reszty.
Obawa, z której zwierzyła się męŜowi, nie była bezpodstawna, jak okazało się niebawem.
Konduktor na stacji w Waszyngtonie upierał się, aby Brown i dzieci wsiadły do wagonu
drugiej klasy, przeznaczonego dla kolorowych. Oczy Browna wyraŜały przepełniający go
gniew, postanowił jednak nie wszczynać awantury. Prowadząc dzieci zawołał jeszcze:
• Spotkamy się później, pani Hazard. Kiedy wyszli z wagonu, konduktor
zapytał:
• Czy ten czarnuch jest pani słuŜącym?
• Ten człowiek to mój przyjaciel.
Konduktor pokręcił głową i poszedł w swoją stronę.
Po przesiadce w Baltimore kontynuowali podróŜ do Filadelfii, podziwiając złocisty,
jesienny krajobraz. PasaŜerowie siedzący obok Constance przeglądali gazety i prześcigali się
w pochwałach pod adresem jankeskich Ŝołnierzy. Okazało się, Ŝe w miejscowości Cheat
Mountain, w zachodniej, górzystej części Wirginii, nieprzyjaciel dowodzony przez generała,
który był niegdyś uwaŜany za najlepszego wojaka Ameryki, dostał prawdziwe cięgi.
— Słyszałem, Ŝe w Richmond nazywają go „Umykającym
Lee". A znacie to? Pewna gwiazda rebeliancka spada wyjątkowo
szybko.
Dolina Lehigh, ozdobiona czerwienią i Ŝółcią jesieni, wydała się znuŜonym podróŜnym
oazą błogiego spokoju. Dzieci, stojąc juŜ na peronie, chłonęły wzrokiem widoczne nieco
dalej domy, które od najniŜszego do wysokich tworzyły jakby tarasy, sylwetkę pełnej hałasu
i dymu stalowni, a nade wszystko scenerię gór i wieczornego nieba.
Mała Rosalie jęknęła z zachwytu:
— Jezu!
Wysłany przez Constance telegram dotarał na czas. Przed stacją czekał juŜ powóz.
Uwagi Constance nie uszła zmiana wyrazu twarzy stangreta, kiedy zorientował się, Ŝe jego
pasaŜerami będą równieŜ Brown i dzieci.
Powóz posuwał się z turkotem po dosyć stromej uliczce pod górę. Dziewczynki piszczały
i tuliły się do Browna, wiatr rozwiewał im włosy i ubrania. Pinckney Herbert pomachał im
sprzed sklepu, ale twarze wielu innych mieszkańców miasta, a zwłaszcza zwolnionego z
pracy w hucie Lute'a Fessendena, wyraŜały wrogość.

239 —
Rezydencja na szczycie wzniesienia skąpana była w blasku zachodzącego słońca. Na
tarasie stała Brett, a obok niej kobieta, której Constance w pierwszej chwili nie poznała.
Dopiero gdy powóz zajechał przed dom i stanął, Constance zeskoczyła na ziemię i wbiegła
po schodach na górę.
• Virgilia? Jak ty ślicznie wyglądasz! Nie mogę wprost uwierzyć własnym oczom!
• To zasługa naszej bratowej — odparła Virgilia, wskazując ruchem głowy Brett.
Powiedziała to tonem niedbałym, jak gdyby uwaŜała tę zmianę za mało istotną, jej pawdziwe
uczucie zdradzała jednak oŜywiona twarz.
Constance nie posiadała się z zachwytu. Jedwabna suknia Virgilii w kolorze rdzy,
obszyta koronkami, podkreślała korzystnie jej figurę, która teraz, po utracie paru funtów,
nabrała kształtu. Spięte z tyłu głowy włosy były czyste jak nigdy przedtem, policzki
pomalowane, ale róŜ i puder nałoŜono delikatnie i ze znawstwem, maskując nawet ślady po
ospie. Virgilia nigdy nie zaliczała się do kobiet pięknych, ale teraz stała się osobą przystojną.
— Zaniedbuję swoje obowiązki — zreflektowała się Constan
ce. Dokonała wzajemnej prezentacji, a potem w paru słowach
wyjaśniła, w jakim celu przywiozła Ścipia i dzieci.
Brett zachowywała się wobec Browna uprzejmie, ale chłodno, on teŜ natychmiast zwrócił
uwagę na jej południowy akcent. Virgilia natomiast wodziła za nim rozmarzonym wzrokiem,
co Constance dostrzegła od razu. ZauwaŜyła teŜ, Ŝe zajął się czym prędzej dziećmi; ukląkł
przy nich i poprawiał im włosy. Po raz pierwszy widziała Browna zakłopotanego.
Przypomniała sobie skłonność Virgilii do czarnoskórych męŜczyzn i uświadomiła sobie, Ŝe
siostra George'a, mimo iŜ wyglądała inaczej, w pewnym sensie pozostała taka jak dawniej.
Goście weszli do domu, zjedli kolację i udali się na spoczynek. Następnego ranka, gdy
Virgilia zajmowała się dziećmi i bezskutecznie usiłowała nawiązać rozmowę z Leanderem,
Constance i Brown pojechali na teren huty, do szopy, która niegdyś była bezpiecznym
schronieniem dla niewolników, przedostających się do Kanady.
Brown obejrzał dokładnie wnętrze szopy, po czym wyszedł.
— Wymaga trochę pracy, ale będzie wspaniale.
Omawiali szczegóły jadąc w kierunku bramy. Robotnicy
z respektem ustępowali im drogi, ale większość okazywała dezaprobatę na widok Murzyna
jadącego powozem z Ŝoną ich chlebodawcy.
W południe przeprowadzili rozmowę z Wotherspoonem, który wyznaczył ludzi mających
zburzyć jedną ścianę szopy i otynkować na biało trzy pozostałe. Nieco później Constance i
Brown

— 240 —
przyjechali na teren stalowni jeszcze raz, aby przekonać się, jak postępują prace. Szef
tynkarzy, męŜczyzna w średnim wieku nazwiskiem Abraham Fouts, pracował w hucie juŜ od
piętnastu lat. Zazwyczaj uprzejmy tym razem zaledwie skinął Constance głową i nawet się z
nią nie przywitał. Tego samego wieczoru, kiedy spoŜywano przy stole kolację, ktoś cisnął w
okno od frontu kamieniem.
Leander wyskoczył na zewnątrz, czujny jak kot, który w ciemności dotyka czegoś
wąsami, chciał dojrzeć sprawcę. Virgilia uniosła się gniewem. Ku zdumieniu Constance
właśnie Brown zaczął nawoływać do zachowania spokoju.
— Kiedy męŜczyzna jak ja wchodzi do domu takiego jak ten,
i to frontowymi drzwiami, moŜna się spodziewać, Ŝe zdarzy się to,
co się stało.
Święta racja, panie Brown — powiedziała Brett. Jej ton nie był nieuprzejmy, spotkał
się jednak z gniewnym spojrzeniem gościa. Constance poczuła raptem znuŜenie,
uświadomiła sobie, Ŝe nie doceniła ogromu problemu. Nie moŜna było oczekiwać, Ŝe Brown
polubi Południowców, podobną naiwnością byłaby nadzieja, Ŝe ktoś wychowany w
Południowej Karolinie zaakceptuje towarzystwo czarnego przy stole.
Z samego rana pojechała sama na miejsce prac. Przy szopie zjawiła się jednocześnie z
Foutsem i czwórką jego pomocników. Fouts i jeden z tynkarzy z trudem powstrzymali się od
uśmiechu na widok duŜych liter, które ktoś wypisał czarną farbą na bocznej ścianie szopy:
„Jesteśmy za wojną, ale nie za czarnuchami".
Przygnębiona i zirytowana Constance podciągnęła oburącz spódnicę i podbiegła do
szopy. Przesunęła kciukiem po ostatniej literze, jak gdyby chciała ją zetrzeć, ale palec
pozostał suchy.
Panie Fouts, niech pan zamaluje te plugawe słowa, aby nie były widoczne. Jeśli napis
pojawi się znowu, zamaluje go pan ponownie, i tak w kółko, dopóki te złośliwości nie
ustaną.
Pobladły męŜczyzna nerwowym gestem skubał dolną wargę. Ludzie gadają teraz duŜo o tym
miejscu, pani Hazard. Powiadają, Ŝe będzie tu coś jakby dom dla murzyńskich bachorów.
Wcale im się to nie podoba.
— Ich zdanie nie jest dla mnie istotne. Ten teren naleŜy do
mego męŜa i będę tu robiła to, co uwaŜam za właściwe.
Ośmielony spojrzeniami pozostałych Fouts wysunął wojowniczo podbródek.
• Ale moŜe pani mąŜ nie....
• Mój mąŜ zna moje zamiary i aprobuje je. Jeśli chce pan pracować nadal w hucie
Hazarda, niech pan weźmie się do roboty.
Niezdecydowanie zaczął rysować coś nogą na piachu, jego pomocnik okazał się
odwaŜniej szy.

— 241 —
Myśmy tu nie przywykli, aby rozkazywała nam kobieta, nawet jeśli to Ŝona szefa.
— Doskonale. — Constance czuła, Ŝe ogrania ją zwątpienie,
postanowiła jednak nie okazywać tego po sobie. — Jestem
pewna, Ŝe znajdzie pan bez trudu fabrykę, gdzie to nie jest
konieczne. Proszę odebrać swoją zapłatę od pana Wothers-
poona.
Zaskoczony uniósł rękę.
• Chwileczkę...
• Pan tu juŜ nie pracuje. — Wskazała na jego poplamioną między kciukiem a palcem
wskazującym dłoń. — Jak widzę, uŜywał pan dziś w nocy czarnej farby. Wykazał się pan
niewątpliwą odwagą, prezentując swe poglądy pod osłoną ciemności. — Jej głos załamał się,
kiedy podeszła doń bliŜej. — Niech pan się stąd wynosi i odbierze swoją zapłatę.
MęŜczyzna oddalił się szybkim krokiem, a Constance poczuła, Ŝe jej gniew ustępuje
miejsca uczuciu lęku. Czy nie naduŜyła zaufania, którym obdarzył ją George, czy nie prze-
kroczyła swych uprawnień? Trudno, było juŜ za późno, aby łamać sobie nad tym głowę.
• śałuję, Ŝe doszło do tego incydentu, panie Fouts, ale moja decyzja jest nieodwołalna.
Zamaluje pan tę ścianą czy odchodzi z pracy? — Ujrzała nadchodzących cieśli, im równieŜ
będzie musiała zadać to samo pytanie.
• Zamaluję — mruknął Fouts — ale robić to wszystko dla garstki czarnuchów? To nie
w porządku.
Wracając do domu Constance usiłowała otrząsnąć się z gniewu. A więc Północ nie jest
wcale źródłem moralności, wbrew głoszonym od ponad trzech dziesięcioleci poglądom
abolicjonis-tów, które doprowadzały Południowców do wściekłości. Fouts bez wątpienia
wierzył święcie, Ŝe Murzyn jest kimś gorszym od białego człowieka. George twierdził, Ŝe
Lincoln wygłasza podobne sądy. Teraz rozumiała, Ŝe Fouts jest produktem swojej epoki, Ŝe
po prostu podziela opinię większości.
Ale czy mogła usprawiedliwić taką postawę i przyłączyć się do większości lub teŜ
pozwolić się zastraszyć? Do diabła! Jest przecieŜ Ŝoną George'a Hazarda. I córką Patricka
Flynna.

• To ohydne — zawołała Virgilia, kiedy Constance opowiedziała jej o napisie na


szopie. — Gdyby w Waszyngtonie zasiadali właściwi przywódcy, wszystko byłoby inaczej.
Ale wierzę, Ŝe niebawem nastąpią zmiany.
• A to czemu? — zapytała Brett przez stół zastawiony sześcioma półmiskami, na
jednym leŜała imponująca pieczeń z jagnięcia. Rosalie, Margaret i Leander nie jedli, lecz
poŜerali

— 242 —
posiłek. Nawet Brown sprawiał wraŜenie, jakby nie widział jedzenia od wieków.
— Prezydent to mięczak. — Virgilia powiedziała to tym
samym tonem, który w przeszłości wywołał juŜ tyle kłopotów!
— Zobaczcie tylko, jak zareagował na decyzję Fremonta o wy
zwoleniu Murzynów w Missouri. Po prostu przypochlebia się
posiadaczom niewolników z Kentucky i innych stanów po
granicza...
— Słyszałam, Ŝe postępuje tak z przyczyn wojskowych.
Virgilia nie zwracała uwagi na słowa Constance.
• ...ale wygląda na to, Ŝe Thad Stevens i paru innych zamierza utrzeć mu nosa. Kiedy
republikanie osiągną przewagę, Lincoln dostanie to, na co zasłuŜył. Tak samo rebelianci.
• Przepraszam — odezwała się Brett. Wstała i wyszła z pokoju.

Po posiłku Constance wytęŜyła całą swą energię, aby porozmawiać z Virgilią na


osobności.
• Chciałabym, abyś nie odzywała się w taki sposób przy Brett. Sama po-wiedziałaś, Ŝe
zrobiła wszystko, aby ci pomóc, Ŝe to jej zawdzięczasz swoją przemianę, czemu więc...
• Owszem pomogła mi, ale to nie ma nic wspólnego z prawdą o... — Urwała i nabrała
powietrza, dopiero teraz zdała sobie sprawę z oburzenia Constance.
Przemiana, która dokonała się w niej, pozwoliła patrzeć inaczej na wiele spraw. Czasem
naleŜało zachowywać się taktownie. Westchnęła.
• Masz całkowitą rację. Wprawdzie nie potrafię wyrzec się własnych przekonań...
• Nikt tego od ciebie nie Ŝąda.
• ...ale przyznaję, Ŝe Brett zasługuje na pewne względy.
• Nie mówiąc juŜ o zwykłej grzeczności.
• Oczywiście. Jest teraz członkiem naszej rodziny i, jak zauwaŜyłaś, była dla mnie
miła. Postaram się zmienić. Mimo to w obecnej sytuacji nie da się uniknąć dyskusji.
Cichym głosem Constance powiedziała:
— Skoro sama stworzyłaś sytuację, o której mówisz, sądzę,
Ŝe porozmawiamy teraz właśnie o niej.
Virgilia skinęła głową.
— Wiem, Ŝe mój wspaniały pobyt tu dobiega końca. Boję się
wyjechać. Boję się wracać do normalnego Ŝycia. Co mam robić?
W jaki sposób zdobyć środki na utrzymanie? Nie mam w tej
dziedzinie Ŝadnego doświadczenia, nie jestem praktyczna.
Wolnym krokiem podeszła do okna. Deszcz, początkowo niewielki, przeradzał się w
ulewę. Krople wody spływały po

— 243 —
szybach, rysując na jej twarzy wzory podobne do śladów po ospie. Cichym, smutnym
głosem dodała:
— To właśnie są pytania, których dawniej nie musiałam zadawać. A to naprawdę
okropne, Constance, oczekiwać odpowiedzi, które nigdy nie padają.
Wpatrywała się w strugi deszczu.
A więc nie czekaj, lecz szukaj — pomyślała Constance.
Moment urazy minął, znowu poczuła, Ŝe Ŝal jej siostry George'a. Virgilia wydawała się
jej kobietą odmienioną, ale czy owe zmiany dokonały się równieŜ głębiej, nie tylko w
sposobie ubierania? Zaczęła w to wątpić.
Owa krótka rozmowa pomogła jej uświadomić sobie dwie sprawy; Virgilia musi opuścić
Belweder, zanim George odkryje jej obecność lub teŜ nie powie mu o tym rozgniewana na
szwagierkę Brett. Z drugiej strony Virgilia nie była w stanie odnaleźć swej drogi sama, tak
więc część tego cięŜaru spadała równieŜ na Constance.

39
Pod koniec października pani Burdetta Halloran z Richmond znalazła się w systuacji nie do
pozazdroszczenia.
Ta od dwóch lat bezdzietna wdowa miała teraz trzydzieści trzy lata, bujną figurę,
wspaniałe, kasztanowate włosy, fascynujące pośladki oraz piersi, które jak uwaŜała —
pasowały do reszty ciała. Te cechy okazały się wystarczająco zachęcające dla handlarza win,
który poślubił ją, gdy miała dwadzieścia jeden lat. Starszy od niej szesnaście łat Halloran
zmarł na serce dwojąc się i trojąc, aby zaspokoić jej nadzwyczaj duŜy apetyt seksualny.
Biedaczysko! Właściwie lubiła go, jakkolwiek brakowało mu techniki i wigoru, aby jej
dogodzić. Ale traktował ją dobrze, a ona przyprawiła mu rogi tylko dwa razy: pierwsza
przygoda trwała cztery dni, druga jedną noc. Jego zgon uczynił z niej kobietę samodzielną i
dobrze sytuowaną... tak przynajmniej myślała, dopóki nie wybuchła ta przeklęta wojna.
Dziś, kiedy miasto upajało się zwycięstwem nad nieprzyjacielem gdzieś w pobliŜu
Potomacu, w miejscowości o nazwie Ball's Bluff, ona z coraz większą irytacją wędrowała po
sklepach. Ceny rosły. Za funt bekonu musiała zapłacić pięćdziesiąt centów, a za funt kawy
półtora dolara. Co za zdzierstwo! W ubiegłym tygodniu wyzwoleniec, który dostarczał jej
drewno na opał, zapowiedział, Ŝe następnym razem weźmie od niej osiem dola-

— 244
rów, nie pięć. Przy takiej inflacji musiała liczyć się z koniecznością zredukowania
wydatków, co oczywiście oznaczało obniŜenie poziomu Ŝycia.
Związana ze stanem Wirginia juŜ od czterech pokoleń bolała niezmiernie nad kaŜdą
zmianą wyglądu czy układów społecznych w rodzinnych stronach. Bob Lee, ten
najdzielniejszy z dzielnych, stał się obiektem szyderczych ataków; z powodu paru
niepowodzeń na froncie obdarzono go przydomkiem „Babunia". Słyszała nawet, Ŝe
niebawem ma zostać wysłany do jednego z barbarzyńskich okręgów wojskowych
bawełnianego Południa.
Lady Varina, która uwierzyła juŜ, Ŝe jest królową, przynosiła ujmę miejscowej śmietance
towarzyskiej, otaczając się głównie ludźmi, którzy znajdowali się na niŜszych szczeblach
drabiny społecznej. Och, Ŝona Joe Johnstona dostosowała się do tego układu, ale Burdetta
Halloran podejrzewała, Ŝe pani Johnston chce w ten sposób po prostu przyśpieszyć karierę
męŜa z pewnością nie miała nic wspólnego z parweniuszkami, które stale kręciły się wokół
pierwszej damy: panią Mallory, zagorzałą papistką, panią Wigfall, prostą Teksanką, panią
Chestnut, tą dziwką z Karoliny. Wszystkie, co do jednej, były poniŜej wszelkiej krytyki. A
jednak darzono je względami.
Miasto było zbyt przepełnione. KaŜdy przyjeŜdŜający tu pociąg wyrzucał tłumy
nierządnic i spekulantów. Hordy czarnuchów, bez wątpienia zbiegów, zwiększały i tak juŜ
duŜy ścisk na ulicach. Prowizoryczne więzienia pękały w szwach od jankes-kich jeńców,
których bezprzykładna arogancja i wzgarda wobec wszystkiego, co pochodziło z Południa,
oburzały porządnych obywateli, takich jak Burdetta Halloran, dzielnie dźwigająca krzyŜ
Jeffa Davisa i spędzająca kaŜdą wolną chwilę na dzierganiu skarpet dla Ŝołnierzy.
Zaniechała robótek dwa tygodnie temu, kiedy jej przygnębienie osiągnęło apogeum.
Tego popołudnia, popijając whisky z butelki skrytej w miękkim pojemniczku, jechała
wynajętym powozem do Church Hill. JuŜ od kilku dni zastanawiała się nad tą wizytą, do
podjęcia decyzji skłoniły ją w końcu bezsenność i rosnące przygnębienie.
Powóz zwolnił. Upiła jeszcze łyk, po czym ukryła butelkę w torebce.
— Czy mam czekać? -— zapytał stangret, kiedy zatrzymał się na rogu Dwudziestej
Czwartej. Jakieś niedobre przeczucie kazało jej przytaknąć.
Podchodząc do wejścia była tak zdenerwowana, Ŝe omal nie
upadła. W powozie napiła się, aby dodać sobie odwagi, ale efekt
był wręcz odwrotny. Chwyciła za kołatkę i uderzyła mocno
w drzwi. . .7,.

— 245
Serce waliło jej mocno, aŜ do bólu. Skośne promienie październikowego słońca
zapowiadały zimę... smutek i samotność.
BoŜe, czyŜby go nie było?
Zastukała ponownie, tym razem mocniej i bardziej natarczywie.
Drzwi uchyliły się na sześć cali. Omal nie zemdlała ze szczęścia. Potem spojrzała na
kochanka bacznym wzrokiem. Był nie uczesany, poły aksamitnego szlafroka rozchylały się.
Szlafrok o tej porze?
W pierwszej chwili przyszło jej na myśl, Ŝe jest chory, ale niebawem uświadomiła sobie
prawdę. AleŜ jest głupia!
• Burdetta. — Wypowiedział jej imię tonem, w którym nie dopatrzyła się zdumienia
ani radości. Nie otworzył drzwi szerzej.
• Lamar, nie odpowiedziałeś na Ŝaden z moich listów.
• Sądziłem, Ŝe zrozumiesz powód mego milczenia.
• Wielki BoŜe, nie myślisz chyba... nie porzucisz mnie ot tak... po sześciu miesiącach
tak wielkiej....
• To staje się juŜ kłopotliwe — przerwał jej tonem twardym jak penis, którym brał ją
na róŜne sposoby tak długo, aŜ wreszcie po czterech czy pięciu godzinach doznawała
całkowitego zaspokojenia. — Przeniósł wzrok na stangreta, który przyglądał się im z
zaciekawieniem. — Dla nas obojga.
• Kogo masz teraz? Jakąś ladacznicę? Czy jest w tej chwili u ciebie? — Pociągnęła
nosem. — Na Boga, zgadłam. Musiałeś się kąpać w jej perfumach! — Łzy napłynęły jej do
oczu. Wsunęła rękę przez szparę. — Kochanie, wpuść mnie do środka, porozmawiajmy. Jeśli
postąpiłam kiedyś źle, jeśli cię uraziłam...
• Zabierz rękę, Burdetto — odparł z uśmiechem. — W przeciwnym razie sprawię ci
ból. Zamykam drzwi.
• Ty przeklęty łajdaku! — Jej szept nie wywarł na nim Ŝadnego wraŜenia, drzwi
poczęły się zamykać. Gdyby czym prędzej nie cofnęła ręki, zrobiłby jej krzywdę. Drzwi
zamknęły się z trzaskiem. I taki miał być koniec? Po sześciu miesiącach ryzykownej gry,
która mogła zaszkodzić jej reputacji, po tym wszystkim co dla niego robiła? Za to wszystko
taka obojętność? Za to wyrzuca ją teraz jak pierwszą lepszą dziwkę?
Burdetta Soames Halloran otrzymała staranne wychowanie typowe dla Południa,
obejmowało ono umiejętność panowania nad sobą nawet w obliczu nieszczęścia. Wiedziała,
Ŝe upłyną dni albo nawet tygodnie, zanim zdoła uśmierzyć swe emocje — Lamar Powell
odkrył przed nią jej zwierzęcą naturę i teraz nie umiała juŜ kochać nikogo innego — ale
przybranie obojętnego wyrazu twarzy zajęło jej niecałe dziesięć sekund. A kiedy odwróciła
się i poczęła ostroŜnie schodzić po stopniach, przytrzymując dłońmi obręcze krynoliny,
uśmiechała się jakby nigdy nic.
— 246 —
Jedziemy? — zapytał zupełnie niepotrzebnie stangret, bo ona czekała przecieŜ, Ŝeby
zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki.
— Tak, jedziemy. Widzi pan, wystarczyła chwila, abym załatwiła sprawę do końca.
W rzeczywistości zaczęła ją dopiero załatwiać.

40

Owej jesieni wybrzeŜe Karoliny ogarnęło niezwykłe wrzenie. 7 listopada flota komandora
Du Ponta pełną parą wpłynęła do portu Royal Sound i otworzyła ogień na wyspę Hilton
Head. Ostrzał z pokładów kononierek Du Ponta zmusił nieliczny garnizon Konfederacji do
wycofania się na stały ląd jeszcze przed zachodem słońca. Dwa dni później skapitulował
leŜący opodal historyczny port Beaufort. Niebawem rozeszły się wieści o łupieŜczych
Jankesach i Ŝądnych zemsty Murzynach, palących i grabiących domy białych
Południowców.
KaŜdy dzień przynosił nowe pogłoski Charleston miało zostać wkrótce zrównane z
ziemią, a na jego miejscu powstanie nowe miasto dla czarnych zbiegów; Harriet Tubman
przebywał na terenie stanu albo miał akurat przybyć, albo teŜ zastanawiał się nad
przybyciem po to, by namówić niewolników do ucieczki lub wzniecenia buntu; Lee, który
poniósł ostatnio kilka poraŜek w zachodniej Wirginii, został odkomenderowany, aby objąć
dowództwo nowego Departamentu Południowej Karoliny, Georgii i wschodniej części
Florydy.
Ostatnia wiadomość okazała się prawdziwa. Któregoś dnia, zupełnie nieoczekiwanie, ów
słynny Ŝołnierz w towarzystwie trzech oficerów sztabowych przyjechał konno do Mont
Royal. Wraz z Orrym spędził w salonie całą godzinę, po czym udał się w dalszą drogę do
Yemassee.
Orry spotkał się juŜ kiedyś z Lee, ale tylko raz, w Meksyku.
Jednak sława tego człowieka — nie tylko jako Ŝołnierza spra
wiła, Ŝe miał wraŜenie, iŜ zna go bardzo dobrze. W pierwszej
chwili przeŜył wstrząs; jego gość nie przypominał juŜ męŜczyzny
znanego z wielu portretów. Lee miał teraz pięćdziesiąt cztery
albo pięćdziesiąt pięć lat, ale zniszczona twarz, podkrąŜone oczy,
przyprószona siwizną broda i widoczne napięcie czyniły go
o wiele starszym. Orry wspomniał, Ŝe nie widział go na Ŝadnym
zdjęciu z brodą. >.

— 247 —
— Och, zapuściłem ją podczas kampanii w Cheat Mountain
— odparł Lee. — A teraz pozbyłbym się jej chętnie wraz
z przezwiskami, którymi mnie obdarzono. — Jego oficerowie
roześmieli się, ale ich wesołość była wymuszona. — A jak się
miewa pański kuzyn, Charles?
• Z ostatnich wieści wynikało, Ŝe dobrze. Jest w legionie Hamptona. To zdumiewające,
Ŝe pamięta pan o nim.
• Jego nie sposób zapomnieć. Kiedy byłem dyrektorem Akademii, uwaŜałem go za
najlepszego jeźdźca wśród kadetów.
Przeszedł do sprawy będącej powodem jego wizyty — pragnął, aby Orry przyjął
stanowisko w Richmond, mimo Ŝe on sam nie urzędowałby juŜ w tamtejszej kwaterze
głównej i nie byłby bezpośrednim zwierzchnikiem Orry'ego.
— Mógłby pan oddać duŜe usługi Departamentowi Wojny. To
nieprawda, co szepczą niektórzy oszczercy, jakoby prezydent
Da vis ustawicznie ingerował w pracę urzędników albo sam
kierował działalnością departamentu. — Lee zamilkł na chwilę.
— Chciałem powiedzieć, Ŝe przynajmniej nie jest to prawda
całkowita.
Zgłoszę się tam tak szybko, jak tylko będę mógł, generale. Czekałem tylko na
przybycie nowego nadzorcy, który mógłby pokierować plantacją. Powinien zjawić się lada
dzień.
• To dobre nowiny. Znakomite! Pan i kaŜdy absolwent West Point podobny do pana
przedstawiacie nieocenioną wartość dla armii i dalszego przebiegu wojny. Wielkim błędem
pana Davisa, jeśli wolno mi to powiedzieć w zaufaniu, jest jego wiara, Ŝe w secesji nie ma
nic złego. MoŜe tak uwaŜa się na Południu, ale w Waszyngtonie, moŜe pan mi wierzyć,
uznaje się to za zdradę. Nie potrafię stwierdzić z całym przekonaniem, Ŝe owo posunięcie
było aktem nielegalnym, nazwałbym je jednak gafą, której znaczenie dostrzega się dopiero
teraz. Ale niezaleŜnie od osobistych poglądów, które pan lub ktokolwiek z nas moŜe mieć na
temat secesji, jedna z jej konsekwencji nie ulega wątpliwości. Będziemy musieli potwierdzić
zwycięstwem nasze prawo do niej i prawo do istnienia jako niepodległy naród. Kiedy mówię
o zwycięstwie, mam na myśli zwycięstwo militarne. Niestety pan Davis jest zdania, Ŝe prawo
to zostanie nam przyznane, jeśli wypowiemy nasze Ŝądania wystarczająco głośno. OtóŜ jest
to marzenie idealisty. Chwalebne, być moŜe, ale jedynie marzenie. Tylko siła armii moŜe
zapewnić niepodległość. Dawni kadeci z West Point rozumieją tę wojnę i będą walczyli jak
naleŜy, chyba Ŝe zamierzamy poddać się lub zadowolić klęską.
• Walczyć — odezwał się jeden z oficerów. Orry skinął z aprobatą.
• Oto właściwy duch — pochwalił Lee, wstając. Podał rękę Orry'emu, na werandzie
zatrzymał się na moment przy Madeli-

— 248 —
ne, aby zamienić z nią parę słów, po czym odjechał, by wypełniać swą mroczną misję.
Orry objął ramieniem Ŝonę i przytulił ją do siebie pod ciemniejącym niebem. Rozstanie
było teraz nieuniknione. Sama myśl o nim sprawiała ból.
Ranek przyniósł kolejne nowiny. Dziewięciu czarnych z plantacji Francisa LaMotte'a
wykorzystało sporządzone potajemnie tratwy i w porze odpływu udali się w dół Ashley.
Tratwy porzucili w pobliŜu Charleston, a następnie uciekli na południe, prawdopodobnie w
stronę Beaufort, gdzie stacjonowały oddziały Unii. Tego samego dnia w Mont Royal zjawił
się Philemon Meek. Przyjechał z Północnej Karoliny na mule.
Pierwszą reakcją Orry'ego było rozczarowanie. Spodziewał się wprawdzie kogoś po
sześćdziesiątce, ale nie człowieka o postawie podstarzałego nauczyciela, Meek miał nawet
okulary na nosie.
Orry przeprowadził z nim godzinną rozmowę w bibliotece i jego opinia o gościu zaczęła
ulegać zmianie. Meek odpowiadał na jego pytanie zwięźle, ale uczciwie. Jeśli czegoś nie
wiedział lub nie rozumiał, przyznawał się do tego. Zwierzył się Orry'emu, Ŝe nie jest
zwolennikiem surowej dyscypliny, chyba Ŝe niewolnicy prowokują ją swoim zachowaniem.
Orry odparł, Ŝe w Mont Royal nie ma wichrzycieli, jeśli nie liczyć Cuffeya i moŜe jeszcze
dwóch innych Murzynów.
Następnie Meek zapewnił, Ŝe jest człowiekiem wierzącym. Miał i przeczytał dotąd tylko
jedną ksiąŜkę: Pismo Święte. Czytanie sprawiało mu trudność, co wiązał z podejrzeniem, iŜ
pewne ksiąŜki, a zwłaszcza powieści, są inspirowane przez szatana. Orry pozostawił tę
uwagę bez komentarza. Wśród ludzi poboŜnych takie poglądy nie były niczym niezwykłym.
Jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania na jego temat przyznał tego wieczoru podczas
rozmowy z Madeline. W miarę upływu tygodnia wypowiadał się o Meeku coraz Ŝyczliwiej.
Mimo swego wieku nowy zarządca był silny i potrafił postępować z czarnymi. Andy zdawał
się nie darzyć go wielką sympatią, ale potrafili dojść ze sobą do ładu. I tak Orry począł
wreszcie pakować walizy.
W przededniu wyjazdu, spacerując w pobliŜu domu, odbył z Madeline rozmowę. Było
ciepłe, listopadowe popołudnie, około czwartej. Słońce dotykało wierzchołków drzew, niebo
na zachodzie mglisty, biały bezmiar przechodził na wschodzie w głęboki błękit. Gdzieś na
odległym polu ryŜowym niewolnik śpiewał barytonem hymn, spontaniczny śpiew nie zdarzał
się ostatnio w Mont Royal zbyt często.
— Nie moŜesz się juŜ doczekać wyjazdu, prawda? — zapytała Madeline.

— 249 —
ZmruŜył oczy przed słońcem.
• Nie chciałem cię opuszczać, ale teraz, kied^ Baąjny |ii| Meeka, będzie mi lŜej na
duszy. '..,* .'
• To nie jest odpowiedź na moje pytanie, sir.
• A więc tak, nie mogę się doczekać. Nie odgadłabyś, dlaczego. To z powodu mego
starego przyjaciela, Toma Jacksona. W ciągu sześciu miesięcy stał się bohaterem
narodowym.
— Zaskakujesz mnie. Nie sądziłam, Ŝe masz takie ambicje.
Nie, w kaŜdym razie nie od czasów Meksyku. Mówię
o Jacksonie dlatego, Ŝe byliśmy kolegami z klasy. Ale on spełniał przez cały czas swój
obowiązek, podczas gdy ja zwlekałem przez pół roku. Miałem wprawdzie swój powód... ale
dręczą mnie wyrzuty sumienia.
Ujęła oburącz jego rękę i wtuliła ją sobie między piersi.
• Nie powinieneś ich mieć. Twoje wyczekiwanie dobiegło końca. A za parę tygodni,
kiedy Meek zaaklimatyzuje się u nas, przyjadę na czas trwania wojny do Richmond.
• Doskonale. Zawrócili do domu, a Orry poczuł, Ŝe ogarnia go spokój. Dotknął
podbródka. -— W ubiegłym tygodniu widziałem litografię Toma. Ma juŜ naprawdę
imponującą brodę, podobnie chyba jak większość oficerów. Czy chciałabyś, abym i ja
zapuścił brodę?
• Nie potrafię odpowiedzieć ci na to pytanie, bo nie wiem, jak bardzo by mnie drapała
podczas...
Umilkła. Przy bocznym wejściu stał Arystotels i machał ręką w sposób, który sugerował,
Ŝe stało się coś waŜnego. Przyśpieszyli kroku. Orry pierwszy zauwaŜył rozklekotany wóz i
zaprzęŜonego doń muła.
— Mamy gości, panie Orry. Dwie przemądrzałe Murzynki.
Pytałem, po co przyjechały, ale one chcą powiedzieć to tylko
panu i pani Madeline. Wepchnąłem je do kuchni, aby tam
poczekały.
Orry i Madeline zawrócili w stronę kuchni, skąd unosiły się kłęby pary i zapach
pieczeni. TuŜ obok drzwi na starym bujaku siedziała stara Murzynka. Jej prawa noga,
podparta kijkami i obwiązana szmatami, spoczywała na pustej skrzynce.
— Ciocia Belle! zawołała Madeline, a Orry spojrzał za
intrygowany na wychodzącego właśnie na zewnątrz drugiego
gościa, Mulatkę. Miała na sobie robocze buty — od prawego
oderwała się juŜ całkowicie zelówka —- oraz suknię praną tak
wiele razy, Ŝe straciła wszelki kolor. Ciemna jak mahoń, nad
zwyczaj atrakcyjna dziewczyna była w wieku nadającym się do
zamąŜpójścia.
Madeline przytuliła się do starszej kobiety, wykrzykiwała gorączkowo.
— Jak się masz? Co ci się stało w nogę? Czy jest złamana?

250 —
Ciocia Belle Nin od lat pomagała kopietom z całego okręgu jako połoŜna. Mieszkała
sama i wolna w chacie na bagnach. Poznały się w Resolute, gdzie Belle przychodziła
niekiedy, gdy zapowiadał się cięŜki poród. To właśnie do niej Madeline zaprowadziła
Ashton, gdy ta znalazła się w kłopotliwej sytuacji i poprosiła o pomoc.
• Cała masa pytań mruknęła Belle i pociesznie skrzywiła się. — Tak, jest złamana w
dwóch albo i trzech miejscach. W moim wieku to nie przelewki. Wczoraj wieczorem, kiedy
chciałam wejść na wóz, spadłam. — Jasne, głęboko osadzone oczy wpatrywały się w
Orry'ego, jak gdyby był muzealnym eksponatem. — Widzę, Ŝe poszukała pani sobie innego
męŜa.
• Tak, ciociu Belle, to Orry Main.
• Wiem doskonale, kto to. Wygląda trochę lepiej, niŜ pani poprzedni. A to śliczne
stworzenie jest moją siostrzenicą, Jane. NaleŜała do wdowy Milsom, ale stara dama zmarła
zimą na zapalenie płuc. Przedtem dała jej wolność. Od tej pory dziewczyna mieszka ze mną.
Cieszę się, Ŝe mogę państwa poznać odezwała się Jane bez Ŝadnego dygnięcia czy
innego gestu oznaczającego respekt.
Ciekawe, czy moirva vnerzyć stowm Belle pomyślał Orry.
Ta dziewczyna moŜe być uciekinierką liczącą, Ŝe w tych niespokojnych czasach nikt nie
będzie zadawał sobie trudu, aby sprawdzać wiarygodność jej historyjki.
W ciszy, która zapadła, wyraźnie słychać było odgłosy z kuchni — ktoś upuścił garnek,
dwie kucharki poczęły się kłócić, trzecia powiedziała coś, by je uspokoić. Cichy śmiech
oznaczał, Ŝe znowu zapanowała zgoda. Jane zorientowała się, Ŝe biali czekają na jakieś
wyjaśnienie.
Ciocia Belle nie czuła się ostatnio za dobrze, ale nie chciała opuścić swego domu na
moczarach, póki nie przekonałam jej, Ŝe jest lepsze miejsce.
• Chyba nie nasz dom? — zapytał zdezorientowany zupełnie Orry.
• Nie, panie Main. Wirginia. A potem północ.
• To długa i niebezpieczna droga, zwłaszcza dla kobiet podczas wojny. — Omal nie
powiedział: dla czarnych kobiet.
• Ale to, co nas tam czeka, jest warte ryzyka. Właśnie miałyśmy wyruszyć w drogę,
kiedy ciocia Belle złamała nogę. Potrzebny jej lekarz, a potem miejsce, gdzie mogłaby
wypocząć i wyzdrowieć.
Orry spojrzał na akuszerkę.
— A ten dom na moczarach nie jest juz bezpieczny?
Znowu odpowiedziała Jane, jej pewność siebie zaczęła iryto
wać Orry'ego.
— W ostatni piątek dwóch obcych chciało się włamać do
251 —
środka. To byli czarni. Pełno takich włóczy się teraz po drogach. Strzeliłam ze starego
muszkietu cioci Belle i wypłoszyłam ich, ale od tamtego czasu bałyśmy się. A wczoraj, kiedy
zdarzył się ten wypadek z nogą, pomyślałam sobie, Ŝe trzeba znaleźć inne miejsce.
Powiedziałam Jane, Ŝe z pani dobra chrześcijanka — Belle zwróciła się do Madeline. —
Powiedziałam jej, Ŝe moŜe pani pozwoli nam zostać trochę. Na wozie mamy cały nasz
dobytek, ale to nie zajęłoby w domu wiele miejsca. śaden z moich męŜów nie zostawił mi
nic poza wspomnieniami, lepszymi i gorszymi. Orry i Madeline spojrzeli po sobie, oboje
wiedzieli, jakie czekają ich problemy, gdy wyraŜą zgodę. PoniewaŜ Orry wyjeŜdŜał, cały ich
cięŜar spoczywałby na Madeline. Dlatego właśnie ona musiała podjąć decyzję.
• Oczywiście, Ŝe pomoŜemy, jak tylko będziemy mogli. Mój drogi, czy nie odszukałbyś
Andy'ego? Zaprowadzi je od razu do chat. — Orry domyślił się, Ŝe jej prośba jest tylko
pretekstem, skinął głową i odszedł,'zostawiając kobiety same.
• Ciociu Belle, mój mąŜ wyjeŜdŜa jutro z samego rana do Richmond. Idzie do wojska.
Przez jakiś czas będę zarządzała domem, a potem pojadę do niego. Bardzo się cieszę, Ŝe
mogę wam pomóc, ale stawiam jeden warunek. Czy to słuszne, czy nie, nasi ludzie w Mont
Royal nie mają prawa udać się na północ, tak jak wy planujecie. Sytuacja mogłyby stać się
niezręczna, a dla mnie kłopotliwa.
• Proszę pani - - odezwała się ponownie Jane, a kiedy Madeline spojrzała na nią,
oświadczyła: — W niewolnictwie nie ma nic dobrego, lecz samo zło.
W głosie Madeline po raz pierwszy pojawiła się ostrzejsza nuta.
Nawet jeśli się zgadzam z tą opinią, praktyczne rozwiązanie to coś zupełnie innego.
Jane rozmyślała nad tym przez chwilę z widoczną przekorą, którą Madeline podziwiała,
nie mogła jej jednak tolerować. W końcu dziewczyna westchnęła cicho.
• Nie wydaje mi się, abyśmy mogły tu zostać, ciociu Belle.
• Zastanów się dobrze. Ta dama jest bardzo porządną osobą. Bądź taka sama. Nie
zapieraj się jak koza. Ustąp.
Jane zawahała się, wreszcie pod wpływem wzroku ciotki powiedziała:
Czy mogłybyśmy zawrzeć umowę, pani Main? Będę tu pracować, Ŝeby zarobić na
nasze utrzymanie. Nie powiem nikomu z pani ludzi, dokąd się udajemy, nie będę teŜ ich
podburzać. Kiedy tylko ciocia Belle wyzdrowieje, spakujemy się i wyjedziemy stąd.
— To uczciwa propozycja — odparła Madeline.

— 252 —
• Jane dotrzyma słowa — zapewniła Belle.
• Tak, teŜ mam takie wraŜenie. — Nie spuszczając wzroku z dziewczyny, Madeline
skinęła głową. śadna nie uśmiechnęła się, ale w tej samej chwili poczuły do siebie sympatię.
— Nasz nowy nadzorca nie będzie zapewne zachwycony naszym układem, ale jestem
przekonana, Ŝe go zaakcepuje...
Przerwały im głosy dochodzące z ciemności. W pomarańczowym blasku lamp wiszących
nad wejściem do kuchni stanęli Orry i dozorca.
— Wyjaśniłem juŜ wszystko Andy'emu — powiedział Orry.
— Jest jedna wolna chata. To znaczy, jeśli... Przerwa oznacza
ła pytanie.
— Tak, omówiłyśmy juŜ szczegóły — wtrąciła Madeline.
— Andy, to jest ciocia Belle Nin i jej siostrzenica, Jane. — Przed
stawiła pokrótce warunki umowy.
• W porządku — uśmiechnął się Andy. Najwyraźniej był pod wraŜeniem urody
dziewczyny. Madeline zrobiło się go Ŝal. Jane miała teraz w głowie jedynie swoje plany.
• Pan Orry powiedział, Ŝe przyjechałyście wozem — kontynuował Andy. Podwiozę
was do chaty.
• I weź z kuchni kawałek pieczeni — dodał Orry. — Są z pewnością głodne.
• Jeszcze jak — zapewniła Belle. — Nie zdąŜyłam jeszcze poznać pana, panie Main,
ale pan teŜ zaczyna mi wyglądać na dobrego chrześcijanina.

Wóz jechał wolno w stronę osiedla niewolników, a Andy raz po raz zerkał przez ramię na
Jane. Kiedy podszedł do kuchni i ujrzał ją skąpaną w pomarańczowym blasku lamp, z
wraŜenia wstrzymał oddech. Nigdy jeszcze nie widział tak pięknej kobiety.
Zebrał się na odwagę.
-— Ładnie mówisz, panno Jane. Czy umiesz teŜ czytać?
• I pisać odparła. ----- Umiem teŜ rachować. Pani Milsom wiedziała juŜ na rok przed
śmiercią, Ŝe nie pociągnie długo, i dlatego zaczęła mnie uczyć.
• To niezgodne z prawem.
Powiedziała wtedy: ,,Do diabła z prawem". To była dzielna, starsza pani. Mówiła, Ŝe
muszę się szykować, by iść własną drogą. Muł stąpał cięŜko, oś wozu skrzypiała rytmicznie.
— A ty umiesz czytać i pisać?
Nie. I nagle, owładnięty pragnieniem, aby zrobić na niej dobre wraŜenie, wyrzucił z
siebie: Ale chciałbym to umieć. Tak, naprawdę. Człowiek nie moŜe się poprawić, jeśli się
nie uczy.
Nie moŜe się teŜ poprawić, o ile jest własnością...— Zamil-

— 253 —
kła, gdy ciotka Belle ścisnęła jej dłoń, a potem dodała: — Chętnie dałabym ci parę lekcji, ale
musiałabym poprosić o zgodę panią Main.
• MoŜe się uda.
• Najpierw zjedzmy — przerwała im ciotka Belle z irytacją. — Nie zapominajmy, kto
potrzebuje opieki, dobrze?
• Wspaniale — zawołał rozradowany Andy.
Wóz wjechał na ścieŜkę biegnącą między chatami niewolników. Pod olbrzymim dębem,
wsparty plecami o pień, siedział Cuffey. W zębach trzymał cienką gałązkę, prawa dłoń
poruszała się leniwie między nogami. Na widok nieznajomej dziewczyny w wozie uniósł
głowę. Nie słyszał nic o zakupie nowych niewolników. Co to za dziewczyna? Postanowił
dowiedzieć się czegoś na jej temat.
Rzucił nienawistne spojrzenie na Andy'ego, który nie zwrócił nań najmniejszej uwagi, a
potem ponownie skierował wzrok na rozkoszną wypukłość pełnych piersi dziewczyny. Jego
prawa dłoń zaczęła poruszać się energiczniej.

W łóŜku, nagi pod kołdrą, Orry powiedział:


• Ta czarna dziewczyna zrobiła na mnie dobre wraŜenie. Wydaje mi się, Ŝe moŜesz jej
zaufać, dotrzyma słowa.
• W przeciwnym razie nie pozwoliłabym jej tu zostać. — Musnęła go lekko dłonią. —
Wszystko będzie dobrze. Orry, to twoja ostatnia noc w tym domu. Nie marnuj jej na
rozmyślania.
• BoŜe, jakŜe będę za tobą tęsknił przez te dwa czy trzy miesiące!
• PokaŜ mi, jak bardzo.

Nad ranem, ubrany jak na pogrzeb w kapelusz, surdut i krawat, Orry ucałował w policzek
swą uśmiechniętą matkę.
— Dziękuję, Ŝe mnie pan odwiedził, sir — powiedziała.
— Niebawem ujrzymy pana znowu, prawda?
Kiedy całował Madeline, objęła go czule i szepnęła:
— Niech Bóg czuwa nad tobą, najdroŜszy. Kiedyś, gdy byłam
jeszcze mała, nadszedł moment, Ŝe zrozumiałam sens słowa
„śmierć". Zaczęłam płakać i podbiegłam do ojca. A on wziął mnie
w ramiona i powiedział, Ŝe nie powinnam przejmować się tym
tak bardzo, gdyŜ nas wszystkich czeka podobny los. UwaŜał, Ŝe
świadomość, iŜ wszyscy jesteśmy śmiertelni, koi nasz umysł
i serca. Upłynęły lata zanim zrozumiałam, co miał na myśli,
i uwierzyłam mu. Tak, naprawdę uwierzyłam... ale nie chcę, aby
tobie przydarzyło się coś wcześniej, niŜ to konieczne. śycie stało
się teraz tak wspaniałe.

— 254 —
— Nie martw się — zapewnił ją. —Niedługo znowu będziemy razem. Poza tym nie
sądzę, aby ktokolwiek strzelał do oficerów siedzących spokojnie przy biurkach.
Pocałował ją i objął raz jeszcze, po czym z Arystotelesem na koźle odjechał alejką.

41

Niektórzy obywatele Stanów Zjednoczonych pamiętali, Ŝe armię brytyjską na Krymie


pokonały przede wszystkim brud i choroby. Wkrótce po upadku Fortu Sumter ci sami ludzie
postanowili w miarę moŜliwości zapobiec popełnieniu tych samych błędów w szeregach
wojsk Unii. Natychmiast po ogłoszeniu tych zamiarów odezwały się szydercze głosy lekarzy
wojskowych, którzy określali owych obywateli ,,wścibskimi amatorami". Podobnie wyraŜali
się o nich członkowie rządu. JednakŜe cywile nie dawali za wygraną i utworzyli Komisję
Sanitarną Stanów Zjednoczonych. Latem organizacja miała juŜ swego szefa; został nim
Frederick Law Olmsted — ten sam, który w 1856 roku zaprojektował nowojorski Central
Park, a w cieszącej się potem duŜą poczytnością relacji ze swojej podróŜy poddał
niewolnictwo miaŜdŜącej krytyce.
Lincoln i Departament Wojny nie zamierzali uznać Komisji Sanitarnej, musieli to jednak
uczynić ?.e względu na waŜne osobistości w niej działające — między innymi pana Bache'a,
wnuka Bena Franklina, oraz Samuela Gridleya Howe'a, słynnego lekarza i humanistę z
Bostonu. Nawet po oficjalnym usankcjonowaniu istnienia komsji, jej członkowie nie
wybaczyli prezydentowi stwierdzenia, Ŝe są piątym kołem u wozu.
Czy krytycy pomysłu pochwalali go, czy nie, komisja zamierzała utrzymać porządek w
obozach wojskowych i szpitalach, dbać o czystość. Opozycja zmiękła jeszcze bardziej po
bitwie nad Buli Run, potrzeba było szesnastu wozów, aby wywieźć rannych, podczas gdy
większość Ŝołnierzy Unii umykała inną drogą.
Komisja werbowała i gromadziła olbrzymią liczbę kobiet z całej Północy. Koordynowała
działalność ochotniczek, która w początkowych tygodniach wojny miała charakter
spontaniczny, ale i nie zorganizowany. W Lehigh Station, podobnie jak w innych
miejscowościach, dzięki kobietom odbyły się „targi sanitarne", podczas których
zgromadzono środki finansowe i rzeczowe dla komisji.
Scipio Brown sprowadzał właśnie do wyremontowanej i po-

— 255 —
większonej szopy resztę dzieci, powierzając je opiece zatrudnionej w tym celu pary
Węgrów, gdy Constance z zapałem planowała targi sanitarne na piątek i sobotę drugiego
tygodnia listopada. Impreza miała odbyć się w magazynach stalowni Hazarda, w pobliŜu
kanału.
Wotherspoon dopilnował, aby robotnicy opróŜnili w ciągu dwóch dni magazynowe
hale, cały transport Ŝelaznych płyt, który nadszedł niedawno drogą morską przeładowano
na specjalne wagony kolejowe. Virgilia pomagała jako członkini komitetu, podobnie jak
Brett, która swą działalność usprawiedliwiała przed samą sobą dwoma względami: jej mąŜ
był oficerem Unii, a po drugie decydowała tu postawa humanitarna, waŜniejsza od
wszelkich obiekcji. Ostatecznym celem komisji i targów było przecieŜ ratowanie Ŝycia
ludzkiego. Podczas organizowania targów prawdziwy problem dla Brett stanowiła jej
współpraca z Virgilią. Nie była ona łatwa.
Od pierwszego momentu targi okazały się sukcesem, ściągnęły tłumy ludzi z całej
doliny. Ściany były udekorowane flagami, tu i ówdzie widniały zdjęcia dzielnych
chłopców z 47 Pułku Ochotników Pensylwańskich, dowodzonego przez słynnego w całej
dolinie Tilghmana Gooda, duŜa podobizna generała McClellana cieszyła oczy. Rysownik
lokalnej gazety zaprezentował satyryczny portret Slidella i Masona, dwóch wysłanników
rebeliantów mających udać się do Europy. Na początku miesiąca porwano ich z
brytyjskiego statku pocztowego ,,Trent". Obu trzymano teraz pod straŜą w Bostonie, co
irytowało rząd Jej Królewskiej Mości i wywołało groźby lorda Lyonsa, ambasadora
brytyjskiego w Waszyngtonie.
Były równieŜ eksponaty wojskowe: broń, typowe przedmioty z Ŝołnierskiego plecaka,
autentyczna menaŜka przeszyta przez kulę, a takŜe wiele straganów zjedzeniem, ksiąŜkami,
gazetami i ubraniami. Virgilia obsługiwała stragan z ubraniami. Jeden z organizatorów
zdobył mundur z ciemnoniebieskiego, tandetnego materiału, który pocięto na mniejsze
kawałki. Co piętnaście minut, kiedy w pobliŜu zgromadziła się odpowiednia liczba gapiów,
Virgilia powtarzała swój pokaz. Trzymając skrawek materiału nad balią, polewała go wodą.
Materiał natychmiast rozchodził się na strzępy, ona zaś demonstrowała je widzom, prosząc
zarazem o przyzwoite ubranie dla Ŝołnierzy.
Praca ekscytowała ją, dzięki niej mogła wymierzyć niewielki, ale skuteczny cios
Południu. Poza tym była zadowolona ze swego wyglądu. Constance poŜyczyła jej szal, a
Brett broszkę z kameą, która zdobiła teraz cimnobrązową suknię. Jedwabna siateczka
przytrzymywała włosy, a w uszach wisiały kolczyki z opalami, równieŜ poŜyczone. Jej
niezwykła elokwencja, nabyta podczas licznych zebrań abolicjonistów, sprawiała, Ŝe
Virgilia była zde-

— 256 —
cydowanie najlepszą demonstratorką w hali. Niebawem doczekała się pochwały z ust
przewodniczącego swego sektora oraz — co waŜniejsze — od męŜczyzny, którego nie znała.
Był to major z 47 pułku. Podczas gdy Virgilia niszczyła wybrakowany materiał, on,
stojąc przed straganem z perfumami, patrzył na nią. śołnierze niemal bili się o małą
buteleczkę pachnidła, która miała bronić ich przed odorem obozowych latryn.
Oficer nie spuszczał z Virgilii oczu. Jej myśli pogubiły się, skłębiły, kiedy jego wzrok
powędrował nieco niŜej, spoczął na jej piersiach, po czym ponownie zatrzymał się na
twarzy. Po chwili odszedł dalej, trzymając pod rękę jakąś damę, moŜe Ŝonę, ale te kilka
sekund, kiedy spoglądał na nią, były dla niej niezmiernie waŜne.
Do tej pory, przekonana, Ŝe jest nieładna, nie próbowała nawet ściągać na siebie uwagi
męŜczyzn, chyba Ŝe chodziło o wyrzutków w rodzaju tego biednego Grady'ego. Ale oto
nastąpiła zmiana -— ten major spojrzał na nią i, nawet jeśli nie uznał jej za piękną, to
przynajmniej za godną uwagi. Zmiana była oczywista, Virgilia czuła, Ŝe ogarnia ją euforia.
Po zakończeniu targów nastrój Virgilii pogorszył się. Kręciła się bez celu po domu i
mieście, zdając sobie sprawę, Ŝe powinna wreszcie wyjechać, odnaleźć własną drogę. Ale
dni mijały jeden za drugim, a ona nie potrafiła podjąć decyzji.
Mniej więcej dwa tygodnie po targach Constance przyszła na obiad z listem w ręku.
Od doktora Howe'a z Komisji Sanitarnej. To stary przyjaciel.
Naprawdę? A gdzie się poznaliście? spytała Virgilia.
— W Newport. Spędzał tam z Ŝoną lato w tym samym czasie,
co my. Nie pamiętasz? — Virgilia potrząsnęła głową i pochyliła
się nad talerzem, tamte lata zdołała juŜ prawie całkowicie
wymazać z pamięci.
Czy doktor pisze coś o targach? zapytała Brett.
— Istotnie, pisze. śe, jak dotąd, nasze okazały się najbardziej
udane ze wszystkich. Na przyjęciu powiedział to samej pannie
Dix... o, przeczytaj sama, to tu. Podała list siedzącej obok niej
Brett.
Brett przeczytała list.
— Panna Dix? — mruknęła. — Czy to ta kobieta z Nowej
Anglii, o której tyle czytałam? Ta, która tak gorliwie walczy
o reformy w przytułkach?
Constance kiwnęła głową.
— Z pewnością czytałaś artykuł o niej w ,,Leslie's". Jest
bardzo sławna i oddana sprawie. W artykule napisano, Ŝe po
wybuchu wojny Florence Nightingale zainspirowała ją do wyjaz-

— 257 —
du do Waszyngtonu. Pani Nightingale wraz z trzydziestoma siedmioma kobietami,
Angielkami, wylądowała w Scutari, na Krymie. Dzięki nim wielu Ŝołnierzy przeŜyło. Panna
Dix jest od tego lata przełoŜoną sanitariuszek wojskowych. Virgilia podniosła na nią wzrok.
• Kobiety słuŜą w wojsku?
• Tak, jako pielęgniarki. Jest ich juŜ przynajmniej setka — odparła Brett. —
Powiedział mi o tym Billy. Kobiety dostają zapłatę, zwrot kosztów utrzymania, przejazdów i
mają przywilej kąpania Ŝołnierzy, którzy wcale nie są tym zachwyceni, jak mówił Billy.
• Mogę zrozumieć, Ŝe lekarze są tak bardzo przeciwni pielęgniarkom — dodała
Constance. — Strzegą swego skrawka terenu jak psy. — Jej uwagi nie uszło nagłe oŜywienie
Virgilii. Obróciła się do niej. — Czy praca pielęgniarki interesowałaby cię?
• Myślę, Ŝe tak, jakkolwiek nie sądzę, abym miała odpowiednie kwalifikacje.
Constance uznała, Ŝe lepiej nie wspominać o informacjach zawartych w artykule w
,,Leslie's", panna Dix nie wymagała od kandydatek na pielęgniarki wiedzy medycznej,
chciała tylko, aby miały więcej niŜ trzydzieści lat i nie były zbyt atrakcyjne. Tak więc
Constance odparła z czystym sumieniem:
• Nie podzielam twego zdania. Według mnie nadajesz się do tej pracy. Czy chcesz,
abym napisała do doktora Howe'a i poprosiła go o list polecający?
• Tak. — A potem, z naciskiem, dodała: — Proszę.
Tej nocy Virgilia była tak podekscytowana, Ŝe nie mogła zasnąć. MoŜe wreszcie znalazła
sposób, by słuŜyć Unii i odpłacić tym, którzy byli odpowiedzialni za śmierć jej kochanka.
Kiedy wreszcie zamknęła oczy, miała koszmarny sen.
Grób Grady'ego otworzył się i on powstał z wyciągniętą ręką, jak gdyby prosił, aby go
pomścić. Z oczu, nosa i ust sypały mu się grudki ziemi.
Obraz rozpłynął się, zastąpił go widok jakiejś plantacji, na której ciemne, niewyraźne
sylwetki męŜczyzn poruszały się rytmicznie i zapładniały pojękujące kolorowe dziewczyny,
aby powiększyć liczbę rąk do pracy.
Następnie ujrzała długi szereg Ŝołnierzy w szarych mundurach. Kolejno dosięgały ich
kule — pierwszy, drugi, trzeci i czwarty — plamy krwi rozrastały się na ich kurtkach, a
Ŝołnierz w niebieskim mundurze Unii strzelał bezustannie. Znała tego oprawcę, opiekowała
się nim w lazarecie polowym tak długo, aŜ doszedł do siebie na tyle, by mógł wykonywać
swe obowiązki.
Obudziła się zlana potem, trzęsąc się z podniecenia.
Do listu polecającego doktor Howe załączył dwie rady: Virgilia nie powinna ubrać się na
rozmowę z panną Dix zbyt strojnie, a poza tym — jakkolwiek przełoŜona pielęgniarek
potrafi wyczuć natychmiast czcze pochlebstwo — nie zaszkodziłoby parę słów uznania o
Rozmowach o sprawach ogólnych. Niewielka ksiąŜeczka, autorstwa panny Dix, zawierająca
porady przydatne w kaŜdym gospodarstwie domowym, sprzedawała się dobrze od pierwszej
publikacji, a więc od 1824 roku. Obecnie ukazało się wydanie sześćdziesiąte, autorka była
niezmiernie dumna ze swego „dziecka".
Do Waszyngtonu Virgilia przyjechała na początku grudnia, podczas kolejnego ataku
upału. Kiedy stanęła na jasnym od słońca peronie, omal nie zatkała sobie nosa z ośmiu
sosnowych skrzynek, leŜących w wagonie bagaŜowym, unosił się trudny do zniesienia fetor.
Z ich wnętrza sączyła się woda. Virgilia zapytała bagaŜowego, co jest w owych skrzynkach.
śołnierze. W taką pogodę lód nie trzyma się długo.
• Była jakaś bitwa?
• Nie było Ŝadnej duŜej, o ile wiem. Ci chłopcy zmarli zapewne na dyzenterię lub coś
w tym rodzaju. Jeśli pobędzie pani w tym mieście trochę dłuŜej, zobaczy setki takich skrzyń.
Virgilia odeszła czym prędzej, sama dźwigając walizę.
Nic dziwnego — pomyślała — Ŝe komisja uznaje swą działalność za tak waŜną.
Nazajutrz, z samego rana, weszła do gabinetu Dorothei Dix. Ta sześćdziesięcioletnia
stara panna mogła uchodzić za wzór elegancji, poruszania się i wysławiania.
— Cieszę się niezmiernie, Ŝe mogę panią poznać, panno
Hazard. Ma pani brata w Departamencie Wojny, nieprawdaŜ?
Nawet dwóch. Jeden pracuje u ministra Camerona, drugi dla generała Ripleya. Mój
najmłodszy brat słuŜy w oddziale saperów, w tej chwili przebywa w Wirginii. To właśnie
jego Ŝona poleciła mi pani ksiąŜkę, którą przeczytałam z olbrzymią przyjemnością. —
Modliła się, aby panna Dix nie zadała jakiegoś pytania na temat treści ksiąŜki, poniewaŜ nie
zadała sobie trudu, aby kupić egzemplarz czy choćby poŜyczyć go i przejrzeć.
• Miło mi to słyszeć. Czy teraz, będąc w mieście spotka się pani z braćmi?
• Och, oczywiście. Tworzymy zŜytą rodzinę. — Czy nie zabrzmiało to zbyt przesadnie?
— Mam nadzieję, Ŝe zostanę tu dłuŜej, chciałabym bowiem zostać pielęgniarką, chociaŜ oba-
wiam się, Ŝe nie posiadam odpowiedniego przygotowania do tego zawodu.
• KaŜda inteligentna kobieta moŜe przyswoić sobie bardzo szybko aspekty techniczne.
To, czego nie nabędzie, jeśli tego nie posiada, to cecha, która według mnie jest niezbędna.

— 259 —
Splotła dłonie i utkwiła w Virgilii swe szaroniebieskie oczy, których powaga
kontrastowała z długą szyją i łagodnym głosem.
• Tak? — zapytała Virgilia.
• Hart ducha. Kobiety w moim korpusie pielęgniarek stykają się z brudem, krwią,
moralnym zepsuciem i okrucieństwem, o którym moje dobre wychowanie nie pozwala mi
dłuŜej mówić. Moje pracownice naraŜone są na akty wrogości nie tylko ze strony pacjentów,
ale równieŜ lekarzy, będących teoretycznie naszymi sprzymierzeńcami. Mam wyrobiony
pogląd na temat pracy, którą wykonujemy i sposobu, w jaki ma być wykonana. Nie toleruję
Ŝadnego sprzeciwu. RównieŜ ta cecha zraŜa do nas niektórych polityków i lekarzy. To są
wyzwania, z którymi musimy się liczyć. Jednak największym wyzwaniem jest za-
potrzebowanie na ludzką odwagę. Przyłączając się do nas, panno Hazard, czyni pani to, co ja
zrobiłam przed wieloma laty, gdyŜ ktoś musiał to robić. Ale uprzedzam, nie tylko spojrzy
pani na piekło, lecz będzie musiała przez nie przejść.
Virgilia nabrała powietrza i wypuściła je z cichym świstem, starając się ukryć zmysłowe
podniecenie, które ogarniało całe jej ciało. W oślepiających wizjach, które przesłoniły
raptem sylwetkę panny Dix, ujrzała kładące się pokotem szeregi młodych męŜczyzn w
szarych mundurach, broczących krwią i wyjących z bólu. Na to pobojowisko spoglądał
Grady, uśmiechając się z satysfakcją i prezentując sztuczne zęby, które kupiła mu wtedy w
miejsce wyrwanych na znak, iŜ jest niewolnikiem...
— Panno Hazard?
Bardzo przepraszam. Proszę mi wybaczyć, to tylko chwilowy zawrót głowy.
Panna Dix zmarszczyła brwi.
• Czy takie momenty zdarzają się pani często?
• Och, nie... nie! To tylko ten upał.
• Tak, jest wyjątkowo ciepło jak na grudzień. Co pani sądzi o tym, co mówiłam?
Virgilia przyłoŜyła chusteczkę do górnej wargi. Światło wpadające przez okno
podkreślało blizny po ospie na policzkach, nie zamaskowała ich pudrem.
— Panno Dix, działałam juŜ aktywnie jako abolicjonistka
i widywałam często... — jej głos przybrał na sile — ... zmalt
retowane ciała zbiegłych niewolników, wychłostanych lub na
piętnowanych rozpalonym Ŝelazem przez ich właścicieli. Widzia
łam rany i okaleczenia i znosiłam to wszystko. Zniosę więc
równieŜ uciąŜliwości zawodu pielęgniarki.
Wreszcie kobieta z Bostonu uśmiechnęła się z sympatią do swego gościa.
— Podziwiam pani pewność. To dobry znak. Zrobiła pani na
mnie dobre wraŜenie, a rekomendacje przesłane przez doktora

— 260
Howe'a są entuzjastyczne. MoŜe omówimy teraz szczegółowo kwestię pani wynagrodzenia i
mieszkania?

42

Pierwsze czterdzieści osiem godzin pobytu podpułkownika Orry'ego Maina w Richmond


były nadzwyczaj gorączkowe. Znalazł pokój w pensjonacie, podpisał dokumenty, złoŜył
przysięgę, kupił sobie mundur i zameldował się u pułkownika Bledsoe'a, urzędującego w
jednym z biur Departamentu Wojny, na Dziewiątej Ulicy w pobliŜu Capitol Sąuare.
Urzędnik nazwiskiem Jones, mrukliwy typ z Maryland z niezmiennie tajemniczą miną,
pokazał Orry'emu biurko za brudnym parawanem, który dzielił pokój na części. Nazajutrz
przyjął go minister Benjamin. Pulchny, niewysoki człowieczek pełnił tę funkcję zamiast
Walkera, otwartego, bezpośredniego prawnika z Alabamy, którego obarczono winą za
niewystarczające wykorzystanie zwycięstwa pod Manassas oraz za bezczynność i
nieudolność.
— Świetnie, Ŝe jest pan wreszcie z nami, pułkowniku Main.
— Z wyjątkiem nieprzeniknionych oczu, cała postać ministra
była teraz uosobieniem jowialności. O ile wiem, spotykamy się
w sobotę na przyjęciu.
Orry spojrzał nań ze zdumieniem. Benjamin wyjaśnił:
• Zaproszenie przyniesiono do pańskiej kwatery zapewne dopiero teraz. Angela
Mallory zazwyczaj przygotowuje wyśmienity stół, a napój alkoholowy z miętą, przyrządzany
przez ministra, zyskał juŜ sławę. Pan Mallory nie moŜe się nachwalić pracy, którą pański brat
i Bulloch wykonują w Liverpoolu... Och, mam wraŜenie, Ŝe bardziej interesują pana
informacje na temat nowych obowiązków.
• Tak jest, sir.
• Miejsce, które pan zajmie, było juŜ za długo nie obsadzone. Zajęcie jest niezbędne i
zarazem, przykro mi to mówić, trudne, wymaga bowiem utrzymywania kontaktu z osobą
raczej nielu-bianą. Czy mówi coś panu nazwisko Winder?
Orry zastanowił się chwilę.
— W West Point mówiono nieraz o generale Williamie Win-
derze. Przegrał bitwę pod Bladensburg w ... chyba 1814, prawda?
Benjamin kiwnął głową. — Teraz juŜ sobie przypominam. Winder miał lepszą pozycję i
przewaŜające siły, a mimo to Brytyjczycy pobili go i bez przeszkód dotarli do Waszyngtonu.

— 261 —
Puścili miasto z dymem. Potem, kiedy odbudowywano miasto, jeden z domów nazwano jego
imieniem, ale zawodowcy mówili o nim jako o jednym z partaczy, którzy namawiali do
reformowania armii przez reformy w Akademii West Point. Sądzę, Ŝe Sylvanus Thayer
otrzymał swoją nominację właśnie dzięki niemu.
• Miałem na myśli syna Windera. Przez pewien czas był oficerem taktycznym w West
Point.
• Tego nie wiedziałem.
Niezwykle starannie dobierając słów Benjamin kontynuował:
— Prawdę mówiąc, wykładał tam w czasie, gdy prezydent
Davis był kadetem. Dlatego, kiedy major Winder przybył z Mary
land na początku tego roku, przezydent pamiętał go doskonale.
Winder otrzymał awans na generała brygady i komendanta
Ŝandarmerii. Jego biura są tuŜ obok. Powierza mu się wszystkich
schwytanych złoczyńców, podlegających jurysdykcji wojsko
wej, co sprawia, Ŝe jest sławnym policjantem. Nie byłby to
problem, gdyby wiek Windera nie pozbawiał go elastyczności.
No i ostatnia sprawa, o której wspominam z ubolewaniem; jest
naprzykrzającym się innym słuŜbistą. A jednak, wbrew temu
wszystkiemu, cieszy się względami prezydenta. — Benjamin
spojrzał Orry'emu prosto w oczy. — Przynajmniej do czasu.
Orry kiwnął głową, dając do zrozumienia, Ŝe pojął sens tej wypowiedzi. Teraz wiedział
juŜ, dlaczego minister, charakteryzując jego nowe obowiązki, uŜył określenia „trudne".
Benjamin wyjaśnił, Ŝe komendant Ŝandarmerii zwerbował kilku ludzi nazwanych w jego
aktach profesjonalnymi detektywami.
— Co do mnie, określiłbym ich awanturnikami. I do tego
ściągniętymi tu z zewnątrz. Jest to jankeska hołota, która nie
potrafi myśleć ani zachowywać się jak Południowcy. Nadają się
raczej do wyrzucania pijaków z saloonów, niŜ do wykonywania
porządnej pracy detektywa. Są jednak, jak juŜ wspomniałem,
odpowiedzialni za wyjaśnianie wszelkich wykroczeń popełnio
nych zarówno przez wojskowych, jak i cywilów. Korzystając
z ...eee... charakteru generała wykazują skłonność do prze
kraczania swych kompetencji, ja zaś nie mogę pozwolić, aby
działali wbrew interesom armii, nie mogę dopuścić, aby przejęli
kontrolę nad tym departamentem. Jeśli podejmą taką próbę,
przytrzaśniemy im palce. Oczywiście do tego potrzebny jest
odpowiedni człowiek. Ten, który zajmował się tym do tej pory,
nie potrafił sprostać zadaniu. Dlatego cieszę się z pańskiego
przybycia.
Kolejne przenikliwe spojrzenie. Nieco zaniepokojony Orry przeŜył szok po kolejnych
słowach Benjamina.

— 262
- Muszę równieŜ powiedzieć z Ŝalem, Ŝe Winder objął władzę nad lokalnymi
więzieniami. I jeśli nie zacznie traktować jeńców po ludzku, spowoduje zadraŜnienia w
sferze dyplomatycznej, zwłaszcza Ŝe Europa nadal zastanawia się, czy nas uznać. Krótko
mówiąc, pułkowniku, generał w róŜny sposób moŜe zaszkodzić Konfederacji, a my musimy
mu przeszkodzić.
Orry słuchał ze zdumieniem; przecieŜ minister Benjamin odpowiadał za wojsko, nie za
politykę zagraniczną, teraz jednak mówiąc o Winder ze zajmował się jednym i drugim.
Benjamin dostrzegł widocznie jego minę, gdyŜ rozsiadł się wygodniej na fotelu i wyjaśnił:
Jeszcze się pan przekona, Ŝe w tym rządzie podział kompetencji nie jest jasny,
przypomina labirynt, gdzie wiele podobnych do siebie przejść przecina się w róŜnych
miejscach. Pozwoli pan, Ŝe zajmę się problemami kontaktów między departamentami, pan
powinien zająć się generałem.
Panie ministrze, chciałbym zauwaŜyć, Ŝe generał Winder jest ode mnie wyŜszy
stopniem.
To prawda... do czasu, kiedy zacznie zagraŜać bezpośrednio temu ministerstwu.
Wtedy przekonamy się, kto tu jest wyŜszy stopniem. Benjamin przesunął się wraz z fotelem
do przodu i spojrzał na Orry'ego władczo i przenikliwie.
Wierzę, pułkowniku, Ŝe wypełni pan swoje obowiązki z taktem i wyczuciem.
To nie była nadzieja, te słowa oznaczały rozkaz.

Nazajutrz Orry złoŜył kurtuazyjną wizytę komendantowi Ŝandarmerii, którego biuro


mieściło się w brzydkim budynku na Broad Street w pobliŜu Capitol Sąuare. Od pierwszej
chwili, kiedy tam wszedł, negatywne wraŜenia poczęły piętrzyć się, tworząc obraz generała.
Kilku podejrzanych typów, pracujących dla Windera — cywilów w zabłoconych butach i
sfatygowanych kapeluszach siedziało na ławkach i wpatrywało się w niego, kiedy
podchodził do urzędników. Uwagi Orry'ego nie uszły równieŜ olbrzymie rewolwery,
noszone przez detektywów.
Urzędnicy, ignorując go, wiedli zaŜarty spór i obrzucali się wyzwiskami. W powietrzu
unosił się zapach piwa. Orry zastukał w przepierzenie oddzielające poczekalnię od części
biurowej, a kiedy urzędnicy ściszyli nieco głosy, powiedział, z czym przychodzi.
Generał brygady John Henry Winder kazał mu czekać pełną godzinę. Kiedy Orry wszedł
wreszcie do gabinetu, ujrzał krępego oficera, który wyglądał na co najmniej sześćdziesiąt
lat. Siwe, długie włosy sprawiały wraŜenie brudnych i nie czesanych od dawna. Sucha skóra
Windera łuszczyła się, a usta w kształcie

— 263 —
odwróconego U wskazywały, Ŝe uśmiech rzadko gości na jego twarzy.
Orry przedstawił się tak uprzejmie, jak potrafił, i wyraził nadzieję na dobrą współpracę.
Ale komendant nie był nią zainteresowany.
— Wiem, Ŝe pański szef jest przyjacielem Davisa, ale ja
równieŜ. Nasze wzajemne kontakty ułoŜą się dobrze, jeśli będzie
pan przestrzegał dwóch reguł: nie wolno wchodzić mi w drogę
ani kwestionować mego autorytetu.
JuŜ nieco mniej uprzejmym tonem Orry odparł:
Sądzę, Ŝe minister kieruje się równieŜ pewnymi zasadami, generale. Zwłaszcza w
sprawach dotyczących armii. Otrzymałem polecenie, aby upewnić się, czy zachowywana jest
właściwa procedura...
• Do diabła z procedurą. To jest wojna. W Richmond roi się od wrogów. Wpił w
Orry'ego oczy prastarego Ŝółwia. Czy będą w mundurze, czy bez, wytępię ich co do jednego,
nie przejmując się Ŝadną cholerną procedurą. A teraz moŜe pan odejść. Jestem bardzo zajęty.
• Do usług, generale. — Zasalutował, ale Winder nie patrzył juŜ na niego. Pochylony
nad biurkiem przeglądał jakieś akta. Orry, czerwony z irytacji, wyszedł z gabinetu.

Z powodu słuŜbowych obowiązków niemal wszyscy urzędnicy opuścili biura


departamentu. Wśród nielicznych, którzy pozostali, był Jones. Orry opisał przebieg
spotkania, a Jones parsknął wzgardliwie.
• To typowe dla niego. W całym rządzie nie ma drugiej osoby, której nie cierpię
bardziej niŜ jego. Niebawem będzie pan czuł to samo.
• Niech mnie diabli, jeśli nie czuję tego juŜ teraz.
Jones zachichotał i wziął się ponownie za pisanie w czymś, co wyglądało na pamiętnik.
Nieco później Orry dostrzegł, Ŝe chowa księgę do dolnej szuflady biurka, rozglądając się
przy tym ostroŜnie na prawo i lewo.
CzyŜby rzeczywiście prowadził pamiętnik? Lepiej być ostroŜnym w jego obecności i nie
mówić byle czego — pomyślał Orry.
Spotkanie z Winderem wytrąciło go z równowagi. Pod wieczór zapragnął napić się
czegoś mocniejszego i przez grudniowy zmrok ruszył do domu. Po drodze wstąpił do
hałaśliwej knajpy zwanej „Piwiarnią pani Muller". Z duŜym kuflem w dłoni przeglądał
ostatni numer ,,Examinera", który jak zwykle — mieszał z błotem administrację Davisa tym
razem za stan linii kolejowych Południa. Nie mogły się one podjąć przewoŜenia oddziałów
Ŝołnierzy ze wschodu do Kentucky i Tennessee.

264 —
Zarzut nie był niczym nowym. Orry wiedział, Ŝe szyny na Południu są stare, w wielu
miejscach zuŜyte, Ŝe przemysł Południa nie nadąŜa z dostarczaniem nowych. Potwierdziły
się więc przestrogi Coopera na temat złej sytuacji gospodarczej Południa. Dziennikarze
przepowiadali, Ŝe to moŜe przesądzić o losach wojny.
Orry dopił piwo i, usiłując zagłuszyć wyrzuty sumienia, poprosił o drugi kufel. Chciał
zapomnieć o pracy zleconej przez Benjamina. A więc doszło juŜ do tego, Ŝe on, wychowany
na Ŝołnierza, miał szpiegować drugiego Ŝołnierza. Ale przecieŜ zaakceptował to, przyjmując
awans. Teraz pozostało mu juŜ tylko jedno: wypełniać rozkazy.
Im dłuŜej siedział w zatłoczonej knajpie, tym większe ogarniało go przygnębienie.
Dochodziły go strzępy rozmów, pełne jadu i nienawiści. Davis był w nich „przeklętym
dyktatorem", Judah Benjamin „ulubieńcem tyrana", a wojna „zajęciem dla głupców".
Z pewnością ci ludzie wiwatowali na wieść o zbombardowaniu Fortu Sumter
pomyślał Orry, wychodząc na ulicę.

Nieco lepszy nastrój panował podczas sobotniego przyjęcia w domu ministra marynarki
wojennej, Stephena Mallory'ego. Urodzony na Florydzie w rodzinie Jankesów Mallory miał
szczęście lub pecha, w zaleŜności od punktu widzenia kierować pracami departamentu
całkowicie ignorowanego przez Jeffersona Davisa. Minister bezzwłocznie zapoznał swego
gościa z wyznawanymi przez siebie poglądami.
— Secesję uwaŜałem zawsze za synonim rewolucji, ale teraz, kiedy walczymy, chodzi
juŜ o coś więcej. Chciałbym nie tylko uznania naszego prawa do istnienia jako niezaleŜnego
narodu, lecz równieŜ zniszczenia wroga. W tej i jeszcze w wielu innych sprawach róŜnimy
się z prezydentem. Jeszcze szklaneczkę, pułkowniku?
Orry czuł juŜ w głowie zamęt od pierwszego kieliszka i blasku przyjęcia. Największym
klejnotem była Ŝona Mallory'ego, Hiszpanka Angela, kobieta atrakcyjna i pełna wdzięku.
Wypowiedziała parę pochlebnych uwag na temat Coopera interesowała się sprawami morza i
przedstawiła Orry'emu swoje małe córeczki, po czym odprowadziła je do łóŜek.
Podczas wyśmienitego posiłku wznoszono wiele toastów za Konfederację, a zwłaszcza za
jej uwięzionych przedstawicieli, Masona i Slidella faworytów frakcji arcysecesjonistów.
Zaliczał się do nich równieŜ Benjamin, o czym Orry dowiedział się przy stole. Orry
podziwiał pewność siebie niskiego człowieczka, ale powątpiewał w szczerość jego
poglądów; Benjamin robił na

— 265 —
nim wraŜenie człowieka pragnącego przeŜyć, a nie zapaleńca. Musiał jednak przyznać, Ŝe
minister potrafił wnieść w atmosferę przyjęcia trochę Ŝartu i wesołości. Stół był tak
zastawiony wykwintnymi potrawami, trunkami, porcelaną i kryształami, Ŝe Orry zaczynał
juŜ zapominać, Ŝe to czas wojny. Na krótką chwilę zdołał nawet zapomnieć o swojej
tęsknocie za Madeline.
Kiedy przyjęcie dobiegło końca, Benjamin zaproponował mu, aby udali się razem tam,
gdzie chętnie spędzał wolny czas.
— Do Johny'ego Worshama. Chciałbym zagrać w faraona
i rozbić bank. Johny prowadzi wspaniały lokal. MoŜna spotkać
tam odpowiednich ludzi, popróbować szczęścia u kobiet i być
przy tym pewnym dyskrecji personelu.
Powiedział, Ŝe lubi wieczorne spacery, i Orry uznał, Ŝe nie ma nic przeciwko temu.
Stangret Benjamina pojechał sam do Worshama, gdzie miał na nich czekać. Orry przybył do
Mal-lory'ego w wynajętym powozie. Obaj przechodzili właśnie obok Spotswood, kiedy
usłyszeli głosy rozbawionego towarzystwa, wychodzącego właśnie z innego lokalu- W
zamieszaniu ktoś wpadł na Orry'ego.
— Ashton!
Był tak zaskoczony, Ŝe jego okrzyk zabrzmiał uprzejmiej niŜ w innej sytuacji. Jego
siostra tuliła się do ramienia swego mało sympatycznego męŜa. Obdarzyła brata ciepłym jak
styczniowy przymrozek uśmiechem.
• Drogi Orry! Słyszałam juŜ, Ŝe jesteś w mieście... i Ŝonaty. Czy Madeline jest tu?
• Nie, ale wkrótce do mnie przyjedzie.
• Wyglądasz naprawdę wspaniale w tym mundurze. — Uśmiechnęła się znacznie milej
do ministra. — Czy on pracuje dla pana, Judah?
• Z radością mogę powiedzieć, Ŝe tak.
• Jest pan szczęściarzem. Orry, mój drogi, musimy kiedyś wszyscy znaleźć trochę czasu
i zjeść razem kolację. James i ja jesteśmy teraz tak bardzo zajęci obowiązkami towarzyskimi!
Są tygodnie kiedy mamy dla siebie zaledwie parę minut.
• To prawda — odezwał się Huntoon. Jego okulary zaszły mgłą, poza tymi dwoma
słowami nie włączył się juŜ do rozmowy. Ashton pomachała ręką, rzuciła zalotne spojrzenie
Benjaminowi i podtrzymywana przez męŜa wsiadła do powozu.
• Atrakcyjna młoda kobieta — mruknął Benjamin, kiedy ruszyli dalej. — Jestem nią
oczarowany od pierwszej chwili, kiedy ją poznałem. To dla pana miła sytuacja, mieć w
Richmond siostrę.
Nie było sensu ukrywać faktu, który mógł być niebawem publiczną tajemnicą.
— Obawiam się, Ŝe nie łączą nas zbyt serdeczne stosunki.

— 266 —
- Wielka szkoda — odparł Benjamin, jego uśmiech, mający wyraŜać ubolewanie, był
perfekcyjny i blady.
śegluję z mistrzem nawigacji po wodach polityki — pomyślał Orry.
Wiedział, Ŝe Ashton nie odezwie się w sprawie obiecanej wspólnej kolacji. I był z tego
zadowolony.

• Ashton?
• Nie.
Odsuwając się od jego ręki i błagalnego skamlenia, przesunęła poduszkę na skraj łóŜka
tak daleko, jak to było moŜliwe, i wtuliła w nią lewy policzek. Akurat kiedy przywołała te
rozkoszne myśli o Powellu, James zaczął się jej ponownie naprzykrzać!
• Dzisiejsze spotkanie z twym bratem jest prawdziwą niespodzianką.
• I przykrą.
• Czy naprawdę chcesz, abyśmy zjedli we trójkę kolację?
• Po tym, jak wygnał mnie z domu, w którym spędziłam dzieciństwo? — Ten
wzgarliwy okrzyk miał stanowić odpowiedź na jego pytanie. — W ogóle wolałbym, abyś był
juŜ cicho. Jestem zmęczona.
W kaŜdym razie była zmęczona jego osobą. Powella natomiast nigdy nie miała dość —
ani jego zdumiewających umiejętności w łóŜku, ani niekonwencjonalego sposobu bycia.
Ashton spotykała się z Powellem przynajmniej raz w tygodniu, a nieraz nawet
dwukrotnie, kiedy obowiązki zatrzymywały Huntoona poza domem. Ich schadzki odbywały
się na Church Hill. Jakkolwiek korzystanie z drzwi frontowych stanowiło, ryzyko, wolała juŜ
to, niŜ ukradkowe wślizgiwanie się tylnymi drzwiami. Prawdę mówiąc, lubiła ryzyko
przychodzenia na Franklin Street za dnia, kiedy była juŜ wewnątrz, czuła się zupełnie
bezpieczna. Tam ogarniał ją spokój, którego nie czułaby w Ŝadnym z tych niegustownych
domów z pokoikami do wynajęcia.
James nigdy nie zadawał jej niewygodnych pytań. Nie wiedział nawet o jej tajemniczych
wyjściach z domu. Był zbyt głupi i zajęty obowiązkami w Departamencie Skarbu, które
absorbowały go do ósmej lub dziewiątej kaŜdego wieczoru.
Powell nie tylko zaspokajał Ashton nieraz okrutnymi igraszkami miłosnymi, ale równieŜ
fascynował ją jako człowiek. Był gorącym patriotą, ale przede wszystkim kierował się
własnym interesem. Kochał Konfederację, nienawidził jednak Króla Jeffa. Wierzył w sens
secesji, ale nie w rząd Davisa. Zamierzał przeŜyć tę przeklętą wojnę i wzbogacić się na niej.

— 267 —
- Mam na to mniej więcej rok czasu. Davis będzie popełniał gafę za gafą, a nasza
sprawa jest słuszna, powinniśmy i moglibyśmy zwycięŜyć. Gdyby poprowadził nas właściwy
przywódca, mógłbym zostać księciem w nowym królestwie. Ale w obecnych
okolicznościach pod rządami tego dyktatora obawiam się, Ŝe mogę jedynie zdobyć
bogactwo.
Patriota, spekulant, niezrównany kochanek — nigdy dotąd nie zetknęła się z
człowiekiem, który miałby wszystkie te zalety. I była pewna, Ŝe nigdy juŜ takiego nie spotka.
W porównaniu z nim Huntoon wydawał się jej jeszcze Ŝałośniejszy. Ale to juŜ nie miało
znaczenia. Ich małŜeństwo, kruche od pierwszej chwili, straciło teraz sens istnienia. Ostatnie
miesiące przekonały Ashton, Ŝe Huntoon nie zdobył ani majątku, ani awansu społecznego,
gdyŜ brakuje mu sprytu, odwagi i rozumu. Prowokując krótką utarczkę słowną z Davisem,
załoŜył sobie stryczek na szyję. Z tygodnia na tydzień jej odraza do męŜa rosła, podobnie jak
jej pewność, Ŝe zakochała się w Powellu.
Miłość. Jakie to dziwne uświadomić sobie, Ŝe znane skądinąd słowo odnosi się właśnie
do niej. W przeszłości doznała tego uczucia tylko raz, ale Billy Hazard porzucił ją dla Brett,
prowokując tym samym łańcuch wydarzeń, które zakończyły się wygnaniem jej z Mont
Royal przez cholernego braciszka.
Nie sądziła, aby Powell darzył ją miłością. Według niej nie był w stanie kochać
kogokolwiek innego prócz siebie. Ale to jej nie przeszkadzało. To, co ona moŜe dać, starczy
dla nich obojga...
— Ashton?
Nadal leŜała odwrócona do męŜa plecami. Warknęła coś obelŜywego i uderzyła pięścią w
poduszkę. Czemu nie zostawi jej w spokoju?
O co chodzi?
Miękka, odraŜająca dłoń przesunęła się po jej ramieniu. Dlaczego jesteś wobec mnie tak
oziębła? Odkąd po raz ostatni pozwoliłaś, abym wyegzekwował swoje prawa małŜeńskie,
upłynęło juŜ kilka tygodni.
BoŜe, nawet kiedy skamle o miłość, mówi jak prawnik. Ale to nic, zapłaci jej za to, Ŝe
przeszkodził.
Przekręciła się na bok, poprawiła sobie włosy, wymacała zapałki, zapaliła jedną, z lampy
stojącej przy łóŜku zdjęła cylinder, przytknęła płomyk do knota i nałoŜyła cylinder z po-
wrotem. Wsparta na łokciu podciągnęła koszulę wysoko, obnaŜając biodra.
• Dobrze więc, chodź.
• Co... co takiego?
• Ściągaj wreszcie tę śmierdzącą koszulę, którą nosisz, i bierz to, na co masz ochotę,
dopóki moŜesz. — Blask lampy

— 268 —
zapalał w jej oczach małe ogniki. Zgięła nogi w kolanach, rozsunęła je, zacisnęła zęby. —
No, chodźŜe wreszcie.
Niezdarnie zmagał się z długą, flanelową koszulą nocną, usiłując ściągnąć ją przez
głowę. Jego dochodzący spod grubego materiału głos był przytłumiony.
— Nie wiem doprawdy, czy będę mógł tak na zawołanie...
— Kiedy wreszcie zrzucił koszulę odsłaniając białe ciało, prze
konała sią, Ŝe jego obawy nie były bezpodstawne. Huntoon
wyglądał tak, jak gdyby miał wybuchnąć płaczem.
Ashton zaśmiała się wzgardliwie.
— Ty nigdy nie moŜesz. Nawet wtedy, gdy to maleństwo
wykazuje trochę Ŝycia, nie daje mi więcej, niŜ miałabym z czubka
naparstka. Czy naprawdę sądzisz, Ŝe w ten sposób zaspokoisz
jakąkolwiek kobietę? Jesteś śmieszny.
Złączyła nogi, obciągnęła koszulę, energicznym gestem chwyciła lampę i wyszła z
sypialni.
Przez chwilę nasłuchiwał, jak schodzi na parter.
Ty złośliwa suko! — krzyknął wreszcie. Nagle przestał przejmować się, czy usłyszy
go Homer lub inny słuŜący.
Nawet jeśli tak, zasłuŜyła na to!
Gniew opuścił go tak szybko, jak erekcja, którą zdołał osiągnąć na krótko, kiedy Ashton
ofuknęła go tak bezwzględnie. Jej okrucieństwo nie tylko uraziło jego męską dumę, potwier-
dziło podejrzenie, które kiełkowało w nim od jakiegoś czasu. W jej Ŝyciu był inny
męŜczyzna.
Huntoon rzucił się na wznak i zakrył ręką oczy. W Richmond wszystko działo się na
opak. Rozpoczął niewdzięczną pracę dla rządu, któremu najpierw nie ufał, a teraz nim
gardził. To samo czuł do Davisa, którego przeciwnicy tworzyli juŜ nie jakiś tam oddział, lecz
znaczącą armię i to składającą się z waŜnych ludzi. Byli wśród nich: wiceprezydent
Stephens, Joe Johnston, Vance z Północnej Karoliny, Brown z Georgii i kilku gubernatorów,
głoszących, Ŝe Davis brutalnie wkracza w ich kompetencje, dawny sekretarz stanu, Toombs,
którego Davis by powstrzymać jego złośliwe ataki awansował na generała brygady.
Prezydent narzucał swą wolę całej armii i płaszczył się przed tą kliką z Wirginii, jak
gdyby była to jedyna droga, aby zyskać akceptację. Okazał się partaczem, czy to prowadząc
wojnę, czy teŜ kierując narodem. PokrzyŜował równieŜ ambitne plany Huntoona i skłócił go
przy tym z Ashton.
Przez co najmniej godzinę leŜał na łóŜku, wyobraŜając sobie swą nagą Ŝonę z innym
męŜczyzną.
MoŜe to jakiś oficer? Albo ten przebiegły śyd ze swoim stanowiskiem w rządzie i
wykwintnymi manierami? A moŜe ktoś taki, jak ów gładki, niegodny zaufania Powell?

— 269 —
Huntoonowi zaschło w ustach. Widział juŜ Ashton, jak oddaje się najrozmaitszym
męŜczyznom. Chciał wiedzieć, który z nich. Weźmie ją w krzyŜowy ogień pytań, zaŜąda, aby
wyjawiła mu nazwisko tego...
Nie, nie zrobi tego. Uświadomił sobie nagle, Ŝe nie zdobędzie się na rozmowę. Taka
wiadomość zabiłaby go, to pewne.
Po dwóch godzinach zwlókł się z łóŜka, włoŜył szlafrok i zszedł na dół. W domu zrobiło
się chłodno, jego oddech był widoczny w blasku lampy wiszącej w salonie. Stanął w progu.
— Ashton? Przyszedłem, aby cię przeprosić za...
Reszta zdania pozostała nie wypowiedziana. Ashton oddychała cicho i równomiernie
skulona na obszernym skórzanym foletu, uśpiona. Nogi podciągnęła pod piersi, obejmowała
je oburzącz. Na jej twarzy malował się rozmarzony, zmysłowy uśmiech.
Huntoon odwrócił się i chwiejnym krokiem podszedł do schodów. W uszach słyszał
narastający szum, wspomnienie jej uśmiechu wŜerało się w umysł jak gryzący kwas. Do
oczu nabiegły mu łzy. Nienawidził jej, ale wiedział, Ŝe jest bezsilny, Ŝe nie moŜe nic zrobić
— i to pogarszało jeszcze bardziej jego samopoczucie. Jak człowiek stary i znuŜony począł
wspinać się po schodach na górę. Zegar w holu wybił trzecią.

43
W Belwederze Brett toczyła codzienną walkę z samotnością. Pocieszał ją fakt, Ŝe listy od
Billy'ego były ostatnio bardziej pogodne. Jego dawna jednostka, kompania saperów A,
wróciła do Waszyngtonu i została zakwaterowana na terenie arsenału federalnego wraz z
dwiema z trzech kompanii ochotników, na których powstanie Kongres wyraził w sierpniu
zgodę — Kompania B z Maine i C z Massachusetts.
Billy nadal był dumny z faktu, Ŝe naleŜy do „starej kompanii". Pisał teŜ, Ŝe Ŝołnierze
zaakceptowali juŜ nowych rekrutów i starali się uczynić z nich z dnia na dzień ekspertów we
wszystkim, co powinni umieć saperzy — od przygotowania przeprawy przez rzekę do
budowy drogi.
Nowo utworzony batalion saperów składał się ze starej kadry zawodowców, stanowił
część Armii Potomacu generała McClel-lana. Batalionem dowodził kapitan James Duane,
oficer, którego Billy szanował. Aby pozostać w oddziale, przyjaciel Billy'ego, Lije Farmer,
musiał zrezygnować ze stopnia kapitana ochotników i przyjąć patent porucznika regularnej
armii. Twierdzi, Ŝe
270 —
w Armii Potomacu jest teraz najstarszy, pisał Billy, ale nie ukrywa zadowolenia, a i ja cieszę
się, Ŝe jest z nami.
RównieŜ Brett była szczęśliwa, jej mąŜ znajdował się tam, gdzie chciał być. ZbliŜająca
się zima rodziła nadzieję, Ŝe ustaną wszelkie akcje wojenne, co z kolei oznaczało, iŜ przez
parę miesięcy Billy nie będzie naraŜony na niebezpieczeństwo. Zastanawiała się, jakie ma
szanse na uzyskanie urlopu. Tak bardzo za nim tęskniła, bywały noce, kiedy spała tylko
przez godzinę lub dwie.
Pomagała w domu tak, jak mogła, ale mimo to pozostawało jej wiele czasu. Constance
wyjechała do Waszyngtonu, aby być razem z George'em. Przebywał tam równieŜ ów
osobliwy, porywczy Murzyn, Brown, który zbierał następne zabłąkane owieczki. Virgilia
znalazła sobie miejsce wśród pielęgniarek panny Dix i nie zamierzała wracać. Tak więc
Brett była z dala od wszystkich, przygnębiona i dręczona przez samotność.
Pewnego posępnego grudniowego dnia, kiedy przechadzała się bez celu, podeszła do
bramy stalowni, a potem wspięła się po zboczu do szopy Browna. Zastała tam dwoje dzieci,
chłopca i dziewczynkę, które uczyły się przy tablicy pod okiem Węgra, pana Czorna. Jego
Ŝona krzątała się przy piecu, przyrządzając zupę. Brett przywitała się z nimi.
— Dzień dobry pani odparła siwowłosa kobieta układnie,
ale niezbyt przyjaźnie. Brett domyśliła się, Ŝe państwo Czorna
nie ufają jej, nie było to dla niej niczym nowym.
Chciała juŜ coś powiedzieć, kiedy w przyległym pokoju dostrzegła jeszcze jedno
dziecko. Siedząca na sienniku mała, miedzianoskóra dziewczynka z pochyloną głową
wpatrywała się w swoje ręce.
• Czy to dziecko jest chore, pani Czorna?
• Tak, w pewnym sensie jest chore. Przed wyjazdem pan Brown kupił jej w sklepie
Ŝółwia. Dwa dni temu, kiedy spadł śnieg, Ŝółw wydostał się przez okno i zamarzł. Nie chce,
abym go teraz pogrzebała. Nie chce jeść, nie mówi ani się nie śmieje... a mnie brak jej
śmiechu, dzięki niemu było tu cieplej. Nie wiem, co robić.
Brett, poruszona widokiem smutnej dziewczynki, powiedziała impulsywnie:
• Spróbuję coś zrobić. Mogę?
• Proszę bardzo. — Te dwa słowa oraz wymowne wzruszenie ramionami miały
oznaczać, Ŝe wychowana na plantacji w Karolinie kobieta nie potrafi zajmować się
czarnoskórym dzieckiem, które uciekło nie wiadomo skąd.
• Ma na imię Rosalie, prawda?
• Tak.
Brett weszła do sypialni i usiadła obok dziewczynki. Dziecko nie wykonało
najmniejszego ruchu. Na otwartej dłoni, w którą

— 271 —
wpatrywała się uporczywie, leŜał odwrócony na grzbiet i niezbyt mile pachnący martwy
Ŝółw.
— Rosalie? Czy mogłabym wziąć twego Ŝółwia i zanieść
w jakieś ciepłe miejsce, aby mógł sobie wypocząć?
Dziecko podniosło oczy, ale jego wzrok był pusty. Potrząsnęła głową.
— Proszę cię, pozwól, Rosalie. On powinien spać w jakimś
ciepłym i przytulnym miejscu. A tu jest zimno. Nie czujesz?
Chodź, pomoŜesz mi. A potem pójdziemy do mnie do domu na
ciastka i kakao. PokaŜę ci duŜą kocicę, która w zeszłym tygodniu
urodziła małe.
ZłoŜyła ręce, czekała. Dziewczynka nie spuszczała z niej wzroku. Powoli, bardzo powoli
Brett wyciągnęła rękę, aby wziąć Ŝółwia. Rosalie spojrzała w dół, ale nie powiedziała nic i
nie wykonała Ŝadnego ruchu. Brett znalazła płaszczyk dziewczynki, po czym poprosiła panią
Czorna o duŜą łyŜkę. Wyszły przed otynkowaną na biało szopę. Brett uklękła i łyŜką
wygrzebała w zamarzniętej ziemi dołek, owinęła Ŝółwia w czysty gałganek, złoŜyła w dołku
i starannie zasypała piachem. Podniosła oczy, Rosalie płakała, szlochała to bezgłośnie, to
znów rozpaczliwie.
— Och, biedactwo. Chodź.
Wyciągnęła ręce, a dziewczynka podbiegła do niej. Targana ostrymi porywami wiatru
Brett obejmowała mocno drŜące ciało dziecka, kojącym gestem głaskała Rosalie po głowie i
raptem — ku swemu olbrzymiemu zaskoczeniu dokonała odkrycia. Przez te wszystkie lata,
kiedy pomagała na plantacji, miała do czynienia z czarnoskórymi niemowlętami, dotykała
nawet rąk starszych dzieci, nigdy jednak nie zdobyła się na ten najczulszy gest — nie objęła
Ŝadnego z nich.
CzyŜby kierowała się przeświadczeniem, Ŝe dzieci murzyńskie są niegodne, aby dotykała
je biała kobieta? Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć, ale w tym momencie, owego
posępnego poranka, uświadomiła sobie coś dziwnego kiedy trzymała w ramionach Rosalie,
czuła się tak, jakby obejmowała po prostu nieszczęśliwe dziecko.
Brett objęła ją jeszcze mocniej, poczuła rączki dziewczynki zaciskające się na jej szyi, a
potem chłód mokrego policzka, tulącego się do jej ciepłej twarzy.
44

Ciotka Belle Nin umarła 10 października. Zmagała się przez wiele dni z chorobą, którą
lekarz Mainów określił dwoma słowami: zakaŜenie krwi. Do końca nie straciła świadomości,
paliła kukurydzianą fajkę, którą nabijała jej Jane, i komentowała sny ukazujące jej losy po
śmierci.
• Nie Ŝal mi, Ŝe juŜ odchodzę tam — powiedziała przez obłoczki dymu—jeśli nie
patrzeć na jeden fakt; prawdopodobnie spotkam po tamtej stronie moich obu męŜów, a tego
los mógłby mi naprawdę oszczędzić. Świat, który opuszczam, jest lepszy od tego, na który
przyszłam. Promień dnia radości zabłyśnie w przyszłym roku albo niedługo potem. Mówi mi
to serce.
• I mnie — szepnęła Jane.
JuŜ dawno zgodnie doszły do przekonania, Ŝe jeśli wybuchnie wojna, Południe poniesie
klęskę. A teraz wolność czuło się w powietrzu niczym zapach deszczu przed burzą. Ciotka
Belle pociągnęła dym z cybucha jeszcze kilka razy, uśmiechnęła się do siostrzenicy, podała
jej fajkę i zamknęła oczy.
Madeline zgodziła się, aby ciotka Belle została pochowana nazajutrz w Mont Royal tego
samego dnia, kiedy poŜar strawił Charleston. Spłonęły olbrzymie połacie ziemi, sześćset
budynków zostało zniszczonych, straty szacowano na miliony dolarów. Podejrzewano, Ŝe
sprawcami poŜaru byli czarni. Do Mont Royal wieści dotarły wieczorem, tuŜ po pogrzebie.
Posłaniec, który przygalopował na plantację, ostrzegł przed moŜliwością wybuchu
powstania.
Podczas gdy kurier rozmawiał z Madeline i Meekem, Jane przechadzała się nad rzeką,
rozkoszując się rześkim powietrzem i blaskiem księŜyca. W pewnej chwili dobiegł ją trzask
desek przy nadbrzeŜu. Od kilku dni bezustannie czuła natarczywy wzrok Cuffeya i, kiedy
teraz dostrzegła ciemną postać męŜczyzny, była przekonana, Ŝe to on. Zatrzymała się
ogarnięta trwogą.
• To ja, panno Jane.
• Och, Andy. Witaj. — Odetchnęła z ulgą i poprawiła szal. Zimowy księŜyc oświetlał
jego twarz, kiedy zbliŜył się do niej nieśmiało.
• Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo zmartwiła mnie śmierć twojej ciotki.
Pomyślałem sobie, Ŝe nie godzi mi się mówić do ciebie podczas pogrzebu.
— Dziękuję, Andy. — Ku swemu zaskoczeniu Jane uświadomiła sobie, Ŝe patrzy na
chłopaka nieco dłuŜej, niŜ nakazywała zwykła uprzejmość.

— 273 —
• Czy nie chciałabyś usiąść tu na chwilę, porozmawiać ze mną? — zapytał. — Przez
cały dzień pracuję, nie mogę spotkać się z tobą...
• Nie jest ci zimno? Masz na sobie tylko koszulę.
• Och, czuję się wspaniale. — Uśmiechnął się. — Naprawdę wspaniale. Chodź,
pomogę ci.
Ujął ją za rękę, aby nie zsunęła się do wody, gdy siadała na pomoście. W dole plusnęła
ryba, marszcząc odbicie księŜyca. Andy drgnął, raptem przyszło mu na myśl, Ŝe moŜe jest
zbyt natarczywy. Jego wystraszona mina sprawiła, Ŝe dziewczyna spojrzała na niego z
sympatią.
Prawdę mówiąc Jane była tak samo zdenerwowana, jak on. W Rock Hill nie zadawała się
z chłopcami. Była na to zbyt niezaleŜna, a zarazem zbyt wylękniona. Wdowa Milsom
chwaliła ją za to, Ŝe jest dziewicą, doradzała, aby nią pozostała, dopóki nie pozna
męŜczyzny, którego pokocha, któremu zaufa i którego zechce poślubić. Jane wiedziała, Ŝe
jest atrakcyjna, a przynajmniej nie moŜna jej nazwać nieładną. Jednak w Rock Hill Ŝaden
dŜentelmen, który próbował się do niej zbliŜyć, nie myślał o oŜenku.
• To straszne, ten poŜar w Charleston.
• Straszne — przytaknęła, jakkolwiek wcale nie czuła litości dla białych właścicieli
nieruchomości. Nie lubiła widoku śmierci, ale nie miałaby nic przeciw temu, aby puszczono
z dymem wszystkie plantacje w tym stanie.
• JuŜ niedługo udasz się na północ, czy tak?
• Chyba tak. Teraz, kiedy ciotka Belle spoczywa w grobie, jestem... — W ostatniej
chwili zreflektowała się, nie chciała powiedzieć: wolna, gdyŜ mogłaby go zranić. To było
silne słowo: wolna. — Jestem w stanie to zrobić.
Przez chwilę spoglądał na swoją dłoń, potem przeniósł wzrok na rozjaśnioną rzekę,
wreszcie wybuchnął:
• Mam nadzieję, Ŝe nie masz nic przeciwko temu, Ŝe coś powiem.
• To będę wiedziała dopiero, kiedy mi powiesz, o co chodzi, prawda?
Roześmiał się nieco odpręŜony.
• Chciałbym bardzo, abyś została, panno Jane.
• Nie musisz zwracać się do mnie „panno".
• Cieszę się. Jesteś wspaniałą, piękną kobietą... i mądrzejszą, niŜ ja będę kiedykolwiek.
• PrzecieŜ ty jesteś mądry, Andy, widzę to. A byłoby jeszcze lepiej, gdybyś nauczył się
czytać i pisać.
• To właśnie część tego, o co mi chodzi, pan... Jane. Jeśli wyjedziesz, nie będzie tu juŜ
nikogo, kto mógłby mnie uczyć. Nikogo, kto mógłby uczyć kogokolwiek z nas. — Mówił jej
teraz

274 —
niemal do ucha.—Nadchodzi dzień radości. Nadchodzą Ŝołnierze Lincolna. A ja nie mogę
przecieŜ wejść do świata białych ludzi taki, jaki jestem. Biali piszą listy, potrafią rachować,
prowadzić interesy. Do czegoś takiego, do wolności, nie jestem przygotowany lepiej niŜ
jakieś stare psisko, wygrzewające się przez cały dzień na słońcu.
Było to podsumowanie sytuacji większości mieszkańców Południa, czarnych
mieszkańców. Podobnie jak Andy Jane wierzyła, Ŝe dzień wolności nadchodzi wielkimi
krokami. Jak mieli powitać ów dzień niewolnicy? Nie byli przecieŜ przygotowani.
Zirytowana powiedziała:
• Chcesz, abym się zawstydziła, poniewaŜ nie zostaję tu i nie będę uczyć? To nie
naleŜy do moich zadań. Ani do moich obowiązków.
• Proszę, nie unoś się. To jeszcze nie wszystko.
— Co to znaczy: „nie wszystko"? Nie rozumiem cię.
Nerwowo przełknął ślinę.
• Wiesz... pani Madeline... ona wyjedzie niedługo do pana Orry'ego. Meek nie jest
złym nadzorcą, ale bardzo surowym. Ludzie potrzebują kogoś, kto by go uspokajał, kogoś
tak przyjaznego, jak pani Madeline.
• I sądzisz, Ŝe mogłabym ją zastąpić?
• Nie jesteś... nie jesteś biała, ale wolna. A to prawie tak samo waŜne.
Skąd to nagłe uczucie rozczarowania? Nie miała pojęcia.
• Przykro mi, Ŝe nie zrozumiałam od razu, o co ci chodzi, i dziękuję za zaufanie, ale ...
— Krzyknęła cicho, kiedy chwycił ją za rękę.
• Nie chcę, abyś stąd odeszła, bo bardzo cię lubię. Wyrzucił z siebie to tak szybko, jak
gdyby wypowiadał jedno długie słowo. W tej samej chwili, kiedy skończył, zamknął usta.
Miał teraz minę, jakby chciał umrzeć ze wstydu. Ledwie słyszalnym głosem dodał: —
Przepraszam.
• Nie, nie przepraszaj. To, co powiedziałeś, jest... jak trudno dokończyć zdanie —
...słodkie. — Przechyliła głowę i musnęła wargami jego policzek. Po raz pierwszy zdobyła
się na tak zuchwały gest. Teraz poczuła się tak samo zakłopotana, jak Andy. — Zrobiło się
zimno. Powinniśmy juŜ iść.
• Mogę cię odprowadzić?
• Będzie mi bardzo miło.
W milczeniu przebyli trzy czwarte mili dzielące ich od chat w milczeniu tak napiętym,
Ŝe aŜ bolesnym. Doszli do osiedla, które oświetlała Ŝółta lampa na ganku domu nadzorcy.
Zduszonym głosem Andy wykrztusił:
Dobranoc, panno Jane — po czym nie zwalniając kroku

— 275 —
odszedł w stronę swojej chaty. W ostatniej chwili rzucił jeszcze: — Mam nadzieję, Ŝe nie
rozzłościłem cię za bardzo.
Nie, nie rozzłościł, ale zasiał w niej dziwny niepokój. Poczuła, Ŝe wzbudził jej
zainteresowanie — intensywne, romantyczne, przeciwstawiające się magnetycznej sile
Północy.
BoŜe! Kiedy płakała na pogrzebie, była pewna swego kolejnego kroku. Teraz czuła się
całkowicie zdezorientowana...
• Tylko ten czarnuch szefa jest wystarczająco dobry dla ciebie, co?
• Kto tam?
ZatrwoŜona głosem z ciemności wytęŜyła wzrok i dostrzegła postać, która oderwała się
od nie oświetlonego ganku po lewej stronie. Cuffey podszedł do niej niedbałym krokiem, z
tą swoją miną oznaczającą „podziwiaj mnie", i powiedział:
— Zaraz się dowiesz kto. — Wydął wargi i syknął nieprzyjem
nie: — Dawniej byłem tu dozorcą. Czy przez to teŜ jestem na tyle
dobry, aby przespacerować się z tobą w blasku księŜyca? Znam
wszystkie sposoby, aby dogodzić dziewczynie. Nauczyłem się
tego, kiedy miałem dziewięć czy dziesięć lat.
Chciała go obejść, ale złapał ją za rękę i ścisnął boleśnie.
— Pytałem cię o coś, czarnuchu. Czy jestem wystarczająco
dobry, aby przejść się z tobą, czy nie?
Starała się nie okazywać strachu.
• Nic na tym świecie nie mogłoby uczynić cię wystarczająco dobrym. Puść mnie albo
wydrapię ci oczy i zawołam jeszcze pana Meeka.
• Meek niedługo umrze. — Cuffey przybliŜył twarz do jej twarzy, owiewając ją
nieprzyjemnym oddechem. — On i wszyscy biali, którzy przez całe Ŝycie tylko kopali nas i
bili, i mieli nas za nic. Umrą teŜ ich czarni ulubieńcy. Tak więc, suko, radzę ci zdecydować
się, po czyjej jesteś stronie...
• Puść mnie, ty głupi, śmierdzący dzikusie. Ktoś taki jak ty nie zasługuje na wolność.
Jesteś wart tylko tyle, aby na ciebie splunąć.
Na ciemnych werandach wkoło siedzieli ludzie. Jakaś kobieta zachichotała, zawtórował
jej głośny śmiech męŜczyzny. Cuffey obrócił się w lewo, potem w prawo, przedzierający się
przez gałęzie drzew blask księŜyca odbijał się w białkach jego oczu. Korzystając z tego, Ŝe
usiłował teraz dojrzeć twarze szyderców, Jane wyrwała się i pobiegła przed siebie. Po chwili
zadyszana stała w chacie, wsparta plecami o drzwi.
Podciągnęła pod drzwi siennik, na wierzch połoŜyła drugi, naleŜący do ciotki Belle.
Postanowiła nie gasić lampy. Chata była niewygodna i mało przytulna, naoliwiony papier w
oknach nie chronił przed zimnem. Nakryła się dwoma kocami i oparła plecami o drzwi.
Poczuje, jeśli ktoś zechce je otworzyć.

— 276 —
Patrzyła na płonący knot, widziała jednak jedynie twarze dwóch męŜczyzn. Wyjedzie
stąd tak szybko, jak to będzie moŜliwe.
W nocy śniła o drogach pełnych czarnych ludzi, wędrujących bez celu. Śniła o duŜych,
niekształtnych, uchylonych drzwiach, przez które widziała znany juŜ jej pokój — pokój
emanujący światłem, rozbrzmiewający głosami.
Obudziło ją pianie kogutów^ ale nadal dręczyło dziewczynę wspomnienie twarzy
Cuffeya. Spieszcie skoncentrowała się na blednących juŜ wizjach ze snu. Ciotka Belle
zawsze przykładała duŜą wagę do snów, twiedziła, Ŝe człowiek powinien wytęŜyć umysł,
aby odkryć ich znaczenie. Jane postanowiła teraz zastosować się do jej rad i w ciągu godziny
podjęła decyzję.
Wiedziała, Ŝe trudniej jest zostać, niŜ wyjechać, ale mimo obecności Cuffeya mogła
liczyć na satysfakcję nade wszystko chciała pomóc swoim ziomkom, przygotować ich na
nadejście dnia radości.
Nagrodą dla niej mógł być teŜ Andy, ale niezaleŜnie od tego musiała podąŜyć za głosem
sumienia: Nie była kimś takim jak Harriet Tubman, nie była kimś wielkim, ale gdyby zdołała
uczynić to, co w jej mocy, mogłaby spojrzeć rva siebie bez niechęci. Ubrała się, poprawiła
włosy i czym prędzej udała się do dworu, aby porozmawiać z Madeline.
śona Orry'ego jadła właśnie śniadanie.
— Usiądź, Jane. Masz ochotę na grzankę z dŜemem? Napijesz
się herbaty?
Zaproszenie do stołu, przy któryrn siedziała biała kobieta, było zaskakujące. Jane
podziękowała, usiadła naprzeciw Madeline, ale zrezygnowała z jedzenia. Kątem oka
dostrzegła piorunujący wzrok słuŜącej.
• Przyszłam, Ŝeby porozmawiać o moim odejściu, pani Madeline.
• Spodziewałam się tego. Kiedy chcesz wyjechać? Będzie mi ciebie brakowało. Innym
takŜe.
• Właśnie o tym chciałam z panią porozmawiać. Zmieniłam zdanie. Chciałabym zostać
w Mont Royal trochę dłuŜej.
• Och, Jane, to wspaniale. Jesteś bystrą, młodą kobietą. Mam nadzieję, Ŝe jeszcze przed
końcem miesiąca wyjadę do Richmond. W czasie mojej nieobecności mogłabyś pomóc panu
Meekowi.
• Ci, którym chciałabym pomóc, to moi ziomkowie. Muszą być przygotowani na
nadejście dnia radości.
Uśmiech zniknął z twarzy Madeline.
Sądzisz, Ŝe Południe przegra.
Tak.
Madeline zerknęła na drzwi od kuchni, w pokoju były same.
— 277 —
kieszeni. Według Ripleya karabiny Sharpsa są „nowomodne". Komisja do spraw uzbrojenia
przetestowała je i zaaprobowała jedenaście lat temu, ale dla Ripleya są nowomodne! —
Kopnął stołek tak mocno, Ŝe zabolała go noga. Zaklął głośno.
• Czy nic nie moŜna zrobić, aby podjąć decyzję wbrew Ripleyowi? Czy nie mógłby
wkroczyć Cameron?
• Ma wystarczająco duŜo własnych problemów na głowie. Myślę, Ŝe nie utrzyma się
dłuŜej niŜ miesiąc. Ale oczywiście moŜna coś zrobić. I zrobiono juŜ, w październiku. Co
prawda, nie jest to nasza zasługa. Lincoln złoŜył zamówienie na dwadzieścia pięć tysięcy
sztuk broni odtylcowej.
• Z pominięciem departamentu?
• Masz mu to za złe? — George opadł na sofę, nie zwracając uwagi na rozchełstany
mundur. — Dam ci inny przykład. Jest taki młody facet z Connecticut, nazywa się
Christopher Spencer. Pracował juŜ w wielu miejscach, między innymi jako mechanik u Colta
w Hartford. I on właśnie opatentował niezwykle pomysłowy, szybkostrzelny karabin, który
ładuje się, wsuwając magazynek z siedmioma nabojami. Czy wiesz jakie obiekcje miał
Ripley? — Potrząsnęła głową. Powiedział, Ŝe nasi Ŝołnierze będą strzelać za szybko i
zmarnują zbyt wiele amunicji.
• George, nie mogę w to uwierzyć.
Uniósł dłoń, niczym świadek składający przysięgę.
— Bóg wie, Ŝe mówię prawdę! Nie mamy odwagi wyposaŜyć
piechoty w broń, która mogłaby przybliŜyć zakończenie wojny.
Ripley ustąpiłby jeszcze, jeśli chodzi o broń odtylcową, zamawia
my jej duŜo dla kawalerii, ale jest nieugięty w sprawie karabinów
powtarzalnych. Tak więc naszą pracę musi wykonywać prezy
dent. Dziś dowiedziałem się od Billa Stoddarda, Ŝe Biuro Prezy
denckie zamówiło dziesięć tysięcy karabinów Spencera. JuŜ
przed świętami BoŜego Narodzenia będą je mogli wypróbować
snajperzy Hirama Berdana. — Poderwał się z miejsca, zasnuwa-
jąc pokój dymem z kolejnego cygara. — Czy zdajesz sobie sprawę
ze szkód wyrządzonych przez Ripleya? Z tego, jak wielu młodych
ludzi będzie musiało zginąć tylko dlatego, Ŝe on nie chce
marnować amunicji? Nie mogę juŜ tego znieść, Constance, nie
mogę nawet myśleć o zabitych, za których jesteśmy odpowie
dzialni... a przy tym wszystkim muszę udawać, Ŝe interesuje
mnie jakiś bzdurny wynalazek, chodaki wodne...
Ostatnie słowa wymówił niemal szeptem. Palił cygaro wpatrzony w okno, za którym
wirowały płatki śniegu. Constance często była świadkiem wybuchów męŜa, ale rzadko
towarzyszyła im tak głęboka rozpacz. Podeszła bliŜej, stanęła za nim i przylgnęła całym
ciałem do jego pleców.
— Doskonale cię rozumiem. — Objęła go oburącz, zwierając
dłonie, i przytuliła policzek do jego ramienia. — Mam dla ciebie

— 280 —
nowinę. A właściwie dwie. Ojciec jest teraz w Nowym Meksyku i stara się nie wchodzić w
drogę armiom Unii i Konfederacji, które tam stacjonują. Spodziewa się, Ŝe dotrze do
Kalifornii pod koniec zimy.
• To dobrze — odparł apatycznie. — Co jeszcze?
• Jesteśmy zaproszeni na przyjęcie do twego starego przyjaciela, głównodowodzącego
armii.
• Do małego Maca? Teraz, kiedy znalazł się na szczycie, nie zechce chyba ze mną
gadać.
• George, George... Obróciła go twarzą do siebie i zajrzała w oczy. — Nie poznaję cię.
To rzeczywiście ty, mój mąŜ? Jesteś taki zgorzkniały!
• Przyjazd do Waszyngtonu okazał się katastrofą. Marnuję tylko czas, a moja
działalność nie przynosi krajowi Ŝadnych korzyści. Powinienem złoŜyć rezygnację i
pojechać z powrotem do domu, z tobą i dziećmi.
Tak. Jestem pewna, Ŝe czujesz się tak przez Ripleya. — Kojącym gestem pogłaskała
go po twarzy. Palcami wyczuła zarost, który zdąŜył juŜ powiększyć się od rana. Pamiętasz
Corpus Christi? Powiedziałeś wtedy, Ŝe chciałbyś, aby parowiec odpłynął bez ciebie do
Meksyku...
Tak, chciałem zostać i zabiegać o twoje względy. Pragnąłem tego bardziej, niŜ
czegokolwiek innego.
A jednak wsiadłeś na pokład i odpłynąłeś wraz z innymi.
Wówczas miałem przed sobą jakiś cel, nadzieję, Ŝe go osiągnę. Teraz uczestniczę w
potwornym bałaganie, którego efektem mogą być tysiące zabitych.
• MoŜe wszystko dojdzie do ładu, kiedy zmuszą Camerona do rezygnacji.
• W Waszyngtonie? ToŜ to siedlisko głupoty i bezsensownej biurokarcji. Za to
egoistyczna dbałość o samego siebie osiągnęła tu poziom najwyŜszej sztuki. Zmieni się moŜe
kilka twarzy, nic poza tym.
• Wytrzymaj jeszcze trochę. Wydaje mi się, Ŝe to twój obowiązek. Wojna to niełatwa
rzecz... dla wszystkich. Przekonałam się o tym podczas bezsennych nocy, gdy zamartwiałam
się o ciebie, kiedy walczyłeś w Meksyku.
Pocałowała go delikatnie, zaledwie muskając jego usta. Napięcie opadło trochę, jego
twarz przywodziła na myśl młodego chłopca, gdyby nie piętno nieubłaganego czasu.
• CóŜ ja bym zrobił bez ciebie, Constance? Nie dałbym sobie rady.
• Owszem, z pewnością poradziłbyś sobie. Jesteś silny, ale cieszę się, Ŝe mimo to
potrzebujesz mnie.
Objął ją mocno.
— I to bardziej niŜ kiedykolwiek. W porządku. Zostanę tu

— 281 —
jeszcze trochę, ale musisz mi przyrzec, Ŝe wynąjmiesz dobrego adwokata, gdy kiedyś
poniosą mnie nerwy i zamorduję Ripleya.

W poniedziałek, 16 grudnia, Anglia opłakiwała małŜonka królowej.


Wieści o śmierci Alberta nie dotarły jeszcze na drugą stronę Atlantyku w sobotę, ale
doszła za to korespondencja dyplomatyczna, wysłana z Windsoru tuŜ przed zgonem
małŜonka Jej Królewskiej Mości. Albert zachował w liście ton umiarkowany, nalegał
jednak, aby wypuszczono na wolność wysłańców Konfederacji.
Stanley wiedział, Ŝe tak się stanie, i to nie z pseudomoralnych względów, którymi karmi
się potem prasę i opinię publiczną. Rząd musiał skapitulować z dwóch powodów. Wielka
Brytania była głównym dostawcą saletry, z której w Ameryce wyrabiano proch strzelniczy.
Od jakiegoś czasu wstrzymywała przesyłki. Co więcej, nie moŜna było ryzykować wybuchu
drugiej wojny, tym bardziej Ŝe w ostatnich doniesieniach dyplomatycznych znalazły się
informacje o gorączkowym uzbrajaniu przez Brytyjczyków kilku okrętów wojennych.
Armaty z gładkimi lufami, mające bronić wybrzeŜa Ameryki, nie zdziałałyby wiele w kon-
frontacji z flotą wojenną Wielkiej Brytanii.
W grudniu zbiegły się wszystkie ukryte, ale prawdziwe kłopoty rządu. Sytuacja poczęła
zagraŜać skromnemu fabrycznemu królestwu Stanleya, które w ciągu niespełna sześciu
miesięcy powiększyło swą wartość netto o pięćdziesiąt procent. Rosnąca panika skłoniła go
do przedsięwzięcia nadzwyczajnych środków ostroŜności. Nocami przeszukiwał szuflady
wybranych biurek, czytał poufne pisma i kopiował je. Niekiedy spotykał się w parkach i
podrzędnych saloonach nad kanałem z człowiekiem ze sztabu Wade'a, by przekazać mu
niezliczone informacje, przy czym nie wiedział nawet, czy te działania pomogą mu. Miał
nadzieję, Ŝe tak. Postawił wszystko na jedną ewentualność — o której coraz głośniej
powiadano, Ŝe to pewnik — upadek Camerona.
Wojowniczość Wade'a i jego kliki zaczęła zagraŜać nawet Lincolnowi. Nowa komisja w
Kongresie miała zostać powołana lada dzień. Zdominowana przez najbardziej zagorzałych
republikanów mogłaby ograniczyć samodzielność prezydenta i zmienić obraz wojny, by
odpowiadał poglądom radykałów.
Z tych powodów atmosfera w Departamencie Wojny gęstniała z dnia na dzień. I tak w
poniedziałek rano, po otrzymaniu kolejnej niepomyślnej nowiny, Stanley chętnie skorzystał
z moŜliwości opuszczenia jednego dnia pracy. Nie bacząc na prószący śnieg, pośpieszył na
352 Pennsylvania Avenue, gdzie nad ban-

— 282 —
kiem i apteką mieściło się pierwsze w mieście — iw ogóle w kraju — studnio portretowe
„Galeria Fotografii Artystycznej Bra-dy'ego". Zegarek wskazywał, Ŝe Stanley spóźnił się
niemal pół godziny.
Przy wejściu, wśród duŜych zdjęć oprawionych w złoto i czarny orzech, siedziała
wytworna recepcjonistka. Z wyblakłego dagerotypu spoglądał James Fenimore Cooper, tuŜ
obok puszył się John Calhoun.
Recepcjonistka poinformowała, Ŝe Isabel i bliźniaki czekają juŜ w atelier.
— Dziękuję — sapnął Stanley i wbiegł po schodach na piętro,
co ze względu na jego wagę nie przyszło mu łatwo. Zanim jeszcze
dotarł na górę, usłyszał podniesione, gniewne głosy synów.
Atelier okazało się obszernym pokojem, oświetlonym przez zawieszone pod sufitem
lampy. Isabel powitała go oschle:
• Byliśmy umówieni na dwunastą.
• Zatrzymały mnie obowiązki słuŜbowe. Wiesz przecieŜ, Ŝe mamy wojnę. — Jego głos
brzmiał jeszcze bardziej agresywnie niŜ Isabel, co było dla niej zaskoczeniem.
• Panie Brady, proszę o wybaczenie. Laban... Levi... przestańcie natychmiast. —
Stanley zerwał z głowy mokry od śniegu cylinder i uderzył nim najpierw jednego, potem
drugiego syna. Chłopcy oniemieli, takie zachowanie ich ojca było czymś niezwykłym.
• Człowiek zajmujący pańską pozycję musi liczyć się z sytuacjami, które powodują
spóźnienia — zauwaŜył łagodnie Brady. — Nie stało się nic złego.
Sukces i majątek zdobył dzięki odpowiedniemu traktowaniu klientów, nigdy nie odnosił
się grubiańsko zwłaszcza do tych waŜnych. Był to szczupły, brodaty męŜczyzna w wieku
około czterdziestu lat, odziany w wytworny, czarny surdut, szare spodnie z irchy, połyskliwą
koszulkę i czarny, jedwabny krawat, włoŜony na pasującą do całości irchową kamizelkę.
Brady dyskretnie dał znak młodemu pomocnikowi, który przesunął duŜy, złocisty zegar
przed czerwoną zasłonę. Na zegarze widniało nazwisko fotografa podobnie jak na
wszystkim, co do niego naleŜało.
— Światło jest dziś dość skąpe - powiedział. — Nie lubię
wykonywać portretów, kiedy nie ma słońca. Musiałbym wy
dłuŜać wtedy czas naświetlania. Ale to ma być portret na BoŜe
Narodzenie, prawda? A więc spróbujemy. Chad? - Pstryknął
palcami. — Trochę na lewo. — Pomocnik podszedł czym prędzej
do stojącego na trójnogu białego reflektora, aby przesunąć go
zgodnie z poleceniem chlebodawcy.
Brady przechylił głowę i przez chwilę wpatrywał się w zadzierŜystych synów Stanleya.

•' ' :.;:."


283 —
: } ' '".' , :. '

- Wydaje mi się, Ŝe byłoby lepiej, gdyby rodzice siedzieli, a chłopcy stali za nimi. Są
bardzo Ŝywi. Trzeba by chyba unieruchomić im głowy.
Laban otworzył juŜ usta, aby zaprotestować, ale Stanley warknął coś i chłopiec umilkł
natychmiast. Sesja zdjęciowa trwała trzy kwadranse.
Brady raz po raz wsuwał głowę pod czarną płachtę albo szeptem wydawał dyspozycje
pomocnikowi, który z trzaskiem wsuwał do aparatu ogromne płyty. Wreszcie Brady
podziękował i poprosił, aby porozumieli się z recepcjonistką w sprawie dostarczenia
portretu. Następnie ulotnił się.
• Najwidoczniej nie jesteśmy wystarczająco waŜni, aby widzieć go dwukrotnie —
skomentowała z pretensją w głosie Isabel, kiedy wyszli.
• Och, na miłość boską, czy naprawdę nie potrafisz myśleć o niczym innym, jak tylko o
swojej pozycji towarzyskiej?
Bardziej zaskoczona niŜ rozgniewana zapytała:
• Stanley, czemu jesteś dziś w tak okropnym nastroju?
• Stało się coś strasznego. Wynajmij powóz i odeślij chłopców do domu, a my
pójdziemy na obiad do Willardów i tam wyjaśnię ci, o co chodzi.
Sola z migdałami była wyśmienita, ale Stanley nie miał apetytu. Pragnął jedynie wyrzucić z
siebie dręczące go troski. Udało mi się zdobyć kopię rocznego sprawozdania Simona na
temat działalności departamentu. Jest tam taki fragment, podobno autorstwa Stantona,
mówiący, Ŝe rząd ma prawo, a moŜe nawet obowiązek, wydawać broń palną zbiegłym z
plantacji niewolnikom i wysyłać ich do walki z ich dawnymi właścicielami.
• Simon proponuje dać broń uciekinierom z Południa? To wprost nie do wiary. Kto by
uwierzył, Ŝe ten stary złodziej przemieni się tak nagle w krzyŜowca walczącego o wartości
moralne?
• Z pewnością jest zdania, Ŝe ktoś w to uwierzy.
• Zupełnie oszalał.
Stanley rozejrzał się ostroŜnie dokoła, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Nachylił się do
Ŝony i ściszył głos.
• A teraz to, co w tym wszystkim najwaŜniejsze. Całe sprawozdanie poszło do drukarza
rządowego... ale nie do Lincolna.
• A prezydent czytuje takie sprawozdania?
• Zazwyczaj tak, a potem daje zgodę na ich rozpowszechnienie.
• A więc... czemu...?
• PoniewaŜ Simon wie, Ŝe to sprawozdanie zostałoby odrzucone. Nie pamiętasz, jak
Lincoln potraktował zarządzenie

— 284 —
Fremonta w sprawie emancypacji?* A Simon chce, aby jego wypowiedzi ukazały się
drukiem. Czy ty tego nie rozumiesz, Isabel? Simon tonie i jest przekonany, Ŝe tylko
radykałowie mogą rzucić mu linę ratunkową. Co do mnie, nie sądzę, aby to uczynili. Taktyka
Simona jest zbyt przejrzysta.
— Udzielałeś pomocy Wade'owi... Czy to nie ocali cię, gdy
Cameron pójdzie na dno?
Zaciśniętą pięścią uderzył w drugę dłoń.
— Nie wiem!
Nie zwracając uwagi na wybuch męŜa, zamyśliła się. Po chwili mruknęła:
• Zapewne masz słuszność co do motywów działania Simona i powodów, dla których
nie chce, aby Lincoln ujrzał ten raport, dopóki nie ukaŜe się drukiem. Cokolwiek się zdarzy,
nie daj się wciągnąć w Ŝadne akcje poparcia dla tego kontrowersyjnego projektu.
• Na miłość boską, czemu nie? Wadę z pewnością zaaprobuje go, równieŜ Stevens... i
wielu innych.
Nie jestem o tym przekonana. Simon jest oportunistą, wie o tym całe miasto. W
masce moralisty wygląda wprost śmiesznie. Nie będzie mógł w niej paradować.
Miała rację. Zaledwie prezydent rzucił okiem na kopię raportu, polecił usunąć z niego ów
kontrowersyjny fragment. Tego dnia, kiedy to się stało, Cameron miotał się po całym biurze,
pokrzykując na wszystkich. O dziewiątej trzydzieści wysłał gońca do biura pana Stan tona,
to samo uczynił tuŜ po dwunastej, a następnie o trzeciej. Nietrudno było odgadnąć, Ŝe
adwokat Camerona, prawdziwy autor tej notatki, nie reaguje na prośby swego klienta o
pomoc.
Szkoda została juŜ wyrządzona powiedział Stanley nazajutrz wieczorem do Ŝony.
Blady na twarzy podał jej egzemplarz ,,Evening Star", wydawanej przez pana Wallacha
gazety prodemokratycznej, a nawet, jak mawiali niektórzy, propołud-niowej... — W jakiś
sposób dowiedzieli się o tym sprawozdaniu.
• PrzecieŜ mówiłeś, Ŝe ów fragment został usunięty.
• Ale oni zdobyli wersję oryginalną.
• Jak?
• Kto to wie... Brakuje tylko, aby obwiniono o to właśnie mnie.

* Chodzi o proklamację Johna C.Fremonta z sierpnia 1861 roku nakazującą m.in. uwolnienie niewolników tych
mieszkańców Missouri, którzy wystąpili zbrojnie przeciw Unii. Prezydent Lincoln uniewaŜnił ten rozkaz i
zdymisjonował Fremonta.

— 285
Isabel zignorowała jego obawy, zbierała myśli.
• Rzeczywiście, mogliśmy przekazać ten raport prasie. To całkiem sprytne, podgrzeje
obie strony. PrzecieŜ Ŝadna z nich nie chce, aby czarni dostali broń... tak, naprawdę sprytne.
Szkoda, Ŝe nie wpadłam na to.
• Jak moŜesz Ŝartować w takiej chwili, Isabel? Jeśli Cameron pójdzie na dno, wciągnie
i mnie. Nie wiem, czy Wadę uznał którąś z moich informacji za uŜyteczną ani czy
przekazałem mu ich wystarczająco duŜo. Nie widziałem go od czasu tamtego przyjęcia. Tak
więc nic nie jest pewne... — Uderzył pięścią w stół, piskliwym głosem zawołał: — Nic.
Wbijając paznokcie nakryła jego rękę swoją dłonią.
— Okręt zmaga się ze sztormem, Stanley. A kiedy statek
znajduje się na wzburzonym morzu, kapitan przywiązuje się do
koła sterowego i tak przetrzymuje cięŜkie chwile. Nie kryje się
pod pokładem i nie skomle o pomoc.
Jej pogarda zabolała go, poczuł się poniŜony, ale to nie uwolniło go od obaw. W łóŜku
przewracał się niespokojnie z boku na bok, z trudem zasnął na niespełna trzy godziny.

Nazajutrz podskoczył niemal na swoim krześle, kiedy z samego rana do biura wpadł
Cameron z plikiem kontraktów na obuwie i odzieŜ, które właśnie zaakceptował. Spiesznie
omówił ze Stanleyem sprawy słuŜbowe, po czym zapytał:
Przyjacielu, czy nie widział pan gdzieś na mieście Stan-tona?
Stanley poczuł, Ŝe serce podchodzi mu do gardła. Czy było to po nim widać?
• Nie, Simon. To jest zresztą mało prawdopodobne. On i ja nie chadzamy tymi samymi
drogami.
• Doprawdy? — Cameron wpił w swego podopiecznego nieruchome spojrzenie. —
CóŜ, nie mogę go nigdzie znaleźć, nie odpowiada teŜ na moje wezwanie. Dziwne. Właśnie
facet, którego raport wpędził mnie w kłopoty, nie chce teraz powiedzieć jednego cholernego
słowa w jego obronie. Ani mojej. Dałem juŜ do zrozumienia, Ŝe jestem po stronie Wade'a i
jego kliki, ale tamci nie chcą mnie. Stanton zachowuje się tak, jak gdyby popierał prezydenta,
ale w zeszłym tygodniu słyszałem, jak nazwał Abrahama pradziadkiem goryla. Mały Mac
omal nie zapłakał się wtedy na śmierć. A ja nadal nie mogę wykryć, w jaki sposób raport
dostał się w ręce pismaków ze „Star..." — Jego badawczy wzrok ponownie zatrzymał się na
twarzy Stanleya.
On wie. On juŜ wie.
Cameron potrząsnął głową. Sprawiał wraŜenie przygnębionego, mniej pewnego siebie.
Raptem stał się zwykłym śmiertel-
— 286 —nikiem... i do tego znuŜonym. Na jego twarzy pojawił się gorzki uśmiech.
• Nazwałbym to bardzo nieczystym interesem, gdybym nie znał prawdziwej nazwy. To
polityka. Przy okazji... czy pan i Isabel otrzymaliście juŜ zaproszenie na przyjęcie, które
prezydent wydaje na cześć McClellana?
• T... tak jest, sir. Zdaje mi się, Ŝe Isabel wspomniała coś na ten temat.
• Hmmm... Do mnie jeszcze nie dotarło. Pewnie z winy poczty, nie sądzi pan? —
Zrobił minę, jakby przełknął coś niezmiernie gorzkiego, i jeszcze raz spojrzał na
podwładnego. — Musi mi pan wybaczyć, Stanley. Mam jeszcze wiele do zrobienia, zanim
zdam moją tekę. Z pewnością poproszą mnie o nią lada dzień.
Wyszedł z biura dziarskim krokiem, a oszołomiony Stanley przycisnął dłonie do biurka i
zamknął oczy. CzyŜby mu się udało? CzyŜby Isabel dopięła swego?

46

Jestem cholernym cynikiem — myślał George. — Nie, nie — oponowało coś w głębi
duszy. — Po prostu w bardzo krótkim czasie stałeś się waszyngtończykiem.
Tylne koła powozu wjechały w błotnistą kałuŜę. Jeszcze trochę i znajdzie się u
Willardow, gdzie odbędzie się nieduŜe przyjęcie na cześć gościa z Braintree.
Prószył śnieg. Miasto wyglądało bajecznie, jak na obrazie. Błyszczące świąteczne
światła pozwalały na krótko zapomnieć o troskach, intensywna woń choinek odganiała
zapach strachu, wilgoci i zimna, który zadomowił się w Waszyngtonie na początku grudnia.
Mimo entuzjastycznych sprawozdań z przebiegu działań wojennych, przesyłanych przez
generała McClellana, mimo jego przepowiedni o rychłym zwycięstwie, George zastanawiał
się czy istnieją fakty, które uzasadniałyby ów optymizm. Nieufność nie zachwycała go, nie
mógł jednak pozbyć się obaw.
Wracał właśnie z arsenału, gdzie stacjonował Billy ze swoim batalionem. Brat sprawiał
wraŜenie szczęśliwego, jakkolwiek był jakby zirytowany i z lada powodu tracił panowanie
nad sobą. George wiedział, Ŝe to wynik przebywania zimą poza domem. Poprzedniego dnia
Constance wróciła z kolejnej krótkotrwałej podróŜy do Lehigh Station. Brown udał się wraz
z nią, zamierzał

— 287 —
zostać tam nieco dłuŜej i umieścić w bezpiecznym miejscu jeszcze kilkoro dzieci. Constance
przywiozła paczki świąteczne od Brett. George zajął się paczką dla Billy'ego, był to pretekst,
aby pojechać do arsenału.
Bracia rozmawiali o gościu z Braintree. Billy słyszał juŜ o przyjęciu, nie został jednak
zaproszony. George postanowił go pocieszyć.
Do diabła, będę tam chyba najmłodszy stopniem. OstrzeŜono mnie, Ŝe spotkam tam
pół sztabu Małego Maca, jeśli nie samego generała.
• Czy widziałeś juŜ kiedyś naszego honorowego gościa?
• Raz, po ukończeniu szkoły, ale nie mogę powiedzieć, abym go znał.
W hotelu George udał się czym prędzej do apartamentu, ucałował Ŝonę, uściskał dzieci,
uczesał się, przygładził wąsy, po czym zbiegł na dół. Spóźnił się nieco na obiad, na który
zaproszono honorowego dyrektora, Sylbanusa Thayera. Thayer, męŜczyzna juŜ
siedemdziesięcioletni i na emeryturze, przybył z Massachusetts, aby uczestniczyć w
przyjęciu na cześć McClellana.
Wiele wspaniałych umysłów i pięknych mundurów wypełniało dziś salon —
sześćdziesięciu czy nawet siedemdziesięciu oficerów, większość stanowili pułkownicy i
generałowie. Poczucie więzi, właściwe dla absolwentów West Point, czyniło nieistotnymi
róŜnice wynikające z rang. Dawni kadeci rozkoszowali się duŜymi kielichami porto lub
burbona, roznoszonymi przez czarnoskórych kelnerów w hotelowej liberii. George był
zadowolony, Ŝe Brown podziękował za pracę w hotelu i przyjął posadę u Hazardów, dzięki
temu mógł poświęcić cały swój czas dzieciom.
Gęsty tłum zebrał się wokół szczupłego, wyjątkowo dobrze wyglądającego Thayera,
George natomiast nawiązał pogawędkę z jakimś majorem i pułkownikiem. Obu pamiętał
jeszcze z Meksyku. SłuŜyła tam połowa zawodowych oficerów armii.
Do rozmowy przyłączyło się dwóch brygadierów, George pamiętał, Ŝe uczyli się w klasie
rok starszej od jego. Baldy Smith i Fitz-John Porter dowodzili dywizjami. Zdawało się, Ŝe
Smitha draŜni ścisk, trunki i oświetlenie, taką juŜ miał naturę, ale George wolał juŜ jego niŜ
Portera. JuŜ w czasie nauki w West Point według niego Porter był nadętym pyszałkiem. Jak
generał, w którego sztabie znajdował się teraz.
Burbon pomagał odpręŜyć się, niebawem wszyscy dzielili się wspomnieniami jak równi
z równymi. Podszedł do nich Thayer, przywitał się ciepło ze wszystkimi oficerami.
Odznaczał się fenomenalną pamięcią, był niczym wykaz nazwisk i karier wszystkich
absolwentów, nawet takich jak George czy owi brygadierzy.

— 288 —
— Hazard... tak, oczywiście — powiedział. — Co pan teraz
porabia? — A kiedy George przyznał, Ŝe pracuje w departamen
cie Ripleya, dodał: — Szkoda. Miał pan na uczelni znakomite
wyniki. Pańskie miejsce jest na polu bitwy.
Nie chcąc go urazić, George odparł ostroŜnie:
— Nigdy nie sądziłem, Ŝe nadaję się na dobrego Ŝołnierza, sir.
— Co miało oznaczać, Ŝe nie pociąga go walka.
Baldy Smith parsknął wzgardliwie.
— To co wyczyniamy w Wirginii, trudno nazwać słuŜbą
wojskową. To poganianie bydła.
CzyŜby na rzeź? — pomyślał George. Nadal dręczyło go koszmarne wspomnienie
wydarzeń pod Buli Run. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
• Udałem się tam, gdzie mnie chciano.
• Nie wydaje się pan być teraz szczęśliwy z tego powodu.
— Thayer jak zawsze mówił prosto z mostu, taki juŜ był.
• Nie sądzę, abym musiał to komentować, sir.
• Taka odpowiedź kwalifikuje pana do awansu na generała
— odezwał się inny brygadier, jowialny Pensylwańczyk nazwis
kiem Winfield Hancook. George ucieszył się, Ŝe i on znalazł się
w ich towarzystwie.
Niebawem wszyscy siedzieli przy duŜym stole w kształcie podkowy i spoŜywali obfity
posiłek, na który składały się kapłony i wyśmienita wołowina. Whisky, porto i najrozmaitsze
wina lały się strumieniami, wkrótce George spostrzegł, Ŝe nogi ma jak z waty i lada chwila
moŜe zsunąć się pod stół.
Thayer mówił niezbyt głośno, ale z pasją. Stwierdził fakt znany wszystkim zebranym;
uczelnia w West Point ponownie stała się obiektem ataków. Ale tym razem krytyka
stanowiła szczególne zagroŜenie, jako Ŝe Akademię chciano obarczyć winą za rezygnację ze
słuŜby wojskowej wszystkich oficerów, którzy udali się na Południe. Thayer zwrócił się do
zebranych z gorącą prośbą, aby bronili szkoły, gdyby — czego powaŜnie się obawiał
— Kongres usiłował ją zniszczyć przez cofnięcie dotacji.
Cieszy mnie niezmiernie — mówił Thayer --- Ŝe tak wielu panów słuŜy narodowi,
dzięki któremu zdobyliście wykształcenie i zaszczytny zawód. Wiem, Ŝe posiadacie panowie
odpowiednią ku temu wytrwałość. Byłem skonsternowany wieloma artykułami prasowymi,
które przeczytałem przed wielką bitwą czerwcową, artykułami zapowiadającymi rychłe
zakończenie zmagań wojennych. Znając naszych kolegów, oficerów ze zbuntowanych
stanów, znając ich inteligencję, ich męstwo oraz przebieg słuŜby — która jest tak doskonała
jak wasza, jeśli nie brać pod uwagę ich ostatniej fatalnej decyzji — miałbym inne zdanie na
ten temat.
W pomieszczeniu panowała cisza. Oczy wszystkich kierowały

— 289 —

się na tego pozornie kruchego, starego człowieka. Gęste kłęby dymu z cygar potęgowały
nastrój niesamowitości.
— Moje zdanie opiera się na czymś, co jak panowie wiecie, jest prawidłowością i
bezspornym faktem. Trzeba trzech lat, aby stworzyć efektywną armię. Nawet wtedy taka
armia musi ponosić olbrzymie ofiary, jeśli chce odnieść zwycięstwo. Wojna to nie sobotni
wypoczynek ani letni piknik. Wiedzą o tym ci z was, którzy odbyli kampanię w Meksyku.
RównieŜ ci, którzy zdobywali doświadczenie podczas kampanii na zachodzie. Wojna ściąga
ogromną daninę w postaci ludzkiego Ŝycia i ludzkiego smutku. Nie wolno o tym nigdy
zapominać. NaleŜy być silnym. Cierpliwym. Ale równieŜ przekonanym o słuszności sprawy.
I wtedy z pewnością dopniemy celu.
Kiedy usiadł, rozległy się burzliwe oklaski, wspomagane tupaniem i okrzykami. Dawni
kadeci odśpiewali dobrze im znaną piosenkę o Bennym Havenie, a przy ostatniej strofce
nawet cyniczny George miał wilgotne oczy. Potem, będąc juŜ z Constance, powtórzył jej
wszystkie te fragmenty przemowy Thayera, które zdołał zapamiętać. Ostatnie słowa
rozbrzmiewały mu jeszcze długo w uszach, nie pozwalając zasnąć.

Huczne przyjęcie na cześć generała-majora George'a Brin-tona McClellana odbyło się


pod koniec przepojonego atmosferą ustawicznego zwątpienia i ukrytych knowań roku.
KrąŜyły plotki, pogłoski, wieści. Jeńcy z „Trent" mieli być wypuszczeni na wolność, gdyŜ
Unia nie mogła obyć się bez saletry. Lada moment miała powstać nowa połączona komisja
w Kongresie do spraw prowadzenia wojny. McClellan zamierzał zmiaŜdŜyć ostatecznie
Konfederację wiosną. Czy w swoich wypowiedziach nie dawał tego do zrozumienia?
Oponenci McClellana utrzymywali, Ŝe uknuł wiele intryg, aby pozbyć się cierpiącego na
podagrę starego Scotta i zająć jego stanowisko głównodowodzącego armii.
Rezydencja prezydenta oślepiała światłami, rozbrzmiewała na powitanie dostojnych
gości. George obiecał Ŝonie, Ŝe przedstawi ją swemu dawnemu koledze z klasy, ale uczynił
to dopiero, kiedy mówiąc językiem wojskowym, „rozpoznał teren".
McClellan nie postarzał się od czasu, gdy wraz z George'em uczył się do egzaminów.
Zapuścił bujne, kasztanowe wąsy, ale poza tym był to ten sam krępy, pewny siebie
męŜczyzna, którego George pamiętał. Wszystko w nim — od wytwornego, prostego nosa po
szerokie ramiona — zdawało się mówić: oto jest siła, oto fachowość. W Illinois pełnił
dopowiedzialne funkcje w towarzystwie kolejowym, stamtąd powrócił do armii, a jego
olśniewająca kariera wywoływała u George'a niemały kompleks niŜszości.

— 290 —
Ośniewająca — to było właściwe określenie. Kiedy państwo McClellan przechadzali się
po sali, otaczała ich aura sławy. TuŜ za generałem kroczyło dwóch z jego licznych
adiutantów, emigranci z Francji, hrabia de Paris i ksiąŜę de Chartres.

To właśnie słowom McClellana przysłuchiwali się wszyscy wkoło, kiedy wraz z


małŜonką rozpoczął rozmowę z prezydentem i panią Lincoln. Odkąd McClellan — na
przekór tym, którzy twierdzili, Ŝe powinien mieszkać w obozie — urządził sobie rezydencję
w domu na H Street, stało się jasne, która z tych dwóch osobistości jest waŜniejsza:
prezydent czy głównodowodzący armii. W mieście jeszcze teraz rozprawiano o bezprzykład-
nym wydarzeniu, które miało miejsce w listopadzie. Pewnego wieczoru Lincoln i jeden z
jego sekretarzy, młody John Hay, udali się w waŜnej, oficjalnej sprawie na H Street.
Generała nie było jeszcze w domu, przyszedł dopiero po godzinie. Nie widząc gości wszedł
od razu na górę, tam dowiedział się, Ŝe prezydent czeka, po czym najspokojniej w świecie
połoŜył się spać. Powiadano później, Ŝe prezydent był zdenerwowany, miał jednak zwyczaj
ukrywać emocje pod maską typowej dla mieszkańców Zachodu skromności i poczucia
humoru. W przeciwieństwie do McClellana nie uciekał się do arogancji.
— Mnóstwo tu polityków — mruknął George do Ŝony, niemal
nie poruszając wargami. Ten tam to Wadę... będzie kierował
pracami nowej komisji. A obok niego stoi Thad Stevens.
— Przekrzywiła mu się peruka. Jak zwykle.
Zabawiasz się dziś w Isabel?
Pacnęła go wachlarzem w ozdobiony galonem rękaw.
— Jesteś okropny.
— Skoro juŜ mowa o okropnych ludziach... widzę naszą
damę. I mego brata.
Stanley i Isabel nie dostrzegli jeszcze George'a i Constance. Całą uwagę skoncentrowali
najpierw na Wadzie, potem na Cameronie, który kręcił się samotnie z miną spiskowca. Jak
zdobył zaproszenie? On równieŜ ich zauwaŜył, ale najwyraźniej unikał towarzystwa
podwładnego i jego Ŝony. Co to moŜe oznaczać?
Stanton rozmawiał z Wade'em, nie zwracając najmniejszej uwagi na swego klienta.
Stanley przestał w duchu nazywać siebie Judaszem, wyglądało na to, Ŝe równieŜ inni byli
sprzedawczykami. Ale co sprzedali? Komu? I w jakim celu? Poczuł się nagle jak ciemne
dziecko, które w dodatku wie, Ŝe jest ciemne.
— Jestem gotowa załoŜyć się, Ŝe Stanton chce przejąć funk
cję Simona — szepnęła Isabel zza rozłoŜonego wachlarza. — To
tłumaczyłoby fakt, Ŝe widziałeś go, jak kręcił się koło biura

— 291 —
Wade'a, jak równieŜ, czemu nie chciał podjąć się obrony tego nieszczęsnego raportu ani
przejąć za niego odpowiedzialności.!
• Ten zaskakujący pomysł wprawił Stanleya w osłupienie.
• Zamknij usta. Wyglądasz jak kretyn. Posłuchał jej i mruknął:
— Moja droga, nie przestajesz mnie zaskakiwać. Myślę, Ŝe
moŜesz mieć rację.
Zaciągnęła go w ustronne miejsce.
• Przypuśćmy, Ŝe mam. Powiedz, jakim typem człowieka jest Stanton?
• Jeszcze jeden przybysz z Ohio. Wspaniały prawnik. Zagorzały abolicjonista. —
Stanley rozglądał się na wszystkie strony. Nachylił się do ucha Ŝony. — Uparty, jak
słyszałem. RównieŜ:, przebiegły. NaleŜy mieć się przed nim na baczności.
Ścisnęła go za ramię.
• Przestali rozmawiać. Teraz ty musisz pogadać z Wade'em. Postaraj się dowiedzieć,
na czym stoisz.
• Isabel, nie mogę tak po prostu podejść do niego i zapytać...
• Pójdziemy przywitać się z nim. Oboje. Teraz.
Ton Isabel nie dopuszczał sprzeciwu. Jej dłoń zacisnęła się na nim jak szpony,
pociągnęła męŜa za sobą. Kiedy doszli do Bena Wade'a, Stanley pomyślał z trwogą, Ŝe jego
pęcherz puści. Isabel przywołała na twarz niemal sceniczny, kokieteryjny uśmiech.
• Jak to miło ujrzeć pana znowu, panie senatorze. A gdzie podziewa się pańska
czarująca małŜonka?
• Gdzieś tu w pobliŜu. Muszę ją odszukać.
• Mam nadzieję, Ŝe z tą nową komisją, o której tyle słyszeliśmy, wszystko w porządku?
Pytanie zadane przez Isabel wymagało odpowiedzi.
— Tak, oczywiście. Niebawem nasz wysiłek wojenny zo
stanie oparty na bardziej solidnej podstawie. Obierze kurs
bardziej przejrzysty.
Było jasne, Ŝe przytyk wymierzony jest w Lincolna, i Isabel odparła natychmiast:
• Jest to zamiar, który popieramy z całego serca, ja i mój mąŜ.
• O tak — uśmiechnął się Wadę, Stanley wyczuł pogardę, pogardę skierowaną do
niego. Lojalność pani męŜa i... — krótka przerwa miała wzmóc efekt — ...i jego ofiarna
słuŜba są dobrze znane wielu członkom komisji. Mamy nadzieję, Ŝe pański duch współpracy
nie zagaśnie, Stanley.
• Z całą pewnością nie, senatorze.
— To doskonale. śyczę miłego wieczoru.
Wade odszedł, a Stanley omal nie zemdlał. Przetrwał czystkę.
Przed oczyma migały mu jakieś wizje. Zdawało mu się, Ŝe widzi maszyny w fabryce
Lashbrooka, maszyny szyjące buty, te buty

— 292 — .
wspinają się po wzgórzach, a potem ujrzał góry skąpane w złocistej poświacie.
Otrząsnął się z zadumy, podniósł z dumą głowę niczym chłopiec, który złowił olbrzymią
rybę.
— Isabel, myślę, Ŝe dziś się upiję. Z twoją zgodą lub bez niej.
Nieuniknione spotkanie braci i ich Ŝon nastąpiło parę minut
później przy błyszczących pucharkach z ponczem. Obie strony wypowiedziały zdawkowe,
uprzejme słowa powitania i na tym się skończyło. George nie zdąŜył nawet złoŜyć
prawdziwie szczerych Ŝyczeń świątecznych.
• Spotkałeś juŜ naszego młodego Napoleona? — Pytanie Stanley a zabrzmiało dosyć
niewyraźnie. George zauwaŜył, Ŝe jego brat nie Ŝałował sobie ponczu na rumie.
• Dziś wieczorem nie rozmawiałem z nim jeszcze, ale zrobię to. Znam go z Meksyku i
West Point.
• Och, doprawdy? — Mina Isabel mogła oznaczać, Ŝe właśnie straciła punkt w waŜnej
grze.
• Jaki on jest? Chodzi mi o to, jaki jest osobiście, kiedy się z nim obcuje — zapytał
Stanley. O ile wiem, pochodzi ze znakomitej rodziny. Ale jest demokratą. Mówią, Ŝe
niewolnictwo jest jego czułym punktem. Nie sądzisz, Ŝe prezydent dokonał dziwnego
wyboru?
• Czemu? Czy róŜnice polityczne nie powinny w czasie kryzysu usunąć się na dalszy
plan?
Isabel parsknęła.
— Jeśli w to wierzysz, George, jesteś naiwny.
Dostrzegł rumieńce, które pojawiły się na twarzy Ŝony. Ujął
jej rękę i uścisnął mocno, po dłuŜszej chwili poczuł, Ŝe odpręŜyła się.
• Co do twego pytania... McClellan jest niezwykle bystrym człowiekiem. W naszej
klasie był drugi w nauce. W Meksyku awansował trzykrotnie za odwagę. Billy opowiadał
mi, Ŝe Ŝołnierze go ubóstwiają. Kiedy przejeŜdŜa, wiwatują na jego cześć. Potrzebny był
nam człowiek cieszący się zaufaniem szeregowych Ŝołnierzy... i jestem zdania, Ŝe McClellan
jest właśnie takim człowiekiem. UwaŜam, Ŝe prezydent dokonał bardzo mądrego wyboru, nie
kierując się przy tyrn względami politycznymi.
• Sam prezydent nie powiedziałby tego lepiej.
Isabel zrobiła minę, jakby miała zapaść się pod ziemię na widok męŜczyzny, który z tymi
słowami stanął raptem za nimi. Długa ręka Lincolna uniosła się i spoczęła na ramieniu
George'a.
• Jak się pan miewa, majorze Hazard? Czy ta piękna dama to pańska małŜonka? Musi
pan mnie przedstawić.
• Z przyjemnością, panie prezydencie. — George dokonał wzajemnej prezentacji, po
czym zapytał, czy Lincoln zna jego brata i Isabel. Wysoki męŜczyzna o wyglądzie stracha na
wróble

293 —
powiedział uprzejmie, Ŝe tak, wydaje mu się, Ŝe juŜ gdzieś się spotkali, ale George odniósł
wraŜenie, Ŝe spotkanie nie zapisało się zbyt pozytywnie w pamięci prezydenta. RównieŜ
Isabel tak zrozumiała jego odpowiedź.
Constance okazywała Lincolnowi naleŜyty szacunek, była jednak przy tym naturalna, nie
stroiła min ani nie szarpała nerwowo za koronkowe rękawiczki jak Isabel.
• MąŜ opowiadał mi, Ŝe spotkał pana któregoś wieczoru w arsenale, panie prezydencie.
• Tak, to prawda. Pan major i ja wymienialiśmy wówczas poglądy na temat broni
palnej.
• Mam nadzieję — wtrącił George — Ŝe nie będę nielojalny wobec swego
departamentu, jeśli powiem, Ŝe ucieszyłem się słysząc o zakupie karabinów Spencera i
Sharpsa.
• Pański szef z pewnością by ich nie kupił, a ktoś musiał to uczynić. Ale dzisiejszego
wieczoru nie wolno nam zanudzać dam takimi krwioŜerczymi rozmowami. — Zmienił temat,
przytaczając anegdotę o świętach BoŜego Narodzenia. Naśladował przy tym rozmaite głosy i
dialekty. Wywołał wesołość słuchaczy, a Isabel zachichotała tak afektowanie i głośno, Ŝe
ściągnęła na siebie uwagę wielu obecnych na sali gości.
• Proszę opowiedzieć mi coś o sobie, pani Hazard — zwrócił się prezydent do
Constance. Przez dłuŜszą chwilę rozmawiali o Teksasie, niebawem jakaś jej uwaga
sprowokowała kolejną anegdotę. Lincoln nie dopowiedział jej do końca, kiedy jego pękata,
przesadnie wystrojona Ŝona zjawiła się nie wiadomo skąd i odciągnęła go. Isabel skorzystała
z okazji, aby równieŜ się oddalić, Stanley podąŜył za nią bez wezwania.
• George, to był jeden z najbardziej ekscytujących momentów, jakie kiedykolwiek
przeŜyłam — powiedziała Constance — ale czułam się tak upokorzona... ostatnio przytyłam
i stałam się brzydka...
Pogłaskał ją po dłoni.
— MoŜe rzeczywiście przybył ci funt czy dwa, ale reszta jest
wytworem twojej wyobraźni. Czy nie zauwaŜyłaś, z jaką uwagą
Lincoln przysłuchiwał się kaŜemu twemu słowu? On ma oko na
atrakcyjne kobiety... właśnie dlatego jego Ŝona zjawiła się tak
niespodziewanie. Słyszałem, Ŝe nie lubi, kiedy jej mąŜ rozmawia
z inną kobietą. Ach, oto i Thayer. Chodź, przedstawię ci go.
Constance zdołała oczarować równieŜ byłego dyrektora Akademii. Cała trójka zbliŜyła
się do McClellana, który właśnie stał sam.
• Pański kolega szkolny... — zaczął Thayer.
• Pniak Hazard! Widziałem cię juŜ, gdy krąŜyłeś po sali... Od razu cię poznałem.
Powitanie wydawało się serdeczne, ale George uznał w du-

— 294 —
chu, Ŝe wypadło nieco sztucznie. A moŜe było to tylko złudzenie. Ostatecznie McClellan był
teraz waŜną osobistością i to wymuszało zmianę w sposobie traktowania go przez innych.
Dowodem była jego własna reakcja, gdy odpowiedział:
• Dobry wieczór, panie generale.
• Nie, nie, Mac, dla ciebie zawsze Mac. Powiedz, co się stało z tym facetem, z którym
się przyjaźniłeś? To był chyba Południowiec, prawda?
• Tak, Orry Main. Nie wiem, co teraz porabia. Po raz ostatni widziałem go w kwietniu.
Dołączyła do nich Ŝona McClellana, Neli, a rozmowa zeszła na temat Waszyngtonu i
wojny. McClellan spowaŜniał.
— Unia znalazła się w niebezpieczeństwie, a prezydent
wydaje się bezsilny, nie moŜe nic zdziałać. Rola zbawcy przypad
ła w udziale mnie. I zrobię wszystko, aby wywiązać się z tego
obowiązku jak najlepiej.
Sensu tej wypowiedzi nie złagodziło nawet najlŜejsze drgnienie głosu. George poczuł
dłoń Ŝony zaciskającą się na jego ramieniu. CzyŜby Constance czuła teraz to samo, co on?
Po chwili McClellan przeprosił ich i podszedł do generała Meade'a i jego Ŝony. Constance
odczekała jeszcze moment, Ŝeby nikt nie mógł ich usłyszeć.
• Nigdy jeszcze nie słyszałam czegoś tak zdumiewającego. Jeśli człowiek sam siebie
nazywa zbawcą, jest z nim coś nie w porządku.
• No tak, ale Mac nigdy nie naleŜał do ludzi przeciętnych. Nie powinniśmy oceniać go
zbyt pochopnie. Zadanie, którym go obarczono, jest istotnie ogromne.
• A ja twierdzę nadal, Ŝe z'nim jest coś nie tak.
W duchu George musiał przyznać, Ŝe i on odniósł podobne wraŜenie.
Uświadomił sobie, Ŝe udział w przyjęciu nie sprawia mu juŜ przyjemności. W pewnym
momencie on i Constance znaleźli się obok Thada Stevensa, prawnika z Pensylwanii, który
miał stać się najbardziej wpływowym członkiem tworzonej przez Wade'a komisji. Stevens
zwracał uwagę swą zniekształconą stopą i bujną, wysoko zaczesaną czupryną. Było w nim
coś posępnego i złowieszczego, to wraŜenie potęgował jego gwałtowny, choć zarazem jakby
dobrze przemyślany sposób bycia.
— Nie ze wszystkim zgadzam się z prezydentem, ale w jednej
sprawie podzielam jego zdanie. Jak twierdzi, Unia nie jest jakimś
układem opartym na zasadzie wolnej miłości, z którego dowolny
stan mógłby wystąpić w wybranym momencie. Rebelianci nie są
zbłąkanymi duszyczkami, jak delikatnie określił ich pan Gree-
ley, lecz wrogami, groźnymi wrogami świątyni wolności, którą
jest nasz kraj. A groźnych wrogów moŜe czekać tylko jeden los:

— 295 —
kara. Powinniśmy uwolnić wszystkich niewolników, powinniśmy wyrŜnąć w pień
wszystkich zdrajców, powinniśmy puścić z dymem wszystkie domy buntowników. Jeśli
członkom rządu brakuje ikry, aby to zrobić, zadanie wykona nasza komisja. — Powiódł
dokoła wzrokiem fanatyka. — Daję na to moje słowo, panie i panowie, komisji nie zabraknie
ikry. — Odszedł powłócząc nogą.
— Constance — powiedział George. — Chodźmy do domu.

Madeline i Hettie, jej pokojówka, odkurzały skrzynię, kiedy na wiodących na strych


schodach rozległy się spieszne kroki.
• Pani Madeline? Niech pani lepiej przyjdzie, szybko. Natychmiast odłoŜyła
wilgotną szmatkę.
• Co się stało, Arystotelesie?
— Pani Clarissa. Po śniadaniu poszła na spacer, a potem
znaleźli ją w ogrodzie.
Ostry niczym mroźny, poranny wiatr strach ogarnął ją nagle. Słońce nie wspięło się
jeszcze wystarczająco wysoko, aby usunąć z murawy biały szron. Czym prędzej pobiegli do
ogrodu. Clarissa leŜała na wznak między dwoma krzewami azalii, wpatrywała się w
Madeline i niewolnika błyszczącymi oczyma.
Błagalnym gestem wyciągnęła ku nim lewą ręką. Prawa pozostawała nienaturalnie
sztywna. Ze łzami w oczach Clarissa usiłowała wypowiedzieć jakieś słowa, udało jej się
jednak wydać tylko parę niskich, gardłowych dźwięków.
— To apopleksja — powiedziała Madeline do drŜącego ze
strachu niewolnika. Chciało jej się płakać, wyglądało na to, Ŝe nie
zdoła wyjechać z plantacji przed Nowym Rokiem. Nie mogła
tego uczynić, dopóki Clarissa nie wyzdrowieje. —Musimy zrobić
nosze i wnieść ją do domu.
O wpół do dwunastej lekarz wyszedł z sypialni Clarissy. Madeline, nie okazując
zdenerwowania, wysłuchała informacji, Ŝe paraliŜ objął niemal całą prawą stronę, a powrót
do zdrowia zajmie większą część przyszłego roku.

47
Wigilia BoŜego Narodzenia wypadła we wtorek. George nie zdołał jeszcze otrząsnąć się ze
złego nastroju, który nie opuszczał go od dnia przyjęcia na cześć McClellana. Wojna, to
miasto, a nawet pora roku — wszystko przygnębiało go i nawet nie potrafił pojąć dlaczego.

— 296 —
Przyjemny ogień w kominku ogrzał salon po kolacji. Patricia otworzyła ksiąŜkę z
kolędami, przycisnęła pedał fisharmonii, którą otrzymała od ojca, i zagrała.
Constance wyszła z sypialni, trzymając trzy duŜe paczki z prezentami. Umieściła je obok
trzech podobnych, ułoŜonych pod choinką przystrojoną wielobarwnymi łańcuchami, drew-
nianymi, pomalowanymi na złoty kolor ozdobami i małymi świeczkami. Z pokoju
wyniesiono juŜ lampy gazowe, blask ognia był łagodny i miły, zupełnie inny niŜ nastrój, w
którym znajdował się George.
— Zaśpiewaj ze mną, tato — poprosiła Patricia nie przerywa
jąc gry. Potrząsnął głową. Constance podeszła do fisharmonii
i zawtórowała córce. Patricia była bardzo podobna do matki,
miała tak samo urodziwą twarz i jasne włosy.
Co jakiś czas Constance zerkała na męŜa, jego przygnębienie martwiło ją.
— Nie przyłączysz się do nas, George? — zapytała w końcu.
Nie.
William wszedł do pokoju i zaśpiewał wraz z nimi „Radość światu". Nie zdołał
zatuszować mutacji, którą właśnie przechodził, i Patricia zachichotała. Kiedy kolęda
dobiegła końca, William zapytał:
• Tato, czy moŜemy teraz rozpakować prezenty?
• Nie, męczysz mnie przez cały wieczór. Mam tego dość.
• George, bardzo przepraszam odezwała się Constance — ale on wcale cię nie męczy.
Wspomniał o tym tylko raz.
• Jeden raz czy sto, odpowiedź brzmi nie. — Spojrzał na syna. — Z samego rana
pójdziemy do kościoła, matka będzie na mszy, a potem przyjdzie pora na prezenty.
Po kościele? — zawołał William. To nie fair. Czemu nie po śniadaniu?
Tak zadecydował ojciec — powiedziała łagodnie Constance. George nie zauwaŜył jej
lekko zmarszczonych brwi. William nie uznał jej argumentacji.
• To nie fair! — powtórzył.
• JuŜ ja ci pokaŜę, co jest fair, ty impertynencki...
• George! — Constance stanęła przed nim, zanim dopadł syna. — Nie zapominaj, Ŝe to
Wigilia. Jesteśmy twoją rodziną, ale ty zachowujesz się tak, jakbyśmy byli twoimi wrogami.
Co się stało?
• Nic... nie wiem... Gdzie moje cygara? — Oparł się o gzyms nad kominkiem, plecami
do wszystkich, i spojrzał na gałązkę wawrzynka, którą przywiózł z Lehigh Station.
Pochwycił ją i cisnął w płomienie.
• Idę do łóŜka.
Gałązka zadymiła, skręciła się i zniknęła.

— 297 —
Zatrzasnął drzwi od sypialni, opryskał sobie twarz zimną wodą i począł szukać cygara,
nie dawał za wygraną tak długo, aŜ znalazł. Otworzył okno i wszedł do łóŜka ze stosem
kontraktów, które przyniósł do domu, ale litery skakały mu przed oczyma, zlewały się w
bezkształtne plamy. śałował, Ŝe zachował się przed chwilą tak arogancko, był zły na siebie,
ale takŜe na wszystko i wszystkich. Cisnął umowy na podłogę, zdusił cygaro, zgasił światło i
nakrył się kołdrą.
Nie wiedział nawet, kiedy przyszła Constance. Był teraz gdzieś daleko, obserwował
niezmiernie leniwe wybuchy pocisków na drodze do Churubusco, a potem wszystko zakryła
olbrzymia, wykrzywiona w okropnym grymasie twarz — to był Thad Stevens — która
powiększała się z kaŜdą chwilą, usta
— olbrzymie jak jaskinie — krzyczały: „Uwolnić wszystkich
niewolników, zgładzić wszystkich zdrajców!" Gdzieś w oddali
widział płonące zabudowania Mont Royal.
Raptem ujrzał drogę wiodącą z Buli Run. Padłego konia. Młodego Ŝuawa, tłukącego
muszkietem jedyny obiekt, który znalazł, aby ugasić swój strach i furię. Koń rŜał
rozpaczliwie, obnaŜając zęby. śuaw zadał kolejny cios, łeb konia otworzył się niczym
egzotyczny owoc, z jego wnętrza poczęła wytryskiwac raz po raz czerwona, gęsta ciecz.
Która z tych istot była człowiekiem? Która zwierzęciem? Wojna zmieniła wszystko.
Raptem Ŝuaw, koń, wszystko eksplodowało, jak gdyby uderzył kartacz. George uczynił
wysiłek, aby uciec z powrotem w sen, aby poczuć ulgę... ale znowu ujrzał Ŝuawa, który
jeszcze raz podszedł do konia, zamierzył się kolbą muszkietu... a więc wszystko zaczyna się
od nowa...!
• Przestań!
• George!
• Przestań, przestań! — Szarpał za coś miękkiego, co krępowało mu ruchy, i nie
przestawał krzyczeć: — Przestań!
Dziecięcy zatrwoŜony głos zapytał:
• Tato? Mamo, czy tata czuje się dobrze?
• Tak, William.
• Przestań...!
• William, wracaj do łóŜka. — To głos Constance. — To tylko zły sen.
• Chryste Jezu — szepnął w ciemności George. Wzdrygnął się.
• Chodź. — To z jej ramionami walczył tak zawzięcie.
— Chodź, George. — Odgarnęła mu włosy z wilgotnego czoła,
pocałowała. Jak ciepły jest jej dotyk. Objął ją mocno i trzymał
w ramionach, zawstydzony swą słabością, ale zarazem wdzięcz
ny za pociechę.
— Co ci się śniło? Z pewnością coś okropnego. <

— 298 —
• Meksyk, Buli Run... Tak mi przykro, Ŝe byłem dziś niedobry dla was wszystkich. Z
samego rana porozmawiam z dziećmi... otworzymy paczki z prezentami. Chcę, aby wiedzia-
ły, jak bardzo mi przykro.
• One rozumieją. Wiedzą, Ŝe czułeś się zraniony, nie rozumiały tylko dlaczego. Nie
jestem pewna, jeśli mam być szczera, czy ja to pojmuję.
• BoŜe, jak one muszą mnie nienawidzić.
• AleŜ skąd. PrzecieŜ wiedzą, Ŝe jesteś doskonałym ojcem. Kochają cię i chcą, abyś
czuł się szczęśliwy, zwłaszcza w BoŜe Narodzenie.
• Ta wojna czyni ze świąt jakiś kiepski Ŝart. — Przytulił twarz do jej twarzy, oba
policzki były zimne. W pokoju panował ziąb, za szeroko otworzył okno. Czuł zapach starych
cygar i swego potu.
• Czy to wojna trapi cię do tego stopnia, Ŝe tracisz panowanie nad sobą?
• Chyba tak. Takie drobne słowo, wojna, a oznacza tyle nieszczęść. Nie mogę znieść
nieuczciwości tego miasta. Zachłanności ukrytej za szumnymi hasłami. Czy wiesz, Ŝe jeśli
Stanley nadal będzie sprzedawał swoje buty w takim tempie, osiągnie w ciągu roku
niesamowity zysk? Właściwie majątek. Czy wiesz, Ŝe buty, które dostarcza dla piechoty,
rozlecą się juŜ po tygodniu marszu po bezdroŜach Wirginii, Missouri czy jakiegoś innego
cholernego miejsca?
• Wolałabym nie wiedzieć o takich sprawach.
— A najbardziej przejąłem się tym, co powiedział na przyjęciu Thayer. Nie moŜna
stworzyć sprawnej armii w ciągu trzech miesięcy. Na to trzeba dwóch, moŜe nawet trzech
lat.
• Sądzisz, Ŝe chciał przez to dać do zrozumienia, iŜ wojna moŜe potrwać tak długo?
• Tak. Wojna, która toczyła się wiosną, krótkotrwała, czysta, była okrutną iluzją.
Prawdziwa wojna wygląda inaczej. Nidy nie była taka i nigdy nie będzie. Teraz wszystko
ulega zmianie. Do głosu dochodzą inni ludzie, tacy jak Stevens, który pragnie rzezi. Czy
Billy zdoła to przetrwać? A co z Orrym i Charlesem? Czy Orry będzie jeszcze chciał ze mną
rozmawiać, jeśli kiedykolwiek się spotkamy? Długotrwałe wojny rodzą nie kończącą się
nienawiść. Długotrwałe wojny zmieniają ludzi, Constance. Niszczą ich. Ludzi, nawet jeśli
nie zginą od kuli, zabije rozpacz. Dostrzegłem w końcu to wszystko... i zobacz, co się ze
mnie zrobiło.
Przytuliła go do piersi. Jej milczenie oznaczało, Ŝe rozumie jego obawy, Ŝe podziela je i
niestety nie potrafi na nie odpowiedzieć. Po chwili wstał, podszedł do okna i zamknął je. Na
zewnątrz znowu zaczął padać śnieg.

— 299 —
48

Jesienią Charles tylko trzy razy dał się ponieść emocjom i wystrzelił ze swej dubeltówki —
za kaŜdym razem dowodził oddziałem zwiadowców. Zapuszczał się daleko poza rowy, które
piechota Hamptona wykopała jako część linii obronnych Konfederacji i zawsze jego celem
byli umykający na koniach Jankesi. Jednego z nich ranił, dwa pozostałe strzały okazały się
chybione.
To właśnie było typowe dla okresu, który nastał po Manassas — miesiące, w ciągu
których nic się nie działo, jeśli nie liczyć podnoszącego na duchu zwycięstwa pod BalFs
Bluff w końcu października. Bitwa wywołała na Północy całą serię oskarŜeń o nieudolność,
nawet zdradę — okarŜeń pod adresem dowódcy wojsk Unii, który kierował przeprawą przez
Potomac, a potem patrzył, jak jego Ŝołnierze padali pod ogniem nieprzyjaciela lub tonęli w
nurtach rzeki. Shanks Evans, który w wyścigach konnych w Teksasie był konkurentem
Charlesa, pod BalFs Bluff, podobnie jak pod Manassas, wyróŜnił się męstwem. Mimo to nie
mógł liczyć na awans, za duŜo pił i był zbyt porywczy.
Za to awans pułkownika na brygadiera wyglądał na pewny. Był w dobrych stosunkach z
Johnstonem, któremu po bitwie pod Ball's Bluff oddano cały Departament Wirginii w celu
dokonania w nim reorganizacji. Beauregard — nadal w niełasce — został odkomenderowany
jako dowódca okręgu Potomac, wchodzącego w skład departamenu. W praktyce Hampton
juŜ od listopada pełnił obowiązki brygadiera, mając pod swoimi rozkazami trzy dodatkowe
pułki piechoty: dwa z Georgii i jeden z Północnej Karoliny. Calbraith Butler dowodził
kawalerią, która zajmowała się niemal wszystkim; od rozpoznawania pozycji Jankesów do
konwojowania wozów płatników.
Jesienią Charles tylko raz uzyskał dwa dni urlopu na złoŜenie wizyty w hrabstwie
Spotsylvania. Po szybkiej, wyczerpującej jeździe bez trudu odnalazł farmę Augusty Barclay i
stwierdził z przykrością, Ŝe właścicielka jest akurat nieobecna. Starszy z jej dwóch
wyzwoleńców, Washington, poinformował go, Ŝe z drugim, Bozem, pojechała do Richmond,
aby sprzedać na targu ostatnie zbiory kukurydzy, dyni, trochę jaj i sera. Charles wrócił do
oddziału w posępnym nastroju, którego nie poprawiła wielogodzinna ulewa.
Legion rozlokował się na Ŝimię w pobliŜu Dumfries. Dziś, w Wigilię, Charles siedział
sam w lepiance, którą stawiali z Ambrosem w pocie czoła bez pomocy Murzynów. Prócz
kilku nieustępliwych, takich jak Custom Cramm III, większość Ŝoł-

— 300 —
nierzy odesłała swoich niewolników do domu — woleli juŜ to, niŜ patrzeć, jak czarnoskórzy
uciekają.
Capstrzyk odegrano juŜ pół godziny temu. Ambrose był na patrolu, jeszcze przed
zapadnięciem zmroku wyjechał w stronę Fairfax Courthouse na rutynową obserwację linii
wojsk Unii. W jego oddziale znajdował się szeregowy Nelson Gervais, który dzięki
talentowi Charlesa do pisania listów mógł liczyć na rychły ślub z panną Sally Mills. Miał on
nastąpić podczas jego pierwszej przepustki.
Niewielki ogień płonął w ułoŜonym z kamieni i sięgającym wysokości drzwi kominku.
Na jego obramowaniu — wspartej na kołkach desce — stał dagerotyp rodziców Ambrose'a,
a obok zdjęcie Ambrose'a i Charlesa na tle paproci i flagi Konfederacji. Podobne zdjęcia
wykonywali wszyscy fotografowie, pracujący dla wojska.
Chata miała dwanaście stóp wysokości, w dwóch przeciwległych kątach stały łóŜka oraz
stojaki na szable i broń palną, były nawet wygodne meble: stół z grubych desek i dwa krzesła
z oparciami, sklecone z beczek na mąkę. Ambrose okazał się doskonałym cieślą, jakkolwiek
narzekał, Ŝe to robota dla niewolnika. Wyrzeźbił nawet tabliczkę wiszącą nad wejściem i
upierał się, Ŝe jako wykonawca ma prawo obmyślić nazwę, ale Charles nie zgodził się na
„Rezydencję Millwood" twiedząc, Ŝe byłoby to zbyt schlebiające Hamptonowi.
Zaakceptował wreszcie, choć bez entuzjazmu, nazwę „Dom dŜentelmenów". Wolałby coś
mniej napuszonego, prostego jak nazwa chaty, w której wraz z siedmioma innymi
Ŝołnierzami mieszkał Gervais nazwano ją: „Weseli faceci".
Ogień sprawił, Ŝe w chacie było ciepło i przytulnie, ale to nie poprawiło humoru
Charlesa. Zaczęło się od kolacji, na którą dostali niestrawną soloną koninę. Mięso było
marynowane, a mimo to sine i obślizgłe.
Na BoŜe Narodzenie obiecano im indyka, słodkie kartofle i świeŜe kukurydziane
pieczywo. Charles uwierzyłby w cud, gdyby zobaczył te przysmaki przed sobą. Jego
Ŝołnierze nie cierpieli Departamentu Zaopatrzenia, przeklinali jego szefa, Northropa, tak
samo kwieciście, jak Starego Abe'a, a nieraz nawet jeszcze dosadniej. Wołowina, którą
dostawali, była juŜ tak twarda, Ŝe w ubiegłym tygodniu pułkownik Hampton zapowiedział, iŜ
zaŜąda pilników do ostrzenia zębów.
Ratunkiem przed pogarszającą się ostatnio jakością Ŝołniers
kich racji stały się przesyłki z domów. Charles postawił właśnie
na stole paczkę, a raczej to, co z niej zostało. Nadeszła z Rich
mond poprzedzona listem od Orry'ego, który napisał, Ŝe jest
teraz podpułkownikiem w Departamencie Wojny i wykonuje
pracę, której nie znosi.

301 —
Na wszelki wypadek Orry sporządził wykaz zawartości paczki i przesłał go w liście:
dwie pomarańcze, które dotarły w dobrym stanie, choć nieco zgniecione, dwa egzemplarze
„Southern Illustrated News" — w jednej z gazet opublikowany był artykuł o zwycięstwie
pod BalFs Bluff— oraz cztery ksiąŜki. Te ostatnie zostały jednak skradzione.
Zniszczone opakowanie było zapewne przyczyną pleśni na dwóch tuzinach droŜdŜowych
ciastek. Charles zdrapał noŜem nieapetyczną warstwę, tyle ile się dało, i zjadł ciastka, po
czym otarł nóŜ o rękaw, który — podobnie jak reszta munduru — był juŜ tak brudny, Ŝe nie
pomogłoby Ŝadne pranie.
Orry przesłał równieŜ trzy małe garnuszki z dŜemem do ciastek, wszystkie dotarły
rozbite, a ich zawartość zdąŜyła juŜ zakrzepnąć na szczątkach naczyń. Charles wyrzucił cały
ten śmietnik i znalazł jeszcze w paczce ciemne, czekoladowe ciasto, które wyglądało tak,
jakby trafiła w nie kula armatnia. Nadawało się jednak do zjedzenia, wystarczyło zebrać
okruchy.
Wyciągnął z kieszeni zegarek. Ósma trzydzieści. Dziś wieczorem czekały go obowiązki;
część miała charakter oficjalny. Uznał, Ŝe moŜe juŜ zacząć. Podrapał się po brodzie, której
od jakiegoś czasu pozwalał rosnąć, gdyŜ dzięki niej było mu cieplej. Była juŜ długa na ponad
cal i stała się doskonałym azylem dla wszelkiego rodzaju robactwa, chociaŜ dotąd zdołał
unikać powaŜniejszej inwazji tych stworów. W przeciwieństwie do Ŝołnierzy mył się tak
często, jak mógł. Nie lubił brudu, a poza tym nie mógł dopuścić, aby gdy uśmiechnie się doń
szczęście i znajdzie się kiedyś sam na sam z Gus Barclay i gdy ona przystanie na próbę
zbliŜenia, w naj intymniej szych miejscach jego ciała znalazła się choćby jedna wesz. To
zniszczyłoby ich związek raz na zawsze.
Od jakiegoś czasu jej twarz pojawiała się w marzeniach Charlesa coraz częściej. Dziś
wizja była szczególnie wyrazista. Doskwierała mu samotność, pragnął być na farmie wdowy
Barclay, moŜe nawet słuchać, jak częstując go grzanym winem i recytuje Pope'a.
Potrząsnął głową. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek ujrzał go w takim stanie. Jego
Ŝołnierze czuli się tak samo jak on, a moŜe nawet gorzej, z tym Ŝe brakowało im jego
doświadczenia. Obowiązkiem dowódcy było zatroszczyć się o nich.
Wstał i nałoŜył na głowę kapelusz, kiedy ktoś w pobliŜu począł śpiewać tenorem „Słodką
chwilę modlitwy". Lubił tę melodię, zawtórował więc półgłosem, nakładając pas z bronią i
biorąc rękawice. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał swój oddech — zaczął padać śnieg. Ambrose
zamierzał wrócić koło północy, mieli otworzyć butelkę whisky, którą kupili razem u mar-
kietana. A moŜe powinni przedtem zorganizować bitwę na śnieŜki, bezczynność wywołuje u
ludzi agresję.

— 302 —
Z namiotu stojącego nad samą rzeką Savannah wyszło trzech młodych Ŝołnierzy, ze
zdumieniem wpatrywali się w białe płatki, opadające miękko między ciemne, wysokie
drzewa. Charles podszedł do nich.
• Widzicie coś takiego po raz pierwszy, chłopcy?
• Tak jest, sir.
• Niech pan lepiej uwaŜa, panie kapitanie — zawołał drugi. — Taka piguła ze śniegu
moŜe strącić panu kapelusz z głowy, zanim się pan obejrzy.
Roześmiał się i ruszył wzdłuŜ namiotów, niektóre miały płaskie dachy, inne spiczaste.
Niewidzialny tenor zaintonował „W Ŝłobie leŜy", pó chwili przyłączyły się do niego dwa
inne głosy. Kolędę zagłuszył na moment gromki wybuch śmiechu karciarzy. Charles szedł
dalej rozgniatając śnieg.
Z wąskiej alejki między namiotami dobiegł go raptem znajomy, bulgoczący dźwięk.
Zmarszczył brwi i skręcił w tę stronę. No oczywiści, otóŜ i winowajca z opuszczonymi
spodniami i tyłkiem wystawionym na biel śniegu.
— Niech cię diabli, Pickens... ile razy ci mówiłem: wykorzy
stuj do tego doły, po to je wykopano. Tacy jak ty roznoszą tylko
choroby po całym obozie.
Wystraszony chłopiec odparł:
— Wiem, Ŝe pan tak mówił, kapitanie, ale mam straszną
biegunkę, nie zdąŜyłem...
— Doły — powtórzył bezlitośnie Charles. Ruszaj.
śołnierz niezdarnie podciągnął spodnie i pokuśtykał we
wskazanym kierunku niczym sunący bokiem krab. Charles zawrócił do przejścia między
namiotami i pomaszerował do bramy obozu — dwóch uciętych kunsztownie słupów i przy-
twierdzonych do nich, wygiętych w łuk i splecionych młodych, oskubanych z kory drzewek.
Brama była niemal dziełem sztuki. Z pewnością wytrzyma do wiosny, kiedy wyruszą
przeciw McClellanowi.
Minął Ŝołnierzy stojących na warcie, oddał honory wojskowe, nie widząc nawet twarzy.
Jedyna twarz, którą miał stale przed oczami, naleŜała do Gus Barclay. Przed dwukrotnie
większą od jego chatą zapytał stojącego na straŜy kaprala:
— Jak więzień?
• Przez pół godziny nic, tylko się szamotał, kapitanie, ale jak zobaczył, Ŝe nic sobie z
tego nie robię, uspokoił się.
• Wypuśćmy go. W BoŜe Narodzenie nikt nie powinien odbywać kary.
Kapral skinął głową, zmiótł dłonią płatki śniegu z brwi i daszka czapki, po czym nachylił
się wchodząc do chaty. Charles wszedł za nim. Humanitarne uczucia, które wywołały w nim
ten odruch Ŝyczliwości, mieszały się z niechęcią. Więźniem wtrąco-

— 303
nym tu przed wieczornym apelem był ów wiecznie wywołujący konflikty szeregowy Cramm.
SierŜant Reynolds wydał rozkaz, który nie przypadł Crammowi do gustu, splunął więc
donośnie, kiedy sierŜant odwrócił się i odszedł. Charles rozkazał spętać go na noc i
zakneblować. Czasem Ŝałował, Ŝe Cramm nie jest Jankesem, gdyŜ wtedy mógłby go po
prostu zastrzelić.
Cramm siedział na brudnej podłodze w pustym, słabo oświetlonym pomieszczeniu. Oczy,
widoczne nad wsuniętym między zęby i przywiązanym mocno kijem, wpatrywały się
posępnie w Charlesa, ręce spętane były pod podciągniętymi do góry kolanami, pomiędzy
ramionami a kolanami sterczała gruba Ŝerdź.
• Wprawdzie na to nie zasłuŜyłeś, Cramm, ale wypuszczam cię na wolność, bo mamy
dziś Wigilię — powiedział Charles, a kapral przykucnął i wyjął z ust więźnia knebel. —
Proszę odprowadzić go do namiotu, kapralu. Zostaniesz tam do pobudki, Cramm.
Zrozumiano?
• Tak jest, sir. — Cramm ostentacyjnie krzywił się i kręcił głową, jak gdyby miał silne
bóle. Na jego twarzy nie widać było nawet śladu wdzięczności, malowała się na niej
pogarda. Charles poczuł, Ŝe znowu ogarnia go złość i czym prędzej wyszedł.
Śnieg pokrywał ziemię niczym miękka poduszka. Charlesa czekał jeszcze jeden
obowiązek, waŜniejszy od innych — parę chwil sam na sam ze Sportem. Myśl o tym
pozwoliła zapomnieć o irytującym spotkaniu z Crammem.
Minął rząd lepianek i raptem przystanął. Z chatynki, na której wisiała tabliczka z
napisem „Bojowe Koguty", dobiegł go młodzieńczy głos:
— O wielki BoŜe, o dobry BoŜe, ooo... ooo.
Rozpoznał go, był to Reuven Sapp, dziewiętnastoletni bratanek doktora, który tak długo
narkotyzował niegdyś Madeline laudanum. Chłopiec miał zadatki na dobrego kawalerzystę
pod warunkiem, Ŝe przestanie zwracać uwagę na swoich hałaśliwych i zadziornych,
aczkolwiek mniej kompetentnych kolegów, i nie da im się zahukać.
• O, BoŜe, o... — Charles zastukał i nie czekając na pozwolenie pchnął drzwi. Chłopiec
z czupryną w kolorze słomy, siedzący na jednej z czterech pryczy, poderwał głowę. Z jego
kolan zsunął się na ziemię list. —Kapitan! Nie miałem pojęcia, Ŝe ktoś tu jest...
• Nie wszedłbym do środka, ale usłyszałem tak posępny głos, Ŝe musiałem zobaczyć, co
się dzieje. — Charles zdjął kapelusz, otrzepał go ze śniegu i zszedł po trzech skleconych z
desek schodkach. Znajdował się teraz mniej więcej trzy stopy poniŜej poziomu ziemi. W
namiocie było zimno, nawet mroźno. — Gdzie pana koledzy?

304 —
• Poszli zobaczyć, czy nie ma tu jakichś zajęcy. — Próbował mówić normalnym tonem,
ale zdradzał go wyraz oczu. — Jedzenie było dziś niesamowite.
• Podłe. Mogę usiąść?
• Oczywiście. Przepraszam, panie kapitanie... — Zerwał się na równe nogi, kiedy gość
przysunął sobie krzesło. Charles dał mu znak, Ŝeby usiadł na pryczy i czekał przypuszczając,
Ŝe chłopiec powie mu za chwilę, co mu dolega. Miał rację. Sapp podniósł list i zaczął mówić
z wahaniem:
• W sierpniu zebrałem się i napisałem do dziewczyny, którą naprawdę lubię. Zapytałem
ją, czy mógłbym starać się ojej rękę. Teraz przysłała mi Ŝyczenia świąteczne. — Wskazał na
list. —Napisała, Ŝe jest jej bardzo przykro, ale nie mogę starać się ojej rękę, gdyŜ nie jestem
godny szacunku. Nie chodzę do kościoła.
• W takim razie jest nas juŜ dwóch takich samych, niegodnych szacunku. Wielka
szkoda, Ŝe dostał pan taką wiadomość na BoŜe Narodzenie. Gdybym mógł jakoś...
Przerwał mu wybuch płaczu.
— Och, panie kapitanie, tak bardzo tęsknię za domem.
Wstydzę się tego, co czuję, ale nic na to nie mogę poradzić. Nie
cierpię tej przeklętej wojny! — Zgiął się wpół i ukrył twarz
w dłoniach. Charles niezdecydowanie miętosił kapelusz, wresz
cie zaczerpnął tchu, podszedł do pryczy i ścisnął rozpaczliwie
płaczącego chłopca za ramię.
Posłuchaj, czuję to samo, co ty, nawet często. Pod tym względem nie róŜnisz się
wcale od innych Ŝołnierzy, Reuven. Tak więc nie potępiaj się tak bardzo. Chłopiec,
szlochając, podniósł mokrą od łez, zaczerwienioną twarz. Proponuję, abyśmy zapomnieli o
tym wszystkim, jak równieŜ o zasadzie, Ŝe Ŝołnierz nie moŜe napić się ze swoim oficerem.
Przyjdź potem do mojej chaty, a poczęstuję cię czymś, co z pewnością podniesie cię na
duchu.
— Ja nie piję alkoholu, ale... w kaŜdm razie bardzo dziękuję,
sir. Bardzo dziękuję.
Charles kiwnął głową i wyszedł z namiotu przekonany, Ŝe zrobił dobry uczynek. Ruszył
w stronę daszku, który miał chronić konie przed złą pogodą. Usłyszał zwierzęta, zanim
jeszcze je dojrzał, najwyraźniej były czymś zaniepokojone. Poczuł ucisk w brzuchu na widok
skulonej obok Sporta postaci. Intruz wyciągał po coś rękę.
Trzy długie kroki i Charles znalazł się przy nim. Pochwycił męŜczyznę za kołnierz i
wtedy go poznał — adiutant Calbraitha Butlera.
— To, co próbuje pan ukraść, sierŜancie, jest moją własnoś
cią. Zdobyłem te deski, aby mój koń nie musiał stać przez całą
zimę na mokrej ziemi. Jeśli potrzebne panu drewno na opał dla

— 305 —
majora Butlera, niech pan szuka gdzie indziej. I dziękuj pan swojej gwieździe, Ŝe nie złoŜę
na pana raportu.
Trzymając złodzieja oburącz za kołnierz, Charles odciągnął go od zdenerwowanych koni,
a potem wymierzył mu solidnego kopniaka w tyłek. Podoficer zatoczył się, po czym nie
odwracając się nawet zniknął.
Sport poznał swego pana, Charles ściągnął rękawice, wyprostował grubą, szarą derkę i
klęknął na mokrym śniegu, aby upewnić się czy nogi wałacha stoją na deskach. Zajrzał do
koryta z obrokiem, było niemal puste. Nic dziwnego, kawaleryjski wierzchowiec jest gotów
zjeść ogon drugiego konia, jeśli doskwiera mu głód.
Dotknął resztek obroku: sucha słoma, trudno się tym poŜywić. Teraz niełatwo było o
dobrą paszę, tysiące koni kawaleryjskich i artyleryjskich w mgnieniu oka ogołociło
wszystkie pastwiska Wirginii.
Czule wycierał konia. Następnie zdjął z gwoździa latarnię i obszedł powoli resztę
zwierząt. Teraz, kiedy złodziej uciekł, zachowywały się spokojnie. Podniósł lampę wyŜej,
wypatrując oznak jakiejś choroby, nie dojrzał jednak nic podejrzanego. Cud!
Jaką zbieraniną były czworonogi, na których jeździ teraz oddział! Jeszcze przed końcem
lata zaniechano starań, by utrzymać jednolitą maść wierzchowców. Większość gniadych,
biorących udział w pierwszej wiosennej bitwie, padła ofiarą chorób, braku naleŜytej troski,
jak równieŜ — w czterech przypadkach — kul nieprzyjaciela. Zastąpiły ich kasztanki,
deresze, siwek Charlesa i wiele innych maści, równieŜ pomieszanych. Jankesi nadal Ŝyli w
ustawicznym strachu przed złowrogą, nie istniejącą juŜ kawalerią Karych Koni. Zabawne.
Myśl o koniach przypomniała mu wiosnę, jakŜe teraz odległą i obcą. Tak jakby stanowiła
cząstkę innego roku, innego Ŝycia, po którym nadeszła raptownie zima. JuŜ od miesiąca nie
słyszał, jak Ambrose śpiewa o „Młodym Lochinvarze". śołnierze nie czytali Scotta, aby
dowiedzieć się czegoś o rycerzach, lecz najwyŜej dla rozrywki. Postawa tamtego jankeskiego
oficera, który szukał kobiety szmuglującej chininę, raptem wydała się Charlesowi niezwykła
i głupia. Niecierpliwie czekał na powrót Ambrose'a, chciał się napić.
Skontrolował pozostałe daszki, tu i ówdzie były puste miejsca po wierzchowcach
Ŝołnierzy, którzy wyjechali na patrol z Amb-rose'em. Maść pozostałych koni była
przypadkowa, co potwierdzało krąŜącą od jakiegoś czasu opinię — w Wirginii kawaleryjski
koń jest dobry tylko na sześć miesięcy.
— A my udowodnimy, Ŝe jest inaczej, prawda? — zapytał Sporta, kiedy wrócił, aby
powiedzieć mu „dobranoc". Pogłaskał siwka po łbie. — Bóg mi świadkiem, Ŝe tak zrobimy.
Oddałbym

— 306 —
raczej moją paradną szablę i wszystko, co posiadam, niŜ ciebie przyjacielu.
Przechodzący właśnie wartownik przystanął.
— Kto się tu kręci?
Kapitan Main. Zakłopotany Charles cofnął się w cień.
— Tak jest, sir, proszę o wybaczenie. — Kroki oddaliły się.
Śnieg nie przestawał padać, cichy i piękny w blasku obozowych
świateł.
Charles wrócił do chaty i wyciągnął butelkę whisky. Jedenasta godzina. Nie rozbierając
się narzucił iia siebie koc przekonany, Ŝe Ambrose zjawi się niebawem. PołoŜył się na
pryczy i zdrzemnął na krótko. Śnił o Auguście. Raptenł zerwał się, przetarł oczy i wyjął z
kieszeni zegarek.
Piętnaście po trzeciej.
— Ambrose?
Cisza.
Zesztywniały z zimna zwlókł się z łóŜka. Nie musiał nawet patrzeć na sąsiednią pryczę,
wiedział, Ŝe jest pusta. Butelka stała tam, gdzie ją zostawił.
Nie mógł zasnąć. Wstał, owinął sobie szalik wokół szyi \ wyszli ra obchód. Wartowpik,
miody cMopiec, s^Ł B,yio to wykroczenie karane śmiercią przez rozstrzelanie, ale były prze-
cieŜ święta. Ranek BoŜego Narodzenia- Trącił śpiącego, ostrym tonem zwrócił mu uwagę,
po czym ruszył przed siebie.
Czuł, jak niczym postępująca choroba narasta w nim niepokój. Doszedł do bramy i
zapytał wartownika, czy nie ma wieści o oddziale porucznika Pella.
Nie, sir. Spóźniają się, prawda?
Z pewnością wrócą niedługo. -- Instynkt podpowiedział mu, Ŝe to kłamstwo.
Zajrzał do koni, obszedł jeszcze raz posterunki. Śnieg przestał padać, pokrywał ziemię
grubą warstwą- Charles czekał. Spoglądał przed siebie tak długo, aŜ ujrzał pierwszy promyk
lodowatej, pomarańczowej jutrzenki. Przy bramie nadal nie było nikogo prócz wartownika,
piaszczysta droga wiodąca od bramy w mglistą dal równieŜ była pusta. śadnego ruchu.
Ambrose nie wróci. śaden z jego Ŝołnierzy nie wróci.
Kto teraz powinien być wyznaczony do awansu? Podporucznik Wanderly to zero,
sierŜant nie jest dość bystry. Raptem przypomniał sobie, Ŝe razem z Ambrose'em pojechał
Nelson Gervais. Oprócz listów do rodzin Ŝołnierzy z tego oddziału trzeba będzie wysłać
wiadomość pannie Sally Mills.
Nadchodziły zmiany tak nieuniknione, jak pory roku. Stary Scott został odsunięty na
bok. McClellan czekał.
Czując się bezpiecznie przed oczyma ciekawskich, Charles pochylił głowę, przełknął
kilkakrotnie ślinę i wyprostował

— 307 —
się. Podszedł do kominka i przez długą chwilę patrzył na zdjęcie przedstawiające jego i
pogodnego porucznika. Sprawiali wraŜenie niezwykle pewnych siebie, kiedy tak stali przy
paprociach na tle wielkiej, dumnie powiewającej flagi. Odwrócił zdjęcie.
Nie zdejmując rękawic pochwycił butelkę i wyciągnął korek zębami. Jeszcze przed
pobudką opróŜnił ją do dna.
KSIĘGA TRZECIA
Miejsce gorsze niŜ piekło

„Ludzie są niecierpliwi, Chase nie ma pieniędzy, generał choruje na tyfus. Dno z beczki wypada. Co ja
mam robić?"

Abraham Lincoln do kwatermistrza, generała Montgomery, Meigsa, 1862 l*>k

49
— Przed nami są jeźdźcy.
Charles siedział na Sporcie pod drzewem ociekającym deszczem, gdzie zatrzymali się,
Ŝeby zaczekać na raport zwiadowcy, i aŜ się dławił, szybko wdychając powietrze. Było ich
sześciu
• wracali z kwatery głównej Stuarta w trzeci dzień 1862 roku
• Charles; porucznik wysłany, aby zastąpić Ambrose'a; układny podporucznik Julius
Wanderly; dwaj podoficerowie i zwiadowca, porucznik Abner Woolner, który właśnie
wyjechał z mlecznego mroku, aby wykrzyknąć tych kilka-słów, które wywołały u Charlesa
skurcz Ŝołądka.
Szarpnął szalik, którym miał przewiązaną dolną część twarzy. Zima w Wirginii ćwiczyła
się w surowości: śnieg, wichury, zacinający deszcz. Choć tego ranka było powyŜej zera, ziąb
w jakiś sposób przenikał przez wszystkie warstwy ubrania. Była siódma z minutami.
Widoczność na kilka metrów. Świat składał się z grząskiego błota, mokrych, czarnych
kolumn drzew o grubych pniach i mgły nasyconej światłem, poniewaŜ słońce rzucało na nią
blask, który jednak nie zdołał jej przeniknąć.
• Ilu ich jest, Ab? — spytał Charles.
• W tej zupie nie widziałem ich dokładnie, kapitanie, ale z tego, com się doliczył, to
musi być co najmniej szwadron.
— Zwiadowca, chudy, trzydziestoletni męŜczyzna, miał na sobie
sztruksowe spodnie, powalany błotem farmerski płaszcz i po
mięty kapelusz. Otarł ociekający wodą nos i dodał: — Poruszają
się spokojnie i ostroŜnie, na prawo od traktu.

— 309 —
Orange i Alexandria. Oddział Charlesa, wracając z Camp Qui Vivre, musiał przedzierać
się na prawo od głównych dróg.
• W jakim jadą kierunku?
• Prosto na Potomac.
Nadzieja wzięła w łeb. Ten kierunek niemal na pewno oznaczał Jankesów. MoŜe
prześliznęli się przez linię frontu, aby nocą pokonać większe partie drogi. MoŜliwość starcia
oko w oko przygnębiła go pewnie dlatego, Ŝe była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał.

Calbraith Butler wysłał oddział do obozu Stuarta z trzech waŜnych powodów. Dwa były
natury wojskowej, jeden — osobisty. Kawalerii kończyło się zboŜe i major rozglądał się za
poŜyczką; przypuszczał, Ŝe prośba skierowana do starego przyjaciela, generała brygady
Stuarta, zyska jego poparcie. Hampton oczekiwał od niego Ŝywszej i skuteczniejszej reakcji,
niŜ list wysłany przez kuriera.
Oddział stał przez dwie noce i Piękniś, który wydawał się raźniejszy niŜ zwykle, jakby
rozkwitał w atmosferze wojny, przyjął Charlesa w małym domku w Warrenton, gdzie
ulokował swoją Ŝonę, Florę, oraz syna i córkę. Oczywiście, kolegom--kawalerzystom, którzy
znaleźli się w potrzebie, mógłby odstąpić trochę zboŜa; jesienią sprowadził cały pociąg
paszy z Dra-nesville, choć, naturalnie, nie za darmo. Kluczył, moŜe nazbyt zuchwale, jak to
miał w zwyczaju. Pensylwańska piechota zgotowała mu zasadzkę i powaŜnie zagraŜała w
bitwie trwającej dwie godziny, w której omal nie utracił tego pociągu.
Na szczęście tak się nie stało, dzięki czemu parę wagonów moŜe niezwłocznie odprawić
do majora Butlera z pozdrowieniami od dowódcy brygady, Stuarta, który teŜ był uprzejmy
zapytać o zdrowie pułkownika Hamptona. W ten sposób Charles dowiedział się, Ŝe nic się
nie zmieniło — Stuart odnosi się do starszych oficerów z zawodową Ŝyczliwością, ale bez
sentymentów.
Drugi powód dotyczył zastępstwa Ambrose'a Pella. Nowy człowiek przybył z Richmond
dwa dni przed Nowym Rokiem odczekawszy, jak sam powiedział, sześćdziesiąt dni, zanim
go wysłano na linię frontu. Butler chciał wiedzieć, jak się sprawuje na polu walki. W dzień
po przybyciu Charlesa Butler zagadnął go najzupełniej prywatnie.
— Został nam narzucony, bo ma jakieś powiązania ze Starym Petem czy teŜ z jego
rodziną. — Stary Pete to generał-major Longstreet, rodem z Południowej Karoliny. — Kiedy
zgłosiłem zaginięcie Pella, zjawił się tak szybko, Ŝe podejrzewam, iŜ ktoś tylko czekał na
dogodną okazję, Ŝeby się go pozbyć. Rozmawiałem nie dłuŜej niŜ pół godziny z tym nowym
oficerem

— 310 —
i zdąŜył zrobić na mnie mocne wraŜenie. Po pierwsze: to osioł. Po ? drugie: matoł. A to jest
zła kombinacja, Charles. Radzę ci, miej się na baczności.
Porucznik Reinhard von Heim był Holendrem z Charleston, starszym od Charlesa o
jakieś osiem, dziewięć lat. Niski, wątły męŜczyzna, z łysiną okoloną ciemnym wianuszkiem
włosów. Miał źle dopasowaną sztuczną szczękę. JuŜ dwa razy Charles zauwaŜył, jak stoi
samotny, zapatrzony w swoje własne piekło. Za kaŜdym razem stał bez ruchu blisko pół
minuty, po czym znikał jak kamfora.
Von Heim powiedział, Ŝe porzucił praktykę adwokacką, aby wstąpić do wojska. To, a
takŜe parę nazwisk wybitnych osobistości z Charleston zręcznie wplótł do rozmowy, co
wywarło silne wraŜenie na Wanderlym. Młody porucznik i von Heim od pierwszej chwili
byli ze sobą za pan brat.
W Nowy Rok oficer z innego szwadronu, Chester Moore z Charleston, zaprosił Charlesa
do swojego baraku na kieliszek i parę dodatkowych informacji o poruczniku von Heimie.
— Był adwokatem, zgoda, ale nie tak całkiem. To jego ojciec z powodzeniem prowadził
kancelarię wespół z trzema wspólnikami. Wymusił na nich przyjęcie synalka do firmy.
Okropny błąd. Otrzymane w spadku pieniądze i wystawne Ŝycie doprowadziły go do ruiny.
Mało tego. Kiedy sporządzał jakąś notatkę albo gdy pozwolono mu poprowadzić jakąś błahą
sprawę, niezmiennie był pijany. Z chwilą, gdy jego ojciec spoczął w grobie, trzej wspólnicy
natychmiast pokazali von Heimowi drzwi. Nie było takiej kancelarii, która chciałaby go
zatrudnić. MąŜ twojej kuzynki, Huntoon, pozbył się go raz dwa. I tylko dzięki pieniądzom
utrzymał się jakoś na powierzchni. To człowiek bezwartościowy, Charles. Co gorsza, on o
tym wie. A wykolej eńcy bardzo często są mściwi. UwaŜaj!
A ów trzeci, osobisty powód — to stan ducha Charlesa; juŜ od Wigilii chodził
przygnębiony i Calbraith Butler natychmiast to spostrzegł. Huczna zabawa w obozie Stuarta
w niewielkim stopniu rozproszyła smutek Charlesa, mimo iŜ był podejmowany przez
dowódcę brygady, a jemu i jego dwóm oficerom zgotowano bardzo serdeczne powitanie w
kasynie oficerskim. Tam Charles dowiedział się, Ŝe sławny Kary Koń, zwany teŜ Czwartą
Wirginią, teraz pokrywa klacze róŜnej maści.
Przybysze z Południowej Karoliny zauwaŜyli mnóstwo gości
płci pięknej, krzątających się o kaŜdej porze wokół obozu.
Ściągały je częste przyjęcia u Stuarta, a takŜe jego sława amatora
zabaw. Charles został przedstawiony pannie Belle Ames z Front
Royal. A Ŝe najzwyczajniej w świecie potrzebował kobiety,
zaaranŜował spotkanie w pobliskim zajeździe, w którym za
trzymała się panna Ames.

— 311 —
Miss Ames zapomniała schować dyplom, który otrzymywały najładniejsze kobiety,
goszczące w obozie. Dyplom nadawał im tytuł Honorowego Adiutanta Generała Stuarta i
kaŜdy był poświadczony jego własnoręcznym podpisem, a takŜe woskową pieczęcią z
odciskiem generalskiego sygnetu. Po dwukrotnym zwieńczeniu miłosnych zapasów,
pomysłowych w formie, lecz dość jałowych w treści, .Charles i panna Ames odnaleźli ów
dypom, mocno pognieciony, pod jej szczupłymi pośladkami. Roześmiał się, co ją jednak
zirytowało. Panna Ames nigdy by się nie domyśliła, Ŝe jej kochanek zdziwił się i zarazem
zaniepokoił, poniewaŜ w samym środku miłosnych igraszek ujrzał Gus Barclay.

• Sir? — odezwał się zwiadowca — czy mam zawrócić i spróbować przyjrzeć się im z
bliska?
• Dlaczego? — odparł von Heim, wpychając się na swoim koniu między jeźdźców. —
To nie moŜe być nikt inny, tylko nasi chłopcy.
Charles poczuł się zmęczony i bardziej zziębnięty niŜ zwykle.
— Jest pan tego pewien, poruczniku?
Dziwnie nieobecne spojrzenie von Heima skupiło się na czymś za plecami Charlesa.
• Oczywiście, a pan nie? Pytanie sugerowało Charlesowi głupotę. — Najlepsze, co
moŜna zrobić, to głośno ich pozdrowić, Ŝeby czasem przez pomyłkę nie otworzyli do nas
ognia. Ja to zrobię.
• Chwileczkę — powstrzymał go Charles, ale von Heim zdąŜył juŜ spiąć konia ostrogą
i zniknął we mgle.
Podporucznik Wenderly nie krył podziwu.
— Ma w sobie coś z werwy Stuarta, prawda?
Charles nie miał jednak okazji wypowiedzieć swojej niepochlebnej opinii. Głos von
Heima dobiegał z mlecznej mgły, osiadającej na drogach. Inne głosy, a nie były to głosy
ludzi z Południa, odpowiedziały na pozdrowienie, ale zbyt prędko nakładały się na siebie, by
moŜna je było rozróŜnić.
• Kto tam, rebeliant?
• A pewnie, Ŝe rebeliant. Nie masz głosu?
• Hej ty, ile masz czarnych Ŝon?
I nagle huk wystrzału. Charles z olstra wyrwał swoją strzelbę, nie pozwolił sobie na
bodaj jedno przekleństwo.
— Kłusem, marsz! — Pędził przodem, to pochylając głowę
w dół, to w bok, gdyŜ nisko wiszące gałęzie i gęsta mgła
utrudniały jazdę.
TuŜ za nim Wanderly wydał z siebie cienki, przenikliwy okrzyk — z podniecenia czy teŜ,
by rozładować napięcie. Kula ścięła gałązkę, która drasnęła Charlesa w oko, co jeszcze
bardziej

— 312 —
ograniczyło jego zdolność widzenia. Z przodu huknął karabin von Heima. ZwaŜywszy na
mgłę i ukształtowanie terenu Charles podjął straszliwe ryzyko, czuł jednak, Ŝe musi tak
postąpić, aby ocalić bezmyślnego porucznika.
— Galopem... aaa! — W zgiełku ginęły komendy.
Sport idealnie odebrał dźgnięcie ostrogą i silny napór kolana jeźdźca. Charles usłyszał,
jak von Heim klnie na czym świat stoi, próbując, jak mu się zdawało, ponownie załadować
karabin.
Skończony dureń — pomyślał.
Hampton nigdy nie rzucał się do walki na oślep, nie wiedząc, jaką siłą dysponuje
nieprzyjaciel.
Schylił się. Galopował pod gałęziami, które przelatywały mu nad głową. Dostrzegł, jak w
gęstej mgle wytryska czerwony blask. Usłyszał wystrzały, a prędkość, z jaką po sobie na-
stępowały, wydała mu się niewiarygodna.
O ile nie wdarli się większą grupą, niŜ spodziewał się Woolner, to jakiś Jankes strzelał
niemal bez przerwy pomyślał Charles.
Na moment utracił zmysł koncentracji, przez co nie zauwaŜył pnia olbrzymiego wiązu,
zwalonego w poprzek drogi. Ze względu na szybkość, a takŜe fakt, iŜ znajdował się na czele
kolumny, odwrót nie wchodził w grę. Obok niego galopował zwiadowca z cuglami w zębach,
trzymając rewolwery w obu rękach.
— Woolner, skręć w lewo! — krzyknął. Tam leŜy drzewo!
Charles i Sport zbliŜali się do przeszkody. Teraz nie pomogłaby mu ani jedna strona
podręcznika taktyki dla kawalerzystów o technice brania przeszkód i rowów; musiał zdać się
na własny instynkt i wiarę w siwka. Dał mu znak zwierając uda i łydki, lekko przy tym
luzując cugle.
O, Jezu! Ten pień ma chyba z pięć stóp wysokości!
Charles nachylił się w chwili, gdy wyczuł, Ŝe Sport jest gotowy do skoku. Oderwał
pośladki od siodła i nagle, odbiwszy się od ziemi człowiek i zwierzę poŜeglowali w
ciemność. Gdy znaleźli się w najwyŜszym punkce linii skoku, serce omal nie pękło mu z
zachwytu. Oto dosiadał najsilniejszego, najodwaŜniejszego konia na tym całym BoŜym
świecie.
Opadli na ziemię, aŜ Charlesowi zadzwoniły zęby. Gromkie „Hurrra!" Woolnera
świadczyło, Ŝe zwiadowca usłyszał ostrzeŜenie i zdąŜył ominąć przeszkodę. Wanderly,
mierny jeździec, zbyt mocno ściągnął cugle przed przeszkodą i wyleciał jak z katapulty
ponad łbem swojego wierzchowca. Dwaj podoficerowie przegalopowali ze zgrozą w oczach,
obaj niemal otarli się bokami swoich koni o zwalisty pień.
Charles dojrzał w galopie między połoŜonymi po sobie uszami Sporta paru Jankesów.
Trzech, moŜe czterech zsiadło z koni i strzelało zza belek przygotowanych do budowy drogi.
Von

313
Heim, który takŜe zsiadł juŜ z konia, zdołał się ukryć i strzelał na przemian z karabinu i
rewolweru.
Ktoś, kto dowodził Jankesami, dał im nagle rozkaz odwrotu. Kula ze świstem przeszła
Charlesowi koło ucha. Podoficer, który jechał za nim, krzyknął, sięgnął po drugi rewolwer i
niechybnie wypadłby z siodła, gdyby w ostatniej chwili nie pochwycił puszczonych cugli.
Trafiony jeździec bezwładnie zwisał z galopującego lewym skosem konia.
Charles, unosząc się w siodle, gorączkowo szukał wroga. Starał się wykryć źródło
niewiarygodnie prędkiego raŜenia ogniem. 1^ znalazł je; tylko jeden Ŝołnierz był na całej
linii ostrzału. Ściągnął cugle, by Sport przeszedł w kłus, i wypalił z obu luf swojej strzelby.
Podmuch wystrzału odrzucił Jankesa do tyłu. Zanim upadł, wybałuszył oczy i zbladł.
Woolner powalił jeszcze dwóch Jankesów, a von Heim — trzeciego. Reszta — ilu ich
było, Bóg raczy wiedzieć — rychło zniknęła w gęstej mgle.
Gdy ucichł tętent kopyt, von Heim wyskoczył na nasyp i wymachując karabinem
wykrzyknął:
• Powiedzcie Gorylowi, Ŝe nie zwracamy uwagi na nasze czarne Ŝony, gdy spuszczamy
baty Jankesom!
• Hip, hip! — krzyknął z radości kapral. Trzepnął swoją czapką o nogę i zawrócił, aby
odszukać rannych i zabitych towarzyszy broni. Najwyraźniej był pod silnym wraŜeniem
brawury Holendra, choć — prawdę powiedziawszy — wszystko mogło się skończyć
wybiciem całego oddziału.
Charles zsunął się z siodła, oparł rozgrzaną strzelbę o drzewo i spróbował otrząsnąć się z
szoku, którego doznał, gdy w ułamku sekundy zdał sobie sprawę, jak blisko był straszliwego
upadku. Powinien zająć się rannym kawalerzystą, ale był niemal odurzony myślą o tej
dziwniej broni, która strzelała z taką prędkością. Jak przez mgłę widział von Heima, który
odwrócił się i oddalał w podskokach niczym jakiś pijany ptak. Charles ujrzał w przelocie
srebrny blask i coś, co tamten wsunął do bocznej kieszeni.
Odwracając się krzyknął w mgłę:
— Co z Loomisem?
— Drobne skaleczenie, sir! Właśnie je bandaŜuję.
Charles ruszył w stronę grobli. Mgła spłowiała i rozrzedziła
się wraz ze wstającym słońcem.
• Całe szczęście, Ŝe nie natknęliśmy się na pluton czy oddział, chociaŜ wszystko na to
wskazywało — powiedział do von Heima, który w tym właśnie momencie ruszył do przodu,
najwidoczniej myśląc o tym samym.
• Ale nie natknęliśmy się. — Holender sprawiał wraŜenie bardzo wojowniczego.
Natrafili na trzech martwych kawalerzystów Unii, a czwarty,

— 314 —
sierŜant, jęczał, krwawiąc z rany w brzuch. Zamierzali zabrać go i opatrzyć, choć było jasne,
Ŝe nie pociągnie długo.
Woolner i szczęśliwie nie draśnięty kawalerzysta popędzili naprzód gotowi uprzątnąć
zwłoki. Charles po raz pierwszy pofolgował sobie. Po potyczce zeszłej jesieni czuł się jak
wampir, a teraz ledwie odczuwał pewną przykrość, szukał czegoś, co by mu pomogło bić się
lepiej i nieustępliwiej.
Wszedł na groblę. Kawalerzysta klęczał na piersiach martwego Ŝołnierza zajęty
przeszukiwaniem kieszeni jego bluzy i spodni. Nie znalazł niczego prócz tytoniu i fajki.
— Gówno.
Jednocześnie Charles zobaczył to, czego szukał, leŜąc w Ŝółtych zaroślach za groblą.
Von Heim takŜe to zobaczył, spróbował szybko wyminąć kapitana, ale Charles obrócił się
wokół swojej osi, doprowadzając niemal do zderzenia lśniącej łysiny porucznika ze swoją
szczęką.
To moje! — powiedział Charles. - —I jeszcze jedno. Na drugi raz niech pan czeka na
moje rozkazy, bo wyślę pana pod sąd polowy.
Von Heim zacisnął sztuczne zęby i oddalił się. Charles zdąŜył jeszcze poczuć zapach
spirytusu. Wszystkie ostrzeŜenia były zasadne, sam się o tym przekonywał.
Ano, udowodnij, Ŝe ludzie mają rację gderał kawalerzysta pochylony nad nogami
zabitego Ŝołnierza. — Kiedy mówią, Ŝe przeklęty Jankes wart jest tyle, co jego buty. - -
Ściągnął prawy but i zaklął widząc, Ŝe zelówka odchodzi od cholewy. Zajrzał do wnętrza
buta — „Lashbrook z Lynn". Co to właściwie znaczy.
Nikt nie pośpieszył z odpowiedzią. Przez chwilę panowało milczenie. Charles zsunął się
z grobli i wydobył z zarośli broń. To był zupełnie nowy egzemplarz. Cztery stopy długości,
na kolbie tajemnicze wyŜłobienie. Nad magazynkiem wygrawerowano nazwę warsztatu
rusznikarza: Spancer Repeating-Rifle Co. Boston, Mass. Pafd.March 6,1860.
Drzwi pamięci otworzyły się ze zgrzytem, ukazując Char-lesowi akapit jednej z wielu
waszyngtońskich gazet, czytanych za liniami armii Południa. Oddział strzelców,
odpowiednio wyselekcjonowanych, kierowany przez sławnego strzelca wyborowego z
Nowego Jorku, otrzymał czy teŜ miał otrzymać nowy typ szybkostrzelnego karabinu. CzyŜby
trzymał go w ręku? Być moŜe został ukradziony. Wiedział, Ŝe strzelcy wyborowi nadal
przebywali w Waszyngtonie.
Śmierć jakoś odpręŜyła ciała Jankesów, nad drogą unosił się smród. Ale on wzbraniał się
przed opuszczeniem tego miejsca bez jednej sztuki amunicji. Znalazł zabitego Ŝołnierza,
który strzelał z tej broni. Woolner przywłaszczył sobie jego buty i przetrząsnął kieszenie, ale
nawet nie tknął trzech dziwnych,

— 315 —
cylindrycznych magazynków. Charles wyrwał jeden z nich spomiędzy splątanych chwastów,
gdzie leŜał obok sztywniejącej ręki. Otworzył go i odkrył siedem miedzianych naboi z
krawędzią u podstawy otaczającej spłonkę, ułoŜonych jeden za drugim. Teraz zrozumiał
funkcję owej szczeliny w kolbie. Pojawił się Woolner.
• To jest ta sztuka, co tak silnie waliła? W Ŝyciu nie widziałem czegoś podobnego.
• Miejmy nadzieję, Ŝe więcej ich nie zobaczymy. Znalazłem parę sztuk amunicji. Chcę
je wystrzelić.
Długie, błyszczące promienie słońca przebijały się przez mgłę. Przerzucili rannego
Jankesa przez grzbiet wierzchowca Loomisa i udali się w kierunku obozu. Julius Wanderly
nie wziął udziału w tym krótkim wypadzie, dlatego obok niego jechał von Heim, który
wszystko dokładnie mu opisywał.
Jankesowi przerzuconemu przez koński grzbiet krwawił brzuch. Gdy dotarli do obozu,
Loomis potrząsnął nim.
Hej, ty, Jankesie, obudź się! —Ale Jankes był juŜ martwy, Loomis zbladł nagle i
odsunął się od swego konia.
Charles, wyczerpany i wciąŜ jeszcze odrobinę wstrząśnięty, polecił pochować Jankesa,
dał ludziom rozkaz rozejścia się, a potem zajął się Sportem rozsiodłał go, starannie wytarł i
wyszczotkował, zadał mu obroku i napoił. Von Heim oporządził swego konia niedbale, w
mgnieniu oka.
Skończywszy Charles poklepał siwka i poszedł do kasyna, bo kiszki grały mu marsza.
Von Heim ruszył w kierunku kwatery, którą teraz dzielił z Charlesem. W czasie kilku
pierwszych dni pod wspólnym ciachem wymienili parę banalnych uwag o słuŜbie i
grzeczności. Teraz mieliby juŜ o czym porozmawiać, ale Charles nie uczynił nic w tym
kierunku.

Miało się juŜ pod koniec dnia, gdy znalazł Calbraitha Butlera i zameldował o potyczce na
leśnym dukcie.
— Moim zdaniem ta akcja była całkowicie chybiona. Czegoś
takiego powinniśmy unikać.
Butler odchylił się w polowym krzesełku, jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle
jaskrawo lśniącego słońca.
• Nie mówisz mi wszystkiego. Był teŜ przy tym Ab Woolner. Jest tego samego zdania,
co ty, ale opisał mi ponadto, w jaki sposób oddział wpakował się w ten bałagan. Wciągnął
cię w to ten Holender.
• Pierwszy i ostatni raz, sir przyrzekł Charles.
• Ostrzegałem cię — powiedział Butler nie z naganą, lecz z sympatią. — MoŜliwe, Ŝe
znów trafi do mnie jakiś mały gryzoń. Muszę przyznać, Ŝe na Wanderlym wywarł pewne
wraŜenie.

— 316 —
Twój podporucznik wyśpiewuje hymny pochwalne na jego cześć i porównuje go ze
Stuartem. Opowiada wszystkim, Ŝe von Heim idealnie ilustruje pierwszą zasadę Stuarta
galopem prosto na wroga, a z powrotem kłusem — nie licząc się z tym, Ŝe po tym jego
galopie moŜe juŜ nie mieć kto pojechać za nim kłusem.
— Poradzę sobie z porucznikiem von Heimem — powiedział
Charles z mniejszą pewnością siebie, niŜ wskazywałby jego ton.
— śadnych dalszych wieści ze sztabu o Ambrosie?
— Nie, dzisiaj znowu nic. Szczerze mówiąc, nie sądzę, abyś
my kiedykolwiek dowiedzieli się, co się wydarzyło.
Charles, bez uśmiechu, potaknął ruchem głowy. Po czym opisał ręczną broń, którą
skonfiskował.
• Chcę wziąć ten karabin jutro na plac ćwiczeń, Ŝeby go sprawdzić. Potem juŜ nie na
wiele się przyda, nie ma do niego amunicji, oprócz tych trzech magazynków. Dwadzieścia
jeden strzałów.
• Chciałbym być na tym egzaminie.
• Dam panu znać, kiedy będę szedł na plac ćwiczeń, sir.
— Zasalutował znuŜonym gestem i odmeldował się u swego
dowódcy, który przez kilka chwil po wyjściu Charlesa wpat
rywał się w trzepocącą połę namiotu. Po czym potrząsnął głową
z niejaką melancholią i powrócił do przerwanej pracy.
Charles, nie kwapiąc się z powrotem do baraku, gdzie niechybnie był juŜ von Heim,
wolnym krokiem powlókł się do stajni, aby się upewnić, czy Sport jest okryty derką i czy
stoi na deskach, a nie na rozmokłej, gołej ziemi. Przejechał dłonią po ciepłym, siwym karku.
Czuł się okropnie, był jednocześnie smutny i wściekły.
No cóŜ, w takim nastroju jest Ŝołnierz po niemal kaŜdej potyczce. Nikt nie umiałby
odpowiedzieć na pytanie, dlaczego reakcja jest zwykle taka pospolita, lecz doświadczenie
mówiło, Ŝe taka właśnie jest. Spotkanie z Gus Barclay to jedno mogłoby go wyrwać z tego
stanu. Wiedział jednak, Ŝe to Ŝyczenie nie jest zbyt mądre. Wojna nie jest właściwą porą na
nowe związki, wyjąwszy związki w rodzaju tego, który połączył go na jedną noc z
Honorową Adiutantką Stuarta.
Wobec jednego tylko rodzaju miłości nie miał zastrzeŜeń.
Objął ramieniem szary łeb zwierzęcia, które ocaliło mu Ŝycie,
i przygarnął go do siebie. Sport uszczypnął go w drugą rękę,
którą głaskał wałacha po pysku. Ale to delikatne uszczypnięcie,
nie zadające bólu, było wyłącznie wyrazem uczuć. Jedno jest
pewne, on i ten niewiarygodny koń muszą przeŜyć ów dziwny
czas, niepojęty, a zarazem nie do uniknięcia. To zaczynało być
najwaŜniejsze w jego Ŝyciu. .,
Huk wystrzału, jak grzmot pioruna, rozszedł się po lasach. Papierowy cel, przyszpilony
do drzewa, został w blednącym blasku popołudnia trafiony w sam środek.
Charles odciągnął w dół spust zabezpieczający, który wyrzucał z zamka łuskę
wystrzelonego naboju. Dźwignia do góry, odwiódł kurek, ognia. Pół tuzina męŜczyzn
rozwaliło się nie opodal, przyglądając się z uwagą. Po kaŜdym wystrzale szczęki opadały im
coraz niŜej. Ab Woolner sięgnął do krocza, aby rozluźnić uwierające go kalesony i
wyszeptał:
— BoŜe kochany...
W powietrzu unosił się gęstniejący dym. Calbraith Butler liczył wystrzały, lekko
uderzając o nogę szpicrutą inkrustowaną srebrem. Kiedy przebrzmiał odgłos ostatniego
wystrzału, poszarpana dolna część papierowej tarczy fruwała nad ziemią. Butler spojrzał na
Charlesa.
— Doliczyłem się mniej więcej siedmiu strzałów w trzynaście
sekund.
Dwaj przyglądający się Ŝołnierze zabrali po łusce na pamiątkę. Charles stuknął bronią o
szpic buta i posępnie skinął głową. śar zsiniałej lufy przenikał przez jego rękawicę.
Zwiadowca zwrócił się do wszystkich obserwujących próbę:
-•- Miejmy nadzieję, Ŝe Jankesi nie mają zbyt wielu takich karabinów, jak ten. Bo
mogliby je sobie załadować w poniedziałek i walić w nas przez resztę tygodnia.
Charles wolnym krokiem wrócił do baraku, gdzie na podpórce spoczywał jego karabin.
Von Heima nie było, to nawet dobrze, bo mógł poddać się przygnębieniu, które go ogarnęło.
Schował dwa pozostałe magazynki w polowym kuferku. Przypomniał sobie ostrzeŜenie
kuzyna Coopera o przemysłowej przewadze Północy nad Południem. CzyŜby ten nowy
karabin był jeszcze jednym świadectwem owej wyŜszości? Dlaczego, do cholery, nikt o nim
nie słyszał?
A moŜe był odosobniony w swoich poglądach? MoŜe naleŜał do ludzi szukających dziury
w całym? Cynikiem, który nie podziela rozpowszechnionej w armii opinii, tej absolutnej
pewności, Ŝe mocne nerwy i waleczny duch Południowców zatriumfują nad liczniejszą i
lepiej uzbrojoną armią Północy? W pewnych okolicznościach to moŜe się potwierdzić, ale
czy zawsze?
Zapalił podłe cygaro, które kupił u obozowego kramarza, przepłacając trzykrotnie
normalną cenę. Do licha, gdyby wiedział, kto ma rację — sceptyczny ktoś, kto opanowywał
jego myśli, czy wszyscy jego chełpliwi kawalerzy; \, którzy odkrywali wspaniałe wróŜby w
jankeskich gazetach z zeszłego tygodnia. Z faktu, iŜ McClellan nie wykonał Ŝadnego ruchu,
niektórzy republikanie juŜ wyciągali wniosek, Ŝe zostanie odwołany.

— 318
Krzepiące wieści dotarły takŜe z obozu w Norfolk. Jakiś straszny nowy pancernik
znajdował się u wybrzeŜa. „Wirginia" była przebudowanym statkiem Unii — dawniej
nazywał się „Merrimack" — który Jankesi usiłowali zatopić, kiedy opuszczali stocznię.
Został wyremontowany i obity metalowymi płytami; dlatego nazywano go pancernikiem.
Ludzie powiadali, Ŝe „Wirginia" mogłaby zakończyć wojnę jedną, dwiema salwami. Sceptyk
w głowie Charlesa patrzył na to wszystko kosym okiem.
Poczta przyniosła mu następnego dnia miłą niespodziankę — paczkę nadano we
Fredericksburgu w końcu listopada. Charles znalazł w niej małą ksiąŜeczkę w skórzanej
oprawie: Esej o człowieku Aleksandra Pope'a. Na czystej stronie przed kartą tytułową
napisała: „Kapitanowi Charlesowi Mainowi, na froncie, BoŜe Narodzenie 1861".
I podpisała się: A. Barclay. Na oddzielniej kartce dodała: Bardzo mi przykro, Ŝe nie
spotkaliśmy się w czasie pańskiej wizyty, ale mam nadzieję, Ŝe rychło pan wróci. Widział ją
wyraźnie między wierszami, widział jej zachwycającą rękę, piszącą te słowa.
Wielu Ŝołnierzy nosiło małą Biblię w kieszeniach bluz albo płaszczy. Nasunęło mu to
pewien pomysi. Zdobył kawałek miękkiej skórki i uszył z niej woreczek z tasiemką. Dodał
drugi rzemień, aby powiesić go na szyi. W tym woreczku umieścił niewielki tomik. Nosił go
pod koszulą, na piersiach. Czuł się tam dobrze.
Prezent poprawił jego nastrój na kilka dni, pomógł mu znosić obecność von Heima.
Holender wpadał i wypadał z baraku, ledwie coś tam bąknąwszy, jego oko rzadko traciło
furiacki błysk. Pewnego wieczora, kiedy Charles uskarŜał się na Ŝołądek i nie mógł wybrać
się na przedstawienie „Box and Cox", które dawał jakiś polowy zespół, dość nieoczekiwanie
zameldował się u niego starszy sierŜant.
Co cię tu sprowadza, Reynolds?
— Sir, ja tylko... — Ŝołnierz zarumienił się. — Czuję, Ŝe to mój
obowiązek, Ŝe muszę to panu powiedzieć.
Zasuwaj.
• Chodzi o porucznika Wandlery i szeregowca Cramma, sir. Obaj wydają mnóstwo
pieniędzy u kramarza, fundując innym chłopakom. No i prowadzą —jeszcze jak! —
kampanię...
• Dla kogo?
SierŜant, nim odpowiedział, z trudem przełknął ślinę.
— Dla porucznika von Heima.
Charles, zmęczony, obolały, na wpół senny, był całkiem skołowany.
— Dalej nic z tego nie rozumiem. Do cholery, chłopie,
powiedz co i jak!

— 319
Peterkin Reynolds rzucił nań Ŝałosne spojrzenie.
— Chcą z niego zrobić kapitana, sir.
W godzinę później von Heim wrócił, za nim ciągnął się zapach burbona.
• Opuścił pan świetne przedstawienie. Ci aktorzy... — Jego brązowe oczy najpierw nie
wyraŜały nic, potem zdziwienie, gdy spostrzegł, Ŝe w baraku coś się zmieniło. — Co tu się
stało? Gdzie są moje rzeczy?
• Przeniosłem je. — Charles leŜał na swojej pryczy z tlącym się ogarkiem cygara
między zębami. Nie wyjmując go z ust dodał: — Do baraku szefa pańskiej kampanii
wyborczej.
• Mojej? — Von Heim zamrugał oczami. — Ach! — Spojrzenie Charlesa wcale nie
wprawiło go w zakłopotanie, moŜe miał za duŜo w czubie. Kąciki ust uniosły się jak za
pociągnięciem sznurka w teatrzyku kukiełkowym. — Doskonale. Dobranoc, kapitanie. — I
wyszedł.
Charles wyrwał cygaro z ust i pofolgował sobie wykrzykując przekleństwa, które miały
pomóc mu opanować draŜniące go poczucie poraŜki. PrzeŜył dopiero dwadzieścia lat, a czuł
się tak, jakby minęło dwa razy tyle. Stał przez chwilę, czując na piersiach woreczek z
ksiąŜeczką. Nareszcie wie, gdzie przebiega linia frontu. Kapitan Main kontra pozujący na coś
czy na kogoś intrygant z Charleston.
Coś sobie przypomniał, wyszedł na dwór, zaciągnął się cygarem. Rozglądał się ciekawie,
dopóki znak firmowy na banderoli nie zniknął. Wrzucił niedopałek do ogniska i patrzył, jak
płomienie powoli pochłaniają napis na banderolce cygara: „Odpoczynek dŜentelmenów".
Słowa te mogły odnosić się do jakiejś innej armii, ale do tej na pewno nie pasowały.

50
Stanley w stanie najwyŜszego zdenerwowania zapukał i wszedł do biura. Był pewien, Ŝe
został oskarŜony i czeka go degradacja albo dymisja.
Zdziwił się widząc szefa w pogodnym nastroju, krąŜącego wokół pudełek z rejestrami i
pojemników wypełnionych aktami presonalnymi i pamiątkami. Policzki Camerona miały
róŜowy połysk, efekt niedawnego golenia, pachniał jeszcze wodą kolońską. Jego biurko było
puściuteńkie, rzecz dotąd niespotykana.

— 320 —
— Stanley, chłopcze, siadaj. Wynoszę się stąd co sił w nogach,
ale zanim wyjdę, chciałbym z tobą pogadać. — Wskazał młodemu
człowiekowi krzesło, sam zajął swoje zwykłe miejsce za biur
kiem.
Stanley, dygocąc, ulokował swoje cięŜkie ciało na krześle. Byłem wstrząśnięty, kiedy w
ubiegłą sobotę doszła mnie wieść o pańskiej rezygnacji, sir.
Cameron zetknął końce kciuków, kaŜąc zarazem spotkać się nad nimi palcom
wskazującym, w ten sposób utworzył trójkąt, przez który badawczo przyglądał się swemu
gościowi.
-- Nawet w tym budynku moŜesz nadal nazywać mnie Simonem albo szefem. Jest mi to
obojętne. Jedyną rzeczą, która nigdy nie będzie mi juŜ odpowiadała, jest tytuł sekretarza. To
tragiczna poraŜka na polu walki, sir...
Niezręczne pochlebstwo wywołało wymuszony uśmiech na twarzy Camerona. Prychnął:
— Och tak, wielu posiadaczy kontraktów powie to samo. Ale
lojalny facet idzie tam, gdzie zdaniem przełoŜonego moŜe być
najprzydatniejszy. Rosja jest cholernie daleko stąd, ale powiem
ci prawdę, Stanley; nie będzie mi brakowało zgiełku i oszustw
tego miasta.
Kłamstwo - pomyślał Stanley szef pogryzł się z najlepszym przeciwnikiem. W końcu
wszystkie nieprawidłowości w departamencie zmusiły Lincolna do działania, aczkolwiek
Cameron dopuścił się, w geście samoobrony, pewnej fikcji, wedle której powołanie go na
stanowisko posła Stanów Zjednoczonych w Rosji było niewątpliwym awansem.
WyobraŜam sobie, Ŝe dobrze ci się ułoŜy z nowym szefem ciągnął Cameron swobodnie.
Nie będzie tak bezpośredni jak ja. Jest orędownikiem kolorowych. Dawne prezentowanie
siebie jako apostoła zniesienia niewolnictwa zostało Cameronowi zapomniane i to
prawdopodobnie przez wszystkich, włącznie z nim samym. I jest cięty na tych, którzy nie
podzielają jego poglądów. Weźmy na przykład mnie, byłem skłonny nie dostrzegać pewnych
błędów czy lekcewaŜenia. Uśmiech powoli znikał z jego twarzy. Jak kto woli. Tak jest,
będziesz musiał zrobić nową pieczątkę następnemu lokatorowi tego biura.
O niczym nie wiem, sir. Nawet nie znam nazwiska nowego sekretarza. Stanley
przygryzł dolną wargę.
Doprawdy? Białe brwi frunęły do góry. Sądziłem, Ŝe senator Wadę zwierzył ci się.
JeŜeli nie, będziesz musiał zaczekać na publiczny komunikat.
Cameron przerwał, Stanley kręcił się jak robak na haczyku.
Ku jego zdumieniu starszy pan roześmiał się, nim wrócił do
tematu.

321
- Nie potępiam cię za to zbyt mocno, Stanley. Na twoim miejscu pewnie postąpiłbym
tak samo. Zrobił się z ciebie pojętny uczeń. Nauczyłeś się, jak spoŜytkować lekcje pobrane u
mnie. Naturalnie teraz zastanawiam się, czy nie nauczyłem cię za wiele.
Szeroki, choć nieco obłudny uśmiech rozjaśnił twarz cieszącego się z cudzego
nieszczęścia Camerona.
— No cóŜ, mój chłopcze, pozwól, Ŝe dam ci ostatnią dobrą radę, zanim uściśniemy sobie
ręce i rozstaniemy się. Sprzedawaj na lewo tyle par obuwia, ile tylko zdołasz, i tak długo, jak
ci się uda. I oszczędzaj pieniądze. Będą ci potrzebne, poniewaŜ w tym mieście ktoś czeka.
Ktoś, kto chce wysadzić cię z siodła. Ktoś, kto wysadzi cię z siodła.
Stanley poczuł się tak, jakby dostał ataku serca. Cameron obszedł biurko, uścisnął mu
rękę tak mocno, Ŝe aŜ go zabolała, po czym powiedział:
A teraz wybacz mi — i odwrócił się doń plecami. Stanley pozostawił go krzątającego
się wesoło pośród ruin jego imperium.

Następnego wieczoru George wrócił do domu z wieściami dla


Constance:
• To Stanton.
• AleŜ on jest demokratą!
• Jest takŜe nadgorliwcem, który moŜe zadowolić radykałów. Tych, którzy mu
sprzyjają, nazywając go patriotą. JeŜeli jesteś po przeciwnej stronie, takie określenie wydaje
ci się demagogiczne i nieszczere. Oni więc mówią, Ŝe zmierza do swoich celów wszelkimi
dostępnymi mu środkami. Prawdopodobnie zastosuje zawieszenie habeas corpus — to
znaczy, zastosuje je na duŜą skalę. Nie chciałbym być wydawcą gazety posiadającym
odmienne poglądy albo adwokatem cichego pokoju i zwrócić na siebie uwagę pana Stantona.
MoŜe sobie być mianowany przez Lincolna, ale jest tworem Wadę'a i tej całej bandy. —
Słaby uśmiech nieco złagodził surowość jego słów. — Czy wiesz, Ŝe Stanton sądził kiedyś w
procesie, w który był zaplątany wynalazca Ŝniwiarki McCormick, a Lincoln występował w
roli asystenta obrońcy? Stanton utarł mu nosa niczym jakiemuś cymbałowi. Nie do wiary, jak
ludzie się zmieniają. I ten obłąkany świat takŜe...
• Ale nie ty i ja — powiedziała, całując go delikatnie.
Generał McClellan wyleczył się z bardzo powaŜnego przypadku tyfusu, lecz padł ofiarą
innej choroby, za którą krytykowali go wszyscy, prócz najzagorzalszych zwolenników.
Lincoln na-

— 322 —
zwał tę chorobę maruderstwem. Pod wzmagającą się presją wewnętrzną i zewnętrzną
prezydent wydał w ostatnim dniu stycznia specjalny rozkaz wojenny numer 1. Rozkaz
postanawiał, Ŝe wódz naczelny skieruje armię znad Potomacu w stronę Manassas najdalej 22
lutego.
W lutowym wydaniu „Atlantic" ukazał się nowy wiersz pod tytułem Cioto Johna
Browna, którego autorką była pani Ho we. George z Ŝoną i synem często śpiewali
poruszający „Hymn bitewny" przy akompaniamencie Patrycji. Pieśń nader pasowała do
nowego, jawnie agresywnego nastroju stolicy. Postać Stantona, drobna i sroga, była dobrze
widoczna o kaŜdej porze w budynkach Parku Prezydenckiego. George przyjrzał mu się parę
razy w Departamencie Zaopatrzenia, ale nie miał powodu, aby z nim rozmawiać.
Z zachodniego teatru wojny nadeszły huczne wieści, tak wspaniałe, Ŝe zgromadziły
chętny do pijackich uciech tłum przed biurem redakcji, gdzie wywieszono długie kartki z
ostatnimi, skróconymi depeszami. Połączona ofensywa rzeczno-lądowa przyniosła klęskę
Fortu Henry'ego, kluczowej twierdzy rebeliantów nad Tennessee, tuŜ przy granicy stanu
Kentucky.
W dziesięć dni później padł Fort Donelson nad rzeką Cumberland. Oba zwycięstwa były
— teoretycznie dziełem szefa departamentu, generała Hallecka. Człowiek ów, którego kores-
pondenci okrzyknęli bohaterem, był absolwentem Akademii, co juŜ dawno wypadło
George'owi z pamięci. Jako pierwszy inny absolwent West Point, Sam Grant, stanął niegdyś
po stronie Orry'ego, gdy Elkanah Bent dopiekł mu do Ŝywego.
Sam Grant. Zadziwiające. Razem z George'em popijali w kantynach po kampanii
meksykańskiej. Sympatyczny oficer i dosyć odwaŜny, ale Ŝołnierz bez owego piętna
geniuszu, widocznego, powiedzmy, u Toma Jacksona. Ostatnia wieść, która dotarła z frontu,
mówiła o kłopotach Granta w armii i rezygnacji z powodu naduŜywania alkoholu.
I oto odnalazł się; awansował z generała brygady na dowodzącego ochotnikami
generała majora, któremu dano przezwisko „Bezwarunkowa Kapitulacja", a to stąd, Ŝe
odpowiadając na przedstawione mu przez dowództwo Fortu Donelson warunki powiedział,
Ŝe nie wyraŜa zgody na nic poza bezwarunkową kapitulacją. Proponuję, aby pan
niezwłocznie przystąpił do działania — pisał do Bucknera, po czym sam to uczynił, łamiąc
opór Konfederacji w zachodnich częściach stanów Kentucky, Tennessee i górnego Missisipi.
Południe zachwiało się, Północ nie posiadała się z radości i nazwisko Granta stało się znane
kaŜdemu uczniakowi, którego rodzice czytali gazety.
Dla kontrastu złe wieści nie przestawały przeciekać z Białego Domu. Prezydent popadł
w tak głęboką depresję, iŜ jego stan, jak

323 —
twierdzili niektórzy, graniczył z obłędem. Nocami wałęsał się po pokojach — gdyŜ cierpiał
na bezsenność — albo godzinami leŜał bez ruchu na szezlongu, po czym wstawał i
opowiadał dziwne, prorocze sny. Specjaliści od sporządzania plotek w Waszyngtonie,
których zdaniem Constance było niemal tylu, co ludzi w mundurach, mieli do zaoferowania
rozmaite smakołyki, dla kaŜdego podniebienia coś miłego — polityczne i towarzyskie o
rodzinie prezydenta. Lincoln zwariował za sprawą Unii. Mary Lincoln, która przyznaje się
do krewnych wśród rebeliantów z Kentucky i w armii konfederatów, jest szpiegiem.
Dwunastoletni Willie Lincoln walczy z tyfusem. To akurat okazało się prawdą; chłopiec
zmarł dwa dni przed tym, jak McClellan miał zająć Manassas.
Generał nie dokonał tego, armia pozostała na miejscu. Lincoln nie pokazał się na Ŝadnej
oficjalnej uroczystości, obchodzonej w rocznicę urodzin George'a Waszyngtona, aczkolwiek
armie po obu stronach frontu uczciły to święto, jak było w zwyczaju przed wojną.
Pewnego wieczora Billy złoŜył George'owi niespodziewaną wizytę. Bracia wymieniali
komplementy ponad kieliszkami whisky, oczekując na kolację.
— Co, u diabła, dzieje się z Macem? Powinien był uratować
Unię dwa tygodnie temu, co ty na to? — zapytał Billy.
Skąd mogę wiedzieć, co się z nim dzieje? Jestem tylko sumiennym urzędnikiem. Ja
słyszę tylko uliczne rozmówki. To ty powinieneś wiedzieć więcej, przecieŜ to twój dowódca
odparł George.
Ale twój kolega ze szkolnej ławy.
• CóŜ za sarkazm. Mówisz jak republikanin.
• Zagorzały.
No więc dobrze uległ George — oto, co wiem. Mały Mac ma przewagę nad
nieprzyjacielem w stosunku dwa, trzy do jednego, a prosi o zwłokę i posiłki. Bo inaczej,
powiada, nie moŜe gwarantować sukcesu, który, dodaje, po złapaniu oddechu jest pewny,
gdy tylko zrobi pierwszy ruch. Bóg jeden wie, co siedzi w tej głowie. Lepiej opowiedz mi o
swoich nowych Ŝołnierzach.
— • Ćwiczą zaledwie od siedmiu tygodni, ale dobre wyniki na
ćwiczeniach nie są Ŝadnym miernikiem tego, co moŜe być na polu
walki. W zeszłym tygodniu batalion zbudował tratwę pontonową
na kanale. Była to próba generalna przed zbudowaniem mostu
pontonowego, co jeszcze jest przed nami. Prezydent przyjechał
na inspekcję. Robił wszystko, aby pokazać, Ŝe go to naprawdę
interesuje, ale wyglądał na zupełnie wyczerpanego. Po prostu
starzec. On...
Równocześnie podnieśli wzrok na pobladłą Constance, która
weszła do pokoju.

— 324 —
— W drzwiach czeka kurier z twojego batalionu.
Billy szybko wyszedł. George zbliŜył się do drzwi, usiłując podsłuchać przytłumione
głosy. Po chwili jego brat wrócił, wciskając czapkę na głowę.
• Mamy rozkaz przygotować obóz do wyjazdu, wozami...
• Dokąd?
• Nie wiem.
• Uścisnęli się pośpiesznie.
• UwaŜaj na siebie, Billy.
• Obiecuję. MoŜe Mac nareszcie się ruszył? Wyszedł z domu i zniknął w
mroku.

51

Gdy Calbraith Butler wezwał Charlesa zaraz po capstrzyku, ten wiedział doskonale, Ŝe moŜe
to oznaczać tylko kłopoty; oczekiwał go major w towarzystwie pułkownika.
-- Siadaj, Charles, bardzo proszę - powiedział Hampton, gdy Charles zameldował się. W
głosie Hamptona usłyszał złowieszczy ton.
Nie, dziękuję, sir. Hampton mówił dalej:
Przyjechałem tutaj, bo chcę porozmawiać z tobą. Sytuacja w kompanii majora
Butlera jest draŜliwa.
• Wolę słowo „przykra", sir wtrącił Butler. Hampton rzucił nań okiem.
• Nie ograniczam pańskiej woli w doborze słów. Charlesa zdumiało, jak krzepko
wyglądał pułkownik. Zima
zrujnowała zdrowie o wiele młodszym oficerom. ZauwaŜył, Ŝe szabla pułkownika jest
węŜsza od tej, którą zwykle nosił. CzyŜby podarował mu ją Joe Johnston na znak przyjaźni?
Szkoda czasu na gadanie po próŜnicy, Charles. Major Butler jest w posiadaniu petycji
podpisanej przez ludzi z twojego oddziału. Proszą o ponowny wybór oficerów.
Nagle zdrętwiały mu policzki. Trzymając się z dala od kam
panii wyborczej starał się dyskretnie ją kontrolować. Von Heim
pragnął dystynkcji kapitańskich i obiecywał Juliuszowi Wanderly
awans, o ile on sam otrzyma nominację. Peterkin Raynolds był
Charlesowi dość obojętny, ale stał się jakoś mniej sympatyczny.
CzyŜby to on aspirował do stopnia podporucznika? .
Iłują podpisało, sir? spytał Charles.
Zakłopotany Butler powiedział:

— 325 —
• Więcej niŜ połowa oddziału.
• Na Boga! — Charles pohamował wybuch śmiechu. — Wiedziałem, Ŝe nie jestem
lubiany, ale wychodzi na to, Ŝe ze mnie istny Jankes. Nie przypuszczałem...
• Jesteś wyjątkowo dobrym oficerem -— zaczął Hampton.
• Zgadzam się — wtrącił Butler.
• ...ale to nie to samo, co być popularnym. Jak pan wie, Charles, ludzie nie są
uprawnieni do przeprowadzenia nowych wyborów, dopóki nie zostanie odnowiony ich
jednoroczny zaciąg. W kaŜdym razie uwaŜam, Ŝe powinienem ci powiedzieć, jak sprawy
stoją, i poprosić...
Tym razem Charles przerwał Hamptonowi.
— Pozwólmy sprawom toczyć się dalej. Nie dbam o to, co
będzie jutro. — Oczywiście dbał, dbał o to, ale twardo trzymał
fason.
Buter zapytał marszcząc brwi:
• A jeŜeli pan przegra?
• Za pozwoleniem pana majora... Dlaczego tak stawia pan kwestię? Pan wie, Ŝe
przegram. Gwarantuje to liczba podpisów pod petycją. Ja tylko mówię, Ŝe naleŜy im
pozwolić dokonać wyboru. Znajdę jakiś sposób, Ŝeby nadal pełnić słuŜbę.
Starsi oficerowie wymienili spojrzenia. Charles pomyślał, Ŝe spotkanie zostało
zaplanowane z pewną dbałością, choć niezbyt zatroszczono się, by nie podać złego lekartwa.
Hampton mówił szybko:
— Doceniam sposób, w jaki to wyraziłeś, Charles. Doceniam
wszystkie przymioty, które czynią z ciebie świetnego oficera.
Twoja waleczność nie podlega Ŝadnej dyskusji. Masz ojcowskie
podejście do swoich ludzi. Podejrzewam, Ŝe to zasługa wprowa
dzonej przez ciebie dyscypliny, Ŝe tylu ludzi w legionie ma się
raczej za dŜentelmenów z Karoliny, niŜ Ŝołnierzy oczekujących
krwawych rozkoszy od generała McClellana. Co więcej, twoje
doświadczenia wyniesione z Akademii mogą takŜe działać prze
ciwko tobie.
Nie działało przeciwko Stuartowi czy Jacksonowi i tylu innym — pomyślał Charles z
goryczą. — Ale byłoby rzeczą głupią winić kogoś jeszcze za własne wady.
Głos Hamptona zabrzmiał donośniej:
• Nie chcę, abyś nas porzucił. Ani ja, ani major Butler. Dlatego, jeŜeli nie dbasz o
kampanię skierowaną przeciwko tobie, no, nie kampanię, raczej opozycję względem ciebie...
• Nie będę tracił ani minuty na tego głupiego Holendra!
— Charles wstrzymał oddech. — Proszę mi wybaczyć, sir.
— Hampton ruchem ręki zbył przeprosiny.
— Mam ci do zaproponowania inny układ — powiedział
Butler. — Jesteś samotnikiem, a to moŜe mieć swoją cenę. Co byś

— 326 —
powiedział na dowodzenie Abnerem Wdolnerem i jeszcze parodia moimi najlepszymi ludźmi
w oddziale zwiadowców? , Hampton pochylił się, kryjąc połowa twarzy w mroku.
— To jest niczym niezastąpiona i najbardziej niebezpieczna
słuŜba w kawalerii. Wywiadowca stale wystawia się na ryzyko.
Tylko najlepsi mogą wykonywać tę robotę.
Charles zastanawiał się chwilę.
— Zgoda, ale pod jednym warunkiem- Zanim zacznę, chciał
bym udać się na krótki urlop.
Major znowu ściągnął brwi.
• Cała armia przemieszcza się czy teŜ rychło zacznie się przemieszczać...
• To tylko na tyły. Do Rapidon i Rappahannock. Pewna dama mieszka w pobliŜu
Rappahannock. Dołączę do legionu natychmiast, gdy będzie to konieczne.
Hampton uśmiechnął się.
• Zgoda. Czy pan to akceptuje, majorze Butler?
• Tak jest, sir.
Skoro tak — powiedział Charles przyj muj ę przydział do słuŜby wywiadowczej. Z
radością.
Gdyby nawet poraŜka raniła i gdyby miała boleć przez długi czas, poczuł w tej samej
chwili, Ŝe jest człowiekiem wolnym. Był szczęśliwy.
Czy wyzwolony czarny człowiek doświadczał podobnych uczuć? — zastanawiał się,
wracając dziarskim krokiem do swego baraku, pogwizdując niegłośno.

Przepustka wystawiona w Richmond określała jego wiek, wzrost, kolor włosów i oczu
oraz stwierdzała, Ŝe zezwala mu się na podróŜ w okolice Frederickburga w celach
wiadomych stosownym organom wojskowym. Gdyby owa „dyskrecja" okazała się nagle
zawadą, Charles miał dźgnąć Sporta ostrogą, wziąć skokiem „organa wojskowe" i poszukać
swojej szansy.
Gdy zmierzał do hrabstwa SpostsyWania, najpierw w ulewie, potem w dokuczliwym
chłodzie, który spowijał martwe pola i ogołocone drzewa, pragnienie dotarcia do farmy
Barclaya potęgowało się w nim z kaŜdą chwilą. W końcu ujrzał solidny, murowany dom,
stodoły z drewna i oficyny połoŜone na północ od pobliskiego traktu.
— Az komina unosi się dym! — wrzasnął do wałacha.
To była ładna farma, mimo wojny świetnie utrzymana. Doszedł do wniosku, Ŝe znajduje
się na terenie posiadłości od chwili pojawienia się po obu stronach drogi pól. Główny budy-
nek był stary i mocny niczym forteca, rosła za nim para czerwonych dębów, wysokich na
dziewięćdziesiąt stóp, które

— 327 —
śmigały w górę, rwąc się ku słońcu. O ile dom był sędziwy, o tyle drzewa musiały zostać
zasadzone, gdy dom juŜ stał, Teraz były rozrośnięte, a ich grube konary, zwisające nad
drewnianym dachem, dotykały okienka mansardy czy teŜ strychu. Wspaniałe drzewa, wprost
stworzone do wspinania się — tego właśnie teraz zapragnął, jakby na powrót stał się
wyrostkiem.
Gdy ściągnął cugle, juŜ na dziedzińcu, usłyszał pisk i zgrzyt. Z prawej strony, w
ciemnym wnętrzu oficyny, zamigotały iskry. Zsiadł z konia, w tej samej chwili tryby
zgrzytających kół ucichły. Mniej więcej dwudziestoletni Murzyn wyszedł z budynku. Był w
cięŜkich buciorach, starych portkach i pocerowanej koszuli. Ręce zaciskał na kosie, którą
skończył ostrzyć.
• O co się rozchodzi, sir?
• Ten człowiek jest w porządku, Boz.
Głos naleŜał do drugiego, starszego Murzyna, o twarzy okrągłej jak księŜyc i z mocno
przetrzebionym uzębieniem. Pojawił się z tyłu domu z workiem karmy dla kur przerzuconym
przez ramię. Charles spotkał go w Richmond nocą po balu.
-- Jak pańskie zdrowie, kapitanie? —- zapytał starszy Murzyn. Wygląda pan tak, jakby
brnął pan osiemdziesiąt mil przez mokradła i błota.
-— W samej rzeczy. Czy ona jest w domu, Washingtonie?
Murzyn pozwolił sobie na coś w rodzaju chichotu.
A pewnie, Ŝe jest. Trochę za wcześnie na Ŝycie towarzyskie, ale niech pan nie
pomyśli sobie, Ŝe... Ona zawsze wstaje z kurami. Pewne juŜ nam smaŜy szynkę na śniadanie.
Washington przechylił głowę w prawo. Tylnymi drzwiami poręczniej.
Charles minął go i dzwoniąc ostrogami wstąpił na drewniany stopień.
Boz, zaprowadź konia pana kapitana do stajni powiedział starszy wyzwoleniec.
Charles zdawał sobie sprawę, Ŝe sam powinien zadbać o Spor-ta, ale jedyną rzeczą,
której pragnął, było zastukać do drzwi. Miał cichą nadzieję, Ŝe nie jest zbyt brudny i
cuchnący.
Drzwi otworzyły się. Biała jak mąka ręka zaskoczonej Gus podfrunęła do podbródka.
— Charles Main. Czy to ty?
— Tak twierdzi moja przepustka.
— Na moment zwiodłeś mnie. Ta broda...
Nie pasuje mi?
— Przyzwyczaję się.
Uśmiechnął się szeroko.
—- W kaŜdym razie, jest mi z nią trochę cieplej.
• Czy dokądś jedziesz?
• Nie sądziłem, Ŝe moja broda moŜe być tak odpychająca.
• Przestań i odpowiedz mi. — Lubiła jego riposty.

— 328 —'
- Właśnie odpowiadam, łaskawa pani; skorzystałem z jej uprzejmego zaproszenia. Czy
mogę wejść?
— AleŜ tak, naturalnie. Przepraszam, Ŝe tak cię przytrzyma
łam na zimnie.
Jej stara bawełniana sukienka, częstokroć prana, była niemal całkiem pozbawiona Ŝółtego
barwnika, prawie biała. Gus wyglądała na troszeczkę zaspaną, ale teŜ uradowaną i
podekscytowaną. Dostrzegł brakujący guzik w rządku biegnącym na jej pełnej piersi. Przez
ułamek sekundy widział jej ciało. Czuł, Ŝe jest niegodziwy, ale ten widok był mu tak miły.
Wyraźnie zmieszana odłoŜyła łyŜkę i przycisnęła pięść do biodra.
Jedno pytanie, zanim powaŜnie potraktujemy twoje odwiedziny. Czy masz zamiar
nadal nazywać mnie tym nieszczęsnym imieniem?
Raczej tak. Jest wojna. Wszyscy musimy ponosić jakieś cięŜary.
Próbował naśladować jej opryskliwy styl. Wyczuła to i znowu się uśmiechnęła.
Zdobędę się na czyn patriotyczny. Za chwilę będzie gotowe śniadanie. Najesz się do
syta. JeŜeli chcesz się najpierw umyć, zagrzeję wodę.
Chyba to zrobię, bo inaczej zamieniłbym twój dom w kupę błota.
Zaskoczyła go, łapiąc go za rękaw.
Pozwól, Ŝe ci się przyjrzę. Czy nic ci nie jest? Słyszałam, Ŝe wkrótce będą toczyć się
cięŜkie walki. PrzeŜyłeś tę zimę... a tylu poległo, jak mówią.
Widząc jego reakcję potrząsnęła z politowaniem głową.
Śmiejesz się ze mnie?
AleŜ nie. Tylko Ŝe doliczyłem się pół tuzina stwierdzeń i tyleŜ samo pytań. Nie
wiem, od czego mam zacząć.
Zarumieniła się, a moŜe tak mu się tylko zdawało. Nie był pewien, poniewaŜ tylko
wielkie palenisko oświetlało kuchnię, a dzień wstawał mroczny.
Ogromne pomieszczenie wyłoŜono drewnianą kostką, znajdowały się w nim stół, krzesła
i masywny pień na grubych nogach. Wszystko proste, ale ładnie zaprojektowne i mocne, jak
mocny był cały ten dom. Barclay, tak samo jak Ambrose, musiał być zręcznym stolarzem.
Na myśl o tym Charles poczuł leciutkie ukłucie zazdrości.
Od czego? powtórzyła, podnosząc i obracając kawałki szynki smaŜonej w
sczerniałym, Ŝelaznym rondlu. Od tego. Co u ciebie? Jak się czujesz? Nie miałam Ŝadnych
wieści od ciebie. Martwiłam się.
— CzyŜ nie powtarzałem ci bez końca, Ŝe lichy ze mnie
329 —
pisarz. Zwłaszcza nie mam dość śmiałości, aby pisać do osoby tak wykształconej, jak ty.
Zresztą poczta polowa jest powolna jak Ŝółw. Twój prezent spóźnił się. Serdeczne dzięki za
pamięć.
• JakŜe mogłabym zapomnieć — i szybko odwróciwszy głowę dodała — o BoŜym
Narodzeniu?
• KsiąŜka jest bardzo piękna.
• Ale pewnie jej nie przeczytałeś.
• Nie miałem czasu, na razie.
• Oto co znaczy „wykręcić się sianem". Jak długo zostaniesz?
W tym lekko wypowiedzianym pytaniu usłyszał, czy teŜ chciał usłyszeć, coś
szczególnego, nieoczekiwanego, dojmującego.
— Do jutra rana, jeŜeli nie narazi to twojej reputacji na
szwank. Mogę spać w stajni z moim koniem.
Znowu ręka na biodrze.
• Przed kim to niby moja reputacja ma się narazić na szwank, mości kapitanie? Przed
Washingtonem? Bosworthem? Obaj są dyskretni i bardzo tolerancyjni. Mam pokój gościnny
z łóŜkiem, a najbliŜsi sąsiedzi są oddaleni co najmniej o milę.
• W porządku. Tylko Ŝe ja wciąŜ mam powód, Ŝeby martwić się o ciebie. Całkiem
moŜliwe, Ŝe w tej okolicy będą toczyć się walki, a ty właśnie tutaj...
Ciche pacnięcie. Spojrzał w dół. Grudka wyschniętego błota oderwała się od spodni i
osunęła na podłogę. Zakłopotany podniósł ją. Kobieta pomachała łyŜką.
— Najpierw precz z tym wszystkim, a potem będzie jedzenie
i picie. Idź prosto do mojego pokoju. Przyślę ci tam zaraz jednego
z nich z wodą do napełnienia balii i z nocną koszulą, która
naleŜała do Barclaya. Trochę jego rzeczy jest na strychu. Zostaw
mundur w holu, to go wyczyszczę. — Mówiąc to poszturchiwała
go łyŜką, bezwzględna niczym sierŜant ćwiczący rekruta. Ostat
nie szturchnięcie. —- Wykonać! — Wyszedł, śmiejąc się głośno.

Obecność Gus Barclay wyrwała go z posępnego nastroju, który opanował go i nie


opuszczał od samotnej Wigilii. Zanurzył się w cynowej wannie wypełnionej wodą i szorował
kawałkiem mydła domowej roboty, zdjąwszy wpierw rzemyk z szyi i kładąc skórzany
woreczek tam, gdzie nie mógł się zamoczyć.
WłoŜył nocną koszulę i wrócił do kuchni, gdzie Gus nakarmiła go niewyszukanym,
gorącym jedzeniem. Wyzwoleńcy jedli z nimi. Powiedziała, Ŝe zawsze jedzą posiłki w
kuchni.
— ChociaŜ wchodzą i wychodzą wyłącznie przez tylne drzwi. Niektórzy moi sąsiedzi,
ludek bardzo poboŜny, w kaŜdą niedzielę biegający do kościoła, prawdopodobnie puściliby
mnie z dymem,

— 330 —
gdyby zobaczyli Murzynów przestępujących wiele razy w ciągu dnia próg mojego domu.
Omówiliśmy to sobie z Washingtonem i Bozem i doszliśmy do wniosku, Ŝe pójdziemy na to
drobne ustępstwo, jeŜeli taka jest cena ocalenia dachu nad naszymi głowami.
Wyzwoleńcy, uśmiechając się, przytaknęli. Charles zrozumiał, Ŝe ci dwaj i Gus stanowią
rodzinę, która przyjęła go tak serdecznie.
Ubrał się w wyczyszczany mundur i wyszedł z Gus z domu. Pokazywała mu
zabudowania i pola, posuwając się niespiesznym krokiem. Ziąb ustępował, ocieplało się,
goła ziemia wydzielała wilgoć i zapachy nadchodzącej wiosny. Mówili o tylu rzeczach
naraz. O Richmond, gdzie to, co wyprodukowała na swojej farmie, sprzedawała dwa razy
poprzedniej jesieni.
— Odniosłam wraŜenie, Ŝe wszyscy w tym mieście zajęci są
oszukiwaniem wszystkich.
O jego rozczarowaniu armią.
• Oficerowie sztabowi są niezwykle zapracowani. Obliczyłem, Ŝe pięćdziesiąt procent
czasu spędzają na politykowaniu, pięćdziesiąt na grzebaniu w papierzyskach i... pięćdziesiąt
na polu walki.
• AleŜ to sto pięćdziesiąt procent!
— Jednak jest to jedyny sposób, by mogli powąchać prochu.
O jej wujku, generale brygady Jacku Duncanie. Chciała
poznać miejsce jego postoju, aby doń pisać listy. Nieoficjalni kurierzy, przemytnicy, mogli
przewieźć niemal wszystko przez linię frontu pomiędzy Konfederacją i Unią, posługując się
kombinacją jakiejś przedawnionej przepustki i łapówki.
Po czym, bez zachęty, zaczęła mówić o czasach minionych
— Chciałam mieć dziecko, Barclay teŜ tego pragnął. Tylko
raz zaszłam w ciąŜę, ale nie odbyło się bez komplikacji.
Spacerowali dróŜką okalającą mały sad z jabłonkami. Gus otuliła się starym, sięgającym
bioder płaszczem, takim do codziennych zajęć, ręce skrzyŜowała na piersiach, a dłonie
ukryła pod pachami. Kiedy mówiła o porodzie, nie spojrzała na niego, aczkolwiek wcale nie
czuła się zakłopotana. Ani on.
— Przez pierwsze cztery i pół miesiąca byłam niemal cały
czas chora. I nagle, pewnej nocy, straciłam dziecko. Gdybym je
donosiła, miałabym pięknego syna. No cóŜ, potrafię zacytować
Pope'a, ale w prostych sprawach nie jestem tak dobra, jak nasza
stara krowa w oborze, która daje nam mleko i cielęta.
Zakończyła Ŝartem, ale opuściła głowę i kopnęła długie badyle trawy na skraju dróŜki.
Na kolację usmaŜyła na roŜnie okrągły, czerwony rostbef. Washington powiedział, Ŝe
mają z Bozem coś do zrobienia i nie mogą towarzyszyć im przy kolacji. Gus przyjęła ten
niewinny

— 331 —
wykręt bez zbędnych pytań. Jedli więc, ona i Charles, kolację w blasku paleniska. Z
wszystkich posiłków, które spoŜył w Ŝyciu, ten naleŜał do najlepszych: grube plastry
przyrumienionych ziemniaków, wyrosłych na jej ziemi, ciepły kukurydziany chleb, jakŜe
niepodobny do wojskowego komisniaka i soczysta, miękka wołowina, której nie czuć słoną
wodą ani Departamentem Zaopatrzenia.
Przyniosła dzbanek rumu i napełniła nim dwa kieliszki. Jego myśli wciąŜ krąŜyły wokół
wojny.
• Wolność to piękny i chwalebny przywilej człowieka, ale armia, która chce
zwycięŜyć, nie moŜe na to przystać.
• Wydaje mi się, Charles, Ŝe rząd trapi ten sam dylemat. I nie moŜe się z nim uporać.
KaŜdy stan przedkłada swoje Ŝyczenia i swoją pomyślność ponad wszelkie inne względy.
Zasada, o którą walczymy, moŜe obrócić się przeciwko nam. Czy nie jest tu trochę za
ciemno? Nie napiłbyś się jeszcze rumu? Opowiedz mi o swoim oddziale.
PowaŜnie się skurczył od czasu, jak tańczyliśmy w Richmond. Wspomniał o petycji i
przydziale do wywiadowców Butlera.
Jej niebieskie oczy przyglądały mu się z powagą.
• Czytałam coś o pracy wywiadowców. Bardzo niebezpieczna.
• Ale mniej irytująca niŜ dowodzenie pięcioma dziesiątkami ludzi, którzy chcą iść
pięćdziesięcioma drogami jednocześnie. Nic mi się nie stanie. Znam wartość mojego konia i
własnej skóry. W tej właśnie kolejności.
• Nie do wiary! Jesteś w dobrym nastroju.
• To kwestia towarzystwa, Gus.
- To dziwne. Bierwiono strzeliło w Ŝarze paleniska, blask ognia poruszył sinusoidalne
cienie na ścianach, piecu i własnej roboty półkach na naczynia. JuŜ prawie nie kurczę się ze
zgrozy, słuchając własnego imienia. To kwestia --- znowu jej oczy zatrzymały się na nim jak
sam powiedziałeś: towarzystwa.
Oboje czuli, Ŝe w tym domu oddalonym od świata narasta w nich namiętność. Charles
zwarł nogi pod stołem. Ona zaczęła hałasować naczyniami, widelcami, łyŜkami, zbierając je
do mycia.
Musisz być wyczerpany, prawda? A jutro czeka cię długa droga...
— O tak, tak. — Chciał pójść za nią, gdy wstała z krzesła,
objąć ją. Pragnął, aby tej nocy tylko jedno łóŜko w tym ciemnym
domu było zajęte. Nie uczynił tego nie przez wzgląd na przy
zwoitość ani z obawy przed jej odmową, chociaŜ mogła przecieŜ
powiedzieć: nie. To był sygnał ostrzegawczy, który dotarł z głębi

— 332 —
Jjfcmięci. Wydało mu się, Ŝe ten czas, miejsce, Ŝe okoliczności, W których się poznali,
zawierają jakąś przestrogę. , Odsunął się od stołu.
• Chyba pójdę się połoŜyć. — Czuł przyjemne zmęczenie, mięśnie miał rozluźnione,
było mu ciepło. Ogarnęła go radość, choć nie całkowita. — To był udany dzień.
• Tak, to prawda. Dobranoc, Charles.
Podszedł do niej, skłonił się i dwornie pocałował ją w czoło.
— Dobranoc. — Odwrócił się i poszedł do pokoju gościnnego.
LeŜał pod kołdrą juŜ z godzinę i cały czas się zadręczał.
Powinienem był ją dotknąć. Ona tego chciała. Widziałem to w jej oczach.
Odrzucił kołdrę. Podszedł do okna. Wsłuchał się w ciszę śpiącego domu, łowił niegłośne
skrzypnięcia. Wyciągnął rękę ku drzwiom. I zatrzymał ją na cal przed klamką. Zaklął i
wrócił do łóŜka.
Obudził się z bijącym sercem i napiętą uwagą. Słyszał jakiś hałas w holu, odgłosy dość
niezwyczajne w uśpionym domu. W szparze pod drzwiami błysnęło światło. Boso, w nocnej
koszuli, raptownie otworzył drzwi. Augusta Barclay stała nasłuchując tuŜ przy schodach na
strych.
Ubrana była we flanelową koszulę, rozpiętą pod szyją, pszeniczne włosy miała
przepasane wstąŜką.
— Czy coś się stało? zapytał.
Szybko przeszła wzdłuŜ holu z nabitą bronią w jednej ręce, z lampą rzucającą cienie w
drugiej.
-- Coś słyszę na dworze. — Zatrzymała się tuŜ przy nim. Wyraźnie widział jej sutki
napierające na miękką flanelę. Zawiodło go opanowanie. Przytknął prawą rękę do jej piersi i
nachylił się, chłonąc ciepło jej skóry i włosów.
Przylgnęła do niego z zamkniętymi oczyma, rozchyliwszy wargi. Jej język zetknął się z
jego językiem. Wtedy rozległo się pukanie.
Powstrzymała go.
— Coś ty mi zadał, Charlesie Mainie?
Pukanie stawało się coraz głośniejsze, ale ponad nie wybił się natarczywy głos
Washingtona. Charles wyjął spod poduszki rewolwer i pobiegł za nią ku tylnym drzwiom,
gdzie natknął się na obu zatrwoŜonych wyzwoleńców.
Najusilniej przepraszam panią za obudzenie w środku nocy powiedział Washington
— ale na trakcie jest jakieś poruszenie. Charles nastawił uszu: skrzyp osi, stukot podków,
przekleństwa i narzekania ludzi.
Gus dała znak bronią.

— 333 —
— Wejdźce do środka i zamknijcie drzwi. — Odstawiła lampę
i odciągnęła kurek.
Charles po omacku dotarł do salonu i przykucnął przy oknie. Po chwili wrócił i rzekł
uspokajającym tonem:
— Zobaczyłem litery CSA na brezencie dwóch wozów. Jadą
w kierunku Fredericksburga. Nie ma powodu, abyśmy się tym
przejmowali.
Powrócili do salonu, stanęli obok siebie przy oknie tak, by się nie dotknąć. Charles i Gus
patrzyli na cięŜkie wozy, przesuwające się w świetle księŜyca. Gdy się przetoczyły, gdy
umilkły utyskiwania furmanów, Charles dostrzegł pierwsze błyski świtu. Nie było czasu na
powrót do łóŜka.
Washington i Bos powiedzieli, Ŝe zmarzli, Gus zabrała się do parzenia kawy. Tak oto
kończyła się noc i ta nagła wizyta. Po śniadaniu Charles wyruszył w drogę powrotną. Gus
towarzyszyła mu do traktu. Sport, wybornie wypoczęty, odŜywiony, gotów był do jazdy.
Dotknęła jego ręki w rękawicy spoczywającej na lewym udzie.
• Przyjedziesz znowu?
• Bardzo bym chciał.
• Niebawem?
• Więcej mógłby o tym powiedzieć generał McClellan.
• Charles, bądź ostroŜny.
• Ty takŜe.
Ujęła jego rękę i przycisnęła do warg. I odstąpiła na bok.
• Musisz powrócić. Od lat nie byłam taka szczęśliwa.
• Ani ja — powiedział Charles i wyprowadził Sporta na zryty kołami wozów, które się
tędy przetoczyły, trakt.
Machał ręką, dopóki widział jej malejącą sylwetkę na tle murowanego domu i dwóch
czerwonych dębów. Nie mógł juŜ dłuŜej kryć się ze swoimi uczuciami.
Powinieneś spróbować — pomyślał.
W czasie wojny Ŝaden męŜczyzna nie czyni kobiecie obietnic, wiedząc, Ŝe nie ma
minimalnej pewności, iŜ je moŜe spełnić.
Rozpamiętywał ciepło jej piersi, ust, włosów, owo przeszywające dotknięcie jej języka,
nim Washington zastukał do drzwi.
Nie powinien się w to wplątać.
JuŜ się wplątał.
PrzecieŜ nie zakochał się.
To juŜ się stało.
I co on, do cholery, ma z tym wszystkim począć?
52
W pierwszą sobotę kwietnia nastrój w liverpoolskim biurze Jamesa Bullocha był miły jak
wiosenne powietrze. Kapitan Bulloch niedawno powrócił z krótkiego, ale teŜ spokojnego
wypadu przez blokadę; pod Savannah naradzał się z kilkoma ludźmi Mallory'ego, choć ów
nie przekazał mu Ŝadnych informacji dla Coopera.
Biuro wciąŜ jeszcze grzało się w blasku sukcesu swego pierwszego projektu. 22 marca
parowiec śrubowy „Oreto" wymknął się z doków w Taxteth bez Ŝadnych przeszkód. Dwóch
detektywów konsula Dudleya obserowało go od strony suchego doku i klęło na czym świat
stał, ale to wszystko, co mogli zrobić.
Bulloch wymyślił dla statku nazwę „Oreto" dla zmylenia władz. Gdy budowano go pod
okiem Williama Millera, zarejestrował go jako śródziemnomorski statek handlowy, a kiedy
był gotów do wyjścia w morze, jako port docelowy podał Palermo. W rzeczywistości był
nim Nassau. Kapitan brytyjski, wynajęty na czas transatlantyckiego rejsu, tam właśnie chciał
przekazać dowództwo kapitanowi Mathittowi z armii Konfederacji. „Oreto" jako Ŝywo nie
przypominał skromnego frachtowca. Zaprojektowano go i wykonano wedle standardów
obowiązujących przy produkcji kanonierek. W drodze do Nassau na barce „Bahama",
towarzyszącej statkowi, płynęły dwa siedmiocalowe działa i pół tuzina dział o gładkich
lufach. Gdy „Oreto" zostanie uzbrojony, będzie z niego wspaniały okręt wojenny.
Jak długo będą mogli działać wbrew brytyjskiemu prawu, nikt nie potrafiłby
odpowiedzieć. Dość długo, w kaŜdym razie tak długo, by doprowadzić do zwodowania
drugiego statku. Bulloch powiedział to, kiedy wraz z Cooperem udali się w bezpieczniejsze
miejsce — do salonu kapitana kilka dni po jego powrocie.
Oznajmił Cooperowi, Ŝe worek z pocztą prosto z Wysp Bahama przyniósł pewne naglące
posłanie. Druga kanonierka musi być rychło ukończona, poniewaŜ plan Lincolna, którego
celem jest zakorkowanie Południa, uległ błyskawicznej zmianie
• z błahej uwagi o blokadzie na papierze w rzeczywistą blokadę, przynoszącą realne
szkody, rosnące z kaŜdym nowym okrętem wojennym Jankesów, skierowanym na linię
frontu. „Florida"
• tak nazwano „Oreto", gdy doprowadzono go do gotowości bojowej — miała zadanie
jasno sprecyzowane: zdobyć lub zatopić handlowe statki Północy, wywołując w ten sposób
nagły wzrost kosztów ubezpieczenia morskiego. Po wtóre — zgodnie z przewi-

— 335 —
dywaniami konfederatów — Lincoln usłyszy ryk właścicieli statków handlowych i Ŝądania
większej ochrony. Zostanie zmuszony do wycofania statków z eskadr blokady i
przydzielenia ich do ochrony interesów właścicieli statków handlowych.
Drugi duŜy, dobrze uzbrojony statek wzmógłby nacisk. Mieli na ukończeniu coś w tym
rodzaju u Lairda. Jakkolwiek przypominał „Oreto", to pod paroma względami go
przewyŜszał. Bulloch ukrył go pod imieniem „Enrica". W księgach stoczni opatrzony był
numerem 209. Galar 209 znajdował się w zakładach Lairda, których załoŜyciel, stary John,
poświęcił się polityce, podczas gdy jego synowie, William i John junior, zajmowali się
olbrzymim przedsiębiorstwem, w które zamieniło się kilka małych zakładów,
wytwarzających kotły parowe.
Prace na „Enrice" naleŜało przyśpieszyć. To była wiadomość, którą Cooper miał
dostarczyć w tę pogodną, wiosenną sobotę. Nie było to takie proste, jak by się mogło
wydawać, poniewaŜ ani on, ani Bulloch, ani nikt z biura nie mógł postawić stopy na terenie,
który był własnością Lairda. Dudley wszędzie miał szpiegów. Gdyby zobaczyli na
dziedzińcu ludzi z Południa albo gdyby bodaj spotkali się z jednym z Lairdów, poseł
Jankesów, Adams, będzie parł do śledztwa i podstęp się nie uda. To był powód, dla którego
kontrakt na ,,Enricę" negocjowano podczas potajemnego spotkania w Birkenhead przy
Hamilton Square 1, w rezydencji Johna Lairda juniora.
Cooper raczej bawił się tą intrygą. Judith uwaŜała, Ŝe jest niebezpieczna, a przyjemności
z niej płynące szaleńcze. CóŜ, moŜliwe, ale teŜ przydawała jego szarym dniom sensu i
celowości, a takŜe go ekscytowała. Gdy zbliŜała się godzina odjazdu, poczuł miłe mrowienie
w dłoniach.
Biuro w to kojące popołudnie wydawało się nadzwyczaj przytulne. Wczorajsza poczta
przyniosła kilka listów z domu, łącznie z dziennikiem „Mercury" z 12 marca, z którego
Cooper dowiedział się o przebiegu „Wielkiej Bitwy Morskiej w Hampton Loads", jak głosił
tytuł. 9 marca opancerzony konfederacki parowiec dokonał wymiany ognia z podejrzanie
wyglądającym statkiem Unii, który, ze względu na nazwisko konstruktora obrotowej
wieŜyczki, zalicza się do baterii Ericsona.
Poruszony do głębi Cooper czytał o „ostrym spięciu" pomiędzy „Wirginią" i jankeskim
pancernikiem — stoczyli pojedynek, oddzieleni wodą na jakieś trzydzieści, czterdzieści
jardów. Gazeta podawała, Ŝe „Wirginia" osiągnęła „walne zwycięstwo". Naiwny autor nie
zdołał pojąć rzeczywistego znaczenia owego pojedynku.
Cooper, czytając ten artykuł, poczuł dreszcz, pomyślał bowiem o Brunelu, wspaniałym
brytyjskim inŜynierze, którego plany konstrukcyjne okrętu przestudiował i usiłował je
skopio-

— 336 —
wać w Południowej Karolinie. Tylko Brunei zrozumiałby i ocenił to, co widział Cooper —
ostatnie tchnienie drewna i Ŝagla, rozstrzygającą na morzu i ziemi przewagę Ŝelaza,
prowadzonego przez parę. Brunei przepowiadał to przed wielu laty. I oto nastał czas, w
którym nam przyszło Ŝyć, czas cudów pośród niebezpieczeństwa.
Spojrzał na kieszonkowy zegarek, zebrał swoje rzeczy i ruszył w kierunku schodów.
Bulloch wyłonił się z jakiegoś zakamarka swego ciasnego biura.
• PrzekaŜ moje ukłony Judith.
• I moje Harriett.
• Ufam, Ŝe odpoczniesz sobie w niedzielę.
• Wpierw jednak pójdę do kościoła.
• Masz naszą darowiznę?
• Tak. — Cooper stuknął palcem w swój wysoki kapelusz.
Uśmiechnął się nieznacznie w czasie wymiany pytań i odpowiedzi o ukrytym znaczeniu.
W biurze było dwóch nowych urzędników, nikt nie mógł być pewien ich lojalności.
Na schodach uchylił kapelusza Prioleau, dyretorowi u „Fra-sera i Trenholma", który
akurat wchodził do budynku. Cooper przeciął ocieniony dziedziniec, wybrukowany kocimi
łbami, i pośpieszył krótkim tunelem poniŜej biur stojących frontem do Rumford Place.
Skręcił w lewo w chwili, gdy dzwony w kościele świętego Mikołaja wybiły kolejny
kwadrans. Gdyby to od niego zaleŜało, sprawiłby, aby godzina czwarta po południu minęła
bezboleśnie.
Na rogu rozejrzał się w lewo, w prawo i za siebie. Ludzie uwijali się lub próŜnowali w
wiosennym słoneczku, nie dostrzegł niczego podejrzanego. Skręcił w prawo i ruszył prosto
do Mersey. Słońce zachodziło nad Wirralem i woda prześwitująca między miastem a
Birkenhead oślepiła go tysiącami wirujących odłamków światła. Z portu wychodził w morze
frachtowiec. Usłyszał nieśmiały dźwięk jego dzwonka.
Cooper bez przerwy tęsknił za Południową Karoliną. Ale tutaj była Judith, dzieci, tutaj
miał pracę, doszedł więc do roztropnego wniosku, Ŝe chyba tutaj, w Liverpoolu, jest mu
lepiej i Ŝe tutaj, być moŜe, naprawdę jest Szczęśliwy. Z wyjątkiem Prioleau i dwóch
pracowników „Frasera i Trenholma" nikt w mieście nie znał jego historii. Nikt więc nie mógł
zarzucić mu pewnej niekonsekwencji pracował dla sprawy, nie będąc do niej całkowicie
przekonany. Sam nie umiałby sensownie wytłumaczyć tej dwoistości, w której jeden Cooper
Main brzydził się niewolnictwem, gdy drugi kochał Południe i słuŜył mu z nową, zrodzoną w
czasie wojny Ŝarliwością.
Właściwie nie był pewien, czy Konfederacja przetrwa. Uznanie przez dwa najwaŜniejsze
narody Europy: Brytyjczyków

337 —
i Francuzów, to zaledwie nadzieja, nic więcej, i małe były widoki na jakieś wojskowe
wydarzenie, wyjąwszy oszałamiające zwycięstwo pod Hampton Roads. W tej chwili
człowiek roztropny, który chciałby zachować czyste ręce, mógł postępować tylko tak, jak on
— skupić się na zadaniu, nie wdając się w chłodne spekulacje.
— Anglia oferuje neutralny sos, ten sam do gęsi i gąsiora. — Cicho zaśpiewał niezdarny
kuplecik z Południa na starą znaną nutę, gdy przechodził w poprzek pomostu, od budki
biletera na prom — sprawiła, Ŝe krzyŜ, co go dostał Yonkee Doole, dusi go jak zmora.
Rozluźniony, w przedwieczornych promieniach słonecznych, znalazł miejsce przy
balustradzie, o którą się oparł, myśląc o zimie i innych równie miłych rzeczach. Prom,
załadowany rodzinami, sklepikarzami i urzędnikami, których biura jak zwykle w sobotę
zamknięto wcześniej, opuścił przystań minutę po godzinie czwartej i zmierzał do Woodside,
przez Mersey.
Cooper uległ Liverpoolowi tak samo, jak przed laty dał się uwieźć urokom Charleston,
chociaŜ trudno o dwa miasta bardziej do siebie niepodobne. Charleston było jak blada łania,
która zdrzemnęła się w upalne popołudnie, a Liverpool — to piegowata dziewczyna, która
rozlewa piwo w domu publicznym. Ale on zakochał się w tej drugiej, jak niegdyś w tej
pierwszej.
Lubił portowy ruch. W Mersey koncentrował się handel całego imperium, wypływały
stąd stare okręty, świeŜo załadowane, i nowe, świeŜo zwodowane. Lubił Ŝarty Ŝeglarskiej
braci, która przychodziła i odchodziła niczym przypływy i odpływy. Czy to liverpoolczycy,
czy majtkowie z Indii Wschodnich, czy nawet budowniczowie okrętów z Karoliny —
wszyscy mówili tym samym językiem i naleŜeli do tej samej niesfornej, a często samotnej
konfraterni.
Cooper lubił urok Liverpoolu, kwadratowe domy, równie solidne, jak Ŝyczliwi ludzie,
którzy je zamieszkiwali. Lubił komfortowy dom, który znaleźli razem z Judith dokładnie
naprzeciw Abercromby Sąuare. Nauczył się nawet jeść czarny budyń, lokany specjał, choć
jeszcze niedawno zapewne nigdy by czegoś podobnego nie wziął do ust.
Polubił ludzi, tę fascynująca gderliwą gromadę — od magnatów, którzy jednym
pociągnięciem pióra wysyłali ludzi w podróŜ wokół burzliwych przylądków, po takich
śmiertelników, jak pan Lumm, zieleniarz, który w wieku trzydziestu siedmiu lat został
bezdzietnym wdowcem i nigdy ponownie się nie oŜenił, poniewaŜ odkrył szczególny rodzaj
ludzki — nieprzebrane rzesze chętnych kobiet, o których nic nie wiedział, gdy Ŝenił się,
mając lat piętnaście.
Teraz siedemdziesięcioletni pan Lumm prowadził swój sklep

— 338 —
przez sześć dni w tygodniu i chełpił się przed Cooperem, jak męŜczyzna przed męŜczyzną,
niewyczerpanymi zasobami swoich jąder.
— Tela tego, Ŝe wyruchałbym wszystko w całym kraju.
W pięćdziesiątym roku Ŝycia odkrył tajemnicę utrzymywania w dobrej kondycji
własnego, jak mawiał, szturchadła; trzeba je uŜywać często i to nie w chałupie, ale w
burdelu. Cooper lubił tego starego figlarza tak samo, jak lubił białowłosego wikariusza ze
swej parafii, który prowadził hodowlę bulterierów, wypuszczał się na wędrówki po
wzgórzach Wirral i dokładał wszelkich starań, aby przynajmniej raz w tygodniu odwiedzić
państwa Main, poniewaŜ wiedział, Ŝe cudzoziemcom na obczyźnie brakuje przyjaciół.
Wikariusz Ŝarliwie protestował przeciw niewolnictwu na Południu, lecz w kontaktach
towarzyskich nie robiło mu to Ŝadnej róŜnicy.
Wieczorem lubił Cooper przejść się po dokach Toxteth i popatrzeć w gwiazdy nad
Mersey i wzgórzami Wirral. Wmawiał sobie, Ŝe jest tu ładnie, Ŝe to dobre miejsce, choć był
tak daleko od domu. „Brudne, stare miasto" zwykł był mawiać pan Lumm ze szczerą
irytacją. Cooper rozumiał go doskonale.
Myśl bujała swobodnie, a oko błądziło po nabrzeŜach Liver-poolu z jego dokami i
platformami węgla, gdy nagle poczuł coś jakby skurcz. Odwrócił się i ujrzał człowieka,
którego nigdy dotychczas nie widział.
Około pięćdziesiątki — oszacował Cooper.
Nos jak kartofel. Niezwykłych rozmiarów wąsiska. Ubrany tanio i za grubo jak na taką
pogodę. W ręce trzymał papierową torbę. Człowiek ów uparcie okupował skraj ławki dość
bezceremonialnie opanowaną przez chudą kobietę i jej pięcioro dzieciaków. Z papierowej
torby wyjął por. Z wielkim smakiem wgryzał się w biały korzeń.
śując pracowicie rzucił spojrzenie na Coopera, nie Ŝeby nieprzyjazne, zaledwie nieco
zaciekawione. Ale Cooper był juŜ na tyle doświadczony, by w lot rozpoznać tych, którzy
mogli być zbirami Dudleya. Zwrócił uwagę na jego szerokie bary.
Bardzo moŜliwe, Ŝe to jakiś nowy.
Poczuł lekkie zdenerwowanie, gdy wyrosły przed nim stare, odrapane budynki składów
Birkenhead. Prom dobił do brzegu i Cooper jako jeden z pierwszych pasaŜerów zszedł na
ląd. Przyśpieszył kroku, nie na tyle jednak, by wyglądało, Ŝe wpadł w panikę. Minął kilku
włóczących się wozaków i wspiął się wybrukowaną kocimi łbami ulicą do zaułka ukrytego
za Hamilton Sąuare. W połowie drogi rozejrzał się wokół. Wbił wzrok w wylot zaułka, ale
tam nie było śladu człowieka, który jadł por.
Z uczuciem ulgi wszedł do oberŜy pod nazwą „Wieprz i Gwizd", która zamykała ślepy
zaułek.

— 339 —
Jak zwykle o tej porze było w niej zaledwie paru marynarzy i dokerów. Cooper usiadł
przy małym, okrągłym stoliku i siwowłosa Ŝona właściciela oberŜy, nie czekając na
zamówienie, przyniosła mu pół kwarty piwa.
• Dzień dobry, panie Main. Wieczorne naboŜeństwo opóźnia się o dwie godziny.
• AŜ tak? — Nie potrafił stłumić niepokoju. — Dlaczego?
• Nie znam powodu, sir.
• W porządku, Maggie, dziękuję ci.
Jasny piorun. Przetrzymać całe dwie godziny. Najpierw człowiek na promie, a teraz to.
Czy nie tu jest pies pogrzebany? Czy Charles Francis Adams w jakiś sposób przekonał
władzę, Ŝe powinna przejąć 209?
Przez głowę przeleciało mu wiele najbardziej fantastycznych domysłów, odbierając w
rezultacie smak piwu. Poderwał się, gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Tęga postać
wypełniła prostokąt światła.
Człowiek z torbą z porami podszedł prosto do jego stolika.
— Pan Cooper Main, jeśli się nie mylę. — Przypochlebny
uśmiech. Wyciągnął pękatą dłoń. — Marcellus Dorking. Agent
prywatny. — Cofnął rękę. — Pozwoli pan, Ŝe się przysiądę na
słówko.
Do diabła, co tu jest grane? Ani Matt Maguire, ani Broderick; Ŝaden z detektywów
Dudleya nie zachowywał się tak zuchwale. Serce waliło mu jak młotem.
— Nie znam pana powiedział Cooper.
Dorking wśliznął się pod brudne okno. Sfatygowaną torbę połoŜył na stole, zamówił
dŜin, wyjął por z torby i zaczął się nim bawić wciąŜ z tym szerokim uśmiechem na twarzy.
• Ale my pana znamy. Człowiek Bullocha, zgadza się, co? No więc dobrze.
Podziwiamy w panu człowieka z sumieniem.
• Kto „my"?
• No, jakŜe! Osoby, które poprosiły mnie, abym do pana podszedł. Odgryzł połowę
pora i hałaśliwie miaŜdŜył go zębami. Przy barze jakiś niski męŜczyzna z rękami
ubrudzonymi pyłem węglowym uŜalał się na smród. Dorking wbił w niego wściekłe
spojrzenie, po czym znowu spojrzał na Coopera z promiennym uśmiechem. Nie przestając
Ŝuć mówił: — Osoby dotknięte sposobem, w jaki kapitan Bulloch zinterpretował akt o
zaciągu cudzoziemców.
Cooper zorientował się, Ŝe wpadł w tarapaty, a moŜe w potrzask. Czy zostanie
obszukany? Notatkę ukrył w kapeluszu.
Co za nieostroŜność przekazywać takie rzeczy na papierze — pomyślał poniewczasie. —
CóŜ, nikt w biurze Bullocha nie był zawodowym szpiegiem. Czy go zaaresztują? Posadzą? I
jak pow dJomić Judith?

— 340 —
Dorking sięgnął po następny por.
• Jest pan po niewłaściwej stronie, sir. Całe to niewolnictwo Murzynów... Moja Ŝona
bardzo jest temu przeciwna. I ja takŜe.
• Czy pańskie przekonania biorą się z pańskiego sumienia czy raczej portfela, panie
Dorking?
MęŜczyzna nachmurzył się.
— Ja nie Ŝartuję, sir. Jest pan człowiekiem obcej narodowo
ści, zamieszanym w cały szereg pogwałceń aktu o zaciągu. Ach,
znam tę sztuczkę, sir; stocznie nie mogę zbroić i ekwipować
okrętów wojennych dla którejś ze stron, z którą Wielka Brytania
utrzymuje pokój. Ale w akcie nie ma ani słowa o tym, Ŝe
nielegalne jest budowanie okrętów tutaj... Pomachał zielo
ną łodyŜką przed nosem Coopera. — I zakupywanie dział, prochu
i pocisków tam... — por odfrunął, gdy wskazał ręką kierunek
— oraz połączenie jednego z drugim jakieś trzy, albo i więcej,
mile morskie od naszego wybrzeŜa. Nie ma w tym nic nielegal
nego, ale zgodzi się pan, Ŝe to przewrotna interpretacja naszego
prawa, sir.
Cooper nie przerywał milczenia. Dorking znowu nachylił się ku niemu, jakby chciał go
zastraszyć.
— Nad wyraz przewrotna, nawiasem mówiąc. JednakŜe
w pańskim przypadku przymknięto by na to oczy, a nawet
skromnie wynagrodzono, gdyby moi klienci otrzymali raporty
zarówno o przeznaczeniu, jak i statusie pewnego okrętu, niekie
dy identyfikowanego jako 209, a czasami jako „Enrica". Jak
dotąd płyniemy tym samym kursem, nieprawdaŜ, sir?
Blady i wściekły Cooper jakby na przekór swemu przeraŜeniu, powiedział:
— Proponuje mi pan łapówkę, prawda, panie Dorking?
AleŜ nie, nie! Raczej coś w rodzaju skromnego zabez
pieczenia finansowego, sir. Za kilka pomocniczych faktów, na
przykład wytłumaczenie dziwnego zachowania paru marynarzy
widzianych ostatnio na Conning Street. Maszerowali przygrywa
jąc sobie na piszczałkach i bębnach melodię, która się zwie
„Dixe's Land". Ci sami marynarze zostali zauwaŜeni nieco
wcześniej u Johna Lairda. ZauwaŜeni w bramie. Czy mam
wyraŜać się jeszcze jaśniej? Niech mi pan powie, panie Main,
mówi to panu coś?
• Mówi mi tyle, Ŝe ci chłopcy lubią melodię ,,Dixe's Land", panie Dorking. A panu co
to mówi?
• śe Laird wynajął sobie zgraną załogę, sir. Na próbny rejs nowego okrętu wojennego
Skonfederowanych Stanów, nie sądzi pan? Agent cisnął na stół zjedzony do połowy por i
wrzasnął do Maggie: — Gdzie jest mój cholerny dŜin, kobieto?! — Po czym pozwolił
Cooperowi popatrzeć w swoje zmruŜone oczy i zaciśnięte zęby, zanim rzekł: — Będę z
panem szczery, sir. JeŜeli pan

— 341 —
nam pomoŜe, czeka pana od nas coś więcej niŜ zapłata. Zapewnimy bezpieczeństwo
pańskiej Ŝonie i dzieciom.
Maggie dotarła do ich stołu. Cooper porwał kieliszek z jej ręki i chlusnął dŜinem w twarz
Dorkinga. Agent zaklął i wytarł się. Cooper lewą ręką chwycił go za gardło.
• JeŜeli tkniesz moją Ŝonę albo moje dzieci... Znajdę cię i zabiję własnymi rękami.
• Sprowadzę tu Percy'ego — powiedziała Maggie, rozglądając się —mój chłop waŜy
sto dziesięć kilo. — Słysząc to Dorking czmychnął do drzwi. Minęła dobra chwila, nim
odszczeknął:
• Ty bękarcie właścicieli niewolników, oprawców Murzynów. Dopadniemy cię! —
Potrząsnął papierową torbą. — Masz to jak w banku! — Zabrzmiał dzwonek i brzęk długo
jeszcze drŜał w powietrzu po zatrzaśnięciu się drzwi.
• Nic panu nie jest, sir? — spytała Maggie.
• Nie, nie. — Cooper przełknął ślinę, to był dla niego prawdziwy szok. Nie mógł
uwierzyć, Ŝe z taką gwałtownością potraktował człowieka Dudleya. Groźba pod adresem
jego rodziny sprowokowała go do takiej reakcji — bez chwili namysłu, bez najmniejszego
wahania. Sztandary Konfederatów mogą pójść w zapomnienie, Jeff Davis i reszta mogą
umrzeć w chwale. Nie dba o to, jeśli to, co zrobi, miałoby zagraŜać Ŝyciu trzech istot, które
są mu najdroŜsze.
Ten incydent wstrząsnął nim. Unaocznił mu, Ŝe czas płynie wolno, ryzyko wzrasta, a
sytuacja po obu stronach stołu staje się coraz bardziej rozpaczliwa. Dokończył piwo, potem
wypił jeszcze jedno i nadal czuł się trzeźwy jak niemowlę, Ŝadnej ulgi.
Zaułek pogrąŜał się w cieniu, nadeszła juŜ pora, aby wyjść z oberŜy i udać się do
kościoła Marii Panny w Birkenhead. Kościół był usytuowany w pobliŜu Mersey, niemal
obok zakładów Lairda i okrętu, którego nigdy nie widział.
— Czy Percy ma pójść za panem na wszelki wypadek?
— szepnęła doń Maggie, zanim opuścił oberŜę. Tak, chciałby
tego, był bliski rozpaczy, a jednak potrząsnął głową.
Drogę do kościoła przebył w napięciu. Poraziła go pustka ulic przy nabrzeŜu Birkenhead,
osobliwa jak na wieczór tak wczesny i ładny. Cały czas oglądał się za siebie, ale bez
przeszkód dotarł do kościoła zbudowanego w początku stulecia w stylu gotyckim.
MęŜczyzna o przeciętnym wyglądzie oderwał się od ściany budynku, podszedł i
przeprosił za spóźnienie. Powiedział, Ŝe gotów jest wytłumaczyć, dlaczego się spóźnił. Po
czym, gdy obaj zlustrowali otaczający ich teren i niczego podejrzanego nie zauwaŜyli,
Cooper zdjął kapelusz i przekazał owemu człowiekowi zgiętą we czworo kartkę. Nieznajomy
przyjął ją bez słowa i natychmiast rozpłynął się w powietrzu; to wszystko.
Cooper przebiegł większą część drogi do przystani, ale prom

— 342 —
odszedł przed trzema minutami i musiał czekać godzinę na następny. Poczekalnia cuchnęła
kiełbasą, kurzem i odorem śpiących pokotem w kącie, chrapiących pijaków. Krótka przeja-
ŜdŜka w ten zapadający wieczór była daleko mniej promienna od poprzedniej. Cooper znów
oparł się o balustradę, nie widział jednak ani wody, ani miasta, niczego prócz oczu, wąsów i
zębów Marcellusa Dorkinga, miaŜdŜących por.
Dopadniemy cię.
Sam przed sobą nie mógł uchylić się przed pogróŜką; jeszcze tydzień temu uniósłby się
świętym oburzeniem i wybuchnął szyderczym śmiechem, a teraz...
• Sir?
• Co się stało? — Wzdrygnął się. Nie potrafił ukryć zmieszania; człowiek, który się za
nim pojawił, naleŜał do obsługi promu.
• Wpłynęliśmy do doku, sir. JuŜ wszyscy wysiedli.
• Och, dziękuję.
I odwrócił się z surową miną w wiosenny zmierzch, niegłośno powtarzając pytanie, które
juŜ nie było śmieszne; czy powinien nosić broń?

53
— Niech pan obejmie pułk, pułkowniku Bent.
Polecenie bez końca rozbrzmiewało w jego głowie. Słyszał je
mimo huku artylerii w chłodnym, niedzielnym powietrzu. Mimo klekotu karabinów i jazgotu
kół przyciąganych gorączkowo, aby bronić pola, dział. Mimo ran i okrzyków zgrozy
dobywających się z gardeł niedoświadczonych chłopców z Ohio, których zebrał i przywlókł
tutaj, na pozycję. Słyszał je na przekór całej tej piekielnej wrzawie w ów rzeźwy kwietniowy
poranek.
— Niech pan obejmie pułk, pułkowniku Bent.
Wzrok dowódcy dywizji spoczął na nim w głównej kwaterze sztabu, zborze w Shiloh,
godzinę po pierwszej nieśmiałej strzelaninie i po powrocie pierwszych patroli, które jedynie
potwierdziły najokropniejszy domysł — armia Sidneya Johnstona znajduje się na
południowy wschód stąd i została całkowicie zaskoczona.
Bent był akurat w tym miejscu, poniewaŜ dowódca dywizji go nie lubił. Dowódca mógł
wyznaczyć młodszego oficera do poprowadzenia pułku chłopców z Ohio, gdy wedle
kolejnych raportów okazało się, Ŝe pułkownik, podpułkownik i adiutant zostali zabici.
Dlatego wysłał pułkownika sztabowego, wzglę-

— 343 —
dem którego był szorstki i opryskliwy od pierwszego, by tak rzec, wejrzenia.
Czy w ogóle jakiś oficer pełnił słuŜbę w gorszych okolicznościach? Generał był
ogłupiałym dyletantem, dowódca dywizji — małym słuŜbistą, którego minionej jesieni
powalił atak nerwowy, wywołany przez strach przed Albetem Sidneyem John-stonem. Bent
był przekonany, Ŝe William Tecumseh Sherman jest szaleńcem. W dodatku mściwym.
Niech pan obejmnie pułk, pułkowniku Bent.
Po czym Sherman powiedział coś takiego, co sprawiło, Ŝe Bent znienawidził go tak, jak
nigdy dotychczas nikogo, z wyjątkiem Orry'ego Maina i George'a Hazarda.
— I abym nie usłyszał, Ŝe stoi pan za drzewem z załoŜonymi
rękami, gotów udać się na urlop. Wiem coś o panu i pańskich
powiązaniach z Waszyngtonem.
Owe powiązania uratowały Elkanaha Benta. Tak w kaŜdym razie sądził do tego
sobotniego poranka. W dniu, w którym z Elmsdale'em wsiadł do pociągu jadącego na
zachód, napisał i wysłał układny, przepraszający list — ostatnie wezwanie — do adwokata
Dillsa. Gdy przybył do Kentucky, czekały nań nowe rozkazy — przeniesiono go z
dowództwa frontu do słuŜby w sztabie, u Andersona.
Potem dowództwa się przetasowały, zresztą przetasowywały się bez końca. Anderson
odszedł, zastąpił go Sherman, którego brat był wpływowym senatorem z Ohio. Czy ów mały
szaleniec wyczuwał, skąd wieje wiatr? Tego Bent nie wiedział, ale wiedział, Ŝe dowódca
dywizji czeka na stosowną okazję, aby go ukarać.
MruŜąc oczy przed dymem, Bent widział, Ŝe jego strach nie jest bezpodstawny; tam w
lesie ludzie Hardeego, brudna tłuszcza, wielu w nędznych mundurach, ufarbowanych w
wywarze z włoskiego orzecha, szykują kolejny szturm. Rebelianci będą się wspinać na
szczyt łagodnego stoku, niedoswiadczeni chłopcy Benta leŜeli ukryci za drzewami albo
kępami zielska. Zostali zaskoczeni podczas śniadania, nie okopani, poniewaŜ generał Grant
nie wysłał Ŝadnego rozkazu. Brains Halleck miał rację nie dowierzając Grantowi.
Bent, dygocąc, patrzył, jak zaczyna się szarŜa rebeliantów.
— Chłopcy, trzymajcie się na swoich pozycjach — zawołał
zmuszając się, by wyjść zza grubego dębu i wyjąć polową
lornetkę. Marzył o tym, aby skulić się za drzewem i schować
głowę.
Pierwsza szara fala otworzyła ogień. Bent drgnął i uskoczył z powrotem pod osłonę
drzewa. Tłuszcza w jasnobrązowych mundurach zaczęła wydawać dzikie ryki - — ryki,
które stały się głównym atutem szarŜ konfederatów. Nikt nie potrafił powie-

— 344 —
dzieć, kiedy rozległy się po raz pierwszy. Dla Benta były czymś równie przeraŜającym, jak
wycie wściekłych psów.
Słyszał wokół świszczące kule. Po jego lewej ręce klęczący Ŝołnierz nagle poderwał się
na równe nogi, jakby ktoś pociągnął go w górę. Płat prawego policzka poŜeglował gdzieś do
tyłu, chłopak runął na wznak z pociskiem w mózgu.
Południowcy wchodzili na wzgórze szeroką ławą, tylny szereg dawał ognia, gdy
pierwszy przyklękał, aby załadować broń i wypalić po raz drugi w tej pozycji. Po czym obie
linie ruszyły do przodu z bagnetami przytwierdzonymi do luf. Oficerowie ryczeli równie
głośno, jak Ŝołnierze z werbunku.
Rebelianci byli nie dalej niŜ pięćdziesiąt jardów, jasnobrązowi i szarzy, zarośnięci i w
łachmanach, ogromne, dzikie oczy i wielkie, rozdziawione usta. Wybuchający granat
pocętkował mgliste niebo, z wierzchołka drzewa buchnął dym, zadrŜała ziemia i Bent
usłyszał jeszcze głośniejszy wrzask. Och, nie, mój BoŜe, nie.
Pierwsi rebelianci dosięgnęli chłopaków z Ohio, którzy nigdy nie brali udziału w bitwie.
Do tego ranka była dla nich czymś egzotycznym i zagadkowym. Niezdarnie starali się
odparować kłujące ciosy bagnetów szarŜujących Południowców. Bent widział, jak długie,
stalowe ostrze wbija się w niebieski mundur i wychodzi z drugiej strony, czerwone. Znowu
ten wrzask.
Och, BoŜe, nie! — Uderzył szablą w plecy jakiegoś chłopca z Ohio, który runął jak
kłoda i cięŜko zaczął czołgać się przez wysoką trawę niemal po piętach pierzchających w
popłochu rekrutów. Rebelianci szeroką falą zalali szczyt wzgórza, złamali słaby opór
chłopaków z Ohio i opanowali ich pozycje. Bent wciąŜ zadawał razy niebieskiej bluzie, aŜ
Ŝołnierz jęknął i ostatecznie opadł z sił. Bent przyśpieszył kroku. Biegł, jakby nie czuł masy
swojego ciała.
Wyrzucił polową lornetkę i szablę. Setki ludzi pędziło między drzewami w kierunku
Pitsburg Landing i rzeki Tennessee. Wykruszał się pułk za pułkiem. Musi się uratować,
choćby zginął ostatni Ŝołnierz; jest więcej wart niŜ oni wszyscy razem wzięci.
Biegnący przed nim zdołali juŜ wydeptać ścieŜkę. Dzięki temu Bent z mniejszym
wysiłkiem posuwał się ich śladem, dopóki drogi nie zagrodziła mu nagła przeszkoda chudy
Ŝołnierz, który szedł utykając. Niósł bęben, mocno przyciskał go do siebie polakierowaną na
niebiesko krawędzią. Bent złapał dobosza za wąskie ramiona, odepchnął go na bok, nie
uniknął jednak piorunującego spojrzenia, które mu posłał młodziutki Ŝołnierz, zarazem
przeraŜony i wściekły. Dobosz stracił równowagę i upadł w trawę wzdłuŜ świeŜo wydeptanej
ścieŜki. Bent pognał dalej.
Wpadł w jeszcze większą panikę, gdy zapuścił się między

— 345
grube drzewa. Przedzierał się na drugą stronę przełęczy. Usłyszał wycie pocisku. Przywarł
do drzewa i objął je ramionami, zacisnął powieki, wtulił twarz w korę. Na moment przed
wybuchem uświadomił sobie, któŜ to mianowicie jęknął: „O BoŜe, nie!", tuŜ przed
załamaniem się linii obrony. To był on sam.

Obudziło go bębnienie deszczu. W pierwszej chwili pomyślał, Ŝe jest martwy. Ale z


ciemności dochodziły go krzyki. Lamenty. Nagłe wrzaski. Sapiąc obmacał się dokładnie od
stóp do głów, szukał obraŜeń. Był przemoknięty, zesztywniały i wszystko go okropnie
bolało. Ale był cały. Cały. BoŜe, przeŜył ten dzień.
Nad pączkującymi gałęziami pojawiła się błyskawica, a gdy zagrzmiało, zaczął się
czołgać. Uderzył głową w pień, ominął go, po czym przedarł się przez jakieś wybujałe
krzewy dzikich róŜ. Teren przed nim nagle zaczął opadać. Zdawało mu się, Ŝe czuje zapach
wody. Ruszył z jeszcze większym zapałem.
Znowu błysnęło, grzmot i wraz z nim milknący chór rannych. Na łąkach i w lasach
otaczających zbór w Shiloh musiało leŜeć tysiące ludzi.
Kto wygrał tę bitwę? Nie wiedział i nie dbał o to.
Ręce ugrzęzły w błocie. Wyciągnął je z mazi i zanurzył w wodzie. Usta miał spieczone.
Zaczerpnął wody w obu dłoniach, napił się, zemdliło go, omal nie zwymiotował.
Co się stało z tą wodą?
Znowu błysnęło. Ujrzał drgające ciała. Czerwony płyn wyciekał mu z dłoni ułoŜonych w
miseczkę. Zgiął się we dwoje i zwymiotował. Właściwie niczym. Stracił orientację.
Jestem w Meksyku. To jest Meksyk.
Wstał, zatoczył się, ale ruszył przez mały potok, a gdy jego nogi natrafiały na pływające
trupy, chwytały go torsje. Wbiegł w gęstniejący las, potknął się o głaz i upadł niemal bez
tchu. Uderzył w coś odrzuconą w bok ręką, mocno się tego uczepił, by złagodzić upadek.
Wyczuł, Ŝe to bagnet wbity w jakieś ciało. Kosmyki włosów oblepiały mu oczy.
Spróbował uklęknąć.
Całe szczęście, Ŝe nie nadział się na ten bagnet!
Naraz mleczny blask wszystko oświetlił; bagnet wbity w szyję przyszpilił do ziemi
drugiego dobosza. Bent zaskowyczał, to było ponad jego siły.
Znowu ruszył przed siebie. Dreszcze pojawiające się jedne po drugich zaczęły dawać
odwrotny efekt — powracała jasność umysłu. Nie chciał tego. Lepiej być zdrętwiałym, lepiej
nie zdawać sobie sprawy z niczego. A jednak niemal całkiem przytomny zanalizował
sytuację.

— 346 —
Jakkolwiek zachował się dokładnie jak chłopcy z Ohio — załamał się i uciekł — jego
zbrodnia była nieporównanie większa, poniewaŜ to on dowodził. Co gorsza, był wśród tych,
którzy jako pierwsi rzucili się do ucieczki. Widział, Ŝe chłopaki z Ohio rozniosą ten fakt po
świecie. Będzie napiętnowany, a tym samym skończony. Nie moŜe do tego dopuścić.
Prychając i popuszczając w spodnie, na co nie zwracał najmniejszej uwagi, zawrócił w
mrok w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia. Znów trafił na jakieś niszczęsne ciało, głęboko
wetknął rękę w szeroko otwartą klatkę piersiową, tym razem był to trup rebelianta. Krzyknął.
Gdyby miał więcej siły, poszedłby i odnalazł małego dobosza.
Nie mogę — pomyślał, widząc w błysku światła przebite gardło. — Nie ma sposobu, aby
się uratować.
Ociekający wodą i sapiący Bent chwycił bagnet i delikatnie go pociągnął, ostroŜnie
obrócił i miękko wyjął z ciała chłopca. Oparł się plecami o drzewo uspokoił nerwy, wziął się
w garść.
W chwilę później odwrócił głowę w bok i zamknął oczy. Po omacku przytknął czubek
ostrza bagnetu do swego lewego uda.
Pchnął z całej siły.

Obie strony rościły sobie prawo do zwycięstwa pod Shiloh. JednakŜe Grant poprowadził
ofensywę następnego dnia i armia Konfederacji ostatecznie wycofała się do Koryntu z
jednym ze swych największych bohaterów, Albertem Sidneyem Johns-tonem, ofiarą tej
bitwy. Te fakty mówią więcej, niŜ oświadczenia obu stron.
W szpitalu Elkanah Bent dowiedział się, Ŝe zachowanie chłopaków z Ohio nie było
czymś odosobnionym. Uciekano tysiącami. WzdłuŜ brzegów rzeki Tennessee znajdowano
resztki pułków — ludzie wałęsali się, bezpieczni, nasłuchując łomotu i huku niedzielnej,
przegranej bitwy aŜ do poniedziałku, kiedy to Unia zaatakowała i odniosła zwycięstwo.
Jednak nic nie było w stanie złagodzić groźby, której Bent musiał stawić czoła. Był
właśnie przesłuchiwany, pytano o jego, dowódcy pułku, zachowanie. Stał się ekspertem we
własnej sprawie, bez końca powtarzał tą samą odpowiedź:
— Tak, to prawda, pobiegłem, sir. Aby zatrzymać moich
ludzi. Aby nie dopuścić do pogromu.
By wyjaśnić, jak znalazł się w miejscu, gdzie znaleziono go leŜącego bez przytomności
— przy małym dopływie Owi Creek, prawie milę od pozycji pułku — odpowiadał:
— Rebeliant, z którym walczyłem i który mnie dźgnął
bagnetem, dopadł mnie blisko naszych stanowisk. Stawiłem mu
czoła, nie uciekłem. Dowodzi tego usytuowanie mojej rany. Mam

347 —
niejasne obrazy tego, co zdarzyło się po tym, jak mnie przekłuł bagnetem. Jestem pewien, Ŝe
ściąłem mu łeb i pognałem, aby zapobiec klęsce.
Wszystkie nici śledztwa zbiegły się u Shermana, któremu powiedział:
• Pobiegłem, aby zatrzymać ludzi, aby zapobiec klęsce.
• Wedle niektórych świadków — rzekł chłodno generał
— był pan wśród tych, którzy załamali się najwcześniej.
• Nie załamałem się, sir. Usiłowałem zatrzymać tych, którzy się załamali. JeŜeli ma pan
zamiar zwołać sąd wojenny,powtórzę moje zeznanie przed owym ciałem i przed kaŜdym
świadkiem, który mnie będzie oskarŜał. Proszę bardzo, niech wystąpią. Pułk przydzielony mi
przez pana składał się z ludzi, którzy nigdy przedtem nie brali udziału w Ŝadnej bitwie.
Uciekli jak tylu innych pod Shiloh. Pobiegłem, aby ich zatrzymać, aby zapobiec klęsce.
• Niech mi pan tego, na Boga, oszczędzi, pułkowniku
— powiedział Cump Sherman i wychylił się, aby splunąć na
ziemię obok swego polowego biurka. — Nie chcę pana widzieć
u siebie na Ŝadnym stanowisku dowodzenia.
• Co pan chce przez to powiedzieć?
• Dowie się pan wtedy, gdy uznam, Ŝe nadeszła pora, aby to panu powiedzieć.
Odmeldować się.
Bent zasalutował i wsparty na kuli wyszedł kuśtykając. Bardziej dokuczały mu nerwy niŜ
rana. W jakiŜ to sposób zamierza ukarać go ten mały szaleniec?
Na półwyspie, na południowy wschód od Richmond, McClel-lan wymieniał ciosy z Joe
Johnstonem bez rezultatu. W Shenan-doah błyskotliwie manewrował wojskiem Stonewall
Jackson, karząc Jankesów i rekompensując chociaŜ część wstydu spod Shiloh. W dole
Missisipi admirał Farragut pognał za bateriami konfederatów do Nowego Orleanu. Miasto,
praktycznie bezbronne, poddało się 25 kwietnia. W niecały tydzień, nieomal miesiąc po
owym nieprzyjemnym spotkaniu z Shermanem, Bent otrzymał nowy przydział.
• SłuŜba sztabowa w armii na wybrzeŜu — rzekł Elmsdale, gdy Bent oznajmił mu
nowinę w trakcie przypadkowege spotkania. — W zasadzie jest to armia okupacyjna.
Bezpieczna posada, ale niewiele pomoŜe w twojej karierze.
• Ta teŜ mi nie pomogła odburknął Bent, wskazując nogę. Nogawka była poplamiona,
coś musiało sączyć się z rany.
Elmsdale uścisnął mu rękę i Ŝyczył sukcesu, ale Bent dostrzegł w oczach pułkownika
błysk zadowolenia. Elmsdale został ranny w ramię na polu walki nazwanym „Gniazdem
Szerszenia".

348 —
Pochwalono go w rozkazie generała. Bent pogrąŜył się w nowej hańbie, za co winił innych,
poczynając od Shermana, małego szaleńca ze szczeciniastą brodą, a kończąc na szarym,
zapijaczonym architekcie wiktorii pod Shilah, Grancie, tym od „bezwarunkowej kapitulacji".
Elkanah Bent czuł, Ŝe jego gwiazda gaśnie, w nieznacznym
juŜ stopniu mógł temu przeciwdziałać.

54
— Dajcie tutaj te wozy! — wrzasnął Billy. — Potrzebujemy
łodzi!
Lrje Farmer, tonąc w błocie po cholewy, szturchnął młodego człowieka w ramię.
• Nie tak głośno, mój chłopcze. Po tamtej stronie moŜe być czata nieprzyjacielska.
• Nie mogą widzieć mnie lepiej, niŜ ja ciebie. Nie wiesz czasem, jak szeroki jest ten
potok?
• Główne dowództwo nie zaszczyciło nas tego rodzaju informacją. Nie wydali teŜ map
terenowych. JeŜeli coś wydają, to wyłącznie rozkazy. Budujemy most na Czarnym Potoku.
• Do cholery, ta nazwa pasuje do niego, jak ulał powiedział Billy, a jego nie ogolona
twarz przybrała chmurny wyraz.
Cały tabor — wagony pontonowe, wozy z belkami, deskami, wozy drabiniaste, furmanki
i kuźnie na kołach ugrzązł na rozmiękłych drogach, gdy z zapadnięciem zmroku lunął
deszcz. Na chwilę osłabł, ale znów rozpadał się na dobre, na dodatek wzmógł się wiatr. Przy
świetle trzech latarń, chwiejących się na Ŝerdziach wbitych w błoto, Billy dokładnie obejrzał
nie ukończony most. Rzecz to dość ryzykowna zdradzać w ten sposób swoją pozycję, ale
światło było konieczne; dość głęboki potok miał nurt spieniony i rwący.
Nikt nie odpowiedział na zawołanie Billy'ego, a on nie był w stanie dojrzeć w
ciemnościach ani jednego wozu.
— Podejrzewam, Ŝe ugrzęźli w błocie - powiedział Farmer.
— Idź i zobacz. A ja się zajmę tym tutaj.
Ulokował swój stary muszkiet w zagięciu lewego łokcia. Wprawdzie przydzielono do
batalionu piechura, który był odpowiedzialny za ochronę terenu budowy, ale Ŝołnierze
Batalionu InŜynieryjnego Armii Potomacu mieli więcej zaufania do siebie, niŜ do
Ŝółtodziobów i rzadko pracowali bez broni. Rewolwer Billy'ego tkwił w zapiętej kaburze.
Zabłocony, niemal skostniały z zimna Billy budował nasyp

349 —
pod wagon-narzędziownię. Nie był pewien, jaki to dzień — moŜe 10 kwietnia? PotęŜna
armia generała McClellana, przewyŜszająca połączone siły Konfederatów Joe Johnstona i
Prince'a Johna Magrudera w stosunku dwa do jednego, przypłynęła do Fortu Monroe —
najniŜej połoŜonego krańca półwyspu między rzekami York i James. Zaokrętowanie zaczęło
się 17 marca, sześć dni później Mały Mac został odwołany ze stanowiska naczelnego
dowódcy. Przyczyną degradacji była, zdaniem jednych, jego odmowa wyruszenia na
Manassas. Inni po prostu wymieniali nazwisko Stantona, teraz generałowie meldowali się
bezpośrednio u niego.
ChociaŜ McClellan dowodził tylko departamentem i Armią Potomacu, załatwiał sobie
wszystko, co chciał — więcej artylerii, więcej amunicji, korpus McDowella, który trzymano
do obrony Waszyngtonu. Gdy administracja odmówiła spełnienia jego dalszych Ŝądań,
McClellan postanowił oblegać Magrudera, zamiast go zaatakować. Ta decyzja spotkała się
ze sprzeciwem wielu, włączając Lije Farmera.
• Co się z nim dzieje? Powiadają, Ŝe bierze masę oddziałów nieprzyjacielskich,
dostarczonych mu przez szpiegów Pinker-tona, podwaja to, co juŜ ma, ale nawet wtedy
nasze wojska są lepsze. Czym się tak przejmuje?
• Utratą reputacji? A moŜe najbliŜszymi wyborami prezydenckimi, kto wie? —
powiedział Billy nie całkiem Ŝartem.
Kampania przeciwko Yorktown zaczęła się 4 kwietnia. Zadaniem Batalionu
InŜynieryjnego była budowa dróg z pni drzew i mostów pontonowych, aby ludzie i artyleria
oblęŜnicza mogli ruszyć na linię Magrudera, która rozciągała się na odcinku niemal
trzynastomilowym między Yorktown i rzeką Warwick. Zwiadowcy wrócili z raportami o
ogromnej liczbie duŜych dział w fortyfikacjach nieprzyjaciela.
Półwysep poprzecinany był gmatwaniną nie zaznaczonych na mapie dróg i rzek. Gdy
nadeszły deszcze, poruszanie się w tym labiryncie stawało się coraz trudniejsze. Ale saperzy
byli na to przygotowani. Tamtej zimowej nocy, gdy Billy pośpiesznie opuścił Waszyngton,
batalion został wysłany w górę Potomacu, aby sprawdzić wyszkolenie siedmiotygodniowych
rekrutów. Sprawdzian — budowa mostu pontonowego — wypadł nader pomyślnie,
napełniając saperów jakąś arogancką pychą. W tej chwili Billy niczego takiego nie
odczuwał. Noce spędzone w wilgotnych namiotach i wytęŜona praca po osiemnaście,
dwadzieścia godzin na dobę całkowicie wyleczyły go z próŜności. Ledwie zipał, ale
mobilizował siebie i swoich ludzi minuta po minucie tak, aby zakończywszy jedno zadanie,
przystąpić do następnego.
Dotarł do wozów pontonowych unieruchomionych dobre pół mili powyŜej mostu. Na
kaŜdym wozie była długa, drewniana

350 —
łódź z pełnym wyposaŜeniem: z wiosłami i dulkami, kotwicami, hakami i linami. Jak się
spodziewał, problemem było błoto — pierwszy wóŜ ugrzązł w nim po osie.
W słabym świetle latarni obejrzał unieruchomiony wóz. Woźnica zaproponował, aby
wyprzęgnąc woły, odprowadzić je do przodu, przeciągnąć linę od ich jarzma przez gruby i
mocny konar, dość przy tym wysoki, aŜ do wozu, i w ten sposób podnieść wóz. Liny zostały
zainstalowane i woźnica zdzielił woły cięŜkim harapem. Woły, zamiast ruszyć prosto przed
siebie, szarpnęły w prawo. Konar złowieszczo zatrzeszczał.
Puść to! — krzyknął Billy i skoczył ku woźnicy, odepchnął go na bok na moment
przed pęknięciem konaru, który runął na dziób łodzi, zdruzgotał ją i złamał przednią oś
wozu.
Wściekły na siebie Billy wygramolił się z błota. Rozbity wóz
zatarasował drogę, tym samym mógł uchronić inne przed zsunię
ciem się do wody. '
— Dobrze, przyślę tu paru ludzi i przeniesiemy łodzie do
wody.
W ciemności wrzasnęła jakaś widmowa zjawa:
— Czyja to sprawka?
Billy znowu się nachmurzył. Ktoś tam na dodatek narzeka.
• Przeniesiemy je? Z ostatniego wagonu, który jest stąd co najmniej cholerną milę!
• Niech będzie i pięćdziesiąt powiedział Billy i zły na siebie wrócił do Lije.
śołnierze piechoty odpoczywali na nie ukończonym moście. Nie było nic do roboty,
dopóki następne łodzie nie zostaną zwodowane.
— Potrzebuję ludzi do przeniesienia łodzi, Lije. Próbowałem
wyswobodzić wóz, ale konar złamał się i spadł na łódź. Wszystkie
wozy są zablokowane.
Z muszkietem w rękach Farmer powoli i majestatycznie skinął głową.
Widziałem. Nie bierz tego tak mocno do siebie. Nie ma tutaj inŜyniera, który w
swoim czasie coś tam źle wyrachował; po co na próŜno łamać sobie głowę. Dziękuj Bogu, Ŝe
straciłeś wóz a nie Ŝycie.
Billy patrzył na swego dowódcę myśląc o tym, Ŝe kiedy on i Brett będą mieli dzieci,
chciałby, aby oboje potrafili doradzać im tak mądrze, jak czynił to Farmer tym, którzy
słuŜyli razem z nim.
Wśród drzew, za potokiem, wypalił muszkiet. śołnierz na moście zawył i złapał się za
nogę. Runął do wody, ale inni odciągnęli go do tyłu. Jednocześnie Farmer złapał swój
muszkiet za lufę i niczym maczugą strącił z Ŝerdzi najbliŜszą latarnię. Billy skoczył do
drugiej latarni, gdy w ciemności rozległy się strzały, pohukiwania i krzyki. Pozrzucali
wszystkie latarnie, ukryli się
— 351 —
za nasypem i odpowiedzieli ogniem. Po kwadransie muszkiet rebeliantów umilkł. Po
następnym kwadransie Billy i Lije ponownie zaświecili latarnie i zabrali się do roboty.
O wpół do trzeciej zwodowali wystarczająco duŜo łodzi i ułoŜyli dość belek i desek, aby
przejść na drugi brzeg. Billy napisał zwięzły meldunek o ukończeniu mostu i wysłał kuriera
do kwatery głównej. Lije zarządził odpoczynek. Ludzie zasypiali pod gołym niebem,
okrywając się czym kto mógł, chronili przede wszystkim swoje przydziały prochu. Ponure
myśli błąkały się po głowie Billy'ego, gdy półleŜał oparty o pień drzewa z rozmokłym kocem
okrywającym mu nogi. Kapała nań woda. Kichnął juŜ czwarty raz.
• Lije? Czy słyszałeś, co mówiono o stratach pod Shiloh, zanim wyruszyliśmy w nocy?
• Słyszałem — doszła go odpowiedź z drugiej strony drzewa. — KaŜda ze stron
oświadczyła, Ŝe utraciła czwartą część swego stanu.
• To nie do wiary! Ta wojna zmieni się, Lije.
• I będzie toczyć się dalej.
• Ale dokąd to prowadzi?
• Do ostatecznego triumfu sprawiedliwości.
Nie jestem pewien, czy wszyscy doŜyją tej chwili — pomyślał Billy. Zamknął oczy.
Szczęknął zębami, zaczął dygotać. Mimo to, pół leŜąc, pół siedząc na deszczu, zapadł w sen.
Rano saperzy umocowali ostatnie liny na moście i sprawdzili, czy w pobliskim lesie nie
ma rebeliantów. Nie było ich, usiedli więc, aby odpocząć. Lada chwila mogą zostać wysłani
gdzie indziej.
Pewnej nocy na biwaku w pobliŜu Yorktown Charles powiedział Abnerowi Woolnerowi:
• Jeździmy razem od paru tygodni, a ja wciąŜ niewiele o tobie wiem.
• Co tu jest do wiedzenia, Charlie. Nie umiem dobrze czytać, piszę jeszcz gorzej i
wcale nie potrafię rachować. Nie jestem Ŝonaty. Byłem, raz jeden. Ale umarła. Ona i
dziecko. — Prostota tych słów, dalekich od uŜalania się nad sobą sprawiła, Ŝe Charles poczuł
dla niego szczery podziw. — Uprawiam ziemię niedaleko granicy z Północną Karoliną —
dodał po chwili. — Kawałek ziemi. Dokładnie tam, gdzie mój dziadek prał Anglika. King's
Mountain.
• Co myślisz o tej wojnie?
Ab przez chwilę wsuwał i cofał język między zęby i górną wargę.
• To, co powiem, zrani twoje uczucia. Charles roześmiał się.
• Dlaczego?

— 352 —
• Bo ja nie lubię was, plantatorów, ani waszego bezboŜnego Ŝycia, tam, na wybrzeŜu.
To wy wpakowaliście nas w ten bałagan. Paru z was jest w porządku, ale tylko paru.
• Czy masz swoich niewolników, Ab?
• Nie, sir. Nie miałem i nigdy miał nie będę. Nie mogę powiedzieć, Ŝebym specjalnie
przepadał za czarnymi, ale gdybyś mnie naciskał, prawdopodobnie powiedziałbym, Ŝe Ŝaden
człowiek nie powinien być przykuty łańcuchem wbrew swojej woli. Ja wiem, Ŝe pewien
sędzia powiedział, Ŝe Dred Scott i reszta ciemnoskórych to nie są ludzie, ale ja znam paru,
którzy są ludźmi, tak więc nie jestem pewien, co właściwie mam myśleć o kwestii
murzyńskiej. Wiem, kogo lubię. Ciebie. Majora Butlera. Co do Hamptona to muszę
powiedzieć, Ŝe on nie sądzi, abym był dŜentelmenem na tyle, by się znaleźć w którymś z jego
regularnych oddziałów. Kiedy się zapisywałem, nie powiedział mi tego wprost, co mnie
krępuje. On tylko udaje, Ŝe jest zadowolony, Ŝe ja dla niego chodzę na zwiad, ale któregoś
dnia to ja zluzuję tego błyskotliwego Jeba Stuarta.
• Uda ci się. Piękniś jest moim kolegą z West Point, ale nie darzę go takim szacunkiem,
co kiedyś. Co do Hamptona, podzielam twoje uczucia. Co się tyczy większości plantatorów
takŜe, fakty mówią za siebie.
Ab Woolner uśmiechnął się.
-- Czułem, Ŝe musi być jakiś powód, Ŝe tak cię lubię. Charlie.

W swoim dzienniku Billy zapisał:


Generał jest wcieleniem paradoksu. śąda od nas, abyśmy rozmieścili jego artylerię
oblęŜniczą, wszystkiego siedemdziesiąt dwie sztuki, w celu ostrzelania pozycji, którą z
powodzeniem moŜna by wziąć pojedynczym, skoncentrowanym atakiem. Dźwig i system
rolkowy, konieczny do ładowania dział, zająłby całą stronę, gdybym chciał go opisać.
Musimy poderwać do góry rampę, aby kaŜde działo trafiło na swoje miejsce. Laik musiałby
uwierzyć na słowo, Ŝe tutaj jest stan oblęŜenia, który ma trwać co najmniej rok.
Padły pytania: dlaczego to zrobiono? Dlaczego celem jest Richmond, a nie armia
konfederantów, której poraŜka, to nie ulega kwestii, przyśpieszy jej poddanie się ?
ZauwaŜono, Ŝe tego rodzaju pytania, acz oczywiste, nie są wypowiadane w obecności
ultralojalnych oficerów z kręgu generała.
Paradoks, o którym wspomniałem, sprowadza się do kwestii następującej: im generał
mniej robi, tym bardziej jest kochany. Ludzie, których uformował własną ręką w jednej z
najstraszniejszych bitew na tej planecie, siedzą bezczynnie i biją mu

353
brawo, ilekroć pojawia się w ich polu widzenia. Czy oklaskują go dlatego, Ŝe trzyma ich z
dala od ryzyka rozstrzygającej walki?
Brett, robię się zgorzkniały. Ale widzisz, w tej armii są frakcje. Niektórzy zwą generała
„McNapoleonem". A to nie jest komplement.
Gdy na początku maja konfederaci wycofali się spod York-town, saperzy byli wśród
pierwszych, którzy wkroczyli do opustoszałych fortyfikacji. Billy pognał na stanowisko
ogniowe tylko po to, by zakląć soczyście na widok tego, co zobaczył. Wielka, czarna,
stercząca armata nie była niczym więcej, niŜ pomalowanym pniem z imitacją wylotu lufy u
jednego końca. Na stanowisku ogniowym było pięć takich atrap.
— Fałszywe działa — powiedział zirytowany.
Biała broda Lije Farmera zdąŜyła urosnąć i teraz powiewała w podmuchach majowego
wiatru.
— Ty oszukałeś mnie i ja byłem oszukany. KaŜdego dnia
jestem wystawiany na pośmiewisko i kaŜdy ze mnie szydzi.
Prince John jest wielkim artylerzystą, a lubi takŜe grać w ama
torskich przedstawieniach. Mordercza kombinacja. Ciekaw jes
tem, czy interesuje go coś więcej.
A owszem, interesowało. Jeden z dezerterów powiedział, Ŝe Magruder, nie bacząc na
swój honor, kazał paru oddziałom przedefilować przez Yorktown tam i z powrotem, aby
przekonać wroga, Ŝe trzyma front o wiele większą liczbą ludzi niŜ tych trzynaście tysięcy,
które teraz wycofał. Gdy Magruder dzięki swym fortelom trzymał przeciwnika w zatoce,
główne siły rebeliantów wymknęły się na lepsze pozycje obronne, zawczasu przygotowane
w głębi półwyspu. PotęŜne działa McClellana wycelowano w bezwartościowe cele. Mały
Mac, marudząc, dał Johnstonowi przewagę po raz drugi — dodatkowy czas na ściągnięcie
posiłków z zachodniej części stanu.
— Ta cholerna wojna moŜe trwać tylko chwilę — powiedział
Billy. — Po naszej stronie moŜe jest więcej fabryk, ale mam
wraŜenie, Ŝe po tamtej stronie jest więcej mózgów.
Tym razem Lije nie miał stosownego cytatu z Pisma Świętego. W maju, nad rzeką
Pamunkey, Billy pisał:
Tej nocy miałem widzenie, które mnie nie opuści do samej śmierci.
Krótko po capstrzyku obowiązki zaprowadziły mnie na drogę wiodącą przez jedno z
niewysokich pobliskich wzgórz. A tam nieoczekiwanie rozciąga się przede mną całe
obozowisko pod Cumberland Landing pod niebem, z którego bucha taki sam czerwony blask,
jak z wielkich pieców w stalowni Hazarda.

— 354 —
Oniemiałem ze zdziwienia i wreszcie zrozumiałem, co Lije miał na myśli, gdy parafrazując
Biblię powiedział, Ŝe przybyliśmy tutaj z nadzwyczaj wielką armią.
Ujrzałem u stóp wzgórza oddziały z Sibley i namioty w kształcie litery A, podobne do
wigwamów jakiegoś koczowniczego plemenia. Poczułem zapach dymu z polowych kuchni,
swojski zapach koni i mniej przyjemny zapach idący od latryn. Słyszałem muzykę wojny,
która jest czymś więcej niŜ śpiewem czy grą na trąbce — to splot najprzeróŜniejszych
dźwięków od parskania koni po huk artylerii; basowe porykiwania ogromnego stada bydła,
okrzyki wartowników, odkrzyczane w odpowiedzi hasła, szczęk i brzęk czyszczonej i
ustawianej w kozły broni i głosy, nie milknące głosy, mówiące o domach, rodzinach,
kochankach po angielsku, celtycku, niemiecku, węgiersku, szwedzku — w róŜnych
przeplatających się językach. Dwie jednostki naszego „Korpusu Aeronautycznego", zgonione
nocą jak dzikie bestie, unosiły się w powietrzu nad tym najsmutniejszym miejscem, nad
namiotami tych, którzy nas prowadzą otoczeni przez doborowych Ŝołnierzy z ochrony sztabu
głównego. Dodatkowego blasku dodawały flagi — nasza własna, o którą toczymy ten bój, i
sztandary wszystkich pułków, we wszystkich kolorach tęczy, wręczane dumnym pułkownikom
przez tyle pięknych dziewcząt, na tylu postojach i kwaterach, w tak wielu miastach i
dworach. Patrzyłem na te wszystkie strojne flagi; ich kolory powoli przechodziły w kształt
zachodzącego słońca, a potem w szarość.
W tej wojnie wiele jest takich spraw, których pojąć nie potrafię, i wiele rzeczy, które mi
się nie podobają. I nie mam tu na myśli jedynie fizycznego ryzyka, ale gdy tak stałem,
widząc, jak majowy wiatr powiewa flagami, jak unosi budy pięciuset wozów -— głęboko
poczułem sens tego, ku czemu zmierzamy. Uczestniczymy w czymś ogromnym i szlachetnym i
na pewno koło fortuny jeszcze się odwróci, ale jak i kiedy, tego niestety nie wiem, poniewaŜ
nie jestem prorokiem. Przepełniony myślami o czasie i miejscu, których wymiar jest
epokowy, postałem jeszcze trochę. Potem zbliŜyłem się do cywila, który siedział na pniaku.
Kończył rysować naszych chłopców ćwiczących walkę na bagnety. Przedstawił się jako pan
Homer i powiedział, Ŝe wcześniej przyglądał się ćwiczeniom i był głęboko poruszony, czemu
da wyraz w obrazie, który potem namaluje dla „Harper's Magazine". Jest wysłannikiem tego
czasopisma. Zwrócił uwagę na piękno i majestat wieczornej sceny. Powiedział, Ŝe przywodzi
mu na myśl obraz wędrówki dzieci Izraela.
Ale my nie jesteśmy plemionami zmierzającymi do Ziemi Obiecanej, aby tam zaŜywać
błogiego spokoju. My jesteśmy nieprzebraną rzeszą pułków ciągnących do Richmond, aby
tam

— 355 —
palić, zabijać i zdobywać. W tle tej pięknej wieczornej sceny kryje się ta właśnie prawda, o
której nie wspomniałem ani jednym słowem panu Homerowi, gdyśmy schodzili ze wzgórza
pogrąŜeni w rozmowie.
Majowe lasy pachniały deszczem. Charles, Ab i trzeci zwiadowca, imieniem Doan,
siedzieli bez ruchu na swoich koniach pod osłoną drzew, obserwując oddział idący traktem
— dwunastu Jankesów w dwuszeregu. Szli z Tunstall Station w kierunku mostu Bottoms na
rzece Chickahominy. Johnston wycofał się na drugą stronę rzeki. Pesymiści w armii zwracali
uwagę, Ŝe wodna linia demarkacyjna w kilku punktach przebiega nieco dalej niŜ dziesięć mil
od Richmond.
Trzej zwiadowcy znajdowali się po jankeskiej stronie Chickahominy od dwóch dni, lecz
bez specjalnych wyników. Sprawdzili linię kolejową „Richmond i York". Nie zauwaŜyli
Ŝadnego ruchu, więc zawrócili. Obchodząc nisko połoŜony, bagnisty teren nadrzeczny
usłyszeli zbliŜających się Jankesów. Natychmiast ukryli się w lesie.
śółty motyl to pojawiał się w świetle słonecznego promienia, to ginął w cieniu parę
centymetrów na lewo od Charlesa. Wyciągnął kolt 44 i, oparłszy dłoń na prawym udzie,
czekał. Dubeltówkę miał w zasięgu ręki. Nie tyle rwał się do walki, co chciał wiedzieć, z
jakiego oddziału są ci Jankesi i co robią na tej drodze.
Konni strzelcy?-- szepnął widząc, Ŝe dwaj oficerowie na czele mają pomarańczowe
pióropusze przy kapeluszach.
— Nic na to nie wskazuje, poza tymi dwiema koalicyjkami
— odparł Ab. —- Jeśli któryś z pozostałych chłopców siedział na
koniu dłuŜej niŜ dwie godziny w całym swoim Ŝyciu, to ja jestem
Varina Davis.
Doan podjechał bliŜej.
— To kimŜe, do diabła, oni są? Mundury mają tak cholernie
brudne, Ŝe nie da się nic powiedzieć...
Charles pogłaskał się po brodzie, która juŜ odrosła na jakiś cal od podbródka. Skojarzył
błoto z brzegiem rzeki, a brzeg rzeki ze swoim przyjacielem Billym.
• Zakład, o co chcecie, Ŝe to są saperzy.
• MoŜe tak — powiedzia Ab. — Ale co oni właściwie robią? Sprawdzają moczary?
• Tak. Chodzi im o mosty. O miejsca, w których moŜna przejść rzekę. To moŜe być
pierwszy znak, Ŝe wkrótce ruszą.
Sport szarpnął się. Charles uspokoił siwka kolanami. Zdawało mu się, Ŝe usłyszał jakiś
dziwny dźwięk, jakby szept tuŜ obok. Nie zdołał zastanowić się, co teŜ to moŜe znaczyć,
gdyŜ przeszkodziły mu słowa Doana.

— 356 —
• MoŜemy ich postraszyć, kapitanie?
• Nie miałbym nic przeciwko temu, ale podejrzewam, Ŝe roztropniej byłoby pojechać
dalej, do następnej drogi. Im szybciej przejdziemy rzekę z wiadomością o tych gościach,
tym lepiej.
• Grzechotnik — szepnął Ab nieco głośniej niŜ zwykle. WąŜ próbował wśliznąć się
między przednie nogi jego konia. Koń zatańczył do tyłu i zarŜał przeciągle i głośno.
• No i masz — powiedził Charles. Słyszał nawoływania na trakcie; ktoś wydawał
rozkazy. WąŜ, bardziej przeraŜony, niŜ ktokolwiek z nich, zniknął. — Jedźmy stąd.
—- Daj spokój, Cyklon, do cholery!
Ab miał kłopoty ze swoim spłoszonym wierzchowcem.
Koń zwiadowcy, oswojony ze strzelaniną, ale nie obyty z gadami, stanął dęba i omal nie
zrzucił jeźdźca. Charles złapał uździelnicę, przednie kopyta spadły na ziemię. Ab utrzymał
się w siodle, ale zsunął się z niego za drugim razem. Narowisty koń trafił w światło
słonecznej smugi, przedzierające się przez drzewa. Dwaj Jankesi wlokący się w ogonie
kolumny dostrzegli Aba i wycelowali karabiny.
Charles wyciągnął dubeltówkę, wystrzelił z obu luf, po czym prawą ręką wypalił trzy
razy z rewolweru. Zanim ucichł huk, w popłochu rzucili się do ucieczki, krzycząc:
— Kryć się!
Dalej, chłopcy! krzyknął Charles ruszając.
Wydawało się, Ŝe Jankesi ukryją się w przydroŜnych rowach, dając zwiadowcom
odrobinę czasu. Spiął ostrogami Sporta, ruszyli między drzewa. Nie oddalali się od traktu,
jak poprzednio planował, ale gnali prosto przed siebie w bok wyimaginowanego trójkąta.
Powinni wyjechać daleko przed czołem oddziału.
Po chwili Charles wtargnął na trakt. Po nim Ab wydostał się na drogę, pochód zamykał
Doan. Obejrzał się, dwaj Jankesi stali na drodze, reszta oddziału nadal była ukryta w
rowach.
Obaj Jankesi wypalili w stronę zwiadowców. Kula drasnęła brzeg ronda kapelusza
Charlesa. Jeszcze kilka chwil i znaleźli się poza zasięgiem nieprzyjacielskich muszkietów.
Charles schował rewolwer do olstra i skupił się na jeździe. Kręta droga wiodła przez lasy,
wokół połyskiwały grząskie bagna.
Jeszcze ćwierć mili i po obu stronach drogi pojawiły się tafle wody. Drzewa zdawały się
wyrastać z zielonkawej, upstrzonej mikroskopijnymi robaczkami powierzchni. Mila, moŜe
mniej i powinni dotrzeć do brodu.
Droga za nimi wybuchła pojedynczym płomieniem i fontanną szrapneli. Ab wystraszył
się tak bardzo, Ŝe niemal galopem puścił się prosto do wody. Charles ściągnął cugle, aŜ koń
zatoczył koło i wtedy zobaczył dymiącą wyrwę i Doana usiłującego wygrzebać się spod
leŜącego konia.

357
Doan z rozszerzonymi strachem oczami wydawał zdławione okrzyki. Koń zdychał.
Śmiercionośne odłamki pocisku wbiły się w pierś, w kark, w łopatkę zwierzęcia.
Doan usiłował uwolnić lewą nogę ze strzemienia. Jego koń wpadł zadem do jamy. Doan
wydostał się spod konia i zaczął krąŜyć wokół jamy niczym zdezorientowane dziecko.
Jankesi ukryci za załomem drogi mogli ich usłyszeć.
Charles zaczął się pocić. Podjechał do krawędzi jamy, ale Sport, spłoszony widokiem
konającego konia, wzdrygnął się, cięŜko sapał i nie ruszył się z miejsca.
— HejŜe! — ponaglił go Charles i odchylił się, aby klepnąć
Sporta w zad.
Doan nadal był w szoku. Podekscytowany Ab strzelał w kierunku drogi, choć w polu
widzenia nie było Ŝadnego Jankesa. Nagle Doan zaczął krzyczeć:
• Nie mogę go zostawić!
• JuŜ jest stracony, a Kompania Q jest lepszą placówką niŜ jakaś jankeska palisada.
Pierwszy niebieski jeździec pojawił się na zakręcie. Charles złapał Doana za kołnierz.
Wsiadaj, do cholery, bo zaraz wyłapią nas wszystkich.
Doan wspiął się na siwka i objął Charlesa w pasie. Ten obrócił Sporta i ruszyli w
kierunku Chickahominy. Ab ściągnął swojego konia nieco na bok, aby dać drogę siwkowi,
po czym wypalił z rewolweru do zbliŜających się jeźdźców. Miał nikłe szanse trafienia, ale
sam strzał mógł na krótko powstrzymać pościg.
Sport, choć dźwigał na grzbiecie podwójny cięŜar, spisywał się dzielnie. Charles czuł,
jak Doan drŜy. Raptem zaklął:
• Przeklęte dzikusy!
• Kto?
• A oni, Jankesi! śeby zakopać na środku drogi taką piekielną machinę!
• Powinieneś raczej winić generała Rainsa albo kogoś tam jeszcze z naszych. Zanim
wyjechaliśmy z Yorktown, Rains posadził takie torpedy w róŜnych miejscach, na ulicach i
dokach. Co robimy, Ab? — zapytał zwiadowcę jadącego tuŜ obok.
• Ano byle dalej od tych kupczyków i urzędników z orderami. Patrz no tam, juŜ widać
most.
Widok przerwał dyskusję o piekielnej torpedzie, która zabiła wierzchowca Doana.
Generał Longstreet nazwał te urządzenia nieludzkimi i zakazał ich uŜywać. Wielu go
usłuchało. I gdy dojeŜdŜali do Bottom's Bridge, Charlesowi przyszła do głowy myśl, Ŝe
przecieŜ martwym koniem mógł być tak samo Sport. Dla bomby nie miałoby to znaczenia.
Siwek przeszedł przez most na rzece, a jego podkowy wystukiwały rytmicznie: tak samo,
tak samo. Tak samo.
Billy doszedł z czasem do wniosku, Ŝe zazdrość miała z tym tyleŜ wspólnego, co
polityka. Gdy wchodził do namiotu obozowego kramarza w majowy wieczór, był
przygotowany do starcia.
W obu armiach stacjonujących na półwyspie dominował nastrój zdenerwowania.
Rebelianci okopywali się nad Chick-hominy gotowi umrzeć za Richmond. Po stronie Unii,
zamiast nadziei czy przyprawiającego o zawrót głowy poczucia, iŜ jeden zdecydowany cios
przyniósłby kres wszystkiemu, panowała niepewność. Ucierpiało na tym naczelne
dowództwo, zdarzały się przecieki. Plotka dusiła się z faktem na wolnym ogniu we
wspólnym sosie biernego oporu. Jackson upokorzył Unię w She-nandoah. McDowell,
stojący blisko Fredericksburga, mógł do tego nie dopuścić. Mały Mac upierał się, Ŝe miał za
mało ludzi, choć naprawdę miał ich ponad sto tysięcy. Dowodził takŜe, Ŝe kąsają go te psy z
Waszyngtonu prowadzone przez rozwścieczonego Stantona.
Koterie urabiały, podtrzymywały i uzbrajały w argumenty obie strony. Oponenci Małego
McNapoleona twierdzili, Ŝe jego korpus oficerski — zwłaszcza wyŜsi oficerowie, między
innymi Porter i Burnside — wykonają kaŜdy rozkaz generała nie zadając zbędnych pytań, a
takŜe będą popierać jego politykę i umacniać jego pozycję na przekór Waszyngtonowi z
uwagi na koszty zwycięstwa.
Wszystko to, a takŜe naturalne zmęczenie, wynik wielogodzinnej słuŜby, jak wielu
innych znuŜyło Billy'ego i wpędziło go w tarapaty.
Tego wieczoru, gdy odwiedził obozowego kramarza, był tam młodszy oficer, którego
osobiście nie znał, tym niemniej nie darzył go sympatią. Młody człowiek, absolwent
Akademii, pracował w sztabie. Billy widział, jak ciągnął krok w krok za jadącym na koniu
Małym Macem. Oficer był blady jak panienka i nudził się z ową swobodną arogancją
właściwą bywalcom klubów. Billy'ego draŜnił nawet jego mundur. Nieskazitelny w sezonie
wszechobecnego błota. TakŜe paradne buty. Z długimi, rozjaśnionymi lokami i czerwonym
szalem owiniętym wokół szyi bardziej przypominał artystę cyrkowego niŜ Ŝołnierza.
Najbardziej zirytowała Billy'ego, który siedział zgarbiony przy końcu kontuaru z
brudnym kieliszkiem w garści, postawa owego oficera. Był młodszy od Billy'ego o jakieś
trzy, cztery lata i ze względu na niŜszą rangę w ogóle nie nosił koalicyjki. Ale zachowywał
się jak ktoś z wieku i urządu zasługujący na szacunek.
Jak ktoś znany.
— Generał zwycięŜyłby w galopie, gdyby to nie było na rękę tym łotrom z Waszyngtonu,
amatorom zniesienia niewolnictwa. Dlaczego on ich toleruje, doprawdy nie wiem. Nawet
nasz

— 359 —
czcigodny prezydent upokarza go. Ośmielił się nazwać generała zdrajcą. Tak jest! W
ubiegłym tygodniu. Oko w oko!
Billy napił się, to był juŜ drugi kieliszek. Kramarz dumnie oświadczył, Ŝe podaje
wyłącznie jabłecznik. Ten jabłecznik jednak okazał się mocniejszy niŜ głowa rodowitego
mieszkańca New Hempshire. Ale i tak bezpieczniej było pić ów rzekomy jabłecznik niŜ
obrzydliwą kombinację brunatnego cukru, nafty i odrobiny alkoholu, która podawana była
jako whisky.
Jabłecznik zwany przez kramarza „olejkiem radości" nie był specjalnie dobry dla
wnętrzności, nie poprawiał teŜ humoru, zwłaszcza jeŜeli od południa nie miało się nic w
ustach. Nadzorujący budowę kosza szańcowego Billy był zbyt zajęty przy tej zwykłej w
batalionie pracy, aby pomyśleć o jedzeniu.
Oficer przerwał, by wypić duszkiem podwójny kielich jabłecznika. Miał gibką sylwetkę i
jak aktor umiał panować nad swoimi ruchami. Jego maleńka klika, składająca się z pięciu
oficerów — kapitanów i poruczników — cierpliwie i z napiętą uwagą czekała na to, co
nastąpi.
Czy słyszeliście najświeŜszą obelgę? Godny szacunku Stanton zaatakował honor
generała i zakwestionował jego odwagę. Za jego plecami oczywiście. Podczas gdy dla
powstrzymania ludzi rozpaczliwie potrzebny jest nam zdolny wpływać na innych
Prymitywny Goryl.
• Brzmi to cokolwiek konspiracyjnie — mruknął któryś porucznik.
• Właśnie, ale pewnie znacie powód owej konspiracji, nieprawdaŜ? Generał lubi i
szanuje mieszkańców Południa. Jak zresztą wielu w tej armii. Ja takŜe. Wszelako wielce
szanowny Stanton faworyzuje tylko pewien gatunek Południowców; tych, co mają ciemną
skórę. Jest taki sam jak wszyscy republikanie.
Billy grzmotnął swoją szklanką o kontuar.
— AleŜ on jest demokratą.
Przed długowłosym porucznkiem, niczym morze przed MojŜeszem, rozstąpiła się grupa
oficerów.
— Czy był pan łaskaw skierować tę uwagę do mnie, sir?
Odwrócony plecami Billy powiedział to zdanie do siebie.
Z jakiegoś powodu musiał je powiedzieć. Cholernie dziwne było, Ŝe on, bynajmniej nie
zwolennik czarnych, stawał w ich obronie.
Tak. To ja powiedziałem, Ŝe pan Stanton jest demokratą, nie republikaninem.
Zimny uśmiech młodszego oficera.
Jako Ŝe jest to nieformalny plac wszelkich spotkań, niech mi wolno będzie
dowiedzieć się, kto oferuje mi tak wartościową informację?
— Porucznik Hazard, obecnie przydzielony do Kompanii B,
batalion saperów.

— 360 —
Porucznik Custer, sztab Kwatery Głównej, do usług. —Nie było w tych słowach ani
słuŜalczości, ani respektu, jedynie próŜność i wzgarda. — Pan musi być z Akademii, ale parę
roczników przede mną. Ja przeszedłem kurs czteroletni, dyplom w czerwcu zeszłego roku.
Na ostatniej pozycji, trzydziesty szósty na trzydziestu sześciu. — Wyglądało na to, Ŝe się
tym chlubi. Zaś jego totumfaccy parsknęli jak na komendę. — Co do pańskiej uwagi, sir,
wymaga ona pewnego uściślenia. Czy zostawiając na boku róŜnicę szarŜy mam powiedzieć
panu, kim naprawdę jest Stanton?
Młody oficer ruszył w stronę Billy'ego. Jego włosy pachniały olejkiem cynamonowym.
Klika Custera dosłownie spijała słowa, które wypowiadał. Jakiś Ŝółty i upaprany w błocie
kundel wpadł do namiotu. W obozie były całe sfory psów domowych i na pół zdziczałych,
ten podbiegł prosto do Custera i otarł się o jego but. Kilku oficerów przy lichych stołkach
przerwało rozmowy, aby posłuchać podporucznika.
— Stanton jest człowiekiem tak podłym, hipokrytą tak
dalece zdeprawowanym, Ŝe gdyby Ŝył w czasach Zbawiciela,
Judasz w porównaniu z nim zasługiwałby na prawdziwy szacu
nek.
Paru przysłuchujących się oficerów zareagowało gniewem. Jeden spróbował poderwać
się, ale towarzysze powstrzymali go. I tylko Billy, z alkoholem gotującym się w jego pustym
Ŝołądku, był dość rozdraŜniony, dość nierozwaŜny, by odpowiedzieć:
Takie gadanie nie powinno mieć miejsca w armii. Za wiele się tutaj politykuje.
— Za wiele? AleŜ o wiele za mało! Grupka Custera
w odpowiedzi zastukała kłykciami w blat kontuaru.
Billy nie ustąpił.
Nie, poruczniku Custer, jeŜeli powinniśmy się czymś przejmować, to zwycięstwem, a
nie na przykład akurat przyszedł mu do głowy stosowny przykład czy śpiewający zespół
moŜe, czy raczej nie moŜe występować w naszych obozach.
- Pan ma na myśli tę cholerną rodzinkę Hutchinsonów? Tak jest. Mam brata w
Departamencie Wojny. OtóŜ on mi pisze, Ŝe to była zła decyzja. Przede wszystkim trywialna,
poza tym paru wpływowych członków gabinetu i kongresmanow usłyszawszy ją, poczuło się
dotkniętymi.
Jakiś kapitan znad ramienia Custera zaatakowa Billy'ego.
— Pański brat okopał się za biurkiem w Departamencie
Wojny, nieprawdaŜ? Dzielny chłop.
Samokontrola Billy'ego trochę osłabła.
Jest majorem w Departamencie Zaopatrzenia. To, co tam robi, jest cholernie waŜne.

— 361 —
— A co on tam takiego robi? — zapytał Custer z błazeńskira
uśmieszkiem. — Czyści buty Stantonowi? Czy podaje napoje
orzeźwiające ciemnoskórym gościom Stantona?
Kapitan dorzucił:
— Na Ŝądanie całuje ministra w tyłek.
• Niech cię szlag — zaklął Billy i ruszył prosto na kapitansu Nawet Custer zareagował
z zaŜenowaniem.
• Kapitanie Rawlins, tego juŜ trochę za wiele.
Billy odepchnął na bok Custera i zdzielił pięścią kapitana, który był od niego wyŜszy o
głowę. Pięść ześliznęła się po podbródku. Kto Ŝyw w namiocie, zerwał się w nogi. Rozległy
się wrzaski jak w czasie walki kogutów.
— Więcej miejsca dla dŜentelmenów!
Tylko nie tutaj — zaprotestował kramarz wymachując drewnianą pałką. Zgodnie go
zignorowano. Kapitan rozpiął kołnierzyk, wyszczerzył zęby.
AleŜ ze mnie głupiec — powiedział Billy do siebie, zaciskając i rozluźniając pięści. —
Kompletny głupiec.
Ktoś wszedł do namiotu i wywołał jego nazwisko, ale on był skoncentrowany na
kapitanie, który szedł prosto na niego.
— Ja cię nauczę moresu, ty kawałku republikańskiego łajna.
— Pięść kapitana świsnęła w powietrzu i wylądowała pośrodku
twarzy Billy'ego, nim zdąŜył osłonić się rękami.
Wyleciał jak z procy, runął na kontuar, z nosa ciekła mu krew. Kapitan wymierzył
jeszcze jeden cios. Billy'ego podrzuciło do góry i zarazem w prawo, zwarł ręce, zbił
przedramieniem następny cios. Kapitan zdzielił go kolanem w krok. Billy runął na plecy.
Kapitan, szczerząc zęby, uniósł nogę, jego but zawisł nad twarzą Billy'ego.
— Nareszcie cię znalazłem — zza otaczających ich męŜczyzn
doszedł Billy'ego znajomy głos.
Custer zawołał:
• Wystarczy, Rawlins. MoŜe on i jest murzyńskim republikaninem, ale zasługuje na
przyzwoite traktowanie.
• Gadaj zdrów — but opadł, Billy chciał się odwrócić na bok, ale czuł, Ŝe robi to zbyt
wolno.
Nagle z niewiadomych przyczyn Rawlins poleciał do tyłu. But, który zamierzał nadepnąć
na twarz Billy'ego, śmiesznie drgał w powietrzu. Billy oparł się łokciami o klepisko,
zamrugał i ujrzał przyczynę dziwnego zachowania kapitana. Oto Lije Farmer trzymał go za
ręce, a jego twarz pociła się z dzikiej furii. To on poskromił przeciwnika Billy'ego. Rawlins
usiadł coś bałkocąc.
Lije postawił Billy'ego na nogi.
— Zabieraj się czym prędzej z tego nikczemnego przybytku.
— Nikt się nie roześmiał. Wziąwszy pod uwagę posturę Lije
i spojrzenie, którym powiódł po wianuszku zwolenników McCle-

— 362 —
liana, nikt się nie odwaŜył. A do Rawlinsa powiedział: — Głupio by pan zrobił, gdyby w tej
akurat sytuacji zechciał odwołać się do swojej rangi. Ale, jeŜeli pan spróbuje, będę
świadczył przeciwko panu.
Billy zabrał z kontuaru swoją czapkę i wyszedł na dwór.
ZdąŜył zaledwie ujść kilka kroków od namiotu, gdy usłyszał
śmiech Custera i jego kolegów oraz szczekanie Ŝółtego kundla.
Poczuł, Ŝe pali go obita, skrwawiona twarz. Lije lekko
schwycił go za rękaw.
A kto by cię uderzył w prawy policzek, ty nadstaw mu swój policzek lewy.
Przepraszam, Lije, nie mogłem tego zrobić. Zwalił mnie z nóg, a potem chciał mi
rozdeptać twarz. Kto wie, moŜe poprawiłby mi urodę, jak myślisz? — Farmer ani się nie
roześmiał, ani nie odpowiedział. Billy, juŜ zupełnie trzeźwy, ciągnął dalej: Tacy oficerowie
jak ci rozrywają armię na strzępy. Słyszałem, jak inni mówili to samo, ale nie wierzyłem. Do
dzisiejszego wieczoru.
MoŜna było się tego spodziewać. Generał posiada głęboką wiedzę o sztuce wojennej,
lecz posiada równieŜ niebotyczne ambicje. Widać to w jego rozkazach, w jego
przemówieniach przed frontem oddziałów, moŜna się tego dopatrzyć w charakterze i
postawie jego oficerów sztabowych.
• Ten porucznik z kręconymi włosami jest jednym z nich.
• Tak. JuŜ wcześniej zwróciłem na niego uwagę. Chcąc nie chcąc. Ubiera się tak, Ŝe
przyciąga wzrok.
• Wiem, Ŝe postąpiłem głupio, wywołując tę burdę. Ale oni pozwalali sobie na takie
przytyki pod adresem mojego brata, Ŝe dłuŜej nie mogłem tego tolerować. Dziękuję ci, Ŝe
odciągnąłeś tego kapitana ode mnie. Jeszcze minuta i nic by nie zostało z mojej facjaty.
Pojawiłeś się w samą porę.
To nie był zwykły zbieg okoliczności. Szukałem cię. Otrzymaliśmy rozkaz wymarszu
przed świtem. Niech inni robią sobie swoje wojny polityczne. My musimy toczyć naszą
własną wojnę, przy tej robocie będziemy mocno zajęci.
Myśląc o trudnych do przebycia lasach, przez które siekierkami wycinali sobie ścieŜki, o
drogach, które wykładali deskami, i o potokach, przez które przerzucali mosty, Billy
powiedział ze szczerością, na jaką było go stać:
Tak. Jeszcze raz dziękuję ci, Lije.
W spojrzeniu Farmera odnalazł to samo ciepło, które widywał w oczach swojego ojca.
Lije klepnął go w plecy, po czym zaczął nucić „Zdumiewajcą Grace".
Bez dwócz zdań, atmosfera na półwyspie jest zatruta — pomyślał Billy.
Znajdowali się u wrót stolicy konfederatów bronionej przez

— 363 —
lichego Ŝołnierza, a tymczasem wciąŜ nie rozstrzygnięta i coraz kosztowniejsza kampania
wlokła się. Tej nocy miał okazję poznać jedną z przyczyn. Billy obawiał się, Ŝe zanim
kampania dobiegnie końca, zginie mnóstwo ludzi, i to zupełnie niepotrzebnie, bo dla
generalskich ambicji. Nie miał ochoty być jednym z nich.

55
W ostatnim tygodniu maja koniec wojny zdawał się bliski. Orry uzmysławiał sobie ten fakt
co rano, gdy wstawał z łóŜka i wypijał obrzydliwą ciecz z palonej kukurydzy, podawaną w
pensjonacie zamiast kawy. Od czasu gdy padł Nowy Orlean, nie było jednego ziarnka cukru,
Ŝeby tę lurę osłodzić.
Jak wszyscy w Richmond, wykonując powszednie czynności, Orry słyszał odgłosy
cięŜkiej artylerii, od których drŜały szyby okienne w całym mieście. Był zadowolony, Ŝe
Madeline znajduje się teraz tak daleko; matka zbyt wolno przychodziła do siebie.
Wiadomość o jej apopleksji, o której napisała mu Madaline w liście, poruszyła nim głęboko.
Działa McClellana w cudowny sposób przemieniły smutek rozstania w dobrodziejstwo.
CóŜ za ironia przypomnieć sobie, Ŝe w lutym lokalne gazety piały hymny pochwalne o
militarnych sukcesach na południowym zachodzie i tworzeniu Konfederacyjnego Terytorium
Arizony, którego granic nikt nie umiał określić. JakiŜ, u licha, był poŜytek z południowo-
zachodniego bastionu po upadku fortów Henry'ego i Donelsona. Przyjaciel i zwierzchnik
Orry'ego, Benjamin, wyleciał z Departamentu Stanu, poniewaŜ ktoś musiał być winny.
Benjamin przeŜył, ale ledwo-ledwo.
Zastąpił go George Randolph. PowaŜny człowiek, Wirgińczyk o nieskazitelnych
manierach, niezmiernie szacownej reputacji i doświadczeniu wojskowym świeŜej daty. To
on dowodził artylerią pod Magruder - Randolph przejął tekę szefa Departamentu Wojny, ale
niewiele mógł zdziałać. Wszyscy wiedzieli, Ŝe rzeczywisty sekretarz do spraw wojny
mieszka w pałacu prezydenckim.
Wyspa numer 10, główny punkt kontrolny na odcinku dolnej Missisipi, padła w zeszłym
miesiącu, Jankesi mieli Norfolk, niestety, takŜe i to. Zdesperowana marynarka zatopiła
legendarną „Wirginię", aby nie dostała się w ręce wroga.
Kwiecień przyniósł jeszcze straszniejsze symptomy fatalnego połoŜenia Konfederacji.
Davis zatwierdził liczbę poborowych męŜczyzn rasy białej między osiemnastym a
trzydziestym pią-

— 364 —
tym rokiem Ŝycia. Orry wiedział, Ŝe była to miara właściwa, i unosił się gniewem, gdy
prezydenta przeklinali na ulicy zarówno włóczędzy, jak gubernatorzy. Dwóch z tych
ostatnich oświadczyło, Ŝe zgodnie z prawem lub wbrew prawu zatrzymają dla potrzeb
obrony cywilnej tylu męŜczyzn, ilu im się spodoba.
McClellan był blisko, szedł na miasto stosując manewry mylące przeciwnika. Jakkolwiek
jego plan strategiczny nie był jawny, samo jego przybycie wystawiało Richmond na cięŜką
próbę. Davis wysłał całą swoją rodzinę do Raleigh. Jackson wciąŜ jeszcze świetnie
sprawował się w dolinie, ale to było za mało, by zmniejszyć strach Richmond przed
kleszczami, które mogły je wyrwać w kaŜdej chwili z półwyspu.
Terror osiągnął szczyt w czwartek, w połowie maja. Pięć statków federalnych, łącznie z
„Monitorem", stało pod parą na rzece James aŜ do Drewry's Bluff, jakieś siedem mil od
miasta. Zbiry Windera wyciągali ludzi z szynków, zabierali z ulic i zmuszali do budowania
prowizorycznych mostów, do fortyfikowania nabrzeŜa James. Szyby Richmond zabrzęczały,
gdy w końcu statki federalne rozpoczęły kanonadę. Miasto przez kilka godzin oddychało
smrodem klęski i nikt nie mógł zapomnieć tego zapachu.
Po Drewry's Bluff Orry nie sypiał więcej niŜ godzinę, dwie w nocy. Z narastaniem
kryzysu zadawał sobie pytanie, czy obowiązki nie przerastają jego sił, sił nie całkiem
zdrowego męŜczyzny. Wyświadczając grzeczność Benjaminowi udał się do generała
Windera w poszukiwaniu słuŜącego, który zniknął, gdy zbiry generała polowały na ludzi do
budowania mostów. Komendant Ŝandarmerii zaprzeczył, by stosowano podobne metody, i
prośba Orry'ego pozostała bez odpowiedzi. Obaj z trudem ukrywali urazę, teraz juŜ głęboką i
nienawistną. Od przyjazdu Orry'ego kłócili się regularnie raz w miesiącu.
Uciekinierzy napływali do miasta pieszo i wszelkimi dostępnymi wehikułami. Spali na
Capitol Sąuare albo włamywali się do domów tych, którzy wyjechali czy to pociągiem, czy
powozem, czy ruszyli na własnych nogach. Orry słyszał, Ŝe Ashton była jedną z tych kobiet,
które zdecydowały się pozostać. Trochę to złagodziło jego niechęć do siostry, ale nic
ponadto.
Liczbę mieszkańców miasta powiększyli takŜe Ŝołnierze. Odsyłano rannych z frontu na
linii Chickahominy; byli to dezerterzy, którzy próbowali się postrzelić lub zranić bagnetem.
KtóŜ mógłby zresztą powiedzieć, co jest prawdą? Upiory w podartych, szarych mundurach
szły, kuśtykały, rozłaziły się po mieście — wychudzeni, brudni, obwiązani bandaŜami
przesiąkniętymi krwią i ropą. Niektóre kobiety pomagały im, inne odwracały się z
obrzydzeniem. Dniem i nocą wjeŜdŜały z turkotem i wyjeŜdŜały z miasta wozy, powozy,
furmanki.

365 —
Brzęczały i pękały szyby w oknach, niepodobieństwem było zasnąć.
Orry doświadczył jeszcze czegoś w pomieszczeniu skleconym z sosnowego drzewa przez
ludzi Windera. Tym razem przyszedł z prośbą sekretarza Randolpha, który prowadził wielką
farmę w pobliŜu Richmond. Randolph miał przyjaciela, takŜe farmera, który odmówił
sprzedania swoich produktów po niŜszych cenach, ustalonych przez komendanta
Ŝandarmerii. W liście polemicznym do „Richmond Whig" farmer ów oświadczył, Ŝe Winder
stanowi większe zagroŜenie dla ludzi niŜ McClellan. Autora tej opinii wyrzucono pewnego
wieczoru z baru w Izbie Handlowej. Trafił prosto do obskurnej fabryki, gdzie Winder
przetrzymywał pod kluczem tych, których wyraŜone jawnie opinie uwaŜał za wywrotowe.
Orry udał się do pomieszczenia z surowego drzewa, by ubiegać się o wydanie rozkazu
uwolnienia więźnia. JednakŜe mógł rozmawiać tylko z funkcjonariuszem cywilnym —
wysokim, chudym męŜczyzną, ubranym wyłącznie w czerń, poza, oczywiście, bielizną.
MęŜczyzna nazywał się Israel Quincy. Bardziej wyglądał na pastora z Massachusetts, niŜ
na detektywa kolei Ŝelaznej stanu Maryland. Szczerze uradował się mając w swojej nędznej
chatynce kogoś w randze Orry'ego w charakterze petenta. Nie zwlekał z odpowiedzią:
• W tym biurze nie otrzyma pan rozkazu uwolnienia. Ten człowiek rozgniewał
generała Windera.
• To generał rozgniewał sekretarza Randolpha, panie Quincy, jak zresztą całe
Richmond, a to z racji swojego absurdalnego cennika. Miasto na gwałt potrzebuje Ŝywności
z odległych farm, ale nikt nie chce sprzedawać po cenach ustalonych w tym biurze. — Orry
wziął głęboki oddech. — Pańska odpowiedź brzmi: nie?
Ciemne oczy Quincy'ego złagodniały, uśmiechnął się do gościa. Nagle uśmiech znikł i
urzędnik odparł jadowicie:
— Jednoznacznie: nie, pułkowniku. Przyjaciel sekretarza
pozostanie w Castel Thunder.
Orry wstał.
— Nie, nie pozostanie. Zakres władzy sekretarza jest taki, Ŝe
moŜe tę sprawę załatwić na wyŜszym szczeblu. I tak postąpi.
Chciał ją załatwić drogą słuŜbową, lecz pan mu to uniemoŜliwił.
W ciągu godziny wydobędą więźnia z tej zadŜumionej nory.
Wychodząc z baraku usłyszał stanowczy głos Quincy'ego. Pułkowniku! Niech pan pomyśli
dwa razy, zanim pan to zrobi.
Orry, nie dowierzając własnym uszom, odwrócił się. Quincy
siedział rozparty butnie. Orry wybuchnął: >

— 366 —
, — Za kogo wy się, ludzie, uwaŜacie? Terroryzujecie dobrych obywateli i tępicie poglądy,
które róŜnią się od waszych! ZniŜając głos Quincy powiedział:
• Jeszcze raz ostrzegam pana, pułkowniku. Niech pan nie lekcewaŜy powagi tego biura.
W najbliŜszych dniach będzie pan zabiegał o nasze względy.
• Pan mi grozi, panie Quincy? JeŜeli tak, za chwilę jedną ręką powalę pana na ziemię.
W czterdzieści pięć minut później Castel Thunder utraciło jednego ze swoich
pensjonariuszy. Było ich tam jednak więcej i dla Ŝadnego Orry nie mógł nic uczynić.
OstrzeŜenia upojonego władzą pokątnego maklera giełdowego w czerni zupełnie wy-
wietrzały mu z głowy.

W Departamencie Wojny Orry sprawdzał skrzynkę po skrzynce z rejestrami, aktami,


notatkami, gdy w maju raptem dokonał się nagły zwrot i wszystko potoczyło się ku owemu
przeraŜającemu końcowi, który przyniósł bitwę pod Fair Oaks, praktycznie o krok od miasta.
McClellan niezdarnie odparł atak konfederatów, Joe Johnston odniósł powaŜną ranę i w
ciągu dwudziestu czterech godzin został zastąpiony przez byłego doradcę prezydenta do
spraw wojskowych, który powrócił z wygnania.
Granny Lee przejął dowództwo armii Północnej Wirginii po raz pierwszy. Nie darzono
go szczególnym zaufaniem. Skrzynie pakowano nawet z większym pośpiechem, a pociąg
specjalny stał pod parą przez okrągłą dobę, aby wywieźć złoto ze skarbca, gdy
rozstrzygający szturm przełamie linie obrony Granny'ego Lee. Orry w pocie czoła pakował
właśnie skrzynie, gdy usłyszał krąŜącą w departamencie Windera pogłoskę o pewnym
planie. Nie znał szczegółów, ale z informacji wynikało, Ŝe to on był przedmiotem owego
planu. Przypomniał sobie pochopnie zignorowane groźby Quincy'ego. I poczuł, Ŝe rośnie w
nim napięcie. Dziękował Wszechmocnemu, Ŝe Madeline jest z dala od tego miejsca i nie
musi stawiać czoła niebezpieczeństwu.

— Błagam — powiedziała kobieta.


Ledwie trzydziestoletnia wyglądała na znacznie starszą. Czuć ją było błotem, które
oblepiało jej odzieŜ. Troje dzieci, głodne, szare myszy, wisiały u jej spódnicy, a zza ramienia
wyglądała dorastająca czarna dziewczyna z popsutymi zębami, w czerwonej chustce na
głowie.
W zaniedbanym ogrodzie zaszeleściły liście, z których opadły krople wody. Deszcz
przestał padać przed godziną, około wpół do siódmiej. Ogród — plac na dwadzieścia stóp —
dziki i zielony,

— 367 —
był aŜ nazbyt bujny. Z domu schodziło się doń po dziesięciu stopniach. U ich szczytu Ashton
stała za Powellem, ubranym w ładną płócienną koszulę, przyciskając dłoń do jego pleców.
W odpowiedzi kobiecie Powell odwiódł kurek. Huk wystrzału przestraszył Ashton.
• Błagam — powtórzyła kobieta, wkładając w to słowo swoje zmęczenie i rozpacz. —
Przychodzimy z Mechanicsville. Jankesi byli tuŜ-tuŜ. Mój mąŜ jest w dolinie ze Starym
Jackiem, a my nie mamy dokąd pójść. Brama była otwarta...
• Jacyś Murzyni sforsowali ją tej nocy, polując na miejsce, gdzie mogliby przycupnąć.
Nie chciałem mieć ich tutaj i ciebie teŜ nie chcę. Idź tam, skąd przyszłaś.
Jedno z dzieci pociągnąło kobietę za spódnicę.
• Mamusiu, gdzie będziemy mieszkać?
• Zapytaj prezydenta Davisa — powiedział Powell. — Wyprawił swoją Ŝonę z miasta, i
to ekspresowo, moŜe ma wolne łóŜko. — Machnął w ich stronę bronią. — Wynoście się, wy
przeklęte robaki!
Kobieta, starając się ukryć wyraz wstrętu w oczach, wyprowadziła swoją trzódkę w
zapadający czerwcowy zmierzch. Odległe niebo rozbrzmiewało dźwiękiem
przypominającym granie na bębnach. Powell wetknął broń za pas spodni, zszedł po
stopniach i kopniakiem zatrzasnął furtkę.
— Znajdź mi jakiś sznur powiedział nie odwracając się.
Ashton wbiegła do domu i nie minęła minuta, gdy wypadła na
schody. Zawiązał bramę na parę węzłów. W wieczornej ciszy opadały liście z drzew. Pod
niebem wciąŜ rozbrzmiewał dźwięk przypominający odgłos werbli.
Na górze, otworzywszy wszystkie okna, gdyŜ wieczór był parny, wyciągnął się na łóŜku.
Oparł się na łokciach i pozwolił, by doprowadziła go do potęŜnej erekcji w sposób, który
lubił. Po czym wtargnął w nią jak byk. Rozdarli pościel, zepchnęli ją na podłogę, wreszcie
stoczyli się na nią zupełnie wyczerpani. Był wspaniały i, jak zwykle, przynosił jej radość i
ulgę.
Zaspokojona i wyczerpana zasnęła. Po chwili obudziła się i zobaczyła, Ŝe Powell czyta
ksiąŜkę, którą trzymał na podorędziu: Opowieści E. Poe'a. Powiedział jej, Ŝe najbardziej
podobają mu się opowiadania fantastyczne i postać Dupina. To było coś w sam raz do
czytania w Richmond, gdzie Poe przez jakiś czas wydawał pismo „Literary Messenger".
LeŜeli obok siebie w przesyconym zapachem potu łóŜku. Powell, jak zwykle po
stosunku, mówił powoli i z namysłem:
— Rozmawiałem wczoraj z paroma dŜentelmenami o akcie
poboru. Byliśmy zgodni co do tego, Ŝe jest to obraza. CzyŜ
jesteśmy małpami, które się dźga w klatce, gdy Jeff powie
„hopla"? Poza tym są sposoby na obejście prawa.

— 368 —
Ashton leŜała z policzkiem przyciśniętym do jego piersi; porośniętej szczeciniastymi
włosami, i paznokciem zakreślała kółka wokół jednego z jego sutków.
• Jakie sposoby?
• Uwolnienie stu dwudziestu niewolników naraz. Wątpię, czy Król Jeff załadowując
pociąg do Valdosta zauwaŜy, Ŝe moich stu osiemnastu niewolników to fikcja — zachichotał.
• Kocham cię szepnęła Ashton — ale czasami naprawdę cię nie rozumiem.
• Jak to?
• Zawracasz mi głowę poborem do armii i Królem Jeffem, jak go nazywasz, a siedzisz
w Richmond, podczas gdy większość z jego stałych mieszkańców ucieka, by ocalić własne
głowy.
• Chcę ochronić to, co jest moją własnością. Łącznie z tobą, moja droga wspólniczko.
• Droga i przynosząca szczęście.
• O tak!
Ty jesteś powodem, dla którego tutaj zostałam, Lamar. — Była to prawda, ale nie
cała. Czasami kanonada artyleryjska napawała ją śmiertelnym przeraŜeniem i była gotowa
wyjechać najbliŜszym pociągiem. Nie zrobiła tego, poniewaŜ była pewna, Ŝe gdyby okazała
bodaj najdrobniejszą słabość, Powell by ją porzucił.
Zanadto go potrzebowała, by do tego dopuścić. W Powellu znalazła wreszcie człowieka,
który odegra w świecie waŜną rolę, zdobędzie ogromną władzę i będzie kontrolował
olbrzymie pieniądze w Konfederacji, jeŜeli ta naturalnie przetrwa, albo gdzie indziej, jeŜeli
nie przetrwa. Nie mogła ryzykować rozstania.
Leciutko pocałowała go w sutek i mówiła dalej:
Biedny James wciąŜ wygania mnie na stację. A ja cały czas wymyślam jakieś
wykręty.
Pocałował ją w policzek.
To ci się chwali! Nie chciałbym, Ŝebyś jak Ŝona tyrana nie miała kręgosłupa.
Nie miała kręgosłupa? — pomyślała. A to dopiero dowcip!
Ashton zawsze niepodzielnie panowała nad tymi, z którymi flirtowała. Wszyscy
męŜczyźni, z wyjątkiem Powella, chętnie ulegali jej Ŝyczeniom. To, iŜ nie mogła dominować
nad Powel-lem, decydowało o jego szczególnym uroku.
— Ty nienawidzisz Davisa, prawda Lamar?
— Ujmujesz to zbyt osobiście. Owszem, nienawidzę go.
I tutaj, w Richmond, znalazłoby się tylu ludzi, którzy podzielają
mój punkt widzenia, Ŝe moŜna by z nich utworzyć całą dywizję,
a nawet dwie. Gdyby był silny, nawet gdyby był dyktatorem,
poparłbym go. Ale on jest słaby. A to wielka wada. CzyŜ trzeba ci

— 369 —
więcej dowodów oprócz tego, Ŝe generał McClellan znajduje się niecałe dwanaście mil od
tego łóŜka? Król Jeff odprawi pogrzeb Południa, o ile nie zostanie powstrzymany.
• Powstrzymany?
• Tak, wiem, co mówię. — Sypialnia tonęła w wilgotnej, nasyconej aromatami ogrodu
ciemności. Mimo wzburzenia Po-well kontrolował swój głos. — Ale to nie krasomówstwo
ocali Konfederację i połoŜy kres niewydarzonej karierze pana Davisa. To będzie coś
bardziej kategorycznego. Coś rozstrzygającego.
Ashton, naga u jego boku, nagle ujrzała go z rewolwerem skierowanym prosto w
uciekinierów z Mechanicsville. Z pewnością nie miał na myśli czegoś w tym rodzaju.
Z pewnością nie.

Jak ów człowiek, którego istnienie podejrzewał, ale nie znał jego nazwiska, James
Huntoon nienawidził prezydenta Skon-federowanych Stanów Ameryki. Pragnąłby go
widzieć wyrzuconego z gabinetu, jeśli nie martwego. Sprawy przedstawiały się w czerwcu
tak, Ŝe Jankesi mogli osiągnąć obydwa cele.
Huntoon Ŝył w nieustannym, wyczerpującym napięciu nerwowym, niezdolny do
zdrowego snu, niezdolny do czerpania otuchy z dzielnych poczynań Jacksona w dolinie czy
Stuarta i jego stu dwudziestu ludzi jeŜdŜących naokoło armii McClellana. Wyczyn ten, zaiste
spektakularny, przynosił oblęŜonej stolicy niewielki poŜytek.
W skarbcu pakowano skrzynie. Huntoon pracował w pocie czoła jak niewolnik, co go
złościło. Miary nieszczęścia dopełniały domysły na temat nieobecności Asthon. W tych
dniach myślał o tym często, dręczyła go zazdrość, a wyjaśnień nie było Ŝadnych.
Ten świat doprawdy oszalał. Domu przy Grace Street bronił przed uciekinierami i
maruderami muszkiet w rękach Homera, najstarszego spośród domowej słuŜby. Nigdy by nie
przypuszczał, Ŝe on sam uzbroi niewolnika, ale jakiŜ miał wybór wobec owej tłuszczy
czającej się wokół, wobec gawiedzi wbiegającej na wzgórza, aby słuchać strzelaniny lub
godzinami obserwować balony Unii?
On takŜe słyszał strzelaninę. Słyszał bębny i piszczałki oddziałów pomocniczych
wymaszerowujących na szańce. A takŜe nieustanne, zwodniczo uroczyste w nocy
skrzypienie ozdobionych latarniami ambulansów. Nie było niczego uroczystego w jękach,
które się z nich wydobywały. Niczego uroczystego nie było teŜ w kruchtach kościelnych i
holach hotelowych, gdzie rzędami ułoŜono rannych i konających, bo szpitale nie mogły ich
pomieścić.
Huntoon rozpaczliwie myślał o ucieczce z miasta. Zdobył dwa

— 370 —
bilety na pociąg — płaszczył się, schlebiał, wreszcie dał łapówkę pewnemu człowiekowi za
łaskę jedynie trzykrotnego przepłacenia normalnej ich ceny — lecz Ashton apatycznie nie
zgodziła się na wyjazd. Dała mu do zrozumienia, Ŝe jest tchórzem właśnie dlatego, Ŝe
postarał się o bilety. Czy tak myślała naprawdę, czy był to tylko wykręt? I skądŜe to brała się
ta nagła odwaga, skąd czerpała patriotyzm, którego nigdy dotychczas nie demonstrowała? Z
kochanka?
Któregoś dnia, przed wieczorem, kiedy wciąŜ była nieobecna, ot, tak, całkiem niewinnie
podszedł do biurka, przy którym pisywała listy do domu i grona swych znajomych. Szukając
stalówki, bo właśnie mu się zepsuła, natrafił na pakiet jakichś wykazów i listów.
— Co to za rachunek banku w Nass#u? — Z plamami potu,
które pojawiły się pod jego pachami, godzinę później połoŜył
przed nią pakiecik i dodał: Nie mamy Ŝadnego rachunku
bankowego w Nassau.
Porwała pakiet.
Jak śmiesz wdzierać się do mojego biurka i grzebać w moich rzeczach?
Skrzywił się i wycofał w kierunku wysokiego, otwartego okna, wychodzącego na Grace
Street. Ulicę wypełniały wozy Sourthern Express Company słuŜące jako ambulanse.
Ja... ja nigdy nie grzebię, nie szpieguję czy coś w tym rodzaju. Szukałem stalówki...
Do cholery, dlaczego muszę ci to wyjaśniać?! — krzyknął z niepodobną do niego
śmiałością. To ty mnie oszukujesz. Co znaczą te papiefy? śądam wyjaśnień.
— James, uspokój się. Zrozumiała, Ŝe zraniła go zbyt
głęboko. Rzecz naleŜało rozegrać delikatnie, aby nic nie mogło
zagrozić jej związkowi z Powellem. Usiądź tutaj, proszę, przy
mnie.
Usiadł cięŜko w fotelu, który zatrzeszczał, jakby miał się złamać pod jego cięŜarem.
Cień Homera przesunął się za otwartym oknem. Denerwował ją ten niewolnik z
muszkietem. Na niebie eksplodował pocisk sygnalizacyjny. W ślad za ospałym wybuchem
trysnął istny deszcz lśniących, jasnobłękitnych serpentyn. Zaczęła ostroŜnie:
— Czy przeczytałeś wszystkie wykazy? Zwróciłeś uwagę na
liczby? — Zarumieniona od upału i napięcia wyciągnąła z pliku
jedną kartkę, rozwinęła ją i podała męŜowi. To jest bilans
naszego konta za ostatni miesiąc.
Trochę zamazane, ładne pismo z zakrętasami. Przetarł oczy. Powiedziała: „naszego
konta". WciąŜ jeszcze był zbity z tropu.
• To są funty szterlingi...
• No właśnie. Wedle obecnego kursu posiadamy ćwierć miliona dolarów, solidnych
dolarów Jankesów, a nie papierków

371 —
konfederatów. — Szeleszcząc suknią podbiegła do niego i uklękła. Okazując skruchę łasiła
się do męŜa, by odwrócić jego uwagę, gdy sięgała po najbardziej przewrotny argument. —
Zarobiliśmy mniej więcej siedemset procent i to dzięki jedynie dwóm podróŜom pomiędzy
Nassau i Wilmington.
• PodróŜom? — wytrzeszczył oczy. — O czym ty, na Boga Ŝywego, mówisz?
• O okręcie, kochanie. O szybkim, małym parowcu. Pan Lamar Powell namawiał cię,
Ŝebyś w niego zainwestował, nie pamiętasz? Odmówiłeś, ale ja podjęłam ryzyko. Statek
został odremontowany ubiegłej jesieni w Liverpoolu i odprawiony na Wyspy Bahama.
Kapitan i załoga to Brytyjczycy. W rezultacie, dzięki nim, udało nam się zbić fortunę. JeŜeli
jutro pójdzie na dno, odzyskamy naszą lokatę i to cudownie rozmnoŜoną.
• Powell to ten nicpoń, awanturnik?
• Prawdziwy biznesmen, najdroŜszy.
Jego małe oczy błysnęły za okularami w drucianej oprawce.
• Widujesz się z nim?
• Ach, nie. Wypłata zysków odbywa się w Nassau, my otrzymujemy wykazy pocztą,
którą dostarczają statki forsujące blokadę. „Morska Wiedźma" spisała się tak dobrze,
poniewaŜ w ogóle nie przejmuje się ładunkami wojennymi. Przedkłada nad nie kawę,
koronki, istne finezje, a poniewaŜ są trudno dostępne, są teŜ w cenie, a kiedy odpływa, jest
wyładowany bawełną. Czy mam ci wszystko tłumaczyć? Widzisz, niech to juŜ obciąŜa moją
biedną głowę, tobie chciałabym tego oszczędzić. Pragnę, abyś wieczorem mógł sobie
bezpiecznie odpocząć. I zasnąć spokojnie, i śnić o swoich nowo odkrytych...
Postąpiłaś wbrew mojej woli, Ashton przerwał jej potrząsając kartką papieru.
Zanosiło się na burzę. — Ja powiedziałem Powellowi „nie", a ty potajemnie, za moimi
plecami, sięgnęłaś po nasze oszczędności...
Pozwoliła sobie na słodki, czarujący uśmiech, bez rezultatu.
Pieniądze, Ŝe ci przypomnę, przede wszystkim były moje.
— Prawnie są moje. Jestem twoim męŜem.
Skrzyp i znowu skrzyp przejeŜdŜających wozów, latarnie kołysały się jak łódki na
wzburzonym morzu. Jakiś człowiek krzyczał, inny płakał, wybuchły dwie rakiety, spadały
jak wodospad, po chwili zgasły za dachami.
• James — powiedziała --- co się z tobą dzieje? PomnoŜyłam nasz majątek...
• Nielegalnie! — wrzasnął. — Wysoce niepatriotycznie. Czy zrobiłaś coś jeszcze
równie niemoralnego?
Instynkt podpowiedział jej, Ŝe musi zaatakować, bo inaczej on zacznie coś podejrzewać.

— 372 —
• Co ma znaczyć ta obraźliwa uwaga?
• Nic — energicznie odgarnął rzadkie włosy znad zroszonego potem czoła. — Nic. —
Odwrócił się.
• śądam odpowiedzi! — Ashton szarpnęła go za ramię.
• Ja tylko — uciekł przed jej spojrzeniem chciałbym wiedzieć, czy Powell jest w
Richmond.
• Myślę, Ŝe tak. Nie mogę przysiąc. Powiedziałam ci, Ŝe nie widuję się z nim. Pierwszą
wpłatę przekazałam adwokatowi zajmującemu się finansami syndykatu. Był tam Powell, ale
od tamtej pory nie spotkałam go.
Paliło ją w piersiach, bolało, serce biło mocno. Ale jednego nauczyła się juŜ dawno; Ŝe
pomyślność oszustwa zaleŜy od wytrzymałości nerwów, od panowania nad kaŜdym słowem,
od oczu, które ani na moment nie powinny oderwać się od oszukiwanej osoby. Wiedziała, Ŝe
wzburzenie Huntoona opadało wraz z opuszczaniem przezeń rąk. Jego próby odwoływania
się do własnej męskości trwały krótko i zawsze kończyły się fiaskiem. Wierzę ci powiedział.
ZauwaŜył, Ŝe jej wzrok utkwiony jest w czymś za jego plecami. Odwrócił się. Na tarasie
zobaczył Homera, którego zwabiły podniesione głosy. Ashton krzyknęła na niego:
• Wynoś się na swoje miejsce! Homer zniknął.
• Wierzę ci — powtórzył Huntoon ale czy zdajesz sobie sprawę, Ŝe naznaczyłaś siebie
piętnem? Stałaś się spekulantem. A to jest plemię otoczone pogardą. Mówią, Ŝe wszystkich
ich naleŜałoby aresztować, skazać i powiesić.
• Za późno, Ŝeby się tym przejmować, kochanie. JeŜeli ktoś będzie domagał się dla
mnie stryczka, konieczne będą dwa. Tak więc proponuję ci, abyś poszedł za moim
przykładem i zachował milczenie na temat „Morskiej Wiedźmy". Nadto powinieneś się
cieszyć, Ŝe okazałam przezorność, której tobie zabrakło.
To było zbyt ostre. Ostatnie zdanie wymknęło się jej, gdyŜ była juŜ zmęczona
tłumaczeniem wszystkiego jak dziecku. To dziecko zasłuŜyło na rózgę, a nie pieszczoty. Na
szczęście dłuŜej juŜ nie mógł się gniewać. Jak zwykle skończyło się jego skomleniem.
--- AleŜ Ashton, ja nie wiem, czy mogę zgodzić się na te pieniądze od...
— MoŜesz. I zgodzisz się. — Pokazała pakiet. JuŜ je masz.
Nagle zacisnął powieki i chwycił się kurczowo ramy wysokiego okna, za którym
przetoczył się ostatni ambulans. Rozległy się huki i grzmoty. Szczyty dachów zabłysły
czerwienią. Ogarnięci paniką ludzie wylegli na pobliskie ulice, wykrzykując pytanie: Czy to
juŜ inwazja?
Huntoon, który juŜ zdąŜył zapomnieć o swych podejrzeniach,
wyszeptał:

— 373 —
— BoŜe, jaka ty jesteś twarda! — Z kącików oczu potoczyły
się łzy. — Jak kamień... Niczego mi nie oszczędzisz. Czuję...
sprawiasz, Ŝe czuję się jak ktoś, kto nawet nie zasługuje na to, by
go nazwać...
JakiŜ on krótkowzroczny i patetyczny! — Zwłaszcza to rozzłościło ją ponownie.
Owszem, niczego mu nie oszczędzi.
— Czy chciałeś powiedzieć „kastratem", kochanie? — Roz
dygotany, czując do niej odrazę, spostrzegł przecieŜ, Ŝe na to
pytanie odpowiedziała sobie twierdzącym skinieniem głowy.
Jako osoba praktyczna trzymała się tematu: — W tej sprawie
i w paru innych posługujemy się słowem, które dobrze pasuje do
ciebie. PrzecieŜ wiemy o tym oboje od lat, nieprawdaŜ?
Czerwone błyski, kanonada.
— Ty dziwko.
Ashton parsknęła mu w nos.
Twarz Huntoona zmieniła kolor od bladej czerwieni do pałającej purpury. Zamrugał raz,
drugi. Nie przestając mrugać rzucił się do niej. Złapał Ŝonę za rękę i zaczął ją gwałtowne
głaskać.
— Przepraszam. Przepraszam, kochanie. Wybacz mi, proszę
cię. Jestem pewien, Ŝe podjęłaś bardzo inteligentną decyzję.
Cokolwiek zechcesz uczynić, masz na to moją zgodę. BoŜe, jak ja
cię kocham. Proszę cię, powiedz, czy mi wybaczysz?
Jeszcze przez kilka chwil pozwoliła męŜowi umierać z niepewności, po czym mu
wybaczyła. Co więcej, nie broniła się przed pieszczotami, a nawet, gdy poszli do łóŜka,
pozwoliła mu na próbę miłości. Poczuła ulgę, gdy nie był zdolny doprowadzić rzeczy do
końca i sflaczały wycofał się mówiąc, Ŝe czuje się szczęśliwy, gdyŜ mu wybaczyła.
Głuptas — pomyślała, uśmiechając się w ciemnościach.

56
— Nigdy w Ŝyciu nie spędziłem tak osobliwie Dnia Niepod
ległości — powiedział George do Constance.
William wychylał się z okna salonu, wyciągając flagę, którą on i Patricia zawiesili
poprzedniego wieczora.
• Dlaczego, tatusiu?
• PoniewaŜ — powiedział George składając trójkolorowy materiał i wkładając go do
pudełka — przemówienie było takie odwaŜne i pełne nadziei. — Po południu uczestniczyli
w długiej publicznej uroczystości. — No i tam, na południu, dostaliśmy tęgie baty.

374 —
• To juŜ naprawdę koniec? — spytała Constance.
• Prawie. Telegraf w departamencie donosi, Ŝe armia wycofuje się do James.
McClellan juŜ niemal miał Richmond w garści, a nie potrafił go zdobyć.
• Bo Lee wezwał Stonewalla, Ŝeby pospieszył mu z pomocą — powiedział William.
George zareagował smutnym potaknięciem głową. Jego syn sprawiał wraŜenie, Ŝe jest
wielbicielem Starego Jacka.
W Winder Building nie było nikogo. JakŜe często wysłuchiwał w departamencie
zawołanych przedrzezniaczy, gdy naśmiewali się z Jacksona, który jakoby przed czy w
trakcie bitwy trzymał rękę uniesioną w powietrzu tak, aby krew płynęła właściwie. JakŜe
często słyszał, iŜ niektórzy spośród podwładnych Jacksona uznają go za umysłowo chorego.
George bywał przymuszany do opowiadania anegdot o dziwacznym zachowaniu Jacksona w
czasach, gdy obaj byli kadetami, jednakŜe, chociaŜ miał ich mnóstwo na podorędziu,
odmawiał. Kpiny napawały go niesmakiem, bowiem ich źródłem był strach. Tom Jackson
miał siłę i nieugiętość Jozuego. Jego konna piechota szybko przebyła długą drogę z doliny i
pomogła obronić Richmond.
Przez cały tydzień trwały zacięte potyczki o stolicę konfederatów. Mechanicsville — tam
akurat z niewyjaśnionych przyczyn Jackson przybył za późno, aby skutecznie wesprzeć
generała A.P. Hilla, co odbiło się na jego reputacji Gaine's Mili, Savage Station, Malvern
Hill. Pomimo błędów i drobnych sukcesów po obu stronach kordon obrony Richmond, przy
którym Bob Lee spędził pracowity miesiąc, zakładając go i umacniając, wciąŜ jeszcze pod
koniec siódmego dnia trzymał się pewnie. Stary Bob przewyŜszał w kaŜdym momencie
myślą i czynem Małego Maca i jego dowódców. Potknął się i przegrał w pierwszych
miesiącach wojny; cierpiał z tego powodu. Ale tych siedem dni wymazało wszystko. George
lękał się o los Unii, gdyby Lee przejął dowództwo.

Przed organizatorami banku w Lehigh Station pojawiła się przeszkoda. Pełnomocnik,


Jupiter Smith, przybył do Waszyngtonu, by zakomunikować, Ŝe ciało ustawodawcze z
naleŜytym szacunkiem proponuje, iŜby państwo uczestniczyło w zyskach banku, jeŜeli
takowe będą.
— To, co oni proponują, George, sprowadza się do tego, Ŝe my
dajemy wkład w kwocie czterdziestu tysięcy dolarów ze skarbu
państwa i na okres dziesięciu lat prawo wyłączności do nabycia
takiego samego wkładu.
George warknął:
— I to wszystko?

— 375 —
• Nie, to nie wszystko. Mile byłaby widziana dotacja na fundusz budowy dróg i
mostów. Ale powtarzam, propozycje zostały przedstawione z naleŜytym szacunkiem,
George. Ustawodawcy zdają sobie sprawę, Ŝe jesteś waŜną osobą.
• Jestem człowiekiem, nad którego głową wisi cięŜka maczuga. Do cholery, Jupe. To
jest łapówka.
Prawnik wzruszył ramionami.
Wolałbym nazwać to kompromisem. Albo typową praktyką. Banki w Filadelfii i
Pitsburgu weszły w podobne układy, aby ciągnąć z nich własne korzyści. Czy zechcesz to
zrobić, zaleŜy juŜ tylko od ciebie. Kupiliśmy budynek i jeŜeli powiesz „nie", wystawimy go
na sprzedaŜ. Twoje „nie" nie sprawi mi Ŝadnego kłopotu. Ominie mnie cała fura papierkowej
roboty.
— I fura honorarium...
Smith wyglądał na dotkniętego. George Ŝuł swoje cygaro.
— Ja tylko mówię, Ŝe to jest łapówka. — Nie przestając Ŝuć
dodał: — Powiedz im: „tak".

George okazał się skromnym prorokiem w sprawach wojskowych. McClellan


utrzymywał się nadal, najoczywiściej z braku kompetentnego następcy. Jedynymi oficerami
po West Point, zdolnymi odnosić zwycięstwa, byli ci, którzy poszli na południe. To
wywołało nowe okrzyki oburzenia przeciwko Akademii. W połowie czerwca George
otrzymał list, w którym proszono go, by zechciał zasiąść w Radzie Inspektorów Akademii w
West Point w zastępstwie członka, który nagle zachorował. Ataki z góry skłoniły go do
przyjęcia tej propozycji, dlatego poprosił o spotkanie ze Stantonem. Sekretarz zgodził się, by
zasiadał w owej radzie dopóty, dopóki nie będzie to kolidować z jego obowiązkami.
George tkwił w pracy po same uszy, ale zapewnił Stantona, Ŝe nie będzie z tym Ŝadnych
problemów. Podczas krótkiej rozmowy nie wyczuł najdrobniejszej bodaj aluzji sekretarza do
Akademii. Pan Stanton, wywnioskował George, był dzięki celowo wzniesionym wokół niego
fortecom strzeŜony przed atakiem z wielu stron.
Jakkolwiek zasiadanie w Radzie Inspektorów wiązało się z zamiarem wywierania
większego nacisku na jego osobę, George był wdzięczny za tę nominację. Dotychczasowe
zajęcie doprowadzało go do stanu takiej frustracji, Ŝe nienawidził porannego przebudzenia,
poniewaŜ oznaczało, Ŝe musi włoŜyć mundur i udać się do Winder Building. Nadto jego
codzienne zajęcia były ustawicznie przerywane ciągnącymi się w nieskończoność posie-
dzeniami. Czy departament powinien zalecać stosowanie kul

376 —
Miniego jako pocisków karabinowych z zapalnikiem opóźniającym, który eksplodował po
wystrzale? Czy departament powinien zbadać zawartość płynnego chloru w pocisku, który
po uwolnieniu mógłby się zamienić w cięŜki gaz? George prowadził równieŜ rozmowy z
wynalazcami jawnie wariackich broni. Pewnego dnia zmarnował trzy godziny studiując
rysunki armaty polowej o dwóch lufach, zdolnej wystrzelić jednocześnie dwie kule
połączone łańcuchem. Łańcuch ów, rzekomo, miałby urwać głowy paru Ŝołnierzom w chwili
opadania pocisków na ziemię!
— Nadskakujemy nawiedzonym szaleńcom, a wynalazcy
o zdrowych zmysłach jakoś się u nas nie pokazują zapewniał
Constance. — Bo znajdą większy posłuch u pucybuta niŜ u nas.
Znowu przesadzasz.
— Tak sądzisz? To przeczytaj to! — I wepchnął jej do rąk
ostatni numer „Scientific American", w którym komentarz
redakcyjny doprowadził go do wściekłości.
Obawiam się, Ŝe zręczność naszych mechaników, poświęcenie naszego ludu i
bezprzykładne bohaterstwo naszych oddziałów, których wysiłki zmierzają do jednego
ocalenia naszego kraju, zostaną zniszczone przez ogólną niekompetencję, która opanowała
Departament Wojny i Departament Marynarki w naszym rządzie.
UwaŜają nas za głupców i mają rację — mruknął, gdy skończyła czytać. Nic nie
powiedziała. W złym nastroju, który w ich Ŝyciu stawał się czymś powszednim, wyszedł, by
zobaczyć się z dziećmi.
Jedna tylko rzecz pozwalała mu przetrwać w Winder Buil-ding. Ripley nie mógł mieszać
się we wszystko i wydawało się, Ŝe teraz jest skłonny nie wtrącać się do programu artylerii.
Zwrot nastąpił w kwietniu, gdy karabiny Parrotta udowodniły swoją wartość, obracając w
ruinę Fort Pułaskiego pod Savannah. Mimo to George czuł się jak człowiek wiszący nad
przepaścią. Niestety nie wiedział, jak długo jeszcze jego ręce nie rozluźnią kurczowego
uchwytu.
Tylko wydarzenia z Ŝycia rodzinnego, przeplatane pracą i wojną, nie straciły na
waŜności: raz zabawne, raz kłopotliwe, a często, owszem, nuŜące. Constance jakimś cudem
znalazła mały, wygodny domek do wynajęcia w Georgetown, niedaleko college'u. W
połowie czerwca przeŜywali kulminacyjny moment przeprowadzki. Przez cały tydzień
George biegał w kółko po domu, nie umiejąc znaleźć miejsca dla swoich kalesonów, cygar
czy innych niezbędnych do Ŝycia przedmiotów.
Pewnego ranka Patricia zauwaŜyła, Ŝe jej pościel jest pobrudzona i chociaŜ matka
przygotowała ją do spotkania z rodzącą się kobiecością, płakała przez całą godzinę.

— 377 —
William rósł jak na droŜdŜach, a jego stosunek do dziewcząt ulegał gwałtownym
zmianom — od wstrętu do zaciekawienia z domieszką podejrzliwości. Jeszcze na początku
wojny mawiał, Ŝe nie będzie czekał aŜ urośnie, zaciągnie się i przeŜyje wspaniałe chwile
walcząc dla Unii. Jednak długi dzień i jeszcze dłuŜsza noc po Buli Run połoŜyły kres tym
deklaracjom.
Od Billy'ego nie przychodziły listy, jeszcze jeden powód do zmartwień. Często nocą, gdy
George nie mogąc zasnąć, zadręczał się starym Ripleyem i armią, ogarniał go niepokój o
młodszego brata i starego przyjaciela, Orry'ego.
Z wyjątkiem Brett, która Ŝyła w Lehigh Station, więzy między rodzinami Hazardów i
Mainów zostały zerwane. Gdzie podziewał się Orry? Gdzie był Charles? List wysłany przez
umyślnego mógł nie trafić do ich domu, chociaŜ George przypuszczał, Ŝe kurier znalazłby
go, gdyby zaszła pilna potrzeba. Sedno sprawy nie tkwiło w tym, by wymieniali listy, ale
Ŝeby przez ten ciemny czas wojny przeszli bez szwanku.
Nigdy nie martwił się o Stanley a. Jego starszy brat ubierał się dobrze i Ŝył w dostatku.
Stanley i Isabel byli w wielkiej zaŜyłości z najbardziej wpływowymi ludźmi w
Waszyngtonie. Widywano ich na najbardziej prestiŜowych spotkaniach towarzyskich. Geo-
rge nie mógł pojąć, jak mogło się to udać takiemu ignorantowi, jak Stanley.
• Wszystkie rzeczy — wyjaśniła mu Constance — mają swoje okresy, swoje cykle.
Tak powiedziane jest w Biblii. A Stanley zbyt długo Ŝył w twoim cieniu.
• A feraz ja mam się kryć w jego cieniu?
• Nie! Niczego takiego nie miałam na myśli.
• Ale to prawda. I to doprowadza mnie do szału.
• Jeśli chcesz wiedzieć, ja jestem odrobinę zazdrosna. Z drugiej strony uwaŜam, Ŝe
głównym architektem ich sukcesu jest Isabel, a wolałabym się powiesić, niŜ zamienić się z
nią miejscami.
George pykał z cygara.
— Widzisz, nie mogę zapomnieć, Ŝe uderzyłem Stanleya po
katastrofie pociągu. MoŜe to ręka sprawiedliwości? A moŜe moja
kara.

— Czy zauwaŜyłeś, jak bardzo Ŝyczliwy był sekretarz?! — wykrzyknął Stanley w pewien
sobotni czerwcowy wieczór.
Wracali karetą z przedstawienia sztuki Szekspira w nowym teatrze Leonarda Grovera,
wybudowanym na miejscu starego Teatru Narodowego przy E Street. — Czy zauwaŜyłaś,
Isabel?
—* Dlaczego Stanton nie miałby być serdeczny? Jesteś jednym z jego najlepszych
pracowników. Wie, Ŝe moŜe ci ufać.

— 378 —
Stanley puszył się przed samym sobą. CzyŜ to moŜliwe? A jednak wszystko na to
wskazywało. Był w dobrych stosunkach z sekretarzem stanu, dogmatykiem, ale przecieŜ
niewątpliwym patriotą, utrzymując jednocześnie przyjacielskie kontakty z Wa-de'em,
któremu od czasu do czasu przekazywał drobne informacje o pewnych ściśle tajnych
sprawach Departamentu Wojny. Fabryka Lashbrooka prosperowała nadspodziewanie dobrze
i Stanley przyśpieszał wyjazd do Nowego Orleanu, aby doprowadzić do dodatkowego
kontraktu handlowego, draŜliwej, lecz potencjalnie lukratywnej natury. Mieć duŜo — to jest
coś, ale mieć jeszcze więcej — to jest dobiero coś! Swoją drogą, czy to nie dziwne, jak taka
dzika wojna potrafi zmienić ludzkie Ŝycie.
I tylko pod paroma względami nie podobała się Stanleyowi rola zagorzałego
republikanina, którą odgrywał. Wspomniał o tym Isabel tamtej nocy, gdy poszli do łóŜka.
• Akt o Konfiskacie zostanie podpisany w tym tygodniu. Niewolnicy na terenach
zdobytych staną się wolni i uzyskają zgodę na zaciąg do oddziałów kolorowych. Ale tu idzie
o coś więcej. Tak powiedział mi Stanton w czasie drugiego antraktu, kiedy byłaś w toalecie.
• Nie wymawiaj tego słowa w mojej obecności. Powiedz, co usłyszałeś od Stantona.
• Prezydent przygotowuje pewien dekret... Stanley zamilkł na moment dla większego
efektu. — Chce dać wolność wszystkim niewolnikom.
• O BoŜe! Jesteś tego pewien?
• CóŜ, w kaŜdym razie wszystkim na terytorium Konfederacji. Nie wierzę, aby zniósł
niewolnictwo w Kentucky albo innych granicznych stanach.
• Och! Nie sądzę, Ŝe jest aŜ takim idealistą. Tu nie decydują względy ludzkie, tu idzie o
rodzaj kary. — Niechętnie mówiła dalej: — Lincoln ma wdzięk wieprza, ale jedno muszę mu
przyznać; jest bystrym politykiem.
• Jak moŜesz mówić coś takiego, Isabel? Czy chcesz, aby tłumy wyzwolonych
Murzynów zalały Północ? Pomyśl o wielkim wzburzeniu. O miejscach pracy, które utracą
przyzwoici biali ludzie.
• Lepiej zatrzymaj takie poglądy dla siebie, jeŜeli chcesz zachować przyjaźń Stantona i
Bena Wade'a.
• Ale...
• Dość, Stanley. Kiedy chcesz zjeść obiad w domu diabła, nie moŜesz wybierać potraw.
Graj swoją rolę lojalnego republikanina.
I grał, aczkolwiek ze skrywaną irytacją słuchał gadaniny o wyzwoleniu Murzynów, która
lotem błyskawicy przetoczyła się przez biura i korytarze, przez salony i szynki oficjalnego

— 379 —
i nieoficjalnego Waszyngtonu. Radykalna propozycja Lincolna obraŜała wielu białych,
którym napędziła strachu, i z pewnością doprowadzi do wrzenia, jeŜeli zostanie
wprowadzona w Ŝycie. JednakŜe Stanley posłuchał Ŝony i zatrzymał dla siebie swoje
poglądy.
Z wyjątkiem jednej sprawy; zaprosił brata na obiad do Willarda.
• Nie chciałbym poświęcać wiele czasu tej tam Komisji Inspektorów, George, ale jeŜeli
Ben Wadę i paru innych mają swoją teorię, w przyszłym roku West Point nie będzie niczym
innym, jak kompleksem opuszczonych budynków.
• O czym ty, do diabła, mówisz?
• Nie będzie więcej kredytów na ten cel. To jest miejsce, gdzie się kształci zdrajców,
bo co innego nam daje? Jeden generał, to bezsporne, spił się jak szewc pod Shiloh, a drugi,
egoista i głupiec, nie potrafił pokonać armii o połowę mniejszej od jego. Chciałbym teŜ
zauwaŜyć, Ŝe... tłum...
Zdanie zgubiło się w bełkocie. George wbił widelec w kawałek dziczyzny i rzucił bratu
wściekłe spojrzenie.
—- Powiedziałeś, Ŝe to spotkanie towarzyskie. śadnej polityki. I znowu dałem się
nabrać.
Odszedł, zostawiając Stanleya z rachunkiem.
Stanley nie zmienił zdania. Owego dnia wydawało mu się, Ŝe jest energiczny, a nawet
przystojny. PrzecieŜ odniósł mały, ale ładny triumf. Los kosztownej instytucji, a takŜe
noszącego się jak paw kochanego braciszka był przesądzony i George nic na to nie mógł
poradzić.

Była czarna i piękna. Pokryty miedzią dąb, ponad dwieście stóp długości od bukszprytu
do rufy. Jeden niski komin w śródokręciu podkreślał jej zgrabną sylwetkę. Czerwień
herbowej figury i złoto rzeźb na rufie były jedynymi Ŝywymi kolorami.
Cooper znał ją bardzo dobrze i kochał bez zastrzeŜeń. Brygan-tyna parowa, tysiąc
pięćdziesiąt ton, dwa silniki o mocy trzystu pięćdziesięciu koni, wprawiające w ruch
pojedynczą śrubę, którą moŜna było wyciągać z wody, dzięki czemu opór zmniejszał się. Na
trzy maszty moŜna wciągnąć całą masę Ŝagli. Stała na rzece Mersey 29 czerwca w pełni
wyposaŜona, od pościeli po spiŜarnię, z załogą na pokładzie. Strumień powozów wyrzucał
pasaŜerów na kocie łby nabrzeŜa. Bulloch witał wszystkich znanych mu z nazwiska
miejscowych biznesmenów i przedstawicieli lokalnych władz. Wszystkich pośpiesznie
zaproszono na popołudniową wycieczkę statkiem numer 209.
Kapitan Butcher, do niedawna drugi oficer na statku Królewskiej Poczty „Arabia",
trzymał statek pod parą, czekając na

— 380 —
kilku ostatnich gości. Mogli przybyć lub nie. Rozkaz, o którym donieśli szpiedzy Bullocha,
był w drodze z Whitehall. Brzmiał on: zapobiec wypłynięciu statku, poniewaŜ jego
rzeczywista misja jest pogwałceniem brytyjskiego prawa.
Bulloch trzymał fason, uśmiechając się i mile zagadując pojawiających się gości;
wszystkich kierował ku pokrzepiającym trunkom na stołach pod pasiastą markizą. Cooper
przemierzał nabrzeŜe, zamykając z trzaskiem kopertę zegarka, na który spoglądał co kilka
minut. JeŜeli się nie wyniosą, jeśli górą będzie Charles Francis Adams, ten piękny,
nieoceniony „pirat handlowy" będzie stracony dla Konfederacji.
Urzędnik, który kręcił się w pobliŜu Bullocha, pokazał mu listę.
• Wszyscy juŜ są, oprócz tych dwóch dŜentelmenów, sir.
• Odpłyniemy bez nich.
Wszedł po schodach, minął Ŝeglarzy zwerbowanych u Cunarda i z innych linii, by odbyć
rejs statkiem numer 209, jego pierwszy rejs. Nagle, za plecami dokerów, Cooper dojrzał
powóz pędzący przez Canning Street ku statkowi. Krzyknął w stronę schodów:
— Zdaje się, James, Ŝe mamy naszych spóźnionych gości!
Pośpieszył do steru i zamienił parę słów z młodym kapitanem
Butcherem, którego jasne bokobrody rozwiewał wiatr. Powóz przejechał z turkotem wzdłuŜ
nabrzeŜa, powoli wytracał prędkość. Zanim się zatrzymał, wyskoczył zeń jakiś człowiek.
Cooper poczuł nagły ból Ŝołądka, gdy w przybyszu rozpoznał Maguire'a. Owiany zapachem
porów pojawił się takŜe Marcellus Dorking.
Widok tego człowieka rozwścieczył Coopera. Od owego popołudnia w „Wieprzu i
Gwiździe" nieprzerwanie deptało mu po piętach paru szpicli, niewątpliwie wszyscy
pracowali dla Toma Dudleya. Sam Dorking nie pokazał się przez ten czas. OstrzeŜenie pod
adresem rodziny Coopera było wyłącznie czczą gadaniną; próbą tchórza wywołania w nim
strachu. Czym Dorking ostatecznie pogrąŜył się w oczach Coopera.
Maguire i Dorking pędzili w stronę Coopera, który zatarasował sobą trap. Dorking
włoŜył prawą rękę do kieszeni płaszcza w jaskrawą szkocką kratę.
• Mała, przyjemna przejaŜdŜka, sir? — spytał z przypochlebnym uśmieszkiem.
• Zgadza się. Jak pan widzi, mamy na pokładzie tutejszych dziennikarzy.
• Tak czy inaczej musimy pana poprosić, by zechciał pan opóźnić swój odjazd. Pociąg
powinien przybyć na Limę Street w kaŜdej chwili, przywoŜąc dŜentelmena, który pragnie
porozmawiać z kapitanem o pewnych nieprawidłowościach...
• Zechce mi pan wybaczyć — przerwał mu Cooper i ruszył w górę po trapie.

381 —
— Chwileczkę! — Dorking chwycił Coopera za ramię i bez
ceremonialnie go obrócił. Kilku marynarzy pobiegło ostrzec
Butchera. Wśród zaproszonych gości rozległy się pomruki, nie
którzy zmarszczyli brwi.
Bulloch ruszył z odsieczą Cooperowi, niestety za późno. Marcellus Dorking wydobył z
kieszeni mały srebrzysty pistolecik i wcisnął go Cooperowi w Ŝołądek, podciągając jego
kamizelkę o jakieś pół cala.
— Niech pan się trzyma z boku, kiedy będziemy rozmawiać
z kapitanem statku.
Cooper nigdy nie był tak przeraŜony i nigdy nie zaznał tak realnego zagroŜenia. A jednak
było to mniej waŜne, niŜ bezwzględny przymus doprowadzenia statku 209 do miejsca prze-
znaczenia. Dorking zorientował się, Ŝe jego pistolet jest zbyt widoczny, dlatego próbował
jakoś go ukryć przed wzrokiem gości na pokładzie. Gdy wylot lufy skierował na dół, Cooper
całym cięŜarem nadepnął Dorkingowi na nogę.
— O Jezu! — ryknął Dorking zataczając się. Maguire usiłował
uderzyć Coopera. Ten pchnął go, po czym kopnął Dorkinga
w krocze. Agent konsula Dudleya runął na kocie łby jak kiepski
akrobata.
Cooper, uskrzydlony powodzeniem, wyciągnął trap, krzycząc do Dorkinga i Maguire'a:
— Ta przejaŜdŜka, panowie, tylko dla zaproszonych. — A do
marynarzy: — Zabrać ten trap.
Kapitan Butcher wykrzykiwał komendy. Dokerzy, którzy przyglądali się bójce z niejakim
rozbawieniem, odcumowali liny. Wśród gości zapanowała konsternacja.
Między kadłubem statku a nabrzeŜem ukazała się woda. Maguire stanął ponownie na
nogach, takŜe Dorking podniósł się i znowu wycelował pistolet.
— Przysięgam ci! — zawołał, a potem nastąpiły jeszcze inne
niezbyt wytworne przyrzeczenia i obietnice.
Dorking uniósł pistolet, w promieniach słońca błysnęła srebrzysta oprawka. Maguire
opuścił ręce. Dorking wytrzeszczył oczy na Coopera, który oparł się o burtę i przechylił do
przodu:
• Nie warto się przechwalać, panie Dorking. Nigdy nie warto mówić, Ŝe coś się zrobi,
jeŜeli tego nie moŜna zrobić. Mam nadzieję, Ŝe nie powiedział pan Dudleyowi, Ŝe ma nas w
garści.
• Uspokój się — powiedział Bulloch, który stał za jego plecami. Zaczerwieniony
Cooper odwrócił się, gotów się wytłumaczyć. I tylko on jeden mógł ujrzeć uśmiech Bullocha
i usłyszeć jego szept:
• Dobra robota.
Pogwizdując Bulloch wrócił do gości, którzy tłoczyli się wokół, zadając mnóstwo pytań.

— 382 —
Postacie Maguire'a i Dorkinga oddalały się. Cooper odpręŜył się. Stał oparty o burtę,
zaskoczony swoją błyskawiczną reakcją. Był zadowolony z siebie.
Rzeka lśniła jak złoto, powietrze było rześkie i niezbyt gorące —wspaniałe popołudnie.
Bulloch obiecał odpowiedzieć na wszystkie pytania, tymczasem usilnie nakłaniał gości, aby
częstowali się francuskim szampanem i smakołykami, chcąc w ten sposób wzmocnić
wraŜenie, Ŝe uczestniczą w niewinnej wycieczce. Kiedy towarzystwo uspokoiło się, poprosił
wszystkich o uwagę. Stał w blasku słońca tuŜ za cienistą markizą. Z tego miejsca zwrócił się
do pasaŜerów.
• Ufamy, iŜ z przyjemnością uczestniczycie państwo w wycieczce na statku znanym w
Liverpoolu i Birkenhead juŜ to jako „Enrica", juŜ to jako statek numer 209. Niebawem
otrzyma prawdziwe imię. Gorąco sobie Ŝyczymy, aby dzisiejsze popłudnie upłynęło państwu
w warunkach idealnie komfortowych. Proszę pić i jeść, ile dusza zapragnie, i spróbujcie nie
dopuścić, aby waszą radość zmącił ów nieprzyjemny incydent na nabrzeŜu. Muszę być
uczciwy i oświadczyć państwu, Ŝe podróŜ powrotną odbędziecie na pokładzie holownika
oczekującego nas w Anglesey.
• Co to ma znaczyć?
• Do licha, Bulloch, co to za fortel?
• Cholerny podstęp, a niby co innego!
• Godna poŜałowania konieczność, panowie — powiedział Bulloch swoim głębokim
głosem mieszkańca Georgii, nie znoszącym najmniejszego sprzeciwu. W niedzielę
ostrzeŜono nas, Ŝe jeŜeli ten statek pozostanie na rzece Mersey przez następnych czterdzieści
osiem godzin, ulegnie konfiskacie. Z naszego powodu. Szanowni państwo, nie będziecie
mieć Ŝadnych kłopotów z władzami, jeŜeli po prostu powiecie im prawdę. Zostaliście
zaproszeni na wycieczkę, którą właśnie odbywacie. RóŜnica, zresztą jedyna, polega na tym,
Ŝe wasz wycieczkowy statek nie będzie tym samym statkiem, który was przywiezie do Liver-
poolu.
• A więc wszystkie pogłoski potwierdziły się! Czy ten statek został zbudowany
nielegalnie?
• W zgodzie z prawem brytyjskim, sir!
• To nie jest odpowiedź — wtrącił ktoś inny. Dokąd odbywa rejs?
• W górę do Kanału Irlandzkiego, a potem do portu, którego nazwy nie wolno mi
ujawnić. Ostatecznie będzie pływał po amerykańskich wodach z inną załogą na pokładzie.
Cooper poczuł dziwny dreszcz w krzyŜu, równie niespodziewany jak jego trochę
niezdarna brawura na nabrzeŜu. CóŜ za znacząca zmiana dokonała się w nim samym od
czasu, gdy rozprawiał o szaleństwie secesji i wojny z kaŜdym, kto miał na to

383 —
ochotę. Był dumny ze statku i ze swego udziału w zwodowaniu go. Był dumny z nazwy
brygantyny, którą w zaufaniu zdradził mu Bulloch: „Alabama". Był teŜ dumny z faktu, iŜ stoi
na jej pokładzie, gdy opuszcza błyszczącą w słońcu rzekę Mersey, płynąc ku swemu
przeznaczeniu, które Bulloch zdradził oszołomionym gościom w kilku słowach: — Ona
płynie na wojnę.

Gdy statek konfederatów uciekał w kierunku wyspy Anglesey, George był w drodze do
Massachusetts. Na półtora dnia zatrzymał się w Lehigh Station. Odbył naradę z Juppem
Smithem, który poinformował go, Ŝe ciało ustawodawcze nader łaskawie przyjęło prośbę o
kredyt handlowy. A to niespodzianka mruknął George.
Spędził siedem godzin z Wotherspoonem kontrolując księgi, oglądając tereny fabryczne i
próbki aktualnej produkcji stalowni. Przed wyjazdem poznał węgierskie małŜeństwo i ich
czarnych podopiecznych — obecnie piętnaścioro. Brett powiedziała mu, Ŝe aby zapomnieć o
swej samotności od czasu do czasu pomaga państwu Czorna opiekować się dziećmi. Był to
jedyny moment podczas wizyty, gdy George dostrzegł oŜywienie swojej bratowej.
Po nieudanej próbie zdrzemnięcia się na siedząco w pociągu, po całej nocy podróŜy
George czuł się kompletnie wyczerpany, kiedy wreszcie dojechał do Braintree. Stary
Sylvanus Thayer pozwolił mu na trzygodzinny sen w wygodnym łóŜku, po czym obudził go i
przyniósł śniadanie; istna uczta! George, zazwyczaj odŜywiający się po spartańsku, sprzątnął
siedem smaŜonych jaj, cztery plastry szynki i sześć biskwitów, a wszystko to o godzinie
piątej w gorące, letnie popołudnie. Kiedy jadł, Thayer mówił:
Kozły ofiarne, George. Oto czego ludziom najbardziej potrzeba, gdy sprawy
wymykają się spod kontroli i nie moŜna ich opanować. Wówczas ludzie rozglądają się w
poszukiwaniu kozłów ofiarnych. Ludzkie zwierzę jest uparte i często głupie. Wina bywa
podrzucana na bezpański teren z tej prostej przyczyny, iŜ jakiekolwiek objaśnienie chaosu,
choćby absurdalne, jest lepsze niŜ Ŝadne, zresztą ludzie dostają bez niego świra. Nie
twierdzę, Ŝe wybór winnego zawsze jest przypadkowy. W czasie wojny ogniskiem winy jest
armia, tak to juŜ jest. — Dla Tayera zawsze była tylko jedna wojna, ta ostatnia, przeciwko
Brytyjczykom.
Ale teraz, mam nadzieję, sprawy toczą się po swojemu. Ja biorę serio zastrzeŜenia
twojego brata.
Postukał palcem w egzemplarz „Harper's" i wyciągnął spod niego ostatni numer „New
York Tribune".
— Ten szkodliwy szmatławiec i gazeta Greeleya Ŝądają

— 384 —
zamknięcia Akademii raz na zawsze. Z naszej szkoły wyszli wielcy ludzie, ale to teraz nie ma
znaczenia. Armia znowu nie spełnia swego zadania i ktoś albo coś musi połoŜyć temu kres.
George dopił kawę i zapalił cygaro.
• Mdło mi się robi, kiedy słyszę, Ŝe wyszkoliliśmy sobie wroga.
• Wiem, wiem -- Thayer z całej siły zacisnął swoje dłonie* białe jak piękny płócienny
obrus leŜący na stole. Na zewnętrznej stronie rąk pojawiły się ciemnoniebieskie Ŝyły.
Wykształciliśmy takŜe wielu znakomitych oficerów, którzy pozostali lojalni. Niestety
prezydent przy wszystkich swoich staraniach i mimo swojej szczerości nie potrafi właściwie
ich wykorzystać. MoŜe teŜ, jak powiadają, Davis za bardzo się wtrąca. To jest tylko uwaga,
a nie usprawiedliwienie bezczynności. Nie moŜemy uciec przed tym, co jest nieuniknione,
George. West Point jest na wojnie.
Wyrwał cygaro z ust.
• Co to znaczy sir?
• Na wojnie. Ci z nas, którzy mają poczucie obowiązku, muszą prowadzić kampanię
tak, jakby nieprzyjaciel miał wybit-i nych dowódców, co jest prawdą. Trzepnął gazetą
Greeleya.
Musimy bić się inteligentnie, gorliwie, całą duszą i nigdy nie dopuszczać do bodaj
najmniejszej moŜliwości klęski. Nie będziemy trząść się ze strachu. Nie będziemy biernie
czekać na z góry przegranej pozycji. Musimy przejść do ofensywy.
Zgoda co do strategii, panie pułkowniku, ale co z taktyką? W oczach starego
człowieka zabłysły iskierki.
Nie chowamy naszych zalet pod korcem. Popularyzujemy, w imieniu republiki, naszą
przeszłość, nasze dokonania w Meksyku i na granicy. Mówimy o naszej sprawie i głosimy
nasze racje. Szepczemy do wpływowych uszu. Wykręcamy niechętne nam ręce. Pukamy do
opornych głów. Jesteśmy w ataku, George...
Głuche uderzenie pięści w stół.
W ataku. W ataku. W ataku.
Rozmawiali jeszcze długo w nocy. Absolwenci i przyjaciele
West Point wypowiedzą się ustnie albo na piśmie w obronie
Akademii. George wyśle listy do sześciu członków Komisji
Inspektorów, Thayer uczyni to samo, zwracając się do dziesięciu
innych. George natychmiast postanowił, Ŝe w drodze powrotnej
złoŜy wizytę w Akademii. Nie przyłoŜył głowy do poduszki
gdzieś do wpół do trzeciej nad ranem, a Thayer i tak wstał
godzinę przed nim, o wpół do siódmej, i odprowadził go na stację.
Umysł Thayera pracował nieprzerwanie takŜe i tutaj, mimo
wrzawy na peronie. .

— 385 —
— Jakich wpływowych sojuszników mamy w Kongresie? Nikogo?
• Przychodzi mi na myśl tylko jeden, kolega Wade'a, senator z Ohio, brat Cumpa
Shermana, John. On i Wadę specjalnie za sobą nie przepadają.
• Zaskarb sobie względy senatora Shermana — namawiał George'a ściskając mu rękę.
George zdawał sobie sprawę, jak powaŜne otrzymał zadanie bojowe. Thayer podskakiwał
obok wagonu, podsuwając George'owi róŜne sugestie, dopóki pociąg nie odjechał.
Po krótkim postoju w Cold Spring i kilku kłótniach z Be-netem, George przeciął Hudson
i udał się do Zgromadzenia Narodowego, gdzie rozpoczął kampanię. Profesor Mahan przy-
rzekł zaniechać dalszego pisania o tej instytucji. Kapitan Edward Boynton, szkolny kolega
George'a i Orry'ego, obiecał wkrótce skończyć swoją historię Akademii w West Point i
włączyć do ostatecznej redakcji tekstu replikę na głosy krytyczne o uczelni. Wracając do
Waszyngtonu zatłoczonym, zakopconym pociągiem George czuł się odrobinę lepiej —
ofensywa była w toku.
Miał nadzieję, Ŝe nie rozpoczęli jej za późno. Kredyt stanie na porządku obrad
parlamentu z początkiem przyszłego roku. Na przeprowadzenie i wygranie swojej małej
wojny mieli mniej niŜ sześć miesięcy, a końca tej pogrąŜonej w ciemnościach i wyboistej
drogi nie było widać.

Po powrocie George stwierdził, Ŝe liczba krytycznych opinii o armii juŜ nie moŜe być
większa. Stary Brains Halleck został wezwany z West Point i objął naczelne dowództwo.
McClellan wciąŜ jeszcze miał Armię Potomacu, stanowiącą w tej chwili główną siłę obronną
Waszyngtonu, a John Pope po sukcesach na wyspie oznaczonej na mapach numerem 10
przejął komendę nad Armią Północnej Wirginii. Pope rychło zraził sobie większość
podwładnych, mówiąc im, iŜ Ŝołnierze na zachodnim teatrze wojny byli twardsi i bardziej
bitni. Po czym zauwaŜył, Ŝe jest dowódcą, który w kaŜdej chwili liczy się z moŜliwością
wyjścia w pole, najchętniej więc trzymałby swoich oficerów w siodłach.
Polityka Lincolna względem Murzynów była częstym powodem bójek w szynkach i
obozach wojskowych. Wszystkim wydawało się, Ŝe tylko jeden ustęp Ustawy o Konfiskacie
popierał emigrację wyzwoleńców do któregoś z bliŜej nie określonych krajów w tropikach.
• Cały czas gada się o zniesieniu niewolnictwa, a my nie jesteśmy do tego
przygotowani — powiedział George do Ŝony. — Nikt w to nie wierzy.
• NajwyŜszy czas.

— 386 —
- Oczywiście, tak, ale znasz realia, Constance. Większość ludzi z Północy nie potępia
Murzynów, ale na pewno nie uwaŜa, Ŝe Murzyn ma takie same prawa jak biały. Ta cała
wojna toczy się z jednego tylko powodu, z miłości do Unii i wielkiego starego sztandaru.
Nie twierdzę, Ŝe to jest słuszne. Ale powiadam; takie są fakty. JeŜeli dojdzie do zniesienia
niewolnictwa, boję się, co w konsekwencji moŜe się zdarzyć.

Koniec sierpnia przyniósł drugą duŜą bitwę w pobliŜu Buli Run, która skończyła się tym
samym co za pierwszym razem wynikiem. Pobite armie Unii wycofały się do Waszyngtonu,
gdzie strach przed bezpośrednim atakiem rozprzestrzenił się jak ogień po prerii. Krytycy
wojny podwoili swe wysiłki mówiąc, Ŝe cała ta sprawa jest odraŜająca i natychmiast naleŜy
wynegocjować pokój.
Sekretarz stanu wezwał Stanleya do swego biura w pewien burzliwy dzień na początku
września. Stanton zrzekł się bezpośredniej kontroli nad armiami na rzecz Hallecka, ale
spokojnie trzymał w swoich rękach wszystkie dźwignie władzy w innych dziedzinach.
Potraktowany niegdyś pogardliwie przez Lincolna potrafił wkraść się w łaski prezydenta i
stał się jego zaufanym doradcą oraz jawnym przyjacielem. Nie mający jeszcze pięćdziesięciu
lat Edvin McMasters Stanton, męŜczyzna z twarzą Buddy, w małych, okrągłych okularach, z
wyperfumowaną brodą, uwaŜany był ze względu na olbrzymi zakres władzy za człowieka
numer dwa w kraju.
Miał jasny pogląd na coraz większe kontrowersje wśród polityków.
Musimy to zlikwidować. Musimy utrzymywać w karbach tych pokojowo
usposobionych demokratów i ich niedołęŜnych kolegów i sprawić, aby było rzeczą
oczywistą, Ŝe jeŜeli nie zaprzestaną ataków na rząd i jego wysiłki, muszą się liczyć z
aresztem, więzieniem, a nawet z oskarŜeniem o zdradę. Wojna musi być prowadzona do
ostatecznego rozstrzygnięcia.
Deszcz spływał po szybach biurowych okien, w południe było ciemno jak po zmierzchu.
Myśląc o pracujących pełną parą wszystkich liniach produkcyjnych w zakładach
Lashbrooka, Stanley poczuł Ŝarliwy entuzjazm.
• Zgadzam się z panem całkowicie, sir!
• Sekretarz Seward odpowiadał dawniej za bezpieczeństwo państwa... — Sposób, w
jaki Seward wykonywał swe obowiązki, przeszedł do legendy. Mówiło się, Ŝe trzymał na
swoim biurku mały, ręczny dzwoneczek i był bardzo dumny, gdy nim po-dzwaniał
wpakowując kogoś na czas nie określony za kratki. — A teraz ja za to odpowiadam.

387
Stanley zdziwił się, Ŝe sekretarz stanu informuje go o czymś tak oczywistym. Stanton
splótł na biurku swoje pulchne ręce.
— Potrzebuję zastępcy, któremu mogę zaufać. Kogoś, kto
gorliwie będzie kontrolował, czy moja polityka, a takŜe moje
specjalne polecenia, wykonywane są bez zwłoki i bez zbędnych
pytań.
Stanley wbił palce w poręcz fotela, aby przyjść do siebie. Deszcz zacinał w okno.
Perspektywa władzy, którą Stanton roztoczył przed nim w jednym czy dwóch zdaniach,
napawała go zgrozą.
-— Musimy o wiele lepiej zorganizować pracę słuŜb bezpieczeństwa i zacząć bardziej
zdecydowane akcje przeciwko wrogom w naszym własnym obozie.
— To nie ulega wątpliwości, sir. W najmniejszym stopniu.
Ale ciekaw jestem, jak w moŜliwie krótkim czasie moŜna
osiągnąć ten cel. Wszak sprawy typu „habeas corpus" wywołują
burzliwe debaty i wrzaski o łamaniu konstytucji.
Usta Stantona wykrzywił szyderczy grymas. Stanley poczuł, Ŝe kolana zaczynają mu drŜeć.
Pragnął pokazać, Ŝe panuje nad sytuacją, a tymczasem doprowadził sekretarza do
wściekłości. Czy państwo powstało dla konstytucji, Stanley? Myślę, Ŝe nie. Wręcz
przeciwnie, jak sądzę. Do tej pory znam wypaczone poglądy naszych wrogów. Gdyby kraj
pogrąŜał się w chaosie, z całą pewnością zachowaliby jak najlepsze samopoczucie wiedząc,
Ŝe chroni ich konstytucja.
Stanley błyskawicznie pochylił się w stronę biurka.
Tacy ludzie są nie tylko nierozwaŜni, oni są niebezpieczni. I to jest wszystko, co mam
w tej kwestii do powiedzenia, sir.
Stanton odchylił się i pogłaskał swą brodę. Dzisiaj miała zapach bzu.
Dobrze. Przez minutę zdawało mi się, Ŝe cię przeceniłem. SłuŜyłeś mi z oddaniem, a
absolutna lojalność jest podstawą kwalifikacji do pracy, którą ci proponuję. Potrzebny mi
jest człowiek, który umiałby dyskretnie, ale i skutecznie uciszyć naszych krytyków, nie
dopuszczając przy tym, by jakakolwiek odpowiedzialność spadła na to biuro.
Pulchna ręka uniosła się, aby wskazać wiszący na jednej ze ścian mocno poplamiony
atramentem diagram. Składał się on z wielu połączonych kół i prostokątów, a kaŜdy z nich
był opatrzony staranną legendą bądź w środku, bądź u dołu rysunku.
— Dla przykładu; oficjalny wykres ilustruje strukturę tego
departamentu. Musimy znaleźć mądry sposób, aby powstała
specjalna jednostka do tłumieniu zdradzieckiej aktywności,
która jednak nigdy nie pojawi się na tym diagramie.
Tego moŜe pan być całkowicie pewien, sir. Zrobię wszystko, o co pan prosi.

— 388 --
— Doskonale — mruknął Stanton. Chytrze zerknął na Stan-
leya sponad swoich okrągłych okularów. Myślę, Ŝe jeśli
będziesz pilnie wypełniał swoje nowe obowiązki, znajdziesz aŜ
nadto czasu, aby sprzedawać wojsku obuwie.
Stanley siedział bez ruchu, nie śmiał zareplikować.
Sekretarz coś jeszcze mruczał przez następny kwadrans. Pod koniec rozmowy wręczył
Staleyowi teczkę zawierającą jego poufny plan dozbrojenia policji przez Departament
Wojny. Stanley, zachęcony przez Stantona, poświęcił kilka chwili na przejrzenie wszystkich
sześciu kartek owego dokumentu, zwracając szczególną uwagę na filozoficzny wstęp.
• ZałoŜenia są całkowicie słuszne, sir. Musimy być zwarci. Co nabierze jeszcze
większej wagi, gdy prezydent przeprowadzi swój projekt i uwolni Murz... czarnuchów w
zbuntowanych stanach.
• W tej kwestii jest nieugięty, zrobi to. Jak rozumiem, jego umysł dokonał swoistego
przewartościowania: od aktu sprawiedliwości po imperatyw moralny. Zaledwie wczoraj
oświadczył członkom swego gabinetu, Ŝe jakkolwiek ma wątpliwości co do wielu róŜnych
rzeczy, od generałów po uzbrojenie, nie ma ich w najmniejszym stopniu co do słuszności
zniesienia niewolnictwa. Mimo iŜ Seward, ja i paru innych przekonywaliśmy go. by
wstrzymał się z proklamacją, aŜ nadejdą nieco pomyślniejsze czasy. Stanton wyglądał jak
nawiedzony. Twarz i cała jego sylwetka pociemniały jak chmury za oknem. Z cienia
dochodził Stanleya powaŜny głos: Zmiana propozycji prezydenta jest na tyle niezwykła, by
nie powiedzieć radykalna, Ŝe nie odwaŜymy się uczynić tego publicznie, dopóki wojna toczy
się przeciwko nam. Aby proklamacja spotkała się z bodaj minimalną akceptacją, musi być
ogłoszona na najwyŜszej fali publicznego zaufania i euforii. Potrzeba nam zwycięstwa.
Stanley zacisnął dłoń na skoroszycie, on był jego kluczem do siły i władzy. Sekretarz
przedstawił sprawę jasno. Nie potrzebował błyskotliwego myśliciela, lecz posłusznego
Ŝołnierza. Stanley nauczył się wykonywać polecenia słuŜąc pod kimś wyjątkowym, kto teraz
przebywał na wygnaniu.
Ostatecznego, sir powiedział z entuzjazmem, chociaŜ, zaiste, nienawistna mu była
myśl o tych dziwnych, obcych, czarnoskórych ludziach, którzy - juŜ wolni będą się włóczyć
do woli po Północy. Tak jest, zwycięstwa!

Po zwiadzie wokół miejscowości Frederick, w stanie Maryland, Charles i Ab powrócili


prosto do White's Ford nad Potoma-kiem. Był 4 września, nadchodziła jesień.
Ubrani jak farmerzy wywiadowcy posuwali się leniwym

— 389 —
truchtem porytą koleinami drogą między stromymi, bujnie zadrzewionymi zboczami. Liście
nie zaczęły jeszcze zmieniać barwy, ale Char lesa juŜ ogarnęła melancholia nadchodzącej
pory roku. Mimo niechęci do pisania listów w minionym kwartale wysłał aŜ trzy na farmę
Barcklaya, ale na Ŝaden nie otrzymał odpowiedzi. Chciał wierzyć, Ŝe to jeszcze jeden
przykład rozpaczliwej nieudolności poczty polowej, nie zaś, iŜ Gus zapomniała o nim.
Przez gąszcz gałęzi nad nimi przebiło się światło i zamigotało na mocno zarośniętych
twarzach jeźdźców. Charles miał rozpięty płaszcz, rewolwer w zasięgu ręki. Minionej nocy
znaleźli dobry furaŜ w stodole niedaleko Frederick. Sport szedł dzisiaj o wiele Ŝwawiej.
Podobnie jak Cyklon, koń Aba. Ostatnio armia dostarczała tylko zielone zboŜa.
Zanim natrafili wczoraj na tę stodołę, zaryzykował wypad do Frederick. Dla Charlesa
były to bardzo nerwowe dwie godziny, poniewaŜ ze względu na akcent musiał milczeć,
odzywał się tylko Ab. Pomyszkował chwilę po mieście, nie odzywając się do nikogo, tym
samym nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Ab zajrzał do szynku i powrócił z niepokojącym
raportem.
• Charlie, ni cholery nie zaleŜy im na tym, czy będą wyswobodzeni. Czy myślisz, Ŝe
Bob Lee otrzymał złą informację? Powiedziałem, Ŝe moŜemy poczekać, aŜ tutaj wybuchnie
powstanie, które pomoŜe nam, gdy wtargniemy do tego stanu.
• Ja mówiłem to samo.
• No a wielu chłopaków w tej knajpie oświadczyło, Ŝe nic ich nie obchodzi, czy jestem
z piekła, czy teŜ z Huntsville. Wpatrywało się we mnie kilka par oczu. Ktoś powiedział,
Ŝebym zasiadł do kart, przyniosłem więc sobie szklankę whisky i miałem oko na wszystko.
Tutejsi ludzie mają nas głęboko w dupie, kaŜdy jeden, Charles.
Charles zmarszczył brwi. CzyŜby armia znowu się przeliczyła? Jeśli tak, było za późno;
natarcie rozpoczęło się juŜ. Pan Davis i generałowie sprawiali takie wraŜenie, jakby nie
godzili się na status stanu Maryland. Prezydent upierał się, Ŝe stan naleŜy do Południa, a oni
wkroczą jako wyzwoliciele. To pozostawało w sprzeczności z raportem Aba. W obozie
mówiono, Ŝe wyruszyli, aby dla odmiany uderzyć na terytorium wroga. Mieli dokonać
najazdu na ziemie Jankesów, ograbić je z bydła i plonów, a takŜe umoŜliwić farmerom z
Wirginii przeprowadzenie Ŝniw bez strachu przed niebieskimi, którzy taranowali ogrodzenia
i tratowali ich pola.
Jak by nie było, oni doprowadzili do końca swoją misję. Po
wyjeździe z Frederick i postoju w stodole przespali się w małym
zacisznym zagajniku z kantarami przywiązanymi sznurami do
nadgarstków i strzelbami gotowymi do strzału.

— 390
• Mówiłeś coś, Charlie? — zapytał Ab.
• Jedź, jedź.
• Masz dziewczynę? Takem ciekaw, boś nigdy o tym nie napomknął.
Pomyślał o szeregowcu Gervaisie i pannie Sally Mills.
— To nie czas ani miejsce, Ŝeby mieć dziewczynę.
Zwiadowca roześmiał się.
— I to jest święta prawda, ale nie odpowiedziałeś na moje
pytanie. Masz dziewczynę?
Charles nasunął swój brudny kapelusz niemal na brwi, uparcie obserwował drogę. Nie.
To była uczciwa odpowiedź. Nie miał dziewczyny inaczej niŜ w swojej wyobraźni. Bo
jeŜeli masz dziewczynę, to ona pisze do ciebie. Gus pocałowała go, ale jakie to moŜe mieć
znaczenie? Mnóstwo kobiet rozdaje pocałunki, jakby to nie było nic bardziej szczególnego,
niŜ na przykład ciastka domowego wypieku.
Nagle krajobraz zmienił się. Wzgórza były wyŜsze, zbocza bardziej strome. Na wielu
polanach i halach nie dostrzegli domów ani chat, poniewaŜ na tej ziemi nie moŜna byłoby
Ŝyć. Charles podejrzewał, Ŝe znajdują się niedaleko rzeki. Niebawem usłyszał odległy
dźwięk, który potwierdził jego przypuszczenie; zgiełk pięćdziesięciu pięciu tysięcy Ŝołnierzy
armia przeprawiała się brodem, opuszczając Wirginię. W promieniach słońca widział
mrowie owadów, a potem zobaczył twarz Gus Barclay.
Dostaniesz od tego zawrotu głowy.
Zamrugał, owady wróciły. Zgiełk narastał. Gdy Mały Mac otrzymał rozkaz rozpoczęcia
natarcia, Jankesi wyruszyli z Waszyngtonu, aby się bić. Charles, szukając kawalerii na
półwyspie, wziął udział w walce i odniósł dwie lekkie rany, jedną obok drugiej. Mimo Ŝe nie
były powaŜne, nie zbagatelizował ich.
Dotarli do rzeki w samą porę, by zobaczyć przemarsz kawalerii. Jak stwierdził Ab pięć
tysięcy koni, łącznie z ich brygadą składającą się ze starych towarzyszy broni. Przyjaciel
Charlesa, Piękniś Stuart, znany ze złotych ostróg i piór u kapelusza, został generałem
majorem i dowódcą dywizji dobrze przed trzydziestką. Hampton był u niego starszym, a Fitz
Lee młodszym dowódcą brygady. Dobry przyjaciel Charlesa szybko szedł w górę; w ciągu
piętnastu miesięcy od porucznika do generała.
Baterie unowocześnionej lotnej artylerii Stuarta z trzaskiem przetoczyły się przez wodę.
Ab wydał z siebie głośny okrzyk na widok ludzi Hamptona na ziemiach Wirginii. Do
brygady została wcielona nowo sformowana Druga Konnica Południowej Karoliny, siły te
tworzyły pierścień wokół jądra złoŜonego z czterech pierwotnych szwadronów legionu.
Calbraith Butler był dowódcą pułku. Zobaczył zwiadowców

— 391 —
na koniach i pozdrowił ich machnięciem okutej srebrem szpicruty. Obok Butlera jechał jego
zastępca, młody brat Hamptona, Frank.
Charles czuł się jak najgorszy nieuk w klasie. WciąŜ jeszcze był kapitanem, w tej chwili
go to zabolało. Z drugiej jednak strony nie mógł zaprzeczyć, Ŝe woli, owszem niebezpieczne,
za to o ileŜ bardziej niezaleŜne Ŝycie zwiadowcy.
Przypomniał Abowi, Ŝe powinni odszukać główną kwaterę Stuarta i złoŜyć raport. Nagle
z przeciwnego brzegu wjechał galopem do Potomacu Hampton. ZauwaŜył zwiadowców i
pędził im naprzeciw rozbryzgując połyskującą w słonecznym blasku wodę. Przyjął ich
Ŝołnierskie pozdrowienie z ciepłym uśmiechem i obu mocno uścisnął ręce.
Hampton prezentował się dobrze masywna, Ŝołnierska sylwetka na tańczącym koniu,
mimo Ŝe jego mundur wyglądał nie lepiej niŜ mundury innych. Charles spostrzegł trzy
gwiazdki na jego kołnierzu, takie same insygnia nosił Stuart.
--- Słyszę, Ŝe lubi pan to, co robi, kapitanie Main.
• Wolę być zwiadowcą niŜ dowodzić szwadronem, panie generale. Bardzo to lubię.
• Miło to usłyszeć.
Wygląda pan doskonale. Ucieszyłem się na wieść, Ŝe wrócił pan do zdrowia.
Dowodził piechotą pod Seven Pines, gdy siedzącego na koniu trafił w nogę nieprzyjacielski
pocisk. Bojąc się, Ŝe nie będzie zdolny ponownie wspiąć się na konia, jeśli zejdzie zeń dla
dokonania zabiegu, pozostał w siodle. Jankeski chirurg ściągnął mu but, zbadał ranę i grzebał
w niej noŜem tak długo, aŜ znalazł ołowianą kulę i ją usunął. Na zabandaŜowaną nogę
Hampton z powrotem naciągną but, który przytrzymał opatrunek, i walczył, aŜ ciemność
rozłączyła obie strony. Wtedy zdjęto go z konia. Z wypełnionego po brzegi buta wylewała
się krew.
—- Cieszę się, Ŝe wpadłem na pana powiedział generał poniewaŜ pozwala mi to przekazać
panu dwie wiadomości, które moŜe pan potraktować jako usprawiedliwienie. Zakłopotany
Charles czekał na dalszy ciąg. Ostatnio kapitan von Heim, próbując ćwiczyć swoich ludzi,
spadł z konia i skręcił sobie kark. Był w stanie nietrzeźwym. Zmarł w ciągu godziny. Dalej;
twój pupil, szeregowiec Cramm, zniknął nie pytając o pozwolenie.
Prawdopodobnie jest jakieś dwadzieścia mil za nami z paroma setkami innych.
Cramm nie jest maruderem. Zdezerterował. Zostawił notatkę, w której
poinformował nas, Ŝe zaciągnął się, aby bronić Południa, a nie wojować na Północy. —
Bóg z nim. Dziwne, Ŝe nie wynajął prawnika do napisania

392 —
swojego oświadczenia. — Charles, podobnie jak Ab, ukrył uśmiech.
— Pomyślałem, Ŝe te wiadomości sprawią panu przyjem
ność.
Nie powinienem tego mówić, ale tak jest, z całą pewnością.
— Niech pan nie będzie taki wstydliwy. Wstyd... owszem, to
wstyd, Ŝe tak dobry dowódca jak pan wybrał inne zajęcie.
Gdybyśmy mieli tylko Crammów i von Heimów, bylibyśmy
skończeni. Powodzenia, kapitanie. Jestem pewien, Ŝe niebawem
będę pana potrzebował, i porucznika Woolnera. Odjechał
galopem w stronę, gdzie znajdował się jego sztab.
Po złoŜeniu raportu Charles i Ab cały wieczór czekali na nowe rozkazy. Ale nie
otrzymali Ŝadnych. Zjedli, dali koniom obroku i próbowali zasnąć. Rano zeszli nad rzekę,
aby przyglądać się, jak Stary Jack wprowadza swoich ludzi do stanu Maryland.
W odczuciu Charlesa Maina i wielu innych Stonewall Jackson przeszedł w ciągu
minionego roku głęboką przemianę. Jego sława była tak wielka, czyny tak bohaterskie, zaiste
olimpijskie, Ŝe myślano o Jacksonie jako o wielkim nazwisku, jak o legendzie. Ale stary
Jack był realną postacią, zwłaszcza gdy na swoim kremowej maści koniu przejeŜdŜał przez
rzekę ku drzewom, gdzie cała banda wyła wniebogłosy: „Maryland! Mój Maryland!" na jego
powitanie.
Ab poświęcił Jacksonowi nieco uwagi, ale bardziej interesowała go ciągnąca za nimi
długa kolumna piechoty. Ludzie Jacksona wyglądali, jakby maszerowali, walczyli i spali w
swoich mundurach, nie piorąc ich przez całe lata. Dbali o broń i chyba o nic więcej. Sunęły
przed zwiadowcami pękato tornistry i chlebaki z 61 roku.
To byli ci bajeczni Ŝołnierze, znani jako piesza kawaleria Jacksona, poniewaŜ w ciągu
dwóch dni potrafili przebyć sześćdziesiąt mil. Charles w zdumieniu patrzył na szeregi
dzikich brodaczy o obłąkańczo pałających oczach i spalonych słońcem ustach i policzkach.
Mój BoŜe, Ab, wielu z nich jest bez butów.
Nie mylił się. Buty, które dostrzegli, były znoszone do cna, zdarte, niemal w kawałkach
powiązanych strzępami szpagatu. Patrząc na przechodzącą kolumnę, Charles oszacował, Ŝe
pięćdziesiąt procent ludzi Jacksona maszerowało boso, a ich stopy były pokaleczone,
obtłuczone, poplamione zaschniętą krwią, upstrzone strupami, upaprane w błocie. Człowiek
moŜe znieść podobną mizerię podczas ciepłej pogody, ale co będzie, gdy przyjdzie zima?
Wpatrując się uwaŜnie w pomarszczoną, wymi-zerowaną twarz szeregowca człapiącego
przez bród, Charles nie mógł oprzeć się wraŜeniu, Ŝe ten człowiek ma co najmniej
czterdzieści lat. Po paru chwilach zrozumiał, Ŝe się myli.

— 393 --
• Wyglądają jak starcy.
• A my to nie? — zapytał Ab znad karku Cykłona. — ZauwaŜyłeś moŜe siwe włosy w
swojej własnej brodzie? Powiadają, Ŝe Bob Lee jest siwy jak gołąbek. Masa rzeczy zmieniła
się za jeden tylko rok, Charlie. A to jeszcze nie koniec.
Nagle Charles drgnął. Patrzył na brudne stopy wstępujące na ziemię stanu Maryland i
myślał, ilu tych ludzi powróci.

57
9 września. Upał późnego lata znęcał się nad rozkołysanym krajem. Zieleń Ŝółkła, usychała i
obumierała. Pora Ŝniw.
Kawaleria rozciągnęła się na odcinku długim na blisko dwadzieścia mil. Za nią
maszerowały dywizje Lee gotowe, jak ktoś powiedział, uderzyć na Pensylwanię. PoniŜej linii
kawalerii, za zamazanymi wzgórzami, ciągnął z wojskiem McClellan, który nadchodził z
Waszyngtonu. Powoli, jak zawsze, ale nadchodził. Zwiadowcy, udając wieśniaków na
koniach, śledzili Armię Poto-macu, bacznie obserwując ruch na przeprawie na rzece White.
To byli zwiadowcy wroga.
Hampton rozbił obóz pod Hyattstown, kilka mil na południe od Urbany. Charles
spakował niemal wszystko, co posiadał, do wojskowego kufra, w którym trzymał szablę z
czasów słuŜby w legionie i nóŜ z Solingen. Oprócz kufra miał jedynie szary, kapitański
płaszcz. Nie trzeba było genialnej głowy, by dojść do wniosku, Ŝe inwazja niechybnie
doprowadzi do cięŜkich i zaciętych walk. Chciał, aby współtowarzysze broni mogli go łatwo
zidentyfikować. Patrzył, jak jego kufer załadowują do jednego z wagonów towarowych, i
zdawało mu się, Ŝe robi to po raz ostatni.
Zwinął płaszcz i przywiązał go z tyłu siodła, był to „model McClellana" niedawno
kupiony w Columbii. Siodło, przeróbkę pruskiego wzoru, ktoś z niezłym skutkiem
spartaczył. Ot, dziwna wojna.
A takŜe głodna wojna. Ab Woolner przez cały wieczór skarŜył się.
— Nikt tutaj nie daje nam nic do zjedzenia. Dla dwunoŜnych stworzeń, tak samo jak dla
czworonoŜnych, mają tutaj tylko zielone zboŜe. Wiesz co, Charlie, mój chłopcze, nazwijmy
tę kampanię „kampanią zielonego zboŜa".
Charles nie odpowiedział, wpatrywał się w swój woreczek z prochem i kulami, a to
znaczyło, Ŝe potrzebował snu. Obaj go

— 394 —
potrzebowali, choć odrobinę, Modlili się, Ŝeby spadł na nich natychmiast.

10 września Charles z ośmioma Ŝołnierzami wyszedł po zmroku z obozu na zwiad.


Cholernie blisko podjechali do straŜy w niebieskich płaszczach. Zaatakowali ich na mokrej
po ulewie drodze, ale nie usłyszeli okrzyków typu: Kary Koń! Kary Koń!
Strzelanina. Jeden zwiadowca zwalił się z konia; pechowiec Doan stracił drugiego
wierzchowca. Jankesi zawrócili galopem, unosząc ze sobą dwóch rannych. Charles wiózł
Doana, gorący wiatr owiewał mu twarz. KsięŜyc lśnił w górze.
CzyŜby natknęli się na ludzi Pleasontona? — zastanawiał się. — Ci chłopcy strzelali
celniej i jeździli na koniach lepiej, niŜ wszyscy Jankesi, których dotychczas widzieli. Być
moŜe sprzedawcy obuwia i operatorzy jakichś tam maszyn nauczyli się, jak naleŜy walczyć
w siodle? Z kawalerią Unii będą mieli kłopoty któregoś dnia.
W Urbanie kilku rannych jeźdźców Hamptona zgłosiło się do szpitala polowego na
wzgórzu, w pobliŜu którego generał Stuart świętował co wieczór. Przeklęty bal, dla próŜnego
Wirginczyka nigdy ich za wiele. Widok pokrwawionych ludzi jakby popsuł uroczystość.
Większość dziewcząt poszła do domów, kilka zostało do pomocy przy rannych. Ale wkrótce
ich piękne, okrągłe oczy wypełniły się strachem na widok brudu i odoru tych dziwnych,
zdziczałych ludzi, którzy przyjechali, aby powiedzieć, Ŝe za nocnym widnokręgiem
przesuwają się nieprzebrane masy wojska.
Dziewięćdziesiąt tysięcy, tylu ich było, chociaŜ w krótkim czasie wykrwawiali się tak, Ŝe
ich liczba zmniejszyła się znacznie. Bob Lee nie znał siły swojego przeciwnika. Armia
McClel-lana nie była jak zwykle ślamazarna. Jej marsz nie przypominał radosnego tańca, ale
ta armia nie poruszała się wolno. RównieŜ tego Stary Bob nie wiedział.

12 września. Kierunek: zachód, Lee śmiało, po wariacku, podzielił swoją armię, Charles
o tym usłyszał, reszty się domyślił. Bob chciał otworzyć i zabezpieczyć linie transportowe
do Winchester, zanim z dziką furią uderzy na północ, w kierunku Hagerstown; do cholery, a
moŜe do samej Filadelfii. A to oznaczało zlikwidowanie garnizonu w Harper's Ferry.
NaleŜało dokonać podziału jego wojsk. Rozkaz został zredagowany 9 września, ale Charles
o tym nie wiedział.
Zetknął się z Lee w Teksasie, kiedyś zjadł z nim obiad.

— 395
Rozmawiali wiele godzin, ale nie przeŜył pod jego rozkazami bitwy, była to zaledwie słuŜba
w terenie, przypadkowe potyczki z Indianami. Poza tym Lee często wyjeŜdŜał,
pozostawiając dowództwo swoim podkomendnym. Teraz, tak jak inni, Charles s ponownie
musiał się zaznajomić z wieloustną plotką.
Stary Bob Lee był powszechnie znany jako ujmujący jegomość, nieskory do gniewu.
Czy ktoś w ogóle słyszał, by zaklął albo uczynił coś niegrzecznego czy zgoła
niestosownego? Szczęk broni burzył w nim krew; kiedy stawał do jakiejś wojennej gry, jak
jakiś szuler w kasynie parostatku na Missisipi ładował wszystkie swoje Ŝetony. Charles i
Ab doszli zgodnie do konkluzji, Ŝe zrobił to znowu. Lee stworzył wraŜenie, Ŝe podzieli
swoje wojska. Ta koncepcja z pewnością wywoła pianę na ustach specjalistów od tekstów o
strategii wojennej, a on wycofa swe wojska i z powrotem je połączy bez straty czasu. Bo
Mały Mac, jak zawsze, będzie ślamazarny. Generał grzecznie poprosił Marylandczyków, by
powitali serdecznie swoich oswobodzicieli. Niestety, nikt na to nie zwrócił uwagi.
Stuart rankiem 12 września opuścił Frederick i ruszył na zachód za plecami Lee.
Jeźdźcy Charlesa, Aba i Hamptona ciągnęli z tyłu, jako ariergarda, wypatrując Ŝołnierzy w
niebieskich mundurach. I. BoŜe, oni nadeszli, maszerowali w niewiarygodnym tempie. Co
wyleczyło Maca z jego ślamazarności? FiliŜanka herbaty z Rozbitego Ego, zaparzana od
czasu pamiętnego półwyspu? Czy teŜ obietnica Lincolna, Ŝe uraczy go dawką Eliksiru
Degradacji o Jeden Stopień?
Nie czas ani miejsce, by odpowiadać na te pytania. Z dala od straŜy tylnej przeszli przez
Catoctin Ridge. Charles był tak zmęczony, Ŝe zaczął gorączkować. Wiedział, Ŝe nie poczuje
się lepiej prędzej niŜ za parę dni albo i tygodni.
Niepokój z powodu gromadzenia się ogromnego wojska równieŜ narastał jak gorączka.
Coś tu było nie tak, ale co?
Niewiele oznak spontanicznej radości dostrzegli oswobodzi-ciele. W pobliŜu
Burkittsville Charles, goniąc doskonale widocznych niebieskich jeźdźców, wzbijając kłęby
kurzu minął chudą dziewczynkę z pszenicznymi warkoczami, która oparta o płot machała
chorągiewką z gwiazdami i pasami. Był to jednyny przejaw patriotycznego uniesienia,
który zauwaŜył. Doan, jadący na koniu zabitego Ŝołnierza, krzyknął do dziewczynki, Ŝeby
uciekała z tego plugawego miejsca, bo plugawe niebieskie brzuchy juŜ są na pobliskim
wzgórzu. Ale dziewczynka nadal machała swoją maleńką chorągiewką.
Syn Hamptona, Preston, trzymał się kurczowo ojcowego płaszcza podczas gwałtownej,
choć nieduŜej potyczki w Burkit-tsville. Charles zestrzelił Jankesa z siodła, zrobił to po raz

- 396 -
pierwszy, stąd nagły skurcz Ŝołądka. Zanim się rozjechali, otrzymał w przelocie lekkie cięcie
szablą w lewy policzek.

13 września. Ludzie Starego Marsowego Boba błyskawicznie przeszli skrótami przez


piękne szczyty północnego pasma Blue Ridge, zwanego przez mieszkańców stanu
Południową GÓ14. Teraz juŜ armia naprawdę była podzielona. Stary Jack i jego bose,
obdarte demony wykonały raptowny zwrot i podąŜyły w stronę Potomacu. Szli bez
wytchnienia, aby jak najrychlej przystąpić do oblęŜenia Harper's Ferry od południowego za-
chodu. W tym czasie dywizja McLawsa zmierzała do stanu Maryland, zaś dywizja Walkera
do Loudoun Heights, by zamknąć trójkąt wojsk w tym punkcie, gdzie zbiegają się wody
Potomacu i rzeki o pełnej słodyczy nazwie Shenadoah.
Charles i jego zwiadowcy wymienili ogień z paroma maszerującymi ludźmi, biorąc ich
za chłopców z Ohio pod dowództwem Jacoba Coxa, ale oczywiście trudno oczekiwać, Ŝe
człowiek, który od wielu godzin nie zsiadał z konia, jest głodny i zasypia w siodle, był
całkowicie pewien, Ŝe rozpoznał tych, do których strzela. Wzmagał się upał, narastało
zmęczenie.
Ponadto był to dzień cygar. Dzień, który wszystko zmienił, ale Charles dowiedział się o
tym znacznie później.
Wyglądający na niezbyt rozgarniętego Jankes znalazł trzy cygara w miejscu, gdzie ludzie
Daniela Harveya Hilla rozbili obóz pod Frederick. Ciekawszy niŜ same cygara był papier, w
które je zawinięto pięknie wykaligrafowana, najwidoczniej autentyczna kopia 191 rozkazu.
Nie wiadomo, kto ją zgubił, ale kto ją przeczytał, wnet stało się jasne. Był to McClellan,
który zrozumiał, Ŝe Lee rozdzielił swoją armię. Rozpalony tą informacją Mały Mac zaczął
się poruszać z szybkością błyskawicy. A zaskoczenie, inicjatywa, czas wreszcie wszystko to
zaczęło przeciekać jak woda przez palce Starego Boba.

14 września. Z samego rana Charles cztery razy opróŜnił magazynek swego rewolweru
podczas czterdziestopięciominu-towej walki na Crampton's Cap, najdalej na południe
wysuniętej przełęczy, którą rebelianci chcieli utrzymać za wszelką cenę. Nie mając juŜ czym
załadować kolta, Charles zaczął się powaŜnie obawiać, Ŝe Jankesi mogą zabić Sporta.
Wyciągnął dubeltówkę, ale i do niej kończyła mu się amunicja.
Stuart polecił Hamptonowi, aby jak najśpieszniej wsparł i osłonił McLawsa oraz Lee,
który rozpaczliwie potrzebował czasu, by ponownie zebrać rozdzieloną armię, zanim Mały
Mac

397 -
nie wybije do ostatniego człowieka obli jej części. Rozkaz brzmiał: okopać się i utrzymać
przełęcz. Ale przełęcz powoli opanowywali Jankesi, pociski trafiały do celu, siejąc
spustoszenie na zboczach gór i wśród szarych szeregów. Lee zyskał zaledwie jeden dzień.
Jeźdźcy galopowali do Harper's Ferry. Nikt nie wiedział, co moŜe się zdarzyć. Charles
był niespokojny. CzyŜby przewaga została utracona? Nocą czasami zamykał oczy, spał przez
dziesięć minut ufny, Ŝe koń się nie potknie ani nie upadnie.
O brzasku, we mgle koloru rękawów rebelianckich mundurów, Charles, Ab, Doan i
czterej pozostali zwiadowcy okrąŜyli liczne czujki w granatowych mundurach. Doszło do
wymiany ognia. Majaczący w mglistym półmroku Jankesi przebili się przez Crampton's Gap.
ZbliŜali się, byli tuŜ-tuŜ. Niewiele brakowało, by ich objął ogień swoich dział i dział
garnizonu w Harper's Ferry. Stracili przełęcz, to pewne. Zmarnowana przewaga. Czy Lee
mógł jeszcze coś ocalić, nie wyłączając własnej armii?
15 września. W Harper's Ferry nie czekało ich nic złego. Przeciwnie, śpiewano, weselono
się. Świętowano; Stary Jack podpisał bezwarunkową kapitulację.
Zwycięzcy porozwalali drzwi magazynów i spichlerzy. Znajdowało się tam trzynaście
tysięcy sztuk krótkiej broni i ferderal-na pasza dla wygłodzonych koni. Wzięto do niewoli
jedenaście tysięcy ludzi, dwieście wozów w dobrym stanie, siedemdziesiąt, jeśli nie więcej,
dział. I mnóstwo amunicji. RównieŜ Charles uzupełnił zapasy.
Gdy Stary Jack wyruszył pod wieczór za granicę, wydarzyła się osobliwa rzecz. WłoŜył
swój najbrudniejszy, najbardziej zniszczony płaszcz i okropny, stary, wełniany kapelusz. Nie
uśmiechał się. Wyglądał jak niedouczony, cuchnący, szalony prezbiteriański diakon ze
wzgórz zachodniej Wirginii, przez którą przejeŜdŜał. Jego ludzie poznali go i wiwatowali
podrzucając swoje kapelusze. Wiwatowali równieŜ wzięci do niewoli, czerwoni od
radosnych okrzyków Jankesi. Wrzeszczeli tak samo jak rebelianci. Zgarbiony na Sporcie,
wyczerpany Charles był bliski omdlenia. Potrząsnął głową, gdy jakiś chłopak z prze-
robionego na więzienie kurnika, wrzasnął:
— Do diabła, winszuję ci, Jack! Ty jesteś ktoś! Gdybyśmy cię
mieli, na pewno dalibyśmy twoim chłopcom w skórę!
Zapadła noc i Charles przywiązał Sporta do swego nadgarstka, usiadł i, oparłszy się
plecami o ścianę zbrojowni, usnął. Po półtorej godzinie Ab obudził go.
— Myślę, Ŝe oni są gotowi do wymarszu gdzieś na północ od
tego miejsca. Jack rozkazał przygotować racje Ŝywnościowe na
dwa dni.

— 398 —
Z nastaniem ciemności zapadła cisza. Ten szczególny rodzaj spokoju przed burzą, gdy
nieuchronność bitwy jest oczywista. Oczekując na rozkazy Charles spacerował po obozie.
Dostrzegł oznaki napięcia. Chłopcy w jasnobrązowych mundurach w łaźni, chłopcy
osiemnasto- siedemnastoletni piekli mięso, Ŝartując, paplając, trącając się łokciami. Charles
wiedział, Ŝe oni jeszcze nie widzieli potwora. Oddziały, które juŜ się z nim zmierzyły były
ciche. Tam kaŜdy drzemał, jeśli tylko mógł. Pisał listy. PoboŜni chrześcijanie oddawali się
modlitwie, czytali Nowy Testament specjalnie wydany. Miał moŜe być drabiną, która
zaprowadzi ich prosto do nieba.
Koło jedenastej rozpoczęto wydawać amunicję. Późno, by proch moŜliwie najdłuŜej był
suchy. Ktoś powiedział Char-lesowi, Ŝe wypada po pięćdziesiąt porcji prochu i tyleŜ kul na
Ŝołnierza. Czy to prawda, nie mógł powiedzieć. Spacerując tam i z powrotem wiedział, Ŝe
niebawem odezwą się bębny, zwołujące Ŝołnierzy na zbiórkę. Ab drzemał, do nadgarstka
przywiązał sobie oba konie.
W blasku ogromnych ognisk, rozpalonych nad kipiącą rzeką, pułkownicy jak zwykle
przemawiali do weteranów i zupełnych Ŝółtodziobów.
— Pamiętajcie Ŝołnierze, Ŝe lepiej jest zranić niŜ zabić, bo przeniesienie rannego na tyły
zajmie sporo czasu, a niekiedy potrzeba do tego nawet dwóch wrogów, nie jednego.
Charles przechadzał się w ciemnościach.
...i kiedy rozwiniemy kolumnę na Polu Marsowym, odniesiemy rozstrzygające
zwycięstwo i pokonamy najemników wysłanych po to, by obrabować was z waszej wolności,
z waszych dóbr i z honoru. Nie zapomnijcie ani na chwilę, Ŝe spoczywają na was oczy i
nadzieja ponad ośmiu milionów. PokaŜcie, co dla was znaczy wasza rasa, wasz ród. Wasze
Ŝony i matki, wasze siostry i ukochane — wszystkie kobiety Południa, które oddały się pod
waszą obronę. Z pobudzającą serca, niezłomną ufnością, pokładaną w waszych dowódcach i
w Bogu, który jest nad wszystkimi, odniesiecie sukces. Nie moŜecie przegrać.
Charles wciąŜ przechadzał się w ciemnościach. Czekał.

16 września. Jackson kazał bić w bębny i nad ranem wyruszył.


Charles i reszta zwiadowców wyjechali na swoich koniach. Hampton wyglądał świeŜo,
oko mu gorzało, gdy przygotowywał swoje pułki do wymarszu tuŜ za główną kolumną.
Skąd on czerpie siły w tym wieku? — dziwił się Charles. Czuł, Ŝe nakarmiony i
wypoczęty Sport znacznie się oŜywił. — Chciałbym być na twoim miejscu.
— Dokąd jedziemy, Charlie?

— 399 —
- Ciągniemy jak cień za Starym Jackiem. Znowu osłaniamy jego tyły.
• To wiem, ale dokąd on jedzie?
• Frank Hampton powiedział mi, Ŝe do Sharpsburga. Małe miasteczko leŜące jakieś
piętnaście, szesnaście mil w górę od traktu. Jak mi się zdaje, kiedy Stary Jack wygrał, Stary
Bob postanowił okopać się i walczyć.
• Jesteśmy podzieleni, a to tak, jak byśmy byli Ŝywcem pogrzebani. Tak mnie się zdaje.
— Charles zgodził się z nim. Po chwili Ab dodał: — Piesza kawaleria wygląda na
wyczerpaną.
• Piesza kawaleria ma mnóstwo kompanii.
Sharpsburg okazał się małym, tonącym w zieleni miasteczkiem. Kwatera Lee znajdowała
się w Oak Grove, niedaleko miasteczka w kierunku południowo-zachodnim. Główna linia
obrony, długa na blisko trzy mile, biegła na północ od centrum Sharpsburga, prosto na
Hagerstown Pikę. Kawaleria Stuarta pędziła na łeb, na szyję, niezmordowanie, ku
najbardziej wysuniętemu w lewo punktowi Wzgórzu Nikodema, blisko załomu rzeki. John
Hood miał dwie brygady, Harvey Hill pięć. Wysunięci na wschód dzięki
czterdziestoakrowemu zagonowi wysokiej kukurydzy okopali się aŜ po pagórkowate tereny
wzdłuŜ Antietam Creek rzeka ta, podobnie jak przełęcz, ciągnęła się z północy na południe
przewaŜnie prostym łoŜyskiem. Oczekiwano, Ŝe Mały Mac ze swoją siedemdziesięcio-
tysięczną armią przybędzie ze wschodu. Mały Mac takŜe miał maruderów, ale był to gracz z
duŜym zapasem Ŝetonów; mógł je pełną garścią cisnąć na stół i zapanować nad nim
niepodzielnie.
Gdy Stary Jack rozmieścił swoje wojsko tak, by spiąć jak klamrą północny odcinek
frontu, Charles miał pełne ręce roboty. Nosił rozkazy do Stuarta, a takŜe rozkazy do
placówek rozmieszczonych wzdłuŜ Antietam Creek poniŜej i powyŜej miejsca, gdzie
przełęcz przecina potok Bonnsboro. Na wschodzie jesiennego nieba widział pył. Forpoczty
cofnęły się, a niebieskie baterie Hunta otworzyły ogień. Odpowiedziały im baterie
Pendletona i Stuarta z terenu połoŜonego względnie wysoko. Wirujące w powietrzu grudy
ziemi rozbłyskały czerwienią na ciemniejącym niebie.
W drodze powrotnej do kwatery głównej, galopując przełęczą na południe, Charles
widział placówki wysunięte daleko do przodu, za zagony kukurydzy. Gdy ponownie spotkał
się z Abem, godzinę po wyjściu z kwatery głównej, przyjaciel powiedział mu:
— Mówią, Ŝe placówki po obu stronach są tak blisko siebie, Ŝe
gdy jedni puszczą wiatry, drudzy je czują.
Zdarzały się sporadyczne potyczki, o których Charles słyszał, ale ich nie widział, i
cięŜkie bombardowania zwykle o zmierzchu.

400 —
Gdy zapadł zmrok, armia Lee cicho zaległa wzdłuŜ Sharpsburg Ridge, z dala od McClellana,
który był nad Antietam Creek i Bóg wie gdzie jeszcze. Lasy po lewej stronie wydały się
Charlesowi szczególnie złowieszcze. Gęste, ciemne lasy, idealne do przygotowania się do
natarcia.
Po zmierzchu słychać było przypadkowe wystrzały, czasem huk muszkietu. Nocą zaczęło
mŜyć. Gdy wstał świt, rozpętało się piekło.

17 września. Niebieskie fale pojawiły się wcześnie, wypływały z podejrzanych lasów, które
niepokoiły Charlesa. Z bronią widoczną w szarej mgle, z rozwiniętymi sztandarami pędzili
naprzód. Minęli strzelców biorących udział w potyczkach, potem główną linię strzelając i
ładując, strzelając i ładując. Szli. Jakiś Ŝołnierz z Południa krzyknął: Joe Hooker!
Joe Hooker, przystojny, piekielnie waleczny generał, poderwał dwa korpusy Unii i
pozwolił im runąć na lewą flankę konfederatów. Charles został wysłany na Wzgórze
Nikodema z instrukcjami dla artylerzystów. Przedostał się tam przez pozycje Hooda, na
zachód od przełęczy, przez zagajnik otaczający dunkerski* kościółek. Oddziały Unii
wychodziły z lasów, kierowały ogień na pozycje Hooda. Zawtórowała im kanonadą artyleria
ukryta za tymi samymi lasami. Jankesi przeszli przez zagon kukurydzy, której kolby zwisały
jak po ulewnym deszczu.
Walka rozpoczęła się o szóstej, a do dziewiątej obie strony kilka razy wycofywały się i
ponownie szły do natarcia przez pole kukurydzy. KrzyŜ świętego Andrzeja, bojowy sztandar
Południa, kilka razy opadał, ginął w zgiełku i dymie, by znowu podnieść się i załopotać.
Bitwa toczyła się na ogromnym terenie, sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Charles
mógł dostrzec tylko niektóre szczegóły bitwy, nie potrafił ogarnąć całości,
Wracając ze Wzgórza Nikodema, ze zwieszoną głową i koltem w garści, został zaskoczony
przez szarŜę Jankesów na pozycje Ŝołnierzy Starego Jacka, którzy leŜeli ukryci wśród drzew
na skalnych półkach. Pułkownik stracił paru oficerów. Rozkazał Charlesowi usunąć Sporta
ze stanowiska ogniowego. Krzyknął: Utrzymaj pozycję za wszelką cenę!

* Dunker członek wyznania chrześcijańskiego, które powstało w Niem


czech w 1708 roku. Chrzest polegał na całkowitym trzykrotnym zanurzeniu
w wodzie. Członkowie wyznania odmawiali składania przysiąg i odbywania
słuŜby wojskowej. i;

— 401 —
Tak więc walczył z dwoma szwadronami spieszonej kawalerii przez piętnaście
niewiarygodnych minut, strzelając do Jankesów, którzy przedzierali się przez przełęcz.
Bagnety zalśniły jeszcze mocniej, gdy słońce przedarło się przez mgłę i nad walczącymi
rozlał się gorący, radosny blask.
Wśród Ŝołnierzy Starego Jacka, będąc w samym środku walki, Charles strzelał, ładował
broń, krzyczał, dodawał odwagi — pomagał odeprzeć natarcie, które nie trwało pół godziny
i kosztowało Jankesów prawie pięć tysięcy ludzi. Gdy spieszona kawaleria z triumfalnym
wrzaskiem ruszyła do przeciwnatarcia przez pole kukurydzy, Charles poczuł się zwolniony z
dalszej słuŜby u anonimowego pułkownika. Odnalazł Sporta, odwiązał go i wstrząsany
nerwowymi dreszczami pojechał swoją drogą.
Przed wyjeŜdŜającym zza skał za dunkerskim kościołem Charlesem wyrosła okrwawiona
postać w niebieskim mundurze. śołnierz dźgnął bagnetem Sporta. Charles strzelił mu prosto
w twarz, chociaŜ celował niŜej. Chłopak upadł, a Charles ujrzał jego twarz z urwaną brodą
— Ŝywe, czerwone mięso i oko wypływające z oczodołu. Ten widok wstrząsnął nim, przez
chwilę z trudem utrzymywał równowagę w siodle.
Wokół rozrywały się pociski, drŜała ziemia. Otrząsnął się jak pies z wody i popędził. Bał
się, czy Sport przeŜyje ten ranek.
Około jedenastej bitwa przesunęła się na wschód ku zapadniętej drodze i leciutko na
południe od kukurydzianego pola, przez które Charles przejeŜdŜał mniej więcej w tym
czasie. W ciągu ostatnich trzech godzin przetoczyło się po nim co najmniej dwanaście
ataków i kontrataków. Pochyleni Ŝołnierze biegali z krzykiem tam i z powrotem strzelając,
tak Ŝe nie pozostał nawet ślad po bodaj jednej łodydze. Jeszcze wczoraj stały z wysoko
uniesionymi głowami kukurydzianych kolb, teraz padły zbite, zdeptane i zmiaŜdŜone przez
Ŝywych i martwych ludzi.
Zdawało mu się, Ŝe patrzy w jakiś demoniczny kalejdoskop; kaŜda scena ociekała krwią,
była kolejną odmianą horroru. Czuł, Ŝe traci panowanie nad sobą. Mocniej ścisnął w garści
wodze. Skrócił je. Gdy Ŝółwi instynkt kazał mu schować głowę w ramionach pod niebem
rozdzieranym kolejnym wybuchem, pomyślał o pewnej twarzy. I o imieniu. Kurczowo
uczepił się jednego i drugiego.
Pod wpływem nagłego impulsu zapragnął zejść z konia i schować się, ale to minęło.
Jechał w kierunku zapadniętej drogi, na której oficerowie i Ŝołnierze Starego Boba bili się
juŜ nie tylko o to, by ocalić armię, lecz być moŜe całą Konfederację.
Charles ponaglił Sporta. Był jak człowiek dryfujący po niosącym zgubę morzu. Nic nie
mogło ocalić jego Ŝycia. śadna idea. Jedynie okruchy pamięci.

— 402 —
Imię. Twarz... Jej twarz.
W pobliŜu zapadniętej drogi wmieszał się w tłum obłąkanych. Oto Ŝołnierze w szarych
mundurach, którzy pierwszy raz ujrzeli prawdziwego potwora, walczyli z własnym strachem.
ZauwaŜył, Ŝe jeden z nich odrzucił swoją menaŜkę, drugi bezmyślnie, nie licząc i nie
patrząc, wsuwał do lufy swojej strzelby jeden, dwa, trzy, cztery naboje. Trzeci, stojąc z
zaciśniętymi pięściami, darł się jak porzucone dziecko. Kawałek eksplodującego Ŝelastwa
spadł z nieba i uciął mu lewą nogę. W tej samej chwili ucichł jego dziecięcy wrzask.
— Wstawaj, wstawaj do cholery!
Charles zobaczył wrzeszczącego, rudobrodego, z posiniałą twarzą porucznika kopiącego
leŜącego konia. Jego podwładni kucnęli wokół trzycalowego działa z Blakely, które ugrzęzło
w koleinie. Porucznik nie przestawał kopać konia. Po kolejnym wybuchu Charles schylił się,
po czym zsunął się z siodła.Znalazł cięŜki kamień i połoŜył go na uwolnione lejce. Podbiegł
i obiema rękami pchnął rozhisteryzowanego porucznika.
Wynoś się! Ten koń nic nie pociągnie. Jego noga jest złamana.
— Ale, ale... to działo musi być wyciągnięte na drogę.
Dostałem rozkaz, Ŝeby je umieścić na drodze. Porucznik
rozpłakał się.
Stań sobie z boku. Chłopcy! Charles wskazał na postronki. -— Utnijcie je. Złapiemy
za dolną część lawety, dźwigniemy ją i pociągniemy działo. Niech paru pociśnie kaŜde koło.
Jeden niech popilnuje mojego konia.
W huku rozrywających się pocisków, w deszczu odłamków, w istnym pszczelim roju kul
ciągnęli działo, klnąc na czym świat stoi. Zlani potem przesuwali je jard po jardzie, byle do
przodu. Natknęli się na majora, który błysnął szablą, mówiąc z uznaniem:
• Brawo, chłopcy! Popchnijcie je tam.
• Ten kapitan to zrobił powiedział jeden z artylerzystów napierając na koło. Nasz
porucznik nie dał rady. ChociaŜ o mało nie wyskoczył ze swoich kalesonów.
Jak się pan nazywa, kapitanie? spytał major.
• Charles Main, sir. Zwiadowca z legionu Hamptona.
• Napiszę pochwałę za to, co pan zrobił, jeŜeli przeŜyjemy ten dzień.
Charles odwrócił się i zgięty wpół pobiegł przez otwarte pole
do miejsca, gdzie Ŝołnierz pilnował Sporta. Rudobrody porucz
nik siedział na ziemi obok zdychającego konia. Charles strzelił do
zwierzęcia, aby połoŜyć kres jego cierpieniom. Porucznik patrzył
na Charlesa zapłakanymi oczyma, jakby błagał o ten sam rodzaj
litości.

— 403 —
— NuŜe, Sport? — surowo szepnął Charles. Musiał wrócić do kwatery głównej.
Droga była męcząca. Artyleria federalna prowadziła ostrzał spoza ściany dymu na
wzgórzu nad doliną. Charles nie widział człowieka, który do niego strzelił. Coś uderzyło go
w pierś, aŜ cisnęło nim w bok, omal nie wypadł z siodła.
Oszołomiony spojrzał w dół i zobaczył małą, okrągłą dziurkę na lewo od guzika koszuli.
Rozpiął koszulę i uniósł skórzany woreczek. On równieŜ był przedziurawiony, ale nie na
przestrzał. Kula być moŜe straciła impet po zderzeniu z jego klatką piersiową, ale tak czy
inaczej śmiercionośna kula utkwiła w ksiąŜce.
Wmieszał się w brygadę Ŝołnierzy Andersona, których skierowano na zapadniętą drogę w
nadziei, Ŝe uda się im utrzymać tę pozycję. Ich marsz był wolny, Charles musiał przedzierać
się pod prąd. To, co wywarło na nim wraŜenie, to nie była śmierć, którą spotykał juŜ
wcześniej, lecz jej oszałamiające zwielokrotnienie. Ciała podpierające ciała. Jedno w
obryzganej, szarej bluzie było bez głowy. Na mięsistym pniaku tłoczyły się zielone muchy.
Ciała z wywalonymi wnętrznościami zawieszone na płotach. Ciała nieprzyjaciół leŜały
splecione w przypadkowym uścisku.
Działo artyleryjskie razem z lawetą zostało piorunem przerzucone wzdłuŜ Hagerstown
Pike, nie wiadomo po co. W pobliŜu działa, na połoŜonym nieco wyŜej zagonie kukurydzy,
ciała w mundurach niebieskich, szarych i beŜowych leŜały tak gęsto, Ŝe pomiędzy nimi nie
moŜna było dojrzeć skrawka ziemi. Sport ślizgał się, brnął przez pole martwych pleców,
pozbawionych czucia, zadartych pod dziwnymi kątami głów, rąk szukających czegoś po
omacku, umazanych krwią ze śmiertelnych ran ust, skowyczących o pomoc, o wodę,
wyjących do Boga, aby odjął ból.
Chciał przeciąć rzekę przed pędzącymi artylerzystami, ale nie miał dość sił, zjechał na
bok. Słyszał nadlatujący pocisk, widział, jak spada między konie i jak je rozrywa.
Okrył go dym. Sport uniósł łeb i po raz pierwszy tego ranka płaczliwie zarŜał. W chwili
osobliwego chrztu spadały na CharleT sa kości, wnętrzności, ciała i krew koni. Zawył z
wściekłości na widok rannego, bezbronnego Jankesa, który podnosił się z ziemi jakiś metr od
niego. JuŜ miał go zastrzelić, ale opuścił broń, zrezygnował.
Przypomniał sobie, Ŝe juŜ tędy przejeŜdŜał, Ŝe znowu jedzie ku północnym krańcom
Sharpsburga. Nagle zobaczył w czerwonej od krwi trawie człowieka, którego postać wydała
mu się znajoma. LeŜał twarzą do ziemi, jego głowa szczęśliwym trafem wylądowała lub
została wciśnięta w kapelusz z szerokim rondem.
Charles, drŜąc na całym ciele, zsiadł z konia.

— 404 —
— Doan?
Zwiadowca ani drgnął. Po obu stronach drogi leŜały porzucone ciała, ale nigdzie nie było
widać konia Doana.
— Doan? — Tym razem powiedział to cicho.
Było gorzej, niŜ przypuszczał. Doan miał przestrzelony lewy policzek, dlatego był tak
zakrwawiony. Cała jego twarz ociekała krwią, gdy Charles uniósł mu głowę. Krew
wypływała z oczodołów, z nozdrzy, z ust. Kapelusz był pełen krwi. Doan utopił się we krwi.

18 września. Pod osłoną nocy armia Lee wracała przez Potomac do Wirginii.
W bitwie, która trwała cały poprzedni dzień do zapadnięcia zmroku i przetoczyła się na
wschód przez Antietam Creek, padło dwadzieścia trzy tysiące ludzi. W planie Małego Maca
zabrakło wizji tego, co chciał osiągnąć. Ataki były cząstkowe, fragmentaryczne, dzikie i
najwidoczniej nie skoordynowane. Lee nie potrafił wykorzystać szansy przerzucał masy
ludzi z jednego niebezpieczeństwa w drugie. W rezultacie przeprowadził raczej szereg
pochopnych, niezorganizowanych i ryzykownych działań, niŜ skuteczną ofensywę, opartą na
jakimś solidnym strategicznym zamiarze. Rozpaczliwe próby obrony kosztowały go bardzo
wiele; zmasowany, frontalny szturm na pozycję Unii mógł skończyć się nieporównanie
mniejszym przelewem krwi.
Były chwile, gdy wszystko wydawało się stracone. Po południu Jankesi znajdowali się
pół mili od Sharpsburga, po przebyciu pół mili mogli odciąć generałowi Lee drogę ucieczki.
Były chwile napawające dumą, gdy na przykład dywizja A.P. Hilla w szarych mundurach
przybyła tego samego popołudnia. Hill zajmował się właśnie szczegółami poddania Harper's
Ferry, gdy uznał, Ŝe jest pilnie potrzebny chłopcom walczącym na czerwonym od krwi
ściernisku, które niedawno było polem kukurydzy. I Hill forsownym marszem pokonał
siedemnaście niewiarygodnych mil, które przeszedł w siedem godzin. W ten sposób trafił do
legendy.
Politycy, którzy nigdy nie prowadzili oddziałów i którzy nigdy nie wąchali prochu, często
szydzili z generałów ospale walczących za dnia, by bez powodzenia prowadzić natarcie przez
całą noc. Owi szydercy byli ludźmi, którzy nie rozumieli i nie potafili sobie wyobrazić
straszliwego cięŜaru bitwy. Walka nie tylko była śmiertelnie przeraŜająca, była takŜe diablo
wyczerpującą harówką. JeŜeli korpus nie był wyczerpany walką, jeśli nie słaniał się z głodu,
gotów zasnąć w kaŜdej chwili i byle gdzie, był to Ŝaden korpus.
Tak oto bitewny dzień dobiegał końca, obie wyczerpane do

— 405 —
cna strony miały jeszcze przed sobą straszliwą noc, pełną krzyków, jęków i poszukiwań
ocalałych. Po polach i lasach poruszały się płomyki świec jak spóźnione robaczki
świętojańskie. StraŜe przednie wstrzymały ogień. Obie strony szukały Ŝywych między
zabitymi.
Owej nocy Charles widział ambulanse z jęczącym, lamentującym ładunkiem. Widział
sklecone naprędce pawilony, gdzie chirurdzy podwijali rękawy, ujmowali piły i amputowali
setki poszarpanych rąk i nóg. Widział zwłoki straszliwie rozdęte, w których wzbierały gazy
śmierci. TuŜ obok jakiś trup właśnie eksplodował.
18 września okazało się, jak wielka była danina krwi.
McClellan przyjął postawę defensywną czy teŜ uznał, Ŝe juŜ na dobre pogrzebał
Konfederację. Mógł zniszczyć armię Lee, a on tylko powstrzymywał inwazję. Lee nie został
pobity, ale teŜ nie zwycięŜył. Po prostu przeganiał swoje jednostki z jednego miejsca na
drugie między świtem a zmrokiem — odpierając kolejno pięć apokaliptycznych ataków —
trzykrotnie w zachodnich lasach i na kukurydzianym polu, czwarty raz pozostawiając szpaler
zabitych: sześciu, siedmiu, ośmiu na kaŜdym z tysiąca jardów zapadniętej drogi, i wreszcie
przy moście na Antietam Creek.
Po nadejściu posiłków we wczesnych godzinach rannych 18 września McClellan
postanowił bronić pozycji. Naczelne dowództwo konfederatów postanowiło wycofać się.
Charles miał zaledwie wyrywkowe wspomnienia z poprzedniego dnia. Nie pamiętał tych
wszystkich miejsc, gdzie go wysyłano, ani ilu zastrzelił ludzi. Kilka razy zdany był
wyłącznie na siebie, czasami przez godzinę, czasami dłuŜej, z dala od znajomych czy
jakichkolwiek ludzi — nic nadzwyczajnego w bitwie jak ta, która przesuwała się raz tu, raz
tam jak rtęć w barometrze. Wiedział, Ŝe pozostanie w nim pamięć nieustannego lęku o Sporta
i uczucie, Ŝe to wrześniowe popołudnie trwa wiecznie, a słońce zostało przybite gwoździami
do nieba, by nie mogło zajść i by nie skończył się ten dzień.
W czasie odwrotu, po południu, wydarzył się jeszcze jeden incydent. Nie umiałby teraz
powiedzieć, gdzie to było, choć sam obraz głęboko wrył mu się w pamięć. Trzej Ŝołnierze w
szarych mundurach, jeden z nich jeszcze zupełny szczeniak ze śliną w kącikach popękanych
warg, znaleźli się w polu widzenia Charlesa; wbijali bagnety w ciała martwych Ŝołnierzy
Unii.
Drobny podpułkownik, przed wojną nauczyciel albo adwokat, teraz skąpana we krwi
ofiara wojny, zdołał podnieść się w promieniach palącego słońca i dać ręką znak, Ŝe błaga o
litość. Pierwszy pchnął go w brzuch chłopak z zajęczą wargą. Drugi

— 406 —
przebił mu pierś, po czym obaj chwiejnym krokiem poszli dalej z pijackimi uśmiechami na
twarzach.
Wspomnienie tego zdarzenia zrodziło w sercu i umyśle Charlesa przekonanie, Ŝe wojna
będzie trwać dłuŜej niŜ się komukolwiek zdaje i Ŝe w przyszłości znikną wszelkie reguły i
przestaną obowiązywać konwenanse jak tamtego odległego w czasie dnia, kiedy Ŝołnierze
Unii przesłuchiwali Gus, a jankes-ki oficer, absolwent West Point, uwierzył słowom
Charlesa i zaręczył własnym honorem, Ŝe nie ma jej w zagrodzie. DŜentelmeńskie obyczaje
zniknęły razem z karymi końmi i dzielnymi, radosnymi chłopakami, którymi dowodził owej
wiosny; chciał ją sobie przypomnieć, ale nie mógł, właśnie przez te zabite zwierzęta,
zmasakrowane i wykrwawiające się ciała, przez to chichocące trio w szarych mundurach z
bagnetami.
Kto był zwycięzcą, kto poniósł klęskę i kto jest za to odpowiedzialny? — zastanawiał się
Charles w chwilach dziwnego, rozjaśniającego umysł uniesienia, które go ogarniało, gdy
znowu z Abem jechał w kierunku Potomacu w nie kończącym się pochodzie, rozciągającym
się wciąŜ w przód i w tył, ogarniającym wzgórza Maryland. Dzieliła ich niecała mila od
oddziałów II Armii Południowej Karoliny. Ci Ŝołnierze byli wypoczęci, poniewaŜ trzymano
ich w rezerwie na dalekim lewym skrzydle przez cały czas bitwy.
W blasku księŜyca w pobliŜu rzeki minęli kilku Ŝołnierzy piechoty, którzy zatrzymali się,
aby odpocząć. Jeden z nich rzucił w stronę Charlesa i Aba cierpki Ŝart:
• Idę o zakład, chłopaki, Ŝe wy dwaj nie widzieliście tej jatki, słuŜąc w kawalerii
przyzagrodowej.
• Fakt — dodał drugi. — SłuŜyć na tych wałachach to tak, jakbyś miał polisę
ubezpieczeniową, z której nigdy nikt nie skorzysta.
Ab spojrzał na nich lodowato nieco błędnym wzrokiem. Wyciągnął rewolwer,
odbezpieczył go i wycelował w mówiącego Ŝołnierza, który zaskomlał i rzucił się do
ucieczki. Charles chwycił Aba za rękę i powoli, ale mocno ściągnął ją na dół. Czuł, Ŝe Ab
drŜy.
Nazajutrz Charles wyglądał jak wszyscy uczestnicy wielkiej bitwy, którzy wyszli z niej
cało. Nie uśmiechał się, mówił z trudem. Czuł, Ŝe ogarnia go głęboka depresja. Mógł
działać, wykonywać rozkazy, ale nic ponadto. Kiedy ktoś zapytał Aba Woolnera, dlaczego
jego przyjaciel ma takie nieobecne spojrzenie, Ab wyjaśnił:
— Byliśmy w Sharpsburgu. Charles jeszcze wciąŜ tam jest.
58
O bitwie, którą w armii Billy'ego nazwano bitwą nad Antietam, zanotował w swoim
dzienniku tylko dwa słowa: „Niewiarygodne okropieństwa".
Sens tych słów docierał do niego powoli, gdy obserwował pole walki. Saperzy uznali, Ŝe
przemarsz wojsk drogami stanu Maryland jest niemoŜliwy z powodu nadmiernego
zagęszczenia ambulansów. Dochodziły z nich głosy, które Billy słyszał juŜ wcześniej, ale do
których nigdy nie umiał się przyzwyczaić.
Widział dym i słyszał odgłosy strzelaniny dochodzące od South Mountain, ale nie mógł
dotrzeć do szczytu Turner's Gap aŜ do zmroku 15 września. Pobudka poderwała batalion o
czwartej, kiedy wstał dzień. Zorientowali się, Ŝe spędzili noc pomiędzy zabitymi obu
walczących stron. Nawet ci, którzy mieli Ŝołądki nawykłe do podobnych wraŜeń, zwrócili
wszystko, co zjedli na śniadanie.
Późnym popołudniem batalion wyruszył z Keedysville na front. Około piątej Billy i Lije
zmobilizowali oddziały do zbierania z okolicznych pól moŜliwie największej liczby kamieni.
śołnierze z innych oddziałów wynosili je nad Antietam Creek. Billy, bez koszuli, pracował
do zachodu słońca. Nadzorował wykładanie kamieniami miękkiego gruntu na dnie rzeki.
Budował bród, przez który mogłaby przeprawić się artyleria. W innym miejscu podobny bród
przygotowywano dla piechoty.
Gdy przyjechały wozy ze sprzętem, przystąpiono do niwelowania podejść do brodu. O
wpół do jedenastej praca była zakończona. ChociaŜ Billy ziewał przeraźliwie i niemal padał
z nóg, zdenerwowanie trzymało go w ryzach przez większą część nocy. Jutro tam będzie się
toczyć walka. Czy Bizon weźmie w niej udział? W ciągu kilku ostatnich dni często myślał o
Charlesie. Czy jeszcze Ŝył?
Jak to było w zwyczaju, saperzy wydawali amunicję po czterdzieści nabojów do
ładownic, dwadzieścia do kieszeni. Tym razem, przed tą konkretną bitwą, nie wydawano
racji Ŝy wnośeio-wych. Billy i Lije przesiedzieli cały ten cholerny dzień na brzegu rzeki,
starając się nie zwracać uwagi na brody zbudowane poprzedniej nocy. Ze względu na to, co
widział, Billy gorąco pragnął być gdzie indziej, widok martwych i rannych od pewnego czasu
wywoływał bliskie zdrady pytanie: JakŜe to moŜliwe, by jakakolwiek sprawa warta była tylu
istnień ludzkich?
Następnego dnia ruszyli do ataku, saperzy wspierali piechotę, znajdowali się blisko
centrum linii frontu. Nękali ich pojedynczy

408 —
snajperzy, ale ofiar w ludziach nie było. Następnego dnia batalion wycofał się w kierunku
Sharpsburga przez most w dole rzeki, juŜ nazywany mostem Burnside'a na cześć generała,
który wziął go szturmem w ostatniej fazie bitwy.
Federalny most pontonowy w Harper's Ferry został zniszczony przez konfederatów,
dlatego skierowano tam saperów. Późnym popołudniem 21 września przystąpili do jego
odbudowy. Praca pomogła Billy'emu otrząsnąć się z przygnębienia oto własnymi rękami,
barkami, dzięki własnym pomysłom, nie szczędząc potu, batalion tworzył coś, nie burzył.
Budowanie mostu było jak wznoszenie psychicznej bariery, za którą krył się rzeczywisty cel
pracy.
Wyciągnęli z mielizny te łodzie pontonowe, które moŜna było uratować, i naprawili je
deskami ze skrzyń po sucharach.Broda Billy'ego urosła dalsze dwa cale. Pracował jak w
transie, niekiedy na stojąco zasypiał na pięć, dziesięć sekund. Tęsknił do Brett.
W nocy 22 września wozy przywiozły most pontonowy i dodatkowych ludzi, 50 Batalion
Nowojorski Saperów - Ochotników. Pracował do świtu, częstokroć brnąc w wodzie. O
brzasku 23 września mógł wreszcie zasnąć na chwilę. Przykrył się kocem. Długa roziąka z
Ŝoną wywołała senne marzenia, po których przyszła Ŝenująca jawa.
Obudził się po czterech godzinach, zjadł coś. Poczuł, Ŝe jest gotów do dalszej pracy.
Kilku saperów zorganizowało hazardową grę; kaŜdy wrzucał do puli kartę z wypisaną datą.
Miał to być dzień odwołania McClellana. Okazało się, Ŝe powinno ono nastąpić pod koniec
grudnia.
Billy nie znał potęŜnej fali krytyki, która spadła na generała, słyszał tylko, jak przyjęto
nagi fakt. Twierdzono, Ŝe Mały Mac zaniechał pościgu i zniszczenia armii Lee, gdy miał
sposobność, a Prymitywny Goryl nie lubił podobnych rzeczy.
W dwa dni później nadeszły wieści o publicznym wystąpieniu Lincolna 24 września. Nie
bacząc na wieczorną strzelaninę Ŝołnierze spierali się i, uświęconym w wojsku zwyczajem,
przeinaczali szczegóły.
Podpisał ten świstek, uwalniając wszystkich przeklętych Murzynów w tym
przeklętym kraju.
Mylisz się. To obejmuje tylko te stany, w których rebelia będzie trwała jeszcze po 1
stycznia. Nic dotyczy Kentucky ani innych takich miejsc.
Tak odezwał się jakiś ochotnik z Nowego Jorku,
zupełny młokos. Ta sprawa jest jednak obrazą dla białych ludzi. Nikt go nie poprze. Nie w
tej armii.
Większość myślała podobnie.
Billy, niepewny swoich racji, poszedł do namiotu Lije. Wetknął głowę do środka. Jego
zarośnięty przyjaciel klęczał z załama-
— 409 —
nymi rękami i zwieszoną głową. Billy wycofał się, odczekał pięć minut, zakaszlał, zaszurał
nogami i dopiero wtedy wszedł do namiotu. Zapytał Lije, co myśli o proklamacji.
• Miesiąc temu — powiedział Lije — pan Lincoln spotkał się z kilkoma naszymi
wyzwolonymi braćmi i zachęcał ich, by spróbowali poszukać sobie miejsce w Ameryce
Środkowej, gdzie mogliby się osiedlić. Stąd nasuwa się wniosek, Ŝe po prostu , przedstawił
pewien środek zaradczy w sytuacji wojennej, nic więcej. No i...poza tym... — Lije pogroził
wskazującym palcem, jakby surowo upominał wiernych z ambony. — Czytałem ksiąŜki o
Waszyngtonie, Jeffersonie i Starym Hickorym* z niewyparzoną gębą, mówi się w nich o sile
przypadku, i to w czasie prezydentury wszystkich trzech, który niekiedy moŜe przerobić
zwykły metal na złoto. Teraz teŜ tak moŜe być z czynami i z ludźmi.
• Uwalnia kaŜdy stan, który powróci do Unii przed 1 stycznia.
• śaden nie powróci. Oto dlaczego jest to tylko chwyt wojenny.
• Wobec tego jaką wartość ma proklamacja poza tym, Ŝe rozwścieczy konfederatów,
którzy, być moŜe, poderwą się do powstania bez nadziei na sukces?
• Jaką ma wartość? Wartość jest w samym sednie sprawy. A sedno sprawy, niezaleŜnie
od wszystkiego, jest zdrowe. Jest słuszne. To ono wreszcie stwarza moralny kręgosłup dla
tej wojny. Walczymy po to, aby przyszłe ludzkie istoty nie rodziły się w jarzmie.
• A ja myślę, Ŝe to wszystko napyta nam cholernej biedy w armii i poza nią.
Nie zmienił zdania, gdy o zmierzchu wybrał się na przechadzkę brzegiem Potomacu.
Chciał się zastanowić nad swymi poglądami o tej kampanii i nad chaosem i bałaganem,
które przynosił nagły zwrot tej wojny. Skupił się na myślach o Brett.
Usłyszał melancholijny głos trąbki, nowy sygnał, po raz pierwszy grany w Wirginii w
czerwcu albo w lipcu. Kto go skomponował i gdzie, nie wiedział. Ostatnie honory dla
Ŝołnierza.
Kim był ten, który umarł? — myślał Billy. — I co właściwie umarło za jednym
pociągnięciem pióra Lincolna? Co się narodziło? — Wszystkie pytania kierował w
gęstniejącą ciemność.
Stał bez ruchu wsłuchany w szmer rzeki, znajome odgłosy z obozu i powolne opadanie
ostatniej nuty sygnału gaszenia świateł.

* Old Hickory — przezwisko prezydenta Andrew Jacksona.

— 410
W Wirginii Charles pols|zał Abowi Esej o człowieku. Ab dotknąwszy ołowianej kuli
tkwiącej w papierze, następnie okładki, zapytał:
• Kto ci ją dał?
• Augusta Barclay.
• A powiedziałeś mi, Ŝe nie masz dziewczyny.
• Mam przyjaciółkę, która przysłała mi podarunek na BoŜe Narodzenie.
• Naprawdę? — Ab ponownie dotknął spłaszczonej kuli. — Zostałeś ocalony przez
religię, Charlie. Kula nie uwięzła w Biblii... — Co miesiąc słyszeli, Ŝe ktoś uniknął śmierci,
bo kula utkwiła w Piśmie Świętym.— Ale ta ksiąŜka to teŜ coś prawie świętego. —
Milczenie. — Otrzymałeś papieską* ranę. Tak się tu mówi.
Charles nie uśmiechnął się, potrząsnął głową. Ab wyglądał na zakłopotanego i
nieszczęśliwego. Charles schował ksiąŜkę, zaciągnął sznurek i schował woreczek pod
koszulą.

Cooper wyprowadził Ŝonę z domu, aby z nią porozmawiać. Była godzina łagodnej
szarości, z iskrzącymi się gwiazdami i pasmem pomarańczowego blasku, zwęŜającym się nad
Wirra-lem. Jesienny wiatr owiewał Abercromby Sąuare, poganiał łabędzie chroniące się na
noc pod wierzby rosnące nad stawem. Parę liści, juŜ wiotkich i zrudziałych, wirowało dokoła
Ŝelaznej podstawy ulicznej latarni.
Chcą, abyśmy wrócili do domu. Wiadomość przyszła z dzisiejszą pocztą z
Richmond.
Judith nie odpowiedziała od razu. Z dłonią w dłoni przeszli przez plac do ławki, na której
lubili omawiać sprawy i zdarzenia minionego dnia. Coopera dręczył dziwny niepokój o syna;
zgodził się, by Judah pobiegał jeszcze chwilę pod warunkiem, Ŝe nie oddali się zbytnio.
Coraz zerkał w stronę ogrodzenia, wyglądając powrotu chłopca.
Doszli do ławki. Wiatr był ostry. Rzeka Mersey pachniała solą i przyprawami
korzennymi, które przywiózł przycumowany niedawno statek.
— To dopiero nowina! — powiedziała wreszcie Judith. — Czy podano powód?
Po drugiej stronie ulicy z domu Prioleau wyszedł lokaj — człowiek w podeszłym wieku,
aby zapalić gazowe latarnie, wiszące przy drzwiach frontowych. Na drugim piętrze pojedyn-

* Pope — nazwisko autora Eseju o człowieku znaczy teŜ: papieŜ.

— 411 —
cza gwiazda pośrodku poprzecznej belki w oknie potwierdzała lojalność Prioleau.
— Jankesom nie najlepiej wiedzie się w tej wojnie, ale i my
nie mamy się czym chwalić. Straty w Maryland były straszliwe.
śycie ludzkie nie było jedyną ofiarą. Gdy raporty z pola walki dotarły do Europy,
uznano, Ŝe w bitwie poniosła poraŜkę Konfederacja. Wbrew fałszywej interpretacji i
pozornie obiektywnych relacji przeciwników pracownicy sekcji Bullocha znali prawdę o
Sharpsburgu. Południe nigdy nie zostanie uznane przez dyplomatów.
— Jestem potrzebny w Departamencie Marynarki — powie
dział Ŝonie. — Mallory na gwałt potrzebuje pomocy i najwyraź
niej jest przekonany, Ŝe tylko ja mogę mu jej udzielić. James tutaj
trzyma wszystko pewnie w rękach i wiem, Ŝe wysłał Ŝyczliwy
raport o mojej pracy po pomyślnym wodowaniu „Alabamy".
Bulloch w czasie spotkania na molo zlecił Cooperowi niezręczną, ale skuteczną akcję
defensywną na nabrzeŜu. Do połowy sierpnia Cooper przebywał na statku, który w odległym
porcie Angra, na wyspie Ferceira na Azorach, spotkał się z dwoma innymi statkami. Na
pokładzie „Agrypiny", barkentyny, którą nabył Bulloch, znajdowały się stufuntowe działo,
wyprodukowane w Blakely, z ośmiocalową gładką lufą, sześć dział na pociski
trzydziestodwufuntowe, amunicja, węgiel i zaopatrzenie na długi rejs. „Bahama" wiozła
dwudziestu pięciu marynarzy Konfederacji i kapitana Semmesa. RównieŜ „Alabama" była
uzbrojona, wyładowana węglem, ochrzczona i posiadała legalne dokumenty. Cooper poczuł
nieoczekiwany dreszcz dumy, gdy w upalne, tropikalne popołudnie mała orkiestra zagrała
„Dixie's Land".
Tajna misja została sfinalizowana, do Liverpoolu Cooper wrócił pasaŜerskim
parostatkiem. Judith była w złym humorze, kiedy opowiadał jej o swoich uczuciach podczas
ceremonii. Nastąpiła jedna z ich nielicznych sprzeczek. Jak mógł odczuwać dumę z powodu
czegoś, co sam niegdyś wyszydzał? Złośliwie odpowiedział jej, Ŝe powinna mu wybaczyć, iŜ
nie jest chodzącą doskonałością. Argumenty i kontrargumenty mnoŜyły się w sposób
najzupełniej bezsensowny. Potrzebowali całego dnia, aby wszystko naprawić.
Teraz spytała łagodnie:
— Co myślisz o prośbie sekretarza Mallory'ego?
Mocno przytulił ją do siebie. Wiał zimny wiatr, pojawiły się gwiazdy, pomarańczowa
łuna na horyzoncie powoli gasła.
• Będę tęsknił za tym starym miastem, ale nie mam wyboru. Muszę jechać.
• Jak szybko?
• Gdy tylko dokończę kilka bieŜących projektów. Zaryzy-

412 —
kowałbym, Ŝe będziemy w drodze powrotnej gdzieś pod koniec roku.
Podniosła jego rękę i połoŜyła ją sobie na ramieniu, aby ją ogrzała , a takŜe dlatego, Ŝe
lubiła jego dotyk.
— Boję się zimowej podróŜy.
Coopera najbardziej martwił ostatni etap; przedzieranie się z Hamilton czy Nassau przez
blokadę. Ale nie chciał niepokoić Judith i nie powiedział jej o swoich obawach. Przeciwnie,
pragnął dodać jej odwagi, mocno całując jej chłodny policzek i mówiąc półgłosem:
— Dopóki cała nasza czwórka jest razem, jesteśmy mocni.
Razem przetrzymamy wszystko.
Zgodziła się z nim, a po chwili namysłu powiedziała:
Chciałabym wiedzieć, co powiedziałby twój ojciec, gdyby zobaczył, jak się
poświęcasz dla Południa.
Miał nadzieję, Ŝe nie pokłócą się znowu. Odpowiedział z rozwagą:
•— Powiedziałby, Ŝe nie jestem tym synem, którego wychował. Powiedziałby, Ŝe się
zmieniłem, ale przecieŜ wszyscy się zmieniamy.
-- Tylko pod pewnymi względami. Brzydzę się niewolnictwem tak, jak tylko człowiek
moŜe czymś się brzydzić.
— Wiesz dobrze, Ŝe czuję to samo. Kiedy wywalczymy
niepodległość, niewolnictwo umrze śmiercią naturalną.
— Niepodległość? Cooper, to stracona sprawa.
—- Nie mów tak.
• Ale tak jest. W głębi serca wiem, Ŝe tak jest. Mówiłeś o bogactwach na Północy i ich
braku na Południu, mówiłeś to długo przed rozpoczęciem tej okropnej wojny. Mówiłeś o tym
w dniu, w którym spotkaliśmy się pierwszy raz.
• Wiem, Judith, ale nie mogę dopuszczać myśli o klęsce. Gdybym to zrobił, po cóŜ
mielibyśmy wracać do domu? Po co w ogóle naraŜałbym się na ryzyko? Muszę brać rzeczy
takimi, jakimi są: Południe to moja ojczyzna. Twoja takŜe.
Potrząsnęła głową.
Jaja opuściłam, Cooper. Jest moja, poniewaŜ jest twoja, to wszystko. Wojna jest zła,
jej powód takŜe... Dlaczego ty albo Bulloch czy ktokolwiek inny miałby dalej walczyć?
Światło lampy padało na jej twarz, wydała mu się jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej
kochana. Pierwszy raz, właśnie na tej ławce, pozwolił jej wejść do tego maleńkiego
wewnętrznego pomieszczenia, gdzie przechowywał prawdę, z którą ona się utoŜsamiała, a
która stała się oczywista w świetle Sharpsburga.
Musimy walczyć o moŜliwie najlepszy rezultat. O wynegocjowanie pokoju.
— Sądzisz, Ŝe warto wracać, aby to zrobić?

— 413 —
Przytaknął ruchem głowy.
— Zgoda, najdroŜszy. Pocałuj mnie i... wracajmy.
Wiatr poderwał liście i okręcił je wokół nóg obejmującej się pary. Całowali się jeszcze,
kiedy policjant zakaszlał i przeszedł obok nich, wywijając gumową pałką. Oderwali się od
siebie z zamglonym wzrokiem, na wpół nieobecni. Jako Ŝe Judith była w rękawiczkach,
zgorszony policjant nie mógł dostrzec jej obrączki. Zapewne myślał, Ŝe owa dama zachowuje
się skandalicznie w miejscu publicznym. Ta myśl rozbawiła Judith, zachichotała, gdy szybko
wracali przez plac. Zapadła nieprzenikniona ciemność. W taki czas najlepiej jest być w
domu.
W oświetlonym gazową lampą holu Cooper zatrzymał się nagle pobladły, wskazał jej
kroplę krwi na posadzce.
• O BoŜe, spójrz!
• Judah? — W oczach Judith pojawił się strach. Marie-Louise wysunęła jasną
główkę z salonu.
• Mamo, on się skaleczył.
Cooper niemal frunął schodami na górę. śołądek miał napięty jak Ŝeglarski węzeł, głowa
poruszała się w rytmie uderzeń młota, jego dłonie były mokre od potu.
CzyŜby ktoś napastował jego syna, wpadł w ręce jakiegoś rzezimieszka? Najdrobniejsze
zagroŜenie jego dzieci bolało go zawsze jak hak wbity w ciało. Gdy były chore, nie
opuszczał ich przez całą noc, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło. Biegł ku na wpół
otwartym drzwiom pokoju chłopca.
— Judah!
Pchnął drzwi. Judah leŜał na łóŜku, trzymając się kurczowo za brzuch. Marynarkę miał
rozdartą, skaleczony policzek, z jego nosa ciekła krew.
Cooper dopadł do łóŜka, usiadł i juŜ chciał porwać chłopca w ramiona, ale powstrzymał
się. Judah miał jedenaście lat i taki gest uznałby za niewieścią słabość.
— Co się stało, synu?
• Wpadłem na chłopców z nabrzeŜa Toxteth. ZaŜądali ode mnie pieniędzy, a kiedy
powiedziałem, Ŝe nie mam Ŝadnych pieniędzy, rzucili się na mnie. Nic mi nie jest... —
oświadczył z niekłamaną dumą.
• Broniłeś się?
• Jak umiałem, tato. Ale ich było pięciu.
Bezwiednie dotknął czoła Judaha, z trudem opanowując drŜenie ręki odgarnął na bok
kosmyk włosów. Zza jego ramion padł cień Judith.
— Nic mu nie jest — powiedział Cooper. Lęk zaczął go
opuszczać jak morze w czasie odpływu.
59
W zajętym Nowym Orleanie pogoda tego ranka była ładna. Równie ciepłe były uczucia
pułkownika Elkanaha Benta. One z kolei harmonizowały z nastrojem miasta. W otoczeniu
jego mieszkańców stał u zbiegu ulic Chartres i Canal, obserwując maszerujących
gwardzistów radykalnego generała Bena Butlera.
Kryształowe powietrze pachniało jak zawsze głównie kawą, ale takŜe wyziewami
Missisipi i wodą kc)lońską dŜentelmenów, którzy wyszli na ulice, aby znaleźć się wśród
ludzi, z którymi niegdyś, a moŜe i nadal, i to z kaŜdym dniem coraz jawniej, Ŝarli się jak pies
z kotem. Przedstawiciele lepszych sfer wciąŜ jeszcze byli w domach. MoŜe ktoś im
napomKnął, Ŝe jeśli tylko się odwaŜą wyjść, to dopiero zobaczą. Większość ludzi stojących
na rogu u zbiegu ulic trafiła tu przypadkowo, jak Bent, choć z pewnością niektórzy przyszli
tu świadomie, by podsycać w sobie nagromadzoną nienawiść.
Grubszy od innych i palący cygaro Bent był tak samo wściekły, jak owi obywatele, choć
tego nie okazywał. Bębny grały, piszczałki piszczały, gdy poprzedzana przez orkiestrę, w
pastelowych mundurach kroczyła Canal Street Gwardia Narodowa Luizjany.
Generał major Butler stworzył ten pułk w końcu lata po rozlicznych gwałtach, by
wspomnieć choćby powieszenie Mum-forda, który ośmielił się ściągnąć amerykańską flagę
z budynku mennicy, czy teŜ rozkaz z 15 maja stwierdzający, Ŝe kobiety, które słowem czy
gestem zniewaŜają Ŝołnierzy Unii, zostaną zaaresztowane i potraktowane jak prostytutki.
A jednak — pomyślał Bent — w porównaniu z tym były to zaledwie uczniowskie figle. —
Samo istnienie gwardii, oficjalnie ćwiczonej od września, uwaŜał za tyleŜ niewiarygodne, co
odpychające. Współczuł oficerom, byłym zbieraczom bawełny i robotnikom portowym,
wybranym na dowódców w tym pułku. Miasto aŜ huczało od plotek, które wywołały wieści
o przewinieniach Butlera. Jankeski generał, któfy łupił prywatne domy z cennych srebrnych
rzeczy, został odwołany z powodu licznych zbrodni przeciwko ludności cywilnej. Lincoln
nie pozwoliłby gwardzistom słuŜyć w armii federalnej, nie chciał, aby cokolwiek zniweczyło
tę kruchą moŜliwość powrotu lekkomyślnej i krnąbrnej siostry, Konfederacji, w
nieprzekraczalnym terminie, określonym w proklamacji. Bent słyszał o tym i paru jeszcze
innych rzeczach.

— 415 —
Pułk złoŜony z Murzynów nie byl czczym wymysłem — oto^ miał go w tej chwili przed
oczami: twarze Ŝółte, twarze brązowe, twarze koloru sepii, twarze niebieskohebanowe. JakŜe
śmiały się ich oczy, gdy defilowali zadzierając nosa przed swoimi dawnymi ciemięŜycielami,
którzy stali nieporuszeni jak posągi, sparaliŜowani niedowierzaniem i pogardą.
Piszczałki zagrały „Hymn walki", powiększając tym samym zniewagę. „Czarny" oddział,
jeden z pierwszych w armii, pomaszerował w stronę rzeki. Bent cisnął cygaro na jezdnię.
Taki widok mógł z człowieka zrobić Południowca, a więc kogoś z gatunku, który szczerze
nienawidził. Południowcy wzbudzali w nim teraz coraz większą sympatię.
Poczuł świerzbienie ręki, jak sądził, z potrzeby sięgnięcia po szklaneczkę alkoholu, lecz
nie — pora była zbyt wczesna. Naprawdę za wczesna. A jednak nie umiał stłumić
pragnienia, któremu ulegał w tych dniach z narastającą częstotliwością. Nie miał przyjaciół
wśród współtowarzyszy oficerów armii okupacyjnej. Kilku, owszem, nawet się do niego
odezwało, ale wyłącznie w sprawach słuŜbowych. Przestrzegał samego siebie, by nie uległ
pokusie, doskonale wiedząc, czego chce. A chciał po prostu wypić kieliszek, moŜe kilka, by
nieco ulŜyć swej niedoli.
Trasa z Pittsburga Landing na południe przypominała spiralę. Do głównej kwatery
Butlera w Nowym Orleanie dotarł po uciąŜliwej podróŜy na wschodnie wybrzeŜe i potem
parostatkiem wokół Florydy do ponownie otwartego portu. Po dwuminutowej rozmowie z
małym politykiem o przenikliwym wzroku z Massachusetts Bent zrozumiał, Ŝe został
przydzielony do Ŝandarmerii. SłuŜba idealna, poniewaŜ pozwalała wydawać polecenia
zarówno Ŝołnierzom, jak cywilom.
Bent był juŜ kiedyś w Nowym Orleanie. Lubił kulturalną atmosferę tego miasta i
rozkosze, które oferowano dŜentelmenom z pieniędzmi. W burdelach hołdował zasadom
równości, nie szczędził pieniędzy na cudzołóstwo z Murzynką, zwłaszcza gdy była to bardzo
młodziutka Murzyneczka. Jak minionej nocy.
Patrzył uwaŜnie w dół ulicy na nadchodzący pułk Corps d'Afrique, jak nazywali swoją
formację zarozumiali Murzyni. Biali oficerowie byli uwodzeni pochlebstwami,
przekupywani dyplomami lub straszeni powszechną rozprawą, dopóki nie wyrazili zgody na
dowództwo jednej z licznych kompanii nowego murzyńskiego pułku, a było tych pułków
kilka.
JakiegoŜ nagłego, a znaczącego zwrotu dokonał generał Butler organizując owe pułki.
Początkowo zdeklarował się jako przeciwnik tej idei. W sierpniu zmienił zdanie, przekonany
ponoć przez swoją Ŝonę, przez swego przyjaciela sekretarza Chase'a i, być moŜe, spóźnioną
myśl o tym, Ŝe pojawienie się czarnych pułków moŜe doprowadzić białych obywateli do
apop-

— 416 —
leksji. Zrazu Butler oświadczył, Ŝe powoła tylko niektórych wyszkolonych członków
czarnego oddziału, utworzonego do obrony miasta. Wnet odwrócił kota ogonem i zaczął
zapisywać zbiegów z plantacji.
Bent ruszył w stronę starego placu, napotykając na chodnikach, ocienionych uroczymi,
Ŝelaznymi balkonami, nieprzyjazne twarze. Cywile ustępowali mu z drogi, naprawdę
schodzili z chodnika.
Znowu powrócił myślami do burdelu. Był to jedyny przybytek, który pragnął odwiedzić
w stosownej chwili. Trafił do niego jeszcze przed wojną, gdy powracał z piekielnej słuŜby w
Teksasie. W pokojach madame wisiało wiele ładnych obrazów, między nimi portret kobiety
powiązanej z rodziną Mainów, ale jakimi nićmi, tego wciąŜ jeszcze nie wiedział. Ale sam
związek nie ulegał kwestii. W kwaterze Charlesa Maina w Teksasie widział fotografię
kobiety, której rysy były niemal identyczne z rysami twarzy damy z portretu.
Wyobraźnię Benta pobudziły informacje, które uzyskał od właścicielki burdelu, madame
Conti. Portret przedstawiał Mulatkę, która niegdyś pracowała w tym przybytku. Innymi
słowy murzyńską kurwę.
Ten portret był jednym z kilku pozytywnych aspektów obecnego wygnania Benta.
Wierzył, Ŝe to jest broń, której w ostateczności moŜe uŜyć przeciwko Mainom. Nigdy nie
zrezygnował z pragnienia wyrządzenia krzywdy tej rodzinie, jedynie na jakiś czas odłoŜył tę
sprawę na bok, poniewaŜ zmusiły go do tego okoliczności. Wiedział, Ŝe madame Conti nadal
prowadzi burdel. ZałoŜył, Ŝe ów portret wciąŜ tam jeszcze wisi.
Pomyślał, Ŝe zanim dotrze na ulicę Bienville, musi wypić kielicha, i to natychmiast. W
tej samej chwili zauwaŜył elegancko ubraną kobietę, wysiadającą z powozu tuŜ za
najbliŜszym skrzyŜowaniem. Odprawiła stangreta i podobnie jak Bent ruszyła w stronę
katedry. Z przeciwka nadchodziło dwóch czarnych Ŝołnierzy, śmiejąc się i poszturchując.
śółte lampasy na jasnoniebieskich bryczesach świadczyły, Ŝe naleŜą do kawalerii, którą
stworzył Ben Butler.
Kobieta zatrzymała się. śołnierze takŜe, tarasując drogę. Bent zauwaŜył, Ŝe kapelusz
kobiety porusza się w takt wypowiadanych przez nią słów. śołnierze odpowiedzieli jej
śmiechem. Bent wyciągnął galową szablę i cięŜkim krokiem przeszedł przez ulicę Bienville.
Hej wy, zejdźcie na bok.
Nie zareagowali.
Wydałem wam rozkaz. Zejdźcie na bok i zróbcie przejście tej damie.
Nadal tarasowali drogę. Podobna niesubordynacja nie była

— 417 —
mu całkiem obca, ale tym razem zirytował się bardziej z powodu koloru ich skóry. Nie
odwaŜyliby się przeciwstawić mu, gdyby nie mieli za sobą Butlera i Starego Aba. Po
ogłoszeniu proklamacji prezydenta czarni poczuli się panami na tej ziemi.
Sytuacja nie zmieniła się. Bent usłyszał, Ŝe kawalerzysta coś mruczy na temat białych
oficerów. Obaj przyglądali mu się krytycznie. MoŜe to nierozsądne z jego strony, Ŝe
wkroczył tak brutalnie. Czy aby nie zaatakują go?
I raptem dostrzegł ratunek, przed domem madame Conti pojawiło się trzech białych
Ŝołnierzy. SierŜant uzbrojony był w krótką broń. Bent pomachał szablą.
— SierŜancie! W tej chwili do mnie!
Cała trójka przyśpieszyła kroku. Bent przedstawił się.
— Zabierzcie tych dwóch niesubordynowanych łobuzów na
posterunek Ŝandarmerii. Niezwłocznie złoŜę na nich stosowny
meldunek. — Oddychał juŜ nieco wolniej, nie ukrywał swej
pogardy do Murzynów. — JeŜeli chcecie uwaŜać się za część
armii Unii, moi panowie, musicie zachowywać się jak istoty
cywilizowane, a nie jak małpy. SierŜancie, wykonać!
Podoficer wyjął rewolwer. On i jego ludzie przystąpili do wykonania polecenia. Zaczęli
poszturchiwać i kopać Murzynów. Czarni kawalerzyści wyglądali na mocno
przestraszonych.
I powinni pomyślał Bent. — Zostaną przywiązani za kciuki do odpowiedniej belki czy
konaru, niemal zawieszeni tak, by czubkami palców dotykali ziemi.
Godzina w takiej pozycji była zwyczajową karą w przypadkach niesubordynacji. Tym
razem skłonny był dać im trzy, a nawet cztery godziny.
— Panie pułkowniku?
Zakreślił łuk kapeluszem. Kobieta była w średnim wieku, atrakcyjna.
• Łaskawa pani, proszę przyjąć moje przeprosiny za zakłócenie pani spokoju przez tych
dwóch Ŝołnierzy.
• Jestem panu ogromnie wdzięczna za interwencję. — Miała akcent mieszkanki tego
miasta, głos melodyjny i ciepły. — Ufam, iŜ nie uraŜę pana, jeśli powiem, Ŝe nie jest pan
typowym przedstawicielem armii okupacyjnej. Poza tym uwaŜałabym za rzecz bardziej
naturalną, gdyby człowiek z pańską wraŜliwością nosił szary mundur. Jeszcze raz dziękuję
panu. Do widzenia.
Zakłopotany mruknął:
— Do widzenia. — Kobieta majestatycznie przekroczyła
próg domu, do którego zmierzała.
Od dawna nikt go nie komplementował, nic więc dziwnego, Ŝe w stanie bliskim euforii
niemal pofrunął ku katedrze. MoŜe ta kobieta miała rację. Zmiana stron była nie do
pomyślenia, to oczywiste, lecz moŜe się nie myliła? Być moŜe nienawiść, którą

— 418 —
przez całe Ŝycie darzył Południowców, była omyłką? Kto wie, czy w pewnym sensie nie był
bardziej rebeliantem niŜ Jankesem? Szkoda, Ŝe dowiaduje się o tym tak późno.
Przed fasadą katedry Świętego Ludwika Bent nagle się zatrzymał. Uwagę skupił na
dwóch męŜczyznach stojących pośrodku placu. Jeden z nich był bratem dowodzącego
generała, oficerem ostatnio dobrze znanym w Nowym Orleanie. Drugim...
Przez chwilę łamał sobie głowę, wreszcie przypomniał sobie. Stanley Hazard. Bent
widział go ostatnio u Willarda jakiś rok temu, jeśli nie więcej. Co on tu robi?
Przyśpieszył kroku, bowiem myśl o kielichu stawała się coraz bardziej natrętna.
Niespodziewany widok Stanleya przypomniał mu o George'u i Orrym. I od razu powróciły
stare wspomnienia. Zanim opuści Nowy Orlean, wejdzie w posiadanie portretu z burdelu.

Płócienny obrus był oślepiająco biały, srebra cięŜkie. Ostrygi z zatoki soczyste, a
szampan z Francji zimny jak styczeń. Większość kelnerów w liberiach miała wełniste białe
głowy. Pochylali się nad biesiadnikami z taką uwagą i z takim szacunkiem, Ŝe Stanley mógł
sobie wyobrazić, Ŝe Abe ze swoją proklamacją wolności jest czystą fantazją.
Układny, dystyngowany dŜentelmen siedzący za stołem miał naszyte dębowe liście i
dystynkcje pułkownika, choć kto tak wysoko go awansował, było dla Stanleya i wielu
innych nieodga-dnione. Stanley, zanim opuścił Waszyngton, zebrał garść informacji. W
jednym pakiecie raportów tego oficera konsekwentnie nazywano kapitanem Butlerem i był
to ten kapitan, którego nominacji na komisarza Senat ubiegłej zimy nie zatwierdził.
Inne raporty przechowywane w Depatramencie Wojny mówiły o nim jako o pułkowniku
Butlerze, autorem większości z nich był jego brat. Innymi słowy, gdy pewien dŜentelmen
dostaje pracę w sztabie swego brata podczas wojny, to dziwnym sposobem jego ranga
wojskowa rośnie zaiste w gwałtownym tempie. Trudno przy tym rozstrzygnąć, czy awans
jest zasłuŜony, czy po prostu legalny. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Znaczenie ma tylko to,
na co człowiek moŜe wpłynąć dzięki swej władzy. Ten człowiek wpływów i władzy miał w
bród. Dlatego Stanley przymknął oczy na pewne nieprawidłowości.
Stanley rozwaŜnie delektował się szampanem, musiał wszak przeprowadzić trudne
negocjacje. Dopóki jedli, trzymali się tematów ogólnych; a więc jak długo będzie toczyć się
ta wojna, czy McClellan będzie odwołany i kto go zastąpi. Na ostatnie pytanie Stanley znał
odpowiedź; zastąpi go Burnside, ale udawał, Ŝe nic nie wie.

— 419 —
Butler spytał go, jak przebiegła podróŜ.
• Och, bardzo przyjemnie. Morskie powietrze jest takie zdrowe. — Specjalnie się go
nie nawdychał. Większą część podróŜy spędził na swojej koi, wstawał jedynie po to, by
wyrzygać się do kubła. Jednak było rzeczą waŜną, aby jego kontrahenci widzieli w nim
osobę powaŜną i kompetentną — to jeszcze jedna z nauk pobieranych u Isabel.
• No cóŜ — gość Stanleya odchylił się do tyłu — posiłek był świetny, dziękuję panu.
Jako Ŝe pańska wizyta jest krótka, przejdźmy od razu do sedna sprawy.
• Słusznie, panie pułkowniku. Do sedna. Muszę panu powiedzieć, Ŝe jestem
właścicielem zakładów przemysłowych Lash-broocka w Lynn, w Massachusetts.
• Obuwie dla wojska powiedział pułkownik Andre w Butler skinąwszy głową. Mały
dreszcz przebiegł Stanleyowi po plecach. Ten człowiek wie o nim wszystko.
Podniósł serwetkę, aby zetrzeć pot znad górnej wargi. Pochylił się, by jego twarz
znalazła się w cieniu wiszącej w koszu paproci. —To jest miejsce publiczne. Czy nie
powinniśmy...?
Nie, tutaj jest absolutnie doskonale. — Butler przytknął zapałkę do długiego
hawańskiego cygara. — Podobne eee... umowy są zawierane przy połowie stolików w tej
restauracji. Choć Ŝadna nie jest na miarę pańskiej propozycji. Proszę kontynuować.
Stanley zebrał całą odwagę i skoczył na oślep. O ile wiem, rozpaczliwie
potrzebujecie obuwia.
• Rozpaczliwie — mruknął Butler, wypuszczając dym.
• Na Północy dotkliwie odczuwa się brak bawełny.
• To jest do załatwienia. Trzeba tylko znać ludzi gotowych do współpracy i sposób
wejścia z towarem do miasta oraz wiedzieć, jak go dostarczyć na nabrzeŜe. — Butler
uśmiechnął się. Sam pan rozumie, Ŝe z kaŜdej transakcji otrzymuję prowizję od nabywcy i od
sprzedającego.
Tak, tak, to nie robi Ŝadnej róŜnicy, jeŜeli pan pomoŜe mi posłać okrętem buty kon...
tym tam, którzy ich potrzebują, i jednocześnie zorganizuje odsprzedaŜ dostarczonej w
odpowiedniej ilości bawełny. Będzie się to wiązało z nieznacznym ryzykiem. Bo przecieŜ są
prawa zabraniające układania się z wrogiem...
— CzyŜby? Byłem zbyt zajęty, aby je zauwaŜyć. — Serdecz
nie się roześmiał. Stanley zawtórował mu, poniewaŜ sądził, Ŝe
powinien.
Wyszli na spacer, by omówić szczegóły. W delikatnym, wczesnozimowym słońcu
Stanley nagle poczuł się cudownie. Nie był w stanie pojąć, Ŝe w odległych miejscach,
których nigdy

— 420 —
dotychczas nie oglądał, ludzie Ŝyją w strachu i brudzie, gotowi w kaŜdej chwili oddać swoje
Ŝycie za slogany.
Przy trzecim cygarze Andrew Butler zaczął filozofować na temat swojego brata.
— Przezwano go „Bestią", poniewaŜ zagroził, Ŝe potraktuje
wszystkie zacne panie w mieście jak kurwy, jeŜeli wypowiedzą
jakąś obrazliwą uwagę o naszych chłopcach, i jeszcze nazwano
go „ŁyŜki", poniewaŜ powiadają, Ŝe plądruje prywatne domy. Co
do pierwszego, odczuwa i wstyd, i dumę, ale co się tyczy drugiego
określenia to, Stanley, uwierz mi, gdyby Ben chciał kraść, na
pewno nie zawracałby sobie głowy takimi duperelami, jak łyŜki.
Przede wszystkim zajmuje się polityką w Massachusetts, a poza
tym jest prawnikiem.
Stanley mógłby wymienić kilka plotek, które słyszał o generale, tę na przykład, Ŝe
wzbogacił się w czasie krótkiego urzędowania w Nowym Orleanie, choć nikt nie potrafił
powiedzieć, w jaki sposób. Natomiast źródła pączkującej fortuny Andrew Butlera były, dla
kontrastu, szeroko znane.
Kierując się w stronę rzecznego nabrzeŜa, gdzie stał przycumowany parowiec z kołem
łopatkowym, biały jak panna młoda w słońcu, Butler mówił dalej:
— Ludzie w tym mieście mylą się, potępiając mojego brata.
Jest o wiele mądrzejszym administratorem , niŜ potrafią to sobie
wyobrazić. Oczyścił zapowietrzone miejsca, które zastał, kiedy
przybył do 'miasta, dał ludziom Ŝywność i odzieŜ, gdy jedno
i drugie było na gwałt potrzebne, wreszcie to on otworzył
ponownie port dla biznesu. Ale słyszysz o nim tylko jedno:
przeklęta Bestia i przeklęte ŁyŜki. Na szczęście w naszej małej
spółce handlowej będziemy stykali się wyłącznie z dŜentelmena
mi, którzy osobisty zysk przedkładają nad kramarskie określe
nia.
—• Masz na myśli plantatorów bawełny?
Tak. Ich praktyczność podkreślił przykład kilku innych, którzy zrazu odmówili mi
współpracy... i swojej bawełny. AŜ tu nagle stwierdzili, Ŝe nie potrafią znaleźć swoich
niewolników. I kiedy później wyrazili zgodę, gdy oddali swoje plony na wspólny rynek,
owszem, niewolnicy znowu się pojawili, gotowi przystąpić do swojej cięŜkiej pracy...
Harując pod groźbą bagnetów Ŝołnierzy Unii pomyślał Stanley. Te skandaliczne historie
docierały do Waszyngtonu, ale on nie przywiązywał do nich wagi.
— Nawet w czasie wojny podsumował Butler — praktycz
ność jest często lepszą cechą niŜ patriotyzm.
Tak, bez wątpienia zgodził się Stanley. Szampan, słońce i sukces oszołomiły go,
obudziły w nim bardzo silne poczucie własnej wartości, podobnego uczucia nie znalazł
przez całe swoje

— 421
Ŝycie. Isabel powinna być dumna z jego dzisiejszych dokonań. Cholernie dumna. Bo on sam
był.

Pod koniec listopada większość oficerów z armii nad zatoką wiedziała, Ŝe będzie mieć
nowego dowódcę z końcem roku. Protestów przeciwko rządom Butlera było juŜ zbyt duŜo,
zanosiło się na ostateczne oskarŜenie go o złodziejstwo i spekulację. Przyjście nowego
dowódcy zawsze związane jest z reorganizacją i licznymi zmianami. Elkanah Bent doszedł
do wniosku, Ŝe niezwłocznie musi zdobyć portret.
Obserwował wejście do przybytku madame Conti przez trzy wieczory, wybrane na
chybił trafił. I doszedł do konkluzji, Ŝe burdel jest odwiedzany zarówno przez oficerów, jak i
podoficerów, mimo Ŝe podobna komitywa była niezgodna z przepisami. Ba, podoficerom
wydano rozkaz zakazujący odwiedzania tego rodzaju miejsc. Złamane zostały oba zakazy, i
to przez bardzo wielu męŜczyzn, którzy wchodzili do burdelu spokojnie, a wychodzili pijani
w sztok awanturując się głośno. W ciągu pół godziny był świadkiem dwóch bójek na pięści,
które go zresztą rozweseliły.
W niechlujnym pokoju, który wynajmował w pobliŜu Giełdy Bawełnianej, Bent odziany
tylko w podkoszulek rozsiadł się i zaczął obmyślać plan działania przy pomocy swego
niezawodnego wspólnika — nowej butelki whisky. Wypijał kwartę dziennie, równieŜ wtedy,
gdy do picia miał tylko to paskudztwo. Trochę lepsze niŜ pomyje u obozowego kramarza.
CóŜ, było mu to potrzebne do rozjaśnienia umysłu i pomagało uporać się z brzemieniem
klęski.
Właścicielka burdelu nigdy nie sprzeda mu portretu. On zaś nie miał zamiaru ryzykować
włamania tej nocy; dobrze zapamiętał sobie czarnego pomocnika madame Conti. Musi
ukraść ten portret w czasie, gdy będą przeprowadzali, jak to się mówi w wojskowym
Ŝargonie, działania na tyłach. Przy tak licznych klientach burdelu w stanie niewaŜkości nie
powinno być trudno o zaczepkę.
To był najlepszy plan, jaki mógł wymyślić... OpróŜnił butelkę i zwalił się na łóŜko,
mętnie sobie przypominając, Ŝe na wszelki wypadek musi zabrać nóŜ.
W najbliŜszą noc z soboty na niedzielę Bent w galowym mundurze wstąpił na czarne,
Ŝelazne schody, którymi juŜ kiedyś wchodził do tego domu. W salonie kłębił się gęsty,
hałaśliwy tłum Ŝołnierzy. Bent nie dostrzegł znajomych twarzy. To dobry znak na samym
początku.
U starego Murzyna za barem zamówił burbona. Popijał małymi łykami i słuchał.
MęŜczyźni, jeśli nie popisywali się

— 422 —
przed kurwami, błąkali się po domu albo bełkotliwie dawali upust swym uczuciom do
Południowców. Idealnie.
Zamówił drugą szklaneczkę. Raptem coś jakby ukłuło go w kark. Ktoś go obserwuje?...
Odwrócił się. Przez ciŜbę dojrzał tęgą, masywną kobietę, która szła w jego stronę. Była
dobrze pod sześćdziesiątkę, masa jej jasnych włosów była ułoŜona równie kunsztownie, jak
poprzednim razem. Miała na sobie szatę, rodzaj togi, ze szmaragdowego jedwabiu,
wyszywaną w mostki, pagody i orientalne figury.
— Dobry wieczór, panie pułkowniku. Czy się nie mylę,
rozpoznając w panu starego klienta?
Poczuł, Ŝe zaczyna się pocić, usiłował pokryć zmieszanie nieszczerym uśmiechem.
• Ma pani dobrą pamięć, madame Conti.
• Przypominam sobie tylko pańską twarz, nazwiska nie pamiętam. — Sprytna, zdawała
się nie angaŜować w rozmowę powyŜej kosztów specjalnych usług, które klient mógł
otrzymać od dziewczynki w pościeli.
• Bent. — Za pierwszym razem przedstawił się jako Benton, pragnął zachować w
tajemnicy swoje prawdziwe nazwisko, poniewaŜ był przekonany, Ŝe czeka go w armii
świetna kariera. Od tego czasu nauczył się jednego; generałowie nigdy nie poznają się na
prawdziwym talencie, natomiast z daleka wyczuwają, jakie kto ma powiązania.
Pan nigdy nie będzie dowódcą. A wie pan, kto jest odpowiedzialny? Pański ojciec,
poniewaŜ zdradził pana. Mainowie i Ha-zardowie, rodzina generała Billy'ego Shermana i
całe zastępy nieznanych wrogów, którzy coś tam szeptali, konspirowali i... — przemknęło
mu przez głowę.
—- Panie pułkowniku? Czy pan jest chory?
śyła, która nabrzmiała na jego czole, zdąŜyła zniknąć. Oddychał juŜ wolniej.
• Krótki zawrót głowy. Nic groźnego. OdpręŜyła się i zamyśliła.
• Pułkowniku Bent, z pewnością był to krótki zawrót głowy. Nie dostrzegł w jej
wzroku cienia wątpliwości. Przełknął
burbona i wsłuchał się w hałas, który wypełniał salon. Znakomicie.
• Przypominam sobie, Ŝe miała pani, madame, Murzyna, który pracował dla pani. Taki
ogromny dziki facet, gotów zabić na rozkaz. Nie widziałem go dzisiaj. Czy nadal tutaj
pracuje?
• Nie — odparła gorzko. — Pomp chciał się zaciągnąć do pańskiej armii. Był
wyzwoleńcem i nie mogłam mu tego wyperswadować. Ale do rzeczy, pułkowniku. Czym
moŜemy pana zająć tej nocy? O ile pamiętam, zna pan skalę naszych specjalności...

— 423 —
Chciał jednego z jej młodych chłopców, ale w tłumie Ŝołnierzy nie ośmielił się o to
poprosić. ( :. — Myślę, Ŝe białą dziewczynę. Taką przy kości.
— Proszę za mną, pozna pan Marthę. Jest Niemką, ale pilnie
uczy się angielskiego. Jeden warunek; młodszy brat Marthy
słuŜy w pułku z Luizjany. Uprzedziłam Marthę i resztę dziew
cząt, Ŝe prowadzimy neutralny zakład.
Oczywiście kłamie! Madame kilka razy publicznie skrytykowała Butlera.
Ale pan moŜe wystawić sobie świadectwo genialności z tytułu uniknięcia
bezpośredniego kontaktu z frontem.
— Zapewne, zapewne. Niepokój przyśpieszył odpowiedź.
Czy musi przejść przez to wszystko? Musi.
Hipokryzja madame Conti jedynie utwierdziła go w podjętej decyzji. Zamówił
dwukwartową butelkę francuskiego szampana, wstał i ruszył rozkołysanym krokiem na
spotkanie z zarekomendowaną kurwą.

Było bardzo przyjemnie, kochanie — powiedziała Martha dwadzieścia minut później.


Bardzo mi dogodziłeś. Jej akcent był gruby jak kiełbasa, miała niebieskie oczy porcelanowej
figurki, które w trakcie stosunku koncentrowały się na suficie. Oklapnięta i niesmacznie
zaróŜowiona od owej, zaiste krótkotrwałej usługi, leŜała roztrzepując palcami pokręcone jak
korkociąg loki za uszami.
Odwrócony plecami Bent sięgnął po spodnie.
Teraz powiedział do siebie. -Teraz.
Złapał butelkę i wypił ostatni cal zwietrzałego szampana.
Oklapnięta kurwa wstała z łóŜka i sięgnęła po niebieskie, jedwabne kimono. Namiętność
madame Conti do rzeczy azjatyckich była widoczna w całym domu.
Trzeba zapłacić, kochanie. Facio w barze na dole skasuje twoje pie...
Bent odwrócił się gwałtownie. Zobaczyła jego pięść zwiniętą do ciosu, lecz ze
zdziwienia na moment krzyk uwiązł jej w krtani. Uderzył ją pewnie i silnie. Jej głowa
odskoczyła do tyłu. Upadła na łóŜko piszcząc z bólu i wściekłości.
Przed przystąpieniem do następnej części akcji zadrapał się głęboko w lewy policzek, aŜ
poczuł krew na palcach. Złapał płaszcz i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi.
Kurwa rzuciła się na niego. Okładała Benta kułakami i klęła po niemiecku. Dwa razy ją
kopnął, starczyło, aby przestała go bić. Zatoczyła się na korytarz tonący w półmroku.
Pootwierały się wszystkie drzwi, zamazane twarze odzyskały ostrość rysów.
Co to za zamieszanie?

424
Pomyślał o szabli, którą zostawił w pokoju.
Trudno. Mogę kupić sobie drugą. WaŜny jest tylko ten portret.
Kiedy zataczając się schodził po schodach, krew skapywała mu z podbródka.
Cholerna szantrapa zaatakowała mnie. Napadła na mnie!
— Przemknął przez łukowe sklepienie do salonu, gdzie jego
krzyk juŜ zdąŜył wywołać gniewne spojrzenia snujących się
z kąta w kąt Ŝołnierzy. Patrzcie, co ta kurwa mi zrobiła!
—Bent pokazał poplamiony krwią policzek. Generała Butlera
nazwała kundlem szczającym na ulicy, splunęła na mój mundur,
a na koniec zrobiła mi to! Nie zapłacę centa w tym siedlisku
zdrajców.
Ma pan rację, pułkowniku powiedział ciemnobrody kapitan. Paru męŜczyzn wstało.
Martha zataczając się schodziła po schodach, a Ŝe ciskała niemieckimi przekleństwami,
powiększała efekt opowieści Benta. Przez zawiesisty dym, zabarwiony czerwienią półek ze
szkła, dojrzał rękę barmana, która opuszczała się za kontuar. Madame Conti biegła do drzwi
za jego plecami. A więc biuro było tam, gdzie wtedy.
— Proszę wszystkich o spokój. Nie pozwolę, aby...
— • Oto, co zrobimy z kaŜdym, kto obrazi Armię Stanów Zjednoczonych. — Bent
schwycił pierwsze z brzegu krzesło i rozbił je o marmurowy blat baru.
— Dosyć! Przestań! Madame Conti krzyknęła z rozpaczą.
Kilka dziewcząt uciekło z piskiem, inne przykucnęły na podło
dze. Barman wydobył pistolet. Dwóch podoficerów doskoczyło
do niego, jeden rzucił broń do spluwaczki, a drugi wykręcił mu
ręce do tyłu i wyrŜnął głową o marmurowy blat, aŜ Bent usłyszał
chrupot łamanego nosa.
Porwał drugie krzesło i cisnął nim w bok, trafiło w dekoracyjne lustro. Ze ściany
spłynęła kaskada odłamków.
śołnierze, a połowa z nich była pijana, ruszyli do ataku jak rozdokazywani chłopcy.
Fruwały stoły. Rozsypywały się w drzazgi krzesła. Madame Conti bezskutecznie łapała za
ręce tych, którzy demolowali jej dom. Poddała się i ustąpiła pola, gdy goście zaczęli
demolować pokoje. Jakiś oficer chwycił ją, uniósł w powietrze i wybiegł trzymając w
ramionach.
Dysząc z podniecenia i ze strachu, Bent pobiegł do biura. Tapety w czerwone ciapki,
mnóstwo obrazów, nawet jeden wielki Bingham i ów portret mlecznej Mulatki, wiszący
między kilkoma płótnami za biurkiem madame, tak jak pamiętał. Bent wyjął składany nóŜ,
pchnął go w płótno i wykroił je tuŜ przy wewnętrznej krawędzi ramy. W półtorej minuty
portret zwisał sflaczały.
Co pan robi9 Ciecie, rozprucie i obraz był jego. Zaczął go

4?5 —
zwijać. — Zniszczył go pan! — krzyknęła madame Conti, pędząc wprost na niego.
Bent upuścił płótno, zacisnął pięść i uderzył ją w skroń. Byłaby runęła, ale resztką sił
uczepiła się krawędzi biurka. Rozleciała się jej misterna fryzura. Wpatrywała się w niego
przez rozrzucone siwe sploty.
— Za pierwszym razem nie nazywałeś się Bent, ale...
Uderzył drugi raz. Ten cios oszołomił ją i rzucił na podłogę. Ciskała się, leŜąc na
plecach, i skomlała, gdy podniósł zrolowany obraz. Przebiegł przez salon, potem zbiegł po
Ŝelaznych stopniach, pozwalając towarzyszom broni dokończyć dzieła. Wnosząc z okrzyków
i odgłosów łamania i tłuczenia, które cichły im głębiej zanurzał się w ciemność nocy, jego
kolegom nadzwyczaj podobała się ta zabawa.
Tej nocy kaŜdy miał coś dla siebie.

60
Burnside przerzucił Armię Potomacu nad rzekę Rappahannock w połowie listopada. Saperzy
rozlokowali się w olbrzymim obozie pod Falmouth i czekali. Billy często przysłuchiwał się
takim oto utyskiwaniom:
• Ciągle zwlekamy i w końcu to oni pierwsi będą gotowi, aby nas zaatakować.
• To zły teren, ten Fredericksburg. Co tu moŜemy zrobić? Pomaszerować na wzgórze,
jak niegdyś ci w czerwonych płaszczach, i zejść sobie tą samą drogą.
• Generał to dupa! Za nic nie odpowiadać i tylko przyczesy-wać bokobrody! Nie ma w
tym kraju oficera, który byłby zdolny poprowadzić tę armię do zwycięstwa.
Mimo zapewnień Lije Farmera, Ŝe ma w sobie dość wiary i ignoruje malkontentów, Billy
zaczął wierzyć właśnie im, malkontentom. Zaufanie do Burnside'a raczej nie wzrosło od
czasu, gdy zaczęła krąŜyć anegdota, jakoby w kwestiach strategii wojennej zwykł zasięgać
rady swojego osobistego kucharza.
Pogoda, deszczowa i ponura, pogłębiła depresję Billy'ego, a w końcu odbiła się na jego
zdrowiu. 10 grudnia zaczął kichać, potem przyszły mdłości i bóle głowy. Następnej nocy,
kiedy pontonowy pociąg zaczął posuwać się wzdłuŜ brzegu rzeki uprzednio sprawdzonego
przez zwiad, Billy'emu poŜółkło czoło i ledwie mógł znieść gwałtowne dreszcze. Ale nie
powiedział o tym nikomu.

— 426
Wyruszyli, gdy stało się to moŜliwe — mgła osiadała, tłumiąc wszelkie odgłosy. O
trzeciej nad ranem batalion zawodowych Ŝołnierzy, wspomagany przez 50 Nowojorski
Batalion Sape-rów-Ochotników, wyładował łodzie, podczas gdy furmani na przemian klęli i
czarowali konie najczulszymi słowami, aby zachowywały się jak najciszej. Wszyscy
doskonale wiedzieli, co znaczą nieostre, kolorowe plamy we mgle na drugim brzegu rzeki.
Wśród drzew i wysokich domów płonęły ogniska konfe-derackich czujek.
— Spokój — mówił Billy mniej więcej co minutę, z trudem
posuwając się przez zaorane pole, nieraz wypuścili z rąk łódź,
nieraz jeden potrącił drugiego, juŜ-juŜ w ruch miały iść pięści.
— śołnierze, spokój! — powtarzał Billy. Tej kampanii, roz
poczętej tuŜ przed końcem roku, towarzyszyły złe nastroje.
Budziła odrazę. Nie szczędzono jej przekleństw.
Gorączka rozpalała mu głowę, wciągała jego myśli w wir, ale Billy nie poddawał się,
miękko wydawał polecenia, utrzymywał porządek, a gdy któryś zasłabł, zachwiał się i upadł,
podnosił go, okazując mu szczerą troskę. Zaczęło siąpić. Bolały go wszystkie kości.
Podczas przerwy w pracy objął się własnymi ramionami w daremnym wysiłku ogrzania
się. Pojawił się Lije. Dotknął jego ramienia.
— Mamy tutaj furę roboty. A ty idź do lekarza, tam
powinieneś być.
Billy wyszarpnął się z uchwytu ręki Lije.
— Nic mi nie jest.
Lije stał milcząc, ale Billy wiedział, Ŝe zranił go. Zaczął się usprawiedliwiać, ale Lije
odwrócił się i wrócił do swoich ludzi.
Billy zawstydził się, potem poczuł pogardę do przyjaciela.
Jak Lije mógł dać wiarę biblijnym bajdom? CzyŜ Bóg, gdyby istniał, dopuściłby, aby
taka koszmarna wojna wlokła się w nieskończoność?
Wrócili do pracy. Bez przerwy obserwowali ogniska nieprzyjacielskich straŜy na drugim
brzegu rzeki. Siąpiąca mŜawka wydobywała z rebelianckich ognisk cięŜki, smolisty dym, ale
dorzucając suchych drew utrzymywali Ŝar. Jedno ognisko, naprzeciwko mostu, przyciągało
szczególną uwagę, poniewaŜ pełniący wartę Ŝołnierz był dobrze widoczny. Wątły, zarośnięty
chodził tam i z powrotem, jakby skomasował w sobie energię całego świata.
ZbliŜał się świt, gdy wypłynęły pierwsze łodzie. śołnierze wskakiwali do wody z
pluskiem, który wydawał się nie mniej głośny od huku wystrzału. Billy, który odpowiadał za
spuszczenie na rzekę jak największej liczby łodzi, usłyszał czyjś krzyk:
— JuŜ po wszystkim!

— 427
Zobaczył, Ŝe Ŝołnierz krzycząc coś wyrywa z ogniska Ŝagiew i macha nią nad głową,
rozpinając w powietrzu istny łuk z iskier. Lije przekrzyczał wartownika:
— Pociśnijcie naprzód, chłopcy! Teraz juŜ moŜna hałasować!
Ruszyli po belkach, deskach i szynach, na drugim brzegu
huknęło małe działko sygnalizacyjne. Biegnące sylwetki nie zwaŜały na blask ognisk.
Oddział piechoty wspinał się tuŜ za saperami, senni strzelcy składali się do strzału. Artyleria
zawróciła na stanowisko nad urwistym brzegiem. Billy podejrzewał, Ŝe wszystko to okaŜe
się zbyt wątłą obroną.
Miał pięć zakotwiczonych łodzi i dwie pokryte deskami, gdy pojawili się
nieprzyjacielscy strzelcy i otworzyli ogień. Porucznik Cross, który w migającym świetle
dalekich ognisk wyglądał jak chory na Ŝółtaczkę, i jego oddział, gotowy do ataku na
nieprzyjacielski brzeg, zaczęli się lekko irytować w swoich łodziach.
Billy znajdował się na końcu mostu, który juŜ dochodził do środka rzeki. Pomagał
zaklinować kaŜdą łódź między dwiema duŜymi belkami. Słyszał wokół trzaskanie
karabinów. Jedna kula z pluskiem wpadła do rzeki po jego prawej ręce, druga utkwiła w
górnej części łodzi, na której akurat klęczał.
• śebym tak miał mój pieprzony karabin powiedział ktoś.
• Szanuj oddech uciszył go Billy — pracuj.
Ludzie biegli naprzód z deskami. Jeden z nich nagle zachwiał się, zrobił krok, potem
drugi w bok i wpadł do Rappahannock.
Konsternacja. Kilka rąk wyciągnęło się w dół, chwytając i wyciągając rannego sapera.
Billy jeszcze nigdy w Ŝyciu nie zetknął się z tak lodowatą wodą. Lije biegł wzdłuŜ mostu.
—- Odwagi, chłopcy! Nasze dusze ufają Panu. On jest naszą tarczą i mieczem!
Billy odciągnął rannego w bezpieczne miejsce. Odwrócił się i powiedział:
Zamknij się, Lije. Ten Bóg, który jest tarczą, nie osłonił tego człowieka i nie osłoni
Ŝadnego z nas. Więc zamkniesz się czy nie?
Siwy męŜczyzna skrzywił się jak ktoś, kto za chwilę się rozpłacze. Zarazem w jego
oczach błysnął gniew, który rychło wyparł smutek. Billy miał ochotę odgryźć sobie język.
śołnierze patrzyli na niego, ale liczył się tylko ten jeden człowiek. Billy pobiegł do Lije po
chybotliwym moście i kurczowo złapał go za ramię.
• Nie myślałem tak, Lije. Stokrotnie przepraszam, Ŝe śmiałem coś takiego
powiedzieć...
• Padnij! — krzyknął Lije, gdy rozległa się salwa z przeciwnego brzegu. Pchnął
Billy'ego i upadł nań, okrywając go własnym ciałem. Billy trzasnął głową w deski mostu.
Próbował

— 428 —
wstać, ale był zbyt wyczerpany. Zbyt chory, zmęczony, zrozpaczony. A takŜe zawstydzony.
Dlatego z taką ulgą pogrąŜył się w mroku.

Jeszcze tego samego dnia, w piątek 11 grudnia, Billy znalazł się w szpitalu polowym w
Falmouth. Dowiedział się, Ŝe saperzy pracowali przez cały ranek pod nieustannym ogniem i
do południa dokończyli dwa z pięciu planowanych mostów łączących brzegi Rappahannock.
Zbyt słaby, by wrócić na posterunek, spędził całą sobotę wsłuchując się w nieustającą
kanonadę. W niedzielę przyszedł Lije. Przepychał się między pryczami, aŜ dotarł do
przyjaciela, i usiadł na skrzynce przy słupku, na którym wisiała latarnia. Zapytał Billy'ego,
jak się czuje.
Wstyd mi, Lije. Wstydzę się tego, co powiedziałem i jak to powiedziałem.
• No cóŜ, sir! — Lije zaznaczył delikatnie formalną zaleŜność między nimi. —
Wyznam szczerze, Ŝe przez chwilę było mi cięŜko...
• A jednak uratowałeś mi Ŝycie.
—- Nikt z nas nie jest naczyniem doskonałości, a powinnością sługi Pana jest wybaczać.
Byłeś chory, my wszyscy byliśmy wyczerpani, a sytuacja była niebezpieczna. KtóŜ by się
obraŜał o jakieś ostre słowo, wypowiedziane w takich okolicznościach? Jego twarz
biblijnego proroka złagodniała. Na pewno jesteś złakniony wiadomości. Przykro mi, ale
przeczucie, któremu dałeś wyraz, nie ty jeden zresztą, było całkowicie uzasadnione. Nawet
moja wiara po wczorajszych wydarzeniach nie jest tym, czym była przedwczoraj.
I wśród chorych, rannych i konających Lije opowiedział przyjacielowi, jak federaliści
przeszli przez rzekę i co się potem zdarzyło.

61
Tej samej nocy z soboty na niedzielę trzech męŜczyzn czuwało w biurze sekretarza Stantona.
Za oknami mgła unosiła się nad wodami Potomacu. W pokoju zasyczał gaz i rozległy się
trzy delikatne trzaski. Stanley pragnął, aby to czuwanie skończyło się i by mógł wrócić do
domu. Chciał sprawdzić trzy raporty z zakładów Lashbroocka, które juŜ

— 429 —
podwoiły produkcję dzięki tajnej umowie, zaaranŜowanej przez Butlera. Starał się ukryć
zniecierpliwienie, choć bezwiednie coraz bardziej przesuwał się ku krawędzi krzesła. Jego
lewa stopa odrywała się od podłogi, by natychmiast opaść na nią z leciutkim stukotem.
Major Albert Johnson, młody arogancki typ, dawniej prawnik w kancelarii Stantona,
teraz jego zaufany pomocnik, przeszedł duŜymi krokami do głównych drzwi, wiodących do
sąsiedniego pokoju szyfrowego, wykonał w tył zwrot, ruszył z powrotem. Znowu zaczął
krąŜyć po biurze.
Prezydent leŜał na kanapie, którą zajmował przez większą część dnia. Jego niemodne,
ciemne ubranie było pogniecione. Oczy skoncentrowały się na jakimś punkcie dywanu,
którego kolor harmonizował z nastrojem prezydenta. Podobnej barwy bywają twarze
chorych na Ŝółtaczkę.
Lincoln gniewnie zakomunikował im, Ŝe niejaki pan Villard, korespondent „Tribune"
Greeleya, wczoraj wrócił z frontu i o dwudziestej drugiej dziesięć wprowadzono go do
Białego Domu, gdzie opowiedział wszystko, co wie, i złoŜył protest przeciwko decyzji
cenzora wojskowego, zabraniającej mu jakichkolwiek publikacji na temat daremnych ataków
Burnside'a na Fredericksburg.
Przeprosiłem go i powiedziałem, Ŝe mam nadzieję, iŜ wieści nie były tak złe, jak on
twierdzi.
Nikt nie wiedział nic pewnego. Sekretarz kontrolował wszystkie publikacje — cenzorzy
wojskowi systematycznie składali mu sprawozdania — a takŜe depesze telegraficzne
nadawane z frontu. Zabrał aparaturę odbiorczą z kwatery głównej McClel-lana i zainstalował
ją w bibliotece na piętrze natychmiast po przejęciu biura. Porwał nawet McClellanowi
oficera łączności, kapitana Eckerta. Stanley był pełen podziwu dla zuchwałości, z jaką
sekretarz stanu przechwycił wszystkie kanały informacyjne; Ŝaden istotny materiał nie mógł
przyjść ani wyjść z Waszyngtonu, nie trafiwszy uprzednio do rąk Stantona. Stanton uŜył
telegrafu jako pępowiny, która uzaleŜniła od niego Biały Dom i samego Lincolna. Prezydent
nie przestawał darzyć wielkim zaufaniem, a takŜe osobistą wspaniałomyślną sympatią
człowieka, który w czasach gdy obaj byli adwokatami, zrobił mu zawodowy afront. Stanton
teraz nazywał Lincolna swoim drogim przyjacielem, choć tak manipulował, by prezydent był
zaleŜnym, a nie dominującym partnerem.
Stanley nie zmienił swej opinii o Lincolnie; uwaŜał go za patetyczną piłę. W tej chwili
prezydent spoczywał na kanapie na lewym boku, przypominał Stanley owi trupa albo
fragment rzeźby wykonanej przez jakieś początkujące beztalencie. Sekretarze Lincolna
nadawali róŜnym ludziom sekretne pseudonimy,

— 430 —
na przykład „Megiera" dla Mary Lincoln; trudno byłoby o trafniejsze określenie. Ale czym
kierowali się, nazywając swego pryncypała „Potentatem", jeŜeli nie pustym śmiechem? Ten
człowiek nie będzie ponownie wybrany, nawet gdyby w wojnie dokonał się nagły zwrot i
zakończyłaby się zwycięstwem, co wydawało się zupełnie nieprawdopodobne.
Otworzyły się drzwi do pokoju szyfrowego, Johnson zatrzymał się. Stanley zerwał się z
krzesła. Zza drzwi wyłonił się Stanton z kilkoma kruchymi kartkami Ŝółtego papieru, na
których skopiowano rozszyfrowane informacje z frontu. Sekretarz stanu pachniał wodą
kolońską i ostrym mydłem, co powiedziało Stanleyowi, iŜ Stanton brał tego dnia, o późnej
porze, udział w jakiejś gigantycznej imprezie. Zawsze po spotkaniu z publicznością szorował
się i namaszczał olejkami.
— Jakie wieści? — spytał Lincoln.
Światło gazowej lampy odbite w szkłach okularów Stantona zamieniło je w iskrzące się
lusterka.
• Niedobre.
• Spytałem o wieści, nie o pański sąd na ich temat.
Głos prezydenta był ochrypły ze zmęczenia. Uniósł się nieco na lewym łokciu, rozwiązany
fular zwisał z krawędzi kanapy. Stanton odgiął rogi dwóch pierwszych kartek.
• śałuję, lecz młody Villard przekazał to, co w istocie się zdarzyło. Wielokroć
ponawiane ataki w granicach miasta.
• Co było celem?
— Marye's Heights. Pozycja niemal nie do zdobycia.
Lincoln spojrzał nań z wyrazem sierocej samotności
w oczach.
Czy zostaliśmy pokonani? Stanton nie umknął spojrzeniem w bok.
— Tak, panie prezydencie.
Lincoln powoli, jakby dokuczały mu artretyczne bóle, podniósł się z kanapy. Stanley
usłyszał, jak prezydentowi strzela w kolanach. Stanton podał Lincolnowi kartki, mówiąc bez
pośpiechu:
— Komunikat, który w tej chwili otrzymaliśmy, sygnalizuje,
Ŝe generał Burnside zamierzał ponownie zaatakować pozycje
rebeliantów dziś rano, być moŜe w nadziei, Ŝe uda mu się
wyrównać wczorajsze straty. Starsi oficerowie wyperswadowali
mu ten nierozwaŜny krok.
Stanleya opadły wątpliwości co do zalet telegrafu. Z pewnością rzecz polegała na tym,
aby w sposób rewolucyjny zmienić bieg działań wojennych. Rozkazy mogły być
przekazywane dowódcom z szybkością, o jakiej dotychczas nikt nie pomyślał. Z drugiej
strony, złe wiadomości mogły wracać równie prędko i wpływać na notowania na giełdzie i
rynku złota. Przyczyniały

— 431 —
się do dzikich wahań, które były reakcją na wieści z frontu. Oczywiście, gdyby ktoś
wcześniej mógł rzucić okiem na depesze, a potem przekazać odpowiednie polecenia kupna i
sprzedaŜy, zanim informacje ukaŜą się w gazetach, moŜna by zrobić niesamowity interes.
Był zachwycony, Ŝe wpadł na taki pomysł. Tak, telegraf był świetnym wynalazkiem.
Lincoln przejrzał kartki i cisnął je na kanapę.
— Przedtem miałem generała, który traktował Armię Poto-
macu jak swoją straŜ przyboczną. Teraz mam generała, który
świętuje klęskę i ulega sugestii drugiego. - Potrząsnął głową,
wolno podszedł do okna i zapatrzył się we mgię, jakby tam szukał
pomocy.
Stanton odchrząknął. Po długiej chwili milczenia Lincoln odwrócił się. Na jego twarzy
malowała się bezsilna furia.
• Podejrzewam, Ŝe lada chwila parostatki przywiozą nam jeszcze więcej rannych.
• JuŜ są, panie prezydencie. Pierwsze przybyły z Aąuia Creek wczorajszej nocy. Tamte
kartki zawierają informacje.
• Nie przeczytałem ich dokładnie. Nie mogę tego wytrzymać. Zamiast liczb widzę
twarze. Podejrzewam, Ŝe liczby są wielkie, a straty bardzo cięŜkie.
— Tak jest, sir, wskazywałyby na to pierwsze raporty.
Prezydent, bledszy niŜ zwykłe, jeszcze raz odwrócił się do
okna, jakby chciał stanąć twarzą w twarz z nocą.
• Stanton, powiedziałem to juŜ wcześniej. JeŜeli istnieje miejsce gorsze niŜ piekło, ja
się w nim znajduję.
• Czujemy to samo, panie prezydencie. Wszyscy, bez wyjątku.
Stanley zastanowił się, czy ma dostatecznie smutny wyraz twarzy.
We wtorek nad ranem Virgilię obudziły dalekie krzyki. Zwróciła głowę w stronę małego
okna. Ciemno. Jeszcze nie świta.
Szyba nie była stłuczona, rzadkość w sędziwym Union Hotel. Nowoczesne szpitale,
rodzaj pawilonów projektowanych według sugestii planu pani Nightingale*, były w
budowie. Miały pomieścić piętnaście tysięcy łóŜek i raczej pomagać niŜ przeszkadzać
leczeniu. Fundusze przeznaczone na budowę zostały wyasygno-

* Florence Nightingale, zwana teŜ „Lady with the Lamp" („Dama z kagankiem") 1820-1910; angielska
pielęgniarka, reformatorka szpitali, zreorganizowała program kursów pielęgniarskich.

— 432 —
wane rok temu w lipcu. JednakowoŜ, nim prace zostały skończone, wszelkiego rodzaju
budowle, najbardziej nawet nieodpowiednie na szpitale rodzaje budowli — od budynków
publicznych i kościołów po składy i prywatne domy — zostały wykorzystane, zwłaszcza gdy
nadszedł ów smutny grudzień, pamiętny przez to, Ŝe nieudolność Burnside'a kosztowała
ponad dwanaście tysięcy ofiar.
Krzyki nie ustawały. Virgilia pośpiesznie usiadła. Z jej solidnego, wąskiego łóŜka coś
spadło na podłogę. Po chwili szukania po omacku natrafiła na małą ksiąŜeczkę, wsunęła ją
pod chudą poduszkę. Często wracała do fragmentów Koriolana, poniewaŜ zdawało jej się, Ŝe
mają jakiś związek z jej sytuacją. Jak na ironię wersy, które lubiła najbardziej, ze sceny
trzeciej pierwszego aktu, wypowiadała nie jej imienniczka, dość mdła Ŝona Caiusa Marcjusa,
lecz jego matka, Volumnia, rzymska matrona, której usposobienie było podobne do
usposobienia Virgilii.
Sięgnęła po lampę stojącą na podłodze. PołoŜyła się spać w swojej codziennej szarej
sukni i długim białym fartuchu. Nie wiedziała, gdzie będzie potrzebna, poniewaŜ nikt jej nie
powiedział, czy ranni skierowani do hotelu, szpitala Unii, przybędą do Waszyngtonu
pociągiem czy parostatkiem.
Wiedziała, owszem, w jaki sposób przybywali do George-town.
Te dwukołowe ambulanse z piekła rodem westchnęła, zapalając lampę.
Krzyki wywołane wstrząsami bądź nieustannym cierpieniem obwieszczały jej, Ŝe ranni
nadjeŜdŜają w przeklinanych przez słuŜby medyczne ambulansach. Kilku pacjentów,
którymi opiekowała się od czasu wstąpienia do oddziałów panny Dix, powiedziało jej, Ŝe po
takiej jeździe w rozkołysanych, podskakujących wehikułach, Ŝałowali tylko jednego — Ŝe
nie pozostawiono ich tam, gdzie upadli zranieni kulą. Lepsze, czterokołowe modele były
dopiero testowane, ale wymagało to mnóstwa pieniędzy i czasu.
Migające światło kopcącej lampy wydobywało z mroku fragmenty pokoju: niegustowne
meble, wypaczone podłogi, naddar-te tapety. Cały hotel był właściwie ruiną. Podobnie było
wszędzie tam, dokąd ją wysyłano. Co osobliwsze, znajdowała się nie dalej niŜ pół mili od
domu George'a i Constance. Nie była pewna, czy brat wie, Ŝe jest pielęgniarką w
Waszyngtonie, ale nie zamierzała go o tym informować.
Dla Constance, a nawet dla Ŝony Billy'ego, Ŝywiła, acz niechętnie, pewną wdzięczność za
pomoc w poprawieniu jej wyglądu i wyborze dalszej drogi. Poza tym gdyby nigdy juŜ miała
nie zobaczyć ani jednej, ani drugiej, wcale nie byłaby tym zmartwiona.

— 433 —
Virgilia poprawiła siatkę na włosach, wyszła z pokoju i zaczęła schodzić po schodach
przyświecając sobie lampą. Miała zgrabną figurę i pełne piersi. Emanowała z niej szczególna
władczość, wokół rozchodził się zapach brązowego mydła, którym myła się pieczołowicie i
często... Była odpowiedzialna za oddział I. Przystała na skromną zapłatę, dwanaście dolarów
miesięcznie, której kilka ochotniczek nie zaakceptowało. Dla niej ta praca była
koniecznością, stanowiła barierę, którą mogła się odgrodzić od razów zebranych od losu.
Hotel tętnił Ŝyciem. Z kuchni doszedł ją zapach kawy i rosołu na wołowinie.
Pielęgniarze-rekonwalescenci podnosili się z niezbyt czystych sienników i prycz rozłoŜonych
w holu i w salonach na parterze. Jej podwładny, młody artylerzysta z Illinois nazwiskiem
Bob Pip, ziewnął i rzucił jej ukradkowe spojrzenie.
• Dzień dobry, siostro.
• Ocknij się, Bob, ocknij się, juŜ są tutaj.
Aby to potwierdzić, zatrzymała się przy wybitym oknie. Na pochmurnym niebie pokazało
się nikłe światełko. Zobaczyła długi korowód dwukołowych straszydeł, pełznących jak wąŜ
pobliską ulicą do głównego wejścia. Jeszcze raz rozejrzała się po holu, ale nie zauwaŜyła
Ŝadnego chirurga. Jak zwykłe przybywali na ostatku, chcąc — tak to sobie wytłumaczyła —
podkreślić swoją waŜność.
Mimo niechęci, którą Ŝywiła do lekarzy, uwaŜała, Ŝe wszystkich zatrudnionych w
szpitalu łączy wspólna sprawa — niesienie pomocy i leczenie męŜczyzn, którzy ucierpieli w
bitwie z wrogiem. Ci, których krzyki dochodziły z ambulansów, bili się za biednego,
zmarłego Grady'ego z występną armią arystokratów i parobków. Ich Virgilia nienawidziła
najbardziej, tak jak i niewolnictwa. Oto dlaczego tak cięŜko pracowała; chciała, by czystość
zastąpiła brud, ulga ból, ukojenie rozpacz.
Zabrała, się do pracy. To było zgodne z nakazami honoru. Ulubione wersy sztuki
Szekspira, której akcja toczyła się pięć stuleci przed narodzeniem Chrystusa, krzepiły ją.
Niemal kaŜdego dnia powtarzała cichutko słowa Volumnii o przelewaniu krwi, były jakby
skierowane do niej:
Bo to bardziej przystoi męŜczyźnie, niŜ głosić swój tryumf. Piersi Hecuby, gdy karmita
Hektora, nie wyglądały przyjemniej, niŜ jego czoło, gdy tryskała zeń krew.
Virgilia miała strusi Ŝołądek, odpowiedni do wykonywania zawodu pielęgniarki. Wiele
ochotniczek, owszem, chciało jak najlepiej wykonywać swe obowiązki, lecz niestety, bez
wytrzymałych Ŝołądków musiały się wycofać i wrócić do domów. A ta jej pomocnica?
Zaledwie trzy dni w Waszyngtonie, a najwyraźniej

— 434 —
czuje odrazę do swojej pracy. Choć właściwie Virgilia lubiła swoją pomocnicę.
Zapukała głośno do drzwi salonu, zamienionego na sypialnię dla pielęgniarek. Siostry
przełoŜone miały oddzielne klitki, co nie było szczególnym dobrodziejstwem.
— Proszę wstawać, moje panie. JuŜ są. Pośpieszcie się,
jesteście pilnie potrzebne.
Usłyszała krzątaninę, niegłośne rozmowy w salonie. Podświadomie narzuciła sobie
wojskowy rygor i sposób bycia. Pomaszerowała prosto ku szeregowi drzwi, na jednych z
nich wisiała na gwoździu pod kątem czterdziestu pięciu stopni tabliczka, na której
rozszyfrowała napis: SALA BALOWA.
Na oddziale było czterdzieści łóŜek, pośrodku stał piec, do którego Bob Pip wrzucał
właśnie kawałki drewna, drugi pielęgniarz podpalał je. Virgilia kroczyła między łóŜkami,
rzucając okiem na prawo i lewo, gdy trzeba poprawiając koce czy zgoła ścieląc łóŜka.
Eksperyment panny Dix, polegający na zatrudnieniu kobiet, nieoczekiwanie powiódł się.
Nieoczekiwanie, poniewaŜ pierwotny plan — obsadzenie oddziału pielęgniarzami — miał
dwie wady: rekonwalescenci szybko się męczyli, a po wtóre, nie potrafili wykazać się
czymś, czego doświadczeni w bojach weterani łaknęli niemal tak samo, jak powrotu do
zdrowia — czułości. Virgilia spędzała tyle samo czasu siedząc na skraju łóŜek, trzymając
chorych za ręce i cierpliwie ich wysłuchując, co zmieniając opatrunki i asystując chirurgom.
Gdy skończyła inspekcję, weszła jej asystentka. Była to krzepka, prosta kobieta przed
trzydziestką o miłej twarzy i wielkiej obfitości ciemnych włosów, zaplecionych w warkocz i
podtrzymywanych przez siatkę. Powiedziała Virgilii, Ŝe ma ambicje literackie i nawet
zdąŜyła wydrukować parę artykułów i wierszy, ale ulegając patriotycznemu uniesieniu
zgłosiła się jako ochotniczka do pracy w szpitalu.
• Dzień dobry, panno Alcott. Proszę pójść ze mną i pomóc mi wnosić nowych rannych.
• Oczywiście, panno Hazard.
Virgilia gestem i stanowczym poleceniem poderwała pielęgniarzy.
— Bob, Lloyd, Casey, do holu proszę!
Kroczyła na czele grupy. Na twarzy Luizy Alcott pojawiło się obrzydzenie. Nie widzieli
jeszcze holu, ale juŜ poczuli mocny, charakterystyczny odór, który na początku pracy w
szpitalu doprowadzał Virgilię do choroby.
Miała nadzieję, Ŝe panna Alcott nie załamie się, coś jej mówiło, Ŝe ta kobieta ma zadatki
na świetną pielęgniarkę. Pochodziła ze znanej rodziny. Jej ojciec, Bronson, wychowawca i
transcendentalista, prowadził w Concord badania nad Ŝyciem

— 435 —
kolektywnym i modelowym szkolnictwem. Tutaj jednak pochodzenie nie mogło jej wiele
pomóc. Virgilia była skonsternowana, gdy panna Alcott, w chwili gdy wchodziły do holu,
tłumiąc okrzyk zgrozy jęknęła:
— Wielkie nieba!
Z innych oddziałów przybywały podobne grupy po swój przydział pacjentów. Ranni
spacerowali bez niczyjej pomocy lub o kulach, bądź teŜ woŜono ich na wózkach — tych
wspaniałych, dzielnych chłopców z Fredericksburga. Niektórzy byli tak ople-ceni
zaskorupiałą masą bandaŜy przesiąkniętych krwią i błotem, Ŝe nie widać było ich mundurów.
Usłyszała zdławiony kaszel Luizy Alcott, powiedziała więc szybko:
• Proszę nosić przy sobie chusteczkę nasyconą amoniakiem albo wodą kolońską, co
zresztą pani woli. A niebawem, zobaczy pani, doskonale obejdzie się pani bez tego.
• Pani takŜe musiała w ten sposób?...
Ale Virgilia juŜ była między noszami z rannymi i wydawała polecenia:
— Czterdziestu zabrać tam, do sali balowej.
Serce jej zamarło, gdy patrzyła na ten smutny pochód. Młodzieniec z oderŜniętą prawą
ręką i obandaŜowanym kikutem. MęŜczyzna w jej wieku, ranny w stopę, kuśtykający o kuli,
z oczyma szklistymi jak szyba. śołnierz na noszach skowyczący: „Mamo, mamo". Łzy
spływały i wsiąkały w jego zabłoconą brodę. Virgilia wzięła go za rękę i szła obok noszy.
Uspokoił się, z jego twarzy zniknął wyraz udręki. Trzymała go za rękę aŜ do samych drzwi
sali balowej.
Cały zapas zaoszczędzonych na czarną godzinę środków dezynfekcyjnych i mydła tej
nocy został zuŜyty. Niebawem ranni zaczęli parować miazmatami brudu, ropiejących ran,
fekaliami i rzygowinami. Okropny smród, jak zawsze, w szczególny sposób podziałał na
Virgilię. Zamiast napełnić ją odrazą, potwierdził jej przydatność w tym właśnie miejscu i
utwierdził w przekonaniu, Ŝe całe to nieludzkie zmaganie musi zakończyć się tak, jak
powiedział kongresman Stevens — zredukowaniem Południa do jakiegoś ścieku.
Sprawny i zaradny Bob Pip wyłoŜył ręczniki, gąbki i sztaby brązowego mydła. Murzyn
przyniósł z kuchni kocioł i wlał wrzątek do miednic. PowoŜący ambulansami pomogli swoim
pasaŜerom dotrzeć do łóŜek, po czym ruszyli do drzwi. Virgilia pochwyciła spojrzenie
jednego z nich, odraŜającej kreatury. Udała irytację; odwróciła się plecami. MęŜczyźni
często zwracali na nią uwagę, choć nie reagowali na jej urodę; ich uwagę zwracał jej wzrost.
Nic sobie z tego nie robiła. Dawniej nikt i tego nie spostrzegał.
— CóŜ to za przeklęte miejsce? — Grzmiący głos miał

436 —
irlandzki zaśpiew. Za piecem, który juŜ promieniował ciepłem, Virgilia spostrzegła
barczystego Ŝołnierza, dwudziestolatka, rudowłosego i rudobrodego, ciskającego się na
swojej pryczy.
— Nie wygląda mi to na Erie w Pensylwanii ani nie znam tego
starego skurwysyna.
Pip powiedział Ŝołnierzowi, Ŝe jest w szpitalu Unii. MęŜczyzna zaczął gramolić się z
łóŜka. Pip powstrzymał go. śołnierz zaklął i podjął jeszcze jedną próbę.
Zaczniemy od niego — pomyślała Virgilia.
Wszyscy na nich patrzyli i w tej chwili najwaŜniejszą rzeczą było pokazać im, kto
naprawdę sprawuje rządy na oddziale.
Podeszła do pryczy Irlandczyka.
— Przestań głupio gadać. Jesteśmy tu po to, Ŝeby ci pomóc.
Zarośnięty Ŝołnierz rzucił jej ukradkowe spojrzenie.
— Nie fatyguj się z pomocą, kobito, tylko daj mi coś do
jedzenia. Od czasu jak Burny wysłał mnie na to przeklęte
wzgórze po śmierć, nie miałem w ustach nic poza jednym
sucharem. — Poruszył lewą nogą, owiniętą w brudne bandaŜe.
— Zdaje się, Ŝe straciłem paluchy u nogi, albo i więcej — Ruch
sprawił mu ból, a to wywołało gniew. —Jezu, kobito, nie stój tak!
Chcę Ŝreć!
• Nic nie dostaniesz, dopóki nie usuniemy twoich plugawych łachów i nie
wyszorujemy cię od stóp do głów. To jest rutynowe postępowanie w kaŜdym szpitalu.
• A kto, u kur... Kto będzie mnie szorował, jeŜeli wolno spytać? — Irlandczyk powiódł
wzrokiem dookoła, wyraźnie dając jej do zrozumienia, Ŝe nie widzi tu nikogo, kto byłby
zdolny wykonać podobne zadanie.
• Zrobi to jedna z moich pielęgniarek. Panna Alcott.
• Kobita będzie mnie kąpać? Na miłość boską, nie! Pod rudym zarostem zaczerwieniły
mu się policzki. Pip postawił miednicę z wodą obok pryczy, następnie wręczył pannie Alcott
dwa ręczniki, gąbkę i brązowe mydło. śołnierz próbował uciec przed kobietami. Virgilia dała
pielęgniarzowi znak.
• Bob, pomóŜ mi.
Schwyciła Irlandczyka za ramiona i z niejakim wysiłkiem przytrzymała go na łóŜku.
• Nie chcemy ci zadać więcej bólu, kapralu, i uda się nam to, ale przy twojej pomocy.
Zdejmiemy z ciebie wszystko oprócz bielizny i wyszorujemy cię.
• Całego?
• Tak, cal po calu.
• Matko Boska!
• Przestań! Inni teŜ potrzebują naszej pomocy. Nie mamy tyle czasu, aby go tracić na
głupców udających skromnisiów.
— Co powiedziawszy, szarpnęła go za kołnierz. Poleciały guziki.

— 437 —
Irlandczyk dłuŜej nie stawiał oporu, był ranny i zbyt słaby. Virgilia pokazała odrętwiałej
pannie Alcott, jak trzeba się posługiwać namydloną gąbką, a następnie ręcznikiem. Po dwu-
krotnym wytarciu skóry kaprala, ręcznik zrobił się szary.
Pod dotknięciem Irlandczyk zesztywniał. Virgilia podniosła jego prawą rękę i
wyszorowała go pod pachą. AŜ się zwijał od łaskotek.
• Nic z tych rzeczy nie będzie — powiedziała, leciutko się uśmiechając.
• Jezu, a kto by tam o tym myślał? Obca kobita dotyka mnie jak rodzona matka. — Po
czym dodał nieśmiało: — Nie czuję się źle po tym obmacaniu. Wcale nie.
• Zmiana pańskiej postawy jest nam bardzo na rękę. Doceniam to. Panno Alcott, proszę
kontynuować, a ja zajmę się następnym.
• AleŜ panno Hazard! — Luiza, zaczerwieniona równie mocno jak Irlandczyk, stłumiła
rozpaczliwy protest. — Czy mogę prosić panią o słówko na osobności?
• Naturalnie. Odejdźmy na bok.
Wiedziała, o co chodzi, ale taktownie pochyliła głowę, aby wysłuchać wypowiedzianego
szeptem pytania. Odpowiedziała cicho z czułą delikatnością, aby nie wprawić panny Alcott
w zakłopotanie.
— Pip albo któryś z Ŝołnierzy dokończy toalety pacjenta.
Mają takie powiedzenie, Ŝe stare wiarusy myją młody narybek.
Panna Alcott najwyraźniej poczuła ulgę. Przycisnęła pięść do piersi i głęboko
westchnęła.
• Ach, jestem pani wdzięczna za te słowa. Jestem pewna, Ŝe poradzę sobie z kaŜdą inną
pracą. Przyzwyczaję się do tych zapachów. Ale nie sądzę, abym mogła się przymusić do...
do... — Nawet nie potrafiła zmusić się do wypowiedzenia tego, co miała na końcu języka.
• AleŜ potrafi pani, zapewniam — powiedziała Virgilia i klepnęła Luizę po ramieniu,
by dodać jej otuchy.
Luiza Alcott spisała się doskonale. W ciągu dwóch godzin, przy pomocy ochotniczki,
która im towarzyszyła, rozebrały rannych z łachmanów i wszelkiego odzienia, oprócz
bielizny i bandaŜy. Po czym dyŜurni przynieśli kawę, wołowinę i zupę.
Gdy Ŝołnierze najedli się, pojawili się lekarze. WyróŜniały ich zielone szarfy na
mundurach. Dwaj weszli do sali balowej, jednego z nich, starszego jegomościa, Virgilia
nigdy przedtem nie widziała. Przedstawił się i powiedział, Ŝe zajmie się wszystkimi
przypadkami nie wymagającymi interwencji chirurga. Drugiego lekarza znała, był to
mieszkaniec Waszyngtonu, który od razu przystąpił do pracy. Zaczął badać pacjentów w
odległej części sali.

— 438
Virgilia miała własne zdanie o wojskowych chirurgach — nader zróŜnicowanym
towarzystwie. Jedni byli oddani pracy i utalentowani, inni zwykłymi szarlatanami bez
odpowiedniego wykształcenia z zaledwie parotygodniową praktyką w gabinetach lekarskich.
Ale zawsze zachowywali się jak pierwszorzędni specjaliści. Brutalnie traktowali pacjentów,
byli szorstcy dla szeregowców, nie kryli przy tym przekonania, Ŝe słuŜba w armii jest dla
nich czymś poniŜającym. Podobną arogancję skłonna była tolerować tylko dlatego, Ŝe
współuczestniczyli w osiągnięciu celu, jakim było przywrócenie do zdrowia Ŝołnierzy, by
jak najrychlej mogli wrócić do swoich pułków i zabijać jeszcze więcej Południowców.
Chirurg, który właśnie nadchodził, nie był znachorem, ale praktykiem z Waszyngtonu z
dobrą reputacją. Doktor Erasmus Foyle ledwie sięgał jej do ramienia, ale nosił się tak, jakby
był współziomkiem Brobdiniangczyków*. Łysy jak kolano, jeśli nie liczyć
wypomadowanych nielicznych czarnych frędzelków, demonstrował swe wąsy o ostrych
szpicach, a oddech przyprawiał goździkami. JuŜ podczas pierwszego spotkania nie ukrywał,
Ŝe Virgilia interesuje go z powodów najzupełniej pozazawodo-wych.
Po przymilnym ukłonie rzekł:
— Dzień dobry, panno Hazard. Chciałbym zamienić z panią
dwa słowa.
Ostatni Ŝołnierz, którego Foyle zbadał, męŜczyzna z obandaŜowanymi od kolan do
pachwin obiema nogami, zaczął się rzucać na łóŜku, głośno lamentując. Krzyk wznosił się
na coraz wyŜsze rejestry. Panna Alcott wypuściła z rąk miskę, ale Pip zdąŜył ją złapać,
zanim się potłukła.
Virgilia krzyknęła w stronę Boba:
— Daj temu człowiekowi opium.
— I to duŜo — powiedział Foyle, energicznie potakując.
Wsunął rękę pod lewe ramię Virgilii, jego kłykcie wciskały się
w wypukłość jej piersi. JuŜ miała go zbesztać, gdy raptem coś przyszło jej na myśl.
MęŜczyźni patrzyli na nią jakoś inaczej niŜ dawniej. Czy mogłaby mieć z tego jakąś
korzyść? Być moŜe powinna rozwiązać tę zagadkę. Pozwoliła Foyle'owi trzymać rękę
między jej ramieniem a piersią. AŜ oczy mu się zajarzyły z radości.
— Chodźmy tam — poprowadził ją do drzwi, potem skręcił
w lewo do obskurnego holu, gdzie nie mógł dojrzeć ich nikt

* Brobdinang — kraj olbrzymów w PodróŜach Guliwera 3. Swifta

— 439 —
z oddziału. Stanął tuŜ przy niej. Jego błyszczące oczy były na wysokości jej piersi. Grady
takŜe lubił jej piersi.
• Panno Hazard, co pani myśli o stanie tego wrzeszczącego nieszczęśnika?
• Doktorze Foyle, ja nie jestem lekarzem.
• Bardzo proszę, bardzo proszę... ja szanuję pani zdanie.
— Cały, od stóp do głów, niemal tańczył. — Szanuję i... powie
działbym... podziwiam panią od chwili, gdy dobry los skrzyŜował
nasze drogi. Zechce pani łaskawie wyrazić swój pogląd?
Mały, chytry człowiek mówiąc to, złapał ją za prawą rękę i zacisnął na niej mocne palce.
Teraz wie, Ŝe musiałam to poczuć. — Była oszołomiona siłą, której się po nim nie
spodziewała.
• Dobrze więc... Nie sądzę, aby lewa noga była do uratowania.
• Amputacja. Tak. I ja doszedłem do takiego wniosku. A prawa?
• Nie jest aŜ tak źle, ale róŜnica jest minimalna. Doprawdy, powinien pan raczej
zapytać swojego kolegę, a nie mnie.
• Ba! Kiedy on jest niewiele lepszy niŜ pigularz. Ale pani, panno Hazard, pani ma
bezsporne pojęcie o sprawach medycznych. MoŜe nawet intuicyjne, ale bezsporne. — Jego
kłykcie znowu wcisnęły się w jej pierś. — Trzeba operować tego biedaka tak szybko, jak to
moŜliwe. A co do innych przypadków, moŜe byśmy je przedyskutowali dzisiaj przy kolacji?
Odurzyła ją myśl, Ŝe ma nad nim władzę. Foyle nie był wybitnym specjalistą, ale nie
mogła mu nic zarzucić, wszyscy go szanowali, a on pragnął jej. Pragnął jej biały męŜczyzna.
To jasne jak słońce. Zmieniła się, jej Ŝycie odmieniło się. Poczuła wdzięczność do doktora
Erasmusa Foyle'a.
Nie do tego stopnia jednak, by go usatysfakcjonować.
• Bardzo bym pragnęła, ale jak to przyjęłaby pańska Ŝona?
• Moja?... Kochana kobieto, aleŜ ja nigdy nie wspomniałem...
• Nie. Zrobiła to pielęgniarka.
Z róŜowego zrobił się buraczkowy. .-, ..— Do cholery! A
niby która?
— No cóŜ, było ich kilka. W tym szpitalu, a takŜe w poprzed
nim. Pańska troska o zachowanie dobrego imienia Ŝony jest
ogólnie znana. Mówią, iŜ strzeŜe jej pan tak zazdrośnie, Ŝe nikt
nawet nie wie o jej istnieniu.
Czerpiąc grzeszną rozkosz z jego reakcji, uniosła prawe ramię
— ostateczny sygnał, aby zabrał rękę. Niestety, był zbyt zasko
czony. Pomogła mu, udając, Ŝe dostrzegła plamę na dłoni.
— Schlebia mi pańska Ŝyczliwość, doktorze Foyle, ale myślę,
Ŝe powinniśmy wrócić do naszych obowiązków. ;

— 440
• śyczliwość? Co za Ŝyczliwość — warknął. — Po prostu chciałem podyskutować z
panią na tematy medyczne, nic więcej. — Obciągnął przód swej niebieskiej kurtki, poprawił
szarfę i szybkim krokiem ruszył do sali balowej. W innych okolicznościach Virgilia
wybuchnęłaby śmiechem.
• I cóŜ, panno Alcott? — spytała Virgilia, gdy zmordowane pielęgniarki jadły swój
pierwszy posiłek o ósmej wieczorem. Pracowały bez przerwy. — Co pani powie o pracy
pielęgniarki?
Luiza Alcott, wyczerpana i zirytowana, odparła:
• Jak dalece mogę być szczera?
• Na ile panią tylko stać. Wszystkie, co do jednej, jesteśmy ochotniczkami.
• Dobrze, a więc, na początek, to miejsce jest siedliskiem zarazy. Materace są twarde
jak gips, pościel brudna, powietrze morowe, a jedzenie... Czy pani spróbowała tej wołowiny?
Pozostała chyba po chłopcach z 76-go? Wieprzowina, którą dano na kolację, to chyba tajna
broń nieprzyjaciela, sam jej wygląd wzbudzał grozę. Kompot z jeŜyn przypominał raczej
wywar z karaluchów.
Mówiła z takim uniesieniem, Ŝe rozśmieszyła kobiety po obu stronach stołu. Zrazu bliska
płaczu, takŜe ona zaczęła się śmiać.
• Wszystko to wiemy — powiedziała Virgilia. — Kwestia, panno Alcott, jest taka; czy
pani to zniesie?
• Och tak, panno Hazard. MoŜe nie jestem zaprawiona w myciu nagich męŜczyzn,
znaczy, nie byłam do dzisiaj, ale z pewnością przetrzymam wszystko. — Niejako na
potwierdzenie tych słów włoŜyła do ust kawałek wołowego mięsa i zaczęła go Ŝuć.
Znajome szpitalne odgłosy przeniknęły tej nocy do pokoju Virgilii. Okrzyki bólu. Płacz
dorosłych męŜczyzn. Kołysanka śpiewana przez kobiety pełniące nocny dyŜur.
Nie mogła zasnąć, wspominając niezdarne, tragikomiczne spotkanie z Foyle'em. To
cudowne, Ŝe ma na nią ochotę. Nie jakiś tam parobek, nie jakiś uciekinier, ale cieszący się
szacunkiem biały człowiek. Odkryła prawdę, której istnienie dotychczas zaledwie
przeczuwała. Jej ciało posiadało władzę nad męŜczyznami, a tym samym ona miała w sobie
moc po prostu dlatego, Ŝe jest kobietą. To odkrycie było tak oślepiające, jak pokazy ogni
sztucznych w Dzień Niepodległości.
Kiedyś, w przyszłości, gdy spotka męŜczyznę naprawdę solidnego, który będzie więcej
wart niŜ lubieŜny, mały chirurg, spróbuje zrobić uŜytek z tej ledwie odkrytej władzy, aby
wspiąć się wyŜej, niŜ śmiała kiedykolwiek marzyć. To pomoŜe jej odegrać prawdziwie
doniosłą rolę w ostatecznym zmiaŜdŜeniu Południa.

— 441 —
W ciemnościach przesunęła rękami po piersiach i mocno je ścisnęła. Zaczęła krzyczeć,
śmiała się przez.łzy. Nikt nie był świadkiem jej radosnego podniecenia.

62
W ten sam wtorek, kiedy generał Banks zmienił generała Butlera w Nowym Orleanie,
Elkanah Bent został wezwany przed oblicze starego komendanta o godzinie jedenastej.
Uzbroił się w informacje o burdzie u madame Conti, ale nie spodziewał się, Ŝe oficerem
informacyjnym okaŜe się sam generał.
— Muszę się uporać z ładną sprawą w ostatnim dniu pracy
w tym wydziale. — RozdraŜniony Butler walnął o biurko teczką
z aktami. Bent był jak sparaliŜowany. Zła atmosfera juŜ zapano
wała i nie potrafił wydobyć z siebie słowa.
Ben Butler był przysadzistym, okrągłym, a przy tym łysym męŜczyzną z niezmiennie
zezującymi oczyma. Jego oczy błądziły, co chwila zwracały się w inną stronę. Podwładni
Ŝartowali, Ŝe jeŜeli patrzy na człowieka to zezowate, złe oko, moŜna spaść o jeden stopień.
• Przypuszczam, Ŝe nigdy nie przyszło panu do głowy, Ŝe właścicielka domu złoŜy
skargę jednocześnie u władz cywilnych i u mnie.
• Panie generale, ja... — Bent spróbował wzmocnić brzmienie swego głosu, bez
powodzenia. — Sir, przyznaję się do winy i oczekuję surowej kary. Ale ta kobieta mimo jej
wytwornych manier jest prostytutką. Jej pracownice obraziły pana, po czym zaatakowały
mnie. — Pokazał zagojone juŜ zadrapanie. — Gdy ja i inni zaprotestowaliśmy, wówczas
sprowokowała nas nową porcją obelg i zniewag. Tak, przyznaję, wypadki jakoś wymknęły
się spod kontroli...
• To jest upiększanie faktów — przerwał mu Butler, zezując bardziej niŜ zwykle. W
jego głosie był ów nosowy ton, który wedle Benta wskazywał, Ŝe generał pochodzi z Nowej
Anglii.
— Doszczętnie zniszczył pan to miejsce. Mówiąc dokładnie,
powinienem zaŜądać, aby generał Banks zwołał sąd wojenny.
Bent poczuł, Ŝe zaraz zemdleje. Minęło kilka sekund. Wreszcie Butler rzekł:
— Osobiście wolałbym całkowicie uwolnić pana od winy.
— Bent na moment poczuł się pokrzepiony, by znowu spaść na
samo dno. — Ale nie mogę tego zrobić. Z dwóch powodów.
Jednym jest pan, a drugim ona.

— 442 —
Zmieszany Bent jęknął:
• Sir?
• Wszystko tu jest dość jasne, prawda? W pańskiej sprawie, niestety, nie mogę okazać
wyrozumiałości. — Otworzył teczkę z aktami, wyjął parę kartek; leŜące na wierzchu zdąŜyły
juŜ zŜółknąć. — Te okrywają pana hańbą. I pan dołącza do nich nowe. Co się tyczy tej
kobiety, owszem, pan ma rację; to prostytutka. Wiem, Ŝe mnie oczerniała, niejeden raz. Ale,
gdybym chciał powiesić kaŜdego, kto mnie oczernia, zabrakłoby stryczków na całej
północnej półkuli.
Czoło Benta, które pokrywał gęsty pot, zaczęło lśnić. Butler odchrząknął i poderwał się z
krzesła. Z rękami załoŜonymi do tyłu, z wypiętym brzuchem, który go poprzedzał, krąŜył po
maleńkich kręgach niczym gołąb.
• Niestety, oskarŜenie madame Conti idzie dalej, niŜ zagrzewanie do wandalizmu, co
juŜ nie jest małym złem. OskarŜa pana o zaatakowanie jej osoby w celu dokonania
kradzieŜy.
• Jedno i drugie to podłe kłamstwo — powiedział, hamując wściekłość.
• Zaprzecza pan oskarŜeniu?
• Na mój honor, panie generale. Na najświętszą przysięgę oficera Armii Stanów
Zjednoczonych.
Butler potarł wąs zaciśniętą pięścią, przygryzł wargi i znowu zaczął krąŜyć.
— Tak to ona nie chce. Dała do zrozumienia, Ŝe jeŜeli odzyska
swoją własność, wówczas wycofa skargę.
Coś szepnęło Bentowi, Ŝe nadszedł moment krytyczny. Coś mu podpowiedziało, Ŝe musi
zaatakować, w przeciwnym razie będzie skończony.
• Panie generale, proszę mi wybaczyć, jeśli wpadłem panu w słowo, ale czy naleŜy
dawać wiarę, i to we wszystkim, kobiecie, która jest zdr aj czynią i osobą pozbawioną czci?
• OtóŜ to! — gniewnie wykrzyknął Butler. — Ona wcale nie jest tak dalece pozbawiona
czci, jakby się komuś mogło wydawać. Jej rodzina od pokoleń jest związana z tym miastem.
Czy pan w ogóle zauwaŜył, Ŝe jedna z ulic w starej dzielnicy nosi jej rodowe nazwisko? —
Oczywiście, zauwaŜył, ale nie wyciągnął z tego Ŝadnego wniosku. — Powiem panu, panie
pułkowniku, Ŝe niektórzy klienci madame Conti są wysokimi urzędnikami we władzach
miejskich. Osobiście nie gustuję w takich ludziach, ale to są ludzie, na których musiałem się
zdać, aby przejąć w tym mieście inicjatywę. Generał Banks jest w równie fatalnym
połoŜeniu. Dlatego muszę rzucić jej kość, rozumie pan?
A więc tak, dogadywanie się ze zdrajcami. — Bent jakby ocknął się, ogarnął go gniew.
Tymczasem Butler z powrotem wlał swoje cielsko w fotel, przypominał postać z kiepskiej

— 443 —
opery komicznej. Śmieszny, ale posiadający niebezpieczną władzę.
— Myślę, Ŝe mógłbym powierzyć panu dowództwo czarnego
pułku — Bent omal nie zasłabł po raz drugi — ale wątpię, czy
madame Conti wie, Ŝe nie mogę znaleźć białych oficerów na to
stanowisko. Nie dostrzegłaby finezji tej kary. CóŜ, będę musiał
znaleźć coś bardziej uchwytnego.
Spod pliku akt Ben ta — a był to rejestr upokorzeń i poraŜek zmontowany przez jego
wrogów—Butler wyrwał nową, szeleszczącą kartkę, zapisaną czarnym jak sadza
atramentem. PołoŜył ją na biurku przed Bentem. Ten jednak był zbyt oszołomiony i
zatrwoŜony, by przeczytać kilka zdań.
— WaŜny do dnia dzisiejszego pański dyplom zostaje anulo
wany. To powstrzyma tę kurwę przed szczekaniem, dopóki nie
opuszczę miasta. Ktoś ze sztabu generała Banksa będzie z panem
rozmawiał o uregulowaniu kwestii finansowych. Obawiam się,
poruczniku Bent, Ŝe resztę swojej kariery wojskowej spędzi pan,
płacąc za tę maleńką eskapadę. To wszystko.

Porucznik Bent? Po szesnastu latach został zredukowany do stopnia, z którym opuścił


mury Akademii?
— O nie, na Boga! — wykrzyknął w czterech ścianach swego
niechlujnego pokoju w pobliŜu mennicy. Wyciągnął kufer po
dróŜny z zapuszczonej alkowy i kopnął wieko, Ŝeby się ot
worzyło. Spakował parę ksiąŜek, miniaturę Starkwethera i na
końcu portret owinięty w naoliwiony papier, starannie obłoŜony
bawełnianą bielizną, co miało uchronić go przed zniszczeniem.
Do kufra powędrowało wszystko, co posiadał, wyjąwszy jedno
cywilne ubranie i kapelusz z szerokim rondem, kupiony godzinę
po wyjściu z gabinetu Butlera. Wszystkie mundury pozostawił
w nieładzie na podłodze.
Strugi deszczu zalewały pomost, oświetlony przez moment blaskiem niebieskiego
światła. Grzmot wstrząsnął ziemią, zadrŜały lekko ukośne, przyćmione, Ŝółte okna w
mieście.
— UwaŜaj na ten kufer, chłopcze! — zawołał Bent do starego
Murzyna, wyciągającego bagaŜ na pomost. Woda spływała mu
z ronda kapelusza, gdy zataczając się wchodził na pokład
„Galena" w stanie lekkiego zamroczenia, które nie opuszczało
go do wczorajszej wizyty u Butlera. Marzenia o wojskowej
karierze legły w gruzach, zrujnowane przez zawistnych, mści
wych wrogów. Wybrałby raczej dezercję niŜ słuŜbę w tej armii,
która wydrwiła lata lojalności i rzetelnej pracy degradując go.
Był przeraŜony tym odkryciem, ale przecieŜ w przeszłości nie
doświadczył niczego prócz nienawiści. v

— 444 —
Okropna postać w niebieskiej aureoli zagrodziła mu drogę u wejścia na pomost.
Milcz, bo inaczej wzbudzisz ich podejrzenia, złapią cię, a Banks cię powiesi.
• Sir? — zagrzmiał jakiś głos, gdy wraz z grzmotem zniknęła aureola. Bent odetchnął,
zorientował się, Ŝe to tylko płatnik z parostatku z wilgotną listą w ręce wysuniętej spod
peleryny. — Pańskie nazwisko?
• Benton. Edward Benton.
• Miło mi, panie Benton. Jest pan ostatnim pasaŜerem, który wchodzi na nasz pokład.
Kabina numer trzy, górny pokład.
Huczał wiatr. Bent usunął się z odkrytego miejsca, ale deszcz natychmiast go odnalazł.
Krzyknął: Kiedy odpływamy?
— Za pół godziny.
Pół godziny. Chryste. Czy to wytrzyma?
• Co nas opóźnia, sztorm?
• Weźmiemy kurs na Head of Passes i zatokę zgodnie z planem, sir.
• Dobra. Doskonale. Wiatr porwał słowa. Wspinał się po stopniach po omacku, potknął
się i omal nie upadł. Zwymiotował. Płatnik podbiegł do niego.
• Źle się pan czuje, panie Benton?
• Nie, juŜ dobrze. — MęŜczyzna wahał się, odejść czy zostać przy nim. Bent nie chciał
zbytnio rzucać się w oczy. Naprawdę dobrze! — Płatnik wycofał się, by natychmiast zniknąć
w ciemności.
Bent musiał uczepić się obiema rękami śliskiej poręczy, aby dowlec swoje zmordowane
ciało do bezpiecznej kabiny. Co mu pozostało? Nic oprócz portretu, nienawiści i silnego
postanowienia, Ŝe nie pozwoli wrogom zatriumfować nad jego szczątkami.
Nie — niedaleko uderzył jasny piorun. Jego oczy lśniły niczym mokre skały, gdy z
trudem wspinał się w strugach deszczu po schodach. — O nie!
Chciał przetrwać, a potem pierwszy śmiertelnie ich ugodzić. Wszystko jedno jak.

WciąŜ jeszcze osłabiony chorobą Billy znowu poszedł nad rzekę. Pod osłoną muszkietów
i artylerii pomógł zdemontować most, który sam zbudował. Miał uczucie, Ŝe dopuszcza się
profanacji. Tłumaczył sobie, Ŝe nie jest odpowiedzialny za militarną poraŜkę. PrzecieŜ nie
mógł pomóc.
Wozy zniknęły w ciemnościach. Ponownie obozowali pod Falmouth.Chciał napisać do
Brett, ale nie starczyło mu odwagi. Zamiast tego zanotował w swoim pamiętniku:

— 445 —
Wieczorem znowu nieprzyjemny chłód. Ktoś śpiewa „Home, Sweet Home" — Ŝałobny i
osobliwie złowieszczy refren doskonale określa nasze połoŜenie. Tylko w tym tygodniu nasze
pułki straciły mnóstwo ludzi na skutek dezercji. Wstyd dla całej armii. Zniechęceni wynieśli
się do domów. Nawet Lije F. modli się ukradkiem i juŜ nie cytuje Pisma. Wie, Ŝe egzorty i
obietnice brzmią fałszywie. Mówi się, Ŝe Burnside jest skończony. Wiele spekulacji na temat
jego przeniesienia. Najbardziej zawiedzeni zwykli mówić coś w rodzaju: „Nie traćcie wiary,
chłopcy. W Waszyngtonie mają tuziny równie głupich generałów". A potem jednym tchem
wymieniają cały rejestr nauk, które pobierali w West Point: „Zasady fuszerki", „Podstawy
szaleństwa". To jest okrutny lek, który połyka się bez sprzeciwu. MoŜliwe, Ŝe rozbiliśmy obóz
na obrzeŜu Kosmosu, tak smętne i odległe wydają się te szałasy, zwaŜywszy, Ŝe zbliŜa się
BoŜe Narodzenie. Dość rozejrzeć się, a oko padnie na monotonny krajobraz pomieszania i
głupoty. Moi ludzie od sześciu miesięcy nie otrzymali Ŝołdu. W Nowym Orleanie, jeśli
wierzyć gazetom z Richmond, które trafiają do nas przypadkowo przez rzekę, gdy następuje
zmiana wart — kawa idzie na południe, tytoń na północ — generał Butler i jego brat są
zajęci grabieŜą bawełny na prywatny uŜytek. Generał Grant usuwa wszystkich śydów ze
swego departamentu oskarŜając ich, jako odrębną kategorię ludzi, o spekulacje i łamanie
prawa. Podobno kilku republikańskich senatorów agituje za panami Chase i Sewardem. Na
miłość boską, co to wszystko ma wspólnego z nieszczęsną armią? GdzieŜ jest bodaj jeden
człowiek, który nie szczędził sit, by wyszukać paru generałów, zdolnych wyprowadzić nas z
tego bagna klęski, które, jako Ŝe popełniamy błąd za błędem, wciągnęło nas, zdaje się, na
wieki?
JeŜeli, kochana Ŝono, kiedykolwiek przeczytasz te bazgrały, dowiesz się, jak bardzo Cię
kocham, jak jesteś mi potrzebna w tej właśnie chwili. Ale nie śmiem powiedzieć tego w
listach, poniewaŜ z tym wyznaniem przedostałoby się doń wiele innych spraw i byłabyś
zmuszona przejąć na siebie część brzemienia, które jest moją niepodzielną własnością.
Brzemienia ludzi, którzy czują się opuszczeni, którzy nie ośmielą się powiedzieć głośno, Ŝe
juŜ nie mają Ŝadnej nadziei.
63
Dwie noce przed BoŜym Narodzeniem Charles wybrał się na farmę Barclay a. Wyruszył o
zmierzchu, Worek zrobiony z ordynarnej siatki zwisał z siodła. Znajdowała się w nim pyszna
westfalska szynka prosto z jankeskiego sklepu, zdobyta podczas wypadu minionej nocy, na
północ od rzeki.
Wieczór był ponury i trochę niesamowity. Nagie konary drzew, krzaki i przydroŜne płoty
błyszczały jak szkło. Zeszłej nocy ochłodziło się i spadł deszcz. Powoli odpływały chmury,
niebo na zachodzie było purpurowe, jaśniejsze w pobliŜu linii drzew, ciemniejsze nad nimi.
Wyraźny księŜyc przypominał szarą kulę z roŜkiem jasności u dołu. Było dość jasno, by
Charles mógł spostrzec pokryty cieniutką warstwą lodu wiejski dom i dwa czerwone dęby,
stojące niczym dwie dziwne kryształowe rzeźby.
Sport zwolnił kroku, droga była zdradliwa. Od dawna nie golona broda Charlesa sięgała
juŜ poniŜej kołnierza, w niej lśniły zęby. Myśl o bliskim spotkaniu przywiodła uśmiech na
jego twarz i pomogła przegnać wspomnienie Sharpsburga, które tak często go nawiedzało.
Nigdy nie otrzymał obiecanej pochwały za przetoczenie działa Blakely'ego na polu bitwy.
Najwidoczniej major zapomniał jego nazwiska czy oddziału, a moŜe to jest najbardziej
prawdopodobne — był jednym z tysięcy tych, którzy nie przeŜyli owego najkrwawszego z
krwawych dnia wojny. Od wielu miesięcy po raz pierwszy zdarzyło mu się odwiedzić farmę,
choć artyleria obozowała wcale niedaleko od niej, w Stevensbur-gu, przez dobrych parę
tygodni. Prze? cały ten czas Hampton i jego zwiadowcy, a takŜe gromada doborowych
kawalerzystów niemal nie zsiadała z koni, dokonując r&jdów powyŜej Rappaha-nnock.
Jak nocne duchy przedarli się za linie nieprzyjaciela, uprowadzili setkę koni i niemal tyle
samo ludzi w Hartwood Church; pojechali dalej, w górę Telegraph Road, i przecięli kable
łączące wroga z Waszyngtonem; zdobyli wagony w bazie zaopatrzeniowej w Dumfries.
Znowu wyruszyli w drogę, mając nadzieję przejechać piętnaście mil tyle dzieliło ich od
Occoąuan — lecz zostali zmuszeni do zatoczenia duŜego łuku, gdy wyrósł przed nimi cały
pułk Jankesów na koniach. Zdołali uciec z dwudziestoma wozami pełnymi istnych
delikatesów: marynowanych ostryg, cukru i cytryn, orzechów i brandy, i szynek. Jedną z nich
właśnie wiózł w prezencie dla Gus. W obozie będą solidne, chociaŜ krótkie święta. Charles
miał wrócić w świąteczną noc, poniewaŜ Hampton zaproponował ponowny wypad na teryto-
rium wroga, i to juŜ w BoŜe Narodzenie.

— 447 —
W ciągu tygodni jazdy i walki — śnieg nie śnieg, plucha nie plucha — powtarzały się
ataki na miasto Fredericksburg. Punktem kulminacyjnym była dzika bitwa i poraŜka
Burnside'a. Charles niepokoił się o Gus. JeŜeli nędzni zamiatacze ulic Hamptona przecięli
Rappahannock z zamiarem dokonania obławy, to samo mogą zrobić oddziały Unii,
przychodząc inną drogą. Próbował znaleźć kogoś, kto by mu powiedział, czy walki o
Fredericksburg toczyły się w pobliŜu farmy Barclaya. W końcu dowiedział się, Ŝe nie.
Jeszcze na drodze poczuł ulgę. Ona tam jest. Przeźroczysty dym unosił się z komina i
ginął w gwiezdnym blasku. Niewidzialne lampy oświetlały tył domu. Zza uchylonych wrót
niewielkiej stajni, stojącej najbliŜej domu, sączyło się światło.
— Sport — warknął stanowczo, naprowadzając wałacha na lodową skorupę, która
zatrzeszczała. Pochylony wdychał ostre powietrze.
Światło lampy w stajni o tej godzinie?
Do pompy, z której zwisał okazały sopel, były uwiązane dwa konie. ZałoŜył, Ŝe to
jeszcze nic nie znaczy. Jednak widok koni w tak bliskiej odległości od pozycji
nieprzyjacielskich — tuŜ za rzeką — wzbudził w nim czujność. Zsiadł z konia na środku
drogi, sprowadził go na bok i uwiązał do płotu. Siwek tupnął kopytem w oblodzoną ziemię i
wydmuchnął dwa strumienie ciepła, które zmieniły się na mrozie w dwa pióropusze.
Charles skradając się pokonał ostatnie sto jardów dzielące go od domu. W nocnej ciszy
jak delikatne dzwoneczki, poruszone lekkim podmuchem wiatru, zadzwoniły jego ostrogi.
Przykucnął i zdjął je z niejakim trudem. Wszystko raptem wydało mu się niezbyt mądre.
Co powie Gus, gdy nocni goście okaŜą się sąsiadami? ChociaŜ... dlaczego drzwi do stajni
są otwarte? I dlaczego nie widać Washingtona i BoŜa?
Przy końcu płotu otaczającego dziedziniec Charles zatrzymał się, aby przyjrzeć się
koniom. Stare kawaleryjskie siodła, ani od Grimsleya, ani od McClellana, nic mu nie
powiedziały. Stał przed domem, którego oblodzone kształty odbijały księŜycowy blask. Był
świadom kaŜdego skrzypnięcia, wyczuwał najdrobniejszą nierówność pod stopą; nie mógł
przecieŜ uniknąć bodaj nikłego hałasu, choćby stąpał najostroŜniej. Konie na jego widok
uniosły łby, poruszyły się i niegłosno zastukały kopytami. Stał w pobliŜu domu nasłuchując.
Usłyszał śmiech. Ale nie jej. To był śmiech właścicieli tych koni.
Jedno ze zwierząt zrobiło krok, cicho zarŜało. Charles wstrzymał oddech. Śmiech się
urwał. A moŜe nie ma to nic wspólnego z końmi. Musiał sobie wyobrazić całą tę...

— 448 —
Konie przesunęły się, teraz dobrze widział drzwi do stajni. Wewnątrz zobaczył
rozstawione, w kostkach związane sznurem nogi. Pastor i jego Ŝona raczej nie wiąŜą ludzi,
którzy ich zaprosili. I raczej nie składają wizyt w tak lodowatą noc...
Oparł się o mur domu, serce waliło mu jak oszalałe. Gus była w niebezpieczeństwie.
Kobieta, o którą się niepokoił, była tam w środku, wystawiona na niebezpieczeństwo.
Teraz właśnie, oparty o mur, zdał sobie sprawę, jak bardzo ją kocha. Tak głęboki był lęk
o nią — to jakby druga strona miłości — Ŝe przez jakieś pół minuty nie potrafił wykonać
najmniejszego ruchu. Próbował pozbierać myśli.
A moŜe był nierozwaŜny i juŜ ją zamordowali?
Minęła kolejna minuta.
Zrób coś, do cholery! Zrób coś!
Opanował się i wytęŜył pamięć, by przypomnieć sobie, jak wygląda tylny ganek. Nie
odwaŜył się wejść frontowymi drzwiami. Obawiał się najmniejszego hałasu, a musiał stąpać
po oblodzonej ziemi. Zwrócił głowę ku drodze. Czerwone dęby. Wielkie, rozłoŜyste drzewa.
MoŜe tą drogą dostanie się do okna mansardy i moŜe, sprawiłby Bóg, będzie otwarte? JeŜeli
tak, miałby szansę zaskoczyć męŜczyzn trzymających Gus w kuchni albo w którymś z pokoi.
Teraz juŜ przyjął za pewnik, Ŝe to są Jankesi. Wszystko zaleŜało od zaskoczenia.
Skradając się dotarł pod dom, wszedł na werandę, gdzie zrzucił buty, po czym
przeszedłszy ganek zatrzymał się przed drzwiami i powoli przekręcił gałkę.
Zamknięte na klucz. W porządku, tak czy owak był jakiś cień nadziei.
Prawą stopę w brudnej skarpecie postawił na najwyŜszym stopniu i całym ciałem
gwałtownie się przechylił. Zleciał ze schodów, krawędź jednego ze stopni poczuł na
kręgosłupie. Zdławił jęk bólu, ale sam upadek narobił sporo hałasu. Obrócił się na bok,
czując pod sobą twardy grunt, i nasłuchiwał...
Po paru sekundach wypuścił z płuc powietrze. Nie usłyszeli hałasu. Musi bardziej
uwaŜać. Wszędzie był lód.
Stanął pod drzewem i wspiął się na czubki palców, złapał za konar, przerzucił przezeń
nogę, podciągnął się całym ciałem do góry. Stamtąd niełatwo było wspiąć się wyŜej. Nie
przywarł kolanami i łokciami do kory, nie miał teŜ kory pod rękawicami ani skarpetkami;
przylepił się do zamarzniętej mazi. Przesuwał się ku górze z dręczącą powolnością,
trzykrotnie omal nie spadł. Wreszcie dotarł do solidnego konara, zwisającego nad dachem.
Uczepił się trochę cieńszej gałęzi i podniósł się na równe nogi. Zaczął powoli
przemieszczać się po oblodzonej gałęzi. Przesuwał o parę cali to prawą, to lewą stopę i
znowu prawą, byle bliŜej

— 449 —
domu. Postęp był nieznaczny z powodu lodu. Stracił niemal całkiem czucie w stopach, od
kostek po palce.
Pominąwszy gwiazdy i półksięŜyc, niebo było czarne od widnokręgu po widnokrąg.
Balansując na gałęzi niedaleko okna mansardy, spróbował ocenić sytuację. Mógłby się
wygiąć do przodu, uchwycić daszku nad oknem i liczyć na to, Ŝe uda mu się zawisnąć.
Daremnym byłoby spróbować klęczeć lub stać na dachu, raz Ŝe był spadzisty, dwa —
oblodzony.
Przełknął ślinę, wyciągnął rękę, jak mógł najdalej...
Tylko cale dzieliły jego palce od daszka nad oknem mansardy. Cały czas trzymając się
gałęzi nad głową, zbliŜył się do domu o sześć cali. Gałąź wygięła się i zaczęła trzeszczeć.
— Raz kozie śmierć — szepnął, decydując się na ryzyko. Puścił gałąź i poleciał naprzód
z wy ciągnie tymi obiema rękami. Miał uczucie, Ŝe runął, ale trzymał się mocno okapu. Ból
przeszył wypręŜone ręce. Kolanami bombardował szybę wywołując niezły hałas; musiano go
słyszeć na całej trasie do Floridas.
Zawisł na obu rękach, musiał jednak uwolnić prawą, aby sięgnąć w dół, do okna.
Szarpnął. Nic. Znowu. Nic.
Zamknięte, do jasnej cholery. Wydał głuchy, pełen wściekłości jęk, ze wszystkich sił po
raz trzeci pchnął szybę, jakby chciał ją wybić pięścią.
Okno podniosło się o cal.
Palce lewej ręki rozprostowywały się, ale sapiąc z wysiłku zacisnął je resztkami sił.
Drugą rękę wsunął pod okno i wolniutko podciągnął je do góry na tyle, by mógł wśliznąć się
do środka, w suchy, chłodny mrok zasnutego pajęczyną kąta. Z zaciśniętymi oczami
odpoczywał na kolanach. Lewa ręka mocno drŜała.
Odczekał chwilę, aŜ ból nieco ustąpi. Przyzwyczaił wzrok do ciemności, wymacał jakieś
kształty: kufry, stare suknie. To było poddasze. Blady prostokąt światła wskazywał, gdzie są
schody prowadzące do mieszkania.
Znowu usłyszał śmiech, potem niewyraźne słowa Gus. Brzmiały gniewnie. Doszedł go
odgłos uderzenia kogoś w twarz. Odpowiedziała tak samo gniewnie. Drugie uderzenie
uciszyło ją. Niemal odczuł ból tego ciosu.
Opanował wściekłość, wstał uwaŜając, by nie zatrzeszczała deska w podłodze i aby nie
wyrŜnąć głową w belkę. Ściągnął rękawice, obchuchał palce, zgiął je, znowu ogrzał
oddechem, zgiął ponownie, i tak dopóki krew nie zaczęła Ŝywiej krąŜyć. Rozpiął stary,
farmerski płaszcz i z nisko zawieszonej kabury wyjął naładowany kolt.
Przesunął się w pobliŜe schodów i stopień po stopniu, bezgłośnie, zaczął schodzić.
Gniew stęŜał, całkowicie nim zawładnął. Na dole pół minuty zajęło mu obrócenie gałki,
uchylił drzwi bez najmniejszego zgrzytu, dzięki ci, BoŜe. Wśliznął się do ciepłego holu.

450 —
Na prawo drzwi do kuchni. Mógł juŜ rozróŜnić głosy.
• Chcę cię o coś zapytać, Bud. Czy ty juŜ miałeś kobietę?
• Nie, panie sierŜancie. — Głos był nieśmiały. Mówiący te słowa musiał być młodszy
od rozmówcy, który zdawał się mieć gardło zamulone flegmą.
— Dobra, pozwolę ci. Zaraz przelecimy tę ślicznotkę.
Charles poruszył się, oparty o ścianę zaczął przesuwać się
w kierunku kuchni.
• Czy widziałeś kiedy, Bud, takie dwa okrąglutkie cycuszki?
• Nie, sir.
• A chciałbyś na nie popatrzeć, zanim naprawdę zaczniemy świętować?
• JeŜeli pan teŜ, panie sierŜancie.
• O tak, tak, pan sierŜant teŜ... Siedź cicho, panienko.
• Wynoście się stąd! — Charlesa dzielił krok do drzwi, gdy Gus wyrzuciła z siebie te
słowa.
• Uspokój się, panienko. Nie chciałbym pogruchotać takiego małego, ślicznego
rebelianta, jak ty, ale zaraz rozepnę tę kieckę i popatrzę sobie na te dwie pulchne rzeczy, co
tak się kolebią...
Charles gwałtownie pchnął drzwi. Kolt był gotowy do strzału od chwili, gdy usłyszał
Jankesów. Nie mieli mundurów, a więc to — jak on sam — zwiadowcy.
Stojący bliŜej młodszy Ŝołnierz z niebieskimi oczami i skąpym rudawym wąsikiem
dostrzegł go pierwszy.
— Panie sierŜancie!
Starszy Jankes oderwał wzrok od Gus, która siedziała na krześle. Charles wpadł do
kuchni, bezmyślnie popełniając błąd; zrobił krok w prawo, Ŝeby zobaczyć, czy jest ranna.
— Gus, czy jesteś? ...
Poniewczasie dojrzał to, o czym nie pomyślał w porę kawaleryjski rewolwer u pasa
młodszego Jankesa. ZdąŜył go wydobyć, Charles upadł na kolana i wypalił równocześnie z
młodszym Jankesem.
Cudem ocalał. Kula przeszła nad jego głową. Natomiast jego pocisk trafił w usta
chłopaka i wyszedł z tyłu czaszki, wyrywając kawałki mózgu i rozpryskując je na ścianie.
Gus krzyczała. SierŜant wybałuszył oczy na podwładnego, który runął do tyłu na piec.
Spojrzał na Charlesa klęczącego na jednym kolanie, z lufy jego kolta jeszcze snuł się
spiralnie dym.
SierŜant był przeraŜony i w konsekwencji powolny. Nawet gdyby po omacku odszukał
broń, nie miał szans. Szybko to pojął. Oblany potem, zataczając się, ruszył zygzakiem do
tylnych drzwi.
Charles rzucił się do przodu, omijając krzesło Gus, i wycelował w plecy uciekającego
człowieka.
451 —
— Ty jankeskie ścierwo! — nacisnął spust, lecz w tym sa
mym ułamku sekundy Gus szarpnęła go za rękaw.
Pocisk poszedł niŜej, trafiając sierŜanta w lewą nogę. Z rykiem wypadł przez drzwi, które
zdąŜył otworzyć moment wcześniej. Na ganku przewrócił się i poczołgał na dwór,
zostawiając na lodzie krwawy ślad.
• Zabiję go...
• Charles!
Blada chwyciła go za ramię i wbiła w niego wzrok. Nie umiałaby powiedzieć, co widzi w
jego oczach: gorączkę czy raczej piętno śmierci...
• Charles, nic mi nie jest. Pozwól mu odejść.
• Ale on moŜe...
Usłyszeli rŜenie konia, który nagle poczuł cięŜar na grzbiecie. Rozległ się stukot kopyt.
Boz i Washington wołali ze stajni. Charles powoli zwolnił kurek kolta i połoŜył broń na
stole. Trząsł się. Złapał ją za ramiona okryte gładką tkaniną, pochylił się nad nią.
Nigdy nie strzeliłem nikomu w plecy, ale tego jednego zastrzeliłbym bez skrupułów.
Jesteś pewna, Ŝe nic ci nie jest?
Nieznacznie skinęła głową.
— A tobie?
Nic. — W jego oczach gasł błysk szaleństwa, rozluźniły się mięśnie twarzy. Uklęknął
i rozwiązał sznur, którym przywiązali ją do krzesła.
• Tak — powiedziała — to byli zwiadowcy. Nie potrafili oprzeć się pokusie
wtargnięcia do ciepłego domu, Ŝeby w nim trochę poplądrować. Kiedy wpadłeś przez te
drzwi, pomyślałam, Ŝe śnię. — Wstała, rozprostowała nogi, zdobyła się nawet na cień
uśmiechu.
• Myślałam, Ŝe to jakieś przywidzenie... Tak długo cię nie widziałam.
- Pisałem do ciebie.
Dostałam wszystkie listy. Ja teŜ wysłałam parę. Pół tuzina.
• Naprawdę? — Zarys uśmiechu.
• Nie dotarły do ciebie?
Ani jeden, ale to nic. Lepiej pójdę juŜ do stajni i rozwiąŜę twoich ludzi. Mój koń jest
na drodze, tak jak moje ostrogi. A rękawice na strychu. Przedostałem się oknem na
poddasze. Naciągnąłem się jak struna na tym domu... —- Nagle poczuł przypływ dumy,
wyszedł i, przecinając kwawy ślad na lodzie, ruszył do stajni.
Godzinę później, rozebrany do podkoszulka i kalesonów, owinięty w trzy koce,
odpoczywał przy olbrzymim palenisku. Westfalska szynka leŜała na pniu do rąbania mięsa.
Gus wy-

452 —
szorowała ścianę, a zwłoki chłopaka zostały uprzątnięte; zajęli się tym Boz i Washington.
Wcześniej jednak parokrotnie potrząsnęli prawicą Charlesa, dziękując mu za uratowanie
pani i ich samych.
Charles drŜąc patrzył w ogień, wciąŜ jeszcze dziwiąc się swemu zachowaniu. Bez
skrupułów zastrzelił wyrostka, po czym był gotów, a nawet rwał się do zabicia sierŜanta, i to
jak? Posyłając mu kulę w plecy! I to gdzie? Nie na polu bitwy, ale w kuchni! Były to
zdarzenia osobliwe i alarmujące. Co się dzieje z tą cholerną wojną? Co się dzieje z nim?
Próbował rozsupłać ten węzeł. Rzeczą Ŝołnierską jest zniszczyć nieprzyjaciela, ale nie
szukać w tym przyjemności. Zabić bez Ŝadnych innych ludzkich uczuć poza
niepohamowanym gniewem. Ten chłopak z rzadkim wąsem nie był Ŝetonem na stole do gry
ani anonimową cyfrą w raporcie. Miał rodziców, dom, jakieś ambicje, moŜe i dziewczynę.
Do tej pory podpbne myśli nie przyszły mu do głowy. JeŜeli czegoś pragnął, to strzelić tak,
jakby ofiara była tarczą na polu ćwiczeń, ptakiem-zabawką na jesiennym polowaniu.
Gus wróciła do kuchni, zwróciła się do niego:
• Coś cię trapi?
• Nie.
• Wyglądałeś na przeraŜonego, gdy tu weszłam.
• Po prostu jest mi zimno.
• Spędzisz ze mną BoŜe Narodzenie?
• Jeśli przyjmiesz mnie w gości...
• Czy przyjmę cię... och, Charles! — krzyknęła. Blask ognia zamigotał na ścianach,
oświetlając plamę, której nie udało się jej zetrzeć. — Tak się bałam, kiedy walki toczyły się
w mieście. LeŜałam nie zmruŜywszy oka, nasłuchiwałam huku dział i zastanawiałam się,
gdzie jesteś. — Uklękła przed nim, oparła się na jego kolanach otulonych kocami. Jej twarz
była ufna, pogodna, bezbronna. — Co ty mi zadałeś za urok, Charlesie Mainie? BoŜe,
przecieŜ ja cię kocham, sama nie mogę uwierzyć, jak bardzo cię kocham! — zawołała,
wyciągając szyję, a zarazem przyciągając go ku sobie, w dół, do pocałunku.
Objął ją i poprowadził do holu, wstydząc się swojej brudnej bielizny. W jej pokoju było
zimno. Upadli na łóŜko. Szukali się niecierpliwie, jedno przez drugie.
— Gus, najpierw muszę się wykąpać...
Później. Obejmij mnie mocno, Charles. Chcę zapomnieć o tym, jak zginął ten biedny
chłopiec.
• Ten chłopiec to było cholerne diablę.
• Był przekonany, Ŝe wymierza karę nieprzyjacielowi.
• Kara, którą chcieli wymierzyć tobie, nigdzie nie jest zapisana.

453
— Wiem, to było okropne, ale juŜ minęło, no więc przestań
dyskutować i kochaj mnie, ale tak mocno, Ŝe... Co to jest?
Jej palce natrafiły na skórzany woreczek. Uparła się Ŝeby zapalić świecę. Rozpiął
podkoszulek i po krótkim przekomarzaniu się zdjął rzemień przez głowę. Wręczył jej
woreczek, gdy go otworzyła, nie potrafiła ukryć zachwytu.
• I przez cały ten czas nosiłeś ze sobą tę ksiąŜeczkę? — Uśmiech zniknął. — KsiąŜka
była trafiona. Ty byłeś trafiony. Tą kulą!
• Oto, co z tego zostało. Pan Pope ocalił mi Ŝycie w Sharps-burgu.
Wybuchnęła płaczem, porwała go w ramiona, obsypała pocałunkami. Ściągnęli z siebie
to, co było zawadą; zespolili się na krótko, z nerwowym pośpiechem, niemal z rozpaczą,
trochę niezdarnie. Nie potrafili zapomnieć tego, co tak niedawno wydarzyło się w kuchni.
Kochali się nie dłuŜej niŜ pięć minut. Charles zsunął się z niej i zapadł w głęboki sen.

Obudził się po godzinie, gdy go lekko trąciła w ramię.


— W wannie czeka gorąca woda. — Była w szlafroku, twarz
miała zaróŜowioną. Rozpuszczone włosy sięgały niemal do pasa.
— Umyję ci plecy i wrócimy do łóŜka.
Tym razem juŜ nie tak zdrętwiały i oszołomiony Charles leŜał z nią w pieczarze ciepła
pod watowaną narzutą. Całowała jego oczy i zarost. Jego ręka dotknęła jej okrągłych piersi.
Bawił się nimi, po czym ręka zsunęła się niŜej. Złapała go za przegub i ścisnęła.
Oddychali coraz szybciej. W jego głowie, mimo strasznych przeŜyć tego wieczora, tłukły
się jeszcze jakieś skrupuły.
• Czy jesteś pewna, Ŝe powinniśmy to robić? Jestem Ŝołnierzem, moŜe mnie tutaj nie
być całymi miesiącami...
• Wiem, kim jesteś — powiedziała, pieszcząc go delikatnie w ciemnościach.
• Wiesz? PrzecieŜ mógłbym odjechać i nigdy nie wrócić.
• Nie mów tak.
• Ale muszę, Gus. JeŜeli uwaŜasz, Ŝe powinienem, w tej chwili gotów jestem opuścić to
łóŜko.
• A chcesz tego?
• O BoŜe, nie.
• Ja teŜ nie. —I znów całując go i dotykając wzbudziła w nim namiętność tak silną, Ŝe
napięcie wywołało ból. — Ja wiem, Ŝe czasy są okropne i niebezpieczne. Musimy
zaakceptować radę Pope'a... — Jej usta przesuwały się po zarośniętej twarzy, gdy napotkały
wargi, rozwarły je. Na moment zderzyły się wilgotne, chciwe języki. <i /,

— 454 —
• Coś mówiłaś?
• Wszystko mi jedno... — I jeszcze jeden długi, mocny pocałunek. — Kochaj mnie,
Charles.
Wziął ją. AŜ do końca, z odrzuconą do tyłu głową, dyszała cięŜko, powtarzając:
• Chcę ciebie. Ciebie, ciebie.
• Kocham cię, Gus.
• Kocham cię, Charles.
• ... kocham...
• ... kocham...
To słowo wznosiło się coraz wyŜej, jak człowieczy śpiew, gdy wbijał się w nią. A ona
wspięła się na sam szczyt i obwieściła światu swoją radość krzykiem, który wstrząsnął
pokojem.
A potem głęboką nocą spała wtulona w jego ramionach. Z jej rozchylonych ust
wydobywały się cichutkie dźwięki. Trzeci raz spotkali się u szczytu rozkoszy, po czym
mocno zacisnęła powieki. A on nie mógł zasnąć czy bodaj wewnętrznie wyciszyć. To, co
zrobił tej nocy, to, co usłyszał, nie pozwalało mu zamknąć oczu. Serce biło mu mocno, o
wiele za mocno jak na męŜczyznę, który się oddawał czułym miłosnym uniesieniom.
Był przeraŜony, poniewaŜ nie mógł juŜ dłuŜej kryć się ze swoimi uczuciami. Zrozumiał,
Ŝe ją kocha, gdy stał koło domu, przez kilka chwil niezdolny podjąć szybkiej akcji z obawy o
jej Ŝycie.
Emocje wyświadczyły mu niedźwiedzią przysługę. W kuchni najpierw spojrzał na Gus,
zamiast na młodego Jankesa. W armii spotykał męŜczyzn, którzy jako Ŝołnierze, moŜe za
sprawą miłosnych udręk, byli do niczego. Wielu ulegało pokusie dezercji. Czuł do nich
pogardę. Ale teraz, po tym jak sam popełnił fatalny błąd, czy moŜe nimi gardzić? Czym róŜni
się od nich?
PrzecieŜ, być moŜe, gotów byłby to zrobić. Jak tchórz Ŝyć w miejscu dalekim od gwałtu i
wszelkich jadów wojny.
Nie powinienem być tutaj.
Ale gdzie indziej mógłby być? PrzecieŜ zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Jak to moŜliwe, Ŝe jest tak obowiązkowy, a jednocześnie tak rozdarty? Ta myśl wywołała
skojarzenie: oto dwa płyny z domowej półki z medykamentami spływają do jednego
moździerza, miesza je i ubija tłuczek.
Kochał Gus, bo była namiętnością, spokojem, radością, zadumą i kompanem. Uwielbiał
jej charakter, poŜądał jej fizycznie, była tym wszystkim, czego szukał w kobiecie bez wiary,
Ŝe to znajdzie. Ale tam był Hampton i Jankesi.

455 —
Tłuczek, wirując, mieszał płyny. Godziny mijały. Rachuby aptekarza nie zdały się na nic.
Płyny nie wymieszały się.
Rzecz w tym, Ŝe nie mógł skapitulować jak pigularz. Nie mógłby zrezygnować z Gus, nie
mógłby teŜ zrezygnować ze słuŜby. Miłość i wojna były przeciwieństwami, a on niechybnie
został wchłonięty przez oba Ŝywioły. Nie miał innego wyboru, jak iść naprzód, dokądkolwiek
by te dwie siły miały zawieźć jego
i ją-
Pełen przeczuć wsunął ręce pod ciepłe barki Gus i przytulił ją do siebie.
Spis treści
Prolog
Kwietniowe popioły 5

Księga pierwsza Wizja Scotta 16

Księga druga Droga ku klęsce 195

Księga trzecia
Miejsce gorsze niŜ piekło 309
Jakes John

MIŁOŚĆ
i
WOJNA TOM II
KSIĘG A CZWARTA
Umrzyjmy, aby ludzie byli
wolni
„Chciałbym, aby Północ zwycięŜyła, ale co do poparcia proklamacji
o równouprawnieniu to ja razem ze wszystkimi oficerami i Ŝołnierzami
w armii umywam od tego ręce. Przyszedłem tutaj, aby walczyć
o przywrócenie Unii, a nie po to, aby uwolnić Murzynów."
śołnierz Unii, 1863 rok

64
• Samobójstwo towarzyskie powiedział, gdy przedstawiła swoją prośbę. Nawet dla
takiej zwolenniczki równouprawnienia, jak ty.
• Chyba nie sądzisz, Ŝe mnie to w ogóle obchodzi. To jest jednak miejsce, w którym
trzeba być jutrzejszej nocy.
Zgadzam się. Zabiorę cię tam.
I oto George i jego Ŝona-katoliczka siedzieli w jednej z pozłacanych ławek w kościele
prezbiteriańskim przy Piętnastej Ulicy. Podczas godzinnej medytacji paliła się co trzecia
świeca w lichtarzu. Chór zawodził „Hymn bitewny", pastor stał z opuszczoną głową,
czarnymi rękami uczepiony marmurowego pulpitu. Krótkie przesłanie, skierowane do
wiernych większość stanowili zamoŜni parafianie-Murzyni, białych nie było więcej niŜ tuzin
zostało wyjęte z Exodusu, 13: Tedy rzeki MojŜesz do ludu: „Pamiętajcie ten dzień,
któregoście wyszli z Egiptu, z domu niewoli".
ZbliŜała się północ. George, mimo iŜ nie był człowiekiem religijnym, poczuł, Ŝe jest
wzruszony, podobnie jak siedzący wokół ludzie. Na wielu twarzach dostrzegł łzy, a na
niektórych ów szczególny wyraz uniesienia. Poczuł dreszcz na plecach, sięgnął po rękę Ŝony
i mocno ją uścisnął.
—5—
Jak Północ długa i szeroka wszędzie odbywały się podobne nocne czuwania, oczekiwano
nadejścia Nowego Roku. O brzasku Lincoln miał podpisać proklamację. George czuł, jak w
miarę upływu ostatnich minut starego roku narasta napięcie. Chór umilkł, cisza wypełniła
kościół. I oto na wieŜy rozległo się pierwsze uderzenie dzwonu.
Pastor uniósł głowę, wyciągnął ręce.
— O Panie nasz, a więc nadchodzi. Uratowałeś nas. Oto
nastał rok jubileuszowy.
— Tak, rok jubileuszowy... Amen! Bogu niech będą dzięki.
Wszyscy zebrani w kościele męŜczyźni i kobiety obwieszczali
światu swoją radość. Dźwięk dzwonu potęŜniał. George znów poczuł dreszcz. W oczach
Constance dostrzegł łzy.
Dzwon huczał, lecz rychło został zagłuszony przez dźwięk dzwonów w innych
kościołach, który rozbrzmiewał w rozgwieŜdŜonej ciemności. Słowa, okrzyki radości
stawały się coraz głośniejsze. RównieŜ George miał ochotę krzyczeć z radości. Nagle
zamarło mu serce, jak grad posypały się kamienie na kościół. Usłyszał wyzwiska, plugawe
słowa.
Kilku męŜczyzn zerwało się na równe nogi, George był jednym z nich. On i jeszcze
dwóch białych oraz pół tuzina czarnych poderwało całą nawę. Biegnący chuligani rzucali
groźne cienie. MęŜczyźni dopadli wrót kościoła.
George przesunął do tyłu swoją galową szablę, wsłuchując się w dźwięk dzwonów, który
niósł się pod ciemnym sklepieniem zimowego nieba. Krótkie uniesienie minęło.
Bombardujące kościół kamienie przeniosły go w rzeczywistość pierwszego dnia 1863 roku.
Aczkolwiek nastrój nocnego czuwania wiernych został zakłócony, nic nie mogło
zniszczyć jego przemoŜnej siły. Uniesienie wciąŜ malowało się na twarzach męŜczyzn i
kobiet rozchodzących się do swoich pojazdów, zostawionych pod opieką czarnych,
opatulonych chłopców. Kiedy turkocącym na wyludnionych ulicach powozem wracali do
domu w Georgetown, Constance przytuliła się do męŜa i zapytała:
• Czy jesteś zadowolony, Ŝe byliśmy tam?
• Tak, i to bardzo.
• Pod koniec naboŜeństwa byłeś bardzo powaŜny. Dlaczego?
• Rozmyślałem. Chciałbym wiedzieć, czy ktoś, nie wyłączając Lincolna, naprawdę
wie, co ta proklamacja przyniesie naszemu krajowi.
• Mówiąc szczerze, ja nie wiem.
• Ja teŜ nie. Ale, gdy tam siedziałem, miałem takie dziwaczne myśli o wojnie. Nie
jestem pewien, czy to, co się dzieje, moŜna nazywać wojną.

6—
• JeŜeli to nie jest wojna, w takim razie co?
• Rewolucja.
Constance odruchowo przytuliła się do ramienia męŜa, gdy nagle wiatr smagnął ich
twarze. George wolał tej nocy powozić sam, niŜ prosić któregoś z wynajętych do pracy
wyzwoleńców, by rozstał się na parę godzin z rodziną. Dzwony biły nieprzerwanie,
obwieszczając zmiany w tym mieście i w całym narodzie.
W czasie tych paru miesięcy, gdy Hazardowie mieszkali w Waszyngtonie, miasto
zmieniło się. Interesy nie szły lepiej niŜ przed wojną, ale tak było na całej Północy.
Hazardowie zmobilizowali wszystkie swoje siły i bank w Lehigh Station, otwarty w
październiku, odniósł sukces.
Wielu przybyszów z Europy mimo, a moŜe z powodu konfliktu dzięki wojnie ustaliła się
pomyślna koniunktura przyczyniło się do przeludnienia Waszyngtonu. Minął bojowy zapał
pierwszych dni, rozmyty we krwi przelanej w bitwach przegranych przez Unię. Na deptaku
nie widywało się juŜ eleganckich oficerów, w publicznych miejscach nie grały orkiestry
wojskowe. W kantorze lub w nowoczesnych magazynach ludzie wykupywali weksle Banku
Konfederacji i Ŝołnierskie czapki, przywodzące na myśl drugie Buli Run. Płacono
rządowymi wekslami, gwarantowanymi przez skarb państwa, których obieg był ograniczony,
oraz zielonymi bonami o nominale niŜszym od dolara, szyderczo przezwanymi „plastrami na
golenie". Akceptowano czarnoskórych kelnerów u Willarda wszyscy biali byli stałymi
klientami — akceptowano teŜ okaleczonych weteranów, snujących się po ulicach.
Na początku wojny kaŜdy zgadzał się, Ŝe Waszyngton był typowym miastem Południa.
Zaledwie przed paroma miesiącami Richard Wallach, brat właściciela gazety „Star", został
wybrany burmistrzem. Wallach, naleŜący do grupy radykalnych demokratów, domagał się,
aby wojna była prowadzona do samego końca. Przeciwnego zdania byli członkowie
pokojowego skrzydła jego partii. To ich właśnie, pokojowych demokratów, przezwano
defetystami — jadowitymi węŜami.
Emancypacja dotarła do dystryktu ostatniego dnia kwietnia. Stanley i Isabel stali na czele
tych, którzy ją popierali, aczkolwiek na jednej z wystawnych, choć cięŜkich do zniesienia
kolacji, wydanej przez Ŝony obu Hazardów dla podtrzymania pozorów rodzinnej harmonii,
Isabel stwierdziła, Ŝe emancypacja obróci to miasto ,,w piekło dla białej rasy". Jednak tak się
nie stało. Niemal kaŜdego dnia biali Ŝołnierze rzucali się na jakiegoś czarnego przemytnika
albo przemytniczkę i bili ich do krwi pewni, Ŝe ujdzie im to płazem. Czarni nie mogli
korzystać z nowej miejskiej kolejki, kursującej wzdłuŜ Pennsylvania Avenue między Kapi-
tolem a Departamentem Stanu. Isabel, umizgując się do swych

7—
radykalnie nastawionych przyjaciół, ubolewała nad obłudą mieszkańców Waszyngtonu.
W zdemoralizowanej armii zmiany były nieuchronne. W obozie pod Rappahannock
Burnside, wbrew wszelkim głosom odwodzącym go od tego zamiaru, planował zimowe
natarcie. Był opętany jedną myślą; za wszelką cenę chciał odpokutować klęskę pod
Fredericksburgiem. George często słyszał starszych oficerów mówiących, Ŝe Burnside
postradał zmysły,
Waleczny Joe Hooker był coraz częściej wymieniany jako następca czy raczej zmiennik
Burnside'a. Ktokolwiek obejmie dowództwo, stanie przed ogromnym zadaniem
przeorganizowania armii, odbudowy jej dumy i dyscypliny. Kilka pułków odmówiło
przemarszu przed Białym Domem, ale wyraziło gotowość zejścia ze swej trasy, aby tylko
dotrzeć do rezydencji McClellana przy H Street, gdzie mogliby wznosić radosne okrzyki i
śpiewać popularne kuplety sławiące generała. Teraz w armii słuŜyli równieŜ czarni. Często
byli bici, jak owi przemytnicy, i otrzymywali trzy dolary mniej miesięcznego Ŝołdu za tę
samą słuŜbę, co ich biali rodacy.
TakŜe we władzach wykonawczych w nowym roku zmiany były właściwie pewne.
Wybory do Kongresu przyniosły poraŜkę republikanom i melancholijny prezydent wyraził
swym współpracownikom swą głęboką dezaprobatę. Lincolna obwiniano za wszystkie
militarne niepowodzenia, przezywano go róŜnie: „wsiowym przygłupem" i „płaszczącym się
negrofilem". Tak więc szykowały się zmiany: konieczne, niepoŜądane, radykalne. Czasem,
jak w prezbiteriańskim kościele, próby wyobraŜenia sobie przyszłości, przyprawiały
George'a o ból głowy.
Gdy dojechali do domu, Constance zajrzała do śpiących dzieci, następnie przygotowała
męŜowi gorące kakao. Czekając, aŜ mleko zacznie wrzeć, ponownie odczytała list od ojca.
Otrzymała go wczoraj.
Patrick Flynn dotarł do Kalifornii jesienią. Uznał, Ŝe jest to kraina słonecznej ospałości,
nie ogarnięta przez wojnę. W 1861 roku krąŜyły wprawdzie pogłoski o rebelii i utworzeniu
Konfederacji Pacyfiku, ale wszelkie dawno juŜ ucichły. Flynn donosił, Ŝe jego biuro
adwokackie w Los Angeles faktycznie nie przynosi mu dochodów, mimo to jest szczęśliwy.
Nie pisał, jak zniósł trudy podróŜy, ale obawy córki o jego los były dlań krzepiące.
Zaniosła kakao George'owi do biblioteki. Była zmęczona, lecz on, ubrany juŜ tylko w
spodnie na szelkach i w koszulę z podwiniętymi rękawami, wyglądał na wyczerpanego do
cna. Podkręcił lampę gazową na najwyŜszy płomień i rozrzucił przybory do pisania i kartki.
Jedne były zapisane, inne czyste.
Postawiła kakao na biurku.

—8
• Długo będziesz siedział?
• Dopóki nie skończę. Jutro muszę to pokazać senatorowi Shermanowi, to znaczy
dzisiaj, na przyjęciu u prezydenta.
• Czy musimy tam iść? Te przyjęcia są takie okropne. Tłum ludzi, przecieŜ tam
niepodobna się ruszać.
• Wiem, ale Sherman oczekuje mnie. Obiecał, Ŝe przedstawi mnie senatorowi
Wilsonowi z Massachusetts. Wilson jest przewodniczącym Komitetu do Spraw
Wojskowych. Bardzo potrzebujemy sojusznika.
• Jak szybko będą wprowadzone bony kredytowe?
Na giełdę w ciągu dwóch tygodni. Prawdziwa wojna rozegra się w Senacie. Nie
mamy wiele czasu.
Pochyliła się nad siedzącym w fotelu męŜem i czule musnęła ustami jego włosy.
—- Jesteś nadzwyczaj gorliwy jak na człowieka, który nigdy nie lubił wojska.
— Teraz teŜ go nie lubię, ale kocham West Point, chociaŜ nie
wiedziałem o tym przez długi czas po dyplomie.
Pocałowała go w czoło.
Przyjdź do łóŜka tak szybko, jak tylko będziesz mógł.
Machinalnie skinął głową. Nigdy nie zauwaŜał, kiedy wychodziła z pokoju.
Umoczył pióro w kałamarzu i skupił się nad artykułem, który zgodził się napisać dla
„New York Timesa" w obronie Akademii. Pracował nad fragmentem odpierającym argument
senatora Wade'a, Ŝe West Point powinna być rozwiązana, poniewaŜ dwustu z ośmiuset
zawodowych oficerów w armii nie odmówiło w roku 1861 przystąpienia do Konfederacji.
JeŜeli jest to dostatecznym powodem, by zdemontować wartościową instytucję pisał
George w blasku gazowego płomienia musimy z konieczności odnieść go równieŜ do innych
sfer Ŝycia. Przypomnijmy sobie rozmaitych senatorów i reprezentantów narodu, którzy
równieŜ przystąpili do Konfederacji — a wśród nich Jeffersona Davisa, którego senator
Wadę charakteryzuje jako „arcybuntownika, arcyfanatyka tej rebelii". Zdemontujemy więc
nasze cioto ustawodawcze, bo ono takŜe wychwalało zdrajców. W tym kontekście argument
senatora Wade'a moŜe być uznany za to, czym w istocie jest — za pozór prawdy i
demagogię.
Narobi sobie wrogów tymi trzema ostatnimi słowami. Nie rzucał przekleństw. Łączyła
ich walka i potęŜna intryga, której celem było nieodwołalne pogrzebanie Akademii w tym
roku. Prowadził ją Wadę, a sekundowali mu: Lyman Trumbull z Illinois i James Lane z
Kansas. Senator Lane był tak pewny siebie,

—9—
Ŝe juŜ się chełpił nieuchronnym zgonem Akademii w West Point przed całym
Waszyngtonem!
Sącząc zimne kakao George pisał dalej. DrŜał, bo w domu zrobiło się chłodno, i ziewał,
bo był juŜ bardzo senny, ale nie mógł zrezygnować ze swej małej wojny na słowa, której
wynik uwaŜał za waŜną sprawę dla narodu. Pisał do świtu pierwszego dnia nowego roku, aŜ
z głową na rękopisie zasnął około godziny piątej. Kosmyk włosów przykleił się do stalówki
odłoŜonego pióra i pobrudził atramentem.

— Tak, cieszę się, Ŝe mogę powiedzieć, iŜ niebawem będzie ze


mną — powiedział Orry do prezydenta. W prawej ręce trzymał
filiŜankę ponczu, ale gdzieś zgubił spodek. Radził sobie całkiem
dobrze, ale wciąŜ nie potrafił jednocześnie jeść i pić. — Jest
całkiem prawdopodobne, Ŝe juŜ jest tuŜ-tuŜ...
Wygląd prezydenta zmartwił Orry'ego. Był bledszy niŜ zazwyczaj, zmizerowany, garbił
się jak człowiek, któremu dokucza ból. Coś więcej niŜ newralgiczne bóle przygnębiło w tych
dniach Jeffersona Davisa. Jego embargo na bawełnę było klęską wobec deficytu w
brytyjskich fabrykach. Dyplomatyczne rozpoznanie w Europie było wyrazem nieśmiałej
nadziei. Krytycy uŜywali sobie za poparcie, którego prezydent udzielił niepopularnemu
Braggowi w Akademii i za deficyt w kraju. W Richmond kawa została juŜ niemal całkowicie
wyparta przez podłą miksturę ze ślazu, słodkich ziemniaków albo z nasion arbuza osłodzo-
nych tak zwanym afrykańskim prosem. Zaczęły pojawiać się hasła, malowane na murach
domów: „Koniec z wojną", „Znowu Unia!"
W to nerwowe popołudnie oficerowie, cywile i wiele kobiet zebrało się w oficjalnej
rezydencji przy Clay Street, w sąsiedztwie eleganckiego Court End. Davis usiłował
porozmawiać choć chwilę z kaŜdym gościem. Mimo męczarni, które przechodził, jego
uśmiech i obejście były pełne Ŝyczliwego ciepła.
— To dobra wiadomość, pułkowniku. Przypominam sobie,
Ŝe oczekiwał pan jej w Richmond od dawna.
— Tak, miała przyjechać na początku zeszłego roku, ale na plantację spadła cała seria
plag. — Wspomniał o konfiskacie mienia swojej matki, ale przemilczał, Ŝe w znacznym
stopniu odzyskała sprawność fizyczną.
Davis raz jeszcze spytał:
• Jak się panu współpracuje z panem Seddonem?
• Świetnie, sir. Mam świadomość, Ŝe tutaj, w Richmond, cieszy się opinią wybitnego
prawnika.
I to było wszystko, co Orry chciał powiedzieć. James Seddon z hrabstwa Goochland
zastąpił generała Gustawa Smitha na

— 10
stanowisku ministra wojny. Smith sprawował urząd wszystkiego cztery dni w listopadzie, po
rezygnacji Randholpha, godząc się ze stanowiskiem komisji. Orry nie lubił posępnego, cher-
lawego Seddona ani jego radykalnych poglądów. Seddon i jego Ŝona gdzieś tu musieli być.
Zmienił temat:
• Czy pozwoli pan, panie prezydencie, Ŝe zadam panu pytanie? Nieprzyjaciel uzbraja
czarne oddziały. Czy uwaŜa pan, Ŝe powinniśmy pójść tą samą drogą?
• A pan?
— Tak, być moŜe.
Davis zacisnął usta.
— To zgubny pomysł, pułkowniku. Jak zauwaŜył pan Cobb
z Georgii, gdy z Murzynów uda się zrobić dobrych Ŝołnierzy, cała
nasza teoria o niewolnictwie legnie w gruzach. Zechce mi pan
wybaczyć.
Stojąc samotnie w tłumie na środku salonu popijał małymi łykami przesłodzony poncz.
Ludzie nazywali rezydencję „Białym Domem" z powodu warstwy białego tynku, który
pokrywał ceglany mur. Ten wygodny dom zakupiło miasto i podarowało państwu Davis.
Salon znajdował się w skrzydle zachodnim, jadalnia w części wschodniej. Orry wyjrzał przez
wysokie okno za stołami z napojami na Shockoe Valley i Church Hill. Niebo było tak
ciemne, jak łupkowe dachówki.
Za jego plecami goście dyskutowali o krąŜącej pogłosce, Ŝe ma powstać trzecie państwo
na kontynencie ten nowy twór byłby związkiem stanów z północnego wschodu i z części
Południa. Dyskutanci robili wraŜenie mocno poruszonych i cokolwiek rozhisteryzowanych.
Całe to przyjęcie przygnębiło Or-ry'ego. Powoli przesuwał się do drzwi. Raptem usłyszał
głos, który natychmiast rozpoznał, głos Variny Davis.
— A na przyszłość, mój drogi, zastrzegam sobie prawo
nieskładania rewizyt. To jest mój Fort Sumter i do diabła
z obiekcjami tego pismaka Pollarda.
Orry nie odwrócił się, aby spojrzeć na pierwszą damę, ale w jej sarkazmie wyczuł gniew.
Jej napięcie udzielało się gościom i całemu Richmond niczym jakaś epidemia.
On takŜe padł jej ofiarą. To było coś więcej niŜ namiętność i tęsknota za Madeline, którą
wyostrzyła trwająca wiele miesięcy rozłąka. Nienawidził swojej pracy w Departamencie
Wojny tej bezustannej bitwy o ukrócenie ekscesów Windera w więzieniach, które
nadzorował, i sprawdzanie licznych przypadków nierozwaŜnych aresztowań osób, które
generał uznał za działające na szkodę państwa. Na przykład teraz Winder próbował wy
wąchać, kto jest członkiem tajnego, pacyfistycznego towarzystwa Orderu Bohaterów
Ameryki.
Z wiarygodnego raportu Orry dowiedział się , Ŝe Israel Quincy

— 11
i dwóch chuliganów wtrąciło do aresztu i pobiło trzech członków towarzystwa. Pisemny
protest Orry'ego pozostał bez odpowiedzi. Osobista wizyta w biurze Windera nic nie dała.
Skończyła się kolejną przykrą wymianą słów z Quincym. Nie wiadomo o co podejrzani
zostali zwolnieni z więzienia Thunder tylko dlatego, iŜ Winder uznał, Ŝe nic nie wiedzą o
towarzystie pacyfistów.
Orry pomyślał o Dicku Ewellu, koledze z West Point z rocznika 1840, który stracił nogę
pod Brawner's Farm w sierpniu, a przecieŜ nadal dowodził na polu bitwy. Wiosną pod Fair
Oaks 01iver Howard, rocznik 1854, stracił rękę, ale naczelne dowództwo Unii nie odstawiło
go na boczny tor do papierkowej roboty. Być moŜe nadszedł czas, Ŝe powinien poprosić o
przeniesienie.
Powoli przesuwał się do holu, gdy zauwaŜył Judaha Benjamina w towarzystwie trzech
kobiet. Sekretarz stanu wesoło go pozdrowił jakby ostatnie, znane wszystkim nieprzyjemne
zajście, nigdy nie miało miejsca. Benjamin został aresztowany, kiedy detektywi Windera
zgarnęli towarzystwo uprawiające hazard i spekulujące na Main Street. Celem obławy było
złapanie dezerterów. Winder złowił jedynie paru zmartwionych cywilów, w tym jednego
członka gabinetu.
• Jak się masz, Orry? — zagadnął Benjamin ściskając mu rękę.
• Miałbym się lepiej, gdyby była tu Madeline. Ale nareszcie jest juŜ w drodze.
• Znakomicie! Zaraz po jej przyjeździe musimy się spotkać na wspólnym obiedzie.
— Z przyjemnością — burknął Orry potakując głową.
Uparcie zmierzał do wyjścia. Decyzja, którą właśnie podjął,
był zła. Madeline od ponad roku usiłuje dostać się do Richmond, więc byłby nielojalny
prosząc o przeniesienie akurat w chwili jej przyjazdu. Oczywiście ona potrafiłaby go
zrozumieć, tym niemniej nie moŜe tego zrobić. MoŜe powinien wytrzymać jeszcze parę
miesięcy. Nikogo, prócz samego siebie, nie moŜe obwiniać za poraŜki, które ponosił w walce
z podwładnymi komendanta Ŝandarmerii. Spróbuje być twardszy.
Przechodząc tuŜ obok schodów, zdrętwiał na widok trojga ludzi wchodzących właśnie do
rezydencji: swojej siostry, prześlicznie ubranej i zaróŜowionej od mrozu; Huntoona i kogoś
trzeciego, w workowatych spodniach, luźnym płaszczu i okrągłym spłaszczonym kapeluszu,
który wyróŜniał ludzi z jego sfery.
— Dobry wieczór, Ashton, James — powiedział Orry, gdy
obcy człowiek zdjął kapelusz. Ód miesięcy nie widział ani siostry,
ani szwagra.
Huntoon wymamrotał coś, patrząc w bok. Z lodowatym uśmiechem Ashton powiedziała:
— Co za radość znowu cię widzieć. — I pośpieszyła prosto do

— 12 —
Benjamina. Nie zawracali sobie głowy przedstawianiem mu przystojnego faceta o sennych
oczach, ale cóŜ to w końcu mogło obchodzić Orry'ego. Wnosząc z jego stroju męŜczyzna był
jednym z wielu pasoŜytów trapiących Konfederację.
Ot, spekulant. Ashton i jej małŜonek utrzymywali dziwne stosunki.
Wcisnął kapelusz na głowę i opuścił Biały Dom w obrzydliwym nastroju.

65
Serce Madeline radowało się, bo nareszcie nadchodził ten cudowny dzień. Czekała ponad
rok i juŜ jej się zdawało, Ŝe ten dzień nigdy nie nastąpi.
I oto, w noworoczne popołudnie, kiedy jej mąŜ był w Białym Domu w Richmond,
zamknęła ostatni rejestr, zatrzasnęła ostatni kufer, dziesiąty raz sprawdziła komplet
zielonych biletów i wykonała ostatni obchód domu i plantacji. Dobrze wiedziała, Ŝe podróŜ
koleją do Richmond będzie długa i uciąŜliwa. Wcale się tym nie martwiła. Gotowa była
odbyć podróŜ okręŜną drogą przez wszystkie południowe stany nawet w towarzystwie szata-
na, byleby ją dowiózł do Orry'ego.
A więc wyjeŜdŜa. Zapukała do drzwi Clarissy. Obszerny, skromnie umeblowany pokój
jak zwykle napełnił ją smutkiem. Dzisiaj nie miało to juŜ znaczenia. Clarissa siedziała
pochylona u szczytu stołu pod oknem, tego stołu, przy którym kiedyś rysowała drzewo
genealogiczne własnej rodziny, jedną wersję po drugiej. Łagodne słońce padało na blok
rysunkowy, który cierpliwie znosił szkice węglem, ledwie widoczne, niczym dziecięce
wprawki.
Dzień dobry — Clarissa uśmiechnęła się grzecznie, ale nie poznała swojej synowej.
Pozostały drobne ślady po przebytej apopleksji: nieznaczne opadanie prawej powieki, pewna
powolność mowy, a niekiedy nagłe pogrubienie głosu.
Clarisso, lada chwila wyjeŜdŜam do Richmond. Zobaczę się tam z twoim synem.
• Z moim synem. No tak. — Jej wyblakłe oczy były puste.
• SłuŜba i pan Meek będą się troszczyć o ciebie, ale ja chciałam ci powiedzieć, Ŝe
wyjeŜdŜam.
— To ładnie z twojej strony. Miło mi, Ŝe mnie odwiedziłaś.
Madeline rozpłakała się. W starszej pani dostrzegła zapo
wiedź własnej śmierci i swoją starość. Objęła Clarissę i mocno ją

— 13 —
uścisnęła. Ta impulsywna reakcja zaskoczyła i przestraszyła matkę Orry'ego; jej białe brwi
uniosły się, przy czym lewa odrobinę wyŜej od prawej.
Zamglony blask styczniowego słońca, stęchły zapach odzieŜy, którym przesiąknięty był
pokój, świadomość, Ŝe przeminął cały rok bez Orry'ego — wszystko to wywołało kolejne
łzy.
Zachowuję się jak idiotka i to w momencie, gdy powinnam czuć się najszczęśliwsza na
świecie — pomyślała Madeline, kryjąc twarz przed uśmiechniętą, spokojną starą kobietą.
Szybko opuściła pokój.
Na dole krótko porozmawiała z Jane, której latem powierzyła, za wynagrodzeniem,
nadzór nad słuŜbą domową. Po czym udała się krętą ścieŜką do małego biura, w którym
sprawdzali księgi plantacji kolejno Tillet, Orry i wreszcie ona. Teraz rozgościł się w nim
nadzorca.
Promienie słońca przebijały się przez korony drzew, pod jednym z nich leŜał niewolnik,
rozcierając kawałek kory na jeszcze drobniejsze kawałki. Rzucił jej bezczelne spojrzenie.
Zatrzymała się.
• Nie masz nic do roboty, Cuffey?
• Nie, psze pani
• Poproszę Andy'ego, aby temu zaradził.
Odwróciła się gwałtownie. Andy nie potrafił okiełznać Cuffeya —jeden nienawidził
drugiego. Postawa Cuffeya utrudniała Madeline podjęcie decyzji o wyjeździe.
W końcu maja generał Hunter, głównodowodzący enklawą Jankesów na wybrzeŜu,
wydał rozkaz, w którym dał czarnym prawa białych ludzi w Południowej Karolinie. Zanim
Lincoln go anulował, słowo stało się ciałem i fala uciekinierów wypłynęła z plantacji
połoŜonych w głębi kraju. W listach do Richmond Madeline pisała o wszystkich ucieczkach
z Mont Royal, w sumie dziewiętnastu. Orry odpisał, Ŝe cieszy się, iz jego ojciec tego nie
doŜył i nie musi patrzeć na tę dezercję. Tillet wierzył moŜe było to^sprawiedliwienie — Ŝe
jego Murzyni kochają go za to, Ŝe się o nich troszczy i nigdy nie odpłacą mu się ucieczką. W
ciągu całego Ŝycia tylko raz został zdradzony w ten sposób; Orry często opowiadał tę
historię, która omal nie doprowadziła ojca do pomieszania zmysłów.
Tego roku Cuffey po ogłoszeniu proklamacji był jednym z pierwszych uciekinierów.
Philemon Meek od dawna czuł szczerą niechęć do tego niewolnika, gardziła nim większość
pobratymców. Nadzorca zrobił wszystko, aby go doścignąć i sprowadzić na plantację. Meek,
Andy i jeszcze trzech Murzynów znaleźli nieprzytomnego Cuffeya na moczarach z nogami w
wodzie. Miał wysoką gorączkę i z pewnością utopiłby się, gdyby odrobinę bardziej zsunął
się do wody.

— 14 —
Meek sprowadził Cuffeya do Mont Royal zakutego w łańcuchy. Zezłościł się, gdy
Madeline odmówiła nałoŜenia dodatkowej kary. Powrót i choroba w czasie ucieczki,
powiedziała, są juŜ dostateczną karą.
Dręczyło ją pytanie, dlaczego Cuffey nie podjął kolejnej próby ucieczki. Czuł coś do
Jane, ale Jane nie mogła go znieść, i to rzucało się w oczy. Czy Cuffey dlatego zwlekał, bo
miał jakiś zawiły plan ugodzenia w plantację po jej wyjeździe?
Gdy znalazła się w pobliŜu biura, rzuciła okiem za siebie, Cuffey zniknął. Natychmiast
zmieniła kierunek, odnalazła An-dy'ego i zamieniła z nim kilka słów. W dziesięć minut
później zapukała do drzwi biura i weszła do środka. Philemon Meek odłoŜył Biblię -
studiował codziennie krótki jej fragment — i zdjął okulary.
Jakie to szczęście — pomyślała Madeline — Ŝe trafiliśmy na tego człowieka.
Meekowi udało się uniknąć drugiego poboru do armii, który odbył się we wrześniu, i na
stałe zamieszkał w Mont Royal, o ile rzecz jasna, Jeff Davis w akcie rozpaczy nie ogłosi
zaciągu dziadków.
— Czy jest pani gotowa, pani Madeline? Zawołam Arystotelesa, Ŝeby załadował
bagaŜe.
• Dzięki, Philemonie. Zanim wyjadę, chciałabym ci coś powiedzieć. Gdyby sytuacja
była krytyczna, natychmiast zadepeszuj. A jeŜeli okaŜe się to niemoŜliwe, pisz. Wrócę
natychmiast.
• Mam nadzieję, Ŝe nie zajdzie taka potrzeba, zanim nie spędzi pani z męŜem bodaj
jednej godziny.
Roześmiała się.
• I ja mam taką nadzieję. Naprawdę, z całej duszy chcę się z nim spotkać.
• Nie ma się czemu dziwić. Ten rok był dla pani bardzo cięŜki, częściowo ze względu
na opiekę nad biedną starą panią Main. Sprawy potoczą się gładko, jeŜeli niebiescy nie
posuną się jeszcze krok dalej. Słyszałem wczoraj, Ŝe pewien poborca podatkowy odczytał
proklamację Lincolna w pobliŜu Beaufort. Ogromny tłum Murzynów zgromadził się pod
drzewem, które juŜ zdąŜyli nazwać „dębem emancypacji"
Opisała swoje spotkanie z Cuffeyem. Meek nastroszył się.
— Nie ma nic do roboty, tak? To ja juŜ wyprowadzę go
z błędu.
— Nie trzeba. Andy zajmie się nim, prosiłam go o to.
Ladaco z tego Cuffeya stwierdził Meek.
• Orry mówi, Ŝe nie zawsze tak było, Cuffey i kuzyn Charles jako dzieci byli
nierozłączni.
• Nic o tym nie wiem. Czasami Ŝałuję, Ŝe go złapaliśmy podczas tej ucieczki. Mam go
na oku.

15 —
— Wiem, Ŝe sobie z nim poradzisz. Wykonałeś wspaniałą
robotę, Philemonie; myślę o ludziach, plantacji i zbiorach. Gdyby
coś się stało, depeszuj albo pisz.
Chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się, wreszcie rzekł:
• Byłbym pani wdzięczny, gdyby powiedziała pani Jane, Ŝe juŜ nie moŜe nauczać.
Nauka jest złem dla Murzynów, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. — Odchrząknął. —
Potępiam to z całą mocą.
• Zdaję sobie z tego sprawę, ale znasz moje połoŜenie. Obiecałam Jane. I myślę, Ŝe to
nawet lepiej, gdy ona uczy tutaj, w Mont Royal, niŜ gdyby udała się na północ.
• Jedno jest pewne: gdyby odeszła, utracilibyśmy Andy'ego. — Nadzorca zerknął spod
wypłowiałych brwi. A mnie nadal nie podoba się uczenie Murzynów czytania. Bo po
pierwsze, to jest wbrew prawu.
• Czasy zmieniają się, Philemonie. Prawo takŜe musi się zmienić. JeŜeli nie pomoŜemy
ludziom poprawić swego losu, pójdą stąd prosto do Jankesów w Beaufort. Biorę na siebie
pełną odpowiedzialność za to, co robi Jane, i poniosę wszelkie tego konsekwencje.
Meek podjął ostatnią próbę.
• Gdyby pan Orry wiedział o Jane, nie zgo... Przerwała mu ostro:
• On wie. Napisałam mu o tym w zeszłym roku.
Dalsza dyskusja nie miałaby sensu. Nie miało sensu tłumaczyć mu, Ŝe Konfederacja
przegra tę wojnę i ludzie z plantacji bez najmniejszego bodaj przygotowania staną twarzą w
twarz z wolnością w świecie białych ludzi. Oto najpowaŜniejszy powód, dla którego chciała,
Ŝeby Jane uczyła Murzynów czytać i pisać.
Meek poddał się.
- śyczę pani bezpiecznej podróŜy. Słyszałem, Ŝe tory kolejowe są w złym stanie.
— Dziękuję ci za troskę. Przez krótką chwilę wahała się,
po czym podbiegła i uścisnęła go. Nadzorca rozkaszlał się
i zaczerwienił. -— Dbaj o siebie.
— A jakŜe. Proszę serdecznie pozdrowić pana pułkownika.
WciąŜ jeszcze zarumieniony wyszedł przywołać Arystotele
sa, który miał odwieźć Madeline na małą, pobliską stacyjkę.
Jechali w ukośnych smugach światła i cienia. Madeline machała chusteczką na
poŜegnanie czterdziestu pięciu niewolnikom, którzy zebrali się na podjeździe, aby popatrzeć
na odjazd pani.
Z boku z załoŜonymi rękoma stał takŜe Cuffey. I patrzył.
Tej nocy Jane prowadziła lekcje w mocno zniszczonym domu. Trzydzieści dwoje
czarnych ludzi wypełniło pomalowany na

- 16 —
biało pokój, oświetlony ogarkami świeczek. Andy usiadł po turecku w pierwszym rzędzie.
Cuffey stał w kącie z rękami załoŜonymi na piersi, rzadko odrywał wzrok od twarzy Jane.
Ten nadmiar zainteresowania irytował ją, ale mogła tylko nie zwracać na niego uwagi.
— Spróbuj, Ned — wskazała Murzyna wychudzoną ręką
robotnicy z plantacji. Stuknęła kawałkiem kredy w tablicę, którą
była listwa z jakiejś klatki. — Trzy litery. — Stuknęła kolejno
w kaŜdą z nich.
Ned pokręcił głową.
— Kiedy nie wiem.
Tupnęła bosą stopą.
• Znałeś je dwa dni temu.
• Zapomniałem! CięŜko haruję całymi dniami, jestem zmęczony. Nie mam głowy do
takich rzeczy.
• AleŜ masz, Ned. Wiem, Ŝe masz i ty sam musisz w to uwierzyć. No, spróbuj jeszcze
raz. Musiała znaleźć w sobie więcej cierpliwości. To było jak toczenie kamieni pod górę.
Stuknęła w listwę: Trzy litery: N, E, D. PrzecieŜ to twoje imię, nie pamiętasz?
• Nie — odpart gniewnie. — Nie pamiętam.
Jane zupełnie wyczerpana głośno westchnęła. Wyjazd Made-line poruszył ją bardziej,
niŜ przypuszczała. Zachwiał równowagę w Mont Royal. Meek był prawy, ale surowy i
bardzo przeciwny tym lekcjom. Inni nią gardzili, jak Cuffey na przykład, który stał w kącie
bez ruchu. Dlaczego miałby właściwie nie przyjść, skoro reszta przychodziła?
-- Kończymy na dzisiaj - powiedziała Jane.
To oświadczenie przeraziło ich. Jej najstarszy uczeń, Cyceron, protestował najgłośniej.
Niedawno owdowiały Cyceron za stary juŜ, by pracować w polu; rok tylko dzielił go od
siedemdziesiątki przyrzekł, Ŝe nauczy się czytać i pisać przed siedemdziesiątymi
urodzinami. Powiedział, Ŝe chce umrzeć jako człowiek wykształcony, jeśli nie dane mu było
Ŝyć dość długo, aby zaznać wolności.
Cuffey, który noc w noc wystawał w tym samym miejscu, na koniec powiedział:
— Lepiej skończyć na dobre, jakby się mnie ktoś pytał.
Andy zerwał się z miejsca.
— JeŜeli niczego nie chcesz się uczyć, to lepiej tu nie
przychodź. -Jakaś starsza kobieta powiedziała „amen". Cuffey
spojrzał wojowniczo na grupę, usiłując wyłowić z niej winowaj
czynię. Ale kobieta czuła się bezpieczna za plecami Cycerona.
Jane zadawała sobie ból, ukrywając uczucia, które Ŝywiła dla Andy'ego. Był jej
najlepszym uczniem, nic dziwnego. Spotykali się niemal co noc, mogła mu więc zadawać
więcej niŜ innym.

— 17 —
Ostatnio Madeline posłała go do Charleston, gdzie udało mu się zdobyć ksiąŜkę — czytankę
z roku 1841 z serii przygotowanej przez Williama McGuffeya dla szkół kształcących białych
ludzi. Po powrocie z dumą pokazał jej ksiąŜkę. Wydobył ją spod koszuli ostroŜnie, jakby to
był skarb, a nie plik wystrzępionych kartek w sklejonych odrobiną kleju spłowiały eh
okładkach, zszytych kilkoma nitkami. Jak wszedł w posiadanie Pierwszej czytanki
McGuffeya, nie chciał powiedzieć. Zbył jej pytanie wzruszeniem ramion.
— Och, to nie było trudne.
Wiedziała dobrze, Ŝe nie powiedział jej prawdy. Czarny człowiek, który w Południowej
Karolinie kupował ksiąŜkę, naraŜał się na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Andy robił szybkie postępy w nauce, co było powodem uczuć Jane. Dwukrotnie
nieśmiało ją pocałował. Pierwszy raz w czoło, drugi — w policzek. Ten powaŜny,
zdecydowany młodzieniec odmienił jej Ŝycie w jakiś tajemniczy sposób.
W odpowiedzi Andy'emu Cuffey warknął:
— A nie będę przychodził. śaden z nas tutaj nie zostanie.
Pójdziemy do Beaufort, będziemy wolni.
Wolni. To słowo z proklamacji Lincolna rozprzestrzeniało się po całym dystrykcie jak
ogień. Niewolnicy w Mont Royal, którzy nigdy nie widzieli portretu prezydenta, wymawiali
jego imię z taką czcią, jak imiona świętych.
• A pewnie — powiedział Cyceron, groŜąc Cuffeyowi palcem. Pójdziesz do Beaufort i
umrzesz tam z głodu, bo jesteś ciemnym Murzynem, który nie umie ani czytać, ani się
podpisać.
• Pohamuj swój jęzor, stary. — Cyceron nie cofnął się choćby o krok ani nie spuścił
wystraszonych oczu. Cuffey rzucił piorunujące spojrzenie całej grupie: — Nie będziemy
głodować w Beaufort. Wyzwoleńcy dostaną ziemię. Kawałek ziemi i muła.
• Coś sobie posadzisz, wyhodujesz — powiedział Andy
— a biały rządca oszuka cię, bo nie umiesz rachować ani dodawać
liczb.
Odpowiedzią Cuffeya była wściekłość.
— Ktoś ciebie wyhodował na kawałek naprawdę dobrej
własności, czarnuchu. Nie masz w sobie ani tyci kręgosłupa,
zamiast niego masz tam kichę.
Andy rzucił się do przodu. Stary Cyceron postąpił naprzód i zagrodził mu drogę. Z
wysiłku aŜ sapał, usiłując powstrzymać silniejszego od siebie, młodego męŜczyznę.
PrzeraŜeni niewolnicy zerwali się, zatańczyły płomyki świec, cienie na ścianach chwiały się.
— Nienawidzę być czyjąś własnością o wiele bardziej niŜ ty.
— Andy opanował się. — Widziałem, jak sprzedano moją matkę
i moją maleńką siostrzyczkę. Myślisz, Ŝe co, Ŝe ja moŜe kocham

— 18
tych, którzy to zrobili? Nie! Ale ja bardziej troszczę się o samego siebie, niŜ nienawidzę
tamtych ludzi. I będę wolny, Cuffey, ale nic nie zrobię z moim Ŝyciem, jeŜeli nadal będę tak
ciemny, jak ty, Cuffey.
Cisza.
Oczy zebranych zatrzymywały się raz na twarzy jednego, raz drugiego. Cienie skakały po
wybielonym suficie. Poruszyły się stopy. Cuffey zacisnął pięść i wzniósł ją.
• Któregoś dnia złapię cię za ten jęzor i wyrwę ci go z gęby.
• Wstyd — powiedział Cyceron łagodnie, lecz stanowczo. Inni powtórzyli za nim:
Wstyd, wstyd. — Cuffey wysunął głowę do przodu i splunął na podłogę; musująca biała
plwocina świadczyła, co o tym myśli.
Nie chcę waszych ksiąŜek powiedział. Ani waszego roku jubileuszowego. Ja chcę
spalić to miejsce. Ja chcę zabić tych przeklętych ludzi, którzy zabili moje maleństwa i przez
całe Ŝycie trzymają mnie zakutego w łańcuchy. Oto mój rok jubileuszowy, ty głupi
Murzynie! To jest mój rok jubileuszowy!
Zwariowałeś! powiedziała Jane, ruszając w stronę
Andy'ego. To, Ŝe stali jedno obok drugiego, jeszcze zwiększyło gniew Cuffeya. Tak,
zwariowałeś. Pani Madeline jest najlepszą panią, jaką moŜesz mieć właśnie teraz.
Wszystkim obecnym w tym pokoju chce pomóc w przygotowaniu się do spotkania z
wolnością. To dobra kobieta.
— To biała kobieta i jeszcze będę oglądał jej trupa. Ale zanim
to zrobię, wpierw puszczę z dymem to przeklęte miejsce.
— Cuffey odwrócił się, kopnął drzwi i wypadł z hałasem w ciem
ność.
Uczniowie Jane, potrząsając głowami i powtarzając „wstyd", zaczęli się rozchodzić.
Andy został.
Jane zaproponowała:
Ned ? MoŜemy uczyć się we dwoje, kiedy tylko zechcesz.
Ned nie dał Ŝadnego znaku, Ŝe ją słyszy i rozumie. Ruszył prosto przed siebie, do drzwi.
Jane zakryła ręką oczy.
Została juŜ tylko jedna świeczka, ta, którą przyniósł Andy. Skwierczała w pękniętej
miseczce u ich stóp. Jane spojrzała na niego.
• Cuffeyowi nie moŜna juŜ pomóc, prawda? Zło jest w nim.
• TeŜ tak myślę.
• Chciałabym, Ŝeby znowu uciekł. I chciałabym, Ŝeby Meek nie ruszył za nim w pogoń.
Nigdy nie spotkałam Murzyna, który by tak mnie przeraŜał, jak on. — Myśląc o tym, co robi,
skłoniła głowę na pierś Andy'ego. Objął ją w pasie, drugą ręką pogłaskał po włosach. Był to
naturalny i spontaniczny gest.
• Nie ma powodu, Ŝebyś się bała Cuffeya — powiedział.
— Będę czuwał nad tobą. Zawsze, jeŜeli mi pozwolisz.

— 19 —
• Co?
• Powiedziałem: zawsze. JeŜeli mi pozwolisz.
Powoli nachylił się i delikatnie pocałował ją w usta. Jane, nie wiedzieć czemu,
wybuchnęła śmiechem, który wprawił go w zakłopotanie. Pomyślała, Ŝe przypieczętowali
swoją przyszłość. Przyznała się sama przed sobą, Ŝe juŜ od tygodni jest zakochana...
Nagle jakby na przekór harmonii tej chwili zamiast twarzy Andy'ego ujrzała twarz
Cuffeya i pośród igrających na suficie cieni Mont Royal w płomieniach.

— Postanowienie numer 611 — powiedział senator Sherman,


stukając w dokument leŜący na jego biurku. — Sam dobrze
wiesz, Ŝe Akademia nie dostanie ani centa na swoją działalność,
jeŜeli to nie przejdzie przez obie izby.
George kichnął. Za oknami gabinetu senatora padający śnieg przesłaniał horyzont.
Szalała zima. George wytarł nos olbrzymią chustką, po czym zapytał:
• Kiedy będzie przedstawiony projekt ustawy?
• Jutro. Spodziewam się, Ŝe Izba Reprezentantów zatwierdzi go, podobnie jak komitet,
w całości.
Gabinet był przesiąknięty zapachem cygar. Tykał złoty zegar. Dwadzieścia po dziesiątej,
większość mieszkańców tego miasta juŜ dawno siedziała w swoich domach pod kołdrami.
George marzył o tym samym. ChociaŜ był w wojskowym, niebieskim płaszczu, nie mógł się
rozgrzać.
• Co Izba zrobi z tym fantem? z powodu zmęczenia pytanie zabrzmiało niegrzecznie.
• Zastanówmy się — odparł młodszy brat generała. Obetnie tysiąc przeznaczony na
naprawę dachów na budynkach Akademii. MoŜe skreśli paragraf dotyczący powiększenia
kaplicy. Członkowie Komitetu Finansowego będą chcieli udowodnić swoją władzę, ale
wątpię, by zamierzali wyrządzić jakąś istotną szkodę.
• Czy Wadę jest wciąŜ zdecydowany?
• Najzupełniej. Ma bzika na tym punkcie. Wiesz, jak nienawidzi Południa.
• Do cholery, John, West Point to nie Południe.
• To jest twój punkt widzenia, George. Nie podziela go ani jeden członek Senatu.
Większość jest po stronie Bena Wade'a, chociaŜ kilku się waha. To ci, którym rzecz
przedstawiłem szczegółowo. Wiem, Ŝe ty i Thayer dołoŜyliście wszelkich starań, wiem takŜe,
Ŝe miałeś prawo rozchorować się z tego wszystkiego.
George niedbale machnął ręką.
• Czy są jakieś szanse, aby projekt upadł?
• Będzie to zaleŜało od tego, kto zabierze głos i jakich uŜyje

— 20 —
argumentów. Wadę będzie parł do przodu na całej linii i przedstawi choćby najbardziej
wydumany powód, aby udaremnić całą akcję. Lane będzie mu wtórował.
To nie jest odpowiedź — uciął George. — Jakie są szanse? Sherman spojrzał mu w
oczy.
• W najlepszym razie równe.
• Powinniśmy zrobić coś więcej. My...
• Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy — przerwał mu senator. — Teraz
moŜemy juŜ tylko czekać na wynik. — Obszedł biurko, połoŜył rękę na ramieniu gościa. —
Idź do domu, George. Nie potrzebujemy oficerów, którzy umierają na
grypę-
George, z poszarzałą twarzą, wyszedł powłócząc nogami.
Trzy kwadranse zabrało mu szukanie w śnieŜnej zawierusze woźnicy skłonnego odbyć
długi kurs do Georgetown. Padł na siedzenie wyziębionego pojazdu, szczękał zębami.
Walnął pięścią w ścianę powozu.
• Powinniśmy zrobić coś więcej!
• Co tam się dzieje, do licha?
• Nic! — odwrzasnął. Zanim dowlókł się do domu był mokry od potu i niemal
nieprzytomny.

66
Judah wychylił się za burtę.
— Spójrz, tato, czy to Jankes?
Cooper spojrzał w poranną mgłę. Dostrzegł parowiec, który pokazywał mu syn. Stał u
wejścia na redę ze zwiniętymi Ŝaglami, ludzie snuli się bezczynnie po pokładzie. Flaga
wisiała niemal nieruchomo z powodu bezwietrznej pogody. Nie dostrzegł niczego więcej
poza kolorami: czerwonym, białym i pasmem głębokiego błękitu. Wątpił, aby to była flaga
Konfederacji.
— Podejrzewam, Ŝe tak.
Mała łódź wzięła na pokład pilota. Niebawem rozległ się łoskot maszyn i „Guernsey"
wolno wpłynęła na redę. Port, chroniony od północy przez nieduŜe wysepki, był zatłoczony
statkami Ŝaglowymi i na parę. Za nimi Cooper ujrzał jasne budynki, charakterystyczne dla
strefy tropikalnej, i zieloną plamę wyspy New Providence.
Parowiec przewiózł ich przez wzburzone morze i zimowe sztormy w ospały gorąc. W
drodze brytyjski nadzorca ładunku pokazał Cooperowi dobra, które wiózł w ładowniach
statku:

— 21 —
długie i krótkie karabiny z Enfield, matryce pocisków, sztaby ołowiu, ładownice, bele serŜy
przetykanej jedwabiem.
Teraz wszystko musi zostać przeładowane na inny statek ze względu na ryzykowny kurs
przez blokadę, która sięgała aŜ tutaj
— pomyślał Cooper, ujrzawszy nieprzyjacielski krąŜownik.
Judith, urocza i pogodna w nowym kapeluszu z duŜym
rondem z przodu, który jej ofiarował jako trochę wcześniejszy prezent pod choinkę,
dotrzymywała mu towarzystwa razem z córką.
• Jest jeszcze jeden argument, przemawiający za tym, co chciałem zrobić tej nocy —
powiedział Cooper do Ŝony. — Szpieguje nas jankeski statek. Czułbym się o wiele lepiej,
gdybyś pozwoliła mi wynająć jakiś dom w Nassau, gdzie...
• Cooperze Main — przerwała mu. — W tej kwestii wypowiedziałam juŜ moje
ostatnie słowo.
• Ale...
• Koniec dyskusji. Nie chcę zostać z dziećmi tutaj, podczas gdy ty wesolutko
poŜegnajesz sobie do Richmond.
• Niby z czego miałbym się cieszyć odburknął. — To bardzo ryzykowna podróŜ.
Blokada zacieśnia się przez cały czas. Wkrótce nie będzie moŜna przedostać się do Savannah
i Charleston, z Wilmington teŜ nie jest lepiej. Przykro mi ze względu na ciebie, Ŝe
ryzykujemy...
• Ja juŜ zdecydowałam, Cooper. JeŜeli ty ryzykujesz, to my takŜe...
• Hurrra! — wykrzyknął Judah, podskakując i klaszcząc.
— Chcę wrócić do Dixie Land, Ŝeby zobaczyć generała Jacksona.
• Nie chcę wejść do łodzi, jeŜeli oni mają zamiar do niej strzelać — powiedziała
Marie-Louise. — Raczej zostanę tutaj. To miejsce wygląda bardzo ładnie. Czy mogę tu
kupić papugę?
• Cicho — powiedziała matka i lekko pacnęła ją w nadgarstek.
Cooper kochał Judith za determinację, z jaką podjęła decyzję o towarzyszeniu mu, lecz
wolałby, Ŝeby popłynęła bezpieczniejszym szlakiem. Dyskutowali o tym bez powodzenia od
czasu, gdy opuścili port węglowy na Maderze. Zrozumiał, Ŝe niewiele osiągnie. A moŜe będą
mieli szczęście. Wiele statków dzięki dobrym dowódcom i doświadczonym pilotom
prześlizgiwało się przez blokadę; nie tylko nikt ich nie ostrzelał, ale nawet nie zauwaŜył.
Zdjął swój wysoki cylinder, nachylił się i uwaŜnie wpatrywał się w port i miasto, do
którego się zbliŜali. Te wyspy najpierw naleŜały do Hiszpanii, następnie, od czasów
Stuartów, do Brytyjczyków, a zawsze były legowiskiem piratów. Samo Nassau, stolica
kolonii z paroma tysiącami mieszkańców, nagle z powodu wojny nabrało szczególnego
znaczenia.

— 22 —
Mewy polujące na odpadki sfrunęły na rufę hałaśliwą chmurą. Powietrze pachniało solą i
dziwnymi, aromatycznymi przyprawami. Nie minęła godzina, gdy „Guernsey" zarzucił
kotwice i galar przetransportował Mainów oraz ich kufry na zatłoczone nabrzeŜe Księcia
Jerzego.
Na nabrzeŜu tłoczyli się Ŝeglarze w białych spodniach i kurtkach, czarni robotnicy
portowi ze złotymi kolczykami w uszach, kolorowo ubrane kobiety o łatwo rozpoznawalnej
profesji, mizerni sprzedawcy, głośno zachwalający perły, stojący między straganami z
gąbkami i bananami, stosami skrzącego się węgla z Cardiff i bawełny, której kaŜda bela była
sprasowana pod parą do połowy jej pierwotnej objętości.
Cooper nigdy nie widział takiej masy bawełny i nie słyszał tak wielojęzycznego jazgotu.
Wynajął powóz, którym pojechali wzdłuŜ Bay Street do hotelu. Do jego uszu doszły
znajome dźwięki; charakterystyczna dla Południa brytyjska wymowa z urywanymi
końcówkami i ów angielski z nieprawego łoŜa, dziwaczny i śpiewny, którym mówili głównie
czarni. Na wybrukowanym kocimi łbami nabrzeŜu kłębił się cały ten tłum i panował
zgiełkliwy ruch. Wojna mogła zagłodzić Południe, ale tej wyspie, nie opodal Florydy,
najwidoczniej przyniosła dobrobyt.
Cooper, ulokowawszy rodzinę w hotelu, udał się do biura kapitana portu, gdzie
nieśmiało, w ostroŜnych słowach, przedstawił swoje potrzeby. Urzędnik z brodą i
bokobrodami bezceremonialnie przerwał ten bardziej aluzyjny, niŜ rzeczowy wywód.
W tej chwili nie ma w porcie statków forsujących blokadę. Jutro spodziewam się
„Fantoma". ChociaŜ ten nie zabiera pasaŜerów. Tylko ładunek z „Guernsey". Dlaczego
nie pasaŜerów?
Kapitan portu spojrzał, jakby miał przed sobą kogoś niespełna rozumu.
• „Fantom" jest własnością Departamentu Zaopatrzenia pańskiego rządu, sir, i tylko on
go eksploatuje.
• Ach, tak. Tutaj są cztery takie statki. Zapomniałem, jak się nazywają. Jestem
urzędnikiem Departamentu Marynarki. MoŜe „Fantom" zrobiłby wyjątek.
Proszę wobec tego pomówić z kapitanem „Fantoma", ale muszę pana ostrzec, Ŝe inni
dyplomaci Konfederacji takŜe zabiegali o moŜliwość przedostania się przez blokadę w ten
sposób, niestety, bez powodzenia. Gdy „Fantom" podniesie kotwicę, kaŜdy cal pokładu i
wszystkich kabin będzie zawalony bronią i odzieŜą.
Nazajutrz rano, w parnym kapuśniaczku, który mu przypominał rodzinne niziny, Cooper
z synem udali się przez Rawson

— 23 —
Square do przystani, gdzie kłębili się wrzaskliwi handlarze, spacerowały prostytutki,
próŜnowali dziennikarze, oddawali się hazardowi Ŝeglarze i stąpali dumnie niczym pawie
Ŝołnierze z pułków stacjonujących w Indiach Zachodnich*. Judith miała powaŜne
wątpliwości, czy ich syn moŜe oglądać i słuchać kręcących się po portowym mieście
przybyszów, ale Cooper juŜ w Liverpoolu dał Judahowi parę ojcowskich rad. Uznał, Ŝe
znajomość rzeczy jest lepszą obroną przed niegodziwościami świata, niŜ ignoracja. Krocząc
u boku ojca i pogwizdując marynarską melodię Judah nawet się nie odwrócił, gdy jakiś
marynarz upuścił pieniąŜek, który sobie podrzucał, i ryknął:
— Co za pierdolony pech, do kurwy nędzy.
Cooper gotów był z miłością i dumą gorąco uściskać swego wspaniałego, duŜego synka.
„Fantom" pod brytyjską banderą przybył nocą. Cooper odbył krótką, niezadowalającą
rozmowę z kapitanem. Komendant portu miał rację; nawet wysłannik sekretarza Mallory'ego
nie zostałby jako pasaŜer wpuszczony na pokład statku Departamentu Zaopatrzenia.
— Jestem odpowiedzialny za drogocenny ładunek — powie
dział kapitan. — Nie wezmę na siebie odpowiedzialności za
ludzkie Ŝycie.
MŜawka ustała i zaświeciło słońce. Minęły dwa długie dni. „Fantom" wypłynął w morze
— znowu pod osłoną nocy i jan-keski krąŜownik zniknął, bez wątpienia ruszył w pościg za
mniejszym od siebie „Fantomem". Pod koniec tygodnia Cooper rozchorował się od nie
kończącego się czekania i lektury starych gazet, mimo iŜ jedna z nich informowała o
druzgocącej klęsce Unii pod Fredericksburgiem.
Dzieci rychło znudził widok przystani. Zmiana warty przed rezydencją gubernatora
mogła zaciekawić raz, ale juŜ nie dwa razy, oryginalność flamingów powszedniała po
dwudziestu minutach. Wynajęcie powozika i wycieczka na wieś takŜe nie uratowały sytuacji.
Judith zrezygnowała z roli mediatora między synem i córką, którzy kłócili się mniej więcej
co godzinę. Cooper doszedł do wniosku, Ŝe nastrój dzieci źle wpływa na niego. Był
popędliwy i niewiele brakowało, by podczas obiadu uderzył Judaha, gdy zobaczył, Ŝe
chłopak nabrał łyŜkę zupy rybnej, zrobił zeza i zacisnął usta.
Wreszcie, po blisko tygodniu pobytu w mieście, „Nas-sau Guardian" w poniedziałkowym
wydaniu podał na kolumnie morskiej listę statków, które miały przybyć w naj-

* Indie Zachodnie cztery wyspy w strefie Morza Karaibskiego: Barbados, Jamajka, Trynidad i Tobago.
(Autorem przypisów jest tłumacz.)

— 24 —
bliŜszy weekend. Wśród nich była „Morska Wiedźma" z New Providance załadowana
wyłącznie bawełną z St. George na Bermudach.
— To musi być statek-przemytnik! — wykrzyknął Cooper
przy śniadaniu. — Bawełna nie jest głównym surowcem przemy
słowym na Bermudach. Bulloch mówił mi, Ŝe te statki udają, Ŝe
trudnią się handlem krąŜąc między neutralnymi wyspami.
Ponownie z Judahem udał się na przystań. Kilka minut zatrzymał ich pogrzeb jednej z
licznych w Nassau ofiar marynarskich porachunków.
Dotarli do miejsca postoju „przemytnika".
Niech mnie kule biją zaklął Judah jak jego koledzy z Liverpoolu. — Spójrz no na tę
całą cholerną bawełnę.
Nie wyraŜaj się w ten sposób - uciął Cooper. Ale i on był zafascynowany widokiem
„Morskiej Wiedźmy". Parowiec o wzmocnionych Ŝelazem łopatkach koła wodnego miał nie
więcej niŜ dwieście stóp długości i jakieś trzysta ton wyporności. Krótkie, lekko pochylone
maszty; forkasztel przypominał skorupę Ŝółwia, dzięki czemu statek mógł szybciej płynąć po
wzburzonym morzu. KaŜdy cal statku kadłub, obudowa koła wodnego, przysadziste maszty
pokryty był farbą w kolorze grafitowym.
KaŜdy cal, który mógł zobaczyć. Pod górną częścią burty statek wydawał się brązowy i
kanciasty, poniewaŜ cały pokład wypełniały bele bawełny ułoŜone w prostokątne pryzmy w
dwóch, trzech warstwach. Wyjąwszy szczeliny, przez które moŜna było obserwować morze,
budkę nawigatora takŜe zabarykadowano pryzmami bawełny.
Cooper z synem skakali po pokładzie, by uniknąć zderzenia z belami przerzucanymi z
jednych czarnych rąk do drugich. Zapytał o kapitana, ale odszukał jedynie pierwszego
oficera.
— Kapitan Ballantyne zszedł na ląd. Od razu. I pewnie juŜ
tam zalewa... Dostrzegł stojącego za ojcem chłopca. Nie
prędzej spotkacie go na pokładzie jak jutro rano, kiedy za
czniemy załadunek. Urwał i dodał podejrzliwie: A po co niby
go szukacie?
Jestem Main z Departamentu Marynarki. Niezwłocznie muszę się dostać na
kontynent. Ja, mój syn, Ŝona i córka.
Oficer podrapał się po brodzie.
Popłyniemy do Wilmington. Nie przypuszczam, Ŝeby kapitan chciał przewieźć
cywilów, a zwłaszcza takich młodych kawalerów.
MęŜczyzna mówił z cięŜkim akcentem, który przypominał Cooperowi zuboŜałych
farmerów z przybrzeŜnej Georgii. Czy pierwszy oficer mówił powaŜnie, czy był to tylko
wstęp do negocjacji na temat podróŜy?
— Mam rozkaz zameldować się u sekretarza Mallory'ego

— 25 —
w Richmond moŜliwie jak najrychlej. Blisko tydzień próbuję dostać się na jakiś statek.
Zapłacę kaŜdą cenę. Oficer podrapał się pod pachą.
• Miejsce na tej starej wiedźmie jest bezcenne. Mamy jedną kabinę, ale przewaŜnie jest
zawalona gwoździami, takim tam Ŝelastwem.
• Gwoździami? — powtórzył zaskoczony Cooper.
• A pewnie. Sprzedawało sieje po cztery dolary za beczkę, od czasu jak tylko wojna się
zaczęła. Jeden z właścicieli tego statku i paru innych dŜentelmenów opanowali cały rynek i
teraz idą po dziesięć. — Wyszczerzył zęby. Cooper zmruŜył oczy. Na jego twarzy malowała
się odraza.
• Niech mi pan powie, panie...
• Soapes. Jak to, czym pan się myje, tylko dłuŜsze o dwie literki „es"*
• Skąd pan pochodzi, panie Soapes?
• Z Port of Fernandina. To jest na Florydzie.
• Wiem, gdzie to jest. A więc jest pan z Południa?
• Tak, sir. Tak samo jak pan i kapitan Ballantyne. Powiedział pan, Ŝe nazywa się Main?
— Cooper potwierdził skinieniem głowy. —Ma pan coś wspólnego z rodziną Mainów z
Południowej Karoliny?
• Jestem członkiem tej rodziny. Dlaczego pan pyta?
• Och, bez specjalnego powodu. Po prostu słyszałem o tej rodzinie.
Pan Saopes kłamał. Cooper był tego pewien, ale nie umiałby powiedzieć, dlaczego
oficer, nagle podenerwowany, zaczął krzyczeć na robotnika, który kołysząc się forsował
pomost z belą bawełny, huśtającą się na jego nagim grzbiecie.
— A niech mi który czarnuch upuści bawełnę do wody, to
powiadam, z głodu będzie zdychał, ale pokryje straty co do centa.
Sześć centów za funt bawełny. Taka jest cena rynkowa.
Cooper odchrząknął.
• Niech mi pan powie, panie Soapes, z jakim ładunkiem popłynie pan do Wilmington.
• Och, wie pan, z tym co zazwyczaj.
• Kiedy właśnie nie wiem. A co jest zazwyczaj?
Soapes poklepał się po brzuchu i rozejrzał, omijając wzrokiem Coopera.
— Białe wino hiszpańskie. Hawańskie cygara. Tym razem,
niech mi pan wierzy, przewieziemy sery. Poza tym zwykle jest
herbata, mięso w puszkach i góra kawy. — W miarę wyliczania

* Soap (ang.) — mydło.

— 26 —
głos mu słabł, bowiem policzki Coopera czerwieniały coraz bardziej po wymienieniu
kolejnego towaru. — Mamy takŜe trochę płynu aromatycznego na włosy. Och, prawda,
zapomniałbym, jeszcze jakieś zrobione w Londynie kapelusze.
• Podczas gdy Konfederacja rozpaczliwie potrzebuje wojennego sprzętu, wy wozicie
same delikatesy...
• Wozimy to, co się opłaci, sir. — Po wygłoszeniu powyŜszej tyrady odwaga oficera
nieco zmalała. — A zresztą, ja nie decyduję o ładunku. To robota kapitana. Niech pan
pomówi z nim.
• Pomówię, niech mi pan wierzy.
• Nie wróci z burdelu do jutra rana.
Cooper widział, jak z Soapesa uchodzi cała para. Specjalnie powiedział „z burdelu", bo
był zmieszany i, aby to ukryć, chciał wprawić w zakłopotanie syna Coopera.
Ale chłopak przyjął słowa oficera całkiem naturalnie. Skwitował je z uśmiechem:
Tatuś zabiera mnie tam co wieczór, moŜe więc spotkamy pana kapitana.
Cooper pacnął syna w ucho. Soapes wyglądał na zaskoczonego, dopóki nie doszedł do
wniosku, Ŝe Judah z niego Ŝartuje. Zaczerwienił się podobnie jak Cooper, który zmierzał z
synem w stronę trapu, bynajmniej nie rozbawiony.

Nieco później, tego samego dnia, Cooper wezwał J.B. Lafit-te'a, miejscowego agenta
Frasera i Trenholma. Przedstawił się i zapytał o kapitana Williama Ballantyne'a z
Fernandiny. Dowiedział się ciekawych rzeczy.
Ballantyne, rodem z Florydy, miał opinię doświadczonego kapitana, choć nie był
specjalnie lubiany; załogę trzymał Ŝelazną ręką. W ubiegłym roku, powiedział Lafitte,
Ballantyne wzbogacił się bardzo. Do swojej kapitańskiej pensji zazwyczaj pięciu tysięcy
wypłacanych na jego Ŝyczenie w dolarach i przekazywanych do banku na Bermudach —
Ballantyne dokładał sumy zarobione na spekulacjach i to przy okazji kaŜdego kolejnego
rejsu.
Statek Ballantyne'a robił zaledwie jedenaście węzłów na godzinę, a więc płynął
niebezpiecznie wolno, zwaŜywszy po jakich wodach się poruszał. Lecz przecieŜ nie
zbudowano go do celów handlowych, jedynie odremontowano w Bowdler nad rzeką Mersey,
w doskonale znanej Cooperowi firmie „Chaffer i Spółka". Lafitte powiedział, Ŝe „Morska
Wiedźma" uchodzi za własność konsorcjum Południowców, tego faktu zresztą nikt nie
próbował ukryć, natomiast nazwiska właścicieli nigdy jak daleko sięga pamięcią — nie
zostały podane do publicznej wiadomości.
— 27 —
Po usłyszeniu tych informacji Cooper poczuł silną niechęć do kapitana statku oraz jego
właścicieli, ale nazajutrz rano wrócił na pokład „Morskiej Wiedźmy". Idąc pod pokładem
poczuł zapach wędzonego mięsa. Kabina Ballantyne'a na rufie śmierdziała tytoniem, jego
niewielkie paczki zajmowały kaŜdy kawałek wolnego miejsca. Na wszystkich widoczna była
banderola z jaskrawym napisem „Hawana".
— Cygara — wyjaśnił Ballantyne bez wstępów, spostrzegł
szy ciekawość gościa. — Mój prywatny interes w tym rejsie.
Niech pan siada na taborecie, za chwilkę będę do pańskiej
dyspozycji. Akurat sporządzam wykaz towarów, juŜ kończę.
W drodze na Bermudy widać nas jak na dłoni. Więc płyniemy
wyłącznie albo do portu St. George, albo tutaj.
Był promienny jak cherubin. William Ballantyne miał twarz okrągłą jak księŜyc, resztkę
włosów, i to tylko w uszach. Na nosie okulary, nieduŜy brzuszek i draŜniący akcent bardziej
przypominający mieszkańca Appalaehów*, niŜ głębokiego południa.
JednakŜe dotarcie do Richmond było dla Coopera waŜniejsze niŜ sumienie, w kaŜdym
razie dopóki nie ustalili szczegółów transakcji. Ballantyne łasił się i układnie uśmiechał.
Cooperowi nie podobało się ani jedno, ani drugie.
— No więc, załatwione — zakończył negocjację Ballantyne.
śałuję, Ŝe nie było mnie tutaj wczoraj, kiedy pan mnie szukał.
Soapes powiedział mi, Ŝe ma pan hm... pewne zastrzeŜenia.
— Skoro podjął pan tę kwestię, owszem, mam.
Ballantyne nadal się uśmiechał, choć na jego twarzy pojawił
się złośliwy grymas.
• Podjąłem tę kwestię, sir, poniewaŜ sądzę, Ŝe pan by to zrobił, nieprawdaŜ?
• Nie nazwałbym tego „pewnymi zastrzeŜeniami", kapitanie. To są powaŜne
wątpliwości natury moralnej. Dlaczego zatem ten statek nie przewozi niczego innego poza
towarami delikatesowymi?
• Dlaczego, sir? OtóŜ dlatego, Ŝe tego Ŝyczą sobie właściciele. Dlatego, Ŝe to przynosi
pieniądz, rozumie pan? — Potarł opuszkami palców o poduszeczkę kciuka, wyczuwając
między nimi niewidoczne drobiny metalu.
• Czy chce pan przez to powiedzieć, Ŝe woŜąc wędzone mięso robi pan pieniądze?
• A owszem, sir. Wypływając zostawiamy trochę naszej bawełny w St. George i na jej
miejsce ładujemy bermudzki

* Appalachy — (ang. Appalachian Mountains) — góry we wschodniej części Ameryki Północnej.

— 28 —
bekon. Sądzę, Ŝe zostaje on przetransportowany do zatoki dla wojsk na zachodzie, ale nie
mógłbym przysiąc. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, Ŝe wczoraj sprzedałem cały zapas
oficerom z Oddziałów Kwatermistrzowskich Konfederacji — znowu się rozpromienił —
trzy razy droŜej niŜ zapłaciłem na Bermudach. To jest pierwszorzędne mięso, prosto ze stanu
Nowy Jork. Tamtejsi farmerzy wolą je sprzedawać nam niŜ swoim. Bo to im przynosi trochę
grosza więcej. — Znowu potarł opuszkami palców o poduszeczkę kciuka.
Cooper, na dobre rozwścieczony, wybuchnął:
• Jesteś skończoną kanalią, Ballantyne! MęŜczyźni i chłopcy umierają z braku broni i
amunicji, a ty przewozisz bekon, cygara i kapelusze!
• Niech pan posłucha. Powiedziałem panu, Ŝe przewoŜę to, co mi kaŜą. Plus ta
odrobina towaru, by zabezpieczyć się na stare lata. — Fałszywy uśmieszek nie zdołał ukryć
prawdziwego oblicza tego człowieka. Nie jestem ani wykształcony, ani tak dobrze
sytuowany jak pan, sir. Wychowałem się w górach Północnej Karoliny. Moi rodzice byli
ciemni. Moją szkołą był tylko pokład okrętu I me mata umega zawodu. Muazę więc
wyciągnąć z tego, ile tylko się da. Poza tym na twarz kapitana wrócił przymilny uśmieszek
nie rozumiem, dlaczego pan tak się oburza. Handel jest czymś normalnym. Wszyscy to
robią.
Nie, kapitanie, pański brak skrupułów i uczuć patriotycznych nie jest zjawiskiem
powszechnym. W Ŝadnym razie. Uśmiech Ballantyne'a znikł.
Absolutnie nie mogę wziąć pana na pokład i nie wezmę, rozumie pan?
— Myślę, Ŝe pan weźmie. Bo jeśli nie, ściągnie pan uwagę
rządu na wszystkie afery na tym statku. To ma pan u mnie jak
w banku.
Ballantyne potrząsnął papierami, które trzymał w garści. Po raz pierwszy w jego głosie
pojawiło się niezdecydowanie.
Pan chce mnie utopć, a utopi pan kogoś bliskiego i drogiego.
— A cóŜ to, do diabła, ma znaczyć?
Pan Soapes powiedział mi, Ŝe pochodzi pan z Południowej Karoliny. Tak jak jeden z
naszych współwłaścicieli... Jej panieńskie nazwisko brzmi tak, jak pańskie... Posiada
dwadzieścia procent udziałów w „Morskiej Wiedźmie" i brata w Departamencie Marynarki.
Woda z chlupotem uderzyła w kadłub statku. Cooper z trudem przełknął ślinę, nie mógł
wydobyć z gardła najmniejszego dźwięku. W końcu wykrztusił: Co pan powiedział?
— DajŜe pan spokój, sir! Niech pan nie udaje, Ŝe pan nic nie

29 —
wie... Jednym z właścicieli jest dama nazwiskiem Huntoon... Pani Ashton Main Huntoon z
Richmond w Południowej Karolinie. CzyŜby nie była pańską siostrą? — Na widok zbolałego
oblicza Coopera uśmiechnął się przymilnie. — Tak myślałem. Po rozmowie z panem
Soapesem dodałem dwa do dwóch i wyszło mi cztery. Przyjmuję pana na pokład z całą
rodziną, panie Main.

67
George, oparty o balustradę na galerii, patrzył na całą w złoceniach i marmurach salę
posiedzeń Senatu. Był 15 stycznia. Sypiał źle, często się budził. Na przemian ogarniało go
przeraŜenie i pojawiała się nadzieja zwycięstwa.
Wadę, architekt ataku, wstał pierwszy.
— Tyle razy wyraŜałem mój sprzeciw wobec podobnych
projektów ustaw, a takŜe wobec polityki przeznaczania pienię
dzy na utrzymanie i popieranie tej instytucji, Ŝe nie będę teraz
zajmował czasu panów i ponownie uzasadniał mego stanowiska.
W następnym zdaniu zwyczajem polityków powiedział dokładnie to, czego, jak
zaznaczył, powiedzieć nie chce.
— Ja wiem, Ŝe ta instytucja na nic nie przydała się krajowi.
Gdyby nie istniała Akademia Wojskowa w West Point, nie
byłoby Ŝadnego buntu. To było gniazdo, w którym wylęgła się
rebelia. Stamtąd wywodzą się główni zdrajcy i spiskowcy.
Debata rozpoczęła się. Zrazu ostra, potem gwałtowna, godziny mijały jak minuty,
oświadczenia wydłuŜały się i zmieniały w przemówienia, przemówienia w tyrady.
Senator Wilson, zajmujący się sprawami wojskowym, którego George zjednał dla
sprawy, zabrał głos, aby przyznać, Ŝe Akademia ma swoje słabe strony, po czym przytoczył
dowody lojalności uczelni, pominięte przez Wade'a, te same przykłady wymienił George w
swoim liście do „Timesa". Wilson nie uwaŜał Akademii w West Point za „kolebkę zdrady",
aczkolwiek zarzucał jej „ekskluzywność". Absolwenci uczelni manifestowali swą wyŜszość
względem innych oficerów w armii, co niekiedy wywoływało niechęć, a nawet agresję.
Senator Nesmith próbował osłabić atak, wymieniając nazwiska absolwentów, którzy
oddali Ŝycie za Unię — dwaj, Mansfield i Reno, naleŜeli do najbardziej znanych.
Wystąpienie, by poruszyć swych kolegów, zakończył odczytaniem dwunastu wersów
poematu o bohaterstwie.
Nagle Wadę zaatakował z flanki. Instytucja jest bezwartoś-

— 30 —
ciowa, poniewaŜ kształci inŜynierów, a nie dowódców dla walczącej armii. Zręczny mówca
wplótł w swą diatrybę powtarzany często zwrot: „Zdrajcy ojczyzny".
George'a rozbolała głowa. Takie odwrócenie i sfałszowanie prawdy, którego dokonał
Wadę, budziło obrzydzenie. Lee był inŜynierem, ale równieŜ świetnym taktykiem. Skąd aŜ
takie przekręcenie faktów? Czy to leŜy w naturze tych politycznych zwierząt, czy to jedynie
wynik tej wojny, tej godziny, tego szczególnego splotu interesów i namiętności, której dają
wyraz w słowach? Ta ewentualność, stanowczo nie nowa, wciąŜ jeszcze go przeraŜała.
Przyczyna ataku radykałów mogła być jeszcze bardziej cyniczna. JeŜeli Wadę i jego
zgraja tak długo będą lŜyli Południe, aŜ zostanie zniszczone, to przecieŜ jako partia
polityczna mogą przejąć nad nim władzę.
Tymczasem Wadę bez litości mówił dalej:
— Jestem za zlikwidowaniem tej instytucji. Burzliwe
oklaski. — Nie chcemy, aby jakikolwiek rząd wtrącał się do
edukacji militarnej w większym stopniu, niŜ do kwestii kształ
cenia w jakiejkowiek innej dziedzinie.
John Sherman zerwał się z miejsca i zaczął krąŜyć od jednego kolegi do drugiego
wyczuwając, Ŝe sprawy przyjmują zły obrót. Senator Foster z Connecticut zbijał zarzuty.
Czy Yale i Harvad wykształciły tyle samo Południowców, co West Point?
Wadę zadrwił:
Yale nie jest utrzymywany przez rząd Stanów Zjednoczonych.
Po czym raz jeszcze podjęto kwestię, czy Akademia powinna, czy teŜ nie powinna
kształcić dowódców armii Unii. Tę część debaty przerwał senator Lane z Kansas,
wymizerowany człowiek o trupio bladym obliczu. Jego krótkie uwagi dwa, trzy zdania, nie
więcej zwieńczyło triumfalne powtórzenie epitafium dla Akademii, które puścił w obieg po
mieście przed kilkoma dniami: „Zmarła na panujące w West Point proniewol-nictwo".
Wadę tupnął nogą, dając wyraz swej aprobacie. Sherman zaczął się ruszać jeszcze
Ŝwawiej.
O to chodziło. Argument, Ŝe West Point była „monopolem". Jeszcze więcej dowodów, Ŝe
niewłaściwie kształciła kadetów. Wtedy po raz pierwszy głos zabrał Lyman Trumbull.
— Czy dlatego, Ŝe nauczyli się budować fortyfikacje, mają od
razu być Napoleonami? Tu tkwi błąd! Nam potrzebni są genera
łowie do dowodzenia naszymi wojskami, tacy, którzy będę mieli
zaufanie do naszych wojsk! Rzućmy naszą obywatelską armię
przeciwko rebeliantom. Zwolnijmy z armii kaŜdego, kto potrafi
budować fortyfikacje i sprawmy, aby lud Północy, krzepki

31 —
i niezłomny, runął na Południe, na głowy rebeliantów, a powiadam wam, Ŝe zetrą ich na
proch!
Większość widzów na galerii i zajmujących fotele na sali senatorów zaczęła klaskać
dokładnie w tej chwili. Dłonie Geo-rge'a były zimne i wilgotne, a serce biło mu stanowczo za
mocno. Argumenty stawały się coraz bardziej bezwzględne i okrutne.
Lane nie szczędził ostrych słów:
— Ta instytucja przez ponad trzydzieści lat była całkowicie
zdominowana przez jej absolwentów z Południa. Młody czło
wiek, który wstępuje do West Point, przede wszystkim od
samego początku wprawiany jest w sztuce podziwiania tandet
nej, nędznej arystokracji Południa. Doktryna o secesji Południa
stała się tematem wykładów!
Na lewo od George'a ktoś zaklaskał. Domyślał się kto, ale wolał nie patrzeć w tym
kierunku. Senator Sherman i paru jego sojuszników uniosło głowy. Oklaski ucichły.
Debata toczyła się dalej. Wadę rozwinął swoją ideę; gdy Akademia w West Point
zostanie rozwiązana, w poszczególnych stanach swobodnie rozwinie się system
samodzielnych instytucji i zakładów naukowych.
W tym momencie George'owi zrobiło się słabo, moŜe był to efekt przewlekłej grypy.
Zacisnął dłonie. Padło pytanie:
• Kto jest za? Głośna, gorąca aprobata.
• Kto jest przeciw?
Sprzeciw był nawet głośniejszy, ale — czyŜby nadzieja igrała sobie z jego słuchem —
oklaski nieliczne.
Ja przeliczę powiedział wiceprezydent Hamlin. —Dwadzieścia dziewięć głosów za,
dziesięć przeciw.
Jęk zawodu zmieszany ze szczerym aplauzem rozległ się na galerii, w bocznych nawach i
ławach poniŜej. John Sherman rzucił George'owi wymowne spojrzenie. W jego oczach nie
było radości, wargi senatora drgały nerwowo. Dopiero wtedy blady i wściekły George
odwrócił głowę i poszukał wzrokiem Stanleya.
George wstał. Zamierzał powiedzieć bratu kilka słów pocieszenia. Stanley równieŜ
podniósł się, odwrócił i opuścił galerię, choć George'a dzieliło od niego zaledwie sześć stóp.

Z Kapitolu George pojechał prosto do Willarda, gdzie skierował się do baru. Przeklinając
w myślach czekającą go pracę w Winder Building stał przy barze, stawiając kolejki innym
oficerom. Niebawem całe towarzystwo rozeszło się. Usiadł przy stoliku i zaczął powtarzać
grafomański slogan reklamowy, na który natknął się w gazecie i który, owszem, zrobił na
nim pewne wraŜenie:

— 32 —
• Gdy ci ziąb zalazł aŜ pod kamizelkę, GINU MORRISA wypij choć kropelkę.
• Myślę, Ŝe powinien pan pójść do domu, majorze Hazard
— powiedział kelner obsługujący stół, przy którym siedział
George.
• Gdyby znowu potop przeŜyć było trzeba, niechby GIN MORRISA leciał na nas z
nieba.
• UwaŜam, Ŝe stanowczo powinien pan pójść do domu,
— powiedział kelner, zabierając George'owi nie dopity kieliszek.
Poszedł więc do domu.

Zapłacił stangretowi, chwiejnym krokiem wszedł do salonu i oznajmił Constance:


• ZwycięŜyliśmy.
• Ale wyglądasz okropnie ponuro. JuŜ nie mówiąc, Ŝe się zataczasz. Usiądź, zanim się
przewrócisz. Cicho zamknęła drzwi od salonu, aby nie zobaczyły go dzieci.
• Dzisiaj poznałem prawdziwe oblicze tego miasta, Constance. Ściskając głowę
patrzył na stół z marmurowym blatem.
— Naprawdę. Niedouczony, uprzedzony, za nic mający prawdę;
oto prawdziwy Waszyngton. Niektórzy ci przeklęci łotrzy w Se
nacie kłamią bez zająknięcia, jakby klepali z pamięci dekalog.
DłuŜej tutaj nie wytrzymam. Muszę się stąd jakoś wyrwać,
muszę jakoś...
Głowa najpierw opadła na przykryty serwetą zagłówek fotela, po czym poleciała w bok,
na ramię. Constance stanęła za fotelem. Kochała tego uczciwego, choć wielce
niedoskonałego człowieka. Wyciągnęła rękę, aby pogłaskać go po czole. Wargi mu obwisły,
zachrapał.

Stanley, dla odmiany, wręcz rozkwitał w atmosferze tego miasta. JuŜ nie czuł się
przybyszem, wprost przeciwnie, rozkoszował się swą rosnącą odpowiedzialnością zaufanego
pomocnika Stan tona. Co więcej, pierwszy raz w Ŝyciu zaczął robić wielkie pieniądze na
własny rachunek.
Oczywiście, uchwalenie ustawy o wyasygnowaniu funduszy na West Point było krokiem
wstecz i doprowadziło go do trwającej kilka dni irytacji. Irytację wzmógł Stanton, który
pokonywał wszystkich od czasu, gdy generał Burnside wykonał ruch przeciwko Lee 20
stycznia tylko po to, aby zostać unicestwionym w dwa dni później. Przegrał po dwóch
miesiącach przez obficie padajce deszcze, które zamieniły drogi Wirginii w trzęsawiska.

— 33 —
Obrońcy Burnside'a o tę klęskę oskarŜali Pana Boga i nawet ukuli szyderczy zwrot:
„Błotnisty Marsz". Inni doprowadzili do odwołania generała i zastąpili go Joe Hookerem.
Waleczny Joe wyraził chęć przeorganizowania armii, dokonania radykalnych zmian we
wszystkim — od higieny po morale wojska. Zaczął, nie zwlekając ani chwili, od przyznania
urlopów i próby zniszczenia rebeliantów.
Zdecydowanie irytacja Stanley a wzrosła najbardziej, gdy Isabel natknęła się na Labana z
opuszczonymi kalesonami i penisem między nogami ich nadgorliwej słuŜącej. Stanley
musiał złoić syna po tyłku brzozową witką, co nie było łatwe, poniewaŜ bliźniaki mocno juŜ
podrosły, następnie odprawić słuŜącą, co niezwłocznie zrobił, i wypłacić jej sto dolarów
ekstra, co równieŜ uczynił.
W pewien ponury dzień, pod koniec miesiąca, Stanton wezwał go do siebie. Choć całą
noc spędził za biurkiem — ostatnio zdarzało się to często — sekretarz wyglądał świeŜo i
tryskał energią. Szara, pasiasta tkanina zawiązana pod brodą Stantona zwisała aŜ do podłogi.
Goniec Departamentu Wojny, który występował takŜe w roli fryzjera, namydlał pędzlem
górną wargę sekretarza, przygotowując ją do golenia brzytwą; rytuał ów powtarzał się dwa
razy w tygodniu.
— Popatrz sobie na to, ja zaraz będę gotowy — powiedział
Stanton, rzucając na biurko jakiś przedmiot z metalu. Brzytwa
dotknęła jego policzka.
Stanley podniósł przedmiot — brązową głowę Lincolna, niezdarnie wyciętą czy teŜ
wypiłowaną ze środka miedzianej jednopensowki. Ostatni raz bito je w 1857 roku. Goniec
skończył swoją pracę, wytarł ręcznikiem twarz Stantona i ściągnął płótno. Stanley odwrócił
miedziak i odkrył małą, przylutowaną do niego agrafkę.
— Noszą to przeciwnicy rządu — powiedział sekretarz, gdy
fryzjer odszedł. — Jawnie! — Wykrzyknął.
Stanley zdąŜył juŜ przywyknąć do wybuchów Stantona. Ten człowiek był Ŝarliwym
wyznawcą własnych przekonań i chyba niczego więcej.
• Słyszałem, Ŝe o demokratach mówi się „Miedziane Głowy"*, sir. Nie wiedziałem, Ŝe
to z powodu tej odznaki. Czy mogę wiedzieć, skąd się tu wzięła?
• Dostarczył mi ją pułkownik Baker. Mówi, Ŝe są ponumerowane. Stanley, zdrada i
korupcja to są dwa bliźniacze plugastwa

* Cooperhead — gra słów: Cooper — miedź, head — głowa, ale równieŜ jadowity wąŜ (miedzianka). W
przenośni „pacyfista". Nazywano tak na Północy w czasie wojny secesyjnej sympatyków Południa.

— 34 —
tej wojny. W niewielkim stopniu moŜemy zaradzić korupcji, ale przeciwko zdradzie musimy
zdobyć się na rzeczy wielkie. Chciałbym, abyś częściej spotykał się z Bakerem. Zachęć go
do wzmoŜenia aktywności i melduj o skuteczności jego działań. Baker jest prymitywnym i
nieustępliwym człowiekiem, ale moŜe być uŜyteczny. Powierzam ci zadanie powiększenia
tej uŜyteczności.
Tak jest, sir — powiedział Stanley z entuzjazmem. Czy jest ktoś, na kogo chciałby
go pan szczególnie uczulić?
— Jeszcze nie teraz, ale przygotowuję taką listę. W przypadku zatwardziałych
grzeszników równieŜ akta. — Stanton pogładził się po brodzie. Spotkaj się z Bakerem jak
najszybciej. UpowaŜnij go do wynajęcia większej liczby ludzi. Uderzymy zmasowanym
ogniem w tych, którzy usiłują obalić ten rząd a zwłaszcza w zwolenników zawarcia
nikczemnego pokoju. I jeszcze jedno. Prezydent nie dowie się o naszych działaniach. Jak ci
juŜ wcześniej mówiłem, biuro Bakera nie moŜe zostać wymienione w naszych rejestrach.
Tym niemniej jego działania są bardzo waŜne i będziemy go wspierać sumami tak duŜymi,
jak on sam uzna to za konieczne. Uśmiechnął się. W gotówce. NiemoŜliwej do znalezienia.
Rozumiem. Spotkam się z pułkownikiem Bakerem jeszcze dzisiaj po południu.
Stanley wyszedł oględnie mówiąc rozweselony wiadomością o wzmoŜeniu potajemnej
działalności przeciwko towarzystwom pacyfistów, rozkwitającym bujnie na zachodzie i
wschodzie Północy, a takŜe przeciwko ludziom, którzy krytykują, mową lub piórem,
administrację państwową. Z drugiej strony, nie bardzo umiał sobie wyobrazić współpracę z
ograniczonym, zagadkowym i od czasu do czasu budzącym przeraŜenie Lafayet-te'em
Bakerem, który w jakiś sposób wkradł się w łaski Stantona jeszcze przed Antietam. Do tej
pory sekretarz traktował Bakera jak komendanta Ŝandarmerii Departamentu Wojny.
Prowadził on specjalne biuro, które Stanton prywatnie nazywał biurem detektywistycznym
Departamentu Wojny. Mieściło się ono w małym budynku z cegły, naprzeciwko hotelu
Willarda, w centrum Pennsylvania Avenue.
Stanley dotknął palcami miedzianej odznaki. BliŜsze stosunki z Bakerem mogą mieć
swoje dobre strony. Być moŜe dzięki temu uda mu się skompletować dokumenty, by mieć
wgląd w sprawy i akcje jego brata, George'a.

W lutym George spotkał człowieka, który tak samo jak on


gardził metodami i krętactwami rządu. Stało się to przypadkiem.
Stalownia Hazarda skończyła odlew piętnastocalowych dział

— 35 —
Rodmana o gładkich lufach dla formacji liniowych nad Rap-pahannock. Christopher
Wotherspoon nadzorował załadunek dział na platformy pociągu towarowego, który zawiózł
je do arsenału w Waszyngtonie do kontroli i akceptacji. Wotherspoon jechał tym samym
pociągiem w wagonie osobowym.
Przez dwa długie wieczory Wotherspoon i George rozmawiali o Ŝelaznych konstrukcjach.
Wotherspoon nadzorował równieŜ załadunek ogromnych dział w kształcie butli na barki,
które miały je przewieźć w dół Potomacu do Aąuia Creek Landing. George znalazł trochę
czasu na przejaŜdŜkę w dół rzeki wojskową kanonierką. Przybył na miejsce w czasie burzy,
padał śnieg z deszczem, co nie było niczym niezwykłym tej nędznej zimy. Wyprawę
przedsięwziął z dwóch powodów; z ciekawości i by uciec od pracy, której nie był juŜ w
stanie znieść. Temperatura wzrosła i deszcz na dobre zastąpił śnieg. George przyglądał się,
jak Wotherspoon znęca się nad załogą odpowiedzialną za przetransportowanie waŜących
pięćdziesiąt tysięcy funtów dział z barek. UŜyto specjalnie skonstruowanych pochylni,
bloków i wyciągów. Wzmocnione wagony—platformy miały przewieźć działa linią kolejową
z Richmond przez Fredericksburg, Poto-mac i dalej na południe na front.
Przeładunek dział zajął większą część dnia. George stał w deszczu, dopóki praca nie
dobiegła końca. Z nie skrywaną dumą patrzył, jak ludzie łańcuchami mocują na platformie
wagonu ostatnie działo. Nowa, lśniąca lokomotywa Masona wypuściła kłęby pary. Złocone
litery na breku parowozu ułoŜyły się w nazwisko: Gen. Haupt. Napis na tenderze głosił: U.
S. Military. R. RDS.
Chmury pary falowały wokół George'a, deszcz skapywał mu z ronda kapelusza. Zrazu
nie poznał męŜczyzny o surowym obliczu, z wąsami, w zabłoconych butach, prąŜkowych
spodniach i w starej pelerynie, który stanął obok niego. George pomyślał, Ŝe zna tego
jegomościa, ale nie mógł przypomnieć sobie, kim on jest.
Nieznajomy był wyŜszy odeń więcej niŜ o głowę - samo istnienie takich dryblasów
draŜniło George'a. To, a takŜe duma spowodowały, Ŝe nie oglądając się powiedział:
— To moje działa.
—W moim pociągu.
George odwrócił się rozzłoszczony. Poznał go.
• Na moich szynach — powiedział.
• Doprawdy? Pan Hazard?
• Tak, to ja.
— To fantastyczne. Myślałem sobie, Ŝe jeśli za tym nazwis
kiem kryje się jakaś osoba, musi to być jakiś brzuchaty księgowy;
człowiek, który nigdy nie był w pobliŜu takiego miejsca, jak to.

36 —
Szyny, które pan robi, są dobre. Połączyłem więcej niŜ kilka.
Gwizdnęła lokomotywa, zasyczała para. Przekrzykując hałas
George zapytał:
— Czy pan jest generałem Hauptem?
Nie, sir. Nie jestem Ŝadnym generałem. Kiedy w maju zeszłego roku przyjąłem to
zadanie, postawiłem warunek, Ŝe nigdy nie będę musiał nosić munduru. Jesienią Stanton
próbował mnie awansować do stopnia generała brygady ochotników, ale nigdy tej rangi
oficjalnie nie przyjąłem. Niech pan zostanie generałem, a przekona się pan, Ŝe cały czas
będzie pan się kłaniał, drapał i zapisywał stosy papieru. Jestem Haupt, to wszystko. —
Spojrzał na George'a jak prokurator na świadka.— Czy jest pan człowiekiem pijącym? Mam
butelkę w tamtym budynku... budzie właściwie, która uchodzi za biuro kolejowe.
• Tak, lubię się napić.
• MoŜe być whisky?
• Czy mógłbym przyprowadzić kogoś... Nadzorca moich zakładów... jest tam...
— W porządku. Byle szybko, bo szkoda czasu. I w ten sposób w strugach deszczu zaczęła
się przyjaźń George'a i Hermana Haupta.

Haupt miał rację, biuro kolejowe było po prostu budą. Przez szczeliny w dachu ze
zbitych desek kapała woda. Kropelki skrzyły się na brodzie Haupta, kiedy wlewał napój do
dwóch brudnych kubków. Wotherspoon podziękował za zaproszenie, chciał przed odjazdem
obejrzeć cały tabor.
— Z zawodu jestem inŜynierem budownictwa lądowego
i wodnego. Haupt okazał się człowiekiem przesadnie skrom
nym, w istocie był jednym z najlepszych specjalistów w kraju.
— Przypuszczałem, Ŝe armia, chcąc utrzymać koleje w dobrym
stanie, sypnie groszem i zbuduje nowe. Ale idzie mi to cholernie
cięŜko; te wszystkie przepisy, cała ta procedura. A pan gdzie
pracuje?
__ w Waszyngtonie.
• A konkretnie, co pan robi?
• Pracuję w Departamencie Zaopatrzenia. Konkretnie zajmuję się zaopatrzeniem
artylerii. JeŜeli Ŝyczy pan sobie dokładniejszej odpowiedzi, to powiem, Ŝe większość czasu
spędzam w towarzystwie głupców.
• Wynalazcy?
• Ci są jeszcze znośni. George napił się. — Mam na myśli generałów i polityków.
Haupt roześmiał się, po czym nachylił do George'a.
— Co pan myśli o Stantonie?
• — 37 — Nie mam z nim wiele do czynienia. Brak mu giętkości politycznej, to
gorliwiec, i niektóre jego metody są podejrzane. Myślę jednak, Ŝe jest bardziej kompetentny
niŜ większość z nich.
• Wyciągnął wnioski z Buli Run o wiele prędzej niŜ oni. Gdy zaczęła się ta wojna,
tylko paru rozumiało, Ŝe szybciej moŜna przerzucić oddziały koleją niŜ wodą. PrzewaŜająca
liczba generałów wciąŜ jeszcze Ŝyje w epoce łódek rzecznych, ale stary Stanton dostrzegł
znaczenie kolei, gdy rebelianci załadowali ludzi z doliny do pociągów i utworzyli dwie
armie, które miały pokonać McDowella. Zrobili to w takim tempie, Ŝe McDowell dostał
zawrotu głowy.
• Przyśpieszenie — powiedział George, kiwnąwszy głową na znak zgody,
• Co takiego?
• Przyśpieszenie to jeden z ulubionych pomysłów Dennisa Mahana. Dziesięć lat temu z
okładem powiedział, Ŝe przyśpieszenie i komunikacja odniosą zwycięstwo w następnej woj-
nie. Kolej i telegraf.
• O ile generałowie nie stracą przed czasem jednego i drugiego. Napije się pan jeszcze?
• Nie, dziękuję. Muszę odnaleźć mojego młodszego brata. Jest w Batalionie
InŜynieryjnym.
Wstał, aby wyjść. Haupt wyciągnął rękę.
• Dobrze mi się z panem rozmawiało. Niewielu mamy w armii takich inteligentnych i
prawych ludzi jak pan. — Zdziwiło to George'a. Niczego mądrego nie powiedział, po prostu
siedział i słuchał tego, co mówił Haupt, ale rzecz właśnie w tym; skoro usiadł i słuchał,
kaŜdy namiętny gadacz przyzna, Ŝe dobrze mu się rozmawiało. — Czasami muszę wpaść do
Waszyngtonu — powiedział Haupt. — Zobaczymy się na pewno.
• Zapraszam, generale.
• Herman, Herman — powiedział, gdy George juŜ był za drzwiami.
George sprawdził, gdzie znajduje się batalion wojsk inŜynieryjnych, i wczesnym
popołudniem na platformie Ŝeliwnego wagonu z węglem ruszył do Falmouth. Naciągnąwszy
kapelusz na oczy i oparłszy się o lodowaty metal obudowy, rozmyślał o Hauptcie. Jakoś tak
rok temu, po tym jak rząd przeforsował wniosek o utworzeniu systemu kolei wojskowych,
Stanton chciał, aby zajął się tym Daniel McCallum, inspektor w Erie. Dlaczego McCallum
nie był tym zadaniem usatysfakcjonowany, George nie wiedział. W kaŜdym razie rychło
zastąpił go Haupt.
Haupt zorganizował w swoim wydziale dwa zespoły; jeden do załatwiania wszelkich
spraw, drugi — do budowy szlaku kolejowego. Haupt zasłynął z tego, Ŝe tory kładł szybko,
mosty stawiał mocne, praktycznie w ciągu jednej nocy, wściekając się przy tym

— 38
tak, jak tylko on potrafił. W rezultacie ten człowiek czegoś dokonał, czegoś znacznie
większego, niŜ George mógł powiedzieć Ripleyowi. Czy nawet samemu sobie.
Wyskoczywszy z toczącego się powoli wagonu w Brooks Station, odszukał Billy'ego
nadzorującego budowę palisady, która miała zabezpieczyć stację przed atakiem. Stali przy
pilnie pracujących Ŝołnierzach i rozmawiali co najmniej przez godzinę. George dowiedział
się, Ŝe jego brat niedawno był na urlopie w Belwederze, Jadąc do domu i wracając do
jednostki Billy przejeŜdŜał przez Waszyngton o północy. "Uznał, Ŝe to pora niezbyt
stosowna, aby się zameldować w Georgetown.
George skrzywił się.
Mogę zrozumieć twoje pragnienie zobaczenia się z Ŝoną, ale nie rozumiem, dlaczego
tak szybko wróciłeś na front.
Chcę tę wojnę przejść do samego końca. Cierpię z powodu rozłąki z Brett. Cierpię
przez te wszystkie przeklęte głupstwa.
Takie było ich spotkanie: trochę humoru i dojmujący smutek. George nie potrafił
rozchmurzyć brata. Przygnębiony myślał o tym po powrocie do miasta.
Ku jego zaskoczeniu i zadowoleniu, nim minął tydzień, Herman Haupt zakradł się do
Winder Building, polując na George'a. Poszli do Willarda na piwo i obfity późny obiad.
Haupt był wściekły; wrócił ze spotkania w Departamencie Wojny. George spytał, co złego
tam zaszło.
— Mniejsza o to. Gdy zacznę o tym mówić, znowu diabli mnie
porwą.
CóŜ, ja teŜ dzisiaj rano pokłóciłem się z Ripleyem i, do diabła, nie czuję się wiele
lepiej. Powiedziałem Ŝonie, Ŝe juŜ dłuŜej tutaj nie wytrzymam.
Haupt Ŝuł nie zapalone cygaro.
• JeŜeli będziesz pewien, Ŝe musisz stąd odejść, powiedz mi o tym. Wezmę cię do
budowy kolei.
• Wyrabiam szyny, Herman, ale nie mam zielonego pojęcia o kładzeniu czy
konserwacji torów.
Wystarczy ci jedna doba w zespole budowlanym, a wszystkiego się nauczysz.
Gwarantuję.
George roześmiał się. Z ulgą odparł:
— Doceniam ofertę. Być moŜe skorzystam z niej prędzej, niŜ
sobie wyobraŜasz.
Ostre wiatry, niskie temperatury, mgła, śnieŜyce — wszystko to nadal dręczyło wojska
oczekujące wiosny. RównieŜ Ŝycie w obozie z powodu pogody było cięŜsze. Charles trzy
razy wybrał się na farmę Barclaya na całonocne wizyty. Pierwszy raz przywiózł dwa
karabinki i amunicję, które znalazł przy dwóch

— 39 —
martwych Jankesach. Powierzył tę zdobycz Bozowi i Washingtonowi. Za taki czyn w swoim
rodzinnym stanie zostałby wy-chłostany. Ale on ufał wyzwoleńcom i chciał, aby byli
uzbrojeni, gdy Jankesi sforsują rzekę. Przewidywał, Ŝe nastąpi to wiosną.
Drugiej wizyty omal nie przypłacił własnym Ŝyciem. Jechał bezpośrednio po złoŜeniu
raportu z dwudniowego wypadu z Abem poza linie nieprzyjaciela. Miał na sobie mundur
stosowny podczas takiej misji, jasnoniebieskie spodnie z szerokimi, Ŝółtymi lampasami,
skonfiskowaną błękitną pelerynę wojsk Unii i czapkę z matowym kawałkiem metalu, na
którym widniały skrzyŜowane szable. Padał śnieg, gdy zbliŜał się do farmy. Boz wziął go za
Jankesa i strzelił. Pierwsza kula przeszła mu koło ucha. Po chwili Boz wypalił drugi raz,
Sport uskoczył w bok, aby się ukryć za czerwonym dębem. Kula trafiła w pień drzewa.
Charles zaczął krzyczeć, biedny Boz usprawiedliwiał się niemal przez dziesięć minut.
Charles nie mógł się nasycić pszenicznowłosą, niebieskooką wdową. Nie miał dość
rozmów z nią, pieszczot, dotyku jej ciała czy bodaj tylko patrzenia na nią.
Chciała wiedzieć wszystko o jego Ŝyciu w kawalerii. Nad talerzem rosołu z wołowiny,
przyprawionego cząbrem, z którego wyjął kość i wyssał z niej szpik, opowiadał Gus o
nudzie w obozie zimową porą. Jeb Stuart nazwał ten obóz „Obozem Nie do śycia".
Niepodobna było Ŝyć w tym obozie.
Opowiadał o kawalerzystach-konfederatach, przytaczał legendy o nich. Wspominał
Turnera Ashby'ego, który z samobójczą zuchwałością dokonał szaleńczej szarŜy z szablą w
ręku. Niby kometa wieść o jego odwadze rozeszła się wśród Ŝołnierzy. Ktoś powiedział, Ŝe
chciał w ten sposób pomścić swego brata, Richarda. Ashby został zabity w dolinie zeszłego
lata. Mówił jej o Johnie Mosbym, który wyruszał na zwiadowcze wyprawy dla Stuarta
podczas okrąŜenia McClellana. Teraz dowodzi nieregularnymi formacjami jazdy w okręgach
Loudoun, Fauąuier i Fairfax; na terenie, który rychło stał się znanym jako Konfederacja
Mos-by'ego.
— Jankesi chcą go powiesić jako wyjętego spod prawa.
A w Kentucky działał John Hunt Morgan, przezywany „Piotrusiem Konfederacji". I
potoczyły się fantastyczne opowieści o jeszcze jednym kawalerzyście na Zachodzie,
półanalfabecie, plantatorze nazwiskiem Bedford Forrest.
• A czy on takŜe miał jakieś przezwisko?
• „Czarodziej siodła".
• Zapomniałeś o sobie, Charles.
• Och, nie! Aba i pozostałych nazywają „Zwiadowcami z śelaza".
-—To brzmi jak komplement.

40 —
Uśmiechnął się.
• TeŜ tak to przyjmuję.
• JeŜeli jesteś takim specjałem, Jankesi uznają cię za pierwszorzędny cel.
Wyjął kolejną kość z rosołu i właśnie niósł ją do ust. Spojrzał na Gus. Ani w tym, co
powiedziała, ani w tym, jak to powiedziała, nie było nic zabawnego.
Odpoczywając po miłosnych zapasach lubił opowiadać jej o swojej przeszłości. Opisał
jej, jak to się stało, Ŝe ogolono mu pół głowy w dniu przybycia do West Point. Opowiedział
jej o Ŝołnierzach, których spotkał i których podziwiał w II Pułku Kawalerii; wśród nich
Wirgińczyka, George'a Thomasa, który teraz jest po drugiej stronie. Opowiedział jej o
kłopotach, które miał z kapitanem Bentem. Z jakiegoś powodu nienawidził on jego rodziny.
Wyczarowywał obrazy Teksasu najlepiej, jak potrafił; nieporadnie opisywał rozległe
porośnięte trawą przestrzenie, błękitne północne wiatry, leszczyny i korony dębów, które
błyszczą po deszczu i rozbrzmiewają śpiewem skowronków.
• Niektóre części tego stanu są najpiękniejszymi miejscami na całym BoŜym świecie.
• Chciałbyś tam wrócić?
• Kiedyś o tym myślałem — ujął ją za rękę — ale teraz juŜ nie.
Nazajutrz, gdy na śniadaniowej tacy parowała owsianka, podziwiał jej delikatną, jeszcze
nie całkiem rozbudzoną twarz, a po mocnej kawie opowiadał jej o rywalizacji, która sprawia
pewien kłopot całej kawalerii. Jego stary przyjaciel, Fitz Lee, teraz waŜny generał, którego
rzadko widuje, nie lubił Hamptona, poniewaŜ nie lubił go Stuart.
Pod koniec trzeciej wizyty Gus pocałowała go w usta parę razy, nim wyszeptała:
• Jak prędko wrócisz?
• Nie wiem. Będziemy przejeŜdŜać przez niŜej połoŜone tereny, i to juŜ niedługo, Ŝeby
zapolować na konie. Straciliśmy ich całą masę.
• Powiedz generałowi Hamptonowi, Ŝe nie Ŝyczę sobie, aby coś ci się stało.
• A ty powiedz Bozowi i Washingtonowi, Ŝeby spali z tymi karabinami.
Naładowanymi.
Gdy zjawił się w obozie, Ab Woolner zdziwił się i dokuczył mu, cierpko Ŝartując:
— Wielki BoŜe, Charlie, jesteś tutaj od godziny i nie mówisz
o niczym innym, tylko o tej dziewczynie. Zwykle bez przerwy
mówiłeś o Sporcie i o wojnie. Zapomniałeś, po co tu jesteśmy.
Coś w Charlesie zbuntowało się, gdy tego słuchał. Ale nie znalazł Ŝadnej
odpowiedzi.

— 41 —
68
Virgilia okropnie nie lubiła zmuszać tego gościa do opuszczania oddziału. Pacjenci widzieli
w nim kogoś niezwykłego i niecierpliwie czekali na jego niedzielne odwiedziny, chociaŜ
bywało, Ŝe się nie zjawiał, poniewaŜ w tym czasie przebywał na pokładzie wojskowego
parowca, płynącego do Aąuia Creek Landing, o czym i tak nie mógłby powiedzieć ani słowa.
Gdziekolwiek się podziewał, wracał z kieszeniami wypchanymi dropsami i z chlebakiem
pełnym tanich piór, papieru listowego i pociętych liści tytoniu, z miseczką dŜemu oraz
pięcio-i dziesięciocentowymi banknotami, które rozdawał, by ranni mogli kupić sobie świeŜe
mleko, sprzedawane przez farmerów, którzy przybywali do szpitala.
Virgilia podejrzewała, Ŝe ów człowiek dowartościowywał samego siebie, kupując te
rzeczy i rozdając je. Z pewnością nie zarabiał wiele; był zaledwie kopistą w biurze ministra
bez teki w ministerstwie skarbu. To oraz jego imię — tyle o nim wiedziała jeśli pominąć
wraŜenie, Ŝe on sam odczuwa potrzebę dotknięcia rannego Ŝołnierza czy teŜ przyjścia doń ze
słowem pocieszenia.
Było wczesne popołudnie. Świeciło marniutkie, lutowe słońce. Aąuia Creek Landing,
rozległy kompleks doków, plątanina torów kolejowych, budowanych z nie ociosanych pni
sosen, namiotów i placów ćwiczeń, zaludnionych przez tysiące Ŝołnierzy, cywilów i
czarnych przemytników — był względnie cichy i spokojny, jak zawsze w niedzielę. Pacjenci
w długim i ciasnym budynku szpitalnym ranni w potyczkach na polu bitwy lub powaleni
przez choroby w trakcie niesławnego marszu przez błota, dochodzili do zdrowia.
Virgilia zauwaŜyła, Ŝe Ŝołnierze jakby nabrali otuchy. Na wiosnę generał Hooker miał
pokierować rozstrzygającą wyprawą w owej krucjacie, której celem było roznieść w pył
rebeliantów. Czekała ją cięŜka praca przy pielęgnacji rannych Ŝołnierzy Unii ale czasami z
satysfakcją myślała o chłopcach cierpiących tak samo lecz po tamtej stronie. KaŜdy krzyk
wychodzący z ust rebelianta był jeszcze jedną zapłatą za śmierć Grady'ego.
W holu recepcyjnym usłyszała oŜywione głosy. ZbliŜała się do niedzielnego
samarytanina, który siedział przy śpiącym Ŝołnierzu, trzymając rękę młodego męŜczyzny w
swoich miękkich i delikatnych dłoniach. Gość był w średnim wieku, z brodą, miał krzepę
portowego robotnika, łagodne oczy i ładną cerę. Na wyłogach jego luźnej, nieco workowatej
marynarki zawsze znajdowała się jakaś ozdoba. Dzisiaj na przykład był nią mokry tulipan
przypięty szpilką.

— 42 —
— Walt, mamy inspekcję.
Niespiesznie, jak niedźwiedź, Niedzielny Pan podniósł swe masywne cielsko ze stołka,
który zupełnie pod nim ginął. śołnierz poczuł, Ŝe opuszczają go ciepłe dłonie. Otworzył
oczy.
• Nie odchodź.
• Zaraz wrócę — powiedział Walt nachylając się, aby pocałować go delikatnie w
policzek. Niektóre pielęgniarki uwaŜały, Ŝe to nie jest normalne zachowanie, ale większość
pacjentów, którzy bądź czekali na nóŜ i piłę chirurga, bądź cierpieli niewy-słowione bóle,
przyjmowała z wdzięcznością czułe uściski Walta i jego pocałunki. Dla niejednego była to
jedyna miłosna pieszczota przed śmiercią.
• Do następnego tygodnia, panno Hazard, jeśli mi się uda
— powiedział Niedzielny Pan, zakładając na ramię pasek chleba
ka.
Powłócząc nogami wyszedł przez drzwi w jednym końcu holu, podczas gdy drugimi
drzwiami wkroczyli dygnitarze. Delegacja składała się z dwóch kobiet i czterech męŜczyzn z
komisji sanitarnej oraz jeszcze jednego osobnika, któremu tamci wyraźnie okazywali
respekt. Virgilia ucieszyła się, Ŝe z sanitariuszkami wyszorowała ubiegłej nocy podłogę i
ściany środkiem odkaŜającym. Na szczęście tłumił on przykrą woń ran, a takŜe odór moczu i
fekaliów, skutek niekontrolowania przez wielu rannych własnej fizjologii.
— ...typowy oddział, panie kongresmanie. Doskonale prowa-
dony przez zespół pielęgniarek-ochotniczek, co moŜe pan łatwo
zauwaŜyć. — Mówiący te słowa dŜentelmen z komisji kiwnął na
Virgilię. — Siostro przełoŜona, czy moŜe nam pani poświęcić
chwilkę swego czasu?
Poprawiwszy siatkę na włosach i wygładziwszy fartuch pośpieszyła do gości. Wszyscy
byli w średnim wieku z wyjątkiem męŜczyzny tytułowanego kongresmanem. Ten był wysoki
i blady, niepociągający i nieprzystępny. Ponadto, gdy zdjął wysoki kapelusz, stwierdziła z
przykrością, Ŝe jak większość panów
— falujące włosy namaścił zbyt duŜą porcją oleju. Szybko omiótł
wzrokiem jej twarz i figurę.
Straszydło z siwymi bokobrodami, które ją przywołało, zwróciło się do niej:
• Pani nazywa się...
• Hazard, panie Turner.
• To miłe z pani strony, Ŝe pamięta moje nazwisko. Mam dzisiaj specjalnego gościa,
który wyraził Ŝyczenie obejrzenia kilku naszych udogodnień. Pozwoli pani, Ŝe przedstawię
jej czcigodnego Samuela G. Stouta, posła ze stanu Indiana.
• Panna Hazard, nieprawdaŜ? — zapytał kongresman, naj-dosłowniej ogłuszając
Yirgilię. Równie głębokiego głosu, roz-

— 43 —
brzmiewającego tak donośnie, który wydobywałby się z ciała najpospoliciej urzędniczego,
nigdy w Ŝyciu nie słyszała. Był to głos urodzonego mówcy lub kaznodziei, głos zdolny
wyciskać łzy i uwodzić tłumy. Wyrzekł cztery słowa, przyglądając się jej raczej małymi,
blisko osadzonymi, brązowymi oczyma. Poczuła dreszcz na plecach.
Jego wzrok zmieszał ją. Nerwowo odparła:
• Zgadza się, panie kongresmanie. Miło nam, Ŝe moŜemy pana gościć. Wielu
dygnitarzy z Waszyngtonu przejeŜdŜało przez Aąuia Creek Landing. Prezydent ze swoimi
ludźmi często przejeŜdŜa tędy, jadąc pociągiem do Falmouth, ale nie mieliśmy tego
szczęścia, by któryś zechciał odwiedzić nasz oddział.
• Po słuŜbie w polu, na linii frontu — powiedział Stout
— wasza praca jest najwaŜniejsza; przygotowujecie naszych
chłopców do ponownego pójścia na front. Nie zgadzam się ze
stwierdzeniem prezydenta Lincolna, Ŝe powinniśmy łagodniej
obchodzić się ze zdrajcami. NaleŜę do obozu pana Stevensa; my
uwaŜamy, Ŝe naleŜy karać ich bez litości. Pomagacie nam
doprowadzić to zadanie do końca.
Rozległ się pełen aprobaty szmer. Jedna z kobiet, ogromna jak balon, przycisnęła
rękawiczkę do swej obfitej piersi i westchnęła.
— Brawo.
Virgilia zorientowała się, Ŝe Stout jest doświadczonym politykiem, który pospolitej
rozmowie potrafi nadać rangę ogólnonarodowej dysputy. Na dobitkę jego wielce uczuciowy
ton i studzienny głos wywoływał w niej nerwowe dreszcze.
• NaleŜy pani do oddziału panny Dix? — zapytał, kierując pytanie do Virgilii stojącej
najbliŜej. Odparła, Ŝe tak, to prawda. Poczuła, Ŝe jego włosy pachną olejkiem
cynamonowym.
• MoŜe zechciałaby pani opowiedzieć nam coś więcej o swoich podopiecznych —
uśmiechnął się Stout. Miał krzywe zęby. Jej pierwsze wraŜenie było prawidłowe
zdecydowanie, w sensie fizycznym, niepociągający, ale instynktownie wyczuła w nim
determinację i siłę. — Na przykład o tym chłopaku. — Skierowując ją ku łóŜku z lewej
strony znalazł sposób, by dotknąć jej łokcia. W tej samej sekundzie poczuła tak silną reakcję,
tak nieoczekiwaną, Ŝe bała się, iŜ zaraz się zarumieni.
Chłopak w łóŜku wpatrywał się w gości rozpalonymi oczyma.
— Henry pełnił straŜ nad Rappahannock powiedziała.
— Zwiad rebeliantów przedzierał się blisko jego stanowiska.
Doszło do wymiany ognia. — Chłopak odwrócił głowę, przytulił
policzek do poduszki i zamknął oczy. Virgiiia dyskretnie od
sunęła się od łóŜka, by nie słyszał jej słów. — Obawiam się, Ŝe nie
da się uratować jego prawej nogi. To kwestia dnia, moŜe dwóch,
ale juŜ dłuŜej chirurdzy nie będą odwlekać decyzji.

— 44 —
— Za kalectwo tego chłopca zaŜądałbym głów dziesięciu
rebeliantów — powiedział Stout. — UkrzyŜowałbym ich, gdyby
taka kara funkcjonowała w naszym społeczeństwie. A powinna!
Nie ma kary dość okrutnej dla tych, którzy wywołali tę wojnę.
Jeden z członków komisji powiedział:
• Z całym szacunkiem, panie kongresmanie, nie sądzi pan jednak, Ŝe to pogląd zbyt
surowy?
• Nie, sir, nie sądzę. Mój bliski krewny, adiutant generała Rosecransa, został zabity pod
Murfreesboro nie dalej jak dwa miesiące temu. Nie było czego zwrócić Ŝonie i dziecku. Tak
nikczemnie zostało okaleczone jego ciało przez tych, którzy go zabili. Niektóre członki
były... — przerwał, odchrząknął. Zrozumiał, Ŝe się zagalopował.
Ale nie aŜ tak bardzo, zdaniem Virgilii. Ten męŜczyzna podniecał ją jak niewielu, jak
zaledwie kilku od czasu, gdy zetknęła się z marzycielem i fantastą, Johnem Brownem. Po-
prowadziła gości przez oddział, czując, Ŝe znajduje się w jakimś osobliwym, bliskim
zawrotu głowy stanie. Jej umysł funkcjonował na tyle sprawnie, Ŝe potrafiła opisać kaŜdy
przypadek, rezerwując sobie część świadomości na radującą serce kontemplację osoby
kongresmana. Czy to moŜliwe, aby spodobała mu się tak, jak on jej?
Nieświadomie przedłuŜała opis choroby kaŜdego pacjenta, aŜ Turner zaczął dyskretnie
stukać obcasem. Gdy to nie odniosło skutku, demonstracyjnie wyjął z kieszonki duŜy, złoty
zegarek.
• Bardzo przepraszam, ale musimy się pośpieszyć, panno Hazard. Mamy jeszcze
skontrolować magazyny kwatermistrza.
• Oczywiście, panie Turner. — Zawahała się. Uzmysłowiła sobie, Ŝe jeŜeli Stout
wyjdzie nieświadom jej fascynacji jego osobą, moŜe go juŜ nigdy więcej nie zobaczyć.
Zastanawiam się, czy będę jeszcze miała okazję porozmawiać prywatnie z panem
kongresmanem? Szpital ma tyle pilnych potrzeb. MoŜe mógłby pan nam pomóc.
Zdawała sobie sprawę, Ŝe to był kiepski pretekst, ale nie potrafiła wymyślić nic lepszego.
Turner i niewiasta w kształcie balonu podejrzewając, Ŝe chce rozegrać swoją partię,
wymienili ostre spojrzenia; przyzwoitość doznała tutaj powaŜnego uszczerbku. Kongresman
Stout przesuwał rondo swego kapelusza w białych palcach z kamienną twarzą. Jednak w jego
ciemnych oczach igrał uśmiech. A więc on takŜe zrozumiał.
Virgilia odwróciła się i odeszła. Goście ruszyli w przeciwnym kierunku coś tam
pomrukując. Stout poszedł za nią. Czując, Ŝe jej twarz płonie, zatrzymała się między dwoma
łóŜkami, w których pacjenci spali. śaden nie mógł usłyszeć jej słów, gdy odwróciła się i
szepnęła do Stouta:
— Skłamałam przed chwilą. Nasze potrzeby są zaspokajane.

— 45 —
Jego oczy przesunęły się ku jej piersiom, by znów zatrzymać się na jej twarzy.
Odwrócony plecami do pozostałych pozwolił sobie na uśmiech.
• Pomyślałem, Ŝe zdarzył się szczęśliwy zbieg okoliczności. Mam taką nadzieję,
szczerze mówiąc.
• Ja... — wierzyła z całą mocą, Ŝe to Virgilia Hazard szuka odpowiednich słów, ale to
była nowa Virgilia, która wyobraziła sobie, Ŝe w nocy przyszła do niej Brett i uczesała jej
włosy. — Pragnę tylko wyrazić mój podziw dla pańskich słów o wrogu. Ja równieŜ czuję
odrazę do Południa. Nie mogę znieść perspektywy tego łagodnego pokoju, który wyległ się
w głowach adwokatów uprzejmego pana Lincolna.
Stout zacisnął wargi.
• Nie będzie Ŝadnego łagodnego pokoju, jeŜeli my w Kongresie będziemy obstawać
przy swoim. —Nachylił się, a jego głos brzmiał jak wspaniała melodia, wygrywana na
najniŜszych rejestrach organów. — Jeśli będzie pani miała okazję odwiedzić Waszyngton,
byłoby mi miło, gdybyśmy mogli dłuŜej porozmawiać na interesujący nas temat.
• Bardzo bym chciała, panie kongresmanie. Rozumiem pańską determinajcę i opinię, iŜ
trzeba prowadzić tę wojnę, zwaŜywszy, Ŝe pański krewny był torturowany przez wroga,
zanim go zabito.
• Starszy brat mojej Ŝony.
Powiedział to i zawiesił głos, aby dotarł do niej sens tych słów. Poczuła się tak, jakby
uderzył ją w twarz. Z drobnego skrzywienia ust i wyrazu jego oczu zrozumiała, Ŝe ta
rewelacja bynajmniej nie jest przypadkowa.
• Pańskiej?...
• śony — powtórzył. — Od czasu, gdy przybyliśmy z Mun-cie, wciąŜ obraca się w
kobiecym towarzystwie. Komitety humanitarne, takie tam sprawy. Towarzyszę jej tylko
wtedy, gdy wymaga tego obowiązek. Mówię to, aby podkreślić, jak niewiele mamy z sobą
wspólnego.
• Oprócz aktu zawarcia związku małŜeńskiego.
• To raczej sztywny gorset, panno Hazard. Nie jestem człowiekiem, który kłamie, no
moŜe tylko wyjątkowo przed wyborami. — Próba uśmiechu nie powiodła się. — Proszę,
niech się pani nie gniewa. UwaŜam, Ŝe jest pani niezmiernie atrakcyjną. Po prostu chciałem
być szczery. Gdybym skłamał, a pani by to odkryła, myślałaby pani o mnie jak najgorzej.
Zaczęła ją boleć głowa. I raptem nabrała pewności, Ŝe to wszystko, co mówił przedtem...
Ze to była ot, taka wyćwiczona galanteria.
— Moje małŜeństwo nie powinno być przeszkodą w naszym
dyskretnym spotkaniu przy kolacji i interesującej rozmowie.

— 46 —
Postąpiła krok do przodu.
— Obawiam się, Ŝe to jest zasadnicza przeszkoda.
Skrzywił się.
• Moja droga panno Hazard, niechŜe pani da spokój tej głupiej pruderii.
• Pan musi mnie przeprosić, kongresmanie! — Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Virgilia była wściekła, poniewaŜ pozwoliła, aby zdradziły ją własne uczucia. Ich siła
zaskoczyła ją i upokorzyła. Poczuła fizyczny pociąg do męŜczyzny silniejszego od
wszystkich, których poznała od czasu śmierci Grady'ego. PoŜądanie było tym większe, Ŝe
Stout miał władzę i wpływy.
Wspomnienie jego oczu i donośnego głosu wywołały na jej twarzy wyraz bólu, gdy z
trzaskiem przebiła się przez drzwi obrotowe na końcu oddziału.
Niech go szlag... niech go szlag... niech go szlag trafi. Za to, Ŝe jest Ŝonaty.

69
Podejrzana knajpa znajdowała się przy Q Street, w dolnej jej części, niedaleko Greenleafs
Point. Tu aŜ się roiło od hałaśliwych oficerów z arsenału, lubieŜnych cywilów, wałęsających
się zbirów i prostytutek — białych, czarnych, były teŜ Chinki. Jasper Dills przychodził tu z
najwyŜszą odrazą i to tylko wówczas, gdy spotkanie nie mogło się odbyć w cieszącym się
dobrą opinią lokalu. Był przede wszystkim odpowiedzialny za tego dezertera.
Stangret Dillsa, który zawsze miał przy sobie pistolet, czekał przy barze z miedzianą
ladą, co małemu prawnikowi pomagało opanować strach. W Waszyngtonie nigdy nie było
się zanadto ostroŜnym. Nawet te niegdyś najdalsze kąty miasta aŜ się roiły od nowych
mieszkańców-spekulantów, białych uciekinierów, którzy zapomnieli o lojalności i zbiegli z
ogarniętych wojną terenów Północnej Wirginii, wreszcie przemytników wszelkiej maści i w
róŜnym wieku. Dills nigdy by nie ryzykował własnego Ŝycia w podobnym towarzystwie.
CóŜ, kiedy szło o pieniądze.
Bent powiedział przez stół:
— Jestem zrozpaczony, panie Dills. Nie mam Ŝadnych środ
ków na Ŝycie.
Dills zastukał wymanikiurowanymi paznokciami w szklankę z wodą mineralną.
— Pański cokolwiek chaotyczny list próbował dać mi to do

— 47
zrozumienia. Będę mówił moŜliwie najprościej i bez ogródek, ufam teŜ, Ŝe nie uroni pan ani
jednego mego słowa. Kiedy ja zawieram układy, kiedy przenoszę na papier to, co mam w
głowie, pan nie moŜe wystawiać mnie na ryzyko. Musi pan współdziałać z dŜentelmenem,
któremu ja proponuję, aby przedstawił pana tak, jakby przeszłość nigdy nie istniała. Musi
pan wymazać z pamięci pańskie kłopoty w West Point. Pańskie zmyślone krzywdy...
Bent uderzył w stół.
• Nie zmyślone!
• Niech pan to zrobi jeszcze raz — szepnął Dills — a w tej samej chwili wstanę od
stołu i wyjdę.
Bent potrząsnął głową i zacisnął powieki.
CóŜ to za nikczemna kreatura pomyślał prawnik.
• Proszę mi wybaczyć, panie Dills. Zapomnę o przeszłości.
• Tym lepiej dla pana. Bo z powodu pańskich sprawek w Nowym Orleanie wszelkie
legalne drogi są dla pana zamknięte. Ta jest najlepsza.
— Jak... Jak dowiedział się pan o Nowym Orleanie?
Mam swoje sposoby. I nadal interesuję się pańską karierą.
Ale nie to jest przedmiotem naszej dyskusji. Do rzeczy. Pan mnie zapewnia, Ŝe o ile pan wie,
nigdy nie spotkał się z dŜentelmenem, o którym mowa.
— Nie.
— Ale on prawdopodobnie zna pańskie prawdziwe nazwis
ko. Z tej racji, a takŜe dlatego, Ŝe ma dostęp do archiwów
wojskowych, musimy wyposaŜyć pana w inne. Niech pan teraz
powie, jak brzmi pański nom de guerre. — Ten pomysł wywołał
chłodny uśmiech na twarzy adwokata, pierwszy podczas tego
spotkania.
Nom de guerre. Własne: pseudonim wojenny — pomyślał Bent. — A więc nadal był na
wojnie i walczył o przetrwanie, o własne Ŝycie.
Ogorzała dziwka pogłaskała Benta po ramieniu. Wziął jej rękę w dwa palce i zrzucił z
siebie. Posłała mu jadowite spojrzenie i kołysząc się podeszła do kogoś innego. Dills popijał
małymi łyczkami wodę mineralną.
Bent zapytał:
— Jakiego nazwiska mam uŜywać? Coś z Ohio? Coś o Day
ton? Ezra Dayton.
Nieźle powiedział Dills wzruszając ramionami. Musi pan pójść do Departamentu
Wojny na wstępną rozmowę. Pójdzie pan?
— Czy nie ma innego?... — Urwał, widząc nieustępliwość
w oczach Dillsa. — Oczywiście, Ŝe pójdę.
Dills nie był tego pewien, ale powiedział:

— 48 —
— Doskonale. Zanim pan wyparował z wojskowej ewidencji, wyrobił pan sobie opinię
człowieka dość brutalnego. Och, niech pan tak nie sapie i nie udaje niewiniątka. Widziałem
odpisy pańskich akt. W tej chwili ta niesympatyczna skłonność pracuje na pańską korzyść.
Niech pan napisze na tej karteczce adres swojego hotelu. Poślę tam jutro umyślnego z
kopertą zaadresowaną do Ezry Daytona. W tej kopercie będzie następna, opieczętowana,
której nie wolno panu otworzyć. To będzie moja notatka rekomendująca pana asystentowi
sekretarza do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego, Stanleyowi Hazardowi.

W dwa dni później, o wpół do ósmej rano, Bent wyszczot-kował swój obszerny płaszcz,
który nabył w Nowym Orleanie. Z wyrzutem i Ŝalem stwierdził, Ŝe widać na nim ślady
licznych wojaŜy. CóŜ, kiedy nie miał innego. Postanowił, Ŝe przejdzie pieszo całą drogę do
Departamentu Wojny; miał kilka ostatnich dolarów i nie zamierzał tracić ich na przejazd.
Rozmowa moŜe wypaść źle. Jeśli tak się stanie, leŜy na obu łopatkach. Będzie musiał kraść
albo jeszcze gorzej.
Wyszedł z hotelu, czy raczej obskurnego domu z pokojami do wynajęcia, skręcił w
prawo i przeszedł przez zarośniętą zielskiem parcelę, gdzie przemytnicy wznieśli z desek
szałasy i budy z jakichś gratów, bez wątpienia skradzionych. Rzucił piorunujące spojrzenie
Murzynom, którzy przykucnęli wokół ognia, na którym coś gotowali.
Jakieś dobre wróŜki odmieniły surową lutową pogodę. W jasnym słońcu cięŜko wlókł się
przez całą wyspę nad kanałem i dalej deptakiem aŜ przed kolumnowy portal Departamentu
Wojny, który wydał mu się olbrzymi: trzy kondygnacje z cegły oraz kominy sterczące nad
ogołoconymi z liści drzewami.
W środku uzbrojony Ŝołnierz zaŜądał wyjaśnień, do kogo i w jakiej sprawie przyszedł.
Bent pokazał mu zapieczętowany list, który ściskał w spoconej garści. śołnierz skierował go
na piętro. Po drodze Bent przystanął, aby zajrzeć do poczekalni, gdzie jakiś niski i gruby
gnom w okularach w metalowej oprawie stał za wysokim biurkiem, które oddzielało go od
petentów
zapłakanych kobiet, oficerów, podoficerów i cywilów. Ze zdziwieniem uświadomił
sobie, Ŝe tym gnomem był Stanton. Więc on naprawdę daje publiczne posłuchania?
W obszernym biurze piętro wyŜej dyŜurny zaprowadził go przed piękne, orzechowe
biurko Stanleya Hazarda. Stojąc przed jego obliczem zauwaŜył okruch na jego lewym
rękawie; kawałek suchara, który schrupał na śniadanie i popił kubkiem wody. Hazard był
zbyt nerwowy, aby zauwaŜyć okruch.
Bent pomyślał o przeszłości, ale Stanley Hazard nie był

— 49 —
podobny do młodszego brata. Co więcej, był pulchniejszy i gładszy, niŜ Bent pamiętał. Jak
równieŜ dostatnio ubrany w koszulę z Ŝabotem i falisty krawat, którego kolor pasował do
rdzawo-pomarańczowego surduta.
Stanley kazał gościowi czekać, tymczasem otworzył kopertę i czytał list. W końcu
łaskawie wskazał krzesło.
— AleŜ niech pan siada. Mam mało czasu tego ranka.
Stanley połoŜył list przed sobą. Bent usiłował ścisnąć pośladki, aby je zmieścić na
krześle. Owładnęło nim wspomnienie przeszłości. Zaczęła drgać nabrzmiała Ŝyła pod skórą
skroni, ale zmusił się do odpędzenia myśli o przemocy. Tylko ten człowiek miał moŜliwość,
być moŜe jedyną, ocalić go przed ubóstwem i ostateczną ruiną. Musi zapomnieć o jego
rodzinie.
Odrobinę ulgi przyniósł moment, w którym Stanley uśmiechnął się. Jego lekki uśmiech
był beztroski.
— W tym liście mecenas Dills pisze, Ŝe nazywa się pan
Dayton, ale to nieprawda?
Bent zamrugał w popłochu.
O co chodzi? CzyŜby adwokat go zdradził?
Pan nie zna treści tego listu?
— Nie, nie. Stanley odczytał na głos:

— Dayton to pseudonim. Jego faktyczna toŜsamość nie moŜe zostać ujawniona ze względu
na pewne powiązania z wysoko postawionymi osobistościami. Tajemnica musi zostać
zachowana. Jednak wymuszona anonimowość w Ŝadnej mierze nie pomniejsza jego zdolności
do słuŜenia panu ani mojej rekomendacji. Polecam go pańskiej uwadze.
To bardzo... bardzo ładnie ze strony pana Dillsa, Ŝe tak napisał Bent odetchnął
cięŜko i nieco się odpręŜył.
Stanley złoŜył ręce i przyglądał się uwaŜnie przybyszowi.
— Mecenas przedstawia pana jako kandydata do czegoś, co
my nazywamy słuŜbą specjalną. To wyłączone z tego depar
tamentu biuro jednak oficjalnie nie istnieje. Zajmuje się oczysz
czaniem sfery publicznej z jednostek, których opinie bądź
działania są nieprzyjazne rządowi. Zostało utworzone na rozkaz
sekretarza.
Bent dobrze o tym wiedział, Stanton cieszył się reputacją człowieka o ogromnej władzy.
Wystarczyło, aby szepnął słówko, a osobnik krytykujący administrację znikał w starym
więzieniu przy Pierwszej Ulicy.
— ChociaŜ ostatnimi czasy, gdy wrogów znacznie przybyło,
działalność winna być inicjowana przez samo biuro. Szefem
biura jest pułkownik Baker, który jednocześnie sprawuje pieczę

50
nad pewnymi poufnymi misjami za liniami nieprzyjaciela. Od czasu do czasu wysyłam im
obiecującego młodzieńca. To właśnie Dills miał na myśli.
Stanley urwał, oczekując reakcji. Spocony Bent wymamrotał w końcu:
• To brzmi jak niesamowicie waŜna robota, sir. Robota, którą będę wykonywać z
zapałem. Jestem zagorzałym zwolennikiem przedsięwzięć tej administracji.
• Zawsze to wygląda tak, jakby się zjawiał ktoś, kto pilnie szuka pracy. Głupawy
uśmiech Stanleya wystawiał Benta na prawdziwe męki.
W chwilę później uderzyła Benta nowa myśl. Ten osobliwy członek klanu Hazardów
mógłby zginąć od tej samej strzały, która trafiła w niego. Być moŜe nie zasłuŜył sobie na
jego wrogość. Stanley Hazard był hardy z powodu swej pozycji, odporny na wszelkie ataki.
Takie charaktery Bent podziwiał.
Zapamiętaj sobie, Dayton, pułkownik Baker jest dŜentelmenem, który mówi tak lub
nie. Mogę, oczywiście, dołączyć moją rekomendację do rekomendacji Dillsa.
Byłoby to bardzo uprzejme z pańskiej strony.
— Nie powiedziałem, Ŝe to zrobię przerwał mu Stanley.
Jeszcze jedna chwila męczącego przesłuchania. Dlaczego nie
jest pan w wojsku?
Paniczny strach. Był przygotowany na to pytanie, a jednak zaskoczyło go.
Byłem, panie Hazard.
Oczywiście, nie moŜemy tego sprawdzić ze względu na problem pańskiej toŜsamości.
No dobrze. MoŜe pan przecieŜ wyjawić mi okoliczności pańskiego rozstania z armią.
Tak, z pewnością. Zrezygnowałem. Odmówiłem zgody na przeniesienie do sztabu
jednostki murzyńskiej. Stanley zacisnął pięści.
Z podobnymi uwagami niech pan się trzyma z dala od tego departamentu. Sekretarz
stanu jest gorliwym zwolennikiem emancypacji.
Bent poczuł, Ŝe przegrywa.
— Najmocniej przepraszam, panie Hazard. Obiecuję, Ŝe...
Stanley machnął ręką.
Niech pan przyjmie jeszcze i tę maleńką radę; pułkownik Baker jest człowiekiem z
duŜym temperamenem. JeŜeli pan pije, niech pan tego nie robi, zanim się pan z nim nie
spotka. W Benta wstąpiła nadzieja. Stanley mówił dalej tonem jeszcze bardziej poufnym:
Sprzeciw na bok. Pułkownik nie dba o przekonania czy czystość ideologiczną. Wymaga
tylko dwóch zalet. Jego ludzie muszą być godni zaufania i gotowi słuchać rozkazów.
Wszelkich rozkazów niezaleŜnie od tego... — Za-

— 51 —
trzepotał ręką. Chciał, by Bent go zrozumiał. — Jak dalece bezprawne mogłyby się wydawać
niektórym zwolennikom konstytucji. — Pochylił się do przodu tak bardzo, Ŝe zdawało się, iŜ
rzuci się na swoją zdobycz. — Czy wyraŜam się dość jasno, sir?
• Całkowicie. — Baker okpiwa prawo, kiedy zachodzi taka potrzeba. — Mogę równieŜ
zaoferować takie zalety.
• Są nam potrzebne, poniewaŜ jesteśmy skazani na bezpardonową walkę. Rząd ma
wielu wrogów. Ale nie kaŜdy męŜczyzna i nie kaŜda kobieta są w naszym zasięgu. JeŜeli
chce pan nam pomóc osiągnąć ten cel, którym jest rozbicie wewnętrznej zdrady, podczas gdy
generałowie rozbijają jej militarny ekwiwalent, to...
• Tak jest, sir, jestem gotów! — powiedział Bent z pośpiechu niemal bełkocąc.
• A zatem dopisuję moją uwagę do rekomendacji pana Dillsa. Jak powiedziałem,
ostateczna decyzja naleŜy do Bakera. Aleja znam się na ludziach. I mogę powiedzieć, Ŝe ma
pan przed sobą wspaniałe perspektywy.
Sięgnął po pióro i skrobnął parę pośpiesznych linijek na końcu listu Dillsa. Po czym
zadzwonił małym, ręcznym dzwonkiem i kazał przynieść nową kopertę.
Gość był bliski szaleństwa. Kompletnie okpił Stanleya Hazar-da, który nie powiązał go z
Elkanahem Bentem. Chciał zapytać o George'a, ale nie umiał wymyślić pretekstu, który nie
wzbudziłby podejrzeń. Wyparł z duszy myśl o zemście. Zdobyć uznanie Bakera — oto teraz
rzecz najwaŜniejsza.
— Dziękuję, sir, bardzo dziękuję. Bent podniósł się z krzes
ła, wyciągając rękę tylko po to, by odebrać kopertę'. Wypadła mu
na podłogę. Stanley wstał i załoŜył ręce do tyłu.
Gotujący się we własnym pocie podczas całej tej rozmowy Bent trzymał nerwy na wodzy
i jakoś sobie poradził. Ale podnieść list nie było mu łatwo; zawadzał mu brzuch. Stanley
dość ostro powiedział:
• Jeszcze jedno.
• Tak jest, sir?
• Pańskie nazwisko nie pojawi się w kalendarzu moich dzisiejszych spotkań. Nasza
rozmowa nigdy nie miała miejsca, a pan zapomni, Ŝe kiedykolwiek był w tym gmachu. JeŜeli
złamie pan tę umowę, napyta pan sobie biedy. Odprawił go ruchem ręki. — Do widzenia.
A co mu zrobią, jeŜeli powie? Zamordują go? Taka moŜliwość przeraziła go, ale nie na
długo. Wziął się w garść i opanował podniecenie. Wreszcie trafił we właściwe drzwi.
Dobrze, jeŜeli nawet odsłoniła się tylko wąska szczelina, prowadząca do korytarzy władzy.
Chwiejnym krokiem schodził po schodach ślubując sobie, Ŝe
za wszelką cenę musi przekonać pułkownika Bakera. Gdyby chciał, mógłby przez to
specjalne biuro ustalić adres George'a i Billy'ego Hazardów. Wszystko zaczęło układać się
idealnie. Wyobraził sobie, Ŝe przesłuchuje podejrzaną osobę płci Ŝeńskiej. Ujrzał siebie, jak
drze na niej suknię. Potem ściąga z niej wszystko i dotyka jej, a ona jest całkowicie bezsilna.
Poczuł się jak nowo narodzony, gdy zanurzył się w słonecznym blasku, urzędnicy i paru
zaskorupiałych w swych uniformach oficerów przestraszyło się na widok korpulentnego
męŜczyzny, który niemal tańczył na głównej alei Prezydenckiego Parku.

70
Cooper, stojąc przy prawej burcie, na wprost kabiny pilota, przyglądał się niebu. Czy to
sprawka wyobraźni, czy teŜ rzeczywiście cięŜka chmura zaczynała rzednąć i pozwalała, aby
przeniknęły ją jasne promienie księŜyca?
Bałlantyne powiedział mu, Ŝe powodzenie tej wyprawy, a więc i jego sukces bądź
poraŜka, zaleŜą od dwóch rzeczy: przypływu i odpływu oraz absolutnej ciemności. Pora była
właściwa, ale teraz, głęboką nocą, zerwał się wiatr od lądu i zaatakował chmury. Brzeg,
przed dziesięcioma minutami niewidoczny, wyraźnie rysował się między dwiema kejami.
„Morska Wiedźma" płynęła z Nassau juŜ trzeci dzień bez przeszkód. Statki federalne
dostrzegły wprawdzie kadłub na horyzoncie, lecz przemytnik kazał dosypać węgla, aby
buchnęły kłęby dymu, i prześlizgnął się obok nicri nie rozpoznany, w czym pomogła mu
przysadzista sylwetka i szara farba, dzięki której skutecznie zamazywał się jej kontur.
Później nadeszły prawdziwie niebezpieczne godziny, a jednak i wtedy Bałlantyne z
powodzeniem udawał beztroskę, obiecując Cooperowi i jego Ŝonie uroczysty toast na
koktajlu z szampanem, jeŜeli miną Fort Fisher.
Od chwili opuszczenia portu Cooper próbował oswoić się z rewelacyjną wiadomością, iŜ
Ashton była współwłaścicielką tego statku, który tak skandalicznie lekcewaŜył zobowiązania
wobec Konfederacji. Bałlantyne przestrzegł go, Ŝe nikt więcej na pokładzie nie zna nazwiska
akcjonariuszy. Wymienił nazwisko Ashton w nadziei, Ŝe w ten sposób uśmierzy szlachetne
oburzenie Coopera.
Owszem, odniosło to poŜądany skutek, ale teŜ wprawiło

53 —
Coopera w szczególne podniecenie. Nie wiedział, co ma zrobić ze swoim odkryciem.
Trzymając się nadburcia Cooper czuł na twarzy podmuch wiatru od morza. Jak na
zimową porę w Karolinie powietrze było ciepłe. Po lewej stronie statku unosiły się
widmowe, sine światła — latarnie eskadry tworzącej blokadę. Czy to moŜliwe, Ŝe nie słyszą
silnych klapnięć i głuchych odgłosów łopatek koła wodnego? Mimo iŜ „Morska Wiedźma"
posuwała się na południe w ślimaczym tempie blisko brzegu, głębinowym kanałem, jej
łopatki i maszyny robiły ogłuszający hałas, gdy kołysała się na łagodnych, przybrzeŜnych
falach.
— Ster na Big Hill — zawołał miękko obserwator.
Majtek pobiegł ku rufie, aby przekazać komendę do kabiny
pilota. Cooper wytęŜył wzrok, aby dojrzeć punkt orientacyjny na płaskim, opustoszałym
brzegu. Nagle go zobaczył z zatrwaŜającą wyrazistością; było to wysokie wzgórze, które
obwieszczało przemytnikom, Ŝe znajdują się blisko Fortu Fisher i lada chwila wpłyną na
bezpieczne wody. W górze białe niebo między pędzącymi chmurami rozjaśniało się, to znów
ciemniało.
Czy Judith i dzieci potrafiły zasnąć w ciasnych, krępujących ruchy kojach? - Obawiał
się, Ŝe nie. Napięcie, które było rezultatem świadomości niebezpieczeństwa, późnym
popołudniem groŜącemu statkowi, udzieliło się nawet Marie-Louse. Państwo Main
przyglądali się załodze, która maskowała luki do maszynowni, drapowała osłonę na
postumencie z kompasem okrętowym i opuszczała wszystkie Ŝagle z wyjątkiem najniŜszych.
Specjalne Ŝagle zostały wciągnięte na fokmaszt i niezmiennie uśmiechnięty Ballantyne
posłał ostrzeŜenie obserwatorowi ulokowanemu wysoko w górze:
— Pamiętaj, jaka jest twoja rola na moim okręcie. Zapal
zapałkę, a powieszę cię.
Ballantyne i pilot ustalili kurs ostatniego odcinka podróŜy. Przepłynęli jakieś
dwadzieścia mil na północ od Cape Fear, po czym obrócili się na pięcie, mijając najdalej
wysunięty na północ statek z linii blokady. Manewr został wykonany o zmierzchu, bez końca
podnosili i kładli Ŝagle. Wydawało się, Ŝe statek stoi w miejscu. Trwało to aŜ do zapadnięcia
zmroku, a wtedy ześlizgnęli się wprost ku ujściu rzeki.
Ta powolność była denerwująca. Cały czas po ich lewej stronie świeciły widmowe
latarnie. A teraz, w narastającym blasku, Cooper przekonał się, Ŝe sądząc po wielkości
kadłuba i masztów mógł to być krąŜownik.
Jaka odległość ich dzieli? Pół mili? JeŜeli on mógł dostrzec Jakesa, to i sam był
dostrzeŜony?
Jeszcze raz odchylił głowę. Wielki BoŜe, chmury były cienkie jak gaza. Zza ich
puszystych krawędzi promieniował blask,

— 54 —
między obłokami wypatrzył gwiazdy. Parę minut później wiatr oczyścił niebo z chmur.
Rzucił się do kabiny pilota, ale z pośpiechu zapomniał, Ŝe łodzie zostały opuszczone na
wyciągach do poziomu nabrzeŜa. Najpierw rozległ się jego okrzyk, po czym gniewne: „Stul
pysk!", które wypowiedział majtek przycupnięty na okręŜnicy. Był w wełnianej czapce,
naciągniętej na uszy, twarz i ręce miał czarne od węglowego pyłu. Cooper równieŜ pobrudził
twarz i ręce sadzą, albowiem gdy spytał Ballantyne'a, czy to konieczne, otrzymał odpowiedź:
— Niech pan to zrobi, sir, lepiej być brudnym niŜ martwym.
W kabinie pilota było dość księŜycowego blasku, by mógł
dojrzeć Ballatyne'a, pilota i sternika bacznie wpatrujących się w duŜy, cynowy stoŜek.
StoŜek osłaniał przyćmione światło kompasu. Cooper powiedział:
— Kapitanie, z pewnością widział pan niebo. Przejaśnia się.
— A jakŜe! Szeroki uśmiech Ballantyne'a stanowił jego
uniwersalną obronę przed wrogami i przeciwnościami losu.
Sternik szepnął do pilota:
• Pieskie szczęście.
• Czy to aby nie jest teraz zbyt ryzykowne? MoŜe powinniśmy zawrócić?
• Co? Uciekać z tego powodu? JeŜeli zawrócimy, Jankesi rzucą się w pogoń za nami.
• No to co? PrzecieŜ i tak nas nie złapią. Powiedział pan, Ŝe jesteśmy dość szybcy, by
nie dogonił nas Ŝaden z tych statków.
• Bo teŜ jesteśmy.
• Im bardziej będziemy zbliŜać się do rzeki, tym większa będzie koncentracja
nieprzyjacielskich statków, mam rację?
• Tak.
• Wobec tego nie powinniśmy ryzykować.
O! CzyŜby został pan kapitanem „Morskiej Wiedźmy? — zapytał go Ballantyne
opryskliwie. O ile wiem, nie. Jest pan tylko pasaŜerem. To prawda, Ŝe znaleźliśmy się twarzą
w twarz z niebezpieczeństwem, poniewaŜ chmury nieoczekiwanie się rozpierzchły. Jednak
właściciele dali mi wyraźne polecenie. śadnej niepotrzebnej zwłoki. Dotrę do Cape Fear za
wszelką cenę.
Rozwścieczony Cooper niemal przywarł do kapitana, którego budzącej grozę słodyczy
miał okazję pokosztować.
Konfederacja nie zawali się, jeŜeli spóźni się ładunek hawańskich cygar i kapeluszy.
Nie dopuszczę, aby wasza chciwość i chciwość mojej sio... waszych właścicieli wystawiała
na niebezpieczeństwo moją rodzinę. Człowieku, wykaŜŜe odrobinę zdrowego rozsądku!
Zawracaj!

— 55
— Precz z mostku — powiedział Ballantyne. — Precz, bo
będę musiał pana stąd wywlec.
Cooper złapał Ballantyne'a za ramię.
• Niech piorun strzeli pańską chciwą duszę. Posłuchaj pan... Kapitan pchnął go,
Cooper zachwiał się i omal nie upadł. Pilot jęknął rozpaczliwie.
• BoŜe, ratuj nas, księŜyc wzeszedł!
Brocząc bielą, niemal w pełni, zdawał się wypływać zza jarzącej się chmury. Z progu
kabiny pilota Cooper widział maszty i wanty czterech ogromnych statków, oświetlone
niczym dekoracje na scenie. Pięknie brzmiący baryton, wzmocniony przez tubę, zwracał się
do „Morskiej Wiedźmy":
— Tu krąŜownik federalny „Świt". Wy tam, na parowcu,
zatrzymajcie się i czekajcie na gości.
— - Do stu piorunów, na bok! krzyknął Ballantyne, od
pychając sternika i kierując tubę w stronę maszynowni: Ma
szyny, cała naprzód! Daj im wszystką parę, ile tylko moŜesz
wycisnąć!
Cooper wyobraził sobie warunki panujące pod pokładem; przy zakrytych lukach palacze
pracowali w istnym piekle.
— Och, mój BoŜe! —jęknął, gdy chmara małych stateczków
wychynęła zza krąŜownika i pojawiła się w jego polu widzenia.
Federalne szalupy, niczym srebrne robaczki wodne, rzuciły się
w pogoń za statkiem forsującym blokadę. Płynąc tysiąc jardów
za nim uchroniły się przed czarnym pyłem, buchającym z komi
na „Morskiej Wiedźmy".
Cooper wyszedł z kabiny pilota i patrzył na pogoń. Nad dziobem widział rój niebieskich
latarni, których wcześniej nie zauwaŜył. Silniki „Morskiej Wiedźmy" pracowały coraz
głośniej, łopatki koła wodnego uderzały coraz szybciej. Słychać było pykanie fajki bosmana
na jankeskim krąŜowniku. Zwielokrotniony przez tubę głos brzmiał tak, jakby nie naleŜał do
człowieka:
— Zatrzymajcie się, bo otworzę ogień!
Ballantyne — zaczął Cooper musi pan... — Przekleństwa i wrzaski przeraŜonych
marynarzy zagłuszały jego słowa. Najgłośniejszy był krzyk Ballantyne'a:
— Zabrać go stamtąd! — Trzasnęły drzwi od kabiny pilota,
omal nie ucierpiał nos Coopera.
—•- Parowiec! — wykrzyknął obserwator. Zostaje w tyle!
Tak teŜ było; Jankes zrezygnował z pogoni. Znajdował się juŜ parę mil od „Morskiej
Wiedźmy". W kłębach dymu, z postawionym kompletem Ŝagli statek zdolny był wydobyć z
siebie dwa, moŜe trzy węzły prędkości więcej ponad moŜliwości kotłów. „Morska
Wiedźma" zaczęła płynąć szybciej, zwróciła się prawą burtą do wzburzonej fali i pomknęła
ku brzegowi.
— 56 —
Coopera rozbolał brzuch. Wysoko nad „Świtem" pojawiły się jedna, dwie, trzy iskrzące
się smugi. KsięŜyc świecił blado jak ozdobny lampion. Gdy wystrzeliły race Drummonda,
wszystko oblał ich jasny blask. MoŜna było dostrzec nawet muszkiety ludzi w szalupach.
Działo na krąŜowniku-ścigaczu błysnęło, wydało cięŜki ryk i zaraz następny huk. Pociski
padały niedaleko wzbijając istne gejzery wody, której krople błyszczały jak płynne diamenty
w migotliwym blasku. Po pierwszym wystrzale Cooper z rozwianym włosem zbiegł pod
pokład.
Drzwi do jego kabiny były otwarte, w środku Judith tuliła do siebie dzieci, oplótłszy je
ramionami. Starała się ukryć strach. Cooper złapał ją za wilgotną rękę.
— Chodźcie tędy!
Wybuchł kolejny pocisk, znacznie bliŜej niŜ poprzednie. Statek zakołysał się, ale płynął
dalej.
Tatusiu, co to jest?! krzyknął Judah.
KsięŜyc wzeszedł i Ballantyne nie moŜe juŜ zawrócić, sukinsyn! Teraz idzie mu tylko
o jedno; dowieźć swoje cygara do Wilmington. ChodźŜe! — Szarpnął Judith tak mocno, Ŝe
krzyknęła. Przeprosił, ale musiał zaprowadzić ich w bezpieczne miejsce.
— Dokąd idziemy? — spytała Marie-Louise, gdy statek prze
chylił się.
-- Do łodzi. Ballantyne będzie je teraz spuszczał na wodę. Nasza jedyna szansa to dostać
się na ląd.
Gdy wyszli na pokład, Cooper nie mógł uwierzyć własnym oczom — wszystkie łodzie
wciąŜ jeszcze kołysały się na wyciągach. Zaczepił przechodącego marynarza.
Spuśćcie łodzie i dajcie nam odpłynąć.
Nikt nie odpłynie, sir. Uciekamy do ujścia rzeki. Zdecydowanie ruszył przed siebie,
wprawiając w ruch alarmową grzechotkę. Hałas był niewiele mniejszy niŜ huk wystrzału z
pistoletu.
Nowa seria rac Drummonda rozbłysła na niebie białą łuną. Do statku dotarł pocisk,
ugodził w rufę i gwałtownie ją podniósł. Judith wrzeszczała ze strachu, dzieci płakały, cała
trójka rzuciła się na Coopera. Wpadli do luku odpływowego i siła dośrodkowa przygniotła
ich do nadburcia.
Tatusiu, ja się boję. — Marie-Louise zaplotła ręce na szyi Coopera. — Czy okręt
zatonie? Czy będziemy więźniami Jankesów?
— Nie — zaparło mu dech. Usiłował odnaleźć grunt pod
nogami, gdy zakołysało statkiem, w który uderzyła cięŜka,
przybrzeŜna fala. Huknęła armata, zobaczył blask nad burtą.
Dwaj marynarze obrócili głowy idąc za wizgiem pocisku. Jeden

57
pchnął drugiego, za późno. Rozrywający się kartacz powalił obu i roztrzaskał okno w budce
pilota.
Judith nagle schyliła głowę i ugryzła się w rękę, aby zdławić krzyk. PotęŜna detonacja
rozległa się pod pokładem. Ktoś krzyknął:
— Trafili nas w kadłub!
W tej samej chwili statek gwałtownie przechylił się na prawą burtę. Cooper spostrzegł na
pokładzie kapitana Ballantyne'a, który podniecony biegał tam i z powrotem, usiłując znaleźć
kogoś, kto by mu pomógł opuścić łódź.
— Gadzina! — zaklął Cooper. — śarłoczna, tępa gadzina!
Dzieci, Judith, idziemy! Musimy dostać się do tej łodzi, choćby
i po trupach!
Balansując na stromo pochylonym pokładzie, prześliznęli się do prawej burty, na tę
stronę, gdzie wysokie fale wyładowywały swoją energię bijąc o brzeg.
JeŜeli to wszystko się rozwali pomyślał Cooper — musimy wpław dotrzeć do plaŜy.
Trzymając córkę schodził w dół. Chytrze ukłonił się przed kapitanem, który miotał się,
próbując opuścić łódź.
— Ballantyne... — zanim Cooper zdąŜył powiedzieć coś
jeszcze, drugi pocisk wybuchł pod pokładem. W ślad za eksplozją
rozległ się niesamowity hałas. Cooper nigdy dotąd nie słyszał ani
tak strasznych wrzasków, ani ryku pękającego metalu, ani
przeraźliwego syku pary.
Lewa burta „Morskiej Wiedźmy" ułoŜyła się równolegle do powierzni morza. Cooper
dostrzegł jasnowłosą głowę swojej Ŝony, gdy zbiegała w dół z ustami uformowanymi w
słowo-krzyk: Judah! Ręka chłopca wyślizgnęła się z jej uchwytu.
GdzieŜ on teraz jest?! — Cooper rozglądał się rozpaczliwie, mocno trzymając Marie-
Louise.
W zgiełku, wrzawie, w trzasku i huku wysokich fal oraz dział, rzecz niewiarygodna,
słychać było głos Ballantyne'a. Rzucił Cooperowi kosę spojrzenie, włos miał rozwiany, a
szeroko rozpostartymi ramionami zdawał się obejmować księŜyc.
— Wysadziło kotły. Wszyscy do... — Pod nogami Ballan
tyne^ rozłupał się pokład i wrzeszczącego pochłonęły obłoki
pary.
Soapes i dwaj marynarze walczyli zawzięcie, aby wyprzedzając innych przeskoczyć
przez burtę. Pod pokładem, w maszynowni, krzyczeli umierający ludzie. Straszliwa siła
rzuciła Coopera na nadburcie. Spróbował się wygramolić, jedną ręką obejmując córkę, drugą
szukając po omacku ręki Judith. Znalazł ją i zacisnął kurczowo zgrabiałe palce. Parowiec
przechylał się coraz bardziej; nad powierzchnią wody pojawił się jego kil. Rodzina Mainów
w ślad za nadburciem runęła w białą pianę.

— 58 —
Spływając wodą, łapczywie chwytając powietrze Cooper
przywarł do Ŝony i córki;
• Gdzie jest Judah?
• Nie wiem! — odkrzyknęła Judith.
Wśród rumowiska, które kotłowało się wokół nich, gdy parowiec „Morska Wiedźma"
rozpadał się na części, Cooper dostrzegł pływające ciało, które rozpoznał po ubranku.
Wcisnął Marie-Louiste w objęcia Ŝony i rzucił się wpław, zmagając się z powracającą od
brzegu falą. Miał przeczucie, Ŝe jego syn nie Ŝyje; mógł zginąć, gdy eksplodowały kotły.
Pokonując parę ostatnich stóp, spróbował wykrzesać z siebie nadzieję, Ŝe jednak się myli.
Judah unosił się na wodzie plecami do góry. Cooper usiłował chwycić syna za ramię, ale
źle obliczył odległość i złapał go za głowę. Ujrzał jego poparzoną twarz, w kilku miejscach
widać było kości. Z trudem rozpoznał syna. Pomiędzy nich wtargnęła fala, a gdy odeszła, w
ręku Coopera pozostał zaledwie strzęp skóry.
Judah! wyryczał jego imię, ale bezwładne ciało oddaliło
się i zniknęło pod wodą. — Judah! Judah! Gwałtownie
zawrócił, atakowany przez fale, z głową miaŜdŜoną kaskadami wody, dławiąc się piania
zmieszaną ze łzami. - Judith, on nie Ŝyje, umarł, nie Ŝyje!
— Płyń, Cooper schwyciła go za kołnierz — płyń z nami, bo
wszyscy umrzemy.
TuŜ za nią runął złamany maszt. Cooper zaczął odgarniać lewą ręką wodę niczym
wiosłem, kopał spienione fale, zarazem podtrzymując prawą ręką Marie-Louise, która darła
się wniebogłosy. Z drugiej strony podtrzymywała ją Judith. Cooper poczuł ból w klatce
piersiowej, następnie w mięśniach. Brzeg był tuŜ-tuŜ, ale i on był coraz bliŜszy utonięcia pod
falami, które uderzały go i przewalały się nad nim z hukiem.
W chwilę później poczuł, Ŝe obijają się o niego pływające przedmioty. Wypluł słoną
wodę i zwymiotował. Dostrzegł dryfujące wokół krąŜki owinięte w gazę i małe drewniane
beczki z hiszpańskimi napisami. Sherry i sery, sery i sherry, raz tonąc, raz wyskakując nad
wodę kierowały się na wybrzeŜe objęte wojną.
Myśli, lęki i uczucia Coopera stopiły się w jedno, zatrzasnęły się w jakimś litym,
nieprzeniknionym, czarnym obłędzie. Nie przestawał płynąć, coraz to wydając z siebie
głośne ryki. Niczego więcej nie pamiętał.
71
W głębokich ciemnościach Orry przebiegł pod murem, na którym ktoś wymalował dwa
słowa, a kto inny dopiero co próbował je wymazać. TuŜ nad jego głową białe litery
obwieszczały: ŚMIERĆ DAVISOWI.
Ani to wezwanie — nic zresztą nadzwyczajnego w owe dni — ani cokolwiek innego,
łącznie z jego odraŜającym zajęciem, nie mogło mu popsuć nastroju. Śpieszył się, poniewaŜ
pozostał na kolacji dłuŜej, niŜ zamierzał. Ze starym przyjacielem, George'em Pickettem, w
ciągu godziny z niewielkim okładem opróŜnili butelkę importowanego wina „Graves" za
czterdzieści dolarów, zjedli i powspominali dawne, dobre czasy.
Pickett, z którym przyjaźnił się w czasie studiów w West Point, tak wówczas, jak i teraz
prezentował się doskonale. Uperfumowane włosy spływały na kołnierz munduru, a pro-
mienny uśmiech miał dawny blask. Rozmawiali na róŜne tematy: o swoich Ŝonach i o
Jankesie Bencie, który z nienawiści do Orry'ego knuł intrygi przeciwko kuzynowi
Charlesowi w czasie, gdy obaj słuŜyli w II Pułku Kawalerii.
Pickett zbeształ przyjaciela, Ŝe tak marnuje się na stanowisku psa łańcuchowego generała
Windera.
— Bóg jeden wie, Ŝe biedny szaleniec powinien być przez kogoś pilnowany, aby nas nie
ośmieszał w oczach świata.
Orry nie zgodził się z nim, mówiąc, Ŝe jakkolwiek jego praca jest podła i źle
wynagradzana, on uwaŜa, Ŝe jest waŜna, jako Ŝe co kilka dni przybywają do miasta wozy z
jeńcami, wyrwanymi prosto z zimowych frontów, by powiększyć liczbę więźniów w i tak juŜ
zatłoczonych Belle Isle i Libby.
Winder zarządza tymi miejscami, rozumiesz? Jankesi byliby traktowani o wiele
gorzej niŜ są, gdyby Departament Wojny nie wkraczał od czasu do czasu i nie przykrócał
ekscesów.
Pickett zgodził się z nim. Kiedy ujrzeli dno butelki, przyznał się, Ŝe mimo awansu do
rangi generała majora, co stało się jesienią, czuje się nieszczęśliwy. W ciągu ostatnich
miesięcy dowodził środkowym odcinkiem frontu pod Fredricksburgiem, na którym nic się
nie działo. Nie wypowiedziana prawda zdawała się unosić nad głowami starych przyjaciół.
Ta wojna nie układała się po myśli Konfederacji. Zarówno Ŝołnierze, jak cywile czuli, Ŝe
trujące wątpliwości co do wyniku tej wojny zataczały coraz szersze kręgi. Ktoś musiał być
winien, anonimowi malkontenci malowali na gołych murach: „Śmierć Davisowi".
Jakkolwiek podczas spotkania powróciło kilka złych wspomnień, Orry uznał je, ogólnie
rzecz biorąc, za udane, aŜ do

— 60 —
ostatniej filiŜanki prawdziwej kawy — trzy dolary na głowę — i darował sobie pytania,
jakim sposobem hotel wszedł w jej posiadanie. Wyszli na ulicę ramię w ramię, tam dopiero
rozstali się. Pickett miał zabrać Ŝonę na Człowieka z warunkowym zwolnieniem. Sztukę
wystawiano w małym gustownym Richmond Theatre, zbudowanym w miejscu, gdzie w
zeszłym roku spłonął dom Marshallów. Orry udał się na stację, aby odebrać Madeline z
pociągu.
W pośpiechu przemierzał brudny, zatłoczony dworzec. Mijał smutnookich młodzieńców
na noszach lub wspartych na kulach, wrzeszczących kramarzy i wałęsające się prostytutki.
Kredą na tablicy napisano, Ŝe przyjazd pociągu z Petersburga jest opóźniony półtorej
godziny.
Zapadła noc. Oczekiwanie okazało się o wiele dłuŜsze, niŜ to zapowiedziano na tablicy.
W końcu, daleko, u wlotu peronu, pojawiło się światło na wielkiej estakadzie, jakieś
sześćdziesiąt stóp nad przełomem rzeki. Pociąg wjechał na stację. Rozległy się wrzaski
maszynistów, zgrzyt hamulców, buchał dym. Wypłowiałe od deszczu wagony, w większości
z powybijanymi szybami, wyładowane były Ŝołnierzami, którzy wracali z urlopów, i cywi-
lami bogatymi i biedakami. Orry wyróŜniał się w tłumie z racji swego wzrostu. Nie zauwaŜył
tej jednej znajomej twarzy.
CzyŜby nie miała połączenia? CzyŜby nie udało się jej wyjechać zgodnie z rozkładem
jazdy? PasaŜerowie falowali, wypatrując przyjaciół czy ukochanych. Mijali go ludzie o
wyraźnie uradowanych twarzach. Troska i niepokój rosły w nim z kaŜdą minutą. Nareszcie,
to ona, schodzi ze stopni ostatniego wagonu.
Jej suknia podróŜna była brudna; brud rozgościł się we wszystkich pociągach Południa.
Włosy miała w nieładzie, potargane nad uszami i czołem. Wyglądała na wyczerpaną, ale
była zachwycająca, a takŜe — rzeczywiście, trzeba to chyba przypisać alchemii wyobraźni
— pachniała słodkimi oliwkami.
Madeline! krzyknął i pomachał ręką jak jakiś uczniak. Zmagał się z przeciwnym
nurtem rzeki pasaŜerów.
— Och, Orry, najdroŜszy. Kochany! Upuściła walizę i dwa
pudła na kapelusze i zarzuciła mu ręce na szyję. Ściskała go
i całowała, płacząc. — Myślałam, Ŝe nigdy tu nie dotrę.
I ja tak myślałem. — Szczęśliwy niczym pan młody zrobił krok w tył. — Nic ci nie
jest?
— Nic, nic! A tobie? Musimy odebrać moje kufry. Wszystko
jest w wagonie bagaŜowym.
Odbierzemy je i wynajmniemy jakiś pojazd. AŜ mi przykro, Ŝe czeka cię takie
mieszkanie. Tylko to udało mi się zdobyć. Nie da się ukryć, jest ponure.
— Mogę sypiać na kupie śmieci, Ŝeby tylko być z tobą. Dobry

— 61
BoŜe, Orry... To trwało tak długo! Och, kochanie... Jak ty zmizerniałeś!
Zdania padały jedno po drugim. Uczucie szczęścia zacierało wspomnienie długiej i
cięŜkiej podróŜy. Orry dał napiwek czarnoskóremu bagaŜowemu, wskazał na wagon z
kuframi, a sam rozejrzał się za konnym pojazdem. Gdy byli juŜ w drodze do wynajętego w
obskurnym domu mieszkania, które tego ranka zostało specjalnie wysprzątane przez
posługaczkę, przytulił Ŝonę do swego lewego boku, opiekuńczo obejmując ją ramieniem.
• Nie mogłem doczekać się twojego przyjazdu, ale to nie jest najlepsza pora na
powitanie miasta Richmond. Ludzie są wynędzniali. Z dnia na dzień gorsi. Wszystkiego
tutaj brakuje.
• Ale jedno jest na pewno. Moja miłość do ciebie. —I pocałowała go w usta.
Mieszkanie przyjęła tak, jakby to były istne pałacowe komnaty. Rozkoszując się jej
widokiem w świetle pojedynczej lampy gazowej zapytał:
— Czy nie jesteś głodna?
A to dla ciebie; przywiozłam parę ksiąŜek.
• Hurrra! Będziemy sobie czytać wieczorami... — Na przekór dziwnemu, groźnemu
światu zdołali na moment wrócić do przeszłości: — Jakieś wiersze?
• Tak, Keats! I Klub Pickwicka Dickensa, który tak strasznie lubię.
Tutaj ta ksiąŜka jest zakazana. Zbyt wulgarna czy coś w tym rodzaju. — Nie umiał
opanować swego podniecenia. Podszedł do Ŝony i objął ją w talii. Pocałował ją w szyję.
Musisz mi opowiedzieć wszystkie nowiny z Mont Royal. Mamy tyle do odrobienia... —
Spojrzał w oczy Ŝony i dodał miękko: — Tyle róŜnych rzeczy.
Madeline uśmiechnęła się. Delikatnie przesunął rękę i czule zamknął dłoń na jej piersi.
Pocałował ją z takim Ŝarem, Ŝe poddając się pocałunkowi, wolno odchyliła się do tyłu.
Roześmiała się i wyswobodziła z uścisku. Zaczęła rozpinać pokryte materiałem guziczki
stanika.
Nagi, nareszcie razem z Madeline w zimnej sypialni z uchylonymi drzwiami, by przez
szczelinę przenikało trochę światła, patrzył na jej włosy rozsypane na poduszce. Delikatnie,
z czułością pogrąŜył się w niej, doświadczając uczucia szczęścia tak wielkiego, Ŝe wręcz nie
do zniesienia. I wtedy przypomniał sobie wiersz, który czytali wielokrotnie w owych
cięŜkich latach, gdy honor i jej śluby małŜeńskie stały na przeszkodzie spełnieniu. Patrząc na
jej twarz wyrecytował wersy wiersza Poe'go o An-nabel Lee...
— Tym jedynie Ŝyjąca, by mnie kochać i być mi ukochaną po
kres naszych dni...

— 62 —
JuŜ nigdy się nie rozstaniemy wykrzyknęła Madeleine. – Nigdy. Bo inaczej umrę.

Z okna na drugim piętrze przy Franklin Street pani Burdetta Halloran obserwowała
pojazd, który zajechał dokładnie naprzeciwko. Piersiasta, krzykliwie ubrana, ale atrakcyjna
młoda kobieta o ciemnych włosach zapłaciła stangretowi, weszła na ganek i zapukała.
Czekała z wyraźnym napięciem. Po chwili wstąpiła w pionowy pas ciemności i drzwi
zamknęły się.
Cytrynowy blask późnego popołudnia padał przez koronkowe firany do wykuszu okna,
gdzie pani Halloran czuwała przez cały ostatni miesiąc w dni wybrane na chybił trafił.
Starej pannie, właścicielce domu, przedstawiła się jako ciotka młodej kobiety, podejrzanej
o grzeszny romans z dŜentelmenem mieszkającym po drugiej stronie ulicy. Powiedziała, Ŝe
chce się upewnić, nim zdemaskuje kochanków. Cokolwiek niemłoda właścicielka domu
pomyślała sobie o tej historyjce, mała sumka, którą za kaŜdym razem otrzymywała od pani
Halloran, była wystarczającą zapłatą za jej milczenie.
KimŜe jest ta flądra? zastanawiała się Burdetta Halloran. Tego akurat nie wiedziała,
natomiast wiedziała, Ŝe nigdy nie zapomni jej twarzy. Krótkimi, szybkimi szarpnięciami
naciągnęła płócienne rękawiczki z jednym palcem i zwróciła się do wiercącej się w
mglistym cieniu kobiety.
— Serdeczne dzięki za udostępnienie mi pani pokoju. JuŜ nie będę go potrzebowała.
• Widziała pani siostrzenicę?
• Niestety, tak. Gdy wchodziła do domu tego pana Powella.
• Znam go tylko z widzenia. To bardzo tajemniczy dŜentelmen.
• Ma paskudną reputację. — Z trudem powstrzymała się, by nie powiedzieć czegoś
więcej. WłoŜyła kapelusz z czerwonymi piórami, uśmiechnęła się i ruszyła do holu. Wyjdę
tylnymi drzwiami, jak zwykle.
Muszę przyznać, Ŝe cieszyłam się na te pani króciutkie wizyty. I niemal trochę
Ŝałuję, Ŝe juŜ pani wszystko pomyślnie załatwiła.
A pewnie, Ŝe Ŝałujesz, chciwa, stara babo!
• JeŜeli ten Powell jest tak zły, jak pani mówi, mam nadzieję, Ŝe doprowadzi pani do
zerwania między nim a pani siostrzenicą.
• Z pewnością, proszę się tym nie kłopotać uspokoiła ją Burdetta Halloran.
Pośpiesznie schodziła po schodach, poniewaŜ obawiała się, Ŝe zdradzi ją wyraz twarzy.
Zdradzi. Tak, to właściwe słowo. Lamar Powell zdradził ją, to

— 63
znaczy obraził jej miłość i zawiódł jej zaufanie. Burdetta Halloran nie zamierzała wybaczyć
uroczemu Powellowi. On po prostu zasłuŜył sobie na jej troskliwość. I ona go tą
troskliwością otoczy.

Washington i Boz czuli zapach nadchodzącej wiosny w wilgotnej ziemi i nocnym


wietrze. Z Fredricksburga przyjechał pastor, aby porozmawiać z Gus, i chociaŜ wyzwoleńcy
nie słyszeli rozmowy, odgadli cel wizyty. Niestety, pastor nie odniósł sukcesu.
Gdy zmniejszyły się śnieŜne zaspy na dziedzińcu, dwaj czarnoskórzy zaczęli zauwaŜać
bandy jeźdźców na trakcie, i to w róŜnych porach. W nocy rozległy się trzy serie z dział
artyleryjskich, rozmieszczonych wzdłuŜ rzeki. Niekiedy wybuchy trzęsły ramami okiennymi
tak, Ŝe szyby wydawały jakiś straszliwy, przeciągły jęk. Washington i Boz często
zastanawiali się nad sytuacją i w końcu zdecydowali się pójść z tym do swej pani.
Przez godzinę spierali się, który z nich powinien to uczynić. Zadanie spadło na barki
młodszego. Boz wszedł do kuchni przed kolacją.
• Tego nie da się obejść, panno Augusto. Zanosi się na bitwę, i to rychłą. Armia Unii
przetoczy się prosto przez tę farmę. To niebezpieczne być tutaj. Washington i ja, my obaj,
będziemy walczyć o panią do ostatka. Gotowiśmy umrzeć dla pani. Ale Ŝaden z nas nie chce,
aby panią zabito ani teŜ sami nie chcemy być zabici. Wziął głęboki oddech. Prosimy panią,
aby zechciała pani wyjechać do Richmond.
• Boz, ja nie mogę.
• Dlaczego?
• Bo jeŜeli on tu przyjedzie, nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Mogłabym do
niego napisać, ale poczta jest teraz bezradna, list w ogóle mógłby nie dojść. Przepraszam,
Boz. Ty i Washington jesteście wolni i w kaŜdej chwili moŜecie stąd odejść.
— Tu się robi niebezpiecznie, panno Augusto.
— Wiem. Ale czymś gorszym byłoby wyjechać stąd i juŜ
nigdy go nie zobaczyć.

Kiedy po krótkim urlopie Billy opuścił Lehigh Station, Brett znowu ogarnęło
przygnębienie. Po części jej smutny nastrój był bezpośrednim skutkiem wątpliwości jej
męŜa. Powiedział, Ŝe dylematy moralne go nie dotyczą, bo on jest zawodowcem. Ale ona
dostrzegła zachodzące w nim zmiany: zmęczenie, cynizm, kipiący gniew.

64 —
Wydawało się, Ŝe jedno tylko lekeirstwo moŜe jej pomóc otrząsnąć się z depresji; te
długie godziny, kiedy pomagała państwu Czorna i Scipio Brownowi opiekować się
zagubionymi dziećmi. Szorowała podłogi, gotowała posiłki, najmłodszym czytała bajki, a
starszych uczyła liter i liczb. Co dnia pracowała do późna tak długo, aŜ była pewna, Ŝe
zaśnie, ledwie przyłoŜy głowę do poduszki.
Pod koniec srogiej zimy Brown zabrał dwoje dzieci do Oberlin w Ohio. Wyjechali
pociągiem. Znalazł tam czarną rodzinę, która pragnęła zaadoptować chłopca i dziewczynkę.
Wrócił przez Waszyngton przywoŜąc stamtąd dziewczynki w wieku siedmiu, ośmiu i
trzynastu lat. Pierwszego dnia w Lehigh Station zabrał je wszystkie na konną wyprawę.
Brown spędzał mnóstwo czasu na gromadzeniu róŜnych artykułów — coś tam kupował, ale
w większości były to dary i na przetrząsaniu obozów zapchanych po brzegi uciekinierami,
czy to w Waszyngtonie, czy w Alexandrii. UwaŜał, Ŝe konno porusza się o wiele szybciej,
niŜ robiłby to pieszo. Nauczył się więc jeździć konno. Konie zdawały się wyczuwać jego
wrodzoną dobroć, całkiem tak samo jak dzieci.
Nie znaczy to wcale, Ŝe był mniej hardy czy Ŝe zniknęła jego wojowniczość. Jakkolwiek
Brett coraz bardziej lubiła Browna, czuła, Ŝe on znajduje przyjemność w prowokowaniu jej
tylko dlatego, iŜ przecieŜ wiedział, kim ona jest i skąd pochodzi.
Jedna z takich prowokacji miała miejsce w pewne marcowe popołudnie, gdy ona i Brown
wyszli z domu razem, aby udać się do Pinckneya Herberta po kukurydzę i inne produkty.
Brown powoził, a ona siedziała obok. Nie wywołałoby to Ŝadnego komentarza w Mont
Royal, gdzie by myślano, Ŝe Brown jest niewolnikiem. W Lehigh Station jednak ich
pojawienie się nieuchronnie wywoływało wrogie spojrzenia, a niekiedy i brzydkie uwagi,
zwłaszcza takich ludzi, jak Lute Fessenden i jego kuzyn. Obu, jak dotychczas, udało się
uniknąć słuŜby wojskowej.
Niebawem miało się to zmienić. Lincoln podpisał ostatnio dekret orzekający, iŜ
męŜczyźni pomiędzy dwudziestym a czterdziestym rokiem Ŝycia zobowiązani sĄ do odbycia
trzyletniej słuŜby wojskowej. Poborowy mógł wynająć zastępcę lub nabyć zwolnienie za
trzysta dolarów.
To wyjście, dostępne dla bogaczy, mogło rozwścieczyć biedaków z Północy, a wśród
nich Fessendena i jego kuzyna pomyślała Brett.
W pogodne dni obaj niemal cały wolny czas spędzali na ulicy, tak teŜ było i dzisiaj. Gdy
tylko Brett i barczysty Murzyn wyruszali w powrotną drogę do domu na wzgórzu, rudobrody
Fessenden wykrzyknął pod ich adresem oczywistą zniewagę.
Brown westchnął:

— 65
• Zastanawiam się, czy w tym kraju coś się zmieni. Kiedy widzę takie męty, jak ten,
opadają mnie wątpliwości.
• Zmieniłeś się od naszego pierwszego spotkania.
• W czym na przykład?
• A choćby w tym, Ŝe prawie nic nie wspominasz o kolonizacji.
Brown odwrócił się, aby spojrzeć jej w oczy.
• DlaczegóŜ to Murzyni mieliby pakować się na jakiś statek akurat teraz, gdy prezydent
dał nam wolność? Och, wiem, wiem, przecieŜ to proklamacja jest powodem wojny! Nie
znaczy to, by miała zastosowanie gdzieś poza Południem. Ale pan Lincoln wciąŜ jeszcze
nazywa to wolnością, a my chcemy z nią zrobić znacznie, znacznie więcej, niŜ w ogóle
zdolny jest sobie wyobrazić. PoŜyjesz, zobaczysz.
• Nie wierzę, aby Lincoln zmienił stanowisko w kwestii ponownego osadnictwa,
Scipio. W „Rejestrze Unii" napisano, Ŝe prezydent ma plan wyekspediowania czarnych na
okrętach do nowych kolonii jeszcze tej wiosny. Mowa jest o pięciuset osobach. Zostaną
przesiedleni na jakąś wysepkę niedaleko Haiti.
No cóŜ, Stary Abe mnie tam nie wyśle. Ani doktora Delany'ego. Widziałem go w
Waszyngtonie, nie wspomniałem ci o tym? JuŜ niepotrzebna mu toga. Chce włoŜyć mundur.
Zamierza wstąpić do wojska... do czarnego pułku.
Brett, podnosząc nieco głos, by przekrzyczeć stukot podkutych kopyt, odparła:
— Billy powiedział mi, Ŝe Murzyni nie są dobrze przyj
mowani w armii. Nie obraŜaj się tylko, to nie są jego własne słowa
ani moje, ale większość białych oficerów podnosi krzyk, Ŝe chce
się ich zamurzynić na śmierć.
A niech tam! Co do mnie, pierwszy raz w Ŝyciu mam uczucie, Ŝe jestem blisko
prawdziwej wolności. A jeŜeli ktoś spróbuje mnie jej pozbawić, wytoczę mu z Ŝył ostatnią
kroplę krwi. Być moŜe pan Lincoln nie zamierzał przez swoją proklamację powiedzieć, Ŝe
kaŜdy czarny męŜczyzna i kaŜda czarna kobieta są wolni w tym kraju, ale ja tak to właśnie
rozumiem.
• AleŜ Scipio, to jest bardzo skrajne rozumienie proklamacji.
• Mówisz tak, bo wyrosłaś tam, gdzie rzeczą normalną było ograbiać człowieka z
wolności. Dać mu kawałek nieprawdy i jakiś grat, tyle, podług ciebie, powinno mu
wystarczyć. Ale to nie jest w porządku. Albo, albo. Albo wolność w tym kraju jest dla
wszystkich, albo jest szalbierstwem.
— Nadal uwaŜam, Ŝe jesteś zbyt radykalny, gdy idzie o...
Dlaczego cały czas jesteś w defensywie? — przerwał jej.
— Czy nie dlatego, Ŝe wbiłem szpilkę w twoje sumienie i to tak głęboko, Ŝe cię zabolało? —
Ściągnął cugle. Piekarz zjeŜdŜający

— 66 —
na wozie ze wzgórza rzucił im pogardliwe spojrzenie. — Spójrz mi prosto w oczy, Brett. I
odpowiedz na jedno pytanie. Czy ty uwaŜasz, Ŝe wolność jest zarezerwowana dla ludzi tego
samego koloru co ty?
• Taka była intencja autorów deklaracji.
• Nie wszystkich! Tak czy owak, odpowiedz mi, czy teraz, w roku 1863, wolność jest
tylko dla ludzi białych i więcej dla nikogo?
• Myślałam...
Nie chcę wiedzieć, co myślałaś. Ja chcę usłyszeć, w co ty wierzysz.
• Niech cię diabli porwą, Scipio, jesteś przeklętym...
• Zarozumialcem? Uśmiechnął się. Tak, jestem.
• Dobrze wiesz, Ŝe Południowcy nie są tu jedynymi grzesznikami. Jankesi wcale nie
chcą, aby czarni byli wolni. Jest wśród nich paru zwolenników zniesienia niewolnictwa, ale
to jeszcze nie większość.
Za późno. — Wzruszył ramionami. Pan Lincoln podpisał proklamację. I mówiąc
szczerze, nie dbam o to, jak jest, mnie obchodzi, jak być powinno.
Forsowanie takiego stanowiska rzuci ten kraj w wir wojny.
— AleŜ on juŜ jest objęty poŜogą! A moŜe od dawna nie
czytujesz gazet?
— Czasami nie mogę cię ścierpieć, jesteś taki arogancki.
Ja takŜe nie mogę cię ścierpieć z tej samej przyczyny.
Czasami. Chciał ją pogłaskać po ręce, ale powstrzymał się; mogłaby go opacznie zrozumieć.
Powiedział cicho: Ani przez minutę nie zawracałbym sobie tobą głowy, gdybym nie wierzył,
Ŝe tam, w środku, Ŝyje rozsądna, przyzwoita kobieta, która się miota i szarpie, chcąc zerwać
się z uwięzi i wydostać na światło. Myślę, Ŝe ty dlatego nie moŜesz mnie czasami ścierpieć,
bo jestem twoim lustrem. I we mnie moŜesz zobaczyć samą siebie. Taką, jaką jesteś, i jaką
powinnaś się stać, jeŜeli nie chcesz wydrwić wszystkich zabitych w tej wojnie.
Spokojnie, ale nie bez napięcia w głosie odparła:
• Masz rację. Myślę, Ŝe to właśnie dlatego czasami tobą gardzę. Nikt nie lubi, Ŝeby mu
wytykano jego ułomności, aby go spychano na trudną do przebycia i niebezpieczną drogę.
• KaŜda inna droga zaprowadzi cię w mrok, to pewne. Czy tą drogą chcesz pójść?
• Nie, nie! Ale...
Urwała niezdolna do jasnego sformułowania swoich racji. Dlaczego on cały czas wali
młotem w jej sumienie? Czy musi? A przecieŜ to robi i nie inaczej postępują owieczki z jego
stada: brązowe, szafranowe czy połyskliwie granatowe. Robią z jej

67 —
sumieniem to samo co on, kaŜdego dnia. I siłą zmusili ją do zakwestionowania dogmatycznej
wiary jej ojca w słuszność przywileju własności osobistej. Czynili to z takim uporem, Ŝe
zadawała sobie pytanie, które Cooper ośmielał się zadawać ich ojcu. Ale Brown nie
wiedział, Ŝe ją uwierało, wręcz bolało drobiazgowe roztrząsanie dawnych przekonań. Miała
mu za złe podsycanie wątpliwości.
Odgadując jej nastrój, Brown powiedział:
• Lepiej przerwijmy tę rozmowę, zanim pokłócimy się raz na zawsze.
• Tak.
• Nie chciałbym przestać być twoim przyjacielem, wiesz przecieŜ... Jesteś nie tylko
dobrą kobietą, ale dzięki tobie wybieliliśmy w szkole dwie ściany więcej. Wiesz, Ŝe
wspaniale wyglądałaś z pędzlem w garści? Czy jesteś pewna, Ŝe w twoich Ŝyłach nie płynie
krew niewolników?
Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
— Jesteś niemoŜliwy.
I zdecydowany zmienić cię gruntownie. Pan małŜonek nie pozna cię, kiedy ściągnie
do domu po tym, jak rozpuszczą wojsko i rozbroją tych wszystkich biednych, cierpiących
białych chłopców, którzy zostali zmurzynieni na śmierć. Coś ci teraz powiem... — Uśmiech
zniknął z jego twarzy, zapatrzył się w słoneczny blask. — Lepiej, Ŝeby ten kraj przygotował
się do zmurzynienia, boja nie chcę przeŜyć mojego Ŝycia jak Dred Scott. Nikt nie chce.
Wielu ludzi takich jak ja czuje to samo. Nasze łańcuchy pękną, te prawdziwe i te
niewidzialne. Przysięgam przed Bogiem, Ŝe te kajdany zostaną zerwane albo ten kraj ogarnie
poŜoga.
— MoŜe zdarzyć się jedno i drugie, Scipio powiedziała
cichym, spokojnym głosem.
On takŜe uspokoił się..
— Tak moŜe być, ale wierzę, Ŝe tak się nie stanie.
ZadrŜała; w jednej chwili pojęła, Ŝe Brown ma rację w tym, co
mówi o wolności. I ta chwila nagle ją odmieniła, tchnęła w nią maleńką, lecz niezłomną
pewność. Poczuła Ŝal i sentymentalną tęsknotę za czymś, co minęło, i lęk przed nieznanymi
konsekwencjami. Czuła się tak, jakby kogoś czy coś zdradziła, nie mogła juŜ, albo teŜ nie
chciała, zmieniać faktów. 1 ta maleńka pewność stała się jednocześnie kamieniem milowym
na tej drodze, o której rozmawiali. To była droga, z której juŜ nie było powrotu. Uniósł lejce
i powiedział:
— Wista!
• Konie ruszyły przed siebie. A więc — powiedział rudobrody męŜczyna z
pistoletem w kaburze pod surdutem — uwaŜa pan, Ŝe mógłby być pomocny w wykonaniu
przez nasze biuro specjalnych zadań, które panu przedstawiłem?
• Absolutnie tak, pułkowniku Baker.
• I ja tak sądzę, panie Dayton.
Bent poczuł, Ŝe robi mu się słabo. Nic dziwnego, jako Ŝe po długich tygodniach
oczekiwania osiągnął w końcu sukces. Teraz był marzec, Baker trzy razy odkładał tę
rozmowę, powołując się na nieprzewidziane okoliczności. Bentowi kręciło się w głowie,
poniewaŜ głodował. Wydał ostatnie pieniądze, co zmusiło go do zaciągnięcia małej poŜyczki
u Dillsa. Nie chcąc znów pozostać bez centa, ograniczył się do dwóch posiłków dziennie.
Lafayette Baker wyglądał jak doker i miał oczy szpicla. Bent dawał mu na oko
trzydzieści pięć lat. Minioną godzinę wypełniały bezładne wariacje Bakera na temat jego
Ŝycia opowieść o tym, co uczynił dla wygnańca Camerona i o tym, jak bardzo szanuje opinię
i metody Stantona. Piętnaście minut zajęła mu opowieść jak to w latach pięćdziesiątych
będąc członkiem straŜy obywatelskiej w San Francisco dzięki kulom i szubienicy oczyścił
miasto ze zbrodni. Na biurku dzielącym Bakera od gościa leŜała laseczka z kalifornijskiej
jabłonki ze złotym okuciem u dołu i gałką ze złotego kwarcu u góry. Baker wyjaśnił, Ŝe
kaŜdy z dziewięciu kamieni, okalających większą od nich gałkę, pochodzi z innej kopalni.
Laseczka była prezentem od wdzięcznego kupca z San Francisco.
Głównym zadaniem tego biura, czego nie mogę zbyt często podkreślać, jest
wykrywanie i karanie zdrajców. Zadanie to wykonuję stosując metody człowieka, którego
karierę przestudiowałem i usiłuję naśladować.
Wziął w dłoń laseczkę i wskazał portret na ścianie. Bent zauwaŜył go wcześniej, był
bowiem jedyną ozdobą biura przypominającego klasztorną celę. MęŜczyzna na dagerotypie
miał surowe, twarde oblicze i małe okulary na nosie.
Największy ze wszystkich detektywów. Vidocq z policji paryskiej. Słyszał pan o
nim?
Samo nazwisko tak.
• Sam był kryminalistą, ale nawrócił się i został najzaciek-lejszym wrogiem ludzi, od
któych się oderwał. Musi pan przeczytać jego pamiętniki, Dayton. Są nie tylko
podniecające, ale i wielce pouczające. Vidocq miał prostą i skuteczną metodę, którą ja
naśladuję co do joty. Baker pieszczotliwie pogłaskał gałkę laski. Jest rzeczą daleko lepszą
zaaresztować i posadzić stu niewinnych, niŜ pozwolić, aby jeden winny wymknął się z rąk.
• Zgadzam się, sir. Niedawny oportunizm zastąpiła prawdziwa chęć pracy dla Bakera.

— 69 —
— Spodziewam się, poniewaŜ tylko ci, którzy się ze mną
zgadzają, mogą mi skutecznie słuŜyć. Wykonujemy tutaj, w stoli
cy, waŜną robotę, ale wypełniamy teŜ specjalne zadania gdzie
indziej. — Małe, pozornie bezmyślne oczy Bakera skoncent
rowały się na Bencie. — Zanim zatrudnię pana w Waszyngtonie,
zamierzam wpierw sprawdzić pańskie umiejętności. Nadal jest
pan ze mną?
PrzeraŜony Bent nie miał innego wyboru, niŜ potaknąć ruchem głowy.
— Doskonale. SierŜant Brandt zajmie się formalnościami
i wciągnie pana na naszą listę płac, ja natomiast juŜ teraz
przedstawię panu pierwsze zadanie. — Bent spojrzał na Bakera
z przeraŜeniem. — Udaje się pan do Wirginii, panie Dayton. Na
tyły wroga.

72
Blisko miesiąc mieszkali w jednym pokoju — czternaście stóp na czternaście — który Judith
podzieliła, zawieszając koce wokół wyrka Marie-Louise. Od biedy te kilka stóp
kwadratowych mogło uchodzić za jej własny kącik.
Dopisało im szczęście, Ŝe w tym przeludnionym mieście w ogóle zdobyli jakiś pokój.
Starszy oficer w Forcie Fisher trafił na ten rarytas, który miał tylko jedną zaletę: dwa okna
wychodzące na rzekę. Cooper godzinami wysiadywał przy oknie z kocem na nogach,
przygarbiony, z twarzą szarą jak popiół. Chorował na zapalenie płuc, które wyniszczało go
przez dwa tygodnie, tak iŜ nie moŜna było wykluczyć śmierci. Wieść o powiązaniach Ashton
z „Morską Wiedźmą" była dlań cięŜkim przeŜyciem, ale śmierć syna była czymś
nieskończenie gorszym.
Judah utonął, a Cooper z Ŝoną i córką, brnąc w wodzie po szyję, walcząc z przeraŜająco
wysoką falą, dotarli wreszcie do brzegu. Upadli na zalaną księŜycowym blaskiem wydmę,
dwie mile od szańca w Confederate Point, który strzegł ujścia rzeki. Na plaŜy nie było poza
nimi innych rozbitków.
Cooper zwymiotował do ostatniej kropli wszystką słoną wodę, której się nałykał. Potem
błąkał się po pustych wydmach, wykrzykując przeciągle imię Judaha. Półprzytomna Marie-
Louise leŜała w ramionach matki. Judith z największym trudem powstrzymywała łzy, dopóki
starczyło jej hartu. W końcu wybuchnęła płaczem i długo wyła wniebogłosy, nie dbając o to,
czyją usłyszy cała eskadra tej przeklętej blokady.

70 —
Kiedy udało jej się opanować rozpacz, wstała i pobiegła za Cooperem, złapała go za rękę
i powiodła za sobą na południe, gdzie jak przypuszczała, znajdował się Fort Fischer. Cooper
szedł posłusznie, mamrocząc coś jak pomyleniec. Długa droga, oblana światłem księŜyca,
wyglądała upiornie. Wydawało im się, Ŝe są w jakiejś niesamowitej krainie, wyczarowanej
przez pana Poe'a. W końcu zataczając się dotarli do fortu, a następnego ranka
odkomenderowano kilku ludzi do przeszukania wybrzeŜa. Lecz ciała chłopca nie znaleziono.
Szli w górę rzeki dwadzieścia osiem mil, nim dotarli do miasta, gdzie Cooper
zachorował. Judith drŜała o jego Ŝycie. W końcu zaczął odzyskiwać zdrowie. Przesiadywał
w oknie gapiąc się na molo, gdzie uzbrojeni Ŝołnierze starali się zapobiec dezercji z okrętów
wypływających w morze.
Odzywał się wyłącznie wtedy, gdy było to konieczne. Sine cienie kładły się pod jego
oczami, gdy wpatrywał się w marcowe słońce, odbijające się w rzece. Patrzył na płaskie
łodzie na przeciwległym brzegu, wyciągnięte na Market Street Ferry. Przyglądał się małym
korwetom, naleŜącym do plantatorów ryŜu, pływającym niemal nad powierzchnią świetlistej
wody.
Wilmington było miastem, które przeŜywało chwile swojej pomyślności. AŜ roiło się w
nim od oszustów, marynarzy i Ŝołnierzy Konfederacji wyprawiających się na urlopy. Ulice, a
nawet ich pokój, wszystko pachniało jak sprzęt okrętowy. Uwijający się kupcy sprzedawali
wysłańcom Brytyjskiej Marynarki sosnowe dłuŜyce, smołę i terpentynę. Załatwiwszy
potwierdzenie ich stanu konta w banku w Charleston, Judith nabyła nową odzieŜ dla całej
trójki w centrum handlowym M. Katza. Ubranie Coopera wisiało w szafie wciąŜ jeszcze nie
rozpakowane.
Pewnego dnia idąc ulicą, przy której wynajmowali pokój, u jej końca Judith zwróciła
uwagę na okazały budynek pełen spacerujących, doskonale wyglądających młodych
męŜczyzn w cywilnych ubraniach. Z okna na górze dobiegł ją śpiew murzyńskiego
piosenkarza. Kramarz powiedział jej, Ŝe ten dom jest rezydencją większości kapitanów i
oficerów okrętowych, którzy sforsowali blokadę. Mając pieniędzy pod dostatkiem, wydawali
całonocne przyjęcia, przyjmowali zakłady w walkach kogutów odbywających się w
ogrodzie, podejmowali kobiety o wątpliwej reputacji, słowem gorszyli całe miasto. Judith
ucieszyła się, Ŝe nie ma przy niej Coopera; hałaśliwy dom jeszcze bardziej by go rozdraŜnił.
Bo on był rozdraŜniony. Mówiło jej to jego milczenie. A takŜe dziwne błyski w jego
oczach. Kiedy wpatrywał się w marcowe słońce, błyszczały jak metalowe półkule. Nie były
to oczy człowieka, którego znała.

— 71 —
Nocami Judith często i długo płakała, rozmyślając o Judahu; nie miał nawet skromnej
mogiłki. Smutek powiększało zamknięcie się w sobie Coopera. Jego wewnętrzne
odosobnienie. JuŜ nie obejmował jej ani nie dotykał i nie odzywał się ani jednym słowem,
kiedy leŜeli obok siebe na twardym łoŜu. Płakała więc coraz częściej, wstydząc się łez, ale
teŜ niezdolna ich powstrzymać.
Któregoś dnia, pod koniec marca, Marie-Louise wybuchnęła:
— Czy resztę naszego Ŝycia mamy spędzić w tym okropnym
pokoju?
Słowa córki zastanowiły Judith. Przez pierwszy tydzień nie nakłaniała Coopera do
wyjścia z domu; był osłabiony i szybko się męczył. Usłyszawszy pytanie córki powiedziała
mu, Ŝe chyba zadepeszuje do sekretarza stanu Mallory'ego i napisze gdzie się znajdują.
Odpowiedział jej lekkim skinieniem głowy i tym swoim dziwnym obojętnym spojrzeniem.
Kilka dni później biegła szybko po schodach domu z kartką kruchego, Ŝółtego papieru.
Marie-Louse zastała w salonie z lutowym numerem „Southern Illustrated News";
dziewczyna chciała przeczytać kolejny odcinek romansu i rozwiązać szaradę.
Cooper jak zwykle siedział przy oknie, patrząc na molo i śmigające po wodzie korwety.
Kochanie powiedziała — są cudowne wieści. Zrobiła trzy kroki, przemierzając ciasny
pokój. — Przyszedł telegram od sekretarza Mallory'ego.
Śmiejąc się, by dodać mu otuchy i odwagi, wyciągnęła rękę z Ŝółtą kartką. Nie przyjął
jej. PołoŜyła mu ją na kocu okrywającym nogi.
Musisz to przeczytać. Stephen przesyła kondolencje i błaga cię, abyś przyjechał do
Richmond moŜliwie jak najprędzej.
Cooper mrugnął dwa razy. Jego wycieńczona twarz, ostatnio tak dziwnie obca, odrobinkę
oŜywiła się.
— Jestem mu potrzebny?
— Tak! Przeczytaj telegram.
Zrobił to pochyliwszy głowę.
Gdy spojrzał na nią ponownie, pomyślała, Ŝe moŜe byłoby lepiej, gdyby go nie czytał. W
jego uśmiechu nie było nic ludzkiego, a jarzące się oczy jakby głębiej zapadły się w ciemno-
niebieskie oczodoły.
• UwaŜam, Ŝe czas juŜ, abym tam pojechał. Muszę rozliczyć się z Ashton.
• Wiem, Ŝe o tym rozmyślasz, ale przecieŜ ona nie jest odpowiedzialna za...
• Jest! — przerwał jej. — Ballantyne powiedział to całkiem jasno. Właściciele nie
Ŝyczą sobie najmniejszego opóźnienia. Gotów był ratować ładunek za wszelką cenę. Igrał
sobie Ŝyciem

— 72 —
Judaha przez chciwość. Swoją i Ashton. Tak, to jej wina, i to wielka.
Dreszcz wstrząsnął szczupłym ciałem Judith. Gdzieś podział się błyskotliwy, mówiący ze
swadą dawny Cooper, a jego miejsce zajął osobnik wygłaszający pełne goryczy
oświadczenia. Zaczęła obawiać się skutków jego furii.
PomóŜ mi wstać — powiedział nagle, zrywając koc z kolan.
• Czy jesteś dość silny?
• Tak. — Koc zsunął się na podłogę. Zachwiał się i chwycił ją za ramię ściskając tak
mocno, Ŝe skrzywiła się z bólu.
Cooper, zadajesz mi ból. Zwolnił uścisk bez słowa usprawiedliwienia, z jakąś osobliwą,
kamienną oziębłością.
Gdzie jest moje nowe ubranie? Pójdę na dworzec po bilety.
AleŜ ja mogę je kupić.
Ja sam! Chcę dostać się do Richmond. Za długo tu siedzieliśmy.
Byłeś chory. Musiałeś odpocząć.
Musiałem teŜ to wszystko przemyśleć. UłoŜyć sobie w głowie. Odnaleźć cel. I mam go.
OtóŜ pomogę sekretarzowi doprowadzić tę wojnę do końca. Reszta jest bez znaczenia.
Potrząsnęła głową.
— Słucham tego, co mówisz, i nie wierzę własnym uszom.
Kiedy wojna wybuchła, nienawidziłeś jej.
Ale juŜ nie! Podzielam punkt widzenia Mallory'ego. Musimy zwycięŜyć, a nie
negocjować warunki pokoju. Chcę zwycięŜyć kosztem olbrzymiej liczby martwych
Jankesów i chętnie wezmę na siebie odpowiedzialność za śmierć większości z nich.
Kochanie, nie powinieneś tak mówić.
Odsuń się, bo chcę poszukać mojego ubrania.
— Cooper, posłuchaj mnie. Nie pozwól, aby śmierć Judaha
ograbiła cię z dobroci i idealizmu, który zawsze...
Zatrzasnął otwarte juŜ drzwi szafy. Zmusił ją, by umilkła. Obracając głowę, jakby była
nasadzona na trzpień, pochylił ją do przodu niczym ptak Ŝywiący się padliną i wpatrywał się
w Judith strasznymi oczyma.
Dlaczego? spytał. — Dobroć nie pomogła nam ocalić Ŝycia naszemu synowi.
Idealizm nie zdołał powstrzymać Ballan-tyne'a i mojej siostry przed zamordowaniem go.
Ale ty nie moŜesz go opłakiwać przez resztę Ŝycia...
Nigdy bym nie musiał go opłakiwać, gdybyś została z dziećmi w Nassau, o co cię
błagałem.
Krzyknęła i odwróciła się do niego plecami. Pobladła nagle powiedziała:

— 73
• A więc tak. Musisz mieć winowajców. I ja jestem jednym z nich.
• Daruj, ale chciałbym się ubrać. — Teraz on odwrócił się od niej.
Cicho płacząc Judith wyszła z pokoju. Czekała nań z Ma-rie-Louise. Zszedł na dół po
dwudziestu minutach.

73

Ashton usłyszała jakiś dźwięk i zgiełk wielu głosów, które nie od razu zrozumiała.
Akurat wchodziła do „Franzblau Epicurean", eleganckiego sklepu przy Main Street,
którego stałą klientelę stanowili najbogatsi ludzie w mieście na tyle delikatni, by nie pytać o
pochodzenie kosztownych towarów. Niektóre trafiły tu bezpośrednio ze statku „Morska
Wiedźma" po jego ostatnim pomyślnym kursie. Niestety, nie będzie juŜ więcej kursów.
Parowiec wpadł w zasadzkę i poszedł na dno. Znajdował się juŜ blisko — jak powiedział
Powell — wejścia do Cape Fear River. Mniejsza z tym. Zyski, które do tej pory udało się
osiągnąć, były olbrzymie.
Ostatniej nocy, gdy Huntoon jak zwykle pracował do późna, posłaniec przyniósł jej
notatkę od wspólnika. Zredagował ją chytrze; sprawiała wraŜenie napisanego przez
wytwornego i taktownego męŜczyznę zaproszenia na poranną herbatkę, podczas której
poŜegnają się z ich ostatnim statkiem i opracują plan działania. Powell lubił draŜnić ją
podobnymi pretekstami, jakby jej były one potrzebne do szczęścia. Myśl o spotkaniu
rozpaliła jej policzki, ich czerwień doskonale pasowała do bieli puszystych piór, wyrwanych
z zabitego marabuta i przyszytych do mankietów i kołnierza jej czarnej, welwetowaj sukni.
Choć to juŜ drugi dzień kwietnia, poranek był chłodny. Przybyła do „Epicurean" tuŜ po
wpół do jedenastej i skierowała się do wątłego, siwowłosego właściciela.
Butelkę szampana, jeŜeli pan ma, panie Franzblau. I słoik, nie, dwa słoiki tego
wspaniałego pasztetu z gęsich wątróbek.
Gdy odliczała sto dwadzieścia konfederackich dolarów, Franzblau zapakował dwa słoje
w nieprzemakalny papier do owijania mięsa, który zastępował ludziom papier listowy.
Znowu wzmógł się hałas. Franzblau podniósł głowę. To samo uczynił czarny męŜczyzna,
siedzący przy drzwiach. Do biura nie miały wstępu osoby niepoŜądane.

— 74 —
Franzblau postawił butelkę szampana w wiklinowym koszu Ashton obok słoików z
pasztetem.
— Co ci ludzie tak wykrzykują? — Złowiła sens okrzyków.
— Chleba! W kółko to samo. Coś takiego...
Czarny człowiek poderwał się z krzesła, gdy Homer wpadł do biura.
— Pani Huntoon, lepiej wynośmy się stąd — powiedział
leciwy słuŜący. — Tam, za rogiem, zebrał się straszny tłum.
Mnóstwo ludzi, całkiem szalonych.
Franzblau zbladł i szepnął coś po niemiecku, wyciągając spod lady rewolwer.
— Obawiałem się czegoś takiego. Will, opuść rolety.
Brezentowe rolety, obracając się na wałkach, zakryły okna
i widok otwartego powozu Ashton. Homer nerwowo ją ponaglał. Obcasy Ashton stukały na
czarnych i białych rombach posadzki. W połowie drogi do wyjścia usłyszała brzęk
tłuczonego szkła. Widywała juŜ ponure twarze biednych, głodnych, białych kobiet z
Richmond, ale nie sądziła, Ŝe kiedykolwiek się z nimi spotka oko w oko na ulicy.
Homer wziął z jej rąk koszyk i, zawahawszy się we wnęce sklepowych drzwi, wyszedł na
dwór. Ashton zobaczyła zrazu dwadzieścia, po chwili dwa razy więcej kobiet, idących z
hałasem w dół Main Street. Prawdziwy tłum ciągnął za nimi. W sklepie Franzblau
powiedział:
Zamknij drzwi na klucz, Will. Murzyn zamknął je i przekręcił
klucz.
Biegnę do powozu powiedział Homer. Parę kobiet wpadło na ten sam pomysł.
Idę z tobą szepnęła Ashton przeraŜona widokiem setek kobiet odzianych w łachmany,
wrzeszczących, ciskających kamieniami i cegłami w wystawowe szyby, kradnących z
wystaw sklepowych obuwie i ubrania.
Chleba! zawodziły monotonnie. Chleba! krzyczały zabierając stroje i klejnoty.
Wóz towarowy, który znalazł się w pułapce na Main Street, został podniesiony przez
tłum rozjuszonych kobiet. Klatki pełne kur wysypały się na bruk; z trzaskiem kobiety łamały
listewki klatek, dziko trzepotały skrzydła, gdakały ptaki, sfruwała kaskada piór. Farmer
wczołgał się pod wrak swojego wozu.
Ashton wskoczyła do powozu. Nie potrafiła ukryć przeraŜenia na widok kobiet, które
wywlokły tego człowieka i rzuciły się na niego. Kopały go, drapały i okładały pięściami.
Jego głośne jęki utonęły w narastającej wrzawie.
Coraz większy tłum gromadził się na rogu Dziewiętnastej Ulicy, napływał od Cary, od
strony Capitol Sąuare. Nie były to wyłącznie kobiety, zewsząd ciągnęły zgraje
rozwydrzonych

— 75 —
wyrostków, nie brakowało wśród nich i starszych, prawdziwych bandziorów.
Homer niezdarnie trzymał bat i lejce. Pół tuzina bab biegło za powozem z wyciągniętymi
rękami, z wykrzywionymi twarzami.
• Tam jest jakaś bogaczka.
• ZałoŜę się, Ŝe ma dobre Ŝarcie w koszyku.
• Oddaj nam to, kochanie...
• Szybciej, Homerze! — krzyknęła Ashton w chwili, gdy siwa kobieta w śmierdzących
łachmanach wskoczyła na stopień powozu. Brudna ręka chwyciła Ashton za przegub i
pociągnęła z całej siły.
• Wyciągnij ją, daj ją tutaj! — zawodziły pozostałe, tłocząc się wokół kobiety w
łachmanach. Ashton spróbowała wykręcić rękę, wyrwać się z uścisku. Nie bardzo jej się tu
udało. Lecz w chwili, gdy Homer zdzielił batem dwóch wyrostków trzymających konie za
uzdy, pochyliła się i wyrŜnęła kułakiem w brudną rękę cuchnącej baby. Ta wrzasnęła z bólu
i spadła ze stopnia powozu.
Chleba! Chleba!
Nadal wybijano wystawowe okna. Kobiety zaatakowały drzwi do „Fianzblau Epicurean",
wyłamały Ŝaluzje i przeskoczyły przez krawędzie okien, w których tkwiły odłamki rozbitego
szkła. Pistolet wypalił, ktoś krzyknął.
Homer zdzielił batem białego chłopca i zaraz potem drugiego. Poderwał okrzykiem
zaprzęg; dwie kobiety wciąŜ jeszcze trzymały się osi powozu. Trzecia usiłowała ponownie
wtargnąć do środka i dosięgnąć Ashton. Ulicę wypełniała wrzawa.
Buty! Buty!... Precz z policją!... Jeff wychodzi, Ŝeby przemówić... Dajcie mu mówić!
Ugotujemy go na obiad!
— Daj mi to, moja mała, bogata panno! dyszała kobieta
uczepiwszy się rękami kosza. Twarz Ashton przybrała zawzięty
wyraz. Otworzyła koszyk, chwyciła butelkę szampana za szyjkę,
zamachnęła się i rzetelnie wyrŜnęła nią w łeb baby. Kobieta
ryknęła i runęła na plecy, zbryzgana spienionym szampanem,
obsypana odłamkami szkła. Ashton dźgała kikutem butelki
biegnącą najbliŜej powozu kobietę. Reszta została w tyle.
Przeklęte tchórzyce — pomyślała o nich Ashton.
Z wykrzywionymi ustami uklękła na siedzeniu, uniosła się i cięła ostrą szyjką butelki po
rękach dwóch kobiet uczepionych z tyłu powozu. Cięła w lewo i prawo. Z Ŝył trysnęła krew.
— Homer, do jasnej cholery, ruszaj!
Jak rozjuszony dziki zwierz zdzielił batem konie, a przy okazji paru bandziorów.
Zawrócił powóz i natarł na jeszcze jedną grupę bab, które rozbiegły się na boki. Kilka
rzuciło się do ucieczki. Ashton dostrzegła to, gdy powóz przechylił się objeŜdŜając naroŜnik,
aby wydostać się z Jedenastej Ulicy.

76 —
Usłyszała ostry gwizd i wystrzały. NadjeŜdŜał oddział stołecznej policji.
Niespodziewana awantura pokrzyŜowała poranne plany As-hton. Zanim powóz dotarł do
Grace Street było dwadzieścia po jedenastej i upłynęła jeszcze jedna długa godzina, zanim
doszła do wniosku, Ŝe nareszcie moŜe wyjść z domu sama. SłuŜba podejrzewała, Ŝe ma
kochanka, a moŜe tylko im się zdawało. Zawsze gdy wychodziła sama, dokładała starań, aby
nie utwierdzać ich w podejrzeniu czy to pośpiechem, czy teŜ nietypowym zachowaniem.
Tym razem zwlekała z wyjściem, symulując rozstrój nerwowy. W końcu uznała, Ŝe nic jej
nie grozi. Przypomniała sobie szczegóły ostatniej wizyty u Powella, co wprawiło ją w stan
szczególnego podniecenia.
Wojna działała na nią równie pobudzająco. Wyostrzała smak kaŜdej przyjemności,
zaczynając od podliczania zysków, które przynosiła „Morska Wiedźma", kończąc na
mocnym uścisku rąk i nóg oplatających ciało Powella, kiedy przewiercał ją na wskroś.
Miłość to słowo zbyt miękkie, by mogło nazwać te niemal niemoŜliwe do zniesienia
doznania, których jej dostarczał. W ja-kimŜ innym czasie, jeśli nie w czasie wojny, mogłaby
wprowadzić jednocześnie męŜa i kochanka do tego samego przedsięwzięcia handlowego?
Oczywiście, to makabra, ale jakŜe podniecająca.
Nareszcie umyta i odświeŜona udała się do domu ,,Queen Annę" przy Franklin Street.
Przybyła o wpół do pierwszej z koszem z dwoma słoikami pasztetu z gęsich wątróbek.
Miałam butelkę szampana, ale rozbiłam ją, uciekając przed tłumem wyjaśniła
Powellowi w salonie. Był boso, ubrany tylko w spodnie.
Gdy nie przyszłaś na czas, postanowiłem nie otwierać drzwi, jeślibyś jednak przyszła
spóźniona powiedział. AŜ tu nagle słyszę, Ŝe człowiek rozwoŜący piwo wykrzykuje coś o
jakimś buncie w centrum. Dlatego wybaczam ci.
Nieprawdopodobne zamieszanie. Setki brzydkich, potwo rnie brudnych kobiet...
Chętnie tego wysłucham wziął ją za rękę ----- ale nie teraz.
Zegar wybił drugą, gdy Ashton otrząsnęła się z błogiego nasycenia. Pościel była wymięta
i porozrywana. Powell drzemał u jej boku. Odgarnęła włosy i ospale przyglądała się dwóm
zaskakującym przedmiotom na taborecie blisko jej prawej ręki
mapie Stanów Zjednoczonych i leŜącej na niej ulubionej broni Powella, kieszonkowemu
pistoletowi Sharpsa z czterema lufami, które nadawały mu groźny wygląd. Na rękojeści
wyrzeźbiony był intrygujący liściasty wzór. Widziała często, jak go czyścił.
Po paru minutach obudził się i spytał ją o zamieszki. Gdy mu

— 77 —
je opisywała, jego ręka bezczynnie spoczywała między jej nogami.
• Wołali o chleb, ale kradli wszystko, co im wpadło w ręce.
• Zrobią więcej i pójdą dalej, jeŜeli Król Jeff nie zapanuje nad sytuacją. Sytuacja w
Richmond, sytuacja całej Konfederacji, jest katastrofalna. To się nie utrzyma.
• Ale przecieŜ mamy dość pieniędzy, Ŝeby zastąpić „Morską Wiedźmę" innym
statkiem. Co nas obchodzi prezydent.
• Obchodzi, jeŜeli nie gwiŜdŜemy na zasady Południowców — powiedział miękko,
lecz z pasją, która ją spłoszyła, poniewaŜ zorientowała się, Ŝe go niechcący rozdraŜniła. —
Mnie obchodzi. Bo na szczęście jest sposób na ukrócenie Davisa bez sprzeniewierzania się
zasadom.
• O co ci chodzi?
W głębokiej ciszy głośno tykał zegar. śelazne obręcze kół turkotały na kocich łbach
Franklin Street. Mocne, wąskie usta Powella złoŜyły się jak do pocałunku, lecz jego oczy
pozostały zimne.
• Jak bardzo mnie kochasz, Ashton? Roześmiała się nerwowo.
• Jak bardzo...
• To proste pytanie. Odpowiedz.
• Mój BoŜe, przecieŜ znasz odpowiedź. Nigdy Ŝaden męŜczyzna nie dał mi tego, co ty.
• Więc mogę ci zaufać?
• A czy nasze wspólne interesy nie świadczą, Ŝe moŜesz?
• Myślę, Ŝe mogę — odparł ale, jeŜeli obdarzę cię zaufaniem, a potem
okaŜe się, Ŝe popełniłem błąd chwycił pistolet i przycisnął lufę do jej piersi to naprawię
ten błąd.
Ashton otworzyła usta na widok jego zbielałego palca. Uśmiechając się zwolnił spust.
Iglica opadła... natrafiając na pustą komorę nabojową.
— Ale co... Lamar... co się... — Zmieszana, ogarnięta dzikim
strachem z trudem składała słowa. Co się za tym wszystkim
kryje?
OdłoŜył pistolet i na pomiętej pościeli rozłoŜył mapę. W lewym dolnym rogu zaznaczył
atramentem pionową linię, biegnącą przez Nowy Meksyk, na lewo od tego terytorium
narysował kilka małych kwadratów i wykropkował kolejną linię.
Przyjrzyj się temu, kochanie. Nasi zidiociali generałowie utracili południowo-
zachodnią część Teksasu. Wszystko ma w swoich rękach Unia. Łącznie z tym... — stuknął
palcem w tę część mapy, na której narysował kwadraty — z nowym terytorium, Arizoną.
Utworzył je Kongres Jankeski na mocy aktu prawnego przyjętego w lutym. Paru Ŝołnierzy
zawodowych z Kalifornii i kilku ochotników z Nowego Meksyku łudzi się, Ŝe

— 78
upilnują ten obszar, co oczywiście jest nonsensem. Bo to obszar zbyt rozległy, a poza tym te
czerwone dzikusy zmuszają Ŝołnierzy do przenoszenia się raz tu, raz tam, zaleŜnie od tego,
którą samotną osadę białych atakują. To nowe terytorium jest wprost idealne dla
zrealizowania planu wymyślonego przeze mnie i paru dŜentelmenów, którzy jak ja doszli do
przekonania, Ŝe Król Jeff zrujnuje nas, jeŜeli mu na to pozwolimy.
Złowrogi uśmiech nie zniknął z jego twarzy, gdy zwinął mapę i upuścił ją na podłogę.
Ashton wyskoczyła z drugiej strony łóŜka, jej pośladki podrygiwały, gdy szła w stronę okna
wychodzącego na ogród. ZałoŜyła ręce na piersiach.
— Jesteś tajemniczy, Lamar, chyba po to, aby mnie dręczyć.
JeŜeli nie powiesz mi, o co chodzi, ubiorę się i pójdę sobie.
Roześmiał się zachwycony.
Nie ma w tym nic tajemniczego, kochanie. Te kwadraty na mapie to prawdopodobnie
tereny nowej Konfederacji.
Gwizdnęła. Mleczną biel jej skóry podkreślała czerń włosów.
• Nowej...? Potrząsnęła głową. Mój BoŜe! O to ci chodzi, tak?
• Bezwarunkowo tak. Pomysł oczywiście nie jest nowy. — Potaknęła. Słyszała juŜ o
trzech krajach, które powstały na północnym zachodzie, a takŜe o Konfederacji WybrzeŜa
Pacyfiku. Moją zasługą jest wyszukiwanie idealnej lokalizacji dla nowego stanu. Małego,
lecz nie do zdobycia. Prawo samo dla siebie. Miejsce, gdzie kaŜdy moŜe robić interesy wedle
własnych pragnień i zdolności, i gdzie będzie popierana hodowla i niewolnictwo.
Pomysł był tak szalony, Ŝe w Ŝaden sposób nie mogła go zrozumieć. Wróciła do łóŜka i
przycupnęła na krawędzi. Jak długo opracowywałeś cały ten plan?
• Ponad rok, ale prawdziwego impetu nabrałem po Sharps-burgu, gdy uznanie przez
Europę było sprawą przegraną.
• Ale Davis nie weźmie udziału w urzeczywistnieniu podobnego planu, Lamer! UŜyje
wszystkich wpływów w rządzie, aby go zablokować.
• Moja biedna, niemądra Ashton powiedział głaszcząc ją po policzku. Zatrzymał kciuk
w maleńkim zagłębieniu obok jej noska. Oczywiście Ŝe uŜyje! A jak ty myślisz, dlaczego
jestem taki zadowolony? Bo jesteś osobą godną zaufania. Kiedy zorganizujemy nasz nowy
stan, rząd tutaj pozostanie bez głowy. Pan Jefferson Davis uda się po zapłatę, mam nadzieję,
do piekła. Pierwsza zasada w tym biznesie brzmi;" wysłać go do diabła.
• Myślisz... zabić?
• Prezydenta i kluczowe postacie z jego gabinetu podsumował. Tych, którzy mogliby
zgromadzić dość sił, aby się nam przeciwstawić.

— 79
• Ilu... ilu jest w to wtajemniczonych?
• Ty masz wiedzieć tylko tyle, Ŝe ja jestem szefem. Musimy zdecydowanie iść
naprzód. A teraz, skoro juŜ wiesz o tym planie ... — Kciukiem nacisnął jej policzek, a całą
dłonią mocno chwycił ją za kark, co zwykle bagatelizowała, choć zawsze sprawiał jej ból. —
Stałaś się jego częścią.
Gdy minął pierwszy wstrząs, nasunęły się pytania. Najpierw te oczywiste; w jaki sposób
będzie finansowany ten nowy stan czy teŜ kraj? Będzie niewielki, a więc tym bardziej musi
być gotowy do obrony. Z jakich źródeł będzie finansowana jego armia?
Powell krąŜył po sypialni spięty i podekscytowany.
• Z początku z mojego udziału w zyskach z „Morskiej Wiedźmy". Ale oczywiście to
kropla w morzu potrzeb, bo trzeba uzbroić i wyekwipować armię niezbędną do obrony
granic przez pierwszych kilka lat. Dopóki Jankesi nie dojdą do wniosku, Ŝe nie pokonają nas,
i uznają naszą niepodległość.
• Gdzie znajdziesz ludzi, którzy zechcą słuŜyć w takiej armii?
—- Moja droga, w tej chwili są ich tysiące w Konfederacji; w wojsku i poza nim.
Niezadowoleni oficerowie i poborowi. Część naszych najlepszych ludzi zdezerterowała,
rozczarowana całym tym bałaganem. Zbieramy ich; dodaj ludzi z Zachodu urodzonych na
Południu, którzy nie kryją się z sympatią dla naszej sprawy. W samym tylko Kolorado jest
ich siedem tysięcy, skromnie licząc. W ostateczności, gdy będzie to konieczne, sprowadzimy
najemników z Europy. Nie będziemy mieć Ŝadnych problemów ze znalezieniem Ŝołnierzy.
— Ale będziecie musieli im płacić!
Na jego twarzy znów pojawił się koci uśmiech.
— Mam swoje źródła. Czy wspominałem ci kiedyś o moim
bracie, Atticusie?
— Mimochodem. Nigdy mi o nim nie opowiadałeś.
Powell usiadł przy Ashton i zaczął ją gładzić po udzie. Skupiła
wzrok na jego profilu, przez chwilę zastanawiając się nad stanem jego umysłu. Nigdy nie
uwaŜała go za człowieka niezrównowaŜonego, z pewnością i teraz był w porządku. Mówił z
pasją, ale jasno, jak człowiek, który wiele czasu strawił na przemyśleniu całej sprawy.
Wątpliwości rozwiały się.
Mój brat nie poczuwał się do lojalności względem Południa. Wyjechał z Georgii
wiosną 1856 roku na Zachód, tam są złoŜa złota. Wielu mieszkańców Georgii zrobiło to
samo. W Kolorado, dokąd Atticus trafił i gdzie opalikował granicę złotodajnego pola,
istniała juŜ spora kolonia. Pracował tam do lata 1860 roku. Za cały ten czas czystego zysku
miał dwa tysiące dolarów; niemało, ale teŜ niezbyt wiele. W tym czasie Południowa Karoli-
na odłączyła się, a jego znów opanowała nuda. Raz jeszcze

80 —
wyrwała go z apatii chęć włóczęgi. Trzeci tysiąc dostał za swoją działkę i z tym kapitałem
wyruszył do Kalifornii. Dotarł do miejsca, gdzie rzeka Carson wbija się w zachodnią granicę
Newady.
• Słyszałam o kopalniach nad Carson. James coś kiedyś mówił o kupnie udziałów
jednej z kopalń. Chyba chodziło o Ophir. To było jeszcze zanim wpadłam na pomysł
zainwestowania w „Morską Wiedźmę".
• Mój brat trafił tam w dobrym momencie. Rok wcześniej kilku górników z pewnym
nieprzyjemnym typem, pół-Kanadyj-czykiem zwanym „Starym Naleśnikiem", jako Ŝe nie
jadał nic innego poza naleśnikami, odkryło bardzo obiecujące miejsce w dwóch parowach na
Mount Dawidson. Comstook, tak nazywał się Stary Naleśnik, załoŜył z kilkoma górnikami
kopalnię złota. Zrazu przynosiła im skromny zysk: pięć dolarów w złocie na dzień. Z
czasem, gdy trafili na główną Ŝyłę, a właściwie dwie, zysk powiększył się z pięciu do
dwudziestu dolarów. ZłoŜe było tak bogate, Ŝe o czymś podobnym nie odwaŜyli się nawet
śnić. Co więcej, prócz złota było tam coś jeszcze. Srebro.
Czy twój brat zapewnił sobie prawa do parceli?
Niezupełnie. Górnicy to cudaczna, skomplikowana rasa; wiecznie targują się,
handlują, sprzedają i zamieniają działkami. To jest jak hazard; ile kruszcu znajdzie się na
danym kawałku gruntu. Jeden z pierwszych poszukiwaczy złota, facet nazwiskiem Penrod,
wykupił szóstą część udziałów w „Ofirze"*, które z kolei chciał odstąpić za pięć i pół tysiąca
dolarów. Mój brat nie miał akurat takiej sumy, ale Penrod wystąpił z następną ofertą: połowa
jego udziału w kopalni „Meksykanin" za trzy tysiące dolarów. I Atticus to kupił.
Powell, znów przemierzając sypialnię długimi krokami, wyjaśnił jej, Ŝe górnicze osiedle,
nazywane „Virginia City" przez niejakiego Virginny'ego Finneya noszącego przydomek
„Stary", takŜe pioniera wśród poszukiwaczy złota, przeszło gwałtowną dramatyczną zmianę
w ciągu dwóch pierwszych lat wojny. Dzięki układowi, który zawarli górnicy, kaŜdy mógł
stać się właścicielem znacznie rozleglejszej niŜ działka o przepisowych wymiarach
pięćdziesiąt na czterysta stóp złotodajnej parceli.
-— Mając wyznaczoną parcelę moŜesz wkopać się trzysta stóp w głąb góry i
zachowujesz wszelkie prawa do wszystkich odnóg po obu stronach głównej Ŝyły.
„Meksykanin" na początku był

* Ofir nazwa kraju o niesprecyzowanym połoŜeniu; moŜe w południowej


Arabii lub na wschodnim wybrzeŜu Afryki, skąd dostarczano królowi Salomono
wi złoto, diamenty i drzewo. n

-- 81 —
kopalnią odkrywkową, ale później szyby zatopiono. Mimo kosztów przetapiania rudy i
transportu z początku kruszec przewoŜono przez góry do Kalifornii. Atticus i jego wspólnik
rychło zarabiali na kaŜdej tonie rudy trzy tysiące dolarów w srebrze i tysiąc w złocie.
Zeszłego roku obserwowano wielki przypływ Kalifornijczykow, ale co zrozumiałe,
najbogatsze parcele były juŜ dawno opalikowane, dlatego zawiedzeni przybysze nazwali
Wirginia City jednym wielkim oszustwem. Partner Atticusa uległ jego namowom i brat za
przystępną cenę wykupił jego udziały. Zeszłego lata, gdy miasto rozrosło się do piętnastu
tysięcy mieszkańców, biednego Atticusa spotkał przedziwny koniec.
• Och, jaka szkoda!
• Widzę Ŝe jesteś tym głęboko poruszona — powiedział, śmiejąc się.
• Jak zmarł twój brat?
• Od kuli — powiedział Powell, wzruszywszy ramionami. --- Jakiś facet zaczepił go w
windzie w International Hotel. Uznano, iŜ motywem był rabunek. Nigdy nie złapano tego
człowieka, nigdy nie ustalono jego toŜsamości. Dziwnym zbiegiem okoliczności dokładnie
tydzień wcześniej Atticus zredagował pewien dokument, który trzymam na dole pod
kluczem. OtóŜ przenosi on na mnie prawo do udziałów w zyskach kopalni „Meksykanin",
rozumiesz, na mnie; jedynego Ŝyjącego członka rodziny. Podpisał ów dokument i wysłał go
do łącznika w Waszyngtonie. Łącznik przekazał go do Richmond przez systematycznie
przekraczającego linię frontu przemytnika pocztowego.
Dokument, dowód niezwykłej szczodrobliwości Atticusa, został napisany stylem dość
zabawnym. Ashton nagle zrozumiała, Ŝe cała historia jest bajeczką dla naiwnych. Powell
zauwaŜył, Ŝe ona coś zaczyna rozumieć. Delikatnie utwierdził ją w domysłach.
— Zastanawiasz się, jak to się stało, Ŝe z całej naszej rodziny
pozostaliśmy przy Ŝyciu tylko my dwaj: Atticus i ja. Po prostu
nikt się nie zgłosił, aby dowieść ponad wszelką wątpliwość, Ŝe
odręczne pismo na owym dokumencie jedynie z grubsza przypo
mina charakter pisma mojego brata. Mam teraz świetnego
brygadzistę, który dogląda robót w kopalni, a on nie pyta, kto jest
właścicielem, dopóki bez opóźnień otrzymuje wysokie wyna
grodzenie. Rad jestem, Ŝe mogę ci powiedzieć, iŜ „Meksykanin"
pracuje w rekordowym tempie. Jest dość srebra i złota, by
opłacić prywatną armię.
W poszukiwaniu cygar zniknął w drzwiach do drugiego pokoju. Ashton wiedziała, Ŝe
Powell wynajął człowieka, który zabił jego brata tak, jak wynajął fałszerza, który napisał akt
prawny. Wszystko to powinno ją oburzyć, lecz przeciwnie;

— 82 —
poczuła, Ŝe raz jeszcze wzbudził w niej podziw. Tak, miał fantazję i ten rodzaj ambicji, na
której brak Huntoon będzie cierpiał do końca swego Ŝywota.
• Sama widzisz — powiedział Powell, wróciwszy z zapałkami i nie zapalonym krótkim
cygarem — Ŝe to, co proponuję, nie jest mrzonką. Ale, by to wszystko sfinansować, sam
„Meksykanin" nie wystarczy. Dlatego muszę ci zadać pytanie.
• Jakie?
Kazał jej czekać, aŜ rozpali cygaro i wypuści parę kłębów dymu.
• Czy chcesz być pierwszą damą nowej Konfederacji?
• Tak. Tak!!!
Powell dotknął jej piersi, kciukiem potarł sutek.
— Byłem tego pewien. — Nie potrafił ukryć zadowolenia
z samego siebie i odrobiny pogardy do niej.

Wczesnym popołudniem Huntoon błąkał się po obsypanych rozbitym szkłem chodnikach


Main Street. Nie mógł wrócić do swego więzienia w Ministerstwie Skarbu. Nie po tym, co
się zdarzyło dzisiejszego ranka.
Jak wielu innych urzędników, pracujących w budynkach wokół Capitol Sąuare, wybiegł
na dwór na pierwszą wieść o rozruchach. Widział, jak wychudzony, szary z wycieńczenia
prezydent wspiął się na wóz i błagał o poszanowanie prawa. Davis powiedział, Ŝe wszyscy
obywatele muszą cierpieć niedostatek, by wesprzeć i ocalić sprawę. Ludzie go wygwizdali.
Zdobył się na patetyczny gest; wywrócił swoje kieszenie i rzucił w tłum parę monet.
Ale to juŜ nie miało znaczenia. Sytuacja była tak powaŜna, Ŝe burmistrz zagroził
buntownikom zastosowaniem środków przewidzianych w ustawie o buncie. Pojawiły się
bagnety na karabinach Ŝandarmów, których wezwano, by przywrócili porządek. Tymczasem
fala buntu rosła. Huntoon skręcił na Dziesiątej Ulicy w Main Street i zobaczył znajomy
powóz przed centrum handlowym, słynącym z wytwornego jadła i doskonałych win. Za-
trzymał się przed budynkiem podekscytowany i zaintrygowany.
W powozie była jego Ŝona. Trzymając koszyk z wikliny zmagała się z kilkoma ubogo
odzianymi kobietami. W końcu powóz odjechał. Kurz i grudy ziemi wzbijane przez wirujący
dookoła tłum uniemoŜliwiły mu dalszą obserwację.
Ale i tego było aŜ nazbyt duŜo. Kosz i ten pierwszorzędny sklep, który odwiedzała,
utwierdziły go w przeświadczeniu, które narastało miesiącami, Ŝe Ashton jest z kimś
związana. Albowiem delikatesy od Franzblaua nigdy nie trafiły na ich wspólny stół.
Podejrzewał, Ŝe jej kochankiem jest Powell;

— 83 —
człowiek, dzięki któremu się wzbogacił; człowiek; któremu zazdrościł zarazem bojąc się go
panicznie. Huntoon wrócił do biura, ale nie był zdolny do jakiejkolwiek pracy. Oto dlaczego
znowu błąkał się ulicami Richmond.
Natknął się na kobiecy trzewik. Kopnął go prosto do rynsztoka. Popołudniowe słońce
błysnęło w szkłach jego okularów. Poruszał się jak lunatyk; zepchnął na bok dwie
ladacznice, które próbowały go zaczepić. Odłamki szkła i zniszczone towary w
splądrowanych oknach wystawowych były jak symbol jego przegranego Ŝycia i losu
Konfederacji.
Da vis zburzył marzenie o prawdziwie wolnym państwie na kontynencie amerykańskim.
Ten człowiek zasługiwał na pogardę. Impotent. Nie miał talentów, które by natchnęły lud do
czynu, brak mu teŜ było mądrości, która by go powstrzymała przed wścibianiem nosa w
sprawy wojskowe i pozwoliła wybrać naczelnego wodza spośród jego najlepszych
generałów. Jego odpowiedzią na galopującą inflację, rosnący deficyt i ogólne zniechęcenie
było ogłoszenie specjalnego dnia postu i modlitwy albo te kilka miedziaków rzuconych w
tłum. ZasłuŜył na postawienie go w stan oskarŜenia, jeśli nie na coś gorszego.
Prywatne Ŝycie Huntoona, jak Ŝycie całego narodu, przypominało jatkę. Podczas
bezsennych godzin, niezliczonych, wczesnych poranków, z Ashton cicho pochrapującą w
oddzielnym łóŜku, na co nastawała, nie był juŜ w stanie przeciwstawić się oczywistej
prawdzie.
Poza tym nie potrafił wyładować swego gniewu na innym obiekcie niŜ osoba Davisa. Nie
umiałby porzucić Ŝony. To ona uczyniła go człowiekiem zamoŜnym i niezaleŜnie od tego,
jak go traktowała, kochał ją. Dylemat ów zrobił z niego impotenta psychicznego, jak i
fizycznego. W ciągu ostatnich miesięcy zupełnie stracił apetyt i dwanaście funtów wagi. W
tym chaosie, który ogarnął jego myśli i uczucia, rakowata prawda o niewierności Ashton
jakoś się zagmatwała i stopiła w jedno z rakiem bezsiły trawiącym rząd.
Jego frustracja narastała z kaŜdym dniem. Bolały go oczy, ilekroć zabierał się do pracy.
Pocił się i miewał dreszcze bez wyraźnego powodu. Często czuł się tak, jakby mu wkręcano
świder w czubek głowy. śeby tylko znalazł jakiś sposób na wyleczenie się z tych przykrych
dolegliwości. Zęby tak znalazł jakiś cel, w który mógłby uderzyć...
— Co ja mam zrobić? — wyszeptał, brodząc po kostki w odłamkach szkła. — Co, na
miłość boską, mam zrobić? Zamordować ją? Popełnić samobójstwo? A moŜe jedno i drugie?
— Dwie Murzynki usłyszały, co mówi, i zeszły z chodnika, aby go przepuścić.
74
Powiał cieplejszy wiatr. Ziemia zmiękła. Nadchodziła wiosna. W obozie w hrabstwie Sussex
Ab ze wzrokiem skierowanym ku ziemi i Charles prowadzili swoje konie przez błotnistą łąkę
do objazdowej kuźni. Buty obu męŜczyzn były pokryte do połowy jakimś paskudztwem,
które przyklejało się do ich ostróg niczym złośliwy Ŝółty plaster. Ab westchnął.
— Spójrz no na to. — Tupnął jedną nogą, potem drugą. Ani
kawałek błota nie odkleił się od butów. Jeśli ktoś mnie spyta,
czy przejeŜdŜałem przez Wirginię, będę mógł mu przysiąc, Ŝe
tak, byłem tam w bardzo wielu miejscach.
Charles roześmiał się i przytknął zapałkę do cybucha fajki, którą zaczął palić zimą, gdy
trudno było o cygara. Dobrze się czuł tego ranka. MoŜe z powodu wiosny, a moŜe dlatego,
Ŝe Sport przetrwał zimę. WciąŜ bardzo dbał o siwka, choć nie mógł zbyt wiele zdziałać;
brakowało paszy, dokuczała im zła pogoda, warunki w obozie kawalerii były nędzne. Sport
miał wszawicę, potem nagle okulał, co sprawiło, Ŝe przez dwa tygodnie męczyła go gorączka
i pocił się. Omal nie stracił lewego przedniego kopyta. Charles pozwolił mu odpocząć,
pielęgnował go, aŜ wałach odzyskał dobrą formę.
Charles czuł się dobrze z innego powodu. Był nim starannie złoŜony, tkwiący w kieszeni
beŜowej koszuli, list.
Zanim kowal skończył podkuwać chabetę jakiegoś kawale-rzysty, Ab i Charles narwali
zielska i oczyścili nim kopyta swoich koni. Kowal rozejrzał się za nowymi podkowami,
poszukał hufnali, po czym napompował miech, umieszczonego na platformie pomiędzy
dwoma drewnianymi kołami z przodu działa, paleniska.
— Czy wszystko w porządku? zapytał Ab.
Charles poklepał się po kieszeni.
- Włócząc się po hrabstwie Spotsylvania musisz być przygotowany na wszystko. Zanim
władujesz się na swoim koniu na jakiegoś konia z Unii, wybierz inną drogę. Czuję to, co ty,
do tych cholernych świętoszków z księŜymi kołnierzykami. Oni dopiero uczą się jeździć
konno i strzelać.
To kłopotliwe przekonanie zaczęło się szerzyć od Sharpsbur-ga. W marcu na dalekiej
północy Fitz Lee wysłał obraźliwy list do generała brygady Billa Averella, którego Charles
pamiętał z West Point. Fitz podjudzał Averella, aby przerzucił swoich chłopców na drugi
brzeg Rappahannock. Przypominał o zabraniu kawy, którą im skonfiskuje. Konny dywizjon
Averella

— 85 —
wbił się w Południe niczym ciśnięta z rozmachem włócznia. Jeźdźcy zabili sławnego oficera
artylerii, Stuarta, i walecznego Johna Pelhama.
Mogło się to okazać drobnym, błahym incydentem, lecz tak nie było. Śmierć sławnego
Ŝołnierza, którego otaczała legenda, mogła zranić Południowców boleśniej, niŜ całe pole
zasłane trupami towarzyszy broni. Śmierć Pelhama i błyskotliwy atak Averella przekonały
kawalerzystow Wade'a Hamptona, Ŝe ich Jankescy przeciwnicy przestali się juŜ obawiać
poraŜki
— PokaŜ mi tę podkowę — Charles wziął obcęgi z rąk
kowala. — Podgrzej ją i włóŜ jeszcze raz w imadło. Nie jest
wystarczająco rozwarta. Kopyta Sporta rozszerzają się, kiedy
stąpa całym cięŜarem.
• Znam swój fach. Charles spojrzał na Sporta.
• A ja znam swojego konia.
— Pańscy chłopcy z plantacji są... — Charles zrobił krok
naprzód, podał cugle Abowi. Kowal chrząknął i zaczął pompo
wać miech. — No, dobrze juŜ, dobrze...
Tego samego dnia Charles poŜegnał Aba i ruszył na północ. W Richmond odwiedził
Orry'ego i Madeline. Udało im się znaleźć większą kwaterę, cztery pokoje — całe górne
piętro domu w dzielnicy Court End. Mieszkała tam przedtem matka właściciela, po jej
śmierci zwolniło się całe piętro. Orry płacił ogromny czynsz bez słowa skargi. Byl
szczęśliwy, Ŝe opuścili wreszcie wynajmowane obskurne pokoje.
Z okazji wizyty Charlesa Madeline usmaŜyła tuzin świeŜych jaj, nie chciała powiedzieć,
jak je zdobyła. Unikając tematu Ashton i jej męŜa rozmawiali do czwartej nad ranem.
Charles opowiedział im o Gus, o której wcześniej nie wspominał. Orry przeraził się, gdy
usłyszał, gdzie znajduje się farma Barclaya. Lee przycupnął z Jacksonem we
Fredericksburgu, ale Hooker był tuŜ za rzeką z dwukrotnie liczniejszą armią. Orry stwierdził,
Ŝe pozostanie w hrabstwie Spotsylvania było szaleństwem ze strony Gus.
Charles zgodził się z nim. Potem, owinięty kocem, długo nie mógł zasnąć na podłodze.
Opuścił miasto rankiem.
Ruszył dalej na północ przez Wirginię. Pod błękitnym, wiosennym niebem rozkwitały
cytrynowe forsycje i jaskraworóŜo-we dzikie azalie. Pokryte kwieciem wiśniowe sady
wyglądały jak zaśnieŜone pola. Powietrze pachniało wilgotną ziemią i czymś, co łatwo
rozpoznać; gnijącym ścierwem końskim. Według intensywności tego zapachu moŜna było
określić, gdzie znajdują się armie.
Pewnej nocy przycupnął w rowie i patrzył na ciągnący na południe oddział kawalerii.
Kurtki i czapki wydawały się czarne

— 86 —
w świetle gwiazd. Granat przechodził w czerń. Jeźdźcy Unii znowu poruszali się poza
liniami Konfederacji.
Jedno go pocieszało; Jankesi wciąŜ jeździli z czymś, co on szyderczo nazywał ich
umocnieniami: z cięŜkimi, dodatkowymi kocami, bronią i sprzętem. KaŜdy koń dźwigał
jakieś siedem funtów zbytecznego obciąŜenia. Ten cięŜar był morderczy dla koni. Charles
miał nadzieję, Ŝe Jankesi nigdy tego nie pojmą.
Dotarł do Chancellorsville. Trudno było nazwać miasteczkiem te kilka budynków przy
skrzyŜowaniu. Skręciwszy w prawo, w stronę Orange Turnpike, pojechał dalej w kierunku
Fredericksburga przez Wilderness nieprzebyty las z ogromnymi dębami i sosnami, których
pnie oplatała dzika winorośl. Nawet w blasku słońca gąszcz wyglądał ponuro.
Kiedy przedarł się przez Wilderness, skręcił na północny wschód. Pod wpływem
brzydkiej pogody opuścił go dobry nastrój. Znowu wkraczał w strefę wojny.
W okolicy było kilka kompanii inŜynieryjnych Konfederacji, mijało się wiele pociągów z
najrozmaitszymi dostawami i sześcio-konnych zaprzęgów artyleryjskich, dostrzegł teŜ wolno
poruszające się stada wychudłego bydła. Jakiś oficer zatrzymał go i spytał, czy nie widział
kawalerzystówUnii od czasu, gdy opuścił Richmond. Charles odparł, Ŝe owszem, widział.
Oficer wyjaśnił, Ŝe prawdopodobnie był to Stoneman i Ŝe skierowano go tam, by
uniemoŜliwił im łączność ze stolicą.
Maruderzy w szarych mundurach włóczyli się po świeŜo zaoranych polach, nie wiadomo
w jakim celu. Tylu Ŝołnierzy bez zajęcia nie wróŜyło niczego dobrego samotnym kobietom,
nawet jeśli męŜczyźni nosili właściwe mundury. Obawy potwierdziły się, gdy zbliŜał się do
farmy Barclaya.
Wóz komisarza z białą budą stał na drodze i dwóch grubiań-sko wyglądających
furmanów patrzyło na dom, gdy nadjechał Charles. PołoŜył rękę na rewolwerze, ale oni
zdecydowali się odjechać. Kiedy wpadł na dziedziniec, Boz odrzucił siekierę, przeskoczył
przez kilka porąbanych kłód i podbiegł do niego.
Witam, witam. Panno Augusto, kapitan Charles przyjechał!
Boz był więcej niŜ szczęśliwy. Nareszcie odetchnął z ulgą.

— Coś cię trapi — powiedziała. O co chodzi?


LeŜeli obok siebie w ciemności. Zjedli kolację, potem rozmawiali, pieścili się, całowali,
wykąpali i kochali się. Teraz, zamiast poddać się przyjemnej senności, szarpał się jak w sieci
z własnymi myślami.
• Od czego mam zacząć? — spytał.
• Od czego chcesz.

— 87
• Jest źle, Gus. Ta cała cholerna wojna. Twierdza Vicksburg jest zagroŜona, naciera na
nią Grant. Orry poznał go w Akademii i w Meksyku. Mówi, Ŝe ten człowiek jest jak terier z
kością. Nie pozwoli sobie jej odebrać, nawet jeśli miałby udławić się jej kawałkami na
śmierć. Orry nie powiedziałby tego nikomu innemu, ale myśli, Ŝe Grant zdobędzie
Vicksburg tej jesieni. No i ten Davis. WciąŜ rozpieszcza drugorzędnych generałów, takich
jak Bragg. A kawaleria nie ma wystarczającej liczby koni, nie mówiąc juŜ o paszy, aby je
wyŜywić.
• Farmy w okolicy są zupełnie złupione. Wojna nie pomaga teŜ w zbieraniu plonów.
Zasiewasz jeden akr, a w dziesięć minut później przechodzi batalion albo artyleria i
wszystko zaczynasz od nowa.
• Przesądni chłopcy mówią, Ŝe prześladuje nas pech. Sharpsburg mogło być
zwycięstwem, gdyby Jankesi nie znaleźli cygar, opakowanych w kopię rozkazu Lee! Odwaga
nie bardzo się liczy, gdy przeciwstawić ją pechowi albo liczbie Ŝołnierzy, których moŜe
zgromadzić przeciwna strona.
Cooper mówił o tej liczbie dawno temu, nieprawdaŜ? Ostrzegał przed tym! Charles
zadrŜał w ciemności. Dotknęła jego nagiego ramienia, uspokajając go.
- Powiedziałabym, Ŝe są to, zaiste, powaŜne utrapienia.
• Jest jeszcze jedno.
• Jakie?
Przewrócił się na bok. Widział kształtny zarys jej jasnego ciała.
Ty.
• Kochany, nie marnuj ani jednej minuty niepokojąc się o mnie. UwaŜam na siebie —
powiedziała dumnie i spokojnie. Ale on usłyszał w tym zdaniu teŜ gniew.
• CóŜ, martwię się. Nie mogę spać przez pół nocy myśląc, Ŝe jesteś tu sama.
Oto dlaczego Ŝaden męŜczyzna nie powinien zakochać się w czasie wojny. To
przekonanie tkwiło w nim jak cierń, nie chciane, przygnębiające... i niezaprzeczalne.
— To głupie, Charles.
Do diabła, tak jest. Hooker na pewno zaatakuje Frede-ricksburg, moŜe juŜ za kilka
dni. Armia Potomacu moŜe obrócić w perzynę całe to hrabstwo.
— Boz, Washington i ja moŜemy...
—- Przeciwstawić się niebieskim, którzy od miesięcy nie widzieli ładnej kobiety. Daj
spokój. Stałeś się kłótliwy.
• Ty teŜ. Ja mam powód. Nie mogę przestać się martwić.
• MoŜesz tu nie przyjeŜdŜać, wtedy nie będziesz musiał juŜ w ogóle się martwić.

— 88 —
Te zimne i ostre słowa padły między nich. Wyskoczył z łóŜka, skrzyŜował ramiona,
zastanawiał się nad czymś skubiąc brodę. Podniosła się, uklękła na łóŜku, dotknęła jego
ramienia.
• Myślisz, Ŝe ja nie martwię się o ciebie? I to stale? Czasami myślę, Ŝe zakochałam się
akurat wtedy, gdy nie powinnam, w męŜczyźnie, w którym nie powinnam...
• Więc moŜe nie powinienem tu przyjeŜdŜać. Czy chcesz tego?
Ja... Cisza. Po chwili obrócił się, chwycił jej nagie ciało w ramiona, przytulił je. Zaczął
głaskać jej włosy.
BoŜe, nie, Gus. Tak bardzo cię kocham, czasami jest tak, Ŝe chcę błagać o litość.
DrŜąc, tulili się do siebie, on stojąc, ona klęcząc na łóŜku. W końcu oboje powiedzieli
głośno to, o czym myśleli. „Czasami wydaje mi się, Ŝe zakochałam się akurat wtedy, gdy nie
powinnam... w męŜczyźnie, w którym nie powinnam..." Ona bezustannie bała się, Ŝe go
utraci. On nosił w sobie ciągły niepokój, który przygniatał go niczym cięŜki bagaŜ na
grzbietach jankeskich koni kawaleryjskich.
Na Boga, Charlie przypomniał sobie słowa Aba czyŜbyś zapomniał, po co tu jesteśmy?
Czasami niemal o tym zapominał. Wielu ludzi zapominało. Dla niektórych ten cięŜar był
ponad ich siły; zostawili swe Ŝony i narzeczone zwalając na ich barki wszystkie obowiązki.
Nigdy by, tak jak oni, nie zdezerterował, ale zrozumiał, Ŝe rak niepokoju był w nim takŜe.
Zrozumiał to, gdy obejmował Gus i całował jej czyste, miękkie włosy.
Jedź do Richmond poprosił. Uwolniła się z uścisku.
Charles, to jest mój dom. Nie ucieknę stąd. To nie tchórzostwo wyjechać na tydzień lub dwa.
Dopóki Hooker się nie ruszy, dopóki jeszcze nie wszystko jest zdecydowane.
A co, jeśli Jankesi przyjdą, gdy mnie tu nie będzie? Co, jeśli splądrują dom i spalą
go? To wszystko, co mam.
— Mogą go splądrować i spalić, gdy ty będziesz w kuchni. Richmond jest zatłoczone.
Tam juŜ nie ma miejsca.
— Mój kuzyn i jego Ŝona przyjmą cię. BoŜa i Washingtona
takŜe. Zatrzymałem się po drodze z hrabstwa Sussex, by zoba
czyć Orry'ego i Madeline. Nie mają zbyt wiele miejsca, ale
podzielą się z tobą tym, co mają. Opadła na łóŜko, skrzyŜowała
ramiona, jak gdyby było jej zimno. To wielki problem, to
pakowanie się i...
— Gus, przestań. Jesteś dumną kobietą. Silną. To właśnie
kocham w tobie. Ale niech diabli porwą...

— 89 —
— Wolałabym, abyś nie klął.
Te łagodne słowa świadczyły, Ŝe jest bardzo zła. Wziął oddech i chwycił się poręczy
łóŜka, aby utrzymać równowagę.
• Przepraszam, ale sytuacja jest krytyczna. Duma, siła i dwaj Murzyni nie wystarczą,
aby obronić cię przed armią Joe Hookera. Musisz jechać do Richmond. Jeśli nie ze względu
na siebie, to dla mnie.
• Dla ciebie?
• Tak.
• Rozumiem.
• Mówisz to takim tonem... Pójdę spać do innego pokoju.
• Myślę, Ŝe tak będzie lepiej.
Wyszedł, owinięty w koc, trzasnąwszy drzwiami.
O świcie zakradł się do sypialni, wyszeptał jej imię i drgnął, gdy usiadła z szeroko otwartymi
oczyma. Z bladości jej policzków wyczytał, Ŝe niewiele spała. Wyciągnął rękę. Przepraszam.
Objęli się, zapomnieli o kłótni. Przy śniadaniu ona powiedziała, Ŝe tak, w porządku,
zamknie dom na klucz i wyjedzie do Richmond przed końcem tygodnia, jeŜeli pomoŜe jej
tam się przedostać. Obiecał, Ŝe pomoŜe. Podał jej adres Orry'ego i Made-line i polecił ją ich
opiece. Znowu wszystko było w porządku, ale tylko pozornie. Popełnili szaleństwo
zakochując się w sobie w takich czasach. Oboje zdawali sobie z tego sprawę.
Tego ranka, przygotowując się do wyjazdu, powiedział:
— Zatrzymam się w Richmond i powiem im, Ŝe przyjedziesz.
Stali na dziedzińcu. Objęła go i pocałowała.
Kocham cię, Charlesie Mainie. I nie martw się o mnie. Zabraniam!
— Och, nie potrafiłbym. Stary Abe wywiesi jutro amerykań
ski sztandar w Atlancie.
Wsiadł na konia, wykonał w tył zwrot i pogalopował na drogę. Po przejechaniu pół mili
ściągnął cugle i odwrócił się, ale terkocąca kolumna jaszczy z amunicją wzbiła kłęby kurzu.
Musiał zjechać na pobocze. Widział tylko spływające potem konie i skrzypiące koła. W
końcu kolumna się przetoczyła. Trakt był pusty.
Kiedy wrócił do obozu w Sussex, skłamał Abowi, Ŝe wizyta była udana.
— Jane, muszę ci wyznać...
W zapadającym zmierzchu odprowadził ją do werandy, przez cały czas trzymał na wodzy
swoje nerwy- Uśmiechnęła się, by go ośmielić.
— Kocham cię. Modlę się o dzień, w którym będę wolny
i będę mógł poprosić cię o rękę.
Wiedziała, Ŝe myślał o oświadczynach od dawna, ale dotąd nie zdobył się na to, by je
wypowiedzieć. Jego słowa sprawiły, Ŝe poczuła przypływ ciepła i szczęścia. Sylwetka
Andy'ego odcinała się od jaśniejszego tła — chat i drzew owianych mgłą, która nadciągała
znad rzeki i wypełniała przestrzeń między nimi. Promienie zachodzącego słońca rozpraszały
się we mgle, nasycając ją róŜowym światłem. Powiedziała łagodnie:
Ten dzień nadejdzie. Kiedy to nastąpi, z dumą wypowiem słowo: tak.
Klasnął w dłonie.
— Wielki BoŜe! Pocałowałbym cię, gdyby nie było tu tyle
wścibskich oczu.
Śmiejąc się powiedziała:
— Nikogo nie widzę. Pocałowała go w policzek i wbiegła
do chaty. Oparła się o drzwi, przyciskając ręce do piersi. Och,
mój, mój!
Nagle poczuła jakiś zapach; odór brudnego ciała i spirytusu. Gwałtownie odwróciła się.
Siedział rozwalony, opierając się o wybieloną wapnem ścianę, jego oczy były mętne. Skąd
wziął whisky? Ukradł z domu?
— Jak śmiałeś się tu wśliznąć, Cuffey- Wynoś się!
Nie poruszył się. Uśmiechając się, niepewnie sięgnął w dół, jakby coś tam chciał
wymacać.
Słyszałem, co powiedział ten Murzyn. On cię kocha. — Brązowa ręka odpinała guzik
po guziku, aŜ pokazał jej to, co było pod spodem. Nie zrobi tego nawet w połowie tak
dobrze, jak ja.
Ty pijany półgłówku...
Cuffey wstał i podskoczył do niej. Jane krzyknęła i po omacku zaczęła szukać klamki.
Złapał ją za ramię i szarpnął tak mocno, Ŝe się potknęła. Nagle ktoś uderzył w drzwi z
drugiej strony. Impet rzucił ją na przeciwległą ścianę. Uderzyła się, oszołomiona nie
widziała drzwi wyłamanych przez Andy'ego. Zaintrygowani Murzyni tłoczyli się na małym
ganku.
Cuffey powiedział:

— 91 —
— Zamknij drzwi, czarnuchu! Idź stąd i zrób to, co robisz
najlepiej; pocałuj w zadek starego Meeka.
Jane wolno osunęła się po ścianie, Cuffey wpychał swój dyndający organ z powrotem do
rozporka. Andy pochylił nieco głowę i wszedł do chaty.
Cuffey porwał stary taboret, zamachnął się nim i wyrŜnął Andy'ego w głowę. Jedna noga
taboretu złamała się, odłupane drewno zabarwiła krew ze skroni Andy'ego. Krew zalewała
mu oczy, gdy przyskoczył do Cuffeya i wymierzył mu silny, lecz spóźniony cios. Cuffey
zrobił unik i odłamaną nogą uderzył Andy'ego między oczy.
— Zostaw go, Andy! Zaczekaj na pomoc! — błagała Jane.
Jeśli nawet ją słyszał, nie zwrócił na jej słowa uwagi. Przestraszony, ale nieustępliwy
ruszył do przodu jak Ŝołnierz podczas natarcia. Splótł ręce, aby zwiększyć siłę ciosu. Cuffey
kopnął go między nogi. Andy zgiął się wpół, zza zaciśniętych zębów wydobył się bolesny
jęk, ale utrzymał się na nogach. Uniósł połączone ręce i wymierzył cios między szyję a lewe
ramię. Cuffey zatoczył się pod ścianę, zakrztusił się.
Prosiłeś się, Ŝeby ktoś to zrobił powiedział Andy groźnie i zdzielił Cuffeya poniŜej
pasa. Gdy ten schylił się, trzasnął go w czubek głowy. Tym razem Cuffey zawył. Andy
zaczął rytmicznie uderzać tak, jak młotek uderza w gwóźdź. Cuffey najpierw przykucnął,
potem osunął się na kolana, Andy wymierzał potęŜne ciosy w twarz. Ucho Cuffeya zaczęło
krwawić.
— UwaŜaj, Andy. Pan Meek idzie! — zawołał ktoś z zewnątrz.
Jane wstała. Zobaczyła znikających w ciemnościach Murzy
nów i nadzorcę wyciągającego pistolet zza szerokiego pasa.
• Kto tu walczy?
• Cuffey i Andy — odpowiedziała w chwili, gdy Andy podniósł Cuffeya za przód
przepoconej koszuli. Krew buchnęła mu z nosa i z ucha. Bluznął krwią i smarkami prosto w
twarz Andy'ego.
• Zabiję cię, czarnuchu! I wszystkich was tutaj!
• Daj mu odejść, Andy — zarządził Meek.
Andy odwrócił się w stronę nadzorcy. Krew spływająca ze skroni nadal zalewała mu
oczy. Cuffey ujrzał swoją szansę i popchnął przeciwnika. Andy, słaniając się na nogach,
zatoczył się w stronę nadzorcy. Cuffey zdarł workowate zasłony, które Jane przybiła do
framugi okna. Zrobił krok w stronę progu.
— Zróbcie mi miejsce do strzelania! — krzyknął Meek,
popychając Andy'ego.
Cuffey chwycił Jane i wciągnął ją na linię strzału. Meek wystrzelił w górę, Cuffey
wyskoczył przez okno i pognał w róŜową mgłę, która zaczynała szarzeć.
— Stój, Murzynie! — rozkazał Meek i oddał jeszcze jeden

— 92 —
strzał. Cuffey zniknął za dębem w gęstniejącej, opadającej mgle.
Meek zaklął, co było do niego niepodobne.
• Andy, co się stało?
• Byłem na zewnątrz i usłyszałem, Ŝe Jane krzyczy. — Mówił z wysiłkiem, wciąŜ
cięŜko dyszał.
• Weszłam do chaty, a on tam juŜ był — powiedziała Jane. — Mówił mi brzydkie
rzeczy, a potem rozpiął spodnie.
Przysłuchujący się Murzyni, szczególnie kobiety, zaczęli komentować uczynek Cuffeya.
Wściekły z powodu ucieczki winowajcy Meek prychnął:
-— Gdybyśmy wykastrowali wszystkich czarnych samców, byłoby o wiele spokojniej.
Andy wbił w niego wzrok.
— Posłuchaj no...
Nadzorca był zbyt rozeźlony, by zwrócić na te słowa uwagę. W tej chwili z gęstej,
róŜowej mgły, zza chaty, doszedł ich głos Cuffeya:
Zabiję was wszystkich, czy mnie słyszycie?
Zbierz ludzi powiedział Meek do Andy'ego. Co najmniej ośmiu albo dziesięciu. Ta
noc nie jest najlepsza do ścigania przestępców, ale złapiemy go. A potem go odstawię.
Pościg zakończył się trzy godziny później, gdy róŜowa mgiełka na dobre zmieniła się w
szarą mgłę. Trzymając jeszcze w garści pochodnie Andy powiedział Jane, Ŝe wracają z
niczym.
• Wydaje mi się, Ŝe uciekł na dobre. Najprawdopodobniej w stronę Beaufort.
• Chwała Bogu! powiedziała Jane.
Wilgotna noc oraz wspomnienie dzikiej twarzy Cuffeya sprawiły, Ŝe poczuła się
nieswojo. Widziała, jakie Ŝycie wiódł Cuffey. Jego nienawiść do Mont Royal, do jego
właścicieli, do bardziej niŜ on uległych niewolników takŜe była zrozumiała. PrzecieŜ i w niej
tkwiła podobna wrogość, tak jak w Andym, ale nimi nie zawładnęła nienawiść.
A moŜe powinienem zostać na werandzie do rana zaproponował.
• On tu nie wróci.
• Słyszałaś, co krzyknął, kiedy wyskoczył przez okno?
• Cuffey był bufonem. JuŜ nigdy więcej go nie zobaczymy.
• Mam nadzieję, Ŝe masz rację. CóŜ, dobranoc.
• Dobranoc, Andy. — Dotknęła jego głowy poniŜej opatrunku zakrywającego pokrytą
zakrzepłą krwią ranę. — Jesteś dzielnym człowiekiem. To właśnie miałam na myśli mówiąc,
Ŝe będę dumna, mogąc cię poślubić.
Jego oczy błyszczały w migotliwym świetle pochodni.
— Dziękuję ci.

— 93 —
Zszedł po skrzypiących schodach w mgłę. Gdy zamknęła drzwi, zgasił pochodnię,
obrócił się i cicho przycupnął na skraju werandy, gdzie miał zamiar zostać aŜ do brzasku.
Jane, mimo Ŝe nie spała, nie wiedziała, Ŝe on tam jest. Za to słyszała odgłosy wiosennej
nocy dobiegające zza okna, z którego Cuffey zdarł zasłony. Słyszała kumkanie Ŝab, podobne
do szczekania psów, trzykrotne pianie samotnego koguta i brzęczenie owadów. I w
wyobraźni, słyszała głos przysięgający zemstę. LeŜała z rękami zaciśniętymi przy
policzkach; nie chciała słuchać tego głosu, ale nie umiała go uciszyć.

Wczesnym rankiem 28 kwietnia Billy pisał przy świetle świeczki, wetkniętej w pierścień
obsady poŜyczonego bagnetu:
Lije F. i Twój sługa zostali odkomenderowani z kompanią ochotników pod rozkazy
generała Slocuma dowodzącego trzema oddziałami. Jutro wyruszamy w górę rzeki.
Niektórzy podejrzewają, Ŝe zatoczymy wielki łuk, by obejść armię Lee i stoczyć bitwę na jej
tyłach. śołnierze i ochotnicy gotują sobie jedzenie na osiem dni. Dwa tysiące obładowanych
mułów zastąpi większość wozów transportowych, co zniweczy marzenia o szybkim tempie
marszu i zaskoczeniu.
Pogoda jest lepsza — deszcze ustały, ale drogi i brzegi rzeki są w niektórych miejscach
bardzo rozmiękłe i błotniste. DołoŜymy swoją cegiełkę, łatając deskami największe dziury.
Otrzymaliśmy uzupełnienie, to ochotnicy — połowa z nich zastąpi dezerterów, zabitych,
rannych i chorych. Większość z tych Ŝółtodziobów głupio podnieca się perspektywą walki.
Wolą maszerować naprzód, niŜ pozostać w tyle z korpusami, które prawdopodobnie uderzą
na fortyfikacje Lee w Fredericks-burgu lub poniŜej miasta. Jednym z nich jest 11 Korpus
Howarda złoŜony z Niemców. Niemal wszyscy ich nie lubią, bo są radykałami i
rewolucjonistami; podobno musieli uciekać w 1848 roku, ale czy byli w tarapatach, czy teŜ
nie — Bóg wie. Niemal bez wyjątków składają przysięgę na wierność Staremu Abe'owi i jego
proklamacji, podczas gdy reszta armii przeklina ich. Nie ma wśród nas tolerancji i ja
pierwszy skieruję palec mojego sumienia w siebie samego. Wczoraj widziałem dwóch
czarnych furmanów w niebieskich mundurach i muszę się przyznać, Ŝe poczułem się nieswojo
na ten widok. Lije modlił się wieczorem przez dwadzieścia minut, dłuŜej niŜ zwykle. Podczas
kolacji, kiedy orkiestra grała „The Girl I Left Behind Me", zapytałem go dlaczego.
Odpowiedział; „Nie zapominaj, kto jest we Fredericks-burgu. Dwa asy: Lee i Stary Jack".
Lije powiedział, Ŝe zatrudnił Wszechmocnego, Ŝeby pomieszał im umysły i osłabił zdolność

— 94 —
myślenia i oceny. ChociaŜ przyznał, Ŝe robił to z Ŝalem, jako Ŝe obaj generałowie są
chrześcijanami. Ja teŜ chciałbym być, Brett. Przyniosłoby to ulgę mojej duszy. Mam dość
brudu i zabijania. Nie umiem czerpać radości z tego, co przyjdzie, tak jak ochotnicy. Ale to
jeszcze chłopcy. Zmienią się, nim skończy się wiosna.
Pod koniec następnego dnia Billy i dwunastu odkomenderowanych ochotników-saperów
znalazło się na farmie z solidną stajnią i nieco mniejszym budynkiem, z którego dochodził
silny zapach kurzego łajna.
Co pan o tym myśli? zapytał młody podoficer z Syracuse nazwiskiem Spinnington.
Został mianowany kapralem, poniewaŜ wydawał się nie tak leniwy i głupi jak inni. Trudno
byłoby jednak doszukać się w nim jakichś talentów.
Z pobocza drogi Billy obserwował schludne zabudowania, otoczone małym,
brzoskwiniowym sadem. Kilku Ŝołnierzy ruszyło do wozów zarekwirowanych na innej
farmie. Ochotnicy z wozami zdobytymi w podobny sposób włóczyli się po całej okolicy
powyŜej rzeki Rapidan. Osłaniana przez jazdę Stonema-na armia posuwała się ostroŜnie i
bez przeszkód do upatrzonego brodu. I mogłaby przejść przez wezbraną od deszczu rzekę,
gdyby nie brzeg, który tam, gdzie powinien być twardy, przypominał trzęsawisko.
Sir? szturchnął go Spinnington.
Billy nadal przyglądał się farmie. Gorąco pragnął wydać rozkaz wymarszu. Poczuł się
straszliwie zmęczony, dosłownie chwiał się na nogach. Jednego był pewien; nie ma wiele
wspólnego z tym wymuszonym marszem z Fredericksburga ani z całym tym zadaniem,
którym go obdarzono.
W ciągu zimy urosła mu broda; była potargana i w paru miejscach wypłowiała. Mimo
okazałej postury wyglądał Ŝałośnie, jak pokurczony starzec. Gdyby teraz spotkał się ze
swoim bratem, George'em, mógłby uchodzić za starszego od niego. Tak w kaŜdym razie
myślał, ilekroć widział swoje odbicie prawda, Ŝe zdarzało się to coraz rzadziej w kawałku
wyczyszczonej blaszki, zastępującej lusterko. Twarz odbita w blaszce była zwiotczała,
obwisła, jak uformowana ze stopionego wosku.
Spinnington był niespokojny. Billy powiedział:
— W porządku.
Krzyki młodych ochotników atakujących farmę. Promienie nisko zawieszonego słońca,
odbijające się w ostrzu siekiery. Twarz chłopca z łomem. Tyle słyszał i widział.
Drzwi fronowe otworzyły się, wyszedł męŜczyzna. Szczupły człowiek z pęczkami białej
brody, ale nadzwyczaj duŜymi i mocnymi rękami.

— 95 -
Billy zbliŜył się do werandy. Zanim się odezwał, zza pleców męŜczyzny wyłoniła się
kobieta. WaŜyła trzy razy więcej niŜ on i przerastała go o głowę.
• Panie Tatę — powiedziała — niech pan wejdzie do środka. śołnierze generała
Hookera, którzy tędy przejeŜdŜali, powiedzieli, Ŝe dostaniemy kulkę w łeb, jak zrobimy krok
za próg tego domu.
• To blef— powiedział stary farmer. — Po prostu boją się, Ŝe przeskoczymy przez
rzekę, Ŝeby ostrzec Lee. Nie zrobiłbym tego. Muszę chronić to miejsce. I dlatego
powinieniem porozmawiać z tymi chłopcami.
• Panie Tatę...
• Czego chcecie, chłopcy? — zawołał stary farmer mimo próśb Ŝony.
Billy ściągnął czapkę.
• Sir, z Ŝalem muszę pana poinformować, Ŝe zostaliśmy wysłani na poszukiwanie
dłuŜyc i desek szalunkowych. Są nam potrzebne, poniewaŜ bród Germanna to błoto i muł,
więc musi zostać pokryte deskami, aby armia generała Hookera mogła przejść przez rzekę.
Będę wdzięczny, jeśli pan i pańska Ŝona wejdą do środka i pozwolą nam wykonać tę pracę.
• Jaką pracę? — krzyknął stary człowiek, a jego Ŝona wystawiła głowę nie zwaŜając na
przedwieczorny wietrzyk.
• Jaką pracę?
Wiedział. Billy nie śmiał spojrzeć mu w oczy, skinął głową w kierunku Spinningtona.
• Niech się biorą do roboty, kapralu. Najpierw zajmijcie się stajnią. MoŜe to wystarczy,
Ŝeby zapełnić jeden wóz. MoŜe da się zostawić kurnik w spokoju.
• Wznosiłem te zabudownia przez całe Ŝycie powiedział stary męŜczyzna, chwytając
się słupka na werandzie, a łzy gniewu popłynęły z kącików jego oczu. — Czy to ma dla
ciebie jakieś znaczenie?
— Bardzo mi przykro, sir. Naprawdę, bardzo mi przykro.
Zgrzyt gwoździa; przykry, piskliwy dźwięk. Dwóch Ŝołnierzy
oderwało pierwszą część oszalowania. Trzeci zaniósł ją do wozu. Stary farmer wychylił się z
werandy. Billy wyciągnął rewolwer. Farmer zawahał się, usiadł na schodkach i spojrzał na
Billy'ego wzrokiem, który ten na zawsze zapamiętał. Kiedy saperzy rozbierali stajnię, farmer
oglądał swoje buty. śołnierze przynieśli piły do rŜnięcia belek i filarów. Dokończyli przed
zmrokiem. Na podwórzu zostawili wyprowadzone z zagrody dojne krowy i płatające się
wokół kurnika konie pociągowe. Billy usiadł na miejscu woźnicy, nie oglądając się ruszył.
Wóz potoczył się drogą.
Zdanie z pamiętnika napisane 30 kwietnia przed świterrtł!' w Nienawidzę tego, czym się
staję z powodu tej wojny.
• To Holender — warknął Spinnington — poddał się pierdolony Holender.
• Zamknij się — powiedział rozebrany do pasa Billy, biorąc zamach siekierą trzymaną
oburącz, a kiedy uderzyła w pięcio-calowy pień wiązu, poczuł drŜenie rąbanego drzewa.
Budził się dzień. Godzinę temu, gdy ogień trawił Wilderness podpalone przez rozŜarzone
do białości pociski, oddział Billy'ego wyruszył pośpiesznie z 12 Korpusem Slocuma w
kierunku względnie spokojnego terenu na skrzyŜowaniu Chancellorsville. Generał Hooker
miał swą kwaterę w białym dworze, na co wskazywały potęŜne warty przed nim i kurierzy
galopujący tam i z powrotem. Nikt nie mówił, Ŝe wie, co generał robi, ale jedno było pewne
-- wielki plan walecznego Joe nie powiódł się.
Hooker zdobył Wilderness, mógł uderzyć na Lee od tyłu, ale odrzucił tę moŜliwość.
Dlaczego? zastanawiał się Billy. W rytmie uderzeń siekiery powracało pytanie:
dlaczego?
Wczoraj Waleczny Joe wyprowadził swych ludzi na niewątpliwie lepsze pozycje
obronne, na połoŜony wyŜej, bardziej odkryty teren za Wilderness. Kiedy jego Ŝołnierze
natknęli się na ogień nieprzyjaciela, odwołał natarcie. Dowódcy korpusów nie ukrywali
wściekłości. Billy słyszał, co powiedział generał Mead. Słychać go było wszędzie jak strzał
w lesie:
JeŜeli nie moŜe utrzymać szczytu wzgórza, to jak zamierza utrzymać jego podnóŜe?
Teraz Ŝołnierze przygotowywali się właśnie do tego. Zamach: dlaczego? Z powrotem:
dlaczego?
Cofnijcie się krzyknął Billy ostrzegając gapiów, kiedy wiąz poruszył się i pochylił.
śołnierze rozbiegli się, drzewo trzasnęło, ochotnicy podskoczyli do przodu. Owiewał ich
gryzący dym, który napływał z niewidocznego kanionu i z płonącego lasu.
Wczoraj, kiedy niezdecydowany Hooker stracił swoją szansę mając lepsze pozycje, Bob
Lee i Stary Jack zajęli się nim. Jackson poderwał swych ludzi do słynnego juŜ
błyskawicznego marszu i, ryzykując wiele, uderzył z flanki. Udało mu się i zanim zapadła
noc, był gotowy, by ruszyć na prawe skrzydło Unii. Niemcy Howarda jakby nigdy nic jedli
kolację. Wrzeszczące co sił w piersiach wsiowe chłopaki Starego Jacka zupełnie ich za-
skoczyli.
To był początek końca wielkiego planu Hookera. Teraz rebelianci byli w ofensywie na
całej szerokości lasu. Bóg jeden

— 97 —
wie, gdzie się mogli ukazać, dlatego Ŝołnierze Unii w szalonym tempie przygotowywali
strzelby. Będą musieli bronić się na otwartym polu, przy skrzyŜowaniach. Saperzy z
siekierami, równieŜ Billy i jego oddział, rąbali drzewa tuŜ przed linią frontu.
Cięli gałęzie, wiązali je sznurami, niektóre ociosywali, a ostrza kierowali w stronę, skąd
dochodził dym, w którego kłębach mogli ukrywać się rebelianci. Budowali fortyfikację
obronną, by utrzymać pozycję, a nie po to, by iść naprzód i zwycięŜać. Być moŜe Waleczny
Joe stracił przewagę w tym samym momencie, gdy nie wiadomo, dlaczego znikło jego
opanowanie. Nawet plotka, Ŝe zabłąkana kula rebeliancka zraniła lub zabiła Starego Jacka,
nie poprawiła nastroju Jankesów. Wiatr wciąŜ nie rozwiewał duszącego dymu.
Huk siekiery i znów huk siekiery. Spinnington pracował na lewo od Billy'ego, Lije trochę
poniŜej. Po jego prawej stronie, niemal przylepiony do ziemi, aby jak najmniej wystawiać
się na łatwy cel jakiegoś strzelca, pracował ochotnik, którego imienia Billy nie znał. Pozycja
nie pozwalała mu wydajnie pracować. Billy zapragnął ostrzem swojej siekiery rozłupać
czaszkę tego tchórza, ale przypuszczał, Ŝe Lije by do tego nie dopuścił.
Krople na białej brodzie Lije błyszczały. Podniósł siekierę prawą ręką, jakby nie waŜyła
więcej niŜ źdźbło słomy. Przytknął ją do drzewa większego niŜ inne, do dębu o średnicy
około jednej stopy.
Kolej na ten, chłopaki. Upadnie na prawo, jeśli go prawidłowo zetniemy. MoŜemy go
potem obrócić o dziewięćdziesiąt stopni, przymocować ostrza do gałęzi i pomacać nim
wroga. — Billy zdobył się na śmiech. Lije przypominał skałę. KaŜda jego uwaga,
skierowana do Ŝołnierzy, była celna i jasna jak zdanie z biblijnej przypowieści.
Lije mówił głośno ze względu na ogłuszający hałas; słychać było bębny i trąbki, krzyki
ludzi, trzaski ręcznej broni, porykiwanie zabłąkanych wołów, pędzących w dół wąską
ścieŜką albo przedzierających się przez winoroślą i cierniste głogi. Ich boki ociekały krwią.
O trzeciej nad ranem, kiedy Billy drzemał oparty o drzewo, zabłąkana krowa obudziła go tak
nagle, Ŝe poczuł iŜ, Ŝołądek podchodzi mu do gardła.
Nasilała się kanonada artyleryjska. Źródło ognia znajdowało się na południe od
Chancellorsville. Z jakichś powodów Sickles wycofał się z kolejnego skrawka ziemi, z
miejsca zwanego Hazel Grove. CzyŜby rebelianci umieścili polowe działo na tym dosko-
nałym stanowisku?
Billy i Lije zaatakowali dąb z przeciwnych stron. Lije napotkał jego wzrok, mimo
znuŜenia uśmiechnął się po ojcowsku. Uderzenie siekierą i znów uderzenie siekierą. Billy
Ŝałował, Ŝe nie ma w sobie wiary tego starego człowieka.
Jeśli Bóg trzyma z Unią, to dlaczego Stary Jack ciągle ich zaskakuje i smaga batem?
Nacinali pień, gdy w mieszaninie innych dźwięków — krzyku ludzi, rŜeniu koni, pisku
kół i huku strzelb — Billy rozpoznał odłgos bardziej złowieszczy od innych — świst
pocisku.
— ZniŜcie głowy! — krzyknął do pracujących w pobliŜu
saperów. — Ten pocisk, to potęŜna...
Ziemia rozerwała się wokół niego, poderwała go chmura błota i trawy. Oszołomiony
wylądował na plecach, zakrztusił się cięŜkim dymem, zakasłał. Przygniatał go leŜący na jego
nagiej piersi duŜy, Ŝółtawy klin wyrwany z dębowego pnia. Mrugając, skoncentrował się na
drzewie, które zaczęło się przechylać. śołnierze byli oszołomieni. Zerwał się na równe nogi.
Lije stał za drzewem, on takŜe dostrzegł, Ŝe dąb pada prosto na Spinning-tona. Kapral
zacisnął powieki, nie słyszał trzasku, bo kanonada była zbyt głośna.
— Spinnington, uciekaj! — krzyknął Billy.
Spinnington odwrócił się z tępą twarzą, nadal nic nie rozumiejąc. I wszystko stało się
bardzo szybko. Lije skoczył do przodu i walnął kaprala w ramię. Zamierzał pchnąć go w
bezpieczne miejsce i osłonić własnym ciałem. Lewy but Lije zaplątał się w zarośla. Runął na
pierś, podniósł głowę, nabrał w garście jałowej ziemi i westchnął chwilę przed tym, jak dąb
runął na jego plecy.
O, BoŜe — wyszeptał Spinnington. Zdrowy i cały stał na wyciągnięcie ręki od
otwartych ust Lije, jego zamkniętych oczu i garści ściskających kępkę trawy.
Billy podbiegł krzycząc:
. Lije!
śołnierze znowu rzucili się na ziemię, kolejny pocisk walnął nie dalej niŜ dwadzieścia
jardów od nich. Wstrząs przewrócił Billy'ego na plecy, spadło nań kilka pacyn ziemi i
odłamków kamieni. Coś uderzyło go w oko. Coś skaleczyło w policzek.
Zerwał się i chwiejnym krokiem ruszył do przewróconego dębu. Oczy Lije powoli
otworzyły się. Kolejny pocisk uderzył z lewej strony tuŜ za nimi. Strzępy rozerwanego przez
pocisk ciała uniosły się w górę i spadły do rowów strzeleckich.Krzyki i jęki zagłuszyły inne
dźwięki. Billy zdawał sobie sprawę, jak wielki ból musiał czuć Lije, ale zdradziła to tylko
niewielka wilgoć w jego oczach.
• Wydostanę cię, Lije. — Pochylił się nad drzewem, objął je rękami, spróbował
podnieść. Ból przeszył jego plecy. Pień dębu poruszył się o cal. Obrócił się: — Hej tam,
pomóŜcie mi!
• To nic nie da — wymamrotał Lije. Zamknął oczy, oblizał wargi, powtórzył te słowa,
potem powiedział: — Wycofajcie się, poruczniku. Ogień nieprzyjacielski narasta z kaŜdą
chwilą.

— 99 —
Trzeba się wycofać, to mój rozkaz.
Mimo przeraŜenia kilku Ŝołnierzy podbiegło i spróbowało podnieść dąb. Unieśli pień
jakieś dwa cale. Potem ręce jednego z męŜczyzn ześliznęły się i dąb upadł jeszcze raz. Billy
usłyszał, jak zęby Lije zaciskają się i zgrzytają.
• Wycofajcie się — wyszeptał.
• Nie — powiedział Billy. Zaczynał tracić panowanie nad sobą.
• Williamie Hazard, rozkazuję ci...
• Nie, nie — rozpłakał się — nie pozwolę ci umrzeć..
• Co to za człowiek, który Ŝył i nie miałby zobaczyć swojej śmierci?
• Nie recytuj mi Bibliil — krzyknął Billy. -- Nie zostawię cię tutaj.
• Nie będę sam — głos Lije słabł, ale mówił wyraźnie. — Ufam w obietnicę Pana. Ten,
który usłyszał... moje słowo...— W zrytym pociskami rowie strzeleckim Ŝołnierze krzyczeli
jak dzieci — i uwierzył w tego, który mnie przysłał, nie zostanie potępiony, ale przejdzie ze
śmierci w Ŝycie. Było mi pisane paść tutaj... A ty masz Ŝyć i zabrać tych ludzi... Kolejny
pocisk spadł w lesie, rwąc zarośla, tryskając strumieniami ziemi, zagłuszając słaby głos Lije.
w bezpieczne miejsce. Rozkazuję ci.
• Jezu — lamentował Billy. Jezu Chryste.
• Nie... bluźnij. Rozkazuję ci. śyj i... walcz dalej... Ja kocham cię jak syna. Taka jest
wola Pana.
Nie! — krzyczał Billy w duchu. — To nie wola Boga, to przypadek i twoje głupie
chrześcijańskie poświęcenie.
— Nie trzeba, sir. — Szarpnęły nim czyjeś ręce. — On nie
Ŝyje, sir.
Billy spojrzał w dół przez dym, który przesłaniał widok. Oczy Lije były zamknięte, twarz
gładka. Srebrna struŜka śliny wypłynęła z kącika ust. Konik polny wskoczył mu na brodę i
usiadł na niej, jakby był ciekaw tego martwego kolosa.
— Nie trzeba, sir — powtórzył Spinnington. Z zadziwiającą
delikatnością on i jeszcze jeden młody Ŝołnierz wzięli Billy'ego
pod ręce. Był oszołomiony, coś mamrotał do siebie.
— Wrócimy tutaj po jego ciało, niech pan się nie martwi
powiedział jakiś głos, którego nie potrafił rozpoznać. Brudną
pięścią przetarł wilgotne oczy i pozwolił się prowadzić.
W pobliŜu obozu chirurg zaproponował mu butelkę whisky. Dwie podskakujące i
potrząsające ogonkami jaskółki sprawiły, Ŝe się ocknął i zaczął myśleć logicznie. Teraz był
pewien, Ŝe Bóg nie mógł kierować taką wojną jak ta, jeśli rzeczywiście miał jeszcze wpływ
na cokolwiek.
CięŜko mu było stawić czoła tej prawdzie. Przeciwko niej Lije nosił swoją wojenną
zbroję. To była dobra zbroja, chroniła go.

— 100 —
Billy czuł się okaleczony — podły i słaby — poniewaŜ nie mógł jej włoŜyć. JuŜ nie mógł.
Po tym, co widział w Wilderness, gdzie drzewa płonęły przez całą noc niczym stosy dla
zmarłych. Gdziekolwiek Billy popatrzył, tam umierał Lije. Tam Waleczny Joe zmieniał
przewagę w sytuację bez wyjścia, a sytuację bez wyjścia — w klęskę.
Odwrót w stronę rzeki rozpoczął się rano. śołnierze, armaty,
ambulanse — wszystko wyjeŜdŜało w szalonym zamęcie, jako Ŝe
piechota rebeliancka szybko posuwała się naprzód. Nieustannie
grzmiała artyleria. Billy, Spinnington i dwaj inni Ŝołnierze
zakradli się na zryte pociskami wzgórze, by odszukać ciało Lije,
ale działo w Hazel Grove wciąŜ pluło pociskami, zajęły się
drzewa, a płomień rozprzestrzeniał się z taką Ŝarłocznością, Ŝe
Lije nie przypominał juŜ istoty ludzkiej. śaden z nich, nawet
Billy, nie mógł dotknąć tego ciała, nie mogli teŜ patrzeć nań
dłuŜej niŜ parę sekund. Zostawili zwęglony kadłub i wycofali się.
W czasie odwrotu Billy'emu przyszła do głowy myśl:
Dobrze, Ŝe chociaŜ odszedł w niedzielę.

77
W poniedziałkową noc telegraf wojskowy milczał nadspodziewanie długo. Zmordowani
ludzie przychodzili do Departamentu Wojny i wychodzili, jedni czuwali przez godzinę,
inni gotowi byli czekać, dopóki nie nadejdą jakieś wieści. Stanley był wśród tych
drugich; specjalny status pozwalał im czekać w biurze Stantona. Prezydent był tam
krótko. Wyciągnął się na ulubionej kanapie, ale wiercił się niespokojnie i wstawał co
kilka minut.
Gdzie teraz jest Hooker? Gdzie jest generał Stoneman? Dlaczego, u pioruna, nie
odezwą się bodaj jednym słowem?!
Stanley masował sobie skronie, jednocześnie palcami wskazującymi przecierał
swędzące oczy. Był dosłownie chory od tych niecierpliwych retorycznych pytań
naczelnego wodza. Stanton takŜe, co było widać na pierwszy rzut oka. Odpowiedział
chrapliwym głosem:
— W odpowiednim momencie przerwą milczenie, panie prezydencie. WyobraŜam
sobie, jak bardzo generałowie są zajęci rozwaŜaniem naszego zwycięstwa.
Był juŜ wtorek, krótko przed wschodem słońca. Po dwunastu godzinach, w czasie
których otrzymywali jedynie bardzo ogólnikowe raporty i informacje o liczbie ofiar,
myśli o pyrrusowym zwycięstwie opanowywały wszystkich jak parszywy ziąb. Hooker
odniósł sukces, lecz za bardzo wysoką cenę.

101 —
Nie wszystkim było zimno... Welles, brodaty gbur, który władał marynarką, a
swego czasu był dziennikarzem w Connecticut, okazał się odporny na ziąb.
— Być moŜe milczą dlatego, Ŝe mają same złe wieści. Gdyby
odnieśli sukces, raporty napływałyby nie w punktach, ale
w wielu tomach...
Sekretarz posłał mu długie spojrzenie. TakŜe Lincoln zatrzymał na nim smutny
wzrok. Melancholia prezydenta wyraźnie kontrastowała z ponurym nastrojem
Stantona.
— Zaczynam wierzyć, Ŝe masz rację, Gideon.
Lincoln podniósł się, był rozczochrany, jego ubranie pomięło się, zarzucił na
ramiona kraciasty pled.
— Wyślij gońca, jak tylko otrzymamy konkretne wiadomo
ści.
Wartownicy w poczekalni stanęli na baczność, kiedy wyszedł powłócząc nogami.
ChociaŜ specjalnie wybrał twarde krzesło, Stanley zasypiał co chwila. Męczył się
do wpół do ósmej, kiedy na dobre ruszyła codzienna praca w departamencie. Z
przyzwoleniem sekretarza Stanley wszedł do prywatnej garderoby Stantona, opryskał
twarz letnią wodą z miednicy, potem jego wodą kolońską. Potykając się wyszedł w
wiosenny poranek, musiał znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł zjeść śniadanie.
Pokładał nadzieję w Bogu, Ŝe Hooker zwycięŜył. Partia potrzebowała nie jednego,
ale kilku zwycięstw. Do wyborów prezydenckich pozostał niecały rok i gdyby Lincoln
upadł, wielu pociągnąłby za sobą na dno. Stanley aŜ skurczył się ze strachu,
rozwaŜając tę moŜliwość. Podobała mu się jego pozycja, zdawał sobie sprawę z
zakresu swojej władzy. Jeśli Isabel musiałaby wrócić do Lehigh Station na resztę
Ŝycia, obwiniałaby go do ostatnich dni, co uczyniłoby jego Ŝycie jeszcze bardziej
Ŝałosnym. Jaka szkoda, Ŝe nie miał Ŝadnego antidotum na Isabel, jakiejś młodszej i
mniej kłopotliwej kobiety, która zrozumiałaby jego problemy i darzyła go sympatią.

Nawet o tak wczesnej godzinie handlarze byli na miejscu. Jeden wykrzykiwał juŜ
o zaletach kostek mydła ułoŜonych w stosy na straganie tuŜ przy jezdni. Inny pchnął
mały teleskop prosto w twarz George'a Hazarda. Wozy wojskowe, prywatne doroŜki,
wynajęte konne pojazdy, jeźdźcy oraz przechodnie i wagoniki tramwaju, ciągnięte
przez muły, zapełniały aleję. Rozległo się brzęczenie dzwonka, jakiś wóz zablokował
Geo-rge'owi drogę, chciał przejść na drugą stronę Pennsylvania Avenue. Zapalczywy
George do późna sprzeczał się z Williamem na temat słabych stopni chłopca, a potem
źle spał. Spojrzał

102 —
gniewnie na pasaŜerów. W większości byli to męŜczyźni, ale jakaś...
Jakaś twarz mignęła mu i natychmiast zniknęła. Stanął oszołomiony. Woźnica zaklął.
Piasty kół otarły się o poły Ŝołnierskiego płaszcza George'a. Dwaj kawalerzyści zasłonili mu
widok, a gdy przeszli, było juŜ za późno, by cokolwiek zrobić. Pościg za znikającym
pojazdem nie miał sensu. Otrząsnął się i chwiejnym krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy.

Kiedy Stanley wszedł do jadalni Willarda, zobaczył brata samotnie jedzącego śniadanie.
Słońce padało na niego z jednej strony, druga część twarzy była w cieniu. W pierwszym
odruchu chciał wyjść. Nie widział George'a od czasu poraŜki Wade'a w Senacie, George
niewątpliwie będzie o tym tokował.
JednakŜe długie czuwanie przy telegrafie sprawiło, Ŝe Stanley tęsknił za towarzystwem
kogoś spoza Departamentu Wojny. Dlatego zignorował kelnera, który wskazywał mu inny
stolik i podszedł do stolika George'a. Brat wpatrywał się w smaŜone ziemniaki wzrokiem,
który Stanleyowi wydał się dziwny. George nie podniósł głowy, dopóki Stanley nie
chrząknął.
• Witaj, Stanley. Skąd przybywasz?
• Prosto od telegrafu. Siedziałem tam całą noc, czekając na wiadomości z Wirginii.
• I coś dotarło?
Bardzo niewiele. Czy mogę się dosiąść? George wskazał mu krzesło. Stanley połoŜył
kapelusz na sąsiednim stołku i obciągnął kamizelkę na ciągle rosnącym brzuchu.
— Czy coś nie w porządku, George? Jakiś kłopot z Constance
czy moŜe z dziećmi?
Sukinsyn pomyślał George. Zadawanie podobnych pytań pełnym troski tonem było
ulubionym zajęciem Stanleya. Tak. Dziesięć minut temu widziałem ducha. -- Słucham?
• Sir? — powiedział kelner, który zbliŜył się, by przyjąć zamówienie Stanleya.
• Przyjdź później warknął Stanley. Powiedz, co masz na myśli, George.
• Widziałem Virgilię. Jechała w powozie po Pennsylvania Avenue.
Zdziwiony Stanley nie od razu odpowiedział.
• Przypuszczałem, Ŝe Virgilia wyjechała z tej części kraju. Nie słyszałem o niej od
dwóch, trzech lat, nie dostałem teŜ od niej listu.
• Jestem pewien, Ŝe to była ona. Znaczy, niemal pewien.

— 103 —
Wiesz, Ŝe ona nigdy nie dbała o stroje, a ta kobieta była elegancko ubrana. Włosy uczesane
modnie. Ale nawet te róŜnice...
• Oczywiście, nie jesteś pewien — wtrącił Stanley — - ale przypuśćmy, Ŝe to była
Virgilia. Dlaczego się tym martwisz? Co za róŜnica? Zapewniam cię, Ŝe dla mnie i dla Isabel
nie ma to Ŝadnego znaczenia. Z moją siostrą łączy mnie tylko nazwisko i obrzydzenie do
Południa.
• Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, czy ona ma rację?
• Nigdy. Ona jest złodziejką i flejtuchem, a to i tak najgrzeczniejsze słowa, których
mogę uŜyć. Nie chcę dyskutować na temat Virgilii ani na Ŝaden inny nieprzyjemny temat.
Nie spałem całą noc i chcę zjeść spokojnie śniadanie. Mogę przesiąść się do innego stolika,
jeśli chcesz.
— Uspokój się, Stanley. Zamów coś, nie będę się odzywał.
Ale nie siedział cicho. Grzebał widelcem w ziemniakach, zjadł
trochę zimnego steku wołowego w tłustym sosie i powiedział: Czasami naprawdę
zastanawiam się, gdzie jest Virgilia.
— To twoje prawo — odparł Stanley takim tonem, jakby
zwracał się do człowieka, który za chwilę stanie przed plutonem
egzękucyj nym.
Śniadanie przeciągało się. Stanley zamówił i zjadł obfity posiłek, zakończony siódmą z
rzędu bułką posmarowaną powidłami ze śliwek. Nagle za szybą przejeŜdŜającego konnego
tramwaju George zobaczył znajome, choć nieco zniekształcone rysy twarzy kobiety. To
dziwne, ale obaj bracia byli zadowoleni ze swego towarzystwa.
Wychodząc z restauracji Stanley zatrzymał się, by przywitać jakiegoś bladego,
zgarbionego męŜczyznę, który w towarzystwie kilku panów właśnie wchodził do środka.
George rozpoznał posła z Izby Reprezentantów, Stouta, członka gangu Wade'a i Stevensa.
Stanley i ów osobnik szeptali do siebie jak starzy, serdeczni przyjaciele. George sądził, Ŝe
jego brat otacza się radykałami nie z przekonania, lecz z wyrachowania.
Stout dołączył do swych przyjaciół, a bracia wyszli na ulicę. Idziesz teraz do pracy?
zapytał Stanley.
George powiedział, Ŝe nie, miał zamiar iść trzy przecznice dalej, by zobaczyć, czy
,,Evening Star" wywiesił juŜ świeŜe komunikaty.
— Postanowiłem polegać na korespondentach, jeśli chodzi
o dokładne wiadomości. Wy, chłopcy z biura Stantona, pub
likujecie to, co wam się podoba, a pozostałe informacje po prostu
zatrzymujecie.
Ta obraza zirytowała Stanleya, ale nie potrafił wymyślić Ŝadnej ostrej odpowiedzi; na
nieszczęście brat miał rację. Dołączył do George'a i ruszyli do redakcji ,,Evening Star"
mieszczącej się w budynku przy Jedenastej Ulicy. Niemal sto osób

— 104
czytało ogłoszenia pisane ręcznie na długich paskach papieru, wywieszonych na zewnątrz
budynku:
Najnowsze wiadomości z teatru wojny: General Lee zaskoczony. Generał Stoneman ze
swoją kawalerią płata figle na tylach rebeliantów. Wróg zagraŜa Fredericksburgowi; nasi
korespondenci w Wirginii donoszą o strasznych walkach w sobotę i niedzielę w
Chancellorsville.
• Odgrzewany bigos — powiedział George z nachmurzoną miną. — Czytałem to
wszystko wczoraj. Muszę juŜ iść...
• Zaczekaj chwilę — powiedział Stanley — wywieszają jakąś nową wiadomość.
Tłum poruszył się, rozległ się pomruk, jakby zebrani juŜ znali informacje, które zawierał
długi arkusz papieru, ciągnący się za niosącym go męŜczyzną w rozpiętej koszuli. Przesunął
drabinę, wspiął się do gzymsu biegnącego wzdłuŜ budynku i umocował ręcznie napisany
komunikat.
Sensacyjne wiadomości z armii! Hooker trzyma się!!! Nasi ludzie dokonali cudów
męstwa. Tysiące nieprzyjaciół wzięto do niewoli. Mówi się, Ŝe generał Stonewall Jackson
jest cięŜko ranny.
Reakcja była prawie natychmiastowa.
Wygraliśmy! To zasługa Walecznego Joe!
— Przyprowadźcie tu tych więźniów, a juŜ my ich powiesi
my!
Widzisz? Jackson ma to, czego pragnął.
Stanley obciągnął kamizelkę. Jeśli te raporty są prawdziwe.
George nie słyszał. Po raz drugi tego ranka czuł się tak, jakby go ktoś ogłuszył. Kręciło
mu się w głowie. Widział obcego, nieśmiałego chłopca, prezbiterianina ze wzgórz
zachodniej Wirginii, który stał się jego przyjacielem. Nawet w młodości, mimo swoich
dziwactw, Jackson sprawiał wraŜenie człowieka, który nie zaprzepaści zadatków na
wielkość. W West Point jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka, ale juŜ wówczas Jackson był
indywidualnością.
George pamiętał, jak po zajęciach Joe grymasił, unikał większości potraw z obawy o
swój system trawienny. Pamiętał, jak nazwał go „Tomem", jak siedział w kawiarni z nim, z
Orrym i Samem Grantem po zdobyciu Mexico City. Pamiętał teŜ, Ŝe Jackson zamówił
wówczas szklankę wina i upił z niej tylko jeden łyk, podczas gdy oni łapczywie wypili
mnóstwo piwa.
Komunikat szeleścił na wietrze. Niby „donosił"; ale George

— 105 —
wiedział, Ŝe wiele takich komunikatów okazywało się w całości lub częściowo fałszywych.
Co do tego teŜ miał złe przeczucia. Dotarło do niego, Ŝe Stanley coś mówił.
• Coś powiedział?
• Zaznaczyłem, Ŝe jeśli pogłoska o Jacksonie jest prawdziwa, będzie to
błogosławieństwem dla Unii. Prawdziwym błogosławieństwem, jeŜeli rana okaŜe się
śmiertelna.
• Zamknij się, Stanley. Zachowaj swoje głupie uwagi dla tego mściwego tłumu, z
którym jesteś tak zaprzyjaźniony.
• Powiem irn coś o zdrajcy, którego przeklinam...
• Nie! Nie powiesz! Był moim przyjacielem.
Stanley otworzył usta, ale szybko je zamknął. Z lekko spuszczoną głową George
obserwował go przez parę chwil udręczonym wzrokiem. Potem sztywno odwrócił się i
zniknął za rogiem.
Kilku męŜczyzn podsłuchało rozmowę. Jeden wysunął brodę w kierunku Stanleya.
• Co powiedział ten oficer? śe Stonewall był jego przyjacielem?.
• KaŜdy, kto się do tego przyzna, powinien być zlinczowany — powiedziała tłusta
kobieta.
• Podzielam ten pogląd — oświadczył Stanley. śałował odruchu, który kazał mu zjeść
śniadanie z George'em, i znowu pomyślał o tym, Ŝe musi zwrócić nań uwagę pułkownika
Bakera.

78
Virgilia wiedziała, Ŝe przyjazd do Waszygtonu nie przyniesie nic dobrego. Kiedy
poprzednim razem wróciła do Aąuia Creek ze stolicy, kobieta, która niedawno objęła funkcję
przełoŜonej pielęgniarek w całym szpitalu, chciała ją ukarać za opuszczenie słuŜby, gdyŜ
wielu rannych przybywało z Chancellorsville. Virgilia zorientowała się, Ŝe olbrzymia
przewaga generała Hoo-kera zamieniła się w klęskę, o czym jeszcze nie wiedziano w
Waszyngtonie.
Sumienie skłaniało Virgilię do pozostania na słuŜbie i zostałaby, lecz pod kilkoma
warunkami. Blisko cztery tygodnie czekała na rozmowę z panną Dix. Inne pielęgniarki
mogły zastępować ją w czasie jej nieobecności, nie dłuŜszej jednak niŜ dzień, półtora dnia.
Musiała jednak coś zrobić, poniewaŜ jej sytuacja stała się nieznośna. Nowa przełoŜona,
Elvira Neal, znała swój zawód. Jeszcze przed wojną udała się do Wielkiej Brytanii, gdzie

— 106 —
pobierała nauki w jednej ze szkół panny Nightingale. Virgilia świadomie podkreślała ten
fakt, choć od tych pochlebstw robiło się jej mdło.
W końcu wy łuszczyła główny powód swojej wizyty. Poprosiła pannę Dix o
przeniesienie do innego szpitala. Starannie dobierając słów powiedziała, Ŝe jej charakter i
charakter owdowiałej pani Neal kłócą się ze sobą. Jest przekonana, Ŝe obie pracowałyby
efektywniej, gdyby mogły to robić oddzielnie
— I to jest powód, dla którego opuściła pani swój posterunek
w krytycznym momencie? — spytała panna Dix. — Osobista
wygoda?
Virgilia starała się opanować gniew.
:— JeŜeli mogłoby wyniknąć z tego coś poŜytecznego, nie widzę w tym nic
niestosownego...
— AleŜ to wysoce niestosowne biorąc pod uwagę przebieg
kampanii w Wirginii. Wezmę pani prośbę pod uwagę, ale bez
pośpiechu... i uprzedzam: bez pozytywnego nastawienia. Ma
pani dobrą opinię, panno Hazard. Ale to ją trochę zepsuło. Do
widzenia.
Virgilia wyszła cicho przeklinając pannę Dix; cholerna, uparta krowa.
Wsiadła do tramwaju i powoli się uspokoiła. Lubiła pracę pielęgniarki. I właściwie była
zadowolona, Ŝe nie wyjawiła wszystkich zarzutów, które miała przeciwko pani Neal. Miały
zresztą niewiele wspólnego z ich zawodem. Ta kobieta była uczuciową, pokojową
demokratką, która nie mogła się nachwa-lić McClellana, a zawsze krytykowała ludzi takich,
jak Stevens i Stan ton. Od początku nie lubiły się i nie ufały sobie. Ich odmienne poglądy
tylko pogorszyły sytuację.
Powinnam była przewidzieć, Ŝe to potoczy się tak, jak się potoczyło pomyślała. Ciche
westchnienie zwróciło na nią uwagę męŜczyzny siedzącego obok. ZauwaŜył jej biust i
spróbował nawiązać rozmowę. Spojrzała na niego tak gniewnie, Ŝe zmienił miejsce.
Burczenie w brzuchu przypominało jej, Ŝe nie jadła nic od chwili, gdy obudziła się w
tanim hotelu, gdzie spędziła noc. Na następnym rogu zauwaŜyła restaurację Willarda i
wysiadła z tramwaju. Była w drzwiach prowadzących do sali jadalnej, gdy dostrzegła grupkę
wychodzących męŜczyzn.
— Kongresmanie Stout...
Odwrócił się. Wstrzymała oddech. Czyją poznał? Tak! Uchylił kapelusza, który mocno
siedział na jego falistych włosach.
— Panowie, proszę mi wybaczyć. Stara przyjaciółka. Dzię
kuję za poświęcony mi czas; będziemy kontynuowali tę sprawę.
Sam Stout zignorował lubieŜne uśmieszki kilku swych przyjaciół i potrząsnął ręką
Yirgilii.

— 107 —
— Panno Hazard. Jak się pani miewa?— Cieszę się, Ŝe zapamiętał pan moje
nazwisko.
• Myślała pani, Ŝe zapomnę? Co pani robi w mieście?
• Miałam spotkanie z panną Dix. Omawiałyśmy pilne sprawy słuŜbowe. Nie chciałam
opuszczać szpitala, ale nic nie moŜna było poradzić. Czy są jakieś świeŜe wieści o generale
Hookerze?
• Nic poza tym, co piszą gazety. Mój przyjaciel Stanton pilnuje kurierów, którzy
przywoŜą wiadomości. — Stout rozejrzał się, obejrzał wszystkich męŜczyzn i kobiety w
zatłoczonym korytarzu. Zrobił to niby przypadkiem nie zwracając niczyjej uwagi, co
spowodowało, Ŝe Virgilia zaczęła jeszcze bardziej go podziwiać..
Była podniecona jego widokiem. Podczas pierwszego pobytu w Waszyngtonie zebrała
informacje o jego osobistym Ŝyciu. Nie miał dzieci, a jego Ŝona, miłość z lat szczenięcych z
Indiany, rzekomo była bezpłodna. Opis tej kobiety zawierał jeszcze jeden rodzynek; była
chuda, z piersiami tak płaskimi, jak nie heblowana deska. Virgilia pomyślała, Ŝe ta
wiadomość moŜe być uŜyteczna; ona moŜe zaoferować coś, czego nie ma Ŝona Stouta.
Z powaŜną miną powiedział:
— Chętnie wysłuchałbym informacji o aktualnych warun
kach w szpitalach. Czy macie potrzebny sprzęt, czy jest dość
lekarstw?
Bystry człowiek. UŜył tego samego pretekstu, którym ona posłuŜyła się pierwszego dnia
ich znajomości. Mówił głośno i wyraźnie, aby wykluczyć jakiekolwiek podejrzenia, Ŝe
moŜe w ich rozmowie być coś niewłaściwego. Urzędnik w recepcji rozpoznał Stouta i
Virgilia zauwaŜyła, Ŝe uwaŜnie się przysłuchiwał.
Wydaje mi się, Ŝe nad tym holem jest cichy salon, panno Hazard. Moglibyśmy tam
usiąść i porozmawiać, jeśli to nie zburzy planu pani zajęć.
Sugestywne spojrzenie Stouta powiedziało jej, co naprawdę miał na myśli. Virgilia
poczuła zawrót głowy i zapach własnego potu, tłumiony przez warstwy odzieŜy.
Podtrzymując ją grzecznie za łokieć, poprowadził Virgilię pustym korytarzem, który
pachniał stęchlizną. W salonie z kilkoma małymi stolikami i krzesłami rozstawionymi bez
ładu i składu nie zastali nikogo.
Stout nie był głupi, drzwi zostawił szeroko otwarte, ale wybrał stolik, przy którym nie
mogli być zauwaŜeni, chyba Ŝe ktoś wszedłby do środka.
Na stoliku połoŜył kapelusz obok niego płowe rękawiczki i laskę ze srebrną rączką. Jego
pomada do włosów pachniała cytryną, a skóra, bielsza niŜ pamiętała, kontrastowała z czar-
nymi jak węgiel brwiami.

— 108 —
— Muszę powiedzieć, panno Hazard, Ŝe wygląda pani wspa
niale — dźwięczny głos wywołał rozkoszny dreszcz, jej pod
niecenie wzrosło.
Bądź ostroŜna. Nie obiecuj sobie za wiele. On jest Ŝonaty. Nie da się zerwać jak jabłko z
niskiej gałęzi.
• Dziękuję panie kongresmanie. Wymowny gest w stronę pluszowego
krzesła.
• Proszę usiąść. Jakie są warunki w Aąuia Creek?
• Praca jest bardzo cięŜka, ale pan wie, jak mocno wierzę w sprawę, której słuŜymy.
• Tak, pamiętam doskonale — odpowiedział skinąwszy głową. — To jeden z wielu
powodów mego podziwu dla pani. — Przyjrzał się jej ustom, uśmiechnął się lekko. Poczuła,
Ŝe robi jej się słabo, ale on nie dodał nic więcej.
Nasze dostawy leków i Ŝywności nigdy nie są wystarczające kontynuowała.
— Mimo Ŝe praca, którą wy, kobiety, wykonujecie, jest tak
waŜna.
Nie jest nigdy dość cięŜka, by mogła mnie w pełni usatysfakcjonować, panie
kongresmanie...
• Sam, jeśli pani pozwoli.
• Dobrze. Mam na imię...
• Virgilia. To piękne imię.
• Masz tak wspaniały głos, Ŝe kaŜde imię wypowiedziane przez ciebie brzmi
fantastycznie. Spojrzenie Stouta powędrowało w kierunku drzwi. Korytarz nadal był pusty.
Stout zdawał się rozwaŜać następny ruch. Oczy Virgilii zachęcały go.
Po dłuŜszej chwili powiedział:
• Było mi przykro, Ŝe nasze pierwsze spotkanie zakończyło się w sposób raczej mało
zachęcający.
• Czułam, Ŝe muszę być z tobą szczera, mimo iŜ bardzo podziwiałam twoją bojowość
względem rebeliantów zdziwiła ją łatwość, z jaką zastawiła pułapkę. Nigdy nie będzie tak
zręczną flirciarą, jak ta pustogłowa Ashton Main, ale wyuczyła się dwóch czy trzech tricków.
• CzyŜbyś uŜyła czasu przeszłego, Virgilio? Uśmiechnęła się.
• Przejęzyczenie. Mój podziw się nie zmniejszył.
Znów spojrzał w stronę holu. Odległe odgłosy korytarza wypełniały jego zakurzone
przestrzenie. Powoli jego prawa ręka podniosła się; jakŜe ostroŜna wydawała się ta ręka,
przesuwająca się w stronę stanika niczym jakiś biały ptak, Ŝeglujący dzięki prądom
powietrznym. Czując, Ŝe zaczyna dygotać, ścisnęła mocno nogi. Jego kciuk spoczął na jej
lewej piersi, a pozostałe palce wbiły się w wypukłość. PołoŜyła rąkę na jego dłoni.
Wypowiedziała miękko jego imię, po czym zamknęła oczy.

— 109
— Och...
W holu ktoś zagrzechotał wiaderkiem. Stout szybko cofnął rękę. Ta maleńka pieszczota
nie trwała dłuŜej niŜ pięć sekund, ale dopowiedziała to, co wcześniej było ledwie sugestią.
Pojawił się starszy Murzyn w hotelowej liberii z wiadrem w ręku i zaczął przesiewać
zawartość urn z piaskiem dokładnie naprzeciw drzwi do salonu. Wybierał niedopałki,
kawałki papieru, a potem wyrównał piasek i zniknął.
Virgilia poczuła się tak, jakby ktoś chlusnął jej w twarz gorącą wodą.
Stout pochylił się ku niej.
• Chcę cię jeszcze zobaczyć.
• Ja czuję to samo.
• Nasze następne spotkanie powinno być bardziej prywatne, nie sądzisz?
Przez jedną zawrotną sekundę była wystawiona na próbę. Pomyślała o tym, co moŜe
przegrać, a co ma do wygrania. Potrząsnęła głową.
Dobre maniery Stouta zniknęły. Przed chwilą
powiedziałaś...
— Czuję... silny pociąg, Sam, ale nie zapłaczę się w jakiś cichy
romans.
UłoŜył ramię na krześle i przyjrzał się jej uwaŜnie.
• Czy powodem jest moja Ŝona?
• Obawiam się, Ŝe tak.
• Jeśli wydaje ci się, Ŝe mogę ją porzucić dla ciebie czy jakiejkolwiek innej kobiety,
jesteś w błędzie — odparł sucho.
Nie prosiłam...
— Prośba nie jest konieczna, moja droga. — Sarkazm w jego
wspaniale brzmiącym głosie dowodził, Ŝe wszystko sypie się
w gruzy. —Twoja metoda jest dość prosta. Przypuszczam, Ŝe nie
mogę obwiniać cię za to, iŜ Ŝywisz jakąś nadzieję, ale ta nadzieja
jest źle ukierunkowana. Nigdy nie poświęciłbym tego, co zdoby
łem w tym mieście... Ani teŜ tego, co chcę osiągnąć, wystawiając
na szwank moją reputację. Czy wiesz, co zrobiliby niektórzy moi
wyborcy w Muncie, gdybym był zamieszany w skandal? Prze
głosowaliby mnie i czekali z wrzącą smołą i kurzym pierzem na
dworcu, kiedy przyjadę.
Osiągnąwszy zamierzony efekt zmiękł, chwycił jej dłoń.
• Dlaczego konwenans musi stać na przeszkodzie, Virgilio? PoŜądamy się nawzajem i
moŜemy to pragnienie zaspokoić dyskretnie, nie naruszając interesów Ŝadnej strony.
• Skąd pan wie, Ŝe tak by się stało, panie kongresmanie? Czy jest pan ekspertem od
flirciarstwa?
W jego oczach pojawił się chłód. Złapał laskę, kapelusz, płowe rękawiczki.

— 110
• Jestem umówiony. Przyjemnie było spotkać się z panią, panno Hazard. Do widzenia.
• Do widzenia.
Doszedł do drzwi. Zerwała się gwałtownie.
— Sam...
Obracając się obojętnie, zapytał:
— Tak?
Jak cięŜko było powiedzieć to, co musiała powtórzyć.
• Nic. Moje warunki muszą pozostać takie, jakie są.
• Są zbyt wygórowane, niestety. Zbyt wygórowane. — Uśmiechnął się pogardliwie, aby
ją zranić. Jego pochylona sylwetka zniknęła w holu.
Usiadła, nasłuchując słabych odgłosów z korytarza. Wiedziała, Ŝe poniosła klęskę. JakŜe
była głupia, blefując przy tak słabych kartach. Bez wątpienia mógł sięgnąć po połowę kobiet
w Waszyngtonie.
A jednak, przypominając sobie jego oczy, wiedziała, Ŝe jej pragnął. Jej piersi, jej ciała,
jej..
Co to oznaczało? UŜyła wszystkich swych atutów, a jednak przegrała. Jej rozpacz
wzmagała się z kaŜdą chwilą, siedziała licząc rozety na wzorze dywanu, aŜ usłyszała
pukanie. Jak ktoś wyrwany ze snu obróciła się. Zobaczyła czarnego portiera z wiadrem.
• Czy dobrze się pani czuje, psze pani?
• Dobrze, dziękuję. Miałam lekki zawrót głowy i weszłam tu, aby odpocząć.
Musiała przezwycięŜyć ogarniający ją letarg. Wstała. Czy przekonanie o poraŜce nie jest
przedwczesne? Wyznaczenie tak wysokiej ceny za swe względy moŜe przecieŜ przynieść
odwrotny efekt, być moŜe Stout będzie pragnął jej jeszcze bardziej. Wszystkie jego zabiegi i
szyderstwa mogły być tylko grą...
W ślad za tymi myślami przyszła kolejna; była pewna, Ŝe nie widziała dziś Sama Stouta
po raz ostatni. Nie chciała, aby to był ostatni raz i pomimo jego gadaniny o ambicji,
wyborcach i Ŝonie wiedziała, Ŝe on takŜe tego nie chciał.
Gdzie się spotkają? Nie sposób przewidzieć. NiewaŜne, spotkają się. Opuściła salon i
ruszyła szybko, zdecydowanie w stronę niewyraźnych głosów. Kiedy przechodziła przez hol,
zauwaŜyła, Ŝe męŜczyźni rzucają na nią ukradkowe spojrzenia.
78
• Wszystko jest tutaj — powiedział albinos. — Gdzie są pieniądze?
• W swoim czasie... W swoim czasie!
Ciemne, małe oczy Benta przesuwały się po szczelnie zapisanych stronach. Albinos —
delikatny, wątły, osiemnasto- czy dziewiętnastoletni chłopak — odszedł na bok z
rozdraŜnioną miną. Wyciągnął słomkę z jednej z bel zwalonych na kupę w szopie. Jego
prawa ręka opadła miękko, gdy wsunął słomkę do ust i zaczął Ŝuć.
Bent dalej przeglądał kartki.
— Wszystko będzie tak, jak obiecano — powiedział albinos.
Zabrzmiało to jak skarga. — Pełny wykaz produktów wy
twarzanych przez Tredegara: działa, pociski, lawety, walcowana
blacha do pancerników pana Mallory'ego. To jest długa lista,
przy kaŜdym produkcie podana jest liczba. Mój... no, przyjaciel,
który zebrał te informacje, był jednym z bliŜszych asystentów
Joe Andersona.
Zaniepokojony Bent odchrząknął. Powiedziałeś, Ŝe był?
• Tak, panie Bascom. — Wdzięcznie podniósł lewą rękę, by odgarnąć ładne, białe
włosy. Został zwolniony w zeszłym tygodniu. Przykro to mówić, ale jakieś nieprawidłowości
w rachunkach.
• Jakie nieprawidłowości?
Coś z faworyzowaniem niektórych dostawców. Ale to nie ma Ŝadnego wpływu na
raport. Jest prawdziwy w stu procentach.
— Och, jestem pewien, Ŝe tak —- powiedział Bent, kiwając
głową. ZłoŜył kartki i wsunął je do wewnętrznej kieszeni
podobnego do namiotu płaszcza. W nowym garniturze z czarnej
alpaki, cięŜkich butach, czarnym kapeluszu z szerokim rondem
i krawacie tego samego koloru przypominał biznesmena.
Jego umysł pracował szybko. Biedna, wypaczona istota, chcąc mu zrobić przyjemność,
pozwoliła wymknąć się szkodliwej informacji. Jako kontakt chłopak był od tej chwili
bezuŜyteczny. Bent wiedział, Ŝe musi wykorzystać tą informację. Nie wahał się. Baker dał
mu duŜą swobodę.
— Mara pieniądze.
WłoŜył rękę do drugiej kieszeni. Albinos oblizał się. Zabrzęczał dzwonek na nocnym
statku pocztowym, płynącym w dół rzeki James kanałem Konawha z prędkością trzech mil
na godzinę. Jego światła było widać przez szpary w ścianie magazy-

— 112 —
nu, stojącego wśród paru innych na zachwaszczonym, opuszczonym terenie u podnóŜa
wzgórza Oregon. Czerwona poświata otaczała potęŜną, pobliską, usytuowaną niedaleko
rzeki, tuŜ za kanałem, odlewnię Tredegar, której maszyny huczały i trzaskały w nocnej
ciszy.
Bent nie był w tej, na pozór niezaleŜnej słuŜbie długo, ale juŜ zdąŜył pojąć jej zawiłości.
Prawdopodobnie dlatego, Ŝe jego natura i specyfika tej pracy miały wiele wspólnego. Jak
dotąd wystawiając rachunki — wystawiając je Stanom Zjednoczonym, nie Konfederacji—
albinos za duŜo mówił. Bent szybko zanalizował sytuację.
BezuŜyteczny juŜ kontakt stanowił potencjalne niebezpieczeństwo. Albinos wiedział, Ŝe
Bent był szpiegiem Unii. Mógł złoŜyć władzom raport, gdyby się uparł i gdyby mniej
zaleŜało mu na pieniądzach. Albo po wyjeździe Benta z Richmond mógłby się rozgadać na
dobre, sprawiając, Ŝe powrót szpiega byłby niebezpieczny.
Co się tyczy mojego przyjaciela, dŜentelmena powiedział albinos który zebrał
informacje, muszę podzielić się z nim moją dolą, pan rozumie, nie? W trudnych czasach,
takich jak te, mile widziany jest kaŜdy dodatkowy dolar. A jeŜeli chodzi o mojego
przyjaciela, to nie naleŜę wyłącznie do niego i gdyby na przykład....
MoŜe będzie okazja powiedział Bent, na moment
ulegając pokusie. Musi oddzielać obowiązek od przyjemności. Poza tym ten mały skurwysyn
moŜe być chory jak ci Ŝałośni chłopcy, którzy oddawali się pośpiesznie pod drzwiami na
placu pod Kapitolem. Myślę, Ŝe moŜemy uznać nasz interes za zakończony. Wręczył
albinosowi pieniądze. MoŜe wyjdziesz pierwszy? Zapalę latarkę i pójdę za tobą za kilka
minut.
— W porządku, panie Bascom. Albinos wydawał się
rozczarowany.
Przy okazji, czy twój przyjaciel jest nadal w Richmond? Bent oczekiwał odpowiedzi
twierdzącej. Nie zmieniłoby to jego decyzji o losie albinosa, ale mogło mieć wpływ na
długość jego pobytu w mieście.
Nieoczekiwanie albinos powiedział:
Nie, sir. Pojechał do domu w Charlottesville na parę dni, aby się wziąć w garść. To,
Ŝe został wyrzucony przez Joe Andersona, było dla niego cięŜkim ciosem. Pracował w
Tredegar przez dziesięć lat. Zaczynał jako uczeń, kiedy budowano tu lokomotywy.
— To smutne — powiedział Bent. Zawarł w swej wypowiedzi
tyle fałszywego współczucia, na ile było go stać. Serce biło mu
mocno z podniecenia i strachu. Albinos rzucił mu ostatnie
błagalne spojrzenie.

— 113
• CóŜ, to dobranoc, panie Bascom.
• Dobranoc.
Albinos ruszył do drzwi wolnym krokiem. Zanim dotkął klamki, Bent wyciągnął z
kieszeni płaszcza składany nóŜ i cicho go otworzył. Sześciocalowe ostrze błysnęło w świetle
wiszącej latarki.
Albinos usłyszał ruch, cięŜkie stąpanie Benta, zerknął w tył. Zanim zdołał krzyknąć, Bent
zacisnął ramię na tchawicy albinosa. Wepchnął mu nóŜ w plecy. Ostrze napotkało opór.
Wpychał nóŜ, aŜ zniknęło całe ostrze.
Obrócił nóŜ w jedną stronę, potem w drugą, by upewnić się, czy robota została
wykonana. Albinos złapał Benta za ramię, ale nie miał dość siły, by rozewrzeć palce. Jego
podarte buty zaszurały w miejscu. Zwiotczałe ciało zawisło na ramieniu Benta.
Wyciągnął skrwawiony nóŜ. Był nieco zdziwiony i zadowolony. Uznał, Ŝe jest
odpowiednim człowiekiem do tej roboty. PoniewaŜ nigdy nie widział przyjaciela albinosa,
był pewien, Ŝe ów człowiek nie będzie mógł wyśledzić pana Bascoma ani skojarzyć go w
Ŝaden sposób z panem Daytonem z Raleigh w Północnej Karolinie, który tymczasem
zatrzymał się w jednej z tańszych kwater w mieście.
Za kołnierz zawlókł ciało albinosa do kąta. Oparł je o ścianę i przykrył belami słomy.
Coś sobie przypomniał, odsunął dwie bele i zaczął przetrząsać kieszenie nieboszczyka, w
końcu znalazł pieniądze. Baker byłby zadowolony, gdyby z powrotem dostał swoją gotówkę.
Umieścił bele jeszcze raz na martwym ciele i wygładził butem brudną podłogę, aby
zatrzeć wszelkie podejrzane ślady. Rozejrzał się uwaŜnie i zgasił latarkę. Wyszedł na
zewnątrz w kojącą majową noc. Światła Richmond błyszczały na szczycie wzgórza. Widać
było blask lamp na więziennej wyspie na rzece, a Tredegar otulał czerwony i jasny dym.
Bent ruszył wzdłuŜ kanału, potem skręcił w lewo i zaczął wspinać się w kierunku centrum
miasta. Richmond było pogrąŜone w Ŝałobie, opłakiwało legendarną juŜ postać.
Nazajutrz była środa, 13 maja. W pełnym umundurowaniu, z szarfą i szpadą z Solingen,
Orry szedł z wieloma oficerami Konfederacji w kondukcie pogrzebowym.
Za oficerami szły setki pracujących dla rządu i władz miejskich urzędników niŜszego i
wyŜszego szczebla. Na ich czele kroczyli: szef Orry'ego, Seddon, i jego przyjaciel,
Benjamin, oraz pozostali członkowie gabinetu. Przed nimi jechał pokryty czarną krepą
powóz z prezydentem i jego Ŝoną. Za państwem Davis szli szczególnie honorowani
uczestnicy Ŝałobnego konduktu — we-

— 114 —
terani w łachmanach, którzy słuŜyli razem z głównym bohaterem uroczystości. Weterani nie
tyle szli, co najczęściej wlekli się o kulach. Kilku nieśli na noszach okrutnie zmordowani
tym wysiłkiem towarzysze broni w beŜowych lub wyblakłych, szarych mundurach.
Weteranów poprzedzała eskorta wysokich rangą wojskowych, dwie kompanie z dywizji
George'a Picketta — jedna artyleryjska, druga kawaleryjska. Dobosze obu kompanii wybijali
powolny rytm marsza Ŝałobnego.
A przed wszystkimi stąpał prowadzony przez Ŝołnierza ulubiony rumak generała, Stary
Gniadosz, osiodłany, lecz ze strzemionami podwiązanymi do siodła. Przed Starym
Gniadoszem wreszcie wolno posuwał się czarny karawan z ciałem Thomasa Jonathana
Jacksona, zaprzęŜony w rumaki przystrojone czarnymi pióropuszami. U kaŜdego rogu
karawanu kroczyli czterej generałowie — specjalna, honorowa eskorta.
Jackson zmarł w niedzielę. Do nie zagojonej rany przyplątało się zapalenie płuc i
zakaŜenie organizmu; chirurdzy amputowali mu lewą rękę, ale ich wysiłek oddalenia choćby
o godzinę niechybnej śmierci okazał się daremny.
Ciało poprzedniego dnia leŜało w domu gubernatora, trumnę owinięto sztandarem, pod
którym walczył z takim oddaniem i tak nieustępliwie. Kiedy ciało było juŜ przygotowane do
przewiezienia na Kapitol, wdowa po generale zasłabła i została odprowadzona do domu.
Po obu stronach konduktu Orry widział smutne, zalane łzami twarze męŜczyzn i kobiet,
Ŝołnierzy i cywilów. Płakały równieŜ małe dzieci. Nawet upadek Pelham tak nie wstrząsnął
Konfederacją. Wczoraj, gdy stali obok katafalku, Seddon szepnął Orry'emu, Ŝe Lee był
niepocieszony.
Trudno było uwierzyć, Ŝe Jackson został zabity nie przez jakiegoś Jankesa, ale przez
Ŝołnierza Konfederacji, który na zawsze pozostanie bezimienny. Prawdopodobnie człowiek
ten nawet nie wiedział, Ŝe wystrzelił tę nieszczęsną kulę.
Jak na ironię, stało się to zaraz po tym, jak Lee i Jackson podjęli duŜe ryzyko. Po raz
drugi, zaskoczeni przez Hookera, rozdzielili wojsko i armia Jacksona szybkim marszem
dotarła do prawego skrzydła Unii. Jackson rozbił oddziały Hookera złoŜone z Holendrów i w
ten sposób być moŜe pozbawił Walecznego Joe tego, co stanowiło o jego waleczności. Z
jakiegoś powodu Hooker stracił odwagę i wycofał się z dobrej pozycji obronnej w kluczo-
wym momencie walki. JuŜ tylko ustępował pola. Jubal Early stracił Ferdreicksburg, ale
Jankesi przegrali bitwę o Chancello-rsville. JednakŜe role zwycięzcy i pokonanego mogły się
jeszcze odwrócić. Orry uwaŜał, Ŝe to zwycięstwo było całkowicie jałowe.
Kondukt wszedł na plac przed Kapitolem przez zachodnią

— 115 —
bramę. Orry dostrzegł swoją Ŝonę wśród innych kobiet w towarzystwie pani Stanard, jednej z
miejscowych dam. Benjamin przedstawił je sobie i pani Stanard natychmiast wzięła
Madeline pod opiekę. Okazała jej Ŝyczliwość, przekazując wiadomość, której nie przekazała
siostrze Orry'ego, Ashton. Zresztą, pani Huntoon została zaproszona jeden jedyny raz do
salonu pani Stanard.
Widok Madeline poprawił Orry'emu humor. Ale nie było się z czego cieszyć, pomijając
nawet ten ponury dzień. Na zachodzie Sam Grant nieustępliwie napierał na fortyfikacje
wokół Vicks-burga. śołnierze nie ściszali juŜ głosu, kiedy mówili o oskarŜeniu Davisa.
Nadzorcy więzień — ludzie generała Windera — nie tylko nie przestali znęcać się nad
swymi ofiarami w przepełnionych więzieniach, ale represje nasiliły się, co było reakcją na
częste kontrole i protesty Órry'ego i innych.
Cooper był w Richmond od miesiąca. Jego biuro mieściło się w budynku Instytutu
Mechaniki, więc Orry rzadko się z nim spotykał. Cooper zmienił się od czasu tragicznej
śmierci syna; wiadomość o tym przygnębiła równieŜ Orry'ego i jego Ŝonę. Małomówny,
zupełnie nie zainteresowany nawiązywaniem kontaktów, głuchy na zaproszenia Madeline
był pogrąŜony w swojej pracy dla sekretarza marynarki, Mallory'ego, któremu Orry nie ufał,
jak nie ufał nikomu, kto miał powiązania ze słuŜbą konkurencji.
Przed kilkoma dniami Orry i Madeline przyjęli gościa z hrabstwa Spotsylvania —
inteligentną, szykowną, czasami bardzo „ciętą" wdowę, z którą kuzyna Charlesa łączyła
jakaś romantyczna więź. Augusta Barclay przybyła z dwoma Murzynami z Fredericksburga.
Zajęła miejsce na sofie w salonie do czasu, gdy wycofanie się Hookera przez Rapidan będzie
pewne. Dopiero wczoraj przestała myśleć o farmie, oddając pierwszeństwo sprawom
publicznym, a więc pogrzebowi Jacksona.
Charles był zakochany. Wdowa tego nie powiedziała, ale dla Orry'ego to było oczywiste,
gdy słuchał, jak Augusta Barclay opowiadała o jego kuzynie. CóŜ, to była sprawa Charlesa,
ale Orry uwaŜał, Ŝe nie jest to czas odpowiedni na planowanie przyszłości.
Orry nie był teŜ zachwycony sposobem, w jaki pani Barclay popisywała się swoim
wykształceniem. Lubiła cytować angielskich poetów i wydawało się, Ŝe ma niewyczerpany
zasób rymowanych sentencji na kaŜdą okazję.
Jednak Orry i Madeline byli jej Ŝyczliwi. Niezaprzeczalnie atrakcyjna Augusta Barclay
podczas swego pobytu na Marshall Street troszczyła się, czy jej wyzwoleńcy mają dobre
jedzenie i czy namiot z koey na podwórzu daje im wystarczające schronienie. Pomagała
Madeline gotować i w innych domowych pracach.

— 116 —
A przed odjazdem aŜ trzy razy powtórzyła, Ŝe gdyby mogła w jakiś sposób odwdzięczyć się
za ich wspaniałomyślność, niechŜe się nie zastanawiają i natychmiast do niej napiszą. Orry
wierzył, Ŝe ta propozycja była szczera.
Hol w Izbie Reprezentantów wypełniał duszny zapach kwiatów złoŜonych w hołdzie
Jacksonowi. Otaczały katafalk, a wielką piramidę z białych lilii ułoŜono obok trumny. Orry
niechętnie dołączył do grupy oficerów wolno przesuwających się w kierunku otwartej
trumny. Kiedy przyszła jego kolej popatrzenia na głowę spoczywającą na atłasowej
poduszce, poczuł, Ŝe nie jest w stanie tego uczynić. Kiedy jednak spojrzał, zobaczył Ŝółto-
dzioba dziwnie przypominającego młodszego kadeta z West Point, a nie dziwnego,
dorosłego męŜczynę, dzięki którego niekonwencjonalnemu czy jak niektórzy mówili
dalekiemu od normy umysłowi zawdzięczali zwycięstwo po zwycięstwie. Orry pochylił
głowę, ukryty za piramidą z lilii zapłakał.
Madeline zdołała przedrzeć się przez tłum, ujęła jego rękę i przycisnęła ją mocno do
piersi.

Jak podnoszący się słoń, Elkanah Bent wstał ze swojego rozgrzebanego łóŜka około
pierwszej po południu. Poprzedniego wieczora był w domu publicznym i pouŜywał sobie z
czarną dziewczyną. Wrócił do pensjonatu o świcie, kiedy wszyscy jeszcze spali, dlatego nikt
go nie zapytał, gdzie zamierza oglądać kondukt pogrzebowy Jacksona. Najchętniej by go nie
oglądał. Nie miał zamiaru swą obecnością oddawać hołdu zdrajcy, chociaŜ mógłby pójść,
aby tylko przyjrzeć się ciału i oszacować, jak dalece Jackson zmienił się od czasu, kiedy Bent
znęcał się nad nim. JuŜ wówczas Jackson był dziwakiem, na przykład niezmiernie go
interesowało, w jaki sposób zawieszone są organy wewnątrz jego ciała. Ostatnio oficerowie
Unii podśmiewali się z tego, Ŝe niechętnie walczył w niedzielę, ale szalony, stary
prezbiterianin wycinał wrogów bez litości przez pozostałe sześć dni tygodnia. Unia mogła
teraz odetchnąć.
Bent namydlił twarz, otworzył brzytwę i zaczął się golić. Dziwił się, Ŝe tak łatwo udało
mu się zrealizować duŜą część swojej misji. Oczywiście, przedsięwziął środki
ostroŜności
przyjechał do Richmond z dwoma pistoletami i ukrytym noŜem — ale reszta była
absurdalnie prosta. Gdziekolwiek był zatrzymywany, po prostu pokazywał przepustkę
podrobioną przez specjalistów Bakera. Akcent nie przysporzył mu kłopotów, poniewaŜ
znajdował się w tej części Południa, gdzie róŜne dziwaczne akcenty, charakterystyczne dla
bawełnianych stanów, brzmiały obco. Co więcej, Jankesi — przede wszystkim prostytutki i
spekulanci — kręcili się po całym mieście.

— 117 —
ZwaŜywszy na nieustającą babską okupację, pewien barman dał mu taką radę:
— Nie martw się ani przez chwilę o bezpieczeństwo Rich
mond, dopóki kurwy z Baltimore nie zaczną kupować biletów
powrotnych. Wtedy dopiero powinieneś się tym martwić.
Było juŜ za późno na śniadanie, ale miał dość czasu, by zjeść obfity obiad. Bent spędził
męczącą godzinę z podrzędnymi urzędnikami, komiwojaŜerami i niŜszymi oficerami, którzy
obsiedli dwa wspólne stoły w jadalni. Właścicielka pensjonatu zaoferowała mu pasek
czarnego atłasu; podobne otrzymali wszyscy goście. Mimo iŜ czuł pogardę, wylewnie
podziękował za opaskę i zawiązał ją sobie na lewym rękawie.
W specjalnej kieszeni, umieszczonej w podszewce płaszcza, którą zaszył natychmiast,
gdy została wypełniona, miał ukryte informacje o stalowni Tredegar.
Posuwał się cięŜkim krokiem w kierunku placu przed Kapitolem, zatrzymywał się, by
popatrzeć na ludzi, którzy lamentowali i opłakiwali martwego zdrajcę. Sposób, w jaki to
czynili, napawał Benta obrzydzeniem. Kiedy dotarł do katafalku, z trudem rozpoznał
leŜącego w trumnie człowieka. Próbował jednak udawać głęboki Ŝal i nawet dotknął chustką
oka, zanim przesunął się dalej.
Natomiast wstrząsnął nim widok dwóch ludzi — męŜczyzny w okrągłych okularach,
waŜącego prawie tyle co on oraz pięknej kobiety, której posępna uroda była mu dziwnie
znajoma. Nachylił się do oficera stojącego obok:
Przepraszam, majorze. Czy pan przypadkiem nie zna tych dwojga ludzi stojących o,
tam? Zastanawiam się, czy ta kobieta nie jest daleką krewną mojej Ŝony.
Oficer nie mógł mu pomóc, ale męŜczyzna o wyglądzie wysokiego urzędnika rządowego
słysząc, o czym mówią, powiedział:
— Ach, to jest Huntoon. Z Południowej Karoliny. Zajmuje
jakieś podrzędne stanowisko w Ministerstwie Skarbu.
Bent aŜ podskoczył ze zdziwienia:
— Mówi pan: z Południowej Karoliny? Czy nazwisko panień
skie jego Ŝony nie brzmi przypadkiem Main?
Zadał to pytanie z taką niecierpliwością, Ŝe podejrzliwość cywila wzrosła.
— Naprawdę, nie potrafię panu odpowiedzieć. — Nie chciał
takŜe mówić temu tłustemu i spoconemu facetowi, który wy
glądał raczej na spekulanta niŜ na Południowca, Ŝe zna brata tej
kobiety, pułkownika Maina z Departamentu Wojny.
Cywil szybko przeprosił Benta i odszedł. Elkanah pospieszył na rynek i zatrzymał się przed
pomnikiem Waszyngtona, którego urodziny celebrowane były tak na

— 118 —
Południu, jak i na Północy. Ociągał się, dopóki nie pojawiła się interesująca go para.
Wsiadła do powozika ze starym Murzynem na koźle. Powozik przejechał obok ukrytego w
cieniu pomnika Benta. Kobieta nie zauwaŜyła go; nie zwracała uwagi na otoczenie. Zajęta
była strofowaniem swego męŜa. Benta uderzyła jej arogancja, ale zdecydowanie
przypominała mu Orry'ego Maina. Warta była dokładnej obserwacji.
Teraz, gdy całkiem łatwo poradził sobie ze swoją pierwszą misją, nabrał pewności
siebie. Natychmiast zdecydował zaryzykować \ zostać jeszcze jeden dzień w stolicy
Konfederacji.

Tej nocy, leŜąc w łóŜku, ułoŜył sobie plan. Następnego ranka wstąpił na pocztę zaraz po
jej otwarciu. Przedstawił się jako pan Bell, rodem z Louisville, i przekonał urzędnika, by
przymknął oko na jego akcent, przesuwajc po kontuarze w jego kierunku złoŜony banknot.
Urzędnik otworzył grubą księgę i odnalazł adres Jamesa Huntoona.
Wynajętym powozem Bent dwukrotnie objechał rezydencję na Grace Street. Potem
wrócił do centrum miasta i odwiedzał sklepy tak długo, aŜ znalazł przecenione płótno, które
porozdzierane mogło przypominać bandaŜ. Następnie pełne niepokoju godziny spędził w
swoim pokoju, w pensjonacie. Miał zamiar pójść do rezydencji krótko przed zamknięciem
biur rządowych.
Około czwartej szedł Grace Street pewien, Ŝe nie jest obserwowany. Zatrzymał się, by
napić się z metalowej flaszki, którą nosił w bocznej kieszeni. Dwie przecznice przed celem,
ku któremu zmierzał, wsunął lewe przedramię w płócienny temblak. Kilka minut później ten
sam Murzyn, który siedział na koźle powozu, przyjął go w holu.
• Tak, pani Huntoon jest w domu, ale nikogo nie oczekuje.
• Jestem przejazdem w tym mieście. Powiedz jej, Ŝe to bardzo waŜne.
• Proszę jeszcze raz powtórzyć nazwisko, sir.
• Bellingham, kapitan Erasmus Bellingham, na urlopie, z korpusu generała
Longstreeta. Generał znajdował się akurat daleko od Richmond. Muszę wkrótce wrócić do
korpusu, więc poproś swoją panią, by zaraz spotkała się ze mną.
Homer zaprowadził Benta do małego salonu, a potem wyszedł cięŜkim krokiem. Bent
był zbyt zdenerwowany, był usiąść. Chodził tam i z powrotem Ŝując czosnek, by zabić
zapach whisky. Pocił się pod białą koszulą i surdutem z alpaki. Gdy w końcu postanowił
uciec, usłyszał szelest sukni w holu. Weszła Ashton Huntoon zła i zaspana.
• Kapitan Bellingham?
• Erasmus Bellingham, aktualnie u generała...

— 119
• SłuŜący juŜ mi powiedział.
• Przykro mi, Ŝe niepokoję panią bez uprzedzenia — wyraz jej twarzy mówił wyraźnie,
Ŝe jej równieŜ się to nie podoba. ChociaŜ jej duŜe podobieństwo do brata obudziło w nim
wściekłość, uśmiechał się obłudnie, gdy mówił: — JednakŜe nie spędzę wiele czasu w
Richmond. Prawie juŜ wylizałem się z ran otrzymanych podczas oblęŜenia Suffolk. Zanim
wrócę pod komendę Longstreeta, chciałbym dowiedzieć się czegoś o pewnym starym
znajomym.
— Nie ma pan akcentu Południowca, kapitanie.
A to dziwka!
Jeszcze szerzej się uśmiechnął.
— Ach, na Południu mówi się bardzo rozmaicie. Na przykład
pani nie wydaje się być mieszkanką Wirginii.
Spokojnie, nie moŜna okazać wrogości.
— To prawda, urodziłem się i wychowałem na wschodnim
wybrzeŜu, w Maryland. A opuściłem je, gdy tylko usłyszałem, Ŝe
Konfederacja wzywa do broni.
— A to interesujące! — Ashton nie ukrywała znudzenia.
Bent wyjaśnił, Ŝe będąc na słuŜbie na południu stanu usłyszał,
Ŝe jego koledzy z West Point stacjonują w Richmond.
Wczoraj wieczorem rozmawiałem z pewnym męŜczyzną w moim pensjonacie... z
facetem, który ma znajomych w Ministerstwie Skarbu... i kiedy wspomniałem o moim
koledze, zaczął mówić o pani i pani męŜu. Powiedział, Ŝe obydwoje państwo przybyliście z
Południowej Karoliny, jak moi koledzy, i Ŝe pani nazwisko panieńskie brzmi tak jak jego.
— Czy Orry Main jest pańskim kolegą z West Point?
Tak.
Zrobiła minę, jakby ktoś wylał na nią całą zawartość spluwaczki. To mój starszy brat.
Pani brat?! wykrzyknął Bent. To wspaniale! Nie widziałem go od lat. Czasami o nim
myślałem. Faktycznie, przypominam sobie, Ŝe mówił o pani z prawdziwą czułością.
Ashton przytknęła brzeg koronkowej chusteczki do górnej wargi.
• Wątpię.
• Proszę mi powiedzieć, czy Orry jest w Richmond?
• Tak, jego Ŝona takŜe, ale nie widziałam się z nimi. Rozmyślnie.
• Czy przypadkiem słuŜy w armii?
Jest podpułkownikiem w Departamencie Wojny. Ashton podniosła się, zbierając
suknię: — Czy coś jeszcze? — Ton jej głosu sugerował, Ŝe nie spodziewa się niczego
więcej.
— Chodzi mi o miejsce, gdzie mógłbym go znaleźć, gdyby
była pani tak łaskawa...

120 —
— Wynajmują pokoje na Marshall Street w pobliŜu Białego Domu. Nigdy tam nie
byłam. Do widzenia, kapitanie Bellingham.
Nieładnie go poŜegnała, mimo to Bent zdołał opuścić dom, nie okazując gniewu.
Wyobraził sobie fascynującą sytuację; rozrywa suknię na Ashton Huntoon i zadaje jej ból,
przy czym jedno i drugie sprawia mu perwersyjną przyjemność.
Złość minęła. Kroczył powoli do centrum miasta, jakby nie twardy grunt miał pod
nogami, lecz chmury. Na następnej uliczce zdjął temblak i wyrzucił go. Orry Main był tutaj.
Bent znajdował się tak blisko jednego z obiektów swojej nienawiści, bliŜej niŜ wtedy, kiedy
Charles Main wymknął mu się i na dodatek okrył hańbą w Texasie. Powinien pójść do
Departamentu Wojny, odnaleźć biurko Maina i natychmiast go zastrzelić.
Nie! Pośpieszna akcja nie tylko wystawiłaby jego Ŝycie na niebezpieczeństwo, ale
pozbawiłaby zemstę swoistego sma-ku.Poza tym musiał mieć na względzie nowe zadanie.
Baker oczekuje go w Waszyngtonie. Powinien zabrać swojego konia ze stajni i natychmiast
wyjechać.
A jednak postanowił pozostać jeszcze jedną noc. Chciał dokładnie poznać teren, na
którym będzie wypełniał kolejną misję, bo niewątpliwie tutaj przybędzie. Chciał wiedzieć
dokładnie, gdzie ma szukać Orry'ego Maina.
Zlokalizowanie Departamentu Wojny okazało się łatwe. Bent nazajutrz obserwował
budynek przez półtorej godziny, ale nie wszedł do środka. Znalezienie mieszkania na
Marshall Street w dzielnicy Court End okazało się trochę trudniejsze. Ofiarował srebrne
trzycentowe monety kilku czarnym dzieciom, aŜ w końcu znalazł chłopca, który coś wiedział
o pułkowniku i jego Ŝonie. Wskazał mu wielki dom, najwidoczniej przerobiony na apar-
tamenty do wynajęcia. Przeciwną stroną ulicy zbliŜył się do tego obszernego budynku.
Skrzydło czarnego kapelusza chroniło go przed majowym słońcem, gdy dokładnie oglądał
dom. Widok uroczej damy z parasolką, która wyszła z domu i spacerowym krokiem skręciła
w lewo, wstrząsnął nim.
Bent poczuł się, jakby trafił go grom z jasnego nieba. Znikająca mu z oczu kobieta była
mu dobrze znana, poniewaŜ często patrzył na nią lub na kobietę podobną do niej,
namalowaną na płótnie skradzionym w Nowym Orleanie. Te usta, kształt nosa, kolor oczu i
włosów nie były identyczne z tymi na obrazie, ale co do podobieństwa nie mógł się mylić.
Spocony Bent wszedł cięŜko po schodach i zadzwonił. Wyszła drobna, stara kobieta.
Zdjął kapelusz.
Przepraszam panią, ale mam interes do pani Wadlington, której nie znam.
Powiedziano mi, Ŝe mieszka w tym domu, a właśnie przeszedłem obok kobiety, która pasuje
do opisu, który mi dano. Ta pani wyszła z tych drzwi, więc pomyślałem...

— 121 —
— To Ŝona pułkownika Maina. Nigdy nie słyszałam o pani
Wadlington. Znam tu wszystkich, ale nie znam pana. — Trzas
nęła drzwiami.
Zarumieniony i pijany ze szczęścia Bent nie mógł złapać tchu, gdy odchodził, chwiejąc
się na nogach. Jego los nareszcie się odwrócił. Najpierw kontakt z Bakerem, a teraz to. Orry
Main, wysoki urzędnik wojskowy, oŜenił się z murzyńską kurwą i on ma na to dowód! Jak
go uŜyje, och, był zbyt zmęczony, by teraz o tym myśleć. Ale, Ŝe uŜyje... był tego pewien.
— Morderstwo! Tajemnicze zasztyletowanie nad kanałem!
Krzyk gazeciarza na Broad Street przerwał to mściwe zamyślenie. Kupił gazetę i
przeglądał ją nie przerywając spaceru. Niedawne odurzenie zastąpiła panika. Znaleziono
trupa informatora Benta, chociaŜ nie wymieniono jego nazwiska. Ofiarą był biały
męŜczyzna, powszechnie zwany „Albinosem".
W niespełna godzinę Elkanah Bent spakował walizkę, opuścił pokój, osiodłał konia i
ruszył na północ.

80
Tego samego wieczoru, stojąc po kolana w rzece James, Cooper kichnął.
Przeziębił się. Nie miało to znaczenia. Tak jak Ŝałosny stan jego asystenta i dwóch
pomocników.
• Jeszcze jeden — powiedział — ustawcie rusztowanie.
• Panie Main, jest prawie ciemno powiedział asystent, powaŜny, lecz pozbawiony
talentu chłopak, Lucius Chickering.
Ten dziewiętnastoletni arystokrata z Charleston wstąpił do Akademii Marynarki
Konfederacji, której tereny uniwersyteckie sprowadzały się do pokładu starego statku
„Patrick Henry", zakotwiczonego na rzece. Chickering w krótkim czasie przepadł z kretesem
na egzaminach z astronomii, nawigacji i Ŝeglarstwa. W rezultacie został wyrzucony, co
wywołało szczery Ŝal porucznika Parkera. Tylko wpływy ojca ustrzegły go przed absolutną
niełaską; znaleziono mu pracę w wyszydzanym Departamencie Marynarki. Cooper lubił
Chickeringa, ale wiedział, Ŝe chłopak ukrywał fakt, gdzie pracuje.
Lucius Chickering miał ogromny nos z garbem na środku. Górne zęby zachodziły mu na
dolną wargę i miał więcej piegów, niŜ na to zasługiwał. Jego brzydota w jakiś sposób
przyczyniała się do tego, Ŝe był lubiany. I miał rację, Ŝe pora juŜ była późna. Głębokie,
posępne, czerwone błyski zachodzącego słońca kładły

— 122 —
się na wody rzeki James. Ptaki krąŜyły wysoko pod szkarłatnymi chmurami, a galar płynący
z prądem rzeki zmienił się w plamę cienia, spryskaną Ŝółtym blaskiem jednej latarni.
— Mamy czas. Jeśli jesteś zbyt leniwy, zmontuję to sam
— powiedział Cooper do swego asystenta.
Nie jadł od świtu. Śpieszyli się, siedzieli w sitowiu, milę od miasta, przez cały dzień
mocując się z drzewami wyrzuconymi na brzeg. Do tej pory nie udało im się nawet jeden
raz. Cooper wiedział dlaczego. Pomysł był zły.
Drewniany kadłub, niedawno zaprojektowany w departamencie, wyposaŜono w
metalowy kanister prochu z małym otworem w kopulastym wieku. Do owego otworu
wchodziła spłonka zapalnika typu wstrząsowego. Kadłub i kanister pomalowano na szarawy
brąz, tak jak kawałki drzew wyrzucone na brzeg, do których były umocowane. Problem
polegał na tym, Ŝe nie mogli kontrolować kursu dryfującego z prądem w kierunku portu
drzewa. Eksperymentatorzy wykryli, Ŝe błąd tkwi w części torpedy uderzającej w cel, którym
były trzy beczki zakotwiczone na środku rzeki. Pozostawiono wystarczająco duŜo miejsca po
obu ich stronach, aby galary oraz małe parostatki swobodnie mogły przepływać. Tak
naprawdę nie wszystkie torpedy dotarły do celu. Według obliczeń Coopera pięć z dwóch
tuzinów spuszczonych na wodę, ale Ŝadna nie wybuchła, poniewaŜ zapalnik i kanister były
po przeciwnej stronie niŜ ta, która uderzyła w beczki.
Cooper zaczął pracować. Chickering wybuchnął:
• Panie Main, muszę zaprotestować! Przez cały dzień orał pan nami jak wołami i
jeszcze teraz chce pan, abyśmy dalej pracowali, kiedy z trudem widać to, co robimy.
• Po pierwsze: ja robię — powiedział Cooper; jego postać wyglądała jak czarna trzcina
na tle czerwonego nieba. Jest wojna, panie Chickering. JeŜeli nie odpowiadają panu godziny
albo warunki pracy, proszę złoŜyć rezygnację i wrócić do Charleston.
Lucius Chickering groźnie popatrzył na swojego zwierzchnika. Cooper Main onieśmielał
go i irytował. Pochodził z Pal-metto State*, ale zachowywał się gorzej niŜ Jankes. Tarzał się
w błocie i wodzie, jak gdyby wygląd zewnętrzny nie był waŜny. Pomocnicy przyglądali się,
jak Cooper ostroŜnie wkręca detonator do zapalnika kanistra. Spodnie i rękawy jego koszuli
ociekały wodą. Wypuścił torpedę i obserwował ją; nie znajdując celu

* Palmetto State — (palmetto — palma karłowata) tak potocznie określa się Południową Karolinę.

— 123 —
obracała się w wodzie. Pięć minut później błysk ognia oznajmił, Ŝe wybuchła uderzywszy w
przeciwległy brzeg. Przepłynęła obok celu w odległości dwudziestu stóp.
Cooper sucho polecił jednemu z pomocników:
— Powiosłuj i przyholuj beczki. A ty — zwrócił się do
drugiego — załaduj narzędzia na wóz. — Pomocnik mrucząc
podniósł piłę, która zabrzęczała smutnie.
Słońce zaszło, zabłysły gwiazdy, w ciszy słodkiej nocy w Wirginii słychać było
kumkanie Ŝab. Pomocnik marudził i klął, znowu kichnął, po czym powiedział do
Chickeringa:
• Powiem Mallory'emu, Ŝe ten projekt to klęska, tak jak poprzednia torpeda-tratwa i
jeszcze wcześniejsza torpeda-be-czułka.
• Z całym szacunkiem, sir — Chickering zdąŜył się uspokoić. — Dlaczego
kontynuujemy jałowe eksperymenty? Nasza praca jest tak osobliwa, Ŝe staliśmy się obiektem
Ŝartów we wszystkich departamentach.
• MoŜesz się tylko cieszyć, Luciusie. Nawet przykre uwagi nigdy nie zranią cię tak, jak
kule
Chickering zarumienił się, zabrzmiało to jak aluzja, Ŝe być
moŜe wymigał się od niebezpiecznej słuŜby. Ale nie zaprotes
tował, poniewaŜ autorytet Maina był niepodwaŜalny on
i Mallory byli tak blisko siebie, jak dwa orzeszki. Mimo to
szeptano, Ŝe nowy człowiek jest niezrównowaŜony. Miało to coś
wspólnego z utonięciem jego syna w czasie podróŜy z Nassau do
Wilmington.
Jak pozbawiony poczucia humoru dyrektor szkoły Cooper dodał:
— Testujemy te dziwne wynalazki z jednego powodu: naszej
gorszej niŜ wroga pozycji. Jak często powtarza sekretarz, my ich
nie przewyŜszamy liczebnie, nie pokonamy ich w polu, ale
moŜemy prześcignąć ich w myśleniu. A to oznacza eksperymen
towanie i niewaŜne, jak absurdalne mogą się nasze doświad
czenia wydawać róŜnym młodym damom i panom, z którymi
obcujesz tutaj,w Richmond. Mallory chce wygrać, pojmujesz, nie
tylko negocjować koniec wojny. Ja chcę wygrać! Chcę dać baty
cholernym Jankesom na Atlantyku i na rzekach, jeŜeli nie
umiemy zrobić tego gdzie indziej. A teraz podnieś tę piłę i połóŜ ją
na wóz.
Cooper ruszył na pomoc nieludzko zmordowanemu pomocnikowi, który holował beczki.
Razem wyciągnęli tarczę i zanieśli łódź na wóz. Sporo wody pociekło na mokrą juŜ koszulę
Coopera. Kichnął trzy razy gwałtownie, zanim wpakowali łódź i wleźli na wóz, aby udać się
do domu —- czterech wyczerpanych męŜczyzn w świecie, który okryła ciemność,
rozjaśniana blaskiem nielicznych gwiazd.

— 124 —
Cooper zaczął Ŝałować zbyt ostrych słów. Ulegać wpływom innych — to przecieŜ prawo
młodości. Chickering mógł oburzać się na departament, ciągle atakowany za brak
organizacji, za duŜe wydatki i dyletanckie pomysły, które wydawały się wytworami
wyobraźni idiotów. Mimo to chłopak, tak jak inni, nie rozumiał, Ŝe trzeba przesiać przez sito
duŜo piasku, jeŜeli się chce znaleźć jedną bryłę czystego złota, jedną myśl, która moŜe
zadecydować o wyniku wojny.
Cooper rzucił się w wir poszukiwań z dziką energią. Mallory był entuzjastą jego pracy w
Anglii. Wkrótce zwierzył mu się z trapiącej go myśli. Zdaniem Mallory'ego wojnę rzeczną
juŜ przegrali. Ich zadaniem było teraz opanowanie sytuacji na wybrzeŜu Atlantyku. Nowe
statki łącznie z tym, który Cooper pomógł zwodować, zdobyły albo zniszczyły zadziwiającą
liczbę jankeskich statków handlowych. Koszty ubezpieczenia rosły zgodnie z planem,
zbliŜając się do niebezpiecznego poziomu, wskutek czego kilkaset statków z ładunkiem
zostało przekazanych właścicielom niewątpliwie figurantom w Wielkiej Brytanii. A jednak
ten sukces konfederatów nie doprowadził do spodziewanego finału — znacznej redukcji
wielkości i efektywności eskadry Jankesów tworzących blokadę.
WciąŜ realizowano plan „Anakonda" generała Scotta. Jednym z jego punktów było
zaciśnięcie pierścienia blokady, co Jankesi chcieli osiągnąć zdobywając Charleston. Liczne
monitory* Unii przystąpiły do ataku na miasto w kwietniu. Baterie portowe i przybrzeŜne
odparły go, ale wszyscy w departamencie przewidywali następne ataki. Charleston było nie
tylko portem o duŜym znaczeniu, ale takŜe kłującym w oczy waŜnym punktem tej wojny
miastem, które wróg najbardziej chciał zaatakować i zniszczyć.
Gdyby nie jego wydział Cooper chybaby nie przetrwał. Co więcej wierzył w swoją
pracę; on i Mallory byli podobni do siebie pod tym i kilkoma innymi względami. Obaj
zaczęli nienawidzić ideę secesji juŜ we wczesnej fazie wojny. Często cytowano słowa
Mallory'ego: „Według mnie secesja to synonim rewolucji". Teraz obaj czyhali na wroga jak
dzikie jastrzębie.
Sekretarz absorbował wszystkich swoimi planami. Były to projekty nowych
pancerników. Projekty łodzi podwodnych. Projekty torped o najprzeróŜniejszych kształtach.
Cooper znajdował rozkosz w szaleńczej pracy nad tymi pomysłami, poniewaŜ nienawidził
wroga. Nienawidził jednego konkretnego człowieka tak mocno, Ŝe dotąd nie mówił o tym
nikomu, nawet

* Monitory — niewielkie okręty wojenne o małym zanurzeniu, uzbrojone


w działa duŜego kalibru do ostrzeliwania wybrzeŜy. -

— 125 —
Orry'emu. Chciał doprowadzić do konfrontacji. Chciał wymierzyć odpowiednią karę.
Mordercza praca w departamencie miała jedną zaletę; gdy pracował noc w noc, do
upadłego, jego umysł nie miał dość sił, aby przywoływać wspomnienie Judaha na morzu o
zachodzie słońca. Judaha wołającego o pomoc. Prześladował go widok poparzonej twarzy
syna, znikającej pod wodą.
Kiedy wóz z turkotem zbliŜał się do oświetlonych wzgórz, Cooper zastanawiał się, która
moŜe być godzina. Będzie juŜ całkiem ciemno, kiedy przyjedzie do domu. Judith znowu się
pogniewa. CóŜ, mniejsza z tym.
W mieście Chickering zeskoczył z wozu pierwszy.
Spóźnia się na randkę z jakąś ślicznotką — pomyślał Cooper. Kapało mu z nosa, a gdy
przełykał, czuł ból w gardle.
• Bądź przy swoim biurku o siódmej powiedział do asystenta. — Raport z dzisiejszego
dnia ma być gotowy, nim rozpoczniesz pracę.
• Tak jest, sir — powiedział Chickering. Zanim zniknął w ciemności, Cooper usłyszał,
Ŝe coś mruczy pod nosem.
Woźnica pozbył się go przed Instytutem Techniki, przy Dziewiątej Ulicy, Ŝycząc mu
wyjątkowo dobrej nocy. Cooper miał gdzieś jego irytację. Gbur, nie rozumiał, w jakich
tarapatach znajduje się Konfederacja, nie znał problemów departamentu, które Mallory
zamykał w dwóch słowach: „Nigdy dosyć". Istotnie, nigdy nie było dość czasu ani pieniędzy.
Nigdy za wiele rzetelnego wysiłku. Improwizowali i Ŝyli pracą swoich mózgów. To dawało
trochę satysfakcji, ale teŜ była to praca mordercza.
Cooper podejrzewał, Ŝe Mallory wciąŜ jeszcze będzie w departamencie, w swoim biurze
na pierwszym piętrze. Tam teŜ go zastał. Wszyscy juŜ wyszli oprócz jednego z trzech
asystentów sekretarza — wytwornego pana Tidballa, który gdy wszedł Cooper, zamykał
swoje biurko.
• Dobry wieczór — powiedział Tidball, pociągając kolejno za uchwyty szuflad biurka.
Wszystkie były zamknięte. Następnie ułoŜył w stos plik papierów tak, aby leŜały idealnie w
rogu blatu. Tidball był trutniem pozbawionym wyobraźni, ale posiadał nadzwyczajne
zdolności organizacyjne. Uzupełniał dwóch pozostałych członków triumwiratu —
komandora Forresta, zawadiackiego starego Ŝeglarza, rozumiejącego zwyczaje marynarzy, i
Coopera, twórczego kontynuatora pomysłów Mallory'ego. Obaj przedkładali zasadę:
„Bierzmy się za to" nad: „Tego nie da się zrobić".
• Czeka na ciebie — powiedział Tidball, kiwnąwszy w stronę biura i wyszedł.
Cooper zastał sekretarza studiującego rysunki techniczne przy świetle lampy z zielonym
abaŜurem. Nafta w lampie była

126 —
lekko naperfumowana, dlatego płomień nerwowo tańczył. Koszulki gazoŜarowe lamp
zostały opuszczone i zamknięte; całe pomieszczenie, poza wysepką biurka, tonęło w
ciemnościach.
Witaj, Cooper — powiedział Mallory. Był pulchnym pięć-dziesięciolatkiem,
urodzonym na Trynidadzie z matki Irlandki i ojca Jankesa z Connecticut. Miał zadarty nos,
okrągłe policzki i jasnoniebieskie oczy. Podekscytowany bezwiednie mrugał. Cooperowi
przypominał angielskiego posiadacza ziemskiego.
— Dopisało szczęście?
Cooper kichnął.
Ani trochę. Projekty kadłuba i kanistra są dobre, ale pojawił się ten sam problem, o
którym mówiliśmy, gdy pierwszy raz studiowaliśmy plan. Torpeda przymocowana do
kawałka dryfującego drewna na pewno zrobi jedno; mianowicie będzie dryfować. Nie
kierowana moŜe równie dobrze uszkodzić Fort Sumter, jak zatopić jankeski statek.
Najprawdopodobniej jednak tygodniami albo i miesiącami będzie dryfować wokół portu
Charleston nie eksplodując, a przez to stanowiąc potencjalne zagroŜenie nie tylko dla wroga.
Wszystko napiszę w raporcie.
Sugerujesz, byśmy o tym zapomnieli? sekretarz wyglądał na szczególnie
wyczerpanego, co nie uszło uwagi Coopera.
— Bezwzględnie.
• No cóŜ, to załatwia sprawę. Doceniam twój wkład we wszystkie próby.
• Generał Rains wykazał, Ŝe torpedy są niezwykle uŜyteczne w operacjach lądowych
powiedział Cooper, siadając na twardym krześle. Jankesi mogą je uwaŜać za nieludzką broń,
ale faktem jest, Ŝe spisują się dobrze. Spiszą się i w wodzie, jeŜeli znajdziemy sposób, aby
dotarły do celu i eksplodowały.
To wszystko prawda, ale robimy niewielkie postępy.
Departament ma ogromne wydatki, Stephen. MoŜe potrzebny jest oddzielny zespół
badawczo-rozwojowy, który zajmie się tym systematycznie, od podstaw.
— Biuro torpedowe, coś takiego?
Cooper potaknął ruchem głowy.
• Kapitan Maury byłby idealnym kandydatem na szefa takiego zespołu.
• To świetny pomysł. MoŜe uda mi się znaleźć wystarczające fundusze... Cooper
kichnął i Mallory zauwaŜył: — Kiepsko się czujesz...
• Przeziębiłem się, nic wielkiego.
Mallory przyjął wyjaśnienie z niedowierzaniem. Pot lśnił na czole Coopera.
Czas juŜ najwyŜszy, abyś poszedł do domu i zjadł coś gorącego. A propos, Angela
koniecznie pragnie zobaczyć ciebie i Judith, kiedy moŜecie zjeść z nami kolację?

— 127 —
Cooper głębiej zapadł się w krzesło.
Odmówiliśmy juŜ trzy razy mojemu bratu. Całkowicie podporządkowałem
obowiązkom...
— Doceniam twoją pracowitość, ale musisz mieć więcej
czasu dla siebie. Nie moŜesz pracować bez przerwy.
— Dlaczego nie? Mamy długi do spłacenia.
Mallory odchrząknął.
Niech juŜ tak będzie. Chcę ci coś pokazać, ale to moŜe poczekać do rana. Cooper wstał.
— Najlepiej od razu.
Obchodząc biurko zerknął na delikatną plamę światła na rozłoŜonych papierach.
Rysunek przedstawiał osobliwy statek z zaznaczoną długością — czterdzieści stóp od końca
do końca. Z przodu przypominał Cooperowi zwyczajny kocioł parowy, ale dziób i rufa w
kształcie stoŜka przywodziły na myśl cygaro. Statek miał dwa luki, zaznaczono je na
rysunku. Ich wysokość wynosiła zaledwie dwa cale.
— A cóŜ to, u diabła, takiego? Jeszcze jedna łódź podwodna?
Tak odparł Mallory, wskazując na ozdobną wstąŜkę
w prawym dolnym rogu kartki. Wykaligrafowane litery na wstąŜce układały się w inicjały
imion i nazwisko: ,,H.L. Hunley". - - Tak się nazywa. Załączony list stwierdza, Ŝe pan
Hunley, doskonale prosperujący pośrednik w handlu cukrem, jest pomysłodawcą i on
pierwszy wyasygnował na prototyp pewną kwotę pieniędzy. Prace nad nim zaczęły się w
Nowym Orleanie. Ojcowie chrzestni pomysłu rychło przenieśli się do Mobile, zanim miasto
padło. Ci panowie kończą swoją pracę. Wskazał dwa nazwiska pod wstąŜką: McClintock i
Watson, inŜynierowie marynarki. —- Nazywają go rybostatkiem ciągnął sekretarz. -— Ma
być wodoszczelny, zdolny zanurzyć się pod nieprzyjacielski statek. — Mallory zilustrował
gestem swe słowa. Ciągnąc za sobą torpedę. Torpeda eksploduje, gdy rybostatek będzie juŜ
po drugiej stronie okrętu wroga, zupełnie bezpieczny.
Och — powiedział Cooper — to jest to, czym się róŜni od ,,Davida".
Departament pracował nad łodzią podwodną, zdolną do operacji w porcie i w rejonie
przybrzeŜnym. Łódź, o której wspomniał, miała zamocowany ładunek wybuchowy z przodu,
na długim bomie.
Właśnie, cała rzecz w tym, jak atakuje. Jest tak zaprojektowana, Ŝe moŜe uderzyć,
gdy jest zanurzona, podczas gdy ,,David", choć to teŜ przecieŜ łódź podwodna, został
zaprojektowany do działań na powierzchni. Miał uderzać jak baran tym swoim bomem czy
dyszlem.
Oczywiście łódź podwodna nie była nowym pomysłem. Pe-

— 128 —
wien mieszkaniec Connecticut wpadł na to na początku wojny. Kilku ludzi z rządu, lecz
niestety nie prezydent, wierzyło, Ŝe pomysł ten moŜe natychmiast zostać zrealizowany.
Wśród jego orędowników był Mallory i niewielka grupa niepoprawnych marzycieli.
Brunei na pewno by to zrozumiał — pomyślał Cooper. — Na pewno zrozumiałby nas.
Po chwili powiedział:
• Tylko próby udowodnią, który projekt jest najlepszy. Takie jest moje zdanie.
• Racja. Musimy zachęcić ich do ukończenia tego statku. Mam zamiar napisać do tych
panów w Mobile ciepły i entuzjastyczny list, a takŜe przesłać im kopie całej korespondencji
z generałem Beauregardem w Charleston. A teraz do domu, czas odpocząć...
Ale ja chciałbym jeszcze chwilę...
Rano. Idź do domu. I bądź ostroŜny. Spodziewam się, Ŝe czytałeś o morderstwach i
rabunkach, które się ostatnio zdarzyły. Cooper bez uśmiechu skinął głową. Czasy były
cięŜkie, przybywało zmartwień. A ludzie byli zrozpaczeni.
śyczył Mallory'emu dobrej nocy i powlókł się ku Main Street. Udało mu się złapać
doroŜkę przy jednym z hoteli. Pojechał na Church Hill. Za cenę trzykrotnie wyŜszą niŜ przed
wojną wynajmowali tam mały domek.
Judith z ksiąŜką na kolanach uniosła głowę, gdy wszedł do pokoju. Na poły z radością,
na poły z wyrzutem powiedziała:
Wyglądasz na wyczerpanego.
• Cały dzień chlapaliśmy się w rzece James. Bez efektu.
• Torpeda?
• Niedobrze. Masz coś do jedzenia?
• Wątróbkę cielęcą. Nie uwierzysz, ile kosztowała. Boję się, Ŝe juŜ jest zimna i
obtłuszczona. Myślałam, Ŝe wrócisz wcześniej...
Och, Judith, zlituj się, przecieŜ wiesz, ile mam roboty.
Kiedy budowałeś „Gwiazdę Karoliny", takŜe często przebywałeś poza domem, ale
przecieŜ nie co noc. A kiedy wracałeś do domu, czasami nawet się uśmiechnąłeś. Czasami
powiedziałeś coś miłego...
Świat nie jest miły, czasy takŜe nie są miłe — odparł chłodno jak obcy chłowiek. U
końca nosa wisiała mu drŜąca kropla. Starł ją mokrym rękawem. Jak powiada Stephen, to nic
zabawnego, gdy losy Konfederacji spoczywają w rękach Ŝołnierzy, którzy zamiast mózgów
mają rozdętą pustkę.
— Stephen zatrzasnęła ksiąŜkę. Ściskała ją w pobielałych
dłoniach. Tylko to od ciebie słyszę: Stephen! Chyba Ŝe
przeklinasz swoją siostrę.

— 129
— Gdzie jest Marie-Louise?
• A gdzie, twoim zdaniem, powinna byó octój porze? Jest w łóŜku, Cooper...
• Nie chcę się kłócić. — Odwrócił się.
• Ale coś się z tobą dzieje. Nie masz juŜ Ŝadnych uczuć ani dla mnie, ani dla córki. Dla
nikogo i niczego prócz tego przeklętego departamentu.
Zacisnął wychudzoną dłoń na futrynie drzwi. Znowu kichnął, pociągnął nosem, powoli
zwiesił głowę. Jego spojrzenie spode łba przeraziło ją.
— Coś się ze mną stało — powiedział miękko — Mój syn
utonął. Z powodu tej wojny, z powodu chciwości mojej siostry
i dlatego, Ŝe nie chciałaś zostać w Nassau. A teraz bądź tak dobra
i daj mi spokój. Chciałbym coś zjeść.
W kuchni, siedząc blisko zimnego pieca, pokroił wątróbkę, zjadł trzy kawałki i odsunął
talerz. Poszedł do wspólnej sypialni, zapalił gazową lampę i zamknął drzwi. Rozebrał się,
przykrył dwoma kocami, ale nie mógł się zagrzać.
Niebawem weszła Judith. Rozebrała się, zgasiła lampę i połoŜyła się obok niego.
Odwrócił się plecami do Ŝony, twarzą do ściany. UwaŜała, aby go nie dotknąć. Był pewien,
Ŝe słyszy jej cichy płacz, ale nie odwrócił się. Zasnął myśląc o rysunkach rybostatku.

Raz w tygodniu Madeline ponawiała zaproszenie na obiad. Pod koniec maja Judith
wymogła wreszcie na Cooperze, by jeden dzień spędził poza departamentem. W umówionym
dniu o czwartej posłał jej wiadomość przez gońca, Ŝe się spóźni. Dopiero o wpół do ósmej
Cooper zajechał na Marshall Street.
W obszernym pokoju na górze bracia uścisnęli się.
Jak się masz, Cooper? Orry poczuł zapach whisky. Był skonsternowany wyglądem
bladego, nie ogolonego gościa.
• Jestem bardzo zajęty w departamencie. — Ta szorstka odpowiedź sprawiła, Ŝe Judith
zmarszczyła brwi.
• A co wy tam robicie? — spytała go Madeline, prowadząc gości do stołu oświetlonego
świecami. Chciała jak najszybciej podać kolację.
• Jesteśmy zajęci planami zabijania Jankesów.
Orry roześmiał się, ale nagle dotarło do niego, Ŝe ta uwaga była wypowiedziana zupełnie
serio. Judith patrzyła w podłogę, nie potrafiła ukryć smutku w oczach. Madeline spojrzała na
męŜa, jakby go pytając: „Czy on jest pijany?"
Pod pretekstem pomocy Judith poszła za panią domu do kuchni.
Madeline podniosła pokrywkę parującego garnka.

— 130 —
— Czy moŜesz sobie wyobrazić zieleninę sprzedawaną po
trzy i pół dolara za pęczek?
Na nic się nie zdała zmiana tematu. Judith spojrzała na zamknięte drzwi i powiedziała:
— Muszę się wytłumaczyć z powodu Coopera. On nie jest
sobą.
Madeline odłoŜyła pokrywkę i spojrzała w oczy swojej szwa-gierce.
— Judith, ten biedny człowiek wygląda tak, jakby za chwilę
miał wybuchnąć. O co chodzi?
Za cięŜko pracuje. Tak jak wtedy, gdy budował „Gwiazdę Karoliny". Jest u kresu
wytrzymałości.
— Jesteś pewna, Ŝe to tylko to?
Judith zaprzeczyła.
— Nie, ale nic nie mogę powiedzieć. Przyrzekłam, Ŝe nie
powiem. Powie ci sam, kiedy uzna, Ŝe nadeszła właściwa pora.
Niebawem cała czwórka siedziała przy stole nad talerzami, na których było trochę
zieleniny, parę frytek i Ŝylasty zad barana, który Madeline kupiła na małym jarmarku na
obrzeŜach miasta.
Orry poda wina albo wodę, co kto woli. Ja natomiast odmawiam podania podłej
mikstury z ziemnych orzeszków, którą sprzedają jako kawę.
Sprzedają wiele dziwnych rzeczy powiedziała Judith.
Sok ze szkarłatki jako atrament... przerwała, bo Cooper
podniósł swój kieliszek w stronę brata. Orry napełnił go winem
do połowy, ale Cooper nie cofnął ręki. Kielich lśnił w blasku
świecy. Orry chrząknął i nalał mu do pełna.
Niektórzy Cooper wypił połowę zawartości kieliszka, przy okazji uronił kilka
ciemnych kropli na i tak juŜ pobrudzony gors białej koszuli niektórzy w tym mieście piją
prawdziwą kawę i piszą prawdziwym atramentem. Niektórzy mogą zapłacić za te rzeczy.
Popatrzył na brata. Na przykład nasza siostra.
Czy to prawda? — spytała Madeline z wymuszoną niefrasobliwością. Ale wzrok
Coopera był ponury, mowa bełkotliwa. Coś niedobrego wisiało w powietrzu.
-— Muszę przyznać, Ŝe Ashton mieszka w pięknym domu — powiedział Orry. — I za
kaŜdym razem, gdy spotykałem ją na ulicy, była elegancko ubrana... Szyk paryski, jak sądzę.
Nie wierzę, Ŝe kupiła te suknie za pensję Huntoona. Większość urzędników ma nędzne
pensyjki.
Cooper wziął długi, chrapliwy wdech. Judith zacisnęła pięści pod stołem. Krzyk
woziwody, a potem turkot jego wozu dobiegł ich zza otwartego okna.
— Orry, mogę ci powiedzieć, jak to się dzieje, Ŝe opływają
w dostatki. Są spekulantami.

— 131 —
Usta Madeline uformowały się w małe „o". Orry odłoŜył widelec z zieleniną.
• To powaŜne oskarŜenie.
• Byłem na jej statku, do jasnej cholery!
• Kochany, moŜe byłoby lepiej...
• Czas, Ŝeby się o tym dowiedzieli.
• O jakim statku mówisz? — zapytał Orry. — O tym, który przedzierał się przez
blokadę? O tym, który poszedł na dno?
• Tak, mam na myśli „Morską Wiedźmę". Ashton i jej mąŜ mieli w nim znaczne
udziały. Właściciele wydali kapitanowi wyraźny rozkaz, aby za wszelką cenę przedostał się
przez blokadę. Przedostaliśmy się i ja straciłem syna.
Odgarnął włosy z czoła i wtedy zaszokowana słowami Coopera Madeline zauwaŜyła, Ŝe
posiwiał.
— Na miłość boską, Orry, albo nalejesz tego wina, albo daj go
tutaj.
Orry, najwyraźniej oszołomiony, napełnił Cooperowi kielich. -— Kto jeszcze wie o
Ashton i Jamesie?
— Inni właściciele, jak sądzę. Nigdy nie słyszałem ich naz
wisk. Jedynym człowiekiem na statku, który wydawał się
wtajemniczony, był kapitan Ballantyne, ale on poszedł na dno,
jak... — twarz Coopera drgnęła, wspomnienie było zbyt bolesne,
by mógł wyrazić je w słowach. Pijąc wpatrywał się w płomień
świecy stojącej na wprost niego. Chciałbym ją zabić powie
dział, stawiając pusty kielich tak mocno, Ŝe pękła stopka.
Wszyscy spojrzeli na tę stopkę.
Wybaczcie mi — powiedział Cooper, a gdy wstawał, krzesło wywróciło się z
hałasem. Wyciągnął przed siebie rękę, aby nie wpaść na ścianę, i wtoczył się do salonu.
Stracił przytomność, nim dotarł do sofy.
Słyszeli, jak za otwartym oknem zaczął padać deszcz. Nagły powiew wiatru poruszył
płomieniem świecy. Judith jeszcze raz przeprosiła za zachowanie Coopera. Orry, poruszony
do głębi, powiedział, Ŝe przeprosiny są zbyteczne.
• Ale mam nadzieję, Ŝe nie zrobiłby tego, co powiedział na końcu.
• Jestem pewna, Ŝe nie. Utrata Judaha jest dla nas obojga wielką zgryzotą, ale jego
duszę, tak myślę, okrutnie spustoszyła.
Orry westchnął.
Przez całe Ŝycie oczekuje, Ŝe świat będzie lepszy niŜ jest. Tacy idealiści najcięŜej
znoszą ciosy. Chciałbym wierzyć, Judith, Ŝe nie zrobi nic nierozwaŜnego. Ashton pragnęła
zawsze tylko jednego: naleŜeć do wyŜszych sfer Richmond. Myślę, Ŝe kara za spekulacje
dosięgnie ją prędzej czy później. JeŜeli Cooper spróbuje ją osądzić i skazać — spojrzał przez
ramię na smutną iigurę

— 132 —
na sofie przypominającą strach na wróble — wyrządzi krzywdę tylko sobie.
Wiatr wiał; poruszył firanami w salonie, mierzwił pasma siwych włosów na czole
Coopera. Judith powiedziała:
Spróbuję mu to wytłumaczyć. Boję się, Ŝe moŜe sobie coś zrobić, kiedy nie starczy
mu sił...
Te słowa, choć wypowiedziane niegłośno i miękko, zrobiły na Orrym duŜe wraŜenie. Do
końca pełnego udręki wieczoru cała trójka siedziała w milczeniu, słuchając deszczu
bębniącego o dach.

Egzemplarze gazety „Richmond Enąuirer" docierały do Win-der Building co tydzień.


Pewien numer, który George czytał z mieszanymi uczuciami, zawierał kilka długich
artykułów, opisujących pogrzeb Jacksona. Na jednej z pierwszych stron wydrukowano listę
wysokiej rangi oficerów, którzy maszerowali w kondukcie. Wśród innych odkrył nazwisko
swego najlepszego przyjaciela.
No i jest tu pułkownik Orry Main powiedział do
Constance, pokazując jej tego wieczora numer „Richmond Enąuirer". Jest wymieniony
wśród innych oficerów z Departamentu Wojny.
Czy to znaczy, Ŝe jest w Richmond?
Tak przypuszczam. Cokolwiek robi, jestem pewien, Ŝe to coś waŜniejszego niŜ
przesłuchiwanie umysłowo chorych i czytanie ślicznie wydrukowanych kontraktów. Z Ŝalem
powiedziała:
Znowu cię ogarnia to poczucie winy... Zmiął gazetę.
Tak. Codziennie.
Homer wszedł do jadalni, zatrzymał się przy otwartym kredensie, w którym Ashton
trzymała swoje bibeloty z jaspisu. Ostatni komplet przypłynął na „Morskiej Wiedźmie"
podczas jej przedostatniego rejsu.
Huntoon zdjął okulary.
— Pan Main? Ale który? Orry?
Murzyn jak zwykle skierował odpowiedź do Ashton. Nie. Ten drugi.
— Cooper? Dlaczego, James? Nie miałam pojęcia, Ŝe on jest
w Richmond.
Na północnym zachodzie uderzył piorun. TuŜ nad ziemią zabłysło niebieskie światło. Był
duszny czerwiec, miasto aŜ kipiało od plotek czy teŜ pogłosek o zbliŜającej się inwazji
generała Lee.

— 133 —
• Jest tutaj. Jest tutaj bez dwóch zdań — powiedział grubym głosem ktoś, kto krył się
w cieniu za progiem jadalni. W drzwiach pojawiła się przeraŜająca postać Coopera. To był
jej brat, ale postarzał się od czasu, gdy Ashton widziała go ostatni raz. Okropnie się
postarzał. I posiwiał. Policzki miał blade jak wosk, a odór whisky dopłynął do niej ponad
stołem niczym fala, niwecząc subtelny zapach kwiatów w wazonie pośrodku stołu.
• Tak, jest tutaj i pragnie zobaczyć, jak jego siostra i jej mąŜ cieszą się całkiem
świeŜutkim bogactwem.
• Cooperze, mój drogi... — zaczęła Ashton przeczuwając niebezpieczeństwo.
Spróbowała opanować niepokój przywołując cukierkowy uśmiech.
Cooper nie pozwolił jej dokończyć zdania.
— Masz piękny dom. Wspaniałe meble. Płace w Depar
tamencie Skarbu muszą być o wiele większe niŜ w Departamen
cie Marynarki. Muszą być ogromne.
Huntoon, drŜąc, mocno uczepił się poręczy swojego krzesła. Cooper wyciągnął rękę ku
otwartemu kredensowi. Ashton zacisnęła pięść, gdy wyrwał z półki delikatną, błękitnawą
paterę. CóŜ za cacko. Z pewnością nie kupiłaś tego tutaj. CzyŜby przypłynęło na statku-
piracie, który przedostał się przez blokadę? Zamiast dział i amunicji dla armii?...
Z wielką siłą cisnął paterę o podłogę. Odłamki naczynia z wyrytym pośrodku rysunkiem,
przedstawiającym greckiego młodzieńca, zamigotały w blasku lampy. Jeden z kawałków
uderzył Huntoona w rękę. Zaprotestował, coś tam mamrocząc, ale nikt go nie słuchał.
Ashton powiedziała:
— Kochany bracie, nie umiem wytłumaczyć sobie twojej
wizyty ani twojego grubiańskiego zachowania. Co więcej, widzę,
Ŝe jesteś tak samo nieprzyjemny jak zawsze. Jestem zdziwiona
słysząc te patriotyczne brednie. Zwykle okazywałeś pogardę
Jamesowi, który wygłaszał swoje mowy, popierające secesję.
A oto słyszę ciebie przemawiającego niczym najgorętszy zwolen
nik pana Davisa.
Zmusiła się do uśmiechu w nadziei, Ŝe uda się jej ukryć dławiący ją strach. Nie znała
tego człowieka. Miała przed sobą szaleńca, którego zamiarów nie potrafiła odgadnąć. Nie
okazała zdziwienia na widok Homera, który podszedł do Coopera niemal na palcach i stanął
tuŜ za nim, po jego prawej ręce. Dobrze.
Ashton oparła łokcie na stole i wsparła podbródek na splecionych dłoniach. Jej słodki
uśmiech stał się szyderczy.
• Czy mogę cię zapytać, kiedy nastąpiła ta uderzająca przemiana w patriotę?
• To się stało — powiedział Cooper przekrzykując kolejny grzmot — zaraz po tym, jak
utonął mój syn.

— 134 —
Opanowanie Ashton zniknęło. Ze zdziwieniem spytała:
• Judah... utonął? Och, Cooper, jak to się...
• Byliśmy na pokładzie „Morskiej Wiedźmy", zbliŜaliśmy się do Willmington. Chmury
przesłaniały księŜyc, eskadra Unii utrzymująca blokadę była przed nami. Prosiłem kapitana
Bal-lantyne'a, by nie ryzykował i nie przebijał się przez blokadę, ale on się uparł.
Właściciele wydali rozkazy. NajwyŜsze ryzyko równa się maksymalny zysk.
Ashton opuściła rękę. Poczuła się tak, jakby zamarzała na niej skóra.
— Znasz resztę, Ashton. Mojego syna poświęcono równieŜ
z powodu twojego udziału w tym interesie.
— Zatrzymaj go, Homer! — krzyknęła, gdy Cooper ruszył.
Huntoon próbował wstać z krzesła, Cooper uderzył go
w skroń i strącił mu okulary. Homer chwycił Coopera z tyłu i zaczął krzyczeć o pomoc.
Cooper zdzielił go łokciem w Ŝołądek, Homer zwolnił uścisk. Z gardła Coopera wyrwał się
krzyk głośniejszy niŜ huk pioruna:
— Wszystko dla zysku! To ta pieprzona, plugawa chciwość!
— PołoŜył ręce na pięknym kredensie i pociągnął go ku sobie.
Delikatne filiŜanki, talerze, sosjerki i misy zaczęły zsuwać się
na podłogę. Ashton krzyczała, kiedy cenne wyroby Wedgwooda* spadały, kiedy
eksplodowały greckie głowy, kiedy łamały się ramiona i nogi greckich bogów. Migotało
światło. Kredens przewrócił się na stół. Okazał się zbyt cięŜki; nogi stołu po stronie
Huntoona nie wytrzymały. Krzyknął, poniewaŜ jaspisowe naczynia, świeczniki i wazy z
kwiatami ruszyły po pochyłości stołu w jego kierunku.
Kwiaty spadły na niego, woda przemoczyła mu spodnie, kiedy wierzgał nogami
odsuwając się z krzesłem, byle jak najdalej od niebezpieczeństwa. Dwóch lokajów dołączyło
do Homera i wspólnymi siłami wyrzucili przeklinającego i wygłaszającego jakąś tyradę
Coopera za drzwi, na deszcz.
Ashton słyszała trzask drzwi i wypowiedziała pierwszą myśl, która przyszła jej do
głowy:
A co, jeśli powie to, co wie?
A co on moŜe? — odburknął Huntoon. Pozbierał kwiatki ze zmoczonych kolan. —
Działaliśmy w granicach prawa. A teraz koniec z tym zajęciem.
Czy widziałeś, jak mu posiwiały włosy? Myślę, Ŝe oszalał.
— Na pewno jest niebezpieczny powiedział Huntoon.
— Musimy jutro kupić pistolety na wypadek... na wypadek...

* Wedgwood - nazwa firmy ceramicznej angielskiego garncarza J. Wedgwooda (1730 1795) i jego
spadkobierców.

135 —
Nie mógł dokończyć zdania. Ashton zbierała z podłogi szczątki dzieł Wedgwooda.
Ocalała tylko jedna filiŜanka. Chciało jej się wyć ze złości. Błysnęło, huk wstrząsnął
szybami. Zamknęła usta.
— Tak, pistolety — zgodziła się. — Dla kaŜdego z nas.
Tego samego czwartkowego wieczoru o siódmej, w pierwszym tygodniu czerwca, Bent
zgodnie z rozkazem zameldował się w biurze pułkownika Bakera. Bakera nie było. Jakiś
inny detektyw powiedział mu, Ŝe poszedł do więzienia Old Capitol, aby przesłuchać
pewnego wcześniej zatrzymanego dziennikarza. Stamtąd uda się na godzinny trening
strzelania z pistoletu. Nie pozwala, aby choć jeden dzień minął bez strzelania.
Bent postanowił poczekać, uspokajając nerwy jabłkami. Kupił je u ulicznego
sprzedawcy. Ugryzł dwa razy i zerknął na srebrną odznakę, przypiętą pod klapą marynarki.
Dostał ją w nagrodę od Bakera po powrocie z Richmond. Wygrawerowano na niej
następujące słowa: Narodowe Biuro Wywiadowcze. Sukces, który odniósł w stolicy
wzbudził uznanie w organizacji Bakera. Pułkownik był szczególnie zadwolony z faktu, Ŝe
pieniądze, które Bent wypłacił albinosowi, wróciły do niego. Bent oświadczył, Ŝe delikatnie
pozbył się szpiega, poniewaŜ stał się juŜ bezuŜyteczny, a on miał co do niego pewne
wątpliwości. Nie powiedział jednak wyraźnie, Ŝe go zabił. Baker nie zadawał pytań.
Pomimo uznania, którego wyrazem była ta odznaka, Bent czuł się źle przez ostatnie kilka
dni. Udzielił mu się nastrój panujący w mieście: lęk i przygnębienie. Waleczny duch Ho-
okera okazał się nie tylko plotką. Lee po śmierci Jacksona, mimo iŜ stracił potęŜnego
sprzymierzeńca, odniósł nie tylko wpaniałe zwycięstwo pod Chancellorsville, ale takŜe
uzmysłowił wielu mieszkańcom Północy, tak w armii, jak i poza nią, grozę sytuacji. Nie
tylko w Wirginii codziennie powtarzano pogłoski, codziennie wszczynano alarmy — Lee
znów się przesuwa, ale nikt nie wie, w jakim kierunku...

81
Bent Ŝuł trzecie jabłko, kiedy przez okno wychodzące na Pen-nsylvania Avenue zobaczył
siedzącego na koniu Bakera. Or-dynans zabrał konia, niesfornego gniadego ogiera, którego
pułkownik przezwał „Bokserem Bijącym na Oślep". Podśpiewując
136 —
radośnie Baker wkroczył do biura. Wręczył Bentowi dość niechlujnie zadrukowany arkusz
papieru.
i — Na pewno raz czy dwa wybuchniesz śmiechem, Dayton. Ozdobny napis głosił, Ŝe jest
to menu „Hotelu de Vicksburg". Kiedy odwrócił kartę, zrozumiał, Ŝe to Ŝart. Na arkuszu było
wypisane menu oblęŜonego miasta.
Zupa: ogon mula.
Pieczyste: siodło z muła a l'armee. Przystawki: głowa muła nadziewana d la
Rebeliant. Pieczeń z muła suszona a la Jankes. Deser: placek z wiśni amerykańskiej
topoli d la pancernik.
Napoje: woda z Missisipi, rocznik 1492, bardzo pierwszorzędna.
Wszyscy goście nie usatysfakcjonowani głodowymi dietami mogą się odwołać do
JEFFA DAVISA i spółki (Właściciele).
— Bardzo zabawne powiedział Bent, poniewaŜ Baker tego
właśnie oczekiwał. — Skąd to pochodzi, sir?
0'Dell przywiózł to z Richmond wczoraj wieczór. A propos, widział wielkie masy
wojska, posuwające się na zachód od Fredericksburga. Coś jest w tych pogłoskach. Lee
szykuje jakąś niespodziankę. W poczcie znalazł kopertę, którą natychmiast schował do
kieszeni. — List od Jennie. —- śona Bakera mieszkała od chwili rozpoczęcia wojny ze
swymi rodzicami w Filadelfii.
Człowiek, o którym wspomniał Baker, Fatty 0'Dell, takŜe był agentem.
Nie wiedziałem, Ŝe mamy tu jeszcze kogoś ze specjalnym zadaniem.
Tak — odpowiedział Baker, ale nie dodał nic więcej. To był
jego styl pracy. Tylko on znał wszystkich pracowników operacyj
nych i wiedział, co kaŜdy z nich robi. Baker odchylił się i klasnął
w ręce tuŜ za głową Benta. To menu tłumaczy pewne
zachowania względem Jeffa Davisa. Potwierdza to, o czym Fatty usłyszał z trzecich ust.
Spekulant z Richmond nazwiskiem Powell otwarcie agituje przeciwko Davisowi. Bent odjął
od ust kawałek jabłka.
Tego rodzaju rzeczy dzieją się od roku lub trochę dłuŜej, prawda?
Dokładnie tak. JednakŜe tym razem kryje się za tym jakaś chytra sztuczka. Fatty
powiedział, Ŝe w wypowiedziach pana Powella powtarza się zdanie o utworzeniu
niepodległego stanu Konfederacji w bliŜej nie sprecyzowanym miejscu.
— Na Boga! To jest nowina...

— 137 —
• Wolałbym, Ŝebyś nie wzywał imienia Boga nadaremno. Podoba mi się to w równie
niewielkim stopniu, jak te plugawe ksiąŜki w Ŝółtych okładkach, które skonfiskowałem i
spaliłem parę miesięcy temu.
• Przepraszam pułkowniku — powiedział pośpiesznie Bent.
— Ta informacja zaskoczyła mnie, to wszystko. Jeszcze raz, jak
się nazywa ten spekulant?
• Lamar Powell.
• Nie słyszałem, Ŝeby ktoś o nim wspominał, kiedy byłem w Richmond. Ani teŜ o
jakiejś nowej Konfederacji...
• To mogą być tylko plotki, ale jeśli oni sami mają zastrzeŜenie do Davisa, pomoŜe to
tylko naszej sprawie. A pomogłoby jeszcze bardziej, gdyby go powieszono. Byłbym
pierwszy, który by temu przyklasnął. Ale prawdopodobnie są to poboŜne Ŝyczenia.
Otworzył dolną szufladę biurka i wyciągnął skoroszyt z aktami osobowymi. Na okładce
było wykaligrafowane nazwisko Randolph.
Baker połoŜył skoroszyt na biurku. Bent otworzył go i ujrzał kilka stron notatek,
napisanych róŜnymi charakterami pisma, oraz sporą liczbę wycinków z gazet. Na jednym z
nich widniały słowa: Od naszego korespondenta ze stolicy, pana Eamona Randolpha.
Zamknął skoroszyt i czekał. W końcu Baker zaczął mówić tonem, który oznaczał, Ŝe
dopuszcza agenta do waŜnej tajemnicy. Wpłynęło to znakomicie na samopoczucie Benta.
— Pan Randolph, co odkryjesz, gdy przeczytasz te ordynarne
artykuły, nie jest zwolennikiem tych, dla których pracujemy.
Nie lubi teŜ senatora Wade'a ani kongresmana Stevensa, ani ich
surowego programu rehabilitacji po wojnie naszych braci z Połu
dnia. Być moŜe uznasz gazetę pana Randolpha „Cincinnati
Globe" nazbyt antyrządową i na zbyt prodemokratyczną. Co
więcej, tylko pokojowe skrzydło partii demokratów zasłuŜyło na
jego podziw. Randolph nie idzie tak daleko, jak niektórzy z tego
samego obozu; nie jest orędownikiem usunięcia pana Lincolna
w sposób gwałtowny. Nic z tych rzeczy. Ale zdecydownie nie ma
zamiaru mieszać się w kwestię niewolnictwa, nawet jeśli Połu
dnie skapituluje. Nie moŜemy tolerować podobnych poglądów,
wyraŜanych publicznie w czasie kryzysu. Jestem ponaglany
przez niektórych urzędników administracji do, jak by to rzec...
— Baker skubał swoją bujną brodę — do ukarania go. Trzeba
uciszyć go i to szybko, nie tylko po to, aby przestał jątrzyć, ale
ostrzec jego gazetę i innych o podobnych przekonaniach, aby się
opamiętali, bo spotka ich ten sam los. Twoja praca w Richmond
zrobiła na mnie duŜe wraŜenie, Dayton. Oto powód, dla którego
powierzam tę sprawę tobie.

— 138 —
82

Trzej chirurdzy w brudnych fartuchach siedzieli przy kulawym stole. Ręce mieli takŜe
brudne i poplamione krwią; tak zwykle bywa, gdy chirurdzy badają rany. Jeden dłubał w
nosie. Drugi, głupkowato się uśmiechając, ukradkiem drapał się w kroku. Trzeci lekarz
osuszał butelkę z alkoholem przeznaczonym dla rannych. Chorego, kulejącego Ŝałośnie,
wprowadził ordynans; pacjent zachowywał się tak, jakby był psychicznie upośledzony.
• Co tu mamy? — zapytał chirurg, który wlewał w siebie alkohol. Widocznie on był
szefem.
• Jestem ranny, sir — powiedział kulejący męŜczyzna.
— Czy mogę pojechać do domu?
— Nie tak szybko! Musimy przeprowadzić badanie. Panowie
pozwolą...
Chirurdzy otoczyli Ŝołnierza, szturchali go, badali rozmawiając szeptem. Szef głośno
oznajmił to, co uzgodnili:
• Przykro mi, ale trzeba ci amputować ręce.
• Och! Twarz pacjenta wydłuŜyła się, ale po chwili szeroko się uśmiechnął. — A czy
potem dostanę urlop?
• Z pewnością nie powiedział chirurg, który drapał się.
— Musimy ci odciąć takŜe lewą nogę.
• Och! Tym razem był to jęk. Pacjent znowu spróbował się uśmiechnąć. Ale potem to
juŜ na pewno pójdę na urlop, prawda?
• W Ŝadnym razie powiedział dłubacz w nosie. Kiedy wydobrzejesz, będziesz mógł
powozić ambulansem!
Ryki śmiechu.
— Panowie, jeszcze jedna konsultacja! krzyknął szef
i znowu pochylili się ku sobie. Tym razem szybko się naradzili.
Szef ogłosił: Zdecydowliśmy, Ŝe konieczny jest jeszcze jeden
zabieg. Musimy ci amputować głowę.
Pacjent i w tym usiłował znaleźć coś pocieszającego.
• No, ale po tym to juŜ na pewno będę miał prawo pójść na urlop!
• Absolutnie nie — powiedział szef. — Tak bardzo brakuje nam ludzi, Ŝe twoje ciało
zostanie posadzone przed okopem, aby zmylić wroga.
Znowu potęŜny ryk śmiechu z wielu gardeł. Charles, siedząc ze skrzyŜowanymi nogami
na stratowanej trawie, śmiał się tak, Ŝe łzy płynęły mu z oczu. Na maleńkiej drewnianej
scenie, oświetlonej latarniami i pochodniami, Ŝołnierz grający pacjenta piszczał i biegał w
kółko, podczas gdy oszalali chirurdzy gonili go

— 139
z siekierami, dłutami i piłami. W końcu złapali go za kulisami zrobionymi z koca.
Oklaski, wrzaski i gwizdy oznaczały koniec przedstawienia, które trwało blisko
czterdzieści minut. Wszyscy wykonawcy
— śpiewacy, grający na bandŜo, skrzypek, jeden z kawalerzys-
tów Beverly Robertsona, który Ŝonglował butelkami, i parodysta
udający komisarza generalnego, Northropa, tłumaczącego ko
rzyści płynące ze zmniejszenia racji mięsa — wrócili na scenę,
aby się ukłonić. Potem wyszli aktorzy. Za odegranie burleski
dostali jeszcze większe brawa. Jakiś anonimowy skryba z bryga
dy Stonewalla napisał scenkę pod tytułem Komisja lekarska,
która stała się ulubioną pozycją w obozowym repertuarze.
śołnierze podnosili się z trawy, zaczęli się rozchodzić. Charles
potarł zesztywniałe plecy. Ten łagodny lipcowy wieczór i obozo
we ogniska, jarzące się na polach, przywiodły mu na myśl farmę
Barclay a i Gus.
Ab myślał o mniej przyjemnych rzeczach.
Muszę znaleźć trochę pasty, Ŝeby wyczyścić sobie buty. Niech mnie cholera, jeŜeli
przyszło mi do głowy, kiedy dołączałem do wywiadowców, Ŝe zrobi się ze mnie taki elegant.
• Znasz Stuarta—powiedział Char]es, wzruszając ramionami.
• Czasami Ŝałuję, Ŝe go znam. Na przykład teraz. Niech to cholera, jeŜeli chce mi się
paradować w sobotę przed damami.
Dwaj męŜczyźni przeszli przez tory kolejowe, zabrali konie z prowizorycznej zagrody i
wrócili na pole, gdzie rozbili namioty razem z pułkiem Calbraitha Butlera. W dolnym biegu
rzeki Rappahannock wielkie masy wojska przegrupowywały się
— Ewell i Longstreet z całą piechotą byli juŜ w Culpeper. Charles
nie wiedział, jakie zadanie otrzymała armia, ale ostatnio duŜo
mówiło się o drugiej inwazji sił Unii.
Z pewnością gdzieś w górze rzeki byli Jankesi. Jankesi, którzy chcieliby wiedzieć, gdzie
znajduje się armia Lee. Char-lesowi wydawało się, Ŝe nikt nie przejmował się obecnością
wroga czy choćby moŜliwością, Ŝe jest w pobliŜu. Stuart zatrzymał się w Culpeper z większą
liczbą jeźdźców, niŜ miał ich przez bardzo długi czas — blisko dziesięcioma tysiącami! Nie-
który pełnili straŜ przy brodach na Rappahannock, ale większość przygotowywała wielką
sobotnią paradę dla zaproszonych gości z Richmond. Koleją i powozami przybędzie wiele
kobiet. Przyjadą równieŜ goście z pobliskich miast. Charles Ŝałował, Ŝe nie znalazł czasu,
aby zaprosić Gus.
Parada była oczywiście pomysłem Stuarta. Charles uwaŜał, Ŝe jest ona czymś
niestosownym, kiedy ogromna masa wojska znajdowała się w drodze i armia nie była w
najlepszej kondycji. Ostatnio widział wiele poranionych, spuchniętych zadów końs-

— 140 —

kich — szesnaście czy siedemnaście godzin dziennie pod siodłem to za duŜo dla najbardziej
wytrzymałego zwierzęcia. W brygadzie Robertsona widział konie Ŝujące grzywy i ogony
innych koni; głodowały nawet w porze zbiorów.
W brygadzie Starego Mruka Jonesa — niechlujnego generała, który dzięki upodobaniu
do niebieskich dŜinsów i beŜowych koszul zyskał dwuznaczną sławę i przezwisko Zach
Taylor Konfederacji — nie dalej jak wczoraj Charles zauwaŜył pół tuzina Ŝołnierzy jadących
na mułach. Pomyślał, Ŝe to najlepsze zwierzę, którym mogli zastąpić konie.
Czerwcowa noc pachniała słodką koniczyną. WzdłuŜ całego południowego horyzontu
jarzyły się ogniska. W obozie niewielu Ŝołnierzy odpoczywało; jedni pisali listy, inni grali w
karty, na których namalowano wizerunki generałów lub polityków. Pan Davis, popularny w
pierwszym roku wojny, rzadko się pojawiał na kartach nowszych talii. Większość Ŝołnierzy
nie miała wiele czasu na odpoczynek. Zszywali lub czyścili mundury, poniewaŜ Stuart
rozkazał, aby wszyscy przygotowali się na paradę wojskową. Jakkolwiek Charlesowi pomysł
nie bardzo się podobał, chciał wyglądać jak najlepiej, nawet wyciągnął swoją szablę z
Solingen. JeŜeli Jeb chce parady, on uczyni wszystko, aby go poprzeć.
Brandy Station — nazwa wzięła się od starego zajazdu, sławnego z jabłkowej brandy,
którą raczono podróŜnych. Było jej pod dostatkiem, jako Ŝe jabłonie bujnie rosły w
pobliskich sadach. Teraz przechodziła tu linia kolejowa „Orange i Alexand-ria". W sobotę od
samego rana przybywały specjalne pociągi. W wagonach aŜ się roiło od polityków i
kolorowo ubranych dam — większość z nich miała wziąć udział w paradzie i w balu u
generała Stuarta wydawanym tej nocy w Culpeper.
Na rozległych łąkach i względnie płaskim wzgórzu Fleet-wood, niedaleko skrzyŜowania
dróg w miasteczku, kawaleria Stuarta urządziła pokaz dla gości. Kolumny koni z
wymizerowa-nymi jeźdźcami. Baterie artylerii pędzące galopem. Działa strzelające na
wiwat. Flagi łopotały. Dźwięki muzyki i gorący zapach lata niósł wiatr, który owiewał
zagony zachwaszczonej kukurydzy i kwitnącej pszenicy. Przyszła kolej na Charlesa i pozos-
tałych wywiadowców Hamptona. Przegalopowali przed gośćmi i pokazali się oficerom
stojącym wzdłuŜ torów. Charles w galopie dostrzegł ciemny pióropusz na kapeluszu Stuarta;
generał skinął głową, gdy rozpoznał dobrego znajomego z West Point.
Po długiej i wyczerpującej paradzie Charles wrócił do swego obozu. Cieszył się na dobry
posiłek i mocny sen. Nazajutrz miał przeprowadzić zwiad za rzekę w pobliŜu Kellys Ford.
Odprowadzał Sporta, gdy pojawił się ordynans.

— 141
• Kapitan Main? Generał Fitzhugh Lee przesyła panu pozdrowienia i prosi o przybycie
do namiotu dowództwa dziś wieczorem. Kolacja będzie podana przed balem, na który gene-
rał chyba się nie wybierze.
• Dlaczego?
• Generał jest chory, sir. Czy wie pan, gdzie znajduje się kwatera główna?
• Oak Shade Church?
• Tak jest, sir. Czy generał Lee moŜe pana oczekiwać?
• Ja takŜe nie wybieram się na bal. Powiedz Fitzowi, to jest, generałowi, Ŝe przyjmuję
zaproszenie z przyjemnością.
To oczywiście paskudne kłamstwo — pomyślał, gdy ordynans wyszedł. Wszyscy
wiedzieli, Ŝe Fitz był ulubieńcem Stuarta, bezustannie zazdroszczącym Hamptonowi
wyŜszego stanowiska. Z kolei zwolennicy Hamptona drwili z Fitza mówiąc, Ŝe tak szybko
poszedł w górę, poniewaŜ był siostrzeńcem Starego Boba. Coś w tym było. Dwiema spośród
pięciu brygad kawalerii dowodzili dwaj Lee: Fitz i jego syn Rooney.
Niezadowolony z zaproszenia Charles spędził następne kilka godzin na czyszczeniu
munduru. W końcu i on miał szablę po to, by zadać szyku. Zgrabnie dosiadł Sporta i ruszył
przez pola, na których w białych kwiatach koniczyny brzęczały pszczoły. Słońce zachodziło.
Na północy wzgórza Fleetwood tonęły w niebieskawym świetle.
Szkoda, Ŝe nie mogę się stąd wyrwać i zobaczyć Gus — pomyślał. — Coś jest nie tak z
tą kampanią.

— Cieszę się, Bizonie, Ŝe przyjąłeś zaproszenie. Ostatnio źle


się czuję. Reumatyzm. Potrzebuję dobrego towarzystwa.
Fitz rzeczywiście wyglądał blado i niezdrowo. Brodę jak zawsze miał długą i gęstą,
mundur nieskazitelny, brakowało mu jednak dawnego wigoru, mówił i poruszał się jak w
letargu.
Wyraził zdziwienie, Ŝe jego kolega nie zamierza dotrzymać towarzystwa damom
zgromadzonym w Culpeper. Na co Charles odpowiedział:
Mam swoją damę. Zaprosiłbym ją, ale nie mogłem dostatecznie wcześnie jej
powiadomić.
• Czy to powaŜny związek? Czy zamierzasz osiąść gdzieś na stałe, kiedy skończy się
ten bałagan?
• MoŜliwe, generale. Myślę o tym.
• Dajmy sobie spokój z generałem i kapitanem na ten jeden wieczór — powiedział Fitz.
Wskazał przyjacielowi krzesło. — Wystarczą nam nasze imiona.
Charles uśmiechnął się i odpręŜył.
— W porządku.

— 142 —
Ognista kula słońca spoczęła na niskich wzgórzach po zachodniej stronie. Otwarty
namiot był przewiewny i wygodny. Jeden z oficerów Fitza dołączył do nich, głównie z
powodu whisky przyniesionej przez czarnego słuŜącego. Pułkownik Tom Rosser, przystojny
młody Teksanczyk, miał skończyć studia w maju 1861 roku, gdy zmuszono go, aby się bił o
Południe. Trzej kawalerzyści rozmawiali swobodnie przez piętnaście minut. Rosser dwa
razy wspomniał o kadecie z późniejszej, czerwcowej grupy, który walczył po stronie Unii.
— Nazywa się George Custer. Jest porucznikiem. Adiutan
tem Pleasontona. Zawsze myślałem o nim jak o przyjacielu, ale
dłuŜej juŜ nie mogę.
Charles, myśląc o swojej przyjaźni z Hamptonem, rzucił kosę spojrzenie generałowi.
Dlaczego Fitz go zaprosił? Z powodu, który podał dla towarzystwa? A moŜe z innego
powodu?
Słysząc nazwisko Custera Fitz powiedział:
Słyszałem, Ŝe nazywają go „Szalonym Kędziorem".
— Dlaczego? spytał Charles.
Rosser roześmiał się.
Zrozumiałbyś, gdybyś go zobaczył. A rozpoznałbyś go natychmiast. Włosy ma dotąd
dotknął swoich ramion. Nosi długi, szkarłatny szal, owinięty wokół szyi, wygląda jak
szalony cyrkowiec. Miękko, z namysłem dodał: ChociaŜ nie brakuje mu odwagi.
Słyszałem takŜe, Ŝe nie brakuje mu ambicji — zauwaŜył Fitz. Na półwyspie
nazywają go ulubieńcem Pleasontona.
I jak to zwykle bywa z kawalerzystami, cała trójka zagłębiła się w rzeczową dyskusję na
temat mocnych i słabych punktów swoich przeciwników. Pleasonton dostał słabe oceny, ale
Fitz i Rosser byli pod silnym wraŜeniem bohaterskich czynów nie znanego dotychczas
pułkownika z Illinois, nazwiskiem Grierson. Pod koniec kwietnia Grierson, aby odwrócić
uwagę od Granta w Vicksburgu, poprowadził szarŜę siedemnastotysięcznej jazdy z
LaGrange w Tennessee do Baton Rouge, niszcząc linie kolejowe, zabijając lub biorąc do
niewoli Ŝołnierzy Konfederacji na całej trasie nieoczekiwanego rajdu.
Sześćset mil w niespełna dwa tygodnie mruknął Rosser.
Pod koniec wieczoru Charles stwierdził, Ŝe ogarnia go depresja. Mówił niewiele i niemal
gniewnie popatrywał na swego przyjaciela, Fitza. Jak na młodego człowieka Fitz rzeczy-
wiście przebył długą drogę nie tylko dzięki rodzinnym powiązaniom. Cieszył się opinią
dobrego oficera i z pewnością zmienił się od czasów Akademii, kiedy lubił grać na nosie
wszelkim zasadom.
Niebawem Rosser wstał i włoŜył kapelusz na głowę.
— Muszę iść. Miło było pana poznać, kapitanie Main. Słysza-

— 143
łem o panu wiele dobrego. Mam nadzieję, Ŝe wkrótce się spotkamy.
Ostatnia uwaga zdawała się zawierać jakąś informację dla Fitza. Kiedy Murzyn generała
połoŜył przed nimi cynowe talerze z wołowiną i chleb z kukurydzy, jaj i mleka — specjalny
dodatek do mięsa — Fitz powiedział:
— Wiesz, uwaŜam, Ŝe marnujesz czas ze starym Hamptonem.
W zeszłym tygodniu straciłem pułkownika, gangrena. Jego pułk
jest wolny. Bierz go. Jest twój.
Charles zakaszlał, po czym odparł:
• Fitz, co tu duŜo gadać, pochlebiasz mi.
• Do diabła z tym. Z tą wojną jest cała masa kłopotów, nie Ŝartuję, z moim
reumatyzmem włącznie, w kaŜdym razie problemów mam tyle, Ŝe nie traciłbym czasu na
pochlebstwa. Jesteś dobrym kawalerzystą, zdolnym oficerem i, jeśli wolno mi to powiedzieć,
słuŜysz pod dowódcą, który nie jest taki, jaki być powinien. Zaraz! Czekaj, nie zaperzaj się!
• Od dwóch lat jestem z generałem Hamptonem. Od chwili, gdy zaczął tworzyć swój
legion w Columbii. On moŜe sobie rościć prawo do mojej lojalności.
• Z pewnością tak. JednakŜe...
• Jest kompetentnym i odwaŜnym oficerem.
• Nikt nie poddaje w wątpliwość odwagi Wade'a Hamptona. Ale ten człowiek jest, co
tu kryć, niemłody. I czasem okazuje pewną lękliwość.
• Fitz, z całym szacunkiem, proszę, nie mów nic więcej. Jesteś moim przyjacielem, ale
Plampton jest najlepszym z dowódców, pod którymi kiedykolwiek słuŜyłem.
Fitz najwyraźniej ochłódł.
• Czy to stwierdzenie rozciąga się takŜe na generała Stuarta?
• Nie chcę tego rozwijać, powiem tylko jedno. To, co niektórzy biorą za lękliwość, dla
mnie jest rozwagą lub mądrością. Hampton, nim zaatakuje, zbiera wszystkie siły. On pragnie
zwycięstwa, a nie ofiar czy efektownych tytułów w gazecie.
Fitz krzyknął do słuŜącego:
— Amos! Przynieś whisky! Kiedy słuŜący napełnił kubki,
Fitz spojrzał na gościa z widocznym zawodem i rozdraŜnieniem.
Twoja lojalność jest chwalebna, ale powtarzam; marnujesz się. JuŜ nie uŜył dawnego
przezwiska, Bizon. Atmosfera spotkania wyraźnie popsuła się. Prawie kaŜdy oficer, który
ukończył West Point w tym samym czasie co my, jest dzisiaj pułkownikiem albo co najmniej
majorem. To go zabolało. Charles wziął głęboki oddech.
— Wierz albo nie, ale przed dwoma laty mogłem awansować.
Popełniłem kilka błędów.

144 —
• AleŜ ja wiem o tym wszystkim, co ty nazywasz błędami. Wcale nie są takie powaŜne,
jak sobie wmawiasz. Grumble Jones i Beverly Robertson takŜe mieli posłuch u
podwładnych, a przegrali wybory na pułkowników. JednakŜe nowe dowództwo uznało, Ŝe...
• Fitz, czy nie wyraziłem się jasno? To, co robię, odpowiada mi. Nie chcę i nie
potrzebuję nowego dowódcy.
W namiocie zapadła cisza. Było słychać, jak na zewnątrz czarny słuŜący grzebie w
ognisku.
Przykro mi, Ŝe tak myślisz, Charles. JeŜeli nie chcesz przejść tam, gdzie byłbyś w
pełni uŜyteczny, to po co właściwie walczysz dla Południa?
Ta mała złośliwość rozgniewała Charlesa.
Ja nie walczę dla Południa, jeŜeli Południe oznacza niewolnictwo czy odrębny kraj.
Ja walczę o to miejsce, na którym Ŝyję. O moją ziemię. O mój dom. I to jest powód, dla
którego bije się większość Ŝołnierzy. Czasami zastanawiam się, czy pan Davis to rozumie.
Fitz wzruszył ramionami i pośpiesznie zabrał się do kolacji. Jadł nerwowo.
Przykro mi, Ŝe cię ponaglam, ale pomyślałem, Ŝe chyba wybiorę się na ten bal.
śebym nie zapomniał, generał Lee zapowiedział się na poniedziałek. Generał Stuart
zarządził paradę.
Jeszcze jedną? Co on sobie myśli? Dzisiejsza parada zmordowała konie i wprawiła
ludzi w okropny nastrój. Powinniśmy uwaŜać, czy od północy nie nadchodzą Jankesi, a nie
zuŜywać energię na wojskowe przebieranki. Fitz odchrząknął.
Ustalmy, Ŝe te uwagi nigdy nie zostały wypowiedziane. Dziękuję, Ŝe przyszedłeś,
Charles. A teraz bądź tak dobry i wybacz mi...
Ten wieczór był dla Charlesa ponurą lekcją. On i Fitz nie mogą juŜ dłuŜej być
przyjaciółmi. Dzieli ich zbyt wiele stopień, poglądy i te wszystkie zabiegi, przepychanki i
umizgi wokół dowództwa. Nazajutrz incydent w pobliŜu Kelly's Ford jeszcze bardziej
pogorszył jego samopoczucie. On i Ab przeprowadzali zwiad na północ od Rappahannock,
poniŜej wysuniętych posterunków straŜy. Zatrzymali się na małej farmie, Ŝeby napoić konie i
napełnić swoje menaŜki. Farmer, stary kościsty męŜczyzna, zaczął rozmowę. Z
zakłopotaniem powiedział, Ŝe jego dwoje niemłodych niewolników — małŜeństwo uciekło
poprzedniego dnia.
Nie mogę tego zrozumieć. Kupiłem ich sześć lat temu. Miłe posłuszne czarnuchy,
zawsze uśmiechnięte...

— 145 —
• To często się zdarza w Południowej Karolinie — powiedział Charles. — Ludzie
mówią, Ŝe uciekinierów jest cała masa.
• Nie mogę tego zrozumieć — powtórzył farmer, patrząc przed siebie. — Kupiłem ich,
dawałem prezenty na BoŜe Narodzenie, ciasteczka, torciki, takie rzeczy...
• Ruszamy, Ab — powiedział Charles znuŜonym głosem, gdy stary farmer nie
przestawał złorzeczyć na czarnych niewdzięczników .
Charles wsiadł na konia i natychmiast podrapał się w lewą nogę. Miał świerzb, który
dokuczał mu coraz bardziej. Na szczęście nie musiał się tak śpieszyć do lekarza, jak kilku
jego kolegów-wywiadowco w, którzy złapali trypra od kręcących się po obozie panienek,
nazywających się — dla dodania sobie pewnego dostojeństwa — praczkami.
W drodze powrotnej do Brandy Station Charles myślał o ogłupiałym farmerze, którego
Ŝale wywołały zaŜenowanie i pewien niesmak. Znacznie później zrozumiał związek między
zachowaniem obojga Murzynów a staraniami farmera. Ten wieczny uśmiech był jedyną
obroną, zwodniczą maską, którą niewolnik musiał nosić, jeŜeli chciał przeŜyć.
Gus zrozumiałaby, o co mu chodzi, jej mógłby powiedzieć o niewolnictwie to, z czego
nie ośmielił się zwierzyć nawet Abowi ani Ŝadnemu innemu towarzyszowi broni. Zaczynał
rozumieć, Ŝe kiedy on walczył o swój dom, politycy walczyli o slogany, o słowa, o „sprawę".
Niesłuszną zresztą.

W poniedziałek damy nie przybyły na paradę, dlatego nie było to wydarzenie specjalnie
atrakcyjne. Nie było teŜ szczególnie przyjemne dlatego, Ŝe jakiś idiota zaprosił Johna Hooda,
a ten przyprowadził całą swoją piechotę. Kawalerzyści nie kryli, co zrobią „piechocińcowi",
jeŜeli któryś zapyta ich z głupia frant: „Proszę pana, gdzie jest pański muł?"
Parada, jak słusznie przewidywał Charles, wyczerpała wszystkich do cna, a mieli być
gotowi do akcji w czwartek rano. Na polu, na którym odbywała się ta cała rewia, spotkali
Boba Lee jak zawsze przystojnego, ale dziwnie poszarzałego. Ab i Charles po paradzie
ruszyli prosto do obozu Hamptona. Sen nie przyniósł Charlesowi wytchnienia, obudził się
nagle, poderwał głowę z siodła, które słuŜyło mu za poduszkę i wyplątał się z koca.
Przywrócił go do rzeczywistości głos trąbki i walenie w bębny.
Wstawał dzień. W obozie panowała wrzawa. Ab biegł z trudem, poruszał się niepewnie
w gęstej mgle. Niósł ich wspólny dzbanek z kawą, ale czynił to tak, Ŝe Charles był pewien, iŜ
niewiele w nim zostało.
— Rusz dupę, Charlie. Generał Stuart za duŜo uwagi po-

— 146 —
święcił damom, a stanowczo za mało niebieskim. Za rzeką w Beverly Ford stoi cała dywizja
kawalerii.
• Czyjej?
• Mówią, Ŝe Buforda. Mówią teŜ, Ŝe ma takŜe piechotę i Bóg wie, co jeszcze. Mogą
forsować rzekę takŜe przy Kelly's Ford. Nikt nic nie wie na pewno.
Trębacz, trochę fałszując, odegrał komendę: „Buty i siodła"
— Są ich tysiące — powiedział Ab, podnosząc kubek. — Po
deszli niepostrzeŜenie we mgle i załatwili straŜe przez zaskocze
nie. Mamy pójść z Butlerem na zwiad i by osłaniać tyły.
Trzasnęły baty. Wozy kwatery głównej Stuarta, majaczące na obrzeŜu obozu niczym
wielkie okręty we mgle, płynęły w bezpieczne miejsce w Culpeper.
— Cholera — zaklął Charles. — Dali się zaskoczyć, ale to by
się nie zdarzyło, gdyby tutaj był Hampton. — Chwycił strzelbę
i koc, zarzucił na plecy siodło i popędził za Abem Woolnerem.

Charles sądził, Ŝe Ab miał cięŜką noc. Najpierw narzekał na szpitalnych dekowników,


którzy pędzą do chirurgów z urojonymi dolegliwościami. Nie był to rzadki widok, gdy
zaczynała się kanonada artyleryjska. Ab przeklinał niebieską nawałnicę, kiedy w zaroślach
zobaczył parę pierwszorzędnych butów. Bosi Ŝołnierze, tak jak nie podkute konie, nie
nadawali się do walki i byli z niej zwalniani. I oto jakiś pieprzony Ŝółty pies, jak go określił
Ab, ściągnął buty, aby uciec przed czymś, co zanosiło się na bardzo zły dzień.
Jadąc z trudem w rzednącej mgle Ab i Charles rychło odbili od oddziału Butlera
wysłanego do osłony południowego podejścia na wzgórze Fleetwood, gdzie ulokowany był
punkt dowodzenia Stuarta — istna tarcza strzelnicza dla nieprzyjacielskiej artylerii,
prowadzącej ogień z południowego wschodu. Charles wjechał w niewielki zagajnik sosnowy
niedaleko Stevensburga. Po drugiej stronie zagonu dojrzewającej pszenicy, za drzewami,
sześciu Ŝołnierzy Unii posuwało się zakurzonym traktem. Charles wcale nie zobaczył owych
przesławnych gór wyposaŜenia pojedynczego jeźdźca, które południowa kawaleria
pogardliwie nazywała „jankeskimi fortyfikacjami". Kawalerzyści wroga mieli tylko broń, nic
więcej.
— Obejdźmy ich, Ab. Prędzej będziemy w Stevensburgu.
Ab spojrzał na niego niechętnie, Ŝeby nie powiedzieć wrogo.
• Kropnijmy najpierw paru Jankesów, a wówczas na pewno dojedziemy do
Stevensburga.
• Słuchaj, mieliśmy tylko zorientować się...
• Co się z tobą dzieje, u diabła. Straciłeś ikrę przez tę dziewuchę.

— 147 —
— O, ty sukinsynu...
Ale Ab juŜ galopował między sosnami. Huknęła dubeltówka.
Jankesi powiadali, Ŝe kaŜdy Południowiec złapany z taką właśnie bronią automatycznie
kwalifikuje się na szubienicę. Ale ci dwaj, których Ab zmiótł z siodeł, nigdy o tym nikomu
nie powiedzą. Charles, czując suchość w ustach, spiął Sporta i ruszył naprzód.
Pociski z wizgiem przelatywały mu koło uszu. Gdy tylko znalazł osłonięte miejsce,
zatrzymał się i wypalił z obu luf. W ten sposób pozbyli się juŜ czterech Jankesów. Dwaj
pozostali skręcili na prawo, rzucając się do ucieczki przez zagon pszenicy. Resztę drogi do
Stevensburga Charles przejechał w milczeniu, nie oglądając się na Aba. Nienawidził swego
przyjaciela, poniewaŜ powiedział prawdę.

Tego popołudnia na słonecznym wzgórzu Fleetwood kawaleria Jeba Stuarta walczyła jak
nigdy dotąd. Odpierała ataki jeźdźców Unii, którzy wywijali szablami i prowadzili swe konie
tak zręcznie, jak niewielu Południowców, od chłopaka przecieŜ ćwiczonych w sztuce
trafiania lancą w środek pierścienia. Zanim Charles i Ab wrócili ze Stevensburga, wszystkie
oddziały, które znalazły się pod ręką, zostały rzucone do walki, by odzyskać tę pozycję.
Hampton zawrócił z Beverly Ford, dokąd pośpieszył z zakończonym niepowodzeniem
zamiarem zatrzymania Bufor-da. Tymczasem dwie dywizje jazdy Unii sforsowały bród Kel-
ly'ego. Nic dziwnego, skoro tym odcinkiem frontu dowodził pozbawiony talentów
Robertson.
Stevensburg takŜe okazał się katastrofą. W pobliŜu tego miasteczka zarąbano szablami, a
w końcu zastrzelono Franka Hamptona. Calbraith Butler wytrzymywał napór Jankesów, lecz
zapłacił za to wysoką cenę — pocisk trafił go w prawą nogę i niemal ją rozerwał. Bardzo
dobry pułk z Wirginii został rozgromiony -— jego resztki salwowały się ucieczką na tyły,
unosząc wstyd i wściekłość. Na krótko w potrzasku znaleźli się takŜe Charles i Ab.
Do szwadronów zgromadzonych wokół Fleetwood Stuart krzyknął:
Szablami po łbach, chłopcy!
Trębacze odegrali: „Kłus" i „Galop", a na końcu komendę: „SzarŜa!" Podjechali pod
wzgórze w blasku słońca, które szybko zbladło przesłonięte dymem i kurzem.
ChociaŜ Charles nie mógł widzieć Aba, wiedział, Ŝe jedzie gdzieś w pobliŜu. Od czasu
owego incydentu w sosnowym lasku nie zamienili jednego zbędnego słowa. Charles zdawał
sobie sprawę, Ŝe jego przyjaciel rzucił oskarŜenie, poniewaŜ był

— 148
zmęczony i zdenerwowany. Pozostało jednak faktem to, co powiedział o ikrze i
dziewusze.
Sport mimo bitewnego zgiełku i odgłosów palby jak zawsze galopował z uniesionym
łbem, pełen wigoru i ochoty. Ale Charles wyczuł, Ŝe przez skórę siwka przebiega jakiś
nerwowy dreszcz. To było jego własne napięcie. Koń i jeździec zrośli się, byli jak centaur
— tak pewną ręką mógł prowadzić konia stary kawalerzysta, którego ze zwierzęciem
łączyła przyjaźń. Charles niczym miecza dobył swej szabli z Solingen i, jak tysiące
konfederatów wokół niego, wydał przeraźliwy ryk.
Dotarli do wzgórza Fleetwood. Turkotały koła wozów artyleryjskich. Brzęczały szable.
Pistolety błyskały ogniem. Konie i ludzie kłębili się. Formacje rozluźniały się. Charles
walczył z zapamiętaniem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Czuł, Ŝe musi
zrehabilitować się w oczach Aba. Musiał, poniewaŜ wróg był mu bardziej nieprzyjazny
niŜ dotychczas.
Na jego brodzie zebrały się krople krwi. Zaniechał szabli dla strzelby, strzelby dla
rewolweru, potem wrócił do szabli broni uŜywanej w ostateczności, kiedy nie ma czasu na
ponowne ładowanie.
Podjechał do pierwszego Ŝołnierza w szarym mundurze, zeskoczył na ziemię, aby mu
pomóc. śołnierz ów uderzył w niego stęporem i byłby mu odrąbał głowę, gdyby Charles w
porę nie odskoczył. Wbił szablę prosto w pierś Jankesa. Gęsty kurz sprawił, Ŝe owego
popołudnia wiele niebieskich mundurów wyglądało jak szare. MoŜna było stracić Ŝycie,
gdy za późno rozróŜniło się kolory.
Jak większość bitew tak i ta o wzgórze rychło wyłamała się z wszelkich rygorów
organizacyjnych, zmieniła się w serię bezładnych i brutalnych potyczek. Konfederaci
odzyskali wzgórze, utracili je i znów się zebrali, Ŝeby je raz jeszcze odzyskać. Jadąc po
raz drugi na szczyt Fleetwood, Charles o mało nie wpadł w pułapkę zastawioną przez
Ŝołnierzy Unii. ZdąŜył podnieść szablę, by odparować cios oficera z pałającymi oczami i
rozwianymi, falującymi włosami, w czerwonym szaliku owiniętym dookoła szyi. Napierał
swoją szablą na szablę Charlesa, konie zderzyły się, zarŜały, przepychały się.
Porucznik zadrwił:
Pański sługa, rebelian...
Nie jesteś mój ani ja twój! — Charles splunął Jankesowi w twarz, aby na ułamek
sekundy zyskać przewagę i byłby go przebił szablą na wylot, gdyby koń porucznika nie
potknął się.
Szalony cyrkowiec Charles przypomniał sobie te słowa, gdy na moment spotkały się
oczy jego i Jankesa. Koń upadł. Jankes zniknął. Jeden nigdy nie zapomni drugiego.
— UwaŜaj Charlie! — wrzasnął Ab, przekrzykując huk kano- '

— 149 —
nady, brzęk iskrzących się szabel i jęki rannych. W tumanach kurzu Charles dostrzegł
zamazaną sylwetkę Aba, który mu kogoś wskazywał. Charles obrócił się i zobaczył
jankeskiego sierŜanta, który podnosił ogromny pistolet, aby doń wypalić.
Ab zbliŜył się do Jankesa na wyciągnięcie ręki. Jak maczugą wyrŜnął go rewolwerem w
ramię. Ten mimowolnie obrócił się i z odległości dwóch stóp wystrzelił Abowi prosto w
pierś.
— Ab!
Krzyk nie zdał się na nic. Ab z pewnością juŜ nie Ŝył, ześliznął się z siodła. Oczy miał
jeszcze otwarte, ale juŜ nie wiedział, kim jest ani gdzie się znajduje. Upadł na ziemię i
zniknął Charlesowi z pola widzenia. A sierŜanta wciągnął wir bijatyki.
Charles z zaciśniętymi zębami odparował cios jakiegoś Ŝołnierza Unii, który najeŜdŜał
swym koniem na Sporta. Brzęk, Ŝołnierz uderzył go drugi raz. Błysnęły iskry, gdy zwarły się
ostrza dwóch szabel.
Kawalerzysta był pełen animuszu, walczył brawurowo na swoim rozbrykanym koniu.
Był rudy, nie mógł mieć dwudziestu lat i głupio się uśmiechał pod sumiastym, rudym
wąsem.
Straciłeś ikrę — tak pewnie myślał Ab, gdy umierał. — I mimo to uratował mi Ŝycie...
— Tym razem cię dostanę! — krzyknął rudzielec.
Charles zaklął i zrobił zręczny unik. Uciekł przed szablą,
jednocześnie wbijając połowę ostrza swojej w gardło wroga. Wyciągnął szablę bez
skrupułów. Ab miał rację, Gus go zmiękczyła i osłabiła. W ten czerwcowy, cholerny dzień
przyszło odkryć tę prostą prawdę.
Jadąc w górę po zboczu Fleetwood, Charles zauwaŜył, Ŝe obok niego biegnie koń bez
jeźdźca. To był Cyklon, koń Aba. Zwierzę podąŜało tam, gdzie huczały działa. Kula z
kartacza wybiła mu jedno oko. Miał wielką ranę na łbie. Jak kaŜdy koń zaprawiony w bojach
Cyklon nie rŜał ani nie kwiczał z bólu. Parł do przodu. Coraz wolniej, ale do przodu. Pokryty
krwią z wielu ran biegł dotąd, aŜ stromizna wzgórza stała się zbyt duŜa, wtedy osunął się na
kolana, chciał iść dalej, ale juŜ nie mógł.
Charles ciął szablą jak szaleniec, wywijał nią tak szybko, Ŝe nikt nie mógł się do niego
zbliŜyć. Znowu zaatakował go jakiś Jankes. Niezgrabny chłop z czarnymi jak węgiel
włosami, cerą białą jak śmietana i niebieskimi oczyma Irlandczyka. Jankes był kapralem i
klął na czym świat stoi w języku, który wedle Charlesa mógł być językiem francuskim.
Walczył z nim blisko cztery minuty, odparowując ciosy. Uderzył Jankesa w lewe ramię.
Potem znowu się bronił, w końcu pchnął go w brzuch. Poczuł opór Ŝeber, wyciągnął ostrze i
bez namysłu dźgnął jeszcze raz. Konie bryknęły i zderzyły się. Irlandczyk jeszcze się ruszał.
Charles zadał mu cios po raz trzeci.

— 150
Co trzyma go przy Ŝyciu? Dlaczego nie upadł? Dlaczego ci przeklęci głupcy nie chcą
wypaść z siodła? Kto ich nauczył bić się z taką zawziętością?
— Przeklęty, wredny zdrajco! — krzyknął trzykroć raniony Irlandczyk głosem
brzmiącym znajomo. Taki akcent miał kadet ze stanu Maine, którego Charles poznał w West
Point.
CzyŜby Jankesi robili takŜe kawalerzystów z poławiaczy homarów? BoŜe, miej w swej
opiece Południe, jeŜeli oni potrafią dokonywać takich cudów.
Czwarte uderzenie wysadziło kaprala z siodła, osunął się na bok z nogą uwięzioną w
strzemieniu. PrzejeŜdŜające działo wgniotło jego głowę w miękką, brązową glinę. Ten
Ŝołnierz był diabłem! Charles drŜał ze zgrozy przez dobrą minutę.
W końcu Południowcy zwycięŜyli i zdobyli wzgórze. Ale atak okazał się równieŜ
sukcesem Unii — znaleźli armię Lee. Jankesi osiągnęli jeszcze jeden, nie zamierzony cel.
Kawalerzyści Konfederacji stracili pewność siebie, głęboko została zraniona ich duma.
Charles zrozumiał to, kiedy walczył z Irlandczykiem, który miał akcent mieszkańca Down
East.*
Pleastonton zarządził odwrót przed zmrokiem. Gdy słońce zaszło, a wiatr rozwiał dym i
kurz nad Fleetwood, miliony połyskliwych much obsiadły czerwoną zdeptaną trawę. Pod
ciemniejącym niebem pojawiły się sępy.
Charles jechał przez pobojowisko, szukał ciała Aba. Znalazł je w odległości stu jardów
od miejsca, w którym przyjaciel zginął. Wygłodzone sępy juŜ zdąŜyły dobrać się do jego
twarzy. Charles odegnał Ŝarłoczne ptaszyska, ale jeden zdołał unieść w dziobie kawałek
róŜowego mięsa. Charles sięgnął po broń, wycelował i zabił sępa w locie.
Pochował Aba w jakimś lasku na południe od torów kolejowych. Grób wykopał
poŜyczoną saperką. Ryjąc twardą ziemię próbował pocieszyć się wspomnieniami dobrych
chwil, które przeŜyli razem. Niestety, nie było takich chwil, nic miłego nie potrafił odgrzebać
w pamięci. ZłoŜył ciało Aba w wyŜłobionej jamie, po czym przykucnął na jej brzegu,
rozmyślając. Minęła minuta. Rozpiął bluzę, zdjął przez głowę ściągnięty rzemieniem
woreczek ukryty na piersiach. Przyglądał się przez chwilę schowanej w nim ksiąŜeczce, w
której był uwięziony pocisk. Nie, ta ksiąŜka nie osłaniała go, ona go rozmiękczyła, rozbroiła.
Cisnął ją do grobu i jął zasypywać jamę.

* Down East — stan Maine w Nowej Anglii.

— 151 —
Miał okazję wiele razy oglądać generała Hamptona w ogniu walki, wywijającego szablą
niczym średniowieczny rycerz, galopującego na czele swoich ludzi, co zawsze czyni kaŜdy
prawdziwy generał kawalerii. Tej nocy Charles ujrzał go znowu. Śmierć brata sprawiła, Ŝe
wyglądał jak stary człowiek.
Doszły do Charlesa plotki, Ŝe chirurdzy nie widzą szansy ocalenia nogi Calbraitha
Butlera. Tyle wydarzyło się tego dnia na Fleetwood — duŜo śmierci i trochę bohaterstwa.
Był tam i widział wiele. Charles stracił swego jedynego przyjaciela i odzyskał coś, co
zdawało się, było stracone.
Brandy Station dowiodła, co warta jest kawaleria Unii. A to siłą rzeczy nadszarpnęło
opinię Stuarta. Bitwa jednoznacznie potwierdziła wszystkie obawy Charlesa — miłość i jego
związek z Gus nie pasowały do czasów wojny. Nie było to dobre ani dla niego, ani dla niej.
DostrzeŜono odwagę i bohaterstwo Charlesa podczas szarŜy na Fleetwood. Otrzymał
pochwałę w rozkazie dziennym i stopień majora. A to, co zyskał niejako nieoficjalnie, było
jego osobistą sprawą — świadomość, w jakim kierunku powinien podąŜać. Nade wszystko
obowiązek i słuŜba. Kochał Gus, na to nie było rady, ale nie mógł planować małŜeństwa i
wspólnej przyszłości z nią. Dopóki jest Ŝołnierzem. Marzenia tylko osłabiały jego motywację
do walki, stawał się mniej odporny i nie dość skuteczny.
Gus musi dowiedzieć się, do jakich wniosków doszedł. Tak będzie uczciwie. Natomiast
był zbyt wyczerpany, by postawić sobie pytanie, jak i kiedy jej to powie.

83
— Pakuj się — powiedział Stanley.
Isabel, lepka od potu i w fatalnym nastroju z powodu okropnego upału w ów czerwcowy
dzień, odrzekła ze złością:
— Jak śmiesz wpadać do mnie w środku dnia i wydawać mi
rozkazy!
Wytarł twarz, która natychmiast z powrotem pokryła się potem.
W porządku, zostań. Zabieram chłopców do Lehigh Station, wyjeŜdŜamy pociągiem
do Baltimore. Odjazd o czwartej. Kupiłem bilety i mogę powiedzieć, Ŝe miałem prawdziwe
szczęście.
Ucichła, coś w tonie męŜa zaniepokoiło ją, nigdy nie mówił do niej tak ostro.

— 152
• Czym to zostało spowodowane, Stanley?
• A tym, co wykrzykują sprzedawcy gazet na kaŜdym rogu: „Waszyngton w
niebezpieczeństwie". Słyszałem, Ŝe Lee jest w Hagerstown. Słyszałem, Ŝe jest w
Pensylwanii. Do rana rebelianci mogą okrąŜyć miasto. Zdecydowałem, Ŝe czas udać się na
urlop. JeŜeli nie chcesz jechać, to juŜ twoja sprawa.
KrąŜyły pogłoski o ruchach wojsk w Wirginii, ale do tej pory nie były to konkretne
informacje. Czy mogła zaufać jego ocenie sytuacji? Czuła od męŜa zapach whisky, ostatnio
duŜo pił.
• Jak zdobyłeś pozwolenie na wyjazd?
• Powiedziałem sekretarzowi, Ŝe moja siostra cięŜko zachorowała i Ŝe jej stan jest
krytyczny.
• Czy nie pomyślał, Ŝe czas, no... jest dziwnie zbieŜny...
—- Z pewnością pomyślał, ale ten departament to dom wariatów. Nikt niczego nie
kończy. A zresztą Stanton ma powody, aby mnie uszczęśliwić. Przekazałem jego instrukcje
Bakerowi. Ja wiem najlepiej, jak brudne ma ręce.
— Ale wciąŜ jeszcze moŜesz zniszczyć swoją karierę przez...
Przestań! krzyknął. — Wolę, by mnie potępiono jako
Ŝywego tchórza, niŜ wychwalano jako martwego patriotę. Myślisz, Ŝe jestem jedynym
urzędnikiem administracji państwowej, który wyjeŜdŜa? JuŜ setki wyjechały! JeŜeli jedziesz
ze mną, zacznij się pakować. JeŜeli nie, to siedź cicho.
Uświadomiła sobie, Ŝe w ciągu ostatnich miesięcy zaszła w nim wyraźna, acz zupełnie
nieoczekiwana zmiana. Stanley przetrzymał dymisję Camerona, jego pozycja wśród
radykałów zdecydowanie wzrosła, tak jak zamoŜność, a właściwie bogactwo
wszystko to razem sprawiło, Ŝe nabrał pewności siebie, której dotychczas nie miał.
Czasami jednak zachowywał się tak, jakby mu to ciąŜyło. Parę tygodni temu, gdy duszkiem
wypił cztery szklanki ponczu w ciągu półtorej godziny, zwiesił głowę i wyznał jej, Ŝe nie jest
wart powodzenia, które osiągnął. Rozpłakał się na jej ramieniu jak dziecko.
Ale ona nie powinna być zbyt szorstka. Była tą osobą, która stworzyła z niego nowego
człowieka. I polubiła pewne aspekty owego dzieła tworzenia bogactwo, władzę,
niezaleŜność od podłego szwagra. JeŜeli nadal miała kontrolować męŜa powinna zmienić
taktykę i posługiwać się bardziej subtelnymi metodami.
Stał w drzwiach nieco naburmuszony i patrzył na nią z irytacją. Z pozorną łagodnością,
spuściwszy oczy, Isabel powiedziała:
— Przepraszam, wybacz mi, Stanley. Masz rację, sugerując
konieczność natychmiastowego wyjazdu. Będę gotowa w ciągu
godziny!
Tego wieczoru, po zapadnięciu zmroku, doroŜka z zasłoniętymi oknami wjechała w
Marble Alley. Woźnica zatrzymał zaprzęg przed jedną z eleganckich rezydencji w zaułku
między Pennsyl-vania i Missouri Avenue. Ze względu na upał wszystkie okna tego domu
były zasłonięte i otwarte, więc wesołe, męskie i kobiece głosy oraz wygrywaną na harfie
melodię „Old Folks At Home" słychać było na zewnątrz. Dom ów, znany jako Prywatna
Rezydencja dla Dam pani Devore, mimo paniki panującej w mieście przynosił niemałe
dochody.
Elkanah Bent, który w białym garniturze wyglądał jak kopczyk smalcu, gramolił się z
siedzenia obok woźnicy nie bez trudu, sapiąc i cięŜko wzdychając. Z doroŜki wyskoczyło
dwóch ludzi, jednemu z nich Bent wskazał tylne drzwi domu. Drugi ruszył z Bentem po
kamiennych stopniach ku drzwiom frontowym.
Trójka detektywów szczegółowo omówiła plan działania. Zdecydowali, Ŝe nie mogą
porwać dziennikarza z ulicy w biały dzień. Brali pod uwagę dom, w którym mieszkał, ale w
końcu Bent uznał, Ŝe najlepiej akcję przeprowadzić w domu publicznym. Tym bardziej Ŝe
obecność ofiary w burdelu mogła podwaŜyć wiarygodność jego niezaprzeczalnie prawych
oświadczeń.
Bent zadzwonił. Cień kobiety z wysoko upiętymi włosami padł na matową szybę.
— Dobry wieczór panom powiedziała elegancka pani
Devore. — Proszę do środka.
Bent uśmiechając się podąŜył ze swym towarzyszem za kobietą w średnim wieku do
jasnego, oświetlonego gazowymi lampami saloniku, w którym aŜ się roiło od
wyfiokowanych pań i rozbawionych oficerów armii i marynarki. Nie brakowało teŜ cywilów.
Jeden z nich, suchy jak drzazga, podszedł do Benta. Miał wąsy i kozią bródkę w stylu
francuskiego monarchy.
— Dobry wieczór, Dayton!
— Dobry wieczór, Brandt. Gdzie?
Człowiek ów skierował wzrok na sufit.
— Pokój numer 4. Dzisiejszej nocy ma dwie sztuki w łóŜku.
RóŜne kolory.
Serce Benta waliło jak młotem, niecierpliwość walczyła w nim z nieomal seksualnym
podnieceniem. Pani Devor podeszła do harfisty, by zamienić z nim kilka słów. Wtedy
zauwaŜyła wypukłość na prawym biodrze Benta, której nie dostrzegła, gdy wchodził
frontowymi drzwiami.
— Brandt, ty zajmiesz się towarzystwem tu, na dole. Niech
nikt się nie rusza, dopóki nie dostanę tego ptaszka.
Brandt przytaknął.
— Chodź — powiedział Bent do drugiego detektywa. Ruszyli
w stronę schodów.

— 154 —
W oczach pani Devore pojawił się niepokój.
• Dokąd panowie...
• Ani słowa! — przerwał jej Bent, odwracając klapę marynarki, by pokazać jej
odznakę. — Jesteśmy z Narodowego Biura Detektywistycznego. Szukamy jednego z twoich
klientów. Nie wtrącaj się.
Suchy jak drzazga detektyw o diabolicznym wyglądzie wyciągnął pistolet, by przerwać
zbędną dyskusję z zaniepokojoną panią Devore.
Bent, cięŜko stąpając po schodach, zrzucił z siebie płaszcz i wyciągnął rewolwer —
niedawno odlany LeMat, kaliber 40, produkcji belgijskiej. UŜywali go przewaŜnie
rebelianci. Skuteczna broń.
Na ścianach holu na piętrze, oklejonych purpurową tapetą, płonęły przyciemnione lampy
gazowe. Silny zapach perfum nie zdołał zdławić odoru środków dezynfekcyjnych. Buciory
Benta zdawały się walić w dywan, gdy ostroŜnie mijał kolejne drzwi. Za jednymi z nich
głośno oddychała i rytmicznie postękiwała kobieta. Poczuł skurcz w lędźwiach.
Przed pokojem numer 4 detektywi zatrzymali się, stanęli po obu stronach drzwi. Bent
lewą ręką przekręcił gałkę i wpadł do środka.
— Eamon Randolph?
MęŜczyzna w średnim wieku o niezbyt wyrazistych rysach leŜał nago w łóŜku z
baldachimem. Ładna, czarna dziewczyna siedziała okrakiem na jego biodrach, biała nieco
starsza siedząca u wezgłowia łóŜka pochylała się nad głową męŜczyzny, a jej piersi
podrygiwały o parę cali od jego nosa.
Kim wy, do jasnej cholery, jesteście?! wykrzyknął męŜczyzna, podczas gdy obie
kobiety niezdarnie gromoliły się z łóŜka.
Bent ponownie odwrócił klapę marynarki.
• Narodowe Biuro Detektywistyczne. Mam podpisany przez pułkownika Lafayette'a
Bakera nakaz aresztowania pana.
• Och , och! — krzyknął Randolph siadając. Na jego twarzy pojawił się wojowniczy
wyraz. — Czy będę wsadzony do paki jak Dennis Mahoney? Mahoney, dziennikarz z
Dubuąue, którego poglądy niewiele róŜniły się od poglądów Randolpha, przesiedział w
minionym roku trzy miesiące w więzieniu Old Capitol.
• Coś koło tego — powiedział Bent. Biała dziwka nerwowo szukała swojego okrycia.
Młoda Murzynka, mniej przestraszona, przyglądała się tej scenie spod otwartego okna.
• OskarŜa się pana o karygodne czyny.
Oczywiście — powiedział Randolph cienkim głosem, który wzbudził obrzydzenie w
Bencie. Cofnięta broda dziennikarza

— 155 —
i wyłupiaste oczy stwarzały złudne wraŜenie jego słabości. Zamiast się skulić, zeskoczył z
łóŜka niemal beztrosko.
— Panie wybaczą. Muszę się ubrać i dotrzymać towarzystwa
tym zbirom. Ale wy, moje panie, jesteście wolne.
Bent spojrzał na czarną dziwkę i pomachał swoim rewolwerem.
• Wszyscy zostają. Wszyscy razem do doroŜki!
• O, BoŜe! —jęknęła biała kobieta, zakrywając oczy. Murzynka wśliznęła się w
jedwabną suknię koloru kości słoniowej po czym zgarbiona ruszyła do drzwi. Wyglądała jak
kot zapędzony w ślepy zaułek.
• Dziewczyny, on blefuje — powiedział Randolph. — Idźcie sobie.
• To niedobra rada — stwierdził Bent. — Zwracam waszą uwagę na tę broń. Niektórzy
nazywają to cacko kartaczem. Ledwie dotknę spustu, a pistolet wypali z dolnej lufy.
Załadowany jest nabojami śrutowymi do strzelb. Sądzę, Ŝe wyobraŜacie sobie, co moŜe stać
się z twarzą, którą wezmę na cel?
• Nie strzelisz — powiedział Randolph, podskakując na jednej nodze i usiłując włoŜyć
spodnie. — Wy wszyscy chłopcy, którzy pracujecie dla rządu, jesteście śmierdzącymi
tchórzami. A co się tyczy tego nakazu aresztowania, który jak mówisz, masz, to rzuć go
sobie do tego samego ognia, w którym ty, Baker i Stanton spaliliście tekst pierwszej
poprawki*. A teraz darujcie, ale muszę wciągnąć moje...
• Pilnuj drzwi — mruknął Bent do pomocnika. Uniósł rewolwer, przełoŜył go do lewej
ręki i opuścił z piorunującą siłą. Zaskoczony Randolph otrzymał cios w prawą część twarzy.
Z rozciętej skóry pociekła krew, skapywała na kępę jasnych włosów na jego piersi.
Biała kobieta zaszlochała melodramatycznie. Na korytarzu usłyszeli jakieś kroki,
następnie pytania. Bent dźgnął rewolwerem w goły brzuch Randlopha, po czym trzasnął go
w głowę raz jeszcze, a po sekundzie wymierzył dwa ciosy w szyję. Randolph, wybałuszając
oczy, zwalił się na łóŜko. Kaszlał zgięty wpół. Krew szybko zabrudziła prześcieradło.
Drugi detektyw złapał Benta za ramię.
— Pohamuj się, Dayton. Nie chcemy go zabić.
Bent cofnął ramię, strącając rękę detektywa.
— Zamknij się. Ja tutaj dowodzę. A jeŜeli idzie o ciebie
— uderzył Randolpha w głowę — ty zbuntowane ścierwo, będziesz

* Bill of Rights — deklaracja swobód, składająca się z dziesięciu poprawek do konstytucji. Pierwszy artykuł
mówił o wolności słowa, prasy, prawie do zgromadzeń i składania petycji. Poprawki te przyjęto w 1791 r.

156—
nowym pensjonariuszem więzienia Old Capitol. Zarezerwowaliśmy tam dla ciebie specjalny
pokoik. UwaŜaj na nią!
Randolph skręcał się z bólu. OstrzeŜony detektyw skoczył, aby złapać czarną
dziewczynę. Ale ona zdąŜyła przełoŜyć nogę przez parapet. Zniknęła za oknem. Bent
usłyszał jej ostry krzyk, gdy upadła na ziemię.
Pięści coraz mocniej waliły w drzwi. Drugi detektyw wystawił głowę przez okno.
• Harkness! Ona ucieka!
• A niech sobie ucieka. To przecieŜ tylko murzyński śmieć!
• powiedział Bent. Zdzielił Randolpha pistoletem w ramię.
• Ubieraj się!
Pięć minut później ciągnęli oszołomionego dziennikarza na dół. Wrzucili go do doroŜki
owiniętego kocem.
• Uderzyłeś go za mocno — powiedział drugi detektyw.
• Powiedziałem ci, Ŝebyś się zamknął — Bent głośno oddychał, czuł się tak, jakby
właśnie miał pod sobą kobietę.
— Wykonałem swoją robotę, nic więcej nie interesuje pułkow
nika Baker a.
Brandt wsiadł do doroŜki razem z nimi. Detektyw Harkness usiadł obok woźnicy.
— Murzynka uciekła, Dayton — powiedział.
Bent mruknął coś uspokajająco. Na podłodze jęczał więzień. Bent zaczął się
denerwować. CzyŜby faktycznie za mocno mu przyłoŜył?
Czymś takim się przejmować? Podczas przesłuchań u Bakera zdarzały się o wiele gorsze
rzeczy. Wybaczy mu to. Wykonał zadanie.
Ruszajmy, bo w przeciwnym razie spadnie nam na głowę stołeczna policja!
zawołał.
Woźnica ściągnął lejce. DoroŜka ostro ruszyła.

Weźcie sprawę niewolników na amerykańskich plantacjach. Śmiem twierdzić, Ŝe cięŜko


pracują. Śmiem twierdzić, Ŝe im się to w ogóle nie podoba. Śmiem twiedzić, Ŝe ich Ŝycie jest
bardzo trudne, ale to oni wypełniają ten krajobraz dla mnie, to oni układają dla mnie wiersze
o tym kraju i być moŜe jest to jeden z przyjemniejszych aspektów ich egzystencji.
Brett z uwagą przeczytała ponownie zdania pana Harolda Skimpole'a, zawarte w
powieści Dom na pustkowiu*. Autor

* Dom na pustkowiu — powieść Charlesa Dickensa (tytuł oryginału Bleak House). Harold Skimpole — jeden
z bohaterów ksiąŜki.

— 157
ksiąŜki, która się jej podobała, co prawda zwiedził Amerykę... JeŜeli jednak podróŜował po
Południu i jeśli postrzegał niewolników jedynie jako pewien rodzaj dekoracji, to trudno
powiedzieć, Ŝe rozumie ten złoŜony problem. Dickensa uwaŜano za liberalnego myśliciela. Z
pewnością rozumiał, kim Murzyni byli naprawdę — istotami ludzkimi, traktowanymi jak
części przestarzałej i psującej się machiny. MoŜe poglądy beztroskiego Skimpole'a nie były
poglądami samego pisarza? Miała taką nadzieję.
Zmęczona lekturą i trochę zdezorientowana własną reakcją na słowa pana Skimpole'a
połoŜyła ksiąŜkę na egzemplarzu Opowieści o Ŝyciu amerykańskiego niewolnika Fredericka
Dou-glassa*. Dał ją jej Scipio Brown. Ta najsłynniejsza opowieść o Ŝyciu niewolników-
uciekinierów była wydana jakieś osiemnaście lat temu, ale Brett nigdy nie widziała w
Południowej Karolinie ani jednego egzemplarza tej ani Ŝadnej innej ksiąŜki napisanej przez
Murzyna. Porównywała Dickensa z Douglas-sem, w stosunku do tego drugiego czuła się
trochę winna. Jego cięŜka praca wzbudziła współczucie Brett. Do narratora powieści poczuła
szczerą sympatię.
LeŜała w gorsecie. Był 29 czerwca, za oknem zmierzchało. Wyczerpana całodziennym
pomaganiem pani Czorna w szorowaniu podłóg odpoczywała. W drodze powrotnej do
Belwederu udała, Ŝe nie widzi Stanleya, Isabel i ich nieznośnych synów, którzy grali w
kręgle na trawniku między domami.
Ciągle dziwiło ją, Ŝe lektura wywoływała tak róŜne od dawnych refleksje. Był to rezultat
jej częstych, długich i owocnych rozmów z Brownem. Gniewał ją sposób, w jaki
wypowiadał się na temat wolności Murzynów, ale zaczynała pojmować, dlaczego to robi.
Dlaczego musi to robić. Zaczynała teŜ rozumieć, iŜ znalazła się w pułapce bardzo
kłopotliwych, osobistych zaleŜności.
SłuŜąca zastukała i zapowiedziała kolację za pół godziny. Wstała niechętnie, opryskała
zimną wodą twarz i nagie ramiona. śółtoczerwone słońce znikało juŜ za linią horyzontu.
Nie lubiła tej pory dnia. Strach o Billy'ego i świadomość, jak bardzo tego człowieka
potrzebuje, najbardziej dokuczały jej w nocy. W ciągu ostatnich dwóch tygodni, co akurat
zbiegło się z nagłym i wciąŜ nie wyjaśnionym przyjazdem Stanleya, obawy Brett
zwielokrotniły się jeszcze, gdyŜ zdała sobie sprawę, Ŝe niebezpieczeństwo grozi temu
stanowi. Całymi dniami urzędnicy administracji rządowej, a takŜe osoby prywatne, pakowali

* Frederick Douglass (1817 1895) — były niewolnik, zwolennik zniesienia niewolnictwa, krasomówca i
pisarz.

— 158 —
papiery i kosztowności i opuszczali Harrisburg koleją, końmi lub na własnych nogach. W
ubiegły piątek gubernator Curtain wystąpił z apelem do sześćdziesięciu tysięcy męŜczyzn,
aby nauczyli się posługiwać bronią i bronili Pensylwanii przez trzy miesiące.
W sobotę inwazja stała się faktem. PrzeraŜeni urzędnicy poddali miasto Vork Jubalowi
Early, a armia generała Lee pojawiła się w Chambersburgu. Cała południowa granica stanu
stanęła w ogniu, dym docierał do wszystkich części stanu.
W kilka minut później ubrana i mdlejąca z upału Brett wyszła na werandę. Powietrze
było nieruchome.
— Brett? Witaj. Są ciekawe wiadomości.
Gruby głos naleŜał do nudnego Stanleya. Siedział w samej koszuli i machał gazetą z
werandy własnej rezydencji. Choć chciała, nie potrafiła być niegrzeczna. Niedługo będzie
dzwonek na kolację, sądziła, Ŝe moŜe wytrzyma z nim do tego czasu.
W płynnym blasku, wylewającym się z zachodu, przeszła do sąsiadów przez zbrązowiały
trawnik, na który padał jej cień trzykrotnie od niej dłuŜszy.
O co chodzi? spytała będąc jeszcze u dołu schodów. Poczuła od niego zapach ginu i
zauwaŜyła, Ŝe jego oczy się szklą. Słyszała, jak gdzieś na górze kłócą się i klną chłopcy.
Kiwający się miarowo Stanley trzymał w wyciągniętej ręce numer ,,Ledger-Union".
• W tej gazecie jest telegraficzna depesza z Waszyngtonu. W szobotę język miał juŜ
trochę skołowaciały, nie wymawiał „s", lecz ,,sz" w szobotę prezydent Lincoln zwolnił
generała Hookera. Dowództwo przejął generał Me.
• Generał... kto?
• Me. M - e - a - d - e. Me.
AleŜ się upił — pomyślała Brett. Słyszała, jak słuŜba plotkowała o nowym zwyczaju
Stanleya.
• Obawiam się, Ŝe nie znam tych ludzi i nic nie wiem o ich kwalifikacjach —
powiedziała.
• Generał Me jest bardzo solidny. JeŜeli ktoś moŜe powstrzymać inwazję rebeliantów,
to tylko on! — Nerwowo spojrzał na południe. — Na Boga, Ŝe teŜ nie moŜna tego
wszystkiego jakoś ułoŜyć!
Nagłym ruchem trzepnął gazetą o udo. Zachwiał się niebezpiecznie. Uratował się przed
upadkiem, chwytając się w ostatniej chwili belki werandy. Przez chwilę było go jej Ŝal.
Powiedziała:
— śyczę sobie tego równie gorąco, jak ty.
Mrugnął, potem pociągnął za porządną lnianą koszulę, która
przykleiła mu się do ciała.

— 159 —
— Wiem, Ŝe chciałabyś zobaczyć Billy'ego w domu. Ja teŜ.
Oczywiście rodzinna lojalność nie jest jedynym powodem, dla
którego chcę, Ŝeby ta wojna się skończyła. Mam równieŜ kilka
politycznych powodów. Nie ma w tym nic osobistego, cóŜ
— przymilny uśmiech — my, republikanie, zmienimy raz na
zawsze cały ten Dixie Land.
Powachlowała się chusteczką, czuła wyraźniej niŜ przed chwilą zapach alkoholu.
— O, doprawdy? A w jaki sposób?
PołoŜył palec na ustach, dając jej do zrozumienia, Ŝe to sekret, po czym szepnął:
— To proste. Partia Republikańska będzie udawać, Ŝe jest
przyjacielem wszystkich wyzwolonych Murzynów na Południu.
Jeśli damy im prawo głosowania, będą głosować tak, jak im
zagramy. Z Murzynami, którzy mają prawo głosu, nasza partia
będzie partią większościową. I to będzie realny fakt.
Szeroko, niemal zamaszyście machnął ręką, udało mu się nawet pstryknąć palcami, Brett
złapała go za ramię i pomogła utrzymać równowagę, zanim nie ulokował swoich cięŜkich
pośladków na wiklinowym, bujanym fotelu, który pod nim ugiął się i głośno zaskrzypiał.
— Stanley, to jakiś plan ułoŜony z zimną krwią. Czy ty aby
nie zmyślasz?
Przymilny uśmiech znowu pojawił się na jego twarzy.
CzyŜ okłamałbym moją krewniaczkę? Te plany zostały nakreślone dawno temu.
Przez pewną, powiedzmy, wewnętrzną grupę. — Przewrócił oczami. Och, lepiej będzie, jak
juŜ nic więcej nie powiem.
Oburzona Brett odcięła się:
• Powiedziałeś wystarczająco duŜo. Masz zamiar eksploatować tych samych ludzi,
których rzekomo jesteś dobroczyńcą.
• Rze-ko-mo... rozciągał to słowo, rozkoszując się jego brzmieniem. — Rze-ko-mo, to
doskonałe słowo! ----- Zachichotał zadowolony z własnego odkrycia i dowcipnego
komentarza.
— Te czarnuchy by tego nie zrozumiały i nie zorientują się, Ŝe się
nimi posłuŜyliśmy.
— Ale to jest nieetyczne!
Nie, to tylko polityka. Ja...
— Daruj — powiedziała Brett, jej cierpliwość juŜ się wyczer
pała — muszę iść na kolację.
Próbował coś jeszcze powiedzieć, ale z okna na górze dobiegł dziwny dźwięk, jakby
beczenia kozła. Ktoś kogoś uderzył. Jeden z bliźniaków wrzeszczał:
— Precz od moich rzeczy, ty złodziejskie gówno!
Niemal chora po wysłuchaniu pijackich wywodów Stanley a Brett wróciła do Belwederu.
ChociaŜ uwaŜała, iŜ starszy brat

— 160 —
Billy'ego jest głupi i przekupny, obawiała się, Ŝe plan, który jej przedstawił, mógł okazać się
prawdziwy i zostać wykonany. Czarni, poza jednostkami rzeczywiście wykształconymi, jak
Scipio Brown, logicznie rzecz biorąc mogliby zaufać republikanom. A jeśli dano by im
prawo głosu, wybraliby z pewnością tego, kogo wskaŜą ich dobroczyńcy. Brett nie
przepadała za jankeskim prezydentem, ale nie wierzyła, Ŝe jest współtwórcą tak
nikczemnego planu.
Rozgorączkowana i zła zjadła kolację. Maude, jedna z usługujących dziewcząt, zdobyła
się na odwagę i zapytała:
• Wszyscy mówią o duŜej bitwie. Czy dojdą aŜ tutaj, Ŝeby dalej walczyć?
• Nie wiem — odpowiedziała Brett. — Nikt nie wie dokładnie, dokąd ta armia
zmierza, nikt nie rozumie jej ruchów.
W ciemności, rozjaśnianej czerwoną łuną nad stalownią Hazarda, Brett ruszyła na szczyt
wzgórza. Sądziła, Ŝe tam będzie chłodniej. Gdzie jest Billy? Nie otrzymała listu od blisko
trzech tygodni. Walczył o to, w co wierzył, podczas gdy Stanley stchórzył i uciekł do Lehigh
Station, gdzie popija gin i przechwala się swoimi politycznymi projektami.
Minęła miejsce, gdzie spadł meteoryt. Wiosną 1861 roku, kilka godzin przed odjazdem
Billy'ego, razem odkryli jeszcze dymiący krater, który zdawał się przed czymś ostrzegać. I
to, przed czym ostrzegał, nadeszło i przeminęło. W blasku ognia z pieców hutniczych
zakładów Hazarda widziała ów krater. Stwierdziła, Ŝe jest płytszy niŜ przed laty. Brud i pył
osiadły na dnie i tego, co Billy nazwał gwiezdnym Ŝelazem, nie mogła juŜ dojrzeć.
Wokół krateru, tuŜ przy jego krawędzi, rosły krzewy wawrzynka. Ale w samym kraterze
nic nie wyrosło. Brett schyliła się po odrobinę ziemi. Nic, tylko Ŝwir i piasek wydzielające
kwaśny zapach.
CzyŜby i ziemia była zatruta, jak zatruty został naród? Zatruty nienawiścią, zatruty ofiarą
tylu ludzkich istnień, a takŜe zatruty karą, na którą ta ziemia zasłuŜyła, poniewaŜ jedni
ludzie zakuwali drugich w kajdany przez wiele, wiele lat.
Wychłostaliby mnie biczem, tam, nad Ashley, gdyby wiedzieli, Ŝe przychodzą mi do
głowy podobne myśli.
Mimo Ŝe wiedziała, jak bardzo się zmieniła, te myśli trochę ją zdziwiły. Zmieniła się.
Przedkładała przyjaźń i szacunek Scipio Browna nad przyjaźń niejakiego Stanleya Hazarda.
Bezmyślnie ułamała gałązkę wawrzynka. Przypomniała sobie, Ŝe Billy przyrównywał
wawrzynek do ich miłości. Powiedział, Ŝe jedno i drugie przetrwa te straszne czasy. Czy na
pewno?
Gdzie jest jej mąŜ tej nocy? Gdzie są armie? MoŜe Harrisburg płonie, a oni w tej
spokojnej dolinie nawet o tym nie wiedzą.
DrŜąca, stojąc pod ciemnym niebem, usianym czerwonymi

161 —
gwiazdami, spoglądała na południowy zachód. WyobraŜała sobie dwie niewidoczne armie,
które po omacku szukają swoich śladów.
Zmartwiona i przestraszona odrzuciła daleko gałązkę wawrzynka i zbiegła po stoku
wzgórza. Minęła zatruty krater. I nie zmruŜyła oka do świtu.

84
Lee zniknął, zaginął w kraju wroga. Miasto, rząd, naród wstrzymali oddech, oczekując na
dobre wieści.
Orry powiedział Madeline, Ŝe z zachodu nie było Ŝadnych wieści. Rosecrans
przemieszczał się w Tennessee, a ręka Granta zaciskała się z kaŜdą godziną coraz ciaśniej
wokół Visksburga. Praca Orry'ego polegała na odbywaniu konferencji, sporządzaniu notatek
i sprzeczkach z Winderem i jego straŜą na temat wzrastającej liczby śmiertelnych wypadków
wśród jeńców wojennych.
Wieczorami on i Madeline czytali na głos. Od czasu do czasu dyskutowali, dlaczego
dotąd nie mają dziecka.
- Być moŜe Justin nie mylił się, oskarŜając mnie — powiedziała pewnego razu.
Czytali listy od Philemona Meeka, które przychodziły rzadko i nieregularnie i
odpowiadali na nie. Pewnego dnia przyjechała z wizytą Augusta Barclay. Lubili jej
towarzystwo, odkryli wówczas, jak bardzo zaleŜy jej na ich kuzynie Charlesie. Powiedziała,
Ŝe odbyła długą podróŜ do stolicy, by kupić muślin na suknię, lecz tak naprawdę chciała
dowiedzieć się czegoś o jego losie. Od dwóch miesięcy nie otrzymała Ŝadnego listu i
obawiała się, Ŝe został ranny, a moŜe zginął podczas szarŜy kawalerii pod Brandy Station.
Orry zapewnił ją, Ŝe czyta listy ofiar i dotąd nie znalazł na Ŝadnej nazwiska Charlesa
Maina. Ucieszyła ją ta wiadomość, ale w jej głosie nie było entuzjazmu.
Przyjęła zaproszenie na kolację. W czasie posiłku zastanawiali się, gdzie moŜe być
Charles. Orry wiedział, Ŝe kawaleria Hamptona wyruszyła do Pensylwanii z armią Lee, lecz
nie znał Ŝadnych szczegółów. PoŜegnali się o dziesiątej. Gus zamierzała jechać pustymi
drogami przez całą noc pod ochroną BoŜa. TuŜ przed wyjściem jeszcze raz podziękowała
Mainom za udzielenie jej schronienia w czasie walk w Chancellorsville i powiedziała, Ŝe
chciałaby odwdzięczyć się za gościnę. Madeline równieŜ wyrazi-

162 —
ła jej swą wdzięczność. Obie kobiety objąły się, co było oczywistym znakiem, Ŝe między
nimi zadzierzgnęła się nić sympatii. Po odjeździe Gus Madeline stwierdziła:
— Coś jest nie w porządku między nią a Charlesem, choć nie
jestem pewna, co.
Orry zgodził się z nią. Podobnie jak Ŝona dostrzegł smutek w oczach gościa.
TakŜe z Cooperem działo się coś niedobrego. Od czasu do czasu Orry widywał brata w
pobliŜu Capitol Sąuare. Cooper stał się oschły, nieskory do rozmów, zaproszenia na obiad
zbywał krótko: „Jestem teraz zbyt zajęty".
— Stał się dla mnie dziwnie obcy — mówił Orry do Madeline
— i sprawia wraŜenie nie całkiem normalnego.
Od kilku miesięcy Orry wiedział, Ŝe w lokalu Beauchampa „Pod Ostrygą" przy Main
Street znajduje się nielegalna skizyn-ka pocztowa — stąd korespondencję kierowano na
Północ. Pod koniec czerwca napisał długi list do George'a i wysłał go na adres Hazarda do
Lehigh Station. Zapytywał, jak się miewa Constance, a takŜe Billy i Brett, informował o
swoim ślubie z Madeline i wspominał o słuŜbie Charlesa w oddziale wywiadowców Hamp-
tona. Opisał takŜe zwięźle, choć nie bez goryczy, swoją pracę dla Seddona i ustawiczne
konflikty z Winderem i straŜą więzienną.
W pewien parny wieczór, włoŜywszy jedyne cywilne ubranie, które przywiózł z Mont
Royal, niepewnym krokiem wszedł do lokalu Beauchampa i wręczył barmanowi
zapieczętowaną woskiem kopertę z czterdziestoma zdewaluowanymi dolarami, wy-
drukowanymi przez Konfederację. Nie miał Ŝadnej pewności, Ŝe list dotrze gdzieś dalej niŜ
do najbliŜszego kosza na śmieci. JednakŜe Orry tęsknił za przyjacielem i juŜ samo to, Ŝe
mógł do niego napisać, wpływało nań uspokajająco.
Czerwcowy upał nie ustępował. PrzedłuŜało się równieŜ oczekiwanie.

— Martwię się — powiedziała Ashton tego wieczoru, kiedy


Orry wysłał swój list.
— - Czym? — zapytał Powell.
Rozebrany do kalesonów studiował dokumenty małej farmy, którą nabył dla spółki.
Znajdowała się nad rzeką James, na południe od miasta, w pobliŜu urwiska Wiltona. Powell
nie wyjaśnił, dlaczego posiadanie tej farmy było korzystne, choć Ashton wiedziała, Ŝe miało
to coś wspólnego z planem wyeliminowania Davisa.
Beznamiętna reakcja Powella sprowokowała ją do warknięcia:
— Czym?! Moim męŜem. — Wyczuł w jej głosie urazę,

— 163
odsunął papiery na bok. — Codziennie rano pyta mnie, jakie mam plany na ten dzień. Kiedy
robiłam zakupy w mieście, miałam dziwne uczucie, Ŝe jestem obserwowana, a potem z holu
domu handlowego „Meyers i Jankę" spostrzegłam Jamesa po drugiej stronie ulicy,
przyczajonego za beczkowozem. Starał się nie zwracać na siebie uwagi.
Gorący wiatr powiał z ogrodu, przewracając rozłoŜone kartki. Gdzieś w oddali błysnęło.
Czterolufowy sharps Powella leŜał na papierach. Powell specjalnie go tam umieścił jako
przycisk. Zabębnił palcami po rękojeści rewolweru.
• Czy zadał ci dziś wieczorem jakieś pytanie? Potrząsnęła głową.
• Gdy wychodziłam, był jeszcze w pracy.
• Ale jak myślisz, czy on wie?
— Podejrzewa. Nie chcę tego powiedzieć, Lamar, ale czuję,
Ŝe muszę. Byłoby lepiej, gdybyśmy na jakiś czas przestali się
spotykać.
Oczy Powella zrobiły się lodowate.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, Ŝe cię znudziłem? Czy tak,
kochanie?
Podbiegła do niego, pochyliła się nad oparciem krzesła i objęła kochanka, splotła dłonie
na jego twardej klatce piersiowej .
— O mój BoŜe, nie! NajdroŜszy, nie! Ale z punktu widzenia
Jamesa sprawy wyglądają źle. Jest zaniepokojony. Jeśli nie
będziesz ostroŜny, moŜe cię zaskoczyć pewnej nocy. I zrobić
krzywdę. — Zaczęła go gładzić po brzuchu. Napierała na krzesło,
zarazem przyciskając piersi do jego głowy. — Zabiłoby mnie to,
gdybym miała być odpowiedzialna za coś takiego.
Powell, mrucząc, skierował jej dłoń niŜej.
— No, moŜe masz rację.
Jeszcze przez chwilę pozwolił jej na pieszczoty, po czym gwałtownie odepchnął jej rękę i
skinął głową w kierunku krzesła. Usiadła posłusznie. Powiedział:
— Moje osobiste bezpieczeństwo najmniej mniej obchodzi,
ale tworzy się dzieło o przełomowym znaczeniu. Nie chciałbym,
aby wszystko zniweczył jakiś niemądry, a moŜliwy do uniknięcia
akt przemocy. Prawdę powiedziawszy, denerwuję się z powodu
twojego męŜa. — Zetknął czubki palców obu dłoni i zapatrzył się
ponad nimi w przestrzeń. — W zeszłym tygodniu wpadłem na
pewien pomysł, jak uzyskać pewność, Ŝe nam nie zagraŜa.
Rozmyślałem nad tym i jestem przekonany, Ŝe to niezawodny
sposób.
• Co zamierzasz zrobić? Zwolnić go i wysłać do domu? Powell zignorował zaczepkę.
• Proponuję zwerbować go do naszej grupy.

— 164
• Zwerbować go? — AŜ ją poderwało. — PrzecieŜ to najidiotyczniejsŜy, nie mówiąc
juŜ o tym, Ŝe niebezpieczny...
• Bądź cicho i daj mi skończyć — powiedział zimno. Natychmiast się uspokoiła i
wylękniona osunęła się na krzesło.
• Oczywiście, na pierwszy rzut oka pomysł moŜe być taki, jak mówisz. Ale pomyśl
chwilę, a znajdziesz logiczne i przekonywające argumenty, przemawiające za tym
rozwiązaniem.
• Daruj, ale naprawdę ich nie dostrzegam zaprotestowała, choć juŜ nie tak stanowczo.
W kaŜdym tego rodzaju przedsięwzięciu potrzebna jest pewna liczba, no... nazwijmy
ich tak: Ŝołnierzy. Ludzi przeznaczonych do wykonywania najniebezpieczniejszych elemen-
tów planu. W naszym przypadku ludzie ci muszą być więcej niŜ tylko godni zaufania. Muszą
zdecydowanie występować przeciwko rzygowinom murzyńskiej wolności, bo tylko ten
rodzaj entuzjazmu rodzi absolutną lojalności. Nasi Ŝołnierze muszą nienawidziec Davisa, tę
jego klikę pechowców z West Point i Ŝydowskich biurokratów, muszą takŜe popierać naszą
nową Konfederację. Wyjąwszy ten ostatni aspekt, o którym na razie nic nie wie, uwaŜam, Ŝe
twój mąŜ sprosta w kaŜdym szczególe wszystkim wymaganiom.
— No, jeŜeli tak to widzisz, pewnie podoła.
Powell uśmiechnął się szelmowsko.
Ostatecznie, czy nie byłoby znacznie lepiej mieć go pod ręką, na widoku, niŜ pozwolić
mu działać samotnie, co właśnie robi? Światło gazowej lampy rzuciło cień na jej ciało, gdy
poruszył ręką i pogładził opuszkami palców pukiel jej włosów. Gdy twój mąŜ będzie
zaangaŜowany, znacznie łatwiej będzie się nam spotykać. Nie sądzę, aby był dość bystry, by
doszukiwać się w tym jakiejś intrygi.
Zgadzam się, tym bardziej teraz, kiedy jest w takim okropnym stanie w związku z
poraŜkami prezydenta.
A widzisz! Nie jest to, mimo wszystko, tak idiotyczny pomysł... — Nawinął sobie
pasmo jej ciemnych włosów na palec wskazujący, po czym delikatnie poruszył nim.
Przypuśćmy jednak, Ŝe mimo naszej przezorności, dowie się o nas. Będzie uraŜony, a przez
to niegodny zaufania... pozwolił wymknąć się jej włosom i połoŜył rękę na swoim pistolecie.
CóŜ, trzeba będzie sobie z tym poradzić.
Spojrzenie Ashton ześliznęło się z jego twarzy na błyszczący pistolet i powróciło na jego
twarz. Przestraszona, uradowana i podniecona zarzuciła mu ręce na szyję, pocałowała go i
szepnęła:
• Och, mój najdroŜszy Lamar. Jakiś ty mądry!
• A więc nie masz nic przeciwko mojemu planowi?
• Nie.

— 165 —
— W całości?
Na papierach połyskiwał sharps o czterech lufach, słuŜący jako przycisk.
— Nie. Nie. Wszystko, co zamierzasz, jest wspaniałe, dopóki
jesteśmy razem.
Naparła nań całym ciałem. Był wielki i potęŜny. Czuła, Ŝe ma przed sobą nie tylko
człowieka, ale coś więcej — siłę, ambicję, władzę, którą ostatecznie miała z nim dzielić.
— Zawsze — powiedział Powell podnosząc ją, jakby waŜyła
nie więcej niŜ dziecko. — Aby to sobie zagwarantować, musimy
uznać szanownego Jamesa Huntoona za osobę moŜliwą do
usunięcia.
Odpowiedzią był jej długi pocałunek.
Wieczorem w środę, 1 lipca, Stanley wysiadł z wagonu pociągu pierwszej klasy z
Baltimore. Mimo iŜ znieczulił się kolejnymi łykami bourbona, nie mógł pogodzić się ze
wszystkim, co mu się przytrafiło w ciągu minionej doby.
Plotki o zbliŜającej się bitwie dotarły do Lehigh Station. On i Isabel pakowali się przed
wyjazdem do letniego domu w Newport, gdy przyszedł gniewny telegram od Stantona.
Stanley spędził w podróŜy większą część minionej nocy i cały dzisiejszy dzień, potrącany
przez ludzi rozprawiających wyłącznie o bitwie, która miała się zacząć lada chwila, jeŜeli
juŜ się nie zaczęła, w pobliŜu miasta Chambersburg. Wyczerpany i niemal pijany Stanley
wszedł do gabinetu sekretarza o wpół do siódmej. Cierpliwie zniósł dziesięć minut gniewu
Stantona, po czym udał się wynajętym powozem do północnej części Capitol Sąuare.
Nędzne sklepy i baraki wyrosły obok starego ceglanego budynku, który stał u zbiegu
Pierwszej Ulicy i Ulicy A. Budynek ów był kolejno: siedzibą tymczasowego Zgromadzenia
Narodowego, po tym jak Brytyjczycy spalili w sierpniu 1814 roku jego oficjalną siedzibę,
pensjonatem dla posłów i senatorów zmarł tu Calhoun — i od 1861 roku więzieniem dla
róŜnego rodzaju przestępców. Były wśród nich i kobiety zajmujące się szpiegostwem na
rzecz Konfederacji, szulerzy i prostytutki, gazeciarze, zapalczywi oficerowie, tacy jak
Judson Kilpatrick i George Custer.
Stanley wysłał najpierw depesze. Gniadosz Bakera, zwany „Bokserem Bijącym na
Oślep", stał uwiązany przy słupku u wejścia od strony Pierwszej Ulicy. Pułkownik czekał
obok. Był w wojowniczym nastroju i wyraźnie podenerwowany. Obok niego stał nadzorca
więzienny, Wood.
• Gdzie on jest? — zapytał Stanley Wooda.
• Pod szesnastką. Dokładnie tam, gdzie trzymamy wszystkich wydawców i reporterów.

166 —
— Czy innych usunęliście z celi? Nikt nie moŜe mnie ziden-
tyfikować. A reporterzy mogliby.
Zapewnili go, Ŝe załatwiono to zawczasu.
• Pokpiłeś tę sprawę, Baker. Wiesz o tym.
• To nie moja wina — tłumaczył się Baker, gdy Stanley wchodził po schodach.
Panował półmrok, migotały gazowe lampy, rozmieszczone w duŜych odstępach.
• Sekretarz ma akurat inne zdanie. JeŜeli tego nie naprawimy, moŜesz stracić swoją
kosztowną zabawkę; cztery oddziały konnicy, które wyŜebrałeś u pana Lincolna.
Weszli na górę, minęli zapełnione cele i pomieszczenia, w których przesłuchiwano
zatrzymanych, co trwało niekiedy wiele godzin. Cela numer 16 była wąska i długa,
oświetlona jedną lampą gazową. Na jej końcu znajdowało się brudne okno. W rogach u
sufitu wisiały pajęczyny. Te fragmenty ścian, które były widoczne, szpeciły dziwne plamy.
Na pryczach leŜały brudne koce. BagaŜe, pudła, puste butelki i części męskiej garderoby
zaśmiecały podłogę. Umeblowanie składało się z dwóch brudnych stołów sosnowych, przy
których stały ławy. O jakości więziennego poŜywienia świadczył napis nagryzmolony
węglem drzewnym na ścianie: „Specjalność zakładu muł". NiŜsza prycza, po lewej
szepnął Wood.
Podłoga skrzypiała, gdy zbliŜali się do małego, niemal karłowatego męŜczyzny
obróconego plecami do izby i głośno chrapiącego. Część twarzy miał mocno posiniaczoną, a
oko było ledwo widoczne przez szparkę w Ŝółtej od wezbranej ropy opuchlinie.
Rany boskie! powiedział Stanley.
Randolph poruszył się, ale nie obudził. Stanley odsunął Bakera i wyszedł. Na dole, w
kancelarii Wooda, zatrzasnął drzwi i powiedział:
Krótko mówiąc, czarna dziwka uciekła, kiedy Randolph został schwytany u pani
Devore. Ta kurwa zadepeszowała do Cincinnati. Właścicielami gazety Randolpha są
demokraci, ale mają wystarczające wpływy w Ohio, aby republikańską administrację zmusić
do wyjaśnień, myślę tu głównie o panu Stantonie. Habeas corpus czy nie habeas corpus,
Randolph jutro rano wychodzi na wolność.
Baker westchnął.
• To rozwiązuje sprawę.
• Diabła tam, rozwiązuje. Kto go tak pięknie urządził?
• Człowiek, którego mi przysłałeś. Dayton. Pozbądź się go.
Baker pogładził brodę i wzruszył ramionami.
To proste.
— Świadków teŜ.

— 167 —
• A to juŜ nie takie proste.
• Dlaczego? Jeden jest zatrzymany...
• To ta biała prostytutka — powiedział Wood. — Siedzi z innymi kobietami.
• Zdobądź u pani Devore imię tej Murzynki — rozkazał Stanley Bakerowi. — Znajdź
ją i obie baby wywieź z Waszyngtonu. Zagroź im, przekup je, ale niech się wynoszą jakieś
pięćset, sześćset mil od miasta. Powiedz im, by uŜywały przybranych nazwisk, jeśli im Ŝycie
miłe. — Baker zaczął protestować, ale Stanley zagroził: — Pułkowniku, zrób to albo Ŝegnasz
się z dowództwem jazdy dystryktu Columbii, a takŜe kaŜdej innej formacji.
Baker ustąpił, ale mruczał coś pod nosem. Wood podrapał się w podbródek.
— WciąŜ jeszcze naleŜy liczyć się z Randolphem. Jak dotąd
nikt nie obciął mu języka.
Stanley skarcił go wzrokiem, Ŝe teŜ ma ochotę na Ŝarty w takiej sytuacji.
• Za Randolpha odpowiada pan Stanton. Sekretarz jest teraz u senatora Wade'a i
oczekuje się, Ŝe niebawem jakiś powaŜny kongresman skontaktuje się z wydawcami
Randolpha. Propozycja będzie zupełnie prosta. Opłaci im się milczeć, natomiast gadanie
przysporzy im kłopotów. Podejrzewam, Ŝe wybiorą to pierwsze. Wtedy, jeśli Randolph
zacznie mówić, nikt nie potwierdzi jego fantastycznych zeznań. W kaŜdym razie na pewno
nie zrobi tego jego własna gazeta. Z pewnością Ŝaden z was — spojrzał groźnie na straŜnika i
szefa Narodowego Biura Detektywistycznego. — Kobiety teŜ nie — ciągnął dalej Stanley.
— One wyjadą. Dayton takŜe. Takich nie sprawdzonych opowiastek o wyczynach rządu
krąŜy dzisiaj co niemiara. Jeszcze jedna więcej nie wywoła burzy.
• Jutro porozmawiam z Daytonem — przyrzekł Baker.
• Dzisiaj! — odparł Stanley i opuścił pokój.
Wyszedł na plac, gdzie oficerowie Unii najwyraźniej dostarczeni tu z powodu łamania
dyscypliny, wysypywali się z dopiero co przybyłego furgonu, podczas gdy z okien więzienia
rozległy się wołania męŜczyzn i kobiet:
— ŚwieŜy narybek! ŚwieŜy narybek!

— Przykro mi — powiedział Lafayette Baker do zaspanego Elkanaha Benta.


Było wpół do dwunastej, Benta obudził i przyprowadził do biura Bakera detektyw 0'Dell,
który zapewniał, Ŝe nic nie wie o przyczynach tak nagłej pobudki.
Baker chrząknął.

— 168 —
• Ale fakty są faktami, Dayton. Poturbowałeś Randolpha... Bent ścisnął oparcie fotela,
pochylił się do przodu.
• Stawiał opór przy aresztowaniu!
— JeŜeli nawet, jasne jest, Ŝe uŜyłeś więcej siły, niŜ to było
konieczne.
Bent uderzył w biurko.
• A co wyprawiasz ty sam i Wood, gdy kogoś przesłuchujecie? Byłem w więzieniu.
Słyszałem te wrzaski...
• Wystarczy — powiedział Baker złowieszczo.
• Szukasz kozła ofiarnego.
• Niczego nie szukam, Dayton. Jesteś zdolnym agentem i zatrzymałbym cię, gdybym
mógł. Wierz mi. — Bent zaklął. Baker poczerwieniał, ale nie podniósł głosu. Słucham roz-
kazów z Departamentu Wojny. Samego sekretarza. Randol-phowi naleŜy się jakieś
zadośćuczynienie za to, co go spotkało i Ŝałuję...
-- Ze jestem kością rzuconą psom na poŜarcie! powiedział Bent, a właściwie niemal
krzyknął. Ktoś zastukał do drzwi i zapytał, czy wszystko w porządku.
Wszystko w porządku, Fatty odparł Baker, a potem dodał ciszej: Rozumiem, co
czujesz, ule wyjdzie ci na dobre, jeŜeli przyjmiesz to z godnością.
Cholera tam, jeŜeli przyjmę! Nie zgadzam się, Ŝeby mnie ktoś wywalił na śmietnik!
Ani Stanton, ani ty, ani nikt inny...
— Zamknij mordę! Baker zerwał się na równe nogi.
Wyciągnął rękę w stronę Benta: Masz dwadzieścia cztery
godziny na wyniesienie się z Waszyngtonu! Bez odwołania!
Niczym ryczący z bólu wieloryb Bent poderwał się z krzesła. Więc to tak rząd traktuje
swoich lojalnych pracowników? Tak odpłaca się za wierną słuŜbę?
Baker znowu usiadł. Jego dłonie jak (iwa białe pająki zaczęły grzebać w aktach. Nie
podnosząc oczu powiedział:
Dwadzieścia cztery godziny, panie Dayton, albo zostanie pan aresztowany.
Z czyjego poduszczenia? Na czyje polecenie? Wściekły Baker powiedział:
— Ścisz głos! Eamon Randolph został dotkliwie pobity. Bę
dzie znacznie gorzej, jeŜeli zechcesz stwarzać problemy. Znik
niesz w Old Capitol i wcześniej ujrzysz własną starość, niŜ
wolność. A teraz precz z Waszyngtonu, ma cię tu nie być jutro
o tej samej porze, jasne?! 0'Dell!H
Drzwi się otworzyły. Detektyw wpadł do pokoju, prawą rękę trzymał w zanadrzu.
— Wyprowadź go i zamknij za nim drzwi na klucz.
Bent, mruŜąc oczy i dysząc cięŜko, w jednej chwili poczuł się bezradny jak dziecko.
Wykrztusił tylko jedno słabe:

— 169 —
— Ale...
— Dayton — powiedział Fatty 0'Dell i usunął się na bok
zostawiając mu wolne przejście. Bent wyszedł cięŜkim krokiem.
Kilka godzin wcześniej elegancki powóz, otwarty na nocne, rzeźkie powietrze,
przemknął drogą okalającą cmentarz Hollywood na zachód od Richmond. W dalekich
domach połyskiwały światła. Cienie liści i gałęzi przesuwały się po twarzach Jamesa
Huntoona i kierującego powozem Lamara Powella.
• Nie mogę uwierzyć w to, co od ciebie usłyszałem, Powell.
• Właśnie dlatego wezwałem cię i wywiozłem aŜ tutaj — odparł Powell. — Chciałbym
cię pozyskać do naszej grupy, ale nie mogłem ryzykować zapraszając cię w jakieś miejsce,
gdzie mógłbym zostać podsłuchany.
Huntoon wyciągnął z kieszeni chustkę, aby usunąć warstewkę pary ze szkieł.
— Oczywiście, rozumiem.
Powell potrząsnął lejcami. Teraz jechali wygodnie drogą. Pomniki, obeliski, wielkie
krzyŜe i zamyślone kamienne anioły, ledwie widoczne wśród listowia po ich prawej stronie,
przesuwały się wolno.
• Wiem, Ŝe nie zaczynaliśmy naszych, jak by to rzec, stosunków handlowych na
dobrym gruncie. Ale w końcu „Morska Wiedźma" przyniosła ci niezły zysk.
• To prawda. Niestety, aby go osiągnąć, moja Ŝona oszukała mnie.
• Przykro mi z tego powodu. Twoja Ŝona jest czarującą kobietą, jednakŜe znam ją
bardzo słabo i wszelkie komentarze na temat waszej sytuacji domowej byłyby nie na
miejscu.
Nie spuszczał oczu z oświetlonej przez gwiazdy drogi, którą widział między uszami
konia. Przez moment czuł na sobie podejrzliwe spojrzenie Huntoona. JednakŜe świszczące
westchnienie powiedziało mu, Ŝe myśli szanowanego prawnika znów skierowały się na tory
wytyczone przez Powella. Chciał sprawdzić jego reakcję:
• CzyŜbyś był przeraŜony tym, co ci powiedziałem przed paroma minutami?
• Tak. — I bardziej stanowczo: — Tak, a czemu nie? Zamach to nie tylko zbrodnia. To
takŜe akt desperacji.
• Dla niektórych. Ale nie dla moich ludzi. Decydujemy się na zaplanowany w kaŜdym
szczególe i bezwzględnie konieczny krok, aby osiągnąć poŜądany cel: utworzenie nowej
Konfederacji Południowego Zachodu. Właściwie zorganizowanej, właściwie kontrolowanej,
wolnej i nie mającej nic wspólnego z nieudolnością, która przesądziła o losach ostatniej.
Oczywiście powstanie rząd. I ty mógłbyś odegrać w nim powaŜną rolę. Bo niewąt-

— 170 —
pliwie masz talent. Zasięgnąłem informacji na temat twojej pracy w Departamencie Skarbu.
Huntoon, niczym zachwycony propozycją chłopiec, wykrzyknął:
Och, naprawdę?!
— Czy myślisz, Ŝe mówiłbym o tym, gdyby tak nie było?
Jesteś jednym z wysoko wykwalifikowanych ludzi, których Król
Jeff nie wykorzystał właściwie, których zmarnował na drugorzę
dnych stanowiskach. Co, naturalnie, robił celowo. Degraduje
nas, mieszkańców bawełnianych stanów, na korzyść tych prze
klętych Wirgińczyków. Dla ciebie planuję waŜne stanowisko
w naszym Departamencie Skarbu, jeŜeli cię to zainteresuje.
JeŜeli nie, z pewnością usatysfakcjonujemy cię jakimś innym
wysokim urzędem. Bardzo moŜliwe, Ŝe w rządzie.
Pod szumiącymi gałęziami Huntoon zastanawiał się, czy to, co słyszy, jest prawdą. Było
to wyzwanie, szansa, o której kiedyś marzył, a której pozbawił go Davis.
W rządzie... CzyŜ Ashton nie byłaby tym zachwycona? O, nie mogłaby juŜ uwaŜać go za
partacza ani w robieniu kariery, ani
przesunął końcem języka po suchej wardze prywatnie. Ale to było niebezpieczne. A
Powell tak lekko mówił o morderstwie.
Huntoon powiedział z wahaniem:
• Zanim się zdecyduję, muszę poznać więcej szczegółów.
• Szczegółów? Bez zobowiązań z twojej strony? Obawiam się, Ŝe to niemoŜliwe,
James.
• Więc chociaŜ trochę czasu do namysłu. Ryzyko...
• Jest wielkie, nie przeczę uciął Powell. Ale odwaŜni męŜczyźni, posiadający dar
przewidywania, potrafią mu sprostać. Parę minut temu wypowiedziałeś bardzo trafne słowo:
desperacja. Ale odnosi się ono o wiele bardziej do nich, niŜ do nas. Konfederacja Davisa i
jego motłochu juŜ jest przegrana i oni o tym wiedzą. Ludzie takŜe zaczynają to sobie
uświadamiać. Jedyny rząd, który moŜe odnieść sukces, to nowy rząd. Nasz. Więc pytanie,
które ci zadam, jest całkiem proste: przyłączysz się do nas czy nie?
Myśli Huntoona zwróciły się ku przeszłości. Przypomniał sobie pełne uwielbienia oczy
Ashton, gdy przyjmowała jego oświadczyny, wiwatujące, oklaskujące go tłumy, którym z
przygodnych mównic w jego rodzinnym stanie przedstawiał racje przemawiające za secesją.
Od czasu przybycia do tego przeklętego miasta łaknął obu rodzajów akceptacji.
• Twoja odpowiedź, James?
• Jestem... skłonny się przyłączyć, ale chwilę muszę pomyśleć przed podjęciem
ostatecznej decyzji.
• Zrozumiałe, ale niezbyt długo — mruknął Powell. — Przygotowania juŜ są w toku.

— 171 —
Znów szarpnął lejcami. Człapiący koń nieco się oŜywił. Lekki wiatr poderwał Powellowi
włosy i orzeźwił mu twarz, gdy zawrócił w stronę miasta. Uśmiechnął się. Ryba złapała
przynętę. I teraz nie była juŜ niebezpieczna. Na haczyku.

Gdy Elkanah Bent został zwolniony przez Bakera, jego słaba z natury odporność
nerwowa dała o sobie znać. Udał się prosto do rezydencji Jaspera Dillsa, mijając po drodze
redakcję „The Star". Tłum odczytywał w świetle pochodni najświeŜsze komunikaty. Armie
spotkały się czy teŜ miały się spotkać pod jakimś nie znanym mu miasteczkiem targowym w
Pensylwanii.
Jak to juŜ raz zrobił u Starkwethera, Bent zaczął walić w drzwi domu Dillsa. Bił tak
długo, aŜ rozbolała go pięść. W końcu srogi słuŜący odpowiedział:
• Pan Dills wyjechał z miasta na kilka dni.
• Tchórz — wymamrotał Bent, gdy drzwi zatrzasnęły się. Adwokat, jak wielu innych,
uciekł na pierwszą wieść o inwazji.
W sytuacji, gdy jedyne źródło pomocy okazało się nieosiągalne, nie mógł dłuŜej pozostać
w Waszyngtonie. To do niego dotarło. A jednak nieoczekiwane rozwiązanie samo się
narzucało. Dlaczego w ogóle miałby zostawać na Północy? Nienawidził tutejszej armii, bo
nie poznała się na jego militarnych zdolnościach, tym samym odsuwając go od moŜliwości
zrobienia kariery, na którą zasługiwał. Nienawidził tutejszego prezydenta za to, Ŝe popierał
Murzynów. Nade wszystko zaś znienawidził ten rząd, który zeń korzystał, gdy był mu
potrzebny, a odtrącił, gdy go juŜ nie potrzebował.
W swoim pokoju, sapiąc i przeklinając tych, którzy knuli przeciwko niemu, przerzucił
zawartość kufra w poszukiwaniu przepustki uratowanej z misji do Richmond. Choć pomięta
i zabrudzona wciąŜ była zbyt czytelna, by mógł się nią posłuŜyć. Nie miał ani odpowiednich
materiałów, ani umiejętności, aby ją przerobić. StraŜ musiałaby być ślepa, by tego nie
dostrzec.
Jeszcze raz skorzystać z usług biura? Nie, Baker mógł się o tym dowiedzieć i odgadnąć
jego cel. Musi przekroczyć Potomac bez dokumentów, nie korzystając z przejść na mostach.
Były na to sposoby. Biuro w krótkim czasie nauczyło go tak wiele.
Wilgotne włosy kleiły mu się do czoła, koszula wylazła ze spodni. Kilka ubrań i trochę
innych rzeczy wrzucił do walizy i niewielkiego kuferka. Na końcu zapakował obraz z
Nowego Orleanu. W miarę pracy narastała w nim nienawiść.
Odwrócił się, aby popatrzeć na swoje odbicie w starym
poplamionym lustrze. JakiŜ był brzydki, jak obrósł tłuszczem.
Z krzykiem pochwycił porcelanowy dzbanek do kawy i cisnął
w lustro, rozbijając oba przedmioty. ,

172 —
W chwilę później gospodyni zastukała do drzwi.
— Panie Dayton, co pan wyrabia?
Aby wyjść, musiał odryglować drzwi i odsunąć na bok starą kobietę. Przewróciła się. Nie
zwrócił na to uwagi. Zbiegł po schodach z kuferkiem na ramieniu, a walizką w drugiej ręce.
Kobieta wrzeszczała coś o zaległym czynszu. Gdy wychodził, przyjrzał mu się uwaŜnie
zaspany pensjonariusz w szlafmycy.
Parnym świtem telepał się na południe w wynajętej bryczce. Odrobina zuchwalstwa i
błysk jego srebrnej odznaki przeniosły go bezpiecznie przez linię umocnień. Udał się wzdłuŜ
granic hrabstw księcia Jerzego i Karola — prosto do Port Tabacco, gdzie marynarze znani
byli z lojalności wobec Konfederacji pod warunkiem, Ŝe owa lojalność była wynagradzana w
gotówce.
Bent ledwie dostrzegał okolice, przez które niosła go bryczka. RozwaŜał decyzję, którą
podjął. Wynajdywał wciąŜ nowe dla niej usprawiedliwienia. Być moŜe przywódcy Południa
nie byli tacy źli, jak dotąd uwaŜał. Nienawidzili czarnych tak samo jak on, co zdecydowanie
przemawiało na ich korzyść. Podczas pobytu w Richmond odkrył, Ŝe moŜe się wmieszać w
tłum bez Ŝadnych podejrzeń. Musiało znaleźć się dla niego miejsce w Konfederacji, na
Północy nie miał juŜ czego szukać.
Jednak był na tyle realistą, by zauwaŜyć pewne fakty, wynikające z jego zdrady. Obecny
rząd, a ściślej armia, na pewno go nie zatrudni. Czy teŜ inaczej rzecz ujmując on nie chciał
prosić ich o zajęcie. Choć w Ŝadnym stopniu nie mógł wpływać na losy wojny, nigdy mu nie
zaufają, a więc umieszczą go na jakimś podrzędnym stanowisku, jeŜeli w ogółe gdzieś
umieszczą. Po drugie, nie powie, kim naprawdę jest, nie wspomni słowem o swojej
przeszłości. Gdyby to uczynił, nie byłoby końca pytaniom, Ŝądaniom, wyjaśnieniom.
Gdy poranek stał się upalny, a pył na drodze gęstszy, znalazł sposób na przyszłość.
Kiedyś Baker wspomniał o człowieku, który podobno spiskował, aby utworzyć drugą
Konfederację. JakŜe on się nazywał? Po paru minutach przypomniał sobie: Lamar Powell.
Jak powiedział Baker, były to prawdopodobnie pogłoski, ale popytać warto.
W sennym miasteczku Port Tabacco stary wilk morski ze sparaliŜowaną połową twarzy
powiedział Bentowi:
• Zgoda, przemycę cię do Wirginii za tę sumę. Kiedy będziesz wracał?
• Mam nadzieję, Ŝe nigdy.
• Więc pozwól mi postawić ci jednego, Ŝeby to uczcić, — Stary człowiek wyszczerzył
zęby w uśmiechu. — Ruszymy, gdy tylko zajdzie słońce.
85

— Za nimi! — krzyknął Charles i popędził Sporta w dół dróŜki. Trzymaną w lewej ręce
strzelbę wymierzył w czterech Jankesów, którzy wyjechali z odległego o pół mili lasku. —
Chcemy dostać jednego! — krzyknął Charles do swego towarzysza, który jechał za nim o
dwie długości konia. Ten farmer pochodził z nowego naboru, miał osiemnaście lat i waŜył
trzysta trzydzieści funtów. Był to wesoły młody człowiek, który pragnął dwóch rzeczy — po
pierwsze, zdobyć jak najwięcej dziewczyn z Południa, po drugie, upolować jak najwięcej
jankeskich głów.
Nazywał się Jim Pickles. Przydzielono go do wywiadowców, poniewaŜ uwaŜano, Ŝe do
regularnej słuŜby nie nadaje się przez to, Ŝe jest za gruby i za ordynarny. Od czasu, gdy
Stuart i jego Ŝołnierze wyruszyli na północ od Wirginii, z dala od trzonu armii prowadzonej
w głąb kraju wroga przez Longstreeta, trzymał się starszego wywiadowcy, który nalegał, by
nazywać go Charlie, a nie majorem Mainem.
Trzy brygady — Hamptona, Fitza Lee i rannego Rooneya Lee tymczasowo dowodzona
przez pułkownika Chambersa — przekroczyły Potomac w nocy 27 czerwca. Trasa ich wiodła
niemal prosto na północ po wschodniej stronie gór. Dowodził nimi dość niezdecydowanie
generał Lee. Mogli, z cichym przyzwoleniem generała Stuarta, przedostać się w pobliŜe
wojsk Unii, gdziekolwiek by nie były, zbierając po drodze informacje i Ŝywność. Mieli juŜ
jej trochę. Parli naprzód, nie wiedząc, gdzie znajdują się główne siły Unii.
Charles słyszał plotki, jakieś pojedyncze zdania, Ŝe generał Jeb aŜ się palił do jeszcze
jednej imprezy — miałoby to być coś podobnego do rajdu dookoła McClellana na
półwyspie. Ta eskapada przyniosła mu sławę i sprawiła, Ŝe tłumy rzucały kwiaty pod nogi
jego koniowi, kiedy wracali do Richmond.
Reputacja Stuarta ucierpiała pod Brandy Station, kiedy to tak zamęczał swoich ludzi
paradami, Ŝe nie dostrzegli patroli zwiadowczych Unii. Być moŜe uwaŜał, Ŝe ponowny rajd
dookoła armii Unii zmazałby wspomnienie tej poraŜki.
30 czerwca wyruszyli w głąb Pensylwanii. Poszukując Lee natknęli się pod Hanoverem
na Jankesów. Rozegrała się krótka, zawzięta walka. Z lokalnych gazet dowiedzieli się
wkrótce o wkroczeniu Lee i Longstreeta na terytorium stanu.
Historia zaczęła się powtarzać: zmniejszone racje, krótki sen albo całkowity go brak.
Forsowne marsze z ludźmi drzemiącymi w siodłach lub zsuwającymi się z nich na ziemię.
Charlesa

— 174 —
dodatkowo gnębiły sprzeczne myśli o Gus. Tęsknota — Ŝeby tak ją ujrzeć. I wątpliwości —
czy to aby ma sens?
Dotarli do Dover i Carlisle i znowu przebyli dwadzieścia parę mil w ciągu jednej nocy w
kierunku Gettysburga, gdzie armia w głupi sposób wplątała się w nie chcianą potyczkę na
terenie nie przez siebie wybranym. Mówiono, Ŝe stało się tak, poniewaŜ Stuart jeździł tu i
tam — kierując się niejasnymi rozkazami — i dlatego nie był w stanie przekazać Lee
dokładnych raportów o pozycji nieprzyjaciela.
Był 2 lipca. Około pięciu mil na południe od punktu, gdzie Charles i Jim Pickles natknęli
się na czterech Jankesów, ukazał się dym i zagrzmiało działo. Za zagajnikiem, z którego
wyłonili się jeźdźcy w niebieskich mundurach, pojawiła się pokaźna chmura pyłu. Charles
pomyślał, Ŝe to duŜy oddział jazdy w ruchu, zmierzający do... Hunterstown. Odczytał szybko
nazwę z prymitywnej mapy. Chciał wiedzieć, kogo konkretnie kryje ten kurz. Był
przekonany, Ŝe generał Hampton takŜe chciałby to wiedzieć. Stąd jego chęć schwytania
Jankesa.
Galopując w dół w kierunku zaskoczonej czwórki czuł, jak opuszcza go zmęczenie.
Zeszłej nocy w ogóle nie spał, a rano, gdy kawaleria odpoczywała, działo się tyle
ekscytujących rzeczy. Generał Hampton wyjechał samotnie na inspekcję terenu, podczas
której niespodziewanie spotkał Ŝołnierza z 6 Pułku z Michi-gen. Karabinek owego
szeregowca nie wypalił i Hampton, jak przystało na dobrze ułoŜonego pojedynkowicza z
Południa, dał mu czas na ponowne załadowanie. A kiedy Jankes to robił, drugi pułkownik
zaszedł go od tyłu. Ciął Hamptona szablą przez głowę. Wtedy szeregowiec wypalił i lekko
ranił generała. Galanteria nie była dzisiaj cenioną cechą charakteru.
Mimo Ŝe generał nosił kapelusz, a włosy miał bujne, w czaszce powstała czterocalowa
szczerba i Hampton nie bez trudu uciekł. Rano zabandaŜowano mu głowę i niewielką ranę
na piersi, którą musnęła kula. Do południa był znów w pełni sił i ciekaw, tak jak Stuart, co
działo się na północ od głównej linii frontu.
Tak więc Charles wyjechał razem z Picklesem. Choć wiele razy w ciągu ostatnich dni
czuł, Ŝe nie zdoła ujechać bez upadku więcej niŜ jedną milę, przejechał i tę milę i wiele
następnych. Teraz był zupełnie rozbudzony. Miał wielką ochotę schwytać jednego z
niebieskich.
Jankesi kręcili się na skraju drogi, zaczęli pojedynczo strzelać. Charles usłyszał furkot na
lewo, w rzędach kukurydzy. Rozdziawił usta i wydał jeden z tych zawodzących wrzasków,
które wywoływały popłoch wśród Jankesów, osłabiając ich ducha walki. Broda, w której
pokazały się juŜ białe pasemka, powiewała mu nad ramieniem. Pokrywało go tak wiele
warstw brudu i zaschniętego potu, Ŝe czuł się jak błotny człowiek.

— 175
Pickles nadjechał z tyłu, jego nogi były mokre od potu, który pokrył boki deresza.
Charles galopował wrzeszcząc przeraźliwie. Kula musnęła brzeg jego kapelusza. Jankesi
ruszyli do kontrataku z rewolwerami i obnaŜonymi szablami w dłoniach.
— Teraz — krzyknął Charles, kiedy tamci uformowali się
w szereg.
Wyciągnął strzelbę, wypalił z obu luf, zmienił kierunek jazdy, nieco zwalniając. Pickles
teŜ wystrzelił. Zwalili z siodeł dwóch Jankesów. Dwaj pozostali zatrzymali się, zawrócili w
miejscu i pogalopowali do bezpiecznego zagajnika.
— Mam nadzieję, Ŝe jeden z nich Ŝyje! — ryknął Charles
i ruszył galopem. Koń jednego z zestrzelonych Jankesów oddalał
się cwałem, lecz drugie zwierzę trącało pyskiem jeźdźca leŜącego
na drodze. śołnierz nie ruszał się. Zawiedziony Charles zwolnił.
Po chwili ujrzał muchy gromadzące się wokół otwartych szeroko
ust nieruchomego Ŝołnierza. Ten mu niewiele powie. Drugiego
Jankesa nie było juŜ w zasięgu wzroku.
Charles usłyszał szelest w wysokich zaroślach po lewej stronie, potem jęk. Spojrzał na
chmury pyłu falujące jakieś dwie mile na północny wschód, zsiadł z konia i ostroŜnie zbliŜył
się do skraju drogi. Z końca nosa skapywał mu pot, kiedy wyciągał szyję, by zobaczyć
kawalerzystę Unii, brodatego faceta z rewolwerem w kaburze, siedzącego na skraju rowu.
Lewe ucho miał zakrwawione.
Nie spuszczając go z oka Charles połoŜył swoją strzelbę na ziemi, a prawą wydobył
kotła. Odwiódł kurek. ZnuŜony i przeraŜony Jankes oddychał głośno, gdy Charles szedł ku
niemu. Pickles jak gorliwy uczeń siedział i patrzył.
• Z jakiej jesteś jednostki?
• Trzecia Dywizja... generała... Kilpatricka.
• Dokąd jechaliście?
Jankes zawahał się. Charles przycisnął wylot lufy do jego spoconego czoła.
• Dokąd?
• Na lewą flankę Lee... gdzie by nie była.
Charles szybko wstał i zmierzył wzrokiem zamglone wierzchołki drzew, kołyszące się na
gorącym wietrze. Od południa dochodziły odgłosy kanonady. Raz po raz rzucając okiem na
rannego, Charles zaczął wycofywać się po zboczu. Kiedy schylił się po strzelbę, jego wzrok
na ułamek sekundy oderwał się od Jankesa. Jim Pickles krzyknął:
— Charlie, uwaŜaj!
Obracając się wyczuł raczej, niŜ zauwaŜył ruch ręki Jankesa. Wystrzelił. Kula szarpnęła
Jankesem. Charles dmuchnął w lufę swojego kolta i wtedy zauwaŜył, Ŝe ten człowiek sięgał
lewą ręką do rany na udzie, a nie prawą do kabury.

176 —
— No dobra, Jim. Mamy wiadomość dla Hamptona. Ta
chmura kurzu to Kilpatrick, który próbuje zajść nas od flanki.
Kiedy zawrócili i skierowali się pustą drogą na wschód, Pickles wyszczerzył zęby.
• Jak mi Bóg miły, Charlie, jesteś niezły. Zimny jak lód. No, Ŝal mi trochę tego
Jankesa, on tylko sięgał do tego bolącego uda, nie?
• Czasami twoja ręka musi być szybsza niŜ twój mózg — odparł Charles, wzruszając
ramionami. Gdybym czekał, mógłby wyciągnąć pistolet. Lepszy błąd niŜ grób, nie?
Chłopak zachichotał.
— Ale ty jesteś... Wy zwiadowcy jesteście jak maszyny do
zabijania.
—- Taka jest generalna zasada. KaŜdy trup po ich stronie oznacza mniej trupów po
naszej stronie.
Jim Pickles zadrŜał. MoŜe nie całkiem z podziwu. Na południu nie przestawały grzmieć
działa pod Gettysburgiem.

Wokół było ciemno, choć oko wykol. Deszcz spływał strumieniami z kapelusza Charlesa.
Mimo peleryny był przemoknięty i to juŜ od godziny.
Pod wieloma względami była to najgorsza noc, jaką kiedykolwiek spędził jako Ŝołnierz.
Jechali na południe, w kierunku Potomacu, byli w odwrocie. Wlekli się za taborem skonfis-
kowanych farmerom wozów, w większości bez resorów, przy kaŜdym wozie blado świeciła
latarnia. Procesja rozciągała się na milę.
śołnierze Hamptona zajmowali honorową pozycję w straŜy tylnej. Dla Charlesa było to
coś w rodzaju słuŜby u wrót piekła. Nie pozbawionej sporej dozy ironii. Dzień, którego
ostatnie godziny akurat mijały, był czwartym dniem lipca.
Wczoraj Hampton zdobył trzecią ranę, trafiony odłamkiem szrapnela, w zaciekłej walce
z konnicą z Michigan i Pensylwanii. Po części trud był daremny. Przypuścili atak na tyły
Meade'a po uprzednim obejściu jego wojsk. W niektórych kwaterach otwarcie krytykowano
Stuarta za klęskę pod Gettysburgiem. Krytycy uparcie twierdzili, Ŝe jego długi rajd, coraz
dalej od Lee, pozbawił armię oczu i uszu.
Pułk Kawalerii z Południowej Karoliny zmniejszył swój stan liczebny o około stu ludzi.
Charles wpadłszy na godzinkę do swojej dawnej brygady dowiedział się, Ŝe Calbraith Butler
został odesłany do domu jako inwalida po Brandy Station i resztę Ŝycia spędzi z korkową
stopą. Tej nocy towarzyszyły mu niedobre wspomnienia. Zły nastrój Charlesa potęgowały
krzyki rannych, których zapakowano niczym sardynki do puszek do wozów bez
— 177 —
resorów. KaŜdy wstrząs powiększał cierpienia Ŝołnierzy. Przesiąknięta deszczem ciemność
była pełna głosów.
• Dajcie mi umrzeć. Dajcie mi umrzeć.
• Jezu Chryste, wyciągnijcie mnie z tego wozu. Zlitujcie się. Zabijcie mnie.
• Błagam, niech tu ktoś przyjdzie. Oto adres mojej Ŝony, proszę, napiszcie do niej...
Te słowa dobiegały z wozu, który znajdował się najbliŜej Charlesa. Czując, jak Sport
ślizga się po błocie, starał się skupić na koniu, nie słuchać Ŝadnych dźwięków, ale one
istniały. Szelest deszczu, zgrzyt osi, męŜczyźni kwilący jak dzieci. I mimo wszystko słuchał
tego ze złamanym sercem.
Jim Pickles podjechał do Charlesa.
— Zatrzymaliśmy się. Zdaje mi się, Ŝe ktoś tam na czele
ugrzązł.
— I nikt tam nie idzie? Ja nie mogę. Muszę dać znać Mary...
Kipiąc z wściekłości gotów był wyciągnąć kolta i palnąć w łeb
temu, który tak skomlał. Przerzucił prawą nogę nad siodłem, zeskoczył z konia, ugrzązł w
błocie. Cisnął cugle Picklesowi.
— Potrzymaj go.
Wspiął się na tylne koło ambulansu i wsunął się pod brezent w śliską kotłowaninę ciał i
smród. Pomyślał o BoŜym Narodzeniu 1861 roku.
Wtedy padał śnieg. Teraz pada deszcz, ale robić trzeba to samo.
Było mu cięŜko na duszy. CięŜko z powodu własnego szaleństwa i furii, z jaką zabijał
ludzi z tamtej strony, Ŝeby ocalić paru swoich. Dlaczego nikt w West Point nigdy nie
powiedział bodaj jednego marnego słowa o tym, co moŜe ich czekać na wojnie?
Jakieś ręce czepiały się jego spodni. Nieśmiałe, delikatne dotknięcia przeraŜonych dzieci.
W brezentowy dach uderzał niestrudzony wiatr, bębnił deszcz. Podniósł głos, aby być lepiej
słyszanym, ale zabrzmiało to dość łagodnie:
Gdzie jest ten człowiek, który chce napisać do Ŝony? Niech powie, pomogę mu.

Z okna salonu Orry patrzył na dachy domów na Marshall Street, spurpurowiałe od blasku
zachodzącego słońca. Na niebie nie było ani jednej chmurki. W mieście od kilku dni
panowała nienaturalna cisza, której powodów pospólstwo jeszcze nie znało. Ale on je znał.
— Niektórzy z tych głupców w departamencie próbują twierdzić, Ŝe Lee odniósł
zwycięstwo, Ŝe zdobył to, po co go wysłano: zaopatrzenie armii w Ŝywność i sprzęt na
terenie nieprzyjaciela. — Madeline w szarej sukni, powaŜna i milcząca, siedziała

— 178 —
czekając, aŜ Orry dokończy myśl. — A prawda jest taka, Ŝe Lee jest w odwrocie. Straty w
ludziach mogą dojść nawet do trzydziestu procent.
Mój BoŜe szepnęła. — Kiedy będzie wiadomo?
— Czy chodzi ci o to, kiedy dowie się prasa? Za dzień, dwa. — Potarł skronie, głowa
rozbolała go od gorąca. Mówią, Ŝe Pickett zaatakował pozycje Unii na Wzniesieniu
Cmentarnym w pełnym blasku dnia. Bez osłony. Jego ludzie padali jak koszona pszenica.
Biedny George... Dlaczego zaczynaliśmy ten przeklęty interes?
Podeszła do Orry'ego, objęła go i wsparła policzek na jego ramieniu myśląc, jakby było
dobrze, gdyby znała odpowiedź. Obejmowali się oblani czerwonym światłem zachodzącego
słońca.
W podłej gospodzie nad rzeką Elkanah Bent zamówił kufel piwa, które okazało się
ciepłe i niesmaczne. Z obrzydzeniem odstawił kufel. W tym samym momencie wbiegł do
baru siwowłosy męŜczyzna ze łzami w oczach.
Pemberton poddał się. Czwatego lipca. Właśnie wyszedł specjalny dodatek
„Enąuirera". Grant wziął go głodem. Jankesi zdobyli Vicksburg. Nie potrafimy utrzymać
nawet naszego przeklętego terytorium.
Bent dorzucił współczujące przekleństwo do tych, które padały przy mahoniowym barze.
Z oddali doszedł ich dźwięk dzwonu na kościelnej wieŜy. CzyŜby trafił do Richmond w mo-
mencie, gdy wszystko szło w rozsypkę? To jeszcze jeden powód, nawet rozstrzygający, Ŝeby
nawiązać kontakt z Powellem.

Pan Jaspers Dills cierpiał na ból głowy jeszcze większy niŜ Orry Main. Jego ból
rozpoczął się w Dniu Niepodległości, w sobotę, kiedy do miasta dotarły wieści o
zwycięstwie pod Gettysburgiem. Waszyngton przez kilka dni czekał na pomyślne wieści. Ich
nadejście wprawiło mieszkańców w świąteczny nastrój.
Właśnie tego ranka powrócił ze swojego letniskowego domu w Chesapeake Bay, dokąd
przezornie się schronił, kiedy doszły go wieści o moŜliwości inwazji rebeliantów. Teraz jego
uwagę zwróciły race wybuchające przed domem ku radości rozbawionych wyrostków. Co
więcej, te szczeniaki śpiewały patriotyczne pieśni, przechodząc przez Park Prezydencki i
gromadząc się wokół Białego Domu. Lee dostał baty. Vicksburg wzięty. Grant, Sherman i
Meade są bohaterami.
Pomyślne wiadomości nie były jednak w stanie wyciszyć wrzawy wokół prawnika Dillsa
ani odwrócić biegu wydarzeń.

179 —
Generał Meade, jak wszyscy jego poprzednicy, powoli tracił pewność siebie i nerwy. Nie
potrafił skuteczniej ścigać Lee i tym samym utracił szansę zniszczenia głównej armii
Konfederacji. Iluminacje w oknach rezydencji i gmachów uŜyteczności publicznej pogasły,
w powietrzu unosił się swąd i iskry z dogorywających ognisk.
Walcząc z bólem głowy Dills rozwaŜał dwie informacje, między którymi dopatrywał się
wyraźnego związku. SłuŜący powiedział mu, Ŝe pod drzwiami był Bent i zachowywał się jak
szaleniec. Na dodatek ostry list od Stanleya Hazarda powiadomił go, Ŝe człowiek, którego
zarekomendował, pobił dziennikarza, demokratę, choć wcale nie otrzymał takiego rozkazu,
co oczywiście tylko przyspieszyło katastrofę. Stanton domagał się winnego. ,,Ezra Dayton"
został zwolniony i relegowany z Waszyngtonu, zaś pana Dillsa prosi się, by nie udzielał
nikomu rekomendacji, szczególnie dla słuŜb specjalnych, dziękuję, nie!
Przez dwa dni gońcy zatrudnieni w firmie Dillsa szukali Benta p.o całym mieście. A Bent
zniknął i nikt nie wiedział, gdzie się podziewa.
Dills usiadł w swoim biurze nad plikiem pilnych papierów i myślał o pieniądzach.
Pieniądzach, które mogłyby się skończyć, gdyby stracił ślad syna Starkwethera. Co powinien
zrobić? Co mógł zrobić?

Ten dzień był prawdziwą katastrofą Ŝalił się Stanley podczas czwartkowej kolacji
nazajutrz po Dniu Niepodległości.
— Sekretarz wpadł w szał, poniewaŜ Meade nie chce ustąpić,
a winę za całe zamieszanie z Randolphem zrzuca na mnie.
— Myślałam, Ŝe udało ci się to wszystko uciszyć.
Do pewnego stopnia tak. Randolph, to znaczy jego gazeta w Cincinnati, nic na ten
temat nie opulikuje, ale Randolph znowu jest na wolności, a jego sińce mówią same za
siebie. Poza tym dzisiaj po południu mieliśmy inne złe wieści. Laurette?
— Wskazał na pustą szklankę.
Isabel wytarła usta chusteczką i powiedziała:
— Stanley, wypiłeś juŜ cztery.
Ale chcę jeszcze jedną. Laurette!
SłuŜąca napełniła mu szklankę czerwonym winem. Jednym haustem wypił sporą część
napoju, co widząc Isabel zasłoniła oczy dłonią. Jej mąŜ przechodzi jakieś niesamowite
zmiany. Odpowiedzialność związana z jego stanowiskiem oraz duŜe sumy na ich koncie to
przerastało jego siły. Po prostu nie wytrzymywał tego wszystkiego.
— Jakie złe wieści? — spytała.
— Jeden z ludzi Bakera był w Port Tabacco. I usłyszał, Ŝe

— 180 —
niejaki pan Dayton, ten sam, który tak urządził Randolpha, zdezerterował. Przeszedł na
stronę wroga wkrótce po tym, jak Baker wygnał go z miasta. Bóg raczy wiedzieć, jak cenne
posiada informacje. Cała ta sprawa rzuca niekorzystne światło na departament. Nikt nie
powie publicznie, Ŝe my kontrolujemy Bakera, ale wszyscy o tym wiedzą. Poza tym.... dopił
resztę wina i dał znak słuŜącej, która posłusznie wykonała polecenie, rzuciwszy najpierw
niespokojne spojrzenie swojej pani. Poza tym, ustawa mobilizacyjna jest ciągle prawomocna
i ludzie jej nienawidzą. Mieliśmy doniesienia o protestach i aktach przemocy.
• Tutaj?
• Nie, głównie w Nowym Jorku.
-~- Och, kochanie, to przecieŜ daleko od tego domu, a poza tym moŜesz liczyć na swoje
szczęście. Mógłbyś zostać powołany do wojska, przecieŜ wciąŜ jesteś młody, gdybyś nie
pracował w Departamencie Wojny albo nie był dość bogaty, by opłacić zastępstwo.
Wyraźnie przygnębiony Stanley popijał wino. isabel kazała słuŜącej odejść, po czym
przeszła na drugi koniec stołu, do krzesła Stanleya. Stanęła za jego plecami i oparła
podbródek na jego głowie, jednocześnie z czułością głaszcząc go po ramionach. Mimo tych
wszystkich kłopotów mamy duŜo szczęścia, Stanley. Powinniśmy być wdzięczni
Kongresowi, Ŝe był na tyle wspaniałomyślny, by ustanowić prawo zastępstwa. Bo, jak
powiadają, jest to wojna ludzi bogatych, na której biją się biedacy.
A jednak słowa Ŝony nie pocieszyły go. Rozmyślał nad wszystkimi zmianami, które
zaszły w jego Ŝyciu w ciągu ostatnich lat. Jedną ze zmian było nieodparte pragnienie picia
mocnych trunków, które mogło stać się nawykiem niszczącym wszelką karierę. Musi się
postarać zapanować nad skłonnością do alkoholu, musi dalej sprzedawać buty tym
biedakom, którzy za frazesy ginęli po obu stronach frontu.
Constance? Co mam zrobić? zapytał George owej parnej środy po klęsce pod
Gettysburgiem.
Spodziewała się tego pytania. George zadał pytanie tym samym tonem, którego uŜywał
podczas kłótni z ich upartym synem. William znowu opuścił popołudniową lekcję tańca i ra-
zem z kolegami z Georgetown poszedł grać w baseball. ChociaŜ George nieraz zdobywał
mistrzostwo w tej dyscyplinie sportu, to jednak musiał zganić Williama. Nagana przemieniła
się w sprzeczkę, zakończoną krzykiem ojca i ponurymi spojrzeniami syna.
Czy masz na myśli departament? — zapytała, chociaŜ to było oczywiste.

-- 181
— Tak. Nie mogę wytrzymać idiotycznego politykowania
i tych wszystkich pieniędzy zarabianych na śmierci i cierpieniu.
Dzięki Bogu, nie mam nic wspólnego z kontraktami Stanleya.
Najchętniej wpakowałbym mu je wszystkie do gardła, Ŝeby się
udusił.
Nagle poczuła ukłucie w piersi. Ostatnio często bolały ją nogi, skronie, czuła ból w
piersiach. Podejrzewała, Ŝe przyczyną tych dolegliwości były zmartwienia. Martwiła się o
dzieci, o ojca w dalekiej Kalifornii, martwiło ją to, Ŝe kaŜdego miesiąca przybywało jej pół
kilograma, nawet kilogram. Najbardziej martwiła się o George'a. Wracał do domu późno z
nowymi kłopotami i opowiadał o nich przez cały wieczór do późnej nocy.
Upór Ripleya stawał się po prostu nie do zniesienia. Ostatnio George podał jej taki
przykład; generał Rosecrans, słysząc Ŝe Departament Zaopatrzenia trzyma w magazynach
pewną liczbę dział, zaŜądał nowych dostaw na front zachodni. Z początku Ripley,
niezadowolony z koncepcji generała, nie chciał wysłać Ŝadnych uzupełnień. Zmuszony
wysłał dziesięć dział. Rosecrans z kolei wysłał raport Lincolnowi o pomyślnie
przeprowadzonych akcjach. Prezydent zachęcił Ripleya do powaŜngo rozwaŜenia
moŜliwości zakupu większej liczby dział. Ripley puścił to Ŝądanie w niepamięć.
Constance znała wszystkie występki Ripleya. To on prowadził kampanię przeciwko
broni automatycznej i odtylcowej, nie godził się, by uŜywano jej w innych formacjach poza
kawalerią. Starał się anulować istniejące kontrakty, a projekty nowych umów opatrywał
adnotacją: nieaktualne.
-— Co więcej — powiedział George ostatniej nocy niecałe czterdzieści osiem godzin po
rzezi, którą ludziom biednego Picketta zgotowali nasi Ŝołnierze, widziałem raport pewnego
pojmanego rebelianta. Walczył przeciwko strzelcom wyborowym Bredana pod Little Round
Top. W ciągu dwudziestu minut Ŝołnierze Bredana, strzelając ogniem pojedynczym z broni
odtylcowej , oddali około stu strzałów kaŜdy. Rebeliant powiedział, Ŝe jego dowódca myślał,
iŜ dostał się w dwa ognie, Ŝe wpadł między dwa pułki.
I rzeczywiście wpadł?
George roześmiał się.
— Bredan miał stu ludzi. A ten stary skurwysyn wciąŜ pisze
na kaŜdym wniosku o lepszą ręczną broń: „odmownie" albo:
„poddane pod dyskusję".
W narzekaniach George'a nie pojawiało się nic nowego. Zwiększyła się tylko ich
częstotliwość i gniew, z którym je wypowiadał. Zmiana nastąpiła miesiąc temu, przed
upadkiem Vicksburga, kiedy raport o wadliwych pociskach Parrotta znalazł się na jego
biurku. W trakcie dochodzenia George odkrył, Ŝe

— 182
pociski były częścią duŜego transportu z fabryki amunicji w Buffalo i Ŝe on sam sprawdził
próbki i odesłał je z powrotem. Obudowy były podziurawione, poniewaŜ formy odlewcze
miały wady. BoŜe, Constance jeszcze miała w pamięci ten wieczór, gdy rozwścieczony
przyszedł do domu.
— Nikczemnicy mieli czelność zatuszować defekty. Zalepili
dziury kitem w kolorze metalu.
Następnego dnia kolejny wybuch gniewu:
Ripley anulował moją decyzję odesłania całej przesyłki. Zaakceptował ją w takim
stanie, w jakim przyszła. Wygląda na to, Ŝe producent jest dalekim krewnym jego Ŝony.
BoŜe! Tak bym chciał wpakować mu parę tych pocisków do tyłka. Byłby to najlepszy
uczynek, jaki kiedykolwiek zrobiono dla Unii.
Wszystkie te wydarzenia i gorycz, która kumulowała się od wielu dni, kazały mu zadać to
waŜkie pytanie tej nocy. Ale i Constance, leŜąca obok męŜa w ciemnościach, wiedziała, Ŝe
musi zapytać:
• Co chcesz zrobić, George?
• Jakiej odpowiedzi oczekujesz? Idealistycznej czy realistycznej?
• A więc są dwie? Wobec tego tej pierwszej.
• Chciałbym pracować dla Lincolna.
• Naprawdę? Czy aŜ tak go podziwiasz?
— Tak, od tej nocy, kiedy spotkaliśmy się w arsenale. Czuję,
Ŝe znam go bardzo dobrze. Wpada do naszych biur kilka razy
w tygodniu, zadaje pytania, zachęca do nowych pomysłów mimo,
a moŜe właśnie z powodu apatii panującej w departamencie.
Całe szczęście, Ŝe w kampaniach wyborczych nie aparycja
wygrywa, lecz rzeczywiste zdolności, bo inaczej nie zostałby
prezydentem. Nigdy nie jest fałszywy i nigdy, co niektórzy
uwaŜają za wadę, nie kryje się ze swoimi wątpliwościami. Ward
Lamon powiedział mi kilka miesięcy temu, iŜ Lincoln jest
przekonany, Ŝe nie doŜyje dnia, w którym znowu zobaczy
Springfield*. Ten facet ma w sobie wszystkie zalety, których
deficyt odczuwamy w naszym mieście. Uczciwość. Idealizm. Siła.
Dobry BoŜe, Constance, weź pod uwagę brzemię, które dźwiga.
Odpowiada za państwo i naród, jego władza jest olbrzymia! Tak,
chciałbym pracować dla niego, ale przy nim nie ma miejsca.
— Pytałeś o to?
Dyskretnie. Nie wspomniałem ci o tym, poniewaŜ uwaŜam, Ŝe jest to niewykonalne.
— A zatem, jak brzmi twoja odpowiedź realistyczna?

* W Springfield A. Lincoln spędził większą część swego Ŝycia.

— 183 —
— Mogę pracować dla armii na kolei, jeśli Herman Haupt
zechce mnie przyjąć. To dobre wyjście i mam na tę pracę ochotę.
Powiedział to jednym tchem, było więc dla niej oczywiste, Ŝe juŜ od pewnego czasu
oswajał się z tą myślą. Próbując opanować drŜenie głosu odparła:
• To słuŜba w polu. Blisko linii frontu...
• Tylko czasami. NajwaŜniejsze, Ŝe jest to praca, w której, mam nadzieję, mógłbym się
czymś wykazać.
Zapadła cisza, dobiegł ich łoskot wozów za oknami. Wyczuwając jej napięcie obrócił się
na bok — spali nago, jak zwykli często czynić • - i dotknął jej miękkiej, spręŜystej, tak
cudownie znajomej piersi.
• Nie chcesz, bym to zrobił?
• George — odrzekła, przełykając ślinę — wiesz, Ŝe w tym małŜeństwie nie istnieje
zwyczaj zadawania takich pytań i odpowiadania na nie.
• A jednak chcę wiedzieć, czy ty...
— Zrób to, co musisz zrobić powiedziała całując go.
Zamrugała; miała nadzieję, Ŝe nie dostrzeŜe jej łez, wywoła
nych obawą o jego los.

— No cóŜ, Hermanie, czy przyjmiesz nowego pracownika?


— zapytał George następnego dnia brodatego nadzorcę, opar
tego o ladę baru w restauracji Wilłarda. Haupt wyglądał kiepsko.
Nadzorował przetaczanie wagonów do Pensylwanii, aby szybko
przygotować do naprawy linię z Gettysburga.
Znasz odpowiedź. Wszystko zaleŜy od tego, czy sekretarz da ci zwolnienie.
• Na miłość boską, oby to zrobił! Nie mogę znieść tego człowieka. Nie mogę
pracować, jeŜeli on jest w promieniu jednej mili. — Połknął surową ostrygę. Przypuszczam,
Ŝe słyszałeś o skandalu z Randolphem?
• A kto nie słyszał? ChociaŜ zabroniono mu o tym pisać, ma słuchaczy i przy lada
okazji opowiada swoją historię.
• To przecieŜ wstyd...
• Zostaw te mądrości i lepiej zacznij działać. Myślę, Ŝe Stanton chce mojej głowy. Nie
lubię go tak samo jak ty i on o tym wie. Nie będę dłuŜej znosił jego uprzedzeń i arogancji
Haupt wypił z kieliszka resztę whisky poniewaŜ sam mam pod dostatkiem jednego i
drugiego.
Haupt zastanawiał się, jak zdobyć przeniesienie George'a.
— Nie sądzę, aby było dobrym pomysłem złoŜenie podania
o przeniesienie cię pod moje skrzydła.
— Rozumiem. Jutro rano mam się spotkać z głównodowo
dzącym...

— 184 —
• Z generałem Halleckem? To specjalista od krętactw w dokumentach. Nie wiedziałem,
Ŝe ty i ta Tęga Głowa znacie się.
• Spotkałem go dwa razy w towarzystwie. Jest absolwentem Akademii...
• Rocznik 39. Cztery łata po mnie. West Point dba o swoich wychowanków, na to teraz
liczysz?
• Zgadłeś — odparł George — juŜ się nauczyłem, na jakich zasadach funkcjonuje to
miasto, drogi Hermanie...

Henry Halleck, który poświęcił George'owi dziesięć minut swego dokładnie


zaplanowanego czasu, wyglądał na naukowca: okrągłe ramiona, wypukłe czoło, wyłupiaste
oczy. Był lepszym uczonym niŜ Ŝołnierzem — przed paru laty przetłumaczył dzieło
Jominiego ale teŜ zdolnym, choć trochę moŜe nudnawym administratorem. Stojąc przy oknie
w ulubionej pozie, z rękami splecionymi z tyłu, powiedział:
Kiedy zobaczyłem w kalendarzu pańskie nazwisko, kazałem to zaprotokołować. Czy
jest pan pewien, Ŝe rzeczywiście chce opuścić Departament Wojny?
Tak, generale. Chciałbym czuć się bardziej przydatny.
Ripley jest pańskim przełoŜonym i do niego powinien pan zgłosić się z prośbą o
przeniesienie powiedział Halleck nie bez złośliwości.
Wiedząc, czym ryzykuje, George potrząsnął głową: — Z całym szacunkiem przyznaję, Ŝe nie
mogę tego uczynić. Generał Ripley odrzuciłby moją prośbę. Chciałbym otrzymać pańską
zgodę na zwrócenie się bezpośrednio do adiutanta generała.
Nie, to jest niedopuszczalne odparł Halleck. George zdał sobie sprawę, Ŝe przegrał.
Ale Halleck ciągnął dalej: Rozumiem pana doskonale, rozumiem pańskie kłopotliwe połoŜe-
nie, wiem, Ŝe dostał się pan do Waszyngtonu na Ŝądanie Camerona, powodowany jedynie
silnym poczuciem patriotycznego obowiązku. Popieram pańską gotowość włączenia się w
wir wydarzeń.
Te słowa ocaliły George'a przed rozpaczą. Halleck schylił swoją wielką, łysiejącą głowę
i zniŜywszy głos, jak przystało na prawdziwego waszyngtonczyka, który pragnie coś
doradzić czy w czymś pomóc, rzekł konfidencjonalnie:
Niech się pan zwróci z prośbą do adiutanta generała drogą
urzędową, co gwarantuje, iŜ kopia zostanie przesłana generałowi
Ripleyowi. Ja z nim, oczywiście nieoficjalnie, pomówię. I jeśli
nam się powiedzie, musi się pan przygotować do stoczenia bitwy
z sekretarzem Stantonem. Wyciągnął rękę ze słowami: —- śy
czę panu powodzenia,

— 185 —
George zawczasu przygotował dokumenty, o których mówił Halleck. Wysłał je
natychmiast i otrzymał wezwanie do sekretarza wcześniej, niŜ się spodziewał.
W budynku Departamentu Wojny, gdzie George udał się w poniedziałek o wpół do
trzeciej, panowała ponura atmosfera. Meade marudził — ustawa mobilizacyjna wywoływała
kolejne protesty i uliczne awantury w Nowym Jorku. O prezydencie mówiono, Ŝe z okresu
aktywności wkroczył w nowy okres — przygnębienia.
— Chcesz pracować dla Haupta? Drogi majorze... powie
dział Stanton z jawnym niesmakiem. — Czy wiesz, Ŝe on nigdy
oficjalnie nie przyjął stopnia generała brygady, a awans otrzymał
w zeszłym roku we wrześniu? Kto wie, jak długo będzie nad
zorował, bądź co bądź, wojskowe linie kolejowe...
W głosie tego brodatego człowieka podobnego do Buddy George usłyszał wyraźne
ostrzeŜenie.
Mimo to, sir powiedział — zaleŜy mi na tym przeniesieniu. Przyszedłem do
Departamentu Zaopatrzenia na Ŝądanie sekretarza Camerona i starałem się sumiennie
wypełniać moje obowiązki, chociaŜ nigdy nie miałem uczucia, Ŝe jestem naprawdę
uŜyteczny czy w wystarczającym stopniu wykwalifikowany. Chciałbym słuŜyć w formacji
bezpośrednio związanej z wojną.
Stanton poprawił okulary, błysk światła odbił się od szkieł. Być moŜe wiedział, jak naleŜy
wywołać ten niepokojący błysk. Czy wpłynęłoby to na pana decyzję, gdybym powiedział, Ŝe
generał Ripley moŜe wkrótce przejść na emeryturę?—- zapytał z nieszczerym uśmiechem. —
Generał ma w końcu sześćdziesiąt dziewięć lat! A czy nie nazbyt często właził panu w
drogę?
— Nie, sir, to nie wpłynie na moją decyzję.
• Będę szczery, majorze Hazard. Od momentu kiedy pan tu przybył, wyczuwałem w
pana głosie wrogość... Nie, proszę nie zaprzeczać. — George zaczerwienił się, nie sądził, Ŝe
tak łatwo dostrzec jego uczucia. — Pana determinacja w sprawie przeniesienia, co do
czystości której generał Halleck przekonywał mnie przez cały weekend, skłania mnie do
podejrzeń, Ŝe nie lubi pan całego Departamenu Wojny. Czy mam rację?
• Sir... — George zająknął się. Wiedział, Ŝe lepiej juŜ nic nie mówić, lepiej wyjść i
zostawić całą tę sprawę. JednakŜe nie pozwolił mu na to jego charakter. Z całym
szacunkiem, panie sekretarzu, tak jest, ma pan rację. Nie zgadzam się z niektórymi
posunięciami departamentu.
• Czy mogę prosić, by zechciał pan być bardziej konkretny, majorze Hazard? — spytał
zimno Stanton.
• Chodzi o sprawę Eamona Randolpha...
Stanton przerwał mu, krzycząc:
— Nie znam takiej sprawy!

— 186 —
• Z tego, co wiem, został pobity przez członków pańskiego Biura Detektywistycznego
tylko dlatego, Ŝe skrytykował zasady polityki tej administracji, co, jak sądzę, ma prawo
zrobić kaŜdy obywatel...
• Nie w czasie wojny. Niech mi wolno będzie dodać, Ŝe jeśli kiedykolwiek liczył pan
na karierę w wojsku, to wszystko przekreślił pan tym, co przed chwilą powiedział.
Przekroczył pan dopuszczalne granice.
• Przepraszam — powiedział George, choć wcale tak nie myślał. — To kwestia mojego
sumienia, a poza tym wszyscy wiedzą, Ŝe Lafayette Baker pracuje dla pana.
Z nieszczerym uśmiechem Stanton odparł:
— Mój drogi majorze, proszę, niech pan przeszuka całą moją
korespondencję, kaŜdy świstek w koszu na śmieci, we wszyst
kich koszach, które są w tym departamencie, a nie znajdziesz ani
krzty dowodu na poparcie tego, co raczyłeś tu powiedzieć...
A teraz niech pan będzie tak łaskaw i opuści to biuro. Będę rad
mogąc poprzeć pańską prośbę. Pan i ten szaleniec Haupt
jesteście jedno warci.
Sir...
Stanton uderzył pięścią w biurko.
— Wynoś się!
George usłyszał, Ŝe otwierają się drzwi za jego plecami. Ktoś wbiegł.
Przyszedł pański brat — powiedział sekretarz. George odwrócił się i ujrzał bladego ze
strachu Stanleya, który zatrzymał się zaskoczony jego widokiem.
Zechce pan zauwaŜyć, Ŝe z odpowiednią prędkością. Stanley złapał George'a za
rękaw. Daj spokój.
Stanley głos George'a obniŜył się o pół oktawy bardzo dawno temu znokautowałem
cię. Zabierz rękę, bo zrobię to jeszcze raz.
Stanley zamrugał i usłuchał brata. Pocił się obficie. CóŜ ze mnie za osioł — pomyślał
George. Uparty, ryczący osioł.
A jednak wypowiedzenie małej kwestii, która jeszcze nie została dopowiedziana,
sprawiło mu ulgę, której towarzyszyło uczucie dumy.
— JeŜeli ten rząd ma wygrać wojnę, bijąc i wsadzając do
więzienia kaŜdego dysydenta, który pozwala sobie na minimalny
krytycyzm, to niechaj Pan Bóg zlituje się nad nami. ZasłuŜyliśmy
na klęskę.
Stanton bardzo delikatnie rozczesywał palcami brodę, ale był wściekły.
— Majorze Hazard — powiedział — proponuję, aby wyniósł
— 187 — stronie Billy'ego, męŜczyzna chudy jak tyka, ubrany w łach-
many, które z daleka było czuć stęchlizną, zgiął się, aby uniknąć
zderzenia z gałęzią, po czym wypalił z rewolweru.
Billy przyklęknął na jednym kolanie, w ten sposób mógł
utrzymać równowagę. Palacz wygramolił się na tender. Trzy-
mając się jedną ręką wychylił się i wystrzelił z kolta. Billy poczuł,
Ŝe pociąg zaczął przyśpieszać, co oznaczało, Ŝe maszynista otworzył zawór.
Szeregowiec zastrzelił rebelianta jadącego po przeciwnej stronie platformy.
Wreszcie umilkł wrzask napastników.
Pociąg nabierał prędkości. Niebo pociemniało i deszcz zaczął bębnić po
platformie. Partyzanci zbliŜyli się do platformy, na której leŜeli saperzy. Billy
obrócił się, aby wystrzelić w ich stronę, gdy coś zatrzasnęło się na jego ramieniu i
szarpnęło nim.
Poczuł zawrót głowy i nagły strach — człowiek w czarnym ubraniu jechał dość
blisko platformy, by chwycić Billy'ego. Ciągnął go, starając się wywlec chłopaka z
platformy. Billy uderzył ramieniem o podkład, zatkało go, niemal się udusił
znokautowany potęŜnym ciosem wiatru w Ŝołądek, w pierś, w twarz. W
oszołomieniu wpatrywał się w oddającą się latarnię i kurczące się białe litery na
kambuzie.
Karabin Billy'ego leŜał niedaleko, obok toru. Dwaj napastnicy pogalopowali za
pociągiem, który zaczął zwalniać maszynista niepokoił się o Ŝołnierzy, którzy
pospadali z platformy. Rebelianci oddali kilka strzałów w kierunku pociągu,
ponownie nabierającego prędkości.
Billy na czworakach dotarł do swojego karabinu.
— Dotknij go, a zabiję cię — usłyszał wesoło wypowiedziane
ostrzeŜenie. Podniósł głowę i zobaczył chudego męŜczyznę.
Prawą garść wypełniał mu ogromnych rozmiarów pistolet.
• Mamy dwóch z tym tutaj kapitanem — krzyknął męŜczyzna w czarnym ubraniu,
obserwując swego grzebiącego nogą konia.
• Jest tam jeszcze taki, co dycha?
— Nie, ten juŜ nie Ŝyje — odparł ktoś z tyłu. Twarz Billy'ego
ściągnęła się; Johnson oczekiwał wieści o narodzinach drugiego
dziecka, które miało przyjść na świat lada moment.
W bębniącym deszczu Konfederaci oddali kilka strzałów w ślad za pociągiem,
który teraz przypominał zabawkę.
JakŜe ten ranek spochmurniał — myślał otoczony przez jeźdźców na koniach
Billy.
• Na pewno nie Ŝyje? — zapytał męŜczyzna w czarnym ubraniu swego
towarzysza, który nadjechał z ciałem Johnsona przerzuconym przez grzbiet konia.
Ręce i nogi jasnowłosego ochotnika zwisały dyndając.
• Czy jest coś wart?
• MoŜemy mu wyrwać złote zęby, to wszystko.

— 190 —
— Do diabła — powiedział męŜczyzna w czarnym ubraniu.
— Wstawaj, Jankesie! Nazwisko, jednostka, te wszystkie rzeczy,
Ŝebyśmy mogli akuratnie wypełnić świadectwo zgonu.
Billy nie wierzył, Ŝe ten facet mówi powaŜnie. W ogóle nie mógł uwierzyć w to, co się
zdarzyło — ten nagły napad, to przypadkowe pojmanie.
Przypadkowe... I to właśnie jest nie kończąca się lekcja, której nie wolno zapomnieć. Bo
przecieŜ kula, która mnie ominęła lub zabiła, zrobiła to przez przypadek.
Deszcz moczył mu włosy. Billy stał po prawej stronie drogi zastanawiając się, czy ma
powody, by bać się tych ludzi.
• Nazwisko i jednostka — powtórzył z rozdraŜnieniem męŜczyzna w czarnym ubraniu.
• Kapitan William Hazard. Batalion Saperów. Armia Poto-macu. A kim wy jesteście?
Rozległo się parsknięcie, wesołe szepty i raptem ktoś bawolim głosem powiedział:
Wlazł w sam środek hrabstwa Fairfax i pyta nas, cośmy za jedni!
Człowiek o bawolim głosie, brzydki i spasiony, przejechał się kawałek na koniu,
wykonał nawet małą rundkę, Ŝeby Billy lepiej mu się przyjrzał.
Zwiadowcy z oddziału partyzanckiego majora Johna S. Mosby'ego, w swoim czasie
upowaŜnionego przez Kongres Konfederacji do samodzielnych akcji. Oto, kim jesteśmy, ty
jankeski pomiocie. Trzepnął go w głowę kolbą strzelby.
Billy złapał za strzelbę. MęŜczyzna w czarnym ubraniu schylił się i chwycił go za włosy.
Billy zaskowyczał i puścił strzelbę. Poczuł odór dawno nie mytego ciała, zauwaŜył teŜ, Ŝe
brudne odzienie zwiadowcy składa się z kawałków róŜnych mundurów. Zrozumiał, Ŝe nie
okłamali go. John Mosby przez jakiś czas prowadził zwiady na rzecz Stuarta, ale ostatnio
usamodzielnił się i uniezaleŜnił jako dowódca partyzantów. Zjawiał się i znikał pod osłoną
nocy, zrywał szyny, palił składy ze sprzętem, strzelał z ukrycia do straŜy. Budził tym większą
grozę, Ŝe on i jego niewielka banda byli niemal niewidzialni. Szare duchy...
...które nie przestrzegały Ŝadnych wojennych reguł pomyślał Billy, czując w Ŝołądku
jakiś okropny cięŜar.
MęŜczyzna w czarnym ubraniu jeszcze raz szarpnął Billy'ego za włosy, po czym odwiódł
kurek.
— Ręce na głowę, chłopczyku!
• Co?
• Powiedziałem, połóŜ obie ręce na głowie. Chcę to załatwić szybko.
• Co załatwić szybko?

— 191 —
Szyderczy śmiech. Śmiejący się najgłośniej męŜczyna powie-
dział:
• To prawdziwy głupek, nie?
• Pańską egzekucję, kapitanie Hazard — odparł z sarkazmem ubrany na
czarno partyzant. — MoŜe pozwolisz skończyć z tą sprawą i przejść do
pilniejszych.
Billy gapił się na ciemną figurę na grzbiecie konia. Sosny jęczały, a wiatr
pędził po wzburzonym, ciemnym niebie.
Czemu pociąg nie wrócił po niego, na pewno chcą go zamordować jak
Johnsona.
• Ręce na głowę — powiedział męŜczyzna w czarnym ubraniu. — I obróć się
tak, Ŝebym widział twoje plecy.
• W myśl — Billy usiłował nadać głosowi naturalne brzmienie — w myśl
prawa wojennego mam prawo być traktowany jak jeniec.
• Na litość boską, skończmy z tym — powiedział inny męŜczyzna i Billy
zrozumiał, Ŝe pozostało mu juŜ niewiele czasu.
W porządku — pomyślał. — Wszystko, co mogę zrobić odchodząc, to nie
płakać przy nich.
Rozwścieczony partyzant w czerni powiedział:
— Ostatni raz ci powtarzam, Jankesie, daj ręce tam, gdzie ci
powiedziałem.
Billy połoŜył lewą dłoń na swoich mokrych włosach, a na niej prawą. Wstydził
się, Ŝe zamknął oczy, ale sądził, Ŝe tak będzie mu to łatwiej znieść. Letni deszcz
szumiał między sosnami. Wtem z północy dobiegł go przez parskanie koni inny
dźwięk: szczęk metalu i skrzypienie zaprzęgu. Dźwięk, którego nie mógł rozpoz-
nać, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.
MęŜczyzna w czarnym ubraniu zasalutował mu potęŜnym pistoletem:
• Do widzenia, kapitanie-saperze.
• To inni będą bogaci, a ty jesteś pieprzone nic — zaśmiał się bawoli głos,
kiedy Billy skulił się, czekając na kulę.

W tym samym czasie człowiek w średnim wieku z łysą głową i twarzą, w


której było coś anielskiego, szturmował barykadę. śądni krwi, atakujący wraz z
nim ludzie nie byli Ŝołnierzami, ale cywilami; jedną trzecią stanowiły kobiety.
Rzucali butelkami, cegłami, pałkami, fragmentami mebli wywleczonymi z
bogatych domów. A łysy męŜczyzna wywijał szerokim czarnym pasem,
wyciągniętym ze spodni ogłuszonego przez innego szturmującego strazaka-
ochotnika. Waląc pasem jak cepem, jego mosięŜną sprzączką Salem Jones rozciął
twarz policjantowi majora Ópdyke'a.
Czarny dym kłębił się nad dachami Manhattanu. Ulice

— 192 —
pokrywało srebrne morze szkła. Barykada — przewrócone wozy, furgony i inne pojazdy
konne — sterczała w poprzek Brodwayu, od krawęŜnika do kawęŜnika, tuŜ poniŜej
Czterdziestej Trzeciej Ulicy. O Brodway, podobnie jak o większość arterii w tym
ośmiusettysięcznym mieście, od rana toczyły się walki. Buntownicy utrzymali go aŜ do
wczesnego popołudnia. Od Trzeciej aŜ do Sto Trzeciej Alei nie było Ŝadnych pojazdów.
Wokół ratusza i komendy policji na Mulberry ustawiono armaty. Tłum szturmujący
barykadę właśnie podpalił Sierociniec dla Kolorowych Dzieci na Piątej Alei, z którego w
ostatniej chwili samozwańczy przywódcy zdecydowali się ewakuować dzieci.
Salem Jones nie był pierwszym, który wspiął się na wozy, aby zyskując przewagę,
zaatakować tuzin policjantów, ale nie był teŜ ostatni. Policjanci rozproszyli się i uciekli.
Jones rzucił cegłą, która uderzyła jednego z oficerów w tył głowy. Kiedy upadł, Jones
wyszedł zza koła, które dotąd go osłaniało. Wyrwał z bezwładnej ręki policjanta jego grubą
pałkę. Nie miał dobrej pałki od czasu, kiedy był nadzorcą w Mont Royal. Znów poczuł się
pewnie.
Kilku uczestników zamieszek wbiegło do restauracji i po-wtóciio x dwoma cxamy«\\
keiuerarcu. PoduiósŁ się kvxyk. Kuku policjantów strzeliło zza rogu, ale to nie
powstrzymało tłumu. Ktoś przygotował liny, inni wspięli się na słupy telegraficzne. Po
dwóch minutach obaj kelnerzy wisieli na poprzeeznikach, obracając się w dymie.
Na ten widok na okrągłej twarzy Jonesa pojawił się uśmiech. W Nowym Jorku był
dopiero od dziesięciu dni, przybłąkał się tu, tak jak do wielu miejsc, po tym jak przeklęty
Orry Main wyrzucił go. W Mackerelville znalazł ruderę, gdzie mógł spać za darmo, a w
jednej z brudnych knajp na Drugiej Alei wysłuchiwał Ŝalów wściekłych męŜczyzn,
wyrzuconych z pracy za strajk w stoczni. Jeden z nagłośniejszych, w dzień robotnik
portowy, a w nocy sutener, na którego pracowały trzy dziewczyny, wykrzykiwał do tłumu, w
którym znajdował się takŜe Salem Jones.
Wszystkim, czego Ŝądali pracujący w dokach, była podwyŜka do dwudziestu pięciu
centów za godzinę przy dziewięciogodzin-nym dniu pracy. CzyŜby to było za wiele?
Słuchacze odkrzyknęli „nie" i uderzyli swoimi cynowymi kubkami w stoły i krzesła. A co
zrobili szefowie? Wyrzucili białych, a przywieźli furgonami Murzynów. Czy to było
sprawiedliwe? Nie!
W następny poniedziałek wojsko miało zacząć pobór, wywlekać tych samych białych do
armii, mieli być mięsem armatnim tych cięŜko pracujących ludzi, który nie mogli zapłacić
trzystu dolarów, nie mogli się wykupić ani wynająć kogoś, by ich zastąpił.
— My mamy iść na wojnę za Murzynów, podczas gdy oni

— 193 —
zostaną tutaj, dostaną naszą pracę, wedrą się do naszych domów i będą napastować nasze
kobiety. Czy mamy wojsku i tym
Murzynom pozwolić na to?
— Nie, nie, nie!
Słuchając tych okrzyków Jones mógłby juŜ powiedzieć tej głupiej policji, Ŝe w
poniedziałek rano będzie piekło. Zdecydował się wziąć udział w zabawie.
Robotnik agitujący w knajpie był jednym z organizatorów wielkiej demonstracji, która
właśnie się zaczęła. Z flagami i transparentami z hasłem „Precz z poborem" około dziesięciu
tysięcy protestujących maszerowało Szóstą Aleją w górę do Central Parku. Tam mowy
podburzyły tłum do mniej powściągliwych form protestu. Jones zauwaŜył, Ŝe jeden z
mówców ma południowy akcent. Agent przysłany, aby podburzać?
Po wiecu wielki tłum podzielił się na mniejsze grupy. Jones pobiegł z buntownikami,
którzy wrzucali słoiki ze śmierdzącymi siarką greckimi ogniami przez okna rezydencji na
Lexington. Następnie przyłączył się do grupy plądrującej urzędy, gdzie spodziewano się
znaleźć listy poborowych. Znaleźli tylko meble do zniszczenia — urzędnicy przez
grzeczność byli nieobecni. Potem przyłączył się do tłumu przy sierocińcu, który teraz płonął.
Z Brodwayu mógł dojrzeć płomienie nad budynkami.
Wokół Jones widział dowody furii tłumu. Po zaatakowaniu barykady i powieszeniu
kelnerów tłum ogarnął radosny nastrój. Uczestnicy zajść pociągali z butelek wszelkiego
rodzaju. Pijany męŜczyzna chwycił za rękę niechlujną kobietę, równie pijaną, popchnął ją ku
wejściu do opuszczonego lombardu. Rozpiął spodnie i zademonstrował swój sterczący
członek. Wszyscy zebrani, w tym i kobieta, wyrazili swój podziw. Zaraz potem był na niej.
Widzowie popatrzyli jeszcze przez chwilę, ale szybko się znudzili i zaczęli szukać innych
rozrywek.
Jones, który nigdy duŜo nie pił, nie potrzebował alkoholu, by się podniecić. Zbiegł razem
z tłumem w dół Brodwayu w kierunku East River. Część ludzi wdarła się do herbaciarni, aby
poprzewracać krzesła i stoły, porozbijać filiŜanki i spodki na ścianach i postraszyć klientów.
Wychodząc Jones wybił pałką szybę.
W pobliŜu rzeki, pod chmurami czarnego dymu, przesłaniającego zamglone, białe niebo,
natknęli się na stado krów. Przepychając się przez nie zauwaŜyli dwóch pastuchów,
czarnych chłopców, leŜących na kępie trawy nad rzeką. Chłopcy mieli po czternaście, moŜe
piętnaście lat. Jones pomógł jednemu z nich wstać i wepchnął go do rzeki. Inni wrzucili
drugiego. PomóŜcie, pomóŜcie, nie umiemy pływać.
Odpowiedzią był śmiech białych i rzucane kamienie. Jones cisnął jeden i sięgnął po
następny, wyobraŜając sobie, Ŝe mierzy

194 —
w tego przeklętego, aroganckiego Orry'ego Maina, który odkrył tak zwane nieprawidłowości
w rachunkach Mont Royal i zemścił się zwalniając go. Urodzony w Nowej Anglii Jones
zawsze wolał Południe, poniewaŜ jak jego mieszkańcy brzydził się kolorowymi. Ale snobi
znad Ashley, a szczególnie Mainowie, takŜe byli obiektami jego nienawiści.
Jones rzucił następny kamień i z przyjemnością patrzył na trafionego w czoło pastucha.
W minutę później chłopiec utonął, nie minęło wiele czasu i drugi teŜ poszedł na dno.
Śmiejąc się ludzie wokół Jonesa narzekali, Ŝe zabawa trwała tak krótko.
Godzinę później Jones znalazł się w innym barze w Mackerel-ville. Słuchał coraz to
innego parszywego faceta, przemawiającego do tłumu.
— Nie poszliśmy tam, gdzie powinniśmy mówił jeden do
Ósmej Dzielnicy, na ulice Sullivana, Clarksona i Thompsona.
Tam moglibyśmy powiesić paru czarnuchów w ich własnych
domach.
Pokrzepiony darmowym piwem, które na znak solidarności z buntującymi się przeciw
poborowi podawał właściciel, Jones wsunął pałkę za pas i przyłączył się do wychodzących.
MęŜczyźni wyzywająco śpiewali ,,Dixie", ile mieli sił w płucach i wędrowali w kierunku
zachodnim.
Maszerował pod rękę z nieznajomymi ludźmi. Jones doszedł do wniosku, Ŝe pobór mógł
być dla niego korzystny, ale oczywiście nie mógł tego powiedzieć. Niektóre stany dobrze
płaciły tym, którzy zaciągali się do wojska. ChociaŜ nie był w wieku poborowym, wierzył,
Ŝe mógłby ufarbować włosy, podać fałszywą datę urodzenia i zarobić trochę pieniędzy. Było
to coś, o czym warto pomyśleć, ale dopiero po tych zamieszkach.
Tłum, który urósł do około stu pięćdziesięciu osób, starł się z oddziałem Ŝołnierzy, wśród
których było wielu z bandaŜami na rękach i głowach. Miasto w nagłej potrzebie powołało
pod broń chorych i rannych. Tłum z łatwością ich pokonał i maszerował dalej po
błyszczącym szkle. Ściemniało się szybciej niŜ zwykle. CięŜki dym, czerwony od ognia,
pełzł po dachach. Dzwony biły we wszystkich dzielnicach, a tłum wlewał się w Clarkson
Street — zaułek nędznych mieszkań i chat zrobionych ze skrzynek.
— Gdzie oni są? Gdzie są czarnuchy! krzyczał tłum.
Oprócz dwóch dziewczynek, bawiących się na ogromnej kupie
śmieci, po której biegały tłuste szczury, nie było widać nikogo.
Jones dokładnie obejrzał domy. Przez wszystkie wybite po
otwierane okna widać było puste pomieszczenia.
Kilku męŜczyzn weszło na podwórza, zaczęli wywracać szopy. Większość znalazła
lepszą zabawę: zgromadzili się wokół sterty śmieci. Szczury i dziewczynki uciekły. Nagle
Jones zauwaŜył głowę w oknie na trzecim piętrze.

195 —
— Jest jeden!
Głowa zniknęła. Jones poprowadził po schodach cuchnącego budynku grupę dziesięciu
ludzi. Kopał mijane na piętrach otwarte drzwi. Znaleźli parę młodych Murzynów i dziecko
leŜące na sienniku. Biała kobieta z uśmiechem wzięła dziecko na ręce, przez chwilę je
pohuśtała, podeszła do otwartego okna, wychyliła się i puściła dziecko.
Matka krzyknęła. Jones uderzył ją pałką w głowę. Wynieśli męŜczyznę i jego Ŝonę pod
karłowate drzewo obok śmietnika. Ulicę oblewał czerwony blask płonącego miasta.
Napastnicy zarzucili liny i wkrótce Murzyni wisieli przywiązani za nadgarstki. Biała kobieta
z piskiem ruszyła do nich z wielkim rzeźniczym noŜem, ale jakiś męŜczyzna powstrzymał ją.
Nie rób tego. Znalazłem trochę nafty.
Oblał wiszące ofiary. Nafta pociekła na ziemię. Jones aŜ zadrŜał z rozkoszy, wyobraził
sobie, Ŝe ten czarny to Orry Main. Torturowany męŜczyzna błagał tłum, by oszczędził jego
oszołomioną, krwawiącą Ŝonę. To wywołało tylko szyderstwa i kpiny. Ktoś zapalił zapałkę,
rzucił ją, odskoczył...
Płomień buchnął równo z krzykiem. Uśmiech pojawił się na angielskiej twarzy Jonesa
patrzącego na płonące ofiary.

Jeźdźcy. To ich słyszał. Jeźdźcy galopujący między sosnami rosnącymi przy torach.
Trzymając ręce na głowie Billy otworzył oczy.
Sześciu ludzi, w tym dwóch w mundurach, zatrzymało się i otoczyło ich. MęŜczyzna w
czarym ubraniu i jego podwładni natychmiast ukłonili się szczupłemu, drobnemu oficerowi o
piaskowych włosach, wystających spod kapelusza ze strusim piórem. Jego szara peleryna
narzucona na ramiona miała jasnoczer-woną podszewkę. Dokładnie ogolona twarz mniej
więcej trzydziestoletniego oficera wyglądała surowo, ale przyjemnie. Zdawał się bardziej
interesować męŜczyzną w czerni niŜ Billym.
• Co tu się dzieje?
• Wyciągnęliśmy tego Jankesa z pociągu, który jechał przed chwilą, sir.
Przygotowywaliśmy się... MęŜczyzna w czarnym ubraniu przełknął ślinę i nerwowo obejrzał
się na kolegów.
• Do zabicia jeńca? — odpowiedział oficer, uspokajając konia kilkoma szybkimi
klepnięciami.
Partyzant zarumienił się i nieśmiało odparł: Tak, sir.
— To przeciw regułom cywilizowanej wojny, i pan o tym wie.
NiewaŜne, Ŝe jankeskie gazety nas szkalują, my nie będziemy
mordować. Zostanie pan za to ukarany grzywną.

— 196 —
Przestraszony męŜczyzna w czerni pośpiesznie schował pistolet. Serce Billy'ego biło juŜ
miarowo.
— Proszę opuścić ręce — powiedział oficer, a Billy usłuchał.
— Proszę mi podać nazwisko i jednostkę.
— Kapitan William Hazard, Batalion InŜynieryjny, Armia
Potomacu.
• Jest pan zatem, kapitanie, jeńcem partyzantów.
• Billy odetchnął.
• Pan jest?... Dłoń w rękawicy
dotknęła ronda kapelusza.
• Major John Mosby. Do usług. ----- Uśmiechnął się lekko.
— Wyciągnięto pana z pociągu, tak? No, przynajmniej jest pan
w jednym kawałku. Załatwię, Ŝe zostanie pan przetranspor
towany do Richmond, do obozu dla oficerów Unii.
Niespodziewane przybycie Mosby'ego wywołało radość tak wielką, Ŝe Billy był niemal
pijany ze szczęścia. Ale równocześnie pomyślał o tym, co go czeka. Niewola była lepsza niŜ
śmierć, ale czy jest się z czego cieszyć? Powinien od razu poznać Mosby'ego; jego pióro
obok pióra Stuarta było najbardziej znane w całej armii Konfederacji. Mosby zwrócił się do
towarzyszącego mu męŜczyzny w mundurze sierŜanta:
• Proszę dopilnować, aby go nakarmiono i nie obchodzono się z nim źle. Musimy
ruszyć.
• Panie majorze...
Zniecierpliwiony Mosby spojrzał na Billy'ego.
— Słucham?
Jeden z moich ludzi został zastrzelony, kiedy mnie schwytano. LeŜy w tamtych
chwastach. Mogę prosić o chrześcijański pogrzeb dla niego?
Oczywiście. Ostro spojrzał na partyzanta w czarnym ubraniu. • - Powierzam to panu.
Myślę, Ŝe pan to dobrze zrobi. W oczach męŜczyzny w czarnym ubraniu nie było Ŝalu ani
nawet urazy, kiedy patrzał za Mosbym galopującym między drzewami na czele swego
oddziału. Jeden z Ŝołnierzy został, aby zająć się jeńcem. Kiedy rozluźniał popręg siodła, by
dać koniowi wytchnienie, partyzant szepnął do Billy'ego:
— Jedziesz do więzienia Libby. Kiedy zobaczysz, jak tam
traktują Jankesów, poŜałujesz, Ŝe teraz nie pociągnąłem za
spust. Będziesz sobie pluł w brodę, Ŝem cię nie zabił. Tylko
zaczekaj.
87
Sierpień przyniósł Richmond wysokie temperatury i wilgoć, zakurzone liście i stojące
powietrze. Wszyscy czekali na wielką, przynoszącą ulgę burzę, która szalała nad
Potomakiem, ale nie wyglądało na to, by posuwała się dalej. Panowała powszechna
desperacja, spowodowana świadomością, Ŝe Missisipi zostało utracone, a Gettysburg nie
okazał się Ŝadnym triumfem, jak twierdzili dowódcy. Wyraźnym sygnałem, Ŝe sytuacja jest
zła, była wartość waluty. Jankeski zielony dolar, których krąŜyło wiele, przed paniką w
Pensylwanii kosztował dwa dolary kon-federackie, obecnie — cztery.
Po Vicksburgu przybyły tysiące nowych jeńców do juŜ i tak przepełnionych obozów i
więzień. Gettysburg zapełnił tysiącami rannych szpitale. Huntoona interesowało to wszystko
niewiele, kończył właśnie pracę, którą od dawna zaniedbywał. Przydzielono mu obmierzłe
zadanie przygotowania list niezliczonych firm, które nielegalnie drukowały i rozprowadzały
„plastry na golenie*". Konfederacja nie miała srebra i nie mogła bić drobnych monet, więc
skarb państwa upowaŜnił stany, miasta i niektóre koleje do puszczenia w obieg papierów o
nominałach od 5 do 50 centów, by moŜna było wydawać resztę. Ale setki firm podchwyciły
ten pomysł i Konfederacja przeŜywała istny zalew owych „plastrów na golenie", liczniejszy
niŜ biblijne Ŝaby i szarańcza. Huntoon sporządzał listę za listą: małych linii kolejowych,
barów, straganów z zieleniną, knajp. Tego ranka przepisywał nazwy firm, dostarczone przez
informatorów z Florydy i Missisipi. Była to okropna praca, z pochylonego nad kolejną listą
Huntoona lał się pot, który skapywał na papier jak łzy.
Nie obchodziło go, co robi rząd. Dręczyła i fascynowała go myśl o nowej Konfederacji.
Myślał o niej po całych nocach, w dzień zaś wiele czasu spędzał na marzeniach przy biurku,
aŜ jakiś zwierzchnik zrugał go.
W końcu w pewne gorące popołudnie zaskoczył swoich rozleniwionych kolegów,
porywając swój kapelusz i wybiegając z biura z wyrazem obłędnego zachwytu na twarzy.
JuŜ zasięgnął informacji w knajpach. Większość szynkarzy znała Powella i Huntoon
szybko uzyskał jego adres. Nie chciał prosić Ashton o pomoc. Bał się, Ŝe Ŝona wie, gdzie on
mieszka.

* Shinplaster (ang.) — tu: papierowe pieniądze o nominale niŜszym od jednego dolara.

198 —
Huntoon chciał zadać Powellowi kilka dodatkowych pytań, ale nie chciał ryzykować i
zniechęcić go. Wahał się, czy tego nie odłoŜyć. Ostatecznie jednak ciekawość i podniecenie
zwycięŜyły. Tego upalnego popołudnia wybiegł z biura i wynajął powóz.
— Church Hill — zawołał do woźnicy. — Róg Dwudziestej
Czwartej i Franklina.
Zakurzone liście leŜały nieruchomo na chodniku przed domem Powella. Podekscytowany
Huntoon cięŜko wszedł po schodach i zapukał. Po minucie zapukał ponownie. W końcu
drzwi się otworzyły.
• Powell, zdecydowałem się!
• Co tu, do diabła, robisz? — zapytał Powell, nerwowo zawiązując szmaragdowy
welwetowy szlafrok. Między jego wyłogami błysnęła naga pierś.
Dzwon na wieŜy kościoła Świętego Jana wybił godzinę. Podekscytowany Huntoon
pomyślał, Ŝe dzwon bije jemu na szczęście.
— Nie chciałem przeszkodzić...
— Ale przeszkodziłeś, jestem bardzo zajęty.
Huntoon zamrugał, choć juŜ przezwycięŜył strach.
— Przyjmij moje przeprosiny. Przyszedłem, bo mówiłeś, Ŝe
chcesz poznać moją decyzję jak najszybciej. Zdecydowałem się
dziś rano.
Rzucił okiem na ulicę. W tym momencie wydało mu się, Ŝe słyszy oddech kogoś
niewidocznego, stojącego za drzwiami.
— No, słucham.
• Ja... chcę się przyłączyć, o ile mnie zechcecie. Twarz Powella nieco
złagodniała.
• Oczywiście, to doskonała wiadomość.
• MoŜe porozmawiamy o szczegółach?
— Nie teraz. Będę w kontakcie. Widząc jednak, jak bardzo
zawiodła Huntoona jego szorstka odpowiedź, Powell uśmiechnął
się. — JuŜ wkrótce. Wolałbym porozmawiać dziś, ale niestety
mam wiele innych spraw, które wymagają uwagi. Cieszę się, Ŝe
jesteś z nami, James. Potrzebujemy w nowym Departamencie
Skarbu człowieka z wizją i odwaŜnego. Skontaktuję się z tobą za
dzień lub dwa, obiecuję.
Zamknął drzwi. Huntoon stał przez chwilę w upale. CięŜki płaszcz, okrywający jego
otyłe ciało, wręcz przygniatał go. Czuł się uraŜony. Oczywiście, przyszedł nie umawiając
się, a Południowcy uznawali, Ŝe jest to dowód złego wychowania. Nie miał prawa nosić w
sercu urazy, choć zastanawiał się, jakieŜ to waŜne sprawy spowodowały, Ŝe Powell załoŜył
szlafrok w środku dnia.
Podejrzenia Huntoona były zbyt bolesne, aby się mógł nimi zbyt długo zadręczać. Kiedy
rozglądał się za powozem, którym mógłby wrócić na Capitol Sąuare, jego nastrój
radykalnie

199 —
zmienił się. Powell był zapracowany, a on sprawił mu kłopot, przeszkodził mu. Starał się nie
myśleć o swoich podejrzeniach, gdyŜ naprawdę pragnął stać się częścią planu Lamara
Powella. A najbardziej pragnął powiedzieć Ŝonie o swojej bohaterskiej decyzji.

Niewiele brakowało — powiedział Powell odwracając się od drzwi, zdjął welwetowy


szlafrok i przewiesił go sobie przez ramię.
MąŜ, któremu właśnie przyprawiał rogi, mógł go tak łatwo nakryć.
Kiedy Huntoon, kołysząc się, oddalał się chodnikiem, całkiem naga Ashton odsłoniła usta.
Nie mogła juŜ dłuŜej powstrzymać śmiechu, który tłumiła przez cały czas, gdy stała za
drzwiami. Prawie nas zdradziłaś.
• Ale, Lamar, musiałam to usłyszeć. — Śmiała się do łez. — To było takie cudowne:
mój mąŜ po jednej stronie drzwi, mój kochanek po drugiej. Wzięła się pod boki, jej piersi
podskakiwały.
• Nie słyszałem, jak się skradałaś. A widząc cię tak blisko, prawie dostałem ataku.
Ścisnął lewą ręką jej podbródek i ostro szarpnął go w górę.
— Nie rób tego więcej!
Jej uśmiech zniknął.
Nie... przepraszam... nie będę. Ale cieszę się, Ŝe się zgodził. Zastanawiał się nad tym
od wielu dni. Nic mi nie mówił, ale wiedziałam, Ŝe o tym myśli. — Objęła go. — Cieszysz
się, prawda? Teraz mamy go tam, gdzie moŜemy go obserwować.
• I nie chcemy, Ŝeby zmienił zdanie. Zatem ty musisz rozproszyć wszystkie jego
wątpliwości. Spraw, Ŝeby był dumny ze swojej decyzji i nagródź go. — Znowu ścisnął jej
podbródek. Skrzywiła z bólu usta. — Rozumiesz, kochanie?
• Tak. Tak. Zrobię, co kaŜesz.
• Jak zwykle. — Puścił ją. Ślady jego palców zniknęły. Z uśmiechem, po ojcowsku,
ucałował policzek Ashton. Właśnie dlatego cię kocham.

Tego wieczoru, po odprawieniu słuŜby i zamknięciu drzwi do jadalni, Huntoon


odchrząknął w sposób, który zapowiadał, Ŝe za chwilę przemówi. Poza drobnymi
zadrapaniami na tapecie w pokoju nie było śladów wizyty Coopera. Do stołu zamocowano
nowe nogi.
Wiedziała, Ŝe jej uśmiech jest bardzo sztuczny, gdy zapytała: — James, co ci jest? Jesteś
taki podekscytowany...

— 200
• Mam powód. Ostatnio kilka razy rozmawiałem z panem Lamarem Powellem. —
Odsunął wazę z parującą zupą rybną. Podskoczył na krześle. — Och, nie mogę usiedzieć. —
Podszedł do jej końca stołu. — Nawiązał ze mną kontakt w sprawie niezwykłego pomysłu,
Ashton. Propozycję przyjąłem z poczucia patriotycznego obowiązku, ze świadomością, Ŝe to
słuszne i Ŝe osiągniemy wielkie korzyści.
• Mój drogi — powiedziała półgłosem udając zaskoczenie i obojętność. — Czy znowu
chce pieniędzy na statek?
• BoŜe, nie, nic tak przyziemnego. Powiem ci, ale muszę cię przygotować. Otwórz
swój umysł. Nie wahaj się myśleć odwaŜnie, śmiało. Niekonwencjonalnie. Kochanie, pan
Powell i kilku innych, z którymi nie udało mi się jeszcze spotkać, chcą załoŜyć... — ścisnął
jej rękę, zwisającą wzdłuŜ krzesła — nowy stan Konfederacji.
• Co?
• Proszę, nie podnoś głosu. Dobrze mnie słyszysz. Nową Konfederację. Pozwól, Ŝe ci o
tym opowiem...
Śmiejąc się w duchu Ashton zmarszczyła brwi, kiedy przyciągnął z rogu stołu krzesło i
usiadł przy niej. Pieścił jej rękę tłumacząc, objaśniając, perswadując, a ona trzepotała
rzęsami, udając zaskoczenie. Przyciskał jej rękę do piersi, w odpowiednich momentach z
przejęciem nabierała tchu. W sumie uwaŜała, Ŝe odegrała kapitalne przedstawienie włącznie
z momentem, kiedy dramatycznym gestem zasłoniła sobie ręką usta, gdy on po raz pierwszy
uŜył słowa: „morderstwo".
Mowa zajęła mu pół godziny. Zupa zdąŜyła juŜ zakrzepnąć, kiedy spytał:
• Powiedz mi teraz, czy zrobiłem źle? Ja wszystko wziąłem pod uwagę, włączając moje
pragnienie znalezienia się w grupie Powella. Chcę być sekretarzem skarbu i sądzę, Ŝe to
moŜliwe. Południowy zachód jest daleko od naszego stanu, ale pomyśl o nagrodzie, którą
uzyskamy, gdy utworzymy nowy rząd. Skupimy uwagę i szacunek całego świata.
• Myślę o tym. To jest po prostu trochę... przytłaczające.
• Ale nie gniewasz się na mnie?
• James! James! — Zaczęła obcałowywać jego obwisłą twarz. — Oczywiście, Ŝe nie.
Jestem przestraszona twoją wizją, dumna z twojej odwagi, zadowolona z twojej inteligencji i
inicjatywy. Zawsze wiedziałam, Ŝe masz jedno i drugie, ale wiedziałam teŜ, Ŝe praca w
Richmond jest marnym, frustrującym doświadczeniem. Cieszę się, Ŝe nie okradła cię z
ambicji.
• Moja ambicja to przede wszystkim ty, Ashton. Chcę, Ŝebyś była jedną z
najwaŜniejszych kobiet w nowej Konfederacji.
— Kochanie! — zmusiła się do wzięcia jego śliskiej twarzy
w dłonie, pocałowania go i wepchnięcia mu języka w usta. Wydał

— 201 —
z siebie jęk, kiedy połoŜyła rękę na jego prawym udzie. — Taka jestem z ciebie dumna.
Ktoś cichutko zapukał. Kucharka zastanawiała się, co było przyczyną tak długiego
spoŜywania zupy. Ashton poprawiła szlafrok, popatrzyła w cielęce oczy Huntoona, wiedząc,
co będzie dziś nieuniknione, i śpiewnie zawołała:
— Wejdź, Della.
Huntoon wrócił na swoje miejsce, ale ledwie skończyli jeść pozbawione smaku mroŜone
owoce, znów był przy niej. Zaczął ściągać z niej szlafrok prosząc, by poszli do sypialni.
Udawała, Ŝe brak jej tchu, gdy miękko podawała mu rękę, by ją poprowadził. Naga gruchała
nad jego ciałem. Doprowadziła go do gigantycznej erekcji — to było coś nowego; nie mogła
się doczekać, aby opowiedzieć o tym Lamarowi.

Na północ od Richmond był zajazd, którego wyblakły kolor dał nazwę wiosce Yellow
Tavern. Pół mili dalej, na końcu opuszczonego zaułka, biegnącego na zachód od linii
telegraficznej, rósł spory lasek. Blask księŜyca sączył się między koronami drzew,
oblewając teren bladym światłem. Ale pod drzewami, gdzie rozmawiali dwaj męŜczyźni,
jeden nie widział drugiego. Cicho brzęczała uprząŜ niespokojnych koni.
Jeden z rozmówców powiedział:
• Dla naszego wspólnego dobra muszę ci powiedzieć, Ŝe mówisz zbyt swobodnie, zbyt
często. Plotkują, Ŝe nawet cholerny Lafayette Baker słyszał o nas.
• Niech tak będzie, ludzie z mojego stanu nie robią tajemnic ze swoich powiązań.
Gubernator Brown nie robi i ja teŜ nie.
• Ale zwracasz uwagę na siebie, a moŜe i na nas.
• Och, wątpię, Ŝeby tej jednej plotce o konspiracji ktoś dał wiarę. Nie widzę innego
sposobu rekrutowania ludzi o mocnych nerwach, jak tylko załoŜyć przynętę i czekać. To
zadziałało w twoim przypadku.
• To prawda — z niechęcią odparł drugi męŜczyzna.
• Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo?
• Nie sądzę. Davis usłyszał jakąś rozmowę i wysłał generałowi rozkaz rozpoczęcia
śledztwa. Ja się zgłosiłem: patriotyczny zapał, nienawiść do zdrajców....
• Mądrze. Czy moŜesz zablokować obieg informacji?
• Zwolnić — poprawił rozmówca. — Nie mamy tyle czasu, ile mieliśmy przedtem.
• Działaj szybciej. Za parę miesięcy Davis będzie martwy...
• Jak nie on, to my.
• My będziemy się cieszyć blaskiem słońca i powietrzem południowego zachodu. Poza
tym, doceniam ostrzeŜenie.

— 202 —
— Wiem, Ŝe musiałeś przyjechać z daleka, ale to najbezpiecz
niejsze miejsce, które mi przyszło do głowy, a sądziłem, Ŝe
chciałbyś o tym wszystkim wiedzieć.
— Oczywiście. Dziękuję ci. Będę w kontakcie.
Uścisnęli sobie ręce, Ŝyczyli dobrej nocy i zawrócili konie
w przeciwne strony. KsięŜyc oświetlił twarz Lamara Powella galopującego z jednej strony
lasku, a łagodne rysy komendanta Ŝandarmerii, Israela Quincy'ego, z drugiej.

88
Libby i syn
Towary Kolonialno-SpoŜywcze
Wypchnięty z wagonu lufą muszkietu Billy zauwaŜył napis, który pozwolił mu
zidentyfikować budynek w kształcie prostokąta. Był to dom handlowy zamieniony na
więzienie. Z wagonu Billy'ego wysiadły jakieś trzy tuziny oficerów, a dwa pełne wagony
stały jeszcze na torach. Billy, jak wszyscy, był wyczerpany, głodny, a nade wszystko
zdenerwowany.
ZbliŜając się do więzienia Libby pociąg mijał zabudowania handlowe i puste parcele.
Billy zauwaŜył straŜników w mundurach, stali w równych odstępach wokół budynku z cegły.
W świetle poranka więzienie wyglądało ponuro. Wagony zatrzymały się niedaleko
czteropiętrowego budynku. Więzienie stało u wylotu ulicy. Nad główną bramą wyryto
dobrze znany w całej armii Unii napis: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu
wchodzicie".
— Ustawiać się! Ustawiać się rzędem powiedział znudzony sierŜant. Jednych popychał
muszkietem, innych nim jakby wyławiał. Większość więźniów wiedziała, co ich czeka.
Podczas podróŜy do Richmond w cuchnącym, przeładowanym wagonie, ten i ów próbował
opowiadać dowcipy. Jednak z chwilą, gdy pociąg przybył do stolicy wroga, Ŝarty skończyły
się, ale tylko jeden więzień — powaŜny kapitan artylerii, starszy od Billy'ego o dwa, trzy lata
— sprawiał wraŜenie naprawdę załamanego. Miał w oczach łzy, gdy zajmował miejsce w
szeregu.
Popatrz powiedział oficer wskazując galar odpływający z przystani zbudowanej
niedaleko więzienia. Pokład zapchany był wycieńczonymi ludźmi w brudnych, niebieskich
mundurach. Z dachu budki na pokładzie zwisała umocowana na drzewcu biała flaga. Galar
kierował się w dół rzeki.

— 203 —
StraŜnik widząc, na co więźniowie patrzą, powiedział:
— Łódź z białą flagą. Właśnie zabrała część waszych chłop
ców z tego parszywego domku na wymianę. Takie łodzie od
pływają nieczęsto. Minie wiele czasu, zanim któryś z was
wybierze się na wycieczkę. No, marsz, marsz!
Gdy przechodzili przez bramę, Billy rozglądał się za sławnym napisem, ale go nie
dostrzegł. Pewnie Libby miało wiele wejść. Wchodzili po skrzypiących schodach. Jeńcy
zaczęli kaszleć z powodu okropnego odoru — czy to śmierdziały ryby, czy podły tytoń, czy
jeszcze coś innego wydzielało ten przenikliwy zapach.
— Co tu, do cholery, tak śmierdzi?
StraŜnik z sarkazmem wyjaśnił:
— Gotują dziegieć. Bo wy, Jankesi, śmierdzicie tak obrzyd
liwie, Ŝe trzeba to miejsce regularnie dezynfekować.
Wlokąc się w szeregu, spróbował przypomnieć sobie twarz Brett. Usilnie starał się
pamiętać o wielu rzeczach. Dzięki temu miał jeszcze cień nadziei. Dotarli do obszernego,
niemal pustego pokoju z wysokim, zasłoniętym oknem, przez które sączyło się światło dnia.
Tutaj szeregowiec wstępnie przesłuchiwał więźniów, zapisując w notesie ich imiona i
nazwiska, stopnie i jednostki. Następnie odsyłał ich do kaprala, który stał pod oknem w
pozycji na spocznij z rękami załoŜonymi na tyłku. Widok tego podoficera, sztywnego jakby
połknął kij, przyprawił Billy'ego o ból brzucha.
— Ustawić się w szeregach, ósemkami, zaczynamy tutaj...
Kapral miał chłopięcą, róŜową jak prosiak twarz, niebieskie
oczy, błyszczące jak październikowe niebo, i jasne, kręcone włosy. Wyglądał zdrowo. Gdy
więźniowie ustawili się w rzędy — Billy znalazł się w drugim — kapral stanął przed nimi.
— Jestem kapral Clyde Vesey, mam zaszczyt powitać panów
w więzieniu Libby, o którego gościnności zapewne juŜ słyszeliś
cie. A teraz rozbierzcie się do naga, Ŝeby szeregowiec Murch przy
mojej pomocy mógł przeszukać wasze ubrania. Musimy spraw
dzić, czy nie macie pieniędzy, ewentualnie jakichś innych niedo
zwolonych przedmiotów.
Zrzucili koszule, opadły na podłogę spodnie, brudne palce z trudem rozpinały guziki
wilgotnej bielizny. Nikt się nie skarŜył. StraŜnicy w więziennym pociągu uprzedzili ich o
rewizji dodając, Ŝe to, czy któremuś coś zostawią, czy nie, zaleŜy wyłącznie od nastroju
przeszukujących kieszenie Ŝołnierzy. Widząc niebieskie oczy Veseya i słysząc jego słowa
Billy nie miał złudzeń.
• Otwórz gębę! — warknął Vesey do majora w pierwszym szeregu. Major nie usłuchał
go. Vesey z całej siły uderzył go dwa razy w twarz. Tłusty kapitan artylerii, stojący dwa
miejsca na lewo od Billy'ego, wydał cichy okrzyk zgrozy.
• Otwórz — powtórzył Vesey.

— 204
Wściekły major usłuchał. Vesey pogmerał mu palcami w ustach i znalazł maleńką,
papierową rurkę, pokrytą śliną. Wyjął ją z zagłębienia między wargą a górnym dziąsłem.
Vesey rozwinął dziesięciodolarowy banknot, wytarł go o bluzę, schował do kieszeni i
podszedł do artylerzysty. Stanął przed nim i uśmiechnął się. Czuł, Ŝe kapitan jest słabym
człowiekiem. Po rutynowym przeszukaniu jamy ustnej i pach, zrobił krok w tył.
• Odwróć się i wypnij dupę.
• C... co..? JakŜe tak... CzyŜ to się godzi... Vesey uśmiechnął się słodko i
przerwał mu:
— Nie ty będziesz decydował, co się godzi, a co nie w więzie
niu Libby. Takie decyzje podejmuje nadzorca, porucznik Tur
ner, i ci spośród nas, których spotkał zaszczyt słuŜenia u jego
boku. — Złapał kapitana za ucho i boleśnie je wykręcił. Arty-
lerzysta zapiszczał jak dziewczynka. Vesey śmiał się. — Odwróć
się, złap się za dupę i rozewrzyj ją.
Zaczerwieniony artylerzysta odwrócił się twarzą do szeregu i wyciągnął ręce do
pośladków. Billy przypomniał sobie, Ŝe słyszał o nadzorcy w więzieniu Libby słuŜbiście,
który zrezygnował z nauki w Akademii juŜ w pierwszym semestrze, tuŜ przed upadkiem
Fortu Sumter.
Vesey pozwolił artylerzyście stać w tej upokarzającej pozycji przez piętnaście sekund. I
jeszcze pięć. I jeszcze pięć. Pół minuty. Kapitan zaczął dygotać. Vesey obszedł go i
wymierzył mu siarczysty policzek. Kapitan zaskowyczał i runął głową do przodu. Jeńcy, na
których upadł, odepchnęli go. Kapitan zaczął krzyczeć. Billy zrobił pół kroku przed siebie.
Vesey zwrócił się do niego:
— O, nie wtrącałbym się na twoim miejscu. śebyś tego
później gorzko nie Ŝałował.
Billy zawahał się, po czym cofnął się na swoje miejsce. Rewizja toczyła się dalej. Gdy
kapral przechodził wzdłuŜ drugiego szeregu, Billy poczuł suchość w ustach. Kapral schylił
się, Ŝeby przeszukać odzieŜ Billy'ego, zwaloną na kupę obok jego bosych stóp.
— Co to jest? — spytał Vesey przymilnie. Z marynarki
Billy'ego wyciągnął notes.
— To mój dziennik — powiedział Billy — rzecz osobista.
Vesey, stojąc przed Billym, powoli machał notesem tuŜ przed
jego nosem.
— W więzieniu Libby nic nie jest osobistą rzeczą, jeśli my nie
uznamy, Ŝe nią jest. To jest ksiąŜka. Regularne chodzenie do
kościoła nauczyło mnie, Ŝe nie naleŜy ufać ksiąŜkom, zwłaszcza
powieściom, i tym wszystkim, którzy je czytają. Moim chrześ
cijańskim obowiązkiem jest nie tylko trzymać was, panowie,
w więzieniu, ale takŜe prostować wasze błędne ścieŜki. Zabiorą

205 —
was spośród ludów pogańskich, mówi prorok Ezechiel. Oto, czym wy, Jankesi, jesteście:
poganami. I oto dobry przykład; będziecie musieli się obejść bez waszych bezboŜnych
ksiąŜek. To jest wariat — pomyślał Billy czując, Ŝe ogarnia go strach.
— Murch? — Vesey cisnął notes drugiemu Ŝołnierzowi, który
go złapał i schował do kieszeni. Kapral obdarzył Billy'ego
przelotnym uśmiechem i przystąpił do następnego więźnia.
Rewizja trwała nadal. Billy'ego zaczęły boleć nogi. Wreszcie Vesey skończył, wrócił
przed front i załoŜył ręce do tyłu.
Nareszcie wyjdziemy stąd i usiądziemy choćby na chwilę — pomyślał Billy.
— Jest moim obowiązkiem, panowie, i zaszczytem dać wam
pewną moralną naukę.
Rozstawił nogi, by rozłoŜyć cięŜar swego ciała. Jeden z oficerów zaklął. Vesey rzucił mu
piorunujące spojrzenie. Artylerzys-ta cały czas cichutko popłakiwał.
— Instrukcja określa wasz status w tym więzieniu. Jak juŜ
powiedziałem do tego, który ukrył notes, nie uwaŜamy was za
wrogów. UwaŜamy was za pogan. Ty... — Raptownie skoczył do
przodu, złapał grubego artylerzystę za włosy. — UwaŜaj, kiedy
mówię! — Pociągnął go za włosy. Bezkrwiste, sflaczałe piersi
kapitana aŜ zadygotały, gdy próbował opanować płacz. Vesey,
oddychając głośno przez otwarte usta, zrobił krok do tyłu. Jego
wygolona, róŜowa twarz była ścięta gniewem. — Niech to sobie
kaŜdy z was zapamięta; juŜ nie jesteście dŜentelmenami. Wasz
status tutaj jest taki sam, jak Murzynów. Nie, jestem zbyt
szczodry. Znaczycie mniej niŜ Murzyni i będziecie mieć tego
świadomość w kaŜdej chwili, śpiąc i jedząc, dopóki pozostaniecie
pod moją opieką. A teraz... Wziął głęboki wdech, po czym
uśmiechnął się. — PokaŜcie mi, Ŝe zrozumieliście to, co przed
chwilą mówiłem. PokaŜcie mi, kim jesteście. Uklęknijcie.
• Co jest, do diabła?! — warknął Billy. Inny oficer z tyłu
zaczął:
• Ty pierdolony buntów....
— Murch! — Vesey wezwał Ŝołnierza ruchem ręki. Przywo
łany szeregowiec zdzielił kolbą pistoletu w potylicę oficera, który
zaklął. Drugie uderzenie wymierzył w skroń. Oficer trzymał się
na nogach ostatkiem sił.
Vesey znowu się uśmiechnął.
— Powiedziałem — zamruczał — uklęknijcie. Poganie-czar-
nuchy. Na kolana!
Pierwszy cięŜko sapiąc opadł na kolana kapitan artylerii. Ktoś go sklął. Vesey rzucił się
do trzeciego szeregu i zdzielił w twarz grzesznika, po czym złapał go za ramię i zmusił do
uklęknięcia. W oczach więźniów pojawił się niepokój. Byli tylko zmordowanymi ludźmi,
którzy chcieli uwolnić się od tego szaleńca.

— 206 —
Powoli, jeden po drugim, uklękli. Tylko trzej nadzy oficerowie ,; stali nadal. Vesey popatrzył
na nich. Podszedł do Billy'ego, który stał najbliŜej.
— Na kolana — mruknął uśmiechając się szeroko. Wpat
rywał się w niego jasnymi jak październikowe niebo oczami.
Billy odparł z bijącym sercem:
— śądam, aby ta grupa więźniów była traktowana zgodnie
z regułami wojny. Te reguły z pewnością nie są obce twoim
przełoŜonym, choć ty pewnie nie ro...
Ujrzał rękę mknącą ku jego twarzy, chciał zrobić unik, ale był zbyt zmęczony.
Uderzenie otwartej dłoni zabolało bardziej, niŜ się spodziewał. Zatoczył się, niemal upadł.
— JuŜ ci mówiłem. Tutaj nie ma innych reguł prócz tych,
które ja ustalam. Na kolana!
Wbił nieskazitelnie czyste paznokcie w nagie ramię Billy'ego.
• Jezu... jęknął Billy czując, Ŝe oczy zachodzą mu łzami. Paznokcie Veseya rozdarły
skórę, gdy wbił je głębiej, z rany pociekła krew.
• Ty bluźnierco! Na kolana!!!
Billy starał się utrzymać na nogach, ale czuł, Ŝe mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa.
Głowa zaczęła mu drŜeć jak zepsuta część w maszynie. Zacisnął zęby, opierając się sile,
która go przyciskała ku dołowi.
Nagle Vesey ustąpił. Ten podstęp sprawił, Ŝe Billy stracił równowagę, poleciał do
przodu, walnął kolanami o podłogę, ślizgające się dłonie nie znalazły oparcia. W prawą
dłoń wbiła się długa drzazga.
Podniósł głowę i zobaczył, Ŝe kapral odchodzi.
• Murch!
• Sir?
— Jak on się nazywa?
• Hazard. William Hazard. Saper.
• Dziękuję. Zapamiętamy to sobie — powiedział przez zaciśnięte z wściekłości zęby.
Podniósł wzrok na dwóch pozostałych oficerów, którzy nadal stali. Najpierw jeden,
potem drugi upadł na kolana.
— Taaak — powiedział Vesey.
Billy przyklęknął. Z rany zadanej przez Veseya ciekła krew. ZauwaŜył, Ŝe błękitne jak
październikowe niebo oczy Veseya znowu zwracają się ku niemu i uwaŜnie mu się
przyglądają.

Tego dnia, dokładnie o piątej, wiatr wzmógł się, niebo poczerniało, upał ustąpił pod
strumieniami rozjuszonego deszczu, który bębnił zawzięcie w dachy. Grzmoty
przypominały huk dział. Orry miał właśnie przejść przez salę zebrań, gdy wybuchła

207
burza, a Ŝe nie zapalono jeszcze gazowych lamp, nagle znalazł się w półmroku. Zderzył się z
jakimś oficerem. Zdziwiony cofnął się o krok.
• George? Nie wiedziałem, Ŝe jesteś w Richmond.
• Tak — odparł jego stary przyjaciel Pickett jakimś dziwnym tonem. Jego długie włosy
były nie uczesane, oczy w sinych obwódkach. — Tak, na chwilę... jestem czasowo odkomen-
derowany. Dobrze, Ŝe cię widzę. Musimy się trzymać razem — rzucił przez ramię w
pośpiechu i zniknął w ciemnościach. Marmurowa posadzka zadrŜała, w pobliŜu uderzył
potęŜny piorun.
Nie poznał mnie. Co się z nim dzieje?
Orry po namyśle stwierdził, Ŝe chyba wie, co się z nim dzieje. Słyszał tę historię. Ktoś ją
opowiadał pośpiesznie, a on słuchał jednym uchem. Pickett poprowadził swoich chłopców na
Wzniesienie Cmentarne na rzeź. Ze wzgórza wrócił inny człowiek: załamany i poraŜony.
Orry stał bez ruchu na środku sali. Budynek trząsł się, jakby za chwilę miał się zawalić.

Tego samego dnia w Waszyngtonie George otrzymał brudną kopertę, opatrzoną


znaczkiem za trzy centy, nadaną w Lehigh Station. Dziwne. Otworzył ją, rozwinął list,
spojrzał na podpis i aŜ krzyknął z radości.
Nie tylko Orry był w Richmond, była tam teŜ Madeline, którą poślubił. George
potrząsnął głową ze zdziwieniem, gdy wyczytał, Ŝe list został wysłany do Pensylwanii
nielegalną drogą. Los, jak na ironię, sprawił, Ŝe obaj przyjaciele mieli podobne problemy. Bo
oto Orry, tak jak George, miał dość swojego departamentu.
Mimo Ŝe list był raczej smutny, George uśmiechnął się, gdy go przeczytał. A potem
przeczytał go na głos Constance i jeszcze raz sobie po cichu, i jeszcze wiele razy, zanim go
odłoŜył między drogie pamiątki.

śaden pijący przy hotelowym barze męŜczyzna nie śmiał się. Kilku rozmawiało cicho.
Bo z czego się cieszyć? Nawet nie z pogody. Fala upałów ustąpiła, ale przyjemny chłód
przyniosła tak dzika burza, Ŝe zdawało się, iŜ chce całe Richmond zrównać z ziemią.
Lamar Powell usiłował nie słuchać głosów męŜczyzn przy barze. Skupił się nad
projektem listu do nadzorcy kopalni „Meksykanin". Usiadł przy stole w kącie, gdzie nikt mu
nie przeszkadzał. Informował nadzorcę, Ŝe w ciągu najbliŜszych dwunastu miesięcy będzie
się pojawiał od czasu do czasu w kopalni, by wszystkiego dopilnować.

— 208
Był zadowolony z listu. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób dostarczyć go do adresata.
Nie dowierzał przemytnikom, którzy kursowali między Waszyngtonem a Południem — byli
obłudni. Często zdarzało się, Ŝe ciskali torbę z listami do jakiegoś wąwozu albo do potoku i
znikali z mizernym zyskiem. Mimo to jak do tej pory był to najpewniejszy i najprostszy
sposób przerzucania wszelkiej korespondencji przez linie nieprzyjacielskie. Być moŜe
powinien skorzystać z usług kuriera, a jednocześnie wysłać kopię listu jakąś inną drogą. Na
Bermudy, przez Wilmington. To jest myśl...
W chwilę później usłyszał skrzypienie buciorów. Szybko złoŜył papier i spojrzał na
człowieka, którego cień padł na stół. Był to olbrzymi chłop, gruby, a jego pachnący
stęchlizną, obszerny płaszcz przypominał namiot. Miał ciemne włosy i rozbiegane oczy,
przywodził na myśl spiskowca. Nieznajomy oblizał wargi.
Czy mam zaszczyt widzieć pana Lamara Powella?
Zakłopotany milczeniem Powella męŜczyzna odchrząknął.
Wskazano mi pana jako Lamara Powella. Szukam pana od paru dni. Jestem
zainteresowany, no, jakby to... pewnymi pańskimi projektami. Czy mogę usiąść i rzecz
wyjaśnić? O, przepraszam, nie przedstawiłem się: kapitan Bellingham.

Tej nocy Bent z radości spił się jak bela w marnym hoteliku. Pan Lamar Powell był
bystrym człowiekiem. Nie wydobył z siebie bodaj jednej sylaby, by potwierdzić swój udział
w pewnym antyrządowym spisku, nie dał nawet do zrozumienia, Ŝe podobny spisek w ogóle
został zawiązany. Lecz wymowne spojrzenie i znaczący ruch ręki nie budziły wątpliwości.
Był w to zamieszany i chciał skorzystać z usług godnego zaufania człowieka w dodatku
urodzonego w Maryland sympatyka Południa, który niedawno został ranny podczas słuŜby
pod rozkazami generała Longstreeta.
Tych kłamstw nie wypowiedział ot, tak. Musiał je uwiarygodnić, by Powell uwierzył w
jego słowa. Było to ryzykowne, lecz moŜliwe, a on po prostu nie miał innego wyjścia. By
przekonać go o swoich szczerych intencjach powiedział, Ŝe złe rządy na Południu budzą w
nim nienawiść, wojna jest przegrana, a wspaniałe zasady zhańbił Król Jeff Pierwszy. I on
chce usunąć dyktatora, jeŜeli nie w tajnym głosowaniu, to w kaŜdy inny sposób.
Powell wysłuchał go, po czym rzekł coś, co budziło nadzieję. Po dłuŜszym namyśle
oświadczył, Ŝe pozostaną w kontakcie. Adres, pod którym zostawi wiadomość, wskaŜe
kapitan. Oczywiście, jeśli będzie jakiś powód, by się skontaktować. Nie powie-

— 209
dział, Ŝe taki powód się znajdzie, ale jego zachowanie znów nie budziło co do tego
najmniejszych wątpliwości.
Powell zaŜądał jasnej i natychmiastowej odpowiedzi, gdzie i jak poznał jego nazwisko.
Bent odmówił. Wykazując upór w tej kwestii ryzykował, to prawda. Jeśli jednak Powell
uznałby, iŜ jest zbyt giętki i uległy, nie skorzystałby z jego usług. Dlatego Bent uparł się i
Powell nie wydusił z niego ani słowa na temat źródła jego informacji.
Pozostawił Lamara w hotelowym barze. Wrócił do swego pokoju i w samotności upił się.
Wcześniej postanowił zamieszkać w tym hoteliku i czekać na jakiś sygnał. Tydzień, miesiąc
tyle, ile będzie trzeba. Tymczasem zrealizuje inny plan, który wiązał się z faktem, Ŝe oto
znalazł się w tym samym mieście co Orry Main. Tyle, Ŝe tamten nie wiedział o obecności
Benta. Mógł go zatem zaskoczyć.

Ashton wyszła z domu przy Grace Street o wpół do ósmej następnego wieczora. Było
zimno, choć brzydkie, czarne chmury odpływały juŜ na północy zachód. Deszcze i burze
dręczyły miasto od kilku dni. Nie wiedziała, co było gorsze: upał czy ulewa.
Naciągając rękawiczki niemal zbiegła po frontowych schodach. Śpieszyła się na
spotkanie z Powellem, dlatego nie zauwaŜyła człowieka ukrytego za kolumną u podnóŜa
schodów. Nagle zagrodził jej drogę.
• Pani Huntoon?
• Jak pan śmiał tak mnie przestraszyć! Och... — Przycisnęła kapelusz, by nie zerwał go
wiatr, poznała go. Ogromne ubranie z czarnego sukna, tłusta gęba pod kapeluszem z
szerokim rondem. JuŜ kiedyś spotkała tego męŜczyznę, ale nie pamiętała, jak się nazywa.
Pod pachą trzymał ceratową tubę.
Proszę mi darować, nie chciałem pani przestraszyć powiedział, rzucając okiem na
dom. Czy jest tu gdzieś w pobliŜu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy spokojnie
porozmawiać?
• Zechce pan przypomnieć swoje nazwisko?
• Kapitan Erasmus Bellingham.
• Zgadza się. Korpus generała Longstreeta.
• Niestety, teraz to juŜ Korpus Niezdolnych do SłuŜby
• odparł z takim przejęciem, na jakie tylko mógł się zdobyć.
• Zwolniono mnie z wojska.
— Kiedy zjawił się pan pierwszy raz, powiedział pan, Ŝe jest
przyjacielem mojego brata.
JeŜeli odniosła pani takie wraŜenie, Ŝałuję bardzo. Nie jestem jego przyjacielem, lecz
jedynie znajomym. Powiedziała pani wówczas, Ŝe jej uczucia względem pułkownika Maina
są, Ŝe

210
się tak wyraŜę, mniej niŜ serdeczne? Z tego powodu stoję przed panią dzisiaj, a jest to
pierwsza rzecz, którą robię po wyjściu ze szpitala w Chimborazo.
Kapitanie, śpieszę się i jestem juŜ spóźniona. Proszę do rzeczy.
Postukał palcami w ceratową tubę, podobną do białej kiełbasy.
— Mam tutaj pewne malowidło. Chciałbym je pani pokazać,
to wszystko. Nie chcę go sprzedać, pani Huntoon, nie chciałbym
się z nim rozstawać. Myślę tylko, Ŝe zainteresuje ono panią
bardzo.
Tego samego wieczoru Charles dotarł do farmy Barclaya. Zaproponował Jimowi
Piclesowi, Ŝeby mu towarzyszył. Po drodze poinformował go, Ŝe ma romans z wdową
Barclay. Jima niezmiernie uradowała ta wiadomość, aŜ pomachał kapeluszem, na którym
umocował indycze pióra. Usiłował naśladować Stuarta, tyle Ŝe nie udało mu się zdobyć
strusich piór. Jim pomyślał, Ŝe to, co mu powiedział Charles, jest fantastyczne, choć rzecz
dziwna, przyszło mu na myśl, Ŝe związek z kobietą w czasie wojny właściwie nie ma
Ŝadnego sensu.
Gus czule uścisnęła Charlesa i ucałowała, a kiedy poszła dopatrzyć zarŜnięcia dwóch kur
na kolację, Jim szturchnął łokciem kolegę-wywiadowcę.
Ty to masz szczęście, Charlie. Ona jest śliczna.
Charles w milczeniu pykał fajkę i grzał bose stopy przy kuchennym piecu; przez całą
drogę towarzyszył im ulewny i przenikliwie zimny deszcz. Kolacja zrazu była wesoła, a
nawet hałaśliwa, jednak nie mogli uniknąć rozmowy o wojnie; musiała rozpocząć się
wcześniej czy później. Wszyscy spodziewali się, Ŝe kolejne oblęŜenie Charleston zacznie się
lada chwila. Na zachodzie Rosencrans naciskał Bragga. Dzielny Morgan, po dwu-
dziestopięciodniowym konnym rajdzie przez Kentucky i Indianę, został pokonany pod
Salineville, w Ohio, tydzień wcześniej. Nie było w tym nic miłego ani pocieszającego.
Gus zauwaŜyła, Ŝe nie napawają ją szczególną radością niedawne rozruchy w Nowym
Jorku, wywołane zarówno przez czarnych, jak i białych. Zanim z Pensylwanii przybyły
oddziały Meade'a, aby stłumić burdy i awantury, dokonano zniszczeń oszacowanych na dwa
miliony dolarów.
Te uwagi wydały się Charlesowi dość subiektywne, powiedział więc:
• To akurat powinno cię cieszyć, Gus. Wszędzie szukamy pomocy, jest nam pilnie
potrzebna.
• Chyba nie mówisz tego powaŜnie. To była jatka, a nie wojna. Zasztyletowane kobiety.
Małe dzieci rozbite o bruk...

— 211 —
— Przyznaję, Ŝe to przykre, ale juŜ dłuŜej nie moŜemy być
miękcy. Bo nawet gdy wygrywamy, w rezultacie przegrywamy.
W kaŜdej bitwie obie strony tracą ludzi, konie, amunicję. Jankesi
mogą te braki uzupełnić, bo wszystkiego mają pod dostatkiem.
My nie mamy. Jeśli tylko znajdą w swoich szeregach generała,
który to zrozumie, będzie to oznaczać koniec naszej sprawy.
ZadrŜała.
• W tym, co mówisz, jest Ŝądza krwi... Nie umiał powstrzymać
irytacji:
• A ty kaŜdym słowem mnie potępiasz.
Słaby uśmiech, niezawodny w takich razach, pojawił się na jej twarzy.
— Pan Pope i ja zastanawiamy się nad przyczynami twojego
rozdraŜnienia.
— Moje rozdraŜnienie nie ma nic wspólnego z...
Ale ona juŜ recytowała:
— MoŜe był chory... — chwila wahania — lub nie zjadł
obiadu?
Ogryzając skrzydełko, Jim zapytał:
• Kto to jest pan Pope? Jakiś farmer z okolicy?
• Poeta, ulubiony poeta pani Barclay, nieuku.
• Charles, to nie było ładne. Westchnął.
• Tak. Przepraszam cię, Jim.
• Och, nie ma sprawy — odparł Jim nie odrywając oczu od kości.
• Bardzo bym chciała wiedzieć, dlaczego jesteś taki niemiły, Charles.
• Jestem niemiły dlatego, Ŝe przegraliśmy, do jasnej cholery! — Aby zaakcentować
ostatnie słowo, puknął fajką w piec z taką siłą, Ŝe złamał cybuch.
Jednak udało się, głównie dzięki Gus, przerwać kłótnię. Kochali się dwukrotnie między
północą a porankiem. Ale zło juŜ się stało.
Następnego popołudnia, przy jaśniejszym niebie, wyruszyli w drogę powrotną do obozu
w dole rzeki Rapidan, gdzie odpoczywała piechota pod osłoną kawalerii. Wszyscy dowódcy
kawalerii mieli zostać ponownie ocenieni, a ich oddziały prawdopodobnie zreorganizowane.
Jakby zadziałało przekleństwo Charlesa.
Niebo pod koniec dnia zasnuły czerwone od promieni zachodzącego słońca chmury. Było
w tym coś złowieszczego. Jesiennego. Cwałując obok młodszego zwiadowcy, Charles za-
uwaŜył, Ŝe indycze pióro wetknięte za wstąŜkę kapelusza Jima, jeszcze przed paroma
minutami pochylone do tyłu, teraz wygięło się do przodu, w kierunku jazdy.

— 212 —
Jim pochwycił jego uwaŜne spojrzenie.
• Coś nie tak, Charlie?
• Wiatr się zmienił.
Nie mylił się. Z północnego zachodu wiał przenikliwie zimny wiatr, jak na lato było
stanowczo za zimno. Jim czekał na wyjaśnienie, ale Charles milczał. Chłopak podrapał się po
szczeciniastym zaroście. Dziwny człowiek z tego Charlesa. OdwaŜny jak sam diabeł. Ale
ostatnio wyraźnie nieszczęśliwy.
Smagani kąśliwym północnym wiatrem, który przygniatał do ziemi kępy traw na polach i
zginał skrzypiące drzewa, jechali pod wieczornym szkarłatnym niebiem.

KSIĘGA PIĄTA Rachunek


rzeźnika
„Nie potrafię opisać tej zmiany ani teŜ nie wiem, kiedy nastąpiła, ale
wiem, Ŝe jest jakaś zmiana, bo patrzę teraz na martwe ciało człowieka,
jakby to była padlina konia lub świni."

śołnierz Konfederacji, 1862 rok

89
Łagodna zima zmiękczyła nieco krajobraz Wirginii. Zmiękczyła, lecz nie mogła go zmienić.
Zbyt wiele pól leŜało odłogiem. Zbyt wiele drzew ukazywało nie zagojone blizny po
odciętych konarach. Zbyt wiele dróg poŜłobiły podkowy i koła. Ściany wielu farm
podziurawiły kule muszkietów, zbyt wiele okien pozbawiono szyb, zbyt wiele było wokół
świeŜych grobów, przypominających, gdy padał śnieg, polukrowane bochenki.
Śnieg topniał i spływał do rowów, obnaŜając potworne widoki. Pojawiała się odcięta
głowa konia płynąca po spokojnej wodzie, przypominająca jakiś rzadki delikates serwowany
podczas średniowiecznych uroczystości. Ziemia rodziła dziwne plony: łuski po nabojach,
wykrzywione ośki i koła bez szprych, komplety bielizny łatanej do granic uŜywalności,
potłuczone brązowe butelki, strzępy papieru jak płatki kwiatów.
Spichrze były puste, zagrody były puste, spiŜarnie były puste. Tak jak i krzesła
zajmowane kiedyś przez wujków, braci, ojców i synów.
Trzy lata bezwzględnego postępowania z ziemią wycisnęły na niej niezatarte piętno. Pola
i górskie doliny, zatoczki i stawy, zbocza i błękitne szczyty broczyły delikatną mgłą w
bladym słońcu. Był to oddech chorej ziemi.

W kawalerii Armii Północnej Wirginii Charles stał się legendą. Jego odwaga i troska o
podwładnych czyniły go kimś

214 —
większym niŜ inni, jego brak ambicji — kimś mniejszym. Mówiono za jego plecami, Ŝe
wojna pomieszała mu w głowie.
Nabrał dziwnych nawyków. Spędzał wiele godzin ze swym siwym wałachem, czesząc go
i szczotkując. Czasem widziano go, jak prowadzi długie konwersacje ze zwierzęciem. Co
jakiś czas galopował do dziewczyny, mieszkającej w pobliŜu Fredericks-burga, lecz zawsze
milczał ponuro po powrocie. Regularnie włóczył się po obozach w poszukiwaniu powieści
Beadle'a w Ŝółtych okładkach, by kupować je lub poŜyczać. Czytał tylko jeden typ ksiąŜek
— j ak zauwaŜył Jim Pickles te opowiadaj ące o zachodnich równinach oraz zwiadowcach i
traperach, którzy je zamieszkiwali.
Jak długo tam byłeś? — zapytał Jim którejś styczniowej nocy przy ognisku. Jedli
danie, które przygotowali sami z zaoszczędzonego smalcu i kawałków wołowiny; dusili je w
odrobinie wody z liczącym sobie okrągły tydzień pokruszonym kukurydzianym chlebem.
Był to ulubiony przysmak w armii, o wiele lepszy niŜ zabarwione purpurowo mięso oraz
groszek podstawa dziennych racji.
Dość długo, by się zakochać Charles do jedzenia uŜywał noŜa myśliwskiego zamiast
widelca. Jim nie miał nic mniejszego niŜ pałka i nie mógł oczekiwać czegokolwiek od armii;
obaj wywiadowcy zabrali menaŜki martwego Jankesa i podzielili między siebie.
Po następnym kęsie Charles dodał:
Wróciłbym tam jutro, gdybyśmy nie musieli walczyć.
A co z panną Augustą? zapytał zaskoczony Jim.
Tak, jest jeszcze to powiedział Charles. Przez chwilę wpatrywał się w ogień.
W ciemności któryś ze zwiadowców zawołał: - Charlie? Zdaje mi się, Ŝe twój siwek zerwał
pęta. Skoczył na równe nogi rozrzucając jedzenie. Ruszył, szarŜując przez bezlistną ściółkę,
w kierunku wskazanym przez tamtego człowieka. Oczywiście, natknął się na swego konia
radośnie Ŝującego trójkąt szarego sukna; Sport przegryzł pęta. Charles ze złością wyrwał mu
koc z pyska. Siwek cicho zarŜał, obnaŜył zęby i skubnął rękę Charlesa.
Do cholery, Sport, co z tobą? Oczywiście wiedział. Nie było juŜ paszy, konie szalały z
głodu. Kiedy prowadził Sporta ze zdobytymi paroma źdźbłami obroku na jego miejsce
zagroziwszy publicznie kulą w łeb kaŜdemu, kto choćby pomyśli o kradzieŜy paszy ujrzał w
blasku ognia Ŝebra siwka wyraźne jak podkłady kolejowe.
Ponownie zaklął. Wiedział od tygodni, Ŝe Sport traci na wadze. Domyślał się, Ŝe siwek
schudł trzydzieści lub czterdzieści funtów, odkąd został kupiony. Napełniało to Charlesa
bólem

215 —
i wściekłością, podobnie jak, choć w mniejszym stopniu, los innych zwierząt w kawalerii.
Wiele umierało. Czemu nie? Sprawa teŜ umierała. Prawie codziennie Hampton wysyłał
konne oddziały, by znalazły paszę, lecz rzadko to się udawało. Obie armie spustoszyły
okolicę.
Stan Charlesa zwrócił uwagę Hamptona, awansowanego podczas ostatniej reorganizacji
do rangi głównego generała dowodzącego dywizją. Fitz Lee dostał podobną rangę i inną
dywizję. Pewnej nocy Hampton zaprosił Charlesa do swego namiotu na danie z obozowej
wołowiny, której Ŝaden z nich nie tknął.
W głębokim, złotym świetle latarń Wadę Hampton wyglądał nieźle, co było godne
uwagi, bowiem kurował się z powaŜnych ran. Jego gęsta i kędzierzawa broda była nawet
dłuŜsza niŜ Charlesa, a koniuszki wąsów nawoskowane. Lecz Charles dostrzegł zmarszczki,
których nie było, gdy Hampton formował swój legion. Nowy był teŜ wyraz powagi
okrywający generała jak opończa.
Plotkowali przez chwilę. O niepopularności Bragga „nagrodzonego" za poraŜki na
zachodzie stanowiskiem doradcy prezydenta do spraw wojskowych. O wynikających z tej
decyzji Ŝądaniach, pojawiających się w niektórych gazetach, by zastąpić pana Davisa
wojskowym dyktatorem; wspominano o Lee. O doniesieniach, Ŝe wielki John Hood wkradał
się w łaski Davisa, dzięki częstym wspólnym przejaŜdŜkom w Richmond.
Charles wciąŜ miał uczucie, Ŝe rozmowa to tylko przygotowanie do czegoś innego. Miał
rację.
— Chcę ci powiedzieć coś, co juŜ przedtem słyszałeś od wielu
innych, z twym przyjacielem Fitzem włącznie.
Charles przezornie milczał. Hampton obracał resztką whisky w blaszanym kubku,
podczas gdy jego czarny słuŜący starannie sprzątał zmaltretowane blaszane talerze i
powyginane widelce.
• Powinieneś być co najmniej dowódcą brygady, Charles. Masz doświadczenie.
Zdolności...
• Lecz nie mam ochoty, sir.
Czemu nie powiedzieć prawdy? Dość miał tłamszenia tego w sobie, a jeśli mógł
komukolwiek zaufać, Ŝe go zrozumie, to właśnie generałowi.
— Zaczynam nienawidzić tej wojny.
Ani cienia wymówki, tylko krótkie westchnienie.
— Nikt nie pragnie pokoju bardziej niŜ ja. CóŜ, nie zamienił
bym tego na całą militarną chwałę Bonapartego — światło
latarni zalśniło w jego powaŜnych oczach — lecz nie wolno nam
się oszukiwać, jak robią to niektórzy. Wiceprezydent Stephens
i wielu innych w rządzie wierzy, Ŝe pokój oznacza po prostu
zaprzestanie wojny. Ale tak nie jest. Zaszliśmy za daleko. Zbyt

— 216 —
wiele krwi popłynęło. Będziemy tak samo ostro walczyć potem, choć w inny sposób, niŜ
walczymy teraz.
Taka myśl nie przyszła jeszcze Charlesowi do głowy. Zastanawiał się przez parę sekund;
wydała mu się równie prawdopodobna, jak przygnębiająca. Odpowiedział wzruszeniem ra-
mion i powiedział coś, co dotąd słyszał tylko Jim Pickles.
• To moŜe zwieję do Teksasu, znajdę sobie chatę i kawałek ziemi.
• Mam nadzieję, Ŝe nie. Południe będzie potrzebować ludzi silnych, umiejących dbać o
swoje sprawy. W tym Ŝyciu jesteśmy odpowiedzialni wobec bliźnich za to, jak
wykorzystujemy nasze talenty.
Choć zostało to wypowiedziane cicho, ukłuło Charlesa tak, jak Hampton zamierzał.
Postawiony wobec odmowy generał dał upust złości kąśliwymi uwagami. Wyciągnął nogi w
wielkich buciorach i uśmiechnął się w sposób, którym zjednał sobie wielu przyjaciół; nawet
Stuart był mu przychylny, choć wszyscy wiedzieli, Ŝe Fitz Lee zawsze był zazdrosny i
zawzięty na starszego generała.
Ach, lecz przypuszczam, Ŝe jeszcze przez długi czas nie zapanuje pokój dodał zaraz
Hampton. I wierzę, Ŝe wygramy.
Twarz Charlesa nie drgnęła nawet; takich kłamstw wymagano od starszej kadry. Ludzie
tylko czasami zawodzili. Jakiś czas temu Charles i Tom Rosser — młodszy odeń, a teraz
dowódca brygady — dyskutowali o wojnie przy whisky. Po kolejnym kieliszku wojowniczy
Teksańczyk powiedział nagle, Ŝe widzi tylko jedną realną strategię, która pozostała
Południu: utrzymać Atlantę i Richmond i wejść w pakt z diabłem, aby George McClellan
wygrał jesienią wybory na Północy z Abe'em; wtedy będzie moŜna wynegocjować uczciwy
pokój.
Hampton jednak dalej snuł swą opowieść o zwycięstwie. Przygładziwszy raz czy dwa
swoją wielką, brązową brodę, rzekł zamyślony:
Mówisz, Ŝe pojedziesz na zachód, gdy to się skończy. Co na to ta młoda dama z
Fredericksburga? Słyszałem, Ŝe twe sprawy sercowe przybrały powaŜny obrót.
Docinek rozdraŜnił nieco Charlesa.
— Och nie, sir. W takich czasach ledwo stać mnie na do
glądanie konia. Nie ma sensu próbować doglądać jednocześnie
i kobiety.
Wkrótce Ŝyczyli sobie dobrej nocy, Hampton ciepło uścisnął jego dłoń, potem
odsalutował i ponownie kazał mu zastanowić się nad objęciem dowództwa brygady. Charles
obiecał to zrobić, lecz była to tylko uprzejmość.
W ciemnościach, oddychając cięŜko, mozolnie maszerował

217 —
przez odwieczne błoto, by zobaczyć Sporta. Choć Ŝartobliwie wspomniał o Gus, powiedział
to, w co wierzył. Ab i Brandy Station rozpoczęły myślowy proces, który doprowadził go do
oczywistych wniosków. Kochał Gus bardziej niŜ kogokowiek na świecie. Lecz musiał z tym
skończyć, przez wzgląd na nich oboje.

Charles nie był jedynym członkiem rodziny przeczuwającym, Ŝe koniec Konfederacji


jest nieunikniony. Cooper był tego pewien, choć nigdy nie powiedział tego głośno, nawet
Judith.
Cooper i jego rodzina na polecenie sekretarza Mallory'ego przebywali od ubiegłej jesieni
w Charleston. Lucius Chickering towarzyszył swemu zwierzchnikowi.
Miasto, w którym stał dom Coopera, nie było juŜ uroczym portem oświetlonym
latarniami. Nie obowiązywały tu juŜ dobre maniery, zabrakło dzwonów kościelnych, w
których biciu zakochał się po tym, gdy ojciec go wygnał z plantacji. Charleston wciąŜ nosiło
blizny po wielkim poŜarze w 1861 roku, było wyczerpane blokadą i oblęŜeniem, gdy wróg
zagraŜał mu z morza i od lądu. To pełne wdzięku, stare miasto było znienawidzone przez
Północ jak Ŝadne inne. Jankesi ponad wszystko chcieli odzyskać lub zrównać z ziemią Fort
Sumter z powodów raczej prestiŜowych niŜ militarnych.
Cooper stwierdził, Ŝe stary kompleks budynków na nabrzeŜu Carolina Shipping
Company naleŜącej do rodziny Main, nie istniał juŜ w pierwotnej formie. Przejęło go
wojsko, powiększając magazyny. Belki falochronu gniły bezuŜytecznie w wodzie, nie
zabezpieczone, gdyŜ Charleston nie mogło być zaopatrywane od morza. Wysoki dom na
Tradd Street ocalał od ognia, choć Cooper i Lucius musieli dobrze uzbroić się, by
wyeksmitować z pół tuzina białych, samozwańczych lokatorów. Potem potrzebne były
pędzle, farba i środki dezynfekcyjne, by przywrócić ten dom do w przybliŜeniu poprzedniego
stanu.
śeby choć ten wysiłek naprawdę był coś wart myślała Judith w tydzień po rozpoczęciu
remontu. Jej mąŜ spędzał kaŜdy dzień i sporą część nocy w biurze swoim lub generała
Beaure-garda, tu próbując doprowadzić do przetestowania i zwodowania łodzi podwodnej
„Hunley".
Najistotniejszym problemem Charleston była teraz blokada federalna, na którą składały
się dwa pierścienie: wewnętrzny, złoŜony z opancerzonych monitorów, i zewnętrzny, z
większych, choć drewnianych statków. Tu, jak i wszędzie, blokada okazała się w okrutny
sposób skuteczna nie tylko dlatego, Ŝe wciąŜ odcinała Południe od dostaw podstawowych
towarów. Jankesi kontrolowali Atlantyk od Chesapeake po Florydę, uznano więc za
konieczne rozmieszczenie oddziałów wzdłuŜ całego wybrzeŜa,

— 218 —
by zabezpieczyć wszystkie punkty naraŜone na atak. „Anakonda" Scotta nie była juŜ teorią,
którą moŜna wyśmiewać. Blokada zgniatała Południe na śmierć.
Drugą zŜerającą nerwy, realną groźbą Charleston były bezustanne działania Jankesów,
zmierzające do zajęcia miasta lub jego części. Od powrotu do domu Cooper raz po raz
słyszał te straszne opowieści. Poprzedniej wiosny Du Pont próbował wziąć Charleston
atakiem z morza i nie udało mu się. Później Unia próbowała róŜnych sposobów. Z
początkiem lipca unioniści pod dowództwem generała brygady Quincy Gilmore'a zdobyli
przyczółki na Morris Island i rozmieścili na wydmach kilka baterii. 18 lipca około sześciu
tysięcy piechoty zaatakowało i przełamało barierę baterii Wagnera, fortyfikacji w Cummings
Point, której działa panowały nad wejściem do portu.
Przed wieczorem Jankesi zostali odrzuceni na swoje pozycje ze szczególnym impetem,
gdyŜ na czele ataku znalazł się dowodzony przez pułkownika Shawa 54 Pułk Kolorowej
Piechoty z Massachusetts. Mrowie czarnych twarzy na bastionach bronionych przez białych
Ŝołnierzy przypominało miastu dwa słynne nazwiska: Nata Turnera i Denmarka Veseya*.
Utrata baterii Wagnera była policzkiem dla Jankesów, lecz nie miała większego wpływu
na przebieg oblęŜenia czy prędkość, z jaką je planowano. Artylerzyści Unii wciąŜ pracowali
nieprzerwanie; w skwarze całymi dniami i w błyskach wapiennych rakiet nocami, by
ustawić moździerze i wielkie działa ładowane odtylcowo na piaszczystych stanowiskach
baterii. W Charleston obawiano się szczególnie ośmiocalowej, waŜącej dwieście funtów
armaty przezywanej „Aniołem Bagien". Ten olbrzymi potwór miał miotać pociski
zapalające po niskiej trajektorii na odległość aŜ ośmiu tysięcy jardów prosto w miasto.
Cooper czytał o „Aniele Bagien" w Richmond, myśląc przy tym, jakąŜ byłoby ironią, gdyby
armata powstała w hucie Hazarda.
Po kilku dniach ćwiczebnego strzelania, artyleria rozpoczęła zmasowane
bombardowanie miasta w połowie sierpnia. Od tego dnia trzykrotnie, za kaŜdym razem
przez kilkanaście dni, ostrzeliwano intensywnie miasto. Fort Sumter przypominał teraz kupę
kamieni, choć garnizon złoŜony z pięciuset ludzi wyposaŜonych w trzydzieści osiem dział
wciąŜ bronił się na gruzach. Co do „Anioła Bagien", to poczynił niewielkie szkody i
wyleciał w powietrze po kilku pierwszych strzałach.

* Denmark Vesey zawiązał spisek niewolników w Charleston, który został wykryty w 1822 roku.
Powieszono wówczas 35 osób. Nat Turner —- przywódca powstania niewolników w 1831 roku w Wirginii.

— 219 — \
Miasto przetrwało bombardowania ze stosunkowo niewielkimi stratami. Nad Sumter
wciąŜ powiewały flagi Konfederacji i Karoliny Południowej. Lecz nieprzyjaciel nie
zrezygnował ani nie odszedł; Jankesi byli tuŜ, we mgle za James Island, gdzie Cooper
budował niegdyś nową stocznię.
By podnieść morale, prezydent Davis odwiedził miasto w listopadzie ubiegłego roku, w
drodze powrotnej z niebezpiecznego zachodu do Richmond. Tłumy witały Davisa przyjaźnie
i hucznie. Cooper zdecydował się nie brać w tym udziału. Tylko czyny, a nie patriotyczne
kazania, mogły teraz pomóc. Jego zajęciem był „Hunley". Ów pierwotnie rybacki statek
został przetransportowany z Mobile zeszłego lata i odtąd gnębiły go nieszczęścia.
Zacumowany z jednym włazem otwartym został zatopiony przez falę po przepływającym w
pobliŜu większym okręcie. Cała ośmioosobowa załoga włącznie z szyprem, porucznikiem
Payne, była na pokładzie. Tylko Payne uniknął utopienia.
Podczas próby podwodnej kolejnych pięcioro ludzi straciło Ŝycie. Stary Bory
zrezygnował z „Hunleya", lecz zmienił zdanie. Gdy Mallory przekonał go do tego projektu,
poprosił o cierpliwość i obiecał, Ŝe dwóch jego zaufanych pomocników zostanie wysłanych,
by nadzorować próbę.
5 października łódź torpedowa „David" zaatakowała statek Unii „New Ironsides",
uzbrojony parowiec z opancerzonymi burtami. Torpeda „Davida" detonowała sześć stóp
poniŜej linii wodnej nieprzyjacielskiego statku i choć szescdziesięciofuntowy ładunek nie
wystarczył do zatopienia, to poczynił wystarczające szkody, aby zmusić go do odwrotu do
Port Royal.
Po tym ataku Cooper i Lucius wskazali Beauregardowi zaletę „Hunleya", której nie miał
„David": ciszę. Oficjalne raporty stwierdzały, Ŝe silnik „Davida" zaalarmował załogę „New
Ironsides", zanim torpedowiec uderzył. Beauregard odbił piłeczkę twiedząc, Ŝe nie miał
czasu, by szczegółowo badać raporty, gdyŜ inaczej doszedłby do tego samego wniosku.
Cooper podejrzewał, Ŝe pompatyczny mały Kreol kłamał, lecz pamiętał o danej generałowi
obietnicy współpracy. Odkrył, Ŝe i jemu było to potrzebne. „Hunley" juŜ został przezwany
„Wędrującą Trumną".
Sam Hunley dotarł do Charleston parę dni później, aby 15 października rozpocząć
następne próby. Cała nowa załoga wraz z Samem, sprowadzona z Mobile, zginęła.
• Dziób przechylił się pod kątem około trzydziestu pięciu stopni i łódź zatonęła na
głębokości dziewięciu sąŜni — powiedział Cooper następnego wieczoru. Siedział zgarbiony
nad talerzem, z którego nic nie zjadł.
• Ile to jest dziewięć sąŜni, papo? — zapytała jego córka.

— 220 —
• Czterdzieści pięć stóp.
• Brr. Nic, tylko rekiny w ciemnościach na dnie. I ta „Wędrująca Trumna"...
• Ale juŜ go wydobyłeś — zaczęła Ŝona Coopera.
• Tak, i zajrzałem do środka. Ciała były okropnie poskręcane.
• Marie-Louise — rzekła Judith. Wyjdź, proszę.
• Ale, mamo, chcę usłyszeć więcej o...
• Idź.
Gdy córka opuściła pokój, Judith szybko przytknęła serwetkę do ust.
• Naprawdę, Cooperze, czy musiałeś opisać to tak obrazowo przy niej?
• Czemu miałbym ukrywać przed nią prawdę? Jest juŜ właściwie młodą kobietą.
Katastrofa wydarzyła się, a nie musiała. — Walnął w stół. — Nie musiała! Dokładnie
zbadaliśmy ciała. Hunleya znaleźliśmy w pobliŜu włazu, który próbował otwierać, nim
umarł. Twarz miał czarną, a prawa ręka była wyciągnięta nad głową. Dwaj inni trzymali
świece w zaciśniętych dłoniach. LeŜeli przy ryglach zabezpieczających Ŝelazne kraty na dnie
kadłuba. Kraty są dodatkowym balastem odryglowane i spuszczone powodują wynurzenie.
Ale ani jeden rygiel nie był usunięty, choć ci nieszczęśnicy usiłowali tego dokonać. Zagadka
wyjaśniła się, gdy dokonaliśmy waŜnego odkrycia: właz od zbiornika z balastem na dziobie
był otwarty.
• Co z tego wynika? Ton jej głosu i spojrzenie mówiły, Ŝe nie jest pewna, czy chce
wiedzieć.
• Przyczyna zatonięcia! Musiała wybuchnąć panika. MoŜe zabrakło powietrza i zgasły
świece? W tak ograniczonej przestrzeni to wystarczyło. Próbowali zatrzymać zanurzenie, nie
rozumiesz? Ale właz był otwarty, a w ciemności i w panice Hunley zapomniał rozkazać, by
go zamknąć. Lub człowiek, któremu wydał polecenie, nie umiał tego zrobić. Dlatego umarli.
Odpowiednio obsługiwany ten statek jest zdatny do Ŝeglugi. MoŜe zabić mnóstwo Jankesów i
zamierzamy go wypróbować i szkolić załogę, póki konstrukcja nie będzie gotowa.
Judith spojrzała nań dziwnie: smutno, lecz nie ulegle.
— Jestem szczerze zmęczona słuchając o twej świętej kruc
jacie, której celem jest odbieranie innym ludziom Ŝycia.
Przeszył ją wzrokiem.
— Judah nic dla ciebie nie znaczy?
Judah zginął z powodu tego, co uczynili ludzie po naszej stronie. Między innymi
twoja siostra.
Cooper gwałtownie odsunął krzesło od stołu.
• Oszczędź mi tego wątpliwego pacyfizmu. Idę do biura.
• Dziś? Znowu? Jesteś tam kaŜdego...

— 221 —
— Zachowujesz się, jakbym szedł do burdelu lub do szulerni!
— Teraz juŜ krzyczał. — Idę do waŜnej i pilnej pracy. Generał
Beauregard nie włączy, powtarzam ci, nie włączy „Hunleya" do
akcji, dopóki nie udowodnimy, Ŝe jest zdatny do Ŝeglugi i wypo
saŜymy w dziób dostatecznie mocny, by mógł staranować pan
cernik i nie tylko uszkodzić go, ale nawet zatopić. Trzeba na nim
umieścić co najmniej dziewięćdziesiąt funtów prochu. Szukamy
właśnie odpowiednich materiałów i rysujemy projekty. — Wstał
i powoli pochylił się nad Ŝoną. A teraz, skoro jeszcze raz
wytłumaczyłem ci moje zachowanie, jeśli zrozumiałaś moją
motywację i jeśli nie masz innych trywialnych pytań, czy
pozwolisz mi odejść?
— Och, Cooper...
Obrócił się i wyszedł.
Po trzaśnięciu drzwi wciąŜ siedziała bez ruchu. Ta ucieczka przypominała jej zachowanie
męŜa, kiedy walczył, by zbudować ,,Gwiazdę Karoliny". Lecz wtedy, mimo iŜ pracował
ponad siły, był czuły i delikatny; męŜczyzna, którego poślubiła. Teraz Ŝyła z mściwym,
obcym człowiekiem, którego prawie nie znała.

Takie wraŜenia Judith odniosła juŜ po fatalnej próbie w październiku. Nic się nie
zmieniło, mimo iŜ nadchodziły wakacje, chyba Ŝe weźmie się pod uwagę zmianę na gorsze:
pogorszenie spraw na Tradd Street, pogorszenie spraw w Charleston.
Miasto nadal było ostrzeliwane przez artylerię nieprzyjaciela. Porcelanę trzeba było
ustawiać z tyłu półek, by wstrząsy jej nie pozrzucały. „Papugi" często grzmiały przez całą
noc, poŜary rzucały czerwony odblask na sufit sypialni, co zwykle ją budziło. Chciała się
wtedy obrócić i przytulić do męŜa, lecz przewaŜnie łóŜko obok było puste. Rzadko spał
dłuŜej niŜ dwie godziny na dobę.
Lakoniczność stała się obowiązującym stylem bycia Cooperów. TuŜ przed BoŜym
Narodzeniem Judith zasugerowała, Ŝe dobrze byłoby pojechać do Mont Royal, by sprawdzić,
co dzieje się z plantacją.
— Po co? Wróg jest tutaj. A tamto niech sczeźnie!
Któregoś wieczoru Cooper przyprowadził na kolację Luciusa Chickeringa — nie ze
względów towarzyskich, ale by nie przerywać pracy.
Dwunastoletnia Marie-Louise przyglądała się podczas posiłku z widocznym
uwielbieniem młodemu człowiekowi. Westchnęła kilkakrotnie, czego nie moŜna było nie
zauwaŜyć lub niewłaściwie odebrać.
Gdy panie zostawiły męŜczyn w towarzystwie butelki brandy, Lucius powiedział:

222 —
• Zdaje się, Ŝe pana urocza córka zakochała się we mnie.
• Nie mam nastroju, by tracić czas na tanie dowcipy.
I nie masz go nigdy — pomyślał Lucius. Odkrył w sobie nagle zadziwiającą odwagę.
Odchrząknął:
— Proszę posłuchać, panie Main. Wiem, Ŝe jestem tylko
pańskim asystentem; młodszym niŜ pan, o wiele mniej doświad
czonym. Ale wiem teŜ, co czuję. A czuję potrzebę czegoś mniej
powaŜnego, co nie jest niestosowne nawet podczas wojny.
Właściwie moŜe nawet pomóc.
Podczas pańskiej wojny. Nie mojej. Proszę dopić brandy, Ŝebyśmy mogli zabrać się
do pracy.
Był styczeń. Słabnące nadzieje starego Bory'ego związane z „Hunleyem" podtrzymywane
były jedynie błaganiami Coopera i entuzjazmem nowego kapitana i załogi. Ten pierwszy
porucznik, George Dixen, był kolejnym oficerem armii, ochotnikiem z 21 Pułku Alabamy.
Załoga rekrutowała się ze statku „Indiański Wódz" i znała dotychczasową historię
„Hunleya". Generał Beauregard nalegał na to.
Cooper był przekonany, Ŝe łódź podwodna moŜe skutecznie walczyć z okrętami
blokującymi port. Co waŜniejsze wierzył, Ŝe będzie mogła działać tak, jak ją zaprojektował, i
dodatkowo wywoływać strach swoimi rozmiarami. To było charakerystycz-ne dla
Mallory'ego. Oryginalny pomysł, zaskoczenie morska droga do zwycięstwa lub honorowo
wynegocjowanego pokoju dla narodu, którego militarne przygody skończyły się poraŜkami.
Tak więc kaŜdego ranka Cooper i Lucius wchodzili do swojej łódki przy baterii i
przepływali obok zniszczonych umocnień Sumter, widoczni z „Catskill", „Nahant" oraz
innych punktów obserwacyjnych, do małej zatoki z tyłu Sullivan's Island, gdzie zacumowany
był statek. Wiosłowanie było męczące, lecz nie aŜ tak, jak codzienny marsz kapitana Dixona
i załogi, którzy przebywali czternaście mil z koszar i z powrotem.
Skrzypiące molo prowadzące z piaszczystej plaŜy w morze prezentowało się nieźle w
blasku zimowego słońca. Dwaj męŜczyźni z Departamentu Marynarki i pan Alexander,
Brytyjczyk, sękaty mechanik, który pomagał przy budowie okrętu, wielokrotnie obserwowali
załogę zanurzającą „Hunleya" na krótko i bez Ŝadnych problemów czy wypadków.
Wreszcie pod koniec stycznia nadszedł ten długo oczekiwany dzień, kiedy Dixon
oznajmił:
— Jesteśmy gotowi, panie Main. Czy generał Beauregard
spróbuje ataku?
Przerzedzone włosy Coopera poruszał wiatr. Jego twarz, zwykle blada, teraz przybrała
kolor kry.

— 223 —
• Wątpię. Jeszcze nie. Za kaŜdym razem zanurzaliście się tylko na parę minut. Musimy
udowodnić, Ŝe moŜe to trwać o wiele dłuŜej.
• Ile to jest ,,o wiele dłuŜej", sir? — zapytał Alexander.
• AŜ zabraknie powietrza. AŜ załoga osiągnie kres wytrzymałości. Musimy obliczyć tę
granicę, Dixon. W gruncie rzeczy chcę, abyście jednego człowieka z załogi zostawili na
lądzie przy następnej próbie. Zastąpię go, wczoraj dostałem zezwolenie starego Bory'ego.
Zdecydowałem się na to, gdyŜ tak jedynie mogę rozproszyć jego wątpliwości. Muszę
udowodnić, Ŝe Departament Marynarki ufa swemu okrętowi, Ŝe wszystkie ofiary były
rezultatem ludzkich omyłek, a nie błędów konstrukcji.
• AleŜ, panie Main zaprotestował Lucius. — To mogłoby być nadzwyczaj
niebezpieczne dla pana... — nagle, czerwony ze wstydu, gdy uświadomił sobie, Ŝe wokół
tyle jest innych osób naraŜonych na niebiezpieczeństwo, zamknął usta. Unikał morderczego
spojrzenia zwierzchnika. Reakcja Dixona zaskoczyła Coopera.
• Pan Chickering ma rację, sir. Jest pan człowiekiem Ŝonatym, z rodziną. Czy Ŝona
zgadza się?...
Potrzebuję zezwolenia generała Beauregarda, ale nie jej. Na cokolwiek. Proszę
uprzejmie to zapamiętać. Chcę widzieć „Hunleya" w akcji, zatapiającego statki Jankesów i
ich marynarzy, i to jak najszybciej. Zamierzam wziąć udział w próbnym rejsie. Jutrzejszej
nocy.
Jego zgarbiona postawa, zaciśnięte wargi i wściekłe oczy
sprawiły, Ŝe nikt nie miał ochoty na sprzeczkę. Od strony morza
dochodził grzmot „papug" początek dziennego bombardowa
nia. Tuzin wielkich, czarnogłowych mew ze strachu wzbił się
w powietrze. v

90
Po sześciu miesiącach spędzonych w więzieniu Libby Billy waŜył o dwadzieścia osiem
funtów mniej niŜ w dniu, kiedy tam wszedł. Broda sięgała mu do połowy klatki piersiowej.
Jego twarz była szara, policzki zapadnięte. Ale nauczył się, jak przetrwać.
Grzebałeś palcem w jedzeniu, by wyłowić robaki. Potem wąchałeś zawartość miski:
lepiej głodować niŜ połykać zepsutą breję, którą podawano więźniom. Złe jedzenie mogło
spowodować mdłości i zmusić do ciągłego biegania do kubła w jednym

— 224 —
z ohydnych klozetów, które dozorcy zaszczycali nazwą łazienki. Łatwiej było umrzeć, niŜ
zaprzestać biegania.
Hamowałeś emocje, nie krytykowałeś więzienia czy jego administracji w listach, które
zezwalano pisać. By oszczędzić papieru, długość kaŜdego listu była ograniczona do sześciu
linijek. Billy domyślał się, Ŝe wojna przybrała niekorzystny dla rebeliantów obrót. Nie
moŜna było liczyć na to, Ŝe któryś z listów dotrze na Północ; Billy podejrzewał, Ŝe niektóre,
albo wszystkie, były palone lub wyrzucane do wychodka.
Zasypiałeś bez trudu, zwłaszcza gdy więźniowie w innej części budynku urządzali pościg
za szczurami, szukającymi resztek. Spałeś wygodnie. KaŜda z duŜych cel mieściła od trzystu
do pięciuset męŜczyzn; więzienie pękało w szwach, bo wymiana jeńców między Północą a
Południem była z tygodnia na tydzień coraz bardziej niemrawa, w końcu przypominała
wysychający strumień. Cela Billy'ego na ostatnim piętrze była tak zatłoczona, Ŝe ludzie spali
jak sardynki w puszce. Kocy nie było. Co jeszcze uprzyjemniało sen, jako Ŝe właśnie
nadeszła zima.
Trzymałeś się z daleka od okien. Bez względu na to, jak bardzo tęskniłeś za łykiem
świeŜego powietrza, dręczony odorem środków dezynfekcyjnych. StraŜnicy na zewnątrz, a
nawet niektórzy cywile, czasem strzelali do więźniów pojawiających się w oknach. Owi
strzelcy nie otrzymywali Ŝadnej nagany od przełoŜonych.
Przerywałeś nudę sięgając po jabłko lub gazetę albo małe domowe ciastko z owsianej
mąki z koszyka Szalonej Betsy, potem gawędziłeś z nią trochę o sprawach bez znaczenia.
Szalona Betsy była niską, korpulentną kobietą około czterdziestki, do której zwracano się
oficjalnie: „miss Van Lew". Chłopcy włóczący się wokół więzienia skandowali „Wiedźma",
gdy wchodziła. Czasem rzucali w nią kamieniami. Lecz to nie powstrzymywało jej od
częstych wizyt, a władze zezwoliły jej na odwiedzanie Libby, poniewaŜ była doŜywotnim
rezydentem Church Hill i pomagała drobnymi prezentami utrzymać spokój wśród „pens-
jonariuszy".
Robiłeś wszystko, co moŜliwe, by uniknąć rozmyślania o twym połoŜeniu. Grałeś w
warcaby. Wymieniałeś się kombatanckimi opowieściami. Uczyłeś się francuskiego lub teorii
muzyki na którejś z tańszych lekcji prowadzonych przez współwięźniów. Jeśli miałeś
przypadkiem papier, skrobałeś artykuł do „Kroniki Libby" i wręczałeś „wydawcy", który
stawał i recytował całą gazetę dwa razy w tygodniu dla tłumów gromadzących się w jednym
z największych pomieszczeń. Przede wszystkim zaś, jeśli byłeś Billym Hazardem, unikałeś
kontaktu z kapralem Clyde'em Veseyem.
W pierwszych tygodniach więzienia nie było to dla Billy'ego

225 —
trudne. Yesey urzędował wtedy na parterze, gdzie przyjmował nowych więźniów i odbierał
raporty o tych, którzy juŜ byli w środku. Jednak pewnej nocy, tuŜ po BoŜym Narodzeniu, w
zimnym pomieszczeniu, gdzie Billy usiłował zasnąć wśród niespokojnych męŜczyzn,
pojawił się, jak widmo, Vesey.
— Tu jesteś, Hazard — rzekł, uśmiechając się. — ZaleŜało mi
na tym, by cię znaleźć i powiedzieć ci, Ŝe przeniesiono mnie tu na
nocne dyŜury. Oznacza to pensję wyŜszą o połowę. Oznacza to
teŜ, Ŝe będę mógł poświęcić ci tyle uwagi, na ile zasługujesz.
Billy zakaszlał z ręką przytkniętą do ust; przeziębił się. Po krótkim ataku rzekł:
Wspaniała wiadomość. Będę rozkoszował się kaŜdą cenną chwilą twojej obecności,
Vesey.
WciąŜ uśmiechając się słodko, Vesey spojrzał na rękę, na której Billy podpierał się na
swym kawałku podłogi. Szybko przyskoczył i nadepnął na nią nabitym ćwiekami butem.
— Nie będę tolerował twych uniwersyteckich, aroganckich
manier na swoim dyŜurze.
Nacisnął mocniej.
— Jasne, sir?
Billy zacisnął zęby i spojrzał z ukosa. Łzy pojawiły się w kącikach oczu, a cienka struŜka
krwi wypłynęła spod podeszwy buta Veseya.
Ty skurwysynu — wyszeptał Billy. Na szczęście Vesey nic nie usłyszał, gdyŜ znowu
przemawiał.
CóŜ to? CzyŜbym widział młodego Jankesa łkającego? Wspaniale. Wspaniale!
Wiercił butem w tę i z powrotem. Billy nie mógł powstrzymać niskiego, zdławionego
jęku. Vesey cofnął but, a Billy ujrzał głębokie rany i krew lśniącą w świetle latarni.
—- Muszę iść na obchód. Ale odtąd będę często wracał. Będziemy odbywali regularnie
lekcje pokory, aŜ nauczysz się, gdzie twoje miejsce. NiŜej niŜ najgorszego czarnucha.
Dobrej nocy, Hazard.
I odszedł nucąc pod nosem.
Billy zamrugał parę razy, oderwał kawałek swej złachmanio-nej koszuli i owinął
krwawiącą rękę. Kichnął dwukrotnie. MęŜczyźni leŜeli po obu jego stronach, przy głowie i
stopach. Był pewien, Ŝe nie śpią, ale Ŝaden nie drgnął nawet podczas wizyty Veseya. Nie
winił ich za to. Nie był pewien, czy sam zaryzykowałby swe i bez tego nikłe szanse na
przeŜycie, aby stanąć w obronie innego więźnia, który padłby ofiarą podobnego
„zainteresowania" straŜnika.
Z początkiem stycznia w ręce Billy'ego wywiązało się zakaŜenie, a przeziębienie
znacznie się nasiliło. Vesey odszukiwał go co najmniej raz kaŜdej nocy i obraŜał albo
zmuszał do maszerowa-

— 226 —
nia po schodach więzienia w dół i w górę przez dwie godziny, lub do stania w kącie na
palcach, podczas gdy kapral siedział na zydlu z muszkietem, którego bagnet trzymał pół cala
za drŜącymi z zimna plecami Billy'ego.
— Przyznaj — szeptał z uśmiechem Vesey. — Teraz juŜ musisz być świadomy twej
niŜszości. Twej gorszej natury. Twego głupiego myślenia. Przyznaj, Ŝe podziwiasz
prezydenta Davisa, a generała Lee uwaŜasz za największego Ŝołnierza w całym
chrześcijańskim świecie.
Nogi Billy'ego drŜały. Czuł, jakby miał połamane palce. Niezmiennie odpowiadał: Odpieprz
się!
Vesey rozciął koszulę Billy'ego i przejechał po plecach bagnetem. Na szczęście rana nie
zaczęła się jątrzyć tak, jak ta na ręce; ręka była Ŝółtobrązowa od ropy i strupów.
Będziemy to kontynuować — obiecał Vesey, kiedy odchodził z szukającym go
sierŜantem. MoŜesz być pewien, ciemniaku.
Postawa Billy'ego chęć pomagania innym więźniom
— wkrótce uległa zmianie. Ośmiu nowych męŜczyzn przybyło do sali na piętrze w miejsce
kapitana, który umarł w nocy. Jeden z przybyszów, blady, kędzierzawy młodzieniec o
wysokim czole, zajął miejsce obok Billy'ego. Przybysz ów nazywał się Timothy Wann.
Zaciągnął się pod koniec swego pierwszego roku na Harvardzie i został awansowny do rangi
podporucznika po tym, jak trzej inni oficerowie w jego jednostce zostali zabici.
Drugiej nocy pobytu Wanna w Libby oficerowie z innej sali przeprowadzili obławę na
szczury. Billy obudził się z płytkiego snu i zobaczył trzech brodatych męŜczyzn ciągnących
chłopca z Massachusetts w stronę wspólnej umywalni. Czwarty Ŝołnierz, rozpinając pasek
Wanna, powiedział:
Ten kurczak ma małą, kościstą dupę. Ale wystarczy.
Billy wiedział, Ŝe takie rzeczy się zdarzały, ale dotąd nie miał okazji przekonać się o tym
naocznie. Nie mógł znieść takiego traktowania młodego oficera, który był właściwie jeszcze
dzieckiem. Wytarł nos, wstał i przedzierał się między drzemiącymi więźniami, aŜ zrównał
się z czwórką niosącą Wanna, którego oczy zaokrągliły się z przeraŜenia.
Puście go — powiedział Billy. — MoŜecie to robić na swojej sali, ale nie tutaj.
Siwowłosy męŜczyzna, który przedtem rozpiął pasek Wanna, pogłaskał go z
nachmurzoną miną.
Masz coś do tego chłoptasia, tak? Czy jest twoim kochankiem?
Billy wyciągnął ręce, zamierzając ściągnąć Wanna z pleców napastników, dźwigających
go jak kawał wołowiny. Jeden z Ŝoł-

— 227 —
nierzy cofnął się, by nabrać rozmachu i śmignął paskiem trafiając w policzek Billy'ego.
Pomimo choroby — gorączka nie ustępowała juŜ od doby — Billy poczuł, jak wściekłość
dodaje mu sił. Wydarł pasek starszemu męŜczyźnie, złapał oba końce, zakręcił na szyi Ŝoł-
nierza i skrzyŜował ręce. Unieruchomił napastnika. Pociągnął mocniej.
Przyjaciele duszonego zrzucili Wanna na podłogę.
--- Wracaj na swoje miejsce powiedział Billy do Tima, podczas gdy wśród napastników
powstało zamieszanie. W korytarzu pojawił się odblask latarni.
— Co to za zamieszanie? Co się tu dzieje?
Pojawił się Vesey z wysoko uniesioną latarnią w jednej, a rewolwerem w drugiej ręce.
Billy wypuścił koniec paska. Siwowłosy oficer odskoczył, trąc zaczerwienioną szyję.
Ten wariat mnie zaatakował. Zaczął dusić po prostu dlatego, Ŝe rozmawialiśmy tu z
przyjaciółmi, a on stwierdził, Ŝe przeszkadzamy mu spać
Pańskie oskarŜenie nie dziwi mnie, sir odparł Vesey,
kiwając głową z udanym współczuciem. Ten oficer jest
gwałtownym człowiekiem. WciąŜ sprawia kłopoty. Wezmę się za niego. Reszta moŜe wracać
do siebie.
• Tak jest, sir wymamrotali napastnicy. Nikt nie ociągał się z odejściem.
• Co my z tobą zrobimy, Hazard? Vesey potrafił mówić, wzdychać i uśmiechać się
jednocześnie. — Moje lekcje nie połoŜyły kresu twojemu nieustannemu buntowaniu się.
MoŜe jeszcze jedna na świeŜym powietrzu okaŜe się bardziej skuteczna.
— Chciałbym włoŜyć buty, skoro wychodzimy...
•- Marsz! rozkazał Vesey podnosząc kołnierz.
Billy kątem oka dostrzegł głowy podnoszące się tu i ówdzie na sali. Szybko zniknęły, a
on zastanawiał się, czemu był tak głupi, Ŝe pomógł Timowi. Młody więzień zaczął wstawać,
Billy potrząsnął przecząco głową i wyszedł z sali przed Veseyem.
Poszli w kierunku wyjścia. Vesey wręczył swoją latarnię straŜnikowi przy drzwiach, po
czym zepchnął Billy'ego ze schodów i rzucił na kolana. Zaczął związywać mu nogi i
przeguby rąk tak naciągając sznur na plecach, Ŝe ramiona Billy'ego napręŜyły się aŜ do bólu.
Po chwili poczuł ból w mięśniach nóg.
Zaczął padać drobny deszcz. Vesey wepchnął cuchnący gałgan w usta Billy'ego i
przewiązał go jeszcze jedną szmatą wokół głowy. Pracując, Vesey nucił „JakiegoŜ
przyjaciela mamy w Jezusie".
Zanim skończył, deszcz rozpadał się na dobre.

— 228
Zimny, zamarzający deszcz — zauwaŜył Billy. Kichnął. Kapral Vesey pobiegł, by
schronić się w drzwiach.
— Wrócę, jak tylko znajdę płaszcz, Hazard. Zimno tu, ale muszę choć przez chwilę
popatrzeć, jak znosisz karę. Jeśli nie złamiemy twojego ducha, złamiemy kręgosłup.

Tej samej nocy, o wiele mil dalej, w Charleston, Judith rzekła:


— JuŜ wcale cię nie rozumiem.
Siedzący po drugiej stronie stołu Cooper zmarszczył brwi. W luźnej, jedwabnej koszuli
garbił się w swój zwykły sposób. Nie tknięty talerz został odsunięty na bok.
Jeśli ma to być twoja kolejna skarga na moje niewywiązy-wanie się z obowiązków
małŜeńskich...
Nie, psiakość jej oczy błysnęły, ale udało jej się opanować. — Wiem, Ŝe ciągle jesteś
umęczony, choć byłoby mi miło, gdybyś mnie czasem traktował jak Ŝonę. Nie to miałam na
myśli mówiąc, Ŝe cię nie rozumiem.
Podmuch wiatru z otoczonego murem ogrodu zatrzepotał płomykami świec i poruszył
zasłonami przy otwartych przeszklonych drzwiach.
A zatem chodzi o próbę stwierdził Cooper. Przeklęty Lucius! Wypija za duŜo
czerwonego wina.
— Nie wiń biednego Luciusa. Ty zaprosiłeś go na dzisiejszy
wieczór, ty lałeś to wino. Jemu... i sobie.
Odpowiedział nieartykułowanym pomrukiem. W saloniku Marie-Louise zaczęła grać
„The Bonnie Blue Hag" na fortepianie. Na prośbę Judith zabrała częstego gościa Mainów do
drugiego pokoju po tym, jak nieostroŜnie powiedział coś o próbie przewidzianej na następny
poniedziałek. Cooper celowo nie wspomniał o tym Judith mając nadzieję, Ŝe uniknie łez i
morali-zowania, co oznaczałoby konieczność marnowania energii na uporanie się tym.
Patrząc wrogo zapytał:
Więc co miałaś na myśli mówiąc, Ŝe mnie nie rozumiesz? Powiedziałam po angielsku. Czy
tak trudno rozszyfrować to zdanie? Nie jesteś juŜ tym człowiekiem, którego poślubiłam.
Nawet nie tym, z którym jechałam do Anglii.
Jego twarz wydawała się drgać z wściekłości. Splótł dłonie, łokciami napierał na stół tak
mocno, Ŝe aŜ skrzypnął.
•-- A ja ci przypominam, Ŝe to juŜ nie jest ten świat, w którym wydarzyły się obie te
rzeczy. Konfederacja jest w opałach. Wymagane są desperackie poczynania. Wziąć udział w
próbie to mój obowiązek. Mój obowiązek! Jeśli brak ci bystrości, by to zrozumieć, lub
odwagi, by to znieść, to ty równieŜ nie jesteś juŜ tą kobietą, którą poślubiłem.

— 229 —
— Hura! Hura! Za sprawą Południa — hura! — śpiewała
dorastająca dziewczyna i gość w salonie. — Hura dla ukochanej
błękitnej flagi, na której błyszczy samotna gwiazda.
Judith zgarnęła z czoła ciemnoblond loki.
— Och — powiedziała z gorzkim grymasem ust — jak ty
opacznie wszystko zrozumiałeś. To nie ryzyko tak mnie dener
wuje w tej chwili, choć Bóg wie, Ŝe jest ono stale obecne
w naszym Ŝyciu. Zarzucam ci tylko brutalność przy forsowaniu
tego piekielnego projektu z „Hunleyem". Zarzucam ci upór
w naleganiu na kolejną próbę. Zarzucam ci to, Ŝe zmuszasz
siedmiu niewinnych ludzi do zanurzenia się w tej Ŝelaznej
trumnie tylko dlatego, Ŝe twoim zdaniem musi tak być. Był czas,
Ŝe nienawidziłeś tej wojny całą duszą. Teraz stałeś się jakimś...
jakimś barbarzyńcą, którego nie poznaję.
Zapytał lodowato:
• Skończyłaś?
• Nie. Odwołaj próbę. Nie igraj ludzkim Ŝyciem dla własnych szalonych celów.
• A więc mój cel jest szalony, tak?
— Tak.
Uderzył w stół.
• Patriotyzm jest szalony, tak? Obrona mojego rodzinnego stanu jest szaleństwem? Lub
uchronienie tego miasta przed spaleniem czy zrównaniem z ziemią? Wiesz dobrze, czego
chcą Jankesi: nie pozostawić po Charleston nic oprócz rumowiska. Tego chcą! krzyknął.
• Nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie!
Wstała łkając. Patriotyczny hymn urwał się w pół słowa. Nie jesteś zbawcą Konfederacji,
choć próbujesz nim być. Dobrze, próbuj dalej, zabij się w imię świętej sprawy, skoro chcesz.
Ale to wstrętne i niemoralne z twojej strony domagać się ofiary z cudzego Ŝycia, by
uśmierzyć swój gniew. Dawny Cooper zrozumiałby to. Ten Cooper, którego kochałam,
kochałam tak bardzo...
Urwane zdanie zamarło. Zapadła cisza. W ogrodzie liście palm szumiały na wietrze.
Cooper wstawał z krzesła niczym długi, rozwijający się wąŜ. Z martwą twarzą powiedział:
— Próba odbędzie się tak, jak zaplanowano.
Wiedziałam. CóŜ, odtąd będziesz rozmawiał o tym sam
z sobą.
— Co to znaczy?
— To znaczy, Ŝe moŜesz jadać posiłki w domu, lecz nie
spodziewaj się, iŜ będę ci towarzyszyć. To znaczy, Ŝe będziesz
sypiać w osobnej sypialni. Nie chcę cię w mojej.
Patrzyli na siebie. Po chwili Cooper wyszedł. Opanowanie

— 230 —
Judith zniknęło. Dotarły do niej głosy z salonu: pierwszy —jęj
męŜa — brzmiał szorstko:
— Lucius, weź płaszcz. MoŜemy dziś jeszcze popracować. Marie-Louise, zdradzający
zdenerwowanie:
Och, papo, mama mówiła, Ŝe zbierzemy się razem, Ŝeby pośpiewać...
Uspokój się. Judith pochyliła głowę, ukryła twarz w dłoniach i cicho zapłakała.

91
' ,,; ' . ., " . ' ' ' ,;•> ''

Przez wiele dni po okrutnej karze całej nocy w więzach podczas burzy śnieŜnej — Billy
raczej kuśtykał niŜ chodził. Większość czasu leŜał zwinięty na podłodze oplatając kolana
rękami w daremnym wysiłku powstrzymania dreszczy, które często zmieniały się w gorączkę
i majaczenie. I kaŜdej nocy był przy nim Vesey by go lŜyć, dźgać bagnetem, kopać rękę, na
której na zawsze pozostały blizny.
Vesey, farmer z hrabstwa Goochland, który nagle wpadł w pychę z powodu absolutnej
władzy nad więźniami, przypominał Billy'emu pewnego kadeta z West Point, którego
George wspomniał parę razy. Jakiś tłusty facet z Ohio, który bezlitośnie znęcał się nad jego
bratem, Orrym Mainem i innymi młodszymi kadetami. Billy nie miał skłonności do
rozwaŜania problemów filozoficznych, lecz ów tłusty kadet i Clyde Vesey przekonali go, Ŝe
rzeczywiście istnieje na świecie coś takiego, jak osoba całkowicie pozbawiona cech
Odkupiciela.
Po stronie zasług w swej księdze buchalteryjnej umieścił Tima Wanna. Ów chłopiec z
Massachusetts, choć niezbyt śmiały, był jednak bystry. Dzięki wskazówkom Billy'ego
szybko nauczył się umiejętności niezbędnych do przetrwania. Pomoc, jaką Billy mu okazał,
spowodowała, Ŝe Tim został jego najwierniejszym przyjacielem; chciał podzielić się z nim
wszystkim, co miał. A jedyną rzeczą, którą miał, a Billy nie, okazały się banknoty
jednodolarowe. Około dwudziestu. Były w jego kieszeni, kiedy go złapano, a dwa z nich
przekonały rewidujących go straŜników, by pozostawili resztę.
Dzięki pieniądzom moŜna było zapewnić sobie drobne udogodnienia, płacąc
współpracującym straŜnikom. Tim często nalegał, aby Billy pozwolił mu kupić coś dla
siebie. Tim mawiał, Ŝe

— 231 —
jest to niczym wobec odwagi, którą Billy przypłacił karą i chroni-C$lną grypą, powodującą
osłabienie i częste zawroty głowy. Billy stanowczo odmawiał, lecz uległ w jednym.
— W porządku, Tim. Zatem trochę papieru. I ołówek. Tak,
abym mógł znów pisać dziennik.
Tim wydał polecenia w dziesięć minut. Pocztę roznoszono tego wieczoru o dziewiątej.
Tim sprzeciwił się.
• To jest tapeta! Spójrz na te Ŝółtawoniebieskie kwiaty. Jak moŜna na tym pisać?
• Nie moŜna — twierdził sprzedający towar straŜnik. — Ale jeśli chcesz coś napisać,
napiszesz na tym albo wcale. Sam Jeff Davis nie ma dziś wszystkiego, co by chciał.
Tak więc Billy rozpoczął.
12 stycznia, więzienie Libby. Przysięgam, Ŝe to przetrwam. Mym następnym, najbliŜszym
celem jest wysłanie listu do mej drogiej Ŝony.
Chciał dodać, Ŝe zaproponowano mu udział w ucieczce, którą właśnie przygotowywano,
lecz zdecydował się nie pisać o tym, gdyŜ istniała moŜliwość, Ŝe ktoś niepowołany to
przeczyta. Poza tym miał tak mało papieru trzy niewielkie arkusze kosztowały Tima dolara
za sztukę Ŝe musi oszczędzać.
KaŜdej nocy, gdy Vesey pełnił słuŜbę, zjawiał się, by nękać swego „ulubionego"
więźnia. Billy zdołał wytrzymać kłucie bagnetem, kopniaki nabijanym ćwiekami butem,
obraźliwe uwagi o jego przyjaźni z chłopcem z Harvardu; wytrzymywał to, póki nie napisał
listu do Brett.
Tim nalegał, by pozwolił mu kupić kopertę na list. Tym, co mu dostarczono, był tłusty,
uŜywany do pakowania mięsa papier, zagięty i sklejony pastą. Billy wpisał adres jak
najczytel-niej i włoŜył do środka mały kawałek tapety z krótką, czułą wiadomością: czuł się
dobrze, kochał ją, nie powinna się martwić.
List, otwarty przez cenzurę, został wręczony nocnemu straŜnikowi. Vesey przyniósł go
wieczorem.
Obawiam się, Ŝe cenzura nie przepuściła tego listu.
Z uśmiechem otworzył prawą pięść. Małe kawałeczki papieru spadały na podłogę.
Słaby, oszołomiony, nienawidzący dotyku i odoru brudnego ubrania, które zdejmował co
rano podczas obowiązkowego „przeglądu wszy", Billy oderwał się od swego kawałka
podłogi i wolno stanął na nogi oko w oko z kapralem.
• Nie było nic nielegalnego w tym liście.
• Och, o tym decyduje cenzura. Cenzor to mój kumpel. Parę tygodni temu poprosiłem
go, by zwracał uwagę na twoje listy. Obawiam się, Ŝe Ŝaden z nich nie uzyska jego
pozwolenia na
— 232 —
wysłanie. Twoja droga Ŝona będzie-musiała nadal się martwić i cierpieć — mrugnął z
uśmiechem — sądząc, ze leŜysz martwy w ciemnej mogile.
— Zasady...
Vesey złapał głowę Billy'ego, ciągnąc jego długie, zmierzwione włosy.
— Mówiłem ci, mówiłem ci — zaszeptał. Tu nie ma
Ŝadnych zasad, oprócz ustalonych przeze mnie. Mam nadzieję, Ŝe
smutek twej Ŝony będzie nie do zniesienia. Mam nadzieję, Ŝe
zaczną ją boleć wszystkie jej kobiece organy. Z poŜądania tak
dzikiego, tak uporczywego — nachylił się bliŜej z oczami błysz
czącymi błękitem jak chińska porcelana Ŝe będzie musiała
cudzołoŜyć jak szalona, by sobie ulŜyć. MoŜe z jakimś białym
włóczęgą. MoŜe dorwie jakiegoś Murzyna.
Billy trząsł się próbując się odsunąć, by nie patrzeć w tę groźną twarz i nie słyszeć
szeptu.
Wyobraź sobie jednego z tych wielkich czarnuchów. PrzecieŜ są ci równi,
nieprawdaŜ? Stary Abe mówi, Ŝe są. Pomyśl o nim, wyginającym się w łuk i ślizgającym po
białym ciele twej Ŝony. Wpychającym tę swoją czarność w jej delikatny otwór tak mocno, Ŝe
krwawi. Pomyśl o tym, kiedy będziesz się zastanawiał, co chciałbyś napisać w tych
wszystkich listach, które nigdy nie wydostaną się poza te mury, ty ciemniaku, bezboŜniku...
Billy uderzył z krzykiem. Zanim wbiegli trzej inni straŜnicy z latarniami, zwabieni
wrzawą, przewrócił Veseya na podłogę i tłukł go po głowie obiema pięściami. Jeden ze
straŜników odciągnął Billy'ego za kurtkę. Drugi kopnął go dwukrotnie w krocze. Kaszląc
zachwiał się i zgiął. Trzeci straŜnik powiedział:
— Doigrałeś się, Jankesie.

92,
Choć niebo na zachodzie było jeszcze jasne, Cooper widział tylko ciemność i zimowe
konstelacje nad Atlantykiem. Czy jeszcze kiedyś to zobaczy? A swoją córkę? Judith? W
chwili, gdy pojawiły się te pytania, odrzucił je jako nic niewarte sentymenty.
Lucius Chickering wszedł do doku razem z Alexandrem, maszynistą. Młody człowiek
uścisnął dłoń Coopera.
Powodzenia, sir. Będziemy czekać na pański powrót.
Cooper w odpowiedzi skinął głową. Przyjrzał się tłumkowi Ŝołnierzy, którzy zwiedzieli
się o próbie i zebrali się, by ją obserwować. Wmieszało się między nich kilku mieszkańców

— 233 —
Mount Pleasant. Jeden z nich wpatrywał się w Coopera w sposób, który moŜna było określić
tylko : „z ubolewaniem".
Alexander zszedł pod pokład „Hunleya" przednim lukiem. Odkąd Cooper uzyskał zgodę
Bory'ego na próbę, maszynista nalegał, by mógł wziąć w niej udział. Ma prawo, twierdził, to
jego łódź podwodna. Wchodząc na statek z falochronu Cooper nachylił się nad lukiem.
• Czy wszystko gotowe, George?
• Gotowe, panie Main — odparł jak zwykle słuŜbiście porucznik Dixon. Cooper
przerzucił nogę nad wejściem z czterema małymi, okągłymi bulajami, umieszczonymi pod
kątem 90 stopni. Zanurzył się w ciemnym wnętrzu okrętu, podczas gdy jeden z członków
załogi ze szczękiem zamknął tylny luk i zakręcił go mocno. Przecisnął się obok Dixona,
który czuwał przy przyrządach: rtęciowym wskaźniku głębokości i kompasie działającym
pod wodą. We wnęce stała na podstawce zapalona świeca, która mierzyła zapas powietrza i
była jedynym oświetleniem.
Cooper znalazł sobie miejsce nieco z tyłu, obok szypra, siadając na małym Ŝelaznym
siedzeniu, przymocowanym do kadłuba statku. Sześciu członków załogi zajmowało miejsca
z przodu po obu stronach dźwigni systemu napędowego, która kształtem przypominała
rozszerzającą się literę U. Członkowie załogi złapali jej końce, by przyspieszyć łódź do
maksymalnej prędkości czterech węzłów.
Panie Main powiedział Dixon będzie pan uprzejmy zapoznać załogę z
programem testu?
Mówiąc to sprawdzał dwa drąŜki. Jeden poruszał sterem przymocowanym do obudowy
śruby okrętowej, drugi słuŜył do kontrolowania zanurzenia.
— Zadanie jest proste ' rzekł Cooper. Rozbolały go plecy wygięte z powodu krzywizny
kadłuba. Tej nocy nie świeca będzie decydować o tym, jak długo okręt moŜe przebywać pod
wodą. PosłuŜymy się wami, panowie. Pozostaniemy w zanurzeniu godzinę, półtorej —
rozległ się lękliwy pomruk moŜe więcej. Nie wynurzymy się, dopóki pierwszy z was nie
dotrze do kresu moŜliwości i oznajmi, Ŝe nie moŜe dłuŜej wytrzymać bez świeŜego
powietrza. KaŜdy musi odkryć granicę swych moŜliwości, nie przeceniając swych sił, ale teŜ
nie poddając się zbyt szybko złemu samopoczuciu.
W ostatnich słowach brzmiała wyraźna nuta pogardy, co wywołało reakcję Dixona, lecz
odwrócony w stronę przyrządów Cooper nie dojrzał zmarszczonych brwi.
— Gdy pierwszy człowiek zawoła; ,,w górę", będzie to sygnał
do opróŜnienia zbiorników i wynurzenia się na powierzchnię. Są
pytania?

234 —
• Mam nadzieję, Ŝe zdołamy się wynurzyć — oświadczył jeden z ludzi z nerwowym
śmiechem. — Niektórzy mówią, Ŝe ta ryba powinna się nazwywać „Jonasz", a nie „Hunley".
• Daj sobie spokój z takim gadaniem — uciął Dixon. Wspiął się po krótkiej drabince i
wystawił głowę z przedniego luku.
Ze swojego miejsca Cooper dostrzegł kątem oka fragment nieba udekorowany bladymi
gwiazdami. Rzucić cumy z dzioba i rufy.
Rozkaz Dixona został wykonany z hałasem. Cooper natychmiast poczuł, Ŝe ,,Hunley"
płynie swobodnie. Dixon zszedł z powrotem na dół i zwrócił się do mata:
• Dopływ powietrza otwarty, panie Fawkes?
• Otwarty, sir.
• Proszę stanąć przy sterze. Mała naprzód.
Mała naprzód powtórzył mat. Załoga, po kilku chrząknięciach, zaczęła obracać
dźwignię.
Była to niewdzięczna praca, ale Dixon przyzwyczaił ludzi do tego monotonnego wysiłku.
Płomień świecy migotał. Woda burzyła się wokół kadłuba statku z dziwnym, głuchym od-
głosem. Dixon ponownie wszedł na drabinę, rzucając komendy matowi, który ujął ster. Gdy
wypłynęli z doku, ruszyli w odpowiednim kierunku i nabrali prędkości.
Pot kapał z podbródka Coopera. Czuł się, jakby pogrzebano go Ŝywcem, chciał znaleźć
się gdziekolwiek, byle nie tu. Walczył z narastającą paniką.
Z głową wciąŜ wystawioną na zewnątrz Dixon rozejrzał się wokół, potem zszedł i
zabezpieczył luk. Przygotować się do zanurzenia.
Serce Coopera tak biło, Ŝe poczuł ból w klatce piersiowej. Nabrał respektu dla ludzi, którzy
na ochotnika zgłosili się do tego zadania. Pomyślał o wszystkich ofiarach przy poprzednich
zanurzeniach. Potem zbeształ się w duchu. Znowu sobie pofolgował. Zamknąć dopływ
powietrza.
• Dopływ powietrza zamknięty! odkrzyknął mat.
• Otworzyć pokrywę zbiornika na dziobie.
Kadłub zadygotał i zaczął się zanurzać. Cooper usłyszał bulgotanie wody. Złapał za
wspornik umieszczony nad jego miejscem, gdy dziób „Hunleya" przechylił się w dół.
Pomyślał o Judith, Marie-Louise. Nie mógł juŜ nic zmienić. Mimo wszystko płynął teraz
„Wędrującą Trumną".
Łódź osiadła na dnie z lekkim uderzeniem i drŜeniem. MęŜczyźni nasłuchiwali oparci o
kadłub lub drąŜek napędowy. Ktoś stwierdził, Ŝe najgorsza połowa podróŜy jest za nimi.
Nikt się nie roześmiał. Dixon studiował słupek rtęci we wskaźniku głębokości.
Cooper walczył z przeraŜającymi wizjami. Ktoś zaciskał

— 235
metalową obręcz na jego głowie. Ktoś zamykał go w ciemnym pomieszczeniu z drzwiami
bez klamki od wewnątrz... Drgnął, kiedy Alexander trącił go w ramię.
• Czy któryś z panów ma zegarek? W tym zdenerwowaniu zdaje się, Ŝe zapomniałem
mojego.
• Ja mam — Cooper wygrzebał mały, złoty zegarek, który zawsze nosił. Otworzył
kopertę. — Dziesięć po siódmej.
Świeca płonęła jasno. Spływający wosk tworzył górskie łańcuchy na jej bokach. O wpół
do ósmej płomień świecy w widoczny sposób zmalał. Jeden z ludzi wymamrotał:
• Powietrze się pogarsza.
• Pozwólcie wyjść rzekł ktoś inny. Niepewny śmiech umiikł błyskawicznie.
Coopera zaczęły szczypać oczy, Dixon machinalnie gładził bokobrody wskazującym i
środkowym palcem.
• Jak długo? zapytał raptownie Alexander. Cooper poruszył się. Albo zawodził go
wzrok, albo wypalona juŜ do połowy świeca wciąŜ przygasała. Musiał podstawić zegarek
niemal pod brodę, by cokolwiek zobaczyć.
• Jesteśmy pod wodą od 33 minut.
Trzymał otwarty zegarek na ręce. Jak głośno tykał. Podczas gdy światło przygasało, z
jego umysłem działo się coś dziwnego. Przerwy między tyknięciami rozrastały się coraz
bardziej, zdawało się, Ŝe czeka pół godziny na kaŜde. Gdy się rozlegało, dźwięk brzmiał mu
w uszach przez długi czas.
Alexander zaczął cicho śpiewać jakąś śpiewkę cockneyów o taczkach i dyniach. Dixon
ze złością kazał mu przestać. Cooper zatęsknił nagle za Liverpoolem, Tradd Street, nawet za
pokładem „Morskiej Wiedźmy". Wspomnienia związane z tym statkiem forsującym blokadę
nieuchronnie doprowadziły go do biednego Judaha, którego szczątki leŜały gdzieś na dnie
Atlantyku. Cooper poczuł wilgoć na policzkach, odwrócił twarz, by nikt nie widział...
Świeca zgasła.
Ktoś zaczerpnął powietrza z sykiem zwiastującym początek paniki. Ktoś zaklął. Dixon
potarł o Ŝelazny pancerz zapałkę; zaskwierczała, zapachniało fosforem, ale światło nie
rozbłysło.
Głos Alexandra:
• Jak długo, panie Main?
• Na chwilę przed zgaśnięciern świecy było około 45 minut.
• Jeszcze moŜna całkiem swobodnie oddychać ----- rzekł Dixon. Czyjeś gderanie
zaprzeczyło temu stwierdzeniu.
Nie widząc zegarka, Cooper nie potrafił ocenić upływu czasu. Nie pozostało nic poza
rosnącym uciskiem w skroniach i diabłami wmawiającymi mu, Ŝe się dusi, przekonującymi
go, Ŝe słyszy trzeszczenie pękającego Ŝelaznego kadłuba, Ŝe wszystko

— 236 —
idzie źle. Poczuł raptowny zawrót głowy, senność, bezwzględne przekonanie, pewność
zbliŜającej się śmierci.
Szarpnął krawat, odpiął guzik kołnierzyka. Dusił się...
— W górę!
Rozległ się krótki śmiech, potem gwar rozmów. Przez moment, wycierając spocony kark,
Cooper był prawie przekonany, Ŝe to on krzyknął. Dixon powiedział spokojnie:
— Panie Alexander, proszę się zająć pompą na rufie. Ja
zajmę się tą. Panie Fawkes, panie Billings, proszę odbezpieczyć
kraty z balastem.
Cooper oparł głowę o ścianę, czekając na słodkie ostre powietrze z góry. Słyszał zgrzyty
i syki pomp, stuk Ŝelaznej nakrętki spadającej na pokład. Dźwięk ten powtórzył się kilka
razy.
Kraty z balastem odbezpieczone, sir.
Dziób się podnosi - chrząknął Dixon opierając się o rączkę pompy. Za moment
się wynurzymy.
Wszyscy poczuli, Ŝe dziób się dźwignął. Ludzie śmiali się i gwizdali, lecz nie trwało to
długo. Ktoś krzyknął:
• Co się dzieje, Alexander? Czemu rufa się nie rusza?
• Kapitanie Dixon? rozległ się przestraszony głos małego Anglika. Zbiornik jest
wciąŜ pełny. To pompa.
• Zginiemy rozległ się głos tuŜ za Cooperem.
• Co się z nią dzieje? zapytał Dixon.
• Uszkodzona, jak sądzę. Pewnie jakiś przeklęty wodorost.
— Jeśli jej nie uruchomimy, nie wrócimy na powierzchnię.
Słowa Dixona, skierowane do Alexandra, brzmiące jak ko
menda, wywołały panikę.
— Udusimy się! O BoŜe, o BoŜe, nie chcę umierać w ten
sposób.
Baryton przeszedł w wyŜsze rejestry, słowa przerywały łkanie i lament,
Umrzemy. Wiem, Ŝe ...
Cooper odwrócił się i sięgnął w ciemność. Zegarek upadł, usłyszał brzęk tłuczonego
szkła, gdy złapał histeryka za ramię. Drugą ręką uderzył go dwukrotnie w twarz.
• Przestań! To nikomu na nic się nie zda.
• Do cholery, chodźmy stąd, wszyscy, my...
• Powiedziałem: przestań!
Uderzył po raz trzeci, tak mocno, Ŝe głowa męŜczyzny odbiła się od ściany kadłuba.
Cooper puścił jego ramię. MęŜczyzna płakał, osłaniając się rękami, ale przynajmniej nie
wrzeszczał.
• Dziękuję, panie Main powiedział Dixon.
• Sir? Zamierzam rozebrać tę pompę na kawałki — odezwał się Alexander. — Myślę,
Ŝe zdołam to zrobić po ciemku, wiem, jak została zbudowana. MoŜe uda mi się usunąć
defekt.

— 237 —
— Jeśli to zrobisz, wedrze się woda!
• To proszę mi podsunąć inny pomysł!
• Przepraszam — powiedział Dixon łagodnie. — Nie mam Ŝadnego. Proszę zrobić to,
co uwaŜa pan za konieczne, aby nas uratować, panie Alexander.
A więc koszmar trwał, tym razem nie był wytworem wyobraźni. Cooperowi zdawało się,
Ŝe nie potrafi oddychać. W ogóle. Ale jakoś łapał powietrze: płytko, boleśnie. A moŜe ból
teŜ był wyimaginowany? Niemal dotykalna cisza zapadła w łodzi podwodnej, przerywana
jedynie grzechotami metalowych części.
Co oznacza ten hałas? A ten?
Cooper szukał po omacku swego stłuczonego zegarka. Właśnie gdy go dotknął, usłyszał
ryk rwącej wody. Ktoś krzyknął:
— Niech Bóg nas zachowa!
Woda trysnęła z pompy, unosiła się w powietrzu, rozlała wszędzie.
Alexander wykrzyknął:
— Jeszcze chwila... teraz... juŜ. Znalazłem pełną garść wodo
rostów, sir. Myślę, Ŝe to juŜ wszystko. Teraz muszę zmontować
pompę pod ciśnieniem...
Wody wciąŜ przybywało. Cooper podniósł stopę i opuścił. Plusk. Człowiek, którego
uderzył, znowu jęczał. Cooper sięgnął za siebie i pchnął jego głowę w stronę kadłuba — to
go uspokoiło.
Prawie natychmiast poczuł wyrzuty, Ŝe tak brutalnie potraktował owego męŜczyznę. On
miał rację, wszyscy wkrótce umrą. Przez krótką chwilę był tego pewien. Z trudem wciągnął
odrobinę cuchnącego powietrza w płuca i, zastanawiając się nad sensem walki o kaŜdy łyk
powietrza, usiadł czekając na koniec.
W jednej chwili ujrzał całe swoje Ŝycie, momenty wstydliwe i przyjemne, jak ten, gdy po
raz pierwszy ujrzał pannę Judith Stafford na pokładzie przybrzeŜnego parowca zdąŜającego
do Charleston, dawno temu. UłoŜył dla niej krótką poŜegnalną mowę, by powiedzieć, jak
wdzięczny był za to, Ŝe za niego wyszła...
Gotowe! — krzyknął Alexander.
Cooper automatycznie spojrzał w stronę rufy, choć nie mógł nic zobaczyć. Usłyszał pisk
tłoka pompy.
— Działa! — znów zawołał Alexander.
Hura! — odkrzyknął Dixon.
Załoga biła brawo. Łzy płynęły z oczu Coopera, kiedy walczył o oddech. Wydało mu się,
Ŝe rufa drgnęła. Dixon potwierdził:
— Unosi się!
W parę minut później „Hunley" wynurzył się w blasku księŜyca. Dixon i Alexander
rzucili się do rygli luków na dziobie i rufie jak szaleńcy, szukający wyjścia z domu
wariatów. Nagle Cooper zobaczył gwiazdy i poczuł zimne, słodkie powietrze.

— 238
Teraz wszyscy zachowywali się tak, jakby pod wodą nic się nie zdarzyło.
Dixon wychylił się, by rozejrzeć się na zewnątrz.
— Tylko jedna osoba została na brzegu. Nie widzę, kto to.
Łódź podwodna powoli dobiła do falochronu, gdzie Lucius
Chickering skakał, klaskał i kręcił się machając rękami jak uszczęśliwiony ptak. Dixon kazał
mu się uspokoić i pomóc zacumować okręt.
• Ja nie tańczę, ja świętuję — wykrzyknął Lucius, gdy Dixon przedzierał się na dziób i
rzucał linę.
• śołnierze i reszta poszli do domu po 40 minutach. Wszyscy twierdzili, Ŝe jesteście
martwi. Ale ja wpadłem na szalony pomysł, Ŝe jeśli zostanę, jeśli nie zrezygnuję, to sprawię,
Ŝe statek wypłynie na powierzchnię. Ale, Wszechmogący BoŜe, poddał pan, poruczniku, mą
nadzieję cięŜkiej próbie. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, która jest godzina?
Jak długo byliśmy na dole? — zapytał wychodzący za Cooperem Alexander.
Cooper przyłoŜył zegarek do ucha. WciąŜ tykał. Wyskoczył na molo, obrócił się w stronę
księŜyca, strząsnął odłamki szkła z białej tarczy. Pomyślał, Ŝe źle dojrzał wskazówki. Nie.
Jest za piętnaście dziesiąta. Byliśmy pod wodą dwie godziny i trzydzieści pięć minut.
Mówiłem, mówiłem krzyczał Lucius łapiąc za ramię Coopera i kręcąc nim. — CzyŜ
to nie jest niewiarygodne? Miałeś rację. To działa!
Alexander wymruczał coś, Dixon uciszył go.
MoŜe się teraz wymknąć i topić statki Jankesów w kaŜdej chwili. Och.
Lucius nagle przestał się kręcić.
Zapomniałem, panie Main. Jeden z Ŝołnierzy powiedział, Ŝe jedzie do kwatery
generała Beauregarda, by poinformować, Ŝe „Hunley" znów zatonął. Z wszystkimi na
pokładzie. Myślę, Ŝe pańska Ŝona juŜ otrzymała taką informację.
O BoŜe! Poruczniku Dixon, dobra robota. Idę juŜ. Ruszył, nim dokończył zdania. Rzucił się
w stronę łodzi wiosłowej, przypominając wielkiego morskiego ptaka pędzącego po piasku.
Lucius wetknął kapelusz na głowę. Proszę na mnie zaczekać, panie Main! Gdy Cooper dotarł
na Tradd Street, Judith zapłakała z ulgą, choć przewidywania Luciusa Chickeringa były
błędne.
Tuliła męŜa długo i mocno. Lecz tej nocy nadal zdecydowała się spać osobno.
93

— Dyrektorze — powiedział Vesey — ten Jankes rzucił się na


mnie jak Ŝądne krwi zwierzę. Uczynił to nie sprowokowany, lecz
z powodu wrodzonych skłonności do zła. To pański obowiązek,
ośmielę się rzec, pański obowiązek jako odpowiedzialnego dowó
dcy, chrześcijanina i dŜentelmena zapewnić mi prawo do ukara
nia go.
Młody Turner namyślał się przez chwilę.
— Zgodziłbym się chętnie, lecz nie mogę pozwolić na coś
takiego w Libby z wielu powodów. Po pierwsze, mamy zbyt
wielu przeklętych prawników z Filadelfii wśród więźniów. Po
drugie, jesteśmy pod ścisłą kontrolą tego cholernie wścibskiego
faceta, który pracuje dla Seddona.
Ma pan na myśli tego jednorękiego pułkownika, dyrektorze?
Zgadza się. Main. Samozwańcze sumienie naszego więzienia. Ciągle tu węszy i to bez
Ŝadnego pozwolenia z naszego biura. Vesey skinął głową.
— Ostatnio los oszczędził nam tych wizyt. Podobno pułkow
nik złapał paskudną grypę i jest przykuty do łóŜka. Ale z pewnoś
cią, jeśli tylko go zachęcą, w jeden dzień odzyska zdrowie
i przybiegnie tu.
Vesey ponuro przyglądał się dyrektorowi. Wnet dostrzegł zapowiedź uśmiechu.
Oczywiście, gdyby znalazł pan sposób na przeprowadzenie, hm, lekcji dyscypliny
poza budynkiem, mógłbym wydać rozkaz tymczasowego zwolnienia, który mógłby ulec
zniszczeniu przez nieuwagę...
Vesey pochylił się z uśmiechem dwa razy szerszym niŜ Turnera.
Gdyby pan potrzebował do tego pomocnika, chcę powiedzieć, jeśli będą świadkowie
— ciągnął dyrektor - to muszą być absolutnie godni zaufania.
• Nie widzę problemu, sir. Jeśli go pan
okaleczy, musi to wyglądać na wypadek.
• Gwarantuję.
Zatem przygotowuję przepustkę. Zanim ją panu wręczę, będę chciał poznać
szczegółowy plan.
• Tak jest, sir. Dziękuję, sir! — powiedział Vesey, strzelając obcasami i salutując. —
Otrzyma pan informację praktycznie natychmiast, obiecuję. Dziękuję jeszcze raz, sir.
• Cała przyjemność po mojej stronie Turner wciąŜ się

— 240 —
uśmiechał. —Jest pan wzorowym Ŝołnierzem, Vesey. Szkoda, Ŝe nie mam takich więcej.
Rozmowa ta odbyła się 30 stycznia. 1 lutego Vesey zameldował się u dyrektora
promieniejąc z podniecenia. Wyczuwszy nastrój kaprala, Turner zapytał:
• Więc? Jak pan zamierza to zrobić?
• Przy pomocy jaszcza wypoŜyczonego od mojego kuzyna z artylerii w Departamencie
Henrico. Jaszcz i najgorsza droga, jaką znajdziemy. To kuzyn podsunął mi ten pomysł.
Powiedział, Ŝe Jankesi zawsze uŜywają takiego sposobu, gdy trzeba ukarać zatwardziałych
przestępców. A ja mówię, Ŝe to, co dobre u nich, dobre i u nas.
Opowiadał dłuŜej niŜ minutę. Pod koniec Turner zaśmiał się na głos.
— Pierwszorzędnie! Będzie pan miał rozkaz zwolnienia za
godzinę. Najlepiej będzie, jeśli zabierze go pan w nocy. Wtedy
mało kto coś zauwaŜa. Powiemy, Ŝe zabrano go do biura generała
Windera na nagłe przesłuchanie.
— Tak będzie idealnie, sir Vesey nie mógł ukryć radości.
Powiem panu otwarcie. Będzie tam mała grupa mój kuzyn
i paru jego kumpli. Ale gwarantuję, dyrektorze, Ŝe moŜna ufać kaŜdemu z nich.
Pan będzie odpowiedzialny za dyskrecję odparł Turner z uśmiechem. Szkoda, Ŝe nie
mogę iść z wami. PrzekaŜcie mu pozdrowienia ode mnie.
— Tak jest, sir. Na pewno.

— Czy to jest biuro generała Windera?


Po tym pytaniu Billy splunął, lecz ślina spłynęła po szprychach koła nie sięgnąwszy celu
z powodu nienaturalnego kąta, pod jakim trzymał głowę.
— Stul dziób, Jankesie powiedział kuzyn Clyde'a Veseya.
Uchwycił głowę Billy'ego i uderzył nią o koło. Konie stanęły
dęba i parsknęły. Był jasny, wietrzny poranek, wyjątkowo ciepły jak na luty. Nagie drzewa
szumiały po obu stronach opustoszałej, poŜłobionej koleinami drogi, biegnącej przez
pagórek.
Billy był przywiązany do zapasowego koła umieszczonego na artyleryjskim jaszczu pod
kątem 45 stopni. Jego gołe plecy poznaczone były pręgami od uderzeń, piasta koła wrzynała
się w jego wnętrzności. Normalnie jaszcz ciągnęło sześć koni, lecz zabranie takiej ilości
zwierząt na wyprawę wzbudziłoby podejrzenia, więc zaprzągnięto tylko dwa. Radziły sobie
jaszcz został opróŜniony ze skrzyń z amunicją.
Podczas gdy czterej pozostali oprawcy przyglądali się, Vesey sprawdzał węzły na
sznurach, którymi kostki i przeguby rąk

— 241 —
Billy'ego były przymocowane do koła. Jego ciało było nachylone pod tym kątem, co koło. Po
dokładnych oględzinach Vesey stwierdził:
— Obróćcie o jedną czwartą, chłopcy. Słyszałem, Ŝe w ten
sposób lepiej się jedzie.
Parskając przystąpili do dzieła i z wysiłkiem przełoŜyli koło na cieńszy koniec piasty.
Vesey poprosił o dodatkowe sznury do zablokowania koła w tej pozycji. Głowa Billy'ego
spoczywałaby na godzinie trzeciej, stopy na dziewiątej, gdyby koło było zegarem.
Crowford? — kuzyn Veseya postąpił krok naprzód. Tobie przypada zaszczyt
pocztyliona.
Niezdarny człowieczyna z zapałem wspiął się na najbliŜszego konia. Z policzkami
zaróŜowionymi w zimowym słońcu Vesey odsunął się, by więzień mógł go widzieć.
Panowie, czy jesteśmy gotowi, by zaczynać? — Skinięcia, szerokie uśmiechy. — Czy
powinniśmy rozpocząć od odśpiewania hymnu? A jeszcze lepiej, moŜe powinniśmy
pomodlić się za duszę tego, który odchodzi: albo w dół, gdzie odchodzą wszyscy dobrzy
Jankesi, albo po prostu do krainy kalek; tego jeszcze nie wiemy.
Idąc za przykładem swego kuzyna ujął włosy Billy'ego, odchylając do tyłu głowę, aŜ
ujrzał jego grymas. Vesey nachylił się nad twarzą Billy'ego.
— Jedno jest pewne, chłopcze. Nigdy nie zapomnisz tej
przejaŜdŜki.
Billy wsunął język między popękane wargi i splunął. Tym razem trafił.
Vesey trzasnął jego głową o szprychę, potem pobiegł do konia.
•— Dwie mile tam i z powrotem, Crowford.
Zdzielił konia czapką, wrzasnął przenikliwie. Wszystko zostało zagłuszone hałasem
nabierającego prędkości jaszcza.
Pomimo całej determinacji Billy'ego, pomimo tego, Ŝe napinał się, jak mógł, jego ciało
było odrzucane od piasty i ciskane o nią z powrotem przy kaŜdym wyboju na drodze, którą
jechał jaszcz. Jego pozycja powodowała dezorientację, jednym okiem spoglądał w niebo,
drugim na brązową drogę, migającą w dole.
Kuzyn Veseya pogonił zaprzęg.
— Do dzieła, koniki, czyńcie swą powinność!
Twarz Billy'ego trafiła na szprychę. Wnętrze policzka pękło. Krew zaczęła wypełniać
usta. Pojawił się siniak na skroni, która miarowo uderzała o koło. Vesey wiedział dokładnie,
jak go przywiązać, bydlak.
Doznał ulgi, gdy zaprzęg zwolnił, by zawrócić. Lecz uderzenia były tak mocne, wstrząsy
tak gwałtowne, Ŝe perspektywa

242
powrotnej drogi wydała mu się przeraŜająca. W głowie narastał głuchy szum. Pomyślał, Ŝe w
najlepszym wypadku połamią mu kości. Zaczynał tracić kontrolę nad sobą. WyobraŜał sobie
twarz Brett. To pomagało.
Powrotna droga wydawała się o wiele dłuŜsza. Billy sunął pod zimowymi chmurami,
patrząc jak rosną, kurczą się, zlewają. Krew sączyła się z kącika ust. Z brzucha
promieniował ból od uderzeń o piastę; wędrował w stronę czaszki i palców u nóg. Jaszcz
zwolnił, po czym litościwie zatrzymał się.
CóŜ, kuzynie, co myślisz? zapytał drapiąc się po głowie Crawford.
Vesey z godnością odstąpił o krok, by ofiara mogła go zobaczyć.
— Och, myślę, Ŝe bawi się nazbyt dobrze. Nie widzę najmniejszej oznaki skruchy.
RozwiąŜmy go i obróćmy plecami do piasty. I, Crawford, tym razem przejedź całą drogę, aŜ
do mostu, nim zawrócisz. To co najmniej o milę więcej w jedną stronę.
Tak więc zaczęło się od nowa. Crawford jechał drogą tak, jakby prowadził szarŜę w
bitwie. Ciało Billy'ego wyginało się na wszystkie strony, kręgosłup łomotał o piastę.
Zwiewana przez prąd powietrza krew ulatywała z górnej wargi, jak nawlekane kolejno na
naszyjnik koraliki. W końcu, wstydząc się, Ŝe nie potrafi tego powstrzymać, krzyknął.
I zemdlał.

Doktor, sześćdziesięcioletni, złośliwy nałogowy alkoholik i rodowity Wirgińczyk,


pogardzał młodym dyrektorem więzienia Libby. Wkroczył do biura Turnera pod koniec
następnego dnia, informując go, iŜ więźniowie z trzeciego piętra przynieśli do niego
człowieka, niejakiego Hazarda, którego ciało było okrutnie skatowane. Nie był w stanie się
poruszać ani mówić, leŜał w tej chwili na łóŜku w gabinecie, a jego Ŝycie wisiało na włosku.
— Kręgosłup nie jest złamany, ale wcale nie znaczy, Ŝe ten,
kto go pobił, nie miał takiego zamiaru.
Proszę po prostu przywrócić tego Jankesa jako tako do zdrowia, a ja znajdę osobę lub
osoby, które to zrobiły, i ukarzę je — obiecał Turner lekko drŜącym głosem. JednakŜe,
doktorze Arnold, moŜemy uznać to za wypadek. Pośliznął się na schodach, spadł —
niektórzy więźniowie są mocno osłabieni nic innego nie przychodzi mi do głowy. Tak, sir,
idę o zakład, Ŝe chodzi o przypadkowy upadek.
— Jeśli pan w to wierzy, jest pan głupszy, niŜ myślałem.
Nawet gdyby wypadł z jednego z tych zwiadowczych balonów,
nie byłby bardziej okaleczony. — Doktor połoŜył ręce na biurku
i wycelował swój podobny do śliwki nos w stronę dyrektora.

243 —
— Niech pan zapamięta jedną rzecz, młody człowieku. MoŜemy prowadzić wojnę, ale nie
jesteśmy na słuŜbie u Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii. W tym budynku są zamknięci
Amerykanie, a honor Południa jeszcze się trochę liczy. Proszę znaleźć winnego albo udam
się do prezydenta Davisa osobiście. A pan zostanie zdegradowany.
Zapewne tak by się stało, gdyby nie zamieszanie wywołane wielką ucieczką.
Stało się to 9 lutego. Pułkownik nazwiskiem Rosę z Pensylwanii opuścił się więziennym
kominem i odkrył zapomniane pomieszczenie w piwnicy. Tam on i inni pracowali przez
kilka dni, by wykopać przejście pod ścianą starego magazynu. Tunel miał prawie
sześćdziesiąt stóp długości. Przebili się na powierzchnię i uciekli. Sto dziewięć osób.
W Libby zaczął się harmider, Turner wpadł w powaŜne kłopoty. Specjalni inspektorzy z
biura Windera zjawiali się w więzieniu niespodzianie, o kaŜdej godzinie dnia i nocy, szuka-
jąc oznak podejrzanego zachowania się więźniów i upewniając się, czy wprowadzono w
Ŝycie rozkaz generała, aby podwoić straŜe. Turner pisał desperackie raporty, usiłując zwalić
na kogoś innego winę i uwolnić się od oskarŜeń. A Billy leŜał na łóŜku w gabinecie zbyt
nieprzytomny, by pamiętać, Ŝe zapraszano go do udziału w ucieczce.
Tim Wann składał mu wizyty co najmniej dwa razy dziennie. Zadawał doktorowi
Arnoldowi wiele pytań, jedno częściej niŜ inne:
• Kto to zrobił, doktorze?
• Nie mogę się dowiedzieć. Próbowałem, jak mogłem, ale straŜnicy tutaj to tchórzliwe
nasienie. Chronią jeden drugiego.
Tim podejrzewał, Ŝe zna prowodyra.
— Ktoś go wyprowadził w środku nocy — powiedział. Ja
spałem. Nigdy się nie budzę.
Blady, dręczony poczuciem winy chłopiec z Massachusetts patrzył na opuchniętą,
bezbarwną twarz na płaskiej, szarej poduszce. Nawet śpiąc Billy czasami krzywił się z bólu.
• Nikt nic nie zauwaŜył?
• Mówią, Ŝe nie. Było późno. Ciemno. Ci, którzy go wzięli, musieli działać cicho.
• Niech nas wszystkich diabli wezmą za to, co robimy, zasłaniając się patriotyzmem.
Załatwili go. Było to coś znacznie gorszego niŜ bicie pięścią, choć wciąŜ nie wiem co.
• Czy Billy nic nie moŜe nam powiedzieć? Podać nazwiska albo chociaŜ rysopisy
winowajców?
Billy tymczasem rzucał się na łóŜku, wygiął plecy, cicho
— 244
krzyknął. Z nosa zaczęła sączyć się krew. Doktor pochylił się ,by
ją wytrzeć, rzucając Timowi ponure spojrzenie.
— Jeśli przeŜyje — powiedział.

Zachód słońca. Kołujące ptaki morskie. Powietrze chłodne i spokojne, choć na północy
coraz więcej chmur.
Nad baterią błyszczały okna i ostatnie promienie światła odbijały się od szczytów
dachów i wieŜyczek. Owinięty w pelerynę Cooper dostrzegł mgłę gęstniejącą nad wodą.
George Dixon zakończył obserwację portu i złoŜył swój składany mosięŜny teleskop.
Mgła, to dobrze. Wkrótce nastąpi odpływ. Jak dotąd to najlepsza okazja. Sądzę, Ŝe
dziś popłyniemy.
Odwrócił się i zawołał:
• Panie Fawkes? Proszę zabezpieczyć bom torpedy. Chcę natychmiast wyruszyć.
• Zabezpieczyć bom torpedy rzekł były Ŝołnierz z Alabamy. Wszystkie szczury lądowe
uczyły się morskich terminów szybko i z ochotą. Po udanej podwodnej próbie puszyli się jak
pawie, udając doświadczonych marynarzy.
• Który statek wybierzecie do roli tarczy? zapytał Cooper.
• Myślę, Ŝe najlepiej będzie zdecydować po wypłynięciu z portu.
• Mam zamiar po wiosłować do Sumter, by to zobaczyć — wyciągnął rękę.
Pomyślnych wiatrów, George. Oczekuję cię z powrotem przed północą.
A jakŜe odparł młody szyper z uśmiechem. Jestem dumny, Ŝe to ja dowodzę tym
rejsem. Pan teŜ powinien być dumny. Jeśli nam się powiedzie, ta noc przejdzie do historii.
• Powiedzie wam się — rzekł Lucius, pojawiając się za nim.
• CóŜ, zatem do widzenia — rzekł Dixon, schodząc z falochronu tak pewnie, jak kaŜdy
kapitan, który zaczynał od wspinania się na maszty. OstroŜnie z tym prochem, chłopcy. Ma
zatopić Jankesów, nie nas.
Dreszcz przeszedł po plecach Coopera wcale nie spowodowany spadającą temperaturą.
Ten właśnie moment ma zadecydować, czy całe ryzyko, zmartwienia, ubłagiwania
Beauregarda, a nawet konflikt z Ŝoną, która po prostu nie rozumiała ani jego, ani znaczenia
jego pracy, były coś warte.
Lucius pierwszy zszedł do łodzi. Wiosłował cięŜko, wśród gęstniejącej mgły, by wylądować
w zniszczonym forcie. W połowie drogi Lucius wskazał nad ramieniem Coopera: Płynie.
Cooper odwrócił się niezgrabnie na ławce. Z trudnością dostrzegł
czerwonopomaranczowy błysk na opancerzonym

— 245 —
kadłubie. Potem opadła kurtyna z chmur. Nie ujrzeli bąbelków powietrza na powierzchni
wody.
Obserwowali z Fortu Sumter morze, ukryte w ciemności i mgle wraz z flotą utrzymującą
blokadę. Tylko nieliczne sygnały latarń wskazywały miejsca, gdzie przyczaiły się okręty.
Noc była bardzo cicha, bardzo zimna. Cooper zaczął się denerwować. Właśnie po raz
kolejny patrzył na zegarek — była dwudziesta czterdzieści siedem — kiedy ogień i huk
rozerwały przybrzeŜną mgłę.
Cooper gwałtownie złapał oddech.
• Który statek?
• „Housatonic" — odparł major z fortu, który przybył tu wraz z nimi.
Podał teleskop, przez który Cooper spojrzał akurat w momencie, gdy łuna oświetliła
wyrzucone w niebo belki i takielunek. Huk przetoczył się dalej w stronę portu.
— Ma uszkodzoną prawą burtę wychrypiał Cooper. —TuŜ
przy grotmaszcie, tak sądzę. Widzę ludzi wspinających się na
grotmaszt, och, juŜ się przechyla! -- Niemal rzucił teleskopem
w swego asystenta. Patrz tak długo, jak moŜesz, Lucius. On
tonie.
Statki Unii wkrótce rozjarzyły się latarniami. Usłyszeli krzyki poprzez głosy trąbek.
Parowiec w pobliŜu tonącego okrętu spuścił szalupy, podczas gdy ludzie z garnizonu w
Sumter wybiegli ze swych kwater niecierpliwie dowiadując się, która to bateria Konfederacji
dała ognia i śmiertelnie uszkodziła okręt.
— śadna odparł Cooper. Statek został zatopiony przez
naszą łódź podwodną, ,,Hunley".
- Masz na myśli tę pływającą trumnę z Sullivan's Island?
— Ona nie zasługuje juŜ na to miano. Porucznik Dixon i jego
załoga zostaną odznaczeni, jak bohaterowie.
Ale bohaterowie nie byli skorzy do powrotu. O jedenastej Cooper i Lucius po wiosłowali
z powrotem do falochronu i czuwali, mimo iŜ z kaŜdą godziną robiło się coraz bardziej
zimno i ponuro. O szóstej rano Cooper powiedział:
— Wracajmy do Charleston.
Nękany ponurymi myślami Cooper brnął cięŜko po Tradd Street i wszedł do domu. Nikt
w mieście nie wiedział, Ŝe zatopiono „Housatonica", a tylko Ŝe nastąpiła eksplozja na
jednym z blokujących port statków. Po łodzi podwodnej nie było śladu.
W parę dni później, dzięki ujęciu załogi jednej z łodzi Unii, Cooper mógł potwierdzić
generałowi Beauregardowi, Ŝe „Housatonic" rzeczywiście zatonął. Był przy tym
rozczarowany wiadomością, Ŝe dzięki szybkiemu przybyciu łodzi ratunkowych, zginęło
tylko pięciu marynarzy.

246
— O dwóch mniej niŜ na „Hunleyu" — powiedział Luciu-
sowi.
Przez kilka następnych dni Cooper spijał spore ilości whisky i ginu z nadzieją, Ŝe sprowadzą
mocny sen. Lecz ten nie przychodził. KaŜdej nocy błąkał się po domu lub siadywał na
białym, wiklinowym krześle z wysokim oparciem, patrząc przez okno na ogród chłostany
zimowym deszczem. Jednak nie widział ogrodu. Widział swego tonącego syna. Widział
dzielną twarz Dixona tuŜ przed wypłynięciem „Hunleya" o zachodzie słońca. A
najdziwniejsze, Ŝe powracało wspomnienie ciemności, która otaczała go wewnątrz statku
podczas próby. Widział ją, czuł, wiedząc dokładnie, jak czuli się Dixon i reszta, gdy
umierali. Podczas tych rozmyślań słyszał potęŜne dzwony z wieŜy kościoła św. Michała,
choć ich dzwonienie nigdy nie pokrywało się z kwadransami wybijanymi przez domowe
czasomierze. Wszystkie zegary w domu źle chodzą zadecydował. Pewnej nocy Judith,
równie wyczerpana teraz jak jej mąŜ, wniosła lampę do pokoju z białym wiklinowym
krzesłem.
Cooper, tak dłuŜej być nie moŜe. W ogóle nie śpisz!
Po co miałbym iść do łóŜka? Nie mogę spać. Noc siedemnastego lutego była
przełomowym momentem w dziejach prowadzenia wojen na morzu. Próbuję znaleźć
pocieszenie w tym fakcie i nie potrafię.
Bo ty... — urwała.
Wiem, co chciałaś powiedzieć. Ja jestem odpowiedzialny za ów przełom. Chciałem
tego tak bardzo, Ŝe zabiłem siedmioro ludzi.
Odwróciła się, niezdolna znieść jego spojrzenia. Miał rację. Wyszeptała do siebie
bardziej niŜ do niego:
Powinieneś był pozwolić jej zardzewieć. Lecz nie zrobiłeś tego. Ja nie Ŝyczyłam krzywdy
nikomu z tych biednych chłopców, ale cieszę się, Ŝe „Hunley" zatonął. BoŜe, wybacz mi.
Cieszę się. MoŜe to w końcu zwycięŜy szaleństwo, które cię dręczy... Poderwał głowę.
• CóŜ za starannie dobrane słowo: szaleństwo. Wykonywałem swe obowiązki, najlepiej
jak umiałem, to wszystko. Wykonywałem swoją pracę. A jeszcze więcej pracy mnie czeka.
Będę działał w ten sam sposób.
• Więc nic się nie zmieniło. Miałam nadzieję...
• CóŜ miałoby się zmienić? Podniosła głos.
• Czy nie pozwolisz mi nawet dokończyć zdania?
• Po co? Pytam cię jeszcze raz, Judith. CóŜ miałoby się zmienić?
• Jesteś tak opanowany tą przeraŜającą wściekłością...
• Bardziej niŜ kiedykowiek. Ktoś musi zapłacić za Ŝycie

247 —
prawdziwe. A jeŜeli były, to Ŝaden człowiek nie zasługiwał na takie bogactwo. Z pewnością
nie on.
Trudne teŜ było dla niego nadąŜenie za zmianami w Ŝyciu politycznym. Zapał wojenny
wygasł na całej Północy. Prezydent w grudniu proklamował amnestię i wydał ustawę o
odbudowie; Lincoln zaproponował ułaskawienie wszystkich rebeliantów oprócz
najwyŜszych urzędników państwowych i wojskowych oraz oficerów, którzy dopuścili się
zdrady.
Według Wade'a i Stevensa oraz ich popleczników plan ten nie był dość surowy, a zatem
równieŜ nie był dość surowy dla Stanleya. Lecz jakiego planu moŜna było się spodziewać po
negrofilu, na pół oszalałym od ciągłej bezsenności i depresji? Zamiast myśleć o tym, co
będzie po wojnie, Lincoln zajmował się błahostkami, wygłaszaniem poboŜnych oracji na
cmentarzach i temu podobnymi drobiazgami. W listopadzie wygłosił w Gettys-burgu jedno
ze swoich kazań, zanudzając tłumy na śmierć.
Za sprawą swego promurzyńskiego stanowiska oraz nieudanej próby zakończenia wojny
Lincoln stał się człowiekiem pogardzanym. W stolicy wrzało od plotek o spisku w celu
usunięcia lub nawet zamordowania go. Stanley co tydzień słyszał kolejną plotkę.
Co więcej, wpływowi republikanie uwaŜali, Ŝe prezydent wyrządził ich partii wielką
krzywdę, nalegając na pobór pół miliona męŜczyzn od pierwszego lutego. Stanton w
zaufaniu zdradził, Ŝe planuje się kolejny pobór stu lub dwustu tysięcy rekrutów w połowie
marca. Ludzie szli na rzeź jak bydło u rzeźnika, gdyŜ generałowie nie potrafili dowodzić.
Thomas trzymał się dzielnie w Chickamanga zeszłej jesieni za co szybko obdarzono go
przydomkiem „Skała" lecz ten upór miał fatalne skutki, a sukcesem było jedynie to, Ŝe w
listopadzie armia Bragga została zmuszona do odwrotu spod Chattanooga do Georgii. Teraz
Kongres, który ogarnęła bliska szaleństwu rozpacz, przywrócił zlikwidowany stopień
generała-porucznika i obdarzył nim wybrańca Lincolna, tego pijaka od Bezwarunkowej
Kapitulacji, Granta. Jako głównodowodzący frontu wschodniego zajmie miejsce starego
Brainsa, który, spryciarz, został awansowany na szefa sztabu.
Stanley przeczuwał, Ŝe nic nie uratuje prezydenta. Lincoln przegra jesienne wybory —
nie ma wątpliwości. Lecz liczba republikanów, którzy mogli przegrać wraz z nim, przeraŜała
Stanleya i jego przyjaciół.
Stanley coraz bardziej odczuwał pragnienie opuszczenia Waszyngtonu. Choć
rozkoszował się władzą, jaką dawała mu jego posada, nie odpowiadała mu zbytnio filozofia i
program tych, z którymi się związał, by przetrwać upadek Camerona. W styczniu Senat
zaproponował poprawkę do konstytucji zno-

— 250 —
szącą niewolnictwo. Według Stanley a był to zbyt radykalny i pochopny krok. Zbyt wielu
Murzynów było juŜ wolnych. Gdziekolwiek spojrzałeś, po mieście paradowali czarni
Ŝołnierze oraz wyzwoleńcy, mający o sobie zbyt wysokie mniemanie.
Pewnego ranka Stanley został wezwany przez sekretarza tuŜ po przybyciu do biura.
Krawat miał przekrzywiony, włosy w nieładzie, a więc wygląd daleki od nienagannego.
Stanton zauwaŜył to.
— Co cię gryzie? — zapytał przeczesując naperfumowaną
brodę.
Przed wyjściem z domu Stanley łyknął ukradkiem odrobinę whisky. To rozwiązało mu
język.
— Idąc tu przydarzyło mi się coś niewiarygodnego. Niewiary
godnego, niesmacznego... nawet nie wiem, jakich słów uŜyć, tak
to mną wstrząsnęło. Znalazłem się naprzeciw siedmiu wyzwo
leńców, którzy zmusili mnie do zejścia z chodnika, by ich
wyminąć! Nie zrobili mi miejsca, bym mógł przejść! Whisky
dodała mu odwagi, aby zignorować nachmurzoną minę Stan-
tona. Zdaję sobie sprawę, sir, Ŝe byli ludźmi krzywdzonymi.
Ale teraz Ŝądają zbyt wiele. Są tak dumni, jakby byli biali.
Stanton przyjrzał się swemu asystentowi przez małe, okrągłe okulary. Cierpliwość
nauczyciela powściągnęła gniew fanatyka.
— Musisz się do tego przyzwyczaić, Stanley. Czy ci się to
podoba, czy nie, tak odtąd będzie. Jak pisał święty Paweł do
Koryntian: Albowiem rozlegnie się dźwięk trąby a my będzie
my odmienieni.
Nie ja ----- myślał Stanley, wciąŜ kipiąc ze złości, gdy wraz z sekretarzem omawiali
bieŜące sprawy do załatwienia. Nie ja, panie Stanton.
Wiedział jednak, Ŝe próbuje walczyć z potopem. Kiedy jego biuro chwilowo opustoszało,
otworzył dolną szufladę i wyjął butelkę bourbona. Pierwszą butelkę wsunął do szuflady
pierwszego dnia w nowym roku; ta była juŜ trzecia.
Szybkie spojrzenie dookoła. Bezpiecznie. Gdy nalewał, pyłki połyskiwały na butelce w
słonecznym blasku. Tykający głośno zegar wskazywał dziewiątą czterdzieści.

Wiadomość: „Zaginął w akcji" jak uderzenie piorunem spadła na Hazardów pod koniec
ubiegłego roku. W połowie lutego George dowiedział się wreszcie czegoś o losie Billy'ego i
z mieszaniną ulgi i niechęci zatelegrafował do Lehigh Station: „Twój mąŜ znalazł się na
najnowszej liście więzienia Libby w Richmond".
Brett spakowała się od razu, gdy dostała wiadomość, i pojechała pierwszym pociągiem
do Waszyngtonu. Kiedy przybyła do domu w Georgetown — o wiele chudsza,
znerwicowana z powo-

— 251 —
du wielu niespokojnych miesięcy, jej pierwsze pytanie brzmiało:
• Co moŜemy zrobić?
• Oficjalnie prawie nic — rzekł George. — Tryby systemu wymiany niemal przestały
się kręcić. Zbyt wiele krzywd wyrządzono obu stronom. Z obu stron płyną raporty o
głodujących i źle traktowanych więźniach. Departament Wojny wścieka się, bo Południowcy
nie stosują się do konwencji, gdy złapią kogoś z murzyńskich formacji. Traktują ich jak
zbiegów i z powrotem robią z nich niewolników. Białym oficerom dowodzącym oddziałami
Murzynów grozi się chłostą lub szubienicą. Wszystko to wygląda coraz gorzej.
Brett wybuchnęła:
• Masz rację, nic nie moŜna zrobić!
• Czy słyszałaś, Ŝe powiedziałem „oficjalnie"? — odparował George. — Mam inną
propozycję.
Constance stanęła za jego krzesłem, pochyliła się i delikatnie objęła go za ramiona. Źle
sypiał ostatnio, martwiąc się z powodu brata i swojego rychłego przeniesienia do kolei
wojskowych.
Brett czekała. Odchrząknął.
— Dzięki stanowisku w Departamencie Wojny w Richmond
Orry mógłby nam pomóc. Stary Winder bezpośrednio odpowiada
za Libby i Belle Isle oraz resztę tych — powstrzymał się, by nie
rzec „piekielnych dziur" — miejsc. Ale Seddon nadzoruje
Windera. A Orry pracuje dla Seddona.
Constance spytała z nadzieją:
• Sądzisz, Ŝe Orry mógłby pomóc w uwolnieniu Billy'ego?
• Jest wysokim urzędnikiem i jestem pewien, Ŝe składał przysięgę lojalności. Nie
prosiłbym go o złamanie jej, gdyŜ jest moim najlepszym przyjacielem. Nigdy nie
ryzykowałbym naraŜenia go na niebezpieczeństwo prośbą, by sam interweniował.
Brett uderzyła pięścią w spódnicę.
• Billy to twój rodzony brat!
• A Orry twój. Bądź tak miła i pozwól mi skończyć, dobrze?
• George wyrwał się z objęć Ŝony i wstał od stołu ze śniadaniem.
• Mogę poprosić Orry'ego, aby dowiedział się wszystkiego, co moŜe, o połoŜeniu Billy'ego.
• Jak tego dokonasz? — zapytała sceptycznie Constance. George spojrzał na nią.
• Robiąc to, co on zrobił w zeszłym roku. Łamiąc prawo.

Dwie noce później w marcowej śnieŜycy George jechał w ciemnym płaszczu, bez
munduru, na południe. Dotarł do Port Tabacco po ósmej i wręczył chytremu, bezzębnemu
człowiekowi, który czekał na niego, dwadzieścia dolarów w złocie. Dał mu teŜ list
zaadresowany do Orry'ego i ostrzegł:

— 252 —
• Musisz dostarczyć to pułkownikowi Mainowi tak, by nikt nie zwrócił na niego
uwagi.
• Nie ma obaw, majorze Hazard. Wszystko będzie jak trzeba. Dostarczam tajne listy do
wszystkich urzędów wokół Capitol Sąuare. Zdziwiłby się pan, gdyby pan wiedział do ilu.
Mrugnął niedbale, jak przystało na doświadczonego spekulanta i wymknął się tylnymi
drzwiami z tawerny prosto w padający śnieg.

Choć Grant przybył do Waszyntonu na początku miesiąca, juŜ odczuwano jego twardą
rękę. Wiosną miała ruszyć wielka ofensywa, być moŜe ostatnia.
Wstrzymano wymianę jeńców, gdyŜ brak Ŝołnierzy był o wiele bardziej dokuczliwy dla
Południa niŜ dla Północy.
George, Brett i Constance czekali. George nie powiedział Stanleyowi o nielegalnym
liście. Poinformowany o wzięciu do niewoli Billy'ego Stanley zmartwił się na tyle, ile
wymagały tego konwenanse.
George rzadko teraz widywał swego starszego brata. Wojna uczyniła ze Stanleya
człowieka o ogromnym majątku i wielkim znaczeniu w radykalnej frakcji republikanów. W
niepojęty sposób uzaleŜniła go trwale od alkoholu. Stanley, gdyby nie był tak bogaty,
zostałby natychmiast zwolniony jak zwykły pijaczyna. Zamiast tego był tolerowany przez
większość, a unikany przez niektórych, George naleŜał do tej mniejszości.
George zrezygnował równieŜ z kontaktów z Virgilią. Wysłał do niej do szpitala w Aąuia
Creek list, donosząc o pojmaniu Billy'ego. Nie odpisała. Wiedząc, jaki chaos panuje na
poczcie, napisał jeszcze raz. Tym razem zrozumiał, Ŝe milczenie było umyślne.
Wraz ze zbliŜającą się wiosną zniknęło przynajmniej jedno ze zmartwień George'a.
Otrzymał rozkaz stawienia się do słuŜby w Oddziałach Kolejowej SłuŜby Wojskowej od
początku przyszłego miesiąca.
Będę pracował dla starego McCalluma z Erie zamiast dla Hermana, ale przynajmniej
jest to konkretna praca. Nigdy więcej Ŝadnych zwariowanych wynalazców, chodzących po
wodzie, Ŝadnego Winder Building!
Uścisnął Constance. LeŜeli w łóŜku w nocy po otrzymaniu wiadomości. Poczuł, Ŝe drŜy,
więc szybko dodał:
• Nie denerwuj się tym. Nie będzie to takie niebezpieczne.
• Oczywiście, Ŝe będzie — powiedziała jakoś dziwnie, co uświadomiło mu, Ŝe dzieje
się coś niezwykłego. Dotknął jej policzka i poczuł, Ŝe jest wilgotny.
Ujęła go za rękę.

253 —
— Ale spakuję nasze rzeczy, posłusznie wrócę do Lehigh Station i spróbuję udawać, Ŝe tak
nie jest.
Nagle połoŜyła jego dłoń na swojej piersi i przycisnęła.
• Gdybyś mnie kochał tej nocy, moŜe udałoby mi się zasnąć. Zaśmiał się miękko, tuląc
twarz do jej szyi.
• To dla mnie przyjemność, droga pani.
• Mimo Ŝe jestem tłusta?
• To zaleŜy od punktu widzenia. Jeśli twierdzisz, Ŝe jesteś tłusta, to tłustość jest
doskonała.
• Och, George, jesteś taki kochany. Bywasz uparty. Jesteś zapalczywy. Czasem nawet
trochę próŜny. A nie mogę cię nie kochać.
• Poczekaj no chwilkę...
W trakcie ostatniej części jej pełnej czułości małej oracji, George wykonywał mnóstwo
ruchów: przekładał, trzepał i przerzucał pościel. W końcu oparł się na łokciu.
• Odkąd to zasługuję na miano próŜnego?
• Wiesz równie dobrze, jak ja, Ŝe wiek wpływa na twój wzrok. Co wieczór widzę, jak
trzymasz gazetę tak blisko nosa, Ŝe niemal robisz dziurę w papierze. Ale nie przyznasz, Ŝe
potrzebne ci są okulary. George, przestań prychać i chrząkać jak Stanley! Wszystko, co
powiedziałam, jest poniekąd komplementem. Bóg jeden wie, Ŝe Ŝadne z nas nie jest
doskonałe, ale usiłowałam ci właśnie powiedzieć, Ŝe mógłbyś mieć nawet tysiąc wad zamiast
tych kilku, a ja kochałabym cię i tak.
Odchrząknął. Odchrząknął jeszcze raz. Poczuł, Ŝe się uśmiechnęła, gdy juŜ odpręŜony
obejmował ją w talii, przyciągając ku sobie.
No powiedział. Poczujesz się lepiej. I to zaraz.
Kiedy bezzębny męŜczyzna pojawił się w Winder Building następnego ranka, George
wybuchnął.
— Dobry BoŜe, co pana opętało, Ŝeby tu przyjść?
Popychał posłańca ku schodom, przeciskając się przez zwykłe zgromadzenie
poszukiwaczy kontraktów i zbawców Unii, którzy czuli się w deparatmencie jak u siebie w
domu.
— Myślałem, Ŝe będze pan to chciał otrzymać natychmiast.
— MęŜczyzna pomachał zabrudzoną i wymiętą kopertą. -— Cze
kało to w skrzynce w Richmond od przedwczoraj.
Nie tak głośno — wyszeptał purpurowy George. Przechodzący obok dowódca
brygady spojrzał nieufnie na niechlujnego gościa. — Przypuszczam, Ŝe przyniósł pan to tutaj
spodziewając się dodatkowej zapłaty.
— Tak jest, sir, przyszło mi to do głowy. Na tym polega ta cała
wojna, nie? Okazja dla przedsiębiorczego faceta, by ustawić się
na przyszłość...

254 —
• Wynoś się stąd — powiedział George wciskając pieniądze w rękę posłańca.
• Hej, to banknoty. Ja biorę tylko...
• To albo nic.
Porwał list Orry'ego i ruszył z powrotem do biura. Nie ośmielił się tam go przeczytać.
Odczekawszy, aŜ posłaniec opuści budynek, George nałoŜył kapelusz i wymknął się do
Willarda. Siedząc przy stoliku w kącie nad piwem, którego nie tknął, drŜącymi rękoma
otworzył list.
Pniaku. śadnych nazwisk tylko przezwisko, jeszcze z Akademii.
Orry wykazał spryt, jak zawsze — pomyślał George ze łzami w oczach. Wytarł je i czytał
dalej.
Facet, o którego pytasz, jest tutaj, w Libby. Widziałem go przedwczoraj, choć tylko z
daleka, bo nie chciałem, by moje zainteresowanie zwróciło uwagę. Donoszę ci z przykrością,
Ŝe wygląda na źle traktowanego przez niektórych zbójów pracujących w więzieniu.
Domyślam się, Ŝe został pobity, kuśtyka o kuli i widziałem siniaki.
Ale jest Ŝywy i cały. To najwaŜniejsze. Spróbuję odszukać znajomego kawalerzystę i,
między nami, zobaczymy, co się da zrobić. Więzy starej przyjaźni jeszcze coś znaczą, nawet
w tych okropnych czasach.
Byłoby nierozsądnie próbować kontaktować się po raz kolejny, chyba Ŝe okaŜe się to
absolutnie konieczne. Nie martw się więc brakiem wiadomości ode mnie. Będę czynił
starania.
Moja droga Ŝona dołącza się do najgorętszych pozdrowień dla Ciebie oraz rodziny i
modlimy się, abyśmy wszyscy przeŜyli tę okropną wojnę. Czasem obawiam się, Ŝe ten naród
będzie podzielony jeszcze przez długie lata po kapitulacji jeśli to słowo cię zaskoczyło,
wiedz, Ŝe nie uŜywam go przypadkiem. Południe zostanie pobite. Braki w zaopatrzeniu,
kłótnie, dezercje całej armii potwierdzają moje obawy, choć mógłbym zostać powieszony,
gdyby ktoś poza Tobą to przeczytał.
MoŜe uda nam się przedłuŜyć trochę całą sprawę, zadając dalsze cierpienia ludziom
uwikłanym w to pośrednio i bezpośrednio, ale sprawa jest przesądzona. Wasza strona
wygrała. Teraz moŜemy juŜ tylko starać się wziąć jak najwyŜszą opłatę we krwi za to
zwycięstwo. Smutna konkluzja.
Mam jedynie nadzieję, Ŝe przepaść, która powstanie po kapitulacji, nie będzie nigdy tak
wielka, by miała oddzielić od siebie nas i nasze rodziny.
Wstrząśnięty tym, co czytał, George machinalnie wypił piwo. Przelatujące w pamięci
obrazy: noc poŜaru z kwietnia 61 roku.

— 255 —
Zrujnowany dom. Zwęglone i opuchnięte ciała. Szkody nie do naprawienia.
Strach znowu wkradł się do jego umysłu. Minęło parę chwil, zanim zdobył się na
odwagę, by doczytać list.
Niech Bóg zachowa Ciebie i bliskich. Zrobimy, co w naszej mocy, dla wiadomej osoby.
Twój oddany Tyczka
• Będę czyiłt starania — Brett przycisnęła list do piersi. — Och, George, to właśnie to,
napisane przez Orry'ego, będzie czynił starania!
• Pod warunkiem, Ŝe znajdzie Charlesa. Ostrzega, Ŝe to zabierze trochę czasu.
Jej twarz wydłuŜyła się.
• Nie wiem, jak przeŜyję do czasu jakiejś wiadomości.
• Jeśli Orry moŜe ryzykować, ty moŜesz zaczekać — powiedział surowo George,
niczym ojciec besztający dziecko. Miał przeczucie, iŜ rzeczywiście upłynie wiele czasu,
zanim dowiedzą się czegokolwiek. Modlił się, aby oczekiwana wiadomość nie była
tragiczna.

95
Po wygłoszeniu krótkiego wykładu na temat zachowania podczas jego nieobecności George
ucałował dzieci. Potem uścisnął Constance, która powstrzymywała łzy. Wręczyła mu
zasuszoną gałązkę wawrzynu. Pocałował ją jeszcze raz, czule, by podziękować- Wsunął
gałązkę do kieszeni, włoŜył pelerynę, obiecał, Ŝe wkrótce napisze, i wyszedł, by znaleźć coś,
co dowiezie go do Alexandrii.
Dzień był pochmurny i ciepły. Ulewa zaczęła się, gdy pociąg klekocząc dojeŜdŜał do
Long Bridge, dość szerokiego, by pomieścić tor kolejowy i drogę dla wozów i pieszych.
Kołki w pobliŜu znaku nakazującego: „Prowadź swego konia" Ŝegnały George'a siedzącego
na tylnej platformie, przy kuchni. Zdecydował się tak spędzić podróŜ, gdyŜ wewnątrz było
duszno.
Dotknął palcami kapelusza, salutując, potem złapał za poręcz i wychylił się w deszcz,
aby spojrzeć przed siebie na zielone wzgórza i solidne, murowane domy w dzielnicy nad
rzeką. Forsycje i .Ŝonkile, azalie i kwiaty jabłoni nasyciły szary dzień kolorami. Taka był
Wirginia. Taka była wojna. Z pamięci
— 256 —
napłynęły upiorne obrazy Meksyku, Manassas i płonącego domu starego majstra. A jednak
był zadowolony z tego, Ŝe jedzie.
Po prawie godzinnych poszukiwaniach odnalazł pułkownika Danila McCalluma,
zastępującego Haupta w pełnej pary parowozowni „O and A". McCallum, Szkot o
nienagannej reputacji, miał brodę w kszatałcie wachlarza, modną wśród starszych oficerów.
George'a uderzyła jego nieprzychylność. Przybycie George'a a więc przerwa w pracy
przeszkadzało mu.
—- Nie mam dla pana zbyt duŜo czasu rzekł pułkownik nakazując gestem, by George
podąŜał za nim. Opuścili pełną krzątaniny parowozownię zwieńczoną wielką kopułą lokal-
nym punktem orientacyjnym. Przeszli między stosami podkładów, niektórych ze stalowni
Hazarda, i weszli do jednego z prowizorycznych baraków. McCallum trzasnął drzwiami, co
wiele mówiło o jego nastroju.
Siadając na jednym krześle w maleńkim biurze rozsupłał woreczek zawierający rozkaz
przeniesienia George'a i szorstkimi dłońmi o wielkich kłykciach wygładził papier. Przejrzał
drugą stronę, trzecią zbyt szybko, by móc przeczytać. George nie mógł się nie domyślić, Ŝe
jest tu niemile widziany.
To zrozumiałe, papiery zawierały list polecający od Haupta. W Waszyngtonie mówiono,
Ŝe McCallum intrygował przeciw przyjacielowi George'a i robił, co mógł, aby wkraść się w
łaski Stantona. Próbował takŜe zwrócić publiczną opinię przeciwko Hauptowi, licząc Ŝe w
razie jakichś zmian obejmie zarząd departamentu.
McCallum włoŜył papier do woreczka i oddał go machając lekcewaŜąco ręką.
Nie ma pan doświadczenia w naprawianiu mostów czy konstrukcji kolejowych,
majorze. Z tego, co przeczytałem, pańskie główne kwalifikacje w Korpusie SłuŜby
Kolejowej to, jak dotąd, przyjaźń z moim poprzednikiem.
George zacisnął dłonie gotów uderzyć. McCallum zmarszczył nos i wyjrzał przez małe,
zabrudzone okienko. Podkłady kolejowe zalewała wiosenna burza. W końcu spojrzał na
człowieka stojącego przed nim.
Generał Grant chce utrzymać komunikację na linii Oran-ge-Alexandria aŜ do
Culpeper, które ma być głównym obozem wiosennej ofensywy. Jest to rozkaz niewykonalny
z powodu dywersantow Konfederacji działających na tej trasie. Most w Buli Rum był
odbudowywany siedem razy! Jednym słowem chcę powiedzieć, Ŝe nie mamy czasu na
szkolenia początkujących.
— Potrafię machać kilofem, pułkowniku. Potrafię kopać łopatą i wbijać kołki. Nie
potrzeba mi nauki.

— 257 —
Ten człowiek obraził George'a. Nie ukrywał swej niechęci do Haupta, a zatem i do jego
przyjaciół. George nie chciał zostać zaliczony do tej grupy. Chciał pracować, a nie dałby
grosza za to, czy nie będzie musiał walczyć o miejsce, do którego miał formalne prawo.
Deszcz nadal padał. Rozległ się gwizdek, dzwoniły dzwonki. Milczenie McCalluma
świadczyło, Ŝe nadal jest nastawiony agresywnie. George zdał sobie sprawę, Ŝe moŜe jeszcze
wyciągnąć jeden lub dwa atuty.
Wiem, pułkowniku, Ŝe potrzebuje pan oficerów w korpusie kolejowym. Wielu
dowódców nie moŜe dać sobie rady z uciekinierami. Ja sobie poradzę.
McCallum pogardliwie wykrzywił wargi.
Cenna propozycja, ale z Ŝalem stwierdzam, Ŝe nasza struktura organizacyjna nie
pozwala na to. Podstawową jednostką korpusu jest dziesięcioosobowy oddział. Dwa takie
oddziały są dowodzone przez jednego oficera. Porucznika — grymas zmienił się w
triumfalny uśmiech. — Jesteś zbyt wykształcony, chłopcze... — George znał ten rodzaj
drwiny jeszcze z czasów West Point. Tym razem sporo kosztowćiło go, Ŝeby nie uderzyć
starego drama. — Zbyt wykwalifikowany, jeśli rommiesz., co mam na myśli. Czy rozwaŜał
pan moŜliwość zwrócenia się z prośbą o przyjęcie do sztabu generała Granta?
George zagrał ostatnią kartą.
— Uczęszczałem do West Point z Samem Grantem. Braliśmy
razem udział w kampanii od Vera Cruz do Mexico City. MoŜe
powinienem zwrócić się do niego, by zrobił porządek z tym
bałaganem potrząsnął woreczkiem i dokumentem. Prze
niesiono mnie do słuŜby kolejowej, a teraz okazuje się, Ŝe nie ma
tu miejsca.
W ułamku sekundy twarz McCalluma zrobiła się szara. Nie... nie, nie ma potrzeby wciągać
w to góry. Nie ma trudności nie do pokonania. Zasady moŜna nagiąć. MoŜemy znaleźć panu
miejsce... — dostrzegł, źe George się rozluźnił. — Jeśli rzeczywiście chce pan dowodzić
kolorowymi.
— To właśnie usiłowałem powiedzieć, pułkowniku. Chcę.

George spotkał się na placu apelowym ze swymi dwoma oddziałami dwadzieścia cztery
godziny później. Opuściła go poprzednia pewność siebie. Z napięciem przyglądał się Murzy-
nom, a oni jemu. On patrzył z ciekawością, oni podejrzliwie. Niektórzy wrogo.
Nie wyróŜniali się niczym szczególnym oprócz jednej rzeczy, którą George natychmiast
zauwaŜył; wszyscy, oprócz jednego, byli wyŜsi od swego dowódcy.

— 258
Ubrał się na to spotkanie szczególnie starannie. Jego strój składał się ze starych,
sztruksowych spodni, nieprzepisowych, których nogawki wcisnął w zabłocone buty. Krótki,
sfatygowany Ŝakiet z cienkiego lnu nie miał Ŝadnych dystynkcji oprócz przypiętego niedbale
do zniszczonego kołnierza emblematu z armatą w wieńcu. Był srebrny, co znaczyło, Ŝe nosi
go oficer.
I tak wyglądał jednak o wiele lepiej niŜ jego podkomendni, z których większość była
ubrana jak do pracy, nie na pokaz. Ich spodnie były tak róŜnorodne, jak ich twarze, ale
wszyscy mieli przepisowe robocze koszule wojskowe bez mankietów. Dawno temu, gdy
opuszczały fabrykę, flanelowe koszule były zapewne białe. Buty trzech męŜczyzn miały
oderwane podeszwy. Być moŜe były to produkty fabryki Stanleya?
Przygotowując się do przemówienia do tych ludzi, George splótł ręce na plecach i
odruchowo stanął na palcach. Ktoś dostrzegł to i zachichotał. George natychmiast głośno
przemówił.
• Nazywam się Hazard. Właśnie zostałem przeniesiony do korpusu kolejowego. Odtąd
będziecie pracowali dla mnie.
• Nie, proszę pana odparł ów jedyny Murzyn niŜszy od George'a, o przegubach rąk nie
grubszych niŜ gałązka młodego drzewa. Słucham pańskich rozkazów, ale pracuję dla
siebie.
Jego błyskawiczna riposta rozbawiła George'a, ale wiedział, Ŝe nie powinien tego okazać.
— Pozwól, Ŝe postaram się zrozumieć cię. Czy chciałeś
powiedzieć, Ŝe jesteś wolnym człowiekiem, a zatem dobrowolnie
wziąłeś na siebie obowiązki?
Śniady męŜczyna wyszczerzył zęby.
Jest pan dość bystry. Jak na białego szefa. Wszyscy gruchnęli śmiechem, do którego
George nie mógł się nie przyłączyć. Napięcie prysło. Ci ludzie będą z nim pracować.

96
Burdetta Halloran prowadziła sama śledztwo tak długo, jak mogła. Teraz musi powiadomić
władze. Ale komu powinna przekazać informacje?
To pytanie bez odpowiedzi prześladowało ją takŜe podczas przeraŜającego najazdu
kawalerii Unii, dowodzonej przez generała brygady Judsona Kilpatricka i pułkownika Ulrica
Dahlg-rena, syna jankeskiego admirała o tym samym nazwisku. Ludzie Kilpatricka wdarli
się dwie i pół mili w głąb Capitol Sąuare,

259 —
zanim miejscowa gwardia pod dowództwem Custisa, podkomendnego Boba Lee, odepchnęła
ich przy pomocy oddziału Wade'a Hamptona.
Drugi oddział pięciuset jeźdźców, pod dowództwem Dahlg-rena, zbliŜał się do Richmond
od strony hrabstwa Goochland. Przy zwłokach Dahlgrena trzynastoletni chłopiec znalazł roz-
kazy i notatnik. Dokumenty, pisane ręką nieŜyjącego, precyzowały cel ataku.
Uwolnić więźniów. Spalić Richmond. Rozstrzelać prezydenta Davisa oraz wszystkich
członków gabinetu.
Strach zamienił się we wściekłość, kiedy w stolicy Konfederacji ujawniono treść notatek
Dahlgrena. Kłamcy z Waszyngtonu natychmiast ogłosili, Ŝe dokumenty zostały sfałszowane.
Mimo krytycznej sytuacji politycznej w Ŝyciu kasztanowo-włosej wdowy nie nastąpiły
większe widoczne zmiany. Burdetta Halloran wciąŜ prowadziła swą codzienną wojnę z
rosnącymi cenami, motłochem tłoczącym się na ulicach oraz szerzącymi się pogłoskami
głoszącymi, Ŝe wojska Granta uderzą na Konfederację wraz z nastaniem lepszej pogody.
Najwięcej jednak zmartwień przysparzała pani Halloran kwestia budząca j ej głębokie
emocje:jak dokonać swój ej zemsty ? Jeśli będzie czekać zbyt długo, a Richmond znajdzie
się w oblęŜeniu, urzędnicy rządowi mogą być zbyt zajęci, by jej wysłuchać. Winny mógłby
się wymknąć.
Z kim powinna pomówić?
Zastanawiała się nad tym problemem, gdy któraś z jej przyjaciółek pochwaliła się, Ŝe
została zaproszona na jedno z niezwykle rzadkich przyjęć w Białym Domu*. Pani Halloran
wybłagała dla siebie zaproszenie. ZdąŜyła juŜ wcześniej porzucić pomysł udania się do
starego Windera, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo rządu.
Zrezygnowała z wielu powodów. Miał podły charakter i opinię człowieka gardzącego
kobietami. Jego podwładni byli przewaŜnie niepiśmiennymi przestępcami. Często
zachowywał się tak obcesowo i porywczo, Ŝe miał na swoim koncie długą listę niedoszłych
aresztowań i skarg. Plotki głosiły, Ŝe nie przetrwa kolejnych trzech miesięcy. Pani Halloran
chciała dotrzeć do urzędnika, który powaŜnie potraktowałby jej informacje.
Pod koniec marca w dniu przyjęcia ponad sto osób wypełniło wieczorem Biały Dom.
Ubrana w swą najlepszą suknię z granatowego aksamitu nieco przycięŜka, lecz wytworna
pani Halloran szybko opuściła przyjaciół, by udać się na poszukiwanie odpowiedniej osoby.

* Konfederaci celowo pomalowali siedzibę swojego prezydenta na biało.

— 260 —
Wzięła filiŜankę herbaty, nie chciała dziś pić Ŝadnego al-koholu, gdyŜ pragnęła zachować
jasność myśli. Przyglądała się tłumowi dostojników rządowych i wojskowych z Ŝonami.
Wesoły tłumek — myślała — zwaŜywszy okoliczności.
Raptem wypatrzyła Varinę Davis.
śona prezydenta dopiero zbliŜała się do czterdziestki, ale wyglądała na kobietę o
dwadzieścia lat starszą. Brzemię spoczywające na jej męŜu przygniatało ją takŜe. Sam
prezydent, jak zawsze uprzejmy dla gości, był jak jego małŜonka wyraźnie wyczerpany.
Nie ma się czemu dziwić stwierdziła pani Halloran otrząsnąwszy się z szoku na widok
pierwszej damy.
Davis był atakowany ze wszystkich stron poniewaŜ postawił na Bragga, a odrzucił Joe
Johnstona; z powodu bezwartościowych pieniędzy i cen wymykających się spod kontroli;
poniewaŜ jego rząd ponosił poraŜki od trzech lat.
Burdetta Halloran starała się nie wpadać w przygnębienie, nie ulec powszechnym
nastrojom. WciąŜ szukała swojej szansy.
Dołączyła do grupy gości skupionej wokół sekretarza Sed-dona. Sekretarz ponuro
opisywał, jak od pochodni kawalerzys-tów Dahlgrena omal nie spłonął jego majątek w
hrabstwie Goodchland. Podeszła do pulchnego, łagodnego Benjamina, którego słuchało
więcej osób niŜ pana Seddona.
Twierdzę, Ŝe dla Konfederacji byłoby wskazane skradze-nie strony z księgi Lincolna
i przyjęcie jego programu emancypacji in toto.
Reakcje słuchaczy — zdumienie, gniew — w niczym nie przeszkadzały Benjaminowi.
Ktoś nawet wyszedł złorzecząc, mówca zaś ciągnął:
Wiem, Ŝe łatwo odrzucić tę propozycję jako zbyt radykalną. Ale rozwaŜmy: za
jednym zamachem moglibyśmy powiększyć naszą zdziesiątkowaną armię o wielu Murzynów
i natychmiast połoŜyć kres moralizowaniu, które stało się juŜ programem czarnych
republikanów.
Murzyni nigdy nie będą walczyli za ludzi, którzy zakuli ich w kajdany prychnął
ktoś.
Benjamin skinął głową i uśmiechnął się smutno.
To oczywiście, największa wada tego planu... PoniewaŜ prezydent nalegał, abym nie
przedstawiał moich poglądów publicznie, proszę, by państwo uwaŜali tę rozmowę za
prywatną, jak wśród najbliŜszych przyjaciół. Staram się być zawsze dobrym i lojalnym
podwładnym.
Jedna z jego tłustych dłoni wyłowiła ostrygę ze srebrnej misy i wrzuciła zręcznie do
gardła.
Starasz się takŜe przeŜyć, jak słyszę — powiedziała do siebie Burdetta przepychając się
dalej.

— 261 —
W drugim końcu sali zauwaŜyła wysokiego oficera, przystojnego, choć o posępnym
wyglądzie. Przykuwał spojrzenie z powodu pustego lewego rękawa przypiętego do ramienia.
ZbliŜyła się ostroŜnie. Wyjaśniał właśnie jakiś aspekt militarnej sytuacji trzem innym
osobom. Jedną z nich była przystojna kobieta o wyglądzie Hiszpanki lub Kreolki. Kobieta ta
trzymała oficera za zdrowe ramię. śona?
Ów człowiek wywarł na niej wraŜenie. Popytała tu i ówdzie, i wkrótce wiedziała.
— To pułkownik Main, jeden z asystentów pana Seddona.
Jego obowiązki? RóŜne. Nie znam wszystkich, lecz jednym z nich
jest rola pogromcy tej bestii, Windera.
Burdetta Halloran rozpromieniła się.
— Bardzo dziękuję za informację. Wybaczy pan, ale chcę
zamienić tę pustą filiŜankę na kieliszek białego wina.
Poszukiwania były skończone.
Została wprowadzona do biura Orry'ego w Departamencie Wojny o wpół do dwunastej
następnego ranka. Uprzejmy i zaskakująco pełen wdzięku, pomimo swej ułomności,
podsunął jej krzesło.
Zechce pani usiąść, pani... Halloran, o ile się nie mylę? Tak, pułkowniku. Czy moglibyśmy
gdzieś porozmawiać w cztery oczy? Przyszłam w sprawie niezwykłej wagi, która jest takŜe
ściśle poufna.
W ciemnych oczach Orry'ego pojawił się sceptycyzm. Zwykle bardzo uprzejmy od
dwóch tygodni Ŝył w nieustannym napięciu. Co rano budził się z nadzieją, Ŝe dziś właśnie
ujrzy wkraczającego do biura kuzyna Charlesa. Gdy tylko otrzymał list od George'a i
pojechał do Libby, by osobiście sprawdzić połoŜenie Billy'ego, napisał do Charlesa na adres
sztabu Hamptona, domagając się pilnego spotkania.
Oczywiście, kiedy uderzyła kawaleria Jankesów, walcząca do upadłego, Charles
niewątpliwie był, mówiąc oględnie, zajęty. Lecz atak został odparty. Mógł przynajmniej
przysłać jakąkolwiek wiadomość. Kurierzy często podróŜowali między Richmond a
kwaterami na froncie. Czy milczenie oznaczało, Ŝe Charles był ranny? Jeśli tak, musiał cały
plan wykonać sam...
Wyrwał się z wysiłkiem z zamyślenia i wrócił do pytania pani Halloran.
— Sprawdzę, czy nasz mały pokój konferencyjny jest wolny.
Był. Wprowadził ją tam i zamknął drzwi.
Z torebki wyjęła złoŜony papier. Była to odręcznie naszkicowana mapa okolic rzeki
James i miasta. Zaznaczyła kilka punktów orientacyjnych i narysowała cztery małe kwadraty
na brzegu rzeki w obrębie Wilton Bluffs.

— 262 —
Wskazała na kwadraty.
— To budynki opuszczonej farmy, pułkowniku. To znaczy
opuszczonej przez wszystkich oprócz tych, którzy prowadzą tam
nocą interesy. Jeśli pan sprawdzi, okaŜe się, Ŝe farma ta jest
główną kwaterą bandy, kierownej przez niejakiego Lamara
Hugh Augustusa Powella z Georgii.
Długie palce Orry'ego stukały w błyszczący blat stołu. Czego chciała ta niewątpliwie
atrakcyjna kobieta? Wyczuł w niej desperację i nieugiętego ducha. Mówiły o tym jej
postawa, oczy, głos, nad którym w pełni panowała.
— Powell — powiedział. — Zdaje się, Ŝe słyszałem to nazwis
ko. Spekulant, nieprawdaŜ?
— Profesjonalny. Jego powołaniem jest zdrada.
Szybko opowiedziała resztę.
Banda Powella spotykała się i magazynowała broń na farmie Wilton Bluffs. Wskazała
paznokciem prostokąt tuŜ obok linii oznaczającej urwisko.
• To szopa, w której kiedyś trzymano narzędzia. Z tej strony jest długie, strome
zbocze, ciągnące się aŜ do James. Lecz do szopy moŜna niepostrzeŜenie podejść przez pola
od północy. Albo moŜe...
• Proszę zaczekać. Przepraszam, Ŝe przerywam, ale zanim przejdziemy dalej, musi mi
pani powiedzieć coś więcej o tej bandzie. Posiadanie i gromadzenie broni nie jest nielegalne,
zwłaszcza jeśli celem jest obrona własna...
• Celem przerwała mu jest dokonanie zamachu na prezydenta Davisa i wyŜszych rangą
dostojników gabinetu.
Orry znieruchomiał, by móc pozbierać myśli. Gdy minęło zaskoczenie, nie zaśmiał się.
Nie miał nawet ochoty.
• Pani Halloran, z całym szacunkiem dla patriotycznych pobudek, które panią tu
sprowadziły, czy wie pani, ile informacji dotyczących zagroŜenia Ŝycia pana Davisa dociera
do tego biura co tydzień? Co najmniej jedno lub dwa. Od tygodni ta liczba wzrasta.
• Nic na to nie poradzę. Moje informacje są sprawdzone. Jeśli przeszukacie wskazany
przeze mnie budynek, gwarantuję, Ŝe odkryjecie strzelby, rewolwery, piekielną broń...
• Bomby? To go zaalarmowało, gdyŜ nie było typowe. — Jakiego typu? Jak mają
zostać uŜyte?
• Nie mogę odpowiedzieć na Ŝadne z tych pytań. Nie wiem. Lecz zapewniam pana, Ŝe
na terenie tej posiadłości są ładunki wybuchowe. Wyślijcie ludzi, a znajdziecie je. MoŜe
nawet na-kryjecie spiskowców. Często się tam spotykają.
• Na kiedy planują zamach?
• Nie mogłam się tego dowiedzieć.
• W porządku. Jak pani zdobyła te informacje?

— 263 —
Była nieugięta jak stal. Zrozumiał to, jeszcze zanim odpowiedziała:
• Nie mogę tego panu powiedzieć. Odmowa związana jest z kwestią zaufania. Dałam
obietnice...
• Z pewnością to śledztwo musiało kosztować panią wiele czasu...
• Miesiąc.
• I determinacji.
• Jestem patriotką, pułkowniku Main.
Wątpił w tę deklarację, ale znów nic nie powiedział. Atrakcyjna pani Halloran zrobiła na
nim wraŜenie osoby, która w niedostępnym, ściśle strzeŜonym miejscu starannie ukrywa swe
prawdziwe opinie, motywy i poglądy. Przypominała mu Ashton.
Odchrząknął, nim podjął dalszą rozmowę.
— Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Niemniej byłoby
rzeczą niezwykle pomocną, gdybym wiedział, jak uzyskała pani
te informacje.
Większość uzyskałam sama. Pewna zaufana osoba pomogła ustalić inne szczegóły, na
przykład prowadziła obserwację farmy nocą. To wszystko, co mogę powiedzieć. Dlaczego
takie szczegóły miałyby mieć znaczenie? Najbardziej liczy się ów plan. ZagroŜenie!
— Zgoda. Proszę pozwolić mi zadać jeszcze jedno pytanie.
Ciekawe. Nagłe, ukradkowe jej spojrzenie przypomniało mu kogoś, o kim dawno nie
myślał: Elkanah Bent.
— Proszę.
Czy nie przyszło pani do głowy, Ŝe to komendant Ŝandarmerii jest najodpowiedniejszym
człowiekiem do wysłuchania tego, co pani przed chwilą mi opowiedziała? Ale moŜe pani
juŜ... Nie — zrobiła minę, jakby ugryzła kawał zepsutego mięsa. — Nigdy nie spotkałam się
z generałem Winderem, poniewaŜ pogardzam nim, jak kaŜdy rozsądnie myślący obywatel.
Ludność cywilna nie ma co jeść, a on upiera się przy tych śmiesznych dekretach cenowych,
które tylko złoszczą farmerów i pogarszają sytuację. Nigdy nie udałbym się do człowieka,
który wyrządził naszej sprawie większe szkody, niŜ jakikolwiek jankeski generał. W swych
poglądach pani Halloran nie była osamotniona. Brzmiało to przekonywająco. Machinalnie
stukał palcami po stole. Za zamkniętymi drzwiami jeden z urzędników Departamentu Wojny,
Jones, narzekał na jakiś błąd w papierach.
• Czy jest coś jeszcze?
• To juŜ wszystko, pułkowniku. Jeszcze tylko tyle: obiecuję, Ŝe jeśli pan to sprawdzi,
przekona się pan, Ŝe kaŜde moje słowo jest prawdą. Jeśli nie zechce pan sprawdzić,
zlekcewaŜy to, co powiedziałam z jakichkolwiek powodów, śmierć prezydenta obciąŜy
pańskie sumienie.

— 264 —
• To cięŜkie brzemię. — Po raz pierwszy jego głos zabrzmiał nieprzyjaźnie.
• Teraz juŜ pańskie, pułkowniku. Do widzenia.
— Chwileczkę.
Zatrzymała się w pół ruchu.
— Jeszcze nie skończyliśmy. Zaprowadzę panią do jednego
z moich urzędników. Poda mu pani swoje nazwisko, miejsce
zamieszkania i inne potrzebne informacje. Jest to rutynowe
potępowanie wobec kaŜdego, kto pomaga Departamentowi Woj
ny.
Napięcie Burdetty Halloran ustąpiło zmiecione ogarniającą ją falą ulgi i radości. Pociągła,
zmarszczona twarz Maina, jego cierpliwość, a przede wszystkim jego złość, gdy poruszyła
kwestię sumienia, wiele jej powiedziały. Cała jej inteligencja i zdolność wydawania sądów
opierały się na umiejętności obserwacji. Wybrała właściwego człowieka. Wiedziała to.
Uśmiechnęła się.
Dziękuję, pułkowniku. Jestem gotowa współpracować dopóty, dopóki mój udział w
tej sprawie pozostanie tajemnicą.
Zrobię, co będę mógł, by spełnić pani Ŝyczenie, lecz niczego nie obiecuję.
Zawahała się. Pomyślała o Powellu.
Rozumiem mruknęła. Zgadzam się na te warunki. Co pan teraz zrobi?
Tego nie wolno mi powiedzieć. Lecz zapewniam panią, Ŝe pani informacje nie
zostaną zignorowane.
śelazna kurtyna oddzieliła ją od tego, co będzie się dalej działo. Wiedziała, Ŝe bezcelowe
były próby sprzeczania się lub zadawania pytań.Wprawiła machinę w ruch. Powell był skoń-
czony.

— Oczywiście, powiedziałem, Ŝe jej informacje nie zostaną


zignorowane opowiadał w nocy Madeline. Co więcej
mogłem powiedzieć komuś, kto tylko udaje szczerość?
Madeline zwróciła uwagę na słowo „udaje". Orry ciągnął dalej:
- Nie poinformowałem jej o tym, co zamierzamy zrobić, bo niech mnie diabli, jeśli sam
wiedziałem. Nadal zresztą nie wiem. Jedno, co jej powiedziałem, było prawdą. Doniesienia
dotyczące planów zamachu są rzeczą codzienną. Lecz to, nie potrafię wytłumaczyć dlaczego,
wydaje mi się inne. Nie dlatego, Ŝe ta kobieta wywarła na mnie duŜe wraŜenie. Myślę, Ŝe
chce kogoś załatwić. Prawdopodobnie Powella. Męczy mnie jedno pytanie. Czemu miałaby
wymyślać tyle szczegółów, skoro jest oczywiste, Ŝe godzinne śledztwo moŜe udowodnić ich
nieprawdziwość? Czy

265 —
jest głupia? Nie. Ta opowieść moŜe być jej zemstą. Ale to nie znaczy, Ŝe jest zmyślona.
• Powell — powtórzyła Madeline. — Ten sam Powell, który był wspólnikiem Ashton?
• Ten sam.
— Jeśli to spisek, czy ona moŜe być w to zamieszana?
Orry pomyślał przez chwilę.
— Nie sądzę. Ashton nie jest fanatyczką sprawy Południa.
Poza tym, to tylko moja opinia, ci, którzy próbują zmienić bieg
historii zabijając kogoś, są dotknięci obłędem. Usprawiedliwia
nie morderstwa, czy sama chęć popełnienia go, to oczywisty
przejaw pomieszania zmysłów. Inny, mniej oczywisty, to nie-
przywiązywanie wagi do konsekwencji. Ashton nigdy nie przy-
szłoby do głowy, Ŝe mogłaby ryzykować Ŝycie dla jakiejś idei. No
chyba Ŝe jako Ŝart. Ashton dba o Ashton. Uwierzyłbym, Ŝe James
ryzykuje Ŝyciem w jakimś zwariowanym politycznym spisku,
ale nie moja siostra.
Skinęła głową.
— Czy coś jeszcze cię dręczy?
Tak. Wywód tej kobiety, dlaczego nie poszła do Windera. To było doskonałe... i
doskonale zagrane. Ale to Winder jest tym człowiekiem, który powinien o wszystkim
dowiedzieć się pierwszy. Zaaresztowałby wpierw Powella, a dopiero potem przejrzał
obciąŜające go dowody. Zamiast tego pani Halloran przyszła do Departamentu Wojny, z
pewnością wiedząc, Ŝe będziemy inaczej postępować niŜ szef Ŝandarmerii, choć jeśli w
końcu zajmiemy się tą sprawą, to nie ustąpimy. Ludzie Windera często tak robią. Myślę, Ŝe
ona bardziej pragnie całkowitego zniszczena Powella niŜ szybkiej zemsty. Chce i wie, Ŝe
moŜe jej się udać. To mnie dręczy. To i te przeklęte drobiazgowe szczegóły. Słyszymy o
coraz to nowych spiskach, ale rzadko tak dokładnie. A tu mamy podaną jak na tacy siedzibę
bandy. Ona narysowała mapę, którą zamknąłem w biurku. Jedno zaś przeraŜa mnie.
• Co takiego?
• Bomby. Po raz pierwszy usłyszałem o zamiarze uŜycia tych diabelskich środków
zamachu. NoŜe, pistolety, tak. Ale nie bomby.
Orry podniósł rękę, powoli zaciskając palce.
• To właśnie ten drobiazg sprawia, Ŝe szczękają mi zęby. A i bez tego cała wina
spadnie na mnie, jeśli nic nie zrobię, a coś się stanie.
• Czy pójdziesz do sekretarza?
• Jeszcze nie. Ani do Windera. Ale mogę się przejechać w dół rzeki któregoś wieczoru.
Uklękła przy jego boku, przytknęła policzek do jego prawego rękawa.

— 266 —
To moŜe być niebezpieczne.
— Stokroć bardziej, jeŜeli tego nie zrobię.

., • : ., ,;
;; 97
— I wtedy...
Charles przerwał opowieść, by zaciągnąć się resztką cygara. Im było krótsze, tym
bardziej aromat stćiwał się intensywny.
Gus z trudem znosiła dym. Przekręciła się na bok, z dala od jego nagiego biodra, i
naciągnęła lekką kołdrę wyŜej, na brzuch. Ognik cygara zgasł, biały tors Charlesa znikł w
ciemnościach.
Jej kochanek nigdy nie skarŜył się na to, Ŝe Gus odsuwa się od niego w łóŜku, nigdy nie
sięgał nawet po jej rękę. Choć nie przyznałaby się, sprawiało jej to ból. Trochę podobnych
drobiazgów nazbierało się ostatnio. Niszczyły ją. Nie miała juŜ siły się im przeciwstawiać.
Kiedyś zrezygnowała z obrony, teraz nie potrafiła rozpocząć jej od nowa.
Hugh Scott, Dan i ja spuściliśmy kłody na rzekę. Trzymaliśmy się ich i
przebieraliśmy nogami- Woda była zimna jak diabli, a ciemności tylko pogarszały sprawę.
Mówił cicho, z namysłem jakby sam do siebie. Nic dziwnego, większość czasu był sam.
Prawie całą zimę biwakował w Hamilton's Crossing. Było to niedaleko od jej farmy, ale nie
widywała go przez to częściej. Miał słuŜby prawie na okrągło. Tej nocy, jak zwykle, jego
przyjazd zaskoczył ją. Przyjechał tuŜ po zmroku, pochłonął kolację szybko przez nią
przygotowaną, potem chwycił za rękę i zaciągnął na łóŜko z taką samą obcesowością, z jaką
zjadł posiłek. Niewiele pozostało z jego dawnej uprzejmości, choć nie to było
najwaŜniejsze. Wojna spowodowała zmiany, które zniszczyły w nim coś więcej, nie tylko
dobre maniery.
Opowiadał o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniego miesiąca podczas ataku na
Richmond. Zachęciła go do kontynuowania opowieści, mówiąc:
— Przepłynęliście przez rzekę na stronę wroga?
Tak to zwykle bywa, gdy jest się zwiadowcą. Jesteś ze mną dość długo, by tyle
wiedzieć.
Wybacz mi tę chwilę nieuwagi. Natychmiast poŜałowała tej zgryźliwości. śal jednak był
daremny. Charles oparł się wyŜej na skrzypiącym oparciu łóŜka i odwrócił twarz w stronę
okna, patrząc na powolny stateczny taniec zasłon w blasku księŜyca. Kwietniowa noc
pachniała ziemią, którą Washington i Boz orali tego dnia. Na pastwisku za

267 —
szopą, gdzie w zagłębieniach deszcz utworzył sadzawki, słychać było kumkanie Ŝab.
— Dokonaliśmy tej nocy o wiele więcej niŜ przepłynięcia
Rappahannock...
Na to wspomnienie zachichotał krótko, co ucieszyło ją i przyniosło ulgę; tak dawno nie
słyszała jego śmiechu.
• Szliśmy dalej, przemoczeni, aŜ natknęliśmy się na kolumnę Jankesów. To był oddział
Kilpatricka, o to chodziło. Ukryliśmy się czekając na trzy wolne konie. Wskoczyliśmy na nie
i przejechaliśmy kawał na oklep.
• W samym środku kolumny kawalerii Unii?
• Po ciemku nikt nic nie zauwaŜył. A nam było ich tak łatwiej policzyć. Przeprawiliśmy
się nawet przez rzekę z generałem Kilpatrickiem i jego chłopcami. śałuję, Ŝe nie mogliśmy
zastrzelić paru z nich, bo musieliśmy bezpiecznie przekazać informację do sztabu dywizji.
Więc po przepłynięciu rzeki odłączyliśmy się, te głupie skurwysyny teŜ tego nie zauwaŜyły.
Gnaliśmy jak burza i dzięki temu właśnie generał Hampton mógł przygotować się na
przyjęcie Małego Kila.
Chciała go jakoś odpręŜyć.
— To niezła historia — stwierdziła klepiąc go po ramieniu.
Natychmiast odsunął się. Uchylił zasłonę i wyrzucił niedopałek cygara na podwórko. W
świetle księŜyca dym przybrał kształt indyjskiej kobry.
— Mam ich więcej... ziewnięcie — ale zostawię je na rano.
Podciągnął kołdrę, ucałował ją w policzek, przekręcił na
drugi bok i w pół minuty później zaczął chrapać.

Zasłony poruszały się miarowo jak tancerze w księŜycowym kadrylu. Gus ułoŜyła
wygodniej głowę i podciągnęła jeszcze wyŜej kołdrę, by ogrzać piersi. Była zaskoczona i
rozzłoszczona tym, co przyszło jej do głowy.
Myślę, Ŝe on ma mnie dość, i nie wiem czemu. Myślę, Ŝe chce z tym skończyć i nie ma
odwagi tego powiedzieć.
Zmiany, których przyczyny zaledwie przeczuwała, zatruwały kaŜdy element ich
wzajemnych kontaktów. Kochał się z nią bez czułości, wchodził w nią szybko, sprawiając
ból, prawie bez pocałunków czy pieszczot. CóŜ mogła zrobić? Nie miała wyboru. Nie
potrafiła zmienić tego, co się z nim działo, ani przestać go kochać.
Borykając się z tymi problemami i narastającym przekonaniem, Ŝe między nimi wszystko
skończone, spędziła ostatnio wiele bezsennych nocy. Ta zapowiadała się na kolejną.
— Och, BoŜe — westchnęła ze łzami w oczach.
Później zdała sobie sprawę, Ŝe mimo wszystko musiała

268
zasnąć. Marznąc u jego boku zagrzebała się w pościeli i wyzywała
samą siebie za swe łzy.
— Och, BoŜe!
Te łzy. Ta rozpacz.
Zawsze była dumna ze swej siły, samodzielności. I właśnie dlatego, Ŝe zrezygnowała ze
swej zwykłej obrony i pozwoliła sobie na okazanie uczuć, nie moŜe dopuścić, by ten związek
trwał nadal. Kochała Charlesa, ale jeśli ceną miało być ciągłe upokorzenie, odmawiała
zapłacenia takiego rachunku. Wojna nie skończy się, przynajmniej nie w najbliŜszym czasie,
więc od niej zaleŜało, czy zmusi go do innego postępowania.
Potrzebny był mu wstrząs. Końska dawka lekarstwa. Poda mu ją rano. Uspokojona
zasnęła.

Rano Charles wkroczył do kuchni tuŜ po wschodzie słońca, wciągając na siebie szarą
koszulę i zakładając szelki. Ledwie zdąŜyła go przywitać, gdy oznajmił:
Co do tej historyjki z zeszłej nocy. W kaŜdej chwili teraz...
— Będą następne walki. Chyba uwaŜasz mnie za idiotkę,
Charles, wiecznie potrzebującą instrukcji od wszechwiedzącego
samca. Zdaję sobie sprawę, Ŝe wojska Unii są w Culpeper Court
House i wkrótce tędy niewątpliwie przemaszerują. Ale ty nie
będziesz decydował, kiedy mam szukać schronienia w mieście.
Uderzyła drewnianą łyŜką w krawędź pieca, na którym gotowała się owsianka. To ja
zadecyduję.
Jego twarz, ponad jasną, spiczastą brodą wydłuŜyła się. Zahaczył butem o zydel,
wyciągnął go spod stołu i siadając zapalił cygaro.
— Co, do diabła, w ciebie wstąpiło?
Rzuciła łyŜkę na piec i podeszła do niego.
— Mam ochotę wyjaśnić parę rzeczy. Jeśli ci na mnie zaleŜy,
okazuj to. Dość mam twojego wpadania, kiedy ci się podoba. Na
małą przekąskę... i na co tam jeszcze przyjdzie ci ochota, burcząc
i chrząkając cały czas jak prostak.
Wyjął z ust Ŝarzące się cygaro.
Nie odpowiada pani moje towarzystwo, pani Barclay?
— Nie gap się tak na mnie i skończ z kpinami. Traktujesz
mnie jak połączenie kucharki, praczki i dziwki.
AŜ podskoczył.
• W samym środku wojny ludzie nie mają czasu na przestrzeganie zasad dobrego
wychowania i drobne uprzejmości.
• W tym domu tak, Charlesie Main. Inaczej nie mają prawa tu wejść. Za kaŜdym razem,
gdy tu jesteś, zachowujesz się tak, jakbyś wolał być gdzie indziej. Jeśli to prawda powiedz i
skończymy z tym. Uwierz mi... — „Nie, nie wierz!" krzyknął jakiś

— 269
głos, który zignorowała — Ŝe nie jesteś kimś niezastąpionym w tym stanie.
Na podwórku kogut gonił gdaczące kury. Boz rąbiąc drzewo śpiewał „Nadchodzące
Królestwo" z ,,la la" zamiast słów. Charles wpatrywał się w Gus, jego oczy były szeroko
otwarte nad czarnymi półkolami, które pojawiły się tam od zeszłego lata w Pensylwanii.
Zobaczyła zdumienie w jego wzroku.
Nie pozwoliła sobie na uśmiech. Przebrnęła przez to. Teraz mogli porozmawiać.
Wyjaśnić nieporozumienie. Ocalić...
Rozległo się gwałtowne stukanie. Washington stanął na progu kuchni.
— Właśnie zajechał jakiś człowiek na koniu. Zaraz wracam.
Na zewnątrz zastukotały podkowy. Charles sięgnął po pas
z bronią wiszący na krześle, wyszarpnął sześciostrzałowego kolta. Okrągła twarz i kapelusz
jeźdźca mignęły w oknach.
Charles wstał, przewiesił pas z bronią przez ramią i otworzył kuchenne drzwi.
— Co tu robisz, Jim?
— Strasznie mi przykro, Ŝe przeszkadzam, Charlie, ale ten
właśnie list przyszedł do ciebie wczoraj o dziesiątej wieczorem.
Dobry, pani Barclay.
Jim Pickles dotknął kapelusza zwiniętym pismem, które następnie wręczył Charlesowi.
— Dzień dobry, Jim.
Gus powoli wytarła jedną dłoń, potem drugą w fartuch. Szansa przepadła. Jim wskazał list.
• Tam jest napisane „Departament Wojny". Osobiste i poufne. Mocna rzecz.
• Wygląda, jakbyś wykopał go spod sześciu stóp brudu.
• No cóŜ, prawie. Człowiek, który go dostarczył, powiedział, Ŝe list leŜał w stercie
papierów znalezionych w lesie w pobliŜu stacji Atlee. Odkryto teŜ zwłoki kuriera. Chyba
były tam od dłuŜszego czasu. Worek był rozpruty, a zawartość porozwlekana wokół. MoŜe
wojaki Kilpatricka to zrobiły. Tak czy inaczej, list leŜał jakiś czas zagrzebany, jak to mówią.
Charles zwrócił się do Gus.
— Atlee to stacja, gdzie generał Hampton i trzystu z nas dało
w skórę Kilpatrickowi pierwszego marca. Wrzeszczeliśmy wtedy
głośno, Ŝeby myśleli, Ŝe jest nas ze trzy tysiące...
Łamał pieczęcie i rozkładał papier. Jego broda poruszyła się w porannym powiewie
wiatru.
— Masz rację, Jim, list napisano w lutym. To od mojego
kuzyna Orry'ego, pułkownika.
Czytał zdziwiony, potem podał list Gus. Składał się z jednego długiego akapitu,
napisanego ładnym pismem z zawijasami

— 270 —
i pętelkami. Gdy Gus kończyła czytać, Charles powiedział do Jima:
• Billy Hazard jest w więzieniu Libby. Według Orry'ego jest na pół nieboszczykiem.
• Mówisz o jakimś Jankesie?
• Mówię o moim starym przyjacielu z West Point, opowiadałem ci o nim.
• A, tak — odparł zwiadowca niedbale. Co masz zamiar z tym zrobić?
• Zobaczyć się z Orrym w Richmond, natychmiast. Idę po uprząŜ.
Ruszając do kuchni Charles przypomniał sobie coś. Odwrócił się i wycelował palcem w
Jima.
— A ty zapomnij o tym, co przed chwilą powiedziałem,
rozumiesz? Nie słyszałeś ani słowa.
CięŜkie dudnienie jego spiesznych kroków ucichło. Jim Piekłeś zeskoczył z konia,
przeciągnął się wystawiając twarz do słońca, podrapał pod pachami, podczas gdy
kardynały* wlatywały i wylatywały z rozkwitających czerwono dębów przed posiadłością.
Więc Charlie wybiera się do Richmond, ba? Sądzę, Ŝe moŜe odjechać, dobra. Na
razie jest spokój. Pewnie to cisza przed burzą. Generał Hampton wrócił do Columbii i
usiłuje musztrować trzy nowe regimenty, więc Butler i paru starych wyjadaczy mają trochę
spokoju. Pani Barclay, czy mogę pani coś pokazać?
Niechętnie odwróciła się od pustej kuchni.
— Oczywiście, Jim.
Z kieszeni brązowej koszuli wyjął małą, kwadratową szkatułkę z taniego, Ŝółtego metalu.
— Strasznie jestem z tego dumny. Dostałem to dwa dni temu.
Moje siostry złoŜyły się i zapłaciły za to.
Otworzył szkatułkę. Wewnątrz umieszczono owalną podobiznę powaŜnej kobiety w
średnim wieku, ubranej w czarną suknię. Jej twarz wyglądała jak wykuta z granitu,
ociosanego tylko z grubsza.
— To moja mama — rzekł dumnie. --- Jak Ŝywa. Wychowy
wała nas od śmierci taty. Miałem tylko cztery lata, gdy poszedł
z chłopakami strzelać do zwierzyny i urwało mu nogę. PrzeŜył
tylko dwa tygodnie. Mama nie czuje się najlepiej od roku czy
jakoś tak. Martwi mnie to. Kocham ją bardziej niŜ kogokolwiek
na świecie i nie wstydzę się o tym mówić. Poszedłbym za nią
w ogień.
* Kardynał — ptak śpiewający z rodziny łuszczaków, charakteryzujący się szkarłatnoczerwonym
upierzeniem i wydatnym czubem na głowie.

271 —
— To chwalebne, Jim — rzekła Gus zwracając szkatułkę.
Pojawił się Charles w kapeluszu, połatanej kurtce i z małą
szmacianą torbą, w której trzymał brzytwę i cygara. Uściskał ją delikatnie, pocałował w
policzek.
— Pamiętaj, co ci mówiłem o Richmond.
Wybuchnęła unieszczęśliwiona, Ŝe umknęła szansa uratowania ich miłości:
— Nie jestem jednym z twoich rekrutów, Ŝebyś mi roz
kazywał. Powiedziałam ci, Ŝe sama zadecyduję.
Wschodzące słońce zapłonęło w jego oczach.
— W porządku. Załatwimy się z tym bałaganem następnym
razem.
Nie była to obietnica, lecz raczej ostrzeŜenie. SkrzyŜowała ręce.
• Jeśli tu będę.
• Mój BoŜe, masz dziś język jak brzytwa.
• Ty teŜ. I dziwi mnie niezwykła troska o twego jankeskiego przyjaciela. Myślałam, Ŝe
chcesz wybić ludzi Północy do ostatniego.
Pojadę do Richmond, bo Orry o to prosi. Wystarczy ci to wyjaśnienie? Chodź, Jim,
idziemy po mojego konia.
Z wściekłością zatrzasnęła drzwi. Gdy usłyszała stukot kopyt za domem, nie odwróciła
się od pieca ani nie podniosła ręki. Owsianka była spalona. Na węgiel.
Gdy ucichły odgłosy, pobiegła do bocznego okna, w jej oczach znów pojawiły się łzy
upokorzenia. WytęŜyła wzrok i zmruŜyła oczy, ale nie zobaczyła nic oprócz kurzu tam, gdzie
droga do Fredericksburga ginęła w zieleni łąk.

W połowie drogi do stolicy, z przepustką w kieszeni, Charles pozwolił odpocząć


Sportowi przy osłonecznionym zakątku rzeki. Gdy siwek pił, jeszcze raz czytał list Orry'ego.
Jaki sens miało stawienie się na to wezwanie? Nie większy niŜ przedłuŜanie związku z Gus.
Wojna wiele zmieniła.
Usiadł na skale wystającej z szemrzącego strumienia i czytał list po raz trzeci.
Wspomnienia, emocje zaczęły podkopywać jego poczucie obowiązku. CzyŜ Mainowie i
Hazardowie — przynajmniej większość z nich — nie przysięgli, Ŝe więzy ich przyjaźni i
sympatii przetrwają okropienstwa wojny? To nie był po prostu kolejny Jankes. To był jego
najlepszy przyjaciel. I mąŜ jego kuzynki, Brett.
To był jeden powód. Drugi przyjaźń z Akademii teŜ nie mógł być pominięty. Wielu
oficerów prowadzących oddziały przeciw staremu koledze z West Point poznało to uczucie.

— 272
WłoŜył list do kieszeni zawstydzony swym początkowym zamiarem, by go zignorować.
Czuł obrzydzenie do siebie za to i jeszcze z paru innych powodów.
Wypalił kolejne cygaro, a potem pogalopował w stronę Richmond.

98

Dopiero później Judith zdała sobie sprawę, Ŝe powinna była przygotować się na tę
katastrofę. PrzecieŜ otrzymała wszystkie sygnały zapowiadające nieszczęście.
Cooper rzadko sypiał dłuŜej niŜ dwie godziny. Często w ogóle nie wracał do domu,
drzemiąc na kocu na podłodze w swoim biurze. Trzymał przy sobie Luciusa. Wyczerpany
młody człowiek w końcu odwaŜył się na rozmowę z Judith; czy mogłaby coś zrobić,
cokolwiek, aby zwolnić obłąkany pośpiech męŜa?
Lucius dał do zrozumienia, Ŝe niektóre wyznaczane mu przez Coopera zadania były
wymyślone, aby go zająć. Judith nie kwestionowała tego poglądu, jako Ŝe było juŜ dla niej
jasne, iŜ przemęczony umysł męŜa mylił pracę z efektami. Obiecała Luciusowi, Ŝe postara
się naprawić sytuację.
Rozmawiała z Cooperem moŜliwie delikatnie i taktownie, ale tylko sprowokowała
wybuch, po którym trzymał się z dala od Tradd Street przez całe dwa dni.
Jako Ŝe jego opanowanie zniknęło w niewytłumaczalny sposób, bez konkretnych
powodów, trudno było przewidzieć i unikać okoliczności, które doprowadzały do kolejnego
wybuchu. Nie mogła zrobić nic ponadto, Ŝe starała się zachować ciszę i spokój, kiedy
Cooper był w domu. Zabroniła Marie-Louise grać i ćwiczyć głos. Zakaz ten wywołał
sprzeczkę z córką. Nikogo teŜ nie zapraszała i nie przyjmowała tych nielicznych zaproszeń,
które sami otrzymywali.
Tym sposobem udawało jej się utrzymać spokój do połowy kwietnia. Wtedy ogłoszono,
Ŝe generał Beauregard wyjeŜdŜa, by objąć dowództwo Departamentu Północnej Karoliny i
Południowej Wirginii. Jego prawdziwymi obowiązkami była jednak odpowiedzialność za
linie obronne w Richmond.
Zorganizowano pośpiesznie przyjęcie poŜegnalne w Mills House. Cooper powiedział, Ŝe
na nie pójdą. W dniu przyjęcia Judith próbowała mu to wyperswadować spał niecałą godzinę
zeszłej nocy — lecz on wziął swój szary kapelusz, rękawiczki i najlepszą laskę. JuŜ
wiedziała, Ŝe została pokonana.

— 273 —
Wyszli na Tradd Street. Judith ujęła męŜa pod ramię. Wyglądał na lekko oszołomionego,
przysłuchiwał się dzwonom św. Michała.
Przy zborze skręcili na północ, w stronę hotelu. Łagodne powietrze, przyćmione światło
lamp gazowych i błękitna poświata wieczoru stwarzały iluzję spokoju w mieście. ZauwaŜyła,
Ŝe Cooper spokojny nie jest. Nie odezwał się, odkąd wyszli z domu. Kąciki jego ust były
ściągnięte w dół i wzrok pusty. JakŜe znajomy obraz, a mimo to wciąŜ zadawał jej ból.
Dotarli do skrzyŜowania z Broad Street i zatrzymali się obok dwu Ŝołnierzy, stojących
przy schodach kościoła Św. Michała. Nieco dalej, po drugiej stronie zboru, maszerowała
grupa około dwudziestu więźniów. Prawdopodobnie byli to Jankesi złapani na Morris Island.
Trzej chłopcy ubrani na szaro, mający nie więcej niŜ po osiemnaście lat, pilnowali starszych
męŜczyzn, którzy śmiali się i rozmawiali, jakby cieszyli się z niewoli.
Refleksy światła gazowych latarń na bagnetach młodych straŜników raziły oczy Coopera,
głowa bolała go od głośnego bicia dzwonów na wieŜy. Przyglądał się powłóczącym nogami i
dokazującym Jankesom. Ubrany w niebieski płaszcz sierŜant o wielkim brzuchu zauwaŜył
Judith, uśmiechnął się i powiedział coś do więźnia obok.
Cooper gwałtownie wyrwał rękę z dłoni Ŝony i wypadł na ulicę. Zawołała za nim, lecz on
juŜ wyciągał sierŜanta z szeregu. Młody straŜnik na czele kolumny i pozostali dwaj z tyłu
znieruchomieli zaskoczeni. Cooper potrząsnął zdumionym więźniem.
— Widziałem, jak przyglądasz się mojej Ŝonie. Trzymaj
z daleka swoje ślepia, a wulgarne uwagi zachowaj dla siebie.
Głosy zabrzmiały jednocześnie. Judith:
• Jestem pewna, Ŝe ten człowiek nie... StraŜnik:
• Sir, nie wolno panu się wtrącać... Irlandczyk obok sierŜanta:
Słuchaj, on wcale nie mówił...
• Ja wiem! — grzmiał Cooper. Dźgnął sierŜanta laską. — Widziałem!
• Panie, pan postradał zmysły. — SierŜant wycofywał się pośpiesznie potrącając
męŜczyzn za nim. Czy ktoś mi pomoŜe powstrzymać tego zwariowanego Południowca od...
• Widziałem twoją twarz. Powiedziałeś o niej coś sprośnego.
Cooper musiał przekrzykiwać harmider, który podnieśli inni więźniowie, oraz bicie
dzwonów.
— Proszę przestać, sir — prosił bezskutecznie straŜnik.
— Wiem, Ŝe to zrobiłeś, i na Boga, Ŝądam przeprosin.
SierŜant miał dosyć.

— 274 —
— Nie dostaniesz nic poza moją pięścią, ty pieprzony zdrajco,
ty...
Spadająca laska zamigotała w świetle lamp. Judith krzyknęła, gdy Cooper uderzył
sierŜanta w tył głowy, potem w prawą skroń. SierŜant zasłonił się rękami.
— Zabierzcie go ode mnie!
Cooper odepchnął ręce Jankesa i uderzył go jeszcze dwa razy. SierŜant przyklęknął
ogłuszony, głowa latała mu na wszystkie strony.
Irlandzki jeniec próbował interweniować. Cooperowi spadł kapelusz, gdy wpychał
skuwkę laski w jego gardło, potem znowu uderzył sierŜanta. Laska złamała się od uderzenia.
— Och, mój BoŜe, Cooper, przestań!
Próbując go odciągnąć Judith ujrzała pianę w kącikach jego ust. Odepchnął Ŝonę.
Ujął ułomek laski za drugi koniec. Uderzył sierŜanta w głowę srebrną gałką. We włosach
więźnia pojawiła się krew.
Judith znów spróbowała złapać ramię Coopera. Odrzucił ją, charcząc jak zwierzę. Jego
łokieć tłukł o jej piersi. Sypał wulgarnymi przekleństwami, jakich nie słyszała dotąd z jego
ust.
Kilku więźniów dołączyło do przeraŜonych straŜników, usiłując zapobiec kolejnemu
atakowi Coopera. Uporał się z nimi cudem, zacisnął obie ręce na pozostałościach laski i
zamachnął się potęŜnie. SierŜant klęczący na drodze przycisnął rękę do prawego oka. Krew
płynęła z jego czoła i wyciekała między palcami.
Zabiłeś mojego syna! wrzasnął Cooper wymierzając uderzenie.
W końcu ręce ludzi w niebieskich mundurach złapały go i unieruchomiły, wyrwały mu
resztkę laski i odrzuciły. SierŜant w szoku zaczął płakać. Więźniowie i straŜnicy otoczyli
Coopera, odciągając go. Szarpał się, kopał, gryzł, szamotał.
— Puśćcie mnie... on zabił mojego chłopca... mój syn nie Ŝyje,
on go zabił!
Gdy grupa męŜczyzn niosła Coopera na chodnik, osiem dzwonów na wieŜy zaczynało
wybijać godzinę. Ich dźwięk dudnił w głowie Coopera, gdy Jankesi pochylali się nad nim.
Ktoś go kopnął.
Proszę, przepuśćcie mnie. On nie jest sobą...
Nikt nie zwrócił uwagi na Judith. Zobaczyła jeńca, który deptał leŜącą bezwładnie rękę
Coopera. Z rosnącą rozpaczą biła i rozpychała więźniów ubranych w niebieski samodział.
— Jestem jego Ŝoną. Przepuśćcie mnie!
W końcu rozstąpili się, a ona przywarła do niego, powtarzając jego imię. Miała nadzieję,
Ŝe zdoła go uspokoić. Potrząsał głową, ciągle się ślinił.

— 275
• Uciszcie dzwony... są zbyt głośne... nie mogę tego wytrzymać.
• Jakie dzwony?
• Na wieŜy — krzyknął patrząc ponad jej ramieniem.
— Tam, tam.
— Dzwonów nie ma, Cooper — zaczęła potrząsać jego ramie
niem tak, jak on przedtem potrząsał sierŜantem. — Zabrano
dzwony z kościoła Św. Michała parę miesięcy temu. Wysłano je
do Columbii, Ŝeby nie wpadły w ręce Jankesów.
Jego usta otwarły się, w oczach na moment zabłysło zrozumienie. Spojrzał na nią, na
wieŜę, znów na nią.
— Ale ja je słyszę! był to krzyk krzywdzonego dziecka.
— Słyszę je, Judith...
Nagle zesztywniał łapiąc ją za rękę. Po chwili jego oczy zamknęły się, a całe ciało
rozluźniło, stało się bezwładne. Głowa opadła na bok, policzek oparł się o chodnik.
— Cooper?

99
Andy myślał, Ŝe to tylko trzask gałęzi, dopóki nie usłyszał świstu kuli. Strzał oddano z
zarośli po lewej stronie drogi do Ashley, niewolnik znajdował się po przeciwnej. Kopiąc
muła zniszczonymi pracą na polu butami Andy usiłował dojrzeć strzelca. MęŜczyzna jednak
był ukryty w gęstych zaroślach. Widać było tylko muszkiet oparty o prawe ramię i niebieską
kurtkę munduru Unii, rozpiętą i ukazującą czarną skórę piersi. Lewe oko męŜczyzny było
zamknięte, prawe zmruŜone, aby lepiej wycelować. Nagle Andy rozpoznał napuchniętą,
grubą twarz.
— Szybciej, mule — znowu kopnął zwierzę.
Muł pognał w stronę zakrętu. Zatańczyły lejce owinięte dwa razy wokół karku
zwierzęcia. Rozległ się kolejny strzał, równieŜ niecelny. Kula ścięła strzępiaste liście palmy
dziesięć jardów za uciekającymi. W chwilę później oboje, muł i jeździec, byli juŜ bezpieczni
za zakrętem.
Po powrocie do Mont Royal Andy poszedł prosto do biura Meeka. Zastał zarządcę
porządkującego rachunki z dzikim błyskiem w oku, jakby zastanawiał się, które z naleŜności
plantacji wybrać do zapłacenia zdewaluowanymi pieniędzmi.
Andy wychrypiał ciągle jeszcze przeraŜony:
— On chciał mnie zabić, panie Meek. I miał dwa muszkiety.
Nie zdołałby wystrzelić tak szybko drugi raz, gdyby musiał
ładować muszkiet.

— 276
Wilgotne, przeraŜone oczy Meeka spotkały się z oczami Andy'ego. Prowadzenie
plantacji — z której plony zabierał rząd, płacąc mniej niŜ połowę wartości zbiorów,
zaopatrzenie nawet w podstawowe artykuły było skąpe, a niewolnicy znikali jeden po
drugim — sprawiło, Ŝe ramiona zarządcy przygarbiły się, a twarz pomarszczyła. Wyglądał
jak człowiek o dziesięć lat starszy niŜ ten, który przybył tu kilka miesięcy temu.
— Jesteś pewien, Ŝe to był Cuffey?
Nie mogłem go pomylić z nikim innym. To był on. Słyszałem, Ŝe jest w tej bandzie
zbiegów, ale nie wierzyłem w to aŜ do dzisiaj. Miał na sobie jankeski mundur i jest tłusty jak
ropucha na wiosnę. Nieźle musi podjadać ta banda.
Zaczął się uśmiechać, ale na widok gniewnej miny Meeka natychmiast spowaŜniał.
• Tak jest. To złodzieje. Jak myślisz, kto zwędził te sześć kur tydzień temu? Musimy
się dobrze przygotować na ich powitanie, jeśli wrócą. Trzeba odlać kule do muszkietów i
zabezpieczyć te dwie beczułki prochu przed wilgocią.
• Zrobię to obiecał Andy.
Meek potarł palcem koniuszek nosa.
— Nic nie mówiłeś o soli leczniczej.
Andy potrząsnął głową.
— Nic z tego, panie Meek. Poszedłem nawet na Tradd Street
z nadzieją, Ŝe poŜyczę trochę od pana Coopera. Nikogo nie było
w domu. A przynajmniej nikt nie odpowiadał. Pukałem mocno
i długo w bramę. Strasznie mi przykro, Ŝe wracam z pustymi
rękami.
Wiem, Ŝe robiłeś, co w twojej mocy. Jutro spróbuję pojechać do Francisa La Motte'a.
Nie cierpię prosić o przysługę tego zarozumiałego kogucika, ale słyszałem, Ŝe przywiózł
trochę soli z Wilmington, gdy przyjechał na urlop do domu. ZnuŜony machnął ręką, błądząc
gdzieś daleko myślami. — Dziękuję ci, Andy. Cieszę się, Ŝe nie jesteś ranny.
Wychodząc Andy ujrzał, Ŝe Meek bierze do rąk Biblię, którą trzymał na biurku. Nadzorca
otworzył ksiąŜkę i pochylił się nad nią, poruszając bezgłośnie wargami. Jego twarz zdradzała
de sperację.
CóŜ, nic dziwnego myślał Andy idąc ścieŜką.
Ponura atmosfera napięcia zawisła nad plantacją i całym okręgiem. Jakby nie dość było
innych problemów, na bagnach pojawiła się banda zbiegów, licząca około pięćdziesięciu
osób. Z Cuffeyem włącznie.
Napuchnięta twarz za lufą karabinu utkwiła Andy'emu w pamięci. ZbliŜał się do
wielkiego domu w poszukiwaniu Jane. Zbiegowie opuszczali bagna, by kraść jedzenie lub
zabijać i rabować podróŜnych, którzy mieli pecha i dali się złapać na

— 277 —
bocznych drogach. W ubiegłym miesiącu znaleziono zamordowanych dwóch białych z
plantacji Ashley River. W styczniu widziano bandę palącą ognisko w pobliŜu wielkiego,
opuszczonego domu w Resolute, gdzie Madeline mieszkała z Justinem LaMotte. Wkrótce
potem ogień strawił doszczętnie to miejsce.
— Dobry wieczór, pani Clarisso — powiedział Andy, gdy
dotarł juŜ do posiadłości.
Matka Orry'ego nie odpowiedziała. Siedząc bez ruchu na werandzie wpatrywała się w
alejkę biegnącą ku drodze z bezmyślnym uśmiechem. Podniosła rękę i otarła nią twarz, jakby
usiłując zetrzeć jakieś wszechobecne komary.
Potrząsnąwszy głową wszedł do domu i kierując się stukotem młotka znalazł Jane.
Pomagała przybijać kawałki desek do okna, które zostało wybite podczas ostatniej wichury.
Ani szyb, ani solidnego drewna nie moŜna było kupić w Charleston.
Uśmiechnęła się widząc go, lecz wyraz jego twarzy powiedział jej, Ŝe coś było nie w
porządku. Odciągnął ją na bok, opowiedział o incydencie na drodze, choć zbagatelizował
niebezpieczeństwo.
ZałoŜę się, Ŝe ten zwariowany Cuffey tylko czeka, by wyrządzić jakieś zło właśnie
tutaj. MoŜe... — zniŜył głos, aby mieć pewność, Ŝe nikt inny go nie usłyszy moŜe
powinniśmy to zrobić; wskoczyć na nasze miotły i uciec którejś nocy.
Nie, dałam słowo pani Madeline, Ŝe zostanę. I nie chcę wskakiwać na miotłę. To
dobre na weselu niewolników. Ty i ja pobierzemy się jak wolni ludzie. Wzięła jego rękę i
uścisnęła mocno. I to juŜ niedługo, za rok. MoŜe nawet mniej.
Jego oczy rozbłysły.
CóŜ, myślę, Ŝe pogodzę się z tym, skoro nie spotkałem kobiety, za którą bym szalał
tak jak za tobą. Jeszcze.
Zamachnęła się na niego, a on odskoczył ze śmiechem. Miał nadzieję, Ŝe śmiech pomoŜe
mu ukryć przygnębienie. Był pewien, Ŝe wkrótce banda złoŜy mu wizytę. Był pewien, bo był
tam Cuffey.
Tej nocy spał źle, śniła mu się ciągle twarz Cuffeya. Rano, gdy wybierał się do Francisa
LaMotte'a, Philemon Meek odciągnął go na bok i wcisnął mu do ręki mały rewolwer.
• Jest naładowany.Upewnij się, Ŝe go nie widać, jeśli napotkasz białych. Schowaj go
dobrze, gdy będziesz w posiadłości LaMotte'a. Mogą cię powiesić za noszenie broni.
• Pana mogą powiesić za dawanie mi tego, panie Meek.
• Zaryzykuję. Nie chciałbym, Ŝeby coś ci się przytrafiło.
• Nie chce pan stracić swego czarnucha numer jeden? — uśmiech Andy'ego zniknął.
• Nie chcę stracić dobrego człowieka — powiedział roz-

— 278 —
gniewany Meek. — Teraz wsiadaj na swego muła i odjeŜdŜaj, zanim cię kopnę w ten durny
tyłek.
Andy wstrzymał oddech.
— Przepraszam, Ŝe tak powiedziałem. To przez te czasy. , — Wiem.
Uścisnęli sobie dłonie.

Pogwizdując „Dixie's Land" Andy jechał truchtem ciemną, zarośniętą alejką, na skróty,
do Francisa LaMotte'a.
Stary Meek nie jest taki zły — myślał-
W tym samym momencie zobaczył coś ciemnego i niekształtnego, wyglądającego na
porzucone ubranie, na samym środku zarośniętej ścieŜki.
Prr, mule — wyszeptał. Przez chwilę nasłuchiwał. Słyszał krzyki ptaków i inne
zwykłe odgłosy lasu. Nie było w tym nic alarmującego. Zeskoczył z muła i ruszył wolno
ścieŜką z rewolwerem w ręce.
Na drodze leŜał czarny męŜczyzna, obszarpany i nieruchomy. Kieszenie jego spodni były
wywrócone. Dwie dziury o czerwonych bTzegaeh widniały najego ezołe niczym druga para
oczu.
Andy zadrŜał, przełykając ślinę lustrował obie strony alejki. Z prawej dostrzegł kawał
stratowanej trawy. Podszedł bliŜej, płosząc z pół tuzina hałaśliwych wron, siedzących wśród
drzew. Andy bezgłośnie wzywał Jezusa.
W podmuchu wilgotnego wiatru coś, co z pewnością nie było girlandą, zwisało
bezwładnie z gałęzi dębu, dziewięć stóp nad ziemią. Andy rozpoznał Francisa LaMotte'a w
mundurze Gwardii znad Ashley lub raczej jego resztkach. LaMotte wisiał na sznurze
związanym wokół przegubów rąk. Okradziono go z butów i pończoch.
Andy wpatrywał się w zwłoki. Przypominały mu jakiegoś fantastycznego, barwnego
ptaka. Jasnozielona kurtka LaMotte^ była porwana w wielu miejscach, przez co upodobniła
się do piór. Na kurtce i kanarkowych spodniach widać było plamy jasnej czerwieni, wciąŜ
jeszcze wilgotne.
Gałąź trzeszczała. Ciało LaMotte'a obracało się powoli, podziurawione sztyletem. Andy
darował sobie liczenie ran, gdy doszedł do trzydziestu.

Tego samego kwietniowego wieczoru Orry zbliŜał się do wskazanej przez panią Halloran
farmy. Nieliczne chmury zakryły właśnie księŜyc. Ułatwiło mu to niepostrzenie podejść
przez pole, tak jak sugerowała informatorka.
Orry miał na sobie ubranie z czarnego sukna. W cholewę

— 279 —
prawego buta wsunął nóŜ bowie, ale poza tym nie był uzbrojony. Gdyby go odkryto, mógłby
spróbować udawać wędrowca, który zabłądził.
Przywiązał konia do drzewa na skraju pola, jak najdalej od czterech budynków na
skarpie. Miejsce to górowało nad rzeką James. W dzień musiał się stąd roztaczać wspaniały
widok.
Stary dom, szopa i kurnik tworzyły czarny, jednolity masyw. Przerwa w linii dachu,
kształtem przypominająca ,,V" świadczyła, iŜ szopa od dawna nie była reperowana.
Budynek, nazywany przez panią Halloran pomieszczeniem na narzędzia, postawiony na
skraju skarpy, wyglądał tak, jakby ściana, na którą patrzył Orry, była pomalowana w
pionowe Ŝółte pasy. Złudzenie to było spowodowane światłem przedostającym się przez
szczeliny.
Nocny wiatr przyniósł rŜenie konia. Orry otarł zewnętrzną stroną dłoni wilgotną z emocji
górną wargę i zaczął powoli, cicho skradać się w stronę oświetlonego budynku.
W pobliŜu nie było Ŝadnej osłony, Ŝadnego krzaka, za który mógłby się schować. Musiał
więc się czołgać. Kiedy dotarł do połowy trudnej drogi, zarośnięty grunt zaczął zapadać się
tu i ówdzie w korytach wyŜłobionych przez deszcz. Wydało mu się, Ŝe ujrzał płomyk zapałki
za domem, niedaleko, po lewej stronie. Wartownik przy drodze? Bardzo prawdopodobne.
Teraz usłyszał miękkie stąpanie koni. Dziesięciojardowy pas gęstej, wysokiej trawy
oddzielał budynek od skraju pola, gdzie Orry przycupnął licząc zwierząta: cztery osiodłane
konie i piąty przywiązany do krytego powozu. Sądząc po tym armia rewolucyjna pana
Lamara Powella była niezbyt imponujących rozmiarów. Ale Orry jako chłopiec czytał
Juliusza Cezara i wiedział, Ŝe do zabójstwa polityka nie potrzeba uzbrojonego zastępu.
WyjeŜdŜając z Richmond, minąwszy rogatki, gdzie musiał pokazywać przepustkę jak
kaŜdy inny podróŜny, zaczął czuć się głupio, jakby go wystrychnięto na dudka. Omal nie
zawrócił. Teraz gratulował sobie, Ŝe tego nie zrobił.
WciąŜ schylony zaczął zbliŜać się do ściany, przez którą przedostawało się światło.
Nieruchomiał przy kaŜdym trzasku gałęzi, usiłował iść jak najostroŜniej, najciszej. Usłyszał
przytłumioną rozmowę. Przez moment zwątpił we własne zmysły. Wśród męskich głosów
zabrzmiał kobiecy.
Zaskoczony zapomniał o ostroŜności. Zgniótł niewidoczną gałązkę z głośnym trzaskiem.
• Zaczekaj, Powell. Słyszałem hałas na zewnątrz.
• Pewnie królik albo szczur. Roi się tu od nich.
• Mam zobaczyć?
• Nie. To niepotrzebne. Wilbur jest na straŜy przy drodze.

280 —
Ton człowieka nazywanego Powellem świadczył, Ŝe miał tu absolutną władzę. Tak
szybko, jak tylko się ośmielił, podczołgał się do ściany i przycisnął oko do jednej ze
szczelin.
Cholera. Powell był odwrócony plecami. Orry nie dostrzegł nic poza płowymi spodniami,
ciemnobrązowym zamszowym płaszczem i napomadowanymi, siwiejącymi włosami. Na
lewo od niego Orry widział buty — ktoś siedział z wyciągniętymi nogami. NajwaŜniejszy
ładunek broni przybył wczoraj — powiedział Powell, zmierzając w stronę pak
zgromadzonych na pokrytej sianem podłodze. Dotarłszy do nich obrócił się.
Lamar Powell, ponad trzydziestoletni męŜczyzna, miał twarz, którą — jak przypuszczał
Orry — większość kobiet określiłaby jako przystojną. Stał w teatralnej pozie, wąską dłonią
trzymając klapę kołnierza płaszcza. Wskazał na prostokątną pakę, spoczywającą na dwóch
mniejszych. Na pudłach był wymalowany napis WHITWORTH.
• Jak widzicie, mamy najlepsze wyposaŜenie.
• Whitworthy są cholernie drogie... zaczął ktoś.
W oczach Powella pojawiła się furia. Mówca wymamrotał:
— Przepraszam.
Rzeczywiście są drogie zgodził się Powell. — Ale to najlepsze szybkostrzelne
strzelby na świecie. Whitworth kaliber czterdzieści pięć ma średnie odchylenie poniŜej
jednej stopy na odległość ośmiuset jardów. Jeśli nawet kilku z nas celuje we wroga ironiczny
uśmieszek wykrzywił jego usta -kaŜdy musi trafić jak najdokładniej.
Powell tymi kilkoma zdaniami zdołał zaniepokoić Orry'ego. W przeciwieństwie do
innych fanatyków, ten człowiek wydawał się groźny.
On na pewno nie przegra z powodu jakiegoś głupstwa - myślał Orry.
Powell ciągnął dalej:
Nie wierzę, Ŝeby ktokolwiek z was chciał się dowiedzieć, ile przestępstw trzeba było
popełnić, ile wcisnąć łapówek, by zdobyć takie wyposaŜenie. Im mniej wiecie, tym lepiej dla
was. I tak będziemy sporo ryzykować.
— Nie ryzykowałem długiej jazdy tutaj, Ŝeby sobie Ŝartować,
Lamar.
Usta Orry'ego otwarły się w bezgłośnym zdumieniu. Głos naleŜał do Jamesa Huntoona.
— Chcę przejść do sedna sprawy kontynuował. — Kiedy
i jak zabijemy Davisa?
A potem Orry pomyślał, Ŝe juŜ do szczętu stracił zmysły. Do Powella podeszła bowiem
kobieta.
— I kto umrze wraz z nim?
Ujrzał wyraźnie swą siostrę Ashton. Klęcząc tuŜ przy ścianie

— 281
potrząsnął głową. Ale nie, nie było to złudzenie. Niewątpliwie wplątał ją w to jej mąŜ.
Madeline przewidziała tę moŜliwość, lecz on ją wykluczał. Był jej winien przeprosiny.
Musi zidentyfikować innych konspiratorów. Wiercił się, by ujrzeć całe wnętrze. Któryś z
męŜczyzn oparł się o przeciwległą ścianę. Po obu jego bokach wielkie okno tworzyło ciemny
prostokąt z brudnych szyb. Człowiek ten był szorstkim, tęgim typem, nie znanym Orry'emu.
Chcąc zobaczyć jak najwięcej, oparł dłoń o ścianę i przyłoŜył oko do szczeliny. Deska
zatrzeszczała pod jego ręką. Huntoon zawołał:
— Ktoś jest na zewnątrz!
Powell ruszył biegiem ku drzwiom. Orry rzucił się w tył, niemal tracąc równowagę.
— Zgasić latarnie! wrzeszczał Powell.
śółte szczeliny zniknęły. Orry odwrócił się i pobiegł nisko schylony przez pole. Drzwi
otwarły się gwałtownie. Usłyszał krzyki — najgłośniej wołał Powell.
— Wilbur? Jesteś nam potrzebny! Ktoś nas podsłuchiwał!
Orry'emu brakowało tchu w piersiach. Gdy był juŜ w połowie
drogi, usłyszał galop konia, potem podniesione głosy, mieszaninę pytań i rozkazów. Jeździec
skręcił w pole. Padł strzał.
Kula przeszyła trawę dwie stopy na lewo od Orry'ego, który właśnie natrafił na grząską
ziemię i stracił równowagę. Strzał przeraził jego konia, który zarŜał. Orry upadł na kolana,
potem odepchnął się od ziemi tak mocno, Ŝe poczuł skrucz mięśnia w ramieniu. Biegł dalej,
dopadł konia i wskoczył na niego, gdy jego prześladowca mijał środek pola.
Poganiał konia pędząc alejką, którą tu przybył. Nisko zwisające gałęzie chłostały go po
policzkach. Człowiek podąŜający za nim znów strzelił. Pudło. Orry galopował teraz szerszą
drogą, która zakręcała daleko od rzeki James. Oddalał się coraz bardziej od pogoni. Gdy
wjechał na kolejne wzniesienie, ujrzał odbalsk świateł. Richmond.
Zaczerpnął głęboko tchu, wiatr smagał go w twarz. Oddalał się od niebezpieczeństwa —
w kierunku nieuniknionego spotkania ze swym sumieniem. Nastąpiło ono o północy.
Madeline siedziała na skraju łóŜka, w nocnej koszuli, z rękami splecionymi na łonie patrząc,
jak stawia jeden krok, później drugi. Grudki błota odpadały z jego butów.
Kiedy opowiedział jej wszystko, padło pierwsze pytanie:
— Jak, na Boga, ona się w to wplątała?
— W pierwszej chwili pomyślałem, Ŝe James ją w to wciąg
nął. Ale juŜ nie jestem tego taki pewien. Coś mi się nie zgadza
w takiej hipotezie, choć jeszcze nie wiem co. Tak czy inaczej,
takie dociekania nie mają sensu na tym etapie śledztwa. Jestem

282 —
jedyną osobą, która wie o zagroŜeniu Ŝycia prezydenta. Nie tylko jego... — Gestykulował
chaotycznie. — Muszę pójść do Seddona z tą informacją. I do Windera. śandarmi mogą
wyłapać spiskowców po cichu; po raz pierwszy jestem wdzięczny, Ŝe Stephensowi nie
powiodła się jego krucjata w Kongresie.
W lutym, pomimo manewrów politycznych wiceprezydenta, zawieszenie habeas corpus
zostało ponownie uchwalone.
• Wszystkich spiskowców? — zapytała Madeline. — TakŜe twoją siostrę?
• Jest jedną z nich. Czemu miałaby zasługiwać na specjalne względy?
Sam wiesz, Orry. Nie przepadam za nią, tak jak i ty. Ale ona naleŜy do rodziny.
• Rodzina! Wolałbym mieć w rodzinie tego bydlaka Beasta Butlera. Madeline! Moja
siostra usiłowała zamordować Billy'ego Hazarda.
• Nie zapominam o tym. Nasza antypatia niczego nie zmienia. Wiem, Ŝe nie chcesz
tego słuchać, ale to prawda. I jeszcze jedno, na razie nie popełniono Ŝadnego przestępstwa.
• Jedyne, co mógłbym zrobić, a niech mnie diabli wezmą, jeśli uwaŜam, Ŝe ona na to
zasługuje, to nie wymieniać jej nazwiska; udać, Ŝe jej nie widziałem.
• Musiałbyś zrobić to samo z Jamesem.
• A to czemu?
• Jest męŜem Ashton. ;
Zapadło długie milczenie. Przerwało je cięŜkie westchnienie.
-- W porządku. Ale to wszystko, co mogę dla nich zrobić. Zidentyfikuję Powella i nikogo
więcej. Jeśli on wskaŜe na Huntoona lub moją siostrę, kara ich nie minie.

— Zostaliśmy nakryci, będziemy aresztowani, co, na Boga,


mam robić, Lamar?
Lamenty Huntoona złościły Ashton. Stali przed szopą na narzędzia. Powell złapał
Huntoona za kołnierz.
— Powiem ci, czego nie zrobimy. Nie będziemy płakać jak
dzieci.
Odepchnął Huntoona. Wartownik, Wilbur, wrócił kłusem przez pole.
• Zgubiłem go.
• Ale go widziałeś...
• Nie, nie widziałem.
• Niech cię diabli!
Powell odwrócił się od Wilbura, który opuścił na oczy swój fermerski kapelusz i cicho
usiadł.
Powell pocierał w zamyśleniu podbródek. Ktoś zapytał:

— 283 —
— Do rana tu będą, prawda?
— MoŜe nie — odpowiedział mu Huntoon. — MoŜe to był tylko jakiś murzyński chłopak
polujący na baŜanty... — próbował przekonać sam siebie.
• To był biały człowiek. Tyle widziałem — orzekł Wilbur.
• Ale moŜe nie chciał wyrządzić nam krzywdy...
• Czy ty jesteś imbecylem? — spytał Powell. — Podszedł nas ukradkiem. Zaglądał
przez szczeliny w ścianie. Ale czy ty naprawdę myślisz, Ŝe siedziałbym tu i czekał, Ŝeby się
dowiedzieć, czy on jest nieszkodliwy?
Potrącił upokorzonego Huntoona i przeszedł przez pas trawy obok szopy z
narzędziami. Zlustrował zbocze, pole, inne budynki.
Potrzebna jest nam dobrze przemyślana taktyka, by wybronić się z tego. Jeśli
wszystko dokładnie przemyślimy i zachowamy rozsądek, wybrniemy z kłopotów.
Mocno przestraszona Ashton zawierzyła całkowicie mądrości i odwadze Powella. Lecz
jej nadzieja zachwiała się, kiedy jej kochanek przemówił:
• Po pierwsze, musimy wciągnąć na listę konspiratorów pana Edgara Allana Poe.
Mojego ulubionego autora. Ilu z was zna historię o skradzionym liście?
• To ty jesteś imbecylem krzyknął Huntoon — Ŝeby mówić o poślednich pisarzach w
takiej chwili!
Ashton chyba po raz pierwszy zgadzała się z męŜem. Powell nie udzielił ani słowa
wyjaśnienia, po prostu jeszcze raz pogardliwie pchnął Huntoona i przeszedł obok niego,
śmiejąc się.

Następnego dnia Orry przekraczał wysokie progi rezydencji sekretarza Seddona. Tak
głośno potrząsnął kołatkę, iŜ był pewien, Ŝe obudził wszystkich sąsiadów. W ciągu paru
minut został wezwany gderający Winder. Przez pierwsze pół godziny był pełen wątpliwości
— Orry nie był jednym z jego zaufanych ludzi lecz ustąpił pod presją Seddona. Obiecał
wysłać śledczych do Wilton's Bluff przed południem.
— Pojadę natychmiast do prezydenta powiedział sek
retarz. Ochłonął juŜ nieco z szoku wywołanego słowami Or
ry'ego. — Wszyscy członkowie gabinetu zostaną ostrzeŜeni.
Tymczasem, pułkowniku Main, panu przypada zaszczyt za
stawienia pułapki na najgrubszą rybę.
- Zrobię to z przyjemnością, sir.
Parę minut po dziesiątej furgon z plandeką niknął na Church Hill, po czym wjechał we
Franklin Street. Orry wyskoczył i poprowadził uzbrojony oddział do frontowych schodów.
Drugi oddział juŜ wcześniej zajął pozycje w ogrodzie. Orry nagle

— 284
zrozumiał, Ŝe reaguje tak, jak Seddon, gdy po raz pierwszy usłyszał tę historię.
Drzwi nie stawiały oporu. Osłupiały powiedział do swoich ludzi:
— Otwarte.
Wewnątrz pozostały wszystkie meble, ale zniknęły ubrania i osobiste drobiazgi.
Lamar Powell zniknął równieŜ.

Tego wieczoru czekał Orry'ego jeszcze jeden wstrząs. Stało się to w gabinecie Windera
za sprawą człowieka z długim nosem, w podniszczonym, czarnym ubraniu,
przypominającym nieco duchownego. Nazywał się Israel Quincy.
Nic nie znalazłem. śadnych śladów pobytu kogokolwiek. A przede wszystkim
Ŝadnych śladów tej broni, o której pan mówił, pułkowniku. Moim zdaniem nikogo nie było
na tej farmie od miesięcy. Sąsiedzi, których pytałem, potwierdzają to.
Orry aŜ podskoczył.
— To nie moŜe być.
RozdraŜniony męŜczyzna odparł:
— Naprawdę? CóŜ, zatem... — wykonał drwiący gest w stro
nę drzwi proszę zapytać dwóch zwiadowców, których za
brałem ze sobą. Słyszał pan mój meldunek. Jeśli nie podoba się
panu, proszę tam pojechać i sprawdzić moje słowa.
— Na Boga, zrobię to — rzekł Orry, gdy Israel Quincy podszedł do okna i wpatrzył się
w zachód słońca.

Zachodzące słońce odbijało się w rzece oświetlając zdumioną twarz Orry'ego. Przeszukał
budynek z narzędziami i znalazł to, co przepowiedział Quincy: nic. Przed chwilą wyszedł z
budynku, na którego brudnej, zaśmieconej źdźbłami podłodze nie było innych śladów butów
prócz naleŜących do jego ludzi. Niektóre były jego. Niektóre z pewnością naleŜały do
zwiadowców Windera. I gromadki Powella. ChociaŜ czy na pewno? Orry nie odkrył ani
jednego odcisku damskiego buta.
Czuł złość, poniŜenie, rozterkę. Odwrócił się od skarpy i poszedł przeszukać dom.
Znalazł tylko kurz i gniazda szczurów. Sprawdził szopę i kurnik. Znowu nic. Zapadła juŜ
noc. Wskoczył na konia i pojechał w stronę głównej drogi skrótem, przez to samo pole, które
przemierzał zeszłej nocy. Czerń zaoranej ziemi doskonale harmonizowała z jego nastrojem.
Orry nie tknął skromnej kolacji składającej się z ryŜu i ziarnistego chleba. Powiedział do
Madeline:

285 —
• Quincy został kupiony. Winder teŜ, jak sądzę. Pani Hal-loran niechybnie odkryła
spisek, który sięga bardzo wysoko. Zamierzam wyjaśnić jak wysoko.
• Ale prezydent jest teraz bezpieczny, prawda? Został ostrzeŜony...
• Tak, aleja muszę się wszystkiego dowiedzieć! Nie byłbym zaskoczony, gdyby w tej
chwili Seddon wraz z Ŝoną spekulowali na temat moich zdolności umysłowych. Czy jestem
pijakiem? Czy uŜywam opium? Czy miałem na farmie halucynacje? Przysięgam ci —
podszedł do niej — Ŝe nie miałem.
• Wierzę ci, najdroŜszy. Ale co moŜesz zrobić? Wygląda na to, Ŝe oni uporali się ze
wszystkim w jeden dzień.
• Aleja nie. I znam kogoś, kto był na farmie. Ona jest nadal w Richmond! Sprawdziłem
to, zanim wróciłem do domu. Zamierzam rozpocząć dochodzenie od mojej siostry, juŜ jutro.
Lecz jego obietnica nie została spełniona. Jak to zwykle w Ŝyciu bywa, jedna sprawa
nałoŜyła się na drugą w najmniej odpowiednim momencie.
Dzwonek do drzwi rozległ się o wpół do jedenastej. Orry zbiegł na dół. To musiał być
ktoś do niego, gospodyni nigdy nie przyjmowała gości o tak później porze.
Charles stał pokryty kurzem, z głową jak szczyt ponad chmurami dymu cygara.
— Twój list szedł długo do Atlee Station, ale w końcu go
dostałem. Przybyłem tu, Ŝeby coś zrobić dla Billy'ego.

100
Stephen Mallory przybył do Charleston tej nocy, po cięŜkiej podróŜy w jednym z owych
brudnych, nie ogrzewanych wagonów podupadłych kolei Południa. Sprowadziła go
telegraficzna wiadomość od Luciusa Chickeringa.
Cooper nie wiedział o tym. TuŜ po incydencie na Meeting Street milicjanci miejscy
zanieśli go, niezbyt delikatnie, do domu i od tej pory leŜał w łóŜku. Nie wstawał, nie mówił,
nic nie jadł, mimo iŜ Judith przynosiła mu regularnie tace z posiłkami.
Judith dehkatnie zapukała. Cooper podniósł się nieco, odwrócił głowę w stronę drzwi.
— Kochanie? Masz gościa. Twój przyjaciel Stephen. Sekretarz.
Nie odpowiedział. LeŜał pod kilkoma warstwami koców, zbyt wieloma jak na tak ładną
pogodę. Wszystko w tym ciemnym, przesiąkniętym zapachem potu pokoju miało jakby
niewyraźne

— 286
kontury. Tak jak i dźwięki dochodzące i zewnątrz — świergot ptaków w ogrodzie, szybkie
kroki straŜników patrolujących Tradd Street przy akompaniamencie piszczałki i werbla
wybijającego godziny.
— Czy mogę zostać z nim sam przez chwilę, Judith?
Spojrzała na męŜa. Jego oczy były puste. Tak jak zawsze.
Starannie ukrywała swoje cierpienie przed gościem.
— Oczywiście. Jeśli będziecie mnie potrzebować, na stole
jest mały dzwonek. Widzisz go?
Mallory skinął głową i przysunął krzesło do łóŜka. Judith spojrzała smutno na dzwonek,
którego Cooper nie uŜył ani razu, odkąd go przyniesiono do domu. Mallory usiadł. Judith
zamknęła drzwi.
Sekretarz wpatrywał się w swego asystenta. Oczy Coopera utkwione były w suficie.
Głos Mallory'ego zabrzmiał jak wystrzał:
Mówią, Ŝe wysiadły ci nerwy. Czy to prawda?
Jego ton nie miał zwykłej gładkości konwencjonalnej konwersacji z chorym. Cooper
skwitował pytanie drgnieniem powiek. Lecz nie poruszył się ani nie odpowiedział.
— Posłuchaj, Cooper. Jeśli mnie słyszysz, uczyń mi ten
zaszczyt i spójrz prosto w oczy. Nie po to tłukłem się pociągiem
z Richmond, Ŝeby konwersować ze zwłokami.
Powoli głowa Coopera zwróciła się w stronę gościa. Policzek oparł na poduszce, na której
były rozrzucone siwiejące włosy: ładne, lecz rzadkie. Ale oczy pozostały puste. Mallory był
uparty.
— Uczyniłeś rzecz skandaliczną. Skandaliczną, nie ma na to
innego słowa. Wrogowie juŜ i tak uwaŜają nas za naród bar
barzyńców i, co jest godne poŜałowania, nie bez powodu. Ale
Ŝeby urzędnik rządowy zachowywał się jak zdegenerowany
straŜnik więzienny, i to publicznie. Potrząsnął głową. MoŜe
jest paru tępogłowych Południowców, którzy pochwaliliby two
je zachowanie, ale niewielu. Nie będę udawał, Cooper. Za
szkodziłeś mocno naszej sprawie, powaŜnie zaszkodziłeś sobie.
Te słowa w końcu wywołały reakcję Coopera. Gwałtownie zamrugał powiekami i
zacisnął wargi. Twarz Mallory'ego była prawie tak samo szara, jak człowieka leŜącego w
łóŜku.
Nie mogłem zasnąć w tym przeklętym pociągu, więc siedziałem usiłując wymyślić
jakiś uprzejmy sposób poproszenia cię, Ŝebyś natychmiast zrezygnował. Nie potrafiłem. A
zatem...
— Oni zabili mojego syna.
To znienacka wypowiedziane zdanie wstrząsnęło Mallorym jak kukiełką.
— Co to znaczy? Ci więźniowie, których zaatakowałeś i z któ
rymi walczyłeś? Nonsens.

— 287 —
Ręce Coopera zacisnęły się na kołdrze jak bezsilne, pozbawione pajęczyny białe pająki.
Nagle znowu mrugnął powiedział ochrypłym głosem:
• Zabili mojego syna. Wojna go zabiła.
• To bolesne i tragiczne, nie przeczę. Ale w takich czasach, jeśli pominąć młody wiek
Judaha, nie jest to niczym wyjątkowym.
Głowa Coopera uniosła się. W jego oczach zalśnił gniew. Mallory delikatnie pchnął go
na łóŜko.
— Nie było to niczym wyjątkowym dla wszystkich poza tobą
i twoją rodziną. Nie znasz liczb? Ilu synów straciło Ŝycie? Te
liczby tworzą setki tysięcy na całym Południu. Na Północy teŜ,
skoro juŜ o tym mowa. Po odpowiednim okresie Ŝałoby więk
szość ojców wraca do normalego Ŝycia. A nie leŜą w łóŜkach
i szlochają.
Sekretarz zamilkł. Wszelkie wysiłki były bezskuteczne. Wyciągnął z rękawa chusteczkę i
wytarł policzki. Poczuł zapach z nocnika pod łóŜkiem. Postanowił spróbować ostatni raz.
— SłuŜyłeś w Departamencie Marynarki lepiej niŜ znakomi
cie, Cooper. SłuŜyłeś ofiarnie, a w przypadku „Hunleya" wyka
załeś się duŜą odwagą. Jeśli jesteś tym samym człowiekiem,
który przetrwał brak powietrza i strach przed śmiercią na dnie
portu w Charleston przez dwie i pół godziny, to nadal potrzebuję
twych usług. Jeszcze nie skończyliśmy tej wojny. śołnierze
i marynarze nadal walczą, ja teŜ. Byłbym skłonny zastąpić
rezygnację pisemną naganą. Ale, oczywiście, aby wrócić do
pracy — powstał, jak surowy rodzic musiałbyś wyjść z łóŜka.
Bądź uprzejmy przysłać mi swą odpowiedź w ciągu trzech dni.
Zadał sobie trud trzaśnięcia drzwiami głośniej, niŜ to było konieczne.
JuŜ na dole, rozmawiając z Judith, znowu wytarł spoconą twarz.
— To najtrudniejsze zadanie, przed którym kiedykolwiek
stanąłem; ukrycie mojego współczucia dla tego biednego czło
wieka. Serce mi pęka, gdy widzę go w takim stanie.
• To zaczęło się juŜ dawno temu, Stephen. Narastające zmęczenie, frustracje,
zmartwienia. Nie umiem nic z tym zrobić. Prośbą ani groźbą. Pomyślałam, Ŝe potrzebny mu
jest jakiś wstrząs. Dlatego prosiłam, abyś z nim rozmawiał tak, jak to uczyniłeś.
• Oddałem się całkowicie tej grze. Naciskano na mnie w sprawie jego rezygnacji.
Mocno, waŜne osobistości.
• Och, jestem tego pewna.
• Nasze zasoby są na wyczerpaniu, armia niemal głoduje... — Chciała wtrącić, Ŝe
cywilów teŜ wkrótce to czeka, ale zrezygnowała. — Niewiele nam zostało poza honorem,
więc człowieko-

— 288 —
wi, który zachował się jak Cooper, niełatwo się wybacza. — Bawiąc się kapeluszem, który
podniósł z taboretu, dodał: — Ale z radością uporam się z krytyką i zignoruję przytyki, jeśli
namówię go do powrotu do pracy.
Uścisnęła jego dłoń w niemej podzięce.
• Chciałbyś coś zjeść? FiliŜankę kawy? Odkryłam sposób łuskania Ŝołędzi, a potem
smaŜenia ich w smalcu. Wychodzi z tego znośne jedzenie.
• Dziękuję, ale wolę wrócić do hotelu i przespać się trochę.
• To ja powinnam ci dziękować.
Ucałowała go w policzek. Mallory zarumienił się.
— To, co powiedziałem, było brutalne. Przynajmniej dla mnie
— powiedział idąc do drzwi. — Mam tylko nadzieję, Ŝe to pomoŜe.
Kiedy odszedł, Judith spojrzała w stronę schodów i poczuła głód. W domu nie było nic
poza resztkami jakichś skorupiaków udających ostrygi, smaŜonych w kleistej masie,
sporządzonej z utartych, niedojrzałych ziaren kukurydzy, jednego cennego jajka i paru
innych rarytasów. Lecz przynajmniej były one moŜliwe do zdobycia w przeciwieństwie do
ostryg, które dawniej zbierali chciwi jankescy handlarze i sprzedawali od razu cywilom po
astronomicznych cenach. Teraz nie moŜna juŜ było kupić ostryg na targu. Nie moŜna było
kupić niczego.
W kuchni znalazła swą córkę próbującą po cichu skleić talerz, który stłukła przy
zmywaniu. Jedyne, czym dysponowali zamiast kleju, to mieszanka mąki ryŜowej i wody.
Marie-Louise smarowała nią właśnie jeden z fragmentów naczynia. Rzuciła matce pełne
boleści spojrzenie, jakby protestując przeciw surowemu wyrokowi. Reakcja Judith była
stanowcza i natychmiastowa.
Dobrze zaczęłaś. Dokończ w ten sam sposób, posprzątaj, a potem wracaj do nauki. Dobrze,
mamo.
Dzięki Bogu, Ŝe córka nie stwarza powaŜnych problemów
— pomyślała Judith chodząc po mieszkaniu. Ból głowy zaczynał
uciskać jej skronie. Cooper nie wychodzący z łóŜka, przy
gnębiony, milczący to juŜ wystarczyło.
Napisała list do Mont Royal z prośbą o trochę mąki ryŜowej, jeśli to moŜliwe, a takŜe list
z gratulacjami do mieszkającej w Cheraw kuzynki, która w ubiegłym miesiącu urodziła swe
pierwsze dziecko. Na list do Mont Royal nakleiła róŜowy, dziesięciocentowy znaczek — na
drugi błękitny za pięć i jeden ze starszych, zielony. Męczyła ją podobizna prezydenta na
wszystkich nominałach znaczków.
Usiadła przy fortepianie, poczucie poraŜki pogłębiło się, gdy pochyliła się nad
klawiaturą. Kilka białych nitek juŜ dawno pojawiło się w jej blond lokach. Powoli zaczęła
grać „The Vacant

— 289 —
Chair". Jak wiele wojennych piosenek, powstałych na Północy, i ta zyskała popularność po
obu stronach. Słowa odpowiadały nastrojowi melodii. Po chwili zaśpiewała dźwięcznym
sopranem:
Spotkamy się, lecz będzie nam go brak, :
Jedno krzesło pozostanie puste. Będziemy zwlekać, by go uściskać,
Odmawiając naszą wieczorną modlitwę.
Zaskoczył ją jakiś dźwięk. Pomyliła melodię i spojrzała na sufit. CzyŜby jej się
zdawało?...
Nie. Cicho, lecz wyraźnie, rozległ się dźwięk dzwonka.
Łkając z radości wbiegła na schody, otwarła na ościeŜ drzwi dusznego pokoju. Nie
widziała go w ciemności, ale wyraźnie słyszała.
— Judith, czy mogłabyś rozsunąć zasłony, by wpuścić tu trochę światła?

Słona bryza od morza dotarła aŜ na Tradd Street, wypełniając sypialnię świeŜym


podmuchem. Późnym popołudniem Cooper wypił pół miski rosołu z indyka i filiŜankę kawy
przyrządzonej przez Judith. Potem odpoczywał z głową zwróconą w stronę duŜych okien,
wychodzących na ogromny zielony dąb i dach sąsiedniego domu.
Czuł się słaby, jak po przebyciu długotrwałej wysokiej gorączki.
— Mam jasny umysł. Nie czuję... jak to ująć? Nie czuję się
tak, jak przed wizytą Stephena. Nie czuję takiej złości.
Oparła się o wezgłowie i przyciągnęła go delikatnie do swego łona, lewą ręką otaczając
jego ramiona.
-- Coś wybuchło w tobie jak w kotle, gdy zaatakowałeś tego więźnia. Nienawidziłeś
niewolnictwa i tego, dokąd prowadziło ono Południe. Lecz kiedy objąłeś stanowisko w
departamencie trzy lata temu, robiłeś to z takim samym zapałem, jaki kiedyś okazywałeś
czemuś zupełnie innemu. Postawa godna pochwały, ale sądzę, Ŝe wyzwoliła w tobie straszne,
nie do pogodzenia odczucia. Śmierć Judaha pogorszyła ten stan. I jeszcze długie godziny
harówki w departamencie, gdy próbowałeś zbyt skromnymi siłami tak wiele osiągnąć
przytuliła się mocniej. Jakkolwiek to się stało, dziękuję Bogu, Ŝe poczułeś się lepiej.
Gdybym była katoliczką, prosiłabym o kanonizację Stephena.
— Mam nadzieję, Ŝe wróciłem do zdrowia. Okropnie mi
wstyd. Co z sierŜantem, którego zaatakowałem?
— Jest ranny. Ale dojdzie do siebie.
Westchnienie ulgi.

— 290 —
• Masz rację co do sprzecznych odczuć. To nadal trwa. Wiem, Ŝe przegraliśmy wojnę,
lecz sądzę, Ŝe powinienem wrócić do pracy, skoro chcą mnie w departamencie. A propos,
gdzie jest Stephen?
• Odpoczywa w Mills House. Co do pracy, zastanowiłabym się jeszcze. Moje poglądy
na temat tej wojny nie zmieniły się. Kiedy zdobywano Sumter, twoje były takie same. —
Odwrócił wzrok ku oknu. —Ta wojna jest zła, Cooper. Nie tylko dlatego, Ŝe kaŜda wojna
jest zła, lecz takŜe dlatego, ie walczy się o niemoralną sprawę. Nie, proszę, pozwól mi
skończyć. Znam na pamięć wszystkie za i przeciw. Tak jak i ty. To wcale nie nowa taryfa
celna, prawa stanowe czy arogancja Północy spowodowały całe to nieszczęście, ale właśnie
to, co my, Południowcy, zrobiliśmy albo czemu nie przeciwstawiliśmy się. Skradliśmy
wolność innym ludziom, na tej kradzieŜy zbudowaliśmy bogactwa, a nawet ogłosiliśmy z
naszych ambon, Ŝe Bóg to pochwala.
Wziął jej rękę, mówił tonem zagubionego dziecka.
• Wiem, Ŝe masz rację. Ale nie wiem, co teraz zrobić.
• PrzeŜyć wojnę. Pracuj dla Stephena, jeśli musisz. Cokolwiek zdecydujesz, będzie
dobre. Potrafisz wreszcie rozsądnie myśleć. Me obiecaj sc-b\e \ obiee&j mnie, ie kiedy
Połudme padnie, będziesz równie cięŜko pracował przy jego odbudowie. Wiesz, jak to
będzie, kiedy umilkną działa. Nienawiść będzie nadal istnieć po obu stronach, ale przegrani
odczują ją bardziej. Przeszedłeś juŜ przez to. Wiesz, co nienawiść moŜe zrobić z
człowiekiem
Ona Ŝywi się sama sobą. MnoŜy się. Rodzi jeszcze większe cierpienie i ból, a te
rodzą jeszcze więcej...
Pozwoliła płynąć łzom, obejmując go mocniej.
Och, Cooper, jakŜe cię kocham. Człowiek, którego poślubiłam... odszedł na chwilę...
ale myślę, Ŝe znowu go odnalazłam...
Trzymał ją w ramionach, a ona nadal płakała.
Zaraz potem zapytała, czy chce porozmawiać z Mallorym, kiedy wróci. Cooper odparł,
Ŝe tak, chce. Teraz załoŜy czystą koszulę oraz szlafrok i zejdzie do nich na kolację. Klasnęła
w dłonie i pobiegła poszukać Marie-Louise.

Poprawił mu się nastrój, uwolnił się od bólu, wziął w garść. Patrzył na ogród. Nad
sąsiednim dachem ujrzał prostokąt czystego, lśniącego nieba; swego ukochanego nieba nad
Karoliną. Zapomniał juŜ, jak wiele znaczą takie proste przyjemności i jak podnoszą
człowieka na duchu.
Tak samo zapomniał o wielu innych rzeczach. Nawet o własnych poglądach.

— 291 —
Judith miała rację; cierpienie po stracie syna przeszło juŜ przez najgorszą fazę. Zal
jednak nie opuści go nigdy, tak samo jak pogarda dla Ashton i pragnienie, aby została
ukarana za swą chciwość. Nienawiść narastająca w nim od tak dawna wypaliła się na
Meeting Street, zmyta przez grad ciosów, które spadły na głowę nieszczęsnego Jankesa.
Teraz chciał umrzeć. Albo przynajmniej zasnąć na długo. Czy to moŜliwe, Ŝeby
opadnięcie wszelkich uczuć było początkiem powrotu do zdrowia? Przypomniał sobie słowa,
które wyszły spod pióra człowieka bardzo przezeń cenionego, Edmunda Burke'a:
Burza przeszła nade mną i oto leŜę jak jeden z tych starych dębów, które powalił ostatni
zryw huraganu.
Był osłabiony, ale nie martwy. Musi naprawić, co tylko się da. Nie był juŜ tym
człowiekiem, który zaatakował sierŜanta. Teraz mógł zastanowić się nad swym zachowaniem
obiektywnie, choć nie z dumą. Stał się na jakiś czas szowinistą, fanatycznie akceptował
wszystko, co południowe. Zanim padło Sumter, wiedział, co było wartościowe w jego
ojczyźnie. Kochał tylko tę cząstkę, odrzucając resztę. Ale potem zmienił się, stopniowo uległ
amokowi wojny i akceptował wszystko, łącznie z tym, co kryło się w chatach o trzy czwarte
mili od dworku w Mont Royal. Taka postawa była nie do przyjęcia i wtedy, i teraz. To jedna
z pierwszych zmian, którym miało ulec jego Ŝycie.
Poddał analizie swój stosunek do wojny. Wiedział, Ŝe najgorsze minęło, bo znowu czuł to
samo, co owej fatalnej wiosny w 61 roku. Ta wojna była poronionym pomysłem, bo nikt nie
mógł jej wygrać. Ta wojna była obrzydliwa, bo skierowała Amerykanów przeciw
Amerykanom! Ze wstydem uświadomił sobie, Ŝe i on przez jakiś czas był jednym z tych,
którzy popychali naród do wojny. Tak samo jak James Huntoon czy Virgilia Hazard. Był
jednym z tych, którzy nie umieli lub nie chcieli znaleźć sposobów, aby zapobiec poŜodze.
W porządku, ta wojna była złem. A więc?
Postanowił. Nie weźmie juŜ więcej udziału w Ŝadnej wojnie oprócz tej, o której mówiła
Judith, nieuniknionej wojnie przeciw politycznym barbarzyńcom. Ich nazwiska dobrze znał:
Wadę, Davis, Butler, Stevens. Południe będzie potrzebowało ludzi, którzy przeciwstawią się
ich działaniom. Będzie to zaŜarta bitwa, pełna trudnych do przewidzenia niebezpieczeństw.
Burkę, jak zwykle, ujął to wyzwanie we właściwe słowa:
Okoliczności są całkiem nowe. Nie mamy prawie Ŝadnych wzorów odziedziczonych po
naszych przodkach, które moglibyśmy wykorzystać.

292 —
Bo nasi przodkowie nigdy nie przegrali wojny na tym kontynencie — medytował z
uśmiechem pozbawionym wesołości. —Nasi przodkowie nigdy nie byli narodem
pokonanym, co czeka nas.
Rozluźnił się, aby zapanować nad wyobraźnią. Zobaczył siebie w ciemnej, bardzo długiej
dolinie, której początkiem było Sumter, dalej Liverpool i Nassau, na końcu zaś Richmond i
ów fatalny róg, gdzie spotkał sierŜanta Unii. W tej dolinie panował obłęd i szaleństwo. Jego
przeŜycia, wstrząs spowodowany atakiem na ulicy, który przywrócił mu władze umysłowe
nie umiał tego inaczej nazwać —• dały mu pojęcie o tym, co katolicy nazywają cierpieniami
w czyśćcu.
On wydostał się z czyśćca, lecz Południe nie spotkało to błogosławieństwo. Nawet gdyby
wszystkie walki ustały w tej chwili, Ameryka byłaby rozdarta jak nigdy dotąd. Znał rozmiary
nienawiści, którą rozpętała wojna. W jego własnym sercu i umyśle Ŝyła i panowała przez
ostatnie trzy lata.
Musi więc odpocząć i przygotować się. Gdy zakończy się wojna, on stawi się do
najcięŜszej walki.
Medytacje Coopera zostały przerwane przez wystrzał odległej armaty. Wstrząs potłukł
szyby w oknach. Wyskoczył z łóŜka, nalał wody z dzbana do miski, wybrał jedną
wykałaczkę spośród kilkunastu w małej szklance, oczyścił zęby jedynym dostępnym
środkiem sproszkowanym węglem, wypłukał usta, mrugnął do wymizerowanego człowieka
w małym lusterku i otarł czarne okruchy z kącików ust. Był odświeŜony. Prosta
przyjemność.
Zmienił koszulę, nałoŜył stary szlafrok, przewiązał go na wychudzonych biodrach i
poszukał pantofli. Zszedł na dół.
Marie-Louise oniemiała na jego widok. Potem krzyknęła i rzuciła się mu na szyję. Kiedy
przybył Mallory, Judith trzymała rękę Coopera.
Stephen zaczął Cooper — jestem twoim dłuŜnikiem do końca Ŝycia. Twoja wizyta
ocaliła mnie. Od wielu rzeczy, ale przede wszystkim od tego, co szykowała mi ciemna strona
mojej natury. Zdobyłeś moją najwyŜszą wdzięczność. Na zawsze. Ale nie mogę dla ciebie
pracować. Nie mogę dalej budować machiny wojennej. Coś się zmieniło. Ja się zmieniłem.
Chcę, Ŝeby ta wojna się skończyła. Chcę, Ŝeby skończyło się zabijanie. Odtąd zamierzam
spędzać czas przemawiając i pisząc o potrzebie uczciwie wynegocjonowanego pokoju,
którego jednym z warunków będzie wyzwolenie wszystkich Murzynów na Południu.
Otwarte usta Mallory'ego świadczyły o pomieszanych uczuciach: niedowierzanie,
szyderstwo, gniew. W końcu wymamrotał:
• Och?! — Odchrząknął i dodał głośniej. — I skąd proponujesz poprowadzić tę nową,
szlachetną krucjatę?
• Z Mont Royal. Moja rodzina i ja udajemy się do domu.

— 293
101
W lampie dopalały się resztki oliwy, a Orry i Charles wciąŜ układali plany.
• Mogę napisać rozkaz, Ŝeby wydostać go z Libby...
• Gdy mówisz: „napisać", masz na myśli: „podrobić" — przerwał Charles, chwilowo
bez cygara w ustach. Zdjął buty i ułoŜył cuchnące stopy na skraju stołu, którego Orry
uŜywał zamiast biurka.
• W porządku. Podrobić. Sądzę, Ŝe masz rację, jako Ŝe legalne zwolnienie jest
niemoŜliwe.
• Co więcej nam potrzeba?
• Szary płaszcz i spodnie, które ukryją jego mundur, koń...
— Załatwię konia.
Orry skinął głową.
— No i jeszcze będzie potrzebował przepustki. O to teŜ mogę
się postarać. Jak przedrze się przez Rapidan, to juŜ jego sprawa.
Whisky?
Charles opróŜnił swoją szklankę i pchnął ją po blacie w stronę kuzyna. Orry spostrzegł,
jak bardzo czas i wojna zmieniły ich wzajemny stosunek. Nie była to juŜ relacja: męŜczyna i
chłopiec, nauczyciel i uczeń, zastąpili ich dwaj dorośli, równi sobie.
Kiedy Orry nalał juŜ do dwóch szklaneczek, powiedział:
— Mam zamiar towarzyszyć ci w wyprawie do więzienia. Nie
pozwolę ci ryzykować samemu.
Charles tupnął ze złością.
• Mylisz się! Pozwolisz, kuzynie. Nie doceniasz mnie. Jadę sam i koniec!
• Nie mogę pozwolić...
• Do diabła z twoim „nie mogę" — przerwał zirytowany Charles. — Obawiam się, Ŝe
zapominasz o jednej waŜnej rzeczy.
'Choć to nie twoja wina, ale straŜnikom byłoby cholernie łatwo zapamiętać cię i podać twój
rysopis. Nie chcę, Ŝeby dorwali mnie tydzień po tobie. To musi być występ solowy.
Ten argument przyszedł mu do głowy podczas jazdy do Richmond. Nie umiał wymyślić
nic lepszego, by oszczędzić Orry'emu dodatkowych niebezpieczeństw oprócz tych, które
ściągnie na siebie podrabiając dokumenty. Lecz Charles zrobił, co mógł, aby ukryć swoje
prawdziwe motywy pod chłodnym uśmiechem, gdy spoglądał na podwinięty rękaw
Orry'ego.
— Będę się upierał, kuzynie, przy moim pomyśle — Charles
okręcił się na krześle. — Co o tym sądzisz, Madeline?
Oderwała się od kredensu, przy którym przysłuchiwała się rozmowie.

— 294 —
• Myślę, Ŝe masz rację.
• Cholera rzekł Orry. Kolejny spisek.
• Charles znowu palił cygaro.
• Kolejny? A jaki jest pierwszy?
— To tylko tak mi się powiedziało — uśmiechnął się Orry,
łapiąc niespokojne spojrzenie Madeline. — Bez przerwy słyszy
my coś o koronkowych spiskach przeciw rządowi.
Zdecydował się nie wspominać o grupie Powella i o Ashton.
Charles gardził Asthon, a przypominanie mu jej osoby mogło
tylko odwrócić jego uwagę od waŜniejszych spraw. Do tego
zadania musiał zmobilizować całą swoją inteligencję, opanowa
nie, skoncentrować się maksymalnie.
Do uzgodnienia pozostał tylko jeszcze jeden szczegół.
— Kiedy?
Orry rzekł z wahaniem:
• Mogę zdobyć potrzebne formularze i wykonać, hm... zadanie za pomocą pióra i
atramentu zaraz rano.
• Zatem wykradnę Billy'ego jutrzejszej nocy.
Charles przywiązał Sporta do jednego z Ŝelaznych słupków na Dwudziestej Pierwszej.
TuŜ za rogiem znajdowało się główne wejście do Libby. Odór gnijących ryb dolatywał znad
kanału niesiony uporczywym podmuchem wiatru.
Ujrzał stojących na straŜy wartowników. Wiedział, Ŝe wokół budynku jest ich więcej.
Charles pogłaskał siwka. Nie wyjmując cygara z ust powiedział:
Odpoczywaj, dopóki moŜesz. Wkrótce będziesz niósł podwójny cięŜar.
Taką przynajmniej miał nadzieję. Nie był jednak tego całkowicie pewien, o czym
świadczyło zachowanie róŜnych zakamarków jego osoby, z Ŝołądkiem na czele. Czuł
mdłości od godziny.
Podchodził pochyłą ścieŜką do Cary; po jego brodzie spływał pot. Stary kolt z wojska
uderzał go po udzie, kabura była częściowo ukryta pod indiańskim ponczo, poŜyczonym od
Jima Picklesa. Ów gruby koc, z szachownicą namalowaną po wewnętrznej stronie, był
gorący jak diabli. Lecz przyciągał wzrok i Charles miał nadzieję, Ŝe straŜnicy zapamiętają
wyłącznie jego ubiór. Były to jednak tylko teoretyczne rozwaŜania, o czym przypominał mu
Ŝołądek.
Wiatr gnał tumany kurzu wzdłuŜ Cary. Charles pochylił się smagany podmuchami i
wkroczył na schody więzienia minąwszy uzbrojonego straŜnika, młodzieńca o czerwonej
twarzy, blond lokach i porcelanowo błękitnych oczach. śołnierz rzucił na niego czujne
spojrzenie.

— 295 —
Charles miał ochotę skrzywić nos pod wpływem zaduchu. Wręczył podrobiony rozkaz
pełniącemu słuŜbę kapralowi.
— Więzień Hazard. William Hazard.
Podkreślił nazwisko wygaszonym czubkiem cygara. Wrzucił niedopałek do spluwaczki
pełnej brunatnej wody.
— Mam go przewieźć do biura generała Windera na prze
słuchanie.
Nie patrząc juŜ na rozkaz kapral połoŜył go na obłoŜonej w papier ksiąŜce, którą czytał z
Ŝywym zainteresowaniem. Po fragmencie Ŝółtej okładki Charles odgadł, Ŝe jest to jedna z
pornograficznych ksiąŜek sprzedawanych ukradkiem w obozach. Kapral wziął plik
wymiętych kartek i przejrzał je, szukając nazwiska. Mijali ich straŜnicy. Jeden z nich
obrzucił Charlesa uwaŜnym, długim spojrzeniem, lecz nie zatrzymał się.
— Hazard, Hazard. O, jest. Znajdzie go pan na górze. Proszę
zapytać straŜnika u szczytu schodów.
Kapral otworzył szufladę biurka i chciał włoŜyć tam rozkaz zwolnienia. Charles zacisnął
palce.
— Proszę mi to dać. Nie chcę być zatrzymywany na górze.
Podoficer zareagował bez zastanowienia — na co liczył
Charles. Podziękował kapralowi, podnosząc podrobiony rozkaz w geście pozdrowienia,
potem odwrócił się i wszedł na pierwszy z trzeszczących stopni.
Więzienie Libby oddychało i szeptało jak nawiedzony dom. Porozrzucane tu i ówdzie
przymglone światełka gazowych lamp tylko wzmagały ten nastrój. Tak jak dźwięki: odległy
szloch, śmiech wraz z wydobywającym się jakby z podziemi echem
— jednostajny hałas jak pomruk bezcielesnych głosów. Obok
starego magazynu coś stukało uparcie w silnym wietrze.
Więźniowie z korytarzy po lewej i prawej stronie półpiętra patrzyli na niego w milczeniu.
Usłyszał melodię graną na harmonijce. Poczuł smród niepranych ubrań, ropiejących ran,
brudnych latryn. Zanim dotarł na samą górę, naciągnął mocniej rondo kapelusza, by bardziej
zasłonić twarz.
Wszedł w prostokąt światła przy drzwiach pokoju wartowników. Ponownie pokazał
rozkaz powtarzając to, co juŜ powiedział na dole.
— Powinieneś był przywieźć kogoś ze sobą do pomocy
— powiedział mu znudzony straŜnik. — Hazard nie chodzi teraz
zbyt dobrze. — Zwrócił się do drugiego straŜnika. — Idź,
poszukaj go, Sid.
— Pierdolę. Teraz twoja kolej.
Narzekając, pierwszy z Ŝołnierzy wyminął Charlesa.
• To dość dziwne, wyciągać go o tej porze, w nocy, na przesłuchanie.
• Jeśli chcesz przekazać swe obiekcje generałowi Windero-

— 296 —
wi, z przyjemnością to zrobię, Ŝołnierzu. Razem z twoim nazwiskiem.
Charles powiedział to ostro, polegając na swoim doświadczeniu z długiej słuŜby; ludzie
zazwyczaj szybko reagują na zastraszenie. Sprawdziło się to juŜ nieraz.
— Mniejsza z tym... dzięki... w kaŜdym razie... — bełkotał
straŜnik z nerwowym grymasem.
Jego kompan zatrzymał się przy wejściu do duŜego pomieszczenia, w którym upchane
jak sardynki w puszce tkwiły setki więźniów.
— Hazard? Gdzie jest? William Hazard?
— To ten — powiedział ktoś wskazując więźnia obok siebie.
Charles wstrzymał oddech na widok skurczonej postaci,
powoli przyjmującej pozycję siedzącą, potem wstającej przy pomocy sąsiadów.
Charles, którego cień wyolbrzymiało padające z korytarza światło, czekał, czując jak
serce przyśpiesza rytm. Był to pierwszy krytyczny moment. Więzień podpierający się na kuli
podszedł na tyle blisko, Ŝe mógł go rozpoznać.
Kropla potu spadła z nosa Charlesa. W ustach czuł kompletną suchość. Billy zachwiał
się.
Mój BoŜe, wygląda jak sterta łachmanów i ta broda.
Gdy był o parę kroków od drzwi, Charles zauwaŜył siniaki i rozcięte ucho. Jego
przyjaciel został pobity.
StraŜnik wskazał kciukiem na Charlesa.
— Ten oficer zabiera cię do biura Windera. Co zmajstrowałeś
tym razem?
Nic, cholera.
Jego oczy w wyniszczonej twarzy wydawały się większe i ciemniejsze. Billy spojrzał na
Charlesa, którego oczy krzyczały: „nie mów nic".
Usta Billy'ego otwarły się na moment.
— Bizon?
Grymas, który wykrzywił mu twarz, świadczył, Ŝe w tej samej chwili pojął swój błąd.
StraŜnik podejrzliwie spojrzał na Charlesa. Jak on cię nazwał?
— Tak, Ŝe nie chciałbym powtórzyć tego mojej matce
— chwycił brudny rękaw Billy'ego. — Jeśli odezwiesz się jeszcze
choć jednym przeklętym słowem, dostarczę cię do burmistrza
w kawałkach. Straciłem brata pod Malvern Hill przez was,
jankeskie gnoje.
Uspokojony straŜnik powiedział:
— Nie wiem, po co się z nimi cackamy. Trzeba było spalić to
cholerne pudło razem z nimi.
I z moimi sentymentami — dodał Charles w myślach.

— 297 —
Zbyt mocno pchnął Billy'ego w ramię. Billy niemal wpadł. Oparł się mocniej na kuli i
przytrzymał ściany rzucając Char-lesowi badawcze, ostroŜne spojrzenie.
Dobrze — pomyślał Charles.
Popchnął więźnia przed sobą.
StraŜnik zatrzymał się w drzwiach swego pokoju, przyglądając się więźniowi i
eskortującemu go Ŝołnierzowi. Billy szedł powoli, jakby na złość Charlesowi. Zataczał się,
kula była mu niezbędna. Zejście na parter zabrało piekielnie duŜo czasu. Im dłuŜej byli
wewnątrz Libby, tym większe było ryzyko wykrycia ich.
• Bizon? — wyszeptał Billy opierając się o poplamioną ścianę. —- Czy to naprawdę...
• Na miłość boską, zamknij się — rzucił przez zaciśnięte zęby Charles. — Jeśli chcesz
stąd wyjść, zachowuj się tak, jak byśmy się nie znali.
Dwóch straŜników pojawiło się na dole, zaczęli wchodzić po schodach. Charles szturchnął
Billy'ego i krzyknął: Ruszaj się, niebieski!
Schodzili w dół, zatrzymując się na kaŜdym stopniu. Billy mocno trzymał kulę i
regularnie rzucał przekleństwami.
Co, do diabła, oni z nim zrobili? Gniew Charlesa dorównywał teraz jego strachowi.
Drugie piętro. Billy pocił się i cięŜko oddychał. Coraz więcej ludzi ich obserwowało.
Charles wydobył swój rewolwer spod poncza.
— Ruszaj się szybciej albo odstrzelę ci ten skurwysyński łeb.
Wepchnął lufę w plecy Billy'ego niemal zwalając go ze
schodów głową w przód.
— Proszę mi oddać rozkaz.
Charles wyłowił go z kieszeni, mając nadzieję, Ŝe podrobiony podpis nie zostanie
zauwaŜony. Byli juŜ tak blisko, parę kroków od drzwi prowadzących do Cary, gdzie śmieci i
kurz tańczyły na wietrze zapowiadającym sztorm. Kapral zamknął rozkaz w szufladzie i
nadal obserwował ich z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Sześć stopni w dół.
Cztery.
Dwa.
Billy oparł głowę o poŜółkłą ścianę.
— Daj mi chwilę...
„Śpiesz się", krzyczały oczy Charlesa. Odwrócił się tak, by mieć na oku kaprala. Ten
zmarszczył brwi, wyczuwając, Ŝe coś jest nie tak...
— Pośpiesz się albo cię zawlokę za nogi.
Billy przełknął ślinę, oderwał się od ściany, z wysiłkiem

— 298 —
pokonał kolejny stopień. Charles otworzył drzwi, czując napierający silny wiatr. Spod
kapelusza obserwował nadal kaprala licząc sekundy dzielące ich od drzwi. Sądził, iŜ kapral
stanowi największe zagroŜenie, lecz odwóciwszy się ku wyjściu pojął, jak bardzo się
pomylił. Stał w nich straŜnik z muszkietem, blondyn o przenikliwych, niebieskich oczach.
• Dokąd zabierasz tego więźnia?
• Czy kaŜdy musi ci odpowiadać, Vesey? — wymamrotał Billy, co powiedziało
natychmiast Charlesowi o panującej między straŜnikiem a więźniem wrogości.
• Spływaj, kapralu — rzekł Charles. — Na bok!
• Hej, Buli, gdzie zabierają tego Jankesa? — wrzasnął Vesey do kaprala.
• Do biura komendanta Ŝandarmerii.
• Komendanta Ŝandarmerii? — powtórzył Vesey, podczas gdy Charles ujął łokieć
Billy'ego, by pomóc mu zejść z ostatniego stopnia. Pan Quincy był tu nie dalej jak godzinę
temu, gdy jedliście kolację. Nic nie mówił o przesłuchaniu więźnia. Jasne oczy rozszerzyły
się. Ty! Wymierzył muszkiet w Charlesa.
Nie ruszaj się! Znam kaŜdego z chłopców generała Windera, a ciebie nie. Coś tu...
Charles przerwał Yeseyowi uderzając go koltem w głowę.

102
Vesey wrzasnął odrzucony impetem ciosu na ścianę. Muszkiet przeleciał przez poręcz
schodów. Kapral krzyczał podnosząc alarm.
Biegnij za róg Charles pchnął Billy'ego ku drzwiom i odwrócił się, by uporać się z
Veseyem, który juŜ zdąŜył go złapać od tyłu.
Pchnął go na drzwi, tak Ŝe napierający na nie od wewnątrz kapral miał kłopoty z
otwarciem. Charles rzucił się do ucieczki. Vesey znów usiłował go pochwycić. Dwa
paznokcie wyryły krwawą szramę na policzku Charlesa. Ból, gniew i desperacja znalazły
ujście; wepchnął kolt w Ŝołądek Veseya i pociągnął za spust.
Vesey krzyknął i zanim upadł, był juŜ martwy. Odgłos wystrzału uniósł wiatr. Charles
ujrzał Billy'ego przewracającego się u podnóŜa schodów. Zbiegł ku niemu. Kapral nie
próbował juŜ otwierać drzwi. Zamiast tego rozwrzeszczał się ponownie.
— Chodź — rzekł Charles stawiając go na nogi zbyt gwałtow-

299 —
nym szarpnięciem. Billy wydał cichy jęk. Z wnętrza Libby dobiegało coraz więcej głosów.
Na rogu Dwudziestej Pierwszej i Cary pojawił się straŜnik z podniesionym muszkietem. Był
młody, niedoświadczony, wahał się. Uporanie się z nim zajęło kilka cennych sekund. Charles
zmusił Billy'ego do przejścia na przeciwny róg Dwudziestej Pierwszej, gdzie niemal zderzyli
się z kolejnym młodym straŜnikiem. Charles wymierzył kolta w twarz chłopca.
— Uciekaj albo umrzesz, synku!
StraŜnik rzucił muszkiet i uciekł.
Ale jeszcze jeden biegł pod górę Dwudziestą Pierwszą od strony rzeki. Charles szybko
odwiązał Sporta, wetknął but w strzemię wspiął się i wystrzelił znad siodła, by zmusić straŜ-
nika do ucieczki. Ściągając wędzidła nerwowego siwka, przesunął w tył lewą nogę, a wolną
ręką sięgnął w dół.
— Trzymaj się i wskakuj! Szybko!
Billy jęknął z wysiłku. Charles wystrzelił ponownie w kierunku straŜnika. Gdy poczuł, Ŝe
Billy usadowił się za jego plecami, krzyknął:
— Trzymaj się, Gad — i dźgnął siwka ostrogami, by szybciej
ruszył w górę Cary. Przezwisko przyjaciela z czasów West Point
przyszło mu do głowy jakby mimochodem.
Trzej straŜnicy ustawili się na rogu, aby strzelać do nich, kiedy będą przejeŜdŜali obok.
Billy otoczył Charlesa ramionami i przywarł mocno do jego poncho. Rozległy się strzały.
Wszystkie trzy na szczęście chybiły. Siwek pogalopował i po chwili zniknął w ciemności i
burzy.
Gdy odjechali milę, zatrzymali się. Billy załoŜył brązowe spodnie i sztruksową koszulę,
wyjęte ze zrolowanego koca przy siodle.
• Jezu — wyszeptał Charles, wręczając Billy'emu szarą kurtkę.
• Co sią stało?
• Zabiłem tego straŜnika. I nawet nie zatrzmałem się, Ŝeby o tym pomyśleć.
• Zasługujesz na medal.
• Za zastrzelenie człowieka?
• Oddałeś przysługę wszystkim więźniom w Libby. To ten skurwysyn doprowadził
mnie do tego stanu.
— Tak? UlŜyło mi. No to juŜ nie Ŝałuję tego, co zrobiłem.
Charles uśmiechnął się tak, Ŝe Billy'ego przeszły ciarki.
ZałoŜył ostatnią część przebrania, czapkę.
— Ruszajmy.
Billy czekał ze Sportem w ciemności, gdy Charles wszedł do stajni, gdzie uprzednio
wynajął muła.

300
• Przyprowadź go z powrotem przed ósmą rano — polecił zaspany właściciel. — Mam
następnego klienta.
• Na pewno — odrzekł Charles, ciągnąc opierające się zwierzę.
Miał swoją przepustkę, a Billy tę podrobioną przez Orry'ego, więc przedostali się przez
linie posterunków bez Ŝadnych problemów. Zsiedli z konia w jakimś sadzie i Charles podał
przyjacielowi niewielką paczuszkę.
• To kilka sucharów i plastrów szynki, załatwiła to Madeli-ne. Szkoda, Ŝe nie mam dla
ciebie broni i ekwipunku, mógłbyś wtedy łatwiej udawać Ŝołnierza na urlopie.
• Spróbuję i tak — obiecał Billy. — Ja zaś Ŝałuję, Ŝe nie mamy więcej czasu, by
pogadać o wszystkim.
Odkąd minęli ostatnich wartowników, prawie nie przestawali rozmawiać, opowiadając o
losach obu rodzin. Charles dowiedział się, dlaczego straŜnik, którego zabił przy wejściu do
więzienia, zainteresował się Billym; historia przejaŜdŜki na jaszczu wstrząsnęła nim i, jako
Południowca, takŜe zawstydziła.
— Chciałbym cię zabrać do stolicy, abyś mógł zobaczyć się
z Orrym i Madeline. Będzie jednak lepiej, jeśli do świtu od
jedziesz jak najdalej od Richmond. Przy odrobinie szczęścia
powinno ci się udać, nawet jeśli zatrzymają cię i będą wypyty
wać. Pokazuj wszystkim przepustkę. Gdy dotrzesz do własnych
linii, nie zapomnij ściągnąć czapki i kurtki.
Nie zapomnę. I będę szedł z rękami wysoko w górze, moŜesz mi wierzyć.
Obaj nie mówili o tym, co go czekało: długa jazda, patrole, głód, niepokój. W dodatku
nie czuł się dobrze. Czekało go mnóstwo przeszkód do pokonania i Billy wiedział o tym. Ale
teraz miał juŜ nadzieję. I cel.
Szansa, by Brett doczekała się upragnionej wieści.
Wiatr zrywał płatki kwiatów z drzew i zasypywał nimi obu przyjaciół w wiosennej nocy.
Czuli się trochę niezręcznie, ubiegłe lata oddzieliły ich od siebie.
— Bizon.
• Hm? — mruknął Charles, patrząc w kierunku Richmond.
• Kolejny raz mnie uratowałeś. Teraz juŜ nigdy nie spłacę ci długu.
• Po prostu wydostań się z terytorium Konfederacji, tyle wystarczy. To mnie
uszczęśliwi.
• Największym problemem jest mój akcent. Jeśli będę musiał odpowiadać na pytania...
• Mów powoli. Tak-jak-ja-teraz. Spróbuj inaczej wymawiać ,,g" i mów im, Ŝe
przybyłeś z Zachodu. Nikt w Wirginii tak naprawdę nie wie, jak mówi rebeliant z Missouri.
Billy uśmiechnął się.

— 301 —
• Dobry pomysł. Stacjonowałem w St. Louis. Dam sobie radę. Mówiłeś mi o
małŜeństwie Orry'ego i wielu innych rzeczach — dodał powaŜniej — ale ani słowa o sobie.
Jak sobie radzisz? Pod czyją komendą słuŜysz?
• Jestem zwiadowcą w kawalerii generała Wade'a Hamp-tona i radzę sobie nieźle —
skłamał Charles. — Będę sobie radził jeszcze lepiej, jeśli ta przeklęta wojna się skończy.
Sądzę, Ŝe to wkrótce nastąpi.
Pomyślał, by wspomnieć o Gus. Ale po co mówić o związku, który niebawem się
skończy?
-— TeŜ chciałbym przegadać całą noc, ale powinieneś juŜ jechać.
— Tak, sądzę, Ŝe powinienem — Billy poklepał się po
kieszeni, aby upewnić się, Ŝe ma przepustkę. Potem ruszył
wolno, kaŜdy krok okupując bólem. Charles nie pomagał mu,
Billy musiał radzić sobie sam.
Gdy Billy znalazł się w siodle, Charles postąpił krok naprzód. Uścisnęli sobie dłonie.
— Szczęśliwej podróŜy. Pozdrów kuzynkę Brett, gdy ją
zobaczysz.
A ty Madeline i Orry'ego. Wiem, czym ryzykował, pomagając mi. Ty teŜ.
Rozległ się krótki, wymuszony śmiech.
• West Point troszczy się o swoich, nie?
• Nie Ŝartuj, Bizon. Nigdy nie będę w stanie się odwdzięczyć.
• Nie oczekuję tego. Trzymaj się z daleka od kul przez następne osiem czy dziesięć
miesięcy, a potem przyjdzie pora na długą wizytę w Pensylwanii lub Południowej Karolinie.
Teraz juŜ jedź.
• Niech Bóg cię ma w opiece, Bizon.
Zadziwiająco mocnym głosem Billy ponaglił muła i gwałtownie wyjechał z sadu.
Wkrótce zniknął w ciemnościach.
Płatki kwiatów wirowały nadal wokół Charlesa lekką, słodką chmurą.
Albo mu się uda, albo nie. Zrobiłem wszystko, co mogłem.
Nie potrafił zapomnieć martwego straŜnika, choć nie miało to nic wspólnego z
wyrzutami sumienia z powodu zabójstwa.
Poczuł pragnienie. Zachciało mu się whisky.
— Dalej — powiedział do siwka i wskoczył na siodło.

Zegar wybił czwartą. Charles obracał szklankę z resztką bourbona na dnie, siedząc z
wyciągniętymi nogami, opartymi o podnóŜek. Dopił alkohol jednym haustem.
— Przeraziłem się i zastrzeliłem go. Panika, to jedyne stosowne określenie.

— 302 —
— WyobraŜam sobie, Ŝe zabicie kogoś, nawet łotra, nie jest
łatwe — stwierdziła Madeline.
— Och, moŜna się przyzwyczaić — mruknął Charles. MałŜonkowie wymienili szybkie,
ukradkowe spojrzenia.
— W kaŜdym razie to ten właśnie straŜnik znęcał się nad
Billym. Martwię się zaś, bo straciłem kontrolę nad sobą. Dość
często napotykałem juŜ przecieŜ przeszkody. Sądziłem, Ŝe
umiem się opanować w trudnych sytuacjach.
Ile ucieczek z więzienia juŜ zorganizowałeś? — zapytał Orry.
• Tak, to prawda — Charles kiwnął głową bez przekonania.
• Jak wygląda Billy? — zapytała Madeline.
• Jest blady i wycieńczony. I słaby jak diabli. Nie wiem, czy zdoła przebyć choć pół
drogi do Rapidan.
• Co z Brett? Mówił coś?
• Nie miał wieści od Brett od miesięcy odparł Charles potrząsając głową. — Ten
straŜnik, Vesey, niszczył kaŜdy list napisany przez Billy'ego, więc domyślam się, Ŝe niszczył
teŜ te, które do niego przychodziły. Orry, mógłbyś przekazać trochę pieniędzy właścicielowi
muła? Nigdy juŜ go nie zobaczy.
Zajmę się tym — obiecał Orry. Charles ziewnął. Był znuŜony i przygnębiony tym, Ŝe
stracił panowanie nad sobą, a przede wszystkim zasmuciło go spotkanie z Billym. Zdawało
mu się, Ŝe ich trudna rozmowa była trywialna. Lata niewidzenia się, słuŜba po przeciwnych
stronach, konflikty zostawiły ślad. Byli zarazem przyjaciółmi i wrogami, i kaŜde zdanie,
które wypowiedzieli, miało to w podtekście.
Jeszcze jedna szklaneczka i idę spać ogłosił. Chciałbym wyjechać z Richmond
wcześnie rano. Wkrótce będziemy w polu... Wyciągnął szklankę w stronę Orry'ego. Płyn z
bulgotem wypłynął z brązowej butelki. — Słyszałeś, Ŝe Grant ściąga z Zachodu nowego
dowódcę kawalerii? Phil Sheridan. Poznałem go w West Point. Twardy mały Irlandczyk.
Najbardziej uparty człowiek, jakiego spotkałem. Niechętnie spotkam go w Wirginii.
JednakŜe... Przechylił szklankę z szybkością, która wywołała grymas Madeline. — To
oznacza, Ŝe sprawy potoczą się o wiele szybciej.
• Sądzisz, Ŝe moŜemy jeszcze wygrać? — Orry przyjrzał mu się badawczo.
• A ty?
Orry siedział bez ruchu błądząc wzrokiem po wzorach na dywanie.
Charles przeciągnął się i znowu ziewnął.
— Do diabła — powiedział — nie jestem nawet pewny, czy
moŜemy starać się o pokój na przyzwoitych warunkach. Nie przy
Grancie Bezwarunowej Kapitulacji trzymającym ster.

— 303 —
• Znałem go — zmyślił się Orry. — Piliśmy razem piwo w Meksyku.
• Jaki on jest?
• Och, ostatnio widziałem go wiele lat temu. Nasi bohaterscy południowi dziennikarze
wyśmiewają go za to, Ŝe jest przygarbiony i niechlujny. Rzeczywiście waŜne cechy, co?
Zapytaj Pete'a Longstreeta, czy szanuje Sama Granta. Zapytaj Dicka Ewella. Trzy lata temu
Ewell powiedział, Ŝe gdzieś w Missouri mieszka pewien absolwent West Point i ma
nadzieję, Ŝe Jankesi nigdy nie przypomną sobie o nim. Powiedział, Ŝe boi się go bardziej niŜ
wszystkich innych oficerów razem wziętych.
• BoŜe dopomóŜ nam — westchnął Charles sięgając po koc. — Czy będzie wam
przeszkadzało, jeśli połoŜę się spać?
Orry przykręcił gaz. Powiedzieli mu dobranoc. Nie zdejmując ubrania Charles otulił się
kocem i zamknął oczy. Trudno mu było się uspokoić. Zbyt wiele duchów obudziło się tej
nocy.
Naciągnął koc na policzek. Nie chciał o niczym myśleć.
O Billym jadącym przez terytorium wroga, by ratować własne Ŝycie. Ani o Unii
zdobywającej przewagę, która teraz jeszcze powiększy się, gdy dowództwo obejmie
Sheridan. Ani o Grancie lansującym doktrynę „oświeconej wojny", która sprowadzała się do
szybkiego przerzucania Ŝołnierzy, tak by zawsze mieć przewagę nad nieprzyjacielem.
Zasnął, gdy odległy zegar wybił piątą. Śnił o Gus i o Billym leŜącym na zalanym
słonecznym blaskiem polu, z wielkimi dziurami po kulach, pełnymi tłustych much.

Kiedy się obudził, kojący aromat namiastki z Marshall Street zastępującej kawę
wypełniał mieszkanie. W bladym świetle powlókł się do toalety, wrócił, spryskał wodą
twarz i ręce i usiadł naprzeciwko kuzyna z filiŜanką napoju, który nalała im Madeli-ne.
Wyraz twarzy Orry'ego wyraźnie wskazywał, Ŝe myślał o czymś powaŜnym. Charles
czekał, aŜ kuzyn rozpocznie rozmowę.
— Tyle było do opowiedzenia ubiegłej nocy, Ŝe nie zdołałem
przekazać ci innej złej wieści.
Kłopoty w domu?
— Nie. Tu, w mieście. Odkryłem spisek mający na celu
zamach na prezydenta i członków gabinetu.
Uśmiech Charlesa natychmiast zamarł pod karcącym spoj-rzenim Orry'ego.
• Ktoś dobrze nam znany jest w to wplątany.
• Kto?
• Twoja kuzynka. Moja siostra.
• 304 —
• Ashton?
• Tak.
• Szykuje się niezła zabawa — powiedział Charles tak, jakby właśnie usłyszał, Ŝe
spóźnia się wypłata Ŝołdu. Sam był zaskoczony, nie odkrywszy u siebie wielkiego
zdumienia; zaledwie lekkie zdziwienie. Coś w nim, w środku, twardniało tak bardzo, Ŝe nic
nie mogło tego miejsca poruszyć. Obojętniał na wszystko.
Orry opisał szczegółowo to, co zdarzyło się do tej pory; poczynając od wizyty pani
Halloran, a kończąc na nagłym i tajemniczym zniknięciu przywódcy spisku oraz broni i
amunicji, którą Orry widział na farmie nad rzeką James.
— Przez parę dni myślałem, Ŝe zwariowałem. Uporałem się
z tym jednak. Mogą mieć wysoko postawionych przyjaciół,
którzy pomogli im zatrzeć ślady, ale ja wszystko widziałem.
Spisek jest prawdziwy, Huntoon jest w to mieszany razem
z Ashton.
Co zamierzasz zrobić? Spojrzenie Orry'ego powiedziało Charlesowi, Ŝe nie tylko on
uległ przemianie.
Zamierzam ją złapać.

103
Zaskoczyli go o świcie, kiedy spał na brzegu rzeki. śaden z nich nie zdradził swego imienia.
Sam więc nazwał ich w myślach: Blizna, Kciuk, Psia Twarz. Wszyscy nosili obdarte
mundury Konfederacji.
Aby osłabić ich podejrzliwość, podzielił się z nimi resztką sucharów i szynki. Oni podzielili
się z nim przeŜyciami minionych paru dni. Nie z wdzięczności za nakarmienie, domyślił się
Billy, po prostu Ŝeby wypełnić czymś ciszę majowego poranka. Grant wysłał w pole sto
tysięcy przeciw naszym sześćdziesięciu. Ostrzał był tak gęsty, Ŝe zapaliły się drzewa, a nasi
chłopcy albo dusili się w dymie na śmierć, albo płonęli Ŝywcem, gdy sypały się na nich
gałęzie.
Kciuk, którego lewa powieka była opadnięta, potrząsnął głową i włoŜył ostatni kawałek
szynki do bezzębnych ust.
- •- Jak daleko do frontu? zapytał Billy.
Psia Twarz odparł:
— Dwadzieścia, trzydzieści mil. Zgadza się? — Jego towarzysze przytaknęli. — • Ale
my wszyscy idziemy w drugą stronę. Z powrotem do Alabamy.

305
Spojrzał na Billy'ego, jakby spodziewał się potępienia.
— Jest duŜo złych znaków — podjął Kciuk. — Stary Pete
Langstreet został zraniony kulą wystrzeloną przez naszych, tak
jak Stonewall rok temu. I słyszałem, Ŝe mały Jeffa Davisa wypadł
z balkonu w Białym Domu parę dni temu. Zabił się. Tak jak
mówię, złe znaki.
Blizna, najstarszy, otarł tłuszcz z warg.
— Strasznie miło z twojej strony, Ŝe podzieliłeś się Ŝarciem,
człowieku z Missouri. Niewiele go mamy na drogę do domu.
• Nagle płynnym ruchem wyjął broń i wymierzył w Billy'ego.
• Będziemy zobowiązani, jeśli pozwolisz nam odejść bez przeszkód.
Zniknęli mu z oczu pięć minut później razem z jego mułem i przepustką.

Latarnie oświetlały czarne torsy półnagich męŜczyzn. Majowa noc rozbrzmiewała


okrzykami, szczękiem i łoskotem rozładowywanych szyn, stukotem młotów, rechotaniem
Ŝab na bagnach w pobliŜu Potomacu. Ludzie George'a kładli szyny na podkładach ułoŜonych
chwilę wcześniej. Następnie odskakiwali na bok, by zrobić miejsce ludziom z młotkami i
kubłami pełnymi gwoździ. Była noc 9 maja, a raczej poranek 10 maja. Prace remontowe na
linii Aąuia Creek-Fredericksburg do Falmouth były od wczorajszego ranka prowadzone w
najwyŜszym pośpiechu.
Rachunek wystawiony przez rzeznika na polach Wildemess był przeraŜający. Teraz Lee
okopał się gdzieś blisko Spotsylvanii i prawdopodobnie armia Unii zmieni marszrutę, by tam
dotrzeć. Choć nic mu nie powiedziano, George domyślał się, dlaczego porzucono remont
linii Orange-Alexandria tego samego ranka, kiedy Grant pchnął swoje wojska przez Rapidan
i dlaczego Oddziały SłuŜby Kolejowej przerzucono na wschód. Tymi szlakami wkrótce
pojadą zabici i ranni.
George zobaczył, Ŝe jeden z jego najlepszych pracowników, wielki brązowoskóry
młodzieniec zwany „Scow", nagle się potknął. Zmusiło to ludzi niosących z nim szynę do
zatrzymania się. Latarnia wisząca na słupie odbijała się w oczach Scow, gdy chwiejąc się
patrzył na dowódcę.
— Chyba zaraz upadnę.
George wsunął się na jego miejsce i wziął szynę na ramię.
• Odpocznij dziesięć minut. Potem wracaj. Kiedy skończymy ten czternastomilowy
odcinek, trzeba jeszcze naprawić most nad Potomakiem.
• Jeśli będziesz chciał dać kaŜdemu czarnuchowi dziesięć minut odpoczynku, wkrótce
sam upadniesz.

306 —
• Pozwól, Ŝe ja się o to będę martwił. Idź. Scow otarł usta z podziwem i
podejrzliwością.
• Taki z ciebie cholerny szef — powiedział.
Odszedł zostawiając George'a z wątpliwościami, jak zrozumieć to zdanie. Z uśmiechem
zastanawiał się, jak zareagowałby Scow, gdyby dowiedział się, Ŝe jego zwierzchnik
prowadził ogromną hutę oraz dobrze prosperujący bank.
Zajął miejsce Scowa w grupie noszącej szyny. Usiłował ukryć zawroty głowy i bóle
Ŝołądka.
— Dalej — wrzasnął.
Wiedział, Ŝe czują się tak źle jak on, Ŝe boli ich kaŜdy mięsień, tak jak jego. Ale razem
pociągnęli kolejną szynę, połoŜyli, odskoczyli. Natychmiast rozległ się stukot młotków
mocujących szynę do podkładów. Ruszyli po następną.

Na Brock Road Billy słysząc gwizd pocisku upadł na kolana i wczołgał się do rowu.
Wybuch wzniósł tumany kurzu, osypał go odłamkami skalnymi. Nadal leŜał i czuł, Ŝe
opuszczają go resztki sił.
Z zachodu, północy i wschodu słychać było zgiełk bitewny. NajbliŜszy wydawał się ten
ze wschodu.
Dotarł tu przez zadymione ulice, minął budynek sądu Spot-sylvanii. Nikt go nie
zatrzymywał. Gdy udało mu się uspokoić oddech i z wysiłkiem wdrapał się na drogę
zataczając się ze zmęczenia, głodu i uciąŜliwego bólu, nagle z dymu wyłonił się oficer na
koniu, jak sądził z oddziałów Jubala Early'ego.
Brodaty oficer błyskawicznie znalazł się tuŜ obok Billy'ego. Ściągnął cugle, szybko
zeskoczył na ziemię i wyjął szablę z pochwy.
Dość tego dekowania! — krzyknął uderzając Billy'ego płazem. — Twoje miejsce jest
tam. — Wskazał ostrzem na wschód.

Końce opaski z czarnego jedwabiu związanej na prawym ramieniu furkotały na wietrze.


Mamrocząc, by ukryć swój akcent, Billy rzekł:
Zgubiłem muszkiet, sir...
— Nie znajdziesz drugiego czołgając się tędy — drugie
uderzenie. — Ruszaj się, Ŝołnierzu.
Muszę spróbować gdzieś się przedrzeć. Równie dobrze moŜe to być tutaj Billy
zastanawiał się rozpaczliwie.
— Ty i tacy jak ty brzydzą mnie powiedział kapitan.
— Straciliśmy wielkiego człowieka, a ty w taki sposób składasz
hołd jego pamięci.

— 307 —
Billy nie chciał nic więcej mówić, ale nie potrafił opanować ciekawości.
• Nie wiem, o czym pan mówi, sir. Kto zginął?
• Generał Stuart, przeklęty głupcze. Jazda Sheridana, omijając nasze skrzydło, dotarła
do Richmond. Przedwczoraj zabili generała w Jellow Tavern. A teraz ruszaj się albo cię
aresztuję.
Billy odwrócił się, skręcił w boczną drogę i ruszył niezdarnie przez wysokie zarośla w
stronę dalekich okopów. Kolejny pocisk eksplodował jak czarny kwiat. Zakrył rękami głowę
i potykając się szedł dalej, z kaŜdym krokiem czując coraz większy ból.

Odległość między jednym a drugim brzegiem Potomacu wynosiła czterysta stóp. Łączący
je most, wznoszący się na osiemdziesiąt stóp, zniszczyli Ŝołnierze Konfederacji. Haupt
odbudował go, Burnside ponownie zniszczył. Teraz Oddziały SłuŜby Kolejowej stawiały go
znowu.
George i jego ludzie cięli i wbijali kłody na fundamenty. Choć Haupt odszedł, pozostały
jego plany i metody. W ciągu czterdziestu godzin kopia tego, co pan Lincoln ze złośliwym
grymasem określił jako konstrukcję z tyczek do fasoli i kukurydzianych badyli, była gotowa.
Musieli śpieszyć się z robotą, rezygnując ze snu, bo ludzie wracający z bitwy w pobliŜu
budynku sądu Spotsylvanii mówili, Ŝe ranni Ŝołnierze Unii i Konfederacji zalegali tam jak
sagi drzew jesienią. Szpitale polowe mogły pomieścić tylko najcięŜej rannych. Podczas
szaleńczej odbudowy mostu ośmiu ludzi spadło z rusztowań. Czterech umarło. Ceremonie
pogrzebowe ograniczyły się do przykrycia ich brezentem.
Teraz szyny były juŜ ułoŜone i na potęŜnych linach podnoszono lokomotywę, by ustawić
ją na torach.
— Cią-ą-gnij. — Murzyni i biali oficerowie pracowali razem w rytm okrzyków. —
Cią-ą-gnij-i-cią-ą-gnij!
Jak przedtem ochotnicy Haupta z Indiany i Wisconsin, tak oni teraz wciągali
lokomotywę na swoją konstrukcję, podczas gdy zapadał ponury zmierzch wróŜąc burzę.
Błyskawica przecięła horyzont. Niebo zdawało się skarŜyć tak jak most.
Kołysał się.
Trzeszczał.
Ale stał.

Teraz. Teraz. Teraz.


Powtarzał to sobie od dziesięciu minut, Ŝeby uspokoić rozdygotane nerwy. Gonił
resztkami sił. Zrozumiał, Ŝe musi ulec temu wewnętrznemu nakazowi. Jedną rękę zacisnął na
musz-

308 —
kiecie, który mu dali, drugą uchwycił się szczytu okopu i podciągał się z wysiłkiem.
Gwałtowna ulewa zdąŜyła juŜ przemoczyć go do nitki.
— Hej, Missouri, nie wygłupiaj się. Wychylisz się, a na pewno cię zabiją.
To jakiś podoficer wrzeszczał z szańców, które on właśnie opuścił. Schylił się nisko i
rzucił ostatkiem sił w długą, śliską trawę. Jego czapka w niewielkim stopniu zasłaniała twarz
przed ulewą.
Potknął się, wywrócił i zasłonił usta ręką, by nie krzyknąć, gdy wpadł na martwego
Ŝołnierza Unii, którego oczy wpatrywały się w błyskawice, nie oślepiane ich blaskiem. Gdy
błyskawica zniknęła, pogrąŜając wszystko w ciemności, rzucił muszkiet i czapkę. Następny
błysk utrwalił jego szamotaninę z szarą kurtką. Zaciskał usta, by stłumić jęki bólu. Jego po-
czynania zostały odkryte przez tych samych rebeliantów, którzy wcześniej przygarnęli go bez
zbędnych pytań i zdziwienia, gdyŜ cięŜkie walki rozproszyły i wymieszały róŜne oddziały
wzdłuŜ całych linii obronnych Konfederacji.
Znów dosłyszał głos podoficera:
To bydlę wcale nie rusza do ataku. On ucieka na drugą stronę! Zastrzelcie go!
Ucieka. Masz cholerną rację -- wysapał Billy, próbując ukryć strach pod
szyderstwem.
Za nim szczęknęły ładowane strzelby. Biegł naprzód, daleko od nich, oddech rozrywał
mu płuca. Biegnąc wymachiwał rozpaczliwie ramionami. Grzmot przetoczył się w ślad za
błyskawicą. W kolejnej Billy ujrzał zarys świeŜo rozkwitłych drzew, a bliŜej bagnet
błyszczący jak rozgrzany do białości metal.
Wartownik z bagnetem, jeden z ludzi Burnside'a czuwający od strony pozycji
Południowców, wypatrzył zbliŜającą się postać. Za jego plecami podnosiły się kolejno
gotowe do strzału muszkiety.
Nie strzelać — Billy starał się przekrzyczeć świst kul i podniósł ręce. — Nie strzelać.
Jestem oficerem Unii, uciekłem z...
Natrafił na wystający kamień, potknął się, upadł. Zatrzepotał ramionami, próbując
utrzymać równowagę.
Nigdy nie dowiedział się, z której strony padł ten strzał. Gdy trafiła go kula, upadł ze
stłumionym krzykiem.

George dowiedział się więcej o wiosennej ofensywie z gazet docierających do


Waszyngtonu, niŜ od ludzi biorących bezpośrednio udział w walkach. Nazywano ją
kampanią Granta i obsypywano pochwałami dzielnych ludzi Granta, choć formal-

309
nym dowódcą Armii Potomacu był generał-major Meade. JednakŜe Grant dowodził
wojskami w polu. Meade musiał zadowolić się dowodzeniem korpusem. To była wojna
Granta i plan Granta; zignorować Richmond, zniszczyć armię Lee. Wtedy domek z kart się
rozpadnie.
Ale gazety coraz częściej uŜywały zwrotu: „ofiary Granta". Zabitych zastępowali nowi
rekruci, a zdziesiątkowana armia ciągle uzupełniając szeregi maszerowała nocami w pościgu
za wycofującym się Lee. Jak uderzenia werbla powtarzały się nagłówki: Znaczne straty
Południa. Nasze straty wynoszą dwanaście tysięcy. CięŜkie straty po obu stronach.
George i Scow przyglądali się jednemu z „pociągów śmierci" jadącemu z Falmouth na
północ po ponownie uruchomionej linii Aąuia Creek-Fredericksburg. Zawsze rozpoznawali
pociągi z Falmouth z zabitymi, bo jechały znacznie szybciej niŜ te wiozące rannych czy
jeńców. Setki iskier otaczało lokomotywę, która szybko zniknęła im z oczu. Skład wagonów
był tak długi, Ŝe mijał ich przez całą wieczność.
Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa ----- Scow doliczył się wreszcie
liczby wagonów. To strasznie duŜo trumien.
• Generał stracił juŜ wielu ludzi, ale straci jeszcze więcej.
• Hm — mruknął Scow ze smutkiem i spytał: ilu, jak sądzisz?
Przygnębiony George machnął na przelatującą iskrę. Nie trafił, poczuł ukłucie w
policzek.
— Tylu, ilu będzie trzeba, Ŝeby wygrać.
Był dumny z tego, co zrobili Murzyni i on; mimo wszystkich dzielących ich róŜnic
pracowali ramię w ramię. Ale George nienawidził celu tej pracy.
Poklepał przyjaźnie Scowa po ramieniu, w sposób nie pasujący do pozycji oficera, lecz
powstrzymał się od uściśnięcia go. Murzyn był odludkiem. Dziwnym i dumnym.
— Poszukajmy czegoś do jedzenia.
W chwilę później George siedział juŜ obok Scowa ze skrzyŜowanymi nogami przy
ognisku rozpalonym z połamanych podkładów. Wyławiał fasolę z blaszanego talerza, kiedy
gwizd oznajmił zbliŜanie się kolejnego pociągu z Falmouth. Patrzyli przez labirynt pni w
stronę torów oddalonych o ćwierć mili. Północna Wirginia była krainą wykarczowaną
niemal do szczętu, niewiele drzew ocalało. George przyglądał się białemu światłu latarń
omiatającemu zakręt, załamującemu się między pniami i oświetlającemu przez chwilę
Scowa.
— Ranni — stwierdził George oceniwszy prędkość.
Wrócił do jedzenia, podczas gdy wagon wiozący jego brata
zniknął na północy.

— 310 —
104

Szalała burza. Virgilia i osiem innych pielęgniarek jechało wagonami z Aquia Creek do
Falmouth. Umieszczono tam szpital polowy, jeden z wielu wykorzystujących opuszczone
kościoły, stajnie czy prywatne domy. Ranni napływali nieprzerwanym potokiem z pola bitwy
wokół Spotsylvanii. NajcięŜszymi przypadkami, dla których nawet najkrótsza podróŜ
pociągiem byłaby śmiertelna, zajmowano się w Falmouth.
Wagon, którym jechały pielęgniarki, został przystosowany do transportu rannych
siedzenia pasaŜerów zastąpiły nosze, wydzielające znajomy zaduch trudu i ran. Umieszczono
je pod linią okien. Szyby zostały dawno wybite. Deszcz wpadał do środka, pociąg toczył się
na południe. Lampa wisiała przy tylnych drzwiach. Błyskawice przyćmiewały jej światło i
nadawały upiorny wygląd opatulonym kobietom, które usiłowały siedzieć na legowiskach.
PrzełoŜoną była pani Neal, od której Virgilia trzykrotnie próbowała uciec. Za kaŜdym
razem panna Dix odpowiadała na jej prośbę o przeniesienie w ten sam zwięzły sposób.
Panna Hazard jest zbyt cenną osobą. Panna Hazard pracuje wzorowo w tym szpitalu. Panna
Hazard nie moŜe być przeniesiona do słuŜby gdzie indziej.
Virgilia podejrzewała, Ŝe przykładała do tego rękę pani Neal. Starsza kobieta doceniała
umiejętności Virgilii, ale sprawiało jej przyjemność denerwowanie jej. Ta z kolei pogardzała
nią jako zwierzchnikiem, lecz nie mogła zdobyć się na rezygnację. Ta praca dawała jej duŜo
satysfakcji. Mogła łagodzić cierpienia i leczyć wielu potrzebujących tego ludzi. Widok
okaleczonych i zabitych podtrzymywał jej nienawiść do Południowców. A kiedy pacjent
umierał, przyjmowała to filozoficznie, wspominając słowa Koridana:
Wolę jedenastu umierających męŜnie za kraj niŜ jednego lubieŜnie przejadającego się z
daleka od bitwy.
• Mówią, Ŝe walki o Spotsylvanię były straszne mówiła hoŜa stara panna, Thomasina
Kisca. Brzeg czarnego czepka rzucał ostry cień na jej twarz. — A liczba ofiar ogromna.
• To gwarantuje koniec pana Lincolna w listopadzie powiedziała pani Neal. Nie chce
zakończyć tej rzezi, więc zrobią to wyborcy. — Wykorzystywała kaŜdą okazję, aby agitować
za McClellanem i demokratami.

311
• Czy to prawda, Ŝe do tego szpitala przywoŜą rannych konfederatów? — zapytała
Virgilia.
• Tak.
Ton pani Neal był równie lodowaty, jak jej wzrok. Virgilia znała to juŜ dobrze. ZadrŜała.
Było jej zimno, bo jej płaszcz przemókł, ale przynajmniej zapach mokrej wełny tłumił odór
wagonu. Przemyślała odpowiedź przełoŜonej i zdecydowała, Ŝe musi się odezwać.
— Nie będę zajmować się Ŝołnierzami wroga, pani Neal.
— Będziesz robić to, co ci się kaŜe, panno Hazard.
Jej gniew zyskał jej sympatię. Pani Neal wycofała się.
— Doprawdy, moja droga. Jesteś doskonałą pielęgniarką, ale
zdaje się, Ŝe nie potrafisz podporządkować się dyscyplinie tej
słuŜby. Dlaczego tak postępujesz?
PoniewaŜ, ty niepiśmienna krowo, teŜ jestem Ŝołnierzem.
Zamiast odpowiedzieć, Virgilia odwróciła wzrok. Pedantka i dyktatorka to jedyne słowa,
których uŜywała na określenie pani Neal w myślach.
Ubiegły rok był dla niej trudny z powodu przełoŜonej. Wiele razy Virgilia była gotowa
zrobić to, na co czekała pani Neal: zrezygnować. Została nie tylko z powodu satysfakcji z
pracy, ale takŜe dlatego, Ŝe była dobrą pielęgniarką. Wiedziała więcej niŜ wielu
kontraktowych pracowników, udających wybitnych chirurgów. Kiedy ogarniała ją
przemoŜna chęć, by odejść, walczyła z nią wspominając nie pomszczoną śmierć Grady'ego,
generała Lee, i wówczas jeszcze oficera Unii, dowodzącego oddziałem, który połoŜył kres
dzielnej walce, Johna Browna. Po czym pogrąŜała się w pracy.
Tak było i teraz. Wagon chybotał się, wiatr wył, deszcz wpadał przez stłuczone szyby.
Panna Kisco rzuciła lękliwe spojrzenie.
• Ten grzmot był nadzwyczaj głośny.
• To działa pod Spotsylvanią - sprostowała Yirgilia.

Burza trwała nadal, przewalając się nad namiotami szpitala polowego. Był ulokowany
tuŜ przy stacji w Falmouth, więc do krzyków pacjentów, przekleństw chirurgów i okrzyków
woźniców ambulansów dołączał się jeszcze hałas przetaczanych wagonów, dzwonków,
gwizdków.
Virgilia i panna Kisco zostały przydzielone do namiotu przyjmującego rannych, którzy
pomimo powaŜnych obraŜeń nie wymagali natychmiastowych operacji. Zabiegi
przeprowadzano w następnym namiocie, gdzie dyŜurowała pani Neal, która kontrolowała
Virgilię co godzinę.
— Tu jest następny, panno Hazard powiedział chirurg, brzuchaty męŜczyzna o
astmatycznym głosie. Niemal popchnął

— 312 —
ją w stronę łóŜka, na którym sanitariusze połoŜyli szczupłego porucznika o jedwabistych
brązowych włosach. Młody człowiek był nieprzytomny. Choć jego łóŜko znajdowało się w
najciemniejszym kącie namiotu, Virgilia wyraźnie ujrzała kolor jego munduru.
Ten człowiek jest z Południa!
— Tak teŜ wywnioskowałem z szarego płaszcza — powie
dział gniewnie chirurg. Został postrzelony. Wskazał prawe
udo. Proszę usunąć odzieŜ.
Chirurg podszedł do łóŜka z lewej strony, gdzie do koca przypięto kawałek papieru.
Przeczytał informacje.
Kula w pobliŜu tętnicy udowej. Naczynie krwionośne uszkodzone, lecz nie
zaciśnięte. Pochodzi z Missisipi. Brygada generała Nata Harrisa. Pojmany przy Mule Shoe
Salient. Nie mogę odczytać jego nazwiska...
ZbliŜył papier do lampy wiszącej parę jardów dalej. Virgilia zmusiła się, by zdjąć
materiał ze zranionej nogi. Ranny obok majaczył i łkał. Z namiotu operacyjnego dochodził
zgrzyt piły tnącej kość. Tyle wokół cierpienia, a ona troszczyła się o jednego z tych, którzy
je spowodowali. Wściekłość ogarniała ją jak poŜar suchy las.
Rana Południowca była starannie oczyszczona i zabandaŜowana przez sanitariuszy.
ObnaŜona, blada noga wydawała jej się nieco zimna. To wyjaśniało brak krwawienia, ustało
wraz ze spadkiem temperatury.
-- 0'Grady.
Głowa Virgilii podskoczyła.
— Słucham?
Powiedziałem burknął doktor — Ŝe jego nazwisko brzmi 0'Grady. Thomas Aloysius
0'Grady. Nie wiedziałem, Ŝe w Missisipi są kartoflojady*. Niech rzucę okiem.
ZnuŜony doktor kołysząc się obszedł łóŜko. Virgilia stała jak raŜona gromem.
Zechce się pani odsunąć? Posłuchała mrucząc przeprosiny. Jej głowa zderzyła się z
płótnem namiotu, pochyliła się więc. 0'Grady.
Znienawidziła tego chłopca jeszcze bardziej, gdyŜ nosił to nazwisko. Ścisnęła kurczowo
fartuch i zaczęła miąć go coraz gwałtowniej.
Panno Hazard, czy pani źle się czuje? Jego pytanie sprowadziło ją
na ziemię.

Kartoflojady — pogardliwe określenie Irlandczyków.

313 —
— Przepraszam, doktorze. Co pan mówił?
• Nie wiem, o czym pani myśli, ale proszę uprzejmie zwrócić uwagę na tego pacjenta.
Musimy otworzyć tę arterię i spróbować usunąć...
• Doktorze — zawołała panna Kisco z drugiego końca namiotu. — Proszę tutaj, nagły
wypadek.
Odchodząc pośpiesznie chirurg dodał:
— Zajmę się nim, jak tylko będę mógł. Proszę załoŜyć nowy
opatrunek i doglądać go.
Virgilia wyciągnęła bandaŜe z pudła na środek namiotu i wróciła do łóŜka porucznika
0'Grady'ego.
Ilu Ŝołnierzy Unii zabił ten chłopiec z Missisipi — zastanawiała się.
Wiedziała jedno; więcej juŜ nikogo nie zabije. Dziwnie się złoŜyło, jego nazwisko było
tak podobne do nazwiska jej zmarłego ukochanego.
ZauwaŜyła panią Neal przy wejściu do namiotu, konferującą z którymś lekarzem.
PrzełoŜona przez parę sekund obserwowała Virgilię. Zawsze chciała ją przyłapać na jakiejś
pomyłce, ale nigdy jej się to nie udało. Gdy pani Neal odwróciła się do doktora, Virgilia
delikatnie zdjęła bandaŜe z uda porucznika.
Starając się nie zdradzić podekscytowania, które ją opanowało, przykryła kocem
rannego. Znalazła drugi koc i nie mogła powstrzymać uśmiechu, gdy układała go na
pierwszym. Delikatnie, niemal czule pogłaskała chłodne czoło chłopca, po czym zajęła się
innymi rannymi.
Nagła eksplozja wstrząsnęła namiotem. Wszystkie lampy zachybotały. Przybyły następne
dwa ambulanse, konie parskały, koła chlupotały w błocie. Deszcz przeszedł w mŜawkę.
Virgilia zauwaŜyła, iŜ wkrótce nastanie świt i, choć zaczęły pracę zaraz po wyjściu z
wagonu, czuła, Ŝe przepełnia ją energia. Gdy pomagała przy nowych rannych, nie mogła
powstrzymać się od zerkania na nieprzytomnego Południowca.
W ciągu następnych dwudziestu minut główny chirurg nie znalazł czasu, by wrócić do
porucznika 0'Grady'ego, za to Virgilia podchodziła co chwila do łóŜka ze świeŜą gazą.
OstroŜnie podniosła koc. Jasnoczerwona krew z tętnicy splamiła nałoŜony uprzednio
tampon. Oddech Ŝołnierza był cięŜki, bardziej chrapliwy — tak jak się spodziewała.
OdłoŜyła bandaŜe na łóŜko i sprawdziła puls. Był mocniejszy i szybszy — co było do
przewidzenia. Koce podniosły temperaturę, zaczęło się ponowne krwawienie. Wszystko
zgodnie z planem.
ZałoŜyła dwa nowe opatrunki na poprzednie i przykryła rannego kocem. Upłynie sporo
czasu, nim krew przesączy się przez nowe warstwy. Gdyby ktoś podniósł koce, było mało
prawdopodobne, aby coś dojrzał. Virgilia starannie opatuliła

— 314 —
chłopca. Nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia. To był wróg. Ona była Ŝołnierzem.
Grady przed śmiercią długo krzyczał, by go pomścić.
— Panno Hazard!
Krzyk głównego chirurga oderwał ją od rannego. Kapitan, z powaŜną raną w piersi,
został wniesiony na noszach. Jedyne wolne łóŜko stało obok 0'Grady'ego, w najciemniejszym
kącie.
Z bijącym sercem ustawiła się między łóŜkami 0'Grady'ego i nowego pacjenta, próbując
zasłonić Południowca przed wzrokiem chirurga. Zwijający się jak w ukropie lekarz tylko
kiwnął w stronę 0'Grady'ego i zapytał:
• Jak się czuje tamten?
• Kiedy ostatnio sprawdzałam, stan był zadowalający, sir.
• Zdaje się, Ŝe cięŜko oddycha. Proszę sprawdzić.
• Tak, sir przestraszona, odwróciła się.
• Później, teraz proszę mi pomóc przy tym tu.
Virgilia odetchnęła. Przez kilka minut zajmowali się kapitanem, później wyczerpany
chirurg odszedł wezwany przez pannę Kisco, która przyjmowała nowy transport z
ambulansu. Virgilia złapała świeŜe opatrunki ze skrzyni i pobiegła do 0'Grady'ego. Uniosła
koc i ujrzała małe, czerwone plamki tylko dwie na bieli gazy. Jej uśmiech był niemal
zmysłowy.
NałoŜyła kolejny opatrunek i jeszcze raz naciągnęła koce. NiezauwaŜalnie wykrwawiał
się na śmierć. Nikt nie będzie tu rozpaczał. Według niej powinien umrzeć w ciągu pół
godziny. Wyrzuciła resztę opatrunków do kosza i zajęła się pracą bliska uczucia szczęścia.
Po trzech kwadransach podeszła do noszy i usunęła przesiąknięte krwią opatrunki.
ZałoŜyła nowy, ostatni, jaki będzie potrzebny. Naciągnęła koce. Odstawiła wiadro z
bandaŜami ku innym z podobną zawartością i podjęła dalszą pracę. Pomimo hałasu i smrodu
w namiocie niemal odrywała się od ziemi w euforii przez kolejnych dwadzieścia minut. A
potem nastąpił wstrząs.
Nie zauwaŜona przez Virgilię pani Neal wróciła na inspekcję pacjentów. To właśnie jej
krzyk zwrócił uwagę wszystkich. Przysadziste ciało przełoŜonej odbijało się od płótna
rozjaśnionego światłem nowego dnia. Pani Neal unosiła koce, które okrywały porucznika
0'Grady'ego.
— Doktorze... doktorze! Ten chłopiec nie Ŝyje. Kto miał go
doglądać?
105
• Stopień i nazwisko więźnia?
• Szeregowy Stephen McNaughton.
• Gdzie schwytany?
• Około trzech mil na północ stąd, sir. Został rozpoznany po tym.
Człowiek o Ŝabim głosie, z trzema belkami, wskazał kciukiem pobrudzone pantalony w
szkocką kratę.
Światło lampy odbijało się w oczach adiutanta pułku, majora dwa razy młodszego od
więźnia, drobnego, o piaskowych włosach i bokobrodach w kolorze imbirowego piwa.
• Podejdź tu rozkazał major. Z czapką w ręce Salem Jones postąpił dwa kroki w stronę
polowego biurka.
• Dezerterzy. To wszystko, co teraz mamy.
Uwaga majora znalazła potwierdzenie w potakiwaniu jednego z dwu kaprali, którzy
razem z sierŜantem przyprowadzili Jonesa.
— Nigdy dotąd Ŝadna armia na świecie nie składała się z tak
zdeprawowanych, zrozpaczonych, przesiąkniętych złem ludzi.
Jones nie mógł się nie zgodzić z opinią majora. Kiedy wstąpił do swego ostatniego pułku,
a była to jednostka rezerwowa w Pensylwanii, trzymano go przy ostrokole w Filadelfii przez
trzy i pół dnia pod obserwacją uzbrojonych straŜników. Inni rekruci przeraŜali go; byli to bez
wątpienia kryminaliści, ludzie, którzy zadźgaliby lub udusili i splądrowali kieszenie dla
pieniędzy. To mu jednak nie groziło, gdyŜ stracił wszystko przy pokerowym stoliku, grając o
wysokie stawki.
— Jakie było twoje poprzednie zajęcie, szeregowy McNaugh
ton? Szuler? Złodziej? Morderca? słowa majora padały jak
strzały z pistoletu. — Mniejsza z tym, znam prawdziwą od
powiedź. Oportunista. Tchórz. Jesteś hańbą dla tego pułku, dla
całej Armii Stanów Zjednoczonych, stanu Nowy York, Ameryki
i ojczystej ziemi.
PoboŜny chujek — myślał Jones, wyobraŜając sobie róŜne ciekawe sposoby
zamordowania majora.
Musiał się teraz skupić na ratowaniu siebie. Na nieszczęście udawał Szkota, a ten
adiutant był Szkotem. Jones miał przeczucie, Ŝe tym razem nie uda mu się bezkarnie
wyplątać z opresji.
Major nie potrafił ukryć gniewu. Aby napędzić wojenną machinę Granta, na całej
Północy zbierano męty najróŜniejszego autoramentu.
Oficer obszedł biurko i usadowił się niepokojąco blisko Jonesa.

— 316 —
— Ile juŜ razy wpisywałeś się na listę Ŝołdu i zwiewałeś?
Sądzę, Ŝe kilkanaście. CóŜ, McNaughton, jeśli to twoje nazwisko,
w co wątpię, odtąd nie będzie to takie łatwe.
Nogi Salema Jonesa drŜały. A kiedy major rzekł do sierŜanta:
— Przyprowadźcie fryzjera, Ŝeby się nim zajął. I zabierzcie
mi to gówno z oczu — poczuł, Ŝe wywraca mu się Ŝołądek.

Najpierw noŜyce, potem brzytwa, ta druga po powierzchownym namydleniu i bez krzty


delikatności. Podoficer udający fryzjera goląc głowę dwukrotnie zaciął Jonesa, który nie
ośmielił się wrzasnąć, by nie prowokować go jeszcze bardziej.
Siedział na zydlu, a fryzjer usuwał resztę włosów z jego głowy. Około trzydziestu
Ŝołnierzy zjawiło się, by obserwować karę. Do szału doprowadzały go ich głupie śmiechy.
Oni teŜ zaciągnęli się pod fałszywymi nazwiskami z zamiarem zdezerterowania. Jones odkąd
dowiedział się o zamieszkach w okolicach Nowego Jorku, zaciągał się i uciekał cztery razy.
Znał ludzi, którzy uciekali siedem czy osiem razy i dotąd ich nie złapano. On jednak, jak
zwykle, nie miał szczęścia.
Majowa noc była ciepła. Gdzieś pohukiwała sowa. śołnierz z trzema belkami, teraz bez
koszuli, stojąc przy wielkim ognisku zawołał:
Gotowe!
Krąg obserwatorów rozstąpił się. Kaprale pchnęli Jonesa w stronę ognia. SierŜant sięgnął
prawą ręką, chronioną przez grubą rękawicę, ujął rękojeść Ŝelaza do wypalania piętna i pod-
niósł je. Było rozpalone do białości.
Stał unieruchomiony w stalowym uścisku Ŝołnierzy. Zmusili go, by wypił kilka łyków
musującego płynu. Z likierem cieknącym po brodzie, krwią spływającą po głowie, został
pchnięty ku ognisku. Zniknął w rozwrzeszczanym tłumie gapiów. Spocony oprawca
podniósł Ŝelazo.
Bydlęta! krzyczał w duchu Jones. Zabiję was!
Trzymać mocno! — rzekł sierŜant do tych, którzy trzymali go za ramiona i ręce.
Białe Ŝelazo rosło przed jego oczami. Jones zawył, zaczął błagać.
Nie, nie, nie róbcie tego!
Znajoma twarz pojawiła się w świetle ogniska. Major wyszedł przyjrzeć się widowisku.
-- Powiedziałem, trzymać go — warknął sierŜant. Ręce ścisnęły głowę Salema Jonesa.
Zaczął krzyczeć, zanim sierŜant przycisnął Ŝelazo do jego twarzy.
Rzucił płonącą pochodnię na namiot i zaczął uciekać. W dół na trawiasty nasyp, w górę
po zboczu, do sadu z jabłoniami. Tam zakręcił się wokół drzewa chwytając zwisającą gałąź i
spojrzał na płomienie obejmujące namiot. Ze środka dobiegały krzyki i przekleństwa. Nie
sądził, Ŝe uda mu się spalić majora Ŝywcem, ale przynajmniej napędził mu strachu.
Odwrócił się i ruszył dalej.
W trzy dni potem Jones został z powrotem wcielony do armii, bo Ŝołnierze
przygotowywali się do wymarszu. Nocą, co było teraz regułą. Ci głupcy wierzyli, Ŝe zgolenie
głowy i napiętnowanie załamało go. Poza tym potrzebowali mięsa, by je wrzucać do
machiny wojennej. On nadawał się równie dobrze, jak inni. Tak samo jak imigranci,
bandyci, kaleki. Armia Unii pełna była wówczas najdziwniejszych ludzi.
Przepełniony wściekłością i bólem większym niŜ przy wypalaniu piętna Jones wydał sam
sobie rozkaz wymarszu, kradnąc komuś spodnie. Wyrzucił swe pantalony w kratkę. Oderwał
wszystkie wojskowe guziki od swego nowego stroju. Nie miał gotówki, nie miał broni ani
Ŝadnego dokumentu toŜsamości oprócz tego wypalonego na twarzy. Przygotowywał się do
swej kolejnej, juŜ chyba ostatniej dezercji.
Nawet gdyby mógł się zaciągnąć do innego oddziału, nie zrobiłby tego. Wojna stała się
zbyt niebezpieczna. Lee oparł się Rzeźnikowi Grantowi w polu i utopił go we krwi pod
Spotsyl-vanią Jones wtedy starał się znaleźć jak najdalej od świszczących kul —- ale Grant
nie ustępował. Major, który wydał rozkaz ukarania go, powiedział kiedyś przed frontem
całego pułku, Ŝe Grant przesłał depeszę do Waszyngtonu, by zapewnić, Ŝe nic nie
powstrzyma go przed zdobyciem Wirginii. Treść depeszy Granta została wydrukowana we
wszystkich gazetach na Północy, by podnieść morale obywateli, jak powiedział major. Mógł
nawet zacytować najwaŜniejszą część depeszy: „Proponuję walczyć na tym froncie, nawet
jeśli potrwa to całe lato".
CóŜ, niech to robi, ale bez Salema Jonesa, na Boga. Jones korzystał z Ŝołdów przez jakiś
czas, lecz piętno uniemoŜliwiło mu kontynuowanie tego procederu. Szedł na południe tak
szybko, jak potrafił. Chciał dojść do Południowej Karoliny. Bardzo pragnął znaleźć się tam,
gdy upadnie Konfederacja. A na pewno tak stanie się teraz, gdy toczy się krwawa machina
Granta. Uśmiechnął się na myśl, co będzie mógł zrobić w Mont Royal ludziom, którzy go
zwolnili, gdy Karolina stanie się terenem okupowanym.
Gdy uciekał przez sad, skaczące cienie i krzyki upewniły go, Ŝe major uciekł z płonącego
namiotu. To fatalnie, ale zrobił, co mógł. Teraz jednak musi martwić się o to, jak się
prześliznąć przez linie Unii i Konfederacji.

— 318 —
Wymknął się z obozu pomiędzy dwiema pikietami. W parę chwil później księŜyc
wypłynął zza chmury. Wysokie na dwa cale ,,D" widniało wyraźnie tuŜ pod jego prawym
okiem.

W ciągu dwudziestu czterech godzin od przybycia pielęgniarek warunki w szpitalu


polowym uległy poprawie. Pociąg Komisji Sanitarnej dostarczył morfinę, opium, chlorek
wapnia. I jedzenie. Przez pierwsze godziny, gdy ranni, umierający i martwi byli wnoszeni i
wynoszeni z zawrotną prędkością, moŜna było dostać tylko suchary i kawę.
Mimo nieustannego ruchu i zamieszania Virgilia zdołała zebrać całą odwagę i
przygotować się do konfrontacji, która stała się nieunikniona w chwili, gdy pani Neal
zauwaŜyła śmierć Południowca. Podejrzewała, Ŝe przełoŜona najpierw porozmawia z nią, a
później z dyŜurnym chirurgiem; chciała tej satysfakcji.
Pod koniec pierwszego dnia słuŜby Virgilii uspokoiło się. śadnych nowych pacjentów
poza tymi, którzy juŜ byli. Virgilia wytarła blaszany kubek w fartuch i nalała gorącej kawy.
Była wyczerpana, tego popołudnia spała zaledwie godzinę w jednym z wagonów.
Wyszła na zewnątrz . Zapadał zmierzch. Kikuty drzew otaczające szpital nadal wydzielały
zapach zwęglonego drzewa. Czuła tępy ból wędrujący od stóp do pleców. Nic dziwnego, nie
mogła ani na chwilę usiąść przez cały dzień. Ruszyła przed siebie zesztywniała, gdy
usłyszała za sobą szelest spódnic. Nie odwracając się usiadła na pieńku. Panno Hazard?
Opanowała się. Zmieniła pozycję, by okazać szacunek starszej kobiecie.
Mamy do omówienia niezwykle powaŜną sprawę. Obawiam się, Ŝe obie wiemy, o co
chodzi.
Ty się obawiasz? pomyślała gniewnie. Ty się tym rozkoszujesz.
Dostrzegła iskierkę złośliwości w oczach pani Neal.
PrzełoŜona stanęła za innym pniem, naprzeciw swej podopiecznej. Jak sędzia.
Pozwoliłaś temu chłopcu z Południa wykrwawić się na śmierć, prawda? Mówiąc
wprost, zabiłaś go.
• Z wszystkich śmiesznych, obraźliwych...
• Broniąc się protestami i wyzwiskami nic nie wskórasz — przerwała pani Neal. —
Powiedziałaś w pociągu bardzo dobitnie, i przy świadkach, Ŝe nie będziesz zajmować się
rannymi wrogami. Dobrze znana jest twoja skrajna nienawiść do Południa. Przykryłaś tego
młodego Ŝołnierza kocami, dobrze wiedząc, Ŝe ciepło spowoduje krwotok.

319 —
• Tak, przykryłam go. Przyznaję się do tej pomyłki. W tym zamieszaniu, tylu
potrzebujących pomocy, wszyscy chirurdzy krzyczący naraz...
• Nonsens. Jesteś jedną z najlepszych pielęgniarek, jakie znam. Nigdy cię nie lubiłam,
ale nie umniejszam twych umiejętności. Nie popełniłabyś takiego błędu, chyba Ŝe umyślnie.
Virgilia wstała, czując, Ŝe okrywa się zimnym potem. DrŜała. Próbowała rozegrać to tak,
aby przyznanie się do pomyłki uwolniło ją od powaŜniejszego zarzutu. Pani Neal nie dała się
i nabrać.
• Jeśli przyznam się przed sądem do błędu, trudno będzie pani udowodnić, Ŝe było to
coś więcej — powiedziała nie patrząc na przełoŜoną.
• Postaramy się. Powiem, Ŝe nakryłaś pacjenta kocami całkowicie świadoma
konsekwencji, a potem ukryłaś krwotok, nakładając coraz to nowe bandaŜe na ranę tak, Ŝe
śmierć była nieunikniona...
• Do diabła, nie zrobiłam tego!
Podnosząc głowę, by krzyknąć na swą dręczycielkę, Virgilia ujrzała dwa wielkie,
czarne, ptaki usadowione na ocalałej gałęzi spalonego drzewa. Pomyślała, Ŝe ptaki
przyciągnął odór ran. TakŜe jej własnych.
Pani Neal uniosła wszystkie swoje podbródki z wyzywającym spojrzeniem.
• Jeśli nie ty, to kto?
• Nie wiem. Któryś z sanitariuszy...
• Znowu oczywista bzdura.
• Przyznaję się do koca, do niczego więcej.
• W takim razie dalsza dyskusja jest bezowocna. Ale ja wiem, co zrobiłaś, i dostarczę
dowodów pannie Dix. Zostaniesz ukarana. Proponuję, byś spędziła ten wieczór
przygotowując obronę. Będziesz musiała dobrać wiarygodne kłamstwa, zanim zacznie się
dochodzenie.
Odeszła wyraźnie zadowolona.
Virgilia pozostała wśród okaleczonych drzew w zapadających ciemnościach. Czarne
ptaki wciąŜ tkwiły na przypalonej gałęzi. Pociągnęła łyk z kubka. Kawa wystygła. Wylała
ją. W namiocie jakiś ranny zaczął szlochać.
Nic do niej nie docierało. Znając metody pani Neal i jej wrogość, moŜna było
oczekiwać, Ŝe uprze się przy przeprowadzeniu śledztwa. I tak teŜ się prawdopodobnie
stanie. Kto będzie w nie zaangaŜowany poza panną Dix? Personel głównego chirurga?
Policja w Waszyngtonie?
Wyczerpana Virgilia snuła fantazje w zapadającym mroku. Zakratowana cela.
MęŜczyzna w todze sędziego wysoko nad nią, wydający wyrok...

— 320 —
— BoŜe — krzyknęła cicho, gdy coś przeleciało obok, nieo
mal dotykając jej twarzy.
Gdy uspokoiła się nieco, na gałęzi zobaczyła juŜ tylko jednego ptaka. Drugi krąŜył nad
namiotami. Zagwizdał pociąg. Wytarła oczy.
Trzymaj nerwy na wodzy. Myśl jasno. To, co zrobiłaś, nie jest przestępstwem. To było
dla Grady'ego. Miliony ludzi nazwałyby to patriotyzmem. On był wrogiem.
Całe to rozumowanie nie zmieniało jednak innego faktu. Pani Neal doniesie na nią. Nie
wolno dopuścić do śledztwa. Od niej zaleŜało, czy zapobiegnie temu i konsekwencjom
oskarŜeniu, więzieniu...
Ale jak? Jak?
— Tu jesteś, Virgilio.
Kobiecy głos zaskoczył ją. Ujrzała pannę Kisco stojącą przy wejściu do namiotu.
Uświadomiła sobie, Ŝe usłyszała coś nowego w tonie pielęgniarki. Wrogość.
• Co się stało?
• Główny chirurg chce z tobą rozmawiać.
• Powiedz mu, Ŝe przyjdę za chwilę. Kręci mi się w głowie od tych zapachów w
środku.
• Dobrze.
Panna Kisco zniknęła.
Yirgilia odwróciła się i ruszyła w drugą stronę, w mrok.

Jej przepustka była w porządku, nie miała więc kłopotów z wejściem do pierwszego
pociągu, jadącego do Aąuia Landing. Przed wschodem słońca znalazła się na pokładzie
parowca, płynącego w górę Potomacu.
Nigdy nie wróci do tego szpitala ani Ŝadnego innego. Ale teŜ nie będzie ukrywać się.
Przyszło jej do głowy, gdy stała przed namiotem, Ŝe nie ma Ŝadnej szansy na umorzenie
dochodzenia poza jedną, to znaczy przez interwencję wpływowej osoby. Osoby dość
potęŜnej, by udaremniła zamiary pani Neal i nawet panny Dix.
Virgilia siedziała na ławce otulona płaszczem, walizkę trzymała między kolanami. Mimo
wszystko nie czuła Ŝalu. Południowcy byli odpowiedzialni za śmierć Grady'ego, a ona w od-
wecie odebrała jedno Ŝycie. Postąpiła dokładnie tak, jak czynili to Konfederaci. Tak jak
biblijni królowie.
Było jej przykro, Ŝe nie będzie juŜ pielęgniarką. Ta praca nadawała jej Ŝyciu sens,
którego zabrakło od czasu Harper's Ferry. Ale przynajmniej kończyła karierę w polu jak
dobry Ŝołnierz. Zabijając wroga.

— 321
Teraz musi zająć się czymś innym. W chłodzie wczesnego poranka zeszła po trapie ze
spokojną twarzą i wyraźnie sprecyzowanym celem. Gdy wynajęła pokój i doprowadziła swój
wygląd do porządku, wyruszyła, by spotkać się z kongresmanem Samem Stoutem.

106
LeŜąc w swoim łóŜku w szpitalu dla rekonwalescentów w Hare-wood Billy pisał:
Niedziela 5 czerwca. Ciepło. Nocą musimy opuszczać siatki przeciw komarom albo
zostalibyśmy Ŝywcem poŜarci. Drzewa z czerwonymi pąkami ocieniają namiot w
najgorętszych godzinach, ale nic nie chroni przed trupim zapachem, który zawisł nad
miastem, odkąd generał G. zajął okolicę. Trupy są wszędzie, niezliczone.
Nie mogę uzyskać wiarygodnych informacji, ale sanitariusze powiedzieli mi, Ŝe kolejną
wielką bitwę stoczono o 7 8 mil od Richmond. MoŜe to wreszcie koniec i wrócę do domu i do
Ciebie, droga Ŝono. Jeśli nie, za kilka dni będę w drodze powrotnej do Wirginii. Kula, która
trafiła mnie w łydkę, przeszła przez mięsień, nie wyrządzając większych szkód i, choć nadal
chodzę niezgrabnie, przyczyną jest co innego. To jeszcze pamiątka po Libby.
Nie chcę wracać do armii i nie uwaŜam się za tchórza z tego powodu. Pójdę tylko
dlatego, Ŝe jeśli G. poniesie klęskę w Richmond, trzeba będzie zrobić wszystko, aby skończyć
raz na zawsze tę krwawą jatkę.
Stary Abe ma być ponownie nominowany w Baltimore w przyszłym tygodniu jako
kandydat czegoś, co nazywa się Partia Unii Narodowej. Jej nagłe powstanie ma zapewne
zademonstrować wspólne cele mniej radykalnych republikanów i demokratów
opowiadających się za Unią. Jest pewne, Ŝe L. w Ŝaden sposób nie wygra tym razem. Wiele
osób jest juŜ przeciw niemu i coraz więcej przybywa ich z kaŜdym dniem. Jeden z oficerów
mówił otwarcie i wstrząsająco o tym ubiegłego wieczoru. Powiedział, Ŝe dla narodu byłoby
lepiej, gdyby ktoś zabił prezydenta. W jakie jeszcze szaleństwo popadniemy, zanim to się
skończy ?
W dniu, w którym Lincoln uzyskał nominację wraz z gubernatorem Johnsonem z
Tennessee, demokratą, Isabel i bliźnięta

— 322
wyjechali na długie wakacje do domu w Newport. Waszyngton stał się nie do zniesienia.
Niemal co godzinę pociągi i parowce przywoŜące poległych stukały na Long Bridge lub
cumowały do nabrzeŜa przy Szóstej Ulicy. Grabarze byli wyczerpani pracą i obliczaniem
zysków. Osiemnaście do dwudziestu tysięcy pacjentów poupychano w wojskowych
szpitalach. Rekonwalescenci wędrowali nawet po najlepszych dzielnicach, a trupi odór
tłumił wszelkie inne zapachy.
Stanley nie miał nic przeciw wyjazdowi Ŝony. UmoŜliwiło mu to swobodne wizyty u
młodej kobiety, poznanej pewnej kwietniowej nocy: ona i paru kamratów-republikanów,
hulaków, odwiedzili na Dziewiątej Ulicy „Varietes", duŜy teatr, którego front udekorowany
był flagami.
Widownia składała się niemal w całości z męŜczyzn. Przed pojawieniem się
sentymentalnych solistek, Chińczyków i czarnych komendiantów, skąpo odziane
dziewczyny wykonały wiązankę tańców ku zadowoleniu publiczności. Uroda jednej z dzie-
wcząt, dwudziestolatki z duŜym biustem, kazała Stanleyowi wskoczyć na ławkę z
okrzykiem, jak robiło to wielu spoconych, przesiąkniętych zapachem tytoniu Ŝołnierzy
wokół niego.
Z whisky za dziesięć centów w ręce Stanley utkwił wzrok w tancerce, a potem odszukał
ją za kulisami. Zaczął rozmowę, co nie było trudne, gdy młoda dama oszacowała jego wiek,
wytworne ubranie i usłyszała, Ŝe jest zaufanym sekretarza Stantona, senatora Wade'a,
kongresmana Davisa oraz innych osobistości.
Wiele pisano ostatnio o patronach Stanleya. Ustawa Wade'a--Davisa przedstawiona
ostatnio w izbie była otwartą deklaracją wojny z umiarkowanym programem odbudowy
zaproponowanym przez prezydenta. Projekt pozwalał na utworzenie rządu stanowego tylko
wtedy, gdy pięćdziesiąt procent białych męŜczyzn danego stanu złoŜy przysięgę lojalności;
plan Lincolna zakładał dziesięć procent. Inne klauzule Wade'a-Davisa były równie surowe.
Prezydent podał do wiadomości, Ŝe uniemoŜliwi uchwalenie tej ustawy swoim wetem, jeśli
to „oczyści" Senat.
Rozwścieczony Wadę odwzajemnił mu się publicznie.
— NajwaŜniejszy jest autorytet Kongresu. Musi być respektowany przez wszystkich,
nie wyłączając tego trapionego koszmarnymi snami stworzenia, które nawiedza Biały Dom i
z kaŜdym dniem przynosi coraz większą hańbę swemu urzędowi i całemu narodowi.
Na przyjęciu, gdzie Wadę powiedział to po raz pierwszy, Stanley klaskał i wołał:
„brawo, brawo!". Nie odwaŜył się jednak na uczestnictwo w konwencji nominacyjnej w
Cleveland, gdzie republikanie wyznaczyli na swojego kandydata generała Fremo-nta. Ale
był za obaleniem Lincolna i był to jeden z wielu faktów, o których opowiedział swemu
kochanemu „Promyczkowi".

— 323 —
Panna Jeannie Canary — takie nazwisko przyjęła w zamian za to niemoŜliwe do
wypowiedzenia, którym obdarzył ją jej lewantyński ojciec — była pod wraŜeniem zarówno
przyjaciół Stanleya, jak i jego nieograniczonych zasobów gotówki. W noc po nominacji ona i
Stanley leŜeli nago w łóŜku, w tanim pokoiku panny Canary w dzielnicy, z której obiecał ją
wkrótce wyciągnąć.
Przyjemnie zamroczony bourbonem Stanley leŜał na swym wydatnym brzuchu, bawiąc
się ciemnymi sutkami panny Canary. Zwykle uśmiechała się doń bez przerwy. Ale nie tego
wieczoru.
• Kochany, chcę zobaczyć fajerwerki. Chcę usłyszeć orkiestrę marynarki grającą ,,Tra-
ta-ta".
• Jeannie — mówił, tłumacząc jak nierozgarniętemu dziecku. — Te uroczystości są
policzkiem wymierzonym moim najbliŜszym przyjaciołom. Jak mógłbym brać w nich
udział?
• Och, to nie dlatego mówisz: nie — odparła odwracając się i ukazując pulchne
pośladki. Za brudną storą pojawiła się na niebie ognista linia, wybuchając deszczem
srebrnych iskierek. Inne rakiety: zielone, Ŝółte, niebieskie, podąŜyły w ślad za nią. Od strony
Georgetown wypuszczono wiele balonów.
Wepchnęła w policzek wskazujący palec, niczym kiepska aktorka, próbująca odegrać
zamyślenie.
A ja myślę, Ŝe ty po prostu nie chcesz, aby cię ze mną widziano.
• Nie moŜesz się o to obraŜać. Jestem znany w tym mieście. Jestem teŜ Ŝonaty.
• To dla ciebie Ŝaden interes, siedzenie tu, prawda? Więc jeśli mnie tam nie zabierzesz,
nie troszcz się teŜ o nowe mieszkanie dla mnie. MoŜe znów kiedyś zobaczymy się za
kulisami.
Jej pociemniałe z gniewu oczy i wydęte wargi pokonały go. Podniósł z łóŜka swoje blade
ciało, odszukał butelkę i opróŜnił ją do dna.
— Dobrze. Sądzę, Ŝe moŜemy iść na godzinę. Chcę, Ŝebyś
doceniła ryzyko, na jakie się naraŜam.
Sięgnął po swoją bieliznę.
— Och kochany, doceniam, doceniam zapiszczała otacza
jąc ramionami jego szyję, poczuł na swoich jej rozpłaszczające
się piersi. W takich chwilach nie był waŜny jego wiek, nie istniała
Isabel; czuł się jak młody męŜczyzna.
Tym, co panna Canary chciała tak bardzo zobaczyć, było Biuro Patentowe, powyŜej
skrzyŜowania alei z ulicą F. Złapali powóz — Stanley nigdy nie jechał na wyspę swoim i po
drodze próbował jej wytłumaczyć, dlaczego on i jego przyjaciele gardzą Lincolnem. Zaczął
od prezydenckich planów odbudowy. Z jej miny odczytał, Ŝe niewiele zrozumiała i jest na
poły zmieszana,

— 324 —
na poły zagniewana. Natychmiast spróbował zmienić temat i opowiedzieć o militarnych
błędach prezydenta.
• Lincoln wybrał Granta, a kampania Granta utkwiła w martwym punkcie. Cold Harber
było katastrofą, której rozmiary dopiero teraz do nas docierają. Generał stracił około pięć-
dziesięciu tysięcy ludzi, czyli prawie połowę sił, z którymi forsował Rapidan, i prawie tyle
samo, ile liczy cała armia Lee. Naród nie będzie tolerował tak wysokiego rachunku rzeźnika,
zwłaszcza Ŝe nadal nie zdobyto Richmond.
• Nie jestem całkiem pewna, gdzie leŜy Richmond, kochany. Gdzieś... w Północnej
Karolinie?
Z westchnieniem poklepał ją po ręce i poddał się. Jeannie Canary była urocza i słodka,
ale jej zdolności, choć ujmujące, były ograniczone do jednej dziedziny. Przypuszczał, Ŝe nie
naleŜy więcej wymagać od aktorek.
— Chcę wysiąść nalegała, gdy powóz utknął w zatorze, na
rogu Siódmej Alei i ulicy F.
Próbował przekonać ją, Ŝe nie powinna, ale ona juŜ otworzyła drzwi. Z dreszczem
strachu wygramolił się za nią.
Sztuczne ognie wybuchały na niebie jak błyskawice. Tłum gwizdał i wiwatował na widok
czerwonych, białych i błękitnych iskier. Na frontowej ścianie Biura Patentowego stworzono
olbrzymią iluminację od wieczora jaśniały tam oświetlone portrety Lincolna, Johnsona i
Granta o kwadratowej szczęce. Panna Canary piszczała i ściskała go za ramię, a on
obserwował patrzących na nich przechodniów i czuł podniecający dreszcz. To
niebezpieczeństwo miało w sobie coś pikantnego, coś jak ów dreszcz, którego doświadczają
Ŝołnierze. Tego był pewien. Dobry wieczór, Stanley.
Pobladły odwrócił się raptownie i ujrzał kongresmana Hen-ry'ego Davisa z Maryland,
który uchylając kapelusza przeszywał wzrokiem niczego nie podejrzewającą pannę Canary.
Po chwili zniknął w tłumie.
Och, mój BoŜe, mój BoŜe przez kilka następnych chwil Stanley nie był zdolny do
sformułowania Ŝadnej myśli.
Jakim był głupcem, jakim skończonym durniem. Ta wyprawa nie była podniecającą
przygodą, była śmiertelnym zagroŜeniem.
A teraz on był ofiarą.

Charles chciał opłakiwać Pięknisia Stuarta — ale łzy nie napływały do oczu.
Zamiast nich pojawiły się wspomnienia, jak kawałki szkła, istny witraŜ w wielkim,
jasnym oknie legendy Stuarta: to okno stworzyli po części wielbiciele Pięknisia, po części ci,
którzy

325 —
usiłowali pomniejszyć jego zasługi, a po części takŜe Charles. Teraz mógł juŜ nawet
wybaczyć Stuartowi podłe traktowanie Hamptona i podejrzliwość na początku wojny.
Przypomniał sobie sprośne piosenki, z których zasłynął Piękniś. Mówiono, Ŝe kiedy umierał,
poprosił przyjaciół, by zaśpiewali „Rock of Ages".
Hampton, jako starszy dowódca brygady, powinien zostać następnym dowódcą
kawalerii. Natychmiast przejął lwią część obowiązków, ale bez awansu. Charles, Jim Pickles
i inni weterani wiedzieli dlaczego. Lee sądził, Ŝe Hampton jest za stary. Czy okaŜe się na
tyle silny, aby sprostać wymogom?
Charles uwaŜał, Ŝe te wątpliwości są śmieszne. Hampton juŜ nieraz udowodnił, Ŝe
doskonale znosi cięŜkie warunki, złą pogodę, długie jazdy i kampanie, które załamałyby
ludzi o wiele młodszych. Jednak ci „na górze" ciągle poddawali go nowym próbom. Charles
podejrzewał, Ŝe ta zwłoka miała coś wspólnego z Fitzem Lee, który chciał tego stanowiska
dla siebie.
Po powrocie z Richmond Charles nie miał nawet chwili wolnej od słuŜby, Ŝadnej okazji,
by odwiedzić Gus, choć często o niej myślał. Zdecydował, Ŝe ich romans powinien zostać
przerwany na jakiś czas, jeśli nie zakończony na dobre. Była przecieŜ wojna.
Jednocześnie martwił się, Ŝe moŜe przydarzyć się jej coś złego, jako Ŝe w Wilderness
zaczynały się walki. Wiedział, Ŝe Jankesi znów zawładnęli Fredericksburgiem i wielu
mieszkańców stamtąd uciekło. Z listu od Orry'ego, odpowiedzi na wysłany wcześniej list
Charlesa, dowiedział się, Ŝe Gus i jej wyzwoleńcy nie przybyli do Richmond, a jeśli nawet
to nie szukali schronienia u Orry'ego i Madeline. Charles sądził, Ŝe jego kochanka pozostała
na farmie. Bardzo chciał sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku, ale nie miał
moŜliwości.
Co lepsze, wiedzieć czy nie wiedzieć? Jim Pickles dostawał regularnie z domu listy, z
których kaŜdy wprawiał go w przygnębienie na całe dnie. Jego matka była przykuta do
łóŜka. Doktor podejrzewał, Ŝe ma raka i nie przeŜyje roku.
• Muszę jechać do domu — oznajmił któregoś dnia Jim.
• Nie moŜesz — odparł stanowczo Charles. Jim pomyślał przez chwilę.
• Sądzę, Ŝe masz rację.
Ale nie był o tym do końca przekonany.
Armia Granta zrobiła łuk, omijając miejsce masakry w Cold Harbor, aby zająć waŜny
węzeł kolejowy w Petersburgu. Kawaleria Sheridana, aby zdezorientować przeciwnika,
ruszyła w kierunku Charlottesville; Lee był zmuszony posłać Hamptona w pościg. W
pobliŜu Trevilian Station, w Wirginii, Charles przez moment ujrzał Jankesa o kędzierzawej
czuprynie, teraz generała, który wrył mu się w pamięć wcześniej, przy Brandy Station.

326 —
Jankesi mogli zdobyć wagony, ambulanse i około ośmiuset koni. Brygada Calbraitha
Butlera walczyła gdzie indziej, więc Hampton wysłał do Teksasu oddział Toma Rossera.
Charles znalazł się w nim i właśnie wtedy wypatrzył młodego generała, rozpoznając go po
szkarłatnej apaszce. Charles strzelił i spudłował. Custer takŜe, z podobnym skutkiem.
Wątpliwe, Ŝeby rozpoznał Charlesa, który teraz bardziej przypominał zarośniętego bandytę
niŜ Ŝołnierza.
Następnego popołudnia Charles, bez konia, walczył w pośpiesznie wykonanych okopach
tuŜ przy głównej linii kolejowej Wirginii. On i Jim wrócił do kawalerzytów Butlera.
Właśnie obok piechoty kawaleria Sheridana formowała szyk
w rytm „Garryowen".
• Słyszałeś kiedyś taki hałas? — krzyknął Jim chowając się, gdy z gwizdem przeleciał
nad nimi pocisk. Jego uwaga nie dotyczyła kanonady.
• Mały Phil zawsze zamawia duŜo muzyki odparł Charles opróŜniając magazynek
rewolweru. Przykucnął, by go ponownie naładować. Mówią, Ŝe robi tak, by zagłuszyć
jęki rannych.
Wychylił się z okopu trzymając oburącz rewolwer, powoli wycelował i strzelił dwa razy.
Niebiesko ubrany chłopiec osunął się na tory. Z zadowoleniem westchnął i poszukał
następnego celu.
Jeszcze chyba dotąd nie było wojny z taką ilością muzyki — zauwaŜył Jim. Ale jedno
jest pewne; nie takiej wojny się spodziewałem.
Na zamglonej, wiosennej drodze, poza zasięgiem rewolweru, Charles ujrzał schludnych
Ŝołnierzy, jadących truchtem na starannie dobranych gniadoszach.
Tego się nikt nie spodziewał — powiedział, wyrywając dziurę w nodze kolejnego
młodzieńca. ZauwaŜył, Ŝe strzela celniej, gdy wyobraŜa sobie, Ŝe Jankesi to ruchome,
gliniane tarcze na strzelnicy. Strzelali dalej z karabinków opartych o biodra.
Ostatni atak na ich pozycje nastąpił o zachodzie słońca. Nocą Jankesi zaczęli wycofywać
się w kierunku North Anna. Charles i inni zwiadowcy deptali im po piętach. I dlatego to oni
właśnie odkryli przeraŜającą scenę.
Jim znalazł się pierwszy w pobliŜu opuszczonego obozowiska. Przygalopował do
Charlesa i opowiedział mu, co znalazł. Potem, nim zdąŜył się przechylić, zwymiotował na
broń, siodło i zaskoczonego konia.
Charles poczuł odór rzezi, zanim ją ujrzał. I zanim usłyszał jej odgłosy: zgodny chór
padlinoŜernych ptaków, orkiestrę tysięcy much. Parę minut później z zaciśniętymi ustami
skierował siwka w stronę tymczasowej kwatery generała.

— 327 —
Hampton, dŜentelmen w kaŜdym calu, tym razem nie zachował pozorów, jadąc za
Charlesem z odkrytą głową. Wiatr targał jego brodę, gdy wpatrywał się w niesamowite
rzeźby pokrytych muchami martwych koni ułoŜonych w stosy.
• Liczyliście? — wyszeptał.
• Jest ich zbyt wiele, trudno byłoby, generale. Myślę, Ŝe jest ich co najmniej
dziewięćdziesiąt. Jim znalazł tyle samo, lub więcej, koło tamtych drzew. Szukałem ran
innych niŜ od kul tak długo, jak wytrzymał to mój Ŝołądek. Nie znalazłem. Jankesi musieli
stwierdzić, Ŝe stado koni opóźni ich odwrót.
• Strzelałem do rannych koni, ale nigdy do ochwaconych. Zabijanie bez konieczności
zdrowych zwierząt jest jeszcze gorsze. To grzech.
A zakuć Murzyna w łańcuchy nie grzech? — pomyślał. Na głos odparł:
• Tak jest, sir.
• Niech Bóg ich pokarze - rzekł Hampton.
Ale gdy Charles patrzył na to, co zrobili Jankesi, i gdy pomyślał, co stało się choćby z
nim samym, poczuł, Ŝe generał nieco spóźnił się ze swym Ŝądaniem. Bóg odwalił juŜ kawał
dobrej roboty na większości ludzkości.

Kanonada pod Cold Harbor wstrząsała oknami w Richmond. Nocą Orry i Madeline leŜeli
spleceni w łóŜku, nie mogąc zasnąć z powodu huku dział.
Nie było to niczym nowym. W maju, kiedy Butler szedł wzdłuŜ rzeki James, znalazł się
zaledwie o siedem mil od miasta. W duszne czerwcowe noce, kiedy walki toczyły się pod
Cold Harbor, w Richmond pękły szyby w niejednym oknie. Teraz walki przeniosły się w
okolice Petersburga. Po czterech dniach bezowocnych prób zdobycia fortyfikacji na
Dimmock Linę Armia Potomacu przystąpiła do oblęŜenia Petersburga.
Lee zawsze twierdził, Ŝe jeśli zacznie się oblęŜenie, jesteśmy skończeni powiedział
Orry do Madeline. — Unioniści, jeśli zechcą, mogą bez końca ściągać ludzi i zapasy rzeką
do City Point. Będziemy musieli skapitulować.
• Cooper od dawna mówił, Ŝe to nieuniknione, prawda?
• Cooper miał rację mruknął i pocałował ją.
Orry wszędzie widział oznaki nieuniknionej klęski. Kawaleria Sheridana dotarła niemal
do północnego krańca miasta, a piechota Butlera do południowego. Joe Johnston,
„Wycofujący się Joe", jak z nienawiścią nazywali go ludzie, cofał się w kierunku Atlanty,
spychany konsekwentnie atakami Sheridana. Inny generał Unii, Sigel, czaił się w dolinie.

— 328 —
Niewielu uciekinierów z oblęŜonego terenu przedarło się do Wilmington. Emitowane na
Południu banknoty stały się bezwartościowym papierem. Cold Harbor było jak deja vu; pa-
nika, jak podczas kampanii na Półwyspie. Ale tym razem nie starczało juŜ serca i odwagi, by
podtrzymywać opór. Wielcy generałowie zginęli: szkolny kolega Orry'ego stary Jack, Stu-
art-Śpiewający Kawalerzysta. A najznamienitszy, Bob, nie umiał zwycięŜyć.
Pewnego ranka po Cold Harbor w Departamencie Wojny pojawił się Pickett.
Wymizerowany, z zamglonym wzrokiem, wyglądał jak ruszający się trup. WciąŜ nosił włosy
spływające lokami do ramion, ale pojawiło się w nich sporo siwych nitek. Orry'emu Ŝal było
George'a, który próbował podtrzymać pozory młodości i wesołości, kiedy jedno i drugie
bezpowrotnie przegnano.
W gorącej, dusznej ciszy Orry podzielił się swym niezadowoleniem z przyjacielem. W
odpowiedzi Pickett rzekł:
Zawsze znajdzie się miejsce w moim dowództwie dywizji, jeśli kiedyś zapragniesz
zostać dowódcą w polu.
Ton jego głosu wskazywał, Ŝe Orry powinien dobrze się zastanowić. Czy George myślał
o nieudanej szarŜy pod Gettys-burgiem, która uczyniła z niego starca w jeden dzień?
Ostatnio skłaniam się ku czemuś takiemu. Nie rozmawiałem o tym z Madeline, ale
będę pamiętał o twojej propozycji. Naprawdę ją doceniam.
Pickett nie odezwał się, podniesiona w pozdrowieniu ręka opadła bezwładnie. Odszedł
powłócząc nogami.
Prowadzono oficjalne dochodzenie w sprawie ucieczki z Lib-by jeńca, któremu pomagał
oficer Konfederacji. Jednak nikt nie potrafił go dokładniej opisać poza stwierdzeniem, Ŝe był
wyjątkowo wysoki i miał gęstą brodę, a opis ten pasował do kilku tysięcy osób w armii.
Groźba zajęcia Richmond przez Jankesów odsunęła na dalszy plan ucieczkę i, co za tym
idzie, takŜe dochodzenie. Orry miał tylko nadzieję, Ŝe Billy Hazard przedostał się przez front
bez przeszkód.
Mallory odwiedził go sucho informując, Ŝe Cooper złoŜył dymisję, deklarując zamiar
opuszczenia Charleston i powrotu do Mont Royal. Orry słyszał juŜ wcześniej o
zaatakowaniu więźnia Unii przez Coopera. Niepokoił się o brata.
Zmienił się bardzo — rzekł Mallory. — Nagle stał się zwolennikiem zawarcia pokoju
za wszelką cenę. Karygodne!
Dotknięty surowym osądem Orry rzekł:
— Sądzę, Ŝe karygodny był raczej nieoczekiwany zapał wojenny Coopera, panie
Mallory. MoŜe znów mam brata, którego tak dobrze znałem.
Sekretarzowi nie podobała się replika Orry'ego. Bez słowa

— 329 —
wyszedł. Orry napisał list do Coopera na adres plantacji z niewielką nadzieją, Ŝe zostanie
tam dostarczony. Był zadowolony, Ŝe Cooper wraca do domu. Lecz moŜliwe konsekwencje
poczynań jego brata przygnębiły go w tym samym stopniu, co incydent następnego ranka.
• Kim jest ta kobieta, która złoŜyła podanie o przepustkę? — zapytał urzędnika.
• Pani Manville. Przyjechała tu z Baltimore w 61 roku, Ŝeby otworzyć dom publiczny.
Właśnie go zamknęła.
• Wraca do Maryland?
• Tak. Jest zdecydowana, nie mamy powodów, aby ją zatrzymać.
• Czy to pierwsza prostytutka prosząca o przepustkę?
• O nie, pułkowniku. Od czasu Cold Harbor było ich mnóstwo.
Tej nocy na Marshall Street powiedział do Madeline:
Szkarłatne damy* wyjeŜdŜają. Nie ma juŜ wątpliwości. Kurtyna opadła.
Orry'ego nurtowała jeszcze jedna zagadka: tajemniczy spisek, który rozpłynął się w
powietrzu, jakby nigdy nie istniał. Seddon ostrzegł prezydenta Davisa, Judaha Benjamina i
innych członków rządu, ale nie mógł zrobić nic więcej wobec braku dowodów. Powell
zniknął, a przynajmniej nie pokazywał się na farmie. Dwukrotnie ulegając naleganiom
Orry'ego Israel Quincy przeszukiwał tamto miejsce, ale nic nie wskórał. Orry wynajął
człowieka, który miał sprawdzić wiarygodność Merchanta. Znowu nic.
A Orry widział przecieŜ broń. I Jamesa Huntoona. I swoją siostrę. Ale postawiony wobec
zbijających z tropu faktów sam zastanawiał się, czy nie zwariował. Ilekroć rozmyślał o tej
zagadce, wpadał jedynie w coraz głębszą frustrację. Jeśli Ashton naleŜała do spisku
zawiązanego w celu zamordowania prezydenta, musiała za to odpowiedzieć. Ale jak to
udowodnić? Departamentowi brakowało ludzi do śledzenia jej dzień i noc, a on sam nie
mógł tego robić. Ilekroć zwierzał się ze swych zmartwień Madeline, uspokajała go i
nalegała, by zapomniał o całej tej sprawie.
— NiemoŜliwe.
Był zły na siebie, na siostrę, na jej męŜa. Jego wściekłość w końcu znalazła ujście w
nieoczekiwanym miejscu i czasie: w Ministerstwie Skarbu na wieczornym przyjęciu na cześć
sekretarza Memmingera, który ogłosił publicznie, Ŝe ma zamiar

* Scarlet women — prostytutki towarzyszące wojsku. Przydomek jest aluzją do czerwonych mundurów armii
angielskiej.

— 330 —
złoŜyć rezygnację, skoro tylko upora się z paroma waŜnymi zadaniami. Spodziewano się, Ŝe
odejdzie przed lipcem.
Kilka osób z Południowej Karoliny pracowało w stolicy wraz z urzędnikami ministerstwa
przy przygotowaniach do tego przyjęcia. Lista gości obejmowała cały departament Memmin-
gera i osoby z jego rodzinnego stanu. Huntoon zaliczał się do obu kategorii. Przyszedł z
Ashton.
A Orry przyszedł z Madeline.

Brak poczucia humoru sekretarza gwarantował ponurą imprezę, tak jak i jej miejsce. W
Ministerstwie Skarbu nie wolno było podawać alkoholu. Postawiono tylko wazę z ponczem
koloru rdzy, o zapachu jakichś owoców cytrusowych. śony urzędników i sekretarki
przygotowały kanapki z jarzynami, głównie marchewką i Ŝałosnymi plastrami zwiędłego
ogórka.
Zmagając się z tym specjałem Orry zostawił Madeline plotkującą z kobietami i podszedł
do siostry. Była, oczywiście, jedyną kobietą w grupie pięciu męŜczyzn. Był tam teŜ Huntoon
z policzkami nadętymi jak u ropuchy, kiedy słuchał oświadczenia jakiegoś urzędnika.
Niech się powiesi gubernator Brown ze swymi opiniami. WciąŜ twierdzą, Ŝe
rekrutacja kolorowych jest jedynym sposobem na przechylenie szali wojny na naszą stronę.
Huntoon zerwał okulary, by podkreślić nieugiętość swych poglądów.
Więc lepiej się poddać!
To śmieszne powiedział ktoś inny. — Jankesi nie są tak rygorystyczni. Mój szwagier
mówił mi, Ŝe murzyńskie oddziały zaciskają pętlę wokół Petersburga.
Ashton, dobrze ubrana, lecz wyraźnie zmizerowana Orry natychmiast zauwaŜył, Ŝe
schudła — potrząsnęła głową słysząc ostatnią opinię.
A czegóŜ się moŜna spodziewać po narodzie kundli? Zgadzam się z Jamesem. Lepiej
wszystko stracić, niŜ przystać na taki kompromis. Jeśli nie nastąpią zasadnicze zmiany, Kon-
federacja wkrótce stoczy się prosto w przepaść.
Była to wyraźna aluzja do rządów Davisa.
Gdzie ona zaraziła się fanatyzmem i od kogo? zastanawiał się Orry, stojąc w pobliŜu
dyskutującej grupy. Od Huntoona? Nie, raczej od Powella.
Ashton dostrzegła brata i odeszła od dyskutantów.
— Dobry wieczór, Orry. Widziałam ciebie i twoją uroczą Ŝonę. Jak się miewasz?
Jej ton i wyraz twarzy świadczyły wyraźnie, Ŝe była to zdawkowa uprzejmość, nic
więcej.

— 331 —
• Stosunkowo dobrze. A ty?
• Och, jestem zajęta tysiącem spraw. Słyszałeś, Ŝe Cooper zrezygnował z pracy w
Departamencie Marynarki? — Skinął głową. — Mówią, Ŝe sekretarz Mallory był wściekły.
Słowo daję, Orry, równie dobrze moglibyśmy mieć sfinksa za brata. Rozumiałabym go lepiej
niŜ Coopera.
• Nie tak trudno go zrozumieć.
Odpowiedź Orry'ego była chłodna i wywaŜona. Pamiętał, Ŝe teraz Ashton była jego
zwierzyną.
• Cooper zawsze był idealisą. Wspaniałomyślny...
• O tak, bardzo wspaniałomyślny — przerwała mu — jeśli chodzi o cudzą własność.
Tak samo, jak niektórzy nasi wysoko postawieni urzędnicy.
Orry dokończył zdanie, tak jakby siostra nic nie powiedziała.
— ... stanowczo przeciwny demagogom. I oszustwu.
Ashton była dość bystra, by natychmiast zauwaŜyć, Ŝe Orry
czyni jakieś aluzje do niej. Na wszelki wypadek zajęła pozycję obronną — lekki uśmiech —
i połoŜyła mu rękę na ramieniu. Pociągnęła go w spokojniejszy zakątek sali, gdzie odezwała
się do niego tonem miłego, zaskoczonego dziecka.
• UŜyłeś słowa: oszustwo. Czy to jakaś aluzja, którą powinnam rozszyfrować?
• Oczywiście. MoŜe się odnosić na przykład do twego znajomego, pana Powella.
Puściła jego ramię, jakby to była padlina.
• Cooper ci naopowiadał jakichś bzdur? Sądzę, Ŝe to moŜliwe, iŜ to on, ten moralizator.
• To nie ma nic wspólnego z Cooperem. Wspominając Powella nie miałem na myśli
twych morskich przedsięwzięć, ale grupę, która spotkała się na farmie nad rzeką.
Zaskoczył ją. Upłynęła dłuŜsza chwila, zanim odzyskała zimną krew i zdołała się
opanować. Orry wyprostował się, aby jeszcze bardziej ją zastraszyć, i postanowił nie dać jej
czasu na ochłonięcie.
• Na pewno znasz miejsce, o którym mówię. Urwisko Wiltona. Gdzie zmagazynowane
są szybkostrzelne karabiny Whitworth kaliber 45?
• Naprawdę, Orry. Nigdy jeszcze nie słyszałam takich bredni. O czym ty mówisz, do
licha? — usiłowała ukryć zmieszanie, śmiejąc się.
• O twoim udziale w spisku. Byłem na farmie. Widziałem tam Jamesa i ciebie.
• Bzdura — warknęła z uśmiechem. — Przybył pan Benjamin.
Orry odwrócił się. Pulchny, uprzejmy, niski męŜczyzna był juŜ otoczony przez grono
wielbicieli. Jednak bardziej zdawał się

— 332 —
być zainteresowany powitaniem z Madeline. Ruszył prosto ku niej.
Ostatnie słowa Ashton zabrzmiały dość głośno. Huntoon usłyszał je i przeprosiwszy
wycofał się z dyskusji. Podszedł do Orry'ego i Ŝony. Ashton odwróciła się do brata, krzycząc
niemal dla wzmocnienia efektu swych zaprzeczeń:
• To, co mówisz, to bzdura! Śmieszne, doprawdy!
• Nazwij to, jak chcesz — odparł wzruszając ramionami. — Zobaczyłem i usłyszałem
dość, by przekonać się, jaki jest cel tych spotkań. Bóg wie, jak się w to wplątałaś. —
Huntoon przystanął obok wytrzeszczając oczy zaszokowany. — Zdaję sobie sprawę, Ŝe
większość z was zatarła za sobą ślady. Ale nie na długo. Złapiemy was.
Orry nie doceniał swej siostry. Nie spodziewał się powaŜnego kontrataku. Uśmiechnęła
się czarująco.
— Jeśli my nie złapiemy najpierw ciebie, mój drogi. Mam na
myśli odpowiedni moment, by poruszyć sprawę tego Murzyna
w twojej drewutni. Czy moŜe w buduarze?
Orry w okamgnieniu zesztywniał. Rozejrzał się po sali. Przyjęcie znacznie ucichło,
niektórzy goście dostrzegli jakąś kłótnię, choć jedyną osobą mogącą usłyszeć szczegóły był
Huntoon. Wyglądał jakby miał za chwilę umrzeć.
Ashton uderzyła wachlarzem po przegubie Orry'ego.
Dobijmy targu, drogi braciszku. Ty zachowasz milczenie, to i ja nic nie powiem.
Orry poczuł jak krew uderza mu do głowy.
Nie strasz mnie, Ashton. Chcę się dowiedzieć, gdzie ukrywa się Lamar Powell.
MoŜesz sobie iść do diabła. Usłyszał to zarówno Benjamin, jak i Madeline. Rzuciła
męŜowi zdziwione, pełne niepokoju spojrzenie. Kobiety rozmawiające z nią teŜ coś
zauwaŜyły. Rozmowa urwała się w pół zdania.
Ashton... ostrzegł Orry głosem zachrypniętym z gniewu.
— Miałam cię zapytać, mój drogi — zaczęła głośno jak
udało ci się tak mistrzowsko ukrywać prawdę przez cały czas? Bo
ukryłeś ją przede mną, chytry lisie. Ale niejaki kapitan Belling-
ham pokazał mi niezbity dowód. Portret, który zdaje się wisiał
poprzednio w Nowym Orleanie...
Bellingham? Portret? To pierwsze nie mówiło mu nic, ale drugie... Ojciec Madeline,
Fabray, powiedział jej przed śmiercią, Ŝe istnieje portret jej matki, choć ona sama nigdy go
nie widziała.
Czując bliskie zwycięstwo, Ashton coraz bardziej się oŜywiała. Złapała ramię Orry'ego i
wyszeptała:
— Widzisz, wiem o niej wszystko. Twoja Ŝona ukrywa więcej,
niŜ myślisz. Byłeś głupcem występując przeciwko mnie. — Wpiła

— 333
paznokcie w jego szary rękaw. Po chwili unosząc spódnice pobiegła ku Madeline,
Benjaminowi i grupce kobiet.
— Kochanie, powiedz nam prawdę. Czy gdy mój brat Ŝenił się
z tobą, wiedział, Ŝe twoja matka z Nowego Orleanu miała czwartą
część krwi murzyńskiej? — Benjamin, który w obu rękach
trzymał dłoń Madeline, wypuścił ją. — I pracowała w domu o złej
reputacji?
Kobieta po prawej stronie Madeline odskoczyła do tyłu wzdrygając się. Druga zaczęła
nerwowo pocierać pieprzyk na twarzy. Madeline spojrzała na Orry'ego. Jej ciemne oczy
wypełniły się łzami. Nigdy nie widział jej w takim stanie. Chciał do niej podbiec i
jednocześnie natychmiast zamordować siostrę.
— Powiedz, kochana — nalegała Ashton. —- Zaufaj nam. Czy
twoja matka nie była murzyńską prostytutką?
Orry ujął Huntoona za ramię.
— Zabierz ją stąd, zanim zrobię jej krzywdę.
Z całej siły pchnął Huntoona. Spadły mu okulary. Prawie na nie nadepnął. Ashton
parsknęła z wściekłości; to ona zajmowała główne miejsce na scenie, a teraz on chciał jej je
odebrać.
Z krzywo nałoŜonymi okularami Huntoon pochylił się ku Ŝonie.
• Wychodzimy.
• Nie, nie jestem skłonna...
• Wychodzimy.
Jego piskliwy głos bliski wrzasku znowu zwrócił uwagę wszystkich. Popchnął Ashton.
Gdy próbowała protestować, zrobił to jeszcze raz. To ją ostrzegło, Ŝe był niebezpiecznie
bliski histerii. Przeciwstawiając mu się mogła zaprzepaścić to wszystko, co dotąd uzyskała.
Rzuciła Orry'emu szybki, zimny uśmiech, wyrwała ramię z uścisku męŜa i wyszła.
Huntoon pośpieszył za nią, nerwowo zaciskając palce.
— Dobranoc, przepraszamy, dobranoc.
I zszedł po schodach.
W oddali, od strony Petersburga, rozległa się kanonada artyleryjska. śyrandol w sali
zakołysał się. Memminger przyglądał się Orry'emu badawczym wzrokiem, podczas gdy Ben-
jamin, znowu uprzejmy i uśmiechnięty, uspokajał Madeline.
— Nigdy nie widziałem tak bezwstydnego zachowania. Moje
wyrazy współczucia. Oczywiście nie wierzę, Ŝeby oskarŜenia tej
gburowatej, młodej kobiety były prawdą...
Madeline drŜała. Orry z niesmakiem dostrzegł zmianę zachowania Benjamina. Sekretarz
zmienił się w kilka sekund z serdecznego przyjaciela w członka rządu pytając: Czy to
prawda?
Orry nigdy bardziej nie kochał i nie podziwiał swej Ŝony niŜ wtedy, gdy rzekła:

— 334 —
• Panie sekretarzu, czy prawo wymaga, abym odpowiedziała na pańskie nieuprzejme
pytanie?
• Prawo? Oczywiście, Ŝe nie. — Oczy Benjamina przypominały źrenice polującego
kota. — Iz pewnością nie chciałem być nieuprzejmy. Jednak odmowa odpowiedzi moŜe
zostać uznana przez niektórych za przyznanie racji...
Kobieta z pieprzykiem wtrąciła obraŜonym tonem:
• Ja przynajmniej chciałabym usłyszeć odpowiedź. Byłoby hańbą, gdyby członek
naszego Departamentu Wojny był męŜem kolorowej kobiety.
• Niech diabli wezmą was i wasz fanatyzm! — krzyknęła Madeline.
Kobieta odskoczyła, jak uŜądlona. Orry przepchnął się do Ŝony, zdoławszy jakoś
opanować chaotyczne, sprzeczne uczucia: zaskoczenie, niepokój, gniew, zmieszanie, które
owładnęły nim w ciągu paru ostatnich chwil. Dotknął Madeline pragnąc dodać jej otuchy.
— Tędy, kochanie. Na nas teŜ juŜ pora. Delikatnie otoczył
ją ramieniem. Czuł, Ŝe lada chwila wybuchnie płaczem.
Sami nie wiedzieli, jak przeszli wśród wystrojonych w niemodne suknie Ŝon zbyt dobrze
ubranych urzędników. Memminger stał w pobliŜu wazy z ponczem. Nie odwrócił się nawet.
Gorący wiatr hulał po Capitol Sąuare, unosząc papiery, tumany kurzu i inne śmieci. Kontury
budynków po przeciwnej stronie ulicy zamazywały się jak we mgle.
• Skąd ona się dowiedziała?
• Bóg wie. Mówiła o jakimś kapitanie Bellinghamie. Nigdy nie słyszałem tego
nazwiska. MoŜe być z armii, marynarki, moŜe być oszustem. Przeszukam kartoteki, choć są
w takim stanie, Ŝe nie obejmują połowy nazwisk tych, którzy słuŜą teraz w armii. Ale bądź
pewna, Ŝe spróbuję. Chciałbym znaleźć to bydlę.
• Nie musiałam odpowiadać sekretarzowi. Nie miał prawa pytać!
• Nie, nie miał.
• Czy to zaszkodzi twej pozycji w departamencie?
• Oczywiście, Ŝe nie — skłamał.
— Czy odmowa odpowiedzi oznaczała przyznanie się?
Gdy milczał, złapała go za ramiona i potrząsnęła. Szpilki
Wysunęły się z jej włosów, a ciemne loki rozsypały się na wietrze.
• Czy tak było, Orry? Tak? Tak! — krzyczała. Wicher zawył u wylotu
ulicy.
• Tak. Obawiam się, Ŝe tak było.
107
Choć zaczynało brakować jej pieniędzy, Virgilia poprosiła o duŜy apartament u Willarda.
• Mamy tańsze pokoje — powiedział recepcjonista. — Z mniejszymi łóŜkami.
• Nie, dziękuję. Potrzebuję duŜego łóŜka.
Aby zaoszczędzić, unikała tego wieczoru jadalni. Głód i nerwy odpędzały sen, ale w
końcu zasnęła.
Następnego ranka nie zjadła śniadania. Około dziesiątej ruszyła zatłoczoną ulicą,
przepychając się przez tłum Murzynów, gazeciarzy, urzędników i lŜej rannych Ŝołnierzy,
którzy stanowili stały element scenerii Waszyngtonu. Zobaczyła kopułę Kapitolu, której
wreszcie nie zasłaniało rusztowanie. Statua Walczącej Wolności wieńcząca kopułę
połyskiwała w czerwcowym słońcu.
Jej ubranie było zbyt ciepłe jak na tak pogodny ranek. Zanim wspięła się na schody, była
mokra od potu. Weszła do Kapitolu i zaczęła szukać właściwego pomieszczenia. Po chwili
znalazła się przy biurku Sama Stouta, którego chude nogi były wyciągnięte na całą długość.
Ich właściciel porządkował dokumenty.
Wymykając się ukradkiem zastanawiała się, czy jej przedsięwzięcie powiedzie się. Jeśli
nie, wszystko stracone.
Zostawiła zapieczętowaną kopertę w biurze. Wypisała na niej jego nazwisko i adnotację:
„Poufne. Do rąk własnych adresata". Zdenerwowana spacerowała brudnymi ulicami przez
pół godziny. Mijały ją krowy, Ŝując resztki trawy, świnie ryły w błocie. W końcu wróciła do
Willarda i rzuciła się na łóŜko, zakrywając ręką oczy. Ale nie potrafiła zasnąć, nie mogła się
nawet odpręŜyć.
W południe kupiła na jakimś straganie czerstwe bułki. Jedna z nich stała się jej obiadem.
O trzeciej po południu wykąpała się. Później wybrała ciemną spódnicę i wygodną lnianą
bluzkę z bufiastymi rękawami, zapinaną z przodu na guziczki, i stonowany krawat, który
dawał się zawiązać w kokardę. Poświęciła trzy kwadranse na ułoŜenie włosów, po czym
zjadła kolejną bułkę.
Zeszłego wieczoru kupiła „Star". Bez powodzenia próbowała czytać. Miała kłopoty ze
skupieniem się. Oficjalny komunikat Departamentu Wojny dotyczący Petersburga,
zamieszczony na pierwszej stronie i parafowany przez Stantona, mógłby być napisany
równie dobrze po chińsku. Rozpraszały ją wizje mściwej pani Neal szepczącej coś
przedstawicielom rządu.
Jej uwagę przyciągnęły dźwięki dochodzące z sąsiedniego pokoju: skrzypienie łóŜka,
ostry, powtarzający się krzyk kobiety. Pokój Virgilii wydał jej się nagłe gorący jak piec.
PrzyłoŜyła do twarzy chusteczkę. Była mokra.

— 336 —
Strzepnęła niewidzialny okruch z narzuty na łóŜku, wygładziła niedostrzegalne
zmarszczki. Podeszła do okna, ale nie widziała koni i powozów na ulicy.
W liście prosiła, by przyszedł o siódmej. O wpół do dziesiątej siedziała przy stoliku, przy
zapalonej lampie gazowej, wolno pocierając czoło ręką. Rozpacz pochłonęła nadzieję i całą
jej energię. Była idiotką, przypuszczając, Ŝe...
• Co? — spytała podnosząc głowę. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Wstała,
pośpiesznie poprawiając wymiętą bluzkę. Podbiegła do drzwi przygładzając włosy.
• Tak?
• Pośpiesz się i wpuść mnie. Nie chcę, Ŝeby mnie tu widziano.
Kolana ugięły się pod nią na sam dźwięk jego głosu. Mocowała się nerwowo z drzwiami.
Jego falujące włosy błyszczały, były starannie wysmarowane pachnącym olejkiem
Przesadnie pochylił się wchodząc, by podkreślić swój wzrost.
• Przepraszam za spóźnienie — rzekł, gdy zamknęła drzwi.
• Proszę, nie, Samuelu. Nie umiem wyrazić, jak bardzo doceniam...
Ledwie powstrzymała się przed dotknięciem go. Jego wzrok powędrował z jej
piersi ku twarzy.
• Chciałem cię znów zobaczyć. A w liście pisałaś, Ŝe to pilna sprawa.
• Nie pokazałeś tego nikomu?
— Przeczytałem, co napisałaś na kopercie. Nikt poza mną nic
nie widział.
Usiadł, krzyŜując szczupłe nogi. Uśmiechnął się do niej. Zapomniała, jak krzywe ma
zęby. Lecz jej wydawał się piękny. Rządzący nigdy nie powinni być pospolici.
Spóźniłem się, bo pracujemy w komitecie do późna. Ale opowiedz mi o tej pilnej
sprawie. Czy coś się zdarzyło w Aąuia Creek?
W Falmouth. Ja... nabrała tchu, tkanina bluzki napięła się jeszcze bardziej. On bawił
się łańcuszkiem zegarka. — Muszę ci to powiedzieć wprost. Porzuciłam słuŜbę. Do szpitala
polowego w Falmouth przynieśli młodego oficera Konfederacji, cięŜko rannego zaczęła
desperacko. — Pozwoliłam mu umrzeć. Umyślnie.
Wyciągnął zegarek. Otworzył kopertę i spojrzał na tarczę. Po chwili zamknął z trzaskiem
i schował do kieszeni. Nawet przez tkaninę ubrania Virgilia słyszała, albo tak jej się
zdawało, to doprowadzające do szału tykanie; tylko to i nic więcej. Cisza stawała się
nieznośna.
— Sądziłam, Ŝe wykonuję swój obowiązek. Wyzdrowiałby
tylko po to, by zabić więcej naszych chłopców. — Zamilkła.

— 337 —
— Czekasz, Ŝebym cię potępił? — Porząsnął głową. — Po
chwalam to, Virgilio. Dobrze zrobiłaś.
Nie wytrzymała, zerwała się i upadła na kolana przy jego krześle.
— Ale oni mnie ukarzą.
Machinalnie pieszcząc jego nogę opowiedziała o pani Neal i jej pogróŜkach. Słuchał tak
spokojnie, iŜ przeraziła się, Ŝe to go nie interesowało.
Nie miała racji.
• Czy tylko tym się martwisz, jakąś przeklętą rudowłosą wdową? Nie będzie Ŝadnego
dochodzenia. Porozmawiam ze znajomymi — jego ręka wczepiła się w jej włosy. —
Przestań myśleć o tym wszystkim.
• Och, Sam, dziękuję ci — przyłoŜyła policzek do jego uda. — Będę ci taka
wdzięczna, gdy zapobiegniesz moim kłopotom.
Jeśli nie liczyć pełnego strachu oczekiwania, wszystko przebiegało dokładnie tak, jak
chciała. Planując spotkanie nie była zbyt zadowolona, gdyŜ okoliczności zmusiły ją do
ograniczenia oczekiwań. Ale moŜe kiedyś będzie mogła liczyć na większe korzyści.
Ujął ją za podbródek i lekko uniósł. Uśmiech nie dotarł do jego oczu.
— Jestem szczęśliwy, Ŝe mogę ci pomóc, Virgilio. Ale w poli
tyce, jak wiesz, istnieje zasada quid pro quo. Jestem nadal
człowiekiem Ŝonatym. Choć bardzo chciałbym to zmienić, nie
mogę, jeśli chcę być w Kongresie. A chcę zostać. Nim odejdę,
mam zamiar zostać przewodniczącym izby. Więc jeśli chcesz się
ze mną nadal spotykać, musisz przyjąć moje warunki, nie twoje.
To, co miało być ratunkiem, stało się pułapką, prowadzącą do utraty niezareŜności. CóŜ,
czemu nie? Ufała Samowi Stoutowi, który wkrótce przejmie władzę i usunie Lincolna i jemu
podobnych mięczaków. Nawet sporadyczne kontakty z takim męŜczyzną były lepsze niŜ nic.
Poklepał ją po ręce.
• CóŜ? Jaka jest twoja odpowiedź?
• Tak, kochanie — powiedziała rozwiązując kokardę pod szyją.

108
Następnego dnia po pechowej paradzie Stanley napisał list do Jeannie Canary, oznajmiając,
Ŝe wyjeŜdŜa z miasta w pilnej sprawie. Załączył czek na sto dolarów, by osłodzić jej gorycz
rozstania, i uciekł do Newport.

338
Ku jego zdumieniu Isabel nie wydawała się zaskoczona, kiedy wysiadł z doroŜki przed
drzwiami Fairlawn. Zapytała, jak zdołał się wyrwać. Odparł, Ŝe zmyślił historyjkę o
chorobie jednego z bliźniąt. Wkrótce mogło się to nawet ziścić: właśnie bili się podkowami
na trawniku. JakŜe nie cierpiał tych nieznośnych chłopców.
W nocy obudził się dręczony koszmarem i zobaczył Isabel wychodzącą z jego sypialni.
• Czy ktoś był na dole?
• Tak. Ktoś pomylił nasz dom.
Ton jej głosu zdradzał dziwne napięcie. Klosz lampy naftowej, którą trzymała,
zagrzechotał, gdy powiedziała dobranoc i znikła w swojej sypialni.
Wczesnym rankiem, przed śniadaniem, podała mu płaszcz.
— Proszę, pospaceruj ze mną po plaŜy, Stanley.
Choć prośba była uprzejma, jej ton nie pozostawiał złudzeń: nie miał wyboru. Wkrótce
szli brzegiem oceanu.
Powietrze było chłodne, woda spokojna, zaczynał się odpływ. Tu i ówdzie mewy
szukały w piachu jedzenia. Promienie słońca zmieniły Atlantyk w dywan utkany ze
srebrnych paciorków.
Isabel przemówiła nagle i z niespodziewaną zaciekłością.
• Chciałabym z tobą pomówić o twej nowej przyjaciółce. Uśmiechnął się niepewnie.
• Jakiej przyjaciółce? Odsłoniła zęby.
— Twojej kochance. Artystce z ,,Varietes". Osoba, która tej
nocy zastukała do naszych drzwi, nie pomyliła adresu. Wyjęła
pomięty świstek z kieszeni spódnicy. I ten telegram.
Tak szybko? pomyślał Stanley.
• Mój BoŜe, kto... kto doniósł...?
• NiewaŜne. Wiem o tej kobiecie od tygodni i nie będę ci nic wyjaśniać. Sądzę, Ŝe ma
zbyt mało talentu, by nazywać ją aktorką, choć przypuszczam, Ŝe ma inne, mniej znane
talenty.
Poza momentem, kiedy wymachiwała telegramem, Isabel doskonale panowała nad sobą,
co czyniło jej atak jeszcze groźniejszym.
Stanley gryzł nerwowo palce i chodził w kółko, jakby był jednym z morskich ptaków.
Isabel, skoro ty wiesz, inni pewnie teŜ. Kto jeszcze? -Nie odpowiedziała. — Jestem
skończony.
— Bzdura. Jak zwykle nie rozumiesz, jak świat na to patrzy.
Trzęsiesz się ze strachu bez powodu. Nikogo nie obchodzą twoje
romanse pod warunkiem, Ŝe jesteś dyskretny i wystarczająco
zamoŜny. — Odeszła kilka kroków.
Stanley pustym wzrokiem przyglądał się, jak wiatr układa fale wzdłuŜ plaŜy.

— 339 —
— Nie ma to znaczenia dla innych ani dla mnie. Wiesz, Ŝe i tak
brzydzę się tą stroną małŜeństwa. Chcę, Ŝebyś teraz zwrócił
szczególną uwagę na to, co powiem, Stanley. — Podniosła
zaciśniętą pieść, po czym zmusiła się do opuszczenia jej, zanim
podjęła kwestię. — MoŜesz sobie robić, co chcesz. Ale jeśli
kiedykolwiek pokaŜesz się znowu z tą ulicznicą — w godzinę po
tym, jak paradowałeś z nią przed Biurem Patentowym, wiedzia
ło o tym całe miasto — zbiorę całą armię prawników, by
pozbawić cię ostatniego centa. I uda mi się to, pomimo Ŝe prawo
w tym kraju zawsze faworyzuje przy podziale majątku męŜów,
nie Ŝony. Rozumiesz?
Poczuł na twarzy kropelki śliny z jej ust. Otarł dłonią policzek. Rozzłościła go.
— Tak, rozumiem. Nie zaleŜy ci na mnie ani trochę. Tylko
moje pieniądze cię obchodzą. Moje pieniądze, moje stanowisko...
Poranny wiatr zmienił się w chór niesamowitych, szepczących głosów. Isabel wydawała
się zasmucona, mimo to wzruszywszy ramionami powiedziała beznamiętnie:
— Tak. Wojna zmieniła wiele rzeczy. To wszystko, co mam
do powiedzenia.
Był zbyt rozgniewany, by zauwaŜyć, Ŝe zanim odeszła, zawahała się. Po kilku krokach
stanęła, odwróciła się. Słońce odbiło się w jej oczach, uŜyczając im koloru morza.
— Ale tak cię lubiłam, gdy byliśmy zaręczeni.
Ruszyła dalej przez plaŜę płosząc morskie ptaki.
Stanley błąkał się przez chwilę bez celu. Nagle przypomniał
sobie, Ŝe przecieŜ ma na sobie niebieski surdut. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni. Jest!
Wyciągnął z ulgą piersiówkę i odkor-kował. Wypił połowę zawartości butelki bourbona,
podszedł do duŜego odłamu skalnego i usiadł na nim.
Na horyzoncie pojawiła się łódź rybacka. Płynęła z zatoki Narragansett. Mewy
nurkowały za jej rufą. Stanley czuł się tak, jakby zaraz miał zapaść na chorobę, której Ŝaden
lekarz nie będzie mógł wyleczyć ani nawet postawić diagnozy.
Przypomniał sobie teraz słowa rzucone przez Isabel. Wojna duŜo zmieniła. Zmian było
zbyt wiele, zbyt gwałtownych: mecenat Bossa Camerona, nieoczekiwane moŜliwości
finansowe, wielka fortuna zdobyta bez pomocy czy nawet udziału brata. Wszędzie zmiany,
które rozprzestrzeniały się po kraju jak piąty jeździec Apokalipsy. Wyzwolono Murzynów,
by nastraszyć bogobojnych białych ludzi tłumem ich czarnych, dziwnych twarzy, a co gorsza,
by zachwiać porządek ekonomiczny. Dopiero co, w zeszłym miesiącu, jakiś wyzwoleniec
bezczelnie zgłosił się do pracy u Lashbroocka na posadę zamiatacza. Dick Pennyford przyjął
go. Po pierwszym dniu sześciu białych robotników zaczaiło się na Murzyna przy
bramie i pobiło go. To

340
zmartwiło i rozzłościło Pennyforda, ale jak napisał Stanleyowi, takŜe nauczyło go czegoś.
Więcej nie popełni takiego błędu.
Stanley wiedział, kto był odpowiedzialny za takie incydenty i rozbudzenie oczekiwań
Murzynów. Jego przyjaciele. Był zmuszony wychwalać ich program, jeśli chciał utrzymać i
poszerzyć swe wpływy w Waszyngtonie. Jednak kontrast między jego słowami a poglądami
był zbyt duŜy. Powodował rozdarcie wewnętrzne, darł nerwy na strzępy.
Tyle się zmieniło, Ŝe nie potrafił wszystkiego objąć umysłem. Majątek dawał mu
niezaleŜność. Był zaufanym człowiekiem polityków, którzy będą rządzić przez parę
najbliŜszych lat. Był zakochany albo tak mu się zdawało. Był znanym kobieciarzem. I był na
najlepszej drodze do alkoholizmu, choć nie dbał o to ani trochę.
Dokończył bourbona i z bezsilną wściekłością rzucił butelkę w fale. Nie będzie więcej
ukrywał prawdy. Nie był w stanie przystosować się do nowej sytuacji, choć zajmował juŜ tak
silną pozycję, Ŝe niewiele mogło mu zagrozić. Jakoś sobie w końcu poradzi z tym wszystkim,
jeŜeli tylko zachowa swój majątek i wystarczający poziom hipokryzji. Tak, zmiany w
moralności były bez wątpienia najbardziej szokujące. I tak oszałamające, Ŝe uświadomiwszy
sobie ich ogrom, oparł łokcie na kolanach i z twarzą ukrytą w dłoniach zapłakał.

Stanley byłby zaskoczony, gdyby się dowiedział, Ŝe jego Ŝona, którą uwaŜał za zimną
jędzę, takŜe płakała tego ranka. Zamknięta w swych pokojach w Fairlawn Isabel płakała
znacznie dłuŜej niŜ on. W końcu, gdy płacz ją wyczerpał, usiadła, by zastanowić się nad
sytuacją i poczekać, aŜ znikną czerwone obwódki wokół oczu.
MąŜ przestał dla niej istnieć, poza nazwiskiem. CóŜ, niech i tak będzie. UŜyła go jako
narzędzia do zdobycia fortuny, z którą mogła uzyskać kto wie, jak wysoką pozycję w
Waszyngtonie, w rodzinnym stanie, w kraju. Trudno byłoby przypuścić, by Stanley mógł
stać się wybitną osobistością w polityce. Ale miał pieniądze, aby móc swobodnie kupować i
sprzedawać takich ludzi. A poniewaŜ to ona zawsze wybierała odpowiednich polityków, do
niej naleŜała władza.
Chwile niedopuszczalnego i godnego poŜałowania folgowania
emocjom tu i na plaŜy poszły w niepamięć, Isabel wyobraziła
sobie dni chwały, które miała przed sobą. Była pewna, Ŝe ich
doczeka, jeśli tylko utrzyma Stanleya po stronie republikanów
i z dala od bourbona. Sukces go zniszczył, choć tego nie
rozumiała i nie umiała odnaleźć przyczyn. Stanley był bez
znaczenia. Wiele silnych królowych rządziło przy pomocy sła
bych królów. > ,

341
109

Pod koniec dnia, w którym Billy ponownie dołączył do Batalionu InŜynieryjnego, zapisał:
16 czerwca, Petersburg (odległy o 4 mile). PodróŜ parowcem do City Point bez przygód,
ale było bardzo gorąco. Gdy wysiadałem ze statku, widziałem wielki most pontonowy blisko
przystani w Broadway, o milę od falochronów. JakŜe Ŝałuję, Ŝe nie zdąŜyłem wrócić na czas,
by pracować przy tworzeniu tego cuda. Major Duane, witając mnie serdecznie po przybyciu
do obozu, powiedział, Ŝe Ŝadna armia nie zbudowała dotąd dłuŜszego mostu pontonowego.
Ciągnie się pół mili, od brzegu do brzegu, a tam, gdzie biegnie tor dla statków, most
zwodzony pozwala na przepłynięcie nawet okrętów wojennych! Generał Benham i 15 oraz 50
Oddział InŜynieryjny (ochotnicy) zbudowali ten most w niewiarygodnym tempie: w 8 godzin.
Na jego widok znów poczułem się dumny z tego, Ŝe słuŜę w tym oddziale.
Nasz obóz jest rozbity w Bryant House, obok prowizorycznego szpitala dywizji, ale mamy
wkrótce stąd wyruszyć. Zostałem ciepło przyjęty przez starych towarzyszy; wszyscy chcieli
coś usłyszeć o mojej ucieczce z Libby, zorganizowanej przez nie znanych sympatyków Unii,
jak powiedziałem. Nawet po czasie C. mogłaby zaszkodzić prawda; jest przyjacielem i tyle
dla mnie ryzykował, Ŝe nie mogę pozwolić, Ŝeby coś mu się stało przeze mnie.
Myśli o C. smucą mnie. Moje braterskie uczucia dla niego nie osłabły, a teraz mój dług
wdzięczności za uratowanie Ŝycia wzrósł dwukrotnie. C. nie jest juŜ tym roześmianym
facetem z Karoliny, którego poznałem w W.P. Wojna zraniła go. Odczułem to wyraźnie.
Gdybym był pisarzem, szukałbym metafor. Jakiś czar zamienił niedźwiadka w wilka.
Jestem głodny, dokończę później.
Major D. upewniwszy się, Ŝe nadaję się do pełnienia słuŜby — noga jeszcze boli, ale
coraz lepiej chodzę — powiedział, Ŝe kiedy zbliŜymy się do pozycji nieprzyjaciela, będę
dokonywał pomiarów praktycznie nad ich głowami. Potem opowiedział mi o planach
oblęŜenia:
Przez Petersburg, miasto zamieszkane przez mniej niŜ osiemnaście tysięcy ludzi,
przechodzą oprócz jednej wszystkie główne linie kol. Konfederacji łącząc południe z
południowym zachodem. P-burg jest południowym końcem linii zaopat-

— 342 —
rzeniowej z Richmond. Weź P. — czego U.S.G.* juŜ raz próbo-wał — a Rich. zmarnieje i
umrze. Moim zdaniem jednak to nie moŜe się stać zbyt szybko. Napisałem juŜ wcześniej o
stresującym...
Przerwa. Wybiegiem słysząc wściekły huk. Powiedziano mi, Ŝe to Dyktator przezywany
teŜ „Petersburskim Ekspresem" ogromny, dwunastocalowy moździerz waŜący 17 000 funtów.
Ze specjalnie wzmocnionej platformy miota pociski na miasto z linii P-burg Pt. R.R.
Muszę odnotować coś nowego, zadziwiającą zmianę, jaką zauwaŜyłem w Armii
Potomacu, mianowicie sporą liczbę czarnych Ŝołnierzy. DuŜo się mówi o ich odwadze i
inteligencji, właśnie wczoraj Kol. Oddz. E.W. Hinksa dokonały udanego wypadu na linie
obronne wroga.
Niewola w Libby nauczyła mnie, jak czuje się człowiek pozbawiony toolnosci. Marzyłem
o tym, by zamordować Clyde'a Vesseya i byłem bez Ŝadnych wyrzutów zadowolony z tego, Ŝe
C. zastrzelił go. Sądzę, Ŝe teraz ten kraj moŜe iść tylko drogą emancypacji.
Choć w paru kwestiach mam wątpliwości. Nie jestem w stanie traktować Murzynów w
wojskowych mundurach na równi z białymi. Wstyd mi za tę rezerwę? słabość? ale one są.
Dzień zakończył się nieprzyjemnym incydentem związanym z tym problemem.
Batalion maszerował dziś 18 mil w bezlitosnym upale, z małymi zapasami wody. Pomimo
zgotowanego mi radosnego powitania widziałem, Ŝe ludzie byli rozdraŜnieni. Dwaj czarni
Ŝołnierze, sierŜanci w jakimś regimencie generała Ferrero z 4. (kolorowej) Dywizji
przypadkiem nas mijali, jadąc z urzędowymi papierami. Nie było nic niezwykłego w tym, Ŝe
poprosili o łyk wody w taki upał. Ale odmówiono im. Trzech najgorszych zawadiaków
zaprowadziło sierŜantów do beczek; dwaj zasłonili je sobą, a trzeci tańczył wokoło
wymachując kubkiem przed nosami sierŜantów i śpiewając starą obraźliwą piosenkę „Zip
Coon". SierŜanci, przeivyŜszający stopniem tę trójkę, znów uprzejmie poprosili o wodę, znów
im odmówiono, wydali więc rozkaz. To spowodowało, Ŝe dręczyciele wykręcili im ręce i
idiotycznie zaŜądali, by Murzyni zatańczyli. Jeden ze zbirów strzelił dwukrotnie w ziemię, by
zmusić ich do posłuszeństwa. Nieszczęśni sierŜanci wzięli nogi za pas. Najbardziej draŜni
mnie to, Ŝe tuzin czy więcej ludzi z batalionu stało wokół bawiąc się przestrachem
sierŜantów, a ci, którzy nie śmiali się otwarcie, takŜe niczego nie zrobili, aby przeszkodzić
temu niesmacznemu

* U.S.G. — United States Governement — rząd Stanów Zjednoczonych.

— 343
incydentowi. Ku memu zawstydzeniu muszę wyznać, Ŝe bytem wśród tych ostatnich.
Mógłbym tłumaczyć się zmęczeniem lub czymś innym, ale w tym dzienniku próbuję ocalić
prawdę. A prawda o tej sytuacji jest bolesna. Patrzyłem na tych dwu męŜczyzn jak na coś
gorszego ode mnie.
Mam odtąd stale wyrzuty sumienia. Źle dziś postąpiłem. Zachowałem się jak tysiące
innych w armii, podobnie uprzedzonych do Murzynów. Libby zmieniło moje poglądy. Nowe
doświadczenia sprawiły, Ŝe inaczej patrzę na świat. To spojrzenie dręczy mnie, chciałbym,
by wszystko znów było po staremu. Ale nie będzie, dotyczy to kwestii murzyńskiej. Choć
miliony ludzi chciałoby tak zrobić, nie moŜemy Murzynów wepchnąć za jakieś drzwi i
zamknąć, by zniknęli nam z oczu, wierząc, Ŝe kolor skóry czyni ich niewartymi naszej uwagi i
uwalnia od konieczności traktowania jak istot ludzkich.
Uczyniłem rzecz zawstydzającą a raczej nie zrobiłem nic tego popołudnia. Pisanie trochę
pomaga. To pierwszy krok na długiej drodze, prowadzącej do uspokojenia mojego sumienia.
Jestem jednak przekonany Ŝe będę stawiał i następne kroki, choć trudno mi teraz
powiedzieć, dokąd mnie to zaprowadzi, bo tylko z grubsza ustaliłem kierunek. Sądzę, Ŝe
wstępuję na drogę, którą dotąd nie szedłem ani nawet nie wiedziałem, Ŝe istnieje.

110
Ludzie mieszkający nad Ashłey, a pamiętający wojnę meksykańską i powrót Órry'ego
Maina, doszli do wniosku, Ŝe starszy brat powtarza historię młodszego. Orry stracił rękę,
Cooper syna. Zdarzenia nieporównywalne, lecz rezultaty były dziwnie podobne. KaŜdy z
nich zmienił się, wycofał na margines Ŝycia. Mniej Ŝyczliwi plotkowali o chorobie
umysłowej.
Cooper nie uchybiał juŜ przypadkowym gościom w Mont Royal zmuszając ich do
wysłuchiwania swych radykalnych opinii. Zakładano, Ŝe nadal obstaje przy swoich
poglądach, choć nie moŜna było mieć pewności. Ograniczał swe rozmowy z gośćmi do
wymiany uprzejmości i ogólników. I choć olbrzymia armia Shermana zbliŜała się do Atlanty,
nie chciał rozmawiać o wojnie,
Ale wciąŜ o niej myślał. Tak było i pewnego gorącego czerwcowego wieczoru, kiedy
zaszył się po kolacji w bibliotece.
Cooper uwielbiał bibliotekę z tym jej zapachem starej skóry, zmieszanym z
niemoŜliwym do usunięcia zapachem pleśni.

— 344 —
W rogu stał manekin ubrany w stary mundur Orry'ego. Nad kominkiem rozciągał się
realistyczny, przedstawiający rzymskie ruiny fresk, któremu Cooper lubił się przyglądać,
gdy jako chłopiec siedział na kolanach ojca.
Choć pomarańczowy blask zachodzącego słońca kładł się jeszcze na ścianę naprzeciw
otwartych do połowy okiennic, zapalił lampę i usiadł na krześle przy pulpicie słuŜącym do
pisania. Metalowa stalówka skrobała tak głośno, Ŝe nie słyszał stuku otwieranych drzwi.
Weszła Judith z gazetą.
• Musisz rzucić okiem na ten numer ,,Mercury'ego", kochanie. Jest tu depesza zza
oceanu, która dotarła przedwczoraj do Wilmington.
• Tak? — powiedział, oderwawszy się od petycji, którą zamierzał wysłać do
legislatury stanowej. Domagał się połoŜenia kresu dalszym ofiarom poprzez zaprzestanie
ognia i rozpoczęcie negocjacji pokojowych.
Zdawkowe zainteresowanie wskazywało, Ŝe niechętnie odrywa się od pracy tylko po to,
by czytać zagraniczne depesze. Judith dodała więc:
To dotyczy „Alabamy". Tydzień temu, w niedzielę, zatonęła w kanale La Manche.
Zatopił ją „Kearsarge", okręt Unii. Natychmiast zapytał:
Co z załogą?
Według tego, co piszą, wielu się uratowało. Kapitan „Kearsarge" zabrał
siedemdziesięciu, a brytyjski jacht, który wypłynął z portu Cherbourg, by obserwować
walkę, uratował trzydziestu rozbitków.
• Coś o Semmesie?
• Był jednym z uratowanych przez „Charta". To ten jacht.
• Dobrze. Ludzie są waŜniejsi niŜ okręt.
Powiedział to z takim przekonaniem, Ŝe Judith nie mogła się powstrzymać. Podbiegła do
jego krzesła i zarzuciła mu ramiona na szyję. „Mercury" upadł na zmięte kartki papieru
rozrzucone na podłodze.
— Cooper, tak cię kocham. Objęła go. Wszystko wokół
jest w takim nieładzie. Mont Royal nigdy nie wyglądało gorzej.
Nie ma jedzenia. Wszyscy boją się tych band z bagien. Ale
dziękuję Bogu, Ŝe jestem tu z tobą. Nawet w tak niepewnym
czasie i miejscu Marie-Louise jest szczęśliwa, i ja takŜe.
Ja równieŜ.
Mam nadzieję, Ŝe nie gniewasz się, iŜ ci przeszkodziłam. Sądziłam, Ŝe będziesz
chciał dowiedzieć się o statku.
Sięgnął po jej rękę. Wpatrywał się we fresk, jakby dostrzegł przez niego morskie pejzaŜe
z przeszłości.
— To był piękny okręt, ale słuŜył złej sprawie.
Powstał nagle z krzesła, pocałował ją długo i Ŝarliwie. Po tym

— 345
uścisku jej fryzura zburzyła się, oddech przyśpieszył. Zachwycił ją ten nagły znaczący
uśmiech.
• A teraz, Judith, jeśli naprawdę mnie kochasz, pozwól mi wrócić do pracy. Muszę
dokończyć tę petycję, nawet jeśli nasi bohaterscy ustawodawcy podrą ją na strzępy i
zatańczą na niej. Najlepiej zrobią to ci, którzy nigdy nie słyszeli huku odpalonych dział.
• Zapewne tak się stanie, jak mówisz. Ale jestem dumna z tego, Ŝe próbujesz.
• Zrozumiałem, Ŝe na tym świecie nie sposób niczego przewidzieć. Naprawdę liczy się
tylko dąŜenie do czegoś.
Zostawiła go pochylonego nad kartką w ostatnim, pomarańczowym blasku dnia.
Pracowała cięŜko cały dzień od ich powrotu przejęła wiele obowiązków Madeline a późnym
popołudniem spędzała godzinę z Clarissą. Choć matka Coopera była nienagannie uprzejma,
jej zaniki pamięci sprawiały, Ŝe wizyty te były niezwykle uciąŜliwe. Zanim nadeszła pora
kolacji, Judith była wyczerpana. Lecz teraz, zamykając drzwi biblioteki, czuła się lekka jak
piórko. Beztroska. Czereda Shermana mogła maszerować na księŜyc zamiast do Georgii.
Po raz pierwszy od przyjazdu z Charleston była pewna, Ŝe jej ukochany mąŜ jest nowym,
uzdrowionym człowiekiem.

To Benjamin zadał cios aksamitną siekierą. Po całym zajściu Orry zdał sobie sprawę, Ŝe
ten uprzejmy, dyplomatyczny styl został wybrany świadomie. Wezwano go parę dni po
przyjęciu w Ministerstwie Skarbu.
Po pierwsze, muszę cię uprzedzić, Ŝe mówię w imieniu prezydenta rzekł Benjamin do
Orry'ego, który usiadł sztywno po drugiej stronie szerokiego biurka. Chciał zobaczyć się z
tobą osobiście, ale nadmiar obowiązków... Nieokreślony gest zakończył tę myśl. —
Prezydent chciał wyrazić głęboką wdzięczność za twe zaangaŜowanie. Zwłaszcza za
ostrzeŜenie dotyczące spisku na jego Ŝycie. Nie wspominając o Ŝyciu pozostałych osób —
dodał ze swoim zwykłym, ugrzecznionym uśmiechem.
Orry czuł pot spływający mu za kołnierz. W upalnym powietrzu głosy urzędników
Departamentu Stanu dochodzące zza zamkniętych drzwi brzmiały sennie. Wtedy właśnie w
jego umyśle pojawił się wizerunek aksamitnej siekiery.
— Był to niewątpliwie jeden z wielu spisków, o których słyszymy. PoboŜne Ŝyczenia
inspirowane pijacką brawurą... Twoja lojalność i pracowitość zostały zauwaŜone i
pochwalone przez pana Davisa. On... czy coś się stało?
Wyraz twarzy Orry'ego był odpowiedzią. Rząd nadal nie wierzył w jego słowa. Właśnie
wtedy zdecydował się na to, co

— 346 —
dotąd tylko rozwaŜał. Wynajmie agenta na własny koszt, by
przeprowadzić śledztwo. Zrobi to natychmiast. Zmusił się by
odpowiedzieć:
• Nie. Proszę mówić dalej.
• Przekazałem ci ogólny sens słów prezydenta. — Splatając wypielęgnowane dłonie
sekretarz starał się, aby to, co mówi, wypadło szczerze. — Teraz mam do ciebie pytanie
natury osobistej. Czy jesteś zadowolony ze swego stanowiska w Departamencie Wojny?
Kiedy Orry zawahał się, niepewny celu pytania, Benjamin dodał:
• Proszę o szczerość. To stąd nie wyjdzie.
• CóŜ, zatem odpowiedź brzmi: nie. Myślę, Ŝe obaj znamy prawdopodobny wynik
wojny. —- Nie oczekiwał potwierdzenia i nie uzyskał go. — Mierzi mnie siedzenie w biurze
podczas tych ostatnich miesięcy, wydawanie przepustek prostytutkom lub wysyłanie
wezwań sądowych.
A tak, Winder. Mówisz więc, Ŝe wolałbyś znaleźć się w polu?
• RozwaŜałem to. Generał Pickett oferował mi stanowisko w dowództwie dywizji.
• Biedny Pickett. Nigdy nie widziałem człowieka tak odmienionego przez jedno
zdarzenie głos Benjamina zabrzmiał szczerze, ale natychmiast zmienił ton na oficjalny.
Odchrząknąwszy powiedział: — Jest jeszcze jedna sprawa, którą niestety muszę z tobą
omówić. Chodzi o oskarŜenie twej czarującej Ŝony przez twoją czarującą siostrę.
Te słowa przeszyły go jak sztylet z lodu, choć przecieŜ czekał na nie. Zamarł
zastanawiając się, jak całą sprawę najlepiej załatwić, i podjął decyzję bolesną, bo niezgodną
z jego sumieniem. Ale liczyła się tylko Madeline.
Siedział teraz wyprostowany, niemal wyzywający.
— Tak? O co chodzi?
-- Mówiąc wprost, a czy to prawda?
— Nie.
Benjamin nie zareagował. Nadal patrzył badawczo na swego gościa.
Czy jestem tak nieporadnym kłamcą? myślał Orry.
— Zdajesz sobie sprawę, Ŝe byłem zmuszony zadać to pytanie
w imieniu władz — rzekł Benjamin. — W rządzie, właściwie
trzeba by rzec, Ŝe i w większości Konfederacji, nastąpił rozłam
w kwestii przyjmowania Murzynów do naszej armii. Ta sprawa
spowodowała olbrzymi chaos. Zgodzisz się więc, jak wielkie
zamieszanie i podziały powstałyby, gdyby odkryto, Ŝe Ŝona
wysokiego urzędnika Departamenu Wojny...
Nie mógł dłuŜej wytrzymać.

— 347 —
— Do diabła, Judah, a co z Madeline? Co z jej uczuciami?
Benjamin przyjął atak niewzruszony.
• AleŜ ja szanuję jej uczucia. Lecz to oskarŜenie ma konsekwencje nie tylko dla niej.
Jeśli jest prawdziwe, podwaŜa zaufanie do całego rządu. Widzisz, pan Da vis odmawia
przyjmowania do armii kolorowych...
• Wiem, jakie są poglądy pana Davisa — powiedział Orry wstając. Na dźwięk jego
donośnego głosu momentalnie ucichły senne rozmowy za drzwiami. Z całym naleŜnym
szacunkiem, poglądy prezydenta nie są naszym głównym tematem. Rozmawiamy o
oskarŜeniu. Moja siostra zrobiła to z jednego powodu. śywi do mnie długotrwałą urazę.
Benjamin spytał oskarŜy cielsko:
— Dlaczego?
— Nie widzę powodu, by to wyjaśniać. To sprawa rodzinna.
I utrzymujesz, Ŝe tak zwana uraza była motywem, dla
którego pani Huntoon coś takiego powiedziała? Jedynym motywem?
• Tak właśnie. Czy mogę teraz odejść?
• Orry, uspokój się. Lepiej, Ŝebyś usłyszał niedobrą wiadomość z ust przyjaciela.
Jestem twoim przyjacielem, proszę, uwierz w to — wyciągnął swą miękką dłoń. Usiądź.
• Dziękuję, postoję.
Benjamin westchnął. Zapadło kłopotliwe milczenie.
— Aby uniknąć moŜliwej niezręcznej sytuacji, prezydent
prosi, aby pani Main opuściła Richmond tak szybko, jak tylko
będzie to moŜliwe.
Ręka Orry'ego zacisnęła się na oparciu krzesła dla interesantów. Jego kłykcie zbielały jak
kreda.
• By nie ubrudzić administracji szczotką do smołowania, tak? Nie wierzysz w moje
zaprzeczenia...
• Zapewniam cię, Ŝe wierzę. Ale jestem przedstawicielem tego rządu i moim
obowiązkiem jest stosować się do Ŝyczeń prezydenta, a nie kwestionować je.
• śebyś mógł utrzymać posadę i delektować się swoim sherry i anchois, gdy upadnie
Konfederacja?
Rumiane jeszcze przed chwilą policzki straciły kolor. Głos Benjamina zabrzmiał
złowieszczo, moŜe równieŜ dzięki lodowatemu uśmiechowi.
• Będę udawał, Ŝe nie słyszałem twoich ostatnich słów. Prezydent oczekuje spełnienia
swej prośby w stosunkowo niedługim...
• Rozkazu, bo chyba to masz na myśli?
• Jest to rozkaz sformułowany jak uprzejma prośba.
• Tak myślałem. Do widzenia.

348 —
— Mój drogi Orry, nie powinieneś mnie osobiście obciąŜać za...
Huk zatrzaśniętych drzwi przerwał mu w pół zdania.

Około południa furia Orry'ego złagodniała. Był znów w stanie skoncentrować się, by
wypełniać rutynowe obowiązki i sensownie odpowiadać na pytania kolegów. Seddon
minął biurko Orry'ego w drodze na obiad, ale unikał spojrzenia mu w oczy.
Wie, czego Ŝąda Davis. Pewnie wiedział, zanim Judah wezwał mnie na rozmowę.
W tym momencie Orry zdecydował się poprosić Picketta, by przyjął go do swojego
sztabu.
Orry nie miał złudzień co do reakcji Madeline. Jeśli będą w ogóle rozmawiać na ten
temat, musi być ostroŜny. Przedstawi sprawę jako problem do rozwaŜenia, nie decyzję. To
zaoszczędzi jej zmartwień. NajwaŜniejszą sprawą było nie przeniesienie, ale udowodnienie
Judahowi, Seddanowi, samemu prezydentowi nawet, Ŝe spisek był prawdziwy.
Spojrzał na biurko, przy którym siedział młody cywil, Josea Pilbeam, kaleka ze
zniekształconą stopą. Pilbeam, kawaler, przyjął kilka nieoficjalnych zleceń departamentu w
ubiegłym roku. Orry podszedł do niego, pozdrowił uprzejmie i umówił się na rozmowę
tego wieczoru. Poza biurem.
Przez resztę dnia, choć nadal podpisywał przepustki i przeglądał raporty od generała
Windera, zmagał się w duchu z decyzją prezydenta i tym, co powinien zrobić. Jego
pierwszą myślą, zrodzoną z uraŜonego honoru, było odmówić i pogrzebać się ostatecznie.
Przypuśćmy, Ŝe Madeline zostanie w Richmond. Będzie bojkotowana towarzysko. W
dodatku Grant zbliŜał się do Petersburga w coraz głośniejszym huku dział, więc Richmond
nie było juŜ bezpiecznym miejscem. Orry nie chciał, by jego Ŝona była w mieście, kiedy
ono skapituluje. Wszelkie znaki wskazywały, Ŝe nastąpi to niebawem.
Zatem, choć przyznawał to niechętnie, Madeline będzie bezpieczniejsza, jeśli wyjedzie.
To stwarzało kolejny problem. Dokąd miałaby wyjechać? Narzucające się rozwiązanie
było jednak dalekie od doskonałości. Przemyślał wszystko dokładnie i późnym
popołudniem ułoŜył plan, który wydawał się najmniej ryzykowny.
Po zamknięciu biura on i Josea Pilbeam wyszli razem. Przy ustronnym stoliku w barze
„Sootswood" Orry natychmiast przystąpił do rzeczy.
— Podejrzewam moją siostrę Ashton, panią Jamesową Hun-

— 349 —
toon, o działalność spiskową. Chcę pana wynająć do obserwowania wieczorami jej domu na
Grace Street i śledzenia jej, jeśli wyjdzie. Chcę wiedzieć, dokąd chodzi i z kim się spotyka.
Będzie mi pan zdawać sprawozdania kaŜdego ranka. Wiem, Ŝe to spory wysiłek dla pana
pracować tu cały dzień, a potem jeszcze późnym wieczorem. Ale jest pan młody i nadaje się
do tego. — Patrząc na swoje piwo urzędnik drapał się pod stołem trzy calową podeszwą
swojego buta. — A za dobrą pracę i zachowanie dyskrecji zapłacę panu z własnej kieszeni.
Zapłacę dobrze. Dziesięć dolarów za wieczór. Pilbeam upił łyk piwa.
• Dziękuję za propozycję, pułkowniku. Ale muszę powiedzieć: nie.
• Dobry BoŜe, czemu? Nigdy przedtem nie miał pan nic przeciwko szpiegowaniu.
• Och, nie chodzi mi o rodzaj pracy.
• O co zatem?
• Chodzi o moje pobory. Obaj dobrze wiemy, ile są warte dolary Konfederacji: tyle, co
gadanie rządu, Ŝe wciąŜ moŜemy wygrać wojnę. Nie będę pracował za wynagrodzenie w
naszej walucie.
Orry odetchnął:
• Zdobędę jakoś dolary Unii. Pod warunkiem, Ŝe rozpocznie pan śledzenie od
jutrzejszego wieczoru.
• Załatwione—Pilbeam przypieczętował umowę uściskiem dłoni.

Na kolację Madeline podała jednego śledzia, ozdabiając talerze dwiema ugotowanymi


rzepkami.
Nic więcej nie moŜna było dziś kupić — usprawiedliwiała się.
Powiedział jej, Ŝe przeszukiwał kartoteki w departamencie, by znaleźć jakieś dokumenty
o kapitanie Bellinghamie. Do tej pory bez skutku.
— To potwornie denerwujące. Oddałbym wszytko, Ŝeby się
dowiedzieć, kto to, i dorwać go w swoje ręce.
Kiedy skończyli jeść, zaproponowała, Ŝeby poczytali na głos poezję. Orry potrząsnął
głową.
• Musimy porozmawiać.
• Ojej, jak to złowieszczo brzmi. O czym?
• O konieczności twego wyjazdu z Richmond, póki jeszcze to moŜliwe.
Po jej twarzy przemknął cień urazy.
— To z powodu tego, co wydarzyło się na przyjęciu.
Postanowił brnąć w kłamstwa dalej — dla jej dobra.

350 —
— Nie, poza kiepskimi dowcipami, które obiły mi się o uszy,
nie było konsekwencji. To ja chcę, abyś wyjechała. Po pierwsze,
to miasto padnie. Jeśli nie juŜ latem, to jesienią lub najdalej zimą.
To nieuniknione i nie chcę, Ŝebyś tu była, kiedy to się stanie.
Opuściłem Meksyk, zanim nasza armia weszła do stolicy, ale
George opisał mi wszystkie okrucieństwa. Nie zmienią niczego
dobre intencje dowódców i surowe ostrzeŜenia, sprawy zawsze
wymykają się spod kontroli. Domy są plądrowane. MęŜczyźni
zabijani, co do kobiet, cóŜ, sama wiesz. Nie chcę, Ŝeby spotkało
cię coś takiego.
Powoli spytała:
• A drugi powód?
• To ten, o którym juŜ wspomniałem. Mam dość departamentu. Myślę o przeniesieniu
do George'a Picketta.
— Och, Orry! Nie!
Zareagował błyskawicznie:
— No, jeszcze nie postanowiłem. Zastanawiam się. Nic dotąd
nie zrobiłem w tej sprawie.
— Dlaczego chcesz ryzykować Ŝycie w przegranej sprawie?
Sprawa nie ma tu nic do rzeczy. Pickett jest moim
przyjacielem, ja mam po uszy pracy w biurze, a oficerowie są pilnie potrzebni w polu. Nie
ma się czym denerwować, to tylko spekulacje.
Mam nadzieję, Ŝe tak pozostanie. Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to ty po prostu
mnie stąd wyrzucasz. CóŜ, dziękuję ci bardzo, ale nie jestem takim tchórzem, za jakiego
mnie uwaŜasz.
• Czekaj no, nigdy nie mówiłem...
• Oczywiście. CóŜ, ja zamierzam zostać.
• Nalegam, Ŝebyś wyjechała.
— Nie będziesz na nic nalegał! Wstała raptownie. A te
raz wybacz, ale muszę cerować twoje skarpetki. Nie ma juŜ
Ŝadnych w sklepach.
Wybiegła.
Ilekroć próbował wracać do tej rozmowy tego wieczoru, nie chciała słuchać. Poszli do
łóŜka prawie nie odzywając się do siebie, ale w nocy przytuliła się do jego pleców i
delikatnie potrząsnęła.
Kochanie? Czuję się podle. Zachowałam się jak jędza. Przebaczysz mi? Byłam
wściekła na siebie, nie na ciebie. Wiem, Ŝe naraziłam się na wstyd...
Był zaspany, lecz poczuł duŜą ulgę. Odwrócił się i dotknął jej policzka.
• Nie wybaczę, dopóki Ŝyję. Kocham cię taką, jaką jesteś. Chcę tylko, Ŝebyś była
bezpieczna.
• Ja teŜ cię kocham i chcę, Ŝebyś teŜ był bezpieczny. Dlatego

351 —
nie chcę, Ŝebyś przeniósł się do George'a Picketta. Na polu bitwy jest niebezpiecznie.
• Mówiłem ci. DuŜo o tym myślałem. Są waŜniejsze sprawy. Krótko westchnęła.
• Więc chcesz, Ŝebym pojechała do Mont Royal?
— Tak byłoby najlepiej, nie sądzę jednak, Ŝeby było to
wykonalne. Na południu natkniesz się na armię Unii rozciąg
niętą od City Point aŜ po Shenandoah Valley. Drogi i linie
kolejowe to cel nieustannych ataków. Mogłabyś próbować się
prześliznąć, ale chyba znalazłem bezpieczniejsze rozwiązanie.
MoŜe to nie zabrzmi rozsądnie, ale duŜo o tym myślałem
i stwierdziłem, Ŝe dałoby się to zrobić. Chcę, Ŝebyś pojechała
w drugą stronę. Do Lehigh Station.
Efekt był taki, jakby powiedział: Konstantynopol albo Zanzibar.
• Orry, nasz dom jest w Południowej Karolinie.
• Zaczekaj. Brett jest w Belwederze. Będzie uszczęśliwiona twoim towarzystwem, a
nie wierzę, by wojna trwała zbyt długo. Mniej niŜ rok, jeśli dobrze to oceniam.
• Będę musiała przedostać się przez front...
• Kraina na północ od Richmond to ziemia niczyja. Gdy Grant ścigał Lee do
Petersburga, zabrał ze sobą większość wojsk. Nasze raporty nic nie mówią o jakichś
jednostkach Unii wokół Fredericksburga, na przykład. Jeden czy dwa regimenty kawalerii
lub piechoty, ale nie więcej. Dotarcie do Waszyngtonu nie będzie trudne. Powiesz po prostu,
Ŝe jesteś zwolenniczką Unii, a oni pomyślą, Ŝe jesteś kobietą złej reputacji, która zdecydowa-
ła...
• Jaką kobietą? — Usiadła, bezskutecznie udając zagniewanie. Nie potrafiła
powstrzymać chichotu.
• No, no, jakoś przeŜyjesz. NajwyŜej spotka cię parę epitetów i krótka kontrola.
Godzinka lub dwie. Piersi, które tak uwielbiam, mogą zostać opukane, by sprawdzić, czy nie
wydają podejrzanych odgłosów.
• Odgłosy? O czym ty mówisz? Oszalałeś.
• Nie. Kobiety, hm, mniej hojnie obdarowane niŜ ty, stosują metalowe foremki na
piersi.
• Odkąd to stałeś się specjalistą od metalowych foremek na piersi?
• Odkąd te, które nie mają bujnych biustów, zaczęły szmug-lować lekarstwa i
banknoty, w hm, pustych miejscach. Nie ma odgłosu, nie ma rewizji.
Czuł się jak aktor grający z powagą komediową rolę, bo sztuka tego wymaga. Ale
stanowczo nie pozwoli, by poznała rozkaz prezydenta, nie pozwoli, by kobieta, którą kocha,
wstydziła się z powodu czegoś, na co nie ma wpływu. Szczotka do

— 352
smołowania czy nie, i tak była lepsza, cenniejsza niŜ tysiąc takich jak Ashton. Czy Davis.
• Pamiętaj i o tym — kontynuował — Ŝe jeśli Augusta Barclay nie opuściła jeszcze
farmy, nie będziesz musiała jechać samotnie do Waszyngtonu. Jeden z wyzwoleńców
Augusty uda się z tobą aŜ do linii Unii. Obiecała nam przysługę, jeśli będziemy w potrzebie.
• Kiedy będziesz się z nią widział?
• W ten weekend.
• Pułkownik Konfederacji nie moŜe, ot tak sobie, jechać do Fredericksburga. Co
będzie, jeśli natkniesz się na Jankesów?
• Uwierz mi, nie zamierzam afiszować się z tym, Ŝe jestem pułkownikiem. Przestań się
martwić.
• Łatwo ci mówić...
Wiedział, Ŝe jest pewien stary, oklepany, ale niezwykle przyjemny sposób, by zakończyć
takie rozmowy i załagodzić niepokój. Pocałował ją. Potem zaczęli się kochać.

Zastąpił swój mundur czarnym garniturem. NałoŜył ciemny, znoszony kapelusz z


szerokim rondem i wepchnął do kieszeni Biblię Madeline. W drugiej umieścił przepustkę,
którą wystawił sobie, to jest wielebnemu ojcu O. Manchester.
Wyruszył na wynajętym, co najmniej dwudziestoletnim kucyku. Paskudnie opuchnięte
pęciny świadczyły o łogawiznie; Orry miał nadzieję, Ŝe zwierzę da radę przebyć te ponad
czterdzieści mil do Fredericksburga.
Czytał raporty na temat zniszczeń w mieście, ale rzeczywistość okazała się znacznie
bardziej przeraŜająca. Spostrzegł grupkę męŜczyzn przy dymiącym ognisku. Pewnie
dezerterzy. Fre-derieksburg wyglądał na opuszczone miasto; połowa domów była pusta,
witryny zabite deskami. Niektóre zabudowania zburzono w trakcie ostrzału artylerii. Zostały
tylko fundamenty, szczątki ścian leŜały porozrzucane na podziurawionych ulicach, wśród
oderwanych konarów drzew, kawałków szkła i mebli.
Orry, z Biblią ostentacyjnie trzymaną pod pachą, zapytał starszego męŜczyznę o drogę na
farmę Barclaya. Dotarł tam w godzinę później i przeraził się tym, co zobaczył. Charles
opisał mu to miejsce dość szczegółowo. Charakterystyczne punkty, szopa i dwa czerwone
dęby, znikły szopę zrównano z ziemią, drzewa ścięto. Na podwórzu pozostały tylko pnie.
Boz i Washington rozpoznali go i pozdrowili, gdy zeskakiwał
z chwiejącego się na nogach wierzchowca. Obaj Murzyni usiło
wali orać stratowane pole. Washingotn prowadził pług, Boz
zastępował konia. Ten obrazek dobitnie świadczył o spustosze
niach na farmie. . i

353 —
Zastał Gus w kuchni, ubijącą masło. Miała na sobie gładką suknię, spłowiała wskutek
wielokrotniego prania, która ciasno opinała jej talię, grubszą niŜ dawniej. Była
wymizerowana, co jeszcze podkreślały cienie wokół niebieskich oczu.
— Więcej niŜ połowa ludzi uciekła z miasta, gdy nadchodzili
Jankesi — powiedziała otrząsnąwszy się ze zdumienia, wywoła
nego jego przyjazdem. — Wielu z tych, którzy zostali, przyj
mowało do domów rannych Jankesów. Ja teŜ. Miałam tu jednego
kapitana, uprzejmego faceta z Maine, który był pozawijany
w bandaŜe, ale ruszał się dziwnie Ŝwawo. Odmówił korzystania
z mojej pomocy przy zmianie opatrunków. Musiał go doglądać
Boz. Nie był ranny, jak się okazało. Musiał skądś zdobyć bandaŜe.
Nie mam pojęcia, jak tego dokonał, ale owinął się w nie i uciekł
przed bitwą. Wyrzuciłam go i zastąpiłam parą prawdziwych
pacjentów. Chłopcy z Nowego Jorku. Irlandczycy, delikatni,
nigdy przedtem się nie bili. Jeden odszedł po ośmiu dniach.
Drugi umarł w moim łóŜku. Kontynuowała powolne, nuŜące
ubijanie masła. Nie wiem, czemu tu tkwimy — rzekła
wzdychając. Pewnie z powodu mojego uporu. Gdybym wyje
chała, Charles nie wiedziałby, gdzie mnie szukać. Czy ty... czy
widziałeś go?
DrŜenie głosu mówiło wiele o jej uczuciach. — Raz, zanim rozpoczęła się kampania
wiosenna. Siedząc przy zalanym słońcem stole z filiŜanką pozbawionej smaku namiastki
kawy, opisał ucieczkę Billy'ego z Libby.
• Dziwne — rzekła, gdy skończył Ŝe Charles to zrobił. To był dawny Charles — takie
stwierdzenie zdumiało Orry'ego. — Myślę, Ŝe nie miał czasu tu przyjechać. Miałeś od niego
jakieś wiadomości od czasu tej ucieczki?
• śadnej. Ale jestem pewien, Ŝe jest zdrów i cały. Dokładnie przeglądam listy ofiar.
Nie widziałem jego nazwiska.
Nie chciał dodawać, Ŝe wielu poległych i zaginionych nigdy nie zidentyfikowano. Jego
beztroski ton poprawił jej nieco humor.
• Nie umiem wyrazić, jak byłam zaskoczona ujrzawszy cię na werandzie, wielebny
Manchesterze. Pasuje to do ciebie.
• Ach, wielebny zaopatrzył się na wszelki wypadek przeciw Jankesom — pokazał jej
ukryty za cholewą nóŜ. W torbie przy siodle mam teŜ starego, ale dobrego kolta. Powiem ci,
dlaczego tu jestem, Augusto. Potrzebna mi twoja pomoc, a raczej pomoc jednego z twoich
ludzi, który by eskortował Madeline do Waszyngtonu.
Jej zdziwienie przytłumiło zmęczenie.
• Do Waszyngtonu? Zapomniałeś, po której stronie jesteśmy?
• Nie, ale ona musi wyjechać z Richmond, a skoro Grant

— 354 —
oblega Petersburg, łatwiej i bezpieczniej będzie wysłać ją do domu mego przyjaciela
George'a w Pensylwanii — gdzie jest moja siostra, Ŝona Billy'ego Hazarda — niŜ do
Południowej Karoliny.
Opisał szczegółowo swój plan, chętnie zgodziła się pomóc, nalegała nawet, aby Boz
towarzyszył mu do Richmond i pomógł Madeline przy pakowaniu. Orry zjadł posiłek
złoŜony z czerstwego chleba i domowego sera — najeźdźcy łaskawie pozwolili Gus
zatrzymać jedną mleczną krowę — po czym z wyzwoleńcem przyszykowali się do odjazdu.
— Ty jedź przodem, a ja pójdę pieszo — polecił Orry Bozowi.
— Kucyk nie uniesie nas obu.
Było gorąco. Powachlował się chwilę kapeluszem, po czym uścisnął dłoń Gus.
Przywiozę Madeline, jak tylko przygotuję potrzebne na drogę dokumenty. MoŜe to
potrwać ze dwa tygodnie.
Trwało mniej niŜ tydzień za sprawą ciągłych nacisków zwierzchników. Choć
departament był zarzucony pracą wieści z Georgii były złe, Sherman znalazł się blisko
Marietty i w kaŜdej chwili mógł zaatakować pozycje Joe Johnstona w Kennesaw Mountain
Benjamin chciał, Ŝeby Orry odłoŜył wszystko inne na bok i zajął się wyjazdem Ŝony. Seddon
powiedział Orry'emu, Ŝe osobiście tego dopilnuje.
Mainowie i Boz wyruszyli na farmę Barclaya pod koniec czerwca, gdy wieści z wojny
były coraz gorsze. Davis, skrajnie wyczerpany, poinformował w gazetach, Ŝe posłał na
pomoc wycofującemu się Joe Johnstonowi wszystkie odwodowe siły. Teraz to, co wydarzy
się na przedmieściach Atlanty, jest w rękach generała. Jednocześnie prezydent usiłował
przekonać dziennikarzy i czytelników, Ŝe skoro Grant nie pokonał Lee ani nie zajął
Richmond, sytuacja Wirginii jest coraz lepsza.
Nikt mu nie wierzył.
Wielebny Manchester ponownie pojechał do Fredericksburga z Biblią, noŜem i
marynarskim koltem kaliber 36. PodróŜowali starym powozikiem, o którego cenę Orry się
nie targował. Za wymianę złamanej ośki kowal wziął pięć razy więcej, niŜ wziąłby przed
wojną.
W środę, przedostatni dzień miesiąca, Orry i Madeline Ŝegnali się na werandzie farmy.
Pogoda odpowiadała ich nastrojowi. Na północnym zachodzie kłębiły się onyksowe chmury,
gnające nad zniszczoną ziemią po dziwnie perłowym niebie. Zerwał się wiatr. Pierwsze
krople uderzyły w kurz na podwórku. Orry nie potrafił powiedzieć wszystkiego, co chciał.
• Gdy będziesz juŜ w Waszyngtonie, odŜałuj parę banknotów, by zatelegrafować do
Brett.
• Tak, mówiliśmy o tym, kochanie. Kilka razy. Boz od-

— 355
prowadzi mnie bezpiecznie do któregoś z mostów nad Potoma-kiem. Wszystko będzie
dobrze. — Dotknęła jego twarzy. — Musisz mi jakoś przesyłać wiadomości o sobie. Będę
się martwić bez przerwy. Nic nie mówiłeś ostatnio o tym zwariowanym pomyśle słuŜby na
froncie.
• Bo nic nie zrobiłem w tej sprawie. Nigdy nie ma czasu. — Umyślnie ją oszukiwał,
tak dobierając słowa, by złagodzić jej strach. Miał nadzieję, Ŝe go nie zdemaskuje. Dodał
szybko:
• Gdy tylko będę mógł, prześlę list przez kuriera.
Podeszła bliŜej, jej włosy wokół dziwnie skromnego, podróŜnego kapelusza-czapeczki z
jednym czarnym, wypłowiałym piórem, targał wiatr, który równocześnie zgiął i prawie
złamał ozdobę. W oczach miała łzy.
Czy wiesz, jak bardzo będę tęsknić za tobą? Jak bardzo cię kocham? Wiem, czemu
mnie odsyłasz.
• Bo to niemądre zostawać w ...
• Tysiące kobiet zostają w Richmond — przerwała. — To nie jest prawdziwy powód,
choć kocham cię jeszcze bardziej za to, Ŝe udajesz. Ochraniasz mnie. Wokół nich unosił się
kurz, krajobraz rozświetlił biały blask błyskawicy. Twoi zwierzchnicy wierzą w oskarŜenie
Ashton. Nie próbuj zaprzeczać, wiem, Ŝe to prawda. Urzędnik Departamentu Wojny Ŝonaty z
Murzynką, to nie do zniesienia. Więc trzeba się mnie pozbyć. Poza tym, Ŝe okropnie będzie
mi ciebie brak, nie bardzo się nimi przejmuję. Nigdy nie byłam szczęśliwa jako dama na
dworze fanatyków.
Pocałowała go szybko, mocno. Ale kocham cię za to, Ŝe chciałeś oszczędzić mi prawdy.
Chmury skłębiły się, lunął deszcz. Wysoki i groźny jak prorok Jeremiasz spojrzał na nią.
— Kto ci to powiedział?
Pan Benjamin, gdy przypadkiem spotkałam go na Main Street przedwczoraj.
Ten sługus, bez honoru...
• Nie powiedział ani słowa, Orry.
• Więc jak...?
• Widział, Ŝe idę, i przeszedł na drugą stronę ulicy. Wtedy zrozumiałam wszystko.
• BoŜe, jak ja nienawidzę tej przeklętej wojny i tego, co z nami zrobiła. Otoczył ją
ramieniem, pełen gniewu i smutku.
• Nie pozwól, by zrobiła jeszcze coś gorszego. Stracić teraz Ŝycie, byłoby bezsensowną
ofiarą.
• Będę ostroŜny. Ty teŜ bądź. Obiecujesz?
• Oczywiście. — Ufność nagle wróciła na jej twarz, gdy obejmowali się w
zapadającym mroku na werandzie. —Wiem, Ŝe przetrzymamy to i wrócimy razem do Mont
Royal prędzej, niŜ się spodziewamy.

— 356 —
• Ja teŜ tak myślę. — ZauwaŜył deszcz bębniący w pnie drzew, które pogrąŜyły się w
mroku. - Muszę juŜ iść.
• Poczekaj, aŜ się przejaśni.
• Tak, to dobry pomysł...
Marnował czas. Objął ją i całował namiętnie przez prawie pól minuty.
• Kocham cię, moja Annabel Lee.
• Kocham cię, Orry. Przetrzymamy to.
• Jestem pewien — rzekł uśmiechając się po raz pierwszy. Została na werandzie,
dopóki deszcz nie zasłonił powozu na drodze.

W drodze powrotnej Orry zaczął kichać, lecz zanim dotarł do miasta, w południe
następnego dnia, dolegliwości ustąpiły. Bez Madeline w pokojach przy Marshall Street
zapadła ponura cisza. Wkładając mundur przed powrotem do departamentu przyrzekł sobie,
Ŝe będzie spędzał jak najmniej C2;asu w tym domu. Będzie pracował do upadłego aŜ do
chwili przeniesienia. Mógłby nawet nocować na jednym z tapczanów w biurze. Tak, byłoby
rozsądnie przespać tak jedną lub dwie noce. Bardzo tęsknił za Madeline, a tu osaczało go
zbyt duŜo wspomnień. Seddon nie będzie miał nic przeciw temu, Ŝeby nocował w budynku.
Mimo wszystko okazał się wzorowym biurokratą odsyłając kłopotliwą Murzynkę.
BoŜe, ta gorycz. Nic nie mógł na to poradzić. Nie miał juŜ najmniejszej ochoty walczyć
czy umierać za przegraną sprawę pana Jeffersona Davisa. Ledwie sam wierzył w to, Ŝe trzy
lata temu myślał inaczej. Chciał znaleźć się u Picketta nie z pobudek patriotycznych, ale z
chęci przeŜycia. Ruszał za głosem werbla, tak jak wtedy, gdy szedł do West Point i na wojnę
w Meksyku, odpowiadając na zew przygody, a nie z powodu retoryki werbli-sty.
Omal nie przyłączyłem się do Jankesów, byle tylko wydostać się z tego miasta myślał
wychodząc z mieszkania.
Dotarł do biura po niecałych dziesięciu minutach. Jakiś dźwięk zmusił go do
podniesienia głoWy. Utykając, Josea Pil-beam z trudem podchodził do biurka Orry'ego, by
wyszeptać:
— Muszę z panem pomówić. To pilne.
Na ciemnych schodach, wilgotnych po burzy, Pilbeam rzekł:
• Zeszłej nocy ta dama i jej małŜoriek wyjechali z miasta na prawie cztery godziny.
• Dokąd pojechali?
—- Do miejsca, które pan opisał. Konferowali z wielkim męŜczyzną, którego dotąd nie
widziałam.
Znów korzystali z farmy. Cierpliwość popłaca. PokaŜe Sed-

— 357 —
danowi, Benjaminowi i reszcie, Ŝe nie zwariował. Podniecony zapytał:
• Czy słyszałeś nazwisko tego człowieka?
• Pilbeam potrząsnął głową.
• Nie padło przez cały czas, gdy podsłuchiwałem.
• Gdzie dokładnie się spotkali?
— W budynku tuŜ na skraju skarpy. Po kwadransie dołączył
ktoś, kogo rozpoznałem. Bywał w naszym biurze wiele razy.
Orry zatkał nos chusteczką, by powstrzymać kichnięcie.
— Kto to był?
Marmurowe ściany i schody wydawały się drŜeć i walić na Orry'ego, gdy Pilbeam rzekł:
— Wtyczka Windera. Israel Quincy.

111
To tak piekielnie proste — myślał Orry pełznąc przez pole znaną juŜ sobie trasą.
Od rozmowy z Pilbeamem dziwił się temu, co oczywiste, a czego dotąd nikt nie
dostrzegł. Prowadzący dochodzenie człowiek Windera nie znalazł śladu spisku, bo sam do
niego naleŜał.
Wieczór był bezksięŜycowy i spokojny. Ubranie Orry'ego było cięŜkie od wilgoci, nawet
koszulę miał przemoczoną. W połowie drogi do szopy na narzędzia zatrzymał się, by
przyjrzeć się okolicy w czerwonym, pulsującym świetle towarzyszącym bombardowaniu
artyleryjskiemu Jankesów.
Ziemię wokół skopano i udeptano. Pamiętał, Ŝe pierwszej nocy pole było zarośnięte.
Potem był tu drugi raz i odkrył...
Co? Szarpnięcie wyrwało go z zamyślenia. Kichnął. Dokładnie pamiętał, Ŝe podczas
drugiej wizyty ziemia była zaorana. Ciekawe, Ŝe ktoś pracował na polu przy opuszczonej...
Głupiec. Głupiec!
To było oczywiste, a on znów zachował się jak ślepiec. Wiedział juŜ, jak zniknęły
strzelby Whitworth i amunicja. Były ukryte tuŜ pod jego nosem.
— Stopami — poprawił się szeptem. Ten trik pochodził ze słynnego kryminalnego
opowiadania Edgara Poe'a o skradzionym liście. Jako wielbiciel Poe'a poczuł upokorzenie w
dwójnasób.
I idę o zakład, Ŝe pan Quincy przeszedł się po świeŜo zaoranym polu i nie zauwaŜył nic
niezwykłego.

— 358 —
Czy Powell ukrywał się w posiadłości przez cały czas? Przy udziale Quincy'ego było to
moŜliwe. Orry wytarł nos mokrą chusteczką. Czerwony błysk przebiegł nad południowym
horyzontem i rozległ się znowu daleki pomruk ostrzału artyleryjskiego. Schował chusteczkę,
sięgnął pod płaszcz i wyjął kolta z kabury umocowanej na lewej nodze. Odbezpieczył go i
ruszył ostroŜnie dalej.
Podszedł do tej samej szczeliny, przez którą juŜ podglądał. Dostrzegł powóz i dwa
osiodłane konie przy głównym budynku. Przycisnął policzek do deski i zagryzł z wściekłości
dolną wargę. W środku, rozsiadłszy się na pokrytych ziemią pakach z whit-worthami,
wydobytych z pola, siedział James Huntoon.
Pokaźny brzuch napinał niebezpiecznie kamizelkę męŜa Ashton. Zdjął płaszcz, podwinął
rękawy i trzymał przed sobą duŜy arkusz papieru, chyba jakiś plan. Przesunął go, opierając
na swym wydatnym brzuchu, aby inni teŜ mogli zobaczyć.
Czy mogę prosić o uwagę? zapytał ktoś inny. To jest urządzenie, którego działanie
opisał pan Powell, zanim został wezwany na parę dni w sprawie omówienia innych
szczegółów naszego planu.
Orry wzdrygnął się; mówiący był poza zasięgiem jego wzroku, ale głos był znajomy.
Przyklęknął, by zmienić kąt widzenia. Obok Huntoona na skrzyni z bronią zobaczył jasną
lampę. Na prawo, oświetlony wyraźnie jej blaskiem, ze źdźbłem trawy w zębach, stał pan
Quincy. W Orrym zagotowało się.
Następnie usłyszał głos swojej siostry:
Jest pan pewien, Ŝe to zadziała, kapitanie Bellingham?
Bellingham? CzyŜby to był człowiek, który opowiedział Ashton o obrazie?
Droga pani Huntoon, diabelskie urządzenie wynalezione przez generała Rainsa w
Biurze Torpedowym zadziałało skutecznie wiele razy.
Korpulentny męŜczyzna wszedł w pole widzenia Orry'ego. Widoczne były tylko jego
plecy, ale kształt głowy przypominał mu kogoś tak samo, jak głos. MęŜczyzna wyciągnął
prawą rękę, Orry ujrzał na jego dłoni coś, co przypominało duŜą bryłę węgla. Jeśli to był
rzeczywiście ten Bellingham, odpowiedzialny za upokorzenie i wyjazd Madeline, Orry był
gotów strzelić mu w plecy.
Podnosząc wyŜej rękę, człowiek ów rzekł:
Urządzenie takie jak to umieszczono w węglowni „Cietrzewia", gdy był
zakotwiczony w dole rzeki James. Palacz wrzucił to do pieca razem z węglem i gdyby Ben
Butler i admirał Porter stali w nieco innym miejscu, dwóch Jankesów więcej smaŜyłoby się
w piekle.
Orry rozpoznał głos. To znaczy, przypomniał sobie nazwisko

— 359 —
— prawdziwe nazwisko — choć nie mógł w to uwierzyć. Przypomniały mu się pierwsze lata
w Akademii, wspomnienia związane z George'em, a później słuŜba Charlesa w Teksasie,
kiedy to kuzyn pisał mu o swym zaskoczeniu i przeraŜeniu spowodowanym niezrozumiałymi
szykanami ze strony starszego oficera z II Pułku Kawalerii. Israel Quincy zasyczał:
• Nikt nie potrafi tego odróŜnić od prawdziwego węgla?
• Dopóki nie weźmie się tego do ręki. Podał przedmiot Quincy'emu, którego ręce ugięły
się pod niespodziewanym cięŜarem. — Przyjrzyj się dobrze. Kształt, faktura, idealne
zabarwienie Ŝelaza, genialne cacko.
W tym momencie Orry ujrzał profil byłego oficera Unii, który jakimś cudem uczestniczył
w spisku konfederatów. Dokładnie przyjrzał się jego trzem podbródkom, rzednącym włosom,
małemu, czarnemu oku. Nie było wątpliwości. Patrzył na Elkanaha Benta, alias Bellinghama.
Gdyby Orry nie ujrzał Benta i nie rozpoznał go, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej.
Ruszyłby do Richmond i wrócił z ludźmi burmistrza, zanim whitworthy zostałyby ponownie
ukryte. Ale gdy przypomniał sobie długoletnią wendettę Elkanaha Benta z Ohio, wendettę,
której najnowszym elementem było poinformowanie Ashton o pochodzeniu Madeline, w
mózgu Orry'ego coś się zablokowało. Drzwi, któe powinny były pozostać zamknięte, otwarły
się z hukiem.
Stanął twarzą w twarz z trzema męŜczyznami, ale w jego stanie ducha nie sprawiłoby mu
róŜnicy, nawet gdyby było ich trzydziestu. Jego kolt był odbezpieczony, gdy nogą wywaŜył
drzwi.
— Nie ruszać się!
Ashton zamarła z rękami na ustach. Huntoon upuścił trzymany papier i usiadł bezwładnie
na brzegu paki. Bent nie było mowy o Ŝadnej pomyłce, Ŝadnej — zamarł w kompletnym
oszołomieniu.
Orry Main? — pomyślał przeraŜony widokiem twarzy, która wryła mu się w pamięć.
— Będę skurwysynem — rzekł ze spokojem zawodowca
Quincy błyskawicznie sięgając pod swój płaszcz. Orry obrócił się
w jego stronę i strzelił. Kula rzuciła Quincy'ego do tyłu. Orry
usłyszał łomot upadającego ciała, ale nie przestawał pociągać raz
za razem za cyngiel, nawet kiedy Quincy leŜał juŜ na ziemi.
Paczki rozsypały się po podłodze, ostatnia kula odstrzeliła
czubek lewego buta spiskowca.
Bent Ŝonglował bombą, trzęsąc się jak dziecko przyłapane ze skradzionym ciastkiem.
Orry zobaczył, Ŝe Ashton bezgłośnie krzyczy do swego męŜa: „Zaatakuj go albo będzie miał
nas

— 360
wszystkich". Skulony Huntoon tylko potrząsnął głową. Odbicie tej sceny Orry dostrzegł w
jednym z brudnych okien, wychodzących na rzekę.
— Kapitan Bellingham, tak? — spytał wściekle. — Nie wiem,
jak, do diabła, dostałeś się tutaj, ale wiem, dokąd trafisz razem
z przyjaciółmi. Traficie do więzienia za spisek mający na celu
zamordowanie prezydenta.
Bent otrząsnął się ze zdumienia, patrzył spode łba. Tak jak i Orry nie rozumiał, jak
doszło do tego spotkania. Ale potrafił przewidzieć jego konsekwencje.
Huntoon przycisnął rękę do krocza i zapiszczał:
• Dobry BoŜe, on wie. On wie wszystko!
• Tak samo jak sekretarz Seddon stwierdził Orry i sam prezydent. Czekali cierpliwie,
by przyłapać winnych na gorącym uczynku. Jesteś skończony, James. Ty teŜ, moja droga,
zdradliwa, flądrowata sios...
Huntoon rzucił w niego lampą.
Orry uchylił się. Lampa rozpryskując się uderzyła w ścianę za nim. Oliwa rozlała się po
ścianie i brudnej podłodze. Natychmiast pojawił się dym.
Orry kątem oka dostrzegł mijających go Huntoona i Ashton, ciągnącą męŜa jak dziecko
za rękę. Nie mógł się nimi zająć, gdyŜ Bent ruszył w jego stronę podnosząc oburącz czarny
kształt z Ŝelaza.
Mój BoŜe, on nas wysadzi w powietrze...
Bent trafił w czubek głowy Orry'ego. Orry uchylił się, cios osunął się po jego lewej
skroni. Jedyną eksplozją była eksplozja bólu.
Drugi cios Bent wymierzył precyzyjnie w kikut po amputowanej ręce. Orry osunął się na
jedno kolano. Łzy bólu spływały mu po policzkach. Nie miał wątpliwości co do zamiarów
Benta. Schwytane zwierzę zabija, Ŝeby uciec.
Skurwiel wysapał Bent znów uderzając Orry'ego, tym razem w lewe ucho. JuŜ prawie
powalił go na ziemię. We włosach Orry'ego pojawiła się krew. Skoncentrował się na
niebezpieczeństwie. Wokół rozjaśniło się, poczuł Ŝar. Budynek płonął.
Aroganckie... bydlę z Południowej Karoliny Bent szykował się do ostatecznego
ciosu, podnosząc bombę niczym druid nóŜ ofiarny. — Czekałem lata na to...
Orry strzelił. Kula trafiła w lewy nadgarstek Benta, rozpryskując wokół strzępy mięsa i
kości. Bent wrzasnął, opuścił odlew, który otarł się o kikut ramienia Orry'ego i wylądował
blisko rozprzestrzeniającego się błyskawicznie ognia.
Nienawiść zaślepiła obu męŜczyzn. W całym swoim Ŝyciu Orry nie odczuwał jej tak
mocno. Wspomnienia przelatywały przez jego głowę jak obrazki w fotoplastikonie. Widział
siebie

— 361 —
stojącego na warcie poza kolejnością wśród zamieci śnieŜnej. Widział siebie leŜącego w
gabinecie lekarza w West Point, bliskiego śmierci z powodu zaziębienia. Widział list
Charlesa opisujący prześladującego go oficera. Widział twarz siostry, kiedy mówiła o
portrecie pokazanym jej przez niejakiego kapitana Bellinghama...
Podniósł się z kolana, nie zabezpieczając kolta. Kopnął Benta w głowę. Bent zawył,
próbował się odsunąć.
Orry uderzył ponownie. Z nosa Benta sączyła się krew. Zasłonił rękami twarz. Szczątki
rozszarpanej kulą ręki wyglądały jak krwiste nitki na rękawie. Orry klął nieprzytomnie
uderzając ponownie. Bent cofał się nieporadnie. Orry znów uderzył. Bent zachwiał się...
Wystarczy, juŜ ma dosyć — przemknęło mu przez głowę.
Poprzez trzask płomieni dotarły do niego odgłosy kroków, skrzypienie kół, stukot
podków. Huntoon i Ashton uciekali. Nie miało to znaczenia. Liczył się tylko ten kulący się
tchórz. Bezgraniczna wściekłość Órry'ego była reakcją na lata szalonej wrogości Benta i jego
odkrycie, przez które Madeline musiała wyjechać.
Bent ledwie trzymał się na nogach.
Zaaresztuj go, on juŜ nie moŜe walczyć. — Cichy wewnętrzny głos nie przebił się przez
wściekłość.
Oszalały jak jego przeciwnik Orry znów uderzył.
— Ach -- krzyk zranionego Benta był dziwnie podobny do śmiechu. — Jezu, Main, Jezu
Chryste, zlituj się...
A ty kiedyś to zrobiłeś? — wrzasnął Orry wbijając prawe kolano w genitalia Benta.
Odrzuciło go do tyłu, zatoczył się raz, drugi, trzeci...
Orry skoczył zbyt późno, Ŝeby go złapać. Plecy Benta wypchnęły jedno z okien. W
sekundzie setki małych ogników zapłonęły w powietrzu. Bent przeleciał przez okno, resztki
szkła rozcięły mu twarz z jednej strony. Spadając krzyczał. Potem Orry usłyszał miękki
odgłos uderzającego o coś ciała.
Kiedy Orry wytknął głowę przez okno, włosy opadły mu na czoło. Bent zawadził o brzeg
skarpy, przetoczył się i spadał dalej. Trafił na kolejną wystającą skałę i odbił się jak gumowa
piłka. Wpadł do wody z pluskiem. Bąbelki powietrza pojawiły się przez moment na
powierzchni rzeki. Potem nie zobaczył juŜ nic.
Orry wytęŜał wzrok, by dojrzeć ciało Benta, ale nie było go widać, płynęło pewnie pod
wodą w dół rzeki, w stronę czerwonej łuny, pulsującej nad lasem na horyzoncie.

Minęło pół minuty, nim Orry zdał sobie sprawę z Ŝaru i gęstniejącego dymu. Jedna ze
ścian szopy zapadła się. Płomie-

— 362 —
nie ogarniały suche krokwie dachu. Bomba leŜała juŜ tylko o kilka cali od płomieni. Orry
skoczył i wyrzucił bombę przez otwarte drzwi.
Chciał otworzyć jedną pakę i zabrać dwa lub trzy whitworthy jako dowód. Ledwie miał
czas, by schować kolta, złapać plan Huntoona — jeden róg juŜ był nadpalony ----- i wsunąć
go do kieszeni. Zgięty z wysiłku, z trudem łapiąc oddech, ciągnął ciało Israela Quincy ku
drzwiom.
Jedna z belek podtrzymujących strop spaliła się juŜ całkowicie. Krokiew nad nim
zatrzeszczała, złamała się, spadł na niego deszcz iskier i płonących drzazg. Czuł, Ŝe palą mu
się włosy, gdy dysząc z wysiłku wyciągnął w końcu ciało Quincy'ego na zewnątrz.
Eksplodowała skrzynia z nabojami. Schwycił węglową bombę i utykając przeniósł ją w
bezpieczne miejsce, daleko od płonącego budynku, którego łunę przyćmiły czerwone błyski
nad Petersburgiem. Wybuchła kolejna część amunicji, a huk eksplozji przetoczył się przez
noc jak salwa regimentu w czasie bitwy.
Bent. Elkanah Bent. Jaką pokrętną drogą trafił z Armii Stanów Zjednoczonych do tego
miejsca, przekształcił w kapitana Bellinghama, wplątał się w spisek?
Teraz miał w ręku dwa dowody na istnienie tego spisku. PołoŜył bombę na ziemi,
rozwinął plan i przyjrzał mu się w blasku poŜaru. Początkowo, z powodu emocji, układ
małych prostokątów wewnątrz duŜych nie miał dla niego Ŝadneg sensu. Potem uświadomił
sobie, Ŝe patrzy na schemat przedstawiający róŜne piętra w Ministerstwie Skarbu.
ZauwaŜył krzyŜyki z adnotacjami. Pod tymi w piwnicy napisano: „Bomby węglowe". W
szeregu biur na drugim piętrze, oznaczonym literami J.D., napisano: „Urządzenie wybuch."
Liczba i rozmieszczenie bomb sprawiły, Ŝe zamarł ze zgrozy.
Czekał, aby się upewnić, Ŝe palący się budynek nie zagrozi innym. Wiatr spychał ogień i
dym w stronę rzeki James, gdzie oczami wyobraźni widział ciało Elkanaha Benta płynące ku
morzu. Wyobraził sobie bystrookiego generała Butlera na falochronie w City Point,
oniemiałego na widok przepływających obok zwłok.
Zaledwie Orry doszedł do siebie po szoku wywołanym śmiercią Benta, nastąpił drugi
wstrząs. Uświadomił sobie, co zrobił. Pamiętał wyraźnie, Ŝe Bent był pobity, moŜna go było
aresztować bez dalszej walki. Pozwolił, by stare urazy pokierowały jego ręką, doznane
krzywdy kazały bić dręczyciela ponad miarę, aŜ Bent wyleciał przez okno. Przekroczył
daleko granice samoobrony. Stracił panowanie nad sobą. Stojąc w blasku poŜaru zastanawiał
się, jak człowiek moŜe tak się cieszyć z czyjejś

— 363
śmierci, a jednocześnie odczuwać wyrzuty sumienia i zawstydzenie.
Kolejne eksplozje amunicji uzmysłowiły mu, Ŝe hałas i płomienie przyciągną tu ludzi.
Nie chciał tracić czasu na tłumaczenie się farmerom czy wojskowym patrolom. Mobilizując
całą swą wolę otrząsnął się z letargu i ruszył w stronę farmy. Przekonał się, Ŝe wykręcił
sobie lewą kostkę. Bolała go i zmuszała do utykania.
Mimo bólu szybko przeszukał dom. Na poddaszu przekonał się o słuszności swych
podejrzeń. Znalazł tam parę mebli i stary dywan. DuŜa skrzynia, stojąca w kącie, słuŜyła
jako szafa, były w niej trzy garnitury. Na mniejszej, przy łóŜku, leŜało kilka ksiąŜek: KsiąŜę,
Romanse prozą oraz opowiadania Edgara A. Poe'a. Pod nim Orry znalazł oprawione w skórę
opatrzone złotymi pieczęciami kopie protokołów stwierdzających secesję Georgii i
Południowej Karoliny.
Israel Quincy przeszukując ten dom nic nie znalazł. Orry nie miał pewności, czy Powell
zostanie złapany. MoŜe nie. Ale spisek został udaremniony i, co waŜniejsze, Orry miał teraz
oczywiste dowody na jego istnienie.
Kuśtykając zszedł po schodach z poddasza i opuścił dom tylnymi drzwiami. Wszystko,
co pozostało z szopy na narzędzia, to stos gasnących węgli. Nie wybuchała juŜ amunicja,
usłyszał więc głosy ludzi i stukot kopyt od strony drogi.
Tak szybko, jak umiał, schował dowody spisku i pokuśtykał przez zaorane pole do konia
spętanego w sadzie. Wskakując na siodło ujrzał brykę farmerską, zatrzymującą się przy
spalonym budynku. Siedzieli w niej trzej męŜczyźni, odbijający się na tle łuny jak szablony
wycięte z czarnego papieru. Orry ściągnął cugle i ruszył w kierunku Richmond.

Zaspany, ubrany w nocną koszulę w paski Seddon wpatrywał się w człowieka, który
zbudził go łomotaniem do głównych drzwi. Orry wetknął w rękę sekretarza rulon papieru i
cięŜki kawałek węgla.
— Oto dowody na pawdziwość tej całej historii. I jeszcze ciało
Quincy'a. Był jednym z nich. Gdy ogień wygaśnie, na pewno
znajdziemy ocalałe fragmenty whitworthów. To wystarczające
argumenty dla normalnie myślącego człowieka —- zakończył
z goryczą, której nie był w stanie powstrzymać.
To zdumiewające. Musi pan wejść i zdać mi pełniejszą relację z...
— Później, sir — przerwał Orry. Mam jeszcze jedno
zadanie przed sobą, Ŝeby ostatecznie zakończyć całą tę sprawę.

— 364 —
OstroŜnie z tym węglem. Jeśli spróbuje pan go spalić, wyleci pan
w powietrze.
Kuśtykając, zniknął w ciemnościach.

Orry dojrzał ciemną plamkę na kolbie, kiedy wyciągał pustego kolta przed frontowymi
drzwiami na Grace Street. Krew Benta. Z dreszczem obrzydzenia ujął broń za lufę i
zakołatał w drzwi. Na wcześniejszy dzwonek nie było odpowiedzi.
— Otwierać — krzyknął w stTonę górnego piętra — bo
odstrzelę zamek!
To wywołało natychmiastową reakcję, ale w domu po drugiej stronie ulicy, oświetlonego
blado lampami gazowymi. Zrzędzący męŜczyzna otworzył okno, zdjął szlafmycę i krzyknął:
— Czy pan wie, która jest godzina? Wpół do czwartej rano.
Niech pan przestanie albo zejdę na dół i zdzielę...
Drzwi przed Orrym otwarły się wreszcie. Zajrzał do środka, spodziewając się ujrzeć
twarz Huntoona, zamiast tego zobaczył Homera oświetlonego trzymaną w ręce lampą.
— Powiedz im, Ŝe chcę się z nimi zobaczyć, Homer. Z oboj
giem.
— Panie Orry, sir, nie ma ich...
Zignorował niewolnika i podszedł do schodów.
— Ashton? James? Schodźcie tu, do cholery!
Usłyszawszy własne krzyki, uświadomił sobie, Ŝe znów o mało nie stracił panowania nad
sobą. Przytrzymał się balustrady i ścisnął ją mocno, starając się uspokoić. Z tyłu stał Homer,
o czym świadczył krąg światła lampy. Krąg światła drugiej lampy pojawił się na górze, a w
ślad za nim Huntoon ostroŜnie zbliŜył się do szczytu schodów. Za nim szła Ashton, niosąc
kolejną lampę. Ich stroje wskazywały na to, Ŝe nie"zostali właśnie wyrwani ze snu.
Orry spojrzał w górę w chwili, gdy Ashton chwytała balustradę pomalowaną na biało.
Była to jedna z rzadkich okazji, kiedy widział swoją siostrę przestraszoną.
— Scena powtarza się, prawda, Ashton? Wyrzuciłem cię
kiedyś z Południowej Karoliny, a teraz z Wirginii. Tym razem
jednak stawka jest wyŜsza. Jeśli zostaniesz, nie naraŜasz się
tylko na mój gniew. Będziesz aresztowana.
Huntoon wydał odgłos, jakby zaraz miał zwymiotować, i zaczął się cofać. Ashton złapała
go za rękaw.
— Stój, przeklęty tchórzu! Powiedziałam: stój!
Ścisnęła go mocno za rękę. Zatrzymał się. Wychylając się i spoglądając w dół, wyrzuciła
z siebie:
• Posłuchajmy reszty, drogi bracie.
• To proste — wzruszył ramionami. Dostarczyłem panu

— 365 —
Seddonowi wystarczających dowodów, aby was oboje powiesić. Mówię o bombie i planie
biur prezydenta. Sądzę, Ŝe Ŝandarmi są juŜ w drodze na farmę, gdzie znajdą broń, rzeczy
Powella i ciało Israela Quincy. Wasz informator, podający się za Bellinghama, takŜe nie
Ŝyje. Utopił się.
— To ty zrobiłeś? — wyszeptał Huntoon.
Orry skinął głową.
• Jedyną rzeczą, której jeszcze nie zrobiłem, to ujawnienie waszego uczestnictwa w
spisku. Sam nie wiem, czemu daję wam szansę wyplątania się z tego, ale zrobię to. Musicie
się jednak pośpieszyć. Macie godzinę na to, by wynieść się z miasta. Jeśli nie, pójdę prosto
do Seddona i oskarŜę was o zdradę i próbę zamachu.
• Panie BoŜe — rzekł Homer drŜącym głosem. Orry zapomniał o jego obecności.
• Ty przeklęty, wścibski czarnuchu! — krzyczała Ashton. — Wynoś się stąd! Wynoś
się!
Niewolnik uciekł z lampą.
Efekt usiłowań Ashton, aby uśmiechnąć się mimo wściekłości, był groteskowy.
• Orry, musisz wziąć pod uwagę, Ŝe nawet rozpoczęcie przygotowań do wyjazdu
zabierze więcej niŜ...
• Jedna godzina — wskazał na wielki, głośno tykający zegar z metalową tarczą,
połyskującą w ciemności. — Wrócę za kwadrans piąta. Powinniście wszyscy wisieć, razem z
tą szumowiną, twym przyjacielem Powellem, gdziekolwiek teraz jest. Jeśli któreś z was
będzie za godzinę w Richmond, postaram się, aby tak się stało.
Wyszedł.

Gdy wracał na Grace Street o wpół do piątej, powietrze było chłodne jak zwykle przed
świtem. Znowu miał dreszcze i czuł się chory po emocjach i wysiłku poprzednich godzin.
Ściągnął cugle wierzchowca przed domem z czerwonej cegły. Okna były ciemne. Przywiązał
konia, spróbował wejść przez frontowe drzwi. Zamknięte.
Na bocznym tarasie wybił szybę w oknie kolbą kolta i wszedł do środka. Sprawdził
pokoje. Były puste.
W sypialniach — osobnych, jak zauwaŜył — dostrzegł porozrzucane ubrania,
powywracane szuflady, częściowo opróŜnione. Dziwne, Ŝe nie czuł satysfakcji, a zwykłe
zmęczenie i smutek, gdy schodził mozolnie, starając się oszczędzać wykręconą kostkę.
Co opętało Ashton? Jaki demon ambicji? Nigdy się nie dowie.

— 366 —
I właśnie za to „nigdy" poczuł dla niej coś w rodzaju wdzięczna, ści.
Wyszedł, gdy wielki zegar wybijał za kwadrans piątą.

Do popołudnia juŜ kilka wersji zamachu krąŜyło po urzędach wokół Capitol Sąuare.
Około czwartej Seddon podszedł do biurka Orry'ego. Orry trzymał w ręce rządowe
memorandum i udawał, Ŝe czyta. Seddon dostrzegł jego pusty wzrok.
Odchrząknął, uśmiechnął się i powiedział:
— Orry, mam wspaniałą wiadomość. Właśnie rozmawiałem
z prezydentem, który chce cię wyróŜnić pisemną pochwałą. To
równowaŜne z medalem za odwagę na polu walki i będzie tak
samo traktowane. Zostanie opublikowana w co najmniej jednej
gazecie w twym rodzinnym stanie.
Seddon urwał. Na twarzy Orry'ego pojawiło się niedowierzanie i niesmak, które zbiły
sekretarza z tropu. Unikając wzroku Orry'ego, kontynuował bardziej oficjalnie:
Pochwała będzie teŜ umieszczona na Liście Honorowej w biurze adiutanta generała.
Trzeba było oszczędzać metalu kosztem medali i orderów. Substytutem była Lista
Honorowa.
Pan Davis chciałby jutro wręczyć ci pochwałę w swym biurze. Czy moŜemy ustalić
porę?
Nie chcę jego przeklętej pochwały. To on wygnał moją Ŝonę z Richmond.
Seddon przełknął ślinę.
• Czy chce pan powiedzieć, pułkowniku, Ŝe pan... odrzuci ten zaszczyt?
• Tak. To z pewnością wywoła kolejny skandal, prawda? Moja Ŝona i ja
przyzwyczailiśmy się do nich.
Pańska gorycz jest zrozumiała, ale... Orry przerwał z rzadkim u niego błyskiem
przebiegłości w oczach.
— Odmawiam, chyba Ŝe pan i pan Davis obiecacie mi
natychmiastowe przeniesiene do sztabu generała Picketta. Mam
dość tego biura, tej pracy, tego rządowego bagna...
Zrzucił jednym gestem wszystkie papiery z biurka. Kartki opadały jeszcze, kiedy
wychodził.
Wszystkie głowy odwróciły się jak na komendę. Urzędnicy krzyczeli coś. Twarz
Seddona straciła łagodny wyraz.
— Jestem pewien, Ŝe przeniesienie da się załatwić — zawołał
w ślad za Orrym.
1X2
Z powodu afery Eamona Randolpha Jasper Dills zaczął niepokoić się o swoje
wynagrodzenie. Nie miał Ŝadnych wieści od Elkanaha Benta. Wiedział, Ŝe Baker zwolnił
syna Starkwethera z powodu brutalności, z jaką ten potraktował Randolpha.
Dills pogrąŜył się w pracy. Choć niektórzy z jego pracodawców byli demokratami, nikt
nie chciał, by prezydentem został zwolennik zawarcia pokoju. Skrócenie wojny oznaczało
zmniejszenie zysków. Mimo nawału zajęć zdecydował, Ŝe musi znaleźć czas, aby złoŜyć
wizytę szefowi biura usług specjalnych. Zrobił to pod koniec czerwca. Odpowiedź Bakera
była lakoniczna.
Nie wiem, co się stało z Daytonem. I nie obchodzi mnie to. Postąpiłem według
instrukcji i zwolniłem go. A potem o nim zapomniałem.
— Do licha, pułkowniku, musi pan mieć jakieś informacje.
Czy przebywa nadal w mieście? Jeśli nie, to gdzie? Czy chce mnie
pan zmusić, abym zadał te pytania panu Stantonowi i powiedział
mu, Ŝe odmówił mi pan pomocy?
Baker natychmiast nabrał ochoty do współpracy, choć Dills poŜałował swojego uporu,
gdy brodaty męŜczyzna rzekł:
• Wiem z godnych zaufania źródeł, Ŝe Dayton miesiąc temu był w Richmond.
• W Richmond! Po co?
• Nie wiem. Mówiono mi tylko, Ŝe go tam widziano.
— Czy to moŜliwe, Ŝe działał dla drugiej strony?
Baker wzruszył ramionami.
— MoŜliwe. Był zły, Ŝe go zwolniłem. Był teŜ, moim zdaniem,
umysłowo niezrównowaŜony. Szczerze Ŝałuję, Ŝe go zatrud
niłem. Znam pana, panie Dills. Wiem, Ŝe ma pan wielu przyjaciół
w rządzie. Nie wiem tylko, czemu pan tak się interesuje Dayto
nem. Co pana z nim łączy?
Dills zdecydował juŜ, Ŝe nic tu nie wskóra i musi udać się wyŜej.
-- Nie muszę odpowiadać na pańskie pytania, pułkowniku Baker. Do widzenia.
W poniedziałek, Święto Niepodległości, Dills udał się powozem do Departamentu
Wojny. Choć z okazji święta Kongres odroczył obrady, wiele urzędów państwowych
pracowało. Sytuacja na Ŝadnym froncie nie była dobra. Dymisja sekretarza skarbu, Chase'a,
zgłoszona prezydentowi ubiegłej zimy, w końcu została przyjęta. Chase, przypuszczalnie
podjudzony przez tych samych anonimowych radykałów, którzy pomogli stworzyć „Okólnik
Pomeraya" Ŝądający ustąpienia Lincolna, zrezygno-

— 368 —
wał, aby startować w wyborach prezydenckich. Tak przynajmniej głosiła plotka. Jego
odejście natychmiast wywołało powszechne obawy, Ŝe rząd upadnie.
Telegraficzne wieści z Shenandoah Valley mówiły o wzmoŜonych działaniach
partyzanckich: wysadzaniu torów, paleniu mostów i o ciągłym odwrocie sił Unii w kierunku
Harper's Ferry. Na Północy ludzie jeszcze nie otrząsnęli się z szoku na wieść o olbrzymiej
liczbie ofiar w kampanii wiosennej. Do tego dochodziło upokorzenie po majowej klęsce w
New Market, kiedy to Sigel został znów pobity, tym razem przez siły rebeliantów liczące
dwustu czterdziestu siedmiu ludzi, młodych kadetów ze szkoły wojskowej, w której
wykładał Jackson.
Dotarłszy do celu Dills wysiadł z powozu i torował sobie drogę w tłumie śniadych
przemytników, starannie unikając ocierania się o nich. Przemytnicy wałęsali się po alejkach
przy Parku Prezydenckim, wygłodniali zazdrośnie spoglądali ku piknikowi na terenie
posiadłości. Z cienistych drzew zwisały huśtawki, wielkie stoły ustawione między
Departamentem Wojny i Białym Domem uginały się od jedzenia i napojów. Piknik
urządzono przy poparciu rządu, aby zebrać pieniądze na nową szkołę dla murzyńskich dzieci
w dystrykcie Columbii. Gośćmi, których było juŜ kilkuset, byli głównie dobrze ubrani
cywile z kolorowej społeczności miasta. Tu i ówdzie Dills ujrzał białe twarze, co
zdegustowało go bardziej niŜ sam powód jego wizyty.
Dills umówił się z lokajczykiem Stantona, Stanleyem Hazardem. Choć był ledwie
średniakiem, Hazard był bogaty i jakoś zyskał sobie krąg wpływowych przyjaciół. Dills
przypuszczał, Ŝe zrobił to w ogólnie praktykowany sposób: kupując ich. Tym, co czyniło
Hazarda niezwykłym, była umiejętność lawirowania wśród całej tej dzikiej polityki
partyjnej. Trzymał z ludźmi, którzy chcieli pokonać Lincolna w wyborach, ale pracował dla
człowieka uwaŜanego za najbardziej oddanego przyjaciela i poplecznika prezydenta. Pozycja
Stanleya Hazarda była podwójnie godna uwagi, jeŜeli brało się pod uwagę opowiadane o
nim historie, zwłaszcza to, Ŝe zwykle o wpół do dziesiątej rano był juŜ pijany. Nie później
niŜ o dziesiątej, jeśli był bardzo zajęty.
Na swych małych stopach drobny prawnik wdrapał się do biura Stanleya. W rogu stał
mosięŜny trójnóg z tlącymi się kostkami wydzielającymi intensywny aromat. By zatuszować
zapach alkoholu?
Kadzidło nie mogło jednak ukryć niewyraźnej miny Stanleya w chwili, gdy wskazywał
Dillsowi krzesło. Wyglądając przez okno Dills pozwolił sobie na uwagę:
— Muszę powiedzieć, Ŝe przedzierając się przez ten tłok zastanawiałem się, czy jestem
w dystrykcie, czy w ogrodach pałacowych na Haiti.

— 369
Stanley zaśmiał się.
— Albo w zachodnioafrykańskiej wiosce? Czy zauwaŜył pan,
co ci czarni tam jedzą? Chyba upieczoną z ciasta podobiznę Lee.
Dills ściągnął wargi, co miało znaczyć, Ŝe pęka ze śmiechu.
— Wiem, Ŝe jest pan zajęty, panie Hazard, przejdę więc do
rzeczy. Czy przypomina pan sobie człowieka, z którym roz
mawiał pan u pułkownika Bakera o posadzie? Człowieka nazwis
kiem Ezra Dayton?
Stanley wyprostował się na krześle.
• Tak, przypominam sobie. Polecał go pan, ale został zwolniony. Wysoce
niezadowalające...
• Przykro mi bardzo, ale nie mogłem tego przewidzieć. Sprowadza mnie tu
konieczność poznania miejsca pobytu Day-tona z powodów, których nie mogę panu
wyjawić.
• ZastrzeŜony kontrakt z klientem?
• Coś w tym rodzaju, tak. W zamian za pomoc departamentu jestem gotów znacznie
przyczynić się do wyboru waszego kandydata. Orientacji republikańskiej, mam nadzieję.
Naturalnie rzekł Stanley. Najmniejszym gestem nie zakwestionował wiarygodności
tej oferty. — Zobaczmy, czy coś mamy.
Wezwał asystenta, który zniknął na kilka minut, zostawiając męŜczyzn prowadzących
kulejącą rozmowę, co chwila przerywaną milczeniem. Urzędnik wrócił, szepnął coś na ucho
Stan-leyowi i wyszedł. Stanley westchnął.
— Obawiam się, Ŝe nie mam nic dla pana. Bardzo mi przykro.
Ufam, Ŝe brak rezultatu nie zmieni pańskiej obietnicy, którą
przyjąłem w dobrej wierze. Dills dojrzał groźbę poprzez
krzywy uśmiech. Drgnął, gdy Stanley dodał: Tysiąc wystar
czy.
Tysiąc! Myślałem o ... —- Dills szybko przełknął ślinę. Jak ta nadęta, blada kreatura
mogła lśnić w blasku władzy? Ale nie było wątpliwości.
• Oczywiście. Przyślę rano czek. Stanley napisał coś na
papierze.
• Proszę przekazać na to konto.
— Świetnie. Dziękuję, Ŝe poświęcił mi pan swój czas, panie
Hazard.
Zamykając juŜ drzwi, zobaczył Stanleya pochylającego się nad dolną szufladą biurka,
jakby czegoś szukał. Stanley rzucił mu gniewne spojrzenie, Dills szybko zamknął drzwi.
Bent zniknął, o czym wiedział, a potwierdzenie tego faktu kosztowało go tysiąc dolarów.
Poza tym, jeśli nie wpadnie na pomysł, gdzie jeszcze szukać chłopca Starkwethera, zniknie
niezła pensja. Wychodząc z budynku i idąc przez park do oczekującego go powozu, był w
podłym nastroju.

— 370 —
Dzieci gości pikniku biegały wokół nieJgo jak wirujące ciemne liście. Przeganiał je
krzykiem i machaniem laską. Choć nadal zły, był teŜ rozbawiony spotkaniem z bystrym
panem Hazardem. Dills nieomylnie wyczuł wśród kadzideł zapach whisky.
Ale w Waszyngtonie było to na porządku dziennym. Jak miał okazję przekonać się wiele
razy, stolica roiła się od karnawałowych przebierańców, wystrojonych w kostiumy
patriotów.

W Lehigh Station grabarze ciągle kopali nowe groby, przeraŜające pociągi dostarczały
nieprzerwanie nowe trumny, dyliŜanse po jednym lub dwóch rannych czy trwale
okaleczonych. W mieście rzadko moŜna było spotkać zdrowego męŜczyznę, który nie
powinien być w domu. Jednak Brett przebywała tu wystarczająco długo, by ich dostrzec.
Zdecydowała się nie uczestniczyć w miejskich obchodach 4 Lipca —- zapał patriotyczny
był juŜ wówczas niewielki a zamiast tego spędzić kilka godzin z podopiecznymi Scipiona
Browna, ucząc ich rachunków. Był to czas skwaru, podupadającego morale, panicznych
alarmów: armia Jubala Early'ego otoczyła Waszyngton, odcw^a \vn\e kokjwwe i teleg-
rafrczne: dc Baltimore; armia Jubala Early'ego dotarła do Silver Spring, jest w zasięgu
wzroku z pozycji Unii wzdłuŜ Rock Creek; armia Jubala Early'ego niemal zajęła
Waszyngton, zanim wycofała się w stronę Pensylwanii. Jak daleko w głąb stanu mogli
dotrzeć rebelianci tym razem?
Była to pora narastającego braku zaufania i nienawiści do Lincolna. Czy ośmieli się
zrobić to, do czego jest uprawniony? Powołać kolejne pół miliona rekrutów, aby rzucić ich
w tryby maszynki do mielenia mięsa Granta jeszcze przed końcem miesiąca?
Były to czasy zmęczenia wojną i cynizmu. Kuzyn Lute'a Fessendena robił duŜe pieniądze
pośrednicząc w handlu fałszywymi papierami. Fałszywe dokumenty zwalniające z poboru
moŜna było dostać tylko u niego. Wcześniej wykupił wszystkie w całej dolinie. śądał teraz
od ośmiuset do tysiąca dolarów za sztukę, zaleŜnie od moŜliwości klienta. Potencjalni
poborowi wściekali się, ale płacili.
Wszystko to działo się naprawdę, ale dla Brett nie miało znaczenia. Co innego było dla
niej waŜne. Przy pomocy Charlesa Billy uciekł z więzienia Libby, później przemierzył kraj
wroga i dotarł do pozycji Unii w trakcie tytanicznej bitwy pod Spotsyl-vanią. Przypadkowa
kula lekko zraniła go w nogę, ale pisał, Ŝe jest juŜ zdrowy i znów w słuŜbie. Stacjonował w
Petersburgu.
Zmiana losów męŜa napełniła ją otuchą. Cieszyły ją takŜe wizyty Scipiona Browna,
który co dwa, trzy tygodnie przywoził

371 —
nowe dziecko. Dom był juŜ beznadziejnie zatłoczony, lecz Brown ciągle przywoził coraz
więcej dzieci o skórze bursztynowej jak węgiel lub kawa z mlekiem, a ona kochała kaŜde z
nich.
Brown bardzo chciał trafić do wojska, zanim Południe się podda.
• Patent oficerski w pułku murzyńskiej kawalerii... To wszystko, czego chcę. Muszę go
mieć. Spróbuję.
• Mam nadzieję, Ŝe to zdobędziesz, Scipio. Jesteś świetnym jeźdźcem. Jak mogliby cię
nie wziąć?
Brett nie była w Południowej Karolinie od trzech lat. Nie dziwiło jej juŜ, Ŝe jeśli Brown
wstąpi do armii, będzie traktowany jak kaŜdy biały. Było to dla niej oczywiste, całkiem
naturalne, gdyŜ teraz uwaŜała, Ŝe Brown jest niepowtarzalną kombinacją cech, z których
większość była sympatyczna. Wiedziała, Ŝe jest Murzynem, ale kolor skóry nie wpływał na
jej stosunek do niego.
Constance obserwowała ten ich wzajemny układ z rozbawieniem i zaskoczeniem:
— Oświadczam ci Brett, Ŝe jesteś o wiele weselsza w dniu
wizyty Scipiona, niŜ w dniu, kiedy wyjeŜdŜa.
Naprawdę? uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami. — Lubię go.
Constance skinęła głową, obie kobiety rozumiały, Ŝe takie wyjaśnienie wystarcza. Ale w
listach do George'a Constance pisała o znacznych zmianach.
Potem, jak grom z jasnego nieba, nadeszła telegraficzna wiadomość od Madeline Main.
Była w Waszyngtonie.
Orry nie chciał, by próbowała przedzierać się do Południowej Karoliny — rzekła
Constance przeczytawszy depeszę jeszcze raz. — Przy pomocy Murzyna z Fredericksburga
dotarła do Fort Du Pont, jednej z fortyfikacji wzdłuŜ East Branch, i przekroczyła front.
Zatrzymano ją na jeden dzień, potem uwolniono. Prosi, abyśmy ją tutaj przyjęły.
Brett rzekła natychmiast:
— Sądzę, Ŝe ktoś powinien pojechać po nią do Waszyngtonu.
Ja mogę.
Nie puszczę cię samej. Pojedziemy obie. W czasie gdy trwało oblęŜenie Petersburga, a
Sherman utknął pod Atlantą, dwie kobiety odbyły podróŜ do stolicy; brudnym pociągiem,
wyglądając niespokojnie przez okno koła-tającego się wagonu. Połowa pasaŜerów robiła to
samo. WciąŜ krąŜyły niesamowite opowieści o ludziach Jubala Early'ego, szalonych
partyzantach grasujących wszędzie.
Ale nie było śladu rebeliantów między Lehigh Station a Waszyngtonem. W małym,
ciemnym pokoju Madeline powitała je znad sterty podartych ubrań, które właśnie sortowała.
Ze spiętymi ciemnymi włosami i w szeleszczącej szerokiej sukni wyglądała jak matrona.
Ale z niej nadal piękność — zauwaŜyła Brett, zanim padły sobie w ramiona.
• Jak miło cię znów widzieć rzekła Constance wyściskaw-szy Madeline. — Cieszę się,
Ŝe Orry wysłał cię tu, a nie na Południe, gdzie jest tak niebezpiecznie.
• Zaopiekujemy się tobą obiecała Brett. Wyglądasz na zmęczoną.
• Od razu mi lepiej, gdy was zobaczyłam.
• Czy to była cięŜka próba? zapytała Brett.
• Tak, ale oszczędzę wam szczegółów. Zresztą spójrzcie — wskazała na podarte suknie
i bieliznę. Poddawano mnie takiej rewizji, dopóki pewien oficer Unii nie przekonał się, Ŝe
nie jestem przemytnikiem ani szpiegiem. Spakuję wszystko w dziesięć minut. Nie mogę
doczekać się wyjazdu. W Południowej Karolinie mamy spore pluskwy, ale przy tych, w tym
pokoju, nasze wyglądają jak karły.
Constance śmiała się zadowolona, Ŝe Orry powierzył Ŝonę opiece ludzi z Północy.
Oznaczało to, Ŝe więzy przyjaźni między rodzinami, choć nadszarpnięte i osłabione, nadal
pozostały. Wiedziała, Ŝe George czasem obawiał się, iŜ wojna unicestwi ich przyjaźń.
Constance zauwaŜyła nagłą zmianę w twarzy Madeline. Była zamyślona, w oczach odbił
się ból. Usiadła na łóŜku splatając ręce i spojrzała na Brett i Constance.
— Zanim pojedziemy, chcę wam wyjaśnić, dlaczego musia
łam opuścić Richmond. Wszyscy dowiedzieli się o tym, o czym
Orry wiedział, odkąd uciekłam z Resolute. Ja... — Milczała przez
chwilę. Zdawało się, Ŝe przygniatają niewidzialny cięŜar. W koń
cu wyprostowała się. —W moich Ŝyłach płynie murzyńska krew.
Moja matka z Nowego Orleanu w jednej czwartej była Murzyn-
ką.
Brett była oszołomiona. Siedziała bez ruchu, nie odwaŜając się poruszyć z obawy, Ŝe
urazi Madeline, która mówiła tak, jakby recytowała waŜną lekcję.
— Wiecie, co to oznacza w Konfederacji. Kropla czarnej krwi
i jesteś cała czarna — przerwała. Czy tak będzie teŜ w Lehigh
Station?
Constance odparła pierwsza.
• Absolutnie nie. Nikt się nie dowie. Nie musiałaś nam mówić.
• Och nie, czułam się zobowiązana.

— 373
Brett nie była pewna, co czuje. Zapomniała o Scipionie Brownie Ŝonglując myślą, Ŝe
kobieta dzieląca łoŜe jej brata — oraz rodowe nazwisko — była Murzynką. Oczywiście nie
wyglądała na to, ale było tak, jak to ujęła Madeline. Bycie Murzynem to nie kwestia
wyglądu, ale krwi. Poczuła zmieszanie, którego przyczyna wiązała się z latami spędzonymi
na Południu.
• Jesteście pewne, Ŝe to nie ma znaczenia? — zapytała Madeline.
• śadnego rzekła Brett pragnąc, aby tak było.

— Gdybym uciekał drogą nad rzeką, złapaliby mnie na


pewno powiedział Andy. — Wyskoczyli spomiędzy drzew,
dwaj na mułach, ale ja znam boczne ścieŜki, a oni nie. Dzięki
temu udało mi się.
Więc usiądź i odpocznij — rzekł Philemon Meek wstając ze swego krzesła. —
Cieszę się, Ŝe jesteś cały.
Zapadał lipcowy zmierzch, duszne powietrze wypełniało biuro plantacji. Meek krąŜył
tam i z powrotem machinalnie bawiąc się okularami.
JakŜe się postarzał myślał Cooper stojąc z załoŜonymi rękami w ciemnym kącie
pomieszczenia.
Po tym, jak Andy przybiegł ze spoconą, przeraŜoną twarzą, Meek nalegał, aby naradzili
się w trójkę tutaj, a nie w duŜym domu. W biurze, jak tłumaczył nadzorca, będą sami, więc
nie przestraszą Ŝony i córki Coopera czy słuŜby. Meek martwił się. Nie chciał, Ŝeby domowi
niewolnicy uciekli.
Cooper zgadzał się z Meekiem, ale miał mniej złudzeń niŜ on. Domownicy doskonale
wiedzieli o obozowisku bandy, której szeregi rosły z kaŜdym tygodniem. Jedyną osobą
nieświadomą niebezpieczeństwa była Clarissa.
• Gdybym wiedział, Ŝe zwykła wyprawa będzie tak niebezpieczna, nie wysłałbym cię,
Andy — stwierdził Meek. — Przykro mi. Mam nadzieję, Ŝe w to wierzysz.
• Tak, sir. Wierzę.
Cooper zastanawiał się. Takie przeprosiny i odpowiedź Murzyna świadczyły o
kolosalnych zmianach, które wojna wprowadziła na plantacji.
Meek zostawił okulary w spokoju.
• Teraz chcę, Ŝebyś sobie dobrze przypomniał. Widziałeś tym razem białych?
• Tak jest. Dwaj w szarych mundurach armii, trzej ubrani na brązowo. Te brązowe
płaszcze o niczym nie świadczą. Ale moŜna przypuszczać, Ŝe naleŜą do Ŝołnierzy lub
naleŜały, zanim je skradziono.

— 374 —
Nadzorca wygłosił opinię, którą powtarzali wszyscy:
— Jeśli biali dezerterzy dołączają do Murzynów, musimy bać
się podwójnie — nachylił się ku najwaŜniejszej osobie. — Nie
wątpię, Ŝe nas zaatakują, panie Main. To największa funk
cjonująca plantacja w tym dystrykcie. Sądzę, Ŝe powinniśmy
uzbroić paru niewolników, zakładając, Ŝe mamy w co. Atak nie
musi nastąpić zaraz, ale musimy być dobrze przygotowani, kiedy
to się stanie.
Czy to jedyna moŜliwość? warknął Cooper. Walka?
Nadzorca zamilkł zdumiony. Andy nie wiedział, jak rozumieć to pytanie. Po paru
sekundach Meek powiedział:
Jeśli moŜe pan zaproponować coś innego, z radością posłucham.
Zapadło milczenie, pełne odległych dźwięków. Koło domu jakaś kobieta nuciła melodię
hymnu. Z dala usłyszeli ochrypły krzyk wrony, której odpowiadała inna. Andy niespokojnie
wyjrzał przez okno.
Cooper uznając poraŜkę, westchnął:
— Dobrze. Pojadę do Charleston i zobaczę, czy uda się zdobyć
jakąś uŜywaną broń.
Ale szybko, dobrze? Meek nie silił się na uprzejmość.

Następnego dnia w Richmond Orry pakował ostatnie rzeczy, z którymi on i Madeline


przybyli na Marshall Street. Zmieściły się w skrzyni, którą zabił deskami, sprawnie
posługując się młotkiem trzymanym w prawej ręce. Wbijając cenne, zardzewiałe gwoździe,
jeden po drugim, zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy to pudło, które chciał zostawić w
miejscowym magazynie. Czuł przygnębienie z powodu swej odmowy przyjęcia pochwały,
ale uspokoił się, gdy przypomniał sobie, Ŝe nie on jeden postąpił w ten sposób. Na całym
Południu nadzieje związane z secesją malały z kaŜdym dniem.
Upchnął mundury w małym pojemniku, w opłakanym stanie, za który zapłacił
barbarzyńską cenę. Opatrzył go odpowiednim napisem i ustawił przy schodach. Późnym
popołudniem zjawił się woźnica, siwowłosy Murzyn. Jego ramiona były okrągłe jak znak
zapytania. Orry zaproponował mu napiwek, ale męŜczyzna potrząsnął głową i ze wzrokiem
pełnym uraŜonej godności zabrał pojemnik upewniając się, Ŝe Orry usłyszy jego stękanie,
kiedy będzie schodził po schodach.
Zapadł zmrok, kiedy załoŜył swój najlepszy szary mundur, zamknął mieszkanie, a klucz
wręczył gospodyni. Miał przy sobie tylko małą torbę podróŜną, zawierającą wyłącznie
niezbędne drobiazgi: brzytwę, mydło i dwa cienkie tomiki wierszy. Ruszył w stronę
zabłoconego placu, gdzie czekał jego środek lokomocji

— 375 —
— wóz zaopatrzeniowy kursujący na południe trasą liczącą siedem i pół mili do Chaffm's
Bluff. Tam, na skraju ziemi niczyjej, dywizja Picketta ulokowała się na jednej z pięciu linii
obronnych otaczających miasto.
Woźnica zaproponował Orry'emu miejsce obok siebie, ale Orry wolał jechać z tyłu,
razem z kilkoma pudłami o nie znanej zawartości, swą torbą podróŜną i własnymi myślami.
Choć niewątpliwie cieszył się, Ŝe opuszcza Richmond, jednak perspektywa znalezienia się w
sztabie Picketta nie podnosiła go na duchu tak, jakby tego pragnął. WciąŜ był oburzony
zdradą Ashton i wstrząśnięty tym, co sam zrobił z Elkanahem Bentem. Od czasu wyjazdu
Madeline unikał towarzystwa innych ludzi. Modlił się, by Ŝona dotarła cało do Waszyngtonu
i myślała, Ŝe on jest bezpieczny w Departamencie Wojny.
Orry zawsze starał się wyciągać wnioski z nauczek, których Ŝycie mu nie skąpiło.
Spróbował i teraz, gdy wszyscy zwrócili się przeciw jego Ŝonie wyłącznie dlatego, Ŝe miała
murzyńskich przodków. Stwierdził, Ŝe brał juŜ tę lekcję. Cooper mówił o zaślepieniu od lat,
ale Orry z uporem nie przyjmował ostrzeŜeń do wiadomości, dopóki sam nie stanął w
obliczu skrajnych reakcji.
Południe ciągle jeszcze zachowywało się jak uparty uczeń odmawiający nauczenia się
lekcji nawet wtedy, gdy kij nauczyciela zadaje mu śmiertelne rany. Przyczynami, które
doprowadzą Konfederację do niechlubnego końca, będzie to samo, co ją stworzyło:
skostniałe rozumowanie, kurczowe trzymanie się starych poglądów, nie dopuszczające do
najmniejszej zmiany, nieumiejętność przystosowania się wreszcie.
Orry uświadomił sobie to wszystko w nagłym olśnieniu. Skaza. Umysły z kamienia:
agresywne, pełne pychy.
Przykłady moŜna było mnoŜyć w nieskończoność. Południe rozpaczliwie potrzebowało
Ŝołnierzy, ale ci, którzy chcieli werbować Murzynów, wciąŜ byli nazywani szaleńcami.
Czy Konfederacja nie była luźnym związkiem, w którym kaŜdy stan dbał wyłącznie o
własny interes? Oczywiście, Ŝe tak. Gubernator Georgii, zasłaniając się prawem stanowym,
odwołał z frontu trzy tysiące oficerów Ŝandarmerii i pięć tysięcy urzędników państwowych.
Wykorzystując ten sam pretekst gubernator Północnej Karoliny gromadził tysiące
mundurów, kocy i strzelb dla obrony stanu. Tacy ludzie wyrządzili więcej szkód Południu
niŜ Sam Grant.
Strategia nie była najmocniejszą stroną Orry'ego, ale analizując przyczyny nieuniknionej
klęski dostrzegł jeszcze jedną.
Gazety opisywały obu prezydentów. Na początku wojny zarówno Davis, jak i Lincoln,
próbowali osobiście dowodzić armią. Lincoln wyznaczył nawet McClellanowi dzień, kiedy

- 376
powinien wyruszyć na kolejną kampanię. Jankesi ponieśli olbrzymie straty. Lincoln
zrewidował opinię o swoich talentach strategicznych i umiejętności wybierania najlepszych
generałów. Na Capitol Sąuare nie było tajemnicą, Ŝe Lincoln przyznał się do błędu i
przekazał kontrolę nad machiną wojenną człowiekowi, który prowadził ją po swojemu.
Grantowi.
Davis zaś nigdy nie nauczył się przyznawać do własnych błędów, przystosowywać do
zmieniających się warunków. To rozumowanie znów przypominało mu poglądy brata. Kiedy
to Orry usłyszał pierwszą sprzeczkę Tilleta z Cooperem twierdzącym, Ŝe największym
niebezpieczeństwem dla Południa jest brak elastyczności? Tak dawno, Ŝe juŜ nawet nie był
w stanie przypomnieć sobie kiedy.
JednakŜe myślał Orry, gdy trzęsący niemiłosiernie wóz wiózł go w stronę Chaffin's Bluff
nie powinienem tak surowo oceniać tylko swoich. Umysły z kamienia występowały nie tylko
na terenie Dixie. Usiany nimi był i Kongres Jankesów, ustrzec się takich nie zdołała nawet
rodzina Hazardów, Virgilia przykładem.
Orry był pewien, Ŝe po zakończeniu wojny powstanie nowy, całkowicie inny świat. W
tym świecie będzie tylko jeden sposób, by Południe mogło przetrwać i podźwignąć się ze
zgliszcz: zaakceptowanie nieuchronnego. Zaakceptowanie tego, Ŝe juŜ nigdy czarni nie będą
pracowali wbrew swej woli u białych. Jednym słowem, zaakceptowanie zmian.
Wątpił, Ŝeby większość Południowców umiała się z tym pogodzić. Wielu będzie
nienawidzieć nowego ładu, opierać się mu, twierdzić, Ŝe racja była po ich stronie, w co Orry
dawno juŜ nie wierzył. Ale wiedział teŜ, Ŝe równie wielu Jankesów wpadnie w pułapkę chęci
odwetu i nastroju wrogości. Nie tylko Południowcy nie nauczyli się lekcji, oni tylko szli
drogą wielu innych ludzi z wielu innych epok.
Problem polegał na tym, Ŝe podobne ignorowanie nauczek prowadziło zawsze prosto do
tego, co Orry obserwował jadąc wozem: wypalonej ziemi, opuszczonych domów, śmierci co
krok.
Ruin.
Ruin i smutku jak ten na twarzy George'a Picketta, gdy witał Orry'ego w sztabie dywizji.
• Dobrze, Ŝe wreszcie jesteś.
• Dobrze, Ŝe jestem tu, sir.
W odpowiedzi Pickett uśmiechnął się blado.
— Mam nadzieję, Ŝe nie zmienisz zdania po paru tygodniach
styczności ze starymi znajomymi z West Point. Napotkaliśmy
człowieka, który albo nie chce uznać, Ŝe został pobity, albo nie dba
o utratę armii, byleby pobić nas. Nie ma sposobu, by skutecznie
przeciwstawiać się takiemu człowiekowi na dłuŜszą metę.

— 377 —
Jest jeden — pomyślał Orry.
Ale nie był aŜ tak nierozsądny, by poruszać kwestię czarnych rekrutów i rzucić cień na to
spotkanie oraz swe pierwsze chwile na froncie.
113
Do obiadu usiadły trzy kobiety.
Constance zarządziła, by lampy gazowe zastąpiono świecami, wierząc, Ŝe poprawi to
nastrój. Tak się stało, ale po pierwszej próbie nawiązania rozmowy nie miało to juŜ
znaczenia.
• CóŜ, jesteśmy więc tu — podniosła kieliszek bordeaux — trzy wojenne wdowy.
• Chciałabym, Ŝebyś nie mówiła takich rzeczy! — wykrzyknęła Brett.
Och, moja droga, przepraszam. - Była to nieudolna próba zbagatelizowania
rzuconych nieopatrznie słów. —Przepraszam.
To zbyt powaŜne sprawy, Ŝeby z nich Ŝartować rzekła Brett, gdy Bridgit i druga
pomoc kuchenna weszły z porcelanową wazą parującej zupy Ŝółwiowej.
— Wiem, Ŝe chciałaś zaŜartować Madeline odezwała się po
raz pierwszy ale zgadzam się z Brett.
Miała na sobie świeŜo upraną ciemną suknię, ciemne włosy były schludnie upięte, ale
nadal wyglądała na zmęczoną długą podróŜą.
— To jest przepyszne — dodała, próbując ratować atmosferę.
— Dziękuję — odpowiedź była równie niezręczna.
Constance skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tory.
Z uśmiechem narzekała na swoje ciągłe problemy z nadwagą, mając nadzieję, Ŝe Ŝartując z
samej siebie zatrze wraŜenie spowodowane jej niefortunnym toastem. Bez większego powo-
dzenia.
Na pytanie Madeline opowiedziała o swym ojcu, Patricku Flynnie. Mieszkał teraz w
osadzie w Los Angeles, niestrudzenie doskonaląc swój hiszpański, dzięki czemu mógł słuŜyć
poradami prawnymi nie tylko osadnikom, ale i tubylcom.
— A Virgilia?
Nie mamy od niej Ŝadnej wiadomości. Sądzę, Ŝe nadal słuŜy jako pielęgniarka.
— Spodziewałam się, Ŝe okaŜe większą wdzięczność za
schronienie i okazaną jej pomoc — stwierdziła Brett. — Wypada
ło napisać choćby zdawkowo uprzejmy list, skoro juŜ nic więcej.

— 378 —
Constance sięgnęła po lśniący nóŜ i z uśmiechem zaczęła kroić świeŜy, jeszcze ciepły
bochenek.
• Niestety, nie sądzę, Ŝeby moŜna zaliczyć wdzięczność do zalet charakteru mojej
szwagierki.
• A czy ona w ogóle ma jakieś zalety? — zapytała zaczepnie Brett, po czym zamilkła,
ponuro wpatrując się w talerz.
Dobry BoŜe — pomyślała Constance — czy to moja gafa spowodowała to wszystko?
Odpowiedź brzmiała: tak. Im głębiej rozwaŜała niewesołe konsekwencje spowodowane
jej krótką, bezmyślną uwagą, tym bardziej czuła się przygnębiona.
Madeline wyczuła napięcie. Zwróciła się do Brett:
• Opowiedz mi o tej szkole dla porzuconych murzyńskich dzieci, dobrze?
• Jeśli chcesz, zabiorę cię tam jutro.
• Och tak, proszę.
Brett takŜe poczuła się zawstydzona swą gwałtowną reakcją, spowodowaną głównie
niepokojem. „Ledger Union" donosił o wielu ofiarach wśród oblegających Petersburg.
Słowo „wdowa" było jedynym określeniem, którego nie chciała usłyszeć za nic w świecie w
odniesieniu do siebie.
Ale musiała uczciwie przyznać jedno; był jeszcze jeden powód irytacji. Wyznanie
Madeline. Zaskoczyło całkowicie Brett, a co więcej, wyzwoliło niespodziewane emocje.
Madeline, którą uwaŜała za białą kobietę, zdobyła szacunek i sympatię Brett. Teraz cóŜ, nic
nie mogła na to poradzić inaczej patrzyła na Ŝonę Orry'ego.
Była to typowa reakcja, którą wpajano w nią od dzieciństwa. To było jednak tylko
wyjaśnienie, ale nie usprawiedliwienie jej odczuć. Wstydziła się, ale czuła, Ŝe nie jest w
stanie zapanować nad tym czy sprawić, by nie miało to wpływu na jej postępowanie.
Madeline wyczuła rezerwę Brett od razu, jeszcze w Waszyngtonie. Ilekroć to ją draŜniło,
upominała sama siebie, Ŝe siostra Orry'ego Ŝyła w ciągłym napięciu juŜ ponad trzy lata z dala
od rodzinnego stanu, a jej mąŜ dostał się do niewoli, był powaŜnie ranny. CięŜar był zbyt
wielki. Dla kaŜdej Ŝony.
Reakcja Brett jest dziwnym i ironicznym kontrastem z jej zaangaŜowaniem w sierocińcu
dla kolorowych dzieci myślała Madeline.
Jej troska o murzyńskie dzieci była widoczna choćby w tym, z jaką pasją i jak często o
nich mówiła. To była olbrzymia zmiana w usposobieniu młodej kobiety, wychowanej w
aroganckiej tradycji arystokracji w Karolinie. Wojna zmieniała kaŜdego i wszystko. Szkoda,
Ŝe nie mogła zmienić uprzedzeń Brett wobec murzyńskiej krwi.

— 379 —
Miała nadzieję, Ŝe być moŜe Brett będzie w stanie pogodzić się z tym, co teraz uwaŜała
za skazę. Jeśli nie, cóŜ, na pewno zmieni to ich stosunki rodzinne. Czasem wydawało się
Madeline, Ŝe Bóg poddał Amerykanów okrutnej, wręcz niemoŜliwej do pokonania próbie,
kiedy pozwolił Holendrom wysadzić ze statku na wybrzeŜach Wirginii pierwszych
niewolników dawno, dawno temu. Obecność czarnego człowieka z Afryki była nieustannym
oskarŜeniem słabości białego człowieka. Teraz chyba przyszła pora na zemstę za chwilę,
kiedy na ich nogach zamknęły się Ŝelazne kajdany.
Stanowczo nie był do najmilszy wieczór. „Trzy wojenne wdowy". Rozumiała intencję
Constance, lecz draŜniło ją to. Chwała Bogu, Ŝe Orry nie pchał się do sztabu Picketta. Nie
powinien być naraŜony na szczególne niebezpieczeństwa w Richmond, dopóki miasto nie
padnie. Potem moŜe być internowany przez jakiś czas nawet źle traktowany — ale przeŜyje.
Jest silnym, odwaŜnym człowiekiem.
Próbując uratować rozmowę Madeline jeszcze raz zwróciła się do Brett.
• Ten twój przyjaciel, ten, który kieruje sierocińcem, czy będę mogła go poznać?
• Tak sądzę. MoŜliwe, Ŝe złoŜy nam jeszcze jedną wizytę, zanim zaciągnie się do
wojska. Na pewno tak zrobi. — Brett uśmiechnęła się. — Jestem pewna, Ŝe go polubisz.
A ty rzeczywiście bardzo go lubisz stwierdziła w duchu Madeline. —Jego akceptujesz
takim, jaki jest, a mnie nie. Czy to dlatego, Ŝe myślałaś, iŜ jestem przedstawicielką lepszej
części ludzkości?
Wyczuwając narastające napięcie Madeline starała się je rozładować zwracając się do
Constance, tym razem z błahym pytaniem o modę. Świece dopalały się, rozmowa kulała, coś
stało się z Constance w ciągu paru ostatnich chwil. Jej odpowiedzi były wymuszone, próby
Ŝartowania nieudane. Kiedy kończyły lody cytrynowe i kokosowe ciasteczka, rzekła
raptownie:
• Myślę, Ŝe wybiorę się do miasta na godzinę.
• Madeline zapytała:
• Chcesz, Ŝebym poszła z tobą?
• Dziękuję, nie. Idę do kościoła.
Nie musiała dodawać, Ŝe jest jej to potrzebne. Było to wypisane na jej twarzy.

Sama powoziła jadąc wśród ciemności krętą drogą z posiadłości Hazardów. Kierowana
przez Wotherspoona stalownia pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę i nigdy
przedtem nie przynosiła takich zysków.

— 380 —
Dotarłszy do pierwszych ulic miasta, Constance poczuła zrywający się nocny wiatr, który
unosił tumany kurzu. W punkcie rekrutacyjnym lampy paliły się do późna. PrzejeŜdŜając
obok zauwaŜyła potęŜnie zbudowanego murzyńskiego chłopca, syna jednego z pracowników
huty Hazarda, stojącego nie opodal wejścia. Pomiędzy chłopcem a drzwiami stali złowrogo
uśmiechnięci kuzyn Lute'a Fessendena z jakimś równie gburowatym przyjacielem.
Kiedy czarni męŜczyźni z miasta próbowali wejść do biura, zwykle dochodziło do
nieprzyjemnych incydentów. Aby zapobiec kolejnemu, Constance zwolniła i przygotowała
się do wygłoszenia przemówienia. Zanim jednak zdołała coś zrobić, czarny chłopiec
odwrócił się i zniknął w ciemnej alei. Agresywność dwu męŜczyzn wałęsających się przed
biurem nie znikła w ślad za nim.
Zmartwiona pojechała dalej, w kierunku małej katolickiej kapliczki, którą ktoś w
naboŜnym uniesieniu nazwał szumnie „Świętą Małgorzatą w Dolinie". Doliny, w której
wszechobecna sadza przemalowywała wszystko na czarno, Ŝadną miarą nie moŜna było
dopasować do bukolicznych intencji twórcy nazwy. Ale to słowo „dolina" było ulubionym
określeniem uŜywanym przez małą wspólnotę katolicką Lehigh Station.
Wieczór był upalny, dlatego frontowe drzwi były otwarte. Constance przywiązała konie do
ozdobnej Ŝelaznej poręczy podobnie jak siedem innych dar zakładów Hazarda i wśliznęła się
do środka, ufając, iŜ modlitwa wygna ów niepokój, który zagnieździł się w niej podczas
kolacji. Przyklękła tuŜ przy drzwiach, po czym bezszelestnie weszła do środka i usiadła w
ławce po lewej stronie. ZauwaŜyła masywną kobietę w średnim wieku, skromnie ubraną, z
nędznym szalem na ramionach, która modliła się z twarzą ukrytą w splecionych dłoniach.
Constance znała tę kobietę. Jedyny syn pani Waleskiej zmarł w szpitalu polowym w Cold
Harbor.
Gorący powiew przetoczył się boczną nawą i poruszył płomykami świec. Pozłacany
Chrystus litościwie spoglądał ze swego krzyŜa. Constance pogrąŜyła się w modlitwie.
Jej dusza była boleśnie rozdarta. Jedna jej część zatopiła się w prośbie o wstawiennictwo
do Chrystusa, druga zaś była przygnieciona straszliwym brzemieniem. Wiedziała, kto
nałoŜył na nią to jarzmo. Głupia, bezmyślna kobieta...
„CóŜ, jesteśmy więc tu trzy wojenne wdowy". Od chwili, gdy padły te słowa, dręczyły ją
złe przeczucia. Dla jednej z trzech kobiet te słowa były przepowiednią. Była tego pewna i
zŜerał ją strach, którego nie mogła uśmierzyć Ŝadną modlitwą. Kolejny gwałtowny podmuch
wiatru zgasił sześć świeczek w małych, szklanych naczyńkach, czerwonych jak krew.

— 381 —
114
W pierwszej dekadzie lipca Charles cierpiał na wyniszczającą chorobę jelit. Mimo Ŝe
powinien jeszcze kurować się w łóŜku, wstał rankiem jedenastego dnia choroby, załatwił
sobie przepustkę i udał się w niebezpieczną podróŜ. Jechał na zachód od Richmond, później
skręcił na północny wschód od Fredericks-burga. Jego jedynymi towarzyszami były pistolet i
dubeltówka.
To będzie ostatnia wycieczka do farmy Barclaya. Tak zdecydował, kiedy leŜał z
kolanami przyciśniętymi do obolałego brzucha. Miał wiele czasu na przemyślenia. Południe
w końcu zaprzestanie walki, a wtedy on takŜe z tym skończy. Ale póki co nikt nie zwolnił go
od obowiązku.
Kochał Gus, to nie budziło wątpliwości, ale ona zasługiwała na kogoś o pewniejszej
przyszłości, choć z kaŜdym dniem jego szanse uniknięcia fatalnej kuli zwiększały się.
Gwałtownym zerwaniem zraniłby ją, trzeba było postępować łagodnie. Kiedy znajdzie, a
znajdzie na pewno, innego męŜcyznę — którego głowy nie naruszyły wojenne przeŜycia
będzie mu wdzięczna.
Dotarł do farmy, kiedy ulewa ustawała. Słońce to wyglądało zza chmur, to chowało się
za nie, pogrąŜając okolicę na zmianie w świetle i mroku. Było wpół do szóstej wieczorem. W
takim oświetleniu odświeŜona deszczem farma odzyskała nieco ze swej minionej urody.
• Major Main! — Washington, naprawiający uprząŜ na tarasie, skoczył na równe nogi,
kiedy Charles zajechał przed dom. — Mój BoŜe, poczciwy Sport wygląda na prawie tak
zagłodzonego jak pan. Nie myślałem, Ŝe pana jeszcze zobaczę. Proszę poczekać, zaraz
powiem pani Auguście...
• Sam jej powiem. Bez uśmiechu, nie zapukawszy, Charles pchnął tylne drzwi domu.
Gus?
Wszedł do kuchni. Twarz leciwego wyzwoleńca wykrzywił grymas bólu, czego przybysz
nie zauwaŜył.
Kuchnia była pusta. Na piecu stał duŜy garnek zupy, z którego wystawała wielka kość.
— Gus, gdzie jesteś, do cholery?
Wbiegła pośpiesznie do kuchni ze szczotką do włosów w ręku. Stanęła w progu jak
wryta. Zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Kochany...
Przycisnął zarośnięty policzek do jej twarzy, ale wyswobodził się szorstko z jej objęć,
gdy zaczęła go całować. Zamaszyście usiadł okrakiem na niskim krześle, prezentując
zniszczone spodnie w całej krasie. Wygrzebał zapałki i resztkę cygara z kieszeni koszuli.

382 —
Jego zachowanie zaniepokoiło ją.
Podeszła do pieca, zaczęła machinalnie mieszać potrawę długą, drewnianą łyŜką. Po
chwili odłoŜyła łyŜkę i niechętnie odwróciła się do niego.
• Kochanie, nie wyglądasz dobrze.
• Znów złapałem tę chorobę jelit. Nie wiem, co gorsze; leŜeć w łóŜku marząc, by
pozbyć się tych flaków, czy teŜ objeŜdŜać pół Wirginii z generałem Hamptonem.
• Było aŜ tak źle?
• Straciliśmy więcej ludzi i koni, niŜ byłabyś w stanie sobie wyobrazić. Co najmniej
trzy pułki VI Armii Południowej Karoliny znalazły się w potrzasku, z którego nie mają szans
się wydostać bez odsieczy.
Wyjrzała przez okno. Masz ciągle Sporta?
I nic więcej — trzasnął dwukrotnie pięścią w stół, jakby chciał szczególnie podkreślić
swój stan posiadania.
Rozczesywała pasmo rozpuszczonych, jasnych włosów.
— Jesteś taki chudy i blady, i tak zniechęcony, Ŝe pęka mi
serce...
- A czegóŜ innego się spodziewałaś? Takie czasy! zganił się w duchu, Ŝe nie panuje
nad nerwami.
Planował, Ŝe zostanie tu na noc, będzie się z nią kochał po raz ostatni. A teraz stwierdził,
Ŝe nie ma śmiałości czy teŜ siły, aby to wytrzymać. Nagle zdecydował się na szybkie
rozstanie.
Odgryzł końcówkę cygara, potarł zapałką o krzesło i cisnął zapaloną w stronę okna, aŜ w
pokoju zapachniało siarką. Farma jest zrujnowana.
Dzięki Jankesom. Nie ma dnia, by Boz lub Washington nie strzelali w powietrze, by
przepłoszyć węszących dokoła dezerterów.
Nie powinnaś tu zostawać. Nie powinnaś być tu teraz. Jak sobie dajesz radę? Jak
moŜecie przetrwać tu, ty i czarnuchy?
— Charles, wiesz, Ŝe nie lubię tego słowa, szczególnie w od
niesieniu do moich wyzwoleńców.
Wzruszył ramionami.
Zapomniałem. Przepraszam. — Jego słowa nie zabrzmiały jak przeprosiny.
Szarpnęła zbyt obcisłą w talii suknię. Charles pochylił głowę, koncentrując się
całkowicie na zapaleniu cygara. Niebieski dym zawirował dookoła jego twarzy, kiedy gasił
kolejną zapałkę.
PrzeraŜona coraz bardziej Gus powiedziała:
— Wydaje mi się, Ŝe tak naprawdę nie zaleŜy ci na odpowiedzi. Wydaje mi się, Ŝe
chcesz rozpocząć jakąś walkę.
Wyszarpnął cygaro spomiędzy zębów.
— Posłuchaj. Mam za sobą cholernie długą drogę...

— 383 —
• Czy mogę ci przypomnieć, Ŝe nikt cię tu nie zapraszał? — Znów się broniła jak
niegdyś opryskliwością, wykrzywieniem ust. To go zabolało. Ale wiedział juŜ od miesięcy,
Ŝe ból jest nieunikniony, jeśli chciał zrobić to, co uwaŜał za słuszne. Zaciągnął się głęboko
cygarem i spojrzał na nią. Dostrzegł oszołomienie raczej niŜ gniew w jej niebieskich oczach.
Siłą opanował wzruszenie. Potem przypomniał mu się Ab Woolner i potyczka pod
Sharpsburgiem i wiele innych wydarzeń. Tak wiele, Ŝe wydawało się niemoŜliwe, Ŝeby
mogły to wszystko pomieścić trzy lata, Ŝeby jakikolwiek człowiek mógł tyle przetrzymać. A
jednak on przetrzymał. Lecz nie obyło się bez ran.
• Jak długo moŜesz zostać? spytała dziwnie miękko.
• Muszę wyruszyć, kiedy się ściemni;
• Chciałbyś... — Nie dokończone pytanie i jej prawie niedostrzegalny obrót w stronę
drzwi do sypialni wydały mu się dziwnie niezgrabne, co było niezwykłe u niej. Na jej
policzki wypłynął intensywny rumieniec.
• Muszę napoić i oporządzić Sporta powiedział, zdusiwszy chęć zaniesienia jej
natychmiast do łóŜka.
Zrozumiała, Ŝe usłyszała odmowę.
— Podam ci kolację, jak skończysz.
Z zamętem w głowie wyszedł na dwór.

Wrócił o zmierzchu. Zjadł dwie porcje chudej zupy na wołowinie i cztery grube kawałki
wspaniałego, ciemnego chleba. Gus nalała takŜe dla siebie małą porcję zupy, ale nawet jej
nie tknęła. Gdy on jadł, nie odzywała się prawie wcale, tylko obserwowała go, oparłszy
brodę na splecionych dłoniach. Wpatrując się w jego twarz usiłowała odkryć smutną prawdę
o tym, co się z nim stało. Od czasu do czasu rzucała krótkie pytanie.
Powiedział, iŜ jest pewien, Ŝe wojna jest przegrana. Opowiedział o masowych dezercjach
i o pomyłce Lee, który chciał podkreślić zasługi Wade'a Hamptona, awansując go na
stanowisko dowódcy kawalerii. Wspomniał o akcjach, o których prawie nikt nie słyszał, i o
rosnącej nienawiści.
— Kiedy Hunter grasował w dolinę, spalił dom gubernatora Letchera w Lexington.
Spalił teŜ akademię wojskową. W Silver Spring, na wschód od Waszyngtonu, widziano
Jube'a Early'ego plądrującego w odwecie domy i farmy. Teraz jest gdzieś w Pensylwanii,
Bóg jeden wie, co tam robi. Kiedy zaczynał się cały ten interes, przypominał mi turnieje
organizowane w Południowej Karolinie: piękne panie, odwaŜni jeźdźcy, zabawy. Ale teraz
wygląda mi to na oborę z bydłem i rzeźnikami. Dobra zupa — zakończył nieszczerze,
odsuwając od siebie talerz.
Zrób to teraz. Nie przedłuŜaj tego niepotrzebnie.
— 384
— Pomyślałem sobie, Gus — odchrząknął — Ŝe skoro sprawy
idą tak źle, nie wiem, kiedy będę mógł znów tutaj przyjechać.
Gus szarpnęła głową, jakby wymierzono jej policzek. Odpowiedziała gorzko:
Za tydzień, nigdy. Wybór naleŜy do ciebie. Zawsze naleŜał. Ja... — urwała
potrząsając głową, jakby powtarzała sobie w duchu: nie.
— Mów dalej, dokończ.
Podjęła mocniejszym głosem:
— Mam nadzieję, Ŝe nie oczekiwałeś potopu łez jako reakcji
na swoje oświadczenie. Nie jestem pewna, czy chcę, abyś tu
przyjeŜdŜał w twoim obecnym stanie ducha. To nic nowego ani
wielkiego stwierdzenie, Ŝe wojna jest straszna. A ty, zdaje się,
zapominasz, Ŝe męŜczyźni nie dźwigają sami całego jej cięŜaru.
Czy myślisz, Ŝe łatwo jest być kobietą, której syn lub mąŜ są
w wojsku? Myślisz, Ŝe łatwo jest siedzieć i patrzeć, jak dorośli
męŜczyźni bawią się w Ŝołnierzyków, miaŜdŜą twój ogród i nisz
czą wszystko wokół swoim barbarzyńskim postępowaniem?
Wiem, Ŝe wojna wyrządziła ci wiele krzywd. Widać to w twoich
oczach, w tym, co mówisz, we wszystkim, co robisz. Wydaje się,
Ŝe jest w tobie tylko nienawiść.
Wstając gwałtownie przewrócił krzesło. Po posiłku zapalił cygaro, obiecując sobie zostać
tu tylko tak długo, dopóki go nie wypali. MoŜe jednak wyjdzie wcześniej.
Nie wysilaj się, aby pokazać, jaki jesteś wojowniczy. — Teraz Gus była rzeczywiście
zagniewana. Mara tego dosyć. Co cię upowaŜnia do tego, by bić się w piersi dłuŜej i mocniej
niŜ ktokolwiek z nas? Kocham cię, juŜ taka ze mnie idiotka. I współczuję ci wiedząc, co
przeszedłeś. Ale nie pozwolę traktować się jak jakieś głupie zwierzę, które karci się, gdy jest
nieposłuszne. Nie pozwolę się kopać, Charles. Jeśli zdecydujesz przyjść tu jeszcze, bądź tym
męŜczyzną, w którym się zakochałam. Takiego chcę.
Słychać było wyłącznie tykanie zegara. Wyjął cygaro z ust. Tamten umarł.
Wytrzymała jego spojrzenie. Miękko, bez gniewu powiedziała:
— Myślę, Ŝe powinieneś juŜ iść.
-- Ja teŜ tak myślę. Dzięki za kolację. UwaŜaj na siebie. Wyszedł, dosiadł konia i
odjechał.

Gus przez pół godziny siedziała bez ruchu przy kuchennym stole, z rękami na brzuchu,
pozwalając ogarniać się Ŝalowi. Washington zapukał do drzwi. Nie odpowiedziała. Odszedł
po chwili.

— 385 —
W kuchni zrobiło się całkiem ciemno. W końcu wstała, zapaliła lampę. Czuła się jak
tamtej nocy, gdy umarł jej mąŜ. Nie mogła uwierzyć, Ŝe to dzieje się naprawdę.
Gdyby nie była tak zakochana w Charlesie — mniej zaślepiona — dopuszczałaby myśl,
Ŝe coś takiego moŜe się zdarzyć. Otrzymywała przecieŜ ostrzeŜenia, i to powaŜne, nie jeden
raz w ciągu minionego roku. Słowa z Eseju o człowieku wirowały natrętnie w jej myślach:
Atomy i systemy legły w ruinie, świat jak bańka mydlana gaśnie.
— Świat jak bańka...
Szept zamarł. Popędzała się w myślach, wrzeszczała na siebie. Przysypać to. Zmienić
tamto. Ruch, praca; cokolwiek, aby tylko uśmierzyć ból. Zapaliła dwie dodatkowe lampy w
kuchni, postawiła na piecu garnek z wodą, ściągnęła wszystkie naczynia z półek i umyła
dokładnie, energicznie wytarła i odłoŜyła w powrotem.
Znów pukanie. Tym razem Washington wszedł nie oczekując na odpowiedź.
Panno Augusto, zbliŜa się północ. Jest późno, a pani wciąŜ na nogach.
Podłoga jest brudna. Wyszoruję ją.
Czoło Washingtona pokryło się bruzdami, nie był w stanie zrozumieć takiego
zachowania.
• Major Charles nie wyglądał zbyt dobrze...
• Właściwie był chory. Biegunka.
• Nie został długo.
• Nie.
• Czy szybko wróci?
Musiała skłamać.
— Nie wiem, być moŜe.
> Washington przygryzł dolną wargę.
• Jeśli chce pani myć podłogę po nocy, proszę przynajmniej pozwolić mi pomóc.
• Chcę to zrobić sama, nie jestem śpiąca — siliła się na zachowanie pozorów. — Ale
dziękuję, Washingtonie.
Drzwi się zamknęły, zasłaniając zmartwioną czarną twarz.
Napełniła wiadro i złapała szczotkę. WciąŜ nie mogła pogodzić się z tym, Ŝe została tak
bardzo zraniona. Bezpośrednim powodem było jego odejście, ale głębsze przyczyny tkwiły
w niej samej. Zrezygnowała całkowicie z obrony, aby otworzyć się na miłość, choć było to
tak niebezpieczne. Czy gdyby mogła, zmieniłaby cokolwiek? Wyrzekłaby się tej miłości?
Bez chwili namysłu odpowiedziała: nie. Lecz, BoŜe, jak to teraz bolało.
Ale mimo wszystko była dumna, Ŝe jest niezaleŜną kobietą. Stawiła czoła tej cholernej,
wstrętnej wojnie, i będzie tak robić nadal.

386 —
Poradzi sobie takŜe z tym bólem, jak długo będzie trzeba. Wiedziała, jak długo. Do
śmierci. NiewaŜne, zniesie wszystko, bo zawsze, nawet gdy jest najgorzej, znajdzie się jakiś
cel. Znała swój własny i chciała tylko tyle, by mogła o nim opowiedzieć Charlesowi. Ale
byłoby to bezwzględne i egoistyczne wykorzystanie sytuacji. Jej ręka delikatnie spoczęła na
brzuchu. Kiedy zegar wybił północ, uklękła i zaczęła szorować deski podłogi.

115
Nocą, po bitwie pod Crater, Billy pisał:
Niedziela, 31 lipca. Rutynowy przegląd kompanii. Na liniach oblęŜenia po wczorajszej
masakrze zapanował spokój.
W sobotę, po pobudce o drugiej nad ranem, zjedliśmy śniadanie i pomaszerowaliśmy do
Ft. Meikel, gdzie byliśmy świadkami detonacji ośmiu tysięcy funtów prochu w długim na
około sześćset stóp szybie w kształcie litery T. Wykopał go w sekrecie 48 Ochotniczy Pułk
Weteranów z Pensylwanii dowodzony przez podpułkownika Pleasantsa. Oddział ten składa
się głównie z górników i to oni wpadli na taki pomysł. Na początku, muszę to przyznać z
Ŝalem, plan został odrzucony przez generała Meade'a i jednego z naszych głównych
inŜynierów, majora Duane'a. Ale ostatecznie obiekcje zostały pokonane. Prace trwały bez
przerwy w dzień i w nocy przez cały miesiąc. To, Ŝe górnikom nie zabrakło powietrza,
zawdzięczają rozsądnemu planowi. Powietrze dostarczał do szybu zamaskowany komin.
Kompania A naszego batalionu takŜe miała swój udział w tym przedsięwzięciu, budując
ukrytą drogę do kopalni. Podkop kończył się o dwadzieścia stóp od stanowisk artylerii rebe-
liantów. Ładunek eksplodował, powodując prawdziwe trzęsienie ziemi i błysk tak jasny,
jakiego nigdy dotąd jeszcze nie widziałem. Plan wydawał się sukcesem, dopóki 9 Korpus
generała Burnside'a nie ruszył do natarcia przez dymiący krater.
Z powodów do teraz nie wyjaśnionych obsunęły się boki krateru, łapiąc w pułapkę całe
oddziały. W końcu większość Ŝołnierzy znalazła się w potrzasku. Stali się Ŝywą tarczą dla
strzelb i armat nieprzyjaciela. Zaczęła się krwawa jatka, a generał Mahone uzyskał szansę
odparcia naszego ataku, co tę naprawdę tytaniczną pracę przekształciło w poraŜkę.
Na nadzwyczajne podkreślenie zasługuje odwaga, którą

— 387
wykazały się murzyńskie oddziały generała Ferreró. Miały ruszyć na czele ataku, ale Grant
obawiał się zarzutów, Ŝe traktuje Murzynów jak mięso armatnie, więc przytrzymał je w
odwodzie. Kiedy jednak ruszyły do walki, walczyły tak dzielnie, Ŝe wszyscy je wychwalali.
Podczas walk mój batalion był gotowy na kaŜde wezwanie, ale nic takiego nie nastąpiło.
Powróciliśmy do naszego obozowiska nie opodal Jerusalem Plank Road, aby znowu podjąć
nasze rutynowe obowiązki. W moim oddziale zezwolono na prowadzenie kampanii na rzecz
powtórnej elekcji pana Lincolna. Niektórzy Ŝołnierze, na mocy prawa stanowego
Pensylwańczycy znaleźli się w tej szczęśliwej grupie — mogli głosować na polu walki.
Pozostali musieli udać się w tym celu do swoich rodzinnych stanów. Zainteresowanie
wyborami było tak duŜe, Ŝe wszyscy, oprócz moŜe najbardziej flegmatycznych, wdawali się w
zaŜarte dyskusje o zaletach i wadach poszczególnych kandydatów.
Nasz prezydent staje przed trudnym zadaniem. Jest obiektem licznych szyderstw z
powodu swoich niepowodzeń militarnych i polityki wobec kolorowych. Wysłuchiwałem i
spierałem się z wieloma lokalnymi zwolennikami Unii, którzy mieli nadzieję, Ŝe demokraci
wybiorą w sierpniu gen. McC, poniewaŜ uwaŜają, Ŝe Lincoln jest winnym wielu „zbrodni":
poboru do wojska, wzmocnianiu scentralizowanej władzy federalnej, aresztowania i
więzienia przeciwników politycznych i temu podobnych.
Mimo Ŝe wielu Ŝołnierzy tak myśli, wojsko nie jest juŜ tak „zmacclellanizowane" jak
chociaŜby rok temu. Grant poświęca ludzkie Ŝycie prawie bez Ŝadnych efektów, choć rośnie
przekonanie, Ŝe w końcu udało mu się stworzyć formację, która odniesie zwycięstwo.
Narastają jednak równieŜ obawy co do rachunku rzeźnika. Większość ludzi zgadza się, Ŝe
zwycięstwo jest tylko kwestią czasu. A on pracuje na korzyść Abe'a. Ja będę walczył do
końca.
OblęŜenie trwa bez większych sukcesów. George ma teraz bazę w City Point, gdzie
stacjonują słuŜby kolejowe. Zajmuje się głównie utrzymaniem mostów. Chciałbym go
spotkać, ale jak na razie nie udało mi się.
Wydaje się, Ŝe codziennie jest jakieś nowe zadanie dla naszego batalionu. Odkąd
wróciłem, zdąŜyłem się wybrać na inspekcję niemal tuŜ pod linie rebeliantów. Przy okazji
zobaczyłem dziesięciominutowy ostrzał artyleryjski, który nieźle dat im w kość. Dowodziłem
oddziałami wykonującymi okopy i przygotowującymi schronienia dla mułów ciągnących
wozy z zaopatrzeniem. Dwa razy uczyłem teŜ murzyńską piechotę techniki budowy kosza
szańcowego i umacniania go faszynami. Chcieli się uczyć i szybko pojęli w czym rzecz.
Ścinaliśmy drzewa na

388
budowę nowych stanowisk dla dział, wymienialiśmy kosze szańcowe zniszczone przez
potęŜne ulewy, budowaliśmy schrony, przygotowywaliśmy nowe stanowiska strzeleckie.
Jednym słowem pomagaliśmy zacisnąć pierścień oblęŜenia.
Nasze pozycje składają się z oddzielnych redut lub bastionów, połączonych transzejami;
stanowiska artylerii są tak przygotowane, aby moŜna było ostrzeliwać nie tylko nieprzyja-
ciela, ale takŜe przyległe reduty, gdyby zostały zdobyte przez Konfederatów.
Wiele prac przeprowadziliśmy w bliskim sąsiedztwie stanowisk rebeliantów, co
wymagało szczególnej ostroŜności. Często wykonujemy nasze zadania nocą, moŜliwie cicho.
KaŜdy wie, Ŝe jeden nieopatrzny ruch, komenda rzucona zbyt głośno czy jakikolwiek
przypadkowy hałas mogą ściągnąć ogień artylerii lub uwagę strzelca wyborowego, co
natychmiast zakończy udział nieostroŜnego Ŝołnierza w wojnie. Nic więc dziwnego, Ŝe
fasujemy codziennie rację whisky. Nasza praca jest trudna i niebezpieczna. Nigdy nie
miałem oporów przed wypiciem whisky. WciąŜ mam nadzieję na rychłe spotkanie z bratem w
City Point.
Jest wiele powodów, aby zrobić wszystko, co w mojej mocy,by przeŜyć kaŜdy kolejny
dzień. Wiele powodów, lecz najwaŜniejszy jest jeden. Ty, moja najdroŜsza Ŝono. BoŜe, jak ja
pragnę przetrwać to zabijanie się i wziąć Cię znowu w ramiona.
Oprócz Ŝółtych liści jesień przyniosła do Lehigh Station lepsze niŜ dotąd wieści.
Sherman zajął Atlantę 2 września. To oraz wyczyny Małego Phila podekscytowały całą
Północ. W cierpkiej odpowiedzi na kampanię pacyfistów na rzecz McClellana, republikanie
dumnie nazywali irlandzkiego dowódcę kawalerii, Sheridana, Komisarzem do Spraw
Pokoju.
Jesienią teŜ po raz ostatni Scipio Brown przybył do Belwederu. Uradowany niczym
chłopiec kręcił się przed Brett, pragnąc zwrócić jej uwagę na swe niebieskie spodnie z
Ŝółtym lampasem i granatową kurtkę bez insygniów to odróŜniało podporucznika od
poruczników.
— Porucznik Brown. To dokładnie to, czego chciałeś. Wy
glądasz po prostu wspaniale.
Constance i Madeline przytaknęły. Trzy kobiety zgromadziły się w salonie, aby
przywitać Browna i poczęstować sherry oraz małymi, słodkimi ciasteczkami. Madeline ten
męŜcyzna o smukłej talii i bursztynowej cerze wydał się przystojny, spytała:
• Kiedy i gdzie masz się stawić?
• W City Point, w następny poniedziałek. Mam nadzieję, Ŝe tym razem nie będzie
przeszkód. Gdy składałem przysięgę, natknąłem się na czterech białych chłopaków, w tym
dwóch

— 389 —
weteranów, którzy nie zwaŜając na to, Ŝe kolorowi dołączają do armii, usiłowali mnie
zatrzymać.
Usadowiwszy się na krześle, jak długonogi ptak wodny przycupnięty w zbyt małym
gnieździe, zaraził je swoim śmiechem, gdy gestykulując obrazowo dodał:
• Ale wyrąbałem sobie przejście.
• Podobne męty zdarzały się i w Lehigh Station — powiedziała Brett.
ZauwaŜyła po raz pierwszy, Ŝe jego dłoń jest niemal tak biała, jak jej własna. Krzesło
Browna zaskrzypiało nagle, kiedy wstał zadowolony, Ŝe moŜe zaprezentować mundur, który
nosił z widoczną dumą.
• Czy masz jeszcze jakieś wieści z miasta? — zapytała Constance.
• Mówi się, Ŝe dzięki poparciu pana Lincolna, terytorium Newada stanie się stanem od
pierwszego listopada. Co przyniesie dwa głosy potrzebne do zatwierdzenia poprawki. Nie
widział potrzeby, by rzecz uściślać. Dla Browna istniała tylko jedna poprawka. Trzynasta.
Ukłonił się damom. — Poczęstunek był wyśmienity, ale muszę juŜ iść i poŜegnać się z
dziećmi. Mój pociąg odchodzi o szóstej.
Przybył o dziewiątej rano, po całonocnej podróŜy. Pójdę z tobą powiedziała
nagle Brett.
Madeline rzuciła spojrzenie Constance. Obie dostrzegły gorliwość Brett i zadowolenie
Browna. Constance uśmiechnęła się. Ten uśmiech wydawał się ostatnio szerszy, gdyŜ jej
twarz zaokrągliła się. Szczupłą dziewczynę, którą poślubił George, zastąpiła postawna,
korpulentna kobieta. Ale nie znaczy to, Ŝe wyglądała gorzej.
W szkole pani Czorna krzyczała, a siedemnaścioro czarnych sierot podskakiwało i
tańczyło dookoła Scipio, podziwiając jego mundur — kaŜdy guzik lśnił, nie było ani jednej
plamki czy fałdki. Powiedział pani Czorna i jej męŜowi, Ŝe komitet dobroczynny w
Waszyngtonie nadal będzie odszukiwać porzucone dzieci i kierować je do Lehigh Station z
prowizorycznych przytułków w Northern Liberties.
To juŜ nie będzie to samo zaszlochała pani Czorna. — Och, nigdy nie będzie tak
samo, drogi panie schowała zapłakaną twarz za plecami męŜa.
Ma rację — pomyślała Brett z Ŝalem zmieszanym z dumą.
Scipio Brown poŜegnał kolejno dzieci, uścisnąwszy i ucałowawszy kaŜde. Zbyt szybko
Brett znalazła się u jego boku towarzysząc mu w drodze powrotnej ze wzgórza. Stalownia
Hazarda dymiła prosto w listopadowe niebo, przyćmiewając jesienne słońce. Wawrzynek
krzewił się po obu stronach ścieŜki. Brown spojrzał na zegarek.

— 390 —
— JuŜ wpół do szóstej. Muszę się śpieszyć! ' Stała na werandzie Belwederu, trzymając się
jedną ręką rzeźbionej kolumny. Wydało się jej, Ŝe bez oparcia upadnie. Światło
zachodzącego słońca oślepiało tak, Ŝe trudno jej było patrzeć na Murzyna. Bała się
bezlitosnego światła, i tego, co mogło odsłonić.
Brown chrząknął.
• Nie wiem, jak rozpocząć to poŜegnanie. Tak bardzo mi pomogłaś...
• Zrobiłam to z wielką chęcią. Nie potrzebuję podziękowań. Pokochałam kaŜde z tych
dzieci.
• Kiedy poczujesz miłość do męŜczyzny o takim samym kolorze skóry jak one, będzie
to oznaczać, Ŝe jesteś juŜ na końcu drogi. Ale i tak przeszłaś juŜ niezły kawał.
Niewiarygodny kawał drogi. Jesteś... — zawahał się na moment. Jesteś wspaniałą kobietą.
Rozumiem, dlaczego twój mąŜ jest taki dumny.
Jego sylwetka majaczyła na tle oślepiającego światła. Brett, nie zastanawiając się,
pochyliła się, aby go dotknąć.
— Musisz na siebie uwaŜać, pisz do nas...
Zsunął jej rękę ze swego rękawa. Dopiero wtedy Brett zdała sobie sprawę, co zrobiła.
— Oczywiście, napiszę, jeŜeli czas pozwoli. — Jego głos
zabrzmiał twardo. Muszę iść, bo spóźnię się na pociąg.
Odwiązał wynajętego konia, dosiadł go zręcznie i pogalopował w dół drogi, by po chwili
zniknąć za zakrętem między domami.
Promienie zachodzącego słońca odbijały się od dachów, wszystko niŜej tonęło w mroku.
Choć straciła z oczu sylwetkę jeźdźca, nadal stała na werandzie osłaniając oczy ręką, bez-
skutecznie próbując dostrzec coś w mroku.

Dopiero później zrozumiała, dlaczego go dotknęła. Działała pod wpływem emocji i


smutku, słabości i, co najbardziej ją oszałamiało, intensywnego zauroczenia. Mimo Ŝe nie
mogła w to uwierzyć, nie mogła teŜ zaprzeczyć temu, co czuła. Przez ułamek sekundy,
samotna z powodu długiej nieobecności Billy'ego, zatęskniła za tym wysokim Ŝołnierzem, z
którym właśnie się poŜegnała.
I w tym momencie nie miało Ŝadnego znaczenia to, Ŝe Scipio Brown jest Murzynem.
Ale teraz emocje opadły. I nigdy więcej nie wrócą. Była nielojalna wobec Billy'ego i
choć trwało to krótko, i było niewinne, zawstydziła się. Ale wstyd nie miał nic wspólnego z
kolorem skóry Browna. On był wart miłości kaŜdej kobiety.
W dole, przy kanale, rozległ się gwizd jak długa samotna skarga. To jego pociąg. Otarła
łzy, wspominając jego słowa:
391 —
„Kiedy poczujesz miłość do męŜczyzny o takim samym kolorze skóry jak one, będzie to
oznaczać, Ŝe jesteś juŜ na końcu drogi."
— Och — westchnęła, odwróciła się i wbiegła do domu.
— Madeline? Madeline?
Biegała od pokoju do pokoju, aŜ ją znalazła siedzącą z tomikiem wierszy. Gdy Madeline
wstała, Brett oplotła ją ramionami i zaczęła płakać.
• Co się dzieje? — zaczęła Madeline z niepewnym uśmiechem.
• Madeline, przykro mi. Wybacz.
• Co mam ci wybaczyć? Nie zrobiłaś nic złego.
• Zrobiłam. Tak, zrobiłam. Wybacz mi.
Płacz nie ustawał i Madeline głaskała tę młodszą od siebie kobietę, próbując ją pocieszyć.
Zrazu czuła się niezręcznie, potem to ustąpiło. Przez jakiś czas trzymała swą szwagierkę w
ramionach, wiedząc, Ŝe Brett potrzebuje wybaczenia, nawet jeśli sama dokładnie nie wie, co
Madeline miałaby jej wybaczyć.

116
Ogień artyleryjski uszkodził redutę, zmuszając 11 Baterię z Massachusetts do wycofania się.
Przez dwie kolejne bezksięŜycowe noce ludzie Billy'ego usuwali zniszczenia i umacniali
okop workami z piaskiem. Pracowali z tak wariacką szybkością, Ŝe reduta znów mogła
zostać obsadzona.
Był październik, wyjątkowo upalny jak na tę porę roku. Billy pracował bez koszuli,
szelki zwisały luźno z przepoconych spodni. Rana w łydce juŜ się całkowicie zagoiła i nie
krępowała mu ruchów. Miejsce, które przeszył pocisk, zabolało go czasem w nocy i to
wszystko.
Billy komenderował plutonem murzyńskiej piechoty, tak samo zresztą jak często w ciągu
ostatnich tygodni. Porucznik i kapral z tego plutonu byli czujką na przedpolu, aby nikt ich
nie zaskoczył: rutynowa procedura.
Niewiele było widać. Billy ledwie rozróŜniał linię zasieków z przodu fortyfikacji, a juŜ
zupełnie nie mógł dostrzec umocnień rebeliantów, które biegły równolegle do okopów Unii,
nie dalej niŜ o paręset jardów. Od czasu do czasu gdzieś po drugiej stronie zamigotała
zapałka lub dobiegł strzęp rozmowy. Warty Jankesów i konfederatów często ze sobą
rozmawiały. Później opisywano te pogawędki w raportach.
Nikt nie otworzy ognia, jeśli nie rozpocznie się natarcie.

392 —
Natarcia zaś nie były częste, więc warty i załogi, takie jak ta Billy'ego, niezbyt obawiały się
jakiejś zabłąkanej kuli. Jeśli, oczywiście, nie miało się pecha i nie natrafiło na jakiegoś
zapalczywca a taki zawsze się znajdzie który mógł wywołać prawdziwą kanonadę. śołnierze
w okopach rzadko byli ostrzegani przed ogniem własnej artylerii.
Murzyn, który dowodził bezpośrednio ludźmi Billy'ego, był masywnym sierŜantem o
spokojnym spojrzeniu. Nazywał się Sebastian, miał skórę jasną jak kawa z mlekiem, wielki
haczykowaty nos i lekko skośne oczy, które niezbyt pasowały do reszty fizjonomii. Pracował
cięŜko i wymagał podobnego wysiłku od całego plutonu. Billy postanowił zwrócić nań
większą uwagę.
Kolejna belka została ułoŜona na miejscu. Smugi brudu pojawiły się na mokrej skórze
Billy'ego. Pomyślał, Ŝe jest około drugiej lub trzeciej nad ranem. Był tak zmęczony, Ŝe
mógłby zasnąć tam, gdzie stał. Wziął kilka głębokich wdechów, potem spytał:
• Gdzie pan mieszka, sierŜancie Sebastianie?
• Ostatnio czy dawno temu?
• Jak pan woli.
Mieszkam w Albany, w stanie Nowy Jork, ale mój dziadek uciekł z Północnej
Karoliny, z farmy, gdzie był jedynym niewolnikiem. Dziadek był, jak to się mówi, w kratkę.
Trochę białego, trochę czarnego, trochę czerwieni ze szczepu z Yamasee, wszystko
wymieszane razem.
Masz na myśli, Ŝe był czerwony jak Indianin? To wyjaśniało pochodzenie skośnych
oczu sierŜanta. Hm. Dziadek nosił to samo imię, co ja. On...
Szkarłatny jęzor ognia towarzyszący wystrzałowi armaty z Petersburga przerwał
pogawędkę. Poza linią zasieków wartownicy zaklęli, rozległ się gwizd przelatującego
pocisku. Billy wykrzyknął komendę zbyt późno, bo większość Ŝołnierzy juŜ leŜała na ziemi,
gdy on sam padał na brzuch. W tym samym momencie granat eksplodował obok
odbudowywanej fortyfikacji.
Billy zakrył rękami głowę. Poprzez ulewę błota i odłamków usłyszał czyjś wrzask:
— Panie sierŜancie! Porucznik Buck jest ranny albo i nie
Ŝyje!
Buck był oficerem plutonu. Sebastian nie marnował czasu. Nie zwracał uwagi na to, Ŝe
działa nieprzyjaciela zaczynają ostrzał.
• Idę po niego.
• To niebezpieczne przy takiej kanonadzie.
• Co tam bezpieczne, niebezpieczne. Słyszał pan Larkina. Buck jest ranny albo i nie
Ŝyje.

393 —
Zgięty we dwoje Sebastian zaczął biec w stronę posterunku czujki, wrzeszcząc:
— Reszta z powrotem do okopów.
OstrzeŜenie Billy'ego wynikało z ostroŜności, nie tchórzostwa, ale wiedział, Ŝe Sebastian
myśli inaczej. Zerwał się i ruszył za sierŜantem. Gdy biegł, sprowokowani wartownicy Unii
otwarli ogień z muszkietów.
— Hej tam, Billy, cholerny Jankesie, co robisz? — krzyknął
ze złością niewidoczny rebeliant.
Ostatnie słowa były ledwo słyszalne, bo strzelcy Konfederacji nie pozostali dłuŜni. Kule
brzęczały o parę cali od Billy'ego. Padł na czworaki, czołgał się. Pocisk wbił się w ziemię
sześć stóp za nim, rozpryskując drewno i grudy ziemi we wszystkich kierunkach. Kilka
doleciało aŜ do Billy'ego. Przed nim Sebastian chyba oberwał. Billy słyszał, jak jęczy. Tam,
gdzie przedtem panowały tylko skwar i cisza, teraz rozbrzmiewały wybuchy i krzyki
rannych. Gęsty dym niemal dusił Billy'ego.
— Przesuń go dołem, Larkin. Sebastian wstał, by dosięg
nąć rozpadającego się umocnienia, gdzie leŜał czarny oficer.
Ciągle skulony Billy nie był w stanie stwierdzić, co się właściwie
dzieje, ale najwidoczniej Murzyni mieli jakieś trudności. Słyszał,
Ŝe Sebastian coś mruczy.
Billy zawołał:
• Da się go dosięgnąć, sierŜancie?
• Nie.
• Nie słyszę. Masz go?
• Powiedziałem, Ŝe nie! wrzasnął Sebastian tak głośno, Ŝe jakiś strzelec mógł
wycelować i wypalić, nie widząc nawet celu. Sebastian szarpnął się i krzyknął coś, ryjąc
błoto wokół reduty. Przeleciał kolejny granat, trafiając w pobliŜe okopów. Rozległy się
wrzaski i jęki. W błysku wybuchu Billy zobaczył Sebastiana na kolanach. Krew płynęła mu z
ramienia.
SierŜant wczepił palce w błoto. Ból wykrzywił mu twarz, kiedy podciągnął się znów na
nogi. Kolejna kula uderzyła w kłodę leŜącą obok, drzazga wbiła się w szyję Billy'ego jak
gwóźdź. Poczuł ból.
• Kapral Larkin? -
• Tak jest, sir.
• Gdzie trafili porucznika?
• W pierś.
• Spróbuj jeszcze raz. Wyciągnij najpierw stopy. Wiem, Ŝe jesteś ranny, sierŜancie.
Wracaj...
• Sam pan go nie udźwignie. Nic mi nie jest. — Nie zabrzmiało to przekonywająco.
• W porządku. Ja chwycę go za buty. Jesteś wyŜszy, złap go za ramiona. Nie moŜemy
upuścić.

— 394 —
— Larkin? — łapał dech Sebastian. — Słyszysz?
— Słyszę — odpowiedział przeraŜony Ŝołnierz. — Dam radę.
Powoli wyciągnęli rannego porucznika, potem zaczęli go nieść w kierunku okopów. Billy
prowadził. Trzymał obiema rękami obcasy butów Bucka. Ogień nieprzyjaciela nasilił się.
Billy zgarbił się nieco, co było daremne, gdy dookoła gęsto świstały kule. Pot ściekał mu po
policzkach. Serce biło z wysiłkiem, strach go nie opuszczał. Zawstydził się, kiedy pomyślał
o sierŜancie z kulą rebeliancką w ramieniu niosącym rannego. Przy kaŜdym kroku Sebastian
wydawał krótki, gardłowy jęk.
Jesteśmy — westchnął Billy przy obrzeŜu okopów. Wy tam, na dole, weźcie
porucznika. OstroŜnie. OstroŜnie! Dobra. Och, a niech to... poczuł, Ŝe ciało Bucka osuwa się,
gdyŜ Sebastian zachwiał się.
Czarni Ŝołnierze trzymali juŜ porucznika za nogi. Billy odwrócił się, aby sprawdzić, co
dzieje się z sierŜantem. Ale ten miękko osunął się na bok, po czym wpadł do okopu.
Dwóch Ŝołnierzy usiłowało go złapać, nie udało im się. Spadł cięŜko. Billy usłyszał
głuchy odgłos. Wybuchły następne trzy pociski, wskoczył więc do okopu, wstrząs ścisnął mu
zęby. Po policzkach płynęły mu łzy, wywołane gryzącym dymem. Ostrzał trwał, huk był
ogłuszający.
Wskazał jednego z czarnych Ŝołnierzy.
Skocz na tyły i znajdź dwóch ludzi z noszami. Piorunem, do cholery!
Połowa wysiłku poszła na marne. Chirurdzy wyjęli szczęśliwie odłamek z piersi
porucznika Bucka, ale Sebastian umarł o świcie, kiedy dym z ostatniej serii pocisków
rozwiewał się nad umocnieniami. Karpal Larkin przeczekał ostrzał i powrócił bez
zadraśnięcia.
Tego wieczoru Billy siadając do dziennika był ciągle pod wraŜeniem śmierci sierŜanta.
Oddziały kolorowych stawiły czoła niebezpieczeństwu tak odwaŜnie, jak Ŝaden oddział
złoŜony z białych, jakim dowodziłem. Podczas bombardowania — bezsensownego, ale tak
typowego dla tego, czym stała się ta wojna Sebastian wykazał wzorową odwagę. Jak bardzo
się myliłem, sądząc, Ŝe ludzie jego rasy są gorsi niŜ ja. Nic tu nie pomoŜe tłumaczenie,Ŝe
moje opinie i zachowanie były takie same, jak większości ludzi w armii. Widzę, Ŝe jest
moŜliwe, by wielu ludzi popełniło ten sam błąd, tę samą pomyłkę. Jest moŜliwe, aby błąd był
zaraźliwy jak epidemia. Śmierć tego człowieka „w kratkę" sprawiła, Ŝe zwątpiłem we
wszystko, w co dotychczas wierzyłem.
Pociąg towarowy mozolnie sunął w kierunku południo-wo-zachodnim. George stał na
odkrytej platformie wagonu, otulając się płaszczem. Była ponura sobota, w poniedziałek
wypadnie 1 listopada. Wyczuwało się juŜ zapowiedź śniegu. Spojrzał na bezlistne drzewa.
Miał przeczucie, Ŝe oblegający znów ruszą do szturmu pośród sennej ciszy, która zapadła po
ostatnim, nieudanym czwartkowym natarciu. Wypad na lewe skrzydło, którego celem było
zniszczenie konfederackiej linii kolejowej, został odparty przez Hetha i Mahona,
wspomaganych przez jazdę Wade'a Hamptona. Hampton został mianowany dowódcą
kawalerii rebeliantów w sierpniu. Czy Charles wciąŜ jeszcze był jego wywiadowcą? Czy
Orry był ciągle w Richmond?
Wspomnienie poŜaru, palących się ciał pamiętnej nocy w kwietniu roku 61 znowu
powróciło, nawiedzało go często. Nowy dom stanął juŜ na miejscu tamtego, spalonego, ale
prawie wcale nie przypominał starego. Wojna była długa i niszczyła wszystko. Ale gdy się
skończy, to czy dawna przyjaźń ocaleje? Czy zresztą jeszcze istniała? Nie był tego pewien.
Wśród drobnych monet, brzęczących w jego kieszeni, było kilka dwucentówek
zatwierdzonych przez Chase'a przed jego ustąpieniem, a wprowadzonych w obieg w tym
roku. KaŜdy kawałek brązu nosił napis: „Ufamy Bogu". Motto, które nigdy przedtem nie
pojawiło się na amerykańskich monetach. George zastanawiał się, czy ta afirmacja była
kolejnym protestem przeciwko ponurym czasom, deklaracją braku wiary w ludzką
umiejętność odnalezienia drogi przez wojenny labirynt nieszczęścia, zachłanności i ślepego
trafu. Ufamy Bogu —- lecz nie generałom, nie zawierającym umowy, nawet nie
prezydentom.
Wszystko wskazywało, Ŝe Lincoln zwycięŜy w drugiej kadencji. Radykalni republikanie
zdecydowali, Ŝe nie moŜe wygrać jakiś przypadkowy kandydat i zawarli kruchy rozejm z
prezydentem. Zdobycie Atlanty przez Shermana i pobicie Jubala Early'ego w Cedar Creek
przez Phila Sheridana sprawiło, Ŝe sprawy przybrały zupełnie nowy obrót. Październikowe
wybory w Pensylwanii, Ohio i Indianie przyniosły zdecydowane zwycięstwo zwolennikom
Unii. George głosował w obozie, a Billy, co potwierdził w liście, który ostatecznie załagodził
urazy między braćmi, postąpił tak samo. Obaj głosowali na Lincolna i Johnsona.
W innych stanach, gdzie głosowanie jeszcze się nie odbyło, róŜne departamenty, a
szczególnie departament Stanleya, robiły wszystko, co w ich mocy, by uzyskać wpływ na
wyniki. George zauwaŜył, Ŝe oficerom, którzy nie ukrywali swojej sympatii do McCllelana,
niechętnie przyznawano naleŜne awansy. Codziennie parowce opuszczające City Point były
po brzegi załadowane ludźmi, którym przyznawano urlopy, byle tylko udali się na

— 396
głosowanie do tych okręgów, gdzie wątpliwe było zwycięstwo republikanów. George liczył
na to zwycięstwo i wierzył, Ŝe jest potrzebne, ale nie podobały mu się te nazbyt prymitywne
metody, które stosowano. Oczami wyobraźni ujrzał Stanleya wyszukującego wnioski o
awans oficerów, znanych ze swych sympatii dla demokratów, i wrzucającego je ze
złośliwym chichotem do kominka.
Parę białych płatków zawirowało koło George'a, kiedy pułkownik artylerii wdrapał się na
platformę. Rozpoczęli rozmowę, a wkrótce zaŜartą dyskusję o znanym farmerze z hrabstwa
Dinwiddie, który sam siebie nazwał „Diakonem" i przewodził grupie partyzantów. Kongres
rebeliancki oficjalnie potępiał taką formę walki, ale jak jest naprawdę — wiadomo. W
zeszłym tygodniu ludzie Diakona Follywella złapali trzyosobowy patrol Unii i wszyskich
powiesili.
— Kiedy ich dorwiemy, spotka ich ten sam los — odgraŜał się
pułkownik tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Pociąg wszedł w zakręt. Zostawili za sobą zdruzgotane pociskami drzewa, zastąpił je
widok przeludnionego obozowiska. Na zmarzniętej ziemi, pośród białych namiotów, trwała
musztra czarnej piechoty. Maszerowali do tyłu, po skosie, podczas gdy George i jego
łaknący krwi towarzysz zbliŜali się do obozu.
— Spójrz na to widowisko powiedział pułkownik pięć
lat temu Ŝaden przyzwoity chrześcijanin nie uwierzyłby, Ŝe to
moŜliwe.
George odwrócił się i podniósł brwi, by okazać nie tyle zdziwienie, co dezaprobatę.
Pułkownik potraktował grymas jako zachętę i rozpoczął kazanie:
KaŜdy inteligentny człowiek wie, co się dzieje... dlaczego siła i morale tej armi i
narodu są podkopywane. Pułkownik pochylił się ku przodowi. To spisek zawiązany przez
najgorsze elementy naszego społeczeństwa.
• Och!? — zdziwił się George, przekrzykując świszczący wiatr. CóŜ to za elementy?
• Pomyśl, człowieku. To oczywiste. Wyliczał zaginając palce obciągnięte rękawiczką.
— Zbzikowani redaktorzy. Filozofowie wolnej miłości i zboczeńcy z Nowej Anglii,
osadnicy-nowicjusze zalewający nasze wybrzeŜa i Ŝydowscy lichwiarze, którzy juŜ są tutaj.
Radykalni politycy. Korporacje bankowe z Nowego Jorku. To wszystko ich wina.
• Myśli pan, Ŝe nowojorscy bankierzy uwaŜają niewolników z Południa za potencjalną
klientelę? O to chodzi?
Pułkownik był za bardzo zacietrzewiony, aby nie wpaść w tą prostą pułapkę.
— Połączyli się, aby zrobić białego człowieka słuŜącym

— 397 —
Murzyna. Powiem ci, co z tego wyniknie. Krew na ulicach. Więcej krwi, niŜ przelano jej do
tej pory w tej wojnie, poniewaŜ biali nigdy nie zgodzą się zostać niewolnikami.
• Doprawdy? — zapytał George, patrząc na zbliŜający się most w Jerusalem Park
Road. Myślałem, Ŝe niewolnictwo się kończy, a nie rozpoczyna. Doceniam pańskie kazanie,
sir.
• Na Boga, pan się ze mnie naśmiewa! Jak pan się nazywa, majorze?
- Harriet Beecher Stowe*! — wykrzyknął George i wyskoczył z wagonu.
Śnieg sypał coraz gęściej. Wlókł się do obozu Batalionu InŜynieryjnego w bardzo złym
nastroju.

Obóz rozbrzmiewał stukotem siekier. Nagłe mrozy zmusiły do pośpiechu przy budowie
kwater dla wojska. Zaznaczono palami miejsca i juŜ tuzin drewnianych chatek, kaŜda inna,
stanął w nierównym szeregu.
DyŜurny podoficer powiedział, Ŝe Billy'ego moŜna znaleźć w szopie na skraju obozu. W
George'a buchnęła fala ciepła, gdy wszedł do mrocznego budynku, gdzie paru męŜczyzn,
przykucnąwszy dokoła ognia rozpalonego w płytkiej jamie zabłoconej podłogi, podgrzewało
nad płomieniem metalowe puszki.
Billy zobaczył go, uśmiechnął się i pomachał ręką, po czym przekazał swą puszkę
Ŝołnierzowi kucającemu obok. Kiedy Billy szedł naprzeciw brata, George myślał:
BoŜe, jaki on chudy i blady. Czy ja teŜ wyglądam tak okropnie? Pewnie tak.
Bracia objęli się, uścisnęli i poklepali po plecach. Billy uśmiechał się szeroko.
— Jak się masz? Nie mogłem wczoraj zasnąć wiedząc, Ŝe dziś przyjedziesz.
Powinienem był tutaj wpaść juŜ parę tygodni temu, ale linie kolejowe są w strasznym
stanie, tak Ŝe ciągle trzeba je naprawiać. Powiedz mi, co na Boga, dzieje przy tym ogniu?
Topimy w tych puszkach cynę, Ŝeby uzyskać arkusze blachy. Budujemy z nich piece.
Jeden z chłopców z naszego batalionu wpadł na ten pomysł, Ŝeby jakoś się ogrzać. Wygląda
na to, Ŝe spędzimy w Petersburgu całą zimę. Ale chodź do jadalni, znajdziemy trochę kawy i
opowiesz mi wszystkie nowinki.

* Harriet Beecher Stowe (1811—1896) autorka Chaty wuja Toma. Powieść była wykorzystywana przez
abolicjonistów wzywających do zbrojnego rozprawienia się z niewolnictwem.

— 398
ŚnieŜyca ustała, przejaśniło się. Promienie słońca łagodziły nieco ponury wygląd
okolicy. Siedząc w zimnym pomieszczeniu przy wysokim, brudnym stole, zbitym z nie
pomalowanych desek, George ze zdumieniem zauwaŜył, Ŝe Billy ma bliznę na lewej ręce.
— Pamiątka z Libby — powiedział Billy z dziwnym uśmie
chem. — Mara takich kilka.
Kiedy juŜ opisał swoje więzienne doświadczenia, ucieczkę i to, jak został ranny, dopiero
wówczas zaczęli rozmawiać na inne tematy: o nieuniknionej klęsce Południa, błyskotliwym
zwycięstwie Sheridana. Rozmawiali o wszystkich członkach rodziny, za wyjątkiem Virgilii.
A potem przypadkiem rozmowa zeszła na kurczaki i indyki, które obiecano Ŝołnierzom na
ostatni czwartek miesiąca. W zeszłym roku akt prezydencki ustanowił dzień Dziękczynienia
świętem narodowym.
Wydaje mi się, Ŝe jest wiele rzeczy, za które powinienem być wdzięczny —
powiedział Billy. Mogłem umrzeć w więzieniu. I pewnie bym umarł, gdyby nie Charles.
— Nie wiesz, gdzie on jest?
Billy potrząsnął głową.
— Tyle wiem, Ŝe Wadę Hampton miał tu w pobliŜu kilka
gorących starć z naszymi. Ich wyprawy po bydło wciąŜ jeszcze
wprowadzają małe zamieszanie.
Małe! Raczej gigantyczne! We wrześniu Texas Tom Rosser i cztery tysiące jeźdźców
dokonali wyczynu godnego Stuarta. Przedarli się na tyły wojsk Unii, ukradli dwieście
pięćdziesiąt sztuk bydła z zagrody otoczonej zasiekami w Coggins Point, nad rzeką James, i
pognali stado do wygłodzonych obrońców Petersburga. Biorąc trzystu więźniów, ot tak, przy
okazji.
• Niektórym cała ta sprawa wydaje się zabawna powiedział Billy. — Duch starego Jeba
ucierający nos Grantowi, coś w tym rodzaju. Mnie to nie śmieszy. Nie mogę znaleźć w tej
wojnie nic zabawnego. Ani entuzjazmu do wojaczki. Jeśli kiedyś wrócę do domu, nie jestem
pewien, czy zatęsknię jeszcze za wojskiem.
• Kiedy ostatni raz widziałem się z Hermanem Hauptem, mówił o Zachodzie. WróŜy
wielki rozwój tamtejszych kolei zaraz po wojnie. Idea linii transkontynentalnej zostanie, bez
wątpienia, wskrzeszona. Powiedział, Ŝe stworzy to wspaniałe perspektywy dla zdolnych
inŜynierów.
• Warto o tym pomyśleć — przytaknął Billy. Zakładając, Ŝe kiedyś zmusimy Boba Lee
do kapitulacji.
• Fakt, oblęŜenie się przeciąga — zgodził się George. To okropne. Mówi się, Ŝe
rebelianci przymierają głodem, Ŝe jedzą garść kukurydzy na dzień, jeśli coś w ogóle jedzą.
Wiem, Ŝe to oni oddali pierwszy strzał. Wiem, Ŝe musimy z nimi walczyć, aŜ się

— 399 —
poddadzą. Ale masz rację; świadomość, Ŝe uczestniczysz w czymś takim, napełnia cię po
chwili refleksji goryczą. Chciałem słuŜby na froncie. Pomaganie przy budowie kolei dla
wojska to dobra, satysfakcjonująca praca. Moja czarna brygada jest w porządku. Ale bywają
dni, kiedy czuję się tak podle, jak jeszcze nigdy w Ŝyciu.
Billy zerknął do swego metalowego kubka. Zaciskał na nim dłonie, które przypominały
surowe, czerwone mięso. Lewa wyglądała szczególnie źle.
• To tak jak ja. Kiedy ogarnia mnie taki nastrój, przypominam sobie naszą rozmowę na
wzgórzu za Belwederem. Mówiłeś o paru sprawach, o których kiedyś powiedziała ci mama.
JakŜe ona wierzyła, Ŝe nasza rodzina jest jak krzak wawrzynka.
• Wierzyła mocno. Pamiętam. Mam nadzieję, Ŝe ciągle tak jest.
• Czasami się zastanawiam, George. Tyle się zmieniło. Murzyni paradujący w
mundurach. Pociągi przemierzające kraj wzdłuŜ i wszerz, wiozące całe legiony. Trupy w
stosach, jak drewno na podpałkę. Nikt się czegoś takiego nie spodziewał. Zastanawiam się,
czy moŜe przetrwać cokolwiek ze starych czasów. Łącznie z przyjaźnią z rodziną Mainów.
Nie mówię tu oczywiście o Brett.
George podrapał zarośnięty policzek. Bał się tego samego. Wyczerpanie nie ułatwiało
mu uporania się z takimi myślami. Depresję jeszcze pogłębiały nagminne błędy, popełniane
tak w Waszyngtonie, jak i na polu walki. Do tego dochodziło oczekiwanie na rachunek
rzeźnika. I powszechna opinia, Ŝe wojna prawdopodobnie nie zakończy się w tym roku.
Był jednak starszym bratem, a ktoś kiedyś zdecydował, niech go diabli, Ŝe starsi bracia
mają być mądrzejsi i silniejsi. Mimo, iŜ czuł, Ŝe jego wysiłek jest niedorzeczny, spróbował:
-— Zadaję sobie te same pytania, kiedy jest mi źle. Ale muszę mieć nadzieję, bo inaczej
nie miałbym po co Ŝyć dalej. Prawdziwe wartości przetrzymają wszystko. Odrzucimy to, co
złe i bezwartościowe. Taki jest sens porównania do wawrzynka, jak sądzę. Przyjaźń, miłość
do naszych Ŝon i naszych rodzin oraz do ludzi takich jak Mainowie będą trwalsze niŜ
cokolwiek innego. To przetrwa i pomoŜe przetrwać nam. JeŜeli tak się nie stanie, zupełnie
nie wiem, co będzie ze światem. Damy sobie radę, nie martw się.
Billy podniósł kubek, przechylił go, by wypić resztkę wystygłej kawy. W jego oczach
George dostrzegł pełen smutku sceptycyzm.
Billy nie wierzył w to, co George przed chwilą powiedział.
CóŜ, on sam teŜ w to nie wierzył. Widział zbyt wiele w Waszyn-

— 400 —
gtonie i Petersburgu. I ciągle słyszał dzwony bijące na alarm kwietniowej nocy, dawno temu.

117
Skrzypienie pióra i łoskot morza — to były jedyne dźwięki, zakłócające ciszę w ciasnej i
nędznej kabinie.
Ashton rozłoŜyła ksiąŜkę buchalteryjną na mikroskopijnym stoliczku, przymocowanym
do ściany, pod dającą odrobinę światła lampką. Ubrany w luźną, jedwabną koszulę i
poplamione spodnie Huntoon leŜał na dolnej koi, patrząc na nią z wyrzutem. Pierwszego
dnia po opuszczeniu Hamilton, na Bermudach, wymiotował do wiadra co pół godziny.
Następnego dnia był juŜ w stanie dotrzeć do burty, ale nieznośny odór i tak wypełniał
kabinę. Jeszcze jedna wina, którą dopisała do jego konta.
Ashton waŜyła o dziewięć funtów mniej niŜ tej katastrofalnej nocy, gdy Orry zniweczył
plany zamachu i wygnał ich z Richmond. Bardzo chciała móc się odpłacić bratu za jego
zgubne wścibstwo. Ale w tej chwili były waŜniejsze sprawy. Przetrwanie. Dotarcie do
Montrealu, potem na południowy zachód. Odzyskanie urody, bo teraz wyglądała okropnie.
Najbardziej nieodparta była potrzeba znalezienia się znów przy Powellu. Huntoon przez
to swoje ciągłe wiercenie się i rzucanie na koi tylko ją pchał w ramiona kochanka.
Fale bez przerwy wstrząsały parowcem. Kanadyjski statek „Król Albert" płynął tak
blisko amerykańskich wybrzeŜy, jak tylko się dało bez naruszenia wód terytorialnych. Był
wieczór, na Północy właśnie trwały wybory. A ściślej — o czym czasem przypominał
Ashton jej zmaltretowany Ŝołądek — był listopadowy wieczór, zaś listopad oznaczał porę
sztormów na północnym Atlantyku.
Huntoon zabeczał z koi:
• Która godzina? Sumując cyfry Ashton
odparła:
• Spójrz na swój zegarek.
Jego sapania miały uświadomić jej cierpienia, jakie spowodował ten wysiłek.
• Prawie jedenasta. MoŜesz zgasić lampę?
• Jak skończę.
• A co robisz?
• Podliczam stan naszych finansów.
Bank Nassau, w którym za sprawą jej nalegań złoŜone były wszystkie zyski z
przemytniczych rejsów „Morskiej Wiedźmy",

— 401 —
nie będzie znał adresu, pod który naleŜy wysyłać kwartalne sprawozdania o stanie konta,
dopóki Powell nie utworzy nowego rządu. Ashton zrealizowała czeki w banku w Hamilton,
pieniędzy powinno wystarczyć na niewielkie przecieŜ wydatki w podróŜy. Reszta
spoczywała bezpiecznie na ich kontach, zamieniona na funty szterlingi. Czasem aŜ
wzdrygała się na myśl, jak niewiele brakowało, aby złoŜyła wszystkie swe pieniądze w ban-
ku w Charleston.
Szybko podliczyła słupki i odwróciła się, wymachując małą ksiąŜeczką.
— Prawie ćwierć miliona dolarów, według pobieŜnych ob
liczeń. Trochę nam to pomoŜe w tym nieszczęściu.
Okrągłe okulary Huntoona zaszły mgłą, spocił się.
• Lamar moŜe poprosić o część tych pieniędzy.
• Och, nie! — zamknęła ksiąŜkę i schowała ją do pękatej torebki. — Nie poŜyczymy
mu ani centa, dopóki nowy rząd nie rozpocznie pracy, a moŜe nawet i wtedy nie. W tym
interesie on ryzykuje złotem ze swojej kopalni, a my naszym Ŝyciem.
• Prędzej oddałbym nasze oszczędności niŜ nasze Ŝycie — wtrącił się w sposób, który
wydał jej się biadoleniem. — Lecz jeśli spojrzeć na sprawę uczciwie, Powell ryzykuje nie
tylko swoje złoto. Chcę przez to powiedzieć, Ŝe stawia czoła temu samemu fizycznemu
zagroŜeniu co my...
• Powinien. To jego plan.
Ashton kochała Powella, ale nie widziała sprzeczności pomiędzy jej miłością a
odpowiedzią daną męŜowi. Jeden plan runął, drugi moŜe spotkać ten sam los.
Co warte podkreślenia, poraŜka nie załamała jej kochanka, nawet gdy był zmuszony
ukrywać się na tym plugawym poddaszu przez długie tygodnie czy samotnie uciekać do
Wilming-ton, kiedy zastał farmę w rękach Ŝandarmów.
Huntoon, zmuszony przez Ashton, zostawił zapieczętowany list do Powella w jednym z
lokali, które często odwiedzał. Dzięki niemu Powell dowiedział się, co stało się ze spiskiem i
rodziną Huntoonów. Po opuszczeniu Wilmington udał się do Nassau, później spotkali się w
Hamilton. Groźba aresztowania, pośpieszna ucieczka, strach przed moŜliwą pogonią —
wszystko to wzmacniało jego determinację. Potrafił przekonać Ashton, Ŝe mimo iŜ ryzyko
poraŜki istnieje, tym razem zwycięŜy. Stworzy nowe państwo.
śe potrzeba podjęcia radykalnych kroków była bardziej nagląca niŜ kiedykolwiek
przedtem, stało się jasne w ciągu tygodnia od ich ucieczki z Richmond. Lee był w okrąŜeniu.
Sherman wkrótce dotrze na wybrzeŜe. Konfederacja upadała. W Nassau, powiedział Powell,
paru Południowców błagało go, aby dołączył do agentów w Toronto. Przygotowywano plany

— 402
wywołania chaosu na Północy, by uniemoŜliwić ponowny wybór Lincolna i zmusić Unię do
rozpoczęcia negocjacji pokojowych. Powell słyszał o pewnym planie, który zakładał
wciągnięcie do gry miedzianogłowych* z Illinois — mieliby zdruzgotać Camp Douglas i
uwolnić jeńców konfederackich. Inny projekt, jej zdaniem jeszcze głupszy, zakładał
podpalenie wszystkich większych hoteli w Nowym Jorku.
— Król Jeff prowadzi ćwiczenia jedenaście godzin na dobę,
Ŝeby uratować dyscyplinę, do której zniszczenia sam doprowa
dził. Ja nie pomogę takiemu szaleńcowi i desperatowi. Właśnie to
powiedziałem ludziom w Nassau, a kiedy im się to nie spodobało,
wysłałem ich do diabła.
To były słowa Powella wypowiedziane podczas wczorajszej kolacji. Huntoon w tym
czasie leŜał na swojej koi. Ashton czuła się rozczarowana, gdy siedziała naprzeciwko swego
kochanka i nie mogła nawet ścisnąć jego dłoni. Odkąd opuścili Hamilton, nie znaleźli ani
jednej chwili, by być sam na sam. Zawsze w pobliŜu kręcił się ktoś z załogi czy pasaŜerów.
Parowiec wiózł kilku kanadyjskich biznesmenów i trzy małŜeństwa wracające z późnych
wakacji w tropikach. W messie Powell demonstracyjnie ignorował ich obecność.
Ashton wstała wygładzając suknię, a jej odbicie, które złowiła w małym, porysowanym
lusterku wiszącym na ścianie, przyprawiło ją o mdłości: matowe włosy, kościste ramiona i
ten brzuch dziwnie zapadnięty! Kurczowo uczepiła się marzenia o upragnionej chwili, gdy
znów atrakcyjna będzie dzielić łoŜe Powella w rezydencji prezydenckiej.
Od czasu do czasu wypytywała go o jakieś szczegóły dotyczące nowego stanu. Gdzie go
utworzy? Na jakiej powierzchni? Na ilu osadników liczy i jak liczna będzie armia?
Odpowiadał, Ŝe wszystko dokładnie przemyślał, ale woli na razie zachować tajemnicę. Był
to kolejny powód, aby oddała mu swoje ciało, ale nie pieniądze. Jeszcze nie teraz!
— Och! Huntoon chwycił się za brzuch. Chyba umrę.
Chciałabym — pomyślała. Tupnęła nogą.
• A ja chyba oszaleję, jeśli nie przestaniesz narzekać jak dziecko.
• Kiedy czuję się tak okopnie...
• Udowodniłeś to, wierz mi! Jęczysz, jęczysz i jęczysz! Nie spodobał ci się ten hotel w
Wilmington, chociaŜ ukrywszy się tam, uniknęliśmy aresztowania. Narzekałeś na niezbyt
wytworny wygląd człowieka, który sprzedał nam fałszywe paszporty trzy razy droŜej, niŜ
były warte. Nie chciałeś płynąć na Bermudy

* Patrz przypis na stronie 34

— 403
w rybackiej łodzi, mimo Ŝe nie było Ŝadnego innego statku, który by nas zabrał.
Nienawidzisz tego parowca, Kanadyjczyków, morza. Czy w ogóle coś moŜe cię zadowolić?
Opuścił nogi, usiadł na krawędzi koi i zdjął okulary. Jego oczy, oczy krótkowidza, były
załzawione. Oczy nie męŜczyzny, lecz małego chłopca. O mało nie wypadła za burtę, kiedy
na jej pytanie o dalsze plany odpowiedział:
• Powrót do Południowej Karoliny, aby skończyć z całym tym interesem. Myślałem o
tym bez końca. Nie mogę znieść tego napięcia. Tego ciągłego zagroŜenia. To mi szarpie
nerwy na strzępy.
• Czy myślisz, Ŝe nasi biedni chłopcy z Południa tam, na polu bitwy, czują się lepiej?
Ruszyłeś na wojnę, kiedy zwycięstwo zdawało się tuŜ-tuŜ, a teraz chcesz zdezerterować?
Tylko Ŝe juŜ nie moŜesz. — Skurczył się po tych słowach. — Powstanie nowa Konfederacja
i my będziemy w niej kimś waŜnym. Kimś bardzo waŜnym.
• Ashton, ja po prostu nie wiem, czy mam dość odwagi...
• Tak, masz! — schwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim. — BoŜe — wysyczała mu
prosto w twarz — czy ty jesteś, czy nie jesteś moim męŜem?! IdźŜe teraz spać. Muszę się
przewietrzyć.
Chwyciła pelerynę, zgasiła lampę, trzasnęła cieniutkimi drzwiami. Wyszła z impetem, a
kiedy usłyszała jego płacz, zaklęła wulgarnie.

Jej wściekłość nie malała, gdy wdrapywała się na główny pokład po stromych schodach.
W salonie zastała jednego pasaŜera: śpiącego, łysego męŜczyznę z londyńskim „Timesem"
sprzed miesiąca rozłoŜonym na brzuchu. Ashton, stąpając cicho, dotarła do drzwi
prowadzących na zewnątrz. Mocowała się chwilę z naporem wiatru, w końcu je otworzyła.
Ujrzała Powella stojącego przy balustradzie. Jego włosy, bardziej szare niŜ brązowe w
tym świetle, były targane gwałtownymi podmuchami wiatru. Skończył mu się zapas
ulubionej, barwiącej włosy brylantyny. Szukał jej we wszystkich aptekach w Nassau, ale nie
znalazł.
— Nie powinnaś stercześ tu w tak okropną pogodę, Ashton. UwaŜaj, pokład jest mokry i
śliski...
OstrzeŜenia przerwał nagły przechył statku. Ashton straciła równowagę. Krzyknęła,
przewracając się na balustradę. Tylko dzięki Powellowi, z którym boleśnie się zderzyła, nie
wypadła za burtę. Oparła się o niego bliska nudności, przeraŜona ogromnymi grzywiastymi
falami, widocznymi w świetle padającym z iluminatorów. Przycisnęła piersi do ramienia
Powella mocno, aŜ do bólu. Nie widziała, Ŝe uśmiechał się, gdy przytulał jej głowę.

404 —
Stali przez chwilę bez ruchu, potem nagle oderwali się od siebie. Jakiś marynarz w
gumowej pelerynie przeciwdeszczowej minął ich w pośpiechu, ostrzegając o
niebezpieczeństwie przebywania na pokładzie podczas sztormu.
— Potrzebuję powietrza, będę ostroŜna! — zawołała Ashton,
ale sylwetka marynarza zniknęła juŜ w mroku. I była ostroŜna,
uczepiła się lakierowanej balustrady obiema rękami. — Po
trzebuję powietrza — powiedziała do Powella — ale i czegoś
jeszcze. Choć chwili wytchnienia od Jamesa. Doprowadza mnie
do szału tymi swoimi ciągłymi narzekaniami. Nie mogę tego
znieść, nie mogę znieść, Ŝe... — jej podniesiony głos brzmiał
okrutnie, nagle załamał się. — Ale to ja nie wytrzymuję, Lamar.
Nie mogę przyjść sama do twojej kabiny. Nie mogę cię pocałować
czy chociaŜ dotknąć! — Ogarnięta poŜądaniem otoczyła go
ramionami. — Dobrze wiesz, czego pragnę. Nie czyniąc nic,
jakby mimochodem zniewoliłeś mnie tak całkowicie, jak jakąś
czarną dziewczynę z plantacji. Sprawiłeś, Ŝe nie mogę spać, tracę
szacunek dla siebie, czasem zmysły, bo pragnę tylko tego.
Zrobiłeś ze mnie niewolnicę, a potem odebrałeś mi to, bez czego
nie mogę Ŝyć.
Ta wykrzyczana szeptem tyrada zachwyciła go. Spuściła głowę, gdy uświadomiła sobie,
Ŝe sama się upokorzyła. Było jej jednak wszystko jedno. Pogłaskał ją po ramieniu niemal z
czułością.
• Odebrałem ci to, co tak cudownie opisałaś, nie z premedytacją. Co cię tak trapi?
• Pragnę cię!
• Nic więcej? Czy James nie wymógł czegoś na tobie?
• Myślisz, Ŝebym na to pozwoliła? Uśmiechnęła się blado. — Ale, mój BoŜe, nie masz
pojęcia, jak to ciągłe poszukiwanie wymówek wyczerpało wszystkie moje zasoby kłamstw.
Cierpiałam na niewypowiedzianie bolesne i długie miesiączki, załamania nerwowe, bóle
głowy, stany przygnębienia: cała encyklopedia wymówek! MoŜesz sobie wyobrazić, jaka
byłam szczęśliwa, gdy dostał choroby morskiej? Wolałam juŜ znosić smród tego kubła. CzyŜ
to nie świadczy, jak bardzo jestem zrozpaczona?
• Cierpliwości — wymamrotał gładząc jej ramię, mimo iŜ marynarz właśnie znów
przechodził obok. — Cierpliwości.
• Moja cierpliwość juŜ się wyczerpała. — Była niemal w takim samym stanie jak jej
mąŜ, bliska płaczu.
Kiedy marynarz zniknął, Powell powiedział:
— Cierpliwość jest niezbędna. Potrzebujemy Jamesa. Israel
Quincy zginął, a ten facet, Bellingham... Tak, on był dość dziwny,
ale miał zadatki na wspaniałego adiutanta, niestety gdzieś
zniknął. Potrzebuję co najmniej jednego człowieka, Ŝeby poje
chał ze mną do Virginia City i pomógł mi wydostać złoto
z kopalni.

— 405 —
JuŜ wcześniej zdąŜyli się pokłócić o ten plan, wedle którego Ashton pojechałaby sama do
miejsca przeznaczenia na południowym wschodzie; gdzie, tego jeszcze nie wyjawił.
— W Ne wadzie jest paru twardych facetów, których mógł
bym zwerbować, ale Ŝaden z nich nie jest tak lojalny, niezawod
ny czy uległy, jak twój mąŜ.
Zaczęła przekonywać go, Ŝe niezawodność Huntoona to bzdura, a jego lojalność juŜ się
skończyła. Nagle umilkła. Zrozumiała, Ŝe nie mają wielkiego wyboru.
Powell wziął jej milczenie za zgodę.
Parowiec znowu gwałtownie zanurkował w dół fali, woda chlusnęła na nich, mocząc jej
włosy i spływając po policzkach. Tutaj, z nim, nie zwracała na to uwagi. Powell rozejrzał się
dookoła, nachylił się szybko i wsunął język między jej wargi.
Kolana ugięły się pod nią, znów musiała złapać się poręczy. Trwało to parę sekund.
Uśmiech zagościł na jej twarzy.
• To, o czym mówiłaś przed chwilą, kochanie, to czego pragniesz, dostaniesz juŜ
niedługo i będzie tak, jak być powinno.
• Nie mogę juŜ dłuŜej wytrzymać bez ciebie, Lamar. James jest nie tylko odraŜający —
starała się go przekonać —jest słaby. PrzeŜycia w Richmond zmieniły go. Arogancja
mieszkańców Wirginii. Utrata zaufania do Davisa. Oczywiście, przyczynił się do tego i
kryzys naszego małŜeństwa. Nie jest to juŜ ten człowiek, którego poślubiłam, czy bodaj ten
gaduła, który dopóty gardłuje, dopóki czuje się bezpiecznie. Nie wiąŜ z nim zbyt duŜych
nadziei.
• Ashton, moja droga, nie wierzę nikomu oprócz siebie. Czy pamiętasz, jak nazwałem
Jamesa, zanim wyjawiłem mu plan? Jaką wyznaczyłem mu rolę? Jest Ŝołnierzem. Mięsem
armatnim. Jeśli okaŜe się, Ŝe nie chce czy nie moŜe się podporządkować... — wzruszył
ramionami. NajwaŜniejszą cechą dobrego dowódcy jest umiejętność poświęcenia Ŝołnierza
bez wahania.
• Poświęcenia? To znaczy, Ŝe mógłbyś... Uśmiechnął się.
• Bez skupułów.
• Och, BoŜe! Kocham cię, Lamar! — Chwyciła go za ramię i przytuliła wilgotny
policzek do klapy jego marynarki. W tym momencie płatnik wysunął z drzwi salonu swą
guzowatą głowę.
• Doprawdy, sir, madame, podejmujecie wielkie i niepotrzebne ryzyko pozostając na
pokładzie w taką pogodę. Zobaczyłem państwa przez iluminator. Jestem odpowiedzialny za
bezpieczeństwo pasaŜerów podczas tej podróŜy. Doprawdy, muszę nalegać, abyście weszli
do środka.
Powell spojrzał pogardliwie na nudnego małego męŜczyznę, wymamrotał: „dobranoc" do
Ashton i odszedł pewnym krokiem po błyszczącym pokładzie, nie chwyciwszy się poręczy
ani razu.

— 406 —
Zmęczona i mokra, lecz przepełniona nowymi nadziejami Ash* ton weszła do salonu.
W parę dni później Cooper wracał z Charleston wzdłuŜ rzeki, jadąc na starym kucu,
poŜyczonym od sąsiada. ChociaŜ nie znosił broni, podróŜował z naładowanym rewolwerem,
ulegając błaganiom Judith.
Całonocna wyprawa do oblęŜonego miasta nie zakończyła się szczególnym sukcesem.
Udało mu się kupić jedynie dwa zuŜyte, dwudziestoletnie hawkeny kaliber pięćdziesiąt, całe
pokryte rdzą. Nie kupił natomiast Ŝadnej amunicji do tej broni ładowanej przez lufę, zdobył
za to formę i trochę ołowiu, które zostaną przysłane parowcem rzecznym w przyszłym
tygodniu. Proch był nie do zdobycia. Będzie musiał wystarczyć mały zapas, trzymany na
czarną godzinę w Mont Royal.
Popołudnie było deszczowe, a tunel stworzony przez rosnące po obu stronach dęby
wydawał się ciemniejszy niŜ zwykle. Im bardziej Cooper na swym dychawicznym
wierzchowcu zbliŜał się do plantacji, tym częściej i głośniej dochodziło go krakanie wron.
Nie sądził, Ŝe jest ich tak duŜo tu, nad samą rzeką, lecz choć dokładnie się przypatrywał
gałęziom drzew, nie dostrzegł ani jednej. Po jego lewej stronie mrok był nieprzenikniony.
W Charleston szukał takŜe jakichś upominków dla Ŝony i córki. Marie-Louise przeŜywała
bardzo rozstanie z Luciusem Chickeringiem, który wrócił do Richmond po tym, jak Cooper
złoŜył rezygnację. Jedynymi podarkami, jakie znalazł w spustoszonych sklepach, były dwie
niedbale wykonane torebki, nasycone lichymi perfumami. Wyjął jedną z kieszeni i oderwał
kawałek brązowego papieru pakunkowego. Powąchał. O cholera!
Zapach, od początku słaby, juŜ się prawie ulotnił. CóŜ, czasy sprzyjały spekulantom jak
nigdy dotąd.
Nagły wybuch krakania niewidzialnych wron, które zdawały się go zewsząd otaczać,
spowodował, Ŝe niemalŜe upuścił prezent w błoto. Wepchnął go do kieszeni. Usłyszał głos,
nie mógł jednak określić, skąd dochodzi.
— Pan Cooper?
Wydobył pistolet spod płaszcza.
• Kto tam?
• Pan nie moŜe mnie zobaczyć, Cooper! Ale ja widzę pana dobrze.
Rozpoznał ten głos, co wywołało wstrząs, który znalazł odbicie na twarzy Coopera. Z
tyłu, po lewej stronie, poruszyły się liście.
— Cuffey? Czy to ty?
Nie było zaprzeczenia, a więc nie pomylił się. Niewidoczne

407 —
wrony wrzeszczały ochryple jak oszalałe. Potem znowu rozległ się ten głos. Cooper, który
opanował juŜ zaskoczenie, wyczuł w nim wściekłość.
• Mówili, Ŝe wróciłeś. Chcę ci coś powiedzieć. Co było na dole, rychło będzie na
górze!
• JeŜeli jesteś męŜczyzną, Cuffey, pokaŜ się. — Cisza. — Cuffey!!!
• Cuffey.... Cuffey... Cuffey... Cuffey... — Echo przetoczyło się w mroczną dal. Koń
szarpnął, Cooper ściągnął cugle.
• Co było na górze, będzie na dole, a wtedy zostanie rozerwane, posiekane, spalone,
zniszczone raz na zawsze. Na zawsze, słyszysz?! — Niewidzialny głos był coraz cichszy, aŜ
nie zostało nic poza echem i krakaniem wron.
Cooper, zlany potem, wodził naokoło lufą pistoletu. Nie dostrzegł Ŝadnego celu poza
niebieską jaszczurką, która przemknęła przez drogę tuŜ przed przeraŜonym koniem. Cooper
spojrzał na pistolet, którym bezwiednie wymachiwał. Krew odpłynęła mu z twarzy, wcisnął
go do kieszeni z taką gwałtownością, Ŝe rozerwał tkaninę.
Zmusił kuca do galopu. Wrony krakały. Dlaczego ich krakanie tak bardzo przypominało
upiorny śmiech?

118
Tej jesieni szare wilki przedostawały się przez linie okopów wokół Petersburga. DrąŜyły
nory w mule, czekały na swoich prześladowców.
Szare wilki Ŝywiły się paloną kukurydzą, ale najbardziej ze wszystkiego pragnęły krwi.
Nawet szczeniaki miały oczy doświadczonych zabójców.
Coraz bliŜsza zima wybieliła wiele twarzy, inne zachowały letnią opaleniznę. A zresztą,
czy to białe, czy czarne, wszystkie wyglądały nędznie, wyglądały jak twarze nieboszczyków.
WyposaŜeni w blaszany kubek, koc, pudełko nabojów i strzelbę wędrowali, rozchodzili
się po całym stanie i wojowali — chłopcy z plantacji, chłopcy z farm, z miast, przeraŜeni
faktem, Ŝe jest ich tak wielu. Maszerowali, aŜ stwardniała im skóra na gołych stopach.
Odziani w łachmany. Ich kiszki burczały głośniej niŜ hałasowała kanalizacja w hotelu. Kulili
się w okopach, zdani jedynie na własny spryt. Byli sławni. Tak, sława przerastała ich co
najmniej pięciokrotnie. Była tak wielka, Ŝe przetrwa wszystkie kłamstwa, próby oczerniania
czy wyszydzania, przetrwa

— 408 —
tych, którzy wysłali ich w przegranej sprawie; przetrwa prochy wilków.
Zanim spadł pierwszy śnieg, szare wilki stały się legendą. Byli Armią Północnej
Wirginii.

Dźwięk dochodził z lewej strony zniszczonej drogi, umocnionej prowizorycznie deskami.


Umilkł, zanim Orry zdąŜył zareagować. Ściągnął cugle. To samo zrobiło dwóch ordynansów,
młodych i niedoświadczonych chłopców z Wirginii słuŜących w batalionie zaopatrzenia,
którym dowodził Montague. Ordynan-si jechali za nim na jednym koniu. Dwóch jeźdźców
na jednym wierzchowcu, to był częsty widok w oblęŜonym Petersburgu. Droga biegła na
wschód od Richmond.
Po dotarciu do rzeki James dywizja Orry'ego został wycofana z Petersburga, znalazła się
daleko od linii obronnej. W tej chwili zajmowali pozycje między Baterią Dantzlera
(nazwaną tak dla uczczenia pamięci Ŝołnierza z Południowej Karoliny) a Swift Creek. Była
dziewiąta rano, piątek, wigilia BoŜego Narodzenia.
Konie niespokojne z powodu gęstej mgły parskały i nie chciały ustać w miejscu.
Wierzchowiec Orry'ego o mało nie wpadł do dziury w zbutwiałej desce, a było takich sporo
na tej zniszczonej drodze. Lasy w okolicy miały złowieszczy wygląd: sczerniałe pnie,
bezlistne gałęzie i ciemne kępy zarośli czających się pomiędzy drzewami. Biała mgła tłumiła
dźwięk i ograniczała widoczność niemal do zera.
— Słyszeliście? — zapytał Orry.
Jego dłoń spoczęła na rękojeści szabli z Solingen. Wracał z dwoma ordynansami ze
sztabu I Korpusu, kiedy ten dźwięk, na tyle głośny, by przedrzeć się przez stukot kopyt,
kazał im się zatrzymać.
Rozglądając się bojaźliwie obaj ordynansi kiwnęli głowami.
— Wołanie o pomoc, sir — powiedział wreszcie jeden z nich.
— W kaŜdym razie wydaje mi się, Ŝe słyszałem słowo: pomoc.
— Chce pan, Ŝebyśmy to sprawdzili, sir? — zapytał drugi.
Przeczucie podpowiedziało Orry'emu, Ŝeby nie sprawdzać.
JuŜ i tak byli spóźnieni, zasiedzieli się w sztabie, a mgła mogła ukrywać licho wie co. Być
moŜe ktoś potrzebował pomocy, ale moŜliwe, Ŝe była to zasadzka.
Spróbował dopasować do czegoś ten dźwięk. Jemu takŜe, tak jak ordynansom, zdawało
się, Ŝe w tym dźwięku był ból.
— Za mną — zakomenderował.
Ordynansi zsiedli z konia i odprowadzili go na bok, aby Orry mógł przejść. Wyciągnęli
pistolety, Orry teŜ sięgnął pod płaszcz. Wprowadził powoli konia między pierwsze drzewa i
rozglądał się wokół.

— 409 —
Atmosfera tego poranka przygnębiała go. Tak jak perspektywa spędzenia świąt z dala od
Madeline. CóŜ, pewnie wróci do Mont Royal, spotka się z nią o tej samej porze, tyle Ŝe w
przyszłym roku.
Sherman parł w stronę oceanu przez Georgię. Następnym celem marynarki Unii będzie
na pewno Fort Fisher, a kiedy i on się podda, Konfederacja straci swój ostatni port. Bob Lee,
przeraŜony, blady i, jak mówiono, ostatnio w bardzo złym humorze, miał jedynie
sześćdziesiąt pięć tysięcy głodnych, wycieńczonych ludzi do obrony linii długości
trzydziestu pięciu mil, od Williamsburg Road do Hatcher's Run, na południowy zachód od
Petersburga. Nikt juŜ nie mówił powaŜnie o zwycięstwie, jedynie o przeŜyciu i honorowym
zakończeniu całej tej wojny.
Orry odetchnął głęboko i powoli. Niesamowite, ale zamglony las wydawał się być
przepełniony zapachem słodkich oliwek; ta woń kojarzyła mu się z Południową Karoliną i z
powrotem do domu.
Nagłe rŜenie zaniepokoiło jego konia. Wstrzymał zwierzę, odbezpieczył rewolwer,
objechał jeszcze jeden wielki pień i zobaczył leŜącego kawaleryjskiego wałacha z wielką,
krwawiącą raną w boku. Orry obejrzał uprząŜ i siodło. Koń kawalerii Unii, bez wątpienia.
Gdzie jesteś? — zawołał w białą mgłę.
Cisza. Krople wilgoci ściekały z drzew. Koń ordynansów przedzierał się przez gąszcz.
I raptem... Tutaj!
Orry ruszył przed siebie. Rzucił przez ramię:
— Ten koń juŜ przepadł. Niech go któryś z was dobije.
Usłyszał, jak zamruczeli coś w odpowiedzi, po chwili rozległ
się wystrzał z pistoletu, którego echo przetoczyło się i umilkło w oddali.
Znowu ciszy nie mącił Ŝaden dźwięk.
Kiedy Orry minął następne drzewo, dostrzegł tego człoweka. Najpierw zobaczył nogę w
niebieskiej nogawicy z Ŝółtym lampasem, później resztę ciała Jankesa.
Po chwili spotkały się ich oczy, te rannego były pełne bólu, ale uwaŜne, nawet zimne.
Kawalerzy sta ów był młqdym człowiekiem, nie ogolonym, o mocno zarysowanych brwiach
i twardym spojrzeniu. Jego prawa ręka utkwiła w pobliŜu wyciągniętej nogi, lewa
spoczywała na granatowym płaszczu w miejscu, gdzie pojawiła się na nim krwawa plama.
Lewe przedramię miał owinięte poplamionym na brązowo i Ŝółto bandaŜem. Przyjrzawszy
mu się Orry doszedł do wniosku, Ŝe Jankes nie miał Ŝadnej broni za wyjątkiem szabli w
pochwie.
— Przeszukać go — polecił nie odwracając się. Ordynansi

— 410
podjechali do rannego. Na wpół przytomny Jankes obserwował ich posępnym wzrokiem. —
Niech któryś weźmie mu szablę.
Ordynans zsiadł z konia i ruszył naprzód, przekładając rewolwer do lewej dłoni. Szabla
opuściła pochwę z charakterystycznym brzękiem. Ordynans zakaszlał.
• Mój BoŜe, aleŜ on jest brudny. Ropa i wszy i Bóg wie, co tam jeszcze — zwrócił się
do Orry'ego.
• Brzydka rana, panie pułkowniku. Chyba oberwał w brzuch.
• Jak się nazywasz, Jankesie, i z jakiej jesteś jednostki? — zapytał go drugi ordynans.
Ranny zagryzł wargi, gdy Orry ostroŜnie uniósł jego rękę.
• Na to przyjdzie czas później.
Drugi ordynans był wyraźnie niezadowolony. Zeskoczył z siodła.
— Moglibyśmy go zastrzelić, nie uwaŜa pan, sir? Ranny
w bebechy, jakie on ma szanse?!
Miał rację. Rany brzucha kończyły się zwykle śmiercią. Oszczędziłoby to czasu i wysiłku
przemęczonych i bez tego lekarzy, gdyby po prostu wpakował mu kulę w serce. I byłoby to
bardziej humanitarne, niŜ zostawić go tutaj, by się wykrwawił. A takŜe rozsądniejsze. Orry
był zaniepokojony tym, co wyczytał ze spojrzenia młodego kawalerzysty.
Ogarnął go wstyd. CzyŜ nie stał się juŜ potworem, skoro rozwaŜał taką moŜliwość?
Wolno wsunął rewolwer do kabury na biodrze pod płaszczem. Zsiadł z konia i pokonując ból
zesztyw-niałych mięśni spróbował stanąć prosto.. Jego sylwetka była dziwnie wyniosła,
mimo okrywającego go wielokrotnie łatanego, podniszczonego, zszarzałego płaszcza z
podpiętym rękawem.
— Niech chirurdzy zdecydują o jego szansach powiedział
do chłopców z Wirginii.
Podszedł do rannego, który nie zareagował w ogóle na jego słowa. CóŜ, Orry rozumiał,
Ŝe wojenne trudy i ból potrafią obedrzeć człowieka z wszelkich uczuć. Jego ostroŜność
zmieniła się we współczucie, gdy spojrzał na kawalerzystę, który zmuszony był patrzeć na
niego do góry.
Orry cofnął się dwa kroki. Odwrócił się do ordynansów.
— Sprawdźcie, czy moŜemy zrobić nosze z gałęzi i derki
z siodła. Potem...
Usłyszał jakiś dźwięk tuŜ za sobą. Równocześnie ujrzał przeraŜenie malujące się na
twarzy jednego z ordynansów. Wysoka postać Orry'ego na chwilę zasłoniła im rannego,
który wykorzystał sposobność, by wyciągnąć kolta spod prawego uda. Wycelował w tył
głowy Orry'ego i nacisnął spust. Kula niemal roztrzaskała czaszkę. Kiedy osunął się na
kolana, był juŜ martwy.

_ 411 —
Ordynansi przeklinając zaczęli strzelać. Pociski targały Jankesem, jakby był kukłą. Kiedy
opróŜnili magazynki, ciało kawa-lerzysty przechyliło się, jakby układał się do snu z
osobliwym spokojem na twarzy. Rozdygotani opuścili dymiące kolty. Nad lasem znów
zapadła cisza.

Tego samego dnia, przed południem, Madeline wyszła z Belwederu, by pospacerować


wśród wzgórz. Wokół czuło się radosne podniecenie, wywołane najświeŜszymi nowinami,
przesłanymi telegrafem, które zdąŜyły w dwie godziny obiec całe Lehigh Station. Trzy dni
temu generał Sherman wysłał depeszę prezydentowi:
Obiecuję zdobyć Savannah w prezencie pod choinkę.
Madeline nie potrafiła się cieszyć jak inni. Constance na przykład natychmiast
zaprzestała uszczypliwych uwag na temat niewiarygodnego marszu Shermana ku oceanowi.
Sceptycyzm zmienił się w zachwyt. Nawet Brett wydawała się zadowolona z nowin, mimo Ŝe
nic nie powiedziała. Madeline poczuła się dotknięta ich reakcją. Starała się zdusic" w sobie
pretensje.
Poprawiła szal na ramionach i ruszyła ścieŜką wiodącą na jeden z pagórków porośniętych
krzewami wawrzynka. Grudniowe słońce nieco ogrzało powietrze, Ostatnio pogoda była
niezwykle łagodna, prawie jesienna. Pomyślała, Ŝe niepotrzebnie zabrała szal.
Stojąc na szczycie wzgórza usłyszała bicie dzwonu. Była pewna, Ŝe to z kościoła Świętej
Małgorzaty w Dolinie. Po kilku tygodniach spędzonych w Lehigh Station potrafiła odróŜniać
dzwony wszystkich kościołów. Poznała nieźle to przemysłowe miasto, została ciepło przyjęta
przez Hazardów i całą słuŜbę. Ale Lehigh Station pozostało dla niej obcym miejscem. Starała
się, jak mogła, ale nie potrafiła wmówić sobie, Ŝe to jest jej dom.
Jeden za drugim odezwały się dzwony innych kościołów, świętując wspaniałe nowiny.
Opuszczając głowę Madeline odwróciła się od panoramy zamglonego miasta. Myślała tylko
o jednym.
Jak bardzo bym chciała, by Orry był tutaj na święta.
Nagle poczuła podmuch. Podniosła głowę, rozejrzała się dookoła. Spojrzała w niebo. Na
północnym zachodzie pojawiła się zbita, szara masa chmur. Smagnięcia wiatru były coraz
silniejsze. Zrobiło się chłodno. Poprawiła szal, tym razem rada, Ŝe go zabrała. Coraz
zimniejszy wiatr zaczął targać skrajem jej spódnicy. Nie wolno jej było złościć się z powodu
tego bicia w dzwony, powinna się cieszyć. KaŜde zwycięstwo Unii przybliŜało dzień, w
którym Orry będzie mógł opuścić Richmond

412 —
i dołączyć do niej w Mont Royal. Kiedy to zrozumiała, dzwony naraz zaczęły bić w
rytm jej nadziei.
Poprzednia uraza ustąpiła. Zatrzymała się, patrząc na gwałtownie poszarzałe
niebo. Wsłuchała się w nieharmonijną, lecz osobliwie piękną muzykę dobiegającą z
wieŜ. Poczuła błogi spokój, gdy wyobraziła sobie wiele przyszłych świąt BoŜego
Narodzenia, które będzie dzielić ze swym ukochanym Orrym.
Była szczęśliwa, gdy wracała ścieŜką w dół, do Belwederu.
Księga szósta
Wyroki Pana

„UwaŜam, sir, Ŝe nasi Ŝołnierze są zmęczeni w0jną, czują się popędzani batem i nie będą walczyć. Nasz
kraj jest spustoszony."

Generał Joe Johnston do Jeffersona Davisa po Appomattox, 1865 rok.

119
Pan Lonzo Perdue, urzędnik pocztowy, którego rodzina od trzech pokoleń mieszkała w
Richmond, był człowiekiem doświadczonym przez los. Wszystko wskazywało na to, Ŝe
agonia Konfederacji juŜ się zaczęła, co oznaczało, Ŝe rozpoczęła się równieŜ agonia miasta.
Perdue chciał swoją ukochaną Ŝonę i córki skłonić do szybkiego wyjazdu w bezpieczne
miejsce. Ale gdzie go szukać, jeŜeli Jankesi są tak blisko? Nawet gdyby znalazł ów azyl, nie
mógłby zabezpieczyć materialnie swoich najbliŜszych. Pieniądze, które otrzymywał od
rządu, były nic niewarte. JeŜeli Ŝołnierz na przepustce rniał dość szczęścia, aby znaleźć parę
uŜywanych butów, musiałby zapłacić za nie tysiąc pięćset dolarów i na dodatek dać
sprzedawcy pięć setek łapówki.
Był najzimniejszy styczeń ze wszystkich, które Lonzo Perdue pamiętał. W wyŜszych
sferach, które jak krem na ciastku stanowiły szczyt społecznej drabiny, ale flo których nawet
przez pomyłkę trudno byłoby zaliczyć niejakiego Perdue, nadal wydawano przyjęcia, o czym
gazety sumiennie donosiły. Nazywano je „przyjęciami głodnych". Nawet lepsi goście pili
letnią lurę i chrupali kawałki lodu z rzeki James podawane na deserowych talerzykach.
Nie ustawała śnieŜyca, która potęgowała rozpacz mieszkańców Richmond. Ten bandyta
Sherman scalał w obu Karolinach — palił, gwałcił i rabował tak, jak niedawno w Georgii.
Admirał Porter zablokował Fort Fisher flotyllą Unii i, jeŜeli juŜ tego nie zrobił, wkrótce
zmusi go do poddania się. Ostatnio było niewiele

— 414 —
informacji z frontu, wieści kapały wolno jak syrop z kukurydzy. Perdue sądził, Ŝe potwierdza
to fakt, iŜ wiadomości są złe, a egoistyczny, na pół ślepy fuszer Davis nie chce, aby do ludzi
docierało więcej, niŜ było to naprawdę konieczne. Po urzędzie, w którym pracował pan
Perdue, krąŜyły róŜne plotki. On oczywiście je słyszał. NajwaŜniejsze dotyczyły prezydenta,
który gorączkowo, choć dyskretnie zabiegał o pokój. Starał się, jak tylko mógł. ,,Enquirer"
zjadliwie twierdził, iŜ po nadejściu wiosny ani jeden człowiek nie pozostanie Ŝywy w
okopach Petersburga.
Oznaki klęski widoczne były wszędzie. Pani Perdue, zawsze pierwsza do działania w
dobrej sprawie, podzieliła swój czas między Stowarzyszenie Zupy i Chochli, dzięki któremu
kuchnia wydawała głodującym wodniste, ziemniaczane zupki, a kółko pań przy kościele
Świętego Pawła zajmujące się zbieraniem starych dywanów. Dzieliły je i pakowały, a
następnie wysyłały na front. KaŜdy kawałek dywanu zastępował koc.
W czasie swojej codziennej drogi do pracy pan Perdue nie zatrzymywał się, by
pogawędzić ze znajomymi spotykanymi na ulicy. Jego jedyny płaszcz został podarowany
jesienią bezmyślnie, jak teraz zdał sobie sprawę przedstawicielom armii organizującym
pobór. Jedyna para wełnianych, dziurawych rękawiczek grzała jego dłonie tak, jakby ich
wcale nie było.
Oczywiście nie spotykał wielu znajomych w ostatnich dniach. Ranni Ŝołnierze o tak, tych
było pełno. I wałęsających się czarnuchów. Zwyczajni ludzie zniknęli z ulic. Perdue starał
się nie naraŜać i nie wychodzić po zapadnięciu zmroku, bowiem wieczorne i nocne godziny
naleŜały do oszustów grających w faraona, chuliganów, przez których kradzieŜe stały się
czymś powszednim, oraz do spekulantów w powozach, w dalszym ciągu cieszących się
szampanem i koniakiem. Cholerni zdrajcy.
Uczciwy i trzeźwy człowiek, jakim był pan Perdue przez całe Ŝycie, teraz stał się
podejrzliwy i rozgoryczony, wszędzie węszył zdradę i spisek. Miał juŜ dość diety,
składającej się z białej fasoli i raz w tygodniu porcji skruszałego indyka, zapijanej małymi
ilościami brandy. Kochał ostrygi, ale nie próbował ich od roku, choć przypuszczał, Ŝe Król
Jeff jadał je regularnie.
Nienawidził tej niewidzialnej, niepojętej siły, która spowodoj wała nędzę jego Ŝony i
córek. Kiedy potrzebowały szpilek, uŜywały drzazg z karłowatej palmy. Kiedy potrzebowały
guzików do sukienek, farbowały małe kawałki dyni. Na jedenaste urodziny swojej córki,
Clytemnestry, jedynym prezentem, który mógł dostać — i na który było go stać — był mały,
tani, srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie kwiatu, zrobionym z rybich łusek.
Rozwścieczyła i zarazem załamała go cena upominku — trzydzieści dolarów.

— 415 —
RównieŜ gazety potwierdzały fakt, Ŝe koniec jest bliski. W reklamach przedstawień
teatralnych informowano o wyprzedaniu wszystkich biletów — tłumy korzystały z ostatniej
szansy zabawienia się. Ogłoszenia o zbiegłych niewolnikach ukazywały się nieczęsto,
czasami w ogóle ich nie było. Właściciele wiedzieli, Ŝe po nieuchronnej katastrofie
militarnej i nikczemnych oświadczeniach Prymitywnego Goryla prawdopodobnie nie
odzyskają swoich ziem.
RównieŜ uszy pana Perdue mówiły mu, Ŝe koniec wojny był bliski. Do rzadkości naleŜał
dzień albo noc, kiedy w pobliŜu miasta nie wybuchł chociaŜ jeden pocisk artyleryjski. Ciągła
kanonada stała się częścią Ŝycia mieszkańców Richmond, cisza w ciągu dnia lub w nocy po
prostu niepokoiła ich.
W ten szczególny poranek, słoneczny wprawdzie, ale bardzo zimny, pan Perdue zostawił
swoją Ŝonę we łzach. Do trzynastych urodzin ich córki Marcelliny zostały dtya dni. Pani
Perdue za wszelką cenę chciała znaleźć kawałek atłasu, aby załatać ostatnią parę
trzewiczków dziewczynki. To miał być prezent dla niej. O wpół do pierwszej w nocy pani
Perdue złamała igłę, później wpadła w rozpacz, kiedy zdała sobie sprawę, Ŝe źle oceniła ilość
potrzebnego jej materiału. Do naprawienia zostafa pofowa bucika, a ona nie miała
pieniędzy, aby dokupić brakujący kawałek atłasu.
Stan Ŝony podsycił gniew pana Perdue Wyglądał na bardziej zgorzkniałego niŜ zwykle,
gdy doszedł do Goddin Hall, czteropiętrowego budynku z cegły na skrzyŜowaniu Jedenastej i
Bank Street, tuŜ poniŜej Capitol Square. Biuro poczty mieściły się na pierwszym piętrze. W
budynku znajdował się równieŜ urząd patentowy Konfederacji i wiele gabinetów
wojskowych urzędników. Pan Perdue wsunął swoje rękawiczki do kieszeni i przystąpił do
pracy obok swego starego kolegi, Salvariniego, syna właściciela sklepu z mięsem, który
ostatnio zamknął podwoje, poniewaŜ masarz nie chciał zabijać i sprzedawać psów i kotów.
Salvarini zdąŜył juŜ wyrzucić zawartość dwóch wielkich worów pocztowych na ladę.
Listy musieli powkładać do przegródek albo wrzucić do worków i płóciennych toreb,
leŜących obok. Na poczcie panował bałagan i nie było jednoznacznych decyzji, co urzędnicy
mają robić.
• śółtaczka mojej Ŝony jest coraz bowaŜniejsza powiedział Salvarini do swego
przyjaciela, gdy zaczęli sortować listy napisane na brązowym papierze, kawałkach tapety, na
strzępach gazet; słowem, na wszelkiego rodzaju papierze. — Muszę znaleźć doktora.
• Wszyscy są w okopach — odpowiedział oschle Perdue. Ręce w końcu mu się ogrzały
i energicznie zaczął wrzucać listy do pudeł, toreb oraz do róŜnych przegródek. Pracował
szybko,

— 416
z duŜą wprawą. — Najlepiej skontaktuj się z człowiekiem który przystawia pijawki.
• Czy to jest bezpieczne? Czy one są czyste?
• Nie mogę odpowiedzieć na Ŝadne z tych pytań, ale wiem, Ŝe są osiągalne. Czytaj
gazety. Ogłaszają się tuziny takich specjalistów. Słyszałem, jak moja Ŝona mówiła, iŜ ten
naprzeciwko American Hotel jest uwaŜany za najsolidniejszego... Zaraz, a co to takiego?
Podniósł kopertę, która wyróŜniała się po prostu tym, Ŝe była prawdziwa, dokładnie
zaklejona, z kropelką ciemnoniebieskiego wosku, zaadresowana pewną ręką. Nazwisko
nadawcy widniało w górnym rogu koperty — J. Duncan.
— Tak niewyraźnie teraz piszą adresy — poskarŜył się
Perdue. Popatrz. — Podał kopertę Salvariniemu, który
przyjrzał się nagryzmolonym literom: Maj. Chas, Main, Legion
Kawalerii Hamptona, CS.A.
Salvarini pokiwał głową.
• Na dodatek nie ma znaczka.
• Tak, zauwaŜyłem to powiedział z dumną miną Perdue. — ZałoŜę się, Ŝe jakiś
cholerny Jankes przesłał to przez nielegalnego posłańca, a ten nie zatroszczył się o znaczek,
kiedy nadawał list. Zostanę powieszony, jeŜeli tknę przesyłkę wroga.
Salvarini był bardziej uczynny.
MoŜliwe, Ŝe nadawcą jest Południowiec, który nie mógł pozwolić sobie na znaczek.
Lonzo Perdue, szanowany mąŜ, troskliwy ojciec, zdradzony patriota, gapił się na list, a kąciki
jego ust opadały coraz niŜej. W oddali rozległ się huk, szyby zabrzęczały w oknach nad nimi.
Salvarini powitał początek bombardowania niemal z ulgą. Przepisy są przepisami
oznajmił Perdue.
— Ale ty nie wiesz, co on zawiera, Lonzo. ZałóŜmy, Ŝe coś
waŜnego. Wiadomość o śmierci kogoś z rodziny... coś w tym
rodzaju?
Niech major Main dowie się o tym w jakiś inny sposób
uciął dyskusję biurowy kolega Salvariniego.
Wrzucił kopertę do drewnianego pudełka, które do połowy było zapełnione listami bez
adresów, małymi paczuszkami z nieczytelnymi napisami, zamazanymi przez deszcz albo
brud. Obok leŜały nie doręczone paczki, skierowane do magazynu albo do natychmiastowego
zniszczenia.
120
Charles czuł się coraz bardziej samotny, uczestnicząc w walce, która nie miała juŜ sensu.
Nawet generał Hampton nie wzbudzał juŜ zaufania, chociaŜ przysięgał walczyć do ostatniej
kropli krwi. Generał stał się srogi i zimny, niektórzy mówili, Ŝe oszalał z pragnienia zemsty,
gdy jego syna i adiutanta, Prestona, zabito w październiku nad potokiem Hatcher. Syn
Hamptona, Wadę, został ranny w tej samej bitwie.
Charles działał —jeździł na zwiady i strzelał ale, zamknięty w sobie, funkcjonował jakby
obok świata powszednich wydarzeń, z którego jego towarzysze i przyjaciele odchodzili
jeden po drugim. Po otrzymaniu awansu Hampton przeniósł się do sztabu i Charles widywał
go tylko z daleka. Calbraith Butler i jego dywizjon po całonocnej jeździe do Weldon
Railroad podczas straszliwej śnieŜycy, by wesprzeć 5 Korpus gubernatora Warrena, teraz
wracał do domu. W Południowej Karolinie Ŝołnierze mieli dostać nowe konie i, co
waŜniejsze, obronić stan przed hordą Shermana.
Wszystko to, a takŜe styczniowy ziąb, było przyczyną głębokiej rozpaczy Charlesa, jakiej
nigdy dotąd nie doświadczył. Najgorsza była, nieustępliwa jak wojenna machina Granta,
myśl, która atakowała jego umysł dniem i nocą. Charles zaczynał wierzyć, Ŝe opuszczając
Gus popełnił największy błąd w swoim Ŝyciu.
Jego broda, przetykana siwizną, zwisała do połowy piersi. Własny zapach był obrazą dla
jego nozdrzy, mydło skończyło się w armii jeszcze jesienią. By przetrzymać cięŜką zimę,
brał igłę i nitkę z pilnie strzeŜonego pudełka i powoli szył poncho ze szmatek i resztek
mundurów. Jako Ŝe nowa szata była coraz większa i dłuŜsza, otrzymał nowe przezwisko.
Miał na sobie poncho, kiedy razem z Jimem Picklesem grzali się przy małym ognisku w
pewną styczniową noc. Wiał ostry wiatr, gdy spoŜywali główny posiłek dnia — garść suchej
i źle wypraŜonej kukurydzy.
— Cygan? — Charles spojrzał w górę. Jim był szczelnie
przykryty swoim brudnym płaszczem. — Poczta dla Jima.
Charles nic nie powiedział. Nie czekał juŜ na listy, dlatego nie wiedział, kiedy roznoszą
pocztę. Jim wyszarpnął z koperty jedną zabrudzoną kartkę i trzymał ją między środkowym i
wskazującym palcem wystarczająco daleko od ognia.
— To zostało napisane jakieś sześć tygodni temu. Moja matka
umiera, jeŜeli... — odchrząknął, jego oddech był równy. — JeŜeli

— 418 —
juŜ nie umarła. — Umilkł. Spojrzał uwaŜnie na przyjaciela, by ocenić, jakie wraŜenie
wywołają jego słowa: — Odchodzę.
To oświadczenie nie zaskoczyło Charlesa, jego głos był lodowaty jak ta styczniowa noc,
kiedy odpowiedział:
• To dezercja.
• No to co? Nie ma nikogo, kto zaopiekowałby się moim rodzeństwem, kiedy nie ma
juŜ mamy. Mają tylko mnie.
Charles potrząsnął głową.
• Twoim obowiązkiem jest zostać tutaj.
• Nie mów mi o obowiązku, kiedy połowa armii juŜ uciekła na południe. Jim zacisnął
popękane i krwawiące wargi. Nie gadaj głupstw. Dobrze wiem, kiedy coś jest gównem.
• To nie ma znaczenia — powiedział Charles dziwnie obojętnym tonem. — Nie
moŜesz odejść.
JeŜeli zostanę, to teŜ nie będzie miało znaczenia. Jim wrzucił resztę swojej nędznej
porcji kukurydzy do ognia. Ten gest powinien ostrzec Charlesa, by był czujny. Dostajemy
lanie, Cygan. To jest fakt. Jeff Davis wie o tym, Bob Lee wie o tym, generał Hampton wie,
wszyscy, tylko nie ty!
I tak — Charles wzruszył ramionami nie moŜesz odejść. Wytrzeszczył oczy. Nie
pozwolę na to. Jim potarł rękawicami swoją nie ogoloną brodę. Poza kręgiem światła
płonącego ogniska Sport szalał z głodu. Nie było przyzwoitej paszy, zwierzęta jadły
wyrzucane papiery i nawzajem skubały swoje ogony.
Powiedz to jeszcze raz, Cygan.
To całkiem proste. Nie pozwolę ci zdezerterować. Jim skoczył na równe nogi. Nie był
krzepkie jego ciało wydawało się skurczone i wątłe.
Niechcic diabli... Zatrzymał się, przełknął ślinę, powoli uspokoił się. Wielkie,
bezlistne gałęzie pojękiwały nad nimi. Małe płomyki ognisk migotały i błyskały na wietrzej.
— Odczep się, Charlie, dobrze? Jesteś moim najlepszym przyjacielem, ale przysięgam na
Chrystusa... Spróbujesz mnie powstrzymać... Skrzywdzę cię. Bardzo cię skrzywdzę.
Był zmęczony i czuł się kiepsko, usiadł na ziemi. Oejzy Charlesa błyszczały pod
wybrudzonym rondem starego, wełnianego kapelusza. Jim Pickles wiedział, co ma na myśli.
Naprawdę. RównieŜ o tym pomyślał. Charles nosił kolta pod poncho, ale nie wyciągnął go.
W ogóle nie poruszył się, skraj jego szaty leŜał nieruchomo na śniegu.
Jim powiedział ze smutkiem:
— Coś doprowadza cię do szału, Charlie. Lepiej sam uporaj
się z tym.
Charles spojrzał na niego uwaŜnie. Jim zacisnął mocno palce w rękawicach.

— 419 —
— Do widzenia. UwaŜaj na siebie.
Jim odetchnął cięŜko i głęboko, odwrócił się i odszedł, powłócząc powoli nogami, jakby
się nad czymś zastanawiał. W grudniu podarła się podeszwa jego prawego buta, musiał do
niego wkładać papiery i szmaty, Ŝeby uchronić się przed błotem i wilgocią. Ale but wciąŜ
rozłaził się, tak jak teraz. Kawałki papieru zawsze zostawały w odciskach butów Jima.
Charles spostrzegł takŜe czerwone plamy. Jasnoczerwone plamy na kaŜdym świeŜio
odciśniętym śladzie. Po chwili usłyszał cichnący tętent. Pozostał przy gasnącym ogniu,
końcem języka usunął resztki praŜonej kukurydzy z bolącego górnego dziąsła.
Coś doprowadza cię do szału. Nietrudno było sporządzić rejestr przyczyn. Wojna. I Gus?
I ten ostatni, nieszczęsny błąd.
Dwa dni później Charles i pięciu innych wywiadowców, wszyscy ubrani w zdobyte
mundury Jankesów, wyruszyli, by obejrzeć odchodzące wojska Unii, które dogonili, mijając
oddziały Konfederacji nad potokiem Hatcher, niedaleko skrzyŜowania wyłoŜonych deskami
dróg do White Oak i Boydton.
Przed świtem zwiadowcy skręcili na południowy wschód i, zataczając szeroki łuk,
skierowali się do linii kolejowej Weldon. Wkrótce śnieg przestał padać i niebo się
przejaśniło. Rozdzielili się, kaŜdy miał swoje zadanie.
Charles skierował Sporta w lewo, na północ. Chciał dowiedzieć się czegoś o siłach Unii,
które zatrzymały się po drugiej stronie potoku Hatcher. Jechał w cieniu rzucanym przez
drzewa. Słońce juŜ wstało i między nielicznymi chmurami grzało przyjemnie. Wielkie smugi
światła kładły się wśród grubych pni drzew. Charles nie ponaglał Sporta. Jadąc z dubeltówką
na udach potrafił sobie wyobrazić, Ŝe znajduje się w jakiejś fantastycznej, białej katedrze.
Nagły krzyk wyrwał go z zamyślenia. Przeraźliwy krzyk człowieka w agonii. Dochodził z
gęstej, snującej się tuŜ przy ziemi mgły przed nim. Zatrzymał Sporta, wałach takŜe słyszał
ów krzyk. Charles nasłuchiwał. śadnego strzału z broni ręcznej. Dziwne. PrzecieŜ musiał
być blisko, trochę na wschód od ostatnich okopów Unii, po lewej stronie linii oblęŜenia. Po-
stanowił dowiedzieć się, kto krzyczał, tym bardziej Ŝe krzyk powtórzył się i dołączył do
niego jeszcze inny.
Trzeba zachować ostroŜność, by nie natknąć się na straŜe.
Wymamrotał rozkaz. Siwek ruszył kłusem. Po przejechaniu niemal jednej ósmej mili
Charles zobaczył pomarańczowe plamy we mgle. Krzyk dochodził z jaskrawego, wyraźnego
snopu światła. Usłyszał znowu przeszywające krzyki i głośny trzask. Poczuł dym.

— 420 -
Ściągnął cugle, jechał nieco wolniej. Spostrzegł jeźdźców na tle ognia; jakieś
zabudowania płonęły. Ale co to za krzyki?
Podjechał bliŜej, zatrzymał się i ukrył za drzewem. Doliczył się dziesięciu męŜczyzn,
paru było w szarych, reszta w beŜowych mundurach. Zobaczył wóz z białym, płóciennym
dachem i sześciu męŜczyzn w niebieskich mundurach stojących obok niego. Ci pierwsi
grozili im pistoletami, dubeltówkami i wiatrówkami. Jeden z dziesięciu — większa grupa
wyraźnie pojmała mniejszą
obrócił swego konia i zaczął coś mówić. Charles dostrzegł rozpięty płaszcz oficera ze
złotymi galonami. Potem zauwaŜył charakterystyczny kołnierz —- ni to sutanny, ni to togi,
tak zwany genewski kołnierz kołnierz protestanta.
Znowu coś trzasnęło. Wiedział o tej bandzie miejscowych partyzantów. Za nimi płonęły
częściowo juŜ zburzone zabudowania farmy. Charles zdecydował, Ŝe lepiej będzie, jeśli się
pokaŜe. Ale najpierw musiał zdjąć bluzę Unii i zwinąć ją. To zabrało mu chwilę. Właśnie
męczył się z rękawem, kiedy zobaczył jeźdźca z księŜym kołnierzem wymachującego
rękawicą. Dwóch jego ludzi zeskoczyło z koni, przeszli dumnie obok wystraszonych
Ŝołnierzy Unii, wyrwali jednego z szeregu, pchnęli go naprzód.
Charles usłyszał rozkaz.
— Idź tam, Jankesie. Tak jak inni.
Jeniec zaczął wrzeszczeć, zanim dotknęły go płomienie. Jeden z partyzantów przekłuł mu
bagnetem obie nogi, tak Ŝe upadł twarzą w ogień, owiał go dym. Buchnęły płomieniem
włosy, a potem wszystko przesłonił kłąb dymu.
Wstrząśnięty Charles, przeklinając, spiął Sporta ostrogami i wyjechał zza drzew
wymachując swoją dubeltówką.
-- Major Main, kawaleria Hamptona. Nie strzelać!
Dobrze, Ŝe zawołał, gdyŜ partyzanci odwrócił i się i wycelowali weń, usłyszawszy
pierwsze słowo. Zatrzymał się między brudnymi, wynędzniałymi cywilami. Była to banda,
której grabieŜe przynosiły złą sławę Konfederacji. Tej gromadzie przewodził
wymizerowany, posiwiały łajdak, noszący kołnierz pastora, skonfiskowaną szpadę i szary
płaszcz z brudnymi galonami.
— Co się tu, do diabła, dzieje? Charles zaŜądał odpowiedzi,
chociaŜ gryzący dym, krzyki i wywołujący mdłości zapach
przypalonego mięsa mówiły same za siebie.
Pułkownik Follywell, sir powiedział dowódca. KimŜe pan jesteś, Ŝe zadajesz nam
takie pytanie i to tak arogancko?
— Diakonie Follywell odpowiedział Charles słyszałem o tobie. Powiedziałem ci, kim
jestem. Jestem major Main. Wywiadowca generała Harnptona.
—• Jakie masz dowody? spytał Follywell.
— Moje słowo. I to Charles uniósł dubeltówkę. — Kim są ci
jeńcy?
• — 421 — Grupa nieprzyjacielskich saperów, jak mówi ich dowódca. —
Charles nie powiódł wzrokiem za palcem partyzanta. — Natknęliśmy się na nich, gdy
profanowali te porzucone dobra...
• Braliśmy tylko rupiecie, ty dziki morderco! — wrzasnął jeden z jeńców. Partyzant na
koniu zdzielił go kolbą swojej wiatrówki. Jankes upadł na kolana, chwytając się szprych
koła od wozu.
• Tak oto, wedle naszych zwyczajów, nagradzamy liczne okrucieństwa Jankesów, nie
wyłączając tych popełnionych przez Dahlgrena, jednocześnie spełniamy to, co apostoł Paweł
obiecał dobrym chrześcijanom. Pan Jezus zstąpi z nieba w otoczeniu swoich archaniołów...
— Dowódca pogroził Charlesowi palcem jak kapłan ...w ognistych płomieniach, by wziąć
odwet na tych, którzy nie znają Boga i nie są posłuszni Ewangelii naszego Pana, Jezusa
Chrystusa.
Charles zacisnął usta, na jego twarzy malowało się obrzydzenie. Diakon Follywell był
nieczuły na takie reakcje. W jego wilgotnych, brązowych oczach czaiła się groźba, kiedy
mówił: Mam nadzieję, Ŝe wyraziłem się jasno. Dlatego będziemy, jeśli pan uprzejmie
pozwoli, kontynuować nasze dzieło.
Charles znowu poczuł wstrętny odór płonącego domu. Mógłby równie szybko strzelić do
Jankesa, jak splunąć mu w twarz, ale jeśli w szeregach Południa mają walczyć tacy jego
obrońcy i takimi metodami, to sprawa, o którą się bije, nie zasługuje na dalszą walkę.
Sport podniósł łeb i łagodnie pacnął kopytem w śnieg. Charles potrząsnął głową.
— PrzecieŜ wiesz, Diakonie, Ŝe nie pozwolę na taką rzeź. Nie
pozwolę palić ludzi Ŝywcem. Jeśli nawet Dahlgren był wysłany
po to, by popełniać okrucieństwa w Richmond, to przecieŜ został
zabity, zanim nadarzyła mu się pierwsza okazja. Biorę tych
jeńców pod moją opiekę.
Liczył, Ŝe partyzanci wypełnią rozkazy oficera regularnej armii. Follywell niewątpliwie
sam sobie nadał rangę. Charles zdał sobie sprawę z własnego błędu, kiedy Diakon wyciągnął
szpadę i przytknął ostrze do jego piersi.
— Spróbuj, majorze, a będziesz następny w kolejce na stos.
Teraz Charles rzeczywiście przestraszył się. Nie mógł rozkazywać tej bandzie ani tym
bardziej zmusić jej do posłuszeństwa. Nie spodziewał się takŜe, Ŝe uda mu się uciec, nawet
gdyby pozwoliło mu na to sumienie. Ale sumienie mu nie pozwoliło. Nagle przyszedł mu do
głowy jedyny sposób uratowania Jankesów. Musiał zawrzeć tymczasowy sojusz. Dopiero
teraz popatrzył na jeńców. Poczuł skurcz Ŝołądka. Oficerem, który faktycznie dowodził tym
oddziałem, był krępy, brodaty człowiek — Billy Hazard.

— 422 —
Billy poznał go. Charles widział to po wyrazie oczu przyjaciela. Ale Billy był ostroŜny i
nie dał mu Ŝadnego znaku.
A co z resztą Jankesów? Czy będą walczyć? RozwaŜywszy wszystkie moŜliwości
podejrzewał, Ŝe będą. Czy mogą pokonać dwukrotnie liczniejszego wroga? Tak, gdyby
Charles wyrównał proporcje. Pomyślał, Ŝe zboczył z drogi, którą podąŜał od czasu bitwy pod
Sharpsburgiem, być moŜe z powodu cięŜkiej zimy za późno zrozumiał, dokąd ta droga
prowadzi.
Minęła chwila od oracji dowódcy partyzantów. Charles spuścił głowę i spojrzał na
Follywella.
• Nie groź mi, niedouczony farmerze. Jestem starym oficerem Konfederacji i zabieram
tych ludzi...
• Wyciągnąć go z siodła. — Follywell dał znak ręką dwóm prostakom. Jeździec po
prawej stronie dosięgnął Charlesa, który strzelił prosto w jego głowę.
Śrut rozerwał twarz męŜczyzny, krew wytrysnęła z oczodołów, z ust, uszu i nosa.
Follywell ryknął i zamachnął się szpadą, by zadać śmiertelne pchnięcie. Drugi wystrzał z
dubeltówki Charlesa zmiótł go z siodła, głowa stoczyła się z rozerwanej szyi.
— Billy, uciekajcie!
Charles tylko częściowo wyrównał szanse: ośmiu przeciwko pięciu. Ale ośmiu miało
broń, a jeńcy byli oszołomieni, niezdolni do jakiejkolwiek reakcji. ZaprzęŜone do wozu
konie zaczęły wierzgać i rŜały donośnie, kiedy jeden z partyzantów odwrócił się na swoim
dereszu w stronę Charlesa, ten zręcznie wyciągnął kolta z kabury. Dwóch Jankesów
skoczyło na innego partyzanta, gdy ten znajdujący się najbliŜej Charlesa ściągnął cugle, Ŝeby
poskromić spłoszonego wierzchowca, potem podniósł lewą rękę i na przedramieniu połoŜył
lufę rewolweru. Wszystko to zrobił w mgnieniu oka.
Rozległy się krzyki i przekleństwa, walka rozpoczęła się na dobre, gdy partyzant
wystrzelił. Charles zostałby trafiony, gdyby nie głupota jednego z ludzi Follywella, który
podjechał od tyłu i uderzył Charlesa w głowę lufą swojej długiej wiatrówki.
Charles zaczął zsuwać się na lewą stronę siodła. Wyszarpnął prawy but ze strzemienia.
Partyzant z wiatrówką zakrztusił się. Pocisk wystrzelony przez jego towarzysza przeszył mu
ramię.
ŚnieŜne tło kontrastowało z czerwienią huczącego ognia. Upadając Charles próbował
uwolnić lewy but, ale nie udało mu się. Poczuł ostry ból w udzie, gdy uderzył o ziemię
plecami i tyłem głowy. Wystrzelił do najbliŜszego partyzanta, ale nie trafił. Spłoszony Sport
postąpił kilka kroków, czując nienaturalny cięŜar lewego strzemienia.
Dalsze wydarzenia biegły bardzo szybko, chociaŜ Charlesowi wydawało się, Ŝe akcja
toczy się wolno. Inny partyzant zeskoczył z konia i stanął na wyciągniętej prawej ręce
Charlesa. Rewolwer

— 423 —
wypadł mu z garści. Partyzant rzucił się na Charlesa, dusił go lewą ręką, a prawą wciskał
lufę pistoletu wysoko pod pachę. Charles zamarł w oczekiwaniu na strzał, gdy w
promieniach słońca ujrzał innego bandytę, wciąŜ siedzącego na koniu, manewrującego
tak, aby móc strzelić.
Bez Ŝadnego ostrzeŜenia jakiś cięŜar runął z trzaskiem z lewej strony, odrzucając
napastnika klęczącego na Charlesie. Pistolet wypalił, ktoś krzyknął. Dopiero wtedy
Charles zrozumiał, Ŝe Billy podbiegł, skoczył i rzucił mu się na ratunek, zarazem
wystawiając się na strzał.
Partyzant na koniu wystrzelił, rozległ się ryk zwierzęcia. Charles krzyknął: Sport!
Ranny Billy walczył z partyzantem pod brzuchem siwego wałacha. Walili pięściami,
kopiąc błoto i śnieg, zmagali się, dopóki Billy nie odwrócił pistoletu przeciwnika
wykręcając mu rękę. Palec BiIly'ego wśliznął się na palec męŜczyzny, zmuszając go, by
strzelił prosto w swój własny Ŝołądek.
Charles patrzył na lewą łopatkę Sporta, w którą wszedł pocisk partyzanta. Kula,
biorąc pod uwagę kąt strzału, skierowała się w dół.
I chyba niezbyt głęboko pomyślał. BoŜe, spraw, Ŝeby nie była zbyt głęboko.
Odzyskał kolta i odwrócił się ponownie w lewą stronę. Siedzący na koniu ranny w
ramię partyzant celował do niego, ale * był zbyt wolny. Charles chwycił rewolwer w obie
ręce. Dwa strzały zabiły partyzanta i spłoszyły konia, który pognał w blasku słonecznego
światła. Martwy męŜczyzna wisiał na szyi zwierzęcia.
CięŜko dysząc Billy wygramolił się spod siwka. Pozostali saperzy, otoczeni przez
partyzantów Follywella, mieli niewielką szansę ucieczki. Charles wstał, podniósł się
takŜe Billy, na którego mundurze, z przodu, po lewej stronie, widniała jasno-czerwona,
wilgotna plama. Krew płynęła teŜ strumieniem spod łopatki Sporta, aŜ do lewego
kolana.
No, idź, jeśli potrafisz. Billy oddychał cięŜko. Przez chwilę zaciskał zęby z bólu.
To teraz... winien ci jestem o jedną przysługę mniej.
—- Jesteśmy kwita. — Charles podszedł i chwycił przyjaciela za rękaw. — UwaŜaj
na siebie.
WłoŜył but do strzemienia, a kiedy siedział na grzbiecie Sporta poczuł, Ŝe przednia
noga siwka jest prawie sztywna. Musiał uciekać, strzelanina mogła zaalarmować straŜe
Unii, ale najpierw powinien coś zrobić, by pomóc Jankesom. Wystrzelił trzy razy, trafił
dwóch partyzantów; jednego zabił, drugiego ranił. PoniewaŜ dwaj saperzy Unii mieli juŜ
w rękach porzuconą

424
broń, pozostali partyzanci zawrócili konie i rzucili się do ucieczki w opary mgły, która
unosiła się nad rozgrzaną słońcem ziemią.
Wałach przeszedł w kłus.
— Czy dasz radę, Sport? zapytał Charles z napięciem. Minęli ścieŜkę pokrytą czystym
śniegiem i, oglądając się za siebie, Charles zobaczył ślady krwi. Wiedział, co to oznacza, i
zaklął.
Podczas potyczki zgubił dubeltówkę, zapomniał o niej i dopiero teraz zdał sobie sprawę
ze straty. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia, liczył się tylko ten piękny,
dzielny koń, który do tej pory tak wiernie mu słuŜył po to tylko, by go przypadkowo
postrzelono w małej potyczce, która nie zasługuje nawet na wzmiankę w przypisach do
oficjalnych raportów.
Jezus szeptał, zaciskając powieki. Jezus... Jezus...
Sport zdawał się rozumieć, Ŝe mają przed sobą długą drogę, zanim będą bezpieczni.
Galopował jak źrebię, wzbijając kopytami śnieg i grudy błota, potem przebiegł kłusem przez
wyłoŜoną deskami drogę i kryty most. Skręcili na zachód, na pastwisko. Charles usłyszał
stukot, który stawał się coraz głośniejszy. To była pogoń.
Zobaczył przez ramię dwóch partyzantów Diakona Follywel-la pędzących wprost na
niego. Jeden puścił cugle i wystrzelił z karabinu. Kula ugrzęzła w rowie, tuŜ przed Sportem,
który jak przystało na konia z doświadczeniem wojennym, skręcił w prawo. Woda w rowie,
który właśnie przeskoczył, zabarwiła się na czerwono.
Lekko zamglone słońce oblewało swym blaskiem pastwisko i przemierzających je
jeźdźców: jednego na przodzie, dwóch za nim. Charles oddychał prawie tak samo cięŜko, jak
jego koń. Zamierzał odpocząć w lesie, który widział tuŜ przed sobą, chociaŜ wiedział, Ŝe
przedłuŜający się wysiłek wyciśnie więcej krwi z rany Sporta. Grzywa konia sterczała
niemal pionowo, a jej końce zesztywniały na zimnym wietrze. Oko, które Charles dojrzał
pod rozwianą grzywą, było pełne bólu.
Następny strzał ścigających. Kula odbiła się od drzewa, gdy koń i jeździec wpadli do
lasu. Nagle Charles dostrzegł strumyk pokryty lodem. Kolejny strzał złamał konar trzy stopy
za nimi, gałąź upadła z trzaskiem. Charles spiął konia ostrogami. Sport przeskoczył strumień,
pozostawiając w powietrzu mglistą, czerwoną wstęgę.
Gałęzie biły Charlesa po policzkach, jedna przecięła mu skórę. Słyszał cięŜki oddech
wałacha, czuł, Ŝe ubywa mu sił. Sport nie potrafił juŜ przeskoczyć potoku Hatcher, musieli
galopować, mącąc i rozpryskując wodę. W chwilę potem Charles zobaczył oddziały
Konfederacji.
Machał kapeluszem i wykrzykiwał hasło. Dał do zrozumie-

425 —
nia, Ŝe jest ścigany. Chłopcy za linią okopów zrozumieli jego gesty. Partyzanci zawrócili,
najwidoczniej postanowili wycofać się. Jeden z nich pogroził pięścią, potem zniknęli.
Charles ściągnął cugle, zsiadł z konia, wytarł zakrwawiony policzek i poprowadził
Sporta do okopów. Szeptał mu do ucha słowa głębokiej wdzięczności. Ledwo znalazł dość
siły, by ją wyrazić. Wielu Ŝołnierzy Ŝartowało z niego, Ŝe traktuje konia jak człowieka, ale
Sport przez ostatnie piętnaście minut zachowywał się jak człowiek. Musiał wiedzieć, Ŝe
Charles był w niebezpieczeństwie, i dał z siebie wszystko, aby tylko go uratować. Tyle samo
zawdzięczał swojemu siwkowi, co Billy'emu.
Sport potknął się, omal nie upadł. Charles wprowadził go między nagie krzewy, puścił
cugle i patrzył, jak siwek powoli przewraca się na prawy bok i cięŜko dyszy. Cały lewy bok
zwierzęcia, od kłębów po brzuch, zabarwił się na róŜowo.
Dwóch straŜników w łachmanach podeszło bardzo cicho. Nie odwracając się Charles
powiedział:
• Znajdźcie mi koc.
• Tutaj nie ma Ŝadnych kocy, sir...
• Znajdźcie mi koc!
Przed upływem pięciu minut podano mu kwadratowy kawałek pozszywanego dywaniku.
Charles połoŜył go delikatnie na Sporcie. Siwek próbował podnieść głowę, jak gdyby chciał
ujrzeć swego pana. Charles klęknął, zmoczył sobie kolana, poniewaŜ ziemia była mokra.
Głaskał Sporta po szyi.
Najlepszy koń na świecie... szepnął. — Najlepszy koń na świecie... — Dwadzieścia
minut później Sport juŜ nie Ŝył.
Charles, klęcząc nadal przy siwku, przycisnął brudne dłonie do oczu. Chciał płakać, ale
jego oczy pozostały suche, od bitwy pod Sharpsburgiem nie potrafił płakać. Długo trwał w
bezruchu. Wychudłe twarze głodujących chłopców wyglądały zza drzwi pobliskiej
ziemianki. Nie padł Ŝaden komentarz, Ŝadna drwina na temat wysokiego męŜczyzny z
zakrwawionym policzkiem, który klęczał z odkrytą głową obok konia.
Wkrótce Charles podniósł się. WłoŜył kapelusz. I był juŜ zupełnie inny. Oczyszczony.
Martwy. Wszedł wolno do ziemianki i powiedział do jednego z wygłodzonych chłopców:
— Potrzebna mi jest łopata.

— I pochowałem go — powiedział Charles Fitzowi Lee. — Sam wykopałem dół,


włoŜyłem go tam i przykryłem ziemią. Potem przytaszczyłem kilka kamieni, aby zrobić płytę
nagrobną. ChociaŜ to pomnik niegodny tego konia, najlepszego ze wszystkich, na których
kiedykolwiek jeździłem.
Fitz słyszał o jego stracie, dlatego zaprosił Charlesa do

— 426 —
swojego namiotu na whisky. Tęgi, brodaty generał wyglądał teraz na starszego, niŜ był w
rzeczywistości. Wskazał na blaszany kubek na polowym stoliku.
— Dlaczego nie pijesz? Poczujesz się lepiej.
Charles wiedział, Ŝe mu to nie pomoŜe, ale nie chcąc urazić gospodarza, napił się.
Whisky była dobra, sparzyła mu gardło.
— A więc uratował cię Billy Hazard?
Charles skinął głową.
Gdyby nie on, byłbym teraz martwy. Mam nadzieję, Ŝe nic mu nie będzie, choć
wyglądało, Ŝe nieźle oberwał. Fitz potrząsnął głową.
— Ostatnio otrzymujesz cios za ciosem. Najpierw twój ku
zyn...
Charles znieruchomiał.
• Kuzyn? — zapytał.
• Pułkownik Main. Dywizja Picketta. To się stało dwa lub trzy tygodnie temu.
Myślałem, Ŝe wiesz.
• A co mam wiedzieć?
śe w lesie natknął się na rannego Jankesa, zatrzymał się i pomógł mu, ale ten Jankes miał
ukryty pistolet... Czy Orry?
— Nie Ŝyje. Prawie natychmiast według ordynansów, którzy
byli razem z nim.
Kiedyś w West Point Charles walczył na pięści. To było wyzwanie, bójka bez Ŝadnej
urazy. Po dwudziestu minutach jego przeciwnik, niŜszy, ale bardziej doświadczony i
zręczniejszy, zaczął przebijać się przez jego gardę, zadając mu ciosy jeden po drugim.
Przeszywające, bolesne ciosy trafiały w jedno miejsce, a potem nagle zaczął przyjmować
razy, lecz nie czuł juŜ bólu.
Tak było i teraz. Wbił oczy w ziemię między swoimi zniszczonymi butami i myślał o
wszystkim, co zawdzięczał Orry'emu, który niegdyś dostrzegał w nim, urwisie, coś, co warte
było obrony. Orry nalegał, aby spróbował dostać się do Akademii, nawet namówił
korepetytora, który przygotował go do egzaminów wstępnych. Charles lubił swoją wysoką
kuzynkę, opanowaną i spokojną Brett. Madeline takŜe go lubiła. Co teraz uczynią?
— Charles, jest mi ogromnie przykro, Ŝe przekazałem ci tę
tragiczną wiadomość w tak niezręczny sposób. Gdybym wie
dział...
Charles machnął ręką.
—- W porządku. Nic się nie stało.
Po chwili Fitz zapytał:
• Czy masz jakieś plany? Co teraz zrobisz?
• Nie wybieram się do obozu, to ci obiecuję. Chcę dostać przepustkę, pojechać na
południe i zapolować na konia.
• Wątpię, czy znajdziesz choćby jednego w całej Wirginii.

— 427
— CóŜ, moŜe w Północnej Karolinie.
— Tam teŜ nie.
Charles obojętnie wzruszył ramionami.
• Być moŜe generał Butler będzie miał coś ekstra. On jest w Południowej Karolinie.
• Tak jak Sherman.
• Tak.
Nie było rzeczy, która zdołałaby go zatrwoŜyć. Nic go nie przeraŜało. Wzdychając wstał
ze stołka, aby rozprostować obolałe kości — był ofiarą reumatyzmu. Podniósł uszytą z
kawałków szmat szatę, której brzegi juŜ zdąŜyły się wystrzępić. Przecisnął głowę przez
rozcięcie w środku i ułoŜył fałdy na ramionach. WciąŜ jeszcze pachniała końskim potem.
Nie chciał, by ów zapach przypominał mu Sporta.
— Dziękuję za drinka, Fitz. Bądź ostroŜny. Zwłaszcza teraz,
kiedy sprawy mają się ku końcowi.
Fitz nie dbał o to, Ŝe w tej uwadze Charles jasno wyraził moŜliwość klęski. W jego
oczach pojawił się smutek. Opanował się, podał Charlesowi rękę, mówiąc:
Jeszcze raz przyjmij moje szczere kondolencje z powodu śmierci twego kuzyna.
Bardzo mi przykro, Ŝe straciłeś Sporta.
— A mnie jest przykro, Ŝe straciłem obu właściwie za nic.
— Za nic? Jak moŜesz tak mówić?
Charles bez urazy odparł:
— Proszę cię, Fitz, nie mów do mnie tonem wyŜszego oficera.
Walczyliśmy na próŜno. Straciliśmy rodziny, przyjaciół, setki
tysięcy dobrych ludzi... Po co? Nigdy nie mieliśmy szans. Tak
mówili mądrzy ludzie z południowych stanów, ale nikt ich nie
słuchał. Szkoda.
Fitz uwaŜał, Ŝe Charles przesadza.
• Być moŜe to prawda, ale świętym obowiązkiem kaŜdego Południowca jest...
• Daj spokój, Fitz. Nie ma nic świętego w zabijaniu innych. Czy ostatnio przyglądałeś
się z bliska martwemu ciału? Albo martwemu koniowi? Wiesz, Ŝe zabijanie jest prawie
bluźnierst-wem? O to mi chodzi.
• Niemniej jednak obowiązek nakazuje...
• Nie martw się, ja wypełnię swój obowiązek. Będę wypełniał swój cholerny
obowiązek, dopóki twój wuj albo Da vis, albo jeszcze ktoś inny przy zdrowych zmysłach nie
zda sobie sprawy, Ŝe juŜ czas, by wywiesić białą flagę i skończyć z zabijaniem. Ale nie
moŜesz sprawić, abym czuł się dobry i szlachetny. Dobrej nocy, sir.
Dwie noce później doszedł pieszo do zdobytej linii kolejowej „Weldon Railroad",
biegnącej na południe od Petersburga. Odziany w łachmany, z rewolwerem u boku, z lekką
kawaleryjską szablą owiniętą w ceratę pod pachą i z ogarkiem cygara wciśniętym między
zęby Charles wskoczył do wagonu wolno jadącego pociągu towarowego. Wybuch granatu
wyrwał dwie duŜe dziury w ścianie, które teraz były oknami na oświetlony blaskiem
księŜyca świat. MoŜna teŜ było dostrzec wyraźne, jasne gwiazdy. Nie interesowały go
sielankowe widoki. Mogli wysadzić w powietrze cały stan Wirginia. Nie dbał o to.
W przeciwnym końcu wagonu rozległ się szelest. Hałas był podobny do tego, który robią
szczury. Stanowił dowód, Ŝe w wagonie znajdują się jacyś ludzie, udający się na południe.
Mogli mieć przepustki, mogli być dezerterami. Było mu to obojętne.
Stał w otwartych drzwiach, kiedy pociąg powoli przejeŜdŜał przez stację. Sygnaliści
wojskowi, stojący przy zwrotnicach, machali przyćmionymi latarkami. Dopalił cygaro i
wyrzucił niedopałek. Owiało go nocne, chłodne powietrze. W sercu takŜe czuł chłód.
Frędzle jego szaty trzepotały na wietrze. Jeden z chłopaków, który leŜał skulony w kącie,
pomyślał, Ŝe powinien porozmawiać z nowym pasaŜerem. Postanowił to zrobić, kiedy w
świetle kołyszącej się latarki zobaczył brodatą twarz męŜczyzny.

121
Ashton cierpiała, gdyŜ musiała sypiać w cudzych łóŜkach, starała się teŜ unikać kontaktu z
tłustym ciałem swego męŜa. JakŜe dość miała tej całej maskarady, tego ciągłego
wypytywania o ich akcent! „Dlaczego? Tak, proszę pana, tak, proszę pani, jesteśmy
poniekąd Południowcami, pochodzimy z Kentucky, ale zostaliśmy wychowani w poczuciu
lojalności wobec Unii."
JakŜe irytujące było ciągłe powtarzanie tych kłamstw, cierpliwe znoszenie idiotycznych
uwag i ciasnych kwater, oferowanych im przez właścicieli hoteli i zajazdów podczas
podróŜy, która zdawała się nie mieć końca. Z fałszywymi papierami wędrowali z Montrealu
do Windsoru i Detroit, później do Chicago, a teraz, na początku lutego, do St. Louis, gdzie
ich drogi rozejdą się. Powell i jej mąŜ pojadą na zachód dyliŜansem, ona zaś miała czekać na
dyliŜans kursujący dwa razy w tygodniu do Santa Fe.

429 —
W południe, przed odjazdem, Powell zauwaŜył, Ŝe jest przygnębiona, i zaryzykował
zaproszenie jej na spacer po grobli, gdy Huntoon drzemał.
• Przykro mi, Ŝe musimy się rozstać na jakiś czas — powiedział Powell. Nie dotykając
się przeszli obok bandy hałaśliwych, roześmianych robotników portowych. Murzyni
załadowywali parowiec. — Wiem, Ŝe podróŜ była trudna.
• Podły! — Ashton wydęła wargi. Nie mam słów, aby wyrazić, jak dość mam brudnych
łóŜek i taniego jedzenia.
Powell pomyślał, Ŝe nikt nie moŜe ich juŜ dojrzeć z okien hotelu, ujął jej rękę i wsunął ją
pod swoje ramię. Plugawy hotel był juŜ dwie przecznice za nimi, a Huntoon spał, gdy
wychodzili.
— Rozumiem — wymamrotał Powell. — Ale mamy jeszcze
przed sobą kilka cięŜkich dni. — Dotknął jej policzka i lekko go
pogłaskał.
Zastanowiło ją, dlaczego poczuła się skrępowana. Zaswędziała ją skóra na karku.
Pomyślała, Ŝe przyczyną jej rozdraŜnienia jest comiesięczny koszmar, który przeŜywają
wszystkie kobiety. Przyzwyczaiła się do osłabiających bólów, a zmiany nastroju traktowała
jako część doświadczenia.
— JuŜ wkrótce zaczniemy budować naszą enklawę dla ludzi
z prawdziwymi zasługami. Dla tych, którzy wierzą w jedyną
arystokrację, tę z pieniędzmi i majątkiem. śaden egalitarysta ani
negrofil nie dostanie u nas posady.
Nie uśmiechnęła się, nic ją dziś nie bawiło.
• Nie mam ochoty na samotną podróŜ.
• W dyliŜansie będziesz całkowicie bezpieczna. Masz pieniądze na wszelki wypadek.
• Nie w tym problem. To jeszcze jedna długa, okropna podróŜ...
— Myślisz, Ŝe moja będzie łatwiejsza?! — wybuchnął.
— Przeciwnie. W Virginia City muszę załadować dwa wagony
trefnym ładunkiem i przez cały czas nie spuszczać oka ze
złodziei. Później muszę eskortować te wagony przez wiele setek
mil na. terytorium Nowego Meksyku. Te tereny roją się od wrogo
usposobionych dzikusów. JeŜeli ja biorę pod uwagę potencjalną
nagrodę za ponoszenie takiego ryzyka, to i ty, wydaje mi się,
moŜesz powstrzymać się od narzekań na nieporównywalnie
spokojniejszą jazdę dyliŜansem.
Poczuła nagły skurcz, kąciki jej ust drgnęły. Mijający ich męŜczyzna zatrzymał wzrok na
jej piersiach. Otarł się o ramię Ashton rękawem umazanej smarem koszuli. Poczuła się tak,
jakby dotknął ją trędowaty.
Powell wciąŜ był wściekły. Wszystko go ostatnio złościło, on równieŜ Ŝył w ogromnym
napięciu. I musiał łagodzić wybuchy gniewu Ashton.
430 —
— Tak, masz rację... Przepraszam. — Pokornie spuściła
głowę. — Wydaje mi się, Ŝe nie rozumiesz, jak cięŜko leŜeć
w łóŜku z Jamesem noc w noc pragnąc, abyś to był ty.
Usłyszeli gwizdek, który rozległ się na pokładzie płynącego w górę rzeki statku
pocztowego.
— Nigdy nie zapomnij tego, co powiedziałem na „Królu
Albercie". James jest potrzebny. James jest... — rzucił jej
gniewne spojrzenie — dobrym Ŝołnierzem.
Jej twarz, która w czasie zimy z powodu okropnego jedzenia zbladła i stała się ponura,
poczerwieniała. Oczy Powella zabłysły. Czasami, widząc w nich ten blask, Ashton zadawała
sobie pytanie, czy jej kochanek nie jest szalony. Nie miało to Ŝadnego znaczenia, przecieŜ
przeciętny umysł nie mógł być zaletą męŜczyzny, który miał takie marzenia.
— Chciałem ci jeszcze przypomnieć kontynuował spokoj
nie Powell Ŝe z Comstock do naszego punktu docelowego jest
daleka droga. Rozległe tereny bez wody, całkiem realne za
groŜenie ze strony Indian, coś moŜe się stać Ŝołnierzom, którzy
będą mi towarzyszyć.
Zaśmiała się, mimo dolegliwości poprawił jej się humor. Poczuła coś w rodzaju litości
dla Jamesa.
Biedny Ŝołnierz, który właśnie miał rozpocząć swoją ostatnią kampanię. — Ale szybko
przestała o tym myśleć.

W połowie ulicy Huntoon zatrzymał się w cieniu budynku handlowego, potrząsnął


głową, wsunął chusteczkę pod okulary i wytarł oczy. Po czym udał się w kierunku rzeki w
ślad za swoją Ŝoną i Powellem. Śledził ich, dopóki nie zniknęli za stertą beczek.
Łzy popłynęły mu z oczu. Zamrugał oślepiony i zły. To nie była niespodzianka.
Podejrzewał coś od ponad roku, od momentu spotkania Powella. ZauwaŜył ukradkowe
spojrzenia, coś więcej musiało być między kochankami. Nie winił za to Lamara, którego
nadal podziwiał. Winił tę sukę, z którą się oŜenił. Udawał, Ŝe drzemie, później poszedł za
nimi, chciał być całkowicie pewien. Szpiegując ich uzyskał tę pewność. Musi teraz napisać
drugi list, w którym opowie jej o pierwszym.
Rozejrzał się i szybko zawrócił do taniego hotelu, gdzie mieszkali. Wyraz jego twarzy
był tak dziwny, Ŝe dwóch zakutanych w koce Indian, którzy siedzieli oparci o koło furgonu,
długo się za nim oglądało.

W zamieszaniu, tuŜ przed wyjazdem, Huntoon pocałował Ashton w policzek, później


wsunął jej do ręki zaklejoną kopertę. PasaŜerowie juŜ wchodzili do eleganckiego powozu,
model Abbot-Dawning, który był zawieszony na szerokich, grubych,

— 431 —
skórzanych pasach. Rzemieślnik z Concord, w New Hampshire, według zamówienia
pomalował go na granatowo, a drzwi przystroił identycznymi sentymentalnymi portretami
pięknej dziewczyny, podziwiającej gołębia siedzącego na jej ręce. Ashton mniej zajmowała
się estetyką, bardziej zwracała uwagę na dobre miejsca, w większości, niestety, juŜ zajęte.
Poirytowana zerknęła na kopertę i zapytała:
• Co to jest?
• A to takie... osobiste sentymenty... — Jego uśmiech był fałszywy, unikał jej oczu.
JeŜeli coś by mi się stało, otwórz tę kopertę. Ale nie wcześniej. Musisz przyrzec, Ŝe spełnisz
moją prośbę, Ashton.
Gotowa była zrobić wszystko, aby zadowolić tego tłustego głupca i w końcu wsiąść.
— Oczywiście, kochanie. Przysięgam.
Nadstawiła policzek do poŜegnalnego pocałunku. Huntoon pochylił głowę, by mogła
rzucić ostatnie długie spojrzenie Powellowi, który tego ranka był elegancki i bardzo
wzburzony. Kręcił laską i patrzył na zakochaną parę z uprzejmą wyrozumiałością. Woźnica
wsunął głowę do powozu. Ashton wciąŜ jeszcze była zajęta przedłuŜającym się Ŝegnaniem
męŜa. Miał duŜą, białą brodę w kształcie wachlarza i lśniącą kamizelkę, która wyglądała tak,
jakby ją wypłukano w zupie jarzynowej.
— Kto z was jechał juŜ kiedyś do Concord? Podniosła się
tylko jedna ręka. Droga jest całkiem niezła, jak wkrótce się
przekonacie. Ale jeŜeli jedziecie aŜ do Santa Fe, muszę was
ostrzec, Ŝe droga jest bardzo wyboista. W niektórych miejscach
tak podrzuca, Ŝe tylko od koni zaleŜy, czy nie pogubimy walizek.
Skończywszy swój Ŝarcik dla podróŜnych woźnica uchylił kapelusza, wspiął się na kozioł
i zaczął rozdzielać lejce cztero-konnego zaprzęgu.
Ashton odepchnęła Huntoona.
• JuŜ czas.
• Szczęśliwej drogi, kochanie — powiedział pomagając jej wsiąść do powozu. Udało
jej się wcisnąć na ostatnie wolne miejsce, tyłem do kierunku jazdy, skazując dwóch
maruderów — poganiacza bydła w średnim wieku, który był w biednym, ale czystym
ubraniu, i licho odzianego komiwojaŜera ze skrzynką jakichś próbek — na miejsca na
twardej ławce.
Obejrzała kopertę. Zaadresował ją do niej i zapieczętował woskiem. Chyba naprawdę
chciał, aby jego Ŝyczenie było honorowane, skoro zakleił ją tak dokładnie. Wrzuciła list do
torebki. Mimo perspektywy cięŜkiej drogi, złego jedzenia i zaplusk-wionego miejsca do
spania gdzieś po drodze poczuła się szczęśliwa. Podejrzewała, Ŝe juŜ niedługo okoliczności
zmuszą ją do otworzenia listu.

— 432
Pomocnicy załadowali ostatnią torbę na dach powozu i zarzucili nań brezentowe płótno.
Rozległ się ostry dźwięk wyszczerbionej trąbki. Lamar Powell wziął pod ramię Huntoona i
skinął swoją emaliowaną laską.
Ashton wesoło pomachała mu ręką.
Z beztroskiego zachowania Powella i ufnego uśmiechu wywnioskowała, Ŝe miała
absolutną rację co do listu.

George wielokrotnie musiał wchodzić do okopów albo ziemianek. Za kaŜdym razem


błoto i smród powodowały, iŜ czuł się okropnie. WzdłuŜ lini frontu często widywał Ŝołnierzy
z uszami zatkanymi watą, która tłumiła huk dział. Widział choroby, nudę i strach, a takŜe
wszechobecny brud Wirginii. JeŜeli brud i nędza były tak wielkie po stronie Unii, to jakie
warunki panują w obozie Orry'ego? I jeŜeli to, co widzi, było nowoczesnymi działaniami
wojennymi, o których mówił profesor Mahan, to naleŜy współczuć pokoleniu jego syna i
tym, co przyjdą po nim.
Z powodu przeciągającego się oblęŜenia ludzie tracili rozsądek i przyzwoitość. Czasami
czytał raporty o aktach przyjaźni między Ŝołnierzami przeciwnych stron; wymieniali kawę,
tytoń, gazety. Ale większość czasu dwóm stojącym naprzeciw siebie armiom zabierała
wymiana ognia z krótkiej broni i obrzucanie się wyzwiskami. George był zadowolony, Ŝe
słuŜy w Oddziałach SłuŜby Kolejowej. Wątpił, czy wytrwałby na posterunku na pierwszej
linii. Musiałby dowodzić siedemnastolatkami, karać ich za drobne przewinienia, a w końcu
wysłać na śmierć...
Styczniowy poranek zastał go pod estakadą łączącą brzegi wąwozu na linii kolejowej
„City Point". Kontrolował pracę, którą wykonała jego grupa na jednym ze wsporników.
Nagle zauwaŜył sople lodu, zwisające wzdłuŜ krawędzi estakady. Z sopli kapała woda.
No tak mruknął.
Zima kończyła się. MoŜe wiosna przyniesie kapitulację. Miał nadzieję, Ŝe tak się stanie.
Doszło do tego, Ŝe nienawidził listów, regularnie przychodzących od Wotherspoona, który z
radością informował go o ogromnych zyskach, które przynosiła produkcja na potrzeby
wojska. Bank równieŜ miał się dobrze.
Nad nim rytmicznie uderzał młot. Zaczęła go boleć głowa. Wspiął się po błotnistym
zboczu, zasłaniając oczy przed słonecznymi promieniami. Spostrzegł człowieka, którego
akurat potrzebował.
Scow? Idę do potoku napić się. Zaraz wracam.
— W porządku, majorze powiedział Murzyn do odwróconego juŜ plecami George'a.
George odczepił swój blaszany kubek od paska, drugą ręką

— 433 —
luzując nakładkę kabury. Dopływ rzeki, niewidoczny z nasypu linii kolejowej, wił się kilka
jardów od pozycji Konfederatów. Ale była niedziela, wczesny ranek, więc nie sądził, Ŝe
grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Kupy śniegu topiły się i zmniejszały po obu stronach
odnogi. Woda płynęła wartko, z iście wiosennym impetem. George'owi wydawało się, Ŝe
słyszy podejrzany hałas w gęstym lesie po przeciwnej stronie. Stał chwilę za rozłoŜystym
klonem. Nie zauwaŜył nikogo, zszedł więc na brzeg, przykucnął i zanurzył kubek w wodzie.
Podniósł go do ust, gdy po przeciwnej stronie zza drzew wyszedł męŜczyzna. George upuścił
kubek, wylewając wodę. Sięgnął do kabury. Rebeliant we francuskim kepi i poszarpanym,
jasnobrązowym płaszczu szybko podniósł rękę.
— Zatrzymaj się, Billy! Chcę się napić tak jak ty.
Wstrzymując oddech, George wciąŜ kucając trzymał rękę na
broni. Rebeliant był w jego wieku, ale znacznie wyŜszy. Wyglądał na chorego. George
dostrzegł wrzody na jego wygolonym, białym policzku. Trzymał karabin niedbale
skierowany lufą ku niebu.
— Tylko wody dodał rebeliant.
• Masz — George podniósł swój kubek i rzucił go przez wodę. Zrobił to odruchowo,
sam nie mógł zrozumieć dlaczego.
• Dziękuję bardzo.
Konfederat podszedł czy raczej przywlókł się do brzegu. Rzuciwszy jeszcze jedno
szybkie spojrzenie na swego wroga, George zauwaŜył, Ŝe oczy rebelianta były zielonkawe
jak oczy kota. PołoŜył karabin na ziemi. Kucnął, zanurzył kubek, wypłukał go i napełnił
ponownie po sam brzeg. George uśmiechnął się. Rebeliant pił głośno i łapczywie. Głuchy
odgłos młotów zdawał się dochodzić z bardzo daleka.
JeŜeli to zasadzka, moŜe więcej ludzi ukrywa się za drzewami, nie ma szans, aby wyjść z
tego cało.
Dziwne, ale ta myśl go uspokoiła. Zsunął do tyłu swoją czapkę. Przyglądał się
rebeliantowi, szukał insygniów, czegoś, co określałoby jego stopień. Nic takiego nie znalazł.
ZałoŜyłby się, Ŝe męŜczyzna był wartownikiem.
Nagle, błysnąwszy w słońcu, kubek wrócił na jego brzeg.
• Dziękuję jeszcze raz, Billy. — George złapał kubek, zanurzył go i napił się. Rebeliant
wstał i wytarł usta jednym palcem.
• Gdzie jest twój dom?
George wstał takŜe, przywiązał kubek do paska.
• W Pensylwanii.
• Myślałem, Ŝe moŜe w Indianie.
George stwierdził, Ŝe poznaje jego akcent, chociaŜ nie był to akcent prawdziwego
mieszkańca Południa.

— 434 —
• Dlaczego?
• Mój brat tam mieszka. Przeniósł się z Charlottesville na małą farmę za Indianapolis
osiem lat temu. NaleŜy do ochotniczego pułku piechoty, nie wiem do którego. Myślałem, Ŝe
moŜe go znasz. Hugo Hoffman, przez dwa f.
• Obawiam się, Ŝe nie. Armia Unii jest ogromna. Hoffman nie odpowiedział
na uśmiech George'a.
• O wiele większa niŜ nasza.
— Musi ci być cięŜko mieć brata po naszej stronie. Ale to nie
jest takie rzadkie. Kuzyni i przyjaciele walczą ze sobą. Mój
najlepszy przyjaciel jest pułkownikiem w waszej armii.
Jak się nazywa?
• Och, nie będziesz go znał. Jest w Richmond, w Departamencie Wojny.
• Jak się nazywa?
Uparty Niemiec pomyślał George.
— Main, tak jak Main Street, główna ulica. Na imię ma Orry.
AleŜ ja go znam. Raczej słyszałem o nim.
George oniemiał.
Pamiętam, bo to rzadkie nazwisko. Pułkownik Orry Main naleŜał do sztabu generała Picketta
prawie przez całą jesień. George wykrztusił: NaleŜał?
Został zastrzelony przez waszego rannego Ŝołnierza, kiedy chciał mu udzielić
pomocy. W głosie Ŝołnierza zabrzmiała złość, zielone oczy Hoffmana stały się mniej
przyjazne. Wydarzenie to było szeroko komentowane jako dowód brutalności oddziałów
generała Granta.
Mówisz, Ŝe został zastrzelony. Chyba nie masz na myśli, Ŝe został...?
Zabity? Oczywiście. Inaczej ta historia nie byłaby powtarzana. No tak, Billy, woda była
orzeźwiająca i dobrze mi się z tobą rozmawiało. Przykro mi, Ŝe to ja musiałem powiedzieć ci
o przyjacielu. Muszę juŜ iść. Ta wojna juŜ nie potrwa długo, tak myślę. Mam nadzieję, Ŝe
nie będę ranny, zanim się skończy. Tobie teŜ tego Ŝyczę. Przykro mi z powodu twojego
przyjaciela. Uchylił swoją upapraną smarem, poczerniałą czapkę. Do widzenia.
George poŜegnał go tak cichym głosem, Ŝe rebeliant nie dosłyszał poprzez głośny szum
potoku jego słów. Skierował się ku torom. Słońce świeciło mu w twarz i oślepiało go.
Oferma pomyślał. Oferma.
Szedł w kierunku huku młota, dwa razy potknął się. Widział juŜ estakadę, ale musiał
wrócić do lasu, gdzie się ukrył i płakał przez kilka minut wspominając przyjaciela.
Praca na estakadzie zakończyła się przed zmrokiem. W kan-

435 —
tynie George zatrzymał się na niedzielną kolację. Siedział sam, nie przedstawił się innym
oficerom, co zawsze zwykł czynić. Kantyna znajdowała się za jedną z wielu redut, które
minął w drodze po posiłek. W końcu jednak nic nie zjadł. Przechodząc koło redut i okopów
wypełnionych znudzonymi, ziewającymi męŜczyznami poczuł potęgujący się wraz ze
wzrostem temperatury niezdrowy odór. Czuł smród patrząc na talerz. Był to fetor ruiny.
Fetor przegranej, której jeszcze nie potrafił zaakceptować ani w nią uwierzyć.
Wolno podniósł głowę słysząc słabe dźwięki muzyki, dochodzące zza linii oblęŜenia.
Fujarka albo pikolo, niebawem dołączył klarnet, a po nim zaimprowizowany bęben dla
George'a brzmiało to jak bicie kijem w blaszaną puszkę. Była to melodia ,,Dixie's Land".
Znowu zaczynają Ŝalił się kapitan, zwracając się do sąsiadów przy stole.
Ktoś krzyknął z okopów:
• — Hej, Johnny, wyłącz tę muzykę. Jedź do domu i bij czarnuchów, jeŜeli jeszcze jacyś
zostali!
W odpowiedzi usłyszeli serię kpiących okrzyków rebeliantów, które dziś wydały się
bardziej śmieszne niŜ groźne. George zasłonił twarz rękami, ale szybko opuścił dłonie na
kolana, kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe inni mogą na niego patrzeć. I patrzyli. Nie podniósł
wzroku na nikogo. Był zbyt przygnębiony.
Znowu zaczynają. Pozwólmy chłopcom pograć na tych instrumentach — powiedział
ktoś przed kantyną.
Na zewnątrz wybuchło potęŜne zamieszanie. Oficerowie szybko kończyli posiłki,
zabierali czapki i pośpiesznie wybiegali z kantyny. Zdziwiło George'a, Ŝe ,,Dixi" tak wesoło
rozbrzmiewa nad liniami Unii.
Nagle drugi zespół muzyczny, większy, w którego składzie znalazł się — Bóg wie jakim
sposobem — ksylofon, zaczął grać ,,John Brown's Body". Oklaskami i okrzykami powitano
pierwsze takty piosenki o odwecie.
Pojedynczo lub grupkami z kantyny wychodziło coraz więcej oficerów, aŜ George został
sam przy brudnym stole. Zmęczony podniósł czapkę i powoli wstał. Obie orkiestry grały
bardzo głośno, jedna chciała zagłuszyć drugą. George był zaskoczony widokiem Ŝołnierzy na
szańcach obronnych. Inni wychylali się z okopów. Cieszyli się słońcem, pykali z fajek i
wymieniali uwagi z Ŝołnierzami po drugiej stronie.
George szedł powoli w kierunku śmierdzących transzei. Patrząc nad nimi, za pasem
nagiej, udeptanej, a miejscami zrytej ziemi dostrzegł ludzi. Wyglądali jak ołowiane
Ŝołnierzyki, tyle ze w prawdziwych mundurach, szarych lub jasnobrązowych. Wyłaniali się
ze swoich okopów — tutaj obie armie niemal się stykały.

— 436
Rytmiczne dźwięki rychło przerodziły się w jazgot. Jedna melodia zagłuszała drugą.
Nagle usłyszał, Ŝe jedni do drugich mówią:
Cicho, cicho!
— Słuchajcie...
Oba zespoły uciszyły się. Przysłaniając oczy George szukał wzrokiem źródła słodkiej,
przejmującej, wygrywanej na trąbce melodii. W końcu dostrzegł go. Solista mała, ciemna
figurka po tamtej stronie — był niski i szczupły albo, co bardziej prawdopodobne, bardzo
młody. Wspiął się na szczyt częściowo zniszczonej reduty, rękawy postrzępionej koszuli
trzepotały przy łokciach, a trąbka lśniła niczym eksplodująca gwiazda, gdy padał na nią pod
określonym kątem promień słońca.
George rozpoznał piosenkę, nim usłyszał głosy konfederatów, którzy powychodzili z
okopów i skupili się wokół trębacza. Tę piosenkę najczęściej grano i śpiewano po obu
stronach. Stojący obok George'a brzydki, stary sierŜant zaczął śpiewać.
Choć moŜemy Ŝyć w pałacach, wśród rozkoszy co dzień
innych. Nie masz to jak własny kąt, nie masz to jak dom
rodzinny.
Dołączył baryton i tenor. Głosy nabrzmiewały po stronie Unii i Konfederacji, łączyły się,
aŜ stworzyły jeden głośny chór.
Coś takiego jest w niebiosach, co urzeka nas od lat, a nie
znajdziesz tego nigdzie, choćbyś schodził cały świat.
Johnny Rebeliant i Billy Jankes siedzieli czy teŜ stali na oczach tych, którzy o innej porze
i w innych miejscach musieliby ich zabić. Jeden czy dwóch Ŝołnierzy Unii pomachało
Ŝołnierzom z drugiej strony. Tamci odpowiedzieli. W gruncie rzeczy łączył ich nie tylko
śpiew, surowy, smutny, głośny, Ŝarliwy jak pieśń poboŜnych parafian. Stojący naprzeciw
siebie Amerykanie, którzy zabijali się od tylu dni, zdawali się mówić, iŜ kaŜdy z nich w głębi
serca buntuje się przeciw tej strasznej wojnie. Ów bunt wyraŜały słowa sentymentalnej
ballady. Wielu męŜczyzn miało łzy w oczach. George zliczył co najmniej tuzin Ŝołnierzy,
którzy płakali, śpiewając:
Dom, rodzinny dom, v
słodki, słodki dom.
Nie masz to jak dom rodzinny!
Och, nie masz to jak dom rodzinny!

— 437
Głosy powoli cichły i na koniec słychać było tylko dźwięk trąbki. George włoŜył czapkę
trochę na bakier. Piosenka pomogła mu otrząsnąć się z przygnębienia, był świadom ciąŜącej
na nim odpowiedzialności. Przypomniał sobie Belweder. Madeline. Wątpił, aby wiedziała o
śmierci męŜa.
Nienawidził myśli, Ŝe to on musi przekazać tę wiadomość Brett, ale większym
okrucieństwem byłoby uchylanie się przed tą powinnością. śadna wiadomość z Richmond
nie dotarłaby do niej do Pensylwanii. Przypuszczał, Ŝe nie zostałaby powiadomiona, nawet
gdyby mieszkała na południu. Słyszał, Ŝe sytuacja tam jest tak zła, iŜ niewielu ludzi pamięta
o grzeczności i kurtuazji. To zadanie musiał wziąć na siebie.
Ruszył, aby zebrać swoich Ŝołnierzy, którzy jedli posiłek w jednym z murzyńskich
oddziałów. Zdecydował, Ŝe list musi napisać natychmiast. Wyśle go do Constance, był
pewien, Ŝe ona znajdzie sposób, aby jakoś przekazać wiadomość Madeline i Brett.
Śmiejąc się i Ŝartując Ŝołnierze Unii wygrzewali się w południowym słońcu. Nagle
rozległ się wystrzał.
Niech cię cholera, Johnny! krzyknął ktoś. I znowu ta parszywa robota.
Zrywali się i jeden przez drugiego wskakiwali do okopów. Przerwa się skończyła. Znowu
rozpoczynał się zwykły koncert na działa i karabiny.

122
Luty. W ciemnościach nad Waszyngtonem huczała potworna burza. Co chwila uderzał
piorun. W niesamowitym, niebieskim świetle błyskawic, przecinających niebo, duŜy
diamentowy wisior lśnił między małymi, sterczącymi piersiami Jeannie Canary. LeŜała nago
na przesyconym zapachem potu łóŜku, bawiąc się radośnie swą nową błyskotką.
Stanley otulił się szlafrokiem podobnym do togi, uszytym ze wspaniałego, niebieskiego
aksamitu, po czym przechylił karafkę z whisky. Zostało juŜ niewiele. W pluszowych
pantoflach przeszedł do spiŜarni pięciopokojowego mieszkania, w którym zainstalował
swoją kochankę. Wrócił z nową butelką i dolał sobie do pełna.
Panna Canary podrzucała w dłoniach duŜy kamień. Blask kolejnej błyskawicy rozjaśnił
pokój, diament zamigotał.

438 —
• DuŜo pijesz dziś wieczór, kochanie
• Olej dla mózgowej maszynerii.
I obrona przed ciągłą obawą, Ŝe wszystko — ta mała tancerka, sześć milionów dolarów,
które przyniosły mu zakłady Lashbro-oka, jego pozycja — zostanie mu odebrane, poniewaŜ
nie zasłuŜył sobie na to. Pociągnął tęgi łyk niemal jedną trzecią szklanki.
Panna Canary była zbyt mądra, aby krytykować go źródło jej zabezpieczenia. Porzuciła
temat picia, ale zaczęła znane i denerwujące Stanleya narzekanie.
• Chciałabym, Ŝebyś zabrał mnie ze sobą na przemówienie inauguracyjne pana
Lincolna.
• JuŜ ci mówiłem, Ŝe to niemoŜliwe.
Isabel wracała po długim pobycie w Newport specjalnie na tę uroczystość. Wydała duŜo
pieniędzy, aby zamienić Fairlown w całoroczną rezydencję. Wprowadziła się do niej bez
pytania kogokolwiek z rodziny o pozwolenie. Pozostali dwaj bracia równieŜ mieli prawo do
tej posiadłości, ale fakt ten został przez Isabel zignorowany. Wzięła ją w posiadanie zeszłej
jesieni i zaraz po tym umieściła ich niepoprawnych synów w szkole z małym internatem w
Massachusetts. Szkoła pobierała wysokie czesne od rodziców, którzy chcieli, aby ich
potomkowie zniknęli im na jakiś czas z oczu i myśli. Tak jak ich ojciec Ŝaden z bliźniaków
nie wykazywał najmniejszej chęci wdziania munduru, pobyt w szkole był więc konieczny.
Stanley i panna Canary kłócili się juŜ kilka razy o tę uroczystość, która miała się odbyć w
pierwszą sobotę marca. Aby jakoś zrekompensować swą stanowczą odmowę, Stanley poda-
rował jej wisior. Była to imitacja, ale panna Canary nie zauwaŜyła róŜnicy. Natomiast przed
godziną zamanifestowała swoją wdzięczność w sposób, który jego Ŝonę, Isabel, wprawiłby w
osłupienie.
Ale teraz dziewczyna wróciła do tematu, prosząc jękliwie:
• Tak bardzo chciałabym zobaczyć prezydenta z bliska. Jeszcze nigdy go nie
widziałam.
• Nic nie straciłaś, uwierz mi.
• Często z nim rozmawiasz, prawda? — Stanley skinął głową i znów łyknął whisky.
Polubił stan, w którym lekko zamazywały się kontury obrazów, tępiały zmysły. Tyle razy go
doświadczał podczas nie kończących się bezsennych godzin.
Czy to prawda, Ŝe on się nie kąpie? AleŜ bez przesady. Panna
Canary podrapała się.
— Ale mówią, Ŝe kobiety unikają go ze względu na jego
zapach.
Niektóre kobiety unikają go, bo czasami opowiada kiepskie kawały. Typowo
zachodnie poczucie humoru. Wsiowe — po-

— 439
wiedział i pogardliwie wzruszył ramionami. — Ale głównym powodem, dla którego go
unikają, jest jego Ŝona. Mary Lincoln to zazdrosna jędza. Czuje się upokorzona, gdy jej mąŜ
przebywa z jakąś kobietą sam na sam przez pięć sekund.
— Nie masz na myśli takiego sam na sam jak nasze? za
chichotała panna Canary.
JakaŜ to głupiutka kobietka — pomyślał. — Jej nazwisko pasuje do niej jak ulał*.
• Nie, moja droga — wyśliznął się z aksamitnego szlafroka i zaczął się ubierać. —
Miałem na myśli rozmowy z kobietami w godzinach rannych przyjęć prezydenta. To sprawy
publiczne.
• Och, coś mi przypomniałeś. Zeszłego wieczoru w teatrze usłyszałam straszną rzecz o
prezydencie. Mówiono, Ŝe kilku aktorów zamierza porwać go lub zabić. Prawdopodobnie
wszyscy są zwolennikami Południa, ale nie usłyszałam Ŝadnego nazwiska.
Zapinając koszulę Stanley cicho czknął.
— Moja milutka, gdybym dostawał jednego pensa za kaŜdą
taką historię, krąŜącą po naszym mieście, wkrótce nazbierałbym
dość pieniędzy, aby udać się w morską podróŜ do Egiptu.
Panna Canary usiadła, diament huśtał się między jej piersiami.
• Czy zabierzesz mnie w tę podróŜ do Egiptu? Stanley szybko podniósł
rękę.
• AleŜ to tylko przykład.
To biedne dziecko czasem naprawdę wystawiało jego cierpliwość na zbyt cięŜką próbę.
Ale on wybaczał jej zawsze, ilekroć demonstrowała swą seksualną zręczność i dojrzałość.
• Musisz juŜ iść, kochanie?
• Muszę. Mam gościa o wpół do dziesiątej.
• Nawiasem mówiąc, czek na czynsz w tym miesiącu jeszcze nie nadszedł.
• Nie? Dam po łapach mojemu księgowemu. Dostaniesz go jutro.
W nagrodę pozwoliła mu nacieszyć się, w długim pocałunku, smakiem swego języka. Po
jeszcze jednym łyku mocnej whisky włoŜył płaszcz i wyszedł. Zanim zamknął za sobą drzwi,
spojrzał na kochankę klęczącą na łóŜku, lewą ręką pieściła diament, a palce prawej po
dziecinnemu naśladowały ruch morskich fal.
Czekający nań powóz zawiózł go mokrymi od deszczu ulicami do duŜego domu w
eleganckiej dzielnicy. Od czasu wyjazdu Isabel spędzał w nim niewiele czasu. Niekiedy, sam
w pustym domu, tęsknił nawet za bliźniakami. ChociaŜ nigdy nie pozwolił,

* Canary — (ang.) kanarek

440 —
aby ten głupi sentymentalizm zawładnął nim na dłuŜszy czas. SłuŜba zapaliła gazowe lampy
i przygotowała posiłek. Ale gość przybył dopiero kwadrans przed jedenastą.
Ben Wadę zrzucił mokrą czapkę. Lokaj z godnością podniósł ją z podłogi. Stanley dał
mu znak i lokaj wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Wadę podszedł do kominka, aby się ogrzać.
Przepraszam za spóźnienie. Czekałem aŜ wróci „River Queen". — Wyraźnie
zadowolony zacierał ręce. Pan Seward i nasz ukochany przywódca przyjęli komisarzy
Konfederacji w Hampton Roads, wszystko w porządku. ChociaŜ powiedziano mi, Ŝe nie
będzie zawieszenia broni.
Ciągle przez ten jeden sporny punkt...'? Wadę kiwnął głową.
Wszystko rozbija się o problem, czy mają być dwa narody, czy jeden. Prezydent z uporem
naciska na bezwarunkową akceptację drugiego wariantu. Davis ciągle odmawia. To oznacza,
Ŝe jeszcze przez kilka miesięcy będziesz mógł sprzedawać obuwie wojsku zakończył z
chytrym uśmiechem. Odszedł od kominka, wziął talerz i widelec, oderwał kawałek piersi z
indyka leŜącego na srebrnej tacy. Mam jeszcze jedną wiadomość. Mam nadzieję, Ŝe to ta, na
którą czekałem. Niezupełnie. Nie mogę dać ci stanowiska szefa biura zajmującego się
udzielaniem pomocy wyzwoleńcom.
• Myślisz, Ŝe Kongres nie powoła takiej agencji?
• Och, nie. To stanie się jeszcze w tym miesiącu, najpóźniej w przyszłym.
Problem biura był dyskutowany od zeszłego roku, kiedy stało się jasne, Ŝe Konfederacja
w końcu upadnie. Biuro miało zajmować się wszystkimi sprawami, dotyczącymi milionów
wyzwolonych Murzynów na południu. Wszystkimi; od rozdziału ziemi po osadnictwo. Była
to droga do zdobycia ogromnej władzy, lecz Stanley spostrzegł, Ŝe senator zdaje się bardziej
interesować jedzeniem niŜ rozmową. Nie tylko ta droga została zamknięta, lecz cała sprawa.
Dla Stanleya stanowisko szefa tego biura było tym, czym dla panny Canary
inauguracyjna mowa prezydenta.
Ben, dałem tej partii cholernie duŜo pieniędzy. Tylko zeszłej jesieni wykładałem
grube tysiące, Ŝeby pokonać kontrkandydata, dopóki nie stało się oczywiste, Ŝe nie zdołamy
tego zrobić. Myślę, Ŝe moje zasługi powinny bodaj uprawniać mnie do usłyszenia
odpowiedzi na jedno pytanie; dlaczego, do diabła, nie mogę dostać tej posady?
• Oni... Ach... — Wadę wydawał się zahipnotyzowany kawałkiem indyka na swoim
widelcu.
• Oczekuję jasnej odpowiedzi, Ben. ,

441
Wadę opuścił widelec na talerz. Kawałeczek wielkości główki od szpilki odkruszył się u
końca pozłacanego widelca, naleŜącego do Isabel. Wzrok Wade'a do głębi wstrząsnął
Stanleyem.
— W porządku. Chcą człowieka z większym doświadczeniem
w dziedzinie administracji. Zastanawiają się. 01iver Howard stoi
wysoko na ich liście.
Stanley rozumiał, co naprawdę oznaczają słowa senatora. Radykalna kadra, która
decydowała w tych dniach o wszystkich waŜnych sprawach, ludzie, którzy chełpili się, Ŝe nie
potrzebują morderstwa, aby prezydenta pozbawić władzy, bo juŜ to zrobili, zdecydowali, Ŝe
Stanley nie nadaje się na to stanowisko. Oczywiście słowo „oni" nie było odpowiednie i obaj
wiedzieli o tym. Wadę naleŜał do tej kadry. Oddał im swój głos. NiewaŜne, ile czarnego
atramentu uŜyto do napisania cyfr zapełniających kolumny dochodów w księgach zakładów
Lashbrooka, niewaŜne, Ŝe szalał z tancerkami z teatrzyków, niewaŜne, czy wypił morze
whisky nigdy nie ucieknie od prawdy o samym sobie. Jest tym, kim jest. To boli. Napełnił
następną szklankę.
• Generał Jacke Cox — powiedział Wadę takŜe uczestniczy w pościgu. Niech Bóg
strzeŜe rebeliantów, jeśli ich dostanie. Słyszałeś, co on i Sam Stout proponują, prawda?
• Nie wydaje mi się — odpowiedział Stanley martwym głosem.
Próbując nieco osłodzić mu gorycz doznanego zawodu, Wadę mówił dalej:
— OtóŜ proponują, abyśmy utworzyli coś w rodzaju amery
kańskiej Liberii z całej Południowej Karoliny. To nowe księstwo,
czy jak tam do cholery chcesz je nazwać, zostałoby zaludnione
i rządzone przez Murzynów, których my oczywiście mielibyśmy
usilnie nakłaniać do przeprowadzki. Coś w tym jest... nie
uwaŜasz? zakończył i zachichotał, na co jednak Stanley nie
zareagował.
Wadę spróbował wytłumaczyć się mu jak przyjacielowi. ZaleŜało mu na bogatym
gospodarzu. PołoŜył mu rękę na ramieniu.
— Słuchaj, Stanley, nigdy ci nie gwarantowałem, Ŝe zdobędę
dla ciebie to stanowisko. Mogę, i na pewno zrobię to, Ŝe
zostaniesz jednym z asystentów senatora, jeśli tylko chcesz.
Prawdziwa władza i tak skupi się na tym właśnie szczeblu;
będzie w rękach ludzi, którzy redagują ustawy i decydują o pracy
całego biura. Ckliwy chrześcijanin, jakim jest Howard, będzie
jedynie figurantem. Z tego teŜ powodu zabiegam, aby to on dostał
tę posadę. A gdy ją dostanie, to my, ukryci w cieniu, będziemy
w rzeczywistości tymi, którzy sprawią, Ŝe kolorowi zatańczą tak,
jak im zagrają republikanie w dniu wyborów. Więcej, całe
państwo będzie tańczyć tak, jak mu zagramy. W ciągu roku

— 442 —
moŜemy z partii mniejszościowej stać się partią jedyną, o ile damy Murzynom prawo głosu,
zachowując nad nimi kontrolę. Spojrzenie Wade'a, Ŝar jego słów uspokoiły i przekonały
Stanleya. Nawet trochę podniosły go na duchu, bardziej niŜ alkohol.
• W porządku, Ben. Wezmę najwyŜszy urząd, który mi biuro zaproponuje.
• Dobrze, wspaniale! — Wadę znów chciał poklepać go po ramieniu, ale Stanley ruszył
w stronę kredensu i karafek.
• Stary przyjacielu... — chrząknął Wadę. — Wybacz, Ŝe ci to mówię, ale nie mogę nie
zauwaŜyć, Ŝe ostatnio duŜo pijesz. Szczerze mówiąc, juŜ się to rozniosło...
Stanley wyjął korek, przechylił butelkę i uniósł pełną szklankę. Spojrzał na Wade'a przez
lśniący płyn.
-- I nawet doszło do mnie... Ale jeśli człowiek ma pieniądze i wystarczającą ich ilość
przeznacza na właściwe rzeczy, nikt nie da posłuchu tego rodzaju plotkom. Bo nikt nie
zechce zaryzykować zniszczenia tego strumienia szczodrobliwości. CzyŜ nie tak, Ben?
Wadę, który nie wiedział, co odpowiedzieć, dał za wygraną. Roześmiał się.
To prawda rzekł i pustą szklanką wzniósł toas* za zdrowie Stanleya.

W miarę jak rosła jego partyzancka zgraja Cuffey nabierał pewności siebie. Miał teraz
pięćdziesięciu dwóch ludzi, prawie trzecią część stanowili biali dezerterzy. Koczowali na
dwóch akrach gęsto zalesionej, stosunkowo dobrej ziemi przy końcu słonych bagien,
niedaleko Ashley. Nie rozstawali się z bronią palną, którą zdobyli mordując białych
Ŝołnierzy, gdziekolwiek ich napotkali. Jedzenie i picie mieli całkiem dobre. Rabowali je w
róŜnych domach, małych farmach i na plantacjach ryŜu w całym dystrykcie.
Cuffey trzy razy osobiście prowadził wyprawy po kury do Mont Royal. Samą plantację
oszczędził, czekał na jakiś szczególny dzień. Patrzył w niebo, coś tam odczytywał z dymu i
regularnie wysyłał jednego ze swoich białych chłopców do Charleston, aby zorientował się,
co dzieje się w mieście. W ciągu minionego roku odkrył w sobie instynktowną zdolność
kierowania ludźmi, obojętnie jakiego koloru. Był stanowczy, chytry i nieugięty
skutek lat przeŜytych w niewoli. Znajdował szczególną przyjemność w obŜeraniu się
wiktuałami zrabowanymi białym ludziom z sąsiedztwa. Z tego teŜ powodu często musiał
kraść nowe ubrania, jako Ŝe Ŝołądek mu się rozepchał, twarz zrobiła się okrągła jak ser, a on
wciąŜ tył. : ,. W krótkie, zimne dni na początku lutego często spoglądał

— 443 —
w niebo ze wzrastającym zniecierpliwieniem. Wiedział, Ŝe generał Sherman, którego wielbił
za styl walki i złą reputację, przeszedł przez Beaufort i Pocataligo i maszerował prosto na
północ. Jego celem prawdopodobnie była Columbia. Cuffey wywnioskował, Ŝe w Charleston
generał Konfederacji niebawem będzie musiał rzucić większość swoich oddziałów do
obrony stolicy. Gdy to zrobi, cały dystrykt nad Ashley zostanie pozbawiony obrony, a więc
stanie otworem przed Cuffeyem. Czeka go nie lada gratka.
Pewnej nocy, w drugim tygodniu lutego, rozsiadł się przy ognisku z nadzianą na patyk
gołębicą, co przypomniało mu białe, wierzgające nogi kobiety, na której ulŜył sobie godzinę
temu. Banda Cuffeya zwerbowała dwie białe fladry, obie po czterdziestce, i kilka młodszych
Mulatek, aby zgodnie zatroszczyły się o ich męskie potrzeby. Cuffey przebierał palcami
zastanawiając się, czy ta ulicznica nie ma jakiegoś robactwa, kiedy z odległej części
obozowiska doszły go jakieś ryki. Dźwięk, odbiwszy się od ściany rosłych dębów, wrócił
zwielokrotniony echem. Cisnął na ziemię podpiekaną gołębicę i krzyknął:
—- Co to za wrzaski, do pioruna?!
To jeniec odkrzyknął rudobrody chłopak w szarej kurtce, pochodzący z Georgii.
Złapali go na drodze.
Ten, jeden z najlepszych ludzi Cuffeya, dezerter, zabijał z ogromnym upodobaniem. Z
rękami złoŜonymi na brzuchu Cuffey patrzył na niego i dwóch Murzynów wywlekających z
ciemności małego, łysego, przeraŜonego męŜczyznę.
Daj no go tutaj, Promyku! rozkazał władczym tonem, którym zwykł wydawać
komendy. Coś znajomego uderzyło go w brudnym ubraniu słaniającego się jeńca, coś go w
nim zastanowiło. Chłopak nazwany Promykiem dźgnął jeńca bagnetem, którego uŜywał
zamiast noŜa. W tym momencie Cuf-feyowi opadła szczęka.
Wielki BoŜe, pan Jones?
Czy to? CóŜ, myślę... Salem Jones nie mógł uwierzyć w swe szczęście. - Cuffey?
Cuffey! — Prawie się rozpłakał z radości. Przy innym ognisku pół tuzina męŜczyzn
zaśpiewało refren, który towarzyszył armii Shermana podczas całej drogi powrotnej z
Savannah:
," '. .1 WitajŜe, Columbio,
szczęśliwa kraino, Jeśli cię nie spalę, niech mnie piorun strzeli!
— Tak, sir, to ja odparł Cuffey z uśmiechem, który miał uspokoić jeńca. Nagle jego ręka
wystrzeliła jak z procy, mocno wykręcił Jonesowi ucho. — Ten murzyński chłopiec, którego
przeklinałeś, biłeś i zaharowałeś prawie na śmierć. Teraz ja

— 444 —
jestem szefem. Szefem całej tej cholernej paczki. Chciałbym, Ŝebyś mi okazał trochę
szacunku...
Jeszcze raz pociągnął jeńca za ucho i Jones upadł na kolana wyjąc z bólu. Śpiewy ustały.
Jones osłaniał naderwane ucho, krew ciekła z małŜowiny. Cuffey parsknął, ponownie nabił
gołębicę na patyk i z pewnym trudem po prostu był za gruby
— przykucnął, by nadal opiekać ptaka.
Co pan robi w Południowej Karolinie, panie Jones? Myślę, Ŝe pan uciekł, aby
dołączyć do Jankesów.
Od nich teŜ uciekał powiedział Promyk z chichotem i dziwnym błyskiem w oczach.
Ostrzem bagnetu dotknął ciemnoczerwonej litery D, która zniekształcała prawy policzek
Jonesa. -— Wiem, co oznacza to piętno. D jak dezerter!
Słyszałem, Ŝe gdzieś na bagnach jest taki oddział jak wasz... powiedział Jones
łapiąc oddech po kaŜdym słowie.
— Szukałem go, ale nigdy nie myślałem, Ŝe znajdę się pod twoją
opieką...
Cuffey znów się uśmiechnął.
No nie, sir. O co zakład, Ŝe się nie znajdziesz? Obrócił ptaka nad ogniem. CóŜ, panie
Jones, oddałeś swój los w ręce tego pięknego oddziału. Mamy tu wszystkiego w bród... Tak,
sir, wszystkiego w bród. Powiem ci coś jeszcze, co pewnie chciałbyś wiedzieć. Jak tylko
generał Hardee opuści Charleston, będziemy tu mieć nad rzeką prawdziwe święto. Jego
uśmiech był ujmujący. Odwiedzimy pewną plantację, która nazywa się Mont Royal.
Pamiętasz to miejsce, prawda? Ty biały skurwysynu! Nagle odwrócił patyk i dotknął szyi
Jonesa opiekaną, gorącą gołębicą. Jones krzyknął i runął na twarz.
Cuffey zachichotał i z powrotem włoŜył ptaka do ognia. Znów był uśmiechnięty.
Powstrzymywałem się z wizytą w Mont Royal, dopóki nie
będziemy mogli wpaść tam bez obawy, Ŝe zaskoczą nas rebe-
lianccy Ŝołnierze. Ale ta chwila juŜ się zbliŜa. To będzie wspania
ła wizyta. Jest tam sir Cooper i jego Ŝona, i ich dziewczynka oraz
zadzierająca nosa murzyńska dziewucha, która ma na imię Jane.
Mam całą gromadę wesołych chłopaków, którzy chcą ich poznać.
A tymczasem... Cuffey przejechał językiem po swych ze
psutych zębach. Mamy ciebie, Ŝeby się trochę zabawić.
Prawda, Promyku?
Chłopiec z Georgii znowu zachichotał.
-— A pewnie, szefie.
Jones rzucił się Cuffeyowi do nóg i objął je. Rzewny płacz powstrzymał Promyka przed
wbiciem mu bagnetu w plecy.
• Proszę, nie krzywdź mnie. Pozwól mi się dołączyć...
• Co? Co mówisz? — Cuffey cofnął się, biały człowiek czołgał się u jego stóp.

— 445 —
• Nienawidzę tych ludzi, Cuffey. Nienawidzę całej tej rodziny tak samo, jak ty ich
nienawidzisz. Nienawidzę Coopera Maina jak trucizny. Jego brat mnie zhańbił, zwolnił
mnie... Słuchaj, wiem, Ŝe cię źle traktowałem. BoŜe, dobrze wiem, ale czasy się zmieniły.
Sprawy wzięły całkiem inny obrót.
• Niech mnie cholera, jeśli nie! — zgodził się Cuffey. Co było na dole, jest na górze!
• Pozwól mi się dołączyć — błagał Jones. — Jestem dobry w strzelaniu. Będę
wypełniał twoje rozkazy, przysięgam. Proszę... Pozwól mi.
Cuffey spojrzał na uczepionego jego nóg człowieka. Uśmiechnął się lekko i nieco
ironicznie. Zerknął na Promyka, który przytknął trzy palce do wilgotnych ust, wzruszył
ramionami i zachichotał. Jedna z Mulatek biegła przez obozowisko rycząc ze śmiechu.
Dwóch męŜczyzn ścigało ją, jeden miał rozpięte spodnie. Gdzieś na bagnach zaskrzeczała
wrona.
CóŜ... — Cuffey przeciągał to słowo w nieskończoność, torturując swego więźnia.
Mógłbym... Ale będziesz musiał poprosić o wiele, wiele więcej, panie Jones. Będziesz
musiał mnie poprosić o wiele, wiele, wiele więcej, zanim powiem tak.
Ale juŜ wiedział, Ŝe powie tak. Albowiem wizja marszu na Mont Royal, zrównania go z
ziemią i zadeptania, wizja marszu z byłym nadzorcą w szeregach jego małej armii była zbyt
piękna, by mógł go nie przyjąć.

123
Następnego ranka, około dziesiątej, Charles dojechał do miejsca, gdzie rzeka przecinała
porośniętą mchem dróŜkę, prowadzącą , do duŜego domu. Łachmany, które miał na
grzbiecie, diablo gorące, ciąŜyły mu. Ogarek cygara ostatniego, które miał — dopalał się, gdy
patrzył ponad tą dróŜką na tak dobrze mu znaną linię dachu, na werandy ----- na dole i na
górze na grube winoroślą pnące się po kominie.
Nad przybudówką, w której mieściła się kuchnia, unosił się dym. Ujrzał murzyńską
dziewczynę, która wyszła stamtąd i pobiegła do głównego budynku. TuŜ przed nim nagle
przeleciała wrona i, gdyby nie zmęczenie, roześmiałby się. Był w domu.
Wracał w niedobry czas. Przedwczoraj wieczór przechodził blisko trasy przemarszu
ogromnej armii generała Shermana. Zobaczył łunę na niebie, jakiś przeraŜony farmer
powiedział mu, Ŝe to jazda Kilpatricka przeciera szlak i sygnalizuje piechocie na

— 446 —
tyłach swoją pozycję. Mali jeźdźcy Kila posuwali się w stronę Columbii aleją płonących
sosen. PoŜar rozjarzył nocne niebo piekielną łuną, ten sam poŜar otulił dzień kłębami
Ŝywicznego dymu.
— Słyszałem, co mówią ci chłopcy — powiedział przeraŜony farmer, gdy Charles pił
wodę z jego studni. — Mówią, Ŝe wyrwą z ziemi to piekielne gniazdo secesji. Mówią, Ŝe
tutaj zaczęła się zdrada i tutaj będzie jej kres.
Nie brałbym tego tak lekko — poradził mu Charles.
ZwaŜałbym na kobiety i spodziewał się najgorszego. W tej wojnie juŜ nie obowiązują
Ŝadne reguły. Wielkie dzięki za wodę.
Okazało się teraz, Ŝe Sherman, który przyrzekł, Ŝe Georgia zawyje z bólu, dotrzymywał
obietnicy. Posuwał się dalej na północ, omijając dystrykt Ashley.
Charles szedł wolno dróŜką w górę. ZnuŜony rozglądał się ciekawie. Wydawało mu się,
Ŝe to miejsce było nie tknięte przez wojnę. Ale niebawem musiał zmienić zdanie. Ujrzał
niszczejące budynki, zauwaŜył nieobecność słuŜby. Ciekawe, ilu z nich uciekło?
Im bliŜej był domu, tym ślady wojny bardziej rzucały się w oczy. Wysokie zielska rosły
tam, gdzie kiedyś znajdował się trawnik. Powóz bez przednich kół i osi leŜał porzucony
niedaleko budynku kancelarii. Przemierzył całą aleję aŜ do progu domu
• brudny, brodaty, obdarty upiór z rewolwerem na biodrze
• i nikt nie otworzył drzwi ani nie uchylił okna.
Na kilku krzewach azalii, rosnących przed werandą, pokazały się pierwsze pąki. Było
nadzwyczaj ciepło. Przeszedł wzdłuŜ owalnego, utwardzonego podjazdu i dopiero teraz
dostrzegł kobietę ukrytą za kolumną. Podniosła się z krzesła z niewyraźnym uśmiechem.
Zatrzymał się rad, Ŝe niedługo będzie mógł ściągnąć buty i opatrzyć pęcherze na stopach.
Do niskiej, tęgiej kobiety na werandzie powiedział grzecznie:
Dzień dobry, ciociu Clarisso.
Zmarszczyła brwi i przez parę sekund przyglądała mu się badawczo. Jej uwagę przykuł
rewolwer i szabla, którą niósł pod pachą. Potem podniosła dłonie do policzków i wrzasnęła
ze zgrozy. Jednocześnie obwieściła całemu światu, Ŝe wrócił do domu.

Krzyk zwabił domowników, dwaj Murzyni przybiegali, by zaopiekować się Clarissą.


Są tacy szarzy, przygarbieni — pomyślał Charles czekając, aŜ go rozpoznają.
Trwało to dobrą minutę — kręcili się dokoła jego ciotki, która

— 447 —
ciskała się na wszystkie strony. Zastanawiał się, czy poza tymi starymi, zmęczonymi
Murzynami ktoś jeszcze pozostał w domu.
— Charles? Charles Main?
Uchylił kapelusza, ale nie mógł zdobyć się na uśmiech, teraz z kolei on był prawie tak
zdziwiony, jak Clarissa.
• Tak, Judith, to ja. Co ty tu robisz?
• Umieram z ciekawości, by cię spytać o to samo. ZbliŜyła się, aby go objąć, poczuła,
jak jego ramiona i tors tęŜeją pod jej dłonią. Miał brudną odzieŜ. Łachmany śmierdziały.
Dwóch słuŜących, jeden tak stary, Ŝe utykał, pomogło Clarissie wejść do środka. Utykający
Murzyn spojrzał ciekawie na Charlesa, ale go nie przywitał. Charles wiedział, Ŝe go poznał.
W dawnych czasach surowy pan wychłostałby go za brak respektu. Rzeczywiście, wiele się
zmieniło. Wyjaśnił krótko Judith:
• Straciłem mojego konia w Petersburgu. Przeszedłem kawał drogi szukając nowego.
• Czy jeŜdŜą pociągi?
• Kilka. Większość drogi przeszedłem. Kiedy opuszczałem Północną Karolinę,
wydawało mi się, Ŝe znajdę konia albo muła, cokolwiek, zanim dojdę tak daleko. Pomyliłem
się — zakończył powaŜnie, gdy starszy brat Orry'ego wszedł na werandę. Był w koszuli, pod
pachą niósł księgę rachunkową. Cooper poznał Charlesa i wykrzyknął jego imię. Oboje
wprowadzili nowo przybyłego do tak kochanego, tak czule wspominanego domu, ale Charles
prawie nic nie widział. Prześladowała go jedna myśl: czy oni wiedzą z Orrym?
Na podjeździe, po jego drugiej stronie, przeciwnej niŜ ta, z której przybył Charles, w
koronie wielkiego, gęstego dębu panował dziwny zgiełk. Jakby w gąszczu listowia toczyły
się ptasie swary. Nikt nie zwrócił na ten hałas uwagi, wszyscy byli podnieceni przybyciem
Charlesa.
Kiedy drzwi frontowe zamknęły się, młodzieniec o wąskiej twarzy i gładkiej, Ŝółtawej
skórze zaczął przedzierać się przez zielska. Był bosy, w znoszonych portkach, z białą
gwiazdą na siedzeniu. Kiedy portki przetarły mu się na tyłku, matka, która wkrótce potem
zmarła, załatała dziurę białym, flanelowym gałganem. Tę naszytą na portki gwiazdę
demonstrował z dumą.
Wysłano go do Mont Royal, aby oszacował, ilu męŜczyzn znajduje się aktualnie na
plantacji. Tu się urodził i większość Ŝycia spędził w osadzie niewolników. A teraz miał do
przekazania bardzo waŜne wiadomości.

Charles wykąpał się w wielkiej, cynowej wannie ustawionej w sypialni Coopera i Judith,
tym samym przestronnym pokoju,

448 —
który wcześniej zajmowali Tillet i Clarissa, a potem, jak się domyślał, Orry i Madeline.
Zapomniał juŜ, jakie to uczucie, gdy długie włosy są nareszcie tak czyste, Ŝe aŜ skrzypią,
gdy przesuwa po nich dłonią. WłoŜył koszulę i spodnie poŜyczone od Coopera, po czym
zszedł na dół. Jego przyjazd wywołał wielkie zamieszanie. W domu aŜ roiło się od
Murzynów. Pomyślał, Ŝe zachowują się tak, jakby co najmniej byli równi Cooperowi czy
Judith. Nie przeszkadzało mu to, była to jeszcze jedna godna uwagi zmiana. Poznał
muskularnego, doskonale zbudowanego męŜczyznę imieniem Andy i przystojną młodą
kobietę, Jane, która wielce uroczyście potrząsnęła jego ręką, mówiąc:
— Słyszałam o panu.
Jej powaŜne spojrzenie, ani nie wrogie, ani teŜ przyjazne, wyraŜało to, co miała na
myśli: Wiem, Ŝe jest pan w armii, która walczy, aby mój lud pozostał nadal w kajdanach.
MoŜliwe, Ŝe był przewraŜliwiony, ale wydawało mu się, Ŝe to właśnie chciała
powiedzieć. Mimo rezerwy i tak zrobiła na nim dobre wraŜenie.
Philemon Meek, nowy nadzorca, starszy juŜ męŜczyzna, przyszedł powłócząc nogami,
aby spoŜyć razem, z nimi południowy posiłek. Najobfitszy, na jaki mogli się zdobyć, jak
powiedziała z zakłopotaniem Judith. Na kaŜdym talerzu znajdowało się trochę ryŜu
przyprawionego szafranem, kilka ziaren grochu, maleńki kwadracik placka z kukurydzy i
dwa kęsy kurczaka ugotowanego po raz drugi lub trzeci.
Nie tłumacz się powiedział Charles. W porównaniu z tym, co jedzą na Północy,
to królewska uczta.
Widok jadalni, jej bogatych lśniących mebli, działał nań kojąco. Rzucił się najedzenie.
Meek patrzył na niego znad swoich okularów. Właśnie od nadzorcy Charles dowiedział się o
grupie partyzantów grasujących w pobliŜu. Zbiegli niewolnicy, dezerterzy i bandy
włóczęgów stanowiły przednią straŜ i zamykały tyły armii Shermana.
Ale ta garstka zatrzymała się w tym nizinnym kraju
zauwaŜył Meek. Powiedziano mi, Ŝe ich dowódca jest pana dobrym znajomym, to
Murzyn imieniem Cuffey.
Charles, trochę zaniepokojony, dokończył jeść groch i wytarł usta spodem dłoni.
ZauwaŜył, Ŝe Marie-Louise, całkiem ładna, juŜ dorosła panna, uwaŜnie mu się przygląda.
Jego zarośnięta twarz zarumieniła się, gdy sięgał po serwetkę.
— Cuffey--powtórzył. No proszę. Czy myśli pan, Ŝe Mont
Royal moŜe być w kłopotach?
-- Jesteśmy przygotowani na taką ewentualność odparł Meek.
Wydaje mi się, Ŝe na plantacji zostało niewielu ludzi.
449 —
Z wyjątkiem woźnicy ci, których widziałem, są starzy jak mech za oknem.
— Zostało nam trzydziestu siedmiu ludzi — przyznał Cooper.
— Ledwie wystarcza, Ŝeby wszystko jakoś się kręciło. Myślałem
o tym, Ŝeby zamknąć młyn... całkowicie... na jakiś czas, ale jak
byśmy przetrwali? Myślę nie tylko o Judith, Marie-Louise
i matce, ale wszystkich. A zwłaszcza o starych Murzynach. Są
zbyt wycieńczeni i zbyt przeraŜeni, Ŝeby stąd uciec.
— A to właśnie zrobiła reszta, jak przypuszczam?
Cooper skinął głową.
— Wolność to magnes dla istot ludzkich. Jeden z najsilniej
szych, jakie istnieją. Często zwracałem na to uwagę ojcu, na
próŜno. Przez chwilę sam o tym zapomniałem, wstyd przyznać.
No, cóŜ... Po co grzebać w przeszłości? Lepiej powiedz, co słychać
w Wirginii. Czy w ogóle byłeś w Richmond? Widziałeś Orry'ego
i Madeline?
Po lewej ręce Charlesa siedziała Clarissa nad nie tkniętym, skromnym posiłkiem. Dłonie
splotła pod stołem, patrzyła na niego uwaŜnie oczyma przeraŜonego dziecka. Od chwili, gdy
usiedli. Z takim przeraŜeniem dawni mieszkańcy Europy musieli patrzeć na Mongołów,
pędzących jak burza wprost z Azji na swoich kucykach.
Trzykrotnie gotowane kawałki kurczaka, jeszcze przed chwilą tak pachnące, nagle
zaczęły smakować Charlesowi jak przeŜuwany papier.
CóŜ — pomyślał, wytrzymawszy smutne, uwaŜne spojrzenie Clarissy —
błogosławieństwem jest jej zamknięty umysł. Przynajmniej nic do niej nie dociera.
Cooper czekał na odpowiedź. Charles powoli połoŜył serwetkę z lewej strony swojego
talerza.
— Nie spodziewałem się, Ŝe przyniosę złe wieści.
Judith pochyliła się do przodu.
Och, mój BoŜe... Czy któreś z nich jest chore? Czy to Madeline?
Cisza. Przypomniał sobie czasy, gdy Orry przygotowywał go do egzaminów do West
Point. Guwerner Ashton i Brett, Niemiec, zmuszał Charlesa, by czytał Biblię tak dla jej
wartości literackich, jak religijnych. Przypomniał mu się ustęp, którego nigdy dotąd w pełni
nie rozumiał — moment ukrzyŜowania, kiedy Chrystus prosi Ojca, aby podano mu kielich.
— Charles? — spytał Cooper niemal bezgłośnie.
AleŜ oczywiście, muszą wypić ten kielich goryczy. — Opowiedział im o śmierci
Orry'ego.
Klęczący Samuel Jones usłyszał jakiś hałas za kocem zawieszonym na winorośli,
odgradzającym tę część polany od reszty obozu. Odsunął się od brudnej, pijanej kobiety,
która kiwała głową z boku na bok i piszczała, aby zaczął od nowa. Lecz on juŜ zapinał
spodnie. Wkładając koszulę podszedł do wielkiego dębu, do którego przyczepił gałązkę
winorośli. Jak co wieczór z ognisk strzelały w zimowe niebo iskry. ZauwaŜył Cuffeya
siedzącego na tym samym co zwykle pniaku.
Jak gdyby był jakimś cholernym, murzyńskim wodzem w Afryce — pomyślał Jones z
oburzeniem. Odsunął od siebie złe myśli. Chciał dowiedzieć się, co jest powodem
zamieszania.
MęŜczyźni tłoczyli się wokół Cuffeya. Dwóch z nich mówiło równocześnie, jeden przez
drugiego. Jednym był Promyk, którego wysłano na zwiad do Charleston, drugim
mlecznobrązowy Murzyn. Jego imienia Jones nie znał. Podchodząc do grupy Jones słyszał,
jak Promyk mówi:
Hardee wymaszerował. Widziałem to. JuŜ wszystkie oddziały opuściły miasto.
Jest tylko paru męŜczyzn w moim dawnym domu zadumał się Cuffey. Uśmiechnął się.
Nie ma teŜ Ŝołnierzy, którzy by im pomogli. Na to właśnie czekałem. Jones, słyszysz mnie?
Skwapliwe przytaknięcie.
Tak, sir.
CóŜ, jest tylko jedna niedobra rzecz. Lon... -- szturchnął kciukiem chłopca z
flanelową gwiazdą na tyłku — widział mego starego przyjaciela w Mont Royal. Kuzyna
Charlesa.
— Zwolniony z kawalerii Hamptona z powodu kontuzji?
Cuffey ponaglił Łona spojrzeniem. Chłopiec potrząsnął gło
wą.
— Nie widziałem, Ŝeby był ranny, ale szedł piechotą, a nie
konno.
Jones kiwnął głową.
• To wystarczający powód, aby go odprawić do domu.
• Kuzyn Charles i ja byliśmy przyjaciółmi. Cuffey zamyślił się. — Łowiliśmy razem
ryby. Mocowaliśmy się. Splunął w płomienie.
MęŜczyźni uśmiechali się głupio i trącali łokciami, przeczuwając koniec nudnego
oczekiwania. Cuffey wstał i wsunął kciuki za napięty pas spodni. Jak król spacerował dokoła
ogniska.
Jones nienawidził tego ignoranta i podrzutka, ale Cuffey oszczędził go i pozwolił
dołączyć do bandy, aby mógł wziąć udział w następnym duŜym napadzie. UwaŜał, Ŝe
powinien być mu za to wdzięczny. Podniósł rękę, by podrapać się po policzku z wypaloną
literą D.
— Poczekamy jeszcze dzień, moŜe dwa — oświadczył Cuffey.
AŜ będziemy pewni, Ŝe Ŝołnierze odeszli. — Spojrzał przez

451 —
skaczące płomienie na Salema Jonesa. — Potem pojezierny dto Mont Royal i zetrzemy go z
powierzchni ziemi. Wybijemy wszystko, co Ŝywe.
Jones pozwolił sobie na zuchwałość: Młody Charles moŜe stawić
ci opór.
Twarz Cuffeya skrzywiła się w złowieszczym uśmiechu.
— Nie mogę się doczekać. Naprawdę, nie mogę się doczekać. MoŜe zmierzymy się
ostatni raz w Ŝyciu. Ale my wiemy, ja wiem, kto przegra.

124
Zwolniony do domu z powodu rany klatki piersiowej Billy duŜo spał. Spał równieŜ wtedy,
gdy Constance, z pobladłą twarzą, przyniosła do biblioteki list do Brett.
— List od George'a. Usiądź, zanim go przeczytasz.
Wiadomość o śmierci Orry'ego spadła na Brett jak grom
z jasnego nieba. Poczuła, Ŝe robi jej się słabo. Constance uklękła przy krześle, na którym
siedziała Brett. Dziewczyna, z trudem powstrzymując się od płaczu, głośno przełknęła ślinę.
Z jej gardła wydobył się zdławiony jęk. Constance podniosła kartki, bezmyślnie obróciła je
w rękach i odłoŜyła z powrotem, potrząsając głową.
Nie rozumiem. Madeline mówiła, Ŝe jest ciągle w Richmond.
— Wszyscy tak myśleliśmy.
Brett zaczęła głośno płakać, ale raptem stłumiła szloch. Constance przestraszyła się
ciszy. Na twarzy Brett pojawił się wyraz determinacji. Constance zauwaŜyła, Ŝe Brett
wpatruje się w jeden punkt. Z dziwną zawziętością patrzyła na leŜący na biurku, na swoim
zwykłym miejscu, meteoryt.
Niech ich diabli! Niech diabli wezmą ich krasomówstwo, wspaniałe prawa i ich
wszystkich generałów! — Brett wstała gwałtownie. — I ich broń.
Constance była zbyt zaskoczona i powolna, by powstrzymać Brett przed pochwy heniem
meteorytu, którego znaczenie wszyscy w tym domu znali. Brett odwróciła się i rzuciła nim
jak dyskiem w najbliŜsze okno. Roztrzaskał szybę i przeleciał nad zalanym słońcem
trawnikiem.
George nigdy1 mi nie wybaczy, jeśli się zgubi pomyślała Constance. — Muszę w tej
chwili iść i go znaleźć.
I od razu zawstydziła ją własna reakcja. Pozostanie z siostrą Orry'ego było waŜniejsze.

— 452
Brett upadła na otomanę, kartki listu sfrunęły na podłogę.
SkrzyŜowała ramiona na kolanach i pochyliła głowę. Rozpłakała się znowu. Constance
ledwo słyszała słowa zagłuszane przez szloch.
Przykro mi. Poszukam tego kawałka Ŝelaza. Wiem, Ŝe to skarb George'a. To jest
właśnie, właśnie...
Constance nic juŜ nie mogła zrobić.

CóŜ za godną podziwu kobietę poślubił Billy — pomyślała pół godziny później. Gdyby
na nią spadła podobna odpowiedzialność, czy byłaby równie silna?
Brett osuszyła zapuchnięte oczy, zaczesała kilka rozczochranych kosmyków i podniosła
list, mówiąc:
Muszę iść do Madeline. Czy jest w bawialni?
Constance przytaknęła.
- Chciała chwilę poczytać. Chcesz, Ŝebym z tobą poszła? Dziękuję, ale myślę, Ŝe
najlepiej będzie, jeśli pójdę sama.
Brett powoli obeszła biurko. Po dziesięciominutowyeh poszukiwaniach meteoryt został
odnaleziony przez ogrodnika i wrócił na swoje miejsce na połyskującym drewnie. Ale w
Ŝonie Billy'ego narodziła się nienawiść do tego przedmiotu, a właściwie do tego, co
symbolizował. W holu wyciągnęła rękę, by oprzeć się na niedawno pomalowanym słupku
balustrady. Usiłując powstrzymać łzy i nie myśleć o bracie, spojrzała w górę. Podniosła nogę
i powoli postawiła ją na pierwszym stopniu. Zdawało jej się, Ŝe schody nigdy się nie
skończą, dotąd nie przeŜyła dłuŜszej i cięŜszej wspinaczki. W końcu skierowała się do drzwi
bawialni Madeline, które były uchylone. Przez szparę zobaczyła światło słoneczne,
zalewające dywan okna pokoju wychodziły na porośnięte wawrzynem wierzchołki wzgórz.
Ręka jej drŜała, gdy pukała.
— Tak, proszę wejść zawołała Madeline wesoło.
Dalej pomyślała Brett. Miała ochotę krzyczeć. Dalej. — Zapragnęła uciec.
— Kto tam?
Szeleszcząc halkami Madeline podeszła do drzwi i otworzyła je. Palec wskazujący
drugiej ręki wsunęła jak zakładkę między karty cienkiej ksiąŜeczki ze złotymi literam la
okładce. Ubrana była w jedną ze swoich ulubionych sukien. Granatowy jedwab wydawał się
prawie czarny.
• Brett! Wejdź. Akurat czytałam któryś juŜ raz poezje Poe'a. Jeden z wierszy był
szczególnie bliski Orry'emu... Moja droga, co się stało? — Spostrzegła, Ŝe Brett płakała. —
Czy Billy'emu coś się przydarzyło?
• To nie Billy. To Orry.

— 453
Ciemne oczy Madeline powiedziały Brett, Ŝe zrozumiała. Tak jak jej niknący uśmiech.
Wyjęła palec z ksiąŜki, przyłoŜyła ją do piersi jak tarczę. Ujrzała list w prawej ręce Brett.
• Jakieś problemy w Richmond?
• Orry nie jest... nie był w Richmond. — Dlaczego tak zwleka? PrzedłuŜa tylko ich
udrękę. — To od George'a. Obawiam się, Ŝe to bardzo zła wiadomość.
Z pozornym spokojem Madeline wzięła list i podeszła do zalanego słonecznym blaskiem
okna. Brett wciąŜ stała w drzwiach. Patrzyła, jak Ŝona Orry'ego wyciągnęła rękę z listem i
spojrzała na kartkę jak człowiek, którego zawodzi wzrok. A przecieŜ stała przy oknie.
Skończyła czytać pierwszą stronę i zaczęła drugą. Brett spostrzegła, Ŝe opięty na
piersiach materiał zaczął falować. Madeline pokręciła głową. Wzburzona spytała:
• Pod Petersburgiem? Skąd się wziął na froncie pod Petersburgiem?
• Chciałabym ci to powiedzieć.
Madelina zmusiła się, by wrócić do listu. Obserwująca jej profil Brett ujrzała błysk łzy.
KsiąŜka wyśliznęła się z rąk Madeline i miękko spadła na dywan. Madeline wspięła się na
palce, jakby chciała dosięgnąć czegoś, co znajduje się wysoko. Zmięła list.
Orry! zawołała i upadła na bok, na jedwab i halki.
— Kathleen! zawołała Brett w stronę holu. — Kathleen,
niech ktoś przyniesie amoniak. Szybko!
Głosy na dole świadczyły, Ŝe ją usłyszano. Brett odwróciła się. Uderzył ją widok
Madeline leŜącej jak powalone drzewo na pięknym, perskim dywanie. Obudziła się po
krótkim omdleniu, ale nie podniosła się. LeŜała na boku, niezgrabnie podpierając się obiema
rękami. DrŜała, miała na wpół otwarte usta. Kiedy spojrzała na Brett, najwyraźniej jej nie
poznała.
Cios był zbyt silny. Brett stała jak sparaliŜowana, niezdolna pomóc szwagierce przez
następnych kilka chwil. Nie mogła się poruszyć. Billy'ego oszczędzono, ale jej brat nie Ŝyje.
Przeszył ją ostry ból. A o ileŜ cięŜsze musiało to być dla Madeline. Czy znajdzie siłę, by
przetrwać? Czy bodaj powód, aby spróbować?
Charles zbudził się o świcie w niedzielę, 19 lutego. Śnił o Gus. Często mu się to zdarzało. Po
otwarciu oczu nadal dręczył go smutek, nie rozpraszał się jej obraz. Była stale obecna,
wkradała się w jego myśli kaŜdego dnia.
Ziewając dotknął swej lekkiej kawaleryjskiej szabli i niechętnie zszedł na dół. W kuchni
znalazł dzbanek niedawno zaparzonej namiastki kawy, składającej się Bóg wie z czego. W
pobliŜu nie dostrzegł Ŝadnego Murzyna. Wypił od razu pół filiŜanki, tyle zdołał przełknąć.
Smakowało jak wywar z trocin. Wylał resztę płynu za drzwi i zaczął się rozglądać za jakimś
kawałkiem materiału.
Ruszył w stronę domu. Powoli wszedł po schodach na werandę, przysunął stare krzesło
do ściany. Stąd mógł patrzeć na wysadzaną drzewami aleję, prowadzącą do drogi, i na
dróŜkę biegnącą ku rzece, która lśniła w zimowym słońcu. Wyjął szmatkę z tylnej kieszeni
spodni i przykucnął przy progu werandy, aby sięgnąć po garść piaszczystej ziemi. Wysypał
ją na szmatkę, zwilŜał ją śliną tak długo, aŜ odpowiadała mu konsystencja papki. Usiadł na
krześle, wyjął szablę z pochwy i zaczął czyścić zmatowiałe ostrze. Panowała pełna
oczekiwania cisza. Nieokreślony niepokój prześladował go od wczoraj, gdy dotarły nad
rzekę złowieszcze pogłoski. Mówiono, Ŝe przedwczorajszej nocy Columbia została spalona.
Około ósmej ruch na drodze wzdłuŜ rzeki wzmógł się, od czasu do czasu wojskowe wozy
nadjeŜdŜały od strony Charleston. Kilku Ŝołnierzy w beŜowych mundurach zwróciło się do
niego, błagając o coś do picia. Charles zgodził się zaprowadzić ich do studni w zamian za
informację: Co się dzieje w mieście?
Większa część jest spalona. Burmistrz oddał je jakiemuś cholernemu Holendrowi.
Generał Schimmel, czy jak mu tam, wczoraj, dokładnie o tej porze, zajął miasto. Wszyscy
wracamy do domów. Południe zostało pokonane.
Mogłem wam to powiedzieć rok temu pomyślał Charles, ale nie powiedział tego głośno.
Wyglądali na wystarczająco nieszczęśliwych. Tak jak Cooper, który wszedł na werandę w
znoszonych pantoflach i w marynarce z wielką dziurą na łokciu.
• Co się stało z Fortem Sumter? zapytał jednego z wynędzniałych Ŝołnierzy.
• Została tylko sterta kamieni. — Odparł gorzko chłopak. — Tego Jankesi pragnęli
bardziej niŜ czegokolwiek innego.

— 455 —
— Mam dom na Trade Street. Myślisz, Ŝe przetrwał ten ogień?
Trudno powiedzieć, ale nie liczyłbym na to. Czy moŜemy juŜ poszukać studni?
Po ich odejściu Cooper wszedł z powrotem do domu potrząsając głową. Charles wrócił
na krzesło i znów zaczął pocierać ostrze i wygrawerowane na klindze kwiaty. „Dla Charlesa
Maina od całej rodziny, 1861". Był wtedy innym człowiekiem. Z innego Ŝycia, nie tego.

Zniszczona bryczka podjechała około południa. Woźnicą był Markham Buli, sąsiad,
członek wielkiej i powaŜnej rodziny. Pięćdziesięciopięcioletni, czy coś koło tego, Markham
był bardzo zdenerwowany. Przebywał właśnie w Columbii, gdzie po śmierci siostry musiał
uporządkować sprawy majątkowe, kiedy do miasta przybył Sherman. Ledwo zdołał uciec
przed piątkowym poŜarem.
Całe miasto poszło z dymem lub właśnie dopala się — mówił z przejęciem. -----
Cholerni Jankesi twierdzą, Ŝe Wadę Hampton zapalił pierwszą zapałkę, aby raczej zniszczyć
bawełnę niŜ pozwolić, by dostała się w ich ręce. Nie moŜesz wyobrazić sobie, jak
zachowywali się ludzie Shermana. W porównaniu z nimi Goci i Wandalowie byli łagodni jak
baranki. Spalili nawet Millwood.
Charles uniósł brwi:
• Millwood naleŜące do Hamptona?
• Tak, sir. Wszystkie jego portrety rodzinne, całą wspaniałą bibliotekę. Wszystko.
• Gdzie jest teraz generał?
• Nie wiem. Słyszałem, Ŝe planował ruszyć na zachód od Missisipi, aby kontynuować
walkę, ale to moŜe być nieprawda.
To akurat moŜe okazać się prawdą pomyślał Charles, gdy Buli wspiął się na kozioł swej
bryczki i odjechał z turkotem.
Śmierć syna przygnębiła Hamptona. Jeśli w dodatku nie ma juŜ swego pięknego, starego
Millwood, miara goryczy przebierze się. Charles miał niejasne przeczucie, Ŝe podobne
nieszczęścia przytłoczą wielu ludzi w Dixie w ciągu następnych tygodni i miesięcy. Czy
traktować je jak karę, czy nie zasłuŜone cierpienie, zaleŜy od przekonań konkretnego
człowieka. Tak czy owak Charles wiedział, Ŝe ta wojna zmieni losy ludzi i pozostanie po niej
wiele złej krwi.
Pod koniec dnia na drodze zaczęło ubywać maruderów. Jasne chmury przesuwały się,
odsłaniając słońce, to znów je zakrywając. Charles wciąŜ polerował swoją szablę, mimo Ŝe
juŜ około czwartej odzyskała dawny blask. Splunął na krzak azalii. Pocią-

— 456 —
gnał nosem i wyczuł błotnisty zapach wiatru. Wrona zaskrzeczała gdzieś nad rzeką.
Uderzyło go, Ŝe w ciągu ostatniej godziny słyszał głosy tak wielu wron.
Około piątej Cooper wyraźnie spięty znów się pojawił na werandzie.
— Charles, chodź do środka.
W bibliotece spotkał Andy'ego i dwunastoletniego, murzyńskiego, bardzo spoconego i
podnieconego chłopca.
• To jest Jarvis, syn Marty - przedstawił go Cooper. Wymieniając imię matki chłopca
podkreślił, Ŝe naleŜy do rodziny od lat Ŝyjącej w Mont Royal. ----- Powiedz nam jeszcze raz,
co widziałeś, Jarvis.
• Widziałem grupę białych i czarnych męŜczyzn na bagnach, około mili za chatami.
Szli w tę stronę.
• Jak liczna była ta grupa? spytał Charles.
• Czterdziestu. MoŜe pięćdziesięciu. Mieli strzelby, ale śmiali się i Ŝartowali. Na
pewno się nie śpieszyli. Taki jeden czarny był gruby jak szop w lecie. Jechał na starym
mule, śpiewał i wyśmiewał się ze wszystkich.
Andy zachmurzył się.
— To musi być ten cholerny Cuffey.
-Dziękuję powiedział Charles do chłopca.
Cooper równieŜ mu podziękował, nagle dodał:
— Czekaj.
Sięgnął do kieszeni i podał Jarvisowi monetę, która zachwyciła młodzieńca. Charles był
zdumiony trwałością starych gestów nawet u człowieka tak swobodnie myślącego, jak
Cooper.
Rozmowę słyszała Jane, która pojawiła się cicho w drzwiach biblioteki. Popatrzyła na
Coopera z pogardą. Jarvis wybiegł.
Charles poczuł napięcie, które zawsze pojawiało się przed walką, ale w tym samym
momencie stwierdził, Ŝe uspokaja się. Nareszcie skończyło się bezczynne oczekiwanie.
— Zastanawiam się, kiedy przyjdą powiedział Cooper.
— Gdybym był Cuffeyem odezwał się Charles poczekał
bym przede wszystkim do jutra, kiedy będziemy ledwo Ŝywi ze
zmęczenia po całonocnym czuwaniu. Lepiej przynieść te dwie
strzelby i wszystko inne, co moŜe słuŜyć do obrony.
Andy zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, czy odwaŜyć się powiedzieć to, o czym
myślał. Zrobił to.
Czy nie byłoby sensowniej spakować się i wyjechać, panie Cooper?
• Nie głos Coopera był tak stanowczy i spokojny, Ŝe Charles przestraszył się. To jest
mój dom. Moja rodzina zbudowała Mont Royal i nie będę patrzył, jak pada bez walki.
• Takie jest teŜ moje zdanie powiedział Charles. Uśmiech-

— 457
nął się lekko i dodał: — To niezbyt mądre, ale w kaŜdym razie takie jest moje zdanie.
• A czy inni teŜ mają ryzykować Ŝycie — zapytała Jane — aby ratować miejsce, w
którym trzymacie ich jak sprzęty?
• Jane — zaczął Andy, robiąc krok do przodu. Zignorowała go.
Cooper zachmurzył się, ale szybko opanował złość.
• Nikogo nie zmuszamy do pozostania, ani ciebie, ani nikogo innego.
• Ale większość zostanie — powiedział Andy. -- Ja zostanę. Jest kilka dobrych rzeczy
w Mont Royal.
• Och, tak — powiedziała zaczepnie Jane. Jej ton świadczył, Ŝe się z nim nie zgadza.
Przechodząc koło Charlesa przejechała palcem po grzbietach ksiąŜek ze złotymi literami.
Bogato zdobione skóry były zielone, ciemnokasztanowe lub błękitne. Kilka. Tu jest jedna
taka rzecz pana Jeffersona Uwagi o stanie Wirginia zaczepnie zwróciła się do Coopera.
Poczynił parę mądrych obserwacji o niewolnikach i niewolnictwie. Gdyby Południe zwróciło
na nie uwagę, uchronilibyście się od tego wszystkiego.
Pouczysz nas później, panno Jane — powiedział Charles zbyt ostro, poniewaŜ
zgadzał się z nią. - Teraz musimy zwołać wszystkich męŜczyzn.
I zaprowadzić kobiety oraz dzieci w jakieś bezpieczne miejsce — dodał Cooper.
Andy, zaczynamy?
Kiwając potakująco głową, Andy wziął Jane za ramię i zbyt stanowczo jak dla niej
wyprowadził ją z biblioteki. Wyrwała mu się. Charles słyszał, jak się kłócą przed domem.
Cooper spojrzał na wiszący na wieszaku stary mundur Orry'ego, potem opadł na krzesło.
Przyglądał się kuzynowi smutnymi oczami.
Jesteśmy w złym połoŜeniu, prawda?
Obawiam się, Ŝe tak. Wielu jest przeciwko nam. Jedyne, co moŜemy zrobić, to
spróbować starej sztuczki Indian, której nauczyłem się w Teksasie... Marszcząc brwi
przyglądał się przyniesionej z werandy szabli. Jeden z kawałków pięknego, mosięŜnego
drutu, które oplatały rękojeść, był złamany. ZauwaŜył, Ŝe Cooper czeka na dokończenie
zdania. — Zabić przywódcę, a reszta wojowników zawróci.
Ale nie ma wielkiej nadziei? Cooper przygryzł dolną wargę.
• Tak, ale czy mamy inne wyjście?
• Spakować się i uciec.
• Zdaje się, Ŝe powiedziałeś...
• Tak. Chcę uchronić to miejsce i to nie tylko z powodu sentymentów. Myślę, Ŝe będzie
nam potrzebne, aby przetrwać

— 458 —
po upadku Konfederacji. Jeśli uciekniemy, moŜemy być pewni , Ŝe oni nie oszczędzą
niczego.
• Dobrze, postanowione. Zostajemy.
• Ty nie musisz.
• Co?
• To właśnie mam na myśli, Charles. Przybyłeś tutaj, aby znaleźć konia, a nie Ŝeby
walczyć.
• Do diabła, kuzynie, walka to jedyna rzecz, na której się znam. Obecne nieprzyjemne
czasy sprawiły, Ŝe nie nadaję się do zajęć bardziej cywilizowanych.
Spojrzeli na siebie, Ŝaden się nie uśmiechnął. Charles był podniecony, opanowała go
dobrze mu znana ciekawość i zniecierpliwienie. Miał ochotę działać, uczucie to było
intensywniejsze niŜ niepokój. Wkrótce rozpocznie się bitwa, i dobrze. Gdzieś za oknem
zaskrzeczała wrona, odpowiedziała jej druga.

126
Za kaŜdym razem, kiedy Virgilia słyszała odgłos powozu na ulicy, podbiegała do frontowego
okna i niezmiennie spotykał ją zawód. Dlaczego Sam się spóźniał? MoŜe jakaś przykrość w
domu?
I tym razem opuściła firankę. Na dworze lutowy zmierzch ogarniał Northerm Liberties.
Domek Virgilii w odległej wiosce — lokalizacja nie najlepsza, ale znośna składał się ze
schludnych czterech pokoi. Niedługo przed tym, jak Sam kupił go dla niej, był malowany.
Dwa olbrzymie dęby i ogrodzenie z białych palików podnosiły wartość tej małej parceli.
Jako kochanka kongresmana Virgilia uczyła się grać role, w których nikt by jej sobie nie
wyobraził jeszcze rok temu. Tego wieczoru domek pachniał soczystą, pieczoną kaczką.
Zawsze nienawidziła gotowania i dlatego nie była dobrą kucharką, ale uczyła się. Jej
kochanek lubił dobre jedzenie i wino.
Wkładała ładne stroje nie tylko z powodu jakichś okazji, zawsze starannie się ubierała.
Sam lubił kobiety zadbane i dobrze ubrane wszędzie, prócz sypialni. Tego dnia spędziła
czterdzieści minut układając sobie włosy i perfumując się. WłoŜyła swoją najlepszą suknię z
burgundzkiej krepy na niemiłosiernie ściągnięty gorset, dzięki któremu jej talia była wąska i
który podkreślał piersi.
Ku swej wielkiej satysfakcji Virgilia takŜe grała rolę nieoficjalnego doradcy swojego
kochanka. Dyskutował z nią o spra-

— 459
wach Kongresu, nawet zasięgał jej porad w pewnych kwestiach. Na biurku w salonie leŜała
sterta gęsto zapisanych arkuszy, które jej ostatnio zostawił — szkic przemówienia. Miał je
wygłosić do republikanów kilka dni po inauguracji. Sam chciał skorzystać z okazji i w swym
przemówieniu zaznaczyć dystans między prezydentem a sobą. Pragnął usłyszeć jej zdanie na
temat tego, co napisał.
Nie otrzymywał tego rodzaju pomocy od swojej Ŝony, ale teŜ wcale tego się nie domagał.
Poślubił tę kobietę, chociaŜ, jak wyznał Virgilii, uwaŜał ją za bezpłciowe zero. Podejrzewał,
Ŝe Ŝona wie o jego związku z Virgilią, ale był przekonany, Ŝe nigdy nie sprawi mu kłopotu.
Strategia, która to gwarantowała, była bardzo prosta. Często napomykał Ŝonie, Ŝe jej
sytuacja jest niepewna i Ŝe moŜe opuścić ją w kaŜdej chwili, chociaŜ ani jedno, ani drugie
nie było prawdą.
Około wpół do siódmej kaczka była juŜ przypalona, a Virgilia zdenerwowana. Chodziła
tam i z powrotem. Słysząc stukot kopyt przed domem, rzuciła się do drzwi. Gwałtownie je
otworzyła.
Sam? Och! Tak się martwiłam.
Zaniepokoiło ją, Ŝe nie ruszył się z siedzenia w powoziku. Musiałem odwieźć Emily na
stację. Jej ojciec zachorował w Muncie. Zabrała dzieci. Nie będzie jej przynajmniej przez
tydzień. Światło padające zza otwartych drzwi sprawiło, Ŝe wyraźnie widział jej twarz i
radosny uśmiech. Mogę zostać na noc, jeśli mnie zaprosisz.
Kochanie, to cudownie. Oczywiście, Ŝe jesteś zaproszony. Odprowadzę konia. Był juŜ
karmiony. Zajmie mi to parę minut.
Kiedy pojechał do małej przybudówki za domkiem, Virgilia podgrzała kaczkę, słodkie
ziemniaki i groszek. Sam przeszedł przez dziedziniec cięŜkim krokiem, strzepując kurz z
rękawów surduta.
Ruch w pobliŜu dworca kolejowego był niebywały. Podobnie jest w mieście. Myślę,
Ŝe zebrała się tu połowa mieszkańców kraju na inaugurację. Dzisiaj w południe u Willarda
kelner powiedział, Ŝe z powodu liczby gości łóŜka i materace układane są w holu. —
Pocałował ją w policzek. Gdybyś oferowała miejsca na namioty na podwórzu, mogłabyś się
wzbogacić.
Śmiejąc się zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. Lubił jej język w swoich ustach,
zresztą nie tylko tam. Po długim pocałunku zapytała:
Zjemy teraz czy później? Obawiam się, Ŝe kaczka jest juŜ prawie czarna.
-— Tak czy owak moŜemy trochę zjeść. Potem będziemy mieć cały wieczór, by robić to,
na co będziemy mieli ochotę.

- 460 —
Uśmiechnęła się do niego czule, a nawet trochę prowokująco, zanim wyszedł do piwnicy
po jedną z kilku tuzinów butelek wina. Piwnica była dobrze zaopatrzona. Sam z wprawą po-
sługiwał się korkociągiem, w tym czasie Virgilia rozkładała talerze. Otworzył butelkę i
napełnił kieliszki winem.
Usiedli, pili wino na przemian wznosząc toasty. Virgilia z podziwem patrzyła na
kochanka znad trzymanego w ręku kieliszka. Wyjaśniła, Ŝe pod wieloma względami jest
szczęśliwsza niŜ jego Ŝona. Ich nielegalny związek był bardziej ekscytujący niŜ monotonne
Ŝycie małŜeńskie. Wydawało się jej, Ŝe robi coś niemal tak niegodziwego i oburzającego jak
wtedy, gdy Ŝyła z czarnym męŜczyzną.
Pili mocne bordo, znakomite i drogie. Sam przełknął łyk i powiedział:
— Do diabła z zamieszaniem z powodu balu inauguracyj
nego. Słyszałaś o tym?
Potrząsnęła głową.
— Coś nie w porządku? To świetny pomysł, tylko dziesięć
dolarów za kolację i bal w Biurze Patentowym. Pisał o tym
„Star".
I mnóstwo naszych czarnych braci wyraziło chęć wzięcia w nim udziału. Niektóre
Ŝony kongresmanów, włączając moją, po usłyszeniu tej wiadomości wprost nie mogły
doczekać się balu. Emily niemal przez godzinę zachwycała się moŜliwością zatańczenia
walca z Fredem Douglassem lub innym pawianem. Komitet balu musiał szybko wydać
oświadczenie uspokajające. Sformułowane było grzeczne, ale jego wymowa jest jasna. Nie
przewidziano biletów dla czarnych.
Myślę, Ŝe to haniebne.
Nie mieszaj wolności z równością, Virgilio. Wolność jest poŜądana. Jest narzędziem
zbierania głosów. Równość nigdy nie będzie tolerowana. Przynajmniej za naszego Ŝycia.
Przez kilka minut rozmawiali o przyjemniejszych rzeczach. Wino odurzyło Virgilię i
wprawiło ją w filuterny, nietypowy dla niej nastrój.
• Czy mogę prosić o zaproszenie na inaugurację?
• Mam je dla ciebie. Zarezerwowany sektor w pobliŜu podium dla dygnitarzy, przed
wschodnim portykiem.
• Och, to wspaniale, Sam. Dziękuję ci.
Ale to nie wszystko. Zdołałem równieŜ zarezerwować dla ciebie miejsce na galerii
Senatu w południe, kiedy ten gbur Johnson będzie składał przysięgę. Zobaczysz Lincolna
siedzącego na piętrze i jego Ŝonę w specjalnym sektorze w pobliŜu ciebie. Będziesz widziała
dobrze całą naszą gromadę. Kiedy wszyscy wyjdą, by na ręce prezydenta złoŜyć przysięgę, ja
i Emily będziemy stać na podium.

— 461 —
Zawrót głowy spowodował, Ŝe wypowiedziała słowa, których się nie spodziewał:
— Być moŜe, kiedy zobaczę ciebie i twoją Ŝonę, pomacham
wam ręką.
Pieścił jej rękę, lecz nagle cofnął swą dłoń. Z zaskakującą surowością odparł:
• Nie pochwalam tego rodzaju uwag.
• Sam, Ŝartowałam...
• Ja nie.
Przestraszyła się, natychmiast otrzeźwiała. Dodała pośpiesznie:
— Przepraszam, kochanie. — Przeprosiny nie przyszły jej
łatwo, ale były konieczne, jeśli chciała go zatrzymać, a zaleŜało
jej na tym. — Wiem, Ŝe publicznie nie moŜemy przyznać się, Ŝe
jesteśmy bliskimi znajomymi. Nigdy nie uczyniłabym najmniej
szej rzeczy, która mogłaby splamić twoje dobre imię lub stano
wić niebezpieczeństwo dla twojej kariery. Twoje imię i reputacja
są równie waŜne dla mnie, jak dla ciebie. — Ścisnęła jego rękę.
Wierzysz mi?
Zapadła przeraŜająca cisza. Kiedy wreszcie jego twarz złagodniała i powiedział „tak",
Virgilia była juŜ wystarczająco ukarana.
Zaniepokojona zmieniła temat rozmowy.
— Nie zaleŜy mi na tym, by usłyszeć przemówienie Goryla,
ale z niecierpliwością oczekuję sposobności, by zobaczyć go
z bliska. Czy wygląda tak źle, jak mówią?
Wygląda, jakby był zabalsamowany. Ma trzydzieści funtów niedowagi i słyszałem, Ŝe
cierpi na ciągłe dreszcze. Ludzie szepczą, Ŝe jest śmiertelnie chory. Na nieszczęście jego
dolegliwości nie osłabiły jego uporu i determinacji. WciąŜ dąŜy do zrealizowania swego
programu i urzeczywistnienia marzeń. Jeśli pogłoski o zagraŜającej mu śmierci byłyby
prawdziwe, mielibyśmy szczęście. Odciął kawałek chrupiącej kaczki i skosztował. — Bardzo
dobra.
- Wiem, Ŝe nie jest dobra, ale to miło z twojej strony, Ŝe nie mówisz mi tego.
Znów się uśmiechnął.
— Potrafię kłamać, prawda? Ćwiczę to za kaŜdym razem,
kiedy piszę lub mówię do wyborców. Czy czytałaś projekt
przemówienia? — Skinęła głową. Co o nim myślisz?
Virgilia odłoŜyła widelec.
• Powiedziałeś mi, Ŝe sądzisz, iŜ Lincoln na inauguracji wykona jakiś pojednawczy gest
pod adresem Południa.
• O ile zdołałem się dowiedzieć, właśnie taki ma być sens jego wystąpienia.
• Obawiam się, Ŝe twój projekt brzmi bardzo podobnie.

— 462
• Naprawdę? Zbyt delikatnie?
• Nie tylko to, nie określa wystarczająco dokładnie poglądów ludzi, których
reprezentujesz. — Polityka była dziedziną, w której czuła się pewnie. Dlatego nalegała: W
tym tekście nie zmierzasz prosto do celu. Prezydent określił swój stosunek do rekonstrukcji*.
Ty i twoi przyjaciele macie zupełnie inne zdanie. Musisz zrobić coś więcej, niŜ tylko
wydobyć róŜnice i określić poglądy waszego skrzydła partii. Musisz zaistnieć wyraźniej i
dobitniej jako członek elity, która powinna zdominować i zdominuje rekonstrukcję, a takŜe
zmieni plan prezydenta, który jest tylko majaczeniem moralnego tchórza. Ludzie muszą
poznać twoje nazwisko, Sam. Muszą je identyfikować z absolutnym zaangaŜowaniem w
dzieło tworzenia trudnego pokoju. śadnego przebaczania zdrajcom. Nie powinieneś tylko
maszerować we właściwym pochodzie, musisz pokazać, Ŝe to ty prowadzisz ten pochód.
Myślałem, Ŝe projekt mojego przemówienia właśnie to pokazuje.
Chciałeś, abym była uczciwa, nieprawdaŜ? Jest zbyt ogólny i układny. Na przykład,
nie zawiera nic, co przypominałoby zdanie Shermana, Ŝe sprawi, iŜ Georgia będzie wyła z
bólu. Ludzie muszą zauwaŜyć cię jako człowieka, który doprowadzi do tego, Ŝe całe
Południe będzie wyło z bólu i w ten sposób zapłaci za wszystkie swoje zbrodnie. To prosta i
Ŝywa koncepcja, którą musisz wyrazić w swoim przemówieniu, a potem powtarzać przy
kaŜdej okazji. Jeśli tak zrobisz, ludzie, gdy będą myśleć czy mówić o kongresmanach, od
razu przypomną sobie twoje nazwisko.
To ambitny cel. Zachichotał.
Ale przecieŜ tego chcesz, prawda? — SpowaŜniał. Oczywiście, Ŝe tego chcesz. Ale
nie osiągniesz tego, chyba Ŝe posuniesz się dalej niŜ inni. A co, jeśli zawiedziesz? W
porządku, twoje nazwisko utkwi w ludzkiej świadomości na drugim miejscu. Ale jeśli
spróbujesz osiągnąć mniej niŜ ten, który będzie przed tobą, moŜe okazać się, Ŝe jesteś
niczym.
Ponownie cicho się zaśmiał. Wziął jej prawą rękę w swoją i zaczął głaskać kciukiem jej
dłoń.
Jesteś nadzwyczajną kobietą. Szczęściarz ze mnie, Ŝe jestem twoim przyjacielem.
— Tak długo, jak tylko zechcesz, kochany. Przejrzymy szkic przemówienia?

* Rekonstrukcja termin przyjęty w historiografii w odniesieniu do dziejów Ameryki w latach 1865 1877. TakŜe
proces likwidacji zniszczeń materialnych, a nade wszystko polityczny powrót Południa do Unii.

— 463 —
Naciskał i głaskał, naciskał i głaskał jej dłoń.
— Jeszcze nie teraz.
— Wobec tego moŜe coś zjesz?
• Nie.
• Kolacja będzie zimna, jeśli...
• Być moŜe, ale nie będziemy nic przeglądać.
O mało nie wywrócił stołu, kiedy w pośpiechu wstał i objął ją nad oparciem krzesła.
Wyciągnęła rękę i chwyciła brzeg stołu, pojękując. Przesuwał dłoń tam i z powrotem
szukając po omacku jej piersi. Ruszyli w kierunku sypialni, gorączkowo ściągając sobie
nawzajem ubrania. Virgilia rozpięła włosy i rzuciła się na łóŜko, pozwalając mu
rozwiązywać sznurowadła swego gorsetu, co Sam wykonywał jedną ręką, drugą zaś pieścił
osłonięte koronką sutki. W końcu uwolnił jej piersi. Ukląkł obok całując je. Potem całował
ją wszędzie, aŜ z całej siły ścisnęła w dłoniach jego głowę.
Nigdy nie pozwoliłaby mu odejść. PomoŜe mu, pocieszy go, poprowadzi, będzie dla
niego jak Ŝona, tak czy inaczej. Szkoda, Ŝe nie moŜna tego załatwić legalnie.
PołoŜył ją na plecach. Halka owinęła się jej wokół kostek. Doprowadził ją do orgazmu,
krzyczała pręŜąc ręce. Kiedy ją wypełnił, zdawało jej się, Ŝe zaraz wybuchnie. Sam był
potęŜnym męŜczyzną, nie tylko z postury. Z nim, dzięki niemu Virgilia mściła się za
biednego Grady'ego i za miliony takich jak on. WyraŜała swoją najgłębszą nienawiść.
To ona sprawiała, Ŝe Południe ryczało z bólu.
Potem, gdy zmęczona odpoczywała, przyszła jej do głowy ciekawa myśl. Wojna zmieniła
coś więcej niŜ tylko jej wygląd i stosunek do siebie samej. Obrzydzenie, które czuła do
Południa, było tak głębokie, jak nigdy przedtem, a kara dla Południowców stała się dla niej
najwaŜniejszą sprawą. O nią walczyła.
ChociaŜ i to się zmieniło. PoŜądała tak środków do dokonania zemsty, jak i jej samej.
Potrzebna jej była władza, by prowadzić dalej tę grę. Pozornie nie związane ze sobą,
nieistotne zdarzenia, w których uczestniczyła, ułoŜyły się w logiczny ciąg. Dzięki nim
władza znalazła się w zasięgu jej ręki. Tak blisko, jak ciało kochanka drzemiącego u jej
boku.
JeŜeli perspektywy, które się przed nią rysowały, były rezultatem wojny, to ta wojna nie
jest piekłem, jak powiedział Sherman, ale jednym z największych cudów Boga.
Być moŜe po raz pierwszy w swym dorosłym Ŝyciu Virgilia zasnęła zadowolona.
127

Następnego ranka, kiedy zegar w Mont Royal wybił godzinę szóstą, łuk ognistego światła
pojawił się w ciemności, potem zgasł.
— Przybyli — oznajmił Philemon Meek.
Bez namysłu chwycił ozdobną lampę ze stołu w jadalni i podbiegł do jednego z wysokich
okien. Charles odsunął w tył krzesło. Szabla z Solingen leŜała w pochwie na obrusie.
— Uciekaj stamtąd z tym światłem!
Przestraszony i podekscytowany nadzorca albo nie usłyszał, albo zignorował ostrzeŜenie.
Podniósł cięŜką storę, by lepiej widzieć.
— Podpalili budynek kuchni! Widzę, jak nacierają! Pocisk
trafił w okno, rozbił szybę i odrzucił Meeka do tyłu. Wpadł na
krzesła. Nafta wyciekająca z roztrzaskanej lampy natychmiast
się zapaliła. Charles podskoczył przeklinając.
Krzyki i urągania dochodziły z ciemności. Charles podbiegł do nadzorcy. Cała koszula
na piersi Meeka pokryta była czerwonymi plamami sączącej się krwi. Meek nie Ŝył.
Charles oderwał wielki kawał story i rzucił go na ogień, który trzaskając, trawił
drewnianą podłogę. Zaczął deptać materiał, by ugasić płomienie. Rozległ się strzał,
niewidoczna kula wbiła się w ścianę naprzeciwko rozbitego okna.
Przypalona stora wydzielała obrzydliwy zapach. Przykucnął i wyjrzał przez okno. Na tle
ognia pochłaniającego budynek kuchni widać było skaczące postacie. Wbiegł Andy, potem
Cooper z jedną ze starych strzelb w ręce. Broń Meeka leŜała ciągle na stole. Charles wskazał
na nią.
• Teraz jest twoja, Andy. Zabierz strzelbę na górę, znajdź dogodne miejsce i strzelaj.
Ale upewnij się, czy z tego miejsca mógłbyś szybko się wydostać, gdyby podpalili dom.
• Tak, majorze powiedział Andy, chwytając starą strzelbę i dwie małe flanelowe torby,
które Judith uszyła na proch i kule.
Charles nie tracił czasu na rozwaŜania, jak doniosłym aktem było uzbrojenie niewolnika
na plantacji ryŜu w Południowej Karolinie. Miał inne sprawy na głowie, najwaŜniejszą z
nich było przeŜycie.
— Jeszcze jedna rzecz, Andy. Wiesz, jak wygląda Cuffey?
Rozglądaj się za nim. On jest tym, do którego będziemy strzelać
w pierwszym rzędzie^.
— 465 —
— Tak, znam go. Mówi się o nim, Ŝe przytył i sprawił sobie
muła. Powinienem rozpoznać go bez trudu. Mam nadzieję, Ŝe go
dostanę.
Wyszedł. Charles doczołgał się do okna. Wybuchł jeszcze jeden poŜar. Płonęło biuro.
— Lepiej gdybyśmy się ulokowali w holu — powiedział do
Coopera. — Pilnuj drzwi od strony rzeki, ja wezmę te od strony
alei.
Z tych pozycji mogli takŜe bronić zamkniętych drzwi salonu, w którym schroniły się
wszystkie kobiety i dzieci juŜ około godziny piątej.
Na twarzy Coopera malował się strach i zmęczenie, kiedy biegł za Charlesem do holu,
ciągnącego się od frontowych drzwi przez cały parter aŜ do tylnego wyjścia.
• Nie było ostrzeŜenia, Charles. Co się stało z tymi lalusiami, których wysłałeś na
czaty?
• Skąd, do diabła, mogę wiedzieć. Albo zostali zabici, albo uciekli, albo przyłączyli do
armii Cuffeya. — Spędził większą część nocy na dworze, wędrując od jednego niewolnika
do drugiego sprawdzając, czy straŜnicy czuwają, i podnosząc ich na duchu. Wszedł do domu
pół godziny temu, by odpocząć i zebrać siły. I oto jaki był tego rezultat. Nikt ich nie ostrzegł.
Tam... szepnął nagle, kucając ponownie. Cień padł na wąski, ale wysoki kawałek
szkła po lewej stronie frontowych drzwi. Wyciągnął swojego kolta. Po prawej stronie
zamkniętych, częściowo oszklonych drzwi, na tle blasku ognia pojawiła się postać
męŜczyzny. Charles strzelił. MęŜczyzna upadł, z brzękiem posypało się stłuczone szkło.
Jeden. Za plecami usłyszał szczęk rygla. Drzwi salonu otwarły się. Doszedł go płacz
dziecka. Judith zawołała:
• Cooper, ilu ich...
• Zbyt wielu! — odkrzyknął Charles. — Zostań tam, do diabła! — Drzwi zamknęły się
z trzaskiem, po czym zostały ponownie zaryglowane.
• Nie sądzę, Ŝebyśmy to przeŜyli — powiedział Cooper stanowczym, nie wyraŜającym
Ŝadnych uczuć głosem.
Zamknij się, jeśli masz tak mówić. Charles podbiegł do frontowych drzwi. W blasku
ognia widocznym w rozbitej szybie zobaczył postać na mule. Wiatr niósł dym w stronę
domu. Wyzywający głos przestraszył Char-lesa.
— Hej, Charles Main, jesteś tam? Bo tutaj jest jeden z twoich
Murzynów, który przyszedł, by dobrać się do ciebie. Zamierzam
cię spalić, panie Charles Main. Upiec ciebie i twoje cholerne
kobiety Ŝywcem, słyszysz?

— 466 —
— Cuffey, ty sukinsynie — Charles oparł prawą rękę na
najeŜonej kawałkami rozbitego szkła krawędzi i wystrzelił.
— Chodź tu i spróbuj.
Ktoś postrzelony zawył. Charles wśród dymu i blasku usłyszał stuk kopyt muła. Potem głos
Cuffey a:
— JuŜ niedługo! Niebawem!
Ktoś inny dostał kulę, która była przeznaczona dla niego. Do diabła! To była okazja,
której Charles nie powinien był zmarnować.
— Tutaj krzyknął Cooper na chwilę przed tym, jak
zaryglowane drzwi od strony rzeki zostały rozłupane za pomocą
narzędzi znalezionych przez najeźdźców w ogrodzie. Stojąc
w nich Charles zwrócił uwagę na jaśniejsze światło za oknami
jadalni. Tam, za drzewami, całe niebo oblewał oślepiający blask.
Wydał niski, rozpaczliwy jęk. Chaty niewolników zostały podpalone. Punkt opatrunkowy
i kaplica prawdopodobnie takŜe. Wojowali po swojemu. Kolor skóry ich ofiar nie miał juŜ
znaczenia. To były szumowiny. Zanim go wykończą, pośle paru do piekła, niech uprzedzą
szatana, Ŝe on teŜ tam idzie.
Drzwi od strony rzeki zostały staranowane. Pojawiło się w nich czterech męŜczyzn,
jeden trzymał pochodnię, która oświetlała dwie białe i dwie czarne twarze. Cooper
wycelował w nich strzelbę. Charles strzelił, ale nie trafił nikogo. Trzech napastników
odskoczyło na bok, a jeden z białych, pękaty męŜczyzna z widłami, stracił równowagę,
zatoczył się i wpadł do holu. Odrzucona z rozmachem pochodnia oświetliła twarz intruza ze
znakiem dezertera na prawym policzku. Charles z zaskoczeniem stwierdził, Ŝe zna tego
człowieka.
• Salem Jones?
• Spłacam zaległy od dłuŜszego czasu rachunek, ty chamski... Nie dokończył, ruszył
na Charlesa z widłami.
Cooper wystrzelił. Charles zrobił to samo, rzucając się jednocześnie w bok, by uniknąć
zębów wideł, którymi Jones mógł zadźgać go na śmierć. Ani jeden, ani drugi nie trafił.
Salem Jones z rozpędu przeleciał na drugą stronę holu. Widły rozdarły pas pięknej tapety i
wbiły się w ścianę na głębokość dwóch cali.
Charles ruszył na byłego nadzorcę. Jak podczas kaŜdej bitwy miał mieszane uczucia. Do
jadalni wpadały zapalone pochodnie, które wzniecały ogień. Salon był pełen rozbitego szkła.
Rozlegały się krzyki przeraŜenia. Kobiety miały noŜe kuchenne i topory rzeźnicze do
obrony. Dwaj męŜczyźni, którzy zniszczyli drzwi od strony rzeki, walili teraz w drzwi
salonu. Nie zwaŜając na wrzaski i strzały Charles rzucił się na Jonesa, który coś bełkotał,
próbując wyciągnąć widły ze ściany.
Charles wiedział, Ŝe powinien strzelić mu w plecy, ale nie

— 467
potrafił. Dwaj męŜczyźni, mocujący się z drzwiami salonu, zdołali je sforsować mimo rygli
od wewnątrz. Strzelba Coopera zagrzmiała. Jeden z napastników upadł. Charles złapał
Jonesa za pas i odciągnął go od ściany i wbitych w nią wideł. I wtedy zobaczył małą, krępą
postać w drzwiach do salonu.
— Mamo, Jezu Chryste, wracaj! — zawołał Cooper do Claris-
sy, która jak zwykle zagadkowo się uśmiechała.
WciąŜ ciągnąc Jonesa, Charles nie zauwaŜył noŜa, który ten, dysząc cięŜko, wyciągnął
zza pasa. Jones z całej siły wbił ostrze w udo przeciwnika. Z gardła Charlesa wydobył się
basowy, niski krzyk, łzy bólu natychmiast go oślepiły. Bez namysłu odepchnął byłego
nadzorcę. Jones wyrwał widły ze ściany i, wziąwszy zamach, ruszył w kierunku Charlesa,
który przełoŜył kolta do lewej ręki, by prawą ścisnąć krwawiącą nogę.
Oświetlone blaskiem poŜaru zęby wideł zabłysły przed oczami Charlesa.
Najpierw ty, potem twój szanowny kuzyn! krzyknął Jones.
Charles musiał spróbować strzelić lewą ręką, chociaŜ wiedział, Ŝe istnieje niewielka
szansa, by strzał okazał się skuteczny. Był przegrany.
Rozległ się ryk. Jones wzniósł się, jak gdyby wielkie, niewidzialne ręce chwyciły go w
pasie. Jego nogi podkurczyły się, potem opadły i krwawiący Jones runął na ziemię martwy.
Charles usłyszał jedynie cichy turkot wideł, które poszybowały tuŜ obok jego głowy.
Kiedy odwrócił się, zobaczył Coopera z dymiącą strzelbą, z której zastrzelił Jonesa,
zdąŜywszy ją ponownie naładować. Judith stojąc w drzwiach salonu wzywała Clarissę do
powrotu do pokoju. MęŜczyzna, który wyłamał drzwi salonu, leŜał na podłodze z twarzą
zakrwawioną od ciosu toporem, zadanego mu przez Jane. Czwarty bandyta uciekł.
Kiwnąwszy głową w kierunku światła i gorąca wypełniającego jadalnię Cooper, cięŜko
sapiąc, wykrztusił:
— Niech wszyscy stąd uciekają, zanim spali się cały dom.
Charles, coś sobie przypomniawszy, jęknął i rzucił się do
jadalni. Umazaną krwią ręką chwycił szablę, która leŜała w pochwie na tlącym się obrusie.
Znalazłszy się ponownie w holu oparł się o ścianę. Krew spływała mu po nodze do buta.
Przypuszczał, Ŝe mogą się spodziewać wszystkiego najgorszego. Naprawdę nie wierzył, Ŝe ci
wszyscy Murzyni, których uzbroił, jak mógł najlepiej w róŜne narzędzia i rozmieścił wokół
domu, byli tam jeszcze i bronili Mont Royal. On nie zostałby, będąc na ich miejscu.
Coś z duŜą siłą uderzyło w masywne drzwi od strony podjazdu. Kula? Nie, coś
większego. Pal uŜyty jako taran? Pokuśtykał

— 468 —-
pośpiesznie w kierunku swego kuzyna, który właśnie ponownie ładował strzelbę.
Drzwi wpadły do środka. Charles obrócił się szybko i upadł na twarz, co uratowało mu
Ŝycie. Kule utkwiły w ścianie, przy której przed chwilą stał. Charles szybko oprzytomniał,
strzelał dopóty, dopóki starczyło kul. Atakujący wycofali się.
Pot lśnił na jego twarzy. Wyprostował się z wysiłkiem, zauwaŜył duŜe plamy krwi,
wyciekającej ze zranionej nogi, które pozostały na parkiecie.
• Musimy wydostać kobiety powiedział Cooper.
• W porządku, ale na razie zostaniesz tutaj z nimi.
• PrzecieŜ zostaniemy tutaj obaj.
• Nie, dopóki... Charles przełknął ślinę. Próbując naładować rewolwer zauwaŜył, Ŝe
drętwieją mu palce. Nie potrafił utrzymać kul. Dwie mu upadły. Klęknął, by ich poszukać, i
dokończył: Nie, dopóki nie uda mi się znaleźć Cuffeya.
Znalazłeś go, biały człowieku. A on znalazł ciebie.
Charles podniósł głowę i spojrzał na schody. Po raz drugi wydawało mu się, Ŝe traci
rozum. Stał tam Cuffey. Był w błyszczącej balowej sukni z jasnoŜółtej satyny.
Charles przypomniał sobie, Ŝe w Georgii próŜniacy Shermana i niektórzy uwolnieni
niewolnicy nosili stroje kobiece, zagrabione z domowych szaf. Cuffey musiał takŜe o tym
słyszeć. Zachowywał się dziwnie, jak gdyby był pijany. W ręce trzymał nóŜ z szerokim
ostrzem do obcinania krzewów. Ostrze było długie na dwie stopy.
Charles wpatrywał się w Cuffeya, szukał w nim chłopca, którym niegdyś był ten
człowiek. Z tym chłopcem kiedyś mocował się, łowił ryby, rozmawiał o kobietach i robił
wiele innych rzeczy, które robią wszyscy chłopcy. Nie mógł odnaleźć utraconego przyjaciela
w tej Ŝółtej zjawie z noŜem i obłąkanymi oczami, wlepionymi w niego.
• On cię odnalazł i jest zmuszony cię zabić powiedział Cuffey, schodząc po schodach.
Cooper i Charles patrzyli na niego trzymając w rękach naładowaną broń. Drugie piętro
wielkiego domu zaczęło się palić, Charles poczuł Ŝar bijący od sufitu, zobaczył kłęby dymu
wokół głowy Cuffeya.
• Wydostań kobiety szepnął Charles.
• Nie mogę zostawić cię, Ŝeby...
• Idź, Cooper.
• No, idź — powtórzył lekcewaŜąco Cuffey. — W tej chwili to ja potrzebuję pana
Charlesa. Do męŜczyzn tłoczących się na podjeździe przy frontowych drzwiach krzyknął: —
Wszyscy mają zostać na dworze, dopóki nie skończę, słyszycie? Zostać na dworze!
— 469 —
Charles powoli wsunął kolta do kabury. Wytarł zakrwawioną dłoń w koszulę na piersi.
Potem wziął pochwę z szablą z małego stołu, gdzie ją przed chwilą połoŜył. Była zbyt ładna
i zbyt słaba, by nią walczyć, ale nie miał czasu, by podnieść z podłogi widły, a Cooper
wychodząc do salonu zabrał strzelbę.
Cuffey schodził po schodach kołysząc się, Ŝółta satyna szeleściła. Długie ostrze noŜa
trzymał tuŜ przy sobie, szczerzył zęby.
— Byliśmy kiedyś przyjaciółmi, nieprawdaŜ?
Śmiejąc się Cuffey przesunął nóŜ tam i z powrotem po Ŝółtej satynie, jak gdyby chciał go
wypolerować. Charles nie odrywał oczu od krostowatej, nadętej twarzy, oświetlonej
blaskiem ognia.
— Byliśmy, ale juŜ nie jesteśmy.
Dwaj męŜczyźni, jeden chichoczący blondyn ubrany w surdut i pelerynę Coopera,
wysunęli się zza drzwi prowadzących do pokoju, w którym przechowywano naczynia
stołowe, wpuszczając jednocześnie chmurę dymu. Obaj nieśli stosy porcelanowych talerzy,
na szczycie których były ułoŜone poplamione krwią srebra stołowe. Cuffey wrzasnął z dołu
schodów. Wybiegli chwiejnym krokiem na zewnątrz. Chichoczący chłopiec gubił srebrne
sztućce, spadały na podłogę z giośnym brzękiem.
Zanim wybiegli, przez frontowe drzwi Charles zobaczył znajomą sylwetkę kobiety, która
szła wolno przez podjazd tak spokojnym krokiem, jak gdyby odbywała poranny spacer.
—- Ciociu Clarisso!
Ale juŜ niemal znikła z jego pola widzenia.
Charles nieco odwrócił głowę, co dało Cuffeyowi przewagę, na którą czekał. Rzucił się
nań, trzymając nóŜ oburącz. Wziął wielki zamach i ciął. Świszczące ostrze rozłupałoby
głowę Char-lesa, gdyby nie wykonał nagłego zwrotu.
NóŜ uderzył. Mały stolik, na którym przedtem leŜała szabla, został rozłupany na pół.
Charles próbował wyciągnąć szablę z pochwy, ale — BoŜe, dopomóŜ! utknęła. Cuffey ciął
poziomo, tuŜ przy szyi Charlesa, ale ten zdąŜył cofnąć się, kuśtykając. Ostrze noŜa Cuffeya
uderzyło w ozdobne lustro, które rozprysło się na kawałki. W jednym momencie setki
cząstek odbiły blask ognia, jak wystrzelone w górę setki iskier.
Rana była głęboka i prawa noga Charlesa zaczęła mu odmawiać posłuszeństwa. W końcu
zdecydował się wyciągnąć swą kruchą szablę. Cuffey jeszcze raz uniósł ręce nad głowę.
Wielkie plamy potu pojawiły się pod pachami na balowej sukni. NóŜ uderzył z brzękiem w
wiszące w holu świeczniki.
Wściekły Cuffey walnął w świecznik, dwa potęŜne uderzenia nie uspokoiły
rozwścieczonego Murzyna. Świecznik urwał się i rozpadł na kawałki, które spadły na
podłogę jak gwałtowny deszcz. Jedna myśl przyszła Charlesowi do głowy, choć nie był

— 470
w stanie zanalizować swojej sytuacji; w Akademii był zapalonym szermierzem, bez końca
potrafił zmagać się z kolegami. Wyciągnął szablę na długość ręki. W tym momencie jego but
pośliznął się na kryształowym wisiorku ze świecznika. Cuffey kopnął go w pachwinę tak
mocno, Ŝe jęknął i gwałtownie zgiął się wpół. Jego prawa noga zdrętwiała. Upadł na obolałe
kolano, co było groźniejsze i bardziej bolesne niŜ kopniak. Jak przez mgłę widział nóŜ, który
zbliŜał się do jego odsłoniętej szyi.
Charles zamachnął się szablą i przeciął nadgarstek Cuffeya. Trysnęła krew. Cuffey
przypomniał sobie, Ŝe ma nóŜ, który minął ucho Charlesa tak blisko, Ŝe poczuł, jak metal
dotyka małŜowiny. Nadal klęczał. Cuffey kopnął go w lewą rękę. Charles poderwał się, ale
natychmiast, runął jak długi. Cuffey nadepnął cięŜkim buciorem na wyciągniętą, prawą rękę
Charlesa. Dłoń otwarła się i wypadła z niej opleciona drutem rękojeść szabli.
Z grymasem na twarzy trudno nazwać go uśmiechem — Cuffey zwalił się kolanami na
piersi Charlesa. Tarzali się po kawałkach świeczników, potłuczonych wisiorach, odłamkach
rozbitego lustra i drzazgach rozłupanego stołu. Cuffey próbował wepchnąć mu palce w oczy.
Charles odciągnął dłoń napastnika do tyłu, trzymając za czarny, skrwawiony nadgarstek.
Czuł, Ŝe gwałtownie traci siły.
— Zabiję cię, biały człowieku! Cuffey sapiąc, wyszarpnął
rękę. Palce Charlesa śliskie od krwi pozwoliły mu się wyrwać.
Obiema rękami chwycił Charlesa za szyję. Czuł na swoim gardle
strumyczek krwi, cieknącej z nadgarstka Cuffeya.
— Jesteś skończony. Tak jak cała ta plantacja.
Wydawało się, Ŝe Cuffey ma rację. Charles umierał w bólu
i szoku. Obrazy rozmazywały się mu przed oczami. Prawa ręka opadła z głuchym łoskotem
na podłogę, drgała rozpaczliwie i bardzo szybko jak biały pająk. Szukał kawałka lustra,
odłamka szkła, by zaatakować twarz Cuffeya.
Ręce dusiły go mocno, coraz mocniej. Czerwone palce Charlesa dotknęły i zatrzymały
się na czymś, czego zrazu nie potrafił zidentyfikować. Odrutowana rękojeść. Kątem oka
Cuffey zobaczył, Ŝe jakiś przedmiot zbliŜa się. Charles wbił lśniącą kawaleryjską szabelkę
pod lewą pachę Cuffeya. Jednocześnie Cuffey uwolnił skrwawione gardło Charlesa i ryknął.
Szabla przecięła satynę i wbiła się na głębokość dwóch cali. Czterech. Sześciu. Charles
poczuł, Ŝe ostrze dotknęło kości, ale pchał dalej. Dwanaście cali, piętnaście...
Cuffey nie wytrzymał, poderwał się rycząc z bólu, ze śmiercionośnym ostrzem w piersi,
które niemal go przeszyło. Charles trzymał mocno. Cuffey nadal gwałtownie się szarpał.
Rękojeść od materiału sukni dzieliły zaledwie trzy cale. Cuffey wstał,

— 471 —
napręŜone ostrze złamało się, w dłoni Charlesa została rękojeść szabli. Cuffey, zataczając się
i kręcąc we wszystkie strony, wbiegł do płonącej jadalni. śółta, wydymająca się spódnica
zaczęła się palić. Płomienie ogarnęły ozdobne obszycie i posuwały się w górę jak odwrócone
frędzle. Kręcąc się i chwiejąc biegł. Jeszcze jedna figura tego śmiertelnego walca i upadł w
pochłaniające go płomienie. Ogień wystrzelił znajdując coś, czym mógł zaspokoić swoje
nienasycenie. Płonący kształt zniknął.
Palący się sufit trzeszczał i spadał go kawałku. Charles podniósł się, wciąŜ ściskał w
prawej dłoni kawałek szabli, który przypominał metalowy krzyŜ. Większa część
wygrawerowanych napisów była zniszczona. Wszystko, co zostało to „dŜiny, 1861".
Krew przesiąkła przez nogawkę spodni i, gdy szedł, sączyła się do buta. Wypatrzył swoją
strzelbę i zabrał ją. Zobaczył, Ŝe ogień jeszcze nie dotarł do salonu. Okna były wybite,
przypuszczał, Ŝe przez nie Cooper i kobiety zdołali uciec. Musiał ich odnaleźć. Wielki dom
był stracony.
Zerwał jeszcze jedną storę, za pomocą resztki szabli uciął kawałek w kształcie pasa
wystarczająco długiego, by owinąć nim kilka razy udo. Oderwał nogę taboretu, rozciął ją na
dwoje. UŜył jednej połowy, by zacisnąć opaskę. Miał nadzieję, Ŝe to wystarczy.
Bolały go Ŝebra, dusiło w piersiach. Dym gęstniał z minuty na minutę. Wyskoczył przez
okno z pustym rewolwerem w lewej ręce i ze złamaną szablą w prawej.
Wstawał dzień. Ludzie Cuffeya zdąŜyli wynieść wszystkie wartościowe przedmioty,
zanim ogień ogarnął dom. Dowodziły tego rozrzucone w pośpiechu wzdłuŜ alei rzeczy.
Zabrali wina i poncze, opróŜnili szafy i kredensy w kuchni. Zobaczył zarośniętych męŜczyzn
w łachmanach — białych i czarnych — poruszali się w dymie między drzewami. Ręce mieli
obładowane tym, co zdąŜyli ukraść.
Nie wszystkim dopisało szczęście. Blondyn, który miał na sobie surdut i pelerynę
Coopera, leŜał twarzą do ziemi między srebrnymi sztućcami i rozbitymi talerzami. Dziura od
kuli widniała między jego łopatkami.
Strzelanina juŜ prawie się skończyła. Charles usłyszał jeszcze
jeden strzał, dlatego rozwaŜnie schował się za białą kolumną
i krzyknął:
• Cooper? Cisza.
• Cooper!
— Charles?
Dochodzący z daleka głos był dla niego wystarczającą informacją. Ukryli się w gęstych
zaroślach w ogrodzie, tuŜ nad brzegiem rzeki. Skradał się wzdłuŜ ściany domu ostroŜnie, by
jej
— 472 —
nie dotknąć, tak była gorąca. Skręcił, minął komin i przeszedł na skróty przez trawnik.
Nie było nikogo. Przygotował się do skoku, ale przypomniał sobie, Ŝe trzeba oznajmić
im coś waŜnego. Krzyknął jeszcze raz:
— Cuffey nie Ŝyje. Cooper! Cuffey nie Ŝyje! Zabiłem go!
Huk i trzaski płonącego Mont Royal wypełniały ciszę, ale nie
usłyszał Ŝadnych głosów. Mimo wszystko wiedział, Ŝe go usłyszeli. Nabrał powietrza w
obolałe płuca i fuszył naprzód. Biegł tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to ranna noga,
w dół trawiastego wzgórza, w kierunku Ashłey.
Ktoś strzelił do niego. Słyszał, jak Kula utkwiła w zroszonej trawie. Drugiego strzału nie
było. W Ogrodzie zobaczył znane twarze. Wyrzekł tylko jedno słowo do najbliŜej stojącej
osoby i upadł, tracąc przytomność.
Ukrywali się cały dzień na jednym i pól ryŜowych. LeŜeli na nasypie, którego rzeka nie
mogła zalać, poniewaŜ chroniły go przed tym drewniane śluzy. Grupa ocalonych składała się
z Coopera, jego Ŝony i córki, Clarissy, Jane, Andy'ego, młodej, pracującej w kuchni
Murzynki imieniem Sue i jej dwóch małych chłopców. Uratował się równieŜ leciwy Cyceron
z siwymi. kręconymi włosami. Cyceron zdąŜył napełnić ryŜem wielkie kieszenie swego
płaszcza. Podzielił się z pozostałymi, kiedy słońce stanęło w zenicie. To było ich jedyne
poŜywienie.
Wszyscy, włączając Coopera, nalegali, by wrócić do domu i oszacować straty. Clarissa
była najbardziej uparta. Charles natomiast pozostał nieugięty.
— Nie przed zmierzchem. Wtedy ja pójdę pierwszy, sam. Nie
ma potrzeby, by ktoś jeszcze ryzykował Ŝycie.
Opaska zaciskająca pomogła mu. Cięcie na nodze zasklepiło się. Nie czuł się dobrze, ale
teŜ nie tracił przytomności. Gdyby tak jeszcze mieć łyk burbona na uśmierzenie bólu.
Cooper był skłonny polemizować z jego ostatnią uwagą. Charles uprzedził go:
— Spójrz na niebo. Czy nie mówi ci, co się stało? Nad
groblą, nad rosłymi dębami i karłowatymi palmami, oddzielają
cymi od rezydencji ryŜowe pola, powiewały czarne flagi dymu.
Cyceron był tym wyraźnie poruszony. Wpatrywał się w dym przez chwilę, jego usta
drŜały, w oczach zalśniły łzy. Wybuchnął:
• Co się stało z chłopcami, których pozostawiliśmy na straŜy?
• Nie stali tam — odrzekł Cooper. Było to stwierdzenie, nie oskarŜenie, ale rozłościło
starego Murzyna.
• Tchórze! Jak moŜna nie bić się o swój dom...
Andy, który przykucnął opodal i rysował coś patykiem
w błocie, powiedział:

—- 473
— Pamiętaj, Ŝe to nie oni wybrali sobie ten dom
Cyceron rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie.
• Przeklęci śmierdziele, tchórze, oto czym są. Czarne śmieci.
• Nie bądź dla nich taki surowy — powiedział Charles. — Wiedzieli, Ŝe Południe jest
pobite, Ŝe otrzymają wolność i to w majestacie prawa. Dlaczego mieliby zostać tutaj i
umierać, kiedy wystarczyło uciec stąd milę lub dwie i natychmiast stać się wolnymi ludźmi.
Powiem ci jedno: tysiące dobrych białych chłopców z Południa z twardymi zasadami
opuściło armię z o wiele bardziej błahych powodów. — WłoŜył do ust dwa ziarnka ryŜu i
zaczął je Ŝuć.
Clarissa była szczególnie niezadowolona, Ŝe musi pozostać na polu przez większą część
dnia. Zaraz po południu musiała oddać mocz i krzyczała, poniewaŜ nie było Ŝadnego
ustronnego miejsca. Jane przysunęła się blisko niej i szepnęła jej coś do ucha, potem powoli
pomogła jej przejść przez pole za następny nasyp. Czekała w pobliŜu, aŜ starsza kobieta
wróciła.
Dobrze znany, wesoły uśmiech Clarissy pojawił się ponownie na jej twarzy. Kiedy Jane
przyprowadziła ją z powrotem, Clarissa powiedziała:
• Jak słodko pachnie powietrze. Nadchodzi wiosna. Czy to nie cudownie?
• Tak — powiedziała Judith obejmując teściową i głaszcząc ją. — Tak, cudownie.
Andy szybko i delikatnie pocałował Jane w policzek. Char-lesowi wydawało się, Ŝe
słyszy, jak Murzyn szepnął:
— Dziękuję ci.
Po południu Charles zapadł w krótką drzemkę. Śnił o swych dramatycznych zmaganiach
z Cuffeyem. Otworzył oczy i aŜ drgnął, gdy przypomniał sobie dzień, kiedy mając po sześć
czy siedem lat przebywali razem w osiedlu niewolników. Byli przyjaciółmi, mocowali się o
to, który zabierze wędkę. Teraz spotkali się jako dwaj wrogowie i stoczyli walkę o Ŝycie.
Mój BoŜe, jakŜe los się odmienił.
Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Cooper jeszcze raz oznajmił, Ŝe chce pójść
obejrzeć posiadłość. Od ponad czterech godzin nie słyszeli strzałów ani Ŝadnych
nadzwyczajnych odgłosów. Dym ciągle się unosił, rzadszy, ale jego zapach był nadal mocny.
Charles nie mógł zrozumieć, dlaczego Clarissa nie zauwaŜyła dymu, Chyba Ŝe przez cały ten
czas przebywała w przyjemniejszym i bezpieczniejszym, choć wyimaginowanym świecie i
dopiero co stamtąd wróciła. Z wielu względów była szczęśliwsza niŜ oni.
— Nikt nie powinien iść tam w pojedynkę — powiedział
Andy. — Ja pójdę z kimś, kto się jeszcze zdecyduje.

— 474 —
— Proponuję, Ŝebyśmy poszli we trójkę — powiedział Coo
per. Charles był zbyt zmęczony, by wdawać się w dyskusję.
Poddał się, wzruszając ramionami.
Nie uzbrojeni z trudem posuwali się brzegiem rzeki Ashley. Woda odbijała
czerwonozłote promienie zachodzącego słońca. Minęli ostatnie pole ryŜu i szli ostroŜnie
między wielkimi drzewami, oddzielającymi pola od ogrodu i porośniętego trawą brzegu
rzeki. Podchodzili pod takim kątem, Ŝe pierwszą widoczną szkodą było rumowisko z desek
nad brzegami rzeki. Przystań juŜ nie istniała.
Cooper zbladł, wyszedł z ogrodu. Idący za nim Charles zobaczył leŜące na trawie
kawałki dwóch tac ze złotymi obwódkami, podartą suknię z kupą kału na wierzchu. Ludzką
zapewne.
Cooper skupił uwagę na domu. Szeptał: O BoŜe na niebie...
Nawet Andy był wstrząśnięty. Charles nie chciał patrzeć, ale w końcu i on podniósł
głowę.
MontRoyal zostało spalone doszczętnie. Nic nie zostało, prócz popiołów i gruzów kilka
powalonych czarnych belek, wielki komin, pokryty sadzą, i grube pnące się pędy, nie tknięte
przez ogień. Charles przypuszczał, Ŝe rośliny były martwe.
— Jak mogli!? wykrzyknął Cooper z oburzeniem. Jak
mogli, przeklęci, głupi barbarzyńcy.
Zwykle mówiłeś mi powiedział Charles łagodnie Ŝęto ludzie z Południowej Karoliny
są głupcami, poniewaŜ oni zaczęli tę wojnę. Chcieli jednego. My zaś dostaliśmy to, co
przewidywałeś. Wojna przyszła do nas.
Dotknął drŜącego ramienia kuzyna, by go pocieszyć, potem pokuśtykał w górę
trawiastego pagórka. Kiedy był juŜ dość blisko pogorzeliska, poczuł Ŝar, buchający jak z
pieca. Rozrzucone tu i tam węgle Ŝarzyły się jak oczy chochlików. Z zaciekawieniem,
powoli obszedł wielki komin.
Cooper i Andy przyspieszyli kroku. Charles zniknął za kominem. Nagle Cooper i Andy
spojrzeli po sobie z przeraŜeniem. Usłyszeli, Ŝe Charles śmieje się jak oszalały.
Pośpiesz się powiedział Cooper, prawie biegnąc. Obiegli komin, zdąŜając do podjazdu z
trzema rzędami drzew. Ciemniało. Drzewa stojące bliŜej domu cięgle jeszcze się tliły. Inne
były zupełnie spalone. Charles stał obok trupa jakiegoś blondyna, wskazując na coś i
śmiejąc się głośno. Źródłem jego radości był stojący na alei muł z niezgrabnymi uszami, z
postronkiem ze sznurka i lejcami.
Muł Cuffeya — Charles łapał powietrze między wybucha
mi śmiechu. Mont Royal został starty z powierzchni ziemi, ale
ja mam rumaka! Chwała Bogu i Jeffowi Davisowi! Wojna moŜe
trwać i trwać, i...

475 —
Szalony śmiech urwał się. Popatrzył na nich ze wstydem i podszedł do najbliŜszego
rosłego dębu. Oparł się o drzewo i ukrył twarz w dłoniach.

128
W ten sam niedzielny poranek, 2 kwietnia, pan Lonzo Perdue ze swą Ŝoną i córkami klęczał,
modląc się, kiedy kurier szybko przeszedł środkiem kościoła Świętego Pawła i szepnął coś
prezydentowi. Pan Perdue obserwował siwowłosego prezydenta, który wyszedł z kościoła
niepewnym krokiem. Pan Perdue pochylił się do ucha swojej Ŝony.
Obrona została złamana. Czy widziałaś jego twarz? To nie moŜe być nic innego.
Musimy spakować się i złapać pociąg.
Po naboŜeństwie nie tracili czasu na rozmowy z przyjaciółmi. Poszli prosto do domu,
spakowali trzy walizki i pojechali na dworzec. Dowiedzieli się, Ŝe wszystkie pociągi poza
granice stanu są wstrzymane, chociaŜ Ŝaden dyŜurny nie wyjaśnił dlaczego. Po południu
coraz większe, bardziej niesforne, tłoczące się i rozpychające tłumy ludzi wypełniły perony i
poczekalnię. Ostatecznie pan Perdue i jego rodzina znaleźli miejsce na zewnątrz, tuŜ przy
wejściu na stację.
Słyszeli odgłos tłuczonego szkła na pobliskich ulicach. Pan Perdue zadrŜał. GrabieŜ. To
muszą być Murzyni — powiedziała jego Ŝona.
Do zmierzchu ulice wokół stacji wypełnili ludzie, równie wielkiego tłumu pan Perdue nie
widział od miesięcy. Nadeszła noc, wrzawa ucichła. Lee wycofał się z Petersburga i
zaniechał obrony Richmond. W pośpiechu ruszył na zachód.
Gniew koczujących ludzi nieco osłabł. Zdarzały się bójki na pięści, wypadki
przepychania się i grubiańskiego zachowania obywateli. Wtedy oddziały Ŝołnierzy musiały
zdecydowanie wkraczać, by przywrócić porządek. W takim momencie nastąpiła pierwsza
eksplozja.
Och, tatusiu! krzyknęła córka pana Perdue, Clytemnes-tra, tuląc się do nie mniej
wystraszonego ojca. — Co oni robią?
— Burzą budynki. Myślę, Ŝe to stalownia Tredegar.
Druga córka pana Perdue, Marcelinie, zaczęła piszczeć i paplać, jakby straciła zmysły.
Nie namyślając się pan Perdue dał jej kilka klapsów. Pomogło.
Do jedenastej łuna poŜarów rozjaśniła całe niebo nad mias-

— 476 —
tern. Davis przybył powozem w asyście dobrze uzbrojonych Ŝołnierzy. Przez zadymione
światło lampy pan Perdue obserwował go, jak wchodzi do budynku stacji. Ktoś powiedział,
Ŝe pociąg do Danville czeka.
Pan Perdue zaczął wietrzyć zdradę, zauwaŜył bowiem, Ŝe pewne osoby wchodzą do
budynku w asyście przynajmniej jednego Ŝołnierza. Zobaczył tego łotra Mallory'ego, który
zmar^ nował tyle cennych dolarów na nic niewarte plany dla marynarki wojennej. Trenholm,
który zastąpił Memmingera w Ministerstwie Skarbu, przybył ambulansem. Potem przyjechał
ten przeklęty śyd, Benjamin, gładki i wesolutki jak zawsze. Uprzywilejowani mieli być
odwiezieni w bezpieczne miejsce, daleko od ciągłych detonacji, oślepiającej łuny poŜarów,
grabiących wszystko chuliganów.
Wagony towarowe specjalnego pociągu zostaną otwarte!
krzyczał urzędnik kolejowy stojący na schodach dworca. Powtarzam, wagony towarowe
zostaną otwarte, ale nie wolno zabierać bagaŜu. śadnego.
Rozpychający się, krzyczący tłum runął wzburzoną falą do przodu. Nie wszyscy mogli
jednocześnie przepchać się przez drzwi dworca. Ludzie zaczęli bić i drapać się nawzajem jak
zaŜarci wrogowie. Pan Perdue zobaczył dziecko, które upadło niedaleko od niego, groziło
mu zadeptanie. Nie próbował pomóc dziewczynce, sam nieustępliwie ciągnął Ŝonę w
kierunku peronu.
Och, Lonzo, Ŝadnego bagaŜu? Nie mogę zostawić tych dwu cennych rzeczy.
Więc zostań tu beze mnie. Dziewczęta, kopnijcie te kobiety, jeśli nie mają ochoty się
ruszyć.
W ten sposób rodzina zdobyła miejsce w pociągu opuszczającym Richmond o jedenastej
wieczorem.
Pociąg ruszył powoli, sapiąc i szarpiąc. Pozbawieni szansy ucieczki maruderzy tłoczyli
się i przepychali, ciągle próbując dostać się do i tak juŜ przepełnionego do granic
moŜliwości pociągu. Pan Perdue z kilkoma męŜczyznami ustawił się w drzwiach wagonu.
Chronili własne rodziny, kopiąc twarze i depcząc ręce tych, którzy chcieli wejść do środka.
Marcelline szarpnęła nagle połę surduta ojca i wskazała na machającą i krzyczącą grupę
na peronie.
~— Tato, to pan Salvarini z całą rodziną.
— Tak, niedobrze — powiedział pan Perdue, widząc delikatną rękę z dwiema
obrączkami na serdecznym palcu. Ręka wynurzyła się z tłumu i przyssała do jego nogawki
jak jakieś Ŝyjące w głębi oceanu stworzenie. Chwycił środkowy palec i wygiął go do tyłu.
Ręka zwolniła uchwyt, usłyszał trzask kości. Waleczna tęga kobieta zniknęła mu z oczu.

— 477 —
Gmatwanina ciał malała coraz szybciej, pociąg nabierał prędkości, wjechał na estakadę.
Krawat i płaszcz pana Perdue wisiały w strzępach. Był wyczerpany, ale szczęśliwy, czuł
zadowolenie i satysfakcję z powodu swego bohaterskiego czynu, którego dokonał w obliczu
niebezpieczeństwa.
W górze rzeki sterczące, wielkie, jasne słupy świadczyły, Ŝe inne mosty na rzece James
zostały podpalone.
Być moŜe mimo wszystko powinienem był zaciągnąć się do armii? — pomyślał pan
Perdue w pociągu wiozącym go w noc.

śołnierze, głównie ranni weterani, zebrali się, by przetrząsnąć magazyny rządowe na


Trzynastej i Czternastej Ulicy. Wrzucali zapalone zapałki do kartonów i skrzynek z
urzędowymi rejestrami. Jeden z nich, szpakowaty męŜczyzna, który miał dwadzieścia pięć
lat, ale wyglądał na czterdzieści, odbił wieko skrzyni i wykrzyknął:
Coś nowego, nie dostarczona poczta!
— Spal to — powiedział sierŜant, którego nogawki spodni przemoczone były whisky,
podobnie jak spodnie jego ludzi. Przechodzili przez ulice, którymi płynęła whisky. ŁupieŜcy
rozbijali wszystko.
śołnierz zapalił zapałkę. Kiedy kilka listów zajęło się, wyciągnął je ze skrzyni i podpalił
nimi zawartość następnej, potem trzeciej i czwartej skrzynki. Rzucił kilka płonących listów
na drewnianą podłogę, juŜ gorącą, i uciekł czym prędzej w bezpieczne miejsce.

129

Przed „Ledger-Union" goniec redakcyjny wywiesił streszczenie kolejnej telegraficznej


depeszy, jednej z tych, które napływały prawie co godzinę. KaŜda informacja z odległego
frontu pomiędzy Petersburgiem a Richmond witana była okrzykiem tłumu, który rósł z kaŜdą
chwilą.
W poniedziałek, w południe 3 kwietnia, podniecenie sięgnęło zenitu. Stalownia Hazarda
stanęła. Radość ogarniała Belweder, rozprzestrzeniała się jak ogień w czasie suszy. Madeline
była jedyną osobą, która szukała samotności. Poszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi.
Była zadowolona, Ŝe koniec wydawał się tak bliski. Depesze

478 —
nie potwierdzały faktu, Ŝe generał Lee opuścił swoją beznadziejną pozycję między
Petersburgiem i Richmond, ale przypuszczenie to powtarzano w domach, w hucie i w
mieście. Wszyscy wiedzieli, Ŝe stolica Konfederacji wkrótce padnie. JeŜeli miałoby to
oznaczać kres przelewu krwi, Madeline byłaby szczęśliwa. Dobre wiadomości oznaczały dla
niej jeszcze jedno — nie będzie juŜ mogła odwlekać wyjazdu do Mont Royal.
Nienawidziła tej myśli. Plantacja przypominać jej będzie Orry'ego. Wiedziała, Ŝe jej
obowiązkiem jest wrócić, jak tylko podróŜ do Południowej Karoliny będzie moŜliwa. DuŜo
mówiło się w Waszyngtonie o konfiskacie posiadłości ziemskich, na których trzymano
niewolników. Musi jechać i walczyć o plantację, jeŜeli nie są to tylko plotki. Mont Royal,
choć splugawione niewolnictwem, było miejscem, gdzie spełniła się jej jedyna w Ŝyciu
miłość. Nie mogła uchylić się przed obowiązkiem. Musi pamiętać i czerpać odwagę ze słów
swego ojca: „Wszyscy umieramy za Ŝycia". Musi jechać i zająć miejsce Orry'ego, ocalić
dom, w którym mieszkali razem przez tak krótki czas. Zakładając oczywiście, Ŝe plantacja
jeszcze istniała.
Dziennikarze z Północy pisali długie artykuły o marszu generała Shermana i pustoszeniu
Południa, które było dziełem nie tylko Ŝołnierzy, ale i ciągnących za armią band. Po lekturze
sensacyjnych, niekiedy pełnych satysfakcji tekstów, mogła sobie wyobrazić, Ŝe połowa
Południowej Karoliny została pozostawiona na pastwę losu, dokładnie tak, jak miasto
Columbia. Ale nie dowie się, jaki los spotkał Mont Royal, dopóki tam nie pojedzie, teraz
podróŜ była jeszcze niemoŜliwa.
Prześladowały ją wyobraŜenia scen zniszczenia. Jedynym lekarstwem było
wynajdywanie sobie zajęć. Przyniosła walizę, w której przywiozła swoje rzeczy z Richmond.
Otworzyła ją i poczuła aromat cedrowych kulek, leŜących na dnie. Z szafy wyciągnęła dwie
sukienki, w których rzadko chodziła. Jedną po drugiej złoŜyła i umieściła w walizie.
Kiedy walizka była juŜ do połowy zapełniona rzeczami, w których rzadko chodziła od
czasu przyjazdu, jej wzrok zatrzymał się na sześciu cienkich ksiąŜkach, leŜących na nocnej
szafce. Podniosła jedną z nich, otworzyła na stronie zaznaczonej zakładką. Patrzyła na
wiersz, ale nie widziała słów. Nie ostrzegł ją Ŝaden wewnętrzny głos. Zamknęła ksiąŜeczkę i
przycisnęła ją mocno do piersi. Łzy płynęły po policzkach Madeline, kiedy patrzyła przez
okno na zbocza zalanych słońcem zielonych wzgórz.

Stało się wiele lat temu,


Ŝe była w królestwie nadmorskiej mgły

479 —
Dziewczyna, którą być moŜe poznacie
Pod imieniem...*

DrŜąc schyliła głowę.


— Pod imieniem...
Nie mogła wypowiedzieć reszty strofy. Ten wiersz za duŜo dla niej znaczył. Oparła się o
walizę i połoŜyła tomik Poe'a na starannie złoŜonym szalu, później zamknęła walizę na mały
zatrzask. Na razie skończyła pakowanie.

Kiedy zdobywcy wkroczyli tego dnia do Richmond, pani Burdetta Halloran była gotowa.
Wydała niemal wszystkie pieniądze na starą flagę, poniewaŜ spekulant sprzedający je powie-
dział, Ŝe jest duŜe zapotrzebowanie na ten towar. Narodową flagę Konfederacji spaliła w
kominku.
Rano Jankesi przedefiladowali przed jej domem, na czele jechał czarny jeździec z
Kolorowej Kawalerii z Massachusetts. Był to niesamowity widok. Starała się nie okazywać
pogardy, uśmiechała się i machała chusteczkę, stojąc pod flagą z pasami i gwiazdami, którą
wywiesiła na werandzie. Wielu jej sąsiadów nie ukrywało łez, ale nie wszyscy. Nic ją nie
obchodziło, co ci pochlipujący ludzie myślą o niej. Setki zdobywców przechodziły, grając na
piszczałkach i na bębnach, uśmiechając się pod niebem, które jeszcze zasnuwał dym, które
jeszcze płonęło. Kolumnę maszerujących Ŝołnierzy otaczali Murzyni. Skakali i tańczyli,
szydzili z białych gapiących się ze wszystkich ganków, werand i okien na wyŜszych piętrach.
Biały oficer zauwaŜył Burdettę i pomachał jej ręką. MoŜe ten człowiek, zachwycony jej
urodą, zatrzyma się, moŜe się przedstawi. Musiała jakoś przetrwać. I przetrwa.
O dzięki Bogu, dzięki Bogu! — krzyczała spod flagi, machając tak mocno
chusteczką, Ŝe zaczęło ją boleć ramię. Śmiała się radośnie, łzy szczęścia płynęły po jej
policzkach. Pucołowaty pułkownik wyjechał z kolumny i powoli zbliŜył się do ogrodzenia.
Burdetta pośpieszyła, aby go przywitać, wtedy on uśmiechnął się i zdjął kapelusz.

—- Koniec z niewolnictwem i wkrótce koniec z wojną, czyŜ nie tak, kapitanie?


— Tak, wszystko wskazuje na to, Ŝe Lee zwycięŜa — zgodził się Billy.
* E.A. Poe Annabel Lee

— 480 —
W małych, jasnych oczach Pinckneya Herberta była radość, kiedy wiązał kawałkiem
sznurka zrolowany pasek do ostrzenia brzytew. Billy pozwolił, aby jego broda nadal rosła
ale, od czasu przyjazdu do domu, górną część twarzy golił, więc jego brzytwa stępiła się i
wymagała naostrzenia.
Rana często dawała o sobie znać. Przytłumiony, ale dokuczliwy ból często przeszywał
jego pierś. Starał się o nim nie myśleć, gdy leŜąc z Brett w łóŜku tulili się do siebie. Mówiła,
Ŝe nigdy nie był tak namiętny w tym krótkim czasie, mimo czterech lat małŜeństwa, kiedy
byli ze sobą. Powtarzała to z ogromną przyjemnością. Lubił odpowiadać: „śyłem na racjach
armii. Wiesz, kawa, chleb kukurydziany i powściągliwość".
Podziękował Herbertowi, wziął resztę oraz pasek i wyszedł z ciemnego, zakurzonego
sklepu, przesyconego wspaniałym, domowym zapachem ubrań, krakersów i cebuli. Mimo Ŝe
bolała go klatka piersiowa, poczuł, Ŝe Ŝycie znowu staje się normalne. Dla podkreślenia tego
faktu nie nosił kolta.
Właściciel sklepu miał rację, to był waŜny dzień dla całego kraju. Trzynastą poprawkę
rozesłano do wszystkich stanów, Illinois pierwsze ją podpisało. Nawet patetyczny prezydent
Konfederacji miał świadomość, Ŝe zmiany muszą nastąpić, chociaŜ według Billy'ego był on
raczej zdesperowany, a nie przekonany. Davis, który prawdopodobnie po wojnie zostanie
powie szony jeśli, oczywiście, złapią go; kaŜdy człowiek uciekałby z kraju na jego miejscu
podpisał w połowie marca ustawę pozwalającą czarnym wstępować do armii Konfederacji.
Billy uwaŜał, Ŝe ten smutny gest zasługuje na pogardę. Robił wszystko, aby zignorować
narastający w piersi ból. Szedł do redakcji „Ledger-Union", by spytać, czy są jakieś nowe
wiadomości. Minął szynk pełen męŜczyzn raczących się niemieckim piwem, którzy wkrótce
rozpoczną mozolny marsz na wzgórze do stalowni na popołudniową zmianę. ZbliŜał się do
rogu, gdzie udekorowano flagami biuro werbunkowe. Zatrzymał się przed głównymi
drzwiami, zaintrygowany dziwną sceną. Trzech gburowatych męŜczyzn krąŜyło między
biurem werbunkowym a barczystym, czarnym chłopakiem, stojącym na ulicy. Jeden z
białych ubrany był w brudny, wojskowy mundur. Billy poznał, Ŝe to Fessenden, człowiek,
który kiedyś niepokoił Brett. Czarny chłopak najwyraźniej się czegoś bał.
• Murzyn powiedział jeden z męŜczyzn. Podniósł spory kamień. Śmiejąc się rzucił go,
celując w nogi Murzyna. Kamień wylądował cal przed czubkiem starego buta. Stuk kamienia
rozległ się na cichej ulicy.
• Ty, wracaj do młyna i bierz się do roboty — powiedział wyraźnie rozbawiony
Fessenden. Niedbale oparł się łokciami o poręcz, podciągnął jedną nogę, wyglądał jak
bocian.

481 —
— Wojna się skończyła. Nie chcemy, Ŝeby czarni chłopcy wal
czyli dla nas.
Billy stał przy ceglanej ścianie kawiarni, która była o tej porze zamknięta. Spadzisty,
drewniany dach rzucał na niego cień, ale czarny chłopak zwrócony twarzą do budynku
widział go. Fessen-den i jego przyjaciele nie. Obserwując nędznie odzianego chłopca, Billy
zaczął zginać i prostować swój kciuk na naoliwionym, skórzanym pasie do ostrzenia
brzytwy.
Chłopak był najwyraźniej wystraszony, ale przełknął ślinę i powiedział:
— Nie chcę mieć kłopotów. Chcę tylko dołączyć, póki jest
czas. — Zrobił krok do przodu.
Młody, pryszczaty biały człowiek, stojący po lewej stronie Fessendena, wyszarpnął coś z
kieszeni kraciastych spodni. Rozległ się szczęk, chłopak nie drgnął na widok długiego,
lśniącego ostrza.
— Słyszałeś, co powiedział ten Ŝołnierz? śaden czarnuch
z tego miasta nie jest potrzebny w zjednoczonej armii. Teraz
obróć się i szoruj z powrotem do swojej chaty, chłopcze, albo
będą zbierać kawałki twojego czarnego mózgu z tego bruku.
— Pauza. Chłopcze? Słyszysz mnie? Nie stój tam, gdzie biały
człowiek...
— Pozwólcie mu przejść.
Głos z cienia zaskoczył całą trójkę. Billy wyszedł na zalaną słońcem ulicę i zatrzymał się
tuŜ przed drzwiami biura werbunkowego. Nie wiedział, kto jest w środku, ale najwidocznie
ten ktoś nie miał ochoty interweniować.
Cholerny głupcze --- pomyślał Billy. Przypomniał sobie, Ŝe nie ma broni. Pot z czoła
dotarł do brody.
Z tych trzech tylko Fessenden go rozpoznał.
• To nie twoja cholerna sprawa, Hazard.
• Ma prawo się zaciągnąć, jeśli chce.
• W porządku. — Właściciel noŜa parsknął śmiechem. — Od kiedy to czarnuch ma
jakieś...
Billy wszedł mu w słowo mówiąc głośniej:
• Pozwólcie mu przejść.
• Powiedz mu, Ŝeby się odpierdolił, Lute — powiedział trzeci męŜczyzna.
Fessenden podrapał swój serdelkowaty podbródek, mamrocząc:
• Cholera, nie wiem, chłopcy. Jest rannym weteranem tak jak ja.
• Powiedziano mi, Ŝe zostałeś ranny w tyłek — powiedział Billy. — Kiedy uciekałeś.
— Skurwysyn — wrzasnął Fessenden, ale to pryszczaty
rozpoczął burdę, ruszając susami w kierunku Billy'ego.

— 482 —
Billy wycofał się pod ścianę, rozerwał sznurek przytrzymujący zwinięty pasek, rozwinął
go i z całej siły uderzył napastnika w twarz.
• O, mój BoŜe! — wrzasnął i upuścił nóŜ. Sina pręga biegła od brwi do podbródka.
Przecięta skóra krwawiła. ObandaŜowaną pierś Billy'ego przeszył ostry ból. Poczuł, Ŝe jest
mu słabo. Nie spuszczając Billy'ego z oczu pryszczaty młody człowiek schylił się i po
omacku zaczął szukać noŜa. Billy kopnął nóŜ, który poleciał na środek ulicy. Fessenden
posłał mu pogardliwe spojrzenie, cięŜko wzdychając na widok tak gorszącej sceny.
• Cholera — powiedział. — MoŜe nam jeszcze powiesz, Ŝe ten czarnuch, tak jak biały
człowiek, powinien głosować?
• Jeśli ma prawo umierać za rząd, powinien mieć prawo głosować na niego, czyŜ nie,
Lute?
Fesseden prychnął pogardliwie.
Jezu — westchnął, kiwając głową. — Co oni ci zrobili w tym wojsku? Zmieniłeś się
w cholernego radykała.
Było to tak samo zaskakujące dla nich, jak i dla Billy'ego, który wypowiedział swą
uwagę stanowczym i zdecydowanym tonem.
Uderzył paskiem w udo.
CzyŜby? Niech więc tak będzie. — Popatrzył na pryszczatego i jak niegdyś w West
Point ryknął: Wynoś się, do cholery, ty śmieciu! - Uniósł pasek. — To rozkaz.
Pryszczaty chłopak rzucił się do ucieczki jak jeleń, omal nie przewracając Pinckneya
Herberta, który sprzed swego sklepu obserwował cały incydent.
Billy zerknął na czarnego chłopaka. MoŜesz wejść.
Murzyn ruszył prosto na Lute'a Fessendena. Nie spieszył się, ale teŜ nie zwolnił, kiedy
zbliŜył się do niego. Fessenden tylko go obserwował, odwrócił się, gdy chłopak go minął,
nie przestając kiwać głową.
Murzyn, zanim wszedł, uśmiechnął się do Billy'ego. Powiedział:
Dziękuję, proszę pana.
Billy uniósł pas, by go zwinąć ponownie. Jego nagły ruch wystraszył kompanów
Fessendena. Cofnęli się. Mimo Ŝe Billy czuł się odrobinę winny, wykorzystał okazję i
przeciągnął pas powoli i prowokacyjnie przez otwartą dłoń. Przyjaciele Fessendena wycofali
się.
— Do widzenia, panowie krzyknął Billy. Przestraszeni
męŜczyźni aŜ podskoczyli, chwytając się ramienia Fessendena.
— Odczepcie się, na litość boską! — Odsunął ich. Dwaj
zawstydzeni biali szybko zniknęli za rogiem.

483
Haniebne — pomyślał Billy — po prostu haniebne. JuŜ nie czuł się winny.
Pinckney Herbert podbiegł do niego, aby uścisnąć mu dłoń. Billy zapomniał o swej ranie.
Czuł się wspaniale. Niegodziwie rozbawiony, zaskakująco dumny, triumfalnie Ŝywy.

130
Tego dnia deszcz padał przez całe popołudnie. Charles siedział pod potęŜnym dębem,
chroniącym go przed deszczem. Czytał starą gazetę z Baltimore, która w jakiś sposób
znalazła się w Summerville wiosce, do której on i Andy przybyli w poszukiwaniu jedzenia.
Charles przebywał w Mont Royal o wiele dłuŜej niŜ powinien i o wiele dłuŜej niŜ
planował. Ale kaŜda para rąk była potrzebna przy budowie nowego domu — trochę
większego niŜ chata niewolnika na miejscu, gdzie kiedyś stał letni dom. Został on
rozwalony, ale nie spalony. Wszystko, co mogło słuŜyć jako budulec, było albo połamane,
albo przypalone, albo jedno i drugie. Jednak musieli zbudować schronienie dla tych, którzy
przeŜyli, dla czarnych i białych. Potrzebne były dla nich osobne pomieszczenia.
Brakowało jedzenia. Ich sąsiad, Markham Buli, podzielił się z nimi zapasami mąki i
droŜdŜy. Mieli więc swój chleb i ryŜ, ale nic więcej. PodróŜni, którzy poj a wiali się czasami
na drodze obok rzeki, mówili, Ŝe cały stan głoduje.
Wizyta w Summerville potwierdziła to. Nawet gdyby mieli torby złota, nic by to nie
pomogło. Nic nie moŜna było kupić. Charles znalazł tylko gazetę pozostawioną przez
jakiegoś wędrowca. Marząc o cygarze nie miał go w ustach od czasu powrotu do domu —
Charles skończył czytać przydługie sprawozdanie z inauguracji Abe'a Lincolna. Wojna moŜe
jeszcze potrwać, ale Charles zakładał, Ŝe juŜ wkrótce Lincoln zacznie rządzić w podbitym
Południu. Dlatego powinien wiedzieć, jakie ten człowiek ma plany. Na pozór pan Lincoln
był wielkoduszny. W jego przemówieniu duŜo było słów o „braku złej woli" i „dobroci dla
wszystkich". Chciał, by rany narodu zabliźniły się, obiecał zająć się opuszczonymi,
samotnymi wdowami i sierotami. Pragnął sprawiedliwego i długiego pokoju.
Wszystko to bardzo piękne — myślał Charles. Ale inne fragmenty przemówienia
wskazywały na to, iŜ pan Lincoln moŜe wybaczyć mieszkańcom Południa, ale nie wybaczy
Południu

— 484 —
grzechu niewolnictwa. I tak długo, jak będzie ono istniało, wojna się nie skończy.
JeŜeli wolą Boga jest, by wojna trwała, dopóki całe bogactwo nagromadzone przez
dwieście pięćdziesiąt lat dzięki nie wynagradzanej pracy niewolnika nie zostanie zniszczone
i dopóki kaŜda kropla krwi, spływająca pod razami bata, nie zostanie zapłacona inną
kroplą, wytoczoną mieczem... Musi być powiedziane, Ŝe wyroki Pana są prawdziwe i
sprawiedliwe.
Wyroki Pana. Charles wracał do tego zdania, wpatrując się w dwa słowa na poŜółkłym
papierze. Wyjaśniały to, co działo się z nim od czasu poŜaru. Był przekonany, choć trudno
mu było pozbyć się poczucia winy, Ŝe wojna kończy się sprawiedliwym wynikiem.
Odpoczywając i rozmyślając z głową opartą o drzewo, z zamkniętymi oczami, dochodził
do wniosku, Ŝe wszystko mogło skończyć się inaczej, gdyby nie los, który zdradził Południe
tyle razy. Gdyby kopia rozkazu Lee owinięta wokół cygara nie została znaleziona przed
Sharpsburgiem. Gdyby Jackson nie został śmiertelnie postrzelony w Północnej Karolinie.
Gdyby Stuart nie zniknął, aby poprawić swoją reputację, przed Gettys-burgiem. Gdyby w
Departamencie Zaopatrzenia pracowali ludzie kompetentni, a nie złodzieje. Gdyby Davis
więcej uwagi poświęcał prostym ludziom i ziemi, a mniej filozoficznym dysputom. Gdyby,
gdyby, gdyby... Jaki, do diabła, miało to sens. Przegrają. Przegrali.
Ale w Wirginii wojna jeszcze trwała. A on miał muła. Wojna zmieniła jego psychikę.
Wypaliła go, był pusty jak kawałek wypalonego drewna, ale musiał tam wrócić. West Point
nauczyło go posłuszeństwa. Zmiął gazetę i wyrzucił. Wpatrywał się w deszcz i wyobraził
sobie stojącą przed nim i uśmiechającą się do niego Gus.
Zakrył oczy ręką. Odeszła. Wstał powoli, jakby waŜył siedemset funtów. Kulejąc z
powodu źle gojącej się rany w udzie, ruszył na poszukiwanie swego muła. Miał przy sobie
starego kolta bez amunicji i kawałek szabli w kształcie krzyŜa, który w razie
niebezpieczeństwa mógł słuŜyć jako sztylet, oraz cygańskie poncho z kawałków szmat.
Po powrocie do Mont Royal poŜegnał się ze wszystkimi i przed zmrokiem ruszył w
drogę.
131
W Niedzielę Palmową wieczorem Brett i Billy spacerowali między krzewami wawrzynka,
powyŜej Belwederu. Stalownia Hazarda była zamknięta z powodu święta, ale z kilku
kominów dymiło się, jako Ŝe w piecach podtrzymywano ogień. Powietrze było ciepłe i
rzeźwe, wiosenne. W dole pozostały zmęczone ulice miasta, spokojna rzeka. Zmierzch nad
górami malował krajobraz z szarości, róŜu i fioletu, z maleńkimi plamami jasnego, gęstego
pomarańczu.
Tego ranka byli w kościele, w południe uczestniczyli w obfitym obiedzie, podczas
którego pan Wotherspoon starał się być dla nich bardzo miły. Brett przez cały czas
powtarzała w myślach słowa, które miała powiedzieć męŜowi. Jedna sprawa była
bezpośrednio związana ze zbliŜającym się końcem wojny, druga — raczej pośrednio.
Znała treść kaŜdego zdania, nawet słowa, które wypowie, chciała jednak, by okoliczności
były szczególnie sprzyjające. Dlatego zaproponowała tę przechadzkę. A teraz okazało się, Ŝe
jest zbyt zdenerwowana, aby zacząć.
Wydawało jej się, Ŝe Billy jest zadowolony ze spaceru i z tego, Ŝe ona milczy.
Rozkoszował się wiosennym zachodem słońca, radowała go jej dłoń w jego ręce. Doszli do
krateru, który odkryli w noc przed jego odjazdem na wojnę, wiosną 1861 roku. Po tej nocy
zaszło tyle zmian, w samej Brett i w kraju, Ŝe niekiedy wydawało się jej, Ŝe ogląda z balkonu
nie rzeczywiste wydarzenia, w których bierze udział, ale teatralne przedstawienie.
ZauwaŜyła, Ŝe wewnątrz krateru rosną chwasty, które zdąŜyły juŜ zakryć dwie trzecie
powierzchni pochyłych ścian. Ale zatruta ziemia na samym dnie pozostała naga.
Szli w kierunku szczytu wzgórza. Czy moŜe powinna zacząć od drugiej sprawy? Nie,
lepiej było najpierw uporać się z pierwszą. Musiała się do tego zmusić.
— Jak sądzisz, kiedy Madeline będzie mogła wybrać się
w podróŜ do Południowej Karoliny?
Zastanawiał się przez moment.
— Mówią, Ŝe nic nie zostało z armii Lee ani Joe Johnstona.
Nie wierzę, aby któryś z nich mógł przetrwać dłuŜej niŜ parę
tygodni. Myślę, Ŝe moŜe wyruszyć do domu w maju albo
i wcześniej.
Chwyciła go za drugą rękę. Trzymając obie, stała przed nim twarzą w twarz w
gęstniejącym świetle kończącego się dnia.
— Chciałabym z nią pojechać.
Uśmiechnął się.

— 486 —
• Tak podejrzewałem.
• Nie tylko z powodu, o którym myślisz. Chcę zobaczyć, w jakim stanie jest Mont
Royal, ale mam teŜ inny powód. Nie mam pewności, czy go zaaprobujesz. Chcę jechać i
zostać tam jakiś czas. Murzyni zostaną uwolnieni i będą potrzebowali pomocy, aby
przystosować się do nowej sytuacji.
— Wybacz mi, ale to brzmi tak, jakby mówiła jakaś filantrop-
ka, a nie właścicielka plantacji.
Jego wymuszony uśmiech zezłościł ją niespodziewanie.
• MoŜe, ale nie traktuj mnie tak protekcjonalnie! Billy objął ją ramieniem. •
• AleŜ nie chciałem cię rozzłościć. Westchnęła.
— A ja nie chciałam podnosić głosu, ale tak długo mnie tam
nie było. Przyznaję, tęsknię za domem. I nie odnoszę się protekc
jonalnie do ludzi z Mont Royal, kiedy mówię, Ŝe potrzebna jest im
pomoc. Ochrona. Grozi im, Ŝe zamienią jeden rodzaj niewolnict
wa na drugi. Twój rodzony brat, Stanley, ostrzegł mnie.
Stanley? Co chcesz przez to powiedzieć? MoŜliwie najdokładniej powtórzyła uwagi
Stanleya sprzed paru tygodni o planie republikanów. Chcieli okazać przyjaźń wyzwolonym
Murzynom, aby później móc nimi manipulować jako wyborcami.
• I Stanley to powiedział?
• Tak. Był wtedy pijany, inaczej nie mówiłby podobnych rzeczy tak otwarcie.
Powiedział, Ŝe partia, przynajmniej jedna jej frakcja, zgodziła się na taką strategię. I ja mu
wierzę. Oto dlaczego chcę wrócić na pewien czas do domu. To niewolnictwo jest tak samo
nikczemne, jak kaŜde inne. Być moŜe jest to najokropniejszy rodzaj niewolnictwa ze
wszystkich, poniewaŜ kaŜdy człowiek widzi Ŝelazne kajdany u swoich nóg, ale trudno jest
spostrzec te niewidzialne, wynikające z niewiedzy.
Czekała na reakcję męŜa. Spuścił głowę, ciemne włosy, takie jak jego brata, George'a,
targał wzmagający się wiatr. Kilka gwiazd świeciło jasno na fioletoworóŜowym niebie. Jego
milczenie mogła wziąć za odmowę. Nie chciała tak szybko się poddawać. Nie po tym, jak
Scipio Brown i jego stadko zagubionych dzieci definitywnie zmieniły jej stosunek do
czarnych. Zerwała gałązkę wawrzynka. Ściskała ją w palcach.
— Pamiętasz ostatnią noc w domu, kiedy zaczęła się wojna?
Przytaknął. — Przyszliśmy tutaj, powiedziałam, Ŝe się boję.
Uspokajałeś mnie, mówiąc o tym. Pokazała mu gałązkę.
— Powiedziałeś mi to, czego nauczyła cię matka, Ŝe wawrzynek
jest jak miłość męŜczyzny i kobiety. MoŜe przetrwać wszystko.
Odkryłam pewną rzecz, kiedy cię nie było. Znalazłam to
w oczach i twarzach dzieci w szkole pana Browna. JeŜeli miłość,

— 487 —
o której mówiła twoja matka, nie obejmuje wszystkich, nie dotyczy wszystkich, jeŜeli nie
moŜe być dawana wedle woli i równo wszystkim, jest bez znaczenia. Nie istnieje.
• A gdy wrócisz do domu i będziesz pomagać Murzynom tak, jak potrafisz najlepiej,
będzie to wyraz miłości?
• Dla mnie tak — odparła spokojnie.
• Brett. — Chrząknął. — Spotkałem setki ludzi w armii, którzy w końcu zaakceptowali
emancypację, poniewaŜ była to polityka rządu, ale stanęłoby im kością w gardle to, co
mówisz. Wielu z nich jest tam, w mieście. Sięgną po maczugę albo strzelbę, aby bronić
prawa do swej wyŜszości nad czarnuchami.
• Wiem, ale jak miłość moŜe być przywilejem wybranych? Albo wolność? A tak mnie
wychowane)- Z tym rosłam. AŜ przyjechałam tutaj, do tego stanu, do tego miasta. Ja, ktoś
zupełnie tu obcy, i nauczyłam się...
• Powiedziałbym raczej: „zmieniłam się"
• Nazwij to, jak chcesz. Przypuszczam, Ŝe nie aprobujesz mojego pragnienia, aby...
Dotknął dłonią jej policzka.
— Niczemu się nie sprzeciwiam. Kocham cię. Jestem z ciebie
dumny. Wierzę w kaŜde słowo, które wypowiedziałaś.
-— Naprawdę tak myślisz?
Ta wojna odmieniła nie tylko ciebie — powiedział. Nie opisał jej nigdy wydarzenia
przed biurem werbunkowym i teraz teŜ tego nie zrobił. Byłoby to chyba przechwalanie się.
Ale to, co powiedział, było kwintesencją tego przemilczanego incydentu. Nie jestem juŜ tym
samym Ŝołnierzykiem, który stał tu cztery lata temu. Nie zdawałem sobie sprawy, jaką
przebyłem drogę aŜ do... no cóŜ, aŜ do niedawna. — Uśmiechnął się ciepło. Pochylił się i
pocałował ją. — Kocham cię, Brett. Taką, jaka jesteś. Razem z twoimi poglądami. A co do
twego wyjazdu do domu, masz rację. Na pewno tam się przydasz. Będę dumny i
zaszczycony odwoŜąc ciebie i Madeline do Mont Royal. Ja będę musiał niebawem wrócić do
armii, ale ty moŜesz tam zostać, dopóki zechcesz, nie ma Ŝadnych przeszkód.
— Jest jedna.
Te miękko wypowiedziane słowa przestraszyły go. A moŜe nie słowa, lecz ta czerwień,
która pojawiła się na jej policzkach. A moŜe to zmierzch, zapadająca ciemność, pozbawiły
go pewności siebie?
— Kochanie — zaczęła — byłeś taki gorliwy... mimo tej rany,
Ŝe... nie jestem jeszcze pewna... Nie byłam u lekarza... ale
głęboko wierzę, Ŝe będziemy mieli dziecKo.
Osłupiały ze zdumienia nie mógł znaleźć słów. Po tylu stratach nowe Ŝycie. Było w tym
coś magicznego. Coś cudownego. Spojrzał na gałązkę wawrzynka, którą trzymała w palcach,

— 488 —
wziął ją delikatnie od Ŝony i przyglądał się jej w skupieniu. Brett powiedziała:
• JeŜeli zostanę w Mont Royal, istnieje moŜliwość, Ŝe tam właśnie urodzi się nasze
dziecko.
• NiewaŜne, gdzie to się stanie. WaŜne, Ŝe to w ogóle się stanie. Naprawdę, mniejsza o
to gdzie! — Podrzucił do góry gałązkę i objął Brett. Przepełniała go radość. Radosny krzyk
narastał i odbijał się echem od brzegów kanału.

Tego samego niedzielnego wieczoru, 9 kwietnia, George był w Petersburgu, gdzie czas
wypełniło mu najpierw zgromadzenie, a następnie załadowanie dwóch platform materiałami
budowlanymi. Linia Petersburg-Linchburg, która biegła na zachód od miasta, wymagała
natychmiastowej naprawy, aby moŜna było posłać posiłki armii ścigającej generała Lee.
George wstał przed świtem, miał wyruszyć w kierunku Burkeville.
Zmordowany skierował się do namiotu, gdzie spotykali się oficerowie. Gdzieś w
ciemności Ŝołnierze na kilku rogach, dwóch trąbkach i bębnie grali „The Battle Cry of
Freedom". Krzyki i gwizdy towarzyszyły melodii.
Do diabła, wybrali sobie porę na koncert mruknął. Odskoczył w gęsty mrok, gdy tuŜ
przed nim przegalopował jeździec, krzycząc:
Kapitulacja! Kapitulacja!
Jakiś oficer ze zwisającymi szelkami i obnaŜoną piersią ziewając wyszedł z namiotu.
Kapitulacja? Mój BoŜe, a ja nawet nie wiedziałem, Ŝe byliśmy atakowani...
George, uśmiechnąwszy się, powiedział:
To chyba ktoś inny się poddał. Słychać muzykę? Słychać! No to poszukajmy jej...
I ruszył pewnie w kierunku namiotów szeregowców. Oficer naciągnął szelki na gołe
ramiona i podąŜył za nim. Wkrótce dotarli do tłumu Ŝołnierzy wychodzących z namiotów.
George nie zrozumiał, o czym mówią, dochodziły go strzępy zdań:
— ... moŜe dzisiaj...
... stary Szary Lis spytał Ulyssesa o warunki...
— ... gdzieś w Appomattox...
W ciągu godziny Petersburg zamienił się w dom wariatów. Najwidoczniej była to
prawda: Armia Północnej Wirginii składała broń, aby powstrzymać dalszy rozlew krwi w
wojnie, która nie mogła być wygrana. George ściągnął swoją czapkę i pod gwiazdami
Południa podrzucił ją do góry, złapał i znowu podrzucił, a potem zaczął wlewać w siebie
napój podany mu przez jakichś oficerów, mocny trunek, uderzający szybko do głowy. Ujrzał

— 489 —
ludzi, których wcześniej nie widział i pewnie juŜ nigdy ni« zobaczy, a którzy byli jego
najlepszymi przyjaciółmi, najlept szymi z kompanów w tej dziwnej, oszałamiającej chwili.
Strzelano w ciemnościach z pistoletów i karabinów. Tu i tam małe i większe grupy
muzykujących Ŝołnierzy wygrywały patriotyczne melodie. Do George'a dotarło wreszcie, Ŝe
gdy wróci do domu, będzie mógł juŜ do końca swych dni spać u boku Constance i nie
znajdzie się nikt, kto mu tego zabroni. Oparł ręce o biodra i zaczął tańczyć „giga", choć
wcale nie wiedział, jak się tego „giga" tańczy.
śołnierze i oficerowie kręcili się wokół niego, podskakując, zataczali się, pili, śmiali się.
On teŜ jeszcze raz napił się z butelki, których mnóstwo wciąŜ jeszcze krąŜyło z rąk do rąk.
Podrzucił czapkę do góry, wrzeszcząc jak uczniak.
— Skupmy się wokół flagi, chłopcy, skupmy się jeszcze raz, wydając bitewny okrzyk
wol...*
Śpiewając, tańcząc, podskakując wariacko w rytm dźwięków „giga" nie spostrzegł w
ciemnościach kloacznego dołu tuŜ za swoimi plecami, choć poczuł smród. Upaprał się, na
szczęście tylko do kolan, ale i tego było aŜ nadto.
Oczyścił się nad cichą rzeką Appamattox. Przyłączywszy się do zabawy, zauwaŜył, Ŝe
Ŝołnierze nie podchodzą juŜ do niego tak blisko, jak przedtem. Udało mu się jednak wypić
jeszcze parę łyków whisky i, mimo Ŝe pachniał brzydko, mógł to, co mu się przydarzyło,
potraktować jak humorystyczny akcent tej niewątpliwie pełnej glorii nocy. Otaczający go
Ŝołnierze i oficerowie będą do końca Ŝycia powtarzać kolegom-weteranom, Ŝonom,
kochankom, dzieciom i wnukom, co robili i gdzie byli, kiedy usłyszeli wiadomość o
kapitulacji. I tylko George nie bardzo potrafił wyobrazić sobie siebie opowiadającego, gdzie
rzeczywiście był...
Byłem w Petersburgu, zbierałem podkłady i haki szynowe, Ŝeby ponownie uruchomić
odcinek kolei wojskowej.
Dziadku, czy byłeś szczęśliwy, gdy słyszałeś tę wieść?
Nawet sobie nie wyobraŜasz jak!
Co zrobiłeś, Ŝeby to uczcić?
Zacząłem tańczyć i wpadłem do dołu pełnego gówna.

* Są to słowa pieśni „The Battle Cry of Freedom" śpiewanej na Północy. Była odzewem na apel prezydenta
Lincolna. Cieszyła się nie mniejszą popularnością wśród Ŝołnierzy Konfederacji.

490
132
Pod koniec tygodnia Stanley zrozumiał, Ŝe pokój ma takŜe złe strony. Ulice Waszyngtonu aŜ
roiły się od pijanych, którzy w ten sposób wyraŜali swoją radość, co jednak zamieniało
dziesięcio-minutowy spacer w godzinną mordęgę lub zgoła go uniemoŜliwiało. Isabel
powiedziała, Ŝe wszystkie te iluminacje w większości domów i gmachów publicznych
przyprawiają ją o ból głowy, choć Stanley nie rozumiał, dlaczego akurat to miałoby jej
przeszkadzać, skoro niemal nie wychodziła z domu i widziała naprawdę mało z tego, co się
działo w mieście.
Natomiast jego niepokoiły i draŜniły trwające przez całą noc głośne wybuchy sztucznych
ogni, dzwoneczki, nie kończące się przemarsze, parady, gwizdy i nie kontrolowana radość
białych i czarnych, bawiących się wedle woli i to nawet w najlepszych dzielnicach miasta. A
do tego trzeba dodać jeszcze napiętą atmosferę wokół Stantona i jego ciągłe obawy, Ŝe
istnieje spisek mający na celu zabicie Granta czy teŜ prezydenta. Wszystko to razem
pozwalało pojąć, jak fatalny tydzień przeŜył Stanley.
Stanton chciał się z nim zobaczyć, aby omówić cały szereg spraw, związanych z jego
odejściem z Departamentu Wojny i objęciem nowego stanowiska, przygotowanego dla niego
przez Wade'a. Stanley był gotowy ze wszystkimi aktami w piątek o dziewiątej rano, ale
okazało się, Ŝe Stanton jest zbyt zajęty. Na jedenastą wyznaczono posiedzenie rządu, udał się
więc do Białego Domu, a Stanley przez kilka godzin nie mógł opuścić departamentu. Był
głodny i w złym humorze, kiedy wreszcie został poproszony do biura Stantona.
Nawet teraz ten dzielny człowiek w okrągłych okularach, z naperfumowanymi
bokobrodami nie przestał wyraŜać swoich obaw i lęków, pewien, Ŝe zamach wisi w
powietrzu.
• Państwo Grant nie idą dzisiaj do Forda, dobre i to...
• Do Forda? — powtórzył Stanley, trochę na wszystko zobojętniały z powodu
zmęczenia.
Stanton zirytował się:
• Co się dzieje z twoją pamięcią? Do Forda przy Dziesiątej Ulicy. Do teatru!
• Och, prezydent chce zobaczyć pannę Keene*.

* Tego wieczoru 15IV 1865 r. słynna angielska aktorka, Laura Keene, grała główną rolę w sztuce T. Taylora
Our American Cousin, wystawionej przez Teatr Forda.

491 —
— Dzisiaj wieczorem. Wydaje mi się, Ŝe takie pokazywanie
się, traktuje jak pewnego rodzaju obowiązek słuŜbowy. Cał
kowicie zignorował wszystkie ostrzeŜenia. Natomiast Grant ich
posłuchał. Był bardzo zadowolony wyjeŜdŜając z Ŝoną pociągiem
do New Jersey. — Podszedł do okna z rękami splecionymi z tyłu.
—To był cudaczny dzień. W czasie tego długiego posiedzenia tyle
samo czasu poświęciliśmy na omówienie ostatniego snu prezy
denta, co na przedyskutowanie pewnych aspektów niezbędnych
działań, zmierzających do odnowy Unii.
Dziwne sny Lincolna były częstym tematem plotek krąŜących po Waszyngtonie.
• Który tym razem? — spytał Stanley, jako Ŝe niektóre sny się powtarzały.
• Statek — odparł Stanton wyglądając przez okno. — Statek, na którym widzi samego
siebie. Powiada, Ŝe sny nawiedzają go zawsze w przededniu jakichś wielkich wydarzeń.
Przed Antietam śnił mu się statek. Przed Gettysburgiem takŜe. Ciekawe, Ŝe potrafi dokładnie
opisać sam statek, natomiast nie wie, dokąd płynie. Daleko przed nim rozciągał się ciemny,
niewyraźny brzeg. To jego własne słowa — dodał Stanton wracając do biurka.
Nie wydaje mi się, aby przyszłość była czymś niewyraźnym — zauwaŜył Stanley,
kiedy sekretarz usadowił się w fotelu.
Wojna się skończyła. — To juŜ było faktem, chociaŜ armia generała Johnstona jeszcze
pozostała w polu gdzieś w obu Karolinach. — To, co nas czeka, to przede wszystkim okres
rekonstrukcji i, jak naleŜy przypuszczać i w co sam ufam, kary dla rebeliantów.
Tak, jasno sprecyzowane kary powiedział Stanton.
Stanley uśmiechnął się. Sam z największą przyjemnością pomógłby wymierzać stosowne
kary byłym właścicielom niewolników.
Pośpiesznie przejrzeli dokumenty, które przygotował Stanley. Stanton od razu
wypowiadał swe uwagi; to przenieść tutaj, tamto o odpowiedzialności tam. Stanleyowi
bardzo odpowiadało to, Ŝe sekretarz był zajęty i niecierpliwy. Dzięki temu mógł opuścić
biuro dwie godziny wcześniej, niŜ przypuszczał. Oczywiście powinien był wrócić do domu,
a jednak mimo tłoku w mieście wybrał się do Jeannie Canary.
Okazało się, Ŝe to zły pomysł. To nie był dobry dzień na igraszki, a kochanka zaraz
zaczęła zrzędzić.
— MoŜe wziąłbyś mnie gdzieś dzisiaj, kochanie? Nie musimy
iść tam, gdzie jest tylu pijanych ludzi. Chciałabym zobaczyć
sztukę u Forda. — JuŜ nie występowała na scenie. Oddawała się
lenistwu i wydawała pieniądze otrzymywane od Stanleya. — Mó
wią, Ŝe prezydent ma się pojawić z Ŝoną w loŜy honorowej

— 492 —
— mówiła dalej. — Wiesz, nigdy jeszcze nie widziałam pan; Lincoln. Czy wygląda tak, jak
ludzie mówią? Krępa, z oczami jak paciorki?
• Tak, jest straszna odparł zły, Ŝe nie moŜe się w tej chwili kochać z Jeannie.
• Czy nie mógłbyś dostać biletów?
• JuŜ jest za późno. A jeŜeli nawet, to i tak większość czasu stracilibyśmy na
przeciskanie się przez tłumy, spocilibyśmy się w teatrze, jest gorąco, a co najgorsze sztuka
Toma Taylora to stara ramota. Tak więc byłby to bardzo przykry wieczór. I w do datku
nudny.

Wydawało się, Ŝe zdeprawowana natura przyniosła czarną wiosnę. Wszechwładna była


czarna krepa, znak Ŝałoby, na kaŜdym rękawie i w prezydenckiej ławce w kościele prez-
biteriańskim przy York Avenue, na marmurowych fasadach publicznych gmachów. Sklepy
pozostały dłuŜej otwarte, Ŝeby sprzedawać czarny materiał na jardy i na sztuki.
Booth uciekł. Stanton oświadczył, Ŝe całe Południe musi być oskarŜone. Nawet Grant
mówił o krokach odwetowych skrajnie surowych. Nawet sklepy przygotowywały się do
pogrzebu, który miał się odbyć w środę, właściciele przyozdobili wystawy Ŝałobnymi
szarfami, pałkami owiniętymi w czarną materię, hebano wy mi rozetami. W kaŜdym oknie
był portret prezydenta. Ma rogach ulic stały grupy oszołomionych, płaczących Murzynów.
Zwolnieni warunkowo jeńcy Konfederacji odwracali płaszcze lub je wyrzucali w obawie, Ŝe
zostaną zlinczowani.
Wczesnym rankiem, we wtorek, posługując się specjalną przepustką, wystawioną przez
Sama Souta, Virgilia mogła przedrzeć się przez dwa rzędy oczekujących Ŝałobników, co było
przywilejem dyplomatów i urzędników państwowych. Dzięki temu udało się jej dostać do
wschodniego skrzydła Białego Domu.
Kolejka Ŝałobników była niewyobraŜalnie długa. StraŜnik powiedział jej, Ŝe zebrało się
około piętnastu tysięcy ludzi. Większość będzie zawiedziona, gdy zapadnie noc. Zwłoki
prezydenta miały być wystawione na widok publiczny tylko tego jednego dnia.
Cieśle zbudowali katafalk, pokryty teraz czarnym jedwabiem. Czerń dobrze
kontrastowała z bielą baldachimu zawieszonego wysoko nad trumną, na której były wyryte
srebne gwiazdy i białe kwiaty koniczyny. Nadto ozdabiały ją srebrne sznury z chwostami.
Do tarczy przymocowano srebrną płytkę, na której wyryto następujące słowa:
— 493 —
Abraham Lincoln
Szesnasty Prezydent Stanów Zjednoczonych
urodzony 12 lutego 1809
zmarł 15 kwietnia 1865
Czarne draperie pokrywały niemal kaŜdą plamkę innego koloru, które oŜywiały zwykle
ten pokój. Biała materia przesłaniała tafle wszystkich luster w czarnych ramach. Virgilia,
czekając na swoją kolej na pomalowanych na czarno schodach, prowadzących ku prawej
stronie trumny, najpierw ściągnęła jedną czarną rękawiczkę, potem drugą, wreszcie
zdecydowanie poprawiła swą czarną, Ŝałobną suknię. W końcu nadeszła jej kolej. Powoli
minęła oficera, który stał na baczność u nóg zmarłego, drugi stał u jego wezgłowia, i w
skupieniu spojrzała na twarz Abrahama Lincolna.
Wszystkie zabiegi techniczne i kosmetyczne właściciela zakładu pogrzebowego nie
zdołały nadać tej twarzy mniej surowego, mniej Ŝałosnego wyrazu. Przyszła tu z prostej
ciekawości. Przyglądała się ciału na wpół przymkniętymi oczyma. Ten człowiek był dla
wszystkich zbyt wyrozumiały, zbyt łatwo wybaczał. Zbyt groźny był jednak dla ludzi o
nieposkromionych ambicjach, takich jak Sam lub Thad Stevens.
Niedawno zaprzysięŜony prezydent, Andrew Johnson, nie stanowił podobnego
zagroŜenia. Sam zwolnił go jako pozbawionego rozumu gamonia. Wraz z Benem Wade'em i
kongresmanem Dawesem zdąŜył juŜ złoŜyć Johnsonowi kurtuazyjną wizytę. Powiedział
Virgilii, Ŝe Wadę, nie wprost co prawda, ale i nie owijając w bawełnę, wyłoŜył, czego on i
jego zwolennicy oczekują po nowym lokatorze Białego Domu.
— Pan Johson, dzięki Bogu, Ŝe pan jest tutaj — powiedział
Wadę. — Lincoln był zbyt delikatny, aby rozprawić się z tymi
przeklętymi rebeliantami. Teraz dostaną to, co im się naleŜy.
W czasie pościgu za Boothem nawet politycy o umiarkowanych poglądach i wszystkie
gazety na Północy oskarŜały Południe o zamach. Robili przy tym aluzję do Davisa, który rze-
komo był inspiratorem spisku. Sam, Ŝądny odwetu, mówił z radością:
— Nasz intelektualny przeciwnik, Virgilio, dając głowę wiel
ce przyczynił się do powodzenia naszej sprawy!
Teoria o spisku bardzo zaintrygowała Wirgilię. Lecz jej własna wersja była nieco
odmienna. Booth nie działał sam, w zmowie z nim byli takŜe inni; pewien człowiek
nazwiskiem Payne czy Paine włamał się do domu sekretarza Sewarda tego samego wieczora,
kiedy zamordowano Lincolna, i z pewnością zasztyletowałby Sewarda, gdyby nie to, Ŝe w
porę interweniował syn Sewarda i pielęgniarz. W spisku maczało palce wielu ludzi.

494 —
Czy Booth był jedyną spręŜyną całej grupy? Przypuśćmy, Ŝe do zabójstwa skłonił go jakiś
radykalny republikanin, licząc na nieuchronność rezultatu, który oto leŜał jak na dłoni moŜ-
liwość ponownego krzyku o krew Południa?
Nie było to całkiem nieprawdopodobne, choć pomyślała, Ŝe prawda nigdy nie zostanie
odkryta. Zresztą, cóŜ tam prawda, mniej była waŜna niŜ wszystko to, co stało się w ciągu
kilku ostatnich dni. Zwyczajni obywatele domagali się takich kar, o jakich Sam juŜ dawno
mówił.
— Szanowna pani... Zechce się pani przesunąć. Tylu ludzi jeszcze czeka...
Głos mistrza ceremonii rozległ się w sali, on sam stał blisko kilku krzeseł pośpiesznie
pomalowanych na czarno, zajętych przez facetów z prasy. Szept mistrza ceremonii skierował
uwagę ludzi na Virgilię, co wprawiło ją w zakłopotanie. Najchętniej by mu ostro przygadała,
ale to nie było odpowiednie miejsce do urządzenia scen.
Poza tym była zadowolona. Widok martwego prezydenta nie podziałał na nią aŜ tak
przygnębiająco. Program grupy Sama mógł być teraz zrealizowany bez przeszkód.
Znakomita większość, którą ta jedna kula wystrzelona owego wieczoru odmieniła, chciała
tego programu. Virgilia rzuciła mistrzowi ceremonii pogardliwe spojrzenie i majestatycznym
krokiem ruszyła ku stopniom wiodącym w dół. Obejrzała się i z trudem opanowała, by się
nie uśmiechnąć.
Sam miał rację. Swoją śmiercią ten prawnik z północnoamerykańskiej prerii przysłuŜył
się krajowi bardziej, niŜ kiedykolwiek za Ŝycia. Błogosławiony niech będzie jego zabójca.

133
Huntoon chciał umrzeć. Przynajmniej raz w ciągu dnia był pewien, Ŝe tak się stanie. Stracił
blisko dwadzieścia pięć funtów i cały zapał. Czy jeszcze kiedyś będzie spał w normalnym
łóŜku? Czy będzie jadał posiłki gotowane na normalnym piecu? Czy będzie mógł odpocząć
w samotności?
Na kaŜdym odcinku nie kończącej się podróŜy z St. Louis czyhały inne
niebezpieczeństwa i udręki. Przez niemal połowę drogi towarzyszył im oddział kawalerii
Unii. Powiedziano im, Ŝe w kaŜdej chwili mogą ich napaść Indianie.
Huntoon zadrŜał, gdy to usłyszał. Natomiast Powell jakby się jeszcze bardziej oŜywił.
Brawurowo grał rolę lojalnego, nie-

— 495 —
ustraszonego mieszkańca Kentucky, co tylko powiększało niechęć Huntoona.
Virginia City, otoczona górami i buchającymi dymem kominami fabrycznymi, pełna
chętnych do bitki górników, była dziwna i groźna nie mniej niŜ Chiny czy dzikie stepy. On i
Powell mieli nocą przy sztolni załadować na wozy złoto. Układali grube stoŜki w rzędy,
dokładnie według planu nakreślonego przez Powella. Sztabki miały rozmiary pięć cali na
trzy. W kaŜdym wozie dziewięćdziesiąt sztuk. W sumie około czterystu pięćdziesięciu
funtów złota. Wartość ładunku — w przybliŜeniu dwadzieścia dolarów i sześćdziesiąt
centów za uncję — dochodziła do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Rozmieszczenie złota
w drugim wozie i jego wartość były identyczne.
— To dopiero pierwszy ładunek — przypomniał mu Powell.
Będzie więcej, ale jeszcze nie teraz. ZłoŜe jest bogate, ale nie orientuję się, ile czasu i jak
ogromnej ilości kruszcu potrzeba, by wyprodukować jeszcze więcej takich sztabek. Ten
załadunek przygotowywałem przez okrągły rok. Pracowałem w tajemnicy, przesyłałem
instrukcje przez kurierów. Ale teraz wszystko potoczy się szybciej.
Z powodu wagi złota specjalnymi klamrami zostały wzmocnione podwozia. Po
umocowaniu wewnątrz wozów drewnianych klinów, które miały zapobiec przesuwaniu się
sztabek, dwóch ludzi zainstalowało w kaŜdym z nich drugą podłogę i przykryło ją brudnymi
kocami. Następnego dnia umieszczono na tych kocach pudła i beczki z zapasami Ŝywności,
nie zapominając o paru skrzyniach z karabinami Spencera.
Powell wynajął trzech furmanów — dwóch do powoŜenia, trzeciego na zmianę. Wszyscy
trzej byli kryminalistami. Ci młodzi chłopcy, niepiśmienni i małomówni, byli uzbrojeni łącz-
nie w siedem rodzajów broni. Cała trójka okropnie onieśmielała Huntoona bezmyślnym
gapieniem się na niego i równie niemądrymi uśmieszkami. KaŜdy z nich u celu miał
otrzymać sto dolarów, a przewodnik, bardziej okrutny i brutalny, dostanie dwa razy tyle.
PodróŜ obfitowała w rozmaite okropieństwa: owady, złą wodę, zimne noce podczas
wspinaczki na przełęcze i schodzenia w zamglone, puste doliny. Huntoon przez cały tydzień
miał katar i wysoką gorączkę.
Znajdowali się na południu i wędrowali przez coś, co według przewodnika było
Kalifornią. Rychło słońce zaczęło praŜyć tak mocno, Ŝe kłócili się o kaŜdy łyk wody z
menaŜki. Przed ich oczami rozciągała się bezkresna, przeraŜająca pustynia. Upał tak źle
wpływał na Huntoona, Ŝe z trudem formułował logiczne odpowiedzi, gdy ktoś go o coś
zapytał.
W końcu skręcili na północny wschód. Wówczas Powell

496 —
wynajął przewodnika, który draŜnił Huntoona, wskazując róŜne ślady, świadczące o
bliskości Indian, których prawnik oczywiście nie dostrzegał. Powell słuchał tych bajd z
powaŜnym obliczem, z trudem powstrzymując się od śmiechu, który niemal go rozsadzał.
Lecz Huntoon, widząc powaŜną, zafrasowaną twarz przewodnika, doszedł do wniosku, Ŝe
ostrzeŜenia są prawdziwe, co przeraziło go jeszcze bardziej.
Stracił rachubę czasu. Czy był to początek maja, czy jeszcze koniec kwietnia? Czy gdzieś
tam naprawdę istniała Konfederacja? Richmond, Charleston i Ashton? Coraz częściej
ogarniało go zwątpienie, tym większe, im głębiej wjeŜdŜali w ponury, górzysty teren, to
znów w wypalone słońcem, wychłostane przez wiatry doliny, gdzie rosła nieprzyjazna,
ciernista roślinność.
Przewodnik, który szybko zorientował się, jak tchórzliwym człowiekiem jest Huntoon,
przyłączył się do ogólnej zabawy po prostu dla zabicia nudy. Był to blisko czterdziestoletni
muskularny Szkot z długimi, spiczastymi wąsami, godnymi Chińczyka. Nazywał się Banąuo
Collins. Imię nadał mu ojciec, wędrowny aktor urodzony w Glasgow, wykształcony w
Londynie, a pochowany w wiosce Los Angeles. Collins nie znał imienia swojej matki.
Wiedział natomiast, Ŝe sprawia mu przyjemność dokuczanie temu okularnikowi z
Południa. Pracodawca Collinsa, Powell, był cięŜszym przypadkiem. Collins uwaŜał go za
wariata, ale wiedział, Ŝe nie moŜe stroić sobie z niego Ŝartów. Ale Huntoon, o tak, ten po
prostu urodził się po to, aby się nad nim znęcać.
Niemal kaŜdego dnia prawnik pytał Ŝałośnie: Gdzie jesteśmy?
Na co Collins odpowiadał niezmiennie, tak jak teraz, wpierw ogłuszając Huntoona
potokiem plugawych przekleństw:
— Moja paniusiu, czy pani nie męczy zadawanie wciąŜ tego
samego pytania? Ja juŜ jestem zmęczony odpowiadając na nie, bo
znajdujemy się dokładnie tam, gdzie byliśmy wczoraj i tydzień
temu, i dwa tygodnie temu. W drodze do uroczego Santa Fe.
I oddalił się galopem wzdłuŜ turkoczących wozów, pozostawiając Huntoona w chmurze
kurzu.
Powiedział: do uroczego? Mój BoŜe, przecieŜ w tej części Ameryki nie było nic
uroczego! Dlaczego akurat te tereny wybrał Powell? Dlaczego Konfederacja chciała je
zająć? PrzecieŜ ta ziemia jest tak samo wymarła, jak KsięŜyc. I pełna zagroŜeń.
Furmanom sprawiało przyjemność, Ŝe mogą go nastraszyć jadowitymi, gigantycznymi
węŜami. Jadowitość przypisywali wszystkim węŜom bądź tarantulom, rzekomo jadowitym
krewnym skorpiona.
— Meksykanie nazywają to paskudztwo słonecznym pają
kiem. Czysta trucizna! — Jeszcze jedno kłamstwo.

— 497 —
Huntoona zupełnie nie interesowały stada kosmatych bawołów, stepowe psy, wilgi i
kolibry, pikujące błotniaki ani smak palonych sosnowych orzeszków. Nawet fakt, iŜ
pokruszone korzenie juki pięknie pienią się i moŜna w nich się myć i prać.
— Dlatego nazywa sieje mydlanymi korzeniami, ty rebelian
cie.
Nie cierpiał całej tej słownej szturchaniny, ale jeszcze bardziej przestraszył się, gdy
pewnego dnia złośliwości ustały. Furmani utkwili wzrok w falistej linii horyzontu.
Collins dosłownie zalał go potokiem słów, które miały ostrzec przed czerwono-skórymi
Indianami, a robił to nie tylko dla zabawy. W ten sposób sam chciał pozbyć się choćby
części strachu, który go ogarniał.
• Teraz przebywamy w kraju Apaczów, najstraszliwszych wojowników, jakich Pan
Bóg wymyślił na tej ziemi, chociaŜ nie brak takich, co twierdzą, Ŝe te psy są dziećmi
szatana. Nie Ŝywią respektu dla ciała, czy to ludzkiego, czy końskiego. JeŜdŜą na swoich
koniach, a jak poczują głód, to zjadają je. Bo teŜ w czasie walki konie nie są im
przydatne, Indianie zawsze walczą stojąc na ziemi na własnych nogach. Lubią się
podkradać, co wcale nie wystawia ich na niebezpieczeństwo. Gdy zajdzie potrzeba,
niejeden Apacz moŜe wyprzedzić mustanga.
• Czy... czy wyjąkał Huntoon czy myślisz, Collins, Ŝe... Ŝe Apacze są gdzieś tutaj
bli... blisko...?
Czy są blisko? JeŜeli dobrze odczytałem ślady, to mamy tu gdzieś całkiem niedaleko
grupę Indian z plemienia Jicarilla...
• A czy na pewno mamy dość broni, Ŝeby ich odstraszyć?
• Moja paniusiu, nic nie jest w stanie odstraszyć Apaczów. Zboczą ze swojej drogi,
Ŝeby uprzykrzyć Ŝycie białym ludziom i kaŜdemu innemu takŜe. Jakiś rok, moŜe dwa lata
temu paru waszych chłopców z Południa wjechało na ich ziemie. Apacze podpisali
traktat o przyjaźni w Forcie Stanton, po czym naruszyli go. Zaczaili się i wyrŜnęli
oddział złoŜony z szesnastu ludzi. Przy czym nie biorą niczyjej strony, są całkowicie
neutralni. W osadzie Unii wymordowali czterdzieści sześć osób, w tym dzieci.
• Przestań opowiadać mi podobne historie! — zaprotestował Huntoon. — Co mi to
da?
• Przygotuje cię na najgorsze. JeŜeli mamy pecha i Jicarilla nie poprzestaną na
przyglądaniu się, będziesz musiał walczyć jak my wszyscy. — • Pociągnął nosem.
ChociaŜ nie wyglądasz mi na kogoś, kto kiedykolwiek walczył. Ale szybko się nauczysz,
moja paniusiu... Piorunem, jeŜeli ci Ŝycie miłe.
Huntoon ze śmiechem, który przypominał szczekanie psa, skierował swojego konia
w stronę pierwszego sześciokonnego zaprzęgu.
Po latach spędzonych na południowym zachodzie Collins przejął od Indian wiele ich
zwyczajów, poznał ich fortele. Na

— 498 —
przykład jeździł bez siodła, jedynie na ozdobnej podkładce z miękkiej, skóry wypchanej
trawą i bawolim włosem. Jego kucyk miał wojenną uzdę Indian — sznur spleciony z
bawolego włosia — przewiązany wokół dolnej szczęki zwierzęcia słuŜył za wędzidło,
natomiast końce sznura za cugle. Przez jakiś czas Ŝoną Collinsa była indiańską sąuaw.
NiezaleŜnie od tego wszystkiego serdecznie nienawidził czerwonoskórych, w kaŜdym razie
większość z nich. Teraz zaczął Ŝałować, Ŝe zadał się z tą bandą i przyjął tę niebezpieczną
robotę.
PrzewaŜyła jednak chęć zysku. Banąuo Collins wiedział, Ŝe te dwa wozy wiozą coś
więcej niŜ broń i Ŝywność. Oczywiście Powell mu tego nie powiedział, ale on podejrzewał
coś od momentu, gdy jeszcze w Virginia City zobaczył, jak sześć mocnych, pociągowych
koni napina postronki, by z najwyŜszym wysiłkiem pociągnąć wóz. Utwierdził się w swoich
podejrzeniach, gdy odkrył klamry wzmacniające podwozia. Jakiś potęŜny cięŜar,
niedostępny dla oka, z pewnością krył się pod podłogą.
Nie wiedział, jakiŜ to cenny ładunek transportowano tymi wozami, ale był pewien, Ŝe
musiało go być sporo. Bardzo moŜliwe, Ŝe wieźli złoto, ale jego przeznaczenie i cel podróŜy
to juŜ, jak przypuszczał, jest wyłącznie tajemnica Powella. Prawdopodobnie wyprawa miała
coś wspólnego ze sprawą Konfederacji, dla której ten człowiek nie ukrywał szczerego entuz-
jazmu. Wszyscy Południowcy, których Collins spotykał, byli zagorzałymi fanatykami tego
lub owego.
Tajemniczy ładunek skłonił go do opracowania kilku wariantów obrony, jako Ŝe obawiał
się, iŜ są śledzeni. Chyba od trzech dni. A moŜe zaczęło się to wtedy, gdy zauwaŜył ślad,
którego nikomu nie pokazał, aŜ nie upewnił się, czy ma rację.
Wedle jego szacunku Indian Jicarilla mogło być od dziesięciu do dwudziestu. W
przypadku ostrej potyczki zamierzał zachować neutralność. Być jak ów szklany wąŜ*, o
którym coś niecoś wiedział. Bo ten szklany wąŜ w ogóle nie był węŜem, lecz beznogą
jaszczurką pozbywającą się ogona, gdy groziło jej niebezpieczeństwo. Ogon oderwany od
ciała drgał konwulsyjnie, oszołomiony tym widokiem napastnik wytracał impet i wówczas
beznogie stworzenie uciekało w bezpieczne miejsce.
Collins był zdecydowany uciec i to nie tylko z własną skórą i własnymi włosami, ale i
częścią złota. Oczywiście nie mógł zabrać kilkuset funtów złota, ale wystarczy wziąć tylko
trochę, by Ŝyć godziwie i zabawiać się przez jakiś czas.

* Szklany wąŜ — potoczne określenie pewnego gatunku jaszczurek o szczególnie kruchym ogonie.

499 —
Tak, odegra rolę szklanego węŜa. Przy tym musi dopilnować
by ani pan Powell, ani ten prawnik nigdy nikomu nie powiedzieli
o jego złodziejskiej sztuczce.
Tego wieczoru zatrzymali się między wysokimi skałami, niedaleko głębokiego wąwozu.
Collins zapewnił Powella, Ŝe trzy mile na południe jest bardzo łagodne zejście, ale on wybrał
to miejsce na obozowisko ze względu na skały, które stanowiły naturalne fortyfikacje.
—- Dzisiaj lepiej tutaj nocować niŜ na otwartej przestrzeni.
• Myślisz, Ŝe Apacze są blisko? Jestem tego pewien.
• Jak daleko stąd do Santa Fe? Trzy dni?
— Albo i trochę więcej. -— Collins nigdy nie ryzykował
okłamywania Powella. Oczy tego człowieka i ledwie kontrolo
wane wewnętrzne napięcie nakazywały mu zachowanie ostroŜ
ności. Proponuję, sir, abyśmy rozpalili ogień i trzymali się
blisko niego. JeŜeli wybierze się pan na spacer, proszę nie
odchodzić zbyt daleko.
W porządku.
• Zjem teraz kolację.
• My takŜe zjemy.
Powell, Huntoon i furmani Ŝuli suchary i suche mięso. Jedno i drugie było dobre na nudę,
poniewaŜ wiele czasu zajmowało im spulchnianie jedzenia poprzez cierpliwe Ŝucie. Collins
wolał swoje wiktuały: opieczone kawałki agawy — delikates Apaczów, za który Powell
podziękował.
Powell przejechał szczupłą dłonią po włosach. Były suche i ostre. Pomada skończyła mu
się juŜ przed paroma tygodniami. Nie znosił kapeluszy. Rezultat tej niechęci był taki, Ŝe miał
coraz więcej siwych włosów. Z pewnością przypominał stracha na wróble. W dodatku
posuniętego w latach. Ciekawe, czy jego wygląd śmieszyłby Ashton. Oparty o koło wozu
wyobraŜał ją sobie nagą. Huntoon podniósł się. Dlaczego? Przepraszający uśmiech wyjaśniał
przyczynę; poszedł za skałę. Dwaj furmani zachichotali słysząc odgłos lejącego się ciurkiem
moczu.
Trzy dni do Santa Fe. W pobliŜu Apacze. Powell zdecydował, Ŝe nie będzie dłuŜej
czekać. UŜyteczny w codziennych pracach Huntoon posłusznie wypełniał powierzone mu
zadania. Przy czym Powell tłumaczył mu, Ŝe niewaŜne, jak uciąŜliwe są jego obowiązki,
rzecz w tym, by ćwiczył swój charakter. Ten głupi rogacz tańczył tak, jak mu Powell zagrał.
Nad tym skalistym, opuszczonym kawałkiem świata zaczął zapadać olśniewający
zmierzch, jakiego Powell nigdy dotąd nie widział. Było to coś czarodziejskiego, jedynego w
swoim rodzaju. Jeden z furmanów wstał, rozprostował kości i podrapał się po tyłku. Powell
równieŜ się podniósł, przeszedł po usypisku

500 —
kamieni aŜ do skraju wąwozu, skąd popatrzył w dół. Dno wąwozu przesłaniał juŜ zimny,
czarny cień.
Spojrzał na wschód, w stronę chmur, które wsysały ogniste światło zachodzącego słońca.
Na wschodzie czekała Ashton. Był zachwycony, a takŜe rozbrojony faktem, iŜ tak bardzo za
nią tęsknił. Na swój sposób ją kochał. Była mocna, zdrowa i pełna Ŝycia, a więc miała coś,
czego jej Ŝałosny małŜonek nie docenił podczas swojego krótkiego pobytu na tym padole.
Byłaby idealną pierwszą damą w nowym stanie, którym on by rządził. Strzegłby ją przed
wszelkim złem do końca Ŝycia.
Ten plan powstał wiele miesięcy temu. Musi wybrać odpowiednie miejsce niedaleko
Santa Fe, ale i nie za blisko. Wynająć robotników do budowy nieduŜego dworku i osiąść w
nim na dobre. Znaleźć sympatyków Konfederacji, którzy pojadą do Teksasu, by roznosić
wieści, zbierać niezadowolonych Ŝołnierzy. Jeśli nie zostali jeszcze zwolnieni po podpisaniu
kapitulacji, nastąpi to niebawem.
Najpierw zaczną przybywać do Santa Fe, osobno albo parami, ale nie minie rok i będą
zjeŜdŜać plutonami, kompaniami, a ziemia będzie drŜeć pod ich krokiem. Stworzy dla nich
nową flagę, aby mogli ją nieść idąc na wroga. Napisze proklamację powołującą nowy rząd,
podobną do tej, dzięki której powstał rząd w Waszyngtonie i rządy europejskie.
Huntoona chciał posłać do Teksasu jako swego pierwszego emisariusza, ale Ashton
sprawiła, Ŝe było to niemoŜliwe. Powell zamierzał mieszkać z nią od momentu, gdy się
spotkają. Dlatego...
Wspaniały widok podpowiedział mu rozwiązanie.
ZadrŜał. Powiał zimny, wieczorny wiatr.
Nadszedł odpowiedni moment, ta noc jest porą wręcz idealną — myślał patrząc na
wschód. Nagle poczuł się tak, jakby obok niego stała Ashton.
MoŜliwe, Ŝe i ona odczuwała dreszcz zniecierpliwienia. Wysłał do niej list z Virginia
City i zakładał, Ŝe juŜ go otrzymała; dyliŜansy pocztowe jechały szybciej niŜ jego
przeciąŜone wozy. W liście opisał ładunek wozów, ich prawdopodobną trasę i czas
przyjazdu. Czy w tym momencie myślała o nim? MoŜe równieŜ wyobraŜała sobie ich oboje
baraszkujących w pościeli z prezydenckiego atłasu? Wspaniała wizja...
W niecałą godzinę później, gdy zapadła noc, sprawdził cztery lufy swojego sharpsa. Czy
są naładowane? Tak. Ukrył broń pod płaszczem poŜółkłym od kurzu. Spojrzał na Huntoona
siedzącego przy zasnutym dymem ognisku. Collins drzemał opodal oparty plecami o skałę.
Dwaj wynajęci furmani przykucnęli jeden przy drugim i Ŝuli suche mięso. Trzeci poszedł na
zwiad.
— James, mój przyjacielu — powiedział Powell dotknąwszy

501 —
jego ramienia. Kiedy Huntoon odwrócił się w jego stronę, w blasku ognia błysnęły jego
okulary.
• O co chodzi?
• Co powiesz na krótki spacer? Mam sprawę do omówienia.
• Czy to takie pilne? — zapytał rozdraŜniony Huntoon. Czarujący uśmiech:
• Inaczej bym cię nie prosił.
• Jestem piekielnie zmęczony.
Powell spojrzał na prawnika wymownie, przypominając mu o konieczności ćwiczenia
woli i charakteru.
— Tylko pięć minut. Potem udasz się na długi spoczynek.
— No dobrze! — Zabrzmiało to tak, jakby zgodziło się
rozkapryszone dziecko.
Huntoon wytarł usta. W ich kącikach pozostały okruchy sucharów.
W czasie tej podróŜy zrobił się okropnie powolny — pomyślał Powell. Z niesmakiem
dostrzegł brud pod paznokciami Hun-toona.
Weszli między skały. Pod czarnym niebem iskrzył się ogień. Z niedaleka doszedł ich
krzyk jakiegoś zwierzęcia, ni to skomlenie, ni to warknięcia. Banąuo Collins wyprostował
się i poprawił rondo kapelusza. Jeden z furmanów spojrzał na przewodnika.
• Górski lew?
• Nie, chłopczyno. Ten zwierzak ma dwie nogi.
134
Tego samego dnia Charles jechał na północ drogami Karoliny. Nadeszła wiosna. Zielona,
pofałdowana ziemia pachniała azaliami. Pyłki unosiły się leniwie w ciepłym powietrzu.
Zakwitła purpurowa wisteria. Ale on nie dostrzegał niczego, przed oczami miał wyłącznie
Gus.
Jej twarz przypomniały mu rysy o wiele starszej kobiety, która dała mu wody, gdy
grzecznie poprosił. Widział ją w płynących wolno po niebie chmurach. Miał jej obraz pod
powieką, gdy uwiązał muła i oparł się o przydroŜne drzewo, by odpocząć.
W szaleńczym bałaganie ostatnich czterech lat chciał znaleźć coś, co miałoby jakąś
wartość. Gus była dla niego wszystkim. W jego pamięci zachowało się mnóstwo jej
portretów, małych i wzruszających — gdy biegła przez trawę, aby go przywitać, gdy stała
przy kuchni gotując kolację, gdy rozpartego w cynowej

— 502 —
balii drapała w plecy, gdy obracała się w łóŜku na bok, aby go objąć.
W całej tej wojnie znalazł tylko jedną wartościową rzecz. Wskutek zamieszania i
głupoty, przekornego poczucia obowiązku — ten sam obowiązek wiódł go teraz przez nie
znane, zakurzone drogi — stracił ją. Jego fizyczne rany goiły się dobrze, ale ta nigdy się nie
zagoi.
W pobliŜu Mont Royal natknął się na wiejski sklep, na ladzie stał szklany słój z czterema
starymi, suchymi cygarami. Część jednego z nich miał teraz między zębami. Połowę wypalił
minionej nocy. Pozostałe trzy cygara wysunęły się z kieszeni jego kadeckiego, szarego
munduru.
Jechał w ciepłych promieniach słońca, zwinięte cygańskie poncho leŜało za nim. Nagle
zobaczył męŜczyznę na koniu, który wyjechał na drogę i zbliŜał się galopem do niego. Zrazu
zląkł się, ale zdał sobie sprawę, Ŝe jeszcze jest w Północnej Karolinie, chociaŜ właściwie
sam juŜ nie był tego pewien. A ów wynędzniały jeździec w kurzu popołudnia ubrany był w
szary mundur.
Charles popuścił cugle i czekał. Śpiewały ptaki krąŜące nad łąkami. Jeździec zbliŜał się
zmniejszając szybkość. Przyglądał się Charlesowi. MęŜczyźnie, oficerowi, wydawało się, Ŝe
nic mu nie grozi, ale trzymał rękę u swego boku.
Charles nerwowo Ŝuł cygaro, jego oczy szkliły się. Oficer podjechał na swoim
wychudzonym dereszu i zatrzymał się.
— Pułkownik Courtney Talcott, I Pułk Lekkiej Artylerii
z Północnej Karoliny, do usług. Z bluzy i rewolweru wnoszę, Ŝe
jest pan Ŝołnierzem. Badawczo przyjrzał się kawałkowi szabli
za pasem Charlesa. Nie spuszczał wzroku z tej dziwnej postaci.
Charles, po namyśle, wybąkał:
• Tak, sir. Jestem major Main, Kawaleria Hamptona, zwiad. Gdzie podziewa się
armia?
• Armia Północnej Wirginii? Charles potaknął. Więc pan nie słyszał?
• A co takiego? Byłem nad Ashley, teraz szukam tej armii.
• Generał Lee poprosił Granta o warunki ponad trzy tygodnie temu. W Appomattox
Court House, w Wirginii.
Charles potrząsnął głową.
• Nie wiedziałem o tym. Właśnie tam jadę.
• Z pewnością powiedział Talcott, nie kryjąc złośliwości. —JuŜ pan nie musi. Armia
została rozwiązana. Według ostatnich wieści generał Johnston był ze swoimi ludźmi w polu,
ale i on juŜ się pewnie poddał. A jeŜeli nie, zrobi to wkrótce. Wojna się skończyła.
Zapadła cisza. Oficer artylerii popatrzył na twarz Charlesa, która nie wyraŜała Ŝadnych
uczuć.
— Wiedziałem, Ŝe tak będzie, tylko nie wiedziałem kie-

— 503
dy. — Oficer przyjrzał mu się groźnie. — Dziękuję za informację.
— Do usług. Na pańskim miejscu zawróciłbym do domu. W Wirginii nie ma juŜ nic
więcej do roboty — odparł chłodno artylerzysta.
Jest. A jednak jest.
Oficer oddalił się, wzbijając tuman kurzu. Nie miał zamiaru jechać obok apatycznego,
pewnie, sądząc z błędnego wzroku, szalonego człowieka, choćby tylko przez parę mil.
I zapomniał nawet zasalutować mu na poŜegnanie. Okropność.
Kurz osiadł. Charles wsiadł na muła stojącego na środku drogi. Wiadomość o klęsce
dopiero teraz dotarła do niego. Przygarbił się. To były wiadomości oficjalne. Przegrali. Tyle
krwi. Tyle cierpień, wysiłku, nadziei — na marne. Przez pełen ślepego gniewu moment nie
myślał, co było przyczyną tego całego koszmaru. Nienawidził wszystkich cholernych Jan-
kesów.
No, juŜ mu przeszło. Ale, ku jego zaskoczeniu, poraŜka bolała bardziej, niŜ się
spodziewał. PrzecieŜ od dawna wiedział, co nastąpi. Czytał ulotki o przyszłych latach.
Widział konie głodujące w Wirginii. Przeglądał artykuły w starych, poŜółkłych gazetach.
Wiedział, Ŝe istnieją Południowcy buntujący się przeciw Davisowi i jego świętym
doktrynom o prawach stanów. Tamten karabin Unii, który wystrzelił siedem razy...
Poczuł ulgę, ale równocześnie ogarnęła go rozpacz.
Znał tylko jeden kierunek, który musi obrać, aby pozostać normalnym. Musi jechać do
Wirginii i spróbować naprawić szkody, które wyrządził przez swoją głupotę, ale najpierw
musiał spełnić swój obowiązek. Obowiązek zawsze, przede wszystkim.
Musiał się upewnić, czy mieszkańcom Mont Royl nie zagraŜają oddziały okupacyjne,
czy nie zagraŜa im jakieś inne niebezpieczeństwo. Szybciej pokona drogę na plantację, niŜ
kiedy jechał na północ. A potem wreszcie moŜe nadejdzie ten moment, gdy ostatecznie
wróci do domu — do Wirginii.
Podniósł cugle, obrócił muła i ruszył na południe.

135
W blasku księŜyca Huntoon i Powell dotarli do krawędzi wąwozu. Huntoon był zadowolony,
Ŝe się zatrzymali. Bolały go stopy. Powell wsunął prawą rękę do kieszeni płaszcza.
Huntoon zdjął okulary, wyciągnął róg koszuli i wyczyścił jedno szkło, potem drugie.
Zapytał:

504
— O czym to chciałeś porozmawiać?
Powell uczynił ruch głową w kierunku dna wąwozu i odparł tajemniczo:
— Popatrz na dół.
Huntoon pochylił się i spojrzał w dół. Powell wyciągnął swojego sharpsa z czterema
lufami i strzelił mu w plecy. Z gardła prawnika wydobył się krótki chrapliwy krzyk.
Odwrócił się i chwycił róg marynarki Powella. Ten uderzył go wolną ręką. Okulary
Huntoona spadły w dół, w głęboką ciemność. Mrugając jak ślepy jeszcze szczeniak Huntoon
próbował skupić wzrok na człowieku, który do niego strzelił. Ból wypełniał całe jego ciało.
Zrozumiał, Ŝe to zdrada. Właśnie to miało się zdarzyć podczas tej podróŜy. Morderstwo było
zaplanowane od samego początku.
Jaki był głupi i naiwny. Oczywiście przypuszczał, Ŝe Ashton i Powell byli kochankami.
Dlatego wysłał list do swojego kolegi, prawnika, do Charleston. Ale miał nadzieję, Ŝe gdy
udowodni swą odwagę i przyłączy się do spisku Powella, odzyska uczucia Ashton. śałował,
Ŝe zawarł w liście wyraźne instrukcje. Przed wyjazdem nie uczynił nic, by je odwołać,
uwaŜał, iŜ przyjdzie na to czas. Po tym, co zobaczył w St. Louis, napisał drugi list, ten, który
dał Ŝonie.
Teraz niewiele mógł juŜ zrobić, pragnął tylko, by ustał przeszywający ból. Ostatkiem sił
chwycił Powella za rękaw, chciał go prosić o litość, a zdołał tylko wymamrotać coś niewyra-
źnie, obficie się przy tym śliniąc.
— Odczep się ode mnie — powiedział z odrazą Powell
i strzelił do niego jeszcze raz.
Kula trafiła prosto w Ŝołądek, zmuszając Huntoona, by zrobił krok w tył. Uniósł nogę i
runął w czarną przepaść. Powell po raz ostatni widział zapłakane oczy i kwilące coś otwarte
usta tego głupca.
Powell dmuchnął w lufy pistoletu i schował go. Do przeraźliwego wycia kojotów,
dobiegającego z dna wąwozu, dołączył nowy dźwięk — głuche uderzenia zsuwającego się
po stromiźnie ciała Huntoona. Wkrótce ten hałas ucichł. Powell usłyszał głosy Collinsa i
innych, krzyczących do niego. Czy nic mu się nie stało?
Z uśmiechem stał i obserwował wiszący nad nim księŜyc w pełni. Mimo zamieszania,
które wybuchło w obozie, czekał jeszcze chwilę, pilnie wpatrując się w niebo nad ziemią
smaganą wiatrem, i gratulował sobie. Pomyślał o ciemnych sutkach stromych piersi Ashton,
teraz naleŜących juŜ tylko do niego, tak jak ciemna kępka włosów na jej łonie. Był młody,
odpręŜony i zadowolony.
Za skalnym garbem, za plecami Powella, pojawił się chudy człowiek z włóknistymi
włosami i opaską w talii. Przez chwilę stał w jaskrawym świetle księŜyca. W prawej ręce
trzymał
505
drewniany trzonek, pokryty koźlą skórą, z wiszącym na grubym rzemieniu kulistym
kamieniem. Powell nie widział ani tego człowieka, ani drugiego, którego stojący bliŜej
odsłonił, gdy raptownie skoczył do przodu. Powell usłyszał szelest i głuche tupnięcie. Strach
ścisnął mu gardło. Chwycił za broń, ale pistolet zahaczył o podszewkę. Dostał kamieniem w
głowę — jedno potęŜne, celne uderzenie otwarło lewą skroń Powella i zabiło go, nim zdąŜył
upaść na kolana z otwartymi ustami. Krew buchała ze skroni, gdy padał na twarz.
Mały Apacz uśmiechnął się szeroko i wzniósł broń na znak uiumfu. Jego kompan stanął
tuŜ obok, Pół tuzina innych Apaczów wysunęło się zza skał. Wszyscy byli bosi i zwinni jak
tancerze. Zaczęli skradać się w kierunku płonącego ogniska.
Gdy Banąuo Collins usłyszał dwa strzały, a furmani zaczęli się niepokoić, szybko
sprawdził swój rewolwer.
Jeden z furmanów zapytał:
• Kto to strzelał? Apacze?
• Wątpię. Czasami mają skradzione strzelby, ale zazwyczaj uŜywają maczug albo
małych noŜy do podcinania gardeł. Nie ryzykowaliby teŜ walki i ewentualnej śmierci w
nocy. Wierzą, Ŝe to, co ich otacza na ziemi, przechodzi wraz z nimi w godzinie śmierci do
świata ducha, a chcą na zawsze pozostać w przyjemnym, słonecznym blasku. śeby nie bać
się niczego. Rozumiesz?
Podczas tej rozmowy Collins dokończył składać i nabijać swój rewolwer. Naciągnął
kapelusz na oczy, odwrócił się i Ŝwawym krokiem ruszył w kierunku ogniska. Furman był
tak głupi i przestraszony, Ŝe nawet nie próbował porównać wypowiedzi przewodnika z
rzeczywistością — na oblanym białymi promieniami księŜyca w pełni terenie było tak
widno, jak w zimowe południe. Ale szybki krok Collinsa zaniepokoił furmana.
— Gdzie ty, do diabła, idziesz?! ryknął.
Idący ze spuszczoną głową przewodnik nie zwrócił na niego uwagi. Jeszcze parę kroków
i ukryłby się między duŜymi...
— Collins, ty wściekły psie, wracaj tu!
Nie pies, a szklany wąŜ — pomyślał, zdając sobie jednocześnie sprawę, Ŝe w głosie
furmana jest nie tylko histeria. Rzucił się w bok wyciągając rewolwer. Pocisk wystrzelony
przez woźnicę odbił się od skały dwa jardy od Collinsa. Nie odpowiedział strzałem, kule
mogły mu się przydać. Odskakując potknął się o głaz i potłukł sobie ramię. Po chwili ruszył
do przodu. Zrobił kilka kroków i odwrócił się znowu. Spojrzał na polanę między wysokimi
kamieniami. Zobaczył Indian, którzy wyłonili się z ciemności i otoczyli trzech męŜczyzn
siedzących przy ognisku. Nie na Ŝarty przestraszony Collins zaczął uciekać. Za nim zostali
skaczący Apacze, którzy szczekali jak dzikie kojoty. Szczekanie nie było tak głośne, jak
wrzaski białych.
Collins biegł potykając się i raniąc i tak juŜ obolałe stopy. Brakowało mu tchu,
wydawało mu się, Ŝe ból zaraz rozerwie mu pierś. Musiał zwolnić. Po krótkim odpoczynku
szedł dalej, aŜ znalazł miejsce, gdzie mógł się zatrzymać. Obejmując ręką pokaleczoną dłoń,
doszedł do skalnej ściany. Źle ocenił odległość i poleciał w dół jakieś dwadzieścia stóp. Gdy
upadł, niemal stracił przytomność.
Pokryty kurzem, z rękami i twarzą czerwonymi od krwi płynącej z zadrapań i rozcięć
odpoczywał, potem dowlókł się do brzegu strumienia, który szemrał opodal. śeby tylko
Apacze nie usłyszeli chlapania. Krzyczeli z radości i wrzeszczeli, świętowali zwycięstwo.
Collins wiedział, Ŝe przede wszystkim Apacze wezmą konie. Pewnie roztrzaskają paki z
bronią i znajdą spencery. Chciał się dowiedzieć, co się dzieje z dwoma cięŜkimi wozami, na
których tak zaleŜało Powellowi. Kiedy Collins zobaczył Apaczów przy ognisku, wiedział, Ŝe
pozbyli się jego szalonego pracodawcy i tego marnego prawnika. Ani ten człowiek, ani
Ŝaden furman nie mieli dla niego znaczenia. Furmani byli ogonem szklanego węŜa.
NajwaŜniejsza dla niego była własna skóra, a następnie wozy. Kiedy dotarł na drugi
brzeg, ruszył w górę strumienia, aŜ znalazł dobry punkt obserwacyjny za karłowatymi
jałowcami. Był prawie dokładnie naprzeciwko wylotu głębokiego wąwozu, gdzie rozbili
obóz. Apacze dorzucili drzewa do ogniska. Widział płomienie nad wysokimi skałami.
Mylił się co do źródła ognia, szybko to odkrył. Płonął jeden z wozów, który ukazał się
właśnie między skałami, pchany przez piętnastu lub dwudziestu rozzłoszczonych Indian.
Przednie koła, objęte ogniem, świeciły jak latarnie.
Apacze dopchali wóz do krawędzi wąwozu i wrzeszcząc coś wywrócili go. OpróŜniony
wóz jeśli rzeczywiście był pusty, w co Collins wątpił stał przez chwilę prostopadle w blasku
księŜyca. Potem runął w dół. Z przodu wozu buchnęły jasne płomienie, kręcące się ze
świstem koła przypominały Collinsowi bengalskie ognie, które mgliście pamiętał z
dzieciństwa, spędzonego w rodzinnym mieście jego ojca, w Glasgow.
Drewno pękało z trzaskiem. RóŜnobarwne płomienie strzelały z dna spadającego wozu.
Apacze zniknęli, aby wkrótce powrócić z drugim palącym się wozem, który takŜe wrzucili
do wąwozu. Potem zaczęli krzyczeć i potrząsać maczugami i dzidami.
Collins uznał, Ŝe Indianie wrzeszczą ze złości. Być moŜe, myślał dotykając palcami
krwawiącej szramy na lewym policzku, nie wiedzieli, gdzie szukać. CięŜar obydwu wozów,
nieproporcjonalny do ich wielkości, świadczył o tym, Ŝe pod podłogą znajdują się skrytki.
Chciał to sprawdzić, ale na pewno nie

— 507 —
zostanie tu przez noc. Wolał uniknąć spotkania z Indianami. Nie było rzeczą rozsądną
stawać do nierównej walki, choć raz, przed laty, zdąŜyło się, iŜ zagarnął całą pulę, mając w
ręku tylko trójkę, ale szczęście trwało tylko chwilę.
Teraz, by wygrać wszystko, musi przeŜyć tę noc, wtedy będzie miał szansę wrócić do
wąwozu. Wątpił, by kapryśni Apacze zostali w obozie, wierzył, Ŝe odejdą przed świtem.
Półki skalne na ścianie wąwozu zapewnią mu bezpieczeństwo. Ta trasa nie była
uczęszczana, właściwie mógłby tu wrócić za kilka tygodni, a nawet miesięcy, by odszukać
to, co kryło się w podwójnych dnach wozów. Szczególnie, jeśli to było złoto.
Banąuo Collins wiedział trochę, choć nie za duŜo, o metalurgii. Złoto moŜe zmienić
kształt. Po stopieniu z innymi metalami powstanie ruda złota, ale tak czy owak nie moŜe ulec
zniszczeniu. Złoto pozostanie tak długo w wąwozie, jak długo nikt tu nie trafi i nie przyjdzie
mu do głowy pogrzebać w popiele. Jeśli to się nie stanie, złoto będzie jego, ma to jak w
banku.
W doskonałym nastroju wyszedł zza jałowców i ruszył w dół strumienia. Czerwone
światło w dole wąwozu gasło, gdy kuśtykając szedł na wschód pod wielkim księŜycem w
pełni, od czasu do czasu oblizując wargi. WyobraŜał sobie, Ŝe jest bogatym turystą, który
połyka surowe ostrygi, trzymając na kaŜdym kolanie dziwkę z San Francisco.

136
śołnierze pochodzący z tych okolic zatrzymywali się od czasu do czasu w Mont Royal. Ich
wygląd niewiele róŜnił się od wyglądu całego splądrowanego stanu. Dostawali tylko wodę
ze studni. Cooper nie miał jedzenia dla podróŜnych.
ChociaŜ Judith nie była zwolenniczką Południa, szczególnie dlatego, Ŝe wywołało tę
wojnę, załamała się i wybuchnęła płaczem, gdy usłyszała opowieści o ogromnych połaciach
spalonych lasów, stratowanych polach, splądrowanych domach, które znaczyły drogę
tłumów Shermana.
Columbię niemal zrównali z ziemią, zniknęły całe ulice, z wyjątkiem jakiś fragmentów
ścian czy kominów, sterczących samotnie między gruzami. Wzniesiony niedawno budynek
legis-latury stanowej, jeszcze bez dachu i nie wykończony, ocalał, ale jego zachodnia ściana
została na zawsze naznaczona przez cztery pociski wystrzelone z dział Unii podczas
kanonady ze szczytu Lexington.

— 508
Bandy wędrujących wyzwoleńców tarasowały drogi. Wedle słów przybyszów Murzyni
nie wiedzieli, co począć w tej nowej dla nich sytuacji. Większość głodowała. Nie było
jedzenia dla białych ani dla czarnych i sklepikarze w wielu miasteczkach pozamykali, a
nawet zabili deskami swoje sklepy. W sumie był to obraz nędzy i rozpaczy.
Gdy skończył się okres, w którym chmary ptaków nawiedzały pola ryŜowe, Cooper w
sierpniu zdecydował się na zasianie trzech zagonów. Jego ojciec zawsze to robił, gdy
wcześniejsza uprawa została zniszczona przez ptaki lub przez słoną wodę z rzeki po
długotrwałych burzach. Do pomocy w skopaniu ziemi kilkoma zardzewiałymi, ale całymi
narzędziami, które ocalały, miał tylko Andy'ego — Cyceron był juŜ za stary do tak cięŜkiej
pracy Jane i własną córkę. Judith pomagała im, kiedy nie gotowała lub nie sprzątała małego
domku, zbudowanego z surowego drzewa sosnowego.
Nieprzyzwyczajony do pracy fizycznej Cooper co wieczór utykając wracał do domu
pogryziony przez insekty i obolały. Zjadał to, co przygotowywała Judith, niewiele się
odzywając, i kierował się prosto do swojego wyrka. Często jęczał i wykrzykiwał coś przez
sen. W czasie tych godzin, gdy był na nogach, męczyły go pytania, na które nie potrafił
znaleźć odpowiedzi. Czy zdołają zebrać dostateczną ilość ryŜu, aby część sprzedać, a resztę
zostawić, by przetrwać nadchodzącą zimę? Czy jeszcze przez dwa lata Południe będzie
okupowane przez wrogie oddziały? Północ, jak mówiono, domagała się odwetu za zamor-
dowanie Lincolna. Czy dowie się kiedykolwiek, co stało się z ciałem Orry'ego, skoro
Richmond zostało spalone i prawdopodobnie wiele dokumentów wojskowych uległo
zniszczeniu? śołnierz, który się zatrzymał w Mont Royal, opisywał masowe groby w pobliŜu
Petersburga, setki ciał powrzucanych jedno na drugie. Niewielka była szansa ich
identyfikacji. Pytania tłukły się po jego głowie, która w końcu rozbolała go tak, jak całe
ciało, umęczone cięŜką pracą pod obezwładniającymi promieniami słońca.
Właśnie zgięty wpół szarpał twardą ziemię, gdy Andy wykrzyknął jego imię. Podniósł
głowę, przetarł zapocone powieki, aby lepiej widzieć. Zobaczył Judith biegnącą co tchu
wzdłuŜ grobli oddzielającej zagony. Z jej pośpiechu i zaczerwienionej twarzy mógł
wyczytać, Ŝe stało się coś złego. Pobiegł jej na spotkanie.
Cooper, to twoja matka. Weszłam do niej podczas jej drzemki, jak to zwykle robię, i
znalazłam ją. Sądząc po wyrazie jej twarzy, nie cierpiała, zmarła spokojnie i cicho. Tak mi
przykro, kochany. — Zatrzymała się, podniosła głowę zaintrygowana i trochę przestraszona
jego dziwnym uśmiechem. Nie

— 509 —
powiedział, co mu się nagle przypomniało i co wywołało tę osobliwą reakcję. MoŜe
wspomnienie Clarissy beztrosko spacerującej po domu podczas napadu bandy Cuffeya?
Przechadzała się po holu, w którym świstały kule, i nawet nie została draśnięta. Dziwny
uśmiech zniknął. Cooper z niepokojem pomyślał o bardziej praktycznej sprawie.
• Myślisz, Ŝe znajdziemy trochę lodu do obłoŜenia ciała?
• Wątpię. Lepiej pochowajmy ją teraz.
• Tak, myślę, Ŝe masz rację. — Objął ją drŜącym ramieniem, łzy napłynęły mu do
oczu. Wrócili do domku z Ŝółtych, sosnowych pni, i pozostali w nim do końca dnia.
Cooper dawno juŜ odkrył, Ŝe Ŝycie w jakiś przewrotny sposób zaskakuje go czymś
nieoczekiwanym wtedy, gdy najmniej tego się spodziewa. Zlany potem zbijał z Andym
trumnę dla Clarissy, gdy pojawiła się Jane.
Mamy trzech gości.
Cooper otarł przedramieniem mokre brwi.
— śołnierze?
Przecząco pokręciła głową.
Jechali koleją tak długo, jak mogli, mówią, Ŝe uruchomiono część linii. Potem udało im
się kupić starego muła, jakiś wóz, ale jedno i drugie niewiele... RozdraŜniony przerwał jej:
• Kimkolwiek są, wiesz, co im powiedzieć. Mogą zatrzymać się tu i korzystać ze
studni. Ale jedzenia nie mamy.
• Będzie pan musiał nakarmić tych ludzi — powiedziała Jane — to pana siostra, jej
mąŜ i pani Madeline.

Kiedy Jasper Dills przekonał się, Ŝe jest to juŜ względnie bezpieczne, ruszył do
okupowanego Richmond. Był przeraŜony zniszczeniami, które towarzyszyło upadkowi i
ucieczce rządu Konfederacji. Spotkany oficer Unii powiedział mu, Ŝe gdy szalał ogień,
amunicja do broni ręcznej i ponad osiemset tysięcy pocisków artyleryjskich eksplodowało
nieprzerwanie przez kilka godzin. Ocalały tylko ognioodporne budynki, natomiast całe ulice
uległy całkowitemu zniszczeniu. Był środek wiosny i powietrze powinno pachnieć kwiatami
i świeŜą zielenią. W Richmond czuć było tylko swąd dymu.
Na zrytych ulicach widział usypiska porzuconych mebli, odzieŜy, szmat, butelek, ksiąŜek
i dokumentów. Bardziej odraŜający dla małego adwokata był widok ludzkiego śmiecia.
Rodziny białych ludzi, pozbawione środków do Ŝycia, włóczyły się bez celu. Weterani
Konfederacji, wśród nich nawet czternastoletni chłopcy, siedzieli w słońcu z wychudłymi
twarzami i zobojętniałymi oczami. Murzyni przechadzający się z wyrazem

— 510 —
bezczelnej dumy na twarzach. I wszędzie rozkraczeni na swoich wierzchowcach, rozwaleni
w powozach Ŝołnierze w niebieskich mundurach zdobywców. Dills zauwaŜył, Ŝe byli to
jedyni biali w mieście, którzy się uśmiechali. Zdenerwowany dotarł do miejsca, gdzie
markietani rozbili namioty, przed nimi, na trawnikach Capitol Sąuare, ustawili stoły i byle
jakie krzesła. W jednym z takich „lokali", opatrzonym płóciennym szyldem z napisem „Hugo
Delancy", znalazł swój kontakt — byłego pracownika Laffayette'a Bakera, którego wynajął
za wysoką cenę i wysyłał do Wirginii, by spróbował znaleźć trop, być moŜe nie istniejący.
Detektyw, tęgi męŜczyzna z zezem, zaprosił Dillsa do stołu przed namiotem. Łapczywie pił
piwo, a Dills sączył niesmaczną, wodnistą miksturę, podawaną zamiast lemoniady. No i co
masz do przekazania?
• Jeszcze sześć dni temu nie byłem pewien, czy mi się uda. Wędrując w górę i w dół
rzeki niecałe trzy tygodnie temu coś tam odkryłem, ale to ciągle mało. Dał znak
markietanowi, Ŝeby przyniósł jeszcze jedno piwo. Na początku lipca, w zeszłym roku,
pewien farmer zobaczył ciało unoszące się na powierzchni rzeki James. W cywilnym
ubraniu. Ciało było zbyt daleko od brzegu, aby je wyłowić, ale opis: otyły męŜczyzna,
ciemnowłosy, pasuje w przybliŜeniu do człowieka, o którym pan mówił, kapitana Daytona.
• W lipcu zeszłego roku powiadasz? Dills oblizał wargi. Pensja była wypłacana przez
wszystkie miesiące, które upłynęły od tego czasu. Gdzie to się stało?
• Farmer zauwaŜył ciało ze wschodniego brzegu rzeki, około pół mili od mostu
pontonowego w Broadway Landing, który jeszcze jesienią zbudowało wojsko. Następne trzy
dni spędziłem w okolicy, zadając mnóstwo pytań, ale juŜ nic nie odkryłem. No, to wezmę juŜ
moją zapłatę.
• Twój raport jest nieprzekonywający. Niewystarczający. Detektyw ścisnął wątły
nadgarstek małego adwokata.
• Wykonałem pracę. Chcę zapłatę.
Plan Dillsa, aby oszczędzić trochę pieniędzy, nie powiódł się. Wydobył z kieszeni czeki
bankowe. Przez chwilę detektyw badał je podejrzliwie, co zirytowało Dillsa, potem schował
je do kieszeni. Dopił piwo i odszedł, zostawiając adwokata między dwoma stolikami z
hałaśliwymi dziwkami, niedaleko wspaniałego pomnika George'a Waszyngtona.
Czy syn Starkwethera zdezerterował i przeszedł na stronę wroga po zwolnieniu go przez
Bakera? JeŜeli został zabity, czy zginął wypełniając jakąś misję, czy z ręki mordercy? Czy
rzeczywiście ciało w rzece było ciałem Benta? — Musiał to wiedzieć. Jeśli jego okresowe
raporty ustaną, przestanie teŜ otrzymywać wynagrodzenie. Uderzył pięścią w stół.

— 511 —
— Co się stało?
Dwie dziewczyny siedzące opodal zwróciły uwagę na jego gniewny gest. Dills uspokoił
się. Ślad się urwał. Syn Starkwet-hera nie Ŝył, pewnie był jeszcze jedną ofiarą tej długiej, od-
raŜającej i ostatecznie bezsensownej wojny.
Po namyśle zdecydował, Ŝe raport, acz nieprzekonywający, był lepszy niŜ Ŝaden. Będzie
miał nawet swoją wartość, jeśli go dobrze zredaguje. Nic pewnego nie wie, moŜe więc nadal
składać okresowe sprawozdania, w których będzie dowodził, Ŝe Bent wciąŜ Ŝyje. Dzięki
małym kawałkom papieru zapewni sobie godziwy, stały dochód. DuŜy zysk przy
minimalnych kosztach własnych. Nieco podniesiony na duchu wygrzewał się w słońcu, nie
zwracając uwagi na swąd i odór tanich perfum. Zamówił nawet następną szklankę
lemoniady.

137
Pochowali Clarissę Gault Main na skrawku ogrodzonej ziemi, która od trzech pokoleń
przyjmowała zmarłych z Mont Royal, białych i czarnych. Z niewielkiego orszaku
Ŝałobników najdłuŜej i najgłośniej płakała Jane. śywiła głęboką czułość do delikatnej,
drobnej kobiety, którą starzejący się umysł dawno juŜ uwolnił od wszystkich powszednich
cięŜarów. Jane ze szczególną uwagą pilnowała starszej pani i zaspokajała jej potrzeby, które
były bardziej potrzebami dziecka niŜ dorosłego. Ciotka Belle Nin powiedziała jej kiedyś, Ŝe
u wielu ludzi proces starzenia się polega na zmianie kierunku, to znaczy wracają oni do stanu
dzieciństwa, przemieniają się w dziecko, które wymaga specjalnej opieki, szczególnej
cierpliwości i miłości.
Andy stał obok Jane i takŜe płakał. Brett i Madeline bardziej panowały nad swoim
bólem. Największy szok, najgłębszy wstrząs przeŜyły, gdy Billy poprowadził je aleją, skąd
Madeline zobaczyła to, co zostało z domu Orry'ego, i gdzie dowiedziały się o śmierci
Clarissy.
Cooper nie okazywał uczuć. UwaŜał, Ŝe powinien być opanowany i silny w tych cięŜkich
chwilach. Przed złoŜeniem ciała Clarissy w grobie odczytał kilka wersów z Nowego
Testamentu — dialog Chrystusa z Nikodemem o Ŝyciu wiecznym, zapisany w Ewangelii
świętego Jana. Kiedy czytał te słowa, Andy i Billy opuścili trumnę do grobu, i kaŜdy z
Ŝałobników rzucił na nią garść ziemi. Ostatnie słowo Cooper pozwolił wygłosić An-dy'emu,
który wyliczył zalety Clarissy, miłej i szczodrej kobiety, i powierzył ją boskiej opiece.

— 512
Po słowie: „amen" zapadła cisza. Andy powiedział:
— Ja się tym zajmę. Nie musicie tutaj stać.
Billy objął ramieniem Brett i wyszli przez bramkę w zardzewiałym ogrodzeniu.
Kute Ŝelazo — pomyślał. śelazo Hazardów było o wiele trwalsze. Za tę myśl
natychmiast zganił się w duchu.
Cooper i pozostali Ŝałobnicy powoli ruszyli za młodym małŜeństwem. Nagle Brett
zatrzymała się. Patrzyła poprzez rosłe dęby na kupę czarnego popiołu, gdzie nie tak dawno
stał dom. Znowu popłynęły łzy, ale szybko się opanowała. Potrząsnęła głową i zwróciła
twarz w stronę Billy'ego.
— Mama właśnie w tej chwili przemija. To tak, jakby
strumień wpływał do zlewiska wód, prawda? Coś się kończy. Ten
dorn, ta plantacja nigdy nie była tym, czym zdawała się być. Ale
czymkolwiek się wydawała, przeminęła na zawsze.
Madeline wysłuchała jej słów i skinęła głową potakująco. Natomiast Cooper, ku
zaskoczeniu młodszej siostry, powiedział wolno i dobitnie:
— Pozwólmy, Ŝeby to, co złe, przeminęło, a zbudujmy coś
lepszego. I walczmy o to do ostatniego tchu.
Kim jest ten człowiek? zdziwiona Brett zadała sobie to pytanie. Właściwie go nie znam.
Dawny Cooper nigdy by nie powiedział czegoś takiego. Widocznie nie tylko mnie odmieniła
ta wojna.

Trzy dni później, zaraz po nadejściu poplamionego listu, który przez omyłkę trafił do
najbliŜszego sąsiada, Charles ponownie pojawił się w alei na swoim mule. Brett wybiegła
mu na spotkanie. Przytknął zarośnięty policzek do jej policzka, ale bez zapału. Pomyślała, Ŝe
jest ponury, i cofnęła się. Kiedy zaczęła go pytać o przeŜycia z czasu słuŜby u Hamptona,
zbył ją zwięzłą, nic nie mówiącą odpowiedzią.
Przed podwieczorkiem Madeline znalazła okazję, by z nim porozmawiać,
• Co się dzieje z Augustą Barclay?
• Nie wiem. Od dość dawna nie widziałem jej.
• Czy ciągle jest we Fredericksburgu?
• Myślę, Ŝe tak. Wybieram się tam za kilka dni.
• Po zapadnięciu zmroku, na prośbę Charlesa, Cooper wyszedł z nim na spacer nad
rzekę. Zatrzymali się niedaleko zniszczonej przystani. Zanim przystąpili do zasadniczej
części rozmowy, Cooper podzielił się z nim nowinami.
— Otrzymaliśmy bardzo dziwną informację o Orrym. Przy-

513 —
szła onegdaj w liście od generała Picketta, bardzo spóźniona. Ciało Orry'ego nie zostało
pochowane w zbiorowej mogile. Wyekspediowano je z innymi na południe, gdy tylko udało
się zdobyć wystarczającą liczbę koni do przewiezienia trumien okręŜną drogą, poniewaŜ pod
Petersburgiem w kilku miejscach tory są zniszczone.
• Znam to miejsce. To Weldon — powiedział Charles.
• To zdarzyło się wiele tygodni temu. Niestety, to był wypadek.
• Co za wypadek? — Cooper powiedział mu to, co wiedział. — Jezusie! — Charles
potrząsnął głową.
Przez kilka minut szli w milczeniu. Charles opanował się i poinformował kuzyna, Ŝe
zamierza wyjechać do Wirginii, gdy tylko będzie miał pewność, Ŝe na plantacji nie zagraŜa
im Ŝadne niebezpieczeństwo.
— AleŜ jesteśmy tutaj dość bezpieczni. — Powiedział Cooper
z ponurym uśmiechem. — Głodni, ale jednak bezpieczni. Czy
mogę wiedzieć, co cię ciągnie do Wirginii?
-— To sprawa osobista.
Cooper pomyślał, Ŝe Charles stał się jakiś ponury i zamknięty w sobie.
• Czy wrócisz tutaj?
• Chyba nie, to ma związek z kobietą.
• Charles... Nie miałem pojęcia... To wspaniale. A któŜ to?
• Wiesz, nie chciałbym o tym mówić, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Zaskoczony i trochę uraŜony zdecydowaną odmową, z którą się spotkał ze strony tego
dziwnego i obcego człowieka, jakim stał się Charles, Cooper pokiwał głową na znak zgody,
po czym umilkł.
Rzec moŜna, iŜ nastał czas odwiedzin. W najbliŜszy poniedziałek, gdy Charles
przygotowywał się do wyjazdu, przybył na koniu Wadę Hampton. Jechał do Charleston, ale
zboczył, poniewaŜ usłyszał o spaleniu Mont Royal i śmierci Clarissy. Rodziny Hamptonow i
Mainów, jakkolwiek nie spowinowacone, znały się od trzech pokoleń. Większość wielkich
plantatorów z podgórza i terenów nizinnych przynajmniej trochę się znała. W tym jednak
przypadku dzięki Charlesowi więzy były nieco ciaśniejsze.
Hampton, poza tym Ŝe chciał zmówić modlitwę nad grobem Clarissy i złoŜyć
uszanowanie całej rodzinie, miał jeszcze inny, jak wyznał, powód, który go sprowadził do
Mont Royal. Chciał dowiedzieć się o losy jednego ze swych najlepszych zwiadowców. A
oto, ku jego zaskoczeniu, spotkał się z nim twarzą w twarz. Hampton był najwyraźniej
zatrwoŜony, znajdując Charlesa w tak złym nastroju, tak ponurego i przygnębionego.

— 514
JuŜ nie w mundurze, bardziej niŜ przedtem posiwiały Hampton nosił pod surdutem
rewolwer.
I to ten, który najbardziej lubił — pomyślał Charles. — Z kolbą wykładaną kością
słoniową.
Z racji wysokiej rangi wojskowej Hamptona nie objęła amnestia, z której skorzystała
większość Ŝołnierzy Konfederacji. Generał nie krył tego faktu. Dostrzegli, jak bardzo był
zawiedziony i rozgoryczony, gdy dumnie stąpał po ruinach czegoś, co niegdyś było wielkim
domem.
— To samo stało się z Millwood -- powiedział potrząsając
głową. — Musimy zrobić fotografię i wysłać ją Grantowi. MoŜe to
pomoŜe mu zrozumieć prawdziwe znaczenie tego, co on nazywa
„świętą wojną".
Potem, gdy zapadł ciepły, majowy zmierzch, usiedli na skrzynkach i beczułkach; przed
sosnowym domkiem nie było werandy. W torbie u siodła Hampton przywiózł butelkę
brzoskwiniowej brandy, którą rozlano do nie pasujących do siebie kubków i kieliszków.
Hampton wypytywał Charlesa o jego ostatnie dni słuŜby w kawalerii. Charles miał
niewiele do powiedzenia. Hampton zrelacjonował krótko własne dzieje. Chciał kontynuować
walkę na zachód od Missisipi.
To, co uczynili z moim synem i z moim bratem, utwierdziło mnie ostatecznie w
przekonaniu, Ŝe nie mam moralnego prawa skapitulować. Więc udałem się w pogoń za
uciekającym prezydentem i jego ludźmi. Odprowadziłbym pana prezydenta Davisa do
Teksasu. A nawet dalej, do Meksyku. Miałem niewielką grupkę oddanych mi ludzi, w
kaŜdym razie za takich ich miałem. Ale rozpierzchli się po drodze, jeden po drugim. W
końcu zostałem sam. W Yorkwille spotkałem się z Ŝoną. OtóŜ Mary i Joe Wheeler, generał
Wheeler, wyperswadowali mi, Ŝe daremnie się trudzę, chcąc znaleźć prezydenta. Byłem
zmęczony. Podatny na perswazję. Tak myślę. I tak skapitulowałem.
• Czy wie pan, gdzie teraz przebywa Davis? — spytał Cooper.
• Nie. Ale sądzę, Ŝe jest w jakimś więzieniu. A moŜe go powieszono. CóŜ za Ŝałosny
kres całej tej sprawy. — Wypił duszkiem swoją brandy. Po chwili uspokoił się trochę.
Hampton opowiadał dalej, Ŝe mieszka w domu swego byłego nadzorcy.
— Moja córka, Sally, wychodzi za mąŜ w czerwcu. Cieszy
mnie to szczęśliwe wydarzenie. Trzeba zabrać się do roboty
i odbudować ten biedny, zrujnowany stan. To dobrze, Cooper, Ŝe
znowu jesteś w Mont Royal. Pamiętam, gdzie stałeś w czasie
konwencji, na której proklamowano secesję. Będziemy potrze
bować takich ludzi, jak ty. Ludzi o zdrowych zasadach, ludzi

— 515 —
dobrej woli. Cierpliwych i silnych. Spodziewam się Ŝe Jankesi mocno nas przycisną.
Postarają się... przykładnie nas... ukarać.;. Booth wyrządził nam niewiarygodną szkodę.
-— Czy wiadomo coś o nim? spytał Billy.
O, tak. Złapano go i zastrzelono parę tygodni temu na farmie niedaleko
Rappahannock.
— No cóŜ, panowie... — Charles wstał i postawił na klocu słoik po powidłach, który
słuŜył mu za kieliszek. Muszę panów poŜegnać, niestety. Mam waŜną sprawę do załatwienia
w Wirginii i chciałbym wyruszyć o świcie. Pozostawiam panów z ich wzniosłymi ideałami i
pragnieniem odbudowania naszego okrytego chwałą stanu.
Billy był zmieszany goryczą tych słów, zgorzknieniem starego druha, którego zapamiętał
jako skorego do śmiechu lekko-ducha. Ten obszarpany, zarośnięty szkielet nie był Charlesem
Mainem, zwanym Bizonem, ale kimś znacznie starszym i o wiele bardziej doświadczonym
przez los.
—- Ktoś musi bronić sprawy Południa — powiedział Cooper. — Musimy jej bronić
wszelkimi dostępnymi środkami pokojowymi, w przeciwnym razie pozostawimy przyszłym
pokoleniom spaloną ziemię i rozpacz.
Charles spojrzał na niego.
To nie jest to, co zwykle mówiłeś, mój kuzynie. Niemniej ma rację powiedział Hampton z
dawną wład-czością w głosie. Ten stan będzie potrzebował przyzwoitych ludzi. Łącznie z
tobą, Charles.
Charles, uśmiechając się, wykonał ukłon w stronę gościa.
— Nie, dziękuję, generale. Zrobiłem swoje. Zabiłem, Bóg wie, ilu chłopców... Ŝywych
istot... Amerykanów takich jak ja, w imię wzniosłych zasad wzniosłego pana Davisa i jego
wzniosłych kolegów. Więc niech mnie pan nie prosi, abym coś jeszcze zrobił dla Południa i
jego wstrętnej sprawy.
Hampton skoczył na równe nogi. Jego masywna postać rysowała się wyraźnie na tle
gasnącego na zachodzie światła.
To jest takŜe pański kraj, sir. To takŜe pańska sprawa...
Z małą poprawką, sir. To był mój kraj. Do dnia kapitulacji wykonywałem posłusznie
wszystkie rozkazy, ale ani sekundy
dłuŜej. Dobranoc, panowie.

Charles wyjechał przed świtem, kiedy Billy i Brett jeszcze spali, mocno objęci i skurczeni
w dziecinnym chyba łóŜeczku, które dla nich przeznaczono. Billy połoŜył się smutny,
poniewaŜ jego najlepszy przyjaciel prawie wcale z nim nie rozmawiał. Charles ukrywał coś
bardzo osobistego, niezmiernie waŜnego. Za kaŜdym razem, gdy Billy napomykał o jego
bohaterskiej po-

516 —
stawie podczas ucieczki z więzienia Libby, odchodził, zostawiając go w pół słowa. I
odjechał bez poŜegnania, co Billy z przykrością stwierdził, gdy się obudził.
Czując zapach namiastki kawy, delikatnie objął Brett w talii. Teraz było juŜ całkiem
pewne, Ŝe jest w ciąŜy, pocałował ją w ciepłą szyję i wyśliznął się ze skrzypiącego łóŜka.
Podniósł zasłonę i ujrzał Andy'ego przy piecu. Chłopak powiadomił go o odjeździe
Charlesa.
-— Dziwny człowiek — powiedział. ----- Czy on zawsze był taki smutny i ponury?
• Nie. Coś musiało mu się przydarzyć w Wirginii. Coś innego niŜ wojna. Zabiega o
pewną kobietę. Wdowę. Bardzo mu na niej zaleŜy...
• Nigdy nie słyszałem, Ŝeby choć słówkiem wspomniał o jakiejś kobiecie.
-— Mnie teŜ nic nie powiedział. Wiem to od Madeline. -- MoŜe tak to i jest — powiedział
Andy kiwając głową. Pewnie myśli, Ŝe ją utracił, to by wszystko tłumaczyło. Kobieta moŜe
zrobić z męŜczyzną prawie to samo, co wojna. Uśmiechnął się, ale Billy pozostał powaŜny.

Mijające dni pokazały Brett, jak bardzo zmieniło się wszystko w ciągu minionych
czterech lat. Cooper pracował na ryŜowych zagonach niemal tak samo, jak niewolnicy u jego
ojca. Madeline, która była gospodynią, podkasała spódnicę, przewiązała czarne włosy
kolorową chustką i harowała w pocie czoła obok szwagra. Podobnie jak Brett, mimo
protestów Billy'ego. Upierała się, Ŝe dopiero za parę miesięcy nie będzie nadawać się do
Ŝadnej pracy, teraz moŜe pomagać.
Mimo iŜ nowe Ŝycie tętniło w Mont Royal, to miejsce nie dostarczało Brett satysfakcji,
poniewaŜ nie było tu Murzynów, którzy potrzebowaliby jej pomocy. Choćby lekcji, które
prowadziła Jane.
Cały ten stan potrzebuje pomocy — powiedział Cooper, gdy zwierzyła mu się z tego,
co czuje. -— Czy widziałaś tych wszystkich ludzi koczujących na polach i przy drogach...
Ale nie przekonał jej. Wszystko się zmieniło i, wyjąwszy jej Ŝycie z Billym, było takie
Ŝałosne.

George 13 maja, w sobotę, czuł się podobnie. W ten ostatni dzień tygodnia widział, jak
na leśnym biwaku niedaleko Irwin-ville pojmano Davisa i jego niewielką grupę przyjaciół.
Stało się to w Georgii. George'em wstrząsnął widok zniszczonego Charleston, dokąd
przypłynął rzecznym parowcem z Filadelfii razem

— 517 —
z Constance. Był przygnębiony widokiem tylu spalonych domów i gmachów publicznych, a
być moŜe jeszcze bardziej zasmucał go widok Murzynów, którzy dosłownie byli wszędzie,
jakby się wyroili. W nowej dla nich sytuacji, w której się znaleźli otrzymawszy wolność,
czuli się bardziej skrępowani, a nawet przygnębieni, niŜ szczęśliwi.
— To, oczywiście, jest najzupełniej stosowne i słuszne, Ŝe są
wolni — powiedział do Constance, gdy weszli na pokład staro
świeckiego Ŝaglowca „Osprey", którym mieli popłynąć w górę
rzeki Ashley. George ubrany był w surdut z czarnego sukna.
Choć formalnie nie został jeszcze zwolniony z wojska, nie chciał
nosić munduru. Pragnął uniknąć niewyszukanych docinków
i wrogich spojrzeń. — Ale, widzisz, pojawia się tu kwestia
całkowicie praktyczna — kontynuował. — W jaki sposób wol
ność ich wyŜywi? Ubierze? Wykształci?
JeŜeli nawet znajdą się praktyczne odpowiedzi na te pytania, to czy Północ, teraz, gdy
odniosła zwycięstwo, zechce podjąć konkretne działania? Niektórzy, oczywiście tak, na
przykład jego siostra, Virgilia. Ale George był przekonany, Ŝe takich ludzi jest mało.
Natomiast, jeśli idzie o stan umysłów większości, to najlepiej go ilustruje ten kruchy
telegram, który miał w kieszeni.
Nadał go Wotherspoon, do przystani w Filadelfii dotarł na godzinę przed wyciągnięciem
kotwicy przez rzeczny parowiec: Sześciu ludzi odchodzi na znak protestu przeciw
zatrudnieniu dwóch kolorowych.
Natychmiast odpowiedział: Mech tych sześciu odejdzie. Hazard. Ale to nie zmieniło
sytuacji i dobrze o tym wiedział. Jego postawa była kroplą w oceanie inaczej myślących
Jankesów.
Odpowiadając na jego pytanie sprzed chwili, Constance powiedziała:
• PrzecieŜ po to powołano Biuro do Spraw Wyzwoleńców, nieprawdaŜ? A generał
Howard, jak mówią, to przyzwoity, zdolny człowiek...
• Ale spójrz tylko, kto zakradł się do tego biura i został jednym z asystentów Howarda!
Czy naprawdę wierzysz, Ŝe Stanley zrobił to ze szlachetnych pobudek? Tam mieści się jakaś
tajna agenda, prawdopodobnie polityczna. NajbliŜsze lata będą bardzo złe. Tego się boję. A
moŜe to potrwać nawet dłuŜej, jeśli rany nie będą się goić. Jeśli nie będą mogły się goić.
Rzeka Ashley płynęła spokojnie. Podczas ich krótkiej podróŜy nic złego się nie zdarzyło,
dopóki nie zobaczyli plantacji. George krzyknął. Constance uczepiła się poręczy.
• Mój BoŜe — powiedział. — Nie ma nawet przystani.
• Zgadza się — potwierdził właściciel Ŝaglowca, dodając po namyśle — sir...
Przesadna grzeczność ostatniego słowa dowodziła, Ŝe kapitan

— 518
nie sądzi, by zasługiwał na to określenie. Staroświeckie, uŜywane od zawsze słówko „sir"
łączyło się z Południem. To takŜe George odkrył w ostatnich tygodniach.
— Będziecie musieli państwo przejść na brzeg po desce
— dodał kapitan, a jego oczy mówiły, Ŝe nie miałby nic przeciwko
temu, by oboje wykąpali się w błotnistej wodzie.
Nie uprzedzili o swoim przyjeździe. UłoŜyli walizy na porośniętym trawą brzegu, łącznie
ze starą torbą, której George nie spuszczał z oka od chwili, gdy opuścili Lehigh Station.
Kiedy rozległ się gwizd i Ŝaglowiec powlókł się dalej, jakiś Murzyn wyłonił się z ruin
wielkiego domu. Constance czekała, podczas gdy George ruszył przez łąkę na jego
spotkanie. Murzyn schodził ku niemu spiesznym krokiem, zatrzymał się i przedstawił:
• Andy.
• George Hazard. — Podali sobie ręce. Andy znał to nazwisko, w te pędy pobiegł z
nowiną do Coopera i pozostałych domowników, którzy pracowali na ryŜowych polach.
Widok ruin rezydencji jeszcze bardziej przygnębił George'a. Przypomniał sobie
wspaniały bal, który niegdyś Mainowie wydali na cześć Hazardów. Kolorowe lampiony,
muzyka, uśmiechający się panowie i delikatne kobiety o miękkich, odsłoniętych ramionach.
I oto stał przed nim Cooper z gołym torsem, spocony, z wyrazem wyczerpania na twarzy.
Za nim przyszedł Billy, a takŜe Brett i Madeline wszyscy niechlujni jak wieśniacy, spoceni,
wydzielali okropny zapach, stojąc w palących promieniach południowego słońca.
George z trudem ukrył wstręt. PrzecieŜ Mainowie zawsze byli farmerami, oczywiście w
elegantszym, lepszym wydaniu. Raptem okazało się — co go trochę zdziwiło Ŝe nie mają do
pomocy nikogo, Ŝe zdani są na własne ręce. George zauwaŜył, Ŝe dłonie Billy'ego są mokre
od wydzieliny z popękanych pęcherzy.
Nie zdziwił się, widząc tutaj swojego brata. O wyjeździe Billy'ego z Brett i Madeline
powiedziała mu Constance, kiedy przyjechał w końcu kwietnia na urlop. Gdy zdecydowali
się na tę wyprawę, George bezceremonialnie zatelegrafował do Stanleya, prosząc go, by mu
załatwił przedłuŜenie urlopu.
Jednak Cooper i Judith byli zaskoczeni przybyciem gości. Udawali radość, lecz przede
wszystkim rzucało się w oczy ich zmęczenie, a takŜe wyraźna rezerwa i napięcie. George
ledwie juŜ wierzył, Ŝe kiedykolwiek tańczył i słuchał muzyki na przemiłym balu w tej
posiadłości. Na widok zuboŜałych Mainów ogarnęła go prawdziwa rozpacz. Miał nadzieję,
Ŝe lekarstwo, które znajdowało się w torbie leŜącej u jego stóp na świeŜej trawie, ulŜy ich
doli.
Madeline i Judith zaprowadziły gości na coś, co udawało

— 519 —
werandę — były to skrzynki, beczułki i pniaki rozmieszczone przed frontem nowego domku.
Kobiety weszły do środka, by przygotować coś orzeźwiającego do picia.
Pół godziny trwała wymiana informacji o obu rodzinach. George złoŜył kondolencje
Madeline, po czym spytał Coopera:
• Gdzie jest grób Orry'ego? Chciałbym mu się pokłonić.
• PokaŜę ci nagrobek. Sam grób jest pusty.
• Nie odesłali ciała do domu?
• Och, tak, w końcu wysłali je pociągiem. Tylko Ŝe gdzieś w Północnej Karolinie
zawiódł nasz wspaniały system komunikacyjny. Pociąg wykoleił się. Potworność. Spłonęło
czterdzieści sosnowych trumien. George Pickett napisał, Ŝe nic nie ocalało.
George'a zabolało to tak, jak niewiele rzeczy w całym jego Ŝyciu. Huczało mu w głowie.
• Chciałbym zobaczyć ten nagrobek i spędzić przy nim parę chwil. W samotności.
• Kiedy chciałbyś to zrobić? spytał Cooper.
• Teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, ale najpierw muszę coś wyjąć z mojej
walizki.

Cooper wskazał mu drogę na cmentarz. Znalazłszy nagrobek George wyciągnął z


kieszeni list, który przez cztery lata trzymał w teczce schowanej w swoim biurku. List do
Orry'ego. Przyklęknął i wygrzebał w piasku płytką dziurę, jakieś sześć cali przed
nagrobkiem. Zmiął list i wcisnął go w dołek, po czym na powrót zasypał go piaskiem i
przyklepał. I chociaŜ nie był człowiekiem religijnym, złoŜył ręce jak do modlitwy i spuścił
głowę. Stał tak przez pół godziny, Ŝegnając się z Orrym.

Popołudnie było próbą cierpliwości. Mainowie wydawali im się obcy, a moŜe to tylko
sytuacja się zmieniła.
Nie — zdecydował George — większość zmian jest rezultatem zniszczenia.
Najbardziej zmienił się Cooper, który traktował ich z jakąś odpychającą grzecznością.
Zaskoczyło to George'a. Brat Or-ry'ego powiedział, Ŝe rad jest, iŜ na pół dnia moŜe zejść z
pola, ale przeczyły temu jego umęczone, pełne niepokoju oczy. Wiele się zmieniło. Czy to
znaczy, Ŝe zmieniło się wszystko?
Kolacja trochę podniosła go na duchu. Jakkolwiek posiłek był skąpy — składał się
prawie wyłącznie z ryŜu - jednak rozmowa toczyła się Ŝywo, ustąpiło napięcie. Jedynym
wyjątkiem był Cooper. Mówił mało. Niepokój George'a pogłębił się. Patrząc na twarz
Coopera miał takie uczucie, jakby spoglądał na stronicę zapisaną w jakimś orientalnym
języku. Nic nie potrafił z niej wyczytać.

520
Kiedy wszyscy skończyli jeść, ponownie zajęli miejsca na prowizorycznych sprzętach.
Wieczór był chłodny, zapadał zmrok. Madeline zapytała George'a o warunki Ŝycia w
Charleston.
— Okropne — odparł. Czuję się winny, poniewaŜ nie mogę
kaŜdemu z tych ludzi na ulicach dać kilku dolarów.
KaŜdemu z tych czarnych ludzi — powiedziała Jane. Nie było to pytanie.
Białym teŜ. Wszyscy wyglądają okropnie i wszyscy są głodni. W dokach widzieliśmy
tuziny męŜczyzn, którzy próbowali łowić ryby na sznurki zakończone haczykami.
Widzieliśmy dziesiątki ludzi mieszkających w namiotach z kocy. Nie ma mieszkań. To, co
tam się stało, jest przeraŜające.
I takie było niewolnictwo, panie Hazard.
Jane — powiedział Andy, ale dostrzegł w jej oczach wyzwanie.
Skonsternowany George dostrzegł gniewny wyraz twarzy Coopera. Judith takŜe to
zauwaŜyła, zacisnęła usta. George był coraz bardziej niespokojny. Lepiej, Ŝeby to powiedział
teraz, bo inaczej nigdy się na to nie zdobędzie.
— Oczywiście, masz rację, Jane. UwaŜam, Ŝe Ŝaden rozumny
człowiek nie powinien narzucać innym swojego punktu widze
nia. Ale prawdą jest takŜe to, Ŝe szkodę wyrządzono wszystkim.
Ja nie mówię o utracie własności. Mam na myśli szkody wy
rządzone w sferze uczuć. Bo zarówno na Północy, jak i na
Południu pozostał gniew. Zamęt. śałoba...
Wymienił spojrzenie z Madeline, potem wstał i zszedł parę kroków na łąkę. ZałoŜył ręce
do tyłu, jakby chciał skupić się, by dobrać właściwe słowa. Pragnął powiedzieć im to, co go
nurtowało.
— W dniu, w którym zastrzelono Lincolna, co wiem od mego
brata Stanleya, opowiedział członkom gabinetu swój ostatni sen.
Znajdował się na statku, który płynął ku czemuś, co on określił
jako mrok, niewyraźny brzeg.
Odwrócił się, stanął twarzą w twarz z półkolem słuchaczy, czarnych i białych,
naprzeciwko domku z sosnowych pni, jeszcze nie pobielonego. Dalej dostrzegł kolorowe,
kwitnące pnącze, które wiło się wokół wielkiego komina.
Ciemny, niewyraźny brzeg powtórzył. Uderzyła mnie trafność tej metafory, która
pomoŜe mi opisać naszą sytuację. Naszą, ludzi, ale takŜe sytuację całego kraju. Niewol-
nictwo skończyło się i ja mówię: Bogu niech będą dzięki. To było zło i przez długi czas
machano nim jak maczugą nad głowami mieszkańców Południa.
— A kiedy w końcu zrobiono z tej maczugi uŜytek, ugodziła
w nas tak samo, jak w ciebie powiedziała Brett.

— 521 —
George zauwaŜył kolejne ostre spojrzenie Coopera. CzyŜby on rzeczywiście stał się kimś
innym? CzyŜby utrata syna podczas podróŜy z Liverpoolu zniszczyła bezpowrotnie jego
Ŝarliwe przekonania, jego człowieczeństwo? George miał nadzieję, Ŝe ta nieufność, wrogość
— cechy które zauwaŜył u mieszkańców Południa, lecz nigdy przedtem u brata Orry'ego
znikną wkrótce.
Odchrząknął zakłopotany.
— Tak czy inaczej jesteśmy przyjaciółmi, nasze rodziny
przyjaźniły się na długo przed nadejściem tych okropnych
czasów. — Brett oparła się o Billy'ego, który stał tuŜ za nią.
— Więcej niŜ przyjaciółmi, w pewnych przypadkach — dodał
z uśmiechem. Ośmielony pełnym podziwu wzrokiem Constance
George mówił dalej, coraz pewniejszym tonem. I musimy nimi
pozostać. Na dobre i na złe. Przed czterema laty, tak wtedy
uwaŜałem, stanęliśmy przed cięŜkim egzaminem. Orry i ja
przysięgliśmy sobie zachować naszą przyjaźń. Uchronić uczucia,
które łączyły nas i nasze rodziny mimo tej wojny... A potem
przyszedł ogień i zląkłem się, Ŝe nie ocalimy tej przyjaźni.
Zachowaliśmy ją zwrócił się wyraźnie w stronę Coopera
przynajmniej takie jest moje zdanie. — Brat Orry'ego milczał. George z wysiłkiem wrócił
do tematu. — Teraz boję się czegoś innego. Brzeg przed nami jest zupełnie nowy,
ciemniejszy i bardziej niewyraźny niŜ kiedykolwiek. Myślę, Ŝe jest naszym przeznaczeniem
przetrwać kolejny czas niechęci i walki, który być moŜe, okaŜe się trudniejszy niŜ wojna. Jak
mamy nie pamiętać o łzach i ofiarach po obu stronach? Co począć z taką masą ludzi
wolnych, to prawda, ale, co zrozumiałe, wciąŜ jeszcze nękanych przez zmory przeszłości. Z
ludźmi skorumpowanymi, mógłbym tu wymienić parę nazwisk, ale nie zrobię tego, czekają-
cymi, aŜ ktoś się potknie albo odsłoni jakieś słabe miejsce, aby w nie uderzyć? Musimy
jeszcze raz... — Podniósł rękę, powoli przesuwał wzrokiem kolejno po wszystkich twarzach.
Dokończył nagle: — Zacieśnić nasze więzy.
Nikt się nie poruszył. Nikt się nie odezwał. Na miłość boską, przegrał. Przegrał, ale co
gorsza zawiódł Orry'ego. GdybyŜ wiedział, jak naleŜy przemawiać, jak czynią to zręczni
politycy...
Pierwsza zareagowała Brett, która poszukała ręki Billy'ego i mocno ją uścisnęła. Potem
Madeline ze łzami w oczach skinęła głową na znak zgody. I wreszcie sam Cooper powiedział
z powagą:
— Tak.
Omal nie zemdlał. Powoli odpręŜył się. Widział, jak Mainowie wstają, uśmiechają się,
patrzą mu w twarz. Szybko podniósł obie ręce.
— Posłuchajcie mnie jeszcze przez chwilę. Jednym z głów-

— 522 —
nych powodów, dla którego chciałem odwiedzić Mont Royal, jest to, co wam przywiozłem.
Mały dowód mojej wiary w to, co wszyscy potwierdziliśmy.
Podszedł do swego pniaka-taboretu i niewielkiej torby leŜącej obok na ziemi. Czubkiem
buta trącił torbę.
— Czy ktoś ją poznaje?
Z lekkim uśmiechem zaskoczony Cooper podrapał się w podbródek.
• Czy nie naleŜała do mojego brata?
• Tak jest. W tej torbie Orry przywiózł mi pieniądze, aby spłacić poŜyczkę, którą
zaciągnąłem dla sfinansowania budowy „Gwiazdy Karoliny". Orry przebył całą drogę do
Lehigh Station w bardzo niebezpiecznym czasie, wiosną 1861 roku, wioząc ponad sześćset
tysięcy dolarów w gotówce. Całą sumę, którą zainwestowałem w twój projekt. Nigdy tego
nie zapomnę...
— znowu odchrząknął — ani... Orry tak wiele dla mnie znaczył.
Przyjechałem tutaj, Ŝeby spłacić dług honoru i przyjaźni, tak jak
on zrobił. Chcę oddać w wasze ręce moje zasoby, Ŝeby wam
pomóc stanąć na nogi. — Podniósł torbę i podał ją Cooperowi.
— Przed wyjazdem z domu nie zdołałem zdobyć informacji
o sytuacji banków w tym stanie. WyobraŜam sobie, Ŝe nadal
panuje bałagan, jakkolwiek...
Cooper potaknął ruchem głowy.
— CóŜ, jestem głównym akcjonariuszem banku w Lehigh
Station, który załoŜyłem na początku wojny. W tej teczce jest list
kredytowy wystawiony przez mój bank. Na początek czterdzie
ści tysięcy dolarów. — Madeline westchnęła. Ale moŜecie
otrzymać więcej. Tyle, ile wam potrzeba. A teraz... Nieoczeki
wanie zarumienił się: — Zastanawiam się, czy mógłbym dostać
trochę tego jagodowego ponczu, który podaliście dzisiaj po
południu. Nagle poczułem suchość w gardle.
Przez długą chwilę nic nie zakłóciło ciszy tego zmierzchu, nic prócz brzęczenia owadów.
Nagle zawirowała wyblakłą sukienką Madeline. Podbiegła do niego. Zarzuciła mu ręce na
szyję.
— Kocham cię, George. — Poczuł jej łzy, gdy przytuliła
policzek do jego twarzy i objęła go. — I nie myśl, Ŝe z powodu
pieniędzy. Gdybyś był bez centa, kochałabym cię równie mocno.
A potem wszyscy zerwali się z miejsc i otoczyli ich ciasno. Judith oboje pocałowała
dwukrotnie. Andy wypowiedział kilka słów podziwu i uznania. Jane powiedziała miękkie:
„dziękuję". Następnie objęła ich Brett. A na końcu Cooper uścisnął Geo-rge'owi dłoń i mimo
ściśniętego wzruszeniem gardła wykrztusił:
— Niech Bóg cię błogosławi, George.
Zawstydzony George Ŝałował, Ŝe Orry nie stoi tutaj zamiast niego. Odwrócił się, aby nikt
nie zauwaŜył jego łez.

W Santa Fe było pełno much i wstrętnych Latynosów — katolików. Ashton zajmowała


ciasny, ale czysty pokoik w jednym z domów z charakterystycznymi Ŝółtymi murami, przy
wąskiej uliczce, kilka kroków od kantyny i placu katedralnego. Trzy tygodnie oczekiwania,
spędzone głównie w tym pokoju, sprawiły, Ŝe czuła się jak staruszka. Pustynny wiatr
wysuszył jej twarz, pojawiły się nowe zmarszczki, zwłaszcza wokół oczu. Co najmniej dwa
razy dziennie badała twarz w trójkącie rozbitego lustra, wiszącego na ceglanej ścianie nad jej
twardym łóŜkiem. Lamarowi z pewnością nie będzie podobała się jej sucha, opalona skóra.
Ta myśl prześladowała ją w dzień, a kaŜdej nocy wypłaszała sen. Ale pozostawało jej tylko
oczekiwanie.
Nawet teraz uwaŜała za niemoŜliwe, aby kobieta z jej przeszłością i manierami znosiła to
wszystko, co ją spotkało, zanim dostała się w to miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Najpierw nieskończenie długa podróŜ dyliŜansem. Marny sen. Wstrętne jedzenie na
brudnych stacjach. Prymitywni ludzie z Dzikiego Zachodu dla towarzystwa. Przez kilkaset
mil ochrona w postaci parszywej jankeskiej kawalerii z powodu moŜliwości zaatakowania
dyliŜansu przez Indian. Na szczęście nic się nie stało.
Kiedy przybyła do Santa Fe, otrzymała list Powella, zatem oczekiwała przybycia dwóch
furgonów w ciągu tygodnia. Minął jeden tydzień, potem drugi. Jej optymizm zaczął topnieć,
tak jak fundusze. W torebce miała zaledwie parę dolarów akurat na kilka następnych tygodni
w tym pokoju i barbarzyńsko ostre potrawy, które Ŝona właściciela domu przynosiła jej z
kantyny.
W sobotę, pod koniec kolejnego tygodnia, gwar zwabił ją oraz parę tuzinów
mieszkańców miasta na duŜy, zalany słońcem rynek. Przyjechał konny patrol, który wywołał
wielkie podniecenie, poniewaŜ jankescy Ŝołnierze wieźli ciało młodego człowieka. Otrzymał
trzy pchnięcia noŜem.
Wzięliśmy go ze stacji handlowej u Winslowa, na zachód stąd, nad Rio Puerco —
wyjaśnił jankeski porucznik w odpowiedzi na pytanie grubego, pewnego siebie męŜczyzny,
uznanego przez Ashton za jakąś miejscową waŜną figurę.
Zbyt pompatyczny jak na Meksykanina — pomyślała.
Oficer mówił dalej:
— Czołgał się z tymi ranami dwie, moŜe trzy mile po tym, jak Jicarillas wybili resztę
grupy. — Ashton zamarła. Przez narastający szum w uszach słyszała słowa porucznika.
Winslow opatrzył mu rany, ale mimo to chłopak nie przetrzymał dwunastu godzin...

— 524 —
Nie — pomyślała Ashton, czując mdłości. — To nie mogła być grupa Powella.
Bardzo chciała zadać parę pytań, ale bała się, Ŝe Ŝołnierze rozpoznają jej akcent. NaleŜeli
do tych najgorszych, o najbardziej bandyckim wyglądzie, jaki sobie moŜna wyobrazić.
Jeszcze gorsi niŜ ci, którzy ją eskortowali. Był tam szeregowiec z uciętym kciukiem, kapral z
opaską na oku, jeden z Ŝołnierzy, brodaty, miał akcent irlandzkiego komika z ,,Variety Hall".
Dwaj inni szwargotali w jakimś dziwnym języku, chyba po węgiersku. Podczas podróŜy
dyliŜansem jeden z pasaŜerów powiedział jej, Ŝe rząd Północy ma duŜe problemy z
werbunkiem do Armii Zachodu, dlatego przyjmuje do niej upośledzonych psychicznie i
imigrantów, którzy nie znają lub prawie nie znają języka angielskiego, ba, przyjmują nawet
Konfederatów.
W końcu nie mogła pohamować ciekawości, podeszła do najczystszego Ŝołnierza,
sierŜanta, i zadała mu bardzo waŜne dla niej pytanie:
Czy moŜe mi pan powiedzieć, czy ta grupa miała wozy, no, furgony?
SierŜant pochodził z Indiany, lecz mimo to był grzeczny i chętny do pomocy.
Tak, proszę pani. Handlarz mówił, Ŝe chłopak coś wspomniał o furgonach. Były dwa
i oba na miejscu masakry podpalono i zepchnięto do wąwozu...
Poczuła nagły zawrót głowy, sierŜant zmruŜył oczy.
CóŜ z tego, Ŝe jest podejrzliwy? Ona musi otrzymać odpowiedź na drugie, arcywaŜne
pytanie.
• Czy szefem tej grupy był człowiek nazwiskiem Powell?
• Dokładnie tak. To jakiś rebeliant.
• Czy on?...
Skinął głową twierdząco. Dopiero teraz pomyślała o męŜu.
— Reszta teŜ?
Wszyscy. Czy pani kogoś z nich znała? Pana Powella. Ze słyszenia, nie osobiście. Ta
odpowiedź zastanowiła sierŜanta. Jeśli nie miała nic wspólnego z ofiarami, to dlaczego
dopytywała się o furgony?
Ashton rozumiała, Ŝe popełniła błąd, i odwróciła się, Ŝeby on z kolei nie zaczął jej
wypytywać. Porucznik opowiadał zebranym o furgonach. Przyłączyła się do słuchaczy,
wyniośle ignorując sierŜanta.
— Gdy tylko chłopak umarł, Winslow i jego dwaj synowie
wzięli broń i pojechali na to miejsce. Apaczów dawno juŜ nie
było, ale tam w ogóle nic nie było. Winslow dojrzał na dnie
wąwozu połamane koła furgonów i duŜo popiołu, ale nic więcej.
Ptaki i dzikie koty zajęły się ciałami.
Odwróciła się i pobiegła do swojego pokoju, niezdolna otrząs-

— 525
nąć się z szoku. Było jej coraz bardziej słabo. śołnierz z Indiany patrzył za nią,
zastanawiając się nad dziwnym zachowaniem tej pięknej, młodej kobiety w szarej, letniej
sukni. Jedno było pewne — nie pochodziła z tej części kraju.
W pokoju Ashton trzęsąc się usiadła na łóŜku. Furgony z trzema tysiącami dolarów w
złocie przepadły. I Powell. ZaleŜało jej na nim bardziej, niŜ na jakimkolwiek innym męŜ-
czyźnie. Źródłem jej uczucia były po części jego nadzwyczajne umiejętności w łóŜku, po
części nieugięta ambicja, a gdzieŜ by mogła znaleźć jedno i drugie w jednym...
Nie. To się skończyło i musi pogodzić się z faktami. Była sama i opuszczona na tej
pustyni, bez pieniędzy, nie licząc tych na koncie w Nassau. Pieniądze jej i jej zmarłego
męŜa. Teraz wszystko naleŜy tylko do niej.
To, co ma, wystarczy jej na dwa, moŜe trzy miesiące — tyle czasu potrzebowała, Ŝeby
dostarczyć bankierom na Wyspach Bahama dowody śmierci Huntoona i dowieść swojego
prawa do tych pieniędzy. Czy mogliby je wysłać do Santa Fe? Nie potrafiła odpowiedzieć na
te wszystkie pytania, które wynikały z niespodziewanej, zaskakującej sytuacji. Ale wiedziała
jedno, za pieniądze z banku w Nassau mogła Ŝyć wystarczająco długo
dość długo, by odnaleźć wąwóz i to, co pozostało z furgonów. Handlarz i jego synowie z
pewnością nie sprawdzili tych resztek, bo przeciętnemu człowiekowi nie przyszłoby nigdy
do głowy, Ŝe w popiele moŜe znaleźć sztaby złota.
A co będzie, jeśli te dzikusy zabrały sztaby? To komplikowałoby sprawę, ale nikt nie
moŜe zawrócić jej z obranej drogi. Fortuna, która podwajała wartość Ashton, mogła czekać
nadal w wąwozie na Dzikim Zachodzie. Wiedzieć o niej będzie tylko ona, nikt więcej. Ta
wizja łagodziła jej smutek po stracie Powella. A im intensywniej myślała o złocie, tym
szybciej zmniejszał się jej Ŝal.
Kiedy pomyślała o Jamesie, jej Ŝal po prostu zniknął. On zawsze był słabym
człowiekiem, męŜczyzną tylko w pewnym sensie. W tym momencie coś się jej
przypomniało. Sięgnęła na dno torebki po zapieczętowany list. Sądząc, Ŝe będzie pełen
sentymentalnej paplaniny, schowała go w St. Louis i nie pamiętała o nim aŜ do tej chwili.
List jaki był, taki był, ale na pewno nie sentymentalny. Po szorstkim powitaniu tylko jej
imię, potem następował myślnik i krótki ustęp, który mówił:
Przyłączyłem się do wyprawy pana Powella nie tylko z poczucia lojalności, która legła u
zrębów pierwszej Konfederacji, ale i z nadzieją na odbudowanie owych zasad jako podstawy
tej drugiej, nowej Konfederacji, lecz równieŜ po to, aby odzyskać

— 526 —
szacunek i te przywileje, które mi się naleŜały z tytułu bycia twoim legalnym męŜem.
Cały czas okrutnie odmawiałaś mi tych praw, Ashton. PoniŜałaś mnie, mimo mojej
ogromnej miłości do Ciebie. Zrujnowałaś moją zawodową karierę oraz zniszczyłaś mnie
jako męŜczyznę. Szanuję poglądy pana Powella odnośnie praw i ideałów Południa, chociaŜ
muszę tu się przyznać, Ŝe osobiście go potępiam, a to z powodu tego, co łączy Cię z nim.
ChociaŜ nie mam niepodwaŜalnych dowodów, jestem pewien, Ŝe jesteście, Ŝe byliście od
jakiegoś czasu kochankami.
Na wypadek, gdyby jakieś nieprzewidywalne przeznaczenie zaskoczyło mnie, jedyne, co
mogę zrobić, to dopilnować, abyś została ukarana za nierząd. Przed wyjazdem z Richmond
napisałem list do mojego wspólnika z firmy „Thomas i Huntoon" do Charleston. W Detroit
otrzymałem potwierdzenie jego przybycia i potwierdzenie legalności mojego testamentu,
który wycofałem i zastąpiłem nowym, dla Ciebie niekorzystnym. Teraz twoje pieniądze,
nieuczciwie zarobione na „Morskiej Wiedźmie", zostały w całości moją własnością na mocy
prawa wojennego. W wypadku mojej śmierci zostaną podzielone pomiędzy członków bliŜszej
i dalszej rodziny. Reszta zostanie przeznaczona na cele charytatywne. Ty nie dostaniesz ani
centa.
To jest mój mały wkład w całe zło, które mi wyświadczyłaś.
James

Ashton zatoczyła się, zmięła list w wilgotnych palcach.


• To nie moŜe być prawda — wyszeptała. Złapała torebkę i cisnęła nią w zasłonięte
okno. — Nieprawda!
• Seńora, que pasa ahT adentró?
Złamała krzesło. Rozbiła miednicę do mycia, kawałki porcelany rozprysły się jak
szrapnel, rozbiła ostatni kawałek lustra, krzycząc:
— Nieprawda! Nieprawda! NIEPRAWDA!
— Seńora, esta enferma? Conteste o tumbare la puerta!
Ostatnie słowa nie dotarły juŜ do jej świadomości. Oczy
Ashton wywróciły się i upadła.

Właścicielka domu pchnęła drzwi tak mocno, Ŝe puścił haczyk. Potrząsnęła Ashton,
uderzyła ją w twarz. Ta, sapiąc, wyjaśniła jej swoje zachowanie atakiem czegoś w rodzaju
apopleksji. Obiecała zapłacić za wszystkie szkody — kłamstwo —jeśli pomoŜe jej połoŜyć
się do łóŜka. Była chora. Właścicielka, pomrukując, uczyniła to.

527 —
Ubrana tylko w koszulę Ashton przeleŜała całe popołudnie. Jej umysł był kotłem strachu,
obaw i spekulacji. Nad ranem powietrze ochłodziło się. Zasnęła i obudziła się po południu.
Nie dostanie ani dolara z Nassau, ale tam było złoto. Nie była pokonana. Poszukała w
walizce japońskiego pudełka, którego nie otwierała od czasu, gdy dostała je od Powella.
Podniosła wieczko, popatrzyła na parkę zakochanych. Koniec. Po niemal czterech latach
przyszedł czas na powiększenie kolekcji. WłoŜyła najlepszą sukienkę. Czuła się fatalnie, ale
trójkątny skrawek lustra, podniesiony z podłogi, powiedział jej, Ŝe potrafi być
— zwłaszcza z takim biustem ponętna. W tym klimacie trudno
było wytrzymać w gorsecie, ale po jego włoŜeniu efekt zadowolił
Ashton.
Wyszła z pokoju, zeszła po skrzypiących schodach dostojnym krokiem i ruszyła do drzwi
kantyny. Powiedziano jej, Ŝe właścicielem jest Jankes, traper, który opuścił kompanię Kita
Car-sona, aby osiąść w Santa Fe i ustabilizować się. W kantynie na nikogo nie zwróciła
uwagi. Facet w fartuchu stał za barem. Był tęgi, dobrze wyglądał, w blond włosach miał
siwe pasemka.
Ashton uśmiechnęła się.
—- Pan jest Amerykaninem, prawda?
• Zgadza się.
• To tak, jak i ja. — Starała się ukryć swój akcent. — Niespodziewanie znalazłam się
tutaj przez fatalny zbieg okoliczności.
ZauwaŜyłem panią na ulicy. Zastanawiałem się nad pani sytuacją.
Czy mogę zadać panu jedno pytanie? Poufne.
• Pewnie.
• Chciałabym poznać nazwiska dwóch albo trzech najbogatszych ludzi w okolicy.
Dwóch albo trzech?
— Najbogatszych.
Chyba dobrze usłyszałem. — Trochę rozbawiony dodał:
— śonatych czy stanu wolnego?
Do diabła z nim. Myśli, Ŝe jestem trzpiotką, którą moŜna wykorzystać. Przekona się.
Przejdę przez to. PrzeŜyję wszystko. Wyjdę z tego, jak wychodziłam dotychczas z kaŜdej
opresji. A kiedy tego dokonam, wszyscy męŜczyźni w tej części kraju będą się czołgać u
moich stóp. -- - śonaty czy kawaler? , Uśmiech Ashton był ujmujący.
— To naprawdę nie ma znaczenia,
139

Pod gwiaździstym niebem po zachodzie słońca Jane i Andy spacerowali nad brzegiem
Ashley, cicho rozmawiając. Szukali odpowiedzi na pytanie postawione przez Madelaine. Nie
mieli wątpliwości, jaka będzie przyszłość Cycerona. Był juŜ zbyt stary i nie poradziłby sobie
w Ŝyciu. Z wyniku wojny wydawał się niezadowolony, narzekał, Ŝe wolności, którą dał mu
ojciec Abraham, nie chciał, poniewaŜ zburzyła ład w jego Ŝyciu. Jane zaczęła go za to ganić,
ale szybko wycofała się. Cyceron skończył juŜ siedemdziesiąt lat. Zrozumiała, Ŝe przeraŜa go
kaŜda zmiana.
Inaczej było z nią i z Andym. Więc rozmawiali, spacerując objęci. Rozmowę często
przerywały pocałunki, czułe pieszczoty. Po godzinie, trzymając się za ręce, wrócili do
sosnowego domu, gdzie paliły się lampy.
Nikt jeszcze nie spał, poniewaŜ George i Constance szykowa
li się do wyjazdu. Czekał ich rejs statkiem w dół rzeki. Kiedy Jane
i Andy weszli do duŜego, niemal pustego pokoju, który tylko
z nazwy był salonem, usłyszeli podniecony głos George'a. Chciał
wrócić do Lehigh Station i odegrać rolę marnotrawnego rodzica.
Madeline siedząca na beczce, którą Cooper tydzień temu miano
wał krzesłem, uśmiechnęła się do czarnej pary.
Cześć, Andy i Jane. Wejdźcie.
Jane zaczęła pierwsza.
Ale moŜe nie jest to odpowiedni czas na rozmowę.
— AleŜ nie. Chodźcie do nas.
Andy odchrząknął.
— Chcemy odpowiedzieć na pytania dotyczące naszej przy
szłości.
Nikt się nie odezwał. Wszyscy wpatrywali się w nich. Jane przemówiła:
• Myśleliśmy o pozostaniu dłuŜej w Południowej Karolinie.
• Jako ludzie wolni dorzucił Andy.
• To jest teraz takŜe nasz stan powiedziała Jane. Nasz kraj, tak samo jak białych.
W jej słowach było wyzwanie. MoŜe dlatego Cooper wahał się przez moment, nim
powiedział:
—- Oczywiście, Ŝe tak. Cieszę się z waszej decyzji. Bardzo bym się ucieszył, gdybyście
tu zostali. Chyba Ŝe macie jakiś inny pomysł.
Jane pokiwała głową, po czym spojrzała na silnego, dumnego męŜczyznę, stojącego obok
niej.
— Mieszkańcy Mont Royal byli dla mnie dobrzy, lepsi niŜ
bym mogła przypuszczać.

529
— Ale nie moŜemy pracować bez wynagrodzenia — powie
dział Andy. — Teraz juŜ nie.
Cooper i Madeline spojrzeli po sobie, lekko skinęli głowami.
• Zgadzam się — powiedział Cooper. — Teraz to jest moŜliwe. Dzięki
George'owi.
• A więc zostaniemy — powiedział Andy. — JeŜeli uznamy, Ŝe postąpiliśmy
źle, jeŜeli którekolwiek z nas to stwierdzi, powiemy wam o tym i odejdziemy. Nie
odpowiadamy przed nikim innym, tylko i wyłącznie przed sobą.
Cooper nieznacznie skinął głową na znak zgody.
— Mam nadzieję, Ŝe nigdy nie dojdziecie do takiego wniosku.
Bardzo was potrzebuję. Bardzo.
Jane uśmiechnęła się. Na twarzach pozostałych mieszkańców i gości Mont Royal
odmalowała się wyraźna ulga. Andy postąpił krok do przodu.
• Jeszcze jedna rzecz.
• Tak? — spytała Judith.
• Chcemy się pobrać.
Eksplozja powinszowań została nagle stłumiona przez słowa Andy'ego.
— Ale na dawną modłę. Nie będzie Ŝadnego skakania przez
miotłę. A my oboje zmienimy sobie imiona. Jane i Andy to są
imiona niewolników. Zostały nam nadane. Chcemy wybrać
nowe.
Zapadła cisza. Wreszcie Copper podniósł rękę.
— Świetnie.
Madeline wygładziła spódnicę i podniosła się.
— Czy nie znajdzie się coś, czym moŜna spełnić toast zaręczy
nowy?
Andy, uśmiechając się szeroko, objął Jane.
• Jestem taki szczęśliwy, Ŝe wystarczy mi woda ze studni.
• Myślę, Ŝe jest coś lepszego — powiedziała Judith, odchylając zasłonę
odgradzającą kuchnię. — Tak, tutaj jest coś. Panowie nie dokończyli
brzoskwiniowej brandy Wade'a Hamp-tona.
Nalała wszystkim po trochu i zaczęła się swobodna towarzyska rozmowa.
George uniósł swój słoiczek i wypił za zdrowie Jane i An-dy'ego.
• Nie będzie wam tutaj łatwo. Przynajmniej w najbliŜszej przyszłości. Ale nie
jestem pewien, czy lepiej będzie na Północy.
• Wiem, czarni zagraŜają białym ludziom — powiedziała ze smutkiem Jane. —
Boją się nas. CóŜ, nic na to nie poradzę, ale to się zmieni. Walczyłeś, aby nas
uwolnić, majorze Hazard, teraz my musimy podjąć walkę. Przewiduję wiele, wiele
walk, zanim biali ludzie nas zaakceptują.

530 —

I znów zapadła kłopotliwa cisza. Cooper zmarszczył brwi. Billy pomyślał, Ŝe Jane ma
rację.
Zastanowił się nad tym, co on sam myślał kilka lat temu. Mimo Ŝe jedna wojna się
skończyła, podzielał pogląd brata, Ŝe druga właśnie się zaczęła.

140
„Opin Aguin" głosił wiszący krzywo szyld na frontowej ścianie drewnianego domu na
samym krańcu Goldsboro w Północnej Karolinie. Charles dotarł tam tuŜ przed zmrokiem.
Jak na maj było nadzwyczaj chłodno. Deszcz zaczął padać przed godziną, dlatego Charles
owinął się w swoje poncho ze skrawków róŜnych materiałów. Mniejszy napis na szyldzie
oznajmiał, Ŝe tutaj honorowane są weksle wystawiane przez Konfederację. Charles miał ich
wiele o wartości dziewięciuset dolarów — zaległe pobory — wcisnął je do kieszeni koszuli i
spodni. Współczuł człowiekowi, który zechciał prowadzić interes, honorując
bezwartościowe pieniądze, ale tego wieczora ucieszył go ów przejaw szalonej gościnności.
Nie miał ochoty spać pod gołym niebem, tym bardziej Ŝe padał deszcz. Po drodze
nadaremnie szukał jakiegoś sadu albo sklepu, Ŝeby ukraść coś do jedzenia.
Czarny chłopiec odprowadził jego muła, obiecując, Ŝe porządnie go wyczyści i da mu
paszę. Charles wszedł do obszernej, brudnej izby. W karczmie siedziało kilku męŜczyzn
pogrąŜonych w smutku, gawędzących lub stukających drewnianymi figurami w
szachownicę. Ogień płonął na kamiennym palenisku.
Charles zamówił whisky, baraninę z roŜna, wyprosił teŜ cygaro u właściciela karczmy.
Odkrył, Ŝe karczmarz mał kilka zardzewiałych pistoletów i parę paczek amunicji. Jedna
.awiera-ła pociski, które pasowałyby do jego kolta, zafasowanego jeszcze w armii.
Zachęcony kupił całą skrzynkę za pięćdzi< siat kon-federackich dolarów.
Kiedy jadł, człowiek wyglądający na jakieś czterdzieści lat zszedł hałaśliwie z piętra,
gdzie mieściły się pokoje du wynajęcia. Pocierał ręce przed ogniem, a Charles udawał, 2c Ł0
nie widzi. Ale przybysz zmusił go do konwersacji. Miał róŜową twarz, kręcone włosy, które
z wiekiem zrobiły się białe. Kąciki jego ust opadły z powodu nieustannych cierpień.
Przedstawił się jako Mordecai Woodvine, wędrowny sprzedawca BiHii i traktatów
teologicznych.
— Na pewno handel wkrótce odŜyje. Straszne były te ostat-

— 531 —
nie dwa lata. Nienawidzę podróŜować. Zbyt wielu wolnych Murzynów kręci się wszędzie,
ale praca, którą wykonuję, słuŜy Bogu, więc chyba nie powinienem narzekać. — Mówiąc te
słowa sprawiał jeszcze Ŝałośniejsze wraŜenie.
Usiadł bez zaproszenia i upierał się, Ŝeby Charles powiedział mu, jak się nazywa i czy bił
się w armii.
• Tak, walczyłem. Byłem zwiadowcą w kawalerii Hamp-tona.
• Kawaleria! Apokalipsa duŜo mówi na ten temat. I ujrzałem: oto koń trupio blady, a
imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła* — W dymie cygara Charles
mógł mu wydać się groźny. Woodvine uniósł palec i dodał śpiewnie.
— I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali
mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta.
Charles przerwał mu celowo niegrzecznie:
— Powiedziałbym, Ŝe to dość dobry opis naszej pracy.
— Chciał chwycić Woodvine'a za gardło i udusić za to, Ŝe
przypomniał mu o Sporcie.
Głupiec kontynuował:
— Mój kuzyn Fletcher był kawalerzystą na zachodzie. Jeź
dził z Bedfordem Forrestem, to taki jeden stary, dobry rebeliant,
który nie będzie tolerował tej murzyńskiej wolności. Powiem ci
coś. Fletcher został złapany i wiesz, co się z nim stało?
Charles wstał. Zaznaczył, Ŝe nie interesuje go odpowiedź, ale otrzymał ją mimo to.
• Zaproponowali mu wybór. Więzienie albo kawaleria Jankesów. W porządku,
przerzucono go gdzieś tam do pułku na równinach, Ŝeby walczył z Indianami. Bardzo wielu
naszych chłopców tak właśnie postępuje. Mówiono mi o tym. Nazywają ich
galwanizowanymi Jankesami. — Pochylił się. — Rozumiesz, prawda? Galwanizowany metal
to stal pokryta cynkiem, Ŝeby nie korodowała. Galwanizowany Jankes to Konfederat ubrany
na niebiesko.
• Wiem, co to znaczy „galwanizowany".
• Ach, tak! Dobrze. Myślałem, Ŝe nie wiesz. Niemniej jednak, jeśli bardzo chcesz
zostać w jakiejś armii, musisz to mieć na uwadze. Chcę przez to powiedzieć, jeśli zdobyłbyś
się na słuŜenie z ludźmi, którzy sprowadzili na nas plagę emancypacji. Nie mogę tego
ścierpieć. Przepraszam za niedelikatność, ale wyprułbym sobie flaki.
• Z pewnością — powiedział Charles i rzucił mu niechętne spojrzenie. —
Galwanizowani Jankesi. Pomyśleć tylko! Niech mi pan powie, Woodvine, w jakiej formacji
pan słuŜył?

* Apokalipsa świętego Jana.

— 532 —
• Ja? Dlaczego? Och, nigdzie nie słuŜyłem. Jestem za stary.
• Ma pan ponad czterdzieści pięć lat? Nie wygląda pan na tyle.
• Ale są podstawy, fizyczne uszkodzenie.
• I prawdopodobnie przeczekał pan wojnę w lasach, sprzedając drzewom traktaty
teologiczne, a młodym drzewkom cytując Biblię tam, gdzie sam diabeł by cię nie znalazł.
Czy mam rację, panie Woodvine?
• Co? Co to znaczy?
• Dobranoc, panie Woodvine.
Odszedł do swojego pokoju. JuŜ na schodach usłyszał strzał.
— Pijani weterani to wszystko, co moŜna teraz zobaczyć.
Wojsko nauczyło ich miłości do whisky. Przydzielało im regular
nie porcje. To hańba, oto moje zdanie.
Charles chciał obejrzeć się, wrócić i obić Woodvine'a. Zamiast tego zamknął drzwi
swego pokoju i oparł się o nie. Niemądrze postąpił, reagując tak gniewnie. Nie interesował
go sprzedawca Pisma ani jego kuzyn. Nie interesowała go równieŜ jego dalsza kariera
kawalerzysty. Nie interesowało go nic prócz tego, by moŜliwie najrychlej dotrzeć do
hrabstwa Spotsylvania.
Gdy wyciągnął się na łóŜku i nakrył kołdrą, słyszał bębnienie deszczu o dach. Woda lała
się ciurkiem i zbierała obok nogi łóŜka. Na dole zrobiło się głośno. Kilku zdesperowanych,
pijanych męŜczyzn zaczęło śpiewać.
Charles rozpoznał tę piosenkę. Odkąd opuścił Południową Karolinę, juŜ parę razy słyszał
„O, jestem dobrym, starym rebeliantem". I zwłaszcza teraz, kiedy armia Johnstona poddała
się Shermanowi w pobliŜu Durkham Station, śpiewano tę piosenkę z gorzkim zapałem:
Nie cierpię jankeskiej nacji.
A za co dobrze wiesz!
Nie cierpię Deklaracji, Niepodległości teŜ!
Nie cierpię tej całej blagi.
Tej Unii z krwi i łez!
Nie cierpię pasiastej flagi.
I kulę się jak pies...
— Chryste — jęknął Charles, naciągając na głowę chudą
poduszkę. Ale nie udało mu się zagłuszyć stukotu cynowych
kubków w barze, tupania ani wspaniałego barytonu Mordecaia
Woodvine'a, który dołączył do pijanych śpiewaków:
Nie wezmę do rąk muszkietu, .
By dalej walczyć ze Złem.

— 533 —
Lecz nigdy ich nie pokochał*
To jedno na pewno wiem.
Nikogo nie przeproszę,
Za to, Ŝe było tak!
Ja nie chcę rekonstrukcji.
I niech to wszystko szlag!

Chwasty i wysokie trawy, poruszane ciepłym wiatrem, ocierały się o brzuch jego muła.
Wiatr wydął jego cygańskie poncho, gdy wjechał na podwórze. Wszędzie panowała
złowieszcza cisza. Pola nie były przygotowane do zasiewów. W ten ciepły dzień, kiedy
świeŜe powietrze mogłoby napełnić cały dom, wszystkie okna były zamknięte. Wokół
werandy pierwszy raz wyrosły dzikie fiołki. Za otwartymi wrotami stajni panowała
ciemność.
— Washington? Boz? — Odpowiedział mu tylko wiatr. — Jest tam kto?
Słoneczniki kołysały się tam, gdzie kiedyś był ogród. Dlaczego czekał na odpowiedź?
Czy nie otrzymał jej juŜ tam, na zrytej drodze, gdy opadły go czarne myśli na widok
martwego domu i gołych pól w słonecznym blasku?
Zamknęła dom przed odejściem, gdziekolwiek poszła. Łokciem rozbił szybę w drzwiach
od kuchni i wszedł do środka. Meble były na miejscu, krzesła ładnie stały przy stole.
Dzbanki i metalowy rondel wisiały na kółeczkach w miejscach, gdzie je zapamiętał.
Nerwowo otwierał kredensy. Naczynia stały tam, gdzie zawsze.
Wbiegł do sypialni. Jego buty uderzały głucho w drewnianą podłogę. ŁóŜko było
porządnie zaścielone, a na stoliku, tuŜ przy nim, znalazł ksiąŜkę Pope'a z bladoniebieską
wstąŜeczką między kartami. Z pewnością nie zostawiałaby wszystkiego tak, gdyby nie
planowała powrotu. Musiała opuścić dom wraz z Bozem i Washingtonem przed jednym lub
dwoma dniami.
By to sprawdzić otworzył szafę, spodziewając się, Ŝe znajdzie większość jej rzeczy.
Pusta.
Stał nieruchomo, zaniepokojony, marszcząc brwi. Jak wyjaśnić tę sprzeczność? Nie ma
ani jednej sukni, a jej ulubiona ksiąŜka została?
Drzwi na werandę zostawił otwarte, silny podmuch wiatru wiejącego przez przedpokój
zatrzasnął drzwi szafy. To go wyrwało z zadumy i nieco rozładowało napięcie. Zabrał
ksiąŜkę do kuchni i połoŜył ją na stole. Potem pobiegł do stajni, gdzie wyzwoleńcy chowali
swoje narzędzia. Znalazł wszystkie na swoich miejscach.
Pociął kilka desek i przybił je od środka do drzwi, w których

— 534 —
wybił szybę. Wziął ksiąŜkę i zamknął drzwi, wiąŜąc je sznurem. Ta szyba będzie jedną z
rzeczy, które chciałby, aby mu wybaczyła, kiedy ją zobaczy. Jedną z wielu.
JuŜ miał dosiąść muła, ale zatrzymał się i otworzył ksiąŜkę w miejscu zaznaczonym
wstąŜeczką. Zobaczył mały, nie znany mu kwiatek, płatki były spłaszczone, a Ŝółty kolor
wypłowiał. Przełknął ślinę.
Wiersz nosił tytuł: Oda do samotności. Delikatnym pociągnięciem pióra Gus zaznaczyła
cztery linijki, które wzięła w nawias.
Tak Ŝyć nieznany chcę w ukrytym domu, Umrzeć, by po mnie
łza nie ciekła tkliwa,
Wymknąć się z świata, by głaz nie rzekł komu:
Tutaj spoczywa*

Zaklął i zamknął ksiąŜkę. Dreszcz przeszedł mu po plecach. Kopał muła przez całą drogę
do Fredericksburga.
Większość mieszkańców miasta juŜ powróciła i zauwaŜył, Ŝe zaczęto odbudowywać
zniszczone domy. Chciał zasięgnąć informacji w dwóch sklepach, ale bez powodzenia.
Właściciel trzeciego, muskularny rzeźnik, powiedział co nieco, gdy Charles mu się
przedstawił.
• Pozwoliła odejść swoim wolnym Murzynom. Powiedział mi to ten młodszy, Boz, gdy
przechodził przez miasto. Kilka dni później sama zniknęła bez słowa. Przypominam sobie,
Ŝe dzień wcześniej przyszła do mnie i uregulowała wszystkie rachunki.
• Jak dawno to było?
• Kilka miesięcy temu,
• I juŜ więcej jej pan nie widział?
• Tak jest,
• Ale gdzie, do diabła, poszła?
• Miarkuj się trochę, Ŝołnierzu. Jestem człowiekiem Unii. — Przesunął ręką po
wilgotnym, czerwonym pniaku i sięgnął po topór. — Gdybym był tobą, byłbym
grzeczniejszy dla ludzi, którzy juŜ ci dali baty, bo mogą zrobić to jeszcze raz.
Rumieniąc się Charles opanował złość.
— Bardzo przepraszam. To dlatego, Ŝe jechałem tak długo,
Ŝeby ją zobaczyć.
Rzeźnik dostrzegł, Ŝe ma nad nim przewagę i uśmiechnął się.
— A moŜe ona nie chce, byś ją znalazł. Czy myślałeś kiedyś

* Pope: Oda do samotności, przekład: Ludwik Kamiński.

— 535
o tym? Pani Barclay opuściła dom, nie mówiąc Ŝywej duszy ani w Fredericksburgu, ani w
całym hrabstwie, dokąd się wybiera. Nie wierzysz mi? Zapytaj kogokolwiek.
Podniósł topór i zaczął rąbać kawał lśniącego mięsa, mocnymi, szybkimi uderzeniami.
Charles wyszedł. W trocinach pozostały ślady jego butów. Oparł się o frontową ścianę
sklepu do głębi poruszony prawdą słów rzeźnika.
Nie chciała, Ŝeby wrócił, inaczej czekałaby. Lub przynajmniej zostawiłaby wiadomość,
dokąd się udaje. A ona zamiast tego zostawiła wiersz o śmierci. O końcu wszystkiego.
Zrozumiał, dlaczego wstąŜeczka znalazła się akurat w tym miejscu, dlaczego Gus zaznaczyła
akurat te linijki. Zaznaczyła je dla niego.
Chodził wokół Ŝelaznego słupa, do którego przywiązał swego muła. PołoŜył rękę na
wytartym siodle i powiedział coś niewyraźnie, półgłosem. Muł potrząsnął uszami. Obsiadły
go muchy. Ból, niepewność, poczucie straty i Ŝal ogarniały Charlesa.
Nie próbował tłumić swoich uczuć. Nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby chciał.

141
Kapral i przydzielony mu do pomocy szeregowiec pracowali przy odgruzowywaniu miasta.
Kapral pochodził z Illinois, wykształcony został w Indiana Asbury, w małym college'u w
sąsiednim stanie, a potem wrócił do Danville, rodzinnego miasta wielkiego przyjaciela pana
Lincolna, Warda Lamona, gdzie uczył w jednoizbowej szkole przez dwa lata, zanim został
wysłany na wojnę. Teraz miał dwadzieścia cztery lata. Szeregowiec, który mu pomagał, był
o cztery lata młodszy. Obaj, jak wielu innych, zostali odkomenderowani do Richmond, by
przetrząsnąć gruzy tego miasta — rękami lub szuflami — mieli odszukać i skompletować
rządowe dokumenty, których nie strawił ogień.
Kapral i szeregowiec pracowali w przypominających szkielet ruinach tego, co kiedyś
było magazynem. Ocalała część dachu i ściany. śołnierze kaŜdego dnia zaczynali pracę
bardzo wcześnie, tego ranka była lekka mgła. Okazało się, Ŝe budynek nie został doszczętnie
spalony. Promienie słońca wokół fragmentów dachu przeszywały unoszący się wciąŜ dym.
-- Tutaj jest skrzynia, prawie cała, Sid — powiedział szeregowiec.
Poprzedniego dnia w tej części magazynu znaleźli pliki nie doręczonych listów.
Większość była częściowo spalona. Kiedy

— 536 —
przetrząsali kolejną skrzynię, znaleźli papiery, które wydawały się nietknięte.
PoniewaŜ ich celem było odzyskanie jakichkolwiek listów, które mogły być wysłane,
pomyśleli, Ŝe ich poszukiwania w końcu powiodły się. Radość trwała krótko, obaj byli
rozczarowani, gdy szeregowiec pokazał Sidowi pierwszy list ze stosu papierów, który
trzymał w ręku.
Musiał być ulewny deszcz. Chyba skrzynia przemokła. Zamazany adres.
Kapral obejrzał list dokładnie. Zobaczył niewyraźne pismo, nie do odszyfrowania z
powodu kleksów i zacieków.
— Czy reszta wygląda tak samo?
Szeregowiec przejrzał stos.
KaŜdy jeden.
Więc chyba powinniśmy je otworzyć powiedział usatysfakcjonowany Sid. Adres
moŜe być powtórzony przed pozdrowieniami.
To była wymówka, ale znudzony poszukiwaniami chciał na chwilę usiąść. Podczas
otwierania listów mokry popiół przyczepiał się do munduru, wskutek czego materiał zaczął
śmierdzieć. Czytanie cudzych listów budziło w nim ciągoty literackie. Zawsze kochał Otella
i Romea i Julię oraz powieści Dickensa. Marzył, Ŝeby napisać choć krótkie opowiadanie o
jednym z tych dni, które tu przeŜywał. MoŜe w tych listach są jakieś historie warte
zapamiętania.
Usiedli na zwalonych belkach i otwierali listy jeden po drugim. Szeregowiec robił to
mechanicznie, nic go nie wzruszało. Sid szybko się zniechęcił. Wbrew oczekiwaniom nie
znalazł nic, prócz okropnego pisma, jeszcze gorszej gramatyki i fragmentarycznych, zupełnie
nieciekawych obserwacji. Powtarzały się słowa o tęsknocie za domem, czułe wspomnienia
kuchni matki albo zachwyt nad absolutną doskonałością tej akurat dziewczyny, do której list
był adresowany. Po dwudziestu minutach znów zaczął się nudzić. Ale rozkaz to rozkaz.
Godzina minęła, nagle wyprostował się.
Zaczekaj, ten jest ciekawy. Podpisany przez J.B. Dunca-na, jednego z naszych
oficerów. Pokazał kompanowi skróty i inicjały poprzedzające nazwisko. Generał brygady.
Ochotniczy Korpus Stanów Zjednoczonych, a zaadresowany jest do kogoś, kogo nazywa:
„Mój drogi majorze Main". Myślisz, Ŝe to rebeliant, Chauncey?
Bardzo moŜliwe, jeŜeli list jest tutaj, nie sądzisz?
Sid skinął głową:
Wydaje się, Ŝe dotyczy jakiejś kobiety o imieniu Augusta. Ooo, mój BoŜe, posłuchaj
tego: Nosi pana dziecko i chociaŜ wiedziała o swym stanie w czasie pana ostatniej wizyty,
nic nie

— 537
powiedziała, nie chcąc wywierać na pana moralnej presji. — Sid, wyraźnie
oŜywiony, powiedział z entuzjazmem: — To wykształcony człowiek. Wysławia się
jak pisarz.
— I to przejęty — dodał Chauncey.
Sid czytał dalej:
— CiąŜa była tak samo ryzykowna, by nie powiedzieć
niebezpieczna jak wtedy, kiedy poślubiła Barclaya. Myślę,
Ŝe wie pan, jaki był jej rezultat. Mając na względzie jej
dobre samopoczucie, a takŜe niebezpieczeństwo, groŜące jej na
tej odizolowanej farmie, gdzie tak nierozsądnie przebywała
przez większą część wojny, zorganizowałem przerzut mojej
siostrzenicy przez Potomac do mego domu w Waszyngtonie.
Tutaj, 23 grudnia, urodziła syna, piękne, zdrowe dziecko,
któremu dała imię Charles, ale z przykrością muszę powiedzieć,
Ŝe poród...
Głos kaprala załamał się. Rzucił szeregowcowi niewymownie smutne spojrzenie.
• Co się stało, Sid?
• ... poród skończył się tragicznie. Godzinę po urodzeniu syna biedna Augusta
zmarła. Odeszła z pańskim imieniem na ustach. Wiem, Ŝe kochała pana nad Ŝycie,
poniewaŜ powiedziała mi o tym.
Sid wytarł nos.
• Mój BoŜe. — Czytał dalej: — Pisałem juŜ dwukrotnie i płaciłem, by listy
zostały dostarczone do Richmond przez prywatnego gońca. Pośpieszyłem takŜe, by
napisać trzeci raz, poniewaŜ wiem, Ŝe poczta jest zniszczona, a chciałbym zrobić
wszystko, by się upewnić, Ŝe chociaŜ jeden z listów dotarł do pana. Ogromnie Ŝałuję,
Ŝe moje listy opatrzyłem nie dość precyzyjnym adresem, ale nie mam
dokładniejszego. — Nabrał tchu. — Nowy akapit. Ta straszna ofiara, moŜe z woli
Boga, jest tragedią, ale wojna zdaje się dobiegać końca. Gdy będzie po wszystkim,
będzie pan miał prawo odebrać swego syna. Będę go utrzymywał, zapewnię mu
właściwą opiekę, dopóki nie przyjedzie pan po niego. Jeśli pan go nie zechce, tak
długo, jak Bóg pozwoli staremu kawalerowi, będę go wychowywał. Pomogę mu
zrobić karierę w wojsku. Nie Ŝywię do pana nienawiści. Modlę się, aby ten list
znalazł pana całego i uradował tą dobrą cząstką moich wieści. Z uszanowaniem. —
Sid połoŜył ostatni arkusz na kolanie. To wszystko, z wyjątkiem podpisu.
• To na pewno powinno być dostarczone — powiedział Chauncey. Milczący i
zamyślony siedział bez ruchu.
• Tak. — Kapral popatrzył teraz na kopertę w pełnym słońcu. Nachylił się i
obejrzał ją uwaŜnie. — Hej, tak lepiej. Powtarza się nazwisko. Main. I słowo
„major". Imienia nie ma, adresu teŜ nie. Jednak to moŜe wystarczyć. — ZłoŜył dwie
kartki,

538 —
włoŜył je z powrotem do koperty i wsunął do kieszeni. — Sam zwrócę uwagę porucznika na
ten list.
— Dobrze — powiedział Chauncey spoglądając na kaprala. Sid obejrzał się. — Kiedy
rząd tego przeklętego Davisa spalił tyle dokumentów, jak to moŜliwe, Ŝe ty znajdziesz tego
jednego rebelianta pośród setek tysięcy innych, ciągnących do własnych domów drogami
Południa albo teŜ martwych, leŜących we wspólnych mogiłach, w zaroślach, na polach, od
Wirginii i gór Pensylwanii do stromych zboczy Vicksburga i wzgórz Arkansas?
Obaj wiedzieli, Ŝe to nie będzie łatwe. Sid przyrzekł sobie, Ŝe spróbuje, nawet jeśli jego
wysiłki okaŜą się bezskuteczne.

142
Po opuszczeniu Fredericksburga Charles jeździł bez celu przez trzy dni. Nocami leŜał jak
odrętwiały, ale nie mógł spać. Wpadał w gniew bez powodu i niewiele brakowało, by został
zasztyletowany w jednej z przydroŜnych karczm. Chciał krzyczeć, ale nie potrafił.
Oglądał udręczony kraj, aŜ dotarł nad Rapidan. Dojechał do skrzyŜowania dróg i zsunął
się z siodła. Gdy muł zaczął skubać trawę, zdjął poncho i połoŜył je na skraju drogi. Miał
nadzieję, Ŝe muł będzie pasł się kilka godzin. Nie miał Ŝadnego celu w tej podróŜy. śadnego
powodu, by gdzieś się spieszyć.
Od północy zbliŜało się pieszo trzech ludzi. Wszyscy mieli na sobie brudne łachmany,
które niegdyś były orzechowymi mundurami. Jeden, osiemnasto- lub dziewiętnastoletni
blondyn, szedł podpierając się wykonaną ręcznie kulą. Kikut jego prawej nogi opierał się na
przytwierdzonym doń trzycalowym kawałku drewna.
To właśnie on powitał Charlesa skinieniem ręki i uśmiechem.
— Jak się masz? Jesteś jednym z naszych chłopaków, praw
da?
Charles wyjął z ust cygaro.
— Nie jestem juŜ niczyim chłopakiem.
Zerkając na niego gniewnie Ŝołnierze pomruczeli coś i przeszli na drugą stronę drogi.
Ruszyli dalej, na południe. Charles pomyślał, Ŝe na pewno do domów, które
prawdopodobnie juŜ nie istnieją.
W oddali, na drodze, usłyszał hałas, który przypominał skrzypienie kół wozu. Obrócił się
i oparł na łokciu. ZmruŜywszy oczy zobaczył, Ŝe Ŝołnierze mijają grupę idącą w przeciwnym

— 539 —
kierunku. śołnierze przeszli bez słowa. Grupa składała się z czterech ludzi: męŜczyzny,
kobiety i dwóch małych dziewczynek. Czarni.
Kiedy podeszli bliŜej, zobaczył, Ŝe ich ubrania były czyste, choć podniszczone. Wóz, na
którym siedziały dziewczynki i gdzie złoŜono bagaŜe, był obwieszony workami, miał mocne
koła, ale wyglądał licho. Zbudował go na pewno ktoś, kto nie znał się na stolarce. Rodzina
nie miała nawet kota. Ojciec ciągnął wóz. Matka szła boso obok niego. Mimo to nie
wyglądali na nieszczęśliwych. Śmiali się i śpiewali razem z dziećmi. Matka i córki klaskały
do rytmu. Charles patrzył na nich. W miarę jak zbliŜali się do rozłoŜonego na trawie
obdartusa, śpiew cichł. Nie kryli obaw. Śpiewali ciszej. Nie słyszał słów, prócz jednego:
„jubileusz".
Grymas pojawił się na jego twarzy. ZauwaŜył to ojciec rodziny. Dostrzegł równieŜ szarą
koszulę Charlesa. Mocniej chwycił dyszel wozu, przeciągnął go tak szybko, jak tylko potrafił
przez skrzyŜowanie, a potem drogą na północ. Dzieci oglądały się na Charlesa, ale dorośli
nie odwrócili głów.
Był zbyt zmęczony i zbyt przygnębiony, Ŝeby się ruszać. Przywiązał tylko muła do gałęzi
drzewa. Kucnął oparty o jego pień, zamierzał zdrzemnąć się chwilę. Nigdzie nie musiał się
śpieszyć. Odeszła na dobre.
Zerwał się. Słońce juŜ niemal dotykało horyzontu, było późne popołudnie. Coś smyrało
go po twarzy. Kawałek sznura, którym przywiązał muła, nadal wisiał na gałęzi. Był
przegryziony. Muła nie było, siodła i innych rzeczy teŜ nie. Na szczęście nadal miał kolta w
kaburze.
Przebył około pół mili, najpierw drogą na północ, potem na południe. Droga na północ
była lepsza, ale ubita tylko do zakrętu; dalej krajobraz zlewał się z Blue Ridge. Patrzył przez
chwilę na góry, przypominając sobie fascynację Teksasem.
CięŜkim krokiem wrócił do skrzyŜowania. śadnego śladu muła. Do diabła!
Słońce znajdowało się jeszcze niŜej. Cienkie promyki światła drŜały między grubymi
drzewami na południowy zachód od skrzyŜowania. Charles ruszył w kierunku Shenandoah,
minął lasy. Nagle wydało mu się, Ŝe słyszy zawodzenie.
Potrząsnął głową. To tylko świst pociągu, który przejeŜdŜał opodal. Więcej niŜ pewne, Ŝe
to pociąg Jankesów. Mieli ich tyle. I tyle broni. I tylu ludzi, którzy wyszli z młynów, rzeźni i
stajni, i tylu oficerów, by prowadzić wojnę jak nikt inny dotąd.
Doszedł do środka pustego skrzyŜowania, rozejrzał się, potem popatrzył na martwą, pustą
ziemię. Przez jeden dziwny moment czuł, jak gdyby cała siła Unii była skierowana
przeciwko niemu.
To takŜe go zŜerało.

— 540 —
Stał na skrzyŜowaniu w zapadającym zmierzchu, w jego oczach było zmęczenie i
desperacja. Chciał tylko odpocząć. Zatrzymać się. Na dobre. Ale ciągle jakieś obrazy
pojawiały się przed jego oczami. Sprzedawca Biblii, którego spotkał w Golds-boro, mówił,
Ŝe Jankesi potrzebują kawalerzystów na równinach. Miał doświadczenie. To byłby sposób,
Ŝeby przeŜyć. Zacząć jeszcze raz. Być moŜe któregoś dnia znajdzie odrobinę nadziei.
Nadziei w świecie takim, jak ten? Głupi pomysł. Lepiej zrobiłby, gdyby połoŜył się w
trawie na skraju drogi i nigdy się juŜ nie podniósł.
Ale widział takŜe i inne obrazy. Ludzi, z którymi słuŜył. Ab Woolner, Calbraith Butler,
Wadę Hampton, Lee... Ciekawe, jak się czuł były dyrektor West Point i najlepszy Ŝołnierz w
kraju, kiedy musiał prosić swego kolegę, absolwenta Akademii, o określenie warunków
kapitulacji. Mówiono, Ŝe Stary Bob zachowywał się z godnością, poskromił zapaleńców,
którzy chcieli prowadzić wojnę podjazdową, kryjąc się w górach i lasach.
ChociaŜ ludzie, których Charles wspominał, walczyli jego zdaniem bez przekonania co
do słuszności tego, co robią, nie zniechęcali się łatwo. Gus takŜe była wytrwała. Zastanowił
się. To przywołało szczegół, o którym zapomniał. Nazwisko. Brygadier Duncan.
Wytarł usta wierzchem dłoni. Gus na pewno dała mu znać, Ŝe ich miłość się skończyła,
ale on z pewnością będzie wiedział, gdzie się znajduje i czy jest zdrowa. Duncan mógłby mu
pomóc, jeśli Charles znajdzie miejsce jego pobytu.
Zacząć mógł tylko od jednego miejsca. Nie było ono najbezpieczniejsze, ale nie martwił
się tym zbytnio. Fakt, Ŝe przypomniał sobie Duncana, napełnił go nową nadzieją, której nie
czuł przez tak długi czas. Wstąpiła weń otucha, wyprostował się. Zapadł juŜ mrok, ale on
postanowił ruszyć natychmiast. Podniósł cygańskie poncho i udał się na północ.
Po pół godzinie dogonił murzyńską rodzinę odpoczywającą przy drodze. W momencie
gdy dorośli go poznali, spojrzeli na niego z przeraŜeniem. Charles stanął na środku drogi,
zdjął kapelusz i spróbował się uśmiechnąć. Z trudem mu sie udało. To nie miało nic
wspólnego z kolorem ich skóry. Tylko po prostu było mu trudno się uśmiechać.
• Dobry wieczór.
• Dobry wieczór — odparł męŜczyzna. Kobieta, mniej podejrzliwa niŜ jej
mąŜ, spytała:
• Czy idziesz na północ?
• Do Waszyngtonu.
• My teŜ tam idziemy. Chciałbyś usiąść i odpocząć?
• Tak, chciałbym, dziękuję. — Usiadł. Jedna z dziewczynek

— 541 —
zachitotała i uśmiechnęła się do niego.
— Straciłem muła. Jestem bardzo zmęczony.
W końcu i męŜczyzna uśmiechnął się.
• Urodziłem się zmęczony, ale ostatnio poczułem się lepiej. Charles Ŝałował, Ŝe nie
mógł powiedzieć tego samego.
• Jeśli pozwolisz, z chęcią pomogę ci ciągnąć ten wóz.
• Jesteś Ŝołnierzem. — Nie miał na myśli Ŝołnierza Unii.
• Byłem — powiedział Charles. — Byłem.

143
Brygadier Jack Duncan, krępy oficer, z szarymi, kręconymi włosami, z nosem pokrytym
plamkami i szczęką jak krótka pozioma kreska, wkroczył do Departamentu Wojny wypros-
towany, z lewą ręką spoczywającą na rękojeści błyszczącej, galowej szabli. A kiedy stamtąd
wyszedł pół godziny później, był rozpromieniony.
Odbył krótką, ale w pełni zadowalającą rozmowę z panem Stantonem, który
odkomenderował go na czas wojny do pracy w sztabie w Waszyngtonie. SłuŜył cierpliwie,
nie przestając składać podań o przydział do słuŜby polowej. Podania te były jednak
odrzucane, poniewaŜ generał Halleck cenił sobie jego zdolności administracyjne. Teraz,
kiedy wojna się skończyła, jego Ŝyczenie mogło zostać spełnione. Duncan miał w kieszeni
nowe rozkazy i bilety na pociąg.
Został skierowany do kawalerii na preriach, gdzie potrzebni byli doświadczeni ludzie, by
stawić czoła i pokonać groźnych Indian. Miał wyruszać natychmiast, nie czekając nawet na
wielką defiladę armii Granta, która miała odbyć się za parę dni. Zbudowano juŜ nawet
trybuny i przygotowano kilometry flag.
Zastanawiając się, jak będzie czuł się w siodle po długiej przerwie — przez ostatnie dwa
lata zdołał tylko kilka razy w niedzielę przecwałować wzdłuŜ Rock Creek na starej szkapi-
nie — brygadier Duncan przygotowywał się do przejścia na drugą stronę zatłoczonej i
hałaśliwej Pennsylvania Avenue. ZauwaŜył szczupłego, wyglądającego na zdecydowanego
człowieka z długą brodą, w szarej koszuli kadeta, z koltem w kaburze. Najwidoczniej był
zdenerwowany, Ŝuł cygaro i obserwował budynek, który Duncan właśnie opuścił.
Krok, a przede wszystkim buńczuczna postawa sugerowały, Ŝe człowiek ten jest
kawalerzystą i rebeliantem, wnosząc z jego koszuli i wyglądu. Chłopcy Unii przygotowywali
się do wielkiej

— 542 —
defilady. Wiedział, Ŝe setki byłych konfederatów zalewały miasto, ale jeŜeli ten dziwnie
wyglądający osobnik naprawdę walczył po drugiej stronie, to wiele ryzykował nosząc broń u
boku. Duncan z wprawą wyminął wóz z beczkami piwa, potem omnibus i zapomniał o tym
człowieku. Był tylko jeden rebeliant, o którym stale pamiętał, dyplomowany major
nazwiskiem Main.
Czy otrzymał jego listy? Zaczynał w to wątpić. Napisał trzy, za kaŜdy słono zapłacił, aby
je przemycono do Richmond, i nie otrzymał odpowiedzi na Ŝaden z nich. Wygląda na to, Ŝe
Main nie Ŝyje.
Brygadier czuł się winny, gdyŜ był wdzięczny losowi za to milczenie. Oczywiście, Main
zasługiwał na to, by wychowywać swego syna, ale Duncan cieszył się, Ŝe jest
odpowiedzialny za małego Charlesa. Miał gospodynię, a ostatnio zatrudnił ładną Irlandkę,
aby kąpała niemowlę, opiekowała się nim i je pielęgnowała. Znała się na swojej pracy.
Gospodynię musi uprzedzić o przeniesieniu i dać jej odprawę za cały miesiąc — nie, za dwa,
zdecydował — ale Irlandka obiecała towarzyszyć mu wszędzie tam, gdzie skierują go
przełoŜeni. Jednak moŜe odmówić, gdy dowie się, gdzie ma Ŝyć. Jeśli odmówi, znajdzie
kogoś innego. Zdecydował, Ŝe zabierze dziecko ze sobą. Fakt, Ŝe jest stryjecznym dziadkiem
i de facto rodzicem dziecka, zupełnie zmienił Ŝycie starego kawalera. Dziewczyna, którą
adorował jako młody męŜczyzna, umarła na gruźlicę, zanim zdąŜyli się pobrać, i Ŝadna inna
nie była tak ładna i słodka, by zająć jej miejsce. Teraz, zamiast pustki, znowu czuł miłość.
Dotarł do małego podnajmowanego domu, który stał kilka przecznic od alei. śwawy jak
chłopiec przeskakiwał po dwa stopnie. Od drzwi do ciemnego, niskiego korytarza krzyczał:
— Maureen? Gdzie jest mój chłopiec? Przynieś go tutaj. Mam wspaniałe wiadomości.
WyjeŜdŜamy dziś w nocy.

Kilka miejsc w Ŝyciu onieśmielało Charlesa. West Point przez dzień lub dwa.
Sharpsburg. Teraz Waszyngton. Tylu przeklętych Jankesów. śołnierze czy cywile,
większość była doń usposobiona wrogo, kiedy grzecznie zadawał pytania z południowym
akcentem. W dodatku liczne flagi zdenerwowały go jeszcze bardziej, poniewaŜ
przypomniały mu o klęsce. Czuł się jak parszywe zwierzę, wygonione z lasu i otoczone
przez myśliwych.
Z butną miną, choć wcale nie czuł się pewnie, przeszedł przez Park Prezydencki i wszedł
po schodach do Departamentu Wojny. Zostawił swoje poncho w przedsionku, poprawił
górny guzik wypłowiałej, szarej bluzy kadeta. Chciał dobrze wyglądać, ale na nic to się
zdało, gdyŜ jego broda sięgała mu niemal do

— 543 —
zachitotała i uśmiechnęła się do niego. — Straciłem muła. Jestem bardzo zmęczony.
W końcu i męŜczyzna uśmiechnął się.
• Urodziłem się zmęczony, ale ostatnio poczułem się lepiej. Charles Ŝałował, Ŝe nie
mógł powiedzieć tego samego.
• Jeśli pozwolisz, z chęcią pomogę ci ciągnąć ten wóz.
• Jesteś Ŝołnierzem. — Nie miał na myśli Ŝołnierza Unii.
• Byłem — powiedział Charles. — Byłem.

143
Brygadier Jack Duncan, krępy oficer, z szarymi, kręconymi włosami, z nosem pokrytym
plamkami i szczęką jak krótka pozioma kreska, wkroczył do Departamentu Wojny wypros-
towany, z lewą ręką spoczywającą na rękojeści błyszczącej, galowej szabli. A kiedy stamtąd
wyszedł pół godziny później, był rozpromieniony.
Odbył krótką, ale w pełni zadowalającą rozmowę z panem Stantonem, który
odkomenderował go na czas wojny do pracy w sztabie w Waszyngtonie. SłuŜył cierpliwie,
nie przestając składać podań o przydział do słuŜby polowej. Podania te były jednak
odrzucane, poniewaŜ generał Halleck cenił sobie jego zdolności administracyjne. Teraz,
kiedy wojna się skończyła, jego Ŝyczenie mogło zostać spełnione. Duncan miał w kieszeni
nowe rozkazy i bilety na pociąg.
Został skierowany do kawalerii na preriach, gdzie potrzebni byli doświadczeni ludzie, by
stawić czoła i pokonać groźnych Indian. Miał wyruszać natychmiast, nie czekając nawet na
wielką defiladę armii Granta, która miała odbyć się za parę dni. Zbudowano juŜ nawet
trybuny i przygotowano kilometry flag.
Zastanawiając się, jak będzie czuł się w siodle po długiej przerwie — przez ostatnie dwa
lata zdołał tylko kilka razy w niedzielę przecwałować wzdłuŜ Rock Creek na starej szkapi-
nie — brygadier Duncan przygotowywał się do przejścia na drugą stronę zatłoczonej i
hałaśliwej Pennsylvania Avenue. ZauwaŜył szczupłego, wyglądającego na zdecydowanego
człowieka z długą brodą, w szarej koszuli kadeta, z koltem w kaburze. Najwidoczniej był
zdenerwowany, Ŝuł cygaro i obserwował budynek, który Duncan właśnie opuścił.
Krok, a przede wszystkim buńczuczna postawa sugerowały, Ŝe człowiek ten jest
kawalerzystą i rebeliantem, wnosząc z jego koszuli i wyglądu. Chłopcy Unii przygotowywali
się do wielkiej

— 542 —
defilady. Wiedział, Ŝe setki byłych konfederatów zalewały miasto, ale jeŜeli ten dziwnie
wyglądający osobnik naprawdę walczył po drugiej stronie, to wiele ryzykował nosząc broń u
boku. Duncan z wprawą wyminął wóz z beczkami piwa, potem omnibus i zapomniał o tym
człowieku. Był tylko jeden rebeliant, o którym stale pamiętał, dyplomowany major
nazwiskiem Main.
Czy otrzymał jego listy? Zaczynał w to wątpić. Napisał trzy, za kaŜdy słono zapłacił, aby
je przemycono do Richmond, i nie otrzymał odpowiedzi na Ŝaden z nich. Wygląda na to, Ŝe
Main nie Ŝyje.
Brygadier czuł się winny, gdyŜ był wdzięczny losowi za to milczenie. Oczywiście, Main
zasługiwał na to, by wychowywać swego syna, ale Duncan cieszył się, Ŝe jest
odpowiedzialny za małego Charlesa. Miał gospodynię, a ostatnio zatrudnił ładną Irlandkę,
aby kąpała niemowlę, opiekowała się nim i je pielęgnowała. Znała się na swojej pracy.
Gospodynię musi uprzedzić o przeniesieniu i dać jej odprawę za cały miesiąc — nie, za dwa,
zdecydował — ale Irlandka obiecała towarzyszyć mu wszędzie tam, gdzie skierują go
przełoŜeni. Jednak moŜe odmówić, gdy dowie się, gdzie ma Ŝyć. Jeśli odmówi, znajdzie
kogoś innego. Zdecydował, Ŝe zabierze dziecko ze sobą. Fakt, Ŝe jest stryjecznym dziadkiem
i de facto rodzicem dziecka, zupełnie zmienił Ŝycie starego kawalera. Dziewczyna, którą
adorował jako młody męŜczyzna, umarła na gruźlicę, zanim zdąŜyli się pobrać, i Ŝadna inna
nie była tak ładna i słodka, by zająć jej miejsce. Teraz, zamiast pustki, znowu czuł miłość.
Dotarł do małego podnajmowanego domu, który stał kilka przecznic od alei. śwawy jak
chłopiec przeskakiwał po dwa stopnie. Od drzwi do ciemnego, niskiego korytarza krzyczał:
— Maureen? Gdzie jest mój chłopiec? Przynieś go tutaj. Mam wspaniałe wiadomości.
WyjeŜdŜamy dziś w nocy.

Kilka miejsc w Ŝyciu onieśmielało Charlesa. West Point przez dzień lub dwa.
Sharpsburg. Teraz Waszyngton. Tylu przeklętych Jankesów. śołnierze czy cywile,
większość była doń usposobiona wrogo, kiedy grzecznie zadawał pytania z południowym
akcentem. W dodatku liczne flagi zdenerwowały go jeszcze bardziej, poniewaŜ
przypomniały mu o klęsce. Czuł się jak parszywe zwierzę, wygonione z lasu i otoczone
przez myśliwych.
Z butną miną, choć wcale nie czuł się pewnie, przeszedł przez Park Prezydencki i wszedł
po schodach do Departamentu Wojny. Zostawił swoje poncho w przedsionku, poprawił
górny guzik wypłowiałej, szarej bluzy kadeta. Chciał dobrze wyglądać, ale na nic to się
zdało, gdyŜ jego broda sięgała mu niemal do

543 —
piersi. Niewiele mógł zrobić, by poprawić swój wygląd, wiedział, Ŝe przypomina wilka.
Nerwowo miętosząc w palcach cygaro wszedł do holu na parterze i ruszył do pierwszych
otwartych drzwi, które zobaczył. W wielkim pokoju siedziało mnóstwo podoficerów i
urzędników cywilnych, przekładali stosy papierów z jednej strony biurek na drugą. To było
gorsze niŜ oczekiwanie na sygnał do bitwy, ale musiał przez to przejść. KaŜde poniŜenie lub
bójka były tego warte. Gdy odnajdzie Duncana, dowie się czegoś o Gus.
Jeden z urzędników ubrany w niebieską bluzę, łysy jak kolano, chociaŜ nie wyglądał na
więcej niŜ trzydzieści lat, zbliŜył się do barierki po trzech minutach. Gładził swoje długie,
wypomadowane wąsy, najpierw prawy, potem lewy, bacznie przyglądając się chudemu
przybyszowi. Urzędnik zauwaŜył szarą połataną bluzę kadeta, kolta w kaburze i cygaro
między zbrązo-wiałym kciukiem i palcem wskazującym. Popatrzył na nie tak, jakby to była
jakaś broń. Wyczuł, Ŝe przybysz jest zdeterminowany i na pewno nie moŜna pozbyć się go
od ręki.
— Tak?
Chciałbym dowiedzieć się o miejscu pobytu oficera armii. Czy to właściwe miejsce,
Ŝebym...
Czy nie jest pan w niewłaściwym mieście? przerwał urzędnik. Zareagował
natychmiast, zanim Charles zdąŜył skończyć pierwsze zdanie. Departament Wojny Stanów
Zjednoczonych nie ma Ŝadnych danych dotyczących rebeliantów. I w Ŝadnym wypadku nikt
panu nic nie powie. JeŜeli jest pan zwolniony z aresztu warunkowo, to nosi pan ten pistolet
nielegalnie. Odwrócił się.
Przepraszam -- powiedział Charles. — Oficer naleŜy do waszej armii. — Gdy to
powiedział, zrozumiał, Ŝe zrobił błąd. Był zdenerwowany, chciał jednak, by doceniono jego
lojalność. Z napięciem kontynuował: — Nazywa się...
• Obawiam się, Ŝe nie moŜemy panu pomóc. Nie mamy obowiązku wyszukiwać danych
dla kaŜdego zdrajcy warunkowo zwolnionego z aresztu, który przypadkiem tędy przechodzi.
• Szeregowy! — krzyknął Charles kipiąc ze złości. Pytam cię tak grzecznie, jak tylko
potrafię. Potrzebuję pomocy. To waŜne, Ŝebym znalazł tego człowieka. Gdybyś tylko
powiedział mi, które to biuro.
• Nikt w tym budynku nie moŜe panu pomóc — głośno odpowiedział szeregowiec.
Podniesione głowy, pióra znieruchomiałe nad papierami, ostre spojrzenia świadczyły, Ŝe
mówił do wszystkich w tym pokoju. Dlaczego nie zapytasz Jeffa Davisa. Zamknięto go dziś
rano w Forcie Monroe.
Nie interesuje mnie miejsce pobytu Jeffa. Urzędnik jeszcze raz się odwrócił. Charles
upuścił cygaro, oparł rękę na
544 —
barierce i chwycił urzędnika za kołnierz. — Posłuchaj mnie, do cholery!
Konsternacja. MęŜczyźni zerwali się zza biurek. Rozległy się krzyki. Najgłośniej
wrzeszczał Charles.
• Czy moŜesz w końcu wyświadczyć mi tę łaskę!..# Hałas wzmógł się.
• Ma pistolet!
• Zabierz mu go!
• UwaŜaj, moŜe...
W zamieszaniu czyjeś ręce chwyciły go od tyłu. Dwóch oficerów, jeden bardzo wysoki,
odchylili szybkim ruchem drzwiczki barierki.
• Lepiej będzie, jeśli odejdziesz stąd, chłopcze powiedział wysoki oficer. Szeregowiec,
urzędnik, kilka razy wydął policzki, by zademonstrować swoją wściekłość. Poprawił
kołnierz, jak gdyby był poplamiony.
• Narób sobie kłopotu, a będziesz jadł lunch w więzieniu Old Capitol. A moŜe i
świąteczny obiad.
Charles uwolnił się z rąk oficerów i mierzył ich z wściekłością. Nie byli mu wrodzy —
przynajmniej ten duŜy nie był ale wyraźnie zdeterminowani. W korytarzu zebrali się
widzowie. Słyszał jakieś pytania i pomruki, gdy wysoki oficer chwycił go za rękę.
• Chodź, rebeliancie. Bądź rozsądny. Zmiataj stąd, zanim...
• Co się tu dzieje, u diabła?
Czyjś głos sprawił, Ŝe podoficerowie stanęli na baczność. Puszczono Charlesa, który
odwrócił się i zobaczył groźnego oficera w średnim wieku. Miał siwe włosy, u prawej ręki
brakowało mu trzech palców. Ciemny płaszcz zarzucił na jedno ramię, na drugim widniały
szlify oficerskie i srebrny, haftowany orzeł.
— Pułkowniku — zaczął urzędnik — ten rebeliant wtargnął
tutaj i przedstawił jakieś obrazliwe wymagania. Nie przyjął
grzecznej odpowiedzi. Zamiast tego próbował...
Słowa nie docierały do Charlesa, zresztą ich nie słuchał. Patrzył na oficera Unii,
przypominając sobie farmę w północnej Wirginii, odległy rok, odległe Ŝycie.
— Czego dokładnie chciał? — zapytał oficer, patrząc na
Charlesa najpierw ze złością, potem przyjrzał mu się szybko, ale
dokładnie.
Mój BoŜe — pomyślał Charles — on nie jest wcale starym człowiekiem. Tylko tak
wygląda.
Niespodziewanie zachrypniętym głosem zapytał:
• Prevo?
• Tak. Pamiętam cię. Kawaleria Hamptona. Wcześniej West Point.

— 545 —
'- Ktoś w biurze powiedział cicho:
O, znowu będziemy mieć zjazd absolwentów Akademii... Spojrzenie pułkownika Prevo
uciszyło autora tej uwagi. Potem cieplej zapytał Charlesa:
• Jaki masz problem?
• Przyszedłem prosić o pomoc. Chciałbym natychmiast dowiedzieć się o miejsce
pobytu generała brygady Duncana z Armii Unii.
• Nic takiego strasznego — powiedział Prevo z irytacją, patrząc na zaczerwienionego
urzędnika. — Jednak nie powinieneś chodzić z rewolwerem. Szczególnie w tym budynku.
Oddaj mi go i zobaczymy, co się da zrobić.
Uspokojony Charles odpiął pas. Prevo przerzucił go sobie przez ramię. A do urzędnika
powiedział:
• Jak się nazywasz, Ŝołnierzu? Dlaczego nie zrobiłeś jednej przyzwoitej rzeczy i nie
wysłałeś tego człowieka do biura głównego adiutanta? — Do Charlesa: — Tam będą mieli
aktualny adres brygadiera. Ja go nie znam.
• Sir — wyjąkał urzędnik. — Ja juŜ wyjaśniłem. Ten człowiek to rebeliant. Proszę
tylko spojrzeć na niego. Arogancki, brudny.
• Zamknij pysk — powiedział Prevo. — Wojna się skończyła. Czas skończyć walkę.
Generałowie Grant i Lee jakoś przystosowali się do nowej sytuacji, a ty nie potrafisz?
UraŜony urzędnik wbił wzrok w podłogę. Do wysokiego oficera pułkownik Prevo
powiedział:
• Chcę mieć jego nazwisko na biurku.
• Tak, sir.
• Chodź, Main. O, przypomniałem sobie teraz twoje nazwisko! PokaŜę ci właściwe
biuro. — JuŜ mieli wyjść, gdy zatrzymał się i wskazał na podłogę. — Chyba upuściłeś
cygaro.
Tłum z korytarza zniknął, ale Charles ciągle był obserwowany, kiedy szedł z Prevo na
pierwsze piętro.
• Dziękuję, Prevo — powiedział Charles. — Zaraz cię poznałem. Konni dragoni z
Georgetown.
• I jeszcze parę innych jednostek od tamtej pory. A wszystkie zostały zdziesiątkowane
w Wirginii, więc ostatecznie przydzielono mnie tutaj. Odchodzę za dwa miesiące. JuŜ
jesteśmy, drzwi na prawo. Wkrótce dowiemy się, gdzie mieszka ten brygadier Duncan.
• Jestem ci ogromnie wdzięczny, Prevo. Naprawdę, muszę się z nim spotkać w związku
z bardzo waŜną sprawą.
• Zawodową?
• Osobistą.
Prevo zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami.
— To jest to biuro. Zobaczymy, co się da zrobić. — Wszystkie

— 546 —
zmarszczki na postarzałej twarzy wygładziły się, kiedy próbował się uśmiechnąć. — ChociaŜ
byłem tylko młodszym kadetem, mam miłe wspomnienia z Akademii. West Point dobrze
prosperuje. Przy okazji, czy się śpieszysz?
• Nie. Znalezienie Duncana jest waŜne, ale nie ma pośpiechu.
• Doskonale. Potem postawię ci drinka. I — dodał zniŜonym tonem — oddam ci
rewolwer. — Otworzył drzwi tak zręcznie, jak gdyby miał wszystkie palce.

144
Maureen, pulchna, okrągła młoda kobieta w odpowiedzi na wołanie Duncana przyniosła
dziecko z kuchni. Niemowlę odpoczywało na kocu w słońcu, a Maureen łuskała groch na
kolację. Dziecko miało ciemne włosy i wesołą, okrągłą buzię. Ubrane było w malutki
podkoszulek, spodenki i wygodne pantofelki — wszystko z ciemnoniebieskiej flaneli.
Maureen uszyła sama ten strój.
— Mówi pan dziś w nocy, sir? Dokąd jedziemy?
Niemowlę poznało swojego stryjecznego dziadka i zaczęło
gaworzyć, kiedy brygadier z wprawą wziął je na ręce.
• Nad granicę, zobaczyć czerwonych Indian. — Z niepokojem spytał: — Czy
pojedziesz ze mną?
• Oczywiście, tak, generale. Czytałam o Dzikim Zachodzie Tam są wielkie moŜliwości
i zachód nie jest tak zatłoczony.
By ją przekonać do końca, dodał z uśmiechem:
— W Kawalerii Stanów Zjednoczonych równieŜ są porządni
i przyzwoici męŜczyźni, kawalerowie, pragnący znaleźć atrak
cyjne, przyzwoite, młode kobiety, by się z nimi oŜenić.
Oczy Maureen zabłysły.
— Tak, sir. O tym teŜ czytałam.
Pani Caldwell, hoŜa gospodyni w średnim wieku, zeszła na dół. Brygadier wyciągnął w
jej stronę wskazujący palec.
• Ach, to pan. Byłam na strychu i wydawało mi się, Ŝe to chyba pan przyszedł...
• Tylko po to, Ŝeby zawiadomić o czasowym wyjeździe dzisiaj wieczorem. — Kiedy to
mówił, Maureen wytarła wyciągnięty palec w fartuch, po czym Duncan włoŜył palec do ust
dziecka. Mała rączka znalazła kostkę palca i ścisnęła ją.
Duncan wyjaśnił sprawę gospodyni, jednocześnie zabawiając dziecko. Białe plamki,
zapowiedź ząbków, ukazały się juŜ na dziąsłach niemowlęcia. Mały lubił próbować swoich
„ząbków"

— 457 —
na palcu brygadiera. Uradowany ssał go mocno śliniąc się przy
tym obficie.
Więc to awans, sir, prawda?
Tak, pani Caldwell. - Moje szczere gratulacje. — Osuszyła kącik oka. — Przykro będzie
patrzeć, jak pan odchodzi. Muszę dodać, Ŝe ostatnie pięć lat minęło szybko i przyjemnie.
— Dziękuję. Teraz musimy omówić pani przyszłość.
Pani Caldwell była zadowolona i nawet znalazła pozytywną stronę tego nagłego wyjazdu.
• Moja siostra, wdowa, mieszkająca w Alexandrii, prosiła, by ją odwiedzić. Mogę
zostać u niej tydzień lub dwa.
• Proszę bardzo. Sprawę wynajmu mebli załatwię listownie. Nie musimy martwić się
tymi rzeczami dzisiaj. Mamy wiele do zrobienia.
• O której godzinie ma pan pociąg, generale?
• Punktualnie o szóstej.
— Więc pojadę do siostry wieczorem. Wynajmę doroŜkę."
Proszę wziąć konia i powozik. Proszę to przyjąć na zawsze.
Nie będą mi juŜ potrzebne.
— Och, sir, jest pan bardzo szczodry...
— Nie tak, jak pani była... — powiedział, przypominając
sobie noce, kiedy była czymś więcej niŜ zwyczajną gospodynią.
Ich spojrzenia spotkały się, znieruchomiały na chwilę, a potem pani Caldwell odwróciła
wzrok.
• Przynajmniej musi się pan zgodzić, Ŝebym odprowadziła was na stację —
powiedziała.
• Nie, wynajmiemy doroŜkę. W ten sposób moŜe pani dotrzeć do siostry jeszcze przed
zmierzchem.
• Doskonale, sir. Czy pozwoli pan, abym dopilnowała pakowania? — Wielka ilość
rzeczy musiała być spakowana w ciągu następnych paru godzin.
Nawet mały Charles wydawał się zgadzać na ten nagły zwrot w ich Ŝyciu. Ssał palec
swego stryjecznego dziadka mocniej niŜ kiedykolwiek.

Charles budził ciekawość gości baru w restauracji Willarda, ale obecność Prevo
zapobiegła kłopotom. Pas z nabojami na stole równieŜ został dostrzeŜony.
Najpierw obaj zamówili whisky. Dzięki niej spędzili ponad trzy godziny na coraz to
ciekawszej i pełnej obopólnego zrozumienia wymianie doświadczeń z tej wojny. Charles był
w swego rodzaju euforii, której nie doświadczył od Sharpsburga. Nie tylko miał adres
Duncana w kieszeni, ale był to adres waszyngtoński! Generał brygady pełnił słuŜbę w
sztabie.

— 548 —
Prevo widział trochę niewyraźnie, uniósł zegarek bliŜej oczu.
— Jestem umówiony w departamencie piętnaście po piątej.
Tak więc mamy dwadzieścia minut na poŜegnalnego drinka.
W porządku?
Oczywiście. A potem pójdę powoli do domu Duncana. — Prevo skinął głową, dając
znak kelnerowi. Charles mówił dalej: — Wypicie jeszcze jednego drinka jest dobrą okazją
do przypomnienia czegoś, co dręczy mnie od dłuŜszego czasu.
• Ja teŜ wypiłem juŜ wystarczająco duŜo. — Zaciekawiony pułkownik uśmiechnął się i
czekał.
• Przypominasz sobie dzień, kiedy się spotkaliśmy? Dałem ci słowo, Ŝe przemytniczki
nie ma w domu.
Pułkownik skinął głową.
• Słowo oficera i absolwenta West Point. Przyjąłem je.
• Ale to, co powiedziałem, było podstępem. Och, mówiłem najprawdziwszą prawdę.
Kobiety nie było w domu. — Przyszedł kelner z dwoma drinkami. Charles poczekał, aŜ je
postawił i odszedł. — Ukryła się w stajni.
• Wiem.
Charles podniósł szklankę do ust i zaczął tak łapczywie pić, Ŝe rozlał trochę whisky.
Kilka kropli spadło na Prevo. Pułkownik wyciągnął chusteczkę i zaczął wycierać ubranie,
wyjaśniając:
— Dostrzegłem powozik. Na szczęście Ŝaden z moich ludzi go
nie widział.
Charles odstawił szklankę. Potrząsnął głową.
• Nie rozumiem. Dlaczego?
• Musiałem ją śledzić, ale nikt nie powiedział, Ŝe muszę ją złapać. Nie lubiłem
prowadzić wojny z kobietami i nadal nie lubię.
Charles odpowiedział:
— Do diabła, niech wstydzą się twoi chłopcy, którzy nie
myśleli tak samo. Sherman i jego śmierdzący włóczędzy. Szko
dy, które wyrządzili w Północnej Karolinie, przechodzą wszelkie
wyobraŜenie.
Nagle zamilkł. Nowa zaciekłość pojawiła się na twarzy Prevo. Nie tknął whisky. Charles
połoŜył sobie rękę na ustach.
— Przepraszam. To, co powiedziałeś do urzędnika, dotyczy
równieŜ mnie. Wojna się skończyła. Czasami o tym zapominam.
Prevo spojrzał na swoją okaleczoną prawą rękę, leŜącą obok szklanki.
— Tak jak ja, Charles. Wszyscy zapłaciliśmy. Wszyscy bę
dziemy pamiętać to przez długie lata.
Dziesięć po piątej poŜegnali się na ulicy, przed hotelem, mocnym uściskiem dłoni. Jak
przyjaciele.
Na stacji linii z Baltimore do Ohio, przy Alei New Jersey, razem z wielkim tłumem
odjeŜdŜających brygadier Duncan

— 549 —
i Maureen wsiadali do wagonów. Duncan usadowił Irlandkę w przedziale drugiej klasy, on
miał miejsce w przedziale pierwszej klasy, potem wrócił na peron, by znaleźć bagaŜowego i
upewnić się, czy wszystkie bagaŜe zostały załadowane.
Zegar na peronie wkazywał piątą trzydzieści pięć po połu
dniu. - .

145
Sprawdzając numery domów Charles szedł ulicą lekko się chwiejąc — skutek pobytu u
Willarda.
To powinien być jeden z tych — pomyślał. Przed sekundą jego wzrok zatrzymał się na
blaszanym numerze, odpowiadającym temu, który miał zapisany na kartce. Poczuł skurcz w
gardle i nagle otrzeźwiał.
Ciemny dom wyglądał jak opuszczony. Wszystkie kotary były zaciągnięte. Nie było
widać Ŝadnego światła. Nerwowo przeskoczył stopnie, stanął przed drzwiami i mocno
zapukał.
— Halo! Czy jest tu ktoś?
A jeśli się przeprowadził? Jeśli nie będę mógł go znaleźć?
— Halo!?
Jeszcze raz załomotał, co wywołało nieprzyjazne spojrzenie pary bujającej się na ławce
na werandzie domu po drugiej stronie ulicy. Usłyszał jakieś dźwięki za domem. Koła, lejce,
koń. Dobiegł do końca werandy w chwili, gdy powozik mijał ją. Na koźle siedziała tęga
kobieta w średnim wieku, obok niej na siedzeniu leŜała waliza.
— Proszę pani? Czy mogę z panią porozmawiać?
Rzut oka wystarczył, by zorientował się, Ŝe powozik wyjechał z szopy z tyłu domu.
Odwróciła głowę, spojrzała na brodatą, przeraŜającą sylwetkę, przechylającą się przez
balustradę werandy. Instynktowną reakcją pani Caldwell był strach. Smagnęła konia.
— Niech pani zaczeka! Muszę panią o coś spytać!
Wyjechała juŜ na ulicę. Charles przeskoczył przez balustradę
i ruszył w pościg za powozikiem, który zwiększył szybkość. MęŜczyzna i kobieta wstali z
ławki, na ich twarzach malował się strach. Obserwowali wyglądającego na obłąkanego
męŜczyznę goniącego powóz.
Dysząc, wyciągnął ramiona. W końcu zrównał się z powozem.
• Proszę się zatrzymać. Muszę pilnie znaleźć...
• Zostaw mnie! — Pani Caldwell zamierzyła się na Charlesa

550
batem, uderzyła go w policzek. Natychmiast zapragnął jej oddać. Wyciągnął rękę i ścisnął ją
za nadgarstek.
• Dość! Nie chcę pani skrzywdzić, ale... Walcząc z nim była zmuszona
zatrzymać powóz.
• Szeryf! — krzyknęła. — Niech ktoś zawoła szeryfa!
— Cholera, kobieto, posłuchaj mnie! — powiedział Charles
cięŜko dysząc. — Muszę odnaleźć generała Duncana.
Puszczając ją cofnął się. Bat w jej ręce zadrŜał, ale ona była juŜ mniej przestraszona.
— Nie chciałem pani przestraszyć, przepraszam, Ŝe panią tak
chwyciłem. Ale to niezmiernie waŜne, abym mógł ustalić, gdzie
jest brygadier. To jego dom, ten z tyłu, prawda?
Odparła ostroŜnie:
• Był.
• Był?
• Generał wyjechał na nową placówkę,
• Charles poczuł skurcz w Ŝołądku.
• Kiedy?
• Jest na stacji Band O*, odjeŜdŜa o szóstej. A teraz, sir, nalegam, aby mi pan
powiedział, kim pan jest, i podał powód tego rzekomego pośpiechu.
• O szóstej — powtórzył Charles. Teraz musi być właśnie koło szóstej.
Pańskie nazwisko, sir, albo odjadę stąd natychmiast.
— Charles Main.
Zachwiała się, jakby ją uderzył.
• Ostatnio w Armii Konfederacji? Kiwnął głową. — Więc to pan jest tym, który...
• Niech się pani posunie — powiedział nagle wspinając się na wóz. Niemal zepchnął ją
na drugą stronę siedzenia. — Niech się pani mocno trzyma poręczy. Mam zamiar złapać ten
pociąg. Wio!
Ponaglił konia lejcami. Pani Caldwell zapiszczała, chwytając kapelusz i poręcz, gdyŜ
powóz ruszył naprzód jak strzała wypuszczona z kuszy.
Pani Caldwell była przekonana, Ŝe zginie podczas karkołomnej jazdy na dworzec
kolejowy. Brodaty męŜczyzna, którego brygadier Duncan szukał tak pilnie, a potem
zaniechał, biorąc go za zaginionego lub nieŜyjącego, wciskał się powozem w niemoŜliwie
wąskie luki na zatłoczonych ulicach. Przechodnie pierzchali spod kół, doroŜkarze
przeklinali, konie stawały dęba i rŜały. Na zakręcie do New Jersey powoŜący i jego
pasaŜerka dostrzegli beczkowóz tuŜ przed nimi. Charles ściągnął lejce, zahamował, skręcił.
Na chwilę powóz stanął na lewych kołach.
* Band O — linia kolejowa relacji Baltimore-Ohio.

— 551 —
Pani Caldwell krzyknęła, gdy prawe koła opadły z trzaskiem, powóz prawie otarł się o tył
beczkowozu. Osie piszczały, piasty dymiły, gdy powóz zatrzymał się z gwałtownym
szarpnięciem dokładnie naprzeciw dworca, na którym zegar wskazywał minutę po szóstej.
Zeskakując Charles cisnął lejce oszołomionej kobiecie i krzyknął:
— Dziękuję!
Wpadł na peron niczym prawdziwy długodystansowiec.
• Pociąg do Baltimore? — krzyknął do męŜczyzny w mundurze, który opuszczał
Ŝelazny szlaban.
• Właśnie odszedł — powiedział kolejarz wskazując na tory, gdzie widać było niknący
w kłębach pary wagon obserwacyjny. Charles obrócił się bokiem, aby przecisnąć się przez
niemal opuszczony szlaban.
• Hej, tam nie wolno...
Prawie od razu rzuciło się za nim w pościg trzech kolejarzy. Byli starsi i słabsi, on był
młody i zdesperowany. Wkrótce wypełnione powietrzem płuca zaczęły napierać na Ŝebra.
Przegrywał ten wyścig. Pociąg wyjechał z zadaszonej części dworca. Przed sobą
zobaczył krawędź peronu. Było juŜ za późno, by wyhamować. Skoczył na tory. Źle
wylądował. Zraniona noga podwinęła się, upadł na podkłady kolejowe.
— Brać tego człowieka! — ryknął jeden ze ścigających.
Charles wstał i zaczął uciekać. Był to najcięŜszy bieg w jego
Ŝyciu. Długa broda powiewała mu nad ramionami. Pomyślał o Sporcie. Sport by tego
dokonał. Sport był wytrzymały. To zmusiło go do większego wysiłku. ZbliŜył się do
ostatniego wagonu na odległość wyciągniętej ręki. Dosięgną! poręczy przy stopniach. Nie
zdąŜył, znów o mało nie upadł, poręcz oddaliła się. Koncentrując się przypomniał sobie
twarz Gus, włoŜył wszystkie siły w ostatni, długi krok.
Złapał poręcz obiema rękami. Pociąg wlókł go, buty podskakiwały, uderzając o ziemię.
Zamachnął się obiema nogami wiedząc, Ŝe jeśli tego nie zrobi, pociąg je zmiaŜdŜy. But
pośliznął się na metalowym schodku. Stracił równowagę. Nadgarstki i ramiona, napięte do
granic wytrzymałości, bolały jakby ogarnięte ogniem.
Podciągnął się bliŜej schodków.
Słaby i bez tchu zataczał się na tylnej platformie, gdy otworzyły się drzwi wagonu i
ujrzał barczystego konduktora, który właśnie przechodził i dostrzegł go. Kolejarz zobaczył
ścigających Charlesa męŜczyzn podskakujących na torach, zrozumiał ich krzyki i gesty.
— Proszę —- powiedział Charles — niech mnie pan wpuści do
środka.

552 —
• Wysiadaj z pociągu.
• Nie rozumie pan? To pilna sprawa. Jeden z pańskich pasaŜerów...
— Wysiadaj albo cię wyrzucę — powiedział konduktor,
napierając na niego.
Charles odchylił się, jego but trafił na pustą przestrzeń pod drugim stopniem. Desperacko
chwycił za poręcz i tylko dzięki temu zdołał uchronić się przed runięciem pod koła.
• Wysiadaj! — ryknął konduktor i podniósł na moment obie ręce, po czym pchnął
Charlesa. I raptem coś twardego wbiło się w jego kamizelkę. Spojrzał w dół i zesztywniał na
widok kolta Charlesa, wciskającego mu się w Ŝołądek.
• Masz dziesięć sekund, aby zatrzymać ten pociąg.
• Nie mogę. Charles odwiódł kurek.
• Dziesięć sekund.
Pociąg zatrzymał się przy wtórze ostrzegawczych gwizdów
i trzepotu chorągiewek sygnalizacyjnych.
146

Tylko interwencja i upór brygadiera Duncana uchroniły Charlesa przed natychmiastowym


zaaresztowaniem i uwięzieniem. O wpół do jedenastej, tej samej nocy, dwóch męŜczyzn
siedziało w salonie w domu brygadiera. Twarze mieli ponure, takie twarze mają zwykle
przeciwnicy gotujący się do walki. Na górze irlandzka mamka usypiała dziecko, na które
Charles spojrzał dwa razy, za drugim razem z niepokojem, a nawet gniewem. Po powrocie z
dworca Duncan opowiedział mu całą historię i Charles Ŝałował, Ŝe to zrobił.
Noc była parna, słychać było grzmoty nadchodzącej z północnego zachodu burzy. W
zapiętej pod szyję bluzie Charles siedział na pluszowym krześle, nie tknięta porcja whisky
stała na małym stoliku po jego prawej ręce. W świetle lampy jego oczy były martwe.
Nagle z wściekłością pochylił się do przodu.
• Dlaczego mi nie powiedziała?
• Majorze Main — odpowiedział brygadier z lodowatą ukła-dnością —juŜ trzeci, a
moŜe nawet czwarty raz zadaje mi pan to samo pytanie. Kochała pana bardzo, jak
przedstawiłem to w listach, których pan nigdy nie otrzymał. Smuciła się, bo wojna
zniszczyła pana, by uŜyć jej słów. Zniszczyła pana do tego

— 553 —
stopnia, Ŝe uwierzył pan, iŜ nie wolno panu widywać się z nią. Ale moja siostrzenica była
przyzwoitą i ambitną kobietą. — Bez wątpienia sugerował, Ŝe Charles nie posiadał Ŝadnego
z tych przymiotów. Duncan kontynuował: — Nie chciała posłuŜyć się swoim...
argumentem... Nie będę tego wyjaśniał jeszcze raz. Doprawdy, zaczynam Ŝałować, Ŝe pan
mnie odnalazł. Nie mogę zrozumieć pańskiego chłodu w stosunku do dziecka z pana
własnego ciała i z pańskiej krwi.
• To dziecko ją zabiło.
• Doprawdy, coś jest nie w porządku z pańską głową, Main. Okoliczności ją zabiły. Jej
kruchość ją zabiła. Chciała tego dziecka. Chciała urodzić pańskiego syna, dała mu pana imię.
Czy powaŜnie chce mi pan powiedzieć, Ŝe nie Ŝyczy pan sobie mieć z nim coś wspólnego?
• Nie wiem — odparł z udręką Charles.
• CóŜ, nie mam zamiaru pozostawać w Waszyngtonie, aby wysłuchiwać pańskich
dziwacznych rozwaŜań na ten temat. Myślałem, Ŝe jeśli kiedykolwiek pana znajdę, to nasze
spotkanie będzie chwilą nadziei. A jest wszystkim, tylko nie tym.
• Niech mi pan da trochę czasu...
Niestety, mój czas jest bardzo cenny, majorze... Zwłaszcza po tym, co pan tu przed
chwilą mówił. WyjeŜdŜam jutrzejszym ekspresem o szóstej wieczorem do Baltimore i dalej
na zachód. Jeśli pan nie chce swojego syna, wezmę go ze sobą. Charles zamrugał
zaskoczony:
• Na zachód?
• SłuŜba w kawalerii, jeśli to w ogóle pana obchodzi. A teraz, pan wybaczy, mam dość
tej rozmowy, chcę odpocząć. —- Podszedł do drzwi salonu, ale grzeczność kazała mu
zatrzymać się i powiedzieć: — Na drugim piętrze, w tyle domu, jest sypialnia. MoŜe pan
spędzić tam noc, jeśli pan chce. — Duncan spojrzał na Charlesa z pogardą. — Gdyby pański
syn płakał w nocy, niech pan nie wstaje. Maureen i ja zajmiemy się nim.
• Do cholery, nie wolno panu mówić do mnie takim tonem! — wrzasnął Charles,
zrywając się na równe nogi. —Kochałem ją! Nigdy nie kochałem nikogo tak bardzo.
Myślałem, Ŝe powinienem zerwać z nią dla jej dobra, Ŝebym ja mógł wykonywać swoją
pracę, a ona Ŝeby się tym nie zamartwiała. I jeśli to jest według pana zbrodnią, niech pana
diabli porwą! Kiedy zatrzymałem ten pociąg i znalazłem pana, nie wiedziałem, Ŝe mam syna.
Wszystko, czego chciałem się dowiedzieć, to gdzie ona jest... Gdzie została...
• Jest pochowana na prywatnym cmentarzu w George-town. Na płycie grobu znajdzie
pan stosowny napis. Zapytam pana jutro, majorze, przed odjazdem, jaka jest pańska decyzja
co do małego Charlesa.

— 554
• Nie mogę. Nie wiem.
• Niech Bóg się zlituje nad kaŜdym człowiekiem, który musi mówić takie słowa.
Brygadier ruszył schodami na górę. Na piętrze usłyszał trzask drzwi wejściowych, potem
grzmot pioruna i zapadła cisza. Białe światło wypełniło dom. Duncan uniósł głowę, gdy na
dachu rozległo się bębnienie deszczu. Z dołu nie dobiegł juŜ Ŝaden dźwięk.
Z bólem głowy, z nagle obwisłymi ramionami, wszedł do pokoju. Głęboko zasmucony,
przeraŜony człowiek.
Charles szedł do Georgetown w błysku piorunów i w deszczu. Pukając tu i tam, budząc
właścicieli domów, uzyskał w końcu informację, jak dojść na cmentarz. Jakaś zaspana para
była zbyt przeraŜona, by odmówić mu informacji. Stał na ich werandzie jak nocna mara z
błyszczącymi oczami, w przemoczonej, szarej koszuli z rewolwerem w kaburze. Krople
deszczu spływały po jego długiej brodzie. Śpieszył się, gdy dotarł na cmentarz, było zupełnie
ciemno. Pośliznął się na mokrej trawie, padając omal nie nabił się na pręty niskiego
ogrodzenia. Kolanami wyczuł, Ŝe to jest metal. Kute Ŝelazo.
Czy to Hazardów?
Wybuchnął śmiechem. Tracił zmysły. Wszystko się ślizgało, stapiało, mieszało razem.
Chciał krzyczeć. Chciał umrzeć. Kopniakiem otworzył bramę i zataczając się wszedł na
cmentarz. Błyskawice raz po raz oświetlały go. Granitowe anioły wyciągały granitowe
ramiona i granitowe skrzydła. Granitowe oczy wskazywały mu niebo.
Nie, dziękuję. Ja juŜ jestem u celu mojej podróŜy.
W ciemności potykał się o nagrobki, obijał boleśnie o zimny marmur. Postrzępiona
błyskawica przeszyła niebo. W jej blasku dostrzegł strzelisty obelisk i nazwisko wyryte na
postumencie: STARKWETHER.
Błąkał się długo, w końcu znalazł to, czego szukał. Nagrobek był mały i prostokątny, na
nieco nachylonej płycie Duncan umieścił jej nazwisko, datę urodzenia i śmierci. Nic więcej.
Charles osunął się na kolana, kaŜdy cal jego ciała był przesiąknięty deszczem, który wciąŜ
padał. Lecz on nie czuł ani deszczu, ani zimna. Wypełniał go ból i cierpienie, które zmąciło
jego umysł. Klęczał obok grobu, zwaŜając, by nie opierać się na nim. Bezwiednie zacisnął
dłonie i zaczął pięściami bić w swe uda.
Walił coraz mocniej. śeby bolało, Ŝeby się ukarać. Pięści bolały go, ale walił dalej.
Strzelały pioruny, całkiem jak strzelby w Sharpsburgu. Znów zajaśniała błyskawica i znów.
Oświetliła plamę krwi na prawej nogawce jego spodni. Walił pięściami coraz szybciej.

— 555 —
Co miał zrobić teraz? Jak udźwignie tę winę? Co miał zrobić z tym dzieckiem, za które
był odpowiedzialny. Odpowiadał teŜ za ten nagrobek. Co miał zrobić?
Krótki krzyk wyrwał się z jego gardła. Zawył jak zwierzę. Potem zaczęła narastać w nim
moc. Rozwarł pulsujące pięści. Podniósł rękę i palcem przesunął pod okiem. To nie był
deszcz.
Rzucił się na grób, wtulił mokre ciało w zimny marmur i po raz pierwszy od Sharpsburga
zaszlochał.

Charles czuwał przy grobie Augusty Barclay, aŜ ustała ulewa i skończyła się burza.
DrŜąc i szczękając zębami przeszedł kawał drogi do centrum miasta. Do domu brygadiera
dotarł około dziesiątej.
Duncan, wyczerpany fizycznym i emocjonalnym napięciem, spał do późna i właśnie
zaczynał śniadanie, kiedy niewiarygodnie smutny człowiek — Charles Main — pojawił się
w drzwiach jadalni. Skądś z góry dochodziły wrzaski jego synka i uspokajający głos
Maureen.
Zaciskając zęby Duncan usiłował zapanować nad sobą. Było to trudne. Jego twarz była
purpurowa, gdy zapytał:
— Na miłość boską, co ty robiłeś? Piłeś i tarzałeś się w jakimś
rynsztoku przez całą noc?
Charles wyglądał tak, jakby to robił; na jego nogawce widniała plama krwi. Grudy błota
oblepiały jego brodę i kaŜdy kawałek przemoczonej koszuli.
— Spędziłem noc przy jej grobie. Spędziłem noc, myśląc
o moim synu. Zastanawiałem się, co robić.
Duncan powoli wyprostował się tak mocno, jak tylko się dało, plecami nie dotykał juŜ
oparcia krzesła. W jego oczach było wrogie wyzwanie, gdy spytał: - No i?...

147
— Następna stacja Lehigh Station. Lehigh Station następna
sta...
Głos konduktora urwał się z chwilą, gdy opuścił wagon. Pociąg wyjechał z Betlejem o
wpół do siódmej, a więc przed upływem godziny powinni przekroczyć próg Belwederu.
Geo-rge'a przepełniało uczucie wdzięczności, był takŜe wyczerpany. Podobnie jak
Constance, sądząc ze sposobu, w jaki pochyliła się czy raczej oparła o niego, nie odzywając
się od dobrych paru chwil.

— 556 —
Siedział przy oknie, patrząc na rzekę połyskującą w blasku zachodzącego słońca oraz na
wzgórza ciemniejące po zachodniej stronie. Obrócił się do Ŝony, aby coś jej powiedzieć, ale
nie zrobił tego. Zamknęła oczy i zwiesiła głowę, przez co zamiast jednego miała aŜ trzy
podbródki.
Twarz George'a rozjaśniła się, gdy wzruszony przyglądał się Ŝonie. Nagle coś za oknem
po przeciwnej stronie przedziału zwróciło jego uwagę. Gdy pociąg zwolnił przed zakrętem,
zauwaŜył cmentarz i, na pierwszym planie, trzy rzędy zupełnie świeŜych, białych krzyŜy, w
kaŜdym rzędzie po pięć. Ale jego uwagę zwrócili przede wszystkim dwaj robotnicy, dość
leciwi, którzy wrzucali łopatami ziemię na niewidzialną trumnę w otwartej mogile. Obok
grobu stał męŜczyzna w średnim wieku w towarzystwie kobiety. MęŜczyzna przyciskał do
piersi coś czerwonobiałego, złoŜonego czy zmiętego w skrzyŜowanych rękach. Była to flaga.
Cmentarz zniknął. George opiekuńczym gestem delikatnie objął ramieniem Constance
tak, aby jej nie obudzić. Potrzebował jej bliskości.
Poczuł ogromną miłość do tej zmęczonej, drzemiącej obok kobiety. Miłość do niej i do
swoich dzieci, których Ŝyciem musi się zająć raz jeszcze, od początku, porzucając rolę
Ŝołnierza, by znowu stać się ojcem. Pomyślał, Ŝe to dzięki miłości przeŜyli minione cztery
lata. Skierował wzrok na rzekę i dalej, na jej drugi brzeg, ku kępom laurowych drzew na
pochyłości wzgórza.
Tylko miłość zdoła poprowadzić nas przez następne lata.
• ... przeminęło tak szybko. I zaszło tyle zmian.
• O, tak, zasadniczych. Śmierć Lincolna to przykre wydarzenie, ale poniekąd sam sobie
jest winien przez tę swoją politykę.
George zmarszczył brwi, podsłuchawszy mimo woli rozmowę dwóch podróŜnych,
siedzących tuŜ za nim. Pierwszy, sądząc po głosie starszy, mówił tonem człowieka
negującego wszystko — wynik niepewnej sytuacji panującej w kraju —- druga osoba, głos
naleŜał do kobiety, niewątpliwie młodej, mówiła dalej.
• Czarni zasługują na wolność, tak uwaŜam. Ale na tym powinni się zatrzymać.
• JeŜeli o mnie chodzi, to ani kroku dalej. Niech tylko jakiś czarnuch spróbuje
przekroczyć próg mojego domu jak biały człowiek, no, obym tylko tam wtedy był,
przywitam go moim starym pistoletem, jeszcze z kawalerii.
Kobieta westchnęła.
• Niektórzy nasi politycy nie są tak odwaŜni, jak pan. Właśnie opracowują przywileje
dla kolorowych.
• A to śmieszne, doprawy. Dlaczego ktoś miałby przyspieszać bieg wypadków? To
obłęd.

557 —
Gdy juŜ zaakceptowali nawzajem swoje poglądy, przez jakiś czas siedzieli w milczeniu,
pozostawiając George'a na pastwę własnych myśli. W wagonie panował zaduch. Tapicerka
była zakurzona i brudna, przelewała się spluwaczka w przodzie wagonu. Oto wzgórza po
zachodniej stronie stawały się coraz wyŜsze, a ich szczyty co rusz przesłaniały tarczę
zachodzącego słońca, co sprawiało, Ŝe cień układał się w coraz to inne wzory, światło nad
głową George'a raz rozjarzało się, raz gasło. PogrąŜony w myślach nie zwracał na to uwagi.
Tak, zmiany. Pomyślał o zabitym prezydencie, którego fotografię — niewątpliwe
ostatnią — widzieli w wybitym czarną tkaniną oknie wystawowym, gdy wysiedli z pociągu
w Filadelfii. W roku 1860 partia Lincolna nominowała go, jako Ŝe był najmniej znanym, a
jednocześnie najmniej ofensywnym kandydatem, którego miała pod ręką. Silny człowiek, z
potęŜną wizją, mógłby wywołać reakcję piorunującą, niebezpieczną dla kaŜdej zor-
ganizowanej grupy, polującej na głosy wyborców.
Ale Lincoln będąc prezydentem niczym Ŝelazo w palenisku zahartował się, przetopił i
zmienił w zupełnie nowego człowieka. Z polityka z kraju kukurydzy, o nie znanych nikomu
zapatrywaniach, a moŜe i bez jakichkolwiek poglądów, a moŜe z poglądami bardzo
bezpiecznymi czy, przeciwnie, zgoła szalonymi — w zaleŜności od tego, kto o nim mówił —
wyłonił się — nie bez udziału wyrzutów sumienia i bolesnych razów bicza oportunistów —
prezydent, który sformułował definicję wolności tak nową i tak pojemną, Ŝe naród przez lata
całe będzie znajdował i rozszyfrowywał wszystkie ukryte w niej znaczenia.
Brzemię przywództwa partii spoczywające na Lincolnie, brzemię kierowania rządem,
brzemię ciąŜące na tym, który prowadzi wojnę — wszystko to wywołało radykalne zmiany
takŜe w wyglądzie Lincolna. Odcisnęło się bolesnym piętnem na jego twarzy i
spowodowało, Ŝe jego oczy zapadły się. Twarz na fotografii w sklepie w Filadelfii ledwie
przypominała twarz prezydenta sprzed paru lat.
W sercach czarnej części tego narodu Lincoln z człowieka przemienił się w boga —
dzięki jednemu pociągnięciu swego pióra.
Ale — pomyślał George — w pewnym sensie ów człowiek nie zmienił się nic a nic.
W Białym Domu plotkowano, Ŝe Lincoln często tracił cierpliwość, a czasami takŜe dobry
humor, przy wielu zaś okazjach współczucie dla wroga. George uwaŜał, Ŝe ten człowiek
nigdy nie stracił z oczu prowadzącej go swojej własnej Gwiazdy Polarnej. Kochał ludzi, tak
samo tych z Południa jak i z Północy, kochał ich z całego serca. Ale jeszcze bardziej kochał
Unię.
Aby ją ocalić, poprowadził z goryczą i wielkim smutkiem

— 558 —
ludzi z Północy i Południa na jedną wojnę. Cierpiał na depresję i bezsenność, walczył z
demonami niedorzeczności, insynuacji i niekompetencji, tyranizował i Ŝartował, wygłaszał
kazania i przymilał się, marzył i płakał. Wszystko przez tę wojnę. A potem został wybrany
na ostatnią ofiarę tam, gdzie ofiar nigdy nie zabraknie — na ołtarzu krwi.
Przynajmniej przez pięć dni Abraham Lincoln wiedział, Ŝe jego Gwiazda Polarna świeci
mocno i czysto nad stygnącym Ŝarem pogorzeliska, dogasał poŜar, który wybuchł tamtej
odległej, na długo utraconej wiosny. George do tej chwili pamiętał ową wiosnę, Ŝywą i
groźną. Unia przetrwała, choć głęboko odmieniona, ale w swych podstawach nienaruszona.
George zdawał sobie sprawę z tego paradoksu, ale nie mógł go w pełni zrozumieć.
Wszystko zdarzyło się w tamtym świecie
— potęŜnym, majestatycznym i tajemniczym jak sam zamor
dowany prezydent. To było tam, Lincoln teŜ był tam i tam
pozostanie na zawsze. Tak myślał George. Zamknąwszy oczy
odpoczywał. Po czym zaczął zastanawiać się nad losami swoich
bliskich i przyjaciół, nad tym, w jaki sposób dotknęła ich wojna.
Orry nie Ŝyje, a wdowa po nim nie robi tajemnicy, Ŝe jest
— przynajmniej z punktu widzenia Południowców Murzynką.
Pierwszy powiedział mu o tym Billy, lecz i sama Madeline, zanim
opuścili Mont Royal, rozmawiała z nim na ten temat spokojnie.
No a Charles. KaŜdy musiał przyznać, Ŝe wojna wypaliła Charlesa. Stał się człowiekiem
ponurym, wiecznie zagniewanym. Brett przeciwnie, z radością oczekiwała na swe
macierzyństwo i, rzecz dziwna, często jej uwagi przypominały poglądy Virgilii, a nie
kobiety z Południa.
Cooper od czasu do czasu prezentował całkiem nowy, niemal reakcyjny światopogląd,
jakby wykonał pełny zwrot i ostatecznie zaakceptował plantację na Południu, którą ojciec
zawsze pragnął mu przekazać, a którą on sam pogardzał przez tak długi czas. Mimo
wszystko, w przypadku Coopera George potrafił nazwać powody przemiany. Cooper stracił
syna i postarzał się. Wiek zmienił jego sposób myślenia, poglądy stały się bardziej
konserwatywne. Co nie było obce George'owi.
Poglądy Billy'ego o czarnych takŜe się zmieniły, chociaŜ plany związane z jego własnym
Ŝyciem były jedną z tych nielicznych rzeczy, które nie uległy zmianie. śegnając się z Geo-
rge'em w Południowej Karolinie — miał jeszcze dwa tygodnie do wyjazdu i zamierzał je
spędzić pracując dla rodziny Mainów
— zwierzył mu się, Ŝe powróci do słuŜby w Batalionie InŜynieryj
nym. Chyba Ŝe coś stanęłoby temu na przeszkodzie, wówczas
pozostanie jeszcze budowa szlaków kolejowych, o czym równieŜ
rozmawiał z George'em. Pociąg był czymś nowym. Ludzie
nazywali go Ŝelaznym koniem.

559 —
JakŜe zmiany, przyśpieszone przez wojnę, dotknęły ich wszystkich. Jak istotny wpływ
miały na cały kraj, na cały naród. Nikt nie został oszczędzony — ani ci, którzy
zaakceptowali zmiany, ani ci, którzy je odrzucili. Najlepszym dowodem było tych dwoje
ludzi, których mimo woli podsłuchał. JuŜ samo ich nastawienie było zmianą, było
odpowiedzią na zmianę.
Zastanawiał się, dlaczego tak wielu ludzi odrzuciło trwałość procesu emancypacji
Murzynów. Sam George, czy to na skutek kaprysu swego temperamentu, czy wychowania,
uznał go juŜ wcześniej. Był otwarty na innowacje i pobił Stanleya, który obawiał się zmian.
Stopniowo umiejętność Stanleya postrzegania zmieniającego się świata poszerzyła się, aŜ
dojrzał pewne korzyści, które niósł ze sobą ów proces — a w kaŜdym razie moŜliwości
zysku, które stwarzał poza bramą zakładów Hazarda.
Dlaczego ludzie zignorowali lekcję historii i własny rozum, dlaczego odrzucają prawo
Ŝycia — niezmienne jak pory roku — i wznoszą we własnych umysłach bariery, które ich od
niego odgradzają? Nie wiedział dlaczego, ale ludzie tak właśnie postępowali. Tęsknili za
błogością na wpół zmyślonego wczoraj, tego wczoraj, które opiera się naporowi zmian,
zamiast te zmiany wyprzedzać i wpływać na kształt dobra, które z sobą przyniesie jutro.
Wynajdywali rzeczy pozwalające im oskarŜać bieg wydarzeń, byle tylko ów bieg zatrzymać.
Obwiniali Boga, własne Ŝony, rząd, ksiąŜki, osobliwe powiązania anonimowych ludzi,
czasem nawet głosy istniejące tylko w ich własnych głowach. śyli torturowani i
nieszczęśliwi, chcąc zbudować tamę na Niaga-rze za pomocą dziecięcej łopatki.
Wątpił jednak, czy ktoś zdołałby zmienić ludzi tego pokroju. Byli przekleństwem i
cięŜarem rasy wspinającej się na szczyt góry. Byli — myśl o tym przywołała uśmiech na
jego twarz — tak niezmienni, jak sama zmiana, której nienawidzili.
To przypomniało mu o pewnej małej, ale waŜnej zmianie, którą chciał wprowadzić w
Belwederze. Od czasu gdy znalazł na wzgórzu w West Point kawałek meteorytu, trzymał go
stale w bibliotece jako symbol siły i moŜliwości metalu, który stworzył fortunę Hazardów.
Przez wiele lat kusiła go perspektywa szerokiego zastosowania Ŝelaza do produkcji broni,
widział w niej szansę zmiany losu narodów, ba, całego globu.
Ale w Wirginii zaczął zastanawiać się nad tym, Ŝe konieczna
jest pewna równowaga, pewne porozumienie. W ciągu minio
nych czterech lat Amerykanie napadali na siebie jak wygłod
niałe zwierzęta. Końcowy efekt tego przelewu krwi — ostatecz
ny wstrząs, kiedy będą juŜ policzone ofiary, równieŜ te niewy
mierne — a zatem ten ostateczny szok tkwi w przyszłości. A gdy
zacznie się ów szok, prędko nie przeminie. A zatem mądrą jest
rzeczą przygotować zawczasu siłę równowaŜącą.

— 560 —
Kiedy przybyli do Belwederu, Constance zaskoczyło to, co zrobił George, gdy juŜ
porządnie wyściskał syna i córkę, co mu zajęło całe pół godziny. OtóŜ przeszedł przez
kuchnię i ruszył prosto na wzgórze, skąd przyniósł jej zieloną gałązkę wawrzynu, którą
połoŜył w bibliotece obok kawałka gwiezdnego Ŝelaza.
— Chciałbym, aby ta świeŜa gałązka była tutaj przez cały czas — powiedział — tak, aby
kaŜde z nas miało ją przed oczami.

Tego samego wieczora, o godzinie szóstej, w pociągu przejeŜdŜającym przez Baltimore


brygadier Duncan i Charles siedzieli naprzeciwko siebie w wagonie pierwszej klasy. Charles
w przedziale pierwszej klasy robił wraŜenie intruza; palił podłe cygara i ubrany był w
poncho uszyte z kawałków szmat. Duncan kilkakrotnie wspominał, Ŝe nie muszą tak się
śpieszyć z podróŜą na zachód i niech sobie kupi jakieś przyzwoite ubranie, zanim otrzyma
nowy mundur.
Gdy Charles wrócił z cmentarza, Duncan próbował wyciągnąć coś z niego na temat tego
czuwania, szczególnie chciał poznać jego myśli i uczucia, które doprowadziły go do podjęcia
decyzji o wyjeździe. Ale Charles po prostu nie był w stanie mówić o niczym innym, jak
tylko o swej niepewności, poczuciu winy i rozpaczy, a więc o tym wszystkim, co wypełniało
jego duszę podczas tej długiej, deszczowej nocy.
Mógł popłynąć do Egiptu i tam zaciągnąć się do armii. Usłyszał w jakimś barze w
Waszyngtonie, Ŝe niektórzy oficerowie Konfederacji zamierzają to zrobić. Mógł teŜ uciec w
góry, dołączyć do partyzantów i dalej walczyć z Jankesami. A wreszcie istniała moŜliwość
powrotu do domu i trawienia Ŝycia na piciu i bezczynności.
W-grę wchodziło teŜ samobójstwo, ale i Zachód, dokąd wybierał się Duncan. Charles
takŜe lubił Zachód, a Duncan cały czas mówił, Ŝe na Zachodzie potrzebni są kawalerzyści, a
on niczego więcej nie znał i nic więcej nie umiał.
Wszystkie te plany były nieistotne wobec myśli, z którą musiał się uporać, czuwając nad
grobem Gus jej śmierć i Ŝycie jego synka. To nie były myśli osobne, to była jedna,
niezmiernie zawiła myśl.
I Gus wskazała mu wyjście. Nad grobem przypomniał sobie wszystkie wspaniałe chwile,
które razem spędzili. Przypomniał sobie, jak była silna, jak silną miała wolę. Nie uległ
Ŝadnej cudownej przemianie, gdy stał w strugach deszczu w Geor-getown i kiedy ten deszcz
zmywał strumienie łez z jego twarzy. Nigdy los nie ugodził go tak mocno, jak teraz. I
wiedział, Ŝe rana nie zabliźni się szybko, a ból będzie go dręczył przez bardzo długi czas. Ale
czuwając, pełen smutku i poczucia winy, pojął jedno

561 —
ponad wszelką wątpliwość — kochał Augustę Barclay jak nikogo innego w całym swoim
Ŝyciu, a przeto musi teŜ kochać tego chłopca. I musi Ŝyć dla tego chłopca tak, jakby Ŝył dla
niej, poniewaŜ ten chłopiec i ona — to jedno.
Widząc posępny wyraz twarzy Charlesa, zapatrzonego na łąki skąpane w zachodzącym
słońcu, Duncan zmarszczył brwi. Nie czuł się najlepiej w towarzystwie oficera Konfederacji
i ciekaw był, czy się to kiedykolwiek zmieni. Był teŜ ciekaw, czy Charles zrozumie róŜne
aspekty swojej decyzji. Gdy pociąg przejeŜdŜał przez jedną z małych wiosek w Maryland,
Charles zobaczył dwa zburzone domy i pozostałości po wysadzonej w powietrze stajni.
Wtedy Duncan odchrząknął.
— Wiesz, chłopcze, ta słuŜba, której chcesz się podjąć, pono
wna słuŜba w regularnej armii, nie będzie łatwa dla człowieka
takiego jak ty.
Słysząc te słowa Charles zamarł, Ŝuł ogarek cygara.
• Tak samo skończyłem Akademię jak ty, generale. Jestem zawodowym Ŝołnierzem.
JuŜ kiedyś zmieniałem mundur. Zmienię go jeszcze raz. PrzecieŜ to jest to samo państwo,
prawda?
• To prawda, chociaŜ nie kaŜdy będzie odnosił się do ciebie tak, jak byśmy sobie tego
obaj Ŝyczyli. Po prostu staram się ostrzec cię przed tym, co jest nie do uniknięcia. Przed
nieuprzej-mością. Przed zniewagami.
• Zniosę to —- stanowczo powiedział Charles. Promień słońca zachodzącego między
niskimi wzniesieniami oświetlił jego zniszczoną, pozbawioną uśmiechu twarz.
Duncan wzniósł oczy jakby dziękując niebiosom.
— O, jest Maureen...
Mamka stanęła w drzwiach przedziału, delikatnie kołysząc dziecko, z którym przyszła z
wagonu drugiej klasy.
— Nie śpi, generale. Pomyślałam, Ŝe moŜe chciałbyś...
— przerwała, była wyraźnie niezdecydowana, do którego z nich
powinna się zwrócić.
— Daj go mnie — powiedział Charles, a biorąc malca, dodał:
— Dziękuję ci, Maureen.
Bardzo ostroŜnie wziął zawiniątko na ręce, Duncan odsłonił róg koca, którym Maureen
przykryła główkę dziecka, przechodząc przez wagony. Duncan był rozpromieniony. Wypisz,
wymaluj dziadek.
Dziecko o róŜowej twarzyczce obserwowało swego ojca szeroko otwartymi oczyma.
Charles, bojąc się, Ŝe zrobi mu krzywdę, uśmiechał się niepewnie. Charles junior wykrzywił
się i zapłakał.
— Pokołysz go, na Boga! — wykrzyknął Duncan.
Tak, to prawda. Charles nigdy nie kołysał dziecka, ale natychmiast zaczął rytmicznie
poruszać zawiniątkiem. Pociąg

562 —
mijał pole, na którym farmer chodząc za swoim mułem orał ziemię, odrzucając na bok wciąŜ
nowe skiby, iskrzące się w blasku zachodzącego słońca.
— Szczerze mówiąc, mój chłopcze — powiedział Duncan
— chociaŜ ogromnie się cieszę z tego, Ŝe jesteśmy tu razem, Ŝe
jedziemy tam, dokąd jedziemy, muszę przyznać, Ŝe nie przestaję
się dziwić. Byłem pewien, Ŝe jeśli weźmiesz syna, wrócisz do
Południowej Karoliny i wychowasz go na człowieka Południa.
Main spojrzał na starszego pana.
— Charles jest Amerykaninem. I tylko tak go wychowam.
Duncan chrząknął, z wysiłkiem przełknął ślinę, co mogło
oznaczać, Ŝe przyjmuje wyjaśnienie, ale nadal nic nie rozumie.
• Chłopiec ma drugie imię, wiesz?
• PrzecieŜ nie powiedziałeś mi jakie.
— Wyleciało mi z głowy. To był cięŜki dzień. Nazywa się
Charles Augustus. Moja siostrzenica wybrała je tuŜ przed...
Przycisnął do warg zaciśniętą pięść. Charles pomyślał, Ŝe i dla niego były to cięŜkie
wspomnienia.
— ... przed porodem. Powiedziała, Ŝe zawsze podobało się jej
to krótkie przezwisko Gus.
Charles zamrugał szybko, czując, Ŝe łzy napływają mu do oczu. Popatrzył na swego
synka, którego twarzyczka zarumieniła się i przybrała intrygujący wyraz wysiłku. Duncan
zerknął na niemowlę.
— Oj, myślę, Ŝe będzie nam potrzebna pomoc Maureen.
Przepraszam, pójdę po nią.
Wyszedł na korytarz. Charles bardzo delikatnie dotknął podbródka swego synka.
Dziecko wyciągnęło rączkę i chwyciło go za wskazujący palec. WłoŜyło do buzi i zaczęło
ssać.
Duncan zdąŜył juŜ wygłosić cały wykład na temat higieny. Dlatego teŜ dzisiaj trzy razy
wyszorował ręce i był to rekord w całym jego dorosłym Ŝyciu. Poruszał palcem w prawo i w
lewo. Charles Augustus zaczął gaworzyć. Charles uśmiechnął się. Skupiając całą uwagę na
synku, nie zauwaŜył płotu biegnącego obok toru ani myszołowów, którym nadjeŜdŜający
pociąg przerwał ucztę. Zakłębiły się w powietrzu i wzbiły do góry, pozostawiając gnijące
szczątki czarnego konia.

„Ta wojna pozostawiła wielką przepaść pomiędzy tym, co w naszym


stuleciu wydarzyło się przed nią, a tym, co zaczęło się wraz z jej
wybuchem... Nie wydaje mi się, abym nadal Ŝył w tym samym kraju,
w którym się urodziłem."

George Ticknor z Harvardu 1989 rok.

— 563
POSŁOWIE

Wszystko, wszystko się zmienia:


srogie zrodziło się piękno* *

Tak pisał Yeats w Wielkanocy roku 1916. Tych osiem słów legło u podstaw Mitości i wojny.
Nie zamierzałem w niej po raz kolejny dowodzić, Ŝe wojna jest piekłem, choć to przecieŜ prawda,
ani teŜ przedstawiać niewolnictwa jako największej naszej narodowej hańby, choć i to, być moŜe, jest
prawdą. Oba te problemy zresztą odgrywają w mej powieści rolę wcale niepoślednią. Przede wszystkim
jednak ksiąŜka ta miała być opowieścią o zmianie, która jest uniwersalną i niezmienną siłą rozwoju;
miała mówić o tym poprzez losy całej plejady bohaterów przeŜywających — w jakŜe krótkim czasie!
— największe przewartościowanie w dziejach Ameryki: Wojnę Secesyjną.
Świetnie charakteryzuje tę wojnę profesor James McPherson z Uniwersytetu Princeton w swojej
ksiąŜce: Ordeal by Fire: The Civil War and Reconstruction (Próba ognia: Wojna Secesyjna i
odbudowa): W świadomości historycznej Amerykanów stalą się ona głównym wydarzeniem (...) ocaliło
ono ten kraj przed zgubą i w znacznej mierze zadecydowało o jego charakterze i przyszłości. Wojna
rozstrzygnęła dwie podstawowe kwestie (...) czy Stany Zjednoczone mają być państwem z silnym
rządem centralnym, czy teŜ luźną konfederacją suwerennych stanów i czy to państwo oparte na
deklaracji, Ŝe kaŜdemu człowiekowi przysługuje jednakowe prawo do ivolności, ma dalej istnieć jako
największy w świecie kraj posiadaczy niewolników.
Zdawałem sobie sprawę, Ŝe aby ksiąŜka ta mogła spełnić swą funkcję, nie wystarczy barwna
narracja; muszę w niej zadbać o trzy elementy.
Pierwszy z nich to szczegóły. I to wcale nie jakieś drobiazgi dotyczące wydarzeń dobrze znanych.
Przez cały okres pracy nad powieścią od jej pierwszego szkicu, wystukanegojeszcze na maszynie, aŜ
po ostateczną wersję, zarejestrowaną na dyskietkach — spoglądałem na nową dewizę wywieszoną w
takim miejscu, Ŝeby stale ją mieć przed oczami. W mojej pracowni wisi teŜ inna, bardzo juŜ stara
dewiza, która brzmi: „Przede wszystkim narracja". Ta nowa głosiła: „Nigdy więcej Gettysburga".
Te tak mi potrzebne szczegóły rozproszone były po — jak je nazwałem — „bocznych" czy raczej
„mało uczęszczanych" ścieŜkach (ale teŜ i powieści o wojnie domowej rzadko rozgrywają się w fas-

* Tłum. Adam Czerniawski.


— S84 —
cynujących miejscach). A więc na przykład na dnie portu w Charleston; spoczywa tarn zdumiewający
zarówno sam przez się, jak i przez swe niewielkie rozmiary okręt podwodny „Hunley" — zapowiedź
przyszłego radykalnego przełomu w działaniach wojennych na morzu. Szperałem po urzędach i
obozach kawalerii. Odwiedzałem miejsca pracy batalionów inŜynieryjnych i wojskowych brygad
kolejowych. Z więzienia w Libby via Liverpool udałem się do Departamentu Uzbrojenia w
Waszyngtonie, gdzie zetknąłem się z całym korowodem wynalazców, niekiedy zdrowych na umyśle,
częściej zgoła przeciwnie. Chciałem nawet wystąpić na scenie teatru obozowego, by zaprezentować
fragment z czasów wojny domowej, odpowiednik późniejszych produkcji rozrywkowych USO*.
Skecz, który oglądają Charles i Ab, jest autentyczny.
Z nadzieją, Ŝe to, co interesuje mnie samego, zainteresuje równieŜ Czytelników, wybrałem spośród
owych „bocznych" ścieŜek kilka najmniej uczęszczanych i zacząłem zbierać materiał. Zajęło mi to rok.
O, materiału nie brakowało! Odwołując się raz jeszcze do McPhersona: MoŜe po prostu dlatego, iŜ
konflikt ten byl tak zadziwiająco bogaty i róŜnorodny, Ŝe wprost go nie sposób wyczerpać.
Ponad sto tysięcy tomów [literatury o wojnie secesyjnej] nie zdołało zadowolić ... czytelników -
pisze inny historyk, Burkę Davis. Ściśle mówiąc, nie tyle czytelników, co pisarzy. śałuję, Ŝe w Ŝaden
sposób nie udało mi się włączyć do powieści stosunkowo niedawnego, a rewelacyjnego odkrycia. Oto
w ostatnich, beznadziejnych juŜ chwilach istnienia Konfederacji, w Anglii wynaleziono podobno i
wyprodukowano prymitywny dwustopniowy pocisk. Urządzenie to zostało rzekomo przetrans-
portowane do Wirginii, gdzie je przetestowano, a następnie odpalono. Celem był Waszyngton. Ogień,
w którym spłonęły archiwa w Richmond, strawił teŜ wszelkie ewentualne sprawozdania o działaniu
pocisku; nie mamy dowodów, iŜ trafił w cel lub przynajmniej się do niego zbliŜył, nie mamy na dobrą
sprawę Ŝadnego świadectwa, Ŝe w ogóle istniał. Dla tej historii nie znalazłem, niestety, miejsca w
powieści. Podobnie jak dla wielu innych.
Mam nadzieję, Ŝe mimo to dość jest w mojej ksiąŜce ciekawostek; tylko za pośrednictwem takich
szczegółów moŜna narzucić Czytelnikowi sugestywny obraz tego, czym była słuŜba w armii, walka, od
czego zaleŜało przetrwanie.
Uczony bibliotekarz Richard H. Shryock juŜ przed pół wiekiem trafnie określił rolę szczegółu:
Tradycje polityczne i wojskowe plus najwidoczniej potrzeba uogólnień odzierają dzieła historyczne z
realizmu. Tymczasem tylko realizm, moŜe dać wyobraŜenie o cier-

* United Setvice Organization — w czasie drugiej wojny światowej organizowała występy gwiazd
filmu i teatru w bazach wojskowych i na froncie.

— 565
pieniu, jakie nierozerwalnie wiąŜe się z wielką wojną. Sporządzony piórem historyka opis bitwy pod
Gettysburgiem powie nam z pewnością o tym, co przydarzyło się prawemu skrzydłu armii generała
Lee lub oddziałom Longstreeta, lecz bardzo niewiele o tym, co stało się z ciałem zabitego tam Johna
Jonesa i tysięcy jemu podobnych.
(...) Historycy wszelako mogliby wierniej odmalować rzeczywistość i dać wyobraŜenie o stratach
wojennych, gdyby opisując kampanie mniej miejsca poświęcali taktyce na polu walki, a więcej...
obozom i szpitalom.
Amen. Oto dlaczego Charles natrafia na półwyspie na pierwsze miny ziemne, a Cooper prowadzi
eksperymenty z „torpedami" (trochę to mylące, ale w owym czasie termin „torpeda" zarezerwowany
był dla min morskich). Oto dlaczego mój bohater schodzi pod wodę z załogą okrętu podwodnego
„Hunley", którego naturalnych rozmiarów replika stoi dziś przed wejściem do Muzeum Miasta
Charleston. Oto wreszcie powód, dla którego mniej uwagi poświęcam generałom, więcej zaś prostym
Ŝołnierzom. Troszczą się oni o swe konie, przegrywają kom-panijne wybory, chorują, tęsknią za
domem, czytają uczone traktaty i pornografię, „organizują" Ŝywność, łatają mundury, iskają wszy.
Kłopot z niektórymi drobnymi realiami tamtej wojny polega na tym, iŜ niełatwo dać im wiarę,
zwłaszcza Ŝe spoglądamy na nie przez pryzmat współczesności. Tym, co zniekształca nasze widzenie,
są odmienne warunki Ŝycia oraz właściwy naszym czasom sceptycyzm. Tak więc trudno uwierzyć, Ŝe
kiedyś prezydent nie miał ochrony osobistej nawet w Białym Domu, Ŝe na przykład Lincoln pierwsze
wiarygodne informacje o klęsce pod Fredericksburgiem otrzymał od rozwścieczonego korespondenta
wojennego, doprowadzonego do rozpaczy przez cenzorów wojskowych, lub Ŝe niezdecydowany
generał Burnside radził się swego kucharza, jaką zastosować strategię we wspomnianej bitwie pod
Fredericksburgiem. Tego rodzaju ciekawostki Czytelnik musi przyjąć na wiarę. Zapewniam, Ŝe nawet
te najbardziej osobliwe nie są zmyślone.
Są i szczegóły fikcyjne, odznaczają się jednak wysokim stopniem prawdopodobieństwa. Po
pierwsze, knowania Powella: nie są one wcale mniej prawdopodobne niŜ rzeczywisty plan utworzenia
„trzeciego państwa" przez połączenie Górnego Południa, czyli tak zwanych stanów pogranicznych, ze
Środkowym Zachodem. Koncepcja ta krąŜyła po Richmond przez całą zimę 1862/63. Na początku
wojny szerzyły się równieŜ pogłoski o wspomnianej w powieści Konfederacji Pacyfiku.
Spisek na Ŝycie Davisa jest fikcją, ale i on wydaje się moŜliwy przynajmniej z dwóch powodów. Po
pierwsze, skoro Lincoln był stałym celem zamachowców, dlaczegóŜ nie miałby nim być jego
konfederacki odpowiednik? Zwłaszcza Ŝe — to po drugie -- Davis był postacią budzącą tak samo
gwałtowną nienawiść jak Lincoln, i to w szczególności wśród swoich: plantatorów bawełny z Południa.
Ciekawe, czy ci nieliczni juŜ dzisiejsi Południowcy, co to jeŜdŜą połcięŜarowkami

— 566 —
zdobnymi w kretyńskie tablice rejestracyjne z napisem: „Do diabła, nie! Nigdy tego nie zapomnę!"
słyszeli kiedykolwiek o dwóch panach
— nazywali się oni Brown i Vance — wojennych gubernatorach Georgii
i Północnej Karoliny. OtóŜ panowie ci byli najbardziej chyba zaŜartymi
wrogami swego przywódcy. Wściekle wymachując sztandarem praw
stanowych wyklinali oni na rząd w Richmond i sprzeciwiali mu się:
przetrzymując ludzi, sabotując dostawy mundurów i butów, których
tak rozpaczliwie potrzebowało wojsko, słowem, wyrządzili armii Połu
dnia więcej szkód niŜ kilku generałów Unii razem wziętych.
śadnego z tych dwóch gubernatorów nie oskarŜam tu o spisek. Lecz czy ktoś taki jak Powell, dla
którego jedyne zadośćuczynienie za krzywdę stanowi kula, nie jest im duchowo pokrewny? To właśnie
Brown i Vance nie szczędzili Jeffersonowi Davisowi epitetów: „dyktator" i„despota".
Drugą ingrediencją konieczną przy pisaniu moich powieści jest ścisłość, o czym wspomniałem juŜ
zresztą w posłowiu do Północy i Południa.
Nie myślę tu o nieomylności. W utworze tak obszernym, o tak skomplikowanej akcji, wprost
niepodobna uniknąć jakiegoś błędu. Co nie znaczy, Ŝe nie trzeba się o to starać. We wczesnej fazie
pracy nad ksiąŜką spotkała i mnie niemiła nauczka.
Jako Ŝe byłem i jestem entuzjastą Errola Flynna, nagrałem sobie
jeden z jego filmów — „Szlak Santa Fe" którego dawno nie
oglądałem. Choć wytwórnia Warner Brothers wyprodukowała go juŜ w roku 1940, jest on i dziś często
wyświetlany w telewizji. Bohaterami filmu są wymienieni poniŜej znani z historii ludzie, przedstawieni
tu jako absolwenci tego samego 1854 rocznika Akademii w West Point. Jeb Stuart, grany przez Errola
Flynna, rzeczywiście ukończył uczelnię w roku 1854, ale juŜ na przykład Longstreet to rocznik 42,
Hodd
— 53, a serdeczny przyjaciel Stuarta, George Custer, ukończył West
Point w roku 1861. Młodego Custera gra Ronald Reagan.
W toku wyjątkowo zagmatwanej akcji nawet oddani
wielbiciele Flynna uwaŜają „Szlak Santa Fe" za jedno z jego najsłabszych „osiągnięć" powstałych we
współpracy z Warner Brothers w filmie pojawia się standardowa postać Wybitnego Biznesmana o
srebrnych włosach. Jest on właścicielem linii kolejowej w Kansas oraz ojcem panny, z którą Ŝeni się
Jeb. Słowem, filmowy Jeb robi zupełnie co innego niŜ jego Ŝywy pierwowzór. Prawdziwy Jeb oŜenił
się z córką niejakiego Philipa St. George Cooke'a, zawodowego oficera, który w czasie wojny stał się
nieprzejednanym wrogiem zięcia i którego Jeb usilnie starał się upokorzyć (...).
Custerowi, wiecznie uśmiechniętemu kumplowi Stuarta, scenariusz kaŜe znaleźć małŜeńską
przystań u boku ckliwej blondynki, córki Jeffa Davisa. Aktor grający rolę Davisa ucharakteryzowany
jest tak, Ŝe wygląda niczym Lincoln z przeceny, panna natomiast przypomina chórzystkę z musicalu
Betty Grabie.

— 567 —
Co gorsza, film jest dziwnie bezpłciowy w tym, co dotyczy niewolnictwa. Kawaleria w pewnym
momencie walczy wprawdzie z Johnem Brownem, w „cholernym" (sic!) Kansas, ale Stuart i Custer
zgodnie oświadczają, Ŝe o sprawie niewolnictwa muszą „zdecydować inni". Oni „wypełniają tylko
rozkazy". NaleŜy z tego wnosić, Ŝe w tak rozpalającej cały kraj kwestii nie mają wyrobionej opinii.
CóŜ, Stuart i Custer niezbyt wiele mają do powiedzenia takŜe i w innych sytuacjach. Kiedy Custer
— dość ostroŜnie zresztą opowiada się po stronie abolicji, natychmiast otrzymuje za to reprymendę.
Scenariusz nakazuje Reaganowi przyjąć ją z zakłopotanym uśmieszkiem i powiedzieć: przepraszam.
W taki oto sposób „Szlak Santa Fe" wiąŜe się z omawianym tematem rzetelności pisarskiej. Jako Ŝe
powieści —i scenariusze — piszą ludzie, a nie maszyny, zawsze moŜe im się przytrafić błąd przy
odtwarzaniu tego czy innego wydarzenia z przeszłości. (Ja sam na przykład w pierwszej części trylogii
popełniłem śliczną pomyłkę dotyczącą systemu monetarnego.) Co innego jednak błędy niezamierzone,
a co innego ordynarne „korygowanie" historii — proceder uprawiany Bóg raczy wiedzieć po co.
„Zabiegi" takie widoczne są w wielu powieściach ----- i patrzy się na nie przez palce! no a juŜ w filmie
stosuje się je jawnie i nagminnie. Metodę tę określam mianem „historii a la Polo Lounge". Mam
nadzieję, Ŝe po lekturze tej ksiąŜki Czytelnicy nie postawią mi takich zarzutów.
Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, Ŝe nie tylko producenci filmowi winni są fałszowania przeszłości.
Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi: od pokoleń cechuje nas skłonność do mitotwórstwa. Stąd właśnie
wziął się obiegowy wizerunek Lincolna. Lincoln to przecieŜ postać z ikony: wszechwiedzący, zawsze
niewzruszenie spokojny idealista, powodowany tylko ideą słuŜenia dobru ogółu, gdy w istocie był to
człowiek nękany wątpliwościami, a nawet ulegający depresjom. Ten polityczny pragmatyk, który stał
się wielkością tak z potrzeby chwili, jak i za sprawą własnych nawiedzających go skrupułów, budził
poza tym dość powszechną nienawiść. Lee teŜ będzie dla nas zawsze dobrotliwym herosem
dosiadającym rumaka imieniem PodróŜny, nie zaś Ŝołnierzem o wątpliwych zdolnościach, którego
decyzje często kwestionowano i któremu konfederaccy towarzysze broni nie szczędzili pogardliwie
brzmiących przezwisk, takich jak „Babunia" lub „Czmychający Lee".
Mitologizujemy nie tylko jednostki, ale i samą wojnę. MoŜe to efekt Polo Lounge'a, owo odrywanie
się najpowaŜniejszych nawet historyków od losów pojedynczych zwykłych ludzi — choć zdarzają się
pod tym względem znakomite wyjątki, jak na przykład ostatnie prace Bella I. Wileya — a takŜe
tkwiąca w naturze ludzkiej skłonność do przedkładania wspaniałości i blasku ponad przyziemną
brzydotę sprawiły, Ŝe pokryliśmy tę wojnę warstwą szlachetnej patyny. Po co? By ją uczynić
romantyczną. Była romantyczna —- zaledwie przez dziewięćdziesiąt dni.

— 568 —
Potem zaczął się koszmar. Koszmar, który stawał się coraz bardziej przeraŜający.
A jednak do dziś góruje nad nim ..krzepiąco" romantyczny obraz wojny.
Przeminęło z wiatrem zasługuje co prawda na całe to uwielbienie i zaszczyty, które nań spłynęły,
ale nie z przyczyny wiernego przedstawienia przeszłości. Przeminęło z wiatrem to wielki romans.
Oczyszczone z wszelkiej grozy sceny batalistyczne pojawiają się jedynie jako krótkie migawki w
czasie akcji lub jako tło dla czołówki. Owszem, poŜar Atlanty to pokaz wspaniałego kina akcji, cóŜ
jednak mówi o tragedii jednostki? Niewolnictwo nie istnieje tujako problem: czarni domownicy Tary
są zadowoleni, ładni, najwyraźniej nic im nie brakuje do szczęścia. Choć kilka scen rozgrywa się w
szpitalu, twórcy filmu w gruncie rzeczy nie ukazali prawdziwego cierpienia. Z jednym jedynym
wyjątkiem: chodzi o słynne ujęcie na dworcu kolejowym, kiedy to ustawiona na Ŝurawiu kamera
wznosi się coraz wyŜej, by powoli, stopniowo, a przez to z poraŜającą siłą wyrazu odsłonić nie
kończące się szeregi okaleczonych męŜczyzn.
Być moŜe jest rzeczą niestosowną mierzyć klasyczne juŜ przecieŜ dzieło miarą inną niŜ kryteria
obowiązujące w epoce jego narodzin. MoŜe i tak, choć na przykład większość poglądów społecznych
Karola Dickensa do dziś zachowała swą aktualność. O Przeminęło z wiatrem nie da się tego
powiedzieć.
W roku 1939 biali Amerykanie uwaŜali za rzecz normalną, Ŝe Butterfly Mc Quien czy Hattie Mc
Daniel wyglądają ładnie i budzą sympatię, choć to przecieŜ niewolnicy. Dla Mantana Morelanda było
rzeczą równie normalną, Ŝe musi powielać stereotypowe postacie czarnych bagaŜowych czy innych
sług w filmach Charlie Chana. Od czarnoskórego aktora wymagano wtedy tylko jednego: Ŝeby umiał
zademonstrować Komiczną Murzyńską Tchórzliwość, a to przez drŜenie ciała, oczy jak talerzyki oraz
odzywki na wzór słynnej kwestii: „O nogi moje, nie sprawcie mi teraz zawodu!"
Mam kłopot z „Przeminęło z wiatrem", z tym władcą nieprzeliczonych dusz ludzkich, filmem,
który mimo jego negatywnych stron darzę bezwstydną miłością — i to kłopot dwojaki. Po pierwsze,
przez swe walory, przez nie słabnącą wciąŜ popularność ta największa i najwybitniejsza filmowa
prezentacja wojny secesyjnej podnosi niejako i uprawomocnia jej wątpliwy wymiar moralny. Po
drugie, pod względem liczby widzów tudzieŜ siły oddziaływania z „Przeminęło z wiatrem" moŜe
równać się jak dotąd jeden zaledwie film współczesny: przełomowe dzieło Davida L. Wolpera
„Korzenie". Być moŜe jednak płynie z tego pewien poŜytek: przypominanie widzom o róŜnicy
istniejącej między stereotypem lat trzydziestych i Ameryką świeŜszej daty — róŜnicy między mitem a
prawdą.
Pojawiają się od czasu do czasu utwory powieściowe — takie jak Szkarłatne godło odwagi
Stephena Crane'a, Andersonville (rzecz o zna-

— 569 —
mionach wybitnego dzieła) czy wspaniały Zabójca aniołów — które w sposób głęboko przejmujący
obnaŜają prawdę o tej wojnie. A prawda jest taka, Ŝe legendy o niezachwianej rycerskości i dobrych
obyczajach są fałszem od początku do końca. Przy pisaniu ksiąŜki obok dbałości o szczegóły
towarzyszyło mi wciąŜ pragnienie odnalezienia prawdy
— w najszerszym rozumieniu tego pojęcia. Nie moją jest rzeczą osądzać,
czy mi się to udało.
W pogoni za rzetelnością zdeptałem wzdłuŜ i wszerz cały obszar wschodniego teatru wojny —
wszystkie pola bitewne, wszystkie parki historyczne. Większość zwiedziłem juŜ wcześniej, jednak nie
wszystkie. Pewnego słonecznego dnia, wiosną roku 1982, oglądałem maleńką Brandy Station, w tym
samym tygodniu spędziłem zamgloną, dŜdŜystą sobotę pod Antietam. Nie licząc tych, których
nazwiska uwieczniono na pomnikach i płytach pamiątkowych, niewielu tam było ludzi. Dzień był
ponury i ciemny, lecz jakŜe wzruszający.
UwaŜny Czytelnik być moŜe spostrzegł, Ŝe w tych partiach ksiąŜki, które traktują o bitwach i
kampaniach, rzadko podaję nazwy i numery formacji wojskowych. Schemat organizacyjny kaŜdej
armii zawsze jest skomplikowany, ale w czasie wojny secesyjnej był on skomplikowany w dwójnasób,
poniewaŜ armie obu stron były wielokrotnie reformowane, wedle koncepcji kolejnych
głównodowodzących. UwaŜam ponadto, Ŝe cały ten nazewniczo-numeryczny galimatias
— złoŜony z armii, korpusów, dywizji i pułków — interesuje jedynie
specjalistów. Gdy —jak to się często zdarza — stanowi oś konstrukcyjną
jakiegoś opisu bitwy, zaczyna mnie on irytować, gubię się w tym
wszystkim. Dlatego sam go unikam. Tym niemniej tam, gdzie to
konieczne, wprowadzam do ksiąŜki waŜne dla opowieści konkretne
formacje.
Aby zapobiec kolejnym wątpliwościom, zmuszony jestem wspomnieć jeszcze o paru innych
kwestiach.
Wadę Hampton naprawdę miał „Ŝelaznych zwiadowców", ale ci, których wyczyny opisałem, są
fikcyjni.
Wypowiedzi senatorów, którzy w roku 1863 uczestniczyli w debacie Izby Reprezentantów nad
projektem ustawy o przyznaniu kredytu dla Akademii w West Point, wybrałem z kongresowego
„Globu" z 15 stycznia 1863. Jakkolwiek mój opis rzetelnie oddaje treść i przebieg debaty, w
rzeczywistości była ona bardziej burzliwa. Samo sprawozdanie zajmuje dziesięć podzielonych na trzy
kolumny stron drukowanych miniaturową czcionką. Z długich wypowiedzi Bena Wade'a oraz innych
mówców wybrałem zdania podkreślone rozstrzelonym drukiem i ułoŜyłem z nich krótsze oracje. Kiedy
tylko miałem odpowiedni materiał, wolałem dokonywać skrótu autentycznych dokumentów, niŜ
puszczać wodze fantazji i wymyślać coś nowego.
Poczuwam się do winy za jedno tylko rozmyślne zejście ze ścieŜki prawdy. Byłem przeciwny
odtwarzaniu tego, co Douglas Southall

— 570
słusznie nazywa „stylem wyszukanej konwersacji", właściwym tamtej epoce. Dlaczego? Nawet
potoczna rozmowa o sprawach codziennych (...) była powolna i napuszona. Postacią, która ma dać
Czytelnikowi próbkę takiego stylu, bardzo małą próbkę, jest towarzysz broni Bil-ly'ego, oficer
saperów nazwiskiem Boone.
Po trzecie, przy pisaniu Miłości i wojny potrzebna mi była pomoc. Pomoc ekspertów znających
odpowiedzi na bardzo szczególne nieraz pytania. Ludzi nie związanych bezpośrednio z obszarem mo-
ich poszukiwań. Tych, którzy udzielali mi wsparcia samą tylko swą obecnością. Wszystkim tym
osobom pragnę publicznie podziękować, a zarazem uwolnić je od wszelkiej odpowiedzielności za
nieprawidłowe być moŜe czy niezręczne posłuŜenie się dostarczonym przez nie materiałem. Ludzie ci
nie ponoszą teŜ Ŝadnej, cząstkowej nawet odpowiedzialności ani za moją interpretację faktów, ani za
wymowę powieści.
Jako pierwszej składam podziękowania Ruth Gaul z Biblioteki w Hilton Head Island, która tak
cierpliwie organizowała cały proces wypoŜyczeń międzybibliotecznych, uwaŜnie śledząc to, co dzieje
się z poszczególnymi pozycjami mej długiej listy kwerend. Czuwała nad uzupełniającymi źródłami
naukowymi, dziennikami, zbiorami listów, monografiami, kopiami rękopisów, mapami i innymi
materiałami w liczbie około trzystu. Jest wśród nich szczupły, lecz szalenie interesujący zbiorek
konfederackich przepisów kulinarnych z czasów wojny, w którym widnieje wiele Ŝywnościowych
substytutów. Gdyby nie Ruth i równie jak ona Ŝyczliwi mi ludzie pracjący w bibliotekach Beaufort
County i Południowej Karoliny, w Ŝaden sposób nie dałbym sobie rady ze zbieraniem materiałów.
Jak kaŜdy studiujący dzieje wojny secesyjnej wiele zawdzięczam dziełu, o którym potocznie
mówimy OR The War of the Rebellion: A Compilation of the Official Records of the Union and
Confederat Armies (Walka z Rebelią: Kompilacja urzędowych dokumentów wojsk Unii i
Konfederacji). To monumentalne i zasłuŜenie słynne dzieło rozpoczęte w roku 1864 ukończono
dopiero w 1927. Obejmuje 128 tomów! nie licząc oddzielnych atlasów. Zaledwie kilka kompletów OR
znajduje się w rękach prywatnych. Właścicielem jednego z nich jest mój przyjaciel. Za jego
nieocenioną pomoc składam mu tą drogą podziękowania, choć nie wymieniam z nazwiska, gdyŜ woli
zachować anonimowość.
W Liverpoolu zyskałem sobie nowych przyjaciół w osobach dwóch panów. Są nimi: K. J.
Williams, sekretarz honorowy Towarzystwa Historycznego Konfederackiej Floty PrzybrzeŜnej w
Mersey, i Cliff Thornton, kustosz Muzeum Williamsona i Galerii Sztuki w Birkenhead. Obaj okazali
się niezastąpionymi przewodnikami po róŜnych związanych z Konfederatami miejscach. Brak mi słów,
by wyrazić całą mą wdzięczność Jerry'emu. Nigdy teŜ nie zapomnę pewnego wietrznego letniego
popołudnia, kiedy to Cliff, moja Ŝona i ja otrzymaliśmy

571 —
pozwolenie wejścia na ogrodzony płotem skrawek terenu na nabrzeŜu Mersey. Patrząc w dół, a była to
pora odpływu, przyglądaliśmy się zachowanym tam pochylniom — nawet sam Cliff ich dotąd nie
widział — i myśleliśmy: moŜe to tu budowano „Alabamę"? Nikt nie wie dokładnie, z której spłynęła
pochylni, ale wiadomo, Ŝe to opuszczone miejsce było w roku 1860 stocznią Lairda. Na zawsze
zapamiętam dreszcz emocji, który towarzyszył temu odkryciu.
Dzięki pomocy senatora Ernesta Hollingsa, pani Jan Buvinger i całego kierowanego przez nią
zespołu Biblioteki Publicznej w Charleston udało mi się wytropić kopię fascynującej, acz rozwlekłej
debaty dotyczącej przyznania kredytu Akademii Wojskowej w West Point.
Mój przyjaciel, Jay Mudhenk, którego wiedzę o wojnie secesyjnej da się porównać jedynie z jego
talentem kulinarnym i gościnnością, rozwiązał za mnie kilka bardzo trudnych problemów dotyczących
operacji wojskowych w północnej Wirginii. Ja zapędziłem się wtedy w ślepy zaułek.
Robert E. Schnare, kierownik działu zbiorów specjalnych biblioteki Akademii Wojskowej Stanów
Zjednoczonych, wielkodusznie udzielił mi pomocy w sprawach tak róŜnych, jak z jednej strony
miejsca pobytu Batalionu InŜynieryjnego Armii Potomacu, dzień po dniu w ciągu pięciu lat wojny, a z
drugiej zawiłości podręcznika taktyki kawaleryjskiej uŜywanego na początku wojny. Zarówno w czasie
pisania Północy i Południa, jak teraz współpraca z biblioteką w West Point układała mi się wspaniale.
O takiej współpracy marzy kaŜdy pisarz.
W problematyce medycznej nieocenioną pomocą słuŜył mi dr Arnold Graham Smith. Inne
specjalistyczne zagadnienia pomogły mi zgłębić następujące osoby: Belden Lee Daniels; Peggy
Gilmer; dr Thomas L. Johnson z Biblioteki Południowej Karoliny; Bob Merrit z „Richmond Times-
Dispatch"; Donna Payne, przewodnicząca sesji Okrągłego Stołu poświęconej wojnie secesyjnej, która
to sesja odbyła się w Rochester w stanie Nowy Jork; John E. Stanchak, wydawca ,,Civil War Times"
oraz Dan Starer. Dwie moje córki, dr Andrea Jakes-Schauer i Victoria Jakes-Montgomery, pomogły mi
ustalić pewne zagadnienia szczegółowe.
W uzupełnieniu słów podzięki skierowanych w dedykacji do redaktora ksiąŜki nie mogę nie
wymienić innych osób współpracujących ze mną w wydawnictwie. Było ich wiele.
Joan Judge — asystentka Juliana Mullera, która z jej tylko właściwą wprawą i dobrym humorem
operowała stosami komputerowych wydruków pierwotnego tekstu. Rosę Ann Ferrick, która fachowo i
szybko przygotowała ostateczną wersję maszynopisu; zyskała ona później jeszcze dzięki talentom
Roberty Leighton, niezrównanej redaktorki technicznej.
Walter Meade z Avon Books, mój serdeczny przyjaciel i kolega z ławy szkolnej, który
współpracował ze mną tak, jak tylko on to potrafi.

— 572 —
Mój wydawca, Bill Jovanovic, który bez chwili wytchnienia czuwał nad całym przedsięwzięciem.
Mój adwokat, doradca i przyjaciel, Frank Curtis, który nie odstępował mnie ani na krok w ciągu tej
dwuletniej podróŜy do ostatniej kropki.
I wreszcie cała moja rodzina, a zwłaszcza moja Ŝona Rachel, której raz jeszcze składam wyrazy
wdzięczności i miłości.

Hilton Head Island 30 kwietnia 1984


John Jakes
Spis treści
Księga czwarta
Umrzyjmy, aby ludzie byli
wolni 5

Księga piąta Rachunek rzeźnika 214

Księga szósta
Wyroki Pana 414

You might also like