You are on page 1of 471

Wstęp

F
undamenty Zachodu drżą w posadach. Chiny wyprzedzają USA jako największa
gospodarka świata, Unia Europejska chwieje się na nogach po mocnych ciosach
zadanych przez kilka kryzysów jednocześnie, Rosja najeżdża sąsiedni kraj,
morduje i straszy. A Polska, zamiast współprzewodzić Europie, rozpamiętuje stare
krzywdy i sama stawia się pod pręgierzem.
Byłem najdłużej urzędującym ministrem spraw zagranicznych wolnej Polski
od czasu płk. Józefa Becka. Dlatego uznałem, że moim obowiązkiem jest napisać
książkę, która spróbuje przekazać porcję wiedzy i refleksji dotyczących tego, z jakimi
wyzwaniami borykała się nasza polityka zagraniczna w latach 2007–2014 i jakie można
z tego wyciągnąć wnioski na dziś.
Uważam, że w poważnym państwie kolejne ekipy rządzące nie mogą być jak
nowicjusz, którego ciągle dziwią oczywistości. Uczenie się poprzez rządzenie jest
kosztowną formą edukacji. Wbrew temu, co myślą polityczni entuzjaści, z większością
dylematów, przed którymi stajemy obecnie, stawali już nasi przodkowie i poprzednicy.
Warto wiedzieć, dlaczego dokonywali takich, a nie innych wyborów po to, aby nasze
były lepsze. Przez ostatnie dekady Polska znajdowała się przecież w tym samym
miejscu na mapie, miała swoje aspiracje i podobne ograniczenia w działaniu. Czasy nie
zmieniają się tak bardzo, jak nam się wydaje.
Moi poprzednicy – Krzysztof Skubiszewski, Andrzej Olechowski, Dariusz Rosati,
Bronisław Geremek, Władysław Bartoszewski i Włodzimierz Cimoszewicz – wykonali
zadania, o których marzyły pokolenia Polaków: wyjście z Układu Warszawskiego
i Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, wyprowadzenie z kraju wojsk sowieckich,
przystąpienie do Rady Europy, Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego i Unii
Europejskiej. Dzięki ich osiągnięciom byłem ministrem spraw zagranicznych, który nie
przewodził już krajowi kandydatowi. Mieliśmy swoje miejsce w instytucjach Zachodu,
a te dopiero zaczynały być testowane od zewnątrz przez wschodzące mocarstwa
autorytarne, a od wewnątrz przez narodowe populizmy. Premier Donald Tusk dawał mi
wolną rękę, a koniunktura międzynarodowa – mimo kryzysu finansowego i turbulencji
w strefie euro – raczej nam sprzyjała. Historia dała mi szansę, aby realizować marzenie
pokolenia „Solidarności”: nie tylko walczyć o polskie interesy, lecz także wpływać na
losy całego kontynentu.
Polityka zagraniczna często decyduje o losach narodu, o tym, czy dojdzie do
wojny, czy zapanuje pokój, czy kraj będzie niepodległy, czy trafi pod czyjeś jarzmo,
czy będzie się rozwijał w wolności, czy też biedował w niewoli. Naiwnością byłoby
sądzić, że można ją wyciągnąć poza nawias demokratycznego sporu. Stanie się więc
przedmiotem oceny – zarówno życzliwej, jak i uprzedzonej. Jednego mi wszakże
krytycy odmówić nie mogą, a mianowicie tego, że kierowany przeze mnie MSZ był
prawdziwym centrum dowodzenia naszą polityką zagraniczną. Inne ośrodki również
miały na nią swój wpływ, ale to do MSZ docierały informacje z całego świata, to MSZ
kreował koncepcję i podejmował działania, które ją realizowały. Niby to oczywiste, ale
jednak są okresy – tak jak w chwili, gdy piszę te słowa – że MSZ funkcjonuje jak biuro
podróży albo nawet jak straż pożarna do gaszenia pożarów spowodowanych przez
międzynarodowe kompromitacje.
W wykorzystywaniu naszej dobrej koniunktury wspierało mnie pokolenie
dyplomatów wychowanych już w wolnej ojczyźnie, świetnie wykształconych,
światowych i głodnych sukcesu. To dzięki nim udało się to, co się udało. Widząc, jak
łatwo można zachwiać naszą pozycją międzynarodową, przechodzą dziś trudne chwile.
Żyją nadzieją, że rządy się uczą i powrót do skutecznej polityki zagranicznej jest
możliwy. To im, a także ich następcom dedykuję ten tom. Oby dane im było zobaczyć,
jak Polska wraca na należne jej miejsce w hierarchii narodów.
Prolog

22
lutego 2014 roku po południu, po zakończeniu tłumnej konferencji prasowej
przed gmachem administracji prezydenta Ukrainy, zszedłem wraz z całą
polską delegacją na kijowski Majdan. Nad miastem unosił się jeszcze dym
palonych opon, a w powietrzu wisiał swąd gazu łzawiącego. Dopiero teraz zobaczyliśmy
jego skalę. Nie tylko plac Niepodległości, lecz także cały Chreszczatyk był jednym
wielkim obozowiskiem. Turystyczne i wojskowe namioty, kuchnie polowe, konstrukcje
z plakatami i manifestami, flagi, a wśród nich wymęczeni, wymarznięci, opatuleni
ludzie. Strzyżone głowy, zawadiackie wąsy i hajdawery, jakby statyści urwali się
z planu Ogniem i mieczem. Straż Majdanu uzbrojona w maczugi z nabitymi gwoździami
podprowadziła nas do ołtarzyka Niebiańskiej Sotni – około stu obrońców Majdanu –
gdzie przed fotografiami poległych paliły się znicze. Złożyliśmy przed nimi kwiaty
i uczciliśmy ich pamięć minutą ciszy. Gdy tłum rozpoznał naszą delegację, rozległy się
propolskie i proeuropejskie okrzyki. „Oby ta wyprawa kijowska skończyła się lepiej
niż poprzednie” – pomyślałem.
Jeszcze wczoraj ginęli tu ludzie. Strzały ustały dopiero dzięki podpisanemu godzinę
wcześniej porozumieniu pomiędzy prezydentem Wiktorem Janukowyczem a liderami
opozycji oraz mediatorami i świadkami: ministrami spraw zagranicznych Polski,
Niemiec i Francji. Oświadczenia z poparciem wydały Bruksela i Biały Dom. Akcję
relacjonowały najważniejsze światowe media. Cały świat odetchnął z ulgą, że eskalacji
masakry udało się zapobiec.
Porozumienie, które podpisaliśmy, zostało podważone jeszcze tego samego dnia.
Jakiś oszołom krzyknął z trybuny na placu Niepodległości, że umowy zawierane
z mordercą są nieważne. Uciekający Janukowycz odpowiedział, że w takim razie on nie
ratyfikuje przywrócenia bardziej demokratycznej konstytucji. Porozumienie wprawdzie
nie zostało zrealizowane, ale i tak zmieniło bieg historii Ukrainy, Rosji i Zachodu.
W rezultacie ucieczki Janukowycza i agresji rosyjskiej na Krym i Donbas Ukraina
straciła terytorium, ale zwróciła się w stronę Zachodu. Rosja spróbowała podbić połowę
Ukrainy, ale poniosła porażkę. Nie tylko straciła wpływy w Kijowie, lecz także stała się
pariasem Europy, a Unia Europejska i USA wprowadziły wobec niej sankcje finansowe,
osobowe i technologiczne. Dopiero w rezultacie kryzysu ukraińskiego NATO zaczęło
się dozbrajać i wreszcie ćwiczyć scenariusze obrony swojej wschodniej flanki.

Zwolennicy Unii Europejskiej na kijowskim Majdanie kilka tygodni przed podpisaniem


porozumienia z Wiktorem Janukowyczem, 19.01.2014 r.
fot. Andrzej Lange/SE/East News

Do tego porozumienia – a więc może i do jego skutków – by nie doszło, gdybym


trzy dni wcześniej nie skrzyknął kolegów ministrów na ryzykowną wyprawę do Kijowa.
O jej przebiegu na dalszych stronach. Tu chciałbym tylko zaznaczyć, że to właśnie
w momentach kryzysu objawia się użyteczność dyplomacji dla danego państwa, jej
zdolność przewidywania i siła sprawcza. Kryzys powoduje, że widzimy, kto wygrywa,
a kto przegrywa. Kto przewidywał i się przygotowywał, a kto marnował czas.
W chwili, gdy piszę te słowa, wiosną 2018 roku, taka interwencja dyplomatyczna
Polski w palący kryzys europejski – na dobre czy na złe – nie byłaby możliwa,
o skuteczności nie wspominając. Wobec Polski wszczęto procedury badania rządów
prawa, a polscy ministrowie, zamiast wzbudzać zaufanie, powodują zakłopotanie
i zdumienie. Ich propozycje – tym bardziej wiążące się z politycznym ryzykiem – nie
tyle wzbudziłyby chęć uczestnictwa, ile zrodziły dystans.
I jak dziś polski minister nie skrzyknąłby w parę godzin misji europejskiej do
Kijowa, tak Polska nie jest obecnie uważana ani za członka grupy trzymającej władzę
w Unii Europejskiej, ani za przywódcę swojego regionu. Zamiast wygrywać głosowanie
w wyborach na Przewodniczącego Rady Europejskiej stosunkiem 28:0, przegrywamy
1:27. Zamiast ze starej przyjaźni chronić Węgry przed skutkami ich skrętu ku
autorytaryzmowi, Polska odwrotnie – liczy na to, że gdy przyjdzie do głosowań nad
ewentualnymi sankcjami wobec Polski, ideologiczni pobratymcy w Budapeszcie się
zlitują i nie zawiodą. Odmieniając przez wszystkie przypadki słowo „suwerenność”,
nasz nacjonalistyczny rząd zmienia nowelizację ustawy o IPN pod dyktando Izraela
i USA.
Nie jesteśmy krajem wiodącym ani w promowaniu wartości europejskich
na Wschodzie, ani w umacnianiu granic i obronności europejskiej, ani w walce
o niezależność energetyczną UE. Programy i instytucje, które powstawały z polskiej
inicjatywy i służyły naszym interesom: Partnerstwo Wschodnie, Europejski Fundusz
na rzecz Demokracji, Wspólnota Demokracji – jeśli działają nadal, to mimo sytuacji
w Polsce, a nie dzięki niej. Kraje bałkańskie czy wschodnioeuropejskie, które do
niedawna aspirowały do powtórzenia drogi wiodącej Polskę do Europy i do dobrobytu,
dziś stronią od nas jak od zadżumionych. Polska dyskusja o polityce zagranicznej –
zamiast tryskać pomysłami, jak przynosić rozwiązania dla całego kontynentu – skupia
się na walce z przyjaciółmi o historię, „godność” i prawdziwe bądź urojone krzywdy.
Niedawni sojusznicy: Szwecja i Niemcy – zachodzą w głowę, co nam nagle odbiło.
Kraje generalnie nam życzliwe, ale trudne we współpracy: Francję, Izrael, Ukrainę –
poobrażaliśmy. A dzisiejsi ideologiczni sojusznicy – Wielka Brytania i USA –
gloryfikują narodowe samolubstwo, które z jakiegoś powodu miałoby nie dotyczyć
Polski. Światowe media, które kiedyś nie mogły się nachwalić naszych sukcesów, dziś
stawiają nas w jednym rzędzie z satrapiami.
Lepsza krytyka od poklepywania po plecach, powie nasz domorosły statysta. Skoro
obcy nas krytykują, to znaczy, że rząd wreszcie nie kłania się zagranicy w pas, lecz
twardo walczy o sprawy Ojczyzny. Logika to wątpliwa, bo generalnie tak w życiu
osobistym, jak i narodowym lepiej jest mieć opinię dobrą niż złą. A jeśli już liczyć się
z pogorszeniem reputacji, to wypadałoby wskazać jakieś korzyści, które się dzięki temu
zdobywa. Rosja stała się celem krytyki i sankcji za Anschluss Krymu, ale przynajmniej
powiększyła terytorium. Korea Północna jest w izolacji, ale uzyskała bombę atomową.
Chiny są krytykowane za fortyfikowanie wysepek na Morzu Południowochińskim, ale
zyskują przestrzeń strategiczną i dostęp do podwodnych zasobów. A jakie korzyści my
osiągamy?
Skoro świat jest tak niezgłębiony i nieprzyjazny, to do czego nam właściwie
potrzebna dyplomacja? Czy naprawdę musimy wydawać setki milionów złotych rocznie
na zagraniczne pałacyki, zamorskie wojaże i gości we frakach pijących szampana
i wcinających ośmiorniczki? Jakie ma korzyści i jakie ryzyko ponosi zwykły Polak
z tego, że nas za granicą chwalą bądź krytykują? Czy świat zewnętrzny nie mógłby się
od nas po prostu odczepić? Przecież odzyskaliśmy suwerenność, co oznacza: „Wolnoć,
Tomku, w swoim domku”.
Niestety nie. Już Gaweł z wiersza Aleksandra Fredry odkrył, że jeśli on na dole
może głośno polować, to Paweł na górze może łowić ryby, co prędzej czy później
wpłynie i na jego standard życia. Jak w życiu między ludźmi obowiązuje zasada: „Jak
ty komu, tak on tobie”, tak w dyplomacji uznaje się prawo do wzajemności. Polska nie
znajduje się na innej planecie, wręcz przeciwnie, usytuowana jest w jednym z mniej
stabilnych miejsc Europy. I w interakcjach z sąsiadami może uzyskiwać korzyści albo
straty. Zagranica może przyczyniać się do naszego bezpieczeństwa albo nam zagrażać.
Naszą suwerenność można umacniać albo ją stracić.
Nie jesteśmy ani supermocarstwem, które może coś dyktować innym, ani kraikiem
zależnym, który swą politykę zagraniczną oddaje w cudze ręce. Na mniej więcej dwieście
państw będących członkami Organizacji Narodów Zjednoczonych w większości
kategorii jesteśmy na szczycie trzeciej dziesiątki, z potencjałem i ambicjami, aby wejść
do drugiej dziesiątki najważniejszych krajów świata. Całkiem nieźle jak na państwo,
którego sto lat temu nie było na mapie. Nasz wzrost lub spadek w rankingu państw
nie zależy tylko od polityki zagranicznej, ale polityka zagraniczna może ten proces
wspierać bądź go osłabiać.
Podsumujmy. Polityka zagraniczna to całość oddziaływania jednej wspólnoty na
drugą. Dyplomacja to sposób komunikowania się wspólnot między sobą. Celem polityki
zagranicznej, której głównym instrumentem pozostaje dyplomacja, jest wpływanie na
to, aby inne wspólnoty zmieniały swoje zachowanie zgodnie z naszymi interesami
i ambicjami. A więc dobra dyplomacja nie musi być ani miękka, ani twarda; ani
głośna, ani cicha; ani pokazowa, ani zakulisowa – lecz po prostu skuteczna. A testem
jej skuteczności jest to, czy dzięki jej działaniom Polska realizuje swoje cele narodowe,
czy jest bezpieczniejsza, zamożniejsza i potężniejsza, krótko mówiąc, czy rośnie
w hierarchii narodów, czy spada. Ta książka jest o tym, jak próbowałem prowadzić
skuteczną politykę zagraniczną Polski w latach 2007–2014 i jakie z tego wynikają
lekcje dla moich następców.
1. Misja do Kijowa

19
lutego 2014 roku byłem z rodziną na dorocznym urlopie narciarskim
w Dolomitach, ciesząc się niemieckim przygotowaniem stoków i włoskim
jedzeniem. Wiadomości już wtedy czerpałem głównie z serwisów
społecznościowych, do których zerknąłem, gdy moi bliscy przebierali się
w kombinezony. Przez noc zebrały się na Twitterze niepokojące informacje, jakoby
na kijowskim Majdanie, po miesiącach przeważnie pokojowych demonstracji,
polała się krew. Ktoś umieścił krótki film małej, niezależnej ukraińskiej telewizji
obywatelskiej Hromadske. Obraz był nieostry i nieustabilizowany, ale odgłosy strzałów
i krzyki przerażonych ludzi – wyraźne i przejmujące. Po największych prounijnych
demonstracjach w historii kontynentu ukraińskie marzenie o Europie miało zostać
utopione we krwi. Pokazałem filmik żonie i synom – widzieli to co ja i z góry mi
wybaczyli. Kolejny zepsuty urlop, ale musiałem tam być.
Zamiast na stoki poszliśmy na spacer wzdłuż trasy biegowej. Pierwszy telefon do
ministra Tomasza Arabskiego, czy ewentualnie byłby samolot rządowy, aby przerzucić
mnie bezpośrednio do Kijowa. Drugi do premiera Donalda Tuska, z prośbą o zgodę na
misję. Wiedział, że to będzie ryzykowne, ale mi zaufał. Trzeci do Catherine Ashton,
wysokiej przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa,
z pytaniem, czy jeśli uda mi się do misji rozjemczej doprosić ministrów spraw
zagranicznych Niemiec i Francji, to zgodzi się, aby nazwać ją misją całej Unii
Europejskiej. Odpowiedź brzmiała, że jeśli sam ich przekonam, to ona nie ma nic
przeciwko. Czwarty do Franka-Waltera Steinmeiera, który nie tylko od razu się zgodził,
lecz także wziął na siebie doproszenie Laurenta Fabiusa. W czasie tego spaceru po lesie
oczywiście zostałem w tyle i odpowiadałem rumieńcem na karcący wzrok napotkanych
turystów, w tym moich rodaków, którzy oburzali się na głośne rozmowy przez telefon.
Zanim skończyłem, moja oddana ekipa BOR już wiedziała, że do Kijowa wylecimy
specem z Monachium. Do ministra spraw zagranicznych Ukrainy i do sekretarza
generalnego NATO dodzwoniłem się już z samochodu. W tym czasie nasz ambasador
w Kijowie Henryk Litwin i ambasador unijny – dzięki naszym zabiegom też Polak, Jan
Tombiński – już ruszyli z przygotowaniami logistycznymi w Kijowie.
To, że misję, która w normalnych okolicznościach zajęłaby kilka tygodni wytężonej
pracy, udało się zorganizować w kilka godzin, było oczywiście wynikiem dramatyzmu
sytuacji, ale również następstwem zakumulowanego doświadczenia i wypracowanej
pozycji. To, że miałem w swoim telefonie numery komórkowe do wszystkich istotnych
uczestników kryzysu i ze wszystkimi byłem na ty, choć w nagłych sytuacjach i to
ma znaczenie, tym razem by nie wystarczyło. Kluczowe było to, że decydenci znali
mnie, nauczyli się poważnie traktować polskie propozycje i gotowi byli uznać, że
polska inicjatywa może być częścią rozwiązania, a nie źródłem kłopotów. Wiedzieli,
że w sytuacjach podbramkowych zagramy zespołowo, a nie indywidualnie, na wariata.
I że jest szansa na sukces. Na taką pozycję pracuje się wiarygodną dyplomacją latami.
Tę pozycję kładłem teraz na szali na rzecz Ukrainy. Dla ważnych historycznych
i geostrategicznych powodów.
Już Winston Churchill stwierdził: „Nic tak nie dzieli Polaków i Ukraińców jak ich
wspólna historia”. Dotyczy to zarówno historii dawniejszej, jak i najnowszej. Łączy
nas jednak myśl o wspólnej przyszłości, ale na drodze do jej realizacji poruszamy
się w bardzo różnym tempie. Gorzko komentuje je ukraiński żart rysunkowy, który
widziałem w trakcie jednej z moich wizyt w tym kraju: dwóch Ukraińców rozmawia
o sytuacji swojego kraju w latach 1990, 2005 (pomarańczowa rewolucja) i 2015 (po
wydarzeniach na Majdanie). W roku 1990 jeden z nich mówi: „Już za 5 lat dogonimy
Polskę”. W roku 2005 ten sam mówi: „Polskę dogonimy już za 10 lat”. W roku 2015
oznajmia: „Jeszcze tylko 20 lat i dogonimy Polskę”. Boję się, że ten żart zdążył
w ostatnich latach wiele na swoim dowcipie stracić.
W niepodległość wkroczyliśmy razem z Ukraińcami z otwartymi głowami i z mniej
więcej jednakowymi szansami. To, co wiele lat powtarzał nam Jerzy Giedroyc –
że bez wolnej Ukrainy nie może być wolnej Polski – zrealizowało się bardzo
dosłownie. To właśnie działania Ukraińców zadecydowały ostatecznie o upadku
Związku Radzieckiego. Wielu – co wyraziło się w geście natychmiastowego uznania
niepodległości Ukrainy przez Polskę – stwierdziło nawet, że być może nadchodzi czas
realizacji marzeń Piłsudskiego o polsko-ukraińskim sojuszu. Ukraina wydawała się
jednak krajem, który konsekwentnie postanowił nas rozczarowywać.
Jeśli ktoś, obserwując ukraińską scenę polityczną przez ostatnie lata, miał
wrażenie, że to Polska bardziej chce, by Ukraina stała się normalnym zachodnim
państwem, często bardziej niż ona sama, wiele się nie mylił. Badania opinii publicznej
regularnie wykazywały, że Ukrainę jako członka Unii Europejskiej widział większy
odsetek Polaków niż samych Ukraińców. W tej sprawie prowadzący polską politykę
zagraniczną wykazali się równie wielką konsekwencją co Ukraińcy, a w szczególności
ukraińscy politycy. Z tym że oni konsekwentnie swój proces integracji z zachodnim
światem utrudniali.
Polityczne ryzyko i wysiłek podejmowane były przez właściwie wszystkich
liderów naszej polityki zagranicznej – od Krzysztofa Skubiszewskiego po Grzegorza
Schetynę, od Lecha Wałęsy po Bronisława Komorowskiego, a w szczególności przez
Lecha Kaczyńskiego, który sprawami polsko-ukraińskimi zapisał najlepszą – w moim
przekonaniu – kartę swojej prezydentury. Także i ja miałem niemiły obowiązek
tonowania – słusznego przecież – oburzenia przeciwko sposobowi traktowania zbrodni
wołyńskiej przez Ukraińców, aby nie wykorzystano jej do zaostrzenia stosunków
polsko-ukraińskich. Takie zaostrzenie, nawet jeśli dochodziło do niego z uzasadnionych
powodów, zawsze sprawiało, że Rosja dostawała do ręki wygrywające karty. Tak dziwnie
się złożyło, że w lipcu 2013 roku wniosek o nową uchwałę sejmową w sprawie zbrodni
wołyńskiej złożył pewien poseł PSL znany z sympatii do Rosji, i to mimo że Sejm
przegłosował uchwałę w tej sprawie zaledwie rok wcześniej. Zgodnie ze stanowiskiem
Instytutu Pamięci Narodowej nazwano w niej masakrę wołyńską „czystką etniczną
o znamionach ludobójstwa”. A teraz nagle miało być użyte po prostu określenie
„ludobójstwo”, czym zrównano by zbrodnię wołyńską ze zbrodniami hitlerowskimi,
mimo że od tego czasu nie ujawniono żadnych nowych okoliczności. Jedyną nową
okolicznością było to, że Ukraina aspirowała właśnie do umowy stowarzyszeniowej
z Unią Europejską. I nie trzeba było być nadmiernie przenikliwym ani podejrzliwym,
aby odgadnąć, komu może zależeć na polsko-ukraińskiej awanturze o historię.
Polska była w tej rozgrywce o wprowadzenie Ukrainy do Europy kluczowa, bo
przyjęła na siebie – z pragmatycznych, strategicznych względów – rolę ambasadora
Ukrainy w Europie. Nikt nie mówił, włączając samych Ukraińców, że będzie to rola
łatwa i przyjemna. Pytanie brzmi raczej: „Czy Polska mogłaby tej roli na siebie
nie przyjąć?”. Moim zdaniem tylko jeśli chcielibyśmy realizować politykę, której
symbolem stało się zajęcie Zaolzia – jedna z najgłupszych decyzji w naszej polityce
zagranicznej, za którą przecież też stała historyczna krzywda. A więc nie, nie mogła.
Zresztą powiedzmy szczerze – nie wynika to z miłości do Ukrainy czy Ukraińców, ale
z własnego interesu. Polska powinna grać o Ukrainę z Rosją, bo rosyjska Ukraina to
najprostsza droga do zagrożenia naszej suwerenności. Dziś widać to jak na dłoni: gdyby
prezydent Władimir Putin nie musiał zabiegać o zdjęcie sankcji nałożonych po aneksji
Krymu, gdyby nie musiał finansować swoich dywersantów we wschodniej Ukrainie,
gdyby nie groziły mu rozprawy przed międzynarodowymi trybunałami za to, że jego
żołnierze zestrzelili nad Ukrainą samolot cywilny, toby miał więcej środków i czasu na
zajmowanie się państwami bałtyckimi albo przesmykiem suwalskim.
Kiedyś rywalizacja o Ukrainę oznaczała próby integracji albo kolonizacji,
w dzisiejszych realiach zaś oznacza grę o europejskość Ukrainy. Właściwie to Polska
uczuliła Zachód na fakt istnienia Ukrainy jako odrębnego państwa. Polska uświadomiła
Zachodowi jej strategiczne położenie. Większość krajów zachodnich z łatwością by się
zgodziła na jakąś formułę przynależności Kijowa do rosyjskiej strefy wpływów. Sama
Ukraina miała okresy bardzo burzliwych stosunków i ze Stanami Zjednoczonymi,
i z Unią Europejską.
Krnąbrności Ukrainy nie trzeba usprawiedliwiać, ale z całą pewnością trzeba
rozumieć jej przyczyny. Jest to państwo wieloetniczne i stosunkowo duże. Oczywiście
to zasługa polityki sowieckiej. Jej obecny kształt (czy raczej kształt sprzed aneksji
Krymu i walk w Donbasie) jest de facto wynikiem próby pozyskania ukraińskich elit
w zamian za przekazanie Ukrainie ziem, których ukraińskość była oceniana na wyrost.
Najjaskrawszym tego przykładem był naturalnie Krym. Ukraina w kontaktach z nami
miała więc zawsze poczucie bycia partnerem biedniejszym, ale większym. I niestety –
nasze poparcie dla spraw ukraińskich nie zawsze spotykało się z wdzięcznością.
Pamiętam, jak trudno było umówić spotkanie premierów Tuska i Julii Tymoszenko, jak
zbywano nasze kolejne prośby o uczciwe traktowanie inwestorów polskich na Ukrainie.
Orką na ugorze okazywały się zawsze sprawy bilateralne – a to wleczące się latami
przekazanie domu we Lwowie na cele mniejszości polskiej, a to kwestie związane
z dziełami sztuki, przemieszczaniem się zbiorów, zwrotami kościołów katolikom.
Wszystkie te sprawy mimo oporów w końcu jednak zawsze udawało się posunąć
naprzód.
W stosunkach polsko-ukraińskich wielkie wrażenie muszą też robić obserwacje
stosunków łączących „elity” ukraińskie z ukraińskim społeczeństwem. Wydawało się,
że po pomarańczowej rewolucji mobilizacja społeczna wepchnie Ukrainę na ścieżkę
modernizacji, a tymczasem doszło jedynie do przetasowania wewnątrz oligarchii.
Schematy korupcyjne pozostały niezmienne, a za Janukowycza jeszcze się nasiliły.

Ukraińska pokusa
Niektórzy z ukraińskich oligarchów zgłaszali chęć wsparcia integracji ich kraju z UE.
Nie dlatego, jak zakładaliśmy, że zaczytali się w Robercie Schumanie, lecz dlatego, że
po osiągnięciu pewnego statusu materialnego rządy prawa zaczynają być atrakcyjne
jako kontekst dla utrzymania zdobytych aktywów. Przyjęcie europejskich standardów
i wejście na zachodnie giełdy mogłoby zwielokrotnić wartość ich firm. Wraz
z Carlem Bildtem, wówczas szefem szwedzkiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
postanowiliśmy rozpoznać to środowisko i postaraliśmy się o zaproszenie od książątka
Donbasu, Rinata Achmetowa. Pretekstem był mecz Ligi Mistrzów Szachtar Donieck vs
FC Porto w listopadzie 2011 roku. Temperatura spadła poniżej zera, ale na trybunach
dla VIP-ów podano koce. Resztę trybun wypełnili kibice o twardych, mocnych rysach
twarzy, ewidentnie ciężko pracujący, zapewne w większości górnicy. Wydawało mi się,
że oglądałem właśnie demograficzny efekt dekad rusyfikacji i potomków zesłańców,
którzy tak za czasów carskich, jak i sowieckich budowali przemysł regionu. Natomiast
na zapleczu, w salonie, a raczej buduarze VIP-owskim, panował przepych, którego
nie powstydziłby się któryś ze szwarccharakterów w filmach o Jamesie Bondzie.
Bizantyjskie pomieszanie stylów, pompatyczne umeblowanie, złocona porcelana. To
był ewidentnie przypadek królewiątka zapewniającego swoim klientom igrzyska.
I tak wyjechaliśmy z zapewnieniami o proeuropejskości właściciela tego przybytku.
Kilka lat później zdjęcia ruiny tego stadionu stały się jedną z ilustracji wojny
rosyjsko-ukraińskiej.
Ukraina jest krajem trzy razy od Polski biedniejszym, a na dodatek to mniejsze
bogactwo jest skoncentrowane w rękach ekstremalnie wąskiego grona osób. Kilku
największych oligarchów kontroluje najważniejsze sektory ukraińskiej gospodarki, co
czyni Ukrainę bardziej podobną do Rosji niż do Zachodu. Schematy korumpowania
polityków związane z handlem gazem czy z rozmaitymi monopolami, wykorzystywane
przez poszczególne ekipy, pozostawały niezmienne. Włącznie z używaniem tych
samych spółek do prania pieniędzy. Co zaskakujące, od standardów europejskich
odbiega to, że kolejni politycy ukraińscy po okresie sprawowania rządów zostają
milionerami. Apogeum system ten osiągnął za prezydentury Janukowycza. Jego rządy
to totalna kleptokracja, i to według jeszcze prostszego schematu: syn prezydenta –
dentysta – zostaje szefem banku, po czym firmy i instytucje państwowe dekretem
prezydenta zobowiązane są do przeniesienia swych kont do tego właśnie banku.
A potem ciężarówka raz w tygodniu zawozi gotówkę do Moskwy. I to z tych ukraińskich
pieniędzy potem częściowo finansowano rosyjską dywersję na wschodniej Ukrainie.
Ukraina była totalnie skorumpowana, ale w odróżnieniu od Rosji miała wolną
prasę, co dawało nadzieję na korektę. W kwietniu 2013 roku, podczas jednej z wizyt
u prezydenta Janukowycza, podczas których tłumaczył mi zawile, jak złą kobietą jest
Julia Tymoszenko, stałem się bohaterem afery zegarkowej, też ilustrującej różnice
między Polską a Ukrainą. Otóż podczas jednej z moich wizyt sfotografowano na
moim przegubie zegarek, który dostałem lata wcześniej od żony. Tygodnik tyzdhen.ua
zestawił go z zegarkami moich ukraińskich rozmówców:

Co za nędza! Przecież nasi chłopcy nie przymierzą nawet zegarka tańszego niż za
kilka tysięcy dolarów. By błysnąć nim przed oczami kolegi z innego kraju. Zobaczcie
tylko sami: – Minister ds. podatków Ołeksandr Kłymenko – Portuguese Vintage
1939 za 31 200 dolarów. Minister energetyki i górnictwa Eduard Stawicki – Journe
Octa Sport – 30 000 dolarów. Minister sprawiedliwości Ołeksandr Ławrynowycz –
Piaget Altiplano – 10 000 dolarów. Minister rozwoju ekonomicznego Ihor Prasołow –
Vacheron Constantin – 36 500 dolarów. Minister infrastruktury Wołodymyr Kozak –
Bovet Amadeo Fleurier – 48 000 dolarów.
Być może jest on poważanym i profesjonalnym politykiem, ale żebrakiem. Na ręce
nosi bowiem japoński zegarek kwarcowy Bulova, który kosztuje zaledwie jakieś 165
dolarów. Czyżby Unia Europejska nie mogła mu się zrzucić na jakiś bardziej okazały
zegarek, żeby nie wyglądał na Ukrainie jak jakieś kuriozum? Z takim zegarkiem nie
można przecież pokazywać się na rozmowach z ukraińskimi urzędnikami. Oni nic nie
zrozumieją. Nie da to żadnego efektu. No bo jak wyjaśnić ukraińskiemu ministrowi,
że facet, który ma na ręku zegarek za ledwie 165 dolarów, jest człowiekiem
poważnym i wpływowym?

„Kraj, w którym można się jeszcze nabijać z rządzących, nie jest stracony” –
pomyślałem. Ale przejeżdżając podczas oficjalnych wizyt w tę i we w tę przed ukraińską
Radą Najwyższą, nigdy nie mogłem się nadziwić, że range roverów i bentleyów stoi tam
więcej niż przed brytyjską Izbą Lordów, o polskim Sejmie nie wspominając. Natomiast
takie artykuły – i ich efekty polityczne, dawały mi nadzieję – że ukraińscy politycy
prędzej czy później będą musieli zmienić postępowanie. Nie pomyliłem się. W 2016
roku ruszył na Ukrainie elektroniczny rejestr majątków osób publicznych, a w 2018
roku – specjalny sąd antykorupcyjny. W trzy lata po Majdanie Ukraina przeprowadziła
więcej reform niż przez poprzednie trzydzieści. I w odróżnieniu od zmian u nas są to
zmiany, które przybliżają ją ku Europie.
Mimo to, mam taką historyczną refleksję – historycy pewnie by się na nią żachnęli –
że przynajmniej w odniesieniu do Ukrainy żyjemy jakby w XVI wieku. Polska jest
zakotwiczona w Europie, ale płytko, a Ukraina – podzielona na królestwa, mniej
terytorialne, bardziej branżowe. I że dziś połączenie się Polski z Ukrainą byłoby takim
samym błędem, jakim było wtedy. Zgodnie z kopernikańską zasadą, że zły pieniądz
wypiera lepszy, bardziej prawdopodobne jest, że to my zostalibyśmy zainfekowani
tamtymi standardami życia publicznego, niż że oni przyjęliby nasze. Obawiam się, że
nasi politycy nie oparliby się pokusie łatwych pieniędzy. Szczególnie że lata rządów PiS
dowodzą, jak kruchy jest u nas porządek republikański i jak wielu naszych polityków
ma mentalność bizantyjską. Podporządkowanie wymiaru sprawiedliwości, powolni
sobie sędziowie, prokuratorzy. Dyspozycyjny aparat wykonawczy – policja, służby
specjalne. Wszystko to możliwe ze względu na słabe charaktery w partii rządzącej i na
szczytach instytucji, słaby opór społeczny i przyzwolenie dla rządzących w zamian za
gwarancje nienaruszalności pewnych socjalnych przywilejów.
Dodam, że w pewnym sensie my te realia uznawaliśmy. Co prawda jednym
z warunków zbliżenia do Unii Europejskiej było przyjęcie nowej ustawy o prokuraturze,
ale nikt nie sądził, że sytuacja diametralnie się zmieni, i to z dnia na dzień. Kontakty
z Achmetowem – uznawanym wtedy za prozachodniego oligarchę – pozwoliły nam
zrozumieć, że i klasa oligarchów może stać się naszym sojusznikiem na drodze do
europeizacji Ukrainy. Bo dla nich europeizacja oznaczała większe zabezpieczenie
własnych aktywów przed kaprysami władzy. Zagrożenie widoczne w sąsiedniej Rosji.
Nasza ówczesna opozycja miała wizję stosunków polsko-ukraińskich, w której
Ukraina z jednej strony permanentnie klęczy przed nami w ramach pokuty za zbrodnię
wołyńską, a z drugiej Polska łaskawie dopuszcza ją do przedpokoju Unii Europejskiej;
w której rząd grzmi na Ukrainę za nie dość skruchy w sprawach historycznych,
a z drugiej strony jest rozliczany za niewystarczającą proukraińskość; w której skrycie
pogardzamy ukraińskimi rezunami, ale mamy nadzieję użycia ich przeciwko Rosji,
której boimy się bardziej. Wizja ambitna i miła naszej narodowej megalomanii, ale
cokolwiek niespójna i rozmijająca się z realiami polityki zagranicznej.
Ukrainę odwiedzałem najczęściej ze wszystkich krajów i pilnowałem, aby spotykać
się zarówno z aktualnie rządzącą ekipą, jak i z opozycją. Na przykład z Janukowyczem
spotkałem się trzy razy w czasach, gdy był w głębokiej opozycji. Od kolejnych ekip
otrzymałem najwyższe odznaczenia państwowe, co przytaczam nie po to, aby się chwalić
błyskotkami, ale jako dowód, że Ukraińcy, w odróżnieniu od rodzimych komentatorów,
doceniali nasze działania. Ukraińskich kolegów dopraszaliśmy na spotkania Grupy
Wyszehradzkiej i Trójkąta Weimarskiego, aby oswajać naszych zachodnich kolegów
z regionem, który oni traktowali jako „dziki wschód”. To z inicjatywy Polski odbywały
się wspólne podróże z ministrem spraw zagranicznych Niemiec i Szwecji. Kolejni
komisarze Unii do spraw rozszerzenia – na czele ze Štefanem Füle – zawsze mieli
w nas wsparcie.
Najbardziej widocznym obrazem choroby toczącej to państwo było gadanie. Liczba
wypowiadanych słów odwrotnie proporcjonalna do działania. Pamiętam rozmowę
z premier Tymoszenko o państwowych dopłatach do gazu. Mówiłem: „Zróbcie coś
z tym, przecież żaden kraj nie wytrzyma tego, że 6% budżetu idzie na dopłaty dla
konsumentów gazu”. Jej odpowiedź: „Tak, oczywiście urynkowimy ceny gazu. Gdy
tylko wygram następne wybory”. Jak mantrę powtarzali mi to kolejni ukraińscy
politycy. Tak maskowali brak determinacji, by zrobić coś długoterminowo dobrego dla
własnego kraju. I tani gaz dla indywidualnych konsumentów był jednym z czynników,
który zrujnował ukraińską gospodarkę. Mieszkańcy latami pokrywali zaledwie 20%
rynkowej ceny gazu, a jej biznesmeni i politycy tuczyli się na arbitrażu między
ceną subsydiowaną a rynkową. Tylko niewielką przesadą jest powiedzieć, że Ukraina
nieomalże straciła niepodległość na rzecz Rosji dlatego, że przez dwie dekady politycy
tolerowali bądź korzystali na korupcji w tej branży. Tymczasem ze strony naszych
biznesmenów słyszeliśmy horrendalne historie o przejmowaniu fabryk, wykradaniu
aktywów. Gangsterskie opowieści o tym, jak można po tygodniu urlopu wrócić
do swojej firmy i zastać ją przejętą przez wspólników ludzi władzy przy pomocy
skorumpowanych sędziów i policjantów. Nierzadko z błogosławieństwem najwyższych
władz, i to także tych, którym powszechnie przypisywano prozachodnie nastawienie.

Partnerstwo Wschodnie
Ponadto Ukraina miała swój własny kompleks bobasa, podobny do polskiego, tylko
objawiający się jeszcze wyraźniej. Polega on na tym, że jeżeli jakieś państwo sprawia
dużo kłopotów w systemie międzynarodowym, ale jest na tyle znaczące, że nie można
go całkiem zlekceważyć, to państwa poważne pochylają się nad nim z troską i starają
się pomóc. Trochę jak dorośli, którzy zajmują się wrzeszczącym bobasem, bo zależy
im na tym, żeby przestał płakać. Bobasowi wydaje się, że skoro dorośli poświęcają mu
dużo uwagi, to znaczy, że jest ważny. Prawdziwy szacunek zdobywa się jednak, gdy jest
się wśród dorosłych, którzy pomagają innym. Ale trudno wymagać od bobasa, żeby to
wiedział. Ukrainie wydawało się więc, że rozgrywa jakąś wielką geopolityczną stawkę
pomiędzy Rosją, Unią Europejską, Chinami a Stanami Zjednoczonymi, i to zarówno
co do swojej orientacji politycznej, jak i modelu gospodarczego. W rzeczywistości, nie
przeprowadzając reform i nie opowiadając się za którąś ze ścieżek rozwoju, marnowała
tylko czas i realizowała stare powiedzenie: „Trzecia droga to droga do Trzeciego
Świata”.
Ukraińscy politycy łudzili się, że ich kraj gra w jednej lidze z takimi państwami
jak Rosja i Niemcy, gdy w rzeczywistości miał w Europie jednego tylko stałego
sojusznika – Polskę. I tylko poprzez powtórzenie polskiej drogi do Europy miał szansę
powrócić na ścieżkę cywilizacyjnego postępu. Natomiast premier Tusk i ja byliśmy
przekonani, że europeizacja Ukrainy to zadanie zbyt ambitne dla samej Polski, że droga
Kijowa na Zachód nie prowadzi tylko przez Warszawę, ale przede wszystkim przez
Brukselę i że my możemy odegrać rolę przewodnika i swata, ale nie starszego brata.
Pierwszym wyzwaniem było przekonanie Europy, że w przedsięwzięcie pod tytułem
„Europejska Ukraina” w ogóle warto inwestować. Instynktowną reakcją na nasze
starania na Wschodzie było klasyfikowanie ich jako czegoś w rodzaju sentymentu
do byłej półkolonii. W pewnym sensie było to dla nas korzystne, bo dla większości
Europejczyków informacja o tym, że Polska nie była wieczną ofiarą, lecz kiedyś coś
znaczyła na mapie politycznej Europy Wschodniej, była zaskoczeniem. Taki szablon
myślowy pozwalał też zaklasyfikować nasze wysiłki jako coś zrozumiałego – bo
sentyment do byłych kolonii to w większości europejskich stolic coś normalnego.
To, że można zabiegać o interes ważnego sąsiada po części z poczucia żalu za
utracone historycznie okazje, a po części dla wspólnej obrony przed zakusami
większego wspólnego sąsiada, było trudniejsze do wytłumaczenia. Natomiast kluczowe
było uświadomienie partnerom, że wbrew opinii o Polakach jako geopolitycznych
awanturnikach, jesteśmy realistami. Gdy w 2008 roku w Urzędzie Wojewódzkim
w Bydgoszczy rozmawiałem po raz pierwszy o Ukrainie z Frankiem-Walterem
Steinmeierem, powiedziałem mu: „Słuchaj, my nie chcemy wciągać Ukrainy do UE
jutro, ale myślimy o perspektywie członkostwa dla niej około roku 2020”. Wyraźnie się
ucieszył i odparł: „Jeżeli tak, to to jest wykonalne i mogę to poprzeć”.
Nieformalne spotkanie ministrów spraw zagranicznych w Sopocie poświęcone Partnerstwu
Wschodniemu, 24.05.2010 r.
fot. Adam Warżawa/PAP

Mimo wszystko wokół naszych wschodnich zainteresowań panowała atmosfera


sporej nieufności. Pierwszy rząd PiS, węsząc niemiecki spisek, odrzucił bezwarunkowo
propozycję niemieckiej prezydencji, która postulowała sojusz na rzecz europeizacji
Wschodu. Była to polityka odrzucania ciastka, chociaż wygląda smakowicie, tylko
dlatego, że skoro jest ono niemieckie, to z góry wiadomo, że zostało naszpikowane
arszenikiem.
Pomysł Partnerstwa Wschodniego był wynikiem zainicjowanej przeze mnie
osobiście pracy koncepcyjnej Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w której brali udział
wiceministrowie Mikołaj Dowgielewicz, Andrzej Kremer i Grażyna Bernatowicz,
ambasador Jarosław Starzyk i dyrektor Jarosław Bratkiewicz. Plan był następujący.
Mieliśmy do czynienia z grupą krajów, które były z Unią Europejską w różnych
stosunkach i na różnych etapach relacji. Każdy z nich miał indywidualny tok
negocjacji, każdy negocjował różne elementy współpracy. Jedne z nich chciały zmienić
tylko relacje wizowe czy wyjaśnić sprawy praktyczne, np. fitosanitarne, a inne miały
wyraźnie europejskie aspiracje. Chodziło o to, żeby stworzyć forum, na którym te kraje
mogłyby rozmawiać nie tylko z Unią Europejską zbiorowo, lecz także między sobą.
Były przecież wśród nich kraje, takie jak Armenia i Azerbejdżan, które właściwie
były ze sobą w stanie wojny. Rozmowa sama w sobie dawałaby jakąś wartość dodaną.
Stworzenie marki, którą UE i jej państwa członkowskie uznałyby za swój cel i swój
sukces. Świadomie kierowaliśmy się przykładem Grupy Wyszehradzkiej, która też
pierwotnie miała przyspieszyć wejście Europy Środkowej do UE. Formalne negocjacje
traktatowe i tak zawsze odbywają się pomiędzy Unią Europejską a aplikującym krajem.
Ale formalności to jedno, a polityka to zupełnie co innego. Jak Grupa Wyszehradzka
złagodziła rywalizację pomiędzy Węgrami, Czechami, Słowacją i Polską o tempo
integracji i doprowadziła do tego, że wszyscy przystąpiliśmy do UE razem w 2004
roku, tak Partnerstwo Wschodnie, choć nie obiecywało członkostwa, dawało szansę
na przekonanie starej Europy, że członkostwo krajów postsowieckich jest wyobrażalne
i pożądane.
Drugim aspektem miała być wymiana doświadczeń w różnych aspektach zmian
prawnych koniecznych do integracji czy po prostu rozwoju współpracy, wymiana
doświadczeń pomiędzy ekspertami poszczególnych krajów i unijnymi urzędnikami,
szczegółowe objaśnianie – często z zewnątrz niezrozumiałych – unijnych wymogów.
Zależało nam też na tym, żeby pozwolić poszczególnym krajom błyszczeć – aby
widziały, że ich los jest dla Europy ważny – stąd cykliczne szczyty, spotkania na
najwyższym szczeblu. Chcieliśmy wytworzyć coś w rodzaju rywalizacji, żeby nie
powiedzieć wyścigu, o palmę pierwszeństwa w procesie europeizowania się naszych
wschodnich sąsiadów. I to się wspaniale udało. Przez długi czas takim prymusem
była Mołdawia, najszybciej wdrażająca unijne prawodawstwo, najszybciej negocjująca
i podpisująca umowę stowarzyszeniową. To były swoiste regaty.
Zanim jednak regaty miały się rozpocząć, musieliśmy (i ja, i premier Tusk) wykonać
olbrzymią pracę polityczną. Najpierw trzeba było rozstrzygnąć kwestię sojuszników.
W UE nic się nie osiągnie samemu. Logicznym wyborem byłoby zaangażowanie
państw bałtyckich jako najbardziej zainteresowanych, ale problem stanowiło
postrzeganie ich jako desperados nadmiernie uczulonych na Rosję. Mogliśmy zgłosić
inicjatywę samodzielnie albo znaleźć wiarygodnego partnera. Decyzja, czy proponować
Partnerstwo samodzielnie, zapadła w gabinecie premiera Tuska. Tusk powiedział,
żebym zdecydował, czy robimy to sami, czy z kimś. Uznałem, że lepiej będzie podzielić
się pomysłem i upewnić Europę, że będzie to poważne przedsięwzięcie, a nie samotna
polska szarża.
Idealnym kandydatem okazali się Szwedzi. Po pierwsze, dlatego, że mają za sobą
kilka stuleci zaangażowania w politykę krajów bałtyckich i szerzej: międzymorza. Po
drugie, pamiętają, że gdy cała Eurazja jest zdominowana przez Rosję, to ich neutralność
jest zagrożona. Po trzecie, jako kraj zamożny i bezpieczny oni naprawdę wierzą, że
rozszerzenie strefy dobrobytu i demokracji służy ich interesom. Po czwarte, w ministrze
spraw zagranicznych Carlu Bildcie, byłym konserwatywnym premierze, znalazłem
stratega i sojusznika. Zresztą – stwierdziliśmy to dopiero po fakcie – partnerstwo
polsko-szwedzkie jest naprawdę bardzo dobrze pomyślane. Szwecja jest zamożna, ale
mała. Jest starszym członkiem Unii Europejskiej i ma reputację kraju przewidywalnego,
do bólu pragmatycznego. Ale sama – mimo swojej renomy kraju idealnego – nie jest
w stanie oddziaływać na całą politykę UE. Okazało się, że się nawzajem potrzebujemy:
my ich ze względów polityczno-wizerunkowych, oni nas ze względu na większą wagę,
populację i potencjał.
Projekt, jak na unijne realia, zmaterializował się błyskawicznie. Rok po zgłoszeniu
pomysłu odbył się już jego pierwszy szczyt w Pradze. Nie przyjechali wtedy na szczyt
ani premier Wielkiej Brytanii, ani prezydent Francji i bez kanclerz Angeli Merkel
byłaby klapa. Na następnym szczycie, w Warszawie, brakowało tylko Brytyjczyków,
a dwa lata później w Wilnie pojawili się już wszyscy. To był widoczny znak, że
pomysł chwycił, rozwija się i zaczyna być postrzegany jako pełnoprawny składnik
unijnej polityki. Początkowo udawało się jakoś powstrzymać destrukcyjne zapędy
Rosji. Stworzyliśmy coś na kształt „grupy przyjaciół” Partnerstwa – forum, na którym
unijni urzędnicy informowali inne zainteresowane regionem kraje, w tym Rosję, Stany
Zjednoczone i Japonię, o wszystkich posunięciach z nim związanych.
Efekty właściwie też pojawiły się dość szybko. Jeśli porównamy Partnerstwo
Wschodnie i Unię na rzecz regionu Morza Śródziemnego (czyli odpowiednik Partnerstwa
na kierunku południowym), to pierwsza inicjatywa po pięciu latach ma trzy ratyfikowane
umowy stowarzyszeniowe, a ta druga po 15 latach ani jednej. Doprowadziło to też do
konsensusu, że jedna trzecia środków przeznaczonych na unijną politykę sąsiedztwa
trafi na wschód. Wcześniej nie było to takie oczywiste, a zasada jest sprawiedliwa, bo
mniej więcej odzwierciedla proporcje ludności. Dzięki temu kraje Europy Wschodniej
mają dostęp do takich funduszy jak Polska w okresie przedakcesyjnym. Spore
pieniądze idą na lepsze zarządzanie granicą, na efektywność energetyczną, na programy
antykorupcyjne, małe i średnie przedsiębiorstwa, mikropożyczki. Otwarto program
Erasmus dla studentów z krajów Partnerstwa Wschodniego.
Efekty tej inicjatywy należy oceniać jednoznacznie pozytywnie. W krajach, które
podpisały umowy stowarzyszeniowe, są one wdrażane. Unia Europejska to imperium
europejskiego prawa, a jego wprowadzenie oznacza dla wielu krajów wyjście
z cywilizacji postsowieckiej i przejście do cywilizacji europejskiej. Jak trwałe będą to
zmiany? Nie wiadomo. Nigdy nie można wykluczyć tego, że jakiś kraj nie podoła
wymogom stawianym przez UE i zasłabnie w pół drogi. Sami wiemy, że nie ma nic
nieodwracalnego. I paradoksalnie najbardziej niejednoznaczne są wyniki Partnerstwa
Wschodniego w kraju, dla którego przede wszystkim zostało ono skonstruowane: na
Ukrainie.

Zakażeni wolnością
Dopóki Rosja nie oponowała, dopóty Partnerstwo Wschodnie rozwijało się gładko.
Rosjanie od wielu lat argumentowali, że szanują samostanowienie państw i nie mają nic
przeciwko ich przystępowaniu do Unii Europejskiej; obiekcje zgłaszają jedynie wobec
przybliżania się do swoich granic sojuszy wojskowych. Podczas spotkania z premierem
Hiszpanii José Luisem Zapatero, 10 grudnia 2004 roku, w Moskwie, prezydent Putin
utrzymywał, że ucieszy się, gdy Ukraina przystąpi do UE, zwłaszcza z uwagi na
specjalne relacje i bliskie związki ekonomiczne, które będą mieć pozytywne skutki dla
rosyjskiej gospodarki. Dopiero gdzieś w roku 2012 Rosjanie uznali, że Partnerstwo
Wschodnie jest dla nich zagrożeniem. Jeszcze w roku 2011 potwierdzali, że sami
chętnie podpiszą dogłębną umowę o partnerstwie i współpracy z Unią Europejską.
Potem zmienili zdanie. Uznali, że będą tworzyć alternatywny biegun integracji.
Integracji na modłę rosyjską. W związku z tym oczywiście nie chcą, by kraje ich
najbliższego otoczenia integrowały się z UE. To, a nie działanie Zachodu jest źródłem
dzisiejszego konfliktu.
Przyczyny takiego stanu rzeczy są dwojakie. Pierwsza z nich to chroniczne
przecenianie własnych możliwości – nie pierwszemu postkolonialnemu państwu się
to przydarza, ale w przypadku Rosji to zjawisko wyjątkowo silne. Ważniejszy jest
jednak powód subiektywny, polityczny. Rosyjskie przywództwo uznało, że demokracja
i sukces ekonomiczny Ukrainy byłyby zagrożeniem dla jego władzy w samej Rosji. Że
cywilizacja prawa i praw człowieka to zagrożenie dla ich kleptokracji. I co więcej, mają
rację. Chyba że miałoby się na tyle zdolności przewidywania, aby próbować swą pozycję
społeczną, jakkolwiek zdobytą, ugruntować w rządach prawa i w międzynarodowym
kontekście.
Władze rosyjskie nie mogą dopuścić do sukcesu Ukrainy jako wolnego państwa,
jako liberalnej, dostatniej europejskiej demokracji, bo ostatecznie dowiodłoby to
nieskuteczności despotycznego modelu zarządzania Rosją. Przypuszczam, że Rosjanie,
a przynajmniej Kreml, widzą to też jako zagrożenie na jeszcze głębszym – niemal
cywilizacyjnym – poziomie. Zwycięstwo Zachodu w zimnej wojnie było kolejną porażką
rosyjskiej cywilizacji rozumianej jako byt samowystarczalny. Jednak zagrożeniem
bezpośrednim, realnym, jest przede wszystkim kontrast w warunkach materialnych.
Polacy powinni dobrze rozumieć ten mechanizm. Polskie społeczeństwo odrzuciło
komunizm nie tylko dlatego, że był despotyczny, lecz także dlatego, a może przede
wszystkim, że był tak nieskuteczny w zapewnianiu warunków życia porównywalnych
z zachodnimi. Polacy jeździli na Zachód, odwiedzali przebywających tam krewnych
i z roku na rok coraz wyraźniej dostrzegaliśmy, jak bardzo zostajemy w tyle. Ukraińcy
doświadczyli podobnego zjawiska, podróżując do Polski. Obserwowaliśmy je także –
w skali mikro – w entuzjazmie mieszkańców obwodu królewieckiego dla małego
ruchu granicznego z Polską. Myślę, że rosyjskie władze przyjmują jego jednostronne
i mało eleganckie zawieszenie przez Polskę z mieszanymi uczuciami, z jednej strony
jako polską złośliwość, ale z drugiej strony jako dopust boży pozwalający im
zminimalizować negatywne skutki polityczne, jakie mogłyby wyniknąć z dobrego
kontaktu mieszkańców Królewca z Polską.
Dlatego Rosjanom tak odpowiadała korupcja i degrengolada ukraińskich władz.
Dlatego dla Moskwy wymarzonym miejscem dla Ukrainy jest „strefa cienia”, wrzucenie
tego państwa do jednego worka z innymi postsowieckimi republikami, niepewnego, czy
drzwi do UE stoją przed nim otworem, czy też są szczelnie zamknięte. W tle toczy się
też gra obliczona na rozbicie jedności Europy i sojuszu z USA. W jednym i drugim celu
Rosjanie – co stwierdzam z nieukrywanym żalem – znajdują sporo sojuszników także
i w Polsce. Sądzę jednak, że Rosja jest na odgrywanie roli lidera integracji po prostu
zbyt słaba. Politycznie, kulturowo i gospodarczo. Jej największym atutem w obecnym
czasie są złoża surowców, zrewitalizowana armia i broń jądrowa.
Jeśli jednak Zachód będzie miał strategię zwycięstwa, to w tej konfrontacji
zwycięstwo odniesie. Zwłaszcza że prezydent Putin nie przewidział, jak mocno
wpłynie na proces formowania się narodu na Ukrainie. Rosja może odniesie taktyczne
sukcesy, ale strategicznie strzeliła sobie w stopę. Próbując zrealizować projekt
Noworosji, prezydent Putin doprowadził do końca proces tworzenia się ukraińskiej
świadomości narodowej, nawet wśród rosyjskojęzycznych jej obywateli. I jak przed
Krymem patriotyzm ukraiński był podejrzliwy, zarówno wobec Rosji, jak i Polski, tak
dziś jego ostrze skierowane jest głównie w Moskwę. Najlepszym tego przykładem
jest sama stolica kraju, Kijów. Gdy zacząłem go odwiedzać, na początku lat 90.,
Kijów był miastem rosyjskojęzycznym. Słyszało się o jednym ukraińskim liceum
gdzieś na peryferiach. Dziś jest centrum ukraińskiego patriotyzmu i coraz częściej
mówi się tam po ukraińsku. Gdyby prezydent Putin pogodził się z europejskimi
aspiracjami Ukraińców i Partnerstwem Wschodnim, Ukraina i Rosja mogłyby powoli,
w różnym tempie, razem ewoluować w kierunku Europy, natomiast grając ostro, zyskał
jeden półwysep i po jednej trzeciej dwóch zrujnowanych prowincji. O gigantycznych
kosztach nie wspominając. Tym, którzy w każdym rosyjskim posunięciu dopatrują się
demonicznej skuteczności, sugeruję, że to nie jest pozytywny bilans.

Gorące godziny
Chyba nigdy nie miałem poczucia, że jestem tak blisko historii jak w Kijowie w lutym
2014 roku. Wylądowałem wieczorem, w środę, 19 lutego, zanim przybyli Steinmeier
i Fabius, i jeszcze w drodze z lotniska dotarły do mnie niepokojące informacje.
Naczelny dowódca Sojuszu Północnoatlantyckiego zamieścił na swoim koncie na
Twitterze bezprecedensowy apel do sił zbrojnych Ukrainy, aby nie dały się użyć do
rozprawy z własnym narodem. Dopiero później dowiedziałem się, że miało to związek
z próbą przeniesienia brygady wojska pod rozkazy ukraińskiego MSW, tak aby można
jej było użyć do tłumienia demonstracji bez ogłaszania stanu wojennego.
Po przybyciu do hotelu odbyliśmy naradę z udziałem polskich i unijnych
dyplomatów, podczas której ustaliliśmy, że przed spotkaniami ze stroną rządową
zbierzemy się w ambasadzie Niemiec w kręgu Trójkąta Weimarskiego i że o wpół do
dziewiątej pójdziemy na Majdan, aby zorientować się w nastrojach. Kilkadziesiąt minut
po powzięciu tego postanowienia do szefa mojej ochrony zwrócił się szef ukraińskich
ochroniarzy przydzielonych mi przez prezydenta Janukowycza z pismem, w którym
deklarowałem, że na Majdan udam się na własną odpowiedzialność. Ponieważ
strona rządowa faktycznie nie kontrolowała terenu okupowanego przez protestujących,
wydawało się naturalne, że nie chce być za to odpowiedzialna. Podpisałem.
Następnego ranka rzecznik MSZ Marcin Wojciechowski wraz z kilkoma
dyplomatami ruszyli na Majdan skoro świt i po powrocie uznali, że to pomysł zbyt
ryzykowny. W ostatniej chwili zdecydowaliśmy, że zamiast na Majdan pojedziemy
do soboru św. Michała Archanioła, gdzie urządzono szpital polowy, któremu będę
mógł przekazać przywieziony z Polski przenośny sprzęt medyczny. I to w Soborze
Michajłowskim, klucząc pomiędzy śpiącymi na podłodze pacjentami, dowiedziałem się
od szefa ochrony Majdanu, Andrija Parubija, że na Chreszczatyku, punktualnie o wpół
do dziewiątej, znowu zaczęto strzelać. Gdy dojechaliśmy do ambasady Niemiec, było
już kilka ofiar śmiertelnych, a do czasu rozpoczęcia rozmów w budynku administracji
prezydenta – kilkanaście. Zanim weszliśmy do środka, korzystając z tego, że jako
VIP-owi nie śmiano mi przeszkodzić, zrobiłem zdjęcia kręcących się wokół niego
snajperów i natychmiast zamieściłem je w sieci.
Tweet Radosława Sikorskiego sprzed budynku Urzędu Prezydenta Ukrainy w Kijowie
fot. Archiwum autora

Chociaż wiedziałem, że jest kryminalistą i złodziejem, miałem przez lata dobry


kontakt z Janukowyczem, ale tym razem atmosfera była apokaliptyczna. Centrum
miasta widoczne z okien spowite było dymem, słychać było petardy i strzały. Może
400 metrów od nas zabijano ludzi.
Ustaliliśmy z Frankiem-Walterem i Laurentem, że mamy obowiązek spróbować
powstrzymać przelew krwi, skrócić kadencję prezydenta i zawrócić Ukrainę na bardziej
demokratyczne tory. Wydawało nam się, że to będzie proces ewolucyjny. Było jasne,
że Janukowycz traci autorytet, ale kryzys trwał już od miesięcy. Poprzednie miesiące
bezowocnych negocjacji w sprawie uwolnienia Julii Tymoszenko nauczyły nas, że
Janukowycz będzie robił dobrą minę do złej gry, nadrabiał gadaniem i kłamał w żywe
oczy. Umówiliśmy się, że Frank-Walter mu wtedy przerwie i sprowadzi go na ziemię.
Gdy siedliśmy przy długim drewnianym stole, przy którym spędziłem już wiele
godzin z kolejnymi prezydentami Ukrainy, Janukowycz próbował grać na czas według
przewidzianego przez nas scenariusza. Ale tym razem obie strony wiedziały, że
rosnącej o kilkaset metrów od nas liczby ofiar ukryć się nie da. Po kilkudziesięciu
minutach uników Steinmeier wszedł Janukowyczowi w słowo i sformułował pierwsze
warunki ewentualnego kompromisu. Po kolejnych zabrałem głos i powiedziałem:
„Panie Prezydencie, musi pan rozważyć skrócenie swojej kadencji”, na co Janukowycz
zbladł jak ściana. Zanim zdążył odpowiedzieć, wywołano go do „telefonu z zagranicy”.
„Z Moskwy” – mrugnęli jego współpracownicy. Po trwającej dobre pół godziny
nieobecności Janukowycz niespodziewanie oznajmił: „Dobrze, do końca roku”.
To kluczowe ustępstwo było czymś, co mogliśmy już przekazać opozycji jako
podstawę do negocjacji całościowego porozumienia. Janukowycz zgodził się, abyśmy
byli pośrednikami i świadkami takiego porozumienia. Po jednej z rozmów z „zagranicą”
oznajmił, że dołączy do nas przedstawiciel Rosji, ambasador Władimir Łukin,
ówcześnie ostatni liberał w orbicie Kremla. Odczytałem to jako dobry znak, przyznanie
przez Moskwę, że rozwiązanie siłowe nie ma szans i należy spróbować negocjacji.
Zanim dotarł, już pod wieczór, przenieśliśmy się do ambasady Unii Europejskiej, gdzie
przybyli przywódcy opozycji: Arsenij Jaceniuk, Witalij Kliczko i Ołeh Tiahnybok.
Gdy zaczęli mówić, spisałem ich postulaty w formie punktów pierwszego szkicu
porozumienia, które personel ambasady później przepisał na komputerze. Poczułem, że
możemy odnieść sukces, gdy do liderów opozycji dołączył przywódca jednej z frakcji
Partii Regionów, zaplecza parlamentarnego prezydenta Janukowycza. Rozlew krwi ma
to do siebie, że zmusza ludzi – a tym bardziej polityków – do określenia się. Jest to
punkt, w którym wiadomo, że sprawa nie rozejdzie się po kościach. Że ktoś odpowie za
wydanie rozkazów, a rodziny i przyjaciele poległych będą dochodzić sprawiedliwości.
Pojawienie się polityków Partii Regionów oznaczało, że zaplecze parlamentarne reżimu
zaczęło się kruszyć. Że politycy, którzy latami żyrowali złodziejstwo, nie chcieli
współodpowiadać za morderstwa. Spodziewali się, że dni władzy Janukowycza mogą
być policzone, i niekoniecznie zamierzali tonąć razem z nim.
Tego wieczoru Laurent Fabius musiał kontynuować wcześniej zaplanowaną podróż
do Chin, więc zadanie przedstawienia postulatów opozycji stronie prezydenckiej
spadło na Franka-Waltera i na mnie. Co ciekawe, postulaty, które, jak sądziliśmy,
będą najtrudniejsze do spełnienia, na przykład przywrócenie konstytucji sprzed
ograniczających demokracje zmian czy konieczność osądzenia winnych masakry na
Majdanie, Janukowycz przyjął bez dyskusji. A te, które wydawały nam się oczywiste –
rozdzielenie sił bezpieczeństwa od protestujących – ugrzęzły w wielogodzinnych
dyskusjach. Nie chodziło o technikę, tylko – jak często w polityce – o honor. Kto
wycofa się pierwszy i zaryzykuje utratę twarzy wobec swoich.
W miarę upływających godzin krawaty się rozluźniały, garnitury i koszule mięły,
a delegacje zaczęły przewalać się po pokojach poza wszelkim protokołem. W miarę
jak wjeżdżały góry kanapek, a śmietniki napełniały się kartkami po kolejnych wersjach
porozumienia, Pałac Prezydencki zaczynał przypominać bardziej obozowisko kozackie
niż siedzibę głowy państwa. Jak zwykle w takich przypadkach dochodziły do nas
informacje, plotki i spekulacje, których prawdziwość trudno było zweryfikować. A to, że
we Lwowie policja przeszła na stronę demonstrantów, otworzyła swój arsenał i uzbrojone
grupki już są w drodze do Kijowa. Albo że od wschodu już zbliżają się oddziały wojska
wierne Janukowyczowi. Na pewno wiedzieliśmy jedynie to, że w tym samym czasie
w Brukseli obradowała Rada Europejska na szczeblu ambasadorów i w porozumieniu
z nami uchwaliła sankcje wobec polityków ukraińskich odpowiedzialnych za rozlew
krwi. Ten ruch Catherine Ashton znacząco ułatwił nam negocjacje. Kluczowi ukraińscy
politycy brali na stronę ambasadora UE, Jana Tombińskiego, zapewniając go, że
nie mieli z represjami nic wspólnego. Podczas tych negocjacji uderzyło mnie to, że
ludzie prezydenta i przedstawiciele opozycji bardzo dobrze się znali, wszyscy byli na
ty. Gdyby u nas rząd właśnie masakrował demonstrantów, bariera towarzyska byłaby
większa.
Impas związany ze sposobem rozdzielenia demonstrantów i Berkutu – ukraińskie
ZOMO – pomógł przełamać ambasador Łukin. Zaproponował mianowicie, że zamiast
mówić o opróżnianiu ulic, placów i budynków rządowych i ich ochrony, obie strony
„udrożnią ruch” głównych arterii miasta, co zostało przez zainteresowanych przyjęte
z ulgą. Wreszcie, o siódmej rano w piątek, po dobie negocjacji, przedstawiciele rządu
i opozycji oznajmili, że zgadzają się na przedłożony tekst porozumienia. Parafowaliśmy
bodaj pięćdziesiątą wersję: prezydent Janukowycz, przywódcy opozycji, Frank-Walter
Steinmeier, ambasador Łukin i ja. Ustaliliśmy, że formalne podpisanie nastąpi w samo
południe.
Wróciłem do hotelu, wziąłem prysznic i poinformowałem o wyniku rozmów
premiera Tuska oraz Jacka Protasiewicza, który akurat zadzwonił. Po dwóch godzinach
snu wróciłem do budynku administracji prezydenta, gdzie czekały na nas dobre
i złe informacje. Z jednej strony nasze porozumienie poparła Catherine Ashton i –
w specjalnym oświadczeniu – Biały Dom. Z drugiej Moskwa zabroniła ambasadorowi
Łukinowi podpisywać porozumienia bez umieszczenia w nim klauzuli o federalizacji
Ukrainy. Naradzaliśmy się, co z tym zrobić, gdy pojawił się Władimir Kliczko
i oznajmił, że Rada Majdanu też uważa porozumienie za niekorzystne i nie zgadza się
na jego podpisanie. Może byśmy spróbowali ją przekonać?
Obrady toczyły się w sali konferencyjnej jednego z hoteli. Prym, nie tylko estetyczny,
wiodła znana piosenkarka Rusłana. Atmosfera napięta, wszak na Majdanie nadal ginęli
ludzie. Nietrudno było formułować argumenty, że każde porozumienie z władzą, która
stosuje takie metody, jest zdradą i złem. Z Frankiem-Walterem rozumieliśmy się już
bez słów. Zaapelowałem do Ukraińców z pozycji polskich doświadczeń historycznych.
Nie popełnijcie naszego błędu z grudnia 1981, kiedy to niektórym przywódcom
„Solidarności” wydawało się, że władza ledwo zipie. Dopóki państwo dysponuje nagą
siłą, rozwój sytuacji zależy głównie od stopnia determinacji rządzących do jej użycia.
Akceptując kompromis, rozpoczniecie proces demokratyzacji i dekompozycji obozu
dyktatury. Odrzucając go, dacie władzy argument, że z wami nie można się dogadać
i alternatywą jest rozwiązanie siłowe. Dziś macie po swojej stronie sympatię Unii
Europejskiej i całego demokratycznego świata. Jeśli je odrzucicie, świat spisze was
na straty.
„Czy przysięga pan, że to jest najlepsze, co można było wynegocjować?” – zapytał
jeden z uczestników.
„Tak, biorę Franka-Waltera i Witalija na świadków, że po morderczych negocjacjach
to jest jedyne porozumienie, jakie jest możliwe, możecie je jedynie zaakceptować lub
odrzucić i za tę decyzję wziąć całkowitą odpowiedzialność”.
„Czy jeśli je odrzucimy, jedność terytorialna Ukrainy będzie zagrożona?” – zapytał
Borys Tarasiuk, mój stary przyjaciel, były minister spraw zagranicznych Ukrainy, który
ewidentnie lepiej od innych rozumiał, o co toczy się gra.
„Ona i tak jest zagrożona, ale jeśli je odrzucicie, to będzie jeszcze bardziej”.
Frank-Walter mówił mniej emocjonalnie, lecz nie mniej stanowczo. Całym
autorytetem Niemiec przekonywał, że jeśli Ukraina ma mieć szansę na zbliżenie
z Europą, porozumienia nie wolno odrzucić.
Po naszych wystąpieniach Rada Majdanu zagłosowała, 35:2 za porozumieniem.
Jeden z dwóch dysydentów zagadnął mnie na korytarzu, nadal niepogodzony z decyzją.
„Jeśli nie podpiszecie, wszyscy zginiecie” – przestrzegłem go. Dziś wiemy, że plany
utopienia Majdanu we krwi były gotowe. Odrzucenie porozumienia dałoby władzy
idealny pretekst.
Po południu przed obiektywami kamer całego świata podpisaliśmy porozumienie.
Bez udziału Rosji, ale z uściskiem dłoni pomiędzy przywódcami opozycji i prezydentem
Janukowyczem. I wtedy stała się rzecz niespodziewana. Ledwie skończyłem udzielać
wypowiedzi do prasy przed wejściem do budynku, gdy zobaczyliśmy Berkut pakujący
się do autobusów i odjeżdżający w siną dal. Nie przewidywało tego porozumienie,
wręcz przeciwnie, stanowiło, że Berkut wycofa się na pozycje ochrony budynków
rządowych. Wkrótce doszły do nas informacje, że Berkut opuścił posterunki także
wokół gmachu rządu i parlamentu, jakby ktoś zapraszał demonstrantów do opanowania
niebronionych budynków. A może personel Berkutu poczuł się zdradzony klauzulą
o ukaraniu winnych masakry na Majdanie i postanowił ewakuować się do swoich
mateczników we wschodniej Ukrainie.
Moment podpisania porozumienia pomiędzy Wiktorem Janukowyczem a przedstawicielami
ukraińskiej opozycji i delegacji Unii Europejskiej. Kijów, 21.02.2014 r.
fot. Tim Brakemeier/DPA/PAP/EPA

Przed wyjazdem na lotnisko poszedłem na Majdan, a potem – chociaż czas naglił –


uparłem się, że złożymy jeszcze jedną wizytę. Na drugim końcu Chreszczatyku, na
skwerze na końcu ulicy Tarasa Szewczenki, stał mały pomnik Lenina, który choć
artystycznie nawet niezły, zawsze według mnie symbolizował postkomunizm Ukrainy.
Dopytywałem o niego nawet Janukowycza, który wykręcił się tym, że to rzekomo
zabytek. I otóż kilka tygodni wcześniej nieznani sprawcy przytaszczyli łomy i liny
i zwalili Lenina na ziemię. Wiadomość, którą opublikowałem wtedy na Twiterze,
„Jestem w szoku, szoku, szoku”, przeczytało kilka milionów ludzi i odczytało właściwie.
Dopiero wtedy nacjonalistyczna Swoboda Tiahnyboka wzięła odpowiedzialność za
obalenie pomnika. W kolejnych dniach i tygodniach zlikwidowano na całej Ukrainie
kilkaset Leninów. Desowietyzacja przestrzeni publicznej kraju stała się nieodwracalna.
Nie odmówiłem sobie triumfalnego zdjęcia przed pustym cokołem.
W samolocie rządowym przywiozłem do Warszawy kilkudziesięciu rannych,
których rozlokowano po polskich szpitalach. Prosto z lotniska pojechałem do willi
premiera Tuska przy ulicy Parkowej, aby zdać mu sprawozdanie, ale także przekazać
prezent urodzinowy ministrowi Pawłowi Grasiowi. Do jego słynnej kolekcji pałek
policyjnych z całego świata dołączyła maczuga Straży Majdanu.

Inna droga
Porozumienie pomiędzy Janukowyczem a opozycją zaczęło się rozpadać jeszcze tego
samego wieczoru. Już w drodze do jednej ze stacji telewizyjnych w Warszawie zadzwonił
do mnie Łeonid Kożara, minister spraw zagranicznych Ukrainy, poruszony informacją,
że kolumna Janukowycza została ostrzelana. Rosyjska telewizja relacjonowała, że
opuszczone gmachy rządowe są plądrowane, a nawet podpalane, co nie było prawdą.
W rzeczywistości doszło do dwóch zdarzeń o których już wspomniałem. Jeden
z radykałów wystąpił na scenie na Majdanie i potępił porozumienie jako zawarte
z mordercą. Z kolei Janukowycz, już ze wschodniej Ukrainy, udzielił wywiadu,
w którym powiedział, że przegłosowanej już przez parlament ustawy o przywróceniu
poprzedniej, bardziej demokratycznej wersji konstytucji, nie podpisze. Jedno i drugie
było złamaniem porozumienia, bardziej przez Janukowycza, bo był jego stroną. Zresztą
sam jego wyjazd z Kijowa był katastrofalnym błędem, bo – mimo że wcześniej
zaplanowany – wyglądał na ucieczkę.
Niedzielę, 23 lutego, moje urodziny, spędziłem w Mediolanie, rozmawiając z CNN
z gmachu naszego konsulatu. Zamieszkaliśmy u przyjaciela, Beppe Severgniniego,
znanego włoskiego publicysty, i to tam dosięgł mnie telefon Siergieja Ławrowa. Co
Polska, Niemcy i Francja zamierzają zrobić, aby wdrożyć porozumienie, które wsparły
swoim autorytetem? „Po pierwsze – odparłem – dziwi mnie powoływanie się przez
Rosję na porozumienie, którego podpisania jej przedstawiciel odmówił. A po drugie, co
mogą zrobić świadkowie umowy, gdy jego uczestnicy nie chcą jej wykonywać?” Rosja
od tego czasu ma pretensje, zarówno do Polski, jak i do Niemiec, że nie wydaliśmy
nawet komunikatu. Ale nasz komunikat niewiele by zmienił, Janukowycz i tak był
już uciekinierem, a nam po ludzku było wstyd ujmować się za złodziejem i mordercą.
Zresztą dzisiaj wiemy, że negocjując z nami, Janukowycz cały czas pakował ruchomości
ze swojej nowobogackiej willi w miejscowości Meżyhiria, więc nie możemy być
pewni, czy nie traktował całych negocjacji jako maskirowki swojej ucieczki.

Bilans
Pojawiają się dziś i wśród polskich polityków opinie, że proponując Partnerstwo
Wschodnie i zbliżenie z UE, wprowadziliśmy Ukrainę na minę. Że może trzeba było
skorzystać z sopockiej aluzji Putina, że przecież Lwów był polskim miastem, i podzielić
się wpływami na Ukrainie, czerpać z porozumienia z Rosjanami korzyści i nie patrzeć
im specjalnie na ręce. Pozwolić, żeby Ukraina stała się większą Białorusią z jakimiś
gwarancjami polskich wpływów, na przykład w dziedzinie opieki nad mniejszościami.
To przemawia do duszy polskiego endeka, który wzorem Dmowskiego nie wierzy
w możliwość europeizacji Ukrainy, a cenę, jaką za takie próby płacimy w relacjach
z Rosją, uważa za zbyt wysoką. Inny wariant tej krytyki pod naszym adresem mówił,
że zachęcając Ukrainę do okcydentalizacji, narzuciliśmy temu krajowi tempo, którego
nie mógł wytrzymać. Rywalizując o wpływy na Ukrainie z Rosją, sprowokowaliśmy tę
ostatnią do działania i przyczyniliśmy się do zmian granic.
Spójne argumenty myślących inaczej zawsze warto rozważyć, ale niekoniecznie
należy je akceptować. Po pierwsze: Rosja nie ma powodu, by robić jakieś koncesje na
rzecz Polski, a nawet gdyby, to tego typu zaangażowanie – jak wspomniałem – byłoby
wykorzystywane do psucia naszego kraju i rozgrywania wewnętrznej sceny politycznej
w Polsce. Grając z Moskwą, moglibyśmy skompromitować się na Zachodzie i niczego
nie osiągnąć na Wschodzie. Po drugie: mogliśmy zostawić Ukrainę samą sobie, co
dawałoby szansę na bardziej pragmatyczne stosunki z Rosją, ale za cenę pogłębienia
rosyjskich wpływów nad Dnieprem. Pamiętajmy, że częścią porozumienia Janukowycz
–Putin była już wtedy budowa mostu przez Cieśninę Kerczeńską pomiędzy Rosją
a Krymem, sprzedaż Rosji kluczowych ukraińskich przedsiębiorstw, a w perspektywie
wejście do zdominowanej przez Rosję unii celnej i Unii Euroazjatyckiej. Wkraczając
na tę trajektorię, Ukraina zapewne zachowałaby nominalną kontrolę nad całością
terytorium, ale cała stałaby się bardziej postsowiecka. Pozytywną strategią Ukrainy
byłby układ z Kremlem i doczekanie do zmiany władzy w Rosji, a dopiero wtedy
podjęcie próby reform. Pamiętajmy jednak, że aspiracje europejskie Ukrainy nie były
polską fanaberią, lecz dobitnie demonstrowaną aspiracją dużej części jej społeczeństwa.
Strategię postsowieckiego dryfu realizował właśnie Janukowycz i to przeciw niemu
oraz przeciw niej na Majdan wyszło 800 tysięcy ludzi. Wydarzenia na Ukrainie
nie są wynikiem naszej i rosyjskiej rozgrywki, ale przede wszystkim wynikiem
demokratycznych aspiracji samych Ukraińców.
Mierzalne rezultaty polskiej gry o Ukrainę są jak dotąd mieszane. W efekcie ucieczki
Janukowycza i utraty wpływów Moskwy w Kijowie rosyjskie „zielone ludziki” przejęły
Krym i Moskwa próbowała zrealizować projekt „Noworosji”, czyli oderwania połowy
jej terytorium przy pomocy podobnych puczów w głównych miastach południowej
i wschodniej Ukrainy. Plan się nie powiódł i separatyści utrzymali się z pomocą armii
rosyjskiej tylko na dwóch skrawkach dwóch prowincji Ukrainy. Na 93% powierzchni
kraju odbyły się demokratyczne wybory prezydenckie i parlamentarne. Prezydentem
został popierający Majdan biznesmen Petro Poroszenko, a rządy Arsenija Jaceniuka
i Wołodymyra Hrojsmana wreszcie zaczęły wdrażać reformy. Ukraina urynkowiła ceny
gazu, zawarła ugodę z wierzycielami, zreformowała system bankowy, finansowanie
samorządów i służby zdrowia, stworzyła urząd antykorupcyjny. Bodaj jako pierwszy
kraj byłego ZSRR – z wyjątkiem państw bałtyckich – zmusiła swoich polityków do
opublikowania w internecie spisów swoich majątków. Podpisała i wdrożyła umowę
stowarzyszeniową z Unią Europejską, w tym umowę o pogłębionej i całościowej
strefie wolnego handlu. Wszedł w życie ruch bezwizowy między Ukrainą a UE, co
oznacza, że przy podróżach do Europy paszport ukraiński jest dziś pożyteczniejszy
niż rosyjski. Odtworzona armia i bataliony ochotnicze obroniły wschód kraju przed
dalszymi zaborami. I co na dłuższą metę może najbardziej znaczące, stworzyła
nowy mit założycielski, etos wspólnoty i poczucie patriotyzmu. Ukraina jest dziś
efektywnie trochę mniejsza, ale zdecydowanie bardziej europejska. Zrealizowaliśmy
ideę Piłsudskiego i Giedroycia, lecz w wersji zaadaptowanej do okoliczności lepszych
dla Polski niż kiedykolwiek przedtem. Dzięki zakotwiczeniu, wpływom i aktywności
Polski w Unii Europejskiej użyliśmy do rywalizacji z Rosją o Ukrainę nie tylko
skromnych środków naszego kraju, lecz także miękkiej siły całej Unii Europejskiej.
Realizowaliśmy spuściznę Giedroycia czy, jak kto woli, ideę jagiellońską, na
europejskim turbodoładowaniu.
Pracując na jej rzecz, zawsze miałem świadomość brzemienia historii, które ciąży
nad stosunkami polsko-ukraińskimi, na dobre i na złe. Wielkim narodem nie jest ten,
który uważa się za niepokalaną ofiarę historii, lecz ten, który pielęgnując własną
historię, potrafi poczuwać się do odpowiedzialności, a więc także próbuje naprawić
swoje błędy. A tych w naszej historii nie brakuje. Mamy prawo czcić ofiary zbrodni
wołyńskiej i być podejrzliwi wobec kultu Bandery, pod warunkiem że będziemy
pamiętać o wiekach kolonialnej w gruncie rzeczy szlacheckiej eksploatacji Ukrainy,
niedocenianiu kozactwa, nieratyfikowaniu na czas ugody hadziackiej, niepełnej
realizacji unii brzeskiej czy bliższym naszym czasom rozbiorze Ukrainy do spółki
z Sowietami w 1920 roku.
Dziś Ukraińcy wreszcie mają własne państwo, ułomne i niespełniające jeszcze ich
ambicji, ale jednak. Proces odtwarzania narodu stał się nieodwracalny. Ich młody
nacjonalizm czasami przybiera formy, które rażą sąsiadów. Ale najważniejsze pytanie
strategiczne brzmi: „Czy państwo to się ostanie i będzie dodawało energii Europie, czy
też znowu stanie się zasobem imperium rosyjskiego?”. Dla dawnej metropolii z kolei
najważniejszą okolicznością będzie to, jak długo Ukraińcy będą musieli walczyć –
zarówno dosłownie, jak i w przenośni – i ile ofiar obie strony poniosą, zanim Rosjanie
uznają ukraińską odrębność i jej prawo do samoistnienia. Niepodległa, europejska
Ukraina to nie tylko bezpieczniejsza Polska, lecz także Rosja przezwyciężająca swą
kolonialną przeszłość i – być może – kiedyś naśladująca polską i ukraińską drogę do
Europy.
To wszystko miałem na myśli, mówiąc ukraińskim mediom na schodach gmachu
administracji prezydenta w Kijowie po podpisaniu umowy pomiędzy Janukowyczem
a opozycją: „Macie swoją kolejną szansę. Nie zmarnujcie jej. Polska czekała na was
350 lat. Nie chcemy czekać kolejnych 350”.
2. Minister

G
dy patrzyłem na prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Valdasa Adamkusa,
nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dawno nie widziałem dwóch tak
różnych od siebie ludzi. Valdas Adamkus kończył wówczas swoją trzecią
kadencję, Lech Kaczyński był w połowie swojej pierwszej. Adamkus o głowę wyższy od
prezydenta Kaczyńskiego, posępny, dystyngowany, miał w sobie coś z amerykańskiego
biznesmena. Kaczyński przysadzisty, raczej w typie dobrego wujka. Adamkus
był człowiekiem przedwojennego jeszcze chowu, później jako uchodźca w USA
został podoficerem w amerykańskim wywiadzie wojskowym, a potem wieloletnim
urzędnikiem amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska. Mimo różnic doświadczeń
życiowych obaj prezydenci ewidentnie się lubili, bo Adamkus miał jedną wielką zaletę
odróżniającą go od wszystkich innych głów państw. Wśród pięciu języków, którymi
władał, był też język polski.
Nie mieliśmy okazji poznać Adamkusa w trakcie niewiele wcześniejszej oficjalnej
zagranicznej wizyty Donalda Tuska w Wilnie. Dość długo go do tego kierunku
przekonywałem. Wchodziły w grę: Bruksela, Londyn i Berlin. Pierwsza wizyta nowo
wybranego premiera jest zawsze pewną demonstracją priorytetów rządu. Wiedzieliśmy,
że stosunki z Litwą są niełatwe, a wizyta w Wilnie miała być dowodem szacunku dla
państwowości Litwy. Prezydentów Adamkusa i Kaczyńskiego obserwowałem dopiero
kilka tygodni później. W grudniu 2007 roku w olbrzymim klasztorze Hieronimitów
w Lizbonie odbywała się ceremonia podpisania nowego Traktatu o Unii Europejskiej.
Gdy zobaczyliśmy ich w trakcie nieformalnej rozmowy, natychmiast do nich
podeszliśmy. „Poznaj, Valdas, to Donald Tusk – nowy premier, a to Radosław Sikorski –
nowy minister spraw zagranicznych. Widzisz, jaki polski elektorat jest nieracjonalny?”.
Żart nie był dla wszystkich równie śmieszny.
Podpisanie traktatu lizbońskiego – który wynegocjowali nasi poprzednicy – było
moim pierwszym znaczącym aktem jako ministra spraw zagranicznych. W świetle
jupiterów, na oczach dosłownie całej politycznej Europy, podeszliśmy z Donaldem
Tuskiem do wielkiego stołu i podpisaliśmy w imieniu Polski pierwszy traktat już jako
pełnoprawni członkowie Unii Europejskiej.

Podpisanie traktatu reformującego Unię Europejską w Klasztorze Hieronimitów


w Lizbonie, 13.12.2007 r.
fot. Jacek Turczyk/PAP

Ministrem spraw zagranicznych chciałem być od dzieciństwa. Podzieliłem się tym


zamiarem z nauczycielką, bodajże fizyki, jeszcze w szkole podstawowej numer 20
w Bydgoszczy, przy ul. Grabowej. Były to lata 70. i szkoła była typową tysiąclatką,
której dyrektorka, żona wysoko postawionego esbeka, tresowała nas apelami
i akademiami na wzór północnokoreański. Pamiętam, że pani nauczycielka wyraziła
brak wiary w spełnienie moich ambicji. I nie chodziło tylko o to, że trudno było jej
sobie wyobrazić, aby Politbiuro PZPR zaaprobowało na to stanowisko kogoś, kto już
wtedy na lekcjach historii zadawał tak zwane trudne pytania. Chodziło jej raczej o mój
temperament. „Aby zostać ministrem spraw zagranicznych, trzeba być dyplomatą” –
powiedziała. A ja w dzienniczku ucznia do dzisiaj mogę przeczytać uwagę „żywy
chłopiec”. I nie była to pochwała.
W Liceum numer 1 w Bydgoszczy, wtedy imienia Ludwika Waryńskiego,
jeszcze zmniejszyłem swoje szanse, bojkotując pochody pierwszomajowe i wdając
się w nieprawomyślne dyskusje z nauczycielką historii, szczerą komunistką, profesor
Hojan. Doszło do tego, że na dywaniku u dyrektora moi rodzice usłyszeli od
„Bladej Julii”, wychowawczyni naszej klasy: „Zaczynamy podejrzewać, że państwa
syn jest antyradziecki!”. „Naprawdę? Niemożliwe” – ironiczny komentarz mojego ojca
utwierdził szkołę w przekonaniu, że nasza rodzina jest stracona dla sprawy socjalizmu
i zasługuje na żółte papiery. Ale w marcu 1981 roku, gdy byłem w klasie maturalnej,
po tym, gdy milicja pobiła działaczy „Solidarności” w siedzibie Wojewódzkiej Rady
Narodowej, Bydgoszcz stała się na kilka tygodni polityczną stolicą kraju i odwiedzając
siedzibę Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego nad Brdą, pierwszy raz otarłem
się o wielką politykę. Słyszałem Lecha Wałęsę przemawiającego z balkonu do tłumów.
Nikt nie rozumiał, co mówi, ale wszyscy się zgadzali. W naszym regionie napięcie
było większe niż gdzie indziej. Ogólnopolski strajk generalny został odwołany,
ale u nas doszedł do skutku. Z kolegami z klasy powołaliśmy Związek Wyzwolenia
Narodowego, który przy pomocy płynu w sprayu do konserwacji karoserii wypisywał
buńczuczne hasła na murach. Wiele lat później ubawił mnie Janusz Zemke, dziś
bogobojny były wiceminister obrony z ramienia SLD, a wtedy działacz bydgoskiej
PZPR: „Wiedzieliśmy, że podczas wydarzeń bydgoskich mieliśmy różne ogniska działań
antysocjalistycznych, ale nie wiedzieliśmy o komórce podziemia w pierwszym LO”.
Gdy się dziś zastanawiam, co pchnęło mnie w ogóle do polityki, to sądzę, że
po pierwsze, atmosfera domu rodzinnego, gdzie przy stole rozmawiało się o polityce.
Ojciec słuchał Radia Wolna Europa na swoim radiu lampowym marki Stolica, a ja,
chcąc nie chcąc, chłonąłem. Dorastałem w świadomości, że całe życie publiczne jest
jednym wielkim kłamstwem, i budziło to mój sprzeciw. Jak to jest, że w propagandzie
późnego Edwarda Gierka jesteśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata, a cała rodzina
musi wystawać w kolejkach? Z dzisiejszego punktu widzenia przyznać też muszę, że co
prawda w schyłkowym PRL był jeszcze strach – dziadek chodził na wybory i głosował
na Front Jedności Narodu, bo się bał, że straci emeryturę – ale raczej przed szykanami
niż krwawymi represjami.
Polityka była więc dla mnie pierwotnie wyrazem protestu, niezgody na kłamstwo
i afirmacją własnej godności. Jak większość rodaków zakładałem, że komunizm będzie
wieczny i mój opór na nic się nie zda, ale nie potrafiłem inaczej. Rolę musiała
odegrać też PRL-owska szkoła i jej pokręcony program nauczania. Na lekcjach
polskiego uczyliśmy się, że Mickiewicz wieszczem jest i walka z carską Rosją to szczyt
patriotyzmu, a na „wychowaniu obywatelskim”, że Związek Radziecki jest najlepszym
przyjacielem polskiego dziecka. Trzeba było być idiotą, tchórzem lub cynikiem, aby
nie reagować na takie sprzeczności.

Na początku polityka była dla Radosława Sikorskiego wyrazem protestu: „Ja


zdejmowałem, Anna stała na czatach”. Bydgoszcz, sierpień 1989 r.
fot. Archiwum autora

Byłem więc dzieckiem rewolucji i pchnięcie w polityczność przyszło do mnie


niejako z zewnątrz. Dlatego trudno mi dzisiaj doradzać młodym ludziom, którzy
pytają mnie, czy warto zostać politykiem albo jak to zrobić. Bo czym innym jest
zaangażowanie w politykę w kraju zniewolonym, w którym nie daje się normalnie żyć
bez zmiany ustroju, a czym innym wybranie polityki jako zawodu w wolnym kraju,
w którym jest pełna paleta innych możliwości. Chociaż ostatnio znowu trzeba walczyć
o wolne sądy, publiczne media i tolerancję dla różności, ale oby okazało się to epizodem.
Na razie radzę im przeważnie, z jakich pobudek politykiem zostawać nie warto. Na
przykład nie warto dla pieniędzy. Jako wiceminister, poseł i senator zarabiałem około
siedmiu tysięcy złotych miesięcznie na rękę, jako minister – około dziewięciu tysięcy
złotych. Ale jeśli porównać z zarobkami w biznesie, to podobnie zarabiali już wtedy
komiwojażerowie w niewielkich firmach, nie mówiąc o dyrektorach czy prezesach. Do
tego samochód służbowy, który wypominają, gdy się prędzej czy później pojedzie nim
na zakupy czy do fryzjera.
Jest to też wyjątkowo ryzykowna droga kariery. Sukces jest niepewny, potknąć
się można na byle czym, godziny i warunki pracy kiepskie, a koniec przeważnie
rozczarowujący. Na każdego polityka, który spełnił swoje marzenia, jest dziesięciu,
którzy ponieśli porażkę. Często tragiczną. Opinia publiczna jest przekonana, że politycy
pławią się w luksusach, a ja jako marszałek Sejmu dowiadywałem się o sytuacjach
materialnych dziesiątków byłych posłów, którzy dosłownie nie mieli środków do życia.
Bo zmiana ekipy politycznej oznacza nie tylko utratę stanowiska, lecz także wilczy bilet
do pracy w sektorze publicznym, a przeważnie i w prywatnym. Wiem też, że niektóre
niewytłumaczalne wolty polityczne – na przykład start byłego premiera Leszka Millera
z list Samoobrony – tłumaczą się tym, że politykom zagrożonym utratą mandatu
parlamentarnego staje przed oczyma widmo biedy. Nawet byli prezydenci dostają
u nas upokarzające gaże – a potem się dziwimy, że kuszą ich wątpliwe propozycje
z dziedziny lobbingu czy reklamy. Nasza opinia publiczna spodziewa się, że politycy
będą się zachowywać tak, jakby każdy z nich miał folwark, który na niego pracuje, i nie
przyjmuje do wiadomości starego amerykańskiego powiedzenia: „If you pay peanuts,
you get monkeys”. Jeśli płacisz orzeszkami, dostajesz małpy – co łatwo zweryfikować,
oglądając transmisję z obrad Sejmu. Marzyłby mi się system taki jak w Singapurze,
gdzie członkowie Rady Ministrów zarabiają na poziomie prezesów sporych firm,
z bonusem lub redukcją zarobków w zależności od wzrostu lub spadku PKB. Ale na
razie, jeśli dla kogoś ważna jest stabilność finansowa, politykę stanowczo odradzam.
Takoż odradzam politykę tym, dla których ważna jest rodzina, bo to ona
jest pierwszą ofiarą politycznego trybu życia. Nie chodzi tylko o absencje, aby
brać udział w partyjnych, parlamentarnych czy rządowych nasiadówkach. W gronie
ministrów spraw zagranicznych Unii Europejskiej żartowaliśmy – i były okresy, gdy
nie było w tym przesady – że częściej niż własne żony widywaliśmy siebie nawzajem.
Gdy w grę wchodzi kryzysowe spotkanie międzynarodowe albo od dawna obiecany
weekend z rodziną, rodzina przeważnie przegrywa. Jeszcze boleśniejsze są naruszenia
prywatności, gdy bezczelni paparazzi polują z teleobiektywami podczas kolacji, urlopów
i pogrzebów. Co może jeszcze gorsze, polityk nie jest ze swą rodziną nawet wtedy, gdy
fizycznie z nią przebywa. Ma w głowie taką ilość informacji, tyle dylematów i decyzji
do przemyślenia, że nie starcza mu siły fizycznej i emocjonalnej energii, aby ktoś bliski
naprawdę skorzystał z jego towarzystwa. Odwrotnie, aby osiągnąć sukces – najpierw
zdobyć stanowisko, a potem dobrze na nim służyć, polityk musi myśleć o polityce
o każdej porze dnia i przez większą część nocy. A po żonie lub mężu spodziewa się
jeszcze wsparcia w nieuniknionych kryzysach.
Jeśli więc ktoś chce dostatniego i ułożonego życia, od polityki powinien się trzymać
z daleka. Ale skoro płaca jest niekonkurencyjna, a styl życia niezdrowy, to polityka
musi dawać coś, co jednak powoduje, że tylu do niej lgnie. Że raz zasmakowawszy, tylu
wraca. Że mówiąc o politykach nawet najgorsze rzeczy, pasjonujemy się tym, co robią
i mówią. Nie owijajmy w bawełnę. Osobie ambitnej, a tylko takie mają szansę zajść
wysoko, sprawia przyjemność nagła cisza i szmer szeptów, gdy wchodzi do pokoju.
Domniemanie władztwa, nerwowa krzątanina, spojrzenia młodych. Polityk u władzy
wydaje się o cal wyższy.
Afirmacja własnego ego w oczach innych to sporo, ale aby polityka była warta
wszystkich jej niedogodności i całego ryzyka, potrzebne jest jeszcze wewnętrzne
przekonanie, że ma się misję i plan, jak zmienić świat. Że wie się lepiej od innych, jak
coś zrobić. Polityka jest jak zdobycie swojego K2. Że mimo wszystkich przeciwności,
warto spróbować, aby na stare lata móc powiedzieć „zrobiłem to” albo chociaż
„beze mnie by tego nie było”. I tylko to – poczucie przełamywania oporu podczas
kształtowania świata wedle swej wizji i woli – warte jest zaangażowania w politykę.
Jeśli ktoś takiej wewnętrznej sprężyny nie ma, to zostanie raczej karierowiczem niż
reformatorem. Wtedy też nie warto.
Sam czułem takie powołanie, ale wydawało mi się, że będzie ono jałowe.
Czytając książki historyczne, zawsze myślałem o tym, jak bym się zachował, gdybym
to ja w danej sytuacji był decydentem. Natomiast tego, że komuna padnie i będę
mógł służyć wolnej Polsce, nie przewidziałem w najśmielszych marzeniach. To, że
z gór Afganistanu i angolskiego buszu trafię kiedyś do ministerialnych gabinetów,
było nie do przewidzenia. I że to czerwonym będę zawdzięczał wiele szczęśliwych
zbiegów okoliczności. Jak już wspomniałem w Strefie zdekomunizowanej…, gdyby
generał Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego – nie zostałbym uchodźcą i nie
skończył Oxfordu. Gdyby armia radziecka nie najechała na Afganistan, nie zostałbym
korespondentem wojennym i nie napisał pierwszej książki. A gdyby Włodzimierz
Cimoszewicz nie zastopował mojej nominacji na ambasadora w Belgii, to nie trafiłbym
do waszyngtońskiego think tanku, zapewne nie byłbym dla Prawa i Sprawiedliwości
atrakcyjnym kandydatem i nie został senatorem z ramienia tej partii.
Ministrem Spraw Zagranicznych też zostałem na przekór przeciwnikom politycznym.
Moje przejście do Platformy Obywatelskiej nie było klasyczną zmianą jednej partii na
drugą. Choćby dlatego, że nigdy nie byłem członkiem Prawa i Sprawiedliwości. Ale
w 2005 roku zostałem wybrany senatorem z ramienia tej partii i lojalnie dosłużyłem
w jej klubie parlamentarnym do końca kadencji. Pierwszy rząd PiS, z Kazimierzem
Marcinkiewiczem jako premierem, to była ekipa, o której powszechnie mówiono, że
była lepsza niż koalicja PiS–LPR–Samoobrona, która go wyłoniła. Zyta Gilowska,
Zbigniew Religa czy Ludwik Dorn to były mocne, godne szacunku osobowości.
Ministerstwem Spraw Zagranicznych kierował Stefan Meller, do czego doszło nie bez
mojego udziału. Pomagając Kazimierzowi skompletować gabinet, Ryszard Schnepf
i ja przestrzegaliśmy go, że każdy prawicowy polski rząd będzie raczej nieprzychylnie
przyjęty za granicą i potrzebuje do kontaktów zagranicznych kogoś, kto da rękojmię
przewidywalności i stępi ostrze krytyki. Marcinkiewicz nie tylko sam rozumiał, że to
ważne, lecz także przekonał braci Kaczyńskich. Awansowanie ambasadora w Moskwie
na ministra spraw zagranicznych miało także inną zaletę: można było przekonywać
Rosjan, że oto mamy chęć poprawić stosunki. Telefon Mellera jako naszego ambasadora
w Moskwie oczywiście był na podsłuchu, więc rozmawialiśmy z tymczasowego
gabinetu Marcinkiewicza w KPRM, tak aby sądzili, że wykonujemy wielki gest wobec
Rosji. Pochlebstwo, tym bardziej niepubliczne, nic nie kosztuje.
Dopóki premierem był Marcinkiewicz, działania rządu PiS nie wychodziły poza
normę tego, co robiły inne konserwatywne ekipy w dowolnym zakątku Europy. Problem
polegał na tym, że wraz z upływem czasu zamiast dojrzewać PiS się radykalizował.
Fascynacja Zbigniewa Ziobry działaniami prokuratorów nie wymaga przypominania,
ale nie wszyscy wiedzą, że dotyczyły one także kolegów z rządu, i to jeszcze przed
prowokacją wobec Andrzeja Leppera. Roman Giertych miał swoją agenturę w redakcji
„Naszego Dziennika” i ta doniosła mu, że – na zlecenie Lecha Kaczyńskiego – Ziobro
kazał sprawdzić, w jaki sposób wszedłem w posiadanie dworu w Chobielinie oraz
w jakich okolicznościach dwór został wpisany do rejestru zabytków. Co prawda
wystarczyło zajrzeć do mojej książki The Polish House: an intimate history of Poland
(Polski dom: prywatna historia Polski), żeby się dowiedzieć, że kupili go w stanie
kompletnej ruiny jeszcze moi rodzice za schyłkowego PRL, ale haków szukano od
początku. Na moje szczęście konserwator zabytków, który wpisał dwór do rejestru, nie
był już konserwatorem i stało się to, zanim zostaliśmy właścicielami. Lech Kaczyński
wypowiedział wtedy słowa, które zapadły mi w pamięć: „Jeśli ktoś posiada pieniądze,
to skądś je ma”. Byłem też pod wrażeniem faktu, że prezydent znał na pamięć
moje oświadczenie majątkowe, do liczb po przecinku. Taka atmosfera szybko zaczęła
mi ciążyć.
Klimat zagęszczał się coraz bardziej wraz z likwidacją Wojskowych Służb
Informacyjnych. Wśród polityków różnych opcji – głównie PO i PiS – panowała
zgoda, że to formacja diabolicznie zła. Byłem ostatnią osobą, która by z tym
polemizowała, gdyż w latach 90. doświadczyłem działań WSI na własnej skórze,
stając się – jak się później okazało – jej najlepiej udokumentowaną ofiarą. Pułkownik
Lońca z WSI – zresztą na polecenie z Belwederu – założył mi w Chobielinie podsłuch,
kazał śledzić mnie w biurze w Warszawie i inspirował dziennikarzy, między innymi
Edwarda Krzemienia z „Gazety Wyborczej”, do pisania na mnie paszkwili. Wdając
się w politykę, panowie z WSI przekraczali swoje uprawnienia, a potem się dziwili,
że klasa polityczna się ich bała. Wraz z moim pierwszym zastępcą, Aleksandrem
Szczygłą, zajęliśmy się przeglądem kadr tej służby i w ciągu kilku tygodni większość
oficerów pamiętających PRL przenieśliśmy w stan spoczynku. Mało kto wie, że
w momencie likwidacji średnia wieku oficerów WSI oscylowała wokół trzydziestu
pięciu lat. Macierewiczowa czystka objęła w większości ludzi, którzy wstępowali do
służby specjalnej już demokratycznej Polski. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się,
że decyzja była wątpliwa. Po pierwsze, abstrahowała od tego, że to politycy w latach 90.
wciągali żołnierzy w intrygi polityczne. Na pewno realizowana była w niefortunnym
momencie – w trakcie rozwijania na dużą skalę naszej operacji w Afganistanie, co
mogło zagrażać bezpieczeństwu żołnierzy na miejscu. W momencie realizacji była też
zbędna – sądzę, że z ministrem Szczygłą skutecznie odsialiśmy ziarna od plew. A na
pewno błędem był sposób, w jaki przeprowadził ją Antoni Macierewicz. Poważne
państwo nie przeprowadza reform swoich służb specjalnych w taki sposób, że traci się
kontakt z agenturą, a ludzi, którzy Polsce zaufali, wystawia się na infamię lub naraża na
niebezpieczeństwo. Podłością było umieszczenie w raporcie z likwidacji WSI nazwisk
osób takich jak Paweł Kowal, Andrzej Grajewski czy Jerzy Marek Nowakowski –
którzy z patriotyzmu podzielili się ze służbą specjalną demokratycznej Polski swoimi
ocenami sytuacji na Wschodzie albo oddali jej drobne przysługi. Z litanii zbrodni WSI
zgłoszonych przez Macierewicza do prokuratury wyrokiem skazującym skończyła się
jedna sprawa związana z handlem bronią. Myślę, że większość służb specjalnych krajów
sojuszniczych ma więcej grzechów na sumieniu. W dodatku za sposób likwidacji WSI
przez Macierewicza państwo polskie płaci – mam na myśli finanse i reputację – do
dziś. Poważni przedstawiciele naszych najważniejszych sojuszników mówili mi potem
latami, że nie rozumieją tego polskiego genu autodestrukcji i że z krajem, który tak
traktuje swoje tajemnice, oni własnymi tajemnicami dzielić się nie mogą.
To jednak ja byłem ministrem obrony narodowej i działania Macierewicza szły
na moje konto. Zastosowałem tradycyjną w wojsku formę protestu polegającą na
tym, że gdy premier Kaczyński poprosił, abym przekazał Antoniemu Macierewiczowi
uprawnienia ministra obrony wobec WSI, zażądałem polecenia na piśmie. Łudziłem się,
że wobec perspektywy wzięcia działań Macierewicza na siebie Kaczyński się zreflektuje,
ale nie. We wrześniu 2006 roku sprawy przyjęły taki obrót, że odwiedziłem Jarosława
Kaczyńskiego w KPRM już z gotową do wręczenia rezygnacją i rozmawialiśmy, gdy
wiadomość o niej już biegła na żółtym pasku TVN24. Uzależniłem pozostanie na
stanowisku od zdymisjonowania Macierewicza z funkcji wiceministra obrony oraz
złożenia obietnicy, że Macierewicz w ogóle odejdzie z resortu po wykonaniu zadania,
nie później niż za trzy miesiące. Dymisję Macierewicza z posady wiceministra
dostałem w pół godziny, ale reszty ustaleń Kaczyński nie dotrzymał. Mijały miesiące,
a Macierewicz hasał w najlepsze. W końcu w styczniu postawiłem sprawę na ostrzu
noża i zażądałem spełnienia obietnicy, co premier Kaczyński skwitował z rozbrajającą
otwartością: „W polityce nie wszystkich obietnic można dotrzymywać”.
W lutym odszedłem z MON, przez przypadek tego samego dnia, gdy zwany „trzecim
bliźniakiem” Ludwik Dorn zrezygnował z funkcji ministra spraw wewnętrznych
i administracji. Muszę przyznać, że jego jednoczesna dymisja wprawiła mnie w świetny
nastrój podczas uroczystości odbierania dokumentu z dymisją w Pałacu Prezydenckim.
Nie żebym źle życzył Dornowi, ale był on żywym dowodem na to, że to PiS się
radykalizował, a nie ja zmieniłem poglądy. Dorn tak jak ja próbował być kompetentnym
ministrem państwa, które wymaga naprawy, ale nie musi być wywracane do góry
nogami. W oczach Kaczyńskiego takie podejście było dyskwalifikujące.
Odchodziłem z poczuciem satysfakcji. Forsowałem profesjonalizację armii,
wprowadziłem obowiązkowe testy sprawnościowe dla wszystkich żołnierzy.
Zlikwidowałem okręgi wojskowe i stworzyłem Inspektorat Wsparcia – wspólny
system logistyczny dla wojsk lądowych, lotnictwa i marynarki wojennej. Powołałem
Dowództwo Wojsk Specjalnych, kupiłem pierwszy Nadbrzeżny Dywizjon Rakietowy,
podwoiłem budżet jednostki GROM. Zainicjowałem budowę polskiego Pentagonu, który
miał powstać przy Żwirki i Wigury. Do wielu tych działań udawało mi się przekonać
Lecha Kaczyńskiego, a Jarosława – przy wsparciu Romana Giertycha i Przemysława
Gosiewskiego – do zwiększenia budżetu obronnego. Miałem wtedy opinię kogoś, kto
nie wchodzi w spór polityczny. Nie atakuje Platformy Obywatelskiej. Bo faktycznie
byłem polityczną sierotą po PO–PiS. Żegnając się z rządem PiS, byłem przekonany, że
moja przygoda z polityką, a w szczególności z pracą w Radzie Ministrów, właśnie się
kończy. Ale uważałem, że robię to w ostatnim momencie, w którym z radykalizującą
się ekipą PiS mogłem pożegnać się bez utraty twarzy.
Styl, w jaki zakończyły się rządy PiS w roku 2007, dowiódł słuszności mojej
decyzji. Afera gruntowa, czyli prowokacja CBA przeciwko Andrzejowi Lepperowi,
była w gruncie rzeczy próbą przejęcia pełni władzy przy pomocy służb specjalnych.
Zaimponował mi wtedy Roman Giertych. Jako szef drugiej partii koalicyjnej PiS miał
ofertę dalszego rządzenia i nawet przejęcia części schedy po Samoobronie. Spróbował
zmienić koalicjanta na Platformę Obywatelską, ale gdy to się nie udało, doprowadził
do obalenia rządu i przyspieszonych wyborów.

Na bilbordach Platformy Obywatelskiej


Z rządu PiS odszedłem bez palenia za sobą mostów. Pozostałem w klubie senackim
PiS, gdzie utrzymywałem kordialne stosunki z wicemarszałkiem Krzysztofem Putrą.
Jarosław Kaczyński wspomniał nawet w wywiadzie, że nadawałbym się na ambasadora
w USA. Zaszyłem się na wsi, gdzie w parę miesięcy napisaliśmy z Łukaszem
Warzechą wywiad rzekę z mojego czasu w MON – wspomnianą już książkę Strefa
zdekomunizowana… Spodziewałem się, że dotrwam dwa lata do końca kadencji
i pożegnam się z polityką. Do Platformy zbliżyłem się za pośrednictwem Jacka
Rostowskiego, który już wtedy doradzał jej liderom w sprawach ekonomicznych,
i Bogdana Zdrojewskiego, z którym zaprzyjaźniliśmy się, kiedy jako szef Sejmowej
Komisji Obrony towarzyszył mi podczas ministerialnej wizyty w Indonezji. Gdy
rząd niespodziewanie upadł, poprosiłem o spotkanie z Pawłem Grasiem i Grzegorzem
Schetyną. Spotkaliśmy się w restauracji hotelu Bristol.
„Wchodzisz na całość czy będziesz się krygował?” – zapytał w swoim
niepowtarzalnym stylu Schetyna.
„A chcecie mnie na serio czy jako kwiatek do kożucha? Bo mogę kandydować albo
znowu do Senatu, albo do Sejmu, ale wtedy na członka drużyny”.
„Na serio”.
„No to Sejm”.
Kilka dni później, też w Bristolu, umowę przypieczętował lunch w cztery oczy
z Donaldem Tuskiem. Umówiliśmy się, że mój transfer ma być tajny po to,
aby można było go ogłosić jako element kampanii wyborczej. Ogłoszenie miało
nastąpić 15 września 2007 roku na inaugurującym kampanię PO wiecu w Gnieźnie,
razem z Bogdanem Borusewiczem. Mieliśmy być dwoma „bombami”, które pokażą
polityczną siłę przyciągania Platformy Obywatelskiej. Niestety efekt zepsuło to, że
przypadkiem poprzedniego dnia z kandydowania wycofał się Jan Rokita. Kilka dni
wcześniej jego żona Nelli została doradcą do spraw kobiet w kancelarii Lecha
Kaczyńskiego, co było nożem w plecy dla ambicji politycznych Jana, a stało się
ponoć bez jego wiedzy. Ponieważ Janek motywował swoją rezygnację miłością do
żony, a nie rozczarowaniem PO, wypowiadaliśmy się o nim życzliwie. Tylko mnie
poniósł temperament i w wywiadzie telewizyjnym powiedziałem, że gdyby mnie żona
zrobiła taki numer, to „zmieniłbym zamki w drzwiach”. Biorąc pod uwagę, że jeszcze
poprzedniego lata Rokitowie byli naszymi gośćmi na wsi, nie było to eleganckie.
Ale nie mogłem wybaczyć Nelli, że swoją nielojalnością zakończyła karierę jednego
z wybitniejszych polskich intelektualistów. Na późniejszym wiecu w Szczecinie jeszcze
poprawiłem, deklarując w kierunku rywali z PiS: „A niech wam wyjdzie na zdrowie.
Dzięki transferowi Nelli Rokity z PO do PiS podniesie się poziom intelektualny obu
ugrupowań”.
To, że Platforma uznała mnie za atut i znalazłem się na jej bilbordach, było dla mnie
zaskoczeniem. Nie byłem jeszcze jej członkiem i nie wiedziałem, jak dramatyczna była
decyzja o tym, aby nie próbować tworzyć rządu koalicyjnego przeciw PiS, lecz czekać na
przyspieszone wybory, zostawiając telewizję, służby specjalne i prokuraturę w rękach
ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Dopiero później się dowiedziałem, że w zasadzie cała
Platforma Obywatelska była przeciw i tylko Tusk postawił wszystko na jedną kartę.
Podzielałem jego filozofię – zaufać Polakom – ale myślę, że zwycięstwo mimo kontroli
mediów i służb państwowych przez PiS wpłynęło na późniejsze przekonanie, że
można zostawić Mariusza Kamińskiego jako szefa CBA, bo dobrze, aby fanatyczny
państwowiec wzbudzał strach przed korupcją przede wszystkim we własnym obozie.
Niestety Kamiński okazał się większym fanatykiem niż państwowcem.
Wieczór wyborczy Platformy Obywatelskiej w Warszawie, 21.10.2007 r.
fot. Donat Brykczyński/REPORTER

Gdy przystępowałem do PO, PiS prowadził w sondażach. Jarosław Kaczyński


miał szczęście, trafiając ze swym rządem akurat w kilkanaście miesięcy najlepszej
koniunktury gospodarczej tamtej dekady. Przegrał, bo stylem działania antagonizował
kolejne grupy społeczne, z Kościołem włącznie, i udało mu się wywołać wszechobecny
strach przed prowokacjami służb i prokuratury. A strach ten nie był bezpodstawny,
co odczułem na własnej skórze. Żołnierzom kontrwywiadu wojskowego nakazano
nagrywać mnie podczas przyjęcia w garnizonie Bydgoszcz w Dzień Wojska Polskiego,
a ABW wszczęła procedurę odebrania mi świadectwa dostępu do tajemnicy państwowej
dlatego, że w wywiadzie prasowym powiedziałem, zgodnie z prawdą, że Macierewicz
opowiadał prezydentowi i premierowi banialuki o sytuacji politycznej w Afganistanie.
Po wiecu w Gnieźnie Donald Tusk spełnił daną mi podczas lunchu w Bristolu
obietnicę i wpadł do Chobielina. Przestrzegłem go, że moja mama głosowała na Lecha
Kaczyńskiego, ale przyjął to z klasą i oczarował ją bukietem kwiatów. Natomiast nie
do końca przekonał do siebie moją żonę, która pozostała nieufna wobec jego czaru.
Po obiedzie i kawie wyciągnąłem go na dwór i oddaliśmy kilka strzałów do tarcz
z mojego rewolweru. Jak każdy, kto ogląda kronikę odbudowy Chobielina, chyba był
pod wrażeniem upamiętnionej na zdjęciach ruiny i tego, co widział wokół, bo w księdze
gości skwitował wizytę miłym wpisem: „Stworzyliście miejsce, które daje siłę do
pracy. (...) Zrobimy razem dużą rzecz!”.
Sondaże wskazywały na zwycięstwo obozu rządowego, ale z każdym tygodniem
nasze szanse rosły. W moim odczuciu szala zwycięstwa przechyliła się na naszą
stronę w wyniku zwycięskiej debaty Tusk–Kaczyński, która odbyła się w połowie
października. Urzędujący premier popełnił dwa klasyczne błędy w tego typu sytuacjach.
Po pierwsze, uznał – i to pokazał – że debata jego, premiera, z kimś, kto na razie do tej
funkcji aspiruje, jest poniżej jego godności. Po drugie, poszedł na debatę przeziębiony
i – co jest normą, gdy się sprawuje wysokie stanowisko – zmęczony. Z pantałyku zbiła
go też ekipa głośnych zwolenników PO wśród publiczności. A będąc w opozycji, jest
się jak wygłodniały szczupak. Ma się czas, zwinność i determinację, aby dopaść ofiarę.
Z dzisiejszej perspektywy brzmi to niewiarygodnie, ale Tusk wydawał się wtedy wielu
wyborcom młodzieńczy i niedoświadczony. Dopiero kiedy dowiódł, że potrafi pokazać
Kaczyńskiemu, kto dominuje, stał się poważnym kandydatem na jego następcę.
W tej kampanii dawałem z siebie wszystko, a jej wynik absolutnie nie był
przesądzony. Czekała nas jeszcze prowokacja wobec Beaty Sawickiej, która uległa
czarowi agenta Tomka z CBA, ale potem przekonująco pokazała, jak to jest być
ofiarą prowokacji służb specjalnych na usługach partii rządzącej. I właśnie pod
koniec tej kampanii, podczas konwencji w Focusie w Warszawie, tuż przed kolejną
debatą telewizyjną Tuska padły z moich ust słowa, które mi zapamiętano. Kończąc
przemówienie, zagrzewałem tłum: „Spisane są słowa i czyny, poeta pamięta. Ci,
którzy złamią prawo, poniosą za to odpowiedzialność. Jeszcze jedna bitwa, jeszcze
dorżniemy watahy, wygramy tę batalię”. Nikogo konkretnego nie miałem na myśli i na
filmie widać, że zawołanie tak właśnie zostało zrozumiane, wywołując uśmiechy, a nie
agresję. I co ciekawe przez kilka tygodni od tej wypowiedzi nic się nie działo. Nikt jej
nie komentował. W tym czasie odbyły się wybory.
Nasze zwycięstwo było imponujące, znacznie powyżej prognoz sondażowych. Ponad
41% głosów. Być może już wtedy Polacy bali się PiS i wprowadzali w błąd ankieterów?
Platforma otarła się o samodzielne rządy. Wynik najtrafniej odgadł Jan Rokita i wygrał
ode mnie butelkę whisky Glenlivet. PiS co prawda utrzymał poprzednią liczbę głosów,
ale do urn poszły setki tysięcy dodatkowych wyborców, którzy przechylili szalę na
naszą stronę.
W weekend po wyborach z 2007 roku pojechaliśmy z rodziną na zakupy do
Nakła. To stolica mojego powiatu, niegdyś ważny gród na granicy Polski i Pomorza.
Po zamku, do którego kiedyś należały dobra rycerskie w Chobielinie, zostało tylko
wzgórze i nazwa, plac Zamkowy, dziś miejski targ. Przechodząc przez rynek, patrzyłem
na mijających nas ludzi i po cichu liczyłem co drugą osobę. Średnio co druga osoba
w mojej gminie oddała na mnie głos. W całym okręgu ponad 117 tysięcy. Wynik
w pierwszej dziesiątce w kraju. Rozpierała mnie duma i ogarnął strach. Strach przed
tym, by nie zawieść ludzi, którzy mi zaufali.
I dopiero po przegranej w wyborach ktoś w PiS zdecydował, że „dorżnięcie watahy”
dotyczyło właśnie ich. Wielu wydawało się nawet, że padło wówczas określenie
„PiS-owskie watahy”. Coś, co miało być sienkiewiczowsko-wojowniczym zwrotem
retorycznym, zaczęto interpretować jako wezwanie do mordów politycznych. I można
potem sto razy prostować, ale nikogo to już nie obchodzi. Tak jak Kaczyńskiemu
zapamiętano „gorszy sort”, mimo że chyba miał na myśli szmalcowników,
a Mazowieckiemu „grubą kreskę”, choć mówił o „grubej linii” i miał na myśli to,
że licznik dobrych i złych uczynków wobec ojczyzny ma biec od nowa. Jest to
niesprawiedliwe, ale może wyraża głębszą prawdę. Jak Mazowiecki nie dał nam
satysfakcji z momentu triumfu nad komunizmem, a Kaczyński uważa się za lepszego
patriotę, tak ja faktycznie stałem się jednym z bardziej polemicznych krytyków ewolucji
ideowej PiS. W tym sensie każdy z nas był krytykowany nie za to, co powiedział,
ale za to, co mógł powiedzieć, biorąc pod uwagę całokształt działalności. Jest w tym
lekcja dla polityków, którą starałem się stosować, a mianowicie: zanim coś powiesz,
zastanów się, jaka może być najbardziej nieżyczliwa interpretacja wypowiadanych
słów, i pamiętaj, że zaczną one żyć własnym życiem, zmieniając znaczenie, zwłaszcza
pozbawione kontekstu. To karkołomne zadanie, w szczególności jeśli nie chce się być
nudziarzem. Jest to tym ważniejsze wtedy, gdy jest się ministrem spraw zagranicznych.
Mój temperament nierzadko brał górę. Na usprawiedliwienie mam to, że gdybym
był grzecznym chłopcem, to po studiach nie pojechałbym ani do ogarniętego wojną
Afganistanu, ani nie powiedział też wszystkiego tego, co wymagało jakiejś odwagi.
A swoją drogą passus z watahami, rozumiany zgodnie z intencją, znowu nabrał dziś
aktualności.
Jak już wspomniałem, młodzi ludzie pytają mnie często, co trzeba zrobić, aby
zostać ministrem. Jeśli ktoś już zdecydował, że – wbrew kalkulacji korzyści i ryzyka –
chce być politykiem, to objęcie teki ministra jest dość proste. Trzeba w kluczowym
momencie mieć w partii rządzącej taki kapitał polityczny lub ekspercki, aby było
to naturalne. Zawsze przypomina mi się wtedy anegdota opowiadana w kręgach
politycznych o Georges’u Clemenceau, późniejszym premierze Francji, jeszcze sprzed
pierwszej wojny światowej. Po wygranych wyborach parlamentarnych liderzy koalicji
zasiedli do śniadania, nalali sobie kawy, sięgnęli po croissanty, a jeden z uczestników
pyta Clemenceau:
„A co dla Pana?”
„Dla mnie? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, poproszę”.
W moim przypadku sprawa była bardziej skomplikowana, i to nie tylko dlatego,
że nie byłem liderem partyjnym. 117 tysięcy głosów to był spory kapitał, z dużym
prawdopodobieństwem zapewniający stanowisko w rządzie, ale widziano mnie raczej
z powrotem w ministerstwie obrony, z którym pożegnałem się ledwie pół roku
wcześniej. A ja od początku optowałem za MSZ. Byłem tam wiceministrem przez
cztery lata za czasów Bronisława Geremka i Władysława Bartoszewskiego, miałem
sporo kontaktów międzynarodowych z czasów brytyjskich i waszyngtońskich. Miałem
wizję tego, co chcę zdziałać. Poza tym lubię nowe wyzwania, a nie wchodzenie
drugi raz do tej samej rzeki. Moich notowań nie poprawiało to, że postrzegano mnie
bardziej jako zewnętrznego eksperta niż polityka Platformy. Mojej nominacji na MSZ
sprzyjał Jan Krzysztof Bielecki, któremu Tusk ufał w kwestiach kadrowych, ale sprawa
nie była rozstrzygnięta, aż w sukurs przyszedł mi przeciwnik. W wywiadzie w tych
dniach Jarosław Kaczyński powiedział, że absolutnie nie mogę być ministrem spraw
zagranicznych. Dopiero to postawiło Donalda Tuska w sytuacji bez wyjścia. Musiał
nominować mnie na MSZ.
Nominowanie to raz, a powołanie to dwa, bo bracia Kaczyńscy nie dawali za
wygraną. Gdy Tusk przedstawił w Pałacu Prezydenckim listę ministrów do mianowania,
w mediach gruchnęła wiadomość, że prezydent oponuje. Nie ma w Sejmie wielu miejsc
do odbycia dyskretnych rozmów, więc po powrocie Tuska z Pałacu Prezydenckiego
w sprawie składu Rady Ministrów usiedliśmy w zielonych ławach poselskich na pustej
plenarnej sali Sejmu i usłyszałem: „Prezydent ma zasadnicze zastrzeżenia. Chodzi
o jakieś sprawy koreańskie i białoruskie”. Byłem kompletnie zaskoczony. Mieliśmy
kiedyś różnicę zdań z Lechem Kaczyńskim co do sposobu postępowania z jednym
ze złapanych białoruskich szpiegów. Była to jedna z tych frustrujących sesji, podczas
których jako minister obrony z szeregiem ważnych spraw do zreferowania najpierw
musiałem wysłuchać litanii dygresji historycznych i wspominków z lat 70. Następnie,
pod koniec rozmowy, zamiast wysłuchać informacji o przebiegu operacji, prezydent
Kaczyński mówił mi, na czym ona polega, zapewne na podstawie sugestii od
konkurentów ze służb cywilnych. Mając pełną informację, skłonny byłem poprowadzić
z białoruskimi służbami grę operacyjną, a szpiega aresztować dopiero w ostateczności.
Była to normalna, uprawniona różnica zdań, zresztą nadal uważam, że to ja miałem
rację. Czynienie z tego komuś zarzutu było typową zagrywką braci Kaczyńskich: rzucić
insynuację, w której jest 5% prawdy, i niech się gość tłumaczy.
„Sprawy koreańskie” były dla mnie jeszcze większą tajemnicą. Jedyne, co
przychodziło mi do głowy, to bodaj jedno zdanie w notatce pracownika KPRM za
czasów premiera Marcinkiewicza z relacją z rozmowy z dyplomatą amerykańskim,
który omawiając szereg spraw międzynarodowych, naciskał jednocześnie na dymisję
wicepremiera Romana Giertycha jako rzekomego antysemity. Interwencja amerykańska
była tyleż skandaliczna, co niemądra. Rolą dyplomaty zaprzyjaźnionego mocarstwa
nie jest dyktowanie składu polskiego rządu, tym bardziej że Giertych był wtedy
eurosceptyczny, a proatlantycki i proizraelski. Jako wicepremier odwiedził Jedwabne
i zadeklarował, że późnego Dmowskiego nie przyjąłby do partii, co w jego
środowisku wymagało pewnej odwagi. I otóż w tej notatce było jedno ogólne zdanie
o polsko-amerykańskiej współpracy wywiadowczej w Korei Północnej, co nie mogło
nikogo dziwić, gdyż byliśmy jednym z niewielu państw NATO, które w ogóle miało
w Pjongjangu ambasadę. Autor notatki, dobry analityk, więc nie będę szafował
jego nazwiskiem, miał kłopoty za to, że treść, która kwalifikowała się do klauzuli
„zastrzeżone”, puścił w obieg jako jawną. Ale próba skonstruowania jakiejś mojej
winy na podstawie nie mojej jawnej notatki była niedorzecznością. Zresztą o tyle
niewiarygodną, że Jarosław Kaczyński – co deklarował publicznie – widział mnie na
stanowisku ambasadora w USA, a więc chyba nie mogłem być podejrzanym typem.
O ile wiem, to Grzegorz Schetyna przekonał Tuska, że zastrzeżenia Kaczyńskich są
tylko zemstą polityczną za odejście z rządu PiS. Klamka zapadła.
Tusk dysponował większością i w ostatecznym rozrachunku prezydent nie miał
wyjścia. Oficjalnie oczywiście nie dawał po sobie tego poznać, ale dochodziły nas
słuchy, że bardzo przeżywał porażkę brata. Urzędowa porcelana w pałacu poszła ponoć
w ruch. Zapewne też miał świadomość, że się do niej przyczynił. Gdyby pozwolono
kontynuować misję umiarkowanemu i lubianemu Kazimierzowi Marcinkiewiczowi,
rząd PiS–Samoobrona–LPR zapewne dotrwałby do końca kadencji, a to Lech przekonał
Jarosława do złamania obietnicy i objęcia funkcji premiera. Był wręcz moment za
czasów Marcinkiewicza, gdy PiS – zarządzając wcześniejsze wybory – mógł uzyskać
większość konstytucyjną. O ile wiem, Andrzej Urbański przekonał jednak Jarosława,
że zwycięstwo, które nieuchronnie poszłoby na konto urzędującego premiera, byłoby
dla niego politycznie niebezpieczne.
Brak gratulacji i bezceremonialne wręczenie Tuskowi aktu desygnacji na premiera
pokazywały, jak wyglądał jego rzeczywisty stosunek do nowej ekipy. W pewnym sensie
ta konsternacja, brak kurtuazyjnych gestów były nawet zabawne w swej niedojrzałości,
ale z dzisiejszej perspektywy patrzę na nie jako na wczesny objaw lekceważenia
państwa i jego demokratycznych instytucji. Dla braci Kaczyńskich już wtedy wybory
były uczciwe tylko wtedy, gdy oni je wygrywali, a procedury państwowe godne
szacunku tylko wtedy, gdy potęgowały ich władzę.
Zaprzysiężenie Rady Ministrów w rządzie Donalda Tuska. Uroczystość odbyła się w Pałacu
Prezydenckim 16.11.2007 r.
fot. Jacek Domiński/ REPORTER

Sam dzień nominacji przebiegł bardzo szybko. Do Pałacu Prezydenckiego, zgodnie


z obyczajem, pojechaliśmy autokarem. Zaprzysiężenie to zawsze moment tremy. Nie daj
Boże się pomylić, wymawiając rotę ślubowania, i ma się na dzień dobry zły omen. Już
po ceremonii przeszliśmy do kolejnej sali na tradycyjną lampkę szampana. Prezydent
Lech Kaczyński podszedł i powiedział mi: „Wolałbym tu pana widzieć z ramienia innej
partii”. W zamierzeniu było to zapewne pojednawcze, ale nie zabrzmiało szczerze.
Kilka dni później premier Tusk wygłosił w Sejmie exposé, które osobiście
mnie zdumiało. Trwało trzy godziny i było litanią obietnic. Doświadczenie rządowe
podpowiadało mi, że wielu z nich nie da się spełnić. Po co zresztą eskalować obietnice,
gdy kampania wyborcza już się skończyła i nadchodzi czas konfrontacji naszych
pomysłów z twardymi realiami budżetowymi?
Pierwszy dzień
Z Pałacu Prezydenckiego każdy z ministrów pojechał do swojego gmachu.
Z Krakowskiego Przedmieścia na al. Szucha jedzie się może 15 minut, ale trudno
byłoby mi zliczyć, jak wiele myśli przebiegło wówczas przez moją głowę. Byłem
przecież wiele lat wiceministrem spraw zagranicznych. Ale przejście z wiceministra
na ministra to niemały krok. Jeśli wiceminister popełni błąd, to minister może to
naprawić jednym komentarzem. W naszym systemie konstytucyjnym organem jest
sam minister. Nie ministerstwo, lecz osoba ministra, a zastępcy i urząd to wsparcie,
które ma mu umożliwić wypełnienie jego misji. Tak więc minister ma poczucie, że
jest odpowiedzialny za cały resort, że żadna pomoc nie nadejdzie. Trudno nie być
stremowanym.
Pamiętałem te grube teczki, które przerzuca minister. I że nie przychodzą
w pudełkach zatytułowanych „dobre decyzje” czy „złe decyzje”. Każda notatka, każde
pismo, każde zaproszenie to jednocześnie szansa i ryzyko. Reputację pozwalającą objąć
urząd ministra buduje się ćwierć wieku lub dłużej. Stracić ją można, albo wręcz stanąć
przed prokuratorem, za jeden z tysięcy podpisywanych papierów. W ostatecznym
rozrachunku najlepszymi ministrami są ci, którzy podejmują najwięcej dobrych decyzji
i najmniej złych. A ja miałem ambicje być ministrem nie tylko dobrym, lecz także
transformacyjnym.
Wchodząc do gmachu, spodziewałem się kurtuazyjnej rozmowy ze strony ustępującej
minister Anny Fotygi. Przekazując mi urząd ministra obrony narodowej, Jerzy
Szmajdziński podczas godzinnej rozmowy wprowadził mnie w najważniejsze sprawy
resortu, po czym umówiliśmy się na kolację, aby kontynuować wymianę doświadczeń.
A Szmajdziński pochodził z obozu politycznego, z którym całą młodość walczyłem.
Ale to niedoszli koalicjanci z PiS od początku traktowali nas jak uzurpatorów. Anna
Fotyga nie znalazła czasu, aby uścisnąć mi dłoń. Wkroczyłem do opustoszałego
budynku. Uderzyło mnie, że jeśli nawet ktoś był na korytarzu, to natychmiast chował
się w najbliższym gabinecie. Wypełniłem ankietę personalną, podpisałem zgłoszenie
do ZUS i zwołałem pierwsze narady.
Z każdym krokiem i każdym odwiedzanym gabinetem ogarnęło mnie przemożne
uczucie déjà vu. Nie było mnie w MSZ przez kilka lat, a wszystko pozostało takie samo.
Ci sami ludzie, ten sam sprzęt. Ten sam niespieszny tryb działania. Po moim pobycie
w Waszyngtonie i pracy w Ministerstwie Obrony Narodowej ta sytuacja wydawała
mi się dziwnie nieadekwatna. Wszystko wokół tak bardzo się zmieniło, a MSZ
pozostał w miejscu. Jeden z członków mojego gabinetu politycznego skomentował:
„kazirodztwo”. Ale było jeszcze coś. Wkrótce okazało się, że pracownicy przeżyli 18
miesięcy traumy psychicznej. Nagłe odwołania z placówek na podstawie plotki. Awanse
i degradacje na podstawie humorów. Odwołania ważnych wizyt międzynarodowych
w dzień wylotu, bez podania przyczyny. Oskarżenia o niecne zamiary z byle powodu.
Skrajna nieufność do wszystkich, zarówno w ministerstwie, jak i wśród partnerów
międzynarodowych. W takiej atmosferze ludzie po prostu bali się rozmawiać. Bali się
podejmować decyzje. Trudno im przychodziło wyrażanie swoich opinii. Zwłaszcza
wtedy, gdy nie zgadzali się z decyzjami swoich przełożonych.
Ja wolałem poznać zdanie moich podwładnych. Jak uprzednio w MON, tak
teraz dałem sobie kilka tygodni na poznanie pracy i stanowisk resortu. Jednym
z najniebezpieczniejszych ruchów, jakie może wykonać nowo powołany minister,
jest iść do mediów świeżo po odebraniu nominacji. Nie ma wtedy jeszcze
przewagi informacyjnej nad dziennikarzem, a każda wpadka ustawia jego wizerunek
na wiele miesięcy. Dlatego w pierwszych dniach pracy poprosiłem o zorganizowanie
mi obchodu ministerstwa, podczas którego uścisnąłem dłoń każdemu pracownikowi.
Chciałem zobaczyć stan gmachu, warunki, w jakich ludzie pracują, i pozyskać mentalne
wyobrażenie o każdym z departamentów i biur, czytając powstałe tam dokumenty.
Oprócz satysfakcji z przywitania się z pracownikami – w tym z wieloma starymi
znajomymi – obchód od razu mnie zainspirował. Zauważyłem, że nad reprezentacyjną
salą MSZ na pierwszym piętrze jest kolejna, tych samych rozmiarów, tyle że podzielona
przepierzeniami na mniejsze pomieszczenia, w których piętrzyły się stosy dokumentów.
Była to jedna z kilkudziesięciu kancelarii, gdzie ręcznie rejestrowano przepływ
dokumentów. Zawiązałem sobie mentalny supełek, że reforma systemu kancelaryjnego
i odzyskanie marnowanych przestrzeni będzie jednym z moich pierwszych wyzwań.
Praktyka rządowa nauczyła mnie, aby wsłuchiwać się w głos nie tylko najwyższych
urzędników, lecz także personelu obsługi. Kierowcy, sprzątaczki, portierzy, nie mówiąc
o oficerach ochrony, widzą i wiedzą znacznie więcej, niż się to prominentom wydaje,
a ich opinie poprzez niewidzialną sieć krążą po całej sferze rządowej. Jedno niegrzeczne
słowo do kierowcy, a potem podczas jakiejś uroczystości państwowej, gdy kierowca,
czekając na ministra, spotyka się z kolegami po fachu, już cała sieć wie, jaki to z tego
nowego ministra bufon. Potem – podczas jakiegoś przejazdu – premier może pociągnąć
swojego kierowcę za język – i już jest krecha u szefa.
Dlatego szczególną satysfakcję sprawiło mi to, co usłyszałem po kilku dniach
urzędowania od jednej z miłych pań, które w niebieskich kitlach roznosiły po
ministerstwie pocztę wewnętrzną, a w wolnych chwilach parzyły herbatę lub kawę dla
ministra. „Panie ministrze, pierwszy raz od 18 miesięcy nie trzęsą nam się ręce, jak
podajemy ministrowi filiżankę herbaty”.
Nowy minister wkracza do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, 16.11.2007 r.
fot. Witold Rozbicki/ REPORTER
Polityczna decyzja o zmianach w stylu uprawiania polityki zagranicznej to raz. Taki
był jeden z głównych postulatów PO i dostaliśmy na to pozwolenie społeczeństwa.
Nasz wizerunek ekipy otwartej na świat, nowoczesnej, kompetentnej w sprawach
zagranicznych był jednym z najważniejszych elementów naszego sukcesu w kampanii
wyborczej.
A dwa – coś, co zrozumiałem po paru godzinach w ministerstwie: że aby
zmienić sposoby realizacji naszej polityki, trzeba wprowadzić coś, co – używając
języka biznesu – można nazwać „kulturą organizacyjną”. Nasza polityka zagraniczna
potrzebowała odważnych reform, zmian w polityce kadrowej, środkach technicznych –
słowem modernizacji. Bez nowoczesnej służby dyplomatycznej nie da się prowadzić
polityki zagranicznej odpowiadającej naszym planom. A te były i odważne, i ambitne.

Nowa polityka zagraniczna


W 2007 roku mieliśmy świadomość konieczności wykorzystania doskonałej, i mogącej
się jeszcze polepszyć, międzynarodowej koniunktury dla Polski. Ale jednocześnie nie
zamierzaliśmy odchodzić od pryncypiów. Politykę zagraniczną oparliśmy na kilku
zasadach.
Pierwsza z nich to zakorzenienie naszej polityki w świadomości historii. Historia
jest najważniejszym elementem spójności narodowej, narodowej dumy. To z niej
wynika poczucie politycznej odpowiedzialności. O historii i polityce zagranicznej
należy powiedzieć trzy ważne rzeczy. Po pierwsze: nie jesteśmy – Polska nie jest –
nowym tworem, ale krajem o tysiącletnich tradycjach, co nie wszyscy nasi partnerzy
rozumieją. Po drugie: historia jest ważna jako źródło wiedzy. Dylematy, przed którymi
stajemy dziś, są zbieżne z dylematami, przed którymi stawali nasi przodkowie. Nasze
miejsce na ziemi jest mniej więcej takie samo i oddziałują na nas podobne bodźce.
Musimy umieć analizować przeszłe sukcesy i porażki. Po trzecie: Europa zrośnie
się jako wspólnota dopiero wtedy, gdy Europejczycy na Wschodzie i na Zachodzie
będą do głębi rozumieć swoją historię nawzajem, odczuwać ból i ciężar tych różnych
historycznych dróg i doświadczeń. Dopiero wtedy staniemy się wspólnotą polityczną.
Wszystko to nie zmienia faktu, że historia nie może nas paraliżować. Nie może
przeszkodzić nam w wykorzystywaniu teraźniejszych szans.
To nie tylko czcza gadanina. Postanowiłem, że pójdą za tym konkrety. Stworzyłem
w MSZ stanowisko historyka MSZ, którego zadaniem jest promocja historii polskiej
polityki zagranicznej, zachęcanie do pracy naukowej nad historią dyplomacji
i prowadzenie codziennego biuletynu @HistoriaDyplomacji w serwisie Twitter. Sporym
zainteresowaniem cieszą się odtajniane porcje depesz dyplomatycznych z czasów
wyboru Karola Wojtyły na papieża czy historycznej wizyty Margaret Thatcher w PRL
w 1988 roku. Bo częścią misji MSZ jest budowanie w społeczeństwie zrozumienia
ograniczeń i szans polskiej polityki zagranicznej. W wielu krajach świata tę rolę
skutecznie wypełniają media. U nas publicystyka międzynarodowa jest tak słaba, że
nawet współczesne dramatyczne wydarzenia w Syrii – których skalę można by porównać
z kilkoma powstaniami warszawskimi jednocześnie – są praktycznie nieobecne.
Kolejną zasadą, którą musi się kierować polska polityka zagraniczna, jest – rzecz
niby oczywista – patriotyzm, ale patriotyzm niekierujący się jedynie historycznym
resentymentem. Zawsze był mi bliski patriotyzm, który jest za Polską, a nie przeciw
czemuś. Patriotyzm niesprowadzający się do kultu chwalebnych zwycięstw i klęsk albo
klęsk czczonych jako zwycięstwa. Ale tu i teraz, w naszej teraźniejszości, w naszych
osiągnięciach szukający nowych tytułów do chwały. Mamy ich sporo. I dlatego starałem
się używać argumentów racjonalnych, poruszających rozum, a nie wywołujących
poczucie krzywdy, wskazujących na przemyślaną kalkulację, a nie emocje skierowane
przeciw „odwiecznym wrogom”. Dla mnie patriotyzmem nie jest porywanie się
z motyką na słońce, ale wykorzystywanie do maksimum realnych, stojących przed nami
szans. Tylko z takim nastawieniem można się wspinać w hierarchii państw i narodów.
Pod względem gospodarczym, politycznym, wojskowym, kulturalnym i każdym innym.
Nie wierzę, że można ot tak przeskoczyć w niej o kilka miejsc, nadzwyczajnym
wysiłkiem woli. Potrzebne są ciągłe starania, cierpliwe ciułanie drobnych korzyści
i przewag, aż ilość przejdzie w jakość. To, co od stuleci robią merkantylne kraje
Europy Zachodniej. Zapadł mi w pamięć komentarz jednego z niemieckich magazynów
o naszym charakterze narodowym: „Polacy stawiają sobie niemożliwe do wykonania
cele, a potem robią piekło, gdy im się nie udaje”. Józef Piłsudski ujął to równie
dosadnie, acz bardziej pozytywnie: „Myśleć mogę za pięć Polsk, ale realizować tylko
to, co ta jedna wykonać potrafi”.
Bez tak rozumianego patriotyzmu nie da się dbać o interesy i wizerunek Polski. A to
oczywiście także naczelna zasada, według której należy budować politykę zagraniczną.
Nie można w nieskończoność chwalić się polską historią. Szczególnie że nie wszędzie
na świecie jest ona postrzegana jako pasmo sukcesów. Musimy promować nasz dorobek
kulturalny, nasze osiągnięcia gospodarcze. Innymi słowy, kreować wizerunek kraju
sukcesu, a nie pozować na wieczną ofiarę. Kraj sukcesu jest też i bardziej wiarygodny,
i bardziej skuteczny, gdy walczy na przykład z urągającymi mu określeniami, choćby
niesławnymi „polskimi obozami koncentracyjnymi”, z którymi walkę zainicjowałem
jeszcze jako wiceminister. A że na tym polu ciągle jest wiele do zrobienia, niech
świadczy fakt, że obcokrajowcy wciąż wyjeżdżają z Polski, mając o niej lepsze zdanie,
niż kiedy tu przyjeżdżali.

Po co to wszystko?
Stawiam kontrowersyjną tezę, że zasadniczo w Polsce co do ogólnych kierunków
w sprawach międzynarodowych w latach 2007–2014 panowała zgoda: orientacja na
Zachód i członkostwo w UE, które pozwoliłoby nam realnie wpływać na jej politykę
wschodnią, strategiczny sojusz z Ameryką i bycie mocnym ogniwem NATO, dążenie
do gospodarczego sukcesu w Europie i świecie, promocja wolności, ochrona polskich
diaspor. To cele, co do których przynajmniej do niedawna nie było sporu. Istnieją
różnice w temperamencie i sposobach ich skutecznej realizacji, a także zasadnicza
różnica filozoficzna, mianowicie: „Czy polski interes można realizować tylko w ramach
tradycyjnego państwa narodowego, czy trzeba go też zawarować na poziomie
ponadnarodowym w Unii Europejskiej”. Część naszych polityków jest temperamentalnie
niezdolna do funkcjonowania w kontekście, w którym mamy wpływ na przyjmowane
zasady, ale nie kontrolę. W którym trzeba stale negocjować z innymi i nie zawsze się
wygrywa. I w którym to bardziej my nadrabiamy zapóźnienia cywilizacyjne, niż inni
się do nas dostosowują. Paradoksalnie od pozycji wpływowego członka UE wolą rolę
pomniejszego sojusznika USA. Bo co prawda nasz wpływ na niego jest minimalny,
ale stosunki z nim mają charakter międzypaństwowy. Ponadto nacjonalistom imponuje
siła, nawet gdy wcale nie możemy być pewni, że ta zapożyczona od innych zawsze
nas wesprze. Przypomina mi to chełpliwe powiedzenie Serbów w latach 90.: razem
z Rosjanami jest nas 150 milionów. Zaprowadziło ich ono do rozpadu federacji
i przyniosło dekadę wojen.
Zgoda co do aspiracji wynikała do niedawna ze wspólnego marzenia
pokolenia pamiętającego komunizm – marzenia o życiu w normalnym kraju. Pokolenie
„Solidarności” postrzegało swój kraj jako nienormalny i wiedziało, że normalność
jest na Zachodzie. Dopiero teraz powstaje pytanie, czy to marzenie zostało także
zaszczepione młodszym pokoleniom, szczególnie pokoleniu, które dorosłość osiągnęło
po wejściu Polski do UE.
Skoro co do celów polityki zagranicznej panuje mniej więcej zgoda, to dlaczego
jednak wokół tych – wydawałoby się – szczegółów wykonawczych rodzi się tyle kłótni?
Naiwność nie jest cnotą i wiadomo, że nie da się spraw zewnętrznych wyciągnąć przed
nawias bieżącego wewnętrznego sporu politycznego. Byłoby dziwne, gdyby opozycja
mówiła swoim wyborcom: „Obecny rząd wszystko robi źle. Z wyjątkiem polityki
zagranicznej, którą robi świetnie”. Tym bardziej że nie robi. Zresztą w demokracji nie
ma dziedziny, która nie podlegałaby krytyce politycznej.
Różnice i spory biorą się z wykorzystywania jako oręża politycznego bardzo ważnego
pojęcia – „interesu narodowego”. Spuśćmy zasłonę milczenia na tych polityków, którzy
uważają, że tylko oni są patriotami i tylko oni wiedzą, co służy interesowi narodowemu.
I bez zdradzania szczegółów – co właściwie miałoby tym interesem być – wszystkich
swoich oponentów zaliczają do zdrajców lub idiotów. Nawet jednak z tymi, którzy
o interesie narodowym chcą rozmawiać uczciwie i otwarcie, dojście do porozumienia
nie jest łatwe.
Interes narodowy nie może być przygadywaniem innym. Nie chodzi
o to, by „przeczołgać” partnerów i nic nie uzyskać. Albo zademonstrować swoją
„podmiotowość” poprzez łamanie ustalonych reguł. Byle kmiotek potrafi walić butem
w pulpit, wywołać skandal i poczuć się ważny. W dzisiejszych czasach największym
problemem jest zdefiniowanie interesu narodowego w każdym konkretnym przypadku
i na tej podstawie podjęcie optymalnych decyzji.
Weźmy na przykład pakiet klimatyczno-energetyczny. Trzeba dysponować
specjalistyczną wiedzą, aby zdać sobie sprawę z tego, jak poszczególne zapisy
wpływają na różne gałęzie naszej gospodarki. Rozumieć algorytmy i procedury,
którymi będzie się rządził na przykład rynek certyfikatów na emisję. Nacjonalistyczne
pohukiwanie nie daje żadnych wskazówek, co w danej sprawie jest zgodne z interesem
narodowym. Plemienne zaklęcia często maskują zupełny brak wiedzy. Na przykład
o tym, że za certyfikaty pozwalające emitować określoną ilość dwutlenku węgla firmy
będą płacić nie Brukseli, tylko polskiemu fiskusowi. Że jest to w gruncie rzeczy
narodowy podatek od najbardziej trujących firm z przekazaniem połowy wpływów na
inwestycje ekologiczne. Tyle że przepisy wypracowane są na poziomie europejskim.
Można się zgadzać z takim pomysłem lub nie. Można – nawet trzeba – dyskutować
o szczegółach wprowadzających go regulacji. Ale trzeba sam pomysł rozumieć, żeby
mieć pojęcie, o co się walczy. Wymachiwanie maczugą patriotycznej retoryki sukcesu
nie da, a u partnerów budzi zdumienie i politowanie.
Poza atrakcyjną formą „patriotyczne” wypowiedzi mają zazwyczaj banalną treść.
Lepiej być bogatym i potężnym niż nie być. Lepiej oddziaływać na Wschód niż nie.
Lepiej być sojusznikiem USA niż nim nie być. Lepiej mieć więcej pieniędzy z UE niż
mniej. To oczywiście postulaty słuszne, tyle że – jak to ujął jeden z moich przyjaciół
zaznajomiony ze stylem debat intelektualnych w innych krajach i u nas – „w Polsce
dyskusja kończy się tam, gdzie w Anglii się zaczyna”. Niestety przez osiem lat
urzędowania ani razu nie usłyszałem, czy to od opozycji, czy z kręgów publicystycznych,
żadnej praktycznej podpowiedzi. Żadnego pomysłu, o którym mógłbym powiedzieć
swoim współpracownikom: „Świetne! Że też ja o tym nie pomyślałem. Robimy”.
Jest to spowodowane – jak podejrzewam – tym, że pomysłów, jak zrobić coś lepiej,
po prostu nie było. Było tylko przekonanie, że jak pokrzyczę, uzyskam więcej. Praktyka
ostatnio weryfikuje to niemądre przekonanie. Dyplomacja jest grą zespołową i trochę
przypomina grę w piłkę nożną: wygrywa ten, kto wykorzystuje więcej szans i popełnia
mniej błędów. Jest narzędziem do realizacji interesu narodowego, ale powinna mieć
precyzję skalpela, a nie młota. Testem skuteczności ministra spraw zagranicznych jest
to, czy pozycję kraju i samą dyplomację zostawi w lepszej kondycji, niż ją zastał, czy
w gorszej. Jesienią 2007 roku stawało przede mną nie lada wyzwanie.
3. Sztuka słowa

„Pamiętaj, że wartość ma nie to, co mówisz, ale to, jak się to odbija w mózgu słuchającego”.
Józef Piłsudski

2
czerwca 2013 roku stałem na podium największej sali konferencyjnej hotelu
Hilton w Waszyngtonie, tego samego, przed którym w 1981 roku zamachowiec
strzelał do Ronalda Reagana, i miałem największą od lat tremę. Sala wypełniona
była po brzegi przez delegatów dorocznego zjazdu Amerykańskiego Kongresu
Żydowskiego (American Jewish Congress, AJC), stanowych i ogólnokrajowych
liderów wpływowej amerykańskiej diaspory. A w pierwszym rzędzie moi teściowie –
Harvey i Elizabeth Applebaum. W konferencji brali udział nowy sekretarz stanu USA
John Kerry i minister sprawiedliwości Izraela Cippora „Cippi” Liwni. Tuż przede
mną przemawiali Elmar Məmmədyarov, minister spraw zagranicznych Azerbejdżanu,
i książę Karel Schwarzenberg, minister spraw zagranicznych Czech. Wszyscy oni zostali
zaproszeni jako specjalni goście w podziękowaniu za popieranie Izraela i wszyscy
w swoich przemówieniach ponownie dali temu wyraz. A ja właśnie powiedziałem, że
Polska nie popiera osadnictwa żydowskiego na terytoriach palestyńskich, że Polska nie
popiera wszystkiego, co Izrael robi, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo, i tego, jak
obchodzi się z Palestyńczykami. Jak wie każdy, kto otarł się o politykę amerykańską,
wybuczenie europejskiego ministra na tej sali byłoby jeśli nie końcem kariery, to
w każdym razie spektakularnym upokorzeniem, które zostałoby zauważone przez prasę
tak polską, jak i amerykańską. Na oczach własnych teściów. Wypowiedziałem ostatnie
zdanie, na sali zapanowała cisza, a mnie zadrżały kolana.
Przygotowywałem się do tego momentu od pół roku i – nie ma co owijać
w bawełnę – obawiałem się go. Dyrektor Komitetu – David Harris – kilka lat z rzędu
zapraszał mnie do złożenia wizyty w Waszyngtonie, ale nie byłem zbyt chętny.
Stosunki z diasporą żydowską w Stanach Zjednoczonych są, delikatnie mówiąc,
bardzo… zróżnicowane. 80% amerykańskich Żydów pochodzi z terenów Pierwszej
Rzeczpospolitej, ale mamy tam zarówno serdecznych przyjaciół, jak i wielu ludzi
rozżalonych. Część tego rozżalenia ma charakter historyczny – choćby ze względu na
przedwojenny antysemityzm, rok 1968 – albo finansowy – Polska wciąż nie uchwaliła
ustawy restytucyjnej. Jest też grupa, której rozżalenie wynika ze zwykłej niewiedzy czy
bezrefleksyjnie powtarzanych stereotypów. Wystąpienie przed takim audytorium jest
trudne samo w sobie. Sytuacji nie ułatwiają założenia polskiej polityki zagranicznej,
wśród których jest wiele niezgodnych z oficjalnym stanowiskiem Komitetu. Choćby
sprawa naszej krytyki nielegalnego osadnictwa Izraela na Zachodnim Brzegu Jordanu.
Zdarzało nam się wzywać ambasadora Izraela na dywanik do MSZ, aby zaprotestować
na przykład wobec niszczenia przez armię izraelską cystern odbudowanych przez
Polską Akcję Humanitarną na terenach okupowanych. Pilnowałem, aby w kontekście
Unii Europejskiej czy ONZ Polska była na części spektrum opinii po stronie krajów
życzliwych Izraelowi, ale nie aż tak, aby nie warto było o nasz głos zabiegać.
W 2012 roku przypadkiem spotkaliśmy się z Davidem Harrisem, nocując w tym
samym hotelu w Baku, i wtedy, od słowa do słowa, obiecałem, że jeśli do tego czasu
nie wybuchnie wojna światowa, na następnym zjeździe AJC niezawodnie się stawię.
Zdawałem sobie sprawę, że będzie to trudne wystąpienie. Cel był jasny: przedstawić
żydowskiej elicie Ameryki nową Polskę, przekonać do niej, ale nie za cenę ustępstw.
Podkreślić wspólnotę interesów, nie rezygnując z naszych. Pokazać Polskę nie tylko
jako żydowskie cmentarzysko, ale jako kraj, do którego warto przyjeżdżać nie tylko
na smutne rocznice. Jako kraj, w którym nie tylko się umiera, lecz można też żyć.
I pamiętając, że amerykańscy Żydzi czują się przede wszystkim Amerykanami.
Radosław Sikorski, David Harris oraz Adam Daniel Rotfeld podczas spotkania American
Jewish Congress w Waszyngtonie
fot. Photo courtesy of Wanda Urbanska and the Jan Karski Educational Foundation

Przygotowania zajęły kilka miesięcy. Oprócz zespołu sekretariatu ministra


zaangażowały się w nią ambasady w Waszyngtonie i Tel Awiwie, speechwriter i sporo
innych osób z ministerstwa. Planując przemówienie, skorzystałem z rady udzielonej
mi kiedyś przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego, kuriera z Warszawy, który jak nikt
z ówcześnie żyjących wiedział, jak zabiegać o polskie sprawy w Waszyngtonie.
„W Stanach Zjednoczonych najlepiej zacząć rozmowę od podziękowania. Za cokolwiek.
Tu wszyscy od wszystkich czegoś chcą, a podziękowanie od razu relaksuje rozmówcę
i skłania go do życzliwości na przyszłość”. Zacząłem więc od podziękowania
Amerykańskiemu Kongresowi Żydów za wsparcie, jakiego udzielił w latach 90.
naszym staraniom o wejście do NATO i jakiego udziela teraz w sprawie zniesienia
amerykańskich wiz dla Polaków. Następnie przekonywałem ich, że Polska jest dobrym
sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Irak, Afganistan, wzajemny handel i rosnący
poziom inwestycji. Oraz że łączy nas wspólne umiłowanie demokracji i wolności.
Ale wiedziałem, że nie uniknę historii, a to już grząski teren. AJC wykonało przyjazny
gest i przed moim wystąpieniem dwoje uczestników opowiedziało sympatyczny skecz
o przedwojennej historii swojej rodziny w Częstochowie. Na dobry pomysł retoryczny
wpadł Charles Crawford, były ambasador brytyjski w Warszawie, którego firma szkoliła
naszych dyplomatów na prezydencję w UE, autor książek dla brytyjskich dyplomatów
i polityków o wystąpieniach publicznych. Jak tu przekonać amerykańskich Żydów,
którzy nie muszą szczegółowo znać historii Polski, że chociaż w Polsce przed wojną był
antysemityzm, a Hitler wykonał plan Holokaustu na okupowanych ziemiach polskich,
to drugie nie wynikało z pierwszego? Że ich głównym problemem nie był antysemityzm
polskiego państwa, lecz jego słabość i niezdolność do obrony swoich obywateli przed
oboma dwudziestowiecznymi totalitaryzmami? To ambasador Crawford zasugerował,
abym posłużył się figurą „wcielenia się” w swojego poprzednika sprzed 80 lat –
Augusta Zaleskiego.

Wyobraźmy sobie, że Amerykański Kongres Żydowski zaprasza Augusta Zaleskiego


w 1933 roku i prosi go o prezentację na temat stanu Polski i Europy. Gdyby to on
przemawiał, a nie ja, w 1933 roku, mógłby zacząć od skonstatowania, jak wielka
i dynamiczna jest mniejszość żydowska w Polsce. Przypomniałby, że Żydzi walczyli
o wolność Polski, że od 1918 roku tysiące Żydów schroniło się w Polsce przed
prześladowaniami w Rosji Sowieckiej. I skonstatowałby, że Polska ma największą
społeczność żydowską w Europie. Jedna dziesiąta ludności Polski – trzy miliony –
to Żydzi. Warszawa to drugie po Nowym Jorku centrum żydowskie na świecie.
Ze szkołami żydowskimi, sześciuset gazetami po hebrajsku i w jidysz, piętnastoma
teatrami żydowskimi. Z wpływowymi żydowskimi partiami politycznymi. W 1933
roku Zaleski mógł powiedzieć: to Polska daje Żydom nadzieję na przetrwanie
zarówno hitlerowskich, jak i sowieckich prześladowań.

Kolejny pomysł był mój. Zwiedzając kiedyś muzeum Marszałka Piłsudskiego


w podziemiach Belwederu, zauważyłem w jednej z gablot akt własności działki
w Palestynie przysłany Marszałkowi z wdzięcznością przez żydowskich osadników
z Polski. Prosiłem nawet placówkę w Tel Awiwie, aby szukała tej działki. Użyłem tego
certyfikatu, aby powiedzieć słuchaczom, że Piłsudski wprawdzie nie był jeffersońskim
demokratą, ale uchodził za filosemitę. I zacytowałem z odezwy rabinów polskich z 2
września 1939 roku:

Niechaj będzie pochwalone imię Wiekuistego. My Żydzi, dzieci tej ziemi od


zamierzchłych czasów, stajemy wszyscy w karnym ordynku, zwarci i opanowani
na wezwanie Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i Naczelnego Wodza, aby bronić
naszej ukochanej Ojczyzny, każdy na wyznaczonym mu przez władze posterunku,
i oddamy, gdy zajdzie tego potrzeba, na ołtarzu Ojczyzny, nasze życie i nasze mienie
bez reszty.

Wspomniałem o tym, że wśród zamordowanych w Katyniu było ponad dwa


tysiące Żydów z naczelnym rabinem Wojska Polskiego włącznie. Moja dzielna ekipa
w MSZ odnalazła cytat naczelnego rabina Polski Michaela Schudricha o rtm. Witoldzie
Pileckim, który przydał się jak znalazł: „Gdy Bóg tworzył człowieka, zamyślał, abyśmy
wszyscy byli jak rotmistrz Witold Pilecki”.
Największe wrażenie zrobiła jednak inna opowieść. O polskim Żydzie, który uciekł
z pociągu do Treblinki i został żołnierzem Kedywu, a potem powstańcem warszawskim.
Następnie przez Włochy, dzięki armii Andersa, znalazł się w Izraelu i czynnie brał udział
w jego kolejnych konfliktach, od wojny o niepodległość począwszy, na sześciodniowej
skończywszy. Dosłużył się stopnia pułkownika. Mowa o polsko-izraelskim bohaterze –
Stanisławie Aronsonie. Sala myślała, że mówię o postaci historycznej, a tymczasem
pułkownik Aronson siedział sobie spokojnie na sali. Gdy powiedziałem, że Stanisław
Aronson nie dał za wygraną w wagonie do Treblinki, do dzisiaj nie daje za wygraną, jest
tu z nami i proszę go o powstanie, sala dosłownie eksplodowała z entuzjazmu. Stanisław
Aronson dostał jeszcze ode mnie polską przedwojenną szpadę dyplomatyczną, honor,
który rezerwowałem dla największych osobistości. W tym momencie wiedziałem,
że żaden z obecnych nie miał już wątpliwości, że Polacy i Żydzi ramię w ramię
przeciwstawili się Hitlerowi i wspólnie stali się ofiarami jego obłędnej ideologii.
Oczywiście Stanisław Aronson nie znalazł się w Waszyngtonie przypadkiem.
Ambasada w Tel Awiwie spisała się i go do tego przekonała, był w Waszyngtonie
na nasze zaproszenie. Uprzedzam zarzut: nie były to cyniczne zagrania czy tanie
manipulacje. Po prostu wiedzieliśmy, że aby przekonać tę ważną publiczność, potrzebna
jest nie tylko racja, lecz także doza teatru i happy end. Gdybyśmy przygotowywali to
wystąpienie z biurokratyczną poprawnością, ale bez osobistego zaangażowania, to efekt
byłby nikły. A pomysł uzyskania wsparcia ze strony pułkownika Aronsona przyszedł
mi do głowy po odbyciu – zorganizowanych z zupełnie innej okazji – serii spotkań
z ludźmi, którym udało się zbiec z obozów śmierci. Nie obozów pracy czy obozów
koncentracyjnych, ale obozów śmierci. Postaci zupełnie pomnikowe. Wiedziałem, że
ich historie warto opowiadać przy każdej okazji. Gdybyśmy się jednak solidnie nie
przygotowywali na tę konkretną okazję, to pewnie nie wpadłbym na to, że warto je
powtórzyć także Amerykańskiemu Kongresowi Żydowskiemu. A nie ma takiej liczby
ogłoszeń prasowych czy reklam telewizyjnych, dzięki którym można przekonać kilkuset
najważniejszych Żydów w USA, że Polska jest krajem, który powinien u nich budzić
pozytywne emocje. Później mogłem już nawet wyrażać sceptycyzm wobec osadnictwa
żydowskiego na Zachodnim Brzegu. Końcowa owacja była na stojąco.
W środowisku międzynarodowym sztuka słowa potrzebna jest, po pierwsze,
podczas najróżniejszych spotkań w Warszawie z kręgami dyplomatów: NATO, Unii
Europejskiej, mówiącymi po polsku, azjatyckimi, muzułmańskimi, frankofońskimi.
Każde takie grono ma nie tylko inne zainteresowania, lecz także wrażliwość, nawet jeśli
skład się zazębia. Co innego chce usłyszeć ambasador, dajmy na to, Francji, w kontekście
Sojuszu Północnoatlantyckiego, co innego w kontekście UE, a co innego w kontekście
frankofonii. Z każdego spotkania napisze do swojej centrali depeszę, która może być
przeczytana tylko przez desk officera od danej tematyki albo przekazana szerzej i wyżej.
A więc na przykład ambasadorom muzułmańskim dziękuje się za przygarnięcie naszych
tułaczy w Iraku i Iranie podczas drugiej wojny światowej, przypomina się o naszych
Tatarach, 600 latach stosunków dyplomatycznych z Turcją i akcentuje, że „jako kraj
nieobciążony przeszłością kolonialną”, za to z doświadczeniami transformacji, lepiej
ich rozumiemy. Tak aby w Rabacie, Astanie czy Dżakarcie pomyśleli: „No faktycznie,
Polska to ciekawy i sympatyczny kraj. Może by przekazać naszym biznesmenom, aby
się nim zainteresowali”.
Osobną kategorię stanowią wystąpienia w think tankach, czy to krajowych, czy
zagranicznych. To bardzo wymagająca publiczność, zazwyczaj specjaliści w danym
temacie, często byli urzędnicy lub politycy, na których można wywrzeć wrażenie,
tylko jeśli ma się coś do powiedzenia. Nie osiągnął tego ani Jarosław Kaczyński
w konserwatywnej Heritage Foundation w Waszyngtonie, zanudzając Amerykanów
szczegółami naszej ustawy lustracyjnej, ani Bronisław Komorowski w Council on
Foreign Relations, zaznajamiając gospodarzy z bigosowaniem.
Przyznam, że wobec pseudomocarstwowego jazgotu w nacjonalistycznych mediach
gorzką satysfakcję sprawiło mi zacytowanie podczas przemówienia w warszawskiej
Fundacji Batorego w 2009 roku fragmentu książki ambasadora Juliusza Łukasiewicza
pt. Polska jest mocarstwem, która ukazała się w… 1939 roku:

Zwycięstwa nasze były piękne i są na zawsze trwałe, bo są to zwycięstwa dobrej


sprawy, bo gdziekolwiek stawał żołnierz polski, gdziekolwiek rozbrzmiewał stanowczy
głos ministra spraw zagranicznych Rzeczypospolitej, chodziło o nasze bezsprzecznie
polskie ziemie lub o honor Polski. Bo interes Polski Niepodległej był zawsze szczerze
oparty o sprawiedliwą zasadę prawa narodów do wolności i szacunku, bo za tym
interesem stoi mocna wiara całego narodu w przyszłość Polski i we własną siłę.

Siła patriotycznego frazesu to nie to samo co prawdziwa siła.


Za granicą sztukę słowa uprawia się na spotkaniach ministerialnych, formalnych
i nieformalnych kolacjach, śniadaniach roboczych, podczas prywatnych i oficjalnych
wizyt, spotkań parlamentarnych i wystąpień na konsultacjach i uroczystościach
międzypaństwowych. Każde wystąpienie jest okazją, żeby powiedzieć coś, co zostanie
zapamiętane albo zapomniane. Albo się zbłaźnić. I każda okazja wpływa na opinię
o Polsce. Sprawia, że nasza pozycja ciut się poprawia lub pogarsza. To niemal jak
zbieranie kolejnych punktów w rozgrywkach ligowych. Liczba szczegółów, o których
trzeba pamiętać, jest niezliczona.
No i nie można być nudnym. Nudni mogą być (choć zwykle nie są) prezydenci USA
albo Chin. Ich stanowiska będą brane pod uwagę ze względu na wagę krajów, które
reprezentują. A gdy reprezentujemy kraj średniej wielkości, to musimy przemyśleć, co
chcemy powiedzieć, a potem mówić to jasno, efektownie, a jak trzeba – dowcipnie.
Polska to kraj na dorobku, który musi się rozpychać, nawet po to, żeby dostać to,
co mu się „należy”. Bywają takie czasy w naszej najnowszej historii, że próbujemy
to miejsce „wywalczyć”, stosując wspomnianą już taktykę bobasa. To znaczy: będę
krzyczał tak długo, aż dorośli się pochylą i zrobią coś, żebym przestał. Wydaje mi się,
że skuteczniejsze – choć może mniej nośne medialnie – jest konsekwentne budowanie
autorytetu kraju nie do pominięcia w trakcie podejmowania najważniejszych decyzji.
Tak aby bez Polski po prostu nie wypadało działać. Aby nasi partnerzy mieli
świadomość, że decyzje uwzględniające rolę Polski są po prostu lepsze. Zmiany
sytuacji nie przynoszą nasze dąsy czy krzyki, ale nasze – także te wypowiadane przez
ministra spraw zagranicznych – słowa.
Zbieranie punktów nigdy się nie kończy, ale – nie ma się co oszukiwać – okazje
do wygłoszenia ważnych przemówień są dość rzadkie. Musi się zbiec kilka czynników.
Musi nastać odpowiedni moment. Waga spraw, o których się mówi, musi być
dostatecznie duża. No i liczy się osoba, która w tym momencie na dany temat ma coś do
powiedzenia, która próbuje odpowiedzieć na bieżące wyzwania w nowatorski i odważny
sposób. Zazwyczaj oficjalne spotkania to raczej zestaw klisz i wypracowanych przez
urzędników banałów. To dlatego tak często są one frustrujące i niezbyt owocne.
Wygłaszanie przemówień jest jednym z najtrudniejszych obowiązków ministra. Na zdjęciu:
przemówienie ministra Sikorskiego po otrzymaniu nagrody Atlantic Council Freedom
Awards 2013
fot. Piotr Zając/REPORTER

Bardziej cenię te spotkania, na których można było porozmawiać szczerze, mniej


formalnie, a decydenci po prostu mówili, co myślą na dany temat. To o tyle istotne,
że na przykład w Unii Europejskiej przez siedem lat mojego urzędowania poznałem
co najmniej stu swoich odpowiedników. Policzyłem kiedyś, że średnia „żywotność”
ministra na stanowisku to około 18 miesięcy. Nie wszystkich da się poznać osobiście,
nawiązać nieformalne relacje. Trzeba być profesjonalnie przygotowanym i dobrze
wypadać za każdym razem w rozmowie z każdym ministrem. Bo przecież realizacja
polskich interesów zależy od tego, czy nasz głos będzie brany pod uwagę i dobrze
rozumiany. Nie tylko w zgodzie z naszym obecnym potencjałem, ale także w zgodzie
z tym, jaki może on być w przyszłości, jakim krajem możemy się jeszcze stać. Nasi
partnerzy i oponenci muszą rozumieć, że chcemy i potrafimy grać w lidze europejskiej.
Tradycyjnie mamy z komunikowaniem naszych aspiracji sporo trudności. Po
pierwsze, język. Po drugie, pewna egzotyczna dla nas, ale wcale nierzadka na Zachodzie
wizja Polski jako kraju, który ma dar wciągania innych w swoje tarapaty. Wydaje się
to dziwne, dopóki nie porównamy tego zjawiska choćby z trwałością epitetu „kocioł
bałkański”. Takie podświadome skojarzenia są często podstawą budowania opinii
o dużo większych krajach. Po trzecie: postrzeganie Polski jako kraju o hermetycznej,
zamkniętej kulturze, kraju skoncentrowanego na sobie. Także kraju, który nie
przepracował jeszcze w pełni dorobku Oświecenia czy swojego przedwojennego
antysemityzmu. Nie zawsze udaje się te stereotypy przezwyciężyć, a ich potwierdzanie
dzisiaj jest zbrodnią na naszej racji stanu.
Prędzej czy później, szczególnie jeśli ktoś stara się nie być nudnym, zdarzy się
wpadka. O tym, że dyplomacja to sztuka słowa, przekonałem się boleśnie podczas
wizyty w Korei. Wygłaszałem toast. Zależało mi, żeby podkreślić, jak bardzo –
mimo fizycznego dystansu – nasze kraje są sobie bliskie. Bo są, jesteśmy narodami
pokrzywdzonymi przez historię i przez to aspiracyjnymi. I zakończyłem słowami:
„Niezmiernie miło mi być w demokratycznej Republice Korei”. Korea Południowa
naprawdę jest demokratyczna. Problem tylko w tym, że moje – a przecież mówiłem
po angielsku – „Democratic Republic of Korea” zabrzmiało niemal jak oficjalna
nazwa ich północnego sąsiada (która brzmi Democratic People’s Republic od Korea).
Bynajmniej nie demokratycznego. To jak pozdrowić warszawiaków słowami „Dzień
dobry, Moskwo”. Gospodarze byli czarujący, podobno nie byłem pierwszym, który
tak się przejęzyczył. Dlatego nie krytykowałem Prezydenta Dudę, gdy podczas pobytu
w Nowej Zelandii podziękował Irlandii.
Zresztą wyniosłem z tej wizyty powiedzenie, które zapadło mi w pamięć jako jedna
z maksym dyplomacji, nie tylko zagranicznej. Pytając gospodarzy, czy aby ówczesna
„słoneczna” polityka wobec Korei Północnej może być skuteczna, biorąc pod uwagę,
że jest to ludobójcza, stalinowska dyktatura, usłyszałem: „Jeśli chcesz, aby ktoś się
rozebrał, musisz najpierw podgrzać temperaturę w pokoju”.
W środowisku międzynarodowym naturalną przewagę mają Anglosasi. Z tego
samego powodu, dla którego przewagę mają amerykańskie koncerny internetowe
i medialne. Angielski stał się językiem nauki, biznesu i dyplomacji i to oni wyznaczają
obowiązujące standardy. Amerykanie i Anglicy posługują się swoim ojczystym
językiem i łatwiej im zdominować publiczność lub wygrać spór z oponentami.
Polacy rzadko miewali tego typu „nadwyżkę retoryczną”, bo mało mieliśmy
nazwisk rozpoznawalnych w świecie. Miał ją na przykład Ignacy Jan Paderewski,
Michael Jackson fin de siècle’u. Dzięki międzynarodowej sławie był w stanie
przekonać Wilsona do włączenia sprawy polskiej w amerykańskie cele wielkiej wojny.
To, że wśród 14 punktów Wilsona znalazł się i ten: „Stworzenie niepodległego
państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską,
z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, integralność
terytoriów tego państwa ma być zagwarantowane przez konwencję międzynarodową”,
było wielkim zwycięstwem polskiej dyplomacji. Choć oczywiście nie była to wówczas
jeszcze dyplomacja polskiego państwa.
Takich osób mieliśmy w historii dosłownie kilka. Także w najnowszej – choćby
Bronisław Geremek cieszący się autorytetem w świecie frankofońskim. Ale korzystanie
z „nadwyżki retorycznej” wiąże się z ryzykiem. Nie ma nic bezpieczniejszego niż
wygłaszanie frazesów. Polityk, który decyduje się powiedzieć coś znaczącego, zawsze
podejmuje ryzyko. Jak mawiają Francuzi, bycie interesującym przeważnie odbywa się
kosztem własnym.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że cały zespół „polska dyplomacja” kosztuje nas
rocznie półtora miliarda złotych. Taki był w moich czasach budżet MSZ. Niecałe pół
miliarda dolarów. Porównywalny z budżetem miasta Bydgoszcz. To dużo i mało. Za
mało, żeby pozwolić sobie na wszystko, za dużo, żeby na wszystkim oszczędzać. Te
półtora miliarda musi dla Polski efektywnie pracować. I musi pracować w odpowiedniej
chwili.
Nieczęsto się zdarza, że miejsce, czas i treść trafiają w punkt tak precyzyjnie,
że wypowiedziane słowa zmieniają bieg wydarzeń. Dziś trudno przychodzi nam
przypomnieć sobie tamtą atmosferę apokaliptycznego wyczekiwania na jesieni 2011
roku. Strefa euro chwiała się w posadach i powszechny był strach, że Unia Europejska
jako taka może nie przetrwać jej rozpadu. Najważniejsi europejscy politycy nabrali
wody w usta, a Komisja Europejska zachowywała technokratyczny dystans. Istotniejsze
niż to, co się miało powiedzieć, było to, aby powiedzieć głośno i wyraźnie, że
Unia Europejska jest wartością, której należy bronić. Berlin był przy tym miejscem
idealnym, bo to od Niemiec zależało, czy kroplówka z pieniędzmi, które podtrzymywały
członkostwo Grecji w strefie euro, nadal będzie się sączyć. Zaproszenie było
gestem przyjaźni Guida Westerwelle’a wobec mnie, a dowodem na to, jak poważnie
gospodarze je traktowali, była obecność na sali dwóch byłych prezydentów Niemiec.
Wiedziałem, że to szansa i ryzyko powiedzenia czegoś, co będzie zauważone, więc
przygotowaliśmy się wyjątkowo pieczołowicie. Ostateczną wersję cyzelowałem przez
weekend w Chobielinie, a ostatnie poprawki wprowadzaliśmy jeszcze w samolocie do
Berlina. Najbardziej w pamięć zapadła fraza: „Mniej zaczynam się obawiać niemieckiej
potęgi niż niemieckiej bezczynności”, ale ważne jest przeczytanie tego zdania w jego
kontekście

Guido Westerwelle i Radosław Sikorski podczas spotkania dotyczącego europejskiej


polityki zagranicznej – zakulisowe rozmowy są równie ważne jak te oficjalne. Warszawa,
17.08.2012 r.
fot. Thomas Trutschel/Photothek via Getty Images

Co jako minister spraw zagranicznych Polski uważam za największe zagrożenie


dla bezpieczeństwa i dobrobytu Europy dziś, w dniu 28 listopada 2011 roku? Nie
jest to terroryzm, nie są to talibowie, i już na pewno nie są to niemieckie
czołgi. Nie są to nawet rosyjskie rakiety, którymi groził prezydent Miedwiediew,
mówiąc, że rozmieści je na granicy Unii Europejskiej. Największym zagrożeniem
dla bezpieczeństwa i dobrobytu Polski byłby upadek strefy euro. I domagam się od
Niemiec tego, abyście – dla dobra Waszego i naszego – pomogli strefie euro przetrwać
i prosperować. Dobrze wiecie, że nikt inny nie jest w stanie tego zrobić. Zapewne
jestem pierwszym w historii ministrem spraw zagranicznych Polski, który to powie,
ale proszę bardzo: mniej zaczynam się obawiać niemieckiej potęgi niż niemieckiej
bezczynności. Niemcy stały się niezbędnym narodem Europy. Nie możecie sobie
pozwolić na porażkę przywództwa. Nie możecie dominować, lecz macie przewodzić
reformom. Jeżeli włączycie nas w proces podejmowania decyzji, możecie liczyć na
wsparcie ze strony Polski.

Wiedziałem z góry, że taki wywód polskiego ministra spraw zagranicznych zostanie


w Niemczech zauważony, ale nie dlatego, że Polska ma jakieś szczególne prawo do
wypowiadania się w sprawie finansów grupy, której nawet nie byliśmy członkiem.
Oceniałem, że tym, co Niemcy zauważą, będzie ton pozbawionej kompleksu zachęty
do działania dla obrony wspólnego europejskiego dobra. Była to nowość, bo nie
występowałem w tradycyjnej roli wiecznej ofiary niemieckich zbrodni, tylko jako
młodszy partner we wspólnym przedsięwzięciu, który mówi: „Weź, bracie, ten dyszel
w swoje mocne ręce i pociągnijmy go razem, bo jak ty tego nie zrobisz, to razem
spadniemy w przepaść”. Miał to być podprogowy przekaz dla Niemców: „Nie jesteście
już dla nas byłymi hitlerowcami w okresie rehabilitacji, lecz sojusznikiem we wspólnej
sprawie”. Moralnej siły Polski użyłem, aby powiedzieć im: „Zróbcie coś!”.
Przy okazji podziękowałem Niemcom za wsparcie naszego wejścia do Unii
Europejskiej, ale z pewnym przekąsem:

Doceniacie, mam nadzieję, że to była dobra inwestycja. W 2010 roku eksport


z Niemiec do Polski przekroczył dziewięciokrotnie poziom z 1990 roku i – mimo
kryzysu – rośnie. Wymiana handlowa Niemiec z Polską jest większa niż z Federacją
Rosyjską, chociaż nie zawsze można się tego dowiedzieć z niemieckiego dyskursu
politycznego.

W przemówieniu berlińskim zastosowałem też klamrę, przy okazji udzielając


miniwykładu z historii Polski:

Rozpocząłem to wystąpienie od opowieści o pewnym eksperymencie z unią polityczną


w komunistycznej Jugosławii. Pozwólcie Państwo, że na zakończenie opowiem
Wam jeszcze jedną historię. Chodzi o najmniej znaną w dziejach Europy federację,
a konkretnie o wspólne państwo utworzone przez Polskę i Wielkie Księstwo Litewskie
w 1385 roku. Przetrwało ono ponad cztery wieki, czyli – jak do tej pory – dłużej
niż takie federacje jak Stany Zjednoczone, Zjednoczone Królestwo czy Republika
Federalna Niemiec, nie wspominając już o Unii Europejskiej. Stworzona dzięki tej unii
Rzeczpospolita Obojga Narodów wyprzedzała ówczesne standardy – podobnie jak
dziś UE. Posiadała bowiem wspólny parlament oraz obieralną głowę państwa. Grupa
dysponująca prawami politycznymi, a więc obywatele uprawnieni do głosowania,
stanowili 10% ludności. Był to zatem ustrój, który jak na tamte czasy gwarantował
największą partycypację polityczną. Co więcej, panująca w Rzeczypospolitej tolerancja
religijna oszczędziła jej mieszkańcom okrucieństw wojny trzydziestoletniej. Miasta
zakładane były według prawa magdeburskiego, a początki wielu spośród nich – na
przykład mojej rodzinnej Bydgoszczy – wiążą się z niemieckimi osadnikami. Żydzi,
Ormianie oraz wszelkiego rodzaju dysydenci przybywali tutaj licznie z całej Europy,
aby spróbować swojego szczęścia. Swoboda i siła militarna szły ramię w ramię.
W 1410 roku wojska tego państwa rozgromiły pod Grunwaldem rycerzy zakonu
krzyżackiego, którego symbole heraldyczne do dziś funkcjonują w armii niemieckiej.
W 1683 roku u bram Wiednia powstrzymaliśmy imperium osmańskie i jego plany
zjednoczenia Europy pod sztandarami islamu. Ale na przełomie XVII i XVIII stulecia
coś się zmieniło. Królowie elekcyjni, niepowiązane ze sobą armie i niezależne waluty
nie miały szans w świecie zunifikowanych, merkantylistycznych i autorytarnych
państw narodowych. Największą słabością Rzeczypospolitej stał się jej najbardziej
demokratyczny rys – możliwość zablokowania procesu legislacyjnego przez jednego
posła. Zasada jednomyślności, której przyjęcie w państwie federalnym niewątpliwie
zasługuje na podziw, otworzyła furtkę dla korupcji i braku odpowiedzialności.
Polska zdołała się w końcu zreformować. Uchwalona 3 maja 1791 roku konstytucja
zniosła zasadę jednomyślności, zunifikowała państwo i stworzyła stały rząd. Ale
reformy zostały wprowadzone zbyt późno. Przegraliśmy wojnę w obronie konstytucji
i w wyniku rozbioru z 1795 roku Polska zniknęła z mapy świata na ponad sto lat.
Jaki jest morał tej historii? Nie wolno stać w miejscu, gdy świat wokół się zmienia
i rosną nowi konkurenci. Nie wystarczy polegać na instytucjach i procedurach, które
sprawdziły się w przeszłości. Stopniowe zmiany to za mało. Nawet zachowanie
dotychczasowej pozycji jest uzależnione od podejmowania odpowiednio szybkich
reform. Uważam, że mamy obowiązek oszczędzić naszej wspaniałej unii losu, jaki
spotkał Jugosławię oraz dawną Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Nasz schyłek nie
jest wcale rzeczą przesądzoną. Jeżeli pokonamy bieżące trudności, wciąż mamy
rezerwy siły i możliwości, których reszta świata zazdrości. Jesteśmy przecież nie tylko
największą światową gospodarką, lecz również największą strefą pokoju, demokracji
i praw człowieka. Stanowimy źródło inspiracji dla narodów żyjących w naszym
sąsiedztwie – zarówno na Wschodzie, jak i na Południu. Jeżeli uporządkujemy
nasze sprawy, możemy stać się prawdziwym supermocarstwem. W ramach równego
partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi będziemy wówczas mogli utrzymać siłę,
dobrobyt i przywództwo Zachodu. Ale dziś stoimy na skraju przepaści. To najbardziej
przerażająca chwila w mojej ministerialnej karierze, ale przez to jednocześnie
najbardziej wzniosła. Przyszłe pokolenia osądzą nas według naszych czynów lub ich
braku. Według tego, czy stworzymy podwaliny pod dziesięciolecia wielkości, czy
też uchylimy się od odpowiedzialności i pogodzimy z naszym schyłkiem. Stojąc tu,
w Berlinie, jako Polak i Europejczyk, mówię: trzeba działać teraz.

Sam się wzruszyłem, gdy zauważyłem, że prezydent Richard von Weizsäcker,


który podszedł, aby uścisnąć mi dłoń, miał mokre oczy. Co jeszcze ważniejsze, tekst
przemówienia – opublikowany w najważniejszych europejskich mediach – przeczytał
zarówno ówczesny szef Komisji Europejskiej José Manuel Barroso, jak i kanclerz
Angela Merkel, która osobiście podczas jednego ze szczytów mi podziękowała.
Praktyczne sugestie, jakie w nim zgłosiłem – paneuropejska lista do Parlamentu
Europejskiego, bezpośredni wybór Przewodniczącego Komisji Europejskiej – nie
zostały jeszcze zrealizowane, ale zarówno prasa, jak i politycy zachodnioeuropejscy
odebrali go jednoznacznie: skoro najnowsi członkowie UE, i to z kraju, który nie
przeżywa kryzysu, uważają, że Unię Europejską warto ratować, to znaczy, że nadzieja
jeszcze nie zgasła.
Istotne były także sprawy techniczne – teleprompter. Jak w Polsce, tak
i w Niemczech politycy rzadko używają tego urządzenia i części publiczności mogło
się wydawać, że przemawiam z głowy. Echa w światowych mediach okazały się więcej
warte niż wszystkie sponsorowane przez nas reklamy razem wzięte. „Financial Times”
przedrukował tekst w całości. Satysfakcjonująca była reakcja Guida Westerwelle’a,
który zażądał od swoich współpracowników, aby jego następna mowa (miał ją wygłosić
za miesiąc w Waszyngtonie) była właśnie taka jak moja. To miłe, kiedy niemiecki
minister spraw zagranicznych wzoruje się na polskim.
Po powrocie do kraju prawicowa opozycja tradycyjnie przywitała mnie oskarżeniami
o zdradę. Obruszył się nawet prezydent Bronisław Komorowski, którego wiceminister
do spraw zagranicznych nie przyznał się, że brał udział w posiedzeniach kierownictwa
MSZ, na których omawialiśmy przygotowania do przemówienia. Kilka tygodni później
Sejm debatował nad wnioskiem o moje odwołanie, które miało być karą za „hołd
berliński”. Już w trakcie debaty Paweł Wroński z „Gazety Wyborczej” zapytał mnie
w kuluarach Sejmu: „Co oni się tak napinają, przecież Lech Kaczyński powiedział
w Berlinie to samo?”. Nie pamiętałem tego, ale szybko ściągnąłem tekst przemówienia
prezydenta Kaczyńskiego na Uniwersytecie Humboldtów w 2006 roku, dzięki czemu
Donald Tusk mógł zamknąć sąd nade mną cytatem, który na parę godzin literalnie
odebrał mowę wnioskodawcom:

Mówię jako jeden z obywateli Polski, a więc dzisiaj obywateli Unii Europejskiej.
Wiem, że nasze stanowisko jest sprawdzianem solidarności, ale jeżeli Europa chce
ten sprawdzian zdać, jeśli chce stworzyć nową jakość – nie na dwa, trzy pokolenia,
co się udało dotychczas, tylko na wiele pokoleń – jakość, która być może kiedyś
w historii będzie rzeczywiście też jakością o charakterze federacji – federacji przecież
wtedy niezmiernie potężnej w skali świata, to musi ten egzamin również zdać. I do
tego bym zachęcał, reprezentując kraj, który oczywiście w tej chwili korzysta dzięki
członkostwu w Unii Europejskiej, ale który – jeżeli to, o czym mówię, spełniłoby się
w ciągu 8 czy 10 lat – będzie korzystał mniej. Zdaję sobie z tego sprawę i z góry się
na to zgadzam.

Prezydent Lech Kaczyński, ikona nacjonalistów, nie był nacjonalistą, lecz


umiarkowanym federalistą. Wniosek i tak by upadł głosami PO i PSL, ale miałem
satysfakcję, że dzięki poparciu SLD i Ruchu Palikota upadł stosunkiem głosów 292 do
152. Z wniosku PiS wynikła ta korzyść, że po głosowaniu, jeszcze na sali sejmowej,
Palikot podarował mi kupione na licytacji wieczne pióro, którym prezydent Kaczyński
podpisał ratyfikację traktatu lizbońskiego. Przekazałem je później Wielkiej Orkiestrze
Świątecznej Pomocy.
Naturalnie zdarzało się też, że powiedziało się coś istotnego, do tego w odpowiednim
czasie i miejscu, ale odzewu nie było. 25 września 2008 roku, sześć tygodni po
rosyjskim najeździe na Gruzję, w przemówieniu na Uniwersytecie Columbia w Nowym
Jorku próbowałem uświadomić Zachodowi powagę tego, co się wydarzyło:

Prezydent Miedwiediew właśnie ogłosił coś, co komentatorzy nazywają „doktryną


Miedwiediewa”. Jej kwintesencją jest to, że Rosja wróciła na globalną szachownicę
i że będzie bronić swych pobratymców i swojej infrastruktury poza granicami także
przy użyciu siły. Usprawiedliwienie, jakie podaje – prawo, jakie sobie przyznała,
do obrony obywateli rosyjskich przy pomocy czołgów i bombowców – ma daleko
idące konsekwencje dla wielu republik postsowieckich. Ma bardzo daleko idące
konsekwencje, w szczególności gdy zestawimy ją z tym, co Władimir Putin, ówcześnie
prezydent, powiedział na forum Rady NATO–Rosja w Bukareszcie w kwietniu tego
roku. Opisał Ukrainę jako sztuczne państwo. Gdyby scenariusz gruziński miał się
powtórzyć na Ukrainie, mielibyśmy poważny europejski kryzys. Proponuję doktrynę
za doktrynę: Polska uzna jakąkolwiek próbę zmiany granic w Europie siłą lub
dywersją jako żywotne zagrożenie własnego bezpieczeństwa i będzie domagać się
proporcjonalnego odzewu całej wspólnoty atlantyckiej.

Niestety, wtedy jeszcze wygrała logika udawania, że nasz rosyjski sąsiad to


ekscentryk, który mawia różne dziwne rzeczy, znęca się nad własną rodziną, ale na
podpalenie całej wioski się nie poważy. My mieliśmy inną optykę, bo nasza chata, choć
z kraja, stoi akurat obok domostwa trudnego sąsiada. Wiedząc swoje, musieliśmy nadal
miarkować słowa, aby nie wyjść na obsesjonatów, których nie traktuje się poważnie.
Ale w każdym razie nikt nie może nam zarzucić, że nie ostrzegaliśmy.
Na forach międzynarodowych rzadko ośmielałem się mówić z głowy. Gdy jest się
ministrem, wystarczy drobne przejęzyczenie, aby wywołać zamieszanie. Żeby uniknąć
takich sytuacji, stawiam na przygotowanie. Każde wystąpienie to intensywna praca.
Zorganizowanie odpowiednich procedur zawsze uznawałem za naczelny obowiązek
ministra. W pewnym sensie stało się też moim znakiem rozpoznawczym. Moi
współpracownicy w ministerstwie przygotowali nawet „instrukcję obsługi ministra”.
Jej mottem jest zdanie: „System musi działać”.
Zazwyczaj procedurę rozpoczynało zaproszenie na ważne forum albo prestiżową
okazję, które przychodzi najczęściej z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Gdy
zapadnie decyzja, że okazja ma wystarczającą rangę albo obecność jest wskazana
z innych powodów, choćby innych zaproszonych gości, wówczas zwoływaliśmy
naradę, aby ustalić główną myśl wystąpienia. Wtedy, na podstawie ustalonych przez
ministra wstępnych tez, urzędnicy przystępują do pracy merytorycznej. To, co następuje
potem, jest raczej żmudne, choć bardzo ważne. Na spotkaniach przygotowawczych
przedstawiane są stanowiska poszczególnych departamentów, wiceministrów,
ambasadora w danym kraju itd. Wyłania się zapis tego, co chcemy powiedzieć. Ale od
„co?” do „jak?” jeszcze daleka droga.
Niestety pisanie ciekawych przemówień nie jest naturalną kompetencją urzędników.
Przyzwyczajeni do sztywnych formuł i zawiłych pism mają kłopot z oderwaniem się
od tego stylu. Zakupiłem kiedyś paczkę egzemplarzy brytyjskiego podręcznika pisania
pism urzędowych pt. Plain Words (Jasne słowa) i rozdałem dyrektorom departamentów,
ale efekt był umiarkowany. Najmocniej doświadczyłem tego podczas jednej z podróży
właśnie do Wielkiej Brytanii. Przemówienie z okazji otwarcia wystawy o udziale
polskich pilotów w bitwie o Anglię w Muzeum RAF w Hendon pod Londynem było
tak nudne, że czytając je w samolocie, zasnąłem. A wydawałoby się, że ten temat prosi
się o ciekawe przemówienie. Na szczęście miałem chwilę przerwy w hotelu i mogłem
napisać je od nowa. Wsadziłem Anglikom szpilę za to, że polscy piloci nie maszerowali
w paradzie zwycięstwa w 1945 roku, ale tak, że nie mogli też nie klaskać. Natomiast
dyrekcja muzeum ujęła mnie oryginalnym prezentem, kawałkiem duraluminium
z mosiężną przekładnią. Tabliczka na stojaku informuje, że jest to fragment silnika
z messerschmitta BF 110C, pierwszej maszyny zestrzelonej przez polskiego pilota
podczas bitwy o Anglię. Jeszcze bardziej zaintrygowało mnie to, że dokonał tego 30
sierpnia 1940 roku pilot Ludwik Paszkiewicz z dywizjonu 303. Paszkiewicz to rodowe
nazwisko mojej matki.
Nietypowy prezent – fragment silnika z messerschmitta BF 110C, pierwszej maszyny
zestrzelonej przez polskiego pilota podczas bitwy o Anglię
fot. Archiwum autora
Problem polegał między innymi na tym, że departamenty MSZ specjalizują się
w materii, za którą odpowiadają, i potrafią napisać kompetentną notatkę o historii
danego problemu, stanie spraw i rekomendacji do działania. Ale żeby napisać
dobre przemówienie, trzeba oglądu syntetycznego, zdolności retorycznych, polotu.
Z większości urzędników nie sposób zrobić erudytów. Powstał więc odpowiedni
zespół ludzi dobrze piszących w różnych językach, zatrudnionych w sekretariacie
ministra, który przygotowywał przemówienia przy ścisłej współpracy z młodą ekipą
z Departamentu Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej pod kompetentnym
kierownictwem Jakuba Wiśniewskiego. Najczęściej pierwszy szkic był gotowy dwa,
trzy tygodnie przed wystąpieniem. Potem wystąpienie, aż do ostatniej chwili, było
dopracowywane. Czasami powstawało nawet kilkanaście kolejnych wersji. Absolutnie
nieodzowne okazało się na przykład odczytywanie przemówień na głos. Z doświadczenia
wynikało, że nieważne, ile razy tekst przeszedł redakcję, przy odczytywaniu na
głos i tak zawsze wyławialiśmy błędy. Kluczowe jest też przećwiczenie akcentów,
rytmu i pauz. Piotr Paszkowski zorganizował pierwszy w MSZ Dział Tłumaczy, a nad
idiomatyczną poprawnością angielszczyzny czuwali młodzi, acz świetnie wykształceni
członkowie mojego gabinetu politycznego, Maya Rostowska i Christian Davies.
Oddzielną kategorią są wypowiedzi dla mediów zagranicznych. Nie wszyscy
polscy politycy wiedzą, że nasz zwyczaj autoryzacji w większości zachodnich mediów
uważany jest za postkomunistyczny dziwoląg i jego wdrożenie zależy jedynie od dobrej
woli dziennikarza. Nieopatrzne słowa o wegetarianach czy cyklistach natychmiast idą
w świat. Aby udzielić dobrego wywiadu, trzeba też czuć nastawienie wobec Polski
w danym kraju i umieć nagiąć stan wiedzy tam panujący do naszej strategii promocji.
Ważny jest też moment i kontekst polityczny rozmowy, bo są tematy, w których można
wzmacniać dobry przekaz, i są konteksty, w których można tylko ograniczać straty.
Są też momenty – dla mnie nastąpił on u szczytu negocjacji polsko-amerykańskich
o tarczy antyrakietowej – gdy odnosiłem wrażenie, że niektórzy rozmawiający ze
mną dziennikarze zadawali pytania nie w imieniu własnym czy swoich redakcji, lecz
podrzucone przez zupełnie inne instytucje.
Najwięcej trudności sprawiają wywiady telewizyjne na żywo, szczególnie
w programach tak wymagających jak Hard Talk w BBC czy GPS na CNN. Oba
mają oglądalność globalną rzędu kilkuset milionów widzów. Wypaść dobrze – znaczy
dotrzeć z polskimi argumentami skuteczniej niż dzięki setkom reklam, przejęzyczyć się
lub zbłaźnić – to katastrofa. Przy czym prezenterzy obu programów dumni są z tego,
że nie biorą jeńców, i zakładają, że polityk tam przychodzący wie, co robi. Jedną
z technik, którą ułatwiałem sobie zadanie, było podpytanie prezentera, jakie będzie
pierwsze pytanie. Argumentując, że to w jego interesie, aby rozmowa od początku
była ciekawa. Z perspektywy czasu sądzę zresztą, że prezentowanie Polski wtedy, gdy
prowadzi ona rozsądną politykę i odnosi sukcesy, jest stosunkowo łatwe. Co innego,
gdy minister musi bronić polityki, która jest nie do obrony. Udział w tych programach
jest jeszcze trudniejszy, gdy jest się w opozycji. Nie jest łatwo zdystansować się
od, dajmy na to, kibolskich marszów z rasistowskimi hasłami, chroniąc jednocześnie
wizerunek Polski. Trudną decyzją jest także stosunek do mediów, które ciężko
zakwalifikować jako rzetelne dziennikarsko. Jako minister uważałem, że jest moją rolą
udzielanie wypowiedzi nawet tym, z którymi nie rozmawiam jako osoba prywatna. Na
przykład tubie Kremla, Russia Today, bo można dotrzeć do zupełnie innej publiczności
niż poprzez BBC.
Cały ten wysiłek ma jeden cel – poprawę skuteczności działań dyplomacji. Dlatego
też kupiliśmy teleprompter, czyli urządzenie do wyświetlania tekstu wystąpienia, dzięki
czemu osiąga się efekt porównywalny z wygłaszaniem przemówienia z głowy, bez
podejmowania ryzyka pomyłki. Cena zakupu była równoważna trzem wynajmom, więc
się opłacało. Teleprompter daje też możliwość nagrania materiałów wideo na rzecz
konferencji czy spotkań, które takie wystąpienia akceptują. Wyraźny gest, a jego koszty
znacznie niższe niż koszty lotu na drugi koniec Europy czy świata.
Dla ministra spraw zagranicznych najważniejszym przemówieniem jest coroczne
wystąpienie przed Sejmem, w którym przedstawia Informację o założeniach polskiej
polityki zagranicznej w danym roku. Zwyczajowo nazywane jest ono exposé, chyba
dlatego, że w pierwszym rządzie wolnej Polski Ignacy Paderewski był zarówno
premierem, jak i ministrem spraw zagranicznych. Taka tradycja zobowiązuje, a ponadto
każdy minister wie, że jego exposé będzie żyło dwa razy: pierwszy raz w dniu odczytania
i w gazetach oraz magazynach, drugi raz, po dekadach, jako świadectwo epoki. Zresztą
postanowiłem wzmocnić ten historyczny przekaz, prosząc Archiwum, we współpracy
z Sejmem, o opublikowanie wszystkich exposé ministrów spraw zagranicznych wolnej
Polski, także przedwojennych. I warto przeczytać, że jeszcze w 1990 roku Krzysztof
Skubiszewski musiał się domagać, aby „zaniechać praktyki łączenia stanowiska
naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego z funkcją wiceministra
Obrony Narodowej ZSRR”. Exposé uświadamiają nam, jak długą drogę przeszła Polska
i jej dyplomacja.
Jarosław Kaczyński wzbudził mój podziw, wygłaszając po objęciu urzędu premiera
swoje exposé z pamięci. Przemawiał prawie bezbłędnie przez ponad godzinę, ale dziś
wszyscy pamiętają jedno tylko zdanie: „I żadne płacze, i żadne krzyki nie przekonają
nas, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. W tym wypadku odwaga się nie opłaciła.
Podobnie uzdolnionym mówcą jest Donald Tusk, który wygłosił wiele mocnych
sejmowych i partyjnych przemówień, nie korzystając z kartki.
Nie miałem tyle śmiałości, aby przemawiać z głowy. Także dlatego, że Sejm to
bardzo trudna sala. Tego przeważnie nie widać ani nie słychać w telewizji, ale podczas
obrad posłowie pokrzykują, prowokują, przeszkadzają i dopowiadają. Łatwo stracić
koncentrację. Na dodatek za plecami ma się marszałka, na galerii prezydenta, korpus
dyplomatyczny i zaproszonych gości. Po prawej, w tak zwanym „tramwaju”, rząd.
Wszystkim trzeba się ukłonić w odpowiedniej kolejności. Łatwo się pogubić. Podczas
jednego z exposé na sejmowym telebimie pokazywaliśmy także slajdy z danymi
statystycznymi. Trzeba te slajdy zmieniać w odpowiednim momencie. Z pozoru to
wystąpienie krajowe, ale przecież obserwowane przez ambasadorów i zagraniczne
media.
Do exposé przygotowywaliśmy się szczególnie pieczołowicie. Choć wygłasza się
je wiosną, to praca zaczynała się już jesienią poprzedniego roku. Zbieraliśmy sugestie
od szerokiego grona osób: od ambasadorów w najważniejszych stolicach, dyrektorów
kluczowych departamentów czy od dyplomatów, których intelekt szczególnie ceniłem,
takich jak Rafał Wiśniewski, Witold Sobków, Jacek Najder, Tomasz Orłowski, Jerzy
Ponikiewski, Przemysław Grudziński czy Jan Tombiński. Ciekawych konstrukcji
akademickich dostarczał prof. Bronisław Misztal. Bezcenne były uwagi ludzi spoza
MSZ, którzy dodawali naszemu myśleniu szerszej perspektywy: Aleksander i Eugeniusz
Smolarowie, Zdzisław Najder czy Andrzej Talaga.
Inne przemówienia odczytywałem po prostu współpracownikom, ale w wypadku
exposé robiliśmy próby generalne. W saloniku ministra stawialiśmy mównicę i tekstu
słuchało szersze grono. W 2013 roku, gdy musieliśmy jeszcze zsynchronizować slajdy,
próbę generalną zrobiliśmy w przeddzień późnym wieczorem w Sejmie. Na pustej
sali wysłuchało go kilkanaście osób technicznej obsługi parlamentu; zresztą miałem
wrażenie, że zrozumieli więcej niż spora część słuchaczy następnego dnia.
Dzień exposé to dzień wojennej mobilizacji całego MSZ. Wszyscy merytoryczni
pracownicy siedzą przed ekranami w swoich pokojach i oglądają przemówienie,
a w szczególności pytania posłów, przeważnie grubo ponad sto. Ich zadaniem jest
natychmiast formułować propozycje odpowiedzi, które redagował specjalny zespół
w jednej z sal sejmowych. Powodowało to, że już kilkadziesiąt minut po zadaniu pytania
miałem w ręku potrzebne informacje, dane i argumenty. Gdy zaczynałem mówić, tekst
exposé trafiał pocztą elektroniczną do wszystkich naszych placówek zagranicznych, tak
aby nasi dyplomaci byli gotowi do objaśniania go u swoich gospodarzy. Do ostatniej
chwili pracowali też tłumacze, tak aby angielski tekst móc wręczyć przedstawicielom
korpusu dyplomatycznego obecnym na sali i zamieścić go na stronie internetowej, gdy
tylko minister skończy mówić. Całość, jak prawdziwy szef sztabu, koordynował szef
sekretariatu ministra. Wszystko musiało grać. Jedna osoba nie ma szans ogarnąć takiej
liczby szczegółów. Dyplomacja to gra zespołowa. Dzień kończyliśmy przeważnie
około północy, zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. I tylko szkoda, że jakość niektórych
interwencji poselskich nie zawsze była proporcjonalna do wkładu naszej pracy.
W moim pierwszym exposé, 7 maja 2008 roku, pokusiłem się o sformułowanie
nowoczesnej definicji interesu narodowego:

Zapewne zgodzimy się, że najważniejsze jest to, aby nasz naród miał poczucie
kontroli nad swoim losem. Ale nie wystarczy być wolnym – trzeba jeszcze umieć
konkurować. Członkostwo Polski w Unii Europejskiej inspiruje nas do dokonania
skoku cywilizacyjnego. Taki rozwój cywilizacyjny bezwzględnie leży w naszym
interesie narodowym. Zatem nasz polski interes narodowy nie jest sprzeczny
z procesem integracji europejskiej, a wręcz przeciwnie, pokojowa integracja Europy
leży w naszym interesie. Nie bójmy się tego procesu, nie straszmy współobywateli
groźbą powstania europejskiego superpaństwa, skrywającego wyimaginowane
poddaństwo wobec większych i silniejszych. Nie tak przebiegał i nie na tym polega
proces rozwoju i integracji Europy. Na podległość nie godzimy się nie tylko my, nie
godzi się żaden z europejskich narodów.

Pierwsze exposé o założeniach polskiej polityki zagranicznej w 2008 r.


fot. Tomasz Gzell/PAP

Dalej odnosiłem się do świeżych jeszcze wtedy spraw, które niestety znowu są
aktualne:

W dzisiejszej Europie przesadna retoryka jest po prostu kontrproduktywna. Naszego


miejsca w europejskiej rodzinie i na świecie nie wyznaczą butne, często przepełnione
kompleksami słowa. To miejsce wyznaczą zupełnie inne rzeczy: zdrowie naszej
demokracji, poziom rozwoju gospodarczego, kompetencja i skuteczność administracji
państwowej i samorządowej, niezawisłe i sprawne sądownictwo, niezależne media,
wysoka aktywność społeczeństwa obywatelskiego, silna pozycja organizacji
pozarządowych, umiejętność współdziałania z partnerami społecznymi w kraju
i za granicą. Jednym słowem – świadomość wspólnych celów, profesjonalizm
i skuteczność.

Exposé w 2009 roku wypowiadane było w cieniu wojny na Kaukazie. „Konflikt


gruzińsko-rosyjski ponownie uświadomił nam, jak mocne w naszym otoczeniu,
w sąsiedztwie Polski, w sąsiedztwie Unii Europejskiej pozostaje myślenie w kategoriach
polityki siły, stref wpływów o sumie zerowej”. Ale jego wydźwięk nadal był
optymistyczny. Po półtora roku miałem już do zakomunikowania konkrety: przywrócenie
naszej pozycji w UE, złagodzenie warunków pakietu klimatyczno-energetycznego,
ustanowienie Partnerstwa Wschodniego, uładzenie stosunków z Niemcami, wyjście
z Iraku bez pogorszenia stosunków z USA, podpisanie umowy o tarczy antyrakietowej,
zapoczątkowanie łączenia Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej z MSZ. Mimo
rosyjskiej agresji na Gruzję postulowałem utrzymanie dialogu z Rosją: „Odstąpiliśmy
od retoryki, którą nazwałbym odgrażaniem się Rosji przez dziurkę od klucza na
rzecz pragmatyki i poszukiwania kompromisu, kiedy tylko dostrzegamy po drugiej
stronie oznaki dobrej woli”. I dalej: „Mamy świadomość, że możliwości budowania
wzajemnych relacji z Rosją na fundamencie wspólnych wartości są dzisiaj ograniczone.
Proponujemy więc, aby ustalić przejrzyste zasady współpracy, reguły gry, na których
będą się te stosunki opierały”.
Z jednej strony prosiłem Sejm o życzliwość dla budżetu MSZ:

W 2008 roku udział spraw zagranicznych w budżecie państwa wyniósł 0,34%,


tymczasem Francuzi wydają na swoją dyplomację 1,6%, a Niemcy – 0,91%.
Szczególnie wymowny jest przykład Hiszpanii: przy dwukrotnie większym od Polski
PKB jej wydatki na dyplomację są sześciokrotnie większe od naszych.

Z drugiej strony pozwoliłem sobie na retoryczne zakończenie:

Kompromis jest chlebem powszednim dyplomacji, która musi reagować na wyzwania


rodzące się w świecie problemów i zagrożeń, mieniące się wieloma odcieniami
szarości. Podobnie jak odwagi nie należy mylić z hardością i tupetem, tak kompromis
nie jest dowodem słabości. Wyraża on dojrzałość, będącą umiejętnością definiowania
warunków brzegowych ustępstw i wyznaczania linii, których przekraczać nie wolno.
W polskiej debacie na temat polityki zagranicznej zdecydowanie za często występują
mocne słowa i oskarżenia o klientelizm. Tymczasem polityka zagraniczna nie powinna
być ani mocna, ani słaba, ale skuteczna. Proszę zatem Wysoką Izbę o rozliczanie mnie
z długofalowych rezultatów, a nie z siły uderzania butem o pulpit.

Exposé w roku 2010 wygłosiłem 8 kwietnia i wielu posłów, których tego dnia
widziałem na sali, zobaczyłem po raz ostatni. Pamiętam głosy w dyskusji Grażyny
Gęsickiej i Izabeli Jarugi-Nowackiej. Na korytarzu sejmowym mignęła mi sympatyczna
postać Krzysztofa Putry. W tamtych czasach można jeszcze było przyjaźnie pokiwać
z ław rządowych zarówno Sebastianowi Karpiniukowi, jak i Przemkowi Gosiewskiemu.
Sądziłem, że mam powody do optymizmu w opisywaniu stosunków z Rosją:

Wczoraj byliśmy świadkami historycznego momentu, gdy premierzy Polski i Rosji


wspólnie uczcili pamięć ofiar reżimu stalinowskiego. Pamięć polskich oficerów,
jeńców wojennych zamordowanych przez NKWD w 1940 roku, ale także pamięć
Rosjan, Ukraińców, Żydów i przedstawicieli wielu innych narodowości byłego ZSRR,
którzy padli ofiarą czystek i innych form represji sowieckich. Dziękuję za pracę
grupy do spraw trudnych pod przewodnictwem prof. Adama Rotfelda i akademika
Anatolija Torkunowa. Ta grupa wybitnych historyków i ekspertów przyczyniła się do
wprowadzenia dyskusji historycznej na tory dialogu i poszukiwania prawdy. Taka była
nasza wieloletnia droga pojednania z Niemcami, taka musi też być z Rosjanami.

Dwa dni później trajektoria się zmieniła. Katastrofa lotnicza doprowadziła też do
katastrofy politycznej, zarówno w Polsce, jak i w stosunkach polsko-rosyjskich.
W 2011 roku przygotowałem się do exposé jeszcze solidniej, bo spodziewałem się,
że będzie ono moim ostatnim. Mało kto w Platformie Obywatelskiej spodziewał się,
że wygramy wybory. W zakładach, które przyjmowałem, sam Donald Tusk obstawiał
wynik na poziomie 31%. Jak na podsumowanie przystało, próbowałem przedstawić
miejsce, w jakim zostawiamy ster nawy państwowej:

Dziś nikt poza naszymi granicami nie ma wątpliwości, że Polska to kraj niepodległy. Raz
na zawsze przezwyciężyliśmy złowrogą spuściznę zaborów i komunizmu. Nie tylko
odbudowaliśmy państwo, ale [także] wpisaliśmy je w architekturę demokratycznego
świata. Znowu postrzegani jesteśmy nie jako sezonowy efekt jakiegoś traktatu,
lecz konieczny, a nawet pożądany element systemu międzynarodowego. W ostatnich
latach uzyskaliśmy też swobodę w kształtowaniu naszej polityki. Nie jesteśmy
już aplikantem, ale krajem, który samodzielnie, choć w granicach solidarności
europejskiej i sojuszniczej, określa swoje stanowisko. Kto temu oczywistemu faktowi
zaprzecza, ten nie szanuje pokoleń Polaków, którzy śnili o tym, aby minister spraw
zagranicznych wolnej Polski mógł zdawać sprawę ze swych działań i planów przed
demokratycznie wybranym Sejmem.

Niespodziewanie zostawszy ministrem w drugim rządzie Donalda Tuska, exposé


w 2012 roku zacząłem od ostrzeżenia:

Koniunktura międzynarodowa Polski jest nadal dobra, choć gorsza niż w niedawnej
przeszłości. Nie widzę zagrożeń dla pokoju, a Polska z każdym rokiem jest bliższa
osiągnięcia należnego jej miejsca w świecie. Jednak gospodarcza i wojskowa siła
Zachodu oraz jego prestiż zmalały. W Europie wspólnotowa metoda decyzyjna
jest coraz częściej podważana, a kryzys gospodarczy zmniejszył atrakcyjność
cywilizacyjną i siłę oddziaływania Unii [Europejskiej].

W kolejnym roku, 2013, byliśmy już po wynegocjowaniu dla Polski największego


budżetu spójnościowego w historii Unii Europejskiej. Uważałem, że zasługi powinny być
uznawane, więc – ryzykując oskarżenie o przymilność wobec Tuska – powiedziałem:
„Dumny jestem, że mogę w obecności prezydenta i całego Sejmu powiedzieć: «Panie
premierze, słowa danego narodowi dotrzymał pan z nawiązką»”.
Moje siódme i ostatnie exposé jeden z publicystów określił jako „smutne” i coś
w tym było. W cieniu agresji rosyjskiej na Ukrainę i niepewności, czy Rosjanie
nie pójdą dalej, stwierdzić musiałem, że „koniunktura międzynarodowa w naszym
sąsiedztwie pogorszyła się”. Poirytowany byłem też spóźnionymi i słabymi reakcjami
UE na kryzys:

Kryzys ukraiński pokazuje też niedostatki polityk wspólnotowych. Zdolność Unii


[Europejskiej] do reagowania na sytuacje kryzysowe jest nadal ograniczona. Ujawniło
się to zarówno podczas kryzysu ukraińskiego, jak i wcześniej w czasie Arabskiej
Wiosny. Polityka sąsiedztwa nadal bywa niekonsekwentna, bo brakuje poczucia
współodpowiedzialności wszystkich państw członkowskich za oba jej wymiary –
wschodni i południowy. Brakuje też mechanizmów solidarności, które zabezpieczyłyby
państwa członkowskie i partnerów Unii [Europejskiej] przed środkami nacisku takimi
jak embarga handlowe czy szantaż energetyczny.

Nadzieja odsuwała się na dalszą przyszłość:

Koniec końców wiemy jednak jedno: gdy kleptokracje załamią się pod ciężarem
pazerności swoich elit, tak jak stało się to na Ukrainie, integracja europejska
krajów Partnerstwa [Wschodniego] znów ujawni się jako jedyna atrakcyjna opcja
cywilizacyjna.

Rzuciłem też ostrzeżenie, które kilka tygodni później w Petersburgu wypomniał mi


Siergiej Ławrow:

Działania Rosji na Ukrainie każą szerzej spojrzeć nie tylko na rosyjską politykę
zagraniczną, ale przede wszystkim na przyświecającą jej ideologię. Bowiem w roku,
w którym obchodzimy stulecie wybuchu pierwszej wojny światowej, Moskwa rzuca
wyzwanie do ideologicznej właśnie konfrontacji. Dodam: do konfrontacji, której Rosja
wygrać nie może. Stosunek potencjału gospodarczego na korzyść Unii Europejskiej
wynosi ponad osiem do jednego, a licząc ze Stanami Zjednoczonymi i Kanadą –
osiemnaście do jednego. Zamiast [się] demokratyzować i modernizować […], Rosja
wchodzi w kolejny zakręt swoich powikłanych dziejów.

Sztuka słowa to nie tylko wielkie przemówienia. W kraju to odpowiedzi na


interpelacje poselskie, zabieranie głosu w debatach, gratulacje przy okazji wręczania
nagród, mowy pogrzebowe, mowy z okazji otwierania wystaw, wystąpienia podczas
obchodów świąt państwowych. W formułowaniu tych pierwszych wyspecjalizował
się mój przyjaciel, pierwszy rzecznik, a później szef gabinetu politycznego, Piotr
Paszkowski. Nie wszystkie interpelacje uznawaliśmy za poważne, a na niektóre
odpowiadaliśmy z żelazną w dyplomacji zasadą wzajemności. Na przykład gdy poseł
Szymon Giżyński złożył interpelację w sprawie „dyskwalifikującej osobę Radosława
Sikorskiego na stanowisku Ministra Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej”.
Poseł dopytywał, dlaczego „rezygnuję z wygłaszania swych ważnych wystąpień na
forach międzynarodowych w języku polskim”. Cierpliwie objaśniliśmy, że zwyczajowo
przyjętą zasadą jest to, że wystąpienie wygłasza się w języku zrozumiałym dla możliwie
największej liczby słuchaczy, co oznacza, że znakomita większość z nich wygłaszana
jest we współczesnej lingua franca, czyli w języku angielskim. Zapewniliśmy pana
posła, że podczas pamiętnego wieczoru w Berlinie minister spraw zagranicznych
Niemiec także przemawiał do zebranych w języku angielskim. Reszta interpelacji była
taka, że zmuszony byłem przyznać:

Logika pozostałych wywodów pomieszczonych w interpelacji całkowicie przekracza


moje zdolności kognitywnej interioryzacji. Jeśli intencją było, aby odczytywać je
w żartobliwej konwencji, to niestety stwierdzam, iż moje poczucie humoru znacznie
różni się od reprezentowanego przez Pana Posła.

Gdy posłowie nadużywali instytucji interpelacji do wdawania się w polemiki


polityczne, otrzymywali – na ręce Marszałka Sejmu – równie polemiczne odpowiedzi:

Całkowicie niezrozumiała jest dla mnie logika wywodu – prowadzącego do


zadania pytań – zgodnie z którym sugestia o ewentualnym użyciu szczątków wraku
[rządowego Tu-154M] jako elementów przyszłego pomnika równoznaczna jest
z zakwestionowaniem jego wartości jako dowodu w śledztwie. Dopuszczam myśl,
iż dowiedzenie tego rodzaju implikacji jest możliwe w obrębie systemu logicznego
rozumowania stosowanego przez posłankę A.E. Sobecką, nie jest mi on jednak bliżej
znany, ani, o ile wiem, nie znalazł dotychczas powszechnego zastosowania jako
użyteczny zbiór reguł służący wymianie myśli. W odpowiedzi na ostatnie pytanie
z przykrością stwierdzam, że znane są mi wyniki badań wskazujące, iż pewna liczba
Polaków wyraża w dalszym ciągu wątpliwości w odniesieniu do ustaleń komisji
badającej katastrofę. Myślę, że powinno to dać wiele do myślenia tym Posłom
i Posłankom, którzy podają do wiadomości publicznej nierzetelne informacje lub
swoim poselskim autorytetem uwiarygodniają absurdalne, niedorzeczne teorie na
temat przyczyn tego tragicznego wypadku.

Już po moim odejściu z ministerstwa kwestia używania speechwritera stała się


czymś, co przedstawiono jako zbytnią rozrzutność. Faktycznie, kosztował on nas kilka
tysięcy dolarów od przemówienia, jedną trzecią stawek waszyngtońskich. Ale jeśli
Polska ma zająć należne sobie miejsce, to musimy uczyć się od najlepszych. Czy
moi krytycy naprawdę myślą, że Barack Obama osobiście napisał wygłoszone na
warszawskim placu zamkowym przemówienie zaczynające się od polskich słów „Dzień
dobry, Warszawo”? Przyznam, że ta linia krytyki ubodła mnie do żywego, gdyż była
oznaką braku akceptacji dla filozofii sprawowania urzędu, którą uważałem za jedynie
słuszną: oszczędzać miliony tam, gdzie się one marnują albo można coś zorganizować
efektywniej, ale „full wypas” tam, gdzie można ugrać coś dla Polski. Kalkulowałem,
że typowa zagraniczna wizyta ministra spraw zagranicznych z ekipą i ochroną to koszt,
wliczając transport, zakwaterowanie i posiłki, około stu tysięcy dolarów. Za ocean –
dwa razy tyle. Wizyta może zostać zauważona i polskie racje usłyszane albo może
przejść bez echa. Jeśli wydatek kilku procent budżetu wizyty na speechwritera może
sprawić, że wystąpienie ma to coś, co powoduje, że jest zauważone i cytowane, to są
to jedne z najlepiej wydanych pieniędzy na promocję. Uważałem, że Polska powinna
grać w lidze światowej, w której używa się wszystkich nowoczesnych instrumentów
oddziaływania na świat zewnętrzny. Ale można oczywiście oszczędzić parę groszy,
grając w lidze powiatowej. Niestety powracająca ostatnio prowincjonalizacja polskiego
myślenia ma głębokie korzenie i szersze oddziaływanie. Przynosi opłakane skutki.
Na forum Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego w Waszyngtonie, w pałacu
Blenheim czy przed Niemieckim Towarzystwem Polityki Zagranicznej polska
dyplomacja mogła zachować się „bezpiecznie” i „oszczędnie”. Mogłem wygłosić
bezpłciowe formułki przed audytorium, które mojego wystąpienia, w najlepszym
wypadku, w ogóle by nie zauważyło lub, co gorsza, uznało je za lekceważące. Albo
mogłem też wykrzyczeć nasze historyczne krzywdy, co nie przyniosłoby Polsce żadnego
pożytku, ale spodobałoby się w „godnościowych” kręgach w kraju. Słowa ministra
spraw zagranicznych powinny być skierowane do zagranicy w sposób, który zagranicę
przekona do naszych racji. Minister, który tego nie potrafi albo kieruje się polityką
wewnętrzną lub zgoła wewnątrzpartyjną, sprzeniewierzałby się swemu ślubowaniu.
Wrażenie jakości nie jest proporcjonalne do wysiłku włożonego w jakieś zadanie,
lecz wynika z ostatnich paru procent nakładu pracy, które decydują o efekcie. 1 lutego
2018 roku premier Mateusz Morawiecki wygłosił orędzie telewizyjne, którego celem
było wyjaśnienie intencji poprawki do ustawy o IPN, przewidującej kary za kłamliwe
przypisywanie Polakom współudziału w Holocauście. Ustawa miała walczyć z mylącą
zbitką „polskie obozy koncentracyjne”, ale napisana została tak nieprecyzyjnie, że
wywołała kryzys w stosunkach z Izraelem, Ukrainą i USA. Tym bardziej więc istotne
było to, co usłyszy zagranica. Premier wygłosił poprawne przemówienie, które
Kancelaria Premiera słusznie transmitowała także na portalu YouTube. Zamiast jednak
posadzić przy ekranie własnego tłumacza, zdano się na tłumaczenie automatyczne
samego serwisu. I w świat poszedł obraz premiera RP z napisem: „Camps where millions
of Jews were murdered were Polish” (Obozy, w których zamordowano miliony Żydów,
były polskie). Z kolei w odczytanej z telepromptera wersji angielskiej przemówienia
premier niechcący powiedział, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy. Dwa
tygodnie później w Monachium, odpowiadając na prowokacyjne pytanie izraelskiego
dziennikarza, Morawiecki powiedział – chcąc wspomnieć o kolaborantach – że
w Holocauście brali też udział „żydowscy sprawcy” (Jewish perpetrators). Oczywiście
wywołał międzynarodowy skandal. Słowa mogą pozycję Polski budować lub ją
niszczyć. Precyzja jest naprawdę istotna. I nie na wszystkim warto oszczędzać.
4. Gra o Rosję

M
am czasem taki sen. Oglądam telewizję w domku mojej mamy
w Chobielinie, trwa relacja z pokładu rządowego Tu-154M. Znane mi
przaśne wnętrze, znajome sylwetki zrywające się ze swoich siedzeń niemal
natychmiast po zakończeniu dohamowania po złożone w miejscu na bagaż podręczny
marynarki i płaszcze. Operator kamery nagrał kapitana Protasiuka mówiącego przez
nieco trzeszczący interkom: „Witamy w Smoleńsku. Bardzo proszę o pozostanie na
miejscach do czasu całkowitego zatrzymania samolotu i wyłączenia sygnalizacji «zapnij
pasy»”. Przez okienka do środka samolotu wpadają promienie oślepiającego słońca.
Chwilę potem, już na cmentarzu w Katyniu, prezydent Lech Kaczyński wygłasza
przemówienie: „To było 70 lat temu. Zabijano ich – wcześniej skrępowanych – strzałem
w tył głowy. Tak by krwi było mało. Później – ciągle z orłami na guzikach mundurów –
kładziono w głębokich dołach”. Padają słowa o ofiarach totalitaryzmu: „Część jego
ofiar leży tuż obok, w katyńskim lesie. To tysiące Rosjan, Ukraińców, Białorusinów,
ludzi innych narodów”. Przemówienie kończy się wezwaniem do pojednania i wspólnej
modlitwy.
Po zakończeniu uroczystości cała delegacja odlatuje do Warszawy. Bezpiecznie.
Niestety to tylko sen.
Tego dnia nad smoleńskim lotniskiem panowała mgła. Ta mgła do dziś wisi nad
stosunkami polsko-rosyjskimi. Żeby opowiedzieć historię naszego najtrudniejszego,
najambitniejszego i – przy okazji – najbardziej ryzykownego projektu politycznego –
normalizacji stosunków z Rosją, trzeba na chwilę zmienić perspektywę. Zapomnieć
o tej mgle.
Uczczenie minutą ciszy pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej, 11.04.2010 r.
fot. Tomasz Rogiński/East News

Nie łudźmy się. Nasze stosunki z dzisiejszą Rosją nie mogą być dobre, bo
zbyt wiele jest sprzecznych interesów. My chcemy europejskiej Ukrainy, Białorusi
i Mołdawii, Rosja chce je zatrzymać w swojej strefie wpływów. My chcielibyśmy, aby
były demokratyczne, Rosja tymczasem postrzega ich demokratyzację jako zagrożenie
dla putinizmu w samej Rosji. My chcemy jedności Zachodu, Rosja pracuje od dekad
na jego rozbicie. My chcemy obecności wojskowej USA w Europie, Rosja ją zwalcza.
My chcemy negocjować z Rosją jako Unia Europejska, Rosja woli rozgrywać nas
oddzielnie. Nasza gospodarka zyskuje na taniej ropie i gazie, rosyjska traci. Do tego
dochodzi resentyment historyczny o głębokich korzeniach. W XVII wieku przegraliśmy
najpierw szansę na unię personalną z Rosją, a potem rywalizację z nią o Ukrainę –
i nigdy im tego nie wybaczyliśmy. Dwa wieki dominacji rosyjskiej pamiętamy z tym
większym upokorzeniem, że łączyły się z narzucaniem nam mniej zaawansowanej,
autokratycznej kultury politycznej. Jej brutalność i zakłamanie budzą w nas strach
przemieszany z odrazą. Ze względu na oczywistą różnicę potencjałów zupełnie
różne jest też wzajemne znaczenie. Dla nas Rosja to jedyne potencjalne zagrożenie
egzystencjalne, ale także, po UE, drugi partner handlowy. Dla Rosji, która próbuje
się równać z USA, UE i Chinami, jesteśmy partnerem drugorzędnym, jednym z wielu
sąsiadów, którzy opierają się dominacji. Jednocześnie Rosja jest krajem dotkniętym
głęboką traumą. Sama nie wie, czy jest krajem europejskim, czy euroazjatyckim, czy
jest odradzającym się mocarstwem, czy krajem na wpół upadłym, a może niedoskonałą
demokracją, dyktaturą złodziei, krajem wysokiej kultury albo miejskiego chłopstwa,
ofiarą historii czy agresorem. Dla obecnego pokolenia dorosłych Rosjan lata 90. XX
wieku to dekada bolesnych wspomnień. My postrzegamy ją jako czas wyzwolenia
i odbicia się, oni jako okres rozpadu i upokorzenia. Władimir Putin miał to szczęście,
że doszedł do władzy akurat wtedy, gdy cykl światowych cen ropy naftowej odwrócił
się na korzyść producentów. Nic na to nie poradzimy. Niezależnie od stosowanych
metod Rosjanie uznali go za człowieka, który przywrócił im stabilność i szacunek do
samych siebie. Polityka, która by tych czynników nie uwzględniała, nie miałaby szansy
na sukces.
Polityka wobec Rosji jest w Polsce jednym z najważniejszych i najbardziej
emocjonalnych tematów dyskusji. W MSZ mamy wybitnych specjalistów od
Wschodu, w tym błyskotliwego intelektualnie Jarosława Bratkiewicza, który za moich
czasów został Dyrektorem Politycznym MSZ. Nie oznaczało to, że brał udział
w polityce partyjnej w Polsce, lecz odwrotnie, zajmował się uzgadnianiem polityki
zewnętrznej całej UE w gronie sześciu jej najważniejszych państw. Jako aktywista
podziemnej „Solidarności”, ale i absolwent słynnego MGIMO (Moskiewskiego
Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych), budził skrajną niechęć pałacu
prezydenckiego i opozycji, chociaż pracę w administracji publicznej zaczynał razem
z braćmi Kaczyńskimi w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Lecha
Wałęsy. Zamiast pamiętać, że w latach 80. należał do demokratycznej opozycji, woleli
mu wypominać wykształcenie w ZSRR, mimo że w owym czasie trafiało się do
tej skądinąd dobrej szkoły z konkurencyjnego naboru. Dla mnie był nieocenionym
weryfikatorem moich poglądów i pomysłów na Rosję. Uważał ten kraj za państwo na
wpół upadłe, które jednak nie jest genetycznie wrogie Polsce. Bratkiewicz uważał, że
Rosja to chory człowiek Europy, który jednak uzmysławiał sobie konieczność poddania
się kuracji modernizacyjnej. Tej kuracji zarazem się obawiał, gdyż reformy to zawsze
ryzyko dla priorytetu numer jeden, czyli zachowania władzy. Ja natomiast, ze starego
nawyku, śledziłem rosyjskie wydatki i ćwiczenia wojskowe, które motywowały mnie
do wysyłania alarmistycznych pism do ministrów obrony Bogdana Klicha i Tomasza
Siemoniaka. Uważałem, że Rosja to, owszem, chory człowiek, ale z pistoletem. A chory
człowiek z pistoletem jest nadal człowiekiem z pistoletem. I potencjalnie groźniejszym,
gdyby poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Uważałem, że w kontaktach z Rosją rola
dyplomacji jest podobna do roli policyjnego negocjatora, który styka się z porywaczem
albo potencjalnym samobójcą. Rozmawiać i zapobiegać tragedii.
Polityka Polski wobec Rosji musi też brać pod uwagę inną wrażliwość naszych
zachodnich partnerów wobec tego kraju. Po pierwsze, ich ewentualna obawa jest
moderowana poczuciem większej siły, a także fizycznego dystansu. Gdy Rosja stanie się
agresywna, pierwsze uderzenie pójdzie w nas, dając reszcie czas na reakcję. Po drugie,
Rosja – przy całej obcości cywilizacyjnej – postrzegana jest na przykład w Wielkiej
Brytanii jako potencjalny sojusznik. Walczyło się z nią w wojnie krymskiej czy podczas
zimnej wojny, ale Napoleona, Kaisera i Hitlera pokonano razem. Jak Stany Zjednoczone
oddały ZSRR w Jałcie więcej, niż powinny ze względu na potrzebę wspólnego
wysiłku przeciwko Japonii, tak i dzisiaj nie można wykluczyć, że Rosja znowu
stanie się niezbędnym sojusznikiem Zachodu w ewentualnej konfrontacji z Chinami.
Barackowi Obamie pomogła w okiełznaniu programu atomowego Iranu. Wreszcie
Rosja, jako stały członek w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, jako mocarstwo nuklearne
i dzięki pozycji jednego z największych eksporterów broni, zachowała zdolność do
wkładania kija w szprychy różnym zachodnim planom, co może być irytujące, ale
jest skuteczne i oznacza, że jej stanowisko musi być brane pod uwagę w wielu
kwestiach wykraczających daleko poza nasz region. Gdy do tego dołożymy fakt, że
rosyjska mocarstwowość jest dla naszych największych partnerów politycznych czymś
oczywistym, natomiast tożsamość jej postsowieckich sąsiadów czymś względnym, to
widać, że polska polityka nie może działać tak, jakby w świecie nic się nie zmieniło
od czasu pierwszej kadencji Ronalda Reagana. Gdy Rosja deklaruje konwergencję
z Zachodem i są racjonalne przesłanki, aby dawać temu wiarę, proponowanie polityki
jej powstrzymywania jest przepisem na naszą dyskredytację i nieskuteczność. I nie
ma co się zżymać na naiwność Zachodu, bo każdy kraj sam określa swoje interesy.
Jak kiedyś to ujął prezydent Lech Kaczyński: „Nie możemy mieć pretensji do reszty
Europy, że nie składa się z samych Polsk”.
A więc prowadzenie dyplomacji z Rosją miało być zadaniem niewdzięcznym,
pełnym pułapek i wymagającym ryzyka, bez którego nie ma wielkiej polityki. Chodziło
o takie zarządzanie konfliktami interesów z Rosją, aby nie wywołać otwartej awantury,
a w tym czasie ugrać, ile się da. Kierowaliśmy się trzema zasadami. Po pierwsze,
nie zakładamy z góry, że to, co złe dla Rosji, musi być dobre dla Polski. Po drugie,
mówimy o Rosji z szacunkiem, powstrzymując się od publicystycznych szarż. Po
trzecie, najlepszym testem będzie wykonanie jednego pozytywnego ruchu i zaczekanie
na reakcję drugiej strony.
Sygnałem nowego otwarcia z naszej strony stała się fraza zasugerowana przez
MSZ w exposé Donalda Tuska o tym, że chcemy współpracować z Rosją „taką, jaka
ona jest”. Niby oczywistość, bo trudno współpracować z jakimkolwiek krajem, nie
patrząc na to, jaki on jest, ale w polskich warunkach była to zmiana znacząca, bo
poprzedni rząd dawał do zrozumienia, że dopiero Rosja zdemokratyzowana dostąpić
miała zaszczytu rozmów z Polską.
A więc współpracować z Rosją, jaka jest. W ciągu poprzednich 25 lat były okresy,
gdy mogło się wydawać, że Rosja przezwycięża swoje złe tradycje historyczne i po
stuleciach na trajektorii despotyzmu z krótkimi liberalizacyjnymi przerwami zaczyna
aspirować do rodziny narodów europejskich. I jednocześnie powraca jako wielkie
mocarstwo. Wydawało się, że władze rosyjskie stawiają na modernizację wewnętrzną
i w miarę cywilizowane współżycie ze światem zachodnim. Rosjanie twierdzą, nie bez
racji, że rzadko które mocarstwo oddało swe kolonie bez walki, potulnie wycofując
z Europy Środkowej wojska, których nikt nie pokonał w bitwie. Trudniej przychodzi
im przyznać, że nie zrobili tego z dobroci serca, ale dlatego, że imperium rozsypało się
od wewnątrz. Oczywiście należało się liczyć z problemami na tej drodze – wszystkie
mocarstwa przeżywają trudy związane z dekolonizacją – w przypadku Moskwy są one
spotęgowane bliskim sąsiedztwem z byłymi satelitami. Od byłych kolonii nie oddzielają
jej ani morza, ani oceany.
W interesie Polski (i całego Zachodu) było wzmocnienie tendencji
modernizacyjnych w Rosji. Chodziło o to, by ugruntowywać u Rosjan przekonanie,
że jeśli pokierują się uzgodnionymi regułami, to będą mile widzianymi członkami
demokratycznej rodziny. Uważałem, że Polska nie powinna i nie może publicznie
kwestionować legitymacji obecnych rosyjskich władz – oczywiście, nie w pełni
demokratycznych, ale ze znaczącym poparciem społecznym – i w naszym polskim
interesie jest unormowanie tych stosunków. I że pochlebstwo jest w dyplomacji
najtańszą walutą.
Do strachu przed Rosją mamy wszelkie powody, ale okazywanie go na każdym
kroku uniemożliwiłoby nam odegranie roli eksperta UE od Wschodu. A ekspert, żeby
być wiarygodny, musi prezentować się swoim partnerom jako podmiot racjonalny
i rozumiejący punkt widzenia innych graczy. Inaczej nikt nie będzie traktował takiego
„eksperta” poważnie. Przykładem są tu – dla nas skądinąd oczywiste – alergiczne
reakcje krajów bałtyckich na każde posunięcie Rosji. Reakcje te spotykały się
z kompletnym brakiem zrozumienia u partnerów unijnych i powodowały, że brano je
w nawias. Kurs na normalizację był trudną koniecznością.
Z drugiej strony wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to ryzykowny projekt ze
względu na realia polityczne w Polsce. Nasi poprzednicy mobilizowali społeczeństwo,
grając na naszym strachu przed Rosją, i te zagrywki były politycznie skuteczne, mimo
że Rosja jeszcze wtedy dawała nadzieję na modernizację. Sławne powiedzenie Romana
Dmowskiego: „Wielu Polaków znacznie bardziej nienawidzi Rosji, niż kocha Polskę”
nadal jest w mocy. Co ciekawe, ci, którzy deklarują w Polsce największy sceptycyzm
wobec Rosji, sami często postrzegają politykę w bardzo rosyjski sposób, uwielbiając
metody, których Ochrana by się nie powstydziła. Dążenie do samowystarczalności
ekonomicznej, kult wodza, jedność ideowo-religijna narodu, rozpamiętywanie krzywd,
alergia na odmieńców obyczajowych, podejrzliwość wobec zagranicy, przekonanie
o szczególnym posłannictwie wobec ludzkości i historii – czyż to nie brzmi znajomo?
W tym sensie obranie pragmatycznego kursu postępowania wymagało odwagi i było
skalkulowanym ryzykiem. Naturalnie dopóty, dopóki po drugiej stronie był partner,
który trzymał się jakichkolwiek reguł.
Zarzucano nam ignorowanie niedemokratycznej natury władzy w Rosji. Nieraz
pojawiały się głosy, że to wyłom w naszej linii polityki zagranicznej, która powinna się
kierować wartościami. Zgoda, powinna. Tym bardziej, im kraj nam bliższy geograficznie
i kulturowo, bo przecież to przede wszystkim sąsiadów chcielibyśmy mieć na własne
podobieństwo. Tyle że z górą dekada „moralnej” polityki nierozmawiania z reżimem
Łukaszenki nie dała kolejnym rządom żadnych owoców, a z drugiej strony nikt nie
domaga się zamrażania stosunków ze znacznie bardziej represyjną Arabią Saudyjską
czy Chinami. Doszło tu zresztą do pewnego odwrócenia wrażliwości historycznych,
na które mało kto zwracał uwagę. Tradycja dialogu z Rosją – taką, jaka ona jest – to
raczej tradycja prawicowa. Roman Dmowski był wszak posłem do Dumy i postulował
zjednoczenie Polski pod berłem Romanowów, sądząc, że to wymusiłoby na Rosji jakąś
formę polskiej autonomii. Natomiast Józef Piłsudski, wtedy gdy był jeszcze socjalistą,
napadał na carskie pociągi, za co zresztą zbierał pochwały od Lenina. Domaganie się,
by Rosja dała dowody na swój demokratyzacyjny kurs, było w pewnym sensie oznaką
optymizmu zarówno co do Rosji, jak i własnej mocy sprawczej. Są w Polsce politycy,
to urocze, którzy uważają, że jeśli Polska na Rosję nakrzyczy, to ta się zreformuje
i potulnie wróci na łono państw cywilizowanych. Jeśli z kolei pesymistycznie założyć,
że Rosja nie potrafi sama wyciągnąć się za włosy ze swojej turańsko-bizantyjskiej
tradycji, wtedy pouczanie jej jest stratą czasu. A więc optymiści mają nadzieję zapędzić
Rosję do kąta, a pesymiści skłonni są negocjować z nią „taką, jaka ona jest”. My
byliśmy pesymistami, ale nie fatalistami. Uważaliśmy, że władzom rosyjskim należy
dać wszelką zachętę do okcydentalizacji i że tylko taka postawa buduje naszą pozycję
na Zachodzie. A na wypadek, gdyby nam się nie powiodło, potrzebne są silna armia
i mocne sojusze.
Byliśmy zdeterminowani, ale zawsze przydaje się punkt zaczepienia.
Gdy obejmowaliśmy władzę, nadal obowiązywało rosyjskie embargo na polskie
produkty rolno-spożywcze. Wcześniej, na szczycie w Samarze, pełniący wówczas
funkcję przewodniczącego Unii Europejskiej Niemcy stanowczo podtrzymały unijną
solidarność – co było sukcesem rządu PiS – deklarując, że takie „wyciąganie” jednego
kraju poza nawias UE jest niedopuszczalne. Rosjanie przekazali nam różnymi kanałami,
że są gotowi znieść embargo, pod warunkiem że nie stracą przy tym twarzy. Nowy rząd
to zawsze szansa na nowe otwarcie, więc spróbowaliśmy.
Dosłownie w pierwszych dniach rządów znaleźliśmy sposób. Ojcem pomysłu był
Waldemar Pawlak, który jako szef PSL miał dobre rozeznanie stanowiska rosyjskiego
poprzez gospodarcze kontakty przedsiębiorców rolnych. W rezultacie zakulisowych
ustaleń umówiliśmy się, że Rosja zniesie embargo, jeśli my wycofamy nasze weto
wobec negocjacji Rosji o wejście do OECD. Zniesienie tego weta było niską ceną,
bo członkostwo w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju wiąże się głównie
ze zobowiązaniem do przestrzegania międzynarodowych standardów w zakresie
księgowości, rachunkowości zarówno prywatnej, jak i państwowej. Rosja chciała zatem
dokonać kroku we właściwą stronę i w kolejnym obszarze zintegrować się ze światem
zachodnim, a my absolutnie nic na tym nie traciliśmy. Sygnał okazał się wiarygodny.
Rosja zniosła embargo. Test wzajemnych intencji wypadł pozytywnie. Wkroczyliśmy
na drogę poprawy stosunków.

Małe kroki
Nikt nie popadał w nadmierny entuzjazm. Nie spodziewaliśmy się, że następnego
dnia prezydent Putin przyleci do Warszawy i rozwiąże wszystkie sporne kwestie. To
musiał być długi marsz. Ale pierwsze kroki już postawiliśmy. Kolejnym drobnym
kroczkiem była wizyta wiceministra Siergieja Kislaka w Warszawie, która – z kolei –
była przygrywką do mojej wizyty w Moskwie. Ta z kolei miała przygotować wizytę
premiera Tuska. To trochę jak wspinanie się po schodach: z każdym kolejnym krokiem
idziemy wyżej i – co w polityce najważniejsze – więcej możemy załatwić.
Do Moskwy pojechałem w styczniu 2008 roku. Zima była wyjątkowo dokuczliwa.
Doskwierała nie tyle temperatura, ile wszechobecna wilgoć. Choć serce władzy
w Rosji bije na Kremlu, to rozmowy ministrów odbywają się w neogotyckim pałacyku
podobnym do tego przy ul. Foksal. Pomieszczenia urządzone staroświecko, ale
wyposażone w nowoczesny sprzęt i raczej wygodne. Znalazłem się w kraju, w którym
wielu Polakom nasuwała się po przyjeździe myśl: „Czy ja aby stąd wrócę?”.
W trakcie tej wizyty odtworzyliśmy instytucje dialogu. Powstała Polsko-Rosyjska
Międzyrządowa Komisja ds. Współpracy Gospodarczej. Sprawami historycznymi
miała się zająć Polsko-Rosyjska Grupa do Spraw Trudnych, której kierownictwo
objęli Adam Daniel Rotfeld i Anatolij Torkunow. Powołaliśmy także Komitet Strategii
Współpracy Polski i Rosji pod przewodnictwem ministrów spraw zagranicznych oraz
Polsko-Rosyjskie Forum Dialogu Obywatelskiego pod przewodnictwem Krzysztofa
Zanussiego i Leonida Draczewskiego. Celem było oddzielenie dyskusji o zasadach,
wartościach i historii od bieżących decyzji politycznych.
Rozmowy w Moskwie były klasycznym obwąchiwaniem się, badaniem woli
i intencji rozmówcy. Właściwie raczej wymieniliśmy tematy, które mogły być
kwestiami do ewentualnych działań. Po raz pierwszy wypłynęła wtedy kwestia ruchu
bezwizowego z obwodem królewieckim. Poruszyłem też kwestię żeglugi po Zalewie
Wiślanym, omówiliśmy rozpoczynający się Sezon Polski w Rosji. Udało się popchnąć
kilka spraw praktycznych – umowę o wzajemnej ochronie inwestycji, o wzajemnym
uznawaniu tytułów i dyplomów naukowych. Rosja postulowała załatwienie spraw
dotyczących licencji na produkcję sprzętu wojskowego opartego na radzieckich
technologiach, niewygodny dla nas temat, w którym graliśmy na czas. No i – co
chyba najważniejsze – rozpoczęliśmy dialog o tarczy antyrakietowej. Uważałem, że
jeśli w drodze dwustronnych rozmów z Rosją uspokoimy ich na tyle, że nie będą
przeszkadzać amerykańskiej inicjatywie, to może warto spróbować.
Równie ważne było też wybadanie rzeczywistych intencji Rosji. Nie spodziewałem
się, że ktoś przedstawi mi je wprost, ale liczyło się dla mnie to, co da się
wyczytać między wierszami. Siergiej Ławrow mówił, że nie zamierzają prężyć świeżo
odbudowanych muskułów, a Siergiej Jastrzębski – bliski doradca Władimira Putina –
ubolewał, że nie udało się zorganizować wizyty Miedwiediewa w Polsce. To były
ważne deklaracje, nawet jeśli nie można ich było traktować jako zobowiązań.
Dobra mina do złej gry? Wizyta ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa
w Warszawie w 2008 r.
fot. Bartosz Krupa/East News

Po raz pierwszy też objawił się najbardziej realny powód wzrostu zainteresowania
Rosji Polską – Unia Europejska. Zarówno minister Ławrow, jak i inni moi rozmówcy
krążyli wokół tematu negocjowanego właśnie traktatu UE–Rosja. Było to w czasie,
gdy Rosji zależało na stowarzyszeniu się z Unią Europejską, gdy nie planowała
jeszcze tworzenia własnego bieguna integracji. A ustalenie mandatu do negocjacji
dla Komisji Europejskiej wymaga jednomyślności wszystkich państw członkowskich.
Rosjanie doskonale o tym wiedzieli i to właśnie budowało naszą pozycję negocjacyjną.
Po prostu nie dało się nas obejść. Gołym okiem było widać, jak bardzo nasza
pozycja negocjacyjna wzrosła. Rosjanie deklarowali i pokazywali, że pogodzili się
z natowsko-unijnym statusem Polski i chcieliby utrzymywać z nami stosunki, tak jak
z innymi krajami tego obszaru. To było dokładnie to miejsce, w którym chcieliśmy być.
Stać się dla Rosji normalnym europejskim krajem, którego granice są nienaruszalne
i z którym trzeba się docierać w różnych ogólnoeuropejskich sprawach.
Rosjanie nie byliby jednak sobą, gdyby nie spróbowali, jak daleko mogą się posunąć.
Minister Ławrow zapytał w pewnym momencie, czy skłonni bylibyśmy powrócić do
pomysłu autostrady z Białorusi do obwodu królewieckiego, która umożliwiłaby im
ominięcie uciążliwego tranzytu przez Litwę. Jest to jeden z tematów w stosunkach
polsko-rosyjskich, który – tak jak gazociąg pomiędzy Jamałem a Drużbą – mógłby
być korzystny dla nas gospodarczo, ale jest zbyt drażliwy politycznie. Odparłem, że
korytarze mają w naszej części Europy złą tradycję.
Podczas większości naszych spotkań mój rosyjski odpowiednik próbował mnie
wciągnąć w ustalenia w sprawach mniejszości rosyjskiej i polskiej na Litwie. Temat
był kuszący, bo Litwa prowadzi krótkowzroczną, nacjonalistyczną politykę wobec obu
mniejszości, ale nie sądziłem, aby roztrząsanie wewnętrznych spraw naszego sojusznika
akurat w Moskwie było dobrym pomysłem. Za każdym razem powoływałem się na
potrzebę przestrzegania przez Litwę zasad konwencji Rady Europy i uchylałem się od
zobowiązań.
Spotykałem się nie tylko ze stroną rządową. Moim obowiązkiem było także
pokazywać naszą narrację historyczną i dbać o kontakt z opozycją. Złożyłem kwiaty
nie tylko na Grobie Nieznanego Żołnierza, lecz także przy Kamieniu Sołowieckim,
przed siedzibą KGB, a wcześniej NKWD – czyli osławioną Łubianką. Za każdym
razem spotykałem się z opozycją. Wtedy z byłym premierem Michaiłem Kasjanowem,
którego pamiętałem jeszcze z czasów jego premierostwa. W trakcie rozmów podkreślał,
że tylko Niemcy i Polacy podtrzymują dialog z opozycją. Reszta Zachodu rozmawiała
jedynie z obozem rządzącym. Poseł Władimir Ryżkow – wtedy jeden z ostatnich
opozycjonistów w Dumie – nie krył pesymizmu. Jego partia niedawno została
zdelegalizowana, a on sam wykluczony z udziałów w wyborach. Niestety to on miał
rację co do ewolucji Rosji.
Jak się okazało, wizytę uważali za znaczącą nie tylko gospodarze, lecz także
sojusznicy. Dzięki portalowi WikiLeaks wiemy, że Ambasador USA William Burns
raportował do Waszyngtonu 1 lutego 2008 roku, że jego rosyjski rozmówca Tkachew
potwierdził w rozmowie z nim to, co Ławrow powiedział publicznie, że Rosja „nie
rości sobie prawa weta do polskich decyzji” oraz „uznaje i spodziewa się, że Polska
będzie w pierwszym rzędzie kierować się interesami własnego bezpieczeństwa”. Burns
zauważył też, że w odpowiedzi na niedawne słowa rosyjskiego szefa sztabu generalnego
Bałujewskiego o tym, że wobec polsko-amerykańskich negocjacji w sprawie obrony
przeciwrakietowej Rosja nie zawaha się użyć swojego potencjału nuklearnego,
półżartem powiedziałem na konferencji prasowej z Ławrowem, że Polska pozostanie
wdzięczna, jeśli nie będzie się jej grozić wojną atomową częściej niż raz na kwartał.
Wizytę uznałem za dość udaną, choć nie obyło się bez incydentu. Jeden z moich
doradców powiedział kiedyś, że Rosjanie, nawet jak podają wspaniały tort, to zamiast
ozdobić go wisienką, kładą na nim coś gorzkiego. W trakcie tej pierwszej wizyty
w programie znajdowało się zwiedzanie Kremla. Nasza kawalkada podjechała przed
bramę. A strażnik ani myśli nas wpuścić. Mija pięć minut, dziesięć. Kazałem zawrócić
kolumnę. Pojechaliśmy na następne spotkanie. Do dziś nie wiem, czy była to rozmyślna
zagrywka – klasyczne zbijanie drugiej strony z tropu, czy może po prostu jakieś
organizacyjne niedopatrzenie. Nie wykluczam złośliwości. W końcu prezydent Putin
trzymał Johna Kerry’ego w poczekalni przez cztery godziny, na szczyt NATO–Rosja
spóźnił się 40 minut, a do papieża – godzinę. Rosyjscy politycy chyba sądzą, że okazanie
złego wychowania udowadnia światu, jak bardzo ich potrzebuje. W takich sytuacjach
pamiętałem o maksymie byłego szefa, ministra Władysława Bartoszewskiego: jeśli
pijaczek obrzyga cię w autobusie, to nie jest to powód do obrazy.
Rozczarowały mnie za to komentarze polskich mediów do tego epizodu, o którym
jakiś życzliwy członek delegacji naturalnie doniósł. Gdy Putin się spóźnia, zachodnie
media go za to krytykują, a gdy Rosja robi (jeśli było to umyślne oczywiście)
nieprzyjazny gest wobec polskiego ministra, polskie media atakują za to nie Rosję,
ale swojego ministra. Niektórzy bardziej nienawidzą Rosji, niż kochają Polskę, a inni
jeszcze bardziej niż Rosji nienawidzą swojego rywala politycznego. Wydawałoby się –
nawet jeśli komentarz dochodziłby z kręgów, które są mi osobiście czy politycznie
nieprzychylne – naturalną reakcją powiedzieć w tej sprawie „to jednak polski minister
i Rosja nie powinna robić takich rzeczy”. Ale polskim komentatorom bardziej
podoba się zdanie „skoro Rosjanie brzydko potraktowali naszego ministra, to on
musi być beznadziejny”. Może gdybym trzasnął drzwiami i demonstracyjnie opuścił
Moskwę z pustymi rękami, zyskałbym medialny poklask. Kochamy puste gesty, za
które trzeba płacić słoną cenę. Niestety ten brak elementarnego odruchu solidarności
z przedstawicielami naszego państwa wielokrotnie w trakcie mojego urzędowania
działał na naszą niekorzyść. I jest to zupełnie co innego niż dyskutowanie o polskich
sprawach na forum Parlamentu Europejskiego, który jest naszą instytucją.

Polacy na Kremlu
Miesiąc później do Moskwy pojechałem w składzie delegacji premiera Tuska. Tym
razem zależało nam na decyzjach. Rozmowy wreszcie miały się odbywać z prezydentem
Putinem, który przecież pociąga w Rosji za wszystkie sznurki. Katalog problemów
rozwiązywalnych był już ustalony, ale w każdym z punktów trzeba było dopracować
szczegóły.
Rozmowy zaczęliśmy, zgodnie z przewidywaniami, od tarczy antyrakietowej.
Zdolność do zniszczenia Stanów Zjednoczonych to jeden z ostatnich atrybutów
mocarstwowości, jaką Rosja odziedziczyła po ZSRR, i nie może dziwić, że Rosjanie
zazdrośnie jej bronią. Przywództwo sowieckie spanikowało w swej reakcji na plan
strategicznej inicjatywy obronnej znanej w latach 80. jako gwiezdne wojny prezydenta
Ronalda Reagana. Ówczesna technologia nie umożliwiała skonstruowania takiego
systemu. Mimo to Sowieci nie tylko uwierzyli Reaganowi, ale też doszli do wniosku, że
w takim wyścigu skazani są na porażkę. Plany Reagana, a potem Busha były sprzeczne
z podpisanym jeszcze w 1972 roku traktatem ABM, zgodnie z którym oba państwa
zobowiązywały się do niebudowania narodowych systemów obrony przeciwrakietowej.
Chodziło o to, aby logika MAD, czyli pewnego wzajemnego unicestwienia, nadal
utrzymywała równowagę strategiczną. Wiedząc, że każde uderzenie na partnera wywoła
zmasowany odwet, w którego wyniku znikną obie stolice, niewątpliwie obopólnie
odstraszało. I w 2001 roku administracja George’a W. Busha jednostronnie ów traktat
wypowiedziała. Lege artis, na podstawie klauzuli zawartej w samym traktacie. Niemniej
Rosjanie po prostu nigdy nie uwierzyli, że Amerykanie boją się ataku nuklearnego
ze strony Iranu, którego zdolność do skonstruowania małych ładunków atomowych,
a także do budowy rakiet zdolnych sięgnąć USA, była i jest sprawą bardziej dekad
niż lat.
Rosjanie uważają, że Stany Zjednoczone budują globalny system, którego
głównym zadaniem ma być ochrona terytorium USA przed stosunkowo niewielką
liczbą rakiet, jaka pozostałaby w dyspozycji każdego innego mocarstwa atomowego po
uprzedzającym amerykańskim ofensywnym ataku atomowym. Zdolność do wykonania
takiego ataku i ochrona własnego terytorium przed odwetem rzeczywiście dawałaby
takiemu mocarstwu wielką przewagę polityczną na globalnej szachownicy. Dopóki
rządzi logika MAD, dopóty reżimy posiadające broń atomową są nieusuwalne
poprzez interwencję z zewnątrz, ponieważ koszt konfrontacji wojskowej z nimi jest
dla demokracji nieakceptowalny. Ale gdyby jeden z posiadaczy uzyskał ochronę przed
rakietami wroga, cała logika wzajemnego odstraszania ległaby w gruzach. Wojna
z innymi mocarstwami atomowymi stałaby się wyobrażalna i wiadomo, kto by ją
wygrał. Rosjanie podejrzewają, że Stany Zjednoczone chcą mieć tarczę antyrakietową
po to, aby uzyskać status ostatecznego arbitra całego globu. Decydować, który reżim
może pozostać przy władzy, a który trzeba obalić.
Argument rosyjski zyskuje na sile o tyle, że każda planowana obecnie instalacja
obrony antyrakietowej może rzeczywiście zatrzymać jedynie znikomą liczbę rakiet, na
przykład taką, jaka komuś zostanie po uprzedzającym uderzeniu amerykańskim. Jeśli
zaś wierzyć Amerykanom, chodzi o skromne potencjalne arsenały „państw zbójeckich”.
Ale gdyby – dajmy na to – Korea skonstruowała zminiaturyzowaną bombę atomową
i zbudowała rakiety do przenoszenia ich nad terytorium USA – a jest o krok – to
dlaczego miałaby wyprodukować ich dwadzieścia, a nie choćby dwieście? Rosjanie
uważają, że takie państwa – wiedząc, co je czeka – i tak nigdy nie ośmieliłyby się
zaatakować USA. Na atak przeciw supermocarstwu zdecydowałby się tylko ktoś, kto
nie ma już nic do stracenia.
Amerykanie wskazywali, że Polska jest dla nich szczególnie dogodna, ponieważ
ze względu na trajektorie lotów antyrakiety wystrzelone z naszego terytorium miałyby
największą szansę na przechwycenie rakiet wystrzelonych w kierunku USA właśnie
z Bliskiego Wschodu. Ponadto antyrakiety proponowane dla bazy w Polsce musiałyby
gonić ewentualne rakiety rosyjskie lecące na USA i – z powodów technicznych – nie
byłyby w stanie ich dogonić. Antyrakiety w tej pierwotnie proponowanej konfiguracji
miałyby też swoje zasięgi minimalne i nie byłyby w stanie razić rosyjskich rakiet
skierowanych w Polskę i większość Europy. A więc – argumentowali nasi sojusznicy –
Rosja nie ma powodu do obaw i powinna pogodzić się z budową bazy.
Prezydentowi Putinowi ewidentnie ten problem bardzo leżał na wątrobie, choć
na tym etapie wydawało się, że bardziej przeszkadzał mu proponowany radar
w Czechach niż baza antyrakiet w Polsce. Miała to być przetransportowana gdzieś
z Polinezji wielka pajęczyna, której zadaniem byłoby naprowadzanie wystrzelonych
z Redzikowa antyrakiet na wraże rakiety, jedne i drugie lecące z prędkością kilku
machów. Doprowadzenie do zderzenia dwóch małych obiektów przy tych prędkościach
jest nie lada wyzwaniem technicznym i wymaga aparatury pracującej z wielką
intensywnością. Putin wziął kartkę papieru i naszkicował dla Donalda Tuska zasięg
działania proponowanej instalacji. Trzeba przyznać, że robiło to wrażenie. Nie tylko
dlatego, że Putin miał szczegóły techniczne w małym palcu, lecz także z tego powodu,
że zasięg radaru naprowadzania ewidentnie obejmował terytorium Rosji. I nieważne,
że do zestrzelenia doszłoby w stratosferze lub jeszcze wyżej; prezydent Rosji domagał
się fizycznego ograniczenia zdolności radaru do pracy nad obszarem jego kraju.
Rozmowy z prezydentem Rosji Władimirem Putinem na Kremlu w lutym 2008 r.
fot. Radek Pietruszka/PAP

Była to rozmowa niepozbawiona nadziei na polubowne rozwiązania. Do późniejszej


fazy negacji wszystkiego, co choćby tylko stało koło „tarczy antyrakietowej”, było
jeszcze daleko. Po pierwsze Putin, mimo swojej reakcji alergicznej, chyba próbował
negocjować jakiś akceptowalny dla niego jej kształt. Proponował na przykład
zorganizowanie dwóch centrów dowodzenia tarczą, jednego w Waszyngtonie, drugiego
w Brukseli. Żądał też całodobowego dostępu do takich centrów. To nie są rozwiązania,
które z góry należałoby odrzucić. Taki monitoring jest stosowany dość rutynowo
w wielu układach międzynarodowych – na przykład w instalacjach wzbogacania
uranu – i gdyby to była cena, jaką należy zapłacić za brak rosyjskich kontrposunięć
w trakcie realizacji programu tarczy, to być może warto byłoby to zrobić. Baza, która
wzmacnia polsko-amerykańskie relacje i poprawia nasze bezpieczeństwo bez protestów
Rosjan, jest lepsza z punktu widzenia polskich interesów niż taka sama baza, na którą
Rosjanie obiecują zareagować w sferze wojskowej.
W sprawie ewentualnych rosyjskich inspekcji amerykańskiej bazy w Redzikowie
musiałem uprawiać nie lada ekwilibrystykę. Dzięki Bogu o sprawie dyskutowano
w hermetycznym języku międzynarodowych układów kontroli zbrojeń, ale nie miałem
złudzeń, że prędzej czy później polska opinia publiczna dowie się, że oto po dwóch
dekadach rosyjscy wojskowi znowu będą obecni w Polsce poza własną ambasadą.
Chodziło o to, żeby miało to ewentualnie postać stałej delegacji rosyjskiego ataszatu
obrony, a więc bez potrzeby zawierania jakichś nowych umów międzypaństwowych
i z zachowaniem naszego prawa do wydalenia personelu, który łamałby status
dyplomatyczny. Byłoby to więc dla nas stosunkowo bezpieczne, niewiele się różniące od
inspekcji wojskowych, do których Rosjanie mieli prawo u nas, a my u nich. Rosjanom
wysyłałem sygnał, że nie będziemy blokować takich inspekcji – że nie jest naszym
celem złośliwe podważanie ich poczucia bezpieczeństwa. Chętnie też skorzystamy
z prawa wzajemności i zwizytujemy ich składnicę taktycznych głowic nuklearnych
w Aleksiejewce, w okręgu królewieckim, która z kolei nam spędza sen z powiek.
Z drugiej strony wobec Amerykanów argumentowałem, że takie inspekcje będą się
wiązać z olbrzymim kosztem politycznym w kraju, za co należy się nam nagroda
w postaci wzmocnienia polskiego bezpieczeństwa w pokrewnych dziedzinach.
Sondowanie w sprawie porozumienia, które uwzględniałoby możliwość inspekcji,
trwało kilka lat, ale okazało się próżnym wysiłkiem. Propozycję przedstawili Rosjanom
sekretarz stanu Condoleezza Rice i sekretarz obrony Donald Rumsfeld, lecz uzyskawszy
oznaki zainteresowania strony rosyjskiej, wrócili do Waszyngtonu, gdzie napotkali
mur niechęci w Kongresie. Pozostało już tylko punktować Amerykanów za to, że ich
obietnica załagodzenia obaw rosyjskich okazała się niewykonalna i wobec tego Polsce
tym bardziej należy się rekompensata w dziedzinie bezpieczeństwa za nieuniknione
rosyjskie kontrposunięcia w reakcji na budowę bazy.
Wróćmy jednak do moich rozmów z Siergiejem Ławrowem o mniej strategicznych
sprawach niż tarcza antyrakietowa. Podczas kolejnych spotkań uzgodniliśmy tekst
umowy o uruchomieniu żeglugi po Zalewie Wiślanym dla statków państw trzecich.
Ministerstwa się porozumiały, gorzej było z realizacją porozumień. Otwieranie tego
akwenu, co wiązałoby się z korzyściami zarówno dla Elbląga, jak i dla Bałtyjska
oraz Królewca, nadal szło opornie. W kuluarach niektórzy Rosjanie sugerowali nam,
że przyczyną tego stanu rzeczy nie jest ani decyzja polityczna, ani złośliwość,
tylko wewnętrzne rosyjskie problemy. Okręg królewiecki jest obszarem strategicznym
z punktu widzenia wojskowego i krzyżuje się tam działalność wielu rosyjskich służb.
I to właśnie tarcia między nimi miały powodować kłopoty z podjęciem jakichkolwiek
decyzji. Flota Bałtycka, Straż Graniczna, Federalna Służba Bezpieczeństwa – te trzy
instytucje są w stanie skutecznie zablokować każdą inicjatywę.
W ogóle prymat spraw bezpieczeństwa nad innymi był u Rosjan bardzo wyraźny.
Już wtedy miałem poczucie, że Rosjanie używają innego języka niż politycy zachodni.
Trzymają się języka modernistycznego, posługują pojęciami narodu, interesu, strefy
wpływów i terytorium. Wojna i pokój są dla nich realnymi alternatywami. Politycy
europejscy mówią językiem postmodernistycznym: wartości, procedury, reguły prawne.
Za wszelką cenę szukają wspólnego mianownika i obopólnej korzyści. Jest to dyskurs,
w którym użycie siły pomiędzy państwami stało się literalnie nie do pomyślenia,
przynajmniej w Europie. A Rosjanie uważają to wszystko za zasłonę dymną dla
głęboko skrywanych faktycznych interesów oraz intencji. Polska może odegrać rolę
tłumacza obu stron, pod warunkiem wszakże, że zdobędzie minimum ich zaufania.
Postanowiliśmy też uregulować kwestię rosyjskich nieruchomości w Polsce. A raczej
Rosjanie dali do zrozumienia, że wystarczająco im dopiekliśmy różnymi szykanami
wobec ich nieruchomości w Polsce, że gotowi byliby sprawę uregulować. Chyba nie
wiedzieli, że temat znałem w szczegółach od dekady i byłem zdeterminowany, aby
wyegzekwować polskie prawa. Jeszcze jako wiceminister w latach 90. skompletowałem
dokumentację dotyczącą rozliczeń pomiędzy Polską a Rosją w sprawie nieruchomości.
Chodziło, po pierwsze, o nasze udziały w banku RWPG – Międzynarodowym Banku
Współpracy Gospodarczej – oraz w siedzibie tej organizacji. Zgodnie z międzynarodową
umową mieliśmy kilkanaście procent udziałów w wieżowcu w centrum Moskwy,
którego wartość szacowaliśmy na kilkaset milionów dolarów. Na początku lat 90.
władze Moskwy po prostu wystawiły lokatorów na bruk, nie przejmując się zapisami
w umowie. Po zgłębieniu sprawy wydała się ona beznadziejna, gdyż jakakolwiek
akcja windykacyjna wymagałaby zgody wszystkich akcjonariuszy, a były wśród nich
państwa, na których odwagę wobec władz rosyjskich nie można było liczyć.
Z kolei nieruchomości postsowieckie w Polsce były regulowane prawem polskim
lub umowami dwustronnymi. Najciekawszym kwiatkiem była umowa z lat 50.
pomiędzy MON a ambasadą radziecką w sprawie dzierżawy budynku na szkołę
rosyjską w Warszawie, z podpisami oficerów radzieckich za obydwie [sic!] instytucje.
Była to najlepsza ilustracja kolonialnych stosunków, jakie panowały pomiędzy ZSRR
a PRL, i wziąłem sobie na ambit, aby to zmienić. Otóż całkiem przyzwoita umowa z lat
70. przewidywała ekwiwalentną wymianę nieruchomości dyplomatycznych pomiędzy
obydwoma krajami, ze wskazaniem konkretnych działek i budynków, które miały
przypaść obu stronom. I tylko drobny szczegół: kilkanaście nieruchomości przyznanych
stronie radzieckiej zostało jej przekazanych we władanie, natomiast Polska nie dostała
w zamian nic, nawet siedziby dla konsulatu w Petersburgu ani prawa własności naszej
ambasady w Moskwie. To ostatnie miało znaczenie o tyle, że siedziba wymagała
generalnego remontu, a nie chcieliśmy inwestować milionów złotych w budynek,
którego status był niepewny.
W latach 90. strona rosyjska odrzucała wszelkie nasze prośby o wypełnienie umowy
i doprowadzenie do jako takiej równowagi w posiadanych zasobach. Co gorsza, polskie
sądy odrzucały nasze roszczenia, a Rosjanie wręcz sprzedawali długowieczne dzierżawy
budynków firmom, które nie miały nic wspólnego z dyplomacją. Opracowałem wtedy
nawet plan wystawienia przed każdym z budynków posterunku kontrolnego, aby
wymusić ich dyplomatyczne przeznaczenie. Wobec napiętych wtedy stosunków z Rosją
minister Geremek nie wyraził zgody na otwarcie kolejnego sporu.
Dopiero gdy w 2008 roku wiceministrem do spraw wschodnich i prawnych
został Andrzej Kremer, zasugerował oczywiste rozwiązanie: wypowiedzenie umowy.
Kalkulowałem, że w klimacie lepszych stosunków polsko-rosyjskich, jeżeli sprawy nie
nagłośnimy, nie wywoła to kryzysu. Podpisanie instrukcji w tej sprawie było jednym
z momentów satysfakcji w pracy w MSZ. Oto rozpoczynaliśmy proces przywracania
elementarnej równowagi w stosunkach z byłym hegemonem nie poprzez buńczuczne
deklaracje, ale realne działania. Trzeba oddać władzom PRL, że choć nieruchomości
towarzyszom radzieckim przekazały fizycznie, to nie przekazały im praw własności
i nie dokonały wpisów do ksiąg wieczystych. Dzięki wypowiedzeniu umowy mógł
się rozpocząć żmudny proces ich windykacji. Gdy do ambasady Federacji Rosyjskiej
zaczęły przychodzić pierwsze nakazy eksmisji, to oni poprosili o wznowienie negocjacji.
Zgodziliśmy się pod warunkiem zarejestrowania przynajmniej własności naszej
ambasady w Moskwie. Minister Ławrow w bezpośredniej rozmowie obu delegacji
obiecał to załatwić, ale słowa nie dotrzymał. Negocjacje i procesy trwać będą jeszcze
latami, bo ktoś po stronie rosyjskiej z przedłużania bałaganu prawnego dobrze żyje.
Nie zostawiliśmy też sprawy ujawnienia wszystkich akt katyńskich oraz
zaproponowaliśmy, aby Rosja wykonała jakiś gest w stosunku do rodzin
ofiar i zaproponowała zadośćuczynienie. Choćby poprzez fundację, która mogłaby
realizować cele humanitarne i naukowe. W zamian rodziny zrezygnowałyby z dalszych
roszczeń. Podobne rozwiązania stosowali już przecież Niemcy, na przykład w sprawie
zadośćuczynienia pracownikom przymusowym Trzeciej Rzeszy, dzięki czemu nasi
rodacy otrzymali zadośćuczynienie wielkości kilku miliardów euro, a do dziś działa
Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. Co ciekawe, Rosjanie nie powiedzieli od razu
„nie”, a w kolejnych miesiącach padły nawet hipotetyczne sumy.
O ile moja wizyta ustaliła katalog tematów do dialogu oraz oczyściła polityczne
przedpole, to po wizycie Donalda Tuska mogliśmy przystąpić do działania. Decyzje
zostały podjęte na najwyższym szczeblu. Umówiliśmy kolejną wizytę, tym razem
Ławrow miał odwiedzić Warszawę i przygotowywać wizytę Władimira Putina
w Polsce.

Rosja i Rosjanie
Polacy mają tendencję do lekceważenia stopnia złożoności tak wielkiego organizmu,
jakim jest Rosja. Machnięciem ręki zbywa się wszelkie rozmowy dotyczące tego,
z jakiego powodu Rosja zachowała się wobec Polski tak lub inaczej, zrzucając to
wszystko na barki jednego człowieka: dawniej cara, potem pierwszego sekretarza,
a teraz Putina – nowego cara. Co więcej, niemal zawsze przypisuje się tym jednostkom
złe intencje. Szczególnie złe wobec Polski.
Tymczasem – moim zdaniem – przeceniamy wagę, jaką Rosjanie przykładają do
relacji z Polską. W Niemczech mamy sporo sojuszników, łączą nas strategiczne i dla
nas, i dla nich interesy gospodarcze. Niemców poczucie przewin wobec Polaków raczej
nie przytłacza, ale jednak jest w ich kulturze obecne. W Rosji z kolei jest pewien
sentyment do Polski, kulturalne więzy z czasów komunizmu – Anna German, Andrzej
Wajda, Daniel Olbrychski, Barbara Brylska to nazwiska w Moskwie rozpoznawalne,
ale – mam wrażenie – raczej już dla starszego pokolenia rosyjskiej inteligencji. Trochę
jak Bułat Okudżawa w Polsce. Rosjanie tak naprawdę postanowili poprawić stosunki
z Polską dopiero wtedy, gdy zrozumieli, że bez tego nie będą mieć dobrych stosunków
z Unią Europejską i Niemcami. Niemałą rolę w uświadomieniu im tego odegrała
kanclerz Angela Merkel.
Wbrew pozorom nie znamy także głównych aktorów sceny politycznej. Ich medialny
obraz odbiega dość mocno od rzeczywistości. Putin w bezpośrednim kontakcie wydaje
się człowiekiem, który nie cofnie się przed niczym i świetnie panuje nad materiałem.
Zarówno w kwestiach energetycznych, jak i dotyczących tarczy antyrakietowej sypał
statystykami, danymi i zawsze wiedział, czego chce. Jednocześnie już wtedy uderzył
mnie u niego pewien rys niestabilności, skłonności do przeceniania własnych sił i do
geopolitycznego hazardu. Mimo wszystkiego, co ich dzieli, na myśl przychodził mi
prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili. Misza nie wprowadzał mnie w błąd, gdy mi
opowiadał, że do czasu konfliktu o Adżarię, który ich poróżnił, obydwaj przywódcy
się przyjaźnili. „Putin chciał wszystko wiedzieć o reformach, jakie wprowadzałem, był
Gruzją i mną zafascynowany” – mówił Saakaszwili. Skłonność swojego przywódcy do
nadmiernego ryzyka nie wyszła Gruzji na dobre; w wypadku Rosji konsekwencje mogą
być dużo poważniejsze, nie tylko dla niej samej.
Naturalnie najczęściej spotykałem się z ministrem Ławrowem. Poznaliśmy się
na konferencji w Annapolis w sprawach Bliskiego Wschodu. Przedstawił nas Carl
Bildt. Widywaliśmy się nie tylko w trakcie naszych wzajemnych wizyt, lecz także na
różnego rodzaju międzynarodowych forach: czy to unijnych, ONZ-owskich, czy wielu
innych. Byliśmy oczywiście ministrami spraw zagranicznych swoich krajów o bardzo
rozbieżnych interesach, ale odkryliśmy, że śmieszyły nas te same żarty z czasów
PRL i Związku Radzieckiego. I podobnie drażniła nas zachodnia hipokryzja, która
najczęściej objawia się górnolotnym pustosłowiem. Do końca nigdy nie można być
pewnym intencji ministra spraw zagranicznych Rosji, szczególnie biorąc pod uwagę
jego dzisiejsze występy medialne, ale myślę, że naprawdę zależało mu wówczas
na poprawie stosunków z Polską. Na stoliku w salonie w Chobielinie stoi zdjęcie,
które przysłał mi Bernard Kouchner po obradach Trójkąta Weimarskiego w Paryżu,
z udziałem Siergieja Ławrowa. Czterech ministrów poważnych krajów idzie korytarzem
i normalnie, a nawet z uśmiechami, ze sobą rozmawia. Niby nic nadzwyczajnego,
ale dziś niewykonalne. Przy czym minister spraw zagranicznych Polski był na tym
spotkaniu w charakterze współgospodarza, a minister spraw zagranicznych Rosji –
gościa. Nie zawsze tak bywało.

Radosław Sikorski, Bernard Kouchner, Guido Westerwelle i Siergiej Ławrow (od


prawej). Czterech ministrów poważnych krajów idzie korytarzem i normalnie, a nawet
z uśmiechami, ze sobą rozmawia. Niby nic nadzwyczajnego, ale dziś niewykonalne
fot. Archiwum autora

Złożoność naszych stosunków z Rosją – i ich nieuniknione historyczne zapętlenie –


najlepiej oddaje cmentarz w Butowie. To położony pod Moskwą dawny poligon NKWD.
Potocznie nazywa się go „Rosyjską Golgotą”. W tej byłej stadninie koni NKWD
urządziło sobie miejsce doskonalenia umiejętności. Gdy tylko wysiadłem z samochodu,
natychmiast uświadomiłem sobie, że to tu opracowano technologię egzekucji
zastosowaną potem w Katyniu i innych miejscach kaźni naszych żołnierzy. Dość
rzadki zagajnik, w którym koparka kopała doły, a ofiary krępowano i zabijano strzałem
w tył głowy. Krajobraz pełny niewielkich pagórków i lekkich obniżeń terenu. W tym
miejscu zginęło także wielu Polaków i przedstawicieli ponad 60 innych narodowości.
Ale to przede wszystkim miejsce, w którym Stalin mordował Rosjan. Tu zginął kwiat
rosyjskiego duchowieństwa, co upamiętniono wybudowaniem cerkwi. Na miejscu
dowiedziałem się, że bywa w niej regularnie Władimir Putin. Wtedy zrozumiałem, że
naszym sojusznikiem w odkłamywaniu stalinowskiej narracji historycznej cały czas
obowiązującej w Rosji może być cerkiew prawosławna. I rzeczywiście dialog obu
Kościołów udało się zainicjować, i to z dobrym skutkiem.
Wspólna deklaracja kościołów ogłoszona 17 sierpnia 2012 roku na Zamku
Królewskim pokazuje, że mimo wielu różnic, zachowań i działań, których nie
akceptujemy, to jednak chrześcijańska cywilizacja Rosji jest nam bliższa, niż się
wydaje. Chociaż wtedy mi się wydawało, że to my będziemy Rosję okcydentalizować,
a nie ona nas orientalizować. A dziś niestety to polska polityka upodobnia się do
Putinowskiej Rosji, a nie na odwrót. Rządzący w obu krajach uważają, że suwerenność
oznacza nieskrępowaną władzę, w szczególności jeśli chodzi o prawa obywateli
czy opozycji. Oba rządy snują mroczne opowieści o moralnej zgniliźnie Zachodu
i jego niecnych spiskach. Oba upolityczniły służby specjalne i prokuraturę, ukróciły
niezależność mediów publicznych, organizacji pozarządowych i sądownictwa. Oba
walczą z mniejszościami seksualnymi i puszczają oko do faszystów i kiboli. Ci, którzy
Rosji najbardziej w Polsce nienawidzą, często są cywilizacyjnie najbardziej rosyjscy.

Zmiana kursu
Zasada „ufaj, ale sprawdzaj” to w polityce międzynarodowej pierwsze przykazanie.
Wszystkim naszym wysiłkom, żeby zmienić relacje polsko-rosyjskie, towarzyszyło
przykre uczucie kruchości procesu pojednania. Bo wbrew temu, w co chcieliby wierzyć
nasi zachodni partnerzy, poza naszymi nieuzasadnionymi lękami mieliśmy też parę
lęków uzasadnionych.
Podjęta próba budowała naszą pozycję kraju racjonalnego w Europie i świecie, ale
zarówno Stany Zjednoczone, jak i Niemcy oraz inni partnerzy zachodnioeuropejscy
byli nadmiernie optymistyczni co do szans na modernizację Rosji. Inną taktykę, mimo
intensywnego dialogu, przybrały państwa bałtyckie. Nasza normalizacja stosunków
z Rosją wywoływała ich niepokój, ale staraliśmy się prowadzić z nimi intensywny
dialog, by rozwiać ich obawy. Zadanie było proste z Estończykami, najbardziej
skandynawskimi z Bałtów. Z prezydentem Toomasem Ilvesem rozumieliśmy się w pół
słowa. Wiedział bardzo dobrze, że czasami trzeba powściągać swoje emocje i najbardziej
uzasadnione lęki dla zyskania na wiarygodności i na czasie. Ich sytuacja była zresztą
o wiele bardziej dramatyczna od naszej. „W każdej rozmowie moi zachodni sojusznicy
namawiają mnie, abym porozumiał się z Putinem. Ciekawe, czy gdy zbój dusi swoją
ofiarę, to najlepszą taktyką jest namawianie ofiary, aby się z nim porozumiała”. Łotwa
działała ostrożnie, a Litwa uznała, że to dobra okazja do przejęcia kontroli nad polską
polityką zagraniczną. Doszło do tego, że na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych
UE w Montpellier litewska delegacja po przedstawieniu swojego stanowiska w jednej
ze spraw dotyczących Rosji oświadczyła, że to stanowisko popiera także Polska,
co kompletnie mnie zaskoczyło. Gdy zapytałem, jakim prawem litewski minister
deklaruje poparcie Polski, odpowiedział: „Nasi prezydenci już to uzgodnili”. Musiałem
mu przypomnieć, że polska konstytucja przewiduje, iż to Rada Ministrów prowadzi
politykę zagraniczną. Obóz prezydencki nie rozumiał, że tożsamość stanowiska z Litwą
w sprawach rosyjskich raczej obniżała naszą wiarygodność.
Jednak przez cały ten czas zwracaliśmy też uwagę na niebezpieczne tendencje
w Rosji: wzrost wydatków zbrojeniowych, agresywną retorykę rosyjskiej generalicji,
ciągłe ćwiczenia wojskowe, gesty nieprzychylne wobec sąsiadów. Ale prawdę o Rosji
trzeba było dozować Zachodowi w tempie, które ten był w stanie przyjąć.
Jeszcze nie momentem zwrotnym, ale już źródłem pierwszych wątpliwości Zachodu
była wojna w Gruzji. A przed nią był szczyt NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku,
który ją bez wątpienia zapowiadał. Szczyt odbywał się w zbudowanym przez Nicolae
Ceauşescu tak zwanym Domu Ludowym. To olbrzymi budynek, w którym można by
pomieścić niejedno miasto powiatowe. Eklektyczna architektura – zaskakująca synteza
rzymskich proporcji, francuskiej secesji i socrealizmu, przestrzenie jak w Pałacu
Kultury i Nauki do sześcianu. A jak wiadomo, nie jestem fanem największego symbolu
komunizmu w Polsce. Wtedy chyba po raz pierwszy bombastyczność tego pałacu miała
swoje uzasadnienie. Był to bowiem jednocześnie szczyt NATO, szczyt koalicji afgańskiej
i szczyt NATO–Rosja. Żartowaliśmy, że Ceauşescu w najgorszych koszmarach nie
mógł przypuścić, że jego wymarzony pałac znajdzie takie przeznaczenie.
Szczyt był przez Rumunów dobrze przygotowany organizacyjnie, ale źle politycznie
przez Amerykanów. Głównym celem miało być przyznanie planu członkostwa Gruzji
i Ukrainie. Było już jednak bardzo późno. Prezydent Juszczenko i premier Tymoszenko
zdecydowali się podpisać pod wnioskiem o członkostwo w MAP (Plan Działań na
rzecz Członkostwa) dopiero dwa tygodnie wcześniej. Amerykanie zdecydowali, że
w to idziemy, kilka dni później, i dopiero wtedy zaczęli przekonywać pozostałych
sojuszników. Nie starczyło czasu. Walczyliśmy ramię w ramię z prezydentem
Kaczyńskim, każdy na swoim poziomie, ale w moim przekonaniu Angela Merkel
jeszcze przed szczytem obiecała prezydentowi Putinowi, że Niemcy się na to nie
zgodzą. Putin z kolei zapowiedział, że gdyby MAP (wytyczający Ukrainie i Gruzji
drogę do przystąpienia do NATO) przyjęto, nie pozostanie bezczynny. Według
nieformalnych uwag niemieckich dyplomatów powiedział Niemcom wprost, że jeśli
NATO „zrobi” Gruzję, to on „zrobi” Abchazję i Osetię Południową. „A gdy Rosjanie
grożą – przestrzegała wysoka rangą urzędniczka niemieckiego MSZ – to przeważnie
dotrzymują słowa”.
Na tym szczycie byliśmy wśród najważniejszych graczy. Stany Zjednoczone,
Francja, Niemcy, od czasu do czasu jeszcze ktoś, i niemal zawsze współdecydowaliśmy
o kształcie NATO-wskiego stanowiska. Jednak w końcu wszystko rozbiło się
o niemieckie weto z lojalnym francuskim poparciem. Merkel była całkowicie odporna
na jakiekolwiek argumenty. Gdy na sali obrad nastąpił impas, doszło do spotkania za
olbrzymią kotarą w trójkącie Condoleezza Rice, Christoph Heusgen – główny doradca
Angeli Merkel – i ja. I tam na stojąco uzgodniliśmy tekst końcowego komunikatu.
Konkluzja była następująca: MAP-u co prawda nie będzie, ale ministrowie
mogą przyjąć plan dochodzenia Ukrainy do członkostwa na następnym posiedzeniu
ministerialnym. Po protestach prezydentów Traiana Băsescu i Lecha Kaczyńskiego
dopisano jeszcze kilka słów, które brzmiały dobrze, ale nie wniosły nowej treści.
Niemieckiego weta nie udało się przełamać Amerykanom, a co dopiero nam. Miałem
jednak poczucie, że to maksimum tego, co można było osiągnąć. Najważniejsze
było zdanie: „Ukraina będzie członkiem NATO”. Teoretycznie było to więcej, niż na
podobnym etapie miała Polska. W kuluarach dyplomaci wręcz zadawali sobie pytanie,
czy aby nie daliśmy Ukrainie prawnej gwarancji, że zostanie członkiem Sojuszu
Północnoatlantyckiego. Ale w praktyce jedyną istotną decyzją było to, że nie daliśmy
Ukrainie MAP. A kilka miesięcy później Rosja i tak „zrobiła” Abchazję i Osetię
Południową.
Dziś można dywagować, kto miał rację. Nie wiem, czy gdyby NATO zdecydowało
się wprowadzić Ukrainę i Gruzję na ścieżkę członkostwa, to prezydent Putin
zdecydowałby się na operację gruzińską. Z drugiej strony skoro prezydent Saakaszwili
odważył się oddać pierwsze strzały w Cchinwali, nie mając obietnicy członkostwa,
a wręcz przeciwnie, wiedząc, że jeśli zacznie wojnę, to do NATO nie wejdzie,
niewykluczone, że z MAP byłby jeszcze śmielszy.
Gdyby MAP w zamierzeniu miał odstraszyć Putina, to NATO popełniło
w Bukareszcie wielki błąd. Ale gdyby nie odstraszył, uniknęliśmy gorszego scenariusza.
Nie ma bowiem w stosunkach międzynarodowych bardziej niebezpiecznej sytuacji
niż niewiarygodne gwarancje bezpieczeństwa. Jak wiemy z własnej historii, jest to
szczególnie niebezpieczne dla słabszych państw, które stają się wtedy odważniejsze,
niż być powinny, jak my w 1939 roku. Jest to też wielkie ryzyko dla gwaranta, gdyż
w ręce mniejszego partnera składa on decyzję o rozpoczęciu konfliktu. Nie wierzyłem,
że NATO byłoby zdolne do obrony Gruzji, a tym bardziej Ukrainy. W owym czasie
nie było wojskowo zdolne do obrony Polski, a co dopiero krajów położonych jeszcze
dalej na Wschód. A gdyby odstraszanie się nie powiodło, Rosja zaatakowała, a NATO
zareagowało nieskutecznie, podważona zostałaby wartość jakichkolwiek gwarancji
Sojuszu Północnoatlantyckiego, z fatalnymi konsekwencjami dla całego kontynentu,
a w szczególności dla Polski. Dlatego uważam, że przyjmowanie krajów do NATO musi
być poprzedzone jakże prostym, ale brutalnym pytaniem: „Czy naprawdę mielibyśmy
wolę oraz możliwości, aby w obronie tego kraju pójść na wojnę?”.
Tak czy inaczej, szczyt NATO w Bukareszcie w 2008 roku okazał się apogeum
atlantyzmu w Europie. Potem Zachód zaczął się cofać, a Rosja rozpoczęła ekspansję.
O tym trzeba pamiętać, bo polskim komentatorom nierzadko ginie z oczu szerszy obraz
i wszelkie porażki oraz osiągnięcia przypisują naszym i tylko naszym działaniom.
Nową sytuację najlepiej podsumował występ prezydenta Putina na przypadającym
następnego dnia szczycie NATO–Rosja. Zaczęło się od standardowego spóźnienia o 40
minut. Putin trzymał cały Sojusz Północnoatlantycki z prezydentem Bushem włącznie
w nerwowym wyczekiwaniu. Gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego partnera, to po
10–15 minutach po prostu byśmy wyszli, ale na Rosję czekali wszyscy. Gdy przyszła
jego pora, Putin wygłosił niezmiernie agresywne przemówienie. Jego główną tezą
było określenie Ukrainy jako sztucznego tworu, zlepka różnych terytoriów, którego
przyszłość jest niepewna. Zrobiło to na nas jak najgorsze wrażenie. Siedzieliśmy
dwie delegacje obok przedstawicieli Rosji, więc poprosiłem wiceministra Bogusława
Winida, żeby do nich podszedł i powiedział: „To takie ważne przemówienie, czy
możemy prosić o tekst?”. I – ku naszemu niemałemu zdziwieniu – Rosjanie nam
go dali, z odręcznymi poprawkami. Kilka dni później Warszawę odwiedził minister
obrony Ukrainy Jurij Jechanurow i wpadł także do MSZ. Po tym, jak podpisał protokół
o zachowaniu poufności, przekazałem mu tekst z radą, że może mu się przydać
w walce o większy budżet obronny. Niestety Ukraińcy zlekceważyli wszystkie sygnały
ostrzegawcze, a za rządów prezydenta Janukowycza armia została rozkradziona i chyba
celowo sparaliżowana.
Sześć miesięcy później mieliśmy wojnę w Gruzji.

Gruzja
Konflikt w Gruzji był pierwszym materialnym dowodem, że Rosja urywa się
z kotwicy przewidywalności, z poruszania się w granicach przyjętych obyczajów
i prawa międzynarodowego. Obraz niestety był w tym wypadku zaciemniony i nie dla
wszystkich tak jednoznaczny jak dla Polski – przez to, że to jednak gruzińskie wojsko
oddało pierwsze strzały.
Z prezydentem Gruzji Micheilem Saakaszwilim mieliśmy dobre relacje, od czasu
gdy odwiedziłem Gruzję jako pierwszy w historii minister obrony kraju NATO.
Postrzegaliśmy go jako energicznego modernizatora, acz z zapędami autokratycznymi.
Saakaszwili na arenie międzynarodowej miał opinię polityka buńczucznego. Z jednej
strony był wyrazistym liderem swojego kraju i symbolem szybkiej okcydentalizacji
państwa postsowieckiego. Niewątpliwie podniósł też rangę Gruzji wysoko ponad
jej potencjał. Stał się liczącym partnerem dla Stanów Zjednoczonych, Izraela i do
pewnego momentu także dla Rosji. Relacje z tą ostatnią osłabły po dość ostrym
konflikcie o autonomiczną enklawę Adżarię, który Saakaszwili wygrał. Z drugiej strony
niektórymi zachowaniami powodował, że nie wszystkie jego oświadczenia traktowano
do końca poważnie.
Sygnałów, że sytuacja wokół Gruzji gęstnieje, było mnóstwo. Rosjanie odbudowali
strategiczną linię kolejową w Abchazji, strącili gruzińskiego drona, przeprowadzali
intensywne ćwiczenia południowych okręgów wojskowych. Usiłowaliśmy uczulić
na to Saakaszwilego. Condoleezza Rice – chyba w rozmowie telefonicznej – wprost
oświadczyła, że użycie broni przez Gruzję jako pierwszą będzie oznaczało zamknięcie
jej szans na wstąpienie do NATO. Minister Frank-Walter Steinmeier pojechał do Gruzji
wczesnym latem 2008 roku z misją ostrzeżenia Gruzinów o możliwych prowokacjach.
Mieliśmy informacje, że mogą one być wymierzone w mniejszości gruzińskie
w Abchazji i Osetii Południowej. Te przewidywania sprawdziły się co do joty. I bez
wątpienia prezydent Gruzji dał się sprowokować. Kilka dni przed wybuchem walk
zjawił się u mnie – w trybie awaryjnym – gruziński ambasador. Oświadczył, że jeżeli
Rosja nie przestanie ich prowokować, to dojdzie do wojny. Zadałem mu tylko jedno
pytanie: „A jaki wynik tej wojny, panie ambasadorze, pan przewiduje?”. Ekscelencja
wydał się zaskoczony moim pytaniem i nie udzielił odpowiedzi.
Czterdzieści osiem godzin przed wybuchem walk zadzwoniła do mnie gruzińska
minister spraw zagranicznych. Powiedziała: „Mniejszość gruzińska jest prześladowana
i zamierzamy przywrócić konstytucyjny porządek na terenie okupowanych enklaw”.
Odczytałem to jako zapowiedź rozpoczęcia walk. Oczywiście nie wiedziałem, kiedy to
się stanie. Mocno przed tym przestrzegałem, ale jak wiadomo, na niewiele się to zdało.
Do dziś nie wiem, czy ogłoszenie przez Saakaszwilego rozejmu na godziny przed
rozpoczęciem natarcia na Cchinwali było tylko dezinformacją, czy może rzeczywiście
walki wybuchły spontanicznie.
Rozpoczęcie konfliktu zbiegło się z igrzyskami w Pekinie, w pierwszych dniach
sierpnia 2008, i zastało mnie na plaży w Juracie. Z urlopu nici. W Warszawie
stworzyliśmy sztab kryzysowy z przedstawicielami KPRM, służb i MSZ. Po pierwsze,
chodziło o to, żeby ewakuować z terenów walk polskich obywateli, a po drugie, żeby
na bieżąco monitorować sytuację. Byliśmy w uprzywilejowanej sytuacji, jeśli chodzi
o dostęp do informacji, bo na miejscu byli nasi dyplomaci, a dodatkowym kanałem
informacji był Polak, przedstawiciel OBWE w Cchinwali. Wtedy po raz pierwszy w tak
ważnej sprawie okazało się, jak potrzebna jest wyposażona w nowoczesne, niezawodne
środki łączności Służba Zagraniczna.
Doszło do tego, że mieliśmy przewagę informacyjną nawet nad Stanami
Zjednoczonymi. Wymieniając się informacjami ze starym przyjacielem Danielem
Friedem, czasami to ja miałem bardziej aktualne wiadomości. Obaj wiedzieliśmy, że
rosyjskie oddziały, które ćwiczyły do niedawna po północnej stronie Kaukazu, nie
wróciły do koszar. Nie było tylko pewne, czy zdążą przejść przez Tunel Rokijski,
zanim wysadzą go Gruzini. Nasi dyplomaci przekazali mi, że Rosjanie już przez ten
tunel przejechali. Gdy powiedziałem to Friedowi, to on kategorycznie zaprzeczył. Dwie
godziny potem zadzwonił i mówi: „Miałeś rację. Przejechali”. Było to o tyle istotne,
że mieliśmy do czynienia z otwartym wkroczeniem Rosji na terytorium innego kraju.
I polska dyplomacja wiedziała o tym przed Amerykanami.
Gruzini bronili się kilka dni, ale wobec przewagi wroga w sprzęcie i wyszkoleniu
oraz dominacji rosyjskiego lotnictwa nie mieli szans. Zresztą jedna trzecia ich
wojska, najlepsza brygada, służyła w Iraku. Jedynym sukcesem, jaki odnieśli, było
zestrzelenie kilku rosyjskich samolotów i helikopterów przy pomocy polskich rakiet
przeciwlotniczych Grom. Decyzję o ich sprzedaży podjąłem jeszcze jako minister
obrony narodowej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, wbrew sceptycyzmowi MSZ.
Wiele lat później Saakaszwili przyznał mi za to medal Wachtanga I Gorgasali,
gruzińskie Virtuti Militari.
Naszą rolą nie było zresztą bronienie Gruzji, ale spowodowanie, aby był to kryzys
europejski, a nie lokalny. Gruzja była członkiem wielu umów, aspirowała do NATO.
Europa powinna reagować, ale wcale się do tego nie paliła. Prezydent Bush też
zachowywał zadziwiającą wstrzemięźliwość. Wszyscy przywódcy byli na igrzyskach
w Pekinie i najchętniej wróciliby stamtąd na wakacje. A tymczasem Władimir Putin,
który był wtedy premierem, rzucił wszystko i poleciał prosto do sztabu operacji we
Władykaukazie. Tym samym pokazał skądinąd, że to on rządzi, a nie nominalny
zwierzchnik sił zbrojnych, czyli prezydent Miedwiediew.

Minister Radosław Sikorski, prezydent RP Lech Kaczyński i premier Donald Tusk podczas
nadzwyczajnego zebrania liderów UE na temat kryzysu w Gruzji. Bruksela, 1.09.2008 r.
fot. Thierry Monasse/REPORTER

Prezydencję w UE sprawowała Francja. Była to prezydencja narodowa w wersji


sprzed traktatu lizbońskiego, mocniejsza niż dziś. Dzwoniłem co kilka godzin do ministra
Bernarda Kouchnera, starego znajomego, który pracował dla organizacji Lekarze bez
Granic w Pakistanie, gdy ja byłem korespondentem wojennym w Afganistanie. Nasze
żony – Christine Ockrent i Anne Applebaum – zdobyły światową sławę, co również
sprzyjało nawiązaniu naszej przyjaźni. Walki wybuchły w czwartek. Kouchner mówi:
„Zwołajmy nadzwyczajną naradę ministrów na poniedziałek”. Odpowiadam więc:
„Bernard, to za późno. Sprawy idą bardzo szybko. Zróbmy telekonferencję”. I w ciągu
kilkunastu godzin taka telekonferencja się odbyła.
Dzięki temu oraz interwencji premiera Tuska prezydent Nicolas Sarkozy, uznawszy
stanowisko ministrów UE za swoje, wziął na siebie mediacje pomiędzy Gruzją a Rosją.
Przez kilka dni polska dyplomacja w sprawie Gruzji działała ramię w ramię z Lechem
Kaczyńskim. Prezydent mobilizował Europę Środkową, a rząd – Europę Zachodnią.
Pewną zagadką była postawa USA. Podczas gdy ja próbowałem uzyskać od Condoleezzy
Rice jakiekolwiek realne działania na rzecz wsparcia Gruzji – zamknięcie przestrzeni
powietrznej, przerzucenie gruzińskiej brygady piechoty z Iraku albo wysłanie okrętów
na Morze Czarne – i odbijałem się od ściany, prezydent Kaczyński poczuł wsparcie
prezydenta Busha dla pomysłu zorganizowania wizyty prezydentów w Gruzji. Dopiero
po kilku dniach Amerykanie wylądowali swoim samolotem transportowym na lotnisku
w Tbilisi. Przekaz dla Rosjan poszedł czytelny: „Nawet nie myślcie o bombardowaniu
tego lotniska i naszego samolotu”.
Sytuacja była dramatyczna. Prezydent Kaczyński nalegał, aby jego podróż odbyła
się rządowym Tu-154M, zapewne po to, aby w telewizyjnych kadrach widniał napis
„Rzeczpospolita Polska” na kadłubie, co miało podkreślać oficjalny charakter tej
wizyty. Ale miał to być lot w strefę konfliktu, gdzie bojowo wykorzystywana była
broń przeciwlotnicza, na ziemię spadały helikoptery i u żadnej ze stron konfliktu nie
można było wykluczyć błędów wywołanych mgłą wojny. Byłem przeciw, nie tylko ze
względów bezpieczeństwa, lecz także z przyczyn konstytucyjnych. W Polsce to Rada
Ministrów kształtuje politykę zagraniczną, nie prezydent. Artykuł 146 Konstytucji RP
jest krystalicznie jasny. Prezydent jest za to naszym „najwyższym przedstawicielem”,
co oznacza, że powinien tę politykę reprezentować, ale tylko w sposób określany
przez rząd. No i Polska powinna mieć jedną politykę zagraniczną, a nie dwie, rządową
i prezydencką. Niestety w tamtych czasach ośrodek prezydencki rościł sobie prawo
do prowadzenia własnej polityki zagranicznej, czasami przeciwstawnej do rządowej,
co tylko osłabiało naszą pozycję międzynarodową. Przegrałem ten spór. Tusk podjął
polubowną decyzję: udostępniamy samolot, ale ja dołączę do delegacji, tak aby
stanowisko rządu też było reprezentowane. W ten sposób powstał precedens, że
prezydent używa samolotu rządowego wedle własnego uznania, a KPRM jedynie
koordynuje grafik.
Najbardziej zapadły mi w pamięć godziny oczekiwania w Symferopolu na Krymie,
gdzie dołączył do nas prezydent Juszczenko, oraz gorszące sceny, gdy próbowano
zmusić kapitana do lądowania na zamkniętym lotnisku w Tbilisi. Dzięki Bogu major
Grzegorz Pietruczuk zażądał polecenia z Warszawy i odmówił lądowania. W nagrodę
za ten przejaw odpowiedzialności prezydent Kaczyński rzucił mu w twarz oskarżenie
o tchórzostwo, a poseł PiS Karol Karski złożył doniesienie do prokuratury za rzekomą
odmowę wykonania rozkazu. Rozkazu, którego polski prezydent nie ma prawa wydawać.
Prezydent jest u nas, tak jak królowa w Wielkiej Brytanii, tytularnym zwierzchnikiem
sił zbrojnych, a nie wodzem naczelnym, jak w USA. Minister obrony Bogdan Klich
odznaczył potem majora Pietruczuka za jego profesjonalną postawę, ale gdy widziałem
się z nim kilka miesięcy później, człowiek, który być może uratował nam wtedy życie,
nadal był w złej formie. Podejrzewam, że nie pozostało to niezauważone w środowisku
pilotów wojskowych. Zaczęło się odliczanie do Smoleńska.
W końcu wylądowaliśmy w Azerbejdżanie, sformowano kolumnę i pojechaliśmy
do Gruzji. Nocna podróż na tereny ogarnięte wojną była surrealistyczna. Jechaliśmy
wraz z ministrem spraw zagranicznych Ukrainy Wołodymyrem Ohryzko i snuliśmy
rozmaite scenariusze rozwoju wypadków. Także – dla odstraszenia Rosji na przyszłość –
możliwość zawarcia w przyszłości dwustronnego sojuszu wojskowego pomiędzy
Polską a Ukrainą. Mijaliśmy śpiące miasteczka i – sprawiające wrażenie jakby nie
z tego wieku – wsie. A gdy w końcu dojechaliśmy do Tbilisi, porozumienie między
Sarkozym a Saakaszwilim właściwie zostało już zawarte.
Prezydent Kaczyński, uznając – skądinąd słusznie – że porozumienie jest
niekorzystne dla Gruzji, usiłował namówić Miszę, by nie podpisywał rozejmu. Tyle
że 70 kilometrów od stolicy stały już rosyjskie czołgi i nie było żadnej siły, która
mogłaby je powstrzymać przed wkroczeniem do miasta. Sarkozy zresztą nie spotkał
się z prezydentami, których przywieźliśmy do Tbilisi, tylko w korytarzu niemal
przekrzykiwał się z Lechem Kaczyńskim – jeden namawiał Gruzina do podpisania
porozumienia, drugi zdecydowanie mu to odradzał. Saakaszwili, przy całej swej
zapalczywości, miał dość rozsądku, by odrzucić rady naszego prezydenta. Gdyby je
przyjął, to Putin, jak się potem zwierzał, zamierzał go „powiesić za jaja”. I taka – poza
propagandową – była cała polityczna wartość tej wizyty.
Miałem poczucie porażki świata zachodniego w starciu z tak bezwzględnym graczem
jak Władimir Putin. Na pocieszenie zostało nam jedynie to, że nasze starania wyraźnie
budowały pozycję Polski u sojuszników. Zbiór amerykańskich depesz opublikowany
przez WikiLeaks podaje, że 12 sierpnia 2008 roku Pamela Quanrud, zastępca
ambasadora USA w Warszawie, raportowała do swojej centrali, co następuje:

Polacy kontynuowali dziś swoją aktywność w sprawie Gruzji na kilku frontach.


Premier wezwał do zwołania Rady Europejskiej, prezydent i minister spraw
zagranicznych udali się ze wspólną polsko-bałtycko-ukraińską misją do Tbilisi, a do
późna w nocy trwały dyskusje w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Jeśli czasy lotów
na to pozwolą, Sikorski zamierza uczestniczyć jutro w GAERC (w Brukseli) i zdążyć
z powrotem do Warszawy, aby zacząć rundę negocjacyjną z sekretarzem Roodem ws.
obrony przeciwrakietowej. Jeśli mu się uda, będzie to nie lada osiągnięcie.

Wojna była klęską Gruzji. Stało się jasne, że tam, gdzie Rosjanie rozmieszczą
swoje wojska, Gruzja przez wiele lat nie będzie miała władzy. Straciła zatem część
swojego terytorium. Obroniła się jednak przed najgorszym scenariuszem, jakim byłaby
całkowita utrata niezależności.
Na sam koniec naszej wizyty po raz kolejny odniosłem wrażenie nierealności.
Nie byłem w zbyt dobrym nastroju. Wiedziałem, że gdy Rosja raz zawróci z drogi
cywilizowanego sposobu rozwiązywania konfliktów, będzie recydywa. Że jeśli użycie
siły nie spotka się z realną ceną, nabierze apetytu. I że to może być początek wdrażania
jej neoimperialnej doktryny. W takim nastroju wyszliśmy na główny plac Tbilisi,
na którym odbywało się profesjonalnie przygotowywane święto. Reflektory, lasery,
telebimy. Wyglądało to raczej jak fetowanie wielkiego zwycięstwa, a nie godzenie się
z wojenną klęską i końcem aspiracji Gruzji do członkostwa w NATO. Nie chciałem brać
udziału w żyrowaniu błędów Saakaszwilego i nie przyłączyłem się do buńczucznych
przemówień, za którymi nie stała żadna moc sprawcza.
Uważam, że Saakaszwili rozegrał konflikt z Rosją fatalnie. Dając się sprowokować,
związał ręce swoim sojusznikom. Pozwolił Rosji przeprowadzić zwycięską operację
wojskową, która musiała rozbudzić apetyt na takie rozwiązywanie sporów. Przyczynił
się do złamania obowiązującego w Europie tabu i do ujawnienia słabości Zachodu.
Być może w całej tej operacji było jeszcze drugie dno. To były pierwsze miesiące
urzędowania Dmitrija Miedwiediewa. Wiązano z tą zmianą wielkie nadzieje. I sporo
krajów „grało na” tę różnicę. Zwycięska operacja gruzińska zmieniła także układ sił
wewnątrz Rosji. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, gdzie jest ośrodek władzy,
to po Gruzji sprawa była już – w moim przekonaniu – jednoznaczna.
Oczywiście wciąż otwartą kwestią pozostało, czy był to jednorazowy wyskok,
czy może początek nowego trendu. Prezydent Kaczyński ostrzegał przed eskalacją
rosyjskich apetytów podczas wiecu w Tbilisi, ja robiłem to wobec tych, którzy mogli
coś w tej sprawie zrobić. We wspomnianej już depeszy Pamela Quanrud zauważa,
że „minister spraw zagranicznych Sikorski argumentuje, że warto teraz przyspieszyć
MAP dla Ukrainy, aby odseparować go od MAP gruzińskiego, który nie ma już szans.
Rosja spróbuje teraz zablokować NATO-wskie aspiracje Ukrainy na kilka sposobów:
podwyższając ceny gazu od 1 stycznia 2009 roku, manipulując napięciami wokół
rosyjskiej floty na Morzu Czarnym i argumentując, że musi ochronić swoich obywateli
na Krymie”.
Kilka tygodni później w Warszawie był minister Siergiej Ławrow. Ani rozmowy
ze mną, ani konferencja prasowa nie były dla niego komfortowe. Podczas konferencji
prasowej, której towarzyszyły okrzyki manifestantów zgromadzonych w alei Szucha,
rosyjski minister zapewniał, że wojna w Gruzji to jednorazowe zdarzenie. Miałem
wątpliwości. Ale wobec pretekstu, jaki dał Saakaszwili, prawie nikt w Europie
nie uważał, że Rosja dała powód do izolacji czy bojkotu. Dialog z Rosją trwał
w najlepsze, my także zakładaliśmy, że Rosję można jeszcze zawrócić z drogi agresji.
Gdy sprawy idą źle, rolą dyplomacji jest wręcz zintensyfikować dialog po to, aby
jakieś nieporozumienie nie doprowadziło do brzemiennych konsekwencji. Opozycja
naturalnie nie pominęła okazji, aby rutynowo oskarżyć nas o zdradę, ale ambasador
USA, w depeszy z 12 września 2008 roku, opublikowanej przez WikiLeaks, widział
wizytę Ławrowa tak:

Sam fakt, że Ławrow zrealizował planowaną na 11 września wizytę, mówi sam


za siebie o zdolności Rosji i Polski do dialogu mimo fundamentalnych różnic
w sprawach obrony przeciwrakietowej i Kaukazu. Atmosfera wzajemnego szacunku
była takoż istotna, co główne ustalenie, to znaczy, że sposoby budowy zaufania
w sprawie tarczy rakietowej zostaną przedyskutowane na szczeblu wiceministrów.
Zręczne poprowadzenie tej wizyty dało Sikorskiemu trzeci z rzędu sukces, po jego
przywództwie podczas kryzysu w Gruzji i konkluzji negocjacji z USA w sprawie
tarczy antyrakietowej.

Konkluzja tej depeszy jest tyleż prawdziwa, co – w świetle późniejszych wydarzeń –


złowroga.

Sukces wizyty Ławrowa daje polskiemu rządowi kolejną przewagę


w wewnątrzpolskich debatach politycznych. Publicznie wyrażona niechęć Ławrowa
do spotkania się z prezydentem Kaczyńskim wzmacnia przekonanie środowisk
międzynarodowych, że Kaczyński jest odruchowo zbyt antyrosyjski, aby dawać mu
miejsce przy stole przy kluczowych spotkaniach.

Zdolność do rzeczowej rozmowy mimo różnic budowała Polskę na Zachodzie,


dlatego następnego lata zaprosiłem Ławrowa na doroczną konferencję ambasadorów
RP w Warszawie. Takie spotkania to tradycja wśród europejskich ministerstw spraw
zagranicznych i okazja dla dyplomatów do ciekawych dyskusji z ludźmi, o których na
co dzień czytają tylko w gazetach. Zachęciłem naszych ambasadorów do zadawania
twardych pytań i takie z sali padły. Czy to nowy trend w polityce Rosji? Czy – biorąc
pod uwagę jej różnorodność etniczną – podważanie granic w Europie jest aby na
pewno w interesie samej Rosji? Kto następny? Ta wymiana poglądów dała obu stronom
do myślenia. I tylko nasza psychoprawicowa prasa opisała to jako „przyjmowanie
instrukcji” od Ławrowa.
Mijało 10 lat od naszego wstąpienia do NATO. To najwyższa pora, by Sojusz
Północnoatlantycki zaczął odzyskiwać wiarygodność jako wojskowa siła zdolna
i gotowa do ochrony swoich interesów.

Bilans
Gdyby nie to, że Saakaszwili dał się sprowokować, może już wojna z Gruzją zmieniłaby
paradygmat stosunków między resztą Zachodu a Rosją. Ponieważ jednak panowało
powszechne przekonanie, że Misza nabroił, oddając pierwsze strzały, Rosji przyznano
benefit of the doubt i my też nie chcieliśmy jeszcze schodzić ze ścieżki normalizacji.
To, że po Gruzji nie staliśmy się w oczach Zachodu ani Rosji dyżurnym
rusofobem, ułatwiało załatwianie kolejnych spraw. Najważniejszym projektem było
wprowadzenie małego ruchu granicznego z obwodem królewieckim. Wprowadzenie
ruchu bezwizowego dla miliona obywateli rosyjskich i dwóch milionów mieszkańców
Pomorza, Warmii i Mazur miało być projektem ekonomicznym, regionalnym
i symbolicznym, pokazującym całej Europie, że Rosja i Polska mogą wspólnie działać,
by osiągnąć obopólnie korzystny cel. Nasza nieoceniona opozycja, z Anną Fotygą
i Witoldem Waszczykowskim na czele, natychmiast obwołały go „projektem Prusy
Wschodnie” realizowanym rzekomo pod dyktando Niemiec. Straszono, że ruch
bezwizowy będzie ułatwiał przenikanie agentury, narkotyków i zorganizowanych grup
przestępczych itp. Ja byłem zdania, że prawdziwi gangsterzy i tak załatwią sobie
potrzebne im dokumenty. W rzeczywistości ruch bezwizowy (choć nie bez dokumentów,
jak niektórzy myśleli) służył aktywizacji lokalnego handlu, ułatwieniu dwustronnej
turystyki i ogólnie normalizacji stosunków po obu stronach granicy. Mieliśmy też
doświadczenia z podobnych umów z Ukrainą. Bez wizy można się poruszać tylko do
określonej linii wyznaczonej granicą konkretnych powiatów. Ponieważ przekroczenie
tej linii grozi zakazem wjazdu do całej strefy Schengen na pięć lat, to liczba jej
nielegalnych przekroczeń jest minimalna.
Obwód królewiecki jednak nie przystawał do unijnych przepisów, a może raczej
unijne przepisy nie przystawały do obwodu królewieckiego. Strefa małego ruchu
granicznego obejmować mogła bowiem najwyżej 50 kilometrów. A w obwodzie są
miejsca oddalone o ponad 100 kilometrów od polskiej granicy. Rosjanie od początku
mówili, że nie chcą dzielić enklawy na sztuczne strefy. Nic dziwnego. Gdyby, jak na
początku zakładaliśmy, do projektu przystąpiła też Litwa, to powstałyby cztery strefy.
Jedna z możliwością podróżowania do Polski, druga z możliwością podróżowania
do Polski i Litwy, trzecia tylko do Litwy, a czwarta bez możliwości bezwizowego
podróżowania dokądkolwiek. Nic dziwnego, że Rosjanie nie chcieli tak komplikować
wewnętrznej sytuacji w niewielkiej z ich punktu widzenia enklawie. Nam zależało,
żeby Rosjanie mogli podróżować także do większych miast, takich jak Gdańsk, a nie
tylko do strefy przygranicznej.
Żeby to osiągnąć, trzeba było zmienić legislację unijną. I to tę, która leży w gestii
ministrów spraw wewnętrznych, a ci zazwyczaj bardzo konserwatywnie podchodzą
do ruchu bezwizowego. Musieliśmy – wspólnie z Rosją – przekonać wszystkie kraje
członkowskie, Komisję Europejską oraz Parlament Europejski. Zajęło to w sumie trzy
lata, ale się udało. Myślę, że biznesowo bardziej skorzystaliśmy my niż Rosjanie.
Z dobiegających do mnie głosów wnioskuję, że Rosjanom z Królewca raczej podoba
się unijna i europejska Polska. I to mimo propagandowych wysiłków, żeby ich do
Polski zniechęcić. Niestety, w 2016 roku, wbrew woli mieszkańców przygranicznych
regionów, skądinąd raczej zwolenników prawicy, rząd PiS mały ruch graniczny
zawiesił. Na złość Rosji odmrozić sobie uszy.
Udało się także uregulować kwestię dostępu bander trzecich zmierzających do portów
Rzeczpospolitej Polskiej przez Cieśninę Piławską, choć zdaje się, że obowiązkowe
zgłaszanie rejsów do kapitanatu portu w Królewcu zarządzone przez stronę rosyjską
jest rozwiązaniem mało praktycznym. Ale wolumen przeładunków znacząco wzrósł.
Trochę mniej sukcesów mamy w sprawach drażliwych, szczególnie historycznych.
Zwrot archiwaliów objął tylko część akt katyńskich. Nie udało się uzyskać zwrotu
archiwum Piłsudskiego. Ale udało się na przykład opublikować wyniki prac Komisji
do Spraw Trudnych, w których zamieszczono sporo uczciwych artykułów. Minister
Rotfeld powiedział mi kiedyś, że gdyby zamazać nazwiska, to nie dałoby się odróżnić,
które z nich są autorstwa Polaków, a które Rosjan. Pojednanie może się dokonać
tylko na bazie prawdy. Z kolei my umożliwiliśmy wreszcie Rosjanom otwarcie swojej
wystawy w Auschwitz – mało kto w Polsce pamięta, że zginęły tam dziesiątki tysięcy
radzieckich jeńców wojennych. Rosjanie przyjęli nasz warunek, aby na wystawie nie
było informacji zakłamujących historię.
Najbardziej jednak obiecujące z naszego punktu widzenia było osobiste
zaangażowanie Władimira Putina w stosunki polsko-rosyjskie. W Polsce naturalnie
przyjmuje się, że skoro Putin jest rosyjskim imperialistą, to musi być polonofobem.
Łatwo też przechodzi się do porządku dziennego nad gestami ze strony Rosjan, choć
one dla polityków rosyjskich też są obciążone politycznym ryzykiem. Niezależnie od
tego, co się dzisiaj mówi o późniejszych decyzjach Władimira Putina, trzeba przyznać,
że zainwestował swój kapitał polityczny w poprawę stosunków z Polską, począwszy od
wizyty na Westerplatte, która była dużym sukcesem polskiej dyplomacji. Oto bowiem
po raz pierwszy rosyjski przywódca uznał za początek drugiej wojny światowej nie rok
1941, ale 1939. To znacząca zmiana w narracji historycznej. Odejście od stalinowskiej
wersji historii. Mam zresztą wrażenie, że Putin skrócił i wyostrzył swoje przemówienie
po twardej przemowie Lecha Kaczyńskiego, ale fakt pozostaje faktem. Było to na
tyle istotne, że mało kto zauważył inną deklarację o charakterze historycznym – otóż
minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii David Miliband przeprosił Polskę za
nieudzielenie pomocy wojskowej we wrześniu 1939 roku.
Tuż przed wizytą Putin napisał w swoim artykule programowym zamieszczonym
w „Gazecie Wyborczej” o potrzebie ułożenia dobrosąsiedzkich i partnerskich stosunków
„między dwoma wielkimi narodami europejskimi”: Rosjanami i Polakami. Dwa dni
później, w odpowiedzi, starałem się zachęcać Rosję do prawdziwej modernizacji, to
jest do modernizacji społecznej i politycznej, a nie jedynie technicznej i wojskowej.
Napisałem też: „Chyba nigdy w swoich dziejach oba te kraje, zwłaszcza Niemcy, ale
także i Rosja, nie hołdowały tak wartościom demokratycznym i nie były tak inspirowane
ich przesłaniem”. W wypadku Rosji mowa była o jej ostatnim dwudziestoleciu „prób
modernizacyjnych i demokratyzacyjnych”, nie tylko o epoce Putina. Naturalnie nasza
ówczesna opozycja udała niezrozumienie, że „próby demokratyczne” i „hołdowanie”
demokracji to nie to samo co bycie demokracją.
Następnym krokiem milowym było zaproszenie premiera Tuska do Katynia. To
była całkowicie inicjatywa Putina. I jako pierwszy rosyjski przywódca pojawił się tam
7 kwietnia 2010 roku. Zrozumiał chyba, że Polacy mają powody do strachu, i chciał
ten strach uśmierzyć. I wykonał – pewnie w sposób mało nas satysfakcjonujący – może
nie cały krok, ale pół kroku w naszą stronę. Fakt pozostaje faktem: Władimir Putin był
pierwszym przywódcą Rosji, który złożył hołd polskim ofiarom Katynia. To mogło być
wstępem do kolejnych aktów pojednania. W niewygłoszonym niestety przemówieniu
w Katyniu zamierzał to zauważyć i docenić prezydent Kaczyński.
Dziś to wszystko może się wydawać mistyfikacją. Cyniczną grą z jednej strony,
a naiwnością z drugiej. Wtedy jednak nie mieliśmy pewności, w którą stronę to pójdzie.
Jak łatwo się przekonać, czytając amerykańskie depesze dyplomatyczne ujawnione
przez WikiLeaks, to Polska najwcześniej i najbardziej dobitnie ostrzegała sojuszników
przed groźnymi tendencjami w Rosji. Ale nie mogliśmy nie wykorzystać szans na
porozumienie, nawet jeśli ostatecznie okazałyby się płonne. Uważałem, że Polska nie
może zachowywać się jak mały kraj, który kieruje się wyłącznie strachem. Uważałem,
że dzisiaj mamy już dość sił i wiary w siebie, aby realnie testować intencje rywala.
Jednocześnie we wszystkich kontaktach z MON podkreślaliśmy potrzebę energicznego
wzmacniania naszej obronności, na wypadek gdyby sama natura rosyjskiego reżimu
przeszkodziła próbom porozumienia.
W interesie Polski leżałaby dobrowolna modernizacja Rosji bez przymusu w postaci
przegranej wojny lub smuty. Stabilny, zamożny sąsiad jest lepszy od psychopaty, który
może podpalić nasz dom, swój dom albo i całą wieś. Oczywiście leżałoby to także
w interesie samej Rosji. Pracując jeszcze w Amerykańskim Instytucie Przedsiębiorczości
w Waszyngtonie, dokonałem analizy możliwej trajektorii gospodarki rosyjskiej przy
założeniu, że od 1913 roku rozwija się w tym samym tempie co Kanada. Założenie
wydaje mi się rozsądne, bo oba kraje mają podobny klimat i podobne złoża naturalne.
Otóż gdyby Rosja rozwijała się przez cały XX wiek w tempie Kanady, to – przy obecnej
liczbie ludności – pod jego koniec miałaby około połowy PKB Stanów Zjednoczonych.
Z tym że, oczywiście, gdyby nie rewolucja, wojna domowa i druga wojna światowa,
Rosja miałaby dwa razy większą ludność, a wtedy dorównywałaby gospodarczo USA.
Tymczasem dzisiaj ma gospodarkę wielkości mniej więcej Włoch i nie jest to baza
materialna, na której można odbudować globalne supermocarstwo.
Wielka nadzieja Zachodu, prezydent Miedwiediew, być może chciał realizować to,
co obiecywał kiedyś Putin: modernizować Rosję, nie tylko w sensie technicznym czy
infrastrukturalnym, lecz także cywilizacyjnym. Jednak chyba nikt nie miał wątpliwości,
że pod względem siły osobowości Miedwiediew był wobec Władimira Putina tym,
czym prezydent Andrzej Duda jest wobec Jarosława Kaczyńskiego. Ale dobrym
podsumowaniem obu sytuacji jest dowcip krążący wówczas po Moskwie: „W Rosji
są tylko dwie frakcje, Putina i Miedwiediewa. Tylko Miedwiediew nie wie, do której
należy”.
10 kwietnia 2010 prezydent Lech Kaczyński miał powiedzieć w Katyniu, że:
Drogą, która zbliża nasze narody, powinniśmy iść dalej, nie zatrzymując się na niej
ani nie cofając. Ta droga do pojednania wymaga jednak czytelnych znaków. Na tej
drodze trzeba partnerstwa, dialogu równych z równymi, a nie imperialnych tęsknot.
Trzeba myślenia o wspólnych wartościach: o demokracji, wolności, pluralizmie,
a nie – o strefach wpływów.

Gdyby została zgodnie z planem wygłoszona, stanowiłaby krok nie tylko ku


zbliżeniu polsko-rosyjskiemu, ale nawet polsko-polskiemu.
Katastrofa smoleńska ma wiele wymiarów. Prywatny, państwowy, polityczny i także
międzynarodowy. Trzy dni w polityce międzynarodowej – od 7 do 10 kwietnia 2010
roku – to cezura, która na wiele lat określiła kształt stosunków polsko-rosyjskich. 7
kwietnia zbliżaliśmy się do Rosji na gruncie europejskim jako „dwa wielkie narody”.
Rosjanie chcieli stosunki z Polską znormalizować, zacząć robić wspólne interesy,
i gotowi byli zapłacić za to koncesjami w polityce historycznej. Byłyby to nie tyle
warunki, które moglibyśmy przyjąć, ile nasz prawdziwy sukces. 10 kwietnia ze
wszystkimi konsekwencjami zaczął nas rozdzielać. W takim ujęciu katastrofa smoleńska
urasta do potwierdzenia historiozoficznego fatalizmu, który swą nieobliczalnością
ponownie odepchnął od siebie dwa narody czyniące nieśmiałe kroki ku pojednaniu.
Bez katastrofy smoleńskiej stosunki polsko-rosyjskie znajdowałyby się na innej
trajektorii. Być może przez ten czas bylibyśmy w stanie zajść na drodze, o której
miał zamiar powiedzieć Lech Kaczyński, dużo dalej. Nie przeszkadzałaby im
eksplozja werbalnej rusofobii firmowanej przez Antoniego Macierewicza, z obłędnymi
oskarżeniami o zamach włącznie, która skutecznie zniszczyła to niewielkie zaufanie,
jakiego do siebie nabraliśmy. Nie byłoby priorytetowej dla Rosjan „obrony munduru”
rozpoczętej, gdy tylko zorientowali się, że współodpowiedzialni za katastrofę mogą
być ich kontrolerzy. Nie dowiedzielibyśmy się, jak cynicznie, a upokarzająco dla nas,
Rosjanie potrafią grać sprawą zwrotu wraku prezydenckiego samolotu, co skutecznie
odbudowało mur niechęci.
Przed Smoleńskiem zaczynało się mówić w Europie, że pragmatyzm stosunków
polsko-rosyjskich i zalążki pojednania mogą stać się inspiracją dla niełatwych
stosunków Rosji z większością jej sąsiadów. Nasza próba normalizacji budowała
wizerunek Polski jako poważnego zawodnika, kraju, który potrafi wznieść się ponad
postkolonialne strachy i uprzedzenia. Gdyby nie Smoleńsk, odwilż potrwałaby dłużej,
zapewne do Anschlussu Krymu. Czy w tym czasie udałoby się stworzyć sytuację,
w której rywalizacja o wpływy na Ukrainie mogła przyjąć inny obrót i starciu o Ukrainę
zapobiec? Niestety Smoleńsk sprawił, że wszystko wróciło w stare, znane koleiny, ze
stratą dla obu krajów. Czy mogło być inaczej, tego już nigdy się nie dowiemy.
W sejmowym exposé w 2013 roku – po Smoleńsku, ale przed Krymem – można
jeszcze było marzyć tak:

Rzym to nie tylko Cesarstwo Zachodnie, lecz także prawosławne Bizancjum,


z nieprzerwanym do 1453 roku pocztem cesarzy. Nasz wielki rodak, Jan Paweł
II, mawiał, że Europa jest w pełni sobą, gdy oddycha oboma płucami –
wschodnim i zachodnim. Gdyby więc świat wschodniosłowiańskiego prawosławia
kiedyś zechciał, i umiał, przyjąć dorobek prawny oraz instytucjonalny naszej Unii, to
horyzont europejskiego świata przesunąłby się nie tylko za Dniepr, ale hen, po granice
Chin i Korei. Polska na zawsze przezwyciężyłaby syndrom peryferii i znalazłaby
się w bezpiecznym centrum. Tak poszerzony Zachód, z zasobami Rosji, potęgą
gospodarczą Unii oraz wojskową Stanów Zjednoczonych, miałby szansę zachowania
wpływów w świecie wschodzących potęg pozaeuropejskich.

Dziś wydaje się to mrzonką, ale w Rosji do głosu dojdzie kiedyś pokolenie, które
zapragnie tych wolności i szans, jakie mają jego rówieśnicy u nas, na Zachodzie.
Liderzy przemijają. Reżimy, także kleptokratyczne, wydają się najstabilniejsze tuż
przed upadkiem. Jak mawiał, parafrazując Cycerona, jeden z moich profesorów na
Oksfordzie: „Gdzie jest śmierć, tam jest nadzieja”.
5. Nasz amerykański sen

4
czerwca 2014 roku, podczas uroczystej kolacji w Arkadach Kubickiego, czyli
w ogrodowej części Zamku Królewskiego w Warszawie, siedziałem naprzeciwko
prezydenta USA Baracka Obamy i podczas deseru podprowadziłem siedzącego
nieco dalej Lecha Wałęsę. Nasz były prezydent domagał się osobnego spotkania,
jak noblista z noblistą, a gdy Amerykanie się nie zgodzili, wygłosił o Obamie kilka
cierpkich słów. A teraz Wałęsa, ku mojemu zdziwieniu, zamiast nawiązać rozmowę,
wygłosił monolog sugerujący prezydentowi USA, jaką politykę powinien prowadzić
wobec Chin. Gdy zaczerpnął oddechu, Obama puścił do mnie oko i powiedział: „Panie
prezydencie, przyjmuję pańskie sugestie do wykonania”. Mogłem zgodnie z prawdą
powiedzieć prasie, że dwaj mężowie stanu uzgodnili poglądy w najważniejszych
sprawach strategicznych naszego globu. Kryzys został zażegnany.
Godzinę wcześniej w Sali Wielkiej Zamku Królewskiego, w obecności kilkunastu
prezydentów i premierów z całej Europy, prezydent Bronisław Komorowski wręczył po
raz pierwszy Nagrodę Solidarności, mojego pomysłu. I nie była to jedynie statuetka, ale
także milion euro, po części dla laureata, po części na wskazane przez niego programy.
Zależało mi, aby pokazać, że Polska nie tylko kocha wolność, lecz także ma już środki,
aby innym pomóc o nią walczyć. Uroczystość była efektem wielomiesięcznej pracy
całego MSZ. Kapituła, do której zaproszenie przyjęły takie osobistości jak Catherine
Ashton, Carl Bildt, Władysław Bartoszewski czy Emma Bonino, przyznała ją Mustafie
Dżemilewowi, przywódcy Tatarów Krymskich, byłemu dysydentowi jeszcze z czasów
sowieckich, a ówcześnie niezłomnemu krytykowi właśnie dokonanego Anschlussu
Krymu. Chwilę później przedstawiłem więc Dżemilewa prezydentowi USA. To wtedy
powstała fotografia, która obiegła świat: sędziwy Dżemilew błagalnie składa ręce
przed Obamą, aby wolny świat zrobił coś w sprawie aneksji i pierwszych prześladowań
mieszkańców wiernych Ukrainie.
Kolacja była ukoronowaniem dnia, podczas którego Barack Obama wygłosił na
placu Zamkowym słowa, które chwaliły nas za odniesione ćwierć wieku wcześniej
zwycięstwo: bezkrwawe przejście od komunizmu do demokracji. Wypowiedział też
słowa, które ceniłem bardziej niż komplementy:

Więc przybyłem do Warszawy dzisiaj, w imieniu Stanów Zjednoczonych, w imieniu


Sojuszu Północnoatlantyckiego, aby potwierdzić nasze ciągłe zaangażowanie
w bezpieczeństwo Polski. Artykuł 5 jest jasny, atak na jednego jest atakiem na
wszystkich, jako sojusznicy mamy święty obowiązek bronienia waszej integralności
terytorialnej, co zrobimy, stoimy ramię w ramię, teraz i zawsze, za wolność waszą
i naszą. Polska nigdy nie będzie już samotna.

A dalej było jeszcze lepiej:

Wczoraj ogłosiłem nową inicjatywę w celu wzmocnienia bezpieczeństwa naszych


sojuszników NATO i zwiększenia obecności zbrojnej NATO w Europie. I przy
wsparciu Kongresu będzie to oznaczać więcej rozmieszczonego sprzętu dla szybszego
reagowania w czasie kryzysu, więcej ćwiczeń i manewrów dla gotowości naszych
dodatkowych sił USA na ziemi, niebie i powietrzu, w tym również tutaj, w Polsce. To
będzie oznaczało większą pomoc dla przyjaciół – jak Ukraina, Mołdawia i Gruzja –
którzy będą walczyć o swoje własne bezpieczeństwo.

I zakończył:

Ukraińcy dnia dzisiejszego są spadkobiercami Solidarności, ludzi takich jak wy,


którzy gotowi byli rzucić wyzwanie bankrutującemu reżimowi. Gdy wasze protesty
próbowano zgnieść stalową pięścią, Polacy układali kwiaty w bramie stoczni. Dzisiaj
Ukraińcy układają swoje kwiaty na Majdanie Niezależności. Pamiętamy polskich
głosujących, którzy czuli smak Polski. Słyszymy to dzisiaj w głosach na Majdanie,
nazwanych już przez niektórych smakiem prawdziwej wolności. „Kocham swój kraj”,
powiedziała ta kobieta, „Walczymy o wolność i sprawiedliwość”, „Jesteśmy wdzięczni
za wsparcie Polaków” – mówiła w imieniu wielu Ukraińców – „dziękujemy ci,
Polsko, słyszymy cię, kochamy cię”. Dzisiaj możemy powiedzieć to samo: dziękuję,
Polsko. Dziękuję za twoją odwagę, dziękuję za przypomnienie światu, że niezależnie
od tego, jak brutalny jest rozpad, jak długa jest noc, chęć wolności i godności nie
blaknie i nigdy nie zniknie. Dziękuję ci, Polsko, za twoją żelazną wytrwałość, za
pokazanie, że tak zwykły obywatel może zmienić kurs historii, a wolność zatriumfuje,
ponieważ w końcu czołgi i żołnierze są niczym wobec naszych ideałów. Dziękuję
ci, Polsko, za twój triumf. Nie triumf zbrojny, ale triumf w duchu człowieczeństwa.
Prawda, która daje nam siłę, jest taka, że nie ma zmiany bez ryzyka, nie ma postępu
bez ofiar i nie ma wolności bez solidarności.

Wtedy wydawało nam się to dość oczywiste, że Polska stała się stolicą walki
o wolność na całym świecie. Że na 25-lecie naszego demokratycznego przełomu do
Warszawy zjeżdża cały demokratyczny świat. Że wobec agresji rosyjskiej na Ukrainie
jesteśmy stawiani za wzór i przedmurze Zachodu. Że z szacunku i podziwu dla nas
przywódcy NATO i Unii Europejskiej poświęcają dzień, aby podpisać Warszawską
Deklarację Wolności. By ocenić, jak to było wyjątkowe, wystarczy sobie wyobrazić, jak
będzie wyglądać 30-lecie. Nie będzie rządowych uroczystości, ani USA, ani Polska nie
są już ikonami demokracji, świat przestał nas stawiać za wzór, Ukraina nie chce już iść
naszym śladem. Nagrodę Solidarności – która miała być doroczna – przyznano jeszcze
tylko raz, w ostatnich dniach prezydentury Bronisława Komorowskiego, w roku 2015,
na mój wniosek córce zamordowanego pod Kremlem Borysa Niemcowa. Teraz znowu
celebrujemy nasze klęski, a nie nasze zwycięstwa.
Na co dzień moim partnerem byli naturalnie sekretarze stanu USA: Condoleezza
Rice, Hillary Clinton i John Kerry. Najdłużej i najbliżej współpracowałem z Hillary
Clinton. Podczas jednej z oficjalnych kolacji organizowanych przez państwo aspirujące
do NATO posadzono nas obok siebie i gdy mówcy przynudzali ponad miarę,
spytałem ją:
„Mogę ci opowiedzieć dowcip o Clintonach?”
„Czy aby przyzwoity?” – spytała i zauważyłem błysk paniki w jej oczach.
„Tak, spokojnie, ale pod warunkiem że mi przerwiesz, jeśli już go słyszałaś”.
„OK”.
„Clintonowie urwali się ochronie i spędzili weekend, jeżdżąc samochodem po
Arkansas, jak za starych czasów. Podjeżdżają przed stację benzynową, której
właścicielem okazuje się chłopak Hillary jeszcze z czasów szkolnych. Po wymianie
serdeczności odjeżdżają i Bill mówi do Hillary: «Widzisz, jakbyś wyszła za niego, to
zostałabyś współwłaścicielką stacji benzynowej». «Nie, Bill, gdybym wyszła za niego,
to on zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych»”.
Hillary rozpromieniła się w uśmiechu i odparła:
„Nie słyszałam. Świetne. Powiem Billowi!”
Dobre relacje osobiste między ministrami pomagają w nieuniknionych rozmowach
o trudnych sprawach. Całą sztuką jest tworzyć klimat i kontekst, w którym problemy
można rozwiązać lub ominąć bez wdawania się w publiczną awanturę między
zainteresowanymi krajami. Już podczas swej pierwszej podróży do Polski jako sekretarz
stanu Hillary Clinton dała znać poprzez swojego ambasadora, że będzie chciała
poruszyć potrzebę uchwalenia ustawy restytucyjnej. Sprawa jest skomplikowana, bo
z jednej strony Polska rzeczywiście – w odróżnieniu od większości państw regionu –
nie uchwaliła takiej ustawy w odniesieniu do mienia prywatnego. A raczej uchwaliła,
za rządów AWS, ale prezydent Aleksander Kwaśniewski ją zawetował. Z drugiej strony
własność prywatna nie była ani żydowska, ani aryjska, bo polskie księgi wieczyste
i sądy nie stosują takich kategorii. Natomiast prawdziwa własność żydowska – czyli
mienie przedwojennych żydowskich związków wyznaniowych – została szczodrze
zwrócona na zasadach podobnych co kościołom chrześcijańskim. Temat jest szeroki
i nie starczyłoby nań osobnej książki. Uważałem wtedy – i ostatnie kontrowersje
jeszcze mnie w tym utwierdziły – że sprawy powinny być rozpatrywane przez sądy,
które dokonują elementarnej weryfikacji dokumentów spadkowych. Niedostatecznie,
jak się dowiedzieliśmy, i jest to pole do nadużyć. Ale wyobraźmy sobie, jak bardzo by
się ono poszerzyło, gdyby decyzje należały tylko do urzędników. Nie zdziwiłem się, że
ostatnio entuzjazm wobec uchwalenia ustawy restytucyjnej wyhamował.
Uważałem też, że akurat USA są ostatnim krajem, który powinien się w tej sprawie
wypowiadać. Kazałem odgrzebać z archiwum MSZ oryginał umowy indemnizacyjnej,
na której podstawie Stany Zjednoczone już w latach 60. otrzymały spore jak na
ówczesne możliwości Polski kwoty – kilkadziesiąt milionów dolarów. Przejrzałem tekst
i w duchu podziękowałem gomułkowskim dyplomatom. Umowa stwierdzała, że odtąd
wszelkie roszczenia majątkowe obywateli USA wobec Polski powinny być kierowane
do rządu Stanów Zjednoczonych, a ten uznaje sprawę za zamkniętą i zobowiązuje
się do tego, że już nigdy nie poruszy sprawy w stosunkach dwustronnych. Aby
stronie amerykańskiej uświadomić kategoryczność naszego stanowiska, powiedziałem
w wywiadzie radiowym w poranek przylotu Clinton, że „jeśli Stany Zjednoczone
chciały coś zrobić dla polskich Żydów, to właściwym momentem był okres 1943–
1944, gdy większość z nich jeszcze żyła i gdy Polska, głosem Jana Karskiego, o to
błagała”.
Hillary doniesiono o moich słowach i tym razem temat się nie pojawił, ale nie
zniknął. Wypłynął ponownie podczas jednej z moich wizyt w Waszyngtonie. Podczas
formalnych rozmów obu delegacji w Departamencie Stanu Hillary Clinton zapytała:
„Austria wypłaciła Żydom odszkodowania, a wy nie możecie?”.
Usłyszawszy, że nasz sojusznik uważa Polskę za kraj, który miał podczas drugiej
wojny światowej podobny status co ojczyzna Adolfa Hitlera, zareagowałem bardzo
stanowczo:
„Pani minister, w czyim imieniu formułuje pani ten postulat? Bo jeśli chodzi
o obywateli pani kraju, to dawno ich spłaciliśmy”.
Wszyscy w pokoju zamarli, a w powietrzu zawisła awantura. Ale Clinton się
zmieszała i zmieniła temat. Sekretarz Stanu USA w tym momencie uznała, że stosunki
z Polską, oraz ze mną osobiście, są ważniejsze niż lobbyści, którzy niewątpliwie
podrzucili jej to skandaliczne porównanie. A więc potyczkę wygraliśmy. A po moim
powrocie do kraju z inicjatywy MSZ powstała strona propertyrestitution.pl z raportami
od wojewodów i szczegółowymi informacjami o tym, jak szczodra Polska do tej pory
była w przywracaniu mienia swoim obywatelom.
Myślę, że nigdy przedtem ani potem polski minister spraw zagranicznych nie
mówił ze swoim amerykańskim odpowiednikiem tak dobitnie. Niektórym podwładnym
sekretarz stanu mogło się to nie spodobać, ale u samych decydentów budziło szacunek.
A było tak dlatego, że mówiłem, opierając się na mocnej podstawie prawnej i politycznej,
dzięki mrówczej pracy MSZ w archiwach i w kontekście świetnej reputacji Polski oraz
naszych dobrych stosunków na innych polach. Konfrontacja, która w innych czasach
mogła doprowadzić do poważnego kryzysu w stosunkach polsko-amerykańskich,
pozostała nieznana dla opinii publicznej. Ba, to raczej strona amerykańska uznała, że
popełniła błąd, i miłymi symbolicznymi gestami próbowała go naprawić. W kolejnych
miesiącach na przyjęciach w nowej rezydencji polskiego ambasadora w Waszyngtonie
pojawili się zarówno sekretarz stanu Hillary Clinton, jak i wiceprezydent Joe Biden,
co cały waszyngtoński korpus dyplomatyczny odczytał jako jasny sygnał naszego
awansu. Gdy stosunki między krajami i ministrami są mocne, najtrudniejsze sprawy
daje się rozwiązywać. Gdy złe, kraj słabszy musi płacić ustępstwami za sam przywilej
spotkania i rozmowy.
Mieszkając pomiędzy silniejszymi sąsiadami od z górą dwóch wieków, szukamy
wsparcia naszego bezpieczeństwa u mocarstw spoza regionu, kiedyś u Francji, potem
u Wielkiej Brytanii, a od 1989 roku źródłem naszej nadziei i frustracji są Stany
Zjednoczone. Bycie młodszym partnerem w sojuszu zawsze jest niekomfortowe
i ryzykowne. Ale niektórzy potrafią kalkulować lepiej od nas. Gdy w 1940 roku Helsinki
otrzymały zaproszenie do koalicji antyhitlerowskiej, najpierw grzecznie zapytały, jakie
siły Wielka Brytania skłonna byłaby przysłać dla wzmocnienia Finlandii. Gdy usłyszały,
że niewielkie, podziękowały. Później co prawda Finlandia walczyła po stronie Niemiec,
ale pilnowała, aby ani jeden fiński pocisk nie spadł na oblegany Leningrad. I zachowała
niepodległość.
Natomiast my jesteśmy entuzjastami. Polonia Semper Fidelis. Gdy już raz zwiążemy
się z sojusznikiem, walczymy o wspólną sprawę z założeniem, że nasz sojusznik będzie
nam oddany tak, jak my jemu. „Ta wojna jest także naszą wojną” – powiedział Jarosław
Kaczyński z mównicy sejmowej, popierając decyzję rządu SLD o wsparciu interwencji
zbrojnej USA w Iraku. Mimo że Polska nie miała w Iraku żadnych interesów i chociaż
taka deklaracja utrudnia potem domaganie się korzyści.
Prawie każdy polski polityk zajmujący się stosunkami polsko-amerykańskimi marzy
też o tym, aby wykorzystać naszą Polonię w Stanach Zjednoczonych do uzyskania
takiego wpływu na wewnętrzną politykę USA, jaką mają inne diaspory, z żydowską
na czele. Czy nie byłoby wspaniale, gdyby nasi działacze potrafili oddziaływać na
amerykańskich kongresmenów i senatorów tak skutecznie, że żadna decyzja dotycząca
Polski by nie zapadła bez uzgodnienia tego z nami? Ileż by można osiągnąć, gdyby nasza
Polonia w Chicago przestała się zajmować wynikami smoleńskiego pseudośledztwa
Antoniego Macierewicza, a doprowadziła do wybrania Polaka na swojego burmistrza!
Pomoc wojskowa, wizy, technologie – wszystko byłoby do załatwienia, gdyby tylko
głosy polskiego lobby w Kongresie były niezbędne do przeprowadzenia innych
kluczowych spraw. Zapytałem kiedyś asystenta Barbary Mikulski, wieloletniej senator
polskiego pochodzenia ze stanu Maryland, w którym z rodziną mieszkaliśmy, dlaczego
to się nie udaje. „To proste – odrzekł bez zastanowienia. – Nasze kampanie wyborcze
są bardzo drogie i polityk ciągle musi zdobywać na nie pieniądze. Idziesz do Żydów, to
zapraszają cię na kolację, na której miejsce przy stole kosztuje tysiąc dolarów, i w jeden
wieczór zbierasz pokaźną sumę. Idziesz do Polaków i każdy da jak na mszy – jeśli to
będzie 20 dolarów, to już czuje, że był szczodry”.
Zapytałem o to także Zbigniewa Brzezińskiego, który opisał mi to tak: „Kiedy
do prezydenta Jimmy’ego Cartera przychodziła grupa Ormian, to stawiali na stole
magnetofon i mówili: «Panie prezydencie, jeśli pan spełni nasze postulaty, to my
zobowiązujemy się do zebrania tylu i tylu setek tysięcy dolarów na pańską kampanię
i do mobilizacji tylu i tylu głosów w kluczowych dla pana stanach». A gdy przychodzili
Polacy, prezydent mówił: «Panie prezesie, proszę tutaj, miejsce dla pana w pierwszym
rzędzie». I prezes wychodził wniebowzięty, nie załatwiwszy żadnej polskiej sprawy.
No i pamiętaj o Karolu Rozmarku”.
Nie słyszałem wcześniej o tej postaci, więc sięgnąłem do źródeł. A był Karol
(Charles) Rozmarek postacią niezwykłą w historii amerykańskiej Polonii. Urodzony
pod koniec XIX wieku w Wilkes-Barre w stanie Pensylwania, w 1939 roku w wieku
44 lat został prezesem największej polonijnej organizacji na świecie. Pierwszym
urodzonym w Ameryce. Czy można było sobie wyobrazić trudniejszy czas dla Polonii?
Polska po 20 latach wolności znów padała pod ciosami najeźdźców z Zachodu
i Wschodu. Karol stanął na wysokości zadania. Pięć lat później w Buffalo ponad dwa
i pół tysiąca delegatów powołało do życia Kongres Polonii Amerykańskiej. Rozmarek
przeżywał wielkie chwile. Zjednoczył Polonię. Polacy mogli wreszcie wpłynąć na
amerykańską politykę. I tak się złożyło, że w nadchodzących wyborach prezydenckich
to, czy Polacy poprą Roosevelta w walce o czwartą kadencję, czy nie, mogło przesądzić
o ich wyniku.
Roosevelt o tym wiedział. Na początku października 1944 roku po raz pierwszy
przyjął Rozmarka w Białym Domu. Wspólne zdjęcie na tle wielkiej mapy przedwojennej
Polski obiegło całą polskojęzyczną prasę. Wielki jak dąb Rozmarek góruje nad
unieruchomionym Rooseveltem siedzącym na wózku skrytym za drewnianym biurkiem.
Trzy tygodnie później – dziesięć dni przed wyborami – Roosevelt zjawia się w Chicago.
Przyjmuje przywódcę Polonii w swojej słynnej salonce. Po kilkudziesięciu minutach
rozmowy Rozmarek oświadcza prasie: „7 listopada będę głosował na Roosevelta”.
Jest pewny, że zdjęcie na tle mapy i prywatna – w jego mniemaniu szczera – rozmowa
gwarantują, iż prezydent poprze polskie postulaty w stosunku do wschodniej granicy.
Ale nie ma nic na papierze. Wystarczają mu gesty.

Prezydent USA Franklin Delano Roosevelt i działacz polonijny Karol Rozmarek na tle
mapy przedwojennej Polski, 1944 r.
fot. Domena publiczna
Tymczasem sprawa granicy wschodniej już była przegrana. Roosevelt już w lutym
w Teheranie zgodził się na postulaty Stalina odnośnie do wschodniej granicy Polski.
I nie zamierzał się z tych ustaleń wycofywać, ani z powodu hekatomby Warszawy, ani
z powodu ustnych obietnic złożonych prezesowi Rozmarkowi. W Jałcie potraktował
nas z równą nonszalancją co Jana Karskiego błagającego o ratunek dla polskich Żydów.
A amerykańscy historycy do dziś piszą o jego politycznym majstersztyku w zdobyciu
polskich głosów.
Uważałem, że dopóki jestem ministrem spraw zagranicznych, Polska powinna
być dobrym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ale nie powinna być zbiorowym
Karolem Rozmarkiem.

Taniec z hipopotamem
Stany Zjednoczone to kraj w Polsce podziwiany i przeważnie lubiany. Polska wiele
mu zawdzięcza, choć historycznie relacje z nim zawsze były ambiwalentne. Z jednej
strony poparcie prezydenta Wilsona dla kwestii niepodległości Polski, z drugiej strony
zupełne lekceważenie jej interesów przez Roosevelta w Teheranie, Jałcie i Poczdamie.
Niezwykły wysiłek i pomoc humanitarna za czasów Herberta Hoovera, a następnie
fiasko misji Jana Karskiego. W ostatnich dekadach bilans jest znacznie lepszy:
w latach 70. proces helsiński wspierany przez prezydenta Cartera, dzięki któremu
ruchy opozycyjne po naszej stronie żelaznej kurtyny uzyskały częściową ochronę,
w latach 80. wsparcie Ronalda Reagana dla „Solidarności”, na początku lat 90. presja
George’a Busha na Helmuta Kohla, która doprowadziła do ostatecznego uznania przez
Niemcy naszej zachodniej granicy.
Po upadku komunizmu państwo amerykańskie postawiło na Polskę jako kraj, który
może odnieść sukces w transformacji ustrojowej. Zachęcały nas do reform nawet wtedy,
gdy wielu z nas w Polsce wątpiło w ich sukces. Stworzyły fundusz stabilizacji złotego
i zachęcały biznes do inwestycji w Polsce wtedy, gdy kapitału brakowało nam jak
powietrza. I początkowo to właśnie USA dominowały w inwestycjach bezpośrednich.
Miały też więcej odwagi w otwieraniu instytucji świata zachodniego. Nie jest
przypadkiem, że Polska wpierw weszła do NATO, w 1999 roku, a dopiero później do
Unii Europejskiej, w roku 2004. Wejście do NATO jest naturalnie łatwiejsze niż do
UE, bo nie wymaga przebudowy całego systemu prawnego, ale wola polityczna też
miała swoje znaczenie. W pewnym sensie sukces Polski wpisywał się w plany Stanów
Zjednoczonych. Mieliśmy być materialnym dowodem na to, że Europa wreszcie
jest bezpieczna i zjednoczona. A symbolicznie być ikoną zwycięstwa wolnego świata
w zimnej wojnie. I polski przykład musiał promieniować na cały region. Pod tym
względem interes polski i amerykański idealnie współgrał.
Wzajemne relacje oparte były zresztą nie tylko na interesach, lecz także na
sentymentach. Elity władzy w Polsce, zarówno po stronie postkomunistycznej, jak
i postsolidarnościowej, znały Stany Zjednoczone, a to ze stypendiów amerykańskich –
jak Balcerowicz czy Cimoszewicz, a to z pracy na czarno – jak Kwaśniewski. To był
kraj marzeń dla jednych i drugich. Wśród amerykańskich administracji była również
cała grupa (Timothy Garton Ash ukuł na nią termin Polintern) ludzi życzliwych
Polsce. Składała się ona i z ludzi wpływowych, takich jak Zbigniew Brzeziński i jego
dzieci: Mika – znana komentatorka telewizyjna; Mark – demokrata, były ambasador
amerykański w Szwecji; Ian – republikanin, zastępca sekretarza obrony w administracji
Busha. Życzliwi Polsce ambasadorowie to Chris Hill, Victor Ashe, Lee Feinstein czy
„Mr Poland” w kolejnych administracjach – Dan Fried. Niezwykle mocno wspierali nas
ludzie, którzy w latach 80. służyli w Polsce „na pierwszej linii”. Głównie dziennikarze
z okresu stanu wojennego. Wtedy przeważnie młodzi i przebojowi, a 10 czy 15 lat
później wpływowi członkowie kolegiów redakcyjnych: David Ensor z CNN, Jackson
Diehl z „The Washington Post”. A trochę z innej beczki Wolf Blitzer z CNN, który
przyznaje się do polskich korzeni.
Ten strategiczny wybór Polski na regionalnego partnera rozbudził w nas
nierealistyczne oczekiwania. Sytuacja wcześniej czy później musiała wrócić do
normalności. To znaczy do przyjacielskich stosunków między krajami o bardzo różnych
potencjałach. Ten proces przyspieszył po 11 września 2001 roku, gdy administracja
Busha na dekadę zajęła się wojną z terroryzmem i zepchnęła relacje z Ameryką
Łacińską i Europą Środkową na dalszy plan. Mimo to politycy w Polsce wciąż wierzyli,
że nasz kraj może być regionalnym sojusznikiem dla Amerykanów w podobnym
stopniu co Izrael. Pewne przesłanki skłaniały do takiego myślenia – choćby fakt,
że w przeciwieństwie do Izraela jesteśmy z USA formalnie związani traktatem
sojuszniczym. Ewidentne było jednak to, że do realizacji takiego scenariusza brakowało
wtedy kluczowego czynnika: zaangażowania USA. Dla globalnego supermocarstwa
Polska ma mniej więcej takie znaczenie jak dla nas Estonia. Kraj sympatyczny, ale na
granicy horyzontu zainteresowania.
Paradoksalnie ten problem z postrzeganiem rzeczywistości dotyczył zarówno
strony postkomunistycznej, jak i postsolidarnościowej. Postkomuniści widzieli
w Stanach Zjednoczonych duchową stolicę świata zachodniego. Stamtąd mogło
przyjść przebaczenie starych win i błogosławieństwo na przyszłość. Niektórzy ludzie
„Solidarności” marzyli o powrocie do czasów Reagana, gdy Polska była kluczowa dla
realizacji globalnej strategii. Obydwa podejścia prowadziły do błędnych decyzji.
Postkomuniści zdecydowali o bezwarunkowym poparciu USA w wojnie z terrorem,
co było zrozumiałe i słuszne. Polska powinna była stanąć po stronie zaatakowanego
sojusznika. Nie ma co do tego wątpliwości. Udział w operacji w Afganistanie – co
do której NATO po raz pierwszy w historii zadeklarowało uruchomienie słynnego
artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego – nie powinien być kwestionowany. Pewne
kontrowersje pojawiają się przy okazji konfliktu irackiego, bo musieliśmy za to
zapłacić przejściową izolacją w Europie. Ale tej decyzji też broniłem, choćby z punktu
widzenia wojskowego – dzięki wojnom w Iraku i w Afganistanie mamy pokolenie
żołnierzy, które powąchało prochu. Niestety oficerowie, którzy po Iraku i Afganistanie
zmienili oblicze polskiego wojska, niedawno stali się ofiarami czystek Macierewicza,
jeśli z kalendarzowych okoliczności wypadło, że karierę zaczynali w czasach PRL.
Gigantyczna inwestycja w ich wykształcenie i ostrzelanie się na prawdziwej misji
została zmarnowana.
Źle zabezpieczono sprawę korzyści niewojskowych. Obiecane kontrakty na
odbudowę Iraku czy obietnice udziału w tamtejszym przemyśle wydobywczym się
nie pojawiły. Gdy Irakijczycy rozpisywali kontrakty, finansowane przecież głównie
z amerykańskich pieniędzy, administracja amerykańska lobbowała w Bagdadzie przeciw
polskim firmom, które w tych przetargach startowały. Ponieważ rząd SLD z klasyczną
polską naiwnością oczekiwał od USA, że „szlachectwo zobowiązuje”, i nie uzyskał
niczego na piśmie, rozczarowanie było kompletne. Obejmując władzę, nie mogliśmy
się odwołać do żadnych konkretnych bilateralnych ustaleń. Wiele lat później pewien
ważny urzędnik amerykański wyraził wobec mnie niezadowolenie z powodu polskich
pretensji dotyczących Iraku. „Przecież dotrzymaliśmy słowa. Prezydent Kwaśniewski
dostał wizytę państwową w Białym Domu”.
A już neoficką nadgorliwością wykazano się wówczas, gdy udostępniono Centralnej
Agencji Wywiadowczej ośrodek w Starych Kiejkutach. Jestem zwolennikiem ścisłej
współpracy naszych wywiadów i wielokrotnie publicznie jej broniłem. Decyzja
o udostępnieniu Starych Kiejkut była ryzykowna i nawet zrozumiała w kontekście
szoku po ataku na naszego najważniejszego sojusznika. Jednak sposób załatwienia
tej sprawy nosi znamiona braku szacunku dla własnego państwa. Nie zadbano
o podpisanie stosownych porozumień. Nie przemyślano prawnych aspektów i nie
doszacowano kosztów ewentualnych reperkusji międzynarodowych tego kroku w razie
jego ujawnienia. Nikomu nie wpadło do głowy, a powinno, że to same Stany
Zjednoczone dopuszczą do wycieku informacji o tak kontrowersyjnej operacji.
Myślę, że prokuratorskie śledztwo w tej sprawie też jest nadgorliwością, ale skoro
pozwolono sobie na bezumowne branie milionów dolarów gotówki w kartonach,
to prokuraturze trudno się dziwić. Współpraca z USA była dla SLD jak płomień
świecy dla ćmy. Może jedyną korzyścią z wasalnego epizodu centrum przesłuchań
w Kiejkutach jest to, że willę, w której Amerykanie trzymali terrorystów, później
dla niepoznaki wyremontowano, dzięki czemu miałem godziwe warunki noclegowe
podczas dorocznych spotkań z młodym narybkiem naszych szpiegów.
Pod względem stosunku do Stanów Zjednoczonych nie jesteśmy wyjątkowi. Jeszcze
pracując w Waszyngtonie, zasłyszałem anegdotę od jednego z dyplomatów o tym, że
bycie bliskim sojusznikiem USA jest jak przytulenie się do hipopotama. „Na początku
jest wspaniale. Hipopotam osłania cię i grzeje. Czujesz się bezpieczny i doceniony.
Idylla. Ale prędzej czy później hipopotam przekręca się na bok. Przygniata cię i łamie
ci kości. Ty wijesz się z bólu i krzyczysz. Horror. A on nawet nie zauważa, że robi ci
krzywdę”.
Większość polskich polityków stawiających pierwsze kroki w Białym Domu traci
rezon. Magia tego miejsca – utrwalona w tysiącach relacji telewizyjnych i dziesiątkach
hollywoodzkich filmów – sprawia, że gdy wita się tam z liderem wolnego świata, kolana
robią mu się jak z waty. Amerykanie są przy tym dobrymi psychologami i wiedzą, jak
łasi jesteśmy na komplementy ludzi, których podziwiamy. Łatwo zapomnieć, po co
się przyszło, i popełnić błąd Karola Rozmarka. Dlatego tym większe wrażenie zrobił
na mnie Donald Tusk, gdy George Bush junior zaczął rozmowę od „Kocham Polskę”,
a Tusk odpowiedział mu „Ja też kocham Polskę”. Był to jednoznaczny sygnał: naszym
celem jest awans Polski z roli protegowanego USA do roli dobrego sojusznika i tanie
komplementy nie robią na nas wrażenia.
Odpowiednikiem Starych Kiejkut dla strony solidarnościowej – projektem, który
w ich mniemaniu przyspawa USA do Polski – miała być tarcza antyrakietowa. Prezydent
Lech Kaczyński powiedział nawet kiedyś, że woli, aby nie wybrano go na drugą
kadencję, ale żeby tarcza rakietowa powstała. W jego obozie wyobrażano sobie, że
jedna ważna instalacja stanie się tym, czym amerykańskie garnizony były dla Niemiec
Zachodnich w trakcie zimnej wojny – gwarancją wojskowego zaangażowania USA po
naszej stronie na wypadek wojny z Rosją. Oczywiście Amerykanie byli świadomi tych
nastrojów i jeszcze gdy byłem ministrem obrony w rządzie PiS, przysłali nam swoją
propozycję noty o tarczy od razu z gotowym projektem odpowiedzi. Wystarczyło
podpisać.
Nie sądzę, aby chodziło o to, że ktoś w Waszyngtonie uznał Polskę za kraj, który nie
jest w stanie napisać noty dyplomatycznej poprawną angielszczyzną. Chodziło o to, aby
wynik negocjacji rozstrzygnąć, zanim się one rozpoczęły. Aby Polska zadeklarowała,
że tarcza to „jej projekt”. Aby ustawić Polskę w roli petenta, który nie marzy o niczym
innym niż o posiadaniu na swoim terytorium pewnego celu dla rosyjskiego uderzenia
jądrowego. Aby jedynym przedmiotem negocjacji były kwestie techniczne w rodzaju
kosztów zewnętrznej ochrony bazy czy zwolnień podatkowych dla jej personelu.
Polsko-amerykańskie ćwiczenia wojskowe w Sochaczewie z udziałem wyrzutni rakietowych
Patriot w ramach operacji Atlantic Resolve, 21.03.2015 r.
fot. Bartosz Krupa/East News

Uważałem, że to sytuacja nie do przyjęcia. Po raz pierwszy od lat Polska miała


coś – technicznie optymalne miejsce dla budowy ważnej amerykańskiej instalacji – co
prezydent Stanów Zjednoczonych chciał zbudować jako część systemu obrony swojego
kraju i część swojej spuścizny politycznej. Ponadto wiedziałem, że w Waszyngtonie
lobbyści nie nadążali z wystawianiem faktur firmom, które chciały ten kontrakt
realizować. Jeśli w zamian za naszą zgodę w takiej sytuacji nie potrafilibyśmy uzyskać
niczego w zamian, to kiedy na cokolwiek moglibyśmy liczyć?

Akwarium
Wokół tarczy, zanim jeszcze przystąpiliśmy do jakichkolwiek negocjacji, narosło
mnóstwo nieporozumień. Nawet od samej strony techniczno-wojskowej – mam
wrażenie – właściwie nigdy w sposób przejrzysty nie uświadomiono polskiemu
społeczeństwu, o co w tym projekcie chodzi. Tarcza w wersji proponowanej przez
administrację Busha miała być elementem obrony strategicznej Stanów Zjednoczonych,
nie Europy. Mogłaby równie dobrze powstać na Wschodnim Wybrzeżu Stanów
Zjednoczonych. Tyle że przesuwając ją do Europy, można było rakiety
międzykontynentalne przechwytywać wcześniej i skuteczniej. Ze względu na zasięg
tych antyrakiet nie mogłyby one przechwycić rakiety, która zostałaby wycelowana
w terytorium Polski. Innymi słowy, umowa byłaby udostępnieniem części polskiego
terytorium dla celów obrony terytorium USA. W oczach zwolenników tego projektu
powodowała jednak związanie interesów USA z Polską. Rozumowali, że w razie
zagrożenia dla Polski zagrożona byłaby i obrona Stanów Zjednoczonych, a zatem
Amerykanie musieliby interweniować. Często się zapomina, że europejska instalacja
musiałaby się składać z dwóch elementów. Bazy antyrakiet w Polsce i naprowadzającego
radaru w Czechach. Zatem szybkie jednostronne podpisanie porozumienia przez Polskę
nie mogłoby spowodować natychmiastowej budowy instalacji.
Generalnie scena polityczna podzieliła się na trzy obozy. Pierwsza z nich to
entuzjaści tarczy, głównie w PiS, a zwłaszcza obóz prezydencki. Druga to sceptycy,
według ówczesnych sondaży – większość społeczeństwa, w tym premier Tusk. Trzecie
podejście było pragmatyczne – zaliczałem się do tego grona – czyli osoby rozumiejące
ryzyko projektu (tkwiące szczególnie w potencjalnej reakcji Rosji), ale jednak gotowe
do zaakceptowania tej propozycji, gdyby wiązała się z dodatkowymi namacalnymi
gwarancjami bezpieczeństwa.
Oprócz ewentualnej odpowiedzi Rosji konieczne było też wzięcie pod uwagę
raczej nieprzychylnych reakcji ze strony większości partnerów w Unii Europejskiej.
A przecież właśnie wtedy usiłowaliśmy wrócić do „wielkiej gry” w Europie. Także ze
strony amerykańskiej niektóre sygnały były niejednoznaczne. Zdarzały się głosy, że to
osobista idea George’a W. Busha, który chciał kontynuować dzieło Reagana. Poparcie
w Kongresie nie było pewne i mogły się pojawić problemy ze sfinansowaniem tego
przedsięwzięcia.
Co zaskakujące, z pomocą przyszedł nam polski system prawny. Amerykanie
uważali, że wystarczy, by to była zwykła umowa międzyrządowa (co też pokazuje,
że nie przykładali do tego projektu aż takiej wagi, jak niektórzy sądzili). Dla nas
było oczywiste, że potrzebna jest pełna umowa międzypaństwowa. Aby tarcza mogła
działać, trzeba było wynegocjować status wojsk amerykańskich w Polsce, to, jakie
będą zakresy odpowiedzialności karnej, cywilnej tego personelu, co ze zwrotem VAT
i cłami – a takie kwestie w Polsce ustalane są na poziomie ustawowym.
Wyszliśmy z założenia, że nie ma się co spieszyć. To administracji Busha zależało
na szybkim zamknięciu sprawy i sądziliśmy, że im bliżej końca jej kadencji, tym
bardziej będą skłonni do ustępstw. Amerykanie twierdzili też, że biorą na siebie
uspokojenie obaw Rosji. Głównie poprzez bardzo szeroki dostęp do instalacji, w tym
także całodobowe inspekcje. W tej sprawie podjęliśmy grę negocjacyjną – z jednej
strony byliśmy gotowi zgodzić się na te inspekcje, bo brak istotnych reakcji ze strony
Rosji leżałby w naszym interesie, a z drugiej strony uświadamialiśmy Amerykanom, że
taka stała obecność Rosjan na naszym terytorium będzie trudna do zaakceptowania dla
naszego społeczeństwa, i to tym bardziej upoważnia nas do rekompensat w dziedzinie
bezpieczeństwa.
Naszą piętą achillesową jest obrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa, zatem
to właśnie w tym obszarze najbardziej zależało nam na wzmocnieniu naszego
bezpieczeństwa. Moim celem negocjacyjnym stało się zniwelowanie tego wzrastającego
zagrożenia bazą amerykańskich rakiet typu Patriot. Amerykanie czarowali, tworząc
odrębną grupę negocjacyjną do spraw wsparcia naszej modernizacji wojskowej, ale
mijały miesiące i grupa nie dochodziła do żadnych konkluzji.
Późną wiosną 2008 roku, jeszcze zanim uzyskaliśmy zapewnienie, że patrioty
będą stacjonować w Polsce, do Waszyngtonu udał się odpowiedzialny za sprawy
bezpieczeństwa wiceminister Witold Waszczykowski. To on – jeszcze w rządzie
PiS – odpowiadał za negocjacje w sprawie tarczy. Waszczykowski był kiedyś
zastępcą ambasadora przy NATO i znał techniczne aspekty projektu i negocjacji.
Podczas kampanii wyborczej w 2007 roku, jakby przeczuwając porażkę Prawa
i Sprawiedliwości, wpadał do mnie do domu i zdawał relacje z rozmów politycznych
w Pałacu Prezydenckim i w PiS. Uznałem więc, że politycznie też już jest raczej nasz.
Donald Tusk był bardzo sceptyczny, ale wyjednałem pozostawienie Waszczykowskiego
na stanowisku. Chciałem amerykańskim sojusznikom dać sygnał ciągłości naszej
polityki.
Wiceminister Waszczykowski pojechał do Waszyngtonu z pisemną, zatwierdzoną
przeze mnie instrukcją negocjacyjną, w której garnizon z patriotami był warunkiem
niezbędnym zawarcia porozumienia. I nagle dowiedzieliśmy się z czeskiej agencji
informacyjnej, że umowa została parafowana bez niezbędnego elementu – czyli bazy
patriotów. A minister z asystentką zapadli się pod ziemię. Zupełny brak kontaktu.
Wyglądało to tak, jakby minister we współpracy z Amerykanami, ale bez zgody
swojego rządu, próbował postawić Polskę przed faktem dokonanym. Być może
liczono, że skoro informacja poszła w świat, nie ośmielimy się na publiczny spór
z USA. Informację kazałem zdementować i napisać wniosek do premiera o odwołanie
Waszczykowskiego.
Była to karygodna niesubordynacja w kluczowej sprawie bezpieczeństwa
narodowego. Ewidentne złamanie instrukcji negocjacyjnej. Dalsza współpraca była
niemożliwa, ale ponieważ był to wieloletni pracownik MSZ, z dużym doświadczeniem,
chciałem wykonać wobec niego jakiś pożegnalny gest. Zaproponowałem ambasadę
w Egipcie – on wolał Pekin, ale tam mieliśmy już kandydata na ambasadora. Po chwili
wahania Waszczykowski się zgodził i uścisnęliśmy sobie dłonie. Gdyby Waszczykowski
został Ambasadorem RP w Kairze, sprawowałby tę funkcję podczas Arabskiej Wiosny
i mógłby odegrać nie lada rolę także we współpracy z USA. Ale po kilku dniach nasza
umowa była już nieaktualna. W „Newsweeku” ukazał się bowiem wywiad, w którym
były wiceminister ujawniał wszystkie tajemnice naszego stanowiska negocjacyjnego.
Przestępstwo „zdrady dyplomatycznej” zostało umieszczone w Kodeksie karnym
w czasach PRL, bodajże po tym, jak ambasadorowie Zdzisław Rurarz i Romuald
Spasowski poprosili o azyl polityczny w związku z wprowadzeniem stanu wojennego.
Ale ten wywiad w „Newsweeku” można by potraktować jako podręcznikowy
przypadek. Nie zdziwiłem się, gdy ABW odebrała byłemu wiceministrowi dostęp do
tajemnicy państwowej.
Wyrzuceniem Waszczykowskiego pokazaliśmy Amerykanom, że nie pozwolimy
się ograć prostymi sztuczkami negocjacyjnymi ani nawet wykorzystaniem swoich
przyjaciół w naszym rządzie. Udało nam się wprowadzić ich w niepewność co do
naszych intencji, a to niezbędny element udanych targów. Do kluczowej rozmowy
doszło pomiędzy mną a Danem Friedem, byłym ambasadorem w Polsce, na marginesie
międzynarodowej konferencji w Dubrowniku. Napięcie było duże, bo Amerykanie się
zorientowali, że wybory za pasem, a naszej zgody jak nie było, tak nie ma. Siedząc
przy ogromnym stole konferencyjnym, wysłałem Danowi e-maila z mojego blackberry:
„Chcesz pogadać o tarczy? Może wyjdziemy na taras?”.
Z widokiem na lazurowe morze, z pięknym miastem w tle, rozmowa była krótka
i konkretna:
„Chcesz dojść do «tak» czy grasz na zwłokę, aby wyszło na «nie»?” – spytał Dan.
„Dacie patrioty, będzie tarcza, nie dacie, nie będzie”.
„A kupilibyście je dla siebie?”
„Coś kupić musimy, patrioty z pewnością byłyby do rozważenia w przyszłym
przetargu”.
„Czyli nasza obecność na początku mogłaby być po to, aby pokazać wam ich
zdolności?”
„Dan, jak to uzasadnisz u siebie, twoja sprawa. Potrzebujemy garnizonu z patriotami
dla ochrony nas przed rosyjskimi iskanderami”.
Rozmowa z Friedem ostatecznie uświadomiła Amerykanom, że bezwarunkowo na
tarczę się nie zgodzimy, ale cena, jakiej się domagamy, jest w zasięgu ich możliwości.
W tych dniach odbyliśmy naradę w Belwederze u prezydenta Lecha Kaczyńskiego,
w której wzięła udział ówczesna szefowa kancelarii prezydenta, minister Anna Fotyga.
Przygotowując się do rozmowy, skonsultowałem sprawę z profesorami Brzezińskim
i Geremkiem. O Zbigniewie Brzezińskim można było zakładać, że jest pod presją
administracji amerykańskiej, ale Geremek, ówcześnie europoseł, uchodził za osobę
bardziej euro- niż amerykańskocentryczną. Zrelacjonowałem prezydentowi i premierowi
zdanie profesora Geremka, który twierdził, że tarcza ma swoje plusy i minusy, ale
strategicznie patrząc, powinniśmy w sprawach bezpieczeństwa postawić na Stany
Zjednoczone i nie możemy im odmówić. I że zgadza się z moim stanowiskiem, aby
umowę podpisać teraz, a z ratyfikacją poczekać do zmiany warty w USA.
Widziałem, że dla prezydenta Kaczyńskiego taki przebieg naszej rozmowy był dużym
zaskoczeniem. Uważał mnie za wroga tarczy i wśród najbliższych współpracowników
nazywał „ruskim agentem”, co naturalnie dotarło do moich uszu. Odpłacałem zgodnie
z zasadą wzajemności. Relacjonując rozmowę z Geremkiem, w istocie opowiadałem
się za tarczą i stawałem się jego sojusznikiem w przekonywaniu Donalda Tuska.
Poprosił premiera o rozmowę na osobności i spędzili razem dobrą godzinę, ale Tuska
nie przekonał.
Administracja USA próbowała jeszcze mnie obejść, aranżując w pierwszych dniach
lipca bezpośrednią rozmowę pomiędzy wiceprezydentem USA Dickiem Cheneyem
a Donaldem Tuskiem, ale premier nadal pozostał nieugięty.
Tymczasem uległością wobec innego państwa minister Waszczykowski zaskarbił
sobie wdzięczność rzekomo propaństwowego PiS. Prezydent przygarnął go do BBN,
w którym zajął się głównie atakowaniem rządu. Twierdził, że zawarliśmy z demokratami
tajne porozumienie, że nie podpiszemy tej umowy, dopóki republikanie są u władzy.
Pomijam, że taka umowa nawet byłaby sensowna, gdyż zawsze lepiej mieć wczesny
sukces z nową administracją niż uchodzić za sojusznika starej. Ale takiego porozumienia
nie było, a sugestie, choć bezpodstawne, wprowadzały prezydenta Kaczyńskiego w stan
irracjonalnej podejrzliwości. Gdy Tusk nie poddał się presji wiceprezydenta Cheneya,
prezydent wezwał mnie na osławione przesłuchanie w klatce.
Mam oczywiście na myśli klatkę Faradaya, to znaczy pomieszczenie, z którego
nie wydostawał się sygnał z nadajnika, na przykład telefonu lub podsłuchu. Był to
pokój w gmachu BBN przeznaczony do rozmów tajnych. Zamiast próbować zrozumieć
taktykę rządu, prezydent przyjął ton prokuratora.
„Czy zna pan Rona Asmusa?”.
„Tak, znam” – odpowiedziałem. Trudno, żebym nie znał najlepszego ówczesnego
stratega w Partii Demokratycznej, człowieka, którego Polska odznaczyła wysokim
orderem za pomoc we wprowadzaniu nas do NATO, później autora świetnej książki
o wojnie rosyjsko-gruzińskiej.
„Zaprotokołować: zna Rona Asmusa”. I tak przez kilkadziesiąt minut.
Na moją prośbę, aby wysłuchał moich argumentów, usłyszałem, że stanę przed
Trybunałem Stanu. Na moje słowa: „Panie prezydencie, proszę mnie wysłuchać, jestem
pańskim ministrem spraw zagranicznych”, usłyszałem jedynie: „Nie jest pan moim
ministrem”. Nawet Waszczykowski przeraził się tym, do czego doprowadził, i przesłał
mi paniczny e-mail z przeprosinami za zachowanie prezydenta.
To smutne, że Amerykanie mieli lepsze rozeznanie od prezydenta Kaczyńskiego
w sprawie rozkładu opinii wewnątrz rządu w sprawie tarczy antyrakietowej. W depeszy
z 19 lutego 2009 roku, ujawnionej przez portal WikiLeaks, ambasador USA Victor
Ashe donosił nowej sekretarz stanu Hillary Clinton: „Zeszłego lata minister Sikorski
osobiście przekonał do tarczy antyrakietowej sceptycznego premiera Donalda Tuska”.

Z tarczą czy na tarczy


Emocjonalne szarże prezydenta nie zmieniły naszej taktyki negocjacyjnej. To właśnie
łapczywość w podpisywaniu umowy wynikała z nierealistycznego założenia, że jeśli
szybko podpiszemy umowę i Amerykanie zaczną kopać w Redzikowie, to demokraci
nie będą już w stanie się wycofać. Kompletnie nie zwracano uwagi na to, że tarcza
musi składać się z dwóch elementów, a w Czechach umowa nie została ratyfikowana.
Politycy opozycji nie chcieli przyjąć do wiadomości, że do „kopania w Redzikowie”
droga była jeszcze daleka, bo było ono prawnie niemożliwe bez całego katalogu umów
wykonawczych – o statusie wojsk, statusie bazy, rozliczeniach finansowych, podatkach
etc. Dopinanie tych spraw zajęło nam następne dwa lata. A przychodząca administracja
demokratyczna będzie mogła budowę bazy anulować, nawet gdybyśmy ją sobie wpisali
do konstytucji.
Sprawa nadal się ważyła, gdy do naszej decyzji przyczynili się Rosjanie. 7
sierpnia 2008 roku separatyści osetyjscy ostrzelali wioski gruzińskie, a następnego dnia
armia gruzińska podjęła próbę opanowania stolicy prowincji, Cchinwali. Gruzja wojnę
przegrała, a rosyjskie czołgi stanęły u wrót Tbilisi. Tydzień później do Warszawy
przybyła delegacja pod przewodnictwem Johna Rooda z pełnomocnictwami do ustępstw.
Amerykańscy i polscy dyplomaci pod kierownictwem wiceministrów Jacka Najdera
i Andrzeja Kremera cyzelowali tekst na Parkowej, w czasie gdy w Osetii Południowej
i Abchazji rozejm był jeszcze bardzo niepewny. Tego dnia kilka razy kursowałem
pomiędzy Parkową a gabinetem premiera w KPRM. W końcu przywiozłem dobrą
wiadomość. Amerykanie zgadzali się na następujący zapis: „Uzgodniliśmy nowy, ważny
obszar współpracy, obejmujący rozmieszczenie w Polsce amerykańskiej baterii rakiet
Patriot będącej na wyposażeniu systemu obrony powietrznej i przeciwrakietowej Sił
Lądowych Stanów Zjednoczonych. Zamierzamy rozpocząć tę współpracę w przyszłym
roku i rozszerzać ją, mając na celu ustanowienie do 2012 roku garnizonu, który będzie
zapewniał wsparcie dla amerykańskiej baterii rakiet Patriot”.
Jednocześnie polska opinia publiczna uznała, że wobec tak agresywnej Rosji
sojusz ze Stanami Zjednoczonymi wart jest ryzyka związanego z tarczą. Wobec takiego
zbiegu nowych okoliczności Tusk wyraził zgodę. Zakomunikowałem to amerykańskim
negocjatorom i widziałem, jak w ruch poszły klawiatury ich blackberry. Pół godziny
później informacja biegła na pasku Agencji Reutera. Po wielu miesiącach starań
mieliśmy obopólny sukces.
Kilka dni później, 19 sierpnia, Condoleezza Rice i ja uczestniczyliśmy w spotkaniu
ministrów spraw zagranicznych NATO w Brukseli. I znów wysłałem Friedowi e-maila,
będąc z nim w jednej sali. „Może polećmy razem do Warszawy na podpisanie?”
Odpowiedź była natychmiastowa. „A zdążycie przygotować uroczystość?”
Zdążyliśmy, nasz protokół dyplomatyczny działał już wtedy jak dobrze naoliwiona
maszyna. Ostatnie szczegóły uzgodniliśmy w samolocie Condoleezzy Rice, którego
lądowanie w Warszawie było sporą sensacją. Światowe media nie bez racji uznały, że
umowa jest odpowiedzią Stanów Zjednoczonych i Polski na rosyjską agresję i kosztem,
jaki Rosja poniesie za inwazję w Gruzji. Zdjęcia, jak schodzimy razem po schodach jej
samolotu, obiegły świat.
Sekretarz stanu USA Condoleezza Rice na lotnisku Warszawa-Okęcie, 19.08.2008 r.
fot. Maciej Macierzyński/ REPORTER
Tego wieczoru podjąłem amerykańską minister kolacją przy Foksal, podczas której
kazałem podawać wyłącznie wina gruzińskie. Pod względem smakowym wybór nie
okazał się trafiony, ale wina były objęte rosyjskim embargiem, więc wznieśliśmy toast
„winem wolności”. Menu szybko przeniknęło do naszych tabloidów, a z nich do prasy
rosyjskiej. Tam stało się źródłem cierpkich dowcipów. „Polacy wybrali gruzińskie wino
zamiast rosyjskiego gazu”, „Polacy podpisali umowę na dziesięć rakiet amerykańskich
i jedną rosyjską”.
Ceremonia podpisania w KPRM była nie tylko ważnym momentem w historii sojuszu
polsko-amerykańskiego, lecz także stosunków polsko-polskich. Premier Donald Tusk
podziękował prezydentowi Kaczyńskiemu za jego rolę, a Lech Kaczyński podziękował
rządowi, a nawet mnie osobiście. To podczas tej uroczystości – ku zdumieniu sali –
Tusk po raz pierwszy wygłosił kilka zdań po angielsku.
Jeśli testem dla prowadzenia dobrej polityki zagranicznej jest umiejętność
przewidywania, to test w sprawie tarczy zdaliśmy. Amerykanie wcale nie spieszyli się
z „kopaniem w Redzikowie”. Podczas gdy nasza opozycja się piekliła, Amerykanie
jeszcze się wahali, co jasno wynika z amerykańskiej depeszy z 8 stycznia 2009 roku
z mojej rozmowy z delegacją Kongresu USA pod przewodnictwem Ellen Tauscher,
szefowej podkomisji odpowiedzialnej za wydatki na obronę przeciwrakietową:

W ostatnich dwóch latach Kongres przeznaczył 18 miliardów dolarów na obronę


rakietową, systemy Patriot 3, THAAD i Aegis, które są priorytetami. Ale test drugiego
stopnia rakiety przechwytującej nie udowodnił, że ten system działa, bo część obronna
systemu nie zareagowała prawidłowo. Kongres chce mieć pewność, że system działa,
bo musi on być wiarygodnym instrumentem odstraszania Korei Północnej i Iranu.

I tak jak się obawialiśmy, administracja demokratów w jednej z pierwszych decyzji


zmieniła koncepcję wojskową tarczy. Można było wręcz odnieść wrażenie, że to
za tę decyzję Barack Obama otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Decyzję o tarczy
ogłoszono nagle, w odpowiedzi na przeciek w Waszyngtonie. Czeskiego premiera
obudzono w środku nocy, aby go uprzedzić. Tusk, za moją radą, nie odebrał telefonu
po północy. Polska opinia publiczna odnotowała, że decyzję ogłoszono 17 września,
w rocznicę napaści sowieckiej na Polskę. Polskie stacje telewizyjne pokazywały
podzielony ekran: po jednej stronie zastępczyni szefa Pentagonu Michèle Flournoy
z delegacją wchodzącą do gmachu MSZ, a po drugiej archiwalne zdjęcia sowieckich
czołgów przekraczających polską granicę. Byłaby jeszcze bardziej zdziwiona, gdyby
się wtedy dowiedziała, że nasz ambasador, Robert Kupiecki, przestrzegł Amerykanów,
że to się może źle kojarzyć. „Rocznica sowieckiej napaści na Polskę? Aha, plan
Barbarossa?” – usłyszał w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. I nie ma się co zżymać
na to, że nie wszyscy Amerykanie znają historię Europy tak dobrze jak my. Należy
w swoich kalkulacjach brać pod uwagę różnicę w zakresie wiedzy i to, że dla władców
supermocarstwa czynniki wewnątrzpolityczne zawsze będą ważniejsze od interesów
czy wrażliwości pomniejszych sojuszników.
Amerykanie tłumaczyli, że zamiast eksperymentalnej technologii zastosują
technologię przetestowaną przez amerykańską marynarkę wojenną – system Aegis
Ashore. System ten ma z naszego punktu widzenia tę zaletę, że może obronić
także terytorium Polski. Na szczęście nie ratyfikowaliśmy jeszcze podpisanej
umowy. Gdybyśmy to zrobili, postawilibyśmy Sejm w upokarzającej sytuacji potrzeby
ponownej ratyfikacji umowy, która u naszego sojusznika ma znacznie niższy status.
Dzięki rozsądnemu podejściu do sprawy mogliśmy aneksować umowę jeszcze przed
ratyfikacją i nie naraziliśmy polskiego Sejmu na śmieszność. W krakowskim ratuszu
aneks podpisał ze swoim amerykańskim odpowiednikiem wiceminister Jacek Najder
w obecności Hillary Clinton. Dosłownie rzecz biorąc, słowa danego na piśmie
w sprawie patriotów Amerykanie nie dotrzymali. Rakiety przyjechały tylko na kilka
zmian i nie zawsze były uzbrojone. Wbrew zapisowi umowy nie ustanowili też dla nich
stałego garnizonu. Niech to będzie przestrogą dla tych, którzy myślą, że w sprawach
międzynarodowych można zakładać, że druga strona poczuwa się do zasady „szlachectwo
zobowiązuje”. Do polskich głów trudno przebija się myśl, że nie zostaje się globalnym
supermocarstwem, rozdając prezenty, lecz właśnie poprzez negocjowanie korzystnych
i nie zawsze dotrzymywanych umów. A wystarczy zapytać amerykańskiego Indianina,
jak ocenia wypełnienie kilkuset traktatów zawartych z tubylczymi plemionami w XIX
wieku. Przestrogą powinno być także jeszcze coś innego. Otóż niektórzy amerykańscy
urzędnicy próbowali argumentować, że zacytowane słowa nie znaczą tego, co znaczą,
i USA nigdy nie obiecały ustanowienia stałego garnizonu z baterią patriotów…
Ale walka o te zapisy nie poszła na marne. Amerykanie mieli świadomość, że
nie mogą się z nich wycofać bez dania Polsce jakiegoś ekwiwalentu w dziedzinie
bezpieczeństwa. Za obopólną zgodą zamieniliśmy garnizon patriotów na stałą obecność
małego kontyngentu sił powietrznych USA w Łasku, który powstał jeszcze za naszych
rządów. A umowy wykonawcze pozwoliły na zwiększenie obecności wojskowej
Amerykanów w czasie kryzysu ukraińskiego. Dziś Łask stał się miejscem ciągłych
rotacji amerykańskich samolotów bojowych, w tym słynnych maszyn dominacji
powietrznej F-22, co na Kremlu zapewne odnotowano rychlej, niżby to zrobiono
w wypadku baterii patriotów. Dla porównania Czesi, którzy negocjowali potulnie, tak
jak sugerowała w naszym przypadku ówczesna prawicowa opozycja, nie mają dziś nic.
Cierpko pogratulował mi tego podczas naszego ostatniego spotkania na Hradczanach
prezydent Czech Václav Klaus. Największą satysfakcję dał mi jednak Stephen Hadley –
szef amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego w administracji Busha juniora.
„Mieliśmy wtedy pretensje, że tak twardo negocjujecie, ale teraz muszę przyznać, że
broniłeś interesu swojego kraju”. Dziś jesteśmy przyjaciółmi.
Tylko tak możemy budować szacunek dla Polski: zabiegając o nasze interesy także
wobec najlepszych sojuszników, a nie robiąc łaskę.

Era Obamy
Wybór Baracka Obamy był dla USA czymś więcej niż tylko rutynową zmianą
administracji. Nadzieje z nim związane były ogromne i sam prezydent miał szanse
wyciągnąć Stany Zjednoczone z psychicznego dołka, w jakim znalazły się po
kompromitacjach związanych z kłamstwami o broni masowego rażenia w Iraku czy
zachowaniem się amerykańskich żołnierzy w Abu Ghurajb. W polityce wewnętrznej
była to szansa na przezwyciężenie napięć rasowych, które w tym społeczeństwie są od
zawsze. Miał możliwość na nowo pokazać światu wielkość Ameryki.
W praktyce naszych stosunków wiele wskazywało na to, że będzie to czas dość
trudny. Administracja Obamy była najmniej europocentryczną amerykańską ekipą
rządzącą od lat. Obama został nie tylko pierwszym czarnoskórym prezydentem USA,
lecz także pierwszym, który urodził się poza kontynentalnymi Stanami Zjednoczonymi –
na Hawajach. Stosunki z Europą Wschodnią zeszły po prostu na dalszy plan.

Prezydent USA Barack Obama, były prezydent RP Lech Wałęsa i minister spraw
zagranicznych Radosław Sikorski podczas uroczystego obiadu, po gali wręczenia Nagrody
Solidarności im. Lecha Wałęsy, 3.06.2014 r.
fot. Radek Pietruszka/PAP

Po jakimś czasie udało się jednak nawiązać serdeczne stosunki z Hillary


Clinton. Poznaliśmy się w czasie jej wizyty w Krakowie w dziesięciolecie Wspólnoty
Demokratycznej – organizacji założonej jeszcze przez profesora Geremka. Miała
świetne przemówienie, spotkała się z całym przywództwem ruchu prodemokratycznego
z lat 70. i 80. W tej nieeuropocentrycznej administracji to właśnie sekretarz stanu
była najbliżej spraw europejskich. Sama pochodzi ze Wschodniego Wybrzeża
i w Europie czuje się jak u siebie w domu, a z Polską ma skojarzenia – jeszcze
z czasów administracji jej męża – amerykańskiego sukcesu. Administracja Clintona
wprost mówiła, że wprowadzenie Polski do NATO było jednym z jej najważniejszych
sukcesów międzynarodowych. Co więcej, na Hillary rosyjska propaganda wylała takie
wiadra pomyj, że nie musieliśmy pani sekretarz uświadamiać, jak bezczelne i odległe
od rzeczywistości potrafią być czasem jej twierdzenia.
Dla nowej administracji amerykańskiej – paradoksalnie podobnie jak dla Rosji –
bardzo istotne było także to, jak ważną rolę pełnimy w Unii Europejskiej. Dokładnie
odwrotnie niż jak zwykli sobie rzeczywistość wyobrażać eurosceptycy. Polska wcale nie
jest dla USA tym wartościowsza, im bardziej jest antyeuropejska. Przeciwnie. Właśnie
możliwość wpływania na decyzje Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego –
także w sprawach istotnych dla Stanów Zjednoczonych: regulacji handlowych, umów
transatlantyckich, sankcji dla firm amerykańskich – czyni z Polski ważniejszego
partnera. W pojedynkę moglibyśmy co najwyżej wpływać na decyzje dotyczące
rozmieszczenia restauracji McDonald’s w Polsce.
Nasza pozycja rosła wraz z podziwem dla naszego sposobu radzenia
sobie z kryzysem finansowym, ale z drugiej strony kryzys niewątpliwie hamował
zaangażowanie USA w sprawy świata. I to mimo że Amerykanie zdecydowanie lepiej
zarządzali tym kryzysem finansowym niż Europa. Wpompowano co prawda olbrzymie
środki w ratowanie banków, ale rząd federalny summa summarum na tych transakcjach
zarobił. To jednak inna sytuacja niż ta, w jakiej znalazła się dzisiejsza Europa, której
otrząśnięcie się z kryzysu gospodarczego zajęło więcej czasu i która w tym politycznym
trwa bezustannie. I dopiero na bazie kryzysu zbudowała odpowiednie instytucje zdolne
do zarządzania w skali kontynentalnej.
Wzajemny szacunek budował także sposób, w jaki – zgodnie z obietnicą wyborczą –
wyszliśmy z Iraku. Pomniejsi urzędnicy Pentagonu próbowali naciskać na nas, mamiąc
ponownie mirażem kontraktów na odbudowę Iraku. Drugi raz nie daliśmy się nabrać.
Jednak uważaliśmy, aby zakończenie naszej misji nie było ani demonstracyjne –
jak to zrobił premier Zapatero zaraz po wygranych wyborach w Hiszpanii, ani
dolegliwe. Podjęliśmy tę decyzję z rocznym wyprzedzeniem, dając Amerykanom czas
do przygotowania się na nową sytuację. W rezultacie nasze stosunki polityczne nie
ucierpiały, a co więcej, Amerykanie wywiązali się co do joty ze zobowiązania do
przerzutu naszych żołnierzy i sprzętu z powrotem do kraju. Jednocześnie zwiększyliśmy
nasze zaangażowanie w Afganistanie – to była operacja NATO, współdecydowaliśmy
o niej i w jej przypadku poczuwaliśmy się bardziej do sojuszniczej solidarności. Takie
zachowanie kształtowało partnerstwo, a nie zależność. Generalnie za administracji
Obamy udało się ugruntować wizerunek Polski jako kraju, który ma swoje zdanie
i na który można liczyć w potrzebie. Mieliśmy trzy wielkie wspólne projekty:
bezpieczeństwo europejskie, globalny eksport demokracji i możliwości gospodarcze –
w szczególności w energetyce.

Sojusznik
Marszałek Piłsudski powiedział kiedyś, że „słabość ma zawsze jedną konsekwencję –
zamiłowanie do wielkich słów bez treści”. Wielkie słowa już padły. Zostaliśmy przyjęci
do NATO, prawdziwe mocarstwa zagwarantowały nam bezpieczeństwo, w wojnie
z terrorem stanęliśmy ramię w ramię z naszymi sojusznikami i wspólnie przelewaliśmy
krew w Iraku i Afganistanie. Podpisaliśmy i ratyfikowaliśmy układy o tarczy rakietowej.
Gorzej było z treścią. Budowa tarczy – mimo zwiastunów przyspieszenia – wyjątkowo
się ślimaczyła. Obiecane w zamian wzmocnienie naszej obronności było raczej
symboliczne niż realne. I to był cel polityczny numer jeden w stosunkach z USA.
Wypełnić wielkie słowa o sojuszu treścią.
Treścią numer jeden, na której nam zależało, było zapewnienie realnego
wypełnienia zobowiązań wojskowych NATO. A tymczasem plany ewentualnościowe
(czyli ustalenia, w jaki sposób Sojusz Północnoatlantycki będzie reagował w razie
zagrożenia bezpieczeństwa Polski) udało się wyciągnąć Amerykanom z gardła dopiero
w 2010 roku. Jedenaście lat od naszego przyjęcia do NATO! Co ciekawe, nie za
administracji George Busha juniora, lecz dopiero za Baracka Obamy. To nie była
tylko kwestia nierozdrażniania Rosji. Ewidentnie Stany Zjednoczone uznały, że pokój
w Europie to sprawa pewna. Za szybko.
Od początku staraliśmy się dzielić naszymi obawami. Dzięki ujawnionym
przez WikiLeaks amerykańskim depeszom dyplomatycznym mogę udowodnić,
że konsekwentnie przez wiele lat ostrzegaliśmy sojuszników przed rosyjskim
rewizjonizmem, a ponadto, że przewidziałem, co stanie się punktem zapalnym – mam
na myśli Krym. Notując moją reakcję, amerykański dyplomata zapisał: „Sikorski
stwierdził, że następnym zarzewiem konfliktu może być sprawa Krymu”. Byliśmy
Amerykanom użyteczni, gdy to my wskazywaliśmy na wzrost udziałów wydatków USA
w całkowitych wydatkach na obronność NATO o niemal 25 punktów procentowych
(z 50% do 75% w 10 lat). To my staraliśmy się uświadamiać USA bezpośredni związek
między ich i naszym bezpieczeństwem. Bezpieczniejszy, silniejszy sojusznik to czynnik
zniechęcający do realnego konfliktu, którego przecież nikt nie chce.
Reset w stosunkach z Rosją – pokazanie, że potrafimy o niej myśleć racjonalnie,
a nawet z nią współpracować – pozwolił nam też wiarygodnie mówić o tym, co nas
niepokoi.
A było tego trochę: prowokacyjne ćwiczenia w rodzaju wspólnych
rosyjsko-białoruskich ćwiczeń Zapad, które w swoim scenariuszu zakładały „obronę”
przed atakiem NATO. Każde amerykańskie i europejskie gremium instynktownie
rozumie, że to absurdalny i prowokacyjny pretekst. Ale były sprawy ważniejsze: Rosja
w sprawach bezpieczeństwa dawno zeszła z drogi integracji z Zachodem, a Zachód
jakby tego nie dostrzegał. Pierwszym wyłomem była sprawa zawieszenia członkostwa
Rosji w CFE, czyli Traktacie o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. To
stało się jeszcze w 2007 roku, w czasie pierwszych targów o tarczę. Druga bardzo
niepokojąca sprawa to kwestia taktycznej broni jądrowej. Wbrew powszechnej opinii
nie wszystkie rodzaje broni nuklearnej objęte są międzynarodowymi układami.
Niektóre szacunki mówią nawet o czterech tysiącach głowic, którymi dysponuje Rosja
w Europie. Głosy Rosjan mówiących, że jest „zbyt wcześnie”, by poddać taktyczne
arsenały jądrowe międzynarodowej kontroli, musiały niepokoić nawet w czasach
relatywnego rozluźnienia stosunków Rosja–NATO.
W tej sytuacji priorytetem polskiej polityki zagranicznej musiało się stać
uwiarygodnianie gwarancji poprzez realne działania wojskowe. Ćwiczenia – bez tego
elementu żadna kwota wydana na wojsko nie jest w stanie zapewnić odpowiedniego
poziomu wyszkolenia i zgrania wielonarodowych sił. Tylko w trakcie ćwiczeń testuje
się gotowość operacyjną. Nalegałem na większą integrację NATO z narodowymi
założeniami obronnymi. W rzeczywistości jest tak, że najczęściej – nie wie lewica,
co czyni prawica, a na samym końcu okazuje się, że robią to samo. W sytuacji, gdy
nie było woli zwiększania europejskich wydatków na obronność, warto było choćby
nie dublować tych samych zdolności. To często prowadzi do absurdów w rodzaju
uczestnictwa tej samej jednostki wojskowej w pięciu różnych inicjatywach obronnych.
Nie zwiększa to wcale ogólnej zdolności obronnej. Można nawet powiedzieć, że ją
zmniejsza, bo każdej takiej inicjatywie towarzyszą stanowiska, środki i ludzie.
Jak nasza wiarygodność była powiązana z resetem w stosunkach z Rosją, dobrze
widać z depeszy ambasadora USA w Warszawie, skądinąd republikanina, Victora
Ashe’a, który 28 sierpnia 2009 roku pisał do Departamentu Stanu:

W odróżnieniu od poprzedniego rządu rząd Tuska nie jest odruchowo rusofobiczny.


Przedstawiciele Polski nadal zwracają uwagę na wzrost potęgi Rosji. Rząd polski
mobilizował całą Unię Europejską w jej reakcjach na inwazję Gruzji i miał pretensje
do USA, że zrobiliśmy zbyt mało i zbyt późno. W przemówieniu w Atlantic Council
w zeszłym roku minister spraw zagranicznych ogłosił doktrynę Sikorskiego: Zachód
musi adekwatnie zareagować, gdyby następnym razem Rosja zmieniła granice siłą.
Sikorski stanowczo powiedział przywódcom USA o tym, że NATO staje się klubem
dyskusyjnym, a nie sojuszem wojskowym, i że pilnie trzeba zmienić politycznie
poprawne analizy zagrożenia, szczególnie te dotyczące Rosji, a także wdrożyć pisanie
planów ewentualnościowych oraz ich ćwiczenie.

Nasze argumenty bardzo powoli padały na podatny grunt, a moje interwencje


nie zawsze się podobały. Gdy 4 listopada 2009 roku w przemówieniu w Centrum
Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie powiedziałem, że Polska
„domaga się obecności żołnierzy amerykańskich na swoim terytorium dla obrony
przed rosyjską agresją”, czego dowodem był scenariusz rosyjskiego ćwiczenia Zapad
2009 z Polską jako celem agresji, ambasada USA w Moskwie zatytułowała swą
depeszę Sikorski otwiera stare spory. Amerykański dyplomata podpisany jako Beyrle
raportował, że „Sikorski dał elementom antyzachodnim w Rosji amunicję przeciwko
polepszeniu stosunków Rosji z NATO, a nawet z USA”.
Dyskusja z partnerami zachodnimi w sprawach rosyjskich była trudna i wymagała
wrażliwości. Misza Saakaszwili zadał mi kiedyś pytanie, które uznałem za duży
komplement: „Jak ty to robisz, że ostrzegasz przed Putinem, ale nie wypadasz
z mainstreamu?”. Na tym właśnie polegała sztuka. Ostrzegać, naciskać, argumentować,
ale tak, aby nie być uznanym za antyrosyjskiego wariata. Po to, aby argumenty były
wysłuchiwane i brane pod uwagę, a nie z góry odrzucane. Nie wszystkie polskie rządy
tak potrafią. Do Anschlussu Krymu Zachód – w tym USA – generalnie chciał robić
z Rosją interesy i nie uważał jej za zagrożenie. Dopiero wtedy uznano, że jednak
mieliśmy rację.
Chcieliśmy jednak sięgnąć głębiej i oprzeć się nie tylko na instytucji, lecz także na
wspólnych wartościach.

Technologia transformacji
Poza Polską nasz kraj był w tamtych latach powszechnie uważany za największy
sukces transformacji postkomunistycznej. To, gdzie znaleźliśmy się po ćwierćwieczu
przemian, jest dla wielu olbrzymim zaskoczeniem. W pierwszych latach po upadku
komunizmu wróżono nam klęskę. Spodziewano się powrotu politycznych upiorów,
które pamiętano jeszcze z lat międzywojennych. Polacy pamiętają ten czas, trochę
wbrew historycznej rzeczywistości i na złość PRL-owskiej propagandzie, jako okres
wolnej Polski, ale zapominamy, że nie wzmocnił on w świecie obrazu Polaków jako
miłośników demokracji.
Łut szczęścia, że – ku zaskoczeniu wielu obserwatorów – ta mieszanka
katolicyzmu i związanego z nim systemu wartości, przetrwanie własności prywatnej
na wsi, oddziaływanie zróżnicowanej diaspory polskiej, dojrzałość alternatywnych elit
wywodzących się z PRL i pewnie jeszcze wiele innych czynników doprowadziły do
czegoś takiego: zamiast pójść w populizm, pierwsze polskie rządy ostro wzięły się do
reform. Lech Wałęsa, związkowiec-populista, dający polityczną osłonę dla trudnego
programu szybkich reform Leszka Balcerowicza, był prawdziwym polskim cudem.
Ówcześnie uważałem, że posuwamy się za wolno, ale z dzisiejszej perspektywy
wiemy, że i tak byliśmy rekordzistami. Dzięki temu Polska najszybciej przeszła
okres gorączkowania po zwalczeniu komunistycznej choroby, a przy okazji w systemie
politycznym nie doszło do większych zawirowań. W tej ostatniej sprawie muszę
przyznać się do błędu – na początku lat 90. sądziłem, że lepszy dla tak młodej demokracji
będzie system prezydencki, ale prawie wszędzie, gdzie taki system wprowadzono,
doszło do nadmiernej centralizacji władzy i powstania systemów kleptokratycznych.
Doskonałym przykładem są państwa byłego ZSRR.
Stany Zjednoczone, jako jeden z nielicznych krajów Zachodu, mają wbudowany
w swoją kulturę polityczną prometeizm demokratyczny. Ale po pierwsze, wcale nie
mają na koncie tak wielu sukcesów, a po drugie, posługiwanie się przez nich
w polityce międzynarodowej takim prozelityzmem odbierane jest często (nie zawsze
niesłusznie) jako jeden z objawów imperialnej polityki. Polacy także mają „we krwi”
tradycje niesienia wolności, ale pozbawieni jesteśmy tego negatywnego bagażu. Czy
to na Bałkanach, czy w Afryce lub Azji. W grę wchodzi też swoista przewaga nad
innymi państwami zachodnimi, gdyż nie mamy rzeczywistych tradycji kolonialnych,
a sytuację ofiary agresji czy nieudanej polityki większych sąsiadów rozumiemy
doskonale. Dlatego polsko-amerykańskie partnerstwo na rzecz szerzenia demokracji to
projekt, w którym Polska ma znaczące atuty i może być sojusznikiem o wadze daleko
wykraczającej ponad nasz tradycyjnie rozumiany potencjał.
Ten potencjał polityczny, jaki tkwi w wyznawanych przez nasze społeczeństwo
wartościach, dostrzegł już Bronisław Geremek, tworząc organizację, która ma zrzeszać
i szerzyć demokrację w świecie – Wspólnotę Demokracji. Szerzenie demokracji jest
sprawą zasad, ale też – co trzeba podkreślić – polską racją stanu. Generalnie demokracje
nie idą ze sobą na wojnę i w naszym długofalowym interesie – kraju pozbawionego
elementów wielkiej wojskowej czy gospodarczej potęgi – powinna leżeć silna
pozycja prawa międzynarodowego w świecie. Bo w innym – możliwym przecież do
wyobrażenia – wariancie światowego ładu, w którym rządzi prawo pięści, bylibyśmy
raczej skazani na rolę ofiary niż zwycięzcy.
Zależało mi, żeby Warszawa stała się centrum działalności prodemokratycznej
w świecie. Dlatego wspieraliśmy rozmaite think tanki i instytucje międzynarodowe.
Siedziba ODHIR – agendy OECD, która nadzoruje wybory w całym świecie – dzięki
naszej pomocy znalazła się w Pałacu Młodzianowskich na warszawskiej Starówce.
Stąd także pomysł Nagrody Solidarności wartej więcej niż Nagroda Nobla. Przypomnę,
że jako pierwszy otrzymał ją Mustafa Dżemilew, opozycjonista z czasów ZSRR
i przywódca Tatarów Krymskich, właśnie wtedy, kiedy ponownie stał się dysydentem.
Był to nasz powód do satysfakcji – przynajmniej tak mogliśmy pomóc.
Moim pomysłem – wzorem amerykańskiego Funduszu na rzecz Demokracji
(National Endowment for Democracy) – było utworzenie jego europejskiego
odpowiednika. Pamiętałem, jak pomocna była ta amerykańska instytucja demokratycznej
opozycji w Polsce za czasów komuny, i wydało mi się oczywiste, że podobnej pomocy
powinniśmy udzielać działaczom właśnie rodzącej się Arabskiej Wiosny. Pomijając
dzisiejsze jej skutki, europejskie próby wpłynięcia na ówczesny bieg wydarzeń były mało
ambitne, nietrafione i spóźnione. W odpowiedzi na krzyk rozpaczy zapoczątkowany
samospaleniem się w Tunezji drobnego przedsiębiorcy, któremu skorumpowane państwo
odebrało narzędzia zarabiania na życie, UE potrafiła jedynie zintensyfikować to, co
i tak już robiła: przyspieszyć programy pomocowe, zintensyfikować negocjacje umów
o wolnym handlu, podjąć dialog o ułatwieniach wizowych i wymianach studentów.
Krótko mówiąc, poprawialiśmy stosunki z państwami Bliskiego Wschodu i północnej
Afryki, przeważnie niedemokratycznymi, a nie z ich obywatelami. Ze zdumieniem
dowiedziałem się, że cykl realizacji programu pomocowego od pomysłu do wdrożenia
trwał średnio siedem lat! A tymczasem młodzi ludzie, którzy chcieli zmieniać swoje
kraje – zamiast z nich uciekać – potrzebowali drobnego wsparcia, ale w ciągu tygodni,
nie lat. A to nie było możliwe w ramach tradycyjnych unijnych procedur nastawionych
na unikanie oskarżeń o korupcję, a nie na tempo.
Młoda ekipa w MSZ pod przywództwem wiceministra Jerzego Pomianowskiego
dokonała kwerendy przepisów unijnych i doszła do wniosku, że możliwa jest hybryda
prawna: jeśli poza traktatami unijnymi państwa członkowskie założą prywatną belgijską
fundację, to Komisja Europejska będzie mogła ją dotować, ale nie będzie ona podlegała
unijnym rygorom. Niektóre państwa członkowskie podejrzewały nas, nie bez powodu,
że prawdziwym celem powołania fundacji ma być demokratyczny prozelityzm na
Wschodzie, i nie zgadzały się, aby Rosja była uznana za jej teren misyjny. Z ciężkim
sercem się zgodziłem, licząc, że da się to później skorygować, i faktycznie – prezydent
Putin, najeżdżając Ukrainę, pomógł. Co ciekawe, zwykle sympatyzująca z moimi
inicjatywami wysoka przedstawiciel do spraw polityki zagranicznej Catherine Ashton
tym razem dała znać, abym radził sobie sam w przekonywaniu reszty, choć w sposób,
który tym bardziej motywował mnie do działania. Powiedziała: „Poland is now big
enough to get it on its own” (Polacy mają teraz dość wpływów, aby samemu to osiągnąć).
Dla zachęty dodałem trzy fanty: kilka milionów euro, które zostały na kontach MSZ
jeszcze z procesu przedakcesyjnego, obietnicę kilkumilionowej dotacji złożoną przez
unijnego komisarza do spraw budżetu Janusza Lewandowskiego oraz preferencyjny
wynajem siedziby – budynku naszej dawnej ambasady przy Królestwie Belgii, którą
w międzyczasie przeniosłem na piąte piętro nowego Stałego Przedstawicielstwa
przy UE. Odbyliśmy dziesiątki rozmów na szczeblach ministerialnych, setki na
urzędniczych. W lobbing zaangażowali się Jerzy Buzek, a także dwaj Niemcy:
chrześcijański demokrata Elmar Brok i liberał, hrabia Alexander Lambsdorff, którzy
pomogli w przełamaniu zastrzeżeń niemieckich fundacji partyjnych obawiających się
konkurencji. Otwarcie funduszu w byłej siedzibie naszej placówki, na które zjechali
dysydenci z wielu państw świata, było dla mnie wielkim osobistym przeżyciem.
Fundusz działa nadal, dysponując budżetem kilkudziesięciu milionów euro rocznie.
Jego motto „Wspierać niewspieranych” idealnie oddaje pierwotny pomysł. Jest żywym
pomnikiem polskiej solidarności.
Technologia transformacji może w przyszłości stać się naszą narodową unikalną
kompetencją w polityce międzynarodowej. Naszą soft power. Podobną pozycję
wypracowała sobie Norwegia, ale nie innowacyjnym pomysłem, lecz inteligentnie
wydawanymi pieniędzmi z wydobycia gazu i ropy. My tej ścieżki nie powtórzymy.
Nasze zaangażowanie było częścią budowania pozytywnej oferty dla świata, co
szczególnie mocno dostrzegały właśnie Stany Zjednoczone, dla których ta swoista
koniunkcja wartości jest bardzo ważna i przekłada się na ich zaangażowanie w sferze
bezpieczeństwa. Jak powiedział znany harvardzki politolog Karl Deutsch: „Wspólnota
bezpieczeństwa zależy do wspólnych wartości”. Co oczywiście działa też na odwrót.

Polacy i USA
„Wszystko to pięknie, ale co z tymi wizami?” – nieraz zadawano mi to pytanie.
Osobiście myślę, że ruch bezwizowy zostanie wprowadzony dopiero wtedy, kiedy nie
będzie już nam na nim zależało. Pamiętajmy też, że część winy leży po naszej stronie,
bo Polacy przez wiele lat nagminnie łamali amerykańskie przepisy imigracyjne. Czy to
przedłużając pobyt, czy łamiąc zakaz podejmowania pracy zarobkowej. Do dziś zresztą
statystykę, która uniemożliwia automatyczne wprowadzenie ruchu bezwizowego,
robią cztery południowo-wschodnie województwa. Wynika to z wielopokoleniowych
powiązań z polską diasporą w Ameryce i pewnej większej łatwości znalezienia w USA
dłuższej, niż pozwala wiza, gościny. Więc chociaż przepisy są dość solipsystyczne,
bo sami Amerykanie przecież decydują o liczbie odmów, a dopiero zejście poniżej
pewnego poziomu pozwoliłoby na wprowadzenie ruchu bezwizowego, nie możemy się
dziwić, że USA nalegają na przestrzeganie swoich przepisów.
Ponadto dzisiejszy ruch bezwizowy to nie to samo co parę lat temu. Dawniej można
było po prostu wziąć paszport i polecieć do USA. Dziś trzeba wypełnić określone
procedury, zawczasu zarejestrować się przez internet, podać dane osobowe, wnieść
opłatę, a i tak na etapie tej rejestracji można otrzymać odmowę. Drugie miejsce,
w którym brak wymogu wizy jest w jakiś sposób niekorzystny dla obywateli, to sama
granica. Znacząco wzrasta liczba cofnięć z granicy. Co jest kosztowne i – powiedzmy
szczerze – jest większą niedogodnością niż odmowa przyznania wizy. Ale bez wątpienia
obowiązek starania się o wizę Polacy odbierają negatywnie. Jako swoisty wyraz braku
nie tylko szacunku, lecz także wdzięczności za sojuszniczą postawę naszego kraju.
Może pociechą powinno być to, że nawet tak zaprzyjaźniony z USA kraj jak Izrael nie
ma z nim ruchu bezwizowego.
Moja frustracja z niektórych aspektów współpracy ze Stanami Zjednoczonymi
przebija w podsłuchanej rozmowie z wicepremierem Jackiem Rostowskim:
„Wiesz, że sojusz polsko-amerykański jest nic niewart, jest wręcz szkodliwy, bo
stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa?” – pytam.
„Chyba że Rosjanie zagrożą” – odpowiada Rostowski.
„Gates, dzisiaj Gates, wiesz, Sekretarz Obrony, mówi, że było błędem przyjmowanie
tych nowych… [członków NATO]”.
„Chyba żartujesz?!”
„Tak, tak! Na manewry NATO-wskie wiesz, ile przysłali, jak myślisz, na sześć
tysięcy żołnierzy…? Stu saperów! Tak że bullshit kompletny”.
„A jak będzie rządził PiS, prawdopodobnie z kimś tam?”
„Wtedy skonfliktujemy się z Niemcami, Rosją i będą uważali, że wszystko jest
super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Tak że frajerzy, kompletni frajerzy. Dadzą się
wykorzystać jak…”
„Jak dzieci”.
Tygodnik „Wprost” opublikował następującą wersję:
„Sikorski: Wiesz, że polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty. Jest wręcz
szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Bullshit kompletny.
Skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo
zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy, kompletni frajerzy”.
Pomijam już brak profesjonalizmu i złośliwość magazynu, który ochoczo posłużył za
słup ogłoszeniowy aferzystów, oraz to, że nie było żadnego interesu publicznego, aby tę
rozmowę publikować. Pamiętać też należy, że wyraz mojej frustracji wobec sojusznika
został wypowiedziany w styczniu 2015 roku, gdy w Polsce nie stacjonował jeszcze
ani jeden amerykański żołnierz. No i prorokowałem, że to Prawo i Sprawiedliwość
będzie się podlizywać Amerykanom, a nie – jak zasugerował przeinaczony tekst i jak
zrozumiała opinia publiczna – że my to robiliśmy. Zresztą i tak się pomyliłem, bo
nawet mi nie przyszło do głowy, że podwładni Jarosława Kaczyńskiego wdadzą się
w publiczne pyskówki nawet ze Stanami Zjednoczonymi.
Polska powinna być dobrym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ale nie
powinna być frajerem, zbiorowym Karolem Rozmarkiem. I nie była. Niech najlepszym
podsumowaniem polityki, którą prowadziłem, będzie konkluzja cytowanej już depeszy
Victora Ashe’a do Hillary Clinton, w której przygotowywał ją do naszego spotkania:

Polacy stawiają więc sporo postulatów, ale są naszymi konsekwentnymi i silnymi


sojusznikami. Ich cele pokrywają się z naszymi. Polacy podziwiają Stany Zjednoczone
bardziej niż jakikolwiek inny kraj w Europie. Sam Sikorski jest wartościowym
i szczerym partnerem, śmiałym w promowaniu naszych wspólnych wartości. Choć
są mniej rusofobiczni niż ich poprzednicy, to jednakowoż Sikorski i Tusk
uporczywie naciskają na przesuwanie europejskich i transatlantyckich instytucji na
Wschód. Polacy z honorem służyli w Iraku i walczą w Afganistanie bez ograniczeń
narodowych jako jeden z niewielu członków ISAF. (Morderstwo polskiego zakładnika
w Pakistanie podwoiło osobistą determinację Sikorskiego, aby doprowadzić misję
w Afganistanie do skutku). Pomoc Polakom w Afganistanie, intensyfikacja naszego
dialogu strategicznego i współpraca z nimi w naszej polityce w tym regionie będą
wartościowymi inwestycjami. Sugeruję patrzeć na to pierwsze spotkanie jako
przedpłatę, która przyniesie bogate dywidendy podczas całej Pani kadencji.

Z Hillary Clinton po raz ostatni widziałem się na dorocznej konferencji pod


nazwą YES (skrót od Yalta European Strategy), ostatniej, która odbyła się na Krymie.
W pałacu liwadyjskim w Jałcie, tym samym, w którym zorganizowano konferencję
jałtańską. Siedzimy już przy stole zastawionym do kolacji, Hillary Clinton ma za
pół godziny wystąpienie i głośno myśli, co powiedzieć. Mówię jej więc: „Pochwal
ukraińskie czekoladki – właśnie zostały objęte embargiem rosyjskim ze względu na
rzekomą szkodliwość. Powiedz, że to niemożliwe, bo Tobie bardzo smakują”. I ona tę
anegdotę opowiedziała. Chyba nawet wcześniej zjadła jakąś czekoladkę. Wiedziałem,
że czekoladki, które pochwaliła, pochodziły z fabryki Roshen Petro Poroszenki, starego
znajomego, byłego ministra spraw zagranicznych, wtedy będącego na uboczu wydarzeń
politycznych. Było pewne, że ukraińskie media uczynią z tego wystąpienia wiadomość
dnia. Sześć miesięcy później Poroszenko wykazał się odwagą podczas kijowskiego
Majdanu, a rok później został demokratycznie wybranym prezydentem Ukrainy. Sądzę,
że to niezła metafora naszej możliwej roli w polityce Stanów Zjednoczonych wobec
naszego regionu.
Nie ukrywam, że mimo naszych sporów kibicowałem Hillary Clinton
w amerykańskich wyborach prezydenckich. Ja, stary antykomunista, trzymałem kciuki
za znienawidzoną przez republikanów przedstawicielkę pokolenia kontrkultury lat 60.
Ale wiedziałem, że Hillary reprezentować będzie ciągłość w amerykańskiej geostrategii,
że czuje Europę, a nawet naszą jej część, że blisko byśmy współpracowali w sprawie
promocji demokracji na świecie i że nie ma żadnych wątpliwości co do natury
putinizmu. W tym sensie moja intuicja się potwierdziła. Rosjanie uznali, że prezydentura
Hillary Clinton byłaby dla nich śmiertelnym zagrożeniem, i rzucili przeciwko jej
kandydaturze zasoby agenturalne i cybernetyczne, których skuteczność wypróbowali
wcześniej w Europie, w tym w Polsce. Afera e-mailowa, która zaważyła na wyniku
amerykańskich wyborów, była efektem nieostrożności w otwieraniu załączników do
e-maili przez członków jej sztabu wyborczego, takich samych, jakie otrzymywałem
jako minister spraw zagranicznych i marszałek Sejmu. Tyle że ja przesyłałem je do
BOR, a u niej ktoś dał się nabrać. Dziś wiemy, że za akcjami stała organizacja
przestępcza na usługach Kremla, nazywana Fancy Bear. W chwili gdy to piszę, padły
pierwsze oskarżenia konkretnych oficerów GRU o wpływanie na amerykańskie wybory
prezydenckie. Jeśli okaże się, że Rosjanie wykradli demokratom dane o wyborcach
i przekazali je sztabowi Donalda Trumpa, który w rezultacie zmienił taktykę plasowania
reklam wyborczych, to nie będzie można wykluczyć, że te kilkadziesiąt tysięcy głosów,
które zdecydowały o wyniku, padło na niego dzięki rosyjskiej interwencji.
Prezydentura Donalda Trumpa jest spełnieniem marzeń polskiej prawicy nie
tylko o odwróceniu światowych trendów kulturowych. Jeśli ktoś marzył o końcu
poprawności politycznej – czyli o tym, aby można było swoimi opiniami walić między
oczy bez zahamowań – to też nadeszły złote czasy. Chociaż prawie wszystkie konkrety,
które padają z ust prezydenta USA, są przeinaczeniami, półprawdami albo zwykłymi
kłamstwami, to prezydent Trump realizuje wyobrażenie części naszych polityków
o naturze systemu międzynarodowego i sposobach uprawiania polityki zagranicznej.
Jeśli wszystkie gadki o prawie międzynarodowym, demokracji i współpracy są tylko
bajkami dla naiwnych, a w rzeczywistości arena międzynarodowa jest światem
Hobbesa, wojny wszystkich ze wszystkimi, w którym liczą się tylko najtwardsze realia
pieniądza i siły, to prezydent Trump jest ucieleśnieniem transakcyjnego, samolubnego
podejścia. Mam tylko podejrzenie, że nasi powiatowi stratedzy wyobrażają sobie, iż
Ameryka traktuje samolubnie cały świat z wyjątkiem Polski. Wszystkie pozostałe kraje
też mają – tak jak do tej pory – generalnie szanować traktaty, wypełniać zobowiązania
i poświęcać się na rzecz sojuszników, i jedynie my możemy sprytnie wykorzystywać
każdą okazję do pójścia na skróty.
Prezydent Trump, który słusznie krytykował Baracka Obamę za niedotrzymanie
swoich obietnic w sprawie „czerwonej linii” dotyczącej użycia broni chemicznej
w Syrii, sam ogłosił trzy takie linie. Że nie pozwoli Korei Północnej uzyskać zdolności
do uderzenia atomowego na amerykańskie terytorium, że Pakistan nie może być
sojusznikiem USA, póki nie przestanie popierać terrorystów w Indiach i Afganistanie,
oraz że porozumienie, dzięki któremu Iran wstrzymał swój program nuklearny, nadaje
się do kosza. Powiedział też, że nie rozumie, dlaczego amerykańscy chłopcy mieliby
umierać za Czarnogórę – mimo że Czarnogóra jest członkiem NATO, co zaaprobował
traktat przegłosowany przez Senat USA. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów
prezydent Stanów Zjednoczonych zachowuje się tak, jakby traktował demokratycznych
przywódców Zachodu jak rywali, a nie sojuszników. Nie wiemy jeszcze, jakie będą
skutki tak zasadniczego przemodelowania stylu i treści polityki zagranicznej USA. Nie
wiemy, jak prezydent Trump zachowa się w sytuacji prawdziwego kryzysu.
Ale wiemy, że USA ponownie może się zaangażować w konflikt w innej części
świata, a nie ma już zdolności do prowadzenia dwóch wojen jednocześnie. Każdy
taki kryzys jest w stanie zaabsorbować naszego najważniejszego sojusznika bez reszty
i wpłynąć na nasze bezpieczeństwo. I że świat, w którym potężniejsze od nas kraje
gwiżdżą na prawo międzynarodowe, to dla państw takich jak nasze nie okazja, lecz
zagrożenie. Wiemy też, że jeśli Polska chce zachować wpływy w Waszyngtonie, to nie
jest roztropne, aby prezydenta USA zmuszać do wyboru pomiędzy nami a Izraelem
i amerykańską społecznością żydowską, tak jak stało się w sprawie nieszczęsnej
nowelizacji ustawy o IPN. Nie warto, bo wiadomo, kogo wybierze.
Wyzwanie, z którym w XXI wieku będą się mierzyć Stany Zjednoczone, stanowi
nie Rosja, lecz rosnąca potęga Chin. Losy świata zależą od tego, czy Chinom i USA uda
się uzgodnić zasady współżycia na Oceanie Indyjskim i zachodnim Pacyfiku. Jeśli się
nie uda i rywalizacja przerodzi się w konflikt, to imperium rzuci swe legiony tam, gdzie
zagrożone będą jego najżywotniejsze interesy. Będzie to miało konkretne konsekwencje
dla Polski. W exposé z 2013 roku argumentowałem: „Rzymski limes czasami się cofał,
nawet w czasach świetności. Na Wyspach Brytyjskich północną granicę stanowił Wał
Hadriana, ale przez mniej więcej 20 lat próbowano ustanowić ją na Wale Antonina”.
Mogłem dodać, że gdy barbarzyńcy zagrozili samej metropolii, Italii, legiony zwinęły
się z Wysp Brytyjskich w mgnieniu oka.
Jeszcze raz: Polska powinna być dobrym sojusznikiem USA, ale nie może być
frajerem i nie powinna sobie wyobrażać, że jest dla USA tym, czym nie jest i nigdy
nie będzie. Świadectwem tego, ile ważymy w kalkulacjach potężnych państw, była dla
mnie obecność międzynarodowa podczas pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego 21
kwietnia 2010 roku w katedrze wawelskiej. Była to uroczystość iście średniowieczna,
z królewską oprawą stosowną do patosu chwili. Ze względu na wybuch wulkanu
na Islandii ograniczono loty międzynarodowe i wiele delegacji nie dopisało, ale
ten, kto naprawdę chciał, dotarł. Dotarli między innymi prezydenci odwiecznych
sąsiadów, Niemiec i Rosji, oraz – w swoim niepowtarzalnym stylu – prezydent Gruzji.
A prezydent USA pojechał grać w golfa.
Polscy politycy powinni rozumieć, że globalne imperium ma globalną
perspektywę i globalne obowiązki. I na koniec zawsze wybierze swoje globalne
interesy. Bezpieczeństwo Polski jest dla USA istotne, ale nie niezbędne. Sojusz ze
Stanami Zjednoczonymi jest dla nas bardzo ważny, ale nie powinien być sojuszem
jedynym i nie powinien być sojuszem bezmyślnym, zwłaszcza w czasach prezydentury
izolacjonistycznej. Losy Polski rozstrzygną się w Europie i przede wszystkim tu
powinniśmy utrwalać swoją pozycję.
6. Na Zachód przez Niemcy

D
wór w Chobielinie, mimo swojej dumnej nazwy i wbrew tabloidowym
insynuacjom, nie jest pałacem urządzonym z „bizantyjskim przepychem”,
ale miejscem, które przez ostatnie ćwierć wieku stało się moim rodzinnym
domem. Miejscem, gdzie co rusz natykam się na ręcznie wykonane przez mojego
nieżyjącego już tatę detale, gdzie mieszka moja mama, wychowali się synowie, gdzie
moja żona na piętrze pisze kolejną książkę. Niestety także miejscem, gdzie czatują na
nas ukryci w krzakach paparazzi. Chobielin to moje miejsce, które podnieśliśmy z ruiny
wysiłkiem całej rodziny. Włożyłem w nie wiele pracy i nie mam powodu być fałszywie
skromnym z powodu jej efektu.
Takich domów jest w Polsce niemało. W wielu z nich byłem gościem i zawsze
uderzało mnie to, jak poczucie bycia u siebie zmienia stosunek ludzi do
otoczenia. Takiego poczucia brakowało nam w odniesieniu do Unii Europejskiej. UE
postrzegano – i niektórzy wciąż postrzegają – jako ciało obce, pole rozgrywki ludzi
o niecnych intencjach i podejrzanych motywacjach. Brakowało nam zaufania nie tylko
do instytucji, lecz także do ludzi je tworzących. Postanowiłem poznawać ich bliżej,
starać się zrozumieć ich punkty widzenia i charaktery. Najbardziej potrzebne w tym
celu było nawiązanie zwykłej ludzkiej rozmowy.
Dlatego w 2008 roku zaprosiłem do swojego domu szefa niemieckiego MSZ
Franka-Waltera Steinmeiera. Miesiąc wcześniej starliśmy się na szczycie NATO
w Bukareszcie o plan członkostwa Ukrainy, ale nie odłożył wizyty. Rozmowy odbyliśmy
w bydgoskim urzędzie wojewódzkim, skądinąd zaprojektowanym przez słynnego
niemieckiego architekta Karla Schinkla, podczas których wydobyłem od niemieckiego
kolegi oświadczenie, że przyjęcie Ukrainy do Unii Europejskiej około 2020 roku
byłoby zamierzeniem realistycznym. Złożyliśmy też kwiaty ofiarom niemieckiego
terroru na bydgoskim Starym Rynku, gdzie nie omieszkałem wspomnieć Steinmeierowi,
że operacja Tannenberg na jesieni 1939 to był nasz kujawsko-wielkopolski Katyń,
z porównywalną liczbą ofiar, w której – jako polski nauczyciel – cudem nie zginął
mój dziadek, Kazimierz Paszkiewicz. Steinmeier słuchał z pokorą, potwierdzając, że
w sprawach podtrzymywania pamięci o niemieckich zbrodniach politycy SPD są często
łatwiejszymi partnerami niż niemieccy konserwatyści.
Chobielin był pierwszym polskim domem, w jakim minister miał okazję zagościć.
Przyjechał uzbrojony w egzemplarz mojej książki o odbudowie Chobielina, którego
niemieckie wydanie nosi tytuł Das polnische Haus, z zakładkami i odręcznymi
adnotacjami na marginesach. Niemiecki tytuł jest dosłownym tłumaczeniem tytułu
angielskiego, aczkolwiek mojemu niemieckiemu gościowi mógł się wydać tyleż
intrygujący, co prowokacyjny. Majątek Chobielin ma udokumentowaną historię
sięgającą XIV wieku, ale obecny dwór zbudowała rodzina Falkenbergów po tym, gdy
August Falkenberg zakupił majątek od Josepha von Hulewicza w 1791 roku. Ostatni
z Falkenbergów sprzedał go za grosze polskiemu dzierżawcy Julianowi Reysowskiemu
w 1919 roku. Jest to więc miejsce i historia skłaniająca do refleksji o niemieckiej roli
i niemieckich błędach na Wschodzie.
Była to też pierwsza wizyta w Chobielinie urzędującego polityka tej rangi,
któremu naturalnie chcieliśmy zapewnić komfort i bezpieczeństwo. Poprosiłem
Grzegorza Schetynę – wówczas ministra spraw wewnętrznych – o dodatkową ochronę
na czas wizyty niemieckiego ministra z małżonką i BOR trochę przesadził. Wszyscy
dziennikarze zostali poddani badaniom pirotechnicznym, w parku wykopano gniazda
dla karabinów maszynowych, a w nocy wokół domu krążyły patrole. Dzięki legendom,
jakie wtedy powstały, lokalni złodzieje do dziś trzymają się z daleka.
Rozmowa przy stole, szczególnie w towarzystwie małżonek, zbliża ludzi. Poznanie
czyjegoś domu powoduje, że już nigdy nie patrzymy na drugich jako obcych. Rodzina
Steinmeirów pochodzi z Detmoldu, miejscowości z ogromnym, ponad 50-metrowym
posągiem Arminiusza (Hermana), wodza Cherusków, symbolizującego germańską
wojskową chwałę i złowieszczą historię – to tam Hitler odniósł największy sukces
wyborczy i stamtąd pochodził między innymi kat powstania w getcie Jürgen Stroop,
znany z kart książki Rozmowy z katem. Złowieszcze pomruki z przeszłości potęgowała
osobista droga Steinmeiera: matka jest „wypędzoną” z Wrocławia, a fakt, że był szefem
kancelarii kanclerza Gerharda Schrödera, powodował, że był traktowany przez Polskę
z ostentacyjną podejrzliwością. On sam mieszka pod Berlinem ze swoją żoną Elke.
Gdy złożyliśmy im rewizytę, była po ciężkiej operacji. Frank-Walter wycofał się na
kilka tygodni z życia publicznego i oddał żonie nerkę.
Europejska polityka pełna jest postaci, których życiowe wartości są nam bliskie
i zrozumiałe. Nietrudno sobie ich wyobrażać jako członków europejskiej rodziny.
Naszym najważniejszym zadaniem po objęciu władzy było z tą rodziną ponownie się
zaznajomić. I przekonać ich, że nasze rozstanie było nienaturalne, przyniosło straty
obu stronom i że nie jesteśmy biedniejszymi kuzynami, lecz krewnymi, którzy więcej
przeszli i od których można się czegoś nauczyć.
Wizyta ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera z żoną Elke
Büdenbender w rezydencji Radosława Sikorskiego w Chobielinie, 06.04.2008 r.
fot. Piotr Ulanowski/PAP

W Chobielinie w 2008 roku umówiliśmy się, że jeszcze tego lata odwiedzimy


niewielkie miasteczko po niemieckiej stronie granicy – Löcknitz. Przed naszym
wejściem do UE rodzimi eurosceptycy straszyli, że źli Niemcy wykupią naszą ziemię
i nas zaleją. Löcknitz było przykładem procesu odwrotnego. Wróciło ono do swej
tradycyjnej roli sypialni Szczecina, z tym że tym razem to Polacy zaczęli wykupywać
tam domy. Ku uciesze lokalnych władz, które bolały nad ucieczką miejscowej młodzieży
niemieckiej na Zachód, do zamożniejszego dawnego RFN. Löcknitz przyciąga Polaków
jako miejsce przyjemne, przyjazne i co zaskakujące – tanie. Z Frankiem-Walterem
podjęliśmy wyzwanie wspólnego wręczenia świadectwa wszystkim absolwentom
lokalnego liceum. Szczególnie zaskoczyło mnie to, że ani po fizjonomii, ani po
ubiorze, a często i po nazwisku nie dawało się odróżnić, kto z podchodzących uczniów
jest Niemcem, a kto Polakiem. Przypomniała mi się autentyczna historia o polskiej
delegacji, która pewnego dnia w latach 90. złożyła wizytę w niemieckim MSZ
w składzie: Byrt, Braiter, Kranz i Kremer. W Löcknitz uzgodniliśmy, że ukaże się
wspólny polsko-niemiecki podręcznik do historii Europy, objęliśmy również patronat
nad odbudową kościoła zniszczonego w ostatniej fazie wojny. Wywnioskowałem też, że
skoro mieszkańcy Löcknitz tak świetnie się dogadywali, to głupio by było, gdybyśmy
my, politycy, nie potrafili tego zrobić.
Naturalnie relacje osobiste między politykami nie są wartością samą w sobie,
lecz mają służyć interesom ich wyborców. Kalkulowaliśmy, że nowe (wówczas)
przywództwo Angeli Merkel daje nam szansę na otwarcie. Merkel ma świadomość
swoich częściowo polskich korzeni. Była w Polsce jeszcze w czasach NRD i nie miała
wobec nas poczucia wyższości. Wręcz przeciwnie. Odnosiłem wrażenie, że trochę
nam naszego wolnościowego ducha narodowego zazdrościła. Opozycyjne życie PRL
w porównaniu z NRD-owskim zamordyzmem musiało robić wrażenie. Co więcej,
Merkel – w moim przekonaniu – ma wyrobione i bardzo bliskie rzeczywistości zdanie
o prezydencie Putinie. Jest też wyczulona na etyczny wymiar polityki. Wydawało
mi się, że będzie potrafiła sprawować przywództwo w największym europejskim
kraju i odgrywać rolę największego akcjonariusza Unii Europejskiej w sposób miękki.
Czasami zastanawialiśmy się, na ile pomaga jej w tym fakt bycia kobietą. Czy
mężczyzna na jej miejscu – będąc niemieckim kanclerzem mówiącym „nie” USA
i wielu różnym grupom interesów w ramach strefy euro (szczególnie wobec krajów,
które nie dotrzymują zobowiązań) – nie wywołałby większego oporu?
W stosunkach z niemieckimi partnerami chyba pomagało mi pochodzenie
z Bydgoszczy. W mojej części Polski pamięta się oczywiście hitlerowski terror, jak i to,
że do rozbiorów granica między Polską a Niemcami była jedną z najstabilniejszych
w Europie. Pamięta się germanizację Hakaty, ale i postęp cywilizacyjny XIX wieku.
W krajobrazie Krajny, gdzie mieszkam, nie sposób nie zauważyć budowanych
wedle jednolitych, funkcjonalnych planów szkół, urzędów pocztowych i dworców
kolejowych z tej samej wypalanej w wysokich temperaturach cegły. Ucząc się
historii regionu, nie sposób nie być pod wrażeniem tego, że z górą 40 kilometrów
Kanału Bydgoskiego Niemcy zbudowali w 18 miesięcy. Za pomocą łopat i furmanek.
Przejeżdżając gdzieniegdzie w poprzek starych, przeważnie nieużywanych już trakcji
kolei wąskotorowej, nie sposób nie pamiętać, że rewolucja przemysłowa – której
zwiastunem były plantacje buraka cukrowego – przyszła tu „za Niemca”. Może dlatego,
że obaj moi dziadkowie i obie babki urodzili się jako poddani cesarza Wilhelma
II, wiedziałem, że Polacy nie tylko potrafili konkurować z Niemcami w gospodarce
i samoorganizacji, ale w tej konkurencji wygrywać. I że, co za tym idzie, stworzenie
w ramach Unii Europejskiej w miarę sprawiedliwych ram dla takiej konkurencji będzie
dla nas większą szansą niż zagrożeniem.
Nigdy o tym tak przedtem nie myślałem, ale jeden z bardziej twórczych urzędników
MSZ przekonywał mnie, że w pewnym sensie jesteśmy podobnymi państwami.
Praktycznie od zera odtworzonymi po drugiej wojnie światowej, z innych przyczyn,
z innych pozycji – ale jednak. Że zarówno Polacy, jak i Niemcy wysiłkiem dwóch
pokoleń odzyskali pełną suwerenność. I że oba państwa – choć Niemcy nie lubią o tym
pamiętać – doświadczyły komunizmu. Inaczej niż w Wielkiej Brytanii czy Francji,
nie liczy się tylko stolica. Mamy silne regiony i zamożne miasta. Wreszcie mamy
podobne spojrzenie na gospodarkę – ważne jest wytwarzanie czegoś, a nie usługi czy
spekulacje finansowe. To oczywiście cud naszej transformacji, że gospodarczo Polska
ma dziś opinię kraju o podobnej do niemieckiej filozofii gospodarczej: niechętnego
nadmiernemu zadłużaniu się, regularnie spłacającego zobowiązania. Myślę też, że
stajemy się coraz bardziej podobni do Niemców również społecznie – z każdym rokiem
coraz bardziej stajemy się społeczeństwem klasy średniej.
Pamiętając o pomorsko-wielkopolskiej historii rywalizacji, wojen, ale i pokojowego
współżycia z Niemcami, uważałem, że w stosunkach z nimi potrzebujemy zbudować
wizerunek kraju stabilnego i przewidywalnego. Niemcy mają psychologicznie niższą
od nas tolerancję na niepewność, a bardziej cenią solidność i przewidywalność. W MSZ
pokutowały jeszcze anegdoty o tym, jak kanclerz Kohl pokpiwał sobie w latach 90., że
każde jego spotkanie z premierem Polski było spotkaniem z inną osobą. Zauważyłem
też, że to, co uchodzi w naszej postsarmackiej kulturze politycznej – na przykład
niesłowność – w oczach Niemców jest dyskwalifikujące. A więc trzeba było wyczyścić
zaszłości.
Podpuszczony przez nieprofesjonalnych współpracowników prezydent Lech
Kaczyński w 2008 roku w ostatniej chwili odwołał swój udział w spotkaniu Trójkąta
Weimarskiego, dlatego że jakieś marginalne niemieckie pisemko napisało głupawy
artykuł o nim i o jego bracie, okraszając go kartoflaną karykaturą. Co gorsza, prezydent
Kaczyński najpierw osobiście wynegocjował Traktat z Lizbony i obiecał europejskim
partnerom jego szybką ratyfikację, a potem, pod presją eurofobów z PiS, z Antonim
Macierewiczem na czele, wstrzymał jej bieg. I to mimo pozytywnych decyzji obu izb
parlamentu, czym znów naraził Polskę na etykietę partnera niewiarygodnego. Konflikt
rozładował Donald Tusk. Mieliśmy gotowe pytanie, na jakie Polacy odpowiadaliby
w referendum: „Czy jesteś za ratyfikacją Traktatu z Lizbony wynegocjowanego przez
prezydenta Lecha Kaczyńskiego?”. PiS musiałby agitować na „Nie”. Po wielogodzinnej
naradzie w prezydenckiej willi w Juracie, wspartej ponoć heroiczną ilością czerwonego
wina, Tuskowi udało się przekonać prezydenta, że lepiej ratyfikować traktat bez
takiego referendum. Ale zawirowanie wokół tej sprawy nie obyło się bez kosztów.
Za prezydentury Lecha Kaczyńskiego Trójkąt Weimarski na jego szczeblu już się nie
spotkał.
Sąsiad
Wiedziałem, że nie wszystko da się osiągnąć. Na przykład George W. Bush bardzo
naciskał na przyjęcie na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku tak zwanego
Planu Działań na rzecz Członkostwa w NATO dla Ukrainy i Gruzji, ale Niemcy po
raz drugi – po sprawie wojny w Iraku – powiedzieli Stanom Zjednoczonym twarde
„nie”. Tym bardziej i nam mogli odmówić. Nie miałem więc złudzeń, że osiągniemy
wszystko od razu. A katalog spraw do załatwienia był oczywiście długi. Niektóre –
jak stosunek do Putinowskiej Rosji – były i są fundamentalne. Inne w gruncie rzeczy
drugorzędne, ale palące. Do tych drugich należy choćby kwestia Jugendamtów, czyli
niemających swego polskiego odpowiednika biur do spraw młodzieży, z szerokimi
kompetencjami, założonych jeszcze w Republice Weimarskiej, wykorzystywanych do
germanizacji dzieci w epoce hitleryzmu. Dla kogoś, komu Jugendamt odebrał dziecko,
to oczywiście żadna pociecha, ale przeglądając akta sprawy, z niemałym zdziwieniem
dowiedziałem się, że rodziny francuskie czy amerykańskie miały z tym urzędem
problemy podobne do naszych. Jugendamty prowadzą podobną politykę wobec
wszystkich mieszanych rodzin. A więc to nie antypolski spisek, ale generalne podejście
do kwestii dziedziczenia kultury, co oznaczało, że mogliśmy mieć sojuszników. Nie
jest to nic dziwnego, bo w końcu przy tak osobistych sprawach jak rozpad małżeństwa
emocje często biorą górę nad rozumem, a dobro dzieci przegrywa z chęcią odwetu.
Co ciekawe, na przykład małżeństwa polsko-niemieckie są statystycznie trwalsze
niż małżeństwa polsko-polskie lub niemiecko-niemieckie. Na sto tysięcy mieszanych
małżeństw mieliśmy zaledwie kilkanaście ostrych sporów o opiekę nad dziećmi.
Niemieckie Jugendamty nie są bez winy wobec obcokrajowców, nie tylko Polaków.
Zdarzają się dramaty nieodłącznie związane z podwyższonym ryzykiem zamieszkania
w kręgu innej kultury. Doprowadziliśmy do konsultacji pomiędzy ministerstwami
sprawiedliwości Polski i Niemiec, tak aby o każdej drastycznej sprawie szybko się
nawzajem informować.
Zdarzają się też sytuacje tragikomiczne. Otóż po rozpadzie pewnego małżeństwa
w Niemczech ojciec, Polak, przekonał media prawicowe w kraju, że odebrano mu
dziecko wyłącznie z powodu uprzedzenia wobec Polaków, a zły MSZ nie pomaga.
Interweniował u mnie sam Ruch Narodowy. Po zerknięciu w papiery okazało się, że
nasz dzielny patriota wyemigrował z Polski jako Niemiec – późny przesiedleniec –
i odkrył swoje narodowe przekonania, dopiero gdy wyczerpał niemiecką drogę prawną
w sporze z byłą żoną. Gorzką satysfakcję sprawiło mi pogratulowanie kolegom
narodowcom europejskiej solidarności ponad plemiennymi egoizmami.
Szerszym i równie emocjonalnym problemem jest spór o tak zwaną mniejszość
polską w Niemczech. Tylko niewielka część Polaków przebywających w Niemczech
jest prawdziwą mniejszością, to znaczy wielopokoleniową grupą mieszkającą na
zwartym terytorium: przebywają tam od XIX wieku lub nawet dłużej, nie porzucając
polskiej tożsamości narodowej. Większość późniejszych przesiedleńców to albo
migranci zarobkowi, albo osoby, które do Niemiec wjechały – szczególnie w okresie
PRL – deklarując, że są Niemcami. Kilkoro moich koleżanek i kolegów z liceum
w Bydgoszczy, tak samo wychowanych na Czterech pancernych i psie jak ja, nagle
w stanie wojennym odkryło swoje niemieckie korzenie i wykorzystało sposób wyjazdu
na Zachód. Dlatego rozumiem irytację władz w Berlinie, gdy o prawa polskiej
mniejszości upominają się ludzie, którzy zawdzięczają możliwość osiedlenia się
w Niemczech swojej rzekomej „niemieckości”.
Z naszej strony z kolei występuje tendencja do postrzegania spraw zanadto
dogmatycznie. Tak jest z budzącym emocje dekretem Göringa o likwidacji statusu
mniejszości dla Polaków. Oczywiście to brzmi bardzo źle: Niemcy nie chcą odwołać
polityki zapoczątkowanej przez nazistów. Na kilometr pachnie to „antypolonizmem”
czy po prostu traktowaniem Polaków z góry. Tymczasem zapominamy, że ze statusu
mniejszości narodowej w Trzeciej Rzeszy korzystali głównie Polacy ze Śląska
i Pomorza i to w nich wymierzony był ów dekret. W gruncie rzeczy stał się on
bezprzedmiotowy – bo przecież te tereny są teraz po prostu nasze, a mniejszość stała
się częścią większości wewnątrz państwa polskiego. Dlatego uważam, że spór o to,
czy Polacy będą nazywać się grupą etniczną, czy mniejszością, jest jałowy. W jakimś
sensie taka dziesięcioletnia kłótnia o nazewnictwo byłaby dla Niemców korzystna,
bo bezproduktywna. Na koniec dyskusja wraca do zapisów traktatowych, gdzie na
dobre i złe Niemcy mają w Polsce status mniejszości, a Polacy w Niemczech nie.
Niemcy mają naturalnie program asymilacji, tak samo jak my. W chwili, gdy to piszę,
mecenas Stefan Hambura – niezłomny adwokat smoleński, obywatel obu państw –
zaczął głodówkę w sprawie uznania Polaków za mniejszość. Niestety, nie do skutku.
Osobiście uważam, że zamiast walczyć o honor, czyli werbalne zrównanie statusu obu
grup, lepiej walczyć o realizację równego traktowania w praktyce, co właśnie traktat
polsko-niemiecki solennie obiecuje.
Ironią losu – w pewnym sensie – jest to, że ciągle najważniejszą przeszkodą
w naszych stosunkach była historia. A jednak to właśnie z Niemcami najszybciej udało
się uzgodnić wspólny podręcznik, dzięki pracy podjętej jeszcze w czasach PRL, pod
egidą UNESCO. To coś, czego do tej pory nie udało się uzgodnić z Rosjanami.
Co ciekawe – i charakterystyczne, moim zdaniem – Rosjanie i Niemcy też potrafili
uzgodnić swój podręcznik do historii, ale w jednym miejscu ma on dwie wersje:
w interpretacji paktu Ribbentrop–Mołotow, i to Niemcy, właśnie w odniesieniu do
Polski, bronią wersji historii, którą moglibyśmy zaakceptować jako własną. Także
w sferze gestów wiele udało się osiągnąć. Przykładem niech będzie wykluczenie
Eriki Steinbach z Rady Fundacji Centrum przeciwko Wypędzeniom. Uważam, że
był to znaczący gest ze strony kanclerz Merkel, bo wiązał się dla niej z pewnym
ryzykiem politycznym. Był to znak, że politycy niemieccy byli gotowi zapłacić jakąś
cenę za dobre stosunki z Polską. Dla mnie osobiście był to również sygnał, że dla
Niemców pojednanie z Polską jest nie tylko projektem werbalnym, nie tylko kwestią
„odpokutowania” za własną historię, lecz także pewną inwestycją w przyszłość.
Rozmowy premiera RP Donalda Tuska i ministra Radosława Sikorskiego z kanclerz
Niemiec Angelą Merkel przed rozpoczęciem obrad Rady Europejskiej w drugim dniu
szczytu UE w Brukseli, 20.03.2009 r.
fot. Radek Pietruszka/PAP

Po PRL zostały aktywa – takie jak traktat graniczny – ale w nich tkwiły też
problemy, takie jak spór terytorialny na obszarze Zatoki Pomorskiej. Wcześniej czy
później trzeba to będzie uregulować, podobnie jak tak zwany dług graniczny ze strony
Czech. Ale dziś stać nas na to, aby do takich spraw podchodzić jak do zwyczajnych
problemów pomiędzy sąsiadami o wielowiekowej burzliwej historii, a nie wyobrażać
sobie, że każda różnica zdań jest obroną Głogowa czy Westerplatte. Nie wszystkie
problemy pomiędzy państwami daje się rozwiązać. Z niektórymi trzeba żyć i czekać, by
w końcu przestały być uznawane za problem, a nie były zastępowane przez gorsze.
Właściwie dobrze się stało, że Niemcy nie otworzyli swojego rynku pracy od
razu. Z jednej strony przyczyniło się to do brexitu, bo Wielka Brytania wzięła na
siebie całą falę młodego pokolenia z nowych państw członkowskich, które chciało
spróbować szczęścia za granicą po naszym przystąpieniu do UE 1 maja 2004 roku.
Z drugiej strony nasza młodzież miała szansę zacząć swoje poszukiwania lepszego
życia w kulturze anglosaskiej, dającej nieco szersze horyzonty, więcej możliwości
robienia kariery w świecie, i to przy mniejszej presji na asymilację niż w Niemczech.
Nauczyli się angielskiego, który mimo brexitu jest półoficjalnym językiem UE i teraz
łatwiej im zmienić miejsce pracy. Z Irlandii na Norwegię czy Hiszpanię. Niemiecki
rynek pracy jest i będzie atrakcyjny jeszcze przez długie lata. Mimo rosnących
zarobków w Polsce nadal będzie tam wielu Polaków i naszym priorytetem powinno
być maksymalne ułatwienie im – a może przede wszystkim ich dzieciom – zachowania
kontaktu z krajem. Nie ma chyba co liczyć na całkowite zatrzymanie procesów
asymilacji polskich imigrantów w Niemczech. Nasi rodacy dość łatwo i chętnie
korzystają z takich możliwości – wystarczy spojrzeć na proporcje słowiańskich
nazwisk w berlińskiej książce telefonicznej. Powinniśmy się jednak domagać realnej
wzajemności w obszarach, które ułatwiają zachowanie odrębności tym nowoczesnym,
mobilnym młodym Polakom, którzy wcale nie chcą się na stałe przenieść do Niemiec.
Dla przykładu my finansujemy naukę niemieckiego dla polskich Niemców, natomiast
z nauką polskiego w Niemczech cały czas jest źle. Niemcy tłumaczą, że to ze względu
na sposób organizacji systemu edukacji, w którym bardzo wiele do powiedzenia mają
konkretne landy. Dla nas to jednak ciągle niezrealizowany punkt, który wprost wynika
z konkretnego zapisu w polsko-niemieckim traktacie o przyjaźni.

Partnerstwo i przywództwo
Żaden obraz polsko-niemieckich stosunków nie jest pełny, jeśli nie weźmie się pod
uwagę gospodarki. Myślę, że świadomość tego, jak owocne dla obu stron ćwierćwiecze
mamy za sobą, jest po obu stronach granicy niedostatecznie duża. Niemcy – w szerokiej
masie oczywiście – nie mają świadomości, że obroty handlowe z Polską są większe niż
z Rosją, a Polacy nie chcą pamiętać, że to niemieckie inwestycje są jedną z przyczyn
sukcesu polskiej transformacji. Co ciekawe, widzą to kraje postronne. To w USA
i Wielkiej Brytanii zwracano mi uwagę, że Niemcy jako jedyni nie przegapili sukcesu
Polski – weszli do naszego kraju odważnie nie tylko poprzez wielkie koncerny,
lecz także wraz z małymi i średnimi firmami. Zajmowali się realną gospodarką, co
dało im doświadczenie i potencjał, który wykorzystują z powodzeniem w globalnej
grze konkurencyjnej. Brytyjczycy czy Amerykanie próbują teraz nadrobić własne
zaniedbania, ale od strony rynków kapitałowych: przejęć czy nabycia udziałów, a to
nie jest już tak opłacalne. W Polsce bardziej liczy się „realna” gospodarka: magazyny,
fabryki, sklepy, a mniejsze znaczenie mają rynki kapitałowe.
Najpoważniejszą sprawą, w której sami doprowadziliśmy się do usunięcia nas z gry,
jest kwestia gazociągu Nord Stream. Byłem tej inwestycji kategorycznie przeciwny
jeszcze jako minister obrony w rządzie PiS, gdy wydawało się, że polskie działania mogą
jej przeciwdziałać. Na konferencji German Marshall Fund w Brukseli powiedziałem
w maju 2006 roku, że „Polska jest szczególnie wrażliwa na punkcie korytarzy
i porozumień ponad naszymi głowami. To była tradycja Locarno, to jest tradycja
paktu Ribbentrop–Mołotow. Nie chcemy powtórki”. Media naturalnie skróciły to do
powiedzenia, że porównałem Nord Stream do paktu Ribbentrop–Mołotow – i Niemcy
się wściekli. Fakt pozostaje faktem, że Niemcy uzgodnili i zrealizowali z Rosjanami
projekt, który Polska od dawna uznawała za naruszenie naszych żywotnych interesów.
I chyba nie muszę nikogo przekonywać, że jesteśmy szczególnie uwrażliwieni na
porozumienia zawierane ponad naszymi głowami.
Dzisiaj, gdy Nord Stream 1 już działa, a planowana jest jego trzecia i czwarta
nitka, nadszedł chyba czas na ocenę naszej taktyki w świetle faktów, a nie typowych
dla polskiej polityki emocjonalnych urojeń. Osobiście uważałem, że Nord Stream
ma aspekt strategiczny, infrastrukturalny i komercyjny. Strategiczny polegający na
tym, że dysponując mocą przepustową Nord Streamu, Rosja uzyskuje zdolność do
odcięcia dostaw gazu dla Europy Środkowej, nie pozbawiając go klientów w Europie
Zachodniej. Infrastrukturalny, gdyż eliminuje potrzebę zbudowania drugiej nitki
rurociągu jamalskiego czy też innej trasy preferowanej przez Polskę – rurociągu Amber.
Cenowy, gdyż Polska – mimo bycia bliżej źródeł rosyjskiego gazu – w wielu okresach
płaciła zań więcej niż bardziej oddalone Niemcy.
W szczegółach okazuje się, że sprawa ma długą historię i jest niezmiernie
skomplikowana. Już pierwotna umowa podpisana za rządu Hanny Suchockiej w 1993
roku zawierała klauzulę, która zaważyła na naszym postrzeganiu projektów gazowych
z Rosją. Mianowicie – zamiast wypłacać Polsce jej część dywidendy z zysków
operatora rurociągu, firmy EuroPolGaz – kumulowały się one na jej rachunkach, bo
wypłacone mogły być tylko za zgodą obu głównych akcjonariuszy. Podejrzewam, że
inaczej byśmy patrzyli, gdyby każdego roku do budżetu państwa – jak do budżetu
Słowacji – wpływała konkretna gotówka. Kolejny błąd popełnił rząd SLD w 2003 roku,
godząc się na wykreślenie z umowy polsko-rosyjskiej zapisu o budowie drugiej nitki
rurociągu jamalskiego w zamian na zmniejszenie obowiązkowych dostaw, za które i tak
musielibyśmy zapłacić. A więc za możliwą krótkoterminową korzyść eliminowaliśmy
się z gry o bycie kluczowym krajem tranzytowym dla rosyjskiego gazu. Gra przeciwko
gazociągowi Nord Stream była więc po części próbą przymuszenia Rosjan, aby jednak
budowali w Polsce zamiast na Bałtyku. A wszystko to okraszone ostrą antyrosyjską
retoryką.
Oddzielną kwestią była formuła cenowa za gaz – Polska przez wiele lat płaciła
Rosji wyższe stawki niż kraje położone dalej od źródeł gazu. Była to szeroko stosowana
formuła wiążąca cenę gazu z ceną ropy na rynkach światowych w poprzednich
kilkunastu miesiącach, która oznaczała, że ceny gazu wydawały się niskie, gdy cena
ropy rosła, a wysokie, gdy spadała. Gdy do tego dodać, że za przyczyną rewolucji
łupkowej w USA ceny amerykańskiego gazu na rynkach spotowych gwałtownie spadły,
mieliśmy uzasadnione poczucie, że przepłacamy.
Jeszcze za rządów Kazimierza Marcinkiewicza wydawało się, że działając solidarnie
z Bałtami i Skandynawami, uruchamiając działania jawne i niejawne, uda nam się wejść
do gry poprzez zatrzymanie inwestycji. Nasza presja była na tyle silna, że kanclerz
Merkel w pewnym momencie zaproponowała Polsce przystąpienie do projektu. Niestety
sprawa stała się wtedy już tak kontrowersyjna, że propozycję wejścia do konsorcjum
i poprowadzenia odnogi rurociągu przez polskie terytorium potraktowano jako żart lub
prowokację. Nie mówiąc nawet „sprawdzam”. Urzędnika, późniejszego ambasadora
RP w Waszyngtonie, Ryszarda Schnepfa, który wyraził neutralną opinię dla tej
propozycji, Kaczyńscy po prostu karnie wyrzucili z pracy. Podejmowane przez kolejne
rządy próby zablokowania inwestycji na gruncie konwencji z Espoo o transgranicznym
oddziaływaniu na środowisko czy poprzez mechanizmy Unii Europejskiej spełzły na
niczym.
Są w Polsce tacy, co uważają, że rosyjski gaz jest po prostu zły moralnie, a kupowanie
go jest zdradą. Rozmawiając z niektórymi naszymi politykami, miałem wrażenie, że
oczyma duszy widzieli sierpy i młoty na każdej molekule rosyjskiego metanu. Przy
takim podejściu warto kupić droższy, ale moralnie słuszny gaz norweski czy znany
z upodobania do demokracji, choć jeszcze droższy gaz katarski. Osobiście zgadzałem
się z Waldemarem Pawlakiem, wicepremierem i ministrem gospodarki w naszym
rządzie, gdy argumentował, że bezpieczeństwo energetyczne to „pewność dostaw po
konkurencyjnej cenie”. Natomiast różniliśmy się w ocenie, jak ten cel osiągnąć. Biorąc
udział w spotkaniach komitetu bezpieczeństwa energetycznego, miałem nieodparte
wrażenie, że przedstawiciele PGNiG, naszego monopolisty gazowego, uważają się po
prostu za dystrybutorów rosyjskiego gazu na terenie Polski, a koncepcja negocjacyjna
odpowiedniego pionu w ministerstwie gospodarki sprowadza się do brania Rosjan na
litość. Na krótką metę ceny można było obniżyć poprzez arbitraż międzynarodowy,
co podjęliśmy – z sukcesem. Co do dalszej perspektywy osią sporu stało się to,
czy w naszym interesie jest mieć kontrakt z Rosjanami wykraczający jak najdalej
w przyszłość. Uważałem, że wobec postępów budowy terminalu LNG w Świnoujściu,
budowy łączników gazowych z sąsiadami, rewolucji łupkowej i oczekiwań tego, że
USA z importera miały się stać eksporterem skroplonego gazu, powinniśmy podpisać
kontrakt tylko do czasu uzyskania zdolności zaspokojenia całych naszych potrzeb
gazowych bez importowania surowca z Rosji. Tylko wtedy następnym razem nasi
negocjatorzy będą mogli użyć jedynej skutecznej broni w jakichkolwiek negocjacjach,
mianowicie groźby skorzystania z usług konkurencji. Po wielomiesięcznych dyskusjach,
także na posiedzeniach Rady Ministrów, postawiłem na swoim. Obecny kontrakt
gazowy obowiązuje do 2022 roku, a nie jak proponowało ministerstwo odpowiedzialne
za gospodarkę, do 2040. A w tym czasie, paradoksalnie częściowo dzięki gazociągowi
Nord Stream, tak Ukraina, jak i Polska kupują pewne ilości rosyjskiego gazu taniej za
pośrednictwem Niemiec. W chwili gdy to piszę, do gry wreszcie na poważnie wróciły
Stany Zjednoczone.
Okazało się, że próby całkowitego zablokowania projektu kolejnym rządom się
nie udawały. To niektórych naszych ultrapatriotów zamiast do refleksji skłoniło do
przesunięcia linii frontu. Lokalni politycy PiS w Zachodniopomorskiem podnieśli
argument, że rura Nord Stream zablokuje porty Szczecin i Świnoujście. Szybko
podchwyciły to media i stworzono tak zwany temat. Naturalnie poruszyliśmy go
z Niemcami. I Niemcy powiedzieli tak: „Jesteśmy gotowi zmienić trasę i ponieść
dodatkowe koszty z tym związane – dodajmy ogromne – jeśli to będzie przeszkadzać
w rozwoju tego portu”. Wiadomo było, że planowana wówczas głębokość położenia
rury nie przeszkadza ani w obecnym funkcjonowaniu tego portu, ani w planowanym
funkcjonowaniu gazoportu. „Pokażcie nam plany rozwoju portu i my się dostosujemy”.
Niestety port niczego takiego nie był w stanie pokazać, bo ani nie było to uzasadnione
ekonomicznie – pogłębienie podejścia byłoby ogromną inwestycją – ani nawet nie
przygotowano się, aby tę polityczną argumentację wesprzeć jakimiś realistycznie
wyglądającymi dokumentami. Stanęło w końcu na tym, że zobowiązanie do przełożenia
gazociągu w razie pogłębiania podejść do portów w Polsce zostało sformułowane
na piśmie. Dziś gazowce z LNG z Kataru i USA majestatycznie wpływają do
świnoujskiego portu, ale oczywiście za sianie paniki nikt się nie pokajał.
Po 10 latach od porównania Nord Streamu do paktu Ribbentrop–Mołotow uważam,
że nasze obawy były słuszne, acz przesadzone. Niemcy stali się centrum dystrybucji
i handlu rosyjskim gazem, a my – w wyniku własnych błędów negocjacyjnych, których
nie dało się odwrócić presją polityczną – straciliśmy potencjalne korzyści z dokończenia
inwestycji jamalskiej. Nasza odpowiedź na Nord Stream – terminal LNG oraz
połączenia gazowe z unijnymi sąsiadami – z każdym rokiem wzmacniają naszą pozycję
negocjacyjną. Jeszcze raz się przekonaliśmy, że dla obrony interesów konsumenta
tak przed zagranicznym, jak i krajowym monopolistą interweniować powinna silna,
działająca w imieniu całego kontynentu Komisja Europejska.
Teoretycznie krajem, który na Nord Streamie stracił realne pieniądze, jest Ukraina,
gdyż zmniejszył się wolumen tranzytu rosyjskiego gazu przez jej terytorium, a co za
tym idzie, zmalały opłaty tranzytowe. Ale biorąc pod uwagę, jak wielkim ten tranzyt
był źródłem korupcji, nie wiadomo, czy i ile społeczeństwo ukraińskie na tym straciło,
tym bardziej że w wyniku reform rynku gazu, przeprowadzonych przez rząd Arsenija
Jaceniuka, energochłonność ukraińskiej gospodarki i popyt na gaz zmalały, co jest
kluczem do jej większej konkurencyjności. Nord Stream to sprawa, w której Niemcy
wybrali swój interes ekonomiczny ponad przyjaźń z Polską, ale też i nauczka dla nas,
że stare amerykańskie powiedzenie: „Jeśli nie możesz z nimi wygrać, to lepiej się do
nich przyłącz”, nadal obowiązuje.
W szerszym obszarze polsko-niemieckich stosunków gospodarczych sytuacja
zmieniła się przez ostatnie lata diametralnie. Na przykład tematem rozmów z ministrem
Guidem Westerwelle’em stała się niewystarczająca w pewnych kluczowych rejonach
infrastruktura – i to po stronie niemieckiej! Dotyczyło to zarówno kolei, jak i dróg.
Szczególnie w okolicach Berlina. Nigdy nie sądziłem, że dożyję czasów, gdy polski
minister będzie zwracał uwagę niemieckiemu, aby jego państwo zechciało unowocześnić
swoje drogi i tory do polskiego poziomu.
Nie wszyscy dziś pamiętają, że kolejnym niemieckim spiskiem, który miał pogrążyć
ważny segment polskiej gospodarki, miała być budowa nowego lotniska dla całej
Brandenburgii w Schönefeld. Obawiano się, że zgromadzi ono pasażerów z Polski
Zachodniej i spowoduje kłopoty lotnisk w Szczecinie, Poznaniu i Wrocławiu, o liniach
LOT nie wspominając. Tymczasem lotnisko jak na razie okazało się spektakularną klapą,
a nasze lotniska regionalne rosną w siłę. Kolega z bloku na bydgoskim osiedlu Leśnym
(gdzie się wychowałem) – który wyprodukował części systemów wentylacyjnych
dla lotniska w Monachium i kopuły Bundestagu, przyjrzał się tematowi i doszedł
do wniosku, że zawinili politycy. Zaczęli się wtrącać w projektowanie obiektu, nie
zważając na ograniczone możliwości już zbudowanej infrastruktury podziemnej. Co
więcej, z obawy przed przyznaniem się do porażki, zamiast zrównać to, co zbudowano,
z ziemią i zacząć od nowa, nalegali na kolejne kosztowne przebudowy. Niemcy płacą
za to miliardy. Megalomania i brak profesjonalizmu ma podobne skutki po obu stronach
granicy. Choć trzeba przyznać, że gdy szczycącym się swoim perfekcjonizmem,
szczególnie w sprawach technicznych, Niemcom coś nie wychodzi, wielu Polaków
w głębi duszy odczuwa odrobinę satysfakcji. Obyśmy wyciągnęli wnioski dla niektórych
naszych ambitnych inwestycji, w tym planów nieuzasadnionych ekonomicznie lotnisk.
Politycy chętnie wydają pieniądze publiczne, aby pokazać, jaki mają rozmach, ale to
wcale nie musi być rozsądne ani patriotyczne. Zgodne z interesem narodowym jest
budowanie mocy kraju, cegiełka po cegiełce, a nie stachanowskie szarże.
Podstawą moich działań w MSZ, jak na byłego ministra obrony przystało, było
założenie, że nie stać nas na wojnę, nawet tę dyplomatyczną, z Rosją i Niemcami
jednocześnie. To banał, ale słuchając niektórych naszych polityków i publicystów,
można odnieść wrażenie, że Polska prowadzi politykę równego dystansu pomiędzy
dwoma historycznymi wrogami. Tymczasem Niemcy, w odróżnieniu od Rosji, są
naszym traktatowym sojusznikiem i oba nasze kraje dobrowolnie weszły do wspólnej
rodziny wartości, praw i interesów europejskich. Co więcej, właśnie jako minister
obrony skonstatowałem, że obrona Polski przez główne siły NATO, w tym USA, jest
możliwa tylko dzięki portom, lotniskom i liniom komunikacyjnym przebiegającym
przez Niemcy. A więc w razie konfliktu decyzja o tym, czy bronić Polski i w jakim
zakresie, zapadnie tyleż w Waszyngtonie, ile w Berlinie. Jednocześnie Niemcy wcale
nie mają interesu w tym, aby Rosja czy jej strefa wpływów dochodziła 70 kilometrów
do ich stolicy. Mają więc strategiczny interes w tym, aby Polska była krajem
niepodległym, przyjaznym i otwartym na transgraniczną współpracę gospodarczą.
W okresie kryzysu waluty euro Niemcy zaczęli na nas patrzeć wręcz jako na sojusznika
czy członka konkurencyjnej Północy Unii Europejskiej w dyskusjach i rozgrywkach
z socjalizującym Południem. Przy wszystkich zaszłościach demokratyczne, europejskie
Niemcy są więc dla nas przewidywalnym sąsiadem, rynkiem zbytu i potencjalną
dźwignią polityczną w ważnych dla nas sprawach. To nie oznacza, że zawsze się
zgodzimy i że każdą rozgrywkę wygramy – proszę mi pokazać państwo w UE,
które może to o sobie powiedzieć – ale oznacza to, że nasza pozycja w stosunkach
z Niemcami może być silniejsza niż przez większość naszych dziejów.
Jest tylko jedno poważne ale. Niemcy naturalnie są od nas więksi. Ludnościowo
dwukrotnie, a gospodarczo – w zależności od przyjętego wskaźnika – cztero- albo
pięciokrotnie. To i tak postęp, bo pod koniec XX wieku nasza gospodarka stanowiła
jedną siódmą niemieckiej. Niemniej różnica potencjałów jest wyraźna i oznacza, że
prawdziwa równość może być protokolarna czy grzecznościowa, natomiast w świecie
rzeczywistym, w którym liczą się zasoby, możemy być młodszym bratem, a nie
bliźniakiem. Świadomość różnicy potencjałów może onieśmielać lub złościć, a można
ją po prostu przyjąć jako takie samo zrządzenie geografii i historii, dzięki któremu my
jesteśmy kilkanaście razy silniejsi od Litwy. I można to uznać za fakt, który rodzi pewne
konsekwencje, ale nie wpływa na własną samoocenę, a można czuć z tego powodu
kompleks niższości i resentyment. Osobiście wywoływało to we mnie refleksję, że
teraz wiemy, jak to jest być w związku politycznym z partnerem, którego nie możemy
zdominować, a którego dominacji sami się obawiamy. Rzeczpospolita Obojga Narodów
była państwem, w którym Polska dominowała, i my, koroniarze, irytowaliśmy się na
dziwactwa i szantaże Litwinów. Dziś jest na odwrót. Unia Europejska jest rodziną,
w której ostatnie słowo nie należy do nas.
Jak więc Polska może wpływać na Niemcy, mimo że jest od nich słabsza? Po
pierwsze i najważniejsze, pamiętajmy, że jest to pytanie, na które możemy mieć dobrą
odpowiedź tylko w ramach Unii Europejskiej. Gdyby jutro rano Unia Europejska się
rozpadła, Niemcy nadal będą od nas silniejsze, może nawet proporcjonalnie jeszcze
silniejsze niż dzisiaj, bo mogłyby lepiej poradzić sobie z kryzysem rozpadu. I nadal
byłyby najpotężniejszym krajem Europy, siłą rzeczy obejmującym przywództwo
w niektórych dziedzinach czy sytuacjach. Tyle że przywództwo to byłoby bardziej
jaskrawe, nieutemperowane wielostronnymi procedurami UE. Uwolnione z politycznych
i biurokratycznych oków Wspólnoty Niemcy stałyby się ponownie potężnym państwem
narodowym i jako takie naciskałyby lub wymuszały decyzje narodów słabszych już
bez europejskiej legitymacji, procedur i pozorów. A gdyby porządek międzynarodowy
naprawdę się rozsypał, to kto wie, czy nie czułyby się zmuszone do powrotu do „metod
tradycyjnych”, jak to kiedyś ujął pewien polityk CDU. A więc Unia Europejska jest
jedynym kontekstem, w którym Niemcy jako najludniejsze i najmocniejsze europejskie
plemię może zabiegać o swoje interesy w sposób bezpieczny dla swoich sąsiadów, dla
Europy i dla siebie. Natomiast spełnienie nacjonalistycznych marzeń o nieokiełznanej
suwerenności państw byłoby niebezpieczne zarówno dla słabszych, jak i dla
silniejszych. W kontekście Unii Europejskiej tym bardziej zastosowanie ma maksyma
Józefa Piłsudskiego o tym, dlaczego Rosja jest dla nas bardziej niebezpieczna niż
Niemcy. Bo gdy Niemcy wyrastają ponad miarę, Polska natychmiast ma sojuszników,
a gdy czyni to Rosja, jesteśmy osamotnieni. Dlatego uważałem, że obecnych Niemiec:
demokratycznych i europejskich, pogodzonych ze swymi granicami i łaknących
uznania – także od byłych ofiar – nie musimy się już bać.
Naszą ambicją i naszym interesem było to, aby pojednanie polsko-niemieckie nie
stało się częścią „przemysłu pojednaniowego”, w którego ramach ci sami intelektualiści
wygłaszaliby co roku te same wyświechtane frazesy, lecz aby przybrało ono postać
partnerstwa politycznego wpływającego na losy Europy. I nie wymaga to miłości
ani nawet sympatii. Pojednanie odbywa się pomiędzy wrogami, a nie przyjaciółmi.
Wynika ono z refleksji etycznej, ale i z kalkulacji interesu własnego. Jak pojednanie
niemiecko-francuskie doprowadziło do partnerstwa dla Europy na zachodzie kontynentu,
tak na Wschodzie jego osią powinno być pojednanie polsko-niemieckie. I jak
w stosunkach z Francją jego spektakularnym objawem są konsultacje międzyrządowe –
czyli w gruncie rzeczy wspólne posiedzenia obu rządów – tak Polska powinna hołubić
tę samą formułę. Konsultacje ustanawiają coś, czego publika nie widzi i nie czuje,
a co politycy powinni mieć odwagę wyjaśniać. Podczas regularnych spotkań Rady
Europejskiej w różnych sektorach, gdy się już kilka razy z kolegą ministrem zetknęło,
rozwiązało parę problemów, wygrało jedną potyczkę, ustąpiło w innej sprawie, coś razem
wywalczyło, nawiązują się między ludźmi relacje koleżeństwa, które uniemożliwiają
potem patrzenie na ministra z Niemiec jako wroga, nawet potencjalnego. Bliska
współpraca powoduje, że zaczynamy na siebie patrzeć jak na kolegów właśnie, a wojna
między naszymi państwami staje się literalnie niewyobrażalna. I to jest jeden z cudów
integracji europejskiej. Zresztą obserwując podczas konsultacji niektórych naszych
ministrów, na przykład dynamicznego ministra rolnictwa Marka Sawickiego i jego
niemiecką odpowiednik, Ilse Aigner, chyba nie byłem jedynym, któremu serce rosło na
widok przyjaźni ponad barierami plemiennymi.
Spotkania w formule Trójkąta Weimarskiego, czyli oficjalnie rzecz nazywając,
Komitetu Wspierania Współpracy Francusko-Niemiecko-Polskiej, odbywają się dwa
razy w roku. Powstał on w 1991 roku jako formuła wspierająca nasze aspiracje
przystąpienia do Unii Europejskiej, gdy Polska była postkomunistycznym bankrutem, ale
i inspiracją. Pierwsze moje spotkanie z Frankiem-Walterem Steinmeierem i Bernardem
Kouchnerem, 17 czerwca 2008 roku, w Paryżu, było nerwowe, bo jeszcze brzmiały echa
naszego starcia podczas szczytu NATO w Bukareszcie, gdzie byliśmy po przeciwnych
stronach barykady w sprawie przyznania Ukrainie i Gruzji Planów Działań na rzecz
Członkostwa w NATO. Na następne, do Bonn w 2010 roku, zaprosiliśmy ministra
spraw zagranicznych Ukrainy Kostiantyna Hryszczenkę – Polska wprowadzała Ukrainę
na europejskie salony. W kolejnym roku do lunchu w Chobieline dołączył Iurie Leancă,
ówczesny minister spraw zagranicznych i późniejszy premier Mołdawii. To wtedy
udało nam się przekonać Laurenta Fabiusa, że Mołdawia, jako kraj w gruncie rzeczy
frankofoński, zasługuje na wsparcie swych europejskich ambicji. Trójkąt Weimarski
pokazał, że nie jest tylko zgromadzeniem gadających głów, gdy mój niemiecki
i francuski kolega zgodzili się, aby w formule weimarskiej polecieć z misją mediacyjną
do Kijowa w lutym 2014 roku, o czym już była mowa. Spotkanie 1 kwietnia 2014 roku
w Weimarze w tym samym gronie – z Frankiem-Walterem Steinmeierem i Laurentem
Fabiusem – było wyjątkowo udane z wyjątkiem konferencji prasowej. Niemiecki
dziennikarz zapytał mnie, jakiej obecności wojsk NATO życzyłbym sobie w Polsce
jako odpowiedzi na rosyjską agresję na Ukrainę. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem,
że marzyłyby mi się „dwie ciężkie brygady”. Gospodarze nie byli zachwyceni i chyba
uznali mnie za niepoprawnego militarystę.

Konferencja prasowa ministrów spraw zagranicznych: Laurenta Fabiusa, Franka-Waltera


Steinmeiera i Radosława Sikorskiego po spotkaniu Trójkąta Weimarskiego, 1.04.2014 r.
fot. Jens Schlueter/AFP/East News

Było mi łatwiej w stosunkach z Niemcami niż innym polskim politykom, gdyż,


po pierwsze, mówię po angielsku lepiej od nich. Ma to znaczenie, gdyż przełamuje
stereotyp i powoduje, że to Niemiec musi podążać za Polakiem. Po drugie, od początku
uważałem niemieckich kolegów za po prostu innych Europejczyków, tak samo
odpowiadających przed swoimi wyborcami, jak ja przed moimi, a nie zakamuflowanych
hitlerowców czy wiecznie dybiących na nas „nadludzi”. I zauważyłem, że woleli
rozmawiać z do bólu szczerym partnerem niż z wiecznie straumatyzowaną ofiarą. Po
trzecie, z nabytą na Oksfordzie kulturową pewnością siebie formułowałem polskie
postulaty wprost, bez kluczenia czy nieśmiałości. Ponadto słowa, które słyszeli z moich
ust na spotkaniach dyplomatycznych, były mniej więcej tożsame z tym, co mówiłem
publicznie, a to budowało zaufanie. Łatwiej się odnieść do postulatu czy nawet żądania
niż do kompleksu czy dwulicowości.
Po ustanowieniu osobistych relacji opartych na profesjonalizmie, wiarygodności
i wspólnej świadomości europejskich realiów obowiązujących oba kraje nadal
stałem przed dylematem, co będzie dla Polski sensowniejszą strategią: ubiegać się
o uczestnictwo w przywództwie Europy u boku i za zgodą Niemiec czy też organizować
koalicje innych państw członkowskich, aby rosnące wpływy Niemiec równoważyć?
Pytanie, na które odpowiedź rodzi praktyczne konsekwencje, także w naszej polityce
wobec innych państw. Jeśli UE traktujemy jako wielkie dobro, w którym chcemy trwale
uczestniczyć, to na przykład Wielka Brytania pod rządami eurosceptycznych torysów
nie mogła być sojusznikiem w jej osłabianiu, lecz stawała się przedmiotem troski. Jeśli
kandydujemy do przywództwa, to nasze inicjatywy współpracy w Europie Środkowej
powinny być formułowane w ramach UE i za maksymalizowaniem wpływów regionu,
a nie przeciwko czyjejś rzekomej hegemonii. Jeśli chcemy, aby obecni członkowie
zarządu klubu uznali nas za wartościowego kandydata do grupy trzymającej władzę, to
musimy być przewidywalni i odpowiedzialni za całość instytucji, a nie zabiegać tylko
o swoje małe interesiki. Uważałem, że ambicją Polski nie powinno być przywództwo
drugiej ligi, lecz wejście do pierwszej. Że przy prowadzeniu rozsądnej polityki mamy
szansę na stałe wejść do grupy sześciu państw UE, bez których nie zapada żadna
ważna decyzja. A w pewnych okolicznościach, na przykład po brexicie, którego już
wtedy się obawiałem, Polska może wejść na szczyty, o których kiedyś mogliśmy tylko
pomarzyć. Ze względu na polityczne osłabienie Hiszpanii i Włoch w wyniku kryzysu
finansowego i ówczesną niezdolność Francji do przeprowadzenia reform gospodarczych
oraz samoeliminację Wielkiej Brytanii, Polska mogła aspirować – jako reprezentant
Europy Środkowej – do stworzenia osi Paryż–Berlin–Warszawa jako nowego silnika
dla całej Europy. Zależało to od konsekwentnie prowzrostowej polityki gospodarczej,
proeuropejskiej pomysłowości i łutu szczęścia. A zamiast twardego równoważenia
Niemiec budowanie wpływów w naszym regionie tak, aby i region chciał, byśmy stali
się jego reprezentantem, a europejski dyrektoriat uznał użyteczność takiej roli Polski.
Wejść do unijnego G5, a tym bardziej G3, nie można szturmem czy szantażem. Na to,
aby bez ceregieli sięgnąć jak po swoje, nie mamy dość zasobów i taka polityka może
się skończyć tylko rozczarowaniem, izolacją albo upokorzeniem. Do grupy trzymającej
władzę można wejść tylko syntezą wspierania i równoważenia, twórczo, miękko i bez
fanfar, tak aby współprzywódcza rola Polski stała się najpierw pożądana, a potem
oczywista.
Mimo różnic strukturalnych okazywało się, że w trakcie unijnych konsultacji
w gronie tak zwanej wielkiej szóstki: Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Hiszpania,
Włochy i Polska, podczas których de facto uzgadnia się całą politykę zagraniczną
UE, najczęściej zgadzaliśmy się z Wielką Brytanią i właśnie z Niemcami. Po pierwsze,
oni byli Rosją zainteresowani, a po drugie, mieli wiedzę. Szczególnie jeśli chodzi
o analizę źródeł i natury putinizmu, między Polską a Niemcami nie ma prawie żadnej
różnicy. Różnice pojawiają się natomiast, jeśli chodzi o koncepcje działania. Bo my
czujemy się wystawieni na pierwszą linię i mamy poczucie większego zagrożenia,
z domieszką polskiej nadwrażliwości, a Niemcy – więksi i bardziej oddaleni – mają
czas na spokojniejsze, bardziej długofalowe reakcje.
Może się to wydawać zaskakujące, ale tylko wtedy, jeśli nie zna się – powstałej
zasadniczo pod niemieckim wpływem – wspólnej strategii UE wobec Rosji przyjętej
na szczycie w Kolonii 4 czerwca 1999 roku. Znalazły się tam zapisy, pod którymi
mogliby się podpisać polscy politycy każdej poważnej opcji. Czytając ją – i myśląc
o tym, jak niewiele zrozumienia wobec tych problemów jest w pozostałych krajach
Unii Europejskiej, uznałem, że polityka wobec Wschodu może być skuteczna tylko pod
warunkiem, że wspiera ją cała UE. Że do tego niezbędne są Niemcy, ale że pozyskiwanie
ich dla naszych koncepcji, choć trudne, nie jest beznadziejne. A najważniejsze jest to,
aby z trudem wypracowywane strategie wobec Wschodu, niezależnie od ich autorstwa,
były wdrażane przez całą UE i solidarnie stosowane przez wszystkiej jej państwa
członkowskie.
Istnieją różnice w refleksji historycznej, i to nie tylko te wynikające z naszej
traumy życia pod dominacją sowiecką czy ich traumy po wywołanej i przegranej
wojnie. Ludzki mózg jest tak samo leniwy jak ludzkie ciało i w każdej sytuacji
szuka skrótów myślowych, które ułatwiają mu zrozumienie otaczającej rzeczywistości.
W historii ludzkości wszystkie wydarzenia są unikalne, ale żeby je uporządkować,
narzucamy na nie kalki analogii, które siłą rzeczy wynikają z własnych subiektywnych
kategorii. Różnice w polskiej i niemieckiej wrażliwości historycznej ujawniły się
podczas kryzysu ukraińskiego. Wobec rosyjskiego Anschlussu Krymu i próby zaboru
połowy Ukrainy pod pretekstem ochrony mniejszości narodowych my w Polsce
naturalnie uznaliśmy, że grozi nam powtórka z lat 30., to znaczy polityka obłaskawiania
dyktatora, którego apetyt będzie rósł w miarę jedzenia. Natomiast Frank-Walter, jako
niemiecki socjaldemokrata, widział niebezpieczeństwo w tym, że powtórzymy rok
1914, kiedy to – w wyniku błędnych kalkulacji i nieproporcjonalnych odzewów –
Niemcy rozpętały wojnę światową, z której skutkami wszyscy żyjemy do dziś.
Jeśli 2014 rok jest powtórką roku 1914, to faktycznie najważniejszym zadaniem
polityków jest umiarkowanie w reakcjach i podtrzymanie kanałów komunikacji. W tej
dyplomatycznej wojnie na metafory Niemcy miały ten atut, że tak w Unii Europejskiej,
jak i w NATO ich weto zazwyczaj kończyło dyskusję. Frank-Walter był wobec mnie
do bólu szczery, i w cztery oczy, i publicznie. „Niemcy nie zgodzą się na politykę
powstrzymywania Rosji jak za czasów zimnej wojny” – mówił mi nieraz. Natomiast
po mojej stronie był czas oraz rosyjska agresja, buta i perfidia. Późniejszy bieg
wydarzeń okazał ograniczoną użyteczność historycznych kalek myślowych. Kryzys
w stosunkach rosyjsko-europejskich w wyniku agresji na Ukrainę nie przebiega ani
według scenariusza z 1914 roku, ani tego z lat 30., tylko według własnej unikalnej
trajektorii.
Patrząc z szerszej perspektywy, Polska ma oczywiście doskonałe powody, aby
obawiać się porozumień Niemiec z Rosją ponad naszymi głowami. Najlepiej znane to
naturalnie rozbiory, układ w Rapallo czy pakt Ribbentrop– –Mołotow, w Niemczech
znany pod chyba bardziej adekwatną nazwą paktu Hitler–Stalin. Mniej znana jest
konwencja Alvenslebena z 1863 roku, która dawała armiom obu krajów prawo do
przekraczania granicy w pościgu za polskimi powstańcami. Porozumienia pomiędzy
Gestapo a NKWD w sprawie zwalczania polskiego ruchu oporu i eksterminacji polskiej
inteligencji bazowały na tradycji.
Ale skoro nasza wojna na dwa fronty kończy się porozumieniem obu mocarstw
naszym kosztem – nawet gdy są one zawziętymi wrogami ideologicznymi, jak w 1939
roku – to wypływa stąd oczywisty wniosek, że bezpieczniej dla Polski nie jest
znowu polegać wyłącznie na miłych, ale odległych i niepewnych sojusznikach, lecz
wybrać jedną ze stron. Jest to tym łatwiejsze w czasach, gdy z jednej strony mamy
kleptokratyczną, autorytarną Rosję, która nie pogodziła się z utratą wpływów na obszarze
swego dawnego imperium, a z drugiej strony pełnoprawnie europejskie Niemcy, nawet
przesadnie pacyfistyczne. Uważam, że obecność Stanów Zjednoczonych jest w naszym
regionie kluczowa po części ze względu na ich domniemaną wolę i zdolność do
odstraszania Rosji, ale także jako gwarancja atlantyckiej orientacji Niemiec. Dopóki
Stany Zjednoczone są znaczącym czynnikiem wojskowym i politycznym w Europie,
dopóty możemy się przyjaźnić z Niemcami bez obaw. Ale nie miejmy złudzeń: mając
do wyboru Niemcy i Polskę, zawsze wybiorą Niemcy. Nie warto więc stawiać spraw
na ostrzu noża; lepiej się przyjaźnić z oboma krajami. Okoliczności te uważam za
tak oczywiste, że dziwi mnie niezdolność niektórych polityków na polskiej prawicy
do zrozumienia tych realiów. Szczególnie w dobie popularnych na prawicy dywagacji
wśród historyków młodego pokolenia o tym, czy Polska dobrze rozegrała stawkę
w 1939 roku i czy nie powinna była dłużej podtrzymać faktycznego sojuszu z Hitlerem.
Jak trzeźwo spytał publicysta Piotr Zaremba: jeśli uważacie, że Polska powinna
była sprzymierzyć się z Hitlerem, to dlaczego nie miałaby się dzisiaj sprzymierzyć
z Merkel?
Do obaw o porozumienie ponad naszymi głowami mamy prawo, ale ta obawa
nie powinna nas paraliżować, a tym bardziej skłaniać do odrzucania gestów naszych
sąsiadów, które miały te obawy uśmierzać. Sztandarowym przykładem strategicznej
paniki był stosunek braci Kaczyńskich do powołanego za naszych czasów
Trójkąta Królewieckiego. Sparaliżowani wizją niemiecko-rosyjskiego porozumienia
pomijającego Polskę nie potrafili odczytać intencji naszego zachodniego partnera. We
współczesnych stosunkach międzynarodowych nie można poprzestać na zdaniu: „Tak.
Tak. My znamy tych Niemców. Wiemy, czego chcą. Zawsze będą knuć z Rosjanami
na naszą zgubę”. Nie wystarczy też rozumieć, że chęć dobrych stosunków z Rosją
ma w Niemczech nie tylko gospodarcze, ale też głębokie psychologiczno-historyczne
podstawy. Przegrana wojna budzi szacunek, jednak zostawia podskórny strach. Ale
jeśli obawiamy się niemiecko-rosyjskiego osaczenia, a oni zapraszają do wspólnej
rozmowy, to tym bardziej powinniśmy z oferty skorzystać. Poczuć puls ich wzajemnych
relacji, wysłuchać argumentów, jakie wysuwają, przedstawić swoje. Spotkania, które
poprzedzaliśmy polsko-niemieckimi uzgodnieniami co do stanowisk, jakie będziemy
wspólnie prezentować wobec Rosji, były wręcz wymarzonym forum, na którym
Polska występowała wobec Rosji jako sojusznik i partner Niemiec. Wspólnie z nimi
oznajmiała Rosji, jakie jest w różnych sprawach stanowisko całej Unii Europejskiej.
Myślę, że wielu moich poprzedników marzyło o takiej konfiguracji. A tym, co dawało
mi dodatkową satysfakcję, był widok zdumienia na twarzach niemieckich dyplomatów,
gdy Polska mówiła do Rosji prosto z mostu, wtrącając kluczowe frazy po rosyjsku,
w sprawie Ukrainy, Gruzji czy ćwiczeń wojskowych blisko naszych granic. Niemcy nie
mogli wyjść z podziwu, że można Rosjanom patrzeć prosto w oczy i budzić szacunek,
a nie złość. A Rosjanie po prostu woleli słyszeć pewne rzeczy wypowiedziane wprost,
bez podszytej pogardą europejskiej hipokryzji. Polska, która umie z Rosją rozmawiać
konkretnie, ale bez wzajemnego obrażania się, to także poważniejszy i ciekawszy
partner dla Zachodu.
Pewien opór wywołała sama nazwa, bo nalegałem, aby w polskich dokumentach,
zgodnie z przedwojenną nazwą naszego konsulatu w tym samym mieście, używać
nazwy Królewiec i okręg królewiecki. Niektórzy moi podwładni obawiali się, jak
zareagują na to Rosjanie, a ja byłem ciekaw, czy uprą się, abyśmy używali nazwy
pochodzącej od nazwiska Michaiła Kalinina, przewodniczącego prezydium Rady
Najwyższej ZSRR, który w tym charakterze, jako formalna głowa państwa, złożył swój
podpis na rozkazie o rozstrzelaniu polskich jeńców wojennych w Katyniu. Ryzyko się
opłaciło. Nie zaprotestowali, przełknęli Królewiec. Co ciekawe, zwolennicy i teoretycy
Trójkąta Królewieckiego po rosyjskiej stronie wiązali z nim jeszcze większe nadzieje
niż my. Pisali, że jest to formuła, która może doprowadzić do integracji Rosji z Unią
Europejską. A Niemcy zapewne postrzegali go jako forum moderowania polskiej
rusofobii i sposób na stabilizowanie swojego wschodniego sąsiedztwa. Pragmatyczne
stosunki polsko-rosyjskie to dla nich nadzieja na to, że Polska nie będzie używać procedur
unijnych dla blokowania współpracy gospodarczej z postsowieckim Wschodem. To nic
złego, gdy trzy znacznie się różniące kraje widzą pożytek z rozmowy z bardzo różnych
powodów.
Pierwsze spotkanie odbyło się 21 maja 2011 roku w samym Królewcu, który
pozytywnie mnie zaskoczył. Poprzednio byłem tam jako reporter w ostatnich miesiącach
istnienia ZSRR i zapamiętałem gigantycznego betonowego fallusa stojącego w miejscu
dawnego zamku krzyżackiego. Grób Immanuela Kanta istniał, ale z katedry zostały
jeno zewnętrzne mury otwarte na niebo. Słuszne wydało mi się olbrzymie hasło wzdłuż
dachu mrówkowca stojącego w poprzek zrównanej z ziemią średniowiecznej starówki:
„Kaliningrad – idealne radzieckie miasto”. Tym razem z lotniska dojechaliśmy nową
czteropasmową drogą, a wzdłuż kanałów powstały z gruzów pierwsze rekonstrukcje
starych kamienic. Katedra znowu funkcjonowała jako kościół, z makietą starego
Królewca i olbrzymimi organami z herbem prezydenta Rosji. Jako spotkanie
zapoznawcze było udane. Jako bonus umożliwiono nam spotkanie ze studentami
Bałtyckiego Uniwersytetu Federalnego im. Kanta. Po tych rozmowach nie zdziwiłem
się, gdy z badań opinii publicznej wynikło, że Obwód Królewiecki to najbardziej
proeuropejska część Rosji.
W marcu następnego roku widzieliśmy się w willi Borsig w Berlinie. Ministrem
spraw zagranicznych Niemiec nadal był Guido Westerwelle i widziałem, że z trudem
przychodziło mu kontrolowanie oburzenia ówczesną rosyjską polityką na Bliskim
Wschodzie. Z tematów obiecujących ustaliliśmy program wymiany młodzieży,
nawiązanie trójstronnej współpracy miast i wspólne działania na rzecz małego ruchu
granicznego pomiędzy Okręgiem Królewieckim a nadgranicznymi obszarami Polski.
Jeśli zaś chodzi o tematy trudniejsze, pojawiły się zagadnienia współpracy energetycznej
i represji na Białorusi. W obecności ministra spraw zagranicznych Niemiec i z jego
poparciem upomniałem się kolejny raz o zwrot wraku naszego Tu-154M. Zbity z tropu
Siergiej Ławrow obiecał podjąć sprawę w Moskwie, ale załatwił to z takim samym
skutkiem co wcześniej i później.
W 2013 roku w Warszawie pojawił się nowy intrygujący temat: przy pomocy
polskiej technologii i w wykonaniu polskich firm utylizacja starej sowieckiej
amunicji zalegającej w magazynach w Obwodzie Królewieckim. Zdecydowaliśmy też
o zorganizowaniu Forum Miast Partnerskich oraz wspólnej konferencji historyków,
którzy mieli obradować o tym, jak wykorzystać pojednanie polsko-niemieckie
i rosyjsko-niemieckie na rzecz pojednania polsko-rosyjskiego. Niełatwe były rozmowy
o pogarszających się stosunkach rosyjsko-unijnych i rosyjsko-NATO-wskich.
Ostatnie do tej pory spotkanie Trójkąta Królewieckiego odbyło się już po rosyjskim
Anschlussie Krymu i jego losy ważyły się do ostatnich dni. Z Frankiem-Walterem,
który wrócił do niemieckiego MSZ, nie chcieliśmy pielgrzymować do Moskwy, ale
zgodziliśmy się na Petersburg, co było dla mnie osobiście sporym przeżyciem. Nigdy
przedtem nie widziałem tak europejskiej twarzy Rosji, z włoskim gustem i rosyjskim
rozmachem. Ale widząc kontur twierdzy Pietropawłowskiej, każdy Polak wie, że nasi
rodacy często bywali tam w innym charakterze. Nazwiska rosyjskich generałów wyryte
na łukach triumfalnych w nagrodę za pokonanie naszych powstań też wywołują ciarki na
plecach. Nasi politycy przyjeżdżali tu, żeby się płaszczyć przed zaborcą, jako posłowie
do Dumy, albo w niesławie umrzeć, jak nieszczęsny król Staś. Pomyślałem, jakie mam
szczęście, że mogę tu reprezentować wolną Polskę i razem z niemieckim kolegą mówić
Rosjanom, co muszą zrobić, jeśli chcą wyjścia z izolacji i zniesienia europejskich
sankcji. Wielogodzinna rozmowa w trzy pary oczu była, mówiąc językiem dyplomacji,
„szczera”, czyli twarda, ale bezowocna. Polska i Niemcy uważały, że najeżdżając na
Ukrainę, Rosja popełniła kolosalny błąd, który przywróci w Europie czasy konfrontacji.
Ja kreśliłem scenariusz tego, jak rozwinie się nowa zimna wojna i jak Rosja znowu ją
przegra. Frank-Walter próbował szukać pozytywów i zachęcać Rosję do zmiany kursu.
Podsumowując i uzgadniając, co wspólnie powiemy mediom, powiedział: „Widzę
światełko w tunelu”. Siergiej Ławrow odparował niezbyt dyplomatycznie, ale proroczo:
„U nas za sowieckich czasów było takie powiedzenie: «Widzę światełko w tunelu –
powiedziało gówno, wychodząc z dupy»”.
Mimo pewnych różnic w sprawie Ukrainy polsko-niemieckie partnerstwo wkraczało
w nowe dziedziny. Czym dla MSZ jest doroczna narada ambasadorów, tym dla MON
bywa odprawa koordynacyjna, podczas której wojsko spotyka się z najważniejszymi
osobami w państwie. W połowie 2015 roku, już jako marszałek Sejmu, wziąłem
udział w odprawie koordynacyjnej MON, którego gościem specjalnym była – po raz
pierwszy w historii – minister obrony Niemiec. I to ona właśnie zwróciła obecnym
uwagę, że w najbliższym czasie polscy dowódcy będą dowodzić jedną z niemieckich
jednostek pancernych, a Niemcy będą wydawać rozkazy polskim żołnierzom. Polacy
mieli dowodzić jednostką niemieckich leopardów, a Niemcy – polskich. Też leopardów.
Koniec świata.
Stosunki polsko-niemieckie są szczególnym wyzwaniem, gdy do władzy dochodzą
politycy, którzy swą popularność budują na wywoływaniu niechęci do obcych
i buńczucznym nacjonalizmie. Szybko dowiadują się, że trudno w dzisiejszych czasach
straszyć Niemcem w polskiej telewizji, a nawet na spotkaniu partyjnym w Ostrołęce,
a potem się do tych Niemców przymilać w Brukseli. Prędzej czy później wychodzi
na jaw sprzeczność w jednoczesnym domaganiu się luźniejszej integracji europejskiej
i protestowaniu przeciwko Europie wielu prędkości. Po jakimś czasie przychodzi
refleksja, że reszta Europy, w tym Niemcy, nie dostosują się do polskiego dyktatu, tym
bardziej gdy szermuje się wyłącznie samolubnymi argumentami. Że samobójcze szarże
prowadzą do rezultatu 1:27, tak w wyborach na Przewodniczącego Rady Europejskiej,
jak i w głosowaniu nad reżimem regulacyjnym Nord Streamu. Że jeśli Polska domaga
się dla siebie nieliczącej się z innymi swobody działania, tak samo mogą zrobić inni,
z boleśniejszymi skutkami dla państw na dorobku. Że jeśli Francja i Niemcy uznają:
„dla uratowania strefy euro potrzebny jest wspólny rząd gospodarczy i budżet strefy
euro, oddzielny od unijnego”, to takowy stworzą. I że jeśli suwerennie zdecydujemy
sprzeciwić się ściślejszej integracji, inni mogą równie suwerennie zdecydować, że
tego chcą, a my nie będziemy w stanie temu zapobiec. Jeśli wbrew naszym własnym
interesom, a na przekór złym Niemcom, nie zechcemy wejść do strefy euro ani do
integracji europejskiej obronności, to sami wepchniemy się do przedsionka pokoju,
w którym zapadają decyzje. Może jest to sposób na podtrzymanie strachu przed
światem zewnętrznym we własnym elektoracie, może nawet na wygranie wyborów, ale
na pewno nie jest to sposób na budowanie bezpieczeństwa i potęgi Polski.
Frank-Walter Steinmeier wrócił do Chobielina 11 października 2014 roku. Nie
byłem już ministrem spraw zagranicznych, lecz marszałkiem Sejmu i niemiecki
minister nie miał specjalnych powodów, aby dbać o moją opinię. Tymczasem lecąc
do Warszawy, zadał sobie trud, aby wylądować w Bydgoszczy i wpaść na rozmowę.
Siedząc w fotelach w bibliotece, powspominaliśmy wspólne batalie. Zeszło naturalnie
na Rosję i jej świeżą wtedy agresję wobec Ukrainy. On uważał, że dotychczasowe
sankcje wystarczą i powinniśmy dać im czas na pokazanie skuteczności. Ja uważałem,
że powinniśmy Ukrainę uzbroić w śmiercionośną broń defensywną, ustanowić stałą
obecność wojsk NATO w Europie Środkowej i zapowiedzieć, że jeszcze jeden ruch
i odetniemy Rosję od międzynarodowego systemu rozliczeń bankowych SWIFT.
Pozostaliśmy przy swoich zdaniach, ale w przyjaźni. Dziś wygląda na to, że co prawda
Rosja nie wycofała się choćby o krok z Ukrainy, to jednak dalej też nie poszła. Nadal
uważam, że gdybyśmy zrobili to, o co z Carlem Bildtem błagaliśmy Radę Europejską
jesienią 2013 roku, a czemu Niemcy się sprzeciwiły – odpowiedzieli na rosyjskie
embargo handlowe wobec Ukrainy sankcjami unijnymi, nawet łagodnymi – można
było zapobiec rosyjskim błędom w rachubach i kryzys mógł się zakończyć, zanim się
na dobre zaczął.
Frank-Walter leciał do Warszawy na mecz Polska vs Niemcy na Stadionie
Narodowym, więc naturalnie wymieniliśmy się anegdotami futbolowymi. Patrząc mu
prosto w oczy, obserwując każdy mięsień na jego twarzy, zapytałem, czy wie, jak pani
Thatcher zareagowała, gdy jej powiedziano, że Anglia po raz drugi z rzędu przegrała
z Niemcami w piłkę nożną. Nie wiedział. Miała powiedzieć: „Rzeczywiście po raz
drugi z rzędu pokonali nas w naszym narodowym sporcie, ale my dwa razy z rzędu
pokonaliśmy ich w ich narodowym sporcie”. Bez mrugnięcia okiem Frank-Walter
odpowiedział: „Ja wolę inną anegdotę, która mówi, że futbol to taka gra, w której
na boisko wychodzi dwudziestu dwóch zawodników, a wygrywają zawsze Niemcy”.
Miałem zaproszenie do loży VIP, ale tego dnia nie poszedłem na mecz, bo nie chciałem
oglądać potwierdzenia tej anegdoty naszym kosztem. Wygraliśmy 2:0.
7. Nasza Unia

P
oza formalnymi spotkaniami Rady do Spraw Zagranicznych Unii Europejskiej,
które odbywają się w Brukseli i Luksemburgu, dwa razy w roku ministrowie
spotykają się nieformalnie, w tak zwanej formule Gymnich (od nazwy zamku
pod Bonn, gdzie tradycję tę zapoczątkował w 1974 roku jeszcze Hans-Dietrich
Genscher). Bez krawatów i urzędników, za to z małżonkami, na spacerze i przy stole,
ministrowie mogą powiedzieć, co im oraz ich krajom naprawdę w duszy gra. Na
spotkaniach nie podejmuje się decyzji, ale media i tak się na nie zlatują, więc
ministrowie traktują je także jako okazję do promocji turystycznej swojego kraju albo
wręcz swojego okręgu wyborczego.
Niezapomnianych wrażeń dostarczył Bernard Kouchner, który zaprosił nas do
Awinionu, dokąd dotarliśmy z prędkością światła francuskim TGV i obradowaliśmy
o krok od Pałacu Papieży. Na Cyprze Markos Kiprianu gościł nas w hotelu z widokiem
na lazurowe morze. W Słowenii wrażenie zrobiła willa Bled, rezydencja marszałka Tito
nad pięknym jeziorem, z socrealistycznymi freskami z tamtej epoki. Podczas naszej
prezydencji, we wrześniu 2011 roku, zaprosiłem kolegów ministrów do Sopotu. Anne
zabrała małżonków i małżonki na Hel, gdzie mieli do wyboru spa w hotelu Bryza albo
urokliwą przejażdżkę rowerową. A ministrowie, po obradach, pojechali na kolację do
Dworu Artusa. Sam jego wystrój – modele gdańskich statków, malowidła i freski, herby
Gdańska, Prus Królewskich i Polski – dawały asumpt do opowieści o historii Polski,
która była dla nich ciekawa, bo nieznana.
Gdy głowy były już pełne animuszu dzięki gdańskiej goldwasser i zagrała
orkiestra, pochyliłem się do Jeana Asselborna, z którym się przyjaźniłem, ministra
spraw zagranicznych Luksemburga, i zapytałem: „Shall we dance?” (Zatańczymy?).
Minister zaproszenie przyjął i ku uciesze sali poszliśmy w pierwszą parę jak Mołotow
z Mikojanem. Odprowadziwszy partnera do stołu, powiedziałem mu: „Jean, wy
jesteście członkiem założycielem UE, my nowym państwem członkowskim, więc
jeszcze się uczymy. Ale teraz musisz wszystkim mówić, że Polska jest wrażliwa –
ba, entuzjastyczna – wobec społeczności LGBT”. Jean do niej nie należał, ale obiecał
wystawiać nam pozytywną cenzurkę wśród swoich kolegów socjalistów. Czego się nie
robi w służbie Ojczyzny.
Wiedziałem, że mogę sobie na taki żart pozwolić, bo Jeana Asselborna poznałem
już podczas mojego pierwszego ważnego spotkania Unii Europejskiej w roli ministra
spraw zagranicznych, podpisania Traktatu z Lizbony w 2007 roku, nomen omen 13
grudnia. Prezydent Lech Kaczyński, który go wynegocjował, siedział na sali wśród
innych głów państw, a Donald Tusk i ja podpisaliśmy wielką księgę z tekstem traktatu
w długim korowodzie premierów i ministrów. Już wtedy wydało mi się znaczące, że
ówczesny premier Wielkiej Brytanii, Gordon Brown, miał coś ważniejszego na głowie
i się spóźnił. A Donaldowi Tuskowi nawet do głowy nie przyszło, że kiedyś obejmie
stanowisko, które ten traktat ustanawiał, Przewodniczącego Rady Europejskiej. Nie
przewidywaliśmy też wtedy, że Polsce będą grozić sankcje za łamanie jego artykułu
siódmego o potrzebie przestrzegania zasad praworządności.
Po oficjalnej uroczystości zasiedliśmy do obiadu, podczas którego posadzono mnie
pomiędzy ministrem spraw zagranicznych Niemiec Frankiem-Walterem Steinmeierem
i właśnie Jeanem Asselbornem, który już wtedy był wieloletnim ministrem spraw
zagranicznych Luksemburga i uchodził za bliskiego sojusznika Steinmeiera. Odniosłem
wrażenie, że obaj moi sąsiedzi pilnie mi się przyglądają i ważą każde moje słowo,
ale zachowują dystans. Na szczęście Portugalczycy zapewnili dobre wina z doliny
Douro, a do deseru porto, rocznik 1957, czyli rok podpisania traktatów rzymskich,
które ustanowiły zalążek UE. Po jakimś czasie i kilku anegdotach moi nowi koledzy
się rozluźnili, uznali, że można ze mną rozmawiać, a nawet zaczęli mi się zwierzać.
„Pojęcia nie masz, co myśmy tu przeżyli z twoją poprzedniczką. Każda rozmowa była
jak wizyta u dentysty. Te dąsy, te fochy! Gdyby była z nami Anna, to pewnie byśmy
ten traktat jeszcze teraz negocjowali na klatce schodowej”. Do dzisiaj zachowuję we
wdzięcznej pamięci to, że minister Anna Fotyga ułatwiła moje wejście do unijnego
grona. Była mi pomocna i później, gdy podczas różnych negocjacji pozwalałem sobie
wzywać jej imienia nie nadaremnie. Czasem wystarczało zagrozić: „Jak nie zgodzicie
się zrobić tego, o co proszę, to przegramy wybory i wróci Anna”. Trudno było
przewidzieć, że groźba spełni się kiedyś z nawiązką.
W UE zaczynałem z zasłużoną reputacją eurosceptyka. Nie tylko dlatego, że
jako minister obrony ciążyłem ku sprawom bezpieczeństwa, a więc ku NATO
i transatlantyckiemu punktowi widzenia. Także dlatego, że jako wieloletni mieszkaniec
Wielkiej Brytanii i sympatyk pani Thatcher podzielałem niektóre intuicje brytyjskich
torysów, którym Unia Europejska podobała się jako wspólny rynek, ale nie jako wspólnota
polityczna. Jako dyrektor programu Nowa Inicjatywa Atlantycka w Amerykańskim
Instytucie Przedsiębiorczości w Waszyngtonie zorganizowałem szereg debat na temat
uchwalanej wtedy europejskiej konstytucji, która wydawała mi się rozlazła, mętna
i nie dość demokratyczna. Po raz pierwszy jechałem do Brukseli pełen obaw o to, jak
przebiegli eurokraci będą próbować narzucać swą wolę zwłaszcza nam – nowicjuszom
w brukselskich rozgrywkach.
O jednym trzeba pamiętać. Choć na co dzień UE administruje Komisja Europejska,
to decyzje co do zasad, jakimi ma się kierować, podejmuje Rada, czyli komitet
składający się z ministrów bądź szefów rządów państw członkowskich demokratycznie
wyłonionych w swoich krajach. Choć analogia nie jest dokładna, to w przybliżeniu
można powiedzieć, że rządem UE jest właśnie Rada, natomiast Komisja to jej służba
cywilna. Gdy w telewizji widzimy naszych polityków zajeżdżających z fasonem na
jakieś posiedzenie, chodzi zawsze o posiedzenie Rady, nie Komisji. Podjazd z tuzinami
kamer, westybul z flagami państw członkowskich jeszcze robi wrażenie, ale wewnątrz
budynek Rady – z niskimi sufitami, dusznymi pomieszczeniami i starzejącymi się
meblami – nie przypomina ani jaskini lwa, ani centrum dowodzenia mocarstwem.
Nasłuchawszy się w Wielkiej Brytanii o przepychu, w jakim rzekomo żyje Bruksela, ze
zdziwieniem skonstatowałem, że były to dość podrzędne biura w standardzie z lat 90.
Już pierwsze posiedzenie Rady Europejskiej do spraw zagranicznych, któremu
przewodniczył minister spraw zagranicznych Portugalii, państwa sprawującego
sześciomiesięczną prezydencję, też zaprzeczyło moim wyobrażeniom. To nie diaboliczni
eurokraci nadawali ton obradom, lecz my, ministrowie. W większości czytając
z kartek przygotowane przez własnych biurokratów stanowiska, które unijni urzędnicy
próbowali potem zsyntetyzować w logiczny protokół. Szczerze powiedziawszy, po
paru posiedzeniach Rady uznałem, że rola biurokracji mogłaby być większa. Nasza
dyskusja byłaby bardziej uporządkowana, gdyby posiedzenia zaczynały się rutynowo od
briefingu Komisji co do istoty problemu, dotychczasowego stanowiska UE i wariantów
możliwych do podjęcia decyzji.
Zaradzić miał temu właśnie Traktat z Lizbony i ustanowiony na jego podstawie
nowy urząd: Wysokiego Przedstawiciela do Spraw Polityki Zagranicznej i Obronnej.
Zamiast zmieniających się co sześć miesięcy ministrów stały przewodniczący
rady z aparatem urzędniczym – Europejską Służbą Działań Zewnętrznych w Brukseli
oraz przedstawicielstwami za granicą. Pierwszym wysokim przedstawicielem została
Brytyjka, była przewodnicząca grupy Partii Pracy w Izbie Lordów, lady Catherine
Ashton. Została wybrana, wręczono jej tekst traktatu i kazano działać. Nie miała siedziby,
budżetu, personelu, ba – na początku nawet służbowego telefonu komórkowego.
Wszystko to dopiero trzeba było stworzyć w tytanicznym boju o władze i środki
zarówno z Komisją Europejską, jak i niektórymi państwami członkowskimi, z jej
własnym na czele. Uważałem, że ujednolicenie i wzmocnienie europejskiej dyplomacji
służy naszym interesom, a ponadto, że życzliwość nowej wysokiej przedstawiciel może
w przyszłości przynieść dywidendy. Gdy na forum Rady przyszedł do zatwierdzenia
statut Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, wywiązała się gorąca dyskusja.
Mianowicie służby prawne Komisji przekonywały, że ponieważ niektóre języki państw
członkowskich nie mają zaimków osobowych w rodzaju nijakim, pozostaje nam wybór
pomiędzy „on” lub „ona”. Służby chciały „on”, a wysoka przedstawiciel uparła się, że
skoro nie może być w rodzaju nijakim, to niech będzie w żeńskim. Zabrałem głos jako
ostatni. „Jednym z założeń konserwatyzmu, jakie znam, jest to, by opierać się zmianom
tak długo, aż staną się nieuniknione. Myślę, że to jest ten przypadek. Proponuję
odpuścić i wstawić – zgodnie ze stanem rzeczywistym – ona”. Lady Ashton do dzisiaj
przypomina mi, że właśnie ta wypowiedź przekonała ją do mnie i do Polski. Zresztą
regulacja okazała się prorocza, bo kolejna wysoka przedstawiciel też jest kobietą. Nigdy
nie sądziłem, że zostanę feministą.
Wbrew strachom eurofobów unijni urzędnicy i koledzy ministrowie próbowali
mnie do różnych rzeczy przekonać, a ja ich, ale nikt nigdy nie posuwał się do groźby
czy szantażu. Prędzej wymiany poparcia, co jest w dyplomacji chlebem powszednim.
Raz jeden w ciągu siedmiu lat – i to akurat minister do spraw europejskich Wielkiej
Brytanii – próbował grozić, że jeśli Polska nie poprze jego stanowiska, to nam odpłaci
w ważnej dla nas sprawie. Nie poparłem i nie odpłacił. A po jakimś czasie okazało się,
że gdy do jakiejś naszej inicjatywy czy punktu widzenia udawało mi się przekonać
całą Radę, takie stanowisko uzyskiwało nieporównywalnie wyższą rangę. Ta Unia nie
wydawała się taka zła; odwrotnie, była naszą dźwignią.

Zdjęcie z Marszu Niepodległości. Nasza wizja Unii jest inna


fot. Sławomir Kamiński/Reuters/Agencja Gazeta

Zresztą już parę lat wcześniej zaniepokoiła mnie rozmowa ze znanym brytyjskim
politykiem, późniejszym ministrem w gabinecie Davida Camerona, którą odbyliśmy
przy piwie w jednym z barów na placu przed Zamkiem Królewskim w Warszawie.
Było to jeszcze przed naszym wejściem do Unii Europejskiej, które – trzeba przyznać
i pamiętać – Wielka Brytania konsekwentnie i entuzjastycznie popierała. Wydawało się
więc, że będziemy najlepszymi sojusznikami także po naszym wejściu do UE.
Wy, Polacy, jesteście dumnym narodem – komplementował mój brytyjski rozmówca. –
Nie daliście się Hitlerowi, rozwaliliście od wewnątrz imperium sowieckie. Teraz, tak
jak my, też będziecie chcieli zachować suwerenność, którą dopiero co odzyskaliście.
Razem rozwalimy imperium brukselskie.

Zaniepokoiło mnie to, że nasi brytyjscy sojusznicy znowu chcieli nas użyć
do realizacji swoich koncepcji na kontynencie europejskim. Przyszło mi do głowy,
że ten wariant już ćwiczyliśmy, pod koniec lat 30., i że Polska średnio na tym
wyszła. Brytyjczycy generalnie mało wiedzą o Polsce – nasza historia jest na przykład
zupełnie nieobecna w ich podręcznikach historii – więc gdy nas chwalą, należy
zachować czujność, bo albo próbują nas wykorzystać, albo hołdują stereotypom,
które niekoniecznie nam pochlebiają. Na przykład szaleńców, którzy dla chwały
gotowi są popełnić samobójstwo. Wreszcie zrównanie Unii Europejskiej z ZSRR –
rutynowa obelga wśród brytyjskich eurosceptyków – uważam za obraźliwe nie tyle
dla Brukseli, ile dla nas, którzy doznaliśmy integracji typu sowieckiego na własnej
skórze. Czy naprawdę europejskie dyrektywy można porównać z decyzjami politbiura
albo wzorcami sowietyzacji zastosowanymi w Europie Środkowej? Gdy słyszę takie
porównanie, przeważnie daję odpór i obserwuję twarz delikwenta, zadając proste
pytanie: „Jeśli Moskwa i Bruksela to porównywalne zło, to za ile milionów trupów,
uważa pan, odpowiada Unia Europejska?”. Takie porównanie trywializuje naszą historię,
nasze doświadczenie i moim zdaniem jest dowodem ignorancji oraz niedojrzałości.
A już pomysł, że po to jako kraj przechodziliśmy przez wszystkie wymagające procesy
dostosowawcze, aby – gdy tylko nas przyjmą – zacząć rozwalać klub, do którego
aspirowaliśmy, wydał mi się niedorzecznością.
Właśnie dlatego, że znałem i lubiłem Wielką Brytanię, uważałem, że jej
stosunek do UE nie powinien być dla nas inspiracją. Pomijam już to, że
niektórzy Brytyjczycy kierowali się romantyczną wizją swojego kraju, która miała
luźny związek z rzeczywistością. Na przykład rzekomym przywiązaniem do wolnego
handlu w XIX-wiecznym stylu, kiedy to cały świat stał otworem dla brytyjskiej
przedsiębiorczości, kapitału i handlu. Jest to piękna wizja wywiedziona z czytanek
dla nastolatków z początków XX wieku, która wszakże zapomina dodać, że
ówczesny globalny wolny handel był w większości handlem z własnymi koloniami,
gdzie brytyjski kapitał cieszył się przywilejami w wyniku zwycięskich wojen i dzięki
panowaniu okrętów Royal Navy na morzach. Dzisiejsze Indie czy Chiny nie przyznają
Wielkiej Brytanii takich przywilejów handlowych, jakie uzyskała w wyniku podbojów
Kompanii Wschodnioindyjskiej czy wojen opiumowych.
Ponadto pomiędzy Polską a Wielką Brytanią istnieje fundamentalna różnica
polegająca na tym, że Wielka Brytania jest fizycznie bezpieczna, bo ma Kanał
Angielski i bombę atomową. Nawet jeśli popełni błąd, wybierając pomiędzy Europą
a Atlantykiem, nikt jej nie zagrozi. I nawet jeśli warunki jej handlu z kontynentem
się pogorszą, to ma głębokie zasoby cywilizacyjne zakumulowane przez tysiąc lat
niezależnego rozwoju, od Szekspira i Beatlesów, po prymat w używaniu światowego
języka, wielkie inwestycje zamorskie i Londyn – globalną metropolię. Jej perspektywa
i interesy są w nieunikniony sposób różne od kraju na dorobku, usytuowanym na trudnej
do obrony równinie pomiędzy potężniejszymi sąsiadami. Kiedy jest się w naszym
położeniu, małpowanie brytyjskich póz intelektualnych jest nie tylko łatwizną, lecz
także nieodpowiedzialną ekstrawagancją.
Rozumiejąc brytyjskie poczucie wyjątkowości, uważałem, że dla Polski członkostwo
w Unii Europejskiej było zarówno spełnieniem marzeń pokoleń, jak i stworzeniem
kontekstu międzynarodowego, w którym jesteśmy bezpieczniejsi. Że nawet gdyby
Polska nie otrzymała ani grosza unijnych dotacji rolnych czy funduszy strukturalnych,
to już samo uczestnictwo w kontynentalnym jednolitym rynku było olbrzymim atutem
rozwojowym. I że dzięki członkostwu w UE wcale nie czuliśmy się zniewoleni,
a wręcz przeciwnie – silniejsi. Nawet gdyby wszystko, co Brytyjczycy mówili o Unii
Europejskiej, było prawdą, to Polska i tak ma żywotny interes w tym, aby być częścią
Zachodu, a nie buforem między Wschodem a Zachodem.
Natomiast wobec Wielkiej Brytanii użyteczne nie jest, moim zdaniem, utwierdzanie
jej w antyeuropejskich fobiach, lecz dokładnie odwrotnie, tłumaczenie jej naszych
motywacji, kontynentalnych realiów i zasad działania samej UE. Wiem, że zdaniem
ambasady brytyjskiej w Warszawie przesadzałem w przestrzeganiu przed skutkami
brytyjskiego eurosceptycyzmu, ale nieskromnie powiem: to mnie wydarzenia przyznały
rację. Na fali rozgłosu, jakie zdobyło moje przemówienie w Berlinie w kulminacyjnym
momencie kryzysu strefy euro, 21 września 2012 roku spróbowałem przestrzec kolegów
z rządu brytyjskiego. Dosłownie, kolegów ze studiów – Borysa, Davida, George’a –
którzy akurat wtedy rozważali decyzję o referendum w sprawie członkostwa w UE.
Znowu doszło do pewnej zbieżności: małego ośrodka decyzyjnego – elitarny think tank
Oxford Analytica, miejsca – pałac w Blenheim niedaleko Oksfordu, w którym urodził
się Winston Churchill, i czasu.
Miejsce i publiczność były wymagające, więc poszedłem za radą, której kiedyś
udzielił mi Norman Davies: „Po pierwsze, spraw, aby się z tobą zgodzili, wtedy
tym łatwiej przyjmą bardziej kontrowersyjne tezy”. Chciałem, aby wzięli mnie za
swego nie tylko ze względu na miejsce, gdzie studiowałem, lecz także w sensie
ideologicznym. „Jestem zagorzałym zwolennikiem wolnego rynku. Lady Thatcher –
oby żyła wiecznie – wspomina mnie w swojej książce pt. Statecraft: strategies for
a Changing World. I dopiero wtedy zacząłem ich przekonywać, że wyjście z Unii
Europejskiej byłoby złym pomysłem, zaczynając od mitów:

Mit nr 1: Brytyjska wymiana handlowa z UE ma znaczenie mniejsze niż handel


Wielkiej Brytanii z resztą świata. Fakty: W 2011 roku brytyjski deficyt w handlu
z Chinami wyniósł 19,7 mld funtów brytyjskich. Z Rosją także mieliście ujemne
saldo. W Europie natomiast odnosicie sukcesy. Około połowy waszego całkowitego
eksportu trafia do UE. Do niedawna Wielka Brytania miała większą roczną wymianę
handlową z Irlandią niż z Brazylią, Rosją, Indiami i Chinami – razem wziętymi.
Wzrost wymiany handlowej z nowymi członkami UE jest jeszcze bardziej dynamiczny.
Między 2003 a 2011 rokiem eksport brytyjski do Polski wzrósł trzykrotnie.
Mit nr 2: UE narzuca Wielkiej Brytanii przepisy w zakresie praw człowieka, które
są niezgodne z duchem tradycji brytyjskiej. Fakty: Wyroki, którym się sprzeciwiacie,
wydaje Europejski Trybunał Praw Człowieka. Trybunał nie jest częścią systemu
unijnego. Jest jednym z organów Rady Europy, szlachetnej brytyjskiej idei, która
poprzedza Unię Europejską. Tak jak w wielu innych przypadkach, eurosceptycy
obwiniają UE za działania europejskich czy innych międzynarodowych instytucji,
które w praktyce nie mają nic wspólnego z UE.
Mit nr 3: Wielka Brytania zbankrutuje, jeśli dalej będzie finansowała UE. Fakty:
Ten gorąco dyskutowany, monstrualny budżet unijny wynosi około 1% całkowitego
PKB wszystkich państw członkowskich UE. Wydatki publiczne w Wielkiej Brytanii
pochłaniają prawie 50% PKB kraju. Brytyjska roczna składka netto na rzecz UE to
8–9 mld funtów brytyjskich. I choć zależy to od konkretnego roku, składka Wielkiej
Brytanii wynosi mniej więcej tyle co Francji i jest mniejsza niż Niemiec. Ale to
i tak niecałe 150 funtów rocznie na Brytyjczyka i pięć razy mniej niż tegoroczne
odsetki z tytułu waszego zadłużenia publicznego. Co więcej, część tych pieniędzy
wraca do was. Weźmy chociażby brytyjskie firmy transportowe i budowlane, które
ogromnie skorzystały na unijnych inwestycjach w formie polityki spójności w Europie
Środkowo-Wschodniej. Ulepszona infrastruktura wspiera z kolei brytyjskich
eksporterów: większy dobrobyt w tych państwach członkowskich przekłada się na
większe rynki zbytu dla waszych towarów i usług. Nawet rząd brytyjski szacuje, że
każde gospodarstwo domowe w Zjednoczonym Królestwie rocznie „zyskuje” między
1,5 a 3 tys. funtów brytyjskich z racji istnienia Jednolitego Rynku. To między pięć
a piętnaście razy więcej niż brytyjska składka netto na gospodarstwo domowe.
Okazyjna cena.
Mit nr 4: Wielka Brytania tonie w unijnej biurokracji. Fakty: Owszem, w Komisji
Europejskiej pracuje 33 tys. urzędników, którzy obsługują cały kontynent. Ale na
chwilę obecną sam Urząd Skarbowy i Celny Jej Królewskiej Mości (HM Revenue
& Customs) zatrudnia 82 tys. osób. W Polsce, 38-milionowym kraju, mamy 430 tys.
biurokratów – i wciąż uważamy, że to za dużo. Hiszpania – kraj wielkości zbliżonej
do Polski – ma prawie 3 mln urzędników. W porównaniu z którymkolwiek państwem
członkowskim Unia Europejska ma niewielką biurokrację.
Mit nr 5: Wielka Brytania tonie w unijnych przepisach i okropnych dyrektywach
narzucanych przez Brukselę. Fakty: Każdy z nas się uśmiecha, kiedy słyszy
o „dyrektywie bananowej” czy „eurokiełbasie”. Ale wina nie leży po stronie
Komisji Europejskiej. Zazwyczaj to państwa członkowskie przedstawiają projekty
dyrektyw, starając się chronić byłe kolonie lub narodowe produkty. Przepisy unijne
zawsze podlegają negocjacjom z innymi państwami członkowskimi. Krótko mówiąc,
dyrektywy to nie dyktaty Brukseli, lecz wytyczne, które zostały zaaprobowane,
przyjęte i podpisane przez przedstawicieli rządu brytyjskiego. Tak czy inaczej, prawo
o pochodzeniu unijnym stanowi jedynie niewielką część ustaw przyjmowanych
przez wasz parlament. Badania prowadzone przez Izbę Gmin pokazują, że jedynie
6,8% prawa pierwotnego i 14,1% prawa wtórnego ma cokolwiek wspólnego
z prawodawstwem unijnym.
Mit nr 6: Komisja Europejska to istna ostoja socjalizmu. Fakty: Chociażby
w przypadku Otwartych Przestworzy, przepisów dotyczących pomocy państwowej
dla firm, jak i obecnie szeroko omawianego europejskiego rynku energii, to właśnie
UE starała i stara się rozmontować monopol państwowy i uniemożliwić politykom
krajowym podkopywanie zasad konkurencji.
Mit nr 7: Wprowadzając naruszającą status quo Kartę Społeczną, UE uniemożliwia
obowiązkowym Brytyjczykom pracowanie dłużej niż nieudolnym Europejczykom
z kontynentu. Fakty: Statystyczny Polak pracuje 40,5 godz. tygodniowo. Statystyczny
Grek – 42 godz. Statystyczny Hiszpan – 38,1 godz. Średnia unijna to 37,2 godz.
A średnia brytyjska? 36,2 godz.

Główny argument przeciwko wyjściu Wielkiej Brytanii z UE w moim mniemaniu


zawsze był strategiczny, a nie ekonomiczny, a ten jest bardziej obrazowy, gdy używa
się przykładu z historii.

Spotykamy się dziś wieczorem tu, w pałacu Blenheim. Został wybudowany


dla upamiętnienia wielkiego przywódcy, księcia Marlborough i jego decydującego
zwycięstwa jesienią 1704 roku w wojnie o sukcesję hiszpańską. Wojna trwała aż 13
lat. Kraje Europy Zachodniej walczyły w niej na wielu frontach, w tym tak odległych
jak Ameryka Północna i Południowa. Pochłonęła dziesiątki tysięcy istnień ludzkich –
Europejczyków i nie tylko – którzy padli ofiarą armii maszerujących wzdłuż
i wszerz kontynentu. Jaki był cel wojny? Uniemożliwienie zjednoczenia się Francji
i Hiszpanii, a tym samym zachowanie „równowagi sił” w Europie. W słynnej bitwie
pod Blenheim Anglia wykorzystała swoje umiejętności militarne do interwencji na
kontynencie europejskim. Dziś brytyjscy przywódcy muszą ponownie zdecydować,
w jaki sposób najlepiej wykorzystać swoje wpływy w Europie. Unia Europejska jest
potęgą anglojęzyczną. Jednolity Rynek był brytyjskim pomysłem. Brytyjska komisarz
stoi na czele unijnej służby dyplomatycznej. Gdybyście tylko chcieli, moglibyście
zostać liderami europejskiej polityki obronnej.
Jeśli jednak zdecydujecie inaczej, nie liczcie na to, że pomożemy wam rozbić albo
sparaliżować UE. Nie lekceważcie determinacji, którą okażemy, aby nie zezwolić
na powrót do polityki XX wieku. Wasz kraj nie był okupowany. Większość z nas
na kontynencie – owszem. Jesteśmy skłonni zapłacić prawie każdą cenę, aby to
się nigdy nie powtórzyło. Nietrudno zrozumieć, dlaczego tak jest. Polska chce być
partnerem Niemiec oraz Francji i razem z nimi stać na czele silnej i demokratycznej
europejskiej przestrzeni polityczno-gospodarczej. Nie chcemy być buforem między
Europą Zachodnią a mniej demokratyczną, eurazjatycką strefą polityczno-gospodarczą
zdominowaną przez Rosję.

Brytyjczyk popierający zostanie Wielkiej Brytanii w UE podczas protestów po ogłoszeniu


wyniku referendum w sprawie brexitu, 25.06.2016 r.
fot. Justin Tallis/AFP/East News

Przemówienie często dobrze jest zakończyć klamrą, niespodziewanym nawiązaniem


do tego, co się powiedziało na początku. Powiedziawszy poważne rzeczy, mogłem
teraz pozwolić sobie na żarty z gospodarzy.

Od czasów, kiedy pierwszy raz znalazłem się w tym kraju, Wielka Brytania stała
się znacznie bardziej kontynentalna. Zbudowaliście tunel pod kanałem La Manche,
zdążyliście się też przyzwyczaić do pojedynczych kranów, kołder i okien z podwójną
szybą. Nawet wasza kuchnia się poprawiła. Lecz jednocześnie brytyjska opinia
publiczna i polityka są bardziej eurosceptyczne niż kiedykolwiek. Wydaje mi się, że
znam odpowiedź na tę zagadkę: marksiści wykładający w Balliol [znany z lewicowości
college w Oksfordzie] mówili o „fałszywej świadomości”, która ma miejsce wówczas,
gdy nadbudowa ideologiczna nie jest powiązana z bazą gospodarczą. Wielka Brytania
cierpi dziś na fałszywą świadomość. Wasze interesy leżą w Europie. Najwyższy czas,
aby wasze uczucia poszły ich śladem.

Przemówienie to przedrukował londyński „The Times”. Po raz pierwszy od jakiegoś


czasu Polak powiedział coś, co brytyjscy politycy i komentatorzy przyjmowali jako
krytykę, ale motywowaną przyjaźnią. Kilka miesięcy później miałem mieszane uczucia,
gdy premier David Cameron w swoim przemówieniu w agencji Bloomberg użył
argumentów podobnych do moich, aby oficjalnie ogłosić zbędne i niestety historyczne
referendum. Podczas kampanii referendalnej dwoiłem się i troiłem, aby Brytyjczyków
do wyjścia z UE zniechęcać. W rozmowach prywatnych i publicznych oraz w mediach
pytałem: „Jeśli wyjdziecie i Zjednoczone Królestwo odzyska zdolność do podejmowania
samodzielnych decyzji, jaka jest pierwsza decyzja, którą powinno podjąć, a której
dziś zabrania mu Unia Europejska?”. Podczas dziesiątków rozmów – z politykami,
dziennikarzami, akademikami, aktywistami partyjnymi i zwykłymi wyborcami – ani
razu nie otrzymałem sensownej odpowiedzi. Prawie wszystkie odpowiedzi okazywały
się albo niezwiązane z prawem europejskim, albo z nim zgodne. Na przykład jako
członek UE Wielka Brytania ma prawo deportować obcych kryminalistów czy nawet
obywateli UE pobierających zasiłki. Bez wychodzenia z UE można też pobierać od jej
obywateli opłaty za pobyt w szpitalu. Trzeba tylko chcieć.
Dziś muszę przyznać, że nawet ja nie zdawałem sobie sprawy ze wszystkich
konsekwencji brexitu. Nie wiedziałem, że wychodząc z UE, Wielka Brytania nie
tylko straci unijne agencje u siebie – co oczywiste – lecz także będzie musiała od
zera stworzyć narodowe agencje bezpieczeństwa leków, regulacji przemysłu energii
nuklearnej, lotnictwa cywilnego i wiele innych. Będzie musiała wynegocjować nowe
warunki członkostwa w Światowej Organizacji Handlu czy w europejskim Traktacie
o otwartych przestworzach, bez którego niemożliwe są loty samolotów pasażerskich na
kontynent. Nie wiemy jeszcze, który model relacji z UE Wielka Brytania wybierze, ale
wiemy, że proces wychodzenia zajmie wiele lat i spowoduje olbrzymie zamieszanie.
Że koszty już widać, a korzyści są niepewne. Wielka Brytania podjęła się wielkiego
eksperymentu, w którym to ona sama jest królikiem doświadczalnym. Jeśli jej się
uda, to zapewne znajdą się naśladowcy. Jeśli jej się nie uda, to za kilkanaście lat –
gdy demograficznie przeważy młode pokolenie, które głosowało przeciw brexitowi –
być może złoży ponowne podanie o przyjęcie. Z podkulonym ogonem i tym razem
świadoma swej rzeczywistej wagi gatunkowej. W momencie, gdy to piszę, trochę
ponad rok po referendum, już nie wydaje się – jak mówili brytyjscy eurofobowie –
aby Wielka Brytania „odcinała się od trupa”. UE sprawnie przyjęła swoje stanowiska
negocjacyjne, a Wielka Brytania nie wie, czego chce. Jak na razie Unia Europejska
odzyskuje wigor, a polityka brytyjska straciła powagę.
Brexit powinien uświadomić naszym politykom, że szczucie na UE nie pozostaje
bez konsekwencji. Że jeśli, tak jak latami w Wielkiej Brytanii, zamiast budować
zrozumienie dla unijnych procedur zbija się punkty na krytyce jej prawdziwych
i urojonych przewin, to może przyjść taki dzień, gdy wyborcy naszej propagandzie
uwierzą i podejmą decyzję nawet wbrew naszym intencjom. Inicjatorzy referendum,
David Cameron i jego następczyni, Theresa May, agitowali za pozostaniem w UE, ale
dekady konserwatywnej propagandy przeciwko wspólnocie przechyliły szalę.
Dlatego, jeśli Polska ma nie popełnić brytyjskiego błędu – z daleko poważniejszymi
dla nas konsekwencjami – to powinniśmy Unię Europejską zrozumieć głębiej niż jako
„brukselkę” do wyciśnięcia. Powinniśmy założyć, że Polska będzie się rozwijać tak
szybko, że za dekadę lub dwie staniemy się płatnikiem netto. Będzie to miara naszego
nieprawdopodobnego sukcesu, ale jednocześnie wyzwanie do refleksji nad tym, do
czego UE jest nam naprawdę potrzebna.
Po pierwsze, strzeżmy się topornych, obraźliwych porównań, na przykład tego Unii
Europejskiej ze Związkiem Radzieckim. Do UE, dalibóg, nikt nas nie wciągał na siłę.
Naród zdecydował o tym za zgodnym poparciem głównych sił politycznych i papieża
Polaka. Już w pierwszym moim exposé, w 2008 roku, próbowałem rozbroić tę fałszywą
analogię:
Sowiecki typ integracji, który sprowadzał się do radzieckiego hegemonizmu
i interwencjonizmu w duchu doktryny Stalina–Breżniewa, nie rodził wspólnotowych
postaw. Wręcz przeciwnie – skłaniał państwa satelickie do zamykania się, na
ile to było możliwe, w osłonie pierwotnej substancji narodowej, coraz bardziej
jednowymiarowej, bo wyzbytej twórczej inspiracji z zewnątrz, a tym samym
kostniejącej w anachronizmie. Dlatego tak ważna dla nas jest afirmacja wartości
europejskich jako podstawy solidarności, jako generatora kompromisu napędzającego
unijne współdziałanie.

Z badań nad przyczynami wygranej zwolenników brexitu wynikało, że poza


nadmierną imigracją – dodajmy głównie nas, Polaków – decydującą kwestią była
sprawa suwerenności, a ściślej, rzekomej jej utraty. Koncepcja suwerenności jest
jedną z najtrudniejszych i najbardziej podatnych na demagogię, dlatego próbowałem ją
wyjaśniać już w exposé w 2012 roku:

Słowa „suwerenność” użył po raz pierwszy Jean Bodin w 1576 roku, mając na myśli
wyłączność monarchy do sprawowania władzy ustawodawczej i wykonawczej na
swoim terytorium. W czasach, gdy suwerenem stał się naród, przyjęto ją definiować
jako zdolność do samodzielnego, niezależnego od podmiotów zewnętrznych
sprawowania władzy politycznej nad określonym terytorium i ludnością. Od razu
widać, że i ta definicja jest już niewystarczająca. Czy bowiem, poddając się
dobrowolnie pod jurysdykcję Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości albo
przekazując naszego obywatela sądowi innego kraju unijnego na podstawie
europejskiego nakazu aresztowania, czujemy, że utraciliśmy władztwo nad sobą?
Czy tracimy poczucie bycia gospodarzem we własnym domu, wdrażając tę czy
inną dyrektywę europejską? Czy tracimy radość z niepodległości po przegranym
głosowaniu w Parlamencie Europejskim? Moim zdaniem – nie.
A więc suwerenność dzisiaj to coś bardziej subtelnego niż wyłączność władzy
politycznej. Jest to poczucie, że na żadnym etapie wzmacniania współpracy
międzynarodowej nie tracimy podmiotowej zdolności do podejmowania korzystnych
bądź błędnych decyzji. Innymi słowy, tak jak to rozumieli nasi przodkowie, o nas
nie decyduje się bez nas. Kluczowe jest, czy danym regułom poddaliśmy się
dobrowolnie oraz czy w ostateczności moglibyśmy się z nich wycofać. Oba te warunki
spełnia proces integracji europejskiej. Do UE weszliśmy po długich staraniach,
w wyniku ogólnonarodowego referendum. A Traktat z Lizbony, wynegocjowany
przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wprowadził tryb wystąpienia z UE.
Eurosceptycy powinni zrozumieć, że zapoczątkowany przez pokój westfalski
sposób pojmowania polityki międzynarodowej jest dziś zbyt toporny. Postrzeganie
stosunków międzypaństwowych wyłącznie w kategoriach „parku jurajskiego”
zakłamuje rzeczywistość. Cytuję: „Europejczyk, który myśli, nie może już
z makiaweliczną satysfakcją cieszyć się z niepowodzenia sąsiada”, mawiał jeden
z ojców założycieli Wspólnoty. Niczym nieograniczoną samodzielnością mogą się
cieszyć dzisiaj wyłącznie państwa autarkiczne, izolujące się. Państwa niewiarygodne.
Przywódca Białorusi chwali się przed swoim społeczeństwem absolutną
suwerennością, na przykład wobec „nacisków ze strony UE”. Oznacza to, że faktycznie
może wtrącać do więzień opozycjonistów, ale jest też całkowicie zależny od tych,
którzy zaopatrują Białoruś w ropę czy gaz albo też oferują jej gwarancje kredytowe
lub grożą ich wycofaniem. Także reżim Korei Północnej funkcjonuje na łasce Chin.
I negocjuje kolejne transze pomocy żywnościowej od USA. Jedynym skutecznym
instrumentem zachowania praktycznej zdolności do działania jest budowanie sojuszy
w gronie państw myślących podobnie. Takich właśnie narzędzi umacniania polskiej
suwerenności dostarcza nam polityka europejska. Jak zauważył Václav Havel:
„Krzyczenie o nieokreślonych interesach narodowych jest zwykłym maskowaniem
braku pewności siebie i wcale nie jest to jedyny sposób na zdobycie prestiżu czy
wyjątkowej pozycji we Wspólnocie”. Suwerenność daje nam status podmiotu, i to
niemałego, w globalnej pierwszej trzydziestce z około 200 państw członkowskich
ONZ. Niech nam służy jako instrument do realizacji naszych interesów i aspiracji, a nie
będzie zaklęciem, które miałoby uniemożliwiać nam zawieranie korzystnych umów.
Celnie ujął to Leszek Kołakowski. „Suwerenność […] nie polega na tym, by państwo
mogło się nie liczyć z istnieniem, interesami i aspiracjami innych państw. W takim
sensie nie są suwerenne nawet Stany Zjednoczone. Państwo jest suwerenne nie przez
brak faktycznych ograniczeń narzucanych przez innych ani przez – niewykonalną –
autarkię gospodarczą, ale przez to, że jakiekolwiek decyzje podejmuje, złe czy dobre,
podejmuje je samo, również gdy wymusza je sytuacja albo [skłaniają je do tego] inni:
nawet państwo, które coś postanawia w wyniku groźby sąsiadów, nie traci przez to
suwerenności, jest bowiem w jego mocy postanowić inaczej, choćby wbrew własnym
interesom”.

Zaczynała się też już wtedy moda na używanie słowa „federacja” w odniesieniu
do Unii Europejskiej w sensie pejoratywnym, na co też nie mogłem nie zareagować.
Posiliłem się Mieroszewskim, publicystą paryskiej „Kultury”: „Każda federacja jest
zawsze sumą kompromisów. Minęły czasy, kiedy to my federalizowaliśmy innych.
Dziś możliwa jest federacja tylko na zasadzie całkowitej równości. Może się zdarzyć,
że realizacja programu federacyjnego pociągnie za sobą konieczność poniesienia ofiar.
Tym, którzy nawoływali i nadal nawołują, że «nie oddamy ani jednego guzika», należy
przypomnieć, że korzystniej jest ponieść pewne ofiary w celu zrealizowania systemu
politycznego w Europie, który zapewnić może Polsce bezpieczny rozwój przez setki
lat, niż wykrzykiwać, że się nie odda ani guzika, a w razie katastrofy osiemnastego dnia
wojny opuścić Kraj”.
Byliśmy po udanej prezydencji w Unii Europejskiej i następnego dnia planowano
parafować umowę stowarzyszeniową z Ukrainą. W Polsce już wtedy ujawniał się
silniejszy niż przedtem eurosceptycyzm, więc pytałem retorycznie:

Czy wyobrażają sobie państwo naszą politykę wschodnią bez Unii Europejskiej?
Czy sami bylibyśmy w stanie sfinansować taki projekt jak Partnerstwo Wschodnie?
Właśnie na Wschodzie wyraźniej niż gdziekolwiek widać to, o czym piszą
akademickie podręczniki integracji europejskiej: dzięki UE polska siła oddziaływania
się zwielokrotnia.

W kolejnym roku w przemówieniu w Sejmie antycypowałem dzisiejsze


nacjonalistyczne mrzonki o Polsce jako biegunie integracji:

Spyta ktoś, dlaczego nie możemy iść naszą polską drogą, dlaczego sami nie możemy
stać się biegunem integracyjnym – wszak była taka szansa w okresie Złotego Wieku.
Odpowiadam: była, ale ją zaprzepaściliśmy. Dziś ani nasi wschodni sąsiedzi nie
chcą państwowo integrować się z nami, ani my z nimi. Pójście drogą samodzielną
wymagałoby mobilizacji społecznej, finansowej i wojskowej, które trudno sobie
wyobrazić przy zachowaniu systemu demokratycznego. Tak więc jedyne dzisiaj
wykonalne zastosowanie idei jagiellońskiej to rozszerzanie UE. Innej możliwości
nie ma. A bieżąca dekada zadecyduje zapewne o tym, czy nasze europejskie
demokratyczne imperium utrzyma moc przyciągania. Natomiast tym, którzy mimo
ograniczeń naszych zasobów śnią o renacjonalizacji polityki w Europie, o powrocie
do znajomych ram samolubnego państwa narodowego, mówię: uważajcie, o czym
marzycie! Wasze życzenie może się spełnić łatwiej, niż sądzicie. Unia Europejska
jest nadal w kryzysie i jej przetrwanie nie jest gwarantowane. To prawda, że jej
rozpad oddałby nam pełnię władztwa, ale odzyskaliby je też i inni. Bylibyśmy wtedy,
owszem, samorządni i niezależni, ale i samotni. I znowu na przedmurzu.

Nie przekonuje mnie też mówienie o „Europie Ojczyzn” jako alternatywie dla
integracji europejskiej, bo jest to pojęcie miłe dla ucha, lecz po bliższym zbadaniu
okazuje się puste. Europa była, jest i będzie kontynentem ojczyzn. Tyle że różni
Europejczycy różnie pojęcie ojczyzny rozumieją. Dla nas, Polaków, którzy przez kilka
pokoleń walczyliśmy o odtworzenie, a potem o niepodległość państwa narodowego,
wydaje się oczywiste, że właśnie państwo narodowe jest główną – niektórzy by
wręcz powiedzieli, że jedyną – formą odczuwania przynależności i lojalności. Ale
już Katalończyk, Szkot czy Korsykanin może to widzieć inaczej. Takoż patriota
Florencji czy Mediolanu. Są wreszcie Europejczycy, liczeni w milionach, którzy
spytani o ojczyznę powiedzą: „Europa”, w szczególności gdy mieszkają poza nią. Ale
nawet jeśli pod pojęciem „Europy Ojczyzn” rozumiemy to, aby najważniejsze decyzje
zapadały w stolicach państw członkowskich UE, a nie w Brukseli, to postulat ten
nadal nie mówi nam nic o tym, jak skoordynować interesy poszczególnych państw
członkowskich, jak podzielić władztwo pomiędzy państwa członkowskie a instytucje
unijne, jakie powinny obowiązywać reguły podejmowania i wykonywania decyzji oraz
jak zażegnywać spory, które zawsze powstają w procesie ich interpretacji i wdrażania.
„Europa Ojczyzn” to więc bardziej poezja niż polityka. Rzeczywistością jest unia
państw członkowskich i kulawe procedury zawarte w traktatach, które wynikają z kilku
dekad kompromisów zawartych pomiędzy nimi. To ostatnie wydaje mi się kluczowe,
bo nawet wielu zwolenników umiarkowanej integracji europejskiej ma mnóstwo
powodów do narzekania na jej niespójność i pokraczność. Realnie istniejąca Unia
Europejska, jedyna, jaką mamy, nie została zaprojektowana przez swoich ojców
założycieli, jak Stany Zjednoczone, lecz powstała ewolucyjnie w wyniku wieloletniego
procesu politycznego pomiędzy jej członkami. Nie jest tworem jakichś onych
w Brukseli, lecz nas, w państwach członkowskich. Konstytucja europejska była próbą
jej wyprostowania, ale poległa w państwach członkowskich – w Holandii i Francji – za
przyczyną cynicznej gry polityków w tych krajach w zupełnie innych sprawach.
Jeśli więc Unia Europejska nie jest zagrożeniem naszej niepodległości, jeśli
nie zamierzamy naśladować Brytyjczyków i z niej wychodzić i jeśli jest taka, jaka
jest, w wyniku decyzji jej państw członkowskich, to jak najlepiej, jako jej członek,
realizować nasz interes narodowy? Próbowałem to zdefiniować od początku, już
w exposé w 2008 roku, przekonując Sejm, że interes narodowy nie polega na wyrwaniu
czegoś dla siebie i ucieczce w krzaki, lecz „na wzmacnianiu naszej pozycji we
Wspólnocie. Uwarunkowane jest to stopniem naszego wpływu na wypadkową działań
wszystkich europejskich partnerów. Wymaga to wczucia się w interes zbiorowości
unijnej i utożsamienia się z nim. W Unii Europejskiej w pojedynkę nie da się niczego
wygrać, przegrać łatwo. Naturalnie takiej samej postawy oczekujemy od innych”.
A więc jak stać się wpływowym członkiem Unii, którego interesy nie są pomijane,
a wręcz przeciwnie, który w sprawach dla niego ważnych nadaje ton całej wspólnocie?
Szliśmy drogą, którą przebyli inni, choćby Hiszpanie i Portugalczycy w latach 80. czy
Szwedzi w latach 90. Mieliśmy o tyle trudniej, że bardziej niż tamci odstawaliśmy
od średniej unijnej pod względem zamożności, a w wianie wnosiliśmy nie tylko
powiększenie rynku unijnego, lecz także nasze niespokojne sąsiedztwo, już wtedy
częściowo zdominowane przez coraz mniej demokratyczną Rosję.
W sprawach polityki wobec Rosji właśnie debaty Rady Europejskiej na szczeblu
ministrów spraw zagranicznych bywały najbardziej burzliwe. Koledzy ministrowie
bynajmniej nie kryli sceptycyzmu wobec naszej decyzji o udostępnieniu terytorium
Polski na cele budowy europejskiego komponentu amerykańskiej tarczy antyrakietowej.
To w sprawie sankcji wobec Rosji miałem najostrzejsze publiczne starcie z innym
kolegą ministrem. Po Anschlussie Krymu poparłem propozycję Komisji, aby
na listę osób niepożądanych w Unii Europejskiej wciągnąć szefa całego aparatu
propagandowego Rosji Dmitrija Kisielowa, który zasłynął powiedzeniem, że Rosja
może obrócić Stany Zjednoczone w „kupę radioaktywnego pyłu”. Sprzeciwił się
minister spraw zagranicznych Finlandii Erkki Tuomioja, pacyfista starej daty. I to
podczas późniejszej debaty w sprawie zestrzelenia rosyjską rakietą przeciwlotniczą
malezyjskiego samolotu MH-17 miałem okazję wspierać ówczesnego holenderskiego
ministra spraw zagranicznych Fransa Timmermansa. Stonowany zazwyczaj Holender
przekonał całą Komisję do zaostrzenia sankcji drastycznym opisem traktowania ciał
obywateli holenderskich przez wspieranych przez Kreml separatystów w Donbasie.
Zaprzyjaźniliśmy się i zdradził swój szczególny sentyment do Polski. Jego ojciec był
ulubieńcem polskich żołnierzy, którzy wyzwalali Holandię podczas wojny.
Aby skutecznie prowadzić polską politykę europejską, trzeba było zacząć od
skutecznego zarządzania nią w kraju. Minister spraw zagranicznych szybko rozumie,
że stosunki z UE to tylko w niewielkiej cząstce polityka zagraniczna. I to nie tylko
dlatego, że kraje unijne – połączone wszak wspólnym, europejskim obywatelstwem –
przestają się jawić jako w pełni zagraniczne. Także dlatego, że w Unii Europejskiej
sprawy zagraniczne to nie kwestie pomiędzy państwami członkowskimi, lecz stosunki
całej UE ze światem zewnętrznym. I wreszcie szef MSZ wie, że równolegle do spotkań
Rady, w której uczestniczy – Rady do Spraw Zagranicznych – w Brukseli odbywają
się zebrania Rady Europejskiej dotyczące innych dziedzin, w których uczestniczą inni
członkowie rządu. I wszyscy oni podejmują decyzje, które są kluczowe nie tylko dla
polityki zagranicznej Polski, lecz także bardzo szczegółowych spraw wewnętrznych.
Miewają podstawowe znaczenie dla finansów państwa i wywołują konkretne skutki
polityczne, o których musi wiedzieć i decydować nie wyłącznie szef rządu, ale często
Rada Ministrów, parlament i prezydent. Dlatego jakość wsparcia Rady Ministrów
i premiera w prowadzeniu polityki europejskiej decyduje często o sukcesie lub
porażce najważniejszych dla państwa spraw, takich jak budżet europejski, polityka
energetyczno-klimatyczna, zasady konkurencji i wolnego rynku, kwoty rolnicze
i nieskończenie wiele innych.
W państwach członkowskich z dłuższym od naszego unijnym stażem obowiązywały
w zasadzie trzy modele zarządzania polityką europejską: z kancelarii premiera lub
lokalnego ekwiwalentu, z ministerstwa do spraw europejskich lub z MSZ. Każdy
z nich miał swoje zalety i wady. Umiejscowienie przy premierze nadawało sprawom
europejskim odpowiednią wagę, ale często oznaczało, że szef rządu nie wiedział, jak
jego propozycje są widziane w innych krajach członkowskich. Widzieliśmy niejednego
premiera poważnego kraju, który przyjeżdżał do Brukseli z propozycjami dla niego
oczywistymi, aby w godzinę przekonać się, że trafia na ścianę. Umieszczenie w MSZ
dawało – poprzez sieć ambasad – dopływ do informacji ze stolic państw członkowskich,
ale z drugiej strony jeden członek Rady Ministrów nie może rozstrzygać spraw innych
resortów. Po okresie kandydowania odziedziczyliśmy Urząd Komitetu Integracji
Europejskiej, czyli ministerstwo do spraw europejskich, które miało co najmniej dwa
atuty. Po pierwsze, UKIE pomógł wprowadzić Polskę do UE, a więc wykazał się
skutecznością. Po drugie, była to instytucja zbudowana od podstaw już w wolnej
Polsce, złożona z młodych profesjonalistów, z zadziorną subkulturą instytucjonalną.
Dzięki mądrości Mikołaja Dowgielewicza i zaufaniu Donalda Tuska doszliśmy
do zgody na połączenie MSZ z UKIE i tym samym wypracowanie polskiego modelu
prowadzenia polityki europejskiej. Szef MSZ stawał się tytularnym ministrem do spraw
europejskich, ale w praktyce dowodził jego pierwszy zastępca, będący jednocześnie
doradcą premiera do spraw europejskich. Takie umiejscowienie powoduje, że i premier,
i szef MSZ mają pełen dostęp do wiedzy o bieżących sprawach europejskich,
a odpowiadający za nie na co dzień sekretarz stanu ma dostęp do ucha premiera
i jednocześnie może wydawać polecenia placówce przy UE oraz ambasadom na jej
terenie. Model ten okazał się na tyle trafiony, że jak dotąd przetrwał nawet rewolucyjny
zapał naszych następców. Połączenie zasiliło też MSZ zastępami dynamicznej młodzieży.
Dbałem, aby konserwatywna kultura MSZ nie stłamsiła przybyszów z dawnego UKIE,
a jednocześnie, aby – służąc na placówkach – nasi nowi koledzy przekonali się, że
tradycyjna dyplomacja też ma swoje atuty. Partnerstwo Wschodnie było projektem MSZ
jeszcze sprzed połączenia z UKIE. Ale dopiero koniunkcja okoliczności – nowoczesna
siedziba, efektywny model zarządzania, profesjonalne i patriotyczne kadry oraz plany
operacji rozłożone na lata, pod energicznym przywództwem wiceministra Piotra
Serafina – doprowadziła do dwóch kolejnych sukcesów naszej polityki europejskiej:
największego w historii UE budżetu spójnościowego dla Polski i wyboru Polaka na
Przewodniczącego Rady Europejskiej.
Testem naszej sprawności była też nasza unijna prezydencja w drugiej połowie
2011 roku. Po Traktacie z Lizbony prezydencja stała się mniej prestiżowa – bo ani
premier, ani minister spraw zagranicznych nie przewodzili już Radom Europejskim na
swoich szczeblach. Zadanie przejął Przewodniczący Rady i wysoka przedstawiciel do
spraw polityki zewnętrznej i bezpieczeństwa. Ale swoim radom nadal przewodzili inni
ministrowie, a to tam zapadała większość decyzji. Prezydencja nadal jest też testem
sprawności danego państwa oraz niezwykłą okazją do jego promocji.
Część jej priorytetów wynikała z realizacji bieżących zadań całej UE zmierzających
do osiągnięcia celów ustanowionych przez naszych poprzedników. Do tej grupy należało
między innymi zakończenie negocjacji członkowskich z Chorwacją, kontynuacja
negocjacji z Turcją czy nadanie statusu kandydata Serbii. Inne – takie jak rozpoczęcie
prac nad budżetem na lata 2014–2020 – wynikały z długoletniego kalendarza prac
UE. Jeszcze inne – na przykład walka z nielegalną imigracją czy rozwój Jednolitego
Rynku – były wynikiem uzgodnień z dwójką krajów, Danią i Cyprem, które były
następne w kolejce do przejęcia prezydencji. Wreszcie były sprawy, które uznaliśmy
za szczególne polskie priorytety: zakończenie negocjacji umowy stowarzyszeniowej
z Ukrainą, rozwój Partnerstwa Wschodniego, wyrównanie poziomu zdrowia w UE czy
wzmocnienie polityki spójności. Od siebie dodałem – i przekonałem do tego Radę
Ministrów – rozwój wymiaru militarnego i polityki bezpieczeństwa oraz utworzenie
Europejskiego Funduszu na rzecz Demokracji.
Miłym obowiązkiem ministra spraw zagranicznych był wybór logo prezydencji.
Nieoceniony Jerzy Janiszewski, autor logo NSZZ „Solidarność”, który zaprojektował
nam też księgę wizualizacji MSZ, znowu stanął na wysokości zadania. Sześć
kolorowych strzałek skierowanych ku górze, nawiązujących i do „Solidarności”, i do
naszego sukcesu 25 lat wolności, zostało zauważonych i zapamiętanych. Więcej kłopotu
było z gadżetami oraz krawatem. Ten ostatni może się wydać śmiesznym detalem, ale
tradycja unijna zobowiązywała do zaprezentowania nowego wzoru, który przez sześć
miesięcy będzie noszony przez ministrów, parlamentarzystów i urzędników. Ponadto
byli koneserzy, którzy od lat zbierali krawaty kolejnych prezydencji. Fiński dyplomata
w Warszawie pokazał mi kiedyś dzieło sztuki, na które składało się kilkadziesiąt
ułożonych w gwiazdę krawatów prezydencji. Uważałem, że polski krawat musi być nie
tylko elegancki, lecz także patriotyczny oraz że prawdziwym testem jego sukcesu okaże
się to, czy będzie noszony po zakończeniu prezydencji. Żaden z zaproponowanych
wzorów mi nie leżał, a ostateczny termin naglił, więc w końcu zaprosiłem do saloniku
szefa mojego gabinetu politycznego Piotra Paszkowskiego i zaprojektowaliśmy go
sami: czerwony tkany jedwab, a na nim delikatne białe kropki. Do dziś pozwalam
sobie na mały uśmiech, gdy widzę nasz krawat na międzynarodowych konferencjach
prasowych, także Przewodniczącego Rady Europejskiej.

Premier Donald Tusk podczas prezentacji logo polskiej prezydencji w Unii Europejskiej,
10.05.2011 r.
fot. Radek Pietruszka/PAP

Natomiast śmiertelnie poważnie traktowałem sprawę wzmocnienia unijnej polityki


obronnej. Polska ma mieszane doświadczenia z sojusznikami, więc dodatkowa polisa
ubezpieczeniowa nie może zaszkodzić. Europa wydaje na obronność mniej więcej
jedną trzecią tego co USA, a uzyskuje za te pieniądze jakieś 10% amerykańskich
zdolności bojowych. Ponadto Stany Zjednoczone są mocarstwem globalnym i mają
globalne obowiązki. Jeśli, dajmy na to, zaangażują się wojskowo przeciwko Korei
Północnej albo – nie daj Boże – Chinom, to Europa będzie zdana na własne siły. Nie
jest normalne powierzanie przez największą gospodarkę świata – Unię Europejską –
swojego bezpieczeństwa sojusznikowi na drugim końcu świata. Uważałem, że nigdy
więcej nie możemy dopuścić do tego, aby w samej Europie – jak na Bałkanach
w latach 90. – wybuchała krwawa wojna, wobec której jako Europejczycy jesteśmy
bezsilni. Ponadto, jeśli głos Europy ma się liczyć, to musi ona dysponować tym samym
spektrum oddziaływania na świat zewnętrzny – a przynajmniej na swoje bezpośrednie
sąsiedztwo – co jej państwa członkowskie. A więc dyplomacja – to jest zdolność do
prowadzenia dialogu – musi być wsparta innymi czynnikami: pomocą humanitarną,
pomocą rozwojową, zasobami przemysłowymi i finansowymi, a w ostateczności – siłą.
Uważałem, że pod warunkiem rozsądnego rozpoznania zagrożeń na obu strategicznych
kierunkach UE – na Południu i na Wschodzie – była to szansa na wzmocnienie
obronności krajów granicznych UE, czyli nas. Wreszcie jako kraj, który nie chciał na
razie przyjmować waluty euro, ale chciał grać pierwsze skrzypce w grupie trzymającej
władzę, mogliśmy wykorzystać politykę obronną jako argument, który przekonywał
resztę, że w ważnej kontynentalnej sprawie Polska poczuwa się do projektu, który leży
nie tylko w jej interesie, lecz także opłaca się całej Unii Europejskiej.
Rozumieliśmy się w tej sprawie z Bogdanem Klichem w pół słowa, a jako
ministrowie obrony – były i obecny – wiedzieliśmy też, że unia obronna potraktowana
poważnie mogłaby uniknąć kilku mankamentów zawartych w konstrukcji samego
NATO. Mianowicie było jasne, że niektóre państwa członkowskie UE, takie jak Austria
czy Irlandia – które są traktatowo neutralne – nie będą mogły przystąpić do unii
obronnej. A skoro członkostwo siłą rzeczy musiało być ograniczone, to biletem wstępu
mogło być na przykład przeznaczanie odpowiedniego poziomu PKB na obronność.
W NATO państwa członkowskie same pokrywają wydatki związane z uczestnictwem
w operacjach wojskowych, co oznacza, że ci, którzy uczestniczą, ponoszą nie tylko
ryzyko, lecz także koszty, a ci, którzy się dekują, na dodatek oszczędzają. Tworząc
budżet obronny i fundusz na finansowanie operacji, UE mogła stworzyć bardziej
rozsądne bodźce. Wreszcie warunkiem przyjęcia mogłoby być ustalenie wspólnych
zasad wysyłania wojska na operacje i użycia broni. Polscy generałowie dowodzący
międzynarodowymi związkami taktycznymi w Iraku i Afganistanie przekonali się
boleśnie, jak trudno dowodzić wojskami, w których każda kompania ma inne
ograniczenia narodowe i którą ze swojej stolicy chce dowodzić jej własny minister
obrony albo nawet parlament. Co niebagatelne, budżet obronny stwarzał też możliwość
wspólnego finansowania badań rozwojowych i paneuropejskiego podziału pracy
w wytwarzaniu uzbrojenia. Polski przemysł obronny mógł się stać partnerem wielkich
europejskich koncernów zbrojeniowych. Aby mieć siłę uderzeniową, UE potrzebowała
też tak zwanego połączonego dowództwa, czyli zdolności do prowadzenia operacji
skoordynowanej na lądzie, na morzu i w powietrzu. Dla oszczędności można je było
stworzyć na bazie jednego ze zbędnych dowództw NATO.
W sprawach obronnych, z oczywistych względów historycznych i politycznych,
krajem wiodącym nie są Niemcy. Przewodzi w tej dziedzinie Francja, która właśnie
wróciła do struktur wojskowych NATO. Ministrem spraw zagranicznych był Bernard
Kouchner, wizjoner i europejski patriota, który przyjął moje zaproszenie, aby jako
pierwszy w historii szef francuskiej dyplomacji wygłosić przemówienie na dorocznej
naradzie polskich ambasadorów. Przed częścią oficjalną w Warszawie wpadł na
kolację do Chobielina. Moja biblioteka wzbogaciła się o wspaniały prezent, faksymile
aktu małżeństwa zawartego pomiędzy królem Francji Ludwikiem XV a księżniczką
Marią Leszczyńską, a ja przekazałem Kouchnerowi uzgodniony z MON tekst naszych
propozycji. Prasa nazwała ów dokument „inicjatywą chobielińską” i podczas prezydencji
stał się on podstawą wspólnego listu Polski, Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch do
wysokiej przedstawiciel z propozycją uruchomienia przewidzianej Traktatem z Lizbony
„wzmocnionej współpracy” grupy państw w dziedzinie obronności. Wtedy zawetowali
go Brytyjczycy, ale dzięki brexitowi oraz niepewności, jaką w Europie wywołuje
prezydentura Donalda Trumpa, 11 grudnia 2017 roku Rada zainicjowała zacieśnioną
współpracę w dziedzinie obrony. Ma centrum operacyjne z prawdziwego zdarzenia,
tworzy połączone dowództwo i zalążek budżetu obronnego. Wbrew pierwotnej intencji
do projektu doproszono wszystkich, a dopiero konkretne projekty wyłonić mają grupę
awangardową. No i tym razem Polska nie była już liderem. Przystąpiła na szarym
końcu, w przeddzień posiedzenia, wbrew fanatycznemu oporowi ministra obrony
Antoniego Macierewicza. Wrócić do gry możemy, proponując tylko coś śmiałego. Na
przykład Legion Europejski, jednostkę, do której należeć mogliby obywatele wszystkich
państw członkowskich i która byłaby w dyspozycji samej UE. Potrafię sobie wyobrazić
scenariusze – na przykład w Afryce Północnej, dla zatamowania masowej migracji –
gdzie jej użycie leżałoby w interesie większości.
Prezydencję z rozmysłem zaplanowaliśmy jako obejmującą nie tylko Brukselę
i Warszawę, lecz także całą Polskę. Złożyły się na nią zarówno formalne wydarzenia,
takie jak wspólne posiedzenie Rady Ministrów i Komisji Europejskiej w Warszawie,
Europejskie Dni Rozwoju czy szczyty z Indiami, Brazylią i Republiką Południowej
Afryki, jak i duże wydarzenia kulturalne: Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu,
Europejskie Forum Dziedzictwa czy wystawa Złote czasy Rzeczypospolitej w Madrycie.
Wychodziliśmy poza Warszawę i na przykład Europejskie Forum Inwestycyjne odbyło
się w Tarnowie, Europejskie Forum Turystyki – w Krakowie, Europejski Szczyt
do spraw Równości zorganizowano w Poznaniu, a Forum Strategii dla Regionu
Morza Bałtyckiego – w Gdańsku. Nasza prezydencja sięgnęła nawet Waszyngtonu,
gdzie byliśmy gospodarzami spotkania ministerialnego UE–USA na temat spraw
wewnętrznych i wymiaru sprawiedliwości. Szczyt Partnerstwa Wschodniego odbył się
w Warszawie, choć nie obyło się bez zgrzytu, gdy Białoruś zemściła się brakiem
zaproszenia dla prezydenta Łukaszenki oddelegowaniem zaledwie ambasadora.
Dosłownie w ostatnich dniach prezydencji, siedząc na głowie komisarzowi ds.
sąsiedztwa Štefanowi Füle i jego urzędnikom, zamknęliśmy też tekst i parafowaliśmy
umowę stowarzyszeniową pomiędzy Unią Europejską a Ukrainą. Gdyby została ona
potraktowana jak normalny traktat i przeszła od razu do ratyfikacji, być może
uniknęlibyśmy zarówno Majdanu, jak i inwazji na Ukrainę. Osiemnaście miesięcy,
które UE potrzebowała na przetłumaczenie dokumentu na języki państw członkowskich
i adiustację przez prawników, dały stronie rosyjskiej czas na zrozumienie jej
konsekwencji i podjęcie działań zmierzających do jej zablokowania.
Prezydencja nie tylko udowodniła Europie, że Polska potrafi pokierować sprawami
całego kontynentu; pokazała także nam samym – tysiącom zaangażowanych w nią
urzędników, samorządowców, dziennikarzy i przedsiębiorców – że Polska potrafi
zorganizować gigantyczne europejskie wydarzenie na poziomie organizacyjnie nie
gorszym od największych państw członkowskich. Po prezydencji stało się już nie
do pomyślenia, aby Polski nie włączać do najważniejszych procesów decyzyjnych
w UE. Była jednym ze szczebli, który doprowadził do wyboru Donalda Tuska na
Przewodniczącego Rady Europejskiej.
Po udanej prezydencji przestaliśmy już być „nowym państwem członkowskim”,
a staliśmy się jednym z liderów UE, to znaczy jednym z krajów, do którego inne
zwracają się o radę, kiedy wspólne dobro jest zagrożone. Gdy w marcu 2012 roku Guido
Westerwelle zaprosił do Berlina Grupę Refleksyjną do spraw Przyszłości UE złożoną
z ministrów spraw zagranicznych, okazało się, że zaproszenia otrzymali głównie koledzy
z państw założycieli Unii Europejskiej, a z naszego regionu – tylko ja. Spotkaliśmy
się cztery razy i raport końcowy ogłosiliśmy w pałacu Na Wodzie w warszawskich
Łazienkach. Nie był to formalny dokument przyjęty przez rządy uczestniczących
państw, lecz raczej rekomendacje osobiste ministrów, które moim zdaniem nadal
są aktualne. Mianowicie uznaliśmy, że Europa potrzebuje własnego Funduszu
Walutowego, który przychodziłby z pomocą państwom zagrożonym niestabilnością
makroekonomiczną. Zaproponowaliśmy zmniejszenie liczby europejskich komisarzy
i stworzenie urzędu delegowanych przez państwa członkowskie podkomisarzy.
Uznaliśmy, że aby wróciła stabilność finansowa na kontynencie, a kryzys się nie
powtórzył, Komisja powinna uzyskać wgląd oraz możliwość ingerencji w budżety
narodowe tych państw członkowskich, które nie przestrzegają zobowiązań traktatowych.
Jako głos odrębny, przy sprzeciwie Niemiec, niektórzy koledzy zaproponowali
możliwość uwspólnotowienia niektórych długów oraz wspólne gwarancje dla systemów
bankowych w strefie euro. Opowiedzieliśmy się za rezygnacją z narodowych praw
weta i podejmowanie decyzji zwykłą większością w dziedzinie polityki zagranicznej
i bezpieczeństwa.
Nieformalne spotkanie Grupy Refleksyjnej ds. Przyszłości Unii Europejskiej w Pałacu na
Wodzie w warszawskich Łazienkach, 17.09.2012 r.
fot. Paweł Supernak/PAP

Choć nie wszyscy poparli ideę wzmocnienia europejskiej obronności, wszyscy uznali
za niezbędne powołanie europejskiej straży granicznej, a w przyszłości wydawanie
europejskich wiz. Poparliśmy pomysł, aby wysoka przedstawiciel do spraw polityki
zewnętrznej odpowiadała także za promocję gospodarczą europejskich przemysłów.
Niektórzy uznali, że przewodniczącym Komisji Europejskiej i przewodniczącym Rady
powinna być ta sama osoba. Wobec postępującego „imposybilizmu” we wdrażaniu
nowych traktatów zaproponowaliśmy, aby nie uchwalać ich jednomyślnie, lecz w trybie
kwalifikowanej większości państw i społeczeństw, z tym że obowiązywałyby one tylko
te państwa, które je ratyfikują. Występując w imieniu nas wszystkich, Westerwelle
zadeklarował w Łazienkach, że „na końcu tej drogi, na którą teraz wkraczamy, musi
być unia polityczna. Ta unia polityczna musi opierać się na fundamencie europejskiego
podziału władzy – z Parlamentem, który wydaje ustawy europejskie, Komisją, która
pełni funkcję europejskiego rządu i której przewodniczący wyłaniany jest w wyborach
bezpośrednich, oraz z Radą, która jako druga izba (parlamentarna) reprezentuje interesy
krajów członkowskich”. W tej chwili wydaje się to planem ambitnym, a wobec
sukcesów nacjonalizmu wręcz utopijnym, ale nacjonaliści też kiedyś zrozumieją, że
narodowe struktury dziś nie wystarczają już do realizacji interesu narodowego. Jak
to ujął papież Franciszek, przemawiając do przywódców Europy w Rzymie 24 marca
2017 roku: „Unia Europejska niekoniecznie umiera, a może czeka ją druga młodość. Jej
sukces zależy od powrotu woli do wspólnego działania, od podjęcia ryzyka wspólnej
przyszłości”.
Nad polską polityką wobec UE ciąży obrazek olbrzymiego tortu zbudowanego
z lukrowych banknotów euro, który wymyślił Igor Ostachowicz dla zobrazowania
sukcesu Polski w negocjacjach o wieloletni budżet na lata 2014–2020. Był to zręczny
zabieg propagandowy, który wszak wbił nam do głowy myśl, że UE to przede wszystkim
źródło środków rozwojowych, a nie rozwiązań cywilizacyjnych. W miarę rosnącej
zamożności Polski, a i wobec błędów w nacjonalistycznej polityce zagranicznej, które
zapewne doprowadzą do zmniejszenia tej pomocy w kolejnej dekadzie, narodowy
egoista mógłby powiedzieć: zapłacili nam reparacje za historyczne krzywdy, a teraz
niech się wypchają, szczególnie gdybyśmy to my mieli dać Wspólnocie cokolwiek
w zamian.
W exposé w 2013 roku próbowałem przekonać Sejm, że UE to nie tylko pieniądze
na drogi i dopłaty rolne, lecz dziejowa szansa, aby tym razem wziąć udział w wielkim
cywilizacyjnym eksperymencie, który wpłynie na losy wielu pokoleń Polaków:

Pamiętając, że wszelkie analogie historyczne mają ograniczoną użyteczność,


porównałbym Unię Europejską do Cesarstwa Rzymskiego, organizmu, który na
stulecia – przynajmniej w Europie Zachodniej – określił schemat osadnictwa, siatkę
dróg i dorobek prawny, z którego korzystamy do dzisiaj. Tyle że nasza UE jest
lepsza, bo nie powstała w drodze podboju, lecz dobrowolnie. Wszyscy czujemy, że
pytanie o granice integracji europejskiej to pytanie o nasze bezpieczeństwo i o potęgę
zachodniej cywilizacji.
Pytanie o granice Starego Kontynentu jest stare jak marzenie o europejskiej
jedności. Dla niektórych Europa jest tam, gdzie stoją średniowieczne ratusze i katedry.
Dla wielu na Zachodzie mentalna granica, utrwalona przez pół wieku zimnej wojny,
przebiega nadal tam, gdzie kończą się rzymskie drogi. Gdzieś między Renem a Łabą
i na Dunaju, ale tylko w Wiedniu. Moim zaś zdaniem budowle są wynikiem działania
praw i instytucji, a więc granica Europy sięga tam, gdzie obowiązuje europejskie
prawo. Po zjednoczeniu Niemiec linia ta przesunęła się na Odrę. W roku 2004 – na
Bug. Ale czy jest trwała? I czy może sięgnąć dalej?

Jeśli powyższe brzmi jak opis przemiany eurosceptyka w federalistę, to przyznaję


się do winy. Skoro nastąpiła ona w zetknięciu z tym, jak Unia Europejska naprawdę
działa, to mam nadzieję, że jest to argumentem dla tych, którzy dzisiaj podzielają
moje dawne uprzedzenia. Unia Europejska stawia nas przed dylematem, przed którym
wielokrotnie stawały polskie partie polityczne, tak z prawa, jak i z lewa. Idąc do
wyborów parlamentarnych, prawie zawsze musiały odpowiedzieć sobie na pytanie, co
lepsze, noga od słonia czy cała mrówka. Pełna, niezawisła kontrola nad własną partią
czy też udział w koalicji, w której niezbędne są kompromisy, ale która daje szansę na
zwycięstwo. Obyśmy w kontekście europejskim umieli mądrze wybrać.
Sama UE jest tworem unikatowym, ale historyczne i obecne federacje inspirują do
refleksji o tym, jak poradzimy sobie z podobnymi dylematami. Szwajcaria jest z nazwy
Konfederacją, ale faktycznie federacją, która stała się nierozerwalna, gdy poszczególne
kantony zgodziły się ponosić odpowiedzialność finansową za wspólne zobowiązania.
Stany Zjednoczone zaczęły o sobie pisać w liczbie pojedynczej (czyli US is zamiast
US are) dopiero po wojnie secesyjnej, która rozstrzygnęła, że poszczególnym
stanom nie wolno z unii wystąpić. Natomiast UE naprawdę jest konfederacją, to
jest związkiem, w którym ostateczna suwerenność przynależy jego poszczególnym
członkom, czego najlepszym dowodem jest prawo wyjścia. Problem polega na tym, że
jej żywotny dylemat jest w gruncie rzeczy konstytucyjny, ale odwrotny, niż sądzi wielu
eurosceptyków. Dylemat nie zawiera się bowiem, moim zdaniem, w prostej formule,
czy unii ma być więcej, czy mniej. Prawdziwe pytanie brzmi: gdzie ma być unii
więcej, a gdzie mniej. Unii może być mniej w niektórych dziedzinach. Ani państwa
członkowskie, ani instytucje europejskie nie powinny według mnie ingerować w sprawy,
które z powodzeniem ustala się na szczeblu państwowym. Europejski rynek pracy
przetrwałby, gdyby Europejski Trybunał Sprawiedliwości odczepił się od regulowania
czasu nocnych drzemek brytyjskich lekarzy. Unia nie powinna też ingerować w to, co
stanowi o kulturowej tożsamości poszczególnych narodów: szkolnictwo, religię, normy
obyczajowe. Więcej zaś regulacji unijnych potrzeba w obszarach, z których wszyscy
Europejczycy korzystają dzięki koordynacji swoich interesów i poczynań.
Wbrew intuicjom nacjonalistów Unia Europejska działa najlepiej – także na
ich rzecz – w tych dziedzinach, w których państwa członkowskie zrezygnowały
z suwerenności. Na przykład w dziedzinie handlu międzynarodowego. Przystępując
do UE, Polska musiała nie tylko wypowiedzieć obowiązujące umowy handlowe,
lecz także przekazać Komisji Europejskiej wyłączne prawo do negocjowania takich
umów w imieniu całej UE. Większość krajów wręcz zlikwidowała piony prawne
lub ministerstwa zajmujące się tą dziedziną. W strefie handlu UE zachowuje się jak
federacja, to znaczy władztwo spoczywa na organie centralnym, Komisji Europejskiej.
Negocjując w imieniu największej gospodarki świata, liczącej 500 milionów
konsumentów, Komisja uzyskuje dla członków UE daleko lepsze warunki handlu, niż
gdyby negocjowały one pojedynczo. Boleśnie przekonają się o tym Brytyjczycy.
Natomiast umowy takie jak traktat z Schengen o swobodzie podróżowania po
terytorium jego członków czy Pakt stabilności i wzrostu, który stanowi podwaliny
strefy euro, są umowami konfederalnymi. To znaczy państwa członkowskie umawiają
się na pewne reguły, ale ich przestrzeganie zależy od poczucia odpowiedzialności
samych państw członkowskich. I państwa członkowskie reguły łamią. W wypadku
strefy euro, poczynając od jej największych członków – Niemiec i Francji – ponad
50 razy między ustanowieniem strefy euro a wybuchem kryzysu finansowego.
W wypadku strefy Schengen wystarczy, aby jedno państwo członkowskie nie potrafiło
sobie poradzić z falą uchodźców i jednocześnie odmówiło przyjęcia wsparcia ze strony
innych – bo przecież kontrola granic to sprawa suwerenności – aby fala rozlała się
w niekontrolowany sposób na resztę strefy. W wypadku strefy euro UE przyjęła protezę
prawną, pakt fiskalny, który w praktyce narzuca dozę koordynacji polityk finansowych
państw członkowskich. Aby zapobiec kryzysom strefy euro w przyszłości, potrzebna
byłaby daleko głębsza koordynacja, ze wspólnym budżetem, wspólnymi obligacjami
i wspólnym ubezpieczeniem banków.
Niestety to, co uchodzi w ezoterycznej dziedzinie finansów, natrafia na mur
niezrozumienia w dziedzinie przepływu osób. W interesie całej UE byłoby stworzenie
wspólnej europejskiej straży granicznej, zdolnej do wsparcia państw członkowskich
i zabezpieczenia zewnętrznych granic UE na lądzie i na morzu. Dobrze, że w propozycji
Komisji Europejskiej nowego wieloletniego budżetu Unii dziesięciokrotnie zwiększono
środki na ochronę granicy zewnętrznej UE. Populiści mylą się, sądząc, że można
zachować dobrodziejstwa strefy Schengen, jednocześnie przywracając narodowe
kontrole na granicach. Ujednolicenie zasad przyznawania azylu politycznego – tak
jak kiedyś ujednoliciliśmy zasady przyznawania wiz Schengen – spowodowałoby,
że potencjalni azylanci nie przebieraliby w jurysdykcjach. Wreszcie potrzebne są
zasady pozwalające na to, aby państwo, które nie potrafi lub nie chce wykonywać
swoich traktatowych zobowiązań, mogło być w członkostwie Schengen zawieszane
tak, aby jego niefrasobliwość nie infekowała całej strefy. Tak w dziedzinie euro, jak
i w dziedzinie wolności przemieszczania się potrzeba więcej unii, aby zachować to,
co już mamy. A jeśli nie zrobimy nic, rozwiązania dziś służące obywatelom mogą się
załamać.
Problem polega na tym, że działania, które są niezbędne dla ratowania
poszczególnych filarów integracji, stały się ofiarą powszechnego przekonania, że
integracja poszła zbyt daleko i należy ją poluzować, nawet gdy praktyczna analiza
podpowiada co innego. A więc to, co niezbędne, stało się niemożliwe. UE może umrzeć
z zastoju.
Z perspektywy siedmiu lat doświadczeń w kierowaniu polską polityką zagraniczną
uważam, że członkostwo w Unii Europejskiej to najlepsze, co się Polsce przydarzyło
od wyzwolenia z jarzma komunizmu. Zabezpiecza naszą niepodległość w kontekście
międzynarodowym, na który mamy wpływ, i pozwala Polsce wreszcie boksować
stosownie do swojej wagi. Ale w czasach, w których współpraca międzynarodowa nie
jest już oczywistością, a stała się przedmiotem populistycznej demagogii, UE nie obroni
się sama. W szczególności nie obroni się, jeśli politycy nadal będą jeździć do Brukseli,
aby zawierać rozsądne kompromisy, a następnie w kraju szczuć na UE za wszelkie
jej prawdziwe czy wyimaginowane błędy. Jeśli nie mamy powtórzyć doświadczenia
Wielkiej Brytanii – to jest wyjścia z UE nawet wbrew woli jej krytyków – a odwrotnie,
zająć miejsce wśród unijnych decydentów, powinniśmy nie tylko prowadzić politykę
wewnętrzną i zagraniczną zgodnie z europejskimi zasadami, na które się dobrowolnie
zgodziliśmy. Aby członkostwo w UE wykorzystać do maksymalizacji naszych
narodowych celów, nasi politycy powinni sami Unię Europejską rozumieć, ale też ją
tłumaczyć i jej bronić. Aby z tą unią nie było tak jak z naszą poprzednią, o której
wieszcz pisał: „Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił”.
8. Bliska zagranica

7
marca 2014 roku stanęliśmy wraz z moim przyjacielem, ministrem spraw
zagranicznych Szwecji, Carlem Bildtem, na wysokim brzegu rzeki w estońskiej
Narwie. Chłostał nas zimny wiatr od morza, ale z tarasu widokowego
rozpościerał się przed nami uderzający widok: na wyższym, zachodnim brzegu masywny,
zbudowany jeszcze w XIII wieku przez Duńczyków zamek kawalerów mieczowych;
po wschodniej stronie bardziej słowiański z wyglądu, rozległy zamek w Iwangorodzie.
Rzekę spina w tym miejscu most graniczny pomiędzy Estonią a Rosją. Okazało się,
że myśleliśmy to samo: tyle pokoleń, tyle wojen, tyle zmian granic, a tu jakby
wszystko wróciło w dawne koleiny. Tak jak 700 lat wcześniej – rzeka rozgraniczała
nie tylko państwa, lecz także cywilizacje. Po jednej stronie chrześcijaństwo łacińskie,
po drugiej bizantyjskie, po jednej Unia Europejska, po drugiej Euroazjatycka Unia
Gospodarcza, po jednej waluta euro, po drugiej rubel, po jednej NATO, po drugiej
Związek Białorusi i Rosji (ZBiR). Poczucie przebywania na uskoku tektonicznym
potęgowały jeszcze czas i towarzystwo. Rosja właśnie dokonała Anschlussu Krymu,
a w spotkaniu uczestniczyli ministrowie spraw zagranicznych Grupy Wyszehradzkiej,
państw bałtyckich i nordyckich. Była to zapoczątkowana przeze mnie poprzedniego roku
w Gdańsku grupa państw szczególnie dotkniętych antyzachodnim zwrotem Rosji.
W Narwie każdy kamień przypominał nam o tym, jaka jest cena popełnienia
błędu w stosunkach z potężniejszymi sąsiadami. Miasteczko zostało doszczętnie
zniszczone podczas wielomiesięcznej bitwy w latach 1944 i 1945, podczas której 70
tysięcy Estończyków walczących po stronie Wehrmachtu, wspieranych przez duńskie,
norweskie, holenderskie i belgijskie oddziały Waffen SS, próbowało powstrzymać
Armię Czerwoną i zapobiec ponownej sowietyzacji ich kraju. Jest Narwa także jednym
z tych miejsc, gdzie rywalizacja Rosji z Zachodem może się zaognić. A pretekstem
do tego może być wynik fascynujących procesów socjologicznych właśnie w tym
miasteczku. Po podbiciu Narwy i całej Estonii w 1945 roku Sowieci osadzili w Narwie
przybyszy z Rosji, którzy do dzisiaj stanowią zdecydowaną większość ludności. I otóż
ich wybór lojalności: cywilizacyjny – za demokracją, praworządnością i Europą – bądź
plemienny, za matką Rosją – określi, czy przynależność Narwy, a co za tym idzie
granica Zachodu, będzie trwała czy nie.
Spotkanie ministrów wydało naturalnie mocny komunikat, że to, co właśnie stało
się na Ukrainie, nie może się powtórzyć. Po czym to się powtórzyło, w Donbasie, przy
sporej bierności reszty Zachodu. Natomiast swoje osiągnęli Estończycy, mianowicie
demonstrację tego, że ich wybór Zachodu jest niezmienny i że gotowi są do najwyższych
poświęceń na miarę swoich ograniczonych sił, aby tego wyboru bronić. Kolejne
estońskie rządy utrzymują wydatki wojskowe na poziomie 2% PKB rekomendowanym
przez NATO, a ich armia, choć mała, ma opinię nowoczesnej i walecznej. Jakimś
cudem narodowej determinacji Estończycy wyrobili sobie renomę kraju bardziej
skandynawskiego niż postsowieckiego. Wiedzą, że są mali, więc muszą być nowocześni
i czarujący. Mądrze rozwijając markę, jaką ustanowili dzięki aplikacji Skype, Estończycy
utworzyli NATO-wskie centrum doskonałości w dziedzinie cyberobrony, z korzyścią
dla całego Sojuszu i swojego wizerunku. Mieli szczęście do liderów. Już pierwszy
premier wolnej Estonii, Mart Laar, dokonał skoku technologicznego w zarządzaniu
krajem i do dziś – także dzięki temu – Estonia jest liderem innowacyjności w regionie.
Jej były prezydent, Toomas Hendrik Ilves, jest latarnią wiedzy o Rosji i wartościach
europejskich. A rozmawiając z jego następczynią, Kersti Kaljulaid, też ma się poczucie
rozmawiania z osobą w pełni europejską, zachodnią. I to właśnie takie poczucie
cywilizacyjnego pobratymstwa, a nie tylko twardego strategicznego interesu, często
decyduje, czy z jakimś krajem nam po drodze, czy nie, szczególnie w godzinie próby.
Szkoda, że ci polscy politycy, którzy w oczach Zachodu przywrócili ostatnio Polsce
nimb egzotyczności, często o tym zapominają.
To, co zrobili Sowieci, rusyfikując Narwę, zrobili na jeszcze większą skalę na
Łotwie, mimo że społeczeństwo łotewskie od rewolucji było mniej jednoznaczne od
Estończyków w swoim stosunku do bolszewików. Z jednej strony prowadziło ciężkie
walki o swoją niepodległość, a z drugiej była to walka w znacznym stopniu bratobójcza,
bo łotewskie formacje strzelców były w pewnym momencie najwierniejszymi
z wiernych zbrojnych oddziałów Lenina. Tych łotewskich komunistów spotkał potem
los podobny do polskich działaczy KPP – zginęli w wielkich czystkach Stalina. Gdy
po drugiej wojnie światowej Łotwa ponownie była okupowana przez ZSRR, za cel
postawiono rosyjską kolonizację kraju. I zrobiono to bardzo skutecznie. Na tyle, że dziś
prawie wszystkie łotewskie miasta zamieszkuje rosyjska większość.
Łotwa zareagowała na ten problem bardzo restrykcyjnym podejściem do
uzyskiwania obywatelstwa, co może doprowadzić – jeśli już nie doprowadziło – do
alienacji rosyjskojęzycznej ludności wobec państwa łotewskiego. To dziś największy
problem tego kraju. Zagrożeniem – szczególnie w czasach, gdy prezydent sąsiedniego
mocarstwa nie waha się nazywać demokratycznie wybranych władz państwowych
„faszystowską juntą” – jest także kompletnie niezrozumiały dla Zachodu kult łotewskich
formacji wojskowych, takich jak Dywizja Waffen SS Lettland z czasów drugiej wojny
światowej. Takie podejście do historii stanowi potencjalną pożywkę dla rosyjskiej
propagandy.
Wielu Polakom Łotwa niestety po prostu z niczym się nie kojarzy, a szkoda, bo
mamy tam wielu przyjaciół. Politycy łotewscy pamiętają, że przed wojną i owszem,
mieliśmy granicę, i to taką, co raz na zawsze rozwiała ich obawy wobec nas. 3 stycznia
1920 roku przy siarczystym mrozie polscy żołnierze przedostali się przez Dźwinę
i zajęli okupowany przez bolszewików Dyneburg. Sojusznikiem w tych walkach było
wojsko od niedawna – po raz pierwszy w dziejach – niepodległej Łotwy. Łotysze
mieli prawo obawiać się mocarstwowych dążeń Polaków tak samo jak bolszewików,
tym bardziej że w Dyneburgu mieszkała znacząca polska mniejszość. Zaufali nam,
a my dotrzymaliśmy sojuszniczych zobowiązań i oddziały Rydza-Śmigłego zwróciły
im miasto. Dzięki temu Łotwa to kraj, który jest miłym celem podróży każdego
polskiego ministra spraw zagranicznych – spraw spornych brak, Polonia jest na
poziomie, z polskim arcybiskupem na czele, a dla gospodarzy pozostajemy regionalnym
mocarstwem, szczególnie w dziedzinie bezpieczeństwa.
O ile Łotwa wie, że musi stąpać ostrożnie zarówno w polityce zagranicznej, jak
i wewnętrznej, o tyle takich zahamowań nie ma niewiele większa Litwa. I każdy
Polak nie tylko sporo wie o Litwie, lecz także ma o niej swoje zdanie. Z Litwą
łączy nas oczywiście współczesność – jesteśmy sojusznikami w NATO, członkami
Unii Europejskiej, ale wspólna historia, zamiast łączyć – dzieli. W kraju zazwyczaj
postrzegamy te różnice poprzez pryzmat sytuacji polskiej mniejszości, mimo że na Litwie
mamy najlepiej zorganizowaną, najpotężniejszą politycznie i najbardziej autonomiczną
diasporę na świecie. Najlepszą, ale pod odczuwalną presją, gdyż na Litwie wygrała –
zdaje się – teza o tym, że Polacy to tylko tymczasowo spolonizowani Litwini, których
należy nawrócić na łono prawdziwej litewskiej ojczyzny. I to nie w nowoczesnym,
obywatelskim sensie, ale w tradycyjnym – etniczno-językowym. Sprawa dotyczy więc
naszej i litewskiej tożsamości narodowej. Porozumienia nie ułatwiają nasze złożone
stosunki historyczne. To bardzo ciekawa sprawa – Litwa i Białoruś to dwa centra
Wielkiego Księstwa Litewskiego. Litwini najpierw podbili tereny dzisiejszej Białorusi
i Ukrainy, ale zapłacili za to straszną cenę – ich elity zostały najpierw zruszczone,
a potem, po zawarciu strategicznej unii z Polską, się spolonizowały. Niewiele osób
w Polsce zdaje sobie sprawę, że urzędowe dokumenty Wielkiego Księstwa Litewskiego
zapisywano do połowy XVII wieku alfabetem cyrylickim, wpierw w języku
staro-cerkiewno-słowiańskim, a następnie po polsku. Dopiero potem kancelaria
księstwa przeszła na alfabet łaciński. Polakom trudno też zrozumieć, że pod wpływem
dziewiętnastowiecznej nacjonalistycznej szkoły historiografii litewski mainstream
uznał, że historia Wielkiego Księstwa Litewskiego po utworzeniu Rzeczpospolitej
Obojga Narodów nie jest już historią Litwy, lecz historią polskiej okupacji. Tak
jakby litewskość przeszła w stan głębokiego zanurzenia i wychynęła z mroku dziejów
ponownie dopiero po pierwszej wojnie światowej. Jakby historia kilkunastu pokoleń
litewskich patriotów była historią kolaboracji i zdrady. Rzecz jest o tyle ciekawa, że
my dopiero dzisiaj uczymy się żyć w związku państwowym – Unii Europejskiej –
w którym nie jesteśmy stroną dominującą, i dla niektórych Polaków też jest to bolesne.
Ale może dzisiejsze doświadczenie dobrowolnego przystąpienia do wielonarodowej
federacji pozwoli Litwinom sprawiedliwiej ocenić decyzje ich przodków o stworzeniu
wspólnego państwa z Polską.
Nowożytna historia stosunków polsko-litewskich też nie jest usłana różami.
Litwini mają naturalnie rację, że „bunt” generała Lucjana Żeligowskiego w 1920 roku,
w wyniku którego Wilno trafiło w granice Polski, był naszą bezczelną hucpą, czymś
na kształt dzisiejszych wojen hybrydowych. Ale z drugiej strony trudno im przyznać,
że choć historycznie ich, ówcześnie było to miasto polsko-żydowskie, a nie litewskie.
I że przejęcie go z łaski Sowietów w 1939 roku było de facto udziałem w rozbiorze
Polski. Ponary to też większa skaza na historii Litwy niż Jedwabne na historii Polski,
bo liczba ofiar i stopień kolaboracji były tam niewspółmiernie większe. W 2010 roku
MSZ we współpracy z IPN opublikowało broszurę na temat miejsca kaźni wileńskich
Żydów i Polaków po polsku, litewsku i angielsku. Oby była przyczynkiem do refleksji,
do czego może prowadzić plemienny nacjonalizm, nawet w skali mikro.
Także i – często przez nas ignorowane – dzieje Litwy pod sowieckimi rządami
specyficznie ukształtowały ich dzisiejsze podejście do innych narodowości. Litwini
obronili swoją odrębność. Nawet litewscy komuniści byli litewskimi nacjonalistami.
Dzięki temu w porę rozpoznali gambit Moskwy, która chciała ponoć podarować im
Obwód Królewiecki – na zasadzie podobnej do Krymu. Dzięki temu Rosjan jest
na Litwie zaledwie kilka procent, a nie ponad 25, jak w dwóch pozostałych krajach
bałtyckich. Z drugiej strony, gdyby Litwini przyjęli podarunek, czy większa mniejszość
rosyjska nie byłaby ceną wartą zapłacenia za większe bezpieczeństwo geostrategiczne?
Zrozumienie okoliczności historycznych to jedno, a bieżąca polityka to drugie.
Uważam, że mamy prawo być rozczarowani postawą litewskich elit politycznych.
Sam pisałem dla amerykańskich magazynów z dużą sympatią o Litwie i jej dążeniach
do niepodległości jeszcze w czasach Związku Radzieckiego. Mam często wrażenie, że
nasi litewscy sąsiedzi nie rozumieją, że Polska naprawdę pogodziła się z utratą Wilna.
I że nasza troska o Polaków mieszkających na Litwie oraz ich prawa kulturalne wynika
poniekąd z tego właśnie faktu. Pogodziliśmy się z utratą Wilna, mamy więc prawo
nalegać na przestrzeganie europejskich standardów. Bez resentymentów historycznych.
Myślę, że w gruncie rzeczy historia naszych stosunków z Litwą to smutna
opowieść o tym, jak stracić przyjaźń i sympatię innego kraju. Pokolenie „Solidarności”
właściwie zapomniało o tych nacjonalistycznych sporach i byliśmy do Litwy bardzo
przyjaźnie nastawieni. Jak już wspomniałem, Donald Tusk, za moją namową i w moim
towarzystwie, pierwszą podróż zagraniczną odbył właśnie do Wilna. Miał to być sygnał,
że nadal chcemy być jak najbliższymi sojusznikami. Tylko dajcie nam – prosiliśmy –
jakiś gest dobrej woli wobec mniejszości, który upewni nas, że nie bierzecie nas za
frajerów. Byliśmy też zdecydowani przestrzegać niepisanej zasady w cywilizowanych
stosunkach międzynarodowych, że dużemu wypada mniej. Ale Litwa uznała, że
mniejszy nie musi nic, a co więcej, może dużemu grać na nosie. Że nie dotyczą go
żadne zobowiązania.

Premier Donald Tusk z żoną Małgorzatą podczas pierwszej wizyty zagranicznej. Premier
złożył kwiaty na grobie, w którym pochowane jest serce marszałka Józefa Piłsudskiego na
Cmentarzu na Rossie w Wilnie, 30.11.2007 r.
fot. Radek Pietruszka/PAP

Pracowałem dłużej z czterema ministrami spraw zagranicznych Litwy. Na początku


z Petrasem Vaitiekūnasem, ktòry próbował rozgrywać Lecha Kaczyńskiego przeciwko
rządowi PO–PSL. Z Vygaudasem Ušackasem znaliśmy się jeszcze z Waszyngtonu, jest
to polityk i dyplomata europejskiego formatu. Jego następca, Audronius Ažubalis, typ
powiatowego działacza PiS, zaczął i skończył nasze relacje na żądaniu przeprosin
za przedwojenną okupację Wilna. Najmilej wspominam kontakty z sympatycznym
Linasem Linkevičiusem, który wszakże, jak jego poprzednicy, nie dotrzymał ani jednej
obietnicy w kwestii praw polskiej mniejszości.
Niestety takie podejście rozbija wspólnoty, których jest się członkiem. Weźmy
Sojusz Północnoatlantycki. Litwa od zawsze głośno i zasadniczo mówi o zagrożeniu
ze strony Putinowskiej Rosji. Stara się mobilizować sprzeciw wobec rosyjskiego
rewizjonizmu. Jednocześnie przez niemal cały okres swojej niepodległości wydawała
na obronność – w proporcji do PKB mniej niż połowę tego co Polska, czyli w liczbach
absolutnych mniej niż jedną dwudziestą naszego budżetu. No i liczyła na to, że to
Polska będzie częścią NATO, która w razie zagrożenia ruszy jej z pomocą. Skrajnie
to upraszczając, Litwa spodziewa się, że Polska będzie jej bronić, a w zamian za
to Litwa dokończy asymilacji i wynarodowienia polskiej mniejszości. To oczywiście
uproszczenie, ale opinia publiczna może to tak postrzegać. Litwa stworzyła sytuację,
w której polski rząd, szczególnie nacjonalistyczny, będzie targany jednocześnie
wrogością do Rosji, jak i żalami wobec Litwy. A jest to o tyle ważne, że co prawda
traktat waszyngtoński przewiduje automatyzm niesienia pomocy w sytuacji zagrożenia,
ale już o formie udzielenia tej pomocy decydują samodzielnie poszczególne kraje. Tak
było na przykład z decyzjami o ewentualnym dozbrojeniu Ukrainy i podobnie byłoby
przy agresji wobec członka NATO. Polska może – jak przewidują niektóre plany –
wysłać na Litwę jedną trzecią swoich wojsk lądowych. Ale nikt nie mógłby mieć do
nas pretensji, gdybyśmy uznali, że nasz udział w operacji pomocy Litwie powinien być
proporcjonalny do wkładu wszystkich pozostałych członków sojuszu. Albo nawet, że
wobec przytłaczającej lokalnej przewagi Rosji w rejonie Bałtyku wsparlibyśmy jedynie
litewskie siły dywersji. W chwili próby polskie kierownictwo państwowe będzie
miało obowiązek zastanowić się, czy wolno nam rzucić jedną trzecią naszych sił do
obrony terytorium, które – z czysto wojskowego punktu widzenia – jest nie do obrony.
Oczywiste jest też, że polscy politycy chętniej będą angażować się w znaczącą pomoc
dla krajów, które są postrzegane przez ich wyborców jako przyjazne Polsce i Polakom.
Litewscy politycy powinni przestać się bać, czy po odparciu ewentualnej agresji
rosyjskiej polskie wojska z Litwy wyjdą, a zaczęli zabiegać o to, aby nasi politycy
chcieli je tam wysłać.
Normalność w zasięgu ręki
Co Polska może zrobić w tej sprawie? Wpierw trzeba powiedzieć, czego zrobić nie
może. Nie może wsłuchać się w pohukiwania o zastosowaniu zasady wzajemności.
Mniejszości nie powinny być zakładnikami w swoich krajach. W cywilizowanym kraju
prawa mniejszości są respektowane. Trzeba też zauważyć, że – jak już wspomniałem –
sytuacja Polaków na Litwie jest najlepsza na świecie. Litwini mają rację, że nigdzie
indziej nie ma takiej sieci polskich szkół, nigdzie indziej na świecie poza Polską
nie można uzyskać edukacji w języku polskim od przedszkola do studiów wyższych.
No i – mimo majstrowania przy ordynacji wyborczej – Litwa nie ogranicza Polakom
praw politycznych. Polskie partie współtworzą rządy, a niemal regułą stało się, że
współrządzą stolicą. Gdyby we wszystkich krajach swego zamieszkania polska diaspora
miała takie wpływy jak na Litwie, bylibyśmy potęgą.
Tylko Litwini jakoś nie chcą zwracać uwagi na trend i na to, że to nie oni
byli autorami tego stanu rzeczy. Bo to wynik polityki narodowościowej prowadzonej
jeszcze za czasów Związku Radzieckiego. Jak wszyscy imperialiści, Sowieci wspierali
lokalne mniejszości, aby tym skuteczniej trzymać w szachu lokalną litewską większość.
I część naszych rodaków ochoczo dawała się do tej gry wykorzystywać, nawet wtedy,
gdy Litwini wybijali się już na niepodległość. Natomiast skomplikowana i nie zawsze
chlubna historia nie powinna być pretekstem do likwidowania praw nabytych. Gdyby
miało być inaczej, w Europie nadal tliłoby się kilkadziesiąt krwawych konfliktów
etnicznych, od kraju Basków po Bałkany i od Irlandii Północnej po Korsykę i Górną
Adygę.
A faktem jest, że z każdą dekadą śladów polskości na Litwie jest mniej i stan
posiadania polskiej społeczności się kurczy. To prawda, że Polacy na Litwie (nie ci
w Polsce) mieli wątpliwości co do niepodległej Litwy. Naturalną reakcją znajdującej
się pod ochroną władzy centralnej mniejszości jest obawa przed emancypacją lokalnej
większości. Tak było przecież i przy odzyskiwaniu niepodległości przez Polskę. To
z tego powodu kraje Europy Wschodniej z woli aliantów zwycięskich w pierwszej
wojnie światowej musiały podpisać tak zwany mały traktat wersalski, który miał na celu
zagwarantowanie praw mniejszości. Ale Litwini mieli szansę na przekonanie litewskich
Polaków do projektu nowego, niepodległego, demokratycznego i europejskiego kraju.
Tymczasem z powodu braku pewności siebie na Litwie stała się rzecz niebywała.
Wpierw Polacy zjednoczyli się między sobą, a potem nawiązali ścisłą współpracę
polityczną z miejscowymi Rosjanami. To światowy ewenement.
W obecnej sytuacji międzynarodowej, przy wzroście nowego rosyjskiego
imperializmu, uważam, że życzliwość Polski jest warta literki „w” zamiast „v”
w dowodach osobistych. Tym bardziej że wielojęzyczne napisy w litewskich miastach
są nagminne. Litewsko-angielskie. I nie podważa to tożsamości narodowej Litwinów.
A dalibóg o mniejszości brytyjskiej na Litwie się nie słyszy.
Myślę, że właśnie to powinniśmy naszym litewskim partnerom uświadamiać. Wiemy
przecież, że potrafią być bardzo pragmatyczni. Pokazali to choćby przy sprawie Możejek,
wielkiej rafinerii we wschodniej części kraju, zakupionej w 2006 roku od rosyjskiego
Jukosu przez PKN Orlen. Transakcja ta – ówcześnie największa nasza inwestycja
zagraniczna w historii – należy do smutnej spuścizny złudzeń ekipy prezydenta Lecha
Kaczyńskiego. Planu wzięcia Rosji w stalowe kleszcze w sojuszu z Litwą i Gruzją.
Polska przepłaciła o dobry miliard dolarów, mimo że na stole była propozycja wejścia
do spółki wraz z Kazachstanem, który ma swoje wpływy w Rosji, dzięki czemu
mogła być rentowna. Ale ludzie Lecha Kaczyńskiego dali się zwabić Litwie mirażem
neomocarstwowych polskich wpływów na Litwie i nieodpartej chęci zagrania na nosie
prezydentowi Rosji. Jak było do przewidzenia, Rosja odcięła ropociąg, co naturalnie
zwiększyło koszty produkcji. Naszym wielkim strategom w ogóle nie przyszło do
głowy to, że sama Litwa też odetnie najkrótszą linię kolejową do Możejek – przez
Łotwę – i naliczy monopolistyczne opłaty za dostarczanie ropy drogą kolejową przez
swoje terytorium. Zdaje się, że nie było wśród ludzi prezydenta osób świadomych, że
przewozy kolejowe są na Litwie wielkim źródłem korupcyjnych zysków dla tamtejszej
klasy politycznej. Wyobrażano sobie, że posiadając Możejki, Polska będzie wpływała
na polityczne zachowania sąsiada. Tymczasem stało się odwrotnie – pieniądze Orlenu
stały się zakładnikiem litewskich decyzji politycznych. Dopiero po dekadzie krętactw
ze strony kolejnych litewskich rządów Unia Europejska uznała zachowanie Litwy za
niedopuszczalne i Orlen zaczął odrabiać straty. Takie są skutki podejmowania decyzji
biznesowych pod wpływem naiwnych wyobrażeń politycznych.
Do swojej niesłowności braciom Litwinom udało się przekonać na równi polski
obóz liberalny oraz nacjonalistyczny. Jak Lech Kaczyński – mimo decyzji w sprawie
Możejek i 16 wizyt w Wilnie – trzy dni przed swoją tragiczną śmiercią został
upokorzony głosowaniem w Seimasie, który kolejny raz odmówił usankcjonowania
polskiej pisowni polskich nazwisk, tak i ja nie miałem większego szczęścia.
Prezydent Valdas Adamkus – człowiek, którego szanowałem i lubiłem – w naszej
rozmowie na Zamku Królewskim w Warszawie podczas obchodów 90-lecia odzyskania
niepodległości solennie mi obiecał, że do końca swojej prezydentury tę kwestię załatwi.
Niestety słowa nie dotrzymał.
Czy jest jakaś nadzieja na zmianę klimatu pomiędzy Polską a Litwą? Okresem
bardziej pragmatycznych stosunków było premierostwo socjaldemokraty Gediminasa
Kirkilasa. Dał zgodę na otwarcie filii Uniwersytetu Polskiego w Wilnie i pozwolił
na komercyjny zakup nieruchomości dla naszej ambasady (bo i to było problemem),
więc jest to wyobrażalne. Ale trwalsza zmiana wymagałaby przepracowania przez
Litwinów swojej własnej historii. Konserwatysta Andrius Kubilius w artykule dla
naszej „Rzeczpospolitej” napisał w 2015 roku, że może należy odzyskać dla historii
Litwy okres Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Że przecież Wielkie Księstwo Litewskie
to część historii Litwy. Na pierwszy rzut oka jest dla nas niepojęte, że istnieje taka
kwestia. Choć dzisiaj, gdy dla niektórych naszych nacjonalistów Unia Europejska
to Konzentrationslager, widzimy, że skłonność do szaleństw ideologicznych nie jest
wyłącznością żadnej wspólnoty. Pora już, żeby i Litwa, i Polska uznały swój dziejowy
sukces i uwierzyły, że naprawdę są niepodległe i naprawdę mają trwałe granice.
Podobnie jak najwięcej wspólnej historii – na dobre i na złe – mamy
z Litwinami, tak językowo naszymi najbliższymi sąsiadami są Słowacy. Ku memu
zdziwieniu eksperci MSZ poinformowali mnie, że słowacki ma więcej wspólnych
słów z polskim niż z czeskim. I faktycznie Słowacy to bodaj jedyny naród,
z którym rozmowy dyplomatyczne można prowadzić bez tłumaczy. Choć z najdłużej
reprezentującym Słowację kolegą ministrem, Miroslavem Lajčákiem, o ironio, prawie
zawsze rozmawialiśmy po angielsku. Ale choć jesteśmy sobie tak bliscy, to jednak
doświadczenia historyczne mamy bardzo różne. Na przykład Węgrzy to dla nas
„bratanki”, ale Słowacy nie zapominają, że gdy w drugiej połowie XIX wieku żyli
w zdominowanej przez Węgrów części monarchii habsburskiej, ich język i kultura
poddane były konsekwentnej madziaryzacji. Bardzo różnie doświadczyła nas też druga
wojna światowa. Będąc któregoś razu w Bratysławie, zapytałem naszego ambasadora:
„Co tu się działo podczas wojny?”. „Do lata 1944 roku nic się nie działo, panie ministrze.
Mieli nawet wzrost gospodarczy”. Myśl, że jacyś Słowianie mogli przeżyć drugą wojnę
światową bez większych niedogodności, była dla mnie szokującą nowością. Naturalnie,
o ile nie było się słowackim Żydem, bo oni trafili do Auschwitz w transportach, za które
rząd księdza Jozefa Tiso jeszcze zapłacił. Pokazuje to jednak, że różne społeczności
mają różne podejście do chęci walki zawsze i w każdych warunkach. A jeśli się jest
dyplomatą lub politykiem, to warto rozumieć punkt widzenia narodów, w których
przeważa filozofia dostosowania się, a nie buntu.
Ponieważ czułem, że wielu moich rodaków miało tendencję do traktowania Słowacji
z pewnym pobłażaniem, tym bardziej pilnowałem, aby odczuwali mój szacunek
i sympatię. Jeszcze jako minister obrony udałem się na Słowację, gdy 19 stycznia 2006
roku rozbił się wojskowy antonow z 43 pasażerami na pokładzie. Była to największa
tragedia lotnicza w historii Słowacji.
Planując polską prezydencję w Grupie Wyszehradzkiej, pilnie wsłuchiwałem się
w ich pomysły na realizację wspólnych planów działania. Szczegółowo wypytywałem
też słowackich kolegów o procedurę wprowadzania i następstwo przyjęcia 1 stycznia
2009 roku waluty euro. Uderzyły mnie dwie okoliczności. Po pierwsze, że –
w odróżnieniu od nas – Słowaków nie odstraszył kryzys walutowy, który rozpoczął się
w 2008 roku. Po drugie, że wdrożyli lekcje wynikające z przewalutowania w innych
krajach i pilnowali poprzez kampanie obywatelskiej czujności, aby zmiana waluty nie
była pretekstem do podwyższania cen, szczególnie usług. Wbrew nacjonalistycznym
strachom dziś wiemy, że przyjęcie euro wcale gospodarce Słowacji nie zaszkodziło.
Przez dobrą dekadę była obok Polski najszybciej rozwijającą się gospodarką UE, a brak
ryzyka kursowego pomógł jej w przyciąganiu gigantycznych inwestycji, szczególnie
w przemyśle samochodowym.
Miroslav Lajčák jest wzorem tego, jak zdolny polityk, nawet z mniejszego kraju,
może mieć ponadregionalny wpływ. Czy to jako dyrektor do spraw wschodniego
sąsiedztwa w Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych, czy jako dwukrotny minister
spraw zagranicznych, jest zawsze kimś, kto buduje szacunek dla niedawnych osiągnięć
naszego regionu. A doroczna konferencja GLOBSEC w Bratysławie w dziedzinie
bezpieczeństwa, której patronuje, ma większą renomę i przyciąga wyższej rangi gości
niż porównywalne imprezy w Warszawie. Szkoda, że w rozdaniu w 2015 roku Europa
Zachodnia znowu nas wykolegowała i nie został sekretarzem generalnym ONZ.
Specyficzną atmosferę wycieczki szkolnej miały konsultacje międzyrządowe –
najwyższy poziom współpracy – które odbyliśmy 27 marca 2013 roku w Popradzie.
Między naszymi krajami nie ma spraw spornych, a główny temat był trochę rozrywkowy:
promocja planowanej wspólnej – Zakopanego i Popradu – oferty zorganizowania
Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2022 roku. W błyskach fleszy przekazaliśmy też
premierowi Robertowi Fico olbrzymi kosz z polską żywnością, co miało pomóc
w neutralizowaniu nieprzyjemnej kampanii o jej jakości w słowackich mediach. Po
części oficjalnej, przy stole, Tusk zagadnął premiera Fico tymi słowy:
„Wiesz, Robert, jeden z moich ministrów przyznał mi się w samolocie, że już tu,
w Popradzie, kiedyś był”.
„Tak, który?”
„Ten, który dał ci kosz z żywnością”.
„Naprawdę? Kiedy pan tu był? Na nartach z rodziną?”
„Nie – odparł trochę zmieszany minister rolnictwa Stanisław Kalemba. – W 1968
roku z Ludowym Wojskiem Polskim”.
Konsultacje w Popradzie zbudowały klimat do poufnej wizyty premiera Roberta
Fico w Warszawie kilka miesięcy później w bardzo wąskim gronie. O wadze sprawy
świadczył fakt, że na stole w KPRM pojawiła się jedna z ostatnich butelek
brandy z cudem odnalezionej beczki, którą patriotyczni Słowacy zamurowali na czas
komunizmu. Domyślaliśmy się, że Fico był po rozmowach z Rosjanami i chciał
nieformalnie wybadać nas w ważnej, ale delikatnej sprawie, mianowicie dlaczego
nie chcemy budować tak zwanej pieremyczki, czyli rurociągu gazowego, który
połączyłby rosyjski gazociąg jamalski przebiegający przez Polskę z wielką magistralą
gazową „Przyjaźń” przebiegającą przez Słowację. „Przecież wasze firmy zarobiłyby
na budowie, a potem mielibyście tantiemy z tranzytu – zachęcał. – Słowacja zarabia
około czterystu milionów dolarów rocznie”. Mogliśmy wdać się w skomplikowane
tłumaczenia, dlaczego nie chcemy umożliwić Rosjanom omijania Ukrainy, ale Fico
dał nam otwarcie na bardziej przekonujący argument. „No widzisz, a my z rosyjskiego
tranzytu przez rurociąg jamalski nie dostajemy nic. Rosjanie nie zgadzają się na
wypłaty dywidendy”. Zrozumiał.
Z kolei metaforą naszych stosunków z Czechami mógłby być mecz Polska vs
Czechy podczas Euro 2012, który przegraliśmy 0:1. Ta sama drużyna, która kilka dni
wcześniej dała z siebie wszystko w meczu z Rosją i – remisując – dała nam powód
do satysfakcji, na mecz z Czechami pojechała do Wrocławia mniej zmobilizowana,
zlekceważyła przeciwnika i straciła szanse na ćwierćfinał. Zwyciężyła logika honoru –
nie dać się pobić Rosjanom, a nie rozsądek, który mówił, że mecz z Czechami
jest równie ważny. Nasze lekceważenie rzekomo mało walecznych Czechów wyraża
się popularnym w Polsce powiedzeniem, że Czesi stracili niepodległość na 400 lat
w bitwie pod Białą Górą, w której stracili 400 ludzi. Ma ono swoje lustrzane odbicie
w czeskiej podejrzliwości wobec militarystycznie nadymających się sarmatów, którzy
od kilkuset lat większość bitew też przegrali. To wzajemne lekceważenie miało swoje
tragiczne skutki w latach 30., gdy oba kraje, Polska i Czechosłowacja, z tego samego
powodu – dużych proporcji mniejszości narodowych – uważały się wzajemnie za
państwa sezonowe, niewarte poważnego sojuszu. Czesi gotowi byli walczyć z Hitlerem,
gdyby mieli choć jednego sojusznika, Polacy nie wierzyli, że Czesi są do tego zdolni.
I tak w rezultacie obopólnego niezrozumienia straciliśmy być może ostatnią okazję,
kiedy Hitler mógł szybko przegrać starcie zbrojne. Gorzej: Polska, zamiast wesprzeć
Czechosłowację, wzięła udział w jej rozbiorze, co uważam za jedną z najgłupszych
decyzji politycznych naszych dziejów. I nieważne, że Śląsk Cieszyński jako pierwszy
opowiedział się za Polską w 1918 roku i Czesi de facto odebrali nam go siłą.
Był to klasyczny akt fanfaronady z przewidywalnym zakończeniem, mianowicie, że
terytorium to straciliśmy na zawsze. Nie zawsze zgadzałem się z pomysłami prezydenta
Lecha Kaczyńskiego w polityce zagranicznej, ale byłem dumny, że podczas słynnych
obchodów 70. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej na Westerplatte w 2009 roku
publicznie Czechów przeprosił.
Przez większość czasu mojego urzędowania moim czeskim kolegą był
wspaniały pod każdym względem Karel Schwarzenberg, dwunasty książę z tych
Schwarzenbergów, którzy pobili Napoleona pod Lipskiem. Należał do jednej z tych
wielkich środkowoeuropejskich rodzin, które wbrew panującym na Zachodzie modom
zawsze przypominały o historycznej i kulturowej jedności Europy i nigdy nie pogodziły
się z jej podziałem. Jego wsparcie dla helsińskich grup praw człowieka w latach 70.
skutkowało tym, że gdy nastała wolność, Karel został najpierw doradcą Václava
Klausa, a potem samodzielnym politykiem. Spotkanie Rady do Spraw Zagranicznych
UE podczas czeskiej prezydencji w 2009 roku odbyliśmy w olbrzymim romantycznym
zamku Hluboká, który do drugiej wojny światowej należał do jego rodziny. Podczas
kolacji w neogotyckiej komnacie wystrojonej myśliwskimi trofeami pochylił się do
mnie i powiedział: „Gdyby ci ktoś chciał oddać zamek, odmawiaj. Same kłopoty”.
Mają ludzie problemy.

Ministrowie spraw zagranicznych Słowacji Mikuláš Dzurinda, Polski Radosław Sikorski,


Czech Karel Schwarzenberg, Węgier János Martonyi i Słowenii Samuel Žbogar podczas
konferencji prasowej po spotkaniu Grupy Wyszechradzkiej w Pradze, 4.11.2011 r.
fot. Petr David Josek/Associated Press/East News

Przyjemnie prowadzi się politykę zagraniczną z krajem i kolegą, z którym prawie


we wszystkim się zgadzamy, a do załatwienia są sprawy pomniejsze. Na przykład status
prawny budynków ambasad obu krajów w zaprzyjaźnionych stolicach. My chcieliśmy
zamienić dzierżawę pięknej siedziby pod samym Hradem na własność, a Czesi
mieli ten problem, że dekrety Bieruta nie przewidziały czegoś takiego jak własność
dyplomatyczna i upaństwowiły nawet te nieruchomości, które zakupiono jeszcze
przed wojną od prywatnych właścicieli. Po wieloletnich negocjacjach i korowodach
prawnych okazało się, że jedyną metodą uporządkowania ich statusu prawnego
okazywało się uznanie własności polskiego skarbu państwa, po czym odkupienie
z powrotem swojej własności za symboliczną złotówkę. To może się wydawać proste
i oczywiste, ale jest trudne do wytłumaczenia biurokratom we własnych stolicach.
Wymaga też olbrzymiego wzajemnego zaufania. Nieprzypadkowo był to czas, gdy
uważano nas za kraj, któremu można zaufać, i wyprostowaliśmy zagmatwane od
dekad kwestie prawne kilku zaprzyjaźnionych krajów. Z drugiej strony Czesi zaczęli
spłacać dług terytorialny, który powstał w wyniku mikroskopijnych zmian granicznych
jeszcze w czasach komunistycznych. Kilkaset hektarów może się wydawać sprawą
błahą z punktu widzenia Warszawy czy Pragi, ale niech Państwo spróbują wyjaśnić
czeskiemu juhasowi, że jego pastwisko dla owiec za chwilę znajdzie się za granicą.
W każdym razie dawało mi to powód do gromkiego, acz z uśmiechem, zaczynania
niektórych naszych rozmów z czeską delagacją od zapytania: „Kiedy Polska wreszcie
otrzyma obiecane jej ziemie?”.
Karel Schwarzenberg i za jego czasów Republika Czeska byli naszymi
niezawodnymi sprzymierzeńcami w sprawach dotyczących sojuszu z USA, polityki
wobec Ukrainy i Rosji czy reprezentowania interesów naszego regionu wewnątrz UE.
Tylko w kwestii negocjacji wieloletniego budżetu Unii Europejskiej na lata 2013–
2020 pierwotnie mieliśmy inne stanowiska, bo Czechom wyszło na to, że ich kraj
stanie się w tym okresie płatnikiem netto. Natomiast przez osobistości takie jak Karel
czy wicepremier i minister Alexandr Vondra przedwcześnie uznaliśmy, że wspólnota
naszych interesów jest czynnikiem niezmiennym. Tymczasem po części ze względu na
wpuszczenie do Czech rosyjskich inwestycji, po części dzięki rosyjskiej mafii, która
rządziła się w Karlowych Warach jak u siebie, okazało się, że orientacja proeuropejska
jest tam równie krucha jak u nas. Václav Klaus został wręcz ikoną eurofobów, i to
mimo że – a może właśnie dlatego – prezydentem został dzięki poparciu szczątkowej
czeskiej partii komunistycznej. W kolejnych latach rosyjskie operacje w mediach
społecznościowych wykorzystały głębokie pokłady antyeuropejskich resentymentów
i antypolskich uprzedzeń. Forum polsko-czeskie, które z Karelem powołaliśmy, ma
więc wiele do roboty, a przyjaźń polsko-czeska wymaga pielęgnowania. A to jest
dzisiaj łatwiejsze niż kiedykolwiek przedtem. „Dlaczego wasi kibice, którzy u nas słyną
z brutalności, byli tak mili wobec naszych, gdy pokonaliśmy ich we Wrocławiu?” –
spytał mnie Karel. „Bo my was naprawdę lubimy – odpowiedziałem. – Bo jesteśmy do
siebie bardziej podobni niż kiedykolwiek przedtem. Bo już nie jest tak, że po waszej
stronie są zamożni mieszczanie, a po naszej zadzierająca nos szlachta albo ubogie
chłopstwo, tylko w obu narodach ton nadaje klasa średnia”.

Nasz „Bliski Wschód”


Wielokrotnie mówiłem i pisałem o priorytetach polskiej polityki zagranicznej. W moim
przekonaniu te priorytety wynikają z dwóch wielkich idei: piastowskiej i jagiellońskiej.
Bardzo upraszczając – bo i Piastowie prowadzili wojny oraz politykę dynastyczną na
Wschodzie – na potrzeby dyskusji definiowałem „politykę piastowską” jako umacnianie
tego, co mamy, poprzez zakotwiczanie Polski na Zachodzie. Natomiast „politykę
jagiellońską” definiowałem jako dzielenie się zdobyczami cywilizacyjnymi Zachodu
z naszymi sąsiadami na Wschodzie. To też uproszczenie, bo to „dzielenie się” często
mniej miało wspólnego z altruizmem, a więcej z kolonializmem, ale jeśli przyjąć, że
przepływy cywilizacyjne nie zawsze są dobrowolne i miłe, to etykieta jest użyteczna.
Większości polskich polityków idea jagiellońska kojarzy się z czasami potęgi
i wpływów. Natomiast nie wszyscy przyjmują do wiadomości, że nasi sąsiedzi nie
mają najmniejszych chęci do integrowania się z Polską i że wobec tego jedyną
wykonalną współczesną wersją idei jagiellońskiej jest rozszerzanie praw, procedur oraz
wpływów UE. I że Polska może mieć na to wpływ w proporcji do naszej pozycji
w samej UE. Niektórym trudno też przychodzi przyznanie – paradoksalnie szczególnie
eurosceptykom – że pewne kraje w ogóle nie aspirują do integracji europejskiej. Na
przykład Azerbejdżan czy bardzo bliska nam etnicznie Białoruś.
Każdy Polak, który miał okazję być w tym kraju, nie może otrząsnąć się z tego
wrażenia bliskości. Nieraz podczas negocjacji z Białorusinami nachodziła mnie refleksja,
że gdyby ze stołów negocjacyjnych usunąć flagi, to obcokrajowiec nie potrafiłby
odgadnąć po fizjonomiach polityków, która strona jest polska, a która białoruska.
W moim przypadku to było szczególnie silne uczucie: jak już wspomniałem, moja
mama z domu nazywa się Paszkiewicz i jej przodkowie wyemigrowali po powstaniu
styczniowym z okolicy miasta Stołpce na dzisiejszej Białorusi. Zresztą przodkowie
mojej żony, Anne Applebaum, ze strony ojca Harveya, też pochodzą z Białorusi.
Wyemigrowali do USA w ostatniej dekadzie XIX wieku z Kobrynia, ponoć uciekając
przed wcieleniem do carskiej armii. Gdy z Anne odwiedziliśmy Kobryń w 1990 roku,
powiedziano nam, że ostatni Żyd w Kobryniu nazywał się Jabłoński. Myślę, że podobne
wspomnienia mają tysiące polskich rodzin. Łączy nas także historia. Białoruś bardzo
ucierpiała w czasie drugiej wojny światowej. Jej straty wojenne (nie licząc szczególnego
przypadku – Żydów) były proporcjonalnie największe, wyniosły nawet jedną czwartą
ludności. Zdecydowanie więcej niż w Polsce. Trzeba też pamiętać, że do najkrwawszych
działań wojennych doszło właśnie na terenach wschodniej Polski, Białorusi i Ukrainy.
Nie każdy wie, że kaci ludności cywilnej podczas powstania warszawskiego, osławiony
pułk specjalny SS Dirlewangera, uczyli się swoich zbrodniczych metod na Białorusi.
Jak my marzyliśmy o oswobodzeniu z sojuszniczego Londynu, tak oni mogli marzyć
o wyzwoleniu tylko ze Wschodu.
Naturalnie Białoruś to dyktatura. Jak często bywało w krajach uwalniających się
z sowieckiego jarzma, pierwsza demokratyczna ekipa w tym kraju próbowała przywrócić
demokrację, jednocześnie odwracając dekady rusyfikacji. Próba narzucenia języka
białoruskiego mówiącej po rosyjsku większości nie mogła się spodobać i otworzyła
furtkę dla szczerego człowieka sowieckiego, sól z soli kołchozowej nomenklatury.
Alaksandr Łukaszenka obalił kiełkującą demokrację na Białorusi i zagarnął pełnię
władzy, walcząc z korupcją polegającą na tym, że ktoś postawił sobie murek wokół
domu wart sto dolarów. Łukaszenka jest autokratą, ale nie jest marionetką Kremla
i z pewnością nie zawsze tańczy, jak mu prezydent Putin zagra. Powiedziałem kiedyś
Siergiejowi Ławrowowi, że według naszych wyliczeń otwarte i ukryte subsydia dla
reżimu Łukaszenki kosztowały Rosję do tej pory około stu miliardów dolarów. „Żeby
tylko tyle” – westchnął.
Bez wątpienia Białoruś jest realnie istniejącym państwem o zdecydowanie
mniejszym od Polski polu manewru, ale dążącym do zachowania swojej odrębności.
Przy czym dyktatura białoruska jest dość sprawna nie tylko w nękaniu opozycji, lecz
także w utrzymaniu dróg czy jakości dokumentów państwowych. Jak każdy dyktator,
Łukaszenka stosuje metody brutalne i bywa bezwzględny, lecz generalnie jest to
państwo, które działa za pomocą szykan i utrudniania życia swoim przeciwnikom.
Morduje i zamyka – a raczej mordowało i zamykało – detalicznie, a nie hurtowo.
Sam Alaksandr Łukaszenka jest oryginałem. Trudno mu odmówić politycznej
zręczności, ale jego wybryki – w zależności od nastroju czy każdorazowego pomysłu
politycznego – są często równie kłopotliwe dla Rosji co Zachodu. Nieraz odnosiłem
wrażenie, że gdyby Rosjanie mieli jakąś realną alternatywę dla jego rządów, nie wahaliby
się z niej skorzystać. Aleksander Kwaśniewski zwierzył mi się kiedyś ze swojego żalu,
że nie zainwestował tyle w relacje z Łukaszenką co z kolejnymi prezydentami Ukrainy.
Uważał, że trochę go zaniedbał, a może udałoby się go wciągnąć w europejską orbitę,
w pewnym sensie zeuropeizować. Myślę, że to były płonne nadzieje – to innego
rodzaju „zwierzę” polityczne, w stylu uprawianej polityki zdecydowanie bardziej
sowieckie i jeszcze bardziej prowincjonalne. Ale niewątpliwe samorodny talent
polityczny. Zachodnioeuropejska scena polityczna nie za bardzo rozumie, o co chodzi
z tą Białorusią, ale dowodem na to, że stabilność i przewidywalność może być atutem,
niech będzie fakt, że Białoruś ma więcej zagranicznych inwestycji niż kilkakrotnie
ludniejsza Ukraina.
Szanse powodzenia pomysłu „wciągnięcia” Łukaszenki w zachodnią orbitę
wydawały mi się znikome. Ale uważałem, że można wiele wygrać na samym podjęciu
z nim gry. Pomóc Łukaszence w jego przepychankach z Moskwą i podnieść rosyjskie
koszty dominacji nad Białorusią.
Rosjanie uważają Białoruś za swojego podopiecznego. Niesfornego, ale jednak
podopiecznego. Dla nich to strategiczna przestrzeń, bez niej ich system obrony
przeciwlotniczej właściwie nie może funkcjonować, bo powietrzne wrota do Moskwy
stałyby otworem. Z rosyjskiego punktu widzenia Białoruś jest też kluczowa dla
utrzymania rosyjskiej eksklawy w Obwodzie Królewieckim. Okazją do przetestowania
możliwości normalizacji stosunków z Białorusią było dość ostre spięcie Łukaszenki
z Putinem – spowodowane chyba niespełnionym marzeniem o „przejęciu” władzy
przez Łukaszenkę nad ZBiR. Także i Rosja miałaby pewien interes w ożywieniu
białoruskiej gospodarki – subsydiowanie niewydolnego państwa jest bardzo kosztowne,
a Rosja ma sporo interesów również poza Białorusią. Tak więc interes rosyjski polegał
na tym, aby Łukaszenka, utrzymując Białoruś w ich strefie wpływów, był bardziej
przewidywalny i mniej ich kosztował. Aby to osiągnąć, gotowi byli wesprzeć w jakiejś
części europeizację Białorusi. W interesie Europy natomiast jest europeizacja Białorusi,
która na dłuższą metę doprowadziłaby do jej demokratyzacji. Można było liczyć, że
kontrolowane zbliżenie z Europą przeistoczy się w autentyczne parcie społeczne na
zmiany. Wydawało się, że jest pole do gry.
Początki były obiecujące. Już od jakiegoś czasu na stole leżała propozycja spotkania
dwustronnego. Postanowiliśmy ją przyjąć. Chciałem, aby miejsce spotkania było
symboliczne – zaproponowałem Wiskule w Puszczy Białowieskiej. Nie ukrywam, że
byłem też po prostu osobiście ciekawy, jak wygląda miejsce, gdzie podpisano umowę
rozwiązującą Związek Sowiecki. Ku mojemu zaskoczeniu strona białoruska nie tylko
się zgodziła, lecz także przygotowała specjalne lądowisko dla helikopterów, abym mógł
przylecieć prosto z Warszawy.
Polecieliśmy jednym z wysłużonych Mi-17. W tym samym modelu kraksę przeżył
premier Miller. Co ciekawe, mimo wytężania wzroku nie potrafiłem wychwycić
momentu przelotu nad granicą. W wioskach te same drewniane chatki szczytem do
drogi. Pałacyk co prawda został wzniesiony w latach 50., ale rezydencja myśliwska
sięgała czasów carskich, gdy nikt nie przewidywał, że przez Puszczę Białowieską
przejdzie kiedyś granica państwowa. Jednym słowem idealne miejsce na trudne
rozmowy wymagające dyskrecji. Wnętrze pałacyku wyglądało tak, jakby Jelcyn,
Krawczuk i Szuszkiewicz wyjechali poprzedniego dnia. Puste komnaty, niewygodne
fotele, złocone stoły, wszystko w stylu, który Sowieci uważali za arystokratyczny luksus.
Przypominały mi się słowa właśnie Stanisława Szuszkiewicza, który opowiedział mi
kiedyś, jak odbyło się likwidowanie ZSRR.

Ustaliliśmy, że jedynym sposobem odsunięcia od władzy Gorbaczowa będzie


rozwiązanie Związku Radzieckiego. Podzieliliśmy się zadaniami. Jeden z nas
zadzwonił do prezydenta Busha do Białego Domu, a na mnie padło, że mam
poinformować Gorbaczowa. Dzwonię i dzwonię, ale centrala kremlowska mnie
nie łączy. Wreszcie odbiera Gorbaczow. „Panie sekretarzu generalny, pragnę
poinformować pana w imieniu prezydentów Rosji, Ukrainy oraz własnym, że właśnie
rozwiązaliśmy Związek Radziecki”. A Gorbaczow na to: „Co? Nie możecie rozwiązać
Związku Radzieckiego. Amerykanie się na to nie zgodzą”. A ja na to: „Panie
sekretarzu generalny, Amerykanie właśnie się zgodzili”.

Z ministrem Martynowem poznaliśmy się podczas spotkań wielostronnych, a teraz


wdaliśmy się w dłuższą rozmowę w leśniczówce nieopodal pałacu. Zaczęliśmy od
niekontrowersyjnych spraw, które mogłyby ułatwić życie ludzi po obu stronach granicy.
Żeby ułatwić podróżowanie Kanałem Augustowskim i podnieść jego użyteczność jako
atrakcji turystycznej, zaproponowaliśmy dodatkowe przejścia graniczne i finansowanie
renowacji, także z funduszy europejskich. Kolejnym etapem miała być umowa o małym
ruchu granicznym, tak aby mieszkańcy rejonów przygranicznych mogli przekraczać
granicę bez wiz. Uzgodniliśmy regularne kontakty departamentów konsularnych MSZ.
Bez przełomu, ale z widoczną chęcią zbliżenia po obu stronach. Atmosfera rozmów też
była dobra, szczególnie przy kolacji, bowiem w jadłospisie znalazła się nawet pieczeń
z żubra, co ówcześnie uznałem za przyjazny gest. Dopiero kilka miesięcy później,
gdy relacjonowałem rozmowy pewnej ważnej białoruskiej opozycjonistce, spojrzała na
mnie z niepokojem i powiedziała, że białoruskie żubry są odstrzeliwane ze względu na
gruźlicę.
Ale na razie można było mieć nadzieję na nowe otwarcie. Zaproponowaliśmy
Białorusi możliwość uczestnictwa w programach europejskich i polskie poparcie dla
tych starań. Muszę przyznać, że białoruskie propozycje były zawsze profesjonalnie
przygotowane i generalnie realizowane zgodnie z ustaleniami. To tylko dowodziło, że
i Białorusini – mimo dyktatorskich rządów – chcieliby się wyrwać z roli gospodarczego
i strategicznego podopiecznego wschodniego sąsiada. Oni naprawdę mieli u siebie silne
wpływy rosyjskie i musieli uważać na każdy ruch. Postanowiliśmy więc wzmocnić
naszą ofertę.
Nadarzała się okazja, aby przetestować prawdziwe intencje. Zbliżały się wybory –
wpierw parlamentarne w 2008 roku, które jednak miały nieco mniejsze znaczenie,
a potem prezydenckie w 2010 roku – i można było przekazać Łukaszence: przestań,
skończ represje i przynajmniej w sferze symboli idź w stronę demokracji, to będzie
nagroda. Nie chodziło o obalenie prezydenta, ale o długoterminową perspektywę
dochodzenia do demokracji. Unii Europejskiej i Polsce wystarczyłby jakiś gest. Mówiąc
wprost: oczekiwaliśmy, że skala fałszerstw w następnych wyborach prezydenckich
będzie mniejsza. Łukaszenka miał wysłać sygnał, że nie uważa się za dożywotniego
dyktatora. Przekonałem do zaangażowania się w ten pomysł także Niemców, aby nie
wyglądało na jednostronną inicjatywę. Nieraz polskie inicjatywy rozbijały się właśnie
o brak zaufania wobec naszych prawdziwych intencji.
Radosław Sikorski i Guido Westerwelle podczas spotkania z prezydentem Białorusi
Alaksandrem Łukaszenką zapewniającym, że grudniowe wybory prezydenckie na Białorusi
spełnią demokratyczne standardy, 2.11.2010 r.
fot. Leszek Szymański/PAP

Trzeba było oczywiście skonstruować atrakcyjną nagrodę. Po konsultacjach


z komisarzem do spraw sąsiedztwa i rozszerzenia UE Štefanem Füle oraz naszą
placówką w Brukseli podliczyliśmy wszystkie programy pomocowe i integracyjne,
jakie moglibyśmy uruchomić, i wyszły nam niemal trzy miliardy euro – całkiem
poważna kwota.
W końcu tuż przed wyborami prezydenckimi, wraz z niemieckim ministrem spraw
zagranicznych Guidem Westerwelle’em, – pojechaliśmy na bezpośrednie rozmowy
z prezydentem Łukaszenką. To postać bardzo żywiołowa, jego podwładni żyją
w wielkim strachu przed nim i jego emocjonalnymi wybuchami. Mówił więc przede
wszystkim Łukaszenka. Między innymi, że tym razem spodziewa się poparcia
w granicach 60–70%, co można było odebrać jako ofertę wobec nas, oczywiście
niewystarczającą. Ale była też ciekawa część rozmowy. Wcześniej, żeby uwiarygodnić
nasze stanowisko, umówiliśmy się z Guidem, że on upomni się o prawa mniejszości
etnicznych, a ja o prawa mniejszości seksualnych. Dziś stosunek do mniejszości
seksualnych stał się swego rodzaju papierkiem lakmusowym testującym poziom
tolerancyjności społeczeństw.
Guido Westerwelle dotrzymał słowa i upomniał się o prawa mniejszości etnicznych,
w tym o Polaków. A Łukaszenka na to: „Dlaczego wy mnie pytacie o Polaków? Przecież
ja kocham moich Polaków. Moi Polacy to moi najwierniejsi wyborcy. I chcę, żeby
Polacy na Białorusi mieli takie same prawa jak wszyscy inni obywatele”. To oczywiście
można było odebrać jako obietnicę, ale i jako groźbę – białoruscy obywatele nie mają
zbyt wielu praw. Zgodnie z umową odparłem: „Panie prezydencie, bardzo dziękuję za
tę deklarację – liczę zatem na legalizację Związku Polaków na Białorusi i zwrot jego
przejętego przez państwo majątku. Ale Pan prezydent rozumie naturalnie, że miarą
naszej europejskości jest tolerancja nie tylko dla mniejszości etnicznych, lecz także dla
mniejszości seksualnych”. Na to Łukaszenka patrzy na mnie jak na wariata i po chwili
milczenia mówi z nutą zdziwienia w głosie: „Ale my na Białorusi nie mamy żadnych
mniejszości seksualnych”. Delegacje polska i niemiecka spoglądają na siebie znacząco
i już obie strony stołu uważają się nawzajem za wariatów, ale ja nie odpuszczam
i mówię jak do pacjenta: „Rozumiem, panie prezydencie, oczywiście Białoruś ma swoją
specyfikę. Ale hipotetycznie rzecz biorąc, gdyby w przyszłości pojawiły się tutaj jakieś
mniejszości seksualne, to będzie pan je tolerował, prawda?”. Łukaszenka patrzy to na
mnie, to na Westerwelle’a i kręcąc głową, uśmiecha się pobłażliwie i mówi: „No, nie
wiem, nie wiem… A… lesbijki niech będą… nawet można popatrzeć. Ale pedałów to
do autobusów, wywieźć za miasto i będziemy ich trzymać w rezerwatach”.
W tym momencie wiedziałem, że ministra spraw zagranicznych Niemiec będę miał
w sprawach białoruskich po swojej stronie do końca jego urzędowania. Ewidentnie
współpracownicy Łukaszenki bali się mu powiedzieć, że Westerwelle otwarcie przyznaje
się do swojej orientacji homoseksualnej i od wielu lat mieszka ze swoim stałym
partnerem. Potem usłyszałem ciekawą rozmowę między naszymi ambasadorami –
ambasador Niemiec na Białorusi pytał swojego polskiego odpowiednika: „I jak ja, do
cholery, mam to opisać w depeszy?”
Co ciekawe, razem z Guidem usłyszeliśmy później na osobności rozmowę dwóch
białoruskich ministrów na temat tego, co zaszło, której znaczenie można podsumować
w słowach: „Co ten burak znów nawygadywał?”. U samego Łukaszenki zapunktowałem.
Kilka miesięcy później nazwał mnie w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”: „mądrym
i przebiegłym politykiem”.
Podobna wpadka zdarzyła się zresztą także Siergiejowi Ławrowowi, gdy pozwolił
sobie na jakąś uwagę podczas spotkania z Radą Europejską na szczeblu ministrów spraw
zagranicznych w okolicy wielkiego marszu w Paryżu przeciw ustawie o związkach
partnerskich. Nie wiedząc, że dwa miejsca dalej siedzi Guido. Wrażenie wśród
zgromadzonych było fatalne. Siergiej Ławrow potem za swój wybryk przepraszał.
W sprawozdaniu ze spotkania napisałem, że prezydent Łukaszenka „wygłosił
ekstrawaganckie komentarze na temat mniejszości seksualnych”. Bardzo jestem ciekaw,
co w końcu napisał niemiecki ambasador.

Trzask zamykanej furtki


Otwierając kanały dialogu z Białorusią, jednocześnie wzmagaliśmy starania o pomoc
dla białoruskiego społeczeństwa obywatelskiego i opozycji. Dzięki WikiLeaks, które
tak zdemolowało wiarygodność amerykańskiej dyplomacji, mogę udowodnić, jak
postrzegała ona nasze działania. Chociaż zauważyli, że potrafiłem się targować
o większe wsparcie dla niezależnej stacji telewizyjnej Biełsat nadającej po białorusku
z Warszawy. Jak doniosła w swojej depeszy z 23 kwietnia 2008 wiceminister spraw
zagranicznych USA Paula Dobriansky:

Minister Sikorski odnotował, że Polska otrzymuje wsparcie od Wielkiej Brytanii,


Szwecji, Holandii i Irlandii na rzecz telewizji Biełsat, a on sam przeznaczył na ten cel
18 milionów złotych. W odpowiedzi na mój komentarz, że asystent sekretarza stanu
Dan Fried zgodził się, by Stany Zjednoczone też wsparły Biełsat materialnie, Sikorski
odpowiedział, że stać nas na więcej niż 200 tysięcy dolarów.

Do wizyty w Wiskulach doszło jeszcze w 2008 roku. Wybory parlamentarne


w tym roku skończyły się kompletną klęską opozycji, ale przynajmniej dano
jej możliwość szczątkowych występów w mediach. Jednak wynik nie pozostawiał
wątpliwości. W kolejnych miesiącach Łukaszenka lawirował, raz po raz manifestując
swoją niezależność od Rosji. Choćby wówczas, gdy dotrzymał złożonej UE obietnicy
o nieuznaniu państwowości Osetii Południowej i Abchazji, które ogłosiły niepodległość
po wojnie w Gruzji.
Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że Rosja ma większe niż UE wpływy
na Białorusi. To jednak 300 lat obecności. Bliski splot elit wojskowych, które ćwiczą
wspólne scenariusze wojenne. Choć nawet tu zaufanie nie jest pełne, bo Białoruś nie
dostała samolotów bojowych, o które prosiła, a jednocześnie Rosjanie wymogli na niej
stacjonowanie swoich sił lotniczych na jej terytorium. Natomiast w służbach specjalnych
Łukaszenka skrupulatnie eliminuje rosyjską agenturę, obawiając się, że to właśnie
w Rosji może zapaść decyzja o jego usunięciu. Zlikwidowawszy szkolnictwo w języku
białoruskim, Łukaszenka jednocześnie knuje z Watykanem, aby powstawały białoruskie
seminaria i księża katoliccy byli Białorusinami, a nie przyjezdnymi Polakami. Watykan
zresztą godzi się na wypychanie z liturgii polskiego na rzecz białoruskiego. To
lawirowanie pomiędzy Rosją a UE bez wątpienia Łukaszence wychodzi. Jest efektowne
w tym sensie, że efektywne. Po prostu działa. Tak prowadzona polityka konserwuje
jednak system gospodarczy i polityczny, który jest źródłem zacofania i – co za tym
idzie – zależności. Czyli mimo całej taktycznej zręczności sama istota łukaszenkizmu –
poprzez opóźnianie społecznej i ekonomicznej modernizacji Białorusi – utrzymuje ten
kraj w stanie wasalnym. Gdyby Białoruś miała nowocześniejszą gospodarkę, zależność
od rosyjskich dostaw gazu byłaby dla niej tym, czym była dla Polski – dolegliwością,
a nie łańcuchem. Ciekawe, jaki będzie wpływ niższych cen energii, a zarazem
niższej zdolności Rosji do subsydiowania swoich podopiecznych. Jeden z białoruskich
ministrów powiedział mi pewnego razu: „Gdyby gaz w rurociągu jamalskim płynął
w odwrotną stronę, bylibyśmy sojusznikiem Polski, a nie Rosji”. Szkoda, że nie udał
się w Polsce projekt wydobycia dużej ilości gazu łupkowego.
Na razie byliśmy realistami i szacowaliśmy, że mimo tego całego lawirowania
Łukaszenki Rosja ma narzędzia, żeby przywołać go do porządku albo zastąpić kimś
z wewnątrz obozu władzy. Europeizacja białoruskiej gospodarki niekoniecznie była
sprzeczna z rosyjskimi interesami strategicznymi, a wręcz mogła być jej poręczna, jak
Finlandia z czasów zimnej wojny. Naturalnie mieliśmy nadzieję, że za europeizacją
gospodarczą może pójść europeizacja społeczna, a z czasem i polityczna, ale tego
życzyliśmy także samej Rosji. Rozmawiałem o tym z Ławrowem w Warszawie
i sygnały zwrotne były dość jasne – Rosja też chce, aby Łukaszenka złagodniał.
Sprawiał mniej kłopotów i mniej kosztował. Gdy byliśmy z Guidem w Mińsku, do
wyborów były już niespełna dwa miesiące. Kilka tygodni później, w Łazienkach
Królewskich w Warszawie, rozmawiając w cztery oczy w gabinecie króla Stasia
na piętrze, Ławrow zadeklarował wręcz, że „Rosja zaakceptuje wynik wyborów
prezydenckich w Mińsku, nawet jeśli wygra kandydat opozycji”. Było to o tyle ciekawe,
że na głównego kandydata opozycji wyrósł w owym czasie przywódca ruchu „Mów
prawdę!”, poeta i pół-Rosjanin, Uładzimir Niaklajeu. Był to kandydat, który skończyłby
z zamordyzmem na Białorusi, ale który stanowić mógł dla Rosji rękojmię zachowania
normalnych stosunków i znaczących wpływów. Niaklajeu wystrzegał się drażnienia
Rosjan i rozumiał, że Białoruś może liczyć najwyżej na stopniową europeizację, a nie
szarżę w kierunku NATO. Dla Rosji mógł być spokojną, obliczalną alternatywą.
Wybory odbyły się w grudniu 2010 roku. Sytuację obserwowałem na bieżąco. Siedząc
w bibliotece w Chobielinie, czytałem na swoim blackberry szyfrowane wiadomości
od naszych dyplomatów w Mińsku nadających wprost z lokali wyborczych, a potem,
podczas demonstracji, wprost z ulicy. Był to jeden z tych momentów, w których
modernizacja MSZ przynosiła namacalne efekty. Tego dnia w sprawie rozwoju
wydarzeń na Białorusi byliśmy najszybciej poinformowanym ministerstwem spraw
zagranicznych w Europie.
Wybory sfałszowano w ordynarny sposób, a manifestacje rozpędzono. Ktoś
z tłumu krzyknął, aby pójść pod gmach rządowy, a tam jacyś podejrzani ludzie
wybili kilka szyb. To dało Łukaszence pretekst do nowej fali represji i zamknięcia
swoich kontrkandydatów. Tylko Niaklajeu się upiekło, bo milicja spałowała go,
zanim dotarł na plac, i nie bardzo można go było oskarżyć o udział w późniejszych
zamieszkach. Zaniepokoiło mnie także to, że w następnych dniach zagraniczne sieci
telekomunikacyjne udostępniły władzom numery telefonów, które logowały się do sieci
w okolicach demonstracji, co znakomicie ułatwiło represje. Był to pierwszy w mojej
karierze jako szefa MSZ, ale nie ostatni przykład tego, że autorytarne reżimy uczą się
wykorzystywać nowoczesne techniki komunikowania się przeciwko wolności.
Wydaje się dziś, że decyzję o tym podjęto w Moskwie, a przynajmniej pod
jej wpływem. Dziesięć dni przed wyborami rozpromieniony Łukaszenka wystąpił
z Putinem na wspólnej konferencji prasowej. Nie po raz pierwszy okazało się, że
rosyjski MSZ jest realizatorem, a nie kreatorem rosyjskiej polityki zagranicznej.
Minister Ławrow mógł mnie oczywiście wprowadzać w błąd, ale nie bardzo wiem, po
co miałby to robić, skoro jego specjalnością było otwarte przedstawianie rosyjskiego
stanowiska. Obstawiałbym raczej, że rozmawiając ze mną w Łazienkach, nie znał
jeszcze decyzji podjętych później na Kremlu.
Brutalne stłumienie demonstracji i zapuszkowanie rywali oczywiście wywołało
oburzenie w Stanach Zjednoczonych i Europie. Dalsza normalizacja stosunków
została przerwana. Naszą odpowiedzią było zwołanie do Warszawy już w lutym
międzynarodowej konferencji darczyńców na rzecz białoruskiego społeczeństwa
obywatelskiego. Poszczególne państwa członkowskie, sama UE, ale i USA
zadeklarowały wtedy kilkadziesiąt milionów dolarów pomocy dla uciśnionych
Białorusinów.
Na Białorusi odbiła się nam czkawką także polityka naszego Senatu, który bez
wątpienia w szczytnym celu – opieki nad Polonią – dość niefrasobliwie zainwestował
w cudze nieruchomości kilkadziesiąt milionów złotych. Czyli w domy Polaka na
Białorusi. Na dodatek nieruchomości w kraju, w którym własność prywatna jest
traktowana dość luźno. Te nieruchomości Związkowi Polaków odebrano i perspektywy
ich zwrotu na użytek polskiej społeczności na Białorusi są mizerne. Nawet tam,
gdzie domy pozostają we władaniu organizacji polonijnych, częściej są zarzewiami
konfliktów niż redutami polskości. Polonii lepiej pomagać poprzez finansowanie
konkurencyjnie wyłonionych projektów oświatowych, prasowych czy kulturalnych niż
poprzez fundowanie polonijnej nomenklatury.
Jako władza wykonawcza popełnialiśmy błędy. Niektóre wydumane, jak na przykład
rozdmuchana przez prasę sprawa adresów opozycjonistów przy okazji obywatelskiej
części szczytu Partnerstwa Wschodniego w Warszawie w 2011 roku. Jak wszyscy
uczestnicy, delegaci białoruscy otrzymali zwrot kosztów i diety. Żeby je rozliczyć,
wypełniali formularze i pokwitowania. Zgodnie z naszymi przepisami księgowość MSZ
wysłała im potem formularze PIT do ewentualnych swoich rozliczeń. Podkreślić należy,
że konferencja była jawna i uczestniczył w niej oficjalny przedstawiciel Białorusi, choć
jedynie na szczeblu ambasadora. Reżim nie uważał jej za nielegalną i nikogo nie
spotkały żadne represje. A jeśli ktoś się ich bał, to mógł na formularzach podać adres
zaufanej osoby poza Białorusią. Ale nasza prasa oczywiście miała używanie.
Faktycznym błędem była sprawa Alesia Białackiego, obrońcy praw człowieka, który
otrzymywał wsparcie dla swej działalności z zagranicy. Pamiętam jak dziś, gdy podczas
narady w MSZ z udziałem kilku instytucji, w tym prokuratury, wiceminister Krzysztof
Stanowski pochyla się do mnie i prosi, aby jeszcze raz głośno i stanowczo przestrzec
współpracujące z nami instytucje przed wykorzystywaniem procedur współpracy
międzynarodowej do nękania białoruskiej opozycji. Ostrzeżenie przekazałem, wszyscy
ze zrozumieniem skinęli głowami. Niestety sygnał nie przeszedł na niższe szczeble
i gdy białoruska prokuratura poprosiła za pośrednictwem Interpolu naszą Prokuraturę
Generalną o współpracę w ściganiu „przestępstw skarbowych”, ta przekazała jej
wyciągi z polskiego konta bankowego Alesia Białackiego.
Nie byliśmy ani pierwsi, ani jedyni. Materiał dowodowy, na którego podstawie
skazano opozycjonistę na cztery lata kolonii karnej, przyszedł uprzednio z Ministerstwa
Sprawiedliwości Litwy. Niemniej jako kraj, który sam niedawno miał dysydentów
walczących o prawa człowieka z pomocą zagranicy, poczuliśmy się bardzo nieswojo.
Mimo że błąd nie powstał w MSZ, publicznie przeprosiłem poszkodowanego,
ufundowaliśmy stypendium jego synowi, a żonie, Natalii Pinczuk, przyznaliśmy
specjalnie ustanowioną nagrodę – Pro Dignitate Humana. Prawdziwym winowajcą
była białoruska dyktatura, która sprytnie wykorzystała cywilizowany instrument walki
z przestępczością do swoich ponurych gier. Niestety dyktatury – dlatego, że nie mają
skrupułów – często uzyskują przewagę taktyczną nad demokracjami.
Sprawa Alesia Białackiego nie była jedynym przykładem utraty efektywności
w wyniku słabej współpracy instytucji krajowych. Kilka dni po sfałszowaniu
wyborów na Białorusi przez Łukaszenkę w grudniu 2010 roku i zatrzymaniu kilkuset
opozycjonistów zorganizowałem w MSZ dużą naradę, jak powinniśmy – Polska i UE –
na to zareagować. Jak zawsze uczestniczyli w niej przedstawiciele prezydenta, premiera
i Agencji Wywiadu. Po dość burzliwej naradzie przyjęliśmy konkretne, wypracowane
w MSZ propozycje. Najważniejsze z nich dotyczyły uchylenia opłat za polskie wizy dla
Białorusinów, utworzenia listy najbardziej zaangażowanych w represje członków ekipy
Łukaszenki, którzy dostaliby zakaz wjazdu do Polski i na terytorium UE, organizacji
specjalnej międzynarodowej konferencji darczyńców na rzecz demokratycznej Białorusi,
wzmocnienia mediów niezależnych nadających w Białorusi i dla Białorusi. Jakież
było nasze zdziwienie, gdy dosłownie dwie godziny po zakończeniu narady media
zaczęły nadawać przecieki o tych propozycjach, rzekomo wymyślonych w Kancelarii
Prezydenta RP. Najgorsze było to, że przeciek dotyczył także propozycji, które nie miały
być na razie ujawniane (konferencja darczyńców, europejska lista zakazu wjazdu),
bo nie zostały jeszcze skonsultowane z najważniejszymi partnerami – Niemcami,
Amerykanami, Francuzami. Rzecznik MSZ szybko ustalił, że za przeciekiem stoi
prezydencki minister Jaromir Sokołowski, ten sam, który nie uprzedził prezydenta
Komorowskiego o moim przemówieniu w Berlinie. Co z tego, że prezydent przepraszał
mnie potem za tę jego – jedną z wielu – niedyskrecję. Kluczowi sojusznicy, zamiast od
nas, dowiedzieli się o naszych propozycjach z mediów…
Łukaszenko nadal prowadzi swoją grę – z jednej strony nie uznaje aneksji Krymu
i przymyka oko na przewóz objętych embargiem europejskich towarów do Rosji,
a z drugiej strony daje Rosjanom wielką bazę lotniczą. Generalnie jednak w czasach,
gdy doktryna zbierania ziem przez Rosję zmieniła się z werbalnej w realną, Białorusini
powinni się obawiać o przyszłość na przykład Witebska, który u zarania ZSRR
wchodził w skład rosyjskiej SSR. Obawiam się, że na demokratyzację czy europeizację
tego kraju czas może przyjść dopiero wtedy, gdy zmieni się władza w Moskwie. Albo
gdy Rosja osłabnie, na przykład w wyniku wojny przegranej w innej części swojego
sąsiedztwa.
Naszym największym sąsiadom – Rosji, Niemcom i Ukrainie – poświęcam osobne
rozdziały, ale konkludując rozdział o mniejszych od nas krajach na północ i południe
od naszych granic, miałbym trzy sugestie. Po pierwsze: tylko dlatego, że jakiś kraj
jest mniejszy, nie znaczy, że nie ma jasno określonych interesów na podstawie
innego niż nasze, acz równie uprawnionego postrzegania swojej historii, geopolityki
i uwarunkowań wewnętrznych. Tego samego, czego domagamy się w stosunkach
z Rosją czy Niemcami, wymagajmy także od siebie: szacunku dla mniejszych.
Nawet w momencie rosyjskiej wojny hybrydowej o Krym uzgodnienie stanowisk
krajów o podobnym położeniu geograficznym wymagało dyplomacji i poszanowania
dla wrażliwości innych. Inny był pogląd ówczesnego pacyfistycznego ministra spraw
zagranicznych Finlandii, inny socjaldemokratycznego, ale proatlantyckiego Norwega,
inny upartego Litwina, inny pragmatycznego w relacjach z Rosją Słowaka, a jeszcze inny
proeuropejskiego wbrew działaniom swojego rządu Węgra. Ci, którzy marzą o polskim
przywództwie w regionie, powinni wiedzieć, że będzie ono tym skuteczniejsze, im jest
bardziej niewidzialne, a przede wszystkim niesłyszalne.
Po drugie: pamiętajmy, że w dyplomacji, tak jak w rzemiośle, jeśli użyjemy
jakiegoś narzędzia wbrew jego przeznaczeniu, ryzykujemy, że zamiast wykonać
zadanie, zepsujemy narzędzie. Grupa Wyszehradzka to użyteczne forum uzgadniania
stanowisk w tych dziedzinach, w których jego członkowie, to jest Węgry,
Czechy, Słowacja i Polska, mają wspólne interesy. A więc kwestie wynikające
z historii sowieckiej dominacji, potrzeby transformacji przemysłowej, budżetu UE,
pracowników delegowanych, do pewnego stopnia rolnictwa, wyrównywania poziomu
bezpieczeństwa sojuszników w ramach NATO. Międzymorze to też użyteczny
skrót jako program budowy nowoczesnej infrastruktury drogowej i energetycznej
w południowo-wschodniej części Unii Europejskiej.
Natomiast gdy Polska bez uzgodnienia ogłasza, że obce inicjatywy pod polskim
przywództwem będą służyć jednoczesnemu powstrzymywaniu Rosji, równoważeniu
Niemiec i walce z Brukselą, budzi nie tyle zdumienie, ile wręcz zażenowanie. Żaden
z naszych partnerów w regionie nie stawia sobie jednocześnie tych trzech celów i próba
narzucania ich przez Polskę powoduje utratę zaufania, przekorę i opór. W europejskiej
rodzinie obowiązują reguły grzecznościowe, wedle których nie wszystko mówi się
otwartym tekstem, ale wyniki głosowań powinny być najlepszym otrzeźwieniem. Jeśli
w sprawie wyboru Przewodniczącego Rady Europejskiej Polska w 2015 roku wygrywa
28:0, a dwa lata później przegrywa 1:27, to znaczy, że w tym czasie nasze przywództwo
zamieniło się w izolację i czas wyciągnąć wnioski.
Po trzecie: ambitnie jest porównywać się z potęgami, ale użyteczne lekcje mogą
płynąć ze skromniejszego sąsiedztwa. Chcielibyśmy być poważnym krajem, jak
Hiszpania czy kiedyś Turcja. Ale dylematy, przed którymi ostatnio stoimy, są bardziej
podobne do dylematów bliższych nam krajów. Przez ćwierć wieku pochlebialiśmy
sobie, że jesteśmy jak jednoznacznie zachodnia Estonia. Przez parę lat wyglądało
wręcz, że możemy się załapać na status większej, choć biedniejszej Szwecji.
Oby pod rządami wyznawców „demokracji suwerennej” nie groził nam scenariusz
przepołowionej cywilizacyjnie Ukrainy. Natomiast jeśli zechcemy wrócić na ścieżkę
walki o współprzywództwo w jedynym gronie, które daje nam szanse na cywilizacyjny
rozwój, to jest w Unii Europejskiej, potrzeba nam przerobić lekcje Słowacji. Kraj
ten miał w latach 90. przywódcę, który upartyjniał media, sądy i służby specjalne,
manipulował konstytucją, szczuł na sąsiadów i mniejszości. Był przyjacielem ludu i nie
miał skrupułów w niszczeniu oponentów. Swoim awanturnictwem Vladimir Mečiar
doprowadził Słowację do zahamowania negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską
i izolacji międzynarodowej, w tym do paraliżu Grupy Wyszehradzkiej. Dopiero gdy
cała słowacka opozycja zjednoczyła się na rzecz powrotu kraju na ścieżkę europejską,
Mečiar przegrał i odszedł w niesławie. A dziś Słowacja jest tym, czym my byliśmy
jeszcze parę lat temu – prymusem europejskości w regionie, co do którego Europa
karolińska nabrała nowych wątpliwości. Słowacja nie miałaby dzisiaj tego statusu,
gdyby zabrakło jej odwagi w kryzysowym 2009 roku i nie spełniła swojego traktatowego
obowiązku, przyjmując euro. Nasz traktat akcesyjny też zawiera ten wymóg. I jak
wcześniej można się było spierać, czy w sprawie przyjęcia wspólnej waluty powinien
przeważyć argument gospodarczy, czy prymat powinna wziąć polityka, tak teraz będzie
to test, który powinniśmy zdać.
9. Polacy na świecie

P
olak za granicą to inna osobowość niż Polak w Polsce, nawet jeśli to ta sama
osoba. Stykając się z obcymi i obcością, nieuchronnie dokonujemy porównań.
To, co w kraju swojskie i oczywiste, za granicą wydaje się lepsze albo gorsze.
Od strefy klimatycznej, której wyboru dokonali nasi przodkowie, przez ład przestrzenny,
jaki przez pokolenia się wokół nas ukształtował, po powietrze, którym oddychamy,
wszystko jest lepsze lub gorsze. O kuchni, drogach i poziomie zamożności nie
wspominając. Polak za granicą – ucząc się, gdzie nie przynależy i kim nie jest – staje
się więc bardziej polski, ale jednocześnie bardziej międzynarodowy. Jego polskość
zaś – zależnie od kontekstu – może być źródłem dumy, ale i uzasadnionego kompleksu.
Spotykając się z niezrozumieniem, stereotypami i uprzedzeniami – wyostrza swoją
polskość. Podpatrując obcych i twórczo przekształcając wzory, swą polskość ubogaca.
A ten, kto mierząc się z pokusą asymilacji, przy polskości pozostaje, tę polskość
wzmacnia.
Pamiętam, jakim szokiem był dla mnie powrót z emigracji w 1989 roku i jak długo
zajęło mi ponowne zanurzenie się w krajowym klimacie. Polska i Polacy za granicą
żyją innym rytmem polskości i dlatego spotkania z krajanami mieszkającymi poza
granicami naszego kraju są zarówno źródłem nieporozumień, jak i kopalnią anegdot.
Szczególne miejsce zajmują tu nasi weterani.
Jeszcze z premierem Buzkiem odwiedziłem Libię pod rządami Muammara
Kaddafiego. Wizytowaliśmy polski cmentarz wojskowy z okazji rocznicy bitwy pod
Tobrukiem. Opodal widać było cmentarz niemiecki. Któryś z dziennikarzy zadał
pytanie: „Co Panowie sądzą o tych Niemcach, których groby widać – pokazał
palcem – o tam?”. Wtedy wstał siwiuteńki, drobny weteran, chyba jeden ze starszych,
i z niespotykaną powagą odpowiedział: „Wtedy to byli nasi wrogowie i my z nimi
walczyliśmy. Zabijaliśmy się nawzajem. Kto wie, może tam leżą ludzie, którzy zginęli
od mojej kuli. A może ci, którzy zabili mojego przyjaciela. Ale dziś powiem, że to
też byli żołnierze, tak jak my mieli swoje rozkazy. Może nawet na tym niemieckim
cmentarzu leżą i jacyś Polacy”. Te odważne słowa mnie ujęły, ale nie zaskoczyły. Gdy
gdzieś na świecie spotykam Rosjanina, Ukraińca lub Białorusina mojego pokolenia,
często okazuje się, że byliśmy w tym samym czasie w Afganistanie, nieraz w tych
samych miejscach, acz po przeciwnych stronach. Jeszcze nigdy nie utrudniło nam to
serdecznej rozmowy.
Z drugiej strony jeden z moich kolegów z MSZ, świeży nabytek służby konsularnej
z roku 1990, miał swój polonijny chrzest, gdy organizował dla weteranów Armii
Andersa pierwszą wizytę w Katyniu. Weterani, wówczas jeszcze dziarscy, jechali
pociągiem, otworzyli piersiówki, zaczęli wspominać w przedziałach dawne czasy.
Konsulowi wydawało się, że chwycił Pana Boga za nogi. Ogromnie interesował się
historią i bardzo chciał posłuchać wojennych opowieści weteranów. Dla nich z kolei
był przedstawicielem polskiej władzy. Władzy, która do wczoraj knuła, inwigilowała,
próbowała zdyskredytować. Którą trzeba traktować z najwyższą podejrzliwością.
Dziarskim andersowcom jeszcze nie udało się pokonać tych przyzwyczajeń. Młody
konsul, gdy tylko otwierał drzwi do jednego z przedziałów, słyszał: „Powiedz, komuchu,
jak daleko jeszcze do Katynia”.

Polonia – kapitał czy zobowiązanie?


Polska diaspora należy do największych na świecie. Trudno powiedzieć dokładnie, na
którym jest miejscu, ale z pewnością zalicza się do dziesiątki największych. Diaspory
zawsze są produktem skomplikowanych procesów dziejowych i historycznych, ale
świadczą też o sile i żywotności narodowej kultury. Wśród największych diaspor są
niewidoczne – jak choćby niemiecka w USA, te, których praca dla ojczyzny daje
wymierne efekty w kraju (na przykład diaspory żydowska, irlandzka czy chińska), ale
i te, które zbyt skuteczne nie są: choćby diaspora albańska czy węgierska. Są i te, które
zmanipulowane przez autorytarne rządy zmieniły się w narzędzia ich polityki, często
szkodząc sobie samym – choćby diaspora rosyjska (trudno sytuację Rosjan z Doniecka
uznać za lepszą niż przed konfliktem z Ukrainą). Albo te, które realizując swoje
wyobrażenia czy interesy, sabotują realizację istotnych interesów swojego kraju, i te,
które zostały „złożone na ołtarzu” realizacji większych interesów politycznych.
Dzisiejsze wyjazdy za granicę są dobrowolne, ale i tak mało kto zdaje sobie
sprawę z ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić za emigrację. Po pierwsze, w utracie
pozycji społecznej. Większość emigrantów za granicą nie pracuje w wyuczonym
zawodzie i co prawda zarabia więcej, ale spada w hierarchii społecznej. Po drugie,
większość emigrantów nie zdaje sobie sprawy z tego, jak pobyt za granicą odciśnie
się na jego sytuacji rodzinnej. Rodziny często się rozpadają, a założenie rodziny od
nowa też budzi trudności. Dzieci dorastające w obcej kulturze stają się trochę mniej
swojskie. Trzeba dużo wzajemnego szacunku, aby nie pokłócić się z małżonkiem o ich
wychowanie, naukę czy wyznanie. Ponadto, po jakimś czasie rodzice zaczynają się
starzeć i emigranci mają poczucie winy, że nie są przy nich. I wreszcie, nasi rodacy,
przebywając za granicą, często nie doceniają tego, że inne kraje mogą mieć przepisy,
które mogą się wydać egzotyczne czy nawet nieludzkie, ale których, przebywając na
danym terytorium, należy przestrzegać. Na przykład młode Polki wychodzące za mąż
za obywateli państw na Bliskim Wschodzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że
ich dzieci automatycznie nabywają obywatelstwo kraju ojca, a kodeksy rodzinne tych
państw nie dają równych praw kobietom, szczególnie cudzoziemkom. Po paru latach
okazuje się, że mogą odejść od męża i wrócić do Polski, ale bez dzieci. Formalnie rzecz
biorąc, konsul nie powinien wydawać polskiego paszportu bez zgody obojga rodziców,
ale nakazałem służbie konsularnej stosowanie tej zasady elastycznie, mając na uwadze
dobro dzieci.
To, co trudne dla jednostek, oddziałuje też na całe społeczności. Coś, co w kraju
jest bezpieczną oczywistością – nasza polskość – na emigracji staje się często hobby
dla bardziej zideologizowanej mniejszości. Stąd wyostrzenie wrażliwości i skłonność
do skrajności. Zauważyłem, że najbardziej nacjonalistyczne komentarze w mediach
społecznościowych często pochodzą od osób, których profil zdradza zamieszkanie za
granicą. Nie jesteśmy w tym oryginalni. To Irlandczycy z USA finansowali terroryzm
Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Do Polski też czasami łatwiej przekonać Żydów
z Izraela niż tych zideologizowanych z Nowego Jorku.
Innymi słowy, stosunki między krajem a diasporą to zawsze skomplikowana i trudna
relacja, ale także relacja dwustronna. Jednak bez wątpienia większa odpowiedzialność
za nadanie kierunku tym relacjom ciąży na władzach państwowych, które dysponują
odpowiednim instrumentarium, funduszami, kadrami itp. Szczególnie trudne wyzwania
stoją przed diasporami, które są bardzo rozproszone, zróżnicowane i znajdują się
w bardzo różnych sytuacjach i okolicznościach materialnych, politycznych i prawnych.
Tak jest właśnie w przypadku Polonii.
Zresztą nawet w tej nazwie tkwi pewna pułapka. Bo polska diaspora dzieli się bez
wątpienia na tę, która z Polski wyjechała, i na tę, od której to Polska się oddaliła. Ci
drudzy często nie uważają się za Polonię, tylko za Polaków za granicą. A niektórzy
z tych nawet za „czasowo za granicą”. Do tej samej grupy należą także po prostu
polscy obywatele przebywający poza krajem: w podróży, na emigracji zarobkowej
czy po prostu w pracy. Najłatwiej zrozumieć tę złożoność, przyglądając się historii
Polaków w konkretnym miejscu. Nadmierne uogólnienia często prowadzą do błędów.
Właśnie dlatego wydaliśmy sporo środków na Atlas Polonii, w którym skatalogowano
podstawowe informacje na temat miejsc związanych z Polską na całym świecie. Ktoś
może powiedzieć, że zawsze można sobie sprawdzić te dane w Wikipedii, ale przecież –
abstrahując od tego, czy dyplomacja poważnego państwa powinna z Wikipedii
korzystać – do tej Wikipedii dane o Polonii trafiają właśnie z naszego Atlasu Polonii.
Dla przykładu: absolutnie nic nie wiedziałem o Polonii z Winnicy na Ukrainie.
Można by pomyśleć, znając historię mordu w Winnicy i Akcji Polskiej NKWD
w latach 30., czyli eksterminacji Polaków w ZSRR, że nie ma tam ani jednego Polaka –
tymczasem działa tam prężna Polonia. Ówczesny mer tego miasta – sam pochodzenia
żydowskiego – opowiadał nam, że to Polonia jeszcze z czasów drugiego rozbioru.
Swoje przetrwanie zawdzięcza temu, że nigdy nie stała się głównym celem kolejnych
zawirowań historii. Podczas wojen polsko-bolszewickich Winnica była centrum działań
Petlury i bolszewicy skupili się na Ukraińcach oraz Żydach. Podczas wielkiego
terroru – choć w całym Związku Radzieckim – wymordowano wtedy ponad sto tysięcy
Polaków w samej Winnicy. Polacy nie byli głównym celem szaleństwa NKWD
znanego jako „mord w Winnicy”. Również i rzezie dokonane przez Einsatszgruppe
„D” ich w znacznej mierze ominęły. Mamy więc do czynienia z Polonią, która ostatni
raz w Polsce mieszkała w 1793 roku. Ci ludzie są równie trudnymi partnerami do
rozmowy co angielska mniejszość w Singapurze dla swoich pobratymców z Londynu.
A jednak nigdy nie ośmieliłbym się kwestionować ich polskości. To prawda, że część
z nich odnalazła swoje korzenie, bo dziś Polska oferuje im przepustkę do lepszego
świata, przyciąga na studia, daje możliwość wjazdu do Unii Europejskiej itp. Ale to,
że niektórzy dopiero teraz przypominają sobie o babce Polce, nie powinno być z naszej
strony wyrzutem, gdyż jest miarą naszego zbiorowego sukcesu. Chociaż wielu naszych
rodaków przybywa z dawnych kresów do Polski, a mimo to liczba Polaków w tych
regionach nie maleje, lecz wzrasta. Chęć powrotu jest namacalną miarą atrakcyjności
naszej nowoczesnej, europejskiej polskości.
Jednak to właśnie w takich miastach nasze działania mają największy sens.
To miejsca, w których ma sens obecność konsulatu, gdzie można odebrać kartę
Polaka, brać udział w uroczystościach patriotycznych, składać wnioski o małe granty,
o rozmaitego typu pomoc. Dzięki oszczędnościom, jakie poczyniłem, likwidując
placówki w marginalnych z punktu widzenia polskich interesów miejscach, MSZ miał
środki na otwieranie nowych placówek w miejscach dla nas priorytetowych, takich
jak Winnica. Właśnie w takich miejscach dyplomacja polonijna staje się czynnikiem
narodowotwórczym. Ale czy – zapytałby sceptyk – działanie na rzecz takich wspólnot,
współpraca z nimi, może mieć znaczenie polityczne czy strategiczne dla Polski? Cóż,
ówczesny mer Winnicy, Wołodymyr Hrojsman, jako wicepremier Ukrainy wdrożył tam
reformę samorządową opartą na polskich wzorach. Dziś jest premierem Ukrainy.
Świadomie używam sformułowania „współpraca”, bo zasadniczą zmianą, jakiej
chciałem dokonać w relacjach z Polonią, było odejście od stosunków opartych na
pytaniu: „Co Polska może dla Ciebie zrobić?” w stronę relacji: „Co Ty możesz zrobić
dla Polski?”. Dodałbym jeszcze jedno zdanie: „I jak Polska może Ci w tym pomóc?”.

Współpraca i priorytety
Czasami bez wprowadzenia rozwiązań systemowych nie ma co liczyć na dalekosiężne
efekty. Od początku kadencji zabiegałem, aby usunąć anomalię w naszym systemie
finansowania diaspory, jaką był fakt, że odpowiedzialność za pracę z Polonią
ponosił MSZ, a środki rozdzielał Senat RP. Byłem i jestem zwolennikiem Senatu,
gdzie zarówno format naszych przedstawicieli, jak i jakość debat są wyższe.
W porozumieniu z marszałkiem Bogdanem Borusewiczem wprowadziliśmy zwyczaj,
że wyjeżdżający na placówki ambasadorowie RP przedstawiali swój program działania
przed komisją spraw zagranicznych Senatu. Wspierałem pomysł wyboru senatorów
w okręgach zagranicznych, którzy reprezentowaliby diasporę. Ale system, w którym
władza ustawodawcza dysponuje środkami na działania władzy wykonawczej, był
niekonstytucyjny i nieefektywny. Absurdem było to, że ministerstwo odpowiada,
a Senat ma pieniądze. I te pieniądze wydaje głównie poprzez zaprzyjaźnione fundacje
w okręgach wyborczych panów senatorów. Tymczasem MSZ, poprzez sieć konsulatów,
ma niezbędną wiedzę o faktycznych potrzebach naszych rodaków. Przeprawa z Senatem
w tej sprawie była jedną z trudniejszych, ale wprowadzony w to miejsce system
konkursów na projekty szybko dał lepsze rezultaty.
System senacki pozwalał na to, by niemal każdemu „coś” skapnęło. Gdy MSZ przejął
odpowiedzialność za rozdział środków, został zalany wnioskami, które trzeba było
odrzucić, a które „tradycyjnie” były przez Senat finansowane. Niektóre z nich były po
prostu absurdalne. Laptopy dla harcerzy, którzy na obóz zapraszali młodzież polonijną.
Niektóre ulubione przez zacnych senatorów drużyny harcerskie czy fundacje, które
potrafiły napisać list do Senatu, nie potrafiły napisać profesjonalnie uzasadnionego
wniosku. Jednak po jakimś czasie poważniejsze organizacje polonijne doceniły to nowe
podejście. Wyrwaliśmy się z inercji, która powodowała, że poprzednio można było
z Polski dostać symboliczne środki na nieambitne inicjatywy. Przeszliśmy do systemu,
w którym, co prawda, trzeba spełnić jakieś wymogi, ale można liczyć na konkretne
wsparcie. To sytuacja korzystniejsza dla tych, którzy mają najlepsze pomysły.
Wraz z przeniesieniem środków z senatu do MSZ – dzięki czemu mogliśmy
zwielokrotnić fundusze, którymi dysponują konsulaty – wdrożyliśmy nową, bardziej
konsultacyjną filozofię ich rozdzielania. Przy ambasadorach utworzono Polonijne Rady
Konsultacyjne – grupy, które spotykają się kilka razy w roku, są złożone z przywódców
społeczności, a nie tylko przywódców organizacji (w wielu krajach to wcale nie jest
tożsame). Konsulowie mieli odtąd spore środki na mikrogranty. Natomiast na większe
projekty polonijne finansowane z Centrali MSZ rozpisywane są ogólnoświatowe
konkursy oceniane przez jury, do którego zaprosiłem senatorów i przedstawicieli
wszystkich klubów sejmowych. Liczba zgłaszanych projektów lawinowo wzrosła.
W pierwszym roku funkcjonowania do systemu złożono w MSZ 201 projektów. W roku
2014 – już 372 projekty, a w następnym – 433. Większość z przyznawanych środków
trafia do naszych wschodnich sąsiadów – głównie na Ukrainę. Wiele spośród nich to
inicjatywy innowacyjne i ciekawe. Oznaczało to także, że przy tej samej ilości środków
więcej było też niezadowolonych, bo liczba odrzuconych wniosków automatycznie
wzrosła.
Naszymi priorytetami stały się: edukacja Polonii i Polaków za granicą, w tym
kształcenie młodzieży polonijnej w Polsce, promocja Polski i spraw polskich,
mobilizacja do aktywności we wszelkich dziedzinach życia w państwach zamieszkania
(w ekonomii, kulturze, sztuce), współpraca gospodarcza państw zamieszkania naszych
rodaków z Polską. Ważne zawsze były także działania na rzecz powrotów Polaków do
ojczyzny. Jednak najważniejszą rewolucją było to, że zamierzaliśmy traktować nasze
priorytety poważnie. Dla wielu organizacji polonijnych to był szok.
Modernizacja modelu wsparcia Polonii na Wschodzie zbiegła się zresztą z modą
na polskość na terenach Pierwszej Rzeczpospolitej i szerzej, w krajach byłego ZSRR.
Obawiam się, że ta moda mniej miała wspólnego z sentymentem do kraju przodków,
a więcej z polskim sukcesem gospodarczym, a co za tym idzie, wyższym poziomem
zarobków. Kolejnym impulsem było nasze członkostwo w Unii Europejskiej i możliwość
uzyskania paszportu dającego prawo do zamieszkania i zatrudnienia w całej Europie.
Klasycznym przykładem różnicy w podejściu były losy Domu Polonii na zamku
biskupów płockich w Pułtusku. Zamek, odbudowany jeszcze w latach 80., przez wiele
lat zachował niepowtarzalny klimat schyłkowej komuny: w sieni salcesony na podłodze,
na ścianach Księstwo Warszawskie, pseudozabytkowe meble, landszafty, niespieszni
kelnerzy. Czas jakby zatrzymał się w epoce, gdy komunistyczna władza chciała się
bratać z niektórymi działaczami polonijnymi i gotowa była za to zapłacić. W latach
90. i później, przy schabowym i wódeczce, działacze nadal chętnie się spotykali, aby
promować polskość poprzez zorganizowanie kolejnych konferencji z ich udziałem.
Utrzymanie pustawego gmachu i sennej restauracji kosztowało Wspólnotę Polską
kilkaset tysięcy złotych rocznie, no ale przecież patriotyzmu nie można przeliczać
na pieniądze. Tymczasem Polska się rozwinęła i zmodernizowano drogę do Pułtuska,
co oznaczało, że można tam było dojechać z Warszawy nie w półtorej godziny,
ale w 45 minut. Zamek stał się potencjalnie jedną z najatrakcyjniejszych lokalizacji
przemysłu ślubno-konferencyjnego wokół Warszawy. Dopiero moje rozmowy z szefem
Wspólnoty Polskiej, Longinem Komołowskim, z którym znaliśmy się jeszcze z czasów
AWS, zaczęły dawać rezultaty. Na takiej perełce jak zamek w Pułtusku Wspólnota
Polska powinna zarabiać krocie, uczynić z niego fabrykę działalności polonijnej
promieniującej na cały świat. I naprawdę nie ma sprzeczności między patriotyzmem
a gospodarnym wykorzystywaniem naszych zasobów.
Najważniejszym nośnikiem naszej tożsamości i kultury jest naturalnie język. Niby
to banał, ale nie wszyscy z nas zdają sobie sprawę z tego, jak nietypowy jest polski.
Wszyscy wiedzą, że trudny jest fiński, arabski czy chiński, ale wyczytałem gdzieś, że
na mniej więcej sześć tysięcy języków na świecie nasz jest jednym z najtrudniejszych.
Nie spotkałem jeszcze obcokrajowca, który by mówił po polsku jak Polak, a przecież
i nam zdarzają się błędy językowe. A więc podtrzymanie znajomości języka u dzieci
wychowywanych za granicą jest najprostszym testem patriotyzmu. I odwrotnie. Żeby
nie wiem jak nacjonalistycznych poglądów ktoś nie wyrażał, komentując jakąś sprawę
na Facebooku ze Slough w Anglii czy z Chicago, a swoich dzieci po polsku mówić
nie nauczył, dla mnie patriotą jest bardziej deklaratywnym niż faktycznym. Dzieci
są chłonne i wystarczy, że wiedzą, z którym rodzicem rozmawiać w którym języku,
przychodzi im to naturalnie. Jest to wielki dar – dać im dodatkowy język, prawie
bez wysiłku. Ambitniejsi mogą naśladować dawne arystokratyczne rody i całą rodziną
rozmawiać w różnych językach w różne dni tygodnia. Polski jest dziś atutem przy
pracy w wielkich korporacjach, które często mają swe regionalne siedziby właśnie
w Warszawie. Daje też otwarcie na pobratymczą społeczność ponad dwustu milionów
ludzi, z którymi jako tako dogadujemy się w języku „ogólnosłowiańskim”. Niestety
duża część naszych rodaków nie uczy dzieci polskiego i potem świeci oczyma, gdy
podczas podróży do Polski nie potrafią się one dogadać z dziadkami.
Decyzje o tym, w jakiej kulturze wychowywać swoje pociechy, to naturalnie wybory
rodzinne, w mieszanych małżeństwa czasami niełatwe. Państwo polskie może pomóc
poprzez wpływ na sensowną organizację szkolnictwa polskiego za granicą. System
odziedziczony po PRL wynikał z separacji – ba, wrogości – pomiędzy ambasadą
i konsulatem PRL a niepodległościową przeważnie diasporą. Szkółki przyambasadzkie
były zagranicznymi szkołami kształcącymi dzieci dyplomatów w tym samym zakresie
i według tego samego programu co w komunistycznej Polsce. Ministerstwo Edukacji
Narodowej wydaje na ten cel około 40 milionów złotych. Te pieniądze idą na kilkaset,
może kilka tysięcy dzieci. To znaczy grupa wybrańców, zazwyczaj towarzysko lub
zawodowo związana z samą placówką, otrzymuje na koszt polskiego podatnika pełne
polskie wykształcenie. I oczywiście ta grupa rodziców, zazwyczaj inspirowana przez
nauczycieli, przeważnie małżonki dyplomatów, opiera się zmianom korzystnego dla
nich systemu. Tymczasem setki tysięcy polskich emigrantów zarobkowych przez lata
pozostawiono bez wsparcia. Gdy stawką jest tożsamość setek tysięcy polskich dzieci,
nie może zwyciężać wąski interes wpływowych grupek przywiązanych do przywileju
jeszcze z czasów PRL. Polskie wykształcenie powinno docierać do wszystkich polskich
dzieci, których rodzice chcą je wychować w polskiej tożsamości. Sposoby osiągnięcia
tego celu zależą od kraju osiedlenia. Niektóre państwa są tak szczodre, że na
prośbę nawet niewielkiej grupy rodziców organizują zajęcia z języka ojczystego na
własny koszt. W innych władze skłonne są udostępnić pomieszczenia klasowe, pod
warunkiem że rodzice zorganizują nauczyciela. W jeszcze innych silne są tradycje
szkółek sobotnich lub niedzielnych. A na przykład w Wielkiej Brytanii, dzięki historii
polskiej diaspory sięgającej drugiej wojny światowej, nieprzerwanie istnieje prężna
Macierz Szkolna, która sama jest w stanie zorganizować polskie szkolnictwo na całych
obszarach kraju, adekwatnie do wsparcia finansowego. Wspólnym mianownikiem jest
to, że prawie zawsze inicjatywy rodziców są skuteczne wtedy, gdy wspiera je konsul
z choćby niewielką sumą pieniędzy. Nie pomogła nawet oferta utworzenia korpusu
konsulów edukacyjnych wyłonionych z personelu MEN, których jedynym zadaniem
byłoby wspieranie polskiego szkolnictwa i nauki polskiego języka.
Postęp, jaki udało się osiągnąć, polegał na tym, że egzaminy ze znajomości języka
polskiego nie musiały już być oceniane przez komisję przysyłaną każdorazowo z kraju.
Skończyły się więc już takie absurdy jak wysyłanie do Tokio trzech profesorów,
żeby egzaminowali dwóch kandydatów. Teraz komisja może być sformowana lokalnie,
dzięki czemu można – dajmy na to w londyńskim POSK – zdać egzamin z języka
polskiego i dostać honorowane wszędzie świadectwo jego znajomości. Sprawa niby
drobna, ale ważna. Ale sposób wydawania budżetu MEN na naukę Polaków za granicą
jest nadal postpeerelowski, niesprawiedliwy i kompletnie nieprzystający do realiów
masowej migracji Polaków.

Opieka
Innym przeżytkiem PRL jest nadopiekuńczość naszych przepisów konsularnych
i wynikające z niej cwaniactwo niektórych naszych rodaków. Z czasów słusznie
minionych pochodzi przekonanie, że gdy Polak wyjeżdża za granicę, staje się ofiarą
krwiożerczych kapitalistów. Nie mając wymienialnej waluty, o kartach kredytowych
nie wspominając, jest zdany na łaskę i niełaskę socjalistycznej ojczyzny. Z czasów
PRL pochodzi system pożyczek konsularnych. Teoretycznie to pieniądze, które można
pożyczyć od konsula, jeśli się znajdzie w dużych tarapatach – straci portfel, paszport
w jakichś nadzwyczajnych okolicznościach i trzeba pożyczyć pieniądze na powrót do
kraju. To instytucja wyjątkowa – w większości konsulatów innych państw takiemu
delikwentowi wręczono by telefon, mówiąc: „O, współczujemy. Proszę, zadzwoń
do rodziny, niech ci przyślą pieniądze. Przelewem”. A u nas, gdy tylko wpisze się
w wyszukiwarkę termin „pożyczka konsularna”, pojawi się cała lista stron z poradami…
jak jej nie spłacić. Jeszcze jako wiceminister spraw zagranicznych próbowałem z tym
walczyć poprzez składanie indywidualnych pozwów przeciwko tak przedsiębiorczym
podróżnikom.
Zresztą wyobrażenie o tym, co państwo powinno robić dla rodaka za granicą, jest
ekspansywne. Nasi konsulowie odbierają telefony z pytaniami w stylu: „Panie konsulu,
stoję w korku na tej ich autostradzie. Proszę coś zrobić”. Albo – zaręczam, że to
autentyczna historia: „Panie konsulu, jakie by pan polecił dobre agencje towarzyskie?”.
A rzeczywistość jest taka, że przy 30 milionach przekroczeń granicy rocznie służba
konsularna nie jest w stanie spełnić wszystkich oczekiwań naszych rodaków.
Termin „opieka konsularna” powinien być zarezerwowany dla poważnych
przypadków. Na przykład dla opieki nad polskimi więźniami za granicą. Są to
czasami osoby nadal wzbudzające pasje polityczne, jak Janusz Waluś, bohater polskich
faszystów, który zamordował przywódcę południowoafrykańskich komunistów Chrisa
Haniego. Nasi obywatele są skazywani za przemyt narkotyków, morderstwa, kradzieże
i rozboje. Czasami są to osoby o podwójnym obywatelstwie i dopiero trafiając do
więzienia, przypominają sobie o tym, że mają także polski paszport, i proszą o opiekę
konsularną. Nie jest ich tak wielu, ale opieka nad każdą z takich osób to zadanie bardzo
pracochłonne. Trzeba im zawieźć pocztę, gazety, porozmawiać z nimi, po prostu się
nimi interesować. Zarówno winnymi, jak i tymi, którzy mieli pecha.
Kilka lat temu zostałem zaproszony na tradycyjne polskie wesele. Już po kilku
toastach na cześć państwa młodych podszedł do mnie pan w średnim wieku i mówi:
„Pan nie wie, kim jestem, ale ja wiem, kim pan jest” – zaczął, jakby szykował
się do politycznej tyrady, więc poczułem się niezbyt komfortowo. „Nazywam się
Robert Czarkowski. Kiedyś siedziałem w panamskim więzieniu. Rzekomo za przemyt
narkotyków i szpiegostwo. I wiem, że pan 15 lat temu jako wiceminister intensywnie
zajmował się moją sprawą i doprowadził do tego, że zostałem zwolniony”. Rozejrzał
się po sali i zawołał do siebie kilkuletnią dziewczynkę. „Chciałem panu przedstawić
moją córeczkę. Mam ją dzięki temu, że nie zgniłem wtedy w tym panamskim więzieniu.
Bardzo panu dziękuję”. W takich momentach czuję, że zaangażowanie w politykę było
tego warte.
Właśnie na takie problemy trzeba mieć rezerwy finansowe. Tylko połowicznym
sukcesem zakończyła się sprawa Rafała Pietrzaka, którego jeszcze w 1996 roku
oskarżono w Teksasie o wykorzystanie seksualne czteroletniej pasierbicy. Sprawa
zaczęła się, gdy Pietrzak obmył dziecko po wypadku rowerowym „także w miejscach
intymnych”. Amerykańska Służba Ochrony Dziecka, mimo protestów matki i samej
dziewczynki, skierowała sprawę do prokuratury i Pietrzaka skazano na 30 lat. Dobre
kancelarie stronią od spraw wstydliwych obyczajowo, a sam Pietrzak mówił po
angielsku gorzej, niż mu się wydawało. Sam w więzieniu stał się ofiarą przemocy
seksualnej. Dzięki wysiłkom Polonii i konsulatu w Los Angeles wyszedł na wolność,
ale dopiero po 15 latach. Amerykański sen bywa koszmarem.
Tym większą przyjemnością było dla mnie złożenie podpisu na decyzji
o przyznaniu pewnemu prawnikowi z Kanady 30 tysięcy dolarów zwrotu kosztów
za interwencję w sprawie Roberta Dziekańskiego, który w 2007 roku wylądował na
lotnisku i zmęczony, zdezorientowany krążył godzinami pomiędzy budkami odprawy
paszportowej a taśmami bagażowymi, mimo że na hali przylotów czekała na niego
matka. W końcu zainteresowała się nim lotniskowa policja, która zamiast pomóc
mu znaleźć tłumacza, potraktowała go paralizatorami, co doprowadziło do zawału.
W pierwszym rozstrzygnięciu sprawę po prostu zamieciono pod dywan, a policjanci
zostali uniewinnieni. Ten prawnik – całkowicie bezinteresownie – podjął sprawę,
doprowadził do powstania speckomisji, która odnalazła nagranie z monitoringu.
Wynikało z niego, że zastosowanie przemocy było nieuzasadnione. Dzięki solidarnej
postawie polskich mediów, kanadyjskich prawników i polskiego MSZ policjantów
ukarano, także za kłamstwa w śledztwie, a sama policja zmieniła wewnętrzne procedury.
Dzięki takim wygranym sprawom roznosi się fama, że znęcanie się nad Polakami nie
uchodzi na sucho.

Silna Polonia
Nasza diaspora miewa wielką siłę. To truizm oczywiście. Ale nic nie uświadomiło mi tej
prawdy bardziej niż debata oksfordzka, którą organizowałem i w której wziąłem udział
jako dwudziestoletni chłopak, w jednym z najczarniejszych okresów naszej najnowszej
historii w czasie stanu wojennego. Tematem debaty było: „Czy wymuszona stabilność
w Polsce jest warunkiem zachowania pokoju w Europie?”. Leszek Kołakowski, Timothy
Garton Ash i ja byliśmy po stronie obalającej tę tezę. Wygraliśmy i całe wydarzenie było
wielkim sukcesem, jedną z lepszych debat na Oxford Union, ale – bez zaskoczenia –
stanu wojennego w Polsce to nie zakończyło. Byłem, prawdę powiedziawszy, trochę
całą tą debatą przygnębiony. To był taki czas, że na poważnie zastanawiałem się, czy
zobaczę jeszcze kiedyś swoich rodziców. Ale wszystko jest względne, w tym dylematy
czasów PRL. Po zakończeniu debaty podeszli do mnie starsi państwo. Wyglądali na
małżeństwo. Nie wiem, czy wyczuli mój nastrój, czy może mój spuszczony wzrok
odczytali jako badawcze spojrzenie na pozbawione obrączek dłonie. Dość powiedzieć,
że starszy pan podniósł rękę swojej żony i swoją i powiedział: „Nie mamy obrączek.
Rozumie pan? Wie pan dlaczego? Bo ja kopałem rudę złota na Kołymie i wtedy z żoną
przysięgliśmy sobie, że jeśli się stamtąd wydostaniemy, to nigdy już nie dotkniemy
złota”. Natychmiast zrozumiałem jego przesłanie. Przetrwaliśmy Kołymę, przetrwamy
i to. Z takiej siły warto czerpać.
Dla Polski strategicznym celem we współpracy z diasporą jest oczywiście uzyskanie
skutecznego poparcia dla polskiej racji stanu i polskiej polityki zagranicznej oraz
skorzystanie z potencjału Polonii i Polaków za granicą do promocji Polski i budowy
jej pozytywnego wizerunku w świecie. Diaspora najlepiej wie, jakie są jej potrzeby,
ale jakie są potrzeby Polski – to wiedzieć powinniśmy my. Zaspokajamy je przecież
funduszami pochodzącymi od polskich podatników i na ich rzecz powinny one działać.
Jeśli nasi rodacy będą nas w tym wspierać, to wspólne działania będą po prostu bardziej
skuteczne. W założeniu powinna to być sytuacja win-win, w której skorzysta nie tylko
polski podatnik, lecz także diaspora, której pozycja w kraju zamieszkania wzrośnie.
Są chyba dwa przykłady doskonale funkcjonujących wspólnot polonijnych, które
mogą się pochwalić skutecznością swoich działań i dużym wpływem na rzeczywistość
w kraju zamieszkania. Pierwszą z nich jest Polonia kanadyjska. Jak już wspomniałem,
przewodniczący Kongresu Polaków w Kanadzie był przez parę lat kongresmenem
z ramienia rządzącej partii i głównym doradcą premiera do spraw środkowoeuropejskich.
To już realny wpływ. Tym bardziej razi potworna nieskuteczność Polonii z kraju na
południe od Kanady, gdzie ciągle żyje duch Karola Rozmarka. W ostatnich wyborach
prezydenckich główne organizacje polonijne poparły Donalda Trumpa, gdy ten obiecał
zniesienie wiz dla Polaków „w ciągu dwóch tygodni od objęcia urzędu”. Słowa
dotrzymał, tak jak wszyscy jego poprzednicy.
Wszelkie uogólnienia na temat Polonii i Polaków za granicą rozbijają się o ścianę
faktów w poszczególnych krajach ich zamieszkiwania. A fakty są nieprzewidywalne
i zaskakujące. I tak na przykład na Litwie, gdzie Polacy mają relatywnie największą
siłę polityczną, zmagają się jednocześnie z największymi problemami i nie dają
rady spełnić podstawowych potrzeb swoich wyborców. A na drugim końcu świata,
w Brazylii, Polacy są członkami rządu, generałami w siłach zbrojnych, bez żadnych
problemów politycznych. Oczywiście poziom ambicji obu społeczności jest inny. Nasi
rodacy w Brazylii są całkowicie zasymilowani, często nie znają języka polskiego, ale
jednak odczuwają związek z Polską.
Tożsamość osób wywodzących się z Polski nie pasuje do wzoru Polaka katolika,
który pojawił się po rozbiorach, z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze,
identyfikacja z Polską jest kwestią proporcji, a nie zerojedynkową – od jednoznacznej,
po ledwie odczuwalną świadomość pochodzenia z naszej części Europy. Pamiętajmy,
że miliony przybyszy do Nowego Świata przez z górą wiek do pierwszej wojny
światowej do dokumentów imigracyjnych jako kraj pochodzenia mieli wpisywane
nazwy państw zaborczych. Nieuświadomiony Amerykanin żydowskiego pochodzenia,
którego rodzina wybyła na przełomie XIX i XX wieku z Wilna albo Brześcia,
przeważnie uważa, że wyjechali z Rosji. Po drugie, sentyment do Polski wcale nie musi
wynikać z wyznania. Na przykład Polacy i Żydzi emigrowali do Stanów Zjednoczonych
z tych samych zubożałych miasteczek dawnej Rzeczpospolitej z podobnych powodów.
Potem tak się od siebie oddalili, że dziś dla jednych i drugich odkryciem bywa
dziedzictwo kilkuset lat wspólnej historii, na przykład to, że nie wiadomo, gdzie
się kończy kuchnia polska, a gdzie zaczyna żydowska. Prowadzi to zarówno do
konfliktów, jak i do wzruszających opowieści. Ministerialne służby prasowe podesłały
mi któregoś dnia blog w konserwatywnym nowojorskim portalu National Review
Online autorstwa Daniela Pipesa – syna wybitnego historyka i sowietologa Richarda.
Zawierał on anegdotę o tym, jak Daniel położył na ladzie w recepcji paryskiego hotelu
swój paszport i zapytano go: „Do you speak English?”. Paszport był polski. Daniel,
Amerykanin od urodzenia, wystąpił o niego, bo okazało się, że dla córek studia
w Europie będą korzystniejsze z polskim paszportem niż z amerykańskim. Zakończył
wpis słowami: „To, co zaczęło się jako zwykłe wygodnictwo i formalność, w końcu
okazało się czymś, co miało istotny wpływ na moją tożsamość”.
Morał z tego taki, że powinniśmy przemyśleć definicję polskiej diaspory. Polacy
za granicą nie dają się wepchnąć w toporną sztampę, a próba takiego narzucenia
tożsamości byłaby nieproduktywna lub wręcz obraźliwa. Nie służyłaby też naszym
interesom, gdyż to często ludzie o luźniejszych związkach z Polską są najbardziej
wpływowi w swoich miejscach zamieszkania. Zamiast więc zawężać do plemiennego
jądra definicję polskości, powinniśmy ją poszerzać, budować świadomość polskości
także wśród osób, których zainteresowanie Polską nie jest podyktowane li tylko
etniczną czy religijną tożsamością.
W 2014 roku zainicjowałem nowy zwyczaj, mianowicie exposé polonijne na
forum Senatu. Sprawy Polonii siłą rzeczy schodziły na dalszy plan w przemówieniu
o najważniejszych kwestiach międzynarodowych na forum Sejmu. Było to w okresie,
gdy finansowanie polityki polonijnej wróciło, zgodnie z trójpodziałem władz
i z przedwojennym wzorem, do MSZ, ale chciałem, aby Senat mógł pełnić swoją
funkcję nadzorczą wobec polityki polonijnej właśnie poprzez dyskusję z tezami exposé
polonijnego. Poza szczegółowym sprawozdaniem zaproponowałem w nim nowy
pomysł:

W programie (współpracy z Polonią) proponujemy nowość, a mianowicie to, aby


w miejsce pojęcia „Polonia i Polacy za granicą” zacząć konsekwentnie stosować
nowe pojęcie „diaspora polska” czy „diaspora narodowa”. Sformułowanie to
rozpowszechnione jest w nazewnictwie światowym, zwłaszcza w grupie języków
słowiańskich. Naszym oddziaływaniem chcemy objąć wszystkich tych, którzy czują
sentyment do Polski lub mają związki rodzinne lub historyczne z ziemiami historycznej
Rzeczypospolitej. Diaspora polska to zatem wszyscy, którzy Polsce dobrze życzą.

Czujną uwagę zwrócił na to senator Grzegorz Bierecki, który poprosił mnie


z przekąsem, abym powiedział, jakie to mniejszości z terenów dawnej Rzeczpospolitej
chciałbym pomieścić w pojęciu „diaspora narodowa”. Odniosłem wrażenie, że
zaskoczyłem go, mówiąc otwarcie, że chodzi głównie o Żydów, z których większość,
przynajmniej tych mieszkających w USA, pochodzi z dawnej Polski. Myśl, że zamiast
z nimi walczyć, lepiej byłoby ich przekonać, że w pewnym sensie są Polakami, była
jeszcze zbyt nowatorska.
Już po odejściu z rządu, przygotowując się do wygłoszenia wykładu w Norweskim
Instytucie Noblowskim w Oslo, odkryłem, że moja definicja diaspory nie była tak
oryginalna, jak mi się wydawało. Na przykład Wikipedia w haśle „Lista laureatów
Nagrody Nobla związanych z Polską” zamieszcza 17 nazwisk: poza powszechnie
znanymi także urodzonego w Strzelnie, w ziemi bydgoskiej, Alberta Michelsona,
urodzonego w Galicji Izydora Izaaca Rabiego (obydwaj otrzymali nagrodę w dziedzinie
fizyki), Kujawianina Tadeusza Reichsteina (fizjologia i medycyna), wilnianina
Andrew Schally’ego (fizjologia i medycyna), Menachema Begina z Brześcia (nagroda
pokojowa), Mazowszanina Izaaca Bashevisa Singera (literatura), pochodzącego
ze Złoczowa Roalda Hoffmana (chemia), urodzonego w Dąbrowicy na Ukrainie
Georges’a Charpaka (fizyka), warszawianina Józefa Rotblata (nagroda pokojowa),
Szimona Peresa (nagroda pokojowa) oraz pochodzącego z Kongresówki Leonida
Hurwicza (ekonomia). Niezła promocja naszej nauki, gdybyśmy tylko przestali ich
wykluczać z „naszości” ze względu na wyznanie.
Silna Polonia, która dobrze funkcjonuje w krajach zamieszkania, jest wiarygodna
jako partner dla ich społeczeństw i władz, może być naszym najskuteczniejszym
sojusznikiem. Tym bardziej oczywista staje się potrzeba odwołania nie tylko do
potencjału tradycyjnych organizacji polonijnych, lecz także do – znacznie liczniejszej –
Polonii niezrzeszonej, a nawet do – jeszcze liczniejszej – Polonii nieznającej już języka
polskiego. Ta Polonia znakomicie wrosła w otaczające ją społeczności, często osiąga
wysoki status i cieszy się dużą wiarygodnością. Nie zapomniała jednak o ojczyźnie
przodków i chciałaby uczynić dla kraju coś pożytecznego.
Kraje sukcesu to kraje, do których się emigruje, a nie kraje, z których się wyjeżdża.
Według tego zgrubnego standardu Polska przez ostatnie 300 lat była krajem, który
innym dostarczał rąk do pracy, umysłów i talentów. Z przymusu lub dobrowolnie Polacy
decydowali, że nie mogą lub nie chcą nadal mieszkać w ojczyźnie. Brutalna prawda
jest taka, że większość z tych, którzy za granicą kupili dom albo wysłali dzieci do
szkoły, do Polski wróci co najwyżej na emeryturę. Procesy asymilacji są nieubłagane.
Najlepszym miernikiem polskiego sukcesu nie jest to, że do Polski zacznie wracać
polska diaspora – choć trzeba o to zabiegać, ale to, aby o przyjazd do Polski zaczęli
zabiegać obcokrajowcy, najlepiej z krajów kompatybilnych kulturowo. Oczywiście
nie wszyscy obcokrajowcy i nie w nieograniczonej liczbie. Sprawa jest oczywiście
skomplikowana i jednorazowe czynniki utrudniają porównania. Na przykład to, że
w akcie przyjaźni brytyjski rząd Tony’ego Blaira otworzył granice Wielkiej Brytanii dla
nowych państw członkowskich UE już w 2004 roku – dzięki czemu każdy, kto chciał
spróbować szczęścia za granicą, trafił do jego kraju – 12 lat później przyczyniło się
do głosowania za wyjściem z Unii Europejskiej. Kolejnym czynnikiem jest to, że jako
kraj na dorobku graniczymy z Niemcami, jednym z najbogatszych krajów UE, który
w dodatku w ostatnich latach przeżywa wyjątkową koniunkturę. Gdybyśmy za sąsiadów
mieli Hiszpanię czy Portugalię, których poziom dochodów niemal dogoniliśmy, nasze
samopoczucie, ale i skłonność do wyjazdu z kraju, byłyby inne.
Bilans migracji nadal jest dla Polski niekorzystny. W globalnej konkurencji
o produktywnych obywateli wciąż przegrywamy. Ale długofalowe trendy się
poprawiły. Z każdym procentem doganiania Europy Zachodniej w szacunku PKB na
głowę mieszkańca, a co za tym idzie – wyrównywania poziomu płac, bodziec do
wyjazdu maleje. Im większy udział naszego handlu i inwestycji w gospodarce świata,
tym większa atrakcyjność zatrudniania członków polskiej diaspory w światowych
korporacjach. Im silniejsza gospodarka Unii Europejskiej, tym większa atrakcyjność
unijnego paszportu dla członków diaspor europejskich rozsianych po świecie. Przy
zachowaniu pokoju, integracji z Zachodem i wzrostu gospodarczego wyższego od
naszych partnerów atrakcyjność Polski z każdą dekadą będzie rosła, a liczba obywateli
wyjeżdżających z Polski – malała.
Ale jak nie samym chlebem człowiek żyje, tak i decyzje o pozostaniu, wyjeździe
lub powrocie nie są decyzjami czysto ekonomicznymi. Szczególnie dla ludzi młodych
i wykształconych, dla których świat stoi otworem, ważna jest też atmosfera. Partnerskie
stosunki w pracy, pozytywne emocje międzyludzkie, sprawność państwa, prorodzinny
ekosystem, otwartość na różnice światopoglądowe i lifestylowe, a nawet to, czy kraj
jest cool. Jeśli chcemy, aby Polska, jak dawniej, przyciągała obietnicą sukcesu, to nie
możemy zamykać się w okowach jedynie słusznej ideologii czy religii. Jak nie ma dziś
jednego wzoru prawdziwego Anglika, Szweda czy Niemca, tak państwo nie może już
wtłaczać ludzi w jedynie słuszny kaftan plemiennej tożsamości. Wielkim krajem jest
nie ten, który szczuje na obcych, lecz ten, w którym obcy chcą być tacy jak my. Jeśli
chcemy odnieść sukces w zglobalizowanym świecie, to sami musimy się stać bardziej
światowi.
10. Ambasadorowie i konsulowie

J
ednym z najstarszych dowcipów o dyplomacji jest ten, w którym dwa rekiny krążą
w morzu i jeden pyta drugiego:
„A ty kogo najbardziej lubisz zjadać?”
„Ja? No wiesz, najchętniej to dyplomatów”.
„Czemu dyplomatów?”
„Bo kręgosłupy mają miękkie, a żołądki pełne koniaku”.
W popularnych wyobrażeniach dyplomata nadal pokutuje jako ktoś, kto we fraku
i z kieliszkiem szampana w ręku robi tajemnicze miny. Rzeczywistość bywa diametralnie
inna, jak się przekonał nasz ambasador w Iraku, gdy 3 października 2007 roku
wiozący go konwój został zaatakowany improwizowanym ładunkiem wybuchowym
i ostrzelany. Ambasador Edward Pietrzyk, były dowódca wojsk lądowych, został ranny,
a oficer BOR z jego ochrony zginął. Mogło być jeszcze gorzej, gdyby na miejscu nie
pojawili się amerykańscy najemnicy z firmy Blackwater.
Zdrowiem przypłacił też Andrzej Ananicz, zawodowy dyplomata i były szef
Agencji Wywiadu, podczas swej misji w Pakistanie. W maju 2015 roku gospodarze
załadowali do helikoptera Mi-17 grupę ambasadorów wraz z małżonkami, aby pokazać
im malowniczą dolinę Naltar przy granicy z Afganistanem i Chinami. Zamierzano też
uroczyście otworzyć nowy wyciąg narciarski. Czy to w wyniku awarii helikoptera,
czy też w rezultacie trafienia przez rakietę przeciwlotniczą talibów, śmigłowiec spadł
na szkołę, która stanęła w płomieniach. Zginęło dwóch pakistańskich pilotów i żony
ambasadorów Malezji oraz Indonezji. Nasz ambasador i jego żona Zofia mieli więcej
szczęścia.
Nawet gdy życiu naszych dyplomatów nic nie zagraża, to życie na placówce może
być codziennym piekłem. W nieprzyjaznych stolicach – takich jak Mińsk, Pjongjang,
Hawana, Moskwa – każdy dyplomata wie, że żyje na podsłuchu. Każda rozmowa
i każda czynność, nawet najbardziej intymna, może być rejestrowana i wykorzystana
do szantażu. Nie wszyscy wytrzymują stres z tym związany.
Poziom stresu może zależeć nie tylko od sytuacji w danym kraju czy ostrego
reżimu kontrwywiadowczego, ale na przykład od płci ambasadora oraz zainteresowania
wyrażanego przez opinię publiczną. Wszyscy odradzali mi wysłanie kobiety jako
ambasadora do Tokio. Mówiono, że patriarchalna kultura, że nie będzie mogła pójść
z ważnymi Japończykami do baru na whisky, by się czegoś ciekawego dowiedzieć.
Że dwór cesarski się obrazi. Uparłem się i nominowałem na to stanowisko Jadwigę
Rodowicz-Czechowską, drobną japonistkę, autorkę sztuki o Chopinie przeznaczonej
dla tradycyjnego japońskiego teatru. Ryzyko, ale skalkulowane. Chodzi o to, że jeśli się
jest wielkim mocarstwem, ma się broń atomową, lotniskowce czy zasoby strategicznych
surowców, to na ambasadora można wysłać nawet troglodytę, a gospodarze oraz korpus
dyplomatyczny i tak będą go słuchać z uwagą. Natomiast gdy się jest ambasadorem
mniejszego kraju, aby coś znaczyć, trzeba mieć osobowość. Opłaciło się. Miarą pozycji,
jaką pani Jadwiga zdobyła sobie wśród Japończyków, było to, że na premierę jej sztuki
ze skarbca legendarnego Teatru Tessenkai wydobyto zabytkową XVI-wieczną maskę
nō. Zabytki tej miary można u nas znaleźć chyba tylko w skarbcu katedralnym na
Wawelu. Pani Jadwiga wróciła do kraju jako kawaler Orderu Wschodzącego Słońca,
dołączając tym samym do Józefa Piłsudskiego i Edwarda Rydza-Śmigłego. Okazała
się świetnym ambasadorem, choć w Polsce zalała ją fala hejtu w internecie za to,
że – w imieniu i na polecenie całego rządu – podpisała umowę ACTA. Oczywiście
nikt nie poniósł za karygodne słowa żadnej odpowiedzialności, o przeprosinach nie
wspominając. Nikt też nie brał pod uwagę tego, że występowała nie w swoim imieniu,
ale w imieniu Rzeczpospolitej. Polskie media, w szczególności społecznościowe, to
czasami żądny linczu motłoch.
Jadwiga Rodowicz – ambasador Polski w Japonii podczas próby spektaklu „CHOPIN –
NO” teatru Tessenkai z Tokio, 16.02.2011 r.
fot. Jacek Waszkiewicz/ REPORTER

W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej


Najwyższym przedstawicielem państwa polskiego za granicą jest ambasador. Otacza
go państwowa symbolika i uświęcone wiekami tradycji rytuały. Na jego samochodzie
powiewa biało-czerwona flaga, a przybyciu do nowego kraju musi towarzyszyć złożenie
listów uwierzytelniających u głowy państwa. Co zresztą niektórych ambasadorów
przyprawia o zawrót głowy. Jeden z naszych ambasadorów w Londynie szczegółowo
opisał swój dialog z królową Anglii, z którego ewidentnie był bardzo dumny. Depesza
relacjonowała, że im więcej mówił królowej o bieżącej sytuacji politycznej w Polsce,
tym częściej monarchini powtarzała: „Jakie to interesujące”. Nikt biedakowi przed
audiencją nie powiedział, że w żargonie dworskim oznaczało to: „Przestań przynudzać
i już kończ”.
Samo słowo „ambasador” znaczy mniej więcej tyle co „poseł” i zazwyczaj
oznacza szefa misji dyplomatycznej. Stanowisko to wywodzi się wprost z tradycji
wysyłania poselstw do innych krajów. W Drugiej Rzeczpospolitej ambasady nawet
nazywały się oficjalnie „poselstwami”, do dziś jest tak w niektórych językach –
na przykład w rosyjskim. W miarę upływu czasu i wraz z kształtowaniem się
nowoczesnej dyplomacji wiele się jednak zmieniło – dziś ambasador to także ranga
dyplomatyczna. Można więc pracować w Warszawie i być „tytularnym ambasadorem”,
a jednocześnie wielu naszych ambasadorów za granicą nie ma tej „tytularnej”
rangi. Ambasadorów nie wysyła się tylko do krajów, lecz także do instytucji
czy organizacji międzynarodowych takich jak ONZ, Unia Europejska czy NATO,
choć nazywają się wtedy „stałymi przedstawicielami”. Ważne – bo to odegrało
znaczącą rolę w naszej reformie dyplomacji – że ambasador może być akredytowany
w więcej niż jednym kraju. Tak więc ambasador w RPA może reprezentować polskie
interesy także w Namibii, a ambasador w Meksyku odwiedzać również kilka państw
na Karaibach. Wprowadziłem też stanowisko ambasadora wizytującego. Dyplomata
urzęduje w departamencie odpowiedzialnym za dany region w centrali i raz na miesiąc
bądź kwartał odwiedza swój kraj akredytowania. Dla sporej liczby państw, z którymi
mamy sporadyczne interesy, jest to rozwiązanie efektywne. Praktykuje się też to, że
na przykład dyrektor administracyjny dużej placówki regionalnej jest ambasadorem
w pobliskim mniejszym kraju.
Racjonalizacja naszej sieci ambasad obejmowała właśnie stworzenie takich
regionalnych centrów, które reprezentowałyby polskie interesy w więcej niż jednym
kraju. Zamykając kilkanaście placówek w niepriorytetowych regionach na samym
początku urzędowania, zaoszczędzaliśmy około 30 milionów złotych rocznie, które
można było przeznaczyć na modernizację całego resortu. Generalnie nie odczuliśmy
też braku tych zlikwidowanych ambasad – może z wyjątkiem Mongolii czy Senegalu.
Trudno byłoby wymienić trzeci przypadek. Ważną sprawą okazało się też rozbicie
pewnej „segregacji” naszych ambasadorów – na tych, którzy jadą do bezpiecznego,
przyjemnego, zazwyczaj zachodniego kraju, i tych, którzy przenoszą się do
krajów nieprzyjemnych i niebezpiecznych. Segregacji sprzyjał sposób wynagradzania
powiązany z kosztami utrzymania w danym kraju. Ponieważ koszty te zazwyczaj są
mniejsze w krajach biednych, to ambasadorzy do tych krajów – najczęściej oprócz
trudów związanych z daną placówką – cierpieli z powodu mniejszych wynagrodzeń.
Zajęło nam ładnych kilka lat, zanim udało się to zmienić, i dziś placówki powiązane
z trudami służby są dodatkowo wynagradzane.
Dla wielu osób pewną tajemnicę stanowi też to, skąd się nasi ambasadorzy biorą
i jak są powoływani. Ponieważ ambasador nie reprezentuje tylko MSZ, a nawet rządu,
lecz całe państwo, procedura jest celowo skomplikowana. Artykuł 133 Konstytucji
RP jest niby jasny i mówi, że prezydent RP „mianuje i odwołuje pełnomocnych
przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach
międzynarodowych”. Ale decyzje personalne prezydenta wymagają kontrasygnaty
premiera, a ten składa ją na wniosku o mianowanie podpisanym przez ministra
spraw zagranicznych. Między wnioskiem a nominacją jest jeszcze obowiązkowe, choć
niewiążące zaopiniowanie przez sejmową komisję spraw zagranicznych. A potem
jeszcze podpisanie przez prezydenta RP listów uwierzytelniających oraz wspomniane
już przedstawienie planu działania ambasadora na forum komisji spraw zagranicznych
Senatu. A więc ambasadorem ma szansę zostać tylko ktoś, kto uzyska akceptację
wszystkich tych ośrodków.
Nie znaczy to, że nominacje nie bywają kontrowersyjne. Niektóre kontrowersje
wynikają z tego, że wszyscy uczestnicy procesu powoływania ambasadora – a więc
prezydent, premier, minister spraw zagranicznych, a niekiedy także przewodniczący
sejmowej komisji spraw zagranicznych – mają swoich faworytów i chcą pokazać, że
w dyplomacji coś znaczą. Minister siłą rzeczy dąży do kompromisu, który uwzględnia
kandydatury innych ośrodków władzy. Gdy kandydatury są na poziomie, sprawy idą
dość sprawnie. Gorzej bywa, gdy kandydat nie trzyma standardu, albo w okresach
kohabitacji, gdy prezydent i rząd oraz większość sejmowa pochodzą z innych obozów
politycznych. Teoretycznie prezydent może przeforsować każdą kandydaturę, bo bez
jego podpisu na odwołaniu poprzednika, na nominacji następcy oraz na jego listach
uwierzytelniających nikt ambasadorem zostać nie może. Techniki blokady spróbował
w moim okresie prezydent Lech Kaczyński. Aż zebrało się brakujących sto podpisów –
po kilka na placówkę – i opinia publiczna dowiedziała się, że upór prezydenta
paraliżuje działanie polskiej dyplomacji. I wtedy podpisał wszystkie zaległości jak
leci. W praktyce zarówno z Lechem Kaczyńskim, jak i z Bronisławem Komorowskim
negocjowałem ważniejsze nominacje, co często wychodziło służbie na dobre.
Na zgodę z Lechem Kaczyńskim, a wbrew sceptycyzmowi Donalda Tuska,
podpisałem wniosek o mianowanie mojej poprzedniczki, Anny Fotygi, na ambasadora
przy ONZ. Uważałem, po pierwsze, że okazując szacunek swojej poprzedniczce, będę
budował prestiż urzędu, który sprawowałem. Po drugie, chciałem, aby nasi partnerzy
zagraniczni widzieli, że Polska to już taki kraj, gdzie politycy potrafią panować
nad swoimi plemiennymi emocjami. Po trzecie, miałem nadzieję, że taka nominacja
obniży temperaturę sporu nie tylko z pałacem prezydenckim, ale w ogóle z ówczesną
prawicową opozycją. Niestety podczas przesłuchania na sejmowej komisji pani minister
wypsnęło się, że czuje się „poraniona” bieżącą polityką zagraniczną, co zostało
powszechnie uznane za krytykę rządu i MSZ. Powstało wrażenie, że ambasador Fotyga
w Nowym Jorku mogłaby chcieć realizować instrukcje MSZ tylko wtedy, gdy będą
współgrały z poleceniami z pałacu prezydenckiego. Na to już zgodzić się nie mogłem.
Z KPRM też dobiegł pomruk niezadowolenia. Kandydaturę musiałem pozostawić bez
dalszego biegu.
Jeszcze bardziej burzliwy przebieg miało posiedzenie komisji sejmowej, na której
kandydatem na ambasadora w Hiszpanii był ówczesny szef Kancelarii Prezesa Rady
Ministrów Tomasz Arabski. Wiedziałem, że dopóki premierem jest Tusk, Hiszpanie
będą zachwyceni, mając u siebie tak bliskiego współpracownika. Jednym z przyjętych
na świecie wzorów dobrego ambasadora jest właśnie ktoś, kto zna najważniejsze
osoby w państwie, tak aby mógł być pośrednikiem w różnych negocjacjach. Tak jak
na przykład ambasador USA w Polsce, Victor Ashe, który był przyjacielem prezydenta
George’a Busha juniora w czasie studiów na Yale. Poza tym Arabski znany był
z sympatii do Hiszpanii i mówił po hiszpańsku, więc miał predyspozycje na ambasadora
w najlepszym tego słowa znaczeniu. Tusk nie był entuzjastą, antycypowaliśmy też
awanturę – więc wyjątkowo przedstawiłem kandydata na komisji osobiście. Ówczesna
prawicowa opozycja stawiła się w najmocniejszym możliwym składzie, z późniejszymi
ministrami Waszczykowskim i Szczerskim włącznie. I naturalnie nie o zdolności
dyplomatyczne Arabskiego poszło, lecz o jego rzekomą odpowiedzialność za Smoleńsk.
W odpowiedzi na huragan niechęci argumentowałem, że to nie Arabski odpowiadał
za organizację wizyty w Katyniu, lecz Kancelaria Prezydenta RP. Pytałem: „Czy to
Arabski sugerował pilotom, aby schodzić we mgle poniżej dozwolonych minimów?”.
A gdy rwetes sięgnął zenitu, rzuciłem na szalę argument ostateczny: „Skoro panowie
uważają, że w Smoleńsku doszło do zamachu, to w czym jest winny Arabski?”. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że do wylotu do Smoleńska nakłaniał brata Jarosław Kaczyński.
Oczywiście nikogo po drugiej stronie nie przekonałem, bo nie o fakty chodziło, tylko
o chęć zdjęcia części winy za katastrofę smoleńską z głównego pasażera. Politycy PiS
obiecali, i słowa dotrzymali, że Arabski po ich dojściu do władzy będzie pierwszym
odwołanym ambasadorem. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że jego nominacja
była z mojej strony prowokacyjna, ale nie lubię, gdy w XXI wieku pali się na stosie
niewinne czarownice.
W normalnych czasach większość ambasadorów to urzędnicy służby
dyplomatycznej, dla których funkcja ta jest ukoronowaniem kariery. Ale oczywiście do
wielu krajów kieruje się innego rodzaju osoby – do krajów o największym znaczeniu
politycznym, jak Rosja czy USA, czasami warto wysłać polityków. Na placówkach
wojennych, w Iraku czy Afganistanie, albo tam, gdzie realizujemy jakieś nasze ważne
interesy zbrojeniowe, choćby w Turcji czy Wietnamie, sprawdzają się byli wojskowi.
Dobrym dyplomatą okazał się generał Andrzej Tyszkiewicz, którego spotkałem jeszcze
w Babilonie jako dowódcę pierwszej zmiany naszej brygady w Iraku. Doskonale
sprawował swoją funkcję w Bośni i Hercegowinie, potem mianowano go szefem
unijnej misji obserwacyjnej w Gruzji. Celnym pomysłem prezydenta Bronisława
Komorowskiego okazało się mianowanie generała Mieczysława Cieniucha, byłego
szefa Sztabu Generalnego, do Turcji akurat na okres wojny w sąsiedniej Syrii. Oddzielne
kategorie stanowili ambasadorzy dziennikarze. Marcin Bosacki w Kanadzie, Jerzy
Marek Nowakowski na Łotwie czy Zdzisław Raczyński w Armenii umieli odnaleźć się
w nowych rolach.
Wizyta premiera Donalda Tuska u żołnierzy pełniących służbę w Polskim Kontyngencie
Wojskowym w Kabulu w Afganistanie. Oprowadza ambasador RP Jacek Najder,
22.08.2008 r.
fot. Paweł Kula/PAP

Są też kraje, w których pełnienie misji dyplomatycznej jest trudne bez


specjalistycznej wiedzy – Indie czy kraje arabskie – gdzie często wysyła się
naukowców. Sukcesem w Indiach okazał się Piotr Kłodkowski, a jeszcze większym –
nasza ambasador w Rabacie, Joanna Wronecka, o której sami Marokańczycy mówili
mi, że lepiej włada klasycznym arabskim niż oni sami. Nie dziwota, że Unia Europejska
podebrała ją nam później na swojego przedstawiciela w Jordanii. Są też specyficzne
kraje takie jak Watykan, gdzie wszystkie te czynniki są ważne i wówczas najlepiej jest
mieć tam kogoś takiego jak premier Hanna Suchocka. Była ona najdłużej urzędującym
ambasadorem III RP. Przyjemnie było patrzeć, jaką estymą otaczali ją najwyżsi
dostojnicy Watykanu. Wizyty w Rzymie należały do przyjemności także dlatego,
że przy Republice Włoskiej ambasadorem był błyskotliwy intelektualnie Wojciech
Ponikiewski.
Rzadko jednak zastanawiamy się, co to właściwie znaczy być dobrym ambasadorem.
Pierwszym i podstawowym zadaniem ambasadora jest rzetelna informacja. I to nie
ta, którą można wyczytać w pierwszej lepszej gazecie, ale informacja z kręgów
decyzyjnych – politycznych. Celował w tym ambasador w Paryżu Tomasz Orłowski.
Było mu o tyle łatwiej, że jego ambasada, Hôtel de Monaco, to nie tylko najpiękniejsza
polska ambasada, lecz także jedna z najokazalszych w Paryżu. Debiutował w niej sam
Fryderyk Chopin. Gdy do imponujących wnętrz dodać świetnego kucharza i piwniczkę
ze starannie dobranymi winami, to nie dziwota, że tubylcy chcieli naszą placówkę
odwiedzać i że rozwiązywały im się języki. Tomasz Orłowski wyśledził nawet winnicę
produkującą prawdziwego szampana pod marką „Jackowiak”, którego butelki stały
się pożądanym prezentem tak od ambasadora, jak i ode mnie. Jako że Orłowski
był jednocześnie specjalistą od protokołu dyplomatycznego, uznałem go za standard
z Sèvres dyplomaty w klasycznym stylu. Przy tym umiał zręcznie lawirować pomiędzy
ośrodkami władzy w kraju, dzięki czemu mógł skutecznie odegrać rolę koordynatora
międzynarodowych aspektów pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Ambasador nie jest zwykłym urzędnikiem; powinien mieć trochę zmysłu
politycznego. Musi też rozumieć swój własny kraj i umieć wytłumaczyć jego politykę.
Jak już wspomniałem, gospodarze powinni mieć poczucie, że rozmowa z ambasadorem
ma sens, bo reprezentuje on czynniki wysoko postawione we własnym kraju. I dlatego
na przykład proponowałem ambasadę w Moskwie byłemu wicepremierowi Januszowi
Steinhoffowi, a Waszyngton – byłemu ministrowi spraw zagranicznych Andrzejowi
Olechowskiemu. Dobrym ambasadorem politycznym na odpowiedniej rangi placówce
mógł się też okazać Jan Maria Rokita, ale niestety z tego nie skorzystał. I na odwrót:
jeśli VIP z kraju okaże ambasadorowi lekceważenie podczas swojej wizyty – bo na
przykład należy do innej formacji politycznej, ambasador może się pakować. Jeszcze
w czasach Geremka i Bartoszewskiego postrachem naszej służby dyplomatycznej była
z tego powodu marszałek Senatu Alicja Grześkowiak.
Po trzecie, ambasador powinien umieć reprezentować nasze interesy gospodarcze
i dlatego były miejsca, dokąd chętnie delegowałem kandydatów rekomendowanych
przez Ministerstwo Gospodarki, tradycyjnie obsadzane przez koalicyjne PSL.
Większość nominacji przebiegała płynnie, ale do jednego z kandydatów zgłosiłem
zasadnicze zastrzeżenie. „Panie Premierze, to świetny kandydat – próbowałem osłabić
cios – ale niestety nie mówi po angielsku”. „Nie ma problemu” – pewnym głosem
odparował wicepremier Waldemar Pawlak. „Od przyszłego tygodnia będzie mówił”.
Jak głosiła kuluarowa anegdota: trzeba bardzo kochać PSL, aby być z nim w koalicji.
I kochaliśmy.

Placówki
Ambasadą jedyną w swoim rodzaju jest Stałe Przedstawicielstwo Rzeczpospolitej przy
Unii Europejskiej – właściwie przedstawicielstwo Rady Ministrów. Reprezentowane są
tam prawie wszystkie resorty, a liczba spraw tam załatwianych jest ogromna i bardzo
różnorodna. Imigracja, rolnictwo, przemysł, zdrowie – po prostu wszystko. Placówka
ważna, trudna i odpowiedzialna. Jej wybitnym szefem okazał się Jan Tombiński. Niech
najlepszym dowodem jego umiejętności będzie to, że brał udział w uzyskaniu dla Polski
największego budżetu spójnościowego w historii UE, co budziło zawiść w instytucjach
europejskich, a mimo to sama Bruksela później wysłała go na swojego ambasadora do
Kijowa, co się kapitalnie przydało podczas wydarzeń na Majdanie w 2014 roku. Nie
każdy wie, że Tombiński nie tylko znał się na UE, lecz także władał aż siedmioma
językami i wychowuje – uwaga – dziesięcioro dzieci. Naturalnie za tym wybitnym
dyplomatą stała nadzwyczajna i ofiarna żona. Niemniej gdy przyjęli mnie w swojej
olbrzymiej rezydencji w Kijowie, której metraż na członka rodziny musiał spełniać
standardy unijne, pomyślałem, że budżet MSZ mógł tego nie wytrzymać.
Stałe Przedstawicielstwo przy ONZ jest ważne, bo tam spotyka się cały świat.
Rokrocznie we wrześniu, podczas Zgromadzenia Ogólnego, odwiedza je prezydent RP.
Dlatego nie szczędziłem funduszy na nowe biura. W ONZ można w pięć minut nawiązać
kontakt z każdym państwem świata. Jeśli z jakiegoś powodu potrzebujemy poprosić
o poparcie jakieś wyspiarskie państewko usytuowane na Pacyfiku, najłatwiej dokonać
tego właśnie w Nowym Jorku. Nawet jeśli jest tak trudne do znalezienia na mapie
jak słynne San Escobar powołane do życia przez ministra Witolda Waszczykowskiego.
Jako ambasador przy ONZ wyróżnił się Bogusław Winid, który doprowadził do
dobrego wyniku w głosowaniu nad wyborem Polski na niestałego członka Rady
Bezpieczeństwa na lata 2018–2019. We wrześniu 2017 roku, tuż po zakończonym
sukcesem głosowaniu, minister Waszczykowski ogłosił, że zostanie odwołany, bo „nie
ma kompetencji” do zajmowania się ONZ.
Ambasada przy Sojuszu Północnoatlantyckim to z kolei miejsce realizacji naszych
najbardziej podstawowych strategicznych interesów bezpieczeństwa i tam staraliśmy
się wysyłać dyplomatów z zacięciem wojskowym, najchętniej byłych wiceministrów
obrony. Robert Kupiecki, wspomniany już Bogusław Winid czy Jacek Najder należą do
najwybitniejszych przedstawicieli pokolenia solidarnościowego polskiej dyplomacji.
Latami ciężkiej pracy doprowadzili najpierw do przyjęcia Polski do Sojuszu, a potem
do tego, aby nasze członkostwo wreszcie stało się faktem wojskowym. Każda Rada
NATO, każde negocjacje dokumentów politycznych i wywiadowczych, każda wizyta
rady ambasadorów w Polsce przyczyniały się do tego, że w końcu Polska nie tylko jest
objęta planami ewentualnościowymi na czas kryzysu i wojny, lecz także plany te są
ćwiczone u nas i z każdym rokiem tężeje infrastruktura, która w razie czego pomogłaby
je zrealizować.
Nie pamiętam, aby za mojej kadencji stałe przedstawicielstwa przy UNESCO
i FAO dały jakiekolwiek oznaki życia, ale na pewno są pożądanymi stanowiskami
dla urzędników ministerstwa kultury i ministerstwa rolnictwa. Więcej dzieje się przy
OECD w Paryżu, gdzie można zabiegać o wizerunek Polski jako gospodarki rynkowej,
co ma znaczenie w naszych staraniach o wejście do G-20. Mieliśmy tam błyskotliwego
dyplomatę młodego pokolenia, Jakuba Wiśniewskiego, ale „dobra zmiana” wymiotła
go z ambasady i z polskiej dyplomacji. Z kolei stałe przedstawicielstwo przy Radzie
Europy w Strasburgu ma niewiele do roboty w czasach, gdy Polska jest praworządna,
ale aż nadto, gdy stoi pod pręgierzem instytucji składowej Rady Europy, jaką
jest Komisja Wenecka. Instytucją, której najlepsze czasy już minęły, niektórym
może się wydać Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, dziecko
procesu helsińskiego jeszcze z czasów zimnej wojny. Ale odgrywa ona pewną rolę
nie tylko w monitorowaniu traktatów rozbrojeniowych, lecz także w nadzorowaniu
rozejmów w różnych zamrożonych konfliktach na pograniczach dawnego imperium
sowieckiego. Dzięki tak doświadczonemu ambasadorowi jak Przemysław Grudziński
mieliśmy zapewniony nieprzerwany dostęp do bieżącej informacji, a polscy dyplomaci
i wojskowi obejmowali szefowanie misjami obserwacyjnymi i pokojowymi od Kaukazu
po Bośnię.
Z ambasad dwustronnych na jednym biegunie są najważniejsze stolice: Waszyngton,
Berlin, Moskwa, Pekin, Londyn, Paryż, Rzym, Kijów, gdzie rozgrywa się to, co
najważniejsze w polityce. Na drugim biegunie są miejsca, gdzie najważniejsza jest
niesiona przez Polskę pomoc humanitarna. Ta z kolei – jeśli jest mądrze świadczona –
może najpierw ulżyć cierpieniu tamtejszej ludności, a w dalszej perspektywie wesprzeć
naszą gospodarkę. Ambasador Jacek Jankowski potrafił w biednej Etiopii doprowadzić
do podpisania dużego kontraktu na eksport naszych ciągników marki Ursus.
Aby odnaleźć się w tym skomplikowanym i zmiennym świecie, ambasadorzy
muszą mieć wiele unikalnych cech. Począwszy od umiejętności napisania zwięzłej
depeszy albo projektu przemówienia, przez zdolność utrzymywania dobrych kontaktów
z polską diasporą (obecną niemal w każdym zakątku świata), po predyspozycje
do utrzymywania dobrych kontaktów z własnym krajem – czy to odpowiednim
kierunkowym wiceministrem, czy to służbami takimi jak Agencja Wywiadu. Muszą
też wykazać się umiejętnościami menedżerskimi: zorganizować i wyegzekwować
pracę swoich podwładnych, i to nie tylko politycznych oraz konsularnych, lecz także
księgowych, pracowników obsługowych i administracyjnych. W tym ogromie pracy
łatwo o pomyłkę, złamanie jakichś procedur. Konflikt z rezydentem wywiadu prawie
zawsze dla dyplomaty źle się kończy – odebraniem certyfikatu dostępu do tajemnicy
państwowej i powrotem do kraju. Łatwo też o konflikt spowodowany niezrozumieniem
swojej roli, na przykład tego, że ambasadorem jest się całą dobę, a nie wyłącznie przez
osiem godzin, czy też przez nieostrożne korzystanie z nowych technologii, choćby
mediów społecznościowych.
Na początku urzędowania zorganizowałem ankietę dla ambasadorów. Zaplanowana
była na wzór testu z wiedzy o Polsce. Trenerzy i instruktorzy sportowi muszą cyklicznie
przechodzić tak zwaną unifikację, podczas której weryfikuje się to, czy ich umiejętności
są zgodne z obowiązującymi normami i przepisami. Postanowiliśmy coś w tym guście
zorganizować naszym ambasadorom. Ankieta zawierała sporo dosyć podstawowych
pytań. O priorytety polskiej polityki zagranicznej, polskie stanowiska w UE, sposób
realizacji celów – w tym o Trójkąt Weimarski i inne regionalne sojusze, o to, kto
zaproponował i zatwierdził Partnerstwo Wschodnie. Był to swoisty test na zrozumienie
strategii Polski, ale też i na podstawowe informacje – pytania dotyczyły liczebności
polskiej misji ISAF w Afganistanie, tego, kim był Rafał Lemkin i na czym polegała
stworzona przez niego teoria prawa międzynarodowego, skali handlu zagranicznego,
źródeł największych inwestycji. Ważnym elementem był poziom znajomości procedur
wewnątrz dyplomacji – sposobu organizacji pracy czy też tego, kto jest organem
wizowym w placówce itp.
Wyniki były bardzo ciekawe. Spora liczba ambasadorów w ogóle odmówiła udziału
w ankiecie. Dla mnie było to czytelnym sygnałem stosunku do służby. Będąc za granicą,
ambasador przyzwyczajony jest do bycia traktowanym jako VIP – samochód pod
flagą, protokół przy wizytach, specjalne przejścia na lotniskach – i niektórzy zaczynają
lewitować. Powrót do centrali, gdzie są zwykłymi pracownikami, okazuje się brutalną
kolizją z rzeczywistością. Niektórym ambasadorom zdarza się uważać, że służba
zagraniczna jest służbą tylko wtedy, gdy przychodzi do walki o przywileje, natomiast
gdy trzeba objąć placówkę w niezbyt prestiżowym kraju albo w nadzwyczajnym trybie
przenieść się z jednego kraju do drugiego, gotowość do poniesienia ofiar w imię służby
w przedziwny sposób maleje. Ankieta była więc nie tylko testem wiedzy, lecz także
pokory. Nie wszyscy zdali.
Z kolei ekwiwalentem sportowego zgrupowania były narady ambasadorów,
o których nowej formule wspominam w rozdziale o modernizacji służby zagranicznej.
Podczas narad szkoliliśmy także ambasadorów z korzystania z technologii cyfrowych,
wzorując się na najlepszych. Jak bardzo może być skuteczny dyplomata używający
nowoczesnych narzędzi, pokazał w Polsce amerykański ambasador Stephen Mull.
Ujmującymi wpisami na Twitterze nie tylko zaskarbił sobie i swojemu krajowi sympatię
tysięcy Polaków, lecz także ubogacił język polski nowym słowem, „rowerowanie”.
To stawia nowe wyzwania obecnym dyplomatom i ich szefom, a także zmienia
ukształtowane od wieków wyobrażenie o sposobach uprawiania dyplomacji.
Dziś ambasador nie jest już XIX-wiecznym prokonsulem, który rozmawia
głównie o wojnie i pokoju. Wiele z tego, co robi, to właśnie dyplomacja publiczna.
Dba o wizerunek swojego kraju. Jest aktywny w mediach, także społecznościowych.
Dlatego stawianie służbie zarzutu prowadzenia „dyplomacji twitterowej” jest dowodem
na anachroniczność. Ambasador nie może być anonimowy dla swojego kraju.
Świat dyplomacji daje szansę, żeby wypracować sobie markę. Pewną społeczną
rozpoznawalność. Ale oczywiście to też zależy od kraju przyjmującego – w niektórych
krajach to mile widziane, w innych niezbyt, a w innych jeszcze, takich jak Korea
Północna chociażby, zupełnie niemożliwe. Nie znaczy to, że ambasadorzy aktywni
na Twitterze przestali się zajmować konkretnymi sprawami – wciąż muszą załatwiać
kwestie związane z negocjowanymi umowami międzynarodowymi, kontaktami
gospodarczymi czy przekonywać jakiś kraj, aby zagłosował – w Unii Europejskiej,
ONZ czy NATO – za naszym czy popieranym przez nas kandydatem.

Dobrzy ambasadorowie
Najlepsi ambasadorowie to zawsze konkretne osoby. Mocne osobowości. Wspominałem
już, skąd się „pozyskuje” ambasadorów. Nominacja wspomnianej Jadwigi
Rodowicz-Czechowskiej była jedną z najbardziej ryzykownych, ale i najbardziej
udanych moich nominacji ambasadorskich. Ryzykiem było też mianowanie na
ambasadora w Meksyku kolejnej świetnie wykształconej kobiety, wicedyrektor
Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Beaty Wojny, która nie pracowała
przedtem w dyplomacji. Chciałem tym samym zachęcić społeczność polskich think
tanków. Inną dzielną kobietą i świetnym ambasadorem była Beata Stoczyńska, która
prowadziła maleńką placówkę w Nowej Zelandii wraz z mężem – konsulem. Biurokracja
MSZ nie lubiła, gdy jej uświadamiałem, że można skutecznie reprezentować polskie
interesy – co naocznie stwierdziłem podczas wizyty w Wellington – w takim duecie, bez
kierowcy, jedynie z sekretarką do pomocy. Konsekwencje tej minimalistycznej logiki
dla placówek o podobnej co Nowa Zelandia randze byłyby dla służby zagranicznej
przerażające.
Nie każdy ambasador może o sobie powiedzieć to, że urzędujący prezydent RP
podczas oficjalnej kolacji deklamuje na jego cześć dziękczynny wiersz, a byłem tego
świadkiem podczas wizyty w lizbońskiej rezydencji ambasador Katarzyny Skórzyńskiej.
Był to pokaz sarmackiego humoru Bronisława Komorowskiego w najlepszym wydaniu.
Po powrocie do kraju ambasador Skórzyńska została pierwszym, i od razu charakternym,
szefem Polskiego Instytutu Dyplomacji im. Ignacego Jana Paderewskiego, gdzie
szkoliliśmy nie tylko nasze kadry, lecz także studentów zagranicznych. Do energicznych
i profesjonalnych Polek mają też szczęście kraje skandynawskie – Henryka Mościcka
w Danii i Ewa Dębska na Łotwie. Kobiety te utwierdziły mnie w przekonaniu, że
w Polsce generalnie kobiety są często ambitniejszymi pracownikami od mężczyzn.
Dumny byłem z faktu, że przez większość mojej kadencji kierownictwo MSZ składało
się z obu płci po połowie, a wśród pracowników – zarówno w centrali, jak i na
placówkach – przeważały panie. Nie dlatego, abym faworyzował kobiety. Szukałem
po prostu najlepszych i tak wyszło. Mężczyźni i tak nadal górują na stanowiskach
kierowniczych.
Festiwal Filmowy Festroia. Na zdjęciu: Agnieszka Holland, Krzysztof Krauze, dyrektor
festiwalu Fernanda Silva i ambasador RP w Portugalii Katarzyna Skórzyńska, 7.06.2008 r.
fot. Tomasz Wierzejski/FOTONOVA
Pilnowałem też, aby wysyłać profesjonalnych dyplomatów do Czech i na
Słowację, gdzie uprzednio przeważnie trafiali średniej rangi politycy. Stosunki
z południowymi sąsiadami są ważne same w sobie, zwłaszcza jeśli chcemy, aby oni
traktowali Grupę Wyszehradzką jako miejsce koordynacji spraw unijnych. Zarówno
dystyngowany były szef mojego sekretariatu Tomasz Chłoń, jak i Grażyna Bernatowicz,
wieloletnia wiceminister spraw zagranicznych – zdobyli szacunek gospodarzy. A skoro
o Wyszehradzie mowa – Węgry miały szczęście do dwóch kreatywnych ambasadorów
z rzędu, Rafała Wiśniewskiego i Romana Kowalskiego. Obaj hungaryści stworzyli
małą, ale profesjonalną ekipę, która przeprowadziła stosunki polsko-węgierskie przez
niejedną mieliznę.
Późniejsza kariera ambasadora Chłonia jest niestety smutnym przykładem
chuligaństwa w naszej nacjonalistycznej polityce zagranicznej i dużo mówi
o przyczynach jej porażek. Otóż Chłoń – z pełnym poparciem struktur urzędniczych
MSZ – złożył papiery w konkursie NATO na przedstawiciela Sojuszu w Moskwie.
I wygrał. Każdy poprzedni minister spraw zagranicznych dałby sobie rękę odciąć za
to, aby wiedzieć, co też tam NATO knuje z Rosjanami. Ale rząd PiS – mimo osobistej
prośby sekretarza generalnego NATO do ministra Witolda Waszczykowskiego –
odmówił mu rekomendacji i Polak nie pojechał.
W Izraelu zarówno Agnieszka Magdziak-Miszewska, jak i Jacek Chodorowicz,
oboje jeszcze ze stajni Władysława Bartoszewskiego, pomagali kolejnym rządom
przejść bezpiecznie przez pola minowe w stosunkach polsko-żydowskich, a ci, którzy
ich nie słuchali, gorzko tego żałowali. Ale najlepszy nawet ambasador nic nie poradzi,
gdy sam Prezes każe po nocy przegłosować durną ustawę o IPN…
Naturalnie zdarzały mi się też pomyłki kadrowe. Do pewnego ogarniętego wojną
kraju wysłaliśmy generała, który spisał się jako dowódca dywizji i oficer sztabowy.
Paradoksalnie zarządzanie małym zespołem okazało się trudniejsze, a ponadto ugrzązł
w procedurach zakupowych MSZ. Prawie zawsze błędem jest wysłanie na ambasadora
osoby o nadmiernym temperamencie politycznym, bo świat jest różnorodny i swoimi
poglądami łatwiej krajowi przysporzyć wrogów niż przyjaciół. Nawet rozsądnego
wysłannika wyrazistego rządu można też spalić, dając mu zbyt szczegółowe instrukcje
zachowania. Jeśli nowym ambasadorom każe się na przykład zaczynać misję od
publicznego pokazu filmu Smoleńsk, który poza promowaniem teorii spiskowej o dwóch
wybuchach jest po prostu gniotem, to taki ambasador może w sensie politycznym
skończyć swoją misję, zanim ją na dobre rozpocznie.
Czasami też błędem jest wysłanie osoby z zewnątrz na placówkę, na którą chrapkę
ma wysoki rangą urzędnik centrali. Do jednego z państw afrykańskich wysłaliśmy
dziennikarza, który znał się na Afryce, ale nie znał się na MSZ. Nie ma takiego
nominata z zewnątrz, którego koalicja kierunkowego departamentu z biurem dyrektora
generalnego nie byłaby w stanie wykończyć. Nie ma też takiego dyplomaty, który
wygrałby konflikt z rezydentem Agencji Wywiadu, szczególnie gdy ma jakieś grzeszki
na sumieniu. Wieloletni dyrektor biura dyrektora generalnego spowodował wypadek
samochodowy, będąc pod wpływem alkoholu jako ambasador w jednym z krajów
bałkańskich. Coś, co przy pomocy kolegów z gmachu udałoby się być może ukryć
przed ministrem, staje się wyrokiem, gdy trafia do niego w formie poufnej notatki
Agencji Wywiadu z Kancelarią Premiera w spisie odbiorców. Niesmak budzą też
ambasadorowie, którzy nie potrafią zachować się jak dżentelmeni wtedy, gdy zmienia
się władza polityczna. Przeważnie ci, którzy najbardziej się podlizują, pierwsi skaczą do
gardła, gdy koniunktura się odwraca. Ambasador Leszek Szerepka na Białorusi, który
wielokrotnie przychodził do mnie po wsparcie wobec krytycznej oceny swoich działań
przez centralę, w tydzień po wyborach napisał artykuł w jednej z gazet o polityce
wobec Białorusi, za którą współodpowiadał, choć – jak się okazało – głęboko się na
nią nie zgadzał.
Emocje, szczególnie na prawicy, budzili dyplomaci, którzy karierę zaczynali
jeszcze za komuny, zwłaszcza gdy otarli się w tamtym czasie o służby specjalne. Gdy
objąłem resort po Annie Fotydze, pracowało w nim ponad trzystu pracowników, którzy
zadeklarowali, że współpracowali ze służbami PRL. Wielu było po prostu szyfrantami,
a więc technicznymi pracownikami służb wywiadowczych, inni mieli różne rzadkie
umiejętności. Nie dziwiłem się, że moja poprzedniczka nie wyrzuciła ich wszystkich
z resortu, bo niektórzy z nich byli rzetelnymi pracownikami, którzy popełnili
młodzieńczy błąd, a potem zweryfikowali się tym, co robili dla ojczyzny przez ćwierć
wieku wolności. Niektórzy z nich po prostu kochali szpiegowską robotę i realizowali się
niezależnie od systemu politycznego. Inni dysponowali znajomością rzadkich języków,
bez których ministerstwu trudno byłoby funkcjonować w niektórych rejonach świata.
Ponadto pracownicy MSZ, zarówno w PRL, jak i dziś, są bardziej narażeni na kontakty
ze służbami niż inni. Niektórzy zostawali pomocnikami służb zupełnie nieświadomie.
Znam przypadek z ostatnich lat, gdy dwóch kolegów na placówce w Waszyngtonie
lubiło omawiać sprawy służbowe po godzinach przy szklaneczce whisky. Ten ze
służb zarejestrował tego drugiego jako tajnego współpracownika bez jego zgody ani
wiedzy. I już można było słać depesze z ploteczkami jako pochodzące z tajnego źródła.
No i naturalnie dostawać zwrot kosztów za te szklaneczki whisky. Gdy odchodziłem
z resortu, osób z uwikłaniami lustracyjnymi z czasów PRL było już niecałe sto.
Opozycja regularnie robiła mi z tego zarzut, ale to pewna niekonsekwencja. Akurat
służby specjalne przeszły lustrację i wielu ich pracowników musiało zmienić zawód.
Ponadto w wypadku funkcjonariuszy i pracowników istnieje łatwy sposób odsunięcia
osób, które mogą stanowić zagrożenie w pracy na wrażliwych stanowiskach. Wystarczy,
aby kontrwywiad, w tym wypadku ABW, rzetelnie przeprowadzał postępowania
sprawdzające wymagania, by zdobyć certyfikat przyznający dostęp do tajemnic
państwowych. I w takiej procedurze służba dla komunistycznych instytucji, tak samo
jak na przykład drugie obywatelstwo, jest przesłanką negatywną. Ale gdy się już raz
certyfikat wydało, to państwo powinno szanować swoje własne procedury i decyzje.
Powiedzenie komuś: „Prześwietliliśmy cię; może i dobrze pracujesz, ale i tak jesteś
komuch i kapuś” jest niecywilizowane.
Najbardziej kontrowersyjną postacią z tej kategorii okazał się ambasador tytularny
Tomasz Turowski, skądinąd mianowany na to zaszczytne stanowisko przez minister
Annę Fotygę. Pierwszy raz słyszałem o nim jeszcze za rządu Jana Olszewskiego
w 1992 roku od ówczesnego szefa Urzędu Rady Ministrów, Wojciecha Włodarczyka,
który powiedział mi, że kręgom kościelnym zależy, aby Turowski został naszym
ambasadorem w Moskwie. Wiele lat później okazało się, że Turowski faktycznie znał
Kościół od podszewki, bo w czasach PRL pracował w Radiu Watykańskim, a potem
w zakonie jezuickim jako tak zwany nielegał, czyli szpieg pracujący bez przykrycia
dyplomatycznego i związanego z tym immunitetu. Niewątpliwie plasowało go to w elicie
komunistycznego wywiadu, ale nie zaskarbiało zaufania w wolnej Polsce, szczególnie
na prawicy. Nie miałem pojęcia o jego przeszłości, gdy będąc z podróżą dziennikarską
na Kubie w 2004 roku, umówiłem się z nim na lunch. W zrujnowanych kamienicach
Hawany już wtedy kwitły pierwsze prywatne restauracje, a z rozmowy wynikało, że
ambasador Turowski miał ciekawe kontakty z opozycją kubańską. Nadal nie znałem
jego przeszłości, gdy szef Agencji Wywiadu poprosił mnie, by wysłać Turowskiego
do ambasady w Moskwie pod przykryciem dyplomatycznym dla wykonania ważnych
zadań państwowych. W takich przypadkach nie zadawałem dalszych pytań, lecz
spełniałem prośby osoby, która miała prawo takie prośby formułować i w przeszłości
zawsze wiedziała, co robi. O ile wiem, mimo wieloletniej demonizacji prasowej
Turowski ostatecznie wygrał swój proces lustracyjny. Nie podejmuję się osądu postaci,
która niewątpliwie pierwotnie służyła złej sprawie, i nie potrafię ocenić, na ile to
odkupiła późniejszą służbą dla demokratycznej Rzeczpospolitej.
Trudniejszymi przypadkami są członkowie rodzin, które z ojca na syna przekazują
szpiegowski fach. W Anglii znam się z Robertem Salisburym, byłym ministrem
i marszałkiem Izby Lordów, którego przodkowie zajmowali się informacją polityczną
jeszcze na dworze Elżbiety I, co jest tam powszechnie szanowane, wręcz podziwiane.
W swoim archiwum rodzinnym w Hatfield House markiz Salisbury przechowuje
z dumą oryginał fałszywki, na której podstawie skazano na ścięcie Marię, królową
Szkotów. U nas jest mniejsze poczucie ciągłości państwa, więc miałem trudność na
przykład z Witoldem Juraszem, synem PRL-owskiego szpiega o tym samym imieniu,
który już na emeryturze pomagał nam nawiązać kontakty z kluczowymi postaciami
w reżimie Kaddafiego w Libii. Za moich czasów jego syn energicznie działał w naszej
placówce na Białorusi, tak energicznie, że jedna z amerykańskich depesz ujawnionych
przez WikiLeaks nazwała go swoim osobowym źródłem informacji. Albo Jarosław
Spyra, który wywarł na mnie pozytywne wrażenie swoją encyklopedyczną wiedzą na
temat Ameryki Łacińskiej, też zdobywaną u boku ojca. Tylko w ankiecie osobowej
zapomniał nadmienić, że załapał się na kilka miesięcy na funkcjonariusza MSW. I bądź
tu mądry.
Dobrym ambasadorem starej szkoły okazał się Jan Maria Nowak. Za czasów
AWS nie bardzo mu ufaliśmy, ale później słyszałem od Amerykanów, że jeszcze
w latach 80. uważali go za jednego z tych PRL-owskich dyplomatów, którzy nie bali
się publicznie wyrażać wątpliwości co do wiodącej roli ZSRR, co wtedy wymagało
odwagi. Ambasador Nowak w pewnym momencie został wręcz dziekanem korpusu
dyplomatycznego akredytowanego przy NATO w Brukseli i z tej pozycji zręcznie
sondował szanse na objęcie przez Polaka stanowiska Sekretarza Generalnego.
Zresztą prawica ma do starej komuny bardzo wybiórczy stosunek. O Januszu
Skolimowskim, naszym wieloletnim ambasadorze w Wilnie, legenda MSZ mówiła, że
zaczynał jeszcze jako sekretarz Władysława Gomułki, a i służby PRL były mu ponoć
nieobce. Ale podczas pierwszej z kilkunastu wizyt Lecha Kaczyńskiego w Wilnie
wyspowiadał się wobec prezydenta, figuratywnie objął go za kolana i został. Zresztą
z korzyścią dla polskich interesów, bo znał na pamięć wszystkie litewskie uniki
w wypełnianiu zobowiązań wobec mniejszości polskiej i przynajmniej uświadamiał
gospodarzom, że zauważamy ich nieprzyjazną politykę.
W chwili, gdy piszę te słowa, ponad 95% kadr MSZ to ludzie, którzy zaczynali pracę
już w wolnej Polsce, spełniając po drodze mnóstwo wymogów i wygrywając konkursy.
Pomysł, aby ponad ćwierć wieku po upadku komunizmu ustawowo ich wszystkich
wyrzucić na bruk, a tylko niektórych przyjąć z powrotem z uzasadnieniem, że ich
lojalność wobec kraju jest niepewna, nie jest pomysłem na reformę, lecz na czystkę.
Zresztą wszystko wyjaśnia przepis proponowanej ustawy znoszący dotychczasowy
wymóg znajomości dwóch języków obcych. W końcu mniej lotni pociotkowie
funkcjonariuszy partii rządzącej też chcą zobaczyć trochę świata.
Niezależnie od politycznej proweniencji, gdy ambasador już obejmie jakąś placówkę,
prawie zawsze zabiega o to, aby otrzymać tak zwane przedłużenie. Co stanowi
normalną turę, a co turę przedłużoną, jest kwestią dyskusyjną, gdyż zwyczajowo
ambasador służy w jednym kraju „od trzech do czterech lat”. Kreatywność dyplomatów
w wymyślaniu powodów, dla których misja powinna zostać doceniona i przedłużona,
nie zna granic. Wiedząc o moich skłonnościach militarystycznych, ambasador w Peru
czarował mnie przez dwa lata kontraktem na kupno naszych czołgów, który gospodarze
lada chwila mieli podpisać. Jednemu z ambasadorów udało się przekonać pierwszą
damę, aby podjęła interwencję na rzecz jego pozostania na placówce. A ambasador
państwa nad Adriatykiem napisał w clarisie, czyli w wiadomości nieszyfrowanej, że
nie może być odwołany, bo we wrześniu jest jurorem regat żaglowych korpusu
dyplomatycznego. Legendą, którą zdążyłem zweryfikować u źródła, jest wymiana
depesz pomiędzy naszym ambasadorem w Wielkiej Brytanii a ministrem Władysławem
Bartoszewskim. W okresie, gdy Lech Wałęsa przegrał z Kwaśniewskim, w depeszy
relacjonującej spotkanie z udziałem księcia Filipa nasz szef placówki napisał: „Książę
Filip w kuluarach, podczas drinków, wyraził zaniepokojenie, czy aby zmiana głowy
państwa w Polsce nie będzie oznaczała zmiany na stanowisku ambasadora przy Dworze
św. Jakuba”. Minister Bartoszewski odpisał: „Podzielamy zaniepokojenie księcia
Filipa”.
Jeśli chodzi o ambasadorów, to w jednej ważnej sprawie poniosłem sromotną
porażkę. Ani Lecha Kaczyńskiego, ani Bronisława Komorowskiego nie udało mi się
przekonać do tego, aby żołnierzy, którzy ryzykują życiem podczas misji zagranicznych,
odznaczać Orderem Virtuti Militari, bo jakiś prawnik wyinterpretował, że Virtuti
Militari to order wojenny, który można nadawać tylko podczas formalnego stanu wojny.
I bodajże ten sam prawnik uznał, że ambasador to „stanowisko kierownicze” i tak jak
ministrom oraz parlamentarzystom odznaczeń dawać im nie wolno, chociaż dyplomaci
na ich szczęście nie są w tak zwanej R-ce (czyli wyższej administracji rządowej).
Wojskowym natomiast prezydenci przyznają odznaczenia państwowe bardzo chętnie,
co widać na generalskich piersiach. A więc dowódca dywizji, który ma pod sobą
kilkanaście tysięcy żołnierzy, nie jest na stanowisku kierowniczym, a ambasador
zarządzający sekretarką i kierowcą już tak. Nasi ambasadorowie mają częstokroć
kilkanaście odznaczeń obcych, a nie mają ani jednego wyróżnienia swojego kraju. Jeśli
chcemy zatrzymać w polskiej służbie dyplomatycznej najlepszych – to znaczy tych,
którym konkurencyjne płacowo oferty składa europejska służba działań zewnętrznych –
to powinniśmy też doceniać ich pracę w sferze symbolicznej.

Służba konsularna
Nie każdy dyplomata ma szansę znaleźć się w świetle kamer i na pierwszych
stronach gazet. Wielu z nich pełni swoją służbę raczej po cichu. Wielka dyplomacja
jest oczywiście ważna i może przynieść wiele korzyści, ale bez dyplomacji „małej”
nowoczesne państwo po prostu nie może funkcjonować. Tą „małą dyplomacją” zajmuje
się w MSZ służba konsularna. Rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę, że departament
konsularny to największy – i na pewno jeden z najważniejszych – dział w MSZ. Także
politycznie.
Przeciętny Polak (i zazwyczaj także przeciętny obcokrajowiec) wyrabia sobie zdanie
o MSZ właśnie poprzez kontakt ze służbami konsularnymi. Zwłaszcza w erze masowej
migracji. Gdy Polak potrzebuje jakiegoś dokumentu lub jest w tarapatach, kontaktuje
się właśnie z konsulem. Sama służba konsularna jest swego rodzaju MSZ w MSZ. Ma
własną odrębną sieć placówek – z konsulatami zawodowymi i honorowymi, z własnym
systemem naboru, budżetem, własnymi egzaminami, systemami informatycznymi
i zasadami działania. Jej zadaniem jest opieka nad polskimi obywatelami i osobami
polskiego pochodzenia na całym świecie. Po to istnieje sieć kilkudziesięciu konsulatów,
wydziałów konsularnych, agencji konsularnych, konsulatów generalnych i konsulatów
honorowych. Każdy, kto choć raz stał w kolejce po wizę do konsulatu amerykańskiego,
wie, jak ważna jest ich wydajność dla budowania wizerunku kraju.
Niektóre z polskich konsulatów to po prostu fabryki. Przed uzyskaniem przez
Ukrainę ruchu bezwizowego z Unią Europejską sam konsulat we Lwowie wydawał
ponad dwieście tysięcy wiz rocznie. Za moich czasów ukończyliśmy budowę nowej,
funkcjonalnej siedziby w centrum miasta. Na całej Ukrainie wydawaliśmy każdego roku
około pół miliona wiz, tyle co reszta krajów strefy Schengen razem wzięta, co oznacza,
że Ukraińcom musiał odpowiadać nasz sposób działania, bo mieli wybór. Procedura jest
taka sama na całym świecie – wypełnić formularz, ktoś musi go sprawdzić, obejrzeć
zdjęcia, pobrać odciski palców, przekazać Straży Granicznej do konsultacji, wezwać
petenta, wstemplować wizę do paszportu, pobrać opłatę i tak dalej. Niby proste –
wydać wizę. Ale to dużo pracy. Poza tym wydziały konsularne pełnią wszystkie funkcje
rozmaitych urzędów za granicą – akt ślubu, świadectwo urodzenia, potwierdzenie
obywatelstwa. Jeśli Polak za granicą potrzebuje jakiegokolwiek dokumentu, to wpierw
udaje się do konsula, który jest dla niego urzędem wojewódzkim, powiatowym
i gminnym jednocześnie.
Fabryka wiz, czyli Konsulat Generalny RP we Lwowie. Dziennie wydaje się tam ponad
1000 wiz do Polski. 2.10.2009 r.
fot. Darek Delmanowicz/PAP
Służba konsularna jest „na pierwszej linii frontu” i to – paradoksalnie – pomogło
mi we wdrażaniu reform. Konsulowie zdawali sobie sprawę, jak przestarzały jest ich
system pracy. Co więcej – bycie w ciągłym kontakcie z ludźmi oznacza też bycie
narażonym na ich pretensje, dlatego reformy służby konsularnej okazały się łatwiejsze
niż centrali czy zmiany wymagań wobec ambasadorów. Po prostu służba konsularna
miała więcej entuzjazmu dla zmian.

Być konsulem
Celem reformy było uwolnienie energii służby i położenie nacisku na konsulaty
priorytetowe – głównie te na Wschodzie, gdzie pracy konsularnej jest najwięcej.
Oczywiście ważnym elementem reformy były systemy informatyczne. Nie tylko
z powodów organizacyjnych, lecz także wizerunkowych – po prostu nie chciałem
już tolerować patologii takich jak komitety kolejkowe i pośrednicy „zajmujący” – za
opłatą oczywiście – kolejkę przed naszymi konsulatami na Białorusi czy Ukrainie.
Droga do tego celu była najeżona rozmaitymi przeszkodami. Na przykład na
Białorusi sabotowano strony do internetowej rejestracji w kolejkach. Kto to robił –
czy wspomniani „pośrednicy”, czy może jakieś białoruskie służby – nie wiadomo.
W Łucku, na Ukrainie, musiałem zwolnić całą obsadę konsularną za łapownictwo.
Wprowadzenie systemu „wiza–konsul” pozwoliło na wydawanie wiz w miejscu,
gdzie jest konsul, a nie tam, gdzie jest konsulat. To umożliwiło uruchomienie dyżurów
konsularnych, i to zarówno w krajach – dajmy na to – afrykańskich, gdzie ich nie mamy
(na przykład w Tanzanii), przez przyjezdnego konsula, jak i w tych miejscach, gdzie
pracownicy istniejących konsulatów byli zbyt obciążeni pracą – choćby w Londynie,
gdzie gigantyczne kolejki można było rozładowywać dyżurami konsularnymi w polskiej
parafii czy bibliotece.
Najwięcej kontrowersji wywoływał tak zwany outsourcing wizowy, co niektórzy
mylnie rozumieli jako przekazanie prawa do wydawania wiz sektorowi prywatnemu.
Szczególnie gdy okazało się, że w krajach byłego ZSRR najsprawniejszą firmą
świadczącą takie usługi okazała się firma hinduska. Tymczasem firma nigdy nie
przyznaje wizy – co jest niezbywalną prerogatywą konsula, lecz może ułatwić
prawidłowe wypełnienie wniosku i pośredniczyć w przekazaniu paszportu do wklejenia
wizy. Żaden kraj na świecie nie ma konsulatów we wszystkich miejscowościach,
z których ludzie ubiegają się o jego wizy. Łatwiej i taniej jest im złożyć za opłatą papiery
w lokalnym przedstawicielstwie firmy outsourcingowej niż telepać się osobiście do
stolicy. A konsul, mając profesjonalnie przygotowaną dokumentację, może wydawać
decyzje łatwiej i szybciej.
Nasza służba konsularna musiała też sprostać prawdziwej rewolucji, jaką było
dla niej wejście do strefy Schengen, co oznaczało ścisłe przestrzeganie tak zwanego
kodeksu Schengen, czyli zbioru regulacji związanych z przyznawaniem wiz dla każdego
wjeżdżającego do strefy. Dziś, kiedy presja migracyjna na Europę jest tak olbrzymia,
wagę skuteczności i elastyczności służb konsularnych widać jak na dłoni. Ale i wtedy
było to już bardzo potrzebne. Nie przestawałem myśleć o tym, że konsulaty muszą
być wizytówką Polski, ale ważniejsze było uelastycznienie etatów. Zbudowaliśmy
zatem nowe siedziby konsulatów w Manchesterze czy Lwowie, ale jednocześnie
zrezygnowaliśmy z pełnej obsady w miejscach takich jak na przykład Rio de Janeiro
czy Vancouver. Przerzucaliśmy konsulów tam, gdzie są najbardziej potrzebni.
Polski nie stać na to, aby mieć konsulaty wszędzie tam, gdzie mieszkają czy podróżują
Polacy. W czasach PRL liczby przekroczeń granicy liczyło się w setkach tysięcy.
Teraz, przy porównywalnej liczbie konsulatów, mamy dziesiątki milionów przekroczeń
granicy rocznie. Aby zapewnić ochronę Polakom na całym świecie, w miejscach, gdzie
z historycznych powodów nie mamy urzędów, potrzebna jest współpraca europejska.
Każdy obywatel UE w miejscu, gdzie nie ma konsulatu jego kraju, ma prawo zwrócić
się o pomoc konsularną do konsulatu dowolnego innego państwa członkowskiego.
W związku z tym chciałem podczas naszej prezydencji uzgodnić minimalny wspólny
koszyk usług konsularnych, ale Brytyjczycy się nie zgodzili. Pojawia się natomiast coraz
więcej wspólnych konsulatów różnych grup regionalnych. A tak naprawdę wspólnych
siedzib dla konsulatów oraz umów o wzajemnej reprezentacji konsularnej. Wspólne
siedziby konsulatów to i oszczędność, i demonstracja naszej europejskiej wspólnoty.
W wielu miejscach powinniśmy tworzyć – na wzór takiego urzędu w Kiszyniowie –
wspólne centra wizowe Unii Europejskiej. Byłoby to wygodniejsze dla mieszkańców
danego kraju i bezpieczniejsze dla nas, bo mielibyśmy pewność, że wiza została
wydana zgodnie z kodeksem Schengen, a nie ze względu na preferencje narodowe.
Rosnąca sieć placówek konsularnych w krajach priorytetowych ma też tę zaletę, że
pozwala na zwiększanie ich roli politycznej. Konsulaty na Ukrainie były naszymi oczami
i uszami – które za pośrednictwem przebywającego w Kijowie ambasadora informowały
nas o bieżącej sytuacji politycznej w regionach, a nie tylko w stolicy. Nasz konsulat
w Sewastopolu – jedyny unijny konsulat na Krymie – okazał się bezcennym źródłem
informacji podczas Anschlussu, a dzielny konsul Wiesław Mazur po ewakuowaniu
mniej potrzebnych pracowników i rodzin, mimo ryzyka, przekazywał nam wiarygodne
informacje dotyczące dramatycznych zdarzeń na miejscu. Ewakuowaliśmy go dopiero,
gdy pojawiły się groźby bezpośredniego ataku na konsulat. Większego pecha
miał konsulat w Doniecku. Musieliśmy go zamknąć po zaledwie kilku tygodniach
urzędowania, gdy miasto opanowała prorosyjska rebelia.
Sieć ludzi wspierających Polaków za granicą uzupełniają jeszcze dwie instytucje.
Po pierwsze, konsulowie honorowi, czyli rozsiani po świecie ludzie sympatyzujący
z Polską, obywatele danego kraju, którzy otwierają urząd własnym sumptem (to
przeważnie ludzie zamożni). Urząd konsula honorowego jest wymieniony w konwencji
wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych, a więc jest jak najbardziej częścią
ministerstwa spraw zagranicznych danego państwa. Formalnie rzecz biorąc, konsul
honorowy jest konsulem, tyle że wykonującym swą pracę honorowo, czyli nieodpłatnie.
Konsul honorowy ma prawo do tabliczki CC na swoim samochodzie, a używając go
do czynności urzędowej, może jechać pod flagą. Otrzymuje też legitymację, która
ułatwia kontakty z władzami. Kandydaci na konsulów sprawdzani są przez służby
specjalne zarówno państwa mianującego, jak i przyjmującego i zgodę muszą wydać oba
ministerstwa spraw zagranicznych. W praktyce różne państwa dają swoim konsulom
honorowym różne zakresy praw i obowiązków i różnie ich wykorzystują. Niektóre
konsulaty honorowe gdzieś na antypodach ledwie dają oznaki życia, a ich szefowie
traktują je jako tytuł honorowy. Z kolei Carl Bildt powiedział mi, że w ramach jednej
z fali racjonalizacji Szwecja zlikwidowała swój konsulat zawodowy na Manhattanie,
a konsula przeniosła do biura utrzymywanego tam przez konsula honorowego.
Konsulów honorowych mieliśmy już w Drugiej Rzeczpospolitej, co PRL
zlikwidowała, bo jak tu tolerować quasi-urzędowe osoby, nad którymi nie ma się
kontroli? Wolna Polska odbudowała tę instytucję tak skutecznie, że na ponad dwieście
placówek konsularnych różnej rangi ponad połowa to obecnie konsulaty honorowe.
Mamy więc konsulaty i w Maputo w Mozambiku, i w Lomé w Togo, i w Honolulu,
i w Mar del Plata. Służą Polakom pomocą czy informacją, a z kolei obywatel innego
kraju może uzyskać w konsulacie honorowym potrzebne mu wiadomości czy kontakty
z Polską. Podróżując po świecie jako osoba prywatna, staram się kontaktować
z naszymi konsulami honorowymi w różnych egzotycznych miejscach, bo to przeważnie
ciekawe osobowości i liderzy swoich społeczeństw. Aby wynagrodzić im darmową
pracę, zwołaliśmy w Warszawie, w restauracji Forteca, Światowy Zjazd Konsulów
Honorowych. Możliwość spotkania z prawdziwym Lechem Wałęsą wywołała wielki
entuzjazm.
Niektórzy konsulowie honorowi po paru latach wpadają w rutynę, więc
ustanowiliśmy kadencyjność, tak aby ich służbę można bezkonfliktowo wygasić.
Z innymi bywają poważniejsze kłopoty. W 2014 roku Konsul Honorowy RP w Monako,
Wojciech Janowski, zlecił morderstwo swojej teściowej, Hélène Pastor, w nadziei
odziedziczenia jej fortuny i spłaty swoich długów. Jako że z więzienia trudno by
mu było funkcjonować, a ponadto konsulem powinna być osoba o nieposzlakowanej
opinii, zrezygnowaliśmy z jego usług. Za czasów „dobrej zmiany” instytucję konsula
honorowego, jak wszystko inne, zideologizowano. Konsulem w amerykańskim Akron
została pani Maria Szonert-Binienda, żona słynnego badacza katastrofy smoleńskiej,
która co prawda nikogo w realu nie zamordowała, ale na swojej stronie na Facebooku
zamieściła moje zdjęcie na szubienicy, a Donalda Tuska – w mundurze SS. Tak
„patriotyczną” działalnością w mediach społecznościowych zapewne zapunktowała
u ówczesnego kierownictwa resortu, ale nie przekonało mnie jej pierwotne oświadczenie,
że był to wyraz jej prywatnych poglądów. Dzięki Bogu później złożyła doniesienie do
FBI w sprawie rzekomego włamania się na jej konto. Oby amerykański kontrwywiad
ustalił, kto mógł być tak perfidny, aby na jej konto podrzucać ilustracje jej prywatnych
poglądów.
Naturalnie inne państwa mają też konsulaty honorowe w Polsce. Miasta wręcz
rywalizują o to, które będzie miało więcej takich placówek. Nie do końca przypadkowo
ich liczba na przykład w Bydgoszczy wzrosła w latach 2007–2014 z jednego do siedmiu.
Za każdym razem była to okazja do zaproszenia ministra danego kraju do odwiedzenia
mojego rodzinnego miasta i ciekawych rozmów. Płynąc po Brdzie słonecznikiem,
czyli naszym statkiem wycieczkowym napędzanym przez panele fotowoltaiczne,
usłyszałem westchnienie starego przyjaciela, ministra spraw zagranicznych Węgier,
Jánosa Martonyiego: „Ach, gdyby Węgry poza Budapesztem miały drugie takie
miasto!”. Sebastian Kurz, który otworzył konsulat honorowy Austrii, później został
najmłodszym w historii kanclerzem. W bydgoskiej Operze Novej zorganizowaliśmy
też pierwszą w historii konferencję konsulów honorowych w Polsce. Wśród nich też
w przeszłości zdarzały się zgniłe jabłka. Konsul honorowy Grecji w Sopocie był na
przykład oskarżony o pomaganie trójmiejskiej mafii w ucieczce z Polski.
Drugą niezwykłą i znaczącą siłą naszej dyplomacji są polscy misjonarze. Żaden
inny kraj nie dysponuje chyba taką siecią swoich duchownych rozsianych po świecie.
Szczególnie w Afryce. Misjonarze realizują przecież nie tylko projekty religijne, lecz
także humanitarne czy rozwojowe. Jeden z moich współpracowników opowiadał mi
także o przypadku z Angoli, gdzie misjonarze, żeby odpłacić za darowiznę jakiejś
potrzebnej im do pracy ciężarówki, zaproponowali, że wystawią ją na lokalnych targach
przemysłu obronnego, tak aby polski producent mógł zdobyć zamówienie na swoje
samochody. A że ciężarówka była wojskowa, to był to chyba pierwszy od czasów
templariuszy przypadek mnichów promujących eksport obronny.
Służba konsularna nie tylko wykonuje miliony rutynowych czynności, lecz jest też
służbą szybkiego reagowania. I w praktyce konsulowie są najbardziej potrzebni wtedy,
gdy rodaków spotyka za granicą coś złego. Wypadek autobusu – ktoś musi obsłużyć
centrum kryzysowe, poinformować rodziny, pomagać w szpitalu – szczególnie jeśli to
kraj, w którym znajomość polskiego jest minimalna. Z jednej strony konsul działa na
miejscu, a z drugiej w Warszawie uruchamia się telefony alarmowe, na które dzwonią
nie tylko rodziny czy znajomi ofiar, lecz także rodziny i znajomi tych, którzy mogli
być tymi ofiarami. Właśnie wtedy egzamin zdaje centrum operacyjne, gdzie rozwija
się dodatkowe stanowiska dyżurne, tak aby interesanci natychmiast się dodzwaniali.
To właśnie dla centrum, gdzie dyżury trwają po 12 godzin, kupiliśmy ergonomiczne,
ale drogie fotele marki Aeron. Naturalnie tabloidy miały używanie. Miałem wrażenie,
jakbym to ja osobiście siedział na każdym z tych foteli, a po odejściu z funkcji zabrał
je do domu.
Najpoważniejszym testem dla zreformowanej służby konsularnej były masowe
ewakuacje Polaków w trakcie Arabskiej Wiosny. Sprawnie i szybko ewakuowano
kilka tysięcy polskich obywateli. Bez ofiarnej pracy konsulów i sprawnego systemu
informatycznego to nie mogłoby się udać. A jednocześnie był to powód do dumy. Nasi
konsulowie pomagali w ewakuacji także obywateli innych, czasami zamożniejszych
państw UE, którzy robili duże oczy, gdy widzieli, jak polski konsul wydaje potrzebne
dokumenty na mobilnym stanowisku konsularnym. To właśnie w kryzysach obywatele
najbardziej korzystali na modernizacji MSZ.
Spektrum działań konsulów jest ogromne. Podam dwa przykłady z przeciwnego
krańca skali. Pierwszy z nich to prośba z mojego powiatu, z Kcyni, gdy tamtejsi strażacy
zwrócili się do mnie o pomoc przy poszukiwaniu dokumentów o historii ich remizy.
Ze względów historycznych te dokumenty trafiły do archiwum gdzieś w Niemczech.
Konsulat w Berlinie je odnalazł i wysłał fotokopie kcyńskim strażakom. Okazało się,
że to jedna z najstarszych straży pożarnych w Polsce. Z ponad dwustuletnią historią.
Drugim przykładem jest niestety smutna i bardzo bolesna historia inżyniera Piotra
Stańczaka, pracownika firmy Geofizyka Kraków, który został porwany w Pakistanie.
Służby konsularne poruszyły wtedy niebo i ziemię, ale niestety rozpoczęła się właśnie
ofensywa wojsk rządowych na talibów i ich żądania – zwolnienia ponad stu więźniów
znajdujących się w rękach sił rządowych – stały się całkowicie nierealistyczne.
Poza interwencjami dyplomatycznymi zaangażowaliśmy też nasze służby specjalne.
W istocie MSZ tylko informował o operacji przeprowadzanej przez Agencję Wywiadu,
która niestety się nie powiodła. Inżynier Piotr Stańczak został zamordowany, chyba
także dlatego, że nie zgodził się przejść na islam. Widziałem prawdziwą rozpacz
w oczach konsula koordynującego wysiłki na rzecz uwolnienia Stańczaka. W takich
sytuacjach trudno nie mieć – nawet jeśli zrobiło się wszystko, co w ludzkiej mocy –
poczucia osobistej straty. Szczególnie że to właśnie służby konsularne kontaktują
się z rodziną porwanego. To jedne z najtrudniejszych chwil w pracy w dyplomacji.
Naturalnie ówczesna prawicowa opozycja nie omieszkała obwiniać za tę tragedię rządu
i mnie osobiście.
Co ciekawe, aż do czasu mojego urzędowania dla konsulów też nie było specjalnego
odznaczenia czy wyróżnienia. Myśleliśmy o wprowadzeniu takiego odznaczenia
z wiceministrem Andrzejem Kremerem. Długo się wspólnie zastanawialiśmy, kto
powinien być patronem takiej nagrody. Los zdecydował za nas. Gdy Andrzej –
były konsul generalny w Hamburgu i dyrektor departamentu konsularnego – zginął
10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem, było oczywiste, że nagroda Konsula
Roku musi nosić jego imię. Uhonorowaliśmy tą nagrodą między innymi konsulów,
których placówki dokonały największego skoku w jakości obsługi polskich obywateli –
Ireneusza Truszkowskiego z Londynu i Katarzynę Smoter z Dublina.
Jak wspomniałem na początku, praca dyplomaty to nie tylko rauty i negocjacje, lecz
także porządna dawka stresu. Szczególnie na odległych, niebezpiecznych placówkach
dyplomaci zapadają na to, co w dziennikarstwie nazywa się chorobą korespondenta
zagranicznego. Odcięty od codziennego kontaktu z koleżankami i kolegami dziennikarz
po jakimś czasie zaczyna mieć wątpliwości, jak jego praca jest oceniana. „Co oni
tam w centrali o mnie myślą?” – pyta sam siebie. I zaczyna go to niepokoić, mimo że
przeważnie w ogóle nie myślą. Jeden z naszych ambasadorów – nie wymienię nazwiska,
bo generalnie był dzielnym i profesjonalnym dyplomatą – zapadł na wyjątkowo ciężką
odmianę tej choroby.
Podczas wtorkowych posiedzeń Rady Ministrów robiło się ciekawie, gdy Tusk
przeczołgiwał ministra za nieznajomość materiału z własnej dziedziny, ku uciesze tych,
którym tego dnia się upiekło. Mój sekretariat miał stałą instrukcję, aby do wielkiego
klasera z materiałami na posiedzenie Rady Ministrów dokładać najpilniejsze dokumenty
MSZ, tak aby pół dnia wykorzystać produktywnie. Natomiast rzadko się zdarza, by
ktoś wyrywał ministra z posiedzenia rządu. Dlatego dobrze pamiętam moment, kiedy
na sesję Rady Ministrów wszedł funkcjonariusz BOR i poprosił mnie, abym wyszedł
na spotkanie z łącznikiem z MSZ w niecierpiącej zwłoki sprawie. Tusk skinął głową
i wyszedłem, a łącznik poinformował mnie, że jest pilna depesza z Kabulu, do rąk
własnych prezydenta RP, ale mają wątpliwości, czy ją dostarczać. Zaniepokoiłem
się, bo nasza ambasada w Afganistanie była szczególnie narażona na terroryzm, więc
pomyślałem, że stało się coś bardzo złego. Zabroniłem przekazywać depeszy do pałacu
prezydenckiego do czasu zaznajomienia się z jej treścią. I otóż okazało się, że wcale nie
wybito nam połowy placówki, lecz że ambasador napisał do prezydenta: „W związku
z drastycznym naruszeniem mojego honoru składam rezygnację z funkcji Ambasadora
RP w Afganistanie”.
Poprosiłem szefa sekretariatu, żeby się dowiedział, dlaczego ambasador nam
zwariował. Okazało się, że kilka tygodni wcześniej odbyła się tam udana wizyta
polskich parlamentarzystów. Dostałem od jednego z posłów opozycji pochwalny list
i – zgodnie z ministerialnym żartobliwym określeniem na nagrody – zadekretowałem
na nim: „Przyznaję lizaka panu ambasadorowi”. Sprawa poszła do odpowiedniego
wiceministra, a ten, zamiast napisać wniosek o nagrodę, zadekretował dalej: „Przekazać
lizaka panu ambasadorowi”. Pismo poszło do poczty dyplomatycznej i kilka tygodni
później trafiło na placówkę. Poszło o tego lizaka oczywiście. W końcu wiceminister,
który nawarzył piwa, zadzwonił do ambasadora i w krótkich żołnierskich słowach
przywrócił go do zdrowych zmysłów. Po godzinie otrzymaliśmy kolejną depeszę:
„Wycofuję depeszę numer taki a taki. Deklaruję pełną lojalność wobec pana ministra”.
No i przyznaliśmy mu tę nagrodę.
11. Polskę sławić

Nie ma narodu, nawet wśród najbardziej kulturalnych, który by nie miał jakiejś, sobie tylko
właściwej, wady. Wada ta jest poddawana krytyce przez sąsiadów – w imię zabezpieczenia ich
interesów lub wskutek współzawodnictwa. Zaszczytnym obowiązkiem wykształconego człowieka
jest prostować lub przynajmniej osłabiać krytyczne sądy skierowane przeciw wadom swojego
narodu. Pozyskuje się wtedy głośne imię istoty wyjątkowej i takie zrzucenie z siebie piętna wady
narodowej jest tym więcej cenione, im bardziej było nieoczekiwane.
Baltazar Gracjan, Brewiarz Dyplomatyczny

J
ak tu promować zdrową kulturę naszego kraju na światowym poziomie, gdy
na przykład reżyserzy sławnych filmów o Polsce to przeważnie lewacy, libertyni
albo Żydzi, a często wszystko naraz? A jak się spróbuje zrobić epopeję, narodową
w formie i treści, słuszną religijnie, politycznie i kadrowo, z poparciem ministra kultury
i pod patronatem prezydenta RP, to wychodzi Smoleńsk, który trafia co prawda do
światowego rankingu – ale najgorszych filmów wszech czasów.
Gdy to piszę, Polską rządzi ekipa, która każdą niepochlebną opinię o Polsce,
nawet prawdziwą, traktuje z obrażalskim zadęciem i często potęguje straty, nawet
w sytuacjach, gdy z łatwością sprawę można obrócić w żart. W maju 2012 roku,
tuż przed finałami Mistrzostw Europy w piłce nożnej, BBC wyemitowała program
dokumentalny pod tytułem Stadiony nienawiści o rasistowskiej subkulturze naszych
kiboli. Hailowanie na trybunach, wrzaski typu „Żydzi do gazu!” i obelgi wobec piłkarzy,
szczególnie Murzynów. Koszmar promocyjny, niestety przekonująco udokumentowany.
Czarnoskóry kapitan reprezentacji Anglii Sol Campbell wręcz przestrzegł w nim: „Nie
ryzykujcie wyjazdu do Polski, zostańcie w domu, oglądajcie mistrzostwa w telewizji”.
Nasi dzisiejsi geniusze zaczęliby protestować przeciwko uogólnieniom, o naszym
honorze albo poszli na z góry przegraną wojnę z BBC. A współpracująca wtedy z MSZ
agencja reklamowa zaproponowała odzew, który był genialny w swej prostocie. Za
naszą aprobatą, za kilkanaście złotych, wyprodukowała jeden egzemplarz koszulki,
w której skrót BBC był rozwinięty jako „Bad Boy Campbell”. Koszulka zawisła na
ponętnym ciele modelki Natalii Siwiec, którą sfotografowano w niej na trybunach
Stadionu Narodowego. Zdjęcia zrobiły furorę w angielskich tabloidach i nie tylko
zneutralizowaliśmy przekaz BBC, lecz także wylansowaliśmy Miss Mistrzostw. Śmiem
stwierdzić, że seksapil pani Natalii wykonał pracę lepiej niż dyplomatyczne noty,
protesty czy pozwy i przekonał więcej brytyjskich fanów do odwiedzenia Polski, niż pan
Campbell od tego odstręczył. I jedynym zgrzytem było to, że autor zdjęcia, nie wiedząc,
że to operacja MSZ, zaczął domagać się honorarium, gdy zdjęcie wypromowałem na
Twitterze. Dostał honorarium jeszcze raz.
Druga zasada dekalogu MSZ brzmi: „Sławienie Polski jest naszym obowiązkiem”,
co naturalnie jest łatwiejsze, kiedy rządzący nie podejmują działań spotykających
się z powszechnym międzynarodowym potępieniem. Gdy pierwsze strony światowych
dzienników pokazują marsze z faszystowskimi hasłami i opisują łamanie rządów
prawa, to żadna promocja nie pomoże. Po takich epizodach zostaje w świadomości
światowej opinii publicznej osad, którego nieprzyjemny zapach ciągnie się latami.
I można pomstować, że wraże zagraniczne elity nie rozumieją szlachetnych intencji
polskich patriotów, ale straty wizerunkowe dla kraju są obiektywnym faktem.
W normalnych czasach wizerunek kraju buduje się cierpliwie i systematycznie,
używając wszystkich atutów swojej geografii, historii, gospodarki, mediów, kultury
i znanych ludzi. Jest on elementem tak zwanej miękkiej siły każdego państwa, która
w różnych kontekstach bywa ważniejsza niż „twarda siła”. Mało kto widział brytyjski
okręt podwodny z międzykontynentalnymi rakietami jądrowymi, ale miliony pasjonują
się najnowszą kiecką księżnej Kate, co znakomicie buduje sympatię dla Wielkiej
Brytanii i promuje jej projektantów mody.

Marka „Polska”
Marka kraju nie tylko buduje prestiż, lecz także ma znaczenie praktyczne. Za ten
sam produkt, w zależności od tego, czy jest na metce napisane Made in Germany
czy Made in Greece, konsument gotów jest zapłacić różne ceny. Według światowego
rankingu Brand Finance nasza narodowa marka warta była w 2010 roku 269 miliardów
dolarów i plasowała nas na 25. miejscu. Nie wiem, jaka jest metodologia tych badań,
ale jeśli wobec wszystkich krajów jest taka sama, to jakiś efekt porównawczy zapewne
daje. Biorąc pod uwagę, że byliśmy wtedy 23. gospodarką świata, to nasz brand był
słaby. Innymi słowy, nasza marka nieznacznie odejmowała wartości wytworom naszej
gospodarki.
Wbrew naszemu narodowemu narcyzmowi największym kłopotem z budowaniem
polskiej marki jest to, że Polska większości ludzi na świecie nie kojarzy się z niczym.
Byli oczywiście papież czy Chopin, jest Wałęsa i niektórzy o nich słyszeli, ale potem
długo, długo nic. Nie wierzą Państwo? To proszę pomyśleć, co Państwo wiedzą o Estonii,
Mołdawii albo Chile. Nasi nobliści to głównie poeci, których twórczość przeznaczona
jest dla elitarnej grupy odbiorców. A Maria Skłodowska-Curie, co prawda pierwsza
kobieta, która zdobyła Nagrodę Nobla dwa razy, ale wiadomo – w życiu prywatnym
skandalistka, więc to Francuzi zrobili o niej niezły film. Nie mamy ani globalnego
produktu, ani gwiazdy pop, które każdy bez chwili wahania identyfikowałby z Polską.
Tak jak IKEA i ABBA kojarzą się ze Szwecją. Inglot i Wiedźmin to jeszcze nie
światowa pierwsza liga. Duża nadzieja w Robercie Lewandowskim.
Było i jest więc sporo do zrobienia. Celem strategicznym promocji Polski powinno
być takie komunikowanie wszystkich materialnych i niematerialnych atrybutów naszego
kraju, aby w obcokrajowcach wzbudzić szacunek, sympatię i chęć współpracy z nami
ku pożytkowi naszego narodu i jego gospodarki. Podkreślam „u obcokrajowców”, to
jest u ludzi niekoniecznie znających Polskę, a nawet jeśli znających, to niekoniecznie
kojarzących ją pozytywnie. Promocja ma wpływać na zmianę opinii u nieprzekonanych,
a nie u swoich. Naturalnie łatwiej promować Polskę wśród Polaków za granicą, ale
wtedy mamy do czynienia z propagandą polityczną, a nie z promocją.

Po pierwsze, MSZ
Aby móc kształtować wizerunek kraju, dana instytucja musi najpierw sprawiać
wrażenie kompetentnej. Ważne są gustowne wnętrza i nowoczesne środki komunikacji,
ale jeszcze ważniejsze jest wiedzieć, co chce się przekazać. A my nawet nie
wiedzieliśmy dokładnie, który kształt orła powinien być na naszych pismach. O to
właśnie rozbiła się praca pani plastyk, której powierzyliśmy sporządzenie jednolitego
wzoru ikonograficznego dla wizytówek, pism, kopert, zaproszeń i tym podobnych,
czyli – mówiąc po marketingowemu – księgi wizualizacji.

Polityka historyczna
Księga wizualizacji była pierwszym małym krokiem w stronę budowania marki
„Polska”, a raczej w kierunku nadania ministerstwu zdolności do jej budowania. Polacy
pracują na swoją markę każdego dnia w wielu obszarach, ale miałem ambicje, aby
MSZ wyznaczał trendy, dostarczał nowych rozwiązań i recept. Trzeba było odejść od
epatowania własną – bez dwóch zdań chwalebną – martyrologią. Po prostu na nikim
nie robi już wrażenia wzbudzanie litości za cierpienia naszych dziadków. Nawet jeśli
schlebia nam prezydent Stanów Zjednoczonych po to, aby sprzedać nam swój gaz
i uzbrojenie. Na polski mesjanizm też nie ma za granicą popytu. Raz, że jest hermetyczny
kulturowo i religijnie, a dwa, jako zrodzony w czasach niewoli – a więc porażki –
wywołuje u innych raczej lekceważenie niż chęć naśladowania. Ludzka psychologia
jest pokrętna i na widok ofiary nie zawsze reaguje z sympatią. Gdy mieszkałem na
Zachodzie, wielokrotnie doświadczyłem, że na wymuszanie współczucia odpowiedzią
najczęściej jest politowanie podszyte ledwie skrywaną pogardą.
Natomiast edukowanie obcokrajowców o naszej przeszłości to podstawa, bo
fałszywe kody pamięci utrudniają budowanie pozytywnej marki. Jeszcze jako
wiceminister u profesora Geremka zacząłem akcję przeciwko sformułowaniu „polskie
obozy koncentracyjne”, którą podjęła „Rzeczpospolita”. Udało nam się przekonać
redakcje najważniejszych światowych dzienników i agencji informacyjnych do
wpisania do swych ksiąg stylów prawidłowych wyrażeń, że na przykład Auschwitz
to, zgodnie z nazewnictwem UNESCO, „niemiecki, hitlerowski obóz koncentracyjny
i zagłady”. Skuteczne były inspirowane przez MSZ korygujące oświadczenia samego
Muzeum Auschwitz, a najlepsze – akcje polskich i zagranicznych Żydów protestujących
przeciwko fałszowaniu ich historii.
U profesora Adama Suchońskiego z Opola zamówiłem przegląd obrazu Polski
w zagranicznych podręcznikach do historii, bo w tym upatrywałem źródło wielu naszych
kłopotów wizerunkowych. Co ciekawe, okazało się, że najwięcej pozytywnych odniesień
do naszej historii mamy w Japonii oraz że dzięki pracy komisji podręcznikowych
sięgających jeszcze czasów PRL fakty zgadzają się w podręcznikach niemieckich.
Dla Anglosasów Polska wyłania się z mroku dziejów dopiero przy okazji rozbiorów
i potem znowu dostaje wzmiankę w 1939 roku. W podręcznikach rosyjskich nastąpiła
już wtedy rewizja ideologii państwowej w duchu carsko-sowieckiego imperializmu
i prawda o historii Polski była oczywiście jedną z ofiar.
Zadania wpłynięcia na treść zagranicznych podręczników podjął się wiceminister
Janusz Cisek, były dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego w Ameryce i Muzeum Wojska
Polskiego. Okazało się, że rozwiązanie jest banalne. Wystarczy raz na parę lat ugościć
u nas specjalną międzynarodową konferencję historyków specjalizujących się w pisaniu
podręczników szkolnych i nie żałować na wyszynk. Pierwszą zorganizowaliśmy
w Krakowie i kolejne – mam taką nadzieję – też przekonają naszych gości, że jesteśmy
starym, mądrym, nowoczesnym i gościnnym narodem. To będą jedne z najlepiej
wydanych pieniędzy publicznych na promocję.
Dla kraju takiego jak nasz, który nie ma jeszcze wyjątkowych produktów
przemysłowych, efektywnym narzędziem promocji jest kultura. Pod warunkiem że
nasze przesłanie będzie uniwersalne. Nie żeby pomniejszać własną rolę, lecz odwrotnie,
aby uczynić ją dla innych zrozumiałą. By pokazać, że jako Polacy stanowimy wartość
nie tylko jako unikalny naród, lecz także jako nosiciele wartości, z którymi inni
potrafią się utożsamić. Pianista uznany został na świecie za arcydzieło, ponieważ
Polański rozumiał, że historia Władysława Szpilmana sama w sobie jest niesamowita
i ogólnoludzka, wystarczy ją tylko opowiedzieć. Natomiast w Katyniu Wajda próbował
powiedzieć w jednym filmie zbyt dużo i dla obcokrajowców obraz stał się nieczytelny.
Z kolei jego Wałęsa: człowiek z nadziei irytował niektórych z nas – nie mówiąc
o pierwowzorze bohatera – ale był kapitalną lekcją historii „Solidarności” dla zagranicy.
Na premierze w Londynie, w której uczestniczył Lech Wałęsa, otrzymał owację na
stojąco. Uważam, że niedocenioną perełką jest film 80 milionów – historia wrocławskich
działaczy „Solidarności”, którzy ukryli fundusze związku w rezydencji arcybiskupa
Gocłowskiego na kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego. Także Obce
niebo Dariusza Gajewskiego, o Polakach w Szwecji walczących o utrzymanie dziecka
w rodzinie wbrew bezdusznej machinie państwa opiekuńczego, mogłoby się przebić
przy szerszej promocji. W czasach renesansu naszego antysemityzmu i przetaczających
się przez cały Zachód radykalizmów uroczy jest Cud purymowy Izabelli Cywińskiej.
Polska szkoła filmowa – od Wajdy i Zanussiego, poprzez Kieślowskiego
i młodszych – nadal ma na świecie wiernych widzów. Mam wrażenie, że system
finansowania poprzez Polski Instytut Sztuki Filmowej zaczął przynosić owoce.
Choć nie byłem chyba jedynym, który oglądał film Azyl – o bohaterskich Polakach
ratujących około trzystu Żydów na terenie warszawskiego zoo – z mieszanymi
uczuciami. Mianowicie dlaczego film, jakby zrobiony na zamówienie polskiej polityki
historycznej, musiał być kręcony w Pradze i z czeskimi aktorami i statystami?! Gdy
można go było nakręcić w miejscu autentycznych historycznych wydarzeń, na naszej
Pradze. Aby stać się miejscem, gdzie producenci chcą kręcić filmy, trzeba im ponoć,
wzorem innych krajów, awansem wypłacić 20% kosztów. Wyobrażam sobie, dlaczego
minister finansów może nie być zachwycony, ale warto by było.
Literatura jest naturalnie bardziej hermetyczna niż film czy muzyka i dlatego
uważałem, że nasza narodowa instytucja odpowiedzialna za promocję kultury byłaby
bardziej rozpoznawalna jako Instytut Chopina niż Instytut Adama Mickiewicza. Na
moje szczęście, na czele IAM za moich czasów stał Paweł Potoroczyn, osobowość
wybitna, jakby zaprojektowana na promotora polskiej kultury. Do spółki z Rafałem
Wiśniewskim jako dyrektorem generalnym MSZ zaprogramowali niemal dekadę
współpracy, dzięki której nasi twórcy poczuli się wspierani. Z zagranicznych domów
kultury, służących głównie naszej diasporze, Instytuty Adama Mickiewicza stały
się impresariatami wprowadzającymi nasze treści i naszych twórców do głównych
instytucji kulturalnych w danym kraju. Co jest nie lada wyzwaniem w metropoliach
takich jak Londyn, Paryż czy Nowy Jork, gdzie konkurencja jest mordercza. Ale i tak
firma CD Projekt na własny koszt, za pośrednictwem gry komputerowej Wiedźmin, po
angielsku Witcher, zapewne robi więcej dla spopularyzowania mitologii słowiańskiej
niż wszystkie państwowe promocje razem wzięte.
Niektórzy podśmiewali się z moich osobistych interwencji na rzecz języka
polskiego. Otóż widząc w niektórych kurortach, hotelach czy restauracjach, że menu
czy programy telewizyjne były często w różnych egzotycznych językach, a w naszym
nie, starałem się grzecznie zwracać kierownictwu uwagę, że polscy goście też zasługują
na szacunek. Powiem szczerze, że zirytowałem się, gdy zobaczyłem, że elegancki
berliński hotel Adlon, tuż przy Bramie Brandenburskiej, słynny z tego, że patronował
mu słynny kanclerz Rzeszy w latach 30., nie oferował polskich kanałów telewizyjnych.
70 kilometrów od polskiej granicy znajdował miejsce na kanały z Tunezji i Kataru, ale
nie z Polski. Dalibóg radzę sobie po angielsku, ale sądzę, że zachęcałem w ten sposób
rodaków do dopominania się o równe traktowanie. Najwięcej satysfakcji sprawiła mi
interwencja w hotelu w Brukseli, gdzie prawie non stop zatrzymuje się jakaś polska
delegacja. Napisałem z Warszawy nie do dyrektora hotelu, lecz do przewodniczącego
Rady Nadzorczej całej globalnej sieci hoteli. Że jeśli polscy goście są im niemili,
to nie ma problemu, mogę poinstruować polskie ministerstwa, aby ich wysłannicy
zatrzymywali się u konkurencji. Następnym gościem hotelu w Brukseli był akurat
premier Donald Tusk. Dyrektor hotelu przywitał go przed wejściem i z pilotem
w ręku osobiście zaprowadził do pokoju, aby pokazać, że polskie kanały telewizyjne
już są.
„Interwencje” na rzecz języka polskiego
fot. Archiwum autora

Poważniejszym sposobem promocji języka polskiego miało być stworzenie katedr


polskiej literatury i historii na najlepszych zachodnich uniwersytetach, najpierw na
Columbii w Nowym Jorku, a potem na Oksfordzie. Zaangażowałem się w zachęcenie
najpoważniejszych polskich firm, nie tylko państwowych, do wpłacenia kilku
milionów dolarów na kapitał żelazny. Jednocześnie poprosiłem prawników MSZ
o przeanalizowanie projektu kontraktu pomiędzy Columbią a Fundacją na rzecz
Nauki Polskiej. Jak się spodziewałem, amerykańscy prawnicy uczelni napisali go
tak, aby – pod szczytnym hasłem niezależności akademickiej – darczyńca nie miał
żadnych praw. Niestety moja sugestia wobec fundacji, aby za nasze pieniądze nie
robić naszym amerykańskim partnerom nadmiernej łaski, zderzyła się z chroniczną
niezdolnością polskiego inteligenta do twardego rozmawiania o pieniądzach. Kontrakt
nie ma znaczenia, bo przecież jest tam w Radzie Doradczej miły pan Stasiu, kiedyś
z Mokotowa, który nas nie skrzywdzi. Kontrakt podpisano, kontrolę nad pieniędzmi
stracono, a katedra istnieje, ale oczekiwań nie spełniła. Polska naiwność w stosunkach
z USA ma się dobrze.
Nowoczesna sztuka wizualna jest rzeczą gustu. Na moje oko – jak powiedział
jeden z moich ulubionych brytyjskich publicystów – plasuje się ona na spektrum
gdzieś pomiędzy czymś nieszkodliwie ozdobnym a straszliwym szkaradztwem. Ale
jeśli zachodni burżuje chcą za to płacić i cenią naszych twórców, to powinniśmy im
stworzyć możliwość zakupu po jak najwyższych cenach. Dla promocji polskiej kultury
nieraz zachwycałem się publicznie bohomazami, których u siebie w domu bym nie
powiesił.
Tym, co sam potrafiłem ocenić, jest polski potencjał eksportowy w dziedzinie
konserwacji zabytków – od kamienic Tallina i Wilna, przez szkockie zamki i angielskie
pałace po toskańskie wille, wietnamskie grobowce i egipskie świątynie. Polscy
konserwatorzy zabytków to ludzie, którzy się nie afiszują, ale są prawie bez wyjątku
uważani za specjalistów najwyższej światowej klasy. Jest to bodaj jedyna dziedzina
gospodarki, która powstała dzięki naszej burzliwej historii w XX wieku. Wiele rzemiosł
i technik konserwatorskich zachowało się dzięki odbudowie Warszawy, a potem Zamku
Królewskiego. I tylko szkoda, że zamiast w latach 90. umiejętnie sprywatyzować
Przedsiębiorstwa Konserwacji Zabytków, pozwolono im się podzielić i rozproszyć.
W rezultacie nasi konserwatorzy zarabiają raczej na indywidualnych kontraktach
niż w zorganizowanych strukturach. I przywożą do kraju zyski z pracy, ale już nie
z kapitału.
Największym pracodawcą na świecie jest turystyka i my, tak jak większość krajów,
zabiegamy o przybyszy z zagranicy. Każdy turysta przyjeżdżający do Polski pomaga
równoważyć wydatki naszych rodaków za granicą. Ponadto badania pokazują, że
obcokrajowcy, wyjeżdżając z Polski, mają o niej lepszą opinię, niż gdy przyjeżdżali, co
sugeruje, że po pierwsze, wyobrażenie o nas jest gorsze od rzeczywistości, a po drugie,
że zachęcanie do odwiedzin jest świetną promocją Polski, na której jeszcze zarabiamy.
Nie wszyscy pamiętają, że to Polska Organizacja Turystyczna miała na tyle poczucia
humoru, aby wylansować plakat z przystojnym polskim hydraulikiem zachęcającym do
odwiedzenia Polski. Próbowałem namówić ją do przestudiowania i wdrożenia w Polsce
systemu, który bardzo mi się spodobał w Hiszpanii. Mianowicie hotele i restauracje
w obiektach zabytkowych połączone są tam w sieć zwaną Paradores, w której
utrzymywany jest podobny standard i która promuje się zbiorowo. Turysta może
wykupić karnet na tydzień lub dwa i podróżować od zamku do klasztoru, od dworu do
młyna, nocując i jedząc w tym samym wysokim standardzie. Każdy z tych obiektów
z osobna nie byłby w stanie udźwignąć dużego budżetu promocyjnego, a razem są
potęgą. Niestety przedstawiciele ministerstwa tyle zrozumieli z moich wywodów, że
obiecali wspólny bilet do muzeów w obiektach zabytkowych.
Nie byliśmy ani pierwszą, ani ostatnią ekipą, która próbowała zreformować polskie
media dla zagranicy. Jeszcze jako wiceminister w rządzie AWS próbowałem przekonać
Polskie Radio, że jego programy w językach obcych powinny docierać do szerszej
publiczności. Całkowicie odporna na sugestie okazała się też Telewizja Polonia.
Pierwotny pomysł może był szczytny, ale korzyść mieli głównie właściciele praw do
starych filmów i programów, którzy pobierali dodatkowe tantiemy. W czasach, gdy
prawie każdy Polak za granicą może oglądać w internecie główne kanały polskich
telewizji, zarówno państwowych, jak i prywatnych, jest oczywistym anachronizmem.
Polska nie potrzebuje kanału nakierowanego na potrzeby jakiejś mitycznej cepeliowskiej
Polonii, lecz wyboru najlepszych polskich programów oraz wiadomości nadawanych
w językach naszych głównych partnerów politycznych. A więc po angielsku, niemiecku
i rosyjsku, najlepiej z napisami po polsku, albo odwrotnie. Nie udało mi się
namówić Telewizji Polskiej nawet do przystąpienia do konsorcjum Euronews, dzięki
czemu ta paneuropejska stacja miałaby polską redakcję i większą liczbę materiałów
z Polski. Kolejni rzecznicy prasowi MSZ, byli dziennikarze, proponowali następne
wersje nowoczesnych mediów dla zagranicy, ale każda nasza inicjatywa rozbijała się
o nieświęte przymierze złogów pokoleniowych w TVP, działaczy polonijnych starej
daty, którzy lubili mieć „swoje” okienko w telewizji, i twórców starych programów,
którzy żyli z powtórek. Za chwilę zresztą pomysł będzie nieaktualny, bo coraz mniej
ludzi w ogóle ogląda telewizję.
Akcja przenosi się do mediów społecznościowych, gdzie MSZ był przez jakiś czas
pionierem. Dzięki uporowi Marcina Bosackiego odzyskaliśmy z sektora prywatnego
adres domeny poland.pl. W 2014 roku ruszył portal promocyjny pod tym adresem,
za który MSZ dostał nawet nagrodę Mobile Trends Award w kategorii najlepszy
portal mobilny. Od 2015 roku niestety został przekształcony w portal propagandy
politycznej.
Konto w serwisie Twitter założyłem na potrzeby kampanii prawyborczej w lutym
2010 roku i od razu doceniłem jego poręczność. Gdy miałem coś do zakomunikowania
lub skorygowania, to zamiast wydawania oświadczeń czy zwoływania konferencji
prasowej wystarczyło 30 sekund, aby dotrzeć z tym przekazem do wszystkich
znaczących dziennikarzy w kraju i za granicą. Początkowo była to taka nowość, że
telewizje pokazywały moje wiadomości w głównych wydaniach dzienników, dzięki
czemu moje konto zdobywało śledzących, co pomogło mi w kampanii wyborczej
w 2011 roku. Zostałem chyba pierwszym urzędującym ministrem w Polsce, który
używał mediów społecznościowych na co dzień. Kluczem do sukcesu na Twitterze jest
zwięzłość, a nie każdy umie powiedzieć coś ciekawego w – początkowo – zaledwie
140 znakach. Miałem przewagę nie tylko jako były dziennikarz, ale i dzięki angielskim
studiom. Przygotowanie do egzaminów końcowych z filozofii i nauk politycznych
na Oksfordzie polega na ćwiczeniu przekazywania maksimum treści w minimum
słów. Pomaga też polemiczny temperament. Wpisy jak nagłówki przyciągały uwagę
do spraw, które poruszałem. Twitter umożliwiał mi też komunikowanie stanowiska
wobec odbiorców zagranicznych. Na przykład gdy w Wielkiej Brytanii, jeszcze przed
referendum o brexicie, wybuchła kwestia zasiłków dla dzieci Polaków pracujących
w Anglii, pozwoliłem sobie napisać: „Skoro macie naszych podatników, to czy
nie powinniście także płacić im należnych zasiłków?”. Tekst podany dalej przez
kilku dziennikarzy BBC wszedł do brytyjskiego obiegu medialnego i w efekcie
przeczytało go kilka milionów ludzi. Za pomocą Twittera czasami wręcz prowadziłem
dyplomację. Jeśli ministrowie dwóch krajów publicznie, za pośrednictwem mediów
społecznościowych, uzgadniają stanowisko albo umawiają się na spotkanie, to jest to
już nie tyle promocja, ile dyplomacja.
Naturalnie nie obyło się bez wpadek. Pamiętam miły lunch z ministrem skarbu
Mikołajem Budzanowskim, podczas którego poinformował mnie, że negocjacje
z Rosjanami zakończyły się sukcesem i wkrótce płacić będziemy mniej wyśrubowane
ceny gazu. W drodze do ministerstwa pomyślałem, że dobrze będzie zwrócić uwagę
na dobrą dla konsumentów i rządu wiadomość i napisałem na Twitterze: „Intuicja
podpowiada mi, że minister skarbu wkrótce będzie miał dobrą wiadomość dla
konsumentów gazu”. Do głowy mi nie przyszło, że warszawska giełda pracuje do 16.30
i że może to być informacja wrażliwa rynkowo. Gdy następnego dnia ogłoszono obniżkę
cen, wartość rynkowa Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa wystrzeliła,
a „Financial Times” napisał o moim tekście: „Tweet za miliard dolarów”. Na szczęście
gracze rynkowi nie zrozumieli mojej subtelnej aluzji i nie było ruchu akcji.
Jeśli tweetuje się dużo i zadziornie, wpadki są nieuniknione. Dowiedziałem się,
że brytyjski Foreign & Commonwealth Office (FCO), zachęcając swoich dyplomatów
do aktywności, przyjmuje założenie, że 2–3% tweetów będzie nieudanych lub
kontrowersyjnych. Sam stawiałem sobie poprzeczkę wyżej i dopuszczałem, że jeden na
tysiąc może być chybiony. Ale i tak za każdym razem, gdy wybuchała kontrowersja,
zastanawiałem się, czy nie przekazać konta współpracownikowi, aby filtrował teksty.
I nigdy tego nie zrobiłem. Popularność mojego konta – jak sądziłem – wynika właśnie
z tego, że czytelnicy uzyskują ze mną bezpośredni kontakt. A ewentualne wpadki to
cena, jaką się płaci za autentyczność.
Promować Polskę można na wiele sposóbów. Tweet z mistrzostw Europy w piłce nożnej
w 2012 r.
fot. Archiwum autora

Skuteczność konta ministra zależy od jego obycia technicznego i temperamentu.


Stosunkowo łatwe było przekonanie szefów placówek i ich radców prasowych, że
Twitter czy Facebook to takie same narzędzia komunikowania polskich treści, tyle że
tańsze i skuteczniejsze niż ulotka czy witryna internetowa. Aktywność ministerstwa
w internecie i mediach społecznościowych to już cały system, którego stworzenie
było operacją globalną, kosztowało parę milionów złotych i zajęło nam ponad rok.
Zaczęliśmy od tego, że jak wizytówki i papeterie dyplomatów powinny komunikować
nowoczesność i kompetencje, tak i witryny internetowe placówek nie mogą być
amatorskie. Do tej pory każda próbowała własnych sił przy pomocy lokalnych
wykonawców. Uznaliśmy, że jak księga wizualizacji ujednoliciła wzory naszych
papeterii, tak w sieci centrala i placówki muszą działać i wyglądać jak część tej samej
sprawnej organizacji. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Metodą kolejnych przybliżeń
dochodziliśmy do optymalnego wyglądu ujednoliconej witryny. Kwestia gustu, ale też
potrzeby komunikowania maksimum treści na minimum powierzchni. Zaskoczeniem
było dla mnie to, że gdy podliczyliśmy witryny centrali, strony ambasad i konsulatów,
w tym honorowych, i dodaliśmy niezbędne wersje językowe, to w sumie musieliśmy
stworzyć 340 odrębnych acz zsynchronizowanych portali, nauczyć kilkaset osób, jak je
obsługiwać, tak aby treści były ciekawe i aktualne, każdą naszą treść plasować nie tylko
pasywnie na witrynie, lecz aktywnie promować poprzez Twitter i Facebook. Według
Google Analytics nasze strony odwiedzało pięć milionów osób rocznie. Oczywiście
ujawniły się tu różnice pokoleniowe, ale wyprzedzaliśmy konkurencję. Dzięki temu,
zanim media społecznościowe weszły do kanonu, @msz_rp miał przez kilka lat
przewagę informacyjną. Do sieci przenieśliśmy też poradnik Polak za granicą. Dzięki
możliwości bieżącego uaktualniania oraz aplikacjom takim jak iPolak i e-konsulat
nasi podróżni dysponują najnowszymi radami i ostrzeżeniami. W międzynarodowym
rankingu Twitplomacy w 2013 roku przyznawano nam trzecie miejsce na świecie pod
względem siły rażenia w sieci, bodajże za Amerykanami i Rosjanami.
Nie każdy wie, że jednym z naszych najlepszych produktów eksportowych jest
polska żywność. Ta, której braki przyczyniły się do upadku komunizmu. Dla mnie
był to koronny argument za wyższością wolnego rynku nad własnością państwową.
Na tym samym areale kiedyś nie potrafiliśmy się wyżywić, a dziś żywimy innych.
Do tego stopnia, że mamy dodatni bilans w handlu żywnością z krajami o lepszym
klimacie: Słowacją, Czechami, a nawet Węgrami. To nieraz wywołuje niechęć
lokalnych producentów i kampanie dyskredytacji polskiej żywności, która oczywiście
czasami narusza standardy jakości – wszędzie zdarzają się nieuczciwi producenci –
ale nie bardziej niż w innych krajach UE. Argumentowałem na posiedzeniach Rady
Ministrów, że aby skutecznie promować polską żywność jako nie tylko zdrową,
lecz także organiczną, potrzebujemy natychmiastowych interwencji służb kontrolnych.
Powstająca Państwowa Inspekcja Bezpieczeństwa Żywności powinna wreszcie temu
zaradzić.
Kolejną niszą, w której z ogona wyszliśmy na prowadzenie, jest ekologia,
w szczególności oczyszczanie wody. Pamiętam, gdy jako nastolatek w mojej rodzinnej
Bydgoszczy stałem na nabrzeżu Brdy i patrzyłem, jak śmierdzący ściek wylewał się
z kolektora kanalizacyjnego prosto do rzeki. Miliony Polaków pamiętają też brunatną
ciecz płynącą z kranów w wielu miastach. W minionym ćwierćwieczu w niektórych
latach wydawaliśmy na inwestycje ekologiczne najwięcej swojego PKB spośród
wszystkich krajów europejskich. I mamy coś, co wcale nie jest jeszcze na świecie
powszechne: prawie każdy z nas ma dostęp do zdrowej wody. A wiele krajów,
w miarę wspinania się po drabinie zamożności, pójdzie naszą drogą. Niedrogie polskie
technologie oczyszczania wody mogą być naszym hitem eksportowym. Lepiej, aby
obcokrajowcy mówili o tym, niż że polski rząd dewastuje ostatni fragment pierwotnej
puszczy w Europie.
Jesteśmy też potentatami w produkcji AGD, mebli, podzespołów samochodowych,
butów, pociągów, biustonoszy, jachtów czy usług medycznych i wielu innych. Sukcesu
w żadnej z tych dziedzin nie zaprojektował ani nie przewidział urzędnik państwowy,
co jest kolejnym argumentem za dokończeniem prywatyzacji. Nie ma też co kręcić
nosem na to, czy są to dziedziny seksowne, czy nie. Jeśli spełniają ludzkie potrzeby,
to lepiej, abyśmy to my je zaspokajali, niż żeby robili to nasi konkurenci. Byłem
kiedyś w pięknym włoskim miasteczku, którego bogactwo wynikało z posiadania na
przedmieściach wielkiej fabryki papieru toaletowego.
Biznes nie powinien być państwowy, ale każda branża biznesu prędzej czy później
potrzebuje państwowego wsparcia. Czy to w utorowaniu eksportu, czy przyciąganiu
inwestycji, czy w zabieganiu o sensowne regulacje międzynarodowe. Już towarzysz
Stalin zauważył, że do największych nadużyć dochodzi na styku pomiędzy państwem
a prywatną przedsiębiorczością. Dlatego poprosiłem pełnomocnika do spraw procedur
antykorupcyjnych MSZ Macieja Wnuka, aby spisał kodeks postępowania dyplomacji
w kontaktach z biznesem. Po to, by nasi pracownicy wiedzieli, jak daleko i na jakich
zasadach mogą się posunąć w promowaniu polskich firm. Powstał też dokument Rady
Ministrów o kluczowych przedsięwzięciach polskich firm za granicą, które dyplomaci
mieli obowiązek wspierać. Zachęciłem naszą dyplomację przy agendach ONZ, aby
zajmowała się nie tylko głosowaniami w Zgromadzeniu Ogólnym, ale i tym, aby część
niemałej składki, jaką tam odprowadzamy, wracała do Polski w postaci zamówień na
polskie leki i żywność.
Promocja gospodarcza MSZ ruszyła z kopyta pod przywództwem wiceminister
Beaty Stelmach, która przyszła do nas z biznesu i po moim odejściu tam też wróciła.
A pion dyrektora generalnego dokonał obliczeń relacji kosztów placówki do wymiany
handlowej z danym krajem. Przyjęliśmy, że nie powinny przekraczać 1%, choć zdarzają
się przypadki szczególne – na przykład Korea Północna – gdzie koszt utrzymania
placówki w Pjongjangu wynosi niemal 250% tej wymiany. No i naturalnie Watykan,
gdzie korzyść, jaką otrzymujemy, jest po prostu bezcenna.
W pewnym sensie misja polskiej dyplomacji nie ograniczała się do pośredniczenia
w kontaktach, ale czasami także do edukowania polskiego biznesu, jak w zagranicznej
polityce szukać okazji biznesowych. Z przerażeniem odkryłem w trakcie swojej podróży
do Brazylii, w którą zabrałem poważnych ludzi, prezesów dużych firm aspirujących do
wejścia na ten rynek, że nie potrafią się sprzedać. Nasi dyplomaci załatwili spotkanie
z gubernatorem Rio de Janeiro, wielką figurą. Stan Rio ma ponad 50% PKB Polski.
A gubernator ma większą władzę dokonywania zakupów niż polski premier. Więc jeśli
naszym dyplomatom udało się spowodować, aby nas przyjął, to powinniśmy tę szansę
do maksimum wykorzystać. A tu panowie prezesi zaczynają mówić coś o tym, że
dobrze traktują pracowników i jakie aspiracje mają w innych krajach. Z przerażeniem
obserwowałem rosnące zniecierpliwienie gubernatora. Potem okazało się, że firma
tego akurat prezesa produkuje platformy wiertnicze. Brazylijski przemysł wydobywczy
jest jednym z najszybciej rozwijających się na świecie. Szkoda, że prezes nie umiał
wykrztusić z siebie: „Mam bardzo dobre platformy wiertnicze w rozsądnej cenie.
Kup pan”.
Nasi biznesmeni nie zdawali sobie sprawy, jak należy postępować z politykami,
którym chce się coś sprzedać. Politycy to zazwyczaj ludzie bardzo zajęci. Mają
ograniczoną cierpliwość i choć sami lubią lać wodę, nie lubią tego u innych. Musiałem
im tłumaczyć, że zanim przystąpi się do rozmowy, trzeba zrobić research, sprawdzić
cykl wyborczy, zobaczyć, co dany polityk naobiecywał i jakie prowadzi inwestycje.
I nie bać się mu powiedzieć: „Obiecał pan swoim wyborcom nową linię metra. Ja mam
generatory, szyny czy czego tam się używa do budowy metra, które umożliwią panu
realizację tej obietnicy taniej. I zdążymy na wybory”.
Po powrocie do hotelu przeprowadziłem z prezesami coś w rodzaju rozmowy
dyscyplinującej. I to podejście biznes mi chyba zapamiętał. Mam nadzieję, że nie tylko
źle. Jeśli mierzyć to zainteresowaniem biznesmenów towarzyszeniem dyplomatom
w oficjalnych wizytach, to chyba nawet całkiem dobrze. O ile za moich poprzedników
delegacje przedsiębiorców chciały jeździć z prezydentem czy premierem głównie po to,
żeby mieć dostęp do decydentów na poziomie krajowym, to za naszych czasów włączali
się w delegacje ministra, a nawet wiceministrów, więc chyba chodziło o biznes. Jest
zatem w naszym wsparciu sens. W ostatnich latach polski eksport rośnie lawinowo.
MSZ ma w tym swój drobny udział.
Współpracy z polskim biznesem naturalnie nie można prowadzić bez współpracy
z polskimi biznesmenami, nawet jeśli ktoś sobie wyobraża, że możliwy jest kapitalizm
bez kapitalistów. Gdzie wchodzą rozwiązania szczegółowe czy przetargi, tam naturalnie
zachowana musi być sterylność procedur i bezstronność. Ale jest pułap biznesu
w niektórych newralgicznych dziedzinach, obracający takim kapitałem, że wpływa to na
relacje między państwami. Wielki przedsiębiorca wie, że macierzysty kraj może takim
inicjatywom pomóc albo zaszkodzić. I dobrą praktyką jest, aby biznes informował rząd
o swoich zamierzeniach.
Donald Tusk nie fraternizował się z biznesem, co ówcześnie miano mu za złe, ale
dobrze na tym wyszedł. Ja byłem odważniejszy, bo uważałem, że skoro jestem uczciwy
i zabiegam o polskie interesy, to mogę się czuć bezpieczny. Gdy na prośbę największego
polskiego prywatnego inwestora spotkałem się z nim na kolacji, nie mieliśmy pojęcia,
że będziemy nagrywani. Zapewne błędem było spotykanie się poza MSZ, ale nie
była to restauracja, tylko siedziba Polskiej Rady Biznesu. Fragmenty mojej rozmowy
z Janem Kulczykiem opublikowali związani z ówczesną opozycją dziennikarze tuż
przed wyborami w 2015 roku. Z dwugodzinnej rozmowy wybrano tak jak poprzednio
to, co zideologizowanym dziennikarzom wydało się najbardziej kompromitujące:
„To, co było naszym przekleństwem – położenie – naprawdę, weźmy, przejmijmy
energetykę ukraińską. Ja ci to zrobię. Radek, ja ci to zrobię” – mówi mi Jan Kulczyk.
„OK” – odpowiadam.
„I nagle się staniemy… zamieszamy. Ja bym chciał, tak jak powiedziałeś, kupić
Kohlera. Następną rzeczą, którą chciałbym kupić, to chciałbym kupić EON. Ma stare
rozwiązania, stare. Dmuchnę nimi” – zapewnia Kulczyk.
Chodziło o to, że Kulczyk chciał kupić dwie ukraińskie elektrownie atomowe oraz
przywrócić do działania potężne łącze elektroenergetyczne pomiędzy Polską a Ukrainą
Rzeszów–Chmielnicki, dzięki czemu Ukraina zsynchronizowałaby się z systemem
europejskim. Polska uzupełniałaby niedobory prądu w okresach szczytu, a Ukraina
zarabiałaby na eksporcie swoich nadwyżek. Zamiast wydawać 100 miliardów na
budowę własnych elektrowni atomowych, moglibyśmy używać prądu z już istniejących,
jednocześnie dywersyfikując nasze kierunki dostaw. A gdyby plan się udał, zacząć
przejmować firmy niemieckie. I potencjalny inwestor informował o tym ministra spraw
zagranicznych swojego kraju. Straszny skandal.
Jan Kulczyk miał wizję zbieżną z polskim interesem oraz środki na jej realizację.
Jej wdrożenie służyłoby Polsce i Ukrainie, ale nie było w smak Rosji, która sama
chce budować siłownie atomowe na obrzeżach i na terenie Unii Europejskiej.
Polsko-ukraińska współpraca energetyczna, tak w dziedzinie gazu, jak i elektryczności,
jest zagrożeniem jej żywotnych interesów. Szczęśliwie dla niej zawsze może liczyć
na entuzjazm polskich mediów. I jak poprzednio nasi dzielni dziennikarze dali się
użyć przez mocodawców pułkownika FSB Władimira Ałganowa do zniweczenia
planów stworzenia wielkiego środkowoeuropejskiego koncernu paliwowego, tak i teraz
chęć dopieczenia rywalom politycznym była silniejsza od instynktu państwowego.
Upublicznienie tych rozmów nie służyło żadnemu polskiemu interesowi, a dawało
Rosjanom atuty w ich grze z Ukrainą. Mieniące się patriotycznymi prawicowe media –
a za nimi tak zwany mainstream – ochoczo zrealizowały rosyjską grę.
Gorzkiej satysfakcji doznałem dopiero na wiosnę 2017 roku, gdy zeznawałem
jako świadek w sprawie tak zwanej afery taśmowej. Na podstawie kilkuset godzin
potajemnych nagrań kilkudziesięciu najważniejszych osób w Polsce jedyne wyroki
zapadły za samo nielegalne nagrywanie. Są więc one pomnikiem uczciwości naszej
ekipy. Gdy zakończyliśmy czynności i podpisałem protokoły, przesłuchujący mnie
prokurator powiedział: „Wie pan, zaczynając odsłuchiwać te taśmy, myślałem, że będę
stawiał zarzuty, a teraz muszę panu pogratulować bardzo propaństwowej rozmowy”.
Walka o polskie interesy bywa samotna i niewdzięczna. Po trzech latach potwierdziła
się stara rzymska zasada: zrobił ten, kto skorzystał. Skorzystali PiS i Rosja.

System promocji gospodarczej


Jak każdy rząd przed nami i po nas, zastanawialiśmy się też nad optymalnym
kształtem instytucjonalnym promocji polskiego eksportu i inwestycji. Zgodnie z ustawą
o działach administracji rządowej promocja eksportu to odpowiedzialność ministerstwa
gospodarki i tamże ulokowany jest budżet, wtedy w wysokości około 100 milionów
złotych rocznie. Ale sprawa jest od niepamiętnych czasów przedmiotem sporu.
Pracownicy ministerstwa gospodarki śmieją się z MSZ jako „dyplomacji frakowej”,
która boi się, że promowaniem kiełbasy ubrudzi sobie ręce. Z kolei młodsza ekipa MSZ
uważała kolegów z ministerstwa gospodarki za sieroty po PRL-owskich centralach
handlu zagranicznego, dobrych do pisania opracowań, które każdy może sobie ściągnąć
z witryny Banku Światowego, albo roznoszenia ulotek na targach przemysłowych.
Niestety kolejne próby unormowania współpracy na takich zasadach jak pomiędzy
MSZ a Instytutami Kultury, finansowanymi przez MKiDN, lub choćby attachatami
wojskowymi podlegającymi MON, się nie udawały. Starsi wiekiem dyplomaci,
pamiętający czasy słusznie minione, kiwali głowami, mówiąc: „Panie ministrze, ile
razy to było już dzielone i łączone!”. Propozycją kompromisową byłoby powołanie –
wzorem wielu państw europejskich – osobnej agencji promocji gospodarczej, poza
strukturami ministerstw. Jej pracownicy straciliby paszporty dyplomatyczne, ale
zyskaliby autonomię działania. Popierałem to rozwiązanie, mimo że groziło MSZ
oddaniem części zagranicznych nieruchomości i etatów. Nie zgodził się wicepremier
Waldemar Pawlak, bo projekt ustawy przewidywał, że szefa agencji ma powoływać
premier, a nie minister gospodarki. Pomysł powołania agencji jest realizowany,
dopiero gdy ministrem gospodarki został polityk dużo mocniejszy w hierarchii partii
rządzącej niż szef MSZ. Uważam, że to korzystne posunięcie, które można by jeszcze
udoskonalić rozwiązaniem, jakie stosują Australijczycy. Mianowicie wymagają, aby
do kosztów swoich przedstawicielstw handlowych dorzucały się instytucje samorządu
przedsiębiorców, co daje rękojmię, że są we właściwych miejscach i naprawdę
potrzebne.

Rada Promocji Polski


Każdy rząd widzi, że budżety promocyjne ma większość ministerstw i instytucji
państwowych w Polsce i próbuje te działania jakoś skoordynować. Ale ponieważ rzadko
kto docenia pracę poprzedników, to za każdym razem ciało koordynujące powoływane
jest od nowa, jakby nie można zaoszczędzić sobie wysiłku na formalności i po
prostu zmienić skład. Po tylu latach przekształceń instytucjonalnych niezmiennie dziwi
mnie przekonanie decydentów, że rzeczywistość zmienia się za pośrednictwem zmian
nazw i zmian pieczątek. Przeważnie, jeśli nie zmieniamy zadań, budżetu i zakresu
kompetencji, zmiana nazwy jest bez znaczenia.
Za naszych czasów ciało to nazywało się Rada Promocji Polski i byłem jej szefem.
Teoretycznie, bo przecież żaden minister resortowy nie pozwoli, aby inny minister
gmerał mu w budżecie czy ulubionych programach. Spotkania w sali konferencyjnej
MSZ były często inspirujące, a nawet burzliwe. Ale zdarzało się, że gdy jako rada –
za aprobatą zasiadających w niej wiceministrów z innych resortów – uzgadniała jakąś
sensowną inicjatywę, okazywało się, że wiceminister po powrocie do resortu dostawał
burę od swojego szefa. W realiach Polski resortowej łączenie środków różnych resortów
na wspólne działania znowu okazywało się niemożliwe.
Na szczęście branża reklamowa się w tym zorientowała. Politycy mają rzeczywisty
problem z tym, że w Polsce nie ceni się twórczej myśli i uważa pieniądze wydane na
promocję czy konsulting za fanaberie albo korupcję. A skoro nie ma publicznej zgody,
by wydawać na promocję kwoty porównywalne z wydatkami na ten cel innych krajów,
to zlitowała się i zaproponowała program pro bono. W jego ramach spotkałem się
z żyjącym jeszcze wtedy papieżem reklamy międzynarodowej Wallym Olinsem, który
zaproponował doskonałe moim zdaniem hasło: „Polska zasila”. Zasila entuzjazmem,
świeżością, polotem. Nasi spece do hasła zaproponowali rysunek sprężyny w kształcie
granic Polski. Co miało być podwójną sugestią. Po pierwsze, że jest w nas energia. Po
drugie, że im bardziej nas przyciśniesz, tym bardziej wrócimy. Projekt został po moim
odejściu zarzucony, ale idea jest dzisiaj jeszcze bardziej aktualna.
Wspólnej akcji państwa i sektora reklamowego nie zrealizowaliśmy, ale w 2013
roku rada przyjęła przygotowane przez najlepszych polskich specjalistów Zasady
komunikacji marki „Polska”, które uważam za ponadczasowe. W MSZ dokonaliśmy
skrótu dokumentu z najważniejszymi rekomendacjami:

1. Marka Polska powinna być komunikowana przez szerokie spektrum osób


i podmiotów. Najlepszymi jej reprezentantami są obywatele; ich wsparcie jest
niezbędne. Znani Polacy cenieni za granicą – artyści, uczeni, sportowcy, liderzy
biznesu – są szczególnie przydatni.
2. Polonia w swoim środowisku jest jednym z najlepszych źródeł, poza internetem
i mediami, informacji o Polsce. Zwłaszcza jej przedstawiciele będący uznanymi
członkami swoich społeczności powinni być pozyskani do większej aktywności
promocyjnej Polski.
3. Pozyskanie i umiejętne wykorzystywanie właściwych ambasadorów marki jest
jednym z kluczowych elementów jej komunikacji i wywierania wpływu. Są to: znani
i cenieni obcokrajowcy pochodzenia polskiego, powszechnie uznane i szanowane
autorytety międzynarodowe oraz osoby, które nie mając polskich korzeni, są
przyjaciółmi naszego kraju, zagraniczni studenci i zagraniczni absolwenci polskich
uczelni.
4. Komunikacja marki Polska – oparta na wartościach i obietnicy marki –
powinna być współczesna, ale nawiązująca do dziedzictwa i wartości kulturowych.
INNOWACYJNA – dostarcza idei i rozwiązań, dzięki którym świat staje się
lepszy; INSPIRUJĄCA – wyzwala energię, zachęca do działania i dzielenia się
osiągnięciami; OTWARTA – jest dostępna i otwarta na ludzkie zainteresowania
i potrzeby; PRZYJAZNA – ludzie są dla niej
najważniejsi, opowiada o ludziach; ZROZUMIAŁA – stanowi jasny przekaz
niewymagający dodatkowych interpretacji.
5. Niezbędna właściwa sloganizacja (słownictwo). Należy stosować tak zwane słowa
klucze, które wzmacniają przekaz i koncentrują uwagę odbiorców na pożądanym
efekcie.
6. Przekaz historyczny bez patosu, ale zawierający treści ważne z punktu widzenia
budowania polityki historycznej państwa polskiego. Wskazane jest proaktywne
promowanie uznanych sławnych Polaków i ich osiągnięć.
7. „Opowiadanie historii” (storytelling) – prowadzone z perspektywy zwykłego
człowieka. Buduje zaangażowanie odbiorców: opowieści o ludziach, nie tylko
o samych wydarzeniach – współczesnych bądź historycznych.
8. Wykorzystywać „miękkie”, perswazyjne techniki komunikacji i wywierania
wpływu. Przemówią one skuteczniej do współczesnego odbiorcy zagranicznego.
9. Każda grupa odbiorców traktowana jako wyjątkowa. Niezbędne stosowanie
dopasowanego kodu pojęciowego, językowego i kulturowego.
10. Zawsze podkreślać łączność z lokalnymi odbiorcami, z ich krajem i kulturą.
Związki te pokazywać zarówno w warstwie słownej, jak i wizualnej (na przykład
wspólna symbolika krajów).
11. Komunikowanie marki Polska na wszelkich płaszczyznach w oparciu o pozytywne
emocje. Tematy, zakresy, język, kolorystyka – całość przekazu musi je odzwierciedlać.
12. Nigdy nie odnosić się wprost do negatywnych stereotypów, aby ich nie utrwalać,
lecz zastępować je pozytywnymi skojarzeniami.
13. Komunikacja z odbiorcami zagranicznymi powinna zawierać ważne (dla marki
Polska) i ciekawe (dla odbiorcy) informacje podane w łatwej do przyswojenia formie.
14. Język – istotny środek wyrazu marki. Wpływa na jej postrzeganie przez wszystkie
grupy docelowe. Powinien być dopasowany do odbiorcy, spójny z wartościami marki
i oparty na koncepcji opowiadania historii, zwłaszcza osobistych. Zdania proste,
z przejrzystą strukturą – unikać długich i wielokrotnie złożonych. Zdania budowane
w stronie czynnej. Jednoznaczny przekaz – unikać wieloznaczności i możliwości jego
interpretacji. Komunikat budowany tak, aby jego treści były adaptowalne do języków
obcych. Język żywy i autentyczny – historie opowiadane przez ludzi i kierowane do
ludzi; uwzględniający wymogi pozycjonowania treści w internecie.
15. Stosować należy wszystkie możliwe kanały, które pozwalają na skuteczne
promowanie marki Polska, zgodnie z obraną strategią, w tym: internet, media
tradycyjne, kinematografia, wydarzenia specjalne i inne.

Tym, co mnie uderzyło jako szczególnie trafne, bo nagminnie niestosowane, są rady


ekspertów dotyczące tego, jak NIE promować Polski. Co więc szkodzi marce „Polska”?
Za wszelką cenę powinniśmy unikać:
• wyśmiewania innych;
• zachowań agresywnych;
• arogancji względem innych narodów, postaw czy poglądów;
• ciągłego wracania do historii, promowania się przez martyrologię;
• ukrywania bądź unikania odpowiedzi na trudne tematy;
• patosu;
• banału;
• zużytych rozwiązań słowno-graficznych;

• wymuszonego, prostackiego dowcipu;

• chodzenia na skróty: pokazywania pomysłowości, która jest cwaniactwem,


łamaniem akceptowanych reguł czy zasad.

Podkreślam, to były przestrogi, a nie sugestie do planu działania MSZ, Polskiej


Fundacji Narodowej czy IPN.

Ekonomia, czyli czy to wszystko się opłaca?


Czasami ktoś zadaje mi pytania: „Czy to wszystko – promocja, dyplomacja – się
opłaca?”, „Czy warto wydawać pieniądze na te wszystkie obiadki, winka i kolacyjki,
samochody, komputery i wizyty?”. Bardzo lubię na nie odpowiadać. Zmuszają one
bowiem do zadania sobie podstawowych pytań i przeprowadzenia kalkulacji. Zawsze
starałem się przeprowadzać rachunek korzyści i kosztów, i takie podejście próbowałem
wpoić całemu ministerstwu.
W ciągu całego okresu urzędowania odpowiadałem za wydanie około 10 miliardów
złotych. Pewnie jakieś dwa wróciły w tym czasie do budżetu w postaci opłat za czynności
konsularne. Dążyłem oczywiście do zwiększenia tego budżetu. Raz się udawało,
raz nie. Wciąż jednak wydajemy na dyplomację tylko około 0,31% PKB, to jeden
z niższych wskaźników w UE. Także w liczbach bezwzględnych nasza dyplomacja
nie kosztuje dużo. Porównywalna pod względem wielkości Hiszpania wydaje ponad
cztery razy więcej niż my. W wielu krajach poza budżetami dyplomacji są jeszcze
rozbudowane budżety na pomoc zagraniczną. To też narzędzie polityki zagranicznej.
Ma ona swoje różne aspekty. Może to być na przykład finansowanie telewizji Biełsat,
pomoc humanitarna, finansowanie projektów w Afganistanie w okolicach naszego
kontyngentu czy szkoła dla niewidomych dzieci w Rwandzie. Ale mogłyby to być też
fundusze dla doradców do spraw prywatyzacji czy samorządu. Takie reformy wywołują
potem konieczność modernizacji, w tym zakupu sprzętu, systemów informatycznych
itp. Z własnego doświadczenia wiemy, że potem przy wyborze takich systemów sięga
się po radę zaufanych, wypróbowanych przyjaciół. Może to więc przynieść potencjalnie
ogromne ekonomiczne korzyści. Ale na początku jest oczywiście po stronie kosztów.
Budżet MSZ jest niewielki także w porównaniu z innymi ministerstwami. MON
w 2015 roku miał do dyspozycji 35 miliardów. A to MSZ, prowadząc dobrą dyplomację,
doprowadziło do uchwalenia budżetu unijnego, dzięki któremu do końca dekady Polska
dostanie 400 miliardów złotych. Oczywiście to nie wszystko nasza zasługa, ale jeśli
choćby 10% końcowego efektu uzyskane było dzięki nam, to sfinansowaliśmy z górką
25 lat działania MSZ.
Świat odnotował wzmocnienie marki „Polska”, a nasze wysiłki zostały wręcz
zmierzone. Przez wiele lat wartość naszej marki systematycznie rosła. Według
wspomnianej już firmy Brand Finance, wartość marki „Polska” osiągnęła szczyt w 2014
roku i wyniosła 602 miliardy dolarów, a więc ponad dwa razy tyle co w 2010 roku.
Z 25. miejsca w światowym rankingu awansowaliśmy na bardzo przyzwoite miejsce
20. Niestety od 2015 roku tendencja się odwróciła. W 2016 roku spadliśmy na 21.
miejsce, a w 2017 na 23. i nasza marka była warta już tylko 571 miliardów dolarów.
Kompromitowanie kraju kosztuje.
12. Polska w polityce globalnej

P
olityka zagraniczna na szerokim świecie, tak jak wewnątrz Unii Europejskiej,
powinna wspierać gospodarkę, popularyzować kulturę, dbać o polskość
i Polaków, ale powinna też mieć mierzalny cel. A jak na ambitny naród przystało,
tym celem nie może być tylko zapewnienie bezpieczeństwa i dobrobytu, choć biorąc pod
uwagę naszą historię i położenie, to niemałe zadanie, zrealizowane dopiero niedawno.
Jako kraj, który pamięta, że kiedyś był wielki, i wie, że ma w sobie jeszcze zapasy
mocy, powinniśmy dążyć do zajęcia pozycji w międzynarodowym podziale prestiżu,
który odzwierciedlałby nasze faktyczne osiągnięcia. I nie chodzi o puste zaszczyty, lecz
o to, że mocna pozycja ułatwia i uprawdopodabnia dalsze sukcesy, a słaba przyczynia
się do kolejnych porażek.
Kraje często żyją z reputacji i zasobów swoich dziadów, a nawet zamierzchłych
przodków. Pozycja wynika nie tylko z bieżących działań, lecz także z zakumulowanych
zasobów, zarówno materialnych, jak i niematerialnych. Na przykład Wielka Brytania
nie otrzymałaby stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa kosztem Indii, Japonii czy
Brazylii, gdyby decyzja zapadała dzisiaj. Gdyby nie odziedziczony po ZSRR arsenał
nuklearny, mało kto interesowałby się postimperialną Rosją. Gdyby nie starożytność,
Grecja miałaby pozycję zbliżoną do Bułgarii. Tym bardziej trudno jest się przebić
krajom takim jak Polska, których zasoby były systematycznie niszczone. Na ich
odtworzenie trzeba pracy i cierpliwości, tym bardziej że reputacje krajów przeważnie
wloką się o jedno pokolenie za ich realiami.
Tymczasem współzawodnictwo o pozycję i honor w systemie międzynarodowym –
w odróżnieniu od gospodarki – jest grą o sumie zerowej. Numerem jeden może być tylko
jeden, a nie dziesięciu. W pierwszej dziesiątce mieści się dziesięciu, a nie dwudziestu,
i tak dalej. W tej grze trzeba być nie tyle dobrym, ile lepszym od innych, samemu
unikać błędów i umieć wykorzystywać błędy innych. Trafnie przewidywać przyszłą
koniunkturę i dawać się nieść pomyślnym wiatrom, a ograniczać straty, gdy trend jest
niekorzystny. Czasami zdecydowanie działać, innym razem markować czas.
I jak w Unii Europejskiej trudnym, acz wykonalnym zadaniem na najbliższe lata
jest wejście do G-6, a po brexicie G-5 – nieformalnej grupy najważniejszych państw
trzymających władzę, tak w szerokim świecie naszym narodowym celem powinno
być członkostwo w G-20, czyli grupie reprezentującej 75% ludności, 80% handlu
i 85% PKB świata. Nie ma ona żadnych uprawnień i jak dotąd zajmuje się głównie
finansami, ale ma tę zaletę, że w odróżnieniu od Rady Bezpieczeństwa ONZ naprawdę
reprezentuje najważniejszych graczy. A ponieważ kolejne próby zreformowania Rady
Bezpieczeństwa spaliły na panewce z tych samych powodów – nikt nie chce się posunąć
ani dopuścić rywala – to nie można wykluczyć, że podczas następnego momentu
konstytucyjnego dla porządku na świecie to właśnie G-20 będzie gronem, w którym
zapadną najważniejsze decyzje i które stanie się globalnym dyrektoriatem. Jak mówi
stare dyplomatyczne powiedzonko: kogo nie ma przy stole, ten jest w jadłospisie, więc
powinniśmy przepychać się do stołu. Kolejne polskie rządy od lat zabiegają o to, aby
Polska nie była tylko gościem, lecz została członkiem, i jest to cel, który może nadal
obowiązywać ponad podziałami.
Według CIA World Factbook nasz PKB według parytetu siły nabywczej wyniósł
w 2017 roku 1 111 000 000 000 dolarów, plasując naszą gospodarkę na 25. miejscu
na świecie. Z tym że kilka krajów – Nigeria, Tajwan, Egipt, Tajlandia i Australia –
wyprzedzają nas o włos. PKB dwudziestej w rankingu Australii szacowany jest na
1,235 biliona dolarów. Dopiero 19. kraj, Iran, wyraźniej odstaje, z dochodem na
poziomie 1,631 biliona dolarów. A więc prowadząc sensowną politykę gospodarczą,
możemy spokojnie wejść do pierwszej dwudziestki. Mamy ponadto mocny argument,
że region Europy Środkowo-Wschodniej też powinien być reprezentowany.
Aby wejść do ścisłej światowej czołówki, czego namacalnym dowodem byłoby
członkostwo w grupie G-20, nie wystarczy mieć mocnej pozycji w Unii Europejskiej,
lecz trzeba prowadzić dyplomację globalną. Trzeba stać się światową marką solidności,
solidarności i sukcesu. I zabiega się o to w najodleglejszych zakątkach, nie tylko
wśród mocarstw, lecz także w najbardziej nawet egzotycznych dla nas krajach. Na
przykład w Birmie. Rozmowa z byłym dyktatorem Birmy, powszechnie uznanym za
przedstawiciela krwawej junty, jest doświadczeniem etycznie wieloznacznym, nawet
jeśli ten dyktator niedawno został wybrany na prezydenta i wydaje się orędownikiem
przemian. Trudno mi było odpędzić od siebie myśl, że gdyby Polska leżała w innej
części Eurazji, nasze strajki z roku 1988 zamiast do obrad Okrągłego Stołu mogłyby
doprowadzić do krwawej jatki, jaką była tak zwana rewolucja 8888 (nazwa pochodzi od
daty: 8 sierpnia 1988, kiedy wybuchły protesty). Szacunki mówią nawet o 10 tysiącach
ofiar. Właśnie wtedy na przywódczynię opozycji wyrosła Aung San Suu Kyi, córka
twórcy niepodległości Birmy i laureatka Pokojowej Nagrody Nobla. Zaledwie miesiąc
przed moją wizytą, w maju 2012 roku, jej partia odniosła miażdżące zwycięstwo nad
partią wojskowych wywodzących się z junty.

Radosław Sikorski oraz noblistka, liderka birmańskiej opozycji Aung San Suu Kyi podczas
warsztatów dla birmańskich dziennikarzy w Rangun, 10.05.2012 r.
fot. Paweł Supernak/PAP

Spotkaliśmy się w nowiutkim pałacu prezydenckim w niedawno ustanowionej


stolicy kraju Naypyidaw. Wiozący mnie samochód był jedynym na kilkupasmowej
alei dojazdowej, która wbrew intencji stwarzała wrażenie bardziej samoizolacji niż
dostojeństwa. Mój rozmówca – generał Thein Sein – był więc w sytuacji generała
Jaruzelskiego po przegranych wyborach kontraktowych. Dyktatora, który rzucił na
szalę swój autorytet, aby władzę przekazać pokojowo i uratować skórę. Przy całej
ambiwalencji tej sytuacji nasi i inni zachodni dyplomaci byli zdania, że gdyby coś mu
się stało, proces pokojowy by się załamał. Wizyty takie jak moja miały więc być zachętą
do podtrzymania kruchego procesu. Nawet w fizjonomii obu panów dostrzegłem pewne
podobieństwa, choć Birmańczyk nie nosił ciemnych okularów.
Podobne miał też dylematy. Jak sobie poradzić z własnymi ludźmi, którzy muszą
oddać władzę, a ciągle mają broń? Jakie wynegocjować zapisy konstytucyjne, aby
jak najdłużej zachować wpływy, a sobie i swoim ludziom zapewnić bezkarność?
Jak wybrnąć z katastrofy gospodarczej, jednocześnie rozluźniając system polityczny?
Wiedziałem, że przede mną było już u niego kilku ministrów spraw zagranicznych
i przedstawicieli organizacji międzynarodowych.

Demokracja, panie prezydencie – mówiłem – to taki system, w którym nic nie


jest dane raz na zawsze, a lud lubi zaskakiwać. U nas, w Polsce, komuniści
pozwolili na częściowo wolne wybory w 1989 roku, bo spodziewali się je wygrać.
Przegrali z kretesem, pokojowo oddali władzę, ale już trzy lata później mieli ją
znowu, z demokratycznego nadania. A dwa lata później postkomunistyczny działacz
średniego szczebla wygrał powszechne wybory prezydenckie z naszym lokalnym
laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Proszę sobie wyobrazić, że teraz niedawno
tenże laureat odwiedził naszego starego generała-dyktatora w szpitalu. Albo proszę
spojrzeć na mnie. Kiedyś byłem uchodźcą spod reżimu wojskowego i nienawidziłem
naszych generałów-komunistów, a potem zostałem ministrem obrony i walczyłem ze
wszystkich sił o budżet dla wojska. Demokracja to naprawdę cudowny system. Proszę
nie mieć obaw.

Widziałem po jego twarzy, że wizja przegranej Aung San Suu Kyi w wyborach
powszechnych przypadła mu do gustu. Nieskromnie sądzę, że dałem mu niezłe
argumenty do nocnych rozmów z twardogłowymi kolegami generałami.
Wielka układanka
Powtórzę to jeszcze raz. Większość naszych tragedii narodowych była skutkiem
lekceważenia kontekstu międzynarodowego. Od rozbiorów począwszy, a na powstaniu
warszawskim i antykomunistycznej partyzantce skończywszy. Z kolei sukces ostatniego
ćwierćwiecza wynikł z tego, że historyczne okienko wolności, jakie otworzyło się
w naszym regionie po upadku Związku Sowieckiego, wykorzystaliśmy na integrację
z Zachodem. A ci, jak Ukraina, którzy okazję przespali, płacą do dziś.
Nasz region, w którym ocierają się o siebie płyty tektoniczne cywilizacji łacińskiej
i bizantyjskiej, jest szczególnie narażony na wstrząsy. A mogą one wynikać nie tylko
z wielkich konfliktów religijnych czy ideologicznych, lecz także z odległych wydarzeń,
które prowincjuszowi mogą się wydać bez znaczenia dla Polski. Żeby nie sięgać
po zamierzchłe dzieje, gdyby generał Gieorgij Żukow nie wygrał bitwy nad rzeką
Chalchyn gol w Mongolii w 1939 roku, Japonia zapewne zaatakowałaby ZSRR, a nie
USA, i historia świata, w tym Polski, potoczyłaby się inaczej. Takoż dzisiaj, gdyby
Rosja i Japonia podpisały traktat pokojowy i japońskie inwestycje trafiły na Syberię,
zmieniłoby to układ sił na Dalekim Wschodzie.

Nowe Globalne Mocarstwo


A Daleki Wschód to obszar, gdzie być może rozstrzygnie się rywalizacja o wpływy
w świecie XXI wieku. Większość Amerykanów nie wie, że na stronach ich własnej
agencji wywiadowczej, w wyżej już wspomnianej CIA World Factbook, Chiny już dziś
uwzględniane są jako największa gospodarka świata, z globalnym PKB w 2017 roku
według parytetu siły nabywczej w wysokości 23,120 bilionów dolarów. Za nimi plasuje
się Unia Europejska (19,970 bilionów dolarów) i dopiero na trzecim miejscu Stany
Zjednoczone (19,360 bilionów dolarów). Chiny już dysponują szybszymi komputerami
niż USA i mają więcej pociągów dużych prędkości niż cała reszta świata razem wzięta.
Mają więcej inżynierów i więcej inwestują tak w infrastrukturę, jak i w technologie
przyszłości. Jeśli trafne jest japońskie powiedzenie, że „Słońce albo wschodzi, albo
zachodzi”, to zenit swej potęgi gospodarczej USA mają już za sobą. Nadal jednak
dominują wojskowo, w tym w bezpośrednim sąsiedztwie Chin, co daje pewne atuty, ale
i stwarza niebezpieczne pokusy.
Nie ma nic trudniejszego w stosunkach międzynarodowych niż zarządzanie
względnym słabnięciem własnego kraju i wzrostem potęgi innych. Już Tukidydes pisał,
że przyczyną wojny peloponeskiej była rosnąca potęga Aten i strach, jaki budziło
to w Sparcie. Historycznie rzecz biorąc, większość tego typu sytuacji kończyła się
wojną. Udaje się jej uniknąć, gdy zamieniające się miejscami kraje – jak choćby USA
i Wielka Brytania w XIX wieku – łączą silne związki kulturowe albo – jak Hiszpania
i Portugalia w XV w. – gdy uznają wspólny autorytet, w tym wypadku papiestwo.
Dziś rośnie potęga Chin, co wywołuje zaniepokojenie w Waszyngtonie, tym bardziej
że Chiny wzrosły dzięki wolnemu handlowi i bezpieczeństwu światowych szlaków
morskich, które przez dekady na swój koszt utrzymywały Stany Zjednoczone. I to
amerykański robotnik w końcu zbuntował się przeciwko outsourcingowi jego miejsc
pracy i wybrał kogoś, kto obiecał je przywrócić. I nieważne jest to, że większość starych
stanowisk pochłonęła automatyzacja, a nie globalizacja. Protekcjonizm handlowy
obecnego prezydenta USA jest obiektywnym faktem politycznym, który może mieć
katastrofalne skutki dla światowej gospodarki. A gdyby ewentualna wojna handlowa
przekształciła się w głębszy konflikt polityczny, to obie strony zaczną łapczywie
zabiegać o nowych sojuszników. Największym krajem, który co prawda też słabnie, ale
ma strategiczną swobodę wyboru, jest Rosja. Z Pekinem łączy ją solidarność autokracji
i resentyment wobec amerykańskiego samca alfa. Z Zachodem, mimo wszystko,
pokrewieństwo cywilizacyjne, synergia gospodarcza i wydojone z Rosji przez samych
Rosjan miliardy zdeponowane w zachodnich bankach. Oraz głęboko skrywany, ale
dobrze umotywowany strach przed Chinami, które nigdy nie dadzą Rosji równego
statusu. Nietrudno odgadnąć, że w zamian za taki sojusz Rosja od każdej ze stron
chciałaby coś korzystnego wytargować. I nie trzeba być geniuszem, aby odgadnąć,
w jakim regionie zażądałaby swobody działania, gdyby jej sojusznikiem miał się stać
Zachód. W tym, który dla niej jest kluczowy, a dla Zachodu marginalny. W Europie
Wschodniej, od Ukrainy poczynając.
Polska musi prowadzić globalną politykę zagraniczną, aby przynajmniej utrzymywać
orientację w zmieniającym się układzie sił między potęgami. Stosunki z Chinami
to wyjątkowe wyzwanie. Nasz potencjał ludnościowy i gospodarczy jest równy
potencjałowi jednej dużej chińskiej aglomeracji. Członkostwo w Unii Europejskiej
niewątpliwie wzmacnia pozycję Polski, bo możemy brać udział w decyzjach na
przykład o utrzymaniu lub zakończeniu wprowadzonego po masakrze na placu
Tiananmen unijnego embarga na dostawy broni. Dyplomaci chińscy pamiętają też
o pomocnej roli PRL w przygotowaniu przełomu w stosunkach chińsko-amerykańskich
w latach 60., kiedy to tajne negocjacje chińsko-amerykańskie toczyły się w Pałacyku
Myśliwieckim w warszawskich Łazienkach. Natomiast źródłem dylematu moralnego,
ale i problemów politycznych jest sprawa Tybetu. Nasi działacze praw człowieka
naturalnie sympatyzują z broniącymi swej tożsamości i kultury Tybetańczykami, ale
Chiny reagują alergicznie na wizyty Dalajlamy i nie dają się przekonać, że jako
Polacy mamy szczególnie nabożny stosunek do przywódców religijnych. W sensie
gospodarczym nic nam nie grozi, bo handel z ChRL to prawie wyłącznie nasz import.
Ale czasy, gdy można było prowadzić wobec tego wielkiego kraju wyłącznie politykę
handlową, a nie zagraniczną, bezpowrotnie minęły. Jako staremu antykomuniście nie
było mi w smak interweniować u władz Warszawy, aby przyhamować plany nazwania
ronda imieniem Wolnego Tybetu. Czułem się w obowiązku zapewniać chińskich
towarzyszy, że Polska podtrzymuje doktrynę jednych Chin. Także wobec Tajwanu.
Adwokatem demokratycznej części Chin był w tym okresie Stefan Niesiołowski,
którego waleczność ceniłem. Tajwańczyków zgodnie z prawdą zapewnialiśmy, że
polityka jednych Chin oznacza, iż nie przesądzamy, który system ostatecznie zwycięży,
a nasze prodemokratyczne sympatie są oczywiste.
Biorąc pod uwagę różnicę potencjałów, interesem Polski było przekonać
Chińczyków, że powinni nas ważyć wedle wagi gatunkowej całego regionu. I w tym
sensie doprowadzenie w 2012 roku do pierwszej od 1987 roku wizyty premiera Chin
w Polsce (premier Wen Jiabao spotkał się w Warszawie z przywódcami całej Europy
Środkowej) było nie lada sukcesem dyplomatycznym. Ustanowienie regularnej formuły
konsultacji pomiędzy naszym regionem a Chinami niezmiernie irytowało resztę Unii
Europejskiej, ale mieliśmy w tej sprawie czyste sumienie, bo kraje zachodnie nigdy
palcem nie kiwnęły, aby włączyć nas w swoje lukratywne kontrakty handlowe.
W ustanawianiu dobrych stosunków pomagała zażyłość, jaka wytworzyła się
pomiędzy mną a moim chińskim kolegą, ministrem Yangiem Jiechim. Zajmujący
rozmówca, pełen ogłady, jak przystało na ministra spraw zagranicznych wschodzącego
supermocarstwa. Pomagała jego perfekcyjna znajomość angielskiego, to, że obaj
studiowaliśmy na brytyjskich uniwersytetach, i to, że za prezydentury George’a W.
Busha obaj – on jako ambasador w Waszyngtonie, ja jako dyrektor w amerykańskim
think tanku – byliśmy świadkami brzemiennych decyzji USA wobec Iraku. I tylko
w jednej sprawie nie dawał się ciągnąć za język, akurat tej, która mnie interesowała
najbardziej – stosunków chińsko-rosyjskich. Nad jego wizytą w Warszawie w sierpniu
2011 roku zaciążyła niestety sprawa Covecu, chińskiej firmy, która wygrała przetarg
na budowę jednego z odcinków autostrady A2. Chcieliśmy otworzyć ją przed startem
Euro 2012, ale Chińczycy, w rygorach prawnych Unii Europejskiej, nie potrafili
dokończyć prac.
Podczas mojej rewizyty ustanowiliśmy Polsko-Chiński Komitet Międzyrządowy.
Wypisując antykomunistyczne hasła na murach mojej rodzinnej Bydgoszczy, nie
wyobrażałem sobie, że dostąpię kiedyś zaszczytu bycia przyjętym przez członka
Komitetu Stałego Politbiura KPCh. Co ciekawe, to partia jest ponoć w Chinach motorem
wolnorynkowych zmian, a rząd jest raczej zachowawczy. Nasz energiczny ambasador,
Tadeusz Chomicki, raportował, że ilekroć jakaś polska sprawa zaległa w czeluściach
rządowej biurokracji, pomocną dłoń okazywali funkcjonariusze Komitetu Centralnego.
Jest to fakt o tyle znany, że szereg prorynkowych, konserwatywnych partii politycznych
z Europy Zachodniej ustanowiło oficjalne braterskie relacje z KPCh. Takąż propozycję
otrzymała Platforma Obywatelska, ale jakoś nikt nie chciał przewodzić delegacji do
Pekinu z wizytą, która skonsumowałaby umowę.
Jak było moim zwyczajem w krajach zamorskich, poprosiłem naszą ambasadę
o przygotowanie kilku zwięzłych informacji po chińsku, które umieściłem w serwisie
Twitter. Zawsze wywoływało to spore zainteresowanie i często żywy odzew, gdy nagle
na moim profilu ukazywały się wiadomości w egzotycznym dla nas alfabecie. Dopiero
po kilku dniach wyjaśniono mi, że w tym wypadku mój gest będzie miał ograniczony
zasięg, bo chińska bezpieka blokuje Twitter na terytorium Chin.
Z podróży tej szczególnie zapamiętałem wizytę w domu rodziny jednego
z najbliższych towarzyszy Mao Tse-tunga. Zaledwie kilkaset metrów od Zakazanego
Miasta niepozorny z zewnątrz dom okazał się nie lada rezydencją, z kilkoma
kondygnacjami wydrążonymi pod ziemią. W wykwintnej atmosferze miałem okazję
porozmawiać z jednym z czołowych chińskich strategów, który uzmysłowił mi stopień
podejrzliwości niektórych Chińczyków wobec USA. Ten konkretny uważał na przykład,
że nawet inwazja na Irak była tak naprawdę wymierzona w ChRL. Uderzające było
także to, że gospodarze nie widzieli żadnej niestosowności w pokazaniu mi galerii zdjęć
swojego przodka z Długiego Marszu i tym, że robili to w sprywatyzowanej rezydencji
za wiele milionów dolarów. Nie miałem śmiałości im powiedzieć, że George Orwell
przewidział taki przebieg rewolucji komunistycznej już w Folwarku zwierzęcym.
Chiński projekt „Jednej drogi, jednego szlaku” jest zarówno pomysłem na ratowanie
chińskich przedsiębiorstw budowlanych, dla których w kraju zaczyna brakować
opłacalnych kontraktów, jak i projektem ewidentnie geopolitycznym, dzięki któremu
Państwo Środka ma wrócić na pozycję supermocarstwa. Nawet uwzględniając inflację,
jego budżet jest ponad dziesięciokrotnie większy niż amerykański plan Marshalla po
drugiej wojnie światowej. I jak wiele krajów europejskich odbudowało wtedy swoje
gospodarki i odsunęło widmo komunizmu, tak i dzisiaj wiele krajów Azji i Afryki
ochoczo zsynchronizuje swą politykę z upodobaniami dobrodzieja. Jednocześnie
wywoła to reakcje polityczne. Już dziś niektórym krajom afrykańskim nie w smak jest
masowa chińska imigracja. W obliczu gigantycznych inwestycji chińskich w Pakistanie
amerykański sprzęt wojskowy zaczęły kupować tradycyjnie niezaangażowane Indie.
Chińczycy postrzegają inaczej samą strukturę porządku międzynarodowego.
Pokój, stabilność i rozwój wynikać ma nie z równowagi sił, lecz z hierarchii państw
ustanawianej przez Pekin. Do czasów nowożytnych polityką zagraniczną na dworze
cesarskim zajmowało się biuro protokołu i obrzędów. Naturalnym stanem rzeczy jest
sąsiedztwo wasali rozumianych nie jako kraje podbite, lecz jako kraje rozumiejące swój
własny interes w akceptowaniu politycznego i kulturowego przywództwa Chin. Będzie
to trudne do pogodzenia zarówno z amerykańskim prometeizmem demokratycznym,
jak i z ich azjatyckim systemem sojuszy.
Innym krajem pozaeuropejskim, z którym prowadziliśmy intensywną dyplomację,
była Turcja. Piszę „pozaeuropejskim” świadomy tego, że kilka procent terytorium Turcji
znajduje się w Europie. Uważam bowiem, że na potrzeby wypełnienia zapisu z traktatów
rzymskich o tym, że każdy europejski kraj ma prawo, po spełnieniu warunków,
przystąpić do Unii Europejskiej, potrzebujemy jasnej definicji „europejskiego kraju”.
I sądzę, że najmniej kontrowersyjna definicja za kraj europejski powinna uznawać
ten, którego większość terytorium leży w Europie. Z polskiego punktu widzenia ta
definicja ma naturalnie tę zaletę, że daje szansę na członkostwo Ukrainie. Ale wybory
ustrojowe, jakich dokonały Rosja i Turcja w ostatnich dekadach, także potwierdzają jej
użyteczność. Oba kraje są tak duże, czy to pod względem obszaru, czy pod względem
liczby ludności, że zaburzyłyby równowagę sił w UE. Oba mają też mieszaną
kulturę polityczną, w której rysy pozaeuropejskie ostatnio znów dominują. Ponadto po
referendum w sprawie brexitu wiemy już, że byłe imperia nie potrafią żyć według
reguł, nad którymi nie mają narodowej kontroli.
Nie brałem na poważnie rzekomych negocjacji akcesyjnych Turcji do Unii
Europejskiej, które toczą się od lat 60. Jak to sobie powiedzieliśmy szczerze podczas
spotkania w Stambule z ówczesnym prezydentem Turcji, byłym ministrem spraw
zagranicznych, Abdullahem Gülem: „Wy udajecie, że kandydujecie, a my udajemy, że
negocjujemy Wasze przyjęcie”. Tak jak podejrzewałem od lat, dekady zbliżania z Europą
okazały się li tylko pretekstem do zdegradowania roli armii, która w Turcji była ostoją
świeckości państwa. Co nie oznaczało, że nie należało zachowywać pozorów, które dla
Turcji były w tamtym okresie już tylko sprawą honoru i testem sympatii. Podczas naszej
prezydencji w UE próbowaliśmy nawet zamknąć jeden z rozdziałów negocjacyjnych,
bodajże dotyczący wymiaru sprawiedliwości, co było o tyle utrudnione, że Turcja
akurat stała się krajem o największej liczbie więzionych dziennikarzy na świecie.
Stosunki polsko-tureckie mają trochę wspólnego z polsko-węgierskimi, tyle że
proporcja okresów sojuszy i wojen jest odwrotna. Ale jedne i drugie budują sentyment
i szacunek. Stałem kiedyś na balkonie minaretu katedry w Kamieńcu Podolskim,
z którego rozciąga się najlepszy widok na zamek i miasto, przez kilka wieków leżące
na naszej granicy z Turcją, i nie mogłem się powstrzymać od refleksji, że gdyby
nie rozbiory, to dzisiaj byłbym na granicy Unii Europejskiej. Pamięć Chocimia
i Wiednia oznacza, że w Turkach mamy partnerów, którzy kojarzą Polskę tak, jak
my ich, jako poważny kraj. W pewnym sensie Turcja – jako regionalne mocarstwo –
to także przypomnienie, czym byłaby dziś Polska, gdyby Pierwsza Rzeczpospolita
straciła terytorium, ale zachowała ciągłość państwową. Wszyscy wiemy o tym, że
na dworze sułtańskim w XIX wieku podczas spotkań z korpusem dyplomatycznym
oznajmiano, że „Poseł Lechistanu jest nadal w drodze”. Nie każdy wie, że stosunki
dyplomatyczne pomiędzy Polską a Turcją są jednymi z najstarszych na świecie, jeszcze
przed podbiciem Konstantynopola. W Polsce wygodnie nam nie pamiętać, że podczas
krucjaty w 1444 roku, w której poległ Władysław Warneńczyk, to my za poduszczeniem
legata papieskiego zerwaliśmy korzystnie wynegocjowany rozejm.
600-lecie stosunków dyplomatycznych, do którego się przygotowywaliśmy, było
także czasem refleksji o przenikaniu się kultur i bliskiej współpracy naszych historyków.
Zaciekawiło mnie to, że z jednej strony większość dokumentów na temat wzajemnych
stosunków należy dziś do Turków dlatego, że archiwa imperium osmańskiego
przetrwały. Ale z drugiej strony większość tureckich historyków nie potrafi ich czytać,
bo pisane były alfabetem arabskim.
Żeby zrozumieć siły, jakie dziś targają Turcją, warto odwiedzić muzeum Atatürka
w Ankarze, a jeszcze lepiej pole bitwy pod Gallipoli. Pułkownik Mustafa Kemal
Atatürk, ignorując rozkazy niemieckiego wodza naczelnego, zdążył obsadzić kluczowe
wzgórze 15 minut przed nadejściem zbliżających się Australijczyków. A potem przejął
władzę w momencie, w którym Turcji groził rozbiór na strefy okupacyjne krajów
zwycięskiej ententy. Był jednym z ojców założycieli współczesnych państw narodowych
wyrosłych na gruzach upadających imperiów dynastycznych, tureckim Piłsudskim
czy Mannerheimem. Z tym że przemiany społeczne, których dokonał ten wychowany
w europejskiej części Turcji żołnierz dżentelmen, były oczywiście głębsze i napotkały
silniejszy opór. Dzisiaj z kolei obserwujemy polityczne zwycięstwo anatolijskiego
interioru nad zeuropeizowanymi elitami większych miast. To doświadczenie, które
powinniśmy rozpoznawać i u nas, w czasach, gdy okazało się, że Polska jest
cywilizacyjnie mniej europejska, niż niektórym z nas się wydawało.
Moim partnerem przez większość urzędowania był Ahmet Davutoğlu, późniejszy
premier, zajmujący rozmówca, historyk cywilizacji, któremu przypisywano ukucie
doktryny „neootomanizmu”. Pominąwszy imperialne echa, był to ciekawy pomysł
na model polityczny, który mógł stać się wzorcem dla krajów muzułmańskich
zmagających się z modernizacją. Tradycjonalizm społeczny w połączeniu z w miarę
świeckim państwem może się wydać reakcyjny w Holandii czy Szwecji, ale byłby
wielkim postępem w Afganistanie czy Iranie. Gdyby Turcja, jako członek NATO
i europejskiej unii celnej, stała się nie tylko wzorem, lecz także przedstawicielem
demokratyzującego się Bliskiego Wschodu, korzyści byłyby obopólne. Przy czym
Davutoğlu sygnalizował jednocześnie pragmatyzm i wolę wygaszenia zadawnionych
sporów, co wyrażało lansowane przez niego hasło „zero problemów z sąsiadami”.
Turcja handlowała z Rosją na potęgę, a jednocześnie mediowała zakulisowo podczas
wojny rosyjsko-gruzińskiej. Gdyby nie interwencja diaspory azerskiej, mogło nawet
dojść do normalizacji stosunków z Armenią i otwarcia granicy. Będąc sojusznikiem
Zachodu, miała poprawne stosunki z Iranem. Tłamsząc u siebie partyzantkę kurdyjską,
jednocześnie czerpała zyski z tranzytu ropy z autonomicznego irackiego Kurdystanu.
W oczach Zachodu akcje tureckie stały w tych latach tak wysoko, że podczas
dorocznych rozmów w formie śniadania z państwami kandydującymi do UE nikogo
nie dziwiło, gdy Ahmet przedstawiał swe wizje tak ekspansywnie, że chyba nie
byłem jedynym, który odnosił wrażenie, iż Unia Europejska nie zasługuje na przywilej
dołączenia do imperium otomańskiego. Jednocześnie nachodziła mnie refleksja, że
kraje postimperialne, które w XX wieku nie doznały okupacji albo wojny domowej,
takie jak Turcja, Rosja i Wielka Brytania, zawsze będą miały trudność w zrozumieniu,
że są warianty gorsze od trudnych kompromisów z byłymi wrogami. Jak w politycznym
DNA krajów EU-27 zapisana jest potrzeba współpracy, aby uniknąć większych
upokorzeń z przeszłości, tak w ich DNA jest tendencja do wybierania własnej drogi.
I w tym sensie kraje te nie nadają się do Unii Europejskiej. Natomiast jako ważni
sąsiedzi UE powinny być włączone w instytucjonalne fora współpracy, na których
można by próbować koordynować działania wobec wspólnego otoczenia.
Dzisiaj wizja „neootomanizmu” straciła powab. Nacjonalizm w ogóle, a jego
turecka wersja z elementami autokracji i politycznego islamu w szczególności, osłabiły
atrakcyjność modelu tureckiego w oczach Zachodu. A reszty dokonała Syria. Latem
2011 roku byłem akurat z synami na Mazurach i telefon od Ahmeta Davutoğlu
zastał mnie na statku między Mikołajkami a Giżyckiem. W Syrii właśnie wybuchło
powstanie przeciwko rządom Baszszara al-Asada, którego upadek wydawał się kwestią
tygodni. Stojąc na dziobie statku spacerowego, wysłuchałem argumentu tureckiego
ministra o tym, aby dać Al-Asadowi jeszcze kilka tygodni na uruchomienie procesu
przekazywania władzy. Jeśli postawimy mu ultimatum, będzie walczył do końca.
Czy mogę porozmawiać z Amerykanami i poprzeć takie stanowisko na forum UE?
Wydawało mi się ono rozsądne. Syryjscy Turcy mieli lepsze od nas rozeznanie
w klanowych i religijnych realiach Syrii, a sam Al-Asad nie wydawał się wtedy
jeszcze diabłem wcielonym. Chrześcijanie bali się islamistycznej części rebelii bardziej
niż reżimu Al-Asada. Pamiętałem nieco wcześniejszą kolację w klubie Metropolitan
w Waszyngtonie ze Zbigniewem Brzezińskim i ówczesnym przewodniczącym komisji
spraw zagranicznych senatu USA, Johnem Kerrym, który właśnie wrócił z Damaszku.
Był pod wrażeniem reformatorskich planów młodego Al-Asada i czaru jego pięknej
brytyjskiej żony. Zgodziła się ze mną wysoka przedstawiciel ds. polityki zagranicznej
UE, Cathy Ashton, do której na prośbę Davutoğlu zadzwoniłem, ale na niewiele się
to zdało. Amerykanie wkrótce oznajmili, że „Al-Asad musi odejść”, co z sojuszniczej
solidarności poparliśmy. Do głowy nam nie przyszło, że gdy prezydent USA publicznie
stawia zagranicznemu satrapie ultimatum, to znaczy tyle, że mówi. Kto wie, czy nie
była to wtedy ostatnia szansa na mniej krwawe rozwiązanie? Jedno wiemy na pewno:
ta straszliwa wojna, kilka powstań warszawskich jednocześnie, trwających przez kilka
lat, która w Polsce spotkała się z niespodziewaną dla mnie znieczulicą, zmieniła losy
Europy. Fala uchodźców, która ruszyła na Europę w 2015 roku, spowodowała wzrost
strachu i populizmu, wpływając zarówno na wynik wyborów w Polsce, jak i na brexit.
Krajem jeszcze odleglejszym od Turcji, ale też inspirującym do polskich refleksji,
jest Meksyk. Jako pokolenie „Solidarności” chyba mamy skłonność do patrzenia
na Amerykę Łacińską przez pryzmat walki z komunizmem, a co za tym idzie,
z przechyłem na punkt widzenia Stanów Zjednoczonych. Tymczasem nasza historia ma
więcej wspólnego z tamtejszymi kopciuszkami. Pierwszy raz odwiedziłem Meksyk jako
wiceminister w delegacji premiera Jerzego Buzka. Władze oddały do jego dyspozycji
rezydencję prezydenta Meksyku na plaży w Cancún, gdzie mógł wykurować się ze
straszliwego przeziębienia. Wspaniałe przyjęcie wydał stanowy gubernator, którego kilka
miesięcy później aresztowano za przemyt narkotyków i pranie pieniędzy. Zabierając
delegację polskiego biznesu w 2012 roku, miałem nadzieję głównie na włączenie nas
w meksykański sukces gospodarczy, który dzięki układowi o wolnym handlu NAFTA
wyprowadził Meksyk z biedy do statusu społeczeństwa konsumpcyjnego. Tymczasem
gospodarze chcieli rozmawiać także o historii. Jako oficjalny podarunek ministra spraw
zagranicznych otrzymałem, zapewne standardowo, pięknie wydany album z mapami
amerykańskich zaborów terytorialnych wobec Meksyku. Włącznie z tym z połowy XIX
wieku, który w wyniku wywołanej przez USA z byle pretekstu wojny pozbawił Meksyk
połowy terytorium. Po tym doświadczeniu inaczej patrzyłem na piękną architekturę
San Diego i Santa Fe czy nawet kwestię imigrantów meksykańskich na południu
USA. Warto pamiętać, że nie zostaje się wielkim mocarstwem poprzez rozdawanie
cukierków.
Mniej więcej co drugi rok starałem się odwiedzać Afganistan. Decyzję o wysłaniu
większego kontyngentu wojska polskiego ogłosiłem jeszcze jako minister obrony
w rządzie PiS. Operacja w Afganistanie była pierwszą, jaką NATO rozpoczęło, opierając
się na artykule 5 traktatu waszyngtońskiego, tym zobowiązującym do wspólnej reakcji
na agresję. I jak wojna w Iraku była wojną z wyboru, tak odmowa talibów wydania
Amerykanom Osamy bin Ladena oznaczała, że jest to wojna nieunikniona. Jeśli
chcieliśmy, aby USA poważnie traktowały gwarancje bezpieczeństwa wobec nas,
nie mogło nas zabraknąć. Jeszcze jako minister obrony sugerowałem ówczesnemu
szefowi sztabu generalnego, generałowi Franciszkowi Gągorowi, którego uważałem
za przyjaciela, aby negocjować wzięcie odpowiedzialności za dolinę Pandższeru. Nie
chodziło mi bynajmniej o sentyment z czasów dżihadu przeciwko ZSRR do Lwa
Pandższeru, Ahmeda Szaha Masuda i jego dzielnych ludzi. Zamieszkały przez bliższych
nam kulturowo Tadżyków, Pandższer – gdzie panował spokój – byłby łatwiejszym
terenem, a ryzyko strat było mniejsze. Ponadto Pandższer dawał pewne perspektywy
gospodarczego wykorzystania kontaktów, jakie zawsze zadzierzgają się podczas tego
typu operacji. Wielka dolina jest żyzna, bogata w kamienie szlachetne i o krok od
końcówki linii kolejowej nad byłą granicą radziecką.
Radosław Sikorski jako korespondent wojenny w Afganistanie, 1986 r.
fot. Archiwum autora

Padło na trudniejsze Ghazni na pusztuńskim południu, wzdłuż drogi Kabul–


Kandahar, jedną z pięciu prowincji, gdzie opór talibów był najsilniejszy. Gubernator
Musa Khan był uprzednio bojownikiem radykalnej frakcji Abdula Rasula Sayyafa,
ale jeszcze wcześniej, w latach 70., generałem armii afgańskiej za czasów świeckiej
administracji Dauda. Wspierał powstawanie szkół dla dziewcząt, a nasz kontyngent
pomagał w budowie dróg i bazarów. Zaprosiliśmy go nawet do Polski, aby zaznajomić
z osiągnięciami polskich samorządów. Z jakiegoś powodu bardzo chciał odwiedzić
Sopot. Okazało się, że nie chodziło o odwiedzenie rodzimej gminy premiera Donalda
Tuska. Gubernator nigdy przedtem nie był latem na plaży i nie chodziło bynajmniej
o widok morza.
Ghazni była trudną prowincją nie tylko ze względu na skomplikowaną mozaikę
etniczno-klanową, bo to jest w Afganistanie normą. Dla niektórych zachodnich
komentatorów każdy konserwatywny Pasztun z kałasznikowem był talibem, tymczasem
wielu z nich było tylko Bogu ducha winnymi plantatorami opium. Gdzie się kończyła
ochrona handlu narkotykami, a gdzie zaczynała partyzantka – to pytanie, na które
często nie było jasnej odpowiedzi. Sami talibowie w niektórych okresach pobierali
haracz, a w innych zakazywali upraw pod karą śmierci. Zresztą zwykli rolnicy
dostawali za swoje plony mikroskopijną część sumy, za jaką przetworzone w heroinę
opium sprzedawano na ulicach Londynu czy Nowego Jorku. Rozwój alternatywnych
sposobów zarabiania na roli był najlepszym sposobem przecięcia ich zależności.
Dlatego złożyłem na Radzie Unii Europejskiej propozycję, aby w pięciu
najtrudniejszych prowincjach afgańskiego południa stworzyć pięć tak zwanych PRT,
provincial reconstruction teams, czyli bezpiecznych fortów, z których niesiono by
pomoc gospodarczą danej okolicy. Unia, jako największy dawca pomocy humanitarnej
i rozwojowej na świecie, mogłaby to zrobić na niespotykaną skalę, a tym samym
przyczynić się do bezpieczeństwa naszych żołnierzy i do sukcesu misji. Nie dysponując
wszakże siłami zbrojnymi, musiałaby poprosić NATO o fizyczną ochronę tych centrów.
I tu był pies pogrzebany. Ze względu na zadawniony spór o Cypr, Turcja blokowała
w owym czasie współpracę pomiędzy UE a NATO. W rezultacie dwie organizacje
o zazębiającym się członkostwie nie mogły użyć swych atutów dla wspólnych celów.
Skądinąd na posiedzeniach Rady Europejskiej więcej pasji wywoływało to, czy
Afganistan już przestrzega holenderskich standardów równouprawnienia płci, niż to,
jak skłonić konserwatywnych Pasztunów do złożenia broni.
Z prezydentem Afganistanu Hamidem Karzajem znaliśmy się jeszcze z czasów,
gdy jako członek ważnego afgańskiego rodu zabiegał w Waszyngtonie o wsparcie
USA w odsunięciu talibów od władzy. Przystojny, z dobrym angielskim, zawsze
w turkmeńskim kaftanie, Karzaj nie tylko dawał nadzieję na lepszy Afganistan, ale
był też ikoną stylu. Nasze rozmowy zawsze były serdeczne i wyjątkowo szczere,
bo wiedział, że w polityce Polski nie ma postkolonialnego drugiego dna. Dzięki
temu dowiadywałem się rzeczy, które były użyteczne przy naradach z sojusznikami,
a i mogłem mu powiedzieć rzeczy, które w innych ustach uznałby za obrazę.
Jeszcze dłużej znaliśmy się z jego rywalem w wyborach prezydenckich, Abdullahem
Abdullahem, którego poznałem podczas wojny z Sowietami w dolinie Pandższeru
u boku Masuda. W latach 90., gdy uznawany przez ONZ rząd Afganistanu, w którym
Abdullah sprawował funkcję ministra spraw zagranicznych, kontrolował zaledwie 15%
afgańskiego terytorium, Warszawa była bodaj jedyną w Europie stolicą, gdzie Abdullah
Abdullah był przyjmowany na szczeblu wiceministra, czyli mnie. Minister Bronisław
Geremek akurat w tej sprawie był sceptyczny, ale ponieważ jako jego zastępca
odpowiadałem za stosunki z krajami Azji, nie mógł mi zabronić. I jak w stosunkach
międzyludzkich, tak i w międzypaństwowych, ludzie pamiętają oznaki przyjaźni
w trudnych czasach. Dzięki temu lata później, popijając herbatkę w malowniczym domu
Abdullaha Abdullaha nad samym brzegiem rwącej rzeki Pandższer, pozyskiwałem
u samego źródła informacje o afgańskiej polityce, do których zdobycia niektórzy
sojusznicy musieli używać służb jawnych, tajnych i technicznych. Z drugiej strony,
wykorzystując fakt, że media afgańskie znały mnie od lat i uważały za przyjaciela,
mogłem publicznie komunikować w imieniu całego Zachodu to, czego nie przyjęliby
od innych – na przykład potrzebę efektywniejszej walki z korupcją. Szczególną
satysfakcję u moich afgańskich przyjaciół wywołałem publicznym postulatem, że
Gulbuddin Hekmatjar, znany jako „rzeźnik Kabulu”, fanatyczny islamista, ówcześnie
na liście poszukiwanych terrorystów, powinien ponieść karę za zbrodnie wojenne.
Dziś Abdullah Abdullah jest premierem Afganistanu i jego współpraca z drugim
wybitnym politykiem tego pokolenia, prezydentem Aszrafem Ghani, jest jedyną szansą
Afganistanu na pokój i modernizację.
Moim najstarszym przyjacielem w rządzie afgańskim był Ismael Chan, mój
gospodarz w Heracie podczas wojny z ZSRR, ówcześnie minister energetyki. Bycie
ministrem w Kabulu było dla niego formą wygnania, odcięcia go od wpływów
w jego ukochanym mieście. Dlatego chyba tym bardziej ucieszył się z pomysłu,
abym jako minister powrócił do Heratu w sierpniu 2011 roku. To ważne, aby
wsparcie demonstrować nie tylko w stolicach odwiedzanych krajów. Chciałem też
zbadać możliwości pomocy naszych ekspertów z Muzeum Wojska Polskiego na rzecz
muzeum dżihadu. Ismael Chan zaproponował wieczór autorski w odnowionej cytadeli
na skraju starego miasta, założonej przez Aleksandra Macedońskiego, która później
była rezydencją królów i sułtanów imperium timurydzkiego. Gdy mieszkałem z jego
ludźmi na zachodnich przedmieściach Heratu w 1987 roku, na cytadeli powiewały
czerwone flagi, a jej bastiony naszpikowane były gniazdami ciężkich karabinów
maszynowych. Nawet wychynięcie z okopu, aby zrobić jej zdjęcie, było ryzykowne.
Było to zaproszenie, którego nie mogłem odrzucić.

Minister Radosław Sikorski, minister wody i energii Ismael Chan, dowódca RC West gen.
Carmine Masiello i ambasador RP w Afganistanie Maciej Lang podczas uroczystej kolacji
w Cytadeli w Heracie, 4.08.2011 r.
fot. Leszek Szymański/PAP

Jednak gdy wylądowaliśmy wojskowym samolotem na herackim lotnisku i udaliśmy


się na spotkanie z włoskim dowódcą NATO-wskiego PRT, pojawiła się trudność.
Komendant otrzymał informację wywiadowczą, że lokalna Al-Kaida już wie o naszej
wizycie i szykuje półciężarówkę wypełnioną trotylem na nasze powitanie. Miejscem
ataku byłaby droga, jedyna możliwa, między PRT a Starym Miastem. Po dłuższym
oczekiwaniu sympatyczny Włoch postanowił pójść nam na rękę i kilkadziesiąt minut
później cała nasza delegacja leciała dwoma wielkimi chinookami do lądowiska
na północnych wzgórzach za miastem. Zwiedziliśmy muzeum dżihadu, gdzie nasi
muzealnicy uznali, że faktycznie możemy pomóc w konserwacji zdobycznych na
Sowietach dział, czołgów i transporterów. Z tarasu odbudowanego przez Ismaela Chana
pawilonu wspólnie obejrzeliśmy zachód słońca nad doliną, gdy skąpane w ostatnich
promieniach kopuły meczetów i minarety wyglądają tak, jakby czas się zatrzymał
w epoce Husajna Bajkary. Do cytadeli było z tej strony bliżej i można było liczyć, że
przelotem helikopterami zdezorganizowaliśmy plany terrorystów.
Uroczystość na cytadeli okazała się warta ryzyka, nie tylko dla mnie osobiście.
Notable miasta i prowincji wygłosili przemówienia, z których wynikało, że przeczytali
moją książkę Prochy świętych: podróż do Heratu w czas wojny, co miłe dla każdego
autora. Myślę, że i dla stosunku do naszego NATO-wskiego kontyngentu ważne było
pokazanie, że nie tylko interesujemy się ich wojną oraz ich biedą, lecz także szanujemy
ich historię i kulturę. Kolacja w wieży cytadeli, z widokiem na miasto przez szczeliny
strzelnicze, była niezapomnianym wrażeniem. Siedząc w kucki wokół rozpostartej na
podłodze ceraty, jedliśmy te same dania co za partyzanckich czasów – bakłażany,
baraninę w ryżu, melony – tyle że teraz w wersji lux, popijane puszkami 7 Up. Ismael
Chan, jak niegdyś, nakładał mi na talerz co smakowitsze kąski. Po wszystkim, co
przeszliśmy przez poprzednie ćwierć wieku, a zwłaszcza co przeszedł Ismael, byliśmy
tu, gdzie ani mnie, ani tym bardziej jego nie miało nigdy być.
Podczas jednej z wizyt w Afganistanie odbyłem smutną ceremonię upamiętnienia
kogoś, kto też podjął ryzyko w tym kraju, ale mu się nie udało. Wojsko
przetransportowało kamienną tablicę z napisami w trzech językach: polskim, angielskim
i dari, którą odsłoniłem na cmentarzu chrześcijańskim w Kabulu:

Pamięci Andy Skrzypkowiaka, reportera, wojownika


oraz wszystkich Polaków poległych w Afganistanie
podczas wojny z ZSRR w latach 1979–1989
Rodzina, Przyjaciele, Rodacy
Minister Spraw Zagranicznych
Zamordowali go ludzie Gulbuddina Hekmatjara w tej samej części Afganistanu,
w której w 1985 roku zginął polski korespondent wojenny i ochotnik Lech Zondek.
Moja wizyta w Afganistanie w sierpniu 2011 roku zapisała się też innym
symbolicznym wydarzeniem. Poleciałem tam drugą tutką, tą, która nie brała udziału
w katastrofie smoleńskiej poprzedniego roku. Miała ona tę zaletę, że mogła lądować na
lotniskach wojskowych, jakim w owym czasie było to w Kabulu, dla głównego pasażera
była kabina z kozetką, co ważne przed lub po męczącej wizycie, a do jego dyspozycji
był telefon satelitarny zamontowany jeszcze na mocy mojej decyzji jako ministra
obrony. Nie każdy wiedział, że telefon miał także zdolność przekazywania danych,
z czego chętnie korzystałem. I w ten sposób, przeładowując dane w moim blackberry,
dowiedziałem się, że nowy minister obrony narodowej, Tomasz Siemoniak, właśnie
ogłosił decyzję o rozwiązaniu 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego.
Załoga dowiedziała się ode mnie. O ile wiem, mój lot z Kabulu do Warszawy był
ostatnim polskim lotem rządowym samolotem typu Tu-154M.
Byłem pierwszym zachodnim szefem dyplomacji, który udał się – w maju
2011 roku, niecałe trzy miesiące po wybuchu rewolucji w Libii – do tamtejszych
powstańców. Przedsięwzięcie było dość śmiałe, ale politycznie dla Polski warte ryzyka.
Wojskową casą mieliśmy lecieć z Palermo na Sycylii do Bengazi, tymczasowej stolicy
powstańców. Front przebiegał wówczas niecałe sto kilometrów na zachód, trwały walki
z siłami Muammara Kaddafiego. Nasz wywiad informował, że w samym Bengazi nie
wszystkie ugrupowania zbrojne są pod całkowitą kontrolą Narodowej Rady Libijskiej,
tymczasowego rządu powstańczego, na którego zaproszenie miałem przybyć.
Konsultowałem plan wizyty z lady Ashton, a także Włochami i Niemcami.
Ostatecznie – mając zapewnienie, że mogę rozmawiać z Libijczykami także w imieniu
wysokiej przedstawiciel UE i wiedząc, że na wizycie w Bengazi pierwsi zyskamy
zarówno w kontaktach z prawdopodobnymi przyszłymi władcami Libii, jak i w Europie,
zdecydowaliśmy z Donaldem Tuskiem, że polecę.
Plan powstawał w tajemnicy, łącznie z przygotowaniem sześciu kontenerów
pomocy medycznej dla powstańców, które wieźliśmy ze sobą. Kilku podróżujących
z nami dziennikarzy dotrzymało obietnicy, że nie będą wcześniej pisać, dokąd lecimy.
Kłopoty pojawiły się, gdy casa zaczęła się zbliżać ku wybrzeżom Libii. Pilot i BOR
otrzymali informację od Agencji Wywiadu w Warszawie, że ryzyko pobytu w Bengazi
nagle mocno wzrosło, gdyż wojownicy jednego z plemion beduińskich, rzekomo wciąż
wiernego Kaddafiemu, operują niedaleko lotniska i być może planują na nie atak.
Pilot przeprowadził próbne podejście do lądowania – zeszliśmy na sto metrów nad
pas lotniska i zawróciliśmy. Połączyłem się telefonem satelitarnym z szefem Agencji
Wywiadu generałem Hunią, którego ludzie sprawdzali – wespół z innymi służbami –
niepokojące wieści z Bengazi. W końcu, po godzinnym krążeniu, wylądowaliśmy.
W silnym konwoju, z BOR-owcami w pełnym rynsztunku bojowym, dotarliśmy do
centrum miasta, gdzie miała siedzibę Rada Narodowa, choć z powodu spóźnienia nie
zobaczyliśmy już małej demonstracji powitalnej z polskimi i unijnymi flagami, którą
urządzili tubylcy.
W rozmowach z przywódcami przeciwników Kaddafiego, w tym szefem NRL
Mustafą Abd al-Dżalilem, podkreślałem trzy rzeczy. Po pierwsze, że UE i Zachód
pomogą im, gdy wygrają wojnę domową (w maju w ich rękach była niespełna
połowa kraju). Po drugie, że już muszą myśleć nad koniecznymi po półwieczu
dyktatury Kaddafiego reformami gospodarczymi, kształtem nowej armii, służbami,
prokuraturą i sądami, pojednaniem z umiarkowanymi elementami dawnego reżimu,
jeśli te w decydującym momencie zdradzą Kaddafiego. Deklarowałem, że Polska może
przysłać ekspertów, którzy zmieniali nasz ustrój w kluczowych latach 1989–1991. Ale
ostrzegałem, że muszą mieć plan na chwilę upadku Kaddafiego, by chaos nowych
porządków był jak najmniejszy. I że jeśli w ciągu maksymalnie dwóch lat ludzie nie
poczują, że nowe jest lepsze, że zmiana władzy przyniosła im poprawę bytu – rewolucja
przegra i rządy obejmie jakiś nowy dyktator. Po trzecie, zabiegałem o interesy polskich
firm, zwłaszcza naftowych i gazowych, tradycyjnie w Libii obecnych.
Kaddafi oddał Trypolis w sierpniu, choć bronił się jeszcze na północnym zachodzie
kraju. Stolicą rządzili ci, z którymi widziałem się parę miesięcy wcześniej. A ich
bazą nadal było Bengazi. Gdy 20 października padła Syrta, ostatni bastion reżimu,
a sam Kaddafi zginął, postanowiłem polecieć do nowej Libii – znów wojskową casą,
tym razem do obu kluczowych miast tego kraju. Znów, jak pół roku wcześniej,
byłem pierwszym emisariuszem Zachodu. Ponownie miałem unijne pełnomocnictwa
do rozmów.
Niestety czułem już, że gospodarzom niewiele z naszych rad z maja udało się
zrealizować, a obawy narastającego chaosu, rewanżyzmu i walk klanów oraz regionów
zaczynają się spełniać. Po kolejnych rozmowach z Al-Dżalilem i innymi przywódcami
irredenty wiedziałem, jak trudno im będzie powołać prawdziwie jednoczący Libię rząd
tymczasowy, jeszcze trudniej – rząd sprawny. Kruchość nowych porządków widać
było też w niedostatkach bezpieczeństwa. Gdy odlatywaliśmy z Trypolisu do Bengazi,
dwieście metrów nad lotniskiem nagle samolotem zatrzęsło, a pilot casy wypuścił we
wszystkie strony flary – wabiki dla ewentualnych pocisków. Okazało się, że urządzenia
casy wyczuły, że ktoś nas namierza radarem systemu rakiet ziemia–powietrze. Nic
złego się nie stało i do dziś nie wiemy, czy była to zabawa obsługi lotniska, czy jakiejś
grupki bojowników z bronią przeciwlotniczą.
BOR – słusznie – podczas obu wizyt w Libii cały czas dbał o nasze bezpieczeństwo
w sposób wyjątkowy. Ja praktycznie nie wychodziłem z budynków, dyplomaci
i dziennikarze też nie mogli opuszczać posiadłości. I w maju, i w październiku
przejazdy zwłaszcza przez Bengazi były rajdem terenówkami i półciężarówkami
z bronią maszynową po wąskich uliczkach miasta na pełnym gazie. Jak było to słuszne,
okazało się 11 miesięcy później. 11 września 2012 roku działająca w Bengazi grupa
Ansar asz-Szari’a, bliska Al-Kaidzie, zaatakowała rezydencję tamtejszego konsula
USA i kwaterę CIA. Zginęło czterech Amerykanów, w tym ambasador USA w Libii
Christopher Stevens.
Mimo ryzyka do Libii warto było jechać dwa razy. Zyskały na tym nie tylko
polskie firmy, które – na ile chaos w kolejnych latach na to pozwalał – szybko do tego
kraju wróciły. Zyskał – kolejny raz – prestiż Polski jako sprawnego kraju, zdolnego
do śmiałych, przemyślanych i skoordynowanych przedsięwzięć politycznych. Szefowa
unijnej dyplomacji była w Bengazi dwa tygodnie po mnie, szef niemieckiej – miesiąc
później. Przez aktywność taką jak w Libii, poza naszym środowiskiem najbardziej
naturalnym (sąsiedztwo wschodnie UE), pokazywaliśmy, że Polska potrafi grać szerzej
na poziomie dotąd zarezerwowanym dla krajów większych.
Prawdziwą czarną Afrykę odwiedziłem w 2009 roku w zastępstwie pierwszej damy,
pani Marii Kaczyńskiej, która patronowała jednej z najbardziej udanych inwestycji
finansowanych z budżetu MSZ w ramach polskiej pomocy rozwojowej, domowi dla
sierot oślepłych w wyniku ludobójstwa w Kibeho, w Rwandzie. Gdy dla szczytnego
celu pracują osoby tak ideowe jak franciszkanki z Lasek, inteligentnie wspierane
przez państwo i Unię Europejską, efekty mogą być imponujące. Kosztem niewiele
ponad miliona euro nasze misjonarki, pod inspirującym przywództwem siostry Rafaeli,
zbudowały ośrodek, pomagający setkom z tych, dla których – jak się wydawało –
nie było już żadnej nadziei. W odpowiednio przygotowanych barakach dzieci uczą
się czytać pismo dla niewidomych, co otwiera im drogę do edukacji. Inspiruje nie
tylko duch tego miejsca, lecz także jego zmysł ekologiczny. Woda z dachów trafia do
wielkich cystern z czarnego plastiku, gdzie czeka na sezon suchy.

Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski podczas uroczystego otwarcia Instytutu


Kształcenia Dzieci Niewidomych w Kibeho w Rwandzie, 29.09.2009 r.
fot. Leszek Szymański/PAP

Zgoła inne uczucia wywołuje wizyta w Muzeum Ofiar Ludobójstwa w Kigali.


Wbrew wyobrażeniom, nie były to akty spontanicznej agresji, lecz zorganizowana
procedura, kwartał po kwartale. Zawiódł i ONZ, i Kościół katolicki, a szczególnie
haniebną rolę odegrały radykalne media. Radiostacja „Głos Czarnego Koguta” swą
nienawistną propagandą podzieliła społeczeństwo na lepszy i gorszy sort, Hutu i Tutsi,
Niskich i Wysokich. Następnie, używając instrumentów perswazji wykorzystywanych
przez ludobójców od niepamiętnych czasów, odczłowieczyła ofiary tak, aby kaci
mogli udawać przed samymi sobą, że zabijanie nie jest morderstwem. Na koniec była
wręcz centrum dowodzenia, wskazując, w których dzielnicach danego dnia Wysocy
mają zginąć. A dzisiaj ludzkość znowu, także w Europie i w Polsce, daje się ponieść
atawizmom, które już tyle razy doprowadziły do tragedii.
Rwanda była za naszych czasów jądrem ciemności. Ale w grudniu 2013 roku miałem
satysfakcję, że mogę reprezentować Polskę na uroczystości ku czci syna Afryki, który
zainspirował cały świat, Nelsona Mandeli. Zmarł w wieku 95 lat, więc atmosfera na
jego pogrzebie na stadionie FNB w Johannesburgu nie była żałobna, a wręcz radosna,
z szacunku i podziwu dla życia dobrze przeżytego. Ale mimo że wydarzenie nie
mogło być dla gospodarzy całkowitym zaskoczeniem, była to najgorzej przygotowana
uroczystość państwowa, w jakiej kiedykolwiek miałem okazję brać udział. Tłum głów
państw i szefów rządów dosłownie szturmował przejścia, jakby Legia miała grać
z Lechem Poznań. Dopiero po zajęciu miejsc na trybunach wróciła powaga, ale
bez przesady. To wtedy właśnie złotowłosa premier Danii Helle Thorning-Schmidt
zrobiła słynne selfie z Davidem Cameronem i Barackiem Obamą, któremu krytycznie
przyglądała się Michelle. Przywódcy RPA zaprosili cały świat i obok siebie siedzieli
liderzy zwaśnionych krajów, ale trybunę udostępnili nie przywódcom Zachodu, lecz
tym, którzy wspierali ich w czasach apartheidu, między innymi Raulowi Castro. Sam
prezydent Jacob Zuma najadł się wstydu, gdy jego przemówienie przywitane zostało
gwizdami. Szkoda, że Lech Wałęsa, który miał być przewodniczącym polskiej delegacji,
w ostatniej chwili odwołał wyjazd. Obawiam się, że na jego pogrzeb nie przyjedzie
cały świat i nasz noblista nie będzie miał pomnika przed brytyjską Izbą Gmin. Mandela
był bardziej skłonny do przyznania się do własnych błędów i reprezentował ideę, która
targała sumieniem Zachodu mocniej niż walka z komunizmem. Ale też nie był tak
zaciekle niszczony przez własnych rodaków.
Tweet z uroczystości pogrzebowych Nelsona Mandeli w Johannesburgu. Moment
historycznego przemówienia prezydenta USA Baracka Obamy
fot. Archiwum autora

Jak wizyty w Afganistanie były ważne, aby móc nadal kompetentnie wypowiadać się
na temat tego kraju na forach sojuszniczych, tak wizyta w Iranie stworzyła możliwość
dialogu z krajem, z którym niektórzy nasi sojusznicy nie mieli nawet stosunków
dyplomatycznych. Pamiętałem powiedzenie Zbigniewa Brzezińskiego o tym, że są
kraje, takie jak Chiny, Rosja czy właśnie Iran, w których niezależnie od tego, jaki
reżim rządzi, ma się do czynienia z odrębną, znającą swoją historię i swoje interesy
cywilizacją. W ustach członka administracji, którą wydarzenia w Iranie pozbawiły
szansy na reelekcję, brzmiało to wielkodusznie. Zbig bezskutecznie namawiał
prezydenta Cartera do wsparcia Szacha w stłumieniu rewolucji islamskiej w 1979 roku.
Nieudana próba odbicia amerykańskich zakładników w Teheranie przypieczętowała
zwycięstwo Ronalda Reagana.
Ministra Muhammada Zarifa poznałem w 2013 roku w miejscu, gdzie najlepiej
nawiązuje się pierwsze kontakty pomiędzy ministrami z odległych politycznie krajów,
czyli podczas wrześniowej sesji ogólnej ONZ w Nowym Jorku. Jego poprzednik,
ponury fanatyk, sprawił na mnie wrażenie kogoś, kto chwilę przedtem wyrywał
paznokcie opozycjonistom. Zarif nie tylko mówił ze swadą po angielsku, ale miał
osobowość kogoś, kto przynajmniej mówi językiem zrozumiałym dla człowieka
Zachodu. A ponieważ intensyfikowały się właśnie rozmowy wielostronne o warunkach
wstrzymania irańskiego programu atomowego i zniesieniu niektórych sankcji, uznałem,
że Polska powinna przyłożyć ucho do irańskiej ziemi. Po pierwsze dlatego, że Iran to
kraj ważny sam w sobie, ale także istotny sojusznik Rosji na Bliskim Wschodzie. Po
drugie, aby zbadać temperaturę polityczną w Teheranie, wyrobić sobie zdanie i zdobyć
informacje, które później można wymienić z kolegami na coś, co nas interesuje.
Po trzecie, aby nie być w sytuacji suplikanta o kontrakty gospodarcze, gdy inni już
opanowali rynek.
W Iranie wylądowałem w lutym 2014 roku, dosłownie kilka dni po udanej
interwencji w wydarzenia na kijowskim Majdanie. Amerykanie nie byli zachwyceni
moją podróżą, ale byli zainteresowani jej wynikami. Na moją prośbę zaczęliśmy
od Isfahanu, perły perskiej architektury. Po pierwsze, chciałem zobaczyć budowle
wznoszone u szczytu świetności przez tych samych architektów, na zamówienie tych
samych timurydzkich władców co w Heracie, lecz niezniszczone. Po drugie, dobrze jest
poczuć puls ulicy, bazaru i elit w regionach przed rozmowami na szczycie. I otóż sam
wygląd ulicy, piękne Iranki w szajlach ledwie zasłaniających krucze włosy, swobodnie
rozmawiające z chłopakami, pokazywał, że jest to społeczeństwo, które opiera się
fundamentalizmowi. Gdy spędziliśmy wspólnie parę godzin, nasz przewodnik po
zabytkach Isfahanu westchnął: „Kiedyś to były czasy, przybywali do nas turyści
z całego świata”.
Wieczorem w hotelu odebrałem pocztę i spróbowałem przeczytać nagłówki
z witryny „Gazety Wyborczej”, ale zamiast znajomego logo pojawiła się groźna
informacja, że strona, na którą usiłuję wejść, „zawiera treści niedozwolone i została
zablokowana”. „Czyżby Michnik i tu podpadł konserwatystom?” – pomyślałem. Ale
dało mi to otwarcie podczas rozmów plenarnych w Teheranie następnego dnia.
W olbrzymiej, kapiącej kryształami sali MSZ, jeszcze z czasów Szacha, naprzeciwko
nas siedziało kilkunastu wysokich rangą irańskich urzędników, w tym z pewnością
przedstawiciele tamtejszych służb. Moje pytanie o blokowanie polskich stron
internetowych, wbrew obawom mojej delegacji, nie wywołało zakłopotania gospodarzy,
lecz wyraźną wesołość. „Tak – odpowiedzieli – to wygłupia się nasza policja religijna,
dzięki czemu mamy całe pokolenie młodzieży, które jest mistrzami w ustanawianiu
VPN-ów i wchodzeniu do internetu przez zagraniczne serwery”. Iran wymykał się
stereotypom.
Poza tradycyjną agendą tego typu spotkań najwięcej czasu zajął nam inny
niespodziewany temat. Nie pamiętam dlaczego, ale minister Zarif wspomniał w pewnej
chwili o złożonym w parlamencie wniosku potępiającym go za stwierdzenie, że
Holokaust naprawdę się zdarzył.
„A jak pan sam doszedł do tak znaczącego wniosku?” – zapytałem.
„Gdy byłem ambasadorem przy ONZ w Nowym Jorku, nawiązałem serdeczne
stosunki z tamtejszymi ortodoksyjnymi rabinami, którzy nie uznają istnienia państwa
Izrael. I oni mi powiedzieli, że istnienie Izraela to co prawda bluźnierstwo, ale
Holokaust był naprawdę. Uznałem, że są wiarygodni”.
„Chyba mogę być panu ministrowi pomocny. Jak pan wie, hitlerowskie Niemcy
wykonały Zagładę po części w okupowanej Polsce. Mogę zaprosić pańskich oskarżycieli
i pokazać rampę w Birkenau, zdjęcia i ruiny komór gazowych, krematoria, wyjaśnić
technologię i zapoznać z żyjącymi jeszcze świadkami”.
Niesamowite, co może zbliżyć do siebie ludzi. Miałem satysfakcję, widząc, że kilku
członków jego delegacji gorączkowo zapisało moje słowa. Nasz ambasador później
wyjaśnił, że perski umysł jest tak bardzo skłonny do myślenia konspiracyjnego, że nie
dopuszcza myśli, że coś, co politycznie wzmacnia Żydów, może nie być mistyfikacją.
Na naszą konferencję prasową przyszedł tłum dziennikarzy, co wykorzystałem
do wyjścia poza przygotowane uwagi. Sam jestem zwolennikiem kary śmierci
w szczególnie drastycznych okolicznościach – uważam na przykład, że komunistyczna
Polska słusznie powiesiła Rudolfa Hessa, komendanta Auschwitz – ale jakoś nie mam
zaufania do irańskiego wymiaru sprawiedliwości. Więc, zgodnie z rekomendacją UE
i ONZ na takie okazje, skrytykowałem Iran za olbrzymią liczbę wykonywanych kar
śmierci. Ku zdumieniu naszej placówki ta część mojego wystąpienia została w irańskiej
telewizji ocenzurowana. Wzięliśmy zapis od polskich dziennikarzy i opublikowaliśmy
na YouTubie. Był hitem wśród irańskiej opozycji.
Innym krajem, a właściwie krajami, gdzie trzeba było stosować mieszankę kurtuazji
i stanowczości, są obie Koree. Na Północy byłem jeszcze jako wiceminister i miałem
wyrobione zdanie na temat groteskowego horroru tej stalinowskiej satrapii. Nie wszyscy
wiedzą, że Polska zachowuje pewną symboliczną rolę na Półwyspie Koreańskim jako
członek Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych do spraw zawieszenia broni. Owa
„neutralność” była komunistycznym oszustwem wynikającym z tego, że w 1953 roku
istniało już NATO, a formalnie nie istniał jeszcze Układ Warszawski. Tak więc po stronie
komunistycznej krajami „neutralnymi” były Polska i Czechosłowacja, a po stronie
Południowej – Szwecja i Szwajcaria. Do lat 90. utrzymywaliśmy w Phanmundzom
posterunek wojskowy, który władze KRLD zmusiły do zamknięcia przez odcięcie
elektryczności i wody.
Oznaczało to wszakże, że jestem zapewne jednym z niewielu polityków, którzy
odwiedzili Phanmundzom od obu stron linii zawieszenia broni. Wartownik przy wielkim
betonowym gmachu po stronie północnej, w dobrze wyuczonym geście anielskiego
zachwytu pokazał mi swój wielki złoty zegarek: „Podarunek od Wielkiego Wodza”.
Od południa odwiedziłem stare, malowane na niebiesko baraki, w których obie strony
spotykały się podczas całej zimnej wojny. Co ciekawe, w łączonej strefie bezpieczeństwa
naprawdę jest most ze starych desek, który służył wymianie jeńców i po którym Pierce
Brosnan jako Agent 007 przechodzi na wolność w Śmierć nadejdzie jutro.
Korea Południowa mentalnie trochę przypominała mi Polskę ostatniego
ćwierćwiecza, bo jest to także kraj aspirujący. Ich model ekonomiczny jest naturalnie
inny od naszego – raczej import technologii niż inwestycji – ale też mają poczucie,
że własną ciężką pracą doganiają większych i zamożniejszych sąsiadów. Rozmowy
z Koreańczykami z Południa służyły potwierdzeniu, że Polska niezmiennie popiera ich
inwestycje u nas, co jest tym łatwiejsze, że są to inwestycje w wysokie technologie.
Nieraz zadziwiałem brytyjskich przyjaciół, udowadniając im, że ich najnowsze cacko,
telewizor OLED firmy LG z zakrzywionym ekranem, pochodzi z Mławy. Koreańczycy
chcieli też, aby Polska – gdyby zdecydowała się na budowę siłowni atomowych –
poważnie potraktowała ich ofertę opartą na ulepszonej technologii Westinghouse.
Jednak nie do końca rozumiałem ich podejście do zjednoczenia z Północą.
Władze koreańskie dokładnie przestudiowały koszty zjednoczenia Niemiec i doszły
do wniosku, że w ich przypadku byłyby one proporcjonalnie większe, o tyle, o ile
większa jest przepaść między oboma krajami. I okazało się, że wyborcy wcale się
nie spieszą do podzielenia się swoim dobrobytem. Co oznacza, że wbrew publicznym
oświadczeniom żadna ze stron – ani Korea, ani USA, ani Chiny – tak naprawdę nie
dąży do zjednoczenia obu Korei. Wyjątkiem jest naturalnie Północ, ale ta z kolei musi
wiedzieć, że nie obyłoby się bez wojny. Piszę to akurat w momencie, gdy prezydent
Donald Trump nie zdecydował jeszcze, na kim skupi się jego potrzeba pokazania, że
racjonalne czasy Baracka Obamy dobiegły końca. Nie trzeba wielkiego błędu ze strony
paranoicznej Północy, aby wywołać konflikt, którego efekty mogą być nieobliczalne.
Z kolei moja wizyta w Japonii w 2008 roku najwyraźniej unaoczniła, jak przydatna
bywa małżonka ministra. Japonia to kraj niby bardzo odległy, ale oddziela nas od
niego tylko jeden wspólny sąsiad – Rosja. I to był powód, dla którego pielgrzymowali
tam już Piłsudski oraz Dmowski i dla którego nasze wywiady współpracowały przed
drugą wojną światową. Dzisiaj też obie strony ciekawe są swoich jej ocen. Od
mojej żony Japończycy chcieli się dowiedzieć czegoś na temat bardzo konkretnego
fragmentu rosyjsko-japońskiej historii. Gdy pod koniec wojny sowiecko-japońskiej,
która formalnie wciąż trwa, wojska radzieckie wkroczyły do Mandżurii, wzięły
do niewoli nie tylko marionetkowego władcę Mandżukuo, lecz także kilkadziesiąt
tysięcy japońskich więźniów, którzy trafili prosto do GUŁagu. Temat do tej pory był
w Japonii trochę wstydliwy, więc zręczniej im było zaprosić do wygłoszenia wykładu
amerykańską żonę polskiego ministra spraw zagranicznych, autorkę jedynej opartej na
archiwach sowieckich historii GUŁagu, Anne Applebaum.
Za czasów ambasadora Jerzego Pomianowskiego MSZ zbudował w Tokio pierwszą
naprawdę nowoczesną siedzibę dla placówki, gdzie podczas rautu zasłyszałem
smakowitą anegdotę o Lechu Wałęsie. Otóż podczas wizyty oficjalnej nasz prezydent
naturalnie spotkał się z parą cesarską, która w Japonii otoczona jest czcią i osaczona
wyjątkowo sztywnym dworskim protokołem. Ponoć zakazuje on jakiegokolwiek
kontaktu fizycznego z obcokrajowcami. A Wałęsa, zamiast słuchać się dyplomatów,
pocałował cesarzową w rękę, wywołując konsternację dworzan i zachwyt cesarzowej.
Zdobyliśmy przyjaciół na lata. Na moim szczeblu spotyka się z następcą tronu,
a z księciem Naruhito poznaliśmy się jeszcze na Oksfordzie. Spotkanie przebiegło bez
incydentów.
Olbrzymie wrażenie wywołała na mnie podróż do Kioto, perełki starej Japonii.
W czasach, gdy marzyliśmy o nowych, szybkich pociągach, shinkansen z Tokio do
Kioto imponuje nie tylko prędkością. Fakt, że kolejny skład odjeżdża z peronu co kilka
minut, eliminuje cały stres związany z przybyciem na czas. W samym Kioto zwróciłem
uwagę na różne pojmowanie przez nas i Japończyków idei wieku budynku. Otóż
zwiedzaliśmy rzekomo historyczną świątynię, gdy zauważyłem, że jej belki są świeże,
płaczące jeszcze żywicą. „Ile ten budynek ma lat?” – spytałem. „Około pięciuset” –
padła odpowiedź. Ale to nie znaczyło, że tak stary jest jego budulec, tylko że w tym
samym miejscu od tylu lat stoi taki sam. Nie wydaje mi się, abym do tej koncepcji był
w stanie przekonać polskich konserwatorów zabytków.
Niezapomnianym przeżyciem była też wizyta w muzeum i siedzibie firmy
Toyota. Mówiący z amerykańskim akcentem zastępca prezesa wydał na cześć naszej
delegacji uroczysty lunch, podczas którego, jakżeby inaczej, członkowie delegacji
zaczęli opowiadać, jakie przygody mieli ze swoimi samochodami, także marki
Toyota. Gospodarz musiał to wszystko słyszeć już przedtem, bo tylko uśmiechnął
się sympatycznie i powiedział: „Wysłucham wszystkich waszych problemów”.
Natomiast ucieszył się, gdy mu powiedziałem, że gdy podczas dżihadu przeciwko
ZSRR podróżowaliśmy nocami po bezdrożach Afganistanu, najlepiej sprawdzały się
półciężarówki hilux, a dla dowódców – łaziki typu Land-Cruiser. „Dowódca naszego
oddziału, Abdul Kadir, później został wiceprezydentem Afganistanu i z sentymentu
kazał zakupić Toyotę jako oficjalną limuzynę” – powiedziałem. „Doceniamy lojalność
naszych klientów” – padła dowcipna odpowiedź.
Jeszcze odleglejsza Australia jest – obok Kanady – bodaj najbliższym sojusznikiem
Stanów Zjednoczonych na świecie. Tak, bliższym niż Niemcy czy nawet niewyleczeni
jeszcze z iluzji Brytyjczycy. Europejczykom może się to nie mieścić w głowie, ale
USA są, i to coraz bardziej, mocarstwem pacyficznym, a nie tylko atlantyckim,
a z Australijczykami dzielą poczucie skali i podobną mieszankę gospodarczej
zależności oraz strategicznej obawy wobec Chin. Pamiętałem jeszcze z czasów bycia
członkiem amerykańskiego think tanku, że właściwie tylko Australijczycy chodzili po
Pentagonie tak, jakby byli we własnym ministerstwie obrony. Australia to ponadto
miejsce osiedlania się Polaków co najmniej od XIX wieku. Wszyscy słyszeli o górze
Kościuszko, ale nie każdy wie, że jedno z najlepszych australijskich win, Polish Hill
River, zawdzięcza swą nazwę osadnikom, którzy trafili w okolice Adelajdy w 1856
roku z Dąbrówki Wielkopolskiej.
Canberrę odwiedziłem jeszcze jako wiceminister. Należy do tych stolic budowanych
specjalnie dla biurokratów, która ma swoje atuty, ale jedna wizyta wystarcza. Lubiliśmy
się z Kevinem Ruddem, który później został premierem, ale wizytę oficjalną złożyłem
w maju 2013 roku, gdy ministrem był Bob Carr, który – jako wieloletni premier
Nowej Południowej Walii – zgodził się na spotkanie w Sydney, jednym z najbardziej
malowniczych miast na świecie. Z jego następczynią, Julie Bishop, podpisaliśmy
następnego roku w Warszawie umowę zakładającą, że młodzi Polacy mogą jechać do
Australii na wakacje, a przy okazji legalnie trochę dorobić.
Australijskie oceny rozwoju Chin są tym ciekawsze, że od czasu przystąpienia
Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej Australia przekierowała większość swego
handlu, szczególnie kopalin, na Państwo Środka. I dlatego jest też sporym klientem
dla naszego przemysłu maszyn górniczych. Nie obyło się też bez historii. W naszym
konsulacie generalnym w Sydney miałem satysfakcję udekorowania odznaką Bene
Merito australijskiej dyplomatki Clare Birgin, która pomagała ludziom „Solidarności”
podczas procesów politycznych w latach 80.
Cóż może łączyć Polskę z jeszcze odleglejszą od Australii Nową Zelandią, leżącą
dla nas dosłownie na drugim końcu świata? Otóż okazuje się, że może, i to coś
bardzo konkretnego i wspaniałego. W 1943 roku Nowa Zelandia zaprosiła do siebie
733 ocalonych z sowieckiego GUŁagu polskich sierot, które wraz z Armią Andersa
salwowały się ucieczką do Iranu. Tym bardziej wzruszające było to, że zamiast
poddać te dzieci z Pahiatua asymilacji, zaprosiła wraz z nimi polskich opiekunów, tak
aby mogły wychować się w swojej tożsamości. Spotkanie z nimi, dziś sympatycznymi
emerytami, to kawałek wspólnej historii, który warto ocalić od zapomnienia. Nowa
Zelandia to dla nas nie tylko przykład rolnictwa rozwiniętego tak bardzo, że daje sobie
radę bez subsydiów, lecz także argument za tym, że to kultura prawna, efektywne
instytucje i przedsiębiorczość – a nie surowce naturalne – stanowią o zamożności.
Innym członkiem wywiadowczej społeczności „pięciu oczu”, któremu powinniśmy
poświęcać więcej uwagi, jest Kanada. Niektórzy polscy politycy uważają ją za
lewicujący dodatek do Stanów Zjednoczonych, co gospodarze naturalnie natychmiast
wyczuwają. Dlatego planując swą wizytę w lutym 2008 roku, celowo odbyłem ją
do Kanady i z powrotem, a nie przy okazji wizyty w Waszyngtonie. Premierem był
wówczas konserwatywny Stephen Harper, który normalnie nie przyjmował ministrów
spraw zagranicznych, ale dzięki dobremu słowu starego znajomego, Davida Fruma,
który jako Kanadyjczyk został wszelako speechwriterem George’a Busha, przyjął mnie
w swoim gabinecie w gmachu parlamentu. Zbliżyły nas dwie kwestie: decyzja Kanady,
aby znieść wizy dla Polaków, zanim to zrobią Amerykanie, co nastąpiło jeszcze w tym
samym roku, oraz Ukraina. Polskim krytykom wielokulturowości może nie mieścić
się w głowie fakt, że Kanada nie tylko przyjmuje imigrantów, lecz także pomaga im
w utrzymaniu tożsamości kulturalnej. Ukraińska diaspora jest tam szczególnie liczna
i wpływowa, co miało ten efekt, że jeśli na któryś kraj NATO mogliśmy liczyć
w twardej krytyce kolejnych aktów rosyjskiej agresji, to właśnie na Kanadę. Szczególnie
serdecznie pracowało nam się z ministrem Johnem Bairdem. Na posiedzeniach Rady
Północnoatlantyckiej ministrowie siedzą w porządku alfabetycznym i miejsce Polski
jest po drugiej stronie stołu od Kanady, ale z Bairdem rozumieliśmy się bez słów,
wystarczyło puszczenie oka. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę Kanada przysłała do
Polski swoje wojska na ćwiczenia w ramach NATO.
Kanada to także wzór dla Polonii w innych krajach, jak walczyć o wpływy
i poważanie. Podczas mojej wizyty w 2008 roku spotkałem Władysława Lizonia,
rzutkiego prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Podczas jednej z wizyt Stephena
Harpera w Polsce Władysław Lizoń towarzyszył mu już w charakterze członka
kanadyjskiej Izby Gmin i najbliższego doradcy w sprawach naszego regionu. Tak się
robi politykę polonijną!
I tylko jedno sprawiło mi przykrość. Podczas zwiedzania kanadyjskiego muzeum
wojska stwierdziłem, że z ekspozycji trudno się było dowiedzieć, iż druga wojna
światowa zaczęła się w Polsce, a jedną trzecią wojsk II Korpusu Kanadyjskiego
walczącego pod Falaise stanowili Polacy, w tym dywizja pancerna generała Maczka. Po
powrocie do kraju napisałem grzeczny, acz stanowczy list do kanadyjskiego ministra
obrony, który odniósł swój skutek.
Państwo Watykan leży oczywiście w Europie, ale jego królestwo jest z całego świata,
ponoć nie tylko doczesnego. Każdy Polak wie, że to między innymi w kościołach język
polski przetrwał noc zaborów i okupacji, nie tylko na obecnym naszym terytorium. Ale
w przeszłości często popełnialiśmy błędy, nie potrafiąc oddzielić roli religijnej Stolicy
Piotrowej od politycznych celów ojców Kościoła. Nieskonsumowanie unii personalnej
z Rosją w XVII wieku, uratowanie Habsburgów w 1683 roku, wspieranie przez kler
Targowicy czy potępianie przez papieży naszych aspiracji narodowych w XIX wieku
powinny nam uświadamiać, że interesy Polski i Watykanu nie zawsze są zbieżne.
Pamiętajmy też, że pretekstem komunistycznej Polski dla wypowiedzenia w 1945 roku
przedwojennego konkordatu było to, że w czasie wojny władze kościelne mianowały
Niemców na administratorów polskich diecezji. A i dzisiaj Watykan wspiera rugowanie
języka polskiego z liturgii w krajach byłego ZSRR. Słusznie ze swojego punktu widzenia,
a nawet z punktu widzenia całej naszej cywilizacji, Kościół marzy też o przezwyciężeniu
wielkiej schizmy z prawosławiem, czego nie da się zrobić bez porozumienia z Cerkwią
Moskiewską. A w tej rozgrywce Polska zawsze będzie na drugim planie. Mylą się
też ci polscy politycy, którzy sądzą, że najłatwiej zapunktować w Rzymie, obnosząc
się z pobożnością i odgadywaniem życzeń purpuratów. Gdy wymienialiśmy jednego
ambasadora w Watykanie na drugiego, usłyszałem od wysokiego rangą przedstawiciela
Kościoła: „Przyślijcie nam ambasadora, nie ministranta”.
Sztuką było więc okazywanie szacunku i współpraca tam, gdzie interesy
współgrały, ale bez zapominania o tym, że Polska jest państwem świeckim, w którym
nie wszyscy identyfikują się z katolicyzmem. Sądzę zresztą, że większość polskich
ateistów pamięta jeszcze, że wtedy, gdy w Polsce nie była szanowana wolność
religijna, nie było też innej wolności. A więc w interesie wszystkich obywateli, a nie
tylko wyznawców wiary, jest zabieganie o wolność religijną na świecie. Co było
skutecznym argumentem, który podnosiłem na forach międzynarodowych. Spotykał
się on jednak z oporem, który czasami trudno było zrozumieć. Po części wynikał on
z naturalnego sceptycyzmu wszelkich biurokracji wobec entuzjazmów ideologicznych,
a po części z tego, że dzisiejsze kraje europejskie – mając u siebie olbrzymie diaspory
pozaeuropejskie, które jeszcze traktują religię poważnie – jak ognia bały się oskarżenia
o sprzyjanie chrześcijaństwu. Stąd, gdy po serii szczególnie krwawych ataków na
kościoły w Pakistanie i Egipcie zaproponowałem, aby Rada Unii Europejskiej na
szczeblu ministrów spraw zagranicznych po raz pierwszy przyjęła tekst potępiający tego
typu terroryzm, szereg krajów zachodnioeuropejskich zawetował passusy, w których
chrześcijanie nazwani zostali ofiarami przemocy. Z kolei na tak wypruty z treści tekst
poczucie solidarności z ofiarami nie pozwalało mnie. A działo się to w czasie, gdy
na szeroko pojętym Bliskim Wschodzie doszło do jednego z największych exodusów
w historii. Proporcja chrześcijan w niektórych z tych krajów spadała z około 20%
do około 5%. Dopiero po kilku miesiącach intensywnej dyplomacji, we współpracy
z włoskim kolegą Franco Frattinim, uzyskaliśmy nie tylko mocniejszy tekst, ale i zapis,
że monitorowanie stanu przestrzegania wolności religii na świecie będzie stałym
zadaniem Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych.
We współpracy z Watykanem zdarzały się też zgrzyty. Najbardziej spektakularnym
była nota protestacyjna MSZ, którą kazałem wręczyć po tym, gdy ojciec dyrektor
Tadeusz Rydzyk raczył powiedzieć na forum Parlamentu Europejskiego, że Polska jest
krajem totalitarnym. Przy czym ta surowa ocena spowodowana była tym, że Krajowa
Rada Radiofonii i Telewizji wymagała od jego fundacji, tak jak wobec wszystkich innych
aplikujących, potwierdzenia, że dysponuje funduszami, z których będzie w stanie pokryć
koszty nadawania Telewizji Trwam na wdrażanym właśnie cyfrowym multipleksie.
Zamiast uzupełnić dokumentację zgodnie z wymogami ustawy, mobilizował swoich
wyznawców do marszów i protestów, jakby testując, czy państwo polskie da radę
wyegzekwować wobec niego swoje prawo. Gdy okazało się, że – przynajmniej
w tamtych czasach – dało radę, gwarancje finansowe zostały przedstawione i miejsce
na multipleksie sprawnie przyznano. Ale dzięki temu incydentowi dowiedziałem się
trzech rzeczy. Po pierwsze, że nasz ambasador przy Watykanie, była premier Hanna
Suchocka, mimo swej pobożności i wielkiego poważania, jakim cieszyła się w kurii
rzymskiej, rozumiała swój obowiązek wobec MSZ i z klasą go wykonała. Po drugie,
przyglądającym się podstawom prawnym działania imperium medialnego ojca Tadeusza
narzucał się wniosek, że łamie ono postanowienia konkordatu. Jego paragraf 2 artykuł
20 brzmi: „Kościół katolicki ma prawo do posiadania i używania własnych środków
społecznego przekazu, a także do emitowania programów w publicznej radiofonii
i telewizji, na zasadach określonych w prawie polskim”. Kościół katolicki, czyli
Episkopat Polski, a nie półprywatna fundacja jakiegoś zakonu czy zakonnika. Po trzecie,
że noty protestacyjne można pisać do Watykanu równie skutecznie co do Berdyczowa.
Dyrektor Rydzyk nie został przywołany do porządku, nadal ingeruje w polską politykę
i mimo wszystkich znaków ostrzegawczych jest dziś liderem polskiego Kościoła. Za
co rachunek jeszcze przyjdzie. Ale dzięki publicznemu napiętnowaniu jego występu
w Brukseli mniej przekonująco brzmią dzisiaj nagonki partii rządzącej na tych polskich
europosłów, którzy w Parlamencie Europejskim protestują przeciwko łamaniu rządów
prawa.
Były też kraje i całe regiony, których unikałem. Prowadzenie polityki, tak samo
jak zarządzanie ministerstwem, to wyznaczanie priorytetów. Nie wszystko, co słuszne
i zbawienne, może być priorytetem. Jak środki, które budżet państwa przeznacza na
dyplomację, zawsze będą ograniczone i gdy wyda się je w jednym miejscu, gdzie indziej
nie starczy, tak i zaangażowanie ministra oraz całej służby dyplomatycznej ma swoje
ograniczenia. Na przykład odwiedzałem zarówno Izrael, jak i Autonomię Palestyńską,
ale bez wielkich nadziei na to, że Polska może odegrać jakąś rolę w mediowaniu tego
konfliktu. Byłem bodaj pierwszym i ostatnim polskim ministrem spraw zagranicznych,
któremu pokazano fabryki najnowocześniejszych izraelskich rakiet. Moim partnerem
przez większość kadencji był Awigdor Lieberman, stary Mołdawianin, który prędzej
obaliłby rząd, niż dopuścił do ustępstw wobec Palestyńczyków. W MSZ mówiło się, że
„konflikt na Bliskim Wschodzie to nie proces pokojowy, ale wybór kariery”. Ja ukułem
jeszcze powiedzonko, którym raczyłem kolegów ministrów: „Polska pozostawia
Stanom Zjednoczonym zarządzanie Bliskim Wschodem w sposób tak sprawiedliwy
i skuteczny, jak do tej pory”. Na zwaśnione w tym sporze strony wpływu nie mają cała
Unia Europejska, a ostatnio nawet Stany Zjednoczone, a co dopiero my. Są sprawy, na
które kraj wielkości Polski może mieć wpływ, i są te, wobec których wyobrażanie sobie
szczególnej roli byłoby nie tyle boksowaniem ponad swoją wagę, co narażeniem się
na stratę czasu, a nawet śmieszność. Pilnowałem też, aby nasza przyjaźń wobec Izraela
nie przeradzała się w ślepe popieranie go w tłamszeniu Palestyńczyków.

Radosław Sikorski podczas spotkania z rezydentem Izraela Szimonem Peresem


w Jerozolimie, 19.10.2009 r.
fot. Paweł Supernak/PAP

Endgame, czyli o co gramy?


To, że po tylu wojnach, zaborach i niesprawiedliwościach, które nas spotkały, mimo
wszystko stoimy na progu klubu zrzeszającego 10% najważniejszych państw globu, już
jest nie lada osiągnięciem. Pamiętać wszakże musimy, że do G-20 nie można się dostać
wbrew innym. Mówiłem o tym w exposé w 2011 roku:
Jak wielokrotnie doświadczaliśmy tego w przeszłości, przekonanie o własnych
racjach nie wystarcza do osiągnięcia sukcesu. Opinie się liczą, ale zasoby decydują.
Przyjrzyjmy się więc naszemu potencjałowi beznamiętnie, tak jak to robią Niemcy
czy Anglicy. 20 lat temu nasz produkt krajowy brutto, mierzony według parytetu siły
nabywczej, wynosił około 160 miliardów dolarów. Dziś jest to ponad 717 miliardów
dolarów, a zatem 4,5 raza więcej. […] Nasz PKB to jedna trzecia gospodarki
rosyjskiej, ale przewyższa 2,5 raza ukraiński PKB, a litewski – 13 razy. Natomiast
niemiecki PKB, mimo kryzysu, który dotknął ten kraj boleśniej niż nas, wynosi
3 biliony dolarów, czyli cztery razy więcej. Hiszpania – kraj ludnościowo do nas
zbliżony – ma dwa razy większą gospodarkę. Turcja również ma większy od nas
potencjał, choć niższy dochód na głowę.

I dalej:

Osiągnąwszy to, co w 1989 roku wydawało się marzeniem ponad miarę, dziś musimy
stawiać sobie jeszcze śmielsze cele. Jestem przekonany, że będę mówił w imieniu
całej Wysokiej Izby, jeśli powiem, że chcemy, aby Polska stała się państwem nie tylko
bezpiecznym i zasobnym, ale [także] coraz bardziej wpływowym. Poważnym krajem.
Abyśmy, tak jak w ostatnich dekadach Hiszpania czy Turcja, umieli odbudować
dawny prestiż. Poważny kraj to, moim zdaniem, ten, którego gospodarka ma – wedle
dzisiejszych miar – PKB powyżej biliona dolarów. Kraj, który częściej eksportuje,
niż importuje kapitał i technologie. Którego młodzież nie wyjeżdża za chlebem, lecz
który przyciąga możliwościami, choćby własną diasporę. Który nie musi być potęgą
nuklearną, ale potrafi odstraszyć potencjalnych napastników. Który nie reaguje na
zaczepki, bo może odpowiedzieć działaniami. Kraj, który potrafi walczyć o interesy
swojego regionu. Który jest dawcą pomocy rozwojowej i humanitarnej. Który
w systemie międzynarodowym jest postrzegany jako autor rozwiązań, a nie źródło
problemów. Wreszcie kraj, który nie czeka na stanowisko innych, lecz zapewnia
przywództwo, którego inni oczekują. Wzór godzien naśladowania. Oto cel na miarę
ambicji Polaków.

Jeśli przyjąć, że co do naszego członkostwa w G-20 panuje zgoda – bo któż nie


woli być silny, bogaty i szanowany zamiast słaby, biedny i lekceważony, to polem
sporu powinny być sposoby realizacji tej aspiracji i wzory do naśladowania. Niech
Turcja, którą jeszcze wtedy stawiałem za przykład, będzie ilustracją chińskiej klątwy:
„Oby spełniły się twoje sny”. I jak Turcja jest dzisiaj przykładem marnowania swojego
potencjału, tak my też weszliśmy na niebezpieczne tory. Gospodarka nadal rośnie,
ale moc kraju jest zbiorem wszystkich czynników materialnych i niematerialnych.
W rankingu wolności słowa organizacji Reporters Without Borders w 2015 roku
byliśmy na 18. miejscu na świecie, w 2018 roku spadliśmy na 58. pozycję. W rankingu
bezpieczeństwa Global Peace Index w 2015 roku byliśmy na miejscu 17., a już dwa
lata później na 33. Tygodnik „The Economist” w swoim rejestrze demokratyczności
plasował nas 2014 roku na pozycji 40. na świecie, a w 2017 roku na 53. W indeksie
ochrony środowiska – Global Environmental Index – spadliśmy z 30. miejsca w 2014
roku na 50. w roku 2018. I tak dalej. Czy wszystkie te organizacje mogą być
uprzedzone i się mylić? Trzeba by wielkiego narodowego wysiłku, aby wszystkie te
trendy odwrócić.
Konkluzja exposé z 2011 roku też niestety brzmi dziś proroczo:

Kończąc, chciałbym przypomnieć cel, jaki nam przyświeca. Polska jako poważny
kraj, partner, o którego zabiegają inni. Takim krajem – pod warunkiem kontynuacji
roztropnej polityki – możemy stać się w ciągu dekady. To wykonalne zadanie.
Pamiętajmy jednak, że takiego statusu nie można nadać sobie samemu, nie
można go wytupać i wykrzyczeć. Można go uzyskać jedynie w oczach innych. Cel
ten osiągniemy tym szybciej, im mniej będzie swarów wewnętrznych i awantur
zewnętrznych, a więcej pracy u podstaw.
13. Nowoczesna Służba Zagraniczna

M
ój ulubiony serial telewizyjny to pochodząca jeszcze z lat 80. brytyjska
produkcja pt. Tak, panie ministrze. Błyskotliwi biurokraci owijają sobie
przygłupich polityków wokół palca, ale tak, aby na koniec zawsze móc
powiedzieć: „Tak jest, panie ministrze”. Jeden z odcinków poświęcony jest komicznej
sytuacji, w której dyrektor generalny ministerstwa spraw administracyjnych przekonuje
ministra, że to całkiem naturalne, iż przez kilka miesięcy istnieje szpital, w którym wre
robota, choć nie ma w nim pacjentów. Ubaw po pachy.
Po kilku miesiącach wysłuchiwania narzekań na braki lokalowe ministerstwa
postanowiłem poznać stan faktyczny, jak to mówią w wojsku, „z własnej autopsji”.
I otóż zwiedzając spory blok przy ul. Tynieckiej na Mokotowie, dotarliśmy do
części gmachu, gdzie panowała głucha cisza. Okazało się, że były to pomieszczenia
resortowego przedszkola, pierwotnie założonego w latach 50. po to, żeby w charakterze
nieformalnych zakładników przetrzymywać dzieci komunistycznych dyplomatów
wyjeżdżających na Zachód. Odwiedziłem gabinet dyrektora, powiedziano mi, ile jest
etatów, ile pomieszczeń. Tylko dzieci nie było. Od wielu lat. Nasza rzeczywistość
przebiła brytyjską komedię. Naturalnie, przedszkole zlikwidowałem. Takich kwiatków
znajdowaliśmy sporo. Po prostu nikt od dawna nie wietrzył trzewi gmachu MSZ.
Polityczny mandat, jaki doprowadził nas do władzy, można – w telegraficznym
skrócie – nazwać obietnicą modernizacji kraju. Z taką myślą i z taką legitymacją
obejmowaliśmy rządy. Potem wielokrotnie PO krytykowano – ze strony opozycji i ze
strony mediów – za to, że nie realizuje tej obietnicy. Nie realizuje w ogóle, nie realizuje
wystarczająco szeroko czy wystarczająco szybko. Tymczasem ważnym i zrealizowanym
elementem tego modernizacyjnego programu było unowocześnienie MSZ. Piszę o tym
nie po to, żeby podkreślać swoje zasługi, ale dlatego, że przez niemal osiem lat
mojego urzędowania tym projektem modernizacyjnym nie udało mi się zainteresować
żadnego dziennikarza. Czasami prasa branżowa odnotowała wdrożenie tego czy owego
systemu technicznego, ale główne media uważały, że to nuda. I dlatego dzisiaj można
z większą łatwością wyszukać w internecie zbiór moich bardziej lub mniej udanych
bon motów, niż dowiedzieć się, co naprawdę w MSZ robiłem. Nie wystawia to zbyt
dobrego świadectwa polskim mediom. Modernizacja ministerstwa spraw zagranicznych
naprawdę była jednym z najważniejszych elementów unowocześniania państwa.
Modernizacja to jednak tylko hasło. Trzeba je ukonkretnić. Punktem wyjścia do
precyzyjnego określenia jej kierunku była pewna obserwacja. Jeszcze jako wiceminister
w MSZ widziałem, że centrala i placówki żyją odrębnym życiem, odrębnym rytmem.
Placówki, podstawowe narzędzie dyplomacji, miały wspomniany już kompleks
korespondenta zagranicznego. Fizyczna i psychiczna odległość od centrali oznaczała,
że czuły się z jednej strony porzucone – brak instrukcji! – a z drugiej z niepokojem
zastanawiały się: „Co też tam w centrali o mnie myślą?”. Zewnętrznym objawem tego
były choćby MSZ-etowskie adresy e-mailowe. Ustandaryzowano je tylko w centrali,
gdzie wszyscy mieli adres z końcówką @msz.gov.pl. Placówki miały swoje serwery,
domeny i jakieś lokalne adresy. Więc jeśli ktoś chciał do kogoś wysłać e-mail,
to zazwyczaj musiał najpierw zadzwonić, żeby dowiedzieć się, na jaki adres ma
pisać. Poszczególne departamenty prowadziły zeszyty w kratkę z adresami osób spoza
swojego pionu. Komunikowanie się w poprzek pionów – na przykład placówka
z placówką – było rzadkością, a jeśli wychodziło poza własny departament, graniczyło
z niesubordynacją. No i e-mail nadal był standardem komunikacji raczej dla młodszych
pracowników. W 2007 roku!
Komunikacja szwankowała nie tylko w relacji centrala–placówki. Również w samej
centrali zastany system nie spełniał moich oczekiwań. To był – mówiąc językiem
współczesnego zarządzania – system silosów. Aplikant do specjalisty, ten do naczelnika,
naczelnik do zastępcy dyrektora, zastępca do dyrektora, dyrektor do wiceministra.
I z powrotem. Wszystko na papierze i rejestrowane na każdym etapie w kancelariach.
Komunikacja pozioma niemal nie istniała. Klasyczna dla większości instytucji i firm
w Polsce struktura folwarku, zarówno w centrali, jak i na placówkach. Tymczasem
większość spraw nie wymaga interwencji ministra, jest tylko rutynową sprawą
organizacyjną, logistyczną, pomniejszą polityczną czy merytoryczną. Zastosowanie
nowoczesnych metod komunikacji miało być sposobem na zmianę struktury
komunikowania się i – co za tym idzie – przejścia z feudalizmu do kultury współpracy.
Umożliwienie komunikacji poziomej stwarzało szansę na ewolucję silosów w stronę
bardziej pożądanej struktury plastra miodu.
Dla mnie osobiście, poza ambicją i obowiązkiem, przystąpienie do modernizowania
MSZ było także częścią mojej filozofii politycznej. Po pierwsze, większej
demokratyzacji stosunków w pracy. Ale po drugie, w polskiej polityce panuje
powszechne przekonanie, że pozycję polityczną buduje się poprzez tworzenie własnej
sitwy wewnątrz rodzimego ugrupowania po to, aby decydent bał się nas odwołać,
a raczej czuł się zmuszony awansować. Przekonanie uważałem za błędne, bo gdy ktoś
nabroił i trzeba było go odwołać, to liczba szabel w partii przeważnie tylko opóźniała
egzekucję. Byłem człowiekiem spoza PO i wiedziałem, że zdobędę zaufanie premiera,
tylko robiąc dobrą politykę zagraniczną, a nie tworząc sobie jakiś mechanizm wsparcia
w partii. Nie zamierzałem rozdawać stanowisk kolegom, ale jak najlepiej wykonywać
to, co mi zostało powierzone. Wychodziłem z założenia, że kryzysów i kłopotów na
pewno premierowi nie zabraknie. Miałem nadzieję, że MSZ nie będzie ich źródłem.
I wolałem, żeby kolejni premierzy, dla których pracowałem, mieli pewność, że nie
knuję za ich plecami w partii.
Problemy komunikacyjne nie są oczywiście jedynymi, które widać było gołym
okiem. Pracowałem w kilku krajach, mam żonę Amerykankę i – pewnie jak każdy,
kto mieszkał za granicą w czasach PRL – miałem nie najlepsze refleksje po styczności
z polskimi ambasadami oraz konsulatami. Porównanie z placówkami innych państw też
nie wypadało najlepiej. Na własne oczy widziałem, że infrastruktura naszej dyplomacji
była kiepska. Boazerie, koszmarne landszafty i lniane makatki z czasów Edwarda Gierka
na ścianach. Stare klepki podłogowe, linoleum, Księstwo Warszawskie. Nietrudno było
zauważyć spore marnotrawstwo środków. Nie dało się też czasami oprzeć wrażeniu, że
MSZ to raczej związek zawodowy już tu pracujących, a nie prężna firma. Nie liczono
faktycznych kosztów utrzymania składników mienia, etatów, działalności. Liczyła się
obrona status quo, a nie wzmacnianie siły rażenia. Chciałem temu zaradzić. Moją
ambicją było wyciąć tłuszcz, a wzmocnić zęby.
Żeby to usystematyzować: po pierwsze, chciałem zlikwidować najoczywistsze
absurdy. Po to, aby pokazać, że się da, i że idzie nowe. Po drugie, unowocześnić
komunikację i infrastrukturę, a po trzecie, zająć się ludźmi, którzy wykorzystują
tę infrastrukturę i komunikują oczekiwane treści – obudzić w nich ducha działania
i wzbudzić entuzjazm. Oczywiście te wszystkie kroki należało podjąć równocześnie.
Gdyby robić je jeden po drugim, pewnie nie zdążyłbym ich zakończyć przed osiągnięciem
wieku emerytalnego. Chciałem także uświadomić ministerstwu, że to nieustanne
samodoskonalenie się dyplomacji nigdy się nie skończy. Strategicznym celem było
przekształcenie postkomunistycznej biurokracji w globalną korporację, która swoich
pięciu tysięcy pracowników, 120 oddziałów zagranicznych i pół miliarda dolarów
rocznego budżetu używać będzie dla maksymalizacji korzyści Polski i Polaków.
Każda reforma musi mieć liderów zmian i sojuszników, więc zacząłem od góry.
Tradycyjnie ministrowie zarządzali resortem przy pomocy tak zwanego kierownictwa.
Za czasów ministrów Geremka i Bartoszewskiego były to cotygodniowe spotkania
przy kawie w saloniku ministra. Nie zaniechałem tej tradycji – tylko wyostrzyłem
i doprecyzowałem rolę, jaką ma odgrywać to gremium. Spotkania przeniosłem do
sali konferencyjnej, a do kierownictwa doprosiłem także instytucje zewnętrzne: szefa
Agencji Wywiadu, przedstawiciela Kancelarii Premiera oraz – w pewnych okresach –
Kancelarii Prezydenta RP. Stałym pierwszym punktem obrad, w którym udział w formie
łącza wideo brał ambasador przy UE, były sprawy europejskie. Było to gremium, które
przygotowywało decyzje o najważniejszych kwestiach polityki zagranicznej, ale także
rekomendowało wizyty, jakie prezydent czy premier powinni odbyć, a jakie przyjąć. Tu
dyskutowaliśmy o stanowisku Polski podczas licznych kryzysów międzynarodowych
czy jak realizować polską prezydencję w UE lub negocjacje w sprawie wieloletniego
budżetu. Co jakiś czas departamenty przygotowywały prezentacje dotyczące decyzji
strategicznych.
Aby ze zmianami dotrzeć do trzewi resortu, zmieniłem sposób zarządzania
samym ministerstwem. Tradycyjnie to szef resortu miał wpływ na ministerstwo za
pośrednictwem najwyższego urzędnika w resorcie, to jest dyrektora generalnego. Było
to wygodne, bo zostawiało czas na politykę, nie tylko zagraniczną, ale w praktyce
odcinało ministra od spraw tak zwanego Gmachu. Trudniej jest reformować instytucję
publiczną niż prywatną. Bo w publicznej więcej jest interesariuszy, więcej biernego
oporu, mniej dyscypliny, więcej sposobów, aby sabotować reformę poprzez wynoszenie
plotek na zewnątrz. A dyrektor generalny, nawet ten, któremu się w pełni ufało,
pozostawał częścią swojej urzędniczej korporacji i nie zawsze chciał naruszać interesy
długoletnich kolegów, aby zadowolić polityka, który dziś jest, a jutro może wylecieć.
Aby uzyskać wiedzę bezpośrednio z decyzyjnego szczebla resortu, utworzyłem drugie
gremium, tj. Zarząd MSZ. W jego skład nie wchodzili wiceministrowie ani dyrektorzy
departamentów merytorycznych, lecz dyrektorzy biur obsługowych: kadr, finansów,
infrastruktury, oraz powoływani do specjalnych zadań pełnomocnicy. W tym gremium
prawie w ogóle nie rozmawialiśmy o polityce zagranicznej. Tylko sfera organizacyjna
i obsługowa resortu. Jakie systemy komputerowe, jakie samochody, gdzie kupujemy,
gdzie sprzedajemy mienie. Jak kształtujemy płace. Jakim trybem robimy nabór lub
zwalnianie kadr. Jak szkolimy dyplomatów. Jakie realizujemy remonty i inwestycje.
Z posiedzeń obu gremiów sporządzaliśmy protokoły, delegowaliśmy konkretnym
osobom zadania i rozliczaliśmy je z ich wykonania. Każde kolejne spotkanie
zaczynałem od przeglądu zadań zleconych na poprzednich posiedzeniach, które miały
swoich przypisanych liderów projektu, z datami realizacji. Po jakimś czasie niższe
szczeble przyjęły do wiadomości, że żadna decyzja nie idzie w zapomnienie i że łatwiej
ją wykonać, niż świecić oczyma przed kolegami i szefem. Po jakimś czasie zaczęło to
dawać doskonałe efekty, a po siedmiu latach weszło nam wszystkim w krew. Dzięki
temu zabiegowi skostniała struktura ministerstwa zmieniła się w narzędzie do tworzenia
nowoczesnej Służby Zagranicznej. Wśród pracowników MSZ szybko wytworzyła się
grupa liderów. Byli nią głównie dyrektorzy generalni – bez nich modernizacja nie
byłaby możliwa. Rafałowi Wiśniewskiemu ministerstwo zawdzięcza nakreślenie wizji
modernizacji i jej pierwsze wdrożenia: zbudowanie gustownych sal konferencyjnych
na parterze oraz inicjację budowy Centrum Operacyjnego. Nie przypadkiem jego
następcy, zarówno Jarosław Czubiński, jak i Mirosław Gajewski, którzy te śmiałe wizje
wdrażali, pochodzili z pionu konsularnego MSZ, to jest miejsca, gdzie konkret góruje
nad teorią. Starałem się dawać im mocne wsparcie dla działań modernizacyjnych, a oni
z kolei podkręcali jeszcze krwiożerczy wizerunek, jaki kultywowałem w resorcie, co
ułatwiało im negocjacje z podwładnymi i przełamywanie biurokratycznej inercji.
Artykuły pierwszej potrzeby
Pierwszym krokiem była poprawa komunikacji. Zaczęliśmy od spraw banalnych, ale
nie nieistotnych. W samej centrali była to reforma kancelarii. W 2007 roku obiegiem
dokumentów zajmowało się około 100 osób, a całe ministerstwo miało niemal 50
kancelarii (czyli miejsc, w których poszczególne pisma się rejestruje). Po reformie
zostały trzy takie kancelarie. Przychodząca, wychodząca i tajna. Liczba osób do
obsługi spadła do około 30. To był olbrzymi wysiłek, ale dzięki temu ludzie poczuli,
że mniej osób może wykonać tę samą pracę sprawniej. Myślę, że to było pierwsze
tak duże uwolnienie energii tego zespołu od lat. Parę lat później cały obieg jawny
zaczął odbywać się w drodze elektronicznej, wraz z funkcją archiwizacji, co daje
natychmiastowy dostęp do starych dokumentów.
O wiele trudniejsza i bardziej pracochłonna była standaryzacja sprzętu. Gdy
wchodziłem do MSZ, był w niej sprzęt z ośmiuset różnych firm. Gdy coś się psuło albo
wymagało uaktualnienia, często łatwiej było sprzęt wyrzucić niż szukać firmy, która
miałaby to naprawić. O kosztach obsługi czy wygodzie pracy nikt w MSZ nie myślał.
Co to oznaczało ze względów bezpieczeństwa, wolę nawet nie myśleć. Postanowiliśmy
wymienić sprzęt niemal wszystkim pracownikom. Wygospodarowaliśmy środki już
w budżecie z 2008 roku. Ledwie się udało. Ciężarówka z laptopami wjeżdżała do
Polski w Sylwestra, żeby tylko nie przerzucać wydatku na kolejny rok.
Działanie to objęło nie tylko sprzęt, lecz także wprowadzenie nowego systemu
informatycznego. Efekt był następujący. Każdy dyplomata dostał swój laptop, który
mógł służyć do pracy i w centrali, i na drugim końcu świata. Nieważne czy w Warszawie,
w Nairobi, czy w Sewastopolu to, co pracownik miał na ekranie, było zawsze takie
same. Oczywiście wprowadziliśmy ustandaryzowany adres e-mailowy, wspólną wgraną
do każdego urządzenia i na bieżąco aktualizowaną książkę adresową. Co więcej, każdy
miał dostęp do tak zwanego SharePointa – czyli miejsca w naszej wewnętrznej sieci,
gdzie zamieszczano najnowsze wersje naszych dokumentów, papeterii, wzorów pism.
Znajdowała się tam również baza wiedzy – z wyczerpującymi informacjami na temat
mniej typowych spraw konsularnych, wzorami rzadziej używanych dokumentów itp.
Lepsza komunikacja wzmacniała poczucie spójnego i profesjonalnego reprezentowania
kraju, a przy okazji ułatwiała pracę.
Ustandaryzowanie sprzętu natychmiast przyspieszyło wymianę informacji pomiędzy
poszczególnymi pionami i konkretnymi pracownikami. Żeby zapewnić sprawne
działanie tego systemu, stworzyliśmy centralny helpdesk, powołaliśmy regionalnych
administratorów sieci, ustandaryzowaliśmy drukarki, ekrany, stacje dokujące. Prawdziwa
sprzętowa i komunikacyjna rewolucja.
Okazało się też, że konieczna jest wymiana tak zwanego strukturalnego
okablowania sieci. To był projekt, który zajął wiele lat, ale zmienił informatyczne
oblicze polskiej dyplomacji. W setkach miejsc (z centralą włącznie) sieci
komputerowe działały dzięki jakimś skrawkom starych kabli, często niekompetentnie
zainstalowanych, które uniemożliwiały zbudowanie stabilnej, bezpiecznej sieci. Więc
najpierw przeprowadziliśmy inwentaryzację (w wielu miejscach po raz pierwszy),
a potem wszędzie powstała nowa, szerokopasmowa sieć. Zapewniło to nie tylko
stabilność systemu, lecz także olbrzymie oszczędności – kiedyś jednym z największych
składników kosztów MSZ były połączenia telefoniczne. Dziś MSZ ma swoją własną
sieć szyfrowanej telefonii internetowej i płaci znacznie niższe rachunki.
By jeszcze zwiększyć mobilność dyplomatów, podobne wspólne rozwiązania
zastosowaliśmy przy kupnie smartfonów (początkowo były to blackberry), wszystkie
miały możliwość odbierania e-maili, a na dodatek wysyłania szyfrowanych wiadomości
z niemal każdego rejonu świata. Wykupiliśmy też globalny ryczałt, żeby nikt
z dyplomatów nie musiał się przejmować tym, ile danych używa. Zależało nam na tym,
by do centrali płynął nieprzerwany strumień informacji.
Sztokholm – przed uroczystością wręczenia nagród Nobla, obowiązkowe sprawdzenie
służbowej poczty na blackberry
fot. Archiwum autora

Po jakimś czasie po wygospodarowaniu środków mogliśmy zapewnić wszystkim


naszym placówkom sprzęt, którego nie mają nawet dyplomaci zamożniejszych krajów.
Na przykład dość sporą rzadkością, a przecież wydawałoby się sprzętem niezbędnym,
są ciągle telefony satelitarne. Wyposażyliśmy w ten sprzęt wszystkie placówki.
Doświadczenia wojny w Gruzji, kilku tsunami, trzęsień ziemi i klęsk żywiołowych
wskazywało, że zarówno internet, jak i telefonia komórkowa są jednak dość zawodne –
zależne od działającej sieci nadawczo-odbiorczej i nieprzerwanych dostaw prądu.
A telefon satelitarny działa prawie zawsze.
Jednak niepokój, czy system łączności będzie funkcjonował jak należy, w razie
kryzysu nigdy mnie nie opuszczał. Gdy byłem korespondentem wojennym, boleśnie
przekonałem się o prawdziwości prawa Murphy’ego: „Jeśli coś może się nie udać,
nie uda się”. Jednym ze sposobów radzenia sobie z tym był nawyk, którego nabrałem
w czasach pracy w MON: ćwiczenie procedur awaryjnych. Wiem, że bulwersowało to
wielu starszej daty dyplomatów. Ale co jakiś czas robiliśmy ćwiczenia łączności. Na
przykład ambasada otrzymywała informacje jakimś kanałem: „To jest ćwiczenie. Na
ten e-mail odpowiedz w ciągu pięciu minut za pomocą telefonu satelitarnego. Przekaż
PIN, który otrzymałeś za pomocą smartfona”. Oczywiście w różnych kombinacjach.
Wychodziły na jaw rzeczy kapitalne. Niektórzy łapali te procedury w lot, innym
zajmowały więcej czasu. Ale były też kompletne wpadki – na pytanie: „Co się stało,
panie ambasadorze?”, padała odpowiedź: „No, byłem na urlopie, więc smartfon na
wszelki wypadek zabezpieczyłem w sejfie”. Ten konkretny ambasador już długo nie
cieszył się swoją funkcją.
Wychodziły też sprawy bardziej prozaiczne, ale może nawet istotniejsze. Niektórzy
ambasadorzy orientowali się na przykład, że ich telefon satelitarny działa tylko
w niektórych miejscach w ogrodzie albo na dachu ambasady. Dzięki ćwiczeniu
wyznaczali zawczasu miejsce najlepszego odbioru. Oznaczało to, że gdy wybuchał
kryzys, nasz dyplomata oszczędzał kilkanaście minut – kto wie czy nie bezcennych –
na szukanie odpowiedniego miejsca, z którego mógłby na przykład wezwać pomoc.
Ćwiczenia obejmowały także symulowane ataki cybernetyczne, na przykład poprzez
implantowanie robaków w e-mailach. Przychodził niezapowiedziany e-mail z adresu
podobnego do urzędowego, z prośbą o otwarcie załącznika. Przerażające, jak wiele
osób dawało się na to nabrać. Okazało się, że najskuteczniejszą metodą wychowawczą
było to, że załącznik robił niefrasobliwemu pracownikowi zdjęcie. Dopiero wtedy do
niektórych docierało, jak ważna jest ostrożność zachowań w sieci.
Nieraz słyszałem zdziwione głosy kolegów polityków. Po co się tym zajmujesz?
Zaraz ktoś ci wywlecze, że kupiłeś nowe smartfony czy laptopy. Podliczą ci
koszt, porównają z zarobkiem pielęgniarki albo obiadem dla dziecka w szkole i tylko
będziesz miał kłopot. I faktycznie, nasze zakupy były przedmiotem nieskończonych
populistycznych ataków. Klasyczny przykład. Tabloid dowiaduje się z naszej strony
informacji publicznej o rozstrzygniętym przetargu na przemysłowy ekspres do kawy
dla centrum recepcyjnego przy Foksal. Centrum recepcyjne MSZ to fabryka spotkań,
seminariów czy konferencji i trzeba tam szybko wydać kilkadziesiąt posiłków lub
właśnie kaw. Więc ekspres musi być restauracyjny, nie domowy, i odpowiednio
kosztować. Co robi tabloid? Pstryka mi zdjęcie, jak wchodzę do sklepu z gadżetami,
i daje nagłówek: Sikorski ma obsesję na punkcie ekspresów do kawy. I podaje cenę
z domniemaniem, że to do mojego gabinetu.
Tego rodzaju tabloidowy terror powodował, że urzędnicy i politycy jak ognia
bali się ponosić odpowiedzialność za zakupy. Powiem więcej. Po 14 latach pracy
na najwyższych stanowiskach rządowych uważam, że więcej szkody wyrządza nie –
dość rzadka w Polsce – korupcja, lecz paniczny strach polityków i urzędników przed
posądzeniami o korupcję lub rozrzutność. To dlatego przez tyle lat nie mieliśmy
nowych samolotów dyspozycyjnych dla rządu, chociaż w 2007 roku rozpisałem na
nie przetarg. Jarosław Kaczyński miał sporo racji w emocjonalnej rozmowie, w której
poinformowałem go o śmierci jego brata pod Smoleńskiem, gdy powiedział, że to po
części „wina tabloidów”.
Uważałem, że jako polityk jestem użyteczny dla urzędu o tyle, o ile wezmę na siebie
odpowiedzialność i ryzyko związane z podejmowaniem decyzji. I podejmowałem je
wówczas, gdy miałem wewnętrzne przekonanie, że służą interesowi instytucji i kraju.
I tak smartfonów kupiliśmy w pierwszej kadencji ponad dwa tysiące, a laptopów
o 200 mniej. Potem zresztą sukcesywnie uzupełnialiśmy i wymienialiśmy sprzęt. Moja
odpowiedź zawsze brzmiała, że kupujemy sprzęt, bo jest nam potrzebny. Używamy
go w codziennej pracy. Bo gdy się jest średnim państwem na dorobku, to trzeba być
zwinnym.
W sprawach wielkiej polityki poprawa systemu komunikacji pierwszy raz okazała
się przydatna w trakcie konfliktu w Gruzji. W polityce międzynarodowej bardzo
istotne jest posiadanie pełnego, prawdziwego obrazu sytuacji. Dowodem skuteczności
naszych dyplomatów były sytuacje, gdy mogliśmy mieć informacje, zanim pojawią się
w serwisach takich potentatów informacyjnych jak Reuters. Dziś nie wyobrażam sobie
skutecznych negocjacji na posiedzeniu Rady Europejskiej czy innych europejskich
gremiów bez pełnego, nieprzerwanego wsparcia zespołu ekspertów.
Gdzie się odchudzać, a gdzie prężyć muskuły?
Pracując w American Enterprise Institute w Waszyngtonie, nabrałem nawyku
synchronizowania swojej pracy ze współpracownikami za pomocą e-maili, nawet
jeśli byliśmy w zasięgu wzroku. Bo wtedy jest zapis tego, kto i kiedy do czego się
zobowiązał. Na początku lat dwutysięcznych kalendarz z podglądem na smartfonie
i u sekretarki w sektorze prywatnym stawał się już normą, także w Polsce. Ale nie
w instytucjach państwowych. W MON przywitano mnie w 2005 roku kalendarzem
drukowanym na wielkich płachtach papieru, których kopie drukowano w formacie
A4 i pięknie składano w harmonijkę pasującą do kieszeni garnituru. Najszybciej do
kalendarza elektronicznego przekonywali się szefowie sekretariatów oraz ochrona,
bo mogli śledzić rozkład zajęć, który często zmieniał się kilka razy w ciągu dnia.
Wprowadziłem więc obowiązek korzystania z kalendarza elektronicznego, ale po kilku
dniach zauważyłem, że niektórzy pracownicy pojawiają się w sekretariacie i proszą
panie sekretarki o wydruk z tego kalendarza. Przyznam, że trochę się wściekłem. Bo to,
delikatnie mówiąc, przeczy całej idei. Wydruki nie aktualizują się automatycznie.
W MON zakazałem paniom sekretarkom drukowania swojego kalendarza.
Wydawało mi się, że to sprawę rozwiązuje, i byłem bardzo z siebie zadowolony, że
oto jednym stanowczym posunięciem przechodzimy w XXI wiek, do ery cyfrowej.
Dopiero kilka miesięcy później okazało się, że panie drukowały przynajmniej jeden
egzemplarz dla pracownika, który nie miał swojego laptopa. Ten z kolei udostępniał
swój egzemplarz – całkiem bez złych intencji – komuś, kto kserował potem mój rozkład
dnia i udostępniał reszcie bardziej tradycyjnie usposobionych pracowników. Powstał
system wymiany informacji kalendarzowych w samizdacie. Podobno wymieniano się
wydrukami gdzieś koło kotłowni.
MSZ okazał się bardziej podatny na zmiany, ale stara gwardia psioczyła nadal.
Niesamowite, jak wiele pracy ludzie są w stanie włożyć w to, żeby tylko nie zmienić
swoich przyzwyczajeń. Po paru latach miałem moment satysfakcji. Jeden z tygodników
prowadził anonimowy felieton z ploteczkami z MSZ, w którym opisano, jak dwóch
starszej daty pracowników spotyka się na korytarzu i zrzędzi: „Kiedyś to był resort
spokojnej analitycznej pracy. A teraz to tylko blakbury i blakbury”.
Musieliśmy zmienić tradycyjny polski model ambasady. Czyli pałacyk – budynek
ambasady i drugi mniejszy pałacyk (willa) – rezydencja ambasadora. A pracownicy
upchani po wynajmowanych mieszkaniach o kiepskim standardzie. To był model
PRL-owski, ale sięgający korzeniami znacznie głębiej. Uznałem, że bardziej racjonalne
będzie uznanie, że ambasada to miejsce pracy – czyli część biurową ambasady można
przenieść do spełniającego odpowiednie warunki budynku biurowego. A funkcje
reprezentacyjne powinna pełnić rezydencja ambasadora. Zatem w ambasadzie ma być
funkcjonalnie, a w rezydencji – elegancko. I że nie można aspirować do roli jednego
z wiodących krajów UE i NATO w otoczeniu z czasów PRL.
Rzeczywistość była taka, że zazwyczaj pracowano w warunkach urągających
jakimkolwiek przyzwoitym standardom. Tak było zarówno w Mińsku, jak i w Nowym
Jorku (przedstawicielstwo przy ONZ). Karaluchy, budynki nieremontowane od dekad,
biura bez okien. Nie sprzyjało to skutecznej pracy, prezentowaniu dumy z bycia
polskim dyplomatą. Jestem przekonany, że dyplomaci lepiej pracują, gdy widzą, że ich
miejsce pracy ma standard podobny albo lepszy od miejsca pracy Niemca, Szweda czy
Francuza.
Dlatego do najważniejszych należały decyzje infrastrukturalne. Decyzją numer
jeden była ta o budowie nowej siedziby przedstawicielstwa stałego przy UE w Brukseli.
Musieliśmy zdążyć na naszą prezydencję i kosztem 40 milionów euro udało się w niecałe
trzy lata wznieść gmach, który został uznany za najnowocześniejszy i najbardziej
ekologiczny w Brukseli. Bezpieczeństwo na najwyższym poziomie – choćby dzięki
temu, że wieloma funkcjami budynku można sterować z Warszawy. I choć na
pozór wydaje się to drogie, to dzięki temu nowemu budynkowi w rzeczywistości
zaoszczędziliśmy pieniądze. W Brukseli mieliśmy wcześniej trzy ambasady – przy UE,
przy NATO, no i przy Królestwie Belgii. Po oddaniu tego nowego budynku ambasadę
przy Królestwie Belgii też tam przeprowadziliśmy – to była kolosalna oszczędność,
a przy okazji znaczne zwiększenie użyteczności.
Rozbudowy i remonty są nierozłączne z procesem odchudzania infrastruktury. To
z kolei można było przeprowadzić tylko dlatego (i w tym sensie jest to kluczowa część
modernizacji), że z Ministerstwem Finansów zawarliśmy porozumienie o zmianie zasad
gospodarowania mieniem MSZ. Do tamtej pory, tak jak w większości krajów świata,
MSZ potrzebowało każdorazowej zgody ministra finansów albo wręcz parlamentu
na kupno nowego obiektu, a środki ze sprzedaży starego odprowadzało do budżetu.
Naturalnie wytworzyło to subkulturę niesprzedawania niczego. I w związku z tym
ministerstwo walczyło jak o niepodległość o jakieś zapuszczone mieszkania w dzielnicy
slumsów. Jacek Rostowski zasadził się na nasze dochody z opłat konsularnych i wiz,
które dzięki usprawnieniu pracy konsulatów przynosiły nam kilkaset milionów złotych
rocznego dochodu. Formalnie miał rację, że powinny one stanowić przychód Skarbu
Państwa, ale nie oddałem pola bez walki. W końcu dostrzegł, że racjonalnie będzie
pozwolić nam na autonomię i większą gospodarność w zarządzaniu. W zamian za
rezygnację z naszych opłat wizowych zgodził się, że środki, które uzyskamy ze
sprzedaży mienia, pozostaną w resorcie.
Dzięki temu mogliśmy wreszcie zacząć mądrze gospodarować naszym majątkiem.
Wywołało to zmiany głębsze niż tylko w stanie naszych nieruchomości. Zmieniała
się też świadomość. Bo teraz pracownicy zaczynali rozumieć, że można sprzedać
jakiś zagrzybiony budynek w dzielnicy, która zeszła na psy, i przerzucić te środki na
drugi koniec świata, żeby tam zrobić remont. Wprowadziliśmy w decyzje element
zdroworozsądkowej kalkulacji. Zaczęliśmy też zlecać tak zwane studia wykonalności.
Zatrudnialiśmy zewnętrznego audytora, który znając lokalny rynek i nasze potrzeby
lokalowe, proponował nam kilka możliwych rozwiązań, których skutki ekonomiczne
prognozował. Takie ekspertyzy nie kosztują mało. Czasem to nawet 100 tysięcy
dolarów. Ale zapobiegaliśmy dzięki temu złym decyzjom, za które moglibyśmy
zapłacić – w dłuższej perspektywie – nawet dziesiątki milionów. Mam nadzieję, że ta
kultura liczenia pieniędzy, analizowania decyzji w dłuższej perspektywie finansowej na
trwałe wpisze się w krajobraz pilnowania spuścizny majątkowej.
Klasycznym przykładem oporu wobec racjonalnej zmiany była sprawa konsulatu
w Kolonii. Za czasów PRL była tam ambasada w RFN, z archiwami inwigilacji
całej RFN-owskiej Polonii włącznie. Pracowało tam około 200 osób, w niebrzydkiej
przedwojennej willi o powierzchni sześciu tysięcy metrów kwadratowych. Po
przenosinach ambasady do Berlina zostało tam zaledwie 20 pracowników. Na tych
samych sześciu tysiącach metrów. Na głowę pracownika przypadało więc 300
metrów powierzchni biurowej. Kompletny absurd. Koszty ogrzewania, sprzątania,
prądu – astronomiczne. Przewidywany koszt niezbędnego remontu – kilka milionów
euro. Oczywiście była grupa, która na tym korzystała. Pani konsul organizowała
wieczorki towarzyskie dla kręgu miejscowych Polaków, którym na pewno miło było
przyjść, posłuchać koncertu na pianinie i zjeść kanapki. Natomiast konsulat właściwy,
czyli miejsce, gdzie przyjmowano codziennie dziesiątki interesantów, mieścił się
w przybudówce w ogrodzie o standardzie starego przystanku PKS.
Niektórym wydawało się, że utrzymywanie „Wawelu nad Menem” było
zachowaniem patriotycznym. Jakby rezydencja pani konsul była składnicą wojskową
na Westerplatte. Nie było istotne to, że sprzedawszy ten budynek, uwalnialiśmy środki
na budowę nowego gmachu ambasady w Berlinie i że alternatywą było wynajęcie
pomieszczeń dla konsulatu w znacznie dogodniejszym punkcie miasta. A jeśli potrzeba
z przytupem zorganizować uroczyste spotkanie z okazji 3 maja czy 11 listopada, to
lepiej i taniej jest wynająć najbardziej prestiżowe miejsce miasta, niż utrzymywać
olbrzymi gmach przez okrągły rok.
„Wawel nad Menem”, czyli budynek dawnej ambasady PRL i RP w Kolonii przy
Lindenallee 7 (1980-2013)
fot. Domena publiczna

Szczególnie bulwersujące w tej sprawie było to, że pani konsul Jolanta


Kozłowska – osoba spoza MSZ, ale z plecami politycznymi w Warszawie – w obronie
swojej siedziby uruchomiła nie tylko opozycję w kraju, lecz także media polskie
i niemieckie. Do Kolonii musiała się udać delegacja wszystkich kompetentnych
pionów z dyrektorem generalnym na czele, aby jeszcze raz się upewnić, że decyzja
o przeniesieniu siedziby konsulatu jest słuszna. Gdy opinia okazała się jednoznaczna,
a pani konsul odmówiła wykonania instrukcji centrali, zwolniłem ją dyscyplinarnie.
Młoda ekipa konsulatu decyzję wykonała, dzięki czemu konsulat w Kolonii jest dzisiaj
jedną z najnowocześniejszych i najprężniej działających placówek jakiegokolwiek
kraju w Europie. Niemi interesariusze – polski podatnik i klienci konsulatu – choć raz
wygrali. Pani konsul zresztą też wygrała, bo swoją niegospodarność i nielojalność
przedstawiła jako patriotyzm i szykany, które po zmianie rządu wynagrodzono jej
stanowiskiem ambasadora w Austrii.
Natomiast z przykrością muszę przyznać, że nie udało mi się doprowadzić do
końca budowy nowej ambasady w Berlinie, nad którą wisi jakieś fatum. Jeszcze pod
koniec lat 90. ówczesny dyrektor generalny Michał Radlicki przygotował pierwszy
plan architektoniczny, który nie został wdrożony bodajże po obiekcjach senatu Berlina.
Podczas jednej z wizyt zlustrowałem opuszczoną ruinę, w której na korytarzach
walały się jeszcze resztki plakatów z orderami państwowymi PRL. Aby oszczędzić
ojczyźnie wstydu, betonową ruderę zakrywaliśmy coraz to nowymi gigantycznymi
planszami. W pierwszej kadencji rządu projekt opóźnił się z niezależnych od MSZ
powodów. W KPRM wymyślono, że dysponując tak eksponowaną działką w stolicy
najważniejszego państwa UE, powinniśmy się pokusić o zbudowanie nie tyle ambasady,
ile wręcz całego centrum kulturalno-promocyjnego. Łatwiej powiedzieć, trudniej
zrealizować. Gdy przyszło do zapisania, co konkretnie miałoby być pokazywane
czy wystawiane, z jakich zbiorów, w jakim rytmie, z jakim budżetem i w jakim celu,
ekipa ministra Bartoszewskiego – wówczas pełnomocnika Prezesa Rady Ministrów do
spraw dialogu międzynarodowego – rozsądnie doszła do wniosku, że szczytny pomysł
jest niewykonalny. Temat wrócił do MSZ i tym razem rozpisaliśmy profesjonalny
konkurs pod patronatem SARP z uwzględnieniem warunków zabudowy. Konkurs był
uczciwy – nie wygrał projekt, który mnie najbardziej przypadł do gustu, ale klątwa
tego miejsca prześladowała nas nadal. W kluczowym momencie procesu decyzyjnego
główny konsultant architektoniczny projektu – wybitny architekt Stefan Kuryłowicz –
zginął w Hiszpanii, pilotując awionetkę we mgle. Przy pechu, który ten projekt
prześladował, to wręcz cud, że udało mi się przynajmniej wyburzyć berlińską ruderę.
Rząd PiS najpierw złożył zawiadomienie do prokuratury, potem ogłosił kolejne
śmiałe – dawno rozważone i odrzucone – koncepcje budowy gmachu w partnerstwie
publiczno-prywatnym, a placówka nadal funkcjonuje w posępnej willi naszej byłej
misji wojskowej w Berlinie Zachodnim. Choć, biorąc pod uwagę lustracyjne kłopoty
obecnego ambasadora w Niemczech, może jest w tym jakaś sprawiedliwość.
Po trzech latach oszczerstw i donosów do prokuratury, rząd PiS wrócił do realizacji
budynku wedle koncepcji ze zwycięskiego konkursu z 2012 roku. Naturalnie bez
przeprosin czy podziękowań wobec poprzedników.
Korekta liczby i umiejscowienia placówek zawsze ma swoje dwie strony. W trakcie
mojego urzędowania staliśmy się potęgą konsularną na Ukrainie – siedem konsulatów,
z Sewastopolem i Donieckiem włącznie. Sam tylko konsulat we Lwowie wydawał
200 tysięcy wiz Schengen rocznie. To więcej niż niejeden urząd wojewódzki wydaje
paszportów. Niestety oznacza to, że nie możemy być wszędzie – w krajach afrykańskich
czy na Kostaryce. Trzeba ustalić priorytety. Zawsze uważałem, że priorytet musi
oznaczać prawdziwe decyzje, czyli przeznaczenie środków. Nie ma sensu uchwalać
strategii, za którymi nie pójdzie przesunięcie pieniędzy. A prawdziwe decyzje muszą
boleć, bo dotyczą nie tylko tego, komu dajemy środki, lecz także – a może przede
wszystkim – tego, komu ich nie dajemy. W pierwszym roku urzędowania zamknęliśmy
niemal 30 placówek. Argumentowano wtedy: po co to robić, skoro to zaledwie 30
milionów oszczędności rocznie. Co to jest przy półtoramiliardowym budżecie MSZ?
30 milionów rocznie przez siedem lat mojego urzędowania to już ponad 200 milionów,
które w tym czasie wydaliśmy na coś pożyteczniejszego. Uważałem, że moim
pierwszym obowiązkiem nie jest zabieganie o większy budżet u ministra finansów,
czyli od podatnika. Prawdziwą sztuką jest wyciśnięcie pieniędzy na modernizację
poprzez racjonalizację tych środków, które się już ma.
Nowoczesne siedziby konsulatów w Wielkiej Brytanii – tweet ministra z 2014 r.
fot. Archiwum autora

Pierwsze tego typu decyzje to były po prostu ostre konfrontacje. Dyrektora


generalnego, którego lubiłem i szanowałem, musiałem postawić przed wyborem: albo
realizuje niewdzięczne zadanie, albo szukam kogoś innego, kto je wykona. Jeśli
chodzi o redukcje etatów na placówkach, sprawa była trochę łatwiejsza, bo musiała
być rozłożona w czasie i staraliśmy się robić to według obiektywnych kryteriów.
W konsulatach sprawdzaliśmy, ile wiz wypada na konsula, a w ambasadach według
wagi politycznej i gospodarczej kraju. Dyrektor kadr raportowała mi raz w miesiącu
liczbę obsadzonych etatów i wiedziała, że musi to być liczba malejąca. Rada Ministrów
próbowała przeprowadzić redukcję etatów o 10% ustawowo, w całej administracji
publicznej. Pamiętam, jak byliśmy z Donaldem Tuskiem rozczarowani, gdy prezydent
odesłał ją do Trybunału Konstytucyjnego. Ustawa nie weszła w życie, ale można było
te wysiłki kontynuować poprzez nadzór KPRM nad dyrektorami generalnymi. Tym
bardziej że przez większość naszego rządu obowiązywało w administracji zamrożenie
funduszu płac. Nie płac, tylko funduszu płac. Co wykorzystywałem, aby przekonywać
urzędników: „Chcecie zarabiać więcej? Musi was tu być mniej”.
Najjaskrawszą anomalią był chyba Konsulat Generalny w Strasburgu, utworzony
w latach 40. do obsługi Polaków wypuszczanych z obozów przejściowych po drugiej
wojnie światowej. Skoro ten konsulat istniał tak długo, to spodziewaliśmy się, że
jest jakieś zapotrzebowanie na świadczone przez niego usługi konsularne. Polska i tak
miała w tym mieście ambasadę przy Radzie Europy. Zlikwidowaliśmy więc konsulat,
ale utworzyliśmy stanowisko konsularne przy ambasadzie. I dopiero wtedy okazało
się, że konsul nie miał prawie nic do roboty. To znaczy, że przez kilkadziesiąt lat
utrzymywaliśmy kosztem paru milionów złotych rocznie cały konsulat, który był
zbędny. Krew burzyła się we mnie na takie marnotrawstwo.
Modernizacja infrastruktury oznacza nie tylko refleksję nad tym, gdzie powinna ona
być umiejscowiona, ale także jak wygląda. W PRL za wystrój ambasady odpowiadała
zazwyczaj żona ambasadora i nasze ambasady nadal często wyglądały jak muzea
PRL-owskiego designu. Zdarzały się osoby o guście całkiem niezłym, ale i te, które
nie miały go za grosz. Standardem był eklektyzm wynikający z nawarstwienia gustów
kolejnych mieszkańców. Szczytem bezguścia wydała mi się w pewnym momencie
rezydencja ambasadora RP w Moskwie. W salonie recepcyjnym naliczyłem z siedem
stylów dekoracji, z rurą kanalizacyjną na samym środku nie w pełni zamaskowaną
jako grecka kolumna. A na honorowym miejscu popiersie jednego z naszych pisarzy
do złudzenia przypominające Lenina. Były też sytuacje wywołujące złe skojarzenia.
W iluś placówkach mieliśmy kilkadziesiąt marnej jakości obrazów namalowanych tą
samą ręką w drugiej połowie lat 80. A gdy już w latach 90. poprosiłem, aby pokazano
mi zasoby magazynu MSZ w piwnicach centrali przy Szucha, znalazłem tam jedynie…
portret Bieruta. Gdy jako minister zarządziłem inwentaryzację magazynów MSZ,
odkryliśmy kilkaset płócien, z których żadnego nie powiesiłbym u siebie w domu. Były
wśród nich długie serie kiczowatych widoczków i bardzo martwych natur podpisane
tym samym nazwiskiem, co budziło wiadome skojarzenia. Zaczynaliśmy więc od mniej
niż zera, ale nawiązaliśmy współpracę z Akademią Sztuk Pięknych i sponsorowaliśmy
konkursy na projekty plastyczne na rzecz resortu.
Tymczasem wystrój budynków dyplomatycznych to taki sam element budowania
wizerunku państwa i narodu jak polityka historyczna, osiągnięcia sportowe czy promocja
kultury. Wchodząc do ambasady Stanów Zjednoczonych z jej zabezpieczeniami
antyterrorystycznymi, pod czujnym okiem żołnierzy piechoty morskiej, wiemy,
że jesteśmy w placówce globalnego supermocarstwa. Odwiedzając Holendrów czy
Portugalczyków, zobaczymy ślady dawnej świetności handlowej. Brytyjczycy czy
Francuzi odziedziczyli okazałe budynki, które do dziś podkreślają ich kolonialną
przeszłość i prestiż. Finowie, Duńczycy czy Szwedzi używają swej dyplomacji wprost
do promocji swego designu: mebli, porcelany, szkła. Gdziekolwiek się jest na świecie,
wchodząc do budynku kraju skandynawskiego, od razu odczuwamy, że jest to kraj
ludzi zamożnych, nowoczesnych i pragmatycznych.
Polska zaś, trochę jak Niemcy, choć oczywiście z innych powodów historycznych,
potrzebuje swój styl narodowy wymyślić na nowo. Robiliśmy to już przed wojną, kiedy
nasi architekci zaprojektowali gmachy urzędów pocztowych, dworców kolejowych czy
szkół w stylu dworkowym. Do tej tradycji należy budynek naszej ambasady w Ankarze,
z pięknym ogrodem, który pasowałby w krajobrazie polskiej wsi. Jestem miłośnikiem
zabytków, ale po wielu rozmowach z pracownikami przekonałem się, że powrót do
tej tradycji mógłby być podobny do ubrania naszych ambasadorów w kontusze. Co
prawda, wiele krajów zachęca swoich dyplomatów do pojawiania się na oficjalnych
przyjęciach w strojach narodowych i czasami efekt jest znakomity. Wchodząc na
spotkanie noworoczne korpusu z prezydentem, Gruzin, robi wrażenie w mundurze
dżigita. Tak jak Saudyjczyk w turbanie czy Hiszpan w przedwojennym mundurze
dyplomatycznym. Ale już próba uwspółcześnienia munduru dyplomatycznego przez
Rosjan jest nie do końca udana i daje efekt naczelnika na kolei. Doszliśmy do wniosku,
że elementy spełniają swoją funkcję wtedy, gdy są częścią żywej tradycji, na przykład
w monarchiach czy w krajach o silnym kolorycie ludowym. W naszym wypadku efekt
mógłby być taki jak czyjaś propozycja na początku lat 90., aby w wojsku polskim
przywrócić stopnie z czasów dawnej Rzeczpospolitej, od hetmana w dół – więcej
śmiechu niż pożytku.
Dlatego uznaliśmy, że nowy polski styl powinien być bliższy dzisiejszemu
skandynawskiemu niż polskiemu przedwojennemu. Aby przyspieszyć przebudowę
naszej substancji materialnej, powołałem Departament Infrastruktury, a kolejnymi
budowami w miejsce ambasadorów zaczęli się zajmować kierownicy projektów.
Ustanowiłem też nagrodę imienia zmarłego w katastrofie smoleńskiej Mariusza Kazany
dla szefa placówki, który w danym roku najbardziej podniesie poziom estetyczny swojej
placówki. Aby ujednolicić standardy, powołałem też Pełnomocnika do spraw Estetyki
Wnętrz Budynków MSZ, na wzór podobnej funkcji pełnionej przed wojną przez
Jerzego Warchałowskiego. Moim pełnomocnikiem został Krzysztof Augustin, artysta
malarz, z taką właśnie osobowością. Ponieważ nie miał pojęcia, na jakie biurokratyczne
imperia się rzuca, robił to z entuzjazmem i impetem, co wprawiało starszych stażem
pracowników MSZ w osłupienie i podziw. Dzięki temu kosztem od kilkunastu do
kilkudziesięciu tysięcy euro udało mu się wyremontować, przemeblować i udekorować
dwa tuziny placówek i rezydencji tak, aby zaczęły przypominać budynki kraju
członkowskiego UE i NATO. Z mojego doświadczenia w reformowaniu MON i MSZ
wynika, że kluczem do sukcesu często bywa osoba „świętego głupca”, który zaraża
innych swoim natchnieniem i dla dobra sprawy popełnia zawodowe samobójstwo.
Także centrala wymagała generalnych porządków. Budynek MSZ nigdy nie był
obliczony na jego potrzeby. To stary przedwojenny budynek Najwyższej Izby Kontroli
Państwa (NIKP), który nigdy nie był projektowany do funkcji reprezentacyjnych czy
informacyjnych. Skorupa przetrwała powstanie, gdyż urzędowała w nim Kripo, po
sąsiedzku z Gestapo w MEN. Bystre oko do dziś wyśledzi kamienne kołki w granicie
nad wejściem w kształcie hitlerowskiej gapy.
Prowadzenie polityki zagranicznej to głównie prowadzenie rozmów, do których
muszą być odpowiednie warunki. Trzeba było wydzielić odpowiednie miejsce
do przyjmowania gości i trochę je odświeżyć. Z inicjatywy dyrektora generalnego
Rafała Wiśniewskiego przebudowaliśmy korytarz na wprost wejścia w małe centrum
recepcyjne. W miejscu obskurnej dyżurki i kasy o estetyce urzędu powiatowego
z czasów PRL powstał ciąg sal konferencyjnych i dwie salki do rozmów nawiązujące
do polskiego modernizmu głównej sali konferencyjnej przedwojennego NIKP na
pierwszym piętrze. Dzięki temu większość gości mogliśmy przyjmować w eleganckich
pomieszczeniach tuż przy wejściu, co miało też zaletę bezpieczeństwa, bo nie jest
dobrze, gdy obcokrajowcy szwendają się po całym gmachu.
Także i przy tej okazji prasa miała używanie, bo musieliśmy kupić porządne,
pasujące do zabytkowego wnętrza meble, które muszą sporo kosztować. Odtworzone
według przedwojennego pierwowzoru krzesła do sali jadalnej oraz stół i kanapę
w zastanym stylu empire do salki reprezentacyjnej. Kwota była wysoka, coś koło stu
tysięcy złotych, a tak się składa, że sala reprezentacyjna nazywana jest salonikiem
ministra. U dziennikarzy oczywiście wywołało to skojarzenie, że kupiłem te meble
dla siebie do gabinetu. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, że salonik służy
przyjmowaniu gości zagranicznych, często w randze ministra i wyżej. Trudno sobie
wyobrazić w tym wnętrzu meble z IKEI. No i proszę sobie wyobrazić, że po odejściu
z MSZ nie zabrałem ich do Chobielina. Służą moim następcom i będą służyć jeszcze
przez parę dekad.
PRL królował także w pozornie błahej dziedzinie ministerialnych prezentów.
Przyjmując gości i podróżując po świecie, otrzymałem i przekazałem kilkaset
podarunków i zawsze mówiły mi one coś o kraju oraz moim rozmówcy. Minister
obrony Mongolii sprezentował mi na przykład zestaw medali wybitych na cześć
Czyngis-chana i wielce się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że ich bohater to u nas
postać kontrowersyjna. Skromne, ale ładne i praktyczne prezenty dają Skandynawowie.
Ale zdarzały się takie – na przykład scena żłóbka z plastiku udającego kość słoniową
od przedstawiciela Palestyny – które porażały kiczowatością. Niestety byliśmy w tym
poniżej średniej. Na samym początku kadencji, po kolacji z gubernatorem Marrakeszu
w Maroku, mój sekretariat przekazał mi do podarowania gubernatorowi kawałek
kryształu o nieokreślonym zastosowaniu. Twarz gubernatora pokazała mi, że poczuł się
obrażony, a ja myślałem, że się spalę ze wstydu. Po powrocie do centrali odwiedziłem
kanciapę, gdzie przechowywane były ministerialne prezenty o estetyce pamiątkarskiego
straganu na turystycznym szlaku. Piotr Paszkowski wręcz pokusił się o odważną definicję
kiczu jako to, co ministrowie podarowują sobie nawzajem w dyplomacji. Wyglądało to
tak, jakby jakaś firma dostała kontrakt z MSZ na swoje produkty jeszcze w latach 60.
i spokojnie dostarczała swoją chałturę dekada po dekadzie. Zwołałem naradę, podczas
której zadaliśmy sobie podstawowe pytania: „Po co dajemy obcokrajowcom prezenty?”.
Otóż po to, aby w obdarowanym wywołać uczucie wdzięczności, a nie zażenowania,
i aby powiedzieć mu coś o Polsce. Dobry prezent powinien być przedmiotem opowieści
wśród wpływowych ludzi i może to być opowieść pochlebna albo pogardliwa. Od
tego czasu ustalenie, jakie przekażemy prezenty, stało się rutynowym elementem
przygotowania wizyty zagranicznej. Oczywistym – i docenianym – prezentem był po
prostu kosz smakowitych polskich wędlin i trunków, tym bardziej że w niektórych
krajach żywności nie trzeba zgłaszać do rejestru korzyści. Komplet CD z muzyką
Chopina, książki Zamoyskiego i Daviesa, DVD z Pianistą, filmami Wajdy czy
Kieślowskiego. Hillary Clinton otrzymała naszyjnik z matowego bursztynu, a Lady
Ashton – komplet naczyń z Bolesławca do swojego saloniku w Brukseli, który służy
jej następczyni do dzisiaj. Większość prezentów, które sam otrzymałem, przekazałem
do Muzeum Dyplomacji i Uchodźstwa Polskiego w Bydgoszczy.
Istotnym elementem poprawiającym sprawność działania MSZ było stworzenie
Centrum Operacyjnego, czyli czegoś, co zastąpiło wysłużoną dyżurkę. W centrum całą
dobę monitoruje się wiadomości w mediach i przychodzącą z placówek korespondencję,
żeby móc zareagować na kryzys natychmiast po jego wystąpieniu, a nie następnego
dnia w godzinach urzędowania. Tam też stoją zapasowe stanowiska konsularne, które
rozwijamy podczas kryzysu po to, aby w razie uruchomienia telefonów awaryjnych
można było szybko uzyskać informacje o, na przykład, losie bliskich. Trzeba było
zakupić odpowiedni sprzęt, ekrany telewizyjne i dość drogie fotele – o czym już
wspominałem.
Świetnym uzupełnieniem pracy centrum operacyjnego była inna nowość – wydział
zobrazowań satelitarnych. Jeszcze będąc w MON, doprowadziłem do wykupu udziałów
w firmie SCOR, wtedy jedynego w naszym regionie centrum odbioru i przeróbki
danych satelitarnych. Mimo moich najlepszych chęci nie udało się wdrożyć umowy
o wykorzystaniu zobrazowań satelitarnych w wojsku. Brak wyobraźni moich następców,
strach przed nowinkami i lobby związane z robieniem zdjęć lotniczych pomogło
doprowadzić firmę do bankructwa, a właściciela do przedwczesnej śmierci. Tymczasem
w USA specjalna ustawa przymusza agendy rządu federalnego do wykorzystywania
zdjęć satelitarnych, mimo że rynek jest w zasadzie duopolem. Jako minister odwiedziłem
National Geospatial-Intelligence Agency, instytucję, która zajmuje się jedynie obróbką
zdjęć z satelitów, którymi zawiaduje kto inny. Zatrudnia 16 tysięcy ludzi i daje USA
przewagę informacyjną na wielu polach. Bo dane satelitarne to nie zwykłe zdjęcia.
Na podstawie zdjęć tworzy się model skorupy ziemskiej o dowolnej liczbie warstw,
z których każda zmienia się w czasie. Zobrazowania satelitarne to możliwość śledzenia
kryzysów międzynarodowych w czasie niemal rzeczywistym. To możliwość śledzenia
skuteczności wydawania środków publicznych na programy pomocowe i humanitarne.
Lokalizowania piractwa na morzach, handlu ludźmi i nielegalnej migracji. Śledzenie
zmian klimatu, upraw i stosunków wodnych. Szukanie minerałów i złóż. Dla MSZ
to możliwość śledzenia zmian w otoczeniu naszych budynków dyplomatycznych,
przewidywania najlepszych dróg ewakuacji naszych obywateli czy planowania
podróży VIP-ów. Jedna ze skorup, którą przygotowaliśmy, dotyczyła rozmieszczenia
naszych rodaków za granicą, ich organizacji i miejsc kultu, a także śladów polskości.
Planowałem, aby tę część systemu prowadzić razem z obywatelami. Widziałeś za
granicą coś ciekawego związanego z Polską? Pstryk i na naszą interaktywną stronę.
Program oczywiście wymagałby większego zaangażowania ze strony pracowników
MSZ, ale potencjalne korzyści są olbrzymie. Przy następnych kryzysach – czy to
konsularnych, czy wojennych – możemy mieć znacznie lepsze i znacznie szybsze
zorientowanie w sytuacji bez subiektywnego filtru mediów.
Jako element dobrze rozumianej kultury korporacyjnej w ministerstwie uchwaliliśmy
najważniejsze zasady postępowania. Dla niektórych to przerost formy nad treścią, ale
uważałem, że MSZ jako globalna organizacja powinna mieć takie zasady spisane.
Konkurs na motto MSZ wygrał ówczesny ambasador na Cyprze – Paweł Dobrowolski:
„Polsce – służyć, Europę – tworzyć, świat – rozumieć”. Misję, po dyskusji na
zebraniu kierownictwa, napisałem sam: „Misją Ministerstwa Spraw Zagranicznych
jest realizowanie interesów Rzeczypospolitej Polskiej poprzez współpracę w Europie
i świecie na rzecz bezpieczeństwa, demokracji i rozwoju”. Obym był złym prorokiem,
ale to, że interesy narodowe można realizować poprzez współpracę, a nie tylko przez
konfrontację, nie dla wszystkich jest oczywiste. Natomiast katalog dobrych praktyk
ubraliśmy w 10 punktów, które chyba warto przytoczyć w całości:

1. Działaj dla kraju swego, a nie interesu własnego.


2. Sławienie Polski jest naszym obowiązkiem.
3. Szanuj podwładnego, kolegę i przełożonego.
4. Mów i pisz zwięźle i precyzyjnie.
5. Wykazuj inicjatywę, działaj zespołowo.
6. Planuj realistycznie.
7. Dotrzymuj słowa i terminów.

8. Doceniaj wartościową pracę, oceniaj i nagradzaj sprawiedliwie.

9. Dostrzegając problem, proponuj rozwiązania.

10. Ucz się do końca życia i nigdy nie sądź, że wiesz wszystko.

Ten dekalog wyświetlał się jako wygaszacz ekranu na wszystkich komputerach MSZ,
a więc witał pracownika każdego dnia pracy. Ekipie „dobrej zmiany” coś mu w nim nie
pasowało – może autorstwo – i go zlikwidowano. Nasi dyplomaci muszą być dumni
ze swojego kraju, muszą być w tej dumie autentyczni i kompetentni, entuzjastyczni
i profesjonalni. Tylko z takim korpusem dyplomatycznym mamy szansę zrealizować
nasze narodowe cele. Tymczasem daleko nam było do ideału. Każda reforma ma przede
wszystkim zmienić zachowania ludzi. Zarazić urzędników entuzjazmem do robienia
polityki zagranicznej. Łatwo powiedzieć. Trudno zrobić.

Bez ludzi ani rusz…


Podstawą mojej filozofii w stosunku do podwładnych jest zasada, którą w skrytości
ducha nazywam zasadą Bartoszewskiego. Choć pewnie Władysław Bartoszewski
miałby dla niej jakąś inną nazwę. W każdym razie, gdy za jego czasów odziedziczył
mnie po ministrze Geremku jako wiceministra zajmującego się departamentem
konsularnym, to właśnie od niego usłyszałem: „Ufam panu. A jak pan spieprzysz, to
pana odwołam”. Usłyszeć od Władysława Bartoszewskiego „ufam panu” – dawało
wystarczającą motywację, żeby niczego nie spieprzyć. Ale w tych słowach mieści się
przede wszystkim zasada traktowania swoich pracowników poważnie i podmiotowo,
a po drugie zasada elementarnej odpowiedzialności za swoje czyny.
Ludzie muszą mieć poczucie, że mają w procesie modernizacji Służby Zagranicznej
swoje miejsce. Muszą czuć się dumni z tego, co robią. Muszą mieć poczucie, że wszyscy
idziemy ramię w ramię, że obciążenia rozkładają się mniej więcej równomiernie.
Naprawdę bardzo łatwo popełnić tu błąd. Choćby sprawy źle prowadzonej polityki
kadrowej – jeśli w jednym miejscu jest za dużo etatów, to raczej nie wytworzy się tam
przekonanie, że ludzie są za bardzo obciążeni pracą, ale za to zatrudnieni w innym
miejscu nabiorą przekonania, że są obciążeni nadmiernie.
Zmiany zacząłem od sprawy banalnej. Od podwojenia pensji aplikantom do korpusu
służby zagranicznej. Wcześniej aplikant zarabiał około 1800 złotych. Musiał mieszkać
i pracować w Warszawie. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że zawód dyplomaty
dla kogoś, kto nie był z Warszawy i nie mógł mieszkać u rodziców, był właściwie
zamknięty. Nawet świadomość tego, że jeśli się przetrwa, to skorzysta się finansowo,
wyjeżdżając na placówkę, nie była wystarczającą zachętą. W praktyce niemal nikt,
kto nie był z rodziny MSZ-etowskiej, nie mógł uważać kariery w MSZ za atrakcyjną.
Podwyższenie pensji natychmiast zwiększyło liczbę chętnych. W kolejnych latach ten
nabór staraliśmy się konfigurować tak, aby trafiały do nas osoby ze specyficznymi
umiejętnościami: rzadkimi językami, wykształceniem prawniczym czy informatycznym.
Niestety to oznaczało coś, czego administracja nie lubi – skoro fundusz płac jest bez
zmian, a chce się pracownikom płacić więcej, to należy zredukować liczbę etatów. No
i robiliśmy to. Także w centrali.
Najbardziej kontrowersyjną zmianą była reforma systemu dodatków zagranicznych.
Niewtajemniczonym powiem, że tak jak w większości ministerstw spraw zagranicznych
na świecie, zarobki dyplomaty składają się z dwóch części – pensji wypłacanej w kraju
i dodatku zagranicznego wypłacanego w dolarach bądź euro. I tak jak w większości
europejskich ministerstw, dodatek zagraniczny jest różny na różnych placówkach, bo
ma odzwierciedlać podwyższone w stosunku do kraju wydatki na życie. Pomijam to, że
te „podwyższone wydatki” są często fikcją, bo na przykład ambasador ma rezydencję,
ubezpieczenie zdrowotne, w wielu miejscach szkoły dla dzieci, samochód z kierowcą
i fundusz reprezentacyjny. W praktyce pensja krajowa zostaje jako oszczędności
w kraju, a dodatek zagraniczny pozwala uzbierać tyle, aby po trzech czy czterech latach
móc sprowadzić do kraju wolnocłowy samochód. Za moich poprzedników dostawali
jeszcze premie kwartalne, które poleciłem przerzucić na niższe szarże. Gdy gmach
stawiał opór, rzucałem też heretyckie pytanie, czy aby koszty życia rzeczywiście
wszędzie na świecie są wyższe niż w Warszawie. Bo jeśli nie, to zgodnie z literalnym
odczytaniem ustawy, dodatek zagraniczny w ogóle nie przysługuje. Tymczasem, łącząc
obydwa składniki zarobków, ambasadorowie, przy niższych wydatkach, zarabiają dwa–
trzy razy tyle co minister spraw zagranicznych. Nie jest normalne, że gdy ambasador
zostaje wiceministrem – co teoretycznie jest awansem i zaszczytem, traci około połowy
zarobków.
Nie jest winą ambasadorów, że politycy stchórzyli i parę lat temu zamrozili płace,
tak zwane R-ki, a teraz trudno znaleźć kandydatów na wiceministrów. To miała na
myśli Elżbieta Bieńkowska, mówiąc nadekspresyjnie, że tylko „idiota albo złodziej”
może chcieć pracować za takie pieniądze. Bo większość polityków to raczej ambitni
patrioci. W systemie dodatków zagranicznych nie pasowała mi natomiast nie tylko
ich wysokość, lecz także ich dystrybucja. Jak większość krajów wypłacaliśmy je
w proporcji do indeksu kosztów utrzymania prowadzonego przez ONZ. A więc tam,
gdzie drogo – co przeważnie oznaczało stolice potęg gospodarczych – dyplomaci
zarabiali więcej, a tam, gdzie biednie, mniej. W praktyce prowadziło to do wytworzenia
się służby dyplomatycznej dwóch prędkości. Zdolni, dynamiczni, ambitni jeździli do
Londynu, Paryża i Rzymu – gdzie mieszkali przyjemniej i lepiej zarabiali – a druga
liga podróżowała do byłego ZSRR i krajów zamorskich. Tymczasem to na Wschodzie
powstają największe zagrożenia dla naszych interesów i to do Kijowa, Moskwy
i Mińska powinniśmy wysyłać naszych najlepszych ludzi.
Nowy indeks rodził się w bólach i tylko dzięki determinacji ówczesnej szefowej kadr,
Ilony Węgłowskiej, uczyniliśmy go bardziej sprawiedliwym. Zamiast jednej kategorii –
kosztów utrzymania – wprowadziliśmy trzy: jakość życia, ważność merytoryczną
placówki – bo od tego przeważnie zależała ilość pracy – oraz czynnik bezpieczeństwa,
zarówno fizycznego, jak i kontrwywiadowczego. Po wpasowaniu w tak ułożony
schemat najlepiej zarabiającymi dyplomatami stali się ludzie pracujący na placówkach
wojennych, w ważnych, acz nieprzyjemnych miejscach, takich jak Islamabad, Kabul,
Bagdad. I wreszcie powstawała zachęta finansowa, aby chcieć pracować w trudnych
warunkach postsowieckiego Wschodu.
Starałem się zaangażować pracowników w proces modernizacji. Uruchomiliśmy
adres internetowy, na który przysyłano pomysły racjonalizatorskie. I wiele z nich
zrealizowaliśmy. Szatnie z prysznicami i szafkami dla rowerzystów, pokój, w którym
można wypić kawę z interesantami, pokój matki z dzieckiem. Najlepsze pomysły były
symbolicznie nagradzane, co wzmagało atmosferę innowacyjności.
Wiele z tych działań budziło rozmaite emocje. To zrozumiałe. W grę wchodzą
ludzkie kariery, życie rodzinne. Pamiętajmy, że w ministerstwach spraw zagranicznych
obowiązuje zasada, że łatwiej zmienić orientację geopolityczną kraju niż odebrać
placówce etat kierowcy. Ale zawsze starałem się pokazać, że racjonalizacja kosztów
prowadzi do korzyści. Przykładowo jest mniej etatów na placówkach, ale tym, którzy
są potrzebni, dajemy prawo do wysłania dzieci do porządnej szkoły. Uprzednio dzieci
polskich dyplomatów musiały, dajmy na to w Pakistanie, chodzić do słabej szkoły
publicznej. Dzięki oszczędności wygospodarowaliśmy środki na czesne do porządnych
amerykańskich czy brytyjskich szkół. Dzięki temu nasi dyplomaci mogli się poczuć
pełnoprawnymi członkami wspólnoty Zachodu. Takie przedsięwzięcia spotykały się
z przychylnym przyjęciem. Ale wprowadziłem też zasadę, że każdy aplikant do służby
dyplomatycznej powinien odbyć przynajmniej roczny staż na jakiejś trudnej placówce.
W Doniecku czy Ałma Acie. To w sumie było korzystne finansowo dla młodych ludzi,
ale oczywiście budziło też reakcje w stylu: „Dlaczego prześladujecie nasze latorośle?”.
Rok przybijania pieczątek w konsulacie na Syberii był świetnym testem stosunku
do służby.
Naturalnie nie wszystko w tym kształtowaniu spójnego zespołu się udawało. Jak
każda większa instytucja, prowadziliśmy badania opinii wśród pracowników. I one
były często negatywne. Skarżono się na zbyt słabe skomunikowanie, poczucie braku
wpływu. W tak olbrzymiej strukturze zawsze znajdą się jakieś wyjątki czy mniej
przyjazne miejsca pracy.
Wiem też, że po drodze musiałem być szefem wymagającym i zapewne nie zawsze
przyjacielskim. Nie da się jednak robić takiej reformy, jedynie poklepując po plecach.
Choć muszę powiedzieć, że dzwonkiem ostrzegawczym była dla mnie sytuacja, jaka
przytrafiła się jednemu z dyrektorów mojego sekretariatu. Na wysłanego do mnie
w weekend SMS-a z prośbą o akceptację stanowiska otrzymał odpowiedź: „Walnij się
w łeb”. W poniedziałek rano stawił się w gabinecie z gotową dymisją i pytaniem, co
złego jest w tym stanowisku. Oczywiście to nie ja odpowiedziałem – dyrektor źle
wprowadził mój numer telefonu komórkowego. Trochę się jednak przejąłem tym, że
uznał taką moją odpowiedź za prawdopodobną.
Dziś, chociaż przestałem być ministrem, wciąż co jakiś czas ktoś opowiada mi, pod
jakim jest wrażeniem młodych, wykształconych, energicznych polskich dyplomatów.
Z własnego doświadczenia wiem, że dla naszych partnerów to nowa sytuacja, bo
w przeszłości bywało z tym bardzo różnie. Chyba zatem przynajmniej niektóre elementy
tej modernizacji kadr można uznać za sukces.
Dyplomacja musi być aktywna, nie może czekać z każdą sprawą na instrukcje.
Dlatego zwielokrotniliśmy ambasadorom fundusze reprezentacyjne. Zwiększyliśmy
fundusze na działalność polonijną. Przykładowo, gdy wchodziliśmy do NATO w 1998
roku, polska ambasada w Waszyngtonie miała zaledwie 20 tysięcy dolarów na promocję.
Zwiększyłem ten fundusz do ponad 200 tysięcy i jeszcze przyznałem budżet na tak
zwanych lobbystów, którzy w Polsce mają złe konotacje, ale w Stanach Zjednoczonych
uznawani są za oficjalną instytucję.
Elementami modernizacji i budowania ekipy były także różnego rodzaju spotkania
wyjazdowe, żeby czasem wyrwać się z rutyny gmachu przy Szucha. Powiedzieć sobie
niektóre rzeczy wprost. Ambasadorów co roku ściągaliśmy na, czasami burzliwe,
zebrania – tak zwane narady ambasadorów. Była to okazja dla ambasadorów do
spotkania się z członkami rządu, szefami izb parlamentarnych, ale także z biznesem,
ważniejszymi dziennikarzami i szefami służb wywiadowczych. Jej częścią były
przemówienia ważnych gości, których udawało mi się przekonać do poświęcenia
swojego czasu na spotkania z naszymi dyplomatami, połączone z dyskusją. To, że ważni
politycy chcieli wdawać się w dyskusje z naszymi dyplomatami, było namacalnym
dowodem na rosnący prestiż naszej dyplomacji. Odwiedzili nas ministrowie spraw
zagranicznych Francji, Niemiec i Turcji, komisarz UE do spraw polityki sąsiedztwa,
wysoka przedstawiciel do spraw polityki zagranicznej UE, wicepremier Wietnamu czy
prezydent Estonii.
Rewolucją w systemie zabezpieczenia centrali i placówek stało się też utworzenie
Służby Ochrony i Kontaktu. Po angielsku tego typu komórki nazywały się
przeważnie Diplomatic Security Service, ale uznaliśmy, że Służba Bezpieczeństwa
Dyplomatycznego budziłaby niepożądane skojarzenia. Zresztą człon „i Kontaktu” był
równie ważny co człon informujący o zadaniach ochrony. Poprzednio kilkadziesiąt
naszych ambasad i konsulatów ochraniało Biuro Ochrony Rządu. Co też ma swoją logikę,
bo BOR ma przeszkolonych ochroniarzy, prawo do użycia broni, a nawet niektórych
technik operacyjnych. Ale Polska jest krajem niskiego zagrożenia terrorystycznego
i nikt też specjalnie nie dybie na nasze przedstawicielstwa zagraniczne. W większości
miejsc ochroniarze BOR nudzili się, popatrując na ekrany monitoringu. Tymczasem
w niektórych naszych placówkach, szczególnie w konsulatach na Wschodzie, gdzie
kwitły „dojścia” w kolejkach po wizy, potrzebowaliśmy funkcjonariuszy, którzy
może nie potrafiliby stawić czoła terroryście samobójcy, ale udzielaliby pierwszych
informacji interesantom i zawiadowaliby porządkiem kolejkowiczów. Nasza ambicja
spotkała się z aspiracjami kolejnych ministrów spraw wewnętrznych, aby przekształcić
BOR w służbę bardziej elitarną. Dzięki temu uzgodniliśmy, że jego funkcjonariusze
pozostaną na najtrudniejszych – w tym wojennych – placówkach, a za wycofanie
woźnych z sennych miejsc otrzymamy przesunięcie budżetowe, które pozwoli nam
stworzyć własny system. Powołany przeze mnie Inspektorat Służby Zagranicznej
budził spore emocje, bo zajmował się nie tylko fizyczną ochroną placówek i systemami
zabezpieczeń, lecz także – po raz pierwszy w historii MSZ – powstał w nim
Wydział Inspekcji Wewnętrznej, zajmujący się bezpieczeństwem kadr, oraz Wydział
Bezpieczeństwa Informacji.
Jedną z ostatnich inwestycji modernizacyjnych MSZ za mojej kadencji było
oddanie w gmachu MSZ Centrum Prasowego, które pozwala na komfortową obsługę
dziennikarzy. Czasem przyjeżdżających z całego świata. Wcześniej konferencje
odbywały się na korytarzu. Za ciężkie pieniądze zakupiliśmy wielki multimedialny
ekran, wydzieliliśmy osobny pokoik do wywiadów, zbudowano podniesienie z tyłu
sali dla kamer, profesjonalne nagłośnienie, okablowanie dla podłączania się do prądu
i do sieci, gustowny wystrój, w pełni wyposażone łazienki i wygodne krzesła. Centrum
Prasowe było drogie – kosztowało kilka razy więcej niż wyposażenie saloniku
ministra – i w dniu jego inauguracji z dyrektorem generalnym Mirosławem Gajewskim
dosłownie drżeliśmy o reakcję. O dziwo, tym razem, gdy stawką był komfort pracy
dziennikarzy, uszło nam na sucho.
14. Polska może być lepsza

R
efleksja o polityce zagranicznej utrudniona jest przez histeryczny ton
prowadzenia w Polsce dyskusji. Nie szanujemy się i nie uznajemy różnorodności
punktów widzenia. Szczególnie po nacjonalistycznej stronie sporu, każda
różnica zdań to powód do wykluczenia ze wspólnoty lub posądzenia o najniższe pobudki.
Za najsilniejszy argument uchodzi wynalezienie trefnego krewniaka. A w internecie,
gdzie opinia publiczna się nie tyle zdemokratyzowała, ile przypomina anonimowy
motłoch, adwersarz nie ma hamulców, by napisać, że dowolny polityk to zdrajca
i nie-Polak. Mimo iż na zasadach tradycyjnej logiki to jednocześnie raczej niemożliwe.
Przy czym mało kto naprawdę w te obelgi wierzy. Nikt nie składa zawiadomienia
do kontrwywiadu czy prokuratury, a smutni panowie nie przychodzą z kajdankami.
Chodzi tylko o epatowanie własną domniemaną wyższością moralną i chęć poniżenia
dyskutanta. W efekcie nienawidzimy się nawzajem i trudno o minimum zgody
w najważniejszych sprawach.
Nad naszą dyskusją unosi się też spuścizna naszej zakłamanej historiografii. Ponoć
już Długosz uważał, że pisać należy to, co czytelnicy powinni wiedzieć, a nie jak
było naprawdę. Niedojrzały stosunek do własnej przeszłości przypieczętował Henryk
Sienkiewicz, tak pięknie pisząc „ku pokrzepieniu serc”. Innym zarzucamy fałszywe
kody pamięci o naszej historii, ale nasze własne są dużo głębsze i chyba bardziej dla nas
samych niebezpieczne. Aleksander Bocheński nie jest moim bohaterem, ale w Dziejach
głupoty w Polsce celnie pisał: „Przeciętny Polak przez 150 lat dałby się zabić za
to, że to konfederacja barska, Sejm Czteroletni i Kościuszko ratowali, a Stanisław
August i późniejsi ugodowcy ją zgubili, ergo, że naśladując tych «patriotów» barskich
działało się na korzyść Polski, a naśladując mądrego króla, na jej szkodę”. Bo liczą się
szlachetne intencje, a nie wyniki. A jeszcze bardziej to, co Włosi nazywają bella figura,
czyli prezencja zgodna z naszymi wyobrażeniami o własnej urokliwej pozie. Ma być
dziarsko i romantycznie, patriotycznie i wzniośle, bogobojnie i ze śpiewem na ustach,
a wtedy opłakane skutki są bez znaczenia. Byle było w tym domniemanie wielkości,
nawet w klęsce, a nie burżuazyjne ściubienie korzyści. Kochamy nasze mity, nawet jeśli
nam szkodzą; nienawidzimy naszej rzeczywistości, nawet gdy jest godna podziwu.
W niechęci do faktów jesteśmy tak konsekwentni, że potrafimy nawet odwrócić
znaczenia słów, byle nie rewidować mitów. Różne są definicje słowa „zwycięstwo”,
ale generalnie jeśli utrzymało się pole bitwy, zabiło więcej nieprzyjaciół, niż poniosło
strat, zdobyło broń i sztandary wroga albo przyjęło akt kapitulacji, to jest się stroną
zwycięską. A jeśli odwrotnie, to poniosło się porażkę. Tymczasem wobec największej
klęski militarnej naszych dziejów – Powstania Warszawskiego – wielu z nas z trudnością
przychodzi nawet przyznanie, że była to porażka. Nawet w sensie czysto wojskowym –
choć powstanie skapitulowało – a co dopiero materialnym i politycznym. I w tym
akurat zgadzamy się w poprzek podziałów politycznych. Gdy któregoś lata napisałem
na Twitterze, że mam nadzieję na wyciągnięcie wniosków z tej „narodowej katastrofy”,
zadzwoniła do mnie wzburzona polityk z mojej partii. Gdy ją spytałem, dlaczego nie
uważa powstania za katastrofę, usłyszałem, że przecież dzięki powstaniu poszerzyliśmy
w Warszawie ulice. Osobiście uważam, że jeśli klęska powstania miała jakiekolwiek
pozytywne skutki, to jedynie paradoksalnie, tak jak powstanie styczniowe w 1863
roku: tak skompromitowało insurekcyjną zapalczywość, że na dwa pokolenia nauczyło
nas większego realizmu. Może dzięki niemu uniknęliśmy losu Węgier w 1956 roku,
a przywódcy „Solidarności” lawirowali roztropnie i zwycięsko.
Nieraz spotkałem się też z argumentem, że ostrożna i oparta na realiach polityka
zagraniczna może ma nawet jakieś zalety, ale i tak trzeba ją odrzucić, bo jest
niepolska. Prawdziwy Polak nie zniża się bowiem do walki o doczesne korzyści, lecz
walczy o honor. Cóż bowiem człowiekowi po zamożności, jeśli nie ma poczucia, że
ryzykował życiem za słuszną sprawę? Uważam argument ten – zapewne wynikający
z głębokich mesjanistycznych korzeni czasu niewoli – za ryzykowny wobec jednostek,
natomiast szkodliwy jako postulat celu dla zbiorowości. Nie wiem, czy współczesne
narody w ogóle mają honor. Stawianie sprawy w ten sposób wydaje mi się atawizmem
z czasów, gdy naród był w zasadzie własnością swojego monarchy i to za jego honor
często musiał umierać. Uważam też, że człowiek honor może odebrać tylko sam sobie
jakimś niegodnym postępowaniem. I sądzę, że choć Apaczom, Tatarom Krymskim czy
Palestyńczykom nie sposób odmówić honoru, to nie chcielibyśmy skończyć tak jak oni.
Jak ktoś chce się bić o honor, to niech się pojedynkuje. Albo, jeszcze dobitniej, niech
każdy walczy o to, czego mu brakuje. Za intencje będziemy ewentualnie oceniani przed
sądem ostatecznym. W polityce liczą się wyłącznie skutki.
Przy czym nie chodzi o pacyfizm czy wstręt do walki. Bywałem na wojnach, uważam
się za militarystę i w życiu osobistym toleruję ponadprzeciętną dozę ryzyka. Ale co
innego, gdy podejmuje się decyzje za zbiorowość. Gdy szansa na sukces jest 1:1, ryzyko
podjąć warto, gdy 1:3, większość z nas ma wątpliwości, a gdy 1:10 lub więcej, mamy do
czynienia z hazardem. I otóż nie uważam, aby kwintesencją polskości była skłonność
do popełniania szlachetnego samobójstwa, to jest podejmowania działań, w których
szansa na sukces jest znikoma. I nie jest ani dyshonorem, ani zdradą powstrzymywanie
narodu przed popełnieniem tragicznego głupstwa. Powiedzenie o tym, że jak Polak
widzi przepaść, to musi w nią skoczyć, zostało ukute przez naszych wrogów. Kojarzę
też, że jeden z moich poprzedników na stanowisku ministra spraw zagranicznych,
który z mównicy sejmowej najgłośniej prawił o honorze, osiemnastego dnia wojny dał
w Zaleszczykach drapaka. A z kolei jeden z moich następców jako minister obrony,
który najczęściej rzuca oskarżeniami o zdradę, 10 kwietnia w Smoleńsku, zamiast
rzucić się na miejsce katastrofy, szurnął do kraju.
Przyjmijmy więc, że naród zabiega, a właściwie zabiegać powinien, nie o honor
czy o suwerenność, której nikt dziś nie kwestionuje, lecz – tak jak inne narody –
o bezpieczeństwo, dobrobyt i potęgę. Załóżmy też, że polityka zagraniczna – to jest
sposób postępowania naszego zbiorowiska wobec innych zbiorowisk – nie ma służyć
do mobilizacji elektoratu, lecz ma za cel wznoszenie naszego narodu w hierarchii
międzynarodowej. Jeśli jeszcze dopuścimy hipotetyczną możliwość, że minister
obrony oraz spraw zagranicznych w sześciu rządach, były marszałek Sejmu, nie jest
ani obcokrajowcem, ani zdrajcą, a w swoim subiektywnym mniemaniu uważa się za
patriotę, to może warto przeczytać, co ma do powiedzenia.
Po pierwsze, jeszcze raz, nie mogę tego powiedzieć zbyt dobitnie: przekleństwem
naszej historii jest niedocenianie czynnika zewnętrznego. Mimo iż nasi przodkowie
wybrali dla nas najmniej osłonięte od wiatrów historii miejsce w Europie, często
zachowujemy się tak, jakbyśmy mieszkali na wyspie na Pacyfiku, dla której opinie
i działania mieszkańców sąsiednich wysp są bez znaczenia. Cykl, wedle którego nasi
hurrapatrioci prowadzą nas do klęsk, rozwijając myśl Bocheńskiego, jest nużąco
powtarzalny:

1. Wzmożenie patriotyczne, często powodowane albo podsycane przez naszych


wrogów;
2. Brak przewidywania skutków swoich decyzji i niechęć do pracy etapami;
3. Złe rozeznanie reakcji sąsiadów i mocarstw;
4. Nieliczenie się ze stosunkiem sił własnych i przeciwnika;

5. Naiwna wiara w wierność sojuszników;

6. Zaniechania w przygotowywaniu sił własnych;

7. Fatalnie, przeważnie przedwcześnie, wybrany moment konfrontacji;

8. Apoteoza bohaterstwa patriotów i zasłanianie się ich poświęceniem przed


odpowiedzialnością za porażkę;

9. Przedstawianie klęski jako zwycięstwa i odmowa wyciągnięcia wniosków na


przyszłość;

10. Chwała dla autorów katastrofy, a potępienie dla pytających o jej sens.

Dlaczego polska szkoła nie uczy, że jeżeli – jak podczas powstania krakowskiego
w 1846 roku – oddział złożony z 600 ludzi wypowie wojnę jednocześnie Rosji, Prusom
i Austrii, to szanse na sukces nie są duże? I że rozpoczynanie takich akcji to nie
patriotyzm, ale nieodpowiedzialność? Logikę naszych przegranych powstań narodowych
można streścić w osławionych słowach gen. Andrzeja Błasika do pilotów w kokpicie
Tu-154M 10 kwietnia 2010 roku, 300 metrów nad ziemią: „Zmieścisz się, śmiało”.
Z analogicznymi konsekwencjami. Polska powinna być silniejsza i roztropniejsza, a nie
odważniejsza.
Kto jak kto, ale Polska była w każdym niemal pokoleniu beneficjentem lub ofiarą
korelacji sił zewnętrznych, więc powinniśmy je tym pilniej monitorować i uwzględniać.
Tymczasem, paradoksalnie, w dobie globalizacji i integracji europejskiej poziom
polskiej debaty o polityce zagranicznej podupadł. Głównych mediów nie stać na
utrzymywanie korespondentów zagranicznych, najwyżsi dostojnicy państwowi słabo
władają językami obcymi, a podczas exposé ministra spraw zagranicznych sala plenarna
Sejmu świeci pustkami. Jeśli liderzy jakiegoś państwa – zamiast budować stosunki
z sojusznikami i przyjaciółmi oraz utrzymywać dialog z rywalami i potencjalnymi
wrogami – ograniczają się do napuszonego, często obraźliwego, pełnego kompleksów
gadania, to nie budują ani bezpieczeństwa państwa, ani jego autorytetu.
Po drugie, polski patriotyzm ma coś z benzyny, która wybucha od byle iskry. Jest
w nim imperatyw do krzyczenia i działania nawet wtedy, gdy najrozsądniejszą rzeczą
jest nie robić nic. I to zarówno w czasach wojny, jak i pokoju. Gdy podjęcie walki nie
daje żadnych szans na zmianę sytuacji, mądry patriotyzm nakazuje budować zasoby
na lepsze czasy. A gdy czasy są dobre i Polska rośnie w siły szybciej od rywali,
należy budować sojusze i dziękować Opatrzności, a nie awanturować się o sprawy
drugorzędne albo z góry przegrane.
Po trzecie, prowincjonalne przeświadczenie, że Polska jest wyłącznym kowalem
własnego losu i że to reszta świata dostosuje się do nas. Tymczasem Polska, tak jak każdy
inny naród, zależy od rytmów historii ludzkości, których większość jest wynikiem zmian
technologicznych i demograficznych, wielkich procesów gospodarczych i finansowych,
nieprzewidywalnych skutków ludzkich decyzji i wreszcie szczęścia lub pecha, a nie
czyjejkolwiek kontroli. Jak mówił kanclerz Otto von Bismarck, dobry polityk może
wydarzenia co najwyżej nagiąć do swojej woli. Sztuką jest ograniczać straty, gdy
koniunktura jest zła, i maksymalnie wykorzystać, gdy nam sprzyja. Koniunktura, czyli
zarówno stosunek naszych sił do sił partnerów i rywali, jak i kierunek, w którym się
one zmieniają. Jest to pojęcie względne, tak jak moc państwa jest rzeczą względną, bo
zawsze mierzoną w porównaniu z innymi państwami. I tak, paradoksalnie, jeśli Polska
rośnie gospodarczo, tak jak rosła przez większość okresu międzywojennego, ale nasi
rywale, Rosja sowiecka i hitlerowskie Niemcy, modernizują się szybciej, to koniunktura
się pogarsza. I odwrotnie, gdybyśmy w kryzysie finansowym po roku 2008 stracili,
a nie zyskali, jedną czwartą PKB, ale nasi potencjalni przeciwnicy straciliby połowę,
to koniunktura byłaby pomyślna. Była tym bardziej pomyślna, bo reszta gospodarek
Europy stała w miejscu, a nasza rosła.
Po czwarte, wbrew popularnym wyobrażeniom, Polska w historii często przegrywała
na polu bitwy, a wygrywała dyplomacją, grą pozycyjną albo grą na czas. Kazimierz III
znany jest jako Wielki, mimo że oddał Pomorze Gdańskie Krzyżakom, koncentrując
się na wzmocnieniu tego, co mu pozostało. Dziś nasi ultrapatrioci by go ukrzyżowali.
Malbork i inne zamki krzyżackie później często odkupowaliśmy, zamiast zdobywać,
co było rozsądne i możliwe tylko dzięki sile gospodarczej i finansowej państwa.
I odwrotnie, dumni jesteśmy z Jana III i jego wiktorii wiedeńskiej – chociaż Polska
niewiele na niej skorzystała, a nie pamiętamy, że zawarł on w Moskwie w 1686
roku katastrofalny pokój zakładający, że Polska ostatecznie traciła Smoleńsk i Kijów,
a Rosja zyskała prawo opieki nad wyznawcami prawosławia. W 1918 roku Piłsudski
nie kazał szturmować cytadeli warszawskiej, pełnej uzbrojonych po zęby Niemców,
tylko wynegocjował ich powrót do domu, z pozostawieniem nam broni. Przełom 1989
i pokojowe odebranie władzy PZPR jest wielkim zwycięstwem, które nie dość cenimy,
gdyż było efektem kompromisu, a nie wzniosłym spektaklem. Co ciekawe, potępia
je nawet jeden ze zwycięzców, współtwórca koalicji „Solidarności”, Stronnictwa
Demokratycznego i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, Jarosław Kaczyński.
Rozumujemy dokładnie wbrew jednej z naczelnych zasad Sztuki wojny Suna Tzu:
„Osiągnąć 100 zwycięstw w 100 bitwach nie jest szczytem umiejętności. Szczytem
umiejętności jest pokonanie przeciwnika bez walki”.
Po piąte, mamy coś z maltretowanej żony, która wiele lat po rozwodzie nadal
nie potrafi uwierzyć, że koszmar się już skończył i można nawiązać stabilne relacje
międzyludzkie. Jeśli aspirujemy do pierwszej europejskiej ligi, ba, do współprzywództwa
kontynentu, to nie możemy się zachowywać jak straumatyzowana histeryczka. Bo co
prawda niektórzy może nawet okażą współczucie, ale nikt za kimś takim nie pójdzie.
Po szóste, raz na zawsze powinniśmy zrozumieć, że nie ma w niebie rejestru
krzywd i korzyści różnych narodów, których bilans na dłuższą metę musi wyjść na
zero. Jak nie ma kar za przeszłe zbrodnie, tak nie ma nagród za doznane cierpienia.
Okazje raz stracone nie wracają. Popełnione błędy rodzą nieodwracalne skutki. Polityka
zagraniczna to szachy, a nie moralitet.
Mimo tych wszystkich okoliczności uważam, że międzynarodowa koniunktura Polski
jest nadal niezła. Przez ostatnie ćwierć wieku doganialiśmy najbardziej zaawansowane
państwa Europy w najszybszym tempie w naszej historii. Niestety Rosja nie jest już
kandydatem na członka Zachodu, lecz poszła własną drogą, definiując się jako rywal,
a w niektórych dziedzinach wręcz przeciwnik. Co oznacza, że Polska znowu znajduje
się na uskoku tektonicznym, a więc w sferze podwyższonego ryzyka. Przyjrzyjmy się
ambicjom naszych głównych sąsiadów, partnerów i temu, jak one wpływają na naszą
szansę realizowania narodowej strategii.
Rosja – to jedyny kraj, który stanowi dla Polski potencjalne zagrożenie
egzystencjalne. Ma bombę atomową i ćwiczy jej użycie, na co nie mamy i nie będziemy
mieli żadnej narodowej obrony. Nawet gdybyśmy zwielokrotnili budżet obronny.
Rosja jest ponadto państwem autorytarnym i kleptokratycznym, ale na razie nie dybie
bezpośrednio na Polskę. Prezydent Putin szczerze publicznie uprzedzał o swoich
intencjach wobec Gruzji czy Ukrainy, ale nie zgłasza pretensji terytorialnych wobec
Polski. Podbój Polski byłby dla Rosji operacją wymagającą generalnej mobilizacji
i przyniósłby ogromne koszty, nawet gdybyśmy bronili się sami. Najgroźniejszy
scenariusz dla Polski to zmasowany atak rakietami krótkiego zasięgu w wypadku
czołowej konfrontacji pomiędzy Rosją a NATO. W wypadku takiej wojny Polska staje
się polem bitwy. Rosja niestety taki scenariusz rozważa. Jedyną nadzieją byłoby wtedy
szybkie i stanowcze odstraszanie przez USA, co jest dla nas kwestią nadziei. Dlatego nie
leży w interesie Polski, aby do takiej konfrontacji doszło. Drugie zagrożenie to rosyjska
wojna hybrydowa, przy użyciu zasobów medialnych, cybernetycznych, finansowych
i agentury, szczególnie w środowiskach radykalnych. Od czasów polskiego wsparcia
dla europeizacji Ukrainy Polska jest już celem rosyjskiej agresji, ale nie spotyka się to
z odpowiednim odporem, bo interes rosyjski – odsunięcie Polski od Europy i skłócenie
jej z Ukrainą – ochoczo realizują środowiska hurapatriotyczne.
Sala plenarna Sejmu świecąca pustkami podczas debaty o założeniach polskiej dyplomacji
na 2014 r.
fot. Krystian Dobuszyński/REPORTER
Rosja przeszarżowała na Ukrainie, jej przywódcy cierpią z powodu sankcji, które
utrudniają cieszenie się łupami, ale jak na razie nie wygląda, aby mieli się posunąć
dalej. Prezydent Putin zabiegał o możliwości inwestycji w Polsce dla rosyjskich firm,
za czym niezmiennie podąża rosyjska korupcja polityczna, ale natyka się na dość
zgodny front odmowy. Ambicją Rosji jest wejść na swoich warunkach do klubu trzech
supermocarstw: Rosji, Chin i USA. Jest to ambicja ponad rosyjskie możliwości, co nie
oznacza, że nie zmarnuje olbrzymich środków i nie podejmie olbrzymiego ryzyka, aby
ją realizować. Tradycyjnie Rosja dąży do rozbicia związku strategicznego pomiędzy
Europą a USA. Ostatnio dąży także do rozczłonkowania Unii Europejskiej, gdyż wobec
UE jest karłem, a wobec każdego z jej państw członkowskich z osobna – potęgą.
Dlatego osłabianie UE jest realizowaniem rosyjskiego scenariusza dominacji. Ze
względu na fundamentalne różnice interesów, generalne polepszenie stosunków z Rosją
Putina nie jest prawdopodobne, ale warto pragmatycznie rozwiązywać pomniejsze
problemy. I czekać, aż może naród rosyjski pójdzie śladem ukraińskiego.
Niemcy są nie tylko największą gospodarką Europy, lecz także największym, choć
nie większościowym, udziałowcem Unii Europejskiej, dysponującym pakietem około
20% akcji. Po wyjściu z UE Wielkiej Brytanii względna moc Niemiec w UE wzrośnie
do około 25%. Pozycję Niemiec unaocznił nie tylko kryzys finansowy, lecz także
tsunami populizmu, jakie przelało się przez świat zachodni, które ukazało Niemcy jako
ostoję liberalnej demokracji. Niemcy są gospodarczym i finansowym mocarstwem,
ale wojskowym karłem. Politycznie są potężni w niektórych dziedzinach, ale słabi
w innych. Po dwóch przegranych wojnach światowych Niemcy nadal boją się wysuwać
na czoło i nadal woleliby swe wpływy realizować pośrednio, poprzez konsensualne
procedury Unii Europejskiej. Niemal w każdej sprawie ich weto jest decydujące, ale
żeby zrobić coś pozytywnego, muszą budować koalicję. Przez kilka lat widzieli Polskę
już nie jako kraj unijnego Wschodu, lecz jako biedniejszy kraj Północy, wartościowego
sojusznika o podobnej filozofii w sprawach gospodarczych i finansowych. Dopóki
Niemcy zachowują się europejsko i odpowiedzialnie, nasze próby budowania koalicji
przeciwko nim są nie tyle zbędne, ile skazane na niepowodzenie. I odwrotnie, nie jest
możliwe trwałe wejście do grupy najważniejszych państw UE w stanie zimnej wojny
z Niemcami. Psucie stosunków z Niemcami wokół przebrzmiałych lub drugorzędnych
kwestii nie tylko osłabia naszą pozycję polityczną, lecz także bezpieczeństwo, bo
planów ewentualnościowych NATO dla obrony Polski, w tym przez USA, nie można
wykonać bez tranzytu przez terytorium Niemiec. Przy czym Niemcy raczej nie powinny
sobie życzyć rosyjskiej strefy wpływów zaczynającej się 70 kilometrów od Berlina,
choć lepiej nie testować tego w praktyce. Polska miała szansę na zbudowanie Trójkąta
Weimarskiego – czyli osi Paryż–Berlin–Warszawa – jako triumwiratu rządzącego
Europą, ale ją w ostatnich latach zmarnowała.
Stany Zjednoczone nieubłaganie tracą bezwzględną pozycję mocarstwową po
prostu dlatego, że inni rosną gospodarczo i demograficznie szybciej od nich. Ponadto
nie wszyscy u nas chcą pamiętać, że przez większość swojej historii były krajem
izolacjonistycznym, ograniczającym horyzont swego zainteresowania do półkuli
zachodniej. Bronienie Europy nie jest dla wielu Amerykanów rzeczą oczywistą, tym
bardziej gdyby doszło do zaostrzenia rywalizacji z Chinami. Polska jest dla USA
sojusznikiem drugorzędnym i decyzje wobec naszego kraju będą zawsze wypadkową
wydarzeń na całym globie. Jak pod koniec drugiej wojny światowej USA odpuściły
sprawy Europy Środkowej w zamian za obietnicę Stalina wypowiedzenia wojny
Japonii, tak i w XXI wieku nasze sprawy będą zakładnikiem ważniejszych priorytetów.
Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi powinniśmy pielęgnować, ale nie polegać na nim
absolutnie. Tym bardziej nie liczyć, że daje on nam wolną rękę do awanturnictwa
wobec sąsiadów. Polska nie ma takiej pozycji geopolitycznej jak Egipt czy Japonia –
które dają USA dostęp do kluczowych obszarów globu. Nie jesteśmy krajem, gdzie
USA chcą zachować wpływy niezależnie od naszego ustroju, jak między innymi
w Arabii Saudyjskiej czy Turcji.
Czy możemy ufać, że przywódca, który na oczach całego świata oświadcza, że
bardziej ufa Władimirowi Putinowi niż FBI, przyjdzie nam w razie czego z pomocą
przeciwko owemu Putinowi? Jeśli na Litwie lub w Polsce pojawią się rosyjskie zielone
ludziki, to czy aby na pewno Donald Trump uwierzy prezydentowi Polski, a nie
prezydentowi Rosji, choćby ten kłamał w żywe oczy?
Sojusz polsko-amerykański jest dla nas sojuszem strategicznym, ale dla USA,
w szczególności poza NATO, byłby sojuszem egzotycznym. Przez większą część
historii Stanów Zjednoczonych Polski nie było na mapie i jakoś Amerykanie dawali
radę. Naiwne zawierzenie naszych losów odległemu sojusznikowi wpisuje się w polską
tradycję, ale akurat nie tę, którą chcemy kontynuować. Nie powinien być naszą jedyną
polisą ubezpieczeniową.
Ukraina to nasz bufor wobec Rosji. Nie trzeba lubić Ukraińców, aby wiedzieć,
że dopóty, dopóki Rosja próbuje odzyskać wpływy na Ukrainie, Polska jest na drugiej
linii frontu, a gdyby jej się to udało, przesuwa się na pierwszą. Rosjanie doskonale to
rozumieją, co oznacza, że partię rosyjską w Polsce najłatwiej poznać właśnie po jej
stosunku do Ukrainy. Między innymi za sprawą Polski Unia Europejska proponowała
Ukrainie model powolnej integracji, który szanował rosyjskie interesy gospodarcze.
Wolny handel nikomu nie zagraża, a może być wielostronnie korzystny. Negocjując
umowę stowarzyszeniową za kadencji prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza,
Ukraina wchodziła na ścieżkę, która doprowadziłaby ją do Europy po około dwóch
dekadach. Zajmując Krym i próbując wyrwać jej Noworosję – czyli połowę kraju, wraz
z dostępem do morza – Władimir Putin gwałtownie przyspieszył procesy odbudowy
ukraińskiej świadomości narodowej i wzmocnił europejski wektor jej polityki.
Przez ćwierć wieku Polska realizowała plan bycia dla Ukrainy patronem
i przewodnikiem na drodze do Unii Europejskiej. Ale Ukraina potrzebuje w tej roli
kraju, który jest na tyle wpływowy, aby jej w tym realnie pomóc. Dzięki temu
Ukraina realizowała też niektóre nasze postulaty w stosunkach dwustronnych. Polska,
skonfliktowana z instytucjami europejskimi i głównymi państwami członkowskimi,
jest dla Ukrainy bezużyteczna i dlatego mniej jest wobec Polski spolegliwa, a naszą
rolę tym łatwiej przejęły Niemcy.
Najbardziej dramatycznym dylematem dla Polski byłby powrót Rosji do wariantu
siłowego przeciwko Ukrainie przy bierności Zachodu. Niepodległość Ukrainy jest dla
naszego bezpieczeństwa ważniejsza niż bezpieczeństwo wielu naszych formalnych
sojuszników. Oddanie Ukrainy bez walki tworzyłoby ryzyko przegapienia ostatniej
szansy na powstrzymanie Rosji. Ale wejście do wojny po stronie Ukrainy bez wsparcia
Zachodu to z kolei ryzyko krwawego konfliktu, którego Rosja, dysponując bronią
atomową, nie może przegrać. W wypadku wojny rosyjsko-ukraińskiej Polska powinna
wesprzeć Ukrainę wszelkimi metodami poniżej progu otwartej wojny z Rosją, tak aby
ukraińskiemu ruchowi oporu dać szansę na wycieńczenie agresora, a sobie i reszcie
Zachodu czas na dozbrojenie.
Francja cierpi na postimperialną traumę, którą w ostatnim ćwierćwieczu
pogłębiła jeszcze niewydolność gospodarcza i trudności w asymilacji mniejszości
muzułmańskiej, a w sensie geopolitycznym – zjednoczenie Niemiec, upadek ZSRR
i poszerzenie Unii Europejskiej. Jednocześnie jest dziś jedynym krajem z wizją,
ambicjami i potencjałem politycznym zdolnym do doprowadzenia Unii Europejskiej
do statusu supermocarstwa. Naszą część Europy Francja uważa za gospodarczy
zasób Niemiec, a osłabienie Rosji utrudnia jej manewrowanie wobec USA. Przez
krótkich parę lat obecnej dekady Francja sondowała, czy Polskę warto potraktować
jako poważnego partnera, szczególnie w dziedzinie bezpieczeństwa. Za nasz udział
w misjach pokojowych ONZ i UE w jej byłych koloniach w Afryce zaczęła odpłacać
nam udziałem znaczących sił wojsk lądowych w ćwiczeniach NATO w Polsce
i wizytami francuskich samolotów zdolnych do przenoszenia broni atomowej. Francja
gotowa była widzieć w Polsce prymusa w tworzeniu europejskiej polityki obronnej.
Widziała też miejsce dla polskiego przemysłu zbrojeniowego w konsorcjach unijnych.
Niestety przeprowadzonymi w obraźliwym stylu i pochopnymi decyzjami w sprawach
zamówień obronnych zweryfikowaliśmy się negatywnie. Ale nie ma Unii Europejskiej
bez Francji, która zawsze będzie jednym z jej ideowych i politycznych liderów.
Zamiast z Francją rywalizować czy – co gorsza – ją lekceważyć, powinniśmy ją
przekonać, że Polska jest dla Wschodu UE tym, czym Francja dla jej Południa. Udane
reformy gospodarcze mogą przywrócić status Francji jako równoważnego partnera
Niemiec w UE i dać jej nowy impuls integracyjny, zarówno w sferze gospodarczej, jak
i obronnej. Tylko za zgodą Francji możemy wejść do dyrektoriatu Unii.
Chiny nie kryją się już z globalnymi ambicjami geopolitycznymi. Było już
mocarstwo, które uważało, że „Azja jest dla Azjatów”, i pochopnie rzuciło wyzwanie
Stanom Zjednoczonym. Ale jeśli Pekin uzna, że koalicja USA i ich sojuszników
skutecznie blokuje go od strony morza, to może sobie przypomnieć, że jednym
z upokarzających traktatów XIX-wiecznych był traktat z Aigun (1858 rok). Na jego
mocy Rosja objęła dalszą Mandżurię, w której zbudowała port we Władywostoku.
Niezależnie od tego, którą strategię obiorą Chiny, pamiętać powinniśmy, że Polska
nie jest zobowiązana w taki hipotetyczny konflikt ingerować. Wzajemne gwarancje
bezpieczeństwa w ramach NATO dotyczą bowiem „obszaru północnoatlantyckiego”,
a więc nie obejmują nawet Zachodniego Wybrzeża USA, a co dopiero Azji. Wielkim
pytaniem strategicznym byłoby to, po której stronie opowiedziałaby się Rosja. Dla
Polski lepiej byłoby być zapleczem niż linią frontu. Jak Polska powinna się zachować
wobec Rosji w takim ewentualnym konflikcie, będzie zależało głównie od niej samej,
ale byłaby to jedna z najtrudniejszych decyzji dla ówczesnego kierownictwa naszego
państwa. Jednocześnie również szansa, aby choć raz nie pchać się na ochotnika pod
nóż, lecz zaczekać, aż nasze poparcie może zostać docenione przez zwycięzcę. Stawką
dla Polski mogłaby być zgoda na demilitaryzację okręgu królewieckiego.
Szwecja jest obecna w polityce Europy Środkowej i Wschodniej co najmniej
od czasu założenia Kijowa przez Wikingów, przez handel Gotlandii z Nowogrodem
Wielkim, wojny z Polską i Rosją, aż po przegraną na rzecz Rosji bitwę pod Połtawą.
To po niej król Karol XII rządził Szwecją przez cztery lata z twierdzy Bendery,
dziś w zbuntowanym wobec reszty Mołdawii Naddniestrzu. Zbrojna neutralność
Szwecji i zbliżone do polskiego rozumienie geopolityki naszego regionu czynią z niej
atrakcyjnego partnera. Szwecja nie ma co prawda gatunkowej wagi Niemiec i nie
jest członkiem NATO, ale w działaniach w kontekście Unii Europejskiej jesteśmy
idealnie dobraną parą: ich zamożność i silna skandynawska marka oraz stosunkowo
duża powierzchnia naszego kraju powodują, że wspólnie możemy zdziałać znacznie
więcej.
Wielka Brytania, decydując się na brexit, na dekadę wyeliminowała się z poważnej
polityki europejskiej. Wyjście z UE będzie procesem kosztownym i upokarzającym,
a na koniec sprawi, że Wielka Brytania pozna swą właściwą rangę w hierarchii państw.
Jeśli Zjednoczone Królestwo przetrwa w dotychczasowej formie, to jako kraj jeszcze
bardziej uzależniony od USA i na marginesie europejskich procesów politycznych.
Wielka Brytania może chcieć kompensować utratę wpływów w UE większą aktywnością
w NATO, ale jej zdolność do interwencji w naszej części Europy jest porównywalna
z tą z 1939 roku. Wątpię, aby brytyjski lotniskowiec kiedykolwiek wpłynął do Bałtyku,
a jej wojska lądowe mogą wysłać na kontynent zaledwie jedną lub dwie brygady. Po
utracie statusu strategicznego sojusznika w Unii Europejskiej Wielka Brytania powinna
być dla nas ostrzeżeniem co do tego, jak łatwo – przeceniając swoje siły i szarżując
eurofobią – można się samemu zdegradować.
Litwa od lat gra nam na nosie w kwestii praw mniejszości polskiej i niektórych
inwestycji, jednocześnie spodziewając się, że w razie czego wyślemy jedną trzecią
Wojska Polskiego na zatracenie, aby jej bronić. W razie jej konfliktu z Rosją nie możemy
dopuścić do sytuacji, w której NATO uznałoby, że wypełniło swoje zobowiązania,
gdyż zrobili to swoimi siłami Polacy. Groziłaby nam samotna wojna z Rosją w obronie
kraju, który nie jest nam przyjazny. Polska powinna Litwę wesprzeć proporcjonalnie, to
znaczy takim samym procentowo udziałem swoich sił jak jej najwięksi sojusznicy.
Grupa Wyszehradzka, która w pewnym momencie była równie rozpoznawalną
marką i równie skutecznym forum koordynacji co Beneluks, zapadła w drugi poważny
kryzys, tyle że tym razem to Polska i Węgry odgrywają rolę Słowacji z czasów
Mečiara. Ani mieszczańskie Czechy, ani dzisiejsza ultraunijna Słowacja nie życzą
sobie wciągania w polskie szarże na Niemcy, Rosję i UE jednocześnie.
Międzymorze (czy Trójmorze) to dobry projekt gospodarczy, w szczególności
w dziedzinie infrastruktury, natomiast szkodliwa mrzonka geopolityczna, bo tworząca
iluzję, że jest jakaś alternatywa wobec cierpliwej pracy na rzecz wzmacniania pozycji
Polski wewnątrz UE.
Obwód królewiecki to potencjalnie Petersburg przyszłości, europejska nadzieja
Rosji. Kto wie, czy spośród miliona Rosjan zamieszkałych pośród krajów Unii
Europejskiej, którzy już dzisiaj odróżniają się od reszty Federacji Rosyjskiej, nie
narodzą się kiedyś intelektualiści i liderzy swojego kraju, którzy przywrócą go na
europejską ścieżkę. Dlatego taką głupotą jest niszczenie jednego z niewielu wspólnych,
polsko-rosyjskich sukcesów ostatnich lat – małego ruchu granicznego pomiędzy
rosyjską eksklawą a częściami Pomorza oraz Warmii i Mazur.
Każdy polski rząd od ćwierć wieku próbuje otwarcia na Białoruś, wszystkie
z tym samym skutkiem. Trzeba się starać nadal, ale jednocześnie chyba uznać wpływy
Moskwy za tak silne, że demokratyzacja Białorusi będzie zapewne dopiero wynikiem
zmian w samej Rosji.
Rządy naszych nacjonalistów i ich konflikt z Unią Europejską stają się wielkim
testem tego, jakim narodem jesteśmy. Po kilkunastu latach członkostwa najważniejsi
polscy politycy znowu mówią o UE per „oni”, jakby zapominając, że traktaty
unijne – ratyfikowane przez polski Sejm i Prezydenta RP – są naszym dobrowolnie
przyjętym prawem wewnętrznym, a nie jakimś obcym dyktatem. Pamiętajmy, że UE
była początkowo klubem krajów o mniej więcej wyrównanym poziomie zamożności
i o podobnej kulturze politycznej przewidującej dotrzymywanie umów i prymat
kompromisu nad maksymalizmem. Wchodzenie do takiego klubu późno, w charakterze
biedniejszego kuzyna, jest oczywiście niekomfortowe. Ale przyznać trzeba, że starzy
członkowie stworzyli mechanizmy, które umożliwiają nam doszlusowanie do średniej.
Jeśli zaś uznają, że zamiast aspirować do tego, aby – tak jak cała reszta – cieszyć
się dogodnościami klubu, ale i szanować jego majątek, personel i regulamin, chcemy
się tam zachowywać jak Kmicic z kompanami we dworze w Lubiczu, to prędzej czy
później powstanie presja, aby nas zdyscyplinować albo wykluczyć.
Przyznajmy przed sobą, że Polska – jak się okazało – jest mniej europejska,
niż to się wielkomiejskim elitom wydawało. Samooszukiwaliśmy się, sądząc, że
tylko komunizm był tym, co ciągnęło nas cywilizacyjnie na Wschód, i wystarczy
narzucony ustrój obalić, a Polska wróci do domu, do Europy. Takie było marzenie
pokolenia „Solidarności” i do 2014 roku wydawało się, że to marzenie cudownie się
spełniło. Dziś wyszło na to, że Polska jest krajem rozdartym, w którym nasze ambicje
europejskie i postulat sarmackiej wyjątkowości walczą o rząd dusz. Łatwość, z jaką
udało się Polakom wmówić teorie zamachowe, na które nie znalazł się choćby cień
dowodu, świadczy o głębokich pokładach naszego irracjonalizmu. To, że w Polsce,
kraju, którego obywatele przez 300 lat szukali schronienia za granicą, tak łatwo udało
się wzbudzić rasistowskie emocje wobec uchodźców, których prawie nikt na oczy nie
widział, świadczy o tym, że solidarność odczuwamy zaledwie wobec części własnego
plemienia.
Część naszych elit uznała, że skoro komunizm był ateistyczny, to wystarczy
przełożyć wajchę w drugą stronę, aby wróciła normalność. Tymczasem Europa to
nie tylko chrześcijaństwo, a może nawet bardziej prawo rzymskie przeniesione dzięki
chrześcijaństwu, acz przecież od niego starsze. To także tradycja republikańska,
wolność sumienia, wolność naukowa i świeckość państwa. To także smak Renesansu
i przede wszystkim Oświecenie z jego ideami kontraktu społecznego, trójpodziału
władzy i praw mniejszości. Szacunku dla nauki i rozumu. Tego wszystkiego jeszcze
wszyscy nie przepracowaliśmy. Jeśli zaś zdefiniujemy polskość tak, jak to czynią
ideolodzy dzisiejszego nacjonalizmu – jako wolność absolutną, bez odpowiedzialności
za podjęte zobowiązania, bez kompromisu i bez oglądania się na innych, to w Unii
Europejskiej długo miejsca nie zagrzejemy. I znowu skończymy tak jak poprzednio.
Unia Europejska jest kontekstem, który wzmaga nasze bezpieczeństwo, ułatwia
budowanie dobrobytu i potęguje nasze wpływy. Unijne procedury wikłają niemiecką
potęgę, tak aby była bezpieczna dla sąsiadów, Europy i dla nich samych. UE odstrasza
i dyscyplinuje Rosję, czego najlepszym dowodem jest jej nerwowa aktywność na rzecz
zniesienia sankcji. UE przysyła nam środki, abyśmy w perspektywie jednego pokolenia
stali się tak zamożni, by stać nas było na wspieranie innych. UE daje nam też kontekst
prawny, w którym Polacy – po raz pierwszy w naszej historii – mają na całym jej
obszarze podobne prawa co wszyscy inni obywatele UE. Daje nam też traktatowe
i instytucjonalne ramy, dzięki którym aspiracje naszych zamordystów są przynajmniej
jasno nazwane.
W nacjonalistycznym umyśle nie mieści się to, że interesy narodu można
w niektórych dziedzinach lepiej realizować na poziomie ponadnarodowym. Ktoś, kto
hołduje dziewiętnastowiecznej filozofii państw jako wyrazicieli woli swoich narodów,
które prowadzą darwinowską walkę o przetrwanie i zasoby, nie przyzna, że można być
patriotą, a jednocześnie uważać, że w interesie Polski jest, aby Unia Europejska stała
się dobrowolnym, ale trwałym związkiem solidarnych państw członkowskich. Że są
całe dziedziny społecznej aktywności – handel, stanowienie standardów, obronność –
gdzie w pojedynkę jesteśmy słabi, a wspólnie – potężni. I że to wymaga mechanizmów
stanowienia praw i rozstrzygania sporów, które z definicji muszą być ponadnarodowe.
To skarlenie wyobraźni dotyczy kraju, który przez 400 lat był wielką federacją,
scementowaną na koniec aktem Zaręczenia Wzajemnego Obojga Narodów z 1791 roku.
Nasz nacjonalista oczywiście uważa, że tamta unia była dobra, bo to myśmy w niej
dominowali. Ale czy tym samym nie przyznaje racji tym litewskim nacjonalistom,
którzy uważali unię polsko-litewską za polski spisek i dyktat? Jeśli niemożliwa jest
korzystna unia, w której jest się słabszym partnerem, to rację musieli mieć ci Litwini,
którzy na przestrzeni wieków próbowali ją zerwać. A więc jeśli dzisiaj rację mają polscy
nacjonaliści, to Radziwiłłowie z roku 1655 byli litewskimi patriotami, a nie zdrajcami.
Natomiast jeśli rację mieli litewscy zwolennicy Rzeczpospolitej Obojga Narodów, to
nawet unia, w której nie ma się pakietu kontrolnego, może być obopólnie korzystna.
A skoro mogła być korzystna z większym sąsiadem, który taki pakiet kontrolny miał,
to tym bardziej do zniesienia powinna być unia, w której nikt nie ma większości i do
każdej ważniejszej decyzji potrzebna jest koalicja.
13 września 2017 roku na forum parlamentu europejskiego w Strasburgu
przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker wygłosił doroczne orędzie
O stanie Unii Europejskiej, tym razem odnotowujące powrót wzrostu gospodarczego
i wiary w przyszłość. Z satysfakcją zauważyłem, że przedstawił jako swoje te propozycje,
które kilka lat wcześniej w Warszawie zasugerowała Grupa Refleksyjna ministrów
spraw zagranicznych. Mianowicie, aby zastanowić się, które kompetencje mogą
powrócić do państw członkowskich, a które korzystniej byłoby uwspólnotowić. Czy
aby nie połączyć stanowiska szefa Komisji Europejskiej i szefa Rady Europejskiej i tak
umocowanego lidera Europy wybierać w sposób bardziej demokratyczny? Czy część
członków parlamentu europejskiego nie mogłaby być wybierana z okręgu wyborczego
obejmującego całą UE? Jak dokończyć budowę wspólnego rynku w dziedzinie usług
i handlu elektronicznego? Jak zwiększyć zwinność europejskiej polityki zagranicznej
poprzez zmniejszenie liczby decyzji wymagających jednomyślności na rzecz głosowania
zwykłą większością? Jak zabezpieczyć zewnętrzne granice UE dzięki europejskiej
Straży Granicznej? Jak wzmocnić europejską obronność poprzez wspólny budżet
obronny? Jak przywrócić nadzieję na rozszerzenie UE o kraje Europy Wschodniej
i Bałkany? UE, którą wielu już spisywało na straty, dała z siebie głos wizji i nadziei.
Z perspektywy siedmiu lat doświadczenia jako minister spraw zagranicznych uważam,
że w naszym interesie narodowym jest nie tylko do takiej UE należeć, ale także ją
współtworzyć i nią współkierować.
Ale jeśli Polska, zamiast z Unii Europejskiej wychodzić, ma wrócić na należne
jej w niej miejsce, potrzebna będzie akcja polityczna, która wiązać się będzie
z poświęceniami. Niełatwo bowiem będzie zatrzeć wrażenie, że Polska jest europejska
koniunkturalnie i warunkowo. Skoro sami widzimy, że demokracja i wartości
europejskie są u nas zakorzenione płycej, niż się niektórym z nas wydawało, to
trudno, aby nie dostrzegli tego inni. Zamiast cudownym dzieckiem postkomunistycznej
transformacji, będziemy przez parę lat synem marnotrawnym, który musi udowodnić,
że przeszedł resocjalizację.
Aby z powrotem wejść do wielkiej europejskiej gry, Polska powinna już teraz
myśleć, jak ponownie stać się źródłem europejskich rozwiązań, a nie problemów.
Polska może być lepsza od innych, pod warunkiem że zacznie znowu prowadzić
rozsądną politykę zagraniczną. Są trzy obszary, gdzie realizowalibyśmy nasz interes
narodowy, jednocześnie wspierając UE i umacniając w niej nasze wpływy.
Po pierwsze, nie odzyskamy naszej europejskiej wiarygodności, jeśli nie wrócimy na
ścieżkę wejścia do strefy euro. Jeśli uznamy, że grupa ta wystarczająco naprawiła swoje
procedury, aby powtórka z kryzysu 2008 była mało prawdopodobna, to dołączenie do
większości naszych unijnych sąsiadów, którzy walutę euro już mają, byłoby krokiem
logicznym. Trochę ryzykownym gospodarczo, niewątpliwie trudnym politycznie, ale
niezbędnym, aby przekonać naszych partnerów, że Polska jest w UE na dobre i na
złe. Aby przetrwać, strefa euro będzie musiała stworzyć mechanizmy ubezpieczeń,
transferów i uwspólnotowienia długów, a więc wspólnego zarządzania gospodarczego
i finansowego. Będzie to wymagało wspólnych budżetów i tam przeniesie się punkt
ciężkości europejskiej solidarności. Kraje, które do euro nie przystąpią, same
zakwalifikują się do przedsionka. Pozycja skrzydłowego, który czerpie korzyści, nie
poczuwając się do współodpowiedzialności, może się niektórym wydać sprytna. Tak
przez dekady jawiła się Wielka Brytania – z wiadomym skutkiem.
Po drugie, Polska powinna odzyskać pałeczkę przywództwa w tworzeniu
europejskiej polityki zagranicznej i obronnej. Każdy rozumie, że zawsze lepiej mieć dwie
polisy ubezpieczeniowe niż jedną, szczególnie gdy prezydent Stanów Zjednoczonych
ma niejasne związki z Rosją, a jego przekonanie do NATO jest niepewne. Obronność
to dziedzina, w której możemy być uznani – z racji zarówno położenia, jak woli
walki i potencjału obronnego – za lidera europejskiego. Naszą piętą achillesową jest
przemysł obronny, którego słabość technologiczna nie może już dla nikogo być
tajemnicą. Dlatego wejście do europejskich konsorcjów zbrojeniowych też byłoby
korzystne. Klauzule solidarności obronnej są w traktatach Unii Europejskiej wręcz
silniejsze niż w traktacie waszyngtońskim, który stanowi podstawę NATO. Mogą one
być dla nas dodatkowymi gwarancjami, o ile zrozumiemy i zaakceptujemy, że UE ma
dwa strategiczne kierunki zagrożeń – wschodni i południowy. I pod warunkiem że UE
okaże się zdolna do stworzenia budżetu obronnego z prawdziwego zdarzenia, przyjęcia
wspólnych zasad użycia wojsk i większościowego trybu podejmowania decyzji.
Po trzecie, w polskim interesie jest to, aby UE stała się bardziej sterowna i bardziej
polityczna. Ci, którzy uważają, że możliwość szantażowania naszym wetem reszty
Unii to piękny instrument nacisku, powinni sobie wyobrazić, co się stanie z naszymi
postulatami, gdy inni zachowywać się będą podobnie. UE powinna odzyskać zdolność
do energicznych działań w tych dziedzinach, gdzie wszyscy jej obywatele na tym
korzystają, a wycofać się z tych dziedzin, gdzie władztwo państw narodowych nie
narusza zasad wolnego rynku czy wspólnych wartości. Silny polski głos powinien
wybrzmiewać nie tylko w Brukseli i Strasburgu, lecz także w stolicach państw
narodowych, gdzie nasi politycy powinni zabiegać o poparcie.
Czy będziemy do tego zdolni, zależy nie tylko od jakości naszej polityki zagranicznej,
lecz także od tego, który model patriotyzmu weźmie górę. Patriotyzm nie jest
proporcjonalny do wielkości kotwicy Polski Walczącej, wytatuowanej na czole, ani do
poziomu agresji w mediach społecznościowych z husarią w profilu, ani do entuzjazmu
wobec akurat rządzącej partii. Taki patriotyzm – sprowadzony do reagowania na
rzekome zagrożenie dla pierwotnej substancji etniczno-religijnej – będzie w Europie
budził zdumienie i odrazę, bo większość jej państw to dziś kraje wieloetniczne. Kraj
wywijający swoim nacjonalizmem jak maczugą nigdy nie będzie uznany przez innych
za partnera, a tym bardziej przywódcę, bo do takich relacji niezbędna jest nić zaufania,
a jak można ufać komuś, kto otwarcie mówi, że dba jedynie o własne wąskie interesy?
Polski nacjonalizm – w odróżnieniu od rosyjskiego czy niemieckiego – wywołuje
strach co najwyżej u turystów odwiedzających Polskę, nie wśród mocarstw. A skoro
nie możemy szacunku wymusić siłą, to powinniśmy go zdobyć inspiracją. Polska nie
może straszyć, więc niech zasila.
Wybić się na wielkość możemy nie na podstawie dumy z realnych czy urojonych
cierpień i zasług z przeszłości, lecz tylko dzięki szybszej od innych modernizacji.
Większość instytucji państwa polskiego nadal nie w pełni weszła w erę internetu, a co
dopiero myśleć o wyłaniającej się już epoce sztucznej inteligencji i biotechniki. Jeśli
forsowna, bezustanna modernizacja struktur i systemów technicznych – wzorem MSZ
w latach 2007–2014 – nie wejdzie do kultury organizacyjnej instytucji publicznych,
to grozi nam ponowne stanie się skansenem. Globalny wyścig o uzyskanie przewag
konkurencyjnych nigdy się nie kończy.
Wielkość możliwa jest nie wtedy, gdy naród zawęża swą tożsamość do jednego
szablonu, lecz gdy ta tożsamość jest atrakcyjna dla innych. Wielkość nie wynika ze skali
naszych błędów, lecz ze skuteczności w integrowaniu obcych ku wspólnym celom. Nie
przypadkiem wtedy, gdy byliśmy wielcy, większość naszych przywódców – których
sami wybieraliśmy – miała zagraniczne koneksje, a gdy skarleliśmy, zaczęliśmy tropić
odstępstwa od etnicznej czystości. Wielki kraj to ten, którego patriotyzm przyciąga
i inspiruje, a nie cenzuruje i odpycha. Kraj sukcesu z szansami na wielkość to kraj,
który w swoim tyglu kulturowym tworzy nową wartość, a nie ten, którego rozdarcie
wewnętrzne grozi wojną domową. Wielki kraj nie daje się zirytować byle zaczepką,
nie musi wytaczać najcięższych retorycznych dział wobec każdej ujmy. Poważny kraj
rozumie swoją wagę gatunkową i logikę swoich dziejów, wie, co mu wypada, a co nie.
U zagranicy budzi chęć naśladownictwa, a nie zakłopotanie.
Największa tragedia naszych dziejów – utrata państwa i wynikające z tego krwawe
próby jego odzyskania – była wynikiem tego, że nie powiódł się plan przyspieszonej
modernizacji w duchu europejskim, jakim była Konstytucja 3 maja. Skrajnie
upraszczając, oświeceniowy projekt przegrał, bo siły prące do przebudowy kraju na modłę
europejską okazały się słabsze niż koalicja polskich tradycjonalistów, zachowawczej
części polskiego Kościoła i zaborczych sąsiadów. Ci targowiczanie, którzy myśleli,
że bronią polskości przed zgubnymi wpływami bezbożnego Zachodu, pomylili się
równie tragicznie jak ci, którzy forsując modernizacyjny projekt, przecenili nasze
zdolności do jego obrony. Pospołu doprowadzili do katastrofy. Zamiast zmodernizować
państwo, straciliśmy je. Dziś stoimy przed podobnym wyborem ideowym – Europa czy
sarmatyzm, humanizm czy katolicyzm ojca Rydzyka, demokracja czy autorytaryzm,
cywilizacja łacińska czy bizantyjska. Nasz kraj jest przepołowiony ideowo i nie wiemy,
która tendencja przeważy. Jedno wiem: przekonanie dzisiejszych tradycjonalistów
o tym, że Zachód jest źródłem zgnilizny, a nie naszym wspólnym domem, jest nie
tylko kalką propagandy sowieckiej, lecz także nawiązaniem do zachowawczej ideologii
Targowicy. Ten film już widzieliśmy i wiemy, jak się kończy: pulę zgarnia Rosja,
a krwawą cenę płacą pokolenia Polaków. Na szczęście koniunktura międzynarodowa
jest dziś lepsza i nie jest jeszcze za późno.
Polska może trwale wybić się na nowoczesność, może zadomowić się w Europie
i może wygrywać. I nie potrzeba do tego nadludzkich wysiłków czy rewolucyjnych
mobilizacji. Wystarczy uczciwa analiza naszych niemałych atutów i chęć poprawy
niedociągnięć, rzetelna modernizacyjna praca i niepopełnianie większej liczby błędów
niż konkurencja. Aby Polska była lepsza, przede wszystkim Polacy powinni być
lepsi dla siebie nawzajem. Polska będzie lepsza niż inni wtedy, gdy będzie lepsza
niż dzisiaj.
Podziękowania

Książka ta naturalnie nie powstałaby, gdyby premier Donald Tusk nie powierzył
mi stanowiska ministra spraw zagranicznych. 22 września 2014 roku w sali im.
Jerzego Giedroycia w gmachu MSZ przekazałem urząd mojemu następcy, Grzegorzowi
Schetynie. Kilka dni później zostałem wybrany na marszałka Sejmu, drugą osobę
w państwie. Jednak serce zostawiłem w MSZ, czego wyrazem jest ta książka.
Wczesnymi krytykami książki byli rzecznicy MSZ z moich czasów, Piotr Paszkowski
i Marcin Bosacki, jak również Marek Michalewski. Celne uwagi zgłosili: Łukasz
Pawłowski, Paweł Wroński, Eugeniusz Smolar, Aleksandra Klimont, Agnieszka Bąk,
Igor Czernecki, Alexander Sikorski i Jarosław Bratkiewicz. Innych kolegów z MSZ –
wobec znanej mściwości „dobrej zmiany” – nie chcę dekonspirować.
Za wsparcie w jej pisaniu i przygotowaniu serdecznie dziękuję Maciejowi
Gablankowskiemu i ekipie wydawnictwa Znak Horyzont, Krzysztofowi Chabie
i Justynie Kukian.
Maria Strarz-Kańska jak zawsze profesjonalnie wynegocjowała umowę wydawniczą.
Ponadto, dziękuję wszystkim, z którymi wspólnie stawialiśmy czoła
wyzwaniom i pracowaliśmy na sukcesy. Serdecznie dziękuję sekretarzom stanu:
Janowi Borkowskiemu, Mikołajowi Dowgielewiczowi, Piotrowi Serafinowi. Dziękuję
wszystkim podsekretarzom stanu, którzy służyli w MSZ za mojej kadencji:
Grażynie Bernatowicz, Ryszardowi Schnepfowi, śp. Andrzejowi Kremerowi,
Przemysławowi Grudzińskiemu, Jackowi Najderowi, Pawłowi Wojciechowskiemu,
Maciejowi Szpunarowi, Henrykowi Litwinowi, Krzysztofowi Stanowskiemu,
Beacie Stelmach, Jerzemu Pomianowskiemu, Bogusławowi Winidowi, Katarzynie
Pełczyńskiej-Nałęcz, Januszowi Ciskowi, Arturowi Nowakowi-Farowi, Henryce
Mościckiej-Dendys, Katarzynie Kacperczyk, Leszkowi Soczewicy oraz Tomaszowi
Orłowskiemu. Szczególnie chciałbym podziękować dyrektorom generalnym: Rafałowi
Wiśniewskiemu, Jarosławowi Czubińskiemu i Mirosławowi Gajewskiemu.
Dziękuję dyrektorom sekretariatu ministra, którzy o każdej porze dnia
i nocy pilnowali spraw bezpośrednio mnie dotyczących: Tadeuszowi Chomickiemu,
Cezaremu Królowi, Tomaszowi Chłoniowi oraz Marcinowi Wilczkowi.Uważam, że
miałem najlepszych rzeczników w rządzie. Dlatego jeszcze raz dziękuję Piotrowi
Paszkowskiemu, Marcinowi Bosackiemu, no i MarcinowiWojciechowskiemu. Dzielnie
wspierał mnie gabinet polityczny: Michał Marcinkiewicz, Maya Rostowska, Christian
Davies, Aleksandra Klimont i Ewa Jerzykowska.
Szczególne podziękowania należą się osobom, które pracowały ze mną najbliżej,
nieocenionym paniom z sekretariatu osobistego: Małgorzacie Strazińskiej i Annie
Leszczyńskiej, które wytrzymały ze mną całe siedem lat.
Ekipom BOR dziękuję za skuteczną ochronę.
Ale najbardziej dziękuję żonie Annie, która jest moją muzą, krytykiem
i motywatorem Dziękuję i przepraszam: za ciągłe odbieranie telefonów i e-maili, za
weekendy oraz urlopy przerwane kryzysami międzynarodowymi i za wystawianie
naszej prywatności na wścibskość mediów.
Mówi się, że książki nie są nigdy skończone, a jedynie porzucone. Faktem jest,
że w miarę postępów dyplomacji mocarstwowej, czy to w Polsce, czy za oceanem,
wiele rzeczy, które wydawały się tak oczywiste, że niewarte wspomnienia, stają się
odkrywcze. Rezerwuję prawo do uzupełnień w ewentualnych kolejnych wydaniach.
Błędy, jak delegacja radziecka w znanym dowcipie, biorę na siebie.
Indeks osobowy

Abd al-Dżalil Mustafa


Abdullah Abdullah
Achmetow Rinat
Adamkus Valdas
Aigner Ilse
Al-Asad Baszszar
Aleksander Wielki, król Macedonii
Alvensleben Gustav von
Ałganow Władimir
Ananicz Andrzej
Ananicz Zofia
Anders Władysław
Applebaum Anne
Applebaum Elizabeth
Applebaum Harvey
Arabski Tomasz
Arminiusz (Herman)
Aronson Stanisław
Ash Timothy Garton
Ashe Victor
Ashton Catherine
Asmus Ron
Asselborn Jean
Augustin Krzysztof
Aung San Suu Kyi
Ažubalis Audronius

Baird John
Bajkara Husajn
Balcerowicz Leszek
Bałujewski Jurij
Bandera Stepan
Barroso José Manuel
Bartoszewski Władysław
Bąk Agnieszka
Băsescu Traian
Beck Józef
Begin Menachem
Bernatowicz Grażyna
Beyrle, dyplomata amerykański
Białacki Alaksandr
Biden Joe
Bielecki Jan Krzysztof
Bieńkowski Elżbieta
Bierecki Grzegorz
Bierut Bolesław
Bildt Carl
Bin Laden Osama
Birgin Clare
Bishop Julie
Bismarck Otto von
Blair Tony
Blitzer Wolf
Błasik Andrzej
Bocheński Aleksander
Bodin Jean
Bonino Emma
Borkowski Jan
Borusewicz Bogdan
Bosacki Marcin
Bratkiewicz Jarosław
Breżniew Leonid
Brok Elmar
Brosnan Pierce
Brown Gordon
Broz Tito Josip
Brylska Barbara
Brzeziński Ian
Brzeziński Mark
Brzeziński Mika
Brzeziński Zbigniew
Budzanowski Mikołaj
Burns William
Bush George H. W. (senior)
Bush George W. (junior)
Buzek Jerzy
Büdenbender Elke

Cameron David
Campbell Sol
Carr Bob
Carter Jimmy
Castro Raul
Ceauşescu Nicolae
Chan Ismael
Charpak Georges
Cheney Dick
Chłoń Tomasz
Chodorowicz Jacek
Chomicki Tadeusz
Chopin Fryderyk
Churchill John, książę Marlborough
Churchill Winston
Cieniuch Mieczysław
Cimoszewicz Włodzimierz
Cisek Janusz
Clemenceau Georges
Clinton Bill
Clinton Hillary
Crawford Charles
Cyceron
Cywińska Izabella
Czarkowski Robert
Czubiński Jarosław
Czyngis Chan, władca mongolski

Dalajlama XIV, przywódca tybetański


Daud Mohammad
Davies Christian
Davies Norman
Davutoğlu Ahmet
Deutsch Karl
Dębska Ewa
Diehl Jackson
Dirlewanger Oskar
Długosz Jan
Dmowski Roman
Dobriansky Paula
Dobrowolski Paweł
Dorn Ludwik
Dowgielewicz Mikołaj
Draczewski Leonid
Duda Andrzej
Dziekański Robert
Dzurinda Mikulaš
Dżemilew Mustafa

Elżbieta I, królowa Anglii


Ensor David

Fabius Laurent
Falkenberg August
Feinstein Lee
Fico Robert
Filip Mountbatten, książę Edynburga
Flournoy Michèle
Fotyga Anna
Franciszek, papież
Frattini Franco
Fredro Aleksander
Fried Daniel
Frum David
Füle Štefan

Gajewski Dariusz
Gajewski Mirosław
Gates Robert
Gągor Franciszek
Genscher Hans-Dietrich
Geremek Bronisław
German Anna
Gęsicka Grażyna
Ghani Aszraf
Giedroyc Jerzy
Gierek Edward
Giertych Roman
Gilowska Zyta
Giżyński Szymon
Gocłowski Tadeusz
Gomułka Władysław
Gorbaczow Michaił
Gosiewski Przemysław
Göring Hermann
Gracjan Baltazar
Grajewski Andrzej
Graś Paweł
Grudziński Przemysław
Grześkowiak Alicja
Gül Abdullah

Hadley Stephen
Hambura Stefan
Hani Chris
Harper Stephen
Harris David
Havel Václav
Hekmatjar Gulbuddin
Heusgen Christoph
Hill Chris
Hitler Adolf
Hobbes Thomas
Hoffmann Roald
Hojan, nauczycielka historii
Holland Agnieszka
Hoover Herbert
Höss Rudolf
Hrojsman Wołodymyr
Hryszczenko Kostiantyn
Hulewicz Joseph von
Hunia Maciej
Hurwicz Leonid

Ilves Toomas

Jaceniuk Arsenij
Jackson Michael
Jan III Sobieski, król Polski
Jan Paweł II, papież
Janiszewski Jerzy
Jankowski Jacek
Janowski Wojciech
Janukowycz Wiktor
Jaruga-Nowacka Izabela
Jaruzelski Wojciech
Jastrzębski Siergiej
Jechanurow Jurij
Jelcyn Borys
Jerzykowska Ewa
Juncker Jean-Claude
Jurasz Witold junior
Jurasz Witold senior
Juszczenko Wiktor

Kacperzyk Katarzyna
Kaczmarek Tomasz „Tomek”
Kaczyńska Maria
Kaczyński Jarosław
Kaczyński Lech
Kaddafi Muammar
Kadir Abdul
Kalemba Stanisław
Kalinin Michaił
Kaljulaid Kersti
Kamiński Mariusz
Kant Immanuel
Karol XII, król Szwecji
Karpiniuk Sebastian
Karski Jan
Karski Karol
Karzaj Hamid
Kasjanow Michaił
Katarzyna, księżna Cambridge
Kazana Mariusz
Kazimierz Wielki, król Polski
Kemal Mustafa
Kerry John
Khan Musa
Kieślowski Krzysztof
Kiprianu Markos
Kirkilas Gediminas
Kisielow Dimitrij
Kislak Siergiej
Klaus Václav
Klich Bogdan
Kliczko Witalij
Kliczko Władimir
Klimont Aleksandra
Kłodkowski Piotr
Kłymenko Ołeksandr
Kohl Helmut
Kołakowski Leszek
Komołowski Longin
Komorowski Bronisław
Kościuszko Tadeusz
Kouchner Bernard
Kowal Paweł
Kowalski Roman
Kozak Wołodymyr
Kozłowska Jolanta
Kożara Łeonid
Krauze Krzysztof
Krawczuk Łeonid
Kremer Andrzej
Król Cezary
Krzemień Edward
Kubilius Andrius
Kulczyk Jan
Kupiecki Robert
Kuryłowicz Stefan
Kurz Sebastian
Kwaśniewski Aleksander

Laar Mart
Lajčák Miroslav
Lambsdorff Alexander
Lang Maciej
Leancă Iurie
Lemkin Rafał
Lenin Włodzimierz
Lepper Andrzej
Leszczyńska Anna
Lewandowski Janusz
Lewandowski Robert
Lieberman Awigdor
Linkievicius Linas
Litwin Henryk
Liwni Cippora
Lizoń Władysław
Lonca Ryszard
Ludwik XV, król Francji

Ławrow Siergiej
Ławrynowycz Ołeksandr
Łukasiewicz Juliusz
Łukaszenka Alaksandr
Łukin Władimir
Łyżyczko Rusłana

Macierewicz Antoni
Maczek Stanisław
Magdziak-Miszewska Agnieszka
Mandela Nelson
Mannerheim Carl Gustaf
Mao Tse-tung
Marcinkiewicz Kazimierz
Marcinkiewicz Michał
Maria Leszczyńska, królowa Francji
Maria Stuart, królowa Szkocji
Martonyi János
Martynow Siergiej
Masiello Carmine
May Theresa
Mazowiecki Tadeusz
Mazur Wiesław
Mečiar Vladimir
Meller Stefan
Məmmədyarov Elmar
Merkel Angela
Michelson Albert
Michnik Adam
Mickiewicz Adam
Miedwiediew Dmitrij
Mieroszewski Juliusz
Mikojan Anastas
Mikulski Barbara
Miliband David
Miller Leszek
Misztal Bronisław
Mołotow Wiaczesław
Morawiecki Mateusz
Mościcka-Dendys Henryka
Mull Stephen

Najder Jacek
Najder Zdzisław
Nałęcz Rafaela
Napoleon I Bonaparte, cesarz Francuzów
Naruhito, książę japoński
Nieklajeu Uładzimir
Niemcow Borys
Niesiołowski Stefan
Nowak Jan Maria
Nowak-Far Artur
Nowak-Jeziorański Jan
Nowakowski Jerzy Marek

Obama Barack
Obama Michelle
Ockrent Christine
Ohryzko Wołodymyr
Okudżawa Bułat
Olbrychski Daniel
Olechowski Andrzej
Olins Wally
Olszewski Jan
Orłowski Tomasz
Orwell George
Ostachowicz Igor

Paderewski Ignacy Jan


Palikot Janusz
Parubija Andrij
Pastor Hélène
Paszkiewicz Kazimierz
Paszkiewicz Ludwik
Paszkowski Piotr
Pawlak Waldemar
Pełczyńska-Nałęcz Katarzyna
Peres Szimon
Petlura Symon
Pietruczuk Grzegorz
Pietrzak Rafał
Pietrzyk Edward
Pilecki Witold
Piłsudski Józef
Pinczuk Natalia
Pipes Daniel
Pipes Richard
Polański Kazimierz
Pomianowski Jerzy
Ponikiewski Jerzy
Ponikiewski Wojciech
Poroszenko Petro
Potoroczyn Paweł
Prasołow Ihor
Protasiewicz Jacek
Protasiuk Arkadiusz
Putin Władimir
Putra Krzysztof

Quanrud Pamela

Rabie Izydor Izaac


Raczyński Zdzisław
Radlicki Michał
Reagan Ronald
Reichstein Tadeusz
Religa Zbigniew
Reysowski Julian
Ribbentrop Joachim
Rice Condoleezza
Rodowicz-Czechowska Jadwiga
Rokita Jan Maria
Rokita Nelli
Rood John
Roosevelt Franklin Delano
Rosati Dariusz
Rostowska Maya
Rostowski Jacek
Rotblat Józef
Rotfeld Adam Daniel
Rozmarek Karol (Charles)
Rudd Kevin
Rumsfeld Donald
Rurarz Zdzisław
Rydz-Śmigły Edward
Rydzyk Tadeusz
Ryżkow Władimir

Saakaszwili Micheil
Salisbury Robert
Sarkozy Nicolas
Sawicka Beata
Sawicki Marek
Sayyaf Abdul Rasul
Schally Andrew
Schetyna Grzegorz
Schinkel Karl Friedrich
Schnepf Ryszard
Schröder Gerhard
Schudrich Michael
Schuman Robert
Schwarzenberg Karel
Sein Thein
Serafin Piotr
Severgnini Beppe
Siemoniak Tomasz
Sienkiewicz Henryk
Sikorski Radosław passim
Silva Fernanda
Singer Izaac Bashevis
Siwiec Natalia
Skłodowska-Curie Maria
Skolimowski Janusz
Skórzyńska Katarzyna
Skrzypkowiak Andy
Skubiszewski Krzysztof
Smolar Aleksander
Smolar Eugeniusz
Smoter Katarzyna
Sobecka Anna
Sobków Witold
Soczewica Leszek
Sokołowski Jaromir
Spasowski Romuald
Spyra Jarosław
Stalin Józef
Stanisław August Poniatowski, król Polski
Stanowski Krzysztof
Stańczak Piotr
Starzyk Jarosław
Stawicki Eduard
Steinbach Erika
Steinhoff Janusz
Steinmeier Frank-Walter
Stelmach Beata
Stevens Christopher
Stoczyńska Beata
Strazińska Małgorzata
Stroop Jürgen
Suchocka Hanna
Suchoński Adam
Sun Tsu
Szah Masud Ahmed
Szczerski Krzysztof
Szczygło Aleksander
Szekspir William
Szerepka Leszek
Szmajdziński Jerzy
Szonert-Binienda Maria
Szpilman Władysław
Szpunar Maciej
Szuszkiewicz Stanisław

Talaga Andrzej
Tarasiuk Borys
Tauscher Ellen
Thatcher Margaret
Thorning-Schmidt Helle
Tiahnybok Ołeh
Timmermans Frans
Tiso Jozef
Tkachew Aleksandr
Tombiński Jan
Torkunow Anatolij
Trump Donald
Truszkowski Ireneusz
Tukidydes
Tuomioja Erkki
Turowski Tomasz
Tusk Donald
Tusk Małgorzata
Tymoszenko Julia
Tyszkiewicz Andrzej

Urbański Andrzej
Ušackas Vygaudas

Vaitiekūnas Petras
Vondra Alexandr

Wajda Andrzej
Waluś Janusz
Wałęsa Lech
Warchałowski Jerzy
Warzecha Łukasz
Waszczykowski Witold
Weizsäcker Richard von
Wen Jiabao
Westerwelle Guido
Węgłowska Ilona
Wilczek Marcin
Wilhelm II Hohenzollern, cesarz niemiecki
Wilson Thomas Woodrow
Winid Bogusław
Wiśniewski Jakub
Wiśniewski Rafał
Władysław Warneńczyk, król Polski
Włodarczyk Wojciech
Wnuk Maciej
Wojciechowski Marcin
Wojciechowski Paweł
Wojna Beata
Wojtyła Karol, zob. Jan Paweł II
Wronecka Joanna
Wroński Paweł

Yang Jiechi

Zaleski August
Zamoyski Adam
Zanussi Krzysztof
Zapatero José Luis
Zaremba Piotr
Zarif Muhammad
Zdrojewski Bogdan
Zemke Janusz
Ziobro Zbigniew
Zondek Lech
Zuma Jacob

Žbogar Samuel

Żeligowski Lucjan
Żukow Gieorgij
Indeks geograficzny

Abchazja
Abu Ghurajb
Adelajda
Adżaria
Afganistan
Afryka
Afryka Północna
Aigun
Akron
Aleksiejewka
Ałma Ata
Ameryka Łacińska,
Ameryka Południowa
Ameryka Północna
Anglia
Angola
Ankara
Annapolis
Arabia Saudyjska
Arkansas
Armenia
Astana
Ateny
Auschwitz
Australia
Austria
Autonomia Palestyńska
Awinion
Azerbejdżan
Azja

Babilon
Bagdad
Baku
Bałkany
Bałtijsk (Piława)
Belgia
Bendery
Bengazi
Berdyczów
Berlin
Biała Góra
Białoruś
Birkenau
Birma
Bizancjum
Bled
Blenheim
Bliski Wschód
Bolesławiec
Bonn
Bośnia i Hercegowina
Brandenburgia
Bratysława
Brazylia
Brda
Bruksela
Brześć Litewski
Budapeszt
Buffalo
Bug
Bukareszt
Bułgaria
Butowo
Bydgoszcz

Canberra
Cancún
Cchinwali
Cesarstwo Rzymskie
Chalchyn gol
Chicago
Chile
Chiny
Chmielnicki
Chobielin
Chocim
Chorwacja
Cieśnina Kerczeńska
Cieśnina Piławska
Cypr
Czarnogóra
Czechosłowacja
Czechy
Częstochowa
Daleki Wschód
Damaszek
Dania
Dąbrowica
Dąbrówka Wielkopolska
Detmold
Dniepr
Dolomity
Donbas
Donieck
Dublin
Dubrownik
Duero (Douro)
Dunaj
Dyneburg
Dźwina
Dżakarta

Egipt
Elbląg
Estonia
Etiopia
Eurazja
Europa passim
Europa Środkowa
Europa Środkowo-Wschodnia
Europa Wschodnia
Europa Zachodnia

Falaise
Finlandia
Florencja
Francja

Galicja
Gallipoli
Gdańsk
Ghazni
Giżycko
Głogów
Gniezno
Gotlandia
Góra Kościuszki
Górna Adyga
Grecja
Grunwald
Gruzja
Gymnich

Hamburg
Hawaje
Hawana
Hel
Helsinki
Hendon
Herat
Hiszpania
Hluboká
Holandia
Honolulu
Indie
Indonezja
Irak
Iran
Irlandia
Irlandia Północna
Isfahan
Islamabad
Islandia
Iwangorod
Izrael

Jałta
Jamał
Japonia
Jedwabne
Johannesburg
Jordania
Jugosławia
Jurata

Kabul
Kair
Kamieniec Podolski
Kanada
Kanał Augustowski
Kanał Bydgoski
Kanał La Manche
Kandahar
Karaiby
Karlowe Wary
Katar
Katyń
Kaukaz
Kazachstan
Kcynia
Kibeho
Kigali
Kijów
Kioto
Kiszyniów
Kobryń
Kolonia
Kołyma
Konstantynopol, zob. Stambuł
Korea Południowa
Korea Północna
Korsyka
Kostaryka
Kraj Basków
Krajna
Kraków
Kreml, zob. Moskwa
Królewiec (Kaliningrad)
Krym
Księstwo Warszawskie
Kuba
Kurdystan

Laski
Leningrad zob. Petersburg
Libia
Lipsk
Litwa
Lizbona
Locarno
Lomé
Londyn
Los Angeles
Löcknitz
Luksemburg, państwo
Luksemburg, miasto
Lwów

Łaba
Łask
Łotwa
Łuck

Madryt
Majdan, zob. Kijów
Malbork
Malezja
Manchester
Mandżukuo
Mandżuria
Maputo
Mar del Plata
Maroko
Marrakesz
Maryland
Mazury
Mediolan
Meksyk
Men
Meżyhiria
Mikołajki
Mińsk
Mława
Mołdawia
Monachium
Monako
Mongolia
Montpellier
Morze Adriatyckie
Morze Bałtyckie
Morze Czarne
Morze Południowochińskie
Moskwa
Mozambik
Możejki

Naddniestrze
Nairobi
Nakło
Naltar
Namibia
Narwa
Naypyidaw
Niemiecka Republika Demokratyczna (NRD)
Niemcy
Nigeria
Norwegia
Nowa Południowa Walia
Nowa Zelandia
Nowogród Wielki
Noworosja
Nowy Jork

Ocean Atlantycki
Ocean Indyjski
Ocean Spokojny
Odra
Okręg Królewiecki
Oksford
Opole
Osetia Południowa
Oslo
Ostrołęka

Pahiatua
Pakistan
Palermo
Palestyna
Pandższer
Paryż
Pekin
Pensylwania
Peru
Petersburg
Phanmundzom
Pjongjang
Poczdam
Polinezja
Polska passim
Połtawa
Pomorze
Ponary
Poprad
Portugalia
Poznań
Praga
Prusy
Prusy Królewskie
Prusy Wschodnie
Pułtusk
Puszcza Białowieska

Rabat
Rangun
Rapallo
Redzikowo
Ren
Republika Federalna Niemiec, zob. Niemcy
Republika Południowej Afryki (RPA)
Rio de Janeiro
Rosja
Rwanda
Rzeczpospolita, zob. Polska
Rzeszów
Rzym

Samara
San Diego
Santa Fe
Schengen
Schönefeld
Senegal
Serbia
Sèvres
Sewastopol
Singapur
Slough
Słowacja
Słowenia
Smoleńsk
Sochaczew
Sopot
Sparta
Stambuł
Stany Zjednoczone Ameryki (USA)
Stare Kiejkuty
Stołpce
Strasburg
Strzelno
Syberia
Sycylia
Sydney
Syria
Syrta
Szczecin
Sztokholm
Szwajcaria
Szwecja

Śląsk
Śląsk Cieszyński
Świnoujście

Tajlandia
Tajwan
Tallin
Tanzania
Tarnów
Tbilisi
Teheran
Teksas
Tel Awiw
Tobruk
Togo
Tokio
Treblinka
Trypolis
Trzecia Rzesza zob. Niemcy
Tsinwali
Tunel Rokijski
Tunezja
Turcja
Tybet
Ukraina

Vancouver

Warmia
Warszawa
Waszyngton
Watykan
Wellington
Westerplatte
Węgry
Wiedeń
Wielka Brytania
Wielkie Księstwo Litewskie
Wietnam
Wilkes-Barre
Wilno
Winnica
Wiskule
Witebsk
Władykaukaz
Władywostok
Włochy
Wołyń
Wrocław

Zachodni Brzeg Jordanu


Zakopane
Zalew Wiślany
Zaolzie
Zatoka Pomorska
Zjednoczone Królestwo, zob. Wielka Brytania
Złoczów
Związek Radziecki (ZSRR)
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce
Krzysztof Dubiel

Redakcja
Maciej Gablankowski

Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba
Justyna Kukian

Wybór ilustracji
Ewelina Olaszek
Marta Hamera

Adiustacja
Witold Kowalczyk

Korekta
Agnieszka Mańko Aneta Iwan

Copyright © by Radosław Sikorski, 2018


© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2018

ISBN 978-83-240-4250-0

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
Spis treści
Okładka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1
Karta tytułowa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
Prolog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5
1. Misja do Kijowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
2. Minister . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37
3. Sztuka słowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65
4. Gra o Rosję . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97
5. Nasz amerykański sen. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 138
6. Na Zachód przez Niemcy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 178
7. Nasza Unia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 208
8. Bliska zagranica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 240
9. Polacy na świecie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 271
10. Ambasadorowie i konsulowie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 288
11. Polskę sławić. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 320
12. Polska w polityce globalnej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 344
13. Nowoczesna Służba Zagraniczna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 382
14. Polska może być lepsza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 413
Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 434
Indeks osobowy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 436
Indeks geograficzny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 455
Karta redakcyjna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 470

You might also like