Professional Documents
Culture Documents
CHANDLER
MÓWI CHANDLER
Obwolutę, okładkę
i kartę tytułową projektował
JAN BOKIEWICZ
ISBN 83-07-00746-1
CHANDLER śYWY
5
Ŝycia na samotność, w poczuciu frustracji dramatyzujący swoje własne losy.
Ale przy tym ów „bezrobotny pisarz powieści kryminalnych” dysponował
klasycznym wykształceniem, analitycznym i krytycznym umysłem, znajomo-
ścią świata, wiedzą językową i literacką, co sprawiało, Ŝe był doskonale
świadom swej sztuki i zorientowany w jej wartości i randze. „Nie sądzą —
powiadał z właściwą sobie autoironią — Ŝeby wykształcenie wyrządziło mi
powaŜniejszą szkodą”.* Z jednej strony więc prezentował nieco nonszalanc-
ki stosunek do literackiej kariery i uprawianego przez siebie gatunku, z dru-
giej jednak — on, który miał za sobą długie lata terminowania literackiego w
elitarnych pismach: poetyckiego, dziennikarskiego, krytycznego — bolał nad
zwyczajowym i w gruncie rzeczy bezrefleksyjnym pomniejszaniem walorów
powieści kryminalnych, traktowaniem ich, zawsze i bez wzglądu na jakość
pisarską, jako naleŜących do podrzędnego rodzaju piśmiennictwa. Pisał w
liście do Helgi Greene (25 maja 1957): „...Wziąć podrzędny gatunek literacki
i zrobić z niego coś na kształt autentycznej literatury jest samo w sobie pew-
nym osiągnięciem. Podobno — nie stwierdzam tego na podstawie własnych
informacji — setki pisarzy zarabiają dzisiaj jako tako na Ŝycie pisaniem po-
wieści kryminalnych, poniewaŜ ja sprawiłem, Ŝe gatunek ten zyskał uznanie,
a nawet ogólny szacunek”. W ten sposób podsumowywał dorobek swego
Ŝycia, które przeszło mu w wiecznej zwadzie z „głuchoniemymi” krytykami,
ograniczonymi agentami literackimi, wydawcami, plagiatorami i hollywoodz-
kimi kierownikami produkcji. Opinia, a w końcu i wybitni krytycy, przyznali
mu jednak rację — dziś Chandler uwaŜany jest za jednego z mistrzów
6
XX-wiecznej amerykańskiej literatury. Twórcy „czarnego kryminału” powołali
bowiem do Ŝycia gatunek, który odmienił nie tylko losy powieści sen-
sacyjnej; ich dokonania weszły na stałe do podświadomości amerykańskiej
kultury, a mówiąc to nie naleŜy myśleć wyłącznie o pop-kulturze. Natomiast
owa nieustanna zwada z krytykami, permanentny konflikt z „tresowanymi
fokami z bractwa literatów”, wyrobiły w Chandlerze — na podłoŜu przyro-
dzonej, irlandzkiej ciętości — zmysł riposty i polemiki, zgryźliwej anegdoty,
złośliwego sztychu. Stał się mistrzem stylowego wyzwiska i przewrotnej
repliki, co — jeśli doda się właściwy mu zawsze dar autoironii — przydaje
lekturze jego listów i „notatek” nieodpartego, specyficznego uroku.
KsiąŜka ta przedstawia więc Raymonda Chandlera — zarówno jako
człowieka, jak i pisarza — bezpośrednio, i na pewno lepiej, niŜ mógłby to
uczynić jakikolwiek interpretator. A dzieje się tak pomimo — o moŜe właśnie
dzięki? — widocznych zahamowań i zatajeń autora, który jak święconej
wody unika wylewności i mazgajowatego ekshibicjonizmu, ma widoczną nie-
chęć do jawnego egotyzmu, bywa powściągliwy w eksploatowaniu własnych
emocji. Jest to zatem „autoportret” nieskłamany i szczery — nawet dla po-
stronnego widza. A jeśli do tego dodamy, Ŝe podstawowy zrąb twórczości
prozatorskiej Chandlera jest juŜ czytelnikowi polskiemu znany z przekładów,
pozostaje raczej tylko objaśnienie szerszego tła, na którym ona się rozgry-
wała, wyjaśnienie jej roli i miejsca w ciągu pewnych zdarzeń literackich,
gdyŜ w związku z tą kwestią mogą występować pewne niedomówienia i
wątpliwości, wynikające m.in. z róŜnej od naszej tradycji kulturowej, w jakiej
„czarna powieść kryminalna” się narodziła.
7
2
8
sterylnym, wyzbytym trosk, konfliktów i dylematów, trapiących zwykłych
ludzi. Ten rodzaj powieści „szaradowej”, opartej na wyspekulowanej, wirtu-
ozerskiej konstrukcji, na Ŝelaznych, logicznych regułach akcji, rozgrywającej
się w świecie literackiej konwencji słabo korespondującej z realiami Ŝycia —
autorzy amerykańscy zastąpili drobiazgową obserwacją tła, nasycili Ŝywio-
łem i wigorem Ŝycia, prawdziwymi ludzkimi odruchami. Dramat z przestrzeni
zamkniętej i społecznie pustej wyprowadzili na ulicę, porzucili logiczne regu-
ły dla prawdy o masowym i zdemokratyzowanym społeczeństwie, w którym
zdemokratyzowała się takŜe i zbrodnia. Jak się wyraził Roger Caillois, „od-
wrócili powieść kryminalną od jej intelektualnego powołania”, manewrując w
stronę powieści obyczajowo-społecznej, w której prawa społeczne zastąpiły
nieuchronnie prawa konwencji. „Czarny kryminał” narodził się z buntu, z
odrzucenia dedukcji na rzecz indukcji: wnioskowania od szczegółu do ogółu,
od skutków do przyczyn.
Właśnie przyczyny, które spowodowały, Ŝe — jak pisał Chandler —
„śmierć stała się jak gdyby monetą obiegową naszej cywilizacji”, stały się
przedmiotem analizy. Istniał świat zorganizowanej zbrodni, na zapleczu
którego krył się wielki biznes, ale istniało takŜe coś więcej, swoiste rozdwo-
jenie między normami społecznymi, moralnymi i prawnymi a Ŝyciową ko-
niecznością, musem przetrwania i bytowania. Ten stan rozdwojenia był
wówczas powszechny i kształtował sytuację społecznego zagroŜenia, wojny
kaŜdego przeciw wszystkim i wszystkich przeciw kaŜdemu. Stosunki mię-
dzyludzkie zostały więc zdominowane przez nieufność, podejrzliwość, nie-
dowierzanie. Na dodatek gwałtom w amerykańskich metropoliach przeciw-
stawiała się skorumpowana policja i nieruchawy aparat sprawiedliwości,
zatem, co mogło chronić jednostkę? Skoro zachowania gangsterów nie
róŜniły się od zachowań polityków, policji i biznesmenów, skoro w świecie
9
tym triumfy zbierała i świecka przemoc z premedytacją wspierana przez
pieniądz, to moŜna było temu przeciwstawić juŜ tylko prywatną uczciwość
jednostki. I Chandler pisał: „Interesował mnie ten dziwny, skomplikowany
świat, w którym Ŝyjemy, interesowało mnie, dlaczego człowiek, który usiłuje
być uczciwy, wygląda w końcu jak ktoś czułostkowy albo po prostu głupi”.
Dokonując analizy społecznej świata, w którym zbrodnia stała się sposo-
bem bycia, twórcy „czarnego kryminału” musieli zrezygnować z postaci de-
tektywa „typu Sherlock Holmes” (skupionego na tym kto i jak popełnił zbrod-
nią, dociekającego motywów- i zadającego sobie pytanie: dlaczego?), przy-
chodzącego z zewnątrz do świata przestępstwa, na rzecz kogoś, kto jest
zanurzony w nim po uszy. I znaleźli go! Stał się nim prywatny detektyw,
człowiek zajmujący się działalnością na pozór mało powaŜną i nie zawsze
chwalebną, ale uczciwy i przez swoją zwyczajność budzący sympatię czy-
telnika. I tak, juŜ w powieściach Hammetta zwykła osoba, prywatny detek-
tyw, wytacza społeczeństwu swoisty proces. Prywatny detektyw to bowiem
swego rodzaju powołanie do uczciwej walki i Jednocześnie rodzaj moralne-
go stosunku do otaczającej rzeczywistości. To coś więcej niŜ samotne wy-
zwanie i coś więcej niŜ funkcja — to rodzaj władzy sądzenia.-
Kulturalni, dobroduszni detektywi-amatorzy ze starych powieści wygląda-
liby w świecie „czarnego kryminału” jak papierowe marionetki. Zastąpił ich
człowiek czynu, dysponujący odpowiednią wytrzymałością psychiczną i
fizyczną, by stanąć do gry w świecie moralnej i psychologicznej niepewno-
ści. Tamci występowali zawsze w sposób jednoznaczny w obronie prawa,
teraz detektyw działając stale ocierał się o granicę nielegalności, gdyŜ roz-
róŜnienia między „moralnym” i „niemoralnym” zostały zatarte. W tej dwu-
znaczności moralnej „czarnego kryminału” było jednak coś ze szczerości, z
10
odwagi społecznej obserwacji, choćby nawet słuszny poniekąd był zarzut o
pewne j. manierze i pewnej chorobliwości w stosunku do tematu.
Zresztą pozycją, jaką zajął detektyw prywatny w tym rodzaju powieści,
doskonale opisał sam Chandler w „Skromnej sztuce pisania powieści krymi-
nalnych”: „We wszystkim, co moŜna nazwać sztuką, jest pewien element
odkupienia (...) nędznymi uliczkami musi chodzić ktoś, kto sam nie jest
nędznikiem, ktoś, kto nie jest ani zdemoralizowany, ani tchórzliwy. (...) To
on jest bohaterem, on jest wszystkim. Musi być człowiekiem pełnym, czło-
wiekiem przeciętnym, a jednak niezwykłym. Musi być — jeśli uŜyć wy-
świechtanego wyraŜenia — człowiekiem honoru, z instynktu, nieuchronnie,
wcale o tym nie myśląc, a juŜ z pewnością nie mówiąc. Musi być najlepszym
człowiekiem w swoim świecie i dość dobrym dla kaŜdego świata. Nie ob-
chodzi mnie jego Ŝycie osobiste. (...) JeŜeli jest człowiekiem honoru w jednej
dziedzinie Ŝycia, jest nim we wszystkich innych.
Jest stosunkowo ubogi, w przeciwnym razie nie byłby w ogóle detekty-
wem. Jest prostym człowiekiem, w przeciwnym razie nie mógłby mieć do
czynienia z prostymi ludźmi. Zna się na ludziach, w przeciwnym razie nie
nadawałby się do swojego zawodu. Nie weźmie niczyich pieniędzy nie-
uczciwie, nie zniesie niczyjego zuchwalstwa i zachowując spokój potrafi
właściwie na zuchwalstwo odpowiedzieć. Jest człowiekiem samotnym i
dumny, jest z tego, Ŝe moŜna go traktować tylko jako człowieka dumnego
albo Ŝałować ogromnie, Ŝe się z nim w ogóle spotkało. Mówi tak, jak ludzie
jego czasów, to znaczy szorstko, ale dowcipnie, z poczuciem groteski, gar-
dząc blagą i małostkowością.
Powieść jest przygodą takiego człowieka w poszukiwaniu ukrytej prawdy
i nie byłaby to przygoda, gdyby nie przydarzyła się temu, kto ma Ŝyłkę do
przygód.
11
Jego ostrość widzenia jest zdumiewająca, ale wymaga jej świat, w któ-
rym Ŝyje. Gdyby było pod dostatkiem ludzi takich jak on, świat byłby miej-
scem, w którym moŜna by Ŝyć bezpiecznie, a zarazem miejscem dość cie-
kawym, aby Ŝyć w nim było warto”.
Innowacją stanowiło więc włączenie dramatu świadomości narratora —
detektywa do dziejącej się akcji sensacyjnej. Typowa, dotychczasowa po-
wieść detektywna oparta była na zasadzie skonwencjonalizowanej gry mię-
dzy czytelnikiem a autorem, w której postaci miały rozdane z góry określone
role do wypełnienia, zagadka w finale się klarowała, wszystko stawało się
jasne i przejrzyste, liczyło się tylko mistrzostwo pisarza w gmatwaniu fabu-
larnych nici. Teraz prywatny detektyw włączał swoje doświadczenie egzy-
stencjalne w tok zdarzeń, domysłów i hipotez, a rozwiązanie stawało się
zgodne nie tylko z jego, rodzącymi się w mozole fizycznym, przewidywa-
niami, ale wręcz z jego przekonaniami na temat egzystencji, natury ludzkiej i
Ŝycia społecznego.
12
Detektyw prywatny stanowił więc swoistą projekcję romantycznego „ego”
autora i, podobnie jak on, zawiódł się na świecie, który był niezgodny z jego
wraŜliwością. Marlowe w gruncie rzeczy najbliŜszy był zasad purytańskich:
lojalny w stosunku do klientów, cięŜko harujący, bardziej interesował się
sprawiedliwością niŜ własnym bezpieczeństwem i zarobkiem. Był nie-
przekupny i czuł w sobie rodzaj powołania. Skazany na siebie odnajdywał w
świecie sprzeczność i dwuznaczności, ale nie tylko tolerował je z godnością,
ale jeszcze jakby czuł z. tego powodu nieszkodliwą przyjemność. Sprzecz-
ność naleŜy do świata, więc trzeba zachować wobec niej dystans. Marlowe
jest od początku do końca świadomy, iŜ działa w świecie racji problema-
tycznych, a ostoi w sądzeniu musi szukać w samym sobie. Ma bowiem po-
czucie wartości i niezaleŜności, współpracuje z policją na tyle, na ile mu to
wygodne; wie, iŜ moŜe gwizdać na prawo i przepisy, ale tylko dopóty, dopó-
ki okazuje się inteligentniejszy od policji i potrafi wskazać przestępcę. Wie,
jak brutalna potrafi być policja, swoiste państwo w państwie, Ŝyjące poza
prawem. Obowiązuje go więc dyskrecja wobec klientów, która jest dlań -
świętością, jak dla adwokata czy księdza. Licencja prywatnego detektywa,
przynaleŜność do kasty „cięŜkiego fachu”, w którym stale jest się na słuŜbie,
stale ryzykuje śmiercią buszując w okolicach zbrodni, zobowiązuje do za-
wodowej odpowiedzialności i solidarności. I Marlowe słowa dotrzymuje.
Na pierwszy rzut oka bowiem zbiera on cięgi od wszystkich: od gangste-
rów, klientów i policji. Ma tego pełną świadomość: „kłopoty — powiada — to
moja specjalność” i jeszcze: „moim światem jest zbrodnia” (tak zresztą
brzmią tytuły dwóch opowiadań Chandlera). Ten węszyciel publiczny, ła-
pacz spraw ciemnych i sprawek podejrzanych, jest zaleŜny od innych: „ro-
bię, co mi kaŜą”, i skazany na wścibstwo. A przy tym uciąŜliwe i mało
13
efektywne zajęcie nie zapewnia mu odpowiedniego statusu. Marlowe jest
więc po trosze półpolicjantem, antybohaterem, półgangsterem. Ma w spo-
łeczeństwie miejsce niezaleŜne, ale zdany jest wyłącznie na własne siły;
działa więc w pewnym sensie poza instytucjami społecznymi, gdyŜ wobec
nich musi się mieć stale na baczności. Pracując pośród nie przez siebie
stworzonych reguł gry, reprezentuje tylko własne interesy; fakt ten określa
rodzaj jego nieprzystosowania. Przebiegły gracz, wiedzący duŜo o naturze
ludzkiej, nie daje się nigdy wyprowadzić z równowagi. Twardy, ironiczny,
oschły — swoje sentymenty wyjawia w szczególny, obojętny sposób; nie
odwzajemnia stanów emocjonalnych, gdyŜ wie, jak się je wykorzystuje. Jest
tedy zawsze czujny i napięty. Przystępny dla kobiet, ma do nich stosunek
ironiczno-wyrozumiały i nie ceregieli się z uczuciami. Wykazuje zawsze
zadziwiającą odporność fizyczną i psychiczną, nie cofa się przed niczym,
bezwzględny w wyrównywaniu rachunków, niekiedy musi uŜyć pięści i re-
wolweru. Taki jedynie moŜe działać w świecie, gdzie wyjęcie pistoletu z
kieszeni to jak wyjęcie chusteczki do nosa; gdzie wokół słychać o nar-
kotykach, perwersjach seksualnych i sadystycznych torturach; gdzie kaŜdy
sposób wzbogacenia uwaŜa się za dobry. Jego zawodowa taktyka prowa-
dzić ma do odkrycia choćby cząstkowej prawdy, dlatego „chodzi za ludźmi”,
przyjmuje upokorzenia, więcej, sponiewierany i zmęczony dochodzi do niej,
gdyŜ wykazuje zdumiewającą zdolność przetrwania i umiejętność wywinię-
cia się z kaŜdej opresji. Zaniedbany, popijający, swobodny w manierach,
nonszalancki i ironiczny Marlowe jest bowiem wyrazicielem swoistego sto-
icyzmu, zaprawionego po amerykańsku. Zimny prysznic doświadczeń nie
dotyka go, poniewaŜ on Ŝyje po to, Ŝeby „prać czyjeś brudy”. Jest szybszy
od policji — to jego siła, doprowadzić sprawę do końca — kategoryczny
nakaz. Po rozegraniu gry wraca do swego biura, z którego wychodzi tylko
14
dla zdobycia dolarów potrzebnych na Ŝycie i picie. Nie jest supermanem i od
innych róŜni się tym tylko Ŝe osiąga cel wbrew piętrzącym się przeciwno-
ściom losu, dzięki sile swego charakteru.
Czystość jego wewnętrznej motywacji nie podlega więc dyskusji: stanowi
ją tęsknota za sprawiedliwością, podszyta wraŜliwością, a niekiedy wręcz
sentymentalizmem. Marlowe wierzy bowiem w racje wyŜsze, choć nie daje
tego po sobie poznać. „WciąŜ jeszcze — powiada — nie lubię zabijania
ludzi”.
I to jest istotne stwierdzenie, gdyŜ zarówno Chandler jak i Hammett na-
dają powieści kryminalnej sens polityczny: rzucają podejrzenie na ideologię
społeczeństwa, w którym Ŝyją. Jeden z krytyków twierdzi, Ŝe prototypem
prywatnego detektywa był Hamlet: on równieŜ miał świadomość, Ŝe zbrod-
nia, z którą się styka, ma źródło w zgniliźnie stosunków politycznych, w ich
brutalnych sprzecznościach.
15
Proza Chandlera jest rygorystycznie przedmiotowa, idzie tu o prezenta-
cją, ukazywanie świata, a nie jego moralną oceną. Wiedza „powieści czar-
nej” to wiedza o faktach, stąd jej rzeczowa obojętność opisowa, dyscyplina,
precyzja i zainteresowanie dla obserwowanego detalu; stąd teŜ jej za-
wieszenie sądu, brak od autorskiego komentarza i minimalna ilość przy-
miotników. W narracji mamy więc do czynienia z tym, co nazwano „pierw-
szeństwem opisu przed obserwatorem”. Chandler, z precyzją równą He-
mingwayowi, niczym kamerą śledzi ruchy, zachowania, gesty ludzkie,
wkomponowane w scenerią Kalifornii (w tle jego powieści znajdujemy za-
zwyczaj bogate dzielnice Los Angeles, Beverly Hills i Bel Air. Nieco non-
szalanckie mistrzostwo tego pisarza wywiera więc piętno na narracji, wyko-
rzystującej swoistą kombinację goryczy i ironii, cyniczno-przewrotny pod-
tekst, wyraźne elementy burleski. Chandler jest mistrzem sarkastycznego
aforyzmu, a jego język jest pełen dowcipu, którego istotę stanowi zaskaku-
jące porównanie, niespodziewana metafora i przesadnia. Bogactwo tropów
stylistycznych, czysto poetycka umiejętność zaskoczenia słowem jak obra-
zem, metaforą stwarza jedyny w swoim rodzaju styl narracji, którego tła
naprawdę nikomu nie udało się podrobić.
16
Nie łagodził i nie uspokajał jak tradycyjna powieść detektywna, w której
niegodziwość wykryta była zasądzona i wszystko wracało do normy), ale
działał jako środek pobudzający, zalecał kurację wstrząsową. Prywatny
detektyw to nie był człowiek samotny, w zaciszu domowym rozwiązujący
przestępcze łamigłówki. On był zepchnięty na pozycje outsidera przez spo-
łeczeństwo, dlatego znieprawionemu światu przeciwstawiał moralność wła-
sną. Philip Marlowe to nowoczesny Syzyf, a jego działania o tyle były nie-
skuteczne, Ŝe zawsze pozostawał nie rozwiązany jakiś waŜny problem spo-
łeczny.
„Czarny kryminał” przeŜył swój wspaniały okres w latach 30-tych i 40-
tych. Zmieniało się jednak społeczeństwo, zmieniały się formy przemocy.
PrzeŜyła się kreacja prywatnego detektywa, jedynego obrońcy słabszych i
sprawiedliwości. Klasycy „czarnego kryminału” złamali pióro. Ich miejsce
zajęli autorzy pośledniejsi, którzy na powrót sprowadzili powieść kryminalną
do czasów, kiedy jeszcze nie wiedziała, czym moŜe być.
Krzysztof Mętrak
KALENDARIUM
19
(Ohio), zanim poznała Chandlera, była juŜ dwa razy zamęŜna. Drugi jej
rozwód został uprawomocniony w 1920 roku.
1919—32 Chandler próbuje róŜnych zawodów, w końcu poświęca się
finansom. Zostaje członkiem zarządu kilku spółek naftowych, ale podczas
kryzysu traci pracę.
1933 Pierwsze opowiadanie, Blackmailers Don’t Shoot, zamieszczo-
ne w piśmie „Black Mask”.
1939 Opowiadania: „Świadek oskarŜenia” i Smart-Aleck Kill za-
mieszczone w „Black Mask”.
1935 Opowiadania: „Złote rybki”, Guns at Cyrano, The Man Who
Liked Dogs*, The Curtain* zamieszczone w „Black Mask”. Opowiadanie
Pick-Up on Noon Street, pierwotny tytuł — Noon Street Nemesis — uka-
zało się w tygodniku „Detective Fiction Weekly”.
1937 Opowiadanie Try the Girl* zamieszczone w „Black Mask”. W
miesięczniku „Dime Detective Monthly” ukazało się Mandarin’s Jade*.
1938 Opowiadania: „Gorący wiatr”, The King in Yellow i Bay City
Blues* opublikowane w miesięczniku „Dime Detective Monthly”.
1939 Pierwsza powieść Chandlera, „Wielki sen”, wydana przez Al-
freda A. Knopfa w Stanach Zjednoczonych i Hamisha Hamiltona w Lon-
dynie.
W tym samym roku w miesięczniku „Dime Detective Monthly” ukazują
się opowiadania: Pearls Are a Nuisance, „Kłopoty to moja specjalność” i
„Tajemnica jeziora”*. W piśmie „Saturday Evening Post” opowiadanie I’ll
Be Waiting. W amerykańskim czasopiśmie „Unknown” opowiadanie
fantastyczne The Bronze Door.
1940 Powieść „śegnaj, laleczko” wydana przez Knopfa i Hamisha
Hamiltona.
1941 Opowiadanie No Crime in the Mountains* ogłoszone w „Detec-
tive Story Monthly”.
1942 Powieść „Wysokie okno” wydana przez Knopfa. „śegnaj, la-
leczko” wykorzystana jako kanwa do filmu The Falcon Takes Oyer (nakrę-
cony przez wytwórnię R.K.O).
1943 Chandler jedzie do Hollywood, Ŝeby pracować w wytwórni Pa-
ramount. „Wysokie okno”, powieść wydana przez Hamisha Hamiltona.
Powieść „Tajemnica jeziora” wydana przez Knopfa.
1944 Scenariusze filmowę dla wytwórni Paramount: „Podwójne
ubezpieczenie” — wespół z Billy Wilderem i And Now Tomorrow —
wespół z Frankiem Partosem. „Tajemnica jeziora” wydana przez Hamisha
Hamiltona. W miesięczniku „The Atlantic Monthly” esej The Simple Art
of Murder („Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych”).
1945 Artykuł Writers in Hollywood („O pisarzach w Hollywood”)
zamieszczony w „The Atlantic Monthly”. Scenariusz The Unseen (wespół
z Hagerem Wildem) dla Paramount. „śegnaj, laleczko” wykorzystana jako
kanwa do filmu Murder, My Sweet (wytwórnia R.K.O.).
1946 Scenariusz dla Paramount The Blue Dahlia (nie będący adapta-
cją Ŝadnego z opowiadań ani powieści). Wytwórnia Warner Bross nakręca
film oparty na powieści „Wielki sen”.
1947 Powieść „Wysokie okno” sfilmowana pt.Brasher Doubloon
21
przez wytwórnię Twentieth Century Fox. Wytwórnia Metro Goldwyn
Mayer filmuje powieść „Tajemnica jeziora” (tytuł filmu „Pani jeziora”).
1948 Artykuł Oscar Night in Hollywood zamieszczony w „The Atlan-
tic Monthly”.
1949 Powieść „Siostrzyczka” wydana przez Houghtona Mifflina i
Hamisha Hamiltona.
1950 Zbiór opowiadań i jeden esej „Skromna sztuka pisania powieści
kryminalnych” wydane przez Houghtona Mifflina i Hamisha Hamiltona.
Zbiór opowiadań pod tytułem „Kłopoty to moja specjalność” wydany
przez Penguin Books. Scenariusz „Nieznajomi w pociągu” napisany we-
spół z Czenzi Ormonde dla wytwórni Warners (nakręcony w 1951 roku).
1951 Opowiadanie fantastyczne Professor Bingo’s Snuff ogłoszone w
Stanach Zjednoczonych w piśmie „Park East Magazine” i w Londynie w
piśmie „Go”. Zbiór opowiadań „Kłopoty to moja specjalność” wydany
przez Houghtona Mifflina. Chandler pisze opowiadanie „Dwoje pisarzy”
(A Couple of Writers, pierwszy raz opublikowane w niniejszej ksiąŜce).
1952 Artykuł „Dziesięć procent Ŝycia” zamieszczony w „The Atlantic
Monthly”.
1953 Powieść „Długie poŜegnanie” wydana przez Houghtona Miffli-
na i Hamisha Hamiltona.
1954 12 grudnia umiera Ŝona Chandlera, Cissy.
Do Hamisha Hamiltona 1
10 listopada 1950 r.
Do Charlesa W. Mortona 1
20 listopada 1944 r.
25
wniane chodniki, brudne jezdnie, panujący skwar, świetliki, patyczki i
mnóstwo dziwnych owadów, pamiętam jesienią zbiór dzikich winogron na
wino, pamiętam martwe sztuki bydła, a czasem teŜ trupa ludzkiego nie-
sionego prądem błotnistej rzeki, pamiętam stojący za domem uroczy szale-
cik z trzema otworami. Pamiętam równieŜ fotele na biegunach stojące rzę-
dem na chodniku przed hotelem i wszystko dookoła zaplute tytoniem do
Ŝucia. I pamiętam teŜ próbną jazdę wagonu pocztowego z urządzeniem,
które pozwalało zabierać przesyłki bez zatrzymywania się. To urządzenie
wynalazł mój wuj, ale potem ktoś wynalazł lepsze i wuj nie zarobił ani
centa.
Potem wyjechałem do Anglii i przez szereg lat karmiono mnie wyłącz-
nie łaciną i greką, tak jak i Ciebie... Nie sądzę, Ŝeby wykształcenie wyrzą-
dziło mi powaŜniejszą szkodę.
1 Jeden z redaktorów miesięcznika „The Atlantic Monthly”.
Do Leroya A. Wrighta 1
31 marca 1957 r.
26
1 Radca prawny Chandlera, wspólnik kancelarii Glenn i Wright w San Diego (Kali-
fornia).
2 Babka Chandlera mieszkała w Londynie, w dzielnicy Norwood, wraz ze swoją
córką Ethel.
Do Charlesa W. Mortona
1 stycznia 1945 r.
Do Hamisha Hamiltona
15 lipca 1954 r.
27
pięć złotowłosych córek bez posagu i nie było słuŜącej. Przeto spotykały
ich stale haniebne upokorzenia, musieli bowiem sami otwierać własne
drzwi frontowe.
Do Wesleya Hartleya 1
11 listopada 1957 r.
28
NOTKA NAPISANA PRZEZ CHANDLERA
DO „SUPLEMENTU PISARZY XX WIEKU”
W szkole nie zdradzałem Ŝadnych szczególnych zdolności literackich.
Pierwszy wiersz napisałem pewnej niedzieli w łazience, mając dziewiętna-
ście lat. Został opublikowany w „Chambers’ Journal”. Na szczęście nie
posiadam numeru tego pisma. Mówiąc szczerze miałem wszelkie dane,
Ŝeby stać się niezłym drugorzędnym poetą, ale to nic nie znaczy, poniewaŜ
mam ten typ umysłowości, Ŝe mogę być niezły drugorzędny w kaŜdej dzie-
dzinie, i to bez specjalnego wysiłku.
Do Leroya A. Wrighta
31 marca 1957 r.
...Kiedy miałem osiemnaście lat moja matka i mój bogaty, lecz apodyk-
tyczny wuj uznali, Ŝe powinienem zdać egzamin do Administracji Pań-
stwowej... Chciałem zostać pisarzem, ale wiedziałem, Ŝe wuj Irlandczyk
nigdy się na to nie zgodzi. Sądziłem, Ŝe krótki dzień pracy urzędnika pań-
stwowego pozwoli mi zająć się na boku pisaniem. Zdałem egzamin jako
trzeci w grupie około sześciuset kandydatów. Podjąłem pracę w Admi-
nistracji, ale stwierdziłem, Ŝe nie będę mógł pisać, i po pół roku rzuciłem
posadę. Była to istna bomba — pewno nikt się dotychczas na nic podobne-
go nie zdobył. Wuj szalał z wściekłości. Ukryłem się więc w Bloomsbury,
Ŝyłem z nędznych groszy i pisywałem do cotygodniowego elitarnego prze-
glądu literackiego1, jak równieŜ do „The Westminster Gazette”2, którą
zaliczam do najlepszych bodaj gazet popołudniowych wszechczasów. Mi-
mo to tylko ledwo-ledwo zarabiałem na Ŝycie.
1 „The Academy”.
2 Chandler pisywał takŜe do „The Spectator”.
29
Do Hamisha Hamiltona
kwiecień 1949 r.
30
Do Hamisha Hamiltona
11 grudnia 1950 r.
31
innego, bardziej znanego Vizetelly’ego — tego, co wydał w Nowym Jorku
angielski przekład „Pani Bovary” i miał potem sporo przykrości, bo oskar-
Ŝono go o rozpowszechnianie pornografii.
Poznałem w tej redakcji równieŜ wysokiego, brodatego męŜczyznę ze
smutnymi oczami, Richarda Middletona, o którym moŜe słyszałeś. Wkrót-
ce potem popełnił w Antwerpii samobójstwo, jak sądzę, z rozpaczy. Wy-
padek ten wywarł na mnie przygnębiające wraŜenie, poniewaŜ Middleton
obdarzony był wielkim talentem, któremu nie miałem nadziei nigdy do-
równać, skoro zaś tak mu się nie powiodło, doszedłem do wniosku, Ŝe ja w
ogóle nie mam Ŝadnych szans. Oczywiście wówczas, tak jak i dzisiaj, byli
znani i dobrzy pisarze, pisywali równieŜ inteligentni młodzi ludzie, którzy
zarabiali na Ŝycie współpracując z licznymi tygodnikami literackimi i dzia-
łami kulturalnymi dzienników. Ale większość miała inne jeszcze dochody
albo pracę, przede wszystkim w Administracji Państwowej. Ja z całą pew-
nością nie naleŜałem do tej grupy inteligentnych młodych ludzi. Wcale teŜ
nie byłem szczęśliwym młodym człowiekiem. Miałem bardzo mało pie-
niędzy, chociaŜ nie brakowało ich w mojej rodzinie. Wychowywałem się w
Anglii, i wszyscy moi kuzyni byli Anglikami mieszkającymi w Anglii albo
w koloniach angielskich. Ja nie czułem się Anglikiem, nie czułem się teŜ
Amerykaninem. Ale oburzało mnie wynikające ze snobizmu i ignorancji
krytykowanie Amerykanów, tak powszechne w tamtych czasach.
Podczas pobytu w ParyŜu spotkałem wielu Amerykanów, w większości
byli pełni wigoru i radości Ŝycia, potrafili bawić się doskonale w okolicz-
nościach, w których przeciętny Anglik byłby zgorszony lub nudziłby się
śmiertelnie. Ale mnie nic z nimi nie łączyło. Nawet nie mówiłem ich języ-
kiem. Właściwie to nie miałem ojczyzny... MoŜe powinienem był miesz-
kać w ParyŜu, chociaŜ nigdy nie lubiłem specjalnie Francuzów.
32
Ale niekonieczne trzeba lubić Francuzów, Ŝeby czuć się dobrze w Pa-
ryŜu. Zresztą kilku moŜna przecieŜ polubić. Z drugiej strony bardzo lubi-
łem Niemców, to znaczy- tych z południa. Ale nie mogłem zamieszkać w
Niemczech, skoro było publiczną i powszechnie dyskutowaną tajemnicą,
Ŝe lada dzień będziemy z Niemcami prowadzili wojnę...
Do Leroya A. Wrighta
31 marca 1957 r.
Do Hamisha Hamiltona
10 listopada 1950 r.
33
Bardzo nie lubiłem interesów, ale mimo to zostałem w końcu członkiem
zarządu sześciu niezaleŜnych spółek naftowych.
Do Helgi Greene 1
5 maja 1957 r.
34
Do Hamisha Hamiltona
10 listopada 1950 r.
...Kryzys zamknął ten rozdział mojego Ŝycia. JeŜdŜąc bez celu samo-
chodem tam i z powrotem po wybrzeŜu Pacyfiku, zacząłem czytać czaso-
pisma sensacyjne, bo były dość tanie, Ŝeby je bez Ŝalu wyrzucać, a nigdy
nie miałem czasu ani ochoty na wertowanie tak zwanych pism popular-
nych. „Magazyn „Black Mask” przeŜywał wówczas swój rozkwit (jeŜeli
moŜna uŜyć tego słowa) i stwierdziłem, Ŝe niektóre teksty pisane są z ta-
lentem, rzetelnie, chociaŜ brak im gładkości stylu. Uznałem, Ŝe moŜe to
być niezły sposób nauki pisania opowiadań, a równocześnie źródło nie-
wielkiego dochodu.
Spędziłem pięć miesięcy nad pięćdziesięciostronicową krótką powie-
ścią1 i sprzedałem ją za sto osiemdziesiąt dolarów. Wówczas zerwałem z
przeszłością, chociaŜ czekało mnie jeszcze sporo chudych lat. Napisałem
„Wielki sen” w trzy miesiące...2
W 1943 roku pojechałem do Hollywood, Ŝeby wraz z Billy Wilderem
pracować nad scenariuszem „Podwójnego ubezpieczenia” (Double Indem-
nity). Po tym filmie podpisałem kontrakt z wytwórnią Paramount i napisa-
łem dla niej szereg scenariuszy. Pod koniec 1946 roku miałem juŜ tego
dość. Przeniosłem się do La Jolla.
OŜeniłem się w 1924 3 roku, dzieci nie mam. UwaŜa się mnie za repre-
zentanta czarnej literatury, ale to określenie nic nie znaczy. Chodzi tylko o
rodzaj narracji. W istocie rzeczy jestem wraŜliwy, a nawet nieśmiały. By-
wam czasem uszczypliwy i kłótliwy, kiedy indziej znów wprost sentymen-
talny. Nie jestem towarzyski, bo łatwo się nudzę, a przeciętność nie zado-
wala mnie ani u ludzi, ani w Ŝyciu. Pisuję zrywami, nie mam ustalonych
godzin pracy, to znaczy, Ŝe piszę tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę.
Zawsze się dziwię, jakie się to w danej chwili wydaje łatwe i jaki zmęczo-
ny czuję się potem...
35
1 Blackmailers Don’t Shoot.
s „Wielki sen” wydały firmy „Knopf” i „Hamish Hamilton” w 1939 roku.
3 W tym samym roku umarła matka Chandlera.
Do Dale’a Warrena 1
2 października 1946 r.
...La Jolla leŜy na cyplu, na północ od San Diego, i nie jest tu nigdy ani
bardzo gorąco, ani bardzo zimno. Mamy więc dwa sezony turystyczne,
jeden w zimie, drugi w lecie. Dziesięć lat temu miasto było bardzo spo-
kojne, elitarne, drogie i ziało nudą, jak zimowe popołudnie na zabitej de-
skami prowincji. Teraz jest tu juŜ tylko drogo. Wielkie okno naszej ba-
wialni wychodzi na południe i widać całą zatokę, a dalej cypel Loma, naj-
bardziej wysuniętą na zachód częścią San Diego — w nocy ma się wraŜe-
nie, Ŝe długie, oświetlone wybrzeŜe jest od nas o krok. Kiedyś przyjechał
do mnie dziennikarz radiowy, usiadł przy oknie i rozpłakał się, bo tak
piękny był widok. Ale co tam, najwaŜniejsze, Ŝe my tu mieszkamy.
36
Moja Ŝona nie Ŝyczy sobie rozgłosu, jest w tej sprawie nieugięta. Nie
maluje obrazów, nie pisze ksiąŜek. Gra na fortepianie, kiedy ma czas.
Zwykle czasu nie ma, bo kucharki odchodzą jedna po drugiej. Pochodzi z
Nowego Jorku i spowinowacona jest z rodziną matki pisarza Clarence’a
Daya 2.
Do Edgara Cartera 1
5 lutego 1951 r.
...Tygodnik „Picture Post” przeznaczony jest dla ludzi, którzy przy czy-
taniu poruszają wargami. Mój angielski wydawca, Hamish Hamilton, moŜe
redakcji dostarczyć wszelkich o mnie informacji, jakie ją interesują. Moim
zdaniem pytania, które Pan cytuje, świadczą o poziomie intelektualnym
zespołu redakcyjnego pisma.
Owszem, jestem właśnie taki, jak bohaterowie moich powieści. Charak-
ter mam ze stali i zdarzało mi się nieraz łamać gołymi rękami francuskie
rogaliki. Jestem bardzo przystojny, potęŜnie zbudowany i zmieniam ko-
szule regularnie co poniedziałek rano. Kiedy odpoczywam między jednym
zadaniem a drugim, mieszkam we francuskim zamku podmiejskim przy
ulicy Mulholland Drive. Jest to niewielki domek, ma czterdzieści osiem
pokoi i pięćdziesiąt dziewięć łazienek. Jadam na złotej zastawie i lubię,
Ŝeby mnie obsługiwały tańczące nagie dziewczyny. Ale oczywiście muszę
czasem zapuścić brodę i ukryć się w domu noclegowym na ulicy Głównej,
37
kiedy indziej zaś, chcąc nie chcąc, bywam gościem w celi dla pijaków
aresztu miejskiego.
Mam przyjaciół we wszystkich sferach. Na moim biurku stoi czterna-
ście telefonów, między innymi jest bezpośrednie połączenie z Nowym
Jorkiem, Londynem, ParyŜem, Rzymem i Santa Rosa. Moja podręczna
szafka do akt daje się zamienić w bardzo wygodny przenośny bar, a bar-
man-karzełek mieszka w dolnej szufladzie. Jestem nałogowym palaczem i
zaleŜnie od humoru palę tytoń, marihuanę, włosy kolb kukurydzy i suszone
liście. Prowadzę badania naukowe, przewaŜnie w mieszkaniach wysokich
blondynek. Materiał do swoich ksiąŜek zdobywam na róŜne sposoby, ale
najchętniej pod nieobecność innych pisarzy przeszukuję ich biurka. Mam
trzydzieści osiem lat, od dwudziestu zresztą lat nie posunąłem się nawet o
rok. Nie uwaŜam się za najlepszego strzelca na świecie, ale z mokrym
ręcznikiem w ręku bywam dość niebezpieczny. Jednak w gruncie rzeczy
moją^ ulubioną bronią jest banknot dwudziestodolarowy.
1 Agent Chandlera w Hollywood, wówczas pracował dla „H. N. Swanson Inc.”.
Do Hamisha Hamiltona
5 października 1951 r.
38
domu i obywanie się bez pomocy domowej, ale obawiam się, Ŝe dla Cissy
nawet to jest ponad siły. JuŜ kiedy zasiadam do pracy, czuję się zmęczony i
przygnębiony. W nocy budzą mnie okropne myśli. Cissy ma nieustanny,
wyczerpujący kaszel, który moŜna złagodzić jedynie narkotykami, a narko-
tyki coraz bardziej ją osłabiają i wprowadzają w apatię.
Do Juanity Messick 1
kwiecień 1951 r.
39
Do Rogera Machella1
31 lipca 1952 r.
Do Hamisha Hamiltona
5 listopada 1952 r.
40
Do Dale’a Warrena
13 listopada 1952 r.
...Bardzo mile wspominam nasze spotkanie. Nie mogę powiedzieć, Ŝe-
bym się zakochał w Nowym Jorku, ale bądź co bądź poznałem go z nie
najlepszej strony... Nabrałem podświadomej niechęci do wszelkich kontak-
tów z nowojorskimi taksówkarzami. Ci, co nie zrzędzą ani nie wymyślają,
usiłują zamienić krótki kurs w długą podróŜ.
Do H.F. Hose’a 1
6 stycznia 1953 r.
...Muszę powiedzieć, Ŝe mimo klimatu, monotonnego jedzenia i zimna
w mieszkaniach, bardzo lubię Londyn. Zdawało mi się, Ŝe wszyscy okrop-
nie duŜo piją, ale w tamtym klimacie lepiej się znosi alkohol niŜ w połu-
dniowej Kalifornii. Anglicy mają jakąś wrodzoną przyzwoitość i swobod-
ną, niewymuszoną uprzejmość, która bardzo mi odpowiada. Oni sami po-
dobno uwaŜają, Ŝe z dobrymi manierami jest u nich ostatnio gorzej, ma-
niery te jednak są nadal duŜo lepsze niŜ gdziekolwiek na świecie. Oczywi-
ście mam na myśli przeciętny poziom. Amerykanie teŜ potrafią być bardzo
uprzejmi, jednakŜe w kontaktach z osobami mało znanymi, zwłaszcza w
duŜych -miastach, nie spotyka się tej niewymuszonej uprzejmość, która u
Anglików jest czymś najzupełniej naturalnym.
1 H. F. Hose był wydawcą Chandlera w Dulwich.
Do Rogera Machella
15 marca 1953 r.
...List będzie wyglądał okropnie, bo sam walę w maszynę, na dobitkę
marki „Corona”. W niedzielę nie pracuje nikt oprócz Chandlera, któremu serce
pęka z bólu siedem razy na tydzień, i to bez muzyki... Dziękuję za wywiad
41
w „John o’London’s Weekly” i za wykaz z banku Westminster. Ten drugi
z wielu względów sprawi mi znacznie większą przyjemność niŜ pierwszy.
KaŜdy kolejny wywiad prezentuje czytelnikom zupełnie innego człowieka
i jest to jeden z powodów, dla których nie lubię wywiadów... JeŜeli ktoś
zna Chandlera osobiście, z opisu na pewno go nie pozna. Dziennikarz pi-
sze, Ŝe jestem drobny. W butach mam 180 cm wzrostu. Nie mam ostrego
nosa, raczej spłaszczony, bo usiłowałem chwycić za nogi napastnika w
chwili, gdy właśnie kopał piłkę. W porównaniu z nosami angielskimi trud-
no by go nazwać nawet wydatnym. Włosy kędzierzawe jak owcza wełna.
Bzdura. Są proste i miękkie. Chodzi szybko, pochylony do przodu. Co
takiego? Chandler raźnym truchcikiem wbiegł do baru, wypił błyskawicz-
nie trzy podwójne whisky, padł jak długi na nos, a jego twarde kędzierza-
we włosy utworzyły dodatkowy piękny deseń na wzorzystym dywanie...
To oczywiście Ŝarty, w gruncie rzeczy wcale nie narzekam. Wywiady
zawsze są takie. Czasem myślę, Ŝe naprawdę dobre wywiady bywają tylko
z wprawnymi rozmówcami, gośćmi, którzy nauczyli się pewnej określonej
pozy, którą prezentują i której uŜywają bez większych odchyleń. Jest to po
prostu spektakl.
Do H.F. Hose’a
16 września 1953 r.
42
innego mi nie grozi. Właściwie się nie starzeję. Tyle, Ŝe nie mam juŜ
takiej dobrej pamięci jak dawniej. Muszę robić notatki i sporządzać listę
spraw do załatwienia. Niekiedy dobrze znane nazwiska wymykają mi się i
wiszą gdzieś nieuchwytne, potem wyskakują znów, śmiejąc się ze mnie...
Do Leonarda Russella 1
styczeń 1955 r.
43
Do Hamisha Hamiltona
5 stycznia 1955 r.
44
niedobrze. Kiedy przyjechałem, zabrano juŜ namiot tlenowy, a- Cissy leŜa-
ła z półotwartymi oczami... Lekarz trzymał stetoskop przy jej sercu i słu-
chał. Po chwili cofnął się i skinął głową. Zamknąłem jej oczy, pocałowa-
łem ją i wyszedłem.
Oczywiście, w pewnym sensie poŜegnałem się z nią juŜ dawno. W cią-
gu ostatnich dwóch lat nieraz w nocy czułem pewność, Ŝe muszę ją utracić,
Ŝe to tylko sprawa czasu. Ale spodziewać się czegoś, a przeŜyć to nie to
same. Zresztą rad byłem, Ŝe umarła. Nie do zniesienia była myśl, Ŝe Cissy,
ten dumny, nieustraszony ptak, moŜe spędzić resztę Ŝycia zamknięta w
pokoju jakiegoś ohydnego sanatorium niby w klatce.
Sypiam w jej pokoju. Zdawało mi się, Ŝe się na to nie zdobędę, ale po-
tem pomyślałem, Ŝe jeśli pokój będzie stał pusty, zagnieŜdŜą się w nim
duchy, Ŝe ile razy przejdę obok drzwi, będę umierał ze strachu, jedynym
więc rozwiązaniem jest wprowadzić się do tego pokoju, napełnić go moimi
szpargałami, stworzyć tu bałagan, w jakim zwykle mieszkam. Decyzja była
słuszna.
Przez trzydzieści lat, dziesięć miesięcy i cztery dni Cissy była światłem
mojego Ŝycia, całą moją ambicją. Wszystko inne, co robiłem, było tylko
ogniskiem, Ŝeby mogła ogrzać przy nim ręce.
Do Helgi Greene
19 marca 1957 r.
...Byłem wierny mojej Ŝonie nie z powodu jakichś tam zasad, ale dlate-
go, Ŝe Cissy była taka urocza, tak nieprawdopodobnie zachwycająca. Po-
trzeba nowych doznań, odczuwana przez męŜczyzn w pewnym wieku,
którym zdaje się, Ŝe duŜo tracą nie zdobywając róŜnych pięknych dziew-
cząt, była mi zawsze obca. Ja miałem juŜ przy sobie kobietę idealną. Kiedy
była młodsza, miewała nagłe, krótkotrwałe wybuchy gniewu, gdy rzucała
45
we mnie poduszkami. Śmiałem się tylko. Imponował mi jej temperament.
Nie znała w ogóle strachu. Kiedy znalazła się w trudnej lub niemiłej sytu-
acji, stawiała jej czoła bez namysłu. Zawsze teŜ odnosiła zwycięstwo, nie
dlatego, Ŝeby w chwilach decydujących uŜywała świadomie swego wdzię-
ku, ale po prostu dlatego, Ŝe nie sposób było się jej oprzeć, z czego nie
zdawała sobie sprawy i o co nie dbała. I taka kobieta musiała umierać wol-
no, cal po calu. Przypuszczam, Ŝe za wszystko trzeba w taki czy inny spo-
sób zapłacić.
Do Rogera Machella
7 lutego 1955 r.
...Kiedy mam chandrę, a w Ŝaden sposób nie mogę się tak upić, Ŝeby
zasnąć, siedzę do Bóg wie której, słuchając płyt. Noce są chyba najgorsze.
I nic się nie poprawia. Od soboty nikogo tu nie ma poza Mabel, moją ku-
charką i gospodynią, Holenderką z Pensylwanii. Ma mnóstwo zalet, ale jej
towarzystwo jest słabą pociechą. MoŜe kiedy wyjadę z tego domu i oddalę
się od związanych z nim wspomnień, uda mi się znów zabrać do pisania.
Ale wtedy znów moŜe mnie ogarnąć tęsknota za domem, a tęsknota za
domem, którego nie ma, bywa dokuczliwa.
Jutro przypada, a raczej przypadałaby, trzydziesta pierwsza rocznica na-
szego ślubu. Mam zamiar ustawić w domu moc czerwonych róŜ i zaprosić
przyjaciela na szampana, bo Cissy i ja taki mieliśmy zwyczaj. Bez-
sensowny zapewne i głupi gest, bo moja ukochana stracona jest bezpow-
rotnie, a nie wierzę w Ŝadne Ŝycie pozagrobowe. JednakŜe tak właśnie
zrobię. My, silni męŜczyźni, jesteśmy w głębi duszy beznadziejnie sen-
tymentalni.
46
W lutym 1955 roku Chandler usiłował odebrać sobie Ŝycie, co jeden z je-
go przyjaciół określił potem jako „najbardziej nieudolny ze znanych dotych-
czas zamachów samobójczych”. Chandler z czasem nie wzdragał się przed
omawianiem tego zdarzenia, które prasa i radio rozgłosiły na cały świat w
wersji bardzo zniekształconej. Udostępniono nam do wykorzystania w tej
ksiąŜce urzędowy raport policyjny pod warunkiem, Ŝe nie ujawnimy nazwisk
funkcjonariuszy i będziemy korzystali z raportu dyskretnie. i wyrozumiale,
gdyŜ według słów policjantów „Ray to był wspaniały gość”.
W raporcie czytamy: „Chandler mocno przeŜywał śmierć Ŝony i motywy
zamachu samobójczego miały swe źródło w jego pobudliwej wyobraźni...
SierŜant X z oddziału patrolującego miasto La Jolla, składając raport o pró-
bie samobójstwa przy uŜyciu rewolweru w dniu 22 lutego 1955 roku, stwier-
dził, Ŝe 5 lutego, czyli niezbyt długo przed targnięciem się przez Chandlera
na swe Ŝycie, był u niego w domu i perswadował mu, Ŝeby zaniechał myśli o
samobójstwie. Zapowiedź samobójstwa z dnia 5 lutego była juŜ trzecią za-
powiedzią otrzymaną przez policję”.
22 lutego po południu szwagierka1 Chandlera zadzwoniła do komisariatu
policji w La Jolla zawiadamiając, Ŝe Chandler znów grozi samobójstwem.
„Oficer, zorientowany w sytuacji, rozmawiał z Rayem przez telefon, aby go
zająć, dopóki nie przyjadą do. niego policjanci”.
O godzinie 15.50 policjant, który przybył na miejsce, rozmawiał ze szwa-
gierka Chandlera, „kiedy usłyszał z łazienki dwa strzały”. Pobiegł tam i za-
stał pisarza siedzącego na podłodze z rewolwerem na kolanach. Jak stwier-
dził, znajdował się on pod wpływem alkoholu... Odebrał rewolwer Chandle-
rowi, który miał na sobie tylko szlafrok, pidŜamę i ranne pantofle. Policjant
po zbadaniu sprawy oświadczył, Ŝe dwie kule — jedyne w magazynku —
trafiły w sufit i w obudowę prysznicu, a zamierzone samobójstwo skończyło
47
się niczym, gdyŜ strzały oddane zostały w górę, chybiając celu.
„Chandler był w stanie depresji z powodu śmierci Ŝony, a niedawna
rocznica ślubu pogorszyła jeszcze ten stan. Odwieziono go na oddział psy-
chiatryczny szpitala okręgowego, później zaś wskutek interwencji przyjaciół
przeniesiono go do prywatnego sanatorium”.
1 Lavinia Brown, mieszkająca w La Jolla.
Do Rogera Machella
5 marca 1955 r.
...Za Boga nie potrafię Ci powiedzieć, czy rzeczywiście chciałem to
zrobić, czy moŜe to tylko moja podświadomość wyreŜyserowała tandetne
przedstawienie teatralne. Pierwszy strzał oddałem niechcący. Nigdy nie
strzelałem, a cyngiel był tak czuły, Ŝe ledwie musnąłem go, ustawiając rękę
we właściwej pozycji, gdy zaś odskoczył, kula odbiła się rykoszetem od
ścianek obudowy prysznica i trafiła w sufit. Równie dobrze mogła rykosze-
tem trafić mnie w brzuch. Odgłos wydał mi się bardzo słaby. Potwierdziło
się to, kiedy następny strzał (juŜ ten na serio) w ogóle nie padł. Naboje
miały juŜ z pięć lat i przypuszczam, Ŝe zawilgły w tym klimacie. Od tej
chwili nic juŜ nie pamiętam. Policjant, który wówczas przyszedł, powie-
dział mi później, Ŝe siedziałem na podłodze kabiny prysznica, usiłując
wsadzić pistolet do ust, i kiedy kazał mi oddać broń, roześmiałem się tylko
i mu ją dałem.
i Nic z tego nie pamiętam. Nie wiem, moŜe jest to jakaś wada emocjo-
nalna, ale nie czuję się winny ani zaŜenowany, kiedy spotykam w La Jolla
ludzi, którzy wiedzą,, co się stało. Mówiono o tym przez radio, pisała o
tym prasa w całym kraju i dostałem stosy listów.
W Anglii i bodajŜe w innych krajach zamach samobójczy, czy coś, co
48
na to wygląda, jest przestępstwem. W Kalifornii tak nie jest, ale trzeba
potem poddać się obserwacji w szpitalu. Udało mi się wyjść ze szpitala juŜ
następnego dnia, ale pod warunkiem, Ŝe przeniosę się do prywatnego sana-
torium... Stamtąd juŜ znacznie trudniej było się wydostać. Wytrzymałem
tam sześć dni, po czym oznajmiłem, Ŝe zamierzam wyjść. Szalone po-
ruszenie. To po prostu nie uchodzi. Dobrze, powiedziałem, wskaŜcie mi
przepis prawny, który kaŜe mi tu zostać. Ale takiego przepisu nie ma i
ordynator dobrze o tym wiedział.
Wróciłem więc do domu i odtąd nic mnie cała sprawa nie obchodzi, po-
za tym, Ŝe nafaszerowali mnie narkotykami, Ŝebym był uległy, i ciągle
jeszcze mam po tym kaca. Zdumiewa mnie, Ŝe ludzie siedzą w takich miej-
scach znudzeni, załamani, nieszczęśliwi, zamartwiając się o swoje posady,
rodziny, tęsknią za domem. Poddawani są elektrowstrząsom (na mnie nie
ośmielono się tego spróbować), a w przerwach wstrząsom insulinowym,
niepokoją się o koszty tych zabiegów i czują się jak więźniowie, a jednak
nie mogą się zdobyć na odwagę, Ŝeby wstać i wyjść. Przypuszczam, Ŝe na
tym właśnie polega ich niedomaganie. Gdyby mieli więcej odwagi, w ogó-
le by do sanatorium nie trafili. Ale to nie jest chyba cała sprawa. Gdybym
ja miał więcej odwagi, nie uległbym rozpaczy i bólowi tak bardzo, Ŝeby
zrobić to, co zrobiłem. Ale kiedy znalazłem się oko w oko... z kupą bredni
psychiatrycznych i nie istniejącą władzą, która usiłowała mi wmówić, Ŝe
ma mnie w swojej mocy, okazało się, Ŝe nie potrzeba zbyt wielkiej śmiało-
ści, aby powiedzieć im wszystkim, co mam zamiar zrobić i zrobić to. W
końcu, rzecz dziwna, chyba nawet im się to podobało. Siostra oddziałowa
ucałowała mnie i powiedziała, Ŝe jestem niezwykle uprzejmym, układnym
pacjentem i niech Bóg ma w swojej opiece lekarza, który próbowałby mnie
zmusić do zrobienia czegoś wbrew mojej woli.
49
Do Williama Campbella Gaulta 1
początek marca 1955 r.
Do Hardwicka Moseleya 1
Hotel Connaught, Londyn 24 kwietnia 1955 r.
50
Do Neila Morgana 1
3 czerwca 1955 r.
...Pewnie byś mnie nie poznał, gdybyś mnie teraz zobaczył. Stałem się
tak piekielnie wytworny, Ŝe niekiedy sam siebie nie znoszę. Nadal źle sy-
piam i często wstaję o czwartej lub o piątej rano.
Uprawiam ostatnio coś w rodzaju ugrzecznionej pornografii. Rozumie
się, chodzi mi tu przede wszystkim o to, Ŝeby wykpić sposób mówienia
wyŜszych sfer. Myliłby się bardzo ktoś, kto by sądził, Ŝe my i Anglicy
mówimy tym samym językiem.
Wiosna jest cudowna, na skwerach płoną wspaniałe tulipany prawie na
metr wysokie. Kew Gardens jest rajem zieleni i barw — rodendrony, aza-
lie, amarylisy — kwitnące drzewa wszelkiego rodzaju. Po sztywnej przy-
kurzonej zieleni Kalifornii człowiekowi aŜ dech zapiera w piersiach. Skle-
py są pięknie udekorowane i pełno w nich wspaniałych rzeczy. System
kontroli ruchu mają tu znakomity. Brak tylko dobrego mięsa. Po prostu nie
mają gdzie go magazynować, Ŝeby skruszało.
Za to cóŜ za kobiety! JeŜeli nawet miały kiedyś krzywe zęby, to teraz
juŜ ich nie mają. Widuję na przyjęciach cud-dziewczyny, które by wprawi-
ły Hollywood w osłupienie. A w dodatku są tak piekielnie przyzwoite, Ŝe
nie pozwolą nawet człowiekowi zapłacić za taksówkę.
1 Felietonista pisma „San Diego Evening Tribune”.
Do Michaela Gilberta 1
Chatham, Nowy Jork 14 października 1955 r.
51
samotnie przy stoliku w rogu i nie chciałem mieć do czynienia z resztą
pasaŜerów, co ich zdaje się specjalnie nie martwiło.
Do Neila Morgana
Londyn 20 lutego 1956 r.
Do Neila Morgana
New York Hospital 5 czerwca 1958 r.
52
sobie wyobraŜał, Ŝe jest w stanie przełknąć, a potem zaczyna się rozglądać
za dokładką... Piątego dnia obudziłem się i stał się cud. Po raz pierwszy od
śmierci Ŝony czułem się szczęśliwy, absolutnie szczęśliwy. Nastrój był
autentyczny i dotychczas się nie zmienił... Ściskam Was i proszę, Ŝebyście
nie spisali mnie na straty. Potrzeba mi przyjaciół.
Do H.N. Swansona 1
La Jolla 14 czerwca 1956 r.
Do Dorothy Gardiner
23 sierpnia 1956 r.
53
którym bez wątpienia przyjdzie epoka lodowcowa, nie przypuszczam jed-
nak, Ŝebym miał tego doczekać.
Do Edgara Cartera
28 marca 1957 r.
...Od czasu pobytu w Arizonie znów lubię prowadzenie samochodu. Od
lat tego nie cierpiałem. Ale mój przyjaciel, Anglik, zmusił mnie, Ŝebym
przejechał Arizonę z północy na południe i ze wschodu na zachód, od gra-
nicy z Meksykiem po góry (we Flagstaff są najlepsze pstrągi, jakich zda-
rzyło mi się zakosztować). Stałem się teraz kierowcą bardzo szybkim. W
Arizonie prawie się nie widuje samochodów słuŜby ruchu. Stwierdziłem,
Ŝe niezbędne są dwa czynniki: doskonałe opony i całkowite skupienie. W
moim wieku mogę znieść najwyŜej cztery godziny takiej jazdy, ale sprawia
mi ona przyjemność.
Do Edgara Cartera
27 września 1957 r.
...Zycie tutaj nudzi mnie i bardzo chciałbym wrócić do Anglii, ale
urzędnik podatkowy mówi, Ŝe muszę tu pozostać do 5 kwietnia przyszłego
roku... PoniewaŜ dwie moje najlepsze przyjaciółki są w Londynie, nie
przyjdzie mi to łatwo.
Do Hamisha Hamiltona
4 grudnia 1957 r.
...Wracam do Londynu pod koniec stycznia z zamiarem zamieszkania
tam na stałe. Wymaga to wizy, a jeŜeli przyjeŜdŜa się do Anglii na stały
pobyt, moŜna przywieźć lub przesłać sprzęty gospodarstwa domowego
54
i ksiąŜki... Głównym chyba celem mojego powrotu do Londynu i pozosta-
nia w nim — pomijając moją miłość do tego miasta, wyjąwszy moŜe okres
od stycznia do marca — jest to, Ŝe chcę spróbować czegoś nowego — pi-
sać sztuki. W Londynie jest tak duŜo czynnych teatrów, które zwykle ry-
zykują i wystawiają sztukę, nawet jeŜeli krytycy nie szaleją z zachwytu.
Fajno będzie zobaczyć się znów z Tobą, z Iwoną i z Rogerem. A takŜe z
tym miłym facetem, który jest szefem domu towarowego, ale zabij mnie,
nie pamiętam, jak się nazywa. Nie mam pamięci do nazwisk... Próbowałem
wynająć słonia birmańskiego, który by za mnie o wszystkim pamiętał, ale
doszedłem do wniosku, Ŝe jego trąbienie draŜniłoby sąsiadów i Ŝe zadem
miaŜdŜyłby fotele.
Do Hardwicka Moseleya
5 października 1958 r.
...Jadę w listopadzie, grudniu lub styczniu na kilka tygodni do Palm
Springs. Bardzo lubię Palm Springs. Tym razem będzie to wyjazd dla
zdrowia. Dobrze pływam i nurkuję, kiedyś nawet skakałem z wysokiej
trampoliny. Dzisiaj brak mi juŜ spręŜystości w nogach (a poza tym w Palm
Springs nie ma wysokiej trampoliny). Mogę jednak mieć moc przyjemno-
ści skacząc z niŜszych pięter wieŜy. Z pewnością dobrze mi to zrobi.
55
musiały być powody, dla których wybór padł na mnie, choćbym nawet sam
tych powodów nie widział. Bądź co bądź przez znaczną część Ŝycia usiło-
wałem zrobić coś z powieści kryminalnej — moŜe uczynić ją czymś lep-
szym, niŜ miała być w załoŜeniu — ale nie jestem wcale pewien, czy mi
się to udało...
Sądzę, Ŝe jako oficjalny przewodniczący tej jedynej w swoim rodzaju
organizacji powinienem dołoŜyć wysiłków, aby nasze wspólne dąŜenia
nabrały w oczach ogółu takiej wagi, jaką mają w rzeczywistości. Jak się do
tego zabrać, to juŜ problem, który wymaga współdziałania innych umy-
słów. Mój umysł, taki jaki jest, będzie zawsze do dyspozycji państwa, ale
to za mało...
Jest to zaszczyt, którego się nie spodziewałem i na który nie zasłuŜy-
łem, ale skoro juŜ przypadł mi w udziale, chciałbym, o ile to w mojej mo-
cy, wyrazić ogromną wdzięczność Amerykańskim Pisarzom Powieści
Kryminalnych, a zarazem Ŝal, Ŝe w sposób konkretny nie mogę uczynić dla
nich czegoś więcej, niŜ to obecnie moŜliwe.
Chandler, który był juŜ powaŜnie chory, kiedy to pisał, umarł w La Jolla
26 marca 1959 roku. Londyński „Times” we wspomnieniu pośmiertnym pi-
sał:
„Imię Chandlera z pewnością przejdzie do potomności wraz z imionami
kilku innych pisarzy powieści sensacyjnych, którzy równieŜ byli nowatorami i
stylistami i którzy uprawiając glebą powieści kryminalnej przysporzyli litera-
turze szczerozłotych kłosów”.
CHANDLER O POWIEŚCI KRYMINALNEJ
57
powieści. Sędzia, czyli znawca prawa, człowiek ze skłonnością do sady-
zmu, a zarazem maniak bezwzględnej sprawiedliwości, skazuje na śmierć i
morduje grupę ludzi, opierając się jedynie na poszlakach. W ani jednym
wypadku nie ma on cienia dowodu na to, Ŝe któryś z tych ludzi rzeczywi-
ście popełnił morderstwo. We wszystkich wypadkach w grę wchodzi tylko
czyjaś opinia lub moŜliwy czy nawet prawdopodobny wniosek, wysnuty ze
znanych sędziemu okoliczności. Niektóre spośród tych osób przyznają się
do popełnionych zbrodni, ale wszystko to dzieje się dopiero potem, jak
sędzia zaplanował juŜ morderstwa, wydał wyroki i je ogłosił. Mimo to
jestem bardzo zadowolony, Ŝe przeczytałem ksiąŜkę, bo raz na zawsze
rozstrzygnąłem sprawę, która budziła we mnie pewne wątpliwości. Czy
moŜna napisać nieskazitelny klasyczny kryminał? OtóŜ nie. śeby uzyskać
komplikacje, trzeba fałszować poszlaki, synchronizację zdarzeń w czasie,
wprowadzać do akcji zbieg okoliczności, uznawać za pewnik coś, co w
pięćdziesięciu procentach jest wątpliwe. A po to, Ŝeby osoba mordercy
była całkowitą niespodzianką, fałszuje się jego indywidualność, i to mnie
najbardziej boli, bo przywiązuję wagę do postaci i charakterów.
1 Tytuł angielskiego wydania: „Dziesięciu Murzynków” (Ten Little Niggers).
Do Jamesa Sandoe 1
26 stycznia 1944 r.
...Z pewnością nie jesteś odosobniony w swym Ŝyczeniu, „aby dało się
jakoś zaradzić krzywdzącej dyskryminacji, spychającej wszystkie powieści
kryminalne do osobnego działu recenzji”. Czasem tylko, i to od wielkiego
dzwonu, traktuje się autora powieści detektywistycznych jako pisarza.
58
Sądzę jednak, Ŝe istnieje po temu sporo waŜkich powodów. Na przykład:
a) większość kryminałów jest bardzo źle napisana, b) kupują je głównie
wypoŜyczalnie, których rentowność zaleŜy od poczytności ksiąŜki i które
nie zwracają uwagi na recenzje, c) kalkulacja handlowa powieści detekty-
wistycznej jest moim zdaniem niewłaściwa. Śmieszną jest rzeczą wymagać
od ludzi, Ŝeby płacili za powieść kryminalną więcej niŜ za bilet do kina, d)
powieść kryminalna czy sensacyjna, jako forma artystyczna, została juŜ
gruntownie zbadana i wyeksploatowana, toteŜ istotny problem dla pisarza
polega na tym, aby udawał tylko, Ŝe pisze powieść kryminalną, pisząc pod
tym pozorem zupełnie co innego. śaden jednak z tych powodów, waŜkich
czy niewaŜkich, nie zmienia źródła irytacji pisarza, którym to źródłem jest
świadomość, Ŝe choćby powieść kryminalna była napisana po mistrzo-
wsku, recenzenci poświęcą jej tylko jeden akapit, gdy tymczasem kaŜda
trzeciorzędna, źle skonstruowana, niby to powaŜna opowieść o Ŝyciu
garstki robotników, tyrających przy zbiorze bawełny w którymś z najbar-
dziej zacofanych stanów południowych, doczeka się pełnego szacunku
omówienia na półtorej kolumny. Tylko Francuzi oceniają naleŜycie warsz-
tat pisarza. Anglosasi przede wszystkim zwracają uwagę na fabułę, a spra-
wa wartości literackich jest juŜ dla nich drugorzędna.
1 Krytyk powieści kryminalnych piszący do „New York Herald Tribune”, pracownik
naukowy wydziału humanistycznego i bibliograficznego Uniwersytetu stanu Kolorado.
Do Charlesa W. Mortona
17 lipca 1944 r.
Sanders, mój agent w Nowym Jorku, zawiadomił mnie jakiś czas temu,
Ŝe interesowałoby Cię moŜe, gdybym napisał do „The Atlantic Monthly”
59
krótki artykuł o współczesnej powieści kryminalnej. Propozycja jest dla
mnie oczywiście bardzo pochlebna, a zarazem interesująca.
Ostatnim razem, kiedy miałem po temu okazję, usiłowałem sporządzić
szkic takiego artykułu i stwierdziłem, Ŝe nie mam zielonego pojęcia, jak się
do tego zabrać. Szkopuł po części tkwił w tym, Ŝe nie czytałem tylu powie-
ści kryminalnych, abym mógł od niechcenia błysnąć erudycją, po części
zaś w tym, Ŝe w gruncie rzeczy nie traktuję elementu zagadki w powieści
kryminalnej tak powaŜnie, jak powinienem. Powieść detektywistyczna,
jaką znam i lubię, jest niezbyt udaną próbą połączenia dwóch odrębnych
typów umysłowości: umysł, który potrafi na zimno skonstruować ciekawą
zagadkę, z reguły nie potrafi się zdobyć na wigor i błyskotliwość, niezbęd-
ne do tego, aby tekst tchnął Ŝyciem.
Do Jamesa Sandoe
16 grudnia 1944 r.
60
umiejętność myślenia kategoriami wzruszeń i odczuć.
1 „Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych” zamieszczona w „The Atlantic
Monthly”, grudzień 1944 r.
Do Charlesa W. Mortona
13 października 1945 r.
61
Do Erle’a Stanleya Gardnera1
9 listopada 1945 r.
62
zwraca się on z westchnieniem ulgi do pisarza, który opowiada mu bajkę i
nic poza tym. Mówić, Ŝe to, co ten człowiek pisze, nie jest literaturą, to tak,
jakby się mówiło, Ŝe ksiąŜka nie moŜe być dobra, jeŜeli ma się ochotę ją
przeczytać.
Gdy powieść, bez względu na jej gatunek literacki, osiąga pewien sto-
pień wyrazistości artystycznej, wówczas staje się literaturą. Ta wyrazistość
moŜe być sprawą stylu, sytuacji, bohatera, tonu emocjonalnego, pomysłu
lub wielu innych czynników. MoŜe teŜ wynikać z mistrzostwa, z jakim
pisarz panuje nad rozwojem akcji, co moŜna porównać z mistrzostwem, z
jakim znakomity gracz panuje nad piłką. Właśnie Ty owo mistrzostwo
posiadasz w bardzo wysokim stopniu, i to w wyŜszym niŜ ktokolwiek in-
ny... KaŜda strona jest haczykiem, który ciągnie do przeczytania następnej.
Moim zdaniem jesteś swego rodzaju geniuszem... Perry Mason to wspa-
niały detektyw, bo ma intelektualne podejście prawnika, a zarazem niespo-
kojny charakter poszukiwacza przygód, który musi być stale tam, gdzie
najgoręcej.
Skończmy więc z bredniami na temat tego, Ŝe „literaturą moja pisanina
wciąŜ jeszcze nie jest”. Kto to mówi — William Dean Howells?
Do Howarda Haycrafta 1
9 grudnia 1946 r.
63
zbyt dosłownie polemicznego artykułu, jak ten mój w miesięczniku „The
Atlantic” 4. Równie dobrze mogłem napisać rzecz popierającą i propagują-
cą angielską powieść kryminalną. Wszelka polemika ucieka się zawsze do
wypowiedzi przesadnych. Z chwilą gdy stwierdza Pan, Ŝe w sporze obie
strony mogą mieć słuszność, przekreśla Pan całą swoją argumentację...
Do Cleve’a F. Adamsa 1
4 września 1948 r.
64
powinien był ją zapoczątkować. „Podwójne ubezpieczenie” i Murder, My
Sweet stały się tym początkiem, a moje nazwisko związane było z oby-
dwoma tymi filmami. W rezultacie wszystkich, którym zarzucano dawniej,
Ŝe piszą pod Hammetta, moŜe teraz spotkać zarzut, Ŝe piszą pod Chandlera.
Do Jamesa Sandoe
17 października 1948 r.
65
Do Bernice Baumgarten 1
11 marca 1949 r.
66
1 Agentka literacka Chandlera w Nowym Jorku, pracująca podówczas w firmie
„Brandt and Brandt”.
2 R. W. Flint: A Cato of the Cruelties, w „Partisan Review”,maj—czerwiec 1947 r.
Do Jamesa Sandoe
14 kwietnia 1959 r.
67
czas nie rozeszłaby się nawet w tysiącu egzemplarzy. Kiedy się pisze, Ŝe
coś pokryte jest plamami rdzy (lub zŜarte rdzą, skłonny byłbym, choć nie
bez zastrzeŜeń, zgodzić się nawet na liszaje rdzy), daje się od razu wyraźny
obraz. Ale kiedy coś jest „obsypane trądzikiem rdzy”, uwaga czytelnika
przenosi się natychmiast z opisywanego przedmiotu na afektację pisarza.
Oczywiście, podałem tu bardzo prosty przykład stylistycznego gwałtu nad
językiem. Według mnie, niektórzy pisarze odczuwają przymus uŜywania
wyszukanych zwrotów, Ŝeby zrekompensować braki pewnych naturalnych
emocji. Nie czują nic, są eunuchami literackimi i dlatego ratują się zagma-
twaną frazeologią, aby udowodnić, jak są nietuzinkowi. Ten typ umysłow-
osci utrzymuje przy Ŝyciu pisma awangardowe, i bardzo to interesujące,
gdy się widzi próbę zastosowania podobnej metody pisarskiej do literatury
detektywistycznej.
Do Alexa Barrisa 1
16 kwietnia 1949 r.
68
potrafi to robić Dorothy Hughes. Najciekawszym bohaterem, jaki przycho-
dzi mi w tej chwili do głowy, jest M.C. w powieści Margaret Millar Wall
of Eyes — skrót M.C. oznacza Mistrza Ceremonii. Najlepsze pomysły ma
Cornell Woolrich (William Irish) pod warunkiem, Ŝe czyta się go szybko i
nie próbuje analizować, jest bowiem niezbyt dokładny.
To wszystko nie ma Ŝadnego sensu. Trzeba najpierw ustalić definicje i
kryteria. Trzeba nawet być w odpowiednim nastroju. Ponadto trzeba zade-
cydować, czy się wydaje sąd na podstawie całej twórczości, czy na podsta-
wie jednej ksiąŜki, która akurat była wystrzałem.
Do Bernice Baumgarten
21 kwietnia 1949 r.
69
Do Jamesa Sandoe
14 maja 1949 r.
Do Jamesa Sandoe
20 maja 1949 r.
70
w zainteresowaniu procesem, metodami (obserwacją człowieka przy pra-
cy), w miarę moŜności kreśli postaci, w miarę moŜności unika wszelkich
wzruszeń. Większość powieści tego typu jest mniejszym lub większym
oszustwem, te, które oszustwem nie są, mają prawo do miana klasycznej
powieści detektywistycznej:
Powieść zagadka — to termin niezbyt szczęśliwy, Jest najlepszym
określeniem całego rodzaju literackiego, bo obejmuje najwięcej powieści
tego typu, a wyłącza najmniej, problem jednak polega na tym, Ŝe ten ter-
min jest nam potrzebny na określenie węŜszej dziedziny, w której nie cho-
dzi o polowanie na tego czy owego przestępcę, ale o pobudki, o wzajemne
powiązania osób działających, słowem, gdy istotne jest, co się działo, nie
zaś kto przestępstwo popełnił. Powieść moŜe być gwałtowna lub spokojna,
brutalna lub wytworna, ale akcent pada zawsze na bohaterów, nie na zda-
rzenia. Trzeba znaleźć jakiś brakujący element, zanim powieść ułoŜy się w
sensowną całość, i to róŜni ją całkowicie od poniŜszych rodzajów:
Powieść sensacyjna. Jest tu moŜe zagadka i detektyw, ale chodzi zaw-
sze o presję z zewnątrz. W tego typu powieści ktoś niezmiennie jest w
tarapatach i opisuje wszystko ze swojego punktu widzenia. Istnieje teŜ inna
odmiana, w której sam detektyw jest w opałach, ale jej nie lubię...
Powieść detektywistyczna na opak stanowi, jak sam piszesz, szczegó-
łowy opis starannie obmyślonej i dokonanej zbrodni, po której następuje
jeszcze bardziej szczegółowe wyjaśnienie i zdemaskowanie przestępcy...
Powieść typu Lekkomyślna kobieta albo Czy on udusi ją na schodach?
lub inne brednie w tym rodzaju — to zafałszowana odmiana powieści sen-
sacyjnej...
Powieść Polowanie na człowieka. Sądzę, Ŝe to jedynie podtyp, ale gdy
jest dobrze zrobiony, szczególnie w wersji filmowej, ma w sobie taką
71
Ŝywotność, Ŝe zasługuje na oddzielną szufladkę. Osiąga efekt w sposób
bardzo zbliŜony do powieści szpiegowskiej pisanej z punktu widzenia
szpiega. Napięcie wynika z faktu, Ŝe bohater lub bohaterka mogą się bronić
tylko kamuflaŜem i ucieczką. Dać się złapać to znaczy przegrać, całą fabu-
łę stanowi więc łańcuch zdarzeń...
Psycho-dreszczowiec jest oszustwem. Chyba juŜ zanika, a prawie zaw-
sze zieje nudą. Brak mu realnych podstaw (podobnie jak z reguły brak ich
psychiatrii), jeŜeli więc trzyma kogoś w napięciu, nie jest to nigdy zasługą
samej formy.
Powieść o zabójstwie moim zdaniem w ogóle nie naleŜy do tego gatun-
ku. „Tragedia amerykańska”2, na przykład ma tyle wspólnego z powieścią
kryminalną czy detektywistyczną, co „Stracony weekend”3. Fakt, Ŝe po-
wieść traktuje o zabójstwie, nie stanowi bynajmniej o tym, aby zaliczyć ją
do kategorii powieści kryminalnych.
Dosyć, czy chcesz jeszcze?
1 Skrót słowa detektyw (detective) (przyp. tłum.).
2 Autor: Teodor Dreiser.
3 Autor: Charles Jackson.
Do Jamesa Sandoe
16 czerwca 1949 r.
72
napisać powaŜną powieść”. Pewnie czuliby się dotknięci, gdyby się im
powiedziało, Ŝe między naprawdę dobrą powieścią kryminalną a najlepszą
powieścią powaŜną ostatnich dziesięciu lat nie ma dostrzegalnej róŜnicy w
porównaniu z przepaścią, jaka dzieli powieść powaŜną od kaŜdego wybit-
nego utworu literatury attyckiej z IV wieku p.n.e. Nie moŜe istnieć sztuka,
jeŜeli ogół czytelników nie ma wyrobionego smaku, a wyrobiony smak nie
moŜe istnieć, gdy całemu społeczeństwu brak poczucia stylu i wartości
literackich. Zadziwiające, Ŝe poczucie stylu ma chyba bardzo mało wspól-
nego z subtelnością czy nawet humanizmem. Poczucie stylu moŜe istnieć
w epoce zdziczenia i rozwiązłości, nie moŜe natomiast istnieć w epoce
coca-coli... w epoce „ksiąŜki miesiąca” czy prasy brukowej. Brakuje go w
epoce, w której panoszy się wulgarność, bezwzględna walka o pieniądz, w
epoce, w której typowa średniozamoŜna rodzina, przynajmniej w Kalifor-
nii, Ŝyje zdawałoby się tylko po to, aby utrzymywać wielki, okazały i kosz-
towny samochód, będący pod względem technicznym przestarzałą kupą
złomu.
Do Jamesa Sandoe
14 października 1949 r.
73
Ale zawsze podobają mi się niewłaściwe ksiąŜki. I niewłaściwe filmy. I
niewłaściwi ludzie. I mam fatalny nawyk, Ŝe zaczynam ksiąŜkę, Ŝeby się
przekonać, czy będę miał ochotę ją przeczytać, potem odkładam na bok i
rozpoczynam parę innych. W ten sposób, kiedy jestem znudzony i przy-
gnębiony, co zdarza się aŜ nazbyt często, wiem, Ŝe mam co czytać w nocy,
i pozbywam się okropnego uczucia, Ŝe nie mam do kogo ust otworzyć czy
kogo posłuchać.
Z kryminałami sprawa jest beznadziejna. Nie są przewaŜnie warte za-
chodu. Byłbym zachwycony, gdyby ktoś napisał dobrą analityczną powieść
kryminalną, pal diabli napięcie czy dowcipny dialog, wróćmy dla odmiany
do spraw podstawowych. Cały ten gatunek literacki zbłądził z drogi, nacisk
kładzie się na szczegóły najzupełniej nieistotne.
Do Hamisha Hamiltona
13 grudnia 1949 r.
74
Freeman ma tyle zalet jako fachowiec, Ŝe łatwo się zapomina, jak
świetnym jest pisarzem w gatunku powieści kryminalnej. Jest twórcą po-
wieści detektywistycznej na opak. To on udowodnił, Ŝe moŜna fałszować
odciski palców i wykrywać fałszerstwo, na długo zanim policja się tym
zainteresowała. Jest człowiekiem rozległej i autentycznej wiedzy. Wielką
sceną mógłby być pojedynek na sali sądowej między Thorndyke’em i
Spilsburym, i załoŜę się, Ŝe Thorndyke wygrałby bez trudu.
Do Hamisha Hamiltona
13 października 1950 r.
Do Jamesa Sandoe
7 grudnia 1950 r.
75
AŜ do tej chwili powieść świetna i bardzo dobrze napisana, ale detek-
tyw-amator jest po prostu do niczego. Był juŜ do niczego nawet wówczas,
gdy miał brata księcia, tytuł arystokratyczny, gruntowne wykształcenie
klasyczne oraz znaczne osiągnięcia na tym polu i będzie tak samo do ni-
czego jako Nigel Strangeways. Detektyw prywatny, rzecz jasna, to postać
wyolbrzymiona — twór fantazji. Ale musi to być przynajmniej wyolbrzy-
mienie czegoś, co moŜliwe i prawdopodobne.
Do Bernice Baumgarten
16 kwietnia 1951 r.
76
Do Jamesa Sandoe
16 stycznia 1952 r.
The Handbook for Poisoners1 („Podręcznik truciciela”) jest w drodze
powrotnej do Ciebie... Większość rzeczy Bonda znałem juŜ przedtem. Bar-
dzo mi się podobał wstęp, a zwłaszcza kliniczny opis skutków pogryzienia
przez Ŝmiję pracownika chicagowskiego zoo. Ale niewątpliwie Bond po-
minął mnóstwo trucizn, gdy się zwaŜy, ile badań musiał dokonać i ile prze-
czytać ksiąŜek na ten temat.
Wielka szkoda, Ŝe Bond nie opisał bardziej szczegółowo istniejących
odtrutek i nie przytoczył takich ciekawych faktów (jeŜeli, jak się spodzie-
wam, są to fakty autentyczne), jak na przykład to, Ŝe istnieją tylko dwie
prawdziwe odtrutki; atropina i muskaryna (odtrutki wzajemne), Ŝe morfina
rozchodzi się przez Ŝołądek i w pewnych przypadkach zatrucie nią moŜna
uleczyć wielokrotnym płukaniem Ŝołądka, Ŝe arszenik kumuluje się w wą-
trobie, stamtąd wraz z krwią cyrkuluje do serca i czasem zabija poraŜając
mięsień sercowy i Ŝe zatrucie cyjankiem, który rzekomo działa błyska-
wicznie i nie daje moŜliwości ratunku, moŜe w pewnych wypadkach nie
być śmiertelne, jeŜeli dość szybko i dość długo stosuje się sztuczne oddy-
chanie, trucizna ta bowiem stosunkowo prędko się utlenia. No cóŜ, nie
moŜna zmieścić wszystkiego na siedemdziesięciu dwóch stronach.
1 Autor: Eaymond Bond.
Do Hillary’ego Waugh 1
październik 1955 r.
...Nie uwaŜa się mnie tutaj 2 za autora kryminałów, ale -za dość wybit-
nego powieściopisarza amerykańskiego. Nie powiem, w jakim stopniu
wybitnego, bo opinie na ten temat są róŜne.
77
W Anglii, jeŜeli autor kryminałów pisze dobrze ksiąŜki, jest po prostu
dobry, jak kaŜdy pisarz. Nie ma tu snobizmu, który na podstawie etykietki
wynosi trzeciorzędnego pisarza literatury powaŜnej, bez stylu czy praw-
dziwego talentu, ponad pisarza powieści kryminalnych, który być moŜe
przyczynił się do odświeŜenia całej literatury. Przychodzą do mnie, do tego
dość ekskluzywnego hotelu ludzie — dobrze wychowani Anglicy — któ-
rzy przedstawiają się i dziękują mi za przyjemność, jaką sprawiły im moje
ksiąŜki. Wątpię, czy kiedykolwiek zdobędziemy taką pozycję w Ameryce.
W kaŜdym razie nie za mojego Ŝycia. Obawiam się, Ŝe nasz pociąg do kla-
syfikacji jest zbyt silny. Obawiam się, Ŝe nasze fundamentalne nieuctwo
intelektualne jest zbyt wielkie. JeŜeli to nie jest jakiś mały bestseller albo
powieść wybrana w danym miesiącu przez klub ksiąŜki, to się juŜ nie liczy.
...Przyznaję, Ŝe wśród powieści detektywistycznych jest za duŜo mier-
noty, ale jeśli zastosować surowe kryteria, okaŜe się, Ŝe za duŜo jest mier-
noty wśród ksiąŜek wszystkich innych gatunków i rodzajów. Nie zgódźmy
się jednak nigdy z poglądem, Ŝe tylko pismaki tworzą kryminały. Nawet ci
najsłabsi spośród nas w krwawym pocie pisali kaŜdy rozdział. Najlepsi z
nas przy kaŜdej nowej ksiąŜce muszą zaczynać od zera. Pismak to taki
człowiek, który bez trudu i z całą świadomością robi coś, czego robić nie
warto, i robi to tylko dla pieniędzy. śaden ze znanych mi pisarzy powieści
kryminalnych nie uwaŜał nigdy, Ŝe to, co robi, nie jest warte trudu, pragnął
tylko móc robić to jak najlepiej.
Tak się złoŜyło, Ŝe naleŜę do tych, którym się poszczęściło, a wierz mi,
szczęście odgrywa tu wielką rolę...
78
LUŹNE UWAGI NA TEMAT POWIEŚCI KRYMINALNEJ
(spisane w 1949 roku)
(1) Powieść kryminalna musi mieć wiarogodnie umotywowaną ekspo-
zycję, jak i rozwiązanie. Musi składać się z wiarogodnych działań wiaro-
godnych ludzi w wiarogodnych okolicznościach pamiętając, Ŝe wiarogod-
ność w znacznej mierze jest sprawą stylu. To wyłącza większość tricko-
wych zakończeń i tak zwanych wątków „zamkniętego koła”, w których
najmniej prawdopodobna postać jest na siłę zrobiona przestępcą, nikogo
nie przekonywując. Wyłącza się równieŜ takie wydumane sytuacje, jak u
Agathy Christie w Murder in the Calais Coach1, gdzie samo załoŜenie wy-
maga tak pomyślnego zbiegu okoliczności, Ŝe nikt by nie uwierzył nigdy w
jego realność. Oczywiście, w tym wypadku, jak i w kaŜdym innym, wiaro-
godność jest sprawą efektu, nie faktu, i gdy jeden pisarz poradzi sobie z
takim modelem doskonale, w rękach innego, słabszego artysty moŜe on się
wydać idiotyczny.
(2) Powieść kryminalna musi być logiczna, gdy chodzi o metody zabój-
stwa i metody wykrywania. Nie do przyjęcia są jakieś superegzotyczne
trucizny albo zmyślone efekty, takie jak na przykład otrucie niewłaściwą
dawką leku itp. Odpadają teŜ rewolwery z tłumikami (nie działają, bo lufa i
komora nie są połączone), węŜe wpełzające po sznurze od dzwonka. JeŜeli
detektyw jest wyszkolonym policjantem, musi zachowywać się jak poli-
cjant i posiadać wszelkie fizyczne i umysłowe cechy charakterystyczne dla
tego zawodu. JeŜeli jest detektywem prywatnym albo amatorem, musi
przynajmniej znać procedurę policyjną w dostatecznym stopniu, Ŝeby się
nie ośmieszać. Powieść kryminalna musi brać pod uwagę aktualny poziom
kulturalny czytelników— to, co akceptowano u Sherlocka Holmesa, jest
nie do przyjęcia u Sayers, Christie czy Cartera Dicksona.
79
(3) Powieść kryminalna musi być realistyczna, gdy chodzi o postacie,
miejsce akcji i nastrój, musi dotyczyć autentycznych ludzi w autentycznym
świecie. Oczywiście jest w niej element fantazji. Łamie ona zasady praw-
dopodobieństwa, ograniczając czas i przestrzeń. Dlatego im bardziej nie-
prawdopodobne jest załoŜenie, tym dosłowniejsze i dokładniejsze muszą
być dalsze wydarzenia, które z niego wynikają. Bardzo niewielu pisarzy
ma zdolność tworzenia Ŝywych postaci, ale nie znaczy to, Ŝe zdolność ta
jest niepotrzebna. Ci, co twierdzą, Ŝe zagadka jest w powieści czynnikiem
najwaŜniejszym, usiłują po prostu ukryć w ten sposób swoją nieumiejęt-
ność tworzenia postaci i atmosfery. Postaci moŜna tworzyć w róŜny spo-
sób: metoda subiektywna polega na wnikaniu w myśli i uczucia bohatera,
metoda obiektywna czy teŜ dramatyczna, stosowana w teatrze, opiera się
na wyglądzie, zachowaniu, wypowiedziach i uczynkach bohatera, istnieje
równieŜ metoda kronikarskiego opisu wydarzeń, znana obecnie jako styl
dokumentalny. Ta ostatnia daje się zastosować szczególnie do tego rodzaju
powieści kryminalnej, która usiłuje poprzestawać na beznamiętnym reje-
strowaniu faktów, przypominającym oficjalne sprawozdanie. Ale bez
względu na to, jaką autor stosuje metodę, musi stworzyć postaci, jeŜeli
powieść ma osiągnąć poziom powyŜej przeciętności.
80
Powieść kryminalna musi być Ŝywa, barwna i błyskotliwa. Potrzeba wiel-
kiej zręczności warsztatowej, Ŝeby zaćmić nudny i cięŜki styl, chociaŜ ta
sztuczka udawała się niekiedy, zwłaszcza w Anglii.
81
a zdumiewająco duŜo ludzi nie czyta nic poza tym. Obmyślanie wyjaśnień
dla czytelników, którzy tak bardzo się róŜnią wykształceniem, to problem
prawie nie do rozwiązania. Wyjąwszy najbardziej oddanego temu ga-
tunkowi miłośnika, który zniesie i zaakceptuje wszystko, najlepsza moŜe
jest zasada filmów hollywoodzkich: „Wyjaśnienie ma się podawać tylko w
szczytowych chwilach akcji i naleŜy je zaraz przerywać”. (To znaczy, Ŝe
wyjaśnieniu musi zawsze towarzyszyć jakaś akcja i Ŝe powinno być poda-
wane w małych dawkach, a nie od razu w całości.
(6) Powieść musi zwieść średnio inteligentnego czytelnika. Ta sprawa i
problem uczciwości to dwa najbardziej kłopotliwe elementy pisania powie-
ści kryminalnych. Niektóre z najlepszych powieści nie zwodzą inteligent-
nego czytelnika aŜ do końca (na przykład powieści Austina Freemana). Ale
co innego domyślać się, kto jest przestępcą, a co innego umotywować do-
mysł rozumowaniem. PoniewaŜ czytelnicy róŜnią się między sobą inteli-
gencją, niektórzy odgadną sprytnie ukryte rozwiązanie, innych zaś oszuka
najgrubszymi nićmi szyty wątek. (Czy jakikolwiek współczesny czytelnik
da się nabrać Red-Headed League? 2). Czy nowoczesna procedura policyj-
na moŜe przegapić „Skradziony list”? 3 Ale całkowite wyprowadzenie w
pole prawdziwego miłośnika powieści kryminalnych nie jest wcale ko-
nieczne ani nawet poŜądane. Zagadka na pół rozwiązana ciekawsza jest od
zagadki, której rozwiązania czytelnik nie moŜe się ani rusz domyślić. JeŜeli
zgłębił część tajemnicy, daje mu to poczucie własnej wartości. Musi jednak
pozostać pewna mgiełka niejasności, którą autor pod koniec sam rozwie-
wa.
(7) Ujawnione rozwiązanie musi wydawać się rozwiązaniem jedynym i
bezapelacyjnym. Przynajmniej połowa wydanych drukiem powieści kry-
minalnych łamie tę regułę.. Ich rozwiązania nie są bynajmniej jedyne i
82
nieodwołalne, są natomiast bezwstydnie wyssane z palca, autor bowiem
zorientował się, Ŝe osobnik, którego pierwotnie wyznaczył na zabójcę, stał
się zbyt łatwy do rozszyfrowania.
(8) Powieść kryminalna nie moŜe silić się na ogarnięcie wszystkiego
naraz. JeŜeli jest to powieść-zagadka rozgrywająca się w chłodnym klima-
cie intelektualnym, nie moŜe równocześnie być opowieścią o burzliwych
przygodach lub o namiętnej miłości. Atmosfera grozy niweczy zdolność
logicznego myślenia. JeŜeli treścią są zawiłe stresy psychiczne, które po-
pychają ludzi do zbrodni, wówczas nie ma w powieści miejsca na zimną
analizę dokonywaną przez wprawnego detektywa. Detektyw moŜe być
bohaterem, a zarazem postrachem, przestępca nie moŜe być udręczoną
ofiarą okoliczności i równocześnie ostatnim łajdakiem.
(9) W powieści kryminalnej przestępca musi być tak czy owak ukara-
ny, niekoniecznie wyrokiem sądu. Wbrew ogólnemu przekonaniu nie ma
to nic wspólnego z moralnością. Wymaga tego logika danego gatunku
literackiego. Brak takiego zakończenia upodabnia opowieść do sfałszowa-
nego akordu muzycznego. Pozostawia uczucie irytacji.
(10) Powieść kryminalna musi być w sposób rzetelny uczciwa wobec
czytelnika. Tak się zawsze mówi, ale rzadko rozumie się w pełni, co to
stwierdzenie znaczy. Co oznacza w tym wypadku uczciwość? Nie wystar-
czy podać tylko fakty. Fakty muszą być podane sumiennie,
a równocześnie muszą to być takie fakty, z których moŜna wyciągać wnio-
ski. Nie wolno ukrywać przed czytelnikiem istotnych czy nawet mniej
istotnych poszlak, nie wolno ich teŜ wypaczać przez fałszywe rozłoŜenie
akcentów. Nieistotnych faktów nie naleŜy podawać w taki sposób, Ŝeby
83
wydawały się istotne. Wyciąganie wniosków to sprawa detektywa, który
jednak powinien odsłaniać co nieco ze swego rozumowania, Ŝeby czytelnik
mógł rozumować razem z nim. Zgodnie z podstawową teorią wszelkiej
literatury kryminalnej czytelnik, będąc dostatecznie bystry, moŜe na pew-
nym etapie wydarzeń zamknąć ksiąŜkę i podać bezbłędne rozwiązanie. Ale
potrzeba do tego czegoś więcej niŜ znajomości samych tylko faktów —
chodzi o to, aby moŜna się było z całą uczciwością spodziewać, Ŝe prze-
ciętny czytelnik, laik, wyciągnie z tych faktów właściwe wnioski. Od czy-
telnika nie moŜna wymagać wiedzy specjalistycznej lub znajomości dzie-
dzin rzadko uprawianych, nie moŜna wymagać niezwykłej pamięci, jeśli
chodzi o nieistotne szczegóły. Gdyby taki bagaŜ był niezbędny, czytelnik
w gruncie rzeczy nie miałby materiału potrzebnego do rozwiązania zagad-
ki, miałby jedynie nierozpieczętowane paczki, w których by ten materiał
dostał.
Ukrycie istotnej poszlaki w galimatiasie słów o niczym jest trickiem
dopuszczalnym, jeŜeli rozwijający się wątek stworzył dostateczne napięcie,
aby czytelnik miał się na baczności. JeŜeli czytelnik po to, Ŝeby rozwiązać
zagadkę, musi mieć taką samą wiedzę, jak doktor Thorndyke, to oczywi-
ście rozwiązać jej nie moŜe. JeŜeli załoŜenie powieści „Ostatnia sprawa
Trenta”4 jest prawdopodobne, wówczas logika i realizm tracą wszelki sens.
JeŜeli rzeczywisty czas popełnienia zabójstwa jest uzaleŜniony od hemofi-
lii ofiary, wówczas nie moŜna wymagać od czytelnika, Ŝeby rozwiązał za-
gadkę, chyba Ŝe wie, co to jest hemofilia. JeŜeli zaś wie (powieść, o której
mówię, to Have His Carcase Dorothy Sayers), zagadka znika, poniewaŜ
osoby działające nie mają juŜ alibi, gdy chodzi o krytyczną godzinę.
Oczywiście jest to juŜ coś więcej niŜ trick (do przyjęcia lub nie do przy-
jęcia), jeŜeli przestępcą okazuje się detektyw, z samej bowiem tradycji i
definicji wynika, Ŝe detektyw ma być poszukiwaczem prawdy. Czytelnik
84
liczy zawsze na niepisaną gwarancję autora, Ŝe detektyw jest uczciwy, i ta
sama reguła powinna, rzecz jasna, obejmować narratora w pierwszej oso-
bie czy inną postać, z której punktu widzenia historia jest opowiedziana.
JeŜeli narrator lub autor zataja fakty, udając zarazem, Ŝe ukazuje je tak, jak
widzi te fakty dana postać, popełnia haniebne oszustwo. (Z dwóch po-
wodów nie budziło we mnie nigdy najmniejszego oburzenia pogwałcenie
tej zasady w powieści „Zabójstwo Rogera Ackroyda” 5. (1) Oszustwo jest
bardzo zręcznie wyjaśnione i (2) cały tok powieści i jej osoby działające
dowodzą niezbicie, Ŝe jedynym moŜliwym mordercą jest narrator, wyzwa-
niem zatem dla czytelnika nie jest problem „Kto zabił?” ale: „Obserwuj
mnie uwaŜnie i złap mnie, jeŜeli zdołasz”).
Rzecz jasna cały problem nieuczciwości to sprawa intencji i rozłoŜenia
akcentów. Czytelnik spodziewa się, Ŝe da się nabrać, ale nie za pomocą
jakiegoś drobiazgu. Spodziewa się, Ŝe mylnie zinterpretuje którąś poszlakę,
ale powodem nie moŜe być brak gruntownej wiedzy z zakresu, chemii,
geologii, biologii, patologii, metalurgii czy piętnastu innych nauk równo-
cześnie. Spodziewa się, Ŝe wyleci mu z pamięci jakiś szczegół, który póź-
niej okaŜe się istotny, ale nie moŜe pamiętać tysiąca drobnostek pozbawio-
nych wszelkiego znaczenia. Ą jeŜeli do zdobycia niezbitego dowodu po-
trzeba autentycznej wiedzy, jak w niektórych powieściach Austina Fre-
emana, czytelnik wymaga, Ŝeby przestępcę mógł wykryć przeciętny
sprawny umysł, choćby nawet do ostatecznego udowodnienia winy po-
trzebny był specjalista.
Są oczywiście drobne oszustwa nieodłączne od samego gatunku literac-
kiego. Jak zauwaŜyła kiedyś bodajŜe Mary Roberts Rinehart, cały smak
powieści kryminalnej tkwi w tym, Ŝe są to dwie powieści w jednej — po-
wieść o tym, co się, zdarzyło, i powieść o tym, co się na pozór zdarzyło.
85
PoniewaŜ rozumie się samo przez się, Ŝe prawda ma być ukryta, trzeba
znaleźć jakieś sposoby, Ŝeby ją ukryć zręcznie. Wszystko zaleŜy od sposo-
bu. Niektóre tricki raŜą jak zgrzyt, bo są szyte grubymi nićmi, a gdy się je
wreszcie ujawni, nic juŜ więcej nie pozostaje. Inne znów sprawiają sporo
przyjemności, bo są chytre i subtelne, jak pochwycone spojrzenie, którego
znaczenia nie sposób odczytać, ale podejrzewa się, Ŝe nie jest pochlebne.
Wszelkiej narracji w pierwszej osobie moŜna by na przykład zarzucić pew-
ną nieuczciwość, poniewaŜ sprawia wraŜenie szczerości i moŜe ukrywać
tok rozumowania detektywa, równocześnie referując dokładnie jego słowa,
uczynki i reakcje emocjonalne. Musi nastąpić chwila, w której detektyw
zna juŜ prawdę, ale nie informuje o tym czytelnika, chwila (stary wyga bez
trudu ją poznaje), w której detektyw, Ŝe tak powiem, przestaje głośno my-
śleć i najłagodniej w świecie zamyka czytelnikowi przed nosem drzwi
swojego mózgu. W czasach, kiedy czytelnicy byli jeszcze naiwni i kiedy
trzeba było dać im po łbie, Ŝeby się zorientowali, Ŝe coś jest podejrzane,
detektyw czynił to, mówiąc na przykład: „Oto fakty. JeŜeli zbadają je pań-
stwo uwaŜnie, z pewnością nasunie się państwu ewentualne wyjaśnienie
tych dziwnych wydarzeń”. Dzisiaj robi się to z mniejszą pompą, ale efekt z
zamknięciem drzwi jest wciąŜ tak samo nieomylny.
śeby skończyć z tym tematem, trzeba dodać, Ŝe sprawa uczciwości, ja-
ko problem ściśle zawodowy i artystyczny, nie ma Ŝadnego znaczenia mo-
ralnego. Chodzi tylko o to, czy wyprowadzono w pole czytelnika zgodnie z
regułami gry, czy teŜ zadano mu cios poniŜej pasa. O doskonałości nie
moŜe być mowy. Całkowita szczerość przekreśliłaby zagadkę. Im lepszy
pisarz, tym dalej posunie się w szczerości, tym chytrzej ukryje to, czego
nie moŜna wyjawić. Ta gra zręczności nie tylko nie ma reguł moralnych,
ale ustawicznie zmienia nawet te reguły, według których działa. Musi je
86
zmieniać, czytelnik wciąŜ staje się coraz mądrzejszy. Za czasów Sherlocka
Holmesa, jeŜeli lokaj czaił się za oknem biblioteki w szaliku na głowie,
stawał się tym samym podejrzany. Dzisiaj takie zachowanie oczyściłoby
go natychmiast z wszelkich podejrzeń. Współczesny czytelnik nie tylko nie
śledzi błędnych ogników przez się zrozumiałych, ale przez cały czas ob-
serwuje bacznie wysiłek pisarza zmierzający do zwrócenia jego uwagi na
sprawy niewaŜne, odwrócenia zaś jej od spraw istotnych. Wszystko po-
traktowane lekko staje się podejrzane, kaŜda postać niewymieniona jako
osoba podejrzana jest tym samym podejrzana, a wszystko, co sprawia, Ŝe
detektyw gryzie końce wąsów i przybiera powaŜną minę, bystry czytelnik
natychmiast odrzuca jako rzecz bez znaczenia. Piszący te słowa ma często-
kroć wraŜenie, Ŝe jedyną pozostałą, a przy tym względnie uczciwą i sku-
teczną metodą oszukania czytelnika jest zmusić go do głowienia się nad
fałszywym problemem, zmusić go, Ŝe tak powiem, do rozwiązania zagadki
(bo z pewnością coś przecieŜ powinien rozwiązać), która zaprowadzi go na
boczną ścieŜkę, styczną jedynie z problemem zasadniczym. Ale to równieŜ
wymagatu i ówdzie odrobiny krętactwa.
Uzupełnienia
87
zagadnienie to coś, co nie istnieje: problem, który oprze się analizie stoso-
wanej przez dobrego prawnika do problemu prawniczego. Powieści te są
bez wątpienia zajmujące, nie mogą jednak zrekompensować swoich sła-
bych punktów.
(2) Mówi się nieraz, Ŝe „trup nikogo nie obchodzi”. To bzdura, odrzu-
cenie cennego elementu. To tak, jakbyśmy powiedzieli, Ŝe śmierć naszej
ciotki z ręki mordercy znaczy dla nas tyle, co podobna śmierć nieznanego
człowieka w mieście, w którym nigdy nie byliśmy.
88
typ przejmujący się losem osób działających czy typ poszukiwacza wtór-
nych doznań seksualnych. Ale wszystkie te typy razem wzięte tworzyłyby
znikomą mniejszość w porównaniu z ludźmi bystrymi, którzy uwielbiają
powieść kryminalną właśnie z powodu jej niedoskonałości.
Jest to, innymi słowy, forma, która nigdy nie zaznała autentycznej po-
raŜki, i ci, co przepowiadali jej schyłek i upadek, nie mieli racji właśnie z
tego powodu. PoniewaŜ forma nie osiągnęła nigdy doskonałości, nie jest
więc skostniała. Członkowie akademii literatury nigdy nie połoŜyli na niej
swojej lodowatej dłoni. Jest wciąŜ płynna, wciąŜ zbyt róŜnorodna dla
uproszczonej klasyfikacji, wciąŜ wypuszcza pędy we wszystkich kierun-
kach. Nikt nie wie dokładnie, na czym polega sekret jej powodzenia, a
jakąkolwiek cechę jej przypiszemy, okaŜe się, Ŝe w tej czy owej najbar-
dziej poczytnej powieści kryminalnej właśnie tej cechy brak. Stworzyła
więcej złej literatury niŜ jakikolwiek inny rodzaj beletrystyki z wyjątkiem
romansów i prawdopodobnie więcej dobrej literatury niŜ jakikolwiek inny
rodzaj powszechnie akceptowany i podziwiany.
(6) PokaŜcie mi kogoś (bez względu na płeć), kto nie znosi kryminałów,
a powiem wam, Ŝe to dureń, moŜe nawet niepozbawiony jakiejś tam inteli-
gencji, ale dureń ponad wszelką wątpliwość.
CHANDLER O RZEMIOŚLE PISARSKIM
91
technice pisarskiej, oznacza to niezbicie, Ŝe wyczerpały się wszelkie
pomysły.
Do Charlesa W. Mortona
15 stycznia 1945 r.
...Nie dla pieniędzy czy prestiŜu piszę do Waszego pisma, ale z miłości,
z dziwnej tęsknej miłości do świata, w którym ludzie potrafią myśleć z
chłodną przenikliwością i przemawiać językiem zapomnianych niemal kul-
tur. Lubię ten świat i niekiedy poświęciłbym sen, wypoczynek i niemało
pieniędzy, Ŝeby do niego wkroczyć. Sądzisz, Ŝe zaleŜy mi na pieniądzach?
A jeśli chodzi o prestiŜ, co to właściwie jest? CzyŜ taki człowiek jak ja
(niezbyt utalentowany, ale bardzo wnikliwy) mógłby zdobyć większy pre-
stiŜ inaczej, niŜ to uczyniłem, gdy podjąłem tandetny, nędzny, najzupełniej
zaprzepaszczony gatunek literacki i zrobiłem z niego coś, o co intele-
ktualiści biją się między sobą?
92
odpowiedzi, a tym, co muszą o nie pytać, pomóc nie moŜna. Są to tylko
ludzie, którzy chcą być pisarzami.
Do Charlesa W. Mortona
5 stycznia 1947 r.
93
coś zrelacjonowali? Ciepło, ciepło, ale to jeszcze nie jest odpowiedź. Bez
wątpienia czytamy sporo zręcznych reportaŜy, które udają beletrystykę, i
nadal będziemy je czytać, przede wszystkim jednak sądzę, Ŝe powieściom
brak treści emocjonalnych. Nawet gdy opisują śmierć, co często się zdarza,
nie ma w niej tragizmu. Chyba nic w tym dziwnego. Epoka niezdolna do
tworzenia poezji nie moŜe równieŜ tworzyć literatury z wyjątkiem efek-
townej dekadenckiej płycizny. Chłopaczki potrafią opisać wszystko, sceny
w ich ksiąŜkach są zgrabne aŜ do znudzenia, znają wszystkie fakty i
wszystkie odpowiedzi, ale są to małe ludziki, które zapomniały juŜ słów
modlitwy. Świat staje się coraz mniejszy, a wraz z nim umysły kurczą się,
stają się coraz bardziej ciasne i coraz bardziej puste. Są to automaty do
wyrobu literatury.
...Jednym z moich dziwactw i kłopotów jako pisarza jest to, Ŝe nic nie
mogę pominąć. Nie mogę zapomnieć, Ŝe jakiś powód, jakieś uczucie po-
budziło mnie do pisania, i diabli mnie biorą, dopóki się z nim nie uporam.
Inne moje dziwactwo (i w to wierzę bez zastrzeŜeń) polega na tym, Ŝe
nigdy nie wiem dokładnie, jak wypadnie ksiąŜka, dopóki nie napiszę
pierwszego szkicu. UwaŜam więc pierwszy brulion za surowiec. To, co
wydaje się Ŝywe, wchodzi do treści. Dobrej fabuły nie moŜna wymyślić,
trzeba ją przedestylować. Na dłuŜszą jednak metę, choćby się o tym nie
mówiło, a nawet nie myślało, najtrwalszą wartością w pisarstwie jest styl,
94
styl jest najcenniejszym walorem, w jaki autor moŜe zainwestować swój
czas. Ta inwestycja zwraca się powoli, agent będzie z niej szydził, wydaw-
ca nie będzie w ogóle rozumiał, o co chodzi, i dopiero ludzie, o których
istnieniu nikt nic nie wie, przekonają ich wolno i stopniowo, Ŝe pisarza,
którego twórczość cechuje jego własny, indywidualny sposób pisania,
zawsze się w końcu opłaca wydawać. Cechy tej nie osiągnie się za cenę
największych nawet wysiłków, poniewaŜ ten rodzaj stylu, jaki mam na
myśli, jest wyrazem indywidualności, przede wszystkim więc trzeba mieć
indywidualność, Ŝeby móc dać jej wyraz. Ale zakładając, Ŝe się ma taką
indywidualność, moŜna ją przelać na papier tylko wówczas, gdy myśl jest
pochłonięta czym innym. . Nie brak w tym ironii. Dlatego chyba twierdzę
nadal, Ŝe w pokoleniu pisarzy „kształconych” niepodobna stworzyć pisa-
rza. Zaabsorbowanie stylem nie prowadzi do jego wyrobienia. Choćby się
nie wiedzieć ile redagowało i wygładzało tekst, nie wpłynie to w najmniej-
szym stopniu na aromat i smak tego, jak człowiek pisze. Styl jest owocem
jakości jego doznań i przeŜyć, a dopiero zdolność przeniesienia tych do-
znań i przeŜyć na papier czyni go pisarzem...
Do Jamesa Sandoe
10 sierpnia 1947 r.
95
tylko dla pieniędzy, w kaŜdym razie jednak Ŝyje juŜ dość długo, Ŝeby nie
traktować zbyt powaŜnie czyichś programowych i rzekomo obowiązują-
cych opinii.
Shaw, jako bardzo młody człowiek z rudą jeszcze brodą, miał w Lon-
dynie odczyt na temat, który wówczas coś jeszcze znaczył, a mianowicie
„Sztuka dla sztuki”. Oczywiście Shawowi ten prąd się nie podobał, w ogó-
le zresztą niewiele rzeczy mu się podobało, chyba Ŝe sam je zainicjował.
Ale sztuka dla propagandy to coś znacznie jeszcze gorszego. Pismo po-
święcone krytyce, którego nadrzędnym celem nie jest inteligentne myśle-
nie, ale myślenie w taki sposób, aby nie wykraczać poza zespół idei poli-
tycznych tego czy owego kierunku, zawsze w końcu zawiera artykuły kry-
tyczne jedynie w potocznym rozumieniu tego słowa, inteligentne zaś tylko
w sensie ustawicznego i mozolnego szukania nowych określeń dla spraw
dawno odkrytych przez innych ludzi. ToteŜ po pewnym czasie takie pisma
więdną, nie nabierają nigdy rumieńców Ŝycia, nabierają tylko niechęci do
poglądów innych ludzi na Ŝycie. Odznaczają się nietolerancją ludzi bardzo
młodych i cherlactwem, będącym wynikiem zamkniętych, nieprzewietrza-
nych pokoi i zbyt wielkiej ilości papierosów wypalanych po północy...
Do Charlesa W. Mortona
28 października 1947 r.
96
zdają sobie sprawy, Ŝe Ŝaden pisarz w Ŝadnej epoce nie był nigdy całkowi-
cie niezaleŜny. Musiałem zawsze przyjmować jakieś, z zewnątrz narzucone
warunki, respektować pewne zakazy, starać się przypodobać pewnym oso-
bom. Warunki mógł określać kościół, bogaty mecenas, ogólnie przyjęte
wymagania etyczne, ocena rynku przez wydawcę lub redaktora czy moŜe
nawet zestaw teorii politycznych. JeŜeli tych warunków pisarz nie akcep-
tował tym samym buntował się przeciw nim. Tak czy owak miały one wy-
raźny wpływ na jego twórczość... Ojej, pal to wszystko diabli! Idee to
przekleństwo. Im więcej się rozumuje, tym mniej się tworzy.
Do Edwarda Weeksa1
18 stycznia 1948 r.
97
Do Fredericka Lewisa Allena1
7 maja 1948 r.
98
jakiejś — byle jakiej — sztuce. Kolumna taka, bez względu na błahość
tematu, nie zawodzi nigdy, jeśli chodzi o interesujące uwagi margineso-
we... Miarą dobrej krytyki jest właściwie zrozumienie i ocena tematu, mia-
rą zaś złej krytyki — konieczność utrzymania przez krytyka jego pozycji
zawodowej.
99
Do Alexa Barrisa
18 marca 1949 r.
...Jak spędzam dnie? Piszę, kiedy mogę, nie piszę, kiedy nie mogę; zaw-
sze piszę rano albo w pierwszej połowie dnia. Wieczorem ma się bardzo
zabawne pomysły, ale potem nie zdają one egzaminu. Dawno się juŜ o tym
przekonałem. Musiał się Pan chyba zorientować, Ŝe sam piszę na maszy-
nie. Kiedy tutaj zamieszkałem, kupiłem dyktafon i dyktowałem do niego
teksty, ale nigdy nie uŜywam dyktafonu do pisania powieści. Prawie wszy-
scy pisarze, którzy dyktują, cierpią na biegunkę słowną. Kiedy trzeba doło-
Ŝyć wysiłku, Ŝeby te słowa napisać, człowiek bardziej jest skłonny do
oszczędności.
Czytam wciąŜ wypowiedzi pisarzy, którzy twierdzą, Ŝe nie czekają nig-
dy na natchnienie, po prostu siadają co dzień o ósmej rano przy swoich
biureczkach — deszcz czy słońce, kac, złamana ręka, niewaŜne — oni
wystukują na maszynie zaprogramowany kawałek. Niech tam pustka w
głowie, niech myśli cięŜkie jak kamienie młyńskie — natchnienie to bzdu-
ra, oni go nie uznają. Składam im wyrazy szczerego podziwu i starannie
unikam czytania ich ksiąŜek.
Co do mnie, czekam na natchnienie, chociaŜ niekoniecznie tak to nazy-
wam. Moim zdaniem, wielkie pisarstwo tchnące Ŝyciem powstaje za spra-
wą splotu słonecznego. To cięŜka praca w tym sensie, Ŝe człowiek bywa
potem zmęczony, a nawet wyczerpany. W sensie świadomego „wysiłku nie
jest to w ogóle praca. Rzecz najwaŜniejsza, Ŝeby był pewien okres czasu,
powiedzmy co najmniej cztery godziny dziennie, kiedy zawodowy pisarz
nie robi nic innego, tylko pisze. MoŜe zresztą wcale nie pisać, jeŜeli nie ma
ochoty, nie powinien nawet próbować. MoŜe wyglądać przez okno, stać na
głowie, turlać się po podłodze, ale nie powinien robić nic określonego, nie
powinien czytać, pisać listów, oglądać pism czy wypisywać czeków.
100
Ma pisać albo nie robić nic. Na tej samej zasadzie utrzymuje się ład w
szkole. JeŜeli się zmusza uczniów, Ŝeby siedzieli spokojnie, nauczą się
czegoś, po prostu, Ŝeby nie usnąć z nudów. Przekonałem się, Ŝe zasada jest
skuteczna. Oto dwie bardzo proste reguły: a) Nie ma się obowiązku pisać,
b) Nie wolno robić nic innego. Reszta przychodzi sama. Musiałem nauczyć
się amerykańskiego, jak obcego języka. śeby się nauczyć, musiałem go
studiować i analizować. Dlatego, kiedy uŜywam slangu, wyraŜeń po-
tocznych, specyficznych wyzwisk czy jakiegokolwiek innego, rzadko spo-
tykanego Ŝargonu, robię to świadomie. UŜywanie gwary w literaturze jest
samo w sobie sztuką. Myślę, Ŝe tylko dwa rodzaje wyraŜeń gwarowych
nadają się do uŜytku: takie, które zdobyły prawo obywatelstwa w języku, i
takie, które pisarz sam tworzy. Wszelkie inne dezaktualizują się, zanim
jeszcze trafią do druku...
Zalety stylu amerykańskiego nie są tak liczne, jak jego wady i draŜniące
usterki, w rezultacie jednak przewaŜają szalę.
Jest to język Ŝywy, jak angielszczyzna Szekspira, i łatwo przyswaja
nowe słowa, nadaje, nowe znaczenia słowom starym, zapoŜycza chętnie i
bez skrępowania konstrukcje z innych języków, z niemieckiego na przy-
kład łączenie słów albo uŜywanie rzeczownika i przymiotnika w funkcji
czasownikowej. Jego tony, półtony i ćwierćtony nie ulegają takiej styliza-
cji, aby dały się wtłoczyć w ramki konwencjonalnej delikatności towa-
rzyskiej, tworząc język w istocie rzeczy klasowy.
101
Język amerykański reaguje bardziej Ŝywo na zwroty banalne i wy-
świechtane. Działa raczej na emocje i zmysły aniŜeli na intelekt. Znajduje
wyraz raczej dla doznań aniŜeli dla myśli.
Jest to język masowy w tym samym sensie, w jakim gwarę baseballową
tworzą gracze w baseball. Jest to język formowany przez pisarzy po to, aby
wyraŜał rzeczy subtelne, a równocześnie był rozumiany przez ludzi po-
wierzchownie tylko wykształconych. Nie jest to naturalny rozwój języka,
mimo Ŝe pisarze proletariaccy chętnie by tak sądzili. Ale w porównaniu z
językiem amerykańskim w najlepszej jego postaci, angielski osiągnął sta-
dium aleksandryjskiego formalizmu i uwiądu.
Język amerykański ma teŜ swoje wady.
NaduŜywa powiedzonek, aŜ wreszcie stają się one nie tylko pustym i
bezsensownym ględzeniem, jak powiedzonka angielskie, ale doprowadzają
do mdłości niczym zbyt często słyszane przeboje.
Slang, w najlepszej swej postaci znakomity, tworzony jest przez pisarzy
i narzucany zwykłym lumpom i piłkarzom, często teŜ brzmi sztucznie,
nawet gdy wyraŜenie jest zupełnie nowe.
Język amerykański nieświadom jest ciągłości nurtu kultury. MoŜe to
mieć związek lub nie mieć związku z upadkiem wykształcenia klasycznego
i moŜe się to równieŜ zdarzyć lub nie zdarzyć z językiem angielskim. W
kaŜdym razie wynika to z braku poczucia historii i z tandetnego wykształ-
cenia, bo język amerykański jest językiem niesprawnym, wulgarnym, po-
zbawionym opanowania.
Ma zbyt duŜe upodobanie do fałszywej naiwności, stylu, jakim by mó-
wił osobnik bardzo ograniczony. U takiego geniusza jak Hemingway moŜe
być znakomity... JeŜeli nie uŜywa go geniusz, staje się płaski i nudny, jak
przemówienie na zebraniu Rotary Club.
Ostatni element jest prawdopodobnie skutkiem utajonego, ale nadal
102
bardzo powszechnego buntu przeciwko angielskiej wyŜszości kulturalnej.
„Nie jesteśmy nic od nich gorsi, jeŜeli nawet wyraŜamy się, niepopraw-
nie”. Ta postawa jest skutkiem całkowitej nieznajomości Anglików jako
ogółu. Bardzo niewielu z nich wyraŜa się poprawnie. Ci, co przestrzegają
reguł gramatycznych, mówią pewnie lepiej od Amerykanów będących na
tym samym poziomie, ale niewykształcony Anglik robi tyle samo błędów
co Amerykanin. Wprawdzie niektóre błędy sięgają aŜ średniowiecza, ale
mimo to pozostają błędami. Nie słyszy się jednak, Ŝeby Anglik z wyŜszym
wykształceniem robił elementarne błędy we własnym języku. W Ameryce
natomiast jest to na porządku dziennym...
PoniewaŜ polityka nadal ma przewagę nad kulturą, język amerykański
będzie miał przewagę nad angielskim jeszcze przez długi czas... Językowi
amerykańskiemu, jak dotychczas, brak naleŜytego wigoru, jest po prostu
nie dość sprawny. Ameryka jest krajem masowej produkcji, który dopiero
teraz zaczyna rozumieć, co to znaczy jakość. Czemu więc potrafi tworzyć
wielkie dzieła literackie, a w kaŜdym razie tak wielkie, jakie moŜe wydać
nasza epoka? Odpowiedź brzmi: najlepszą literaturę amerykańską tworzą
ludzie, którzy są lub byli przez jakiś czas kosmopolitami. Znaleźli tutaj
pewną swobodę wyrazu, pewne bogactwo słownictwa, ogromną skalę zain-
teresowań. Aby jednak zuŜytkować ten materiał, musieli przedtem wyrobić
sobie europejskie poczucie smaku.
Ostatnia uwaga — na marginesie. Intonacji mowy angielskiej nie bierze
się zazwyczaj pod uwagę. A przecieŜ zmienność intonacji jest wprost nie-
wyczerpana. Głos Amerykanina jest bezbarwny, monotonny i nuŜący. In-
tonacje angielskie sprawiają, Ŝe mimo szczuplejszego słownictwa i sztyw-
niejszego przestrzegania reguł, język moŜe oddać nieskończoną wielość
znaczeń. W mo-
103
wie pisanej słyszy się je oczywiście przez skojarzenie. Wskutek tego
dobra angielszczyzna jest językiem klasowym i to właśnie stanowi jej naj-
większy mankament. Pisarz angielski jest przede wszystkim dŜentelme-
nem, a dopiero później pisarzem.
Do Hamisha Hamiltona
22 kwietnia 1949 r.
104
zawsze wzdraganiem się, wycofywaniem, a Szekspir był zbyt mocny i
odwaŜny, Ŝeby się miał przed czym wzdrygać.
1 Enemies of Promise.
Do Charlesa W. Mortona
2 maja 1949 r.
105
JeŜeli pisanie przynosi mu dochód, oznacza to automatycznie, Ŝe jest czło-
wiekiem sprzedajnym.
Do Carla Brandta 1
22 lipca 1949 r.
106
Do Hamisha Hamiltona
4 grudnia 1949 r.
107
Bogu, jest długa i obejmuje wiele języków...
1 „Herodiada” i „Prostota serca” zawarte są w „Trzech opowieściach” Gustawa Flau-
berta, The Captain’s Doll — D. H. Lawrence, The Spoils of Poynton — Henry James, „Pani
Bovary” — Gustaw Flaubert, The Wings of a Dove — Henry James, A Christmas Holiday
— W. Somerset Maugham.
Do Jamesa Sandoe
28 grudnia 1949 r.
Bardzo Ci dziękuję za The 39 Steps... Podobała mi się dedykacja, w
której Buchan pisze: „Romantyczna opowieść, której zdarzenia, lekcewa-
Ŝąc wszelkie prawdopodobieństwo, mieszczą się jednak w granicach moŜ-
liwości”. Jest to dość trafna definicja wszelkich dobrych dreszczowców...
Podobał mi się bardzo Tunnel form Calais 1. Jako powieść szpiegowska
jest słabiutka, ale sporo w niej Ŝywej, jędrnej prozy, w dodatku czytając ma
się uczucie, które tak często budzą ksiąŜki Anglików, a tak rzadko nasze,
Ŝe kraj ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami stanowi integralną
część ich Ŝycia i Ŝe go szczerze kochają. My tu jesteśmy tacy oderwani od
podglebia, Ŝe niemal bezdomni. Spędziłem pół Ŝycia w Kalifornii i wy-
zyskałem ją przy pisaniu, ile się dało, ale mógłbym wyjechać stąd na zaw-
sze bez cienia Ŝalu.
Sądzę, Ŝe powieść szpiegowska jest dziedziną, o którą naleŜałoby się
zatroszczyć. Przeciętny jej poziom jest dość niski. Powieść kryminalna i
detektywistyczna chyli się ku upadkowi, fantastyka naukowa nie ma chyba
przyszłości. Autentyczna powieść sensacyjna, jeŜeli się na taką natrafi, jest
zawsze rzetelna. Ale powieść szpiegowska kryje w sobie moŜliwości, któ-
rych nikt dotąd nie zgłębił i nie wyzyskał. Większości wszytkich tych hi-
storii mam za złe, Ŝe nie potrafią stworzyć atmosfery grozy.
108
„Ąshenden” i w nieco mniejszym stopniu Handbook tor Spies 2 czyta
się z takim uczuciem, jak gdyby gdzieś, tuŜ obok, czaiło się wciąŜ coś zło-
wieszczego. Czytając natomiast większość innych tego rodzaju ksiąŜek,
lękamy się co najwyŜej faceta z rewolwerem.
1 Autor: A. D. Divine.
2 Autor: Alexander Foote.
Do Hamisha Hamiltona
5 stycznia 1950 r.
„Ashendena” z bardzo piękną dedykacją dostałem... Oczywiście, napi-
szę do starszego pana... Mam wraŜenie, Ŝe w istocie jest człowiekiem
smutnym i samotnym. Swoje siedemdziesiąte urodziny opisuje w sposób
niewesoły. Przypuszczam, Ŝe w sumie Ŝycie miał samotne, Ŝe jego twier-
dzenie, Ŝe nie lubi ludzi, to tylko poza, swego rodzaju mechanizm obronny,
Ŝe brak mu zewnętrznego ciepła, które ludzi przyciąga, ale równocześnie
jako człowiek wielkiej mądrości zdaje sobie sprawę, iŜ choć przyjaźń bywa
zazwyczaj czymś przypadkowym i powierzchownym, Ŝycie bez niej jest
sprawą dość ponurą... Wyczuwam to jedynie na podstawie jego utworów.
W sensie konwencjonalnym ma pewnie wielu przyjaciół, wątpię jednak,
czy rozświetlają otaczający go mrok. Samotny stary orzeł.
Nie znam chyba pisarza, który by był większym mistrzem w swoim
zawodzie. Posiada gruntowną, nieulękłą znajomość własnych uzdolnień, z
których największym nie jest bynajmniej talent literacki, lecz dar śmiałej i
bezlitosnej oceny charakterów i pobudek, właściwy raczej wybitnemu sę-
dziemu lub wielkiemu dyplomacie... Potrafi odtworzyć tło uczuć ale w
nikłym tylko stopniu przekazać samo uczucie. Fabuła jest zawsze celna i
bezbłędna, a konstrukcja zawsze bez skazy.
109
...Nie sprawia nigdy, aby czytelnikowi dech zaparło w piersiach albo
zakręciło się w głowie, bo sam nigdy równowagi nie traci. Wątpię, czy
kiedykolwiek napisał choćby jedną odkrywczą linijkę,, co udało się nieraz
duŜo słabszym od niego pisarzom. Ale jego twórczość przetrwa, gdy pa-
mięć o tamtych zaginie, nie ma w niej bowiem nic niedorzecznego ani
głupiego. Byłby wielkim Rzymianinem.
Do Dale’a Warrena
26 maja 1950 r.
110
śli na temat sztuki pisarskiej zapewne nigdy by mu nie przyszły do głowy,
gdyby kto inny nie wypowiedział przedtem poglądów, które się DeVoto
nie podobały.
Do Hamisha Hamiltona
18 maja 1950 r.
111
Al Capone — Ŝeby poszła w diabły, a mimo to ostał się przy Ŝyciu). Po-
wiedział: „Spływać!” Lapidarność wręcz zabójcza.
W sztuce „Przyjdzie na pewno” O’Neill uŜywa wyraŜenia „wielki sen”
jako synonimu śmierci. UŜywa go, sądząc z kontekstu, jako rzeczy samo
przez się zrozumiałej, najwyraźniej sądząc, Ŝe jest to znane wyraŜenie
gwarowe. JeŜeli tak, to chciałbym wiedzieć, skąd ono pochodzi, poniewaŜ
ja sam je wymyśliłem. Być moŜe odkryłem je na nowo, ale nigdy przedtem
nie spotkałem go w druku i dopóki nie będę miał dowodów, nadal będę
uwaŜał, Ŝe O’Neill zapoŜyczył je ode mnie, bezpośrednio lub pośrednio, w
mniemaniu, Ŝe uŜywa terminu ogólnie przyjętego.
Ci, co badają gwarę Ŝargon świata przestępczego czy sportowego u ich
źródła, są zawsze bardzo zaskoczeni, jak niewiele tej barwnej mowy uŜy-
wają ludzie, którzy jakoby mają tak właśnie mówić... Część zmyślonej
gwary, nie cała, zostaje rozpowszechniona wśród ludzi, dla których się ją
przeznacza. JeŜeli ktoś jest na tę, sprawę wyczulony, to przypuszczam, Ŝe
często, choć nie zawsze, moŜe odróŜnić podkolorowany Ŝargon, sfabryko-
wany przez pisarzy, od surowej prostoty wyraŜeń ukutych w środowiskach,
które mówią tak rzeczywiście...
Najmocniej pana Partridge’a przepraszam, ale jeŜeli wkracza w tę dzie-
dzinę, musi się liczyć z tym, Ŝe natknie się na takich osobników jak ja.
Do Charlesa W. Mortona
9 października 1950 r.
Powstała bardzo długa przerwa w naszej tak niegdyś interesującej kore-
spondencji. Masz zupełną rację, Ŝe naleŜy Ci się ode mnie list. Od dość
dawna wszystkim właściwie naleŜą się ode mnie listy. Dlaczego? Najwy-
raźniej jest to sprawa wieku. Konia, którego dawniej trzeba było powściągać
112
wędzidłem, teraz trzeba popędzać batem, Ŝeby ruszył prędzej niŜ stępa...
Kiedy sił mamy coraz mniej, zaczynamy ich skąpić. Normalnie człowiek
powinien wykonać swoją pracę na dany dzień, a potem napisać parę listów,
Ŝeby utrzymać kontakt z ludźmi, których lubi, ale nie widuje. Okazuje się
jednak, Ŝe kiedy kończę to, co musi ujść za pracę na ten , dzień, jestem
wykończony...
Wyrazy uznania panu Weeksowi, Ŝe naleŜy do nielicznej grupki kryty-
ków, którzy nie uwaŜali za konieczne zjechać Hemingwaya z powodu jego
ostatniej ksiąŜki1. Właśnie ją przeczytałem. Szczerze mówiąc, nie jest to
najlepsze ze wszystkiego, co napisał, ale i tak jest o niebo lepsze niŜ co-
kolwiek, co zdołaliby napisać jego „pomniejszyciele”... Zdawałoby się, Ŝe
ten i ów powinien zadać sobie pytanie, o co tu Hemingwayowi chodziło.. Z
pewnością nie usiłował stworzyć arcydzieła, ale w postaci mocno przypo-
minającej autora chciał ukazać postawę człowieka, który jest skończony,
wie o tym i jest przez to rozgoryczony i zły. Hemingway zapewne był bar-
dzo chory, nie miał pewności, czy wyzdrowieje, przelał więc na papier w
sposób dość pobieŜny, jak to wszystko wpłynęło na jego stosunek do
spraw, które w Ŝyciu najbardziej cenił. Przypuszczam, Ŝe ci mizdrzący się
drugorzędni „oceniacze”, pretendujący do miana krytyków, są zdania, Ŝe
Hemingway nie powinien był w ogóle tej ksiąŜki napisać. Jestem pewien,
Ŝe ja bym się teŜ na to nie zdobył. Na tym polega róŜnica między rekordzi-
stą oszczepnikiem a cyrkowcem rzucającym noŜami. Rekordzista moŜe
stracić formę — chwilowo czy raz na zawsze, nie ma nigdy pewności. Ale
kiedy nie moŜe wykonać rekordowego rzutu, rzuca wówczas swoim ser-
cem. Rzuca-czymkolwiek. Nie schodzi po prostu ze stanowiska i nie wy-
bucha płaczem.
113
Do Carla Brandta
pod koniec 1950 r.
...Odtąd będę pisał, co chcę i jak chcę. Część tego moŜe zrobić klapę.
Zawsze znajdą się ludzie, którzy powiedzą, Ŝe straciłem dawny rozpęd, Ŝe
jestem rozwlekły i Ŝe nie dbam naleŜycie o zwartą Ŝywą akcję. Ale teraz
skończyłem juŜ z pisaniem dla tych ludzi. Piszę dla tych, co znają się na
literaturze jako sztuce i potrafią odseparować to, co ktoś tworzy za pomocą
słów i pojęć, od tego, co myśli o Trumanie lub o ONZ...
Do Hamisha Hamiltona
5 lutego 1951 r.
...Nie interesują mnie specjalnie opowieści o Marsjanach czy o roku
3000. Mój stosunek do historii fantastycznych jest podobny do stosunku H.
G. Wellsa: osadza się coś nadprzyrodzonego w warunkach najzupełniej
pospolitych, a następnie obserwuje się skutki, które zazwyczaj są złe. Pro-
blem literatury fantastycznej jest z reguły ten sam, co problem nękający
dramaturgów węgierskich — brak trzeciego aktu. Pomysł i sytuacja, która
z pomysłu wynika — wszystko to bardzo dobre, ale co dalej? Jak wziąć
zakręt?... Gdyby ktoś obudził się rano i stwierdził, Ŝe ma dwadzieścia cen-
tymetrów wzrostu, nie obchodziłoby go, jak to się stało, tylko co ma teraz
zrobić...
Do H. R. Harwooda 1
2 lipca 1951 r.
Nie mógłbym nikomu radzić, czy ma zostać pisarzem, czy teŜ nie.
Wbrew powszechnemu przekonaniu jest to zawód niewdzięczny, wymaga-
jący cięŜkiej pracy i tylko drobnej części tych, co go próbują, udaje się
114
zdobyć choćby niewielki stały dochód. Zmierzch tanich czasopism sensa-
cyjnych sprawił, Ŝe debiut dla początkujących pisarzy stał się jeszcze trud-
niejszy niŜ dawniej, a łatwy nie był nigdy. Wnoszę jednak, Ŝe szczególna
sytuacja osobista pozwala Panu na uprawianie tego zawodu w sensie fi-
zycznym i mam nadzieję, Ŝe długo jeszcze nie będzie Pan musiał zarabiać
na Ŝycie pisaniem, bo szanse na to są bardzo, bardzo nikłe.
Pisze Pan, Ŝe planuje „niezwłocznie rozpocząć naukę podstawowych
zasad techniki narracji, które powinien znać kaŜdy początkujący pisarz”. Z
własnego doświadczenia mogę Pana ostrzec, Ŝe pisarza, który nie potrafi
sam się uczyć, nie nauczy nikt inny, i wyjąwszy kursy specjalne przy do-
brych uniwersytetach, mam bardzo pesymistyczny pogląd na naukę pisania
w ogóle, a przede wszystkim na taką naukę, jaką polecają tak zwane pisma
dla pisarzy. Nie nauczą Pana niczego, do czego nie dojdzie Pan sam, stu-
diując i analizując ksiąŜki innych pisarzy. Analizować i wzorować się,
innej nauki nie trzeba. Przyznaję, Ŝe ocena osób postronnych jest przydat-
na, czasem nawet niezbędna, ale kiedy ma się za nią płacić, budzi zazwy-
czaj podejrzenia.
Jeśli chodzi o metody układania i robienia planu akcji, niestety, nic tu
nie mogę pomóc, bo nigdy sam Ŝadnych planów nie piszę. Obmyślam ak-
cję w trakcie pisania, zwykle robię to źle i muszę zaczynać wszystko od
początku. Wiem, Ŝe niektórzy pisarze sporządzają z wielką dokładnością
plan swoich wątków, nim zaczną je pisać, ale ja do nich nie naleŜę. Nie
układam akcji, narasta u mnie sama. JeŜeli nie narasta, ciskam wszystko do
kosza i zaczynam na nowo. MoŜe lepszych rad udzieli Panu ktoś, kto pra-
cuje w oparciu o konspekt. Tego Panu Ŝyczę.
115
Do Hamisha Hamiltona
19 września 1951 r.
...Pisarz, który nie cierpi procesu pisania, jest czymś tak samo niepraw-
dopodobnym, jak prawnik, który nie cierpi prawa albo lekarz, który nie
cierpi medycyny. Układanie akcji moŜe być piekielną nudą, jeŜeli nawet
ma się do tego zdolności. Ale jest to przynajmniej coś, co trzeba zrobić,
Ŝeby móc przystąpić do właściwej roboty. JednakŜe pisarz, który nie cierpi
procesu pisania, którego nie cieszy wyczarowana przez siebie magia słów,
po prostu nie jest dla mnie w ogóle pisarzem.
śyje się to po, Ŝeby pisać. Przez całą resztę trzeba przebrnąć, Ŝeby do-
trzeć do rzeczy najwaŜniejszej. Jak moŜna nie cierpieć procesu pisania? Co
w tym zniechęcającego? Równie dobrze moŜna by powiedzieć, Ŝe ktoś lubi
rąbać drzewo, sprzątać mieszkanie, ale nie znosi słońca, nocnego podmu-
chu wiatru, kołysania się kwiatów, rosy na trawie czy śpiewu ptaków. Jak
moŜna nie cierpieć magii, która tworzy akapit, zdanie, linijkę dialogu albo
opis czegoś w sposób nowy i dotychczas niespotykany?
116
nikim tego, nad czym się aktualnie pracuje. Nigdy nie odpowiadać kryty-
kom.
1 Magazyn „Amerykańskich Pisarzy Powieści Kryminalnych”.
Do Hamisha Hamiltona
22 września 1954 r.
...Co się tyczy napisania pamiętników, Jamie — a nie Ty jeden podsu-
wasz mi tę myśl i nie po raz pierwszy mi ją podsuwasz — mogę tylko po-
wiedzieć, Ŝe wątpię, czy mógłbym się na to zdobyć. Według mnie, są lu-
dzie, co potrafią pisać pamiętniki w miarę szczerze i rzetelnie, ale są teŜ
tacy, którzy po prostu nie traktują siebie dość powaŜnie. Pierwszy bym
chyba przyznał, Ŝe owa powściągliwość, co nie pozwala człowiekowi na
eksploatowanie własnej osobowości, jest w gruncie rzeczy swego rodzaju
zakamuflowanym egotyzmem.
...JeŜeli chcesz wiedzieć, to najchętniej bym pisał opowiadania fanta-
styczne, przy czym nie mam na myśli fantastyki naukowej. Ale takie opo-
wiadania nie przyniosłyby mi złamanego grosza. Byłby to znakomity spo-
sób na to, Ŝeby stać się Pisarzem Nieuznanym. Mój BoŜe, jakŜe fascynują-
cą monografię moŜna by ułoŜyć o tych właśnie Pisarzach Nieuznanych i o
pisarzach jednej ksiąŜki: o takich gościach jak Edward Anderson, który
dawno juŜ temu napisał ksiąŜkę pod tytułem Thieves Like Us, jedną z naj-
lepszych powieści o kanciarzach, jaką kiedykolwiek napisano... Był teŜ
James Ross, który napisał powieść They Don’t Dance Much, szmirowatą,
niemoralną, a jednak całkowicie wiarogod-ną historię o mieście w Północ-
nej Karolinie. Nie słyszałem, Ŝeby napisał coś więcej... I był jeszcze Aaron
Klopstein. Kto o nim w ogóle słyszał? W wieku trzydziestu trzech lat po-
pełnił samobójstwo w Greenwich Village strzelając do siebie z pistoletu
pneumatycznego. ZdąŜył wydać dwie powieści: One More the Cicatrice
117
i The Sea Guli Has No Friends, dwa tomiki poezji, tom opowiadań i ksiąŜ-
kę szkiców krytycznych Shakespeare in Baby Talk.
Do Edwarda Weeksa
27 lutego 1957 r.
Przesyłam Panu trzy utwory poetyckie czy wiersze 1, czy jak je tam na-
zwać, nie mając wprawdzie wielkiej nadziei, Ŝe zechce je Pan opubliko-
wać, ale poddając się naleganiom mojej sekretarki. Nigdy się na serio nie
uwaŜałem za poetę. Dawno temu w Londynie napisałem sporo wierszy,
które ukazywały się w róŜnych pismach, ale ani jednego nawet nie zacho-
wałem. Dowodzi to, mam nadzieję, Ŝe przynajmniej w tej dziedzinie nie
brak mi skromności.
Jak Panu zapewne dobrze wiadomo, pisarze — a w kaŜdym razie ja —
robią róŜne rzeczy, które nie mają być źródłem dochodu, lecz mają tylko
zaspokajać świadomość istnienia na kilku płaszczyznach intelektualnych.
Staram się teŜ studiować język angielski, który na pozór podobny jest do
naszego, ogromnie jednak róŜny, jeśli chodzi o bogactwo odcieni znacze-
niowych. Nasz język, gdy tylko nie nazbyt profesjonalistyczny, jest twór-
czy, pełen fantazji, swobodny, a nawet jakby nieokiełznany. Trochę jak
angielski z czasów elŜbietańskich. Angielski natomiast jest omalŜe języ-
kiem mandarynów, choć wyzbywa się ostatnio sztywności i sądzę, Ŝe moŜe
uda mi się czegoś w tym języku dokonać, bo dochodzę do wniosku, Ŝe w
zakresie powieści kryminalnej zrobiłem wszystko, na co mnie było stać.
Pisarza okropnie w końcu nuŜą własne chwyty, tak mi się przynajmniej
zdaje — mnie w kaŜdym razie znuŜyły...
1 Jeden z nich, Requiem, został przyjęty przez „The Atlantic Monthly”, nigdy jednak
nie ukazał się w druku.
118
Do Helgi Greene
25 maja 1957 r.
Do Carla Brandta
3 lutego 1951 r.
Załączam opowiadanie „Dwoje pisarzy”, przy którego pisaniu bardzo
się dobrze bawiłem, chociaŜ zdawałem sobie sprawę, Ŝe nie ma ono Ŝadnej
wartości rynkowej — bez wątpienia ku naszemu wspólnemu Ŝalowi. Czy-
tając je wczoraj wieczorem doszedłem do wniosku, Ŝe mimo wszystko jest
to niezły kawałek prozy. Oto więc...
DWOJE PISARZY
1
Choćby poprzedniego wieczoru był nie wiedzieć jak pijany, Hank Bur-
ton zawsze wstawał bardzo wcześnie i chodził boso po domu czekając, aŜ
zaparzy się kawa. Zamykał drzwi do pokoju Marion, przytrzymując je pal-
cem, kiedy zbliŜały się do framugi, a następnie bardzo delikatnie puszczał
klamkę, Ŝeby nie rozległ się najlŜejszy odgłos. Dziwiło go zawsze, Ŝe mu
się to udaje i Ŝe ręce ani trochę mu się nie trzęsą, chociaŜ mięśnie łydek i
ud drŜą tak mocno, zęby wciąŜ szczękają, a w dołku okropnie mdli. Alko-
hol nigdy jakoś nie wywierał wpływu na jego ręce, rzecz szczególna a za-
razem godna, więc co tam, reszta nie jest waŜna.
Kiedy się kawa parzyła w domu panowała cisza, z zewnątrz, spomiędzy
drzew nie dochodziły Ŝadne dźwięki, czasem tylko dalekie nawoływania
ptaka i szum jeszcze bardziej oddalonej rzeki, Hank stawał przy drzwiach z
siatki i patrzył na Febusa, wielkiego rudego kocura, który siedział na we-
randzie i obserwował wejście. Febus wiedział, Ŝe jeszcze nie pora na je-
dzenie i Hank nie wpuści go do domu, pewnie zresztą wiedział dlaczego:
121
gdyby się dostał do kuchni, zacząłby się drzeć, a potrafił się wydzierać jak
konduktor w pociągu, i to byłby koniec porannego snu Marion. Nie Ŝeby
Hank Burton wyjątkowo dbał o jej poranny sen, ale po prostu lubił spędzać
wczesne ranki samotnie, w ciszy, bez Ŝadnych odgłosów — zwłaszcza bez
głosu Marion.
Spojrzał na kota i Febus ziewnął, wydając dźwięk pełen goryczy, nie-
zbyt głośny, Ŝeby tylko dać do zrozumienia, Ŝe się nie da oszukać.
— Stul pysk — powiedział Hank.
Febus usiadł, podniósł wysoko tylną łapę i zaczął czyścić sierść. W po-
łowie tej czynności zatrzymał się z łapą nadal wyciągniętą i spojrzał na
Hanka w sposób rozmyślnie obraźliwy.
— Stara sztuczka — powiedział Hank. — Koty znają ją od dziesięciu
tysięcy lat.
Mimo to była skuteczna. MoŜe trzeba być całkowicie pozbawionym
wstydu, Ŝeby być dobrym komikiem. To jest myśl. Chyba powinien ją
zapisać. Zresztą nie warto. JeŜeli Hank Burton wpadł na tę myśl, ktoś na
pewno dawno juŜ ją zanotował. Zdjął z płytki azbestowej dzbanek z kawą i
czekał, aŜ zasyczy. Potem nalał filiŜankę, dodał odrobinę zimnej wody i
wypił duszkiem. Do następnej filiŜanki dolał mleczka, osłodził i powoli pił
małymi łykami. Nerwowe mdłości w Ŝołądku ustąpiły, ale mięśnie nóg
wciąŜ mu dokuczały.
Zmniejszył płomień pod płytką azbestową i znów postawił na niej ka-
wę. Wyszedł z domu frontowymi drzwiami i boso zszedł z drewnianej
werandy na mokrą od rosy trawę. Dom był stary, niepozorny, ale otaczał
go rozległy trawnik, który dawno by juŜ naleŜało przystrzyc, wokół traw-
nika zaś rosło mnóstwo niewielkich sosen z wyjątkiem tej strony, co pro-
wadziła w dół rzeki. Niepokaźny dom i wszędzie cholernie stąd daleko, ale
za trzydzieści pięć dolarów miesięcznie to okazja. Powinni się go trzymać.
122
JeŜeli mają do czegoś dojść, to chyba właśnie tu.
Ponad sosnami widział półkole niskich wzgórz ze zboczami do połowy
spowitymi mgłą. Słońce niebawem z nią się upora. W powietrzu czuło się
chłód, ale chłód łagodny, nieprzejmujący. MoŜna tu Ŝyć, pomyślał Hank. Z
pewnością dość dobre miejsce dla pary niedoszłych pisarzy, nad których
talentem dominuje głód. Człowiek powinien móc tu mieszkać, nie upijając
się co wieczór. Człowiek pewnie mógłby. Ale człowiek przypuszczalnie
nigdy by się tu nie znalazł. Idąc w dół ku rzece Hank usiłował przypo-
mnieć sobie, co to niezwykłego zdarzyło się poprzedniego wieczoru. Nie
przypomniał sobie, miał jednak wraŜenie, Ŝe doszło do jakiegoś starcia.
Prawdopodobnie powiedział coś o drugim akcie sztuki Marion, ale nie
pamiętał co. Nie mogło to być nic pochlebnego. Ale po co by miał kłamać
na temat jej cholernej sztuki? Poprawianie nic nie daje. Mówienie Marion,
Ŝe sztuka jest dobra, kiedy dobra nie jest, nie posuwa jej nawet o krok.
Pisarze powinni patrzeć sobie prosto w oczy i jeŜeli nic tam nie widzą,
muszą o tym szczerze powiedzieć.
Zatrzymał się i pomasował brzuch. Między drzewami prześwitywała
stalowoszara woda, ogromnie lubił ten widok. Wzdrygnął się wiedząc, jaka
będzie zimna, równocześnie wiedząc, Ŝe to właśnie w niej lubi. Przez kilka
sekund zdawało się, Ŝe człowieka zabije, ale nie zabijała, a potem człowiek
czuł się cudownie, chociaŜ nie na długo.
Dotarł do brzegu, połoŜył ręcznik i tenisówki, które przyniósł, zdjął ko-
szulę. Nikogo tu nie było. Jak zawsze przy tej okazji pomyślał, Ŝe chciałby
mieć psa, który by skakał mu wokół nóg, szczekał i pływał razem z nim,
ale nie sposób mieć psa, skoro jest Febus, za stary i zbyt zacięty, Ŝeby psa
tolerować. Albo zrobiłby z nim porządek, albo pies przyłapałby go w chwi-
li nieuwagi i urwał mu łeb. Zresztą byłby to niezwykły pies, gdyby chciał
123
wejść do tej lodowatej wody. Hank musiałby go wrzucić. Pies by się prze-
straszył, prąd by go uniósł i Hank musiałby go wyciągać. A czasem z tru-
dem sam wydostawał się na brzeg.
Zdjął spodnie i skoczył pod prąd uderzając brzuchem o taflę wody.
Rozwścieczona olbrzymia łapa chwyciła go za pierś i wycisnęła z niego
powietrze. Druga ogromna łapa pociągnęła go za nogi w przeciwnym kie-
runku, popłynął więc w dół rzeki zamiast w górę, nie mogąc złapać tchu i
usiłując krzyczeć, ale nie będąc w stanie wydać Ŝadnego dźwięku. Z furią
walił w wodę, obróciło go, przez chwilę wytrzymywał nacisk prądu, a po-
tem wytęŜając wszystkie siły zaczął się posuwać nieznacznie w górę. Do-
tarł do brzegu, chociaŜ nie do tego miejsca, z którego skoczył. Od roku juŜ
mu się nie udało. Whisky... Ale to i tak nieduŜa cena, którą za nią płacił. A
gdyby tak pewnego ranka nie dopłynął do brzegu, wciągnęła go woda,
uderzył się o kamień i utonął...
— Słuchaj — powiedział na głos, wciąŜ jeszcze zdyszany. — Nie bę-
dziemy w ten sposób zaczynać dnia. Tak nie moŜna.
OstroŜnie przeszedł kamienistym brzegiem, podniósł ręcznik i ener-
gicznie wycierał ciało. Z wolna zaczął odczuwać ciepło i ulgę. Mrówki w
mięśniach znikły. Splot słoneczny wcale juŜ nie drgał.
Ubrał się, włoŜył tenisówki i ruszył znów pod górę. Idąc gwizdał melo-
dię z jakiejś symfonii. Usiłował sobie przypomnieć tytuł, a kiedy sobie
przypomniał, zaczął myśleć o kompozytorze, o jego Ŝyciu, trudach, cier-
pieniach, a teraz biedaczysko juŜ nie Ŝył, zgnił pod ziemią, jak tylu innych
męŜczyzn, których Hank znał podczas wojny.
Typowe dla kiepskiego pisarza, pomyślał. Nigdy sama substancja, zaw-
sze tylko tanie wzruszenia, które się z nią wiąŜą.
124
2
Febus wciąŜ siedział na werandzie przy kuchni, ale teraz darł się jak
opętany, co znaczyło, Ŝe Marion juŜ wstała. Była w kuchni, ubrana do wyj-
ścia, na” wierzch włoŜyła fartuch.
— Dlaczego nie zaczekałaś, aŜ wrócę? Przyniósłbym ci kawę na górę.
Nie odpowiedziała i nie spojrzała na niego. Utkwiła oczy w kącie, jakby
zobaczyła tam pajęczynę.
— Dobrze ci się pływało? — spytała zdawkowo.
— Wspaniale. Ale piekielnie zimna ta nasza rzeczka.
— Świetnie. Fantastycznie. Wspaniale. Cudowny powrót do zdrowia.
Nawet jeŜeli po pewnym czasie staje się to monotonne. Daj jeść temu cho-
lernemu kotu, dobrze?
— Co u licha, odkąd to biedny stary Febus stał się cholernym kotem?
Myślałem, Ŝe jest tutaj świetlaną postacią. Przez to, Ŝe się nie zalewa.
— „Powiedział z czarującym uśmiechem” — zadrwiła Marion.
Hank spojrzał na nią z namysłem. Miała gładko zaczesane, krótkie,
czarne włosy. Błękit oczu był intensywniejszy niŜ u Hanka. Małe, wyraź-
nie zarysowane usta, które wydawały mu się kuszące, nim doszedł do
wniosku, Ŝe zdradzają skłonność do irytacji. Ładna, zgrabna kobieta, bu-
dowy raczej wiotkiej. Kruchość kozicy, pomyślał Hank. „Jestem w typie
Dorothy Parker — tylko bez jej dowcipu”, powiedziała Hankowi, kiedy się
poznali. Wydało się to Hankowi urocze. śadne z nich nie zdawało sobie
wówczas sprawy, Ŝe powiedziała szczerą prawdę.
Hank otworzył drzwi, Febus wpadł, rozdzierając na strzępy powietrze
dzikimi wrzaskami. Hank otworzył puszkę, nałoŜył sporo jedzenia na
spodek i postawił koło zlewu. Marion bez słowa odstawiła filiŜankę, podnio-
sła spodek i zdjęła połowę jedzenia. Otworzyła drzwi i wystawiła spodek na
125
werandę. Febus skoczył do spodka, jak napastnik do piłki. Marion z trza-
skiem zamknęła drzwi.
— Dobra. Na drugi raz będę pamiętał — powiedział Hank.
— Na drugi raz moŜesz mu dawać jeść, jak ci się Ŝywnie podoba. Mnie
tu nie będzie — odparła Marion.
— Rozumiem — powiedział wolno Hank. — AŜ tak było źle?
— Nie gorzej niŜ zwykle. Ale i za to dzięki, Ŝe nie mówisz „znów”.
Ostatnim razem, kiedy odeszłam... — urwała i głos jej się lekko załamał.
Hank zrobił krok w jej kierunku, ale juŜ się opanowała.
— Zrób sobie śniadanie. Muszę spakować resztę rzeczy. Spakowałam
większość w nocy.
— Powinniśmy o tym porozmawiać — powiedział spokojnie Hank.
Obejrzała się, będąc juŜ w drzwiach.
— No, pewnie — głos jej brzmiał twardo, nieustępliwie. — MoŜemy
poświęcić tej sprawie dziesięć czarownych minut, jeŜeli ci się spieszy —
Wyszła. Słychać było stukot obcasów na schodach.
„Rzekła, obejrzawszy się juŜ w drzwiach”, pomyślał Hank patrząc na
drzwi, którymi wyszła.
Obrócił się na pięcie i wyszedł z domu. Febus węszył wokół spodka
szukając jedzenia, które strącił na podłogę. Hank nachylił się i pomógł mu
zebrać rozsypane resztki. Potem podrapał go po stalowoszarym łbie. Febus
przestał jeść i czekał sztywno, aŜ Hank zabierze rękę. Dopiero potem wró-
cił do jedzenia.
Hank szarpnięciem otworzył rozsuwane drzwi garaŜu i obejrzał dokład-
nie opony Forda. Były zniszczone, ale powietrze z nich nie uciekło. Samo-
chód był mocno zakurzony. Jestem pisarzem, pomyślał Hank. Nie mam
czasu na drobne roboty domowe. Ominął przód samochodu i poszedł do
ciemnego kąta, w którym leŜały stare worki. Pod workami miał pół kamion-
ki kukurydzianej whisky. Wyciągnął gruby korek i zgodnie ze zwyczajem
126
podniósł cięŜką kamionkę na przedramię. Stał chwilę trzymając ją niczym
cięŜarowiec. Wreszcie pociągnął długi łyk, zakorkował kamionkę i scho-
wał z powrotem pod worki.
Właściwie nie czuję najmniejszej potrzeby, powiedział sobie i prawie w
to uwierzył. Ale będzie miała satysfakcję, kiedy poczuje zapach alkoholu.
Marion lubi zawsze mieć rację.
Stał pośrodku bawialni, kiedy zeszła na dół. W ustach trzymała papie-
rosa. Była na pozór zupełnie spokojna. Sprawiała nawet wraŜenie osoby
kompetentnej i zasadniczej, chociaŜ meble w pokoju przeczyły tej diagno-
zie. Stali i patrzyli na siebie, gdy tymczasem Hank napełniał fajkę.
— Pociągnąłeś sobie? — spytała bez cienia wyrzutu.
Skinął głową i zapalił wreszcie fajkę. Oczy ich spotkały się znowu. Ma-
rion usiadła powoli na oparciu wiklinowej kanapy, która zaskrzypiała lek-
ko. Za oknem rozległ się nagle urywany śpiew ptaka, a potem gniewny
szczebiot, co pewnie oznaczało, Ŝe Febus odbywa poranną przechadzkę nie
opodal gniazda.
— Samochód jest w porządku. Czy chcesz zdąŜyć na dziesiątą pięć?
— Dziesiątą jedenaście — skorygowała Marion. — Tak, na ten wła-
śnie. Nie ma sensu mówić, Ŝe jest mi przykro. Nie jest mi przykro. Im dalej
stąd odjadę, tym dla mnie lepiej. KaŜda mila to będzie czysty zysk. Hank
patrzył na nią oczami bez wyrazu.
— Nie chcę Ŝadnego z tych gratów — powiedziała wskazując uŜywane
staromodne meble, na które z wielkim trudem zebrali pieniądze. — Nie
chcę nic z tego domu. Poza ubraniem. Zabieram swoje ciuchy i wynoszę
się.
Oczy Marion powędrowały w kąt pokoju do biurka masywnej kon-
strukcji z nie heblowanego drewna z cienkimi nogami i płóciennym po-
krowcem przybitym do nie malowanych desek, które tworzyły blat.
127
Spojrzała na stary Underwood, czysty papier, ołówki i oznakowane
czerwonymi literami kremowe pudło, zawierające to, co Hank zdołał do-
tychczas stworzyć.
— A zwłaszcza nie chcę tego zabytku — powiedziała wskazując na
biurko. — Zatrzymaj go sobie. Kiedy napiszesz powieść, moŜesz na obwo-
lucie umieścić zdjęcie tego wykwintnego chippendale’a z epoki neander-
talskiej zamiast swojej podobizny. Bo do tego czasu nie będziesz juŜ do-
brze wychodził na zdjęciach. Chyba, Ŝe potrafią sfotografować twój chuch.
Gdyby im się to udało, mieliby wizerunek naprawdę wyrazisty.
Potarła szybkim ruchem czoło.
— Znowu gadam jak idiotyczna pisarka — mruknęła i zrobiła gest, któ-
ry mógłby wyraŜać rozpacz, gdyby nie był pełen zaŜenowania.
— Mógłbym przestać pić — powiedział wolno Hank poprzez kłęby
dymu.
Spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem.
— O, naturalnie. I co potem? Nie jesteś męŜczyzną. Jesteś idealnym
okazem zapitego eunucha. śywy trup w szczytowej formie. Nieboszczyk z
najzupełniej normalnym ciśnieniem.
— Powinnaś to zanotować — rzekł Hank.
— Bądź spokojny, zanotuję.
Oczy jej stały się teraz błyszczące i złe. Nie widać juŜ w nich było ani
odrobiny błękitu.
— A o mnie niech cię głowa nie boli. Znajdę sobie pracę. W reklamie
czy w prasie. Co za problem. Zawsze coś znajdę. MoŜe nawet napiszę tę
sztukę, którą miałam zamiar napisać tutaj, w tych pięknych lasach,
w tej cudownej ciszy niezmąconej niczym prócz stałego bulgotu flaszki
whisky.
— Do chrzanu — powiedział Hank.
Oczy Marion cisnęły iskry.
— Co?
128
— Dialog. I za długi. Aktorzy w dzisiejszych czasach nie przemawiają
do publiczności. Rozmawiają ze sobą.
— Ja mówię do ciebie — odparła Marion.
— Nieprawda — rzekł Hank. — Nieprawda.
Wzruszyła ramionami. Hank nie był pewien, czy Marion wie, o co mu
chodzi, czy rozumie, Ŝe chce jej oględnie powiedzieć, jak tyle razy przed-
tem, Ŝe z literackich wymyślonych kawałków nie moŜna zrobić sztuki te-
atralnej. Takiej sztuki, jakie się teraz wystawia.
— Nikt nie mógłby tu napisać sztuki. Nawet O’Neill. Ani -Tennessee
Williams. Ani Sardou. Wymień kogoś, kto potrafiłby tutaj napisać sztukę.
Kogokolwiek. Tylko wymień, a powiem, Ŝe to kłamstwo.
Hank spojrzał na zegarek.
— Nie wyszłaś za mnie po to, Ŝeby napisać sztukę — powiedział łagod-
nie. — Ani ja nie oŜeniłem się z tobą, Ŝeby napisać powieść. Sama zresztą
kiedyś nieźle pociągałaś, pamiętasz? Była taka noc, kiedy urwał ci się film
i musiałem cię rozebrać i połoŜyć do łóŜka.
— Musiałeś?
— Dobrze, niech ci będzie. Chciałem.
— Wtedy jeszcze miałam cię za świetnego faceta.
JeŜeli nawet było to romantyczne wspomnienie, nie zrobiło na niej Ŝad-
nego wraŜenia.
— Byłeś dowcipny, miałeś wyobraźnię i jakąś piracką wesołość. Ale
wtedy nie musiałam jeszcze patrzeć, jak pijesz do utraty przytomności, i
spędzać bezsenne noce, słuchając twojego chrapania. — Mówiła teraz gło-
sem jakby lekko zdyszanym. — A najgorsze ze wszystkiego, albo prawie
najgorsze...
— My, pisarze, musimy wszystko precyzować — szepnął Hank do swo-
jej fajki.
— ...jest to, Ŝe rano nie masz nawet kaca. Nie budzisz się z oczami jak
szparki i głową jak bania. Uśmiechasz się tylko i zaczynasz wszystko od
nowa. Jesteś urodzonym pijakiem, stworzonym do Ŝycia w oparach alkoholu,
129
czujesz się w nich, jak salamandra w ogniu.
— Tak sobie myślę, Ŝe to ty moŜe powinnaś pisać powieść, a ja sztukę
— powiedział Hank.
Głos Marion nabrał histerycznych akcentów.
— Wiesz, jak kończą tacy faceci, jak ty? Pewnego pięknego dnia rozla-
tują się na kawałki, jakby trafił ich pocisk. Przez całe lata nie widać Ŝad-
nych zmian. Upijają się co wieczór i rano znów zaczynają pić. Czują się
doskonale. Nic im picie nie szkodzi. Ale przychodzi taki dzień, w którym
naraz dzieje się wszystko, co u normalnego człowieka powinno następo-
wać stopniowo krok po kroku, miesiąc po miesiącu, rok po roku. W jednej
chwili widzisz człowieka zdrowego, a juŜ w następnej pomarszczoną zmo-
rę cuchnącą whisky. Chciałbyś, Ŝebym na to czekała?
Wzruszył lekko ramionami, ale nie odpowiedział. To, co mówiła, nie
miało dla niego znaczenia, nie czuł nawet, Ŝe go dotyczy. Jak gdyby sły-
szał w ciemnościach jednostajny monolog nieznanej osoby ukrytej za
drzwiami, której nigdy nie miał ujrzeć. Spojrzał znów na zegarek i Marion
wstała gasząc papierosa.
— Przyprowadzę samochód — powiedział Hank i wyszedł z pokoju.
Powiedziała, co miała powiedzieć, to było najwaŜniejsze. Nie spała w no-
cy, wykoncypowała sobie wszystko i ułoŜyła w słowa, wypróbowała
w ciszy, a teraz wyrecytowała i osiągnęła cel, czyli dramatyczną scenę.
Pomyślał, Ŝe monolog mógł być trochę lepszy, a na pewno krótszy, ale
mniejsza o to, ostatecznie są tylko dwojgiem pisarzy.
3
Pociągnął znów z kamionki, nim wyprowadził samochód z garaŜu. Kie-
dy podjechał pod wejście frontowe, Marion stała w rogu werandy, patrząc
gdzieś ponad wierzchołki drzew. Słońce świeciło nad stokami wzgórz,
130
mgła znikła. JednakŜe na tej wysokości wciąŜ jeszcze było chłodno. Ma-
rion włoŜyła na ciemne włosy nietwarzowy kapelusik, usta zaciśnięte na
papierosie przypominały kleszcze zaciśnięte na sworzniu. Hank bez słowa
wszedł do domu. Na piętrze stały dwie walizki, torba podróŜna, pudło na
kapelusze i zielony kuferek z mosięŜnymi okuciami. Zniósł to wszystko na
dół i wpakował na tylne siedzenie samochodu. Marion siedziała juŜ z przo-
du.
Hank usiadł za kierownicą, zapalił i ruszyli w dół ścieŜką usypaną Ŝwi-
rem do polnej drogi wijącej się przez sześć mil wzdłuŜ rzeki, potem skręci-
li u podnóŜa góry do małego miasteczka, przez które przechodziła linia
kolejowa. Marion spojrzała na rzekę i powiedziała:
— Lubisz zmagać się z tą rzeką? Czy to niebezpieczne?
— JeŜeli ma się zdrowe serce, to nie.
— Dlaczego nie zmagasz się z czymś, z czym warto?
— O, BoŜe — powiedział Hank.
Marion rzuciła mu ostre spojrzenie, potem wbiła wzrok w zakurzoną
przednią szybę.
— Za rok zapomnę, Ŝe w ogóle istniałeś — powiedziała. —To trochę
smutne. Ale jak długo ma taki facet jak ty marnować Ŝycie kobiety?
Głos jej się załamał. Hank wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu.
— Nie przejmuj się — powiedział. — Kiedyś wszystko to opiszesz w
ksiąŜce.
— Nawet nie wiem, dokąd mam pojechać — szlochała.
Jeszcze raz poklepał ją po ramieniu i tym razem nie powiedział nic. Nie
odzywali się do siebie, dopóki nie zajechali na stację. Hank zaniósł rzeczy i
postawił blisko torów. Chciał nadać kuferek na bagaŜ, ale Marion powie-
działa, Ŝe zrobi to sama.
131
— Posiedzę w samochodzie, dopóki pociąg nie ruszy — powiedział
Hank.
Uścisnął jej ramię, ona odwróciła się i odeszła. Dość długo siedział w
samochodzie, zanim przyjechał pociąg. Bardzo juŜ chciałby się napić. My-
ślał, Ŝe Marion przynajmniej obejrzy się i pomacha mu ręką, kiedy wsią-
dzie do pociągu. Ale nie obejrzała się. Niepotrzebnie czekał. Mógł juŜ
dawno być w domu i pociągać spokojnie z kamionki. Czekanie było próŜ-
nym gestem. Gorzej nawet, było pozbawione jakiegokolwiek szyku. Bez
ruchu patrzył, jak pociąg znika. To równieŜ było zbędne i nieeleganckie.
132
Potem usiadł i wpatrywał się w nią. Mógł teraz pić bez przeszkód i dlatego
moŜe nie miał tej potrzeby. Czuł w sobie pustkę, ale nie taką, którą moŜe
wypełnić kieliszek alkoholu.
Nawet jej nie kocham, pomyślał. Ani ona mnie. Nie ma tragedii, praw-
dziwego smutku, została tylko pustka. Pustka pisarza, któremu nie przy-
chodzi do głowy nic, co by mógł napisać, pustka okropna i bolesna, ale
jakoś niemająca w sobie nic z tragedii. BoŜe, jesteśmy najbardziej bezuŜy-
tecznymi ludźmi na świecie. W dodatku, musi nas być „cholernie duŜo,
wszyscy samotni, wszyscy spustoszeni, wszyscy biedni, wszyscy zŜerani
drobnymi parszywymi troskami, którym brak choćby odrobiny powagi.
Wszyscy niczym ludzie, co ugrzęźli w błocić, usiłujemy wyznaczyć stopą
kawałek suchego gruntu, przez cały czas wiedząc, Ŝe nie będzie Ŝadnej
róŜnicy, jeŜeli go nawet namacamy. Powinniśmy zorganizować gdzieś
zjazd, na przykład w Aspen w stanie Kolorado, gdzieś, gdzie powietrze jest
czyste, ostre i rześkie i gdzie moglibyśmy grać ze sobą w piłkę naszą nie-
wielką, wtórną inteligencją, odbijając ją naszymi małymi sztywnymi umy-
słami. MoŜe choćby przez krótki czas czulibyśmy się tak, jak gdybyśmy
naprawdę byli utalentowani. Wszyscy niedoszli pisarze z całego świata,
męŜczyźni i kobiety, którzy mają wykształcenie, zapał, pragnienia, nadzie-
je i nic poza tym. Wiedzą doskonale, jak trzeba pisać, tylko sami tego nie
potrafią. Uczyli się pilnie, studiowali wszystko, co się dało, i w pocie czoła
naśladują kaŜdego, komu się powiodło, kto kiedykolwiek odniósł sukces.
JakimŜ świetnym, Ŝwawym zbiorowiskiem nicości bylibyśmy, pomy-
ślał. Wyostrzylibyśmy się nawzajem jak brzytwy. W powietrzu rozlegały-
by się wciąŜ trzaski naszych pękających marzeń. Ale kłopot w tym, Ŝe nie
trwałoby to długo. Zjazd się kończy, musimy wracać do domów i siedzieć
przed tą cholerną kupą metalu, która odbija słowa na papierze.
133
Tak, siedzimy i czekamy, niczym skazaniec w celi śmierci.
Podniósł butelkę i zapominając o kieliszku pociągnął z niej zwykłą
swoją techniką cięŜarowca. Alkohol był ciepły, kwaśny i tym razem nie-
wiele pomógł. Hank nadal rozmyślał o tym, Ŝe jest pisarzem bez talentu.
Po dłuŜszym czasie zaniósł kamionkę z powrotem do garaŜu i schował pod
stos worków. Zza rogu wyszedł Febus trzymając w pysku wielkiego za-
brudzonego pasikonika. Wydawał pomruki niezadowolenia. Hank nachylił
się, otworzył kotu szczęki i uwolnił pasikonika. Brakowało mu wprawdzie
jednej nogi, ale ruszał się raźno. Febus spojrzał na Hanka udając, Ŝe jest
głodny. Hank wpuścił więc go do kuchni.
— Siadaj, gdzie chcesz — powiedział do kota. — Dom naleŜy do cie-
bie.
Dał Febusowi trochę jedzenia, ale wiedział, Ŝe kot wcale nie chce jeść, i
rzeczywiście nie chciał. Hank usiadł więc przy biurku i wsadził do maszy-
ny kartkę papieru. Po chwili Febus usadowił się przy nim na biurku i wy-
glądał przez okno.
— MęŜczyzna nie pracuje w dniu, w którym opuszcza go Ŝona, prawda,
Febus? Robi sobie wolny dzień.
Febus ziewnął. Hank podrapał go po łebku koło ucha i kot zamruczał
zgrzytliwie. Hank przejechał mu palcami po grzbiecie i Febus z zadziwia-
jącą siłą wypręŜył się pod jego ręką.
— Kawał drania z ciebie, kawał starego łobuza, co, Febus? Powinienem
napisać o tobie opowiadanie.
Popołudnie wolno mijało. Wreszcie zaczęło się zmierzchać, ale pustka
wciąŜ go nękała. Febus najadł się i zasnął na kanapie. Hank usiadł na gan-
ku i obserwował muszki tańczące w promieniu zachodzącego słońca. Na
chwilę przed wylotem komarów usłyszał nadjeŜdŜający samochód. Warkot
był nierówny. Przypominał stary samochód Simpsona. Potem zobaczył
wóz w oddali na drodze i okazało się, Ŝe miał rację. Poznał go po rozbitym
134
błotniku. Prawie się nie zdziwił, kiedy auto skręciło na podjazd i zawróciło
koło schodów. Stary Simpson siedział bez ruchu trzymając na kierownicy
Ŝylaste ręce, łzawiącymi oczami wpatrywał się przed siebie. Poruszył war-
gami i splunął. Nie odwrócił nawet głowy, kiedy Marion wysiadła.
— Zapłaciłam panu Simpsonowi — powiedziała.
Hank bez pomocy starego Simpsona wyciągnął z samochodu jej rzeczy.
Zaraz potem Simpson zwolnił sprzęgło i ruszył bez słowa, nie spojrzawszy
nawet w ich kierunku.
— Dlaczego jest taki wściekły? — zapytał Hank.
— Wcale nie jest wściekły. Po prostu nas nie lubi. Przepraszam, Ŝe
zmarnowałam tyle pieniędzy, Hank — powiedziała, jakby przyznając się
do poraŜki. — Chyba nie dziwisz się, Ŝe wróciłam?
— Nie byłem pewien, czy wrócisz.
Potrząsnął niepewnie głową. Zaczęła płakać, a Hank objął ją ramie-
niem.
— Nic mi nie przychodzi do głowy, ani jedno miejsce, do którego
chciałabym pojechać — szlochała. — Wszystko wydało mi się bez sensu.
— Zrzuciła kapelusz uwalniając włosy. — Wszystko całkowicie i do-
szczętnie bez sensu. Ani dobrych wspomnień, ani złych wspomnień, tylko
zwietrzałe uczucia.
Hank skinął głową i patrzył, jak ona ociera oczy i przywołuje na usta
słaby zakłopotany uśmieszek.
— Hemingway wiedziałby, dokąd pojechać — powiedziała.
— Oczywiście. Pojechałby do Afryki i zastrzelił lwa.
— Albo do Pamplony i zastrzelił byka.
— Albo do Wenecji i nie zastrzeliłby nic — powiedział Hank i oboje się
uśmiechnęli. Podniósł walizki i ruszył po schodach werandy.
— A gdzie Febus? — zawołała za nim.
135
— U mnie na biurku. Pisze opowiadanie. Na chybcika, Ŝeby było na
komorne.
Wbiegła za nim i chwyciła go za rękę. Z westchnieniem postawił waliz-
ki na ziemi i odwrócił się do niej. Chciał być dobry i wyrozumiały, ale
wiedział, Ŝe nic, co mówili przedtem albo powiedzą teraz czy w przysz-
łości, nie ma Ŝadnego znaczenia. To tylko pogłosy, echa.
— Hank — powiedziała z rozpaczą Marion. — Czuję się okropnie. Co z
nami będzie?
— Nic specjalnego — odrzekł. — Czemu miałoby coś być? Jeszcze
przez pół roku jakoś sobie poradzimy.
— Nie chodzi o pieniądze. Twoja powieść., moja sztuka... Co z nimi
będzie?
Coś go ścisnęło w Ŝołądku, bo znał odpowiedź i Marion równieŜ ją zna-
ła, i nie było sensu udawać, Ŝe jest to wciąŜ jeszcze nierozstrzygnięty pro-
blem. Nie polega on nigdy na tym, jak osiągnąć coś, o czym się wie, Ŝe jest
nieosiągalne. Problem polega na tym, Ŝeby przestać się zachowywać tak,
jakby to coś było tuŜ za zakrętem, jakby czekało, Ŝeby je znaleźć, ukryte w
krzakach albo pod stertą zeschłych liści, ale jakby istniało, prawdziwe,
realne. Tego czegoś nie ma i nigdy nie będzie. Po co więc nadal udawać,
Ŝe jest?
— Moja powieść jest do niczego — powiedział cicho. — Twoja sztuka
teŜ.
Z całej siły uderzyła go w twarz i wbiegła do domu. Omal nie przewró-
ciła się na schodach. Za chwilę, gdyby posłuchał uwaŜnie, usłyszałby jej
płacz. Nie chciał słuchać, zszedł więc z werandy, poszedł do garaŜu i dźwi-
gnął kamionkę spod stosu worków. Pociągnął jeden długi łyk, opuścił ka-
mionkę, zakorkował i schował znów pod worki.
Zamknął drzwi garaŜu i wsadził na miejsce drewniany kołek. Zapadł
zmrok i przestrzeń między drzewami była czarna i głęboka.
— Chciałbym mieć psa — powiedział w ciemność. —
136
Dlaczego wciąŜ o tym myślę? Widocznie potrzeba mi kogoś, kto by
mnie podziwiał.
Kiedy wszedł do domu, nasłuchiwał przez chwilę, ale nie słyszał pła-
czu. Doszedł do połowy schodów i zobaczył światło, wiedział więc, Ŝe juŜ
się uspokoiła. Kiedy Stanął w drzwiach, rozpakowywała torbę podróŜną.
Gwizdała cicho przez zęby.
— Pociągnąłeś sobie, co? — rzuciła nie podnosząc głowy.
— Jeden łyk. Wypiłem toast. Za „Złamane serce”.
Wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na niego spod rozwichrzo-
nych ciemnych włosów.
— Miło z twojej strony — odrzekła zimno. — Twoje serce czy moje?
— śadne — odpowiedział. — To po prostu tytuł, który mi przyszedł
do głowy.
— Czego tytuł? Opowiadania?
— Powieści, której nie napiszę — powiedział. — Jesteś zalany — po-
wiedziała Marion.
— Nie jadłem obiadu. —Przepraszam, Ŝe cię uderzyłam, Hank.
— Nic nie szkodzi. Sam bym to zrobił, gdybym o tym
pomyślał.
Odwrócił się na pięcie i zaczął schodzić ze schodów, lekko, krok po
kroku, nie dotykając poręczy, minął hall, wyszedł za drzwi, które same
cicho się za nim zamknęły, zszedł z werandy ostroŜnie i pewnie, stopień po
stopniu, potem ze zgrzytem Ŝwiru pod butami obszedł dom w swej nie
kończącej się, nieuchronnej wędrówce z powrotem do kamionki, ukrytej
pod stosem worków.
CHANDLER O ŚWIECIE FILMU I O TELEWIZJI
W 1943 roku Chandler pojechał do Hollywood, aby pracować jako sce-
narzysta w wytwórni Paramount. Pierwszy scenariusz napisał według po-
wieści Jamesa Caina do filmu „Podwójne ubezpieczenie” reŜyserowanego
przez Billy Wildera.
Do Charlesa W. Mortona
21 września 1944 r.
Do Charlesa W. Mortona
15 stycznia 1945 r.
139
Improwizować treść w miarę swoich zdolności, ze szczegółami lub bez
szczegółów, zaleŜnie od nastroju, układać dialogi lub je opuszczać, ale
przede wszystkim naszkicować akcje, postaci, tchnąć w nie Ŝycie. Zaczy-
nam zdawać sobie sprawę, ile gubimy utworów, my, chłopaki nadmiernie
skrupulatne, przez to, Ŝe kaŜemy naszym umysłom zastygać w bezruchu
przy kaŜdym popełnionym błędzie, a nie pozwalamy im pracować swo-
bodnie, bez krytycznego nadzorcy tnącego batem wszystko, co nie jest
doskonałe. Orientuję się, jakiej wady moŜna nabyć przy tej metodzie pisa-
nia, ściśle biorąc jest ich nawet dwie: fałszywe mniemanie, Ŝe słowa napi-
sane na papierze juŜ przez to samo są coś warte. (Mój uwielbiany Henry
James mocno stracił, kiedy zaczął dyktować.) Ponadto skłonność do tego,
Ŝeby cenić produkcję dla samej produkcji.
Do Charlesa W. Mortona
5 marca 1945 r.
140
reŜyserowi niewykonalne zadanie stworzenia iluzji ruchu, którego nie ma.
...WciąŜ mam nadzieję, Ŝe napiszę dla Ciebie ten artykuł, moŜe w
kwietniu...
O PISARZACH W HOLLYWOOD
(Artykuł ukazał się w „The Atlantic Monthly” w listopadzie 1945 roku.
Chandler wspomina o nim w poprzednich listach do Mortona).
1
Hollywood łatwo znienawidzieć, łatwo z niego szydzić, łatwo go teŜ
wyśmiewać. Najzabawniej wyśmiewają go ludzie, którzy nigdy nie prze-
kroczyli bram studia, najostrzej szydzą z niego egocentryczni geniusze,
którzy wyjechali obraŜeni — nie zapominając podjąć ostatniego czeku — i
pozostawili po sobie jedynie wykwintny aromat swoich osobowości i spar-
toloną robotę, którą znuŜeni szarzy scenarzyści muszą poprawiać.
Nawet w tak odległym Nowym Jorku, gdzie jak sądzi Hollywood,
mieszkają wszyscy ludzie prawdziwie inteligentni (skoro z pewnością nie
mieszkają tutaj), moŜna się zarazić skłonnością do przesady. Krytyk fil-
mowy jednego z mniej nawet zaślepionych tygodników intelektualnych,
omawiając niedawno pewien scenariusz, stwierdził, Ŝe stanowi on dowód,
„jak nudni potrafią być dwaj przeciętni pisarze zarabiający po trzy tysiące
dolarów tygodniowo”. Mam nadzieję, Ŝe nie będzie to zbyt duŜy wstrząs
dla tego krytyka, gdy się dowie, Ŝe połowa scenarzystów hollywoodzkich
zarobiła mniej niŜ dziesięć tysięcy dolarów przez cały zeszły rok i Ŝe mógł-
by policzyć na palcach tych, którym udało się osiągnąć stały dochód bliski
liczbie, którą z taką pogardą wymienia. Nie wiem, czy moŜna ich nazwać
141
pisarzami przeciętnymi, czy teŜ nie. Dla mnie określenie to oznacza coś
nieco łatwiejszego do osiągnięcia.
Nie bronię Hollywood. Pracuję tutaj niewiele ponad dwa lata, za krótko
więc, Ŝeby stać się autorytetem w tej dziedzinie, ale dość długo, Ŝebym był
juŜ mocno wszystkim znudzony. A to niedobrze. Przemysł o tak ogro-
mnych moŜliwościach i tak cudownej technice nie powinien w tak niedłu-
gim czasie stać się nudny. Dziedzina sztuki, która potrafi sprawić, Ŝe poza
najlepszymi dramatami wszystkie inne wydają się banalne i nieprawdziwe,
wszystkie powieści z wyjątkiem tych najlepszych, rozwlekłe i wtórne, taka
dziedzina sztuki nie ma prawa tak szybko nuŜyć tych, co starają się ją
uprawiać, nie myśląc jedynie o pieniądzach. Robienie filmu powinno być
niewątpliwie urzekającą przygodą. Ale nią nie jest, jest natomiast usta-
wicznym ścieraniem się rozdętych, pretensjonalnych jaźni, niekiedy sil-
nych, zawsze krzykliwych i z reguły niezdolnych do czegoś bardziej twór-
czego niŜ autoreklama i przypisywanie sobie cudzych zasług.
Hollywood to raj dla showmanów. Showmani nic sami nie robią, wyzy-
skują to, co zrobili inni. Ale hollywoodzcy showmani kontrolują produkcję
— a tym samym obniŜają jej poziom. Albowiem podstawą sztuki filmowej
jest scenariusz, on jest fundamentem, bez niego nic nie moŜe powstać...
Ale w Hollywood scenariusz pisze etatowy pisarz pod nadzorem kierowni-
ka produkcji, czyli płatny urzędnik, który nie moŜe decydować o sposobie
uŜycia swego kunsztu, nie jest właścicielem swojego dzieła i choćby do-
stawał niebotyczne pobory, rzadko kiedy doczeka się uznania...
Nie obchodzi mnie, dlaczego system hollywoodzki istnieje czy trwa, nie
chcę teŜ wiedzieć, z jakich zawziętych walk o prestiŜ powstał ani ile pie-
niędzy zarabia na złych filmach. Interesuje mnie jedynie fakt, Ŝe skutkiem
142
tego systemu nie istnieje sztuka pisania scenariuszy i nie będzie jej tak
długo, dopóki ten system będzie istniał, gdyŜ naczelną jego cechą jest chęć
wyzyskania talentu, nie dając mu zarazem prawa, aby był talentem. Osią-
gnąć się tego nie da, w ten sposób moŜna tylko zniszczyć talent, i tak się
właśnie dzieje — jeŜeli oczywiście jest co zniszczyć.
NaleŜy przyznać, Ŝe nie ma tego wiele. Pewien rozmowny wydawca
(bodajŜe Bennett Cerf) powiedział kiedyś, Ŝe w Hollywood są pisarze, co
zarabiają dwa tysiące dolarów tygodniowo, chociaŜ od dziesięciu lat nie
mieli Ŝadnego dobrego pomysłu. Przesadził w odwrotnym kierunku: w
Hollywood są pisarze, co zarabiają dwa tysiące dolarów tygodniowo, cho-
ciaŜ nigdy w Ŝyciu nie mieli pomysłu, nie napisali nigdy sceny nadającej
się do zdjęć i nie zarobiliby dwóch centów za słowo na rynku literatury
popularnej, gdyby nawet miało od tego zaleŜeć ich Ŝycie. W Hollywood
pełno jest takich pisarzy, choć niewielu ma tak wysokie pobory. Mówiąc
bez osłonek, jest to dość ponura banda pismaków i większość z nich zdaje
sobie z tego sprawę, przyjmują więc kopniaki i pobory i starają się być w
miarę wdzięczni przemysłowi, który pozwala im Ŝyć znacznie dostatniej,
niŜby im się Ŝyło wszędzie poza Hollywood.
Jestem pewien, Ŝe prawie wszyscy oni chcieliby być lepszymi pisarza-
mi, niŜ są, chcieliby mieć zniewalającą siłę, szczerość, wyobraźnię — tyle
przynajmniej, Ŝeby zarabiać na przyzwoite Ŝycie, uprawiając jakiś rodzaj
literatury, dający prawo do miana wolnego zawodu. Ale to się im nie uda i
nie ma powodu, aby miało się udać. Gdyby nawet mogło się udać dawniej,
teraz juŜ na to za późno. Bo najlepsi nawet z nich (z nielicznymi wy-
jątkami) cały swój czas poświęcają pracy, która daje akurat tyle szans na
wyróŜnienie, ile ma pekińczyk na to, Ŝeby stać się dogiem: piszą kretyń-
skie musicale o nogach pokazywanych w technikolorze i o wyjących
143
piosenkarzach z nocnych klubów, dramaty „psychologiczne” z drewnianą
akcją i stereotypowymi postaciami, a wciąŜ słychać ten uporczywy ton
fałszywej powagi przywodzący na myśl rozmowy dorastających pensjo-
narek, piszą błyskotliwe, nowoczesne (oby, oby) komedie, których gagi są
równie oklepane, jak sytuacje, gdzie wszyscy bohaterowie stale trzymają w
ręce kieliszek, w kaŜdych drzwiach stoi kamerdyner i przy kaŜdej wannie
jest aparat telefoniczny, piszą epopeje historyczne, w których aktorzy wy-
glądają jak męŜczyźni udający kobiety, a urocza gwiazda ma zbyt niewin-
ne spojrzenie jak na osobę, co przez pół Ŝycia zmieniała męŜów, a do tego
piszą równieŜ filmy o głębokim znaczeniu społecznym, w których kaŜdy
bohater jest myślący, dojrzały i szczery, a co trudniejsze problemy Ŝyciowe
po rozwlekłej dyskusji rozwiązuje się jednogłośnym votum zaufania wobec
naszej nienaruszalnej konstytucji, świętości ogniska domowego i doniosłe-
go znaczenia opływowego piekarnika.
A to wszystko, drodzy czytelnicy, są filmy, których koszty produkcji
wynoszą blisko milion dolarów — sama śmietanka. Większość panów i
pań piszących dla wytwórni filmowych tak wysoko nie dociera. Poświęcają
swoje błyskotliwe teksty i finezję strukturalną tanim westernom, tandet-
nym, gangsterskim melodramatom, dreszczowcom o obłąkanych naukow-
cach i sensacyjnym koszmarkom z wrzeszczącymi blondynkami i piłami
tarczowymi. Autorzy tych bzdur są z góry przegrani. Nawet w sensie ściśle
technicznym ich praca musi pójść na marne, bo nie mają czasu naleŜycie
jej wykonać. Przy pisaniu scenariuszy cała sztuka polega na tym, Ŝeby po-
wiedzieć jak najwięcej uŜywając jak najmniejszej ilości słów, a potem
skreślić połowę tej najmniejszej ilości i nadal utrzymać wraŜenie swobody
i naturalności tempa. Taka technika wymaga eksperymentów i eliminacji.
Tanie filmy po prostu nie mogą sobie na to pozwolić.
144
2
145
Cechy charakteru kierowników produkcji nie mają nic wspólnego z
omawianą sprawą. Niektórzy są zdolni i ludzcy, inni to nędzne kreatury o
moralności kozy, uczciwości artystycznej automatu do gry i manierach
starszego subiekta z manią wielkości. JednakŜe gdy” chodzi o pisanie sce-
nariusza, kierownik produkcji jest bezapelacyjnym zwierzchnikiem; pisarz
albo przystosowuje się do niego i do jego pomysłów (jeŜeli jakieś ma),
albo wylatuje. Oznacza to podporządkowanie zarówno osobiste jak i arty-
styczne, a Ŝaden choć trochę wartościowy pisarz nie jest w stanie przez
dłuŜszy czas godzić się z tym, nie rezygnując z cech, które uczyniły go
pisarzem wartościowym, nie przytępiając swej ostrości widzenia, nie stając
się stopniowo raczej potakiwaczem niŜ twórcą, raczej uległym i zgodnym
czeladnikiem aniŜeli mistrzem oryginalnej myśli.
Nie ma większego znaczenia, co pisarz czuje do kierownika produkcji
jako do człowieka: fakt, Ŝe kierownik produkcji ma prawo zmienić, znisz-
czyć i lekcewaŜyć jego pracę, moŜe tylko wpływać na pogorszenie tej pra-
cy w samej jej koncepcji, sprawić, Ŝe pisarz będzie ją wykonywał w sposób
mechaniczny i mało ciekawy. Nie moŜe być dąŜenia do doskonałości tam,
gdzie definicja doskonałości zaleŜy od widzimisię zwierzchnika. Tego, co
się rodzi w samotności i z głębi serca, nie da się obronić przed sądem gro-
mady sykofantów. Ulotne treści, które tworzą literaturę, nie oprą się banal-
nym frazesom nie kończących się narad nad scenariuszem. Niewiele magii
słowa, uczucia czy sytuacji moŜe ujść z Ŝyciem po ustawicznych, gruntow-
nych korektach narzucanych hollywoodzkiemu pisarzowi odgórnie. śe ta
magia tu i ówdzie za sprawą innych, jeszcze bardziej niezwykłych czarów
ostaje się niekiedy i dociera na ekran w stanie mniej lub bardziej pierwot-
nym, stanowi to rzadki i osobliwy cud, który powstrzymuje garstkę do-
brych pisarzy hollywoodzkich od poderŜnięcia sobie gardła.
146
Hollywood nie ma prawa spodziewać się takich cudów i nie zasługuje
na ludzi, którzy je czynią. Jego pojęcie o tym, co składa się na dobry film,
jest równie dziecinne, jak obelŜywe i poniŜające jest traktowanie talentów
pisarskich. Koncepcja walorów produkcyjnych zawiera się w tym, Ŝeby
wydać milion dolarów na przystrojenie historyjki, którą kaŜdy dobry pisarz
wrzuciłby do kosza. W wyobraŜeniu Hollywood film udany jest tłem dla
rozkosznej sex-bomby, która potrafi co najwyŜej dwa razy zmienić wyraz
twarzy, za to jednak osiemnaście razy zmienia kostiumy, lub dla męskiego
idola milionów ogłupiałych idiotek, który ma nieustannego kaca, sześć
wyświechtanych tricków aktorskich, budowę atlety i mentalność dziwka-
rza. Takie właśnie filmy Hollywood robi pieczołowicie i z miłością. Te
dobre natomiast powstają cichaczem, kiedy się zagapi, i dają mu kopa w
tyłek.
3
Wszystko to ma swoje na pozór prawdziwe przyczyny ekonomiczne.
Film jest potęŜnym przemysłem, nie tylko zaś sztuką, która poniosła klę-
skę. Pracownicy techniczni filmu są juŜ trzecim pokoleniem, inwestycje
ogarniają cały świat, popyt na gotową produkcję wciąŜ jest nie-
ograniczony.
Ludzie mający pieniądze i najwyŜszą władzę mogą zrobić w Hollywood
wszystko — jeśli tylko nic sobie nie robią z ewentualnej utraty zainwesto-
wanego kapitału. Mogą z dnia na dzień zniszczyć dyrektora studia bez
względu na kontrakt, kaŜdą gwiazdę, kaŜdego kierownika produkcji, kaŜ-
dego reŜysera — jako jednostkę. Nie są jednak w stanie zniszczyć panują-
cego tu systemu. MoŜe on być marnotrawny, absurdalny, nawet występny,
ale taki juŜ jest i Ŝadna, choćby najbardziej bezlitosna rada zarządu nie
zdoła go zmienić. Nieraz juŜ próbowano, ale showmani zawsze zwycięŜa-
ją. ZwycięŜają zawsze, gdy mają przeciw sobie tylko pieniądz. Jednego
147
przeciwnika na dłuŜszą metą — na bardzo długą metę — nie mogą poko-
nać, mianowicie talentu, nawet talentu pisarskiego.
Obawiam się, Ŝe sprawa rzeczywiście zakrojona jest na taką bardzo
długą metę. Nic na razie nie wskazuje na to, aby pisarz hollywoodzki miał
zdobyć realną władzę nad swoją pracą, zdobyć prawo wyboru tej pracy
(moŜe tylko odmówić podjęcia czegoś, ale teŜ w bardzo szczupłym zakre-
sie) czy choćby prawo decydowania o tym, w jaki sposób walory scenariu-
sza wybranego przez kierownika produkcji mają zostać uwypuklone. Nie
ma na razie Ŝadnej gwarancji, Ŝe jego najlepsze kwestie, najlepsze pomy-
sły, najlepsze sceny nie zostaną w trakcie zdjęć zmienione lub skreślone
przez reŜysera albo potem wycięte podczas montaŜu — z tego prostego,
lecz zasadniczego powodu, Ŝe najlepsze artystycznie elementy filmu zaw-
sze najłatwiej jest w sposób mechaniczny opuścić.
W Hollywood nikt nie stara się wyzyskać pisarza jako artysty, który dla
publiczności coś znaczy; dokłada się wszelkich wysiłków, Ŝeby publicz-
ność nic nie wiedziała o jego wkładzie w taką czy inną ilość artyzmu za-
wartego w filmie. Na plakatach, w reklamach prasowych nazwisko pisarza
wydrukowane będzie mniejszymi literami niŜ nazwisko najmniej znanego
aktora, który zasługuje na wymienienie; pierwsze teŜ zniknie, gdy w poło-
wie tygodnia afisz zostanie skrócony; będzie ostatnie, jakie ktoś wymieni
w reklamie radiowej czy innej.
Pierwszy film, nad którym pracowałem, dostał nominację do „Oscara”
(jeŜeli to coś w ogóle znaczy), ale nie zaproszono mnie nawet na prasówkę
w wytwórni. Inna wytwórnia zrobiła na podstawie mojego opowiadania
film, który cieszył się ogromnym powodzeniem, w kampanii reklamowej
uŜyto dosłownie kwestii z tego opowiadania, ale nie słyszałem ani nie wi-
działem, Ŝeby moje nazwisko wymieniono gdzieś w radio, magazynie, afiszu
148
czy ogłoszeniu — a słyszałem i widziałem wiele. To pominięcie nie ma dla
mnie osobiście najmniejszej wagi, dla kaŜdego pisarza ksiąŜek umieszcze-
nie nazwiska na afiszu hollywoodzkim jest bez znaczenia. Dla tych, co
pracują tylko tutaj, to nie drobiazg, ale wyraz przemyślanego i skutecznego
planu zepchnięcia scenarzysty do roli drugoplanowego pomocnika, które-
mu świadczy się zdawkowe uprzejmości (kiedy jest w pokoju), a którego
się w zasadzę ignoruje i przy najświetniejszych nawet jego osiągnięciach
starannie usuwa z drogi do ewentualnych zaszczytów, bo te wówczas
przypadają gwieździe, kierownikowi produkcji czy teŜ reŜyserowi.
149
podczas godzin pracy z kobietami i męŜczyznami, którzy najzupełniej serio
traktują sprawy najzupełniej fikcyjne, słabą jest pociechą dla samotnej
duszy pisarza.
Poza tym wszystkim pozostają juŜ tylko nadzieje na przyszłość; są one
róŜnego rodzaju. Stara, oziębła dynastia nie jest wieczna, producent-
dyktator zaczyna juŜ tracić pewność siebie, groźny reŜyser od dawna stał
się przedmiotem Ŝartów we własnej wytwórni — jeszcze trochę, a nie ura-
tuje go nawet technikolor. MoŜna mieć nadzieję, Ŝe przegniły, partacki
system zniknie, Ŝe nadęte grube ryby w końcu zrozumieją, Ŝe tylko pisarze
potrafią pisać scenariusze, dobre zaś scenariusze potrafią pisać tylko pisa-
rze dumni i niezaleŜni, i Ŝe obecne metody postępowania z nimi niweczą
właśnie ową Ŝyciodajną dla filmów siłę.
Są jeszcze wielkie i piękne nadzieje, Ŝe sami pisarze hollywoodzcy —
ci zdolni — uświadomią sobie, Ŝe pisanie scenariuszy nie jest zajęciem dla
amatorów i pseudopisarzy, których z tarapatów zawsze musi ratować kto
inny. Właśnie owa nieudolność pisarzy jako fachowców pozwala, aby sil-
niejsze jednostki wysysały z nich krew, pozbawiając do reszty inicjatywy,
wyobraźni i rzetelności. Gdyby choć jedna czwarta wysoko płatnych sce-
narzystów hollywoodzkich potrafiła samodzielnie dać wykończony, goto-
wy do kręcenia scenariusz, przy którym potrzeba by tyle tylko ingerencji i
dyskusji, Ŝeby chronić kapitał wytwórni, zainwestowany w gaŜe aktorskie,
i w granicach rozsądku zabezpieczyć wytwórnię przed procesami o znie-
sławienie i kłopotami z cenzurą, wówczas kierownik produkcji pełniłby
właściwą sobie funkcję koordynatora róŜnych dziedzin fachowych, których
współgranie jest niezbędne do zrobienia filmu, reŜysera natomiast — BoŜe,
zlituj się nad jego chorobliwą ambicją — zepchnięto by do poŜałowania
godnego zajęcia polegającego na kręceniu filmów tak, jak je obmyślono i
ISO
napisano — nie zaś tak, jak on by je usiłował napisać, gdyby w ogóle
umiał pisać.
Z pewnością bywają kierownicy produkcji i reŜyserzy — choć jakŜe ich
mało — którzy są dość oddani swej pracy, aby pragnąć takiej zmiany, i
dość utalentowani, aby nie lękać się wpływu, jaki moŜe ona wywrzeć na
ich pozycję zawodową...
JeŜeli nie istnieje sztuka pisania scenariuszy, to przyczyną tego jest po
części brak literatury dotyczącej techniki, teorii i praktyki, z której to lite-
ratury moŜna by się tej sztuki nauczyć. Nie istnieje dostępna biblioteka
scenariuszy, gdyŜ scenariusze są własnością wytwórni, która tylko w swo-
ich dobrze strzeŜonych murach pozwala je czasem przeczytać. Nie istnieje
literatura krytyczna, bo nie ma krytyków scenariuszy; są jedynie krytycy
gotowych filmów traktowanych jako rozrywka, a większość tych panów
nie ma pojęcia o procesie tworzenia filmu i utrwalania go na taśmie. Nie
ma w tej dziedzinie nauczania, bo nie ma nikogo, kto by uczył. JeŜeli ktoś
nie wie, jak się robi filmy, nie moŜe wypowiadać autorytatywnych sądów o
tym, jak się do tego zabrać, gdy natomiast coś niecoś o tym wie, ma powy-
Ŝej uszu zajęcia, usiłując te filmy robić.
W obrębie samej wytwórni poszczególne gałęzie produkcji najzupełniej
się ze sobą wzajem nie komunikują. Przeciętny — a nawet wyrastający
ponad przeciętność — scenarzysta mało co wie o problemach technicznych
reŜysera, a juŜ w ogóle nie ma pojęcia o wysokim kunszcie dobrego mon-
taŜysty. Cały wysiłek poświęca na pisanie scen, których nie da się nakrę-
cić, albo takich, co po nakręceniu musiałyby trafić do kosza, na pisanie
dialogów, których nie sposób wygłosić, na obmyślanie efektów dźwięko-
wych, których się nie usłyszy, i na opisywanie odcieni nastrojów i uczuć,
których kamera nie zdoła odtworzyć. WyobraŜa sobie, Ŝe efektowną scenę
koniecznie trzeba kręcić z górnego stopnia klatki schodowej albo z mysiej
151
dziury, to znów pisze rozmowę tak statyczną, Ŝe reŜyser po to, aby w sce-
nie czuło się jakiś ruch, musi ją fotografować pod dziewięcioma róŜnymi
kątami.
W rzeczywistości najmniejsza choćby cząstka rozległej hollywoodzkiej
wiedzy technicznej nie jest w wytwórni systematycznie i w sposób bezpo-
średni udostępniana nowemu pisarzowi. Mówi się mu, Ŝeby oglądał filmy
— co równa się nauce architektury za pomocą gapienia się na domy. Na-
stępnie odsyła się go z powrotem do jego klitki, Ŝeby pisał scenki, o któ-
rych potem kierownik produkcji w przerwie między telefonami do swoich
blondynek i kumpli od kieliszka powie, Ŝe naleŜało je napisać zupełnie
inaczej.
Najbardziej ponętną nadzieję zachowałem na zakończenie. Mimo
wszystko, co tu powiedziałem, pisarze hollywoodzcy wygrywają jednak
batalię o prestiŜ. Coraz więcej ich staje się samodzielnymi showmanami,
producentami i reŜyserami własnych scenariuszy. Cieszmy się z ich nowe-
go znaczenia i siły i nie przyglądajmy się rezultatom artystycznym okiem
zbyt krytycznym. Chłopcom dobrze się wiedzie (a niektórzy będą nawet
moŜe robili dobre filmy). Radujmy się więc, bo tendencja do tego, aby
zostać showmanem, staje się juŜ tradycją wśród przedstawicieli literatury
uprawianej przed kamerami.
Bo nie ma milszego komplementu, jaki Hollywood moŜe powiedzieć
pisarzowi, niŜ to, Ŝe za dobry jest, Ŝeby być tylko pisarzem.
Do Charlesa W. Mortona
12 grudnia 1945 r.
Winien Ci jestem list od tak dawna, Ŝe pewnie zastanawiasz się, czy
jeszcze Ŝyję. Ja teŜ się czasem nad tym zastanawiam... Chcę Ci donieść, Ŝe
Hollywood skwitował mój atak lodowatym milczeniem...
152
Wobec poruszonych spraw (przy czym reputacja autora nie odgrywa tu
roli) i wobec znaczenia pisma „The Atlantic” naleŜy przypuszczać, Ŝe
sprawę przemilczano z nakazu miejscowych szefów reklamy... OkręŜnymi
drogami dowiedziałem się, Ŝe artykuł nie obudził zachwytu. Redaktor lite-
racki z Paramountu powiedział mojemu agentowi, Ŝe ten tekst bardzo mi
zaszkodził u producentów wytwórni. Charlie Brackett1 powiedział: „KsiąŜ-
ki Chandlera nie są dość dobre, a filmy nie dość złe, Ŝeby miały Usprawie-
dliwić ten artykuł”. Straciłem sporo czasu usiłując zrozumieć, co to zna-
czy. OtóŜ znaczy to chyba, Ŝe mówić, co myśli o Hollywood, moŜe tylko
taki gość, który: a) poniósł tam klęskę albo: b) odniósł wielkie sukcesy
gdzie indziej. Chętnie bym odpowiedział panu Brackettowi, Ŝe gdyby moje
ksiąŜki były trochę gorsze, nie zaproszono by mnie do Hollywood, a gdyby
były trochę lepsze, to bym tu nie przyjechał...
1 ReŜyser filmowy.
Do Alfreda A. Knopfa1
12 stycznia 1946 r.
Nie mam juŜ sekretarki, bo nie pracuję w filmie. Według tutejszej ter-
minologii zostałem zawieszony. Za to, iŜ rzekomo odmówiłem pracy
zgodnie z umową, co nie jest bynajmniej właściwym określeniem mojej
pozycji w produkcji filmów. ZaŜądałem uniewaŜnienia umowy, ale odpo-
wiedziano mi odmownie. Nie wchodzi tu w grę Ŝaden problem moralny,
poniewaŜ wytwórnie zniweczyły wszelkie moralne podstawy umów. Po
prostu ilekroć im dogadza, drą umowy na strzępy. Kłopot w tym, Ŝe nikt
nie wierzy, aby człowiek mógł wzgardzić olbrzymim wynagrodzeniem —
153
olbrzymim według kryteriów przeciętnych zarobków — dla jakiegoś in-
nego powodu prócz manewru taktycznego, za pomocą którego ma nadzieję
uzyskać wynagrodzenie jeszcze większe. Mnie chodzi zupełnie o co inne-
go: o niezaleŜność od terminów i ustawicznego ponaglania, o prawo dobie-
rania do współpracy tych nielicznych ludzi w Hollywood, których celem
jest robienie jak najlepszych filmów w granicach moŜliwości popularnej
sztuki, nie tylko zaś powtarzanie starych, wyświechtanych formułek.
...Bez wątpienia wiele się w Hollywood nauczyłem. Nie myśl, Ŝe na-
prawdę go nie znoszę, bo tak nie jest. Najlepszy dowód, Ŝe chętnie praco-
wałbym znów z kaŜdym kierownikiem produkcji, z którym pracowałem, i
Ŝe kaŜdy z nich, mimo moich wybuchów irytacji, chętnie by mnie przyjął.
Ale ogólny obraz, jak to się mówi, przedstawia upodlone środowisko, któ-
rego nawet idealizm jest zazwyczaj fałszowany. Pretensjonalność, sztuczny
entuzjazm, ustawiczne picie i spanie z kaŜdym i ze wszystkimi, wieczne
targi o pieniądze, wszechobecny i wszędobylski agent, waŜne miny gru-
bych ryb (przy całkowitej nieudolności, gdy chodzi o wykonanie czego-
kolwiek, co zamierzają zrobić), nieustanny lęk, Ŝe się utraci wszystkie te
skarby Sezamu i stanie się znów zerem, którym zresztą nigdy się być nie
przestało, podstępy, oszustwa, słowem cały ten cholerny bałagan, to coś
nie z tej ziemi.
Hollywood to wielki temat do powieści — największy chyba z tematów
dotychczas nie wyzyskanych. Ale jak sobie z nim poradzić nie tracąc trzeź-
wości spojrzenia, jest pytaniem, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Przypomina to południowoamerykańską rewolucję pałacową, dokonywaną
przez oficerów w operetkowych mundurach — dopiero wówczas, gdy jest
juŜ po wszystkim, widok wielu poszarpanych ciał ludzkich,
154
ułoŜonych rzędami pod murem, kaŜe uświadomić sobie, Ŝe to nie zabawa,
Ŝe to arena rzymska i Ŝe jesteśmy o krok od kresu cywilizacji.
Do Jamesa Sandoe
30 maja 1946 r.
The Blue Dahlia, jak zapewne juŜ wiesz, weszła na ekrany w róŜnych
miastach, równieŜ w Nowym Jorku... Najlepsze recenzje z filmu ukazały
się w Anglii, najgorsze w piśmie „The New Yorker”, ale recenzentowi
„New Yorkera” wolno pochwalić tylko jeden film rocznie...
Do Jamesa Sandoe
2 października 1947 r.
159
Co się tyczy scen gwałtownych, ja napisałem je zupełnie inaczej... Epizod
ze złamanym palcem u nogi był przypadkiem. Aktor rzeczywiście złamał
palec, reŜyser więc natychmiast to wyzyskał.
Do dyskusji jest tu natomiast kwestia, czy przemoc fizyczna gorsza jest
od przemocy psychicznej. Recenzent przeoczył równieŜ element burleski.
Zdradził się teŜ z ignorancją, mówiąc o złym montaŜu filmu. W istocie
chodziło mu o to, Ŝe reŜyseria jest tak zła, Ŝe montaŜ, zresztą znakomity,
nie zdołał tego ukryć. Najlepszy montaŜysta w Hollywood nie poprawi
spartolonej roboty reŜyserskiej; nie nada płynności scenom, które nakręco-
no staccato, bez związku z tempem filmu. JeŜeli montaŜysta chce ukryć
nagłe przejście stopniowym zanikaniem obrazu, moŜe to zrobić tylko
wówczas, kiedy ma dość taśmy. JeŜeli zaś kaŜde trzydzieści centymetrów
nakręconej sceny jest niezbędne dla zasadniczej akcji, nie ma mowy o
stopniowym zanikaniu obrazu.
Weźmy przykład. Dwie postaci rozmawiają o liście, którego jedna z
nich się spodziewa. Są w mieszkaniu, męŜczyzna i kobieta. MęŜczyzna
mówi: „On pisze do mnie na poste restante. List jest juŜ pewnie na pocz-
cie”. Kobieta na to: „To idź i odbierz”. On: „A będziesz tu, kiedy wrócę?”
Ona: „Oczywiście” i uśmiecha się zagadkowo.
ReŜyser, zły reŜyser, przytrzymuje zagadkowy uśmiech i to tak długo,
Ŝe moŜna uŜyć chwytu ze stopniowym zanikaniem. Potem pokazuje budy-
nek poczty. MęŜczyzna przyjeŜdŜa taksówką, płaci taksówkarzowi, idzie
po schodach na pocztę. ZbliŜenie drzwi wejściowych, facet wchodzi, scena
w hallu, facet idzie, zbliŜenie okienka poste restante, facet podchodzi do
okienka i prosi o list. Urzędniczka przegląda listy, podaje mu jeden z nich i
tak dalej, i tak dalej.
MontaŜysta wie, Ŝe wszystko to bzdury, nuda, pozostałość z wczesnej
156
epoki filmu, kiedy sam juŜ ruch był czymś niezwykłym. Potrzebne jest
tylko okienko poste restante i chwila, kiedy facet odbiera list. Ale reŜyser
popsuł tę sceną dając stopniowe zanikanie zagadkowego uśmiechu dziew-
czyny, i kaŜąc publiczności zainteresować się, co tam dziewczyna ma w
zanadrzu. Wszystko więc spartolono najzupełniej zbędną serią zdjęć uka-
zujących przybycie faceta na pocztę. ReŜyser chciał uczynić sprawę zasad-
niczą z czegoś, co w danym momencie nie jest w ogóle istotne, i zakłócił
równowagę montaŜu. Bo sprawą zasadniczą jest to, czy list doszedł. Ręka
sięga do okienka i facet bierze list. To wszystko. Ale poprzednia scena
sprawia, Ŝe widz o tym nie myśli. Zastanawia się natomiast, co dziewczyna
ma zamiar robić przez ten czas, kiedy męŜczyzna będzie na poczcie. ToteŜ
biedny montaŜysta chcąc uczynić z listu sprawę zasadniczą, musi marno-
wać taśmę, Ŝeby widzowie zdąŜyli zapomnieć o uśmiechu. Ale tym samym
zmusza publiczność do oglądania nudnej sekwencji.
Hitchcock, z którym spotkałem się tylko raz, zrobił mi wówczas wykład
o tego rodzaju marnotrawstwie. Twierdził, Ŝe w Hollywood (w Anglii
zresztą teŜ) pełno Jest reŜyserów, którzy wciąŜ nie mogą zapomnieć o bios-
kopie. Ich zdaniem film nadal interesuje ludzi juŜ przez to samo, Ŝe się na
nim coś rusza. Przed laty, na przykład, mówił, męŜczyzna miał złoŜyć
wizytę kobiecie. Kochali się kiedyś, ale nie widzieli się od lat. ReŜyser
robił to tak:
MęŜczyzna wsiada do taksówki, widzi się go, jak jedzie, ujęcie ulicy i
domu, taksówka zatrzymuje się, męŜczyzna wysiada, płaci, patrzy na fron-
towe stopnie, wchodzi po stopniach, naciska dzwonek, pokojówka otwiera,
męŜczyzna pyta: „Czy pani Gilhooley jest w domu?” Pokojówka: „Zaraz
zobaczę. Kogo mam zaanonsować?” MęŜczyzna: „Finnigan”. Pokojówka:
„Tędy proszę”.
157
Ujęcie hallu, otwarte drzwi, pokojówka staje w drzwiach, męŜczyzna
wchodzi, pokojówka rusza na górę po schodach, męŜczyzna rozgląda się
po salonie, zapala papierosa. Na górze pokojówka puka do drzwi, głos ko-
biecy: „Proszę”, pokojówka otwiera drzwi. Kiedy juŜ jest w pokoju, mówi:
„Proszę pani, przyszedł pan Finnigan”. Pani Gilhooley ze zdziwieniem:
„Pan Finnigan?” Potem wolno: „Dobrze, Ellen, zaraz zejdę”. Kobieta pod-
chodzi do lustra, przegląda się, zagadkowy uśmiech, wychodzi z pokoju,
ujęcie na schodach, wchodzi do salonu po krótkim wahaniu przed drzwia-
mi. Salon. Pan Finnigan wstaje. Patrzą na siebie bez słowa. Potem uśmie-
chają się wolno. MęŜczyzna, głosem ochrypłym: „Dzień dobry, Madge.
Nic się nie zmieniłaś”. Pani Gilhooley: „Tyle lat, George. Tyle lat”.
Sam nie wiem, czemu tyle o tym piszę. Chyba po prostu bierze mnie
podziw, kiedy zdaję sobie sprawę, Ŝe mimo wszystkich tych pieniędzy,
całego czasu, bezmiaru pracy, dyskusji i myśli wciąŜ nie ma prawie ludzi,
którzy by się naprawdę znali na robieniu filmów.
Do Josepha Sistrotna1
16 grudnia 1947 r.
158
czy kryminalnej, poniewaŜ punktem kulminacyjnym jest ujawnienie mor-
dercy, a to się dzieje dopiero w ostatniej minucie filmu. Potem okazało się,
Ŝe nie miałeś racji, bo prawie natychmiast zaczęła się moda na filmy kry-
minalne, a bez wątpienia zapoczątkował ją film „Podwójne ubez-
pieczenie”, choć nie był to w dosłownym tego znaczeniu kryminał. Twoja
teoria była słuszna, gdy chodzi o klasyczną, czyli angielską powieść detek-
tywistyczną, w której punktem kulminacyjnym jest rozwiązanie zagadki.
To, co sprawiło, Ŝe powieść kryminalna odniosła taki sukces na ekranie,
istniało juŜ przedtem na papierze, ale po prostu nie zdawałeś sobie sprawy,
na czym polegają jej walory. W swojej teorii pisania powieści kryminal-
nych zakładam, Ŝe zagadka i rozwiązanie to tylko, jak to nazywam, „oliw-
ka w cocktailu”, bo naprawdę dobrą powieść kryminalną przeczyta się wie-
dząc nawet, Ŝe ktoś wyrwał ostatni rozdział.
...Bardzo bym chciał porozmawiać z Tobą o tym, jak by zmienić sytu-
ację, która sprawia, Ŝe pisanie dla filmu jest zajęciem drugorzędnym i nie
przynosi satysfakcji pisarzowi, mającemu dość zdolności, aby w ogóle
zarabiać na Ŝycie pisaniem. Jestem zupełnie pewien, Ŝe nie Jest temu wi-
nien rodzaj sztuki, jaką jest film. Właśnie dostałem broszurę o „Stowarzy-
szeniu Autorów, Dramaturgów i Kompozytorów w Anglii” i z wielkim
zainteresowaniem stwierdziłem, Ŝe prawie wszyscy wymienieni scenarzy-
ści angielscy są równieŜ dramaturgami łub powieściopisarzami. Ludzie ci,
jak widać, nie są zdania, Ŝe pisanie scenariuszy to zajęcie tylko dla trzecio-
rzędnych pismaków, a jeŜeli zajmują się tym pisarze mniej lub bardziej
renomowani, robią to niedbale i wyłącznie dla pieniędzy. W Anglii pisanie
scenariuszy jest, jak sę okazuje, zawodem powaŜnym i szacownym, po-
dobnie zresztą jak we Francji. Musimy znaleźć sposób, Ŝeby równie po-
waŜnym i szacownym zawodem stało się w Hollywood, w przeciwnym
159
bowiem razie, mogę Cię zapewnić, Hollywood straci swoją przodującą w
świecie pozycję.
Do Josepha Sistroma
23 marca 1948 r. ...Wczoraj wieczorem obejrzałem jeszcze raz „Rzym,
miasto otwarte”. Zawsze za drugim razem widzi się więcej. ZauwaŜyłem,
na przykład, Ŝe jest w tym filmie tyle samo dialogu, co w jakichś naszych
utworach pisanych, ale dialog ten jest tak dynamicznie podany, Ŝe nie ma
mowy o wraŜeniu zwolnionej akcji. Zaczynam się zastanawiać, czy przy-
czyną statyczności wielu filmów nie jest po prostu kiepskie aktorstwo, nie
zaś nadmierna ilość słów lub reŜyseria pozbawiona wyobraźni. A raczej,
jeŜeli wolno mi skorygować samego siebie, wcale się nie zaczynam zasta-
nawiać, jestem o tym przekonany.
Do Carla Brandta
26 listopada 1948 r.
...Nie mam pojęcia, ile płaci się pisarzom w Anglii ani obecnie w Hol-
lywood. Ja dostawałem w wytwórni Universal średnio cztery tysiące dola-
rów tygodniowo, ale wątpię, czy udałoby mi się teraz tyle zarobić.
Kiedyś pracowałem w wytwórni MGM na trzecim piętrze tej chłodni,
którą nazywają gmachem Thalberga. Miałem sympatycznego kierownika
produkcji, George’a Haighta, był to fajny gość. Mniej więcej w tym czasie
jakiś głąb kapuściany doszedł do wniosku, Ŝe pisarze będą pracować wy-
dajniej, jeŜeli nie da się im kanapy, na której mogliby leŜeć. W moim po-
koju nie było więc kanapy. Nigdy nie zniechęcały mnie drobiazgi, przyniosłem
160
więc z samochodu koc, rozłoŜyłem go ha podłodze i leŜałem na nim. Kiedy
Haight przyszedł do mnie z grzecznościową wizytą, złapał za słuchawkę i
krzyknął do redaktora literackiego, Ŝe jestem pisarzem horyzontalnym i, na
litość boską, niech przyślą natychmiast kanapę. JednakŜe atmosfera chłod-
ni stała się zbyt dokuczliwa, powiedziałem więc, Ŝe będę pracował w do-
mu. Jak mnie poinformowano, Mannix wydał zarządzenie, Ŝe pisarzom nie
wolno pracować w domu. Powiedziałem, Ŝe człowiekowi tak wielkiemu,
jak Mannix, wolno chyba zmienić czasem zdanie. Pracowałem tedy w do-
mu i byłem w wytwórni zaledwie trzy czy cztery razy, Ŝeby pomówić z
Haightem.
Pracowałem tylko w trzech wytwórniach, a. Paramount była jedyną,
która mi się podobała. Udaje im się tam utrzymać atmosferę ekskluzywne-
go klubu podmiejskiego. Przy stoliku pisarzy w Paramount słyszałem naj-
lepsze bodaj w Ŝyciu dowcipy. Pamiętam wspaniałe opowiadanie Har-
ry’ego Tugenda o pewnej gwieździe filmowej z czasów, kiedy Tugend
usiłował zostać kierownikiem produkcji, mając do tego awersję. Powie-
dział: „Wiecie, to jest parszywe zajęcie. Człowiek musi siedzieć i prowa-
dzić z tym ptasim móŜdŜkiem powaŜną rozmowę na temat tego, czy to
dobra dla niej rola, a równocześnie uwaŜać, Ŝeby go baba nie zgwałciła”.
Na to pewien naiwny młodzieniec wtrącił: „Chce pan powiedzieć, Ŝe to
nimfomanka?” Harry zmarszczył brwi, spojrzał w dal, westchnął i odpo-
wiedział wolno: „MoŜe by i była, gdyby udało się ją trochę poskromić”.
(...)
Do Alexa Barrisa
16 kwietnia 1949 r.
...Technika personifikacji kamery w „Pani jeziora” jest juŜ w Hollywo-
od starym chwytem. KaŜdy młody pisarz czy reŜyser chciał go wypróbować.
161
„Zróbmy kamerę postacią” — mówiło się podczas lunchu przy kaŜdym
stoliku w Hollywood. Znałem kogoś, kto chciał zrobić kamerę mordercą,
co jednak wymagałoby mnóstwa oszukańczych tricków. Kamera jest zbyt
uczciwa.
Do Hamisha Hamiltona
4 września 1950 r.
162
Ale jest uosobieniem uroku, kiedy wypadnie się z nim posprzeczać...
163
5) Przez całą scenę (zakładając, Ŝe moŜna ją w ten sposób napisać) ba-
lansujemy na granicy nonsensu. JeŜeli nie napisze się jej i nie zagra w spo-
sób bezbłędny, stanie się niedorzecznością.. Przyczyna leŜy w tym, Ŝe sa-
ma istota sytuacji jest absurdalna i moŜna to zatuszować jedynie stwarzając
pozorne zagroŜenie, które w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z samą
sprawą.
164
Ŝuciem gemy.
Dobrze, ale co to ma wspólnego z Guyem i Brunonem? Głupie pytanie!
Nie powinno się go nawet zadawać. Im prawdziwsi będą Guy i Bruno, tym
bardziej nieprawdziwy stanie się ich wzajemny związek i tym bardziej
wymagać będzie fałszywego umotywowania i usprawiedliwienia. Chciało-
by się tę sprawę zignorować i pójść dalej, ale nie moŜna. Trzeba stawić jej
czoło, poniewaŜ z rozmysłem doprowadziło się widzów do punktu, w któ-
rym zdają sobie sprawę, iŜ rzecz jest o potworności absurdu, który staje się
rzeczywistością — absurdu (proszę zapamiętać, bo to bardzo waŜne), który
jest o włos od niepodobieństwa. Gdyby ktoś napisał historię o gościu, który
obudził się rano z trzema rękami, opowieść byłaby o tym, co się z nim
działo w wyniku posiadania tej trzeciej ręki. Nie trzeba by tłumaczyć, jak
do tego doszło. Byłoby to tylko załoŜeniem dalszej akcji. Natomiast zało-
Ŝeniem tego filmu nie jest bynajmniej fakt, Ŝe sympatyczny młody czło-
wiek moŜe w pewnych okolicznościach zamordować człowieka naj-
zupełniej nie znanego po to tylko, Ŝeby ułagodzić jakiegoś wariata. To jest
rezultat końcowy. ZałoŜeniem jest fakt, Ŝe gdy się uściśnie dłoń wariatowi,
moŜe się tym samym sprzedać duszę diabłu.
Do Raya Starka1
27 września 1950 r.
165
pozwolił mi go skończyć... Niektóre sceny są przegadane, po części dlate-
go, Ŝe, jak kiedyś powiedział Woodrow Wilson: „Nie miałem czasu, Ŝeby
to krócej napisać”, a po części dlatego, Ŝe nie wiedziałem, co sam Hitch
robi z tekstem... W Hollywood musi to być rzecz niezwykła, Ŝeby scena-
rzysta napisał cały scenariusz, nie odbywając ani jednej rozmowy z kie-
rownikiem produkcji...
Do Hamisha Hamiltona
10 listopada 1950 r.
166
Mądry scenarzysta to taki, co w sensie artystycznym nosi trochę gorsze
ubranie i niczym się specjalnie nie przejmuje. Powinien być odrobinę cy-
niczny, ale tylko odrobinę, bo kompletny cynik nie ma dla Hollywood
wartości, podobnie jak nie ma jej dla siebie. Powinien pisać najlepiej jak
potrafi, ale z całą swobodą i bez nadmiernego wysiłku. Jeśli chodzi o pra-
cę, powinien być bezwzględnie uczciwy, ale nie moŜe spodziewać się w
zamian podobnej uczciwości. I tak się jej nie doczeka. A kiedy ma juŜ
dosyć, powinien poŜegnać się z uśmiechem, bo nigdy nie wiadomo, czy nie
zechce tu jeszcze wrócić.
Do Charlesa W. Mortona
22 listopada 1950 r.
JeŜeli tak Cię wścieka telewizja, dlaczego sam nie napiszesz o niej arty-
kułu? I na kogo właściwie mamy się złościć? Kto oddał telewizję w ręce
kramarzy? I dlaczego mieć za złe kramarzom, Ŝe są tym, czym są? JeŜeli
przyjmujemy teorię, biorąc pierwszy z brzegu przykład, Ŝe cały gangsterski
przemysł kosmetyczny jest szacownym przedsięwzięciem handlowym, to
czemu miałby nas oburzać sposób jego reklamowania? JeŜeli uwaŜamy, Ŝe
krzykliwi komicy są zabawni, nie zaś bezgranicznie wulgarni, to dlaczego
mamy się dziwić, Ŝe buduje się wokół nich całe widowiska? A jeŜeli są-
dzimy, Ŝe złe widowiska telewizyjne mogą zdeprawować młodzieŜ amery-
kańską, warto rzucić okiem na to, co się i dzieje w szkołach średnich.
Według mnie telewizja to jeszcze jeden wycinek tego znacznego obsza-
ru naszej kultury, którego jedynym kryterium zawsze był i jest pieniądz.
Innego nie ma i pewno nigdy mieć nie będzie...
MoŜe pod pewnym względem im gorsza jest telewizja, tym lepiej.
167
Ogląda ją, jak słyszę, mnóstwo ludzi, co od dawna przestali słuchać ra-
dia. MoŜe dostateczna ich część po pewnym czasie zorientuje się, Ŝe w
istocie ogląda samych siebie. Telewizja w gruncie rzeczy jest czymś, na co
czekaliśmy przez całe nasze Ŝycie. Pójście do kina wymagało pewnego
wysiłku. Ktoś musiał zostać z dziećmi. Trzeba było wyprowadzić samo-
chód z garaŜu. To juŜ była praca. A potem trzeba było prowadzić samo-
chód i go zaparkować. Czasem trzeba było przejść do kina pieszo aŜ do
następnej przecznicy. Czytanie wymagało mniej wysiłku fizycznego, ale
trzeba się było trochę skupić, nawet gdy się czytało kryminał, powieść o
Dzikim Zachodzie czy którąś z tych tak zwanych powieści historycznych.
A co pewien czas człowiek się potykał o długie i trudne słowo. Stanowiło
to w końcu dość cięŜką pracę umysłową. Radio było juŜ duŜo lepsze, ale
nie miało się na co patrzeć. Człowiek błądził spojrzeniem po pokoju i czę-
stokroć zaczynał myśleć o czym innym — o czym myśleć wcale nie chciał.
Trzeba było zaprząc do pracy wyobraźnię, Ŝeby na podstawie samych tylko
dźwięków stworzyć sobie obraz tego, co się dzieje.
Ale telewizja jest ideałem. Wystarczy pokręcić paroma gałkami, paro-
ma mechanicznymi pokrętłami, z którymi tak świetnie sobie radzą wszyst-
kie małpy człekokształtne, a rozpieramy się wygodnie w fotelu i opróŜ-
niamy głowę z wszelkich myśli. 1 oto oglądamy bańki wznoszące się z
pierwotnej magmy. Nie ma potrzeby się skupiać. Nie trzeba reagować. Nie
trzeba nic pamiętać. Nie odczuwamy braku myśli, bo nie są nam potrzebne.
Serce, wątroba i płuca działają normalnie. Poza tym wszystko jest spoko-
jem i beztroską. Nirwana dla niezamoŜnych. A jeŜeli przyjdzie jakiś zło-
śliwiec i powie, Ŝe wyglądamy jak mucha na kuble śmieci, to nie zwracaj-
my na niego uwagi. Pewno nie stać go jeszcze na telewizor.
168
Do Jamesa Sandoe
7 grudnia 1950 r.
1 W końcu Chandler zgodził się na umieszczenie swego nazwiska jako współautora sce-
nariusza.
Do Dale’a Warrena
7 listopada 1951 r.
169
wypadnie nam pracować. Spotykamy mnóstwo drani, zwykle jednak nie-
pozbawionych uroku. Co prawda, jeŜeli się jest pisarzem, większość pracy
idzie na marne. JeŜeli nawet na marne nie idzie, kto inny przypisuje sobie
za nią większość zasług. Pisarz, któremu uda się nawiązać kontakt z reŜy-
serem lub producentem na zasadach uczciwych, rzeczywiście uczciwych,
moŜe mieć ze swojej pracy duŜo satysfakcji. Niestety, zdarza się to dość
rzadko. Pisarz naprawdę twórczy powinien zostać reŜyserem, co oznacza,
Ŝe musi być nie tylko twórczy, ale teŜ bardzo mocny i wytrzymały fizycz-
nie i moralnie. W przeciwnym razie, zanim kopany i pomiatany nauczy się
pisać scenariusze, które da się nakręcić, dobre z punktu widzenia kamery, a
nie samego pisarstwa, straci przypuszczalnie całą energię.
JeŜeli się jedzie do Hollywood tylko po to, Ŝeby robić pieniądze, czło-
wiek musi być dość cyniczny i nie za bardzo się przejmować tym, co pisze.
JeŜeli natomiast wierzy się naprawdę, Ŝe film moŜe być sztuką, jest to pra-
ca długoterminowa, wymagająca rezygnacji ze wszelkiego innego rodzaju
pisarstwa. Zaabsorbowanie słowami dla samych słów to zguba dla dobrego
filmu. Nie po to są filmy. Scenariusze zresztą to nie moja specjalność, ale
mogłyby nią być, gdybym zaczął się zajmować tą robotą przed dwudziestu
laty. Ale oczywiście, przed dwudziestu laty nigdy bym się do Hollywood
nie dostał i to samo dotyczy wielu innych osób. Nie chcą tam człowieka,
dopóki nie wyrobi sobie nazwiska, a gdy juŜ zdobył nazwisko, wykształcił
zarazem jaki taki talent, którego nie potrafią zuŜytkować. Mogą go tylko
zniszczyć, jeŜeli się im na to pozwoli. Najlepsze sceny, jakie w ogóle napi-
sałem, zawierały właściwie same monosylaby. A w najlepszej krótkiej
scenie, jaką moim zdaniem w Ŝyciu napisałem, dziewczyna mówiła „aha”
trzy razy, za kaŜdym razem innym tonem, i to było wszystko.
170
Do Carla Brandta
15 listopada 1951 r.
...Ludzi, którzy się martwią o to, co się stanie z naszą cywilizacją, kiedy
wszyscy zaczną rzucać bomby atomowe, powinno się zmusić; Ŝeby ogląda-
li telewizję cztery godziny dziennie przez, powiedzmy, dwa tygodnie —
Ŝeby oglądali i słuchali. MoŜe by się zaczęli martwić o coś, czemu mogliby
zaradzić, gdyby zechcieli, fakt to bowiem niezbity, Ŝe obniŜenie poziomu
umysłowego człowieka na skutek ustawicznego przepływu kłamliwych
reklam to nie błahostka. Podbić kraj moŜna na wiele sposobów. Czasem,
kiedy się zastanawiam, dlaczego nie mam własnego programu telewizyj-
nego i trochę mnie to złości, jestem dość uczciwy, Ŝeby zadać sobie pyta-
nie, czy mógłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym miał prowadzić taki
program i godził się na niezbędne do tego warunki. Ale choćby człowiek
miał najszczytniejsze ideały, zawsze potrafi zmyślonymi a sprytnymi ar-
gumentami przekonać sam siebie, Ŝe ma prawo do zarabiania pieniędzy.
A więc oczywiście, niech program telewizyjny będzie wartki i długi,
mimo Ŝe facet w białym fartuchu ze stetoskopem na szyi musi wygłaszać
tekst reklamujący pigułki na przeczyszczenie. W końcu publiczność moŜe
Ŝądać tego, czego chce, nieprawdaŜ? Rzymianie dobrze o tym wiedzieli, a
co więcej przetrwali jeszcze całe czterysta lat od chwili, kiedy zaczął się
schyłek i rozkład ich imperium.
Do Dale’a Warrena
11 stycznia 1952 r.
171
Przeglądając dzisiaj rano jubileuszowy numer ,,Variety”, zobaczyłem
Ŝe zajmuje on ósmą pozycję na liście filmów najbardziej w kraju kasowych
w roku 1951, przyniósł brutto trzy i pół miliona dolarów, co jest jak na
obecne czasy bardzo duŜo. Choć raz więc krytycy nowojorscy i widzowie
są zgodni... Dla mnie natomiast film jest okropny. Najgładszy obraz napu-
szonego zarozumialstwa, jaki kiedykolwiek widziałem. A wymienianie go
jednym tchem z „Tramwajem zwanym poŜądaniem” to według mnie bluź-
nierstwo.
„Tramwaj” nie jest bynajmniej filmem doskonałym, ale ma siłę oddzia-
ływania, znakomicie zagraną rolę Marlona Brando i sprawną, choć czasem
nuŜącą grę Vivien Leigh. Szarpie człowiekowi nerwy, gdy tymczasem A
Place in the Sun ani przez chwilę widza nie wzrusza. Wszystko jest za
długie, kaŜda scena wydojona bezlitośnie do ostatniej kropli... Afektacja
nawalona jest nie kielnią, nawet nie łopatą, ale spychaczem. Obraz tego,
jak sobie klasy niŜsze wyobraŜają Ŝycie klas wyŜszych, jest tak grotesko-
wy, Ŝe trudno bardziej. Powinni byli zatytułować film: „Ślizgacze na śnia-
danie”. Mój BoŜe, ta scena przy końcu, kiedy dziewczyna odwiedza chło-
paka w celi śmierci na parę godzin przed straceniem! BoŜe! BoŜe!... I taki
ochłap wydumanej szmiry przynosi trzy i pół miliona dolarów, a Monsieur
Verdoux. zrobił klapę. BoŜe, BoŜe! Pozwól, Ŝe jeszcze raz to powtórzę:
BoŜe!
Do Jamesa Sandoe
4 lutego 1953 r.
172
podobać. Mam na myśli Ciebie w sensie ogółu publiczności, nie Ciebie
osobiście. Smutny, przykry film, taki, za jakimi przepadają luminarze od
kultury, którego wymowa jednak sprowadza się do tego, Ŝe Ŝycie bywa w
pewnych swoich przejawach dość ohydne, a nikt nie stara się z tym wal-
czyć. Co się zaś tyczy krytyków filmowych... nikt nie moŜe zawsze mieć
racji, nikt zresztą nie jest obowiązany zawsze ją mieć. Zawsze będą filmy,
które się podobają z powodów nie mających z krytyką nic wspólnego. Od-
powiadają nastrojowi danej chwili, zatrącając o jakieś osobiste przeŜycia
człowieka. Mnie się często podobają filmy-, których krytycy wcale nie
cenią, natomiast te chwalone przez krytykę są dla mnie często nudne, wy-
męczone itd., itp...
Do Charlesa W. Mortona
14 lutego 1955 r.
...Parę dni temu oglądałem telewizyjną sztukę Roda Serlinga pod tytu-
łem Patterns. Rzecz o młodym inŜynierze sprowadzonym do nowojorskie-
go biura bardzo duŜego przedsiębiorstwa na miejsce starzejącego się, ale
nieskazitelnie uczciwego dyrektora, którego szef postanowił, się pozbyć.
Ten starszy stopniowo zaczyna się orientować, co się dzieje, w młodym
męŜczyźnie zaś zaczyna wzbierać oburzenie na złośliwość i zbędne okru-
cieństwo, z jakim szef mści się na starszym za to, Ŝe nie składa sam rezy-
gnacji. W końcu starzejący się męŜczyzna umiera na atak serca... a młody
idzie do szefa z zamiarem rozszarpania go na strzępy. Szef wygłasza błys-
kotliwą, bardzo dobrze napisaną obronę, w której mówi, Ŝe jego zadaniem
jest wydobywanie z ludzi ich najwyŜszych moŜliwości, a jeŜeli się w trak-
cie tego załamią, to trudno. Wynika stąd wyraźnie, Ŝe dyrektorzy i urzędnicy
173
istnieją tylko dla dobra firmy, jako jednostki zaś po prostu się nie liczą.
[ ---------- ]
Do Johna Housemana1
30 stycznia 1957 r.
1 ReŜyser filmowy.
Do Edwarda Weeksa
27 lutego 1957 r,
174
z Hollywood w znacznej mierze się nie docenia, wielu z nich myśli to sa-
mo co ja, ale po prostu nie śmią powiedzieć tego na głos i są naprawdę
wdzięczni takiemu, który wreszcie się odezwie. Od dawna wiem, Ŝe moŜna
tu załatwiać sprawy w jeden tylko sposób. Przy wszelkich pertraktacjach
człowiek musi być zawsze gotów dać głowę pod topór. Jedyną bronią pisa-
rza jest odwaga, jaką obdarzył go Pan Bóg. Ma zawsze przeciw sobie po-
tentatów finansowych, którzy władni są zniszczyć go w jednej chwili. Mo-
Ŝe więc tylko starać się ich przekonać, Ŝe niszcząc go popełniliby błąd, bo
kto wie, czy nie ma im czegoś do zaoferowania.
Kontakty z największymi magnatami filmowymi sprawiały mi moc
przyjemności. Wydawali się tacy bezwzględni, nie szli na Ŝadne ustępstwa,
wiedzieli, Ŝe mogą istnie wylać, Ŝe w pewnym sensie jestem nikim i Ŝe
mówię im rzeczy, jakich pisarz w Hollywood wielkim Szefom po prostu
nie mówi. Ale mimo wszystko byli zbyt mądrzy, Ŝeby mi to mieć za złe. A
w końcu chyba Banie nawet za to lubili. W kaŜdym razie nigdy nie starali
się mnie skrzywdzić. A niektórzy z nich to ludzie bardzo inteligentni.
Chciałbym móc napisać o Hollywood powieść, jakiej nigdy jeszcze nie
napisano, ale wymaga to pamięci bardziej fotograficznej niŜ moja. Scene-
ria składa się ze zbyt wielu elementów i nie wolno nic pominąć, w prze-
ciwnym razie byłoby to jeszcze jedno zniekształcenie i wypaczenie.
Do Helgi Greene
16 kwietnia 1957 r.
175
cieszących się największym powodzeniem.
Do Edgara Cartera
25 czerwca 1957 r.
176
sam popracowałbym nad moim tekstem, ale Ty się moŜe z tym nie zga-
dzasz. Nie byłbym nigdy dobrym pisarzem telewizyjnym z tych samych
powodów, z których nie byłem nigdy dobrym scenarzystą filmowym. Ko-
cham słowa. W telewizji co prawda słowa mają większe znaczenie niŜ w
filmie, bo wobec braku słów zakute łby mogą uznać, Ŝe nic się nie dzieje i
pójść na piwo. Albo przełączyć kanał na jakiś mecz.
Do Harrisa L. Katlemana 1
25 lutego 1959 r.
...Na miłość Boską, jeŜeli zamierza Pan w ogóle brać pod uwagę moje
komentarze, proszę dać mi trochę więcej czasu. Rzeczywiście, mam sporo
propozycji dotyczących tekstu, który nie jest nadzwyczajny, ale w czytaniu
sprawia wraŜenie, Ŝe dałoby się go dobrze zagrać. Przecie wszystkim my-
ślę, Ŝe tytuł jest chybiony. Jest nijaki i nie przywodzi na myśl programu
tego typu, o jaki chodzi. Przymierzałem w myśli trzy czy cztery tytuły, ale
najlepszy, który mi przyszedł do głowy, to Baby Sittęr with a Gun („Niań-
ka z rewolwerem”)... moim zdaniem nie powinni dwa razy powtarzać tego
samego w jednej i tej samej kwestii. Powinni się starać, Ŝeby wszystko, co
się mówi, było ostre. DuŜo zaleŜy od aktora i od tego, jak poda kwestię, ale
duŜo teŜ zaleŜy od kwestii, którą ma podać. JeŜeli krytykuję kogoś z piszą-
cych scenariusz, to tylko dlatego, Ŝe bardzo dobrze znam swego bohatera,
na pewno duŜo lepiej niŜ kto inny.
Do Hamisha Hamiltona
11 stycznia 1945 r.
Blanche Knopf przysłała mi odpis Twojego listu, który wysłałeś do niej
5 grudnia. To dla mnie jeszcze jeden dowód, jak mało pisarz w obecnych
czasach ma do czynienia ze swoim wydawcą. W znacznym stopniu winą
ponosi chyba agent. Co pewien czas dostaję listy od Alfreda lub Blanche
Knopf. Są one zawsze bardzo Ŝyczliwe, ale jest w nich jakiś dystans do
całej sprawy. O ile pamiętam, to w dość zamierzchłej przeszłości raz jeden
tylko dostałem list od Ciebie.
Ciekawy jest teŜ fakt, Ŝe jeden wydawca zwraca uwagę innemu wy-
dawcy na tak zwaną przez was „wspaniałą reklamę” w miesięczniku „Book
Society News”i na coś, co napisał Desmond MacCarthy w „Sunday Ti-
mes”. Ale pisarza nikt nigdy o niczym takim nie powiadamia...
Piszesz: „Podobno jest teraz wielką figurą w Hollywood i moŜe mieć za
złe wszelkie rady bez względu na osobę doradcy i jego najlepsze intencje”.
To mnie naprawdę dotknęło do Ŝywego. Nie jestem Ŝadną figurą ani w
Hollywood, ani gdzie indziej i wcale nią być nie chcę. Przeciwnie, mam
alergię na wszelkiego rodzaju wielkie figury w kaŜdej dziedzinie i nie omi-
jam nigdy sposobności, Ŝeby im dopiec. Co więcej, uwielbiam rady, a jeŜe-
li rzadko się do nich stosuję, gdy chodzi o pisanie, ta tylko dlatego, Ŝe nie
udziela mi ich nikt prócz mojego agenta, a ten głównie i przede wszystkim
usiłuje mnie namówić, Ŝebym pisał rzeczy nadające się do pism, które
nazywamy tu „prasą wykwintną”...
Czemu nie spróbujesz udzielić mi czasem dobrej rady? Potraktuję na
pewno Twoje rady z największym szacunkiem, a w kaŜdym razie z praw-
dziwą przyjemnością dostanę od Ciebie list.
179
Do Hamisha Hamiltona
9 stycznia 1946 r.
...Zastanawiam się, co czeka wydawnictwa kieszonkowców. Mnie, jako
outsiderowi, zdaje się, Ŝe wydawcom musi wkrótce zabraknąć materiału,
chyba Ŝe zaczną brać maszynopisy wprost od autorów i robić pierwsze
wydania. Autor powieści kryminalnych stanie wobec problemu, czy woli
stosunkowo duŜe zaliczki i wpływy z taniej sprzedaŜy — doraźnie, kiedy
jest głodny — czy chce mieć tak zwany, mizerny zresztą, prestiŜ i przebie-
dować zimę na samej tylko owsiance, jak John Shand. JeŜeli pisze scena-
riusze filmowe, to powinien raczej wytrwać jakiś czas o suchym chlebie.
JeŜeli nie — a moda na filmy kryminalne nie moŜe trwać wiecznie, w kaŜ-
dym razie na filmy kosztowne — to lepiej na tym wyjdzie, mając do czy-
nienia bezpośrednio z wydawcami kieszonkowców...
Rozejście się pierwszego wydania powieści kryminalnej w bardzo du-
Ŝym nakładzie jest całkowicie sprzeczne z tradycją. Wydawcy od tylu lat i
z taką pogodą ducha biorą udział w oszukańczym procederze wypoŜyczal-
ni ksiąŜek, Ŝe nawet ja, zdając sobie sprawę z sytuacji pisarzy i mogąc
sobie pozwolić na kupno kryminałów, bardzo rzadko się na to zdobywam,
a kupjiję zazwyczaj tanie przedruki. Twierdzenie, Ŝe nie warto kupować
ksiąŜki, której nie warto przeczytać po raz drugi, to Ŝaden argument. Ani
jedna bodaj z wydawanych teraz powieści nie zasługuje na powtórne prze-
czytanie, a minimalny ich procent w ogóle przeczytać warto.
Do Hamisha Hamiltona
początek 1946 r.
...Chciałbym kiedyś porozmawiać z Tobą o tym, dlaczego wydawca nie
moŜe nigdy zapewnić pisarzowi dochodu wystarczającego na przyzwoite
180
utrzymanie, chyba Ŝe osiągnie on wyjątkowy sukces. Według mnie brak tu
logiki. Mógłbym to zrozumieć w czasach, gdy była bardzo szczupła liczba
czytelników, ale dzisiaj rzecz zakrawa na fiasko ekonomiczne. To absurd,
Ŝe człowiek, którego ksiąŜki zna prawie kaŜdy Amerykanin, nie moŜe za-
robić na spokojne Ŝycie. Pewno za duŜo jest w tej dziedzinie cholernych
pośredników.
JeŜeli chodzi o moją bieŜącą robotę1, powinienem ją skończyć nie póź-
niej niŜ w czerwcu, chyba Ŝe się rozzłoszczę i cisnę wszystko w diabły.
Bardzo to miło z Twojej strony, Ŝe proponujesz mi zaliczkę. Nigdy jednak
nie brałem zaliczek na niezakończoną pracę i mam nadzieję, Ŝe nigdy nie
wezmę. Z pewnością nie jestem bogaty, ale daleko mi do nędzy. Zazdrosz-
czę jednak chłopakom, którzy pracowali w Hollywood w czasach, kiedy
mogli zatrzymywać pieniądze dla siebie. Mam zapłacić blisko pięćdziesiąt
tysięcy dolarów podatku dochodowego za zeszły rok. To nie do pojęcia dla
faceta, który jeszcze niedawno przymierał głodem.
1 „Siostrzyczka”.
Do Jamesa Sandoe
8 marca 1947 r.
...Bardzo głupio robię, Ŝe nie piszę teraz powieści. Nadal mam około
piętnastu tysięcy rocznie z ksiąŜek, które napisałem. Gdybym w niedale-
kiej przyszłości wydał coś naprawdę dobrego, pewno nieźle bym na tym
zarobił. Rzecz ciekawa, ale stosunkowo najbardziej oddanych czytelników
mam w Anglii, gdzie mój wydawca mimo braku papieru wydaje na nowo
wszystkie moje ksiąŜki. I najlepsi krytycy, tacy jak Desmond MacCarthy i
Elizabeth Bowen, piszą o nich recenzje. MacCarthy wziął mnie w obroty,
napisał, Ŝe brutalność to w znacznej mierze blef (zgoda!), ale biorąc pod
181
uwagę, Ŝe pisze tylko jedną recenzję na tydzień i poświęcił ją całą mojej
powieści, mniej mnie obchodzi jego krytyka niŜ fakt, Ŝe cały tekst jest o
mojej ksiąŜce.
Do Hamisha Hamiltona
6 października 1946 r.
Do H.N. Swansona
20 grudnia 1946 r.
182
i ofiarować Ci jako prezent urodzinowy, przy czym mam nadzieję, Ŝe będą
dość duŜe, aby słuŜyć jako pojemniki na Twoich odrzuconych klientów.
Do Dale’a Warrena
2 czerwca 1947 r.
...Nie cierpię klubów ksiąŜki i zawsze uwaŜam, Ŝe wydawca zagarnia
grubo za duŜą część wpływów z praw do przedruky1 i adaptacji ksiąŜek,
które wydaje. Fakt, Ŝe z rzadka czyni pewne ustępstwa na rzecz pisarza o
ustalonej renomie i wyrobionym nazwisku, nie zmienia jego praktyk wo-
bec pisarzy mało znanych. Wydawca mógłby się czasem usprawiedliwić,
ale nigdy nie poda Ŝadnych liczb. Nie powie, ile go kosztują wydawane
ksiąŜki, jakie ma koszty administracyjne, nie powie nic. Kiedy człowiek
usiłuje rozmawiać z nim o interesach, przybiera pozę nieskazitelnego dŜen-
telmena i erudyty, gdy się zaś próbuje z nim porozumieć na płaszczyźnie
183
jego rzekomo szczytnych i niewzruszonych zasad moralnych, zaczyna
mówić o interesach.
Do Carla Brandta
11 maja 1948 r.
Począwszy mniej więcej od 1 października będzie mi potrzebny agent
do spraw literackich. Pragnę się poinformować, czy moŜe to interesować
firmę Pana.
Na razie niewiele jest do roboty... Powieść kryminalną mam omalŜe
skończoną1. Napisana jest, oczywiście, niezrównanym, mistrzowskim sty-
lem, ale coś się pomikiciło z fabułą. To moja stała bolączka. Umysł mam
juŜ bardzo, bardzo zmęczony. Ostatnio skończyłem scenariusz dla wy-
twórni Universal-International, chcę skończyć tę powieść i zacząć następ-
ną, w której rzecz będzie o morderstwie, ale nie będzie to powieść krymi-
nalna. W poniedziałek na miesiąc wyjeŜdŜam na północ. Co chcę robić, a
co w końcu robię, są to sprawy, które nie zawsze naleŜą do tej samej para-
fii.
Nie znam Pana, nie mogę więc pozwalać sobie na intymne zwierzenia,
chciałbym jednak, Ŝeby Pan coś niecoś o mnie wiedział. Nie mam zbyt
miłego charakteru, nie jestem teŜ autorem płodnym, któremu pisanie przy-
chodzi z łatwością. Wszystko prawie robię z wysiłkiem i mocno się przy
tym męczę. Kto wie, moŜe mój silnik pójdzie wkrótce na złom. Pięć lat
zmagań z Hollywood nie pozostawiło mi zbyt duŜych zasobów energii...
1 „Siostrzyczka”.
Do Hamisha Hamiltona
13 maja 1949 r.
...Nie pojmuję doprawdy, co za oszukańczy proceder uprawia się z pisa-
rzami w tym kraju. Proponują mi 1200 dolarów rocznie za umieszczenie
mojego nazwiska w tytule nowego czasopisma „Magazyn sensacyjny Ray-
monda Chandlera”. Nie mam nic wspólnego z tym pismem, Ŝadnej kontroli
184
nad treścią ani nad polityką redakcji. Nawet im przez myśl nie przechodzi,
Ŝe taka propozycja jest zniewagą, Ŝe pisarzowi nie wolno frymarczyć swo-
im nazwiskiem, nic od siebie nie dając. Utwory wolno sprzedawać na róŜ-
ne sposoby, moŜna je dzielić i sprzedawać w małych odcinkach, ale repu-
tacja u czytelników, lepsza czy gorsza, nie jest własnością pisarza — jest
mu powierzona w depozyt.
Zdaję sobie sprawę, Ŝe ludzie na pozór godni nawet szacunku są innego
zdania. Wiem, Ŝe biorą pieniądze za reklamowanie ksiąŜek (mnie to rów-
nieŜ proponowano), jako rzecz naturalną traktują wyjazdy na prowincję
połączone z rozdawaniem autografów, przemawiają na kiermaszach ksią-
Ŝek i z rzadka bywają fotografowani jako „ludzie wybitni”, trzymający w
ręce szklankę whisky, której nawet nie wylałbym do zlewu, bo bym się bał,
Ŝe przeŜre rury... Nie chciałbym uchodzić za wstrętnego snoba, ale chyba
powinno się nakreślić pewną granicę, i gotów jestem udowodnić, Ŝe moŜna
odrzucić nawet zasady etyczne, gdy się jednak ma odrobinę wyobraźni,
musi się taką granicę nakreślić, wymaga tego bowiem sprawa polityki oso-
bistej. Ale degradacja etyki handlowej doszła juŜ w Ameryce do tego, Ŝe
ludzie nie potrafią namacać palcami nic delikatniejszego od aksamitnej
powierzchni dolara.
Do Bernice Baumgarten
15 października 1949 r.
185
temu tygodnik „Time”, powinien był nauczyć mnie rozumu. Ale szef re-
klamy wydawnictwa „Houghton Mifflin” zapewnił mnie, Ŝe „Newsweek”
to zupełnie co innego. Wyciągają więc z ofiary wszystko, co tylko chcą,
człowiek gada aŜ do ogłupienia, męczy się pozując do Bóg wie ilu zdjęć,
robi dla nich odbitki zdjęć starych, a oni w końcu nie tylko nie dają w za-
mian nic z tego, co obiecali, ale nie zamieszczają nawet recenzji z ksiąŜki.
Najbardziej boli tu poczucie grzechu popełnionego na próŜno, człowiek
czuje się trochę jak złodziej, który wyciągnął komuś z kieszeni pusty port-
fel.
Do Dale’a Warrena
14 czerwca 1950 r.
Do Hardwicka Moseleya
22 maja 1950 r.
Bernice Baumgarten zawiadomiła mnie, Ŝe wydawnictwo „Houghton
Mifflin” chciałoby uzyskać ode mnie pisemną zgodę na warunki umowy o
ponowne wydanie „Siostrzyczki” i „Skromnej sztuki pisania powieści
186
kryminalnych”. Proszę traktować ten list jako moją zgodę. Zechciej prze-
kazać jak najprędzej naleŜne mi honorarium, bo musimy kupić kotu nowy
koszyk.
Miałem wprawdzie zamiar sam wydać ponownie te ksiąŜki. Mój bliski
przyjaciel („bliski” jest w tym wypadku najwłaściwszym słowem) ma nie-
wielką prasę ręczną, spory zapas papieru welinowego oraz komplet pięk-
nych czcionek i wersalików dwucycero — 24 punkty. Sądziliśmy, Ŝe moŜe
uda się nam wyprodukować coś fajnego, powiedzmy, w ograniczonym
nakładzie dziewięciu egzemplarzy podpisanych efektownie przez autora w
którejś z rzadkich chwil stanu względnej trzeźwości, a następnie sprzedać
je po cenie detalicznej około 65 dolarów za egzemplarz. Byliśmy najzupeł-
niej pewni rezultatu, ale nie potrafię juŜ dokładnie wyjaśnić, jaki to miał
być rezultat...
Do Hamisha Hamiltona
23 czerwca 1950 r.
187
nadal brakowałoby mi egoistycznego kośćca, niezbędnego do wyzyskania
tego talentu w pełni. Twórczy artysta jest chyba jedynym rodzajem czło-
wieka, z którym nie moŜna się porozumieć na płaszczyźnie neutralnej.
MoŜna z nim mieć do czynienia tylko jako z twórcą. Nie potrafi on na nic
patrzeć obiektywnie, bo jego ja wysuwa się zawsze na pierwszy plan kaŜ-
dego obrazu. Gdy nawet nie mówi o swojej sztuce, co się zdarza rzadko,
wciąŜ o niej myśli. JeŜeli jest pisarzem, skłonny jest obcować tylko z in-
nymi pisarzami i z róŜnymi pasoŜytami, które Ŝerują i tuczą się na pisar-
stwie. Dla wszystkich tych ludzi literatura stanowi w mniejszym lub więk-
szym stopniu podstawę istnienia. Tymczasem dla nieprzebranej rzeszy
ludzi obdarzonych jaką taką inteligencją to dość błaha sprawa uboczna,
odpoczynek, ucieczka, źródło informacji, a czasem natchnienia. I duŜo
łatwiej przyszłoby im obyć się bez niej niŜ bez kawy albo whisky.
Do Edgara Cartera
15 listopada 1950 r.
188
ogrodnikiem. Prowadzę wojnę z facetem, który przyszedł zamontować
automat do zmiany płyt i zniszczył mi płyty długogrające. Prowadzę szereg
wojen z róŜnymi ludźmi z telewizji. Zastanówmy się, z kim jeszcze...
zresztą, mniejsza o to. Znasz Chandlera. Zawsze musi zrzędzić.
1 H. N. Swanson.
Do Hamisha Hamiltona
9 stycznia 1951 r.
...Pozwalam sobie przesłać Ci włoskie wydanie „Siostrzyczki” w na-
dziei, Ŝe je przejrzysz i potwierdzisz moją ocenę przekładu, który uwaŜam
za okropny. Pełno w nim raŜących błędów (wystarczy przeczytać pierwsze
dwie czy trzy strony), nie usiłuje nawet oddać mojego Stylu pisania, cho-
ciaŜ jestem przekonany, Ŝe odpowiednik tego stylu musi juŜ istnieć w ję-
zyku włoskim, podobnie jak istnieje we francuskim. Idiotyczne błędy w
spisie osób działających wskazują na wyjątkowe Wprost niedbalstwo. Gdy
zaś chodzi o rysunek na okładce, myślę Ŝe najtańszy nawet magazyn sen-
sacyjny w Stadach uznałby go za odraŜająco wulgarny. To wszystko razem
nie ma sensu. Wolałbym, Ŝeby w ogóle nie wydawano moich ksiąŜek po
włosku, jeŜeli nic lepszego nie mogę się spodziewać.
Do Freemana Lewisa 1
15 maja 1951 r.
189
sensu, taka bowiem spręŜyna jest lekka i nie moŜe być uŜyta jako broń.
Gdyby ilustrator zadał sobie trud przeczytania tylko kilku wierszy ksiąŜki u
góry strony 144, nie ośmieszyłby siebie, a mimochodem równieŜ i mnie,
bo spręŜyna, o jaką mi chodziło, jest bronią niemal równie groźną co ma-
czuga. Taka, jaką narysował, do niczego się nie nadaje. Powinien teŜ rzu-
cić kiedyś okiem na łóŜko szpitalne i przekonać się, z czego zrobione są te
tak zwane spręŜyny i jak się je łączy.
1 Zastępca dyrektora wydawnictwa „Pocket Books Inc.”.
Do Richarda H. Dana 1
19 czerwca 1951 r.
Przysłał mi Pan solidny plik odbitek szczotkowych ksiąŜki podobno au-
torstwa niejakiego Charlesa W. Mortona, bostończyka ze stanu Omaha,
który to Morton w charakterze bliŜej nie sprecyzowanym coś tam robi w
redakcji „The Atlantic Monthly”. Spieszy się Panu okropnie. Wstrzymuje
Pan druk obwoluty na wypadek, gdybym dostał ataku histerycznego i napi-
sał na skrzydełku, Ŝe pan Morton jest największym humorystą od czasów
Hoovera. Mam więc cisnąć w kąt wszystko, włącznie z cotygodniowym
praniem, prasowaniem oraz nędznymi wysiłkami, jakie czynię, Ŝeby zaro-
bić na Ŝycie, i poświęcić się wytyczonemu przez Pana szlachetnemu celo-
wi. Przypuszczalnie zwlekał Pan z tą ksiąŜką przez pół roku, dopóki ktoś
nie rozpalił Panu ogniska pod fotelem, teraz więc chodzi Pan po ścianach
jodłując niczym szwajcarski tenor, bo zaiste „obwoluty muszą pójść do
druku najdalej w przyszłym tygodniu, proszę koniecznie przysłać jak naj-
prędzej swoje uwagi”.
Znam was, wydawcy. Przysyłacie korektę ekspresem lotniczym, ślęczę
nad nią całą noc i odsyłam ją w ten sam sposób. A zaraz potem dowiaduję
się, Ŝe drzemiecie na czyjejś prywatnej plaŜy na Bermudach. Ale kiedy kto
190
inny ma coś zrobić, zaczyna się gwałt i pośpiech. MoŜe przeczytam te od-
bitki szczotkowe, a moŜe nie. MoŜe napiszę o nich opinię, a moŜe nie napi-
szę. MoŜe zamiast tego pójdę i skoszę trawę w ogrodzie. Muszę zasadzić
begonie i opryskać róŜe, mamy teŜ nowego kota syjamskiego, który mi
pochłania moc czasu. I jeszcze coś Panu powiem. Pewien mój artykuł wła-
śnie jest w drodze do „The Atlantic Monthly” 2 i przyjęcie, jakiego dozna,
będzie miało zasadniczy wpływ na przyjęcie, jakiego dozna ode mnie
kompedium czczej gadaniny pana Charliego Mortona.
1 Szef reklamy firmy „J. B. Lippincott Co.”.
2 „Dziesięć procent Ŝycia”.
Do Charlesa W. Mortona
5 lipca 1951 r.
...Nawiązując do reklamowych notek zamieszczanych na obwolucie
przy wydaniu ksiąŜki, to chciałbym wiedzieć, skąd bierzecie te kwaśno-
słodkie bzdury? Nie pisałem do Ciebie, ale do pewnego gościa od Lippin-
cotta. Widocznie ktoś, czyje nazwisko się liczy, w ostatniej chwili padł
trupem albo poszedł do mamra, więc ten gość od Lippincotta musiał wy-
szukać zastępcę spośród dziko rosnących chwastów, a ja trochę sobie z
niego zakpiłem, nie chcąc zresztą nikomu zrobić nic złego. Oczywiście, w
głębi duszy cieszyłem się, Ŝe trafił do mnie, kiedy nie miałem czasu, Ŝeby
się zastanowić, bo przecieŜ nie cierpię całego tego obrzydliwego procede-
ru. Właściwa chwila na pochwały dla pisarza jest wtedy, kiedy ksiąŜka juŜ
się ukazała, a właściwym miejscem dla tych pochwał jest inna jego pozy-
cja, którą się wydaje. Dobrze wiesz, Ŝe na swoim terenie masz całą stajnię
sprzedajnych reklamiarzy, którzy wypowiedzą się z zachwytem o kaŜdej
191
ksiąŜce, nie wyłączając Rocznika Statystycznego, byleby ich nazwiska
wydrukowano duŜą czcionką. Kilka nazwisk powtarza się z tak jednostajną
regularnością, Ŝe jedynie fakt, iŜ są to pisarze znani i uznani, nie pozwala
na posądzenie, Ŝe tylko w ten sposób zarabiają na chleb i coś do chleba.
Moją osobistą reakcją na pochlebne uwagi na obwolutach (poza cyta-
tami z recenzji) jest nieprzeparta niechęć do przeczytania ksiąŜki w takiej
obwolucie. Ale oczywiście to tylko moja osobista reakcja i oczywiście nie
twierdzę teŜ, Ŝebym się odznaczał najmilszym w świecie charakterem. W
Anglii całą tę sprawę cytatów (choć mniej się ich zamieszcza przed opu-
blikowaniem ksiąŜki) doprowadzają do punktu, w którym traci ona wszel-
kie znaczenie. Obiegowa moneta pochwał tak się zdeprecjonowała, Ŝe nie
sposób juŜ nic powiedzieć o ksiąŜce naprawdę dobrej. Wszystko powie-
dziano juŜ o rzeczach drugo- trzecio- i czwartorzędnych.
Cieszę się, Ŝe znalazłeś coś interesującego w moim artykule o agen-
tach1. Wiedziałem, Ŝe jest przydługi i Ŝe powinienem był znaczną część
skreślić, skoro więc Ty ofiarowujesz się to zrobić, będę zachwycony. Nie
ma potrzeby pokazywać skróconej wersji przed oddaniem do druku. Z góry
się zgadzam, Ŝebyś zrobił z tekstem wszystko, co uznasz za stosowne.
Do Charlesa W. Mortona
17 grudnia 1951 r.
192
się: ktoś jednego z nich zastrzelił. Prawdopodobnie z niewłaściwych
pobudek, ale przynajmniej jest to krok we właściwym kierunk1
193
Zabiera po prostu dziesięć procent naszego Ŝycia.
MoŜe najrozsądniej byłoby pogodzić się z tym, stwierdzając równocze-
śnie, Ŝe od stworzenia świata nikt nie Ŝywił sympatii do pośredników. Ich
praca jest zbyt nieokreślona, obecność zawsze wydaje się zbędna, zarobek
zbyt łatwy i nawet gdy przyznajemy, Ŝe ich funkcja jest nieodzowna, ma-
my dziwne uczucie, Ŝe stanowi ona, Ŝe tak powiem, kwintesencję czegoś,
co w społeczeństwie etycznym nie powinno istnieć. Gdyby ludzie zdobyli
się na wzajemną uczciwość przy zawieraniu transakcji, nie potrzebowali-
byśmy agentów. Agent bowiem nic nie tworzy, nic nie produkuje, nic nie
rozprowadza. Odkrawa tylko sobie kawałek upieczonego juŜ tortu. MoŜe
są agenci, którym wynagrodzenie w postaci prowizji nie podoba się tak
samo, jak największemu malkontentowi wśród pisarzy i chętnie zamienili-
by ją na coś innego, gdyby istniało coś, na co moŜna by ją zamienić. Za-
wód pisarski sam w sobie zbyt jest niepewny, Ŝeby moŜna było wprowa-
dzić jakiś system określonych opłat za sprzedaŜ jego produkcji. Początku-
jący pisarz nie miałby po prostu pieniędzy na zapłacenie rachunku, taki
zaś, co zdobył juŜ poczytność, zorientowałby się bardzo szybko, Ŝe suma
do zapłacenia pozostaje w znacznie bliŜszym związku z wysokością jego
dochodów niŜ z ilością czasu i wysiłku, jakiego wymaga świadczona mu
usługa. Teza ta zresztą jest równieŜ słuszna w odniesieniu do profesji bar-
dziej konkretnych od profesji agenta. Ponadto agent nie wynalazł procen-
towego systemu wynagrodzeń ani go teŜ nie monopolizuje. Ma co niemiara
współtowarzyszy, nie wyłączając przeróŜnych urzędów podatkowych oraz
samego pisarza, jeŜeli ten wydaje ksiąŜki, honorarium bowiem uzaleŜnione
od nakładu to ta sama prowizja, tylko pod inną nazwą.
Być moŜe trzy największe zalety agenta to dystans emocjonalny do profesji
194
wyjątkowo emocjonalnej, zdolność uwypuklania wartości rynkowej klien-
tów i załatwiania spraw finansowych, związanych z zawodem pisarza. Gdy
chodzi o pierwszą zaletę, nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, Ŝe
agent jest z reguły obojętnym na wszystko, gruboskórnym osobnikiem,
stwierdzam tylko, Ŝe jest i musi być realistą w sensie ściśle handlowym.
JeŜeli wykonana przez nas praca jest nieudana, nie powie nam, Ŝe jest do-
bra, ale da nam do zrozumienia, Ŝe jest zła, i to w sposób jak najbardziej
delikatny i oględny.
Ponadto agent tworzy i utrzymuje atmosferę współzawodnictwa, bez
której stawki uzyskiwane za utwory literackie byłyby nikłym ułamkiem
tych, jakie mamy teraz. W Hollywood, gdzie współzawodnictwo sięga juŜ
niebotycznych szczytów, utwory literackie rzuca się na rynek, oferty zaś
otrzymanej od jednego ewentualnego nabywcy uŜywa się natychmiast jako
podstawy, która ma zachęcić wszystkich innych nabywców do dalszej licy-
tacji. Nowojorscy agenci literaccy nie zdołali jeszcze tak dalece rozpo-
wszechnić tego systemu, wydawcy pism i ksiąŜek nadal obstają przy tym,
aby — przez okres niezbędny do podjęcia decyzji — utworów proponowa-
nych im do publikacji nie oferowano nikomu innemu. Nie jest to reguła
bez wyjątków, moŜna ją na róŜne subtelne sposoby omijać, nie doprowa-
dzając do zbyt wielkich zadraŜnień. Im potęŜniejsze pismo, tym ostrzej
moŜe się domagać przestrzegania tej reguły. Ale choćby jej przestrzegano
jak najściślej, redaktor oceniający utwór dostarczony przez agenta zdaje
sobie sprawę, Ŝe agent zna aktualne stawki, toteŜ oferta redaktora, przezna-
czona do pertraktacji, nie moŜe być w stosunku do tych stawek zbyt niska,
bo wówczas utwór będzie wycofany. Agent umie odpowiedzieć odmownie
nie trzaskając przy tym drzwiami. MoŜe podejmować ryzyko, bo to ryzyko
nie wykracza poza granice wiadomych przeciętnych. A jeŜeli przegra,
195
stawiając zbyt wygórowane Ŝądania, co pewnie czasem się zdarza, klient
nie dowie się nigdy, dlaczego przegrał. Zawsze podany będzie jakiś inny
powód.
Zasadniczym bodźcem, który skłania pisarza w naszych czasach do
działania za pośrednictwem agenta, jest piekielna zawiłość spraw wydaw-
niczych. Pisarz działający samodzielnie, choćby miał do pomocy sekretar-
kę, byłby zasypany lawiną korespondencji, papierkową robotą, porządko-
waniem i kontrolowaniem umów, byłby tak przytłoczony zawiłością prawa
autorskiego, Ŝe albo nie wiedziałby, na jakim jest świecie, albo oddając się
studiowaniu tego prawa, nie miałby juŜ wcale czasu na pisanie. Wielu bar-
dzo poczytnych pisarzy ma mgliste jedynie pojęcie, co właściwie pod ką-
tem prawa i umów dzieje się z tworami ich umysłu. Nie znają choćby ele-
mentarnych podstaw strony finansowej swego zawodu. Nie wiedzą, co jest
ich własnością, co juŜ sprzedali, komu sprzedali, na jakich warunkach,
kiedy mają otrzymać naleŜność ani nawet czy dostali juŜ naleŜności zale-
głe. Ufają, Ŝe agenci wszystkiego dopilnują i kiedy agenci przekazują im
jakieś pieniądze, przyjmują je bez sprawdzania i nie Ŝywiąc najmniejszych
podejrzeń.
Takich ludzi nietrudno oszukać, toteŜ agentom naleŜy się wielkie uzna-
nie za to, Ŝe choć mają do czynienia z tyloma frajerami, tak niewielu spo-
śród agentów przyłapano kiedykolwiek na nieuczciwości. JeŜeli etyka
agentów chyli się ku upadkowi (a sądzę, Ŝe tak się dzieje, i moim zdaniem
jest to nieuniknione), w kaŜdym razie godny uwagi jest fakt, Ŝe ich uczci-
wość w rozliczeniach finansowych z klientami tak rzadko bywa podawana
w wątpliwość. Wspomniany przeze mnie schyłek nie polega na tym, Ŝe
poszczególni osobnicy kradną pieniądze, ale na tym, Ŝe profesja mająca w
swym załoŜeniu świadczyć klientom usługi osobiste, zamienia się w bez-
litosny biznes, i to biznes na wielką skalę.
196
Agent literacki dawnego typu nadal istnieje, choć jest juŜ w zaniku. Był
to gość nader przydatny. Poza podstawowym swoim obowiązkiem dokład-
nej znajomości rynków i stawek tudzieŜ niezłomnej wytrwałości po-
zwalającej mu wyczerpać długi rejestr moŜliwości, nim dał za wygraną,
pełnił on funkcję skarbnicy informacji. Był urzędem pocztowym i zarazem
buforem. Chroni! pisarza, gdy chodziło o wiele szczegółów związanych z
zawieraniem umów i odstępowaniem innych praw autorskich. Udzielał
rozsądnych zazwyczaj rad finansowych. W dość rzadkich wypadkach,
kiedy potrafił dostrzec w utworze autentyczne wartości literackie, nie tylko
zaś ewentualną chodliwość towaru, słuŜył pisarzowi zachętą i pomocą, aby
ten doskonalił swój warsztat. JeŜeli się pomylił, straty ponosił niewielkie,
bo jego operacje finansowe, których podejmował nie więcej niŜ jedną na-
raz, były dość skromne. Jak powiedział pewien mój znajomy operator hol-
lywoodzki: „Te chłopaki przynoszą w teczce swój obiad”. Agent literacki
inkasował pieniądze, przysyłał wykaz wpływów pisarza i utrzymywał jego
sprawy w jakim takim porządku. Większość pisarzy była z tych wpływów
najzupełniej zadowolona.
Ten typ agenta, jeŜeli wolno mi tak powiedzieć bez Ŝadnych zresztą
pretensji, miał nieuchronne wady, których część stanowiła cenę płaconą za
jego zalety. Zawsze nakłaniał pisarzy, Ŝeby stosowali się do wymagań
wielkich magazynów drukowanych na bezdrzewnym papierze, w których
ostało się kilka autentycznych talentów, ale duŜo ich więcej spotkała za-
głada. Nie sposób robić agentowi z tego zarzutu, bo przecieŜ nie miał za-
pewnionej wyłączności i nie Ŝądał wieloletniego kontraktu. JeŜeli chciał
zarobić trochę pieniędzy, starał się oczywiście pchnąć zdolności autora w
kierunku najbardziej w danej chwili dochodowym. Trudno byłoby wy-
magać, aby zdawał sobie sprawę, Ŝe ten kierunek na dłuŜszą metę nie dla
197
kaŜdego pisarza jest najkorzystniejszy. Gdyby nawet zdawał sobie z tego
sprawę, nie miałby Ŝadnej gwarancji, Ŝe będzie reprezentował pisarza,
kiedy ten długi okres wyczekiwania zacznie wreszcie dawać dochody.
Dostawał zapalenia spojówek, czytając setki maszynopisów w poszukiwa-
niu chodliwego materiału i talentu, który przy duŜym szczęściu zdołałby
przekształcić w zdolność przynoszenia zysków — choć wówczas jakiś
agent hollywoodzki często gęsto mu tego zdolnego autora zwabiał do sie-
bie.
Inną jego wadą było to, Ŝe starał się ogarnąć zbyt rozległy teren. śądał
prawa reprezentowania pisarza w dziedzinach, na których się nie znał i
których w związku z tym nie mógł naleŜycie obsłuŜyć: film, radio, tele-
wizja, teatr, odczyty. W takich wypadkach zwracał się czasem do specjali-
stów i dzielił się z nimi prowizją, ale starał się tego unikać, bo potrzebował
pieniędzy. JeŜeli juŜ zawierał taką transakcję, brał zazwyczaj drugorzę-
dnego pośrednika, nie dość mocnego, Ŝeby mógł skaperować jego klienta.
W rezultacie mogło to być — i częstokroć było — działanie na szkodę
interesów pisarza. Ale wszystkim jego wadom naleŜy przeciwstawić jedną
nadrzędną zaletę: znaczną część swojego czasu i wysiłku poświęcał słuŜbie
autorom nieznanym, których łączna prowizja nie wystarczyłaby na komor-
ne za jego lokal biurowy. Czynił to mając przy tym pełną świadomość, Ŝe
jeŜeli autorzy ci staną się znani i poczytni, najprawdopodobniej bez słowa
podzięki zatrzasną mu drzwi przed nosem.
Ten typ agenta stopniowo został zepchnięty na peryferie zawodu z po-
wodu tych samych zawiłości, które pierwotnie zmusiły pisarza do zatrud-
nienia agenta. JeŜeli agent jest dość zaradny i zdolny, aby uniknąć takiego
losu, przystępuje z musu do organizacji znacznie bardziej skomplikowanej
i do systemu układów i powiązań z wytrawnymi fachowcami, działającymi
198
w innych środkach przekazu, z którymi pisarze współpracują albo bezpo-
średnio, albo teŜ pośrednio, zezwalając na adaptację swoich utworów. śe-
by dotrzymać kroku tym chłopaczkom, agent musi wydawać pieniądze, i to
z taką miną, jak gdyby miał ich pod dostatkiem. Musi mieć fachowy per-
sonel i odpowiedniej wielkości lokal w dobrym biurowcu. śycie jego staje
się kosztowne. Rachunki telefoniczne wynoszą tyle, ile dawniej wynosiły
wszystkie koszty administracyjne. A wraz ze wzrostem kosztów własnych
agenta maleje jego dostępność dla pisarzy nowych i nieznanych. Potrafi
nadal poznać się na bezimiennym talencie, ale potrzeba talentu naprawdę
wielkiego, aby agent uznał, Ŝe stać go na Ŝmudny i kosztowny trud wpro-
wadzenia pisarza na rynek. Nadal jednak, dbając o prestiŜ, będzie zajmo-
wał się pisarzem cenionym i renomowanym, który nie zarabia zbyt duŜo
pieniędzy. Ale jeŜeli ktoś jest tylko obiecującym nowicjuszem, ledwo do-
bywającym mizerne utrzymanie z wyeksploatowanej gleby, odmówi w
najuprzejmiejszy sposób. Stać go na czekanie, aŜ pisarz wyrobi sobie na-
zwisko, bo wówczas i tak będzie musiał do niego przyjść.
Początkujący pisarz, chcąc nie chcąc, musi korzystać z usług skromne-
go agenta, podobnie jak on sam cierpiącego na brak pewności siebie i do-
kładniejszych informacji. Albo moŜe nawet wpaść w szpony jednego z
owych gangsterów, handlarzy złudnymi nadziejami, występujących pod
mianem agentów, w istocie zaś czerpiących dochody tylko z honorariów za
czytanie maszynopisów i z opłat, jakimi uda się obciąŜyć klientów za reda-
gowanie i poprawianie utworów, które kaŜdy szanujący się agent, pracują-
cy na prowizji, juŜ po przejrzeniu kilku stron uznałby za beznadziejne.
Wadą drobnego agenta, który jest agentem autentycznym, jest właśnie
to, Ŝe jest drobny. Bierze się go tylko dlatego, Ŝe nie moŜna się dostać do
kogoś większego i lepszego. Wie o tym zarówno on, jak i pisarz. Pisarz
199
pozostanie przy małym agencie, dopóki nie zacznie mu się lepiej powo-
dzić, a agent utrzyma go jako klienta dopóty, dopóki pisarz będzie autorem
nieznanym. Lojalność w tych stosunkach nie istnieje, poniewaŜ stosunkom
brak trwałości. Stosunki te od pierwszej chwili są niejednoznaczne. A jed-
nak po latach, jeŜeli pisarz osiągnie powodzenie, wspominać będzie swo-
jego drobnego agenta z niejakim wzruszeniem. Był to człowiek, który nic
nie udawał i któremu brak było pewności siebie, tak samo jak pisarzowi.
Dwudziestodolarowa prowizja miała dla niego duŜe znaczenie, bo potrze-
bował pieniędzy i nie mógł sobie pozwolić na ryzyko. Opowiadanie, które
sprzedał taniemu magazynowi, mogłoby po wprowadzeniu pewnych po-
prawek trafić do „Cosmopolitan” lub „Red Book”. Ale pertraktacje z wiel-
kimi magazynami to juŜ był hazard, a tu podrzędny miesięcznik propono-
wał gotówkę, kiedy właśnie sekretarka agenta domagała się, Ŝeby dał jej
parę dolarów a conto zaległej pensji.
Pisarz nie miał do agenta Ŝalu i nie winił go nawet wówczas, gdy wie-
dział, o co mu w tym wszystkim chodzi. Pisarz takŜe potrzebował pienię-
dzy. Poza tym lubił właściwie tego faceta. Agent najczęściej sam pisał na
maszynie swoje listy, podobnie jak musiał to robić pisarz, a były to listy
miłe, Ŝyczliwe i dodające otuchy. W świecie mniej skomplikowanym mo-
gliby zostać przyjaciółmi. Ale oczywiście taki agent nie zdobyłby nigdy
owej zyskownej umowy z wytwórnią MGM.
Tu dochodzę bez wielkiego zapału do arystokraty tego zawodu — agen-
ta hollywoodzkiego — pośrednika sprytniejszego, przebieglejszego i
znacznie mniej sumiennego. Oto gość, który rzeczywiście działa swoją
indywidualnością. Dobrze się ubiera, siedzi za kierownicą Cadillaca — lub
ma szofera. Jest właścicielem domu w Beverly Hills lub Bel-Air. Niekiedy
ma nawet jacht, a nie mam tu na myśli Ŝaglówki z kabiną. Na wynos nie
200
brak mu uroku, bo to niezbędne w interesach. W istocie zaś serce ma wiel-
kości pestki od wiśni. Obraca wielkimi sumami. Koszty ponosi olbrzymie.
Postawi pisarzowi obiad w restauracji Romanoffa albo Chasena, wahając
się tylko tyle czasu, ile mu potrzeba na podliczenie sumy, jaką zarobił na
pisarzu przez ostatnie pół roku. Reprezentuje talenty wysoko oceniane,
poniewaŜ z niewielkimi wyjątkami nie jest agentem wyłącznie pisarzy.
Dodaje mu to prestiŜu przy pertraktacjach z ludźmi, którzy wciąŜ odczu-
wają brak osobników naprawdę utalentowanych, mimo Ŝe nie brak im pie-
niędzy, aby ich kupić.
Jest bezwzględny, twardy i wcale innego nie udaje. MoŜe obmyślić zu-
pełnie nowy rodzaj transakcji i dokonać jej mimo największego oporu stro-
ny przeciwnej. Rzadko decyduje się na niekorzystny interes w obawie, źe
moŜe w ogóle interesu nie zrobić. Stawką jest jego prestiŜ jako negocjato-
ra, toteŜ sprawa prowizji nie gra dla niego aŜ takiej roli, Ŝeby miał sobie
pozwolić na poraŜkę przy zawieraniu umowy. Świat, w którym działa, nie
zna litości.
Agent hollywoodzki płaci wysoką cenę za swoje umiejętności i nieustę-
pliwość kupiecką. Jest faktorem talentów, ale rzadko kiedy talent jako taki
szanuje czy nawet rozumie. Obchodzi go tylko wartość rynkowa talentu.
Nie interesuje go jakość, lecz jedynie metka z ceną. Nawet w ciasnych
granicach własnej działalności nie potrafi odróŜnić czegoś wartościowego
od szmiry, odróŜnia tylko, co jest drogie, a co tanie. Snuje się po wy-
twórniach, po restauracjach i po nocnych klubach, łowiąc uchem plotki i
okiem szukając wciąŜ jakiejś nowej czy cennej twarzy. Dla dobra interesu
musi wiedzieć, co się dzieje, bo wiele jego najbardziej udanych transakcji
jest wynikiem poufnych informacji, które w istocie rzeczy nie są niczym
innym, jak plotką z magla. JeŜeli wytwórnia chce coś kupić, agent musi
wiedzieć dlaczego, w jakim celu, na czyje zlecenie i czy przedstawiciel
201
wytwórni ma carte blanche, czy teŜ zabroniono mu kupna, jeŜeli cena nie
będzie dość niska.
śaden pisarz działający na własną rękę nie poradziłby sobie w takiej sy-
tuacji, gdyby nawet umoŜliwiała mu to struktura przemysłu filmowego,
czego bynajmniej nie umoŜliwia, bo transakcje w Hollywood zawierane są
ustnie, spisywanie zaś potwierdzających je sąŜnistych umów moŜe trwać
kilka tygodni. Zawarta transakcja jest nieodwołalna, choć formalnie kaŜda
ze stron moŜe się wycofać aŜ do chwili podpisania umowy. śeby osiągnąć
tę nieodwołalność, w grę musi wchodzić reputacja i słowo agenta. Za naj-
lepszych czasów Hollywood wielu agentów bez wątpienia zarabiało grubo
za duŜo. Dziesięcioprocentową prowizję od sumy uzyskiwanej za uloko-
wanie w wydawnictwie lub czasopiśmie utworu literackiego moŜna uznać
za słuszną, ale zarabianie dziesięciu procent wynagrodzenia autora przez
siedem lat trwania umowy z wytwórnią, to juŜ zakrawało na rabunek.
PoniewaŜ ten sam bezwzględny sposób załatwiania spraw dominował w
radio, a teraz dominuje w telewizji, naturalnym biegiem rzeczy stosunki
między autorem i agentem, niegdyś osobiste, przyjazne i zaŜyłe, zaczął
charakteryzować dystans właściwy stosunkom z kimś, komu nigdy nie ufa
się bez reszty, a często nie ufa się wcale. Gruba forsa, jaką moŜna zrobić w
Hollywood i w radio, wprowadziła do tej branŜy nowy rodzaj specjalisty-
kombinatora, pozbawionego skrupułów, który działał we wszystkich ro-
dzajach przemysłu rozrywkowego. Prawo zezwalało mu na zakładanie
spółek z ograniczoną odpowiedzialnością, co według mnie było fatalnym
błędem. Niweczyło wszelkie pozory fachowego nastawienia i zawodowej
odpowiedzialności wobec klienta. Pozwalało na cały wachlarz przebie-
głych manewrów, dzięki którym agentowi zostawało duŜo więcej pie-
niędzy po zapłaceniu podatków, pozwalało mu teŜ niedostrzegalnie zaj-
mować się na boku interesami niemającymi nic wspólnego z agencją. Mógł
202
tworzyć spółki, które dostarczały stacjom telewizyjnym czy agencjom
reklamowym całych programów, naszpikowanych utalentowanymi ludźmi,
reprezentowanymi przez agenta czasem tylko pod firmą spółki o innej na-
zwie. Brał prowizję za załatwienie autorowi umowy, a następnie odstępo-
wał całą transakcję z dodatkowym zyskiem. Autor czasem o tym wiedział,
czasem w ogóle nie wiedział. W kaŜdym razie sedno sprawy tkwiło w tym,
Ŝe taki kombinator był agentem jedynie z nazwy. Klienci wraz z ich pracą
stali się surowcem, przedmiotem spekulacji. Agent nie pracował dla klien-
ta, to klient pracował dla agenta. Agent czasem zostawał nawet praco-
dawcą klienta i płacił mu pensję, którą nazywał zaliczką na poczet przy-
szłych wpływów. Część agencyjna jego operacji finansowych stanowiła
nadal czynnik podstawowy, nie mając bowiem władzy nad ludźmi utalen-
towanymi, nie miałby równieŜ cegiełek do budowy swojego muru, ale
człowiek jako jednostka nic dla niego nie znaczył. Był towarem, a „repre-
zentowanie” jednostek było właściwie tylko działem kartelu rozrywko-
wego — zjednoczenia potęŜnych organizacji, istniejących jedynie po to,
Ŝeby eksploatować wartość komercyjną talentu we wszystkich moŜliwych
kierunkach, najzupełniej nie zwaŜając na wartość artystyczną czy intelek-
tualną.
Takie kartele — a uŜycie tego określenia jest słuszne bez względu na to,
czy odpowiada ono ścisłej definicji prawnej — obejmują cały zakres prze-
mysłu rozrywkowego. Do ich klientów naleŜą aktorzy, śpiewacy, tancerze,
muzycy grający na organach, treserzy szympansów i psów, ludzie biorący
konno przeszkody lub skaczący z płonących budynków, reŜyserzy filmowi
i kierownicy produkcji, kompozytorzy musicali oraz pisarze zajmujący się
wszelkimi odmianami literatury nie wyłączając dziwacznych, staroświeckich
utworów zwanych ksiąŜkami. Organizacje te mają własne działy reklamy,
203
biura podróŜy, załatwiają rezerwacje hoteli i za niewielką dodatkową pro-
wizję (a moŜe i bez dodatkowych opłat, jeŜeli ktoś jest dla nich tego wart)
zajmą się prywatnymi sprawami klienta, poprowadzą mu księgowość, obli-
czą sumę podatku dochodowego, załatwią aktualny rozwód. Oczywiście,
nikt nie ma obowiązku zostać ich klientem, ale wszystko do tego zachęca.
A jeŜeli nawet sprowadzą człowieka do roli robota — co w końcu stać się
musi — odbędzie się to w atmosferze jak najbardziej uprzejmej, zawsze
bowiem mogą pozwolić sobie na zatrudnianie dobrze ubranych młodych
ludzi z przyklejonym na stałe uśmiechem.
Nowojorskich agentów literackich dawnego typu nie moŜe cieszyć per-
spektywa, Ŝe zostaną kierownikami działu w wielkim bezosobowym prze-
myśle, którego jedyną siłą napędową jest szybki zysk. W większości są to
ludzie powaŜni i godni szacunku. Niemniej jednak muszą jeść, najchętniej
jedzą mięso z górnej części ćwiartki, bo takie jest najsmaczniejsze. W tym
celu muszą mieć do czynienia z przemysłem rozrywkowym i kartelami
talentów, które go Ŝywią. Przy tym nie sposób mieć do czynienia z hochsz-
taplerami, nie stając się teŜ po trosze hochsztaplerem. Najbardziej wzięci
fachowcy mogą jeszcze przez jakiś czas zachować niezaleŜność, mogą w
kontaktach z klientami nadal być sumienni, mogą być krzesiwem rozwoju
wybitnych, a nawet wielkich pisarzy. Ale kartele talentów depczą im po
piętach, chciwe prowizji, Ŝądne władzy i bezwzględnego panowania nad
kaŜdym kawałkiem surowca, jakiego rosnący wciąŜ przemysł rozrywkowy
musi uŜywać. Tam, gdzie pachnie pieniędzmi, gromadzą się z reguły sza-
kale, a tam, gdzie gromadzą się szakale, zwykle ktoś ginie.
Agenci literaccy nie zgadzają się pewnie z moją posępną przepowied-
nią. Mając dawniej do czynienia na dość uczciwych zasadach z wielkimi
204
kombinatami wydawniczymi i z drapieŜnymi, ale zawsze niezdecydo-
wanymi i zdezorientowanymi tytanami hollywoodzkimi, agenci sądzą, Ŝe
nadal mogą działać na uczciwych zasadach z kaŜdym i ze wszystkimi sku-
piskami władzy. śyczyłbym naturalnie agentom, Ŝeby mieli rację. Modlę
się do Boga, Ŝeby tak było. Pisarz, który tego nie pragnie, jest albo krety-
nem, albo człowiekiem beznadziejnie skorumpowanym.
205
Do H. N. Swansona
10 marca 1952 r.
Co to znaczy: zrób reklamówkę do filmu The Ragged Edge? Mam być
człowiekiem nikomu nieznanym, który siedzi za wypoŜyczonym biurkiem,
patrzy prosto w kamerę i wygłasza dłuŜszą tyradę? A moŜe mam pisywać
teksty za pięćdziesiąt dolarów tygodniowo jak biedaczyna z biura reklamy?
Chyba pomieszało Ci się w głowie. Mówiąc powaŜnie, to w tej całej pro-
pozycji, jeŜeli moŜna ją nazwać propozycją, interesuje mnie tylko to, Ŝe
ktoś w ogóle chce, Ŝebym coś takiego zrobił. W kaŜdym razie musi to być
wariat. W zakresie reklamy jestem wart akurat tyle, co włochata liszka.
Przez pięć i pół roku pobytu w La Jolla ani razu chyba nie wymieniono
mojego nazwiska nawet w miejscowej gazecie.
Do pana Shepparda 1
14 listopada 1952 r.
Co się stało z moimi zdjęciami, które 6 października robiła mi pani pół-
Rosjanka, pół-Ormianka w kitlu roboczym i z fryzurą na Apacza? Nie
wiem, Czy Pan pamięta, Ŝe próbne odbitki miały być Panu przesłane w
następny piątek.
Doświadczenie mnie uczy, Ŝe muszę być bardzo ostroŜny, jeśli chodzi o
zdjęcia. Nie jestem ledwo opierzonym młokosem i wychodzę czasem na
zdjęciach dość upiornie. Pomijając względy osobistej próŜności, jestem
pewien, jako członek czytającego ogółu, Ŝe złe zdjęcia mogą szkodzić po-
wodzeniu ksiąŜki.
Według mnie wydawcy zwracają na te sprawy za mało uwagi. śywię
niezłomne przeświadczenie, Ŝe złe zdjęcie to gorzej niŜ brak zdjęcia w
ogóle. JeŜeli pisarz ma w swojej twórczości do czegoś dojść, musi zapre-
zentować czytelnikom pociągającą indywidualność. MoŜe to być, i często
208
bywa, obraz fałszywy, taki któremu autor, jako okaz ludzki, nie zdołałby
sprostać. Ale wydawcy często-gęsto niweczą efekt, jaki udało się pisarzowi
osiągnąć swoją twórczością, zamieszczając zdjęcie ukazujące go. jako
zarozumiałego szympansa albo jako karzełka Z płaską twarzą, który, są-
dząc z wyglądu, nie byłby nawet zdolny wygłosić w BBC pogadanki o
Ŝyciu płciowym gąsienicy...
1 Pracownik wydawnictwa „Hamish Hamilton Ltd”.
Do Hardwicka Moseleya
bez daty 1954 r.
Nie mam nic przeciwko działalności wydawnictwa „Bantam Books”,
dopóki nie zmusza się mnie do podpisania tej bezsensownej gwarancji.
Pierwszy raz spotykam się z taką bezczelnością. Wielkie stacje telewizyjne
Ŝądały tego rodzaju gwarancji, ale nigdy nie zgodziłem mą na jej podpisa-
nie i nigdy nie podpisałem. Nikt mnie dotychczas nie zaatakował, choć w
kaŜdej mojej ksiąŜce Jest coś, co moi bardziej spostrzegawczy przyjaciele
określają jako „dość niedbale zamaskowany portret jakiejś znanej miej-
scowej osobistości”. Za kaŜdym razem ten „niedbale zamaskowany por-
tret” był portretem osoby, o której istnieniu w ogóle nie miałem pojęcia. W
„Wysokim oknie” występował właściciel zakładu pogrzebowego z Bunker
Hill, Włoch, który równocześnie był miejscowym szefem mafii. No i pro-
szę, okazało się, te w Bunker Hill rzeczywiście był właściciel zakładu po-
grzebowego, Włoch, który był równocześnie szefem mafii, na dobitkę dość
groźnym. Ale nigdy o nim nie słyszałem. Wymyśliłem go. Przypuszczam,
Ŝe nie ma w tym nic złego. Ale kiedy wzorem jest rzeczywiście jakaś zna-
na postać, nikt tego nie dostrzega.
207
Do Paula Brooksa 1
1 marca 1954 r.
Do Hardwicka Moseleya
23 marca 1954 r.
208
równieŜ zdaję sobie sprawę z tego, Ŝe wydawcy nie będą mogli bez końca
ciągnąć zysków z przedruków. Pisarze beletrystyki Szybko tracącej aktual-
ność będą po prostu musieli przejść bezpośrednio na rynek kieszonkow-
ców. Jak moŜna wymagać, Ŝeby ktoś płacił trzy dolary za kryminał? Mogę
nawet być najlepszym pisarzem w Stanach zjednoczonych, a poza dwoma
wyjątkami prawdopodobnie tak jest, ale mimo wszystko jestem pisarzem
kryminałów. Po raz pierwszy w Ŝyciu potraktowano mnie w recenzji jako
powieściopisarza w londyńskim „Sunday Times” (ale Leonard Russell jest
moim przyjacielem i moŜe z dobroci serca trochę przesadził). W BBC była
na mój temat dyskusja grupy tak zwanych intelektualistów (wśród nich
Dilys Powell, który nie zdołał właściwie wtrącić słówka), zresztą mętnia-
ków wręcz niewiarygodnych. Ale u nas?
MoŜe Cię zainteresuje, a nawet zasmuci wiadomość, śe mam większe
dochody z Europy, zwłaszcza z Anglii, niŜ ze Stanów Zjednoczonych,
mimo kosztów wymiany walutowej. Nadesłany przez Ciebie wykaz wpły-
wów za grudzień to cichy pisk z kostnicy. Ogólna liczba sprzecznych eg-
zemplarzy „Siostrzyczki” (której to liczbie ta ostatnia pozycja, jak masz
nadzieję, dorówna, ale w chwili, kiedy pisałeś list, najwyraźniej jeszcze nie
dorównała) nie sięga 17 000. W Anglii w tym samym czasie sprzedano
blisko 30 000 egzemplarzy.
209
psychopaci. JeŜeli dostaję list (ostatnio to się zresztą nie zdarza) od pani z
Seattle, która pisze, Ŝe lubi muzykę, seks i w istocie zaprasza mnie, Ŝebym
się do niej wprowadził, dla pewności lepiej na taki list nie odpowiadać.
JeŜeli list jest od ucznia, który prosi o zdjęcie z autografem, Ŝeby powiesić
je w swoim pokoju wśród zdjęć tak wybitnych osobistości jak Hedy La-
marr, cesarz Franciszek Józef i doktor Crippen, naleŜy to równieŜ zigno-
rować. Niekiedy znów list od czytelnika jest zawoalowaną próbą zdobycia
ksiąŜki za darmo, zawsze moŜna to wywnioskować z samego listu.
Ludzie inteligentni piszą inteligentne listy. Dostaję je z całego świata i
co najmniej dwie trzecie z nich są uprzejme, Ŝyczliwe i jakby nieśmiałe.
Zdaję sobie sprawę, Ŝe odpowiadanie na listy moŜe być problemem fi-
nansowym dla autora prawdziwego bestsellera, ale dla mnie nie był to nig-
dy problem — nie jestem pisarzem aŜ tak popularnym. I z całą stanowczo-
ścią sprzeciwiam się twierdzeniu pani McCloy, Ŝe kaŜdy czytelnik, który
pisze do autora, jest ipso facto psychopatą lub człowiekiem nienormalnym.
MoŜe być po prostu samotny, po prostu wspaniałomyślny albo po prostu
sprawia mu przyjemność pisanie listów.
1 Autorka powieści kryminalnych.
Do Dale’a Warrena
10 sierpnia 1954 r.
...Recenzje z „Długiego poŜegnania” są duŜo lepsze, niŜby sądzić moŜ-
na ze sprzedaŜy ksiąŜki, której, o ile wiem, rozeszło się około jednej
czwartej tego co w Anglii. Przedziwna sprawa. W Anglii wydaje się po-
wieść z ceną dwanaście szylingów i sześć pensów, nie kupuje jej nikt prócz
bibliotek, chyba Ŝe napisał ją ktoś tak automatycznie poczytny, jak autorka
210
bestsellerów Daphne du Maurier. JeŜeli się wyda tę samą ksiąŜkę i cenę
dziesięć szylingów i sześć pensów, rozchodzi się w trzydziestu tysiącach
egzemplarzy. RóŜnica w cenie wynosi dwa szylingi, a w Londynie za dwa
szylingi nie moŜna nawet kupić biletu na przyzwoite miejsce w kinie. W
Stanach wydawca wypuszcza na rynek powieść kryminalną za trzy dolary
wiedząc, Ŝe cena jest dla czytelników za wysoka, chcąc bowiem, Ŝeby
ksiąŜka Wyglądała zachęcająco, drukuje ją starannie, na dobrym papierze,
solidnie oprawia i dodaje kosztowną okładkę. Chyba nikt nie wie, jaką
cenę zapłaciliby chętnie czytelnicy za ksiąŜkę, gdy się pominie listy best-
sellerów i pobudki snobistyczne (to znaczy zapłaciliby tylko dlatego, Ŝe
mieliby ochotę ją przeczytać), ale jak sądzę, co najwyŜej pięćdziesiąt cen-
tów.
Koniec końców ja sam niezbyt często kupuję powieści, nawet te, które
mogłyby mnie specjalnie zainteresować. Biorąc pod uwagę czas, kłopoty,
koszty produkcji, ksiąŜki są tanie, nawet bardzo tanie przy obecnych ce-
nach, ale nie są tanie dla kogoś, kto szuka po prostu czegoś do czytania.
Daleko im do tego. Nie są tanie nawet wówczas, gdy są dość dobre, Ŝeby je
przeczytać po raz drugi. Nie wiem, jak moŜna rozwiązać ten problem i nie
sądzę, Ŝebyś Ty wiedział. Wiem jedno: jestem nie tylko pisarzem, ale czy-
telnikiem i wiem, Ŝe nie kupuję powieści kryminalnych za trzy dolary,
chociaŜ mógłbym sobie na to pozwolić. JeŜeli chcę jakąś powieść przeczy-
tać, korzystam z wypoŜyczalni. A jeŜeli bardzo mi się podoba, to kupię ją,
kiedy wyjdzie w wydaniu kieszonkowym, i wtedy przeczytam po raz drugi.
Stany Zjednoczone dzięki swym zdolnościom produkcyjnym wmanew-
rowały się w gospodarkę nadprodukcji, która pewno taka juŜ będzie zaw-
sze. Połowa świata głoduje, a w kaŜdym razie nie dojada, a my musimy
mieć co roku nową lodówkę i nowy samochód. JeŜeli nie mamy, czujemy
się gorsi, bo nam się wmawia, Ŝe jesteśmy gorsi. Ten rodzaj gospodarki
211
moŜe nadal istnieć tylko przy równoczesnym ogromnym i sztucznie wywo-
ływanym marnotrawstwie produkowanych wyrobów. Takie marnotraw-
stwo cechuje wojnę. W czasach pokoju trzeba się starać je wywoływać
sztucznie za pomocą reklamy. W branŜy wydawniczej jest to niemoŜliwe,
bo nie istnieje wymiana starego artykułu za dopłatą na nowy. ToteŜ serce
mi się kraje na myśl zarówno o Tobie, jak i o sobie.
Do Rogera Machella
1 września 1956 r.
...Jamie napisał do mnie długi i miły list o okładkach, błędach drukar-
skich i o jakimś grafiku, wielkim artyście (od okładek), którego juŜ wielu
próbowało od niego skaperować. Ten nieprzekupny geniusz zrobił okładkę
do „Długiego poŜegnania”, która mi jednak się nie podobała. Okładki wy-
dawnictwa „Houghton Mifflin” mają tendencję do udziwnionego rysunku,
który ma raczej nasuwać jakieś skojarzenia, niŜ mówić wprost, o co cho-
dzi. Nawet Paul Brooks, starszy redaktor, nie wiedział, co właściwie zna-
czy ta okładka, ale wygląda ona bez wątpienia imponująco.
Gdy chodzi o błędy drukarskie, sądzę, Ŝe gwara amerykańska, którą pi-
szę, nastręcza trudności angielskim korektorom, zapewne więc niektóre
moje zdania świadomie zmieniają zecerzy lub korektorzy z drukarni, są-
dząc, Ŝe popełniłem błąd.
Do Hamisha Hamiltona
26 października 1956 r.
...Roger i ja posprzeczaliśmy się trochę o Twoje okładki, ale wszystko
to było w tonie uprzejmym, a ja bynajmniej nie zmieniłem zdania. Czy
kiedykolwiek zwróciłeś uwagę na obwolutę „Siostrzyczki”?
212
Przedstawia zasuszoną nauczycielkę lub bibliotekarkę w wieku lat trzy-
dziestu ośmiu lub czterdziestu, która ma akurat tyle sex-appealu, co pułap-
ka na myszy. A przecieŜ ta dziewczyna jest młoda i bez okularów albo w
okularach trochę bardziej efektownych powinna wyglądać dość dobrze,
Ŝeby się do niej zabrać. Przynajmniej raz, ot tak, dla radochy, grafik pro-
jektujący okładki powinien zdecydować się na straszliwą mękę, jaką jest
przeczytanie dobrej ksiąŜki.
Do Helgi Greene
14 stycznia 1957 r.
213
wyjścia przy pertraktacjach w imieniu innych swoich klientów. Gdyby
natomiast mnie dzięki mojej reputacji i pozycji udało się taki procent do-
stać, zachowałbym to w tajemnicy.
Do Hardwicka Moseleya
5 października 1958 r.
Do Charlesa W. Hortona
19 marca 1945 r.
215
rzadką, a moŜe nie), mianowicie nigdy nie zabija pojmanej zdobyczy.
Przynosi stworzenie Ŝywe i pozwala je sobie odebrać. Zdarzyło jej się
przynieść do domu na przykład gołębia, niebieską papuŜkę i duŜego moty-
la. Ani motylowi, ani papudze nie stała się Ŝadna krzywda i zachowywały
się, jak gdyby nigdy nic. Gołąb przysporzył Taki nieco kłopotu i miał
plamkę krwi na piersi, ale zanieśliśmy go do weterynarza i bardzo szybko
wrócił do normy. MoŜe tylko czuł się trochę upokorzony. Myszy nudzą
Taki, ale je łapie, jeŜeli przy tym obstają, a potem ja muszę je zabijać.
Zdradza leniwe zainteresowanie susłami i niekiedy dość uwaŜnie obserwu-
je ich norki, ale susły gryzą, a przy tym po diabła komu suseł? Udaje więc,
Ŝe mogłaby go złapać, gdyby tylko chciała. Jeździ zawsze z nami, ilekroć
dokądś wyruszamy, pamięta wszystkie miejsca, w których juŜ przedtem
była, i zazwyczaj wszędzie czuje się jak w domu. W paru miejscach nie
spodobało jej się — nie wiem dlaczego. Po prostu nie czuła się tam dobrze.
Teraz, z biegiem czasu, orientujemy się juŜ, o co jej chodzi. Ktoś moŜe za-
rąbał tam kogoś siekierą, lepiej więc, Ŝebyśmy się czym prędzej przenieśli
gdzie indziej. Morderca moŜe jeszcze wrócić. Niekiedy Taki patrzy na
mnie w szczególny sposób (to jedyna znana mi kotka, która patrzy czło-
wiekowi prosto w oczy) i podejrzewam, Ŝe pisze dziennik, bo tym spojrze-
niem jak gdyby mówiła: „Bracie, wyobraŜasz sobie na serio, Ŝe jesteś cał-
kiem niezłym pisarzem, co? Ciekawe, jakbyś się czuł, gdybym postanowiła
opublikować coś niecoś z tego, co spisuję w wolnych chwilach”. Czasem
podnosi łapkę, trzyma ją w powietrzu i przygląda się jej z namysłem. Zda-
niem mojej Ŝony daje nam w ten sposób do zrozumienia, Ŝebyśmy kupili
jej zegarek; niepotrzebny jej z Ŝadnych praktycznych powodów — lepiej
ode mnie wie, która jest godzina — ale w końcu kaŜdy powinien mieć
jakąś biŜuterię.
216
Nie wiem, dlaczego to wszystko piszę. Widocznie o niczym innym nie
mogę myśleć, albo — rzecz staje się dość niesamowita — czy to w ogóle
ja piszę? Czy moŜe... nie, to na pewno ja. Powiedzmy, Ŝe ja. Jestem prze-
raŜony.
DoJamesa Sandoe
9 sierpnia 1948 r.
Do Charlesa W. Mortona
20 września 1948 r.
217
awangardowych pism, których nie czyta nikt prócz facetów, co do tych
periodyków piszą. Ale kotka powiedziała: „Pal diabli «Atlantic»”; kawa-
łek, który ostatnio usiłowała w nim przeczytać był o Anglii (pal diabli An-
glię), autor — wykładowca na jakimś uniwersytecie, czy inny nauczyciel,
nie znał róŜnicy między „kto inny” a „ktoś drugi”. Nic dziwnego, Ŝe na-
szym krajem rządzą analfabeci i goście, co myślą, Ŝe „Abie’s Irish Rose”
to powieść.
Piszesz, Ŝe chętnie opublikowałbyś coś o naszej kotce, niech Ci Pan
Bóg tego nie pamięta. Spróbuj tylko zdobyć taki artykulik. Nie po to od
siedemnastu lat mamy tę kotkę, Ŝeby jakiś darmozjad powiedział, niech mu
Pan Bóg wybaczy, Ŝe moŜe coś o niej opublikować w swoim parafialnym
pisemku. Gdybyś spróbował zdobyć artykuł o naszej kotce czy pióra naszej
kotki, czy choćby tylko za zgodą naszej kotki, wisiałbyś za nogi na Ŝyran-
dolu, gryząc własną piętę. A jeŜeli Ci się to nie podoba, proszę bardzo,
moŜesz się zwrócić do jej adwokata.
Do Jamesa Sandoe
23 września 1948 r.
218
Kiedy mamy gości, przygląda się im i prawie natychmiast wie, czy jej
przypadli do gustu. JeŜeli tak, wówczas podchodzi i przewraca się na pod-
łogę dość daleko, Ŝeby nie za łatwo było ją głaskać. JeŜeli goście jej się nie
podobają, siedzi na środku pokoju, rozglądając się wokół, i myje grzbiet.
W trakcie tego absorbującego zajęcia zatrzymuje się i nieruchomieje, pod-
nosząc głowę, ale nie zmieniając pozycji (jedną łapę trzyma wycelowaną w
sufit), wpatruje się w przestrzeń i rozwiązuje jakieś skomplikowane zagad-
nienie, potem znów wraca do swego zajęcia. Z reguły jest to robione osten-
tacyjnie.
Kiedy była młodsza, zawsze święciła odejście gości, biegając jak szalo-
na po domu i na zakończenie wbijała pazury w tapczan, ten pokryty broka-
tem, który świetnie nadaje się do szarpania, bo obdziera się pasmami. Ale
teraz stała się leniwa. Nawet nie bawi się sztuczną myszką na sznurku,
chyba Ŝe myszka wisi tak nisko, Ŝe moŜe nią się bawić na leŜąco. Przyślę
Ci jej zdjęcie. Ja na nim teŜ jestem, ale nie zwracaj na mnie uwagi.
Koty są bardzo interesujące. Mają piekielne poczucie humoru i w prze-
ciwieństwie do psów nie czują się zakłopotane ani upokorzone, jeŜeli się
ktoś z nich śmieje. Najokropniejszym widowiskiem w przyrodzie jest kot,
który usiłuje zmusić półŜywą mysz do choć kilku jeszcze beznadziejnych
prób ucieczki. Mój ogromny szacunek dla naszej kotki ma swoje źródło
głównie w tym, Ŝe jest ona całkowicie pozbawiona tego szatańskiego sady-
zmu. Jeszcze kiedy łapała myszy — nie ma ich u nas od lat to przynosiła je
Ŝywe i nieuszkodzone, pozwalając mi, Ŝebym jej wyjął je z pyszczka. Tak
jakby dawała do zrozumienia: „Proszę, masz tę przeklętą mysz. Musiałam
ją złowić, ale teraz juŜ to twoja sprawa. Zabierz ją natychmiast”. Co pe-
wien czas Taki obchodzi wszystkie szafy i szafki dokonując „mysiej in-
spekcji”. Nigdy myszy nie znajduje, ale zdaje sobie sprawę, Ŝe taka inspek-
cja naleŜy do jej obowiązków.
219
Do Dale’a Warrena
19 grudnia 1943 r.
Drogi Mike’u!
Dziękuję Ci serdecznie za kartkę i Ŝyczenia, które odwzajemniam, cho-
ciaŜ nie odwzajemniam nadmiernej nieco poufałości w sposobie zwracania
się do mnie, nie byliśmy bowiem, o ile pamiętam, sobie przedstawieni.
Jeśli chodzi o podejrzenia co do Twojej „starej” (staraj się nie uŜywać tych
wulgarnych wyraŜeń), są one prawdopodobnie całkowicie nieuzasadnione i
wynikają z kompleksu niŜszości, który z kolei jest rezultatem Twojego
niepewnego rodowodu. Ale nie przejmuj się tym. śyjemy w czasach upadku
220
heraldyki. Domieszka przypadkowej krwi nie jest dzisiaj hańbą, podobnie
jak nie była nią w średniowieczu. Twój ojciec mógł być szlachetnie uro-
dzony, jeŜeli nawet matka była z plebsu. Twój szczurzy ogon jest ostatnim
krzykiem mody. Osobiście wolę gęsty pióropusz noszony pod kątem pro-
stym do góry. Jesteś kotem syjamskim i Twoi przodkowie mieszkali na
drzewach. Moi wychowywali się w pałacach. Napomykano mi, Ŝe jestem
trochę snobką. Szczera prawda! Zresztą, wolę, Ŝeby tak było.
Przyjdź kiedyś, kiedy będziesz miał czysty pyszczek, a porozmawiamy
o sytuacji na świecie, o głupocie ludzi, o coraz szerszym rozpowszechnie-
niu końskiego mięsa, choć my wolimy delikatną polędwicę wołową, o
naszych wspólnych kłopotach, gdy chodzi o to, Ŝeby otwierano na czas
drzwi i Ŝeby częściej podawano posiłki. Wytresowałam mój personel, Ŝeby
podawał mi je pięć razy dziennie, ale ten rozkład dzienny wymaga dalsze-
go udoskonalenia.
Co do Twojego poŜegnalnego Ŝyczenia: „Szczęśliwych mysich łowów”,
sądzę, Ŝe nie byłeś chyba zupełnie trzeźwy. Koty naszego szlachetnego
pochodzenia nie łowią myszy.
Do Jamesa Sandoe
4 grudnia 1949 r.
Max Miller 1 znalazł niedawno kota, który miał na łapie pułapkę na ko-
joty. Złapaliśmy go z trudem, ale łapa była przeŜarta przez robaki, musiał
nosić tę pułapkę od wielu dni. Był bardzo spokojny, nie drapał i nie
wrzeszczał, kiedyśmy pułapkę mu zdejmowali. Dręczy mnie myśl o tym,
co go w końcu czeka, bo nie mogę znaleźć właściciela. Zostały mu dwa
palce i wraca do zdrowia u weterynarza, ale nie mogę go wziąć na stałe do
221
siebie, więc co, u diabła, mam zrobić? Wielki, przyjazny kot, cały w bli-
znach po wielu stoczonych walkach, Ŝadnych fochów ani dziwactw, a nie
ma dokąd pójść i nikt nie chce wziąć go do siebie.
1 Pisarz mieszkający w La Jolla.
Do Jamesa Sandoe
16 grudnia 1949 r.
Do Hamisha Hamiltona
26 stycznia 1950 r.
Do H.N. Swansona
15 grudnia 1950 r.
Wczoraj rano trzeba było uśpić naszą czarną kotkę. Jesteśmy tym moc-
no przygnębieni. Miała blisko dwadzieścia lat. Wiedzieliśmy, oczywiście,
222
Ŝe to musi nastąpić, ale wciąŜ jednak mieliśmy nadzieję, Ŝe odzyska jesz-
cze siły. Ale kiedy była juŜ za słaba, Ŝeby ustać na łapkach, i właściwie
przestała jeść, nie było innego wyjścia. Mają teraz wspaniały sposób.
Wstrzykują nembutal doŜylnie w przednią łapę i zwierzę po prostu przesta-
je istnieć. Zasypia w ciągu dziesięciu sekund. Szkoda, Ŝe nie moŜna tego
robić z ludźmi.
Do Hamisha Hamiltona
9 stycznia 1951 r.
...BoŜe Narodzenie nie było dla nas zbyt radosne, bo straciliśmy naszą
czarną kotkę perską, która towarzyszyła nam przez dwadzieścia lat i była
tak nieodrodną częścią naszego Ŝycia, Ŝe jeszcze teraz powrót wieczorem
do cichego pustego domu napawa nas lękiem. Traf zrządził, Ŝe Elmer
Davis, którego moŜe znasz, stracił na krótko przedtem swojego białego
kota perskiego, Generała Graya. Tak bardzo mu współczułem (choć Taki
wówczas nie była jeszcze taka chora, Ŝebyśmy się mieli rzeczywiście o nią
niepokoić), Ŝe musiałem napisać do niego o tym list. Przez całe Ŝycie mia-
łem koty i przekonałem się, Ŝe róŜnią się od siebie nie mniej niŜ ludzie i Ŝe
podobnie jak dzieci, to, jakie są, zaleŜy w znacznej Wierze od tego, jak się
z nimi postępuje, z tą róŜnicą, Ŝe trafiają się koty, których nie sposób roz-
puścić. Ale moŜe tak samo jest z dziećmi. Taki była niezwykle opanowana,
co stanowi rzadką cechę zarówno u zwierząt, jak u ludzi. Nie miała teŜ w
sobie ani odrobiny okrucieństwa, co jest cechą u kotów jeszcze rzadszą.
Nigdy nie czułem prawdziwej sympatii do ludzi, którzy nie lubią kotów, bo
w ich charakterze odkrywałem zawsze elementy skrajnego egoizmu. Przy-
znaję, kot nie okazuje człowiekowi takiej miłości, jak pies. Nie zachowuje
się nigdy tak, jakby człowiek był jedynym jasnym punktem w jego skądinąd
223
szarej egzystencji. Ale mówiąc to, mówię innymi słowy tylko tyle, Ŝe kot
nie jest czułostkowy, co nie oznacza wcale, Ŝe nie jest zdolny do szczerego
przywiązania.
Do Jamesa Sandoe
10 stycznia 1951 r.
Dziękuję Ci za list i kartkę świąteczną. W tym roku do nikogo nic nie
wysyłałem. Byliśmy bardzo przygnębieni śmiercią naszej czarnej kotki
perskiej. Pisząc „bardzo przygnębieni” uŜywam konwencjonalnego zwrotu.
Dla nas to była tragedia...
Do Hamisha Hamiltona
5 lutego 1951 r.
Bardzo Ci dziękuję za to wszystko, co mówisz o kotach i o swoich
przyjaciołach, którzy są ich miłośnikami. Za jakiś czas pewnie weźmiemy
innego kota albo jeszcze lepiej dwa koty. Elmer Davis mówi, Ŝe on i jego
Ŝona postanowili nie brać juŜ kota, bo pewnie by ich przeŜył. Dla mnie jest
to osobliwy punkt widzenia. Musi się chyba czuć bardzo staro. Zgodnie z
tym rozumowaniem, dzieci nie powinny mieć rodziców, kobiety nie po-
winny wychodzić za mąŜ za męŜczyzn o dziesięć lat od nich starszych, nikt
nie powinien mieć konia, a w ogóle nic, co pewnego dnia moŜna utracić.
Biada, biada, biada (chyba cytuję w przybliŜeniu Ezrę Pounda), niezadługo
wszyscy umrzemy. Zachowujemy się więc, jak gdybyśmy juŜ nie Ŝyli.
Do Jamesa Sandoe
31 października 1951 r.
...Jak się mają Twoje koty? Mam nowego czarnego persa, który jest po-
dobny jak dwie krople wody do naszej kotki, tak bardzo, Ŝe musieliśmy dać
224
mu to samo imię, Taki. Będzie to pewno bardzo duŜy kot, kiedy dorośnie,
bo w ósmym miesiącu Ŝycia waŜy juŜ trzy i pół kilo. Przez krótki czas.
miałem kotka syjamskiego, ale darł wszystko na strzępy i tyle było z nim
kłopotu, Ŝe musiałem go zwrócić hodowcy. Bardzo mi było przykro, bo
malec był niezwykle czuły i pełen radości Ŝycia. Ale pogryzł koce, pogryzł
moje ubrania i pogryzłby teŜ wszystkie meble. Nie mogliśmy mu pozwolić
biegać swobodnie po domu, a kot, który nie moŜe mieć całkowitej swobo-
dy w naszym domu, dla nas się nie nadaje. Nigdy nie puszczamy naszych
kotów samopas na ulicę, ale w domu są panami i władcami wszystkiego.
CHANDLER O ZNANYCH PRZESTĘPSTWACH
Do Carla Brandta
14 grudnia 1951 r.
227
choć jest zupełnie idiotyczna. Ma szczęśliwe zakończenie: panią Bartlett
uniewinniono, chociaŜ ja osobiście sądzę, Ŝe była winna. Ale wyrok unie-
winniający nie zapadł dzięki niezbitym dowodom, lecz dzięki umiejętno-
ściom znakomitego obrońcy. Najsłynniejszą amerykańską sprawą jest chy-
ba sprawa Lizzie Borden, ale z pewnością nie zasługuje na tytuł „Auten-
tyczna zagadka kryminalna, jaką chętnie bym sam wymyślił”. Sprawa ta
fascynuje niespotykaną wprost makabrycznością w zestawieniu z szacow-
nym, konwencjonalnym otoczeniem. Zagadką nie jest tu, kto dokonał za-
bójstwa (co do tego nie ma juŜ chyba wątpliwości), ale jak, u licha, zwa-
Ŝywszy osoby i okoliczności, coś podobnego mogło się w ogóle zdarzyć. Z
wymienionych spraw mógłbym jedynie napisać o procesie Adelaidy Bart-
lett, ale to moŜe tygodnika nie interesować. Tobie chodzi o sprawę, która
jest autentyczną zagadką, czyli taką, której nie da się juŜ rozwikłać, ale co
do której istnieje dość danych, Ŝeby przeprowadzić logiczne dochodzenie
za lub przeciw; bądź teŜ o taką, którą w istocie wyjaśniono, ale tylko po-
przez niezwykły i szczególny zbieg okoliczności. Sprawa nie powinna być
nazbyt okropna czy odraŜająca. Nie powinna teŜ być zbyt odległa w czasie.
Nie powinna demonstrować nieudolności policji czy wręcz jej nieuczci-
wych metod (jak na przykład w wypadku Oscara Slatera). Nie powinna teŜ,
jak to miało miejsce w wypadku Williama Desmonda Taylora, być zagad-
ką jedynie dlatego, Ŝe nie przeprowadzono naleŜytego śledztwa. Powinna
to być sprawa, w której oskarŜony, uniewinniony czy teŜ skazany, miał
uczciwy proces, a nie został po prostu wtrącony do więzienia przez czyjeś
machinacje. I dobrze by było, gdyby była to sprawa, w której nieznaczna
zmiana naświetlenia mogłaby pchnąć proces w zupełnie innym kierunku.
Albo, jak juŜ wspomniałem przedtem, w której łańcuch poszlak sam w
sobie byłby fascynujący.
228
Innymi słowy, powinna to być sprawa, na której tle warto by napisać
powieść.
1 Zamieszczona w Anatomy of Murder.
Do Jamesa Sandoe
16 stycznia 1952 r.
...JeŜeli chodzi o procesy kryminalne, które byłeś tak dobry odnaleźć i
przytoczyć, zaszło chyba jakieś nieporozumienie, za co przypuszczalnie ja
ponoszę winę, wcale bowiem nie zaleŜy mi specjalnie na wypadku otrucia.
Nie. Chodziło mi o jakikolwiek ciekawy proces, z którego dokładne spra-
wozdanie byłoby dostępne. Proces od początku nienastręczający wątpliwo-
ści nie interesuje mnie, chyba Ŝe zadanie detektywa było wyjątkowo trudne
i uwieńczone świetnym wynikiem lub jakieś dziwne zdarzenie pomogło
rozwiązać zagadkę. Nie chciałbym równieŜ zagłębiać się w sprawy ohyd-
ne, choć co prawda (wszelkie zabójstwo jest po trosze odraŜające. Najbar-
dziej odpowiadałaby mi taka sprawa, o jakiej wciąŜ jeszcze moŜna by dys-
kutować. Z wyjątkiem sprawy Lizzie Borden, tysiąc razy juŜ opisywanej,
wszystkie ciekawsze przypadki, przychodzące mi na myśl, zdarzyły się w
Anglii. Nie wiem dlaczego, moŜe w Anglii istnieje tradycja pisania o pro-
cesach kryminalnych. Nie zamierzam przerabiać cudzego nie najgorszego
sprawozdania, nie będę teŜ grzebał w rocznikach starych pism, gdybym
nawet wiedział, gdzie je znaleźć. Musi to być sprawa, na którą mam lub
mógłbym sobie wyrobić własny pogląd. Myślę, te odpowiadałoby mi coś w
rodzaju sprawy Wynekoopa z Chicago. Ale gdzie szukać stenogramu pro-
cesu i sprawozdania ze śledztwa? Opisano go w ksiąŜce o chicagowskich
procesach kryminalnych, ale nie mogę przecieŜ z niej korzystać. A tę wła-
śnie sprawę, podobnie jak sprawę Starra Faithfulla, cechuje niezbędna
enigmatyczność.
229
SPRAWA PANI MAYBRICK
Proces pani Maybrick, jeden z najsłynniejszych w historii sądownictwa,
jest ciągle przedmiotem dyskusji.
W chwili procesu, w lipcu 1889 roku, Florence Maybrick (z domu Chan-
dler), Amerykanka, od ośmiu lat Ŝona Jamesa Maybricka, zamoŜnego ma-
klera z Liverpoolu, miała dwadzieścia sześć lat. MąŜ jej skończył juŜ pięć-
dziesiąt; mieli dwoje dzieci. Na początku roku pani Maybrick poznała męŜ-
czyznę nazwiskiem Brierley i spotykała się z nim w londyńskim hotelu. 11
maja Maybrick umarł po kilku atakach ostrego zaburzenia jelit. Dziewięć dni
przed śmiercią zachorował cięŜko po zjedzeniu obiadu, który ugotowała mu
Ŝona.
Florence Maybrick aresztowano, wytoczono jej proces i skazano na karę
śmierci. Ale karę tę zamieniono na doŜywotnie więzienie. W 1904 roku pani
Maybrick wyszła na wolność. Umarła w South Kent, w stanie Connecticut, w
roku 1941, mając lat osiemdziesiąt osiem.
Utrzymuje się często, Ŝe wyrok był pomyłką sprawiedliwości. Sędzia
prowadzący proces miał przedtem wylew krwi do mózgu i nie zawsze był w
pełni władz umysłowych. Wprawdzie w Ŝołądku Maybricka znaleziono pew-
ną ilość arszeniku, ale brakowało niezbitych dowodów, Ŝe śmierć jego spo-
wodowała trucizna i Ŝe truciznę tę podała mu Ŝona. Z drugiej jednak strony
na procesie nie udało się stwierdzić ponad wszelką wątpliwość niewinności
pani Maybrick.
Chandler zainteresował się Ŝywo tą sprawą po części z powodu braku
dowodów dotyczących przyczyny śmierci Maybricka, a po części z powodu
osobliwego zbiegu okoliczności: pani Maybrick mianowicie przed ślubem
nazywała się tak samo jak jego matka — Florence Chandler.
230
Do Jamesa Sandoe
5 kwietnia 1948 r.
231
jedna z owych bardzo nielicznych spraw, co do których sam sędzia nie
miał pewności. Uwagi, jakie wypowiada o mankamencie istniejącym
wówczas w prawie karnym, który zabraniał oskarŜonemu składania zeznań
we własnej obronie, poddania się przesłuchaniu i pytaniom stron, wskazują
bodaj na to, Ŝe jego zdaniem byłby to jedyny sposób na rozwiązanie całej
tej zagadki.
W podsumowaniu sędzia (a moŜe raczej sprawozdawca sądowy) zrobił
kilka pomyłek w datach i dość powaŜny błąd co do ilości arszeniku. Mimo
to szacunek sędziego dla faktów stanowi wyraźny kontrast z niedbałym ich
traktowaniem przez Patricka Quentina. Quentin pisze na przykład: „Jej
główny świadek, pan James Heaton, aptekarz, do którego pan Maybrick
wstępował po swój łyk liquor arsenicalis...” Jest to przyjęcie za fakt cze-
goś, czego nigdy nie stwierdzono. Obrona usiłowała dowieść, Ŝe Maybrick
notorycznie zaŜywał arszenik i faktem jest, Ŝe w domu była duŜa jego
ilość. Tyle go w istocie było, Ŝe naleŜy się dziwić, czemu pani Maybrick
musiała kupić lep na muchy zawierający arszenik; sędzia bardzo starannie
to podkreślił. Skoro tyle było arszeniku, czemu Maybrick musiał chodzić
do apteki i nabywać go w małych dawkach jako środek pokrzepiający?
Nawiasem mówiąc, nie było dostatecznego dowodu na to, Ŝe Maybrick
ostatnio zaŜywał arszenik, ale gdyby tylko chciał, miał go w domu i nie
potrzeba było nigdzie chodzić, Ŝeby go kupować.
Skoro wiadomo było, Ŝe Maybrick miał kłopoty z Ŝołądkiem, a w oma-
wianym czasie cierpiał na powaŜne zaburzenia jelit, czemu więc absurdem
ma być przypuszczenie, Ŝe Ŝona dała mu trochę arszeniku, Ŝeby juŜ nie
wyzdrowiał? Skutek bardzo nawet małej dawki u człowieka w tym stanie
byłby katastrofalny, i to być moŜe jest przyczyną, Ŝe tak mała dawka spo-
wodowała jego śmierć, jeŜeli w ogóle śmierć spowodował arszenik. Ale
232
minister spraw wewnętrznych podkreśla bardzo trafnie, Ŝe gdyby nawet
pani Maybrick dała męŜowi arszenik, nie ma dowodu, Ŝe to go właśnie
zabiło. Być moŜe umarłby i tak, nie przez brak starań Ŝony w tym kierunku
czy przez jej nieudolność, ale po prostu dlatego, Ŝe przy tak złym stanie
zdrowia Maybricka arszenik nie miał juŜ rozstrzygającego wpływu na osta-
teczny rezultat.
Sam jestem tym naprawdę zaintrygowany. Moim zdaniem warto tę
sprawę dokładnie przeanalizować, jak to zrobiła Dorothy Sayers w przy-
padku Julii Wallace. MoŜe nawet będę miał cierpliwość, Ŝeby sam to zro-
bić. Koniec końców moja matka nazywała się po ślubie Florence Chan-
dler...
1 Krytyk i pisarz literatury kryminalnej.
Do Jamesa Sandoe
12 maja 1948 r.
233
męŜowi truciznę... Zakładając na chwilę, Ŝe nikt go nie otruł, Ŝe nie otruł
się sam, Ŝe ilość arszeniku w organizmie nie była śmiertelna i nie mogła
być śmiertelna, zadaję sobie pytanie: na co umarł? Czy kiedykolwiek sły-
szałeś o kimś, kto umarł wskutek ostrego nieŜytu Ŝołądka pochodzenia
samoistnego, przy czym nie było pęknięcia wrzodu?... Z pewnością ludzie
umierają niekiedy na skutek zatrucia pokarmowego, w tym jednak wypad-
ku obraz choroby nie wskazuje ani na zatrucie pokarmowe, ani na zatrucie
arszenikiem.
Cała sprawa jest tragedią wynikającą z wadliwej procedury sądowej, ale
nie była” to wina sędziego, który nie mógł jej dowolnie zmienić. Sędzia
popełniał błędy, ale inni równieŜ je popełniali, zwracał natomiast uwagę na
wady, bardzo powaŜne wady, które wówczas istniały w postępowaniu kar-
nym i które później, nie wiem kiedy, zostały naprawione.
Do Dale’a Warrena
8 sierpnia 1948 r.
234
Do Dale’a Warrena
2 września 1948 r.
Z NOTATNIKA CHANDLERA
Fakty przemawiające za i przeciw pani Maybrick
Za
1. Pani Maybrick z własnej woli wezwała lekarza.
2. Lekarze w ogóle nie podejrzewali, Ŝe w grę wchodzi arszenik, do-
póki nie podsunięto im tej myśli.
3. Maybrick zaŜywał arszenik systematycznie, sam więc powinien po-
dejrzewać, Ŝe mu go podano. Nie powiedział nic, co by o tym świadczyło.
4. Przebieg choroby nie był typowy dla zatrucia arszenikiem.
5. Pani Maybrick nie starała się wcale ukryć, Ŝe ma lepy na muchy.
235
6. W domu był arszenik w proszku, zatem lepy na muchy nie były jej
potrzebne.
7. Na długo przed śmiertelną chorobą męŜa usiłowała znaleźć lekarza,
który by go wyleczył z nałogu zaŜywania arszeniku.
8. W swoim czasie uŜywała mleczka kosmetycznego zawierającego
arszenik.
9. Zeznania lekarzy są ze sobą sprzeczne.
Przeciw
1. Miała bardzo konkretne motywy i pozornie sprzyjające okoliczno-
ści.
2. Odrzucając powyŜszy punkt 7, moŜemy stwierdzić, Ŝe poniewaŜ M.
zaŜywał arszenik i znany był z tego, Ŝe próbował róŜnych innych niebez-
piecznych leków, podanie mu zatem nadmiernej dawki trucizny mogło ujść
bezkarnie. Słowem, sytuacja była korzystna... Gdyby ktoś chciał zabić
człowieka zaŜywającego lek będący trucizną, to najprościej byłoby go
zmusić do zaŜycia zbyt duŜej dawki tej właśnie trucizny. Jest to sposób tak
oczywisty, Ŝe mądry zabójca unikałby go właśnie z tego powodu. Florence
nie sprawia wraŜenia osoby tak mądrej.
236
3. List do Brierleya bardzo ją obciąŜa. Pisze, Ŝe Maybrick jest śmier-
telnie chory... w czasie, gdy lekarze wcale nie uwaŜali jego stanu za groź-
ny...
4. Maybrick miał torsje, ale nie pobrano Ŝadnej próbki do analizy...
5. ChociaŜ pani Maybrick nie ukrywała wcale butelki z zatrutym so-
sem (tej, do której na prośbę męŜa — według jej słów — wsypała trochę
„jego proszku”), trudno jednak uznać ten incydent za dowód jej niewin-
ności; z pewnością powiedziałaby zaprzyjaźnionemu lekarzowi o tym, Ŝe
poprosił o „swój proszek”... a mieli zaprzyjaźnionego lekarza i niewątpli-
wie mogła się z nim jakoś porozumieć...
6. Przebieg choroby pana M. bardzo wyraźnie wskakuje na niezbyt
ostre zatrucie i powolną śmierć wskutek wyczerpania i osłabienia czynno-
ści serca... nie wskazuje na przypadkowe zatrucie pokarmowe. Cała gada-
nina o nadmiernym spoŜyciu alkoholu i przemoknięciu Jest, bzdurą, czło-
wiek wątłego zdrowia, który będąc pijany zmoknie i przemarznie, w nor-
malnej sytuacji zachoruje na zapalenie płuc, a w najlepszym razie przeziębi
się i dostanie gorączki.
7. Mała ilość arszeniku w zwłokach ofiary moŜe być po części przy-
najmniej wyjaśniona upływem czasu od chwili zaŜycia. Arszenik po wyj-
ściu z Ŝołądka zbiera się w wątrobie i krąŜy w obiegu krwi. Im dłuŜej Ŝyje
człowiek po zaŜyciu dawki, która okazała się śmiertelna, tym mniej tej
trucizny moŜna znaleźć w jego narządach wewnętrznych.
8. Próbowano udowodnić, Ŝe arszenik w naczyniu, którego uŜywał pan
Maybrick w biurze do podgrzewania obiadów, pochodził z odpryśniętej
emalii. Jest to typowe naciąganie faktów przez obrońcę celem wyjaśnienia
w sposób prosty i niewinny czegoś, co moŜna duŜo lepiej wyjaśnić ustalo-
nymi faktami, mianowicie, Ŝe pani M. ugotowała ten obiad, Ŝe był to dzień,
237
w którym jej mąŜ zaŜył swoją zwykłą dawką arszeniku i Ŝe właśnie ta daw-
ka arszeniku w jedzeniu spowodowała jego śmierć. Zgoda, Ŝe moŜna by
wykazać obecność arszeniku w emaliowanym naczyniu; pewną jego ilość
moŜna wykryć niemal we wszystkim: w farbie, w uchwycie szczotki do
zębów, w metalu klamki u drzwi wejściowych. Do wyodrębnienia tego
arszeniku potrzeba działania pewnych kwasów. Gdyby tych kwasów uŜy-
wano do potraw, moc ludzi umierałaby stale wskutek zatrucia arszenikiem.
9. Szok i prostracja F. M. po śmierci M. przemawiają, jak by się zdawa-
ło, na jej korzyść, ale czy tak jest rzeczywiście? Nie kochała męŜa, nie był
to człowiek budzący sympatię. Bez wątpienia nie był jej wierny, a zarazem
nie zaspakajał jej pod względem seksualnym. A przecieŜ załamała się
kompletnie. Dlaczego? Nasuwa się przypuszczenie, Ŝe go otruła... a potem
straciła głowę, przeraŜona myślą, Ŝe moŜe to wyjść na jaw.
10. Florence miała motywy, środki i sposobność do otrucia męŜa.
Prawdopodobnie, jeŜeli nawet była winna, ani przez chwilę nie zdawała
sobie sprawy z tego, jak okrutne są to środki, ani z tego, Ŝe Maybrick tak
bardzo i tak długo będzie się męczył. Niejeden morderca załamał się wi-
dząc, jak trudno jest zabić upatrzoną ofiarę...
Wnioski
JednakŜe, i mimo powyŜszych punktów, pani Maybrick nie powinno się
było skazać. Istniał szereg wątpliwości, które naleŜało zinterpretować na
jej korzyść, bo tak głosi prawo. Wszystko, co przeciw niej przemawiało,
nie przekroczyło granicy obciąŜających podejrzeń. Nie udowodniono wca-
le, Ŝe podała męŜowi arszenik ani Ŝe wiedziała o zapasie arszeniku w domu
poza lepem na muchy... Nie udowodniono teŜ, Ŝe pan Maybrick umarł na
skutek zatrucia arszenikiem. NajpowaŜniejszym dowodem przeciwko niej
238
był prawdopodobnie dla ławy przysięgłych list do Brierleya... na jej ko-
rzyść przemawiał natomiast fakt, Ŝe Maybrick ani razu nie napomknął na-
wet o arszeniku jako o przyczynie swojej choroby... A nie był to człowiek,
który by milczał z pobudek altruistycznych. Biorąc pod uwagę jego histo-
rię choroby i nawyki, fakt, Ŝe nie wspomniał o arszeniku, jest według mnie
w tej sprawie rzeczą najdziwniejszą. Moim zdaniem, pani Maybrick otruła
męŜa i moŜe przypadkiem tylko podała mu najmniejszą dawkę, jaką mogła
go zabić. Ale tego teŜ nie udowodniono. Zgodnie z prawem powinno się ją
było uniewinnić.
SPRAWA CRIPPENA
239
Do Jamesa Sandoe
6 grudnia 1948 r.
Do Jamesa Sandoe
15 grudnia 1948 r.
240
nie zadaje sobie jeszcze trochę trudu, Ŝeby pozbyć się w ten sam sposób
reszty ciała, zamiast je zakopywać. Zarzuca się mu, Ŝe uciekł, bo przecieŜ
inspektor Dew nie miał juŜ zastrzeŜeń i zakończyłby dochodzenie, gdyby
Crippen zachował spokój. Ja w to nie wierzę. Moim zdaniem Scotland
Yard nadal starałby się znaleźć Belle Elmore, Ŝeby stwierdzić, czy Ŝyje, a
nie znajdując jej, nakazałby zastosować odwieczną procedurę kopania w
ogrodzie i w piwnicy.
Po drugie, nie rozumiem, czemu Crippen mówił, Ŝe jego Ŝona umarła.
W jakim celu? Co przez to zyskał? Dlaczego nie oświadczył, Ŝe go porzu-
ciła, i na tym nie poprzestał?
Wreszcie, po trzecie, dlaczego facet tak spokojny i opanowany w trak-
cie przesłuchań popełnił niewybaczalny błąd zeznając, Ŝe Elmore zostawiła
w domu biŜuterię, garderobę i futra. Było przecieŜ rzeczą jasną, Ŝe nie
naleŜy do osób, które by mogły tak postąpić. Oto człowiek, który miał
chyba środki, sposobność, a nawet predyspozycje do popełnienia zbrodni
doskonałej, a przecieŜ narobił moc wszelkiego rodzaju błędów, jakie zwy-
kle nie są wynikiem głupoty, lecz strachu. Ale po Crippenie wcale nie było
znać przeraŜenia. Zrobił szereg rzeczy, które wymagają bardzo precyzyj-
nego namysłu. Jak na człowieka zachowującego całkowity spokój i zdol-
ność logicznego myślenia, zrobił teŜ duŜo rzeczy, które po prostu nie mają
sensu.
Do Jamesa Sandoe
24 stycznia 1949 r.
...Nie mam ochoty czytać o sprawie Penge’a, jest zbyt okrutna i odraŜa-
jąca. Człowiekowi potrzeba w tych procesach odrobiny czegoś niecodzien-
nego, choćby to miała być tylko niecodzienna głupota. Decyzja poczciwej
241
Kate Webster o sprzedaŜy mebli, taniec pani Rattenbury wokół butelek
whisky w wieczór zabójstwa, włosy Foxa pachnące dymem i dokładne
zaplanowanie chwili zabójstwa, Ŝeby dostać sumę, na którą był ubezpie-
czony, relacja przyjaciela Crippena o jego poŜyciu małŜeńskim... biedny
stary Knowles leŜący z rewolwerem i butelką na zapchlonym tapczanie w
cuchnącej dŜungli afrykańskiej i opasła pani Knowles mówiąca: „Patrzcie
go!”... człowiek omalŜe mu współczuje i usprawiedliwia to, Ŝe wpakował
jej kulę w plecy. Takie właśnie rzeczy sprawiają, Ŝe zabójstwa mogą być
fascynujące.
SPRAWA WALLACE’A
W 1931 roku William Herbert Wallace, trzydziestopięcioletni agent ubez-
pieczeniowy z Liverpoolu, stanął przed sądem oskarŜony o zabójstwo Ŝony
Julii. Śmierć jej nastąpiła rzekomo wskutek pobicia przez męŜa, Wallace zaś
bronił się twierdząc, Ŝe ma alibi — mianowicie nieznany mu męŜczyzna
nazwiskiem R. M. Qualtrough wezwał go telefonicznie do siebie na godzinę,
o której popełniono morderstwo, Wallace jednak nie zdołał znaleźć adresu
25 Menlove Gardens East, podanego mu przez Qualtrougha. Po powrocie
do domu zastał juŜ Ŝonę nieŜywą. Wallace’a skazano na śmierć. Po odwo-
łaniu jednak werdykt obalono, uznając dowody winy za niedostateczne, i
Wallace’a zwolniono. Umarł wszakŜe po upływie dwóch lat na raka.
Do Jamesa Sandoe
21 listopada 1949 r.
...Odsyłam Ci dzisiaj „Sprawę Wallace’a”. Opisana jest przez Johna
Rowlanda w sposób tak nudny, jak musiał być sam Wallace.
242
Uderzyły mnie w tej sprawie trzy czy cztery szczegóły:
1. Dlaczego Wallace, człowiek, który w związku ze swoją pracą jeździł
po całym Liverpoolu, nie miał planu miasta? Właśnie na planie miasta
szukałbym nieznanego adresu.
2. Dlaczego nie starał się czegoś dowiedzieć o tym Qualtrough cho-
ciaŜby z powodów czysto zawodowych? Agent ubezpieczeniowy powinien
mieć swoje źródła informacji.
3. Kiedy podczas daremnych poszukiwań Menlove Gardens East Wal-
lace poszedł do kiosku z gazetami, zapytał sprzedawczynię o ulicę, a na-
stępnie przejrzał listę klientów, Ŝeby sprawdzić, czy ona nie dostarcza pra-
sy pod ten adres, dlaczego nie wymienił kioskarce nazwiska? Nazwisko
Qualtrough „zapewne nie często jest spotykane w tej dzielnicy.
4. OskarŜyciel usiłował wyciągnąć wnioski z faktu, Ŝe palnik gazowy,
który zapalił Wallace, nie był najbliŜej drzwi, dlaczego więc Wallace nie
zapalił najbliŜszego palnika? Obrona zbagatelizowała zarzut na tej zasa-
dzie, Ŝe gdy ktoś mieszka w domu oświetlanym gazem, to wchodząc do
pokoju zapala zwykle ten sam palnik. Ja bym wysunął argument, Ŝe nikt
oprócz samego Wallace nie stwierdził, iŜ ten właśnie palnik z reguły za-
palał.
W pewnym, niewielkim zresztą stopniu wszystkie te argumenty prze-
mawiają przeciwko Wallace’owi, ale zbyt są błahe, Ŝeby miały jakieś zna-
czenie. Cała ta sprawa pozostawia uczucie niedosytu, ma się bowiem wra-
Ŝenie, Ŝe gdyby policja i lekarze robili swoje jak naleŜy, Wallace w wy-
padku winy nie miałby szans na uniewinnienie, natomiast gdyby był nie-
winny, nie trafiłby do więzienia i nie stanął przed sądem. Lekarz siedzi i
godzinami oblicza czas rigor mortis, ale nie bierze pod uwagę temperatury
w pokoju ani czasu stygnięcia zwłok.
243
Nie bada w ogóle zawartości Ŝołądka, Ŝeby stwierdzić, jak daleko posu-
nął się proces trawienny. Nikt nie szuka odcisków palców kogoś obcego...
ani nie bada, czy Wallace nie ma pod paznokciami strzępków skóry Ŝony.
Wiele się mówi o plamach krwi, ale w końcu nie wiemy wcale, ile ich było
i jak daleko sięgały.
Bodaj nawet oskarŜenie zakładało, Ŝe Wallace nie mógł mieć więcej niŜ
dwadzieścia minut na to, aby zamordować Ŝonę, zgasić ogień na kominku,
pójść na górę i wyczyścić ubranie, jeŜeli miał je na sobie, albo ubrać się,
jeŜeli nie był ubrany, opanować się i wsiąść jak najspokojniej do tramwaju
o kilka ulic dalej. Liczba zadanych uderzeń wskazuje na atak szału wywo-
łany strachem lub nienawiścią, juŜ bowiem pierwsze uderzenie było śmier-
telne, ale tylko sędzia uŜywał argumentu, Ŝe człowiek moŜe z zimną krwią
zaplanować morderstwo, a mimo to popełniając je stracić głowę. Ale Wal-
lace musiałby się opanować z niewiarygodną szybkością...
Z NOTATEK CHANDLERA
244
o panu Qualtrough? Ten Qualtrough musiał doskonale znać Wallace’ów i
ich sprawy domowe. A tymczasem nie ma nikogo, kto by znał Wallace’ów
aŜ tak dobrze.
Dorothy Sayers uwaŜa chyba, Ŝe to, co Wallace napisał w swoim dzien-
niku po procesie i po wyroku, a następnie po zmianie wyroku, dowodzi
wyraźnie jego niewinności. Nie jestem wcale tego pewien. Sądzę, Ŝe dla
człowieka tego typu co Wallace dziennik jest jedynym ujściem dla przeŜyć
wewnętrznych. A poniewaŜ sam, wprawdzie z rzadka, pisuję dzienniki,
uwaŜam, Ŝe z chwilą gdy człowiek przelewa swoje myśli na papier, choćby
w największej tajemnicy, zaczyna tym samym pisać z myślą o czytelniku...
W cytatach z dziennika Wallace’a nie ma nic... czego, jak sądzę, nie mógł-
by w danych okolicznościach napisać człowiek winien zabójstwa. Istnieje
uczucie zwane skruchą, istnieje chęć przekonania samego siebie, Ŝe coś, co
się stało, nie zdarzyło się nigdy...
... Wallace przybierał wobec siebie samego pozę stoicyzmu, ale w jego
zachowaniu po zabójstwie jest coś więcej niŜ poza. W dzienniku usiłuje za
wszelką cenę zachować resztki godności osobistej — dumy ze swojego
stoicyzmu, ostatniej deski ratunku w jego rozbitym Ŝyciu.
Sprawa Wallace’a jest jedyna i niepowtarzalna, taka teŜ pozostanie na
zawsze.
245
Dysona wykonawcą testamentu. Przyjazne stosunki między Dysonem a
Adelaidą zacieśniały się coraz bardziej, Bartlett zaś, który odznaczał się
ekscentrycznymi poglądami na małŜeństwo, nie miał jakoś nic przeciw temu.
W swoich notatkach dotyczących tej sprawy Chandler pisze:
„Z portretu Adelaidy Bartlett zamieszczonego w Notable British Trials
nie widać, Ŝeby była oszałamiającą pięknością. Miała dość duŜe usta, gru-
be wargi, pospolity nos, duŜe ciemne oczy, szerokie ciemne brwi i gęste,
kędzierzawe włosy opadające na czoło. Sądząc z wyglądu, mogłaby równie
dobrze otruć czterdzieści osób, co ani jednej. Portret wielebnego George’a
Dysona prezentuje olbrzymie wąsy opadające poniŜej cofniętego punktu,
który zastępował mu podbródek, wielkie, piwne krowie oczy i twarz mają-
cą w sobie akurat tyle charakteru, co garnek rosołu”.
Kiedy w przeddzień Nowego Roku 1885, Bartlett umarł po wypiciu pew-
nej ilości chloroformu, Adelaidą aresztowano i oskarŜono o zamordowanie
męŜa. Sir Edward Ciarkę po świetnej obronie uzyskał dla niej uniewinnienie.
Chandler pisze o tym:
„Niektórych ludzi oskarŜonych o zabójstwo uniewinnia się, poniewaŜ
ich niewinność jest tak niewątpliwa, Ŝe człowiek dziwi się, dlaczego w
ogóle stanęli przed sądem. Innych uniewinnia się, bo chociaŜ z pewnością
popełnili zabójstwo, brak jednak rozstrzygającego dowodu ich winy. Nie-
kiedy, co prawda rzadko, oskarŜeni bywają uniewinnieni dzięki obronie
znakomitego adwokata, który potrafi przekonać ławę przysięgłych, Ŝe mor-
derstwo popełniono w sposób tak niezwykły i skomplikowany, Ŝe w prak-
tyce jest to niepodobieństwem. Gdyby Edwin Bartlett umarł wskutek
246
działania zwykłej trucizny, Adelaidę skazano by i powieszono. Ale Bartlett
umarł otruty chloroformem. A przecieŜ chloroform nie jest pozbawiony
smaku i zapachu, nie działa natychmiast, nie jest teŜ łatwo go podać. Po-
nadto nigdy jeszcze, jak stwierdzają ówczesne kroniki, nie udało się tym
sposobem nikogo zabić. Zastosowanie chloroformu jako narzędzia zbrodni
byłoby z punktu widzenia medycyny wręcz cudem, na tej teŜ podstawie
Adelaidę Bartlett uniewinniono”.
Chandler szczycił się swoją wiedzą medyczną i właśnie owo morderstwo
będące „cudem medycznym”, a następnie uniewinnienie Adelaidy Bartlett
szczególnie go w całej tej sprawie intrygowały.
Do Jamesa Sandoe
kompilacja dwóch listów 20 grudnia 1951 i 30 lipca 1952 r.
247
lepiej niŜ zazwyczaj. Podobno cierpiał na chroniczną bezsenność, a prze-
cieŜ mimo to apetyt wciąŜ mu dopisywał... Natomiast za niewinnością pani
Bartlett przemawiają trzy istotne argumenty:
1. Pielęgnowała męŜa bardzo troskliwie i bez jakiejkolwiek ostentacji.
2. Obstawała przy jak najszybszej sekcji zwłok i twierdziła, Ŝe mąŜ nie
mógł sam zaŜyć chloroformu.
3. Zgodnie z orzeczeniem lekarskim otrucie Edwina tą metodą nastrę-
czało trudności nie do pokonania, przy czym nigdy dotąd nie notowano
morderstwa popełnionego takimi środkami. Ale zakładając, Ŝe była winna,
pierwszy argument nie ma znaczenia... czy autentyczna trucicielka zacho-
wywała się kiedykolwiek inaczej? Jeśli chodzi o drugi argument, nie ma
powodu zakładać, jak twierdził sędzia, Ŝe pani Bartlett musiała wiedzieć, iŜ
opóźnienie sekcji byłoby dla niej z korzyścią. Bartlett nie umarł po zjedze-
niu zająca w śmietanie. Śledztwo musiało się odbyć. JeŜeli zabójczyni o
tym wie i jeŜeli to ona uśmierciła ofiarę, w jaki sposób ma najskuteczniej
zachować pozory niewinności? Właśnie w taki, jaki obrała pani Bartlett.
Sędzia rozpatrzył trzeci argument. JeŜeli Adelaida zamordowała męŜa,
zrobiła to w sposób, którego szansa powodzenia była jak jeden do dwu-
dziestu. Ale ona przecieŜ o tym nie wiedziała. Mogła przypuszczać, Ŝe to
sposób bardzo łatwy.
Bezsenność Bartletta śmieszy mnie. Sam cierpię czasem na bezsenność,
i to ostrą. Nigdy nie starałem się leczyć jej wielką porcją zająca w śmieta-
nie. Nie miałem teŜ chęci na kolację składającą się z ostryg i keksu. Nie
marzyłem o dorszu na śniadanie —i to o duŜym dorszu — do tego stopnia,
Ŝeby w tym celu wstać o godzinę wcześniej niŜ zwykle. Sądzę, Ŝe Bartlett
cierpiał na nerwicę. To znaczy, jeŜeli z rana nie czuł się wesolutki jak
szczygiełek, mówił, Ŝe spał w nocy co najwyŜej dwadzieścia minut.
248
Ale skoro nie wierzę, aby ta bezsenność była mocno dokuczliwa, tym
samym nie wierzę, aby doszedł do takiego stanu, Ŝe sam zaŜył chloroform.
Gdy się odrzuca morderstwo, pozostaje według mnie tylko ta jedna moŜli-
wość. Jest jednak niezbyt przekonywająca...
Spróbujmy się zastanowić, jak by się zachowała Adelaida, gdyby we-
szła do pokoju i znalazła nieŜywego męŜa, któremu przedtem, za jego zgo-
dą, podała chloroform, co stało się prawdopodobnie przyczyną jego śmier-
ci. Czemu, do licha, nie mogła powiedzieć, Ŝe przyniosła Edwinowi chlo-
roform do powąchania na chusteczce do nosa, tyle tylko Ŝeby poczuł się
senny, a on pewnie wziął za duŜo albo lekkomyślnie wypił trochę — chlo-
roform zaś zdobyła potajemnie, nie chcąc urazić doktora Leacha?
Sądzę, Ŝe gdyby tak powiedziała, nie miałaby juŜ dalszych kłopotów.
Sprawa byłaby jasna i prosta, a obecność buteleczki uzasadniona. Oczywi-
ście stary Bartlett i tak by twierdził, Ŝe Adelaida otruła jego syna i wielu
ludzi nie uwierzyłoby jej słowom, ale uwierzyłoby dość duŜo, Ŝeby podać
oskarŜenie w wątpliwość.
Problem jest w kaŜdym razie ciekawy. Osobiście uwaŜam, Ŝe pani Bart-
lett otruła męŜa. Dała mu do powąchania chloroform, Ŝeby go trochę za-
mroczyło i na wszystko zobojętniał, a potem dała mu do wypicia kieliszek
chloroformu zmieszanego z koniakiem. Lekarze mówią, Ŝe gdyby był zu-
pełnie nieprzytomny, nie byłby w stanie nic przełknąć, zarazem jednak
twierdzą, Ŝe gdyby połknął chloroform będąc przytomny, dostałby torsji.
Ale to, co mówią, słuszne jest w stosunku do nich, do Ciebie czy do mnie.
Edwin trochę się od nas wszystkich róŜnił. MoŜna mu było dać do zjedze-
nia czy wypicia wszystko, co tylko się chciało, a jedynym jego pragnie-
niem było wstać nazajutrz rano o godzinę wcześniej i czym prędzej zabrać
się znów do jedzenia. Facet miał strusi Ŝołądek. Mógł pewno strawić troci-
ny, blaszane puszki, Ŝelazne opiłki i stare buty. Sądzę, Ŝe potrafił pić
249
chloroform tak, jak Ty czy ja pijemy sok pomarańczowy.
W kaŜdym razie twierdzenie, Ŝe musiałby zwymiotować chloroform,
jest nonsensem, bo go przecieŜ nie zwymiotował. Jedynym konkretnym
argumentem jest trudność wlania mu chloroformu do gardła. Ale w przy-
padku Edwina ten argument teŜ nie wydaje mi się zbyt mocny. Edwin my-
ślał pewno, Ŝe pije wino imbirowe...
CHANDLER O SWOICH OPOWIADANIACH,
POWIEŚCIACH I O PHILIPIE MARLOWE
251
Materiał: Guns at Cyrano's, Nevada
Gas.
(Zdezaktualizowana, niestety, przez
ostatnie wydarzenia). W razie potrze-
by spróbuję wykorzystać jako ma-
teriał „Złote rybki".
252
(Nadal modlę się, najbliŜszych dwóch lat, do końca
Ŝeby to kiedyś napi- 1940 roku. Oby przyniosły mi dosta-
sać) teczną sumę, Ŝebym mógł przenieść
się do Anglii, zapomnieć o krymi-
nałach, spróbować napisać English
Summer i opowiadania fantastyczne,
nie troszcząc się o to, czy dadzą jakiś
dochód. W kaŜdym razie zabieram się
do nich. Ale muszę mieć pieniądze na
dwa lata z góry i murowany zbyt dla
powieści detektywistycznych, kiedy
do nich wrócę, o ile w ogóle wrócę.
JeŜeli English Summer chwyci, a po-
winno chwycić, jeŜeli będzie właści-
wie napisane, na cały regulator, ale
bez przesady — mam spokój do końca
Ŝycia. Od tej chwili będę pisał na
przemian prozę fantastyczną i dra-
matyczną, dopóki nie wymyślę czegoś
całkiem nowego. Albo ot tak, dla za-
bawy, napiszę „elegancki” kryminał.
Dopisek Cissy:
Kochany Raymio, pośmiejesz się kiedyś, czytając te notatki i widząc,
jak daremne były twoje marzenia. A moŜe to wcale nie będzie śmieszne.
Do Alfreda Knopfa
19 lutego 1939r.
253
Czytałem tylko cztery recenzje, ale dwie z nich zajmowały się przede
wszystkim gorszącą treścią ksiąŜki i jej przygnębiającym nastrojem... Nie
chcę pisać gorszących ksiąŜek. Zdawałem sobie sprawę, Ŝe w tej historii są
dość niemiłe postaci, ale nim się zabrałem do pisania, przeszedłem twardą
szkołę Ŝycia i pewno nie zwróciłem na ten aspekt specjalnej uwagi. Bar-
dziej byłem zainteresowany sytuacją, w której rozwiązanie zagadki uzaleŜ-
nione jest raczej od ekspozycji i zrozumienia osoby głównego, a wciąŜ
obecnego bohatera, aniŜeli od powolnego, częstokroć rozwlekle opisanego
splotu okoliczności. Rzecz być moŜe nie interesuje recenzentów debiutów
powieściowych, mnie jednak interesowała bardzo.
„Wielki sen”1 jest napisany nierówno. Są tam sceny dobre, ale są teŜ ta-
kie, które zbyt zalatują prasą brukową. Chciałbym w miarę swoich moŜli-
wości wprowadzić metodę obiektywną — ale powoli — do chwili, kiedy
zdołam wciągnąć czytelnika w powieść prawdziwie dramatyczną, a nawet
melodrama tyczną, pisaną stylem bardzo Ŝyciowym i ostrym, jednakŜe nie
slangiem ani Ŝargonem. Wiem, Ŝe trzeba to robić ostroŜnie, krok za kro-
kiem, ale jest to chyba moŜliwe. Osiągnąć subtelność, nie tracąc siły wyra-
zu, w tym całym problem.
1 „Wielki sen”, wydany przez firmy „Knopf” i „Hamish Hamilton” w 1939 r.
Do Blanche Knopf 1
23 sierpnia 1939 r.
Starania, jakich dokładam, usiłując nie myśleć o wojnie, sprawiły, Ŝe
mam teraz mentalność siedmiolatka. Sprawy, którymi Ŝyjemy, są jak dale-
kie błyski skrzydeł owadów w zamglonym słońcu...
254
Gdybym napisał jeszcze dwanaście tysięcy słów, skończyłbym pierw-
szy rzut ksiąŜki. Wiem, co pisać, ale na razie brak mi zapału. Przed koń-
cem września jednak powinnaś mieć juŜ coś, na co będziesz mogła kręcić
swoim delikatnym noskiem. W tej chwili jest to jeszcze magma. Uporząd-
kowanie zajmie mi miesiąc czasu. Tytuł, jeŜeli go przypadkiem zaaprobu-
jesz, brzmi The Second Murderer2 („Drugi morderca”). Odsyłam Cię do
„Króla Ryszarda III”, akt I, scena IV. Sanders 3 przekonywa mnie wciąŜ o
konieczności takiego konstruowania powieści detektywistycznej, Ŝeby
mogła się ukazać w odcinkach. Zasada oczywiście rozsądna, chociaŜ dobre
powieści odcinkowe rzadko bywają dobrymi powieściami. Obawiam się,
Ŝe moje dzieło nie jest tym, czego on szuka. Nie mam pewności, czy w
ogóle ktoś go szuka, ale istnieje prawo, które zabrania palenia śmieci pod-
czas groźby poŜaru.
255
stron o tym, jak bardzo to opowiadanie jest do chrzanu.
1 I’ll Be Waiting.
Tytuł mojej ksiąŜki nie brzmi The Second Murderer. Przez pewien czas
był to tytuł roboczy, ale nie podobał mi się... Nie wiedziałem, Ŝe tak ją
zapowiedziano. Kiedy złoŜyłem rękopis, okropnie wymyślali na tytuł („śe-
gnaj, laleczko”), który wcale nie jest typowy dla kryminału, ale się w koń-
cu poddali. Zobaczymy. Według mnie ten tytuł jest zaletą ksiąŜki, według
nich wadą. Ktoś z nas musi się mylić.
Do Blanche Knopf
15 marca 1942 r.
Twój list, jak zawsze Ŝyczliwy i uroczy, przyszedł w bardzo złym cza-
sie. Obawiam się, Ŝe ksiąŜka dla Ciebie się nie nada1. Brak akcji, brak
sympatycznych postaci, w ogóle brak wszystkiego. Detektyw nic nie robi.
O ile mi wiadomo, powieść przepisuje się teraz na maszynie i będzie Ci
dostarczona, i wcale nie jestem pewien, czy słusznie, ale nie mam juŜ na to
wpływu... Tyle tylko mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, Ŝe
robiłem, co mogłem, i Ŝe musiałem się juŜ chyba tego pozbyć, bo bym to
międlił w nieskończoność.
Gnębi mnie pewna rzecz — otóŜ, kiedy piszę powieść brutalną, ostrą,
pełną morderstw i krwawych scen, hepie się mnie za to, Ŝe jest brutalna,
ostra, pełna morderstw i krwawych scen, a kiedy natomiast chcę ją trochę
256
złagodzić i rozwinąć stronę intelektualną i uczuciową, hepie się mnie za to,
Ŝe opuściłem właśnie to, za co mnie przedtem hepano.
Do Alfreda A. Knopfa
3 kwietnia 1942 r.
257
„Tajemnica zagubionego dublonu”, „Tajemnica skradzionej monety”,
„Tajemnica rzadkiej monety”. Wszystko bardzo przyziemne. Wolałbym
coś bardziej chwytliwego, coś z biglem.
Do Blanche Knopf
5 kwietnia 1942 r.
P.S. Co byś powiedziała na „Wysokie okno”? Tytuł jest prosty, suge-
stywny i stanowi aluzję do ostatecznej podstawowej poszlaki.
Do Alfreda A. Knopf a
8 lutego 1943 r.
Dziękuję Ci za list z 14 stycznia, jak zawsze Ŝyczliwy, wyrozumiały i
jak zawsze przyjęty z radością. Dziękuję Ci równieŜ za wydanie „Wielkie-
go snu”. Przejrzałem ksiąŜkę i doszedłem do wniosku, Ŝe jest duŜo lepsza,
a zarazem duŜo gorsza, niŜ się spodziewałem — lub niŜ pamiętałem. By-
łem tak wymęczony etykietkami „twardy”, „brutalny” itp., Ŝe doznawałem
omalŜe wstrząsu, kiedy znajdowałem w tekście oznaki normalnej niemal
wraŜliwości pisarskiej. Muszę jednak przyznać, Ŝe jeśli chodzi o porówna-
nia, naduŜyłem ich ponad wszelką miarę.
Mam nadzieję wkrótce juŜ skończyć ksiąŜkę.1 Usiłuję wymyślić dla
Ciebie dobry tytuł, taki który z pewnością będziesz chciał, Ŝebym zmienił.
1 „Tajemnica jeziora”.
Do Jamesa Sandoe
26 stycznia 1944 r.
...Gdzieś w schowku wraz z innymi papierami mam kompletną listę rze-
czy, które opublikowałem w Stanach. Wszystkie wczesne opowiadania
258
pisałem do „Black Mask”, kiedy redaktorem był Joe Shaw. „The Avon
Book Co” ma wypuścić na wiosnę dwudziestopięciocentowe wydanie pię-
ciu tych krótkich powieści.1 JeŜeli się ksiąŜka rozejdzie, prawdopodobnie
wyda teŜ inne. Bardzo wątpię, czy uda Ci się zdobyć stare magazyny z
moimi opowiadaniami. Jeden z moich przyjaciół usiłuje od lat zgromadzić
kolekcję tych czasopism, oferuje aŜ po dwa dolary za egzemplarz bez naj-
mniejszego rezultatu.
1 „Świadek oskarŜenia”.
Do Charlesa Mortona
12 października 1944 r.
1 „O pisarzach w Hollywood”.
2 „Siostrzyczka”.
259
Do Charlesa Mortona
20 listopada 1944 r.
Do Dale’a Warrena
7 stycznia 1945 r.
260
to nabrać takiej mocy, Ŝeby mówić rzeczy, jakie zazwyczaj wypowiada się
tylko językiem ściśle literackim. Było mi właściwie obojętne, jakiego ro-
dzaju opowiadania piszę; napisałem melodramat, bo kiedy się rozejrzałem
wokoło, uznałem, Ŝe to jedyny rodzaj mniej lub bardziej uczciwy, który
przy tym nie stara się przemycić Ŝadnych poglądów politycznych. No i
teraz jedni plotą o jakości prozy, inni znów wmawiają mi, Ŝe mam wraŜli-
we sumienie społeczne. P. Marlowe ma akurat tyle uświadomienia spo-
łecznego, co koń. Ma własne, osobiste sumienie, ale to juŜ całkiem inna
sprawa.
Niektórzy uwaŜają, Ŝe za duŜo miejsca poświęcam ciemnym stronom
Ŝycia. BoŜe, zlituj się! Gdyby wiedzieli, jak mało o tym mówię! P. Marlo-
we’a nic nie obchodzi, kto jest prezydentem, mnie równieŜ, bo wiem, Ŝe
musi to być zawodowy polityk. Trafił się nawet facet, który poinformował
mnie, Ŝe mógłbym napisać dobrą powieść proletariacką. W moim ciasnym
świecie taki stwór jak proletariusz nie istnieje, a gdyby istniał, jestem
ostatnim człowiekiem, który by go darzył sympatią, jestem bowiem, zgod-
nie z tradycją i wykształceniem, beznadziejnym snobem. P. Marlowe i ja
mamy w pogardzie klasy wyŜsze nie dlatego, Ŝe się codziennie kąpią i
mają pieniądze, Ŝywimy do nich pogardę, bo to zgraja kabotynów.
1 Esej: „Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych”.
Do Hamisha Hamiltona
26 lutego 1945 r.
...”Tajemnicę jeziora”, nawiasem mówiąc, kupiła wytwórnia Paramount
i jadę tam w lipcu do pracy. Mam nadzieję do tego czasu skończyć nową
powieść o Philipie Marlowe ł i scenariusz do filmu The Blue Dahlia.
1 „Siostrzyczka”.
261
Do Jamesa Sandoe
18 sierpnia 1945 r.
...Pracuję nad wersją filmową „Tajemnicy jeziora” 1... Ostatni raz piszę
scenariusz z własnej powieści. To coś, jakbym chciał upitrasić gulasz na
starych, odgrzebanych kościach.
1 Tytuł filmu „Pani jeziora”.
262
Układanie fabuły przychodzi mi z trudem, najgorzej zaś jest z konstruk-
cją. Nigdy nie zapisuję fabuły, ale obmyślam ją, moŜe nie całkowicie, lecz
w kaŜdym razie zanim ujmę ją w słowa pisane. Najlepiej mi idzie, kiedy
znam zakończenie, zresztą staram się zawsze je znać, choć nieczęsto wiem,
jakie będą prowadziły do niego stopnie. Marlowe wyrósł z popularnych
magazynów brukowych. Nie był od początku jedną i tą samą postacią.
Do Anthony’ego Bouchera1
9 kwietnia 1946 r.
...Musiałbym jeszcze raz napisać od nowa wszystkie moje opowiadania,
skoro juŜ są „zdezaktualizowane”. Byłem kiedyś facetem dość sprawnym,
jeśli chodzi o język, ale dostałem bolesną nauczkę (Gatsby jest świetnym
tego przykładem), Ŝe tam, gdzie znajdujemy wyjątkowo celny opis, znaj-
dziemy najpewniej miejsce, w którym autor zrobił unik i ominął istotną
scenę. W kaŜdym razie bez względu na stan moich starych opowiadań
fantastycznyh2 wcale nie jestem pewien, czy chcę, Ŝeby ukazały się w cza-
sopiśmie. Zawsze myślałem, Ŝe uda mi się w końcu uciułać ich tyle, Ŝeby
wystarczyło na jaki taki tomik, i wszelkimi sposobami doprowadzić moje-
go wydawcę do wydania go z murowaną stratą. Jedną z niewielu pozosta-
łych mi ambicji jest zmuszanie wydawców do ponoszenia strat finanso-
wych...
1 Boucher napisał do Chandlera o nowym czasopiśmie, które zamierzał redagować
wraz z J. Francisem McComasem.
2 The Bronze Door, itp.
Do Hamisha Hamiltona
30 maja 1946 r.
Kiedy zobaczysz, jeŜeli w ogóle zobaczysz, film „Wielki sen”, a w kaŜ-
dym razie pierwszą połowę, uświadomisz sobie, co z tego rodzaju historią
263
moŜe zrobić reŜyser obdarzony poczuciem nastroju i niezbędną odrobiną
ukrytego sadyzmu. Oczywiście Bogart jest równieŜ duŜo lepszy niŜ jaki-
kolwiek inny „mocny” aktor. Jak się tutaj mówi, Bogart potrafi być mocny
nawet bez rewolweru. W dodatku ma poczucie humoru, zawierające w
sobie zgrzytliwe nutki pogardy. Ladd jest twardy, cierpki, niekiedy pełen
uroku, ale w końcu taki, jak mały chłopiec wyobraŜa sobie silnego męŜ-
czyznę. Bogart to autentyk. Podobnie jak Edward G. Robinson, wystarczy,
Ŝeby wszedł na plan, a juŜ panuje nad sceną.
Do Hamisha Hamiltona
6 października 1946 r.
264
Do Jamesa Sandoe
8 marca 1947 r.
Do Hamisha Hamiltona
27 października 1947 r.
1 Playback.
265
Do Hamisha Hamiltona
13 marca 1948 r.
266
ta praca bawiła (dopóki nie utknąłem w miejscu), a tu ci zjawia się ten
Auden i powiada mi, Ŝe interesuje mnie pisanie powaŜnych rozpraw o śro-
dowisku przestępczym. Teraz więc patrzę uwaŜnie na wszystko, co piszę, i
mówię sobie: pamiętaj, stary, to ma być powaŜna rozprawa o środowisku
przestępczym. PowaŜnie mówisz? Nie. Czy to jest środowisko przestęp-
cze? Nie, po prostu zwykłe skorumpowane Ŝycie z przejaskrawieniem
strony melodramatycznej nie dlatego, Ŝe szaleję za melodramatem jako
takim, ale dlatego, Ŝe mam dość silne poczucie rzeczywistości, aby znać
reguły gry.
Dawno temu, kiedy pisywałem do pism brukowych, wtrąciłem do tek-
stu takie zdanie: „Wysiadł z samochodu i szedł zalanym słońcem chodni-
kiem, dopóki cień markizy nad wejściem nie padł mu na twarz niczym
strumień zimnej wody”. Redakcja to zdanie wykreśliła. Czytelnicy nie
lubili takich rzeczy — hamowały tylko bieg akcji.
Postanowiłem udowodnić, Ŝe nie mają racji. Zgodnie z moją teorią czy-
telnikom tylko się zdawało, Ŝe nic ich nie obchodzi poza akcją, w rzeczy-
wistości, choć nie zdawali sobie z tego sprawy, przywiązywali wagę, tak
samo jak ja, do tworzenia stanów emocjonalnych poprzez dialog i opisy.
Tym, co pozostawało im w pamięci, do czego powracali myślą, nie był
fakt, Ŝe człowieka zabito, ale to, Ŝe człowiek ten w chwili śmierci usiłował
wziąć z biurka spinacz, który mu się wyślizgiwał, toteŜ jego twarz wyraŜa-
ła napięcie, usta miał półotwarte w grymasie udręki, o śmierci zaś w ogóle
nie myślał. Nie słyszał nawet, Ŝe śmierć puka juŜ do drzwi. Ten cholerny
mały spinacz wciąŜ wymykał mu się z palców.
267
Do Charlesa W. Mortona
30 czerwca 1948 r.
Wcale nie jestem ospały w pisaniu listów. Usiłuję skończyć powieść
kryminalną, a ile razy zaczynam pisać listy, tracę cały dzień. Okazuje się,
Ŝe muszę zagracać mózg kupą przeróŜnych nieistotnych spraw, Ŝeby móc
radzić sobie jak naleŜy z krwią i seksem. Jestem małym człowiekiem w
wielkim świecie, a włos siwieje mi raptownie...
Do Hamisha Hamiltona
10 sierpnia 1948 r.
Cały kłopot z postacią Marlowe’a polega na tym, Ŝe za duŜo się o nim
pisze i mówi. Staje się skrępowany, bo usiłuje sprostać swojej opinii wśród
pseudointelektualistów. Chłopak jest wytrącony z równowagi. Dawniej
potrafił podbijać mocno piłkę, rzucać nią celnie i mówić prawie nie otwie-
rając ust.
Usiłuję teraz skończyć „Siostrzyczkę”, wstępny rzut powinien być go-
tów pierwszego lepszego dnia, kiedy starczy mi kondycji- Ale faktem jest,
Ŝe w tej powieści nie ma właściwie nic prócz stylu, dialogów i postaci. Fa-
buła zgrzyta jak połamana okiennica w podmuchach październikowego
wiatru.
Do Hamisha Hamiltona
19 sierpnia 1948 r.
...Sytuacja z „Siostrzyczką” jest mniej więcej taka, Ŝe mam juŜ około
osiemdziesięciu pięciu tysięcy słów pierwszej wersji i brakuje mi dwóch
lub trzech końcowych scen. Ale mój umysł jest bardzo, bardzo zmęczony...
268
Powieść ma słabe strony. Epizodyczna, skupia uwagę na coraz to innej
postaci, zbyt skomplikowana, ale jako powieść o ludziach — bardzo pro-
sta. Nie ma w niej Ŝadnych makabrycznych opisów, wszystko, co złe, dzie-
je się za kulisami. Jest natomiast groza i napięcie, co wynika z charakteru
narracji. Niektóre partie napisane są bez zarzutu, choć trudno tu polegać na
mojej własnej reakcji. Piszę jakąś scenę, potem ją czytam i dochodzę do
wniosku, Ŝe jest okropna. Po trzech dniach (w czasie których nie zrobiłem
nic, tylko gotowałem się ze złości) czytam tę scenę jeszcze raz i dochodzę
do wniosku, Ŝe jest wspaniała. No, proszę. Czy moŜna na mnie polegać?
PS. W powieści występuje najmilsza dziwka, jakiej nigdy w Ŝyciu nie zda-
rzyło mi się spotkać.
Do Jamesa Sandoe
15 grudnia 1948 r.
Do Dale’a Warrena
23 stycznia 1949 r.
269
2) Sekwencję wyjaśniającą moŜna dać tylko wtedy, gdy występuje poza
tym jeszcze inny element, na przykład zagroŜenie, scena miłosna albo
ujawnienie całkiem niespodziewanego charakteru którejś postaci. Słowem,
takie czy inne napięcie. Oczywiście filmy a ksiąŜki to rzeczy zupełnie róŜ-
ne. Przed wszystkim mam wraŜenie, Ŝe filmowcy nie rozumieją róŜnicy
między fabułą a konstrukcją, które ja uwaŜam za rzeczy najzupełniej od-
mienne, tak odmienne jak taktyka i strategia.
Do Hamisha Hamiltona
21 marca 1949 r.
...Pamiętam, jak kilka lat temu, kiedy Howard Hawks kręcił „Wielki
sen”, on i Bogart sprzeczali się o to, czy jedną z osób działających zamor-
dowano, czy popełniła samobójstwo. Wysłali do mnie telegram z zapyta-
niem, a ja, niech to diabli, teŜ nie wiedziałem...
Do Jamesa Sandoe
10 kwietnia 1949 r.
270
zdjęcie Colta Woodsmana kaliber 22 z tłumikiem, którego uŜyto w wielu
spektakularnych rabunkach w Massachusett.
Do Alexa Barrisa
W odpowiedzi na pytania
16 kwietnia 1949 r.
...Marlowe powstał z kilku krótkich powieści, pierwszy raz wystąpił
pod tym nazwiskiem w „Wielkim śnie”.1 Moim zdaniem „śegnaj, lalecz-
ko” moŜna uznać za najlepszą moją powieść, a „Wysokie okno” — za naj-
słabszą, ale znam ludzi, którzy wybraliby jedną z tych dwóch. Pod pew-
nymi względami moja ostatnia, niewydana jeszcze powieść jest najlepsza.2
Ale nigdy juŜ nie osiągnę tak wartkiego tempa, jak w „Wielkim śnie”, ani
tak zręcznej i skomplikowanej fabuły, jak w „śegnaj, laleczko”. Pewnie
wcale tego nie chcę, nadchodzi czas, kiedy trzeba wybierać między tem-
pem a głębią spojrzenia, między akcją a postacią, między atmosferą zagro-
Ŝenia a ostrością dowcipu. Teraz wybieram stale ten drugi wariant.
Czy czytam swoje wydane rzeczy? Owszem, co gorsza naraŜając się na
to, Ŝe uzna się mnie za egocentrycznego durnia, wyznam, iŜ z trudem się
od nich odrywam. Nawet ja, który przecieŜ doskonale je znam. Koniec
końców te ksiąŜki muszą mieć jakąś siłę magiczną, ale nie uwaŜam tego
wcale za swoją zasługę. To jest dane przez naturę, jak rude włosy. Wstyd
mi, Ŝe kiedy biorę swoją ksiąŜkę, Ŝeby coś w niej sprawdzić, po dwudzie-
stu minutach łapię się na tym, Ŝe wciąŜ jeszcze ją czytam, jakby autorem
był zupełnie kto inny.
1 Chandler pierwotnie chciał, Ŝeby Marlowe nazywał się Mallory. Za radą Ŝony zmienił
nazwisko na Marlowe.
2 „Siostrzyczka”.
271
Do Jamesa Sandoe
3 maja 1949 r.
Do Jamesa Sandoe
14 maja 1949 r.
272
Bohater (niech to pozostanie naszą tajemnicą, bo gotowi przestać mi
płacić) ma akurat tyle wspólnego z Philipem Marlowe, co ja z Kubusiem
Puchatkiem.
Do Hamisha Hamiltona
22 czerwca 1949 r.
...Wczoraj po południu wysłałem Ci zrobioną korektę „Siostrzyczki”.
Mój BoŜe, ile się pisarz musi namęczyć z korektą... Mimo to sceny tu i
ówdzie wyszły świetnie. Powiedzieć mało, a przekazać duŜo, złamać ni
stąd, ni z owąd nastrój sceny jakimś dowcipem, a mimo to nie zepsuć cał-
kowicie tego nastroju — te drobne sprawy zastępują mi prawdziwe osią-
gnięcia...
Do Jamesa Sandoe
14 września 1949 r.
Tendencja do gagów1, którą u mnie widzisz, jest niewątpliwie wynie-
siona z Hollywood, walczę z nią, jak tylko mogę, ale Ŝeby się jej wyzbyć,
potrzeba więcej niŜ jednej ksiąŜki. Wynika z brzydkiego zwyczaju pisania
kwestii dla aktorów, które są przerysowane celem większego efektu, toteŜ
kwestia wypowiadana jest raczej do publiczności niŜ do partnera. Oczywi-
ście Szekspir teŜ to robi, robi to stale i wciąŜ. Tyle tylko, Ŝe robi to lepiej.
1 „Siostrzyczka”.
Do Dale’a Warrena
15 września 1949 r.
Nawiązując do uwag o „Siostrzyczce”, które byłeś łaskaw zacytować za
mną, nie zgadzam się, Ŝeby to była powieść bez wątpienia najlepsza. We-
dług mnie „śegnaj, laleczko” to numer pierwszy i nigdy juŜ nie osiągnę
273
takiego zestawu składników. Szkielet ma duŜo mocniejszy, inwencja jest
mniej wymuszona, płynniejsza i tak dalej. Pisarze, o których się pisze,
tracą bezpośredniość i swobodę. Nabierają poŜałowania godnego zwyczaju
patrzenia na siebie oczami innych ludzi. Nie są juŜ sami. Zainwestowali
kapitał w pochwałach krytyki i sądzą, Ŝe muszą go chronić. Prowadzi to do
rozproszenia wysiłku. Pisarz pracując, wciąŜ bacznie siebie obserwuje.
Staje się bardziej wyrafinowany i płaci za to utratą wrodzonego wigoru. A
poniewaŜ często osiąga prawdziwy sukces w sensie komercyjnym mniej
więcej w tym czasie, kiedy osiąga tak zwane wyrobienie, wmawia sobie
kłamliwie, Ŝe jego ostatnia ksiąŜka jest najlepsza. Tak nie jest. Jej sukces
jest wynikiem powolnej akumulacji. KsiąŜka będąca przedmiotem sukcesu
najczęściej nie jest bynajmniej bezpośrednim jego powodem.
Do Jamesa Sandoe
14 października 1949 r.
...”Siostrzyczka” miała świetne recenzje, ale chyba nie najlepiej się roz-
chodzi. W przedsprzedaŜy rozprowadzono niecałe dziesięć tysięcy egzem-
plarzy, a na ten rodzaj ksiąŜki niewiele jest zwykle ponownych zamówień.
W paru wielkich księgarniach w San Diego nie mogłem w ogóle tej cho-
lernej ksiąŜczyny znaleźć. Nie zdobyłem się na odwagę, Ŝeby o nią zapy-
tać. To jedyna moja powieść, której naprawdę nie lubię. Pisałem ją w złym
nastroju i moim zdaniem to się czuje.
Do Bernice Baumgarten
8 listopada 1949 r.
Byłbym bardzo rad, gdybym dostał Twój wybór opowiadań do tej
ksiąŜki.1 Wolałbym pominąć The Bronze Door, bo chciałbym przygotować
274
zbiór opowiadań fantastycznych, do którego by pasowało, jeŜeli taki zbiór
będzie kiedykolwiek wydany (czy napisany, jak pewnie dodasz). Te nato-
miast opowiadania (mam na myśli dziesięć przydługich nowel) traktują o
morderstwie lub o mniej lub bardziej przypadkowym pozbyciu się do-
kuczliwej osoby za sprawą środków na pograniczu magii, utrzymane w
tonie realistycznym z odrobiną humoru, a wszystkie są Ŝartobliwą parodią
pewnego typu literatury kryminalnej. Pracuję teraz nad jedną historyjką,
która jest na swój sposób doprowadzeniem do absurdu „zagadki zamknię-
tego pokoju”. 2 Chętnie będę widział rady co do Blackmailers Don’t Shoot
i Smart-Aleck Kill. To drugie jest według mnie dość słabe, pierwsze nato-
miast zbyt krwawe. Ale ma kilka niezłych scen. Wiem, Ŝe nie masz pier-
wotnej wersji Pick-Up on Noon Street, miał ją Maurice Diamond z wy-
dawnictwa „Avon”, ale gdzieś zagubił. Opublikował w jakimś mie-
sięczniku wybieloną wersję, w której kilka osób działających, pierwotnie
Murzynów, przerobiono zgodnie te Ŝądaniem redaktora na białych. Chcąc
Ci unaocznić, Jakie są normy etyczne handlarzy przesądami, nadmienię, Ŝe
ów redaktor sprzeciwił się, aby niektóre postaci były kolorowe, ale obsta-
wał przy zachowaniu krótkiej sceny w murzyńskim burdelu.
1 „Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych”.
2 Professor Bingo’s Snuff.
Do Jamesa Sandoe
19 listopada 1949 r.
...Zbiór moich opowiadań ma wyjść na jesieni 1950 roku.1 Staram się
teraz usunąć z opowiadania No Crime in the Mountains fragmenty, które
ściągnąłem do Jednej z powieści.2 Nie wiem, po co zawracam sobie tym
275
głowę. Chyba mam słabość do tego opowiadania, bo mam, czy teŜ miałem,
słabość do okolicy Jeziora Wielkiego Niedźwiedzia, które jakieś dziesięć
lat temu znałem bardzo dobrze.
1 „Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych”.
2 „Tajemnica jeziora”.
Do Dale’a Warrena
20 listopada 1949 r.
Do Jamesa Sandoe
9 października 1950 r.
276
Do Dale’a Warrena
4 stycznia 1951 r.
...Nie wiem, w jakim stopniu znasz francuski, ale ja nic rozumiem fran-
cuskiego tytułu „Siostrzyczki”1, nawet pomagając sobie najlepszym bodaj
słownikiem francusko-angielskim Harrapsa. Podaje on, Ŝe Rosiere to
dziewczyna, którą nagrodzono wieńcem róŜ i niewielkim posagiem za
cnotliwe prowadzenie. Ale tutaj uŜycie tego słowa zbija mnie z pantałyku.
Do Carla Brandta
3 lutego 1951 r.
Do pana D. J. Ibbersona
19 kwietnia 1951 r.
277
hodowcy owoców i roślin. Nieco mniej znane jest jako tło filmu Hitchcoc-
ka „Cień wątpliwości”, którego większą część nakręcono w samym Santa
Rosa. Marlowe nigdy nie mówił o swoich rodzicach i najwidoczniej nie ma
Ŝyjących krewnych. W razie potrzeby moŜna by temu zaradzić. Studiował
parę lat albo na Uniwersytecie stanu Oregon w Eugene, albo na Uniwersy-
tecie Oregon w Corvallis. Nie wiem dlaczego przyjechał do południowej
Kalifornii, poza tym Ŝe większość ludzi w końcu tu przyjeŜdŜa, choć nie
wszyscy zostają na stałe. Podobno nabył pewnego doświadczenia pracując
jako inspektor towarzystwa ubezpieczeniowego, a potem jako wywiadow-
ca w prokuraturze okręgu Los Angeles. Nie znaczy to wcale, Ŝe był funk-
cjonariuszem policji czy Ŝe miał prawo dokonywania aresztowań. Okolicz-
ności, które sprawiły, Ŝe stracił tę pracę, są mi dobrze znane, ale nie mogę
ich wyjawić. Musi się Pan zadowolić informacją, Ŝe trochę zbyt gorliwie
badał pewną sprawę, gdy taka gorliwość była ostatnią rzeczą, jakiej Ŝyczył
sobie jego szef.
Mierzy nieco ponad metr osiemdziesiąt pięć i waŜy około osiemdziesię-
ciu pięciu kilogramów. Jest ciemnym szatynem, ma piwne oczy i określe-
nie „dość przystojny” najzupełniej by go nie zadowoliło. Moim zdaniem
nie sprawia wraŜenia człowieka twardego. Ale potrafi być twardy. Gdy-
bym kiedykolwiek miał sposobność wybrać aktora, który w moim odczu-
ciu najlepiej by go odtworzył, wybrałbym chyba Cary Granta. Ubiera się w
miarę swoich moŜliwości wcale nieźle. Oczywiście nie jest w stanie wy-
dawać większych sum na ubranie ani zresztą na nic innego. Okulary prze-
ciwsłoneczne w rogowej oprawie nie wyróŜniają go specjalnie. W Połu-
dniowej Kalifornii prawie wszyscy noszą zwykle okulary przeciwsłonecz-
ne. Mówi Pan, Ŝe Marlowe nosi „piŜamy” nawet w lecie, ale nie bardzo
rozumiem, co chce Pan przez to powiedzieć. A któŜ ich nie nosi? CzyŜby
278
sądził Pan, Ŝe sypia w nocnej koszuli? A moŜe chodziło Panu o to, Ŝe pod-
czas upałów sypia nago? Jest to moŜliwe, chociaŜ u nas noce rzadko by-
wają upalne.
Ma Pan zupełną słuszność, gdy chodzi o jego nałóg palenia, chociaŜ
moim zdaniem Marlowe nie pali wyłącznie Cameli. Zadowala się kaŜdym
niemal gatunkiem papierosów. Papierośnice nie są tu przedmiotem tak
powszechnego uŜytku jak w Anglii. Stanowczo nie uŜywa zwykłych zapa-
łek, czyli tak zwanych bezpiecznych zapałek szwedzkich. UŜywa albo
długich drewnianych zapałek zwanych sztormowymi, albo krótszych tego
samego typu, które są sprzedawane w małych pudełkach i zapalają się o
cokolwiek, nawet o paznokieć, jeŜeli powietrze nie jest zbyt wilgotne. Na
pustyni czy w górach moŜna bez trudu zapalić zapałkę o paznokieć, ale w
okolicach Los Angeles wilgotność powietrza jest dość znaczna.
JeŜeli chodzi o alkohol, obserwacje Pana równieŜ są słuszne. Nie sądzę
jednak, Ŝeby Marlowe wolał szkocką od bourbonu. W gruncie rzeczy pija
kaŜdy trunek, byle nie był słodki. Niektóre napoje alkoholowe, jak na przy-
kład „Pink Ladies”, koktajle „Honolulu” czy likier creme-de-menthe
uznałby za zniewagę. Tak jest, parzy dobrą kawę. W Ameryce kaŜdy umie
dobrze parzyć kawę, chociaŜ w Anglii osiągnięcie to jest bodajŜe nie-
podobieństwem. Pije kawę z cukrem i ze śmietanką, nie i mlekiem. Ale
pija teŜ kawę czarną bez cukru. Sam przyrządza sobie śniadanie, bo to
proste, ale Ŝadnych innych posiłków nie gotuje. Z upodobania lubi wsta-
wać późno, ale z konieczności musi czasem wstać bardzo wcześnie. To
samo zresztą dałoby się powiedzieć o kaŜdym z nas, nieprawdaŜ?
Nie twierdziłbym, Ŝe gra w szachy na poziomie mistrzostw świata. Nie
wiem, skąd ma ksiąŜeczkę gier turniejowych, wydaną w Lipsku, ale lubi ją,
279
bo woli europejską metodę oznaczania kwadratów na szachownicy. Nic mi
nie wiadomo o tym, Ŝeby grywał w karty. Uszło to jakoś mojej uwagi. Co
ma Pan na myśli pisząc, Ŝe „zwierzęta lubi w miarę”? JeŜeli się mieszka w
wielkim bloku, nie sposób lubić je bardziej niŜ „w miarę”. Mam wraŜenie,
Ŝe skłonny jest Pan interpretować kaŜdą rzuconą mimochodem uwagę jako
dowód niezmiennych upodobań.
Jeśli chodzi o jego stosunek do kobiet, „zmysłowy bez osłonek” — są
to Pańskie słowa, nie moje. Według mnie jego postawa wobec kobiet nie
róŜni się od postawy pełnego Ŝycia zdrowego męŜczyzny, który nie jest
Ŝonaty, a przypuszczalnie dawno juŜ powinien się był oŜenić. ...Marlowe
nie potrafi rozpoznać akcentu Bryn Mawr, bo taki akcent nie istnieje. Wy-
raŜeniem tym określa wysoce manieryczny sposób mówienia. Bardzo wąt-
pię, czyby potrafił odróŜnić prawdziwe antyki od podrabianych. Pozwalam
sobie równieŜ wątpić, czy potrafi to niejeden ekspert, jeŜeli robota fałsze-
rza jest dość dobra. Pomijam sprawę mebli z czasów króla Edwarda i obra-
zów prerafaelitów. Po prostu nie mogę sobie przypomnieć, gdzie Pan zna-
lazł te dane.
Nie powiedziałbym wcale, Ŝe znajomość perfum Marlowe kończy się
na Chanel nr 5. To znów jest po prostu symbol czegoś kosztownego, a
zarazem niezbyt egzotycznego. Marlowe lubi wszelkie perfumy o lekko
draŜniącym zapachu, nie lubi natomiast zapachu ostrego i uŜywania per-
fum w nadmiarze. Oczywiście wie, co to jest Sorbona, i wie równieŜ, gdzie
się znajduje. Oczywiście odróŜnia tango od rumby i kongę od samby, od-
róŜnia równieŜ sambę od mamby, nie uwaŜa jednak, Ŝeby mamba mogła
prześcignąć galopującego konia. Wątpię, Ŝeby znał nowy taniec zwany
mambą, bo odkryto go czy teŜ wymyślono dopiero niedawno.
Pójdźmy dalej. Marlowe, powiada Pan, chodzi regularnie do kina, ale nie
lubi komedii muzycznych. Zgoda. Jest pono wielbicielem Orsona Wellesa.
280
MoŜliwe, zwłaszcza kiedy Orson gra w filmie reŜyserowanym przez kogo
innego. Lektura Marlowe’a i jego upodobania muzyczne są dla mnie za-
gadką taką samą jak dla Pana, a gdybym usiłował zaimprowizować coś na
poczekaniu, obawiam się, Ŝe mógłbym w pośpiechu przypisać mu własne
gusta. Na pytanie, dlaczego jest detektywem prywatnym, nie potrafię od-
powiedzieć. Na pewno są chwile, kiedy Ŝałuje, Ŝe nim jest, podobnie jak są
chwile, kiedy ja dałbym wszystko, Ŝeby tylko nie być pisarzem. Powie-
ściowy detektyw prywatny jest tworem wyobraźni, który zachowuje się i
mówi jak autentyczny człowiek. MoŜe być całkowicie realny pod kaŜdym
względem prócz jednego — w znanym nam Ŝyciu taki człowiek nie byłby
detektywem prywatnym. To, co mu się przytrafia, mogłoby się wprawdzie
zdarzyć, ale tylko skutkiem szczególnego zbiegu okoliczności. Kobiąc go
detektywem prywatnym, omija się konieczność usprawiedliwiania jego
przygód.
Gdzie- mieszka? W „Wielkim śnie” i we wcześniejszych opowiada-
niach mieszkał chyba w jednopokojowym mieszkaniu z rozkładanym łóŜ-
kiem, takim które złoŜone przywiera do ściany i staje się lustrem. Potem
przeniósł się do mieszkania podobnego do tego, jakie zajmował Joe Brody
z „Wielkiego snu”. MoŜe było to mieszkanie Brody’ego, a Marlowe dostał
je za niŜsze komorne, dlatego Ŝe popełniono w nim morderstwo. Zdaje mi
się, choć nie mam pewności, Ŝe to mieszkanie jest na trzecim piętrze.
W mieszkaniu jest główny pokój, wchodzi się do nie-»o bezpośrednio z
przedpokoju, na wprost wejścia są oszklone drzwi prowadzące na ozdobny
balkon, na który moŜna patrzeć, ale z pewnością nie sposób na nim sie-
dzieć. Stojąc w drzwiach, widzimy pod ścianą po prawej stronie otomanę.
Po lewej stronie, najbliŜej datki schodowej, znajdują się drzwi prowadzące
281
do wewnętrznego przedpokoju. Obok drzwi, po lewej stronie, stoi dębowe
biurko z podnoszonym blatem, fotel itp, dalej wejście do małej jadalenki i
kuchni. Jadalenka, jak zwykle w kalifornijskich mieszkaniach, to po prostu
przestrzeń wydzielona z kuchni przez kredens lub odrzwia. Zarówno kuch-
nia, jak i jadalnia są bardzo małe.
Wchodząc z pokoju do przedpokoju (wewnętrznego), zobaczymy po
prawej stronie drzwi do łazienki, a idąc prosto dalej wejdziemy do sypialni.
W sypialni jest obszerna szafa w ścianie. Łazienka w tego typu budynku
ma natrysk nad wanną i plastikową zasłonę. śaden z pokoi nie jest duŜy.
Komorne za umeblowane mieszkanie, kiedy się Marlowe tam wprowadził,
wynosiło około sześćdziesięciu dolarów miesięcznie. Bóg jeden wie, ile
wynosi teraz. Na samą myśl o tym ciarki mnie przechodzą.
Jeśli chodzi o biuro Marlowe’a, będę musiał kiedyś jeszcze raz je obej-
rzeć, Ŝeby sobie przypomnieć, jak wygląda. Znajduje się bodaj na piątym
piętrze budynku zwróconego na północ, natomiast okna biura zwrócone są
na wschód. Ale nie jestem tego pewien. Jest tam poczekalnia, na pół biuro,
o powierzchni mniej więcej połowy biura właściwego, podzielona na dwa
pokoiki do przyjmowania interesantów, oba mają osobne wejścia i połą-
czone są drzwiami. Marlowe ma swój gabinet, który łączy się z pokoikami
dla interesantów, przy czym jest tam przewód elektryczny, który wprawia
w ruch brzęczyk w gabinecie, kiedy otwierają się drzwi do poczekalni. Ale
brzęczyk moŜna wyłączyć.
Nie ma i nigdy nie miał sekretarki. Mógłby bez trudu stać się abonen-
tem biura zleceń, ale nie przypominam sobie, Ŝebym o tym gdziekolwiek
wspomniał. Nie pamiętam równieŜ, Ŝeby biurko miało szklany blat, ale
moŜe gdzieś tak napisałem. Butelkę trzyma w biurku, w szufladzie do akt
— szuflada, standardowa we wszystkich biurkach amerykańskich (moŜe w
282
Anglii równieŜ), o głębokości dwóch zwykłych szuflad, ma słuŜyć do trzy-
mania teczek z aktami, ale rzadko do tego słuŜy, poniewaŜ większość ludzi
najczęściej trzyma akta w specjalnej szafie. Mam wraŜenie, Ŝe niektóre
szczegóły w róŜnych ksiąŜkach ulegają zmianom.
Broń teŜ ma rozmaitą. Z początku uŜywał niemieckiego pistoletu auto-
matycznego systemu Luger. Miał teŜ chyba automatyczne kolty róŜnego
kalibru, ale nie większe od kalibru 38, ostatnio słyszałem, Ŝe ma rewolwer
Smith and Wesson 38, prawdopodobnie z czterocalową lufą. To bardzo
skuteczna broń, choć nie najskuteczniejsza wśród istniejących, ma nato-
miast tę przewagę nad automatyczną, Ŝe moŜna do niej uŜywać miękkich
naboi. Nie zacina się, nie wystrzeli przypadkiem, jeśli nawet upadnie na
coś twardego, a jest zapewne równie skuteczna na bliską odległość, co
kaliber 45. Ten rewolwer byłby lepszy, gdyby miał sześciocalową lufę, ale
wówczas byłby mniej wygodny do noszenia. Nawet czterocalowa lufa jest
niewygodna, detektywi z wydziału policji kryminalnej zwykle noszą re-
wolwery z dwu i pół calową lufą.
To chyba wszystko, o czym mogę Pana teraz poinformować, ale gdyby
chciał się Pan jeszcze czegoś dowiedzieć, proszę do mnie napisać. Kłopot
w tym, Ŝe wie Pan chyba duŜo więcej o Philipie Marlowe niŜ ja sam, i być
moŜe to ja w końcu będę musiał zadawać Panu pytania, nie Pan mnie.
Do pana Inglisa
październik 1951 r.
...Nie sądzę, Ŝeby mój przyjaciel Philip Marlowe był wielce zaabsorbo-
wany kwestią, czy jest umysłowo dojrzały, czy teŜ nie. Wyznam, Ŝe mnie
sprawa ta interesuje równie mało... JeŜeli bunt przeciwko skorumpowanemu
283
społeczeństwu oznacza niedojrzałość, to Philip Marlowe jest mocno nie-
dojrzały. JeŜeli dostrzeganie plugastwa tam, gdzie ono jest, oznacza brak
naleŜytego przystosowania społecznego, to Philipowi Marlowe brak nale-
Ŝytego przystosowania społecznego. Oczywiście Marlowe to pechowiec
Ŝyciowy i zdaje sobie z tego sprawę. Ma pecha, bo nie dorobił się pienię-
dzy. Człowiek w pełni sprawny fizycznie, który nie potrafi zarobić na
przyzwoite utrzymanie, zawsze jest przegrany, i to zwykle przegrany pod
względem moralnym. Ale wielu świetnych ludzi ponosi poraŜki, dlatego Ŝe
ich zdolności nie miały zastosowania w danym czasie i miejscu. Przypu-
szczam, Ŝe na dłuŜszą metę wszyscy ponosimy poraŜki, w przeciwnym
razie świat wyglądałby inaczej, niŜ wygląda. Musi Pan pamiętać, Ŝe Mar-
lowe nie jest Ŝywym człowiekiem. Jest tworem wyobraźni. Jest w fałszy-
wej sytuacji, bo to ja go w tej sytuacji umieściłem. W realnym Ŝyciu ten
typ człowieka mógłby równie dobrze być detektywem prywatnym, co pro-
fesorem uniwersytetu. Pana detektyw prywatny w realnym Ŝyciu jest albo
byłym policjantem z twardym doświadczeniem praktycznym i mózgiem
Ŝółwia, albo wymizerowanym najemnikiem, który biega po mieście, usiłu-
jąc się dowiedzieć, dokąd się przeprowadzili ci czy owi ludzie.
Irytuje mnie Pańska supozycja, Ŝe Marlowe gardzi ludźmi słabymi fi-
zycznie. Nie wiem, skąd Panu to przyszło do głowy, bo ja wcale tak nie
uwaŜam. NuŜą mnie teŜ dość częste a sarkastyczne przycinki, Ŝe Marlowe
pije bez przerwy. Jedynym argumentem na usprawiedliwienie takiego po-
glądu jest chyba fakt, Ŝe kiedy ma ochotę na kielicha, nie pije go ukrad-
kiem i nie waha się o tym mówić. Nie wiem, jak to wygląda w Pańskich
stronach, ale w porównaniu z towarzystwem, zbierającym się tutaj w eks-
kluzywnych klubach podmiejskich, Marlowe jest wzorem abstynenta.
284
Do Bernice Baumgarten
14 maja 1952 r.
285
Do Bernice Baumgarten
25 maja 1952 r.
Do Hamisha Hamiltona
10 czerwca 1952 r.
Dziękuję Ci za list. I dajŜe spokój, stary, nie jestem ani trochę zdepry-
mowany. Czuję się nawet bardzo rześko. Trochę się tylko złoszczę, bo
przecieŜ pisałem wyraźnie, Ŝe tekst wysłany do Nowego Jorku to jedynie
286
poprawiona pierwsza wersja, czyli poprawione literówki i tym podobne.
Piszę na maszynie szybko, ale niestarannie, a moje pismo ręczne trudno
odczytać. Większość rzeczy, które Bernice skrytykowała szczegółowo,
poprawiłbym automatycznie, czytając jeszcze raz tekst, jak równieŜ wiele
innych, których nie skrytykowała...
Kiedy przebrnę znów przez tekst i będę z niego zadowolony, czy choć-
by uznam, Ŝe jestem zadowolony, natychmiast wyślę Ci egzemplarz...
Zmieniłem tytuł na Summer in Idle Valley. Był to pierwotny tytuł, z któ-
rym się przez długi czas nosiłem. Potem zorientowałem się, Ŝe pierwsze
sto stron nie ma z tytułem Ŝadnego związku. Ale co z tego? Podoba mi się,
bo ma posmak romantyzmu i nie jest pretensjonalny.
Niektóre tytuły łączą się ściśle z tematem, inne są z nim styczne w jed-
nym tylko punkcie. Tytuł „Wielki sen” był usprawiedliwiony jedynie pa-
roma ostatnimi stronami powieści. Nie cierpię tytułów najbardziej ty-
powych dla powieści kryminalnych, jak na przykład „Sprawa przeziębionej
małpki” albo ,Trup z piegowatymi zębami” czy „Tragedia w Fiddler’s
Green” itd.
Bądź dobrej myśli. Nic mi to nie szkodzi, Ŝe Marlowe jest sentymental-
ny, bo taki był zawsze. Jego brutalność od, początku jest mniej lub bardziej
pozorna, co dawno juŜ stwierdził Desmond MacCarthy.
Do Bernice Baumgarten
20 lipca 1952 r.
287
których list będzie odczytany. Taktowność bez skazy wymaga większej
wiedzy, niŜ dała nam natura. W kaŜdym razie, jak juŜ napisałem, wszystko
stało się tylko i wyłącznie z mojej winy. Teraz cały kłopot w tym, Ŝe nie
wiem, na jakim jestem świecie, nie wiem, czy coś z całej tej brei warto
zachować, czy mądrzej będzie cisnąć wszystko w diabły i zacząć od po-
czątku. Przerabianie i poprawianie nie jest moją mocną stroną. Tracę zain-
teresowanie, tracę perspektywę, a całą zdolność do krytyki marnuję na
błahostki, jak na przykład, czy lepiej napisać „powiedział”, czy pozostawić
samą wypowiedź.
Mój rodzaj pisarstwa wymaga pewnego rozmachu i wigoru, słowem
werwy — tej właśnie cechy brak współczesnemu pisarstwu — a nie zda-
jesz sobie sprawy, jakie zacięte walki staczam od roku, usiłując wykrzesać
trochę pogody ducha, Ŝeby móc Ŝyć, a przynajmniej dać jej choć odrobinę
w ksiąŜce. Powiedzmy sobie szczerze: w ksiąŜce jej w ogóle nie ma. Sam
jej nie miałem, nie mogłem więc nic ofiarować.1
Do H.N, Swansona
5 stycznia 1953 r.
288
scenariusza za niemoŜliwą, ale ostateczny wynik, gdybym go osiągnął,
miałby niewiele wspólnego z oryginałem, poza paroma postaciami i pod-
stawową sytuacją dziewczyny, która ledwo uniknęła kary za niepopełnione
zabójstwo, a potem wyjechała bardzo daleko, usiłując ukryć się pod zmie-
nionym nazwiskiem, nagle Jednak znalazła się w sytuacji tak zbliŜonej do
poprzedniej, Ŝe nie śmie nic o sobie powiedzieć, zwłaszcza Ŝe ten drugi
zamordowany szantaŜował ją, znając jej historię i prawdziwe nazwisko.
Do H.N. Swansona
14 marca 1953 r.
1 Ukazało się w „The New Yorker” na jesieni 1952 roku, wy- „ ftane w ksiąŜce pod ty-
tułem Bite on the Bullet (tytuł amerykański: The Road to Miltown).
Do Hamisha Hamiltona
11 maja 1953 r.
...Jeśli chodzi o moją pracę, to przebrnąłem juŜ przez cztery piąte ksiąŜ-
ki Summer in Idle Valley, który to tytuł przestał mi się podobać, przy czym
289
wszystko prawie napisałem od nowa przez tę moją przeklętą niezdolność
do wprowadzania jakichkolwiek poprawek... Co pewien czas zacinam się
przy którymś rozdziale, a potem zastanawiam się dlaczego. Ale zawsze jest
jakiś powód, muszę więc czekać, aŜ mi się ukaŜe. Byłem juŜ mniej więcej
w połowie drugiej ksiąŜki1, kiedy się nagle zorientowałem, Ŝe ona równieŜ
wymaga zasadniczej przeróbki...
1 Playback.
Do Hamisha Hamiltona
26 maja 1953 r.
Do H.N. Swansona
3 sierpnia 1953 r.
...Wydrukowano mi kiedyś opowiadanie w „The Saturday Evening
Post”, a historia z tym związana była dość zabawna i pouczająca. Tytuł
opowiadania brzmiał I’ll Be Waiting, a Sanders1 pokazał je ówczesnemu
redaktorowi, któremu się z pewnymi zastrzeŜeniami podobało... Domagano
się wprowadzenia pewnych zmian — Ŝeby niektóre sprawy były złagodzo-
ne, bardziej romantyczne, czy jakieś tam — zasiadłem więc do pracy nad
tymi zmianami i wprowadziłem je. A potem zamieszczono opowiadanie
dokładnie w tej postaci, w jakiej pierwotnie je napisałem.
1 Ówczesny agent literacki Chandlera.
291
Do Hardwicka Moseleya
23 marca 1955 r.
...WyjeŜdŜam do Anglii 12 kwietnia, bilet powrotny mam z Southamp-
ton, jeŜeli doŜyję tego dnia — 23 września; napisałem teŜ połowę ksiąŜki i
mam nadzieję skończyć ją w Anglii1. Akcja toczy się w La Jolla i miejsco-
wy felietonista juŜ to wypaplał, społeczność więc dzieli się na tych, co
chcieliby ciągnąć mnie za rozpędzonym rydwanem, i tych co wolą bardziej
pospolitą metodę zastrzelenia mnie z kuszy. Nieszczęściem dla nich miejs-
cowa policja trzyma całkowicie moją stronę.
1 Playback.
Do Hamisha Hamiltona
19 kwietnia 1956 r.
...Z duŜym trudem udaje mi się utrzymać komplet moich ksiąŜek. Trze-
ba Ci wiedzieć, Ŝe pisarz musi co pół roku czytać swoje ksiąŜki, Ŝeby mu
nie groziło napisanie którejś po raz drugi.
Do Helgi Greene
19 czerwca 1956 r.
...Bardzo lubię opowiadania fantastyczne i mam szkice blisko tuzina ta-
kich opowiadań, które z wielką radością zobaczyłbym w druku... jedno o
człowieku, który znalazł się w krainie czarów, ale nie pozwolono mu w
niej zostać. Inne o księŜniczce, która wymieniła swój język na rubin, a
następnie tego poŜałowała i trzeba było go odzyskać. Inne jeszcze o mło-
dym powieściopisarzu z wyŜszych sfer, którego ojciec był czarownikiem i
wciąŜ robił tak, Ŝeby ksiąŜę znikał, a syn mógł wówczas romansować z
księŜną.
293
Do Helgi Greene
31 stycznia 1957 r.
...Nie tknąłem jeszcze ksiąŜki1, ale skończę ją po przyjeździe do Anglii.
To nie jest trudne, myślę tylko, Ŝe wyrosłem juŜ z tego rodzaju rzeczy.
Zrobiłem swoje dla powieści kryminalnej i wielu pisarzy, choć nie wszy-
scy, przyznają, Ŝe udało mi się wskrzesić bardzo wyeksploatowany gatu-
nek literacki i Ŝe gdyby nie ja, z trudem utrzymaliby się na rynku pisar-
skim. Problem w tym, co pisać... Przed wielu laty napisałem opowiadanie o
pewnym Amerykaninie w angielskim domu na prowincji. Nie zaglądałem
do tego opowiadania przez dwadzieścia lat, ale teraz natknąłem się na nie,
porządkując pudła w składziku. Dziwna rzecz — zupełnie nieświadomie
uŜyłem wariantu tej sytuacji do „Długiego poŜegnania”. Cissy opowiada-
nie ogromnie się podobało i chyba dlatego tylko dotychczas je mam. Za-
mierzam Zrobić w nim kilka zmian, niewiele zresztą, i wysłać Ci do zaopi-
niowania. Jest to ten rodzaj pisarstwa, jakim na początku nic bym nie osią-
gnął, ale mając juŜ pewną markę, moŜna sobie czasem pozwolić na odstęp-
stwo od swojego zwykłego stylu.
1 Playback.
Do Helgi Greene
30 kwietnia 1957 r.
...Skończyłem opowiadanie1 i wysyłam Ci je wraz z tym listem. Ma
około ośmiu i pół tysiąca słów, co pod kątem komercyjnym nie jest najko-
rzystniejsze. MoŜe pod kątem komercyjnym jest w ogóle do niczego, ale
miałem kupę przyjemności pisząc je i przerabiając. To dość wyszukana
proza, moŜe nawet zbyt wyszukana, ale, tam do diabła, człowiek moŜe
przecieŜ niekiedy wyjść poza ramy, które sam sobie nakreślił?... Gdybyś
293
uznała, Ŝe coś jest niedobre, nie tylko z punktu widzenia stylu i wątku, ale
choćby z punktu widzenia poprawności językowej albo czegoś tam innego,
mam nadzieję, Ŝe mi o tym napiszesz.
...Trudność w przerobieniu tej historii na sztukę, jeŜeli Twoim zdaniem
są na to jakieś szanse, polega na tym, Ŝe dwie kobiety, o których rzecz, ani
razu się nie spotykają. A poza tym, czy lord Chamberlain stanąłby na za-
kończenie sceny między Faringdonem a lady Lakenham? Mam nadzieję, Ŝe
z tym nazwiskiem nie będę miał kłopotu. Nie znalazłem takiego tytułu u
Whitakera...
Według mnie, sztuki muszą mieć zwartą konstrukcję i wyraźny, niezbyt
skomplikowany wątek. Ale z natury jako pisarz mam skłonność do dygre-
sji, ulegam pokusie sceny, postaci, nastroju. Dałem raz dość długi opis,
chcąc sprawdzić, czy przez sam jego nastrój zdołam oddać czyjś stan du-
cha. Mogę ponieść okrutną poraŜkę jako dramatopisarz, ale mam wielką
ochotę spróbować. Bez wątpienia znam się na pisaniu dialogów, ale na
scenę to moŜe jeszcze nie wszystko, prawda?
1English Summer. Opowiadanie to nigdy się nie ukazało. Chandler zresztą nigdy nie
próbował przerobić go na sztukę.
Do Helgi Greene
25 maja 1957 r.
...Myślę teraz, Ŝe English Summer nadałoby się na sztukę teatralną, ale
tylko jako punkt wyjścia. Za jakiś czas spróbuję pewno napisać pierwszą
wersję. Pomysł następujący: pewien Amerykanin wyobraŜa sobie, Ŝe kocha
się w wytwornej angielskiej damie, która ma w sobie akurat tyle seksu, co
pularda, ale on o tym nie wie i w gruncie rzeczy wcale nie zamierza
jej uwieść. MąŜ damy, poczciwiec, choć beznadziejny pijak, zaprasza
294
Amerykanina do swojego domu na wsi. Ten (bohater) prawie natychmiast
uświadamia sobie, Ŝe uroki damy to tylko pozory. Spotyka kobietę zupeł-
nie innego typu, która rzuca mu się w ramiona, bo potrzeba jej męŜczyzny,
ale nie jest tak niewybredna, Ŝeby wziąć byle męŜczyznę, który jej się nie
podoba. Potem „bohater” dowiaduje się, Ŝe pozorna góra lodowa zabiła
swojego męŜa, spokojnie i bardzo fachowo (powody będą do końca trochę
niejasne), na dobitkę tak, Ŝeby Amerykanin o tym wiedział, dama bowiem
nie ma wątpliwości, Ŝe będzie jej bronił przed konsekwencjami, bo taki juŜ
jest. Przypuszczalnie wcale go nie kocha i pewnie jest w ogóle niezdolna
do miłości, mimo to jednak wyobraŜa sobie i w duchu Ŝywi nadzieję, Ŝe
miłość istnieje i Ŝe ona moŜe jej zaznać u boku odpowiedniego męŜczyzny.
Amerykaninowi nie pozostaje nic innego, jak w razie konieczności po-
święcić się, Ŝeby ją uratować... Czuje się zabłąkany w społeczeństwie,
którego dobrze nie rozumie, i wśród ludzi, których nie zrozumie nigdy, ale
nie moŜe po prostu zabrać się i odejść. Musi coś zrobić. Zgodnie ze swoim
i moim kodeksem moralnym zaciągnął zobowiązanie, a my, Amerykanie,
jesteśmy sentymentalni i romantyczni, oczywiście często niesłusznie, ale
kiedy mamy to uczucie, jesteśmy gotowi raczej dać głowę, niŜ sprawić
komuś zawód. Dla mnie temat nadaje się do sztuki... zawiera w sobie sed-
no dramatu... W kaŜdym razie spróbuję chyba napisać tę sztukę, bo pisarz,
który czuje, Ŝe ma temat, musi się z nim zmierzyć, choćby nawet miał go
w końcu wrzucić do kosza... Nie skończyłem ksiąŜki z Marlowem1 w tym
sensie, Ŝe nie jest jeszcze gotowa do przepisania, ale będzie za dwa lub trzy
tygodnie albo i wcześniej. Środkowa część gmatwa się, jak gdybym w
swoim czasie nie był pewien, który wątek rozwinąć. Poza tym napisałem
od nowa zakończenie. Było dobre, ale nieco za łagodne. Usiłowałem
wstrzyknąć mu trochę ostrości. Nie chciałem, Ŝeby Marlowe zalewał się
295
łzami, bo jakaś osóbka w nim się zakochała. To tylko kwestia przerobienia
kilku scen, wyrzucenia pewnych rzeczy zbytecznych itp.
1 Playback.
Do Marcela Duhamela 1
19 maja 1958 r.
JeŜeli opuści Pan rozdział XII,2 pozostanę z niewyjaśnioną postacią, ko-
ra odgrywała za duŜą rolę, Ŝeby moŜna ją było tak bezceremonialnie pomi-
nąć. Zabraknie mi równieŜ stosownego pretekstu do ostatniego rozdziału:
telefonu z ParyŜa. Jeśli chodzi o pięć tysięcy dolarów, których Marlowe
nie przyjął od właściciela hotelu wiedząc, Ŝe były pośrednio łapówką od
Brandona, faceta, który popełnił dwa przestępstwa — mianowicie pozbył
się ciała ofiary i wynajął płatnego rewolwerowca, Ŝeby nastraszyć Goble’a
— gdyby Marlowe wziął te pieniądze, stałby się współwinny przestępstwa.
W kaŜdym razie, jeŜeli nawet Marlowe jest niekiedy oschły i brutalny,
zawsze jest bezwzględnie uczciwy.
1 Redaktor „Serie Noire” wydawanej przez „Gallimard”.
2 Playback.
Do Helgi Greene
1 października 1958 r.
...Moje opowiadanie1 mówi o człowieku, który usiłował wycofać się z
syndykatu, ale za duŜo wiedział i dostał cynk, Ŝe wysłano dwóch zawo-
dowców, Ŝeby go sprzątnęli. Nie ma do kogo się zwrócić o pomoc, idzie
więc do Marlowe’a. Problem polega na tym, co moŜe zrobić Marlowe, nie
stając sam przed wycelowaną w niego bronią. Mam pewne pomysły i są-
dzę, Ŝe będę się przy pisaniu dobrze bawił. Nie potrzeba nadmieniać, Ŝe gdy
296
się mordercom nie powiedzie, zajmie się nimi kto inny. Niepodobna spra-
wić zawód syndykatowi, a mimo to pozostać przy Ŝyciu. Dyscyplina jest
ostra i surowa, a błędów po prostu się nie toleruje. Lepke Buchhalter był
jedynym szefem syndykatu, którego skazano za morderstwo, stał na czele
„Zjednoczenia zabójców” w Brooklynie i organizacji „zapewniającej
ochronę” w Nowym Jorku. Wszyscy ci faceci kryją się za fasadami le-
galnych przedsiębiorstw i mają znakomitych, choć do szpiku kości sko-
rumpowanych adwokatów. Gdyby zlikwidowano adwokatów, zlikwidowa-
łoby się tym samym syndykaty...
1 The Pencil.
297
Do Helgi Greene
11 października 1958 r.
...Wstaję koło piątej, piję herbatę i pracuję do pół do dziewiątej, a po-
tem wracam znów do maszyny do pisania. Opowiadanie posuwa się na-
przód jak po grudzie 1, ale pewnie będę musiał napisać je od nowa i dodać
mu ostrości. Chodzi w nim o rzeczy zbyt powaŜne, Ŝeby moŜna było na ten
temat dowcipkować, a przez to czuję się skrępowany. Ale sam pomysł jest
niezły i o ile wiem, nigdy go dotychczas nie wykorzystano: pewien czło-
wiek usiłuje uratować innego przed parą zawodowych morderców, chociaŜ
ten inny nie jest w gruncie rzeczy wart uratowania. Opowiadanie nie po-
winno przekroczyć dziesięciu tysięcy słów, ale to akurat dobre dla czaso-
pism, które biorą, jak to się mówi, „krótkie powieści, co się mieszczą w
jednym numerze”.
1 The Pencil.
Do Hardwicka Moseleya
30 października 1958 r.
...Dziękuję Ci za podsunięcie mi pomysłu, Ŝe wydając jedną ksiąŜkę co
czternaście miesięcy mógłbym ufundować uczelnię dla Murzynów, ale
prawdę mówiąc wolałbym wydawać pieniądze na kolacje dla pięknych
kobiet. Zacząłem nową powieść, której akcja rozgrywa się w Palm
Springs1. Trudno mi jeszcze powiedzieć, czy będzie coś warta.
JeŜeli w zimie tego roku wybierzesz się do Kalifornii, z radością się z
Tobą spotkam, gdziekolwiek będzie Ci odpowiadało, chociaŜ wolałbym
oczywiście, gdybyś przyjechał i zatrzymał się u mnie. Jesteś jednym z naj-
milszych ludzi, jakich znam, i tym skromnym ozdobnikiem kończę.
1 Poodle Springs Story („Pudli Zdrój”) — prowizoryczny tytuł powieści Chandlera, nad
którą pracował tuŜ przed śmiercią.
298
Szkic listu, znaleziony w archiwum Chandlera:
299
Wracając do rzeczy, 23 kwietnia znajdują się na stronie 100 z zapi-
skiem: „Pierwsza runda — The Girl from Florian’s”. 29 kwietnia jestem
juŜ na stronie 127, a w dzienniku mam wzmiankę o dziewczynie, Anne
Riordan, która występuje jako jedna z postaci w „śegnaj, laleczko”. I tak z
przerwami aŜ do 22 maja, kiedy jestem na stronie 233 i notuję w dzienni-
ku: „Rzecz jest do chrzanu. Zalatuje padliną, czyli szmirą. Będę ją chyba
musiał cisnąć do kosza i zacząć co innego”. Potem widocznie przez kilka
dni nosiłem się z jakimś pomysłem. Przekształcił się on przypuszczalnie w
opowiadanie I’ll Be Waiting. Pod datą 29 maja zanotowałem: „Jutro muszę
wyciągnąć szkic The Girl from Florian’s”. Co teŜ zrobiłem, bo 30 maja
według dziennika przejrzałem ten szkic do 87 strony. Ale na tym się skoń-
czyło. Nie podobał mi się. 1 czerwca: „Strona 4 — Murder is a Nuisance”.
To samo w sobie nic nie znaczy, chociaŜ dziennik wspomina o Adrianie
Fromaett, postaci występującej w „Tajemnicy jeziora” i nigdzie poza tym.
Następnego dnia, czyli 2 czerwca, jestem na stronie 10 ksiąŜki, którą na-
zywam „Tajemnica jeziora”. Widocznie przestała mnie interesować, skoro
5 czerwca napisałem osiemnaście stron opowiadania „Złote rybki” i na-
tychmiast je na pewien czas przerwałem. Wiele zapisków wskazuje na to,
Ŝe źle się czułem. 12 czerwca doszedłem do strony 30, 13 czerwca — do
50, 14 czerwca — do 68, 15 czerwca — do 71, 16 czerwca — do 127, 17
czerwca — do 148, 18 czerwca — do 169, 19 czerwca — do 191, a cała ta
przeklęta historia nazywa się teraz The Golden Anklet („Złoty łańcuszek”).
OtóŜ tytuł wyraźnie łączy tę historię z „Tajemnicą jeziora”, bo jeden z
rozdziałów powieści ma nagłówek właśnie The Golden Anklet (pomysł
redaktora, bo ja sam nigdy nie uŜywałem podtytułów) i rzeczywiście mowa
w nim o złotym łańcuszku na nogę. 20 czerwca jestem na 215 stronie opo-
wiadania, które, nie wiadomo dlaczego, zatytułowałem znów Lait Is Where
300
You Buy lt. 23 czerwca dochodzę do strony 203 i zmieniam tytuł na Deep
and Dark Waters („Wody głębokie i mętne”), tytuł sam mówi za siebie. 28
czerwca piszę 337 stronę. Pod datą 29 czerwca notuję: „Tragiczne odkry-
cie, Ŝe pod domem cuchnie jeszcze jeden zdechły kot. Ponad trzy czwarte
roboty odwalone i wszystko do niczego”. Z pewnością chodzi o pierwszą
wersję „Tajemnicy jeziora” bez względu na to, jaki prowizoryczny tytuł w
owym czasie nadałem powieści. Teraz piszę na przeciętych na pół stro-
nach, wsadzanych do maszyny węŜszym końcem do góry, i mam na takiej
połówce od sześciuset do tysiąca słów. Tedy na 337 stronach tego typu jest
około 55 tysięcy słów wersji roboczej, całkiem sporo, zwłaszcza na jeden
miesiąc pracy. 1 lipca, zniechęcony całym pomysłem, wróciłem do The
Girl from Florian’s, zgodnie z dziennikiem na stronę 234, a proszę zwrócić
uwagę, Ŝe przerwałem pisanie dokładnie na stronie 233 dnia 22 maja. Po-
tem pracuję mniej lub bardziej systematycznie do 15 września, do strony
638 i do notatki: „Skończyłem roboczą wersję The Second Murderer” — w
owym czasie był to widocznie tytuł tej powieści. Ma związek z tytułem
„śegnaj, laleczko”, na dowód mógłbym zacytować kilka fragmentów z
ksiąŜki.
Ale jeŜeli ktoś sądzi, Ŝe byłem zadowolony z tej wersji, to się bardzo
myli, bo w następnym, 1940 roku, napisałem całą rzecz od nowa i wreszcie
ją skończyłem, mimo Ŝe ten rok 1940 był dość cięŜki i trudno się było sku-
pić ze względu na to, co się działo w Europie. Skończyłem „śegnaj, la-
leczko” — to znaczy naprawdę skończyłem powieść — 30 kwietnia 1940
roku.
Później, aŜ do upadku Francji i po Dunkierce nie byłem chyba w stanie
nic stworzyć, 5 czerwca pracuję nad The Brasher Doubloon, ksiąŜką wy-
daną następnie pod tytułem „Wysokie okno”. Szło mi bardzo opornie. To
nie wszystko, co robiłem do końca roku, ale głównie pracowałem tylko nad
301
tym. JednakŜe do skończenia było jeszcze daleko. Bardzo duŜo wtedy jeź-
dziłem. Skończyłem robotę 13 lutego 1942 roku. Kiedy ma się na podorę-
dziu duŜo materiału fabularnego i kiedy któraś wersja zaczyna utykać, za
szybko ma się chęć porzucić ją i zacząć co innego. W tym okresie musia-
łem teŜ koniecznie od czasu do czasu napisać coś do periodyków. I tak na
przykład 14 sierpnia 1940 pracowałem nad krótką powieścią, znaną póź-
niej pod tytułem No Crime in the Mountains, ale 22 sierpnia cisnąłem ją w
kąt i powróciłem znów do The Brasher Doubloon. W 1940, częściowo z
przyczyn zdrowotnych, ale bardziej jeszcze z powodu sytuacji światowej,
moje wahania przekroczyły bodaj wszelką normę. Do końca października
zdołałem zrobić mniej niŜ czasem w ciągu jednego tygodnia. Przymierza-
łem się teŜ co najmniej do trzech innych opowiadań, z których jedno tylko
w ogóle skończyłem. Koniec roku zastał mnie na 157 stronie powieści No
Crime in the Mountains. Wywlekam to wszystko, chcąc tylko unaocznić,
Ŝe nigdy nie pracuję nad jedną rzeczą przez dłuŜszy czas. W końcu jednak
zawsze realizuję swoje pomysły bez względu na to, jak długo to trwa lub
ile rzeczy robię równolegle.
Wśród zapisków z roku 1940 nie znalazłem ani jednej wyraźnej
wzmianki dotyczącej „Tajemnicy jeziora” pod Ŝadnym roboczym tytułem.
The Brasher Doubloon skończyłem około 9 września, bo pod tą datą jest
uwaga o wysłaniu tekstu. Trudno powiedzieć dokładnie, nad czym praco-
wałem przez resztę roku. Ale juŜ 2 stycznia 1942 roku i 4 stycznia 1942
roku musiałem popchnąć dość daleko „Tajemnicę jeziora”, bo pod tą ostat-
nią datą zanotowałem stronę 205; musiałem więc pracować nad tą po-
wieścią przez ostatnie tygodnie 1941 roku, przynajmniej dorywczo. 3
stycznia wróciłem jednak do The Brasher Doubloon, zatem w poprzednim
roku nie wysłałem widocznie całego tekstu, tylko jego część. Do 8 stycznia
302
pisałem równieŜ „Tajemnicę jeziora”, bo pod tą datą zanotowałem stronę
281, ale następnego dnia, 9 stycznia, wróciłem do The Brasher Doubloon i
z pobudek, których teraz juŜ nie ustalę, rzeczywiście skończyłem to 1 mar-
ca, wysyłając kompletny tekst 3 marca. Przez pozostałą część roku, acz-
kolwiek z przerwami, pracowałem nad „Tajemnicą jeziora”, ale przed 4
kwietnia 1943 roku nie ma Ŝadnej wzmianki o tym, Ŝebym ją skończył.
Z powyŜszego widać wyraźnie, Ŝe od 1939 roku, ściśle biorąc od
czerwca do kwietnia 1943 roku, miałem tę powieść obmyśloną i pisałem ją
dorywczo, być moŜe z wyjątkiem roku 1940. Jest rzeczą moŜliwą, Ŝe w
roku 1940 nad nią nie pracowałem. Z pewnością jednak przykładałem się
do niej w latach 1939, 1941, 1942 i 1943, a prawie na pewno w 1940 roku
wyciągałem ją, przeglądałem i zastanawiałem się nad nią. Opierając się na
notatkach z dziennika i biorąc pod uwagę metodę pracy — metodę trzeba
przyznać bardzo złą, choć w moim wypadku okazała się pomyślna — pisa-
nie „Tajemnicy jeziora” trwało bez wątpienia od 1939 do 1943 roku, a
znaczną część pracy wykonywałem juŜ w 1939 roku (pomijając oczywiście
krótkie powieści).
Do Helgi Greene
21 grudnia 1957 r.
303
z „Długiego poŜegnania”, poniewaŜ Maurice1 uwaŜa, Ŝe Marlowe powi-
nien być Ŝonaty, a jeŜeli się oŜeni z kobietą, która ma kupę forsy i po swo-
im nudnym małŜeństwie z lekarzem zechce prowadzić światowe i wystaw-
ne Ŝycie, kontrast między tym, do czego będzie usiłowała nakłonić Marlo-
we’a, a tym, co on sam uparcie nadal będzie robił, moŜe stanowić dobry
drugoplanowy wątek. Nie wiem, jak się to wszystko skończy, ale w kaŜ-
dym razie nie uda się jej Marlowe’a ujarzmić. Albo małŜeństwo się roz-
padnie, albo — kto wie — moŜe ona w końcu nabierze szacunku dla jego
nieustępliwej prawości.
1 Maurice Guinness — autor powieści kryminalnych.
Do Maurice’a Guinnessa
10 lutego 1958 r.
304
Do Rogera Machella
14 października 1958 r.
Do Helgi Greene
24 października 1958 r.
...Zacząłem „Pudli Zdrój” i udało mi się dość trudne zadanie, wykona-
łem mianowicie dokładny opis tego okropnego domu (nie jest sam w sobie
okropny, tylko przeładowany ozdobami), wtrącając do opisu przemyślną
rozmowę...
305
Do Maurice’a Guinnessa
21 luty 1959 r.
307
zdarza się przecieŜ od tak dawna i tak często, Ŝe trudno tu o urok nowości.
JeŜeli nawet trafiają się powieści kryminalne realistyczne choćby w ja-
kimś stopniu (a bywa to bardzo rzadko), pisane są wówczas z pewnym
dystansem, w przeciwnym razie nie pisałby ich ani nie czytał nikt prócz
psychopatów. Powieść kryminalna ma równieŜ tę przykrą cechę, Ŝe zajmu-
je się własnymi sprawami, rozwiązuje własne problemy i odpowiada na
pytania, które sama zadaje. Do dyskusji nie pozostaje nic poza tym, czy
jest dość dobrze napisana, Ŝeby być po prostu dobrą literaturą, na czym ci,
co składają się w sumie na owe pół miliona sprzedanych egzemplarzy, i tak
się nie poznają. Poznanie się na wartości literackiej utworu jest zadaniem
dostatecznie trudnym nawet dla ludzi, którzy zajmują się literaturą zawo-
dowo, nię, zwracając zbytniej uwagi na to, w ilu egzemplarzach ksiąŜka się
rozejdzie.
Powieść detektywistyczna (moŜe będę raczej uŜywał tej nazwy, skoro
na tym polu nadal dominują wzory angielskie) musi znajdować czytelni-
ków przez powolny proces destylacji. śe ich jednak znajduje i tak mocno
juŜ potem przy sobie trzyma, to fakt niezaprzeczony, choć studia nad przy-
czynami tego zjawiska pozostawiam umysłom bardziej dociekliwym. Nie
zamierzam teŜ twierdzić, Ŝe stanowi ona niezbędną i doniosłą formę sztuki.
Nie ma niezbędnych i doniosłych form sztuki, jest tylko sztuka jako taka, i
tej mamy bardzo niewiele. Przyrost ludności nie powiększył zasobów sztu-
ki, zwiększył tylko łatwość, z jaką jej namiastki produkuje się i podsuwa
odbiorcom.
JednakŜe powieść detektywistyczną nawet w jej najbardziej konwen-
cjonalnej formie bardzo trudno jest napisać dobrze. Dobry okaz tego ga-
tunku trafia się rzadziej niŜ dobra powieść powaŜna. Drugorzędne pozycje
utrzymują się dłuŜej niŜ utwory bardziej wartościowe, a ogromna liczba
308
tych, które nigdy nie powinny się były narodzić, po prostu nie chce
umrzeć. Trwałe są Jak posągi w parkach i prawie tak samo nudne.
Ta sytuacja bardzo irytuje ludzi o tak zwanej „znajomości rzeczy”.
Martwi ich fakt, Ŝe wnikliwe i dobre powieści sprzed kilku lat stoją w bi-
blioteczce na specjalnej półce z napisem „Dawne bestsellery”. Nikt się do
nich nie zbliŜa, czasem tylko przypadkowy klient-krótkowidz nachyli się,
rzuci okiem i szybko odejdzie, gdy tymczasem starsze panie tłoczą się przy
półce z literaturą sensacyjną, Ŝeby chwycić jakiś egzemplarz z tego samego
rocznika, zatytułowany na przykład „Petunia, czyli potrójne morderstwo”
albo „Inspektor Pinchbottle śpieszy na ratunek”. Koneserów martwi, Ŝe
„naprawdę wartościowe ksiąŜki” (a niektóre z nich w pewnym sensie za-
sługują na to miano) obrastają kurzem w działach wznowień, gdy tymcza-
sem „Śmierć nosi Ŝółte podwiązki” w pięćdziesięcio- lub stutysięcznych
nakładach dostaje się na półki nowości całego kraju, w dodatku bynajmniej
nie po to, Ŝeby zakończyć swoją karierę.
Przyznam się, Ŝe sam nie jestem tym zachwycony. Ja równieŜ, gdy je-
stem w nastroju mniej podniosłym, pisuję powieści detektywistyczne, a
cała ta wyŜej wspomniana nieśmiertelność stwarza dla nich trochę za duŜą
konkurencję. Nawet Einstein nie zaszedłby daleko, gdyby co roku publi-
kował trzysta traktatów z zakresu fizyki, a kilka tysięcy innych wciąŜ było
w obiegu, na dobitkę ustawicznie czytanych.
Hemingway mówi gdzieś, Ŝe dobry pisarz rywalizuje tylko ze zmarły-
mi. Dobry pisarz powieści detektywistycznych (w końcu musi ich być
kilku) rywalizuje nie tylko ze wszystkimi niepogrzebanymi nieboszczyka-
mi, lecz takŜe z hordami Ŝyjących. I to niemal na równych prawach, jedna
bowiem z właściwości tego gatunku polega na tym, Ŝe to, co skłania ludzi
do czytania, nigdy nie traci na aktualności. Krawat bohatera moŜe być
309
trochę niemodny, zacny siwy inspektor moŜe przyjechać dwukółką, nie zaś
opływową limuzyną z ogłuszającą syreną, lecz po przybyciu na miejsce
stosuje wciąŜ te same stare chwyty, czyli bada alibi podejrzanych, ogląda
przez lupę kawałki zwęglonego papieru i ustala, kto podeptał krzew kwit-
nący pod oknem biblioteki.
Sprawa interesuje mnie jednak nie tylko ze względów osobistych i mer-
kantylnych. Mam wraŜenie, Ŝe produkcja powieści detektywistycznych na
tak wielką skalę przez pisarzy, których doraźne wynagrodzenie jest nie-
wielkie, a potrzeba uznania ze strony krytyków prawie Ŝadna, byłaby nie-
moŜliwa, gdyby wymagała choć odrobiny talentu. W tym sensie pogardli-
we miny krytyka i czysto kupiecki stosunek wydawcy do całej sprawy są
całkowicie uzasadnione. Przeciętna powieść detektywistyczna nie jest za-
pewne gorsza od przeciętnej powieści „powaŜnej”, nigdy jednak nie oglą-
damy przeciętnej powieści. Po prostu nikt jej nie wydaje. Natomiast prze-
ciętna — lub tylko nieco lepsza od przeciętnej — powieść detektywistycz-
na jest nie tylko wydawana, lecz nabywana w niewielkiej ilości egzempla-
rzy przez wypoŜyczalnie ksiąŜek, a następnie czytana. Znajdzie się nawet
niemało optymistów, którzy kupią ją za całe dwa dolary, bo taka jest no-
wiutka, a na okładce narysowany jest trup.
A co najdziwniejsze, ten przeciętny, okropnie nudny i wymęczony, a
przy tym najwyraźniej nieprawdziwy i prymitywny twór w rzeczywistości
tak bardzo się znów nie róŜni od tego, co uchodzi za arcydzieło gatunku.
Akcja wlecze się trochę wolniej, dialogi są nieco płaskie, papier, z którego
wycięto postacie, nieco cieńszy, a oszustwo nieco bardziej widoczne, nie-
mniej jest to ksiąŜka tego samego rodzaju. Natomiast dobra i zła powieść
powaŜna to rzeczy całkowicie róŜne. KaŜda z nich mówi o zupełnie róŜ-
nych sprawach. Tymczasem powieść detektywistyczna, czy to dobra, czy
310
teŜ zła, mówi właściwie o tym samym i w sposób bardzo zbliŜony. (Istnieją
po temu powody, jak równieŜ powody tych powodów — zresztą powodów
zawsze się moŜna doszukać).
Sądzę, Ŝe główny dylemat tradycyjnej albo klasycznej, albo ściśle de-
dukcyjnej, albo logiczno-dedukcyjnej powieści detektywistycznej tkwi w
tym, Ŝe aby zbliŜyć ją do doskonałości, potrzeba całego zespołu cech, któ-
rych niepodobna znaleźć u jednego autora. Trzeźwy konstruktor fabuły nie
radzi sobie z prawdziwymi bohaterami, Ŝywym dialogiem, poczuciem tem-
pa i trafnym uŜyciem zaobserwowanych realiów. Srogi logik moŜe stwo-
rzyć akurat tyle nastroju, co deska kreślarska. Detektyw-naukowiec ma
piękne, lśniące nowością laboratorium, lecz, niestety, twarzy jego nie po-
trafię sobie wyobrazić. Natomiast taki gość, co pisze Ŝywą, barwną prozą,
po prostu nie będzie zawracał sobie głowy Ŝmudną pracą podwaŜania alibi,
na pozór nie do obalenia.
Człowiek wielkiej wiedzy z reguły tkwi duchem w epoce krynolin. Je-
Ŝeli wie wszystko, co powinien wiedzieć o ceramice i haftach egipskich,
nie wie nic o policji. JeŜeli nawet wie, Ŝe platyna sama nie topnieje powy-
Ŝej 2800 Fahrenheita, ale połoŜona obok sztaby ołowiu stopnieje pod spoj-
rzeniem pary błękitnych oczu, to tym samym nie ma pojęcia o miłości w
dwudziestym wieku. A jeŜeli zna eleganckie Ŝycie przedwojennej Riwiery
francuskiej w dostatecznym stopniu, aby umieścić tam akcję, to nie wie
jednak, Ŝe zaŜycie dwóch kapsułek dość małych, aby dały się połknąć, nie
tylko nie zabije człowieka, lecz go nawet wbrew jego woli nie uśpi.
KaŜdy pisarz powieści detektywistycznych popełnia błędy — to oczy-
wiste; nigdy nie wie się tyle, ile by wiedzieć naleŜało. Conan Doyle popeł-
niał błędy, które pozbawiły sensu niektóre jego opowiadania, ale był on
311
jednym z pionierów, a jego Sherlock Holmes koniec końców to przede
wszystkim pewna określona postawa i kilkadziesiąt wierszy niezapomnia-
nych dialogów. Natomiast wykwintne panie i wytworni panowie z okresu
zwanego przez Howarda Haycrafta (w jego ksiąŜce Murder for Pleasure)
„złotym wiekiem” literatury detektywistycznej okropnie mnie irytują. Nie
jest to epoka zbyt odległa. Według Haycrafta zaczyna się ona po pierwszej
wojnie światowej, a trwa mniej więcej do roku 1930. Praktycznie rzecz
biorąc trwa po dzień dzisiejszy. Dwie trzecie lub trzy czwarte wydawanych
kryminałów przestrzega skrupulatnie konwencji, które tytani owej epoki
stworzyli i udoskonalili, a potem sprzedawali światu jako zadania z zakre-
su logiki i dedukcji.
Surowe to słowa, ale proszę się nie lękać. Są to tylko słowa. Przyjrzyj-
my się jednemu z chlubnych osiągnięć tej literatury, uznanemu arcydziełu
sztuki zwodzenia czytelnika, zarazem go nie oszukując. Jest to Red House
Mystery A. A. Milne’a, mianowana przez Alexandra Woolcotta (dość sko-
rego do superlatywów) „jedną z trzech najlepszych powieści sensacyjnych
wszystkich czasów”. Takich opinii nie wypowiada się bez namysłu. KsiąŜ-
kę wydano w 1922 roku, ale jest całkowicie ponadczasowa i równie dobrze
mogłaby się ukazać w lipcu 1939 roku lub z kilkoma drobnymi zmianami
w zeszłym tygodniu. Miała trzynaście wznowień i jest stale do nabycia od
blisko szesnastu lat. Podobnym sukcesem moŜe się poszczycić niewiele
ksiąŜek jakiegokolwiek rodzaju. Jest to miła, lekka i wesoła historia w sty-
lu „Puncha”, napisana ze zwodniczą potoczystością, którą nie tak łatwo
osiągnąć, jakby się zdawało.
W powieści Mark Ablett, chcąc zrobić kawał przyjaciołom, przebiera
się za swojego brata Roberta. Mark, właściciel Red House, typowo angiel-
skiej posiadłości wiejskiej (z parkiem i domkiem odźwiernego), ma sekreta-
312
rza, który zachęca go i namawia do tej mistyfikacji, poniewaŜ jeŜeli sztucz-
ka się uda, chce go zamordować. Nikt w okolicy Red House nie widział
nigdy Roberta, który przebywa od piętnastu lat w Australii i ma nie najle-
pszą reputację. Mówi się o liście Roberta, o liście nigdy zresztą nie poka-
zywanym, który zapowiada jego przybycie. Mark daje do zrozumienia, Ŝe
nie będzie to miłe wydarzenie. Pewnego popołudnia zjawia się domniema-
ny Robert, przedstawia się dwóm słuŜącym, zostaje wprowadzony do ga-
binetu, i Mark (według zeznań złoŜonych na wstępnej rozprawie) równieŜ
tam wchodzi. Następnie znajdują w gabinecie Roberta nieŜywego z kulą w
głowie, a Mark oczywiście znika jak kamfora. Przybywa policja, podej-
rzewa Marka o morderstwo, usuwa zwłoki i rozpoczyna dochodzenie, za-
kończone powyŜszą rozprawą.
Milne zdaje sobie sprawę z pewnej powaŜnej przeszkody i w miarę
swoich sił stara się ją ominąć. PoniewaŜ sekretarz zabija Marka zaraz po-
tem, gdy ten przybiera postać Roberta, mistyfikację trzeba ciągnąć dalej i
wprowadzić w błąd policję. A poniewaŜ kaŜdy w okolicy Red House zna
dobrze Marka, konieczna jest całkowita zmiana wyglądu. Mark dokonuje
tego goląc brodę, stara się, Ŝeby ręce sprawiały wraŜenie zaniedbanych („to
nie były wymanicurowane ręce dŜentelmena” — zeznanie świadka), mówi
chrapliwym głosem i zachowuje się bezceremonialnie.
Ale to jeszcze nie wszystko. Policjanci będą mieć zwłoki, ubranie i za-
wartość kieszeni. A więc nic nie moŜe Marka przypominać. W tym celu
Milne dokłada wszelkich wysiłków, aby uzasadnić, czemu skrupulatny
Mark zmienił nawet skarpetki i bieliznę (z których sekretarz usunął znaki
fabryczne) niczym lichy aktor, co grając Otella, smaruje się od stóp do
głów czarną szminką. JeŜeli czytelnik we wszystko to wierzy (a dowodem
wysokość nakładów), Milne uwaŜa, Ŝe niczego nie zaniedbał. Mimo jednak
nikłej i wątłej fabuły powieść oferowana jest jako zadanie z dziedziny lo-
giki i dedukcji.
313
Ale jeŜeli nie jest takim zadaniem, nie jest właściwie niczym, bo ni-
czym innym być nie moŜe. Skoro załoŜenia są fałszywe, ksiąŜki nie moŜna
uwaŜać nawet za lekką powieść, gdyŜ brak jej stosownej fabuły. Gdy za-
danie nie zawiera elementów prawdy i prawdopodobieństwa, po prostu nie
jest zadaniem; jeŜeli logika jest tylko pozorna, nie moŜe być mowy o ja-
kiejkolwiek dedukcji. JeŜeli mistyfikacja staje się niepodobieństwem, z
chwilą gdy czytelnik dowiaduje się, jakie warunki ma ona spełniać, cała
sprawa jest oszustwem. Oszustwem niezamierzonym, Milne bowiem nie
napisałby powieści, gdyby rozumiał, z jakimi trudnościami musi się upo-
rać. Trudności zaś jest co niemiara, choć Milne w ogóle nie bierze ich pod
uwagę. Nie dostrzega ich teŜ niedbały czytelnik, który chce, Ŝeby powieść
mu się podobała, a wobec tego bierze wszystko za dobrą monetę. Ale od
czytelnika nie wymaga się, Ŝeby znał Ŝycie, to autor musi być w tym przy-
padku ekspertem.
A oto, co autor zignorował:
1. Odbywa się wstępna rozprawa dotycząca zwłok, których w ogóle nie
zidentyfikowano tak, jak tego wymaga prawo. Policja, szczególnie w du-
Ŝym mieście, prowadzi czasem dochodzenie w sprawie zwłok, których nie
da się zidentyfikować, jeŜeli wyniki dochodzenia mogą mieć istotną wagę
(poŜar, katastrofa, niezbite dowody zabójstwa). śaden tego rodzaju powód
nie wchodzi tutaj w grę, a nie ma nikogo, kto by zidentyfikował zwłoki.
Dwaj świadkowie zeznali, Ŝe nieŜyjący męŜczyzna podał się za Roberta
Abletta. Ale jest to tylko toŜsamość domniemana i moŜna ją uznać jedynie
wówczas, gdy nie ma dowodów sprzecznych. Identyfikacja winna poprze-
dzać rozpoczęcie dochodzenia. Tego wymagają przepisy proceduralne.
Nawet po śmierci człowiek ma prawo do stwierdzonej toŜsamości. Policja
w granicach ludzkich moŜliwości powinna to prawo egzekwować. Gdyby
tego zaniedbano, nie dopełniono by pierwszego obowiązku urzędowego.
314
2. PoniewaŜ zaginiony i podejrzany o zabójstwo Mark Ablett nie mo-
Ŝe się bronić, wszystko to, co robił przed i po zabójstwie, ma zasadnicze
znaczenie (jak równieŜ fakt, czy miał dość pieniędzy na wydatki związane
z ucieczką): jednakŜe o tym wszystkim składa zeznania tylko sekretarz,
przy czym nikt inny ich nie potwierdza. Zeznań tych wobec tego nie moŜ-
na uznać za wiarygodne, dopóki nie udowodni się ich prawdziwości.
3. Policja drogą bezpośrednich indagacji ustala, Ŝe Robert Ablett miał
w okolicy nie najlepszą opinię. Ktoś zatem musiał go znać. Ale nikogo
takiego nie wezwano do złoŜenia zeznań na rozprawie (nie wytrzymałaby
tego konstrukcja powieści).
4. Policja wie, Ŝe z domniemaną wizytą Roberta łączyły się jakieś
pogróŜki i musi być dla niej jasne, Ŝe pozostaje to w związku z zabój-
stwem. A jednak nie próbuje wcale zasięgnąć w Australii informacji o
Robercie, dowiedzieć się, jaką tam miał opinię, w jakim się obracał towa-
rzystwie, a nawet czy rzeczywiście przyjechał do Anglii, a jeŜeli tak, to z
kim. (Gdyby się tym zajęli, ustaliliby, Ŝe Robert od trzech lat nie Ŝyje).
5. Lekarz policyjny bada ciało ofiary ze świeŜo zgoloną brodą (skóra
na brodzie była do niedawna osłonięta) i z rozmyślnie zaniedbanymi ręka-
mi, ale ponad wszelką wątpliwość jest to ciało człowieka zamoŜnego, pro-
wadzącego dostatnie Ŝycie i mieszkającego od dawna w okolicach o chłod-
nym klimacie. Robert tymczasem był osobnikiem nawykłym do trudnych
warunków, a ponadto od piętnastu lat mieszkał w Australii. Lekarz po-
licyjny został o tym poinformowany. Jest więc rzeczą zupełnie niemoŜli-
wą, Ŝeby dokonując sekcji zwłok, nie zauwaŜył Ŝadnej sprzeczności mię-
dzy tymi danymi a wyglądem ofiary.
6. Ubranie nic nie zdradza, niczym się nie wyróŜnia, nazwiska krawca
315
brak. JednakŜe ten, co je nosił, za kogoś się przecieŜ podawał. Domniema-
nie, Ŝe był kim innym, niŜ mówił, nasuwa się samo przez się. Ale mimo
tych szczególnych i dziwnych okoliczności, nie podejmuje się Ŝadnego
działania. Ani razu nawet nie wspomina się o tym, Ŝe są dziwne.
7. Zaginął człowiek dobrze znany w okolicy, ktoś, do kogo zwłoki leŜą-
ce w kostnicy są bardzo podobne. Niewiarogodne jest, Ŝeby policja nie
wzięła natychmiast pod uwagę moŜliwości, iŜ denatem jest właśnie zagi-
niony. Udowodnić to byłoby rzeczą dziecinnie łatwą. Ale nie do wiary, Ŝe
nikomu to nawet przez myśl nie przechodzi. Z policjantów robi się tu idio-
tów tylko po to, Ŝeby bezczelny amator mógł potem zadziwić świat sztu-
cznie spreparowanym rozwiązaniem.
Detektywem w tej sprawie jest Antoni Gillingham, beztroski dyletant,
sympatyczny chłopak, wesoły i swobodny, który ma przytulne mieszkanko
w Londynie. Nie dostaje za sprawę Ŝadnego honorarium, ale zawsze jest
pod ręką, gdy miejscowy policjant zgubi swój notes. Angielska policja
toleruje go z przysłowiowym stoicyzmem; ja jednak drŜę na myśl o tym,
co by w moim mieście zrobili z takim detektywem chłopcy z Wydziału
Zabójstw.
Istnieją przykłady dzieł z zakresu tej skromnej sztuki, nacechowane
większym jeszcze nieprawdopodobieństwem. W „Ostatniej sprawie in-
spektora Trenta” (mianowanej często „doskonałą” powieścią kryminalną)
musimy przyjąć załoŜenie, Ŝe potentat finansjery międzynarodowej, na
którego najlŜejsze zmarszczenie brwi cała Wall Street dygocze jak ratlerek,
gotów jest zaplanować własną śmierć tylko po to, Ŝeby zaprowadzić na
szubienicę swojego sekretarza, a ten — zaaresztowany — zachowa wynio-
słe, arystokratyczne milczenie, moŜe dlatego, Ŝe jest wychowankiem Eton.
Nie znam zbyt wielu międzynarodowych finansistów, ale przypuszczam,
316
Ŝe autor tej powieści zna ich (jeśli to w ogóle moŜliwe) jeszcze mniej.
Innym przykładem moŜe być powieść Freemana Willsa Croftsa (to naj-
solidniejszy konstruktor fabuły, gdy tylko nie stara się być zbyt wymyśl-
ny), w której zabójca za pomocą charakteryzacji, niezwykłej precyzji w
rozkładzie czasu i paru rozbrajających uników przybiera postać człowieka,
którego właśnie zabił. Dzięki temu ludzie myślą, Ŝe ofiara Ŝyje, i to z dala
od miejsca zbrodni. Jeszcze innym przykładem jest powieść Dorothy Say-
ers, w której człowiek przebywający samotnie we własnym domu zostaje
zabity za pomocą zrzuconego z góry cięŜaru. Plan się udaje, poniewaŜ
człowiek ten ma zwyczaj włączać radio dokładnie o tej samej godzinie,
stojąc w tym samym miejscu i zawsze tak samo się nachylając. Dwa cale w
jedną lub drugą stronę, a całe przedsięwzięcie trzeba by odłoŜyć na lepszą
okazję. Oto, co znaczy, mówiąc wulgarnie, złapać Pana Boga za nogi, jed-
nakŜe morderca, któremu potrzeba aŜ tak wielkiej pomocy Opatrzności,
powinien by raczej poszukać innego zajęcia.
Jest takŜe Herkules, przemądry bohater Agathy Christie, którego język
stanowi dosłowne tłumaczenie szkolnej francuszczyzny i który naleŜycie
wprawiając w ruch swe „szare komórki” dochodzi do wniosku, Ŝe skoro
Ŝaden z pasaŜerów slipingu nie mógł popełnić zabójstwa na własną rękę,
przeto wszyscy popełnili je wspólnie. Rozbija przy tym cały proces zbrod-
ni na serię prostych czynności, co przypomina montowanie miksera. Po-
wieść tego typu z całą pewnością zabije ćwieka naj-najbystrzejszemu czy-
telnikowi, bo tylko półgłówek moŜe się tu czegoś domyślić.
Bywają znacznie lepsze fabuły, ułoŜone przez tych samych autorów lub
przez innych z ich szkoły. Gdzieś moŜe znalazłaby się i taka, która by na-
prawdę wytrzymała próbę ścisłej analizy. Z przyjemnością bym przeczytał
317
taką ksiąŜkę, choćbym nawet musiał wrócić do strony 47, aby przypomnieć
sobie dokładnie, o której godzinie drugi ogrodnik przesadził nagrodzoną
begonię w kolorze róŜy herbacianej. W takich historiach nie znajdziemy
nic nowego, ale i nic starego. Wszystkie wymienione dotychczas utwory
wyszły spod pióra pisarzy angielskich i to tylko dlatego, Ŝe zdaniem istnie-
jących autorytetów Anglicy wiodą prym w tej produkcji banałów, Amery-
kanie zaś (nawet twórca Philo Vance’a, największego osła wśród detekty-
wów powieściowych) to same Ŝółtodzioby.
OtóŜ klasyczna powieść detektywistyczna niczego się nie nauczyła i nic
nie zapomniała. Jest to ten rodzaj literatury, który moŜna znaleźć co ty-
dzień w wielkich, lśniących, bogato ilustrowanych magazynach, okazują-
cych naleŜny szacunek pierwszej miłości i właściwie dobranym przedmio-
tom zbytku. Być moŜe tempo akcji zostało nieco przyśpieszone, a dialog
stał się gładszy. Bohaterowie piją teraz częściej modne koktajle z lodem
niŜ ongiś stare porto: więcej jest sukien z „Vogue” i wnętrz z magazynu
„House Beautiful”. Więcej szyku, ale nie więcej prawdy. Spędzamy więcej
czasu w hotelach na Miami i w letnich kurortach Cape Code, a znacznie
mniej przy starych zegarach słonecznych w elŜbietańskich ogrodach.
W zasadzie jednak mamy tutaj to samo staranne gromadzenie podejrza-
nych, tę samą, zupełnie niezrozumiałą zagadkę: jak to się stało, Ŝe ktoś
pchnął Mrs Pottington Postlethwaite III pokaźnym platynowym sztyletem
właśnie w momencie, gdy w obecności piętnastu róŜnych gości wzięła o
pół tonu niŜej najwyŜszą nutę „Arii z dzwoneczkami” z opery „Lakme”.
Znajdujemy tę samą pierwszą naiwną w piŜamie lamowanej futrem, krzy-
czącą w nocy tylko po to, Ŝeby goście zaczęli wybiegać i wbiegać, kompli-
kując ustalenie czasu. Wiemy, Ŝe następnego dnia zapanuje ponura cisza, a
318
platfusy w melonikach na głowach będą czołgać się tam i sam pod perski-
mi dywanami.
Osobiście wolę styl angielski. Nie jest taki toporny, a ludzie z reguły
noszą to, co się nosi, i piją to, co się pije. Wydarzenia są lepiej osadzone w
realiach, ma się wraŜenie, Ŝe dwór Cheesecake rzeczywiście istnieje, a nie
jest tylko makietą: więcej bywa spacerów w plenerze, postacie zaś nie za-
chowują się tak, jakby pozowały do próbnych zdjęć w wytwórni Metro
Goldwyn Mayer. Anglicy moŜe nie zawsze są najlepszymi pisarzami na
świecie, ale wśród pisarzy nudnych bez wątpienia są najlepsi.
Z lektury wszystkich tych powieści moŜna wysnuć jeden bardzo prosty
wniosek: jako zadania logiczne mają braki intelektualne, jako beletrystyka
mają braki artystyczne. Są zbyt wydumane i za mało w nich wiedzy o tym,
co się naprawdę dzieje na świecie. Silą się na szczerość, ale przecieŜ szcze-
rość jest sztuką. Mierny pisarz jest nieszczery sam o tym nie wiedząc, a
pisarz niezły bywa nieszczery, bo nie wie, o czym ma szczerze mówić.
Sądzę, Ŝe zawikłana fabuła kryminalna, wprawiająca w oszołomienie leni-
wego czytelnika, który nie zadaje sobie trudu zapamiętania szczegółów,
oszołomi równieŜ policję, która zajmuje się przede wszystkim szczegóła-
mi.
Chłopcy trzymający nogi na biurkach wiedzą, Ŝe najłatwiejszy do wy-
krycia jest sprawca zabójstwa, które ten usiłował bardzo sprytnie zaplano-
wać. Zabójstwo naprawdę kłopotliwe, to takie, którego pomysł przyszedł
komuś do głowy na dwie minuty przed jego popełnieniem. Ale gdyby auto-
rzy tego rodzaju literatury pisali o morderstwach, które zdarzają się na-
prawdę, musieliby równieŜ dawać obraz autentycznego Ŝycia. A poniewaŜ
tego nie potrafią — udają, Ŝe to, co robią, jest tym, co się robić powinna A
to juŜ jest wykręcanie się sianem i najlepsi z nich o tym wiedzą.
319
We wstępie do pierwszego tomu antologii Omnibtis of Crime Dorothy
Sayers pisze: „Powieść kryminalna nie osiąga i przypuszczalnie nie moŜe
nawet osiągnąć szczytu doskonałości literackiej”. A gdzie indziej ta sama
autorka wypowiada pogląd, Ŝe dzieje się tak dlatego, Ŝe jest to „literatura
eskapizmu”, nie zaś „literatura ekspresji”. Nie wiem, co jest owym szczy-
tem doskonałości literackiej, nie wiedzieli tego ani Ajschylos, ani Szekspir;
nie wie tego równieŜ pani Sayers. Jeśli pozostałe czynniki są równe — co
się nigdy nie zdarza — to im ciekawszy jest temat, tym ciekawiej wypad-
nie rezultat. A przecieŜ napisano sporo bardzo nudnych ksiąŜek o Bogu i
sporo wręcz doskonałych o tym, jak zarobić na Ŝycie, pozostając człowie-
kiem mniej lub bardziej uczciwym. Wszystko sprowadza się do tego, kto
pisze i jakie ma do tego zdolności.
„Literatura eskapizmu” i „literatura ekspresji” to Ŝargon krytyków, w
którym uŜywa się pojęć oderwanych, jak gdyby miały one znaczenie bez-
względne. Wszystko pisane z wigorem jest pełne Ŝycia, nie ma nudnych
tematów, są tylko nudne umysły. KaŜdy, kto czyta, ucieka od czegoś do
tego, co kryją w sobie zadrukowane strony; moŜna dyskutować o wartości
marzeń, ale ulga, jaką przynoszą, stała się koniecznością funkcjonalną.
Wszyscy ludzie muszą od czasu do czasu uciekać od morderczego rytmu
własnych myśli. Jest to część procesu Ŝyciowego istot rozumnych. To jed-
na z rzeczy odróŜniających te istoty od trójpalczastego leniwca, który jak
się zdaje — bo nigdy nie moŜna mieć zupełnej pewności — jest całkiem
zadowolony, gdy wisi sobie na gałęzi głową na dół i nawet nie czyta Wal-
tera Lippmana. Nie obstaję przy tym, Ŝe powieść kryminalna jest doskona-
łą formą ucieczki. Stwierdzam po prostu, Ŝe kaŜde czytanie dla przyjemno-
ści jest ucieczką, bez względu na to, czy będzie to greka, matematyka,
astronomia, Benedetto Croce, czy teŜ Diary of the Forgotten Man. Kto
320
twierdzi inaczej, jest snobem intelektualnym i nie ma pojęcia o sztuce Ŝy-
cia.
Nie sądzę, aby takie przemyślenia skłoniły panią Dorothy Sayers do na-
pisania owego eseju o martwocie krytyki.
Przypuszczam, Ŝe w istocie rzeczy nękała ją narastająca z wolna świa-
domość, iŜ uprawiany przez nią rodzaj powieści kryminalnej stanowi jało-
wą formułę, która nie jest nawet w stanie sprostać własnym załoŜeniom.
Była to literatura drugorzędna z tej prostej przyczyny, Ŝe nie traktowała o
tym, co moŜe być treścią literatury pierwszorzędnej. JeŜeli autorka zaczy-
nała pisać o prawdziwych ludziach (a umiała o nich pisać — wskazują na
to jej drugoplanowe postaci), to musieli oni wkrótce robić rzeczy niepraw-
dziwe, Ŝeby stworzyć sztuczną sytuację wymaganą przez fabułę powieści.
A robiąc rzeczy nieprawdziwe, same postaci równieŜ przestawały być
prawdziwe. Powstawały kukły, papierowi kochankowie, dwuwymiarowe
czarne charaktery i detektywi niezwykłej i nieprawdopodobnej szlachetno-
ści.
Jedynie pisarz, który nic nie wie o rzeczywistości, mógłby być zadowo-
lony z takich rekwizytów. KsiąŜki Dorothy Sayers wskazują na to, Ŝe iry-
towały ją wyświechtane banały; najsłabsze w nich są właśnie te elementy,
które czynią z nich powieści kryminalne, najmocniejsza zaś jest ta część,
którą dałoby się usunąć bez szkody dla „zadania z zakresu logiki i deduk-
cji”. Dorothy Sayers nie potrafiła jednak lub teŜ nie chciała obdarzyć
swych bohaterów samodzielnością i pozwolić, Ŝeby sami stworzyli po-
wieść. śeby tego dokonać, potrzeba było umysłu znacznie mniej skompli-
kowanego i bardziej bezpośredniego.
W The Long Weekend, który jest niezwykle trafnym obrazem obycza-
jów i Ŝycia w Anglii z lat dwudziestych naszego stulecia, Robert Graves i
Alan Hodge poświęcili trochę uwagi powieści kryminalnej. Obaj byli An-
glikami do szpiku kości i pisali o czasach, w których autorzy powieści
321
kryminalnych cieszyli się sławą nie mniejszą niŜ wszyscy inni pisarze na
świecie. KsiąŜki tych autorów osiągały milionowe nakłady i były tłuma-
czone na dziesiątki języków. To oni stworzyli formę gatunku, ustalili regu-
ły i załoŜyli słynny „Detection Club”, będący Parnasem angielskich pisarzy
kryminalnych. Na liście byłych i obecnych członków tego klubu figurują w
zasadzie wszyscy bardziej znani autorzy powieści detektywistycznych,
poczynając od Conan Doyle’a.
Jednak Graves i Hodge uznali, Ŝe w ciągu całego tego okresu jeden tyl-
ko pierwszorzędny autor pisał powieści kryminalne. Był nim Amerykanin,
Dashiell Hammett. Jakkolwiek by się miała sprawa z ich tra-
dycjonalizmem, Graves i Hodge nie byli jednak niedopieczonymi konese-
rami drugorzędnej literatury. Widzieli, co się na świecie rozwija, widzieli
teŜ, Ŝe współczesna im powieść kryminalna stoi w martwym punkcie. Zda-
wali sobie teŜ sprawę z tego, Ŝe pisarze, którzy mają wyobraźnię i zdolność
tworzenia prawdziwej literatury, nie tworzą literatury nieprawdziwej.
Nie jest dziś łatwo zdecydować (nawet gdyby miało to jakieś znacze-
nie), w jakim stopniu Hammett był pisarzem oryginalnym. Był jedynym z
członków grupy, która tworzyła, bądź teŜ usiłowała tworzyć realistyczną
literaturę sensacyjną, ale tylko on jeden zdobył uznanie krytyki. Dzieje się
tak ze wszystkimi prądami literackimi. Wybiera się kogoś jednego, aby
reprezentował cały prąd; zazwyczaj stanowi on punkt szczytowy tego prą-
du. Hammett był prawdziwym asem, lecz w utworach jego nie ma nic,
czego nie dałoby się znaleźć we wczesnych powieściach i opowiadaniach
Hemingwaya.
Zresztą kto wie, Hemingway być moŜe nauczył się czegoś od Hammet-
ta, a ponadto od takich pisarzy jak Dreiser, Ring Lardner, Carl Sandburg,
Sherwood Anderson i on sam. Rewolucyjne odbrązawianie zarówno języka,
322
jak i materiału literackiego trwało juŜ od dłuŜszego czasu. Zaczęło się to
prawdopodobnie od poezji, bo od niej się prawie wszystko zaczyna. JeŜeli
kto chce moŜe wyprowadzić całą rewolucję od Walta Whitmana. Ale
Hammett zastosował te zdobycze w powieści kryminalnej. Było to zadanie
dość trudne, bo powieść tego typu obrosła grubą warstwą angielskiego
wykwintu arystokratycznego i pseudowykwintu amerykańskiego.
Wątpię, czy Hammett miał jakieś sprecyzowane dąŜenia artystyczne;
usiłował zarabiać na Ŝycie pisaniem o czymś, co znał z pierwszej ręki.
Trochę zmyślał, jak wszyscy pisarze, ale nawet te zmyślenia miały oparcie
w faktach, podstawą ich była rzeczywistość. Jedyną rzeczywistością, jaką
znali angielscy pisarze powieści kryminalnych, były głupawe rozmówki z
kąpielisk nadmorskich Surbiton i Bognor Regis. JeŜeli pisali o ksiąŜętach i
o wazach weneckich, to z własnego doświadczenia wiedzieli o nich akurat
tyle, co hollywoodzki bogacz wie o modernistach francuskich, wiszących
w jego letniej rezydencji, albo o rzekomo autentycznej ławie chip-
pendale’owskiej, której uŜywa jako stolika do kawy. Hammett wyciągnął
zbrodnię z wazy weneckiej i wrzucił ją do swojego ciemnego zaułka. Nig-
dzie nie jest powiedziane, Ŝe musi zostać tam na zawsze, ale w kaŜdym
razie niezłym pomysłem było uciec jak najdalej od Emily Post, popularnej
wyroczni w sprawach dobrego tonu, która udzielała zaleceń, jak dobrze
wychowana panna ma ogryzać kurze skrzydełko.
Na początku (i prawie aŜ do końca) Hammett pisał dla ludzi o ostrym,
agresywnym stosunku do Ŝycia. Ludzie ci nie obawiali się jego ciemnych
stron, znali je dobrze. Przemoc nie przeraŜała ich, była ich chlebem po-
wszednim. Hammett przywrócił zabójstwo ludziom, którzy popełniają je
nie po to, Ŝeby dostarczyć powieści trupa, lecz z jakichś konkretnych po-
wodów i nie za pomocą ręcznie kutych pistoletów do pojedynku, kurary
323
czy ryby tropikalnej, ale środkami, które mają pod ręką. Opisywał ich ta-
kich, jacy są, i kazał im mówić i myśleć językiem, jakiego zwykle w tym
celu uŜywają.
Hammett miał swój styl, lecz jego czytelnicy nie wiedzieli o tym, po-
niewaŜ pisał językiem, którego nie podejrzewano o Ŝadne subtelności.
UwaŜali, Ŝe czytają dobrą, jędrną, melodramatyczną opowieść, pisaną gwa-
rą, jaką mówią sami. Tak było, ale teŜ było w tym coś więcej. KaŜdy język
bierze swój początek z języka mówionego, i to języka ludzi prostych, gdy
jednak staje się tworzywem literackim, zachowuje tylko pozory mowy.
Styl Hammetta w swych najsłabszych momentach był prawie tak sztuczny,
jak wyszukany styl powieści Marius the Epicurean, w najlepszych zaś par-
tiach mógł wyrazić niemal wszystko. Sądzę, Ŝe ten styl, który nie naleŜy
ani do Hammetta, ani do nikogo innego, lecz jest po prostu językiem ame-
rykańskim (a zresztą nie tylko juŜ amerykańskim), moŜe dać wyraz spra-
wom, których sam autor nie potrafił lub nie czuł potrzeby wyrazić. U
Hammetta język ten nie miał podtekstów, nie pozostawił po sobie echa, nie
rysował w wyobraźni panoramy dalekich wzgórz.
Mówi się, Ŝe Hammettowi brakowało serdeczności, współczucia, a jed-
nak opowiadanie, które cenił najwyŜej, to właśnie historia o przyjaźni i
poświęceniu. Był oszczędny, powściągliwy, twardy, ale raz po raz doko-
nywał czegoś, czego w ogóle potrafią dokonać tylko najlepsi pisarze. Pisał
sceny i całe ustępy, przy których czytaniu miało się wraŜenie, Ŝe nikt do-
tychczas nic podobnego nie napisał.
Mimo wszystko nie zburzył schematu powieści detektywistycznej. Nikt
tego nie potrafił; masowa produkcja wymaga formy, którą da się masowo
produkować. Do realizmu potrzeba zbyt wielkiego talentu, zbyt wielkiej
wiedzy, zbyt wielkiego rozumienia świata. Hammett być moŜe tu i ówdzie
824
rozsadził ową formę, tu i ówdzie dodał jej ostrości. Bez wątpienia wszyscy
pisarze z wyjątkiem najgłupszych i najbardziej sprzedajnych lepiej zdają
sobie sprawę z własnej sztuczności dziś niŜ dawniej. Hammett dowiódł, Ŝe
powieść kryminalna moŜe być wartościową literaturą. Bez względu na to,
czy „Sokół maltański” jest, czy nie jest dziełem geniuszu, dziedzina pi-
śmiennictwa, która zdołała go stworzyć, nie moŜe być „w samym swym
załoŜeniu” niezdolna do niczego. Skoro powieść detektywistyczna moŜe
być tak dobra, tylko pedanci będą się upierać, Ŝe nie moŜe być jeszcze
lepsza.
Hammett dokonał jeszcze czegoś: sprawił, Ŝe pisanie powieści krymi-
nalnych stało się przyjemnością, nie zaś męczącym gromadzeniem bezsen-
sownych poszlak. Gdyby nie on, nie powstałaby ani mądra powieść regio-
nalna jak Inquest Porcivala Wilde’a, ani świetne studium ironiczne jak
Verdict of Twelve Raymonda Postgate’a, ani pełna temperamentu i dwu-
znaczników intelektualnych zagadka kryminalna, jak The Dagger of the
Mind Kennetha Fearringa, ani tragikomiczna idealizacja mordercy jak Mr
Bowling Buys a Newspaper Donalda Hendersona, ani nawet wesoła holly-
woodzka zabawa, jaką jest Lazarus No 7 Richarda Sale’a.
Realistyczny styl łatwo jest wypaczyć: przez pośpiech, przez nieświa-
domość, przez nieumiejętność zbudowania mostu nad przepaścią między
tym, co autor chciałby powiedzieć, a tym, co rzeczywiście powiedzieć
umie. Łatwo go zafałszować: brutalność nie jest siłą, nonszalancja nie jest
dowcipem, rzecz pisana na kolanie moŜe być równie nudna, jak wyjało-
wiona proza, igraszki z łatwymi blondynkami mogą być monotonne i nie-
ciekawe, gdy opisują je młodzi niedopieszczeni kretyni, których jedynym
celem jest właśnie opisywanie igraszek z takimi paniami. Tyle jest teraz
wypocin tego rodzaju, Ŝe gdy jakaś postać mówi w powieści kryminalnej
325
„Mhm”, wiemy z miejsca, Ŝe autor usiłuje naśladować Hammetta.
Ciągle jeszcze jest sporo osób, które twierdzą, Ŝe Hammett w ogóle nie
pisał powieści kryminalnych, lecz jedynie realistyczne reportaŜe z Ŝycia
dzielnic nędzy, do których to reportaŜy dodawał element sensacji, jak się
wrzuca oliwkę do Martini. Ale tak mówią zbulwersowane ramole obojga
płci (lub bez płci) i prawie kaŜdego wieku, które lubią, Ŝeby morderstwo
pachniało kwieciem magnolii, i które nie zdają sobie sprawy, Ŝe jest to akt
najwyŜszego okrucieństwa, nawet wówczas, gdy sprawcy wyglądają cza-
sem jak playboye, profesorowie wyŜszych uczelni lub jak poczciwe kobie-
ty-matki z włosami przyprószonymi siwizną.
WciąŜ jeszcze moŜna znaleźć paru mocno wystraszonych szermierzy
formalnej czy klasycznej sensacji, którzy twierdzą, Ŝe powieść nie moŜe
być kryminałem, jeśli nie podaje się w niej ściśle sprecyzowanego pro-
blemu i nie gromadzi się wokół poszlak, z których kaŜda zaopatrzona jest
w czytelną etykietkę. Taki szermierz wytknąłby na przykład, Ŝe w „Sokole
maltańskim” nikt nie interesuje się tym, kto zabił wspólnika Spade’a: Ar-
chera (a jest to jedyny formalny problem powieści), poniewaŜ uwagę naszą
kieruje się w zupełnie inną stronę. W The Glass Key jednak czytelnikowi
przypomina się ustawicznie, Ŝe chodzi tu właśnie o to, kto zabił Taylora
Henry’ego, a mimo to autor osiąga dokładnie ten sam efekt: efekt ruchu,
intrygi, nieporozumień i stopniowego naświetlania motywacji bohatera,
czyli wszystkiego, o czym powieść kryminalna w ogóle ma prawo trakto-
wać. Reszta jest po prostu salonową grą w bierki.
Ale to wszystko (a nawet sam Hammett) jeszcze niezupełnie mnie za-
dowala. JeŜeli pisarz kryminałów jest realistą, to pisze o świecie, w którym
gangsterzy mogą rządzić całymi państwami i niemal rządzą metropoliami,
326
gdzie eleganckie hotele i drogie restauracje naleŜą do ludzi, co dorobili się
fortuny na domach publicznych. Jest to świat, w którym gwiazda filmowa
moŜe dostarczać informacji bandzie gangsterów, a sympatyczny pan urzę-
dujący w hallu hotelowym jest szefem nielegalnego totolotka. Świat, w
którym sędzia mający piwnicę pełną bimbru, moŜe wsadzić do kryminału
człowieka za to, Ŝe ten miał w kieszeni pół litra, a burmistrz w naszym
mieście moŜe ciągnąć zyski z tego, Ŝe osłania morderców. Nikt tu nie moŜe
zapuścić się bezpiecznie w ciemną ulicę, bo prawo i porządek są teorią, o
której mówimy, ale bynajmniej nie wprowadzamy jej w Ŝycie. Jest to
świat, w którym moŜemy być świadkami rabunku w biały dzień, lecz czym
prędzej wmieszamy się w tłum, nikomu o niczym nie mówiąc, bo ci, co
rabowali, mogą mieć celnie strzelających przyjaciół, policji mogą się nie
spodobać nasze zeznania, a w kaŜdym razie adwokat-krętacz będzie mógł
nas zniewaŜać i oczerniać na sali sądowej przed ławą przysięgłych złoŜoną
z dobranych kretynów, nie ponosząc za to Ŝadnych konsekwencji, z wyjąt-
kiem najzupełniej zdawkowego napomnienia ze strony sędziego, będącego
z reguły szczwanym politykiem.
Nie jest to świat zbyt wonny, ale w takim właśnie Ŝyjemy i niektórzy
trzeźwi, odwaŜni pisarze, co potrafią zachować zimną krew i odpowiedni
dystans, mogą czerpać z niego bardzo ciekawe, a nawet pocieszne pomy-
sły. Nie ma nic śmiesznego w tym, Ŝe zabito człowieka, śmieszne czasem
jest to, Ŝe zabito go dla błahego powodu i Ŝe jego śmierć staje się monetą
obiegową tego, co nazywamy cywilizacją. Ale i to jeszcze mi nie wystar-
cza.
We wszystkim, co moŜna nazwać sztuką, jest pewien element odkupie-
nia. MoŜe to być tragedia, jeśli jest to autentyczna tragedia, ale moŜe to
być teŜ litość i ironia albo chrapliwy śmiech człowieka. JednakŜe tymi
327
nędznymi uliczkami musi chodzić ktoś, kto sam nie jest nędznikiem, ktoś,
kto nie jest ani zdemoralizowany, ani tchórzliwy. Taki właśnie musi być
detektyw w powieści kryminalnej. To on jest bohaterem, on jest wszyst-
kim. Musi być człowiekiem pełnym, człowiekiem przeciętnym, a jednak
niezwykłym. Musi być — jeśli uŜyć wyświechtanego wyraŜenia —- czło-
wiekiem honoru, z instynktu, nieuchronnie, wcale o tym nie myśląc, a juŜ z
pewnością nie mówiąc. Musi być najlepszym człowiekiem w swoim świe-
cie i dość dobrym dla kaŜdego świata. Nie obchodzi mnie jego Ŝycie osobi-
ste; nie jest ani eunuchem, ani satyrem; myślę, Ŝe mógłby uwieść księ-
Ŝniczkę, ale jestem zupełnie pewien, Ŝe nie zhańbiłby dziewicy. JeŜeli jest
człowiekiem honoru w jednej dziedzinie Ŝycia, jest nim we wszystkich
innych.
Jest stosunkowo ubogi, w przeciwnym razie nie byłby w ogóle detek-
tywem. Jest prostym człowiekiem, w przeciwnym razie nie mógłby mieć
do czynienia z prostymi ludźmi. Zna się na ludziach, w przeciwnym razie
nie nadawałby się do swojego zawodu. Nie weźmie niczyich pieniędzy
nieuczciwie, nie zniesie niczyjego zuchwalstwa i zachowując spokój potra-
fi właściwie na zuchwalstwo odpowiedzieć. Jest człowiekiem samotnym i
dumny jest z tego, Ŝe moŜna go traktować tylko jako człowieka dumnego
albo Ŝałować ogromnie, Ŝe się z nim w ogóle spotkało. Mówi tak, jak lu-
dzie jego czasów, to znaczy szorstko, ale dowcipnie, z poczuciem groteski,
gardząc blagą i małostkowością.
Powieść jest przygodą takiego człowieka w poszukiwaniu ukrytej praw-
dy i nie byłaby to przygoda, gdyby nie przydarzyła się temu, kto ma Ŝyłkę
do przygód. Jego ostrość widzenia jest zdumiewająca, ale wymaga jej
świat, w którym Ŝyje. gdyby było pod dostatkiem ludzi takich jak on, świat
byłby miejscem, w którym moŜna by Ŝyć bezpiecznie, a zarazem miejscem
dość ciekawym, aby Ŝyć w nim było warto.
PUDLI ZDRÓJ
1
Linda zatrzymała Cadillaca Fleetwood przed domem, nie skręcając na
podjazd do garaŜu. Oparła się wygodnie plecami o siedzenie, spojrzała na
dom, a potem na mnie.
— To nowa dzielnica, kochanie. Wynajęłam ten dom na sezon. Dzielni-
ca jest dość pretensjonalna, jak zresztą całe miasto.
— Basen za mały — powiedziałem. — I nie ma trampoliny.
— Właściciel pozwolił mi zrobić trampolinę. Mam nadzieję, kochanie,
Ŝe spodoba ci się dom. Na górze są tylko dwa pokoje, ale za to w sypialni
mamy hollywoodzkie łóŜko, wielkie jak kort tenisowy.
— To miło. W wypadku kłótni moŜemy zachować dystans.
— Łazienka jest nie z tej ziemi... w ogóle coś niesamowitego. Przyległy
buduar ma całą podłogę wyłoŜoną róŜowym dywanem, w którym człowiek
zapada się po kostki. Na trzech szklanych półkach stoją wszelkie ko-
smetyki, o jakich kiedykolwiek słyszałeś. Ubikacja — daruj wulgarność —
osobno, na pokrywie sedesu jest róŜa. Płaskorzeźba! Okna kaŜdego pokoju
wychodzą albo na patio, albo na basen.
— Umieram z niecierpliwości, Ŝeby wziąć kilka kąpieli. A potem do
łóŜka.
— Jest dopiero jedenasta rano — powiedziała skromnie.
— Zaczekam do pół do dwunastej.
— Kochanie, w Acapulco...
— W Acapulco było świetnie. Ale mieliśmy tyle tylko kosmetyków, ile
przywiozłaś, łóŜko to było po prostu łóŜko, nie pastwisko, inni ludzie mo-
gli teŜ pływać w basenie, a w łazience nie było wcale dywanu.
329
— Kochanie, jesteś czasem nieznośny. Chodźmy do środka. Płacę za tę
budę tysiąc dwieście dolarów miesięcznie. Chciałabym, Ŝeby ci się podo-
bała.
— Będę zachwycony. Tysiąc dwieście miesięcznie to więcej, niŜ zara-
biam jako detektyw. Pierwszy raz jestem na czyimś utrzymaniu. Czy mogę
nosić sarong i malować na czerwono paznokietki u nóg?
— Philip, niech cię diabli, to nie moja wina, Ŝe jestem bogata. A skoro
juŜ mam tę cholerną forsę, chcę z niej korzystać. A znów skoro jesteś przy
mnie, coś niecoś musi teŜ kapnąć na ciebie. Po prostu będziesz musiał się z
tym pogodzić.
— Tak, kochanie — powiedziałem i pocałowałem ją. — Kupię sobie
małpkę i po pewnym czasie nie będziesz nas mogła odróŜnić.
— W Pudlim Zdroju nie moŜna trzymać małpy. Trzeba mieć pudla.
Zamówiłem cudo, nie psa. Czarny jak węgiel i bardzo utalentowany. Po-
biera lekcje gry na fortepianie. MoŜe będzie nam grywał w domu na orga-
nach Hammonda.
— Mamy organy Hammonda? Całe Ŝycie marzyłem o tym, Ŝeby się ja-
koś bez nich obchodzić.
— Cicho bądź! Dochodzę do wniosku, Ŝe powinnam była poślubić hra-
biego de Vaugirard. Był właściwie czarujący, tyle Ŝe oblewał się perfuma-
mi.
— Czy mogę zabierać pudla do pracy? Mógłbym sprawić sobie małe
organy, takie malutkie, co to moŜe na nich grać nawet ktoś, komu słoń na
ucho nadepnął. Pudel grałby na nich, a klienci tymczasem pletliby mi swo-
je brednię. A jak się on wabi?
— Czarnuszek.
— Wielki umysł musiał długo się nad tym głowić.
— Nie bądź wstrętny, bo nie zechcę... wiesz czego...
— Zechcesz, zechcesz. Nie moŜesz się wprost doczekać. Linda cofnęła
samochód i skręciła na podjazd.
— Nie potrzeba otwierać drzwi do garaŜu. Augustyno odstawi samochód,
330
choć to chyba zbędne w tym suchym pustynnym klimacie.
— Aha, pokojowy, kamerdyner, kucharz i pocieszyciel złamanych serc.
Miły chłopak, podoba mi się. Ale coś tu nie gra. Nie moŜemy radzić sobie
z jednym tylko samochodem. Muszę mieć swój, Ŝeby jeździć do biura.
— Idź do diabła! Jak będziesz niegrzeczny, wyciągnę swój biały bat.
Ma wpleciony w skórę stalowy drut.
— Stuprocentowa Ŝona-Amerykanka — powiedziałem i obszedłem sa-
mochód, Ŝeby pomóc jej wysiąść. Znalazła się w moich ramionach. Pach-
niała cudownie. Pocałowałem ją znowu. Facet, który zakręcał właśnie de-
szczownię przed sąsiednim domem, uśmiechnął się i pozdrowił nas skinie-
niem ręki.
— To pan Tomlinson — powiedziała tuŜ przy moich zębach. — Makler
giełdowy.
— Giełdowy, morowy, co mnie to obchodzi? — rzuciłem, nie przestając
jej całować.
Byliśmy po ślubie trzy tygodnie i cztery dni.
2
Dom był bardzo piękny, tylko Ŝe od razu czuło się rękę wnętrzarza.
Frontową ścianę miał szklaną z wtopionymi w nią motylami. Linda powie-
działa, Ŝe sprowadzono ją z Japonii. Podłogę w hallu pokrywał niebieski
winyl w geometryczny złoty wzór. Potem był pokój, w którym stało mnó-
stwo mebli, cztery ogromne mosięŜne świeczniki i biurko z najpiękniejszą
intarsją, jaką w Ŝyciu widziałem. Z pokoju prowadziły drzwi do łazienki
dla gości, którą Linda nazywała toaletą. Przez półtora roku spędzone w
Europie nauczyła się brytyjskich wyraŜeń. W łazience dla gości był prysz-
nic i toaletka z lustrem metr na półtora. We wszystkich pokojach były gło-
śniki radiowe. Augustino nastawił cichą muzykę. Stanął w drzwiach,
uśmiechając się i kłaniając. Był to przystojny chłopiec, pół-Hawajczyk,
331
pół-Japończyk. Linda natrafiła na niego podczas naszej krótkiej wycieczki
do Maui przed wyjazdem do Acapulco. Nie do wiary, na co moŜna natra-
fić, jak się ma te osiem czy dziesięć milionów dolarów.
Na wewnętrznym patio rosła wielka palma i jakieś podzwrotnikowe
krzewy, leŜało teŜ kilka głazów, zebranych na pustyni za darmo, ale sprze-
danych klientowi po dwieście pięćdziesiąt dolarów sztuka. Drzwi łazienki,
w której opisie Linda bynajmniej nie przesadziła, wychodziły na patio, z
patio natomiast inne drzwi prowadziły do basenu, jak równieŜ na we-
wnętrzne i zewnętrzne patio. W salonie leŜał popielaty dywan, elektryczne
organy po przeciwległej stronie klawiatury miały wbudowany bar. Z wra-
Ŝenia o mało się nie przewróciłem. W salonie równieŜ stały kanapy dobra-
ne kolorem do dywanu, kontrastujące z nim fotele i ogromny kominek z
okapem, odsunięty półtora metra od ściany. Była teŜ chińska skrzynia
sprawiająca wraŜenie autentycznej, na ścianie zaś trzy chińskie płasko-
rzeźby smoków. Jedna ściana była cała ze szkła, pozostałe z cegły pod
kolor dywanu do wysokości półtora metra, powyŜej teŜ szklane.
Łazienka miała wannę wpuszczoną w podłogę i szafy z zasuwanymi
drzwiami, dość obszerne, Ŝeby pomieścić wszelkiego rodzaju garderobę;
jaką zechciałoby kupić tuzin debiutantek z najlepszego towarzystwa.
W głównej sypialni cztery osoby mogłyby wygodnie spać w hollywo-
odzkim łóŜku. LeŜał tam ponadto błękitny dywan, a do snu moŜna było
czytać przy świetle lamp osadzonych na japońskich posąŜkach.
Przeszliśmy do pokoju gościnnego. Stały tam dwa pojedyncze, nie po-
dwójne, łóŜka, obok była łazienka z równie ogromnym lustrem nad toalet-
ką, a na szklanych półkach znów stały kosmetyki, perfumy i Bóg wie co na
sumę czterystu lub pięciuset dolarów.
332
Została jeszcze kuchnia. Przy wejściu był bar — szafa w ścianie z dwu-
dziestoma rodzajami kieliszków do koktajli, wódki i wina — dalej kuchen-
ka bez piekarnika i rusztu, na przeciwległej ścianie dwa elektryczne pie-
karniki i elektryczny ruszt, do tego olbrzymia lodówka i zamraŜarka. Stół
miał blat z nietłukącego się szkła, po trzech stronach wygodne szerokie
krzesła, z czwartej strony kanapę. Włączyłem wentylator. Zataczał szero-
kie koła prawie bezszelestnie.
—Za bogato tu dla mnie — powiedziałem. — Rozwiedźmy się.
—Ty draniu! To nic w porównaniu z tym, co będziemy mieli, kiedy
zbudujemy własny dom. Pewne rzeczy są moŜe zbyt krzykliwe, ale nie
powiesz, Ŝe tu pusto.
—Gdzie będzie spał pudel, w sypialni gościnnej czy z nami? I jakiego
koloru lubi piŜamy?
—Przestań!
—Będę musiał odkurzyć swoje biuro. Bo gotów bym dostać kompleksu
niŜszości.
—Nie będziesz miał Ŝadnego biura, głupolu. Co sobie myślisz, po co
zostałam twoją Ŝoną?
—Chodźmy z powrotem do sypialni.
—A niech cię! Musimy rozpakować rzeczy.
— ZałoŜę się, Ŝe Tino właśnie to robi. Wygląda na chłopca, który umie
sobie radzić. Muszę go zapytać, czy ma co przeciwko temu, Ŝebym mówił
mu „Tino”.
— MoŜe rzeczywiście potrafi rozpakować rzeczy. Ale nie będzie wie-
dział, gdzie co powiesić i połoŜyć. Jestem grymaśna.
— Pobijmy się o szafy, która czyja. Wówczas pomocujemy się trochę, a
potem...
— MoŜemy wziąć prysznic, popływać i zjeść wcześnie obiad. Umieram
z głodu.
— Ty zjedz wcześnie obiad. Ja pojadę do miasta i poszukam lokalu na
biuro. W Pudlim Zdroju na pewno znajdzie się robota. Ludzie mają tu kupę
333
forsy, więc mógłbym od, czasu do czasu załapać parę groszy.
— Nie znoszę cię. Nie wiem, dlaczego za ciebie wyszłam. Ale tak mnie
prosiłeś.
Chwyciłem ją i przyciągnąłem do siebie. Pocałowałem jej brwi i rzęsy,
długie i łaskoczące. Potem nos i policzki, wreszcie usta. Najpierw były to
tylko usta, później ruchliwy język, w końcu długie westchnienie i dwoje
ludzi w zbliŜeniu najbliŜszym z moŜliwych.
— Zapisałam ci milion dolarów, Ŝebyś z nimi robił, co zechcesz —
szepnęła.
— Miły, uprzejmy gest. Ale wiesz, Ŝe ich nie tknę.
— Phil, co mamy robić?
— Musimy jakoś ułoŜyć sobie Ŝycie. Nie zawsze będzie to łatwe. W
kaŜdym razie nie pozwolę, Ŝeby mówiono o mnie „pan Loring”.
— Nie ma mowy, Ŝebyś się zmienił, prawda?
— Czy naprawdę chcesz zrobić ze mnie potulnego kotka?
— Nie. Nie wyszłam za ciebie dlatego, Ŝe mam mnóstwo pieniędzy. A
ty ich miałeś niewiele. Zostałam twoją Ŝoną, bo cię kocham i między in-
nymi kocham cię za to, Ŝe nic sobie z nikogo nie robisz, czasem nawet ze
mnie. Nie chcę, Ŝebyś się przestał cenić, kochany. Chcę tylko starać się,
Ŝebyś był szczęśliwy.
— Ja chcę się starać, Ŝebyś ty była szczęśliwa. Ale nie wiem, jak to zro-
bić. Za mało mam atutów. Jestem człowiekiem biednym, który poślubił
bogatą kobietę. Nie mam pojęcia, jak się w tej sytuacji zachowywać. Jed-
nej rzeczy jestem pewien: gorsze czy lepsze miałem biuro, ale tam właśnie
stałem się tym, czym jestem. I tam będę tym, czym będę.
Usłyszeli lekki szmer i w otwartych drzwiach kłaniając się stanął Augu-
stino z przepraszającym uśmiechem na ładnej twarzy.
— O której godzinie madame Ŝyczy sobie obiad?
334
—Czy mogę ci mówić Tino? — spytałem. — Tylko dlatego, Ŝe to krót-
sze.
— Oczywiście, proszę pana.
— A pani Marlowe nie jest madame, jest panią Marlowe.
— Najmocniej przepraszam.
— Nie ma za co. Niektóre panie lubią tę formę. Ale moja Ŝona nosi mo-
je nazwisko. Chce zjeść obiad. Ja natomiast muszę wyjść w interesach.
— Tak jest, proszę pana. Zaraz przygotuję obiad dla pani Marlowe.
— Jeszcze jedna rzecz, Tino. Pani Marlowe i ja kochamy się. Objawia
się to w róŜny sposób. OtóŜ na Ŝaden z tych sposobów nie wolno ci zwra-
cać uwagi.
— Znam swoje obowiązki, proszę pana.
— Twoim obowiązkiem jest pomóc nam Ŝyć wygodnie. Będziemy ci za
to wdzięczni. MoŜe bardziej, niŜ przypuszczasz. Oficjalnie jesteś słuŜą-
cym. W rzeczywistości jesteś naszym przyjacielem. W tych sprawach obo-
wiązuje podobno jakiś protokół. Muszę go respektować tak samo jak ty.
Ale poza tym ty i ja to po prostu dwaj faceci.
Uśmiechnął się promiennie.
— Myślę, Ŝe będzie mi tu bardzo dobrze, proszę pana — powiedział.
Nie wiem, jak i kiedy znikł. Po prostu go nie było. Linda przewróciła
się na plecy, uniosła stopy i zaczęła je oglądać.
— Co mam teraz powiedzieć? śebym tylko wiedziała! Podobają ci się
moje palce u nóg?
— To najładniejsze palce, jakie kiedykolwiek widziałem. I bodajŜe jest
ich cały komplet.
— Odejdź ode mnie, potworze. Moje palce są cudowne.
— Czy mogę na razie poŜyczyć Fleetwooda? Jutro polecę do Los Ange-
les i wrócę moim Oldsmobilem.
335
— Kochanie, czy. tak właśnie musi być? To chyba zbędne.
— Dla mnie innego sposobu nie ma — odparłem.
3
Fleetwood, mrucząc cichutko, zawiózł mnie do biura niejakiego Thor-
sona, z którego informacji na witrynie wynikało, Ŝe jest pośrednikiem nie-
ruchomości, a do tego wszystkim innym z wyjątkiem moŜe hodowcy kró-
lików.
Był to przystojny, łysy facet, który, jak się zdawało, interesował się tyl-
ko paleniem fajki.
— Ze znalezieniem lokali na biura są trudności, proszę pana. JeŜeli, jak
się domyślam, chce pan mieć biuro na Canyon Drive, będzie to pana drogo
kosztować.
—Nie chcę biura na Canyon Drive. MoŜe być jakaś boczna ulica albo
Sioux Avenue.
Podałem mu wizytówkę i fotostat licencji,
— Nie wiem — powiedział niepewnie. — Wydział policji moŜe krzywo
na to patrzeć. To uzdrowisko, więc goście muszą się tu czuć swobodnie.
JeŜeli zajmuje się pan rozwodami, nie będzie to budziło wielkiego entuzja-
zmu.
— Nie zajmuję się rozwodami, a ludzie rzadko traktują mnie z entuzja-
zmem. Jeśli chodzi o policjantów, udzielę im wyjaśnień, a jeśli zechcą
mnie przepędzić z miasta, nie będzie się to podobało mojej Ŝonie. Właśnie
wynajęła dość luksusowy dom nie opodal nowej restauracji Romanova.
Nie spadł z krzesła, ale z duŜym trudem utrzymał równowagę.
— Mówi pan o córce Harlana Porttera? Słyszałem, Ŝe wyszła za jakie-
goś... do licha, co to ja chciałem powiedzieć? Więc to pan jest tym męŜem.
Z pewnością coś dla pana znajdziemy. Ale dlaczego chce pan mieć biuro
na bocznej ulicy albo na Sioux Avenue? Dlaczego nie w najlepszej dzielni-
cy?
336
— Płacę własnymi pieniędzmi. Nie mam ich tak duŜo.
— Ale pańska Ŝona...
— Niech mnie pan posłucha uwaŜnie. Zarabiam co najwyŜej dwa tysią-
ce miesięcznie brutto. Są miesiące, kiedy nie zarabiam nic. Nie mogę sobie
pozwolić na wytworny lokal.
Zapalił fajkę po raz chyba dziesiąty. Po co, u diabła, ktoś w ogóle pali
fajkę, jeŜeli tego nie umie?
— Czy będzie się to podobać pańskiej Ŝonie?
— Co się mojej Ŝonie podoba czy nie podoba, nie ma tu nic do rzeczy.
Ma pan coś czy nie? Proszę mnie nie zwodzić. Miałem do czynienia z asa-
mi w tej dziedzinie. Mogę się dać nabrać, ale nie przez takich jak pan.
— Hm...
Energiczny młody człowiek pchnął drzwi i z uśmiechem wszedł do biu-
ra.
— Jestem z miejscowego dziennika, panie Marlowe. O ile wiem...
— Gdyby coś pan wiedział, nie byłoby tu pana. — Wstałem z krzesła.
— Przykro mi, panie Thorson, ma pan za duŜo guzików pod biurkiem.
Pójdę gdzie indziej.
Odsunąłem reportera i ruszyłem w stronę otwartych drzwi. JeŜeli ktoś w
Pudlim Zdroju zamyka drzwi, musi to być wyłącznie odruch nerwowy.
Idąc wpadłem na potęŜnego rumianego męŜczyznę, który miał nade mną
dziesięć centymetrów i ze dwanaście kilo przewagi.
—Nazywam się Manny Lipshulz — powiedział. — Pan jest Philip Mar-
lowe. Porozmawiajmy.
— Jestem tu od dwóch godzin — odrzekłem. — Szukam lokalu na biu-
ro. Nie znam nikogo nazwiskiem Lipshulz. Czy zechce mnie pan przepu-
ścić?
— MoŜe mam coś dla pana. W tym miasteczku wiadomości szybko się
rozchodzą. Zięć Harlana Pottera, co? To ma spory wydźwięk.
— Jazda stąd.
337
— Niech pan nie będzie taki ostry. Jestem w tarapatach. Potrzeba mi
kogoś naprawdę dobrego.
— Kiedy będę juŜ miał biuro, proszę do mnie przyjść. Teraz mam kupę
waŜnych spraw.
— MoŜe nie będę tak długo Ŝył — powiedział cicho.
— Słyszał pan o „Agony Club”? Jestem jego właścicielem.
Obejrzałem się i rzuciłem okiem na biuro senora Thorsona. Zarówno
jemu, jak i pismakowi uszy urosły o pół metra.
— Nie tutaj — powiedziałem. — Proszę do mnie zadzwonić, kiedy będę
po rozmowie z policją.
Podałem mu numer telefonu. Odpowiedział znuŜonym uśmiechem i od-
szedł. Wróciłem do samochodu i z wdziękiem poprowadziłem go odrobinę
dalej, pod budynek policji. Zaparkowałem na oficjalnym parkingu i wsze-
dłem do środka. Za biurkiem siedziała bardzo ładna blondynka w mundu-
rze policjantki.
— Tam do diabła — powiedziałem. — Myślałem, Ŝe kaŜda policjantka
ma srogą minę. Jest pani prześliczna.
— Policjantki są najrozmaitsze — odrzekła z całym spokojem. — Pan
Philip Marlowe, prawda? Widziałam pańskie zdjęcie w gazetach z Los
Angeles. Czego pan sobie Ŝyczy?
— Chciałem się u was zameldować. Czy w tej sprawie mam rozmawiać
z panią, czy z sierŜantem na słuŜbie?
I którymi ulicami mam chodzić, Ŝeby nie wołano mnie po nazwisku?
Uśmiechnęła się. Miała równe zęby, białe jak śnieg na szczycie góry za
Pudlim Zdrojem. Mógłbym się załoŜyć, Ŝe uŜywała jednego z dziewiętna-
stu rodzajów pasty do zębów reklamowanych jako lepsze, nowsze i w wię-
kszych tubach niŜ wszystkie inne.
— Najlepiej niech pan się zwróci do sierŜanta Whitestone’a.
Otworzyła wahadłową furtkę i ruchem głowy wskazała zamknięte drzwi.
338
Zapukałem, otworzyłem je i stanąłem przed spokojnie wyglądającym
rudym męŜczyzną z oczami, jakie ma z czasem kaŜdy sierŜant policji. Są to
oczy, które widziały za duŜo ohydy i zbyt wielu łgarzy.
— Nazywam się Marlowe. Jestem detektywem prywatnym. Zamierzam
otworzyć tu biuro, jeŜeli znajdę miejsce i jeŜeli dostanę pozwolenie.
PołoŜyłem na biurku wizytówkę i otworzyłem portfel, Ŝeby mógł zoba-
czyć moją licencję.
— Rozwody?
— Takich spraw nie tykam, panie sierŜancie.
— Dobrze. To upraszcza. Nie powiem, Ŝebym był zachwycony, ale ja-
koś się pogodzimy, jeŜeli sprawy policyjne pozostawi pan nam.
— Chciałbym, ale nigdy nie potrafię ustalić punktu, w którym powinie-
nem się zatrzymać.
Zmarszczył groźnie brwi. Potem strzelił palcami i krzyknął:
— Norman!
Ładna blondynka otworzyła drzwi.
— Co to za typ? — jęknął. — Nic nie mów. Niech sam zgadnę.
— Obawiam się, Ŝe to właśnie on — powiedziała skromnie.
— Cholera! Detektyw prywatny myszkując w mieście to samo przez się
jest klęska. Ale detektyw prywatny, który ma za sobą dwieście czy trzysta
milionów dolarów, to po prostu coś nieludzkiego.
— Nie mam za sobą Ŝadnych dwustu milionów, panie sierŜancie. Sam
na siebie zarabiam i jestem stosunkowo biedny.
— Czy aby na pewno? Obaj jesteśmy biedni, tylko Ŝe, mnie nie przy-
szło do głowy oŜenić się z córką szefa. My, policjanci, jesteśmy głupi.
Usiadłem i zapaliłem papierosa. Blondynka wyszła i zamknęła za sobą
drzwi.
339
— Nic z tego, co? Nie przekonam pana, Ŝe jestem po prostu zwykłym
człowiekiem, który usiłuje zarobić na Ŝycie. Czy zna pan niejakiego Lips-
hulza, właściciela nocnego klubu?
— AŜ za dobrze. Ten jego klub jest na pustyni, poza zasięgiem naszej
jurysdykcji. Prokurator okręgu Riverside raz po raz kaŜe robić tam naloty.
Podobno Lipshulz pozwala na gry hazardowe w swojej knajpie. Ale na
pewno nic nie wiem.
Przesunął szorstką ręką po twarzy i przybrał wyraz gościa, który nic nie
wie.
— Zahaczył mnie przed biurem pośrednika nieruchomości, Thorsona.
Mówił, Ŝe jest w tarapatach.
SierŜant wpatrywał się we mnie spojrzeniem bez wyrazu.
— Tarapaty to normalka dla faceta nazwiskiem Lipshulz. Lepiej niech
go pan unika, bo część tych tarapatów moŜe spłynąć na pana.
Wstałem z krzesła.
— Dziękuję, sierŜancie. Chciałem się tylko panu zameldować.
— Zameldował się pan. Marzę teraz o dniu, w którym się pan odmeldu-
je.
Wyszedłem i zamknąłem drzwi. Ładna policjantka uśmiechnęła się mi-
ło. Zatrzymałem się przy biurku i przez chwilę patrzyłem na nią bez słowa.
— śaden chyba policjant nie lubi detektywów prywatnych — powie-
działem wreszcie.
— Mnie tam się pan podoba, panie Marlowe.
— A pani mnie duŜo bardziej. Mojej Ŝonie teŜ się niekiedy podobam.
Oparła łokcie na biurku i splotła ręce pod brodą.
— A przez resztę czasu?
— śałuję, Ŝe nie mam dziesięciu milionów dolarów. Wtedy mogliby-
śmy sobie pozwolić jeszcze na dwa Fleetwoody.
340
Obdarzyłem ją fascynującym uśmiechem, wyszedłem i wsiadłem do na-
szego samotnego Fleetwooda. Ruszyłem w kierunku pałacu.
4
Na końcu głównej ulicy droga skręca w lewo. śeby dojechać do nasze-
go domu, trzeba walić prosto przed siebie, nie mając po lewej stronie nic
prócz wzgórza, po prawej zaś z rzadka ulicę. Minęło mnie parę samocho-
dów z turystami jadącymi obejrzeć palmy w rezerwacie, jakby nie mieli
pod dostatkiem palm w samym Pudlim Zdroju. Wielki Buick Roadmaster
jechał spokojnie za mną. Wtem na odcinku jezdni, który wydawał się pu-
sty, przyspieszył, wyprzedził mnie i skręcił, tarasując w poprzek drogę.
Zastanawiałem się, jak mogłem popełnić błąd. Z samochodu wyskoczyło
dwóch sportowo ubranych męŜczyzn i podbiegło do miejsca, w którym za-
hamowałem. Dwa rewolwery zabłysły w ich szybkich rękach. Sięgnąłem
do przegródki na rękawiczki, ale za późno. Tamci byli juŜ przy Fleetwoo-
dzie.
— Lippy chce z panem pomówić — warknął jeden nosowym głosem.
Wyglądał jak podrzędny gangster. Nie zadałem sobie trudu, Ŝeby mu się
przyjrzeć. Drugi był wyŜszy i szczuplejszy, ale nie bardziej ujmujący. Re-
wolwery jednak trzymali ze swobodą znamionującą znaczną wprawę.
— A któŜ to jest Lippy? I schowajcie te budziki. Nie mam broni.
— Po rozmowie z nim poszedł pan na policję. Jemu się to nie podoba.
— Zaraz zgadnę — powiedziałem. — Lippy to pan Lipshulz, który jest
kierownikiem czy teŜ właścicielem klubu nocnego „Agony” znajdującego
się poza terytorium policji Pudlego Zdroju, a ten klub prowadzi działalność
niezgodną z prawem. Dlaczego Lippy tak bardzo chce się ze mną zoba-
czyć, Ŝe musiał wysłać po mnie aŜ dwóch szmondaków?
341
— Ma interes, panie waŜny.
— Pewno, nie jesteśmy chyba tak bliskimi przyjaciółmi, Ŝeby nie mógł
zjeść beze mnie obiadu.
Jeden z nich, ten wyŜszy, obszedł tył samochodu i sięgnął do prawych
drzwiczek. Musiałem coś zrobić teraz albo nigdy. Przycisnąłem gaz. Lichy
wóz byłby się zablokował, ale nie Fleetwood. Ten wyrwał naprzód i od-
rzucił wyŜszego draba na bok. Potem rąbnąłem w tył Roadmastera. Nie
widziałem, jak to zniósł Fleetwood. Pewnie dostał parę zadrapań na przed-
nim zderzaku. W trakcie kraksy otworzyłem przegródkę i chwyciłem swój
Smith & Wesson 38, który nosiłem w Meksyku, chociaŜ ani razu mi się nie
przydał. Ale kiedy się jest z Lindą, trzeba być w pogotowiu.
NiŜszy bandzior ruszył z kopyta. Drugi jeszcze nie wstał. Wyskoczyłem
z samochodu i oddałem strzał tuŜ nad jego głową.
Biegnący drab stanął jak wryty o dwa metry ode mnie.
— Słuchajcie, kochaneczki — powiedziałem — jeŜeli Lippy chce ze
mną mówić, nie uda mu się to, gdy będę naszpikowany ołowiem. I nie
pokazujcie nigdy broni, jeŜeli nie zamierzacie jej uŜyć. Ja owszem, jestem
gotów. Wy nie.
WyŜszy drab wstał i z ponurą miną schował rewolwer. Drugi po chwili
zrobił to samo. Poszli obejrzeć swój samochód. Cofnąłem Fleetwooda i
podjechałem, zatrzymując go obok Roadmastera.
— Pojadę do Lippy’ego — powiedziałem. — Trzeba mu coś niecoś do-
radzić w sprawie jego personelu.
— Ma pan ładną Ŝonę — powiedział zjadliwie mały.
— A kaŜdy bydlak, co dotknie jej palcem, będzie od razu w pół drogi
do krematorium. Do zobaczenia, śmierdziele. Odwiedzę wąs w kostnicy.
Dodałem gazu i zniknąłem im z oczu. Skręciłem w naszą ulicę, która
342
jak wszystkie inne w tej dzielnicy, była ślepa i biegła wśród wysokich
wzgórz okalających góry. Zatrzymałem się przed domem i obejrzałem
przód samochodu. Był nieznacznie wgnieciony — niewiele, ale zbyt moc-
no, Ŝeby taka dama jak Linda miała nim jeździć. Wszedłem do domu i
znalazłem ją w sypialni, gdzie oglądała suknie.
— PróŜnowałaś — powiedziałem. — Nie przemeblowałaś jeszcze do-
mu.
— Kochany! — Skoczyła do mnie jak napastnik do piłki. — Co robi-
łeś?
— Rąbnąłem twoim samochodem w tył innego. Najlepiej zadzwoń jesz-
cze po dwa Fleetwoody.
— Co się stało? Nie jesteś przecieŜ nieostroŜnym kierowcą.
— Zrobiłem to z całym rozmysłem. Facet nazwiskiem Lipshulz, który
prowadzi nocny klub „Agony”, zatrzymał mnie, kiedy wychodziłem od
pośrednika nieruchomości. Chciał mnie zaangaŜować, ale nie miałem wte-
dy czasu. Kiedy więc wracałem do domu, nasłał na mnie dwóch uzbrojo-
nych matołów, Ŝeby mnie przekonali, Ŝe muszę z nim natychmiast pomó-
wić. No i rozbiłem im samochód.
— Zrozumiałe, kochany. I bardzo słusznie zrobiłeś. A co to za pośred-
nik?
— Facet od nieruchomości z goździkiem w klapie. Nie pytasz, czy twój
samochód bardzo uszkodzony?
— Skończ z tym „moim” samochodem. Samochód jest nasz. A uszko-
dzenie pewno trudno zauwaŜyć. Zresztą i tak potrzebna nam limuzyna na
wieczory. Jadłeś obiad?
—Nic się nie przejmujesz tym, Ŝe mogli mnie zabić.
— Bo prawdę mówiąc myślałem o czym innym. Obawiam się, Ŝe ojciec
wpadnie tu niedługo i zabierze się do kupowania całego miasta. Wiesz, jak
on lubi reklamę.
— I ma rację! Moje nazwisko zna juŜ pół tuzina ludzi, w tym pewna
śliczna blondynka z policji.
343
—Pewnie zna judo — rzuciła od niechcenia Linda.
— Słuchaj no, ja nie mam zwyczaju gwałcić kobiet.
— MoŜe. Ale coś mi się przypomina, Ŝe wciągnięto mnie siłą do czyjejś
sypialni.
— Siłą, rzeczywiście! Umierałaś z niecierpliwości.
— Poproś Tina, Ŝeby podał ci obiad. Jeszcze chwila tej rozmowy, a za-
pomnę, Ŝe porządkuję suknie.
SPIS TREŚCI