Professional Documents
Culture Documents
SARTORIS
czasu potrzebowali się przespać; jeden Bayard SartoriS gotów był, nawet z
wielką skwapliwością, odłożyć sen do czasów, gdy na świat powróci znowu
dzień powsze- -dni. A to przecież było święto.
Dla Jeba Stuarta wojna także była nie lada gratką,
. i wkrótce potem w krwawym mroku walk w północnej Wirginii
trzydziestoletni Stuart i dwudziestotrzyletni Bayard Sartoris wznieśli się na
chwilę, jak dwie pło nące gwiazdy w wieńcach z pączkującego lauru sławy,
mirtu i róż śmierci, rozpędzeni w zawrotnym galopie
i nieobliczalni jak meteory na zmąconym niebie gene rała Pope, zarzucając
nań, wbrew jego woli, niby płaszcz na ramiona, ów rozgłos, którego wojenna
zręcz ność i doświadczenie nigdy lnie zdołałyby mu pozyskać.
I to także wyłącznie dla zabawy: ani Jeb Stuart, ani Bayaęd Sartoris, jak to
jasno wykazały ich uczynki, nie mieli żadnych przekonań politycznych.
Ciotka Jenny po raz pierwszy opowiedziała tę hi storię wkrótce po swoim
przybyciu do nich. Było to na Boże Narodzenie i wszyscy siedzieli
zgromadzeni wokół wielkiego kominka* lia którym rozpalono ogień z gałęzi
leszczyny w świeżo odnowionej bibliotece — ciotka Jenny ze smutną i
nieugiętą twarzą, John Sartoris z długą brodą i jastrzębim nosem, jego troje
dzieci
i gość, inżynier szkocki; którego John Sartoris spotkał w Meksyku w 1845
roku i który teraz pomagał mu budować ¡kolej.
Praca przy kolei została przerwana na okres świą teczny. John Sartoris i
jego inżynier o zmierzchu przy jechali konno z najdalszego punktu linii, w
górach na północy, i po kolacji zasiedli tu przed ogniem. Słońce zaszło
czerwono na mróz, powietrz®* było kruche, jak cieniutkie szkło pokryte
szronem, i właśnie wszedł Joby z naręczem drew. Dołożył do ognia, w suchym
powietrzu zahuczał płomień; i posypały się iskry. iifiM Boże Naradzenie! —
zawołał Joby z radością peł ną powagi i prostoty, właściwą jego rasie, lufą
zdoby tego na Jankesach ^muszkietu, który zwykle stał w ką cie przy
kominku, przegamiając płonące polana, dopó ki płomienie w złotych,
przedziwnych wstęgach, nie rozgorzały w czarnej głębi paleniska. —
Słyszycie, dzieci? _
Najstarsza córka Johna Sartorisa liczyła dwadzieścia dwa lata i
w^czerwcu miała wychodzić za mąż, Bayard miał lat dwadzieścia, a
najmłodsza dziewczynka siedem naście. Ciotka Jenny najwidoczniej, pomimo
swego Wdowieństwa, także w oczach Joby’ego uchodziła za dziecko. Potefn
Joby postawił muszkiet na miejscu
i przytknął długą drzazgę sosnową do ogniska, żeby za
palić od niej świece. Ale ciotka Jenny powiedziała, żeby tego nie robił, więc
odszedł — człapiący i niezdarny w starym, za dużym na niego surducie,
posiwiały i zgar biony wiekiem — a ciotka Jenny, mówiąc stale o Jebie
Stuarcie „pan Stuart”, rozpoczęła swoje opowiadanie.
Była w nim mowa o pewnym kwietniowym wieczo rze i o kawie. A raczej o
braku kawy. Oficerowie ze sztabu Stuarta siedzieli za stołem w księżycowy
wie czór nasycony zapachami wiosny rozmawiając o da mach i o radościach
minionych, pogrążeni w tęsknocie za domem. Gdzieś dalej słychać było w
ciemnościach niewidzialne konie, wśród spokojnych odgłosów wie czoru.
Gasły ognie biwaku i zmieniały się w płonące punkciki podobne
świętojańskim robaczkom, a gdzieś, ani daleko, ani blisko, ordynans generała
brzdąkał ci chutko na gitarze. Długo tak siedzieli udręczeni boles nym
urokiem wiosny i starym jak świat smutkiem młodego serca, myśląc o
trudach i chwale i wspomina jąc tamte wieczory w Wirginii, przy dźwiękach
skrzy piec, w blasku tysiąca świec, wśród tańców, cichutkich śmiechów,
tupotu lekkich stóp, i myśląc: kiedyż wrócą te wieczory? czy dane im będzie
ujrzeć jeszcze choć jeden z nich? Gadali i wspominali bez końca, aż wre szcie
owładnęła nimi tak dzika tęsknota, że słowa pa dały coraz rzadziej, zdania
stawały się coraz krótsze. Wtedy generał ocknął się z zadumy i przywołał
wszyst kich do rzeczywistości, mówiąc o kawie czy też o tym, że jej nie ma.
Ta rozmowa o kawie skończyła się w chwilę później cwałowaniem o północy
po ciemnych drogach, a potem przez lasy, czarne jak smoła, gdzie konie szły
stępa, a jeźdźcy trzymali przed sobą szable lub muszkiety wyciągnięte na
odległość ramienia, by nie zrzuciły ich z siodła niewdzięczne gałęzie; jechali
tak, aż pierwsze smugi światła jutrzenki przerzedziły cień i oddział zło
■ia
■
żony z dwudziestu konnych znalazł się daleko poza linią armii federalnej.
Potem wstał świt, a oni, rezygnując z ukrywania się, popędzili galopem,
przedarli się przez zdumione patrole powracające spokojnie do obozu i od
działy wyruszające w złocistych blaskach wschodzącego słońca do pracy przy
fortyfikacjach z motyką i siekierą na ramieniu i wpadli z wrzaskiem na
wzgórze, gdzie generał Pope w otoczeniu sztabu zasiadł właśnie do śniadania.
Dwaj oficerowie pochwycili grubego szefa sztabu, inni przez krótki czas
gonili biesiadników uciekających do lasu, ale większość wpadła do namiotu,
gdzie mie ściła się prywatna kuchnia generała Pope, i wkrótce z chaosu
rozproszonych jakby przez cyklon szczątków wynurzyła się obładowana
zdobyczą. Stuart i trzej to warzyszący mu oficerowie zatrzymali swoje
rozbryka ne wierzchowce przed' stołem; jeden z nich porwał okopcony
dzbanek z kawą i podał go generałowi; wśród krzyków nieprzyjaciela
strzelającego zza drzew pili ko lejno swoje zdrowie wrzącą kawą bez śmietanki
i bez cukru, jakby z pucharu przyjaźni.
— Zdrowie generała Pope — rzekł Stuart kłaniając się wziętemu do
niewoli oficerowi. Wypił i wyciągnął dzbanek do tamtego.
— Wypiję je chętnie — odparł major. — Dzięki Bogu, że nie ma go tu w tej
chwili, aby to zrobić osobiście.
— Zauważyłem, że opuszczał to miejsce z pewnym pośpiechem —
powiedział Stuart. — Przypuszczalnie śpieszył na jakieś umówione przedtem
spotkanie?
— Tak jest, panie, z generałem Halleck — stwier dził sucho oficer. —
Żałuję mocno, że to jego mamy teraz za przeciwnika zamiast generała Lee.
— Ja również żałuję — odparł Stuart. — Oceniam wysoko wojenne talenty
generała Pope.
MM
.MKVK
Trąbki grały wśród drzew, z daleka 1 z bliska, lotne echo niosło sygnały od
jednego do drugiego oddziału armii, obozującej w lesie. Bębny z furią wzywały
do broni, a nieregularne salwy grzmiały wzdłuż rozpro szonej linii pikiet niby
suchy trzask otwierającego się wachlarza, gdyż imię Stuarta powtarzane od
pikiety do pikiety zaludniło spokojne kwitnące lasy rojem sza rych widm.
Stuart obrócił się na siodle, jego ludzie nadjechali
i osadzili konie, czujni i gotowi na każde skinienie, a ich wychudłe,
niespokojne twarze odbijały jak zwier ciadło płomień spalający ich wodza.
Wtedy z flanki ru nęło na nich coś jakby trafnie wymierzona salwa, wy
rywając dzbanek z kawą z rąk Bayarda Sartorisa, siekąc
i wściekle łamiąc pstre gałęzie nad ich głowami.
— Zechce pan łaskawie wsiąść na konia — rzekł Stuart do jswego jeńca, a
choć ton jego głosu był nie zwykle uprzejmy, znikł zeń wszelki ślad
żartobliwoś- ci. — Kapitanie Wylie, pan ma najmocniejszego wierz-'' chowca,
czy nie zechciałby pan?...
Kapitan uwolnił strzemię i pomógł jeńcowi wsiąść za sobą.
— Naprzód! — zawołał generał i obróciłjMmia spiąw- szy go ostrogami, po
czym wszyscy, wśród grzmotu kopyt, ze zgodnością ruchów pojedynczego
centaura pognali w dół zbocza i rzucili się w las, 'w kierunku, skąd doszła ich
przedzierając się między drzewami, wokół któ rych kule Miniego1 brzęczały
niby złośliwe osy. Stuart trzymał w ręku swój zdobny w pióra kapelusz, a dłu
gie, płowe kędziory, tańczące w rytmie szaleńczej jaz
I Zwane tak od nazwiska wynalazcy, Francuza, kapitana Glaude Etienne
Miiiiś (1814—1879).
dy, płonęły patetycznym i nietrwałym blaskiem jego rycerskiej brawury.
Za nimi i z jednego boku huczały strzały ścigając ich migające sylwetki, a
trąbki słały swój natrętny alarm oddziałom rozproszonym po roześmianym
lesie. Stuart stopniowo zbaczał w lewo kierując cały napór w swoje ślady.
Znaleźli się na bardziej otwartym te renie i w galopie utworzyli kolumnę.
Wzięty do nie woli major podskakiwał na siodle za kapitanem Wylie, a
generał ściągał cugle, by dotrzymać kroku dzielnemu rumakowi,
dźwigającemu podwójny ciężar.
—• Przykro mi narażać pana na tę niewygodę ma jorze — zaczął ze swą
niezrównaną uprzejmością. — Gdyby zechciał mi pan wskazać najbliższe
miejsce po stoju waszych koni, byłbym zachwycony, mogąc zdo być
wierzchowca dla pana.
— Dziękuję, generale i—* odpowiedział major. — Ale ma'jorów znacznie
łatwiej zastąpić niż konie, toteż nie będę pana fatygował.
— Jak pan sobie życzy, majorze — sztywno zgodził się Stuart i spiąwszy
konia ostrogą, znów wysunął się na czoło kolumny. Galopowali teraz po
niewyraźnych śladach dawnej drogi, biegnącej zygzakiem między zieloną
palisac^ą krzewów. Pędząc tak, szybko, lecz ostrożnie, wytfadli nagle na
polanę, gdzie szwadron zdumionych Jankesów cofnął się o krok w tył, zanim
ruszył do ataku."^-
Stuart bez wahania zawrócił swój oddział i zanu rzył się z powrotem w las.
Kilka kul z pistolety prze leciało nad ich głowami, a wśród grzmotu
dudniących kopyt odgłos detonacji zabrzmiał nie groźniej niż trzask
łamanych gałęzi. Stuart zboczył z drogi i zaczęli się przedzierać przez poszycie
lasów. Szwadron Janke sów z wyciem pognał za nimi, a Stuart, formując swój
oddział w ciasno zbite półkole, zatrzymał zdyszanych
żołnierzy w bagnistej kępie zarośli, skąd słyszeli, jak pościg przemknął obok
nich. Ruszyli dalej i wyjechać wszy znowu na tra^t leśny, przebyli tę samą
drogę w odwrotnym kierunku, milczący i czujni. Z lewej- strony odgłos
pościgu docierał do nich jeszcze chwilę, potem ucichł. Wtedy znów ruszyli
galopem. Wkrótce* gęstszy las zmusił ich do kłusa, a potem stępa. Chociaż ^
nie słychać już było strzałów, a trąbki także zamilkły, ponad wyraźnym,
przyśpieszonym oddechem koni
i szmerem -bijącego serca, który dźwięczał w ich uszach, coś nieokreślonego
— jakaś atmosfera napięcia, przesączająca się od drzewa do drzewa niby
niewi dzialna mgła, pogrążała w złowróżbnym cieniu lasy wilgotne od
porannej rosy pomimo ptaków, które śmi gały z gałęzi na gałąź, nie widząc
zaczajonej groźby lub nie zwracając na nią uwagi.
Biaława światłość zaczęła przebijać między drzewa mi; Stuart podniósł
rękę, zatrzymali się i osadzili, w miejscu konie, niewzruszeni, wpatrzeni w
niego, wstrzymując oddech, by słuchać. Wtedy znów ruszył naprzód,
przedzierając się przez zarośla, do drugiej polany. Tamci cwałowali za
nim.‘Przed nimi było ma leńkie wzgórze z porzuconym stołem; nakrytym do
kończąca się ilość to-: mów stanowiła teraz cąłą lekturę Bayarda, czytał .ie
• wszystkie po kolei 1 jeden tom zawsze leżał na stolikfa ’ przy łóżku), jak
również kolekcja najróżniejszych dzi wacznych przedmiotów: paczuszki
nasion, stare zardze wiałe ostrogi, wędzidła i munsztuki, broszurki traktu
jące o chorobach bydła i roślin, ozdobne tabakierki, £T' Ofiarowane mu
przez przyjaciół na urodziny i przy róż anych innych okazjach i nigdy nie
używane;'kamienie I niewiadomego pochodzenia, zeschłe korzenie i strąki
—
wszystko zebrane niegdyś z przyczyn, które od dawna •uleciały już z jego
pamięci, niemniej dotychczas sta rannie zachowane. Prócz tego w pokoju
znajdowała się rolbrzymia szafa ścienna, zamykana na kłódkę, wielki stół
zaśmiecony rzeczami jeszcze dziwniejszymi niż te, letóre trzymał na półkach,
biurko z szufladami zamy kanymi na klucz (klucze i zamki były jego obsesją),
kanapa i trzy.wielkie skórą obite fotele. W tym to po koju, który wszyscy
zawsze nazywali gabinetem, sie dział teraz stary Bayard w kapeluszu na
głowie i jesz cze nie zdjętych butach do kannej jazdy, przetaczając
kukurydzaną whisky z małej, okrągłej beczułki do ka rafki ze srebrnym
korkiem, podczas gdy dwa psy ob serwowały go z majestatyczną powagą.
Jeden z psów był bardzo stary i prawie ślepy. Więk szość dnia spędzał
wygrzewając się w słońcu na po dwórku lub podczas letnich upałów w
chłodnym i za kurzonym mroku pod kuchennym gankiem. Pod wie czór
jednak przychodził przed front domu i czekał tam spokojny i poważny,
dopóki nie zajechał powóz, a gdy Bayard wysiadł i wszedł do domu, pies
wracał na podwórze i znów czekał, ■ aż Isom wyprowadzi klacz, a Bayard
wyjdzie z domu i wsiądzie na konia. Potem spędzali razem popołudnie,
przemierzając spokojnie i. bez pośpiechu łąki, pola i zagajniki w przybraniu
zmieniającym się zależnie od pory roku, mężczyzna na koniu, a nakrapiany
seter przy nim, podczas gdy za chodzący wieczór ich życia chylił się ku
dołowi, do spokojnego kresu na dobrotliwej ziemi, co wy karmiła ich obu.
Młodszy pies nie miał jeszcze dwóch lat. Obdarzony był zbyt żywym
usposobieniem, aby znieść długo uro czystą powagę ich towarzystwa, i choć
czasami wyru szał razem z nimi albo nadbiegał w chwilę później nie wiadomo
skąd, zziajany i zabłocony, aby dogonić ich
w połowie pola, nie towarzyszył im długo, lecz zaraz pędził dalej z
wywieszonym językiem i wywijając sztywnym ogonem, w pogoni za zwodnymi
i odurzają-; cymi zapachami, którymi otaczał go świat, zsyłając po kusy w
każdej kępie drzew, w każdym lasku i roz-i padlinie.
Bayard w butach przemokłych aż do brzegu cholew, .i z grubymi
pokładami błota na podeszwach, pochylał się nad beczułką i karafką
stawiając czoło wstrzemięźliwej ciekawości psów. Beczułka stała szpuntem do
góry na drugim krześle, a gorącobrązowy płyn delikatnie są czył się do karafki
przez gumową rurkę. Gdy weszła Miss Jenny w swoim czarnym kapturku
tkwiącym wciąż dokładnie na czubku gładko uczesanej siwej gło wy, oba psy
podniosły na nią wzrók, starszy z powagą i godnością, młody żywiej i bijąc.
ogonem o podłogę, uprzedzająco grzeczny i nieufny. Bayard jednak nie
podniósł głowy. Miss Jenny zamknęła drzwi i lodowa-* tym spojrzeniem
obrzuciła jego buty.
• — Masz mokre nogi powiedziała.
Bayard W dalszym ciągu nie podnosił oczu znad ka rafki, której szyjkę
trzymał ostrożnie w dwóch pal cach, podczas gdy płyn podchodził coraz
wyżej. Jego głuchota była niekiedy bardzo wygodna, może bardziej wygodna
niż prawdziwa, ale któż mógł wiedzieć o tym na pewno?
— Idź na górę i zdejmij buty — rozkazała Miss Jen ny, podnosząc głos. —
Ja napełnię tę karafkę.
Ale Bayard pod dobroduszną ochroną muru swej głu choty ani drgnął, dopóki
karafka nie była pełna; wtedy wyciągnął rurkę, uniósł ją i wetknął z powrotem
do beczułki. Stary pies nie poruszył się, ale młody Wycofał się za krzesło
Bayarda, gdzie leżał przyczajony, baczny na każde skinienie, z głową opartą
przez dolinę i znów pod górę, gwiżdżąc jeszcze .raz po jakimś czasie,- głośno,
arogancko i smu tno. John Sartoris siadywał niegdyś na tej werandzie,
patrząc na swoje dwa pociągi wynurzające się z gór i przebiegające przez
dolinę w góry, z dymem, blaskiem świateł i hałaśliwym udawaniem szybkości.
Ale teraz kolej należała do syndykatu i więcej niż dwa pociągi biegło od
jeziora Michigan do Zatoki Meksykańskiej, spełniając jego marzenia; teraz
gdy John Sartoris spał pośród wojowniczych cherubinów; i próżnej i chwały
jakiegoś iboga, którego raczył uznać.
Cygaro starego Bayarda znów zagasło. Trzymał je, stygnące, między
palcami, patrząc, jak wysoka sylwet ka wynurza się z krzaków bzu pod
płotem ogrodu i, depcząc po plamach światła, zmierza ku werandzie. Jego
wnuk był bez kapelusza, zbliżył się, wszedł po stopniach na werandę i stał
teraz w pełnym blasku księżyca, ukazującym wyraźnie twarde linie jego twa
rzy, która przywodziła na myśl drapieżnego ptaka, podczas gdy dziadek
patrzył na niego, nie poruszając się, ze zgasłym cygarem w ręku.
— To ty, Bayardzie, mój synku? — spytał stary Bayard.
Młody Bayard stał w świetle księżyca. Jego oczy były jak dwie ciemne
otchłanie.
— Próbowałem nie dopuścić, żeby leciał tym prżdjf klętym gruchotem —
powiedział z długo przeżuwa ną furią. Potem zbliżył się znowu, a stary Bayard
zdjął nogi z balustrady, lecz jego wnuk przyciąg nął tylko ku sobie krzesło i
rzucił się na nie gwał-- townie. Jego ruchy były rówńie dzikie jak ruchy-Ś jego
dziadka, lecz kontrolowane i giętkie przy całej! gwałtowności.
— Dlaczego, u diabła, nie dałeś mi znać, że przyje chałeś? — spytał stary
Bayard.'—: Co ma znaczyć to całe przekradanie się chyłkiem?
okrążyli, było ich parę sztuk. Nie wiedzieliśmy, że to tak blisko miejsca, gdzie
akurat była bitwa, aż doszli-, 'śmy do mostu i wpakowaliśmy -się na Cały
pułk Niem-^ ców, co płynęli w rzece. Oni nas zobaczyli akurat wte-; dy, jak
my ich„ i dali nurka pod wodę, a ja i ten drugi ^łapaliśmy dwa karabiny
maszynowe, co tam były, ustawili na poręczy i zaczęliśmy strzelać z mostu, i
co który szwab wysadzi głowę z wody, żeby zaczerpnąć tchu, my w niego.
Jakbyś strzelał do żółwi w sadzaw ce. Położyliśmy wtedy coś ze stu, zanim się
kule w karabinie maszynowym skończyły. Za to mi potem dali to — wyciągnął
z kieszeni ozdobny medal, jakie
wyrabiają w Porto. Rico, a Isom podszedł bliżej, żeby mu się przyjrzeć.
— Uhm — zauważył Simon. Siedział opierając dło nie na kolanach
wpatrzony , w swego syna z zachwy tem i zdumieniem. Elnora także się
przybliżyła z umą czonymi rękoma.
—Jak oni wyglądają? — spytała. — Jak ludzie?
— - Grubi. Jacyś czerwoni na twarzy i każdy ma z osiem stóp wzrostu. Z
całej Ameryki tylko kolorowe pułki mogły im dać rady.
Isom wrócił do swego kąta, koło skrzynki z drzewem.
Nie masz nic do roboty w ogrodzie, mały? — spytał go Simon.
— Nie — odpowiedział Isom nie spuszczając z wu ja zachwyconych oczu.
— Miss Jenny powiedziała, że już- doiSyć narobiliśmy się-dziś rano.
, Tylko żebyś nie przychodził do mnie na skargę, jak na ciebie naskoczy. —
No i kogo jeszcze zabili ście? T— zwróeij się do syna.
— Potem już więcej nie zabijaliśmy — odparł Cas- pey. Myśleliśmy, że tyle
wystarczy i że resztę trze ba zostawić tym, co dostają forsę za zabijanie.
Szliśmy dalej i dalej, a potem już nie było drogi, tylko pole. Tam były rowy i
takie' stare płoty z drutu, i dziury w ziemi, i ludzie tam mieszkali. Ci ludzie
to byli biali żołnierze amerykańscy i poradzili nam, żeby sobie wy brać jamę i
w niej zamieszkać, to będziemy mieć spo kój i wygodę. No to wybraliśmy sobie
suchą jamę i przenieśliśmy się tam. Nic nie było do roboty przez cały tydzień,
tylko leżeć pod drzewem i patrzeć na balony w powietrzu, i słuchać, jak
strzelają o cztery mile' dalej na drodze. Ten kolega, co mieszkał ze mną,
mówił, że oni polują na króliki, ale ja wiedziałem, że nie. Oni, to znaczy białe
chłopaki, umieli pisać i napi sali nam przepustki, tak że można było
spokojnie ro
zejrzeć się, gdzie jest wojsko, i postarać się o żarcie. Jak się skończyły
przepustki, wywąchaliśmy, że fran cuskie wojsko z armatami stoi trochę dalej
w lesie,
i chodziliśmy do nich po jedzenie.
Tak było dosyć długo, aż jednego dnia zobaczyliśmy, . że balonów już nie
ma, a białe chłopaki powiedziały, że trzeba się znów przenosić. Ale ja i ten
drugi pomy- ' śleliśmy, że nie ma po co się stamtąd ruszać, no i zo-: staliśmy.
Wieczorem poszliśmy znów do Francuzów, żeby nam dali jeść, ale ich też nie
było. Ten chłopak, co >był ze mną, powiedział, że na pewno ich Niemcy
wyłapali, ale nie było jak się dowiedzieć. Nie słysze liśmy żadnej grubszej
strzelaniny od Wczoraj. No
i wróciliśmy. Nie było co jeść, to wleźliśmy do naszej dziury i położyliśmy się
spać. Spaliśmy przez całą noc, a rano ktoś przyszedł i łaził po nas, i nas
obudził. To , była jedna z takich pań miłosierdzia, przy wojsku, co szukała
niemieckich bagnetów i sprzączek od pasa. Pyta się: „Kto tu jest?”, a kolega:
„My, żołnierze sztur mowi.” Więc wyszliśmy stamtąd, ale zaraz przyjechała
buda pełna żandarmów. A przepustek już nie mieliśmy.
No i coście Zrobili? — spytał Simon. .
Isomowi śledzącemu w ciemnym kącie koło skrzyni omal oczy nie wyszły
na wierzch.
*-— Wzięli nas i trzymali w areszcie. Ale wojna by ła już prawie skończona, i
potrzebowali ludzi, żeby znów ładować statki. To nas posłali do takiego
miasta, co się nazywa Bres. Ale teraz już żaden biały nię ma mi nic do
rozkazywania, nawet żandarm — powtórzył znowu Caspey. Kiedyś wieczorem
graliśmy w ko ści. Trąbili już dawno na gaszenie światła, ale się było w
wojsku, a tam człowiek może robić, co mu się po doba, tak długo, póki nie
trafi na lepszego od siebie. To jak przyszedł jeden z policji i mówi: „Zgaście to
światło”, jeden kolega do niego: „Chodź tu bliżej, to
ciebie zgasimy.” Ich było dwóch i wyważyli drzwi,
i zaczęli strzelać, ktoś kopnął lampą i uciekliśmy.
A potem rano znaleźli jednego MP bez głowy i dwóch chłopców było zabitych
też. Ale tamtych nie mogli znaleźć i nie wiedzieli, kto z nas tam był. I potem
już wróciliśmy do Ameryki.
Gaspey wypił ostatni łyk kawy.
--7- Żaden biały nic mi już nie ma do rozkazywania, kapitan czy
porucznik, czy MP. Na wojnie się poka zało, że biały nie da sobie rady bez
kolorowego. Tak to nim poniewierają i depczą, ale jak tylko zarobi się draka,
to się kłaniają: „Proszę bardzo, panie czarny.” „Właśnie tam, gdzie gra trąbka,
panie kolorowy.” „Pan jest zbawcą swojej ojczyzny.” No to teraz dla
kolorowych przyszła pora, żeby zebrać plon i skorzy stać z wojny. I to już
niedługo. 2;
—- Tak, tak — mruczał Simon. '
— Pewnie, że tak. I co do kobiet też. We Francji miałem swoją białą, to i tu
też będę miał.
Wstała. — Masz, usiądź na moim krze- , śle, jeżeli nie masz siły stać. Wrócę
za chwilę — po-, wiedziała do Narcissy. ||| Muszę poszukać moich klu- •
czy.
Siedział niedbale rozparty na krześle, przygładza jąc ręką włosy, błądząc
spojrzeniem gdzieś w okolicy swych stóp w butach do konnej jazdy. Narcissa
mil czała przyciskając plecy do fortepianu.
— Tak mi przykro z powodu pańskiej żony — ode zwała się wreszcie. — I
Johna... Prosiłam Miss Jenny, żeby panu powiedziała...
Siedział gładząc powolnym ruchem włosy, hamując gwałtowne impulsy,
gromadzące się w nim w chwilach bezczynności.
wpatrzony w okno na górze. Gdy ukazała się tam głowa Bayarda, pies-
podniósł się i poszedł do drzwi kuchennych, i czekał tam chwilę, potem znów
zwrócił łeb w stronę okna. Stary Bayard zszedł po schodach swoim ciężkim
kro kiem, minął hall i wszedł do kuchni, W chwili gdy Caspey rozparty przy
stole zajadał podwieczorek, roz mawiając z Elnorą i Isomem.
H & Innym razem ja i jeden kolega... — ciągnął Caspey swą nieustającą
opowieść. W tej chwili Isom zobaczył Bayarda i zerwał się ze swojej skrzyni w
kącie, wy wracając białkami oczu w okrągłej twarzy. Elnora także przestała
zamiatać, ale Caspey odwrócił tylko głowę nie wstając i nie przerywając
intensywnego . żucia i patrzył mrugającymi oczyma na Bayarda w drzwiach.
— Tydzień temu wysłałem -cjt polecenie,. abyś. tu wrócił natychmiast albo
wcale nie wracał — powie dział Bayard. f— Czy ci to powtórzono? — Caspey
mruknął coś nie przerywając jedzenia, a stary Bayard wszedł za próg. —
Ruszaj stąd i osiodłaj, mi klacz.
Caspey ostentacyjnie obrócił się plecami i podniósł do ust kubek
maślanki.
— Idź,-Caspey — szepnęła Elnora.
— Ja tu w domu nie pracuję i— odpowiedział nie dość głośno, aby Bayard
mógł go usłyszeć, i zwrócił się do Isoma: — Czemu nie idziesz mu osiodłać
tego konia? To przecież twoja robota.
— Caspey,. na Boga — błagała Elnora. — On już idzie, panie
pułkownikuj’ — zawołała głośno. — Już idzie]
■— Kto, ja? — powiedział Caspey. -— Ani mi się śni. — Podniósł spokojnie
kubek do ust. Wtedy Bayard znów się poruszył, a Caspey stracił zimną krew.
Zerwał się pośpiesznie, zanim tamten mógł go dosięgnąć, i ru szył przez
kuchnię do wyjścia, ale z niechęcią tak ma nifestacyjną, że wyrażały ją nawet
zgarbione plecy. Kiedy ociągał się z otwarciem drzwi, stary Bayard znalazł się
tuż przy nim.
— Idziesz osiodłać klacz? — spytał.
— Wolnego, mój stary, nie będę sobie łamał nóg — powiedział Caspey pod
nosem, tak że Bayard nie mógł usłyszeć:'
— Co? ; *
— O Boże, Caspey -- jęknęła Elnora. Isom skurczył się w swoim kącie.
Caspey spojrzał prosto w twarz Bayarda i odsunął zawies^OB^w drzwiach
moskitierę.
— Mówię, że nie będę sobie łamał nóg — powtórzył podnosząc głos. Simon
stał na dole schodów z szeroko otwartą bezzębną gębą. Stary Bayard wziął
kłodę drze wa ze stojącej w pobliżu skrzyni i grzmotnął Caspeya w otwartych
drzwiach, tak że tamten stoczył się po schodach do stóp ojca.
— A teraz idź, siodłaj klacz — powiedział Bayard. Simon pomógł synowi
podnieść się i poprowadził go do stajni. Seter patrzył za nimi z pełnym powagi
za interesowaniem.
* - — Te twoje nowe wojenne zwyczaje w tym domu na’ nic się nie przydadzą
— powiedział Simon ze
złością. — Dziękowałbyś lepiej dobremu Panu Bogu za to, że ci dał taką
twardą głowę. Siodłaj teraz tę kobyłę, a swoje gadanie o wolności Murzynów
schowaj dla ludzi z miasta. Może oni to przełkną. I w ogóle po jakiego diabła
my, Murzyni, mamy być wolni? Czy niedobrze nam tak, jak jest?
- Wieczorem przy kolacji stary Bayard spojrzał na swego wnuka ponad
półmiskiem z pieczenią baranią. ■;
— Will Falls mówił mi, żeś go: minął dziś na. wzgó-. rzu koło schroniska |
usłyszała, jak idzie po schodach, a potem jak się rusza w pokoju.1 Wkrótce
przestał trzaskać drzwiami i szufladami i położył się zapaliwszy lampę i
wziąwszy do ręki Dumasa. Po jakimś' czasie otworzyły się drzwi i młody
Bayard z posępnymi oczyma stanął w kręgu, światła lampy.
Dziadek nie zauważył jego wejścia, tak że tamten musiał dotknąć jego
ramienia. Stary Bayard podniósł wzrok znad książki, a wtedy młody Bayard
odwrócił aię | wyszedł.
¿fi
Gdy o trzeciej po południu zasunięto żaluzje w oknach banku, stary
Bayard wycofał się do swego biura. Kasjer i księgowy mogli słyszeć przez
kratę jego hałaśliwą krzątaninę za drzwiami Kasjer zatrzy mał się nagle w
połowie liczenia, z rulonem równo uło żonych srebrnych monet między
dwoma palcami.
|gf Słyszy pan? — spytał. — Coś go dręczy od nie dawna. Zawsze tam
siedział cicho jak mysz, póki po niego nie przyjechali, ale w ostatnich dniach
ciska się i miota, jakby się opędzał od szerszeni.
Księgowy nie odpowiedział. Kasjer odłożył na bok przeliczony rulon srebra
i zaczął układać drugi.
— Jakiś , mól go gryzie, inspektor- musiał mu zabić ćwieka.do głowy, tak
ml się «coś wydaje.
Księgowy nie odzywał się. Postawił maszynę do liczenia na swoim biurku,
ściągnął | lewarek na zero. W pokoju za drzwiami stary Bayard krzątał się ha
łaśliwie. Kasjer ułożywszy resztę srebra w równiutkie rulony, skręciŁ sobie
papierosa. Księgowy siedział po chylony nad stukającą monotonnie maszyną,
a kasjer zakleił »swego papierosa, zapalił go, podszedł do okna, i odsunął
firankę,
— Simon przyjechał dziś końmi — powiedział. — Widać ten chłopak rozbił
wreszcie samochód. Zawołaj pułkownika.- s
; -i~ ‘Tak, Miss Jenny — zgodziła się dziewczyna i zni kła, a po odpowiednio
długiej chwili wróciła, znów nienagannie udrapowaną w swą zawodową
powagę.
— Doktor Alford przyjmie państwa w tej chwili. Proszę wejść«'— trzymała
przed nimi otwarte drzwi-
— Dziękuję ci, kochanie odpowiedziała Miss Jen ny. — Jak tam twoja
mama, jeszcze leży?
jâf Nie, już może siedzieć, dziękuję.
— To dobrze — powiedziała Miss Jenny, s— Chodź, Bayard.
Ten drugi pokój był jeszcze mniejszy od pierwszego i brutalnie pachniał
karbolem. Była tam polakiero- wana na biało szafka, wypełniona zimnym i
złośliwym .połyskiem niklu, metalowy stół operacyjny i kolekcja
elektrycznych grzejników i sterylizatorów. Doktor w białym fartuchu siedział
pochylony nad małym biu- reczkifó^tak że przez chwilę widzieli tylko tył jego
głowy gładko ostrzyżonej i W tej chwili pilnie zajętej czyim innym. Potem
podniósł na nich wzrok i wstał.
Był to młody człowiek lat trzydziestu z nieokreślo nym dodatkiem,
siostrzeniec kogoś z dawnych miesz kańców miasta, przybyły tu niedawno po
chlubnych studiach medycznych. Przy raczej ujmującej powierz chowności
była w nim jakaś wiecznie zajęta sobą go dność, jakiś zimny i uczony brak
złudzeń co do ro dzaju ludzkiego, który wykluczał zażyłość z małym
miasteczkiem i nawet tym, co pamiętali go z czasów, gdy jako mały chłopiec -
przyjeżdżał tu na wakacje, kazał mówić do niego „proszę pana” albo „panie
do ktorze”. Miał mały wąsik i twarz jak maskę — twarz sympatyczną, lecz
zimną. Kiedy stary Bayard usiadł niechętnie, doktor przez chwilę macał
narośl na jego policzku suchymi, szorowanymi w nieskończoność pal-
cami. Miss Jenny zapytała go o coś, ale doktor nie przerywał badania i
wszystko inne przestało dlań ist«* nieć, jakby nie słyszał, jakby Miss Jenny
nic nie po wiedziała. Włożył do ust Bayarda maleńką lampką elektryczną,
którą przedtem wysterylizował, zapalając i gasząc na przemian rubinowy
blask wewnątrz policz ka. Po chwili wyjął lampkę, znów ją wysterylizował’ i
schował z powrotem do szafki.
— No i co? — niecierpliwie odezwała się Miss Jen ny.
Doktor zamknął starannie drzwiczki szafki, umył; i wytarł ręce i,
włożywszy je do kieszeni fartucha, przybrał sposób bycia uroczysty i
uprzejmie fachowy, wymawiając twarde słowa z zimną rozkoszą.
— Należy to natychmiast, usunąć — zakończył swo ją tyradę. — Te rzeczy
powinno się operować, póki są we wczesnym stadium rozboju, dlatego
doradzam operacj ę niezwłoczną.
— Chce pan powiedzieć, że z tego może Zrobić się rak? — zapytała Miss
Jenny.
Ęy-i*- Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, proszę pani. Kwestia
czasu. Jeśli się to zaniedba, nie ręczę za nic, ale gdyby pan Sartoris teraz
poddał się operacji, to w przyszłości może być zupełnie spokoj ny — spojrzał
na starego Bayarda z chłodną przeni kliwością. — To bardzo prosta historia.
Usunę to jed-, nym ruchem tu zrobił krótki gest ręką,
— Co takiego? -‘- spytał Bayard.
— Mówię, że mogę usunąć tę narośl tak łatwo,, że pan nawet nie będzie
wiedział .kiedy, pułkowniku.
— Niech mnie diabli wezmąi jeśli panu na to po zwolę — Bayard wstał ze
swoim charakterystycznym ruchem, przypominającym nurkowanie.
— Siadaj, Bayardzie — rozkazująco powiedziała
Miss Jenny. — Nikt cię nie będzie krajał bez twojej wiedzy. Czy to trzeba
zaraz zrobić? — spytała.
— Tak, proszę pani. Nie zwlekałbym z tym ani je dnego dnia. W
przeciwnym razie uważam za swój obo wiązek uprzedzić panią, że żaden
doktor nie przyjmie odpowiedzialności za -to, co może nastąpić. Mógłbym ta
usunąć w ciągu dwóch minut"— dodał spoglądając znów na twarz Bayarda z
chłodnym zastanowieniem. Odwrócił głowę i -stał chwilę nasłuchując
tubalnego głosu, który nagle dał się słyszeć za cienką ścianą w sąsiednim
pokoju.
— Serwus, siostro — mówił głos. -rt Czy to nie Ba yard Sartoris klnie tam
w gabinecie?
Doktor i Miss Jenny zachowali postawę wyczeku jącą, a po chwili drzwi się
otwarły i wypełnił je swo ją osobą najgrubszy człowiek w całym powiecie. Miał
na sobie wyświecony alpakowy surdut na kamizelce i workowate spodnie z
czarnego, cienkiego sukna. Po nad koszulą w zakładki kołnierzyk i czarny,
wąziutki krawat ginęły w fałdach podbródka. Głowę rzymskiego senatora
okrywała strzecha srebrnych wijących się włosów.
— Co, u licha, cię tu sprowadza? — spytał, po czym wtoczył się do-
gabinetu, wypełniając go po brzegi, zmniejszając do minimum rozmiary
muły nie stanęły dęba, przechylając wóz na bok. Wtedy wy-' minął ich pędem,
nie pozostawiając między dwoma wehikułami nawet cala wolnej przestrzeni,
z tak bliska, że wrzeszczący w wozie ,Murzyn widział jego zęby bez warg,
wyszczerzone w dzikim szyderstwie.
Jechał dalej. Jednym zawrotnym susem samochodu przebył wzgórze,
które uniosło się w górę niby piku jący samolot, i zostawił za sobą cmentarz z
monumen-' talnym grobowcem pradziadka. Wściekły i zawstydzo ny, myślał o
starym Simonie, wlokącym się do domu. po zakurzonej drodzę i. ściskającym
łapkę królika.
Miasto pośród drzew, cieniste ulice niby zielone tu nele, gdzie dokonywały się
spokojne tragedie ciasnych egzystencji. Zamknął tłumik i jadąc z normalną
szyb kością zbliżył się do placu. Zegar na gmachu sądowym wznosił nad
drzewami swoje cztery twarze tu i ówdzię | ¡przebłyskująće poprzez
sklepienie gałęzi, Za dziesięć
dwunasta. Punktualnie © dwunastej dziadek wycofa się do kantorku za salą
bankową, wypije swoje pół litra maślanki, które przywoził z sobą codziennie w
ter mosie, a potem będzie drzemał przez godzinę na kana pie. Kiedy Bayard
skręcił na plac, krzesło z daszkiem przed drzwiami banku już było puste.
Zwolnił bieg i zatrzymał Wóz przy trotuarze, przed jadłodajnią z wy
wieszonym na tablicy-spisem potraw.
„Dziś świeży sum’V: głosił napis kredą, a z tyłu zza drzwi z siatki płynęły
zapachy zimnych zakąsek: sera, korniszonów i tak dalej, a także lekki zapach
frytury.
Bayard stał chwilę na trotuarze, a wokół niego roił Się i przepływał
południowy tłum przechodniów. Mu- rzynPpowolni i bez. celu, niby postacie
z ciemnego, pogodnego snu, ,ze swym zwierzęcym zapachem, śmie jący się i
szepczący, między sobą w ich niewyraź nym szepcie była jakaś predyspozycja
do radości, w ich śmiechu jakaś powaga i smutek; mężczyźni w kom
binezonach albo roboczych ubraniach z prążkowanego welwetu, albo W
mundurach wojskowych, bez krawa-> tów, kobiety w niezgrabnych
perkalowych sukniach, w kapeluszach od słońca, z nieodzownymi
otworzył zasuwane drzwi z bla chy falistej.1— Jadłeś już? ¿^spytał oglądając
się za Bayardem. — Wszystko jedno, wstąpisz ze mną na chwilę -^4 j
porozumiewawczo klepnął go po biodrze.
Zakład, do którego weszli, był w części sklepem ko rzennym, w częŚGi
cukiernią, a w części restauracją. Klienci skupili się przed kontuarem
zastawionym pół miskami kanapek i butelkami wody sodowej, ale czy stym,
podczas gdy właściciel, wystawiając głowę znad lady, rzucał im słowa
powitania z miną nieco zakło potaną i roztargnioną. W głębi sali były stoliki,
przy których kilku mężczyzn i jedna czy dwie kobiety — przeważnie ludzie ze
wsi — jedli południowy posiłek
t uroczystą i sztywną powagą. Za ścianą była kuchnia pełna woni i syczenia
smażącego się tłuszczu, gdzie dwaj Murzyni krążyli niby widma w sennej
chmurze błękitnawego dymu. Przeszli przez salę, MacCallunag otworzył małe
drzwiczki w rogu i znaleźli się w mniej-1 szym .pokoju, a raczej obszernej
komórce. Było tarni maleńkie, wysoko umieszczone okienko, nie nakryty! stół
i trzy czy cztery krzesła. Natychmiast za nimil zjawił się młodszy z dwóch
Murzynów.
— Proszę bardzo, panie MacCalluim i panie Sarto- ns — kelner
postawił dwie świeżo wypłukane szklą-1 neczki, z których spływały jeszcze
krople wody, i stał w wyczekującej postawie, Wycierając ręce w fartuch. I
Jego szeroka, pogodna twarz wzbudzała nieograniczone i zaufanie.
Cytryny, cukier i lód — powiedział MacCallum. Sody chyba nie chcesz,
co?
Murzyn zatrzymał się z ręką na klamce.
handlarz koni i stale proce sował się z towarzystwem rkolej owym, któremu
przy pisywał winę za wypadki gwałtownej śmierci w swojej stadninie. ,
•=s-: Spójrz pan tylko na tego czarnucha — dodał. — Tobe wszystko może
z nim zrobić, jak z niemowlęciem. Ja sam nie podszedłbym do tego diabła
bliżej jak na dziesięć stóp. Cholera wie, jak Tobe daje sobie z nim radę. Musi
być jakieś pokrewieństwo między zwierzę ciem I Murzynem, zawsze to
twierdzę.
r- Może się boi, żebyś go pan któregoś dnia nie zechciał przeprowadzać
przez szyny, akurat jak będzie miał nadejść pociąg zero trzydzieści dziewięć —
iro nicznie zauważył MacCallum.
— Owszem, przyznaję, że mam już takie parszy we szczęście jak nikt w
okolicy. Ale tym razem mu
szą mi wypłacić odszkodowanie. Tym razem mam ich! w garści.
— Tak — powiedział MacCallum. — Towarzystwo! kolejowe powinno
zaopatrywać pańskie konie w roz-J kład jazdy.
Ludzie, którzy przyglądali się tej scenie, ryknęli! śmiechem.
— O, towarzystwo ma ciężką forsę — odpowiedziała handlarz i dodał: — Tak
pan mówi, jakbym to ja wpę-1 dził te muły pod pociąg. Muszę panu
wytłumaczyć,i jak to było...
— No, tego pan nie popędzi pod żaden pociąg MacCallum wskazał ogiera
ruchem głowy.
Murzyn wciąż polerował lśniącą sierść zwierzęcia^ przemawiając doń ze swoim
monotonnym półśpiewem.^ Handlarz roześmiał się.
— I ja tak myślę. Tobe też nie. No, spójrzcie tylko! Prędzej bym się podjął
unieść w .powietrze niż podejść ^ do tego bydlaka.
— Czekajcie, wsiądę na tego konia — powiedział nagle Bayard.
— Jakiego konia? — spytał handlarz. Tamci patrzyli, jak Bayard
przeskakuje przez barierę i idzie w głąb stajni.
— Zostaw pan to bydlę w. spokoju, panie mło dy! — zawołał handlarz.
Ale Bayard nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Szedł dalej. Ogier mierzył go
przez chwilę swoim królewskim spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok.
. — Zostaw pan tego konia — krzyknął handlarz — albo zaskarżę pana do
sądu!
Ą,■ — Daj mu spokój,.niech robi, co chce — powiedział MacCallum.
— Tak, i zmarnuje mi ogiera za. półtora tysiąca do larów? Ten koń go zabije.
Ej, Sartoris!
■
MacCallum wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę banknotów w
gumowej opasce.
—: Zostaw go pan, niech robi, co chce — powtó rzył. — Tego mii właśnie
potrzeba.
Handlarz szybkim spojrzeniem objął paczkę bankno tów.
-— Panowie, biorę was za świadków ¡18 zaczął głośno, potem ucichł i
wszyscy patrzyli w napięciu, jak Bayard zbliża się do ogiera. Zwierzę musnęło
go znów dum nymi, płonącymi oczyma podnosząc głowę bez żadnych oznak
niepokoju, parsknęło. Murzyn spojrzał z ukosa i przysunął się bliżej konia.
Jego jękliwy półśpiew przybrał żywsze tempo.
Odejść, biały człowieku powiedział.
Ogier znów zarżał i rzucił głową, zrywając powróz, jakby to była nić
babiego lata, a Murzyn pochwycił końce zwisających cugli.
l!§?^ Mkv
¿m»J&W
■2S*5i
W drzwiach, obserwując ich w milczeniu. Gęsi tłoczyły się na progu,
wrzeszcząc jedna przez drugą, wycią gając szyje, giętkie i faliste jak
ceremonialne gesty pantomimy; < ’
Długie cienie drzew owocowych kładły się ukosem na zaniedbane pole;
samochód popychał swój wydłu żany cień przed sobą niby cień ogromnego
ptaka z gar batym grzbietem. Wjechali na piaszczyste wzgórze w ostatnich
promieniach słońca, a potem znowu w do linę, wypełnianą liliowym
zmierzchem. Samochód to czył się bez hałasu po piaszczystej drodze,
podskakując na zmieniających się, zatartych koleinach, zanim skrę cił znowu
na szosę.
Nów księżyca unosił się nad głowami. Jednakże nie była to jeszcze noc i
jechali dalej w kierunku miasta, mijając od czasu' do czasu jakiś wóz
chłopski powra cający do domu. Suratt, który znał prawie wszystkich w
okolicy, pozdrawiał ich poważnym ruchem brązowej dłoni. Po jakimś czasie,
w miejscu gdzie drogę prze cinał drewniany most pośród wierzb i dzikich
bzów j, gdzie zmierzch był gęstszy i bardziej wyczuwalny, Suratt zatrzymał
wóz i wyskoczył nie otwierając drzwiczek.
Siedźcie tu spokojnie — .powiedział. — Wracam za minutę. Muszę
napełnić chłodnicę.
Słyszeli, jak majstruje coś w tyle wozu, potem uka zał się znów z
blaszanym wiadrem i zsunął się ostroż nie w dół nasypu koło mostu. Woda
szeptała i mrucza ła pod mostem, niewidzialna w mroku, przy akompa
niamencie świerszczy i żab. Nad wierzbami, wzdłuż strumienia brzęczały i
tańczyły jeszcze komary, gdy nie wiadomo skąd pojawiły się wielkie
nietoperze, spa dały z góry w długich, potężnych susach, potem zni kały w
połowie drogi w dół i ukazywały się znowu, zataczając kręgi na tle pogodnego
nieba, ciche jak
krople deszczu spływające po szybie, żywe, energicz ne i bezszelestne, jakby
miały utkane skrzydła ze zmierzchu i milczenia.
Suratt wygramolił się na górę z wiadrem, odkręcił korek i przechylił wiadro
nad chłodnicą. Księżyc nad nimi świecił niezbyt jasno, mimo to niewyraźny
cień głowy i pleców Suratta padał na maskę wozu, a na jasnych deskach
mostu rysowały się, delikatne i blade, zwisające gałęzie wierzb. Reszta wody
zabulgotała lekko, spływając do wnętrza motoru. Suratt schował wiadro i
wlazł do środka wozu górą, przez nieotwie- rane drzwiczki. Światła były
zasilane prądnicą, zapalił je. Kiedy wóz był na wolnych obrotach, świeciły peł
nym blaskiem, ale gdy Suratt włączył sprzęgło, przy gasły i migotliwie żarzyły
się w mroku, nie jaśniejsze od świetlistych cieni.
Ciemność zapadła już zupełna, kiedy dojechali do miasta. Z daleka światła
na sądowym zegarze świeciły nad drzewami jak żółte paciorki, w zielonawym
od blasku widać było słup dymu kołyszący się na kształt pióropusza. Suratt
wysadził ich przed restauracją, a sam pojechał dalej. Na ich widok właściciel
podniósł jajkowatą głowę i okrągłe, łagodne oczy sponad lady z wodą sodową.
— Wielkie nieba! — wykrzyknął. — Jeszcze pan ¡nie w domu, chłopcze!
Doktor Peabody goni za panem od czwartej godziny, a Miss Jenny
przyjechała końmi, żeby pana szukać po całym mieście. Pan się zabije!
— Idź no, Deacon — odpowiedział Bayard — i przy nieś nam jajek
smażonych na szynce za jakie dwa do lary, dla mnie i dla Huba.
Potem wrócili po gąsiorek samochodem Bayarda: Bayard, Hub i jeszcze trzeci
młody człowiek, który pracował na stacji kolejowej jako agent przewozowy —
a na tylnym siedzeniu trzej Murzyni z kontrabasem. Ale dojechali tylko do
brzegu pola na wzgórzu nad domem i tu czekali, kiedy Hub poszedł
piaszczystą drogą do stodoły. Księżyc świecił blady i zimny nad ich głowami, a
ze wszystkich stron hałaśliwie brzę czały owady w pełnych kurzu zaroślach.
Trzej Murzy ni na tylnym siedzeniu auta szeptali między sobą.
— Ładna noc — zauważył Mitch, agent przewozowy.
Bayard nie odpowiedział. Palił papierosa z posępną
miną, z głową ciasno obwiązaną białym bandażem. Księżyc i owady tworzyły
jedną mierozdzielną całość, bez wymiarów, bez końca i bez początku.
Po chwili na mglistej smudze drogi ukazała się syl wetka Huba
ukoronowana srebrzystym przekrzywie niem kapelusza. Podszedłszy bliżej
podał im gąsiorek ponad drzwiczkami samochodu i wyjął zaimprowizo wany
korek. Mitch wręczył naczynie Bayardowi.
— Pij — zaprotestował Bayard.
Mitch wypił, tamci poszli za jego przykładem.
— Nie ma w czym dać Murzynom — zauważył Hub.
— Prawda — powiedział Mitch i zwrócił się do czarnych siedzących w tyle.
— Żaden z was, chłopaki, nie ma tu kubka albo czegoś takiego?
Murzyni poszeptali między sobą, pytając jeden dru giego w lekkiej
konsternacji.
— Czekajcie — powiedział Bayard. Wysiadł, pod niósł maskę i wykręcił
kapsel wlewu oleju. — Z po czątku będzie trochę smakowało olejem, za
pierwszym, drugim razem. Ale potem wcale już tego nie będziecie czuli,
chłopaki.
— Tak, psze pana — chórem zgodzili się Murzyni.
Jeden z nich wziął kapsel, wytarł go połą kurtki
i wypili kolejno, z głośnym cmokaniem. Bayard umie ścił kapsel na dawnym
miejscu i wsiadł do samochodu.
— Dolewki nikt nie chce? — zapytał Hub trzyma jąc w ręku kaczan
kukurydzy.
— Daj Mitchowi — powiedział Bayard. — Musi] nadrobić zaległości.
Mitch wypił .posłusznie. Potem Bayard wziął gąsióii i przechylił go do ust.
Tamci obserwowali go z sza^l cunkiem.
— Ten pompuje, cholera — mruknął Mitch. — Nal twoim miejscu bałbym
się tak ostro chlać.
•— To przez tę cholerną głowę — Bayard odjął gagi siorek od ust, podał
Hubowi. — Wciąż mi się zdaje, żel po następnym łyku trochę mi ulży.
— Za mocno ci ścisnęli ten bandaż gś powiedział! Hub. — Chcesz, żebym
go trochę rozluźnił?
— Bo ja wiem! — Bayard zapalił papierosa i cisnął* zapałkę. — Mam
ochotę w ogóle go zdjąć. Dosyć długjl już go trzymałem — podniósł ręce i
zaczął manipuknl wać przy opatrunku.
' •>— Lepiej daj spokój — ostrzegał Mitch.
Bayard jednak dalej bezskutecznie próbował rozwią-^ zać końce bandaża,
aż wreszcie wsunął palce ¡pod gazę j i szarpnął dziko.. Jeden z Murzynów
wysunął się na przód ze scyzorykiem i rozciął gazę. Patrzyli, jak Bayard zrywa
opatrunek i odrzuca go precz.
— Nie powinieneś tego robić — powiedział Mitch?
— E, niech go wyrzuci, jeśli ma ochotę —^ wtrącił- Hub. ysr Wie chyba,
co robi.
Wsiadł do środka obok tamtych, wetknął gąsior między kolana i Bayard
zawrócił wóz. Piasek skrzy piał pod szerokimi oponami, potem grunt stał się
ska listy i droga zaczęła się wspinać przez las, gdzie świa tło księżyca,
przerywane pręgami gałęzi, co chwila znikało zdradziecko razem z uciekającą
perspektywą. Lelki, mewidzialne i tajemnicze wśród kapryśnej gry światła i
cienia, zawodziły cichutko jak flet. Potem
droga wynurzyła się z lasu i znów zaczęła opadać pia szczystym zboczem,
pełna nagłych i niespodziewanych zakrętów, aż wreszcie wyjechali na drogę w
dolinę, w kierunku od miasto.
Samochód toczył się z suchym szumem zamkniętego tłumika. Wciąż
słychać było szepty Murzynów wśród’ przytłumionych wybuchów śmiechu,
rozsypujących się naokoło jak skrawki podartego papieru. Minęli kutą w
żelazie bramę i dom Bayarda cichy i jasny w księ życowym świetle pośród
drzew, a potem milczącą, .po dobną do pudełka stację i pokrytą blaszanym
dachem odziarniarkę bawełny za bocznym torem kolejowym.
Wreszcie droga wspięła się między wzgórza. Była gładka, pusta i kręta.
Szepty a chichoty Murzynów ci chły, w miarę jak Bayard zwiększał szybkość.
A jednak było to jeszcze dalekie od tego, czego po nim oczekiwali. Jeszcze
dwa razy zatrzymywali się, by odświeżyć sobie gardło, zanim ze szczytu
ostatniego wzgórza zobaczyli nową grupę świateł, niby rozsypane koraliki, i
blade cięcia w miejscu, gdzie biegła kolej. Hub wykręcił kapsel wlewu oleju i
jeszcze raz się napili.
Przez ulice identycznie podobne do tych we własnym mieście wolno
skierowali się w stronę identycznie po dobnego placu. Ludzie na placu
odwracali za nimi gło wy i oglądali ich z zaciekawieniem. Przecięli plac na
ukos, skręcili w inną ulicę i jechali .pomiędzy dwoma rzędami szerokich
trawników i zasłoniętych okien, aż wreszcie za żelaznym ogrodzeniem ujrzeli
okna oświe tlone w równych kondygnacjach, zawieszone pośród
srebmoczarnych drzew jak kwadratowe latarnie, prze ciągnięte między
gałęźmi.
Tutaj zatrzymali się w ciemnościach, Murzyni wy siedli i wyciągnęli z
samochodu kontrabas i gitarę. Trzeci Murzyn trzymał cienką rurkę
powleczoną jak gdyby szronem klawiszy, na których księżycowe świa-
tło zapalało niekiedy blade lśniące punkciki. Stall wszyscy trzej obok siebie z
głowami jedna przy dru-*' giej, szepcząc pomiędzy sobą i dobywając głuche,
jękliwi we akordy ze swych instrumentów. Potem wystąpił' Murzyn z
klarnetem i podniósł go do ust.
Melodie były stare. Niektóre wyrafinowane i skom plikowane w formie, ale
traciły to w tym wykonaniu, ; zyskując wszystkie bez wyjątku tą samą
skarżącą się melancholię, tę samą zlewającą się naiwność rytmu ; w bogatych,
Ale on stał wpatrzony w drzwi wagonu, nie parnię-- tając już o niej. Dwaj
Murzyni wrócili i odsunął się, żeby ich przepuścić, zaglądając wciąż dó wnętrza
wa- gonu pełnym zaciekawienia, ptasim ruchem głowy.
—" Później po to przyślemy — powiedziała znów jego siostra.
I&TT Co? Ach, sam pilnowałem wszystkiego przy każ dej zmianie wagonów —
odpowiedział nie zwracając uwagi na jej propozycję. — Byłby prawdziwy
pech, gdyby mi się to miało gdzie zapodziać teraz, kiedy na reszcie dobrnąłem
do domu. — Murzyni odeszli z ja kimś kufrem, on zaś znowu wysunął się
naprzód i zaj rzał do wagonu.Ł.^A- Ale chyba właśnie coś takiego musiało się
zdarzyć. Zapomnieli go nadać na pociąg w M..., nie, jest! Ostrożnie, szefie! —
zawołał w miejsco wym żargonie, obserwując z gorączkowym niepokojem, jak
urzędnik taszczy do drzwi wagonu skrzynkę dziw nego kształtu, zaopatrzoną
w nalepkę z wojskowym adresem. — W środku jest szkło.
—■ Dobrze, panie pułkowniku — odpowiedział urzęd nik. — Nie
uszkodziliśmy jej, mam nadzieję. A jeżeli, to wystarczy złożyć zażalenie w
zarządzie.
Dwaj Murzyni stanęli przy samych drzwiach, a Ho racy położył ręce na
skrzyni, kiedy urzędnik wysunął ją na zewnątrz.
— Ostrożnie, chłopcy — powtarzał nerwowo, krocząc obok nich, gdy
przechodzili przez peron. — Postawcie ją ostrożnie. Potrzymaj z drugiej
strony, dobrze, siostrzyczko?
— Wszystko w porządku, kapitanie — rzekł tra garz. —- Nie upuścimy jej
na pewno.
Ale Horacy nie odrywał rąk od skrzyni, a gdy ją postawili na ziemi,
pochylił się i przyłożył do niej ucho.
-— W porządku, prawda? — spytał tragarz.
■— Oczywiście, że w porządku — upewnił urzędnik przewozowy. Odwrócił
się.
— Jedziemy! — zawołał.
— Mam nadzieję, że w porządku — zgodził się Ho racy z uchem przy
skrzyni. — Nie słyszę nic podej rzanego. Jest pierwszorzędnie opakowana.
Rozległ się gwizd lokomotywy, Horacy podskoczył
i grzebiąc w kieszeni pobiegł za ruszającymi wagona mi. Tragarz zamykał już
drżwi, ale nachylił się do jego ręki, potem wyprostował się i dotknął palcami
czapki. Horacy pobiegł do swojej skrzyni i wręczył monetę drugiemu
Murzynowi.
— Zanieście to teraz do przechowalni — polecił. —- Ale ostrożnie. Wrócę
po to za chwilę.
—I Tak, psze pana, panie Benbow. Dopilnuję jej, pan będzie spokojny.
— Raz już myślałem, że zginęła — wyznał Horacy, biorąc siostrę pod
ramię, i podeszli oboje do jej sa mochodu. — Przetrzymano ją w Brest i
przyszła do piero następnym statkiem. Miałem przy sobie pierwszy model,
mały, ten, co kupiłem jeszcze przedtem, 1 tego też omal nie straciłem.
Próbowałem coś wydmuchać w mojej kabinie, na okręcie, ale wybuchł pożar,
za
jęła się kabina i wszystko. Kapitan uważał, że lepiej nie próbować drugi
raz, póki nie wysiądziemy na ląd, za dużo ludzi na okręcie. Ale waza wypadła
ślicznie — paplał dziecinnie. — Istne cacko! Robię wielkie postę py.
Naprawdę. Wenecja! Rozkoszny sen, trochę ponura. Muszę cię tam kiedyś
zabrać — ścisnął jej ramię, zno wu powtarzając: „Kochana, stara Narcy”, jak
gdyby swojski dźwięk jej zdrobniałego imienia na języku miał jakiś smak,
który lubił i którego dotąd nie zapo mniał. Na stacji zostało jeszcze trochę
ludzi. Niektórzy wołali za nim, zatrzymywał się, by im uścisnąć rękę. Ja iś
żołnierz piechoty morskiej z naszytą na ramie niu głową Indianina, odznaką
zachodzie słońca, ale ■ trawa rosła tu skąpo lub nie rosła wcale i nie było ża-.
dnych owadów prócz robaczków świętojańskich.
Podjazd prowadził pod dom, zakręcał przed nim i znów biegł ku ulicy
nieprzerwanym łukiem cedrów- Między cedrami stał jeden samotny dąb,
szeroki, roz łożysty i niski, a naokoło pnia biegła drewniana ła weczka. Pod
nią rozciągał się trawnik w kształcie pół księżyca, a za łukiem alei rosły krzaki
mirtu ślubnego i bukszpanu, stare jak czas i tak rozrośnięte, jak mo gło się to
stać z wiekiem, czyli rozmiarów średniego drzewa. W jednym rogu żelaznego
ogrodzenia rosła zadziwiająca kępa śkarłowaciałych palm bananowych, | w
drugim krzak lantana, pokryty gfuzełkowatymi bliznami. Francis Benbow
przywiózł go tutaj z Bar bados w pudle na cylindry w roku 1871.
Wokół dębu 1 granicząc z żałobnym sierpem pod
jazdu zbiegał ku ulicy piękny trawnik przetykany kę pami narcyzów^
żorikilów ® gladiolusów. Pierwotnie trawnik s/ładał się z serii teras i pierwszą
z nich zdo biły starannie rozplanowane klomby kwiatów. Potem Will Benbow,
ojciec Horacego i Narcissy, kazał zni welować terasy. Rozgrzebano je pługiem
i broną i na nowo zasiano trawę, mógł Więc przypuszczać, że kwia ty zostały
zniszczone. Ale następnej wiosny rozproszo ne tu i ówdzie cebulki wypuściły
znowu kiełki i teraz co roku zieleń trawy pstrzyły dziko rosnące kwiaty, żółte,
białe i różowe. Kilka młodych dziewcząt otrzy mało, na własną prośbę,
pozwolenie zrywania ich od czasu do czasu na wiosnę, a dzieci z sąsiedztwa
ba wiły się wśród nich grzecznie w cieniu cedrów. Na końcu podjazdu, w
miejscu gdzie łuk wyginał się, opa dając w stronę ulicy, wznosił się ceglany
dom lalEi, w którym mieszkali Horacy i Narcissa, otoczony wie cznie tym
samym, świeżym, lekko odurzającym zapa chem cedrów.
Dom był pomalowany na biało i miał okna kwate rowe z filarkami,
sprowadzone z Anglii. Wzdłuż ba lustrady na werandzie i nad drzwiami pięła
się ol brzymia glicynia, niby smołowana lina, grubsza niż pięść mężczyzny, W
otwartych oknach na parterze łagodnie wydymały się firanki. Na parapecie
oczeki wało się widoku sielskiej miski drewnianej lub co najmniej
nieskalanie białego, pełnego pogardy .kota. Ale zamiast tego widać było tylko
wiklinowy koszyk z robótką, z którego, jak opadająca poinsettia, sterczał róg
wyplatanego ręcznie dywanika w kolorach biało- -czerwonych, a na progu
otwartych drzwi stała ciotka Sally, drobna, głupiutka staruszka w
koronkowym czepeczku, podpierając się hebanową laską z pozła caną gałką.
Pluskał się i chlapał uszczęśliwiony, krzycząc przez drzwi do siostry, która
siedziała na łóżku w jego po koju. Porzucony mundur na krześle, na skutek
dłu giej zażyłości, zatrzymał jeszcze w fałdach i załama niach szorstkiego
sukna coś z subtelnej i wykwintnej nienaturalnośd swego właściciela. Na
komodzie z mar murowym blatem leżały tygle i rurki, ekwipunek je go
maszyny do wydmuchiwania szkła, pierwszej, jaką kupił, a obok waza, którą
wydmuchał na okręcie — mały, szlachetny w swej prostocie kształt z przezro
czystego szkła, liczący niespełna cztery cale wysoko ści, kruchy jak srebrna
lilia i doskonały.
— Pracują w takich pieczarach pod ziemią — krzy czał zza drzwi — i
zstępuje się tam po schodach! Wo da chlupie pod nogami, kiedy schodzisz i
szukasz po omacku następnego stopnia, a jak wyciągniesz rękę, żeby dotknąć
ściany, czujesz, że jest mokra! Zupełnie, jakby ociekała krwią!
> »$- Horacy!
— Tak, coś wspaniałego! A dalej, jak idziesz na przód, widzisz czerwony
blask. Nagle nie wiadomo skąd pojawia się błyszczący tunel, potem widzisz
ogromny piec i przed nim jakieś kształty, które przesuwają się w górę i w dół,
gaszą blask i ściany znów zaczynają lśnić. Z początku to jakieś nieforemne
bryły, poru szają się tu i tam. Dziwaczne, groteskowe stwory, a ich cienie
skaczą po krwawej ścianie, czerwone cie nie. Blask i czarne sylwetki niby
wycinanki z papieru, które gestykulują, podnoszą się i opadają przed tym
blaskiem jak na ekranie magicznej latarni. Potem | tego wszystkiego wyłania
się dmuchająca twarz, a potem inne twarze, jakby nadymały się i wyrasta ły z
czerwonej ciemności niby kolorowe balony.
A te wydmuchiwane przedmioty! Czysta i tragiczna piękność! Jak
zakonserwowane kwiaty, wiesz! Maka
bryczne i nietknięte, czyste, oczyszczone jak kruszec, a jednak' kruche jak
bańki mydlane. Skrystalizowa na muzyka fujarek. Flety i oboje, przeważnie
wiej skie .fujarki. Że słomki owsa. Do licha, zakwitają ci przed oczyma jak
kwiaty. Sen nocy letniej na użytek salamandry..
Przestała rozróżniać słowa-, w miarę jak jego głos wznosił się w
skandowanyełvzdaniach, których nie ro zumiała, poznając jednak po tonie
głosu, że to spada jące z łoskotem w przepaść archanioły Miltona.
Wyszedł wreszcie z łazienki w białej koszuli i spod niach z serży, ale
jeszcze szybujący w przestworzach na płomienistych skrzydłach słowa;
słuchając wciąż jego głosu śpiewającego w rytmicznych sylabach, przy niosła
mu ranne pantofle z szafy w ścianie,. a gdy stała z pantoflami w rękach,
przestał deklamować i znowu dotknął rękoma jej twarzy charakterystycz nym
ruchem\dziecka. S
Przy kolacji ciotka Sally przerwała jego bezładną paplaninę.
— Przywiozłeś z powrotem twojego Snopesa? tó zapytała w pewnej ćhwili.
,
Ów Snopes był to młody człowiek, należący do nie- wyczerpalnej, jak się
zdawało, rodziny, która w ciągu ostatnich dziesięciu lat przenosiła się
partiami z ma leńkiego przysiółka zwanego Sadybą Francuza. Pierw szy ze
Snopesów zjawił się któregoś dnia, nagle i nie oczekiwanie, za ladą małej
restauracyjki przy któ rejś z bocznych uliczek, gdzie chętnie bywali ludzie ze
wsi. Mając już w mieście ów punkt zaczepienia, sprowadził kolejno, jak ongi
Abraham — parami, ro dzinami lub indywidualnie — wszystkich członków
swego klanu, związanych węzłami krwi lub prawa, i ulokował ich wszędzie,
gdzie mogli zarabiać pienią dze. Sam Flem objął niebawem zarząd wodociągów
miejskich i elektrowni i w ciągu następnych kilku lat był człowiekiem do
wszystkiego w administracji mia sta, a trzy lata temu, ku zdumieniu i
nieukrywanej niechęci starego Bayarda, został wiceprezesem banku
Sartorisów, gdzie już jeden z jego krewnych pełnił funkcje buchaltera.
Nadal zatrzymał restaurację i rozbity, dyskretnie na tyłach namiot
płócienny, gdzie jego żona i dziecko spędzili pierwsze miesiące swego pobytu
w mieście; namiot ów służył obecnie jako przystań wszystkim lądującym tu
kolejno Snopesom, którzy następnie roz praszali się w rozmaitych
kierunkach, obejmując miej sca we wszelkich trzeciorzędnych handelkach,
różne go rodzaju sklepach korzennych, zakładach fryzjerskich (jeden i nich
nawet, w jakiś sposób upośledzony na ciele, obsługiwał używaną maszynę do
palenia orzesz ków ziemnych), gdzie kwitli i rozmnażali się. Dawniej si
mieszkańcy miasta z początku spoglądali na nich rozbawieni z wyżyn swoich
jeffersońskich domów, wy kwintnych sklepów i biur. Wkrótce jednak uciecha
ta zmieniła się w coś na kształt konsternacji.
Snopes, o którym mówiła ciotka Sally, miał na imię Montgomery Ward i
tuż przed wprowadzeniem w ży cie ustawy o zaciągu w roku 1917 zgłosił się
w biurze werbunkowym w Memfis, gdzie go uznano za niezdol nego do
służby wojskowej z powodu wady serca. Póź niej wszakże ku zdumieniu
wszystkich, a zwłaszcza przyjaciół Horacego Benbowa, wyruszył na wojnę
wraz z Horacym jako działacz YMCA. Później jeszcze mó wiono o nim, że tego
dnia, kiedy się zgłosił do służby wojskowej, przez całą drogę do Memfis
trzymał pod lewą pachą baton tytoniu do żucia. Ale gdy się ro zeszła ta
pogłoska, zarówno on, jak i jego protektor już byli w drodze do Europy.
— Przywiozłeś z powrotem swojego Snopesa? — zapytała ciotka Sally.
— Nie — odpowiedział, a jego chuda, nerwowa twarz zachmurzyła się
przybierając chłodny wyraz subtelnego niesmaku. — Bardzo się na nim
zawiodłem. Nie mam nawet ochoty o tym mówić.
— Każdy mógł ci to z góry przepowiedzieć, kiedy wyjeżdżałeś. — Ciotka
Sally żuła powoli i miarowo nad talerzem. Horacy milczał przez chwilę,
zamyślo- ny, jego szczupłe palce zaciskały się z wolna dokoła widelca.
— To właśnie takie typy jak on, pasożyty... — za czął, ale siostra mu
przerwała:
— Kogo obchodzi jakiś tam Snopes?! Zresztą, godzi na o wiele za późna na
rozmowy o okropnościach wojny.
W wilgotnym mlaśnięciu ciotki Sally, poprzez prze żuwaną potrawę,
brzmiały tony mściwej wyższości.
— To przez tych dzisiejszych generałów — powie działa. — Taki generał
Johnston albo Forrest nie przy jęliby do swojej armii takiego Snopesa.
Ciotka Sally nie była żadną krewną Benbowów. Mie szkała o dwa domy
dalej z dwiema niezamężnymi siostrami, jedną starszą, drugą młodszą od
siebie. Od kąd Horacy i Narcissa mogli sięgnąć pamięcią, stale bywała w ich
domu i uzurpowała sobie w ich życiu pewne przywileje, zanim nauczyli się
chodzić; przy wileje, które nigdy nie zostały definitywnie zadekla rowane i z
których nigdy nie korzystała, nie pozwala jąc jednakże nigdy na jakąkolwiek
wątpliwość któ rejkolwiek strony co do ich istnienia. Wchodziła do każdego
pokoju w domu bez uprzedzenia i lubiła opo wiadać bez końca i dość
nietaktownie o dziecinnych dolegliwościach Horacego i Narcissy. Mówiono, że
w swoim czasie „robiła oko” do Willa Benbowa, chociaż miała już trzydzieści
cztery lub trzydzieści
i*# *#'"» •*
T''» P *1
pięć lat, kiedy Will się ożenił, i dotychczas zwykła wyrażać się o nim tonem, w
którym brzmiała le ciutka deprecjonująca nuta własności. Także o |i|j go
żonie mówiła zawsze z dużą swobodą: „Julia?-
0 tak, to była porządna, z kościami poczciwa dziew-« czyna.”
Toteż gdy Horacy poszedł na wojnę, ciotka Sally! przeniosła się do domu
Narcissy, by dotrzymać jej to warzystwa. Żadne inne rozwiązanie nie przyszło
do głowy nikomu z nich trojga. Fakt, że Narcissa musi mieć w domu ciotkę
Sally przez jakiś rok czy dwa, czy trzy, wydawał się równie nieunikniony jak
fakt, że Horacy musi iść na wojnę. Ciotka Sally była poczci-; wą staruszką, ale
zanadto żyła przeszłością i ze śle^f! pym uporem nie dopuszczała do swej
świadomości niczego, cokolwiek zdarzyło się po roku 1901. Dla niej mijający
czas ciągnęły konie, i zgrzyt samocho dowych hamulców nigdy nie przeniknął
do jej oporne*. go, niewzruszonego wszechświata. Miała wiele niezbyt
.cywilizowanych obyczajów, które są przywilejem sta rych ludzi. Z lubością
słuchała własnego głosu, nie lubiła być sama i nigdy nie mogła się
przyzwyczaić do sztucznych zębów, kupionych’ nrzed dwunastu laty, toteż
używała ich tylko o tyle, że raz na tydzień zmie niała wodę, w której się stale
moczyły, i jadała w spo sób dość obrzydliwy, nieapetyczne i łatwe do zżucia
potrawy.
Narcissa wyciągnęła rękę pod stołem i dotknęła ko lana brata.
1 — Naprawdę tak się cieszę, że jesteś w domu, Horry!
Spojrzał na nią żywo i chmura znikła z jego twarzy
równie prędko, jak przyszła, a duch znowu zanurzył się, jak pływak w morzu
bez fal, w spokojnej stałości jej siostrzanego afektu.
Był adwokatem, głównie z poczuda obowiązku wo- bez tradycji rodzinnej,
k choć przyciągało go do tego zawodu tylko umiłowanie drukowanego słowa i
miejsc, gdzie były książki, myśl o powrode do zakurzonej kancelarii
położyć się do łóżka z książką. Sztywny doktor Alford składał jej wizyty raz czy
dwa razy. w tygodniu, a Horacy, który miał w sobie coś z ka- zuisty-amatora,
zabawiał się tępieniem delikatnego ostrza swoich żądełek metafizycznych o
pancerz wie-
; dzy chroniący skórę doktora, przez godzinę czy coś " koło tego. Wtedy
dopiero spostrzegaE, Se Narcissa nie Opowiedziała ani słowa przez
sześćdziesiąt, siedemdzie siąt czy osiemdziesiąt minut.
— To właśnie dlatego do ciebie przychodzą — po wiedział jej Horacy. — Na
kąpiel borowinowy prze ciwko wzruszeniom. ?;
Ciotka Sally wróciła do swego ogniska domowego razem ze swoim
woreczkiem różnokolorowych gałgan ków i sztuczną szczęką, pozostawiając za
sobą trwałe,
i nieuchwytne zarazem, mgliste, lecz definitywne po czucie obowiązku,
spełnionego za cenę osobistego po święcenia, oraz lekki zapach starego ciała
kobiecego, który z wolna ulatniał się z mieszkania, zatrzymując się jednakże
w różnych nieoczekiwanych zakamarkach, tak że niekiedy Narcissa, budząc
się w nocy i leżąc w ciemnościach z uczuciem fizycznej przyjemności, że ma
Horacego z powrotem w domu, wyobrażała sobie, że słyszy jeszcze' w
olbrzymiej, ciemnej ciszy domu łagodne i dobroduszne chrapanie ciotki
Sally.
Czasem słyszała je tak wyraźnie, że wymawiała gło śno imię ciotki, które
docierało do pustego pokoju.
I czasami ciotka odpowiadała, wykorzystując raz jesz cze przywilej
nawiedzania ich domu o każdej godzi nie, kiedykolwiek przyszła jej ochota,
bez uprzedzenia, żeby zobaczyć, jak sobie dają radę bez niej, i poskar żyć się
na porządki w swoim własnym domu. Za stara była, by łatwo znosić zmiany,
i ciężko jej było przystosować 'się na nowo do obyczajów siostry, po długim
pobycie u ludzi, którzy ustępowali jej we wszystkich sprawach domowych; U
niej w do mu wszystkim zarządzała starsza siostra, prowadząc gospodarstwó
sprawnie i kłótliwie; ona i trzecia siostra nadal traktowały ciotkę Sally jak
dziecko, którym była sześćdziesiąt pięć lat temu i którego
Mm i~iaf SfcŁ
1 iiiI
odżywianie, ubranie i rozkład zajęć musiały być ści śle nadzorowane, nie bez
strofowania i pedagogicz nych praktyk.
— Nie mogę nawet spokojnie iść do łazienki <— na rzekała. — Mam
szczerą ochotę spakować manatki
i wrócić tutaj, a one niech sobie radzą, jak chcą.
Kołysała się nerwowo w krześle na biegunach, któ re zawsze wszyscy jej
ustępowali na skutek jakiejś milczącej umowy, rozglądając się po pokoju z
wyra zem dezaprobaty w starych, mętnych oczach.
|— Odkąd się wyniosłam, ta Murzynka nie robi ani połowy tego co
przedtem. Jak te meble teraz wyglą dają? Co za flejtuch!
— Chciałabym, żeby ją pani z powrotem zabrała — mówiła do Narcissy
Miss Sofia, najstarsza z sióstr. — Taka się zrobiła nieznośna od czasu, kiedy
mieszkała u pani, że nie sposób ż nią wytrzymać. Co to, słysza łam, że Horacy
wziął się do wyrobu szkła?
Właściwe retorty i tygielki przybyły w stanie nie naruszonym. Z początku
chciał urządzić sobie pracow nię w piwnicy, wyrzucić stamtąd kosiarkę,
narzędzia ogrodnicze i wszystkie nagromadzone rupiecie i za murować okna,
żeby zrobić z tego rodzaj ciemnicy. Ale Nardssa zdołała go w końcu
przekonać, że górne pię- tto garażu znacznie lepiej nadaje się do tego celu, to
też tam zainstalował piec i ekwipunek. Raz omal nie podpalił całego budynku
i po czterech nieudanych pró bach wydmuchał jedną niemal doskonałą wazę,
jasno- - bursztynową, większą od pierwszej, pełną bogatszej
i czystszej szlachetności. Trzymał ją stale na stoliku przy łóżku i nazywał
imieniem siostry, w przerwach między apostrofami do nich obu,
bezstronnie wygła szanymi w momentach lirycznych uniesień nad zna
czeniem pokoju i nad nieskalanym posiadaniem jej: „O ty, nienaruszona
Oblubienico Pokoju.”
Z gołą głową, w flanelowych spodniach 1 kurtce z wyhaftowaną na
kieszeni odznaką oksfordzkiego klubu i z rakietą pod pachą Horacy obszedł
naokoło dom i ujrzał z daleka kort tenisowy z dwoma zawod nikami w
ferworze rozgrywki. Pod dachem per goli na ' białych pilastrach, pośród
zwisających ze stropu gir land winorośli, Belle w otoczeniu nieuchwytnych i
har monijnych akcesoriów momentu wyglądała jak motyl. Obok niej siedziały
dwie kobiety w jasnych suk niach odbijających od ciemnej zieleni mirtów,
jeszcze, nie kwitnących. Druga kobieta (pierwsza była to mło da dziewczyna
w bieli, z krótko przyciętą grzywką koloru melasy, i trzymała rakietę na
kolanach) zwróciła się do przybysza, którego Belle przywitała jak gdyby z
tęskną melancholią wyrażającą posiadanie. Ręka jej była ciepła, zwinna jak
żywe srebro w ręku Horacego, który lekko uścisnął pachnącą dłoń o
delikatnych koś ciach. Jej oczy przypominały dojrzałe winogrona z cie plarni,
a usta, czerwone i drżące, wykrzywiał wyraz niezadowolenia.
Powiedziała mu, że pokojówka Meloney ją opuszcza.
g Meloney rozczarowała się do pani — powiedział Horacy. —■
Prawdopodobnie musiała się pani zanie dbać. Pani wyrafinowanie nie
dorównuje wykwintowi Meloney.. Nie można liczyć na wieczne złudzenia oso
by równie kompetentnej jak Meloney w dziedzinie najbardziej
rygorystycznych komplikacji w funkcjach jedzenia i picia. Albo może jeszcze
raz wyszła za mąż?
— Przeniosła się do handlu — powiedziała Belle z przekąsem. —, Ma
prowadzić salon piękności. I mo żecie mnie zamordować, jeśli rozumiem, w
jakim celu. Takie zakłady nie mają tu żadnych możliwości prze trwania. Czy
może pan sobie wyobrazić kobiety z Jef ferson jako klientki salonu piękności,
z wyjątkiem nas trzech? Pani Marders i ja mogłybyśmy z niego ko-
nfwiij
iini
rżystać, z pewnością potrzebujemy tych rzeczy, ale chociażby taka
Frankie, po co jej to?
— Najciekawsze dla mnie — powiedziała drugą dama — skąd wzięła na to
pieniądze. Wszyscy myślą, że to ty jej dałaś, Belle.
— Od kiedy to zajmuję się dobroczynnością publicz-^ ną? — spytała
chłodno Belle. Horacy lekko się uśmiech-,1’ nął. Pani Marders powiedziała:
— Ależ, Belle, wszyscy wiemy, jakie masz dobrej serce. Nie bądź taka
skromna.
- —- Mówiłam o dobroczynności publicznej — powtó-| rzyła Belle.
— No cóż — żywo wtrącił Horacy — Harry w każ-j dej chwili zamieniłby
służącą na woła. Przynajmniej J zaoszczędzi sobie mnóstwa kłopotów z
zaopatrywaniem'^ piwnicy, kiedy nie będzie potrzebował neutralizować |
skutków pani herbaty w nie wiem ilu już męskich żo-a łądkach. Wyobrażam
sobie, że nie będzie się tu już wię- j cej podawać herbaty, czyż nie?
— Niech pan nie mówi głupstw — żachnęła się Belle. 1
— Uświadomiłem sobie teraz — powiedział Horacy — że nie przychodzę tu
na tenisa, ale ze względu na nie-J obliczalny stopień żenującej wyższości, jaką
zawsze od- ' czuwam, kiedy Meloney podaje mi herbatę... Widzia łem pani
córkę idąc tutaj.
— Gdzieś tu pewnie jest — obojętnie stwierdziła Belle. — Dotąd jeszcze
nie ostrzygł pan włosów — za uważyła. — Dlaczego mężczyźni nie doceniają
znacze nia fryzjera?
Druga kobieta obserwowała Horacego bystro i chło dno sponad swoich
dwóch obwisłych podbródków. Mło da panna siedziała spokojnie w swojej
prostej, dziewi czo białej sukni, | rakietą na kolanach; jej śniada ręka
bezwładnie spoczywająca na rakiecie wyglądała jak
*>y>.rv.rv
uśpione płowe szczeniątko. Przyglądała się Horacemu uważnie, ale grzecznie,
jak dziecko. '
¡ft-— Albo wcale nie idą do fryzjera, albo każą sobie smarować włosy
brylantyną i różnymi pomadami — dodała Belle, "
— Horacy jest poetą — stwierdziła druga dama. Obwisła skóra jej twarzy,
udrapowana luźno poniżej kości policzkowych, przypominała bogaty, lekko
przy brudzony aksamit. Oczy drapieżne, nieruchome, nieco lubieżne,
podobne były do ocżu starego indyka. — Poetom trzeba wiele wybaczyć.
Powinnaś o tym pa miętać, Belle.
Horacy skłonił się.
— Pani gatunek, Belle, nigdy nie zawodzi, kiedy idzie o takt —
powiedział, Pani Marders jest jedną z niewielu znanych mi osób, które
oceniają właściwie zawód adwokata.
- Przypuszczam, że to taki zawód jak każdy in ny — powiedziała Belle. —
Spóźnił się pan dzisiaj. Dlaczego Narcissa nie przyszła?
— To znaczy, że nadają mu rangę poetów — wy jaśnił Horacy. — Prawo
tak samo jak poezja jest osta teczną ucieczką człowieka upośledzonego na
ciele
*1“ umyśle, głupca i ślepca. Ośmielam się twierdzić, że Cezar wymyślił zawód
prawnika po to, żeby się obro nić przed poetami.
— Jest pan niezrównanie inteligentny — powiedzia ła BeUę.
Młoda panna odezwała się nieoczekiwanie:
|— Dlaczego się pani martwi o to, czym mężczyźni smarują sobie włosy,
Miss Belle? Pan Mitchell jest przecież łysy.
Pani Marders zaśmiała się kleiście, obserwując ich przygasłymi oczyma
bez powiek. Patrzyła na Horace go i Belle śmiejąc się wciąż, głośno i lodowato.
tiii
t V*f
4** »Ul
941
— Przez usta niewinnego dziecka... — rzuciła. Młoda panna spoglądała na
przemian to na jedno, to
na drugie czystym, poważnym wzrokiem.
— Spróbuję, może mi się uda zagrać seta — powie działa wstając. Horacy
także wstał.
— Zagramy razem — zaczął.
Nie odwracając głowy Belle dotknęła jego ręki.
— Niech pani siedzi, Frankie — powiedziała roz kazująco. — Tamci nie
skończyli jeszcze grać. Nie po winna się pani śmiać tak dużo z pustym
żołądkiem — dodała zwracając się do pani Marders. — Niech się pan nie
rusza, Horacy.
Dziewczyna stała jeszcze, smukła, pełna sztywnej gracji, z rakietą w ręku.
Chwilę patrzyła na Belle, potem znów zwróciła głowę w stronę kortu. Horacy
usiadł na krześle tuż obok Belle. Jej ręka, niewidoczna dla innych, znalazła
jego rękę, pogrążyła się w niej, uległa i bierna. Jak gdyby nagle gdzieś w
jakimś miej scu wyłączyła prąd elektryczny, jak ktoś, kto, wcho dząc do
ciemnego pokoju w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu, znajduje go i znowu
gasi światło.
— Pani nie lubi poetów? — spytał Horacy zza fo tela Belle. Dziewczyna
nie odwróciła głowy.
— Poeci nie umieją tańczyć — odpowiedziała. — Poza tym nie mam im nic
do zarzucenia. Bili się na wojnie, ci lepsi poeci. Był jeden, który doskonale
grał w tenisa i został zabity. Widziałam jego fotografię, ale nie pamiętam
nazwiska.
— Och, na miłość boską, przestańcie mówić o woj nie — wzdrygnęła się
Belle. Jej ręka w dłoni Hora cego zadrżała. — Przez dwa lata dosyć się o tym
na słuchałam od Harry’ego. Tłumaczył, dlaczego nie mógł iść na wojnę. Tak
jakby innie to obchodziło, czy idzie, czy nie.
— Miał na utrzymaniu rodzinę — stanowczo oświad
czyła pani Marders. Belle na pół leżała w fotelu, i gło wą na oparciu. Jej
ukryta ręka poruszała się w dłoni Horacego, niespokojna teraz, kręcąca się
nieustannie, jakby pod wpływem innego kaprysu, ciekawa, ale zimna.
— Niektórzy byli w lotnictwie — ciągnęła dziew czyna. Stała oparta
jednym biodrem o stół, z rakietą pod pachą, przewracając kartki
ilustrowanego pisma. Potem zamknęła zeszyt i przeniosła spojrzenie na dwie
groteskowe figurki podskakujące na korcie. — Kiedyś tańczyłam z jednym z
braci Sartorisów. Ale byłam zanadto speszona, żeby wiedzieć, który to z nich.
Wtedy jeszcze byłam zupełnie smarkata.
— Czy oni byli poetami? To znaczy ten, co wrócił. Wiem, że ten drugi, ten,
co zginął, był nim na pewno.
— W każdym razie potrafi prowadzić samochód — odpowiedziała nie
przestając obserwować graczy. Jej proste włosy (pierwsze obcięte włosy w
mieście) nie były ani brązowe, ani złote. Stała zwrócona do nich profilem o
krótkim nosie; brązowa, nieruchoma dłoń ściskała rakietę. Belle poruszyła się
i uwolniła rękę z uścisku Horacego.
— Idźcie sobie i grajcie — powiedziała. — Oboje zaczynacie mi już działać
na nerwy.
Horacy zerwał się skwapliwie.
— Chodźmy, Frankie. Zagramy z nimi seta.
Poszli na kort i zagrali przeciwko dwom młodym
ludziom. Horacy był wyjątkowym graczem. Grał z po lotem i nieobliczalnie.
Jakiś gracz wytrawny i umiejący zachować zimną krew byłby go pobił bardzo
prędko, pozwalając mu się zńięczyć. Ale nie ci. Jego partnerka popełniała błąd
za błędem, Horacy jednak zawsze ra tował sytuację dzięki ścinaniu piłek lub
strategii tak śmiałej, że nie pozwalała zauważyć nieprawidłowości jego gry.
W chwili gdy Horacy zwycięsko kończył seta, nad szedł Harry Mitchell w
obcisłych flanelowych spod niach, białej koszuli i półbutach sportowych za
dwa dzieścia dolarów. Z nowiuteńką rakietą, w patentowa nej ramie i futerale,
stał na swoich krótkich nogach, z łysą okrągłą głową i wysuniętą naprzód
dolną szczęką
o zepsutych zębach, obok żony siedzącej w wystudio wanej pozie.
W tej chwili, zmuszony do wypicia filiżanki herbaty, zamierzał jak zwykle
zebrać wszystkich obecnych męż czyzn, zaprowadzić ich przez cały dom do
swojej ła zienki i tam w sekrecie dać im się napić, nie zapomi nając napełnić
dodatkowej szklaneczki i zanieść jej, w drodze powrotnej, Racheli do kuchni.
Gotów był ścią gnąć ostatnią koszulę z grzbietu i oddać ją bliźniemu. Zajmował
się spekulacją na giełdzie bawełnianej i miał szczęśliwą rękę. Szpetny jak
siedem grzechów głów nych, poczciwy, gaduła i dogmatyk, zwracał się do
Belle per „mamusiu”, póki go od tego nie oduczyła.
Horacy i jego partnerka razem zeszli z kortu i zbli żyli się do tamtych.
Pani Marders podnosiła właśnie filiżankę ku swoim obwisłym podbródkom.
Dziewczyna zwróciła się do Ho- - racego uprzejmie i krótko.
łazienki. Belle przestała grać, pochyliła się nad Horacym i znów go?
pocałowała, przytulając się mocno.
— To naprawdę nie do zniesienia — .powiedziała Mtó rywając usta z
niecierpliwym ruchem- głowy. Przezl chwilę walczyła z ramieniem Horacego,
jej ręce opadły! na klawisze wydobywając z nich serię niedorzecznychl
dźwięków, a potem znów dotknęły jego włosów i prze-1 sunęły się po jego
policzkach. Znowu oderwała usta. —J Teraz usiądź tutaj.
Usłuchał. Belle na taborecie pozostała w półcieniuji Zmierzch już prawie
zapadł, tylko linia jej pochylojl nej głowy i pleców, tragiczna i niema,
pozwoliła miij na chwilę odzyskać jeszcze poczucie młodości. „Przy-3 glądamy
się sobie ukradkiem zza węgłów jak podejrzliwi we stare damy, które
szpiegują służących — pomyślall Horacy. Nie: jak żołnierze, którzy usiłują
przesy mknąć się do czoła defilady.”
— Zawsze możesz się rozwieść — powiedział.
— Żeby drugi raz wyjść za mąż?
Jej ręce wykonały kilka akordów,' pogłębiły je i me lodia umilkła w
ostatnim minorowym akordzie na jedig] ną rękę. Nad ich głowami Harry
chodził tam i z po wrotem krokami, od których trząsł się cały budynek.
— Będziesz okropnym mężem.
— Nie będę, póki się nie ożenię — odpowiedział Horacy.
Powiedziała „chodź”, więc «podszedł do niej i znów w półmroku była
tragicznie młoda i bliska, przeraża jąca obsesją klęski, gdyż znał rozpaczliwą
płodność
świata i budzący nadzieję brak złudzeń czasu, który sam siebie okłamuje.
fy— Chciałabym' mieć dziecko, z tobą, Horacy — po wiedziała i w tej samej
chwili jej własne dziecko pod biegło przez korytarz i stanęło nieufnie na
progu.
Przez chwilę Belle przypominała zaskoczone zwie rzę, oszalałe ze strachu.
Odsunęła sdę od niego gwał townym ruchem, pełnym pogardy i oparła ręce
na kla wiaturze, tłumiąc odruch popychający do ucieczki, niejasny refleks
obronnej wrogości, narastającej stop niowo i skierowanej także przeciw
Horacemu.
4;Ysss Wejdź, Ti tanio — .powiedział Horacy. •
Mała nieufnie stała na progu.. Głos Belle był szorstki i podniecony.
No co, czego znowu chesz? Siadaj tam — syknęła do Horacego..'— Czego
chcesz, Belle?:
Horacy odsunął się trochę, nie wstając.
Mam dla ciebie noWą bajeczkę — powiedział — t.opowiem ci. ją niedługo.
^^Ale mała Belle stała wciąż na progu, jakby nie słyszała.
— Idź się bawić, Belle — odezwała się jej matka. — Dlaczego już wróciłaś
do domu? Jeszcze za wcześnie na kolację.
—- Wszyscy poszli do domu —• powiedziała. — Nie mam się z kim bawić.
— No to idź do kuchni i porozmawiaj z Rachelą. — Belle znowu ostro
uderzyła w klawisze. — Nudzisz mnie niemożliwie tym twoim wiecznym
sterczeniem w domu.
Dziewczynka wahała się jeszcze chwilę, potem po słusznie zawróciła i
odeszła.
*— Siadaj tam — powtórzyła Belle.
Horacy usiadł na krześle, a Belle zaczęła znowu grać głośno i prędko, z
nerwową, zimną wprawą. Na górze znów rozległo się tupanie Harry’ego,
schodzili
teraz na dół. Harry rozprawiał o czymś, potem głosy oddaliły się i ucichły.
Belle grała dalej. W mrocznym pokoju otaczała go znów ta ślepa wrogość
szukająca obrony, jak skurcz mięśni, który pozostaje, choć od ruch strachu
minął. Nie odwracając głowy spytała:
— Zostaniesz na obiedzie?
Odpowiedział, że nie, budząc się nagle. Nie wstała, by go pożegnać, i nie
odwróciła głowy, więc poszedł do drzwi frontowych, za którymi był wiosenny
zmierzch, rozjaśniony już pierwszą gwiazdą nad nie poruszany mi wiatrem
drzewami. W alei koło garażu stało nowe auto Harry’ego, który w tej chwili
majstrował coś przy motorze, podczas gdy masztalerz-kamerdyner-ogrodnik i
szofer w jednej osobie trzymał patentowaną warszta tową lampę nad stromym
wierzchołkiem jego czaszki, a jego, córka i Rachela, trzymając w rękach
narzędzia czy życiodajne organy samochodu, pochylały, za jego zgiętymi
plecami, dwie skupione, niepodobne do siebie twarze w niebieskawym
świetle latarni.
Horacy szedł dalej w kierunku domu. Zmrok, wie czór zapadały szybko.
Zanim doszedł do narożnika, za którym miał skręcić, zajaśniały latarnie
uliczne i zga sły, a potem znów rozbłysły nad skrzyżowaniami ulic, pod
sklepieniem drzew.
I'3
Był to wieczór popisu muzycznego małej Belle po skończonym roku nauki.
Przez cały czas Belle nie spoj rzała na niego, nie pdezwała się słowem, nawet
kiedy wśród tłoku pożegnalnego przy drzwiach — podczas gdy Harry
.usiłował zaciągnąć go na górę proponując strzemiennego — stanęła na chwilę
tuż przy nim i owio nął go mocny zapach jej perfum. Ale nie odezwała się do
niego nawet wtedy. Zdołał w końcu uwolnić się od
Harry’ego i wreszcie zamknęły się drzwi usuwając sprzed jego oczu obraz
małej Belle i łysej czaszki gospodarza domu, a Horacy znalazłszy się w
ciemno ściach stwierdził, ze Narcissa na niego nie czeka. Była już w połowie
drogi na ulicę.
— Jeżeli idziesz w moją stronę, mogę cię odprowa dzić! — zawołał. Nie
odpowiedziała i nie zwolniła kro ku ani też go nie przyśpieszyła, gdy ją
dogonił.
— Zastanawiam się, dlaczego — zaczął'— dorośli zadają sobie tyle trudu,
żeby zmusić dzieci do rzeczy idiotycznych. Belle sprosiła pełen dom gości,
którzy ją nic nie obchodzą i z których większość jej nie lubi, położyła dziecko
spać o trzy godziny później, niż po winna, i skutek tego taki, że Harry jest
prawie pijany, Belle w złym humorze, mała tak zdenerwowana, że nie zaśnie,
a ty i ja chcielibyśmy jak najprędzej zna leźć się w domu i oboje żałujemy,
żeśmy tam nie zostali.
— Więc dlaczego u niej bywasz? — spytała Nar cissa.
Horacy umilkł nagle. Szli dalej w ciemnościach do następnej latami. Pod
latarnią gałęzie drzewa zwi sały niby czarne korale w żółtym morzu.
■'ipś* Och — westchnął Horacy i dodał: — Widziałem, jak rozmawiałaś z tą
starą plotkarką.
— Dlaczego nazywasz panią Marders plotkarką? Dla tego że 'powiedziała
mi coś, co mnie dotyczy, a o czym wszyscy inni prawdopodobnie już wiedzą?
Ach, więc to ona ci powiedziała, naprawdę? Za stanawiałem się właśnie —
wsunął rękę pod jej ramię, które nie zareagowało na ten ruch. — Kochana,
stara Narcy!
Minęli ażurowe cienie pod latarnią i znów znaleźli się w ciemności.
— Czy to prawda? — spytała.
— Zapominasz, że kłamstwo jest walką o życie — powiedział. — Środkiem,
jakim rozporządza nędzny, mały człowiek, aby naciągnąć okoliczności do
prekon- cepcji, jaką ma co do siebie samego i swojego miejsca w świecie.
Odwetem na wrogich bóstwach.
I — Czy to prawda?
Szli dalej pod rękę, ona poważna, uparta i oczeku jąca, on układając w
duchu i odrzucając zdania, znaj dując czas na bawienie się własną
bezsilnością • wobec uporu siostry.
— Na ogół ludzie nie kłamią w sprawach, które ich nie dotyczą —
odpowiedział znużonym tonem. — Świat nie potrafiłby ich zrozumieć, nawet
jeśli rozumie je życie. Zwłaszcza, jeżeli rzeczywistość jest o tyle dziw niejsza,
niż mogłoby być to, co ludzie sobie wyobrażą.
Spokojnym i zdecydowanym gestem uwolniła ramię.
— Narcy...
— Nie — powiedziała. — Nie nazywaj mnie tak.
Na następnym skrzyżowaniu, pod następną latarnią
była ich ulica, więc skręcili. Nad łukowatym zakrętem wrogie bóstwa
spoglądały bladymi, nieruchomymi oczyma. Horacy wepchnął ręce do
kieszeni i na chwilę znów umilkł, a jego palce natrafiły na jakiś obcy
przedmiot. Wyjął go: złożona we czworo kartka gru bego papieru listowego,
przesycona ulatniającym się ciężkim zapachem.. Zapach był znajomy, ale w
tej, ,4 chwili zaskoczył go tak, jak twarz obserwująca go z jakiegoś arrasu.
Wiedział, że twarz zaraz może -się wychylić, ale gdy trzymał bilecik i szukał
tej twarzy w labiryncie swego roztargnienia, jego siostra ode zwała się nagle i
twardo:
— Cały pachniesz jej perfumami. Och, Horry, ta kobieta jest brudna!
— Wiem — odpowiedział, zmieszany i nieszczęśli wy. — Wiem.
Była ]uz druga połowa czerwca i zapach jaśminów zasadzonych tu niegdyś
przez Miss Jenny stale wdzie rał się do v*;nętrza domu pogrążając go w falach
aro matu, nieustannych i skłębionych jak cichnące dźwię ki altówki. Wczesne
kwiaty przekwitły, a ptaki skoń czyły już objadać truskawki i teraz siedziały
przez cały dzień na krzakach figowych, czekając, aż.owoce dojrzeją; cynie i
ostróżki kwitły bez jakiejkolwiek in terwencji ze strony Isoma, którego, od
kiedy Caspey ¡powrócił do równowagi ducha, a czas dyskontowania zasług
wojennych znowu odsunął się w dość odległą przyszłość, można było zastać po
cienistej stronie żywo płotu z ligustrów wzdłuż parkanu ogrodowego, jak
ścinał jeden po drugim listki jednej jedynej gałązki nożycami do strzyżenia
mułów, póki Miss Jenny nie weszła do domu, po czym znikał i przez resztę
popo łudnia leżał nad brzegiem strumyka z kapeluszem na twafzy i kijem od
wędki między palcami nóg.
Simon zrzędząc kręcił się po domu i ogrodzie. Jego płócienny- płaszcz i
cylinder wisiały bezczynnie w ko mórce z uprzężą, pokrywając się coraz
grubszą war stwą kurzu i plew, a konie próżniaczyły się na pastwi sku,
obrastały w tłuszcz i hardziały z dnia na dzień. Płaszcz i cylinder zdejmowano
teraz z gwoździa, a ko nie zaprzęgano do powozu tylko raz na tydzień — w
niedzielę, gdy Sartorisowie jeździli do kościoła. Miss Jenny twierdziła, źe zbyt
wiele jeszcze musi zrobić dla zbawienia swej duszy, aby ją narażać jazdą do
kościoła w tempie pięćdziesięciu mil na godzinę, i że ma tyle grzechów, ile ich
może objąć jej codzien ny tryb życia, zwłaszcza że musi jakoś zapewnić wstęp
do nieba duszy starego Bayarda, co nie było sprawą prostą, wziąwszy pod
uwagę codzienne ryzyko złama nia karku w czasie jego wypadów
samochodowych § w towarzystwie wnuka. O duszę młodego Bayarda
Miss Jenny nie troszczyła się wcale: ten w ogóle nie miał duszy.
Młody Bayard tymczasem co dzień objeżdżał konno całą plantację i z
wrodzoną zimną arogancją gnębił czarnych dzierżawców albo w bryczesach za
dwa do lary i butach za czternaście gwinei dłubał coś przy maszynach
rolniczych i traktorze, na kupno którego namówił starego Bayarda; chwilowo
zrobił się znowu prawie cywilizowany. Do miasta jeździł tylko od czasu do
czasu, najczęściej konno, i zawsze okazywał się tak użytecznie nieszkodliwy,
że zarówno jego ciot-- kę, jak i dziadka zaczynały dręczyć niespokojne prze
czucia.
Wspomnisz moje słowa — powiedziała Miss Jen ny do Narcissy któregoś
dnia, gdy ta znów przyjechała z wizytą. — Ten chłopak knuje jakiś nowy
diabelski kawał i bomba wybuchnie pewnego pięknego dnia na gle. No, a
wtedy wszyscy użyjemy. Bóg jeden wie, co to może być... Może obaj z Isomem
urządzą bieg z przeszkodami samochód kontra traktor... Czemu za
wdzięczam twoją dzisiejszą wizytę? Dostałaś nowy list?
— Owszem, kilka — powiedziała wesoło Narcissa. — Zbieram je, póki nie
dostanę tyle, żeby je można opra wić w księgę: wtedy przyniosę pani
wszystkie razem do przeczytania.
Miss Jenny siedziała naprzeciw niej wyprostowana jak wyborowy
grenadier, z właściwą -sobie chłodną szorstkością, która sprawiała, że
handlarze domokrążcy i obcy przybysze zaczynali się jąkać i plątać w zezna
niach, przekonani o swojej porażce, jeszcze nim otwo rzyli usta. Narcissa
trzymała swój miękki słomkowy kapelusz na kolanach.
— Po prostu przyjechałam .panią zobaczyć — po wiedziała, a jej twarz
wyrażała tak poważną i cichą
rozpacz, że Miss Jenny wyprostowała się jeszcze sztyw niej i utkwiła w niej
swoje przenikliwe szare oczy:
— Na, co sic stało, dziecko? Czyżby ten człowiek przyszedł do ciebie do
domu?
— Nie, nie. •— Wyraz rozpaczy znikł z jej twarzy, ale Miss Jenny nadal
mierzyła ją tymi bystrymi, sta rymi oczyma, które wiedziały o tyle więcej, niż
ktoś
. by chciał albo sobie wyobrażał. Czy mogę pograć trochę na fortepianie?
Dawno już u pani nie grałam, prawda?
— Naturalnie — odpowiedziała Miss Jenny. — Jeśli tylko masz ochotę.
Fortepian był zakurzony. Narcissa otworzyła go wdzięcznym ruchem.
— Czy mogę poszukać ścierki?:-; ¿i
— Poczekaj, zaraz to zrobię. ¿7- powiedziała Miss Jenny. Podniosła rąbek
spódnicy i energicznie starła kurz. — No, już. w porządku. Potem wyciągnęła
krzesło spod fortepianu i usiadła. Wciąż obserwowała profil Nar cissy z uwagą
i odrobiną ciekawości, lecz .po chwili stare melodie na nowo poruszyły w niej
wspo mnienia, oczy złagodniały, a Narcissa i smutek, który przez sekundę
ukazał się na jej twarzy, rozpłynęły się w wizji własnych dni minionych Miss
Jenny, dni zwy ciężonych i niezłomnych, i po chwili dopiero spostrze gła, że
Narcissa płacze.
Miss Jenny pochyliła się i dotknęła jej ramienia.
— No, powiedz, mi, o. co chodzi — rozkazała.
Narcissa powiedziała jej wszystko swoim poważnym niskim głosem, wciąż
cichutko płacząc.
bo chcę sprzątać.
Isom zsunął się z krzesła nie przestając żuć i wy-; szedł z kuchni. Gniewne
głosy dyskutujących przybie rały na sile; w ciemnym hallu, gdzie stał jego
dziadek zgarbiony i bezkształtny' niby stary ptak złowróżbny, Isom mógł
rozróżnić słowa: „trucizna... zakażenie krwi... myślisz, że możesz sobie odciąć
głowę, a potem ją wyleczyć... stary dureń, nogę mógł ci tym posmaro-
wać, ale nie twarz... bezczelny stary drab... umrzesz przez własną głupotę i
ośli upór... baba z wozu, koniom ’.lżej...”
¡Ig— Ty i ten przeklęty doktór wpędzicie mnie do grobu — chwilami grzmiący
głos Bayarda zagłuszał ■głowa Miss Jenny, fil Will Falls nie zdąży mnie wy
prawić na tamten świat. W mieście nie mogę spokoj nie siedzieć na swoim
krześle,' bo ten przeklęty łajdak krąży koło mnie z zawiedzioną miną, że
jeszcze żyję
- i chodzę po świecie. A ledwie ten mi zejdzie z oczu i wrócę do domu, de dasz
mi nawet zjeść kolacji w spokoju, tylko musisz mi pokazywać kolorowe foto
grafie, oo niby według jakiegoś tam bałwana mają przedstawiać wnętrzności
ludzkie! -
— Kto tu ma umrzeć, dziadziu? — szepnął Isom.
Simon odwrócił głowę.
Czego się tu pętasz? Wracaj mi zaraz do kuchni na swoje miejsce,
— Kolacja czeka; — powiedział Isom. — Kto umrze, dziadziu?
¡U• Nikt nie umrze. Czy kto tu milczy jak umarły? Szoruj stąd.
Razem wrócili przez hall do kuchni. Za nimi głosy grzmiały, i szalały,
przytłumione nieco przez ściany, ale wyraźne i władcze.
— O- co teraz znowu pyskują? — spytał Caspey z pełnymi ustami.
Ich^własny interes — powiedział Simon. — Ty patrz swego, .a o nich się
nie troszcz.
Zasiadł przy stole, Elnora nalała mu kawy z dzban ka na piecu i
postawiła przed nim kubek.
— Biali też mają swoje kłopoty, tak samo jak Mu rzyni. Przysuń no mi ten
talerz z mięsem, chłopcze.
Burza .w domu przycichła jak zwykle z nadejściem nocy, uspokoiła się
jakby za obopólną zgodą stron
walczących, mimo że obie nieugięcie trwały na swych pozycjach, i rozpoczęła
się na nowo następnego wi&l czora przy kolacji. Tak było co dzień, aż
wreszcie^ w drugim tygodniu lipća, w sześć dni od czasu przy» wiezienia do
domu młodego Bayarda z połamanymi żebrami, Miss Jenny, stary Bayard i
doktor Alford| pojechali do Memfis zasięgnąć rady słynnego specja-,; listy od
chorób krwi i gruczołów, u którego doktor | Alford nie bez trudu uzyskał
wyznaczoną wizytę. Mło- v dy Bayard leżał w gipsie, w swoim pokoju na
©kreślenie, ale ttie Wpadła ila słowo „zminy”, ró2Uj miała brutalność, ale nie
chłód.
Popołudnie zbliżało się do końca, nadchodził wie czór. Siedziała pogrążona
w myślach, spokojna i mil cząca, spoglądając w okno, gdzie jeszcze żaden pod
much nie poruszał, liści, jak gdyby czekając, aż ktoś jej .powie, co robić.
Straciła poczucie czasu, czas był dla niej teraz jak ciemny, wolno płynący
potok, w któ ry patrzyła tak długo, aż hipnoza wody usunęła sprzed jej oczu
nawet wodę.
Nagle z ust Bayarda wydarł się jakiś nieokreślony dźwięk. Nardssa szybko
odwróciła głowę i ujrzała je go ciało naprężające się straszliwie w jarzmie
gipsu, jego zaciśniętą pięść i zęby pod uniesionymi w górę wargami. Siedziała
wciąż bez ruchu, blada, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. 'Krzyk rozległ się
znowu. Oddech Bayarda wydobywał się świszcząc spomiędzy zębów, a dźwięk
bez słów zmienił się w potok prze kleństw; gdy wreszcie podniosła się z
krzesła i sta nęła nad łóżkiem przyciskając rękę do ust, ciało Ba yarda
rozprężyło się i patrzył na nią spod zlanego po tem czoła, rozszerzonymi
oczyma, w których czaił się strach i zimna; okropna furia szaleńca, i roapacz.
: Wtedy prawie mnie już dostał, bydlak — rzekł suchym, dalekim głosem,
wciąż spoglądając na nią oczyma przysłoniętymi ż wolna ustępującą mgłą ago
nii. — Otoczyli mnie kołem, tak że byłem jak w pętli i za każdym jego
strzałem pętla zaciskała się moc- niej... — usiłował pochwycić koniec
prześcieradła i pod nieść go do twarzy. — Czy mogłaby mi pani podać
chusteczkę? Tu gdzieś w pierwszej szufladzie.
— Tak — odpowiedziała — tak. — Podeszła do komo dy i oparłszy się o
nią, żeby nie upaść, znalazła i przy niosła mu chusteczkę. Próbowała otrzeć
jego czoło
1 twarz, ale w końcu musiał odebrać jej chustkę i zró- bić to sam.
— Przestraszył mnie pan §| jęknęła. — Przestraszył mnie pan tak
okropnie. Myślałam...
— Przepraszam — powiedział krótko. — Nie zrobi łem tego umyślnie.
Proszę o papierosa.
Podała mu go, zapaliła zapałkę, ale znów musiał uchwycić jej rękę, żeby
płomień nie-zagasł,: i zaciągnął się parę razy trzymając jej rękę za przegub.
Próbowała się wyrwać, ale jego palce były jak stal, a jej drżąfce ciało
wypowiedziało posłuszeństwo i upadła na krze-fj sło wpatrzona w niego
wzrokiem pełnym śmiertelnemu trwogi. Zaciągał się długimi, szybkimi
haustami i nie puszczając jej ręki zaczął mówić o 'swoim zmarłym bra cie,
nagle i brutalnie, bez żadnego wstępu. Było to bru? 1 talne opowiadanie, bez
początku* pełne bezsilnej -i nię- ^ potrzebnej pasji, chwilami prostackie i
ordynarne, choć) własna dzikość czyniła .je nięobraźliwym, tak jak wła^ ■ sne
prostactwo chroniło je przed plugawością. A pod^ tym wszystkim zacięta
walka z fałszywą i upartą _py?r • chą, przed oczyma Narcissy, która siedziała
jak zahip notyzowana, wpatrzona w niego z przerażeniem, z jed ną ręką
unieruchomioną w jego uścisku, a drugą przy ciśniętą do ust:
: ", — Leciał wężykiem, dlatego nie mogłem wejść., na ogon Szwabowi. Za
każdym razem, kiedy mi się go udało wziąć na celowniki John pakował się
między. mnie i niego i musiałem wyrywać, żeby mi który z tamtych nie wsiadł
na ogon. Potem dał spokój z wę żykiem. Jak tylko zobaczyłem, że ślizga się na
skrzydło na wirażu,' wiedziałem, że to koniec. Potem zobaczy łem, jak ogień
leci, rozlewa się wzdłuż jego skrzydła, a wtedy on się obejrzał. Wcale nie
patrzył na sżwaba, patrzył na mnie. Wtedy szwab przestał strzelać, a my
wszyscy jakbyśmy przysiedli na chwilę. Nie miałem
pojęcia, co John chce zrobić, póki nie zobaczyłem, że wyrzuca nogi i kabiny.
Potem zagrał palcami na no sie w moją stronę, jak zawsze robił, kiedy
byliśmy mali, pomachał ręką Szwabowi, odepchnął maszynę nogą i wyskoczył.
Skoczył nogami naprzód. Nie można długo lecieć z nogami naprzód, rozumie
pani, więe prędko rozłożył się na płask. Akurat pod nami był kłąb chmur, i
runął tam płasko na brzuchu, jak cza sem skakaliśmy przy pływaniu, i to się
nazywało „zry wanie flaków”. Ale pod chmurą nie mogłem go już znaleźć.
Wiem, że musiałem opaść w dół, zanim on się wynurzył, bo jak już byłem
nisko, jego maszyna ru nęła z góry prosto na mnie i już się wtedy paliła na
dobre. Odsunąłem się, ale cholera obróciła na skrzy dle" zarzuciła i znów
poszła prosto na mnie, że musia łem zrobić unik. I dlatego nie zdążyłem go
złapać, kiedy się wynurzył z chmury. Zniżyłem co prędzej, pójd nie byłem
pewien, że muszę być pod nim, i szu kałem go znowu. Ale nie mogłem znaleźć
i przyszło mi do głowy, że może poszedłem nie dosyć nisko, więc zńowu
znurkowałem. Widziałem, jak maszyna runęła
o trzy mile dalej, ale Johna j nie mogłem wypatrzyć. Wtedy zaczęli do mnie
strzelać, z ziemi...
Mówił dalej i dalej, aż Narcissa odjęła wolną rękę od ust, opuściła ją i
pociągnęła jego palce.
■śm&sk Proszę! — szepnęła. — Proszę.
Umilkł' i spojrzał na nią, palce jego poruszyły się, ale w chwili gdy
pomyślała, że jest wolna, zacisnęły się znowu, obejmując teraz obydwa jej
przeguby. Wy rywała się, patrząc na niego ze zgrozą, ale Bayard wy szczerzył
tylko zęby w uśmiechu i obie jej skrzyżo wane ręce przycisnął do krawędzi
łóżka, tuż przy so bie.
B — Proszę mnie puścić, proszę — błagała wyrywa jąc się. Czuła, że kości jej
przegubów obracają się
w ciele jak w za luźnym ubraniu, widziała jegó po sępne oczy i szyderczy
grymas wyszczerzonych zębów; nagle zachwiała się na krześle, głowa jej
upadła mię dzy uwięzione ramiona, i zaczęła płakać, bezsilnie i histerycznie.
Po chwili w pokoju znów nie było słychać najcich-ż; szego dźwięku i
Bayard obróciwszy głowę spojrzał na czarne, równo rozdzielone skrzydła
włosów. Podniósł jej ręce i zobaczył, sine ślady dokoła przegubów, w miejscu
gdzie ścisnął. Ale nawet wtedy się nie poruszyła, więc znów opuścił jej ręce i
spokojnie położył na nich swo ją dłoń, a po chwili Narcissa prżestała nawet
drżeć.
— Przepraszam — powiedział. Nie zrobię tego więcej. — Widział tyl.^o
czubek jej ciemnej głowy, ręce leżały bezwolne i nieruchome pod jego rękoma.
— Przepraszam — powtórzył. — Więcej tego nie ^ zrobię.
' — Nie będzie pan już tak prędko prowadził tego ; samochodu? — spytała
Robiło się coraz później, cienie zaczęły już wypełniać po1' ój i same pogrążać
się w cieniu, a światło słoneczne za oknem rozsypywało się teraz w zatartych,
ciepłych promieniach, niewyraźnych, lecz łatwo wyczuwalnych. Krowy
nawoływały się gdzieś w dali, smutno i żałośnie. Wreszcie Narcissa podniosła
głowę, dotknęła twarzy i włosów.
BWpft; Pan leży całkiem skręcony. Nigdy pan nie wy zdrowieje, jeśli nie
będzie pan dbał o siebie. Proszę się teraz przewrócić na plecy. — Usłuchał
powoli i z trudem, przygryzająć Wargi i z czołem zroszonym kropelkami potu,
pod jej niespokojnym wzrokiem. — Boli?
Nie — odpowiedział i ręka jego zamknęła się znowu dokoła jej' przegubów,
bez próby oporu z jej strony. Słońce już zaszło i zmierzch, patron spokoju i
ciszy, wypełnił wnętrze pokoju zacierające się przed ich oczyma^ i' zapadł
wieczór.
— Nie będzie pan już tak jeździł po wariacku? — powtórzyła z półmroku.
— Nie.
8
W tych dniach dostała nowy list od swego bezimien nego korespondenta.
Przyniósł go Horacy wróciwszy do domu, któregoś wieczora, kiedy leżała już w
łóżku z książką; zastukał do Jej pokoju, otworzył drzwi i za trzymał się na
progu z wahaniem; przez chwilę mie
rzyli się wzrokiem poprzez barierę wzajemnej urazy i upartej dumy.
— Wybacz, że cię niepokoję — powiedział sztywno. Leżała w kręgu światła
przysłoniętej abażurem lam py, z ciemnymi włosami rozsypanymi na
poduszce; i tylko jej oczy poruszyły się, gdy przeszedł przez po kój i stanął
nad łóżkiem.. Opuściła książkę i’ spojrzała na niego z chłodnym pytaniem we
wzroku.
. — Co czytasz? — zapytał. Zamiast odpowiedzi za-* mknęła książkę
założywszy stronę palcem i wskazała mu tytuł na kolorowej okładce. Ale nie
spojrzał na to. W rozpiętej koszuli pod jedwabnym szlafrokiem szperał
szczupłymi palcami wśród przedmiotów na stoliku przy łóżku. Wziął stamtąd
inną książkę.
— Nie przypuszczałem, że cźytasz tak dużo.
— Mam teraz dużo czasu ńa czytanie odpowie działa.
— Tak.
Hj Jego ręka wciąż poruszała się na stole, dotykając', raz po raz .leżących tam
rzeczy. Czekała, śż się ode- zwie. Ale milczał, więc zapytała:
— Czego chcesz, Horacy?
Podszedł i usiadł na brzegu łóżka. Ale jej oczy by ły nadal wrogie i pytające, a
wyraz ust upairty i chło dny.
— Narcy? powiedział. A gdy opuściła wzrok na książkę, dodał: — Przede
wszystkim chciałem prze prosić za to, że tak często zostawiam cię samą wie
czorami.
H — Tak?
I Położył rękę na jej kolanie.
Spójrz na mnie...
. Podniosła twarz i oczy jej zabłysły wrogo.
Przepraszam, że wieczorami zostawiam cię sa mą i— powtórzył.
!t|— Czy to ma znaczyć, że teraz już nie będziesz te go robił, czy że.w
ogóle''nie będziesz bywał w domu? f Przez chwilę przyglądał się i zastanawiał
nad dziw ną nieruchomością swojej ręki leżącej na jej przykry tym kolanie.
Potem wstał i znów podszedł do stolika grzebiąc wśród różnych przedmiotów,
potem znów wrócił i siadł na łóżku. Zabrała się z powrotem do czy tania.
Próbował wyjąć książkę z jej rąk, ale się oparła.
— Czego ode mnie chcesz, Horacy?. — powtórzyła niecierpliwie. Znowu
namyślał się przez chwilę, pod czas gdy obserwowała wyraz jego twarzy.
Wreszcie podniósł wzrok.
Belle i ja chcemy się pobrać-— rzucił.
„ — Dlaczego mnie o tym mówisz? Trzeba-to powie dzieć Harry’emu, chyba
że postanowiliście się obyć bez formalności rozwodowych.
Owszem i— powiedział. — Harry już wie. — Pojtożył znowu rękę -na jej
kolanie, gładząc je przez kołdrę. — Widzę, że nadal nie jesteś zdziwiona, pra
wda?
— Dziwię się tobie, ale nie Belle. Ona’lubi działać z.ukrycia.
. Tak — zgodził się i dodał: — Kto ci o tym po wiedział? Sama na to nie
wpadłaś. — Leżała nie wy puszczając z rąk książki, obserwując go bez
przerwy. Szorstko chwycił ją za rękę. Próbowała się uwolnić, ale bez skutku.
— Kto ci mówił? — nalegał.
— Nikt mi nie mówił. Puść, Horacy.
Puścił jej rękę.
— Wiem któ. Pani du Pré.
, Nikt mi nie mówił — powtórzyła. — Odejdź i daj mi spokój, Horacy. —
Spoza wrogości w jej oczach wyglądała bezsilna rozpacz. — Czy nie rozu
miesz, że nie mamy o czym mówić?
— Tak — odpowiedział ze znużeniem, ale siedział
jeszcze chwilę na łóżku, gładząc jej kolano. Potem wstał i wepchnął ręce do
kieszeni szlafroka, ale od wróciwszy się, znów przystanął i wyjął z kieszeni
kopertę. — Jakiś list do ciebie. Zapomniałem ci od dać po południu.
Przepraszam.
Zabrała się zmów do czytania.
— Połóż go na stole — powiedziała nie podnosząc oczu znad książki.
Położył list na stole i wyszedł z pokoju. W drzwiach obejrzał się jeszcze, ale
jej głowa była pochylona nad książką.
Gdy ściągał z siebie ubranie, zdawało mu się, że jest przesycone resztką
ciężkiego zapachu ciała Belle, który przylgnął nawet do jego rąk, tak że czuł
go je szcze leżąc w łóżku. W ciemnościach zapach ten przy bierał kształty
wspaniałego, dyszącego rozkoszą ciała, aż w tej ciepłej krainie, która nie jest
jeszcze snem i w której mieszka matka sennych marzeń, Belle sta-, wała się
tym bliższa i tym bardziej dotykalna, im bar dziej oddalało się od niego jego
własne ciało. Potem zjawił się także Harry ze swoją szczęką buldoga i swo-^
im bolesnym prostactwem, w którym była jego zra niona ambicja i
zdumienie, a przede wszystkim naiw ne, dziecięce oszołomienie wyrażające
się w stylu tek stów filmowych. Na chwilę przed zaśnięciem jego mózg,
obdarzony jak wszystkie mózgi ludzkie przedziwną zdolnością odtwarzania
faktów najbardziej niedorzecz-. nych, odtworzył ze straszliwą dokładnością
dyktafonu pewien incydent, na który w swoim czacie nie zwró cił żadnej
uwagi. Belle oderwała usta od jego ust i przez chwilę przytulona jeszcze do
Horacego, trzy mała jego twarz w obu rękach wpatrując się w nią badawczym,
pytającym wzrokiem. „Czy ty masz dużo pieniędzy, Horacy?” „Tak —
odpowiedział bez namy słu. — Naturalnie, że mam.” Wtedy Belle znowu oto
czyła go jak opary wspaniałego, trującego narkotyku, jak nieruchome
znużone morze, w którym tonął powoli i z pełną świadomością.
List przeleżał całą noc na stoliku, zapomniany; do piero nazajutrz rano
znalazła go i otworzyła: - ;> „Staram się o pani zapomnieć i nie mogę
zapomnieć pani ogromnych oczu i-czarnych włosów. Jaka biała wydaje mi się
pani skóra przy tych czarnych wło sach! Patrzę na panią, gdy idzie pani ulicą,
rozsie wając cudowny zapach jak kwiat. W pani oczach błysz czy sekret i ten
pani chód i ruchy działają na mnie jak trucizna. Nie mogę spać przez całą noc
i spalam się w gorączce myśląc o tym, jak pani się porusza przy chodzeniu.
Mógłbym panią dotknąć i wcale by pani nie zauważyła. Codziennie. Ale nie
mogę, muszę wszyst ko wyrazić na papierze. Muszę mówić, pani nie wie, kto
jestem, pani usta są jak łuk Kupidyna, kiedy przyjdzie dzień, że będę mógł
przycisnąć do nich mo je? Marzę o tym co noc w gorączce, z nieba zstępuję do
piekła. Wiem wszystko, co pani robi, wiem więcej, niż pani myśli. Widzę, jak
panią odwiedzają mężczy źni. Niech się pani ma na baczności; jestem
doprowa dzony do rozpaczy. Na nic nie zważam, jeśli pani się Zniży do
pokochania mężczyzny, zabiję go.
Pani mi nic nie odpowiada. Wiem, że pani dostaje moje listy. Widziałem
kiedyś jeden w pani torebce. Jestem doprowadzony do rozpaczy, zżera mnie
gorącz ka. Nie śpię po nocach. Pani nie zrobię nic złego, ale jestem gotów na
wszystko. Niech pani pamięta, że nie chcę pani skrzywdzić, ale już jestem
zdolny do wszyst kiego.”
Tymczasem dni mijały jeden za drugim. Nie smutne i nie samotne: zbyt były
pełne podniecenia, żeby mo
gły być smutne. Narcissa z sercem rozdartym, szar pana w dwie różne strony
na gruzach zburzonego ; spokoju, sama była jak osaczone zfwierzę lub ptak
noc ny oślepiony promieniami słońca i na próżno usiłujący , się wyrwać.
Horacy ostatecznie odszedł swoją drogą i żyli obok siebie jak dwoje obcych
ludzi, pod-cieniut ką powłoką banalnych zdarzeń, w rutynie powszednich dni
i nieodwołalnym zerwaniu długoletniego przywią zania, oboje pełni tej samej
dumy. Przesiadywała teraz co dzień w pokoju Bayarda, ale w- ostrożnej
odległości dwóch jardów.
Z początku próbował ją ujarzmić brutalnością, po tem pochlebstwami. Ale
okazywała się nieugięta, tak że’wreszcie zrezygnował i leżał spokojnie,
.patrząc w okno albo zasypiał, gdy czytała. Od czasu dó czasu Miss Jenny
podchodziła pod drzwi, zaglądała ! odcho dziła. Jej lęk, obronna postawa,
jaką przybierała w je go obecności, minęły już i czasami rozmawiali spokoj nie
o rzeczach obojętnych, a cień tamtego popołudnia krążył między nimi, choć
żadne z nich o tym nie wspo minano. Miss Jenny okazywała w związku z tym
dniem odrobinę ciekawości, ale Narcissa milczała powścią gliwie i .poważnie,
z Bayarda także nie dało się wy.- ciągnąć ani słowa. Tak więc była to jeszcze
jedna więź pomiędzy nimi i bynajmniej nie przykra. Miss Jenny słyszała
pogłoski na temat Horacego, ale i w tej kwestii Narcissa także nie miała, nic
do po wiedzenia.
!—, Jak sobie chcesz — oświadczyła Miss Jenny z przekąsem. — Ja i tak
wiem, co myśleć. Wyobra-- żam sobie, jak Horacy i Belle wkrótce nawzajem
obrzy dzą sobie życie. I rada jestęm z tego. Ten człowiek skazuje ęię na
staropanieństwo. Jeszcze nie jest za póź no, ale gdyby tek zgłupiał dopiero za
pięć lat, nie. po
zostałoby ci już nic oprócz dawania lekcji muzyki. Ale teraz możesz' jeszcze
przecież wyjść za mąż.
? — Radziłaby mi pani wyjść za mąż?
|gjjg Ale jeszcze nie starość.7 fesfilffipbrzfe. dobrze, sama się kiedyś
przekonasz.
— Och, kiedyś! Jeszcze się nie czuję przygotowana do roli babki.,
Jesteś na dobrej drodze do tego, trzeba przyznać. -L Miss Jenny ostrożnie
przy pomocy łopatki wyjęła z ziemi cebulkę tulipana i otrząsnęła grudki z
korzeni. jEj Zdaje się, że ostatnio wyczerpaliśmy już możliwości Bayardów.
Myślę, że tym razem musi być John.
— Tak?
— Tak — powtórzyła Miss Jenny. — Nazwiemy go John. Ej, Isom!
Od miesiąca już odziarniarka pracowała pełną parą oczyszczając bawełnę
Sartorisów i innych plantatorów^ z dalszej części doliny, a także drobnych
właścicieli wyżej położonych pól między wzgórzami. Pola Sarto-, risów były
wydzierżawione. Większość dzierżawców' zebrała już bawełnę i ostatnią
kukurydzę. Późnym po południem, gdy babie lato otulało ziemię odwiecznym"
smutkiem przemijania, gryzącym jak dym z wilgotne go drzewa w
nieruchomym powietrzu, Bayard i Nar- cissa jeździli nad strumyk u brzegów
lasu, gdzie Mu rzyni znosili swoją trzcinę i wspólnie przygotowywali zimowy
zapas melasy. Jeden z Murzynów, patriarcha wśród dzierżawców, był
właścicielem małego młyna, a także muła, który dostarczał siły napędowej.
On to za dziesięcioprocentowy udział zajmował się mieleniem trzciny i
pilnował gotowania syropu. Gdy przyjeżdżali Bayard i Narcissa, muł
cierpliwie i monotonnie drep tał w swoim zamkniętym kręgu, depcąc
szeleszczący pod jego stopami wyschnięty miąższ trzciny, podczas- gdy jeden
z wnuków patriarchy napełniał/świeżą trzci ną rozgniatacz.
Muł kręcił się w koło bez końca, zagłębiając delikat nie swoje drobne kopyta
podobne do kopyt sarny w sze leszczącym miąższu trzciny; jego giętka szyja
w cho mącie przypominała gumowy wąż do podlewania, skóra na zapadłych
bokach pościerana była od postron ków, uszy zwisały jak martwe, a
półprzymknięte oczy drzemały złośliwie pod bladymi powiekami, jakby
uśpione monotonią ruchu zwierzęcia. Jakiś Homer pól bawełnianych
powinien wyśpiewać epopeję muła i je go rolę w stanach Południa. On to,
bardziej niż jakie
|iip W
kolwiek stworzenie' czy rzecz, wiernie związany z zie mią, kiedy wszyscy inni
cofnęli się przed druzgocącym rydwanem historii, przez swą cierpliwość i
obsesję bez pośredniej rzeczywistości, ha przekór okolicznościom,, które
złamały odwagę innych, dźwignął z upokorzenia Południe zgniecione
żelaznym obcasem Rekonstrukcji i-kazał'mu wyciągnąć lekcję dumy ze
zwyciężonych przeciwności losu; w cierpliwym oczekiwaniu odwetu,, wbrew
niepokonanym przeszkodom, dokonał cudów- Niepodobny do ojca i matki;
nigdy nie będzie miał synów ani córek; cierpliwy i mściwy (wszyscy wiedzą, że
przez dziesięć lat będzie pracował wytrwale i chęt- ’ nie za satysfakcję
jednorazowego kopnięcia); samotny, lecz nie wyniosły, samowystarcząlny,
lecz nie zarozu miały; jego głos — to drwiny z samego siebie; parias i
wyłączony ze społeczeństwa, nie ma przyjaciela, żo ny ani kochanki, żyjący w
celibacie i zabezpieczony przed ciosami, nie posiada ani słupa do klęczenia,
ani groty na pustyni, nie atakują go pokusy, nie dręczą sny, nie uspokajają
cudowne wizje; nie zna wiary, na dziei ani miłosierdzia. Mizantrop, przez
sześć dni pra cuje bez zapłaty dla stworzenia, którego nienawidzi, przykuty
łańcuchami do innego, którym pogardza, a siódmy dzień poświęca na
rozdawanie lub otrzymy wanie kopniaków wśród swych towarzyszy. Nie zro
zumiany nawet przez to stworzenie, które nim kieruje. Murzyna, którego
impulsy i procesy myślowe są naj bardziej podobne do jego własnych,
wykonuje obce sobie czynności w obcym środowisku, pracuje na Chleb nie
tylko dla pewnej rasy, ale pewnego typu egzysten cji; jest łagodny, cała
spuścizna po nim, razem z duszą, idzie do kotła w fabryce kleju. Brzydki,
niestrudzony
i przewrotny, nie słucha ani rozsądku, ani pochlebstw, nie działają nań
obietnice nagrody i spełnia swoje po korne, wiecznie te same obowiązki bez
jednej skargi,
a w nagrodę dostaje kijem lut batem. Za życia Wloką go przez świat, jest
przedmiotem ogólnego szyderstwa; przez nikogo nie opłakiwane i nie żegnane
jego pro-; stackie, oskarżające kości bieleją wśród rdzewiejących? puszek po
konserwach, skorup zbitego naczynia i zużyta tych opon samochodowych na
opuszczonych zboczach* pagórków, a mięso bezwiednie wzbija się w błękity)
w żołądku sępa.
Zbliżających się witało najpierw trzeszczenie i zgrzyjgj młyna, jeśli wiatr
nie dął w przeciwnym kierunku,.; potem ostry delikatnie podniecający
zapach fermeń-- tacji i gotującej się melasy. Bayard lubił ten zapach,< więc
podjeżdżali bliżej i zatrzymywali się na chwilę, obserwując cierpliwego muła i
— Dobrze1— odpowiedziała.
Simon pojawił się. znowu z ogromnym srebrnym dzbankiem do kawy,
postawił go koło Miss Jenny i wy cofał się do. kuchni.
Kto chce teraz kawy? — skierowała pytanie do wszystkich. —- Bayard nie
wysiedzi do końca obiadu bez kawy. A pan chce, Horacy? — Horacy odmówił,
a Miss Jenny nie .patrząc na doktora Peabody powie działa : —
Przypuszczam, że pan napiłby się chętnie, nieprawdaż?
— Jeśli można prosić — odpowiedział pokornie. Mrugnął okiem do
Narcissy i twarz jego przybrała wyraz ponurej nieśmiałości. Miss- Jenny
nalała dwie filiżanki, a w tej samej chwili wszedł Simon z olbrzy mim
półmiskiem, niosąc go dumnie i ostrożnie, jak coś
kruchego, po czym nieustraszonym a wykwintnym gestem postawił go przed
starym Bayardem.
— O Boże — powiedział młody Bayard — gdzieś ty o tej porze roku złapał
wieloryba, Simon?
— I owszem, to jest ryba, to co się nazywa ryba — przyznał Simon.
Rzeczywiście, była to ryba. Długa na jard i szeroka jak derka końska,
jaskrawego, czerwonego koloru. Le żała na półmisku z szeroko otwartą
paszczę..ą, wesoła i zachęcająca.
— Do licha, Jenny — gderliwie powiedział stary Bayard. — Po coś to
kazała podać? Kto ma ochotę opychać się rybą w listopadzie, kiedy w spiżarni
peł no oposów, indyków i wiewiórek?
— Nie tylko ty jeden jadasz przy tym stole — ucięła. — Jak nie chcesz jeść,
to nie jedz. U nas w do mu zawsze musiało być danie rybne — dodała. — Ale
tych prostaków z Missisipi nigdy nie nauczysz jeść nic innego jak chleb i
mięso. Chodź tu, Simon. — Si mon postawił piramidę talerzy przed starym
Bayar dem i podszedł z tacą do Miss Jenny, która postawiła na niej dwie
filiżanki kawy, dla starego Bayarda i do ktora Peabody. Potem nalała
filiżankę dla siebie, a Si mon podał cukier i śmietankę. Stary Bayard, nie prze
stając zrzędzić, dzielił rybę.
— Ja osobiście nie mam nic przeciwko rybie o każ dej porze roku —
.powiedział doktor Peabody.
—Owszem, zauważyliśmy — rzuciła Miss Jenny.
Znowu ostentacyjnie mrugnął do Narcissy.,
—Tylko że wolę te, które sam łapię w moim wła snym stawie — ciągnął. —
Moje mają większą war tość odżywczą.
— Ma pan jeszcze swój staw, doktorze? — spytał młody Bayard.
—■ Tak, ale w tym roku ryba nie bardzo brała. Abe
iLfc
miał grypę zeszłej zimy i od tego czasu śpi przez ca ły boży dzień, a ja muszę
siedzieć i czekać, aż on się obudzi, żeby zdjąć rybę i założyć nową przynętę. W
końcu wpadłem na pomysł, żeby przywiązywać sznur do jego nogi, a drugi
koniec do mojej ławki, i teraz, jak tylko ryba zaczyna brać, po prostu szar pię
za sznurek i budzę go. Musisz tam kiedy przyje chać z żoną, Bayardzie.
Jeszcze nie widziała moich włości.
— Nie widziałaś? — zwrócił się Bayard do Nar- cissy. Nie, nie była tam
nigdy. — Naokoło wszędzie stoją ławki i. stołeczki do opierania nóg i jest
poręcz, akurat tej wysokości, żeby oprzeć wędkę, i dla każ dego rybaka jest
osobny Murzyn, który zakłada przy nętę i zdejmuje rybę z wędki. Nie mogę
zrozumieć, po co pan żywi tych wszystkich Murzynów, doktorze.
— Dalibóg, już tyle czasu mam ich koło siebie, że nie wiem, jak ich się
pozbyć, chyba że potopić. Naj gorsza rzecz to wykarmić tę czeredę. To
pochłania wszystko, co mogę zarobić. Żeby nie oni, dawno rzu ciłbym
praktykę. Dlatego też tak chętnie chodzę na proszone obiady. Każdy posiłek
za darmo to dla mnie tyle, co dla robotnika pół dnia wolnego.
— Ilu ich pan ma, doktorze? — spytała Narcissa.
— Nie wiem dokładnie — odpowiedział. — Oficjal nie zawsze miałem
sześciu albo siedmiu, ale nie mam pojęcia, ilu jeszcze do tego doszło. Co
dzień odkry wam nowego dzieciaka.
Simon słuchał z najwyższym zainteresowaniem i nie spuszczał oczu z
doktora.
— Nie ma pan tam już wolnego miejsca, doktorze? — zapytał. — Tutaj
muszę ciężko się narobić cały dzień, żeby ich nakarmić, i wszystko.
— A możesz co dzień jeść tylko rybę na zimno i zie leniną? — uroczyście
spytał doktor Peabody.
— Hm, żeby tak prawdę powiedzieć.., — wahał się Simon. — Chyba nie za
bardzo. Kiedyś rozbolał mnie brzuch po rybie, jak jeszcze byłem młody, i od
tego czasu ryba mi nie służy.
— Cóż, nic więcej u nas się nie jada.
— Już dobrze, Simon — powiedziała Miss JennyJ Simon ani drgnął,
oparty o bufet, obserwując doktora:: w głębokim zastanowieniu.
— I taki pan gruby ad tej zimnej ryby i zieleninyfl Ja bym wychudł jak
drzazga po tiwóch tygodnia^™ takiego odżywiania, szkoda mówić.
— Simon! — Miss Jenny, podniosła głos, — Przestaffii mu pan zawracać
głowę, Loosh, niech pilnuje własnychś spraw.
Simon, jak wyrwany nagle z transu, zabrał rybę.J Narcissa pod stołem
znowu ścisnęła rękę Horacego, t| Es— Daj spokój biednemu doktorowi,
ciociu Jenny — odezwał śię młody Bayard. Dotknął ramienia dziadka. ' —■
Nie możesz jej kazać, żeby mu dała spokój?
— 'Co on robi, Jeminy? — spytał stary Bayard. — chce jeść obiadu?
*— Nikt z nas nie zje, jeżeli on tu będzie siedział | i opowiadał Simonowi o
oddech,; Jak gdyby był jakąś rzeczą oddychającą z ciężkim, peł nym napięcia
wysiłkiem wewnątrz większej rzeczy*! wewnątrz własnej istoty oddychającej
oddechem Bud- dy’ego i zużywającej wszystko powietrze, tak że mniej sza
rzecz z trudem znajdowała je dla siebie. Tymczą*- sem ta większa oddychała
głęboko, spokojnie, nieświa doma i uśpiona, daleka, och, może martwa. Może
był martwy i przypominał sobie ten ranek, przeżywał go w najwyższym
natężeniu uwagi, od chwili gdy spo strzegł dym pierwszego pocisku
smugowego, do chwili gdy ze swego ostrego wirażu patrzył, jak płomień niby
radośnie powiewająca pomarańczowa chorągiewka bu-' cha z przodu Camela,
w którym siedział John, i ujrzał zwykły, dobrze mu znany gest brata, i nagłe,
niezręcz ne rozpłaszczenie nurkującego ciała w chwili, gdy stra cił równowagę
w powietrzu; przeżywał go znowu, tak jak przebiega się oczyma drukowane,
wielekroć czytane opowiadanie, usiłując przypomnieć sobie, uczuć kulę
przeszywającą własne ciało czy głowę,' kulę, którą mogła go zabić w tym
samym momencie. To by uza sadniło tamto, wytłumaczyło takf wiele; on
także nie żył, a to było piekło, po którym błądził na -wieki, poru-r szając się ze
złudzeniem szybkości, poszukując swego brata, który z kolei także
poszukiwał Bayarda, i nigdy nie mogli się spotkać. Znowu przewrócił się na
bok; łuski kukurydzane zachrzęściły pod. nim z suchym. szyderstwem.
Dom był pełen odgłosów, wyostrzone zmysły Ba yarda słyszały tysiączne
szmery zaludniające ciszę: suche trzeszczenie drzewa na czarnym mrozie,
szelest
łusek, kiedy, oddychał, sama atmosfera niby topniejący lód w obcęgach
chłodu,; uciskająca płuca. Jego stopy były skostniałe, nogi i ręce oblewał
zimny ¡pot, a do koła gorącego serca ciało było sztywne i dygocące; wy sunął
nagie ramiona spod koca i leżał tak chwilę, czu jąc, jak zimno przygniata je
ołowianą pokrywą. I przez cały czas miarowy oddech Buddy’ego i własny, stłu
miony i ciężki* oba nie wiadomo skąd się biorące, a jednak z sobą splątane.
Ramiona, skrzyżowane zno wu na piersi pod kocem, były zimne, a ręce
dotykające żeber — jak lód; z wielką ostrożnością poruszył się wśród zimna,
które- z pleców spływało w dół, i gada tliwego szelestu niewidzialnych łusek i
spuścił nogi 'na podłogę. Wiedział, gdzie są drzwi, i skierował się w tę stronę
po omacku, na podkurczonych palcach. Drzwi były zaryglowane drewnianą
sztabą, gładką jak lód. Manewrując przy niej po ciemku, namacał jakiś inny
przedmiot tuż obok, zimny, w kształcie rury, stojący pionowo. Jego ręka
przesunęła się wzdłuż tego przed- ' miotu; stał chwilę w lodowatym, czarnym
jak smoła mroku, ze strzelbą w rękach, zgrabiałymi palcami usi łując zmacać
zamek; przypomniał sobie pudełko naboi na skrzyni z drzewem, na której
stała lampa. Stał tak jeszcze chwilę, z głową. lekko pochyloną i strzelbą w-
zdrętwiałych rękach; potem oparł ją znowu o ścia nę w rogu i odsunął sztabę
w drzwiach, ostrożnie i bez hałasu. Drzwi zgrzytnęły w rozchwianych
zawiasach, więc uchwycił ję za brzeg i otworzył, podnosząc je lek ko, i stanął
na progu.
Niebo, na którym nie widział ani jednej gwiazdy, było jak bezwładne zwłoki.
Leżało na ziemi jak balon, z którego wypuszczono powietrze, na jego tle
niewy raźnie rysowała się ciemna sylwetka kuchni: drzewa za nią i różne
dobrze znane kształty wyglądały jak smutne duchy w zimnym blasku
gromnic: sterta drew,
jakaś maszyna rolnicza, stara beczka przy schodach kuchennych, o którą
potknął się idąc na kolację. Szary chłód wsiąkał w jego ciało jak woda w
piasek, krót kimi, kolejnymi strugami, zatrzymując się, okrążając każdą
barierę, wdzierając się znowu, póki nie spłynął bez przeszkód wzdłuż kości.
Bayard dygotał z zimna wolno i nieprzerwanie, ciało pod dotykiem jego pal
ców było szorstkie i bez czucia, a jednak wciąż mió-Jj tane wstrząsami, jak
gdyby wewnątrz jego martwej powłoki coś próbowało się wyzwolić. Nad głową,
na dachu z desek dało się słyszeć jedno leciutkie stuknię— cie, jakby sygnał,
że szara cisza zaczyna się rozpra-; szać. Cichutko zamknął drzwi i wrócił do
łóżka.
W łóżku leżał dygocąc bardziej konwulsyjnie niż kiedykolwiek, wśród
drwiących szeptów łusek kuku rydzy, leżał na wznak wsłuchany w szmer
zimowego deszczu uderzającego o dach. Nie był to dźwięczny szum jak w
lecie, gdy deszcz pada w lekkim powietrzu, ale coś na kształt szeptu,
stłumiony odgłos, jak gdyby powietrze przygniatające dach rozpuszczało się
tam
i ściekało z brzegów, kropla po kropli, cierpliwie i śla mazarnie. Krew zaczęła
w nim krążyć na nowo, a przy krywające go koce były jak żelazo albo lód;
podczas gdy leżał nieruchomy pod szeptem deszczu, krew roz-. grzała się
trochę, aż wreszcie ciało przestało się trząść,
i po chwili pogrążył się w jakimś umęczonym i ruch-«: liwym odrętwieniu,
otoczony łańcuchem obrazów
i kształtów upartej rozpaczy i nieustannej tęsknoty za... nie tyle za
rozgrzeszeniem, ile za zrozumieniem, za jakąś ręką, wszystko jedno czyją,
która swoim do tknięciem wyzwoliłaby go z tego czarnego chaosu. Na
turalnie, byłby ją odepchnął 1 pogardą, ale to przywró ciłoby na nawo jego
zimną, niewyczerpaną dumę.
Deszcz padał bez ustanku, ściekał z brzegów dachu; obok niego Buddy
oddychał równo i spokojnie, nie
zmienił nawet pozycji. Od czasu do czasu zapadał w niespokojne odrętwienie,
drzemiąc był najzupełniej przytomny, budząc się leżał we mgle pełnej
obłędnych udręk, w której nie było ulgi ani wytchnienia. Kropla po kropli
deszcz wyniszczał noc, wyniszczał czas. Ale to trwało długo, jakże piekielnie
długo! Jego wyczer pana krew, znużona walką, krążyła w żyłach, pulsując
wolno jak deszcz, wyniszczając ciało. To przychodzi do wszystkich... Biblia...
Jakiś kaznodzieja w każdym ra zie. Może on wie. Spać. To przychodzi do
wszystkich.
. Wreszcie za ścianą usłyszał ruch. Z początku nie sposób go było
rozróżnić, ale wiedział, że jest ludzkie go pochodzenia, związany z ludźmi,
których znał imio na i twarze, budzące go na nowo do świata, którego .nie
potrafił ani na chwilę zagubić; ludzie, dla których był... i to mu dodało
otuchy. Dźwięki rozbrzmiewały nadal, wyraźnie usłyszał skrzyp drzwi i głos,
który przy lekkim wysiłku mózgu mógłby rozpoznać i stwier dzić, do kogo
należy; a przede wszystkim teraz mógł wstać i pójść tam, gdzie oni się
zgromadzili, przy trza skającym ogniu, gdzie było jasno i ciepło. I leżał spo
kojny wreszcie, zamierzając wstać i pójść do nich za chwilę, odkładając ją
jeszcze trochę, podczas gdy krew wolno pulsowała w żyłach, a serce uciszyło
się. Buddy oddychał wciąż spokojnie, a jego własny oddech był teraz tak
regularny jak Buddy’ego, teraz, gdy ludzkie odgłosy dobiegały szemrząc do
zimnego pokoju, poważ ne i krzepiące. To przychodzi do wszystkich, do
wszyst kich — pocieszało go zmęczone serce, i wreszcie zasnął.
Obudził się w szarym świetle ranka, znużony, ocię żały i oszołomiony. Sen
nie dał mu wypoczynku. Bud- dy’ego już nie było, a deszcz padał ciągle, choć
teraz był to dźwięk określony, celowe uderzanie kropel
o dach, a powietrze stało się cieplejsze, wypełnione wilgocią przenikającą
do kości. W skarpetkach, z bu
tami w ręku przeszedł przez zimny pokój, w którym, sypiali Rafe, Lee i
Stuart, i zastał Rafe’a i Jacksona; przy ogniu, w dużej izbie.
— Nie budziliśmy cię — rzekł Rafe i zaraz dodały
— Boże, ależ ty wyglądasz jak upiór! Nie spałeś w no- cy czy jak?
— Spałem dobrze — odpowiedział Bayard. Usiadł, wetknął nogi w buty i
zapiął sprzączki pod kolanami. Jackson siedział przy kominie. W ciemnym
kącie u j||| go nóg kręciły się jakieś małe czworonogi.
— Co tam masz, Jackson? ■— spytał Bayard pochy-if lony nad butami.
— Go to za jakieś dziwne -szczeniaki^.
— Próbuję nowej hodowli — odparł Jackson. Rafe wrócił ze szklanką do
połowy napełnioną bladobur- sztynową whisky, produkcji Henry’ego.
; v„— To małe Ellen — powiedział. Niech Jackson’ opowie ci o nich, jak zjesz.
Masz, wypij to. Wyglądasz, jakbyś się ledwie trzymał na nogach. Pewnie
Buddy nie dał ci spać swoim gadaniem fa^dodał z suchą ironią^ Bayard wypił
whisky i zapalił papierosa.
— Mandy trzyma dla ciebie \śniadąnie na ogniu >-4§ powiedział Rafe.
Ef§K-- JSUen£vj-' zdziwił się Bayard. g^^Lch, ten lisr.* Chciałem wczoraj
was. o to wszystko zapytać. Oswoi liście ją?
— Tak. Wychowała się razem z zeszłorocznym mio tem szczeniąt. A teraz
Jackson zamierza jej użyć do zrewolucjonizowania sztuki myśliwskiej. Chce
wycho wać rasę, która by miała psi węch i wytrzymałość* a spryt i zwinność
lisa.
Bayard podszedł do kąta i ciekawie przyjrzał się zwierzętom.
— Mało w życiu widziałem lisiąt — powiedział — ale to, to przecież w ogóle
do niczego niepodobne.
i|i— General, zdaje .się, tak samo uważa — odpowie dział Rafe.
Jackson splunął do ognia i pochylił się nad zwierząt kami. Znały jego ręce
i zaczęły się poruszać żywiej. Bayard zauważył, :że nie wydają żadnych
innego ży-; wego stworzenia; ani pies, ani lis; miały cechy obu tych
gatunków, ale nie można było zaliczyć ich do- żadnego, i pomimo
wzruszającego niemowlęctwa było w nich coś potwornego, urągającego
naturze i przy*! zwoitości. Tutaj spiczasty okrutny lisi pyszczek mię-? dzy
smutnymi poczciwymi oczyma psa i łagodnym^ ii,s7flmit tam znów miękkie
uszy, które mężnie usiło wały stać prosto, ale ich spiczaste końce opadały i
zwi sały żałośnie, albo giętkie, krótkie ogony porosłe bla-' dozłotym puszkiem,
jak wnętrze skorupy orzecha. Jeśli chodzi o barwę, to reprezentowały
niedostrzegalne stop-< niowanie odcieni brązu od czerwonawego do czysto
brunatnych łat na bladopłowym tle, a jeden z nich, miał pysk Generała,
wykapany, w komicznej minia-»' turze, i nie wyłączając smutnej i pełnej
rozczarowa-’ nia miny.
— Patrz teraz — rozkazał stary.
Obrócił wszystkie pyskami do siebie, po czym za czął huśtać słoninę na
sznurku tuż za nimi. Żaden jej;, nie wyczuł; stary przybliżał słoninę i cofał,
dyndając nią tuż nad ich łebkami, żaden nie spojrzał w górę.': Potem rzucił im
sznurek prosto przed nosy — w dal-; szym ciągu kurczyły się nieufnie na
swoich młódychr niepewnych łapach i patrzyły na przynętę z ciekawili ścią,
wałęsały się po domu przez całe rano; albo robiły krótkie wypady w deszcz i
powracały roż-| ciągnąć się przy ogniu, senne i cuchnące przemokłą sierścią,
parującą w cieple, póki Henry nie przyszedł^ ich wypędzić. Dwa razy widział
Bayard przez uchy lone drzwi lisa, Ellen, przebiegającą chyłkiem przez
podwórze. Z wyjątkiem Henry’ego i Jacksona, które-) mu dokuczał trochę
reumatyzm, wszyscy bracia włó czyli się gdzieś po deszczu przez większość
dnia. Aïe. na posiłki zbierali się wszyscy; otrząsnąwszy z wody mokre okrycia
na werandzie wchodzili do izby i przy*| suwali zabłocone, dymiące Ibuty do
ognia, podczas gdy Henry szedł po rondel i gąsiorek. Ostatni ze wszyst- ; kich
zjawiał się Buddy, przemoczony do nitki.
Buddy miał zwyczaj wysuwać swoją długą chudą po stać z niszy koło
kominka o jakiejkolwiek porze dnia i wychodzić bez słowa, by wrócić po
dwóch godzinach albo sześciu czy dwunastu lub czterdziestu ośmiu, ., w
czasie których to okresów, pomimo obecności Jack sona i Henry’ego i
najczęściej tak-że Lee, wyczuwało się w domu jakąś niewyraźną atmosferę,
dopóki Bayard nie uświadomił sobie, że większości psów także nie ma.
I ' — Poszedł na polowanie — powiedzieli mu, kiedy Buddy nie pokazywał się
od śniadania.
— Dlaczego mi nic nie powiedział? — spytał Ba yard.
; Może myślał, że nie będzie ci się chciało wycho- ' dzić z domu,w taką pogodę
— zauważył Jackson.
-— • Buddy nie zwraca uwagi na pogodę •— wytłuma czył Henry. — Taki
czy inny dzień to dla niego bez próżnicy.
- —- Wszystko dla niego bez różnicy — powiedział ¿Lc r swoim
namiętnym, rozgoryczonym głosem. Siedział nasępiony przy ogniu, jego
miękkie, jakby kobiece rę ce poruszały się na kolanach. dg Całe. życie
spędziłby tu nad rzeką nic nie jedząc oprócz zimnego placka kukurydzanego i
mając sforę psów za całe-towarzystwo.
Wstał gwałtownie i wyszedł. Lee zbliżał się już do czterdziestki,; Jako
dziecko.był chorowity, miał dobry głos, tenor, i często go zapraszano na
niedzielne śpie wy. Podejrzewano, że utrzymuje stosunki z pewną młodą
kobietą w małej wiosce opodal Mount Vernon, odległej stąd o sześć mil.
Większość czasu spędzał na Samotnej i melancholijnej włóczędze po okolicy.
Henry splunął w ogień i obejrzał się za odchodzą cym bratem.
—r Był w tych dniach w Vernon?
On i Rafe byli tam dwa dni temu — odpowie dział Jackson.
. 1|| Ostatecznie — odezwał się Bayard — nie jestem z cukru: Nie udałoby
mi się go jeszcze dogonić?
Zastanawiali się przez chwilę, z powagą spluwając W ogień.
I— Wątpię — powiedział wreszcie Jackson. — Mu siał już ujść z dziesięć
mil. Postaraj się go przyłapać następnym razem, zanim wyjdzie.
Odtąd Bayard tak robił i razem z Buddy’m próbo wali strzelać ptaki pod
deszczem, na ogołoconych po lach, gdzie strzały z dubeltówki rozbrzmiewały
posęp nym głuchym dźwiękiem, przedłużającym się w mo krym powietrzu jak
plama, która się rozszerza, albo
nad stawami czy wzdłuż rzeki strzelali kaczki i gęsi, a czasem w towarzystwie
Rafe’a, który przyłączał się do nich niekiedy, tropili szopa czy dzikiego'kota w
do-, linie. Czasami, gdzieś daleko, słyszeli ostre ujadanie psów w szaleńczym
wyścigu. — Ellen leci — stwierdzał wtedy Buddy. Później, pod koniec
tygodnia, pogoda się przejaśniła i o zmierzchu, zwiastującym mróz, kiedy trop
dobrze się trzyma na mokrej ziemi, stary Generał wyruszył na rudego lisa,
który już tyle razy wystrycł|| nął go na dudka.
Przez całą noc szczekanie wibrowało w powietrzu jak bicie dzwonów,
narastające i odbijające się ećhem wśród gór, i wszyscy prócz Henry’ego
konno wyru szyli na łowy, kierując się głosem psów, ale głównie wykazywaną
przez Buddy’egb i starego MacCalluma nieomylną i wręcz niewiarogodną
zdolnością przewi dywania z góry trasy pościgu. Od czasu do czasu
przystawali, gdy między Buddy’m i jego ojcem wy wiązywała śię różnica zdań
co do -kierunku, jaki lis teraz obierze, ale zazwyczaj byli zgodni i zdawali się
z góry wiedzieć, co zrobi zwierz, zanim on sam o tym wiedział; niekiedy
zatrzymywali konie na jakimś wzgó rzu i siadali na pokrytej szronem ziemi w
świetleć gwiazd, czekając, aż dźwięczne i żałobne szczekanie rozlegnie się w
ciemności, coraz głośniejsze i bliższe, a niewidzialna sfora minie ich w
odległości niecałej pół mili; potem głosy cichły stopniowo, rozbrzmiewając
jeszcze tu i ówdzie jak milknące dzwony, i znów za padała cisza.
— Słuchajcie no tam! — wykrzyknął starzec na bia łym koniu, zakutany
w płaszcz, T— Czy to nie muzyka dla nas?
— Chyba że teraz go wezmą — powiedział Jackson.
— Generał bardzo cierpi na honorze za każclym razem, kiedy tamten go
przechytrzy.
¡II— Nie wezmą — odparł Buddy. — Jak tylko się zmęczy, zaszyje się w jaką
dziurę w skałach.
? — Coś mi się zdaje, że trzeba będzie zaczekać, póki szczeniaki Jacksona
(nie podrosną — potwierdził stary, r-•'Chyba że*odmówią gonitwy za własnym
dziadkiem. Na razie odmawiają wszystkiego prócz żarcia.
—Poczekajcie^ powtórzył niestrudzony Jackson. — Niech tylko podrosną
dosyć, żeby...
-— Słuchajcie! \
Przestali rozmawiać. Znowu w mroku nocy rozdzwo niły się głosy psów
między wzgórzami, dźwięczne, da lekie, cichnące i rozbrzmiewające na nowo,
roztapiające Się W długiej wibracji, jak rozkołysane dzwony albo struny; ich
echa powtarżały się i konały pośród ciem nych wzgórz pod gwiazdami, długo
rozbrzmiewając w uszach,- dźwięczne jak kryształ, posępne i mężne,
i trochę melancholijne. -'
— Szkęda, że Johnny’ego tu nie ma — cicho odezwał się Stuart. ¿5; Temu
by się podobała ta gonitwa.
~ To prawda, ten się urodził na myśliwego — przy znał Jackson»—- Nawet z
Buddy’m mógł się równać.
— Złoty był z niego chłopak — po\fiedział stary.
— Tak — powtórzył Jackson — chłopak jak złoto. Henry mówi, że nigdy
tu nie przyjeżdżał bez jakichś świecidełek z miasta dla Mandy i dla
Murzynów.
— Nigdy nie tracił humoru na polowaniu — rzekł Stuart. — Choćby nie
wiem jak przeziąbł czy zmókł, nŁtwet kiedy jeszcze był smarkaty i przyjeżdżał
tu z tą jednorurką, co ją kupił za własne pieniądze, tą, co tak kopała przy
każdym strzale. Zawsze ją tu taskał z sobą zamiast tej szesnastki, co mu
podarował stary pułko wnik, tylko dlatego że tamtą sam sobie kupił za włas
ne uciułane grosze.
— Tak to jest — zgodził się Jackson. — Najwięcej ma człowiek uciechy z
tego, co sam sobie sprawi.
mm
— Ten umiał śpiewać i wrzeszczeć na polowaniu — stwierdził pan
MacCallum. — Wystraszył zwierzynę na dziesięć mil wkoło. Pamiętam tę noc,
kiedy nam zajechał drogę, tam, koło mostu Samsona, i patrzymy, aż tu on z
lisem płyną razem po rzece, na tej kłodzie,; co ją prąd uniósł, a John śpiewa
co sił w gardle.
— Johnny był chłop pierwszorzędny, do tańca i do różańca. Cieszył się i
radował z byle czego, wszystko mu było dobre.
— Złoty chłopak — powtórzył znowu pan MacCal-y lum.
— Słuchajcie!
Znowu psy rozszczekały się w ciemnościach u ich stóp. Dźwięk płynął
przez zmarznięte powietrze cich nąc w uszach, które go powtarzały na nowo,
póki nie zatraciło się samo jego źródło i nie stał się głosem sa mej ziemi,
poważnym, smutnym, dzikim i pełnym tęsknoty.
Za dwa dni przypadało Boże Narodzenie. Znów sie dzieli wokół ognia po
kolacji, a stary Generał drzemał u nóg swego pana. Nazajutrz była Wigilia i
chłopcy wybierali się wozem do miasta, a choć szczera i nie zawodna
gościnność nie ¡pozwalała ani słowem napo-- mknąć gościowi o odjeździe,
Bayard przypuszczał, że. wszyscy uważają jegp powrót do domu na święta za
rzec& samo przez się zrozumiałą i nie ulegającą wątpli wości, a fakt, że sam
gość o tym nie wspomina, musi ich zastanawiać i wydawać się niezwykły.
Było znów bardzo zimno, tak że płonące w ogniu drwa trzaskały, a złośliwe
iskry i drobne węgielki sy pały się i padały na podłogę, zadeptywane leniwym
butem. Bayard drzemał na swoim krześle, jego zmę czone mięśnie rozprężały
się w. falach żaru jak w cie płej kąpieli, a uparte, czuwające serce także -na
mo-'
ment dało się ukołysać. Jutro będzie dość czasu na decyzję, czy odjechać, czy
zostać. Może po prostu zo stanie, nie podając w ogóle tego wyjaśnienia, o
które nikt go nie będzie pytał. Potem przyszło mu na myśl, że Rafe, Lee czy
ktokolwiek pojedzie do miasta, bę dzie rozmawiał z ludźmi*, dowie, się o tym,
czego on iiie miał odwagi im powiedzieć.
Buddy wyszedł ze swojej cienistej mrocznej niszy i siedział teraz w kucki
w środku półkola, obrócony plecami do ognia, obejmując ramionami kolana;
zda wało się, że bez końca potrafi siedzieć w ten sposób,, na piętach,
nieruchomy i niestrudzony- Był beniamin- kiem rodziny, miał dwadzieścia.
Jat. Jego matka była drugą żoną starego i jasnoorzechowe- oczy chłopca i je
go rudawa czupryna krótko przycięta przy-samej okrą głej głowie wyraźnie
kontrastowały z piwnymi oczy ma i czarnymi włosami reszty braci. Ale
pieczęć ojca równie wyraźna była na g twarzy Buddy’ego jak u któ
regokolwiek z tamtych, 4 pomimo swej młodości był taki sam jak oni — ta
sama chudość, orli nos, powaga i powściągliwość* malująca się na twarzy
pomimo świe żych rumieńców, i jaśniejszej skóry.
Tamci byli. średniego wzrostu albo poniżej średniego, począwszy od
wyblakłej niewyraźnej kanciastości Jack sona,. poprzez, ujmującą okrągłość
Henry’ego i solidną, zrównoważoną mugkularność Rafe’a — który w rzeczy
wistości no§ii imiona Raphael Semmes — i Stuarta, aż do; niespokojnej,
nerwowej ruchliwości Lee; ale Buddy ze swoją smukłością młodego drzewa
dorównywał wzrostem ojcu, który siedemdziesiąt siedem lat dźwigał tak lekko
jak cienkie lętnie okrycie. „Cwaniak i łobus
— mawiał o nim stary z udaną dezaprobatą. — Chudy jak szczapa, bo przez
to włóczenie się po całych dniach wytrząsa wszystko, co zje.” Siedzieli w
milczeniu spo glądając na chudą, zgiętą na pół jak scyzoryk sylwetkę
Buddv'ego, z jedną i tą samą myślą, myślą, którą każdy uważał za swoją własną
i której żaden nigdy nie wypo wiedział: że któregoś dnia Buddy ożeni się i
zapewni trwałość ich nazwisku.
Prócz tego Buddy nosił imię swego ojca, Virginius, choć wątpliwe, czy
wiedział o tym ktoś oprócz najbliż szej rodziny i biura werbunkowego. Jako
siedemnasto letni chłopak uciekł z domu i zaciągnął się do wojska; w ośrodku
szkoleniowym piechoty w Arcansas, dokąd go wysłano, jeden z kolegów
rekrutów zrobił aluzję do dziewiczości jego imienia i Buddy bił się z nim, spo
kojnie i bez gniewu, przez siedem minut; w porcie New Jersey ktoś
zażartował na ten sam temat i Buddy tak samo jak za pierwszym razem dał
mu nauczkę, spokoj nie i gruntownie, bez urazy. W Europie, posłuszny głę
bokim, acz nieskomplikowanym impulsom swej natury, zdołał,
prawdopodobnie nic o tym nie wiedząc, dokonać czegoś, co według
późniejszej konkluzji władz sprawiło poważny kłopot nieprzyjacielowi, za co
Buddy’ego ude korowano „amuletem”, jak to nazywał. Co to była za rzecz,
przez którą ucierpiał nieprzyjaciel, tego nigdy nie można było z niego
wyciągnąć, a ponieważ ta bły skotka nie tylko nie uśmierzyła gniewu ojca, nie
mo gącego przebaczyć synowi wstąpienia do armii fede ralnej, ale, przeciwnie,
jeszcze go rozjątrzyła, spoczy wała teraz w zaniedbaniu pośród reszty"
skromnych bo gactw Buddy’ego, a jego kariera wojskowa nigdy nie była
wspominana w kole rodzinnym; teraz jak zwykle Buddy siedział na piętach
wśród nich, plecami do ognia, objąwszy ramionami kolana, podczas gdy
tamci sku pili się wokół kominka ze szklankami ponczu wypija nego co dzień
przed pójściem do łóżka, rozmawiając
o świętach.
— Indyk! — mówił stary z wyrafinowaną pogardą.
— Kiedy w zagrodzie pełno oposów, a w dolinie wie
wiórek i kaczek, a w wędzarni świńskiego mięsa, mu sicie, głupie chłopaki,
jechać do miasta i kupować in dyka na świąteczny obiad!
— Nie ma święta, jak człowiek nie zje na obiad czegoś innego niż co dzień
— łagodnie zauważył Jack son.
— Tylko szukacie pretekstu, żeby jechać do miasta, włóczyć się przez cały
dzień i wydawać pieniądze — obruszył się stary. — Widziałem w życiu więcej
Bożych Narodzeń niż ty, szczeniaku, i jak mam jeść na obiad to, co kupuję w
sklepie, to dla mnie żadne Boże Na rodzenie.
— A co mają zrobić ludzie z miasta? — spytał Rafe.
— Nie pozwalasz im wcale obchodzić świąt?
— Bo nie zasługują — żachnął się pan MacCallum
— jeżeli z dobrej woli mieszkają w takiej ciasnocie, cisną się jak śledzie w
beczce i jedzą konserwy z pu szek.
— A gdyby tak wszyscy wy jechali z miasta i prze nieśli się tutaj uprawiać
ziemię, dopiero byście usły szeli, jak tata klnie! Nie mógłbyś się obejść bez
tego miasta, które trzyma ludzi z dala od nas, wiesz o tym dobrze.
— Indyki kupować! — powtarzał pan MacCallum z oburzeniem i odrazą.
— Kupować! Pamiętam czasy, kiedy mogłem wziąć strzelbę, wyjść parę kroków
stąd i za pół godziny wrócić z indorem. A za godzinę z jele nią szynką do
wędzenia. Co wy tam wiecie o świą tecznym jedzeniu! Znacie tylko sklepy,
gdzie sprzeda ją orzechy kokosowe, jankeskie strzelby i takie tam rzeczy.
— Tak, moi panowie — powiedział Rafe i mrugnął na Bayarda. — To był
największy błąd, jaki popełnio no na tym świecie, kiedy Lee się poddał. Potem
kraj już nigdy nie mógł się podżwignąć z ruiny.
Stary nie posiadał się z oburzenia.
— Niech mnie powieszą, jeżeli nie wychowałem bajaj dy najgorszych,
najbezczelniejszych chłopaków, co kię4 dykolwiek chodzili po świecie. Nic im
człowiek nie może powiedzieć, niczego nauczyć, nie może nawe^j siedzieć we
własnym domu przed ogniem, żeby mu ta zgraja nie zaczęła tłumaczyć, jak
ma wyglądać życie w tym przeklętym kraju. No, wynosić mi się do łóżęM
Następnego ranka Jackson, Rafe, Stuart i Lee poje chali do miasta. Żaden
z nich jednak ani jednym sto- wem lub gestem nié zdradził ciekawości, czy
zastaną go tu jeszcze wieczorem po powrocie, czy też minie nowe trzy lata,
zanim go znowu zobaczą. A Bayąrd; stał na pobielonej szronem werandzie
paląc papierosa w przenikliwym chłodzie świtu i patrzył za wozems z
czterema odjeżdżającymi w nim, opatulonymi w gru-3 be okrycia postaciami i
zastanawiał się, czy ich zo baczy za trzy lata, czy nigdy. Psy nadbiegły łasząc
mu się przy nogach, a on opuścił rękę pomiędzy ich zimne nosy i gorąee
szorstkie języki, spoglądając na drzewa,, spoza których dochodził turkot
wozu, niczym nie zgłu szony w czystym, bezgłośnym powietrzu.
— Możemy ruszać? — spytał Buddy, za jego. piew cami. Bayard odwrócił
się i sięgnął po fuzję opartą
0 ścianę. Psy otoczyły ich niecierpliwym szczekaniem
1 gorącym oddechem, a Buddy zaprowadził je przez podwórze do psiarni i
zamknął drzwi pośród zdumiOi nych protestów. Z innej psiarni wyprowadził i
spuśeił ze smyczy młodego pointera imieniem Dan. Za nimi reszta psów w
dalszym ciągu podnosiła swoje żałosne i daremne rewindykacje^
Do południa włóczyli się ze strzelbą po ogołoconych, leżących odłogiem
polach i po skraju lasu. Wkrótce temperatura lekko wzrosła, szron stopniał,
a powietrze ■rozgrzało się i złagodniało w bezwietrznej ciszy. Dwa
razy widzieli kardynały podrywające się z cierniowych krzaków jak strzeliste,
szkarłatne płomienie. Wreszcie Bayard spojrzał na słońce nie mrugając
oczyma. P>— Muszę wracać, Buddy — powiedział. — Po po- . łudniu
odjeżdżam do domu.
— Dobrze — zgodził się Buddy bez protestu i przy wołał psa. 5^ Przyj
edziesz tu w przyszłym miesiącu?
Mandy przygotowała im trochę zimnego jedzenia, zjedli i podczas gdy
Buddy siodłał Perry’ego, Bayard ' poszedł do domu, gdzie Henry pracowicie
żelował parę stai^ch butów, a pan MacCallum w okularach w dru cianej
oprawie czytał gazetę sprzed tygodnia.
— W domu na ciebie czekają —- zgodził się staru szek, zdejmując okulary.
— Ale musisz tu przyjechać znowu w przyszłym miesiącu, żeby złapać tego
lisa. Jeżeli go wkrótce nie złapiemy, Generał nie będzie mógł spojrzeć w oćzy
młodszym szczeniakom.
i Tak —: powiedział Bayard — przyjadę.
— I namów twego dziadunia, żeby się wybrał z to bą. Jedzenia mu tu nie
zbraknie i może tu siedzieć równie dobrze jak w mieście.
• — Tak, postaram się.
Buddy wyprowadził' konia, a stary pan wyciągnął rę kę na pożegnanie, nie
wstając. Henry odłożył swoją
> robotę i odprowadził ich na ganek. ,
, sI Przyjedź znowu — powiedział nieśmiało, ściska jąc rękę Bayarda krótko i
mocno, a Buddy w otocze niu młodych psiaków, zaciekawionych i
podnieconych, także wyciągnął do niego rękę.
—I Czekamy cię —- powiedział krótko, a Bayard obrócił swego konia i
ruszył, a gdy się obejrzał, obaj pódnieśli ręce z uroczystą powagą. Po chwili
Buddy krzyknął za nim, Bayard zatrzymał Perry’ego i za wrócił. Henry znikł
w głębi domu i ukazał się natych miast z ciężkim konopnym workiem.
— Byłbym zapomniał — powiedział. — Tata posyła trochę whisky dla
twego dziadka. Lepszej nie znajdziesz nawet w Louisville ani nigdzie — dodał
z nieśmiałą dumą.
Bayard podziękował, a Buddy przywiązał worek do siodła, tak że przylegał
ściśle do ¡nogi. j —Dobrze jest. Teraz będzie się trzymał mocno, f;
— Tak. Dziękuję wam bardzo.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Perry ruszył i Bayard obejrzał się. Stali tam jesz cze, spokojni, poważni i
wierni. Przed drzwiami kuchn^ siedziała Ellen obserwując go spode łba; obok
jej szcze niaki tarzały się i .bawiły ¡słońcu. Do zachodu słońca^ brakowało
jeszcze około godziny. Droga skręciła mię-; dzy drzewami. Obejrzał się znowu.
Dom i reszta za budowań zdawały rozciągać się wzdłuż w zimowym-;
popołudniu, a pióropusz dymu kołysał się Leciutko na bezwietrznym niebie.
W drzwiach ganku nie. było już nikogo. Perry ruszył swobodnym ochoczym
kłusem, Gąsiorek w worku podskakiwał lekko i trącał go w ko lano. i
.5
W miejscu gdzie zadeptana, rzadko używana ścież ka prowadząca do
dojnu. MacCallumów zbaczała z głów-’ nej szosy wspinając się w górę,
zatrzymał Perry’egpj i stanął na chwilę w promieniach zachodzącego słoń ca.
Jefferson —14 mil, Rafe i tamci chłopcy nie tak prędko będą jeszcze wracać
tędy, wobec przedświątecz nego ruchu w mieście, dokąd zapewne ściągnęli dziś
ludzie z całego powiatu. Mogli jednak wyruszyć z mia sta wcześniej, żeby
zajechać do domu przed nocą, mo
gli już; tu być za godzinę. Ukośne promienie słoneczne wyzwalały chłód,
który więziły w ziemi w ciągu tych godzin, kiedy padały prostopadle, i
nieruchomy na sio dle pośrodku drogi Bayard czuł, jak zimno wokół nie go z
w°lna wznosi się w górę i jak krew stygnie w nim od -chwili, gdy Perry
przestał się ruszać. Zawrócił ko nia w kierunku przeciwnym niż miasto i
szarpnięciem 'cugli popędził go znowu, zwykłym lekkim kłusem.
Ciemność zaskoczyła ich; wkrótce, ale mimo to je chał dalej pod
bezlistnymi drzewami ledwie widoczną drogą we wschodzącym świetle gwiazd.
Perry zaczy nał już myśleć o stajni, i kolacji i od czasu do czasu pozwalał
sobie na pytanie w formie natarczywego od wracania łba, ale biegł naprzód
posłusznie i nie zwal niając kroku, choć troszeczkę zachwiany w swej ufno-
vśći, nie wiedząc, dokąd jadą ani nic prócz tego, że się oddalają od domu.
niespokojnie. 1
— Bądź pewien 18 powiedział Bayard: —Dóbrańób.
Położył rękę na drabinie, ale Murzyn zatrzymał 4°
i podał zawiniątko przyniesione z sobą.
"c: — Mam tylko jeden zapasowy — powiedział —’ ále zawsze się trochę
Murzyn postawił na podłodze wiadro, które żona-1 zaraz zabrała. Drapał się
w głowę z namysłem.
— Pięć dolarów — powtórzył -Bayard.
— Coś się panu bardzo śpieszy w samo święto, biały panie.
— Dziesięć dolarów niecierpliwie powiedział Ba-' yard. ^ Nie możesz zabrać
-Op Więc dobrze. Zaraz po obiedzie. : Ale1 dópilnuj,1 żeby twój szwagier
przyprowadził bydlaki na cżas. w
— One będą na czas. Niech się *pan nie boi.
: — Dobra. Nalejcie sobie póśzklance, ty i ciótka. *
1 — Dziękuję, panie.
' Gęste, zjełczałe powietrze usypiało go. Ciepło powoli przenikało do jego kości
sponiewieranych r sztywnych po nocnym przemarznięciu. Murzyni krzątali
się po jedynej izbie chaty, kobieta przy piecu, zajęta gotowa niem, a dzieci
swymi nędznymi zabawkami'! brudnym
cukrem. Bayard rozparty w twardym krześle spę dzi ranek na drzemce —-
nie spal, ale czas zniknął gdzieś w jakiejś bezezasowejpsferze, w której Bayard
błądził nje budząc się i do której, jak to sobie uświa domił po długiej chwili,r
coś usiłowało przeniknąć, pod czas gdy on robserwpwął. ^e daremne wysiłki z
błogą qbojętapśę;ią<j Wreszc^ jednak to coś zwyciężyło i do sięgło go: był to
głos.
^' — Obiad gotowy, panien:,
.^■^urzyni wypil^ z-nimj przyjąźnie, choć z pewnym omą^mielgniem*, dwie
diametralnie różne kategorie ludzi, wrogo do siebie nawzajem usposobione z
przy-, czyn rasy, krwi, atawizmu- i środowiska, zbliżyły się i rpołączyłyvna
zy, wśród nich wytryskiwały żonkile, a gladiolusy cze- f kały na swoją kolej,
by zakwitnąć.
1 Niemniej jego ciało pozostało nieruchome, ręka z za trzymanym piórem
leżała na zapisanym arkuszu. Pa pier leżał na żółtej lakierowanej
płaszczyźnie nowego
■ biurka. Krzesło, na którym siedział, także było nowe, podobnie jak cały
pokój ze śmiertelnie białymi ściana mi i boazerią z imitacji dębu. Przez cały
dzień świeciło tu słońce nie złagodzone żadną zasłoną. Wczesną wiosną '
przyjemnie było, gdy wpadało tak jak teraz, przez za- i, chodnie okno,
oświetlając biurko, gdzie kwitł biały ■'hiacynt w brązowej czaszy z polewanej
gliny. Ale gdy siedział tak pogrążony w myślach spoglądając w okno, gdzie za
krytym papą dachem, który jak gąbka nasiąkał upałem i rozsiewał go wokół,
na tle muru z czerwonych cegieł, kwitł nieśmiało postrzępiony bukiet rajskich
drzewek, Horacy zląkł się długich gorących dni słońca, padającego
prostopadle na dach bezpośrednio nad jego głową; przypomniał sobie swój
cienisty, omszały gabi net, gdzie zawsze lekki podmuch zdawał się unosić w
powietrzu, i rzędy zakurzonych książek, które zda wały się tchnąć chłodem i
spokojem nawet w najgo rętsze dni. I myśląc o tym znów oddalił się od tej wro
giej nowości, w której tkwiło jego ciało. Pióro znów zaczęło się poruszać.
„Może hart ducha jest tylko nędznym naśladowni ctwem czegoś cennego
mimo wszystko dla tych, jakże licznych, co wędrują w ciemnościach jak krety
albo sowy, które razi płomień świecy. Ale nie dla tych, co niosą z sobą spokój,
jak płomień świecy niesie światło. Zawsze ulegałem prestiżowi słów, ale zdaje
się, że mógłbym z powrotem natchnąć otuchą nawet moje własne
tchórzostwo, oszukując je troszeczkę. Ośmielam się przypuszczać, że jak
zwykle, nie będziesz mogła
tego odczytać, a jeśli odczytasz, nie znajdziesz w tym żadnego sensu. Ale tak
czy inaczej; wypełnisz swój cęl na ziemi, o ty, wciąż nieskalana oblubienico
Pokoju...” „Czy byłeś szczęśliwszy w swojej klatce* szczę śliwszy?” — pomyślał
Horacy, czytając, słowa, które napisał i w których, jak zwykle, prał bieliznę
jednej kobiety w domu innej. Do pokoju wtargnął nagle lekki powiew wiatru,
przynosząc z sobą i słodkawy zapach drzewa świętojańskiego i szeleszcząc
papierami na biurku. Drgnął i nagle, jak człowiek, który się obudził, spojrzał
na zegarek, włożył go z powrotem do kieszeni i zaczął pisać prędko:
| „Cieszymy się bardzo, że jest z nami mała Bellę. Dobrze się tu czuje, w
sąsiednim domu mieszka cała rodzina małych dziewczynek, gradacja
lnianych war koczyków, które, trzeba to przyznać, niałą Belle trak tuje trochę
z góry i przybiera tony protekcjonalne, dp czego ją zresztą upoważnia prawo
starszeństwa. Dzieci .zmieniają dom w każdym szczególe. Szkoda, że pośred
nicy nie wpadli dotychczas na pomysł wyńajmowaniia domów wraz z dziećmi.
Zwłaszcza takimi jak mała Belle, tak poważna i świetlista i, że tak powiem,
tak głęboko i paradoksalnie dojrzała. Ale ty jej przecież nie znasz dobrze,
prawda? W każdym razie jesteśmy 'bardzo sżćzęśliwi, że ją mamy ti siebie.
Przypuszczam, że Harry...” Pióro znów się zatrzymało, zawisło w pd-,
'widtrzu, podczas kiedy Horacy szukał słów, które za wodziły go tak rzadko,
dochodząc do przekonania, że H ile łatwo jest kłamać na temat innych ludzi
na po- ‘ Czekaniu i nie mrugnąwszy okiem, o tyle kłamstwo na ■własne
konto wymaga namysłu i starannego doboru '-wyrażeń. iPotem znów spojrzał
na zegarek, skreślił | ostatnie słowa i napisał: „Belle przesyła ci pozdrowie-
nia, o Nieskalana”, wysuszył bibułą i wsunął złożpny arkusz do koperty,
zaadresował ją j nalepił znączek,
I ¡p| cżym wstał i sięgnął po kapelusz. Jeśli się po spieszy, zdąży jeszcze
Ale była znowu spokojna i w miarę jak zbliżał się czas, dni jej coraz
bardziej skupiały się wokół jedynego celu, a głos Miss Jenny był tylko
dźwiękiem, pociesza jącym, lecz bez żadnego znaczenia. Co tydzień dosta
wała pełne fantazji i wykwintnego dowcipu listy od Horacego: te także czytała
ze spokojną obojętnością — oczywiście to, co z nich mogła odcyfrować. Zawsze
z trudnością czytała pismo Horacego, a te części, które udałg jej się odczytać,
nic dla niej nie znaczyły. Wie działa jednak, że brat tęgo właśnie od niej
oczekuje.
Potem zdecydowanie nadeszła nowa wiosna. Rozgo rzał doroczny
wiosenny spór między Miss Jenny i Iso- męm | ciągńął się, gwałtowny, acz
nieszkodliwy, w ogrodzie pod oknem Narcissy. .Wynieśli z piwnicy cebulki
tulipanów i z pomocą Narcissy na nowo je
zasadzili, skopali inne grządki, odkryli róże. Narcissa^ pojechała do
miasta i zobaczywszy pierwsze żonkil® kwitnące ną opuszczonym trawniku,
tak jakby oip||
i Horacy jeszcze tam byli, posłała je bratu w pudełku! a później zrobiła tak
samo z narcyzami. Ale gdy za kwitły gladiolusy, nie wychodziła już nigdzie,
tylko- do ogrodu; późnym popołudniem albo wczesnym wie-| czorem
spacerowała z Miss Jenny wśród świeżo roz-' kwitłych kwiatów i pączków,
śpiewu ptaków prze-1 drzeźniaczy i zapóźnionych drozdów, po długich ale-j
jach, gdzie niechętnie gasło światło zmierzchu, słuchaj jąc, jak Miss Jenny