You are on page 1of 321

FAULKNER WILLIAM

SARTORIS

Jak zwykle, stary Falls wprowadził za sobą Johna Sartorisa do pokoju.


Przyszedł tu z powiatowego schroniska dla ubogich, trzy mile na piechotę,
wnosząc z sobą niby zapach, niby zakurzoną woń swego czy stego,
spłowiałego kombinezonu, cień zmarłego do pokoju, gdzie siedział teraz syn
zmarłego i gdzie oni dwaj, biedak i bankier, mieli spędzić pół godziny w
towarzystwie kogoś, kto przestąpił próg śmierci, a potem wrócił.
Wyzwolony z pęt czasu i ciała, był tu o wiele bar dziej obecny niż obaj
głusi starcy, którzy siedzieli, krzycząc do siebie raz po raz prosto w ucho,
podczas gdy w sąsiedniej sali załatwiano interesy bankowe, a w przyległych
do banku sklepach, z jednej i drugiej strony, ludzie nasłuchiwali
niewyraźnego huczenia podniesionych głosów dobiegających zza ściany. Był o
wiele bardziej dotykalny niż ci dwaj starcy, przy kuci wspólną głuchotą
do martwej epoki, którą coraz dalej unosiły za sobą wolno płynące dni; nawet
teraz, gdy stary Falls odszedł, by przebyć z powrotem owe trzy mile do
miejsca, które obecnie nazywał swoim domem, John Sartoris zdawał się
krążyć jeszcze po pokoju, nad głową i wokół syna, ze swoją długą brodą i
twarzą jastrzębia, tak że stary Bayard, siedząc z fajką w ręku, ze
skrzyżowanymi nogami wspartymi
o róg wygasłego kominka, miał wrażenie, że słyszy
oddech ojca, jak gdyby ten, o wiele (bardziej doty kalny niż chwilową tylko
dotykalnością obdarzona glina, mógł przeniknąć do niezdobytej twierdzy mil
czenia, w której żył jego syn.
Główka fajki, ozdobnie rzeźbiona, była niemal zwę glona od długiego
używania, a na cybuchu widać było ślady zębów jego ojca, w miejscu gdzie
ten zostawił, jak gdyby w niezniszczalnym kamieniu, ślad swoich
wiecznotrwałych kości, niby stworzenia przedhisto rycznej epoki, pomyślane
d skonstruowane według proporcji zbyt potężnych na to, by mogły istnieć dłu
go bądź doszczętnie .po śmierci zniknąć z ziemi ukształ towanej i urządzonej
dla istot słabszych i mniejszych. Stary Bayard siedział z fajką w ręku.
Kjfei Po co mi ją dajesz? — zapytał. — Po tylu latach?
— Ba, uważam, że trzymałem ją u siebie akurat tak długo, jak by stary
pułkownik sobie życzył — odpo wiedział stary Falls. — Schronisko dla
ubogich to nie jest odpowiednie miejsce dla czegoś, co do niego kiedykolwiek
należało, rozumiesz, Bayardzie. A mnie już idzie na dziewięćdziesiąty czwarty
rok.
Potem zebrał swoje paczuszki i odszedł, ale stary Bayard siedział jeszcze
przez chwilę z fajką w ręku, pocierając ją powolnym ruchem wielkiego, palca.
Po chwili odszedł także John Sartoris, powrócił raczej do tego miejsca, gdzie
spokojni zmarli dumają nad chwałą swych klęsk i niemocy, a stary Bayard
wstał, wepchnął fajkę do kieszeni i wyjął cygaro ze skrzynki stojącej na
kominku. W chwili gdy zapalił zapałkę, otworzyły się drzwi po drugiej stronie
pokoju i wszedł mężczyzna w zielonym daszku ochronnym nad' czołem.
— Jest Simon, pułkowniku — powiedział całko wicie bezbarwnym
głosem.
— Co? —I spytał Bayard poprzez płomień zapałki.
fr— Simon przyjechał.
■ -« ....
1 — Ach tak, dobrze.
Mężczyzna w daszku obrócił się na pięcie i wyszedł. Stary Bayard rzucił
zapałkę do paleniska, a cygaro włożył do kieszeni, po czym zamknął biurko,
wziął leżący na nim czarny filcowy kapelusz i wyszedł za tamtym z pokoju.
Mężczyzna w zielonym daszku
i kasjer krzątali się za spuszczoną kratą. Stary Bayard majestatycznym
krokiem przeszedł przez korytarz
i drzwi zawieszone zieloną storą i znalazł się na ulicy, gdzie Simon w
cylindrze i płóciennym płaszczu od kurzu trzymał na munsztuku parę
dobranych maścią wałachów, których sierść lśniła w popołudniowym słońcu
wiosennym. Był tu słup do przywiązywania koni, który stary Bayard kazał
zachować na znak pogardy dla postępów motoryzacji, ale Simon nigdy z
niego nie korzystał. Aż do chwili gdy otworzyły się drzwi i Bayard wynurzył
się spoza spuszczonych stor z wykaligrafowanym złotymi, popękanymi ze
starości literami napisem „Bank nieczynny”, Simon z lejcami w lewej ręce, z
batem w prawej, zręcznie uchwyconym, tak by rzemień nie dyndał, z
niezmiennym i nigdy nie wygasającym cygarem w ustach, przekrzywionym
tak, że tworzyło ruchomy kąt ostry z jego czarną twarzą, siedział na koźle
prawiąc nieustające czułości swym wspaniale utrzymanym pupilom. Simon
rozpieszczał swoje konie. Wielbił Sartorisów i darzył ich opiekuń czą, ciepłą
tkliwością, ale prawdziwie kochał tylko konie i najnędzniejsza szkapa w jego
rękach wkrótce nabierała wdzięku pieszczonej kobiety i temperamentu
primabaleriny.
Stary Bayard zamknął za sobą drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy do
powozu tym sztywnym krokiem,
o którym powiedział kiedyś ktoś w okolicy, że gdyby stary Bayard się
potknął, padając sam sobie zagro dziłby drogę. Kilku przechodniów i jakiś
sklepikarz
na progu swoich drzwi skłonili mu się z wykwintną uniżon ością.
Nawet wtedy Simon nie zszedł z kozła. Z wrodzo nym swej rasie
wyczuciem i darem aktorskim wypro stował się i wyrównał fałdy swego
płaszcza, w jakiś sposób przekazując ów teatralny moment koniom, tak że i
one potrząsnęły swoją lśniącą sierścią i rzuciły "głowami w uzdach, a czarna,
pomarszczona twarz Si mona przybrała wyraz nieopisanego majestatu, w
chwili gdy ręką, w której trzymał bat,- dotknął brzegu kapelusza. Bayard
wsiadł do powozu, a Simon cmoknął na konie i po chwili ciekawi
przechodnie, którzy przystanęli, aby przyjrzeć się krótkiemu spe ktaklowi
odjazdu, pozostali w tyle.
Było dzisiaj coś niezwykłego w wyglądzie Simona, nawet w zgarbieniu jego
pleców, w wygięciu kapelusza; zdawało się, że coś go rozsadza od wewnątrz,
coś bar dzo ważnego, i z trudem powstrzymuje się od wy buchu, Powstrzymał
to jednak na razie i eleganckim hamowanym kłusem przejechawszy
pomiędzy wozami Uwiązanymi na placu, wypadł na szeroką ulicę, gdzie w
jedną i drugą stronę śmigały, samochody tych, których Bayard nazywał
żebrakami; stłumił to aż do czasu, gdy zostawiwszy za sobą miasto, znaleźli
się na , wysadzanej rozkwitającymi drzewami szosie, gdzie wciąż jeszcze
musieli wymijać zmotoryzowanych że braków, ale już nie tak często jak na
ulicach, i kiedy jego pan usunął się w głąb powozu, przygotowany do
zmiennej i spokojnej monotonii czteromilowego spa ceru. Wtedy Simon
przyhamował trochę i odwrócił głowę.
Nie miał głosu specjalnie dźwięcznego ani donoś nego, a jednak mógł
rozmawiać z Bayardem bez tru du. Inni musieli krzyczeć, aby przeniknąć
mur głu choty, za którym żył Bayard, ale Simon skutecznie
§>rowadził z nim długie bezładne rozmowy swoim 'zwykłym, jednostajnym i
raczej wysokim falsetem, zwłaszcza w czasie, jazdy, gdy ruch i trzęsienie
powozu Zaostrzały trochę słuch Bayarda.
II— Panicz Bayard przyjechał — rzucił Simon od nie chcenia, tonem
swobodnej pogawędki.
Stary Bayard siedział pogrążony w zupełnym i wście kłym milczeniu i
bezruchu, przeklinając swego wnuka przez pełną furii chwilę, podczas gdy
jego serce biło trochę za prędko i za słabo; siedział tak spokojnie, że ' Simon
znów odwrócił głowę i ujrzał swego pana z za interesowaniem obserwującego
krajobraz. Podniósł trochę głos: •
— Przyjechał pociągiem o drugiej. Wyskoczył na tamtą stronę toru, tam
gdzie nie wolno, i poszedł la sem. Jeden z odcinka go widział. Ale jeszcze nie
wró cił do domu, kiedy wyjeżdżałem. Myślałem, że jest z pa nem. — Kurz
wzbijał się spod kopyt końskich i leni wym obłokiem wlókł się za powozem.
Ich dziwaczny . cień skakał z zawrotną szybkością po coraz gęstszych
żywopłotach, wśród migotania szprych i wierzgania nóg podrzucanych
wysoko w daremnym ruchu w miej scu. — Nie chciał nawet wysiąść na stacji,
jak się należy —- ciągnął Simon zatroskany i niespokojny — na stacji, co ją
zbudowała jego własna rodzina. Wy skoczył po drugiej stronie, jak jaki
włóczęga. I nawet nie w mundurze. W zwyczajnym ubraniu, jak wędro wny
kramarz czy tam kto. O, jak sobie wspomnę te błyszczące buty i te
jasaaożółte spodnie, i ten pas ze sprzączkami, co w nich chodził zeszłego
roku... —- Znów się obejrzał za siebie. — Jak pan myśli, panie pułkowniku,
czy tamci zagraniczni ludzie coś mu zrobili?
-— O co ci chodzi? — spytał Bayard. — Czy jest
— Mnie chodzi o to, jak on przyjechał do własnego miasta. Na tej kolei,
co ją zbudował jego własny dzia dunio, po kryjomu jechał, jak jaki ladaco. Ci
cudzo ziemcy go odmienili albo tak zrobili, że go teraz goni 1 policja. A wciąż
mu mówiłem, jak pierwszy raz szedł na tę zagraniczną wojnę, że on i panicz
Johnny nic | tam nie mają do roboty,
— Jedź no prędzej fel powiedział Bayard. — I lepiej trzymaj na kłódkę tę
swoją czarną gębę.
Simon cmoknął na konie i popędził je uderzeniem lejc. Droga prowadziła
wciąż między dwoma rzędami żywopłotów, po których równolegle biegły ich
grote skowo poruszające się cienie. Świeżo zorane pola poza linią graniczną
akacji i sumaków ciągnęły się w kie runku kęp młodej zieleni, gdzieniegdzie
upstrzonej Jaśniejszego koloru plamami jarzębin i osik. Za cięż kimi pługami
lepkie skiby świeżej ziemi wilgotnym blaskiem lśniły w słońcu.
Była tó okolica podgórska, rozciągająca się na pochy łych zboczach wzdłuż
niezmąconego błękitu gór: wkrót ce jednak droga zstąpiła nagle w dolinę,
gdzie szero kie, rozłożyste pola drzemały ociężale w cięple chylą cego się ku
zmierzchowi popołudnia. Jechali teraz przez własne ziemie Bayarda,
pozdrawiani od czasu do czasu przez chłopów, którzy zza pługa witali
podniesioną rę ką przejeżdżający powóz., Potem droga zbliżyła się dó toru
kolejowego, przecięła go i wreszcie ukazał się dom, który John Sartoris
zbudował pośród dębów i drzew świętojańskich, i Simon wjechał z impetem na
kręty podjazd za kutą w żelazie bramą. Był taki klomb szałwii, w miejscu
gdzie niegdyś, w dawnych czasach, biwakował patrol Jankesów. Tutaj
zatrzymał się Simon, zatoczywszy piękne koło, i Bayard wysiadł. Murzyn
znowu cmoknął na konie i przechyliwszy cygaro
10
«'Z. . .jŁ
■ sSl
w listach pod swobodniejszym kątem, zawrócił do miasta.
Bayard stał chwilą przed swoim domem. Biała .pro stota tego domu śniła
swój nieprzerwany sen pośród starych, nasłonecznionych drzew. Glicynia
pnąca się z jednej strony werandy przekwitała już, a lekki deszcz płatków
opadł bladym dywanem na jej czarne korzenie i na korzenie róży rozpiętej na
tej samej kracie. Róża powoli, lecz uparcie zagłuszała tamte pną cza. Kwitła
teraz gęsto, jej pączki nie większe były od paznokcia wielkiego palca, a
rozwinięte kwiaty od srebrnego dolara; miriady kwiatów bez zapachu i nie
dających się zerwać. ^
Sam dom jednakże tchnął spokojem i pogodną gościn nością. Bayard
wszedł po schodach na pustą, otoczoną kolumienkami werandę-, minął ją i
znalazł się w hallu. Dom był cichy, jakby opustoszały. Żadnego odgłosu ani
ruchu. Bayard zatrzymał się pośrodku hallu.
—Bayard! '
Schody z białą balustradą, wyścielone czerwonym dy wanem, ws?pinały
się smukłą linią w półmrok na gór nym piętrze: Pośrodku sufitu zwisał
świecznik z kry ształowymi wisiorkami, niegdyś paliły się tu świece, ale
później przeprowadzono elektryczność. Na prawo od wejścia, blisko
dwuskrzydłowych drzwi otwartych na oścież do mrocznego pokoju, tchnącego
atmosferą ma jestatycznej", rzadko zakłócanej ciszy i zwanego salo nem,
stało wysokie lustro pełne posępnego mroku, ni by zastygły wieczorem staw.
W przeciwległym końcu hallu promień słońca padał ukosem w poprzek drzwi,
a gdzieś spoza słonecznej kreski podnosił się i opadał śpiew kobiecy w
minorowej tonacji, zawodzący mono tonnie jak pieśń kościelna. Słów nie
można było od różnić, ale Bayard w ogóle icłi nie słyszał. Teraz za wołał;
— Jenny!
Zawodzący śpiew ucichł i w ukośnym promieniu słońca w drzwiach w głębi
ukazała się wysoka Mulatka
i szurając nogami weszła do hallu. Na jej spłowiałej niebieskiej spódnicy,
podkasanej wokół kolan, widać było ciemniejsze mokre smugi. Jej nogi
proste i chude przypominały nogi wysokiego ptaka, a bose stopy na
ciemnobrązowym tle wywoskowanej posadzki tworzyły dwie jaśniejsze plamy
koloru kawy z mlekiem.
— Wołał pan kogoś, panie pułkowniku? — zapytała podnosząc głos tak,
by mógł usłyszeć. Bayard zatrzy mał się z ręką opartą na orzechowej gałce u
poręczy schodów i spojrzał na sympatyczną żółtą twarz kobiety.
— Czy przyjechał kto po południu? — zapytał.
—- Nie, proszę pana — powiedziała Elnora. — Wca le nikogo nie było,
przynajmniej ja tam nic nie iwiem. Miss Jenny pojechała do miasta, na
.wieczór do swojego klubu — dodała.
' Bayard stojąc z nogą opartą na pierwszym. stopniu schodów rzucił jej
gniewne spojrzenie.
— Dlaczego nigdy, u diabła, -wy, Murzyni, .nie mo żecie mi powiedzieć,
jak jest naprawdę? — zapytał z nagłą wściekłością. — Albo w ogóle nic nie
mówić!
— Mój Bożena kto miałby tu być, jeżeli pan go nie przysłał albo Miss
Jenny! — Ale on szedł już da lej po schodach, tupiąc z furią. Kobieta patrzyła
za nim, potem zawołała głośno:
|L>— Chce pan, żeby przyszedł Isom albo kto?!
Nie obejrzał się. Może nie usłyszał. Czekała patrząc za nim, póki nie znikł
jej z oczu.
— Starzeje się — powiedziała do siebie ze spokojem, zawróciła i podreptała,
szurając bosymi stopami, przez hall, skąd przyszła.
W korytarzu na piętrze Bayard. znów się zatrzymał. Okna od strony
zachodniej były zasłonięte, przez spusz-
Icżone rolety sączyio się światło słoneczne w żółtych, ^niewyraźnych
smugach, które tylko akcentowały pa nujący tu mrok. W głębi pokoju
wysokie drzwi otwie rały się na niewielki, okratowany balkon, skąd roz ciągał
się widok na dolinę otoczoną łukiem niskich gór na wschodzie;; Po obu
stronach drzwi były dwa wąskie okienka z witrażem z różnobarwnego szkła.
Witraże te, razem z futryną, zapisała Johnowi Sarto- risowi matka na łożu
śmierci, a przywiozła je z Ka roliny, w koszu ze słomą, najmłodszą siostra w
ro ku 1869. "-ni
Siostra ta, pani du Pré z Virginii, przyjechała do nich po dwóch latach
małżeństwa i siedmiu wdowieństwa — szczupła trzydziestoletnia kobieta z
nosem, który był delikatną kopią nosa Sartorisów, i twarzą wyrażającą to
krańcowe i nieprzezwyciężone znużenie, w które nauczyły się przybierać
wszystkie kobiety z Połu dnia — przywożąc z sobą tylko to, co miała na grzbie
cie, i wiklinowy kosz pełen kolorowego szkła. Od niej to dowiedzieli się, jak
zginął Bayard Sartoris przed dru gą bitwą pod Manassas. Od tego czasu
opowiadała tę historię wiele razy (opowiadała ją jeszcze w osiemdzie siątym
roku życia, zazwyczaj przy niewłaściwych oka zjach) i z biegiem czasu
opowieść stawała się coraz bo gatsza i wspanialsza, nabierając omszałego
splendoru jak wino, tak że w końou to, co było awanturniczym pomysłem
dwóch narwanych chłopaków, odurzonych własną młodością, osiągnęło
wyżyny tragicznie zakoń czonej rycerskiej przygody, szczyty, na które dwaj
upadli i zbłąkani aniołowie bohatersko wznieśli histo rię swej rasy z
zastygłych bagien duchowej zgnilizny, zmieniając bieg wydarzeń i
oczyszczając dusze ludzi.
Ten Bayard z Karoliny był raczej trudny do wytrzy mania, nawet dla
Sartorisów. Nie tyle czarna owca, ile wieczne źródło kłopotów; można było po
nim wszyst-
kiego oczekiwać, ale niczego przewidzieć. Miał wesołe niebieskie oczy i dość
długie włosy, wijące się w pło wych kędziorach dookoła skroni. Twarz o
mocnych ru mieńcach wyrażała tę samą szczerą i wzniosłą bezmyśl ność, jaką
według naszych wyobrażeń musiała mieć w sobie twarz Ryszarda I przed
wyruszeniem na wy prawę krzyżową. Kiedyś, polując na lisa, pognał swoje
psy przez namiot na łące, gdzie właśnie odbywało się nabożeństwo
metodystów. A w pół godziny później (po złapaniu lisa) wracając tamtędy sam
wjechał koniem prosto w środek wiecu protestacyjnego, który zwołano w
następstwie tej profanacji. Zrobił to wyłącznie dla zabawy: zbyt mocno wierzył
w Opatrzność, aby mieć jakiekolwiek przekonania religijne. Toteż gdy upadł
fort Moultrie, a gubernator nie chciał go poddać, Sar- torisowie ucieszyli się
w skrytości ducha, bo w ten spo sób wreszcie Bayard mógł sobie znaleźó
coś-do roboty.
W Wirginii, jako adiutant Jeba Stuarta, istotnie zna lazł wiele do roboty,
przede wszystkim w roli adiutan ta, bo choć Stuart miał liczny sztab,
wszystko to byli żołnierze, którzy chcieli wygrać wojnę, ale od czasu do c

czasu potrzebowali się przespać; jeden Bayard SartoriS gotów był, nawet z
wielką skwapliwością, odłożyć sen do czasów, gdy na świat powróci znowu
dzień powsze- -dni. A to przecież było święto.
Dla Jeba Stuarta wojna także była nie lada gratką,
. i wkrótce potem w krwawym mroku walk w północnej Wirginii
trzydziestoletni Stuart i dwudziestotrzyletni Bayard Sartoris wznieśli się na
chwilę, jak dwie pło nące gwiazdy w wieńcach z pączkującego lauru sławy,
mirtu i róż śmierci, rozpędzeni w zawrotnym galopie
i nieobliczalni jak meteory na zmąconym niebie gene rała Pope, zarzucając
nań, wbrew jego woli, niby płaszcz na ramiona, ów rozgłos, którego wojenna
zręcz ność i doświadczenie nigdy lnie zdołałyby mu pozyskać.
I to także wyłącznie dla zabawy: ani Jeb Stuart, ani Bayaęd Sartoris, jak to
jasno wykazały ich uczynki, nie mieli żadnych przekonań politycznych.
Ciotka Jenny po raz pierwszy opowiedziała tę hi storię wkrótce po swoim
przybyciu do nich. Było to na Boże Narodzenie i wszyscy siedzieli
zgromadzeni wokół wielkiego kominka* lia którym rozpalono ogień z gałęzi
leszczyny w świeżo odnowionej bibliotece — ciotka Jenny ze smutną i
nieugiętą twarzą, John Sartoris z długą brodą i jastrzębim nosem, jego troje
dzieci
i gość, inżynier szkocki; którego John Sartoris spotkał w Meksyku w 1845
roku i który teraz pomagał mu budować ¡kolej.
Praca przy kolei została przerwana na okres świą teczny. John Sartoris i
jego inżynier o zmierzchu przy jechali konno z najdalszego punktu linii, w
górach na północy, i po kolacji zasiedli tu przed ogniem. Słońce zaszło
czerwono na mróz, powietrz®* było kruche, jak cieniutkie szkło pokryte
szronem, i właśnie wszedł Joby z naręczem drew. Dołożył do ognia, w suchym
powietrzu zahuczał płomień; i posypały się iskry. iifiM Boże Naradzenie! —
zawołał Joby z radością peł ną powagi i prostoty, właściwą jego rasie, lufą
zdoby tego na Jankesach ^muszkietu, który zwykle stał w ką cie przy
kominku, przegamiając płonące polana, dopó ki płomienie w złotych,
przedziwnych wstęgach, nie rozgorzały w czarnej głębi paleniska. —
Słyszycie, dzieci? _
Najstarsza córka Johna Sartorisa liczyła dwadzieścia dwa lata i
w^czerwcu miała wychodzić za mąż, Bayard miał lat dwadzieścia, a
najmłodsza dziewczynka siedem naście. Ciotka Jenny najwidoczniej, pomimo
swego Wdowieństwa, także w oczach Joby’ego uchodziła za dziecko. Potefn
Joby postawił muszkiet na miejscu
i przytknął długą drzazgę sosnową do ogniska, żeby za
palić od niej świece. Ale ciotka Jenny powiedziała, żeby tego nie robił, więc
odszedł — człapiący i niezdarny w starym, za dużym na niego surducie,
posiwiały i zgar biony wiekiem — a ciotka Jenny, mówiąc stale o Jebie
Stuarcie „pan Stuart”, rozpoczęła swoje opowiadanie.
Była w nim mowa o pewnym kwietniowym wieczo rze i o kawie. A raczej o
braku kawy. Oficerowie ze sztabu Stuarta siedzieli za stołem w księżycowy
wie czór nasycony zapachami wiosny rozmawiając o da mach i o radościach
minionych, pogrążeni w tęsknocie za domem. Gdzieś dalej słychać było w
ciemnościach niewidzialne konie, wśród spokojnych odgłosów wie czoru.
Gasły ognie biwaku i zmieniały się w płonące punkciki podobne
świętojańskim robaczkom, a gdzieś, ani daleko, ani blisko, ordynans generała
brzdąkał ci chutko na gitarze. Długo tak siedzieli udręczeni boles nym
urokiem wiosny i starym jak świat smutkiem młodego serca, myśląc o
trudach i chwale i wspomina jąc tamte wieczory w Wirginii, przy dźwiękach
skrzy piec, w blasku tysiąca świec, wśród tańców, cichutkich śmiechów,
tupotu lekkich stóp, i myśląc: kiedyż wrócą te wieczory? czy dane im będzie
ujrzeć jeszcze choć jeden z nich? Gadali i wspominali bez końca, aż wre szcie
owładnęła nimi tak dzika tęsknota, że słowa pa dały coraz rzadziej, zdania
stawały się coraz krótsze. Wtedy generał ocknął się z zadumy i przywołał
wszyst kich do rzeczywistości, mówiąc o kawie czy też o tym, że jej nie ma.
Ta rozmowa o kawie skończyła się w chwilę później cwałowaniem o północy
po ciemnych drogach, a potem przez lasy, czarne jak smoła, gdzie konie szły
stępa, a jeźdźcy trzymali przed sobą szable lub muszkiety wyciągnięte na
odległość ramienia, by nie zrzuciły ich z siodła niewdzięczne gałęzie; jechali
tak, aż pierwsze smugi światła jutrzenki przerzedziły cień i oddział zło
■ia

żony z dwudziestu konnych znalazł się daleko poza linią armii federalnej.
Potem wstał świt, a oni, rezygnując z ukrywania się, popędzili galopem,
przedarli się przez zdumione patrole powracające spokojnie do obozu i od
działy wyruszające w złocistych blaskach wschodzącego słońca do pracy przy
fortyfikacjach z motyką i siekierą na ramieniu i wpadli z wrzaskiem na
wzgórze, gdzie generał Pope w otoczeniu sztabu zasiadł właśnie do śniadania.
Dwaj oficerowie pochwycili grubego szefa sztabu, inni przez krótki czas
gonili biesiadników uciekających do lasu, ale większość wpadła do namiotu,
gdzie mie ściła się prywatna kuchnia generała Pope, i wkrótce z chaosu
rozproszonych jakby przez cyklon szczątków wynurzyła się obładowana
zdobyczą. Stuart i trzej to warzyszący mu oficerowie zatrzymali swoje
rozbryka ne wierzchowce przed' stołem; jeden z nich porwał okopcony
dzbanek z kawą i podał go generałowi; wśród krzyków nieprzyjaciela
strzelającego zza drzew pili ko lejno swoje zdrowie wrzącą kawą bez śmietanki
i bez cukru, jakby z pucharu przyjaźni.
— Zdrowie generała Pope — rzekł Stuart kłaniając się wziętemu do
niewoli oficerowi. Wypił i wyciągnął dzbanek do tamtego.
— Wypiję je chętnie — odparł major. — Dzięki Bogu, że nie ma go tu w tej
chwili, aby to zrobić osobiście.
— Zauważyłem, że opuszczał to miejsce z pewnym pośpiechem —
powiedział Stuart. — Przypuszczalnie śpieszył na jakieś umówione przedtem
spotkanie?
— Tak jest, panie, z generałem Halleck — stwier dził sucho oficer. —
Żałuję mocno, że to jego mamy teraz za przeciwnika zamiast generała Lee.
— Ja również żałuję — odparł Stuart. — Oceniam wysoko wojenne talenty
generała Pope.
MM

.MKVK
Trąbki grały wśród drzew, z daleka 1 z bliska, lotne echo niosło sygnały od
jednego do drugiego oddziału armii, obozującej w lesie. Bębny z furią wzywały
do broni, a nieregularne salwy grzmiały wzdłuż rozpro szonej linii pikiet niby
suchy trzask otwierającego się wachlarza, gdyż imię Stuarta powtarzane od
pikiety do pikiety zaludniło spokojne kwitnące lasy rojem sza rych widm.
Stuart obrócił się na siodle, jego ludzie nadjechali
i osadzili konie, czujni i gotowi na każde skinienie, a ich wychudłe,
niespokojne twarze odbijały jak zwier ciadło płomień spalający ich wodza.
Wtedy z flanki ru nęło na nich coś jakby trafnie wymierzona salwa, wy
rywając dzbanek z kawą z rąk Bayarda Sartorisa, siekąc
i wściekle łamiąc pstre gałęzie nad ich głowami.
— Zechce pan łaskawie wsiąść na konia — rzekł Stuart do jswego jeńca, a
choć ton jego głosu był nie zwykle uprzejmy, znikł zeń wszelki ślad
żartobliwoś- ci. — Kapitanie Wylie, pan ma najmocniejszego wierz-'' chowca,
czy nie zechciałby pan?...
Kapitan uwolnił strzemię i pomógł jeńcowi wsiąść za sobą.
— Naprzód! — zawołał generał i obróciłjMmia spiąw- szy go ostrogami, po
czym wszyscy, wśród grzmotu kopyt, ze zgodnością ruchów pojedynczego
centaura pognali w dół zbocza i rzucili się w las, 'w kierunku, skąd doszła ich

salwa, zanim tamci mogli ją powtó rzyć. Kształty ludzkie w niebieskich


mundurach ucie kały w ^popłochu na wszystkie strony, a oni rwali na przód,

przedzierając się między drzewami, wokół któ rych kule Miniego1 brzęczały
niby złośliwe osy. Stuart trzymał w ręku swój zdobny w pióra kapelusz, a dłu
gie, płowe kędziory, tańczące w rytmie szaleńczej jaz
I Zwane tak od nazwiska wynalazcy, Francuza, kapitana Glaude Etienne
Miiiiś (1814—1879).
dy, płonęły patetycznym i nietrwałym blaskiem jego rycerskiej brawury.
Za nimi i z jednego boku huczały strzały ścigając ich migające sylwetki, a
trąbki słały swój natrętny alarm oddziałom rozproszonym po roześmianym
lesie. Stuart stopniowo zbaczał w lewo kierując cały napór w swoje ślady.
Znaleźli się na bardziej otwartym te renie i w galopie utworzyli kolumnę.
Wzięty do nie woli major podskakiwał na siodle za kapitanem Wylie, a
generał ściągał cugle, by dotrzymać kroku dzielnemu rumakowi,
dźwigającemu podwójny ciężar.
—• Przykro mi narażać pana na tę niewygodę ma jorze — zaczął ze swą
niezrównaną uprzejmością. — Gdyby zechciał mi pan wskazać najbliższe
miejsce po stoju waszych koni, byłbym zachwycony, mogąc zdo być
wierzchowca dla pana.
— Dziękuję, generale i—* odpowiedział major. — Ale ma'jorów znacznie
łatwiej zastąpić niż konie, toteż nie będę pana fatygował.
— Jak pan sobie życzy, majorze — sztywno zgodził się Stuart i spiąwszy
konia ostrogą, znów wysunął się na czoło kolumny. Galopowali teraz po
niewyraźnych śladach dawnej drogi, biegnącej zygzakiem między zieloną
palisac^ą krzewów. Pędząc tak, szybko, lecz ostrożnie, wytfadli nagle na
polanę, gdzie szwadron zdumionych Jankesów cofnął się o krok w tył, zanim
ruszył do ataku."^-
Stuart bez wahania zawrócił swój oddział i zanu rzył się z powrotem w las.
Kilka kul z pistolety prze leciało nad ich głowami, a wśród grzmotu
dudniących kopyt odgłos detonacji zabrzmiał nie groźniej niż trzask
łamanych gałęzi. Stuart zboczył z drogi i zaczęli się przedzierać przez poszycie
lasów. Szwadron Janke sów z wyciem pognał za nimi, a Stuart, formując swój
oddział w ciasno zbite półkole, zatrzymał zdyszanych
żołnierzy w bagnistej kępie zarośli, skąd słyszeli, jak pościg przemknął obok
nich. Ruszyli dalej i wyjechać wszy znowu na tra^t leśny, przebyli tę samą
drogę w odwrotnym kierunku, milczący i czujni. Z lewej- strony odgłos
pościgu docierał do nich jeszcze chwilę, potem ucichł. Wtedy znów ruszyli
galopem. Wkrótce* gęstszy las zmusił ich do kłusa, a potem stępa. Chociaż ^
nie słychać już było strzałów, a trąbki także zamilkły, ponad wyraźnym,
przyśpieszonym oddechem koni
i szmerem -bijącego serca, który dźwięczał w ich uszach, coś nieokreślonego
— jakaś atmosfera napięcia, przesączająca się od drzewa do drzewa niby
niewi dzialna mgła, pogrążała w złowróżbnym cieniu lasy wilgotne od
porannej rosy pomimo ptaków, które śmi gały z gałęzi na gałąź, nie widząc
zaczajonej groźby lub nie zwracając na nią uwagi.
Biaława światłość zaczęła przebijać między drzewa mi; Stuart podniósł
rękę, zatrzymali się i osadzili, w miejscu konie, niewzruszeni, wpatrzeni w
niego, wstrzymując oddech, by słuchać. Wtedy znów ruszył naprzód,
przedzierając się przez zarośla, do drugiej polany. Tamci cwałowali za
nim.‘Przed nimi było ma leńkie wzgórze z porzuconym stołem; nakrytym do

śniadania i podziurawionym od kul namiotem kuchen nym. Dotarli tam


jadąc kłusem, ostrożnie, i zatrzymali się przed stołem, podczas gdy
generał/bazgrał coś. po śpiesznie na skrawku papieru. Polana rozpościerała
się cicha i pusta, wolna ód gróźb, w złotym blasku wschodzącego dnia.
Drzemał w niej spokój głęboki
i trwały, rozlany jak jezioro złocistego winą, a jednak pod tą samotnością
można było wycz-uć emanujące z niej to samo złowieszcze tchnienie,
nieokreśloną złą wróżbę, cierpliwie czekającą i narastającą, posęp ną i
nieodwracalną.
.. — Pańska szpada, majorze — rozkazał Stuart.
Jeniec wyjął broń i pochwy, a Stuart wziął szpadę z jego rąk i przyszpilił nią
do stołu świstek papieru, na którym było napisane: „Generał Stuart przesyła
ukłony generałowi Pope i żałuje, że znów go nie za stał. Jutro ponownie złoży
mu swoją wizytę.”
Stuart zebrał cugle?. "•
— Naprzód! , ‘-4- zakomenderowała
Ruszyli w-: dół pagórka, przez pustą polanę, i bez pośpiechu wjechali na
drogę, którą tu przybyli dziś rano, drogę powrotną. Stuart zwrócił głowę w stro
nę swego jeńca i karego rumaka z podwójnym cię żarem.
£ ■— Jeśli teraz zechce nam pan wskazać najbliższy patrol waszej kawalerii,
dostarczę panu odpowiednie go wierzchowca — zaproponował znowu.
— Czyżby generał Stuart, dowódca kawalerii i pra wa ręka generała Lee,
zamierzał narazić na niebezpie czeństwo siebie i swoich ludzi, i sprawę, o
którą wal czy, dla chwilowej wygody swego tak mało znaczące go jeńca?
-Opowiedział major. To nie odwaga żoł nierska, lecz niedorzeczna brawura
upartego i nieroz tropnego chłopca. Dokoła tego miejsca w promieniu
niecałych dwóch mil stoi piętnaście tysięcy ludzi. Nawet generał Stuart nie
zdoła sam pokonać takiej Jiczby żołnierzy, choćby to byli tylko Jankesi.
—■ Nie dla jeńca, mój panie — wyniośle odpowie dział Stuart — lecz dla
oficera cierpiącego niewygo dy wojny. Każdy dżentelmen postąpiłby tak samo.
Dżentelmen nie ma nic do roboty na tej woj nie —8 odparł major. —* .Nie
ma tu dlań miejsca. To anachronizm, jak sardela. Generał Stuart na
szczęście nie zarekwirował naszych sardeli — dodał drwiąco. — Może przyśle
po nie osobiście generała Lee.
— Sardele! —• powtórzył Bayard Sartoris, który jechał tuż przy nim, i
zawrócił swego konia.
Stuart krzyknął za nim, lecz Sartoris podniósł rękę z gestem wyrażającym
upór i beztroskę i pomknął dalej; generał zawracał właśnie swego konia, by ru
szyć jego śladem, gdy patrol jankeski otworzył ogień na skraju drogi, po czym
rzucił się w las, wołając na alarm. W mgnieniu oka ze wszystkich stron rozpo
częła się strzelanina. Z lasu na prawo dał się słyszeć ruch znacznego oddziału
wojska, a za nimi od strony niewidzialnego wzgórza zagrzmiała salwa. Jeden
z ofi cerów dał ostrogę swemu koniowi i chwycił cugle Stuarta.
Generale! — zawołał, -s- Co pan robi?
Stuart spiął swego konia, gdy wtem za nimi rozległa się salwa, potem
kilka pojedynczych strzałów, potem znów salwa i ruch wojska po prawej
przybliżył się.
I, —Puść, Alan — rzekł Stuart. — To mój przyjaciel. Lecz tamten nie puszczał
lejców.
— Za późno! -- krzyknął — Sartorisa mogą tylko zabić, pana wezmą do
niewoli.
—Naprzód, generale, błagam pana — dodał je niec. — Cóż znaczy życie
jednego człowieka wobec odrodzonej wiary w ludzkość?
,— Na Boga,, generale, proszę pomyśleć o Robercie Lee — błagał adiutant;
— Naprzód! — krzyknął żoł nierzom.
- -— Tak więc — kończyła swą historię ciotka Jen ny — Stuart pojechał
dalej, a Bayard zawrócił po te sardele, pod ostrzałem całej armii Pope’a.
Pomknął prosto ną wzgórze z okrzykiem wyzwania,- przeskoczył stół ze
śniadaniem, a gdy wpadł do zdemolowanego- namiotu, gdzie mieściła się
kuchnia, jeden z kucharzy, ukryty pod stołem, wyciągnął rękę i strzelił
Bayardo- wi w plecy ze Swego derringera.
Pan Stuart przedarł się przez oddziały zastępu jące mu drogę i powrócił do
obozu straciwszy zaled
wie dwóch ludzi.. Zawsze bardzo chwalił Bayarda. Mówił, że to był dobry
żołnierz i świetny kawalerzy- sta, ale zbyt lekkomyślny.
Przez chwilę wszyscy siedzieli bez słowa w blasku ognia. Płomienie
wyskakiwały z sykiem ponad pale nisko, a fantastyczne pióropusze iskier
wirowały w ko minku, podczas gdy krótkie dzieje Bayarda Sartorisa jak
spadająca gwiazda przebiegły ciemną równinę ich wspólnych wspomnień -i
cierpień, rozświetlając ciem ności króciuteńkim błyskiem jak błyskawica bez
grzmotu, którąjzostawia za sobą coś na kształt jaśniej szej smugi. Inżynier
szkocki, który wysłuchał opo wiadania .w milczeni^, odezwał się po chwili:
— Kiedy zawrócił, nie był właściwie pewien, że tam są sardele, prawda?
— Ten major Jankes mówił, że są —odpowiedziała ciotka Jenny.
— Hm.
Szkot znowu pogrążył się w zadumie.
— A czy Stuart wrócił tam nazajutrz, jak to zapo wiedział w swoim liście?
*
- Ssij Wrócił tego samego popołudnia — odpowiedzia ła ciotka Jenny żeby
szukać Bayarda.
Popiół, niby różowy puch, miękko opadał ha kraty paleniska, lśniąc
czerwonawym blaskiem, nim przy brał najdelikatniejszy odcień szarzyzny.
John Sartoris pochylił się nad ogniem i przegarnął płonące szczapy lufą
jankeskiego muszkietu.
3 To była, według mnie, armia diabłów wcielo nych —■ powiedział. —
Potępieńcy, jakich nie widział świat.
— Tak — zgodziła się ciotka Jenny. — A Bayard był najdzikszy spośród
nich.
I— To prawda |— przyznał poważnie John Sarto ris — Bayard miał diabła
za skórą.
Po chwili Szkot odezwał się znowu.
— A ten pan Stuart, co uważał pani brata za lekko myślnego? Kto to był?
— Był to generał kawalerii Jeb Stuart — odpowie działa ciotka Jenny.
Chwilę siedziała zamyślona, patrząc w ogień. Jej blada, nieprzejednana
twarz na chwilę przybrała wy raz spokojnej tkliwości.
— Miał niezwykłe poczucie humoru — powiedzia ła. — Nic go tak nie
śmieszyło jak widok generała Pope w nocnej koszuli. — Znów zaczęła
rozmyślać'
0 jakimś dalekim miejscu za czerwonymi blankami zwęglonego drzewa. —
Biedny człowiek — westchnęła
1 dodała spokojnie: — Tańczyłam z nim walca w Balti more w tysiąc osiemset
pięćdziesiątym ósmym roku — głos jej był pełen dumy i spokoju jak leżące w
pyle sztandary.
Teraz jednak drzwi były zamknięte, a skąpe światło przedzierające się
przez kolorowe szyby miało w sobie coś wspaniale uroczystego. Po lewej ręce
Bayarda znajdował się pokój jego wnuka, ten sam, w którym żona wnuka i jej
dziecko zmarli w październiku ze szłego roku. Stał chwilę przed tymi
drzwiami, potem otworzył je spokojnie. Story były zasunięte i panowa ła tu
przytłaczająca cisza nie zamieszkanych wnętrz. Zamknął z powrotem drzwi i
oddalił się ciężkim kro kiem człowieka głuchego, który nie pamięta o swoim
otoczeniu. Wszedł do własnej sypialni, trzaskając za sobą drzwiami, jak to
było w jego zwyczaju.
Usiadł i zdjął trzewiki, jedne z tych, które obstalo- wywał dwa razy do
roku u szewca w Saint Louis, i w skarpetkach podszedł do okna. Zobaczył
swoją klacz osiodłaną i przywiązaną do morwowego drzewa na podwórzu i
stojącego nieruchomo obok niej mu-
> Jfj .
rzyńskiego chłopca, który pełnił funkcję grooma, chu dego jak chart. Z
kuchni, niewidzialnej z jego okna, dobiegał zawodzący śpiew Elnory,
wznosząc się i opa dając jak fale pośród tej leniwej sceny, nie docierając do
uszu Bayarda.
Przeszedł przez pokój do szafy w ścianie, wydostał stamtąd parę
obdrapanych butów do konnej jazdy, wciągnął je na nogi, wziął cygaro z
pudełka na stoli ku przy łóżku i chwilę stał z nie zapalonym cygarem w
zębach. Przez sukno kieszeni jego ręka dotknęła fajki, wyjął ją i podczas gdy
się przyglądał, wydało mu się, że słyszy jeszcze głos starego Fallsa, krzyczą cy
mu do ucha wspomnienia przeszłości.
— Pułkownik siedział tam na krześle, nogi w skar petkach oparł na
poręczy ganku i palił tę właśnie fajkę. A stara Louvinia siedziała na schodach
i łuskała do miski groch na kolację. Człowiek był szczęśliwy, jak mógł dostać
chociaż trochę grochu w tamtych cza sach. A ty siedziałeś za nim, oparty o
słup. I nikogo tam więcej nie było oprócz twojej ciotki, tej, co była, zanim
przyjechała Miss Jenny. Pułkownik odesłał dziewczęta do Memfis, do twego
dziadka, kiedy pierw szy raz pojechał do Wirginii z tym pułkiem, co to go
zdradził, a potem pozbawił dowództwa. Zerwali mu naszywki pułkęwni. a, bo
nie chciał się sipoufalać z tą hołotą, z byle złodziejaszkiem, co to przylatuje z
wy kradzioną rusznicą i wrzeszczy, że jest żołnierzem. Ty jeszcze wtedy byłeś
smarkaty, zdaje mi się. Ile lat miałeś, Bayardzie?
— Czternaście.
— Jak?
— Czternaście. Czy mam ci to powtarzać za każ dym razem, kiedy mi
opowiadasz tę idiotyczną historię?
— I tu właśnie siedziałeś, jak zajechali pod bramę i truchtem skręcili w
podjazd. A stara Louvjnia upu-
śeila miskę z grochem i podniosła wrzask, ale pułkow nik kazał jej
zamknąć gębę i wynosić się i poszedł szukać swoich butów i pistoletów, i w
mig wszystko miał gotowe, przy tylnym wejściu, a ty się kopnąłeś do stajni,
żeby osiodłać ogiera. A Jankesy przyszły i stanęły — akurat tam, gdzie teraz
jest ten klomb. I nie było nikogo widać, tylko pułkownika, co sobie siedział
spokojnie na ganku, jakby nigdy nie słyszał
0 żadnych Jankesach. A Jankesy zatrzymały konie
1 gadały między sobą, czy to ten dom, czy nie, a puł kownik siedział tu sobie
w skarpetkach, z nogami na poręczy i gapił się na nich jak głupi. Oficer
Jankesów kazał jednemu z ludzi iść do stajni i szukać, gdzie jest ogier. I
powiada do pułkownika: „Ej, powiedzcie no, dobry człowieku, gdzie tu
mieszka buntownik John Sartoris?” „Tam, trochę dalej przy drodze — powia
da pułkownik i ani okiem nie mrugnie. — Będzie jakie dwie mile stąd. Ale go
teraz nie zastaniecie, pojechał bić się z. Jankesami.” „Dobra, to jedź z nami i
pokaż nam drogę” — powiada oficer.
Więc pułkownik wstaje powolutku i mówi, że tylko idzie po buty i po
laskę. Wchodzi, kuśtykając, do do mu, a oni czekają. Ledwie im znikł z oczu,
zaczął biec. Stara Louvinia czekała już przy kuchennych drzwiach i podała
mu płaszcz, buty, pistolety i kawał kukury- dzanego placka. Tamten drugi
Jankes wjechał do stajni, a pułkownik wziął rzeczy od Louvinii, zawinął w
płaszcz i wyszedł na podwórze za domem, spokojny, jakby się wybierał na
spacer. Właśnie w tej chwili Jankes stanął' przed drzwiami stajni.
„Nie ma tu ani jednego bydlaka” — powiada Jan kes.
„A pewnie, że nie — mówi pułkownik. — Kapitan powiedział, że ma pan
wracać” — powiada i idzie sobie dalej. Wiedział dobrze, że Jankes patrzy za
nim
i szuka tego miejsca między łopatkami, gdzie by mu wpakować kulę. Mówił
pułkownik, że to była najgor sza chwila w jego życiu, kiedy to musiał przejść
przea podwórze, obrócony plecami do Jankesa, i nie biec. Chciał tylko dojść
do węgła stajni, żeby mieć dom między nim a sobą. I mówił pułkownik, że mu
się zdawało, że idzie tak cały rok, wcale się nie posuwa, i nie miał odwagi się
obejrzeć. Mówił pułkownik, że wtedy nie myślał o niczym, tylko był rad, że
dziew cząt nie ma w domu. Mówił, że ani nie pomyślał o two jej ciotce, co była
w domu, bo mówił, że ona jest z krwi Sartorisów i da sobie radę z tuzinem
Jankesów.
Potem Jankes zaczął na niego krzyczeć, ale on nic, wciąż idzie dalej i nie
ogląda się. Więc Jankes znowu w krzyk, a pułkownik akurat wtedy usłyszał,
jak koń zaczyna się kręcić, i pomyślał sobie, że trzeba się śpie szyć. Właśnie
skręcał za węgieł, kiedy Jankes strzelił pierwszy raz, ale zanim dobiegł do
węgła stajni, puł kownik już był przy zagrodzie dla świń i pędził przez zarośla
do strumyka, gdzie na niego czekałeś z tym ogierem, schowanym między
wierzbami.
Tam stałeś i trzymałeś konia, a tam z tyłu patrol Jankesów pomstował i
wrzeszczał, a pułkownik przez ten czas wdziewał buty. I potem ci kazał
zawiadomić ciotkę, że nie wróci do domu na kolację.
— Ale czemu mi to dajesz dzisiaj, kiedy tyle lat minęło? — zapytał
dotykając fajki, a stary Falls po wiedział, że schronisko dla ubogich to nie
jest miejsce dla fajki pułkownika.
— Miał ją zawsze w kieszeni i to była jego przy jemność wtedy, za tamtych
czasów. Inaczej to wszy stko wyglądało, kiedyśmy tu budowali kolej. Czysto
mówił wtedy, że wszyscy pójdziemy z torbami i skoń czymy w przytułku dla
żebraków. Tylko że ja go wy przedziłem, znalazłem się tam wcześniej od niego.
On
pewnie chciał powiedzieć na cmentarzu, bo tylko sobie jeździł na koniu z
jednego końca budowy na drugi, Z teczką pełną forsy, w dzień i w nocy, i
jeszcze po wiadał, że jest o włos od przytułku, powiadał. I potem się wszystko
zmieniło. Wtedy jak zaczął zabijać ludzi. Najpierw tych dwóch pyskaczy, co
się wysługiwali Jankesom i podburzali czarnych, tego, co to wszedł akurat do
pokoju, jak tamci naradzali się przy stole, a na stole były pistolety, i tego
złodzieja, i tamtego drugiego faceta, wszystkich położył tym samym der-
ringerem. Jak człowiek raz musi zabijać, to potem już nie wiadomo, gdzie
koniec. I jak raz zacznie, to już sam jest skończony.
John Sartoris miał to wypisane na czole, było nad nim widać ów posępny
cień przeznaczenia i potępie nia, tego wieczora gdy siedział pod kandelabrem
w ja- i dalni i obracał w palcach kieliszek od wina, rozma wiając z synem.
Kolej już wtedy była skończona i tego dnia wybrano go właśnie do rady stanu,
po ciężkiej
4 zaciętej walce, a na jego czole leżał cień zagłady i śmiertelne znużenie.
■Ib No tak... — powiedział — Redlaw mnie jutro zabije, bo będę bez broni.
Mam dosyć mordowania ludzi. Przysuń mi wino, Bayardzie.
A nazajutrz już nie żył, i odtąd, jakby tylko na to czekał, by wyzwolić się
spod jarzma kości i oddechu, odrzucając słabość i złudeenie własnego ciała,
mógł umocnić i ukształtować to, co było prawdziwie z niego, w nieuchronnym
podobieństwie z jego legendą, mógł się zmaterializować jak bóstwo czy geniusz
w rozleg łych wspomnieniach starego półanalfabety lub w okop conej fajce, z
której nawet stęchła wóń spalonego ty toniu od dawna się już ulotniła.
Stary Bayard otrząsnął się z rozmyślań, zrobił parę kroków i położył fajkę na
komodzie. Potem wyszedł
z pokoju, ciężko zszedł ze schodów 1 znalazł się na podwórzu.
Młody Murzyn bez pośpiechu odwiązał klacz i przy trzymał staremu
strzemię. Bayard wsiadł na konia i przypominając sobie wreszcie o cygarze
zapalił je. Chłopak otworzył bramę do parku i pokłusował na przód, po czym
otwarł drugą bramę i przepuścił Bąyarda na pole, które rozciągało się za
parkiem. Bayard oddalił się, ciągnąc za sobą smugę dymu. Nie . wiadomo
skąd wyskoczył nakrapiany seter i zaczął biec obok klaczy.
Elnora., stojąc boso na kuchennej podłodze, spłukała ścierkę w kuble
i.znów zabrała się do szorowania.
Skruszony grzesznik ’z kolan powstaje I na pokutnej zasiada ławie;
A kiedy kapłan o przyczynę pyta,
„Księżę — powiada |= patrz na mnie łaskawiej, Wszak i ty także wiesz, co to
kobita.”
O Panie niebios, biada nam, biada,
Tak to twój Kościół dzisiaj upada.
Simon zmierzał w kierunku obszernego budynku z cegieł, stojącego tuż
przy ulicy. Niegdyś stał tu pięk ny dom w stylu kolonialnym pośród magnolii,
dębów i kwitnących krzewów. Ale dom się spalił, a część drzew wycięto, aby
zrobić miejsce dla tej mieszaniny stylów, tak imponująco straszliwej, że
posiadała pew nego rodzaju swoisty majestat. Był to pomnik oszczęd ności
pewnego wiejskiego bogacza (a jednocześnie mauzoleum aspiracji
towarzyskich kobiet w jego ro dzinie), który się tu przeniósł z gór, z małego
osiedla zwanego Sadybą Francuza, i który jak utrzymywała
Miss Jenny du Pré, zbudował najpiękniejszy dom | Sadyby Francuza na
najpiękniejszej parceli w Jef ferson.
Właściciel wytrzymał tu dwa lata, w czasie których jego kobiety przez całe
rano przesiadywały na weran dzie w koronkowych czepeczkach, a po
południu, strojne w kolorowe jedwabie, jeździły po mieście ka- riolką na
gumach; potem sprzedał dom jakiemuś przy byszowi i zabrał swoje kobiety z
powrotem na wieś, i niewątpliwie zagnał je znów do pracy.
Liczne samochody ustawione rzędem wzdłuż tro- tuaru nadawały domowi
wygląd uroczysty i odświęt ny. Simon z przekrzywioną w zębach resztką
cygara zawrócił powóz, ściągnął lejce i pozwolił sobie na krót ką, acz ożywioną
wymianę zdań z Murzynem, który siedział przy kierownicy samochodu
zaparkowanego przy samym słupie do przywiązywania koni.
— Nie plącz się pod nogami koniom Sartorisa, czar nuchu — zakończył
Simon, kiedy tamten odjechał parę kroków, robiąc mu miejsce przy słupie. —
Mo żesz sobie zagradzać drogę jakiejś hołocie, jeśli masz ochotę, ale radzę ci
się trzymać z daleka od koni, co czekają na pułkownika albo Miss Jenny. Oni
cię już nauczą rozumu.
Zszedł z kozła, uwiązał konie, po czym, ułagodzony reprymendą, której
udzielił, i uradowany, że mu ustą piono, przystanął, żeby się przyjrzeć
samochodowi z ciekawością i nie bez leciutkiej pogardy, pomiesza nej z pełną
szacunku zazdrością, po czym wdał się w uprzejmą pogawędkę z kierowcą. Nie
na długo zresztą, gdyż Simon miał siostry ze swego bractwa religijnego
zatrudnione w kuchni tego domu. Pośpie szył więc na podwórze i wzdłuż
żwirem wysypanego podjazdu obszedł dom od tyłu. Przechodząc pod okna mi
usłyszał gwar rozmów licznie zgromadzonego to
warzystwa: to nieustanne mielenie językiem, w którym pogrążają się białe
kobiety bez najmniejszego wysiłku, zdając się je uważać za niezbędny (albo
nieunikniony) warunek dobrej zabawy. Fakt, że grano tu w karty, nie
wydawał się Simonowi ani sprzeczny z tym jazgo tem, ani dziwny, gdyż czas i
nader głębokie doświad czenie nauczyły go subtelnej pobłażliwości dla ekstra
wagancji białych ludzi i kobiet wszelkiego koloru.
Poprzedni właściciel zbudował dom tak blisko ulicy, że większa część
dawnego trawnika z pięknymi, stary mi drzewami leżała za domem. Były tu
niegdyś mirty, krzaki czeremchy i bzu, bezładna kępa jaśminów i mnóstwo
caprifolium pnącego się po płotach i pniach drzew. Kiedy spalił się pierwszy
dom, caprifolium zawładnęło całym terenem, tworząc splątaną, wonną
dżunglę, umiłowane miejsce kosów i drozdów, a także zakochanych par,
które przesiadywały tu w letnie no ce, wśród świetlików, chóru lelków i
melodyjnego na woływania sowy płomykówki. Potem zakupił to przy bysz z
gór i wyciął część drzew, żeby zbudować dom tuż przy ulicy, na modłę wiejską;
wy karczował dżun glę, pobielił wapnem pozostałe drzewa i przeprowa dził
ogrodzenie naokoło kurników, chlewów i stodół pośród białych jak widma pni.
Za krótko tu mieszkał, żeby pomyśleć o garażach.
Ta antyseptyczna dewastacja jego posiadłości czę ściowo znikła i obecny
właściciel kazał zasadzić nowe krzewy — jaśminy, hiszpański bez i werbenę, i
usta wił w ich cieniu żelazne stoliki i krzesła, a także urzą dził basen z wodą i
kort tenisowy. Simon krocząc z dyskretną pewnością siebie przy bezładnym
brzę czeniu głosów kobiecych wszedł do kuchni, gdzie dwie kobiety, jedna
chuda w ponuro fioletowym turbanie na głowie, wyciągająca właśnie z pieca
biszkopt polany majonezowym sosem, i druga ogromna, w zawodowo
wyplamionym fartuchu, żłopiąca roztopione lody ze spodka, wytrzeszczyły
oczy na jego widok.
— Widziałam go na ulicy, bardzo kiepsko wyglądał, całkiem niepodobny
do siebie — mówiła akurat w tej chwili ta we fioletowym turbanie, która tu
przyszła z wizytą, ale ledwie wszedł Simon, obie przerwały pogawędkę i
powitały go radośnie.
— Kogóż widzimy, to przecież brat Strother we własnej osobie —
powiedziały obie naraz.
— Prosiemy, prosiemy, bracie Strother. Jak zdro wie?
— Nieszczególnie, moje panie — westchnął Simon — funta kłaków
niewarte. — Zdjął kapelusz, wyjął z ust cygaro i schował je do kapelusza. —
W krzyżach mi coś strzyka. A wy jak tam, dobrze się miewacie?
— Nieźle, dziękuję, bracie Strother — odpowie działa ta, co przyszła w
gości.
Simon przysunął sobie krzesło do stołu, odpowiada jąc na zaproszenie.
— Co byś zjadł, bracie Strother? — gościnnie spy tała kucharka. — Jest
trochę mięsa z obiadu, jarzyny na zimno i lody.
— Może być ta zielenina i lody, siostro Rachelo — odparł Simon, i— Moje
zęby, szczególnie o tej porze, nie bardzo się już piszą na mięso. — Kucharka
wstała majestatycznie i zdecydowanie, poszła na drugi koniec kuchni, do
spiżarni, i wyjęła stamtąd półmisek. Była to jedna z najlepszych kucharek w
Jefferson i żadna 1 jej pań nie odważyła się nigdy na protesty z po wodu życia
towarzyskiego, które kwitło w kuchni Racheli.
— Coś podobnego! — zawołała kobieta "we fioleto wym turbanie. — W tym
wieku opychać się lodami!
— Lody jadam stale od sześćdziesięciu lat — oświad czył Simon. —
Dlaczego miałbym teraz przestać?
Racja, bracie Strother — żgodziła się kucharka, stawiając przed nim
półmisek. — Jedz lody, kiedy ci się zdarza okazja. Zaczekaj chwileczkę —
przerwała na widok młodej, smukłej Murzynki wchodzącej z tacą pełną
półmisków i salaterek z resztkami jadalnych piramid — skopiowanych
według reklam w pismach kobiecych i równie pozbawionych własności objęto
ściowych, jak i odżywczych — którymi towarzystwo znieczulało swoje
podniebienia w oczekiwaniu na ko lację. — Maloney, daj no, kochanie, bratu
Strother miseczkę tych lodów, co to wiesz.
Dziewczyna z trzaskiem postawiła tacę do zlewu, spłukała pod kranem
kubek, podczas gdy Simon ob serwował ją bez jednego mrugnięcia małych
oczek. Przetarła kubek ścierką z gestem pogardliwie niedba łym i z
wysuniętym naprzód podbródkiem podreptała stukając wysokimi obcasami
przez kuchnię, ścigana bystrym wzrokiem Simona, i trzasnęła za sobą drzwia
mi. Wtedy Simon odwrócił głowę.
— Tak, proszę państwa — powtórzył. — Za długo jadłem lody i za bardzo
się przyzwyczaiłem, żeby przestać na starość.
— Żadne jedzenie człowiekowi nie zaszkodzi, póki żołądek dobrze trawi
— oświadczyła kucharka znów podnosząc spodek do ust.
Maloney wróciła do kuchni i z odwróconą wciąż głową postawiła filiżankę
kleistego płynu przed Simo nem, który korzystając z sytuacji położył rękę na
udzie dziewczyny. Trzepnęła go ostro otwartą dłonią w tył siwej głowy.
— Miss Rachel, niech mu pani każe trzymać ręce przy sobie! —
zawołała.
— Nie wstyd ci? — spytała Rachel, ale bez urazy. — Taki stary dziad, co
ma siwe włosy i dorosłe dzieci i jedną nogą jest w grobie?
— Cicho bądź, kobieto — odpowiedział Simon nie*« i • zmieszany,
wrzucając łyżkę szpinaku do swoich roz- 9^J topionych lodów. — Nie wiesz,
czy tam na górze pred-B
ko się rozejdą?
— Chyba że zaraz — odparła kobieta w lila turba-* nie wkładając do ust
nowy kawałek biszkoptu z ¡ma- -I jonezem gestem pełnym dystynkcji. —-
Zdaje się, żefl gadają teraz głośniej.
— To znaczy, że znów zaczęły grać w karty — spro- ■ stował Simon. —
Przestają mleć językiem wtedy, kie- m dy jedzą. Gra się zaczęła na nowo.
Takie już zwyczaje
u białych. Murzyni nie umieliby grać w karty przy ■ takim trajkotaniu.
Jednak na górze towarzystwo zaczęło się już żegnać. ] Miss Jènny du Pré
skończyła właśnie opowiadać % anegdotę, która onieśmieliła trochę jej
towarzyszki $ przy stole, tak że wszystkie trzy wzajemnie zdawały się unikać
swoich spojrzeń. Miss Jenny bardzo niewiele podróżowała w swoim życiu, i to
nigdy pulmanami z ogólną palarnią, toteż wszyscy dziwili się, skąd zna tylę
anegdot i kto jej to wszystko opowiadał. I powta rzała je przy lada okazji,
stale wybierając niewłaści wy, moment — niewłaściwe audytorium —■ z
chłodną i pełną zadowolenia z siebie śmiałością. Młodzi ludzie, lubili ją i cenili
wysoko jej towarzystwo, zwłaszcza w roli przyzwoitki ma piknikach.
Potem głośno, przez cały pokój, odezwała się do ¡gospodyni.
— Idę już do domu, Belle —■ oznajmiła. Ig Myślę, że wszystkie użyłyśmy
już'dość tej wizyty. Ja w każ dym razie, na pewno. — Umiejętnie wymalowana
twarz gospodyni, młodawej i pulchnej damy, zdradzała w tej chwili
..histeryczne naprężenie, które mogłę> prawie , uchodzić za spokój, Ale gdy
słowa Miss Jenny, oznaj miającej odejście, dotarły do jej świadomości,
napięcie
Szytko znikło i twarz przybrała swój zwykły wyraz przymusu i niejasnego
zadowolenia. Protestowała w sposób konwencjonalny, ale pełen niesfornej
szcze rości, jak dobrze wychowane dziecko.
Miss Jenny była jednak nieugięta. Wstała z krzesła i szczupłą,
pomarszczoną ręką strzepnęła niewidzialne okruszyny z czarnej jedwabnej
sukni.
— Gdybym została dłużej, spóźniłabym się na go dzinę, kiedy Bayard pije
swój grpg — wyjaśniła ze swą zwykłą otwartością. — Chodź, Narcissa, odwiozę
cię do domu.
— Mam swój samochód, dziękuję, Miss Jenny — głębokim kontraltem
odpowiedziała wstając również młoda kobieta, do której te słowa były
skierowane.
Inne damy także zaczęły się żegnać i ogólny gwar zagłuszył patetyczne
tony w protestacji gospodyni. Bez pośpiechu przeszły do hallu i tam znów
zaczęły się kręcić przed licznymi lustrami, barwne i rozświer- gotane. Miss
Jenny zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia.
— Chodźmy, chodźmy —> powtarzała. — Harry Mi- tchel nie będzie
zachwycony, kiedy po powroc^z pra cy trafi na ten rozgardiasz.
Więc niech nie wysiada z samochodu i zostanie w garażu — ostro ucięła
gospodyni. — Bardzo chcia łabym, żeby pani jeszcze nie odchodziła, Miss
Jenny! Nie poproszę pani już więcej.
Ale Miss Jenny odpowiedziała tylko: „Do widzenia, do widzenia”, i
niezmąconą uprzejmością, stojąc na schodach wyprostowana jak grenadier.
Plecy Miss Jenny, jeśli chodzi o trzymanie się prosto, ustępo wały tylko
jedynym plecom w mieście, plecom Bayar- III a jej nos był delikatną kopią
nosa Sartorisów. Wkrótce dogoniła ją Narcissa Benbow, rozsiewając
tootkół siebie, niby aróftlat, tchnienie tego póważnegcg i jasnego spokoju, w
którym żyła.
— Belle -mówiła to na serio — powiedziała Misi Jenny.
— Co mówiła na serio, Miss Jenny?
— O Harry’m. Mój Boże, gdzie się znów podział tera przeklęty Murzyn?
Razem zeszły po schodach. Od strony samochodów i zaparkowanych
wzdłuż chodnika słychać było głuche: eksplozje ruszających motorów. Obie.
kobiety przeszłyj krótką, wysadzaną, kwiatami alejką do ulicy.
¡fe— Nie widziałeś, dokąd poszedł mój woźnica? “J spytała Miss Jenny
najbliższego Murzyna przy kie-J równicy.
— Wszedł tam od tyłu, naipodwórze, proszę pani. — ; Murzyn otworzył
drzwiczki i’ spuścił na ziemię nogi w wojskowych spodniach khaki i
ceratowych sztyl-, pach. — Pójdę go poszukać.
~ Dziękuję. No, chwała Bogu, że^się to skończyło — dodała. —- To jednak
nieszczęście/ że ci ludzie nie mają dosyć rozumu czy odwagi, żeby po
wysłaniu zaproszeń zamknąć dom i ulotnić się. Cała przyjemność zebrań
towarzyskich polega na ubieraniu się przęd wyjściem.
Inne panie nadchodziły alejką w hałaśliwych grup kach, wsiadały do
samochodów albo szły dalej na pie chotę, słychać było głosy nawołujące się
na pożegna nie, rozradowane, ale niezupełnie harmonijne. Słońce chyliło się
nisko za domem Belle i gdy kobiety wy-
• łaniały się z cienia w smugę światła padającego z dru giej strony, ich toalety
nabierały żywych i delikatnych barw, przypominających upierzenie papug.
Narcissa Benbow miała na sobie szarą suknię, oczy jej były fiołkowe, a twarz
tchnęła spokojem lilii.
— Nie można tego powiedzieć o zabawach urzą dzanych dla dzieci.
— Mówię o przyjęciach towarzyskich, nie rozryw kach — stwierdziła Miss
Jenny. — Ale d propos dzie ci, jakie masz wiadomości od Horacego?
— Och, nie mówiłam pani? — żywo odpowiedziała tamta. — Wczoraj
miałam od niego depeszę. We środę wylądował w Nowym Jorku. Tekst był tak
chaotycz ny, że nie mogłam zrozumieć, co mi chce powiedzieć, oprócz tego, że
musi się zatrzymać w Nowym Jorku tydzień czy coś ; koło tego. Przeszło
pięćdziesiąt słów tekstu.
— Czy to było pisane bez telegraficznych skró tów? — spytała Miss
Jenny, dodając, gdy tamta ski nęła głową twierdząco: — Horacy musiał się
wzboga cić na wojnie jak według opinii żołnierze wszyscy z YMCA. No cóż,
jeśli wojna nauczyła robić pieniądze takich ludzi jak Horacy, to ostatecznie
tak bardzo nie można na nią narzekać.
— Miss Jenny! Jak pani może mówić w ten sposób, kiedy John, kiedy...
— Głupstwo |Ę* powiedziała Miss Jenny. — Jeśli chodzi o Johna, to
wojna dostarczyła mu tylko dobre go pretekstu, żeby dać się zabić. Gdyby nie
to, zgi nąłby w jakiś inny sposób, na pewno bardziej kłopo tliwy dla
otoczenia. , -
— Miss Jenny!
— Wiem, co mówię, moja droga. Żyję wśród tych diabłów, Sartorisów, od
osiemdziesięciu lat i żaden z ich duchów nie miał tej satysfakcji, żebym
wylała nad nim choć jedną łzę. O czym cię chciał zawiadomić Horacy?
— Mówił o czymś, co przywozi ze sobą —- odparła Narcissa, której
pogodną twarz przesłoniło coś na kształt pobłażliwej troski. — Brzmi to
bardzo niejasno. Horacy nigdy nie umiał mi nic wytłumaczyć jasno na
odległość. — Zamyśliła się znowu, roztargnionym spój-
rżeniem wodząc po ulicy z jej tunelem dębów i wią zów, pośród których
wpadające gdzieniegdzie słońce rysowało tygrysie pręgi. — Czy uważa pani za
możli we, żeby adoptował jakąś sierotkę wojenną?
— Sierotkę wojenną? — powtórzyła Miss Jenny. — Chyba raczej mamę tej
sierotki.
W tej chwili Simon wynurzył się zza węgła domu, ocierając usta wierzchem
dłoni i udając, że się śpieszy, przeszedł na ukos trawnik. Nieodłącznego
cygara nie było widać.
— Nie — żywo zaprotestowała Narcissa z wyraź nym niepokojem. — Nie
przypuszcza pani chyba, żeby mógł zrobić coś takiego? Nie, nie, na pewno nie
mógł by. Horacy nigdy nic nie zrobi bez uprzedzenia mnie
o tym. Byłby napisał, naturalnie, że najpierw by na pisał. To przecież wcale
nie wygląda na Horacego, taka rzecz, nie sądzi pani?
— Hm — powiedziała Miss Jenny przez swój wy soko sklepiony,
normandzki nos. — Naiwny chłopak, jak Horacy, zabłąkany wśród tylu
wygłodzonych ko biet w Europie? Wątpię, czyby się zorientował, zanim byłoby
za późno, zwłaszcza w obcym języku. Założę się, że w każdym mieście, gdzie
spędził trochę dłużej niż tydzień, jego gospodyni czy jakaś inna trzymała mu
w piecyku kolację, kiedy się spóźniał, albo pod kradała cukier innym
mężczyznom, żeby mu dobrze osłodzić kawę. Niektórzy mężczyźni rodzą się już
na to, żeby zawsze mieć kobietę, która będzie ich pod nóżkiem, tak jak inni
rodzą się na rogaczy... Ile ty masz lat?
— Dopiero dwadzieścia sześć, Miss Jenny — spokoj nie odpowiedziała
młoda kobieta.
Simon odwiązał konie i stał obok powozu w swojej pozie „Miss Jenny”.
Poza ta różniła się nieco od pozy
„bank” i w tej chwili wyrażała rycerską i opiekuńczą uległość.
Miss Jenny badawczym wzrokiem usiłowała prze niknąć pogodny spokój
twarzy Narcissy.
— Dlaczego nie wyjdziesz za mąż i nie pozwolisz te mu niemowlęciu, żeby
spróbowało przez jakiś czas samo sobie radzić? Wspomnisz moje słowa, nie
minie pół roku, kiedy jakaś inna kobieta rzuci wszystko za przy wilej
wygrzewania mu pantofli przy piecu i Horacy nawet nie wspomni o tobie.
— Obiecałam matce — odpowiedziała Narcissa spo kojnie i bez śladu
urazy. — Nie rozumiem, czemu przy słał mi taką enigmatyczną depeszę.
— Cóż — Miss Jenny odwróciła się w stronę po wozu. — Ostatecznie może
być, że naprawdę chodzi tylko o sierotę wojenną — pocieszyła ją bez przeko
nania.
— Tak czy inaczej, wkrótce się o tym dowiemy — powiedziała tamta
podchodząc do małego samochodu przy trotuarze i otwierając drzwiczki.
Miss Jenny wsiadła do powozu, Simon wskoczył na kozioł i zebrał lejce.
— Daj mi znać, kiedy będziesz miała jakieś wiado mości! — zawołała w
chwili, kiedy powóz ruszał. — I przyjdź kiedyś znowu po kwiaty, jak tylko
będziesz miała ochotę.
— Dziękuję. Do widzenia.
— Jedziemy, Simon.
Powóz potoczył się naprzód i znów, jak poprzednim razem, Simon
zatrzymał przy sobie nowinę, póki nie wyjechali za miasto.
— Pan Bayard wrócił — zakomunikował tonom swo bodnej pogawędki,
jak poprzednio staremu Bayardowi.
— Gdzie jest? — żywo spytała Miss Jenny.
— Jeszcze go nie ma, zdaje się, poszedł na cmentarz.
— Głupstwo — żachnęła się Miss Jenny. — Źadell z Sartorisów nie bywa
na cmentarzu częściej niż raz.l Czy pułkownik wie?
— Ahm. Powiedziałem mu, ale tak wyglądało, że j wcale mi nie uwierzył. A
ja mówiłem świętą prawdęjl
— To znaczy, ze nikt go nie widział oprócz ciebi®|
— Ja też go nie widziałem — sprostował Simon. —*Jj To jeden dróżnik
widział, go, jak wyskakiwał z pociągi™ i zaraz mi powiedział.
— Ty głupi Murzynie — oburzyła się Miss Jenny. •*#•*! I naturalnie nie
miałeś nic lepszego do roboty, tylkb| lecieć z językiem do Bayarda.
— Jeden z odcinka mi mówił —• uparci© powtórzyć Simon. — Uważam,
że ón na pewno poznał pana Ba yarda, kiedy go zobaczył.
_ — Ńo więc gdzie on jest?
— Może poszedł na cmentarz — powtórzył Simon.! —- Och, jedź no prędzej.
Miss Jenny zastała swego bratanka z dwoma psami myśliwskimi w jego
gabinecie. Wzdłuż ścian stały półki z książkami, a na nich rzędy grubyph
tomów prawni^ ■ czych oprawnych w ciemnobrunatną cielęcą skórę,^
¿•Schnących atmosferą -niezmąconej, kurzem pokrytej^ ę¿medytacji; powieści
ze szkoły historyczno-romantycznej.' (był tu Dumas w komplecie, rnie

kończąca się ilość to-: mów stanowiła teraz cąłą lekturę Bayarda, czytał .ie
• wszystkie po kolei 1 jeden tom zawsze leżał na stolikfa ’ przy łóżku), jak
również kolekcja najróżniejszych dzi wacznych przedmiotów: paczuszki
nasion, stare zardze wiałe ostrogi, wędzidła i munsztuki, broszurki traktu
jące o chorobach bydła i roślin, ozdobne tabakierki, £T' Ofiarowane mu
przez przyjaciół na urodziny i przy róż anych innych okazjach i nigdy nie
używane;'kamienie I niewiadomego pochodzenia, zeschłe korzenie i strąki

wszystko zebrane niegdyś z przyczyn, które od dawna •uleciały już z jego
pamięci, niemniej dotychczas sta rannie zachowane. Prócz tego w pokoju
znajdowała się rolbrzymia szafa ścienna, zamykana na kłódkę, wielki stół
zaśmiecony rzeczami jeszcze dziwniejszymi niż te, letóre trzymał na półkach,
biurko z szufladami zamy kanymi na klucz (klucze i zamki były jego obsesją),
kanapa i trzy.wielkie skórą obite fotele. W tym to po koju, który wszyscy
zawsze nazywali gabinetem, sie dział teraz stary Bayard w kapeluszu na
głowie i jesz cze nie zdjętych butach do kannej jazdy, przetaczając
kukurydzaną whisky z małej, okrągłej beczułki do ka rafki ze srebrnym
korkiem, podczas gdy dwa psy ob serwowały go z majestatyczną powagą.
Jeden z psów był bardzo stary i prawie ślepy. Więk szość dnia spędzał
wygrzewając się w słońcu na po dwórku lub podczas letnich upałów w
chłodnym i za kurzonym mroku pod kuchennym gankiem. Pod wie czór
jednak przychodził przed front domu i czekał tam spokojny i poważny,
dopóki nie zajechał powóz, a gdy Bayard wysiadł i wszedł do domu, pies
wracał na podwórze i znów czekał, ■ aż Isom wyprowadzi klacz, a Bayard
wyjdzie z domu i wsiądzie na konia. Potem spędzali razem popołudnie,
przemierzając spokojnie i. bez pośpiechu łąki, pola i zagajniki w przybraniu
zmieniającym się zależnie od pory roku, mężczyzna na koniu, a nakrapiany
seter przy nim, podczas gdy za chodzący wieczór ich życia chylił się ku
dołowi, do spokojnego kresu na dobrotliwej ziemi, co wy karmiła ich obu.
Młodszy pies nie miał jeszcze dwóch lat. Obdarzony był zbyt żywym
usposobieniem, aby znieść długo uro czystą powagę ich towarzystwa, i choć
czasami wyru szał razem z nimi albo nadbiegał w chwilę później nie wiadomo
skąd, zziajany i zabłocony, aby dogonić ich
w połowie pola, nie towarzyszył im długo, lecz zaraz pędził dalej z
wywieszonym językiem i wywijając sztywnym ogonem, w pogoni za zwodnymi
i odurzają-; cymi zapachami, którymi otaczał go świat, zsyłając po kusy w
każdej kępie drzew, w każdym lasku i roz-i padlinie.
Bayard w butach przemokłych aż do brzegu cholew, .i z grubymi
pokładami błota na podeszwach, pochylał się nad beczułką i karafką
stawiając czoło wstrzemięźliwej ciekawości psów. Beczułka stała szpuntem do
góry na drugim krześle, a gorącobrązowy płyn delikatnie są czył się do karafki
przez gumową rurkę. Gdy weszła Miss Jenny w swoim czarnym kapturku
tkwiącym wciąż dokładnie na czubku gładko uczesanej siwej gło wy, oba psy
podniosły na nią wzrók, starszy z powagą i godnością, młody żywiej i bijąc.
ogonem o podłogę, uprzedzająco grzeczny i nieufny. Bayard jednak nie
podniósł głowy. Miss Jenny zamknęła drzwi i lodowa-* tym spojrzeniem
obrzuciła jego buty.
• — Masz mokre nogi powiedziała.
Bayard W dalszym ciągu nie podnosił oczu znad ka rafki, której szyjkę
trzymał ostrożnie w dwóch pal cach, podczas gdy płyn podchodził coraz
wyżej. Jego głuchota była niekiedy bardzo wygodna, może bardziej wygodna
niż prawdziwa, ale któż mógł wiedzieć o tym na pewno?
— Idź na górę i zdejmij buty — rozkazała Miss Jen ny, podnosząc głos. —
Ja napełnię tę karafkę.
Ale Bayard pod dobroduszną ochroną muru swej głu choty ani drgnął, dopóki
karafka nie była pełna; wtedy wyciągnął rurkę, uniósł ją i wetknął z powrotem
do beczułki. Stary pies nie poruszył się, ale młody Wycofał się za krzesło
Bayarda, gdzie leżał przyczajony, baczny na każde skinienie, z głową opartą

na skrzyżowanych przednich łapach, obserwując Miss Jenny okiem ser-4


decznym i czujnym. Bayard wyciągnął rurkę z beczułki i wtedy dopiero
spojrzał na ciotkę. '
— Co mówiłaś?
Ale Miss Jenny zawróciła do drzwi, otworzyła je i krzyknęła na korytarz, ćo
spotkało się z natych miastową pełną alarmu. repliką z kuchni, a w ehwilę
później Simon zjawił się osobiście.
— Idź na górę po bambosze pułkownika — powie działa rozkazująco.
Gdy wróciła do pokoju, nie widać było ani Bayarda, ani beczułki, natomiast
ż: otwartej szafy w ścianie wystawał zad młodszego psa, zdradzający wyraźne
objawy zainteresowania i naprężony ogon, wrażli wy niczym barometr; potem
Bayard nogą wypędził psa z szafy, wynurzył się sam i zamknął za sobą drzwi.
*
— Simon jeStfSr zapytał.
— Zaraz tu przyjdzie li odparła.— Wołałam go właśnie. Usiądź i ściągnij te
mokre buciska.
W tej chwili wszedł Simon z- pantoflami. Bayard siedział posłusznie, podczas
gdy Simon na klęczkach ściągał mu buty pod władczym spojrzeniem Miss
Jenny.
—‘Skarpetki też mokre? — zapytała.
«SsgNie mokre, nie — odpowiedział Simon.
Mimo to schyliła się, aby sprawdzić sama.
— Już dobrze — zniecierpliwił się Bayard, ale Miss Jenny, niewzruszona,
szorstko przesunęła ręką po obu jego skarpetkach.
— Przypadkowo suche, chociaż na pewno robił, co mógł, żeby je przemoczyć
— powiedziała za murem jego głuchoty. — A ty jeszcze w dodatku musiałeś
wyjechać z twoją idiotyczną historią.
— Jeden z odcinka go widział I— niezłomnie powtó rzył Simon wpychając
pantofle na nogi Bayarda. —
Ja nie mówiłem, że widziałem. — Wstał i wytarł ręce
o spodnie.
Bayard tupnął nogą, żeby wejść głębiej w bambosze.
— Przynieś kieliszki i wszystko, Simon. — Potem zwrócił się do ciotki
tonem, który usiłował być obo jętny: — Simon mówi, że Bayard przyjechał
popołud niowym pociągiem.
Ale Miss Jenny piorunującym głosem znów przy wołała Simona.
— Chodź no tu jeszcze, zabierz te buty i postaw przy piecu — rozkazała.
Simon zawrócił pośpiesznie i wziął buty. — I zabieraj mi stąd te psy — dodała.
— Chwała Bogu, że jeszcze nie przyszło mu do głowy przyprowa dzać tu
konie. — Starszy pies podniósł się natychmiast i razem z młodszym, żwawym
i nieufnym, opuścił po kój z tą samą pozorną rozwagą, z jaką zarówno Ba yard,
jak i Simon ulegali impetycznej nieugiętości Miss Jenny.
— Simon powiada... — zaczął znów Bayard.
— Simon plecie trzy po trzy — obruszyła się Miss Jenny. — Czy przez te
sześćdziesiąt lat, odkąd znasz Simona, nie przekonałeś się jeszcze, że on nie
wie, co mówi? — I wyszła za Simonem do kuchni, gdzie wy soka, żółta córka
Simona pochylała się nad stolnicą zagniatając ciasto, a Simon napełniał
dzbanek zimną wodą, krajał cytrynę na plasterki, układał je na spod ku i
stawiał na tacy obok cukierniczki i dwóch wyso kich kieliszków. Miss Jenny
stała w drzwiach peroru jąc tak, że resztki siwiejących wełnistych włosów Si
mona skręcały się jeszcze mocniej. Nigdy nie bra kowało jej elokwencji, ale w
chwilach gniewu ów dar słowa sięgał najwyższych szczytów. Obdarzona nie
zwykłą umiejętnością przekonywania, rozporządzała barwną prostotą określeń,
dosadnością i odwagą me tafory, których mógł jej pozazdrościć sam
Demostenes,
a którym ulegały ftaWet muły, i ludzie najopómiej myślący nie mogli długo
żywić wątpliwości co do jej intencji; toteż głowa słuchającego Simona
pochylała się coraz niżej i wyraz wspaniałej beztroski znikał z jego twarzy, aż
wreszcie chwycił tacę i czmychnął 1 kuchni. Słowa Miss Jenny biegły za nim,
łatwo prze chodząc w dobitną perswazję, która zawierała ostrze żenie i rady
na przyszłość dla Simona, Elnory, jak również całego ich potomstwa,
legalnego i nielegal nego, na przeciąg kilku pokoleń.
— A na przyszły raz — zakończyła — ty czy dróż nik, czy ktokolwiek na
kolei lub też jakiś posłaniec, jeśli zobaczycie albo usłyszycie coś, co może
zainte resować pułkownika, macie to powiedzieć najpierw mnie, a ja już mu
sama powtórzę.
Rzuciła Elnorze piorunujące spojrzenie na dodatek i wróciła do gabinetu,
gdzie jej bratanek starannie mieszał wodę z cukrem w obu kieliszkach.
Simon w białej kurtce pełnił obowiązki podcza szego i lokaja jednocześnie,
a w tej chwili rozkładał na stole srebro tak cienkie i kruche, że niektóre łyżki
były zaledwie grubości papieru, w miejscu gdzie trzymały je palce kilku
pokoleń; srebro, które dziadek Simona, Joby, zakopał w swoim czasie pod
podłogą szopy ze sztucznym nawozem, podczas gdy trzyletni wówczas Simon,
ubrany tylko w brudną przepaskę na biodrach, z pełnym powagi dziecinnym
zainteresowa niem przyglądał się tej ciekawej zabawie.
Mimo wszystko nie opuszczało go nigdy coś, co mó wiło o jego pierwotnym
powołaniu, nawet gdy był pięknie wyszorowany i ustrojony do kościoła —
trochę niezdarny w starym garniturze ó la książę Albert, odziedziczonym po
Bayardzie; mówiło o tym każde jego wejście z talerzami i swobodne pozy,
jakie przy
bierał przy bufecie, odpowiadając na obcesowe pyta nia Miss Jenny albo
kontynuując jakąś fragmentarycz- I ną rozmowę, którą on i Bayard zaczęli
wcześniej w ciągu dnia, a gdy wychodził, pozostawiał za sobą coś na kształt
tęsknoty za stajnią. Dziś jednak przy-* niósł talerze, nakrył do stołu i zaraz
wycofał się z po-j wrotem do kuchni: Simon zrozumiał, że znowu powie-1
dział za wiele.
Miss Jenny w zarzuconym na ramiona białym włócz- J kowym szalu,
który chronił przed wieczornym chło-1 dem, wzięła dziś na siebie ciężar
rozmowy, pogrążając I siebie i swego bratanka w gąszczu błahostek — po- |
spolite sprawy codzienne i plotki — sposób bycia naj- I zupełniej obcy Miss
Jenny. Miała swoje opinie i do sadny, pełen ostrego sarkazmu sposób ieh
wypowia dania, ale bardzo rzadko zniżała się do plotek. Bayard tymczasem
zamknął się w fortecy swej głuchoty, pod niósł most zwodzony i opuścił kratę;
nigdy nie było wiadomo, czy w tej warownej twierdzy słyszy kogoś, podczas
gdy cielesna część jego istoty w spokoju spo żywała kolację. Bo chwili
skończyli jeść i Miss Jenny zadzwoniła w srebrny dzwonek przy jej nakryciu,
a Simon otworzył drzwi kredensu, zainkasował nówą porcję jej niełaski; po
czym zamknąwszy drzwi czato wał za nimi, póki nie wyszli z jadalni.
Bayard wymknął się do gabinetu wypalić cygaro. Miss Jenny poszła za nim,
przysunęła sobie krzesło do stołu pod lampę i rozłożyła wieczorne wydanie ga
zety z Memfis. Interesowały ją barwniejsze strony ludzkiego życia i wolała
sensacyjny romans niż naj lepiej opisaną historię jakiegoś pospolitego
zdarzenia, toteż chętnie czytała bardziej dramatyczną od rannej gazetę
popołudniową, choćby była wczorajsza, ilekroć wpadła jej pod rękę, chciwie
pochłaniając opisy pod paleń, morderstw, historie gwałtownych sprzeczek
1 cudzołóstw. Wkrótce, ku jej zadowoleniu, Ameryka miała jej dostarczyć
rozrywki w postaci wojny między potentatami nielegalnego handlu
alkoholem, ale jesz cze trochę trzeba było poczekać, Jej bratanek siedział
poza kręgiem bladego światła lampy, z nogami opar tymi o róg kominka .z
którego podeszwy jego bu tów, a przedtem butów Johna Sartorisa, od dawna
już odrapały glazurę puszczając dym z cygara. Nie czy tał, a Miss Jenny raz
po raz zerkała na niego sponad okularów i gazety. Potem znów zabierała się
do czy tania i w pokoju nie było słychać żadnego dźwięku prócz szelestu
odwracanych kartek.
Po chwili wstał, z.jednym z tych charakterystycz nych dla niego ruchów
przypominających nurkowanie; patrzyła za nim, jak przeszedł przez pokój do
drzwi i zatrzasnął je za sobą. Czytała jeszcze chwilę, ale jej uwaga skupiona
była na odgłosie ciężkich kroków przemierzających hall, a gdy ucichły,
wstała, odłożyła gazetę i poszła za nim do drzwi frontpwych.
Księżyc wypłynął za ciemną ścianą gór na wschodzie i rozpościerał się
miękko nad doliną, wędrując w gó rę jak dziecinny balonik za szpalerem
dębów i drzew akacji wzdłuż podjazdu Bayard' siedział z nogami opartymi na
balustradzie werandy w świetle księżyca. Jego cygaro rozżarzało się chwilami
czerwonym pło mykiem; w trawie rosnącej w pobliżu rozbrzmiewało Cykanie
świerszczy, a z daleka spośród drzew słychać było czarodziejskie fujarki
młodych żab, niby miriady srebrnych banieczek wypływających na
powierzchnię. Lekki zapach akacji unosił się w powietrzu, nierealny, ledwie
wyczuwalny, jak ulatniające się fluidy tyto niu, a z głębi domu, poprzez
ciemny hall, dobiegało wciąż żałosne i niedorzeczne zawodzenie Elnory.
Miss Jenny błądząc po omacku przy drzwiach do tarła do lustra, którego
blask rozświecał trochę ciem-
Ilości, zdjęła z wieszaka kapelusz Bayardń, wzięła go i wetknęła bratankowi
do ręki.
—« Nie siedź tu za długo. Jeszcze nie lato.
Mruknął coś niewyraźnie, ale włożył kapelusz na głowę, a Miss Jenny
wróciła znów do gabinetu, do-- kończyła lektury, złożyła gazetę i zostawiła na
stole. Potem zgasiła światło i po ciemnych schodach poszła do swego pokoju.
Na tej wysokości księżyc świecił nad drzewami i blask wpadający przez okna
od wschodu w długich srebrnych pręgach kładł się na podłodze. 1 Nim
zapaliła światło, przeszła przez pokój do ścia«] ny południowej i otworzyła
okno głosom świerszcz^ i żab, i gdzieniegdzie ptaka przedrzeźniacza. Za
okneni rosła magnolia; jeszcze nie kwitła, podobnie jak ca-= prifolium gęsto
zarastające płoty, ale to miało wkrótce nastąpić. Miss Jenny mogła stąd
patrzeć na ogród, na; jaśminy z Cape, dzikie bzy i caillacknthusy, na księży^
czuwający nad ich jasnym, nie rozkwitłym jeszcze Snem; na inne krzewy i
szczepionki z dalekich ogro-; dów Karoliny, które znała ze swoich lat
dziecinnych.
Tuż za węgłem, z niewidzialnej. kuchni, rozlegały się sentymentalne i
żałosne skargi Elnory: „Ci ludzie, co mówią ó niebie, nie idą tam wcale”
opiewała.
W chwilę później ona i Simon ukazali się w świetle księżyca i poszli ścieżką
prowadzącą do chaty Simona, za stodołą. Simon zapalił wreszcie cygaro i-
cuchnący dym biegł za nim, póki się illf : rozpłynął. Ale gdy ode szli, przykry
swąd zdawał się ociągać jeszcze chwilę w rozsrebrzonym powietrzu, w muzyce
świerszczy i ża|), pomieszany a,i nierozdzielnie splątany z zamie rającym

śpiewem Elnory: „Ci, co mówią o niebie, nie idą tam wcale.”


vt Cygaro zgasło, więc poruszył się, wygrzebał zapał kę z kieszeni kamizelki i
zapalił je na nowo. Znów
oparł ńogi o balustradę i znów ostry sWąd rozpostarł Się w srebrze
nieruchomego powietrza, błądząc i roz pływając się z wolna w zapachu drzew,
akacji i nie ustającym czarodziejskim graniu świerszczy- i żab. Gdzieś w
dolinie słychać było ptaka przedrzeźniacza, a drugi rozśpiewał się ukryty w
gąszczu magnolii' przy końcu płotu. Gładką drogą w dolinie przejechał sa
mochód, zwolnił przejeżdżając przez, tor kolejowy, a pot^m znów zwiększył
szybkość. Nim ucichł jego od głos, gwizd pociągu dziewiąta trzydzieści spłynął
z gór.
Dwa długie zgrzyty rozpraszające echo, potem dwa krótkie, ale nim pociąg
się ukazał, cygaro Bayarda znowu zgasło, więc siedział trzymając je w
palcach, patrząc, jak lokomotywa ciągnie sznur żółto oświetlo nych okienek

przez dolinę i znów pod górę, gwiżdżąc jeszcze .raz po jakimś czasie,- głośno,
arogancko i smu tno. John Sartoris siadywał niegdyś na tej werandzie,
patrząc na swoje dwa pociągi wynurzające się z gór i przebiegające przez
dolinę w góry, z dymem, blaskiem świateł i hałaśliwym udawaniem szybkości.
Ale teraz kolej należała do syndykatu i więcej niż dwa pociągi biegło od
jeziora Michigan do Zatoki Meksykańskiej, spełniając jego marzenia; teraz
gdy John Sartoris spał pośród wojowniczych cherubinów; i próżnej i chwały
jakiegoś iboga, którego raczył uznać.
Cygaro starego Bayarda znów zagasło. Trzymał je, stygnące, między
palcami, patrząc, jak wysoka sylwet ka wynurza się z krzaków bzu pod
płotem ogrodu i, depcząc po plamach światła, zmierza ku werandzie. Jego
wnuk był bez kapelusza, zbliżył się, wszedł po stopniach na werandę i stał
teraz w pełnym blasku księżyca, ukazującym wyraźnie twarde linie jego twa
rzy, która przywodziła na myśl drapieżnego ptaka, podczas gdy dziadek
patrzył na niego, nie poruszając się, ze zgasłym cygarem w ręku.
— To ty, Bayardzie, mój synku? — spytał stary Bayard.
Młody Bayard stał w świetle księżyca. Jego oczy były jak dwie ciemne
otchłanie.
— Próbowałem nie dopuścić, żeby leciał tym prżdjf klętym gruchotem —
powiedział z długo przeżuwa ną furią. Potem zbliżył się znowu, a stary Bayard
zdjął nogi z balustrady, lecz jego wnuk przyciąg nął tylko ku sobie krzesło i
rzucił się na nie gwał-- townie. Jego ruchy były rówńie dzikie jak ruchy-Ś jego
dziadka, lecz kontrolowane i giętkie przy całej! gwałtowności.
— Dlaczego, u diabła, nie dałeś mi znać, że przyje chałeś? — spytał stary
Bayard.'—: Co ma znaczyć to całe przekradanie się chyłkiem?

— Nikomu nie dałem zn&ć.


Młody Bayard wygrzebał papierosa z kieszeni i po tarł zapałkę o podeszwę.
— Co?
Nikomu nie mówiłem, że tu jestem — powiedział głośniej sponad zapałki,
którą osłonił dłonią, by nie zgasła.
— Simon wiedział. O twoich przyjazdach i odjazdach zawiadamiasz
czarnych służących, ale nie twego dziadka.
— Do diabła z Simonem!.. ,— krzyknął^ młody Ba-
- yard, — Kto mu kazał mnie szpiegować?
— Nie krzycz na mnie, chłopcze! — zagrzmiał z kolei Bayard.
Jego wnuk cisnął precz zapałkę, zaciągając się pa pierosem, nerwowo,
wielkimi haustami.
— Nie budź Jenny — dodał stary Bayard łagodniej, usiłując zapalić swoje
wystygłe cygaro. iigJak tam, zdrów jesteś?
— Daj, potrzymam ci to — powiedział młody Ba-
yard wyciągając rękę. *— Podpalisz sobie wąsy. — Lecz stary Bayard
odepchnął go szorstko i dalej pró bował uparcie i bezskutecznie rozpalić
cygaro zapałką, która drżała mu w palcach. -
' Pytałem, czy jesteś zdrów — powtórzył.
— Czemu nie — żachnął się młody człowiek. ->4.' Trzeba być wielkim
głupcem, żeby dać sobie zrobić krzywdę ną wojnie czy w czasie pokoju, to
niewielka różnica. Skończonym głupcem, i koniec. — Znów za ciągnął się
papierosem i odrzucił go nie wypalonego nawet do połowy. — Na jednego
musiałem czatować cztery dni, żeby go przyłapać. Musiałem wysłać Si-
bleigha na tym jego starym transportowcu, żeby go zwabić. Szedł tylko na
łatwą robotę, ten dureń z tru pią główką i piszczelami. N©s dostał, co chciał.
Sie działem mu na ogonie przez sześć tysięcy stóp i wpa kowałem całą taśmę
w jego kabinę. Wszystkie kule mogłeś zebrać w kapelusz. Ale nie chciał się
bydlak zapalić, rr- Znów zaczynał krzyczeć coraz głośniej w miarę
opowiadania. Akacje pachniały słodko, mo notonna muzyka świerszczy i żab
przypominała dźwię ki fujarki, na której sennie wygrywa jakiś pastuszek-
-matołek.
Księżyc w srebrzystej ramie spoglądał z wysokości na dolinę, roztapiając
swój opalowy spokój w pogod nej i tajemniczej nieskończoności wzgórz, a
młody Bayard dalej ciągnął swe opowieści o dziwnej walce i zawrotnym
pędzie, i śmierci.
- Cicho^Ąr- upomniał go znów stary Bayard. — Obudzisz Jenny.
Wnuk posłusznie zniżył głos, ale nie na długo, tak że niebawem ukazała
się Miss Jenny w białym szalu włóczkowym, narzuconym na szlafrok.
— Widzę, że zdrowie ci dopisuje znakomicie — po wiedziała podchodząc i
całując młodego Bayarda —
bo inaczej nie byłbyś w takim złym humorze. Opo wiedz, jak to było z
Johnny’m.
— Był pijany — szorstko odparł młody Bayard — albo zwariował.
Próbowałem go zatrzymać, żeby nie leciał na tym przeklętym Camelu. Tego
ranka była mgła, że nie widziałeś własnej ręki. Niebo zawalone chmurami i
każdy głupiec mógł skombinować, że z dru giej strony będzie kupa Fokkerów,
które mogą wzbić się na dwadzieścia pięć tysięcy, a ten lezie ze swoim
parszywym Camelem! Ale uiparł się, że doleci na nim do Lille. Nie mogłem
mu tego wybić z głowy. Strzelał do mnie — mówił młody Bayard. —
Próbowałem go zawrócić, ale puścił we mnie serię. Był już tak wysoko, jak
tylko mógł sięgnąć, ale oni musieli być pięć tysięcy stóp nad nami. Wszyscy
nalecieli na niego. Osaczyli go jak głupie cielę w zagrodzie, a jeden siedział
mu na ogonie, póki się nie zapalił i nie wyskoczył. Wtedy zawrócili.
Akacje ciągle słały swój wonny podmuch nierucho memu powietrzu i
srebrnemu rechotowi żab. W gąszczu magnolii w rogu ptak przedrzeźniacz
wciąż śpiewał, niżej, w dolinie, wtórował mu drugi.
— Tamten zawrócił do domu z resztą bandy — ciąg nął młody Bayard —
drań z trupią główką i piszcze lami. To był Plockner — dodał i przez chwilę
głos jego był spokojny, nie zmącony dumą z dokonanej zem sty. Jeden z
najlepszych, jakich mieli. Uczeń Richthofena.
— No, to coś znaczy — przyznała Miss Jenny, gła dząc go po głowie.
Młody Bayard zamilkł na chwilę, pogrążony w my ślach.
— Chciałem przeszkodzić, żeby nie leciał na tym przeklętym pudle —
wybuchnął znowu.
— Czego się spodziewałeś po edukacji, jaką od ciebie
52
_ il&iai - - 'Pt , :
otrzymał? — spytała Miss Jenny. — Ty byłeś starszy... Byłeś na cmentarzu,
prawda?
— Owszem — odpowiedział spokojnie.
— O co chodzi? — dopytywał się stary Bayard.
—■ Ten stary dureń, Simon, powiedział, żeś tam po szedł. Chodź teraz coś
zjeść — powiedziała energicznie i stanowczo, wkraczając znowu bez pardonu
w życie wnuka i usiłując związać zerwane nici z właściwą sobie energią i
zręcznością. Wliuk wstał posłusznie.
— O co chodzi? — powtórzył znów stary Bayard.
— Ty też już wracaj do domu — Miss Jenny zagar nęła go także w orbitę
swej woli, tak jak zabiera się w przejściu pozostawione na krześle ubranie. —
O tej porze powinieneś być w łóżku. — Poszli za nią do kuchni i stali w
milczeniu, podczas gdy szperała w lo dówce i stawiała na stole jedzenie oraz
dzbanek mleka i przysuwała krzesło.
— Przygotuj mu grog, Jenny -— zaproponował stary Bayard.
Ale Miss Jenny zaprotestowała natychmiast:
— Niech pije mleko. Dosyć się nażłopał wódki pod czas tej wojny,
wystarczy mu na jakiś czas. Bayard, jak wracał z wojny, za każdym razem
chciał wjeżdżać konno po schodach do domu. A ty chodź — wypchnęła
starego Bayarda z kuchni i pociągnęła go za sobą na schody. — Masz zaraz
iść do łóżka, słyszysz? Daj mu na chwilę spokój.
Zamknęła za nim drzwi, weszła do pokoju młodego Bayarda i posłała mu
łóżko. Po chwili, z własnego po koju, usłyszała, jak wchodzi po schodach.
Księżyc zdradziecko oświetlał jego pokój, tak ze nie zapalając elektryczności
wszedł i usiadł na łóżku. Za Oknem nie kończące się chóry świerszczy i żab,
jakby promienie księżyca były ze szkła i padając między drzewa i krzaki
rozbiły się w drobny, brzęczący deszcz,
a ponad tym głęboki, dźwięczny, miarowy oddech dy nama za szopą.
Wyciągnął nowego papierosa z kieszeni i zapalił. Ale. zaciągnął się tylko
dwa razy, zanim go odrzucił. Potem- siedział cichutko w pokoju, który on i
Johnny dzielili: w młodym męskim zapale bliźniaków, siedział na łóżku,!
gdzie on i jego żona leżeli w ostatnią noc urlopu, jaki! mu dano w wojsku, w
przeddzień jego powrotu do I Anglii, na front, gdzie był już John. Na
poduszce obok« niego niesforny gąszcz jej rudych włosów był teraz cichy w
ciemności; leżała, przyciskając obiema dłońmii jego ramię do piersi, podczas
gdy rozmawiali z sobą nareszcie poważnie i róźSądnie.
Ale nie o niej wtedy myślał. Jeżeli przemknęła przez jego myśl ta, która
leżała w. owej chwili .przy nim, moc- j no przyciskając do piersi jego ramię, to
tylko po to, by doznać uczucia gniewu i wstydu za to, co jej bez myślnie
zrobił. Myślał o swoim bracie, którego nie, widział od roku, o tym, że zobaczą
Się znowu za miesiąc. 1 I nie myślał o niej teraz, chociaż ściany zatrzymały,
niby zasuszony kwiat w szkatułce, Coś z tego magicz nego chaosu, w którym
żyli przez dwa miesiące, coś. tragicznego i przemijającego jak kwitnące
caprifolium, i gwałtownego niby zapach mięty. Myślał o swoim zmarłym
bracie. Duch ich wspólnych dni, radosny eh« i burzliwych, przenikał jak
kurz do każdego kąta po koju, zagłuszający tę drugą obecftość, zapierający
dech w piersi. Podszedł do okna z mosldtierą, podniósł ża luzję i wychylił się
na ogród, wciągając głęboko po wietrze w płuca jak człowiek, który był pod
wodą i jeszcze nie może uwierzyć, że znów znajduję się na . powierzchni.
Później, gdy leżał nagi między dwoma prześcieradła mi, obudziły go własne
jęki. Pokój wypełniało teraz szare światło, nieuchwytne i chłodne.
Odwróciwszy
głowę zobaczył Miss Jenny w szalu włóczkowym na plecach, siedzącą na
krześle przy łóżku.
— Co się dzieje? — spytał.
—■ Właśnie chciałam ciebie o to zapytać — odpo wiedziała Miss Jenny. —
Robisz więcej hałasu niż dy namo.
—- Pić mi się chce. ą
Miss Jenny schyliła się po szklankę stojącą obok niej na podłodze. Bayard
uniósł się na łokciu i wziął od niej szklankę. Jego ręka zatrzymała się jednak,
nim szklan ka dotknęła ust, powąchał ją i znów opadł na łóżko.
— Co to za świństwo? — odezwał się. — Mówiłem, że chcę się napić czegoś
uczciwego.
— Napijesz się mleka, mój chłopcze — rozkazała Miss Jenny. -— Myślisz, że
po to się zerwałam w nocy, żeby cię poić wódką? Pij w tej chwili.
Posłusznie opróżnił szklankę i opadł na poduszki. Miss Jenny postawiła
szklankę na podłodze.
— Która ¡godzina?
Cichó — odpowiedziała kładąc mu rękę na czo le. — Spij.
Odwrócił głowę na poduszce, ale nie mógł uniknąć jej ręki.
— Odejdź — powiedział. —£ Zostaw; mnie w spokoju.
Cicho ■— powtórzyła Miss Jenny. — Spij.
1
— Nic się tu nigdy nie sadzi tam, gdzie nie powinno: być posadzone —•
oświadczył Simon. Siedział na naj- ¡niższym stopniu schodów ostrząc
pilnikiem motykę, Miss Jenny w męskim filcowym kapeluszu i grubych
rękawiczkach stała wraz ze swym gościem na brzegu werandy. Para nożyc,
błyszczących w porannym słoń cu, tańczyła zwisając u jej pasa.
— A kogo to obchodzi? — spytała. — Ciebie czy pułkownika? Obaj
toniecie tylko leniuchować na gan ku i dużo gadać, gdzie to czy tamto będzie
najlepiej rosło czy najlepiej wyglądało, ale żeby który z was sam wyhodował
choćby najmniejszy chwast, tego jeszcze nie widziałam. Śmiechu warte te
miejsca, które proponujecie, ty i pułkownik, na sadzenie kwiatów.. Ja sadzę
moje kwiaty akurat tam, gdzie chcę, żeby były..
— A potem pani tak robi, żeby wcale nie wyrosły — zauważył Simon^i
Tak to gospodarujecie w ogrodzie, pani i Isom. Chwała Bogu, że Isom nie
musi zarabiać na życie takim ogrodnictwem, co go tu uczą. — I nie przestając
ostrzyć motyki, zwrócił głowę w. stronę wę gła domu.
Miał na sobie niemożliwy kapelusz z czegoś, co od wielu lat nie miało już
żadnej nazwy. Miss Jenny z góry rzuciła na ów. kapelusz lodowate
spojrzenie.
— Isom zarobił na życie tym, że się urodził czar-:
>ny — ucięła. — Może byś tak przestał na chwilę skro bać tę ¡motykę i
spróbował, czy się nie da powyrywać chwastów-z tego klombu szałwii.
— Muszę najpierw wyostrzyć'to zgrzebło. Niech pani idzie do swego
ogrodu. Ja już oporządzę ten klomb — powiedział, z niezmąconym,
^spokojem kontynuując swoje zajęcie.
— Już dosyć długo to skrobiesz, żeby się przeko nać, że nie dasz rady
spiłować motyki aż do rączki zwyczajnym- pilnikiem. Siedzisz nad tym od
samego śniadania. Słyszałam cię. Zejdź stąd, tak czy owak, gdzieś, gdzie
ludzie będą myśleli, że pracujesz.
Simon stęknął ponuro i zużył pół minuty na odło żenie pilnika. Położy! go
najpierw na stopniu, potem zabrał go i położył . na innym stopniu.
Przeciągnął palcem po ostrzu, badając je ze złośliwą nadzieją.
Może coś z tego wyjdzie — powiedział. — Ale to tak, jakby plewił
zgrzebłem.
„ Spróbuj w każdym razie — powiedziała Miss Jenny, — Może chwasty
pomyślą, że to motyka. Daj im okazję.
Idę, już idę -|11 mrukliwie odparł Simon. Wstał
i kulejąc zrobił parę kroków. — Niech pani dopilnuje swego kąta ogrodu, ja
'już się tu wszystkim zajmę.
Miss Jenny i jej gość zeszły ze schodów i oddaliły się w stronę domu.
^ Dlaczego woli tu siedzieć i ostrzyć tę nowiusień- ką motykę zamiast
wyrwać parę chwastów z tej grzę dy szałwii, tego nie mogę .pojąć powiedziała
Miss Jenny, jgl Ale taki już jest. Gdybym mu pozwoliła, siedziałby tu i
skrobał to ostrze, póki nie wyglądałoby jak piła. Bayard kupił trzy czy cztery
lata temu me chaniczną kosiarkę do trawy, Bóg wie po co, i powie rzył ją
Simonowi. Ci, co ją zrobili, dali roczną gwa rancję. Ale widać nie znali
Simona. Nieraz myślałam,
czytając o zniszczeniach wojennych w gazecie, jaką uciechę miałby Simon.
Mógłby pokazać sztukę niszczę*'? nia, o jakiej ani im się śniło. Isom! —

krzyknęłaJ Weszły do ogrodu i Mis Jenny zatrzymała się przed:; furtką. — Ej


ty, Isom!
Tym razem jej wołanie spotkało się z odpowiedzią^
i Miss Jenny poszła dalej razem ze swym gościem*« a Isom wynurzył się
skądsiś, zatrzasnąwszy za sobą furtkę.
i v■*— Dlaczego nie,.. — Miss Jenny zerknęła przez ra mię, potem
przystanęła i spojrzała na zmilitaryzowaną ■ nagle postać Isoma z krótkim i
zimnym zdumieniem. Miał na sobie mundur khaki z oznaką dywizji na ra
mieniu i jedną poczerniałą naszywką dokoła mankie tów. Jego chuda
szesnastoletnia szyja wychylała się z szerokiego kołnierzyka podejrzanej
sztywności i czy stości, a rękawy zdawały się niewiarogodnie za krótkie.
Spodnie marszczyły się beznadziejnie w okolicy nie zdarnie nawiniętych na
buty owijaczy, ktpre, czy to na skutek wyrafinowanego poczucia
oryginalności, czy też przez całkowitą pogardę dla wojskowych obyczajów,
włożył na nogi wpierw niż buty, a wytłuszczona fura żerka wpadała mu
żałośnie aż po uszy na okrągłą jak kula głowę.
gfor* Skądeś wykopał ten mundur? — Nożyce Miss Jenny migotały w. słońcu,
a panna Benbow w białej sukni i słomkowym kapeluszu także odwróciła się
i spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— To Caspeya odpowiedział Isom. — Ja go tylko pożyczyłem.
— Caspeya? — powtórzyła Miss Jenny. — To Caspey j Wrócił?
— Ahm. Wczoraj wieczorem o dziewiątej.
— Wczoraj wieczorem? A gdzie jest teraz? Pewnie śpi?
— Ahm. Przynajmniej to robił, jak wychodziłem.
— I pewnie w ten sposób pożyczyłeś od niego mun dur — powiedziała z
ironią Miss Jenny. — Dobrze, dzisiaj niech śpi. Niech wypoczywa jeden dzień,
żeby przyszedł do siebie po trudach wojennych. Ale jeżeli zgłupiał na wojnie
tak samo jak Bayard, niech lepiej wkłada to na siebie z powrotem i wraca na
wojnę. Trzeba przyznać, że mężczyźni niewiele mogą wy trzymać.
Poszła dalej, eskortowana przez swego gościa w pro stej białej sukni.

—; Pani jest bardzo surowa dla mężczyzn, Miss Jen ny — powiedziała


Narcissa. — A przecież nie ma pani męża, żeby się nim martwić. Zresztą,
sądzi pani wszystkich mężczyzn według swoich Sartorisów.
—-L To nie są moi Sartorisowie i— zaprotestowała Miss Jenny. —*. Ja
tylko ich odziedziczyłam. Ale poczekaj, będziesz i ty miała kim się martwić,
poczekaj tylko, aż Horacy wróci do domu, zobaczysz, ile czasu będzie
przychodził do siebie. Mężczyźni nic nie potrafią wy trzymać •— powtórzyła. —
Robić piekło przez cały dzień, nie dbając o nic, bez żadnej odpowiedzialności
i żadnej granicy dla idiotyzmów, które im przyjdą do głowy — nawet i tego nie
mogą znieść. Który mężczy zna potrafiłby siedzieć przez całe dnie i miesiące w
do mu oddalonym o kilka mil od jakiegokolwiek miejsca
i czekać na listę ofiar, drzeć prześcieradła i firanki,
i bieliznę stołową na szarpie i patrzeć, jak topnieje cu kier, mąka i mięso,
używać drzazg sosnowych do oświetlenia domu, bo nie ma świec ani
lichtarzy, w któ re by je włożyć, choćby nawet były, i ukrywać się w chatach
murzyńskich, patrząc, jak pijani generało wie jankescy podpalają dom, który
wybudował twój prapradziadek, a w którym urodziłaś się i ty, i twoi najbliżsi?
Nie mów mi o tym, co mężczyźni wycierpieli
na wojnie. — Miss Jenny ścinała z furią nasturcje. — Poczekaj, aż Horacy
wróci do domu, wtedy się prze konasz. To dla nich tylko pretekst, żeby
dręczyć wszystkich naokoło i przeszkadzać kobietom, * kiedy próbują jakoś
uporządkować ten bałagan, którego na robiła ich wojna. John, kiedy poszedł
tam, gdzie nie miał nic do roboty, okazał przynajmniej dosyć rozumu, żeby
nie wracać i nie zadręczać ludzi aż do obłędu. Ale taki Bayard przyjeżdża tu w
połowie wojny, po zwala wszystkim myśleć, że się wreszcie ustatkował,
wykłada w tej szkole lotniczej w Memfis i potem żeni się z tą idiotką.
— Miss Jenny!
— No, nie chciałam tak powiedzieć, ale dziewczyna zasługiwała na
porządne baty. Wiem dobrze. Czy sama tak kiedyś nie zrobiłam? Wszystko
przez ten mundur! Jak gdyby mundur wszystko usprawiedliwiał! — Ścięła
znowu nasturcję. — Wyciągnęli mnie do kościoła na ten swój ślub,
wyobrażasz sobie, w kościele pełno szpad wypożyczonych na tę okoliczność, a
kilku uczniów Bayarda próbowało zrzucić na nich róże z samolotów, kiedy
wychodzili. Myślę, że nie wszyscy byli jego uczniami, bo jeden zrzucił
wreszcie garść róż, które nie trafiły i upadły na ulicę. — Przejechała nożycami
po grzędzie nasturcji. — Któregoś wieczora jadłam z nimi obiad. Przez godzinę
czekałam na nich w hotelu, zanim przypomnieli sobie, żeby po mnie
przyjechać. Potem zatrzymaliśmy się przed sklepem z delikatesami. Bayard
i Karolina wysiedli, weszli i wyszli z mnóstwem pa czek i wrzucili wszystko
do samochodu, tak że wysma rowali mi tłuszczem nowiuteńkie pończochy. To
był ten proszony obiad, uważasz, w całym domu ani śladu czegoś, co by
przypominało piec. Nie myśl, że zaofia rowałam się z pomocą. Powiedziałam,
że nie znam się
na takim gospodarstwie, bo moi rodzice byli dość za cofani, żeby gotować w
domu.
Potem przyszli inni goście — koledzy Bayarda i woj ska i całe stado żon
bez mężów, o ile mogłam zrozu mieć. Młode kobiety, co powinny o tej porze
siedzieć w domu i pilnować kolacji, piszczały i gadały, idio tycznie
rozradowane, jak zawsze młode mężatki kiedy robią coś, czym spodziewają się
rozgniewać swoich mężów. Poodwijali z papierów butelki — coś ze dwa tuziny,
zdaje się, a Bayard i Karolina przynieśli z sobą to srebro, które im
podarowałam, serwetki z mono gramem i całe to jedzenie, co smakowało jak
bagienne zielsko, na papierowych talerzach. I tak jedli, siedząc na ziemi albo
na stojąco, jak popadło.
Tak sobie Karolina wyobrażała prowadzenie domu. Mówiła, że ustatkują
się na starość, jeśli wojna do tego czasu się skończy. Pewnie starość to
znaczyło dla niej jakiś trzydziesty piąty rok życia. Chuda była jak deska, nie
miałby człowiek w co bić. A trzeba przyznać, że bardzo na to zasługiwała. Jak
tylko dowiedziała się, że będzie miała dziecko, zaraz nadała mu imię.
Ochrzciła je dziewięć miesięcy przed urodzeniem i wszystkim
o tym opowiadała. Mówiła o nim, jakby to był jej dzia- .dek czy coś w tym
rodzaju. Wciąż powtarzała: „Bayard mi nie pozwoli na to czy na tamto.”
Miss Jenny nie przerywała ścinania nasturcji. Miss Benbow, wysoka i
szczupła w swojej białej sukni, stała obok niej. Masywny i piękny w swej
prostocie dom wychylał się z gąszczu drzew, ogród w słońcu lśnił barwami
kwiatów, pachnący milionami delikatnych upajających woni i
rozbrzmiewający sennym brzęcze niem pszczół — spokojny, złocisty dźwięk,
jak gdyby światło słoneczne stało się dźwiękiem — cała nie uchwytna mgiełka
bezpośredniej teraźniejszości, blis kiej i swojskiej; a za nią dziewczyna z burzą
brązowych
włosów i drobnym, giętkim ciałem, w wiecznym, obo jętnym niepokoju, w
dynamicznym bezruchu — przy pominającym dynamikę rzeźbionych posągów
bez okre ślonej płci, uchwyconych w momencie akcji, w mo mencie wysiłku,
mechanizm, w którym wszystkie kó łeczka muszą się poruszać, aby wykonać
najprostszą czynność — z obłąkanymi rękoma, nie oskarżającymi, lecz
patetycznymi, wciąż poza mgiełką, nieuchwytną, lecz nie do przebycia.
Miss Jenny pochyliła się nad grządką kwiatów; jej szczupłe plecy, choć
pochylone, wciąż były niezmiennie, nieugięcie sztywne. Drozd przeleciał
cichutko w lśnią cym powietrzu, zakreślając parabolę ginącą w magno liach.
— A potem, jak musiał wracać na wojnę, naturalnie przywiózł ją tutaj i
zostawił mnie na karku.
Dziewczyna w białej sukni nie poruszyła się i nie odezwała ani słowem.
— Nie, nie powiedziałam tego na serio — dodała Miss Jenny, ścinając
nasturcję. — Biedne kobiety — westchnęła. — Zdaje mi się, że powinnyśmy
brać od wet, gdziekolwiek i jakkolwiek możemy. Tylko że ona powinna była
sobie to powetować na Bayardzie.
— Kiedy ona umarła — powiedziała Narcissa — on
o tym nie wiedział i nie mógłby przyjechać do niej, gdyby wiedział. Jak. pani
może tak mówić!
— Bayard, ten diabeł bez serca, miałby kogoś ko chać? — Miss Jenny ścięła
nasturcję. — Nigdy nie dbał za grosz o nikogo prócz Johna. — Z furią ścinała
wciąż kwiaty. — Nie wiedzą już, co wymyślić, żeby zatruć nam życie, jakby to
była nasza wina, jak gdyby to myśmy kazały im iść na wojnę. A teraz musiał
sobie kupić automobil, musiał po to jechać aż do Memfis. Auto w wozowni
Bayarda Sartorisa, pomyśl tylko! On, który nie chciał pożyczać pieniędzy z
banku takim,
co mają na własność samochód!... Chcesz trochę groszku pachnącego?
— Tak, proszę — odpowiedziała Narcissa.
Miss Jenny wyprostowała się i nagle zastygła w zu pełnym bezruchu.
— Spójrz tylko tam — wskazała nożycami. — Oto nieszczęsna ofiara wojny!
Za grzędą groszków pachnących Isom w mundurze, z motyką na ramieniu,
maszerował uroczyście tam
i z powrotem. Twarz jego wyrażała najgłębszy zachwyt
i przy każdym obrocie mruczał coś do siebie mono tonnym głosem.
— Ej, Isom! — krzyknęła Miss Jenny.
Zatrzymał się wpół kroku, wciąż z bronią na ra mieniu.
— Słucham? —-t odezwał się potulnie. Pod piorunu jącym wzrokiem Miss
Jenny jego bojowa postawa zmiękła i znikła. Opuścił broń i wykonał coś na
kształt gestu kapitulacji.
— Zostaw tę motykę i przynieś tu koszyk. Zdaje się, że pierwszy raz w życiu
wziąłeś do ręki narzędzie ogrodnicze z własnej i nieprzymuszonej woli. Chcia
łabym jeszcze odkryć rodzaj munduru, który by cię skłonił do grzebania tym
narzędziem w ziemi. Na pew no bym ci taki kupiła.
— Tak, psze pani.
— Jak chcesz się bawić w żołnierza, możesz się stąd wynieść razem z
Bayardem i robić sobie, co ci się po doba. Potrafię hodować kwiaty bez
pomocy wojska — powiedziała odwracając się do swego gościa, z garścią pełną
nasturcji. — Z czego się śmiejesz?
— Jesteście oboje tacy zabawni — wytłumaczyła młoda kobieta. — Pani
wygląda bardziej na żołnierza niż ten biedny Isom mimo swego munduru —
końcem
palców otarła sobie oczy. — Przepraszam, proszę się na mnie nie gniewać.
— Ach — sarknęła Miss Jenny. Włożyła nasturcje do koszyka, poszła
dalej, do grzędy groszku pachnące go, i zaczęła go ścinać ze złośliwą
przyjemnością. Nar- cissa i Isom z koszykiem pośpieszyli za nią. Po chwili
Miss Jenny skończyła z groszkiem i poszła dalej w głąb ogrodu, wciąż pod
eskortą tamtych dwojga, przystając tu i ówdzie, aby ściąć różę, i wreszcie
zatrzymała się przed klombem, gdzie tulipany podnosiły w górę swoje
jaskrawe kielichy niby odwrócone dzwony. Tym ra zem ona i Isom
zaplanowali trafnie: różne kolory two rzyły harmonijny wzór.
— Kiedyśmy je wykopali zeszłej jesieni — powie działa — włożyłam
Isomowi w prawą rękę cebulkę czerwonego tulipana, a żółtego w lewą. Potem
powie działam: „Isom, daj mi czerwony kwiat.” Ani razu nie- omieszkał dać z
lewej ręki, a jak tylko trochę upor czywiej na niego spojrzałam, wyciągał obie.
„Czy ci nie mówiłam, żebyś czerwony trzymał w prawej ręce?” „Owszem,
proszę”, i znów wyciąga lewą. „To nie prawa ręka, durniu!” — powiadam. A on
na to: „Przed chwilą mówiła pani, że to jest prawa.” No co, nie było tak,
czarny bałwanie? — Miss Jenny przenikliwie spojrzała na Isoma, który zrobił
ten sam gest, wyrażający kapi tulację, pod osłoną niezmiernie głupawego
uśmiechu.
— Tak, psze pani, uważam, że tak było.
— To dobrze uważasz — z naciskiem powiedziała Miss Jenny. — No i jak
człowiek może mieć przyzwoity ogród z takim osłem? Co roku na wiosnę
czekam tylko, aż kukurydza czy koniczyna zakiełkuje na klombie z
hiacyntami, i jestem przygotowana na wszystkie inne niespodzianki w tym
rodzaju. — Znów. ogarnęła spoj rzeniem tulipany, oceniając w duchu
proporcje kolo
rów. — Tulipanów nie chcesz, prawda? — zdecydowała ruszając dalej.
—• Nie, Miss Jenny — posłusznie zgodziła się zapy tana. Podeszły do
furtki, Miss Jenny zatrzymała się i wzięła koszyk od Isoma.
— A ty marsz do domu. I zdejmij to z siebie, sły szysz?
— Tak, psze pani.
— A za parę minut, jak wyjrzę przez to okno, chcia łabym cię zobaczyć z
,powrotem w ogrodzie z motyką. I żebyś ją trzymał w obydwu rękach, a
motyka żeby się ruszała, rozumiesz?
— Tak, psze pani.
— I powiedz Caspeyowi, żeby się przygotował do roboty, od jutra. Nawet
ci Murzyni, których się tutaj karmi, powinni czasem pracować.
Ale Isom już się oddalił, one zaś poszły w stronę domu i zaczęły wstępować
po schodkach na werandę.
— Nie wygląda, jakby miał zamiar akurat zrobić to wszystko, co mu
kazałam — wyznała Miss Jenny, gdy weszły do hallu. —- Wie równie dobrze
jak ja, że po tym, co powiedziałam, nie będę miała odwagi spojrzeć przez
okno. — Wejdź — dodała otwierając drzwi salonu.
Rzadko teraz otwierano drzwi tego pokoju, który za życia Johna Sartorisa
używany był stale. Wtedy często urządzano tu wystawne obiady, a od czasu
do czasu także bale z tańcami; rozsuwane drzwi między salonem a jadalnią
były wówczas na oścież otwarte, trzej Mu rzyni z instrumentami
smyczkowymi grali na schodach, zapalano wszystkie świeczniki. Otoczony
blaskiem, splendorem barw, zapachów i muzyki, John Sarto- ris stąpał po tej
podłodze z szorstką i jowialną aro gancją. W tym samym pokoju leżał także
przez jedną noc w swoim szarym mundurze, tą ostatnią paradą że gnając swą
barwną, jeśli nie zawsze wolną od skaz,
karierę, podziwiając go po raz ostatni, wśród wesołej łagodności swego
gościnnego domu, własną apoteozę.
Potem, za czasów jego syna, salon był coraz rzadziej używany i z wolna,
niepostrzeżenie tracił swą radosną, ] lecz majestatyczną męskość, przechodząc
na mocy wza-i jemnego układu pod rządy jego żony, synowej i Miss Jenny,
które dwa razy do roku kazały tu gruntownie sprzątać i po rytualnym zdjęciu
pokrowców z brązo wego płótna przyjmowały najbardziej oficjalnych gości.
Taki był stan rzeczy w okresie narodzin wnuków sta rego Bayarda i przetrwał
bez zmian aż do śmierci ich rodziców i później, do śmierci żony' Bayarda.
Potem już Miss Jenny niewiele dbała o oficjalnych gości, a o salon wcale.
Twierdziła, że dostaje gęsiej skórki, ilekroć tu wchodzi.
Toteż salon był zamknięty prawie przez cały czas i z wolna nabierał
atmosfery uroczystej i makabrycz nej stęchlizny. Od ćzasu do czasu młody
Bayard albo John otwierali drzwi, usiłując przeniknąć wzrokiem
majestatyczny półmrok, gdzie spowite całunem meble majaczyły niewyraźnie
z jakąś widmową dobrodusz- nością, niby mastodonty z rodziny albinosów.
Ale nigdy tu nie wchodzili, w ich myśli, jfokój ten kojarzył się już ze śmiercią
— skojarzenie, którego nawet gałązki ostro- krzewu i świecidełka Bożego
Narodzenia nie mogły cał kowicie zniweczyć. Gdy podrośli na tyle, by
uczestiii=^ czyć w zabawach, obydwaj byli w szkole w dalekim mieście, ale
nawet w czasie wakacji, kiedy dom wy pełniał się gwarem ich rówieśników
zaproszonych w gości, pokój ten otwierano tylko w wigilię Bożego Narodzenia,
gdy stało już przybrane drzewko, ogień płonął na kominku, a waza ponczu
prezydowała na środku stołu przed ogniem. Potem, po ich wyjeździe do Anglii
w roku tysiąc dziewięćset szesnastym, salon f otwierano tylko po to, aby;

urządzić dwa razy dó roku


tradycyjne sprzątanie, zgodnie z dawnym obrządkiem przejętym przez
Simona po przodkach, albo żeby na stroić fortepian, albo kiedy Miss Jenny
spędzała tu popołudnie czy ranek w towarzystwie Narcissy, ale oficjalnie nie
bywał otwarty nigdy.
Meble wyglądały jak bezkształtne bryły w swych -ciemnych całunach.
Tylko fortepian nie był niczym przykryty* Narcissa przysunęła sobie taboret,
zdjęła kapelusz i położyła go obok siebie. Miss Jenny posta wiła koszyk na
podłodze, z półmroku za fortepianem wyciągnęła proste, twarde krzesło, także
bez pokrow ca, i usiadła, zsuwając filcowy kapelusz z białej, gładko
przyczesanej głowy. Światło wpadało przez otwarte drzwi, ale w. oknach za
ciężkimi brązowymi zasłonami żaluzje były spuszczone; tak że mrok w salonie
wy dawał się jeszcze gęstszy, a przykryte pokrowcami meble jeszcze bardziej
bezkształtne.
Lecz za tymi ciemnymi bryłami we wszystkich ro gach pokoju czekały,
niby aktorzy za kulisami przed wyjściem na scenę, postacie w kołyszących się
kryno linach, w jedwabiach i muślinach, w sztywnych kołnie rzykach i
frakach z długimi połami albo w szarych kon- federackich mundurach,. ze
szkarłatną szarfą i szablą odpoczywającą w pochwie po rycerskim boju; może
sam Jeb Stuart na swym olśniewającym bułanku przy branym girlandami
kwiatów, z kędziorami barwy słoń-, cà opadającymi na cienkie sukno fraka,
pod gałązkami ostrokrzewu i jemioły z Baltimore 58 roku. Miss Jen ny
usiadła wyprostowana sztywno jak grenadier, z fil cowym kapeluszem na
kolanach, patrząc, jak dziew czyna w białej sukni przebiega palcami .po
klawiszach, a kurtyna odsuwa się na nowo, odsłaniając scenę.
W kuchni Caspey zasiadł do śniadania w asyście swe go ojca, Simona,
siostry, Elnory, i siostrzeńca, Isoma
(w mundurze), którzy patrzyli w niego jak w tęczę. Caspey pelnil funkcję
stajennego na zmianę z Simonem jak również ogólnego pomocnika w
gospodarstwie, i wykonywał robotę, jaką Simon, powołując się na swoją
zgrzybiałość oraz na jego synowskie obowiązki, zdołał zepchnąć na jego barki,
a jaką Miss Jenny zdo łała dla niego wynaleźć i od jakiej nie mógł się wy
kręcić. Stary Bayard także od czasu do czasu zatrudniał go w polu. Potem
Caspey został zmobilizowany i wy słany do Francji, do batalionu
robotniczego w dokach Saint Sulpice, gdzie wykonywał wszelkie roboty, jakie
kaprale i sierżanci potrafili zepchnąć na jego niewoj skowe barki, a jakie biali
oficerowie potrafili dla niego wymyślić i od których nie mógł się wymigać.
W ten sposób cała robota gospodarska znowu wró ciła do Simona i do
Isoma. Ale drobna krzątanina przy domu, którą Miss Jenny zatrudniała
Isoma, zabierała mu tyle czasu, że wkrótce Simon stał się równie cięty na
„generalicję” jak każdy zawodowy demokrata. Cas pey tymczasem nie
przemęczał się i poznawał życie starego kontynentu w okresie wojennym, co
w przy szłości miało mu raczej zaszkodzić, gdyż w końcu awantura ucichła, a
dowódcy odjechali pozostawiając za sobą próżnię, którą wypełniły zwykłe
gorzkie utarczki prawnych spadkobierców wielkiej wojny, Cas pey zaś
powrócił w ojczyste strony całkowicie wykole jony, wyrażając się
socjologicznie, ze zdecydowaną niechęcią do pracy, uczciwej czy jakiejkolwiek
innej, oraz dwoma czcigodnymi bliznami, które były wyni kiem gry w kości
zakończonej walką na brzytwy. Tak czy owak powrócił, ku zrzędnej
satysfakcji swego ojca oraz zachwytowi Elnory i Isoma, i teraz siedział w ku
chni opowiadając im o wojnie.
— Biali ludzie nie będą już więcej mną rządzić — rozprawiał. — Na wojnie
się pokazało, co i jak. Jeżeli
my, kolorowi, jesteśmy dosyć dobrzy, żeby ratować Francję od szwabów, to
powinniśmy mieć te same prawa, co szwaby mają. Ludzie we Francji tak
myślą, a jak u nas w Ameryce nie, to potrafi się ich nauczyć. Tak to jest,
kolorowy żołnierz ocalił Francję i Ame rykę też. Czarne pułki więcej zabiły
Niemców niż wszystkie białe armie do kupy, żeby już nie powiedzieć
0 wyładowywaniu okrętów przez cały boży dzień za dolara dziennie.
— Widać, że twój długi jęzor nie poniósł na wojnie żadnego uszczerbku —
zauważył Simon.
— Wojna rozwiązała język czarnemu człowiekowi — sprostował Caspey. —
Dała mu prawo do gadania. Po wiedzieli nam: najpierw macie wytłuc
szwabów, a po tem gadajcie, ile chcecie. No i tak żeśmy zrobili.
« — Ilu zabiłeś, wuju Caspey? — spytał Isom tonem pełnym szacunku.
— Gdzie by mi się chciało liczyć! Czasem to było tak, że w jeden ranek
położyłem więcej ludzi, niż tu jest na całej plantacji. Jednego razu byliśmy
akurat na dole w; ładowni statku, co stał w porcie, i przyje chała łódź
podwodna, i biali oficerowie uciekli na brzeg
1 schowali się. A my tam na dole wcale nie wiedzie liśmy, co to jest, aż
dopiero tamci zaczęli złazić do nas po drabinie. Nie mieliśmy akurat przy
sobie broni i jak zobaczyliśmy te ich zielone nogi na drabinie, przycza iliśmy
się z tyłu i jeden walił drągiem po łbie tych, co schodzili, a drugi okręcał ich
na bok i podrzynał gardło tasakiem. Trzydziestu tak wykończyliśmy. Elno- ra,
zostało jeszcze trochę kawy?
—Tak to jest — mruknął Simon.
Isom milczał przejęty i wytrzeszczał oczy, a Elnora zdjęła z pieca dzbanek
z kawą i napełniła kubek Caspeya.
Caspey przez chwilę słorbał w milczeniu swojąl kawę.
— A znów innym razem jeden kolega i ja wyszli śłny sobie na drogę.
Mieliśmy już, dość tego wyładowy|l wania statków po całych dniach i
zmęczeni byliśmy jałil cholera, więc jednego dnia ordynans kapitana wypa®
trzył, gdzie stary chowa formularze na przepustki i zabrał parę sztuk, i
potem on i ja byliśmy właśnie nal drodze, i przyjechała ciężarówka, i kolega,
co prowaM dził, spytał, czy chcemy, żeby nas podwiózł. To byfl chłopak, co
chodził do szkoły, i wypisał; nam trz-ą przepustki, w razie jakbyśmy się
natknęli na MP. Nol i jeździliśmy sobie prywatną ciężarówką po całymi kraju, i
dobrze nam było, aż tu jednego dnia szuka-» my, gdzie nasz wóz, i widzimy,
że tam siedzi jedefil MP, co wsiadł, a szofer mu iSumaczy, có i jak.’ No tÓI się
wróciliśmy, i nogi za pas. Potem trzeba było z da- ' leka obchodzić miasta,
gdzie stali MP, bo ja ^łii ten| drugi nie umieliśmy wypisać przepustki. ...
No i liiedyś szliśmy sobie drogą., To była jakaś i zniszczona szosa i wcale nie
wyglądało, żeby tu mielił (łazić MP. Ale w ostatnim mieście, cośmy je właśnie

okrążyli, było ich parę sztuk. Nie wiedzieliśmy, że to tak blisko miejsca, gdzie
akurat była bitwa, aż doszli-, 'śmy do mostu i wpakowaliśmy -się na Cały
pułk Niem-^ ców, co płynęli w rzece. Oni nas zobaczyli akurat wte-; dy, jak
my ich„ i dali nurka pod wodę, a ja i ten drugi ^łapaliśmy dwa karabiny
maszynowe, co tam były, ustawili na poręczy i zaczęliśmy strzelać z mostu, i
co który szwab wysadzi głowę z wody, żeby zaczerpnąć tchu, my w niego.
Jakbyś strzelał do żółwi w sadzaw ce. Położyliśmy wtedy coś ze stu, zanim się
kule w karabinie maszynowym skończyły. Za to mi potem dali to — wyciągnął
z kieszeni ozdobny medal, jakie
wyrabiają w Porto. Rico, a Isom podszedł bliżej, żeby mu się przyjrzeć.
— Uhm — zauważył Simon. Siedział opierając dło nie na kolanach
wpatrzony , w swego syna z zachwy tem i zdumieniem. Elnora także się
przybliżyła z umą czonymi rękoma.
—Jak oni wyglądają? — spytała. — Jak ludzie?
— - Grubi. Jacyś czerwoni na twarzy i każdy ma z osiem stóp wzrostu. Z
całej Ameryki tylko kolorowe pułki mogły im dać rady.
Isom wrócił do swego kąta, koło skrzynki z drzewem.
Nie masz nic do roboty w ogrodzie, mały? — spytał go Simon.
— Nie — odpowiedział Isom nie spuszczając z wu ja zachwyconych oczu.
— Miss Jenny powiedziała, że już- doiSyć narobiliśmy się-dziś rano.
, Tylko żebyś nie przychodził do mnie na skargę, jak na ciebie naskoczy. —
No i kogo jeszcze zabili ście? T— zwróeij się do syna.
— Potem już więcej nie zabijaliśmy — odparł Cas- pey. Myśleliśmy, że tyle
wystarczy i że resztę trze ba zostawić tym, co dostają forsę za zabijanie.
Szliśmy dalej i dalej, a potem już nie było drogi, tylko pole. Tam były rowy i
takie' stare płoty z drutu, i dziury w ziemi, i ludzie tam mieszkali. Ci ludzie
to byli biali żołnierze amerykańscy i poradzili nam, żeby sobie wy brać jamę i
w niej zamieszkać, to będziemy mieć spo kój i wygodę. No to wybraliśmy sobie
suchą jamę i przenieśliśmy się tam. Nic nie było do roboty przez cały tydzień,
tylko leżeć pod drzewem i patrzeć na balony w powietrzu, i słuchać, jak
strzelają o cztery mile' dalej na drodze. Ten kolega, co mieszkał ze mną,
mówił, że oni polują na króliki, ale ja wiedziałem, że nie. Oni, to znaczy białe
chłopaki, umieli pisać i napi sali nam przepustki, tak że można było
spokojnie ro
zejrzeć się, gdzie jest wojsko, i postarać się o żarcie. Jak się skończyły
przepustki, wywąchaliśmy, że fran cuskie wojsko z armatami stoi trochę dalej
w lesie,
i chodziliśmy do nich po jedzenie.
Tak było dosyć długo, aż jednego dnia zobaczyliśmy, . że balonów już nie
ma, a białe chłopaki powiedziały, że trzeba się znów przenosić. Ale ja i ten
drugi pomy- ' śleliśmy, że nie ma po co się stamtąd ruszać, no i zo-: staliśmy.
Wieczorem poszliśmy znów do Francuzów, żeby nam dali jeść, ale ich też nie
było. Ten chłopak, co >był ze mną, powiedział, że na pewno ich Niemcy
wyłapali, ale nie było jak się dowiedzieć. Nie słysze liśmy żadnej grubszej
strzelaniny od Wczoraj. No
i wróciliśmy. Nie było co jeść, to wleźliśmy do naszej dziury i położyliśmy się
spać. Spaliśmy przez całą noc, a rano ktoś przyszedł i łaził po nas, i nas
obudził. To , była jedna z takich pań miłosierdzia, przy wojsku, co szukała
niemieckich bagnetów i sprzączek od pasa. Pyta się: „Kto tu jest?”, a kolega:
„My, żołnierze sztur mowi.” Więc wyszliśmy stamtąd, ale zaraz przyjechała
buda pełna żandarmów. A przepustek już nie mieliśmy.
No i coście Zrobili? — spytał Simon. .
Isomowi śledzącemu w ciemnym kącie koło skrzyni omal oczy nie wyszły
na wierzch.
*-— Wzięli nas i trzymali w areszcie. Ale wojna by ła już prawie skończona, i
potrzebowali ludzi, żeby znów ładować statki. To nas posłali do takiego
miasta, co się nazywa Bres. Ale teraz już żaden biały nię ma mi nic do
rozkazywania, nawet żandarm — powtórzył znowu Caspey. Kiedyś wieczorem
graliśmy w ko ści. Trąbili już dawno na gaszenie światła, ale się było w
wojsku, a tam człowiek może robić, co mu się po doba, tak długo, póki nie
trafi na lepszego od siebie. To jak przyszedł jeden z policji i mówi: „Zgaście to
światło”, jeden kolega do niego: „Chodź tu bliżej, to
ciebie zgasimy.” Ich było dwóch i wyważyli drzwi,
i zaczęli strzelać, ktoś kopnął lampą i uciekliśmy.
A potem rano znaleźli jednego MP bez głowy i dwóch chłopców było zabitych
też. Ale tamtych nie mogli znaleźć i nie wiedzieli, kto z nas tam był. I potem
już wróciliśmy do Ameryki.
Gaspey wypił ostatni łyk kawy.
--7- Żaden biały nic mi już nie ma do rozkazywania, kapitan czy
porucznik, czy MP. Na wojnie się poka zało, że biały nie da sobie rady bez
kolorowego. Tak to nim poniewierają i depczą, ale jak tylko zarobi się draka,
to się kłaniają: „Proszę bardzo, panie czarny.” „Właśnie tam, gdzie gra trąbka,
panie kolorowy.” „Pan jest zbawcą swojej ojczyzny.” No to teraz dla
kolorowych przyszła pora, żeby zebrać plon i skorzy stać z wojny. I to już
niedługo. 2;
—- Tak, tak — mruczał Simon. '
— Pewnie, że tak. I co do kobiet też. We Francji miałem swoją białą, to i tu
też będę miał.

^ a wiesz, co ci powiem, mój ty panie kolorowy? — rzekł Simoń. i—1


Dobry Pan Bóg długo miał cię w swo- jej. opiece, ale nie zawsze będzie mu się
chciało za wracać sobie tobą głowę.
— To się obejdę bez vNiego — odparował Caspey. Wstał i przeciągnął się.
— Teraz.sobie wyjdę trochę na szosę i złapię jakiś wóz do miasta. Oddaj
mundur, Isoim.
Zmierzając w stronę bramy przeszedł obok werandy, gdzie stała Miss
Jenny ze swym gościem.
— O, ma pani swego ogrodnika — powiedziała Nar- cissa.
Miss Jenny wychyliła się za balustradę, żeby mu się przyjrzeć.
— To Caspey — sprostowała. — Jak myślisz, dokąd się wybiera? Założę się
o dolara, że do miasta — do
dała patrząc na jego umundurowane plecy i nonsza lancki krok, który
miał wyrażać coś w rodzaju leniwej bezceremonialności. — Ej, Caspey! —
zawołała za nim.
Zwolnił kroku, mijając mały samochód Narcissy,
i obejrzał go z pogardą, zbyt leniwą, by się posunąć do sarkazmu, po czym
powlókł się dalej.
— Caspey! — powtórzyła Miss Jenny podnosząc głos. Ale Caspey ani
drgnął i szedł dalej z bezczelną miną, powłócząc nogami bez najmniejszego
pośpie chu. — Słyszał mnie — powiedziała groźnie. — No, porozmawiamy,
jak wróci. Co za wariat wpadł na po mysł, żeby Murzynów ubrać w te same
mundury co białych? Pan Vardaman wiedział, co o tym myśleć. Ostrzegał
wtedy tych kretynów w Waszyngtonie, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ale
ci politycy! — Wymówiła to niewinne słowo z druzgocącą pogardą. — Jeżeli
kiedyś będę miała dość towarzystwa uczciwych ludzi, wiem, co zrobię: zgłoszę
swoją kandydaturę do Kongresu. Posłuchaj, co ci powiem — ciągnęła swoją
tyradę. — Czasem zadaję sobie pytanie, czy ci Sarto- risowie razem ze swymi
majątkami nie zostali stwo rzeni po to, żeby mi obrzydzić życie i ukarać mnie
za grzechy. Chwała Bogu, że przynajmniej po śmierci nie będę się musiała ich
trzymać. Nie wiem, gdzie oni wtedy będą, ale żaden z Sartorisów długo w
niebie nie wytrzyma.
— Jak widzę, pani nie ma wątpliwości co do (miej sca własnego
przeznaczenia, Miss Jenny — roześmia ła się Narcissa.
— Czemuż miałabym mieć wątpliwości? Czy nie dosyć długo się
umartwiałam i znosiłam krzyże? — Patrzyła w głąb alei przysłoniwszy sobie
ręką oczy. Caspey doszedł już do bramy i stał teraz na brzegu szosy, czekając
na jakiś samochód do miasta.
—Nie zatrzymuj się, żeby go zabrać, słyszysz? —
odezwała się nagle. — Dlaczego nie chcesz zostać na obiedzie?
— Nie mogę — odpowiedziała Narcissa. — Muszę wracać do domu. Ciotka
Sally nieszczególnie się dziś czuje. — Przez chwilę stała w słońcu, z
kapeluszem
i koszykiem kwiatów w ręku, zastanawiając się nad czymś. Potem, jakby
nagle ¡powziąwszy decyzję, wy ciągnęła złożony w kilkoro papier zza stanika.
— Dostałaś jeszcze jeden? — spytała Miss Jenny obserwując ją. — Pokaż.
— Wzięła od niej papier, roz łożyła go i cofnęła się do cienia. Pince-nez
zawieszone były na cienkim, jedwabnym sznurku, nawiniętym na sprężynkę
w małym, złotym puzdereczku, przyszpilo- nym do stanika niby broszka.
Szorstkim gestem pociąg nęła za sznureczek i usadowiła binokle na wysoko
sklepionym nosie. Jej oczy za szkłem były niewzru szone i czujne jak oczy
chirurga.
Była to pojedyncza kartka papieru z zeszytu zapi sana prostym, otwartym
charakterem pisma, które na pierwszy rzut oka nie zdradzało żadnej
indywidualno ści; poznać można było rękę młodą, ale zarazem tak
sympatycznie i wyraźnie niezdolną do ukrycia sekre tów, że aż budziło to
lekkie zdumienie.
„Nie odpowiedziała pani na mój list z 25 bm. Nie spodziewałem się jeszcze
odpowiedzi. Odpowie pani wkrótce, mogę czekać. Nie zamierzam pani zrobić
nic złego, jestem człowiekiem lojalnym i uczciwym, jak się pani przekona,
gdy spotkają się nasze drogi. Nie liczę jeszcze na pani odpowiedź, ale pani
wie, gdzie dać znak.”
Miss Jenny złożyła papier z gestem wyrafinowanego niesmaku.
— Spaliłabym to, gdyby to nie był jedyny ślad, któ ry nam pomoże wykryć
tego osobnika. Dam to Bayar- dowi wieczorem.
■— Nie, nie — zaprotestowała Narcissa wyciągając rękę po list. — Proszę
tego nie robić. Proszę mi to oddać. Muszę to podrzeć.
— To jedyny dowód rzeczowy, dziecko, i to, i tam ten pierwszy list.
Znajdziemy jakiegoś detektywa.
— Nie, nie, proszę! Nie chcę, żeby ktokolwiek prócz pani o tym wiedział.
Proszę bardzo, Miss Jenny — znowu wyciągnęła rękę.
— Chcesz to schować —powiedziała Miss Jenny z chłodnym wyrzutem —
jak pierwsza lepsza gąska, której pochlebiają takie rzeczy.
Podrę ten list —? 'powtórzyła tamta.f^ Zrobiła bym to od razu, ale
chciałam komuś powiedzieć. Zda wało mi się... Myślałam, że może będę czuła
do siebie mniejsze obrzydzenie, kiedy pokażę to komuś innemu. Proszę mi to
oddać.
— Koszałłd-opałki. Niby dlaczego miałabyś czuć do siebie obrzydzenie?
Nie sprowokowałaś tego, prawda^*
— Proszę panią bardzo, Miss Jenny!
Ale Miss Jenny nie ustępowała.
— Nie pleć głupstw — rzuciła szorstko. —jj Jak mo żesz z takiego powodu
czuć do siebie obrzydzenie? Każda młoda kobieta narażona jest na
anonimowe li sty. I dużo jest takich, którym to sprawia przyjemność.
Wszystkie jesteśmy przekonane, że mężczyźni w ten sposób właśnie ó nas
myślą, i nie możemy się po wstrzymać od podziwu dla takiego, który ma
odwagę to wypowiedzieć, bez względu na to, kim Jest.
Gdyby choć podpisał swoje nazwisko, mało by mnie obchodziło, kto to
jest. Ale tak... Proszę bardzo, Miss Jenny!
— Nie opowiadaj głupstw —: powtórzyła Miss Jen ny. — Jak się dowiemy,
kto to jest, Jeżeli zniszczysz dowód rzeczowy?
— Nie chcę tego wiedzieć.
Miss Jenny oddała jej papier. Narcissa podaría go na drobne kawałeczki,
wyrzuciła za balustradą we randy i otarła ręce o suknię.
— Nie chcę tego wiedzieć. Chcę zapomnieć o tym wszystkim.
— Koszałki-opałki. W »tej chwili umierasz z chęci, żeby się dowiedzieć.
Założę się, że patrzysz na każde go mężczyznę, który cię mija, i zastanawiasz
się, czy to nie on. I tak będzie, dopóki czegoś z tym nie zro bisz. Albo jeszcze
gorzej. Musisz pozwolić, żebym po wiedziała o tym Bayardowi.
— Nie, nie. Za nic nie chcę, żeby wiedział, żeby myślał,- że mogłam... Ni,c
nie szkodzi, teraz będę palić listy nie czytając. Naprawdę muszę już iść.
— Naturalnie, będziesz, je wrzucać prosto do pie ca — zgodziła się Miss
Jenny z lodowatą ironią. Nar cissa zeszła ze schodów, a Miss Jenny wróciła
na słoń-
*ce i nacisnęła sprężynkę okularów, które schowały się znów do pudełeczka.
Oczywiście, to twoja sprawa. Ale ja na twoim miejscu tego bym nié zniosła.
No cóż, ja nie mam dwudziestu sześciu lat... Dobrze. Przyjdź znowu, jak
dostaniesz nowy list albo jak będziesz chciała kwiatów.
— Tak, przyjdę. Dziękuję pani bardzo.
— I daj mi żnać, jak będziesz miała wiadomości od Horacego. Dzięki Bogu,
że to tylko maszyna do wy dmuchiwania szkła, a nie wdowa wojenna.
—- Tak, dam pani znać. Do widzenia.
Poszła naprzód cienistą stroną alei, w swojej pro stej, białej sukni, na
której kwiaty w koszyku two rzyły barwną plamę, | wsiadła do samochodu.
Nało żyła kapelusz na głowę i włączyła motor. Obejrzała się jeszcze raz,
machając ręką na pożegnanie.
Murzyn powoli ruszył się na drodze i znów przysta nął, patrząc spod oka
na zbliżający się samochód.
W chwili gdy nadjeżdżała, spojrzał prosto na nią,
i wiedziała, że zaraz podniesie rękę. Dodała gazu i, mi nąwszy szybko
Caspeya, popędziła do miasta, gdzie mieszkała w murowanym domu pośród
cedrów na wzgórzu.
Układała nasturcje w ciemnożółtej wazie na forte pianie. Ciotka Sally
Wyatt w fotelu na biegunach pod oknem kołysała się energicznie, uderzając
stopami
o ziemię. Koszyk z robótką stał na parapecie okna, pomiędzy wydymającymi
się łagodnie firankami, obok oparta o ścianę hebanowa laska.
— Siedziałaś tam przez dwie godziny — powiedzia ła — i wcale go nie
widziałaś?
— Nie było go w domu — odparł Narcissa. — Po jechał do Memfis.
Ciotka Sally nie przestawała się kołysać.
— Na ich miejscu kazałabym mu tam zostać. Nie zniosłabym tego
chłopaka w. domu bez względu na więzy rodzinne. Po co znów pojechał do
Memfis? My ślałam, że ta jego lotnicza szkoła, czy jak się to na zywa, już się
skończyła.
— Przypuszczam, że pojechał w interesach.
— Co on ma za interesy w Memfis? Bayard Sarto- ris ma chyba jeszcze
dość rozumu, żeby nie powierzać żadnych interesów temu wariatowi.
— Nie wiem — odpowiedziała Narcissa układając nasturcje. — Myślę, że.
wkrótce wróci i sama będziesz mogła go o to zapytać.
— Ja mam go pytać? Jak żyję nie zamieniłam z nim dwóch słów. I nie
mam zamiaru robić tego teraz. Je stem przyzwyczajona do towarzystwa
przyzwoitych ludzi.
Narcissa ułamała kilka łodyg, układając kwiaty we dług kolorów.
— Cóż on zrobił, żeby nie uchodzić w twoich oczach za przyzwoitego
człowieka, ciociu Sally?
— Jak to co? A to skakanie z cysterny z wodą i la tanie balonem tylko po
to, żeby nastraszyć ludzi? My ślisz, że zniosłabym takiego chłopaka w moim
otocze niu? Na miejscu Bayarda i Jenny kazałabym go za mknąć w zakładzie
dla obłąkanych.
— Nie skoczył wcale z tej wysokiej cysterny, tylko rzucił się na linie do
basenu. A balonem latał John.
— Ja słyszałam zupełnie co innego. Mówiono mi, że skoczył do zbiornika
przez cały rząd wagonów to warowych i stosów drzewa i ani na cal nie
zawadził
o brzeg basenu.
— To nie tak było. Spuścił się na linie z dachu do mu i zanurzył się w
basenie. A lina była przywiązana do zbiornika.
— Wszystko jedno; czy nie musiał przeskakiwać przez sągi z drzewem, czy
wagony towarowe? I czy w ten sposób nie mógł sobie złamać karku równie do
brze, jakby skakał ze zbiornika?
— Owszem — odpowiedziała Narcissa.
— No widzisz! A co ci mówiłam? I po co to wszyst ko?
— Nie wiem.
— Pewno, że nie wiesz. I nikt nie wie. Dlatego to zrobił.
Ciotka Sally triumfalnie kołysała się w fotelu. Nar cissa włożyła do wazonu
ostatnie kwiaty. Na parapet okienny, koło koszyka z robotą, wskoczył
czarnorudy kot, tak nagle i bezszelestnie jakby za sprawą jakiejś sztuczki
prestidigitatora. Przez chwilę stał na para pecie z wygiętym w kabłąk
grzbietem, rozglądając się po pokoju, po czym opadł na brzuch i, zgiąwszy
kark, zaczął oblizywać sobie futro wąskim, różowym języ
kiem. Narcissa podeszła do okna i położyła rękę na jed-1 wabistym grzbiecie
zwierzęcia.
— A zresztą leęieć na tym balonie, kiedy...
— To nie był Bayard — powtórzyła Narcissa. —1 To John.
— Nieprawda, ja słyszałam inaczej. Słyszałam, żę to tamten i że Bayard i
Jenny oboje błagali go ze . łzami w oczach, żeby tego nie robił. Słyszałam.
— W ogóle ich tam nie było. Bayarda wtedy nie3 było tam. To John zrobił.
I zrobił dlatego, że tamteni człowiek, co miał lecieć balonem, nagle
zachorował* Więc John go zastąpił, żeby de robić zawodu ludziom! ze wsi.
Byłam tam sama.
— Byłaś i pozwoliłaś na to, kiedy mogłaś zatelefo-I nować do Jenny albo
przejść na drugą stronę placu dof banku i przyprowadzić Bayarda. Stałaś tam
i nawefö ust ni© otworzyłaś, tak? '/'
- — Tak — odpowiedziała Narcissa'. Stała tam oboki Horacego, w
poruszającym się wolno, czujnym kręgu i ludzi, patrząc, jak balon napełnia
się powietrzem, i jak * ciągną za sznury, obserwując Johna Sartorisa w spod-
niach z prążkowanego aksamitu i wypłowiałej, flane lowej koszuli,
słuchającego organizatora spektaklu, któ ry tłumaczył mu działanie linki do
otwierania spado chronu. Stała z zapartym tchem, 'nie. mogąc zamknąć
oczu, patrzyła, jak balon wzbija się w powietrze z Johnem, który siedział na
kruchym drążku trapezu kołyszącego się poniżej, i widziała, jak balon i ludzie
’ stojący naokoło, i . wszystko inne zaczyna wirować gdzieś w górze. W
następnej scenie, jaka pozostała jej w pamięci, widziała siebie w cieniu
jakiegoś wozu, sie dzącą obok Horacego, uczepioną jego ramienia i usiłu jącą
złapać oddech.
John wylądował o trzy mile dalej w gęstej kępie zarośli i zdjąwszy z siebie
spadochron wrócił na drogę,
i zatrzymał jakiegoś Murzyna Z Wozem. Ó milę od mia sta spotkali starego
Bayarda, który sam powoził brycz ką, pędząc, co koń wyskoczy. Oba pojazdy
zatrzymały Się o krok od siebie na szosie; w jednym stary Bayard
Wyładowywał całą furię, jaka się w nim nagromadziła, a w drugim jego wnuk,
w podartym na strzępy ubra niu, słuchał go z takim wyrazem na podrapanej
twa rzy, jakby zdołał zrealizować jakąś zachciankę tak wielką, że uwolnienie
się ód niej było apoteozą, nie porażką,
Nazajutrz, gdy przechodziła przed jakimś sklepem, Wynurzył się nagle
skądsiś, ź -tą samą gwałtownością ruchów, jaką miał jego brat, i ledwie zdążył
się za trzymać, żeby uniknąć zderzenia.
¡Hi Och, przeprą... Dzień dobry! — powiedział. Jegó poklejona plastrami
twarz była wesoła, śmiała, nawet zuchwała. Nie miał na głowię kapelusza.
Przez chwilę patrzyła na niego Z rozpaczą, szeroko otwartymi oczy ma, po
czym z ręką przyciśniętą do ust, odeszła szybko, prawie biegnąc.
Poteto odjechał na wojnę, on i jego "brat, oddaleni stąd niby dwa zbyt
hałaśliwe psy, które zamyka się w dalekiej psiarni. Miała o nich wiadomości
od Miss Jenny, czerpane-z banalnych listów, jakie uważali za swój obowiązek
od czasu do czasu przysyłać do rodzi ny, potem zginął — ale gdzieś daleko za
morzem, i nie było ciała, żeby niedołężnie zwrócić je ziemi, toteż dla niej wciąż
jeszcze zdawał się drwić z tego słowa, tak jak drwił ze wszystkich innych
słów, jakie wymawia ły ludzkie' ’wargi, nie czekając, aż Czas i to wszystko, co
Czas niesie, nauczą go, iż ostateczną mądrością jest sięgać marzeniami dość
wysoko, by goniąc za nimi nie tracić ich z oczu.
Ciotka Sally wciąż kołysała się w swym fotelu, i';-''— A właściwie to riie jest
ważne, który to z nich
był. Jeden wart drugiego. Zresztą, uważam, że to nie ich wina przy takim
systemie wychowania. Obaj byli rozpuszczeni do niemożliwości. Lucy
Sartoris, póki żyła, nikomu nie pozwalała się do nich wtrącać. No, gdybym to
ja była ich matką! — Nie przestawała się kołysać. — Już ja bym im te
wariackie pomysły wy biła z głowy. Wychować sobie dwóch dzikich Indian w
domu! Ale tym ludziom się wydaje, że nie ma nikogo ponad Sartorisów.
Nawet Lucy Cranston, choć pocho dziła z najlepszego rodu w całym stanie,
była pewna, że Pana Boga złapała za nogi, wychodząc za Sartorisa
i mogąc mu urodzić dwóch nowych. Duma, fałszywa duma, nic więcej! —
Fotel wciąż kołysał się w jedno stajnym rytmie. Pod ręką Narcissy kot mruczał
leni wie i arogancko.
— Kara boska, że zabrał im Johna zamiast tego dru giego. John
przynajmniej uchylał kapelusza, kiedy spotkał na ulicy damę, ale ten drugi!
— Kołysała się monotonnie, głucho stukając nogami o podłogę. — Powinnaś
się trzymać z daleka od tego diabła! Zamor duje cię, tak jak zamordował tę
swoją biedną, małą żonę.
— Przynajmniej udziel mi wpierw beneficjum bieg łych w piśmie 1 ciociu
Sally — uśmiechnęła się Nar- cissa. Głaszcząc kota uczuła, jak pod jego
miękką skórą mięśnie naprężyły się nagle jak drut, a ciało rozciąg nęło się,
jakby było z gumy, w chwili gdy wyrwał się spod jej ręki i z szybkością
błyskawicy pomknął przez werandę.
— Och! —- krzyknęła Narcissa chwytając laskę ciotki
i wybiegając za nim.
— Co się stało? — spytała ciotka Sally. — Dawaj tu z powrotem moją
laskę! — Nie ruszyła się z miej sca i nie spuszczając wzroku z' drzwi słyszała
stuk ob casów Narcissy w hallu, a później na werandzie. Po tem wstała i
wychyliła się przez okno. — Tylko mi oddaj laskę z powrotem! — zawołała.
Narcissa zbiegła pędem z ganku do ogrodu. W klom bie kann obok
werandy kot, prawie rozpłaszczony na ziemi, obrócił ku niej głowę i
nieruchome żółte oczy. Narcissa rzuciła się na niego z podniesioną laską.
— Puść go! — krzyknęła. — Rzuć go w tej chwi li! — Żółte oczy wpatrywały
się w nią jeszcze przez sekundę, potem zwierzę znów odwróciło głowę i usko
czyło w bok długim, miękkim susem, nie wypuszczając ptaka z pyska.
— Ach, ty! — krzyczała. — Ty... ty, Sartorisie! — cisnęła laskę za ostatnim
błyskiem pręgowanego futra, znikającego za węgłem domu.
— W tej chwili masz mi przynieść laskę, sły szysz?! — wołała ciotka Sally,
wychylona przez okno.
Siedziały w mrocznym salonie, ona i Miss Jenny. Drzwi były szeroko
otwarte, jak zwykle, kiedy nagle ukazał się w nich młody Bayard. Stał przez
chwilę na progu przyglądając się gościowi.
— Jest Bayard — powiedziała Miss Jenny. — Chodź, synku, i przywitaj
się z Narcissą.
Rzucił niewyraźne „dzień dobry”. Narcissa obróciła się na taborecie i lekko
cofnęła się w tył, przyciskając plecy do fortepianu.
— Kto to jest? — spytał. Wszedł do domu wprowa dzając z sobą tę
tłumioną, zimną brutalność, którą do brze pamiętała.
— To Narcissa — odpowiedziała Miss Jenny z prze kąsem. — Podejdź bliżej
i przestań się zachowywadj jakbyś nie wiedział, kto to jest.
Narcissa podała mu rękę, którą trzymał przez chwilę w luźnym uścisku, ale
nie patrzył już na nią. Cofnęła! rękę» Spojrzał na nią znowu, po czym odwrócił
wzrokjl przygładzając włosy dłonią.
— Chciałbym się czegoś napić — powiedział. — Nie j mogę znaleźć klucza od
biurka.
— Zaczekaj i‘porozmawiaj trochę z nami, to później ;; dostaniesz.
Stał chwilę nad nimi, potem ruszył się nagle i za nim Miss Jenny zdążyła
otworzyć usta, ściągnął po krowiec z najbliższego fotela.
— Zostaw to,- ty czerwonoskóry dzikusie! — zawo-; łała Miss Jenny.

Wstała. — Masz, usiądź na moim krze- , śle, jeżeli nie masz siły stać. Wrócę
za chwilę — po-, wiedziała do Narcissy. ||| Muszę poszukać moich klu- •
czy.
Siedział niedbale rozparty na krześle, przygładza jąc ręką włosy, błądząc
spojrzeniem gdzieś w okolicy swych stóp w butach do konnej jazdy. Narcissa
mil czała przyciskając plecy do fortepianu.
— Tak mi przykro z powodu pańskiej żony — ode zwała się wreszcie. — I
Johna... Prosiłam Miss Jenny, żeby panu powiedziała...
Siedział gładząc powolnym ruchem włosy, hamując gwałtowne impulsy,
gromadzące się w nim w chwilach bezczynności.

— Pani. nier wyszła za mąż, prawda? i— spytał. :


— Nie ■fr odpowiedziała.
— Powinna pani spróbować*^ dodał po chwili. —
Każdy powinien raz w życiu spróbować małżeństwa,
tak jak powinien pójść na jedną wojnę.
Miss Jenny wróciła z kluczami. Bayard wstał, pro stując swoje długie ciało, i
wyszedł.
— Możesz grać dalej *— powiedziała Miss Jenny. — Nie będzie nam więcej
przeszkadzał.'
Nie. Muszę iść Narcissa wstała szybko i wzię ła kapelusz leżący na
fortepianie.
— Jak to, przecież dopiero co przyszłaś.
*— Muszę iść — powtórzyła»
— Trudno, jeżeli musisz. Poczekaj chwileczkę, zetnę ci trochę kwiatów» .
— Nie, innym razem. Muszę... Przyjdę znowu za parę dni i narwę Sobie. Do
widzenia.
W drzwiach rzuciła szybkie spojrzenie w głąb hallu i poszła dalej. Miss Jenny
odprowadziła ją do weran dy. Narcissa zeszłą prędko po schodach i
skierowała się do samochodu.
— Przychodź! — zawołała za nią Miss Jenny.
— Tak, przyjdę wkrótce. Do widzenia.
2
Młody Bayard wrócił z Memfis swoim nowyih sa mochodem. Memfis było
odległe o siedemdziesiąt pięć mil, które Bayard przebył w ciągu godziny i
czterdzie stu minut, gdyż przez pewien czas musiał jechać błot nistą drogą
wiejską. Samochód był długi i niski, sza rego koloru. Czterocylindrowy silnik
miał osiem świec i szesnaście zaworów i według zapewnień sprzedawcy
powinien wyciągać osiemdziesiąt mil na godzinę. Nie mniej na szybie
naklejony był pasek papieru, na który Bayard nie zwrócił najmniejszej uwagi,
a na którym zalecano mu, grubymi czerwonymi literami, nie wy ciągać tej
szybkości przez pierwsze pięćset mil.
Podjechał aleją i stanął przed samym domem, gdzie
jego dziadek siedział z nogami opartymi o poręcz we- I randy, a Miss Jenny w
nieskazitelnej czarnej sukni a stała przy słupie. Zeszła po stopniach na dół,
obejrzała m wóz, otworzyła drzwiczki i wsiadła, by wypróbować,® czy
wygodnie w nim siedzieć. Simon podszedł do drzwi- * czek i cofnął się zaraz,
obrzuciwszy nowy pojazd krót-w kim, wzgardliwym spojrzeniem. Isom także
wyszedł * z domu i w milczeniu okrążył wóz, przypatrując mii 19 się z
nieopisanym, tęsknym zachwytem. Tylko stary 9 Bayard spojrzał z góry na
długą, zakurzoną maszynę, j nie poruszając się i nie odkładając cygara, i
mruknął i coś pod nosem.
No, wygodnie tu jak w fotelu na biegunach,—Tl stwierdziła Miss Jenny. —
Chodź, spróbuj! — zawołała i do bratanka. Ale ten znów tylko odburknął i
siedząc j Z nogami na poręczy patrzył, jak młody Bayard zaj- \ muje miejsce
ża kierownicą. Puścił w ruch motor, po- § tem zatrzymał go. Isom stał koło
wozu jak pies na j smyczy. Młody Bayard spojrzał na niego.
— Pojedziesz następnym razem — obiecał.
Czemu nie ma jechać teraz? ^wtrąciła Miss Jenny. — Właź, Isom.
Isom wskoczył, a stary Bayard patrzył, jak samo- chód bezszelestnie
posuwa się wzdłuż alei, póki nie znikł mu z oczu, zjeżdżając w dolinę. Wkrótce
nad drzewami wzbił się tuman kurzu w lazurowym po- 5 . wietrzu
popołudnia, chwilę trwał zawieszony w górze, aż rozpłynął się, cały różowy w
słońcu, podczas gdy podobny do grzmotu dźwięk cichł wśród .pomruków,
wlokąc się po ziemi. Bayard zaciągnął się cygarem. Po chwili w drzwiach
znowu ukazał się Simon.
— I co pan powie na tę zwyczaje, żeby jeździć sobie na spacer, akurat -jak
pora na kolację? w powiedział. Bayard odburknął, a( Simon stał wciąż na

progu, mm- ' cząc pod nosem.


Po dwudziestu minutach samochód na nowo ukazał się w alei i zatrzymał
się niemal w tym sainym miej scu, gdzie jeszcze pozostał jego ślad..
Twarz Isoma siedzącego z tyłu wyglądała jak otwarty fortepian. Miss
Jenny nie miała na*głowie kapelusza i przytrzymywała Włosy obydwiema
rękami. Pozostała tak jeszcze parę chwil nie wysiadając, potem głęboko
wciągnęła powietrze w płuca.
— Żałuję, że nie palę papierosów-— powiedziała. — Czy to już «najwyższa
szybkość, jaką może wyciągnąć?
Isom wyskoczył i otworzył przed nią drzwiczki. Wy siadła trochę sztywno,
ale jeg oczy błyszczały, a po marszczone policzki były rumiane,
— Jak daleko zajechaliście? "'^^spytał Simon od progu.
—. Do miasta — odpowiedziała z dumą, głosem czy stym jak młoda
dziewczyna. Miasto odległe było o czte ry niile.
W tydzień później któregoś dnia staruszek Falls przyszedł do miasta i
zastał starego Bayarda w jego gabinecie w banku. Był to obszerny pokój,
który służył jednocześnie jako sala posiedzeń zarząclu; stał tam dłu gi stół
otoczony krzesłami, wysoka szafa, gdzie trzy mano formularze bankowe,
żaluzjowe biurko Bayarda, obracane krzesło i sofa, na której co dzień w
południe ucinał godzinną drzemkę.
Biurko, jak tamto w domu, zaśmiecone było naj różniejszymi przedmiotami,
nie mającymi nic wspól nego z pracą w banku, a półkę nad kominkiem rów
nież zdobiła kolekcja przedmiotów z dziedziny bota- niczno-rolniczej' obok
asortymentu fajek i trzech czy czterech puszek z tytoniem, z których czerpał
cały personel banku, od dyrektora do woźnego, a także znaćfcna część
klienteli. Jeśli pogoda pozwalała, Bayard spędzał większość czasu na
rozkładanym krześle z płó-
dennym daszkiem, w drzwiach otwartych na ulicę. Klienci, którzy go tam
zastawali, szli prosto do gabi netu, żeby napełnić fajki tytoniem. Istniało coś
na kształt milczącej umowy, żeby nie brać na raz więcej tytoniu, niż trzeba
było do jednej fajki. Tutaj to za siadali stary Bayard i stary Falls w czasie
comiesięcz nych odwiedzin staruszka i krzyczeli jeden do dru giego (obaj byli
głusi) przez jakieś pół godziny, tak że słychać ich było zarówno na ulicy, jak i
w sąsied nich sklepach po obu stronach banku.
Stary Falls miał oczy niebieskie i naiwne jak dziec ko; jego pierwszym
gestem było otworzyć paczkę, którą mu wręczył Bayard, wyjąć stamtąd baton
tytoniu do żucia, odkrajać kawałeczek i wpakować do ust. Potem wkładał
baton z powrotem na miejsce i starannie za wiązywał paczkę. Dwa razy do
roku paczka zawierała cały ekwipunek odzieżowy, kiedy indziej tytoń i toreb
kę cukierków miętowych. Nigdy nie rozcinał sznurka, tylko go rozwiązywał
sztywnymi, sękatymi palcami i zawiązywał z powrotem. Nigdy nie przyjmował
pie niędzy. Siedział teraz w swoim spłowiałym, lecz czy stym kombinezonie, z
paczką na kolanach, i opowiadał Bayardowi o samochodzie, który go minął
na drodze do miasta tego ranka. Bayard słuchał w milczeniu, utkwiwszy w
opowiadającego swoje stare oczy drapież nego ptaka, póki tamten nie
skończył.
— Jesteś pewien, że to on? — zapytał.
—Maszyna śmignęła koło mnie za prędko, żebym mógł powiedzieć, czy w
niej W ogóle kto siedział, czy nie. Jak doszedłem do miasta, zaraz spytałem,
czyj to wóz. Zdaje się, że każdy oprócz ciebie wie, jak on jeździ.
Stary Bayard nie odzywał się przez chwilę, po czym zawołał:
■— Byron!
Drzwi otworzyły się i wszedł buchalter.
— Słucham pana, pułkowniku — powiedział bez barwnym głosem.
— Zatelefonuj do mego domu i powiedz memu wnu kowi, żeby nie ruszał
samochodu, póki nie wrócę.
— Tak, panie pułkowniku.
Oddalił się równie cicho, jak przyszedł.
Bayard obrócił się znów na swym kręconym krześle, a stary Falls nachylił się
ku niemu, przypatrując się badawczo jego policzkowi.
— Co ty masz na policzku, Bayardzie? — zapytał.
— Co? — spytał Bayard dotykając ręką małej plam ki, którą uwydatnił
-lekki obrzęk twarzy. — To? Nie wiem, co to jest. Zrobiło mi się to jakiś
tydzień temu. Bo co?
— Czy to rośnie? — spytał Falls. Wstał, odłożył na bok paczkę i wyciągnął
rękę. Stary Bayard cofnął głowę.
— Głupstwo — rzekł zniecierpliwionym tonem. — Daj mi spokój.
Ale stary Falls odsunął jego rękę i dotknął narośli palcami.'
— Hm — powiedział. — Twarde jak kamień i z pew nością jeszcze urośnie.
Będę na to uważał, a jak przyj dzie czas, usunę ci to. Teraz jeszcze za
wcześnie.
Wszedł buchalter tak cicho, że nie słychać było jego kroków.
— Kucharka mówi, że młody pan i Miss Jenny gdzieś pojechali.
Powtórzyłem jej, co pan kazał.
— Jenny jest z nim razem? — spytał stary Bayard.
— Tak mówiła kucharka — odparł buchalter swoim martwym głosem.
— Dobrze. Bardzo dobrze.
Buchalter odszedł, a staruszek Falls wziął z krzesła swoją paczkę.
— Ja też już idę — powiedział. — Przyjdę znowu w przyszłym tygodniu
zobaczyć, co z tym jest. Nie ruszaj tego, póki znów nie przyjdę.
Wyszedł za buchalterem, a stary Bayard wstał w chwilę potem, przeszedł
przez hall i ustawił swoje krzesło z płóciennym daszkiem przed drzwiami.
Po południu, gdy wrócił do domu, nie było jeszcze samochodu, a ciotka
Jenny nie odpowiedziała na jego wołanie. Poszedł do siebie na górę wciągnąć
buty do konnej jazdy, ale gdy wyjrzał z okna na podwórze, - nie zobaczył ani
Isoma, ani osiodłanej klaczy. Stary k seter warował na zwykłym miejscu,

wpatrzony w okno na górze. Gdy ukazała się tam głowa Bayarda, pies-
podniósł się i poszedł do drzwi kuchennych, i czekał tam chwilę, potem znów
zwrócił łeb w stronę okna. Stary Bayard zszedł po schodach swoim ciężkim
kro kiem, minął hall i wszedł do kuchni, W chwili gdy Caspey rozparty przy
stole zajadał podwieczorek, roz mawiając z Elnorą i Isomem.
H & Innym razem ja i jeden kolega... — ciągnął Caspey swą nieustającą
opowieść. W tej chwili Isom zobaczył Bayarda i zerwał się ze swojej skrzyni w
kącie, wy wracając białkami oczu w okrągłej twarzy. Elnora także przestała
zamiatać, ale Caspey odwrócił tylko głowę nie wstając i nie przerywając
intensywnego . żucia i patrzył mrugającymi oczyma na Bayarda w drzwiach.
— Tydzień temu wysłałem -cjt polecenie,. abyś. tu wrócił natychmiast albo
wcale nie wracał — powie dział Bayard. f— Czy ci to powtórzono? — Caspey
mruknął coś nie przerywając jedzenia, a stary Bayard wszedł za próg. —
Ruszaj stąd i osiodłaj, mi klacz.
Caspey ostentacyjnie obrócił się plecami i podniósł do ust kubek
maślanki.
— Idź,-Caspey — szepnęła Elnora.
— Ja tu w domu nie pracuję i— odpowiedział nie dość głośno, aby Bayard
mógł go usłyszeć, i zwrócił się do Isoma: — Czemu nie idziesz mu osiodłać
tego konia? To przecież twoja robota.
— Caspey,. na Boga — błagała Elnora. — On już idzie, panie
pułkownikuj’ — zawołała głośno. — Już idzie]
■— Kto, ja? — powiedział Caspey. -— Ani mi się śni. — Podniósł spokojnie
kubek do ust. Wtedy Bayard znów się poruszył, a Caspey stracił zimną krew.
Zerwał się pośpiesznie, zanim tamten mógł go dosięgnąć, i ru szył przez
kuchnię do wyjścia, ale z niechęcią tak ma nifestacyjną, że wyrażały ją nawet
zgarbione plecy. Kiedy ociągał się z otwarciem drzwi, stary Bayard znalazł się
tuż przy nim.
— Idziesz osiodłać klacz? — spytał.
— Wolnego, mój stary, nie będę sobie łamał nóg — powiedział Caspey pod
nosem, tak że Bayard nie mógł usłyszeć:'
— Co? ; *
— O Boże, Caspey -- jęknęła Elnora. Isom skurczył się w swoim kącie.
Caspey spojrzał prosto w twarz Bayarda i odsunął zawies^OB^w drzwiach
moskitierę.
— Mówię, że nie będę sobie łamał nóg — powtórzył podnosząc głos. Simon
stał na dole schodów z szeroko otwartą bezzębną gębą. Stary Bayard wziął
kłodę drze wa ze stojącej w pobliżu skrzyni i grzmotnął Caspeya w otwartych
drzwiach, tak że tamten stoczył się po schodach do stóp ojca.
— A teraz idź, siodłaj klacz — powiedział Bayard. Simon pomógł synowi
podnieść się i poprowadził go do stajni. Seter patrzył za nimi z pełnym powagi
za interesowaniem.
* - — Te twoje nowe wojenne zwyczaje w tym domu na’ nic się nie przydadzą
— powiedział Simon ze
złością. — Dziękowałbyś lepiej dobremu Panu Bogu za to, że ci dał taką
twardą głowę. Siodłaj teraz tę kobyłę, a swoje gadanie o wolności Murzynów
schowaj dla ludzi z miasta. Może oni to przełkną. I w ogóle po jakiego diabła
my, Murzyni, mamy być wolni? Czy niedobrze nam tak, jak jest?
- Wieczorem przy kolacji stary Bayard spojrzał na swego wnuka ponad
półmiskiem z pieczenią baranią. ■;
— Will Falls mówił mi, żeś go: minął dziś na. wzgó-. rzu koło schroniska |

że jechałeś czterdzieści mir na ¡ godzinę.


— Jakie czterdzieści? — przerwała mu Miss Jen- ■ ny. — Pięćdziesiąt
cztery. Patrzyłam na — jak to się nazywa, Bayardzie? Szybkościomierz?
Stary Bayard siedział z pochyloną głową, patrząc na swoje ręce, w których
nóż i widelec lekko drżały, sły sząc pod serwetką, zatkniętą w.:kamizelkę,
własne serce . łające trochę za cicho i za prędko i czując utkwione w siebie
spojrzenie Miss Jenny.
— Bayardzie — powiedziała szorstko — po ty tu masz na policzku?
Wstał tak ¿gwałtownie, że. krzesło wywróciło się z trzaskiem, i zataczając
się jak ślepiec wyszedł z po- > koju.
3
— Wiem, czego chcesz ode mnie — odezwała się Miss Jenny sponad gazety
do starego Bayarda.' —■ Chcesz, żebym rzuciła całe gospodarstwo i przez
cały boży dzień jeździła z nim samochodem, tego byś chciał? Otóż wiedz, że
tego nie zrobię. Mogę z nim pojechać od czasu do ęzasu, ále mam za dużo
roboty, żebym cały mój czas miała poświęcić na pilnowanie tego wal
riata, czy nie jeździ za prędko. 1 karku też nie mam ochoty skręcić ■—
dodała, hałaśliwie szeleszcząc gazetą.
— Zresztą — powiedziała znowu po chwili — nie jesteś chyba taki głupi,
żeby myśleć, że on będzie je chał wolniej tylko dlatego, że ktoś siedzi obok
niego. Jeżeli tak myślisz, to najlepiej posyłaj z nim Simona. Ten, chwalić
Boga, czasu ma dosyć. Odkąd nie jeździsz już końmi, to nie wiem, czy w ogóle
dotknie jakiejś roboty.
Wróciła do swojej .lektury. Cygaro dymiło w spo kojnej dłoni starego
Bayarda.
— Mogę posyłać Isoma — powiedział.
Gazeta Miss Jenny zaszeleściła gwałtownie. Patrzyła na bratanka długą
chwilę.
Człowieku, czemu, u Boga Ojca, od razu nie za kujesz go w łańcuchy i nie
zamkniesz na kłódkę, żeby raz z tym skończyć?
— Sama proponowałaś, żeby z nim posyłać Simona. Simon ma swoją
róbóftę, ale Isom nic nie robi prócz siodłania mojej klaczy raz na dzień, a to
mogę robić sam.
— To miała być ironia — powiedziała Miss Jenny. — Słowo daję, że do
tego czasu powinnam się już nauczyć. Ale jeżeli chcesz wymyślić Murzynom
coś nowego do roboty, to pomyśl raczej o Simonie. Isoma potrzebuję, żeby
zachować dla ciebie dach nad głową i coś do je dzenia na stole. — Szeleściła
gazetą. — Czemu nie powiesz mu po prostu, żeby jeździł wolniej? Człowiek,
który musi osiem godzin dziennie spędzać na krześle w drzwiach banku, nie
powinien reszty popołudnia spędzać w samochodzie, jeśli nie ma na to
ochoty.
—I Myślisz, że to cokolwiek zmieni, jeżeli go popro szę? Czy który z nich
choć trochę liczył się kiedykol wiek z moimi życzeniami?
— Prosić go! Też pomysł! — żachnęła się Miss Jen-
ny. — Kto mówi o proszeniu? Każ mu, żeby tego nie" robił. Powiedz mu, że
jeżeli jeszcze usłyszysz, że jechał! tak prędko, odbierzesz mu pensję. Zresztą,
myślę, że i sam lubisz jeździć tym samochodem, tylko nie chcesz a się do tego
przyznać I nie chcesz, żeby on jeździł wte-'] dy, kiedy ty nie możesz.
Stary Bayard opuścił nogi na podłogę i, tupiąc cięż-j ko, wyszedł z pokoju.
Miss Jenny jednak słyszała, że nie wszedł po scho-| dach na górę, tylko
przeszedł przez hall i wkrótce jego | kroki ucichły. Wstała więc i weszła za
nim na ganek od podwórza, gdzie stał wpatrzony w ciemność. Noai była bez
gwiazd, pełna zapachów wiosny i brzęczenia ;' owadów. Na ciemnym tle nieba
rysowały się ciemniej-’;; sze jeszcze kontury stajni.
— Jeszcze nie wrócił — powiedziała niecierpliwie,' dotykając jego
ramienia. — Byłabym ci powiedziała. Idź na górę i kładź się do łóżka. Wiesz
dobrze, że przyj dzie <$ powiedzieć, jak wróci. Pewnie sobie wyobra żasz z
tym swoim głupim przewrażliwieniem, że już gdzieś leży w jakimś rowie*!**-
Potem dodała łagod niej: Naprawdę nie bądź dziecinny. Jazda samocho dem
w nocy nie jest bardziej niebezpieczna niż w dzień,. No, chodź.
; Odepchnął jej rękę, ale zawrócił posłusznie i wszedł do domu. Tym razem

usłyszała, jak idzie po schodach, a potem jak się rusza w pokoju.1 Wkrótce
przestał trzaskać drzwiami i szufladami i położył się zapaliwszy lampę i
wziąwszy do ręki Dumasa. Po jakimś' czasie otworzyły się drzwi i młody
Bayard z posępnymi oczyma stanął w kręgu, światła lampy.
Dziadek nie zauważył jego wejścia, tak że tamten musiał dotknąć jego
ramienia. Stary Bayard podniósł wzrok znad książki, a wtedy młody Bayard
odwrócił aię | wyszedł.
¿fi
Gdy o trzeciej po południu zasunięto żaluzje w oknach banku, stary
Bayard wycofał się do swego biura. Kasjer i księgowy mogli słyszeć przez
kratę jego hałaśliwą krzątaninę za drzwiami Kasjer zatrzy mał się nagle w
połowie liczenia, z rulonem równo uło żonych srebrnych monet między
dwoma palcami.
|gf Słyszy pan? — spytał. — Coś go dręczy od nie dawna. Zawsze tam
siedział cicho jak mysz, póki po niego nie przyjechali, ale w ostatnich dniach
ciska się i miota, jakby się opędzał od szerszeni.
Księgowy nie odpowiedział. Kasjer odłożył na bok przeliczony rulon srebra
i zaczął układać drugi.
— Jakiś , mól go gryzie, inspektor- musiał mu zabić ćwieka.do głowy, tak
ml się «coś wydaje.
Księgowy nie odzywał się. Postawił maszynę do liczenia na swoim biurku,
ściągnął | lewarek na zero. W pokoju za drzwiami stary Bayard krzątał się ha
łaśliwie. Kasjer ułożywszy resztę srebra w równiutkie rulony, skręciŁ sobie
papierosa. Księgowy siedział po chylony nad stukającą monotonnie maszyną,
a kasjer zakleił »swego papierosa, zapalił go, podszedł do okna, i odsunął
firankę,
— Simon przyjechał dziś końmi — powiedział. — Widać ten chłopak rozbił
wreszcie samochód. Zawołaj pułkownika.- s

Księgowy zsunął się ze stołka, podszedł do drzwi i otworzył je. Stary


Bayard w kapeluszu na głowie spojrzał na niegó znad biurka.
•'^a$gDofaze> Byronie — powiedział. Księgowy wróci! na swoje miejsce.
Stary Bayard przeszedł majestatycznie przez bank, otworzył drzwi na
ulicę i zatrzymał się nagle z ręką na klamce.
— Gdzie Bayard? — zapytał.
— Nie przyjedzie —- odparł Simon.
Stary Bayard zbliżył się do powozu.
— Jak to? Gdzie jest?
— Gdzieś pojechał tym tam aftomobilem, on i Isom — odpowiedział
Simon. — Licho wie, gdzie ich poniosło. Odrywa chłopaka od roboty w
połowie dnia i na spacer!
Stary Bayard położył rękę na słupie do przywiązy wania koni, plama na
jego twarzy stała się znów wy raźniej widoczna.
— A ten czas, co zmarnowałem, żeby temu chłopa kowi wbić do głowy
odrobinę rozumu! — zrzędził Simon. Ściągnął mocno cugle czekając, aż jego
pan wsiądzie. — Aftomobilem sobie jeździ — powta rzał. — Spacery urządza!
Stary Bayard wsiadł i ciężko osunął się na siedzenie powozu.
— Niech to diabli porwą! — powiedział. — Widzę, że muszę pracować po
to, żeby utrzymać bandę naj gorszych darmozjadów i nierobów, jakich Pan
Bóg stworzył. Ale jedno jest pewne: jeżeli skończę w przy tułku dla nędzarzy,
to wszyscy tam będziecie przede mną.
— Teraz jeszcze i pan się ze mną kłóci — jęknął Simon. — Miss Jenny
krzyczała na mnie, póki nie wyjechałem za bramę, a teraz i pan zaczyna
swoje. Ale jak panicz Bayard nie zostawi tego chłopaka w spokoju, to do
reszty przewróci mu się w głowie, zrobi się gor szy niż Murzyni z miasta i nic
nie pomogą moje sta rania.
—Jenny dostatecznie go rozpuściła — powiedział stary Bayard. — Teraz
już i Bayard niewiele mu za szkodzi.
—Co to, to prawda — zgodził się Simon i potrząsnął lejcami: — Jazda!
|— Czekaj, Simon — powiedział stary Bayard. — Za trzymaj się na
chwilę.
Simon zatrzymał konie.
|— Co pan znowu chce?
Plama na policzku Bayarda przybrała normalny wygląd.
— Wróć do mego biura i przynieś .mi cygaro z tej skrzynki na półce —-
powiedział.
W dwa dni później, po południu, gdy on i Simon powoli i statecznie jechali
w stronę domu, niemal rów nocześnie z ostrzegawczym odgłosem klaksonu
zza za krętu wypadł samochód, wjechał w rów, potem znowu na drogę i
pomknął dalej. W ciągu ułamka sekundy mignęły przed nimi wywrócone
białka oczu Isoma i jego wyszczerzone zęby za kierownicą. Tego popołud nia,
gdy samochód wrócił, Simon wyprowadził Isoma za stajnię i sprawił mu lanie
rzemiennym pasem.
Wieczorem po kolacji siedzieli jak zwykle w gabi necie. Stary Bayard
trzymał w ręku nie zapalone cy garo. Miss Jenny czytała gazetę. Lekki
podmuch po wietrza nasyconego wiosną wdzierał się do pokoju.
Stary Bayard odezwał się nagle:
— Może po jakimś czasie mu się to znudzi?
Miss Jenny podniosła głowę.
— Jak mu się znudzi, to wiesz, co wymyśli? Kiedy dojdzie do wniosku, że
jazda samochodem jest nie dość szybka, wiesz, co wtedy zrobi? —
powiedziała spoglą dając na bratanka znad gazety; siedział z nie zapalo nym
cygarem w ręku, z głową lekko pochyloną, nie patrząc na nią. — Kupi sobie
samolot. — Zaszeleściła gazetą, odwracając stronicę. — Powinien mieć w
domu żonę — dodała zabierając się znów do czytania. — Niech mu urodzi
syna, potem on może sobie łamać kark, kiedy tylko zechce i ile razy zechce.
Opatrzność nie zdaje się kierować rozsądkiem w swoich wyro
kach — powiedziała myśląc o nich obydwóch, o jego zmarłym bracie. Po
chwili podjęła: — Chociaż, Bóg świadkiem, nie życzyłabym małżeństwa z nim
żadnej dziewczynie, którą bym lubiła. ' Znów zaszeleściła gazetą, przewróciła
nową stronicę. — Nie wiem, czego jeszcze się po nim spodziewasz. Po
jakimkolwiek Sar- torisie. I rozumiem, dlaczego marnujesz swoje popo
łudnia, jeżdżąc z nim. Chyba nie myślisz, że to go po wstrzyma od rozbicia
samochodu. Jeździsz, bo chciał byś, kiedy się to zdarzy, być tam z nim
razem. I ty uważasz, że masz dla ludzi więcej serca niż on?
Siedział wciąż z cygarem w ręku, z odwróconą twa rzą. Miss Jenny
obserwowała go sponad gazety.
— Jutro rano pojadę do miasta i pójdziemy do doktora, żeby obejrzał ten
twój guz, słyszysz?
W sypialni, podczas gdy zdejmował kołnierzyk i kra wat przed komodą,
spojrzenie jego padło na fajkę, któ rą położył tu cztery tygodnie temu; rzucił
kołnierzyk i krawat i wziąwszy fajkę do ręki pocierał ją z wolna wielkim
palcem.
Potem, jakby pod wpływem nagłej decyzji, opuścił sypialnię, ciężkimi
krokami przeszedł przez korytarz do wąskich, krętych schodów, które
wspinały się. W ;Ł ciemność. Namacał kontakt elektryczny, zapalił światła i

stąpając ostrożnie na stromych zakrętach wszedł po schodach na górę,'do


drzwi umieszczonych pod niewygodnym kątem, ©tworzył je i znalazł się w
obszernym pokoju z niskim, pochyłym sufitem, gdzie pachniało kurzem,
milczeniem i starzyzną, od dawna nie ruszaną.
Pokój zagracony był nieokreślonego gatunku mebla mi — krzesła i sofy niby
cierpliwe duchy lekko obej mujące jakieś inne duchy suchym i sztywnym uści
skiem. Wymarzone miejsce, gdzie zmarli Sartorisowie
mogli gromadzić się i rozmawiać między sobą o daw nych dniach chwały i
klęski. Nie osłonięta kloszem żarówka zwisała na pojedynczym sznurze ze
środka sufitu. Stary Bayard rozplątał sznur i przeciągnął lam pę przez pokój
do gwoździa na ścianie nad skrzynią z cedrowego drzewa. Tam ją umocował,
przysunął krze sło do skrzyni i usiadł.
Skrzynia nie była otwierana od roku tysiąc dziewięć-' set pierwszego, kiedy
żółta febra i skutki dawnej rany od kuli hiszpańskiej zabiły jego syna Johna.
Od tego czasu dwukrotnie już zdarzyła się okazja otwarcia skrzyni, w lipcu i
październiku zeszłego roku, ale jego drugi wnuk pozostał przy życiu, a ciążące
nad nim po nure dziedzictwo nie dało jeszcze o sobie znaku. Odło żył to więc
na razie, oczekując sposobności zabicia dwóch zajęcy jednym strzałem.
Zamek stawiał opór i przez jakiś czas Bayard mo cował się z nim
cierpliwie. Rdza odchodziła niby łuska, brudziła mu ręce, tak że W końcu
zrezygnował, podniósł się ze swego krzesła i po krótkim poszukiwaniu wrócił
z ciężkim świecznikiem z kutego żelaza. Podważył za mek, wyjął go i podniósł
pokrywę. Ze‘skrzyni uniósł się miły, subtelny zapach cedru i jeszcze jakiś
inny, suchy, przypominający piżmo, pełen tęsknoty, niby woń dawńo
wystygłych popiołów. Na samym wierzchu le żała suknia kobieca. Brokat
mienił się bogato stłumio nym blaskiem, tren z delikatnych koronek z
Mallines 'był dymnożółty, blady i mglisty jak marcowe słońce. Bayard
ostrożnie wyjął suknię ze skrzyni. Koronka w kaskadach opadła mu na ręce,
niby rozlane złotawe wino. Odłożył suknię na bok i wyjął leżący pod nią
rapier. Ostrze z toledąńskiej stali, giętkie i cieniutkie jak przedłużający się
dźwięk smyczka skrzypiec, spo czywało w aksamitnej pochwie, wytwornej,
połysku
jącej i przybrudzonej, o popękanych wskutek wy schnięcia szwach.
Stary Bayard przez chwilę ważył rapięr. Było to] narzędzie, jakie każdy
Sartoris mógł uważać za część ’ ekwipunku potrzebnego do uprawy tytoniu
na dziewi czym pustkowiu, podobnie jak mankiety z falbanka-4 mi i
czefwone obcasy, w których rozbijał grudy ziemi,i walcząc ze swym
prostackim, spode łba spoglądającymi sąsiadem.
Odłożył rapier na bok. Dalej szły ciężka szabla ka-2 waleryjska i kasetka z
różanego dtzewa zawierająca | dwa srebrem inkrustowane pistolety do
pojedynku,! w których było coś ze zdradliwej smukłości wyścigo- i wych koni;
a potem to, co stary Falls nazywał „ten j cholerny derringer”, jadowita broń o
trzech lufach, ] zimno i perfidnie utylitarna* leżała między dwoma •
pistoletami jak zimny, śmiercionośny owad wśród kwiatów.
Potem wyjmował kolejno błękitną furażerkę woj skową z lat czterdziestych,
małą wazę z ceramiki, me-5; ksykańską maćhete i srebrną oliwiarkę o długiej
szyj ce, podobną do tych, jakich używają maszyniści na kolei. Była tam
wygrawerowana lokomotywa z wiel kim brzuchatym kominem, Otoczona
girlandą arabe sek, a na dole napis: „Wirginia”, i data: „9 sierpnia 1873”.
Położył to wszystko obok skrzynki i z nagłą de terminacją wyjmował dalsze
przedmioty —. obszyty sutaszem szary dolman końfederacki z
szamerowania- mi i muślinową suknię w barwhy rzucik, rozsiewającą lekki
zapach lawendy i wywołującą wspomnienie uro czystych menuetów z
dawnych dni i słodkich woni,
‘ które płynęły z ogrodu, błąkając się wśród gorejących płomieni świec — aż
wreszcie ukazały się pliki zżół- kłych papierów porządnie związanych
sznurkiem, a po
tem ogromna Biblia zamykana na mosiężne klamry. Papier, wyrudziały i
rozsypujący się ze starości, przy pominał w dotyku stare, wilgotnawe popioły
spalo nego drzewa, jak gdyby każdą kartkę chronił przed zniszczeniem tylko
archaiczny, wyblakły druk. Bayard ostrożnie przewracał kartki aż do końca
drukowanego tekstu. Od dołu ostatniej pustej stronicy rozpoczynała się
rosnąca w górę kolumna nazwisk i dat, zatartych i sztywnych w swej
prostocie, coraz bledszych, w mia rę jak czas przykładał swoją pieczęć. U góry
były jesz cze czytelne, tak jak i u dołu następnej stronicy, lecz mniej więcej w
połowie kolumna przerywała się i od tąd pustą stronicę wypełniały już tylko
marmurowe wzory znaków czasu i gdzieniegdzie tylko brązowy ślad
atramentu.
Stary Bayard długo siedział wpatrzony w rozsypu jącą się apoteozę swego
nazwiska. Sartorisowie za drwili sobie z Czasu, ale Czas nie szukał zemsty,
się gając dalej ńiż Sartorisowie* I prawdopodobnie nie wiedział nic o nich.
Niemniej był to piękny gest.
„W dziewiętnastym stuleciu — mawiał John Sarto- ris — genealogia to
fałszywe świecidełko. Szczególnie w Ameryee, gdzie liczy się tylko to, co
wziąłeś i trzy masz, i gdzie wszyscy mamy wspólnych przodków, a jedyne

gniazdo praojców, do którego możemy rościć sobie pretensje, to Old Bailey1.


Niemniej człowiek, co twierdzi, że go nic nie obchodzi jego pochodzenie, jest
niewiele mniej próżny od tego, któ w postępkach kie ruje się myślą o swojej
rasie i krwi. Co do mnie, to uważam, że Sartoris może sobie pozwolić na
trochę próżności i fałszywe błyskotki, jeśli taka jego fanta zja."
' Tak, to był piękny gest. Stary Bayard zastanawiał
się chwilę nad znaczeniem tej formy gramatycznej czasu przeszłego, jakiej
bezwiednie użył, formułując swoją myśl. Był w sensie przeszłości
bezpowrotnej i niepowtarzalnej. Fatalizm, zapowiedź losu, który; czyha na
człowieka zza płotu przy drodze —.jeśli tyl ko go człowiek rozpoznał; i oto
znów galopował bez tchu przez zarośla, na siwym ogierze, którego cichną-j cy
tętent roztapiał się w zmierzchu, a za nim gnał patrol Jankesów coraz mniej i
słabiej Słyszalny, aż wreszcie człowiek, półżywy, z pękającymi z bólu płU-
bami, zaszył się w kępę krzaków, a pógoń mknęła dalej. Wtedy wypełzł z
krzaków i poczołgał się do źró dła, które znał, a które wypływało spod korzeni
buku, a gdy się pochylił nad wodą, gasnące światło dnia pa dło na odbicie
jego twarzy, ukazujące w ostrych zary sach czoło i nos nad przepastnymi
oczodołami i gry mas zdyszanych ust odsłaniający wyszczerzone zęby: przez
ułamek sekundy z gładkiej tafli wody spoglądała nań czaszka.
Nieprzebyte zakręty 'przeznaczenia człowieka. Cóż, niebo to zatłoczone
miejsce, leży podobno tuż za jed nym z takich zakrętów,, niebo pełne złudzeń,
jakie każdy człowiek ma co do siebie, tych sprzecznych złu dzeń, które co do
niego mają i inni, a które paradują uroczyście, wśród innych jeszcze złudzeń.
Stary Ba- yard drgnął, westchnął cicho i wyjął z, kieszeni wiecz ne pióro. Na.
dole kolumny napisał:
„John Sartoris, 5 lipca 1918” a pod tym:
. „Karolina White Sartoris i jej syn, 27 października 1918”
1 Kiedy atrament wysechł, Bayard zamknął książkę i.położył ją na dawnym
miejscu; wyjął z kieszeni faj kę i włożył ją do kasetki razem z pistoletami i
derrin-
gerem, potem poukładał inne przedmioty i zamknął skrzynię.
Miss Jenny zastała Bayarda na jego krześle z dasz kiem w drzwiach
banku. Podniósł na nią wzrok z lekka udający zdziwienie i zdawał się słyszeć
gorzej niż za zwyczaj. Ale ona z zimną nieugiętością kazała bratan kowi wstać
i nie zważając na jego narzekania wypro wadziła go na ulicę do miasta-..
Kupcy przed drzwiami sklepów kłaniali jej. się niby królowej prowadzącej
wojsko do ataku, a stary Bayard kroczył obok, na chmurzony i posępny.
Po jakimś czasie skręcili i weszli na wąskie schody między dwoma sklepami
pod galerią oblepionych bru dem szyldów. Na końcu schodów otwierał się
ciemny korytarz z rzędem, drzwi, najbliższe były z sosnowego drzewa*
pomalowane na szaro i obłupane w dole, jak by ktoś kopał je nogą stale na
tej samej wysokości i z-tą samą siłą. Dwie dziurki, o cal odległe jedna od
drugiej, były niemym świadectwem brakującego sko bla, który zwisał z
klamry we'framudze, przymoco wany ogromną,* zardzewiałą kłódką dawnego
modelu. Bayard zaproponował, by się tu zatrzymać, ale Miss Jenny
energicznie poprowadziła, go do innych drzwi po przeciwnej stronie
korytarza. Te drugie drzwi były świeżo pomalowane i wypoliturowane na
imitację orzecha. W górną połowę drzwi była wpuszczona szy ba z matowego
szkła, Z nazwiskiem, wypisanym wy pukłymi, złotymi literami i z podanymi
w nawiasach godzinami przyjęć. Miss Jenny otworzyła te drzwi i Weszła do
maleńkiego pokoiku o spartańsko, lecz przyjemnie aseptycznym wyglądzie.
Na świeżo wyta- petowanych ścianach nieskazitelnie szarego koloru wi siała
reprodukcja Gorota i dwa suchoryty w wąziut kich ramkach. Nowiutki
chodnik- w ciepłych żółtych
tonach, zaścielający podłogę, pusty, niczym nie nakry ty stół i cztery krzesła z
palonego dębu — wszystko było bezosobowe, czyściuteńkie, tanie, lecż
zdradzają ce na pierwszy rzut oka duszę właściciela, duszę chwi lowo ujętą w
karby ograniczeń materialnych, lecz pre destynowaną i powołaną w
przyszłości do życia wśród perskich dywanów, mahoniów i palisandrów z
jedynym nienagannym sztychem na nagich ścianach. Młoda ko bieta w
białym, wykrochmalonym fartuchu pielęgniar ki wstała, przygładzając ręką
włosy, od drugiego sto lika, mniejszego, z telefonem.
1 —Dzień dobry, Myrtle — powiedziała Miss Jen ny. — Zechce pani łaskawie
powiadomić doktora Al- forda, że chcielibyśmy się z nim zobaczyć.
Czy pani ma wyznaczoną wizytę? — spytała dziewczyna monotonnym,
bezbarwnym głosem.
— Zaraz ją wyznaczymy — odparła Miss Jenny. — Nie powie mi pani
chyba, że doktor Alford nie przy chodzi do pracy przed godziną dziesiątą,
prawda?
— Doktor Alford nie... nie przyjmuje nikogo, kto się przedtem nie zapisze
— powtórzyła dziewczyna jak papuga, patrząc w jakiś punkt nad głową Miss
Jenny. — Jeśli pani nie jest zapisana, musi pani wpierw...
— Dobrze, dobrze — szorstko przerwała Miss Jen ny. — Niech pani
będzie tak uprzejma i powie dokto rowi, że pułkownik Sartoris życzy sobie go
widzieć.
Dobrze, Miss Jenny — posłusznie powiedziała dziewczyna, przechodząc
przez pokój, ale przed drzwia mi zatrzymała się i jej głos znów zabrzmiał jak
wy uczona lekcja. — Proszę łaskawie usiąść, zobaczę, czy doktor nie jest
zajęty.
— Niech pani wejdzie i powie mu, że tu jesteśmy —j słodziutko
powiedziała Miss Jenny. — Proszę mu po
wiedzieć, że mam dziś parę sprawunków do załatwie nia i nié mogę .
czekać.

; -i~ ‘Tak, Miss Jenny — zgodziła się dziewczyna i zni kła, a po odpowiednio
długiej chwili wróciła, znów nienagannie udrapowaną w swą zawodową
powagę.
— Doktor Alford przyjmie państwa w tej chwili. Proszę wejść«'— trzymała
przed nimi otwarte drzwi-
— Dziękuję ci, kochanie odpowiedziała Miss Jen ny. — Jak tam twoja
mama, jeszcze leży?
jâf Nie, już może siedzieć, dziękuję.
— To dobrze — powiedziała Miss Jenny, s— Chodź, Bayard.
Ten drugi pokój był jeszcze mniejszy od pierwszego i brutalnie pachniał
karbolem. Była tam polakiero- wana na biało szafka, wypełniona zimnym i
złośliwym .połyskiem niklu, metalowy stół operacyjny i kolekcja
elektrycznych grzejników i sterylizatorów. Doktor w białym fartuchu siedział
pochylony nad małym biu- reczkifó^tak że przez chwilę widzieli tylko tył jego
głowy gładko ostrzyżonej i W tej chwili pilnie zajętej czyim innym. Potem
podniósł na nich wzrok i wstał.
Był to młody człowiek lat trzydziestu z nieokreślo nym dodatkiem,
siostrzeniec kogoś z dawnych miesz kańców miasta, przybyły tu niedawno po
chlubnych studiach medycznych. Przy raczej ujmującej powierz chowności
była w nim jakaś wiecznie zajęta sobą go dność, jakiś zimny i uczony brak
złudzeń co do ro dzaju ludzkiego, który wykluczał zażyłość z małym
miasteczkiem i nawet tym, co pamiętali go z czasów, gdy jako mały chłopiec -
przyjeżdżał tu na wakacje, kazał mówić do niego „proszę pana” albo „panie
do ktorze”. Miał mały wąsik i twarz jak maskę — twarz sympatyczną, lecz
zimną. Kiedy stary Bayard usiadł niechętnie, doktor przez chwilę macał
narośl na jego policzku suchymi, szorowanymi w nieskończoność pal-
cami. Miss Jenny zapytała go o coś, ale doktor nie przerywał badania i
wszystko inne przestało dlań ist«* nieć, jakby nie słyszał, jakby Miss Jenny
nic nie po wiedziała. Włożył do ust Bayarda maleńką lampką elektryczną,
którą przedtem wysterylizował, zapalając i gasząc na przemian rubinowy
blask wewnątrz policz ka. Po chwili wyjął lampkę, znów ją wysterylizował’ i
schował z powrotem do szafki.
— No i co? — niecierpliwie odezwała się Miss Jen ny.
Doktor zamknął starannie drzwiczki szafki, umył; i wytarł ręce i,
włożywszy je do kieszeni fartucha, przybrał sposób bycia uroczysty i
uprzejmie fachowy, wymawiając twarde słowa z zimną rozkoszą.
— Należy to natychmiast, usunąć — zakończył swo ją tyradę. — Te rzeczy
powinno się operować, póki są we wczesnym stadium rozboju, dlatego
doradzam operacj ę niezwłoczną.
— Chce pan powiedzieć, że z tego może Zrobić się rak? — zapytała Miss
Jenny.
Ęy-i*- Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, proszę pani. Kwestia
czasu. Jeśli się to zaniedba, nie ręczę za nic, ale gdyby pan Sartoris teraz
poddał się operacji, to w przyszłości może być zupełnie spokoj ny — spojrzał
na starego Bayarda z chłodną przeni kliwością. — To bardzo prosta historia.
Usunę to jed-, nym ruchem tu zrobił krótki gest ręką,
— Co takiego? -‘- spytał Bayard.
— Mówię, że mogę usunąć tę narośl tak łatwo,, że pan nawet nie będzie
wiedział .kiedy, pułkowniku.
— Niech mnie diabli wezmąi jeśli panu na to po zwolę — Bayard wstał ze
swoim charakterystycznym ruchem, przypominającym nurkowanie.
— Siadaj, Bayardzie — rozkazująco powiedziała
Miss Jenny. — Nikt cię nie będzie krajał bez twojej wiedzy. Czy to trzeba
zaraz zrobić? — spytała.
— Tak, proszę pani. Nie zwlekałbym z tym ani je dnego dnia. W
przeciwnym razie uważam za swój obo wiązek uprzedzić panią, że żaden
doktor nie przyjmie odpowiedzialności za -to, co może nastąpić. Mógłbym ta
usunąć w ciągu dwóch minut"— dodał spoglądając znów na twarz Bayarda z
chłodnym zastanowieniem. Odwrócił głowę i -stał chwilę nasłuchując
tubalnego głosu, który nagle dał się słyszeć za cienką ścianą w sąsiednim
pokoju.
— Serwus, siostro — mówił głos. -rt Czy to nie Ba yard Sartoris klnie tam
w gabinecie?
Doktor i Miss Jenny zachowali postawę wyczeku jącą, a po chwili drzwi się
otwarły i wypełnił je swo ją osobą najgrubszy człowiek w całym powiecie. Miał
na sobie wyświecony alpakowy surdut na kamizelce i workowate spodnie z
czarnego, cienkiego sukna. Po nad koszulą w zakładki kołnierzyk i czarny,
wąziutki krawat ginęły w fałdach podbródka. Głowę rzymskiego senatora
okrywała strzecha srebrnych wijących się włosów.
— Co, u licha, cię tu sprowadza? — spytał, po czym wtoczył się do-
gabinetu, wypełniając go po brzegi, zmniejszając do minimum rozmiary

obecnych tam osób, jak również mebli.v


Był to doktor Lueiuś Quintus Peabody, który w osiemdziesiątym siódmym
roku życia ważył trzysta dziesięć funtów i posiadał strusi żołądek.
Praktykował W ¡powiecie jeszcze za czasów, gdy ekwipunek lekarski ¡składał
się z piły, galonu whisky i torebki kalomelu. Był lekarzem wojskowym w
pułku Johna Sartorisa i do czasów wynalezienia samochodu wyruszał o każ
dej z dwudziestu czterech godzin doby, w każdą po godę i na każdą odległość
swoją rozklekotaną bryczusz-
ką po nieprzebytych i niedostępnych drogach okolicz nych do każdego
chorego, który go wezwał, białego czy czarnego, przyjmując zazwyczaj jako
honorarium posiłek złożony z kukurydzanego placka i kawy, a na wet garstki
kukurydzy czy owoców albo też kilka ce bulek kwiatowych lub szczepionek.
Za czasów kiedy był jeszcze młody i pełen sił ży wotnych, prowadził
drobiazgowy bilans wydatków i wpływów w oczekiwaniu, a£ jego hipotetyczne
akty wa osiągną Ogólną cyfrę 10 000 dolarów. Ale to było czterdzieści lat temu
i później w ogóle przestał się troszczyć o rachunki, a teraz zdarzało mu się od
czrsu do czasu przyjąć w swoim podupadłym gabinecie ja kiegoś wieśniaka,
który przychodził oddać jakiś dług datujący się niekiedy od dnia przyjścia na
świat płat nika, a zaciągnięty przez jego ojca lub dziadka, dług,
0 którym doktor Peabody od dawna już zapomniał. Szanowali go wszyscy w
.powiecie, przysyłali szynki a dziczyznę na Boże Narodzenie i mówiono, że
mógłby utrzymać się do końca życia jeżdżąc tylko po całej okolicy tą samą
roztrzęsioną bryczuszką, której dotych czas używał, nie troszcząc się o
mieszkanie i jedzenie
1 nie wydając ani pensa na jedno i drugie.
... Wypełnił cały pokój swoją jowialną i ujmującą do- brodusznością, a gdy
zrobił parę kroków i poklepał Miss Jenny po ramieniu swą podobną do Cepa
dłonią, cały budynek zatrząsł się w posadach.
Dzień dobry, Jenny£¡¡1 powiedział. — Co to, wy rabiacie polisę
ubezpieczeniową dla Bayarda?
Mg** Ten przeklęty rzeźnik chce mnie krajać — zży mał się Bayard. i*—
Powiedz mu, żeby się ode mnie od czepił, Loosh.
— Dziesiąta rano to za wczesna pora na krajanie białych —- zahuczał
doktor Peabody. — Murzyni to co innego, Murzyna można siekać o każdej
godzinie
po północy. Có MU jest, sytiu? — zwrócił się do dok tora Alforda.
-*- Ja myślę, że to zwyczajna brodawka — powie działa Miss Jenny. — Ale
znudziło mi się na nią patrzeć,
—- To nie jest brodawka — sztywno poprawił dok tor Alford. .
Powtórzył swoją diagnozę w języku fachowym, pod czas gdy doktor
Peabody obejmował wszystkich ży czliwym ciepłem swej obecności,
— To brzmi niezbyt zachęcająco — przyznał, i znów zatrzęsła się podłoga;
w chwili gdy energiczną, ogrom ną ręką popchnął Bayardą na krzesło*, a
drugą przy ciągnął jego twarz do światła. Potem wygrzebał ż kie szeni surduta
okulary W czarnej oprawie i przyjrzał się policzkowi Bayarda, — Uważa pan,
że trzeba ciąć?
-— Tak uważam — zimno odpowiedział doktor Al- ford. — Moim zdaniem,
należy usunąć to niezwłocznie. Narośl wysoce tu niepotrzebna, z gatunku
rakowatych.
— Ludzie żyli z rakiem na długo przedtem, nim wynaleźli skalpele -r
sucho zauważył doktor Peabo dy. — Siedź spokojnie, Bayard.
„A ludzie tacy jak pan są tęgo przyczyną” — miał ochotę odpowiedzieć
młody człowiek. Ale powstrzymał się i zamiast tego powtórzył:
— Podejmuję się usunąć tę narośl w ciągu dwóch minut, panie
pułkowniku.
— Idź pan do diabła ze swoim usuwaniem! — z gnie wem zawołał Bayard
usiłując wstać. — Puść mnie, Loosh.
— Siedź spokojnie — rzekł pojednawczo doktor Peabody przytrzymując go
na' krześle i macając na rośl. — Czy cię to boli?
— Nie. Nic podobnego nie powiedziałem. I niech mnie diabli wezmą,
jeżeli...
— Diabli cię wezmą w każdym razie — stwierdził
doktor Peabody. <*-» 2resztą i tak jakbyś już nie żył, bo nie znam nikogo,
kto by mniej od ciebie korzystał z uciech życia.
— Raz w życiu powiedział pan prawdę — zgodziła się Miss Jenny. —
Nigdy nie widziałam bardziej zgrzy- białego starca niż on.
— Toteż — ciągnął niewzruszony doktor Peabody — nie przejmowałbym
się tym na twoim miejscu. Zostaw to w spokoju, niech tak będzie. Kogo
obchodzi twoja twarz? Gdybyś był młody i latał za dziewczętami...
— Jeśli pozwolimy doktorowi Peabody mieszać się do tego bezkarnie... —
zaczął doktor Alf ord.
— Will Falls mówi, że potrafi to Wyleczyć — prze rwał mu Bayard.
— Tą maścią własnego wynalazku? — żywo spytał doktor Peabody.
i —• Maścią? - powtórzył doktor Alfbrd. — Pułko wniku Sartoris, jeżeli pan
pozwoli pierwszemu lepsze mu szarlatanowi- leczyć tę narośl przy pomocy
bab skich środków czy lekarstw własnego wynalazku, nie pożyje .pan dłużej
niż pół roku. Z tym zgodzi się chy ba nawet doktor Peabody — dodał
ironicznie.
K' — Nie wiem — powiedział z namysłem doktor Pea- Jbody. — Will Falls
miał parę ciekawych rezultatów dzięki tej swojej maści.
,— Pozwolę sobie panu zaprzeczyć — oświadczył doktor Alford. — Pani du
Pré, nie mogę się zgodzić z tym, aby ktokolwiek reprezentujący mój zawód
apro bował choćby w sposób bierny tego rodzaju proceder.
— Dajże spokój, chłopcze —-.odpowiedział, doktor Peabody. — Nie ma
mowy, żeby Will Falls przykładał te swoje mikstury do twarzy Bayarda. To
dobre dla Murzynów i dla bydła, ale nie dla Sartorisa. Po pro stu zostawmy
to w spokoju, póki mu nie dokucza.
— Jeśli ta narośl nie zostanie natychmiast usunię
ta, Umywam ręce od wszelkiej odpowiedzialności — powtórzył doktor
Alford. —| Zaniedbanie tego mogło by się okazać równie fatalne w skutkach,
jak i maści pana Fallsa. Pani jest świadkiem, pani du Pré, że konsultacja
zeszła na te nieetyczne tory nie z mojej winy i wbrew moim protestom.
-—-^Uspokój się, chłopcze — rzekł doktor Peabody. — Tego naprawdę nie
warto ciąć. Powetuje pan to sobie później na jakiejś ręce alb#' nodze, jak tylko
ten jego zwariowany wnuk rozbije samochód i zgruchoce przy tej okazji parę
kończyn. Chodź, Bayardzie.
Jj| Pani du Pré—p|| próbował jeszcze doktor Alford.
— Bayard może tu wrócić, jeśli mu się tak będzie podobało — doktor
Peabody poklepał młodego czło wieka po ramieniu swoją ciężką ręką. —
Zabiorę go teraz do swego gabinetu i pogadamy chwilę. Jenny, jeśli zechce,,
może go przyprowadzić z powrotem. Chodź, Bayard.
I wyprowadził: starego Bayarda z pokoju. Miss Jen ny także wstała. ’
— Loosh Peabody ma z postępem akurat tyle samo wspólnego co stary
Will Falls — powiedziała. — Te stare grzyby doprowadzają mnie do szału.
Niech pan poczeka, zaraz go znowu przyprowadzę i skończymy z tym.
Doktor Alford otworzył jej drzwi i Miss Jenny wy szła za bratankiem na
korytarz, sztywna i ziejąca fu rią, w swej jedwabnej sukni, i przez poharatane
drzwi z zardzewiałą kłódką wkroczyła do pokoju, który w mi niaturze dawał
pojęcie o zniszczeniach, jakich może dokonać trąba powietrzna. Nie tknięte
od wieków po- kłady kurzu stanowiły jedyny pastelowy ton w tym obrazie.
— Słuchaj pan, Loosh Peabody... — zaczęła Miss Jenny.
«*■ Prószę Usiąść, Jenny — przerwał jej doktor Peabody — i nie
przeszkadzać. Rozepnij koszulę, Ba- yardzie.
— Co? — groźnie spytał Bayard. Doktor popchnął go na krzesło.
— Ćhcę. obejrzeć twoją klatkę piersiową — wy tłu-' maczył.
Podszedł do starego żaluzj owego biurka i zaczął grzebać w zaścielających
je pokładach śmieci. Śmie cie i kurz wypełniały każdy zakątek ogromnego
poko ju. Cztery okna wychodziły na skwer, ale obrzeżające go wiązy i
sykomory zaciemniały pierwsze piętro tak, że światło wpadające przez szyby
było rozproszone niby światło pod wodą. W rogach sufitu zwisały gru be
pajęczyny, gęste jak mech i poszarpane jak stare koronki, a białe niegdyś
ściany powlekała równa war stwa bezpretensjonalnej szarzyzny, urozmaicona
tu i ówdzie jakimś jaśniejszym .prostokątem, w miejscu gdzie niegdyś wisiał
zlikwidowany z powodu prze dawnienia kalendarz. Oprócz biurka w pokoju
znaj dowały się trzy czy cztery krzesła, reprezentujące różne style i różne
stopnie zniszczenia, zardzewiały piecyk żelazny w skrzyni wypełnionej
trocinami i obi ta skórą kanapa, która wśród połamanych sprężyn dy skretnie
zachowała kształty rozciągniętego ciała do ktora Peabody. Óbok, na podłodze,
pod gromadzącymi się stopniowo pokładami kurzu, wznosiła się sterta
sensacyjnych broszurek powieściowych po pięć cen tów. To była biblioteka
doktora Peabody; a na tej ka napie spędzał swoje godziny przyjęć, czytając
powie ści po kilka razy. Innych książek nie posiadał.
Za to w koszu na papiery pod biurkiem i na samym biurku, ną
zaśmieconej półce nad kominkiem i na pa rapetach okien leżały sterty
prospektów, katalogów
i biuletynów urzędowych wszelkiego rodzaju. W jed
nym rogu, na wywróconej do góry dnem skrzynce po konserwach, stał
przyrząd do chłodzenia wody z ko lorowego oksydowanego szkła, w drugim
pęk najróż niejszych wędek, które z czasem wygięły się pod wła snym
ciężarem; każdą powierzchnię poziomą okupo wały stosy rupieci, jakie można
oglądać tylko w skle pach ze starzyzną — części starej garderoby, butelki,
lampa naftowa, drewniana skrzynka pełna puszek ze smarem, wśród których
jednej brakowało, zegar ma jący kształt niewinnego kielicha chińskiego
powoju, dźwiganego przez cztery uwieńczone dziewice, wyka zujące
przedziwne zniekształcenia anatomiczne, jakich padły ofiarą z biegiem czasu,
i wreszcie gdzieniegdzie, pośród kurzu 'i śmieci, narzędzia wskazujące na za
wód lokatora tego pokoju. Właśnie jednego z tych na rzędzi pośzukiwał teiaz
doktor Peabody na zagraco-» nym biurku, gdzie stała jedn» jedyna fotografia
w drewnianej ramce, i mimo powtórnego: „Słuchasz mnie pań czy nie, Loosh
Peabody”, które padło z ust Miss Jenny, nie przerywał poszukiwań
dokonywanych z niezmąconym spokojem i bez pośpiechu.
— Ubierz się i wracamy do tamtego doktora — roz kazała Miss Jenny
bratankowi. — Ani ty, ani ja nie możemy tracić czasu ze starym
zdziecinniałym głup cem.
— Proszę usiąść, Jenny — powtórzył doktor Peabo dy. Wyciągnął szufladę,
wyjął stamtąd pudełko cy gar, garść sztucznych muszek do łapania pstrągów,
brudny kołnierzyk i w końcu stetoskop, po czym we pchnął pozostałe rzeczy z
powrotem do szuflady i za mknął ją kolanem.
Miss Jenny siedziała sztywna i urażona, pełna mil czącej wściekłości,
podczas gdy doktor słuchał serca Bayarda.
— No i co? — rzuciła z furią. — Czy z tego się pan
dowiedział, jak zlikwidować tę brodawkę na twarzy? Falls nie potrzebował w
tym celu żadnego telefonu.
— Dowiedziałem się czegoś więcej — odparł do ktor Peabody. — To mówi,
że Bayard wkrótce uwolni się od wszystkich swoich dolegliwości, jeżeli dalej
bę dzie jeździł autem tego narwańca.
— Bzdura — powiedziała Miss Jenny. — Bayard dobrze prowadzi
samochód. Nigdy nie jeździłam z lep szym kierowcą.
— Trzeba czegoś więcej niż dobrego kierowcy, żeby to wytrzymało —
stuknął w klatkę piersiową Bayarda swoim grubym palcem — kiedy ten
wariat wyprawia takie harce ze swoją maszyną, jakie już parę razy wi
działem.
— Czy słyszał pan kiedy, żeby Sartoris umarł na turalną śmiercią jak
każdy inny człowiek? — spytała Miss Jenny. — Nie wie pan, że serce nie
odmówi służ by Bayardowi, póki nie przyjdzie na niego czas? Wsta waj i
chodź ze mną — dodała zwracając się do bra tanka.
Bayard zapiął koszulę. Doktor Peabody usiadł na sofie i obserwował go w
milczeniu.
— Bayardzie — rzekł nagle — czemu nie skończysz z tą przeklętą
maszyną?
— Co?
— Jeżeli nie skończysz prędko z tym samochodem, nie będziesz
potrzebował ani mnie, ani Fallsa, ani tam tego młodego z wysterylizowanymi
brzytwami.
— Czy to twój interes? — spytał Bayard. — Co, do stu piorunów, nie
mogę sobie nawet złamać karku w spokoju, jeżeli tak mi się podoba?! —
Podniósł się
i drżącymi palcami szukał guzików kamizelki. Miss Jenny także wstała i
chciała mu pomóc, ale odtrącił ją szorstko. Doktor Peabody siedział wciąż
na kanapce, bębniąc tłustymi palcami po tłustym kolanie. — I tak
już przekroczyłem swoją porę — ciągnął łagodniej stary Bayard. — Ja
pierwszy z mego rodu, o ile mi wiadomo, dożyłem sześćdziesiątki. Nasz
protoplasta, widać, zamierza mnie zachować jako wiarygodnego świadka
wygaśnięcia nazwiska.
— Bardzo dobrze — lodowato powiedziała Miss Jen ny. — Skończyłeś
swoje przemówienie, a Loosh Pea body zmarnował dla ciebie ranek, więc na
razie uwa żam, że możemy się rozstać i pozwolić Looshowi tym czasem leczyć
muły, a ty możesz sobie dalej sartori- zować i litować się nad samym sobą. Do
widzenia, Loosh.
— Każ mu zostawić tę brodawkę w spokoju — po wiedział doktor
Peabody.
— A pan i Will Falls go wyleczycie?
— Niech nie pozwala Fallsowi przykładać żadnych maści — łagodnie
powtórzył doktor Peabody. — To nic nie jest. Po prostu trzeba to zostawić w
spokoju.
— Idziemy do doktora —oświadczyła Miss Jenny. — No, chodź.
Nie poruszył się, gdy wyszli, i słyszał, jak się kłócą za drzwiami. Potem
głosy oddaliły się na korytarzu, w kierunku schodów, wśród dalszej sprzeczki
ożywio nej przekleństwami Bayarda, i wreszcie ucichły. Wte dy doktor
Peabody położył się na kanapie, przystoso wanej już od dawna do kształtów
jego masywnej fi gury, i wyciągnął pięciocentowy romans kryminalny ze stosu
leżącego na podłodze u wezgłowia kanap>.
.*
4
Kiedy zbliżali się do banku, Narcissa Benbow na deszła właśnie z przeciwnej
strony, tak że spotkali się w drzwiach, gdzie stary Bayard powiedział nie
zgrabny komplement ó. propos jej wyglądu, a ona, stoJ jąc na ulicy w swojej
białej sukni, poważnym, dźwięcz«! nym głosem usiłowała przebić mur jego
głuchoty. PaJ tern wyniósł na próg swoje krzesło z daszkiem, a Misgj Jenny
weszła za Narcissą do środka, do okienka ka-J sjera. Za drucianą przegrodą
nie było w tej chwili nikogo prócz księgowego. Zerknął na nią ukradkiem}
przez ramię, po czym ześliznął się z krzesła i podszedł do okienka nie
podnosząc oczu.
Wziął czek od Narcissy, która słuchając opowiada«! nia Miss Jenny,
narzekającej na głupi, męski upoll Bayarda i Loosha Peabody, i obserwując
czerwone włęSI sy, pokrywające jego przedramię aż do drugiego zgię cia!
palców, zauważyła z lekkim, acz wyraźnym wstrę-' tem i odrobiną
zaciekawienia fakt, że jego ręce pokryci te są kropelkami potu, chociaż nie
było zbyt gorąco.
Po chwili oczy jej znów przestały go dostrzegać^ wzięła banknoty, które jej
podsunął pod kratą, i otwo- ; rzyła torebkę. Z wyścielonego niebieskim
atłasem wnę- . trza wyjrzał rożek koperty z kawałkiem adresu, ale prędko
wsunęła list głębiej, włożyła pieniądze i za mknęła torebkę. Potem oddaliła się
wraz ze swą to-; warzyszką, która nie przestała mówić. Narcissa znowu
zatrzymała się w drzwiach, przyobleczona w swój zwykły spokój,' słuchając
ciężkich żartów Bayarda na temat jej nie istniejących spraw sercowych, do
czego zazwyczaj ograniczały się rozmowy między nimi i na co odpowiadała
również żartami, krzycząc mu wprost; do ucha. Potem odeszła, weiąż
otoczona spokojem ni by czyjąś widzialną obecnością czy zapachem lub
»-dźwiękiem.
Księgowy stał przy oknie, dopóki mógł ją dostrzep. Jego głowa była
spuszczona, a ręka kreśliła bezmyśl ne arabeski na leżącej pod nią kartce
papieru z bloku. Po chwili Narcissa oddaliła się i znikła mu z oczu.
Wtedy drgnął i spostrzegł, że kartka papieru przy lgnęła do wilgotnego
przegubu jego ręki, tak że pozo stała tam, kiedy podniósł ramię. Potem,
oderwana siłą własnego ciężaru, upadła na podłogę, /'
Tego popołudnia, po zamknięciu banku, Snopes prze szedł na drugą
stronę placu, skręcił w ulicę i zmie rzał w stronę drewnianego kwadratowego
budynku z podwójną werandą, skąd płynął wśród ciszy spokoj nego
popołudnia żałosny jazgót taniego gramoionu. Wszedł do środka. Muzyka
dobiegała z pokoju na pra wo, dokąd się skierował, i przestępując próg
zobaczył mężczyznę w koszuli bez kołnierzyka, rozwalonego na krześle, z
nogami w skarpetkach opartymi o drugie krzesło, i palącego fajkę, której
mdląca woń biegła za nim - jeszcze przez korytarz. W korytarzu pachniało
wilgotnym, szarym mydłem i błyszczał nie wyschnięty jeszcze chodnik z
linoleum. Szedł po nim w kierunku hałasów, Zdradzających czyjąś
niestrudzoną aktywność
i znalazł się oko w oko z kobietą w bezkształtnym szarym kitlu, która na jego
widok przestała zamiatać
i spojrzała nań poprzez szare ramię, odgarniając za czerwienioną ręką
kosmyki włosów opadające na czoło.
— Dobry wieczór, pani Beard — powiedział Sno pes. ^ Virgil już wrócił do
domu?
— Był tu gdzieś chwilę temu — odpowiedziała. — Jeżeli go nie ma przed
domem, to musi ojciec go po coś posłał. Pan Beard znów ma te swoje kolki w
bo ku. Może posłał Virgiia do miasta.
Włosy znowu jej opadły na twarz i znowu je od garnęła szorstkim gestem.
• — Ma pan coś dla niego do roboty?
— Owszem. Nie wie pani, w którą stronę poszedł?
— O ile go pan Beard gdzieś nie wyprawił, to musi być na podwórzu.
Zwykle nie odchodzi nigdzie daleko.
Raz po raz odgarniała opadające nieporządnie kos-* myki. Jej mięśnie od
tak dawna przyzwyczajone do pracy buntowały się przeciwko bezczynności.
Znowtl chwyciła szczotkę.
Snopes odszedł i przystanął na schodach kuchen nych. Na ogrodzonej'
przestrzeni za domem nie było^ trawnika, tylko zagroda dla kur, także bez
trawy; w środku, gdzie parę sztuk ptactwa smętnie tarzało' się w kurzu. Po
jednej stronie rozciągał się mały ogró dek warzywny, pocięty w równiutkie,
starannie utrzy-j mane grzędy. W rogu podwórka był rodzaj szopy zetj
zbutwiałych desek.
V- *»- Virgil! ^ zawołał Snopes.
•Puste podwórko zaludniały tylko duchy, widma zniechęconych chwastów,
śmiertelne szczątki żywności: w postaci pustych puszek po konserwach,
połamanych skrzynek i beczułek. Był tu stos drzewa-na rozpałkę
i pień do rąbania drzazeg, na którym leżała siekiera . nieudolnie
naprawiona przy pomocy zardzewiałego dru tu owiniętego wokół trzonka.
Snopes zszedł ze schodów powitany gdakaniem ptactwa, które podniosło
wrzask w. przewidywaniu posiłku.
—Virgil!
Wróble znajdowały pewne odżywcze substancje w piasku, pośród kur, ale
same kury, może w przeczu ciu klęski i frustracji, miotały się hałaśliwie
wzdłuż ogrodzenia z drutu, rozstrojone i nienaturalnie podnie cone,
obserwując Snopesa łapczywym, natrętnym spoj rzeniem. Zamierzał już
zawrócić do kuchni, kiedy z szopy niewinnie i cicho wynurzył się chłopak z
wło sami koloru słomy i wodnistymi oczyma. Jego blade usta byłyby prawie
ładne, gdyby ¡nie wyraz skrytości w kącikach warg-; Nie miał prawie wcale
podbródka.
—O, pan Snopes! Wołał mnie" pan?
— Tak. Jeżeli nie masz nic pilnego do roboty — odparł Snopes.
— Nie mam — powiedział chłopak. Weszli do do mu i minęli pokój, gdzie
nadal z monotonnym zapa łem sprzątała kobieta w burym kitlu, i korytarz
wy pełniony swądem z fajki i żałobnym lamentem gra mofonu i weszli na
schody, które także zaścielał chod nik | linoleum, przytwierdzony do każdego
stopnia zdradliwym prętem z żelaza podrabianego na mosiądz, powyginanym
i wyszczerbionym przez ciężkie buciory. Wzdłuż korytarza na piętrze biegły
dwa identyczne rzędy drzwi. Otworzyli jedne z nich i weszli»
W pokoju stało łóżko, krzesło, stolik toaletowy, umy walka, a obok niej
wiadro. Na podłodze leżała słomia na mata tu i owdzie przetarta. Z sufitu na
żółtozielo nym sznurZę zwisała nie osłonięta kloszem żarówka. Na ścianie,
nad zapchanym papierami kominkiem, oleo druk w ramkach przedstawiał
młodą Indiankę w nie skazitelnej szacie z koźlej skóry, pochylającą nagie
piersi nad marmurową fontanną przy nieodzownym świetle, księżyca. W ręku
trzymała gitarę i różę. Na pa rapecie okna zgromadziły się zakurzone wróble,
z za interesowaniem przez zakurzoną szybę • obserwujące- wchodzących.
Chłopiec wszedł grzecznie za Snopesem. Jego bez-* barwne oczy bystrym
spojrzeniem objęły pokój i całe umeblowanie.
— Tu strzelba, wiatrówka, nie przyszła jeszcze, prawda, panie Snopes?
Spk-r Nie, jeszcze nie — odpowiedział tamten. — Ale na pewno wkrótce
przyjdzie.
-— Pan ją zamówił już bardzo dawno.
|pi—To prawda. Ale z pewnością tylko patrzeć, jak ją przyślą. Może nie mieli
akurat takich na składzie. — Podszedł do stolika i wyjął z szuflady kilka
kartek po
liniowanego papieru. Położył je na wierzchu, przysu* nął krzesło, wyciągnął
spod łóżka walizkę i postawił ją na krześle. Potem wyjął z kieszeni wieczne
pióro,, rozkręcił i położył je koło papieru.
—r Powinna nadejść lada chwila.
Chłopak usiadł na walizce i wziął pióro do ręki.
— W sklepie żelaznym u Watta mają — zauważył^
— Jeżeli ta zamówiona nie przyjdzie, to kupimy^ tam. Kiedyśmy ją
właściwie zamówili?
— W zeszłym tygodniu we wtorek — odpowiedział skwapliwie chłopak. —
Zanotowałem sobie.
— Lada dzień będziesz ją miał. Jesteś gotów? Chłopak wyprostował się nad
rozłożonym papierem.
— Tak, proszę pana.
Snopes wyjął z kieszeni i rozwinął złożoną w kilko ro kartkę.
— Szyfr numer czterdzieści osiem. Pan Joe Butler, Saint Luis, Missouri
— przeczytał i pochylił się nad ramieniem chłopca śledząc ruchy pióra. ^
Dobrze, na samej górze — powiedział. —; Teraz dalej.
Chłopak zaczął pisać o jakieś dwa cale niżej, pod dyktando Snopesa,
równym, sztubackim charakterem pisma, zatrzymując się tylko od czasu do
crasu, Jęeby zapytać o pisownię jakiegoś słowa.
„Niegdyś myślałem sobie, że może spróbuję o pani zapomnieć. Ale nie
mogłem zapomnieć o pani, ponie waż pani nie może zapomnieć o mnie.
Widziałem dzi siaj mój .list w pani torebce. Co dzień mogę wycią gnąć rękę i
dotknąć pani, a pani nic o tym nie będzie wiedziała. Choćby tylko widzieć
panią idącą po ulicy. Wiedzieć, że pani wie. Kiedyś będziemy Wiedzieć, obo je
razem, jak pani się do tego ^przyzwyczai. Zachowała pani mój list, ale mi nie
odpowiedziała. To najlepszy znak, że...” •— chłopak zapisał do końca stronę.
Snopea
zabrał zapisaną kartkę ze stołu i przygotował nową. Dyktował dalej
monotonnym, brzęczącym głosem:
— „...że pani o mnie nie zapomina, inaczej nie by łaby pani zachowała
listu. Myślałem o pani w nocy,
o tym, jak pani idzie ulicą, tak jakbym ja był błotem pod pani nogami. Mogę
powiedzieć coś, co panią zdzi wi, że wiem o pani więcej niż wtedy, jak panią wi
dzę na ulicy ubraną. Powiem to któregoś dnia i wtedy już nie będzie się pani
dziwić. Mija mnie pani na ulicy i nie wie, że ja wiem. Kiedyś się pani dowie,
bo ja powiem.” 5— Teraz zakończenie — powiedział i chło pak przybliżył pióró
do dołu stronicy. — „Szczerze oddany Hal Wagner. Szyfr numer dwadzieścia
cztery.”
Znowu spojrzał ponad ramieniem chłopca.
— Bardzo dobrze.
Wysuszył bibułą drugą kartkę i złożył ją razem z po przednią. Chłopak zakręcił
wieczne pióro i odsunął się od stołu razem z krzesłem, a Snopes wydostał
papie rową torebkę z kieszeni kurtki.
Chłopak przyjął ją bez zapału.,
— Bardzo dziękuję, panie Snopes *— powiedział. Otworzył i zajrzał do
środka. — To dziwne, że ta wiatrówka tak długo nie przychodzi.
Bardzo dziwne — przyznał Snopes. — Nie ro zumiem dlaczego.
— Może zaginęła na poczcie — zauważył chłopak.
T— Może. Na pewno tak było. Jutro napiszę do nich
znowu.
Chłopak zsunął się z krzesła, ale nie wychodził z po koju | stał przed
Snopesem ze swoją łagodną twarzą niewiniątka i czupryną koloru słomy.
Wyjął cukierka z torebki i schrupał go bez entuzjazmu.
•' N—- Najlepiej powiem tatusiowi, żeby poszedł na pocztę i dowiedział się,
czy nie zginęła.
— Nie, to nie ma sensu — żywo zaprotestował Sno-
pos. — Poczekaj jeszcze, ja się tym zajmę. Załatwimy to od razu.
— Tatuś chętnie się zgodzi. Mógłby tam pójść za raz, jak tylko wróci do
domu, i dowiedzieć się, co i jak. Mogę go zaraz odnaleźć i poprosić.
— To nic nie pomoże — rzekł Snopes. — Zostaw to mnie. Już ja ci się
postaram o tę strzelbę.
— Mógłbym mu powiedzieć, że dla pana pracowa łem — nie ustępował
chłopiec. — Pamiętam wszyst kie listy.
— Nie, nie, zaczekaj i pozwól mi się tym zająć. Zaraz jutro ci to załatwię.
— Dobrze, panie Snopes. — Zjadł jeszcze jednego cukierka z równie
małym entuzjazmem i skierował się do drzwi. — Pamiętam każdy list.
Potrafiłbym usiąść i napisać wszystko na nowo. Założę się, że po trafię, panie
Snopes, a kto to jest Hal Wagner? Czy on mieszka w Jefferson?
— Nie, nie. Nigdy go nie widziałeś. On prawie nigdy nie przyjeżdża do
miasta. Dlatego właśnie ja muszę załatwiać jego interesy. Jutro przypilnuję
tej sprawy z wiatrówką, możesz być spokojny.
Chłopak otworzył drzwi i zatrzymał się znowu.
— U Watta mają takie. Bardzo dobre. Chciałbym mieć jedną z tych. Tak,
bardzo byłbym zadowolony.
— Dobrze, dobrze — powtórzył Snopes. — Jutro po winieneś ją mieć.
Postaram się na pewno, żebyś ją dostał.
Chłopiec odszedł. Snopes zamknął drzwi na klucz i chwilę stał przy nich ze
spuszczoną głową, powoli splatając palce. Potem wyjął złożoną kartkę, spalił ją
nad kominkiem i roztarł zwęglone szczątki obcasem. Odciął scyzorykiem
adres wypisany na górze pierwszej stronicy i podpis na dole drugiej, złożył
obie strony razem i wsunął do tandetnej koperty. Zakleił ją, przy
lepił znaczek, po czym wyjął pióro i lewą ręką mo zolnie zaadresował kopertę
drukowanymi literami. Te go samego wieczora odniósł kopertę na dworzec i
wrzu cił do skrzynki w pociągu.
Nazajutrz po południu Virgil Beard zastrzelił ptaka przedrzeźniacza na
drzewie brzoskwiniowym w rogu podwórka, za kurnikiem.
5
Drepcząc w ciągu dnia dokoła domu Simon mógł zerknąć od czasu do
czasu przez park na pastwisko i zauważył, że konie cugowe i dnia na dzień
tracą swój pełen blasku wygląd i stają się coraz bardziej zaniedbane na
skutek bezczynności i braku codzienne go czyszczenia. Czasami przechodził
koło powozu bez czynnie stojącego w wozowni, z dyszlem, który ster czał w
pozie oskarżycielskiej, i widział, jak jego płaszcz od kurzu i cylinder wiszące
na gwoździu w komórce z uprzężą z wolna pokrywają się warstwą kurzu, także
zachowując w swym niemym oczekiwaniu cierpli wą i pytającą rezygnację. A
czasami, gdy tak stał, zbiedzony i trochę przygarbiony wiekiem i upartym
oszołomieniem, na werandzie z jej odwiecznym gą szczem róż i glicynii i z jej
wielkim, niezmiennym spo kojem, przyglądając się, jak Sartorisowie
przyjeżdżają i odjeżdżają wehikułem, na który nie spojrzałby na wet szanujący
się dżentelmen z jego epoki, a którym dziś mógł jeździć byle błazen i byle
żebrak mógł go mieć na własność, zdawało mu się, że stoi przy nim John
Sartoris ze swą brodatą, jastrzębią twarzą i wy razem wyniosłej i subtelnej
pogardy.
I gdy tak stał o przedwieczornej godzinie, w słońcu, ukośnymi promieniami
padającym na południowy kra
niec werandy, .pośród tysiącznych odurzających woni rozkwitającej wiosny,
sennego brzęczenia owadów i ¡nie milknącego śpiewu ptaków, Isom z głębi
chłodnego! przedsionka albo zza węgła domu słyszał, jak jego dzia- ; dek
mruczy coś na kształt monotonnej skargi, w której brzmiało zdziwienie i
krnąbrność, i nagana. Isom ucie-J kał wtedy do kuchni, gdzie pracowicie
krzątała się jego < matka ze swą łagodną żółtą twarzą i niezmiennym za
wodzącym półśpiewem.
— Dziadzio znowu rozmawia z panem starszym — zwierzał się Isom. —
Daj mi jeszcze tych zimnych kar- . tofli, mammy.
— Miss Jenny nie ma dla ciebie dziś nic do ro boty? — pytała Elnóra
stawiając przed nim kartofle.
— Nie. Znowu pojechała maszyną.
IL;— Chwała Bogu, że nie ty sam z nią pojechałeś, jak już nieraz było, jak ci
tylko pan Bayard pozwalał. A teraz wynoś mi się z kuchni. Dopiero co
wyszoro wałam podłogę, nie potrzebujesz mi tu znowu brudzić.
Często w tych dniach Isóm mógł słyszeć, jak jego dziadek, zajęty koło
stajni czy w ogrodzie kwiatowym albo na łące, rozmawia z Johnem
Sartorisem, mamro cząc coś pod nosem do tegó dumnego cienia-panującego
wciąż nad tym domem i życiem w jego ścianach, i nad całą okolicą, poprzez
którą biegła zbudowana przez niego kolej, tak miniaturowa z odległości. Ale
miała także precyzję miniatury, niby rekwizyt umieszczony tu dla rozrywki
tego, którego uparte marzenie — drwiąc zeń z taką perfidią, póki było
marzeniem nie czystym — przybrało kształt wyraźny i piękny teraz, kiedy
¡marzyciel wyzwolony z ciała zrzucił z siebie | wulgarne brzemię dumy.
—- Ładny pojazd — mruczał Simon okopując mo tyką klomb szałwii na
końcu alei. — Jeździć takim paskudztwem, kiedy przyzwoity zaprząg
rdzewieję
W wozowni! Nie myślał tu o Miss Jenny. Niewiele dla niego znaczyło, jakimi
środkami lokomocji posłu gują się kobiety, jeśli mężczyźni z rodziny na to po
zwalają. Kobiety wykazywały tylko publicznie walory pojazdów mężczyzny,
były zaledwie sprawdzianem jego stanowiska w świecie, zwierciadłem jego
pańskości, nawet konie to rozumiały.
— Rodzony syn, rodzony wnuk, żeby się pokazywali panu przed nosem w
takiej diabelskiej maszynie! I pan na to pozwala. Ńie lepszy pan od nich!
Powinien im pan zabronić, Master John! Po tych jakichś zamorskich wojnach
młodzi nie umieją się zachowywać jak należy, nie wiedzą, co przystoi
prawdziwemu panu, a co nie. A ludzie co na to powiedzą, jak zobaczą, że
pańska własna rodzina jeździ takim samym kwipażem, jak najgorsza hołota?
Musi pan postawić na swoim. Czy to nie Sartorisowie jeszcze przed wojną w
całej okolicy dawali przykład legancji i szyku? A spójrz pan ną nich dzisiaj.
Oparty na motyce patrzył, jak samochód sunie wzdłuż alei i zatrzymuje
się przed domem. Miss Jenny i młody Bayard wysiedli i weszli na werandę.
Motor był jeszcze w ruchu. Lekki dymek z rury wydechowej rozpływał się w
lśniącym świetle popołudnia. Simon z motyką w ręku podszedł bliżej i
przyglądał się gałkom i tar czom na tablicy. Bayard zawołał go z progu
werandy.
— Wyłącz motor, Simonie — powiedział.
— Co mam wyłączyć? — spytał Simon.
— Ten mały błyszczący drążek pod kierownicą.
— Nie, psze pana — oświadczył cofając się Simon. — Ja się tego nie
dotknę. Nie mam ochoty, żeby mi wy buchło w twarz.
— Nic ci się nie stanie — niecierpliwie rzekł Bayard. — Połóż tylko na tym
rękę i pociągnij na dół. Ten mały błyszczący włącznik.
Simon nieufnie przyglądał się wszystkim urządze niom, ale się nie zbliżył,
wyciągnął tylko naprzód szyję i zajrzał w głąb samochodu.
— Nic tu nie widzę, tylko taki wielki drąg, co ster czy z podłogi. To ten, co
pan mówi?
— Cholera! — zaklął Bayard. W dwóch susach zbiegł ze schodów,
przechylił się przez drzwiczki i wyłączył motor przed nosem oszołomionego
Simona. Szum ucichł | natychmiast.
— No i co? — powiedział Simon. — To o tym pan mówił? — Chwilę
przyglądał się kontaktowi, po czym wyprostował się. i obrzucił spojrzeniem
maskę. — Prze stało się gotować to pod tym, tak? — zapytał. — To pan tak to
zatrzymuje?
Ale Bayard wszedł już znów po "schodach i znikł w głębi domu.
Simon,nie śpieszył się z odejściem. Oglącfając bły szczący długi wóz
ostrożnie dotknął go palcem, potem otarł rękę o udo. Powoli obszedł go
naokoło, dotykając opon, mrucząc sam do siebie i potrząsając głową. Po tem
wrócił do klombu szałwii, gdzie znalazł go Bayard, kiedy wyszedł w chwilę
później.
. — Przejedziesz się ze mną, Simon? — zapytał.
Motyka przestała się poruszać w ręku Simona. Pod niósł głowę.
I’ — Kto, ja?
— Pewnie, że ty. Chodź, przejedziemy się kawałek drogą.
Simon stał nieruchomo z motyką w ręku, drapiąc się w głowę.
— Chodź powtórzył Bayard. — Przejedziemy się i kawałeczek. Nic ci się
nie. stanie.
— Dobra, psze pana — zgodził się Simon. — Uwa żam, że nic mi się nie
stanie.
Powoli i stopniowo dał się zaciągnąć do samochodu, nie przestając się
przypatrywać drobiazgowo i ze sku pieniem poszczególnym członom maszyny
teraz, gdy miała się stać konkretnym czynnikiem w jego życiu. Już w
drzwiczkach, z jedną nogą na stopniu, spróbował ostatni raz stawić opór
podstępnym mocom pokuszenia.
— Nie będzie pan jechać przez krzaki, jak wtedy,
00 to Isom był z panem?.
Bayard zapewnił, że nie. Simon ostrożnie wgramolił się do środka wozu
wśród pomruków wyrażających z góry przewidywane kłopoty i usiadł na
brzeżku sie dzenia, z podkurczonymi nogami, jedną ręką uczepiony
■drzwiczek, a drugą ściskając coś pod koszulą w okolicy zapięcia, z, chwilą
gdy samochód ruszył wzdłuż alei.
Minęli braanę i wyjechali na drogę, a Simon wciąż siedział skulony we
dwoje na brzeżku siedzenia.'Gdy samochód zwiększył szybkość, Simon
konwulsyjnym gestem pochwycił swój kapelusz, w chwili gdy ten miał mu już
zlecieć ż głowy.
Może już pojechaliśiay dosyć daleko? —f zauważył głośno.
Wcisnął kapelusz z powrotem na głowę, ale ledwie opuścił ręce, musiał go
łapać na nowo, zdjął go więc
1 wsunął pod pachę, po czym jego ręka znów zaczęła manewrować przy
zapięciu koszuli, chwytając coś przez igłÓtnOi , : X
— Muszę koniecznie okopać ten klomb dzisiaj ra no -r- powiedział jeszcze
głośniej. — Proszę bardzo, Mist’ Bayard — dodał, przesuwając swoje stare wy
schnięte ciało jeszcze bliżej brzegu ławeczki i rzucając sajrbkie, ukradkowe
spojrzenia na krzaki coraz szybciej śmigające po obu stronach szosy.
Wtedy Bayard pochylił się do przodu. Simon widział, jak pręży się jego ramię,
potem obaj gwałtownie runęli naprzód i rozległ się głuchy odgłos niby echo
stłumio-
nogo grzmotu. Ziemia, przedziwna wstęga drogi, rozstę- powała się pod nimi,
uciekała gdzieś w tył w oszalałym tumanie kurzu, a zieleń po obu stronach
była jak szty wny tunel nieruchomo płynący i nieprzerwany. Ale nie wyrzekł
ani słowa, nie wydał żadnego dźwięku z gardła i gdy Bayard spojrzał
wyszczerzając zęby w okrutnym, szyderczym grymasie, zobaczył Simona
klęczącego na podłodze, jego stary wygnieciony kape lusz tkwił pod pachą, a
ręka kurczowo ściskała coś na piersiach pod koszulą. Po chwili Bayard znów
spojrzał i napotkał wzrok Murzyna — jego mętne, zamglone oczy nie były już
dwiema brązowymi plamami bez źrenic: były czerwone, rozszerzone, nie
mrugające mi mo ostrego wiatru i jarzące się bezmyślnym blaskiem oczu
zwierzęcia. Bayard nacisnął gaz do samej deski.
Drogą sennie i spokojnie posuwał się wóz, który ciągnęły dwa muły, pełen
kobiet murzyńskich drze miących na stołkach. Niektóre miały na sobie
majtki. Muły nie przebudziły się ani na chwilę, dalej mozolnie ciągnąc pusty
wóz z powywracanymi stołkami, nawet wtedy, gdy samochód wjechał w płytki
rów i znów wynurzył się na szosę, a potem nie zwalniając mknął dalej z
głuchym hukiem. Po chwili huk ustał, lecz samochód rwał dalej siłą własnego
rozpędu, kołysząc się z boku na bok. Bayard usiłował oderwać rękę Si mona
od kontaktu. Ale Simon klęczał na podłodze z oczyma mocno zamkniętymi,
oburącz trzymając kon takt, podczas gdy wiatr igrał resztką jego siwych wło
sów.
— Puść! — krzyknął Bayard.
— Tak się przecież to zatrzymuje, Panie Boże! Tak się zatrzymuje! — wołał
nakrywając kontakt obydwie ma rękami, w które Bayard walił zaciśniętą
pięścią. Wytrzymał tak, dopóki samochód nie zwolnił i nie stanął. Wtedy
otworzył drzwiczki i wygramolił się na
ziemię. Bayard wołał za nim, ale tamten już był na drodze i dreptał w
przeciwnym kierunku szybkim, kulejącym truchcikiem.
— Simon! — zawołał znowu Bayard.
Ale Simon szedł dalej sztywno i ostrożnie jak czło wiek, który przez
dłuższy czas nie posługiwał się no gami.
— Simon!
Tamten jednak ani się nie obejrzał, ani nie zwolnił kroku, więc Bayard
ruszył znowu i zawrócił samochód. Simon stał jak skamieniały w rowie przy
drodze, trzy mając się obiema rękami za głowę, kiedy Bayard go dogonił i
zahamował.
— Chodź, wsiadaj — powiedział rozkazująco.
— Nie, psze pana. Ja idę piechotą.
— No, wsiadaj — gniewnie rozkazał Bayard. Otwo rzył drzwiczki, lecz
Simon stał wciąż w rowie z ręką za pazuchą koszuli i widać było, że drży jak w
ataku febry.
— Chodź, stary durniu, nie zrobię ci nic złego.
— Nie, ja idę piechotą — powtórzył Simon uparcie, ale spokojnie. — Pan
może sobie jechać tą maszyną.
—I Ach, chodźże, staruchu! Nie wiedziałem, że cię aż tak nastraszę. Będę
teraz jechał wolno. Wsiadaj.
— Niech pan wraca do domu. Oni się będą niepo koić. Może im pan
powiedzieć, że ja tu jestem.
Bayard obserwował go jeszcze chwilę, ale Simon nie patrzył na niego, więc
zatrzasnął drzwiczki i odjechał. Nawet i wtedy Simon nie podniósł oczu,
nawet wtedy gdy samochód znów zaczął huczeć i znikł w burym obłoku
kurzu. Po jakimś czasie wynurzył się wóz z mu łami, które biegły teraz
kłusem, i minął go z głośnym turkotem, zostawiając za sobą, w polnym kurzu
i brzę czenia owadów powietrżu, histeryczne krzyki kobiece. Wszystko
rozpłynęło się z wolna w połyskliwych
mgłach doliny; Simon wyjął spod koszuli jakiś przed* miot zawieszony na
wytłuszczonym sznurku dokoła szyi. Było to coś niewielkich rozmiarów i o
nieokreśllS nym kształcie, obciągniętego brudnym, puszystym' terkiem —
zadnia łapka królika złapanego rzekomo nas cmentarzu w nocy, przy świetle
księżyca. Simon potarł nią spocone czoło i kark, po czym wsunął ją znów za.
koszulę, trzęsącymi się jeszcze rękoma włożył kapelusz* i ruszył w drogę do
domu poprzez chmurę kurzu drgali jącego w rozgrzanym powietrzu południa.
Młody Bayard jechał dalej przez dolinę, w kierunku! miasta, minął żelazną
bramę i spokojny biały domj wśród drzew i zwiększył szybkość. Warkot
motoru bez tłumika rozbijał się w kurzu, zwijając go w wirujące senne kłęby, i
oddalał się biegnąc przez uprawne pola, - Pod samym miastem Bayard
spotkał inny wóz, zaprzę- ; żony w muły, i pędził prosto na tamtych, póki

muły nie stanęły dęba, przechylając wóz na bok. Wtedy wy-' minął ich pędem,
nie pozostawiając między dwoma wehikułami nawet cala wolnej przestrzeni,
z tak bliska, że wrzeszczący w wozie ,Murzyn widział jego zęby bez warg,
wyszczerzone w dzikim szyderstwie.
Jechał dalej. Jednym zawrotnym susem samochodu przebył wzgórze,
które uniosło się w górę niby piku jący samolot, i zostawił za sobą cmentarz z
monumen-' talnym grobowcem pradziadka. Wściekły i zawstydzo ny, myślał o
starym Simonie, wlokącym się do domu. po zakurzonej drodzę i. ściskającym
łapkę królika.
Miasto pośród drzew, cieniste ulice niby zielone tu nele, gdzie dokonywały się
spokojne tragedie ciasnych egzystencji. Zamknął tłumik i jadąc z normalną
szyb kością zbliżył się do placu. Zegar na gmachu sądowym wznosił nad
drzewami swoje cztery twarze tu i ówdzię | ¡przebłyskująće poprzez
sklepienie gałęzi, Za dziesięć
dwunasta. Punktualnie © dwunastej dziadek wycofa się do kantorku za salą
bankową, wypije swoje pół litra maślanki, które przywoził z sobą codziennie w
ter mosie, a potem będzie drzemał przez godzinę na kana pie. Kiedy Bayard
skręcił na plac, krzesło z daszkiem przed drzwiami banku już było puste.
Zwolnił bieg i zatrzymał Wóz przy trotuarze, przed jadłodajnią z wy
wieszonym na tablicy-spisem potraw.
„Dziś świeży sum’V: głosił napis kredą, a z tyłu zza drzwi z siatki płynęły
zapachy zimnych zakąsek: sera, korniszonów i tak dalej, a także lekki zapach
frytury.
Bayard stał chwilę na trotuarze, a wokół niego roił Się i przepływał
południowy tłum przechodniów. Mu- rzynPpowolni i bez. celu, niby postacie
z ciemnego, pogodnego snu, ,ze swym zwierzęcym zapachem, śmie jący się i
szepczący, między sobą w ich niewyraź nym szepcie była jakaś predyspozycja
do radości, w ich śmiechu jakaś powaga i smutek; mężczyźni w kom
binezonach albo roboczych ubraniach z prążkowanego welwetu, albo W
mundurach wojskowych, bez krawa-> tów, kobiety w niezgrabnych
perkalowych sukniach, w kapeluszach od słońca, z nieodzownymi

snuff-sticksł, gromady młodych dziewcząt reprezentujących szyk sklepów z


gotową konfekcją; wrodzony wdzięk ich młodych ciał przyćmiewała już pewna
pretensjonal ność, ciężka praca i wysokie obcasy, do których nię były
przyzwyczajone, a wkrótce miało go zniszczyć na zawsze macierzyństwo;
chłopcy i młodzi ludzie w tan detnych, bez gustu dobranych garniturach i
koszulach, i czapkach, ogorzali od słońca i wiatru, zgrabni jak wyścigowe
konie, trochę zaczepnie krzykliwi. Pod mu rena siedział w kucki
żebrak-Murzyn z gitarą i organ kami przytrzymywanymi przy ustach
drucianym
uchwytem, splatając niby wzór z tym tłem zapachowi i dźwięków żałosną
skargę akordów głębokich i mol notonnych, powtarzających się w rytmie
formuły ma-^j tematycznej, ale bez najmniejszego podobieństwa do" muzyki.
Miał co najmniej czterdziestkę i była w nimi cierpliwa rezygnacja wielu lat
ślepoty, a mimo to on także nosił brudny mundur-khaki z naszywkami
kapra-¡ la na jednym rękawie i przyszytym do góry nogami! godłem skautów
na drugim, i na piersiach me^al pa-| miątkowy czwartej Pożyczki Wolności i
małą broszkJj metalową z dwiema złotymi gwiazdami, której Wyraź- \ nym
przeznaczeniem było zdobić strój kobiecy.. Wyriij działy melonik opasywały
oficerskie galony, a na brajla ku, pomiędzy stopami Murzyna, stała blaszana
puszka,! w której była jedna dziesiątka i trzy monety jedn®§| pensowe.
Bayard grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu mie^ dziaka, a żebrak
wyczuł jego bliskość i melodia przęśl szła w jeden jedyny akord, powtarzany
nieprzerwani nym rytmem, dopóki nie zabrzęczała wrzucona dój puszki
moneta. Wtedy, wciąż nie przerywając rytmiij ani bezmyślnego tonu
organków, opuścił lewą rękę błą-| dząc nią Chwilę po omacku, zanim trafił do
puszki, i jednym ruchem rozpoznał wartość monety, ¡po czymj gitara i
organki podjęły na nowo swój monotonny la-j rnent. W chwili gdy Bayard
odwrócił się, by odejść,i ktoś go zawołał — krępy, ^przysadzisty mężczyznia z
ogorzałą twarzą o bystrym wyrazie i siwiejących^ broniach. Miał na sobie
ubranie z prążkowanego wel-- wetu i wysokie buty. Jego giętkie ciało
zdradzało do-.: brego jeźdźca, a brązowe, mocne ręce były z tych, które
wzbudzają miłość i szacunek koni. Nazywał się Mac- Callum, jeden z sześciu
braci, którzy mieszkali w gó rach, osiemnaśeie mil od miasta, i z którymi
Bayard i John polowali na lisy i szopy w czasie wakacji.
— Słyszałem już o twoim samochodzie — powiedział MacCallum. — To
ten, co? — Zszedł z chodnika i wolno okrążył samochód, przypatrując mu się
z rękoma na biodrach,;
' —- Za duży brzuch ’ -^ powiedział. ¡11 I w kłębach bardzo ciężko wygląda*
Niezgrabny. Musisz chyba uży wać munsźtuka, nie? i
— Nie używam odparł Bayard.:— Wsiądź, a zaraz ci pokażę, co ta
maszyna potrafi.
— Nie, uprzejmie dziękuję — powiedział tamten.
Wrócił znowu na chodnik, stając pomiędzy Murzyna mi, którzy
zgromadzali się dokoła samochodu. Zegar na gmachu sądowym wydzwonił
południe i na ulicach pojawiły się już grupki dzieci powracających ze szkoły
do domu na południową przerwę — małe dziewczynki z kolorowymi
koszyczkami i skakankami w ręku, szczebioczące z ożywieniem o swoich
pilnych kobiecych problemach, i chłopcy mniej lub więcej ubrani, roz
krzyczani i szturchający łokciami dziewczynki, które cofały się nieufnie w
ciasno zwartych gromadkach, od powiadając napastnikom zimnymi'
spojrzeniami.
— Idę coś przegryźć — oświadczył MacCallum. Prze szedł przez chodnik i

otworzył zasuwane drzwi z bla chy falistej.1— Jadłeś już? ¿^spytał oglądając
się za Bayardem. — Wszystko jedno, wstąpisz ze mną na chwilę -^4 j
porozumiewawczo klepnął go po biodrze.
Zakład, do którego weszli, był w części sklepem ko rzennym, w częŚGi
cukiernią, a w części restauracją. Klienci skupili się przed kontuarem
zastawionym pół miskami kanapek i butelkami wody sodowej, ale czy stym,
podczas gdy właściciel, wystawiając głowę znad lady, rzucał im słowa
powitania z miną nieco zakło potaną i roztargnioną. W głębi sali były stoliki,
przy których kilku mężczyzn i jedna czy dwie kobiety — przeważnie ludzie ze
wsi — jedli południowy posiłek
t uroczystą i sztywną powagą. Za ścianą była kuchnia pełna woni i syczenia
smażącego się tłuszczu, gdzie dwaj Murzyni krążyli niby widma w sennej
chmurze błękitnawego dymu. Przeszli przez salę, MacCallunag otworzył małe
drzwiczki w rogu i znaleźli się w mniej-1 szym .pokoju, a raczej obszernej
komórce. Było tarni maleńkie, wysoko umieszczone okienko, nie nakryty! stół
i trzy czy cztery krzesła. Natychmiast za nimil zjawił się młodszy z dwóch
Murzynów.
— Proszę bardzo, panie MacCalluim i panie Sarto- ns — kelner
postawił dwie świeżo wypłukane szklą-1 neczki, z których spływały jeszcze
krople wody, i stał w wyczekującej postawie, Wycierając ręce w fartuch. I
Jego szeroka, pogodna twarz wzbudzała nieograniczone i zaufanie.
Cytryny, cukier i lód — powiedział MacCallum. Sody chyba nie chcesz,
co?
Murzyn zatrzymał się z ręką na klamce.

E,?*1- Nie odpowiedział Bayard. Dla mnie też, ś zwykła mieszanka.


Tak, proszę pana — zgodził się Murzyn. Będzie dwa razy mieszanka.
Skłonił się znowu z poważną aprobatą, odwrócił się i znikł za progiem w
chwili, gdy właściciel knajpy w świeżym fartuchu wszedł swoim zwykłym
zaafero wanym truchcikiem i stanął przed nimi, pocierając £ # dłońmi o uda.
Dzień dobry, dzień dobry — powiedział. -||tjJak leci, Rafę? Bayardzie,
widziałem onegdaj Miss J enny - i starego pułkownika, jak wchodzili do
doktora Peabo- dy. Nikt chyba nie chory, mam nadzieję?
Jego głowa przypominała jajko odwrócone do góry spiczastym końcem, włosy,
starannie zaczesane po obu stronach rozdziałka w dwa nieskazitelne
czerwonawo-
m
.brązowe pukle, wyglądały jók* peruka, a łagodne oczy miały gorącoibrązowy
kolor.
— Wejdź i zamknij te drzwi -Opowiedział Mac Callum wciągając go do
pokoju. Wyjął zza pazuchy imponujących rozmiarów butelkę wypełnioną
płynem barwy delikatnego bursztynu i postawił ją na stole. Właściciel otarł
ręce o spodnie i objął butelkę gorącym' miłosnym spój rżeniem.. u«
— Wielkie nieba! Jak to przeszwarcowałeś! W no gawce od spodni?
MacCallum odkorkował butelkę i podsunął ją pod nos właścicielowi, który
pochylił się i powąchał, po czym westchnął, przymknąwszy oczy.
— Produkcja Henry’ego — powiedział MacCallum. — Najlepsza seria w
ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na piłbyś Się ,tak z pół szklaneczki,
gdybyśmy cię popro sili, Bayard i ja?
Zapytany roześmiał się hałaśliwie.
]y[a 'chłopak poczucie humoru —^ zwrócił się do Bayarda. — Żartować

lubi* =— Spojrzał na stół. — Ma cie tylko dwie szkl... —^ W tym momencie


ktoś zastukał do drzwi. Właściciel przyłożył do nich swą stożkowatą głowę i dał
gościom znak ręką; MacCallum ukrył butel kę, podczas gdy tamten otworzył
drzwi. Był to Murzyn, który przyniósł jeszcze jedną szklaneczkę, cytryny,
cukier i lód na wyszczerbionej salaterce. Właściciel wpuścił go.,
Jakby się kto o mnie pytał, powiedz, że wysze dłem na momencik, ale
zaraz będę z powrotem, sły szysz, Houston?
ITak, psze pana — odpowiedział Murzyn stawiając przyniesione rzeczy na
stole. MacCallum znowu wy dostał butelkę.
- Po co wciąż powtarzasz klientom ten stary ka wał? p|Opowiedział. —
Każdy i tak wie, co robisz.
Właściciel znów zachichotał, pożądliwym wzrokiem obejmując butelkę.
— Tak, proszę panów — powiedział. — Żarty, żarty$ No, drodzy chłopcy,
wy macie kupę czasu, ale ja muszę zaraz tam wracać i pilnować roboty.
— No, to trzask — powiedział MacCallum i właści ciel przyrządził sobie
trunek. Podniósł w górę szkla neczkę, mieszając w niej łyżeczką i wąchając na
prze mian, podczas gdy tamci poszli za jego przykładem. Potem wyjął
łyżeczkę i położył ją na stole.
— Trudno, nienawidzę pośpiechu w takich rzeczach, ale interes to
interes, sami rozumiecie, na przyjemność miejsca nie ma.
— Niestety, robota przeszkadza w piciu — przy znał MacCallum.
— Niestety —» odpowiedział, tamten podnosząc szkla neczkę. — Zdrowie
twego taty — powiedział i wypił. — Jakoś ostatnio nie widać twego staruszka
w mieście? Ą ■— A nie — (powiedział MacCallum. —- Dotąd nie może
przeboleć, że Buddy służył w armii Jankesów. Przysiągł, że noga jego nie
postanie w mieście, póki demokraci nie wyprą się Woodrowa Wilsona.
— To będzie najlepsze, co kiedykolwiek zrobili, je żeli go zmuszą do
ustąpienia i wybiorą na prezydenta kogoś takiego jak Debs albo senator
Vardaman
. przezornie zgodził się właściciel. — To było coś wspa niałego, brawo Henry,
mistrz nad mistrzami. — Po stawił szklaneczkę na stole i wstał. No, chłopcy,
bądźcie jak u siebie w domu. Jakbyście czego potrze bowali, zawołajcie tylko
Houstona jgr¿.powiedział od drzwi i wybiegł pośpiesznie swoim zakłopotanym
kroczkiem.
— Siadajmy — powiedział MacCallum. Przysunął do stołu krzesło, a
Bayard przyciągnął sobie drugie 1 usiadł naprzeciwko niego.
| — Deacon umie rozpoznać dobry trunek, to mu trze ba przyznać. Tego, co
wypił w swoim życiu, wystarczy łoby, żeby kontuary popłynęły do drzwi
frontowych. — Napełnił sobie szklankę i przysunął butelkę Bayardowi. Wypili
obaj w milczeniu. -
— Zle wyglądasz, bracie — powiedział nagle Mac- Callum, a Bayard
podniósłszy głowę ujrzał, że tamten przypatruje mu się badawczo swymi
bystrymi oczy ma. —■ Wykończyłeś się — dodał.
Bayard zaprzeczył gwałtownym gestem i podniósł szklankę do ust, ale
czuj wciąż na sobie wzrok towa rzysza.
— No, w każdym razie nie zapomniałeś jeszcze, jak się pije dobrą wódkę.
Czemu nie przyjedziesz kiedy do nas na polowanie? Mamy starego
czerwonego lisa, specjalnie go trzymamy dla ciebie. Ganialiśmy za nim dwa
lata z młodymi psami, jeszcześmy nie puszczali starego Generała. Stary wyga
od razu by wytropił, a chcieliśmy go zachować dla was. Johnny, ten by miał
uciechę z tego lisa! Pamiętasz, wtedy w nocy, jak John przebiegł polami na
ukos aż do mostu Samsona i wyprzedził psy? Przygnaliśmy tam i patrzymy, a
tu Johnny razem z lisem płyną sobie przodem po rzece na tym pniu, lis ¡na
jednym końcu, a Johnny na drugim i śpiewa na całe gardło tę wariacką
piosenkę. Teraz miałby chłopak używanie, drań za każdym razem wy stawia
młode psy do wiatru. Ale stary Generał dałby mu rady.
Bayard obracał w ręku szklankę. Wydobył z kie szeni paczkę papierosów,
wytrząsnął kilka na stół i rzu cił paczkę swemu towarzyszowi. MacCallum
spokojnie wypił i znów sobie nalał. Bayard zapalił papierosa, wypił do dna i
sięgnął po butelkę.
— Wyglądasz jak nieboszczyk, bracie — powtórzył MacCallum.
— Pewnie jestem niedopity — odparł Bayard tymi samym spokojnym
tonem co tamten.
Przyrządził sobie nową porcję trynku, podczas gdyjH papieros odłożony tlił
się na brzegu stołu. Podniósł;« szklankę, ale zamiast. wypić trzymał ją chwilę
poddi nosem tak, że mięśnie jego nozdrzy naprężyły się ażm do białości, po
czym odsunął ją i zdecydowanym ru- jj chem wylał zawartość na podłogę.
MacCallum obserwo- J wał w milczeniu, jak tamten na nowo napełnia
swoją'.» szklankę do połowy mocnym alkoholem, dolewa trochę m wody i
wlewa sobie wszystko wprost do gardła.
— Za długo juz' się przyzwoicie prowadzę 1|| po- | wiedział głośno i
zaczął opowiadać o wojnie.
Nie o bitwach, ale o życiu, które zapełniali młodzi | ludzie niby upadli
aniołowie, i o gwałtownej .pasji, J podobnej do tej, jaka ożywia upadłych
aniołów, poza niebem i piekłem, lecz tworzących cząstkę jednego i i drugiego:
o potępionej nieśmiertelności i o nieśmier telnym potępieniu.
MacCallum słuchał go bez słowa, popijając spokojnie, bez pośpiechu i bez
jakiegoś dostrzegalnego efektu, jak by pił mleko, a Bayard opowiadał dalej i
po chwili bez zdziwienia zauważył, że coś je. Butelka była jpiż wy próżniona
przeszło do połowy. Murzyn Houston przy niósł jedzenie i poczęstowano go
szklaneczką, którą wypił bez wody, nie mrugnąwszy okiem.
— Żebym miał krowę, co daje takie mleko — rzekł eielę nie zobaczyłoby
ani kropelki. I masła też bym I z niego nie robił. Dzięki, panie MacCallum.
Bóg zapłać. <0 Potem wyszedł i dalej słychać było głos Bayarda,i wywołujący
w małym pokoiku, wśród oparów pro stych potraw zbyt pośpiesznie
gotowanych i ostrego zapachu rozlanej wódki, widma czegoś rozdzierającego
jak paroksyzm histerii, jak błysk spadającego meteoru, oślepiający w
ciemnościach oko świata. Po chwili
znów rozległo się dyskretne stukanie i w drzwiach uka zała się jajkowata
głowa właściciela i oczy o nieufnym, Igorącym spojrzeniu,
L ■—-‘Niczego wam nie potrzeba, panowie? — zapytał pocierając rękoma o
uda.
— Chodź i napij się z nami“—powiedział MacCallum, wskazując butelkę
ruchem, głowy. Tamten nalał sobie whisky do brudnej szklanki, dodał cukru
i cytryny i wypił, podczas gdy Bayard kończył opowiadanie o so bie i o jakimś
majorze z'Australii, i o dwóch paniach w hallu hotelowym na Leicester
Square (był to lokal iiiedozwolony dla wojskowych. Australijczyk stracił
wtedy dwa zęby i swoją facetkę, a Bayard wyszedł z. tej historii z
podbitym'okiem), wpatrzony w opowia dającego okrągłymi oczyma, z tkliwym
zdumieniem.
— Mój ty Boże kochany — powiedział — ci lotnicy to dopiero potrafią
rozrabiać! No, zdaje się, że znów chcą czegoś ode mnie. Dzisiaj człowiek ani
na moment nie może spuszczać interesu z oka, jeżeli chce > wyżyć.
I znów pośpiesznie wyszedł. -
— Za długo byłem spokojny — powtórzył Bayard z goryczą, patrząc, jak
MacCallum napełnia obie szklan- kib^- Tak, to jedyna rzecz, którą Johnny
potrafił. Nie pozwalał mi skapcanieć i sflaczeć. Parszywe żyde, psia krew,
dwoje starych, co mi prawią morały od rana do nocy, i nic do roboty oprócz
straszenia Murzynów.
Wypił i odstawił szklankę, nie przestając ściskać jej w palcach;
— Przeklęty niezdara — powiedział. — Nigdy nie umiał latać. Próbowałem
go powstrzymać, żeby nie leciał na tej parszywej trumnie — zaczął wściekle
przeklinać swego brata. Potem znów podniósł szklankę, ale zatrzymał ją w
połowie drogi do ust.
— Psiakrew, cholera, już nawet picia się oduczy łem.
MacCallum wylał wszystko, oo pozostało w butelce, do szklanki Bayarda, a
ten wypił, z hałasem postawił szklankę na stole i wstał, ale zachwiał się
gwałtownie
i oparł o ścianę. Krzesło runęło w tył, Bayard jednak wyprostował się i patrzył
uporczywie na swego to warzysza.
— Próbowałem na wszelkie sposoby wybić mu z gło- i, wy, żeby się tam nie
pchał ze swoim Camelem. Ale puścił we mnie serię. Prosto mi przed nosem.
MacCallum także wstał.
— Chodźmy stąd — .powiedział spokojnie;.! próbował podać mu ramię, ale
Bayard go odepchnął. Przeszli przez kuchnię i długi jak kiszka sklep. Bayard
szedł dość pewnie. Właściciel kiwnął im głową znad kon tuaru.
— Wstąpcie znowu niedługo — ¡powiedział. — Ko niecznie.
— Dobra, Deacon — odpowiedział MacCallum.
Bayard szedł wielkimi krokami. Gdy przechodzili
obok lady z wodą sodową, zatrzymał ich młody adwo kat, który stał obok
jakiegoś nieznajomego.
— Kapitanie Sartoris, .pan Gratton chciałby się z pa nem przywitać. Był na
froncie brytyjskim zeszłej wio sny.
Nieznajomy odwrócił się i Wyciągnął rękę, ale Bayard zmierzył go zimnym
wzrokiem i szedł dalej tak za-, maszyście, że tamten mimo woli musiał się-
cofnąć, żeby uniknąć potrącenia.
— Co za bydlę — powiedział za plecami Bayarda.
Adwokat ścisnął jego ramię.
— Jest pijany — szepnął żywo. — Zalany w szjtpk. Igfer- Co mnie to
obchodzi! — wybuchnął tamten. — Dlatego że był jakimś tam
podporuczniczyną, wyobra ża sobie...
I — Cicho — szepnął adwokat.
140
Właściciel przysunął, się do rogu lady, gdzie stała gablotka ze słodyczami, i
wyjrzał, by zobaczyć, co się dzieje. Oczy zaokrągliły'®iu się z przerażenia.
: Panowie, panowie! — zawołał.
Nieznajomy zrobił gwałtowny ruch, a Bayard za trzymał się.
•— Poczekaj chwilę, rozkwaszę mu gębę — powie dział do MacCalluma,
zawracając.
Nieznajomy odepchnął na bok adwokata i wystąpił naprzód.
— To niesłychane... 'ijjgj zaczął.
MacCallum mocno i ze swobodą ujął Bayarda za ramię.
— Chodź, stary.
—• Rozwalę mu tę świńską mordę — oświadczył Bayard spoglądając
lodowatym wzrokiem na rozgnie wanego przybysza.
Adwokat znów uchwycił swego towarzysza za ramię.
Odejdź pan — powiedział nieznajomy odsuwając go. — Niech spróbuje.
Chodź tu, ty angielski wy moczku!
-— Panowie! Panowie! — jęknął właściciel.
—• Idziemy — z naciskiem powiedział MacCallum. — Muszę obejrzeć tego
konia.
•. rrrv. Konia? — 'powtórzył Bayard.

Zawrócił posłusznie. Potem przystanął i obejrzał się.


— Niestety w tej chwili nie mogę rozwalić panu mordy ■— powiedział do
nieznajomego. — Bardzo ża łuję. Najpierw muszę obejrzeć konia. Wstąpię do
pana później do hotelu.
Ale nieznajomy stał odwrócony do niego plecami, a za nim adwokat kiwał
porozumiewawczo na Mac Calluma.
— Zabierz go stąd, MacCallum, na miłość boską!
— Rozwalę panu mordę trochę później — powtórzył
Bayard. — Pańskiej niestety nie mogę, Eustace — zwró cił się do adwokata.
— W szkole mnie uczono, żeby. nigdy nie drażnić się z durniem i nie bić
kaleki.
— Chodź, chodź -JS ciągnął go za sobą MacCallum. W drzwiach Bayard
.przystanął znów na chwilę, by zapalić papierosa. Była trzecia godzina i znów
otaczały ich dzieci wracające ze szkoły. Bayard szedł pewnym krokiem,
przybrawszy z lekka wojowniczą postawę. Po chwili MacCallum skręcił w
boczną ulicę; minęli parę murzyńskich sklepów i młyn pracujący pełną parą
naprzeciw odpoczywającej odziarniarki bawełny, po czym znaleźli się w
zaułku pełnym uwiązanych koni
i mułów. Z drugiego końca zaułka dobiegały uderzenia młota o kowadło.
Przeszli w czerwonym blasku'ognia obok konia, cierpliwie stojącego na trzech
nogach w drzwiach kuźni, i ludzi w roboczych kombinezonach,
przykucniętych pod murem w cieniu, i zatrzymali się przed’wysoką barierą w
głębi długiego tunelu z bru natnych cegieł, cuchnącego amoniakiem. Kilku
męż czyzn siedziało na górnej belce przegrody, inni opierali
o nią skrzyżowane ramiona. W stajni słychać było głosy, potem poprzez belki
bariery błysnęła żywym płomieniem wyniosła, nieruchoma sylwetka.
. Ogier stał na tle rozwartej pieczary drzwi stajen nych jak nieruchomy
płomień świecy, a po gorejącej sierści gdzieniegdzie przebiegały dreszczyki
bledszego płomienia, ogniste zygzaki 'zdenerwowania i pychy. Jego oko było
spokojne i dumhe, a królewskie spojrze nie zatrzymywało się raz po raz z
wyrafinowaną po gardą na • grupie ludzi po drugiej stronie bariery, nie
rozróżniając ich indywidualnie, i wtedy znów małe języczki bledszego
płomienia migotały na jego lśnią cym grzbiecie. Wędzidło ze sznura biegło
dokoła głowy Zwierzęcia przywiązanego do słupa przy drzwiach staj ni. W
głębi, w pełni szacunku odległości od konia,
■krążył jakiś biały, który przyglądał się koniowi okiem właściciela, a przy nim
czarny chłopak stajenny prze pasany pakułowym workiem, MacCallum i
Bayard za trzymali się przy barierze, a: biały człowiek, okrążając z daleka
nieruchomą wspaniałość ogiera, zbliżył się do nich na drugi koniec stajni.
Murzyn także wysunął się naprzód z kawałkiem miękkiego brudnego sukna,
przemawiając do konia monotonnym, smętnym pół- śpiewem/ Ogier pozwolił
mu podejść do siebie i zetrzeć gałganem nerwowe płomyczki drgające
drobnymi fa listymi pręgami pod skórą.
— Jest na co popatrzeć, nie? — zagadnął biały Mac- Calluma, opierając
łokieć o barierę.
Miał zegarek niklowy przymocowany do sprzączki szelek kawałkiem
plecionego rzemiennego, paska, sczer niałego i miękkiego ze starości, a jego
zgolona broda byłanajgęstsza od kącików ust do podbródka; z otwar tymi
wciąż ustami wyglądał, jakby bez przerwy żuł tytoń. Był to zawodowy

handlarz koni i stale proce sował się z towarzystwem rkolej owym, któremu
przy pisywał winę za wypadki gwałtownej śmierci w swojej stadninie. ,

•=s-: Spójrz pan tylko na tego czarnucha — dodał. — Tobe wszystko może
z nim zrobić, jak z niemowlęciem. Ja sam nie podszedłbym do tego diabła
bliżej jak na dziesięć stóp. Cholera wie, jak Tobe daje sobie z nim radę. Musi
być jakieś pokrewieństwo między zwierzę ciem I Murzynem, zawsze to
twierdzę.
r- Może się boi, żebyś go pan któregoś dnia nie zechciał przeprowadzać
przez szyny, akurat jak będzie miał nadejść pociąg zero trzydzieści dziewięć —
iro nicznie zauważył MacCallum.
— Owszem, przyznaję, że mam już takie parszy we szczęście jak nikt w
okolicy. Ale tym razem mu
szą mi wypłacić odszkodowanie. Tym razem mam ich! w garści.
— Tak — powiedział MacCallum. — Towarzystwo! kolejowe powinno
zaopatrywać pańskie konie w roz-J kład jazdy.
Ludzie, którzy przyglądali się tej scenie, ryknęli! śmiechem.
— O, towarzystwo ma ciężką forsę — odpowiedziała handlarz i dodał: — Tak
pan mówi, jakbym to ja wpę-1 dził te muły pod pociąg. Muszę panu
wytłumaczyć,i jak to było...
— No, tego pan nie popędzi pod żaden pociąg MacCallum wskazał ogiera
ruchem głowy.
Murzyn wciąż polerował lśniącą sierść zwierzęcia^ przemawiając doń ze swoim
monotonnym półśpiewem.^ Handlarz roześmiał się.
— I ja tak myślę. Tobe też nie. No, spójrzcie tylko! Prędzej bym się podjął
unieść w .powietrze niż podejść ^ do tego bydlaka.
— Czekajcie, wsiądę na tego konia — powiedział nagle Bayard.
— Jakiego konia? — spytał handlarz. Tamci patrzyli, jak Bayard
przeskakuje przez barierę i idzie w głąb stajni.
— Zostaw pan to bydlę w. spokoju, panie mło dy! — zawołał handlarz.
Ale Bayard nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Szedł dalej. Ogier mierzył go
przez chwilę swoim królewskim spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok.
. — Zostaw pan tego konia — krzyknął handlarz — albo zaskarżę pana do
sądu!
Ą,■ — Daj mu spokój,.niech robi, co chce — powiedział MacCallum.
— Tak, i zmarnuje mi ogiera za. półtora tysiąca do larów? Ten koń go zabije.
Ej, Sartoris!

MacCallum wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę banknotów w
gumowej opasce.

—: Zostaw go pan, niech robi, co chce — powtó rzył. — Tego mii właśnie
potrzeba.
Handlarz szybkim spojrzeniem objął paczkę bankno tów.
-— Panowie, biorę was za świadków ¡18 zaczął głośno, potem ucichł i
wszyscy patrzyli w napięciu, jak Bayard zbliża się do ogiera. Zwierzę musnęło
go znów dum nymi, płonącymi oczyma podnosząc głowę bez żadnych oznak
niepokoju, parsknęło. Murzyn spojrzał z ukosa i przysunął się bliżej konia.
Jego jękliwy półśpiew przybrał żywsze tempo.
Odejść, biały człowieku powiedział.
Ogier znów zarżał i rzucił głową, zrywając powróz, jakby to była nić
babiego lata, a Murzyn pochwycił końce zwisających cugli.

— Wynosić się, białe pany! — krzyknął. — Uciekać prędko! !


Ale ogier wymknął mu się z ręki i odsłonił zęby w kształt groźnej obręczy.
Murzyn odskoczył niezdar nie, a zwierzę stanęło dęba, jak eksplodujący posąg
z brązu. Bayard uchylił się przed uderzeniem kopyt i podczas gdy koń miotał
się rozsiewając błyskawiczne ciosy kopytami w kręgu iskier, świadkowie tej
sceny ujrzeli, jak człowiek zdołał okręcić koniec sznura do koła pyska
zwierzęcia, a potem jak koń staje dęba znoWu unosząc człowieka nad ziemią i
podrzuca jego i ciało niby łachman ponad ognistą obręczą. Potem zwie rzę
zatrzymało się, drżące, w chwili gdy Bayard ścisnął mu nozdrza skręconym
powrozem i w mgnieniu oka znalazł się na jego grzbiecie, i stało z
pochylonym łbem i oczyma ciskającymi błyskawice, marszcząc ogniście
pręgowaną skórę na grzbiecie, przygotowując się do nowej eksplozji. Zwierzę
wybuchło niby spiżowy posąg
rozwijający skrzydła; widzowie odskoczyli od bariery, uciekając w popłochu,
podczas gdy drewniane belki rozpryskiwały się naokoło jak zmiecione przez
wybuch wulkanu. Bayard prawie leżąc na barkach konia skrę cił mu głowę
na bok i popędzili obaj wąską uliczką rozpętując dziką panikę wśród
uwiązanych mułów i koni, cierpliwie czekających przed drzwiami kuźni albo
pomiędzy wozami. U wylotu uliczki rozpierzchła się przed nim gromada
Murzynów i ogier nie zwalnia jąc biegu przemknął nad głową murzyńskiego
dziecka, które stało na samym środku drogi, ściskając w ręku kolorowy
cukierek. Wóz zaprzężony w muły skręcał akurat w tej chwili w zaułek,
zwierzęta stanęły dęba, a za nimi twarz białego człowieka skamieniała na uła
mek sekundy z ustami otwartymi w niemym przera żeniu. Bayard znowu
skręcił głowę konia, kierując ją w stronę przeciwną do placu. Wzdłuż uliczki
poprzez tumany kurzu z krzykiem biegli ludzie, wśród nich handlarz i Rafe
MacCallum, dotychczas trzymający w ręku plik banknotów.
Ogier rwał pod Bayardem jak straszliwa, obłędna muzyka, nieokiełzany,
wspaniale nieujarzmiony. Po wróz służył tylko do panowania nad kierunkiem
pędu, nie nad jego szybkością. Wśród wrzawy na chodniku po obu stronach
Bayard pognał zwierzę w inną ulicę, spokojniejszą i mniej uczęszczaną i
wkrótce mieli zna leźć się za miastem, gdzie ogier mógł dać. ujście swej furii
bez dodatkowego ryzyka w postaci aut i prze chodniów. Głosy poza nim
ucichły, zagłuszone przez jego własny okrzyk:
— Z drogi! Z drogi!
Ale ulica była pusta, jechał nią tylko mały samocho dzik w tym samym
kierunku, a dalej, w tunelu zieleni, małe jaskrawokolorowe plamy uciekały z
ulicy. Dzieci. „Miejmy nadzieję, że nie zaczną się nagle plątać pod
nogami” — powiedział do siebie. Oczy zaczynały mii lekko łzawić, pod nim
była fala wznosząca się i opada jąca na przemian; w nozdrzach wściekłość,
energia i zraniona duma niby dym parujący z ciała zwierzę cia. W
nieprzerwanym pędzie minął samochód, mając w oczach na przeciąg ułamka
sekundy twarz kobiecą: półotwarte usta i dwoje oczu zaokrąglonych ze
zdumie nia. Ale twarz znikła, nie zdążywszy zostawić śladu w jego pamięci, i
ujrzał dzieci zbite w gromadę po jednej stronie ulicy, a po przeciwległej
Murzyna, który mył właśnie chodnik puszczając strumień wody z gu mowego
węża, i drugiego Murzyna stojącego obok z widłami.
Ktoś krzyknął z jakiejś werandy i gromada dzieci rozproszyła się z
krzykiem. Mała figurka w białej ko szuli i w miniaturze jasnogranatowych
spodni śmignęła na ulicę, a Bayard pochylił się ku przodowi i owi nąwszy
powróz dookoła ręki szarpnął konia w kierun ku przeciwległego chodnika,
gdzie stali dwaj Murzyni z szeroko rozwartymi ustami. Mała figurka biegła da
lej, przemknęła obok z szybkością błyskawicy i bez piecznie została w tyle.
Potem wąska wstęga mknącej pędem zieleni, pień drzewa niby szprycha w
kole, któ re toczy się w odwrotnym kierunku — i kopyta ko nia w deszczu
iskier zadźwięczały na mokrym beto nie. Koń pośliznął się, potknął,
wyprostował się, pró bując odzyskać równowagę, zachwiał się znowu i ru nął.
Dla Bayarda czerwony płomień, wstrząs i ciem ności.
Koń podniósł się, obrócił, stanął i złośliwie uderzył kopytami rozciągniętego
na ziemi człowieka, ale Mu rzyn z widłami go odpędził. Wtedy poklusował
sztyw no, rzucając łbem na wszystkie strony, wzdłuż ulicy i minął auto, które
się zatrzymało. Na końcu ulicy
stanął, parskający i drżący, i pozwolił czarnemu sta*<j jenncmu zbliżyć się do
siebie. Rafe MacCallum ściskali ciągle w ręku plik banknotów.
6
Bayarda podniesiono z ziemi i zawieziono do miasta! zarekwirowanym
samochodem. Zbudzono z południowi wej drzemki doktora Peabody i doktor
Peabody, klnąc| siarczyście, obandażował mu głowę, dał mu się napićj z
butelki wyciągniętej z wypełnionego najrozmaitszy-*! mi przedmiotami kosza
do papierów i zagroził, że za-j telefonuje do Miss Jenny, jeśli Bayard nie
pojedziei stąd prosto do domu. Rafe MacCallum obiecał, że tego, dopilnuje, a
właściciel zarekwirowanego auta zaofia^J rował się go odwieźć. Auto miało
nadwozie Forda 1 miniaturową budą z blachy zamiast tylnej części J
karoserii, nie większą niż psia buda. Na obu wymalo wanych szybach
uśmiechała się wymalowana kobieta ponad namalowaną maszyną do szycia;
wewnątrz znaj dowała się prawdziwa maszyna do szycia, nowiuteńka* i
błyszcząca, obwożona w ten sposób po wsiach przez agenta reklamowego.
Agent, nazwiskiem V. K. Suratt,
o sprytnej, uprzejmej twarzy, siedział w tej chwili przy kierownicy. Bayard,
któremu huczało w głowie, usiadł obok niego, a na błotniku przycupnął
młody chłopak, z opalonymi na brąz ramionami, nowiusieńkim i włożo nym
na bakier słomkowym kapeluszu; jego giętkie dało wchłaniało trzęsienie auta
z jakąś niedbałą swo bodą, podczas gdy w statecznym tempie wyjeżdżali z
miasta na drogę wiodącą przez dolinę.
Łyk whisky, który mu dał doktor Peabody, zamiast uspokoić roztrzęsione
nerwy, chlupotał mu w żołądku leniwy i gorący, budząc tylko lekkie mdłości,,
a przed jego zamkniętymi oczyma tańczyły czerwone pokracz
ne figurki w nużących, monotonnych' korowodach. ~Tępo i bez zdziwienia
obserwował, jak wyłaniają .się % czerni, wirują leniwie, rozpływają się i
pojawiają znowu, coraz mniej wyraźne, W miarę jak przejaśniał się jego
umysł. Mimo to w jakiś sposób stopiona z ni mi, a jednocześnie daleka,
unosiła się jakaś twarz, spo kojnie obojętna i trzeźwa, na tle ich obłędnych
kon wulsji. Ukazywała się w tej samej chwili, gdy dziwacz ny taniec,
osiągnąwszy swój punkt kulminacyjny, znikał w rozstępujących się
ciemnościach, a jedno cześnie zdawała się, pomimo swego oddalenia, tworzyć
cząstkę wirującego chaosu, jaki potem następował, cząstkę, która do tego
czerwonego wiru wnosiła coś na kształt ustawicznej ochłody, niby świeżość
cienistego podmuchu. Twarz ta pozostawała chłodna i niedostęp na,
niezupełnie wyraźna* kiedy pokraczne kształty roz pływały się w niejasnym
doznaniu fizycznego bólu przy podskakiwaniu samochodu, rozsiewając wokół
Bayarda niby jakieś echo ten pogodny chłód i jeszcze coś innego:
nieuchwytne i drażniące uczucie niesmaku, które łączyło się z jego własną
osobą czy" też z czymś, co zrobił, •
Wieczór zapadał. Po jednej i drugiej stronie szosy zielone łodygi bawełny i
kukurydzy sterczały nad uro dzajną czarną ziemią, a w kępach drzew,
rozświetlo nych ukośnie padającym słońcem, melancholijnie gru- ćhały
gołębie. Po. jakimś czasie Suratt .skręcił z szosy na boczną wyboistą drogę dla
wozów konnych, pomię dzy polem a zagajnikiem, gdzie słońce świeciło im pro
sto w oczy, • tak że Bayard zdjął kapelusz i zasłonił sobie twarz.
| -T— Głowa boli od słońca? B spytał Suratt. — No, już teraz niedaleko.
Droga wkrótce skręciła w las, gdzie słońce dokuczało im tylko chwilami, i
zaczęła się wspinać łagodnie na
piaszczyste zbocze. Po drugiej stronie wzgórza rozcią gały się kamieniste, źle
uprawne pola, a dalej, pośród nędznych drzew owocowych i gaju karłowatych
srebr nych topoli, bladych jak piołun i drżących nieustannie na nie
istniejącym wietrze, przysiadł mały, sfatygowa ny domek. Za nim, o wiele
większa od domu, stała stodoła, szara i skołatana wiekiem. Tutaj droga rozwi
dlała się. Jedna biegła po piasku w stronę domu, druga prowadziła dalej,
przez kępę zarośli, w kierunku sto doły. Młody człowiek na błotniku wsunął
głowę do wnętrza samochodu.
— Jedź na stodołę — powiedział.
Suratt usłuchał. Za krzakami po obu stronach dróżki ukazało się
ogrodzenie W stanie zupełnej ruiny; obok z zarośli sterczały rączki pługa,
którego lemiesz rdze wiał spokojnie pośród chwastów, oraz inne zardzewiałe,
na pół ukryte w ziemi narzędzia, szkielety robotów, oczyszczone przez ziemię,
którą miały pogwałcić, a któ ra okazała się łaskawsza niż one. W miejscu
gdzie ogro dzenie zawracało pod kątem, Suratt zatrzymał wóz, młody człowiek
zeskoczył na ziemię i otworzył drew nianą wypaczoną furtkę, a Suratt
podjechał do wrót stodoły, gdzie stał powóz o pijanych kołach, łóżko zbite z
desek i rdzewiejący szkielet Forda. Nisko umieszczo ne nad pogiętą i
wyszczerbioną chłodnicą dwa reflek tory nadawały mu wyraz głupawego,
cierpliwego zdu mienia, a chuda krowa, żująca zielsko, przyglądała im się
oczyma pełnymi melancholii.
Wierze je stodoły kołysały się na połamanych zawia sach, przymocowane do
słupów zardzewiałym drutem, za nimi ukazywała się czeluść opuszczonego,
zatęchłe go wnętrza — parodia spichrzy, które wypełnia ziemia, karmicielka o
niewyczerpanych zasobach. Bayard usiadł na błotniku i, oparłszy
obandażowaną głowę
o bok samochodu, patrzył, jak Suratt i młody czło
wiek weszli do stodoły i zaczęli się wspinać po szcze blach niewidzialnej
drabiny. Krowa żuła powoli i z niechęcią, a na żółtej powierzchni sadzawki,
po między brzegami, które pokrywała wydeptana i po pękana na słońcu glina,
pływały gęsi niby małe błot niste chmurki. Słońce długimi ukośnymi
promieniami padało na ich grzbiety i zgrabne szyje, a także na chudy,
wzdymający się w rytmicznych odstępach bok krowy, pozłacając leciutko jej
wystające żebra. Po pewnym czasie ukazały się nogi Suratta i w kilka sekund
później jego ostrożnie poruszające się ciało, a za nim młody człowiek lekko
zsunął się z drabiny, trzymając się jej tylko jedną ręką.
Wynurzył się z czeluści niosąc gliniany gąsiorek tuż przy nodze. Za nim
Suratt w czyściutkiej niebieskiej koszuli bez krawata skinął głową na Bayarda
i obaj skręcili za róg stodoły, między chwasty sięgające do pasa. Bayard
dogonił ich, w chwili gdy chłopak z gą- siorkiem w ręku wśliznął się jednym
susem między dwa luźno zwisające rzędy drutu kolczastego. Suratt wziął
przeszkodę znacznie wolniej, pochylając się; po tem stał, unosząc ręką górny
drut i przytrzymując stopą dolny, dopóki Bayard nie znalazł się po drugiej
stronie. Za stodołą pochyły teren opadał w dół, ku splą tanej gęstwinie wierzb
i krzewów dzikiego bzu, gdzie rósł ogromny buk, który otaczały młode
drzewka niby nakrapiane zjawy i skąd świeży powiew chłodnej wil goci
popłynął na ich spotkanie. Spod korzeni buku tryskało źródło do koryta z
desek zagłębionych po brze gi w jasnym piasku drżącym leciutko i
nieustannie pod niespokojną przezroczystością wody i płynęło dalej, w stronę
kępy wierzb i dzikich bzów.
Ziemia naokoło źródła była gładko udeptana i zbita jak klepisko. Nie opodal
źródła stał na czterech cegłach okopcony kociołek żelazny, a pod nim bieliła
się sterta
bladego popiołu, wygasłego żaru i na pół spalonych gałęzi. Oparta o kociołek
stała deska do prania z jed nej strony pokryta karbowaną blachą, a na
gwoździu wbitym w pień drzewa nad źródłem wisiał zardzewia ły blaszany
kubek. Młody człowiek postawił na ziemi gąsiorek, a Suratt i Bayard
przysiedli obok niego na piętach.
— Nie wiem, czy nie będziemy mieć nieprzyjemno ści, jeśli damy się napić
panu Bayardowi, jak myślisz, Hub? — odezwał się Suratt. — Ale doktor
Peabody też mu dał, to myślę, że jeszcze jeden łyk nie zaszko dzi. Prawda,
panie Bayard?
Siedząc w kucki, spojrzał na Bayarda z uśmiechem na sprytnej, układnej
twarzy. Hub odkorkował gąsio rek, zatkany kolbą kukurydzy zamiast korka, i
podał go Surattowi, który z kolei wyciągnął go do Bayarda.
— Znałem pana Bayarda, kiedy jeszcze nosił krót kie spodenki — zwrócił
się do Huba tonem zwierze nia. — Ale dziś dopiero pierwszy raz mam
sposobność z nim się napić. Czy nie tak, panie Bayard? Pan pew nie wolałby
się napić z kubka, co?
Ale Bayard już pił, oparłszy przechylony gąsiorek
o wyciągnięte poziomo przedramię i tą samą ręką trzy mając brzeg naczynia
przy wargach, zgodnie z zasa dami tej sztuki.
— Wie, jak się pije z gąsiorka, nie ma co — stwier dził z uznaniem Suratt.
— Wiedziałem, że to swój chłopak — dodał takim tonem, jakby chciał
przekonać samego siebie.
Bayard opuścił gąsiorek i oddał go Surattowi, który ceremonialnie chciał
ustąpić swoją kolej chłopcu.
— Pij — powiedział Hub. Suratt usłuchał. Podczas gdy pił, jego jabłko
Adama poruszało się wolno i ryt micznie niby pracujący tłok. Nad strużką
wody roiły się komary wirując w niskiej smudze słońca jak złota
wy obłok sieczki. Suratt odsunął gąsiorek od ust i po dał go Hubowi,
ocierając wargi wierzchem dłoni.
— No i jak, lepiej, panie Bayard? — Potem dodał niezręcznie: —: Musi mi

pan wybaczyć, pewnie powi nienem powiedzieć „kapitanie Sartoris”, prawda?


— Dlaczego? — spytał Bayard.
Siedział jak tamci dwaj, na piętach, oparty o pień buku. Wspinająca się w
górę pochyłość terenu za nimi zakrywała stodołę i dom, a oni we trójkę
przysiedli tu w maleńkiej kotlinie spokoju poza światem i cza sem,
wypełnionej chłodnym, przezroczystym oddechem źródła, gdzie światło
słoneczne sączyło się poprzez gałęzie wierzb i czeremchy jak skąpo nalewane
wino. Na powierzchni źródła leżało odbicie nieba, usiane nie ruchomymi
liśćmi buku. Hub siedział w kucki na zie mi, obejmując smagłymi ramionami
kolana i paląc pa pierosa pod przekrzywionym kapeluszem. Suratt przy siadł
naprzeciw niego po drugiej stronie źródła. Miał na sobie wyblakłą niebieską
koszulę, od której jaskra wo odbijała ogorzała twarz i ręce koloru prawie ma
honiowego. Dobrotliwie brzuchaty gąsiorek stał po między nimi.
— Tak to jest — podjął na nowo Suratt. — Zawsze powiadałem, że na
rany nie ma jak spirytus. Pewno, że doktorzy, ci młodzi i co są teraz w
modzie, będą mówić co innego, ale stary Peabody lepiej się zna na rzeczy.
Sam obcinał nogę memu dziadkowi, a dziadek leżał w kuchni na stole z
gąsiorkiem w ręku, z matera cem i krzesłem na nogach. Czterech ludzi
musiało go przytrzymywać, a klął i śpiewał tak skandalicznie, że kobiety i
dzieciaki musiały uciekać na pastwisko za stodołą i czekać, póki się nie
skończyło. Niech się pan jeszcze napije — powiedział i podał gąsiorek przez
szerokość źródła Bayardowi, i Bayard znowu wypił.
— Już się pan zaczyna czuć całkiem w formie, no nie?
— Czy ja wiem, do jasnej cholery? — powiedział Bayard. — To dynamit,
nie wódka.
Suratt zachichotał i przez chwilę ważył gąsiorek na dłoni; potem podniósł
go do ust i grdyka zaczęła mu się znów poruszać ruchem pompy, wyraźnie
widoczna na tle ściany wierzb i dzikiego bzu. Dziki bez miał wkrótce
zakwitnąć bladymi bukietami kwiecia. Miss Jenny co roku robiła z tego wino.
Dobre wino, jeżeli kto wie, jak się to robi, i ma cierpliwość. Wino z kwia tów
bzu. Prawie jak na dziecinnej zabawie. Zabawie, którą urządzają małe
dziewczynki w jasnych sukien kach, w porze między obiadem a zmierzchem.
Nad ma leńką kotliną, gdzie słońce kładło się jeszcze niemal poziomą smugą,
wirowały i tańczyły komary jak dro biny kurzu w cichym, nie zamieszkanym
pokoju. Sły chać było wciąż układny głos Suratta, wyrażający bez końca
podziw dla mocnej głowy Bayarda tudzież fak tu, że on i Bayard pierwszy raz
razem piją.
Wypili znowu i Hub zaczął pożyczać papierosy od Bayarda i opowiadać za
przykładem Suratta swoim niewyparzonym chłopskim językiem anegdoty o
piciu,
o dziewczętach i grze w kości. Po chwili on i Suratt zaczęli się sprzeczać po
przyjacielsku na tematy za wodowe. Zdawało się, że siedzenie w kucki nie
tylko ich nie męczy, ale stanowi najwygodniejszą pozycję. Bayardowi jednak
wkrótce zdrętwiały nogi, więc je rozprostował i uczuł, jak napływa do nich
oswobodzo na krew, siedział teraz oparty plecami o drzewo z wy ciągniętymi
przed siebie długimi nogami i słyszał głos Suratta, nie słuchając go.
Nie odczuwał już nic poza tym bolesnym uciskiem w głowie; chwilami miał
wrażenie, że głowa spływa mu | ramion i zawisa na zielonej ścianie jak
przezro
czysty balon, a w nim czy za nim unosiła się jeszcze ta twarz, która nie
chciała ani ukazać się wyraźnie, ani zupełnie rozpłynąć: dwoje oczu
zaokrąglonych zdziwieniem, poważnych i zgorszonych, dwie podnie sione
ręce, które mignęły przez sekundę za białą ko szulką i granatowymi
spodenkami, pogrążając go w głą bi zawrotnego wiru, huku pioruna i
ciemności.
Rozwlekły, łagodny głos Suratta rozbrzmiewał ciągle, ale nie miał w sobie
nic irytującego. Mówiąc o rzeczach ziemskich zdawał się łatwo kojarzyć z tą
spokojną sceną.
— Tak to się nauczyłem pleć bawełnę — opowia dał. — Starszy brat wziął
mnie w pole i postawił w rzędzie przed sobą. Kazał mi się uwijać i ledwie raz
czy dwa zamachnąłem się motyką, dopędził mnie. I za każdym moim
uderzeniem słyszę, że on przez ten czas uderzył dwa razy. A że w tych
czasach chodziłem bez butów — dodał z ironią — trzeba się było nauczyć
prędko machać, żeby nie dostawać jego motyką w go łe pięty. Ale też
przysiągłem sobie wtedy, że niech się dzieje, co chce, nigdy nie będę się
babrał w zie mi, jak tylko sam stanę na nogi. To dobre dla takich, co mają
ziemię na własność, ale taki jak my, co nig dy nie miał ani skrawka własnej
ziemi, wszystko, co przy niej robi, robi dla drugiego.
Komary wirowały wciąż jak opętane w słońcu nad wodą, a światło
słoneczne przybierało gorące tony miedzi. Suratt podniósł się.
— No, chłopcy, ja muszę wracać do miasta — po wiedział. Zwrócił w
stronę Bayarda swoją dobrotliwą sprytną twarz: — Pan Bayard chyba już ani
pamięta
o tym guzie, co go sobie nabił, no nie?
— Cholera — odpowiedział zapytany. — Przestań nareszcie mówić do
mnie pan Bayard.
Suratt wziął gąsiorek do ręki.
— Wiedziałem, ze to swój chłop, jak go człowiek bliżej pozna — zwrócił się
znów do Huba. — Znałem go jeszcze, jak pod stołem biegał, ale on i ja
nigdyśmy nie byli razem jak dzisiaj. Mnie chowali jak ubogiego chłopaka, a
pana Bayarda rodzina mieszkała na wiel kiej plantacji. Mieli huk forsy w
banku i Murzynów, co im służyli. Ale to równy gość -r- powtórzył zno wu. —
Nikomu nie powie, kto mu dał tego mleka od wściekłej krowy, co?
. — A niech mówi — odpowiedział Hub. — Cholerę mnie to obchodzi.
Wypili jeszcze raz. Słońce prawie już znikło i z ukry tych bagnistych
zakątków strumienia dały się słyszeć czarodziejskie fujarki młodych żab.
Niewidzialna chu da krowa zaryczała gdzieś w stronie stodoły. Hub za tkał
gąsiorek kaczanem kukurydzy, wbijając go ude rzeniem dłoni, i wspięli się
znowu na wzgórze, i prze- leżli przez ogrodzenie z drutu. Krowa stała w
drzwiach stodoły; patrząc, jak się zbliżali, znów zaryczała posęp nie. Gęsi
wyszły z sadzawki i defilowały majestatycznie przez podwórze w stronę domu,
gdzie w drzwiach obramowanych dwoma krzakami mirtu stała kobieta.
— Hub — powiedziała bezbarwnym głosem wieś niaczki.
H— Jadę teraz do miasta — uciął krótko Hub. — Sue musi wydoić.
Kobieta stała w drzwiach nie odzywając się słowem. Hub zaniósł dzbanek
do stodoły, a krowa poszła za nim. Usłyszawszy jej stąpanie, obrócił się,
kopnął w wysta jące żebra, aż zabrzęczało, i zaklął parę razy bez prze konania.
Po chwili ukazał się znowu, podszedł do wrót i otworzył je, żeby Suratt mógł
przejechać. Potem 1 założył belkę z powrotem, umocował drutem i wsko czył
na błotnik samochodu. Bayard posunął się i zmu sił go, żeby wsiadł do
środka. Kobieta stała jeszcze
tftj
\
VWJ 6<eXiflKC3 • * ♦ ymi wmHf ‘*rA¥„, .

l!§?^ Mkv
¿m»J&W
■2S*5i
W drzwiach, obserwując ich w milczeniu. Gęsi tłoczyły się na progu,
wrzeszcząc jedna przez drugą, wycią gając szyje, giętkie i faliste jak
ceremonialne gesty pantomimy; < ’
Długie cienie drzew owocowych kładły się ukosem na zaniedbane pole;
samochód popychał swój wydłu żany cień przed sobą niby cień ogromnego
ptaka z gar batym grzbietem. Wjechali na piaszczyste wzgórze w ostatnich
promieniach słońca, a potem znowu w do linę, wypełnianą liliowym
zmierzchem. Samochód to czył się bez hałasu po piaszczystej drodze,
podskakując na zmieniających się, zatartych koleinach, zanim skrę cił znowu
na szosę.
Nów księżyca unosił się nad głowami. Jednakże nie była to jeszcze noc i
jechali dalej w kierunku miasta, mijając od czasu' do czasu jakiś wóz
chłopski powra cający do domu. Suratt, który znał prawie wszystkich w
okolicy, pozdrawiał ich poważnym ruchem brązowej dłoni. Po jakimś czasie,
w miejscu gdzie drogę prze cinał drewniany most pośród wierzb i dzikich
bzów j, gdzie zmierzch był gęstszy i bardziej wyczuwalny, Suratt zatrzymał
wóz i wyskoczył nie otwierając drzwiczek.
Siedźcie tu spokojnie — .powiedział. — Wracam za minutę. Muszę
napełnić chłodnicę.
Słyszeli, jak majstruje coś w tyle wozu, potem uka zał się znów z
blaszanym wiadrem i zsunął się ostroż nie w dół nasypu koło mostu. Woda
szeptała i mrucza ła pod mostem, niewidzialna w mroku, przy akompa
niamencie świerszczy i żab. Nad wierzbami, wzdłuż strumienia brzęczały i
tańczyły jeszcze komary, gdy nie wiadomo skąd pojawiły się wielkie
nietoperze, spa dały z góry w długich, potężnych susach, potem zni kały w
połowie drogi w dół i ukazywały się znowu, zataczając kręgi na tle pogodnego
nieba, ciche jak
krople deszczu spływające po szybie, żywe, energicz ne i bezszelestne, jakby
miały utkane skrzydła ze zmierzchu i milczenia.
Suratt wygramolił się na górę z wiadrem, odkręcił korek i przechylił wiadro
nad chłodnicą. Księżyc nad nimi świecił niezbyt jasno, mimo to niewyraźny
cień głowy i pleców Suratta padał na maskę wozu, a na jasnych deskach
mostu rysowały się, delikatne i blade, zwisające gałęzie wierzb. Reszta wody
zabulgotała lekko, spływając do wnętrza motoru. Suratt schował wiadro i
wlazł do środka wozu górą, przez nieotwie- rane drzwiczki. Światła były
zasilane prądnicą, zapalił je. Kiedy wóz był na wolnych obrotach, świeciły peł
nym blaskiem, ale gdy Suratt włączył sprzęgło, przy gasły i migotliwie żarzyły
się w mroku, nie jaśniejsze od świetlistych cieni.
Ciemność zapadła już zupełna, kiedy dojechali do miasta. Z daleka światła
na sądowym zegarze świeciły nad drzewami jak żółte paciorki, w zielonawym
od blasku widać było słup dymu kołyszący się na kształt pióropusza. Suratt
wysadził ich przed restauracją, a sam pojechał dalej. Na ich widok właściciel
podniósł jajkowatą głowę i okrągłe, łagodne oczy sponad lady z wodą sodową.
— Wielkie nieba! — wykrzyknął. — Jeszcze pan ¡nie w domu, chłopcze!
Doktor Peabody goni za panem od czwartej godziny, a Miss Jenny
przyjechała końmi, żeby pana szukać po całym mieście. Pan się zabije!
— Idź no, Deacon — odpowiedział Bayard — i przy nieś nam jajek
smażonych na szynce za jakie dwa do lary, dla mnie i dla Huba.
Potem wrócili po gąsiorek samochodem Bayarda: Bayard, Hub i jeszcze trzeci
młody człowiek, który pracował na stacji kolejowej jako agent przewozowy —
a na tylnym siedzeniu trzej Murzyni z kontrabasem. Ale dojechali tylko do
brzegu pola na wzgórzu nad domem i tu czekali, kiedy Hub poszedł
piaszczystą drogą do stodoły. Księżyc świecił blady i zimny nad ich głowami, a
ze wszystkich stron hałaśliwie brzę czały owady w pełnych kurzu zaroślach.
Trzej Murzy ni na tylnym siedzeniu auta szeptali między sobą.
— Ładna noc — zauważył Mitch, agent przewozowy.
Bayard nie odpowiedział. Palił papierosa z posępną
miną, z głową ciasno obwiązaną białym bandażem. Księżyc i owady tworzyły
jedną mierozdzielną całość, bez wymiarów, bez końca i bez początku.
Po chwili na mglistej smudze drogi ukazała się syl wetka Huba
ukoronowana srebrzystym przekrzywie niem kapelusza. Podszedłszy bliżej
podał im gąsiorek ponad drzwiczkami samochodu i wyjął zaimprowizo wany
korek. Mitch wręczył naczynie Bayardowi.
— Pij — zaprotestował Bayard.
Mitch wypił, tamci poszli za jego przykładem.
— Nie ma w czym dać Murzynom — zauważył Hub.
— Prawda — powiedział Mitch i zwrócił się do czarnych siedzących w tyle.
— Żaden z was, chłopaki, nie ma tu kubka albo czegoś takiego?
Murzyni poszeptali między sobą, pytając jeden dru giego w lekkiej
konsternacji.
— Czekajcie — powiedział Bayard. Wysiadł, pod niósł maskę i wykręcił
kapsel wlewu oleju. — Z po czątku będzie trochę smakowało olejem, za
pierwszym, drugim razem. Ale potem wcale już tego nie będziecie czuli,
chłopaki.
— Tak, psze pana — chórem zgodzili się Murzyni.
Jeden z nich wziął kapsel, wytarł go połą kurtki
i wypili kolejno, z głośnym cmokaniem. Bayard umie ścił kapsel na dawnym
miejscu i wsiadł do samochodu.
— Dolewki nikt nie chce? — zapytał Hub trzyma jąc w ręku kaczan
kukurydzy.
— Daj Mitchowi — powiedział Bayard. — Musi] nadrobić zaległości.
Mitch wypił .posłusznie. Potem Bayard wziął gąsióii i przechylił go do ust.
Tamci obserwowali go z sza^l cunkiem.
— Ten pompuje, cholera — mruknął Mitch. — Nal twoim miejscu bałbym
się tak ostro chlać.
•— To przez tę cholerną głowę — Bayard odjął gagi siorek od ust, podał
Hubowi. — Wciąż mi się zdaje, żel po następnym łyku trochę mi ulży.
— Za mocno ci ścisnęli ten bandaż gś powiedział! Hub. — Chcesz, żebym
go trochę rozluźnił?
— Bo ja wiem! — Bayard zapalił papierosa i cisnął* zapałkę. — Mam
ochotę w ogóle go zdjąć. Dosyć długjl już go trzymałem — podniósł ręce i
zaczął manipuknl wać przy opatrunku.
' •>— Lepiej daj spokój — ostrzegał Mitch.
Bayard jednak dalej bezskutecznie próbował rozwią-^ zać końce bandaża,
aż wreszcie wsunął palce ¡pod gazę j i szarpnął dziko.. Jeden z Murzynów
wysunął się na przód ze scyzorykiem i rozciął gazę. Patrzyli, jak Bayard zrywa
opatrunek i odrzuca go precz.
— Nie powinieneś tego robić — powiedział Mitch?
— E, niech go wyrzuci, jeśli ma ochotę —^ wtrącił- Hub. ysr Wie chyba,
co robi.
Wsiadł do środka obok tamtych, wetknął gąsior między kolana i Bayard
zawrócił wóz. Piasek skrzy piał pod szerokimi oponami, potem grunt stał się
ska listy i droga zaczęła się wspinać przez las, gdzie świa tło księżyca,
przerywane pręgami gałęzi, co chwila znikało zdradziecko razem z uciekającą
perspektywą. Lelki, mewidzialne i tajemnicze wśród kapryśnej gry światła i
cienia, zawodziły cichutko jak flet. Potem
droga wynurzyła się z lasu i znów zaczęła opadać pia szczystym zboczem,
pełna nagłych i niespodziewanych zakrętów, aż wreszcie wyjechali na drogę w
dolinę, w kierunku od miasto.
Samochód toczył się z suchym szumem zamkniętego tłumika. Wciąż
słychać było szepty Murzynów wśród’ przytłumionych wybuchów śmiechu,
rozsypujących się naokoło jak skrawki podartego papieru. Minęli kutą w
żelazie bramę i dom Bayarda cichy i jasny w księ życowym świetle pośród
drzew, a potem milczącą, .po dobną do pudełka stację i pokrytą blaszanym
dachem odziarniarkę bawełny za bocznym torem kolejowym.
Wreszcie droga wspięła się między wzgórza. Była gładka, pusta i kręta.
Szepty a chichoty Murzynów ci chły, w miarę jak Bayard zwiększał szybkość.
A jednak było to jeszcze dalekie od tego, czego po nim oczekiwali. Jeszcze
dwa razy zatrzymywali się, by odświeżyć sobie gardło, zanim ze szczytu
ostatniego wzgórza zobaczyli nową grupę świateł, niby rozsypane koraliki, i
blade cięcia w miejscu, gdzie biegła kolej. Hub wykręcił kapsel wlewu oleju i
jeszcze raz się napili.
Przez ulice identycznie podobne do tych we własnym mieście wolno
skierowali się w stronę identycznie po dobnego placu. Ludzie na placu
odwracali za nimi gło wy i oglądali ich z zaciekawieniem. Przecięli plac na
ukos, skręcili w inną ulicę i jechali .pomiędzy dwoma rzędami szerokich
trawników i zasłoniętych okien, aż wreszcie za żelaznym ogrodzeniem ujrzeli
okna oświe tlone w równych kondygnacjach, zawieszone pośród
srebmoczarnych drzew jak kwadratowe latarnie, prze ciągnięte między
gałęźmi.
Tutaj zatrzymali się w ciemnościach, Murzyni wy siedli i wyciągnęli z
samochodu kontrabas i gitarę. Trzeci Murzyn trzymał cienką rurkę
powleczoną jak gdyby szronem klawiszy, na których księżycowe świa-
tło zapalało niekiedy blade lśniące punkciki. Stall wszyscy trzej obok siebie z
głowami jedna przy dru-*' giej, szepcząc pomiędzy sobą i dobywając głuche,
jękliwi we akordy ze swych instrumentów. Potem wystąpił' Murzyn z
klarnetem i podniósł go do ust.
Melodie były stare. Niektóre wyrafinowane i skom plikowane w formie, ale
traciły to w tym wykonaniu, ; zyskując wszystkie bez wyjątku tą samą
skarżącą się melancholię, tę samą zlewającą się naiwność rytmu ; w bogatych,

smętnych akordach; płynęły poprzez sre- \ brzyste ¡powietrze, mdlejąc i


konając słabym echem W zdradliwych alejkach księżyca. Po chwili przerwy
znowu zagrali, tym razem starego walca. Cerber, pil nujący porządku w
internacie, przeszedł przez nakra- piany światłem trawnik do płotu i oparł na
nim ramio na: cień słuchający wśród innych cieniów. Po drugiej I stronie ulicy
w ciemnościach stali inni słuchacze. Nad jechał samochód i stanął przy
chodniku ze zgaszonym silnikiem i reflektorami, a w zawieszonych rzędach
okien pojawiły się głowy w aureoli światła błyszczące go w pokojach za nimi,
główki kobiece podobne, jedna do drugiej, dalekie, subtelne i niebiańsko
młode.
Zagrali Home, sweet home, a gdy umilkł ostatni, harmonijny akord,
pobiegły ku nim poprzez trawnik dyskretne oklaski -drobnych rączek. Wtedy
Mitch za śpiewał Good night, ladies swoim czystym lirycznym tenorem, po
czym małe rączki 'zaczęły klaskać jeszcze^ bardziej zachęcająco, a gdy
odjeżdżali, wdzięczne głów- ! ki w aureoli lśniących włosów wychylały się z
oświe tlonych okien i ciche klaskanie długo towarzyszyło im w drodze,
rozpływając się z wolna w srebrnej ciszy i nieskończoności księżyca.
Na szczycie pierwszego wzgórza za miastem stanęli i Hub wykręcił kapsel
wlewu oleju. Za nimi tu i ów dzie błyszczały światła wśród drzew i wydawało
się,
źe jeszcze przychodzi do nich poprzez pogrążony w ci szy świat odgłos
młodych dłoni uderzających jedna
0 drugą niby delikatne kwiaty rzucanie ich młodości
1 męskości; znowu wypili w milczeniu, jeszcze urze czeni uciekającą magią
straconej już chwili. Mitch cicho nucił pod nosem, samochód sunął znów
lekko z cichym szumem. Droga opadała w dół wśród łagod nych zakrętów,
pusta i biała.
Bayard odezwał się szorstkim gwałtownym głosem:
— Wyłącz tłumik, Hub.
Hub pochylił się naprzód* i sięgnął ręką pod deskę rozdzielczą, a wóz
pomknął dalej z szumem wstrzymy wanym i miarowym jak przebudzenie
warkoczących skrzydeł; potem droga opadła długim skokiem w kie runku
następnego wzgórza, szum przybrał nagle na sile i samochód runął
gwałtownie naprzód pędząc na złamanie karku. Murzyni przestali szeptać i
chichotać, jeden z nich krzyknął rozpaczliwie.
■— Reno zgubił kapelusz —- powiedział Hub oglą dając się.

': ^ Niepotrzebny mu — odpowiedział Bayard. Z głoś nym warkotem silnika


wjechał na wzgórze, śmignął przez grzbiet i w zawrotnym pędzie wziął ostry
zakręt. . O, dobry Jezu!,—‘ jęczał Murzyn. — Panie Ba yard, litości! — Pęd
¡powietrza rozpraszał jego słowa jak zeschnięte liście. — Niech mi pan da
wysiąść, panie Bayard!
-r- No to skacz! — odpowiedział Bayard.
Droga opadała pod nimi jak pochyła podłoga, biegnąc przez dolinę, prosta
teraz jak sznurek. Murzyni kulili się i tulili jeden do drugiego, ściskając
kurczowo instru menty. Szybkościomierz wskazywał 55 i 60 i strzałka
posuwała się dalej. Rozproszone domy migotały im przed oczyma, pola,
płachty lasów uciekały szybko jak tunele.
Droga prowadziła dalej prżeż czarny i srebrny ląd. Po obu jej stronach
nawoływały się lelki, szukały się wzajemnie powtarzanymi uporczywie
melodyjnymi krzykami; raz po raz, kłedy reflektory zmiatały sprzed ich oczu
ostre zakręty drogi, dwie bladoogniste plamy rozbłyskiwały, w chwili gdy
jakiś ptak niezręcznie za wadził skrzydłami o samochód gdzieś poniżej
chłodnicy.”
Droga wspinała się stopniowo i nieustannie, podczas gdy zadrzewione
zbocza staczały się w dół po lewej! i prawej stronie. Tu i ówdzie chaty
murzyńskie przy siadły na zboczu albo wzdłuż drogi. Potem droga opadła w
dolinę i znowu zaczęła się wspinać po długiej pochy łości przeciętej nową
depresją; potem nagle zarysowała się przed nimi prosta jak ściana. Samochód
wzniósł się w górę, przelatując jak gdyby ponad zagłębieniem, i całkowicie
odbił się od drogi, po czym znów runął naprzód, straszliwy i groźny, a
chóralny lament Mu rzynów rozbrzmiał i ucichł boleśnie jak uderzenie bi
czem. Potem znaleźli się na szczycie wzgórza i ustało huczenie silnika,
samochód przez chwilę biegł spokoj nie, póki się nie zatrzymał. Murzyni
siedzieli teraz skuleni na dnie wozu.
Czy to już niebo? — szepnął po chwili któryś z nich.
— Nie wpuściliby cię, bracie, do nieba z gołą głową i uchlanego jak
nieboskie stworzenie — zauważył drugi.
' — Jeżeli Pan Bóg ma tak o mnie dbać, jak zadbał
o mój kapelusz, to wcale nie chcę być w. niebie — oświadczył pierwszy.
— Mmm — zgodził się drugi Murzyn. — Jakżeśmy zjeżdżali z tej ostatniej
góry, ten klarnet prawie wy skoczył mi z ręki, a co tu mówić o kapeluszu.
— A jakżeśmy przeskoczyli przez ten pień, czy co
to tam było — dodał trzeci — myślałem, że coś wy buchło i że cały
samochód wyleciał do nieba.
Znowu pociągnęli z gąsiorka. Znajdowali się teraz na znacznej wysokości,
czuli chłodny i uroczysty po dmuch od gór. Po obu stronach rozciągała się
dolina wypełniona srebrzystą mgłą i nawoływaniem lelków; za dolinami
srebrna ziemia toczyła się dalej, ku niebu. Z przeciwległego krańca dobiegało
dalekie, żałobne wycie psa. Głowa Bayarda była chłodna i pusta jak dzwon
bez serca. Wreszcie wyraźnie ukazała się ta twarz: te oczy zaokrąglone w
poważnym zdziwieniu, między dwoma ciemnymi skrzydłami włosów. „Ach, to
ta mała Benbow” — powiedział sobie i przez, chwilę uporczywie spoglądał w
niebo: światła na zegarze miejskim były żółte i spokojne, nieruchome w rozpły
wającej się przestrzeni, ale we wszystkich innych kie runkach świat toczył się
gdzieś daleko po sennych wzgórzach w mlecznoopalowej mgiełce.
Przy kolacji nie miała apetytu i ciotka Sally Wyatt żując miękkie,
specjalnie dla niej przygotowane potra wy mruczała niezadowolona, że tamta
nie je.
— Kiedy ja w twoim wieku urządzałam takie gry masy przy stole i nie
chciałam jeść,, matka nie daro wała mi, póki nie wypiłam dobrej filiżanki
naparu z kóry chinowej — stwierdziła ciotka' Sally. — Ale dzisiaj ludzie
wyobrażają sobie, że Pan Bóg sam bę dzie się zajmował ich zdrowiem, i ani
palcem nie kiw ną, żeby,mu pomóc. -
— Nic mi nie jest — powtarzała Narcissa. — Po prostu nie chce mi się
jeść.
— To ty tak uważasz. Dobrze.. Rozchoruj się. Bóg widzi, czy mam dosyć
sił, żeby koło ciebie chodzić. Za moich czasów ludzie trochę więcej liczyli się
ze star szymi.
Żuła nieapetycznie swoje pożywienie, gderliwie i monotonnie wspominając
dawne czasy, podczas gdy Narcissa z trudem usiłowała przełknąć kęsy, które
nie chciały jej przejść przez gardło. Dalszy ciąg swego monologu wygłaszała

ciotka Sally kołysząc się w fo-: telu na biegunach z nieśmiertelną robótką na


kolanach. Nigdy nie chciała nikomu zdradzić, co z tego będzie po skończeniu
ani komu przeznacza swoje dzieło, i pra-, cowała już nad nim od piętnastu
lat, nie rozstając się nigdy z nieforemnym woreczkiem z wytartego i przy
brudzonego brokatu, zawierającym przedziwną kolek cję skrawków materiału
wszelkiego możliwego kształtu i koloru. Nigdy nie mogła się zdecydować na
ułożenie- ich według jakiegoś określonego wzoru ani sama wy brać wzór;
próbowała wciąż i zmieniała zdanie, zasta nawiała się i przymierzała na nowo
skrawki niby _ klocki układanki, usiłując do,pasować je do jakiegoś wzoru
czy też wzór dopasować do nich, bez użycia J nożyczek, wygładzając kolorowe
gałganki miękkimi palcami barwy kitu, bez końca wprowadzając najprze
różniejsze zmiany, a pajęczej cienkości nitki tańczyły zwisając z wpiętej w
stanik igły, którą nawlokła dla niej Narcissa.
W drugim końcu pokoju siedziała Narcissa z książką. Czytając słyszała
głos ciotki Sally, brzęczący jej w uszach, natrętny, gderliwy i nie milknący.
Nagle wstała, odłożyła książkę i przeszła przez pokój do alko wy, gdzie stał
fortepian. | Ale nie przegrała jeszcze czterech taktów, kiedy palce jej
załamały się na kla wiszach w serii fałszywych akordów. Zamknęła forte
pian-i podeszła dó telefonu.
Miss Jenny cierpko podziękowała jej za troskliwość i pozwalała sobie
przypuszczać, że Bayard miewa się dobrze: to znaczy, dotychczas jest
czynnym członkiem tak zwanej wspólnoty ludzkiej, ponieważ nie otrzy
mała żadnego oficjalnego zawiadomieni^ z policji. Nie, nie miała o nim
wiadomości^ odkąd Loosh Peabody zatelefonował do niej koło czwartej, że
Bayard z roz bitą głową znajduje się w drodze powrotnej do domu. W rozbitą
głowę skłonna była łatwo uwierzyć, w naj mniejszej mierze natomiast nie
uważała za prawdo podobną drugiej części komunikatu, wiedząc, po osiem
dziesięciu latach życia wśród Sartorisów, że dom jest ostatnim ha święcie
miejscem, do którego przyjdzie na myśl udać się jakiemukolwiek Sartorisowi,
gdy rozbije sobie głowę. Nie, nawet się nie zainteresowała aktualnym
miejscem jego pobytu i miała nadzieję, że nie zrobił krzywdy koniowi. Konie
to cenne zwierzęta.
Narcissa wróciła do salonu i odpowiedziawszy ciotce Sally, do kogo
telefonowała i po co, przysunęła niski fotel do lampy i sięgnęła po książkę.
— No wyznała ciotka Sally po dłuższej chwili — jeżeli nie masz ochoty
pogawędzić... •— Zebrała wszyst kie swoje szmatki i wpakowała je do worka.
— Czasem dziękuję Bogu, ż© ty i Horacy nie jesteście z mojej krwi, kiedy
patrzę, jak sobie układacie życie oboje. Ale jeżeli będziesz musiała pić napar z
kory laurowej, nie wiem, kto ją pójdzie zbierać: ja nie mogę, a ty sama nie
odróżnisz kopru od dziewanny.
— Przecież jestem zupełnie zdrowa — protestowała Narcissa.
• Rób tak dalej — powtórzyła ciotka Sally. — Kładź się do łóżka mając do
pielęgnowania mnie i tego czarnego wałkonia. Przez sześć miesięcy. nie
zdążyła wytrzeć z kurzu ani jednej ramy z obrazu, o ile mi wiadomo. Przez
cały czas robiłam za nią wszystko oprócz żebraniny i klepania pacierzy.
Wstała i powiedziała dobranoc, po czym, kuśtykając, wyszła z pokoju.
Narcissa nie ruszyła się i przewraca jąc stronice książki słyszała, jak ciotka
wchodzi na górę
po schodach z rytmicznym pracowitym stukiem laski. Przez jakiś czas
siedziała bez ruchu, przewracając kartki.
Po chwili jednak odrzuciła książkę i znów zasiadła do fortepianu, ale
ciotka Sally w swoim pokoju stuk nęła parę razy laską w podłogę,
zrezygnowała więc i wróciła do lektury. Toteż z prawdziwą przyjemno ścią
powitała w chwilę później doktora Alforda.
— Przechodziłem tędy — wyjaśnił — i usłyszałem dźwięki fortepianu. Czy
nie przeszkodzę pani w dal szej grze?
Wytłumaczyła mu, że ciotka Sally leży już w łóżku. Usiadł ceremonialnie i
około dwóch godzin ze swoim beznadziejnym pedantyzmem zabawiał ją
rozmową na nudne tematy naukowe. Pożegnał się wreszcie, ona zaś stała
chwilę na progu drzwi patrząc "a nim, jak od dala się wzdłuż alei. Księżyc
świecił ^wysoko, cedry, sztywną kolistą linią obrzeżające aleję, odcinały się od
bladego, słabo ugwieżdżonego nieba.
Narcissa wróciła do salonu, zabrała książkę i zga siwszy światła poszła na
górę. Na drugim końcu kory tarza ciotka Sally chrapała z pogodną
dezynwolturą. Zatrzymała się chwilę, nasłuchując tego swojskiego odgłosu.
„Chciałabym, żeby już nareszcie Horacy był w domu” — pomyślała idąc do
swego pokoju.
Zapaliła lampę, rozebrała się i położyła do łóżka z książką. Znowu próbowała o
niczym nie myśleć, zatopić swoją świadomość, tak jak się topi szczenię,
trzymając je pod wodą, póki nie przestanie się sza motać. Po jakimś czasie
umysł jej ,poddał się lekturze i czytała dalej, przerywając od czasu do czasu,
by doznać przyjemnego uczucia senności, i znów zabie rając się do czytania.
Toteż gdy Murzyni zaczęli stroić instrumenty pod oknem, prawie nie zwróciła
na to uwagi. „Po co, na litość boską, te bałwany do mnie
przychodzą z serenadą?” — pomyślała troszeczkę uba wiona i wyobraziła
sobie natychmiast ciotkę Sally w nocnym czepku wychyloną przez okno i
odpędzającą ich z krzykiem. Leżąc z otwartą książką widziała ten obraz na jej
stronicach, podczas gdy jękliwe dźwięki gitary i klarnetu wdzierały się do
pokoju przez otwar te okno.
Po chwili usiadła na łóżku, wyprostowana, z uczu ciem nagłej i całkowitej
pewności. Zamknęła książkę i wysunąwszy się z łóżka wyjrzała przez okno
sąsied niego pokoju.
Murzyni stali na trawniku; połyskujący srebrzyście klarnet, gitara i
prozaiczna, groteskowa obfitość kształ tów kontrabasu. Na ulicy tuż przy
podjeździe stał w cieniu zaparkowany samochód. Murzyni odegrali jedną
melodię potem jakiś głos zawołał ich z samo chodu i wycofali się przez
trawnik, a samochód ru szył ze zgaszonymi światłami. Nie miała już żadnych
wątpliwości: nikt inny nie wpadłby na pomysł ode grania jednej melodii pod
oknami damy tylko po to, by ją obudzić ze snu i zaraz odjechać.
Wróciła do swego pokoju. Książka leżała na łóżku, grzbietem do góry.
Narcissa jednak podeszła znów do okna i stała tam między rozsuniętymi
zasłonami, spo glądając na czarnosrebrzysty świat i spokojną noc. Lekki
podmuch wiatru z chłodną powagą muskał jej twarz i ciemne,
opadłe'skrzydła włosów.
— Co za zwierzę! — szepnęła cicho. Zasunęła fi ranki i cichutko zeszła
znów po schodach. W ciemno ściach namacała telefon, tłumiąc ręką jego
brzęczenie, gdy nakręcała numer.
Głos Miss Jenny wyłonił się z ciemności, szorstki, cłjłodny i ostry jak
zwykle, bez zdziwienia czy zainte resowania. Nie, nie wrócił do domu, bo w
tej chwili przypuszczalnie znajduje się już bezpiecznie zamknię-
ty pod kluczom, w więzieniu, należy się spodziewać, jeśli policja miejska nie
jest dostatecznie zdemorali zowana, by nie usłuchać polecenia damy.
Serenada? Nonsens! Po cóż by mial się zabawiać w serenady?! W roli
trubadura nie naraża się na żadne obrażenia cielesne, chyba że mu ktoś
rozbije głowę żelazkiem albo budzikiem. I w ogóle dlaczego Narcissa
interesuje się jego losem?
Narcissa powiesiła słuchawkę i przez chwilę stała w ciemnościach
uderzając zaciśniętymi pięściami w obojętnie reagującą skrzynkę od telefonu.
Ach, zwierzę, zwierzę!
Tego wieczora przyjęła trzy wizyty: jedną ceremo nialną, drugą
bezceremonialną, trzecią anonimową.
Garaż, gdzie stał jej samochód, mieścił się w małym budynku otoczonym
iglastymi drzewami. Jeden jego bok był przedłużeniem muru ogrodowego. Za
murem zarośnięty trawą zaułek prowadził do innej ulicy. Ga raż odległy był o
jakieś piętnaście jardów od domu, a jego dach sięgał poziomu okien na
pierwszym pię trze. Okna sypialnego pokoju Narcissy wychodziły na kryty
łupkiem dach.
Trzeci gość wszedł od strony zaułka, Wdrapał się na mur, a stamtąd na
dach garażu, gdzie leżał teraz w cie niu cedru, osłonięty w ten sposób przed
światłem księżyca. Leżał tu długi czas. W pokoju naprzeciw niego było
ciemno, kiedy tu przyszedł, mimo to leżał bez ruchu w swojej fortecy,
przyczajony cicho jak zwierzę i z cierpliwością zwierzęcia, bez ruchu, pod
nosząc tylko niekiedy głowę, by ukradkowym rzutem oka zbadać sytuację w
najbliższym otoczeniu.
Ale okno naprzeciw niego pozostało ciemne, choć minęła już przeszło
godzina. W tym czasie podjechał samochód (poznał go, znał wszystkie
samochody w mie ście) i jakiś mężczyzna wszedł do domu. Znowu minęła
godzina: okno sypialni wciąż było ciemne, a samochód stał jeszcze przed
domem. Mężczyzna wsiadł i odje chał, w chwilę później pogasły światła na
parterze, a okno naprzeciw niego rozbłysło i przez cienkie firan ki widział ją
krzątającą się po pokoju, obserwował jej ruchomy cień, podczas gdy się
rozbierała. Potem znikła z pola jego widzenia. Ale światło paliło się jeszcze,
więc leżał wciąż na dachu ze spokojną bezgraniczną cierpliwością. Tymczasem
minęła jeszcze godzina
i przed domem zatrzymał się inny samochód; trzej ludzie obładowani jakimś
bezkształtnym ciężarem przeszli przez podjazd i stanęli pod oknem w księ
życowym świetle; leżał wciąż beż ruchu, kiedy za grali jedną pieśń i odeszli.
Gdy się oddalili, podeszła do okna, rozsunęła firanki i stała przez chwilę, w
płasz czu czarnych, rozrzuconych włosów, patrząc prosto w jego niewidzialne
oczy.
Potem firanki znów opadły i znów była ruchomym cieniem za nimi.
Wreszcie światło zgasło i leżał doty kając twarzą spadzistego dachu w
zupełnym bezruchu, długi czas, rzucając spod ukrytego czoła ukradkowe
nieustające spojrzenia, szybkie i przenikliwe, ogarnia jące wszystko, jak
spojrzenia zwierzęcia.
Pod dom Narcissy zajechali na ostatku. Odwiedzali jeden po drugim uśpione
domy wszystkich w mieście niezamężnych dziewcząt, nie wysiadając z
samochodu, podczas gdy Murzyni grali serenadę pod oknami. W ciemnych
oknach ukazywały się głowy, czasem za palały się lampy, raz zaproszono ich
do wnętrza, ale Hub i Mitch nieufnie zatrzymali się z daleka, raz po słano im
poczęstunek, innym razem zwymyślał ich zdrowo młody człowiek, który
przypadkiem znajdo wał się z młodą panną na werandzie. Po drodze zgubili
kapsel od wlewu oleju i jeżdżąc od domu do
domu cała szóstka po bratersku kolejno pociągała z gą- siorka. Wreszcie
zajechali pod dom Benbowów i ode grali serenadę pod cedrami. W jednym z
okien paliło się jeszcze światło, ale nikt nie wyjrzał.
Księżyc nisko wędrował po niebie rozpościerając" dokoła srebrny, chłodny
blask, przygasający i trochę znużony, a świat był pusty, gdy jechali przy
zgaszo-1 nych reflektorach wzdłuż ulicy, martwej, zastygłej w czerni i srebrze
jak pierwsza lepsza ulica na księ- życu. Nad nimi raz po raz rozsuwały się
przerywane, nakrapiane cienie, spokojne skrzyżowania ulic zacie rały się w
dali, od czasu dó czasu mignął samochód zaparkowany na chodniku przed
domem. Jakiś pies przebiegł ulicą, przecinając im drogę, pomknął dalej przez
trawnik i znikł im z oczu; prócz tego nigdzie ani śladu żyda.
Plac rozpościerał się szeroko wokół zbitej masy wią zów koloru absyntu,
otaczających gmach sądu. Okrągłe, duże kule wśród gałęzi bardziej niż
kiedykolwiek przy pominały blade winogrona. Nad sklepioną bramą po obu
stronach budynku paliło się po jednej żarówce* druga świeciła w sieni hotelu,
przed którym stał rząd samochodów — poza tym żadnych innych świateł.
Okrążyli sąd, jakiś cień poruszył się przy drzwiach hotelowych, wynurzył
się z mroków i podszedł do kra wędzi chodnika; biała koszula mignęła spod
narzuco nej na ramiona marynarki, w chwili gdy skręcali bez. pośpiechu w
inną ulicę, mężczyzna zatrzymał ich ru chem podniesionej ręki. Bayard
stanął, mężczyzna podszedł bliżej przez kłąb białawego kurzu i położył rękę na
drzwiczkach.
— Dobry wieczór, Buck — powiedział Mitch. —- Czy czasem nie za późno
kładziesz się spać?
Buck miał spokojną i dobroduszną końską twarz. Widać było metalową
gwiazdę na nie dopiętej kami
zelce. Marynarka wydymała się lekko z jednej strony w okolicy bioder. I
' • — Co tu robicie, chłopcy? — spytał. — Do tej pory tańczyliście?
Śpiewaliśmy serenady—odpowiedział Bayard. — Napije się pan z nami,
Buck?
— Nie, uprzejmie dziękuję.— stał z ręką na drzwicz kach, poważny i
dobroduszny. — Coś mi się zdaje, że
i wy dziś trochę późno wybieracie się do łóżek.-
; . ^ Zgadza się — przyznał Mitch. Szeryf postawił nogę na stopniu. Pod
kapeluszem nie było dobrze widać . jego oczu.
Już wracamy do domu — powiedział Mitch.
Buck namyślał się chwilę w milczeniu, a Bayard dodał:
Naturalnie, akurat jesteśmy w drodze do domu.
Szeryf lekko potrząsnął głową i zwrócił się do Mu rzynów:
— Wy już możecie zaraz wracać, chłopcy, nie?
— Tak,: psze pana —- odpowiedzieli Murzyni; wy siedli i wytaszczyli
kontrabas. Bayard wcisnął Renowi banknot do ręki, podziękowali, powiedzieli
dobranoc
i dźwigając kontrabas ruszyli w milczeniu boczną ulicą. Szeryf znów odwrócił
głowę.
— Czy to nie pański samochód stoi przed kafejką u Rogera, Mitch? —
zapytał.
— Tak by się zdawało. Tam go przynajmniej zo stawiłem.
W takim razie może pan odwiezie Huba do do mu, jeżeli nie zamierza dziś
nocować w mieście. Bayard! niech lepiej idzie ze mną.
— Bądź pan człowiekiem, Buck — protestował Mitch.
■— Za co? — zapytał Bayard.
■— Rodzina się o pana niepokoi — wyjaśnił tam ten. — Przepadł pan
przecie bez wieści, od czasu jak pana zrzucił ten ogier. Gdzie pański
opatrunek, Ba- yardzie?
— Zdjąłem go — uciął krótko. — Wie pan co, Buck? Odprowadzimy teraz
Mitcha, a potem Hub i ja poje- dziemy prosto do domu.
‘-i— Wraca pan do doimu, chwalić Boga, od czwartej godziny — odpowiedział
z rezerwą szeryf — ale jakoś od tego czasu niedaleko pan. ujechał. Uważam,
że naj lepiej będzie, jeśli spędzi pan noc u mnie, zgodnie z ży czeniem
pańskiej ciotki.
— Ciotka Jenny kazała mnie aresztować?
•— Bardzo się o pana niepokoją, synu. Miss Jenny zatelefonowała i prosiła
tylko, żebym się .panem zajął do jutra rana. Toteż tak będzie najlepiej.
Powinien pan był wrócić do domu wieczorem.
— Człowieku, miej serce — protestował Mitach. Kś|p\. Wolę się narazić
Bayardowi niż Miss Jenny — derpliwie odpowiedział tamtęn.is Idźcie już,
chłopcy, a Bayard niech jedzie ze mną.
Mitch i Hub wysiedli, Hub zabrał gąsiorek, powie dzieli dobranoc i odeszli
w stronę restauracji, gdzie stał samochód Mitcha. Szeryf usiadł z przodu
obok Bayarda i ruszyli. Więzienie było niedaleko, ukazało się wkrótce .ponad
otoczonym murami dziedzińcem, kwadratowym i bezlitosnym, z
umieszczonymi wysoko okienkami, wąskimi jak . szczeliny i brutalnymi jak
pchnięcia szablą. Skręcili w alejkę, szeryf wysiadł
i otworzył bramę, i Bayard wjechał na dziedziniec, zaśmiecony i bez
trawnika. Tu się zatrzymał, a tam ten .poszedł tymczasem do niewielkiego
garażu, gdzie stał już jeden samochód, Ford. Wyprowadził go tyłem
i na migi kazał Bayardowi posunąć się naprzód. Garaż
dostosowany był do rozmiarów Forda, toteż niemal połowa wozu Bayarda
wystawała za bramę.
— Lfepsze to niż nic — powiedział szeryf. — Chodź my. — Weszli przez
kuchnię do mieszkania naczelnika więzienia. Bayard czekał w ciemnym
korytarzu, póki tamten nie znalazł kontaktu od elektryczności. Potem
wprowadził Bayarda do schludnej, ponurej izdebki, w której było trochę
niedopasowanych mebli i poroz rzucane na nich części męskiej garderoby.
Jak to? — zaprotestował Bayard. — Chce mi pan odstąpić swoje łóżko?
— Nie będzie mi potrzebne do rana — odpowie dział tamten. — Pan do
tego czasu odjedzie. Mam panu pomóc się rozebrać?
— Nie, obejdzie się. — Po czym dodał nieco uprzej miej: — Dobranoc,
Buck. I dziękuję.
Dobranoc |— odparł Szeryf .
Zamknął za sobą drzwi, a Bayard zdjął marynarkę, buty i krawat, zgasił
światło i wyciągnął się na łóżku. Księżycowe światło wdzierało się do pokoju
nieuchwyt ne, załamane i niby jakiś odblask niewiadomego po chodzenia;
żadne odgłosy nie mąciły nocnej ciszy. Za oknem wznosił się gzyms po
płaskich stopniach do bezkresnego nieba koloru opalu. Głowa jego była
chłod na i jasna, wyparował z niej cały wypity alkohol. Albo raczej było tak,
jak gdyby ta głowa należała do innego Bayarda, leżącego na cudżym łóżku, a
jego przytępio ne alkoholem nerwy przenikały jak lodowe nitki przez ciało,
które będzie dźwigał z sobą wiecznie przez po sępny, pustynny świat.
-— Jasna cholera — powiedział leżąc na wznak, spo glądając w okno, przez
które nie było nic widać, cze kając na sen, nie wiedząc, fezy sen przyjdzie, i
nie tro szcząc się, czy przyjdzie, czy nie. Nic nie widzieć i nic nie wiedzieć, i
długie, długie pasmo normalnie długiego
¿ycia człowieka. Trzy razy po dwadzieścia i jeszcze dziesięć lat ciągnąć to
uparte ciało po świecie i drwić z jego natarczywych żądań. Trzy razy po
dwadzieścia
i dziesięć — mówi Biblia. Siedemdziesiąt lat. A on ma' dopiero dwadzieścia
sześć. Zaledwie trzecia część drogi. Jasna cholera.
1
Horacy Benbow w swoim czyściutkim i fatalnie nie dopasowanym
mundurze, uwydatniającym jeszcze bar-' dziej jego wykwintną bezradność,
obładowany nie- wiarogodną ilością plecaków, worków podróżnych i pa
kunków owiniętych w papier, wysiadł z pociągu druga trzydzieści. Poprzez
gęsty tłum wysiadających i wsia dających podróżnych usłyszał dźwięk swego
imienia
i zaczął błądzić po otaczających go twarzach roztarg nionym wzrokiem
lunatyka, który budzi się nagle, by uniknąć zderzenia z jakimś pojazdem na
ulicy.
—I Jestem! Jestem! — zawołał i zdoławszy się prze pchnąć przez tłum,
położył swoje worki i paczuszki na brzegu peronu i ruszył z pośpiechem w
stronę wozu bagażowego na przedzie pociągu.
— Horacy! — zawołała znów jego siostra, biegnąc za nim.
Zawiadowca stacji, wychodzący właśnie ze swego biura, zatrzymał go,
osadził jak niecierpliwego konia delikatnej rasy i uścisnął mu rękę,
pozwalając przez to dogonić go siostrze. Odwrócił głowę, słysząc jej głos,
i otrząsnąwszy się całkowicie z roztargnienia chwycił siostrę w objęcia, tak że
jej stopy zawisły w powietrzu, j[ pocałował w usta."
, — Kochana, stara Narcy §H powiedział całując ją • znowu. Potem puścił ją i
gładził po twarzy jak małe dziecko. — Kochana, stara Narcy — powtarzał
doty-
kając jej twarzy delikatnymi, rozpłaszczonymi na koń- oach palcami i patrząc
na nią, jakby pił oczyma jej| niezmienny, pogodny spokój. Powtarzał bez
przerwy „Kochana, stara Narcy”, głaskając ją po policzkach*
i zapominając o całym otoczeniu, póki go nie przywo-' łała do-rzeczywistości.
— Dokąd chcesz iść w tę stronę?
Wtedy przypomniał sobie, puścił ją, pobiegł naprzód*! ścigany przez nią, i
zatrzymał się znowu przy drzwiach, wagonu z bagażem, skąd tragarz i
posługacz kolejowy wynosili pudła i walizy, które im podawał agent prze-3
wozowy z głębi wagonu.
— Nie możesz posłać kogoś po to? — zapytała.

Ale on stał wpatrzony w drzwi wagonu, nie parnię-- tając już o niej. Dwaj
Murzyni wrócili i odsunął się, żeby ich przepuścić, zaglądając wciąż dó wnętrza
wa- gonu pełnym zaciekawienia, ptasim ruchem głowy.
—" Później po to przyślemy — powiedziała znów jego siostra.
I&TT Co? Ach, sam pilnowałem wszystkiego przy każ dej zmianie wagonów —
odpowiedział nie zwracając uwagi na jej propozycję. — Byłby prawdziwy
pech, gdyby mi się to miało gdzie zapodziać teraz, kiedy na reszcie dobrnąłem
do domu. — Murzyni odeszli z ja kimś kufrem, on zaś znowu wysunął się
naprzód i zaj rzał do wagonu.Ł.^A- Ale chyba właśnie coś takiego musiało się
zdarzyć. Zapomnieli go nadać na pociąg w M..., nie, jest! Ostrożnie, szefie! —
zawołał w miejsco wym żargonie, obserwując z gorączkowym niepokojem, jak
urzędnik taszczy do drzwi wagonu skrzynkę dziw nego kształtu, zaopatrzoną
w nalepkę z wojskowym adresem. — W środku jest szkło.
—■ Dobrze, panie pułkowniku — odpowiedział urzęd nik. — Nie
uszkodziliśmy jej, mam nadzieję. A jeżeli, to wystarczy złożyć zażalenie w
zarządzie.
Dwaj Murzyni stanęli przy samych drzwiach, a Ho racy położył ręce na
skrzyni, kiedy urzędnik wysunął ją na zewnątrz.
— Ostrożnie, chłopcy — powtarzał nerwowo, krocząc obok nich, gdy
przechodzili przez peron. — Postawcie ją ostrożnie. Potrzymaj z drugiej
strony, dobrze, siostrzyczko?
— Wszystko w porządku, kapitanie — rzekł tra garz. —- Nie upuścimy jej
na pewno.
Ale Horacy nie odrywał rąk od skrzyni, a gdy ją postawili na ziemi,
pochylił się i przyłożył do niej ucho.
-— W porządku, prawda? — spytał tragarz.
■— Oczywiście, że w porządku — upewnił urzędnik przewozowy. Odwrócił
się.
— Jedziemy! — zawołał.
— Mam nadzieję, że w porządku — zgodził się Ho racy z uchem przy
skrzyni. — Nie słyszę nic podej rzanego. Jest pierwszorzędnie opakowana.
Rozległ się gwizd lokomotywy, Horacy podskoczył
i grzebiąc w kieszeni pobiegł za ruszającymi wagona mi. Tragarz zamykał już
drżwi, ale nachylił się do jego ręki, potem wyprostował się i dotknął palcami
czapki. Horacy pobiegł do swojej skrzyni i wręczył monetę drugiemu
Murzynowi.
— Zanieście to teraz do przechowalni — polecił. —- Ale ostrożnie. Wrócę
po to za chwilę.
—I Tak, psze pana, panie Benbow. Dopilnuję jej, pan będzie spokojny.
— Raz już myślałem, że zginęła — wyznał Horacy, biorąc siostrę pod
ramię, i podeszli oboje do jej sa mochodu. — Przetrzymano ją w Brest i
przyszła do piero następnym statkiem. Miałem przy sobie pierwszy model,
mały, ten, co kupiłem jeszcze przedtem, 1 tego też omal nie straciłem.
Próbowałem coś wydmuchać w mojej kabinie, na okręcie, ale wybuchł pożar,
za
jęła się kabina i wszystko. Kapitan uważał, że lepiej nie próbować drugi
raz, póki nie wysiądziemy na ląd, za dużo ludzi na okręcie. Ale waza wypadła
ślicznie — paplał dziecinnie. — Istne cacko! Robię wielkie postę py.
Naprawdę. Wenecja! Rozkoszny sen, trochę ponura. Muszę cię tam kiedyś
zabrać — ścisnął jej ramię, zno wu powtarzając: „Kochana, stara Narcy”, jak
gdyby swojski dźwięk jej zdrobniałego imienia na języku miał jakiś smak,
który lubił i którego dotąd nie zapo mniał. Na stacji zostało jeszcze trochę
ludzi. Niektórzy wołali za nim, zatrzymywał się, by im uścisnąć rękę. Ja iś
żołnierz piechoty morskiej z naszytą na ramie niu głową Indianina, odznaką

drugiej dywizji, zauwa żywszy trójkąt1 na rękawie, gwizdnął pogardliwie przez


wydęte wargi.
— Jak się masz, stary — powiedział Horacy, zwra cając nań nieśmiałe,
zaskoczone spojrzenie.
— Dobry wieczór, generale — odparł żołnierz. Splu nął niezupełnie pod
nogi Horacego ani też niezupełnie gdzie indziej. Narcissa energicznie
przycisnęła do boku ramię brata.
— Chodźże do domu i przebierz się w jakieś przy zwoite ubranie —
powiedziała ciągnąc go za sobą.
— Chcesz, żebym zdjął mundur? — zapytał. — By łem przekonany, że mi
raczej do twarzy w tym kolo rze — powiedział nieco urażony. — Naprawdę
uwa żasz,. że śmiesznie wyglądam?
— Ależ nie — odpowiedziała żywo. — Naturalnie, że nie. Przepraszam cię,
że to powiedziałam. Będziesz chodził w mundurze, jak długo zechcesz.
— To mundur godny szacunku — rzekł poważnie. — Nie to, oczywiście —
wskazał odznakę na rękawie. Szli parę kroków w milczeniu. — Ludzie to
zrozumieją
za jakieś dziesięć lat, kiedy skończą się te przesądy przeciwko
niekombatantom i żołnierze sami spostrzegą, że AEF 1 nie wynalazł
rozczarowania.
— A co wynalazł? — spytała przytulając do siebie jego ramię, otaczając go
tkliwą, nieuważną pogodą siostrzanego afektu.
— Licho wie... Stara, kochana Narcy — powiedział znowu, gdy przeszli
przez plac przed dworcem i po deszli do samochodu. — Widzę, że obrzydł ci
widok munduru.
— Ależ nie — powtórzyła potrząsając jego ramie niem i rozluźniając uścisk.
— Noś go sobie, jak długo chcesz. '
Otworzyła drzwiczki samochodu. Ktoś zawołaF za nimi, obejrzeli się i
zobaczyli tragarza, kłusującego z ręcznym bagażem Horacego, o którym ten
zupełnie zapomniał i zostawił go na peronie.
— Mój Boże! — zawołał. — Ciągnę te rupiecie za sobą przez dziesięć tysięcy
mil po to, żeby je zgubić prawie przed drzwiami domu. Dziękuję, Sol. — Tra
garz wpychał rzeczy do samochodu. — To jest pierw szy model — wskazał
Horacy siostrze — a to waza, którą zrobiłem na okręcie. Po’.:ażę ci, jak
przyjedzie- my do domu.
Jego siostra usiadła za kierownicą.
— Gdzie jest twoje ubranie? W skrzyni?
— Nie mam żadnego ubrania. Musiałem wszystko zlikwidować, żeby
zrobić miejsce dla tamtych rzeczy. Nie miałem już gdzie wetknąć nic innego.
— Narcissa spoglądała przez chwilę na brata z tkliwą konsterna cją. — Co się
stało? — spytał naiwnie. — Ty też czegoś zapomniałaś?
— Nie. Wsiadaj. Ciotka Sally nie może się ciebie doczekać.
Ruszyli przez łagodnie wspinające się cieniste wzgó«*| rze w kierunku
placu, a Horacy rozglądał się, uszczęJj śliwiony widokiem dobrze znanych
miejsc. Boczne tor^l gdzie stały wagony towarowe, platforma, gdzie w Je
sieni będą się piętrzyły ściśnięte, brzuchate bele ba-i wełny, elektrownia
miejska, ceglany budynek, śkąd| dobiegało nieustanne głośne huczenie, w
otoczeniu sę katych drzewek rajskich, których postrzępione lilio« we kwiaty
odbijały od jaskrawego tła glinianej skarpy| w kolorze ochry i. ostrej
indiańskiej czerwieni. Dalej 1 rząd skromniejszych domków mieszkalnych,
przeważni nie nowych. Maleńkie, ciasne domki, bliźniaczo podob-1 ne jedne
do drugich, z miniaturowym trawnikienJB zbudowane przez ludzi
wychowanych na wsi, wiejskim zwyczajem przy samej ulicy, czasami jakiś
nowo bu- j dujący się dom. na placu, który był pusty jeszcze! szesnaście
miesięcy temu, kiedy Horacy odjeżdżał. Po-| tem inne ulice pod arkadami
zieleni, bardziej cieniste*! gdzie domy były. trochę starsze i bardziej okazałe,-!
w miarę jak oddalały się od stacji; mijali ludzi idą-| cych piechotą,
przeważnie chłopców murzyńskich, któ-^ rzy wałęsali się ulicami o tej
godzinie, albo starychj mężczyzn, którzy po drzemce poobiedniej śpieszyli do
miasta, by spędzić popołudnie na jakimś absorbującym; a bezużytecznym
zajęciu.
Wzgórze z wolna przeszło w płaskowyż, na którym:; zbudowano właściwe
miasto w ciągu ostatnich stu lat z okładem: ulica przybrała teraz wygląd
zdecydowa nie miejski, z garażami i małymi sklepami, wewnątrz których
widać było właścicieli bez marynarek i klien* tów; kino, którego przedsionek
zdobiły kolorowe lito grafie wycinków i fotosy z filmów. Dalej plac ze swoją
jednolitą niską linią widnokręgu, stara rozsypująca się
cegła, zgasłe nazwiska, zacierające się, lecz jeszcze uparte pod pękającą farbą;
Murzyni włóczący się uli cami w luźnych i niedbałych zielonoszarych
ubraniach wojskowych, noszonych zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety;
ludzie, ze wsi, także W kolorze khaki, i ruch liwsi z natury stali mieszkańcy
miasta, torujący sobie drogę pośród flegmatycznej, przeżuwającej powolności
chłopów,, potrącający sybarytów na składanych krze słach przed drzwiami
sklepów.
Gmach sądu także był z cegły, z kamiennymi arka dami sklepionymi w
cieniu wiązów, a wśród drzew stał pomnik żołnierza konfederacji, z bronią u
nogi; kamienną ręką osłaniającego nieruchome oczy. Pod arkadami sądu i na
ławkach dokoła trawnika, tu i ów dzie odpoczywali ojcowie miasta, gawędząc
między sobą. lub drzemiąc, także w mundurach. Ale były to szare muńdury
konfederackie starego Jacka, Beaure- garda i _Joe Johnstona. Siedzieli nad
szachownicą, udrapowani w powagę i spokój drugorzędnych syne kur
politycznych, paląc fajki i spluwając od czasu do czasu. Jeśli pogoda
dopisywała, zwykli przenosić się do wnętrza budynku, do kancelarii
sądowego pisarza.
Tutaj także próżniaczyli się młodzi ludzie, grając w monety albo rzucając w
siebie piłką baseballową cży też leżąc w trawie, dopóki dziewczęta w koloro
wych krótkich spódniczkach, w obłoku tanich i tęsk nych perfum, nie zaczęły
pod koniec popołudnia scho dzić się gromadnie do drugśtore’u. W razie
niepogody ciż młodzi ludzie spędzali czas na ziewaniu w drug- store'ach albo
u fryzjera.
— Dużo jeszcze mundurów'— zauważył Horacy. — Do czerwca wszyscy
już wrócą z wojny. Czy chłopcy od Sartorisów wrócili?
— John zginął — odpowiedziała Narcissa. — Nie wiedziałeś?
— Nie — odparł żywo, z nagłą troską w głosie. — Biedny, stary Bayard. Ci
mają pecha. Dziwna rodzi na. Stale chodzą na wojny i stale giną. A żona
młodego Bayarda umarła, pisałaś mi.
— Tak. Ale on tu jest. Ma samochód wyścigowy i rozbija się nim po całej
okolicy. Co dzień oczekuje^' my wiadomości, że się zabił w czasie którejś z
tych karkołomnych wypraw.
— Nieszczęśliwy facet ppK powiedział Horacy i po chwili znowu dodał: —
Biedny, stary pułkownik. Zawsze nienawidził samochodów jak zarazy.
Ciekaw jestem, co na to mówi.
H — Jeździ z nim razem.
— Co? Stary Bayard w. aucie?
— Tak. Miss Jenny mówi, że to dlatego, żeby tam ten ostrożniej
prowadził. Mówi, że pułkownik Sarto- ris tego nie rozumie, ale Bayardowi nie
robi różnicy, czy sam skręci kark, czy w towarzystwie dziadka, cze go zresztą
z pewnością nieomieszka wkrótce zrobić. — Jechali teraz przez plac, pośród
uwiązanych wozów i samochodów zaparkowanych w pierwszym lepszym
miejscu, bez Jakiegokolwiek porządku. — Nienawidzę Bayarda Sartorisa —
powiedziała z nagłą gwałtowno ścią. — Nienawidzę wszystkich mężczyzn.
Horacy spojrzał na nią żywo.
Br--- Co się stało? Co d Bayard zrobił? Nie, to źle' postawione pytanie: coś ty
zrobiła Bayardowi?
Ale ona nie odpowiedziała i skręciła w inną ulicę, gdzie po obu stronach
ciągnęły się parterowe sklepy murzyńskie ocienione metalowym daszkiem, a
nie śpie szący się do domu klienci siedzieli na progach, obie rając banany
albo rozpa’ owując kolorowe paczuszki ze słodyczami. Potem minęli młyn
napędzany spazma tycznym motorem. Plewy i maleńkie źdźbła sieczki
tańczyły w słońcu jak atomy kurzu; nad drzwiami pra
cowicie wykaligrafowany napis: „Młyn W. C. Bearda”. Między młynem i
odziamiarką, milczącą, z zamknię tymi okiennicami, wokół któryćłr zwisały
brudne fe- stony bawełnianego puchu, słychać było dźwięki młota
uderzającego o kowadło na końcu krótkiej uliczki peł nej wozów, koni i
mułów, gdzie w cieniu drzew mor wowych czekali siedzący w kucki chłopi w
dreli chach.
— Powinien mieć więcej względów dla staruszka — Horacy odezwał się z
irytacją. — A jednak trzeba po wiedzieć, że ci ludzie przeszli przez ciężką
próbę, któ ra była wstrząsem dla ogólnych prawd i jednostek, i czy zdają sobie
z tego sprawę, czy nie, czeka ich jeszcze jedna próba, końcowa i najgorsza.
Tylko jeśli
0 mnie chodzi, to nie rozumiem, dlaczego mu nie po zwalają się zabić, skoro
właśnie na to ma ochotę. Żal mi Miss Jenny mimo wszystko.
iflt-Tak — zgodziła się Narcissa znowu spokojna. — Oni tam się niepokoją o
serce pułkownika Sartorisa. To znaczy, niepokoją się wszyscy prócz niego
samego
1 Bayarda. Jak dobrze, że to ty jesteś moim bratem, Horry, a nie któryś z tych
Śartorisów — żywo i lekko położyła rękę na jego chudym kolanie.
— Kochana, stara Narcy — uśmiechnął się. Potem twarz jego znów się
nachmurzyła. — Co za drań! — powiedział. — No cóż, niech się sami martwią.
Jak się miewa ciotka Sally?
—■ Zupełnie dobrze. — A po chwili: — Cieszę się, że znów będziesz w
domu, Horry.
Małe, obdrapane sklepy zostały za nimi. Wjechali te raz w ulicę, gdzie po obu
stronach ciągnęły się cieni ste trawniki, szerokie i spokojne. Domy były tu
bardzo stare, na oko przynajmniej; stojące dość daleko od uli cy i jej kurzu,
tchnęły wdzięcznym, łagodnym spoko jem, trwałym jak spokój bezwietrznego
popołudnia
w ¿wiecie bez ruchu i hałasu. Horacy rozejrzał się wkoło i westchnął głęboko.
■— Może to właśnie jest przyczyna wojen — powiek* dział. — Znaczenie
pokoju.
Wjechali w boczną ulicę, węższą, ale bardziej cienili stą i jeszcze
spokojniejszą, jakby pogrążoną w sen ności Złotej Arkadii, i skręcili w otwartą
bramę ogro-3 dzenia z żelaznych prętów, wokół których wiło się ęa- prifolium.
Za bramą wysypany żużlem podjazd two-| rzył uroczysty zakręt między
cedrami. Cedry zasada dził pewien architekt angielski w latach
czterdziestych, ' ten sam, który zbudował dom (pomijając drobne ustęp- ?;
stwa na rzecz werandy) w żałobnym stylu „lekki Tu- dor”, usankcjonowanym
przez młodą Wiktorię. Pod . cedrami i wśród nich nawet w najbardziej
słoneczne dni rozpościerał się miły mrok, przesycony żywicą, 3 Miejsce to
ukochały ptaki przedrzeżniaczę i drozdy : świergocące potulnie i słodko o

zachodzie słońca, ale ■ trawa rosła tu skąpo lub nie rosła wcale i nie było ża-.
dnych owadów prócz robaczków świętojańskich.
Podjazd prowadził pod dom, zakręcał przed nim i znów biegł ku ulicy
nieprzerwanym łukiem cedrów- Między cedrami stał jeden samotny dąb,
szeroki, roz łożysty i niski, a naokoło pnia biegła drewniana ła weczka. Pod
nią rozciągał się trawnik w kształcie pół księżyca, a za łukiem alei rosły krzaki
mirtu ślubnego i bukszpanu, stare jak czas i tak rozrośnięte, jak mo gło się to
stać z wiekiem, czyli rozmiarów średniego drzewa. W jednym rogu żelaznego
ogrodzenia rosła zadziwiająca kępa śkarłowaciałych palm bananowych, | w
drugim krzak lantana, pokryty gfuzełkowatymi bliznami. Francis Benbow
przywiózł go tutaj z Bar bados w pudle na cylindry w roku 1871.
Wokół dębu 1 granicząc z żałobnym sierpem pod
jazdu zbiegał ku ulicy piękny trawnik przetykany kę pami narcyzów^
żorikilów ® gladiolusów. Pierwotnie trawnik s/ładał się z serii teras i pierwszą
z nich zdo biły starannie rozplanowane klomby kwiatów. Potem Will Benbow,
ojciec Horacego i Narcissy, kazał zni welować terasy. Rozgrzebano je pługiem
i broną i na nowo zasiano trawę, mógł Więc przypuszczać, że kwia ty zostały
zniszczone. Ale następnej wiosny rozproszo ne tu i ówdzie cebulki wypuściły
znowu kiełki i teraz co roku zieleń trawy pstrzyły dziko rosnące kwiaty, żółte,
białe i różowe. Kilka młodych dziewcząt otrzy mało, na własną prośbę,
pozwolenie zrywania ich od czasu do czasu na wiosnę, a dzieci z sąsiedztwa
ba wiły się wśród nich grzecznie w cieniu cedrów. Na końcu podjazdu, w
miejscu gdzie łuk wyginał się, opa dając w stronę ulicy, wznosił się ceglany
dom lalEi, w którym mieszkali Horacy i Narcissa, otoczony wie cznie tym
samym, świeżym, lekko odurzającym zapa chem cedrów.
Dom był pomalowany na biało i miał okna kwate rowe z filarkami,
sprowadzone z Anglii. Wzdłuż ba lustrady na werandzie i nad drzwiami pięła
się ol brzymia glicynia, niby smołowana lina, grubsza niż pięść mężczyzny, W
otwartych oknach na parterze łagodnie wydymały się firanki. Na parapecie
oczeki wało się widoku sielskiej miski drewnianej lub co najmniej
nieskalanie białego, pełnego pogardy .kota. Ale zamiast tego widać było tylko
wiklinowy koszyk z robótką, z którego, jak opadająca poinsettia, sterczał róg
wyplatanego ręcznie dywanika w kolorach biało- -czerwonych, a na progu
otwartych drzwi stała ciotka Sally, drobna, głupiutka staruszka w
koronkowym czepeczku, podpierając się hebanową laską z pozła caną gałką.
Pluskał się i chlapał uszczęśliwiony, krzycząc przez drzwi do siostry, która
siedziała na łóżku w jego po koju. Porzucony mundur na krześle, na skutek
dłu giej zażyłości, zatrzymał jeszcze w fałdach i załama niach szorstkiego
sukna coś z subtelnej i wykwintnej nienaturalnośd swego właściciela. Na
komodzie z mar murowym blatem leżały tygle i rurki, ekwipunek je go
maszyny do wydmuchiwania szkła, pierwszej, jaką kupił, a obok waza, którą
wydmuchał na okręcie — mały, szlachetny w swej prostocie kształt z przezro
czystego szkła, liczący niespełna cztery cale wysoko ści, kruchy jak srebrna
lilia i doskonały.
— Pracują w takich pieczarach pod ziemią — krzy czał zza drzwi — i
zstępuje się tam po schodach! Wo da chlupie pod nogami, kiedy schodzisz i
szukasz po omacku następnego stopnia, a jak wyciągniesz rękę, żeby dotknąć
ściany, czujesz, że jest mokra! Zupełnie, jakby ociekała krwią!
> »$- Horacy!
— Tak, coś wspaniałego! A dalej, jak idziesz na przód, widzisz czerwony
blask. Nagle nie wiadomo skąd pojawia się błyszczący tunel, potem widzisz
ogromny piec i przed nim jakieś kształty, które przesuwają się w górę i w dół,
gaszą blask i ściany znów zaczynają lśnić. Z początku to jakieś nieforemne
bryły, poru szają się tu i tam. Dziwaczne, groteskowe stwory, a ich cienie
skaczą po krwawej ścianie, czerwone cie nie. Blask i czarne sylwetki niby
wycinanki z papieru, które gestykulują, podnoszą się i opadają przed tym
blaskiem jak na ekranie magicznej latarni. Potem | tego wszystkiego wyłania
się dmuchająca twarz, a potem inne twarze, jakby nadymały się i wyrasta ły z
czerwonej ciemności niby kolorowe balony.
A te wydmuchiwane przedmioty! Czysta i tragiczna piękność! Jak
zakonserwowane kwiaty, wiesz! Maka
bryczne i nietknięte, czyste, oczyszczone jak kruszec, a jednak' kruche jak
bańki mydlane. Skrystalizowa na muzyka fujarek. Flety i oboje, przeważnie
wiej skie .fujarki. Że słomki owsa. Do licha, zakwitają ci przed oczyma jak
kwiaty. Sen nocy letniej na użytek salamandry..
Przestała rozróżniać słowa-, w miarę jak jego głos wznosił się w
skandowanyełvzdaniach, których nie ro zumiała, poznając jednak po tonie
głosu, że to spada jące z łoskotem w przepaść archanioły Miltona.
Wyszedł wreszcie z łazienki w białej koszuli i spod niach z serży, ale
jeszcze szybujący w przestworzach na płomienistych skrzydłach słowa;
słuchając wciąż jego głosu śpiewającego w rytmicznych sylabach, przy niosła
mu ranne pantofle z szafy w ścianie,. a gdy stała z pantoflami w rękach,
przestał deklamować i znowu dotknął rękoma jej twarzy charakterystycz nym
ruchem\dziecka. S
Przy kolacji ciotka Sally przerwała jego bezładną paplaninę.
— Przywiozłeś z powrotem twojego Snopesa? tó zapytała w pewnej ćhwili.
,
Ów Snopes był to młody człowiek, należący do nie- wyczerpalnej, jak się
zdawało, rodziny, która w ciągu ostatnich dziesięciu lat przenosiła się
partiami z ma leńkiego przysiółka zwanego Sadybą Francuza. Pierw szy ze
Snopesów zjawił się któregoś dnia, nagle i nie oczekiwanie, za ladą małej
restauracyjki przy któ rejś z bocznych uliczek, gdzie chętnie bywali ludzie ze
wsi. Mając już w mieście ów punkt zaczepienia, sprowadził kolejno, jak ongi
Abraham — parami, ro dzinami lub indywidualnie — wszystkich członków
swego klanu, związanych węzłami krwi lub prawa, i ulokował ich wszędzie,
gdzie mogli zarabiać pienią dze. Sam Flem objął niebawem zarząd wodociągów
miejskich i elektrowni i w ciągu następnych kilku lat był człowiekiem do
wszystkiego w administracji mia sta, a trzy lata temu, ku zdumieniu i
nieukrywanej niechęci starego Bayarda, został wiceprezesem banku
Sartorisów, gdzie już jeden z jego krewnych pełnił funkcje buchaltera.
Nadal zatrzymał restaurację i rozbity, dyskretnie na tyłach namiot
płócienny, gdzie jego żona i dziecko spędzili pierwsze miesiące swego pobytu
w mieście; namiot ów służył obecnie jako przystań wszystkim lądującym tu
kolejno Snopesom, którzy następnie roz praszali się w rozmaitych
kierunkach, obejmując miej sca we wszelkich trzeciorzędnych handelkach,
różne go rodzaju sklepach korzennych, zakładach fryzjerskich (jeden i nich
nawet, w jakiś sposób upośledzony na ciele, obsługiwał używaną maszynę do
palenia orzesz ków ziemnych), gdzie kwitli i rozmnażali się. Dawniej si
mieszkańcy miasta z początku spoglądali na nich rozbawieni z wyżyn swoich
jeffersońskich domów, wy kwintnych sklepów i biur. Wkrótce jednak uciecha
ta zmieniła się w coś na kształt konsternacji.
Snopes, o którym mówiła ciotka Sally, miał na imię Montgomery Ward i
tuż przed wprowadzeniem w ży cie ustawy o zaciągu w roku 1917 zgłosił się
w biurze werbunkowym w Memfis, gdzie go uznano za niezdol nego do
służby wojskowej z powodu wady serca. Póź niej wszakże ku zdumieniu
wszystkich, a zwłaszcza przyjaciół Horacego Benbowa, wyruszył na wojnę
wraz z Horacym jako działacz YMCA. Później jeszcze mó wiono o nim, że tego
dnia, kiedy się zgłosił do służby wojskowej, przez całą drogę do Memfis
trzymał pod lewą pachą baton tytoniu do żucia. Ale gdy się ro zeszła ta
pogłoska, zarówno on, jak i jego protektor już byli w drodze do Europy.
— Przywiozłeś z powrotem swojego Snopesa? — zapytała ciotka Sally.
— Nie — odpowiedział, a jego chuda, nerwowa twarz zachmurzyła się
przybierając chłodny wyraz subtelnego niesmaku. — Bardzo się na nim
zawiodłem. Nie mam nawet ochoty o tym mówić.
— Każdy mógł ci to z góry przepowiedzieć, kiedy wyjeżdżałeś. — Ciotka
Sally żuła powoli i miarowo nad talerzem. Horacy milczał przez chwilę,
zamyślo- ny, jego szczupłe palce zaciskały się z wolna dokoła widelca.
— To właśnie takie typy jak on, pasożyty... — za czął, ale siostra mu
przerwała:
— Kogo obchodzi jakiś tam Snopes?! Zresztą, godzi na o wiele za późna na
rozmowy o okropnościach wojny.
W wilgotnym mlaśnięciu ciotki Sally, poprzez prze żuwaną potrawę,
brzmiały tony mściwej wyższości.
— To przez tych dzisiejszych generałów — powie działa. — Taki generał
Johnston albo Forrest nie przy jęliby do swojej armii takiego Snopesa.
Ciotka Sally nie była żadną krewną Benbowów. Mie szkała o dwa domy
dalej z dwiema niezamężnymi siostrami, jedną starszą, drugą młodszą od
siebie. Od kąd Horacy i Narcissa mogli sięgnąć pamięcią, stale bywała w ich
domu i uzurpowała sobie w ich życiu pewne przywileje, zanim nauczyli się
chodzić; przy wileje, które nigdy nie zostały definitywnie zadekla rowane i z
których nigdy nie korzystała, nie pozwala jąc jednakże nigdy na jakąkolwiek
wątpliwość któ rejkolwiek strony co do ich istnienia. Wchodziła do każdego
pokoju w domu bez uprzedzenia i lubiła opo wiadać bez końca i dość
nietaktownie o dziecinnych dolegliwościach Horacego i Narcissy. Mówiono, że
w swoim czasie „robiła oko” do Willa Benbowa, chociaż miała już trzydzieści
cztery lub trzydzieści
i*# *#'"» •*

T''» P *1

' ,7 - - •' '■w*l» *■ ■

pięć lat, kiedy Will się ożenił, i dotychczas zwykła wyrażać się o nim tonem, w
którym brzmiała le ciutka deprecjonująca nuta własności. Także o |i|j go
żonie mówiła zawsze z dużą swobodą: „Julia?-
0 tak, to była porządna, z kościami poczciwa dziew-« czyna.”
Toteż gdy Horacy poszedł na wojnę, ciotka Sally! przeniosła się do domu
Narcissy, by dotrzymać jej to warzystwa. Żadne inne rozwiązanie nie przyszło
do głowy nikomu z nich trojga. Fakt, że Narcissa musi mieć w domu ciotkę
Sally przez jakiś rok czy dwa, czy trzy, wydawał się równie nieunikniony jak

fakt, że Horacy musi iść na wojnę. Ciotka Sally była poczci-; wą staruszką, ale
zanadto żyła przeszłością i ze śle^f! pym uporem nie dopuszczała do swej
świadomości niczego, cokolwiek zdarzyło się po roku 1901. Dla niej mijający
czas ciągnęły konie, i zgrzyt samocho dowych hamulców nigdy nie przeniknął
do jej oporne*. go, niewzruszonego wszechświata. Miała wiele niezbyt
.cywilizowanych obyczajów, które są przywilejem sta rych ludzi. Z lubością
słuchała własnego głosu, nie lubiła być sama i nigdy nie mogła się
przyzwyczaić do sztucznych zębów, kupionych’ nrzed dwunastu laty, toteż
używała ich tylko o tyle, że raz na tydzień zmie niała wodę, w której się stale
moczyły, i jadała w spo sób dość obrzydliwy, nieapetyczne i łatwe do zżucia
potrawy.
Narcissa wyciągnęła rękę pod stołem i dotknęła ko lana brata.
1 — Naprawdę tak się cieszę, że jesteś w domu, Horry!
Spojrzał na nią żywo i chmura znikła z jego twarzy
równie prędko, jak przyszła, a duch znowu zanurzył się, jak pływak w morzu
bez fal, w spokojnej stałości jej siostrzanego afektu.
Był adwokatem, głównie z poczuda obowiązku wo- bez tradycji rodzinnej,
k choć przyciągało go do tego zawodu tylko umiłowanie drukowanego słowa i
miejsc, gdzie były książki, myśl o powrode do zakurzonej kancelarii

wywoływała w nim odbłysk — nie entuzja zmu, z pewnośdą nie ;— głębokiej i


trwałej akceptacji, która była prawie, przyj emnośdą. To właśnie ozna czało
pokój: dawne niezmienne dni, bez skrzydeł może, ale też bez katastrof.
Można to zobaczyć, odczuć tylko z perspektywy.
Robaczki świętojańskie jeszcze nie zaczęły świedć, a cedry z dw#ch stron
spływały nieprzerwaną linią ku ulicy, niby półkolista, hebanowa fala ze
sztywny mi grzbietami, sterczącymi ku niebu, światło z okna padało przez
ganek na klomb, gdzie rosły kanny o twar dych, jakby odlanych ze spiżu
kielichach, nie mające w Issobie nic ż klasycznej kruchośd kwiatów, a we
wnątrz pokoju rozbrzmiewała wciąż monotonna starcza paplanina ciotki'
Sally. Nardssa była tu także, przy lampie^. wypełniając pokój swoją cichą i
niezmienną obecnością, niby zapachem jaśminu, ze spojrzeniem utkwionym
w drzwi, przez które wyszedł. Horacy stał na werandzie Ł wygasłą fajką w
ręku, otoczony chłodnym i cierpkim aromatem cedrów niby czyjąś inną
obecnością.
„Oto znaczenie pokoju” — powtórzył raz jeszcze, po zwalając, by uroczyste
słowa opadły, jedno po drugim, w chłodny dzwon ciszy, do której wreszcie
powrócił, i słuchając, jak ich echo przedłuża się, milknie i umie ra, czyste jak
leciutkie uderzenie srebra o kryształ.
— Jak się miewa Belle? — zapytał tego samego wieczora, w dzień swego
przyjazdu.
— Oboje bardzo dobrze — odpowiedziała jego sio-
— Ośmielam się twierdzić — rzucił niedbale Ho racy — że trzeba było aż
wojny, żeby się to stało.
Ciotka Sally zostawiła ich wreszcie i bez pośpiechu, stukając głośno laską,
powędrowała d© swojej sypial ni. Horacy leniwie wyciągnął nogi w spodniach
z ser- ży i na chwilę zaniechał bezskutecznych prób rozpale nia opornej fajki,
spoglądając na ciemną głowę sio stry, pochyloną nad pismem ilustrowanym,
które trzy mała na kolanach, obca w tej chwili rzeczom błahym i przelotnym.
Jej włosy, gładsze niż jakiekolwiek od poczywające skrzydła, spływały, lśniące
i uległe, w pro sty węzeł na karku.
— Belle nie umie pisać listów — powiedział. — Jak wszystkie kobiety.
Odwróciła kartkę nie podnosząc oczu.
— Często do niej pisywałeś?
— To dlatego, że w ich pojęciu listy istnieją tylko po to, żeby wypełnić
przerwę między akcją, jak inter- iudia w sztukach Szekspira — ciągnął, nie
zwracając uwagi na jej pytanie. — A czy widziałaś kiedy, żeby kobieta czytała
Szekspira nie opuszczając interłudiów? Sam Szekspir wiedział o tym, dlatego
też. nie Wpro wadzał żadnych kobiet do interłudiów. Niech sobie męż czyźni
wygłaszają tyrady, a panie zostają za kulisami, zajęte zmywaniem talerzy albo
układaniem dzieci do
I snu.
— Nigdy nie widziałam, żeby kobieta w ogóle czy tała Szekspira —
sprostowała Narcissa. — Ten czło wiek za dużo mówi.
Horacy podniósł się i, stając nad nią, pogłaskał jej ciemną głowę.
— O głębio myśli — powiedział — zawarłaś całą mądrość w jednym zdaniu i
zmierzyłaś twoją płeć we dług wymiarów gwiazdy.
<— Mo coź, riie czytają Szekspira — powtórzyła pod nosząc ku niemu
twarz.
p — Nie? Dlaczego' nie? — znów przytknął do fajki zapałkę, spoglądając na
siostrę poprzez zwinięte dłonie, ochraniające płomyk, z powagą i nerwowym
napięciem ptaka, gotowego rzucić się z wyżyn na ziemię. — Twój Arlens i
Sabatini mówią znacznie więcej, a nikt nie miał do powiedzenia więcej i Z
większym trudem niż stary Dreiser.
— Ale oni mają sekrety -— wytłumaczyła. — Szeks pir nie ma sekretów.
Mówi wszystko.

—£ Rozumiem. Szekspir nie ma wyczucia odcieni ani instynktu


niedomówień. Inaczej mówiąc, nie jest dżen telmenem zauważył.
— Tak... to właśnie miałam na myśli.
|— A więc żeby być dżentelmenem, trzeba mieć se krety?
— Ach, nie nudź — wróciła do swojej lektury. Ho racy usiadł przy niej ńa
sofie, ujął jej rękę i przyłożył ją do swego policzka i swoich niesfornych
włosów.
— To tak jak spacer po ogrodzie, o zmierzchu — po wiedział. — Są tam
wszystkie kwiaty, które znasz, w nocnych koszulach i uczesane na noc, ale
znasz je wszystkie, toteż nie troszczysz się o nie, po prostu idziesz dalej,
zatrzymując się gdzieniegdzie, żeby pod nieść jakiś liść, którego nie zauważyłaś
przedtem, mo że znajdziesz pod nim ukryty fiołek albo hiacynt, albo
robaczka świętojańskiego, a może tylko inny liść albo źdźbło trawy, ale zawsze
jest na nim kropla rosy — gładził ciągle jej ręką własny policzek. Drugą ręką
Nar- cissa przewracała wolno kartki magazynu, słuchając go ze spokojnym,
pełnym tkliwości roztargnieniem.
' " — Często pisałeś do Belle? — spytała. — O czym pisałeś?
*•1.1% 'liWuAii
<V tb
*1
— Pisałem to, co chciała czytać. To, ćżego Wszyst kie kobiety szukają w
listach. Ludzie w rzeczywistości ;• mają prawo do połowy tego, go uważają, że
mieć po- ! winni.
— O czyni pisałeś? *— nalegała Narcissa, wolno prze-J wracając kartki,
nie wysuwając ręki z jego rąk, pod-1 dając ją bezwolnie ich ruchom.
— Pisałem, że jestem nieszczęśliwy. Może tak zre* i sztą było — dodał.
Jego siostra spokojnie uwolniła rękę i położyła ją l na stronicy pisma.
-«_ Podziwiam Belle — powiedział. — Jest tak chy-il trze głupia. Kiedyś się jej
bałem. Może... Nie, dziś nie. i Jestem zabezpieczony przed czarami. Mam
talizman. 1 Co jest znakiem oczywistym, że im podlegam, jak twierdzą
mędrcy — dodał. — Alę ostatecznie mądrość J nabyta jest nic niewarta,
rozsypuje się w proch tam, ! gdzie prosta t ślepa rutyna ani drgnie.
Siedział koło niej, nie dotykając jej ręki, jak gdy- l by w nagłej ekstazie
spokoju.
— Nie tak, jak twoja mądrość, o Spokojna — dodał budząc się znowu.
Potem zaczął powtarzać: — Kocha--, na, stara Narcy —- i ujął ją za rękę. Nie
cofnęła jej*;5 ale nie pozostawiła całkowicie uległej w jego dłoniach..

Myślę, Horry, że nie powinieneś mi tak często dawać do zrozumienia, że


jestem głupia.
— Wcale tego nie robię — zaprotestował. — Tylko muszę się jakoś zemścić
za twoją doskonałość.
Później leżała w swojej sypialni, pogrążonej w ciem nościach. Po drugiej
stronie korytarza ciotka Sally chrapała dobrotliwie i rytmicznie, a w
sąsiednim po koju leżał Horacy i jego nieokiełznana fantazja wędro wała
własnymi samotnymi szlakami poza księżycem,, po łąkach usianych
gwiazdami firmamentu, aż do osta tecznego najwyższego dachu, gdzie
jednorożce wypeł
niają powietrze swoją rżącą galopadą, szczypią trawę albo, leżąc na wznak, dają
wypocząć złotym kopytom.
Horacy miał siedem lat, kiedy urodziła się jego sio stra. W najdalszych
wspomnieniach jej spokojnego dzieciństwa ukazywały się trzy istoty: chłopak
o chu dej, egzaltowanej twarzy z nieprzezwyciężoną predys pozycją do
nieszczęśliwych przygód; rycerska, ciemno ubrana sylwetka, której wsuwane
ukradkiem do rąk Narcissy łakocie dodawały romantyzmu, z silnymi
i twardymi rękoma, zawsze pachnącymi przejmująco ostrym mydłem z
dodatkiem karbolu — w pewnym sen sie obraz wszechmocy, ale bez świętej
grozy; i wresz cie łagodne stworzenie bez nóg ani niczego, co w ja kikolwiek
sposób przywodziłoby na myśl pojęcie lokomocji, coś jak świątynia w
miniaturze, zawsze otoczona aureolą łagodnej melancholii i delikatnej, nie
kończącej się manipulacji wśród kolorowych jedwab nych nitek. Ten ostatni
wizerunek był niezmienny w swej melancholijnej bezosobowości; drugi
poruszał się w orbicie, która unosiła go w regularnych odstę pach czasu w
świat zewnętrzny, a potem z radosną
i męską energią zwracała go wewnętrznemu światu Narcissy. Natomiast
pierwszy z trzech obrazów przy właszczyła sobie dzięki trzeźwej,
macierzyńskiej wy trwałości, toteż gdy skończyła pięć czy sześć lat, lu dzie
poskramiali Horacego groźbą, że poskarżą na niego siostrze.
Julią Benbow umarła cichutko, kiedy Narcissa miała lat siedem; została
zabrana z ich życia tak, jak z szu flady z bielizną zabiera się paczuszkę
lawendy, która pozostawia za sobą nieuchwytny, subtelny zapach;
i przez okres intensywnego rozwoju w siódmym, ósmym i dziewiątym roku
życia otaczała tamtych dwoje swoją czułością i autorytetem. Horacy był wtedy
w szkole w Sewanee, a później w Oksfordzie,
I wrócił akurat na czas, by zobaczyć jeszcze Willa! Benbowa, który wkrótce
potem podążył na spotkanie i z żoną pośród smukłych cedrów, rzeźbionych
gołębic'?
i innych pogodnych marmurowych kształtów; później| znowu rozłączyła
Narcissę z Horacym niedorzeczna! gmatwanina spraw ludzkich.
W tej chwili jednak był w sąsiednim pokoju, wę-| drujący po bezpiecznych
i rozświetlonych przestrze-l niach poza księżycem, a ona leżała w swoim
łóżku, J W ciemnościach, zbyt spokojna, żeby spać.
2
Prędko i bez trudu powrócił do rutyny dni spędza*«! nych między
kancelarią a domem. Uroczysta, omsza-i ła zażyłość z oprawnymi w cielęcą
skórę, nigdy nied otwieranymi tomami ksiąg, na których zakurzonymi
grzbiecie można byłoby jeszcze zapewne odnaleźć ślad| palców Willa
Benbowa; trochę tenisa po południu, .( zazwyczaj.na doskonałym korcie
Harry’ego Mitchella.^ Wieczorem — karty, zazwyczaj także z Harry’m i Bel-^
le, albo milsze jeszcze wieczory, ożywione zawsze do-* stępną i nigdy
niezawodną magią drukowanego słq-: wa, w towarzystwie siostry siedzącej
naprzeciwko po drugiej stronie stołu lub grającej cicho, dla siebie,' W
ciemnym pokoju na przeciwległym końcu korytarza. Od czasu do czasu
odwiedzali ją mężczyźni; Horacy przyjmował ich z niezawodną uprzejmością i
odrobiną rozgoryczenia i wkrótce odchodziłf aby włóczyć się po ulicach lub

położyć się do łóżka z książką. Sztywny doktor Alford składał jej wizyty raz czy
dwa razy. w tygodniu, a Horacy, który miał w sobie coś z ka- zuisty-amatora,
zabawiał się tępieniem delikatnego ostrza swoich żądełek metafizycznych o
pancerz wie-
; dzy chroniący skórę doktora, przez godzinę czy coś " koło tego. Wtedy
dopiero spostrzegaE, Se Narcissa nie Opowiedziała ani słowa przez
sześćdziesiąt, siedemdzie siąt czy osiemdziesiąt minut.
— To właśnie dlatego do ciebie przychodzą — po wiedział jej Horacy. — Na
kąpiel borowinowy prze ciwko wzruszeniom. ?;
Ciotka Sally wróciła do swego ogniska domowego razem ze swoim
woreczkiem różnokolorowych gałgan ków i sztuczną szczęką, pozostawiając za
sobą trwałe,
i nieuchwytne zarazem, mgliste, lecz definitywne po czucie obowiązku,
spełnionego za cenę osobistego po święcenia, oraz lekki zapach starego ciała
kobiecego, który z wolna ulatniał się z mieszkania, zatrzymując się jednakże
w różnych nieoczekiwanych zakamarkach, tak że niekiedy Narcissa, budząc
się w nocy i leżąc w ciemnościach z uczuciem fizycznej przyjemności, że ma
Horacego z powrotem w domu, wyobrażała sobie, że słyszy jeszcze' w
olbrzymiej, ciemnej ciszy domu łagodne i dobroduszne chrapanie ciotki
Sally.
Czasem słyszała je tak wyraźnie, że wymawiała gło śno imię ciotki, które
docierało do pustego pokoju.
I czasami ciotka odpowiadała, wykorzystując raz jesz cze przywilej
nawiedzania ich domu o każdej godzi nie, kiedykolwiek przyszła jej ochota,
bez uprzedzenia, żeby zobaczyć, jak sobie dają radę bez niej, i poskar żyć się
na porządki w swoim własnym domu. Za stara była, by łatwo znosić zmiany,
i ciężko jej było przystosować 'się na nowo do obyczajów siostry, po długim
pobycie u ludzi, którzy ustępowali jej we wszystkich sprawach domowych; U
niej w do mu wszystkim zarządzała starsza siostra, prowadząc gospodarstwó
sprawnie i kłótliwie; ona i trzecia siostra nadal traktowały ciotkę Sally jak
dziecko, którym była sześćdziesiąt pięć lat temu i którego
Mm i~iaf SfcŁ
1 iiiI

odżywianie, ubranie i rozkład zajęć musiały być ści śle nadzorowane, nie bez
strofowania i pedagogicz nych praktyk.
— Nie mogę nawet spokojnie iść do łazienki <— na rzekała. — Mam
szczerą ochotę spakować manatki
i wrócić tutaj, a one niech sobie radzą, jak chcą.
Kołysała się nerwowo w krześle na biegunach, któ re zawsze wszyscy jej
ustępowali na skutek jakiejś milczącej umowy, rozglądając się po pokoju z
wyra zem dezaprobaty w starych, mętnych oczach.
|— Odkąd się wyniosłam, ta Murzynka nie robi ani połowy tego co
przedtem. Jak te meble teraz wyglą dają? Co za flejtuch!
— Chciałabym, żeby ją pani z powrotem zabrała — mówiła do Narcissy
Miss Sofia, najstarsza z sióstr. — Taka się zrobiła nieznośna od czasu, kiedy
mieszkała u pani, że nie sposób ż nią wytrzymać. Co to, słysza łam, że Horacy
wziął się do wyrobu szkła?
Właściwe retorty i tygielki przybyły w stanie nie naruszonym. Z początku
chciał urządzić sobie pracow nię w piwnicy, wyrzucić stamtąd kosiarkę,
narzędzia ogrodnicze i wszystkie nagromadzone rupiecie i za murować okna,
żeby zrobić z tego rodzaj ciemnicy. Ale Nardssa zdołała go w końcu
przekonać, że górne pię- tto garażu znacznie lepiej nadaje się do tego celu, to
też tam zainstalował piec i ekwipunek. Raz omal nie podpalił całego budynku
i po czterech nieudanych pró bach wydmuchał jedną niemal doskonałą wazę,
jasno- - bursztynową, większą od pierwszej, pełną bogatszej
i czystszej szlachetności. Trzymał ją stale na stoliku przy łóżku i nazywał
imieniem siostry, w przerwach między apostrofami do nich obu,
bezstronnie wygła szanymi w momentach lirycznych uniesień nad zna
czeniem pokoju i nad nieskalanym posiadaniem jej: „O ty, nienaruszona
Oblubienico Pokoju.”
Z gołą głową, w flanelowych spodniach 1 kurtce z wyhaftowaną na
kieszeni odznaką oksfordzkiego klubu i z rakietą pod pachą Horacy obszedł
naokoło dom i ujrzał z daleka kort tenisowy z dwoma zawod nikami w
ferworze rozgrywki. Pod dachem per goli na ' białych pilastrach, pośród
zwisających ze stropu gir land winorośli, Belle w otoczeniu nieuchwytnych i
har monijnych akcesoriów momentu wyglądała jak motyl. Obok niej siedziały
dwie kobiety w jasnych suk niach odbijających od ciemnej zieleni mirtów,
jeszcze, nie kwitnących. Druga kobieta (pierwsza była to mło da dziewczyna
w bieli, z krótko przyciętą grzywką koloru melasy, i trzymała rakietę na
kolanach) zwróciła się do przybysza, którego Belle przywitała jak gdyby z
tęskną melancholią wyrażającą posiadanie. Ręka jej była ciepła, zwinna jak
żywe srebro w ręku Horacego, który lekko uścisnął pachnącą dłoń o
delikatnych koś ciach. Jej oczy przypominały dojrzałe winogrona z cie plarni,
a usta, czerwone i drżące, wykrzywiał wyraz niezadowolenia.
Powiedziała mu, że pokojówka Meloney ją opuszcza.
g Meloney rozczarowała się do pani — powiedział Horacy. —■
Prawdopodobnie musiała się pani zanie dbać. Pani wyrafinowanie nie
dorównuje wykwintowi Meloney.. Nie można liczyć na wieczne złudzenia oso
by równie kompetentnej jak Meloney w dziedzinie najbardziej
rygorystycznych komplikacji w funkcjach jedzenia i picia. Albo może jeszcze
raz wyszła za mąż?
— Przeniosła się do handlu — powiedziała Belle z przekąsem. —, Ma
prowadzić salon piękności. I mo żecie mnie zamordować, jeśli rozumiem, w
jakim celu. Takie zakłady nie mają tu żadnych możliwości prze trwania. Czy
może pan sobie wyobrazić kobiety z Jef ferson jako klientki salonu piękności,
z wyjątkiem nas trzech? Pani Marders i ja mogłybyśmy z niego ko-
nfwiij
iini
rżystać, z pewnością potrzebujemy tych rzeczy, ale chociażby taka
Frankie, po co jej to?
— Najciekawsze dla mnie — powiedziała drugą dama — skąd wzięła na to
pieniądze. Wszyscy myślą, że to ty jej dałaś, Belle.
— Od kiedy to zajmuję się dobroczynnością publicz-^ ną? — spytała

chłodno Belle. Horacy lekko się uśmiech-,1’ nął. Pani Marders powiedziała:
— Ależ, Belle, wszyscy wiemy, jakie masz dobrej serce. Nie bądź taka
skromna.
- —- Mówiłam o dobroczynności publicznej — powtó-| rzyła Belle.
— No cóż — żywo wtrącił Horacy — Harry w każ-j dej chwili zamieniłby
służącą na woła. Przynajmniej J zaoszczędzi sobie mnóstwa kłopotów z
zaopatrywaniem'^ piwnicy, kiedy nie będzie potrzebował neutralizować |
skutków pani herbaty w nie wiem ilu już męskich żo-a łądkach. Wyobrażam
sobie, że nie będzie się tu już wię- j cej podawać herbaty, czyż nie?
— Niech pan nie mówi głupstw — żachnęła się Belle. 1
— Uświadomiłem sobie teraz — powiedział Horacy — że nie przychodzę tu
na tenisa, ale ze względu na nie-J obliczalny stopień żenującej wyższości, jaką
zawsze od- ' czuwam, kiedy Meloney podaje mi herbatę... Widzia łem pani
córkę idąc tutaj.
— Gdzieś tu pewnie jest — obojętnie stwierdziła Belle. — Dotąd jeszcze
nie ostrzygł pan włosów — za uważyła. — Dlaczego mężczyźni nie doceniają
znacze nia fryzjera?
Druga kobieta obserwowała Horacego bystro i chło dno sponad swoich
dwóch obwisłych podbródków. Mło da panna siedziała spokojnie w swojej
prostej, dziewi czo białej sukni, | rakietą na kolanach; jej śniada ręka
bezwładnie spoczywająca na rakiecie wyglądała jak
*>y>.rv.rv
uśpione płowe szczeniątko. Przyglądała się Horacemu uważnie, ale grzecznie,
jak dziecko. '
¡ft-— Albo wcale nie idą do fryzjera, albo każą sobie smarować włosy
brylantyną i różnymi pomadami — dodała Belle, "
— Horacy jest poetą — stwierdziła druga dama. Obwisła skóra jej twarzy,
udrapowana luźno poniżej kości policzkowych, przypominała bogaty, lekko
przy brudzony aksamit. Oczy drapieżne, nieruchome, nieco lubieżne,
podobne były do ocżu starego indyka. — Poetom trzeba wiele wybaczyć.
Powinnaś o tym pa miętać, Belle.
Horacy skłonił się.
— Pani gatunek, Belle, nigdy nie zawodzi, kiedy idzie o takt —
powiedział, Pani Marders jest jedną z niewielu znanych mi osób, które
oceniają właściwie zawód adwokata.
- Przypuszczam, że to taki zawód jak każdy in ny — powiedziała Belle. —
Spóźnił się pan dzisiaj. Dlaczego Narcissa nie przyszła?
— To znaczy, że nadają mu rangę poetów — wy jaśnił Horacy. — Prawo
tak samo jak poezja jest osta teczną ucieczką człowieka upośledzonego na
ciele
*1“ umyśle, głupca i ślepca. Ośmielam się twierdzić, że Cezar wymyślił zawód
prawnika po to, żeby się obro nić przed poetami.
— Jest pan niezrównanie inteligentny — powiedzia ła BeUę.
Młoda panna odezwała się nieoczekiwanie:
|— Dlaczego się pani martwi o to, czym mężczyźni smarują sobie włosy,
Miss Belle? Pan Mitchell jest przecież łysy.
Pani Marders zaśmiała się kleiście, obserwując ich przygasłymi oczyma
bez powiek. Patrzyła na Horace go i Belle śmiejąc się wciąż, głośno i lodowato.
tiii
t V*f
4** »Ul
941
— Przez usta niewinnego dziecka... — rzuciła. Młoda panna spoglądała na
przemian to na jedno, to
na drugie czystym, poważnym wzrokiem.
— Spróbuję, może mi się uda zagrać seta — powie działa wstając. Horacy
także wstał.
— Zagramy razem — zaczął.
Nie odwracając głowy Belle dotknęła jego ręki.
— Niech pani siedzi, Frankie — powiedziała roz kazująco. — Tamci nie
skończyli jeszcze grać. Nie po winna się pani śmiać tak dużo z pustym
żołądkiem — dodała zwracając się do pani Marders. — Niech się pan nie
rusza, Horacy.
Dziewczyna stała jeszcze, smukła, pełna sztywnej gracji, z rakietą w ręku.
Chwilę patrzyła na Belle, potem znów zwróciła głowę w stronę kortu. Horacy
usiadł na krześle tuż obok Belle. Jej ręka, niewidoczna dla innych, znalazła
jego rękę, pogrążyła się w niej, uległa i bierna. Jak gdyby nagle gdzieś w
jakimś miej scu wyłączyła prąd elektryczny, jak ktoś, kto, wcho dząc do
ciemnego pokoju w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu, znajduje go i znowu
gasi światło.
— Pani nie lubi poetów? — spytał Horacy zza fo tela Belle. Dziewczyna
nie odwróciła głowy.
— Poeci nie umieją tańczyć — odpowiedziała. — Poza tym nie mam im nic
do zarzucenia. Bili się na wojnie, ci lepsi poeci. Był jeden, który doskonale
grał w tenisa i został zabity. Widziałam jego fotografię, ale nie pamiętam
nazwiska.
— Och, na miłość boską, przestańcie mówić o woj nie — wzdrygnęła się
Belle. Jej ręka w dłoni Hora cego zadrżała. — Przez dwa lata dosyć się o tym
na słuchałam od Harry’ego. Tłumaczył, dlaczego nie mógł iść na wojnę. Tak
jakby innie to obchodziło, czy idzie, czy nie.
— Miał na utrzymaniu rodzinę — stanowczo oświad
czyła pani Marders. Belle na pół leżała w fotelu, i gło wą na oparciu. Jej
ukryta ręka poruszała się w dłoni Horacego, niespokojna teraz, kręcąca się
nieustannie, jakby pod wpływem innego kaprysu, ciekawa, ale zimna.
— Niektórzy byli w lotnictwie — ciągnęła dziew czyna. Stała oparta
jednym biodrem o stół, z rakietą pod pachą, przewracając kartki
ilustrowanego pisma. Potem zamknęła zeszyt i przeniosła spojrzenie na dwie
groteskowe figurki podskakujące na korcie. — Kiedyś tańczyłam z jednym z
braci Sartorisów. Ale byłam zanadto speszona, żeby wiedzieć, który to z nich.
Wtedy jeszcze byłam zupełnie smarkata.
— Czy oni byli poetami? To znaczy ten, co wrócił. Wiem, że ten drugi, ten,
co zginął, był nim na pewno.
— W każdym razie potrafi prowadzić samochód — odpowiedziała nie
przestając obserwować graczy. Jej proste włosy (pierwsze obcięte włosy w
mieście) nie były ani brązowe, ani złote. Stała zwrócona do nich profilem o
krótkim nosie; brązowa, nieruchoma dłoń ściskała rakietę. Belle poruszyła się
i uwolniła rękę z uścisku Horacego.
— Idźcie sobie i grajcie — powiedziała. — Oboje zaczynacie mi już działać
na nerwy.
Horacy zerwał się skwapliwie.
— Chodźmy, Frankie. Zagramy z nimi seta.
Poszli na kort i zagrali przeciwko dwom młodym
ludziom. Horacy był wyjątkowym graczem. Grał z po lotem i nieobliczalnie.
Jakiś gracz wytrawny i umiejący zachować zimną krew byłby go pobił bardzo
prędko, pozwalając mu się zńięczyć. Ale nie ci. Jego partnerka popełniała błąd
za błędem, Horacy jednak zawsze ra tował sytuację dzięki ścinaniu piłek lub
strategii tak śmiałej, że nie pozwalała zauważyć nieprawidłowości jego gry.
W chwili gdy Horacy zwycięsko kończył seta, nad szedł Harry Mitchell w
obcisłych flanelowych spod niach, białej koszuli i półbutach sportowych za
dwa dzieścia dolarów. Z nowiuteńką rakietą, w patentowa nej ramie i futerale,
stał na swoich krótkich nogach, z łysą okrągłą głową i wysuniętą naprzód
dolną szczęką
o zepsutych zębach, obok żony siedzącej w wystudio wanej pozie.
W tej chwili, zmuszony do wypicia filiżanki herbaty, zamierzał jak zwykle
zebrać wszystkich obecnych męż czyzn, zaprowadzić ich przez cały dom do
swojej ła zienki i tam w sekrecie dać im się napić, nie zapomi nając napełnić
dodatkowej szklaneczki i zanieść jej, w drodze powrotnej, Racheli do kuchni.
Gotów był ścią gnąć ostatnią koszulę z grzbietu i oddać ją bliźniemu. Zajmował
się spekulacją na giełdzie bawełnianej i miał szczęśliwą rękę. Szpetny jak
siedem grzechów głów nych, poczciwy, gaduła i dogmatyk, zwracał się do
Belle per „mamusiu”, póki go od tego nie oduczyła.
Horacy i jego partnerka razem zeszli z kortu i zbli żyli się do tamtych.
Pani Marders podnosiła właśnie filiżankę ku swoim obwisłym podbródkom.
Dziewczyna zwróciła się do Ho- - racego uprzejmie i krótko.

; — Dzięki za towarzystwo — powiedziała. — Na przy szły raz postaram się


grać lepiej. Pobiliśmy ich zresztą.
— Daliście im państwo szkołę, co? — uśmiechnął się Harry Mitchell
ukazując pożółkłe zęby. Jego grubo ciosana wystająca szczęka opadła lekko w
dół, potem nagle uniosła się wojowniczo.
— To pan Benbow — sprostowała dziewczyna swo im jasnym głosem.
Usiadła na fotelu obok Belle. — Ja ciągle puszczałam ich piłki.
— Horacy — odezwała się Belle — pańska herbata stygnie.
. Herbatę przyniósł ogrodnik, który pełnił jednocześ nie funkcje stangreta i
szofera, przybrany na tę oka zję w biały żakiet woniejący wulkanizowaną
gumą 1:1 stajnią.
■ V — Horacy gra świetnie; naprawdę za dobrze — •oświadczyła. -7- Inni się
przy nim nie liczą. Miała pani ’ ¿szczęście, moje dziecko, mając go jako
partnera.
— Owszem — przyznała dziewczyna. — Mam wra żenie, że nie odważy się
ze mną zagrać drugi raz.
r; Nonsens — wzruszyła ramionami pani Mar- ders. — Horacemu na pewno
było przyjemnie grać z młodą, świeżą dziewczyną. Nie zauważyła pani te go,
Belle?
Belle nie odpowiedziała. W chwili gdy nalewała Horacemu herbatę,
nadbiegła jej córeczka w sukience koloru żółtego krokusa. Miała oczy jak
gwiazdy, aksa mitne i łzawe niby oczy sarny, i rzuciła Horacemu krótkie,
błyszczące spojrzenie.
— I cóż, Ti tanio? ss powitał ją.
Belle z czajnikiem nad filiżanką odwróciła głowę, a Harry, postawiwszy
swoją filiżankę na stole, pod biegł do dziewczynki i przyklęknął na jednym
kolanie, jakby głaskał szczeniaka. Dziecko zbliżyło się, nie przestając
obserwować Horacego nieufnie swoim go rącym i promiennym spojrzeniem,
podczas gdy ojciec całował ją i gładził po główce krótkimi, grubymi rę koma.
— Moja mała tatusiowa córeczka — powiedział Har ry. Pozwalała gnieść
swoją śliczną sukienkę, grzecznie, ale nie bez pewnego zniecierpliwienia. Jej
oczy zno wu zabłysły.'
| — Nie gnieć sukienki, kochanie — powiedziała Bel le Dziecko wdzięcznym
ruchem wymknęło się 2 rąk ojca. — Dlaczego się nie bawisz? — zapytała
Belle. — Co się stało?

jfm9vm*pjjkit wł* $ B>*i jrŁV
■— Hic. Tak sobie przyszłam do domu. — Mała po*' deszła nieśmiało i
stanęła obok krzesła matki.
— Przywitaj się z gośćmi — upomniała Belle. —.. Nie umiesz rozmawiać z
dorosłymi, czy myślisz, że to grzecznie nic nie mówić?
Dziewczynka usłuchała, nieufnie, ale gładko wita jąc wszystidch po kolei,
a mat^a zwróciła się ku niejj i przyciągnąwszy małą do siebie pogłaskała jej
miękki kie, proste włosy. — A teraz marsz się bawić. Dla-|J czego zawsze
chcesz być razem z dorosłymi? Wcale cię ; to me powinno obchoazić, co my
tu robimy.
— Pozwól jej zostać, mamusiu ■— wstawił się Har-a ry. — Ona chce
popatrzyć, jak tatuś i Horacy będą grali w tenisa.
— No, Jpiegnij — powtórzyła Belle głaskając ją osta- .j tni raz. — I uważaj,
żeby nie pobrudzić sukienki.
, — Dobrze, mamusiu — powiedziało dziecko i od-1 wróciło się posłusznie,
rzuciwszy Horacemu jeszcze-J jedno spłoszone spojrzenie. Biegnąc za nią
wzrokiem,* zobaczył, że Rachel otwiera drzwi kuchenne i mówi J coś do
małej, a ta zawraca z drogi i wchodzi po scho-il dach do kuchni.
— Co za ślicznie ułożone dziecko — zauważyła pa- ? ni Marders.
— Nie sposób sobie poradzić z tymi dwojgiem —39 powiedziała Belle. —
Mała ma podobny charakter do j ojca. Wypijże swoją herbatę, Harry.
Harry wziął filiżankę ze stołu i wychłeptał jej cie- | pławą zawartość
posłusznie i hałaśliwie.
— No, chłopcze, co pan powie na jednego seta? Ci smarkacze wyobrażają
sobie, że nas pobiją.
— Frankie chciałaby jeszcze zagrać — wtrąciła się Belle. •— Zostaw jej
wolny kort jeszcze na chwilę» j Harry. — Harry, zajęty odśrubowywaniem
rakiety,
przerwał i uaiósł swoją prostacką twarz i dobrodusz ne, tępe oczy.
.. — Nie, nie ? żywo zaprotestowała dziewczyna. — Ja już grałam dosyć. Wolę
teraz «popatrzeć.
— Niechże pani nie robi ceremonii — powiedziała BeliiT Oni mogą sobie
zagrać później. Powiedz im, żeby jej dali grać, Harry.
-— Ależ naturalnie, że nasza mała dama może grać — odpowiedział Harry.
— Niech pani gra tak długo, jak pani będzie chciała. ■— Pochylił się znowu,
chowając z powrotem rakietę w skomplikowanym opakowaniu i przykręcając
śruby. Jego zgarbione plecy wyrażały grymas nadąsanego dziecka.
— Proszę pana bardzo — broniła się dziewczyna.
Już pani gra — powtórzył Harry. — Jak tam,
patałachy, zagracie z małą panienką?
— Niech się pani nim nie krępuje — zwróciła się znowu Belle do
dziewczyny. ■i— On i Horacy mogą zagrać kiedy indziej. Zresztą, on i tak
zagra w deblu.
Dwaj gracze stali już w uprzejmym oczekiwaniu. l|Naturalnie, chodźmy;
panie Harry — powiedział jeden z nich.Frankie i ja zagramy przeciwko panu
i Joe.
— Grajcie sami -podpowiedział Harry. — Ja mam do załatwienia pewną
sprawę z Horacym. Idźcie grać.
Grzeczne protesty na nic się nie przydały, odeszli więc w stronę kortu.
Wtedy skinął porozumiewawczo na Horacego.
— Idźże z nim — powiedziała Belle. — Co za dziec ko! — Nie patrząc na
niego, nie dotykając owinęła go jakby wspaniałą, gorącą obietnicą. Pani
Marders sie działa naprzeciw nich przy stole, zaciekawiona, czujna i
chłodna. — Chyba że chce pan jeszcze raz zagrać z tą głupią pensjonarką.
f 9»% t>
im.» i \ 11:
1
— Głupią? — powtórzył Horacy. — Za młoda jest jeszcze na to, żeby być
bezwiednie głupia.
— Idźcie już — nalegała Belle — i zaraz wracaj cie. Pani Marders i ja
mamy już siebie dosyć.
Horacy wszedł za gospodarzem do domu, usiłując ; dostosować się do
kroku toczącej się przed nim krót kiej i pękatej figurki z łysą nieujarzmioną
głową. Prze-^j chodząc koło kuchni usłyszeli głosik małej Belle opo^j
wiadającej jakieś niezwykłe wydarzenie i, wtórujący i jej od czasu do czasu
niby refren, wykrzyknik albo^ pomruk Racheli. W łazience Harry wyjął z
szafy bu-1 telkę i w tej samej chwili, poprzedzona odgłosem swych I ciężkich,
powolnych kroków, weszła Rachela z dzban- I kiem wody z lodem.
— A czemu to pan nie idzie grać, jak pan ma ocho-"| tę? — spytała
zaczepnie. — Czemu pan daje tej.| kobiecie tak poniewierać sobą i tym
dzieckiem? Pan j powinien wziąć dobrego kija i przyłożyć jej, jak się-J należy.
Robić mi taki śmietnik w kuchni o czwartej 9 godzinie! A pan też dobry,
patrzy pan na to i nic nie 1 mówi — zwróciła się do Horacego. il^Niecłi no mi
.pan też troszeczkę naleję, bardzo proszę, panie Harry. Wyciągnęła
szklaneczkę, którą Harry napełnił, i ciężko s wytoczyła się z powrotem do
kuchni. Słyszeli, jak po woli i z trudem stąpa po schodach na swoich
płaskich stopach.
— Belle nie mogłaby się obejść bez Racheli —-3 oświadczył Harry.
.Spłukał dwie szklanki wodą z lodem
i postawił je na umywalce.*^- Za 3użo gada, jak wszy- ¿j scy Murzyni. —
Nalał whisky do szklaneczek i odstawił butelkę. — Słuchając jej mógłby kto
pomyśleć, żet Belle to jakaś drapieżna bestia, rozsierdzony tygrys czy co. Ale

ja i Belle rozumiemy się doskonale. Z ko bietami trzeba iść na kompromis. To


nie tak jak z męż czyzną. Urodziły się już inne. Wymyślają ci, jak nie
robisz tego, od one chcą, a jak robisz, to też pomstu ją. -— Dolał trochę wody
do swojej szklaneczki i powie dział z naciskiem, zdumiewająco nie do rzeczy:
. — Byłbym zdolny zabić człowieka, który by mi spróbował rozbić dom,
zdeptałbym go jak węża. No, napijemy się jeszcze, bracie.
Nalał wody do pustej szklanki i połknąwszy ją jed nym haustem wrócił do
swoich poprzednich żalów.
Nigdy nie mogę zagrać na swoim własnym kor cie — wzdychał. — Belle
sprowadza tu co dzień to całe towarzystwo. Chciałbym sobie spokojnie zagrać
-parę ostrych setów codziennie, jak wracam po pracy do domu. Dla
zaostrzenia apetytu na kolację. Ale dzień W dzień zastaję jCi? tę całą bandę
panien.i chłopaków. Zajmują go, cholera, jakby to był publiczny kort w
parku.
Horacy pił wolniej Od niego. Harry zapalił papiero sa, rzucił zapałkę na
podłogę i oparł jedną nogę o umy walkę.
Zdaje się, że będę musiał zainstalować drugi kort na własny użytek i
ogrodzić go drutem kolczastym, z zamkiem yale, żeby Belle nie mogła tam
urządzać ¡pikników.’ Tam koło płotu jest jeszcze dużo miejsca. I bez drzew.
Będzie w pełnym słońcu, to Belle pozwoli mi go czasem używać. No, może już
wrócimy.
Wyprowadził Horacego przez swój pokój sypialny i zatrzymał się, żeby mu
pokazać nowy sztucer wielo- strzałowy, który właśnie kupił, oraz skłonić go
do przyjęcia paczką papierosów przywiezionych z Ame ryki Południowej, .po
czym zeszli na dół. Popołudnie miało się już ku schyłkowi, słońce padało teraz
niemal poziomo na kort, gdzie troje grających uwijało się bie gając ze
stłumionym, krótkim klaskaniem gumowych podeszew za kapryśnymi
ruchami piłki. Pani Marders była tu jeszcze, razem ze swymi
nieprzemijającymi
podbródkami, ale napomykała już o odejściu. Belle zwróciła głowę ku oparciu
swego krzesła, ale Harry prowadził Horacego dalej.
— Szukamy odpowiedniego miejsca na nowy kort. Nie miałbym nic
przeciwko temu, żeby sam czasem zagrać — zwrócił się do pani Marders z
ciężką ironią.
Wrócili dopiero w dobrą chwilę później. Pani Mar ders już poszła i Belle
siedziała sama, przeglądając ilustrowane pisma. Po pannę Frankie przyjechał
mło dzieniec w odrapanym Fordzie, ale tymczasem wstą pił jeszcze jeden
młody człowiek i gdy Horacy z Har ry^ wrócili, trzej młodzi ludzie uprzejmie
poprosili Harry’ego, żeby z nimi zagrał.
— Weźcie Horacego — rzekł Harry z nieukrywa nym zadowoleniem. — On
was lepiej przegoni-.
Horacy jednak odmówił, więc dalej molestowali gos-. podarza.
— Dobrze, w takim razie idę po rakietę — rzekł wreszcie.
Horacy ścigał wzrokiem ciężko podrygujące plecy odchodzącego. Belle
rzuciła mu krótkie spojrzenie spo nad gazety.
— Znaleźliście miejsce?
— Tak — odpowiedział Harry wyjmując rakietę z futerału. — Takie, żebym
i ja mógł czasem zagrać. Za daleko od ulicy, żeby ktoś przechodząc mógł zoba
czyć i wstąpić. — Ale Belle była znów pogrążona w lekturze. Harry odśrubował
ramę i wyjął rakietę.
— Zagram z nimi jednego seta, a potem my dwaj zagramy razem takiego
szybkiego, zanim się ściemni — powiedział.
— Dobrze — zgodził się Horacy. Usiadł i obserwo wał, jak tamten
odchodzi ciężko w stronę kortu i zaj muje pozycję, obserwował pierwszy serw.
Potem Belle zaszeleściła kartkami magazynu i rzuciła go na stół.
— Chodź — powiedziała podnosząc się. Horacy wstał i poszedł za nią przez
trawnik do domu. Rachel krzątała się w kuchni. Przeszli przez cały dom,
gdzie żadne hałasy nie mąciły ciszy, a meble połyskiwały spokojnym,
przyćmionym blaskiem w zamierającym świetle wieczornym. Belle ujęła rękę
Horacego i przy cisnąwszy ją do swego uda w jedwabiach, zaprowa dziła go
przez mroczny korytarz do salonu muzycznego. Tutaj także było cicho i
pusto. Stanęła, na pół zwró cona ku niemu, i pocałowali się. Ale po chwili
wyswo bodziła się z jego uścisku i odeszła parę kroków. Wysu nął taboret
spod fortepianu, usiedli, twarz przy twarzy, i znów się pocałowali. — Nie
mówiłeś mi, że mnie ko chasz — powiedziała Belle dotykając końcami palców
jego twarzy i delikatnych włosów w nieładzie — już od bardzo dawna.
— Nie mówiłem od wczoraj — przynał Horacy i po wiedział, czego chciała.
Słuchała, przywarta do niego piersiami, w ekstazie i ze zmysłową sennością,
jak wiel ki, nieruchomy kot, a gdy przestał mówić i siedział do tykając jej
twarzy i włosów delikatnymi, drapieżnymi rękoma, oderwała się od niego i
otworzywszy fortepian uderzyła w klawisze. Grała z pamięci, według ówczes
nej mody, z powierzchowną wprawą i predylekcją do najbardziej
przesłodzonych tonów, cukierkowe melodie, których słuchało się na pierwszej
lepszej scenie operet kowej. Siedzieli tak przez pewien czas w gasnącym
świetle dnia, Belle pogrążona w nowej, chwilowej próżni niedosytu, budując
dla siebie świat, w którym poruszała się w pozach romantycznych,
subtelnych i lekko tragicznych, i Horacy u jej boku, obserwujący zarówno
Belle w jej dobrowolnie przyjętej tragicznej roli, jak i siebie w roli, którą
odgrywa jak stary aktor
o przerzedzonej czuprynie i profilu uciekającym via
podbródek, ale zdolny jeszcze zabłysnąć na każdej- scenie, ku rozgoryczeniu
młodszych, którzy za kulisami gryzą palce z zawiści.
Po chwili dały się słyszeć szybkie, ciężkie kroki na- schodach i szorstki
głos pana domu, który prowadził^ kogoś nowego kuchennymi schodami do

łazienki. Belle przestała grać, pochyliła się nad Horacym i znów go?
pocałowała, przytulając się mocno.
— To naprawdę nie do zniesienia — .powiedziała Mtó rywając usta z
niecierpliwym ruchem- głowy. Przezl chwilę walczyła z ramieniem Horacego,
jej ręce opadły! na klawisze wydobywając z nich serię niedorzecznychl
dźwięków, a potem znów dotknęły jego włosów i prze-1 sunęły się po jego
policzkach. Znowu oderwała usta. —J Teraz usiądź tutaj.
Usłuchał. Belle na taborecie pozostała w półcieniuji Zmierzch już prawie
zapadł, tylko linia jej pochylojl nej głowy i pleców, tragiczna i niema,
pozwoliła miij na chwilę odzyskać jeszcze poczucie młodości. „Przy-3 glądamy
się sobie ukradkiem zza węgłów jak podejrzliwi we stare damy, które
szpiegują służących — pomyślall Horacy. Nie: jak żołnierze, którzy usiłują
przesy mknąć się do czoła defilady.”
— Zawsze możesz się rozwieść — powiedział.
— Żeby drugi raz wyjść za mąż?
Jej ręce wykonały kilka akordów,' pogłębiły je i me lodia umilkła w
ostatnim minorowym akordzie na jedig] ną rękę. Nad ich głowami Harry
chodził tam i z po wrotem krokami, od których trząsł się cały budynek.
— Będziesz okropnym mężem.
— Nie będę, póki się nie ożenię — odpowiedział Horacy.
Powiedziała „chodź”, więc «podszedł do niej i znów w półmroku była
tragicznie młoda i bliska, przeraża jąca obsesją klęski, gdyż znał rozpaczliwą
płodność
świata i budzący nadzieję brak złudzeń czasu, który sam siebie okłamuje.
fy— Chciałabym' mieć dziecko, z tobą, Horacy — po wiedziała i w tej samej
chwili jej własne dziecko pod biegło przez korytarz i stanęło nieufnie na
progu.
Przez chwilę Belle przypominała zaskoczone zwie rzę, oszalałe ze strachu.
Odsunęła sdę od niego gwał townym ruchem, pełnym pogardy i oparła ręce
na kla wiaturze, tłumiąc odruch popychający do ucieczki, niejasny refleks
obronnej wrogości, narastającej stop niowo i skierowanej także przeciw
Horacemu.
4;Ysss Wejdź, Ti tanio — .powiedział Horacy. •
Mała nieufnie stała na progu.. Głos Belle był szorstki i podniecony.
No co, czego znowu chesz? Siadaj tam — syknęła do Horacego..'— Czego
chcesz, Belle?:
Horacy odsunął się trochę, nie wstając.
Mam dla ciebie noWą bajeczkę — powiedział — t.opowiem ci. ją niedługo.
^^Ale mała Belle stała wciąż na progu, jakby nie słyszała.
— Idź się bawić, Belle — odezwała się jej matka. — Dlaczego już wróciłaś
do domu? Jeszcze za wcześnie na kolację.
—- Wszyscy poszli do domu —• powiedziała. — Nie mam się z kim bawić.
— No to idź do kuchni i porozmawiaj z Rachelą. — Belle znowu ostro
uderzyła w klawisze. — Nudzisz mnie niemożliwie tym twoim wiecznym
sterczeniem w domu.
Dziewczynka wahała się jeszcze chwilę, potem po słusznie zawróciła i
odeszła.
*— Siadaj tam — powtórzyła Belle.
Horacy usiadł na krześle, a Belle zaczęła znowu grać głośno i prędko, z
nerwową, zimną wprawą. Na górze znów rozległo się tupanie Harry’ego,
schodzili
teraz na dół. Harry rozprawiał o czymś, potem głosy oddaliły się i ucichły.
Belle grała dalej. W mrocznym pokoju otaczała go znów ta ślepa wrogość
szukająca obrony, jak skurcz mięśni, który pozostaje, choć od ruch strachu
minął. Nie odwracając głowy spytała:
— Zostaniesz na obiedzie?
Odpowiedział, że nie, budząc się nagle. Nie wstała, by go pożegnać, i nie
odwróciła głowy, więc poszedł do drzwi frontowych, za którymi był wiosenny
zmierzch, rozjaśniony już pierwszą gwiazdą nad nie poruszany mi wiatrem
drzewami. W alei koło garażu stało nowe auto Harry’ego, który w tej chwili
majstrował coś przy motorze, podczas gdy masztalerz-kamerdyner-ogrodnik i
szofer w jednej osobie trzymał patentowaną warszta tową lampę nad stromym
wierzchołkiem jego czaszki, a jego, córka i Rachela, trzymając w rękach
narzędzia czy życiodajne organy samochodu, pochylały, za jego zgiętymi
plecami, dwie skupione, niepodobne do siebie twarze w niebieskawym
świetle latarni.
Horacy szedł dalej w kierunku domu. Zmrok, wie czór zapadały szybko.
Zanim doszedł do narożnika, za którym miał skręcić, zajaśniały latarnie
uliczne i zga sły, a potem znów rozbłysły nad skrzyżowaniami ulic, pod
sklepieniem drzew.

I'3
Był to wieczór popisu muzycznego małej Belle po skończonym roku nauki.
Przez cały czas Belle nie spoj rzała na niego, nie pdezwała się słowem, nawet
kiedy wśród tłoku pożegnalnego przy drzwiach — podczas gdy Harry
.usiłował zaciągnąć go na górę proponując strzemiennego — stanęła na chwilę
tuż przy nim i owio nął go mocny zapach jej perfum. Ale nie odezwała się do
niego nawet wtedy. Zdołał w końcu uwolnić się od
Harry’ego i wreszcie zamknęły się drzwi usuwając sprzed jego oczu obraz
małej Belle i łysej czaszki gospodarza domu, a Horacy znalazłszy się w
ciemno ściach stwierdził, ze Narcissa na niego nie czeka. Była już w połowie
drogi na ulicę.
— Jeżeli idziesz w moją stronę, mogę cię odprowa dzić! — zawołał. Nie
odpowiedziała i nie zwolniła kro ku ani też go nie przyśpieszyła, gdy ją
dogonił.
— Zastanawiam się, dlaczego — zaczął'— dorośli zadają sobie tyle trudu,
żeby zmusić dzieci do rzeczy idiotycznych. Belle sprosiła pełen dom gości,
którzy ją nic nie obchodzą i z których większość jej nie lubi, położyła dziecko
spać o trzy godziny później, niż po winna, i skutek tego taki, że Harry jest
prawie pijany, Belle w złym humorze, mała tak zdenerwowana, że nie zaśnie,
a ty i ja chcielibyśmy jak najprędzej zna leźć się w domu i oboje żałujemy,
żeśmy tam nie zostali.
— Więc dlaczego u niej bywasz? — spytała Nar cissa.
Horacy umilkł nagle. Szli dalej w ciemnościach do następnej latami. Pod
latarnią gałęzie drzewa zwi sały niby czarne korale w żółtym morzu.
■'ipś* Och — westchnął Horacy i dodał: — Widziałem, jak rozmawiałaś z tą
starą plotkarką.
— Dlaczego nazywasz panią Marders plotkarką? Dla tego że 'powiedziała
mi coś, co mnie dotyczy, a o czym wszyscy inni prawdopodobnie już wiedzą?
Ach, więc to ona ci powiedziała, naprawdę? Za stanawiałem się właśnie —
wsunął rękę pod jej ramię, które nie zareagowało na ten ruch. — Kochana,
stara Narcy!
Minęli ażurowe cienie pod latarnią i znów znaleźli się w ciemności.
— Czy to prawda? — spytała.
— Zapominasz, że kłamstwo jest walką o życie — powiedział. — Środkiem,
jakim rozporządza nędzny, mały człowiek, aby naciągnąć okoliczności do
prekon- cepcji, jaką ma co do siebie samego i swojego miejsca w świecie.
Odwetem na wrogich bóstwach.
I — Czy to prawda?
Szli dalej pod rękę, ona poważna, uparta i oczeku jąca, on układając w
duchu i odrzucając zdania, znaj dując czas na bawienie się własną
bezsilnością • wobec uporu siostry.
— Na ogół ludzie nie kłamią w sprawach, które ich nie dotyczą —
odpowiedział znużonym tonem. — Świat nie potrafiłby ich zrozumieć, nawet
jeśli rozumie je życie. Zwłaszcza, jeżeli rzeczywistość jest o tyle dziw niejsza,
niż mogłoby być to, co ludzie sobie wyobrażą.
Spokojnym i zdecydowanym gestem uwolniła ramię.
— Narcy...
— Nie — powiedziała. — Nie nazywaj mnie tak.
Na następnym skrzyżowaniu, pod następną latarnią
była ich ulica, więc skręcili. Nad łukowatym zakrętem wrogie bóstwa
spoglądały bladymi, nieruchomymi oczyma. Horacy wepchnął ręce do
kieszeni i na chwilę znów umilkł, a jego palce natrafiły na jakiś obcy
przedmiot. Wyjął go: złożona we czworo kartka gru bego papieru listowego,
przesycona ulatniającym się ciężkim zapachem.. Zapach był znajomy, ale w
tej, ,4 chwili zaskoczył go tak, jak twarz obserwująca go z jakiegoś arrasu.
Wiedział, że twarz zaraz może -się wychylić, ale gdy trzymał bilecik i szukał
tej twarzy w labiryncie swego roztargnienia, jego siostra ode zwała się nagle i
twardo:
— Cały pachniesz jej perfumami. Och, Horry, ta kobieta jest brudna!
— Wiem — odpowiedział, zmieszany i nieszczęśli wy. — Wiem.
Była ]uz druga połowa czerwca i zapach jaśminów zasadzonych tu niegdyś
przez Miss Jenny stale wdzie rał się do v*;nętrza domu pogrążając go w falach
aro matu, nieustannych i skłębionych jak cichnące dźwię ki altówki. Wczesne
kwiaty przekwitły, a ptaki skoń czyły już objadać truskawki i teraz siedziały
przez cały dzień na krzakach figowych, czekając, aż.owoce dojrzeją; cynie i
ostróżki kwitły bez jakiejkolwiek in terwencji ze strony Isoma, którego, od
kiedy Caspey ¡powrócił do równowagi ducha, a czas dyskontowania zasług
wojennych znowu odsunął się w dość odległą przyszłość, można było zastać po
cienistej stronie żywo płotu z ligustrów wzdłuż parkanu ogrodowego, jak
ścinał jeden po drugim listki jednej jedynej gałązki nożycami do strzyżenia
mułów, póki Miss Jenny nie weszła do domu, po czym znikał i przez resztę
popo łudnia leżał nad brzegiem strumyka z kapeluszem na twafzy i kijem od
wędki między palcami nóg.
Simon zrzędząc kręcił się po domu i ogrodzie. Jego płócienny- płaszcz i
cylinder wisiały bezczynnie w ko mórce z uprzężą, pokrywając się coraz
grubszą war stwą kurzu i plew, a konie próżniaczyły się na pastwi sku,
obrastały w tłuszcz i hardziały z dnia na dzień. Płaszcz i cylinder zdejmowano
teraz z gwoździa, a ko nie zaprzęgano do powozu tylko raz na tydzień — w
niedzielę, gdy Sartorisowie jeździli do kościoła. Miss Jenny twierdziła, źe zbyt
wiele jeszcze musi zrobić dla zbawienia swej duszy, aby ją narażać jazdą do
kościoła w tempie pięćdziesięciu mil na godzinę, i że ma tyle grzechów, ile ich
może objąć jej codzien ny tryb życia, zwłaszcza że musi jakoś zapewnić wstęp
do nieba duszy starego Bayarda, co nie było sprawą prostą, wziąwszy pod
uwagę codzienne ryzyko złama nia karku w czasie jego wypadów
samochodowych § w towarzystwie wnuka. O duszę młodego Bayarda
Miss Jenny nie troszczyła się wcale: ten w ogóle nie miał duszy.
Młody Bayard tymczasem co dzień objeżdżał konno całą plantację i z
wrodzoną zimną arogancją gnębił czarnych dzierżawców albo w bryczesach za
dwa do lary i butach za czternaście gwinei dłubał coś przy maszynach
rolniczych i traktorze, na kupno którego namówił starego Bayarda; chwilowo
zrobił się znowu prawie cywilizowany. Do miasta jeździł tylko od czasu do
czasu, najczęściej konno, i zawsze okazywał się tak użytecznie nieszkodliwy,
że zarówno jego ciot-- kę, jak i dziadka zaczynały dręczyć niespokojne prze
czucia.
Wspomnisz moje słowa — powiedziała Miss Jen ny do Narcissy któregoś
dnia, gdy ta znów przyjechała z wizytą. — Ten chłopak knuje jakiś nowy
diabelski kawał i bomba wybuchnie pewnego pięknego dnia na gle. No, a
wtedy wszyscy użyjemy. Bóg jeden wie, co to może być... Może obaj z Isomem
urządzą bieg z przeszkodami samochód kontra traktor... Czemu za
wdzięczam twoją dzisiejszą wizytę? Dostałaś nowy list?
— Owszem, kilka — powiedziała wesoło Narcissa. — Zbieram je, póki nie
dostanę tyle, żeby je można opra wić w księgę: wtedy przyniosę pani
wszystkie razem do przeczytania.
Miss Jenny siedziała naprzeciw niej wyprostowana jak wyborowy
grenadier, z właściwą -sobie chłodną szorstkością, która sprawiała, że
handlarze domokrążcy i obcy przybysze zaczynali się jąkać i plątać w zezna
niach, przekonani o swojej porażce, jeszcze nim otwo rzyli usta. Narcissa
trzymała swój miękki słomkowy kapelusz na kolanach.
— Po prostu przyjechałam .panią zobaczyć — po wiedziała, a jej twarz
wyrażała tak poważną i cichą
rozpacz, że Miss Jenny wyprostowała się jeszcze sztyw niej i utkwiła w niej
swoje przenikliwe szare oczy:
— Na, co sic stało, dziecko? Czyżby ten człowiek przyszedł do ciebie do
domu?
— Nie, nie. •— Wyraz rozpaczy znikł z jej twarzy, ale Miss Jenny nadal
mierzyła ją tymi bystrymi, sta rymi oczyma, które wiedziały o tyle więcej, niż
ktoś
. by chciał albo sobie wyobrażał. Czy mogę pograć trochę na fortepianie?
Dawno już u pani nie grałam, prawda?
— Naturalnie — odpowiedziała Miss Jenny. — Jeśli tylko masz ochotę.
Fortepian był zakurzony. Narcissa otworzyła go wdzięcznym ruchem.
— Czy mogę poszukać ścierki?:-; ¿i
— Poczekaj, zaraz to zrobię. ¿7- powiedziała Miss Jenny. Podniosła rąbek
spódnicy i energicznie starła kurz. — No, już. w porządku. Potem wyciągnęła
krzesło spod fortepianu i usiadła. Wciąż obserwowała profil Nar cissy z uwagą
i odrobiną ciekawości, lecz .po chwili stare melodie na nowo poruszyły w niej
wspo mnienia, oczy złagodniały, a Narcissa i smutek, który przez sekundę
ukazał się na jej twarzy, rozpłynęły się w wizji własnych dni minionych Miss
Jenny, dni zwy ciężonych i niezłomnych, i po chwili dopiero spostrze gła, że
Narcissa płacze.
Miss Jenny pochyliła się i dotknęła jej ramienia.
— No, powiedz, mi, o. co chodzi — rozkazała.
Narcissa powiedziała jej wszystko swoim poważnym niskim głosem, wciąż
cichutko płacząc.

:'r-r Hm — powiedziała Miss Jenny — należało się tego spodziewać po


mężczyźnie, który ma do roboty tyle co Horacy. Nie rozumiem, czemu tak to
sobie bie rzesz do serca.
,— Ale ta kobieta! — Narcissa jęknęła nagle jak mała
dziewczynka, zasłaniając twarz rękoma. — Ona jest taka brudna!
Miss Jenny wyciągnęła ogromną męską chustkę do nosa z kieszeni
spódnicy i podała ją Nąrcisśie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała. — Czy za mało się myje?
— Nie w ten sposób... Chcę powiedzieć, że ona... że — Narcissa odwróciła
się nagle i położyła głowę na fortepianie.
||i— Och — powiedziała Miss Jenny — wszystkie kobiety są takie, jeżeli o to
ci chodzi. — Siedziała sztywna, nieugięta i niepokonana, patrząc na zgarbio
ne ramiona Nardssy. — Hm —powiedziała znowu. — Horacy tyle czasu
poświęcił na naukę, że niczego się nie nauczył. Czemu nie przeszkodziłaś
temu w porę? Nie zauważyłaś, że to grozi?
Narcissa płakała teraz jeszcze ciszej. Podniosła gło wę i otarła oczy
chustką Miss Jenny.
•— To się zaczęło jeszcze przed jego wyjazdem. Nie pamięta pani?
— Owszem, przypominam sobie niemało babskich plotek na ten temat.
Ale kto ci o tym powiedział? Horacy?
— Pani Marders mi mówiła. A potem Horacy. Ale nigdy nie myślałam, że
on by mógł... nigdy bym nie przypuszczała. — Głowa jej znowu opadła na
fortepian ukryta w ramionach. — Nie byłabym postępowała i Horacym w ten
sposób — jęknęła.
— Sarah Marders, powiadasz? Mogłam się tego do myślić... Podziwiam
silne charaktery, nawet jeżeli są złe — stwierdziła Miss Jenny. -II No, płacz tu
nic nie pomoże — wstała nagle. — Pomyślimy, co z tym zro bić. Tylko że ja na
twoim miejscu pozwoliłabym mu brnąć dalej, dobrze mu to zrobi, jeśli ona
zmieni swoje zachowanie i zrobi z niego wycieraczkę do butów.
Szkoda, że Harry nie ma dość odwagi, żeby... Ale wy obrażam sobie, że on
będzie zachwycony. Wiem, że ja na jego miejscu,.. Uspokój się — powiedziała
na widok jej gestu trwogi. — Nie przypuszczam, żeby mu Harry zrobił coś
złego. A teraz wytrzyj oczy. Najlepiej idź do łazienki i wymyj twarz. Bayard
zaraz tu przyjdzie, a nie chcesz chyba, żeby cię zobaczył zapłakaną. —
Narcissa szybko zerknęła w stronę drzwi i wytarła twarz chustką Miss Jenny.
A on szukał jej po całym domu, w słoneczne popo łudnia krążył po alei
wokół miejsca, gdzie siadywała w białych sukniach, które kochały pod
dębem, gdzie co wieczór przylatywał śpiewać ptak przedrzeźniacz, przy
chodził pokazywać rezultaty swoich ostatnich prób z wydmuchiwaniem
szkła. Miał teraz pięć waz w róż nych. kolorach, prawie wszystkie doskonałe i
każda z nich miała imię. I zaledwie je kończył, zanim zdą żyły ostygnąć, biegł
przez trawnik do ławki, gdzie sie działa z książką lub w towarzystwie jakiegoś
gościa spłoszonego jego widokiem, w zaplamionym, sponie wieranym
ubraniu, z powalanymi sadzą rękoma, w któ rych leżała waza, wstydliwa i
krucha jak bańka my dlana, z twarzą także czarną od dymu, promieniejącą w
ekstazie, z lekka nieprzytomną, delikatną i surową.
4
Przez jakiś czas ziemia trzymała go w zawieszeniu, które mogło uchodzić
za dosyt. Wstawał o wschodzie słońca, sadził rośliny w ziemi, obserwując, jak
rosną, hodował je, klął i dręczył murzyńskich dzierżawców i muły, zaganiał do
roboty, uruchomił młyn, nauczył Caspeya prowadzić traktor, przychodził do
domu na
posiłki i na noc przesycony zapachem smarów, stajni i pola i kładł się do
łóżka z uczuciem radosnego znu żenia w mięśniach, z ciałem pełnym kojącego
pulso wania ziemi, i tak zasypiał. Ale jeszcze budził się cza sem w spokojnej
ciemności swego pokoju, bez żadnych poprzednich ostrzeżeń, sztywny,
oblany zimnym potem, dręczony dawnym lękiem. Wtedy na chwilę świat usu
wał się gdzieś na ubocze, a on sam był jak schwytane W potrzask zwierzę w
błękitach nieba, obłędnie wal czące o życie, uwięzione w trybach chytrej
machiny, która go zdradziła za to, że zbyt śmiało wyzywał los na pokuszenie,
i myślał znowu, że jeśli człowieka do sięgnie kula, to może on tylko zginąć w
powietrzu, wybuchnąć — wszystko prócz ziemi. To nie śmierć, to to rozbicie
się, które musiałeś przeżyć tyle razy, zanim uderzyłeś o ziemię, ściskało ci
gardło aż do mdłości.
Ale dni przynajmniej miał wypełnione i znowu od krywał dumę. Jeździł
teraz samochodem do miasta po dziadka, tylko z przyzwyczajenia i choć
nadal uznawał ■czterdzieści pięć mil na godzinę za szybkość ledwie użytkową,
nie znajdował już tej zimnej szatańskiej rozkoszy w braniu zakrętów pa
dwóch kołach czy w zawadzaniu zderzakiem swego samochodu o orczyk
przejeżdżającego wozu, tak by wyprzęgły się muły. Stary Bayard nadal upierał
się, żeby towarzyszyć wnukowi, ilekroć ten wyjeżdżał samochodem, ale już. z
mniejszą obawą, i kiedyś nawet wobec Miss Jenny wyraził nieśmiałą nadzieję,
że może nareszcie młody Bayard przestał szukać okazji skręcenia karku.
Miss Jenny jako prawdziwa optymistka, to znaczy w każdej chwili
przygotowana na najgorsze i dlatego przeżywająca co dzień przyjemność
rozczarowania, prędko wyprowadziła go z tych złudzeń. Tymczasem kazała
pić Bayardowi dużo mleka i sprawowała suro wy nadzór nad jego posiłkami i
godzinami pracy, a cza-
sera wchodziła nocą do jego pokoju i siedziała chwilę przy jego łóżku, gdy
spał.
Tak czy owak, obyczaje młodego Bayarda zdecydo wanie się poprawiły.
Nie zdając sobie z tego sprawy pogrążał się stopniowo: w monotonię dni,
porwany w rytm czynności powtarzanych nieustannie, dopóki jego mięśnie
nie przywykły do nich tak, by prowadzić ciało poprzez mijający czas bez
pomocy świadomości. Ziemia, odwieczna Dalila, ostrzygła go tak delikatnie,
że nie wiedział nic o swoich obciętych kędziorach, nie wiedział, że Miss Jenny
i stary Bayard zastanawiają się, kiedy one odrosną. „Potrzebna mu żona —
my ślała Miss Jenny. — Może wtedy pozostałby ostrzyżo ny.-Jakaś młoda
osoba, która by się nim zajmowała. Bayard jest za stary, a ja mam za dużo
do roboty, żeby jeszcze troszczyć się^S tego diabła.”*
W tych dniach widywał często Narcissę w swoim do mu, czasami przy
stole, i nadal wyczuwał w niej tę samą niechęć, a nawet wstręt. Miss Jenny
obserwo wała ich bystro i dociekliwie, wyraźnie zniecierpliwio na wzajemną
obojętnością, jaką sobie okazywali. „On patrzy na nią tak, jak pies mógłby
patrzyć na karafkę z rżniętego kryształu, a ona traktuje go tak, jak ka rafka
traktowałaby psa” — mówiła sobie Miss Jenny.
Potem okres siewów się skończył, przyszło lato i Bayard znów nie miał nic
do roboty. Było to jak nagłe, oszałamiające przejście ze snu, z ciepłych dolin
zamieszkanych przez ludzi, do kraju, gdzie lodowate szczyty dzikiej rozpaczy
sterczą ponuro nad samotny mi dolinami, pośród czarnych dzikich gwiazd.
Droga opadała spokojnym czerwonym zakrętem po między sosnami, które
kołysał gorący podmuch lipco wy z przeciągłym szumem przypominającym
odgłos ' dalekich pociągów, i zbiegała ku jaśniejącej kępie
wierzb, gdzie płynął strumyk pod kamiennym mostem. Kosmate, podobne do
królików muły zatrzymały się na szczycie pochyłości, a młodszy Murzyn
zeskoczył na ziemię, wyciągnął z wozu kawałek obłupanego dębcza- ka i
zablokował tylne koło wtykając kołek między po wyginane, zreperowane
drutem'szprychy, w poprzek osi. Potem wgramolił się z ¡powrotem na
rozklekotany wóz, gdzie siedział drugi Murzyn, trzymając w ręku lejce
powiązane sznurkiem, z głową zwróconą w stro nę potoku.
i|r- Co to jest? — zapytał.
— Gdzie co jest? — zainteresował się młody. Jego ojciec siedział bez ruchu
w pozie wyrażającej skupioną uwagę i młody Murzyn także zaczął
nasłuchiwać. Ale w tej ęhwili nic już nie było słychać oprócz przeciąg łych
westchnień wiatru wśród sosen i nawoływania^ przepiórki gdzieś w gąszczu.
— Co ty tam słyszysz, tata? ¿^- powtórzył.
/. — Coś huknęło tam na dole. Może drzewo ścięli szarpnął lejcami. — Wio,
muły! — Muły nastroszyły swoje królicze uszy i ruszyły ciągnąc wóz w dół zbo
cza, w chłodny łaciaty cień, z ochrypłym skrzypieniem zablokowanego koła,
które zostawiało za sobą lśniącą błękitnawą wstążkę w czerwonym piasku. U
podnóża wzniesienia droga prowadziła przez mostek, po czym znów
zaczynała się wznosić; pod mostkiem płynął strumień połyskujący brunatnym
blaskiem między wierzbami, a przy mostku sterczał nad wodą przewró cony
do góry kołami samochód. Przednie koła jeszcze się kręciły, motor szemrał na
wolnych obrotach, a z rury wydefchowej unosiła się w powietrze smuga
dymu. Starszy Murzyn wjechał na mostek i stanął;' obaj, siedząc
nieruchomo, wytrzeszczali oczy na długi kadłub samochodu. Nagle odezwał
się młody Murzyn:
— On tam jest! W wodzie pod maszyną. Patrz, nogi sterczą!
— Może się utopić — powiedział tamten z zainte resowaniem i
dezaprobatą. Obaj zeszli z wozu i mło dy Murzyn ześliznął się w dół brzegiem
strumienia. Starszy okręcił lejce dokoła kłonicy, wetknął ostruga- ny bat
leszczynowy pod ławkę, wyciągnął blokujący
' kołek spomiędzy szprych koła i rzucił go do wozu. Po tem i on zsunął się
ostrożnie z pochyłego brzegu, tam gdzie jego syn przysiadł na piętach
przypatrując się zanurzonym w wodzie nogom Bayarda.
— Nie podchodź, mały, za blisko —* ostrzegł. -*4 To jeszcze może
wybuchnąć. Nie słyszysz, że coś w środ ku burczy?
— Musimy go wyciągnąć — odpowiedział młody.— On się utopi.
— Nie rusz go. Biali potem powiedzą, że to myśmy zrobili. Trzeba
zaczekać, póki nie nadjedzie jaki biały.
Ale pn przecie utonie — odparł młody — jak będzie leżał w tej wodzie. —
Był boso i wszedł do wo dy, której błyszczące skrzydła rozdzieliły się wokół
jego chudych łydek.
— Ty, John Henry — powiedział ojciec. — Odejdź no lepiej od tego
interesu.
— Trzeba tego tu stąd .wydostać — powtórzył chło pak i jeden w wodzie,
drugi na brzegu zaczęli się mię dzy sobą życzliwie szamotać. Woda marszczyła
się przy noskach butów Bayarda. Wreszcie młody Murzyn podszedł ostrożnie,
chwycił nogę leżącego i pociągnął. Ciało zareagowało, poruszyło się, znów
utknęło, a wte dy stary mrucząc z niezadowoleniem usiadł na brzegu, zdjął
buty i także wszedł do wody.
— Nie chce się ruszyć — powiedział John Henry kucając w wodzie i
wsuwając rękę pod samochód. —
Zaczepił się o to koło, co się trzyma w ręku. Głowa 1 jeszcze mu nie wpadła w
wodę. Trzeba wziąć kija.
Wspiął się znowu po stromym brzegu, wyjął kołek | z wozu i wrócił do
ojca, który stał pełen chłodnej cie- 1 kawości i dezaprobaty nad nogami
Bayarda. Przy pomocy dębczaka udało im się podźwignąć maszynę tak, by
Bayarda spod niej wyciągnąć. Wynieśli go na brzeg i położyli na słońcu do
góry twarzą, mokrą i spo kojną, ze zlepionymi włosami, podczas gdy woda są
czyła się z jego butów, i stojąc nad nim to na jednej, to na drugiej nodze,
wyżymali swoje kombinezony.
[pi To chłopak od Sartorisów, nie? powiedział wreszcie starszy. Usiadł
sztywno na piasku i wdziewał buty zrzędząc i narzekając.
— Aha — potwierdził tamten. — Czy on jest nie żywy, tata?
• — Pewnie że takf— odbur. nął starszy. — Jak ma być żywy, kiedy rymnął z

mostu razem z tą maszyną, co go jeszcze przydusiła w wodzie. Co myślisz,


durniu, miało mu ujść na sucho? Tylko co teraz powiesz w są dzie, jak cię
przycisną i będą pytać, jak to było, ze sam jeden znalazłeś go nieżywego?
Może mi to wytłuma- szysz.
— Ty im powiesz, że mi pomogłeś.
jP*— To nie mój interes. Jà nié zrzuciłem tej maszy ny z mostu. Słyszysz, jak
jeszcze huczy? Odejdź no dalej, bo wybuchnie.
— Lepiej zabierzmy go jdo miasta powiedział' John Henry. — Tu może
nikt nie przyjść cały dzień. — Nachylił się, podłożył ręce pod plecy Bayarda i
pod ciągnął go do pozycji siedzącej. — Pomóż go wytasz- czyć na brzeg, tata.
— To nie mój interes — powtórzył tamten. Mimo to pochylił się i chwycił
nogi Bayarda, a gdy nnipśli go w górę, Bayard jęknął nieprzytomnie.
— No patrzcie! — wykrzyknął John Henry. — Sły szysz? Przecie on żyje!
Ale wyglądał jak martwy, z bezwładnym ciałem i głową boleśnie zwisającą
na ramię Johna Henry’ego. Chwycili go mocniej i obrócili się w stronę drogi.
— No! —> zawołał John Henry. 1— Idziemy.
Mozolńie wygramolili się pó niskim brzegu, do
drogi, gdzie starszy z wolna opuścił swoją część cię żaru na ziemię. v.
— Uff — sapnął. — Ciężki jak wór mąki.
— No dalej, tata ■— powiedział John Henry. -— Po łożymy go na wóz. —
Tamten znów się pochylił i pod nieśli Bayarda^ któremu czerwony piasek
oblepił się dokoła mo' rych ud, i stękając, kolejnymi etapami wwindowali go
na wóz. — Wygląda jak nieżywy — stwierdził John Henry. — I ani się ruszy,
całkiem jak nieboszczyk. Pojadę z nim tu z tyłu. I będę mu trzy mać głowę,
żeby się^ nie obijała.
— Przynieś ten kołek, co został w wodzie — pole cił ojciec.
John- znowu zsunął się do wody, przyniósł kołek i wsiadł na wóz,
położywszy sobie głowę Bayarda na kolanach. Ojciec odwiązał lejce,
wgramolił się na ko zioł i wyciągnął bat spod ławki.
Ul— Nie podoba mi się to wszystko — powtarzał. — Jazda, muły!
Muły ruszyły i wóz potoczył się drogą. Za nimi leżał w strumieniu
wywrócony kołami do góry samochód i szumiał jeszcze cichutko.
Jego właściciel leżał na wozie bez resorów, bezwład ny i nieruchomy, nie
reagując na wstrząsy, pod osłoną słomianego kapelusza, który John Henry
trzymał cały czas nad jego twarzą, żeby go nie raziło słońce. Potem wstrząsy
przeni-oięły do tej krainy, w której znajdo-
wał się w tej chwili nieprzytomny Bayard, tak że zno wu jęknął.
—• Jedź wolniej, tata' «— powiedział John Henry. — Obudził się od tego
trzęsienia.
— Nie moja wina. To nie ja rymnąłem z mostu z tą maszyną. Teraz muszę
go odwieźć do domu i wracać do miasta. Żywo, muły!
John Henry starał się, jak mógł, oszczędzić mu wstrząsów, ale po chwili
Bayard znowu jęknął i pod niósł rękę do piersi. Poruszył się i otworzył oczy.
Ale zamknął je natychmiast, oślepiony słońcem, i leżał z głową na kolanach
John Henry’ego, klnąc w furii. Potem znowu się ruszył i próbował usiąść.
John Henry przytrzymał go w pozycji leżącej. Otworzył znów oczy i usiłował
odepchnąć John Henry’ego.
— Zostaw mnie, do jasnej Cholery — powiedział. — Boli.
— Ahm, panie kapitanie, niech pan tylko leży spo kojnie.
Bayard uniósł się gwałtownie trzymając się za bok; jego zęby błyskały spod
zaciętych warg, a palce stalo wym uściskiem wpijały się w ramię John
Henry’ego.
—Stój! ^¡»krzyknął utkwiwszy dziki wzrok w tył czaszki starszego
Murzyna. — Zatrzymaj go! Każ mu stanąć! Przez tego bydlaka żebra przebiją
mi ciało na wylot. — Zaklął znowu usiłując uklęknąć, ściskając wciąż ramię
John Henry’ego i trzymając się za bok drugą ręką. Starszy Murzyn odwrócił
głowę i spojrzał na niego. — Zdziel go czym przez plecy! krzyczał Bayard. —
Zatrzymaj go! Boli! Niech go zaraza zdusi!
Wóz stanął, Bayard był teraz na czworakach, zwisa jąca głowa kiwała się to
na jedną, to na drugą stronę, jak głowa rannego zwierzęcia. Dwaj Murzyni
patrzyli w milczeniu, jak ruszył się i wciąż przyciskając ręką bok, usiłował
zejść z wozu. John Henry zeskoczył i po-
m
mógł Bayardowi, który wolno zsunął się na ziemię i oparł o koło, z twarzą
bezkrwistą, zlaną potem, i wy krzywionymi wargami.
— Niech pan wejdzie z powrotem-na wóz, panie ka pitanie —^ powiedział
John Henry.» —Trzeba jechać do miasta/do doktora.
Wszelki koloryt zdawał się uciekać także z jego oczu. Oparł się o wóz,
zwilżając wargi językiem. Znów się poruszył i usiadł na drodze, szarpiąc
guziki koszuli. Obaj Murzyni wytrzeszczali oczy.
“»Masz nóż, mały? —• zapytał.
- sg! Ahm. <John Henry wydobył nóż i według wskazówek Bayarda rozdął mu
koszulę. Potem z po mocą Murzyna Bayard związał ją ciasno wokół ciała.
Podniósł się na nogi.
Masz papierosa?
John Henry nie miał.
—‘ Tata ma tytoń do żucia — zaproponował.
—“*■ Dajcie tytoniu..
Dali mu i szczyptę i pomogli wejść z powrotem na wóz. Stary zebrał lejce.
Wóz podskakiwał i grzechotał bez końca w czerwonym kurzu, tocząc się z
cienia na słońce, pod górę i w dół. Bayard przyciskał rękoma żebra, żuł tytoń i
klął bez przerwy. Wlekli się dalej i dalej i przy każdym wstrząsie, przy każdym
oddechu jego złamane żebra wbijały się w ciało; dalej i dalej, z cienia na
słońce i znowu w cień.
Wreszcie ukazało się ostatnie wzgórze i droga wy nurzyła się z cienia,
przecinając płaską bezdrzewną dolinę, i połączyła się z główną szosą. Tutaj
przystanęli w słońcu, które przypiekało nielitościwie jego nagie ramiona i
nieosłoniętą głowę, i Bayard wszczął dysku sję ze starym Murzynem, czy mają
go odwieźć do do mu, czy nie. Bayard wściekał się i klął, ale stary był
mrukliwie nieugięty, więc Bayard w końcu wyrwał
mu lejce z rąk i pognał muły przez dolinę śmigając końcem lejców zakurzone
zwierzęta tak, że pędziły jak szalone.
Ostatnia mila była najgorsza. Po obu stronach roz ciągały się uprawne
pola w kierunku lśniących gór. Ziemia, przepojona żarem słonecznym,
przewracana lemieszem, znów przesycana i upajana rozgrzanym powietrzem
parowała gorąca jak oddech pijaka. Drze wa wzdłuż drogi były nieliczne i nie
wyrośnięte, a mu ły rozpaczliwie wolno wlokły się w szarym pyle. Bayard
oddał Murzynowi lejce, czerwona mgła prze słoniła mu oczy i trzymał się
kurczowo ławki, zdając sobie sprawę tyl o z tego, że dręczy go nieludzkie
pragnienie i że mdleje. Murzyni także widzieli, że tra ci przytomność, więc
młodszy zdjął swój wystrzępiony kapelusz i włożył go na głowę Bayarda.
Muły ze swymi komicznie i przerażająco długimi uszami przybierały
fantastyczne kształty, coraz to no we i niedorzeczne, łączyły się w jedną bryłę
i znów rozłączały. Chwilami zdawało się, że suną wstecz, że czołgają się
niesamowicie, mijając to samo drzewo lub słup telegraficzny raz za razem, i
Bayard miał wra żenie, że oni trzej i grzechoczący wóz, i dwa muły schwytani
zostali w jakiś absurdalny kierat czy labi rynt: ruch bez posuwania się
naprzód, bez przerwy i bez możliwości wyrwania się z zamkniętego kręgu.
Wreszcie jednak, nie wiadomo kiedy, skręcili w pod jazd za kutą w żelazie
bramą. Chłodny cień musnął jego nagie ramiona. Bayard otworzył oczy, a
dom zaczął nagle płynąć kołysząc się na falach bladego mirażu. Wstrząsy
skończyły się, dwaj Murzyni pomogli mu zejść z wozu i młodszy podprowadził
go do schodów, podtrzymując źa ramię. Ale Bayard odepchnął Murzy na i
wszedł po stopniach na werandę i dalej. Oślepio ny blaskiem przez chwilę nic
nie widział w mrocznym
hallu i stal mrugając oczyma, chwiejąc się na nogach
czując ogarniające go mdłości. Potem z mroku wy nurzyły się wybałuszone
oczy Simona.'
— To pan? Co się stało, na mękę Pańs’:ą!
— Simon? »rs powiedział Bayard. Zachwiał się, po stąpił krok naprzód
próbując zachować równowagę i zawadził o jakiś mebel. ■— Simon! 1
Simon podbiegł żwawo i dotknął jego ramienia. -
— A mówiłem panu,, co i raz mówiłem, że ta ma szyna pana zabije!
Mówiłem i mówiłem.
Simon otoczył Bayarda ramieniem i podprowadził do schodów. Ale Bayard
nie chciał iść do siebie, prze szli więc znów przez hall do gabinetu. Tutaj
stanął opierając się o krzesło.
Klucze — powiedział ochrypłym głosem. — Ciot ka Jenny. Dostań karafkę.
, — Miss Jenny pojechała do miasta z Miss Ben- bow — odparł Simon. — Nie
ma w domu nikogo, tyl ko Murzyni. A nie mówiłem! -— jęknął znowu, kładąc
rękę na ramieniu Bayarda. ■— Dzięki Bogu, nie ma krwi. Niech się pan
wyciągnie na kanapie, Mist’ Ba yard.
Bayard ruszył się znowu. Podtrzymany przez Simo na dotarł do fotela i opadł
nań ciężko, trzymając oby dwiema rękami klatkę piersiową.
. - Nie ma krwi — bełkotał Simon.
. — Klucze — powtórzył Bayard. — Przynieś klucze.
— Tak/ już niosę. — Ale nie ruszył się i obmacy wał dalej kości Bayarda
roztrzęsionymi rękoma, póki Bayard nie zaklął i nie odepchnął go od siebie.
Jęcząc węiąż: „Nie ma krwi”, Simon zawrócił i wybiegł z po koju. Bayard
siedział pochylony naprzód przyciska jąc rękoma klatkę piersiową. Słyszał,
jak Simon wcho dzi po schodach i drepcze po podłodze nad jego gło wą.
Wrócił po chwili i Bayard patrzył, jak otwiera
biurko i wyjmuje karafkę ze srebrnym korkiem. Po stawił ją i podreptał znów
do kuchni, lecz gdy wrócił ze szklanką, znalazł Bayarda przy biurku pijącego
pro sto z karafki. Simon podprowadził go znów do fotela
i napełnił mu szklankę. Potem przyniósł mu papierosa
i zaczął się krzątać bezradnie po pokoju. — Trzeba, sprowadzić doktora, Mist’
Bayard.
— Nie. Nalej mi jeszcze szklankę.
Simon usłuchał.
— To już trzecia. Niech mi pań pozwoli jechać po Miss Jenny i po doktora.
Mist’ Bayard, proszę pana bardzo.
— Nie. Daj mi spokój. Wynoś się.
Wypił trzecią szklankę. Mdłości, fantastyczne wi dziadła ustąpiły i poczuł
się lepiej. Przy każdym od dechu jakby gorące igły przeszywały mu bok, toteż
starał się oddychać jak najmniej głęboko. Gdyby tyl ko mógł sobie
przypomnieć... Tak, czuł się o wiele le piej, więc wstał ostrożnie, podszedł do
biurka i nalał sobie nową szklaneczkę. Tak, to najlepsza rzecz na rany, jak
.powiedział Suratt. Tak' jak wtedy, kiedy dostał tym odłamkiem w brzuch i
nic mu nie chciało pozostać w żołądku oprócz dżinu z mlekiem. A prze cież to
teraz zupełne głupstwo, parę wbitych w cia ło gnatów. W dziesięć minut
można zreperować stru ną od-fortepianu. Nie tak było z Johnny’m. Temu
wszystko poszło w uda. Przeklęty rzeźnik, nie chciał nawet podnieść
celowników trochę wyżej. Musi pamię- ,tać, żeby nie oddychać głęboko.
Wolno przeszedł przez pokój. Simon mignął przed nim w mrocznym hallu i
Bayard trzymając się za po ręcz zaczął powoli wchodzić na schody, ścigany
wzro kiem Simona załamującego ręce. Wszedł do pokoju, tego samego, który
dzielił niegdyś z Johnem, i stał chwilę, trzymając się ściany, póki nie zdołał
znów
|&detchnąć niegłęboko. Potem zbliżył się do szafy ścien nej, otworzył ją i

ukląkłszy ostrożnie, przyciskając ręką bok, otworzył jedną z przegródek. v


Było tam niewiele rzeczy: zwitek ubrania, książka oprawna w skórę, łuska
od kuli przywiązana drutem do uschniętej ‘łapy niedźwiedzia. To był pierwszy
niedźwiedź Johna i nabój, którym go położył wtedy nad rzeką koło
MacCallumów, kiedy miał dwanaście lat. Obok leżał Nowy Testament z
wypisaną wyblak łym atramentem dedykacją na pierwszej pustej stro me:
„Mojemu synkowi Johnowi w siódmą rocznicę jego urodzin. 16 marca 1900
— Matka.” Bayard miał taki sam; było to w tym samym roku, kiedy dziadek
kazał zrobić tu przystanek dla rannego pociągu towa rowego, żeby ich
zabierał stąd i zawoził do szkoły. Prócz tego W szufladzie znajdowała się
kurtka my śliwska z żaglowego płótna, poplamiona czymś, co było niegdyś
krwią, wystrzępiona i porozdzierana gdzieniegdzie przez kolce, i lekko
pachnąca jeszcze saletrą.
Na klęczkach wyjmował przedmioty jeden po dru gim i kładł je na
podłodze. Wziął znowu do ręki kurt kę, której, wietrzejący, ostro stęchły
zapach podrażnił, jego nozdrza intymnym skojarzeniem życia i ciepła.
„Johnny! — szepnął. — Johnny!” Podniósł kurtkę gwałtownym ruchem chcąc
ją przytulić do twarzy, ale wstrzymał się wpół drogi i szybko zerknął przez
ramię. Natychmiast jednak ochłonął, odwrócił głowę, podniósł kurtkę i
przycisnął do niej twarz gestem zde cydowanym i wyzywającym, i klęczał tak
przez chwilę.
Potem wstał, wziął do ręki książkę, trofeum myśliw skie, podszedł do swojej
własnej komody i wyjął z niej fotografię. Była to fotografia grupowa klubu
Johna w Princeton. Wsunął ją także pod pachę, zszedł na dół
i wyszedł z domu drzwiami od podwórza. W tej samej
chwili Simon przejeżdżał powozem przez podwórze, a Elnora zaczynała nucić
jedną ze swych żałosnych, nie kończących się pieśni.
Za szopą, która służyła do wędzenia ryb i mięsa, stał wielki czarny kocioł i
drewniane koryto, gdzie Elnora prała bieliznę w słoneczne dni. Dziś właśnie
zrobiła pranie i rozwieszone sznury uginały się pod swym wil gotnym,
miękkim ciężarem, a pod kotłem dymił jesz cze krętą wstążeczką niewygasły
popiół. Bayard kop nięciem nogi zrzucił z palenisVa kocioł, który potoczył się
po ziemi, wyciągnął ze stosu drzewa wiązkę żywicz nych gałęzi sosnowych i
położył je na żarze. Wkrótce buchnęły płomienie, blade w rozsłonecznionym
po wietrzu, a gdy rozpaliły się na dobre, wrzucił w ogień kurtkę, książkę, łapę
niedźwiedzią i fotografię, poru szał je drągiem i jprzewracał, póki nie spłonęły.
W ku chni Elnora nuciła przy robocie. - Jej głos, poważny, nabrzmiały
skargą, wzbijał się poprzez słoneczne war- . stwy powietrza. Musi pamiętać,
żeby nie oddychać głęboko.
Simon jechał do miasta co koń wyskoczy, ale go wy przedzono. Dwaj
Murzyni powiedzieli jakiemuś skle pikarzowi, że znaleźli Bayarda na drodze,
wiadomość ta dotarła do banku i stary Bayard posłał po doktora Peabody.
Ale doktor Peabody pojechał na ryby, więc zamiast niego wziął z sobą do..tora
Alf orda i obydwaj 3 w samochodzie doktora Alforda minęli Simona tuż pod
miastem. Zawrócił więc i pojechał za nimi; nim znalazł się w domu, młody
Bayard był już pod nar kozą i chwilowo Unieszkodliwiony, a gdy Miss Jenny
i Narcissa nadjechały w godzinę później, nie spodzie wając się niczego,
Bayard był już w bandażach i od zyskał przytomność. Nie wiedziały o niczym
i Miss
Jenny nie poznała samochodu doktora Alf orda, ale wy starczyło jej jedno
spojrzenie na nieznaną maszyną, ¡p -i Ten wariat nareszcie się zabił —
powiedziała wysiadając z samochodu Narcissy i biegnąc prosto na | górę.
Bayard leżał w łóżku blady, cichy i trochę zawsty dzony. Stary Bayard i
doktor właśnie odchodzili, więc Miss Jenny zaczekała, aż wyjdą z pokoju.
Wtedy wpa dła jak bomba i zwymyślała go od ostatnich, gładząc jego. Włosy,
podczas gdy Simon krzątał się zaaferowa ny w kącie między ścianą i łóżkiem*
i'•
— A mówiłem i mówiłem,’ Miss Jenny! Wciąż mu to powtarzałem!
Potem zostawiła go i zeszła na werandę, gdzie dok tor Alford czekał, by
zakończyć w nienaganny sposób swą wizytę. Z chwilą ukazania się Miss
Jenny doktor Alford, sztywny jak zwykle, skończył się żegnać i od jechał
razem ze starym Bayardem.
Miss Jenny rozejrzała się jeszcze po werandzie i po hallu.
■ ““ Gdzie? — powiedziała, potem zawołała: — Nar- cissa! .Gdzie jesteś?
— dodała usłyszawszy odpowiedź. Odpowiedziano jej znowu i Miss Jenny
weszła z po wrotem do domu i zobaczyła białą suknię Narcissy w mrokach
salonu, przed fortepianem. — Obudził się |— powiedziała Miss Jenny. —
Możesz wejść i zo baczyć go. — Narcissa wstała obracając twarz ku światłu. —
Co się dzieje? — spytała Miss Jenny. — Wyglądasz gorzej od niego. Biała
jesteś jak przeście radło.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała tamta. Przez chwilę spoglądała na Miss
Jenny szeroko otwartymi oczyma, przyciskając ręce do bioder. — Muszę iść —
powiedziała. — Już późno, a Horacy...
— Nie chcesz wejść na górę i zagadać do niego? — spytała Miss Jenny z
zaciekawieniem. — Nie widać żadnej krwi, jeśli tego się boisz.
— Nie o to chodzi — powiedziała Nąrcissa. -7- Nie, ■boję się.
Miss Jenny podeszła bliżej spoglądając na nią by-' stro i z zaciekawieniem.
i — Ależ dobrze — powiedziała łagodnie^j- Skoroi nie chcesz. Myślałam po
prostu, że może będziesz chciała * sama zobaczyć, że wszystko dobrze, póki
tu jesteś. Ale jeżeli nie masz ochoty... •
— Owszem, owszem... Mam ochotę. Pęjdę do niego. Wyminęła Miss Jenny
i poszła naprzód. Przy scho dach zatrzymała się i czekała, aż Miss Jenny
nadej dzie, potem zaczęła szybko wchodzić po schodach z od wróconą twarzą.
— Co ci jest? — pytała Miss Jenny usiłując zoba czyć jej twarz. — Co się z
tobą dzieję? Czyżbyś w nim była zakochana?
r — Zakochana?... w nim? W Bayardzie? — przysta nęła, potem pośpiesznie
szła dalej trzymając się mocno poręczy. Zaczęła się śmiać nienaturalnie,
zasłaniając ręką usta. Miss Jenny szła obok niej, zaintrygowana, czujna i
chłodna. Nąrcissa śpieszyła dalej. Na szczycie schodów znów przystanęła,
wciąż z odwróconą twarzą,- I przepuściwszy przed sobą Miss Jenny
zatrzymała się % przy drzwiach i oparła się o nie plecami usiłując stłumić
śmiech i drżenie. Miss Jenny stała przy łóżku obserwując ją.
W pokoju ociągał się jeszcze mdły i ciężki zapach eteru. Narcissa na oślep
podeszła do łóżka i stanęła przy nim, ukrywając zaciśnięte dłonie. Twarz
Bayar- da, blada i spokojna jak wyrzeźbiona maska, zacho wała jeszcze lekki
ślad przeżytego wstrząsu. Patrzył na nią i przez chwilę ona patrzyła na niego,
aż Miss
Jenny, cały pokój i wszystko uciekło nagle sprzed jej oczu.
— Och, bestio przeklęta! — krzyknęła słabym gło sem. ¡¡¡| Dlaczego robi
pan to zawsze, kiedy ja muszę patrzeć?! .

, -A- Nie wiedziałem, że pani tam była — odpowiedział Bayard łagodnie, z


lekkim zdziwieniem.
Przychodziła co parę dni, na prośbę Miss Jenny, i czytała mu głośno,
siedząc przy łóżku. Książki nie interesowały go wcale, wątpliwe, czy przeczytał
w ży ciu jakąkolwiek z własnej inicjatywy, mimo to leżał spokojnie w
bandażach i w gipsie, podczas gdy jej poważny kontralt wypełniał stopniowo
cichy pokój. Czasami usiłował z nią rozmawiać, ale nie zwracała uwagi na te
próby i czytała dalej. Jeśli nalegał, od chodziła i zostawiała go samego.
Wkrótce więc nauczył się lóżeć bez ruchu, z zamkniętymi oczyma, podróżu jąc
samotnie po zimnych i pustych krainach swej roz paczy, podczas gdy jej głos
płynął i płynął ponad inne dźwięki, jakie tu dobiegały — gderanie Miss Jenny
karcącej Isoma czy Simona na dole albo w ogrodzie, świergotanie ptaków na
drzewie pod oknem, nieusta jące skrzypienie pompy za stodołą. Chwilami
zatrzy mywała się, by spojrzeć i przekonać się, że śpi spo kojnie. ,
5
Stary Falls przyszedł do miasta w słoneczny ranek tryskający zielenią
pierwszych dni czerwca, rozjaśnio ny słońcem nisko jeszcze świecącym na
horyzoncie, i siedział teraz w swoim zakurzonym, ale schludnym
kombinezonie naprzeciw starego Bayarda w nieskazi telnie białym
płóciennym garniturze i z kwiatkiem
pelargonii w butonierce, niby rozkwitła rana. Pokój był chjodny i cichy w
świetle poranka, tu i ówdzie do-, strzec można było ślady kurzu, gdyż woźny
Murzyn rzadko tu sprzątał. Teraz, gdy stary Bayard starzał się coraz bardziej
i krzepły jego obyczaje, z coraz większym upodobaniem otaczał się rzeczami
podobnej natury, wykazując zdumiewającą zdolność dobierania sobie
służących, którzy przystosowywali swoją egzy stencję do niego z jakąś
bezradną i drobnostkową bez- użytecznością. Do tej kategorii należał woźny,
który tytułował starego Bayarda generałem, a którego stary Bayard i inni
klienci, korzystający stale z jego drob nych usług, nazywali doktor Jones. Był
czarny, przy garbiony wiekiem i ustawicznym narzekaniem i wy korzystał
każdego, ktokolwiek na to pozwalał. Stary Bayard klął go i wymyślał,' ilekroć
ten znalazł się w pobliżu, i pozwalał mu kraść swój tytoń, a także
nagromadzony w banku na zimę zapas węgla, który stary wynosił całymi
kubłami i sprzedawał innym Murzynom.
Okno, przy którym siedzieli stary Bayard i jego gość, wychodziło na nie
zabudowany plac, zaśmiecony i po rosły zielskiem. Otaczały go parterowe
drewniane bu dynki, gdzie małe sklepiki i warsztaty reperacyjne prowadziły
swoje skromne, a często anonimowe inte resy. Sam plac w ciągu dnia służył
przyjeżdżającym do miasta chłopom jako miejsce postoju dla zaprzę gów.
Stało tam już w tej chwili parę sennych bydląt, przeżuwających w skupieniu
trawę, a wokół pachną cych amoniakiem stert nawozu, nagromadzonych tu
przez cierpliwe pokolenia, krążyły hałaśliwe chmary wróbli i gołębi, opadały
na ziemię z odgłosem przy pominającym opuszczanie zardzewiałych żaluzji,
pu szyły się, z dumą przygładzając piórka i gruchając
komunikowały sobie nawzajem jakieś zdawkowe spo strzeżenia.

Stary Fallś siedząc naprzeciwko wypełnionego1 śmie ciami kominka


ocierał twarz czystą, niebieską chustką. V — Wszystkiemu winne moje stare
nogi! — wrzesz czał usprawiedliwiając się nieśmiałe. .— Kiedyś mo głem sypać
na piechotę dwanaście, piętnaście mil, na piknik albo zabawę, i mniej się
zmęczyłem niż teraz przez te głupie cztery mile. — Ocierał chustką twarz,
ogorzałą i rozjaśnioną latami przeżytymi w bliskim kontakcie z tą urodzajną,
prostą ziemią. — Wygląda na to, że odmawiają mi już służby, a przecie mam
do- ' piero dziewięćdziesiąt trzy lata. — Trzymał swoją paczkę w drugiej ręce,
ale nie przestawał wycierać twarzy i nie zrobił żadnego ruchu, by rozwinąć pa
kunek.
— Dlaczego nie poczekałeś na drodze na jakąś fur mankę?!— krzyknął
Bayard. i— Zawsze jakiś chłystek przejeżdża tędy do miasta z zielskiem i
mógłby cię podwieźć.
— Prawda jest — przyznał tamten. — Ale jakbym się za prędko znalazł «w
mieście, zepsułbym sobie mój wolny dzień. Ja nie jestem taki jak wy z
miasta. Nie mam tyle czasu, żebym mógł się śpieszyć.
Wepchnął do. kieszeni chustkę, wstał i ostrożnie po łożył na kominku
swoją paczkę, a z kieszeni koszuli wyjął jakiś niewielki przedmiot zawinięty w
czysty gałganek. Spod jego sztywnych, ociężałych palców ukazała się blasana
tabakierka, która z wiekiem i na skutek długiego używania przybrała miękkie
matowe połyski srebra. Stary Bayard przypatrywał się w mil czeniu, jak
tamten zdejmuje wieczko pudełka i ostroż nie odkłada je na bok.
— Teraz odwróć twarz do światła —- polecił stary Falls.
— Łoosh Peabody powiada, że od tych twoich sma rowideł mogę dostać
zakażenia krwi, Will.
Tamten bez pośpiechu kontynuował swoje przygo towania z wyrazem
głębokiego skupienia w błękitnych dziecinnych oczach.
— Loosh Peabody nigdy nie mówił nic podobnego — sprostował
spokojnie. — To któryś z tych młodych doktorów powiedział ci to, Bayardzie.
Przysuń twarz bliżej światła.
Stary Bayard siedział sztywno wyprostowany w fo telu, z rękoma na
poręczach, obserwując swego to warzysza bystrymi, starymi oczyma z
odrobiną zacie kawienia, oczyma, które były czujne, pełne rzeczy nie
nazwanych, jak oczy starego lwa.
Staruszek Falls wziął na palec odrobinę ciemnej maści, ostrożnie postawił
pudełeczko na pustym krze śle i położył rękę na twarzy starego Bayarda. Ale
sta ry Bayard opierał się jeszcze, chociaż dosyć biernie, obserwując go z
.nieokreślonym wyrazem Oczu. Falls łagodnie i stanowczo przyciągnął jego
twarz ku świa tłu z okna.
— Stań tu bliżej. Nie jestem ¿ość młody, żeby mar nować czas na robienie
ludziom złego. Stój spokojnie, żebym ci nie ¡pobrudził twarzy. Nie mam .już
takiej pewnej ręki jak dawniej, kiedy mogłem wyciągnąć ołowianą kulę
karabinową z gorącego pieca i nie po-. parzyć palców.
Bayard poddał się wtedy, a staruszek Falls kilkoma małymi, zręcznymi
ruchami posmarował mu narośl na policzku. Potem wziął gałganek i starł
resztę maści z twarzy Bayarda, otarł ręce i wrzucił szmatkę do ko minka, po
czym przykląkł z trudem, zaświecił zapałkę i przytknął płomień do szmatki.
— Tak my zawsze robimy — wytłumaczył. — Mo ja babka dostała to od
jednej Indianki Choctow, blisko
sto trzydzieści lat temu. I nikt ż nas nie pamięta, że by po tym zostawały
jakieś ślady. — Wstał i trudem, otrzepał kolana, zamknął pudełko i wciąż z tą
samą staranną powolnością wziął swoją paczkę stojącą na kominku i wrócił na
fotel.
— Jutro to sczernieję i dopóki będzie czarne, to znaczy, że lekarstw©
działa. Nie myj twarzy wodą do jutra rana. Za dziesięć dni przyjdę znowu i
znowu to posmaruję, a za ■— namyślał się przez chwilę i liczył na swoich
sękatych palcach, bezgłośnie poruszając largami, «g» Dziewiątego dnia w
lipcu to odpadnie. I nie daj Miss Jenny ani żadnym doktorom nic przy tym
robić, i nie słuchaj, co mówią..
Siedział ściskając kolana, na których leżała paczka. Otworzył ją teraz,
zgodnie z tradycyjnym żmudnym rytuałem rozplątując różowy węzełek z
cierpliwością, która wytrąciłaby z równowagi młodszego obserwato ra. Stary
Bayard jednak zapalił tylko cygaro i oparł nogi o kominek. Po dobrej chwili
staruszek Falls roz supłał węzeł, zdjął sznurek i położył go na poręczy fotela.
Sznurek ześliznął się na podłogę, a stary po chylił się, chwycił go stępiałymi
palcami i przewie siwszy z powrotem przez poręcz patrzył, czy zno wu nie
spadnie; potem rozwinął pakunek. Na wierzchu leżało pudełko z ty tomem,
wyjął jedną laskę, po wąchał ją, obrócił w palcach i znów powąchał. Nie ugryzł
jej jednak i położywszy ją na miejscu obok innych, szperał dalej.
Odpieczętował papierową torebkę i gdy zajrzał dyskretnie do środka, jego
dziecięco nie winne oczy rozjaśnił blask pożądania.
!— Powiadam ci — rzekł — czasem wstyd mi, że ta ki jestem łakomy. Nie
mogę się temu oprzeć. — Ciągle trzymając wszystko na kolanach przechylił
torebkę i wytrząsnął na dłoń trzy różnokolorowe prążkowane cukierki,
podobne do krewetek. Dwa wsypał z powro-
tem do torebki, a jeden włożyi dó ust. ■— Teraz boję się, że niedługo wypadną
Mi zęby i będę musiał ssać cukierki albo jeść tylko miękkie. Nigdy nie .lubiłem
miękkich słodyczy.
Jego pomarszczony policzek wydymał się lekko z re gularnością oddechu.
Zajrzał znów do torebki i przez moment ważył ją w dłoni.
; — Były czasy, kiedyś, w sześćdziesiątym trzecim i czwartym, kiedy można
było kupić kawał ziemi i pa ru Murzynów za taką torebkę cukierków.
Pamiętam, jak to nieraz, kiedy nie było kawy ani cukru. i głód nam skręcał
kiszki, jedliśmy kradzioną kukurydzę, jak można było kraść, a jak nie, tośmy
wyrywali trawę z rowów i żuli na postojach w nocy pod deszczem, całkiem nie
jak ludzie.* — Jego głos gubił się pośród ciem przeszłości, w krainach męstwa
ciała i ducha, w sferach wspaniałego i niepotrzebnego wysiłku, któ re są
przystanią tych cieni.
Zaśmiał się cicho i znów włożył do ust cukierek miętowy.
— Pamiętam ten dzień, kiedy mieliśmy okrążyć armię Granta i iść na
północ. Grant był wtedy w Gre nadzie i pułkownik obudził nas w nocy, tośmy
wsie dli na konie i dołączyliśmy się tam do Van Dorna. To było wtedy, co
pułkowni.i miał tego srebrzystego ogie ra. Grant był jeszcze w Grenadzie, ale
Van Dom dał -nogę któregoś dnia i ruszył na północ. A my, chłopcy, nic
żeśmy nie wiedzieli.'Pułkownik może i wiedział, ale przed nami nie puścił ani
pary z ust. Nie żeby nas to dużo obchodziło, kiedy i tak kierowaliśmy się w
stro nę domu.
Więc my, chłopcy, jechaliśmy naprzód, tak jakby tamci później mieli się z
nami połączyć. Przynajmniej tamci inni myśleli, że się z nimi połączymy. Ale
puł kownikowi ani to było w głowie, jego kukurydza nie
była dotychczas zebrana i wybierał się do domu, żeby £ tego dopilnować.
Wcale nie uciekaliśmy — tak nam tłumaczył pułkownik.. Każdy wiedział, że
Van Dorn da im rady przez jaki tydzień albo dwa. Zawsze dawał radę. Chwat
był z niego nie lada — powiedział stary Falls. — Porządny chłop. . ;
!— Wszyscy byli porządni w tamtych czasach — przyznał stary Bayard..—
Ale wy, powsinogi, za czę sto robiliście sobie przerwy w wojnie i zaglądaliście
do domów. .
— Ba! — stary Falls bronił się miękko. — Nawet jak w okolicy pełno jeśt
niedźwiedzi, człowiek nie mo że polować na niedźwiedzie cały czas. Musi co i
raz na chwilę przestać, bodaj żeby dać wytchnąć koniom i psom. Ale owszem,
uważam, że te konie i psy mogły biec po tropie tak długo jak każde inne —
dodał z od robiną dumy. —i Jasne, nie każdy mógł dotrzymać kro ku temu
ogierowi, co miał taki kolor jak mgła. W ca łej armii konfederatów tylko jeden
mógł się z nim . . mierzyć, ten ostatni koń z kawalerii Shermana, co go t* Ząb
Fothergill przywiózł ze swojej ostatniej wypra wy do Tennessee.
Nikt nigdy nie wiedział* po kiego licha Zeb tak cią gle jeździ. Pułkownik
mówił, że kraść konie. Ale nie wracał nigdy z pustymi rękami. Jeden raz
przywiózł z sobą siedem najmizerniejszych szkap, jakie w ogóle' kiedy
chodziły po świecie. Chciał zamienić to na mię so i mąkę kukurydzaną, ale
nikt nie chciał. Potem próbował oddać to armii, ale nawet armia nie chciała.
To w końęu puścił je wolno i wystąpił z żądaniem re kwizycji do kwatery
głównej Joe Johnstona za dzie sięć koni sprzedanych żołnierzom Forresta.
Nie wiem, czy mu co odpowiedzieli. Nawet Forrest nie chciał takich koni.
Wątpię, czyby przełknęli coś takiego w Vicksburgu. Ja tam nigdy nie miałem
nabożeństwa
<3o Zeba Fothergilla za te jego włóczęgi, że tak odjeż dżał i przyjeżdżał, i nic
nikomu nie mówił. Ale na koniach się znał i za każdym razem, jak ruszał na
wojnę, przywoził do domu jakąś dobrą szkapę. Ale takiego jak tamten to
dotychczas nigdy nie wyłowił.
Wypchany cukierkiem policzek starego Fallsa po wrócił do normalnego
wyglądu. Stary wydostał z kie szeni nóż, odciął równiutki kawałek laski
tytoniu i chwycił go wargami wprost z ostrza noża. Potem za winął swoją
paczkę w papier i obwiązał sznurkiem. Popiół drgał leciutko na rozżarzonym
cygarze starego Bayarda, ale nie spadał.
Stary Falls splunął równiutkim strumieniem brązo wej śliny do wygasłego
paleniska.
Tego dnia był akurat w powiecie Calhóun — ciągnął dalej swoje
opowiadanie. — Najładniejszy wio senny ranek, jaki mogłeś sobie wymarzyć,
ludzie i ko nie wypoczęci, z pełnymi brzuchami i w dobrych hu morach
kłusowali sobie drogą, przez lasy i pola, gdzie ptaki śpiewały, a młode zajączki
wyskakiwały na dro gę. Pułkownik i Zeb jechali jeden przy drugim na swo
ich dwóch koniach, pułkownik na Jupiterze, a Zeb na tym gniadoszu
dwulatku, i przechwalali się jeden przez drugiego jak zwykle. Wszyscy
znaliśmy pułkownikow- skiego konia, ale Zeb mówił, że on na swoim też ni
czyjego kurzu łykać nie będzie. Droga szła prosto jak strzelił przez dolinę do
rzeki i Zeb tak długo judził pułkownika, żeby urządzić wyścigi, aż pułkownik
po wiedział: dobra jest. Kazał chłopcom jechać dalej stę pa, a on i Zeb mieli
czekać przy moście jakieś cztery mile naprzód. No to on i Zeb wyrównali i
ruszyli.
A te konie, to było coś do patrzenia, nigdy nie wi działem ładniejszych.
Ruszyły z kopyta, razem jak dwa sokoły; szyja przy szyi. Znikli nam z oczu,
zanim mo głeś do trzech policzyć, bo kurz ich zasłonił, ale my
jechaliśmy w dobrej odległości właśnie za tym kurzem, co walił środkiem
drogi, jakby automobil przejechał. Jak dobiegli do tego miejsca, gdzie droga
zaczyna opadać do rzeki, pułkownik wyprzedził Zeba o jakie trzysta jardów.
Za pagórkiem była mała odnoga rze ki i jak pułkownik wjechał na górę,
zobaczył konny oddział Jankesów. Konie były uwiązane, muszkiety
ustawione w kozły, a sami rozłożyli się nad rzeczką z obiadem. Mówił
pułkownik,, żę tylko Oczy na niego wybałuszali, jak zjeżdzał z. pagórka.
Muszkiety stały
0 jakie czterdzieści stóp dalej, a ci nic tylko siedzą z otwartą gębą, z kubkami
kawy i pajdami chleba w rękach.
Nie było już czasu zawracać, ale myślę sobie', że
1 tak by nie zawrócił, choćby mógł. Dał tylko koniowi ostrogę i skoczył
pomiędzy nich, i dalejże tratować ognisko, muszkiety i ludzi, i krzyczeć:
„Okrążyć ich, chłopcy! Nie. ruszać Się, bo śmierć!” Jeden czy dwóch
próbowało dać drapaka, ale pułkownik wyciąga pisto lety i celuje prosto w
nich, no tó zawrócili, i siedzieli wszyscy jak te bałwany, kiedy nadjechał Zeb.
I tak ich zastaliśmy, jakeśmy tamtych dognali, w dziesięć minut później.
Staruszek strzyknął znowu równym strumieniem brązowej śliny i
zachichotał. Jego oczy koloru bar winku błyszczały jasno.
*g|§|,Kawa była wyborna — dodał. — Tak to znale źliśmy się z całą czeredą
jeńców, których nam wcale ■nie było trzeba. Trzymaliśmy ich pod strażą cały
dzień i jedliśmy ich żarcie, a jak przyszła noc, wrzuciliśmy ich broń do rzeki,
zabraliśmy amunicję i resztę żarcia. Jeden z nas został na straży przy
koniach, a reszta położyła się spać. Całą noc spaliśmy smacznie, owi nięci w
pierwszorzędne jankeskie derki, i słyszeliśmy, jak jeńcy jeden po drugim
zsuwają się do rzeki i zmy
kają przez bród. Co i raz któryś się pośliznął i stoczył do wody, i słyszeliśmy
plusk albo jakieś hałasy, i na chwilę było cicho, ale zaraz potem znowu
słychać było, jak pełzną przez krzaki do wody, a my nic, tylko le żymy
owinięci po zęby i ani drgniemy. Był już prawie świt, kiedy ostatni wywiał.
Wtedy pułkownik, z tego miejsca, gdzie leżał, jak nie krzyknie, że biedacy
słyszeli go o milę: „Szczęśli wej podróży, Jankesy! — woła. — A uważajcie na
ja dowite węże!”
Rano osiodłało się konie, załadowało łupy, każdy wziął sobie szkapę na
zapas i ruszył do domu. Było się w domu dwa tygodnie i pułkownik akurat
zdążył zebrać kukurydzę, kiedyśmy usłyszeli, że Van Dora idzie na Holy
Springs i że pali magazyny Granta. Wy glądało, jakby w ogóle nas nié
potrzebował.
Przez chwilę żuł tytoń, pogrążony we wspomnie niach, przeżywając wśród
ludzi, co rozsypali się już w proch wraz z prochem, o .który, być może,
nieświa domie walczyli, dni bohaterstwa i pustego brzucha, dni, które
niewielu spośród chodzących teraz po zie mi mogło z nim razem przeżywać.
Stary Bayard strzepnął popiół z cygara.
— Will — powiedział — po jakiego diabła prowa dziliście tę wojnę?
—- Bayard — odpowiedział staruszek Falls. — Niech mnie obedrą- ze
skóry, jeśli w ogóle kiedy to wiedzia-, łem.
Kiedy stary Falls odszedł ze swoją małą paczuszką i niewinnie wydętym
policzkiem, stary Bayard siedział jeszcze chwilę i palił «ygaro. Potem wstał,
podniósł rękę i dotknął narośli na twarzy, ale, leciutko, przy pominając sobie
zalecenie Fallsa wypowiedziane przy
odejściu. Pomyślał, że pewnie jeszcze nie jest za późno, że jeszcze może
zetrzeć maść.
Wstał i podszedł do umywalni w rogu pokoju. Nad umywalnią była
szafeezka z lustrem, przyjrzał się więc małej czarnej plamie na policzku,
dotykając jej znów palcami, potem spojrzał na rękę. Tak, jeszcze można to
zetrzeć... Ale niech go powieszą, jeśli to zrobi, do diabła z ludźmi, którzy nie
wiedzą sami, czego chcą. Rzucił precz cygaro i wyszedł na korytarz, a potem
do drzwi, gdzie stało jego krzesło. Ale w połowie dro gi zawrócił i zbliżył się do
okienka, za którym siedział kasjer w zielonym daszku chroniącym oczy.
:— Res — powiedział.
Kasjer podniósł głowę. '
|— Słucham, pułkowniku?
— Co to za chłopak włóczy się tu przez cały dzień i zagląda w okna? —
Stary Bayard zniżył głos do nor malnego tonu rozmowy.
— Jaki chłopak, pułkowniku?
Stary Bayard wskazał palcem, a kasjer uniósł się na krześle, zerknął przez
przegrodę z drutu i zobaczył we wskazanym o^nie chłopca w wieku dziesięciu
czy dwu nastu lat, przyglądającego mu się z niewinną i obojętną miną.
Och, to chłopak Willa Bearda, tego, co wynaj muje pokoje! — krzyknął. —
Zdaje się, przyjaciel By rona.
— Co on tu robi? Za każdym razem, jak przecho- i dzę, widzę, że sterczy
pod oknem. Czego tu chce?
Może okraść bank — zauważył kasjer.
— Co?! — stary Bayard z furią przyłożył zwiniętą dłoń do ucha.
-— Może chce okraść bank powtórzył kasjer po chylając się naprzód.
Stary Bayard burknął coś z gniewem, odszedł cięż-
ko tupiąc 1 odepchnął nogą swoje składane krzesło, aż uderzyło o drzwi.
Kasjer siedział skulony i bez kształtny na stołku, jakiś głęboki pomruk
wstrząsał jego wielkim ciałem. Nie odwracając głowy powiedział:
— Pułkownik pozwolił Fallsowi, żeby mu posmaro wał twarz tą maścią. —
Snopes przy swoim biurku nie odpowiedział, nie podniósł głowy. Po jakimś
czasie chłopak odszedł, niewinny i obojętny.
Virgil Beard miał teraz pistolet strzelający wodą z amoniakiem, od której
okropnie bolały oczy, małą latarnię magiczną i małą skrzynkę po cukierkach,
gdzie trzymał jajka ptasie i kolekcję owadów, które powoli konały na
szpilkach, a także skromny rulonik centów i dziesiątek.
W lipcu Snopes zmienił mieszkanie. Unikał spotka nia Virgila na ulicy,
tak że przez dwa tygodnie wcale go nie widział, aż wreszcie pewnego
wieczora, wycho dząc frontowymi drzwiami ze swego nowego mieszka nia,
znalazł Virgila siedzącego cicho i grzecznie na schodach.
— Dobry wieczór, panie Snopes — powiedział Vir gil-
Wściekłość i rozpacz Miss Jenny, kiedy stary Bayard wrócił tego
popołudnia do domu, nie miała granic. '
— Ty stary, uparty idioto! miotała się. — Nie możesz się doczekać, aż cię
Bayard zabije, i musisz jeszcze przedtem dostać zakażenia krwi przez tego
sta rego szarlatana! Po tym, co ci powiedział doktor Al- ford, i kiedy nawet
Lo&sh Peabody, co myśli, że chi nina i kalomel na wszystko pomogą, od
złamanego kręgosłupa do odmrożenia, zgodził się z jego zdaniem!
6
Czasem naprawdę tracę już cierpliwość i pytam się, za jakie grzechy muszę z
wami mieszkać. Jak tylko Bayard jest na chwilę unieszkodliwiony' i nie
muszę podskakiwać na każdy dzwonek telefonu, ty na od mianę pozwalasz
temu staremu łachmaniarzowi, żeby ci mazał twarz smarowidłem od wozów i
sadzą! Mam szczery zamiar spakować manatki i wyjechać gdzieś do jakiegoś
miejsca, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Sar- torisach.
Długo tak miotała się i szalała, a stary Bayard od powiadał jej tym samym
tonem, klnąc i krzycząc. Głosy ich coraz bardziej podniesione przenikały
przez cały dom, aż Elnora i Simon w kuchni podeszli do drzwi nastawiając
uszu. Wreszcie stary Bayard wypadł z do mu, wsiadł na konia i odjechał,
.pozwalając Miss Jenny wyładować swój gniew w próżni, po czym przez jakiś
czas było cicho.
Ale przy kolacji burza rozpętała się na nowo. Słyszał ją Simon za drzwiami
i młody Bayard, który krzyczał ze swego pokoju na górze:
—- Przestańcie, na litość boską! Ogłuchnę przez was!
— Jeszcze ciebie tu brakowało! — Miss Jenny pręd ko skierowała swoją
furię przeciw niemu. — Warci jesteście jeden drugiego! Dosyć mam już twoich
nie dźwiedzich zwyczajów. Rozbijasz się po całej okolicy tym samochodem, bo
myślisz, że kogokolwiek obcho dzi, czy sobie skręcisz kark, czy nie, a potem
przycho dzisz do stołu i cuchniesz oborą jak parobek. Wszystko dlatego, że
byłeś na wojnie. Myślisz, że ty jeden się biłeś? Myślisz, że jak mój Bayard
wrócił z wojny, z prawdziwej wojny; to zatruwał tak życie wszystkim W całym
domu? Ale on był przynajmniej dżentelme nem, rozrabiał jak dobrze
wychowany człowiek, nie jak wy, chłopi z Missisipi, chłopskie gęby! I patrz,
co zrobił, i tylko przy pomocy konia — dodała. — Nie potrzebował
samolotu.
— Ładna mi wojna dla patałachów — odparował młody Bayard. — Takie
to było żałosne, że nawet dzia-d dek prędko miał dosyć i nie chciał zostać w
Wirginii,| choć tam się bili.
— Bo go tam nikt nie chciał — zareplikowała Miss Jenny. — Wściekł się
tylko dlatego, że go właśni lu- i dzie zdegradowali i wybrali sobie na jego
miejsce^ lepszego pułkownika. Wściekł się i wrócił, żeby przy wodzić bandzie
wściekłych rzezimieszków.
— Wojna dla patałachów ^ powtarzał młody Ba yard. — I na koniach!
Każdy móże- iść na konną woj nę. Niewiele ryzykuje.
— Przynajmniej zginął przyzwoicie ■— ucięła Miss Jenny. — Więcej zrobił
na koniu niż ty na twoim sa molocie.
— Uff! — szepnął Simon za drzwiami. — CU sobie 5 prawią słodkości!- Nie

ma jak biali ludzie do pysko wania.


Burze nadciągały i przycichały w ciągu następnych dni, wyczerpały się i
wybuchały na nowo, gdy stary Bayard wrócił do domu z nową dozą maści na
policz ku. W tym już czasie jednak Simon miał własne kłor - poty, co do
których w końcu zasięgnął rady starego Bayarda pewnego popołudnia. Młody
Bayard leżał na górze w łóżku z połamanymi żebrami, Miss Jenny
pielęgnowała go z tyrańską i macierzyńską »czułością, a Miss Benbow
odwiedzała go i czytała mu głośno, więc Simon wrócił do swoich właściwych
funkcji. Cylinder i płaszcz od kurzu zostały zdjęte z gwoździa, zapas cygar
starego Bayarda zmniejszał się co dzień
o jedną sztukę, a spasione, rozleniwione konie VursO" wały między domem i
bankiem, przed którym Simon
¡Zatrzymywał: je jak dawniej, każdego popołudnia, z cy garem w kącie ust i
fertycznie zawiniętym batem tu dzież wszelkimi akcesoriami wielkiego
momentu. „Au tomobil — filozofował Simon — przyda się cza sem dla
zabawy i rozrywki, ale tam, gdzie ma być prawdziwie pański fason, to tylko
jedna rzecz pasuje: Jkonie,”
Toteż o sposobność nie było Simonowi trudno 1 sko rzystał z niej pewnego
popołudnia, gdy wyjechali z miasta i konie ciągnęły zgodnym krokiem.
— Tak, psze pana, panie pułkowniku — zaczął Si mon.— Coś' mi się
zdaje, że mamy z sobą, pan i ja, interesa pieniężne dó omówienia.
— Co? — Stary Bayard oderwał swoją myśl wę drującą po polach
uprawnych i błękitnych lśniących górach za polami.
— Coś wygląda, że musimy pomówić o interesach.
jj— Dzięki stokrotne, Simonie — odpowiedział stary
Bayard. — Ale chwilowo nie potrzebuję pieniędzy. Dziękuję w każdym razie.
Simon zachichotał.
— Hi, hi, panie pułkowniku, uśmiać się można. •Że by bogaty człowiek jak
pan potrzebował pieniędzy! — śmiał się lepko i nieszczerze. — Czysta
komedia! — Potem przestał się śmiać i na chwilę skupił całą uwa gę na
koniach. Rooseyelt i Taft podobne były do sie bie jak bliźnięta: ta sama
lśniąca sierść, ten sam sze roki i rozłożysty zad. — Ej ty, Taft, ciągnij no
trochę! Jak się nie rozruszasz, zgubi cię kiedyś to lenistwo! — Bayard
obserwował jego małpią głowę i wyzywająco przekrzywiony cylinder. Simon po
chwili znowu od wrócił ku niemu swoją pomarszczoną twarz, która przy brała
wyraz rozbrajającej niewinności.
. — Szkoda mówić, teraz jakoś musimy uspokoić tych Murzynów.
— Jakich Murzynów? Czego oni chcą? Nie mogą znaleźć kogoś, kto by wziął
od nich pieniądze?
-r- To jest tak, psze pana, panie pułkowniku, zaraz powiem — tłumaczył
Simon. — To cała historia. Uwa ża pan, oni zbierali pieniądze, żeby
odbudować ten ko-1 ściół, co się spalił, i jak zebrali, to złożyli u mnie, bo
uważali na moją pozycję ficjalną w radzie kościo ła i że tcrnależę do najlepszej
rodziny w okolicy. To j było gdzieś koło Bożego Narodzenia, a teraz oni chcą
pieniądze z powrotem.
— Szczególne — powiedział Bayard.
gr.-.—* Właśnie — skwapliwie zgodził się Simon.¡¡fei Mnie to też zaraz
zdziwiło.
— No cóż, jeżeli nalegają, to myślę, że najlepiej je oddać.
* —t W tym właśnie sęk. — Simon odwrócił głowę gestem wyrażającym
gotowość do zwierzeń i przybie rając cichy, melodramatyczny ton rzucił swoją
bombę:
— Tych pieniędzy już nie ma.
— Do diaska, byłem tego pewien — powiedział stary Bayard poważniejąc
nagle. — Gdzie one są?
— Musiałem je komuś pożyczyć — odparł Simon. Ton jego nadal był
konfidencjonalny i wyrażał przykre zdziwienie z powodu ludzkiej
niędomyślności :•-^T te raz ci Murzyni oskarżają mnie, że ukradłem.
^ —r Czy to ma znaczyć, żę rozporządziłeś pieniędzmi, które do ciebie nie
należały, i pożyczyłeś je komu in nemu?
.—> Pan co dzień robi to samo ~ odpowiedział Simon.
— Czy pożyczanie pieniędzy to nie pański główny in teres?
Stary Bayard żachnął się gwałtownie.
— Masz odebrać te pieniądze i oddać j,e z powrotem Murzynom, inaczej
zamkną cię do więzienia, słyszysz?
■ gg Pan mówi akurat tak samo jak ci bezczelni Mu-
fżyni z miasta — powiedział Simon f wyrzutem. — Przecie mówiłem panu, że
te pieniądze są gdzie indziej.
■— Odbierz je. Nie dostałeś jakiejś gwarancji?
— Czego nie dostałem?
— Czegoś, co miałoby wartość pieniędzy i co byś trzymał, dopóki d ich nie
zwrócą.
— I owszem, dostałem coś takiego — Simon za chichotał znowu kleistym
śmiechem, pełnym niedomó wień, w którym było coś z zadowolenia satyra. —
Tak, dostałem to, oczywiśde. Tylko nie wiedziałem, że to się nazywa
gwarancja. Co to, to nie.
— Dałeś te pieniądze jakiejś czarnej dziewczynie? — spytał Bayard. ,
Proszę pana, to było tak... — zaczął znowu Si mon, ale tamten mu
przerwał.
— Ach, stary diable! I teraz spodziewasz się, że ja ci te pieniądze wypłacę,
nieprawda? Ile to było?
— Nie pamiętam akuratnie. Oni mówią, że to było siedemdziesiąt albo
dziewięćdziesiąt dolarów czy coś takiego. Ale niech pan na to nie zważa, mech
pan da tyle, ile pan myśli, żę trzeba: oni i tak wezmą.
— Diabła zjesz, jeżeli to zrobię. Mogą z ciebie ze- drzęć - twoją- nic niewartą
skórę albo zamknąć cię w więzieniu, co. będą woleli, ale niech mnie piorun
trzaśnie, jeżeli dam na to choć jednego centa.
— Ale, panie pułkowniku — powiedział Simon — nie pozwoli pan przecie,
żeby te Murzyny z miasta oskarżali kogoś z pana rodziny o kradzież, no nie?
— Jedź no dalej! — krzyknął stary Bayard.
Simon obrócił się na koźle, cmoknął na konie i je chał dalej z cygarem
sterczącym ukośnie w kierunku ronda kapelusza, z szeroko rozstawionymi
łokciami i batem zawadiacko wetkniętym znowu do ręki, spo glądając raz po
raz z pobłażliwą wzgardą na Murzynów pracujących w polu między rzędami
bawełny.
Stary Falls umieścił z powrotem wieczko na ptt-«l dełku z maścią, wytarł
starannie pudełko szmatką, p© czym uklęknął przed wygasłym paleniskiem i
spalił szmatkę.
— Doktorzy wciąż ci pewnie powtarzają, że od tego I umrzesz, nie?
Stary Bayard z nogami opartymi o kominek przy-Sg tknął zapałkę do
cygara osłaniając dłonią płomyk*! i dwa maleńkie płomyczki w oczach.
Odrzucił zapałkę i i odburknął coś pod nosem. Staruszek Falls patrzył na
tlącą się leniwie szmatkę, na cieniutki sznureczek żół—tl tawego dymu
unoszący się spiralą w nieruchomym po- - wietrzu.
—jCzłowiek musi od czasu do czasu skoczyć na nogi i napluć w twarz
śmierci, dla swojego własnego dobra. Musi jakby wyostrzyć swoje własne
ostrze, tak| jak siekierę o kamień — powiedział przysiadając na ■ piętach
przed cieniutką spiralą dymu niby- w jakiejś ' pogańskiej ceremonii w skrócie.
— Jak człowiek co ■ i raz odważnie spojrzy śmierci w ocźy, śmierć mu da
spokój, póki jego pora nie przyjdzie. Śmierć lubi za chodzić człowieka od tyłu.
Ife-i-—' Co mówisz? — pytał stary Bayard. Fallś wstał i starannie otrzepał
kolana.
— Śmierć jest jak każdy inny tchórz!— krzyknąć .— Nfe uderzy takiego, co
jej patrzy prosto w oczy, byle jej nie drażnić za bardzo. Twój ojciec dobrze to,
wiedział. Stał tu w drzwiach tego składu W ten dzień, co te dwa złodzieje
sprowadzili Murzynów, żeby na nich głosowali, tego dnia w siedemdziesiątym
drugim. Stał sobie w długim surducie i bobrowej czapce, z za łożonymi
rękami, kiedy już wszyscy inni wyszli, i pa trzył na tych dwóch z Missouri,
jak pędzą Murzynów po drodze w stronę składu. Stał akurat w drzwiach
pośrodku, jak ci dwaj zaczęli się cofać z rękoma
w kieszeniach, i. dalejże kląć na niego. A on nic, tylko I stoi, o tak — Fallś
skrzyżował ramiona na piersi uka zując dłonie i przez chwilę Bayard widział
niby przez > matowe szkło, tę wyzywającą, dobrze znaną postać, któ rą starzec
w. nędznym ubraniu zdołał jakby uświęcić i á wiecznie w próżni najgłębszego
zapomnienia o sa mym sobie. -
—Potem, jak już się wycofali z powrotem na dro gę, pułkownik wszedł za
drzwi i wziął urnę wybor czą, i postawił sobie między stopami.' „Przyszliście tu
głosować, wy, czarni powiada. — Dobrze, chodźcie i'głosujcie.” Kiedy się
rozpierzchli na wszystkie stro jny, wystrzelił parę razy z pistoletu w powietrze
nad ich głowami; potem nabił go znowu i pomaszerował do domu pani
Winterbottom, gdzie tamci dwaj miesz kali.
„Proszę pani — powiada i zdejmuje bobrową czap- ’ k§,;--SIChciałbym
powiedzieć; dwa słowa pani lokato rom. Pozwoli pani?” -— powiada i wkłada
z powrotem czapkę, i wchodzi na schody, wyprostowany jak na wojskowej
paradzie, a pañi Winterbottom stoi z otwar tą gębą i wytrzeszcza oczy. Poszedł
prosto do pokoju, gdzie siedzieli sobie za stołem, na wprost drzwi, a pi
stolety leżały przed nimi na stole.
Jak my, chłopcy, na ulicy usłyszeliśmy trzy strza- 1 ty, wpadliśmy do
domu. Pani Winterbottom nic tylko wytrzeszczała oczy jna schody, a po
chwili schodzi puł kownik w czapce nasuniętej na oczy, spokojny niczym
sędzia w trybunale, i otrzepuje surdut chusteczką. Amy stoimy i patrzymy.
Stanął przed panią Winterbottom i Uchyla znowu czapki:
„Pani — powiada — byłem zmuszony trochę na- śmiecić w pokoju, który
pani wynajmowała. Przepra szam za to stokrotnie, proszę kazać posprzątać
swoim Murzynom i przysłać rachunek do mnie. Raz jeszcze
panią przepraszam, że zmuszono mnie do wytępienia; robactwa w pani
mieszkaniu. Panowie ■— zwraca się do nas — do widzenia.” — I wpycha
czapkę na głowę,-j i wychodzi.
— I wiesz, Bayardzie — powiedział stary Falls —| prawie zazdrościłem
tym draniom z Północy, słowo, daję. Człowiek się może ożenić i żyć z żoną
długi czas* a wszystko jedno, to nie ta sama krew. Ale czło wiek, co cię
sprowadza na ten świat albo cię wyprawia na inny...
Podsłuchując pod drzwiami kredensu Simon słyszał głosy Miss Jenny i
Bayarda piorunujące w gwałtownej dyskusji; później, gdy przeszli do
gabinetu, a Elnora, Isom i Caspey siedzieli w kuchni przy stole czekając na
Simona, pełne furii ataki Miss Jenny, rozbijające» się o skałę uporu starego
Bayarda, dobiegały tu w przy tłumionych falach jak gdyby dalekiego
sztormu.
— Ó co się tak kłócą? pytał Caspey. ^ Czyś co znowu przeskrobał? —
zwrócił się do siostrzeńca.
Isom niewinnie wybałuszył oczy ponad stale poru szającymi się szczękami.
— Nic podobnego —. wymruczał. — Nic nie zro biłem.
|P^ Pewnie się niedługo zmęczą i przestaną. Co tata , robi, Elnora?
I — Na górze, słucha. Skocz no, Isom, i powiedz. mu,( żeby szedł 'na kolację,

bo chcę sprzątać.
Isom zsunął się z krzesła nie przestając żuć i wy-; szedł z kuchni. Gniewne
głosy dyskutujących przybie rały na sile; w ciemnym hallu, gdzie stał jego
dziadek zgarbiony i bezkształtny' niby stary ptak złowróżbny, Isom mógł
rozróżnić słowa: „trucizna... zakażenie krwi... myślisz, że możesz sobie odciąć
głowę, a potem ją wyleczyć... stary dureń, nogę mógł ci tym posmaro-
wać, ale nie twarz... bezczelny stary drab... umrzesz przez własną głupotę i
ośli upór... baba z wozu, koniom ’.lżej...”
¡Ig— Ty i ten przeklęty doktór wpędzicie mnie do grobu — chwilami grzmiący
głos Bayarda zagłuszał ■głowa Miss Jenny, fil Will Falls nie zdąży mnie wy
prawić na tamten świat. W mieście nie mogę spokoj nie siedzieć na swoim
krześle,' bo ten przeklęty łajdak krąży koło mnie z zawiedzioną miną, że
jeszcze żyję
- i chodzę po świecie. A ledwie ten mi zejdzie z oczu i wrócę do domu, de dasz
mi nawet zjeść kolacji w spokoju, tylko musisz mi pokazywać kolorowe foto
grafie, oo niby według jakiegoś tam bałwana mają przedstawiać wnętrzności
ludzkie! -
— Kto tu ma umrzeć, dziadziu? — szepnął Isom.
Simon odwrócił głowę.
Czego się tu pętasz? Wracaj mi zaraz do kuchni na swoje miejsce,
— Kolacja czeka; — powiedział Isom. — Kto umrze, dziadziu?
¡U• Nikt nie umrze. Czy kto tu milczy jak umarły? Szoruj stąd.
Razem wrócili przez hall do kuchni. Za nimi głosy grzmiały, i szalały,
przytłumione nieco przez ściany, ale wyraźne i władcze.
— O- co teraz znowu pyskują? — spytał Caspey z pełnymi ustami.
Ich^własny interes — powiedział Simon. — Ty patrz swego, .a o nich się
nie troszcz.
Zasiadł przy stole, Elnora nalała mu kawy z dzban ka na piecu i
postawiła przed nim kubek.
— Biali też mają swoje kłopoty, tak samo jak Mu rzyni. Przysuń no mi ten
talerz z mięsem, chłopcze.
Burza .w domu przycichła jak zwykle z nadejściem nocy, uspokoiła się
jakby za obopólną zgodą stron
walczących, mimo że obie nieugięcie trwały na swych pozycjach, i rozpoczęła
się na nowo następnego wi&l czora przy kolacji. Tak było co dzień, aż
wreszcie^ w drugim tygodniu lipća, w sześć dni od czasu przy» wiezienia do
domu młodego Bayarda z połamanymi żebrami, Miss Jenny, stary Bayard i
doktor Alford| pojechali do Memfis zasięgnąć rady słynnego specja-,; listy od
chorób krwi i gruczołów, u którego doktor | Alford nie bez trudu uzyskał
wyznaczoną wizytę. Mło- v dy Bayard leżał w gipsie, w swoim pokoju na

górze,'-; a Narcissa Benbow obiecała przyjść ¿-«dotrzymać muii towarzystwa


w ciągu dnia.
Zmuszany przez tych dwoje i pod ich eskortą stary Bayard wsiadł do
porannego pociągu, jeszcze protestu jąc niby uparty i oszołomiony wół. W
wagonie znaj dowali się ludzier którzy znali Sartorisów, a obecność ^

towarzyszącego im doktora Alforda wzbudziła żywe i zainteresowanie. Stary


Bayard skorzystał z tej sposob ności, by na nowo zaznaczyć swoje
stanowisko gwał-1 townymi pomrukami, na które Miss Jenny nie zwra cała
uwagi.
Jak małego nadąsanego chłopca zaprowadzili go do kliniki, gdzie
wyznaczył im spotkanie specjalista, ' i w pokoju, który przypominał hall
skromnego i bez- . pretensjonalnego letniego hotelu, usiedli pośród cier
pliwie czekających, szeptem rozmawiających ludzi i nieporządnie
rozrzuconych gazet i pism ilustrowa- i nych, czekając na przybycie lekarza.
Długo czekali;
Doktor Alford tymczasem raz po raz próbował bez skutecznych ataków na
nieprzeniknioną uprzejmość, pani przy biurku z telefonem, jpo czym
odprawiony z kwitkiem wracał na swoje miejsce i siadał sztywno obok swego
pacjenta, zdając sobie sprawę, że z każdą minutą coraz bardziej pogrąża się w
opinii Miss Jenny. Stary Bayard siedział także zastraszony, choć jeszcze
odt czasu do czasu rzucał w stronę Miss Jenny cierpkie jfowagi pełne
ostatniej nadziel
Gph, przestań pf przerwała mu wreszcie. — Te raz nie możesz stąd wyjść,
Masz tu dzisiejszą gazetę, przeczytaj i uspokój się.
Wreszcie zjawił się lekarz i energicznym krokiem po spieszył do kobiety
przy biurku ,z telefonem. Ujrzawszy go doktor Alford wstał i ppdszedł także
do biurka. ^.Specjalista odwrócił się. Był to człowiek o żywym, nieco
aroganckim sposobie bycia i szorstkich, zaskaku jących ruchach.szermierza,
tak że odwracając się omal nie nastąpił doktorowi Alfordowi na nogę.
Obrzuciwszy . go szklanym, niecierpliwym spojrzeniem, uścisnął mu rękę i
zasypał potokiem ucinanych krótkich zdań.
— Jesteśćie punktualni. To pięknie. Pacjentka jest tutaj? Dobrze zniosła
podróż?
PEipi Tak, doktorze, to jest...
|||SI§j Dobrze; dobrze. Rozebraną i przygotowana, tak? Pacjent jest męż...
— Chwileczkę -— specjalista odwrócił się. — Och, pani Smith!
^ Słucham, doktorze kobieta przy telefonie nie podniosła głowy. W tej
samej chwili wszedł jakiś inny autorytet medyczny, pełen majestatu i
tajemniczości jak mistrz ceremonii na pogrzebie króla, zatrzymując doktora
Alforda wpół słowa i przez chwilę dwaj sławni lekarze szeptali coś do siebie z
ożywieniem, całkowicie ignorując doktora Alforda, który stał na uboczu
grzecz ny i sztywny, ziejąc wewnętrzną furią i czując, jak coraz niżej spadają w
oczach Miss Jenny jego kwalifi kacje zawodowe. Wreszcie dwaj specjaliści
skończyli rozmowę i doktor Alford przyprowadził swego lekarza do pacjenta.
— Chora jest przygotowana, powiada pan. To do
brze. To oszczędzi czasu. Jem dziś śniadanie na mieście/ Pan już po
śniadaniu?
— Nie, doktorze, ale pacjent...
— To niedobrze — przerwał specjalista. — Ale ma pan jeszcze czas —
odwrócił się ruchem szermierza w stronę zasłoniętych kotarą drzwi. Doktor
Alfordi jednakże ujął go za ramię i zatrzymał grzecznie, lecz, stanowczo. Stary
Bayarę[ czytał gazetę, Miss Jenny, w kapturku na samym czubku głowy
obserwowała ich lodowatym wzrokiem.
— Pani du Pré, pułkowniku Sartoris -“- powiedziały doktor Alford —
pozwolą państwo sobie przedstawić doktora Brandta. — Pułkownik Sartoris
jest właśnie
- pańskim...
— Witam, witam. Jak się państwo mają? Przyje chał pan z córką? Z
wnuczką?
Stary Bayard podniósł głowę.
E— Co? — spytał przykładając dłoń do ucha i stwier dził, że specjalista patrzy
na jego «policzek.
;. — Co pan ma na twarzy? '— spytał, gwałtownym ruchem podnosząc rękę i
dotykając sczerniałej narośli, która oderwała się natychmiast i została w jego
pal cach, pozostawiając na pomarszczonym, lecz doskonale zdrowym
policzku Bayarda Okrągłą plamę naskórka , różowego i gładkiego jak u
dziecka.
Tego samego wieczora w pociągu stary Bayard, któ ry przeż cały czas nie
odzywał się, pogrążony w my ślach, spytał nagle:
— Jenny, którego dziś mamy?
— Dziewiątego —. odpowiedziała Miss Jenny. — Bo oo?
Stary Bayard milczał chwilę, potem wstał.
— Pójdę wypalić cygaro — powiedział. — Trochę tytoniu chyba mi nie
zaszkodzi, prawda, doktorze?
W trzy tygodnie później nadszedł rachunek od dokto ra na pięćdziesiąt
dolarów.
¡£V- Teraz już wiem, dlaczego cieszy się takim roz głosem — zgryźliwiei
powiedziała Miss Jenny. — Po- «Winieneś być zadowolony — dodała
zwracając * się do bratanka — że zdjął cd ten pryszcz zamiast kapelusza.
||yp© doktora Alf orda odnosiła się w sposób wojowni- czo-protekcj onalny,

staruszką Fallsa witała możliwie najkrótszym 1 najchłodniejszym skinięciem


głowy, dumnie przechodząc obok, ale do doktora Peabody nie odzywała się
ani słowem.
7n
Z werandy wypełnionej ciepłym i świeżym powie trzem .poranka weszła do
chłodnego hallu, gdzie Simon Z ważną miną właściciela, krzątający się
bezużytecznie z odkurzaczką w ręku, powitał ją skinieniem głowy.
— Oni pojechali dziś do Memfis' — powiedział. — Ale panicz Bayard na
parną czeka. Niech pani idzie do niego zaraz, Missy.
— Dziękuję — powiedziała kierując się w stronę schodów i zostawiając go
pracowicie przenoszącego kurz z jednego miejsca w drugie. Mocny strumień
powie trza wdzierał się przez otwarte drzwi na drugim koń cu hallu. Widziała
przez te drzwi fragment błękitnych gór i nieba koloru soli. Przed drzwiami
pokoju Bayar- dą przystanęła i stała tam jakiś czas przyciskając książ kę do
piersi. Dom pomimo dreptania Simona na dole w hallu wydawał się
złowieszczo cichy bez hałaśliwej
i podnoszącej na duchu obecności Miss Jenny. Przy tłumione odgłosy
dobiegały z bardzo daleka, odgłosy z zewnątrz, których ostatnie seranę echa
przenikały do wnętrza domu wibrując w upalnym powietrzu lipco
wym, odgłosy zbyt senne i dalekie, aby zupełnie: Ucichnąć.
Zza drzwi, przy których stała, nic jednakże nie byłoi słychać. Może spał, a
że jej pierwszy impuls — dane' słowo i odwaga zrozpaczonego serca, która
pozwoliła- jej tu przyjść mimo nieobecności Miss Jenny — minął' osiągnąwszy
swój cel, stała na progu nie decydując? się wejść, w nadziei, że Bayard śpi, że
będzie spał przez cały dzień.
Ale żeby się o tym upewnić, musiała wejść do tego’ pokoju, dotknęła więc
swej twarzy rękoma, jakby po to, by jej przywrócić zwykły spokój, który
Bayard- powinien zobaczyć, i weszła.
— Simon?- Ig zapytał Bayard. - Leżał na wznak z rękoma pod głową,
spoglądając w okno w przeciw ległym końcu pokoju. Zatrzymała się znowu na
pro gu. Wreszcie, zdziwiony milczeniem, odwrócił głowę
i podniósł swój .posępny wzrok. — O, do licha, nie przy puszczałem, że pani
dziś przyjdzie.
— Ależ owszem odpowiedziała, gjg Jak się pan czuje?
— ...sądząc po tym, jak pani tu siedzi z jedną nogą w korytarzu, ilekroć
ciotki Jenny nie ma w pokoju — dokończył swoją myśl. — Czy to ona zmusiła
panią do
'przyjścia?
— Poprosiła mnie, żebym tu zajrzała. Nie chciała zostawiać pana przez
cały dzień, kiedy nikogo oprócz Simona nie ma w domu. Dobrze się pan dziś
czuje?
— Naprawdę? — spytał przeciągle..— W takim ra zie może pani usiądzie.
Podeszła do krzesła, na którym zwykle siadywała, odstawionego w kąt, i
przyciągnęła je bliżej. Obserwo wał ją, jak stawia krzesło przy łóżku.
— Co pani o tym myśli?
— O czym?
¡1|— O dotrzymaniu mi towarzystwa* |
i — Przyniosłam panu nową książkę — powiedziała. __ Książkę, którą mi
właśnie dał Hor..., którą właśnie dostałam. Mam nadzieję, że to się panu
spodoba.
— Mam nadzieję -7- zgodził się bez przekonania. —• Zdaje się, że któraś w
końcu mi się spodoba, prawda?
■ Ale co pani myśli o tym przyjściu tu dzisiaj?
— Myślę, że nie powinno się zostawiać chorych sa mych i zdanych tylko
na opiekę Murzynów — po wiedziała schylając twarz nad książką. — Tytuł
tego jest...
—' W takim razie nie lepiej było przysłać pielęg niarkę? Nie warto, żeby się
pani fatygowała. — Wre szcie jego spojrzenie napotkało jej oczy poważne, peł
ne rozpaczy. Po co przychodzić, jeśli nie ma pani ochoty? — upierał się.
— Nic mi to nie przeszkadza — odpowiedziała otwie rając książkę. — Tytuł
jest...
Niech pasni da spokój <— przerwał jej. — I tak będę musiał słuchać tych
bredni przez cały dzień. Po rozmawiajmy chwilę. — Ale jej głowa znów była
spuszczona, a ręce leżały na otwartej książce. — Dla- czego boi się pandze
mną rozmawiać?
^ Boję się? V== powtórzyła. Czy woli pan, żebym .odeszła?
— Co? Nie, do diabła! Chcę, żeby pani raz w życiu okazała się ludzka i
porozmawiała ze mną. Niech pani siądzie bliżej. — Nie spojrzała na niego i
podniosła rę ce jakby w obronie, jakby nie leżał bezsilny i unieru chomiony w
odległości dwóch jardów. — Niech pani siądzie bliżej — powtórzył rozkazująco.
Wstała i za mknęła książkę.
— Idę — powiedziała. — Powiem Simonowi, żeby był pod ręką, jak pan go
zawoła. Do widzenia.
— Nie! — krzyknął.
Szybko podeszła do drzwi.
— Do widzenia.
— Po tym, co pani przed chwilą mówiła o zosta"- wianiu mnie samego z
Murzynami? — Zatrzymała się przy drzwiach, a Bayard dodał z chłodną
przebiegło ścią: — Po tym, o co panią prosiła ciotka Jenny? Co jej mam
powiedzieć wieczorem? Dlaczego się pani boi bezsilnego człowieka
powalonego na obie łopatki, w tym przeklętym kaftanie bezpieczeństwa? Ale
ona spo glądała tylko na niego spokojnymi, beznadziejnie smut nymi
oczyma. — Dobrze, niech to cholera weźmie —1 powiedział gwałtownie. —
Niech pani . sobie idzie, «fi Z furią odwrócił głowę na poduszce i znów patrzył*
-w okno, podczas gdy ona wróciła do swego krzesła. — Jaki jest tytuł tej
książki? — zapytał miękko. Powie działa mu: >7— Wobec tego niech pani
czyta. Liczę, źe
i tak niedługo zasnę.
Otworzyła książkę i zaczęła czytać, prędko, jakby chowając się za ścianą
słów, którą jej głos wznosił po między nimi. Czytała spokojnie przez dobrą
chwilę, podczas gdy on ani się poruszył na łóżku, z głową po chyloną nad
książką, z lękiem śledząc upływający czas, jakby się z nim ścigała.
Skończywszy zdanie prze rwała, nie podnosząc głowy, ale w tej samej chwili
on się odezwał.
— Niech pani czyta dalej, jeszcze nie śpię. Następ nym razem będzie pani
miała więcej .szczęścia.
Ranek mijał. Zegar wybijał gdzieś kwadranse, ale prócz tego nie słychać było
żadnego dźwięku w domu. Simon od dawna przestał się już kręcić, tylko od
czasu do czasu dolatywały skądsiś szmery głosów, których nie można było
rozróżnić. Liście nie poruszały się na ga łęzi za oknem, a w gorącym powietrzu
tysiączne dźwię ki — nawoływania Murzynów, ryk bydła w oborze, rytmiczne
skrzypienie pompy przy studni, hałasy ptac
twa, które naglerozgdakało się w ogrodzie pod oknem, przerywane
bezsensowny^ okrzykami uganiającego się za mmi Isoma — mieszały się z
sobą w senną mo- %otoniną melodię.
Bayard spał już i, w chwili gdy to spostrzegła, uświa domiła sobie, że me
wie właściwie, kiedy przestała czytać. Siedziała więc z książką-na kolanach
otwartą na stronicy, której słowa nie zostawiały żadnego echa w jej pamięci,
patrząc na jego nieruchomą twarz. Twarz ta znów wyglądała jak maska
odlana w brązie, a jej zwykły brutalny wyraz, ostudzony"teraz przez choro bę,
pozostał tam jeszcze, trochę tylko wysublimowany. Odwróciła wzrok i
siedziała z otwartą książką, z ręko ma leżącymi bez ruchu na stronicach,
patrząc w okno. Najlżejszy podmuch nie muskał firanek. Na gałęzi za oknem
liście wisiały nieruchomo pod przerywaną pie szczotą' słońca. Narcissa także
zdawała się bez życia, oddychając tak słabo, że ledwie unosiła się tkanina jej
sukni, myśląe* źe zazna spokoju tylko w świecie, gdzie nie będzie mężczyzn.
Zegar wydzwonił południe. Niemal natychmiast po tem, poprzedzony
starczym sapaniem i szelestem jak by skradającego się ogromnego szczura,
Simon wsu nął głowę przez uchylone drzwi niby pradziad wszyst kich małp
świata.
Ciągle śpi? ^ji spytał ochrypłym szeptem.
— Szsz — powiedziała Narcissa podnosząc rękę. Si mon wszedł na
palcach, sapiąc i szurając nogami po podłodze. — Cicho — szepnęła. —
Obudzisz go.
— Obiad na stole — powiedział Simon tym samym szeleszczącym
szeptem.
— Czy nie można go zostawić na piecu, póki się nie obudzi?
Wstała, ale Simon podreptał już do stolika i zaczął szperać w stercie leżących
na nim książek, póki ich
wreszcie nie zrzucił na podłogę ze straszliwym łoskot tem. Ba yard otworzył
oczy.
— A niech cię diabli! -— powiedział. — Znowu tyj

— O Jezu! — wykrzyknął Simon z udaną konster5! nacją. — Obudziliśmy


pana, ja i panna Benbow.
— Dlaczego nie wytrzymujesz widoku człowieka le żącego na wznak z
zamkniętymi oczyma, tego nie mogę ■ pojąć — rzekł Bayard. — Chwała Bogu,
że zjawiasz^ się pojedynczo, a nie w chmarze, jak komary.
— I znowu się pan kłóci — jęknął Simon. — Za-' sypia pan ze złością na
mnie i budzi się pan też z krzy kiem. Elnora przygotowała obiad dla państwa.
£ — Trzeba tu było przynieść — powiedział Bayard. —- Dla panny Benbow
także. Chyba że pani woli zejść — dodał.
Każdy z gestów Simona był swoją własną karyka turą. W tej chwili przybrał
pozę wyrażającą zgorszenie | wyrzut.
— Goście jadają w stołowym — oświadczył.
— Zejdę — powiedziała Narcissa. Nie chcę Si- : ponowi robić kłopotu.
— Tu nie ma kłopotu. Tylko że tp jakoś...
Ejr- Zejdę'^— powtórzyła. — Przynieś obiad dla pana Bayarda.

t — Już idę — mruknął .Simon i ruszył do drzwi. ; Może pani schodzić,,


Elnora już podaje —j dodał wy-, godząc.
— Próbowałam go unieszkodliwić — zaczęła Narcissa. —! Wiem — przerwał
jej Bayard. — Nikomu nie da
spać w czasie obiadu. Niech pani lepiej zejdzie i zje, bo inaczej wszystko
odniesie z powrotem do kuchni. I niech pani się nie śpieszy z powrotem, w
każdym ra zie nie | mego powodu.
— Nie śpieszyć się z powrotem? 111 zatrzymała się
w drzwiach i odwróciła głowę. — Co chce pan przez to powiedzieć?
— Myślałem, że może zmęczyła się pani czytaniem.
Ach —| powiedziała odwracając od niego wzrok
i przez chwilę stała bez ruchu, pogrążona w rozpaczy.
- — Co pani jest? — spytał nagle, ;-r- Zlć się pani czu je? Może pani woli iść
do domu?
•. ¡¡¡§ Nie — odpowiedziała prżestępując próg. —1 Wrócę prędko.
Zjadła obiad w pustej mrocznej jadalni, podczas gdy Simon, po wysłaniu
Isoma na górę z tacą dla Bayarda, kręcił się przy stole i z łagodnym naciękiem
wmuszał w nią potrawy lub oparty o kredens kończył swój roz wlekły
monolog, który zdawał się nie mieć początku ani perspektyw jakiegokolwiek
końca. Potok słów pły nął za nią swobodnie, gdy wchodziła do hallu, a gdy
stała w drzwiach wejściowych, biegł dalej bezwolny, jakby w transie,
wynikającym z faktu własnego istnie nia, i czerpiąc siłę z własnego rozpędu.
'■ >
Za werandą klomb szałwii czerwienił się jaskrawą plamą w blasku
rozżarzonego dó białości światła. Da lej drgał żarem w rozpalonym powietrzu
podjazd zbie gając pod łukowatym sklepieniem dębów i drzew świę tojańskich
w chłodny zielony tunel prowadzący do bra my i na rozprażoną wstęgę szosy.
Za szosą rozciągały się lśniące pola, tu i ówdzie przetykane kępami nie
ruchomych drzew,, aż po góry rozpływające się w błę kitnej lipcowej mgle.
Przez chwilę stała oparta o drzwi. w swojej białej sukni, przykładając
policzek do chłodnej gładkiej fra mugi, w lekkim przewiewie pochodzącym nie
wiadomo- skąd, gdyż ani jeden liść nie drgnął. Simon skończył sprzątać w
jadalni i senny szept głosów płynął z kuch ni przez hall w lekkim podmuchu,
zbyt ciepłym, żeby można go nazwać bryzą.

Wreszcie usłyszała ruch na górze i przypomniała so-*5 bie Isoma z tacą
dla Bayarda, po czym odwróciła się, otworzyła na oścież drzwi salonu i
weszła. Rolety były zapuszczone, a biegnąca za nią wąziutka smuga światła
pogłębiała tylko mrok. Odnalazła po ciemku fortepian i chwilę stała przy nim
dotykając zakurzonego blatu
1 przywodząc na myśl obraz Miss Jenny sztywno wy- ; prostowanej i
nieposkromionej w swoim fotelu. Usły szała, jak Isom schodzi na dół,
wkrótce jego kroki uci chły w hallu; przyciągnęła krzesło do fortepianu i usia
dła opuszczając wyciągnięte ramiona na zamkniętą pokrywę.
Simon znowu wszedł do jadalni rozmawiając sam z sobą, a po chwili
przyszła do niego Elnora i słychać ; było brzęk talerzy i głosy unoszące się i
opadające' w monotonnej rozmowie, niewyraźne słowa bez spół głosek' Po
chwili odeszli, ona jednak wciąż siedziała
2 ramionami opartymi na chłodnym drzewie, .w ciem nym milczącym
salonie, gdzie nawet czas jak gdyby zastygł.
Zegar zadzwonił zriowu, Narcissa wstała. „Płaka łam” — pomyślała. —
Płakałam — powiedziała szep tem, który zdawał się cieszyć własną

samotnością i smutkiem. Przed wysokim lustrem za drzwiami sa4r | łonu


przystanęła i spojrzała na swoje niewyraźne od-* bicie, dotykając oczu
koniuszkami palców. Po chwili, ■poszła dalej i znów zawahała się ij stóp
schodów, na słuchując. Potem prędko weszła na górę, otworzyła drzwi pokoju
Miss Jenny i w jej łazience umyła sobie H twarz.
Bayard leżał w tej samej pozycji, w jakiej zastała go za pierwszym razem.
Palił teraz papierosa, między jednym a drugim pociągnięciem strzepując
obojętnie popiół na spodek tuż pod jego ręką na łóżku.
— No i co? — spytał..
— Podpali pan cały dom — powiedziała odsuwając spodek. — Pan wie, że
Miss Jenny nie pozwoliłaby panu tego robić.
>. T-T* Wiem — przyznał trochę zawstydzony.
Narcissa przysunęła stolik bliżej łóżka i postawiła na nim popielniczkę.
Sięgnie pan w ten sposób?
— Tak, dziękuję. Dali pani jeść?
—O, tak, Simon był wzorem gościnności. Czy mam jeszcze trochę poczytać,
czy woli pan spać?
— Proszę czytać, jeśli łaska. Teraz już chyba nie zasnę.
. —Czy to groźba?'
Spojrzał na nią żywo, w chwili gdy siadała sięgając po książkę.
— Co się dzieję? — zapytał. — Prźed obiadem wy glądała pani, jakby miała
zaraz zemdleć. Simon dał się pani napić, czy co? ^
■S|S do tego nie doszło — roześmiała się trochę sztucznie i otworzyła książkę.
3 Zapomniałam zazna czyć, w którym miejscu stanęliśmy — powiedziała
przewracając szybko kartki. — Pan pamięta? Nie, pan przecież usnął. Czy
mam wrócić do miejsca, odkąd pan przestał słuchać?
— Nie. Niech pani zacznie wszystko jedno skąd. Dla mnie to naprawdę nie
gra roli. Jeżeli przysunie się pani odrobinę bliżej, to przypuszczam, że nie za
snę.
— .Niech pan zasypia, nie mam tego panu za złe.
|8| To znaczy, że nie usiądzie pani bliżej? — zapy tał mierząc ją swoim
chłodnym, ponurym spojrze niem. |— Przysunęła krzesło trochę, otworzyła
na no wo książkę i zaczęła przewracać kartki.
g — Myślę, że doczytaliśmy gdzieś dotąd —- powie działa niezdecydowanie. —
Tak... — przeczytała po
cichu dwa czy trzy zdania, po czym zaczęła czytaj głośno do końca stronicy i
urwała' zakłopotana. Prze-] wróciła następną stronicę, potem znów się
cofnęła. — To już czytałam, teraz sobie przypominam — przewra cała dalej
kartki z lekka marszcząc pogodne czoło. — Ja chyba też zasnęłam —
powiedziała spoglądając na- niego ż przyjaznym zdziwieniem. — Zdaje się, że
prze-i czytałam całą masę stron...
— Och, niech pani czyta wszystko jedno gdzie**^ powtórzył.
— Nie, proszę zaczekać. Już znalazłam.
Zaczęła znowu czytać podejmując przerwany wątek, opowiadania. Dwa czy
trzy razy szybko podniosła oczy - i przekonała się, że Bayard obserwuje ją
ponuro, ale spokojnie. Po jakimś czasie przestał patrzyć na nią i wreszcie,
zobaczywszy, że ma zamknięte oczy, po myślała, że zasnął. Doczytała jeszcze

do: końca roz działu i'Umilkła.


-r Nie — powiedział sennym głosem. —\ Jeszcże nie.
Potem, ponieważ nie podejmowała na nowo lektury, • otworzył oczy i
poprosił 'o papierosa, podała mu za paloną zapałkę i Znów wzięła książkę.
Mijały godziny popołudnia. Murzyni odeszli i w do-^ mu nie było słychać nic
prócz głosu Nardssy i zagaęa| wybijającego kwadranse. Za oknem coraz
bardzi©| wydłużały się cienie, spokojnie zwiastujące wieczór^ Bayard, wbrew
Własnemu 'przekonaniu, spał teraz,? więc po chwili przestała czytać i
odłożyła książkę. Długie ciało Bayarda leżało sztywno w gipsie pod
prześcieradłem. Narcissa patrzyła na jego twarz, spo kojną i śmiałą, na
rozbitą-parodię jego osobowości,- i jej cichy smutek wezbrał falą współczucia.
Był tak całkowicie wyzuty z ciepłych uczuć dla czegokolwiek na świecie, taki
twardy... Nie, to nie było właściwe

©kreślenie, ale ttie Wpadła ila słowo „zminy”, ró2Uj miała brutalność, ale nie
chłód.
Popołudnie zbliżało się do końca, nadchodził wie czór. Siedziała pogrążona
w myślach, spokojna i mil cząca, spoglądając w okno, gdzie jeszcze żaden pod
much nie poruszał, liści, jak gdyby czekając, aż ktoś jej .powie, co robić.
Straciła poczucie czasu, czas był dla niej teraz jak ciemny, wolno płynący
potok, w któ ry patrzyła tak długo, aż hipnoza wody usunęła sprzed jej oczu
nawet wodę.
Nagle z ust Bayarda wydarł się jakiś nieokreślony dźwięk. Nardssa szybko
odwróciła głowę i ujrzała je go ciało naprężające się straszliwie w jarzmie
gipsu, jego zaciśniętą pięść i zęby pod uniesionymi w górę wargami. Siedziała
wciąż bez ruchu, blada, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. 'Krzyk rozległ się
znowu. Oddech Bayarda wydobywał się świszcząc spomiędzy zębów, a dźwięk
bez słów zmienił się w potok prze kleństw; gdy wreszcie podniosła się z
krzesła i sta nęła nad łóżkiem przyciskając rękę do ust, ciało Ba yarda
rozprężyło się i patrzył na nią spod zlanego po tem czoła, rozszerzonymi
oczyma, w których czaił się strach i zimna; okropna furia szaleńca, i roapacz.
: Wtedy prawie mnie już dostał, bydlak — rzekł suchym, dalekim głosem,
wciąż spoglądając na nią oczyma przysłoniętymi ż wolna ustępującą mgłą ago
nii. — Otoczyli mnie kołem, tak że byłem jak w pętli i za każdym jego
strzałem pętla zaciskała się moc- niej... — usiłował pochwycić koniec
prześcieradła i pod nieść go do twarzy. — Czy mogłaby mi pani podać
chusteczkę? Tu gdzieś w pierwszej szufladzie.
— Tak — odpowiedziała — tak. — Podeszła do komo dy i oparłszy się o
nią, żeby nie upaść, znalazła i przy niosła mu chusteczkę. Próbowała otrzeć
jego czoło
1 twarz, ale w końcu musiał odebrać jej chustkę i zró- bić to sam.
— Przestraszył mnie pan §| jęknęła. — Przestraszył mnie pan tak
okropnie. Myślałam...
— Przepraszam — powiedział krótko. — Nie zrobi łem tego umyślnie.
Proszę o papierosa.
Podała mu go, zapaliła zapałkę, ale znów musiał uchwycić jej rękę, żeby
płomień nie-zagasł,: i zaciągnął się parę razy trzymając jej rękę za przegub.
Próbowała się wyrwać, ale jego palce były jak stal, a jej drżąfce ciało
wypowiedziało posłuszeństwo i upadła na krze-fj sło wpatrzona w niego
wzrokiem pełnym śmiertelnemu trwogi. Zaciągał się długimi, szybkimi
haustami i nie puszczając jej ręki zaczął mówić o 'swoim zmarłym bra cie,
nagle i brutalnie, bez żadnego wstępu. Było to bru? 1 talne opowiadanie, bez
początku* pełne bezsilnej -i nię- ^ potrzebnej pasji, chwilami prostackie i
ordynarne, choć) własna dzikość czyniła .je nięobraźliwym, tak jak wła^ ■ sne
prostactwo chroniło je przed plugawością. A pod^ tym wszystkim zacięta
walka z fałszywą i upartą _py?r • chą, przed oczyma Narcissy, która siedziała
jak zahip notyzowana, wpatrzona w niego z przerażeniem, z jed ną ręką
unieruchomioną w jego uścisku, a drugą przy ciśniętą do ust:
: ", — Leciał wężykiem, dlatego nie mogłem wejść., na ogon Szwabowi. Za
każdym razem, kiedy mi się go udało wziąć na celowniki John pakował się
między. mnie i niego i musiałem wyrywać, żeby mi który z tamtych nie wsiadł
na ogon. Potem dał spokój z wę żykiem. Jak tylko zobaczyłem, że ślizga się na
skrzydło na wirażu,' wiedziałem, że to koniec. Potem zobaczy łem, jak ogień
leci, rozlewa się wzdłuż jego skrzydła, a wtedy on się obejrzał. Wcale nie
patrzył na sżwaba, patrzył na mnie. Wtedy szwab przestał strzelać, a my
wszyscy jakbyśmy przysiedli na chwilę. Nie miałem
pojęcia, co John chce zrobić, póki nie zobaczyłem, że wyrzuca nogi i kabiny.
Potem zagrał palcami na no sie w moją stronę, jak zawsze robił, kiedy
byliśmy mali, pomachał ręką Szwabowi, odepchnął maszynę nogą i wyskoczył.
Skoczył nogami naprzód. Nie można długo lecieć z nogami naprzód, rozumie
pani, więe prędko rozłożył się na płask. Akurat pod nami był kłąb chmur, i
runął tam płasko na brzuchu, jak cza sem skakaliśmy przy pływaniu, i to się
nazywało „zry wanie flaków”. Ale pod chmurą nie mogłem go już znaleźć.
Wiem, że musiałem opaść w dół, zanim on się wynurzył, bo jak już byłem
nisko, jego maszyna ru nęła z góry prosto na mnie i już się wtedy paliła na
dobre. Odsunąłem się, ale cholera obróciła na skrzy dle" zarzuciła i znów
poszła prosto na mnie, że musia łem zrobić unik. I dlatego nie zdążyłem go
złapać, kiedy się wynurzył z chmury. Zniżyłem co prędzej, pójd nie byłem
pewien, że muszę być pod nim, i szu kałem go znowu. Ale nie mogłem znaleźć
i przyszło mi do głowy, że może poszedłem nie dosyć nisko, więc zńowu
znurkowałem. Widziałem, jak maszyna runęła
o trzy mile dalej, ale Johna j nie mogłem wypatrzyć. Wtedy zaczęli do mnie
strzelać, z ziemi...
Mówił dalej i dalej, aż Narcissa odjęła wolną rękę od ust, opuściła ją i
pociągnęła jego palce.
■śm&sk Proszę! — szepnęła. — Proszę.
Umilkł' i spojrzał na nią, palce jego poruszyły się, ale w chwili gdy
pomyślała, że jest wolna, zacisnęły się znowu, obejmując teraz obydwa jej
przeguby. Wy rywała się, patrząc na niego ze zgrozą, ale Bayard wy szczerzył
tylko zęby w uśmiechu i obie jej skrzyżo wane ręce przycisnął do krawędzi
łóżka, tuż przy so bie.
B — Proszę mnie puścić, proszę — błagała wyrywa jąc się. Czuła, że kości jej
przegubów obracają się
w ciele jak w za luźnym ubraniu, widziała jegó po sępne oczy i szyderczy
grymas wyszczerzonych zębów; nagle zachwiała się na krześle, głowa jej
upadła mię dzy uwięzione ramiona, i zaczęła płakać, bezsilnie i histerycznie.
Po chwili w pokoju znów nie było słychać najcich-ż; szego dźwięku i
Bayard obróciwszy głowę spojrzał na czarne, równo rozdzielone skrzydła
włosów. Podniósł jej ręce i zobaczył, sine ślady dokoła przegubów, w miejscu
gdzie ścisnął. Ale nawet wtedy się nie poruszyła, więc znów opuścił jej ręce i
spokojnie położył na nich swo ją dłoń, a po chwili Narcissa prżestała nawet
drżeć.
— Przepraszam — powiedział. Nie zrobię tego więcej. — Widział tyl.^o
czubek jej ciemnej głowy, ręce leżały bezwolne i nieruchome pod jego rękoma.
— Przepraszam — powtórzył. — Więcej tego nie ^ zrobię.

' — Nie będzie pan już tak prędko prowadził tego ; samochodu? — spytała

nie poruszając się, przytłumia-v’ nym głosem.


HBco?

Nie odpowiedziała. Powoli, przy niezliczonej ilościs drobnych cierpień i


nadludzkich wysiłków, zdołał obrócić się na bok, stopniowo, razem z gipsem,
i przy gryzając z bólu wargi, i klnąc cicho, położył drugą rę kę na jej włosach.
— Co pan robi? — spytała wciąż nie podnosząc głowy. Chce pan znowu
połamać sobie żebra?
— Tak — przyznał gładząc niezgrabnie jej włosy.
To właśnie jest z panem najgorsze — powie działa. — Zawsze pan robi tak
samo. Jakieś rzeczy, przez które sam pan cierpi, po to tylko, żeby dręczyć
innych ludzi. I nie ma pan z tego żadnej korzyści ani
| przyjemności.
— Nie — przyznał gładząc jej ciemną głowę twar
dymi, nieudolnymi palcami, podczas gdy tysiąc roz żarzonych igieł
przeszywało holem jego klatkę pier siową. Daleko był w tej chwili nagi szczyt
wśród czar nych posępnych gwiazd, bliżej leżały doliny pokoju i rezygnacji.

Robiło się coraz później, cienie zaczęły już wypełniać po1' ój i same pogrążać
się w cieniu, a światło słoneczne za oknem rozsypywało się teraz w zatartych,
ciepłych promieniach, niewyraźnych, lecz łatwo wyczuwalnych. Krowy
nawoływały się gdzieś w dali, smutno i żałośnie. Wreszcie Narcissa podniosła
głowę, dotknęła twarzy i włosów.
BWpft; Pan leży całkiem skręcony. Nigdy pan nie wy zdrowieje, jeśli nie
będzie pan dbał o siebie. Proszę się teraz przewrócić na plecy. — Usłuchał
powoli i z trudem, przygryzająć Wargi i z czołem zroszonym kropelkami potu,
pod jej niespokojnym wzrokiem. — Boli?
Nie — odpowiedział i ręka jego zamknęła się znowu dokoła jej' przegubów,
bez próby oporu z jej strony. Słońce już zaszło i zmierzch, patron spokoju i
ciszy, wypełnił wnętrze pokoju zacierające się przed ich oczyma^ i' zapadł
wieczór.
— Nie będzie pan już tak jeździł po wariacku? — powtórzyła z półmroku.
— Nie.
8
W tych dniach dostała nowy list od swego bezimien nego korespondenta.
Przyniósł go Horacy wróciwszy do domu, któregoś wieczora, kiedy leżała już w
łóżku z książką; zastukał do Jej pokoju, otworzył drzwi i za trzymał się na
progu z wahaniem; przez chwilę mie
rzyli się wzrokiem poprzez barierę wzajemnej urazy i upartej dumy.
— Wybacz, że cię niepokoję — powiedział sztywno. Leżała w kręgu światła
przysłoniętej abażurem lam py, z ciemnymi włosami rozsypanymi na
poduszce; i tylko jej oczy poruszyły się, gdy przeszedł przez po kój i stanął
nad łóżkiem.. Opuściła książkę i’ spojrzała na niego z chłodnym pytaniem we
wzroku.
. — Co czytasz? — zapytał. Zamiast odpowiedzi za-* mknęła książkę
założywszy stronę palcem i wskazała mu tytuł na kolorowej okładce. Ale nie
spojrzał na to. W rozpiętej koszuli pod jedwabnym szlafrokiem szperał
szczupłymi palcami wśród przedmiotów na stoliku przy łóżku. Wziął stamtąd
inną książkę.
— Nie przypuszczałem, że cźytasz tak dużo.
— Mam teraz dużo czasu ńa czytanie odpowie działa.
— Tak.
Hj Jego ręka wciąż poruszała się na stole, dotykając', raz po raz .leżących tam
rzeczy. Czekała, śż się ode- zwie. Ale milczał, więc zapytała:
— Czego chcesz, Horacy?
Podszedł i usiadł na brzegu łóżka. Ale jej oczy by ły nadal wrogie i pytające, a
wyraz ust upairty i chło dny.
— Narcy? powiedział. A gdy opuściła wzrok na książkę, dodał: — Przede
wszystkim chciałem prze prosić za to, że tak często zostawiam cię samą wie
czorami.
H — Tak?
I Położył rękę na jej kolanie.
Spójrz na mnie...
. Podniosła twarz i oczy jej zabłysły wrogo.
Przepraszam, że wieczorami zostawiam cię sa mą i— powtórzył.
!t|— Czy to ma znaczyć, że teraz już nie będziesz te go robił, czy że.w
ogóle''nie będziesz bywał w domu? f Przez chwilę przyglądał się i zastanawiał
nad dziw ną nieruchomością swojej ręki leżącej na jej przykry tym kolanie.
Potem wstał i znów podszedł do stolika grzebiąc wśród różnych przedmiotów,
potem znów wrócił i siadł na łóżku. Zabrała się z powrotem do czy tania.
Próbował wyjąć książkę z jej rąk, ale się oparła.
— Czego ode mnie chcesz, Horacy?. — powtórzyła niecierpliwie. Znowu
namyślał się przez chwilę, pod czas gdy obserwowała wyraz jego twarzy.
Wreszcie podniósł wzrok.
Belle i ja chcemy się pobrać-— rzucił.
„ — Dlaczego mnie o tym mówisz? Trzeba-to powie dzieć Harry’emu, chyba
że postanowiliście się obyć bez formalności rozwodowych.
Owszem i— powiedział. — Harry już wie. — Pojtożył znowu rękę -na jej
kolanie, gładząc je przez kołdrę. — Widzę, że nadal nie jesteś zdziwiona, pra
wda?
— Dziwię się tobie, ale nie Belle. Ona’lubi działać z.ukrycia.
. Tak — zgodził się i dodał: — Kto ci o tym po wiedział? Sama na to nie
wpadłaś. — Leżała nie wy puszczając z rąk książki, obserwując go bez
przerwy. Szorstko chwycił ją za rękę. Próbowała się uwolnić, ale bez skutku.
— Kto ci mówił? — nalegał.
— Nikt mi nie mówił. Puść, Horacy.
Puścił jej rękę.
— Wiem któ. Pani du Pré.
, Nikt mi nie mówił — powtórzyła. — Odejdź i daj mi spokój, Horacy. —
Spoza wrogości w jej oczach wyglądała bezsilna rozpacz. — Czy nie rozu
miesz, że nie mamy o czym mówić?
— Tak — odpowiedział ze znużeniem, ale siedział
jeszcze chwilę na łóżku, gładząc jej kolano. Potem wstał i wepchnął ręce do
kieszeni szlafroka, ale od wróciwszy się, znów przystanął i wyjął z kieszeni
kopertę. — Jakiś list do ciebie. Zapomniałem ci od dać po południu.
Przepraszam.
Zabrała się zmów do czytania.
— Połóż go na stole — powiedziała nie podnosząc oczu znad książki.
Położył list na stole i wyszedł z pokoju. W drzwiach obejrzał się jeszcze, ale
jej głowa była pochylona nad książką.
Gdy ściągał z siebie ubranie, zdawało mu się, że jest przesycone resztką
ciężkiego zapachu ciała Belle, który przylgnął nawet do jego rąk, tak że czuł
go je szcze leżąc w łóżku. W ciemnościach zapach ten przy bierał kształty
wspaniałego, dyszącego rozkoszą ciała, aż w tej ciepłej krainie, która nie jest
jeszcze snem i w której mieszka matka sennych marzeń, Belle sta-, wała się
tym bliższa i tym bardziej dotykalna, im bar dziej oddalało się od niego jego
własne ciało. Potem zjawił się także Harry ze swoją szczęką buldoga i swo-^
im bolesnym prostactwem, w którym była jego zra niona ambicja i
zdumienie, a przede wszystkim naiw ne, dziecięce oszołomienie wyrażające
się w stylu tek stów filmowych. Na chwilę przed zaśnięciem jego mózg,
obdarzony jak wszystkie mózgi ludzkie przedziwną zdolnością odtwarzania
faktów najbardziej niedorzecz-. nych, odtworzył ze straszliwą dokładnością
dyktafonu pewien incydent, na który w swoim czacie nie zwró cił żadnej
uwagi. Belle oderwała usta od jego ust i przez chwilę przytulona jeszcze do
Horacego, trzy mała jego twarz w obu rękach wpatrując się w nią badawczym,
pytającym wzrokiem. „Czy ty masz dużo pieniędzy, Horacy?” „Tak —
odpowiedział bez namy słu. — Naturalnie, że mam.” Wtedy Belle znowu oto
czyła go jak opary wspaniałego, trującego narkotyku, jak nieruchome
znużone morze, w którym tonął powoli i z pełną świadomością.
List przeleżał całą noc na stoliku, zapomniany; do piero nazajutrz rano
znalazła go i otworzyła: - ;> „Staram się o pani zapomnieć i nie mogę
zapomnieć pani ogromnych oczu i-czarnych włosów. Jaka biała wydaje mi się
pani skóra przy tych czarnych wło sach! Patrzę na panią, gdy idzie pani ulicą,
rozsie wając cudowny zapach jak kwiat. W pani oczach błysz czy sekret i ten
pani chód i ruchy działają na mnie jak trucizna. Nie mogę spać przez całą noc
i spalam się w gorączce myśląc o tym, jak pani się porusza przy chodzeniu.
Mógłbym panią dotknąć i wcale by pani nie zauważyła. Codziennie. Ale nie
mogę, muszę wszyst ko wyrazić na papierze. Muszę mówić, pani nie wie, kto
jestem, pani usta są jak łuk Kupidyna, kiedy przyjdzie dzień, że będę mógł
przycisnąć do nich mo je? Marzę o tym co noc w gorączce, z nieba zstępuję do
piekła. Wiem wszystko, co pani robi, wiem więcej, niż pani myśli. Widzę, jak
panią odwiedzają mężczy źni. Niech się pani ma na baczności; jestem
doprowa dzony do rozpaczy. Na nic nie zważam, jeśli pani się Zniży do
pokochania mężczyzny, zabiję go.
Pani mi nic nie odpowiada. Wiem, że pani dostaje moje listy. Widziałem
kiedyś jeden w pani torebce. Jestem doprowadzony do rozpaczy, zżera mnie
gorącz ka. Nie śpię po nocach. Pani nie zrobię nic złego, ale jestem gotów na
wszystko. Niech pani pamięta, że nie chcę pani skrzywdzić, ale już jestem
zdolny do wszyst kiego.”
Tymczasem dni mijały jeden za drugim. Nie smutne i nie samotne: zbyt były
pełne podniecenia, żeby mo
gły być smutne. Narcissa z sercem rozdartym, szar pana w dwie różne strony
na gruzach zburzonego ; spokoju, sama była jak osaczone zfwierzę lub ptak
noc ny oślepiony promieniami słońca i na próżno usiłujący , się wyrwać.
Horacy ostatecznie odszedł swoją drogą i żyli obok siebie jak dwoje obcych
ludzi, pod-cieniut ką powłoką banalnych zdarzeń, w rutynie powszednich dni
i nieodwołalnym zerwaniu długoletniego przywią zania, oboje pełni tej samej
dumy. Przesiadywała teraz co dzień w pokoju Bayarda, ale w- ostrożnej
odległości dwóch jardów.
Z początku próbował ją ujarzmić brutalnością, po tem pochlebstwami. Ale
okazywała się nieugięta, tak że’wreszcie zrezygnował i leżał spokojnie,
.patrząc w okno albo zasypiał, gdy czytała. Od czasu dó czasu Miss Jenny
podchodziła pod drzwi, zaglądała ! odcho dziła. Jej lęk, obronna postawa,
jaką przybierała w je go obecności, minęły już i czasami rozmawiali spokoj nie
o rzeczach obojętnych, a cień tamtego popołudnia krążył między nimi, choć
żadne z nich o tym nie wspo minano. Miss Jenny okazywała w związku z tym
dniem odrobinę ciekawości, ale Narcissa milczała powścią gliwie i .poważnie,
z Bayarda także nie dało się wy.- ciągnąć ani słowa. Tak więc była to jeszcze
jedna więź pomiędzy nimi i bynajmniej nie przykra. Miss Jenny słyszała
pogłoski na temat Horacego, ale i w tej kwestii Narcissa także nie miała, nic
do po wiedzenia.
!—, Jak sobie chcesz — oświadczyła Miss Jenny z przekąsem. — Ja i tak
wiem, co myśleć. Wyobra-- żam sobie, jak Horacy i Belle wkrótce nawzajem
obrzy dzą sobie życie. I rada jestęm z tego. Ten człowiek skazuje ęię na
staropanieństwo. Jeszcze nie jest za póź no, ale gdyby tek zgłupiał dopiero za
pięć lat, nie. po
zostałoby ci już nic oprócz dawania lekcji muzyki. Ale teraz możesz' jeszcze
przecież wyjść za mąż.
? — Radziłaby mi pani wyjść za mąż?

Nikomu nie radziłabym wychodzić za mąż. Nie będziesz szczęśliwa, jeśli Jo


zrobisz, ale że’ kobiety nie ¿osiągnęły jeszcze tego stopnia cywilizacji, żeby być
- śzczęśliwę* bez mężów, możesz równie dobrze' spró bować. Ostatecznie •
potrafimy znieść i to. A zmia na człowiekowi dobrze robi. Tak przynajmniej
mó wią.
- Narćissa jednak W to ¡nie wierzyła. „Nigdy <me wyj dę za mą* —
powiedziała sobie w duchu. — Mężczy źni... wtedy dopięto zaczyna się
nieszczęście, kiedy wejdą w czyjeś życie. A jeśli nie potrafiłam utrzymać przy
sobie Horacego, kochając go tak, jak go kocha łam...” Bayard spał. Wzięła
książkę i zaczęła czytać po cichu o dziwacznych ludziach w dziwacznym świę
cie, gdzie wszystko działo się tak, jak się dziać po winno. Cierne wydłużały się
w kierunku wschodu,. Czytała, obca dla świata rzeczy zmiennych..
Po chwili Bayard zbudził się, przyniosła mu papie rosa i zapałki.
rf- Więcej już nie będzie musiała pani tego robić — powiedział. — Założę
się, że pani żałuje.
; Jutro mają mu zdjąć gips, wyjaśnił i zaciągając się papierosem mówił, o
tym, co zamierza zrobić, kiedy
■ wstanie. Przede wszystkim musi się zająć reperacją samochodu,
prawdopodobnie trzeba będzie zabrać go do Memfis. Postanowił, że pojadą
tam we trójkę, Miss Jenny, Narcissa i on — podczas gdy samochód będzie w
warsztacie.
— To potrwa chyba z tydzień — dodał. — Musi być zdrowo poharatany.
Mam nadzieję, że nie uszko dziłem mu nip w brzuchu.
■SBRĘB
— Ale nie będzie pan już jeździł tak prędko? — przypomniała mu.
Nie odpowiedział. Leżał z papierosem tlącym się w palcach.
— Obiecał pan — nalegała.
— Kiedy obiecałem?
/ —r Nie pamięta pan? Tego popołudnia, kiedy... Kie dy ich nie było.
— Wtedy, kiedy tak panią przestraszyłem? — Pa trzyła na niego poważnie z
niepokojem w oczach. — Niech pani podejdzie bliżej — powiedział. :— Wstała

i zbliżyła się do łóżka. Bayard wziął ją za rękę.


, — Nie będzie pan tak prędko jeździł? — upierała się,
— Nie — odparł. — Przyrzekam.
Siedzieli tak chwilę, trzymając się za ręce. Firanki poruszały się na wietrze, a
liście na gałęzi za oknem ■migotały, drżały i szeptały coś jeden drugiemu.
Było już blisko do zachodu słońca. Wtedy wiatr ustał. Bayard poruszył się.
— Narcissa — powiedział. — Niech pani oprzp twarz tutaj. — Odwróciła
oczy i przez chwilę znów siedzieli' bez ruchu i bez słów.
— Muszę już iść — powiedziała wreszcie cichutko i Bayard puścił jej rękę.
Zdjęto mu gips, wstał z łóżka i zaczynał już chodzić po domu i ogrodzie. Z
początku wprawdzie stąpał dość ostrożnie, ale Miss Jenny już zaczynała
przyglądać mu się z niepokojem.
— Gdyby można się jakoś tak urządzić, żeby co mie siąc czy dwa łamał
sobie którąś z raniej ważnych kości, żeby go utrzymać w domu...
— Obejdzie się- bez tego — powiedziała Narciss&t —■ Teraz już będzie

zachowywał się rozsądnie.


— Skąd wiesz? ¡=g spytała Miss Jerrny. — Skąd fci to przyszło do głowy?
; —. Sam mi obiecał. /
■ Obieca ¡ci wszystko, co chcesz, póki jest obłożnie ipjiory — obruszyła
się Miss Jenny. — Każdy z nich taki, stara piosenka. Ale z czego wnosisz, że
dotrzyma •obietnicy?' '
Przyrzekł przecież — pogodnie odpowiedziała Narcissa.
Pierwszą rzeczą, którą się zajął, była reperacja sa mochodu. Przyholowano
gó do miasta i zreperowano prowizorycznie, tak że mógł jakoś toczyć się na
wła snych kołach, ale trzeba było zabrać go do Memfis, żeby wyprostować
ramę i naprawić karoserię. Bayard Chciał się sam tym wszystkim zająć, ale
Miss Jenny postawiła weto i po półgodzinnej burzliwej dyskusji musiał
skapitulować. Tak więc samochód miał odsta wić do Memfis pewien chłopak,
który się kręcił przy garażach w mieście.
■-^•-.Narcissa może cię zabrać na spacer w swoim sa mochodzie, jeśli już
musisz jeździć — zaproponowała Miss Jenny.
— Co, w tym garnku do prażenia ziemnych orzesz ków? — pogardliwie
odpowiedział Bayard. — To nie wyciągnie więcej niż dwadzieścia mil na
godzinę.
—. Dzięki Bogu, nie — odparowała Miss Jenny. — I napisałam do Memfis,
żeby ten twój naregulowali tak, żeby także nie mógł wyciągać więcej.
Bayard spojrzał na nią ponuro,, bez odrobiny hu moru:
— Naprawdę zrobiłaś mi takie świństwo?
— Och, zabierz go stąd, Narcissa/ — wykrzyknęła Miss Jenny. — Niech
mi zejdzie z oczu, nie mogę Już na niego patrzeć.
Ale z początku za nic nie zgadzał się pojechać sa mochodem Narcissy. Nie
pominął żadnej okazji, żeby go ośmieszać, ale nie chciał wsiąść do środka.
Doktor Alford wymyślił mocny bandaż elastyczny podtrzymu jący klatkę
piersiową, tak żeby mógł jeździć konno, Bayard jednak wykazywał
zdumiewającą pomysłowość w wynajdywaniu pretekstów, żeby wałęsać się pó
do mu, ilekroć była tam Narcissa. A Narcissa przychodziła bardzo często.
Miss Jenny, w przekonaniu, że robi to ze względu na Bayarda, swoim
zwyczajem zagadnęła ją o to prosto ż mostu; wtedy Narcissa powiedziała jej
o Horacym i Belle. Miss Jenny siedziała nieprzejed nana, sztywno
wyprostowania na swoim krześle koło fortepianu.
.— Biedne dziecko — odezwała się wreszcie. — Mój Boże, czy to nie idioci? Po
czym dodała: — Cóż,y masz rację. Za żadnego z nich nie wyszłabym za mąz.
. .— Ani mi to w głowie — westchnęła, Narcissa. — Chciałabym, żeby ich w
ogóle nie było na tym świecie.
.v. — Hm — zawahała się Miss Jenny.

Potem pewnego popołudnia pojechali na spacer sa mochodem Narcissy.


Bayard prowadził, choć z początku protestowała. Zachowywał się jednak
zupełnie rozsąd nie, tak że wreszcie odetchnęła z ulgą. Zjechali drogą w
dolinę, potem skręcili w góry. Spytała, dokąd jadą, ale odpowiedź była
wymijająca. Siedziała więc obok niego nie odzywając się, podczas gdy droga
długimi ser pentynami wspinała się pośród ciemnych sosen w przy gasającym
świetle popołudnia. Droga wiła się bez ustan ku, słoneczne pejzaże doliny i
leżących naprzeciw gór zmieniały się przy każdym zakręcie, ciągle wśród po
nurych sosen i ich odurzającego zapachu. Po jakimś czasie wjechali na szczyt
wzgórza i Bayard zwolnił
biegu. Przed nimi droga opadała w dół, potem biegła równiną w kierunku
rzędu wierzb, przecinała kamien ny most i znów żacżynała się wspinać,
migocąc czer woną krętą wstęgą.
' -— Tu jest to miejsce ;— powiedział.
. To miejsce? *— powtórzyła z roztargnieniem; po tem, gdy samochód 'znów
ruszył zc zdwojoną szyb kością, ocknęła się i zrozumiała, co chciał powie
dzieć.
— Obiecał pan! “ krzyknęła, ale osi nacisnął na pedał. Ścisnęła gó za
ramię i próbowała krzyczeć, ale nie; mog?a wydobyć głosu z gardła ani
zamknąć oczu, kiedy .wąski mostek wpadł prosto na nich w jakimś
zawrotnym tańcu. Potem wstrzymała oddech i serce przestało jej bić; w chwili
gdy z ostrym grzmotem, przypominającym uderzenia gradu o cynkowy dach,
przemknęli między wierzbami oślepieni błyskami wo dy i wdarli się na
następne wzgórze. Mały samochód zakołysał się na zakręcie, stracił
równowagę, wjechał w rów, wyskoczył- z niego i stanął w poprzek drogi.
Wtedy> Bayard naprostował go i ze zwolnioną szybko ścią wjechali znów pod
górę i zatrzymali się ną szczycie. Siedziała przy nim jak martwa* jej
bezkrwiste usta były otwarte, rozszerzone, pełne rozpaczy oczy pa trzyły na.
niego błagalnie. Potem odzyskała oddech i .jęknęła.
. —r; Nie miałem zamiaru — zaczął niezgrabnie. Chciałem, tylko
spróbować, czy potrafię to zrobić. —- Otoczył ją ramionami, a Narcissa
przytuliła się do niego z całych sił, przesuwając obłędnie rękoma wzdłuż jego
ramion.
— Naprawdę nie chciałem... — spróbował znowu.
Wtedy jej oszalałe ręce znalazły się na jego twarzy
i zaczęła szlochać nieprzytomnie przy jego ustach.
Przez cały ranek siedział póchyióńy riad książka™^ patrząc z pewnym
zdziwieniem, jak jego ręka kreśli cyfry w długich, równych kolumnach. Po
bezsennej nocy pracował mechanicznie w jakimś dziwnym oszo łomieniu;
mózg, zbyt wyczerpany, by sycić się obra zami, jakie przed nim roztaczała
żądza, obezwładniona raz na zawsze, odczuwał już tylko tępe zdziwienie, że
obrazy te nie rozpalają już krwi płomieniem furii i roz paczy, tak że minęła
dobra chwila, zanim jego przytę pione nerwy zareagowały na nową groźbę i
kazały mu podnieść głowę. Virgil Beard ukazał się właśnie na progu.
Pośpiesznie ześliznął się ze swego krzesła, chyłkiem pomknął w kąt sali i
przesunął się przez drzwi do ga binetu starego Bayarda. Ukryty za drzwiami
słyszał, jak chłopak grzecznie pyta o niego, a kasjer odpowiada, że był tu
przed chwilą, ale teraz, zdaje się, gdzieś wy szedł, na co chłopak oświadczył,
że nie szkodzi, zaczeka na niego. Skurczony za drzwiami ocierał chusteczką
ślinę, nieustannie płynącą mu z ust.
Po chwili ostrożnie uchylił drzwi. Chłopak siedział w kucki pod ścianą,
cierpliwy i układny. Snopes wy prostował się drżąc, ż zaciśniętymi pięściami.
Nie prze klinał, jego rozpaczliwa wściekłość nie znajdowała słów, ale oddech
był szybki i świszczący i zdawało się, że gałki oczne uciekają gdzieś w głąb
czaszki, coraz dalej i dalej, dopóki sznurki, które za nie pociągały, nie
naprężyły się aż do zerwania. Otworzył drzwi.
— Dzień dobry, panie Snopes — z radością powi tał go chłopiec wstając.
Snopes wszedł i zbliżył się do drucianej przegrody, za którą siedział kasjer.
— Res — powiedział niewyraźnym głosem. — Daj mi pięć dolarów.
;S^]Co?
-^Daj mi pięć dolarów. — powtórzył ochryple.
Kasjer dał mu pieniądze, wypisał pokwitowanie i spiął je razem z plikiem
innych papierów na stole. Chłopak zbliżył się do okienka, ale Snopes nie
zwra cając na niegouwagi wrócił do swego biurka. Virgil poszedł za nim
szeleszcząc bosymi stopami po chod niku z linoleunii
— Szukałem pana wczoraj wieczorem — powie dział. —: Ale nie było pana
w domu.
W tej chwili jego wzrok napotkał spojrzenie Sno- pesa. Chłopak krzyknął,
potem przezwyciężywszy strach zawrócił na pięcie, aby uciekać. Ale tamten
•chwycił go za spodnie i pociągnął, szamoczącego się i wrzeszczącego z
,przerażenia, przez całe biuro do drzwi, które wychodziły na nie zabudowany
plac. Snopes próbował coś mówić obłąkanym, łamiącym się głosem, ale
chłopak nie przestawał wrzeszczeć, zwi sając bezwładnie w ręku mężczyzny,
który wpychał mu banknot do kieszeni. Wreszcie zrobił to i puścił chłopca, a
ten zachwiał się, po czym odzyskując rów nowagę uciekł co'tchu.
—^,Za co mu sprawiłeś takie lanie?— ciekawie spy tał kasjer, kiedy
Snopes wrócił do swego biurka.
— Za to, że się wtrąca w nie swoje sprawy — uciął krótko tamten
otwierając księgę.
Przechodząc przez pusly plac spojrzał na oświetloną tarczę zegara. Dziesięć
po jedenastej. Na placu nie wi dać było żywego ducha prócz samotnej postaci
dyżur nego urzędnika w oświetlonych drzwiach poczty.
Skręcił w boczną ulicę i szedł dalej w blasku latarń, jedyny właściciel
pustej uliczki i swego cienia, który z ciemności wiódł go w krąg światła i
znowu w ciem ność. Za rogiem skręcił w inną ulicę, jeszcze cichszą, a potem w
zaułek, między dwa rzędy caprifolium
sięgające powyżej jego głowy i rozsiewające słodki zapach w nocnym
powietrzu. W zaułku nie było la-| tarń i Snopes przyśpieszył kroku. Po obu
stronach górne piętra domów wznosiły się nad ciemnymi krza kami, tu i
ówdzie światło w jakimś oknie rozjaśniało mrok. Szedł tuż przy murze,
szybkim krokiem wzdłuż domów. Po chwili ukazał się jeszcze jeden dom oto
czony rzędem cedrów odcinających się czarno ¡na tle jaśniejszego nieba.
Skradał się wzdłuż kamiennego muru, póki nie znalazł się naprzeciw garażu.
Tutaj przystanął, pochylił się i pogrzebawszy chwilę w wil gotnej trawie
znalazł tykę, którą oparł o mur. Po tyczce wdrapał się na mur, a stamtąd na
dach garażu.
W domu było ciemno. Człowiek zsunął się znowu na ziemię i pełznąc przez
trawnik zatrzymał się pod jed nym z okien. Gdzieś od frontu paliło się światło,
ale żadnego odgłosu, żadnego ruchu; chwilę stał nasłuchu jąc, nadstawiając
uszu to w tę, to W inną stronę, czujny, ostrożny jak osaczone zwierzę.
Żaluzja ustąpiła bez trudu ¡pod jego nożem, podniósł ją i znów nadstawił
uszu. Potem jednym Zwinnym su sem znalazł się wewnątrz pokoju, skulony
na podło dze. Wciąż iiic nie było słychać prócz gwałtownego bicia jego serca i
w całym domu 'wyczuwało się tę nieomylną atmosferą chwilowej pustki.
Wyciągnął chustkę z kieszeni i wytarł nos.
Światło paliło się w sąsiednim pokoju, wszedł tam i bezszelestnie zaczął
się. wspinać po schodach w ciem ność na górnym piętrze, błądząc na oślep,
póki nie .na- macał ściany, potem drzwi. Nacisnął klamkę i wszedł.
To był ten pokój, poznał od razu. Wszędzie dokoła siebie wyczuwał jej
obecność i serce- podeszło mu aż do gardła, szarpane furią, żądzą i rozpaczą.
Po chwili opanował się; musi stąd prędko wyjść; po ciemku do tarł do łóżka,
upadł twarzą na poduszki, i leżał przez
chwalę, skręcając się w męczarniach i jęcząc cicho jak ranne zwierzę. Ale
trzeba było stąd wyjść; wstał więc i znów po omacku brnął przez pokój.
Światło było te raz | tyłu, za nim, i zamiast drzwi namacał pod ścianą
komodę; stał przez chwilę starając się wyczuć rękami jej kształt. Potem
otworzył jedną z szuflad i zaczął w iniej szperać. W szufladzie leżały delikatne,
wydzie lające lekki aromat sztuki bielizny, ale dotykając ich palcami nie mógł
oddzielić jednej od drugiej.
Znalazł w kieszeni zapałkę, zaświecił ją osłaniając dłonią i przy jej świetle
wyjął jedną z delikatnych części garderoby i w blasku gasnącego płomyka
zoba czył paczkę listów w rogu szuflady. Poznał je natych miast, rzucił zgasłą
zapałkę na podłogę, wyjął listy i wepchnął je do kieszeni. Włożył list napisany
przed chwilą do szuflady i stał przytulając do twarzy wyję ty z komody
gałganek; stał tak przez jakiś czas, zanim drgnął usłyszawszy jakiś odgłos. W
aleję wjeżdżał sa mochód i w chwili gdy człowiek przyskoczył do okna,
zapaliły się reflektory, zalewając światłem otwarty garaż. Skurczył się pod
oknem dygocąc z przerażenia. Potem pobiegł do drzwi i znów się zatrzymał,
skulony, zdyszany, niezdecydowany, co robić dalej.
Pobiegł z powrotem do okna. Garaż już był ciemny
i dwie ciemne sylwetki szły w stronę domu. Nie ruszył się, póki nie znikły mu
z oczu, po czym wdrapał się na okno i wciąż ściskając swoją zdobycz,
trzymając się oburącz parapetu zawisł na chwilę w powietrzu, po czym
zamknął oczy i skoczył.
Usłyszał brzęk zbitego szkła i oszołomiony wstrzą sem, wśród innych,
cichszych trzasków, rozciągnął się jak długi w tumanie suchego ostrego
kurzu. Spadł pro sto na inspekty. Po chwili wydobył się stamtąd, czując
ogarniający go zawrót głowy i mdłości. Rana była w ko lanie; leżał bezsilny, z
otwartymi ustami, przyciskając
do piersi swój łup, patrząc w niebo rozwartymi, obłą kanymi oczyma, czując,
jak nogawka- spodni nasiąka czymś ciepłym, sączącym się powolutku.
Usłyszał gło-. sy wewnątrz domu, w oknie nad jego głową zabłysło światło;
oddalił się pełznąc,, na czworakach przebył trawnik i pogrążył się w cieniu
cedrów koło garażu. Tutaj położył się w' trawie,' obserwując okno, skąd
wychylił się mężczyzna i rozglądał się przez sekundę w ciemnościach. Jęczał
cicho, podczas gdy krew spły wała z jego zaciśniętych palców. Znów
jpoczołgał Si§ naprzód ściskając rękoma Krwawiącą nogę, przeciągnął ją za
mur, zsunął się xxa ziemię i odepchnął tyczkę. Uszedłszy jakieś sto jardów,
przystanął, oddarł zwi sające strzępy nogawki i usiłował chustką obwiązać
ranę na kolanie. Ale chustka przesiąkła natychmiast
i krew spływała wciąż po łydce do buta.
Gdy znalazł się w banku, ¡podwinął do góry nogaw kę, zdjął chustkę i
obmył ranę w; umywalni; krwawiła jeszcze i zrobiło mu się słabo na widok
własnej krwi, tak że musiał się oprzeć o ścianę. Ściągnął z siejpie ko szulę i
okręcił ją, jak mógł najdaśniej, wokół krwa wiącego kolana. Wciąż czując
mdłości, długo pił cie-j pławą wodę z kranu. Doznał takiego wrażenia, jakby
się napił ze słonego źródła; stał uczepiony umywalni obu rękoma, spocony,
walcząc z mdłościami, dopóki Osłabienie nie minęło. Nogą ścierpła mu i jakby
zmar twiała, uczuł, że słabnie, i chciał się wyciągnąć na zie mi, ale nie miał
odwagi.
Wszedł za drucianą przegrodę. Jego lewa pięta zo stawiała na podłodze
krwawe ślady. Drzwiczki kasy ©tworzyły się bezszelestnie, po ciemku znalazł
klucz od kasetki z pieniędzmi i otworzył ją. Wziął tylko banknoty, ale
wszystkie, jakie mógł znaleźć. Zamknął drzwiczki kasy, przekręcił klucz,
zmoczył w wodzie ręcznik i starł krwawe ślady z chodnika z linoleum.
Potem wyszedł tylnymi drzwiami i ustawił zamek tak, źe same drzwi
zatrzasnęły się za nim. Zegar na wieży wybił północ.
W zaułku między dwoma murzyńskimi sklepami czekał podniszczony
Ford.i Murzyn przy kierownicy. Wręczył banknot Murzynowi; a ten zapuścił
motor
i zerknął ciekawie na zakrwawioną szmatę pod urwa ną nogawką spodni.
— Co się stało, szefie? Skaleczył się pan?
— Zawadziłem p drut kolczasty powiedział krót ko. — Masz dosyć
benzyny? '<
Murzyn odpowiedział, że tak, i nacisnął starter. Przejeżdżając przez plac
ujrzeli szeryfa stojącego w oświetlonych drzwiach poczty i Snopes zaklął po
cichu z szyderczym uśmiechem. Skręcili w boczną uli cę, znikli mu z oczu i
wkrótce ucichł też szum samo chodu.
1
Było słoneczne październikowe popołudnie niedziel ne. Narcissa i Bayard
wyjechali zaraz po Obiedzie, a„ Miss Jenny w towarzystwie starego -Bayarda
sie działa w słonecznym kącie werandy,' kiedy delegacja, którą prowadził
Simon, uroczyście wynurzyła się zza Węgła domu. Składała się z sześciu
Murzynów, repre zentujących różne stopnie odświętnego wystrojenia, a na
czele szedł ogromny Murzyn o byczym karku, w surducie i sztywnym
kołnierzyku, jakie noszą księża, z Majestatyczną miną, z dzikim i władczym
wejrze niem.
— Przyszli, panie pułkowniku — powiedział Simon, • wszedł po stopniach
i natychmiast zrobił zwrot w tył, nie pozostawiając najlżejszych wątpliwości,
do której ze spornych stron zamierza się przyłączyć. Delegacja zatrzymała się
i po chwili lekkiego zamieszania znów udrapowała się w . uroczystą powagę.
— O co chodzi? &k spytała Miss Jenny. — To ty, wuju Bird?
— Tak, to ja, Miss Jen/ny. j— Jeden z delegatów odkrył wełnistą,
siwiejącą głowę i skłonił się. *-r Jak pani zdrowie?
Inni zaszurali nogami i jeden po drugim zdejmowali kapelusze.
Przewodniczący delegacji przycisnął swój kapelusz do brzucha jak
kongresman pozujący do foto grafii.

i — Co to ma znaczyć, Simon? — zapytał Bayard. — Po coś tu przyprowadził


tych ludzi?
' Oni przyszli po pieniądze — wyjaśnił Simon, fSĄ Co?
—- Po pieniądze? -— powtórzyła zaciekawiona Miss Jéímy. ■— Jakie
pieniądze?
- — Oni przyszli po te pieniądze, co im pan obie cał! —■ krzyknął Simon.
. — Powiedziałem ci, że nie dam żadnych pieniędzy — powiedział stary
Bayard. — Czy Simon wam mówił, że ja zapłacę? — spytał,delegata.
— Ale co*to za pieniądze? — dopytywała się Miss Jenny. — O czym ty
mówisz, Simonie?
Przewodniczący delegacji otwierał już usta, żeby wytłumaczyć; ale Simon go
wyprzedził:

,, -¿ví-g Przecież, panie' pułkowniku, sam pan mi kazał powiedzieć tym


Murzynom, że pan zapłaci.
— Nie mówiłem nić podobnego!- —- z furią wykrzyk nął stary Bayard. '(M
Powiedziałem ci, że jak zechcą wsadzić cię do więzienia, to nie będę się
sprzeciwiał.
—. Ależ tak, panie pułkowniku. Pan powiedział cał kiem wyraźnie. Tylko pan
zapomniał. Miss Jenny mo że zaświadczyć, że pan powiedział. 1 I
— Tylko nie ja — przerwała Miss Jenny. — Ja pierwszy raz o tym słyszę.
Czyje to były pieniądze, Simonie?
Simon rzucił jej spojrzenie pełne bolesnego wyrzutu.
— Pan kazał mi powiedzieć, że im zapłaci.
— Niech mnie diabli wezmą, jeżeli to mówiłem! — krzyknął stary Bayard. —
Powiedziałem, że nie za płacę złamanego grosza. I że jak im dasz zawracać mi
głowę, to cię każę żywoem obedrzeć ze skóry.
— Nie dam panu zawracać głowy — rzekł Simon pojednawczo. — Dlatego
trzeba to tera z załatwić. Pan
tylko im da pieniądze, a potem pan i ja załatwimy już wszystko między sobą.
— Niech z piekła nie wyjrzę, jeżeli to zrobię, jeżeli; zniosę, żeby czarny
wałkoń, niewart nawet tego, co zjada...
— Przecież ktoś musi im zapłacić — cierpliwie pod-j kreślił Simon. —1
Prawda, Miss Jenny?
— Prawda — zgodziła się. — Tylko że nie ja będęli tym kimś.
— No więc nie ma się ¡§ co spierać, że ktoś musi zapłacić. Jeżeli ktoś ich
nie uspokoi, to mnie zamkną do więzienia. I wtedy jak sobie wszyscy dadzą
radę, | jak nie będzie komu czyścić i - karmić koni, sprzątać w domu i
podawać do stołu? Pewnie, ja mogę iść do więzienia, chociaż te kamienne
podłogi nie pomogą mi na mój romatyz.
Tu nastąpiła długa i wzruszająca deklaracja wznio słych i szlachetnych
zasad tudzież gotowości cierpliwe-3 go poświęcenia. Stary Bayard gwałtownie
opuścił nogi na ziemię.
— Ile im się należy?
■ Przewodniczący delegacji dumnie .wyprężył pierś w surducie a la książę
Albert.
Bracie Mo’ powiedział — proszę odczytać ogól ną sumę, jaką winien
Drugiemu Kościołowi Baptys-.^ tów były dziekan Strother z tytułu swego
urzędu skarbnika rady przykościelnej wyżej wymienionego ^kościoła.
W grupie powstało lekkie zamieszanie i wypchnięty przez parę życzliwych
energicznych rąk brat Moore wystąpił naprzód — drobny, czarny jak heban
Murzyn^ trochę onieśmielony w swoim ponurym, za dużym na niego
surducie. Pastor majestatycznie usunął się na bok, żeby mu zrobić miejsce,
usiłując różnymi sposo bami skupić ogólną uwagę na mówcy. Ten położył ka
pelusz na ziemi u swoich stóp, z prawej kieszeni surduta wyciągnąłpo kolei:
czerwoną perkalową chustkę, łyżkę do butów, baton tytoniu do żucia, i
trzymając to wszy stko w jednej ręce, drugą grzebał dalej w kieszeni z
niespokojnym i nieco zawstydzonym wyrazem twa rzy. Potem schował
wszystkie przedmioty na dawne miejsce i z lewej kieszeni Wydobył scyzoryk,
kawałek drzewa z nawiniętym wkoło brudnym sznurkiem, krót ki kawałek
rzemyka z zardzewiałą sprzączką i wreszcie wymięty, zatłuszczony notes.
Wepchnął wszystko z po wrotem do kieszeni, upuścił przy tym na podłogę rze
mień, pochylił się i podniósł go. Potem on i pastor za mienili parę słów
szeptem. Brat Moore otworzył notes i przewracał kartki, aż wreszcie pastor,
zerkając ponad ramieniem tamtego, znalazł właściwą stronicę i wska zał ją
palcem.
— Ile się należy, wielebny ojcze? ^ spytał niecier pliwie Bayard.
—^Brat Mo’ zaraz odczyta sumę —- uroczyście odpo wiedział pastor.
Brat Moore spojrzał na stronicę jak w ekstazie i wy mruczał coś
niewyraźnie.
— ĆTo?-~ pytał Bayard zwijając w trąbkg dłoń koło ucha.
—1 Niech on mówi głośno gg| wtrącił Simon, — Nikt nie może zrozumieć,
co on chce. ;

— Głośniej! — polecił pastor z odrobiną zniecierpli wienia.


—^ Sześćdziesiąt siedem dolarów i czterdzieści cen tów — oświadczył
wreszcie brat Moore.
Stary Bayard gwałtownie rzucił się w głąb fotela i klął przez dobrą minutę,
podczas gdy Simon obser wował go z ukrytym niepokojem. Potem, nie
przesta jąc kląć, wstał i wszedł do domu. Westchnienie głębo kiej ulgi wydarło
się z piersi Simona. W grupie dele
gatów nastąpiło poruszenie i brat Moore pośpiesznie ukrył się znów w
ostatnim szeregu. Pastor jednak na dal zachował swą uroczystą postawę,
nieubłaganą jak przeznaczenie.
— Co się stało z tymi pieniędzmi? — zapytała Miss Jenny zaciekawiona.
— Miałeś je przecież czy nie?
*— Oni tak mówią — odpowiedział Simon.
— I co z nimi zrobiłeś?
— One są w bezpiecznym miejscu — zapewnił- Simon. — To tak, jakbym
ja oddał to. komuś na przechowanie.
' —— W to wierzę, —• powiedziała giacho. — Założyła bym się, że niedługo
miałeś je w rękach. Ci ludzie za sługują, żeby te pieniądze stracić, choćby
tylko za to, że ci je powierzyli. Komu je dałeś?
— O, mówiliśmy, już o tym z pułkownikiem stwierdził Simon beztrosko.
Stary Bayard ciężko stą-. pając przeszedł przez hall i ukazał się,na progu we
randy z czekiem w ręku.
— Weź to — rozkazał. Pastor zbliżył się, Wziął czek, złożył go i schował do
kieszeni. —|3 A jeżeli 'będziecie na tyle głupi, żeby mu jeszcze kiedy
powierzyć pie- • niądze, nie przychodźcie do mnie, słyszycie? — Chwilę

patrzył ze złością na delegatów, potem na Simona.1*^ A następnym razem jak


ukradniesz pieniądze i przyja dziesz do mnie żądać, żebym je zwrócił, sam cię
każę ¿aresztować i oddać pod sąd. Wyprowadź mi stąd tych czarnych.
Delegacja skwapliwie ruszyła już ku wyjściu, ale pastor powstrzymał ich
ruchem ręki. Zmierzył znowu -wzrokiem Simona:
— Dziekanie Strother, jako kapłan dawnego Pierw szego Kościoła
Baptystów, a zatwierdzony na tym sta nowisku w przyszłym Drugim
Kościele, oraz przewo dniczący deputacji, niniejszym przywracam cię do
dawnej godności dziekana w przyszłym Drugim Ko ściele Baptystów. Amen.
Pułkowniku Sartoris i pani du Pré, do widzenia. — Odwrócił się na pięcie i wy
prowadził delegację ze sceny.„
¡£¿.-7- Chwała Bogu, że już nam to spadło z głowy — powiedział Simon
siadając na najniższym stopniu scho dów i pomrukując z zadowoleniem.
:— Pamiętasz, ćo ci mówiłem? — ostrzegł go stary Bayard. «g* Jeżeli
jeszcze raz...
Ale Simon obrócił głowę w kierunku, w którym ode szła delegacja./
— A to dopiero! — rzekł. — Czego jeszcze mogą ■chcieć? — Delegaci
bowiem zawrócili i wyglądali nie ufnie zza węgła domu.
No co? — spytał stary Bayard. — Czego tam jeszcze chcecie?
Usiłowali znowu wypchnąć naprzód brata Moore, ale tym razem się nie
dał. Wreszcie przemówił pastor.
; Zapomnieliście, ó czterdziestu centach, biali pań stwo. «
— Co? •
— On mówi, że jeszcze się należy czterdzieści cen tów! krzyknął mu do
ucha Simon.
Stary Bayard wybuchnął. Miss Jenny zatkała uszy, a delegaci
.wybałuszyli oczy w zalęknionym podziwie, podczas gdy Bayard osiągał
szczyty swej furii, która w końcu wyładowała się na Simonie.
— Daj mu te czterdzieści centów i niech się stąd wynosił •— grzmiał stary
Bayard. — A jeżeli jeszcze kiedyś pozwolisz niu się tu pokazać, wezmę bat i
wy łoję skórę całej waszej bandzie.
— O mój Boże, nie mam przecież czterdziestu cen tów, pułkowniku, i pan
dobrze o tym wie. Nie mogą się bez nich obejść, jak dostali resztę?
— 1 owszem, masz czterdzieści centów, Simonie —
powiedziała Miss Jenny. — Zostało ci jeszcze pół do lara z tamtych pieniędzy
na buty, które wczoraj dla siebie obstalowałam. — Simon znowu spojrzał na
nią z bolesnym zdziwieniem.
— Daj im — rozkazał stary Bayard.
Simon powoli sięgnął do kieszeni, wyjął pół dolara i melancholijnie obracał
go na dłoni.
— Te pieniądze mi są przecież potrzebne — prote-i stował. — Chyba
mogliby już się o. to nie spierać.
— Oddaj im te pieniądze! — zagrzmiał stary Ba-* yard. — Możesz do tego
dołożyć przynajmniej te czter dzieści centóWi — Simon wstał ociągając się, a
pastor podszedł bliżej.
— A dziesięć centów reszty? — powiedział Simon i nie oddał mu
półdolarówki, póki dwie niklowe mo nety nie znalazły się w; jego ręku.
Wreszcie delegacja odeszła.
- — A teraz — powiedział stary Bayard— chcę wie dzieć, co zrobiłeś z tymi
pieniędzmi.
; — No więc — zaczął Simon ochoczo — to było tak, jak powiedziałem
najpierw. Pożyczyłem komuś te pie niądze.
Misa Jenny wstała. — O Boże, znowu zaczynacie! i zostawiła ich samych.
Ze swego pokoju, gdzie sie działa w słońcu przy oknie, słyszała ich ' jeszcze
roz-. mawiających: grzmiącą furię Bayarda i pojednawcze^ wymijające
odpowiedzi Simona Wznoszące się i opa dające w sennej atmosferze sabatu.
W ogrodzie pozostała -jeszcze jedna jedyna róża. Kwitła uparcie przez
posępne, szare dni późnego lata i teraz — chociaż diospirosy dawno już
pozwoliły opaść swoim miniaturowym słońcom między obwie szone
gąsienicami gałęzie, a eukaliptusy, klony i hiko-
rie od dwóch tygodni przystroiły się w złoto i purpu rę, trawę, gdzie polne

koniki osiągnąwszy ju'ż: godność dziadków i pradziadków podskakiwały


leniwie jak zgryźliwi staruszkowie, dwukrotnie zwarzył delikatny szron, i w
słoneczne popołudnia pachniały drzewa lau rowe — kwitła nadal, trochę już
przejrzała i trochę zanadto kolorowa, niby zachodząca gwiazda teatrzyku
o lekkim repertuarze. Miss Jenny pracowała teraz w swetrze i rękawiczkach,
łopatka do przesadzania kwiatów połyskiwała w powalanych ziemią rękach.
Ta róża mi przypomina niektóre'kobiety, jakie znałam w życiu ^
powiedziała. — Nie urnie postarzeć się dobrowolnie i być babcią.
— Och, niech przeżyje do końca swoje lato — za protestowała Narcissa.
Była teraz w ciemnej wełnianej sukni iw ręku także miała łopatkę do
przesadzania, po godnie usiłując nią coś robić, by. uniknąć zrzędzenia Miss
Jenny i jej szorstkiej niecierpliwości, ale nic jakoś nie mogła zdziałać.
Pracowała gorzej niż Isom, bo dawała mu.zły przykład, i chłopak natychmiast
przy łączył się do lewego, mniej czynnego skrzydła. — Ma praWo do swego
lata.
I— Niektórzy ludzie nie wiedzą, kiedy lato się koń czy — obstawała przy
swoim Miss Jenny. — Babie lato to żadne usprawiedliwienie zgrzybiałej
młodości.

|gjjg Ale jeszcze nie starość.7 fesfilffipbrzfe. dobrze, sama się kiedyś
przekonasz.
— Och, kiedyś! Jeszcze się nie czuję przygotowana do roli babki.,
Jesteś na dobrej drodze do tego, trzeba przyznać. -L Miss Jenny ostrożnie
przy pomocy łopatki wyjęła z ziemi cebulkę tulipana i otrząsnęła grudki z
korzeni. jEj Zdaje się, że ostatnio wyczerpaliśmy już możliwości Bayardów.
Myślę, że tym razem musi być John.
— Tak?
— Tak — powtórzyła Miss Jenny. — Nazwiemy go John. Ej, Isom!
Od miesiąca już odziarniarka pracowała pełną parą oczyszczając bawełnę
Sartorisów i innych plantatorów^ z dalszej części doliny, a także drobnych
właścicieli wyżej położonych pól między wzgórzami. Pola Sarto-, risów były
wydzierżawione. Większość dzierżawców' zebrała już bawełnę i ostatnią
kukurydzę. Późnym po południem, gdy babie lato otulało ziemię odwiecznym"
smutkiem przemijania, gryzącym jak dym z wilgotne go drzewa w
nieruchomym powietrzu, Bayard i Nar- cissa jeździli nad strumyk u brzegów
lasu, gdzie Mu rzyni znosili swoją trzcinę i wspólnie przygotowywali zimowy
zapas melasy. Jeden z Murzynów, patriarcha wśród dzierżawców, był
właścicielem małego młyna, a także muła, który dostarczał siły napędowej.
On to za dziesięcioprocentowy udział zajmował się mieleniem trzciny i
pilnował gotowania syropu. Gdy przyjeżdżali Bayard i Narcissa, muł
cierpliwie i monotonnie drep tał w swoim zamkniętym kręgu, depcąc

szeleszczący pod jego stopami wyschnięty miąższ trzciny, podczas- gdy jeden
z wnuków patriarchy napełniał/świeżą trzci ną rozgniatacz.
Muł kręcił się w koło bez końca, zagłębiając delikat nie swoje drobne kopyta
podobne do kopyt sarny w sze leszczącym miąższu trzciny; jego giętka szyja
w cho mącie przypominała gumowy wąż do podlewania, skóra na zapadłych
bokach pościerana była od postron ków, uszy zwisały jak martwe, a
półprzymknięte oczy drzemały złośliwie pod bladymi powiekami, jakby
uśpione monotonią ruchu zwierzęcia. Jakiś Homer pól bawełnianych
powinien wyśpiewać epopeję muła i je go rolę w stanach Południa. On to,
bardziej niż jakie
|iip W
kolwiek stworzenie' czy rzecz, wiernie związany z zie mią, kiedy wszyscy inni
cofnęli się przed druzgocącym rydwanem historii, przez swą cierpliwość i
obsesję bez pośredniej rzeczywistości, ha przekór okolicznościom,, które
złamały odwagę innych, dźwignął z upokorzenia Południe zgniecione
żelaznym obcasem Rekonstrukcji i-kazał'mu wyciągnąć lekcję dumy ze
zwyciężonych przeciwności losu; w cierpliwym oczekiwaniu odwetu,, wbrew
niepokonanym przeszkodom, dokonał cudów- Niepodobny do ojca i matki;
nigdy nie będzie miał synów ani córek; cierpliwy i mściwy (wszyscy wiedzą, że
przez dziesięć lat będzie pracował wytrwale i chęt- ’ nie za satysfakcję
jednorazowego kopnięcia); samotny, lecz nie wyniosły, samowystarcząlny,
lecz nie zarozu miały; jego głos — to drwiny z samego siebie; parias i
wyłączony ze społeczeństwa, nie ma przyjaciela, żo ny ani kochanki, żyjący w
celibacie i zabezpieczony przed ciosami, nie posiada ani słupa do klęczenia,
ani groty na pustyni, nie atakują go pokusy, nie dręczą sny, nie uspokajają
cudowne wizje; nie zna wiary, na dziei ani miłosierdzia. Mizantrop, przez
sześć dni pra cuje bez zapłaty dla stworzenia, którego nienawidzi, przykuty
łańcuchami do innego, którym pogardza, a siódmy dzień poświęca na
rozdawanie lub otrzymy wanie kopniaków wśród swych towarzyszy. Nie zro
zumiany nawet przez to stworzenie, które nim kieruje. Murzyna, którego
impulsy i procesy myślowe są naj bardziej podobne do jego własnych,
wykonuje obce sobie czynności w obcym środowisku, pracuje na Chleb nie
tylko dla pewnej rasy, ale pewnego typu egzysten cji; jest łagodny, cała
spuścizna po nim, razem z duszą, idzie do kotła w fabryce kleju. Brzydki,
niestrudzony
i przewrotny, nie słucha ani rozsądku, ani pochlebstw, nie działają nań
obietnice nagrody i spełnia swoje po korne, wiecznie te same obowiązki bez
jednej skargi,
a w nagrodę dostaje kijem lut batem. Za życia Wloką go przez świat, jest
przedmiotem ogólnego szyderstwa; przez nikogo nie opłakiwane i nie żegnane
jego pro-; stackie, oskarżające kości bieleją wśród rdzewiejących? puszek po
konserwach, skorup zbitego naczynia i zużyta tych opon samochodowych na
opuszczonych zboczach* pagórków, a mięso bezwiednie wzbija się w błękity)
w żołądku sępa.
Zbliżających się witało najpierw trzeszczenie i zgrzyjgj młyna, jeśli wiatr
nie dął w przeciwnym kierunku,.; potem ostry delikatnie podniecający
zapach fermeń-- tacji i gotującej się melasy. Bayard lubił ten zapach,< więc
podjeżdżali bliżej i zatrzymywali się na chwilę, obserwując cierpliwego muła i

staruszka pochylonego nad dymiącym kotłem, podćzas gdy chłopak wrzuca-;;


jący trzcinę do żaren wytrzeszczał na nich oczy. Cza-ij sem Bayard wysiadał i
podchodził, żeby z nimi porozrj mawiać, zostawiając w aueie Narcissę
ukołysaną doj rzałymi zapachami jesieni i całym jej bogatym, nie uchwytnym
smutkiem, błądzącą spojrzeniem od Ba- yarda do starego Murzyna — jeden
był szczupły, wy soki i rozpaczliwie młody, drugi , stary i zgarbiony; jej myśli
spokojną, pogodną falą otaczały Bayarda, który tego nie czuł. -
Potem wracał i siadał obok niej, a ona dotykała szorstkiej tkaniny jego
ubrania tak lekko, że nie zda wał sobie z tego sprawy, i odjeżdżali krętą,
nierówni« drogą wzdłuż lasów, w galowej szacie, i wkrótce, po*--’ śród dębów i
drzew świętojańskich, ukazywał się bia ły dom, masywny, prosty i
niewzruszony, i pomarań czowa tarcza jesiennego księżyca, który wznosił się
ponad dalekie wzgórza, okrągły jak głowa sera.
Czasem wracali tu jeszcze po zmierzchu. Młyn stał już bezczynnie, jego
długie, nieruchome ramię zagra dzało oświetloną ogniem scenę. Muł jadł
swoją kolację
w stajni albo bił kopytami o ziemię, pocierając pyskiem
0 pusty żłób, albo spał na stojąco, bez rozmyślań o ju trze, a w blasku ogniska
poruszały się cienie. O tej porze gromadzili się Murzyni — mężczyźni i kobiety
siedzieli na trzeszczących poduszkach z trzciny przy ognisku, do którego
jeden z nich dorzucał co chwila zeschłe łodygi, dopóki płomień nie buchnął
wysoko, groźny i pachnący kadzidłem, w zygzakach, które li zały gałęzie nad
ich głowami, rozpalając jeszcze bo gatszym blaskiem lśniące, złociste liście;
młodzi chłop cy i dziewczęta przysiadali na piętach, wpatrzeni w ogień, w
milczeniu, jak zwierzęta. Czasem śpiewali
— smętne melodie bez słów, gdzie jękliwe minorowe tonacje mieszały się z
głębokimi basami w smutnych, odwiecznych skargach — pochylając poważne
twarze nad płomieniem i nie poruszając wargami.
Ale z nadejściem- białych śpiew ustawał i czarni siedzieli albo leżeli przy
ogniu, na którym szumiał okopcony kocioł, rozmawiając półgłosem
urywanymi zdaniami, wykrzyknikami, w których czaiła się ponu ra wesołość,
a dalej w cieniu legowisk pośród szelesz czących suchych łodyg trzciny
rozbrzmiewały szepty chłopców i dziewcząt przerywane chichotem.
Zawsze jedno z nich, a czasem oboje spędzali parę chwil w gabinecie ze
starym Bayardern i Miss Jenny. Rozpalano tu teraz na kominku i oboje
grzali się w bla sku ognia — Miss Jenpy przy lampie, ze swoją gazetą
1 codzienną porcją katastrof, i stary Bayard z nogami w bamboszach
opartymi o kominek, w kłębach dymu cygara. Stary seter drzemał
niespokojnie obok jego fotela, może przeżywał dawne dumne polowania lub
cofał się w jeszcze dalszą przeszłość, pierwsze lata swo jej młodej psiej doli
głupiego, niezdarnego szczeniaka, kiedy świat był pełen woni, które burzyły w
nim krew, a duma nie nauczyła go jeszcze panować nad sobą. Nar to —
Sarlorls 306
dssa i Bayard siedzieli z nimi; Narcissa także drzema ła w cieple ognia,
poważna i spokojna, a Bayard palił papierosa za papierosem, zgnębiony
przymusową bez czynnością.
Wreszcie stary Bayard wrzucał cygaro w ogieq5 i opuszczał nogi na
podłogę, a pies budził się, podnosił głowę i mrugając oczyma ziewał tak
przekonywająco, że Narcissa patrząc na niego także nie mogła powstrzy-J
mać ziewnięcia.
— No, Jenny.
Miss Jenny odkładała gazetę i wstawała.
— Ja pójdę, pioszę mi pozwolić — mówiła Nar cissa.
Miss Jenny nigdy jednak się na to nie zgadzała i wracała po chwili z tacą i
trzema kieliszkami, a stary Bayard otwierał biurko, wyjmował karafkę ze
srebr nym korkiem i przygotowywał trzy porcje trunku z ry tualną
starannością i powagą.
Któregoś dnia Bayard namówił ją, żeby włożyła bry czesy i wysokie buty i
poszła z nim na polowanie ną oposy. Caspey ze ślepą latarnią i rogiem krowy
na rze mieniu przerzuconym przez ramię i Isom z płócienną sakwą i siekierą, i
czterema wyrywającymi się psami na smyczy czekali na nich przy bramie.
Wyruszyli ■w stronę lasu miedzą wśród fantastycznych cieni ku kurydzy, z
której Bayard codziennie wypłaszał stado przepiórek.
— Gdzie dziś zaczynamy, Caspey? fes spytał Bayard-
— Tam w tyle, u wuja Henry. Jeden tam siedzi w krzakach wina za szopą.
Modry zagnał go tam na drzewo.
— Ale skąd wiesz, że dzisiaj akurat tam będzie, Caspey? — pytała
Narcissa.
i On zawsze wraca — powiedział Caspey bez wa
hania. — Teraz pewno tam siedzi i wytrzeszcza oczy na latarnię, i słucha, czy
pśy idą z nami. i Przeszli przez płot i Caspey postawił latarnię na ziemi. Pśy
spuszczone ze smyczy kręciły mu się pod nogami, węsząc i pomrukując.
— Spokojnie,' Ruby. Szukaj, szukaj, głupia!
Zaskomlały i rzuciwszy się naprzód z połyskujący mi w mroku oczyma
Znikły prędko i bezszelestnie w cdęrnnościącpi^l

— Czekajmy chw2%>Ł- powiedział Caspey. — Niech Wpierw wyniuchają,


czy on tam jest gdzie blisko. — W ciemnościach przed nimi rozległo się
trzykrotne gło śne szezekaniei ^^To młody — stwierdził Caspey. — Ten tylko
tak dla przechwałki. Nic jeszcze nie wywą- chał.
Nad nimi gwiazdy poruszały się niewyraźnie na za mglonym niebie,
powietrze jeszcze się nie ochłodziło, a ziemia była ciepła pod dotykiem
palców. Stali w krę gu światłą latarni, spokojnej oazie jednowymiarowego
świata, .który wyglądał , jak cysterna ciemności, wypeł niona słabym
światełkiem i przysłonięta na górze baldachimem postrzępionych gwiazd.
Latarnia dymiła i pachniała rozgrzaną blachą. Caspey podniósł ją, skró cił
knot i postawił ją i powrotem na ziemi. Wtedy z ciemności dobiegło jedno
tylko szczeknięcie, dźwięcz ne, niskie i poważne.
Jest — szepnął Isom. . ...
— To Buby >— potwierdził Caspey. — Ma go.
Młody pies znowu zaszczekał nerwowo i histerycz nie, potem znów
rozbrzmiał pojedynczy dźwięczny od zew. Narcissa wsunęła rękę pod ramię
Bayarda.
— Nie ma pośpiechu — oświadczył Caspey. — Jesz cze go nie zagnali na
drzewo. Ej, brać go!
Młody pies przestał ujadać, ale ćL:ugi od czasu do
i
i
f
czasu dawał im znak jednym poważnym dźwięcznym szczeknięciem. Poszli w
tym kierunku.
— Brać go! — wołał Caspey.
Potykali się co chwila w na pół zatartych bruzdach, za smugą światła
latarni kołyszącej się w rękach Cas-, peya. Nagle w ciemności rozbrzmiały
cztery krótkiej zdecydowane szczeknięcia na cztery różne tony.
— Złapały go — powiedział Isom.
— Aha — p&twierdził Caspey. — Ej, psy, trzymali tam!
Biegli teraz, Narcissa uczepiona ramienia Bayarda,* nurzając się w
wysokiej trawie, przeskoczyli drugi płot i znów biegli między dęzfewa. Jakieś
oczy błysz czały jasno w ciemnościach przed nimi. Znowu roz^j legło
się'chóralne szczekanie, niecierpliwe, pełne na pięcia, i w mglistym świetle
latami zobaczyli psy, któ-; re obskoczyły ich kołem.

— Siedzi tam wysoko .—. oświadczył Caspey. — Mo dry go widzi.


■P^jPi-es wuja Henry jest tez — wtrącił Isom.
— Wiedziałem, że ten też przyleci f-r mruknął Cas pey z-niezadowoleniem.
— Za stary na oposa, ale byle, go zapędził na drzewo...
Postawił sobie latarnię na głowie i zajrzał między' pędy winorośli, a Bayard
wyciągnął kieszonkową la tarkę i skierował jej promień na drzewo. Trzy
starsze psy i emeryt wuja Henry’ego siedziały półkolem pod drzewem,
warcząc i poszczekując od czasu do czasu miarowo i spokojnie, ale młody
ujadał bez przerwy i latał w koło jak opętany.
— Kopnij go, Isom, żeby się uspol.oił — rozkazał Caspey.
— Ty, Ginger, zamknij pysk! — krzyknął Isom. Po łożył na ziemi torbę i
siekierę, złapał szczeniaka i ści snął go między kolanami.
’ Caspey i Bayard wolno obeszli drzewo między wy czekującymi niecierpliwie
psami. Narcissa poszła za nimi.
'— Zielsko tu gęste jak cholera — narzekał Caspey.
J— Jest — powiedział nagle Bayard. — Widzę go
— skierował równo promień latarki, a Caspey stanął za nim i spojrzał ponad
jego ramieniem.
— Gdzie? *— pytała Narcissa. — Widzisz go?
— J'est — potwierdził Caspey. — Siedzi. Ruby na wiatr.nie szczeka.;Jak
ona powiś, że jest, to jest. •¿¿Żr- Ale gdzie jest, Bayardzię? dopytywała się Nar
cissa.
-; Popchnął ją przed siebie i skierował krąg światła ponad jej głową na drzewo

i po chwili z gęstwiny li?ci Spojrzały na nią dwa ogniste punkciki odległe od


siebie na długość,, niecałej zapał i, zgasły i znów zaświeciły.
Rusza sję — powiedział Caspey^4g|iMłody opos. Wleź na drzewo, Isom', i
wykurz go stamtąd.
Bayard. trzymął światło nad oczyma zwierzęcia, a Caspey postawił latarnię i
spędził psy razem do swoich nóg. Isom wdrapał się na drzewo i zniknął .w
zbitej masie wina, ale mogli śledzić jego ruchy po drżeniu g&łęzi i zdyszanych
okrzykach, którymi groził zwierzęciu, półpieszczotliwie, półserio.
Ej, ty — mruczał. — Nie zrobię ci nic złego. Naj wyżej wrzucimy cię potem
do garnka. No, uwaga, sta ry, już do ciebie idę.
Minęło jeszcze kilka sekund, potem cisza i szelest ostrożnie rozsuwanych
gałęzi.
— Mam, mam! — krzyknął. — Trzymaj dobrze psy.
— Mały, co? — spytał Caspey.
— Nie wiem. Widzę tylko pysk. Uważaj na psy.
Górna część winorośli rozkołysała się z nagłą furią.
Isom wrzeszczał coraz głośniej, potrząsając gałęźmi.
■ -— Uwaga, teraz idzie! — wrzasnął i coś zaczęło zsu
wać się w dół wolno, opornie, czepiając się niewidzial nych gałęzi, potem
zatrzymało się. Psy podniosły stra szliwy rwetes. Niewidzialne zwierzę znowu
zaczęło^ spadać i w świetle latarki Bayarda ukazała się jakaś| ciężka
bezkształtna bryła, która z głuchym odgłosem^ uderzyła o ziemię i znikła
natychmiast pod skłębioną masą psów.
Caspey i Bayard skoczyli między psy i wreszciel udało im się je rozpędzić.
Narcissa Zobaczyła leżącej na boku stworzenie z wyszczerzonymi zębami i
za#| mkniętymi czyma; przednie łapy, różowe jak rączki '^ dziecka,
skrzyżowane miało na piersi. Spojrzała na nieruchome zwierzę z mieszaniną
litości i obrzydzę- \ nia: wyglądało przedziwnie z lisim grymasem wyszcze---
rzonych zębów, maleńkimi, prawie ludzkimi rączkami^ i długim jak u szczura
ogonem. Isom zeskoczył z drze-j wa, Caspey kazał swemu siostrzeńcowi
trzymać trójkę-j wyrywających się psów i "obserwowany z zaciekawie-- niem i
wstrętem przez Narcissę, wziął siekierę, przy-. łożył ją do szyi zwierzęcia i
postawiwszy nogi na obu końcach trzonka chwycił za ogon. Nąrcissa
odwróciła , się i uciekła przyciskając ręką usta.
Ale zatrzymał ją mur ciemności, więc śtanęła drżą ca, walcząc z
ogarniającymi ją mdłościami, i patrzyła, jak tamci kręcą ,się w świetle latami.
Potem Caspey odciągnął psy nie zapominając emerytowi wuja Henry.
zaaplikować siarczystego i hałaśliwego kopniaka, tak że biedak uciekł co
prędzej do domu, przerażony i oszo łomiony, wyjąc przeraźliwie. Isom
przerzucił torbę przez ramię, a Bayard odwrócił się szukając Narcissy.
i— Jestem — odpowiedziała. Podszedł do niej.
— To dopiero jeden. Powinniśmy dziś złapać tuzin.
— Och, nie — wzdrygnęła się. — Nie.
Spojrzał na nią w ciemności, potem zaświecił jej la
tarką prosto w twarz. Podniosła ręce i odsunęła świa tło.
— Co ci jest? Już się zmęczyłaś?
— Nie j— poszła dalej. — Tylko... Chodź, tamci już poszli.
Caspey poprowadził ich dalej w las. Szli teraz po sze leszczących liściach i
suchym runie, które od czasu do czasu trzaskało pod stopami. W świetle
latarni ma jaczyły drzewa, nad nimi poprzez rzednące gałęzie mi gotały
gwiazdy na milczącym zamglonym niebie. Psy biegły nasprzód, Bayard
i-Narcissa szli wymijając nie wyraźnie rysujące się pnie, zsuwając się w
parowy, gdzie piasek błyszczał w kręgu światła latarni, a cień nóg Caspeya,
gdy usiłował wyplątać się z głogu i wspiąć się na drugi brzeg, przypominał
ogromne nożyce.
— Lepiej* daleko od strumienia — radził Caspey. — Wywąchają szopa, a
potem nie da rady ich odciągnąć i zagnać do domu przed ranem.
Zboczył znowu na otwartą przestrzeń, wynurzyli się z -lasu i przeszli przez
łąkę porosłą szuwarami, pachną cą słońcem i ziemią; lekka mgła tworzyła
wokół latami niewyraźną aureolę.
Szukać, psy, szukać!
Weszli znowu w las. Narcissa zaczynała już odczu wać zmęczenie, ale
Bayard szedł naprzód, absolutnie nie biorąc pod uwagę tej możliwości, toteż
usiłowała dotrzymać mu kroku bez skarg. Wreszcie ze znacznej odległości,
dobiegło ich charakterystyczne krótkie szczeknięcie. Caspey stanął.
¡9 Zobaczmy, w którą stronę poszedł.
Stah w ciemnościach w smętnym chłodzie jesien nym, wśród
obumierających drzew, nasłuchując.
—* Hop! Hop! — krzyknął Caspey. — Szukaj tam, szukaj!
Pies odpowiedział i ruszyli dalej, raz po raz przysta-
jąc i wytężając słuch. Pies znowu zaszczekał, słychać było teraz dwa głosy i
ruch jakby w kole leżącym w poprzek ścieżki.
— Hop! Hop! — krzyczał Caspey, a echo odpowiada ło mu spomiędzy
drzew, cichnąc z wolna. Ruszyli, a psy rozszczekały się na nowo nieco dalej
od miejsca, skąd ■ dobiegło pierwsze wyzwanie. Teraz go pędzą z po- wrotem,
skąd przyszedł — stwierdził Caspey. — Za czekajmy, aż go zagnają na t®
miejsce, gdzie ma byó.J
Postawił latarnię i przysiadł na piętach obok niej; Isom rzucił swój ciężar i
także kucnął, a Bayard usiadł •oparty o pień drzewa i przyciągnął Narcassę do
siebie.- * Szczekanie psów przybliżyło się. Caspey po ciemku wytężał wzrok w
kierunku, skąd dobiegły dźwięki.
— Coś mi się zdaje, że idą na'szopa — powiedział Isom.

— Może być. Górskiego-.


— Idzie na to drzewo z dziuplą, nie?
Tak wygląda.
Nasłuchiwali nie poruszając się.
C No to mamy robotę — powiedział Caspey. — Niech to diabli!
Powietrze stało się teraz chłodniejsze, w miarę jak ziemia traciła ciepło
wchłonięte w Ciągu słonecznego dnia, i Narcissa przytuliła się do Bayarda.
Wyjął ź kie szeni paczkę papierosów, dał jednego Caspey owi i sam zapalił.
Oczy siedzącego w kucki Isoma pożądliwie za błysły w świetle latami.
¡¡| Niech mi pan też da jednego — powiedział.
■— Nie potrzebujesz się uczyć palenia, smarkaczu — skarcił go Caspey. Ale
Bayard dał mu papierosa,' a chłopak znów kucnął' zginając swoje chude nogi
i trzymając białą rurkę w nieufnych palcach. Coś po ruszyło się w liściach za
nimi, usłyszeli niespokojne warknięcie, po czym najmłodszy pies wynurzył się
z mroku i przerażony, z błyszczącymi oczyma, przy padł piszcząc żałośnie do
nogi Caspeya. — Czego chcesz? — spytał Caspey głaszcząc go po łbie. — Coś
cię stamtąd wystraszyło? — Szczeniak rozpłaszczył swoje młode niezdarne
ciało i piszcząc pocierał no sem rękę Caspeya. — Musiał tam dalej zobaczyć
nie- ;dźwiedzia. Tamte psy nie chciały d pomóc go zła pać, co?
^ Biedactwo — powiedziała Narcissa. — Napraw dę się przestraszyć
Caspeyu? Chodź tu, psiątko.
11 'St:-' Tamte psy poszły naprzód i zostawiły go — po wiedział Caspey.
Szczeniak nieśmiało ocierał się o ko lana Caspeya. Potem wspiął się na łapy i
polizał mu twarz.
— Wynoś się! — zawołał Caspey i odepchnął szcze niaka, który upadł
niezgrabnie na suche liście. W chwi li gdy wygramolił się z powrotem na nogi,
rozległo się szczekanie w ciemnościach, dźwięczne i melodyjne, i młody psiak
zakręcił się i pognał ujadając przeni kliwie w kierunku głosów. Psy nie
przestawały szcze kać, Isom i Caspey nasłuchiwali. — Tak, moi pań stwo —
powtórzył Caspey. —■ Idzie na tamto drzewo.
— Znasz te lasy jak własne podwórko, prawda, Caspey? — spytała
Nardssa.
— No pewnie. Przeszło się je ze sto razy, znam to wszystko od urodzenia.
Pan Bayard też zna. Polował tu prawie tyle samo lat co i ja. Razem z panem
Johnny. Miss Jenny posyłała mnie tu z nimi, od kiedy dostali swoją pierwszą
fuzję. Ja miałem wtedy tę jednorurkę, co ją wdąż musiałem związywać
postronkiem. Pamięta pan tego grata, Mist’Bayard? Ale strzelała nielicho.
Ładne parę wiewiórek zabiliśmy w tym lesie. Króli ków też.
Bayard siedział wsparty plecami o pień spoglądając na wierzchołek drzewa i
aksamitne niebo nad głową,
z papierosem wolno tlącym się w ręku. Spojrzała na jego ponury profil w
blasku latarni i przysunęła się bliżej. Nie odpowiedział na uścisk, więc
wsunęła rękę w jego dłoń. Ale jego ręka także była zimna, i znowu odszedł od
niej w samotne wyżyny swej rozpaczy. Caspey rozprawiał dalej swoim'
rozwlekłym akcentem, bez spółgłosek, z odrobiną żalu w głosie.
— Pan Johnny — o, z niego był myśliwy! Pamięta pan, jak kiedyś ja i pan,
i on poszliśmy...
Bayard wstał. Cisnął papierosa i starannie rozgniótł go obcasem.
— Chodźmy stąd — powiedział. — Nie złapią go dzisiaj.
Pomógł wstać Narcissie, odwrócił się i odszedł. Ca spey także się podniósł,
zdjął róg przerzucony przez ramię i przyłożył go do ust. Dźwięk rozbrzmiał
potę żny i czysty, pobiegł daleko i skonał długim echem, i potem znowu
zapanowała cisza nie zmącona żadnym szelestem w ciemnościach.
Było już koło północy, kiedy zostawili Isoma i Cas- peya w ich chacie i
poszli aleją w kierunku domu. Po chwili w mroku zarysowała się stodoła i
dom wśród drzew na tle zasnutego mgłą nieba. Otworzył bramę, Narcissa
przeszła pierwsza, potem on. Zasunął rygiel i odwracając się znalazł, ją tuż
przy sobie.
— Bayard — szepnęła przytulając się.
Otoczył ją ramieniem i stał przez chwilę spogląda jąc w niebo ponad jej
głową. Ujęła jego twarz w oby dwie ręce .i przyciągnęła ją ku sobie, ale jego
wargi by ły zimne i poczuła na nich smak nieuchronnego prze znaczenia.
Przez jakiś czas stała przytulona do niego, z głową na je*go piersi.
Potem nie chciała już więcej towarzyszyć mu na polowaniu. Chodził więc sam
i wracał gdzieś między północą a świtem, po ciemku zdejmował ubranie i
ostro
żnie wsuwał się do łóżka. A gdy milczał, tuliła się i w ciemnościach szeptała
jego imię, zwracając się ku niemu, miękka, rozgrzana snem. Leżeli tak objęci
ra mionami w ciemności pochłaniającej na chwilę jego rozpacz i samotność
przeznaczenia, przed którym nie było ucieczki.
2
— A więc — powiedziała Miss Jenny ponad wazą z zupą — został pan
porzucony przez własną służącą i ma pan trochę czasu na wizyty rodzinne,
tak?
Horacy uśmiechnął się lekko.
— Prawdę mówiąc, przyszedłem dziś, żeby coś do stać do zjedzenia. Nie
twierdzę, że jedna kobieta na dziesięć umie trochę gotować, ale moje miejsce
z pew nością nie jest w rodzinnym domu.
— Chce pan powiedzieć — sprostowała Miss Jen ny — że nawet jeden
mężczyzna na dziesięciu nie ma dość rozumu, żeby się ożenić z dobrą
kucharką.
— Może właśnie mają za dużo rozumu i poszano wania dla bliźnich, żeby
psuć dobre kucharki — za uważył nieśmiało.
— Trzeba przyznać — wtrącił młody Bayard — że nawet najlepsza
kucharka nie chce pracować z chwilą, kiedy wyjdzie za mąż.
— Co to, to prawda — oświadczył Simon oparty
o bufet w dość wykwintnej pozie, w świeżutko wy- krochmalonej koszuli bez
kołnierzyka i w odświętnych spodniach (było to Święto Dziękczynienia),
rozsiewa jący, oprócz zwykłych swoich zapachów, leciutki za pach whisky. —
Euphrony cztery razy zmieniała pracę przez pierwsze dwa miesiące po ślubie,
coraz musiałem jej wynajdywać nowe miejsce.

|
— Simon widocznie musiał ożenić się z cudzą ku charką — oświadczył
doktor Peabody.
•— Lepiej się ożenić z cudzą kucharką niż z cudzą żoną — wypaliła Miss
Jenny.
— Miss Jenny! — z wyrzutem zawołała' Narcissa. — Niech pani będzie
cicho.
— Przepraszam — powiedziała Miss Jenny. — Nie mówiłam tego do pana,
Horacy. Tak mi coś strzeliło J do głowy. To było powiedziane do pana, Loosh
Pea body. Pan uważa, że skoro przez sześćdziesiąt lat zja dał pan u nas
obiady w Święto Dziękczynienia i Boże - Narodzenie, to wolno się panu ze
mnie wyśmiewać w moim własnym domu?
, — Cicho, Miss Jenny — powtórzyła Narcissa. Ho racy odłożył łyżkę i ręka
Narcissy znalazła jego rękę pod -stołem.
— Co mówicie? — stary Bayard z serwetką zatknię tą za kamizelkę
zatrzymał łyżkę w połowie drogi i zwi nął dłoń wokół ucha.
— Nic ważnego —- powiedział mu młody Bayard. — Ciotka Jenny znowu
się kłóci 'z. doktorem. Simon, obudź się wreszcie!
Simon ocknął się i przyszedł zebrać talerze, ale ro bił to z roztargnieniem,
najwyraźniej żywo zaintere sowany przedmiotem dyskusji. :
— Tak — ruszyła znów do ataku Miss Jenny — dla^ tego że ten stary
dureń Falls «wyleczył smarem od wozi; pryszcz na jego twarzy j .przypadkiem
go nie wyprawił na tamten świat, to Loosh mało nie pęknie z dumy i chodzi
nadęty jak ropucha. Co pan z tym miał wspólnego? Chyba nie pan usunął
mu tę brodaw kę. Ą może to pan sprawił, że wyrosła?
' - Simon, nie masz kawałka ęhleba albo czegoś, żeby zatkać jej usta? zapytał
łagodnie doktor Pea-
body. Miss Jenny spiorunowała go wzrokiem, po czym gwałtownie zagłębiła
się w krześle.
H >^- Simon! Spisz czy co? 11
| Simon żebrał talerze i wyniósł je z pokoju. Goście milczeli, starając się nie
patrzeć na siebie wzajemnie, podczas gdy Miss Jenny za barykadą filiżanek,
cukier nicze V, dzbanuszków i innych części zastawy stołowej w dalszym
ciągu ziała ogniem i piorunami.
Will Falls? ■‘r— powtórzył stary Bayard. — Jenny, powiedz Simonowi,
kiedy będzie przygotowywał dla niego koszyk, żeby przyszedł do mnie do
gabinetu, chcę tam coś dołożyć.’
Chodziło o półlitrową butelkę whisky, którą zawsze dołączał do koszyka
wysyłanego Willowi Falls ną Święto Dziękczynienia i na Gwiazdkę, a którą
staruszek dzielił po łyżeczce między swoich zgrzybiałych i bez domnych
kolegów. Stary Bayard niezmiennie przypo minał jej, żeby powiedziała
Simonowi coś, o czym ża dne z nich nigdy nie zapominało.

— Dobrze1— odpowiedziała.
Simon pojawił się. znowu z ogromnym srebrnym dzbankiem do kawy,
postawił go koło Miss Jenny i wy cofał się do. kuchni.
Kto chce teraz kawy? — skierowała pytanie do wszystkich. —- Bayard nie
wysiedzi do końca obiadu bez kawy. A pan chce, Horacy? — Horacy odmówił,
a Miss Jenny nie .patrząc na doktora Peabody powie działa : —
Przypuszczam, że pan napiłby się chętnie, nieprawdaż?
— Jeśli można prosić — odpowiedział pokornie. Mrugnął okiem do
Narcissy i twarz jego przybrała wyraz ponurej nieśmiałości. Miss- Jenny
nalała dwie filiżanki, a w tej samej chwili wszedł Simon z olbrzy mim
półmiskiem, niosąc go dumnie i ostrożnie, jak coś
kruchego, po czym nieustraszonym a wykwintnym gestem postawił go przed
starym Bayardem.
— O Boże — powiedział młody Bayard — gdzieś ty o tej porze roku złapał
wieloryba, Simon?
— I owszem, to jest ryba, to co się nazywa ryba — przyznał Simon.
Rzeczywiście, była to ryba. Długa na jard i szeroka jak derka końska,
jaskrawego, czerwonego koloru. Le żała na półmisku z szeroko otwartą
paszczę..ą, wesoła i zachęcająca.
— Do licha, Jenny — gderliwie powiedział stary Bayard. — Po coś to
kazała podać? Kto ma ochotę opychać się rybą w listopadzie, kiedy w spiżarni
peł no oposów, indyków i wiewiórek?
— Nie tylko ty jeden jadasz przy tym stole — ucięła. — Jak nie chcesz jeść,
to nie jedz. U nas w do mu zawsze musiało być danie rybne — dodała. — Ale
tych prostaków z Missisipi nigdy nie nauczysz jeść nic innego jak chleb i
mięso. Chodź tu, Simon. — Si mon postawił piramidę talerzy przed starym
Bayar dem i podszedł z tacą do Miss Jenny, która postawiła na niej dwie
filiżanki kawy, dla starego Bayarda i do ktora Peabody. Potem nalała
filiżankę dla siebie, a Si mon podał cukier i śmietankę. Stary Bayard, nie prze
stając zrzędzić, dzielił rybę.
— Ja osobiście nie mam nic przeciwko rybie o każ dej porze roku —
.powiedział doktor Peabody.
—Owszem, zauważyliśmy — rzuciła Miss Jenny.
Znowu ostentacyjnie mrugnął do Narcissy.,
—Tylko że wolę te, które sam łapię w moim wła snym stawie — ciągnął. —
Moje mają większą war tość odżywczą.
— Ma pan jeszcze swój staw, doktorze? — spytał młody Bayard.
—■ Tak, ale w tym roku ryba nie bardzo brała. Abe
iLfc
miał grypę zeszłej zimy i od tego czasu śpi przez ca ły boży dzień, a ja muszę
siedzieć i czekać, aż on się obudzi, żeby zdjąć rybę i założyć nową przynętę. W
końcu wpadłem na pomysł, żeby przywiązywać sznur do jego nogi, a drugi
koniec do mojej ławki, i teraz, jak tylko ryba zaczyna brać, po prostu szar pię
za sznurek i budzę go. Musisz tam kiedy przyje chać z żoną, Bayardzie.
Jeszcze nie widziała moich włości.
— Nie widziałaś? — zwrócił się Bayard do Nar- cissy. Nie, nie była tam
nigdy. — Naokoło wszędzie stoją ławki i. stołeczki do opierania nóg i jest
poręcz, akurat tej wysokości, żeby oprzeć wędkę, i dla każ dego rybaka jest
osobny Murzyn, który zakłada przy nętę i zdejmuje rybę z wędki. Nie mogę
zrozumieć, po co pan żywi tych wszystkich Murzynów, doktorze.
— Dalibóg, już tyle czasu mam ich koło siebie, że nie wiem, jak ich się
pozbyć, chyba że potopić. Naj gorsza rzecz to wykarmić tę czeredę. To
pochłania wszystko, co mogę zarobić. Żeby nie oni, dawno rzu ciłbym
praktykę. Dlatego też tak chętnie chodzę na proszone obiady. Każdy posiłek
za darmo to dla mnie tyle, co dla robotnika pół dnia wolnego.
— Ilu ich pan ma, doktorze? — spytała Narcissa.
— Nie wiem dokładnie — odpowiedział. — Oficjal nie zawsze miałem
sześciu albo siedmiu, ale nie mam pojęcia, ilu jeszcze do tego doszło. Co
dzień odkry wam nowego dzieciaka.
Simon słuchał z najwyższym zainteresowaniem i nie spuszczał oczu z
doktora.
— Nie ma pan tam już wolnego miejsca, doktorze? — zapytał. — Tutaj
muszę ciężko się narobić cały dzień, żeby ich nakarmić, i wszystko.
— A możesz co dzień jeść tylko rybę na zimno i zie leniną? — uroczyście
spytał doktor Peabody.
— Hm, żeby tak prawdę powiedzieć.., — wahał się Simon. — Chyba nie za
bardzo. Kiedyś rozbolał mnie brzuch po rybie, jak jeszcze byłem młody, i od
tego czasu ryba mi nie służy.
— Cóż, nic więcej u nas się nie jada.
— Już dobrze, Simon — powiedziała Miss JennyJ Simon ani drgnął,
oparty o bufet, obserwując doktora:: w głębokim zastanowieniu.
— I taki pan gruby ad tej zimnej ryby i zieleninyfl Ja bym wychudł jak
drzazga po tiwóch tygodnia^™ takiego odżywiania, szkoda mówić.
— Simon! — Miss Jenny, podniosła głos, — Przestaffii mu pan zawracać
głowę, Loosh, niech pilnuje własnychś spraw.
Simon, jak wyrwany nagle z transu, zabrał rybę.J Narcissa pod stołem
znowu ścisnęła rękę Horacego, t| Es— Daj spokój biednemu doktorowi,
ciociu Jenny — odezwał śię młody Bayard. Dotknął ramienia dziadka. ' —■
Nie możesz jej kazać, żeby mu dała spokój?
— 'Co on robi, Jeminy? — spytał stary Bayard. — chce jeść obiadu?
*— Nikt z nas nie zje, jeżeli on tu będzie siedział | i opowiadał Simonowi o

rybie1 na zimno i o gotowa-) nej rzepie — odpowiedziała Miss Jenny.


%*— To okrutne tak go traktować i^wtrąciła^Nar^J cissa.
— Cóż, wiem teraz, jak dalece powinienem być, wdzięczny za to, że mnie
pani w swoim czasie odrzu ciła. Kiedyś oświadczyłem się o rękę Miss Jenny
wyjaśnił im.
stary osioł — powiedziała Miss Jenny. — Nigdy • nic podobnego nie było.
*— Owszem, było. Tylko że zrobiłem to «dla Johna Sartorisa. Mówił, że
wystarczy mu trosk poza domem, z tą polityką. I wiecie...
&'■;—• Loosh Peabody, jest pan najgorszym łgarzem, jaki kiedykolwiek
chodził po tej ziemi!
■■— ,..że prawie Udało mi się ją przekonać. To było
III pierwszej wiosny, kiedy zakwitły te chwasty, co je przywiozła z Karoliny,
byliśmy w ogrodzie i był fesiężyc, i śpiewały ptaki, g
Nic podobnego! — wykrzyknęła Miss Jenny. — *Nie ma w tym ani słowa
prawdy.
Spójrzcie na jej twarz, a przekonacie się, czy kłamię powiedział doktor
Peabody.
: — Spójrzcie ma nią — powtórzył brutalnie młody Bayard. -— Żaczerwióniła
się.
. Rzeczywiście zaczerwipii& się, jej policzki były jak sztandary, a głowa
dumnie podniesiona do góry ' pośród drwiących śmiechów. Narcissa wstała,
podeszła do-niej i objęła jej szczupłe wyprostowane ramiona.
—?• Milczcie wszyscy powiedziała, Powinniście się czuć szczęśliwi, jeżeli
którakolwiek kobieta zgadza się wyjść za was, i zaszczyceni nawet wtedy,
kiedy was 'odrzuci.
— Ależ ja się czuję zaszczycony — oświadczył do ktor Peabody. Inaczej nie
byłbym do dziś dnia wdowcem.
— Jak może nie być wdowcem ktoś, kto tyle waży i odżywia się zimną rybą
i gotowaną rzepą — odcięła sie Miss Jenny. — Siadaj, kochanie. Już ja się nie
ulęknę żadnego mężczyzny na świecie.
Narcissa wróciła na miejsce, a Simon pojawił się znowu, tym razem pod
eskortą Isoma, i przez następ ne kilka minut krążyli między jadalnią i
kuchnią, wnosząc pieczonego indyka, wędzoną szynkę, pieczy ste z kuropatw
i wiewiórek, oposa z rusztu ze słodki mi kartoflami, korniszony i
marynowane buraki, słod kie kartofle i bulwy irlandzkie, ryż i mamałygę,
biszkopty na gorąco i na zimno, delikatne placki ku-
kurydzane, konfitury z truskawek i gruszek, galaretkę z pigw i jabłek,
kompot z czarnych jagód i brzoskwinie.
Wtedy na moment przestali rozmawiać i zabrali się na serio do jedzenia,
od czasu do czasu spoglądając przez stół jedni na drugich, w różowym cieple
przy jaznych uczuć i apetycznych zapachów. Raz po raz wchodził Isom z
gorącym chlebem, podczas gdy Simon spoglądał dumnym wzrokiem na pole
bitwy, żapewne tak jak Cezar musiał spoglądać na Galię, gdy ją pod bił, albo
jak sam Bóg, gdy ujrzał ostatnie ze swych do świadczeń chemicznych i
przekonał się, że dobrze wy padło.
— Ostatecznie, Simonie — rzekł doktor Peabody z lekkim westchnieniem
— myślę, że mogę cię wziąć do siebie i zagwarantować od czasu do czasu
trochę solonego mięsa.
— Wierzę panu — zgodził się Simon obserwując ich niby generał o wzroku
orła, rozsyłający posiłki naj bardziej zagrożonym punktom, i uparcie podając
pół miski najmniej wytrwałym. Ale po pewnym czasie nawet doktor Peabody
musiał skapitulować i wtedy Simon wniósł trzy rodzaje tortów, niewielki
plum- pudding, niby ostatni, dobijający cios, oraz kunsztow nie upieczony
keks z orzechami i owocami, przesycony rumem, zachwycający jak
niebiańskie aromaty, zdra dziecki i nieuchwytny jak grzech, i wreszcie, z
tajem niczym wyrazem twarzy — butelkę porto. Poziome pro mienie słońca
układającego się do snu w czerwonawej mgiełce zachodu wpadały przez
szyby, zapalając błyski w srebrach rozłożonych na bufecie, drzemiąc w mięk
kich refleksach na jego okrągłościach i kolorowych szy bach półokrągłego
okna wysoko w zachodniej ścianie.
Ale był to listopad, pora mgłą zasnutych, sennych dni, kiedy minął już
pierwszy rumieniec jesieni, a zi
ma spoza posępnych widnokręgów słała już swoje złośliwe podmuchy —
kiedy, niby matrona owinięta w szal i otoczona dziećmi, rok umiera
spokojnie, bez bólu i cierpień, i choroby. W początkach grudnia przy szły
deszcze i rok zaczął szarzeć w okresie rozkładu
i śmierci. Przez całe noce i całe dnie deszcz szeptał na dachu i wzdłuż rynien.
Z drzew opadły już ostatnie uparte liście, ą czarne nagie gałęzie żałosnym
gestem wyciągały ramiona na tle nie kończących się perspek tyw alei; tylko
samotne drzewo hikorowe w dole par ku zachowało jeszcze liście, lśniące jak
mokry płomień na wiecznym lazurze, gdy wzgórza za doliną okryły się
płaszczem deszczu.
Prawie co dzień mimo cierpkich uwag Miss Jenny
i głębokiego protestu w oczach Narcissy młody Bayard wychodził ze strzelbą i
dwoma psami i wracał póź nym wieczorem, przemoczony do kości. Jego wargi
dotykając jej warg były zimne jak lód, a oczy posępne
i udręczone. W żółtym blasku kominka ich sypialni Narcissa obejmowała go
ramionami albo cicho płakała w ciemnościach, przytulona do sztywnego ciała
czy widma, które ich rozdzielało.
— Tak nie można — mówiła Miss Jenny podcho dząc do niej, gdy
siedziała zamyślona przy ogniu w ga binecie starego Bayarda. — Zatruwasz
sobie życie, doprowadzisz się do obłędu. Przestań się dręczyć o nie go, pół
życia spędził moknąc na deszczu, a jednak nie pamiętam, żeby który z nich
choć raz w życiu dostał kataru.
— Naprawdę? — powiedziała apatycznie.
Miss Jenny stała przy jej krześle mierząc ją swoim przenikliwym
wzrokiem. Potem położyła rękę na gło wie Narcissy z łagodnością zgoła
niesartorisowską.
— Czy dlatego się tak dręczysz, że myślisz, że on może nie kocha cię tak,
jak powinien?
*— Nie — powiedziała. — ón nie kocha nikogo. Nie będzie kochał nawet
dziecka. Nie wiadomo, czy jest za dowolony, czy smutny, czy jaki.
— To prawda —| przyznała Miss Jenny. Ogień trza* skał i płomienie
wyskakiwały spośród żywicznych po-* łan Za szarym oknem rozpływał się
dzień. — Słu-j chaj — powiedziała nagle Miss Jenny — nie jeźdź z nim więcej
tym samochodem, słyszysz?
iv-— Nie będę. To go nie skłoni jednak, żeby jechał wolniej. Nic go do tego nie
zmusi.
— Naturalnie, że nie. Nikt w to nie wierzy, nawetj jego dziadek. Jeździ z
nim dla tej samej przyczyny, ■ co i ten chłopak. Sartorisowie. To już jest we
krwi. Dzicy ludzie, wszyscy bez wyjątku. Nikt na święcie; ; nie ma z nich
ipożytkuls^jObie patrzyły buzujący płomień na kominku, Miss Jenny wciąż
trzymała rękę na głowie Narćissy. Żałuję, ze cię w to wplątałam,
— To nie pani. Nikt mnie nie wplątał. Sama to zro^i biłam.
'— Hm —- powiedziała Miss Jenny. A potem: — Gzy zrobiłabyś to po raz
drugi? — Nie odpowiedziała, więc Miss Jenny powtórzyła pytanie ag-
Zrobiłabyś to jesz- ■cze raz?
— Tak —- powiedziała Nareissa. -M- Pani wie dobrze. Znów zapadło
milczenie, w którym obie, bez słów,
przypieczętowały swój pakt bez nadziei, Z piękną
i zrezygnowaną kobiecą odwagą. Nareissa wstała.
— Chciałabym wyjść i spędzić dzień z Horacym, jeżeli pani nie ma nic
przeciwko temu.
1; v— Dobra myśl — powiedziała Miss Jenny. — Zro biłabym to samo na
twoim miejscu. Horacemu przyda się trochę opieki. Wydał mi się mizerny,
kiedy tu był w zeszłym tygodniu. Wygląda, jakby nie dojadał.
Gdy weszła do kuchni, Eunice odwróciła się od stol nicy i podniosła czarne
ręce z gestem serdeczności.
I — O, Miss Narcy!powiedziała. — Nie widzie liśmy pani już od mieląca. Całą
drogę szła pani po tym deszczu? li
Przyjechałam końmi. Za mokro na samochód. — Weszła do pokoju,
Eunice patrzyła za nią ze szczerą radością. Jak tu sobie radzicie?
Karmi się go dobrze — powiedziała Eunice. — Tego sarna pilnuję. Ale
trzeba w niego wmuszać. On bardzo potrzebuje, żeby pani tu była.
— Dziś przyszłam w; każdym razie na cały dzień. Co masz na obiad? —
Razem podnosiły pokrywki i za glądały do garnków na płycie i w piecyku. O,
suflet czekoladowy.

r Tym go muszę przekupywać — wytłumaczyła Eunice. — Zje wszystko, byle


mu zrobić czekoladowy suflet — dodała z dumą.
— Rozumiem go — przyznała Narcissa. — Nikt nie umie robić takich
sufletów jak ty.
Ten mi się nie najlepiej udał — stwierdziła skro mnie Eunice. — Nie
jestem całkiem zadowolona.
Dlaczego, Eunice! Wspaniały jest.
^ Nie taki jak zwykle — upierała się kucharka. Ale mimo to promieniała
zadowoleniem,' uroozyście onie śmielona. Przez parę minut gawędziły
przyjaźnie, gdy Narcissa zaglądała do szaf i pudełek.
Potem poszła w głąb domu, do swego pokoju na górę. Toaletka ogołocona z
flakoników i srebrnych przybo- rów, puste szuflady i cały pokój tchnący
martwą ciszą zdawały się witać ją z wyrzutem. Wszędzie było chłodno, nie
rozpalano na kominku od zeszłej wiosny, a na stoliku przy łóżku stał
zapomniany bukiet kwia tów, zwiędłych i martwych w błękitnym wazonie.
Przy dotknięciu kruszyły się w jej palcach, zostawiając pla my, a woda we
flakonie cuchnęła zgnilizną. Otworzyła okno i wyrzuciła zeschnięte kwiaty.
Za zimno było, żeby tu wysiedzieć, więc poprosiła Eunice, żeby rozpaliła
ogień dla tej jej cząstki, która pozostała tu jeszcze, zgaszona i trochę smutna
w tym chłodnym i pełnym wyrzutu opuszczeniu. Przed ko modą przystanęła
znowu i przypomniała sobie te ano nimowe listy, z troską i niepokojem,
wyrzucając sobie, że zaniedbała ich zniszczenia. Ale może w końcu je
zniszczyła. Weszła więc znowu w zamknięty krąg swe go oszołomienia i
pierwszego przestrachu, usiłując sobie przypomnieć, co z nimi zrobiła. Mimo
wszystko była pewna, że zostały w szufladzie z bielizną, pewna, że je tam
włożyła. A jednak potem nie mogła ich znaleźć, nie widzieli ich ani Eunice,
ani Horacy. Zniknięcie ich odkryła w przeddzień ślubu, kiedy pakowała swoje
rzeczy. Tego dnia spostrzegła, że ich nie ma, ale zna lazła zamiast nich inny
list, pisany inną ręką, i nie pa miętała, żeby przyszedł przedtem. Jego sens
był zu pełnie jasny, chociaż nie wszystkie szczegóły rozumiała. Tego dnia
jednak przeczytała go ze spokojną obojęt nością: zarówno list, jak i -wszystko,
co list ów przy wodził na myśl, było już daleko poza nią. A nawet i bez tego
nie byłaby wstrząśnięta, gdyby go zrozumiała. Może trochę zaintrygowana
niektórymi zwrotami, ale nic więcej. Co zrobiła z resztą listów, tego sobie nie
mogła przypomnieć, i przeżyła parę chwil wyraźnego lęku, że ludzie mogą się
dowiedzieć, iż ktoś takie rzeczy
o niej myślał i nawet wyraził je w słowach. No cóż, listy zniknęły, nic innego
nie pozostawało jak tylko ufać, że je zniszczyła, tak jak ten ostatni, a jeśli nie,
to liczyć na to, że nikt ich nigdy nie znajdzie. Mimo to powracało dawne
obrzydzenie i lęk na myśl, że niety kalność jej najgłębszego i dotychczas
niezmąconego spokoju znajduje się na łasce okoliczności; może liczyć tylko na
szczęśliwy przypadek, że ktoś, jakiś obcy
człowiek, nie podniesie z ziemi zabłąkanego skrawka papieru...
Ale musi zdecydowanie odrzucić tę ewentualność, przynajmniej na razie.
Dziś jest dzień Horacego, a także jej własny, chwila wytchnienia w tym
zaludnionym widmami koszmarze, dręczącym ją na jawie. Zeszła po
schodach na dół. W salonie był ogień, ale już prawie wygasł, dołożyła więc
węgla i przegarnęła w palenisku. To będzie pierwsza rzecz, jaką zobaczy, gdy
wejdzie; może się zdziwi, może, zanim wejdzie, odgadnie, wy czuje jej
obecność. Pomyślała, czyby do niego nie za telefonować, i wahała się chwilę,
siedząc przed ogniem, ale w końcu postanowiła zostawić mu tę
niespodziankę. A jeśli nie wróci do domu na obiad z powodu deszczu?
Zastanawiała się nad tym chwilę, po czym wyobraziła go sobie kroczącego
ulicą na deszczu i natychmiast, wiedziona instynktem, podeszła do szafy
ściennej pod schodami i otworzyła drzwi- Tak jak przewidywała, palto i
płaszcz nieprzemakalny wisiały na swoim miej scu i według wszelkiego
prawdopodobieństwa nie miał nawet z sobą parasola. Znów ogarnęła ją
irytacja
i gniew, i niezmącona tkliwość — wszystko było tak jak dawniej, a to, co od
tego czasu między nich się wkradło, odpłynęło nagle jak chmura.
Przedtem zawsze z nadejściem chłodów wynoszono jej fortepian do
salonu. Ale teraz stał jeszcze w bocz nym saloniku. Był tam kominek, ale
jeszcze nie roz palono ognia i w pokoju panował lodowaty chłód. Zimne
klawisze pod jej palcami wydały dźwięk jak gdyby martwy, także pełen
wyrzutu i oskarżenia, wróciła więc do ognia i stanęła przed nim tak, by przez
okno widzieć podjazd pod osłoną ciemnych mokrych cedrów. Mały zegar na
kominku wskazywał godzinę dwunastą. Podeszła do okna i stanęła przy nim
doty kając twarzą szyby, którą jej oddech powlekał cieniutką
warstwą szronu. Już niedługo; nie był punktualny, ale też nigdy bardzo się
nie spóźniał, i na widok każdego parasola serce jej zaczynało bić mocniej. Ale
to nie był on; śledziła wzrokiem przechodnia z parasolem, póki go nie
podniósł dostatecznie, by go mogła rozpoznać^ toteż zobaczyła Horacego,
dopiero gdy był w połowie alei. Rondo kapelusza opadało mu nisko na twarz,
i kołnierzyk marynarki podniesiony był aż do uszu, i jak to z góry
przewidziała, nie miał nawet parasola.
— Och, ty wariacie —: powiedziała biegnąc do drzwi- i przez szybę za
przezroczystą firanką widziała jego ciemną sylwetkę wbiegającą po' schodach.
Otworzył z rozmachem drzwi i wszedł otrzepując przemoczony kapelusz o
nogę, tak że zobaczył ją dopiero za progiem. Mg— Ty wariacie powiedziała. —
Gdzie twój płaszcz nieprzemakalny?
Przez chwilę patrzył nieufnie i z niepokojem, potem powiedział — Narcy!
— i twarz mu zajaśniała, gdy pochwycił ją w swoje mokre ramiona.
— Puść! — zawołała. — Jesteś zupełnie mokry. — Ale on uniósł ją w górę
przyciskając do ociekającej wodą piersi i powtarzając: Narcy, Narcy! Po chwili
jego zimny nos znalazł się przy jej twarzy i po czuła na wargach smak
deszczu. — Narcy! — powie dział znowu ściskając ją. Przestała się opierać i
przy tuliła się do brata. Nagle puścił ją i gwałtownym ru* - chem odrzucił
głowę do tyłu. — Narcy — powiedział spoglądając na nią bystro — czyżby ten
drań spod ciemnej gwiazdy?...
— Ależ nie, nie — odpowiedziała szorstko. — Osza lałeś? — Potem znów
przytuliła się do niego z całej siły, nie dbając o przemoczone ubranie, jakby
nigdy nie miała się od niego oderwać.
— Och, Horry — powiedziała. — Byłam dla ciebie szkaradna.
Tym razem był to samochód marki Ford. Bayard widział, jak gwałtownie
zarzuca w rękach kierowcy usiłującego ^utrzymać go na zdradliwej, błotnistej
dro dze, i przez mgnienie oka, ubawiony, zobaczył między kołnierzykiem bez
krawata a damską pończochą, okrę coną pod kapeluszem dokoła głowy i
związaną pod brodą kierowcy, jabłko Adama miotające się niczym przerażone
szczenię w worku* Przemknęło to z szyb kością błyskawicy i znikło gdzieś w
tyle, a Bayard szarpnął kierownicą. Obmierzły Ford z wygaszonym motorem
znowu wypłynął na pole widzenia, w chwili gdy duży- wóz zarzucał na śliskiej
powierzchni z głoś nym rykiem motoru na wyłączanym sprzęgle. Potem Ford
znowu znikł z oczu, a Bayard, wciąż szamocząc się z kierownicą, włączył
sprzęgło dla łatwiejszego zachowania równowagi; i znowu ta obrzydła
zwolniona jazda, podczas której samochód nadal odmawiał po słuszeństwa, i
fragmenty skostniałego, grudniowego pejzażu migające przed jego oczyma.
Stary Bayard przechylił się i wpadł na wnuka, kątem oka widział rękę starca
kurczowo ściskającą górną część drzwiczek. Byli teraz na wprost wzgórza, na
którym leżał cmen tarz; nad nimi posąg na grobie Johna Sartorisa pompa
tycznym gestem wznosił swe kamienne ramiona, spo glądając, spośród
nieruchomych otaczających go ce drów, na dolinę, gdzie odległa o dwie mile
zbudowana przez niego droga żelazna przebiegała przed jego ka miennymi
oczyma. Bayard znowu szarpnął kierownicę.
Po drugiej stronie drogi otwierała się stromo opada jąca przepaść, pośród
krzaków cedrowych i wyżartych szczątków krawędzi powleczonych kruchą
warstwą zamarzniętego błota, gdyż nie dotarło tu jeszcze słońce. Tylna część
samochodu zawisła nad przepaścią przez
długą jak wieczność chwilę, zanim wóz przekręcił się znowu, całą siłą, szarpiąc
się, póki przód silnika nie skierował się z powrotem w dół wzgórza nie zmniej
szając przy tym ani na chwilę szybkości. Nie chciał jednak powrócić w
koleinę, zjechali ze środka drogi i chociaż prawie dotarli do podnóża pagórka,
Bayard zobaczył, że nie dojadą. W chwili kiedy już mieli ze śliznąć się i runąć,
Bayard wściekłym szarpięciem skie rował przód wozu prosto na krawędź i
samochód leni wie wyprostował się na moment, jakby dla zaczerpnię cia
oddechu.
— Trzymaj się! — krzyknął Bayard do dziadka. Potem zaczęli się staczać.
Chwila absolutnej ciszy, całkowitej zatraty poczucia ruchu. Potem
trzaskanie krzaków cedrowych, świst gałęzi, głucho uderzających o chłodnicę,
niemiłosiernie tnących po twarzy. Z całej siły wparli się w podłogę
samochodu, a wóz zawirował w długim podskoku. Nowa chwila wypełniona
próżnią, potem wstrząs, w którym kierownica uderzyła w pierś Bayarda,
uciekając mu z zaciśniętych rąk i wyrywając niemal ramiona ze stawów.
Siedzący obok niego dziadek runął naprzód, a Bayard wyciągnął ramię akurat
w porę, by go uchro nić od przebicia głową szyby. — Trzymaj się! — krzyk nął.
Ciągle w biegu, pochwycił i przekręcił wyrywa jącą się kierownicę, pociągnął
wóz w dół wąwozu i dał gazu; unoszeni siłą pracującego na pełnych obrotach
motoru i rozpędem jazdy z góry, zakołysali się i zje chali w rów, zakręcili,
zaczęli się wspinać pod górę po łagodnym już teraz brzegu i znów znaleźli się
na dro dze. Bayard zahamował.
Chwilę siedział bez ruchu.
— Uf! — powiedział. A potem: —- Psiakrew, jasna cholera! — Dziadek
siedział obok nie odzywając się, z głową nieco pochyloną i ręką wciąż
uczepiony drzwi
czek. — Myślę, że po tym wszystkim należy mi się papieros — dodał
Bayard. Wygrzebał z kieszeni papie rosa i zapałkę trzęsącymi się rękoma. —
Znowu mi się przypomniał ten cholerny betonowy most, akurat jak
rymnęliśmy — wyjaśnił tonem usprawiedliwienia. Głę boko zaciągnął się
papierosem i spojrzał na dziadka. — Dobrze się czujesz? — Stary Bayard nie
odpowiedział. Wnuk, 1 papierosem w znieruchomiałej ręce, patrzył na niego.
Siedział tak jak przedtem, z głową lekko spuszczoną, z ręką wciąż na
drzwiczkach. — Dziad ku?! — gniewnie zawołał Bayard. Stary Bayard w dal
szym ciągu się nie poruszył, nawet wtedy gdy wnuk odrzucił papierosa i
brutalnie potrząsnął go za ramiona.
4
Niestrudzony koń niósł go przez ostatnie wzgórze, a ich długi cień w
niskim grudniowym słońcu padał w poprzek grzbietu ku rozciągającej się
poniżej dolinie, gdzie ostre ujadanie psów rozbrzmiewało w mroźnym
powietrzu bez wiatru. „Młode psy” — powiedział sobie Bayard. Zatrzymał
konia na zatartym szlaku drogi, nasłuchując przenikliwej, rozdzierającej
fanfary długi mi falami płynącej do jego uszu. Nie poruszając się, czuł mróz w
powietrzu. Nad jego głową sosny, choć nie muskane najlżejszym podmuchem
wiatru, szeleściły sucho i dziwnie, jakby mróz znalazł w powietrzu głos; nad
sosnami, na tle wysokiego, przedwieczornego błę kitu, leciał krótki klucz
dzikich gęsi. „W nocy będzie lód” — pomyślał obserwując je i myśląc o zastyg
łych, czarnych wodach, nad którymi będą nocowały,
o uschniętych trawach sterczących niby rząd bagnetów, wokół których ciemna
woda wkrótce zamarznie w prze zroczystych i kruchych szklanych kręgach.
Za nim
■n
uciekała w dal ziemia kawalkadą górskich grzbietów,! błękitna jak dym
płonącego drewna, ku niebu barwy bladej zakrzepłej krwi. Obrócił się na
siodle i patrzył bez zmrużenia oczu na słońce, które przypominało pulg
purowe jajko rozłupane na szczytach ostatnich gór. Po tym można było
zorientować się, czy nazajutrz będzie pogoda; wciągał'w nozdrza ostre
spokojne .powietrze w nadziei, że wyczuje w nim śnieg.
Koń zarżał, rzucił łbem na próbę i przekonawszy się, że cugle są wolno
puszczone, spuścił łeb i znowu zarżał dmuchając w zeschłe liście i kruche igły
sosnowe pod jego nogami.
— No, Perry — powiedział Bayard ściągając cugle, Perry podniósł łeb i
ruszył sztywnym trzęsącym truch cikiem, ale Bayard energicznie skłonił go
do podjęcia na nowo zwykłego, równego kłusa.
Nie ujechał daleko, gdy znów .rozległo się hałaśliwej ujadanie psów po jego
lewej ręce, przybliżyło się nagiej i w chwili gdy ściągnął lejce wytężając wzrok
wzdłu? niewyraźnej linii traktu, zobaczył lisa biegnącego spo kojnie w ich
kierunku środkiem drogi. Perry także do strzegł go od razu i położył po sobie
delikatne uszy zataczając wkoło młodymi oczyma. Ale zwierzę biegło nie
widząc ich, równym krokiem, bez pośpiechu, raz po raz oglądając się za;
siebie. ,
— Nie do wiary, cholera — szepnął Bayard mocno ściskając Perry’ego
kolanami. Lis był od nich o nie całe czterdzieści jardów-, mimo to biegł dalej i
zdawało się, że absolutnie nie dostrzega jeźdźca. “Wtedy Bayard krzyknął.
Zwierzę rzuciło nań okiem, w którym zamigotało niskie czerwone słońce,
poteni znikło z jedynym i krót kim rudym błyskiem. Bayard odetchnął
głęboko, serce tłukło mu o żebra. — O-hej! —■ krzyknął. t-Do mnie, psy! —
Szczekanie rozpętało się w jakiś piekielny rwe-
tes i na drogę wpadła skłębiona masa nakrapianych skór, wywieszonych
języków i strzygących uszu. Były to wszystko młode psy; nie zwracając
najmniejszej uwagi na konia i jeźdźca ruszyły, wciąż ujadając ^Wściekle, w
zarośla, gdzie zniknął^ lis; podczas gdy Bayard stał w strzemionach i patrzył
za nimi, dwa jeszcze mniejsze szczeniaki, poprzedzone jeszcze głoś niejszym i
bardziej histerycznym jazgotem, wypadły z lasu i minęły go, pędząc na swoich
krótkich łapach, z piskliwym hałasem i lamentem, wyrażającym komicz ną,
oszalałą troskę. Potem wrzawa ucichła w histerycz nych echach i ustała. -
Bayard ruszył w dalszą drogę. Po obu stronach roz ciągały się wzgórza,
.jedno ciemne już, niby mosiężny bastion, drugie czerwone w ostatnich
promieniach słoń ca. Ostre, lodowate powietrze łaskotało go w nozdrza i
wbijało mu w płuca swoje ożywcze igły. Droga biegła doliną, alé słońce znikło
już do połowy za łańcuchem gór na zachodzie; jechał teraz pomiędzy
rozproszonymi z rzadka drzewami, pogrążony w cieniu, niby w zimnej
wodzie,, po strzemiona. Powinien stanąć na miejscu przed zmrokiem, więc
popędził trochę Perry’ego. Psia wrzawa znowu rozpętała się przed nim, bliżej
drogi, Wtedy zmusił Perry’ego do galopu.
Po chwili ukazała się przed nim polana — niegdyś porosłe chwastami
pole, na którym dawno już zabliźni ły się rany od pługa. Słońce wypełniło je
jeszcze na moment umierającym złotym blaskiem. Bayard osadził Perry’ego;
tam, w rogu polany, tuż przy drodze był lis, przysiadł na zadzie jak pies,
wpatrzony w drzewa po przeciwległej stronie. Bayard znowu pognał Per
ry’ego naprzód. Lis- odwrócił głowę, spojrzał nań krót ko i spode łba, ale bez
przestrachu, a Bayard zatrzymał konia nie posiadając się ze zdumienia.
Szczekanie psów przybliżało się spoza drzew, mimo to lis siedział wciąż
bez ruchu, spoglądając ukradkiem na człowieka i nie zwracając uwagi na
psy. Nie okazał najmniejszego niepokoju nawet wtedy, gdy szczeniaki
ujadając nie przytomnie wtargnęły na polanę. Zawahały się chwilę na skraju
lasu, podczas gdy lis spoglądał to na nie, to na człowieka.
Wreszcie największy szczeniak, zapewne przywódca sfory, ujrzał ściganą
zdobycz. W mgnieniu oka uciszyły się, przebiegły przez polanę i przysiadły
przodem do lisa, otaczając go kołem, z wywieszonymi językami.j Potem
jednocześnie obróciły się w stronę ciemniejących; lasów, skąd dobiegało
przybliżając się coraz bardziej oszalałe szczekanie w ostrzejszym tonie.
Największy^ pies zaszczekał i umilkł, ujadanie pośród drzew wzmo-v gło się,
ale zabarwione jakąś nutą entuzjazmu i ulgi,- Nadbiegły dwa mniejsze
szczeniaki i zaryły się jak.,' krety pomiędzy szuwary, po czym przyłączyły się
do reszty towarzyszy. Wtedy lis* podniósł się, jeszczą, jednym szybkim»
ukradkowym spojrzeniem obrzucił jeźdźca i otoczony przyjazną i znużoną
nakrapianą ha łastrą poMusował drogą i znikł między drzewami. E|p;Nie, to
już .przechodzi ludzkie pojpęie — powiat dział Bayard patrząc za nimi. —
Jedziemy, Perry.
Wreszcie blady i nieruchomy pióropusz dymu uka zał się przed nim
ponad drzewami ifwyjeżdżając z lasu : Bayard zobaczył dom i czerwono
oświetlone okno jaśniejące w mroku jakby serdecznym zaproszeniem^ Psy
podniosły już głośną wrzawę, poprzez którą usły szał słabszy tenor
najmłodszych szczeniąt i głoś męż czyzny uciszający sforę, a w chwili gdy
zatrzymał. Perry’ego na podwórzu, lis zmykał ostrożnie, lecz bez pośpiechu,
za domem. W mroku stała naprzeciw niego szczupła sylwetka z siekierą w
jednym ręku i wiązką drew na ramieniu. Bayard odezwał się:
— Co to za diabeł, Buddy? Ten lis.
u_ To Ellen — odpowiedział 1 Buddy. Położył na 7,i pm i drzewo i siekierą,
podszedł i uścisnął rękę Bayar- da, krótko, na chłopski sposób, ale jego ręka
była silna i twarda. —? Jak leci? >
i||j§ W porządku — odpowiedział Bayard. — Przyje chałem na tego starego
lisa, co Rafe opowiadał.
Dobra jest oświadczył Buddy powolnym gło sem kogoś, kto rzadko
rozmawia z ludźmi. — Czeka liśmy tu na ciebie. Zejdź, to odprowadzę twego
konia. ‘ • — Nie, sam to zrobię. Zanieś najpierw drzewo. Ja sarn odprowadzę
Perry’ego. — Ale Buddy był stanow czy, choć nienatarczywy ani szorstki,
więc Bayard ustąpił i oddał mu. konia.
_ Henry! — krzyknął Buddy w stronę domu. — Henry! -^-' otwarły się drzwi i
na progu stanęła krępa postać na tle wesoło podskakujących płomieni. —
Bayard przyjechał. Wejdź się ogrzać — dodał prowa dząc Perry’ego. Psy
otoczyły Bayarda. Podniósł z zie mi siekierę i drzewo i .poszedł w stronę
domu pod eskortą nakraipianej wzburzonej nawałnicy; krępa po- sętać stała
w oświetlonej-framudze drzwi, podczas gdy wchodził (po schodach na
werandę i opierał siekierę
o śeianę.
■HSH Czołfem ^«powiedział Henry i znów uścisk był miękki, a ręka mocna i
serdeczna, mńiej twarda jednak niż młoda i żylasta prawica Buddy’ego. Wziął
od Bayarda naręcz drzewa i obaj weszli do domu. Ściany izby sklecone były z
belek uszczelnionych gliną. Wi siały tu dwa czy trzy stare kalendarze i
kolorowa re klama jakiegoś środka medycznego. Goła podłoga zbita z ręcznie
ciosanych desek była poznaczona śladami ciężkich butów i wyfroterowana
łapami wielu pokoleń psów, a w ogromnym kominku mogłoby swobodnie
leżeć obok siebie dwóch mężczyzn. Teraz płonęły tu ogromne polana w
glinianym palenisku, oświetlając
kapryśnym zygzakiem'płomieni czarną paszczę, na tle której, na kształt
chińskiego cienia, w aureoli bia łych rozczochranych włosów siedział
Virginius MaeJ Callum.
— Tata — powiedział Henry. — Przyjechał Bayarjj Sartoris.
Starzec obrócił się na krześle z powagą i spokojem^ starego lwa i nie
wstając wyciągnął rękę. W roku 1861 jako iszesnastoletni chłopiec poszedł na
piechotę doi Lexington w Wirginii, zaciągnął się do wojska i służyijj cztery lata
w brygadzie Stonewalla, potem, także na : piechotę, wrócił do Missisipi,
zbudował sobie dom* i ożenił się. Wiano jego żony składało się z zegarka: i
jednego oprawionego wieprza, a ojciec Virginiusa po- ¿ darował im muła.
Żona zmarła wiele lat temu, umarłą! także jej, następczyni, on jednak siedział
teraz jeszczę? przy tym samym ogniu, przy którym upieczono weseli nego
wieprza, pod tym samym dachem, który zbudował W roku 1866, a na
kominku stał ten sam zegar, drwiąc;? z czasu, któremu niegdyś służył.
— Jak się masz, chłopcze? ••— powiedział. —. Dawno, u nas nie byłeś.
Jak tam w/domu,; wszyscy zdrowi?
— W porządku, proszę pana — odpowiedział Bayard. Spojrzał ostro i
przenikliwie w rumianą, ogorzałą twarz starca. Nie,, jeszcze o niczym nie
słyszeli.
,■. *— Czekaliśmy tu na ciebie, odkąd Rafe spotkał cię w mieście zeszłej
wiosny. Henry, niech Mandy położy jeszcze jedno nakrycie.
Cztery psy weszły za nim do pokoju. Trzy wpatry wały się w Bayarda
poważnie, błyszczącymi oczyma. Czwarty, w. łaty o niebieskawym
zabarwieniu, zbliżył się majestatycznie i zimnym nosem trącił jego rękę.
— Jak się masz, Generale? — powiedział Bayard tarmosząc go za uszy, na
co inne psy podeszły także i zaczęły go trącać nosami.
¡¡IPrzynieś -sofeie krzesło — powiedział pan Mac- Callum-odsuwając się
trochę na bok, a Bayard usłuchał. Psy poszły za nim, plącząc mu się pod
nogami, bez skutku usiłując zachować psie dekorum. — Zaprasza łem parę
razy twego dziadka — ciągnął stary — ale widać jest za dumny albo za
leniwy, żeby tu przyje chać. Ej ty, Generał^ wynoś się stąd. Wyrzuć go, Ba-
yardzie. Henry!' — krzyknął. — Wyprowadź z pokoju tę przeklęte zwierzaki —
powiedział, gdy tamten się zjawił. *— I niech się tu nie pokazują, aż po
kolacji.
Henry wypędził psy na podwórze. Pan MacCallum wyciągnął z komina
długą smolną drzazgę, rozpalił ją w ogniu i przytknął do swojej fajki. Potem
zgasił pło nącą drzazgę w popiele i wrzucił ją z powrotem do paleniska.
— Rafe i Lee pojechali do miasta — powiedział. — Mogłeś tu przyjechać
razem z nimi furmanką. Ale zdaje się, że wolisz własnego wierzchowca.
— Tak, proszę pana — odpowiedział spokojnie. A więc pewnie już wiedzą.
Patrzył w ogień, wolno rozcierając ręce i przez chwilę stanęły mu w oczach
ostatnie miesiące jego życia; trzeźwo i chłodno ujrzał je w całej I©h
niedorzecznej niszczycielskiej ekstra wagancji, wszystko po kolei niby w
błyskawicznie wyświetlanym filmie z zakończeniem, przed którym go
ostrzegano i które byle głupiec mógł przewidzieć. Dobrze, niech to diabli
wezmą, przypuśćmy, że tak było, pzy to jego wina? Czy prosił dziadka, żeby z
nim jechał? Czy z jego winy dziadek miał takie słabe serce? A potem
nieubłagany głos: Bałeś się wracać do domu. Kazałeś Murzynowi, żeby ci po
kryjomu wyprowadził konia. Świadomie robisz rzeczy, których sukces, wedle
twego własnego sądu, jest wątpliwy, nawet niemożliwy,
a boisz się stanąć wobec konsekwencji twoich własnych uczynków. Potem
gorzki ból, głęboki i nie ustający,
znowu wybuchnął płomieniem odwetu, usprawiedliw? wienia i oskarżenia;
nie wiedział, co to za płomień, skąd bucha, kogo oskarża i usprawiedliwia, i
chce pomścić: Tyś to zrobił. Wszystkiemu ty jesteś winien. Ty zabiłeś
Johnny’ego.
Henry przysunął sobie krzesło do ognia i po chwil™ starzec wytrząsnął
starannie glinianą fajkę uderzając* nią o dłoń i wyciągnął wielki, okrągły jak'
cebula srebrny zegarek z kieszeni marynarki z prążkowanego welwetu.
— Pół do szóstej — powiedział. — Chłopcy jeszcze .nie wrócili?
— Już są — lakonicznie odpowiedział Henry. -$■ Słyszałem, jak
wyprzęgali, kiedy wyprowadzałem psy.®
— To idź po gąsior — rozkazał ojciec.
Henry wstał i wyszedł, a po chwili czyjeś nogi za- szurały ciężko na ganku
i Bayard odwrócił się, spo glądając ponuro na drzwi. Otworzyły się i Rafe i Lee
weszli do izby.
— Kogo widzę? — powiedział Rafe i jego chudas ciemna twarz rozjaśniła

się lekko.—Przyjechałeś na- 1 reszcie? ^Uścisnął rękę Bayarda, Lee poszedł za


jego] przykładem. Lee, jak wszyscy bracia, miał twarz śnią-, dą i srogą. Nie był
tak barczysty jak Rafe i najmniej rozmowny ze wszystkich. W jego czarnych,
nieustanni nie biegających oczach było coś dzikiego i smutnego.' Przywitał się
z Bayardem bez słowa.
Bayard jednak patrzył ńa Rafe’a. Z jego twarzy nie można było nic wyczytać,
ani chłodu, ani pytania. Czy to możliwe, żeby był w mieście i nie dowiedział
się? Czy też samemu Bayardowi to się przyśniło? Ale pa miętał to nieomylne
uczucie, jakiego doznał dotknąw szy dziadka; pamiętał, jak tamten osunął się
nagle, jak gdyby same tkanki jego istoty, tak długo nieznisz czalne i
umacniane przez dumę i perwersyjny atawizm,
rozluźniły się w jednej chwili, dając nareszcie odpo cząć szkieletowi.
||§p^ Byliście na poczcie, w ekspedycji paczek? — za pytał pan MacCallum,
-
w ogóle nie byliśmy w mieście — odpowiedział Rafe. Oś nam się złamała,
nim dojechaliśmy do Vernon. Trzeba było wyprzęgać i jechać do Vernon, żeby
ją naprawić. Potem już było za późno do miasta. Kupiliśmy, co trzeba, na
miejscu i wróciliśmy
Dobrze, nie szkodzi, pojedzie się na przyszły ty dzień przed świętami -—
powiedział stary. Bayard odetchnął głęboko i zapalił papierosa. Wszedł
Buddy, wprowadzając z sobą ostry podmuch ciemności, i przy siadł w
mrocznym kącie koło komina.
— Macie jeszcze tego lisa, coś mi wtedy o nim opo wiadał? zwrócił się
Bayard do Rafe’a.
Jasne. Teraz go złapiemy. Może jutro. Pogoda się zmienia.
— Śnieg?
• Może.- Jak dziś w nocy będzie, tata?
— Deszcz *— powiedział stary. — Jutro .też. Psy nic nie wywąchają do
środy. Henry! — Po chwili znów zawołał* 4*- Henry! — i wszedł Henry niosąc
okopcony rondel, z którego unosił się leciutki obłoczek pary, ka mienny
gąsiorek i gruby kubek z metalową łyżką. Było coś swojskiego, kobiecego w
Henry’m, jego przy- sadkowatej, trochę zaokrąglonej figurze, w łagodnych,
brązowych oczach i zręcznych, bez pośpiechu poru- szających się rękach. To
on sprawował główny nadzór nad kuchnią (nauczył się gotować lepiej od
Mandy) i domem, gdzie spędzał większość czasu, krzątając się przy jakichś
żmudnych zajęciach. W mieście bywał równie rzadko jak ojciec, niezbyt lubił
polowanie i je dyną jego rozrywką było pędzenie whisky, dobrej whisky,
wyłącznie na użytek rodzinny, w tajemniczej
kryjówce znanej tylko jego ojcu i Murzynowi, który* mu pomagał, i według
przekazywanej z pokolenia na pokolenie recepty lubiących zaglądać do
kieliszki przodków. Postawił na ogniu rondel, gąsiorek i kubek,- wziął glinianą
fajkę z rąk ojca i położywszy ją na póła ce nad kominkiem, zdjął stamtąd
wyszczerbioną cu4 kierniczkę oraz siedem innych kubków, każdy z ły^ żeczką
w środku. Starzec, pochylony w blasku ognia$| przyrządził poncz, każdy
kubek po kolei, z uroczystą cierpliwością. Kiedy rozdzielił je między obecnych,
zo stało jeszcze dwa.
—Tamci chłopcy jeszcze nie wrócili? — zapytał.; Nikt mu nie odpowiedział
i stary zakorkował gąsior ek** Henry postawił dwa kubki z powrotem na
kominku. < Po chwili w drzwiach stanęła Mandy, wypełniaj ą$| je swymi
obfitymi kształtami przybranymi w kolorowy perkal.
gpgj- Możecie już przyjść wszyscy — powiedziała i za wróciła do wyjścia,
kołysząc biodrami, gdy Bayard podszedł, by się z nią przywitać. Zatrzymała
się, pod-,, czas gdy mężczyźni wstawali i szeregiem wychodzili' z pokoju.
Stary trzymał się prosto jak Indianin i prze-" wyższał o głowę wszystkich
synów z wyjątkiem dłu giego*! chudego Buddy. Mandy czekała przy drzwiach
i podała Bayardowi rękę. ||l Dawno nas pan nie od-
• wiedzał — powiedziała. W? Ale założę się, że pan chy ba nie zapomniał o
Mandy.
—Jasne, że nie —p odpowiedział Bayard.
A jednak zapomniał. Pieniądze w oczach Mandy nie zastępowały
tandetnych błyskotek, których John nigdy nie zapominał jej przywięźć,
ilekroć tu przyjeżdżał. Wszedł za innymi w mroczną ciemność. Ziemia pod
jego stępami była już twarda, niebo błyszczało od gwiazd. Szedł, co chwila
wpadając po ciemku na któ regoś z idących przed nim, aż wreszcie Rafe
otworzył

drzwi jakiegoś innego budynku i stanął z boku, żeby ich przepuścić. W izbie
wypełnionej ciepłem i lekką niebieskawą mgiełką przesyconą kuchennymi
zapa chami paliła się lampa naftowa ustawiona na długim stole. Na jednym
końcu stołu było jedyne krzesło, ^'■trzech stron rzędem ciągnęły się łaWy bez
oparcia. Ścianę w głębi zajmował piec kuchenny, wielki kre dens z nie
heblowanych desek i skrzynia z drzewem. Za piecem siedzieli dwaj dorośli
Murzyni i kilkunasto letni chłopak, z twarzami błyszczącymi od gorąca, wy
wracając białkami oczu. Dokoła ich nóg pięcioro szcze niąt kłębiło/ijję i
popychało szczękając do.siebie na wzajem z udaną złością, gryzły i obśliniały
nierucho me stopy Murzynów albo biegały naokoło pieca wę sząc i szukając
nie wiadomo czego z bezcelową i na iwną ciekawością.
•—Jak się macie, chłopcy — powitał ich Bayfcrd zwracając Się do każdego
po imieniu. Skłonili swoje okrągłe głowy, nieśmiało błyskając zębami i
grzecznie odpowiadając półgłosem.^
•%yś£i Zabierz szczeniaki, ’Ryszard — rozkazała Mandy. Murzyni złapali
szczeniaki jednego po drugim i we pchnęli- je razem do mniejszej skrzynki
przy piecu, gdzie w dalszym ciągu roiły się, gryzły i drapały pazu rami
skrzynkę, wydając stłumione odgłosy protestu. Raz po raz w czasie trwania
posiłku jakiś łepek wynu rzał się ponad brzeg skrzynki i błyszczące oczy
rozglą dały się wkoło z uroczystym zainteresowaniem, potem łepek znikał
wśród gwałtownego szamotania się i dal szych protestów i rozlegały się
żałosne piski.
— Cicho tam! Spać pora! — wołał Ryszard stukając w skrzynkę. Po chwili
hałasy ucichły.
Starzec zajął jedyne krzesło przy stole, synowie i gość zasiedli na ławach
wokół niego; niektórzy byli bez marynarek, wszyscy bez kołnierzyków; śniade,
ponure twarze wszystkie zdawały się odbite wedłura jednego stempla. Jedli
kolację: kiełbasę, żeberka wie przowe, zupę z mąki kukurydzanej, pieczone
słodkiij kartofle i placki kukurydzane, popijając syropem z trzciny cukrowej i
kawą, którą Mandy nalewał® z wielkiego emaliowanego garnka. W czasie
posiłki« nadeszli dwaj dotąd nieobecni synowie: najstarszej Jackson,
mężczyzna pięćdziesięciodwuletni z szeroki® i wysokim czołem, gęstymi
brwiami i twarzą marzyli cielską i energiczną zarazem, niby Cincinnatus,
nie*| praktyczny i nieśmiały, i Stuart, lat czterdzieści czterffi bliźniak Rafe’a.
Chociaż bliźniacy, nie byli do siebie bardziej podobni niż którzykolwiek dwaj
spośród in-k* nych braci, jak gdyby stempel był zbyt ostry i odbijał wizerunki

zbyt wyraźnie na tó, by cokolwiek mogło tti być wypaczone i zmienione,


choćby nawet przez samą naturę. Stuart nie miał swobody towarzyskiej
Rafe’a (Rafe był jedynym spośród braci, którego przy lekkim . wysiłku
wyobraźni można by nazwać rozmownymi miał natomiast wiele z łagodnego
spokoju Henry’ego.; Był dobrym farmerem, miał głowę do interesów i włas- '
ne, solidne konto w banku. Pięćdziesięcioletni Henry był drugim ż synów,
licząc według starszeństwa.
Posiłek ciągnął się w uroczystym milczeniu, zamie- J niano tylko
najprostsze, niezbędne słowa, ale życzliwie i przyjaźnie. Mandy krzątała się
między stołem a pie- ’ eem.
Zanim skończyli jeść, zerwał się nagły zgiełk na po dwórzu i z ciemności
nocnych wtargnął przez ciasno zbite ściany do izby.
— Słyszycie? Znowu. — Murzyn imieniem Ryszard podniósł głowę, Buddy
odstawił filiżankę z kawą.
— Gdzie poszły, Dick?
Tu, zaraz za studnią. Mają go.
Buddy wstał i wyśliznął się ze swego kąta.
H ■— Pójdę ź tobą — rzekł Bayard także wstając. Inni nie przerywali jedzenia.
Ryszard zdjął latarnię | kredensu, zapalił ją i we trzech wyszli w lodowa tą
ciemność, w której szczekanie psów napływało w dźwięcznych, wibrujących
falach jak rozedrgana, szronem pokryta szyba. Dom rysował się przed nimi
na kształt czarnejt bryły rozjaśnionej tylko czerwona wym blaskiem w oknie.
— Ziemia już prawie twarda -^zauważył Bayard. ■piję W nocy nię będzie
mrozu igtff odparł Buddy — prawda, Ryszard?
— Tak, psze pana. Będzie lało.
*— Nie gadaj ¡¡¡| powiedział Bayard. r- Nie wierzę. -: Tata mówił —

stwierdził Buddy. — Teraz cieplej niż zaraz po zachodzie.


— Mnie się zdaje, że nie —- upierał się Bayard. Przeszli obok wozu
nieruchomego w świetle gwiazd, z obręczami na kołach świecącymi jak
atłasowe wstąż ki, potem obok drugiej bezkształtnej obory, z której
dochodziły uspokajające odgłosy żucia, urozmaicone od czasu do czasu
stłumionym rżeniem. Potem latarnia za częła mrugać między pniami drzew
na zbiegającej w dół ścieżce. Szczekanie rozbrzmiewało teraz tuż pod nimi, a
niewyraźne sylwetki psów poruszały się żywo w sła bym blasku światła. Na
młodym drzewie tuż za studnią wypatrzyli oposa w rozwidleniu gałęzi, jakieś
sześć stóp nad ziemią, skurczonego,. bez ruchu, z oczyma mocno
zamkniętymi. Buddy ściągnął go na ziemię za ogon bez najmniejszego oporu
ze strony zwierzęcia.
— Psiakrew — powiedział Bayard.
Buddy zawołał psy i zaczęli się wspinać z powrotem ścieżką w górę. W pustej
szopie za kuchnią błyszczały czerwone punkciki jakichś dwudziestu pięciu
par oczu, gdy Buddy wszedł z latarnią i oświetlił drucianą klat kę, skąd
buchnął gorący zaduch; zwierzęta w szarych
futerkach leniwie poruszyły się w klatce lub podniosły« do światła swoje ostre
pyski podobne do czaszek. Bud dy otworzył drzwi klatki i wepchnąwszy
złapanego przed chwilą więźnia między towarzyszy, oddał latarń nię
Ryszardowi, po czym znów wyszedł na podwórze*! Niebo zaczynało się już
zasnuwać leciutką mgiełką^ gwiazdy błyszczały mniej rzęsiście.
Tamci siedzieli półkolem przed buzującym ogniem* u nóg starego pana
MacCalluma drzemał niebieskawej nakrapiany pies. Zrobili miejsce dla
Bayarda, a Buddy wcisnął się w swój kąt.
— Złapaliście? — spytał pan MacCallum.
— Tak — odpowiedział Bayard. — Jakby zdjął ka pelusz z haka.
Stary pyknął fajką.
— Użyjesz tu u nas polowania, nim odjedziesź.
— Ile już masz, Buddy? — spytał Rafe.
— Dopiero czternaście — odparł Buddy.
— Czternaście? — powtórzył Henry. — Nigdy w ży ciu nie zjemy czternastu
oposów.
— To je wypuść, a potem znów goń za nimi — od powiedział Buddy.
Stary woino zaciągał się dymem z fajki. Inni także palili albo żuli tytoń, a
Bayard wyjął papierosy i po częstował Buddy’ego.
— Buddy jeszcze się nie nauczył —- powiedział Rafe.
— Nie palisz? — spytał Bayard’ — Co jest, Buddy?
|— Nie wiem — odpowiedział ze swego ciemnego- kąta. — Po prostu nie
miałem jeszcze czasu się na uczyć.
Ogień trzaskał i wyrzucał pióropusze iskier, Stuart, siedzący najbliżej skrzyni
z drzewem, od czasu do cza su dorzucał polano. Pies u nóg starca drzemał
sapiąc, miękki popiół wirujący wokół paleniska sypał mu się na nos; pies
wtedy budził się i kichał, podnosił łeb,
rzucał staremu pytające spojrzenie i znowu zasypiał. Siedzieli wszyscy przy
ogniu bez słów, prawie bez ru chu, blask ognia jakby wycinał z tła ciemności
poważ ne orle twarze ukształtowane jedną myślą, wygładzone i zabarwione tą
samą ręką. Stary wytrząsnął popiół z fajki starannie uderzająć nią o dłoń i
spojrzał na swój opasły srebrny zegarek. Ósma godzina.
-— My tu wstajemy o czwartej —* powiedział do Bayarda — ale ty nie
potrzebujesz się zrywać, póki się nie rozjaśni. Henry, przynieś gąsiorek.
\ O czwartej powtórzył Bayard, podczas gdy on i Buddy rozbierali się w
rozświetlonym lampą przej mującym chłodzie dobudowanej izdebki na
poddaszu, gdzie Buddy sypiał na ogromnym drewnianym łóżku pod spłowiałą
derką zeszytą z różnych kawałków suk na. — Nie rozumiem, że w ogóle chce
się wam trudzić
i kłaść do łóżka.— Jego oddech tworzył kłęby pary W lodowatym powietrzu.
— To prawda —; przyznał Buddy ściągając koszulę przez głowę i

wykopując z wystrzępionych drelicho wych spodni swoje chude nogi


wyścigowego konia. — U nas noc nie trwa długo. Ale ty jesteś gościem — do
dał, a .w jego głosie brzmiała nutka zazdrości i tęskno ty. Nigdy już później,
po dwudziestym piątym roku życia, długie spanie rankiem nie będzie miało
tyle uro ku. Jego przygotowania do snu były nader proste: zdjął buty,
spodnie i koszulę i wsunął się do łóżka w wełnianych kalesonach i
podkoszulku, leżał przy kryty tak, że widać było tylko jego okrągłą głowę,
obserwującą Bayarda, który stał w trykotowym pod koszulku i krótkich
cienkich kalesonach.
— Zimno ci będzie w tym spać — powiedział Bud dy. — Dam ci swoje
grube gacie.
— Nie. Nie zmarznę — odpowiedział Bayard,
Zdmuchnął lampę i po ciemku, na palcach, które kur czyły się w zetknięciu z
lodowatą podłogą, wsunął się do łóżka. Siennik był wypchany łuskami
kukurydzy, chrzęścił pod nim niemiłosiernie i przy każdym ruchu« a nawet
przy głębszym oddechu któregoś z nich łuski’ poruszały się z suchym,
świszczącym hałasem.
— Wepchnij mocno brzeg koca pod siennik — radził i Buddy w
ciemnościach, oddychając głęboko jak czło-.j wiek odpoczywający po dużym
zmęczeniu. Rozległo się niewidzialne, lecz wyraźnie słyszalne ziewnięcie, Ja
— Dawno nie widzieliśmy się.
— To prawda. Czekaj, kiedy to było? Dwa, trzy ; lata... nie?
— W dziewięćset piętnastym — odpowiedział Bud dy. — Ostatni raz, kiedy
ty i on... — potem dodał ci-, cho: — Czytałem w gazecie, kiedy to się stało.
Nazwi sko. Od razu wiedziałem, że to on. To była angielska gazeta.
- — Czytałeś? Gdzie byłeś wtedy?
— Tam, u nich — odpowiedział Buddy. — Tam gdzie byli Anglicy, gdzie
nas posłali. Płaski kraj, same niziny. Nie wiem, jak go potrafili dosyć
osuszyć, żeby. zbierać zboże przy takich deszczach.
'— Tak. — Nos Bayarda był jak grudka lodu. Czuł,’r jak ciepło oddechu

trochę rozgrzewa mu nos, prawie widział blady dymek wydobywający się z


ust przy oddychaniu, a potem czuł, jak zimne powietrze, które wdycha,
znowu oziębia mu nozdrza. Wydawało , mu się, że czuje ruch desek sufitu
zbiegających pochyło ku niższej ścianie po stronie Buddy’ego i zgęszczoną
atmosferę w rogu przy tej ścianie, gorzką i zimną,
i gęstą, zbyt gęstą, by oddychać, jak niewidzialna błot nista kałuża, pod którą
leżał. Słyszał suchy chrzęst łu sek pod ciężarem swego ciała i odkrył
jeszcze, że od dycha ciężko, z trudnością, i straszliwie zapragnął
wstać, poruszać się w świetle, przy ogniu, gdziekolwiek, gdziekolwiek...
Buddy leżał obok niego pod duszną, na pół zamarzniętą masą tego chłodu,
mówiąc o wojnie w swoim powolnym, nieartykułowanym żargonie. Była to
niejasna, senna opowieść, bez początku i końca, wypełniona nazwami błędnie
i okropnym akcentem wymawianych miejscowości, pozostawiała wrażenie, w
którym na pierwszy plan wybijali się ludzie, nie szczęsne stworzenia bez
inicjatywy, bez przeszłości
i przyszłości, zagubieni w labiryncie osobistych, samot nych i sprzecznych
trosk i przeciwstawiający się nie uchronnym, lecz niezrozumiałym
koszmarom.

—1 Podobało ci się w wojsku, Buddy? — spytał Ba- yard.


— Nie bardzo — wyznał. — Mało roboty. Dobre dla próżniaków. —
Namyślał się przez chwilę. — Dali mi amulet i— powiedział wreszcie w
porywie nieśmiałego, nieufnego zwierzenia i powściągliwej radości.
— Amulet? — zdziwił się Bayard.
— Aha. Takie miedziane świecidełko na kolorowej wstążce. Chciałem ci
pokazać, ale zapomniałem. Jutro. Ża zimna podłoga, żeby wstawać, póki nie
muszę. Wypatrzę taką chwilę, jak taty nie będzie w domu.
— Dlaczego? On nie wie, że to dostałeś?
—• Wie ip| odpowiedział Buddy. — Ale mu to nie w smak, bo mówi, że to
amulet jankeski. Rafe mówi, że tata i Stonewall Jackson dotychczas się nie
poddali.
— Tak — powiedział Bayard.
Buddy przestał rozmawiać i po chwili znów wes tchnął, jakby do snu
opróżniał dało z trosk. Ale Ba yard leżał sztywno na wznak z szeroko
otwartymi oczyma. Tak jak po przepiciu: ilekroć zamykasz oczy, pokój
zaczyna się kręcić wokoło, toteż leżysz sztywno z oczyma otwartymi, żeby nie
dostać wymiotów. Bud dy .umilkł i jego oddech stał się dłuższy, spokojny i re
gularny. Łuski kukurydzane jęknęły ze świszczącą skargą, kiedy Bayard
wolno przewrócił się na bok.
Buddy oddychał w ciemnościach równo i spokojnie, Bayard słyszał także
swój własny oddech, ale przy tłumiony, otoczony, wchłonięty przez ten inny

oddech,; Jak gdyby był jakąś rzeczą oddychającą z ciężkim, peł nym napięcia
wysiłkiem wewnątrz większej rzeczy*! wewnątrz własnej istoty oddychającej
oddechem Bud- dy’ego i zużywającej wszystko powietrze, tak że mniej sza
rzecz z trudem znajdowała je dla siebie. Tymczą*- sem ta większa oddychała
głęboko, spokojnie, nieświa doma i uśpiona, daleka, och, może martwa. Może
był martwy i przypominał sobie ten ranek, przeżywał go w najwyższym
natężeniu uwagi, od chwili gdy spo strzegł dym pierwszego pocisku
smugowego, do chwili gdy ze swego ostrego wirażu patrzył, jak płomień niby
radośnie powiewająca pomarańczowa chorągiewka bu-' cha z przodu Camela,
w którym siedział John, i ujrzał zwykły, dobrze mu znany gest brata, i nagłe,
niezręcz ne rozpłaszczenie nurkującego ciała w chwili, gdy stra cił równowagę
w powietrzu; przeżywał go znowu, tak jak przebiega się oczyma drukowane,
wielekroć czytane opowiadanie, usiłując przypomnieć sobie, uczuć kulę
przeszywającą własne ciało czy głowę,' kulę, którą mogła go zabić w tym
samym momencie. To by uza sadniło tamto, wytłumaczyło takf wiele; on
także nie żył, a to było piekło, po którym błądził na -wieki, poru-r szając się ze
złudzeniem szybkości, poszukując swego brata, który z kolei także
poszukiwał Bayarda, i nigdy nie mogli się spotkać. Znowu przewrócił się na
bok; łuski kukurydzane zachrzęściły pod. nim z suchym. szyderstwem.
Dom był pełen odgłosów, wyostrzone zmysły Ba yarda słyszały tysiączne
szmery zaludniające ciszę: suche trzeszczenie drzewa na czarnym mrozie,
szelest
łusek, kiedy, oddychał, sama atmosfera niby topniejący lód w obcęgach
chłodu,; uciskająca płuca. Jego stopy były skostniałe, nogi i ręce oblewał
zimny ¡pot, a do koła gorącego serca ciało było sztywne i dygocące; wy sunął
nagie ramiona spod koca i leżał tak chwilę, czu jąc, jak zimno przygniata je
ołowianą pokrywą. I przez cały czas miarowy oddech Buddy’ego i własny, stłu
miony i ciężki* oba nie wiadomo skąd się biorące, a jednak z sobą splątane.
Ramiona, skrzyżowane zno wu na piersi pod kocem, były zimne, a ręce
dotykające żeber — jak lód; z wielką ostrożnością poruszył się wśród zimna,
które- z pleców spływało w dół, i gada tliwego szelestu niewidzialnych łusek i
spuścił nogi 'na podłogę. Wiedział, gdzie są drzwi, i skierował się w tę stronę
po omacku, na podkurczonych palcach. Drzwi były zaryglowane drewnianą
sztabą, gładką jak lód. Manewrując przy niej po ciemku, namacał jakiś inny
przedmiot tuż obok, zimny, w kształcie rury, stojący pionowo. Jego ręka
przesunęła się wzdłuż tego przed- ' miotu; stał chwilę w lodowatym, czarnym
jak smoła mroku, ze strzelbą w rękach, zgrabiałymi palcami usi łując zmacać
zamek; przypomniał sobie pudełko naboi na skrzyni z drzewem, na której
stała lampa. Stał tak jeszcze chwilę, z głową. lekko pochyloną i strzelbą w-
zdrętwiałych rękach; potem oparł ją znowu o ścia nę w rogu i odsunął sztabę
w drzwiach, ostrożnie i bez hałasu. Drzwi zgrzytnęły w rozchwianych
zawiasach, więc uchwycił ję za brzeg i otworzył, podnosząc je lek ko, i stanął
na progu.
Niebo, na którym nie widział ani jednej gwiazdy, było jak bezwładne zwłoki.
Leżało na ziemi jak balon, z którego wypuszczono powietrze, na jego tle
niewy raźnie rysowała się ciemna sylwetka kuchni: drzewa za nią i różne
dobrze znane kształty wyglądały jak smutne duchy w zimnym blasku
gromnic: sterta drew,
jakaś maszyna rolnicza, stara beczka przy schodach kuchennych, o którą
potknął się idąc na kolację. Szary chłód wsiąkał w jego ciało jak woda w
piasek, krót kimi, kolejnymi strugami, zatrzymując się, okrążając każdą
barierę, wdzierając się znowu, póki nie spłynął bez przeszkód wzdłuż kości.
Bayard dygotał z zimna wolno i nieprzerwanie, ciało pod dotykiem jego pal
ców było szorstkie i bez czucia, a jednak wciąż mió-Jj tane wstrząsami, jak
gdyby wewnątrz jego martwej powłoki coś próbowało się wyzwolić. Nad głową,
na dachu z desek dało się słyszeć jedno leciutkie stuknię— cie, jakby sygnał,

że szara cisza zaczyna się rozpra-; szać. Cichutko zamknął drzwi i wrócił do
łóżka.
W łóżku leżał dygocąc bardziej konwulsyjnie niż kiedykolwiek, wśród
drwiących szeptów łusek kuku rydzy, leżał na wznak wsłuchany w szmer
zimowego deszczu uderzającego o dach. Nie był to dźwięczny szum jak w
lecie, gdy deszcz pada w lekkim powietrzu, ale coś na kształt szeptu,
stłumiony odgłos, jak gdyby powietrze przygniatające dach rozpuszczało się
tam
i ściekało z brzegów, kropla po kropli, cierpliwie i śla mazarnie. Krew zaczęła
w nim krążyć na nowo, a przy krywające go koce były jak żelazo albo lód;
podczas gdy leżał nieruchomy pod szeptem deszczu, krew roz-. grzała się
trochę, aż wreszcie ciało przestało się trząść,
i po chwili pogrążył się w jakimś umęczonym i ruch-«: liwym odrętwieniu,
otoczony łańcuchem obrazów
i kształtów upartej rozpaczy i nieustannej tęsknoty za... nie tyle za
rozgrzeszeniem, ile za zrozumieniem, za jakąś ręką, wszystko jedno czyją,
która swoim do tknięciem wyzwoliłaby go z tego czarnego chaosu. Na
turalnie, byłby ją odepchnął 1 pogardą, ale to przywró ciłoby na nawo jego
zimną, niewyczerpaną dumę.
Deszcz padał bez ustanku, ściekał z brzegów dachu; obok niego Buddy
oddychał równo i spokojnie, nie
zmienił nawet pozycji. Od czasu do czasu zapadał w niespokojne odrętwienie,
drzemiąc był najzupełniej przytomny, budząc się leżał we mgle pełnej
obłędnych udręk, w której nie było ulgi ani wytchnienia. Kropla po kropli
deszcz wyniszczał noc, wyniszczał czas. Ale to trwało długo, jakże piekielnie
długo! Jego wyczer pana krew, znużona walką, krążyła w żyłach, pulsując
wolno jak deszcz, wyniszczając ciało. To przychodzi do wszystkich... Biblia...
Jakiś kaznodzieja w każdym ra zie. Może on wie. Spać. To przychodzi do
wszystkich.
. Wreszcie za ścianą usłyszał ruch. Z początku nie sposób go było
rozróżnić, ale wiedział, że jest ludzkie go pochodzenia, związany z ludźmi,
których znał imio na i twarze, budzące go na nowo do świata, którego .nie
potrafił ani na chwilę zagubić; ludzie, dla których był... i to mu dodało
otuchy. Dźwięki rozbrzmiewały nadal, wyraźnie usłyszał skrzyp drzwi i głos,
który przy lekkim wysiłku mózgu mógłby rozpoznać i stwier dzić, do kogo
należy; a przede wszystkim teraz mógł wstać i pójść tam, gdzie oni się
zgromadzili, przy trza skającym ogniu, gdzie było jasno i ciepło. I leżał spo
kojny wreszcie, zamierzając wstać i pójść do nich za chwilę, odkładając ją
jeszcze trochę, podczas gdy krew wolno pulsowała w żyłach, a serce uciszyło
się. Buddy oddychał wciąż spokojnie, a jego własny oddech był teraz tak
regularny jak Buddy’ego, teraz, gdy ludzkie odgłosy dobiegały szemrząc do
zimnego pokoju, poważ ne i krzepiące. To przychodzi do wszystkich, do
wszyst kich — pocieszało go zmęczone serce, i wreszcie zasnął.
Obudził się w szarym świetle ranka, znużony, ocię żały i oszołomiony. Sen
nie dał mu wypoczynku. Bud- dy’ego już nie było, a deszcz padał ciągle, choć
teraz był to dźwięk określony, celowe uderzanie kropel
o dach, a powietrze stało się cieplejsze, wypełnione wilgocią przenikającą
do kości. W skarpetkach, z bu
tami w ręku przeszedł przez zimny pokój, w którym, sypiali Rafe, Lee i
Stuart, i zastał Rafe’a i Jacksona; przy ogniu, w dużej izbie.
— Nie budziliśmy cię — rzekł Rafe i zaraz dodały
— Boże, ależ ty wyglądasz jak upiór! Nie spałeś w no- cy czy jak?
— Spałem dobrze — odpowiedział Bayard. Usiadł, wetknął nogi w buty i
zapiął sprzączki pod kolanami. Jackson siedział przy kominie. W ciemnym
kącie u j||| go nóg kręciły się jakieś małe czworonogi.
— Co tam masz, Jackson? ■— spytał Bayard pochy-if lony nad butami.
— Go to za jakieś dziwne -szczeniaki^.
— Próbuję nowej hodowli — odparł Jackson. Rafe wrócił ze szklanką do
połowy napełnioną bladobur- sztynową whisky, produkcji Henry’ego.

; v„— To małe Ellen — powiedział. Niech Jackson’ opowie ci o nich, jak zjesz.
Masz, wypij to. Wyglądasz, jakbyś się ledwie trzymał na nogach. Pewnie
Buddy nie dał ci spać swoim gadaniem fa^dodał z suchą ironią^ Bayard wypił
whisky i zapalił papierosa.
— Mandy trzyma dla ciebie \śniadąnie na ogniu >-4§ powiedział Rafe.
Ef§K-- JSUen£vj-' zdziwił się Bayard. g^^Lch, ten lisr.* Chciałem wczoraj
was. o to wszystko zapytać. Oswoi liście ją?
— Tak. Wychowała się razem z zeszłorocznym mio tem szczeniąt. A teraz
Jackson zamierza jej użyć do zrewolucjonizowania sztuki myśliwskiej. Chce
wycho wać rasę, która by miała psi węch i wytrzymałość* a spryt i zwinność
lisa.
Bayard podszedł do kąta i ciekawie przyjrzał się zwierzętom.
— Mało w życiu widziałem lisiąt — powiedział — ale to, to przecież w ogóle
do niczego niepodobne.
i|i— General, zdaje .się, tak samo uważa — odpowie dział Rafe.
Jackson splunął do ognia i pochylił się nad zwierząt kami. Znały jego ręce
i zaczęły się poruszać żywiej. Bayard zauważył, :że nie wydają żadnych

odgłosów, nawet szczenięcych pisków. .


. —To eksperyment — wyjaśnił Jackson. — Chło paki wyśmiewają się z tego.
Ale to jeszcze małe, do piero co przestały ssać. Poczekajcie, a zobaczycie.
Nie wiem, co z 'nimi zrobisz — powiedział bru- \takiie Rafe. —%Nie dożyj
ą> tego wieku, żeby się roz mnożyć. Chodź lepiej na śniadanie, Bayard.
— Poczekaj eie, a zobaczycie — powtórzył Jackson.. Dotknął skłębionych
małych ciałek łagodnym, opie kuńczym gestem.-— O psie nić nie możesz
wiedzieć, póki nie skończy dwóch miesięcy,: nieprawda? — zwró cił się do
Bayarda spoglądając na niego gorącym, nie jasnym spojrzeniem spod
krzaczastych hrwi.
— Chodź, Bayard, na śniadanie powtórzył Ra fę. — Buddy już wyszedł. -
Umył twarz lodowatą wodą w blaszanej misce na werandzie i zjadł
śniadanie — jajka z szynką, naleśniki
i syrop trzcinowy — podczas gdy ‘Mandy rozmawiała z nim o bracie.
Wróciwszy do domu zastał przy ogniu pana MacCalluma. Małe stworzonka
roiły się niestru dzenie w swoim kącie, a stary, z rękoma opartymi na
kolanach, przyglądał im się z naiwną i rubaszną radością. Jackson ze swego
kąta obserwował scenę czujnie, jak kura niespokojna o swoje kurczęta.
— Chodź tu, chłopcze powiedział rozkazująco sta rzec, gdy wszedł Bayard.
— Ty, Rafe, przynieś mi tu- przynętę. —• Rafe wyszedł i wrócił po chwili z
kawał kiem słoniny przywiązanym do sznurka. Stary wziął to od niego i
wypędził małe lisięta na środek izby, do światła, gdzie zaczęły pełzać
niedołężnie — najdziw
niejsza menażeria, jaką Bayard. kiedykolwiek widział. Żaden z małych nie
był ¡podobny do drugiego, przy czym ani jeden nie przypominał żadnego

innego ży-; wego stworzenia; ani pies, ani lis; miały cechy obu tych
gatunków, ale nie można było zaliczyć ich do- żadnego, i pomimo
wzruszającego niemowlęctwa było w nich coś potwornego, urągającego
naturze i przy*! zwoitości. Tutaj spiczasty okrutny lisi pyszczek mię-? dzy
smutnymi poczciwymi oczyma psa i łagodnym^ ii,s7flmit tam znów miękkie

uszy, które mężnie usiło wały stać prosto, ale ich spiczaste końce opadały i
zwi sały żałośnie, albo giętkie, krótkie ogony porosłe bla-' dozłotym puszkiem,
jak wnętrze skorupy orzecha. Jeśli chodzi o barwę, to reprezentowały
niedostrzegalne stop-< niowanie odcieni brązu od czerwonawego do czysto
brunatnych łat na bladopłowym tle, a jeden z nich, miał pysk Generała,
wykapany, w komicznej minia-»' turze, i nie wyłączając smutnej i pełnej
rozczarowa-’ nia miny.
— Patrz teraz — rozkazał stary.
Obrócił wszystkie pyskami do siebie, po czym za czął huśtać słoninę na
sznurku tuż za nimi. Żaden jej;, nie wyczuł; stary przybliżał słoninę i cofał,

dyndając nią tuż nad ich łebkami, żaden nie spojrzał w górę.': Potem rzucił im
sznurek prosto przed nosy — w dal-; szym ciągu kurczyły się nieufnie na
swoich młódychr niepewnych łapach i patrzyły na przynętę z ciekawili ścią,

ale pozbawioną jakiegokolwiek osobistego zain teresowania, po czym zaczęły


na nowo popychać się i kłębić bezgłośnie.
— Nic nie można powiedzieć o psie... ■— zaczął Jack-, son, ale ojciec mu
przerwał.
— A teraz patrz — trzymał szczeniaki jedną ręką, a drugą wpychał im
słoninę do pysków. W mgnieniu oka żywo i niezdarnie zaczęły mu włazić na
rękę, ale
stary znów odsunął słoninę na długość sznurka, a po tem sunął nią po
podłodze tuż przed nimi, póki nie -zaczęły za nią gonić popychając jeden
drugiego. Po tem, na środku, podłogi, znowu cofnął sznurek ze sło niną, ale
liski-psiaki- nie zaprzestały wyścigu, póki nie dotarły na oślep do ciemnego
kąta, gdzie ich za trzymała ściana, i skąd .po chwili dobiegł szmer ich
¿cierpliwej, bezgłośnej konfuzji. Jackson .podszedł, pod niósł je z podłogi i
umieścił z powrotem w pobliżu ognią.
— No i co myślisz o tej sforze psów myśliwskich?
, zapytał stary. — Ani to nie ma węchu, ani umie
szczekać, a nawet założę się, że nie widzi.
Nic nie możesz powiedzieć o psie..., cierpliwie spróbował znowu Jackson,
,:
— Generał może — przerwał .mu ojciec. —r- Rafe, zawołaj tu Generała.
, Rafe podszedł do drzwi i po chwili Zjawił się Gene rał, leciutko drapiąc
pazurami gołą podłogę i ocieka jąc deszczem, który spływał mu po
nakrapianym grzbiecie. £>tanął i podniósł'na starego wzrok poważny i
pytający»-
Chodź tu — powiedział pan MacCallum i pies ruszył ku niemu wolno i z
godnością. W tej chwili zobaczył szczenięta pod krzesłem Jacksona.
Zatrzymał się wpół kroku i stał spoglądając na nie jak urzeczony, z
obrzydzeniem i jakby uroczystą zgrozą. Potem rzu cił swemu panu jedno
zranione, pełne gorzkiego wy rzutu spojrzenie* zawrócił i uciekł z
podkurczonym ogonem. Pan MacCallum usiadł ciężko i ryknął śmie chem.
— Nic nie można powiedzieć o psie — powtórzył Jackson. Pochylił się,
podniósł swoich pupilów z pod łogi i wstał.
Pan MacCallum nie przestawał trząść się ze śmiechu.
I
— Cóż chcecie, nie mogę mieć pretensji do starusz ka — powiedział. —
Jakbym ja tak musiał patrzyć' na stado takich koczkodanów i mówić sobie:
to moi synowie! — Ale Jacksona nie było już w pokoju. Sta-! ry znowu zaczął
trząść się i chichotać z prostoduszną' uciechą. — Tak, coś mi się zdaje, ¿e

byłbym z nich1 równie dumny jak Generał. Rafe, podaj fajkę.


Padało przez cały ten dzień i przez następny, i jesz-" cze jeden. Psy

wałęsały się po domu przez całe rano; albo robiły krótkie wypady w deszcz i
powracały roż-| ciągnąć się przy ogniu, senne i cuchnące przemokłą sierścią,
parującą w cieple, póki Henry nie przyszedł^ ich wypędzić. Dwa razy widział
Bayard przez uchy lone drzwi lisa, Ellen, przebiegającą chyłkiem przez
podwórze. Z wyjątkiem Henry’ego i Jacksona, które-) mu dokuczał trochę
reumatyzm, wszyscy bracia włó czyli się gdzieś po deszczu przez większość
dnia. Aïe. na posiłki zbierali się wszyscy; otrząsnąwszy z wody mokre okrycia
na werandzie wchodzili do izby i przy*| suwali zabłocone, dymiące Ibuty do
ognia, podczas gdy Henry szedł po rondel i gąsiorek. Ostatni ze wszyst- ; kich
zjawiał się Buddy, przemoczony do nitki.
Buddy miał zwyczaj wysuwać swoją długą chudą po stać z niszy koło
kominka o jakiejkolwiek porze dnia i wychodzić bez słowa, by wrócić po
dwóch godzinach albo sześciu czy dwunastu lub czterdziestu ośmiu, ., w
czasie których to okresów, pomimo obecności Jack sona i Henry’ego i
najczęściej tak-że Lee, wyczuwało się w domu jakąś niewyraźną atmosferę,
dopóki Bayard nie uświadomił sobie, że większości psów także nie ma.
I ' — Poszedł na polowanie — powiedzieli mu, kiedy Buddy nie pokazywał się
od śniadania.
— Dlaczego mi nic nie powiedział? — spytał Ba yard.
; Może myślał, że nie będzie ci się chciało wycho- ' dzić z domu,w taką pogodę
— zauważył Jackson.
-— • Buddy nie zwraca uwagi na pogodę •— wytłuma czył Henry. — Taki
czy inny dzień to dla niego bez próżnicy.
- —- Wszystko dla niego bez różnicy — powiedział ¿Lc r swoim
namiętnym, rozgoryczonym głosem. Siedział nasępiony przy ogniu, jego
miękkie, jakby kobiece rę ce poruszały się na kolanach. dg Całe. życie
spędziłby tu nad rzeką nic nie jedząc oprócz zimnego placka kukurydzanego i
mając sforę psów za całe-towarzystwo.
Wstał gwałtownie i wyszedł. Lee zbliżał się już do czterdziestki,; Jako
dziecko.był chorowity, miał dobry głos, tenor, i często go zapraszano na
niedzielne śpie wy. Podejrzewano, że utrzymuje stosunki z pewną młodą
kobietą w małej wiosce opodal Mount Vernon, odległej stąd o sześć mil.
Większość czasu spędzał na Samotnej i melancholijnej włóczędze po okolicy.
Henry splunął w ogień i obejrzał się za odchodzą cym bratem.
—r Był w tych dniach w Vernon?
On i Rafe byli tam dwa dni temu — odpowie dział Jackson.
. 1|| Ostatecznie — odezwał się Bayard — nie jestem z cukru: Nie udałoby
mi się go jeszcze dogonić?
Zastanawiali się przez chwilę, z powagą spluwając W ogień.
I— Wątpię — powiedział wreszcie Jackson. — Mu siał już ujść z dziesięć
mil. Postaraj się go przyłapać następnym razem, zanim wyjdzie.
Odtąd Bayard tak robił i razem z Buddy’m próbo wali strzelać ptaki pod
deszczem, na ogołoconych po lach, gdzie strzały z dubeltówki rozbrzmiewały
posęp nym głuchym dźwiękiem, przedłużającym się w mo krym powietrzu jak
plama, która się rozszerza, albo
nad stawami czy wzdłuż rzeki strzelali kaczki i gęsi, a czasem w towarzystwie
Rafe’a, który przyłączał się do nich niekiedy, tropili szopa czy dzikiego'kota w
do-, linie. Czasami, gdzieś daleko, słyszeli ostre ujadanie psów w szaleńczym
wyścigu. — Ellen leci — stwierdzał wtedy Buddy. Później, pod koniec
tygodnia, pogoda się przejaśniła i o zmierzchu, zwiastującym mróz, kiedy trop
dobrze się trzyma na mokrej ziemi, stary Generał wyruszył na rudego lisa,
który już tyle razy wystrycł|| nął go na dudka.
Przez całą noc szczekanie wibrowało w powietrzu jak bicie dzwonów,
narastające i odbijające się ećhem wśród gór, i wszyscy prócz Henry’ego
konno wyru szyli na łowy, kierując się głosem psów, ale głównie wykazywaną
przez Buddy’egb i starego MacCalluma nieomylną i wręcz niewiarogodną
zdolnością przewi dywania z góry trasy pościgu. Od czasu do czasu
przystawali, gdy między Buddy’m i jego ojcem wy wiązywała śię różnica zdań
co do -kierunku, jaki lis teraz obierze, ale zazwyczaj byli zgodni i zdawali się
z góry wiedzieć, co zrobi zwierz, zanim on sam o tym wiedział; niekiedy
zatrzymywali konie na jakimś wzgó rzu i siadali na pokrytej szronem ziemi w
świetleć gwiazd, czekając, aż dźwięczne i żałobne szczekanie rozlegnie się w
ciemności, coraz głośniejsze i bliższe, a niewidzialna sfora minie ich w
odległości niecałej pół mili; potem głosy cichły stopniowo, rozbrzmiewając
jeszcze tu i ówdzie jak milknące dzwony, i znów za padała cisza.
— Słuchajcie no tam! — wykrzyknął starzec na bia łym koniu, zakutany
w płaszcz, T— Czy to nie muzyka dla nas?
— Chyba że teraz go wezmą — powiedział Jackson.
— Generał bardzo cierpi na honorze za każclym razem, kiedy tamten go
przechytrzy.
¡II— Nie wezmą — odparł Buddy. — Jak tylko się zmęczy, zaszyje się w jaką
dziurę w skałach.
? — Coś mi się zdaje, że trzeba będzie zaczekać, póki szczeniaki Jacksona
(nie podrosną — potwierdził stary, r-•'Chyba że*odmówią gonitwy za własnym
dziadkiem. Na razie odmawiają wszystkiego prócz żarcia.
—Poczekajcie^ powtórzył niestrudzony Jackson. — Niech tylko podrosną
dosyć, żeby...
-— Słuchajcie! \
Przestali rozmawiać. Znowu w mroku nocy rozdzwo niły się głosy psów
między wzgórzami, dźwięczne, da lekie, cichnące i rozbrzmiewające na nowo,
roztapiające Się W długiej wibracji, jak rozkołysane dzwony albo struny; ich
echa powtarżały się i konały pośród ciem nych wzgórz pod gwiazdami, długo
rozbrzmiewając w uszach,- dźwięczne jak kryształ, posępne i mężne,
i trochę melancholijne. -'
— Szkęda, że Johnny’ego tu nie ma — cicho odezwał się Stuart. ¿5; Temu
by się podobała ta gonitwa.
~ To prawda, ten się urodził na myśliwego — przy znał Jackson»—- Nawet z
Buddy’m mógł się równać.
— Złoty był z niego chłopak — po\fiedział stary.
— Tak — powtórzył Jackson — chłopak jak złoto. Henry mówi, że nigdy
tu nie przyjeżdżał bez jakichś świecidełek z miasta dla Mandy i dla
Murzynów.
— Nigdy nie tracił humoru na polowaniu — rzekł Stuart. — Choćby nie
wiem jak przeziąbł czy zmókł, nŁtwet kiedy jeszcze był smarkaty i przyjeżdżał
tu z tą jednorurką, co ją kupił za własne pieniądze, tą, co tak kopała przy
każdym strzale. Zawsze ją tu taskał z sobą zamiast tej szesnastki, co mu
podarował stary pułko wnik, tylko dlatego że tamtą sam sobie kupił za włas
ne uciułane grosze.
— Tak to jest — zgodził się Jackson. — Najwięcej ma człowiek uciechy z
tego, co sam sobie sprawi.
mm
— Ten umiał śpiewać i wrzeszczeć na polowaniu — stwierdził pan
MacCallum. — Wystraszył zwierzynę na dziesięć mil wkoło. Pamiętam tę noc,
kiedy nam zajechał drogę, tam, koło mostu Samsona, i patrzymy, aż tu on z
lisem płyną razem po rzece, na tej kłodzie,; co ją prąd uniósł, a John śpiewa
co sił w gardle.
— Johnny był chłop pierwszorzędny, do tańca i do różańca. Cieszył się i
radował z byle czego, wszystko mu było dobre.
— Złoty chłopak — powtórzył znowu pan MacCal-y lum.
— Słuchajcie!
Znowu psy rozszczekały się w ciemnościach u ich stóp. Dźwięk płynął
przez zmarznięte powietrze cich nąc w uszach, które go powtarzały na nowo,
póki nie zatraciło się samo jego źródło i nie stał się głosem sa mej ziemi,
poważnym, smutnym, dzikim i pełnym tęsknoty.
Za dwa dni przypadało Boże Narodzenie. Znów sie dzieli wokół ognia po
kolacji, a stary Generał drzemał u nóg swego pana. Nazajutrz była Wigilia i
chłopcy wybierali się wozem do miasta, a choć szczera i nie zawodna
gościnność nie ¡pozwalała ani słowem napo-- mknąć gościowi o odjeździe,
Bayard przypuszczał, że. wszyscy uważają jegp powrót do domu na święta za
rzec& samo przez się zrozumiałą i nie ulegającą wątpli wości, a fakt, że sam
gość o tym nie wspomina, musi ich zastanawiać i wydawać się niezwykły.
Było znów bardzo zimno, tak że płonące w ogniu drwa trzaskały, a złośliwe
iskry i drobne węgielki sy pały się i padały na podłogę, zadeptywane leniwym
butem. Bayard drzemał na swoim krześle, jego zmę czone mięśnie rozprężały
się w. falach żaru jak w cie płej kąpieli, a uparte, czuwające serce także -na
mo-'
ment dało się ukołysać. Jutro będzie dość czasu na decyzję, czy odjechać, czy
zostać. Może po prostu zo stanie, nie podając w ogóle tego wyjaśnienia, o
które nikt go nie będzie pytał. Potem przyszło mu na myśl, że Rafe, Lee czy
ktokolwiek pojedzie do miasta, bę dzie rozmawiał z ludźmi*, dowie, się o tym,
czego on iiie miał odwagi im powiedzieć.
Buddy wyszedł ze swojej cienistej mrocznej niszy i siedział teraz w kucki
w środku półkola, obrócony plecami do ognia, obejmując ramionami kolana;
zda wało się, że bez końca potrafi siedzieć w ten sposób,, na piętach,
nieruchomy i niestrudzony- Był beniamin- kiem rodziny, miał dwadzieścia.
Jat. Jego matka była drugą żoną starego i jasnoorzechowe- oczy chłopca i je
go rudawa czupryna krótko przycięta przy-samej okrą głej głowie wyraźnie
kontrastowały z piwnymi oczy ma i czarnymi włosami reszty braci. Ale
pieczęć ojca równie wyraźna była na g twarzy Buddy’ego jak u któ
regokolwiek z tamtych, 4 pomimo swej młodości był taki sam jak oni — ta
sama chudość, orli nos, powaga i powściągliwość* malująca się na twarzy
pomimo świe żych rumieńców, i jaśniejszej skóry.
Tamci byli. średniego wzrostu albo poniżej średniego, począwszy od
wyblakłej niewyraźnej kanciastości Jack sona,. poprzez, ujmującą okrągłość
Henry’ego i solidną, zrównoważoną mugkularność Rafe’a — który w rzeczy
wistości no§ii imiona Raphael Semmes — i Stuarta, aż do; niespokojnej,
nerwowej ruchliwości Lee; ale Buddy ze swoją smukłością młodego drzewa
dorównywał wzrostem ojcu, który siedemdziesiąt siedem lat dźwigał tak lekko
jak cienkie lętnie okrycie. „Cwaniak i łobus
— mawiał o nim stary z udaną dezaprobatą. — Chudy jak szczapa, bo przez
to włóczenie się po całych dniach wytrząsa wszystko, co zje.” Siedzieli w
milczeniu spo glądając na chudą, zgiętą na pół jak scyzoryk sylwetkę
Buddv'ego, z jedną i tą samą myślą, myślą, którą każdy uważał za swoją własną
i której żaden nigdy nie wypo wiedział: że któregoś dnia Buddy ożeni się i
zapewni trwałość ich nazwisku.
Prócz tego Buddy nosił imię swego ojca, Virginius, choć wątpliwe, czy
wiedział o tym ktoś oprócz najbliż szej rodziny i biura werbunkowego. Jako
siedemnasto letni chłopak uciekł z domu i zaciągnął się do wojska; w ośrodku
szkoleniowym piechoty w Arcansas, dokąd go wysłano, jeden z kolegów
rekrutów zrobił aluzję do dziewiczości jego imienia i Buddy bił się z nim, spo
kojnie i bez gniewu, przez siedem minut; w porcie New Jersey ktoś
zażartował na ten sam temat i Buddy tak samo jak za pierwszym razem dał
mu nauczkę, spokoj nie i gruntownie, bez urazy. W Europie, posłuszny głę
bokim, acz nieskomplikowanym impulsom swej natury, zdołał,
prawdopodobnie nic o tym nie wiedząc, dokonać czegoś, co według
późniejszej konkluzji władz sprawiło poważny kłopot nieprzyjacielowi, za co
Buddy’ego ude korowano „amuletem”, jak to nazywał. Co to była za rzecz,
przez którą ucierpiał nieprzyjaciel, tego nigdy nie można było z niego
wyciągnąć, a ponieważ ta bły skotka nie tylko nie uśmierzyła gniewu ojca, nie
mo gącego przebaczyć synowi wstąpienia do armii fede ralnej, ale, przeciwnie,
jeszcze go rozjątrzyła, spoczy wała teraz w zaniedbaniu pośród reszty"
skromnych bo gactw Buddy’ego, a jego kariera wojskowa nigdy nie była
wspominana w kole rodzinnym; teraz jak zwykle Buddy siedział na piętach
wśród nich, plecami do ognia, objąwszy ramionami kolana, podczas gdy
tamci sku pili się wokół kominka ze szklankami ponczu wypija nego co dzień
przed pójściem do łóżka, rozmawiając
o świętach.
— Indyk! — mówił stary z wyrafinowaną pogardą.
— Kiedy w zagrodzie pełno oposów, a w dolinie wie
wiórek i kaczek, a w wędzarni świńskiego mięsa, mu sicie, głupie chłopaki,
jechać do miasta i kupować in dyka na świąteczny obiad!
— Nie ma święta, jak człowiek nie zje na obiad czegoś innego niż co dzień
— łagodnie zauważył Jack son.
— Tylko szukacie pretekstu, żeby jechać do miasta, włóczyć się przez cały
dzień i wydawać pieniądze — obruszył się stary. — Widziałem w życiu więcej
Bożych Narodzeń niż ty, szczeniaku, i jak mam jeść na obiad to, co kupuję w
sklepie, to dla mnie żadne Boże Na rodzenie.
— A co mają zrobić ludzie z miasta? — spytał Rafe.
— Nie pozwalasz im wcale obchodzić świąt?
— Bo nie zasługują — żachnął się pan MacCallum
— jeżeli z dobrej woli mieszkają w takiej ciasnocie, cisną się jak śledzie w
beczce i jedzą konserwy z pu szek.
— A gdyby tak wszyscy wy jechali z miasta i prze nieśli się tutaj uprawiać
ziemię, dopiero byście usły szeli, jak tata klnie! Nie mógłbyś się obejść bez
tego miasta, które trzyma ludzi z dala od nas, wiesz o tym dobrze.
— Indyki kupować! — powtarzał pan MacCallum z oburzeniem i odrazą.
— Kupować! Pamiętam czasy, kiedy mogłem wziąć strzelbę, wyjść parę kroków
stąd i za pół godziny wrócić z indorem. A za godzinę z jele nią szynką do
wędzenia. Co wy tam wiecie o świą tecznym jedzeniu! Znacie tylko sklepy,
gdzie sprzeda ją orzechy kokosowe, jankeskie strzelby i takie tam rzeczy.
— Tak, moi panowie — powiedział Rafe i mrugnął na Bayarda. — To był
największy błąd, jaki popełnio no na tym świecie, kiedy Lee się poddał. Potem
kraj już nigdy nie mógł się podżwignąć z ruiny.
Stary nie posiadał się z oburzenia.
— Niech mnie powieszą, jeżeli nie wychowałem bajaj dy najgorszych,
najbezczelniejszych chłopaków, co kię4 dykolwiek chodzili po świecie. Nic im
człowiek nie może powiedzieć, niczego nauczyć, nie może nawe^j siedzieć we
własnym domu przed ogniem, żeby mu ta zgraja nie zaczęła tłumaczyć, jak
ma wyglądać życie w tym przeklętym kraju. No, wynosić mi się do łóżęM
Następnego ranka Jackson, Rafe, Stuart i Lee poje chali do miasta. Żaden
z nich jednak ani jednym sto- wem lub gestem nié zdradził ciekawości, czy
zastaną go tu jeszcze wieczorem po powrocie, czy też minie nowe trzy lata,
zanim go znowu zobaczą. A Bayąrd; stał na pobielonej szronem werandzie
paląc papierosa w przenikliwym chłodzie świtu i patrzył za wozems z
czterema odjeżdżającymi w nim, opatulonymi w gru-3 be okrycia postaciami i
zastanawiał się, czy ich zo baczy za trzy lata, czy nigdy. Psy nadbiegły łasząc
mu się przy nogach, a on opuścił rękę pomiędzy ich zimne nosy i gorąee
szorstkie języki, spoglądając na drzewa,, spoza których dochodził turkot
wozu, niczym nie zgłu szony w czystym, bezgłośnym powietrzu.
— Możemy ruszać? — spytał Buddy, za jego. piew cami. Bayard odwrócił
się i sięgnął po fuzję opartą
0 ścianę. Psy otoczyły ich niecierpliwym szczekaniem
1 gorącym oddechem, a Buddy zaprowadził je przez podwórze do psiarni i
zamknął drzwi pośród zdumiOi nych protestów. Z innej psiarni wyprowadził i
spuśeił ze smyczy młodego pointera imieniem Dan. Za nimi reszta psów w
dalszym ciągu podnosiła swoje żałosne i daremne rewindykacje^
Do południa włóczyli się ze strzelbą po ogołoconych, leżących odłogiem
polach i po skraju lasu. Wkrótce temperatura lekko wzrosła, szron stopniał,
a powietrze ■rozgrzało się i złagodniało w bezwietrznej ciszy. Dwa
razy widzieli kardynały podrywające się z cierniowych krzaków jak strzeliste,
szkarłatne płomienie. Wreszcie Bayard spojrzał na słońce nie mrugając
oczyma. P>— Muszę wracać, Buddy — powiedział. — Po po- . łudniu
odjeżdżam do domu.
— Dobrze — zgodził się Buddy bez protestu i przy wołał psa. 5^ Przyj
edziesz tu w przyszłym miesiącu?
Mandy przygotowała im trochę zimnego jedzenia, zjedli i podczas gdy
Buddy siodłał Perry’ego, Bayard ' poszedł do domu, gdzie Henry pracowicie
żelował parę stai^ch butów, a pan MacCallum w okularach w dru cianej
oprawie czytał gazetę sprzed tygodnia.
— W domu na ciebie czekają —- zgodził się staru szek, zdejmując okulary.
— Ale musisz tu przyjechać znowu w przyszłym miesiącu, żeby złapać tego
lisa. Jeżeli go wkrótce nie złapiemy, Generał nie będzie mógł spojrzeć w oćzy
młodszym szczeniakom.
i Tak —: powiedział Bayard — przyjadę.
— I namów twego dziadunia, żeby się wybrał z to bą. Jedzenia mu tu nie
zbraknie i może tu siedzieć równie dobrze jak w mieście.
• — Tak, postaram się.
Buddy wyprowadził' konia, a stary pan wyciągnął rę kę na pożegnanie, nie
wstając. Henry odłożył swoją
> robotę i odprowadził ich na ganek. ,
, sI Przyjedź znowu — powiedział nieśmiało, ściska jąc rękę Bayarda krótko i
mocno, a Buddy w otocze niu młodych psiaków, zaciekawionych i
podnieconych, także wyciągnął do niego rękę.
—I Czekamy cię —- powiedział krótko, a Bayard obrócił swego konia i
ruszył, a gdy się obejrzał, obaj pódnieśli ręce z uroczystą powagą. Po chwili
Buddy krzyknął za nim, Bayard zatrzymał Perry’ego i za wrócił. Henry znikł
w głębi domu i ukazał się natych miast z ciężkim konopnym workiem.
— Byłbym zapomniał — powiedział. — Tata posyła trochę whisky dla
twego dziadka. Lepszej nie znajdziesz nawet w Louisville ani nigdzie — dodał
z nieśmiałą dumą.
Bayard podziękował, a Buddy przywiązał worek do siodła, tak że przylegał
ściśle do ¡nogi. j —Dobrze jest. Teraz będzie się trzymał mocno, f;
— Tak. Dziękuję wam bardzo.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Perry ruszył i Bayard obejrzał się. Stali tam jesz cze, spokojni, poważni i
wierni. Przed drzwiami kuchn^ siedziała Ellen obserwując go spode łba; obok
jej szcze niaki tarzały się i .bawiły ¡słońcu. Do zachodu słońca^ brakowało
jeszcze około godziny. Droga skręciła mię-; dzy drzewami. Obejrzał się znowu.
Dom i reszta za budowań zdawały rozciągać się wzdłuż w zimowym-;
popołudniu, a pióropusz dymu kołysał się Leciutko na bezwietrznym niebie.
W drzwiach ganku nie. było już nikogo. Perry ruszył swobodnym ochoczym
kłusem, Gąsiorek w worku podskakiwał lekko i trącał go w ko lano. i
.5
W miejscu gdzie zadeptana, rzadko używana ścież ka prowadząca do
dojnu. MacCallumów zbaczała z głów-’ nej szosy wspinając się w górę,
zatrzymał Perry’egpj i stanął na chwilę w promieniach zachodzącego słoń ca.
Jefferson —14 mil, Rafe i tamci chłopcy nie tak prędko będą jeszcze wracać
tędy, wobec przedświątecz nego ruchu w mieście, dokąd zapewne ściągnęli dziś
ludzie z całego powiatu. Mogli jednak wyruszyć z mia sta wcześniej, żeby
zajechać do domu przed nocą, mo
gli już; tu być za godzinę. Ukośne promienie słoneczne wyzwalały chłód,
który więziły w ziemi w ciągu tych godzin, kiedy padały prostopadle, i
nieruchomy na sio dle pośrodku drogi Bayard czuł, jak zimno wokół nie go z
w°lna wznosi się w górę i jak krew stygnie w nim od -chwili, gdy Perry
przestał się ruszać. Zawrócił ko nia w kierunku przeciwnym niż miasto i
szarpnięciem 'cugli popędził go znowu, zwykłym lekkim kłusem.
Ciemność zaskoczyła ich; wkrótce, ale mimo to je chał dalej pod
bezlistnymi drzewami ledwie widoczną drogą we wschodzącym świetle gwiazd.
Perry zaczy nał już myśleć o stajni, i kolacji i od czasu do czasu pozwalał
sobie na pytanie w formie natarczywego od wracania łba, ale biegł naprzód
posłusznie i nie zwal niając kroku, choć troszeczkę zachwiany w swej ufno-
vśći, nie wiedząc, dokąd jadą ani nic prócz tego, że się oddalają od domu.

Zimno dawało się odczuwać coraz dotkliwiej w. ciszy, samotności i monotonii


jazdy. Ba yard zatrzymał na chwilę Perry’ego, rozwiązał worek, napił si^ z
gąsiorka i znów przytroczył go do siodła.
Góry wznosiły się dokoła nich czarne i puste. Ni gdzie ^ ani śladu domu,
najmniejszego znaku ludzkiej pracy. Ze wszystkich stron wzgórza falowały
czarno w świetle gwiazd, a gdy droga schodziła w dolinę, gdzie stwardniałe
koleiny dźwięczały pod kopytami Per ry’ego. jak żelazo, wznosiły się nad ich
głowami po nure, ciemne i groźne, a ogołocone z liści drzewa od cinały się od
usianego gwiazdami nieba. Napotkali strumyk, który powstał ze stopniałego
gdzieś w górach śniegu i płynął w poprzek drogi. Krucha warstwa lo du pękała
pod kopytami Perry’ego,* Bayard zwolnił cugle i podczas gdy koń ostrożnie
muskał językiem wodę, napił się znowu z gąsiorka.
Zdrętwiałymi z zimna palcami wygrzebał z kieszeni
zapałki, zapalił papierosa i podciągnął w górę mankiet koszuli. Pół do
dwunastej.
— Jak myślisz, Perry — głos jego zabrzmiał nieoczei kiwanie i dźwięcznie
pośród ciszy, ciemności i zimna uważam, że powinniśmy poszukać jakiegoś
miejsca, gdzie by się można schronić do rana. — Koń podniósł łeb i zarżał,
jakby zrozumiał, jakby próbował wkro4 czyć w strefę posępnej, mroźnej
samotności, w jakiej majaczył jeździec. Ruszyli dalej znowu pod górę^
Ciemność rozpościerała się ze wszystkich stron, chwł-4 lami mniej gęsta w
miejscach, gdzie rozproszone-™ i ówdzie pola ukazywały się w niewyraźnym
świetle, gwiazd, przerywając monotonię drzew. Po jakimś cza-, sie, jadąc z
cuglami luźno zwisającymi na szyi Per*?; ry’ego i rękoma szukającymi
odrobiny ciepła w kie szeniach, zobaczył szopę bawełnianą przy drodze, ze
srebrzyście połyskującym oszronionym dachem. —- Już niedługo —
powiedział sobie pochylając się i kładąc rękę na szyi Perry’ego, czując płynącą
tam ciepłą, niestrudzoną krew. — Zaraz będzie jakiś dom, Perry,. jeśli tylko
się pośpieszymy.
Perry znów zarżał cichutko, jakby zrozumiał, i zje chał z drogi. Bayard
ściągnął cugle i zawrócił go. na drogę, ale po chwili i on zobaczył niewyraźny,
ślad kół wozu prowadzący w kierunku kępy niskich drzew.
— Mądre z ciebie bydlę, Perry ^ powiedział zwal niając znowu cugle.
Była to mała chatka, bez światła, ale zza Węgła wy skoczył pies i zaczął na
nich szczekać. Bayard podje chał do drzwi i zastukał, skostniałą ręką.
Wreszcie | głębi odezwał się jakiś głos i Bayard zawołał:
— Hola! -*4- Potem dodał: — Zbłądziłem. Otwórzcie drzwi.
Pies szczekał ¿wciąż niestrudzenie. Po chwili drzwi skrzypnęły i przez
szparę przedarła się smuga ciepła
wygasającego żaru i ostrej woni murzyńskiej skóry, po czym ukazała się
głowa.
I*/-— Ty, Jule —«' rozkazująco powiedziała głcwa. — Zamknij pysk. — Pies
przestał posłusznie i wycofał . ? się za dom, warcząc jeszcze ż cicha. — Kto
tam? PP*»- Zbłądziłem powtórzył Bayard. — Nie mógł-
- bym przenocować u ciebie w stodole?
— Nie mam żadnej stodoły — odpowiedział Murzyn.
Tam kawałek dalej jest drugi. dom.
— Zapłacę ci — .powiedział Bayard grzebiąc w kie-
■ szeni zesztywniałą ręką.jg| Mój koń dalej nie ujedzie.
Głowa Murzyna wysunęła się trochę naprzód na tle czerwonawego blasku
żaru.
—Pośpiesz się, wuju—^niecierpliwie dodał Bayard. ’-r-■ Nie trzymaj
człowieka na zimnie.
-^- Kto pan jesteś, biały człowieku?
— Bayard Sartóris- z Jefferson. Weź to — wyciąg nął rękę. Murzyn nie
ruszył się.
— Od bankiera Sartorisa?
/ r— Tak. Weź to.
-*r Niech pan chwilę zaczeka*.
Drzwi zamknęły się. Ale Bayard ściągnął cugle i Per- ry ruszył ochoczo,
ufnie okrążył dom i wszedł między zesztywniałe od mrozu łodygi bawełny,
które uderzały
o .jego kolana I suchym trzaskiem. W chwili gdy Ba yard zeskakiwał na
skamieniałą, pooraną koleinami ziemię, w drzwiach chaty ukazała się
latarnia, rzu cając pomiędzy uschłe łodygi snop światła, w któ rym poruszały
się ciemne nożyce nóg człowieka. Mu rzyn zbliżył się niosąc pod pachą jakiś
bezkształtny tobół i trzymał latarnię, podczas gdy Bayard zdejmo wał z konia
siodło i uzdę.
hm— Jakżeś pan to zrobił, żeby o tej porze znaleźć się tak daleko od domu,
biały człowieku? — zapytał cie kawie.

— Zbłądziłem — krótko wytłiimaczył BayarcL '1— Gdzie mam zaprowadzić


koma?
Murzyn machnął latarnią w stronę stodoły: Perrjñ ostrożnie przestąpił próg i
stanął w “kręgu światłaf la tarni, która zapalała w jego oczach fosforyczne
blaśSif a Bayard wszedł za nim i wytarł mu boki suchą stro$i ną derki spod
siodła. Murzyn zriikł' gdzieś i wróeS^p>j chwili z kilkoma kolbami
kukurydzy, które wyłuskał, do żłobu pod niecierpliwie w^sżące nozdrza
koñiáv-aj
— Będzie pan uważał ¿ ogniem, biały panie? za pytał.
— jasne. W Ogóle nie będę uźyWkł zapałek.
— Mam tu w tej szopie całe moje bydło, narzędHai i paszę — wyjaśnił. —

Nie może'się spalić. Ubeźpie-;:; czenia tak daleko za miaśtem nieważne.


Jasne — powtórzył Bayard. Zaniknął zagrodę- z Perry’m i ciekawie
obserwowany przez Murzyna wy ciągnął swój worek, który przedtem oparł o
ściahT?, rozwiązał go i wyjął gąsiorek: — Masz tu jaki kubek?
Murzyn znowu znikł. Bayard widział latarnię przez szpary w deskach ściany;
pótemwynurzył się ż~ za rdzewiałą puszką blaszaną, z której wydmuchał
plewy.. Napili się, podczas gdy Perry za ścianą żuł swoją ku kurydzę. Murzyn
pokazał mu drabinę prowadzącą na stryszek.
— Nie żapomnisz pan o tym ogniu, 7biały człowie ku? — powtórzył

niespokojnie. 1
— Bądź pewien 18 powiedział Bayard: —Dóbrańób.
Położył rękę na drabinie, ale Murzyn zatrzymał 4°
i podał zawiniątko przyniesione z sobą.

"c: — Mam tylko jeden zapasowy — powiedział —’ ále zawsze się trochę

przyda. W nocy' pan zmarznie. 1


Był to podarty koc, tak brudny, że aż lepił Się’ /^'do tknięciu, i przesiąknięty
nieomylnym zapachem Mu rzynów.
, Dziękuję ci bardzo — powiedział Bayard. — Do branoc.
[Dobranoc, biały człowieku? ...
Światło i latarni oddaliło się wśród suchego szelestu bawełnianych łodyg
trzeszczących pod stopami Mu rzyna i Bayard wszedł po drabinie w ciemność
prze myconą .ostyą wonią siana. Po ciemku zrobił sobie dołek w sianie,
położył się i zawinął w koc razem z całym jego brudem i smrodem, i wetknął
skostniałe ręce za \koszulę na piersi. Po jakimś czasie ręce zaczęły się
.rozgrzewać z lekkim swędzeniem,, ale ciało w dalszym ciągu dygotało ze
zmęczenia i z zimna. Na dole, pod nim, Perr,y spokojnie żuł swoją kukurydzę
tupiąc od czasu do, ęzasut Stopniowo- ciało Bayarda przestało drżeć. -Nim
usnął, wysunął rękę spod koca i spojrzał na fosforyzującą;, tarczę, zegarka.
Pierwsza godzina. Był
już dzień Bożego Narodzenia.,. -
.Obudziło go słońce, wpadając czerwonymi pręgami przez szpary w
ścianach. Chwilę, leżał na swoim szorst kim legowisku czując na twarzy
zimne ostre powietrze niby lodowatą wodę i zastanawiając się, gdzie jest. Po
tem przypomniał sobie i poruszywszy się zauważył, że zesztywniał od
zatęchłego zimna i że krew przepływa przez jego ciało w małych gruzełkach
jak śrut. Wy plątał nogi z cuchnącego koca, ale stopy mu zdrętwia ły
wewnątrz butów i dobrą’chwilę siedział zginając kolana, zanim krew
napłynęła do stóp, jakby prze kłuwało, je tysiąc igieł.
Ruszał, się sztywno, ociężale i zszedł z drabiny po woli i ostrożnie w
czerwoną, smugę słońca, które wpa dało przez wejście do stodoły jak dźwięk
fanfary. Słońce było tuż nad widnokręgiem, ogromne i szkar łatne, a dach
domu, słupy ogrodzenia, porzucone tu i ówdzie narzędzia rolnicze i uschłe
łodygi bawełny

powlekał szron, który w Słońcu wyglądał jak lśniący1 różowy lukier na


weselnym torcie. Perry wetknął swól drobny pysk w drzwi stodoły i zarżał
przesyłając sweH mu panu dymiące parą (powitanie, a Bayard zagadąji do
niego i pogłaskał jego zimny nos. Potem rozwiązali worek i napił się z
gąsiorka.
Na progu ukazał się Murzyn z wiadrem na mleko,
— Gwiazdkowy upominek, biały panie — rzekł za puszczając żurawia do
gąsiora. Bayard dał mu się na pić. — Dzięki, panie. Niech pan teraz idzie się
ogrzali przy ogniu w domu. Ja nakarmię konia. Stara przy gotowała dla pana
śniadanie.
Bayard wziął worek i wyszedł. Ze studni za chatą zaczerpnął Wiadro wody
i zmoczył sobie twarz.
Ogień płonął na popękanym piecu, pośród popiołu,^ zwęglonych kawałków
drzewa i porozrzucanych naczyń; - kuchennych. Bayard .zamknął za sobą
drzwi i owionęła^ go fala ciepła 1 gęstego, stęchłego zaduchu. Pochylona! nad
kuchnią kobieta nieufnie odpowiedziała na jego;, pozdrowienie. Trzy małe

Murzyniątka znieruchomiały! w swoim kącie i obserwowały go wywracając

białka- i mi oczu. Jedno z nich było dziewczynką w; przędziw- : nych


wytłuszczonych łachach. Jej wełniste włosy po- ,, zwijane były w ciasne
supełki i związane kolorowymi brudnymi szmatkami. Drugie mogło być
zarówno chłop cem, jak i dziewczynką, trudno to było Określić. Trz|j|| cie,
całkowicie bezradne w swoim stroju zrobionyM$ z męskich wełnianych
kalesonów, nie umiało jeszcze chodzić i raczkowało po podłodze z jakimś
zamierzonym brakiem celu. Z- obu dziurek w nosie dwie błyszczące ' strugi
spływały mu aż na podbródek, jakby ślimaki przespacerowały się tą drogą.
Kobieta postawiła przed ogniem krzesło otarłszy je z kurzu szybkim
gestem czarnej ręki. Bayard usiadł i przysunął swoje zziębnięte stopy do
ognia.
p •— Świąteczny łyczek nie był jeszcze w robocie, ^ciociu? — zapytał.
Nie, psze pana. W tym roku nie ma — odpowie działa skądsiś za jego
plecami. Zamachał torbą w stro nę, skąd dobiegał głos.
— Poczęstuj się. Tu znajdziesz, ile dusza zapragnie.
Trójka dzieci przykucniętych pod ścianą wytrzesz czała na niego oczy nie
odzywając się i nie poruszając. . Jak tam Gwiazdka, dzieciaki? — zapytał. Ale
one tylko patrzyły wciąż w niego jak w tęczę z czujną po wagą zwierząt, póki
kobieta nie odwróciła się w ich stronę i nie skarciła ich surowo.
— Pokażcie białemu panu, co wam przyniósł święty Mikołaj powiedziała
rozkazująco. — Dziękuję, panie *— dodała kładąc mu blaszany talerz na
kolanach i sta wiając wyszczerbioną filiżankę na płycie koło jego nóg. •—
Pokażcie mu. Chcecie, żeby ludzie myśleli, że święty Mikołaj o was
zapomniał?
Wtedy dzieci poruszyły się i z ciemnego kąta, gdzie ukryły te skarby,' w
chwili gdy wszedł Bayard, wy ciągnęły mały blaszany automobil, sznurek
kolorowych drewnianych paciorków, małe lusterko i ogromny ba ton cukru
lodowatego i miętą, do którego przylepiły się śmiecie z podłogi i który
natychmiast zaczęły oblizywać podając go sobie kolejno z uroczystą powagą.
Kobieta napełniła filiżankę kawą z dzbanka stojącego na go rących węglach i
podniósłszy pokrywkę żelaznej patelni' wyjęła widelcem spory kawałek
skwierczącego mięsa i położyła go na talerzu, po czym wygrzebała z popiołu
jakiś szary przedmiot, przełamała go na pół i także umieściła na talerzu.
Bayard zjadł mięso i placek ku- kurydzany i popił jakąś cienką lurą bez
smaku. Dzieci bawiły się świątecznymi podarkami, ale od czasu do czasu
spostrzegał, że obserwują go ukradkiem i bez przerwy. Murzyn wszedł z
wiadrem mleka.
Stara dała panu coś przfegryźć?— zapytał.
— Tak. Gdzie tu jest najbliższa stacja kolejowa? 41 Murzyn powiedział mu,
że o osiem mil Stąd. w Mógłbyś mnie tam zawieźć jeszcze dziś rano i
odprowadzić mego konia do pana MacCalluma któregoś dnia w tygodniu?
— Szwagier pożyczył moje muły — odpowiedział Murzyn bez wahania. —
Mam tylko jedną parę do roboty i on pożyczył.
— Dam ci pięć dolafów.

Murzyn postawił na podłodze wiadro, które żona-1 zaraz zabrała. Drapał się
w głowę z namysłem.
— Pięć dolarów — powtórzył -Bayard.
— Coś się panu bardzo śpieszy w samo święto, biały panie.
— Dziesięć dolarów niecierpliwie powiedział Ba-' yard. ^ Nie możesz zabrać

tych mułów od-"' twego' szwagra?


— Da się zrobić, uważam. On je przyprowadzi do obiadu, wtedy
możemy-jechać.
— Dlaczego nie teraz? Weź mego konia i jedź £o muły. Chcę złapać pociąg.
IgjF Jészcze wcale nie miałem Gwiazdki) hiały panie: ' Jak człowiek robi
przez wszystkie dni w roku, to po-' trzebuje trochę wytchnąć w Boże
Narodzenie.
£ Bayard zaklął krótki i ponuro, alé powiedział:

-Op Więc dobrze. Zaraz po obiedzie. : Ale1 dópilnuj,1 żeby twój szwagier
przyprowadził bydlaki na cżas. w
— One będą na czas. Niech się *pan nie boi.
: — Dobra. Nalejcie sobie póśzklance, ty i ciótka. *

1 — Dziękuję, panie.

' Gęste, zjełczałe powietrze usypiało go. Ciepło powoli przenikało do jego kości
sponiewieranych r sztywnych po nocnym przemarznięciu. Murzyni krzątali
się po jedynej izbie chaty, kobieta przy piecu, zajęta gotowa niem, a dzieci
swymi nędznymi zabawkami'! brudnym
cukrem. Bayard rozparty w twardym krześle spę dzi ranek na drzemce —-
nie spal, ale czas zniknął gdzieś w jakiejś bezezasowejpsferze, w której Bayard
błądził nje budząc się i do której, jak to sobie uświa domił po długiej chwili,r
coś usiłowało przeniknąć, pod czas gdy on robserwpwął. ^e daremne wysiłki z
błogą qbojętapśę;ią<j Wreszc^ jednak to coś zwyciężyło i do sięgło go: był to
głos.
^' — Obiad gotowy, panien:,
.^■^urzyni wypil^ z-nimj przyjąźnie, choć z pewnym omą^mielgniem*, dwie
diametralnie różne kategorie ludzi, wrogo do siebie nawzajem usposobione z
przy-, czyn rasy, krwi, atawizmu- i środowiska, zbliżyły się i rpołączyłyvna

chwilę; we wspólnym złudzeniu — ludz kość, która na -jeden*dzień


zapomniała o chciwości, po-; żądaniu i podjojśc^, ¡«
*• ’ Święty dzień, panie — nieśmiało mruknęła ko-, bietąż f-Tjr,
JDzięk^ję^panie..;
_;I?otem:był obiad: oppsze słodkimi kartoflami, w dal szym ciągu

szary:placek pieczony w popiele i obrzydli-' wy, bęznadziejny płyn z dzbanka,


tuzin bananów i po krajany na plasterki, orzech kokosowy. Dzieci pełzały
'jego nóg jak zwierzęta, znęcone zapachem jedzenia, jkpńjcu'zrozumiał,i że
jego gospodarze nie siadają do stołu, bo fcjgęką.ją, póki on: nie skończy, ale
zmusił ich, ż^ky [ujedli.i zjędli z nim razem» i wreszcie (ponieważ muły
cudownym sposobem zostały zwrócone przez na dal niewidzialnego i
bezcielesnego szwagra) siedząc wrgłębi' wozii.z, wypróżnionym do połowy

gąsiorkiem między stopami odwrócił głowę, by spojrzeć ostatni-raz na chatę,


na kobietę stojącą w drzwiach i blady, nie ruchomy: sznureczek dymu nad
kominem.
r Sfatygowana uprząż grzechotała i obijała się o chude boki mułów. Powietrze
było ciepłe, ale już powoli za czynał się sączyć chłód, który ciemność miała
zaostrzyć.
Droga biegła przez jasne, błyszczące pola. Od czasu do czasu poprzez lśniące
szuwary albo spoza brązowych bezlistnych lasów dobiegały suche detonacje
strzałów, raz po raz mijali inne zaprzęgi albo jeźdźców czy pie szych, którzy

niedbałym gestem podnosili czarne ręce5 witając Murzyna w zapiętym pod


brodę płaszczu woj skowym i spoglądając z ukosa na białego siedzącego za
nim w głębi wozu.
— Wesołych świąt! — wołali.
Za żółtym pasmem sitowia i rudą wstęgą lasów ry sowały się ostatnie góry
odbijające ciemniejszym błę kitem na tle nieba.
— Wesołych świąt!
Przystanęli, napili się i Bayard poczęstował swego towarzysza papierosem.
Słońce było teraz za ich ple cami; ani chmurki, ani wiatru, ani ptaka na
pogodnym bladym kobalcie nieba.
— Krótki dzień! Jeszcze cztery mile. Jazdar, muły!
Pomiędzy nieruchomymi, uparcie zielonymi wierz bami suche trzeszczenie
rozklekotanych desek nad szu miącym błyskiem wody. Droga wspinała się
czerwono; sosny odcinały się na tle nieba jak zębate bastiony. Wjechali na
szczyt wzgórza. Przed nimi roztaczał się teraz płaskowyż, mozaika płonących
czerwienią trzcin, ciemnopłowych pól i brunatnych lasów; tu i ówdzie chata w
połyskującej niebieskawej mgle i dym pełzną cy nisko na horyzoncie.
— Jeszcze dwie mile.
Słońce za nimi wyglądało jak miedziany balon za wieszony gdzieś na niebie
jeszcze na godzinę. Napili się znowu.
Słońce dotykało już horyzontu, gdy spój rżeli w dół, w ostatnią dolinę,
gdzie lśniące nitki szyn kolejowych znikały pośród dachów i drzew; z daleka
dobiegł ich odgłos głuchej ciężkiej eksplozji.
I— Jeszcze świętują — powiedział Murzyn.
Z oświetlonej słońcem przestrzeni zjechali w dół, W strefę fioletowego
cienia, gdzie lśniły okna zdobne W girlandy i dzwoneczki z papieru, i minęli
terasy za śmiecone zużytymi petardami. Na ulicach roiły się ; dzieci w

kolorowych; sweterkach i kurtkach wypróbo- ; wując lśniące nowością


saneczki, łyżwy czy wózki dla 'lalek. Jeszcze jedna hałaśliwa petarda w
mroku przed nimi, i wjechali ńa plac pełen świątecznego spokoju i także
zaśmiecony papierami. „W domu to wyglądało tak samo” »— myślał
przypominając sobie mężczyzn i chłopców, których znał od dziecka i którzy
wałęsali się po ulicach w ten świąteczny dzień, popijając z lek ka, rzucając
petardy i rozdzielając miedziaki i niklo we monety małym Murzynom
wołającym na ich wi dok: „Gwiazdkowy upominek, biały panie!” „Gwiazd ka
dla Murzyna!” A tam,-w domu* choinka w salonie i waza ponczu na
kominku, i Simon wchodzący nie zgrabnie na palcach do ich pokoju, pełen
napięcia i wstrzymujący oddech nad łóżkiem* gdzie leżeli on i Johnny, udając,
że śpią, dopóki, wykorzystując chwilę jego nieuwagi, nie ryknęli obydwaj na
raz: „Gwiazd kowy upominek!’’, ku jego zgorszeniu i oburzeniu. „Znowu
mnie ubiegły te łobuzy!” Ale koło południa był już zwykle uspokojony, w
porze obiadowej roz mowny i wylewny, a wieczorem całkiem hors de com-
bat, ku zgrozie Miss Jeżmy, która miotała się jak burza, przysięgając na
wszystkie świętości, że póki żyć będzie, nie pozwoli więcej robić ze swego
domu karczmy dla czarnych próżniaków i darmozjadów. A wieczorem, gdy
zapadła ciemność, tańce w jakimś salonie, przy branym jemiołą,
ostrokrzewem i kolorowymi girlanda mi, i dżiewczęta, które znał od dziecka,
w nowych bransoletkach i zegarkach na ręku, z wachlarzami, wśród świateł i
muzyki, jasnych kaskad śmiechu...
Na rogu ulicy stała grupka osób i W chwili gdy i&fei mijali, żółty płomień
wytrysnął nagle, rozświetlając cienie zmierzchu i głośny wybuch rozbrzmiał
długim? echem pomiędzy cichymi murami. Muły szarpnęły się* i
przyśpieszyły kroku, a. wóz potoczył się dalej.- Teraz, poprzez zmierzch z
oświetlonych drzwi, strojnych w girlandy i dzwony, słychać było głosy,
nawołujące«, z I łagodną stanowczością i głosy dzieci, które odpowie dały
niechętnie z wyrzutem^ i żalem. Wreszcie ukazał; się dworzec, przed którym
stał autobus i cztery czy pięć j samochodów. Bayard wysiadł, a Murzyn podał
mu wOnJ rek z' gąsiorkiem.'
—V' Dziękuję ci —^ ¡powiecjział Bayardj -r> Do widzej|d§li Doi widzenia,
biały panie.
-W »poczekalni piec był rozpalony • do czerwonością a-dokoła stały'wesoło
gawędząc gromadki ludzi-w fu-., trach i płaszczach, ale- Bayard nie Wszedł
do wnętrzami Oparł swój worek o ścianę i spacerował tam i z powre-j tem po
peronie; żeby się rozgrzać. Wzdłuż toru w -obu: kierunkach świeciły w mroku
semafory. Na zachodzie,! ponad drzewami, odległa od nich na sżerokpść ręki i
gwiazda 'wieczorna wyglądała jak elektryczna, żarówki ka w-szkłanej ścianie/
Chodził wciąż ,tatm i z -powrotem! zerkając w-oświetlone okna poczekalni,
gdzie wesołe, grupki w futrach i płaszczach gestykulowały W: od-’ świętnym i
bezgłośnym ożywieniu, i zagląda jąc-den poczekalni dla 'kolorowych, gdzie
podróżni siedziel^j cierpliwie prZy piecu, rozmawiając szeptem w skąpo]
oświetlonej' sali.; Gdy przechodził obok wejścia, - jakiś; głos nieśmiało
odezwał się z ciemnego kąta: „Upomi-' nek gwiazdkowy, szefie!”- Nie
zatrzymując się wydobyć z-kieszeni i rzucił monetę. Na placu znowu z
głośnymi hukiem wybuchła petarda, a rakieta zatoczyła łuk ńa niebie nad
drzewami i przez moment tkwiła tam w za-: wieszeniti, aż w końcu otwarła
się niby pięść rozpóście-.
rająca złociste, blednące palce na spokojnym "szafirze" nieba bez najlżejszego
dźwięku.
Wreszcie przyjechał pociąg. Oświetlone okna prze- .mknęły i zatrzymały
się. Bayard wziął swój worek JL wsiadł do wagonu wśród rozradowanej ciżby
wykrzy kującej powitania r żyez&iiiaP świąteczne, i polecenia dla
nieobecnych. Nie ogolony, w obłoconych butach ’wyplamionych spodniach,
i\v wygniecionej tweedowej marynarce koloru dymu i sponiewieranym
filcowym kapeluszu, znalazł gdzieś wolne miejsce i.' wepchnął wotek pod
ławkę-
„...a ponieważ istotą wiosny jest samotność i lekki smutek, i poczucie
łagodnej frustracji, przypuszczam,' że tym głębsze jest oczyszczenie, jeśli się
doda do tego, - dla lepszej miary, ziarnko tęsknoty. W domu zawsze|
przyłapywałem się na wspomnieniu kwiecia jabłoni albo zielonych ścieżek czy
koloru morza w innych^ miejscowościach i smuciłem się, że nie mogę być
wszę dzie naraz albo że wszystkie wiosny nie mogą być jedną wiosną, jak usta
kobiet w marzeniach Byrona. Teraz jednak zdaje mi się, że doznaję wrażenia
tej jedności i skoncentrowania na jednym i określonym przedmiocie, co
ostatecznie trzeba mi zapisać na plus.”. Horacy zatrzymał pióro, i spoglądał
na arkusz papieru . zabazgrany — prawie nieczytelnym pismem, podczas
gdy słowa, które przed chwilą napisał, rozbrzmiewały jeszcze w jego myśli z
odrobiną rycerskiego, kapryśne go smutku. W tej chwili był o tysiąc mil od
biurka, przy którym siedział, opuścił pokój i miasto, i całą tę J hałaśliwą,
jaskrawą nowość, w którą rzuciły go losy^j i znowu jego nieokiełznana,
zwariowana wyobraźnia wędrowała swobodnie przez tę samotną krainę, w
któ-' rej zdołał wreszcie zjednoczyć sprzeczne cząstki swej istoty. Grube kable
wzdłuż werandy musiały już za kwitnąć liliowymi pączkami drobnymi jak
główka zapałki i bez najmniejszego wysiłku mógł dostrzec trawnik pod
cedrami, który tu i ówdzie pstrzyły narcy

zy, wśród nich wytryskiwały żonkile, a gladiolusy cze- f kały na swoją kolej,
by zakwitnąć.
1 Niemniej jego ciało pozostało nieruchome, ręka z za trzymanym piórem
leżała na zapisanym arkuszu. Pa pier leżał na żółtej lakierowanej
płaszczyźnie nowego
■ biurka. Krzesło, na którym siedział, także było nowe, podobnie jak cały
pokój ze śmiertelnie białymi ściana mi i boazerią z imitacji dębu. Przez cały
dzień świeciło tu słońce nie złagodzone żadną zasłoną. Wczesną wiosną '
przyjemnie było, gdy wpadało tak jak teraz, przez za- i, chodnie okno,
oświetlając biurko, gdzie kwitł biały ■'hiacynt w brązowej czaszy z polewanej
gliny. Ale gdy siedział tak pogrążony w myślach spoglądając w okno, gdzie za
krytym papą dachem, który jak gąbka nasiąkał upałem i rozsiewał go wokół,
na tle muru z czerwonych cegieł, kwitł nieśmiało postrzępiony bukiet rajskich
drzewek, Horacy zląkł się długich gorących dni słońca, padającego
prostopadle na dach bezpośrednio nad jego głową; przypomniał sobie swój
cienisty, omszały gabi net, gdzie zawsze lekki podmuch zdawał się unosić w
powietrzu, i rzędy zakurzonych książek, które zda wały się tchnąć chłodem i
spokojem nawet w najgo rętsze dni. I myśląc o tym znów oddalił się od tej wro
giej nowości, w której tkwiło jego ciało. Pióro znów zaczęło się poruszać.
„Może hart ducha jest tylko nędznym naśladowni ctwem czegoś cennego
mimo wszystko dla tych, jakże licznych, co wędrują w ciemnościach jak krety
albo sowy, które razi płomień świecy. Ale nie dla tych, co niosą z sobą spokój,
jak płomień świecy niesie światło. Zawsze ulegałem prestiżowi słów, ale zdaje
się, że mógłbym z powrotem natchnąć otuchą nawet moje własne
tchórzostwo, oszukując je troszeczkę. Ośmielam się przypuszczać, że jak
zwykle, nie będziesz mogła
tego odczytać, a jeśli odczytasz, nie znajdziesz w tym żadnego sensu. Ale tak
czy inaczej; wypełnisz swój cęl na ziemi, o ty, wciąż nieskalana oblubienico
Pokoju...” „Czy byłeś szczęśliwszy w swojej klatce* szczę śliwszy?” — pomyślał
Horacy, czytając, słowa, które napisał i w których, jak zwykle, prał bieliznę
jednej kobiety w domu innej. Do pokoju wtargnął nagle lekki powiew wiatru,
przynosząc z sobą i słodkawy zapach drzewa świętojańskiego i szeleszcząc
papierami na biurku. Drgnął i nagle, jak człowiek, który się obudził, spojrzał
na zegarek, włożył go z powrotem do kieszeni i zaczął pisać prędko:
| „Cieszymy się bardzo, że jest z nami mała Bellę. Dobrze się tu czuje, w
sąsiednim domu mieszka cała rodzina małych dziewczynek, gradacja
lnianych war koczyków, które, trzeba to przyznać, niałą Belle trak tuje trochę
z góry i przybiera tony protekcjonalne, dp czego ją zresztą upoważnia prawo
starszeństwa. Dzieci .zmieniają dom w każdym szczególe. Szkoda, że pośred
nicy nie wpadli dotychczas na pomysł wyńajmowaniia domów wraz z dziećmi.
Zwłaszcza takimi jak mała Belle, tak poważna i świetlista i, że tak powiem,
tak głęboko i paradoksalnie dojrzała. Ale ty jej przecież nie znasz dobrze,
prawda? W każdym razie jesteśmy 'bardzo sżćzęśliwi, że ją mamy ti siebie.
Przypuszczam, że Harry...” Pióro znów się zatrzymało, zawisło w pd-,
'widtrzu, podczas kiedy Horacy szukał słów, które za wodziły go tak rzadko,
dochodząc do przekonania, że H ile łatwo jest kłamać na temat innych ludzi
na po- ‘ Czekaniu i nie mrugnąwszy okiem, o tyle kłamstwo na ■własne
konto wymaga namysłu i starannego doboru '-wyrażeń. iPotem znów spojrzał
na zegarek, skreślił | ostatnie słowa i napisał: „Belle przesyła ci pozdrowie-
nia, o Nieskalana”, wysuszył bibułą i wsunął złożpny arkusz do koperty,
zaadresował ją j nalepił znączek,
I ¡p| cżym wstał i sięgnął po kapelusz. Jeśli się po spieszy, zdąży jeszcze

wrzucić list do pociągu IJd> czwartej i


2
'W styczniu ciotka otrzymała od Bayarda kartkę ze .'stemplem z Tampicó,
potem przyszła z Mexico City •jdepesza z prośbą o pieniądze. Wtedy to ostatni
raz i tłał do zrozumienia, że zamierza pozostać w jakimś
5 Bkreślohyin miejscu dość długo, by zdążyła go tam zastać poczta,
chociaż od czasu do czasu zawiadamiał •barwnymi pocztówkami o miejscu
swego pobytu ’w zwykły lakoniczny i brutalny sposób. W kwietniu ■przyszła
kartka z Rio, po czym nastąpiła przerwa, "która pozwalała przypuszczać, że

zniknął raz na za wsze, a którą: Narcissa i Miss Jenny spędziły spokojnie w


domu, zajęte wyłącznie oczekiwanym dzieckiem, ¿chrzczonym już przez Miss
Jenny imieniem John.
Miss Jenny zawsze miała -wrażenie, że stary Bayard 'zadrwił sobie
niejako z nich wszystkich, że obraził majestat przodków i dostojeństwo
rodzinnego przezna czenia, umierając, jak to określała, „beż pomocy z ze-
;wnątrz”. Nie mogła mu tego wybaczyć* a że młody Bayard mniej lub więcej

przestał istnieć, coraz częściej zaczęła wspominać Johna. Wkrótce po śmierci


starego
- Bayarda, w nagłym przypływie przetrząsania i wywra cania rupieci, co
nazywała zimowymi porządkami, zna lazła wśród pamiątek po matce Johna
Jego miniaturę zrobioną przez pewnego malarza z Nowego Orleann, w czasie
gdy on i Bayard mieli około ośmiu lat. Miss Jenny pamiętała, że była taka
sama miniatura Jego brata 1 że schowała gdzieś obydwie po śmierci ich mat
ki. Ale drugiej nie mogła znaleźć. Pozwoliwszy wi$c
Simonowi zająć się uporządkowaniem bałaganu, jaki zostawiła, zeszła z
miniaturą do gabinetu, gdzie sie* działa Narcissa, i obie przyjrzały się
maleńkiemu portretowi.
Włosy mimo dziecinnego wieku miały już brązowy! odcień i były dość
długie.
— Pamiętam ten dzień — mówiła Miss Jenny — kiedy pierwszy raz wrócili
do domu ze szkoły. Obaj krwawili jak zarżnięte prosiaki po bijatyce z
kolegami,* którzy im powiedzieli, że wyglądają jak dziewczynki.^ Matka
umyła ich i utuliła, ale oni tak się przechwalali^ przed Simonem i Bayardem
rzezią, jaką urządzili i w szkole, że zapomnieli o własnym bólu. „Szkoda,
żeście nie widzieli tamtych”, powtarzał John przez cały czas. Bayard
oczywiście zrobił scenę, powiedział, że to wstyd posyłać chłopaka na ulicę z
lokami, co spadają aż na ple cy, i tak długo dręczył nieszczęsną kobietę, aż się
zgo dziła, żeby Simon ich ostrzygł. I wiesz co? Żaden nie pozwolił dotknąć się
do swoich włosów. Zdaje się, że , zostało jeszcze w klasie paru chłopców,
których nie pobili, a zamierzali zmusić wszystkich bez wyjątku do
przyznania, że Oni dwaj mogą nosić włosy długie aż do pięt, jeśli tak im się
podoba. I zdaje się, że postawili na swoim, bo po jeszcze paru dniach guzów i
ran, wrócili kiedyś do domu bez jednego zadraśnięcia i pozwolili Simonowi,
żeby ich ostrzygł. Matka podczas tej opera- : cji siedziała w salonie i płakała.
I odtąd już więcej... nie było awantur, póki byli w tutejszej szkole. Nie wiem,,
jakie wynajdowali powody do bicia się później, kiedy ich wysłano do
internatu, ale fakt, że je znajdowali.
I dlatego w końcu trzeba ich było rozdzielić, kiedy byli w Wirginii, i posłać
Johnny’ego do Princeton. Wtedy zagrali, zdaje się, w kości czy coś takiego,
żeby roz strzygnąć, który ma być wylany z uczelni, i kiedy Johnny przegrał,
spotykali się w Nowym Jorku co mie- .
siąc czy co parę tygodni. Znalazłam w biurku Bayar- da parę listów, które
szef policji z Nowego Jorku pi sał do profesorów w Princeton i Wirginii z
żądaniem, żeby nie pozwalali Bayardowi i Johnowi więcej tam przyjeżdżać, a
potem ci profesorowie odesłali te listy do nas. A kiedyś Bayard musiał
zapłacić półtora ty siąca dolarów za coś, co zrobili jakiemuś policjantowi czy
kelnerowi, czy komuś w tym rodzaju.
Miss Jenny mówiła i mówiła, ale Narcissa nie słu chała, przypatrując się
twarzy chłopca z miniatury. Spoglądała na nią twarz dzieckas która była
także twarzą Bayarda, ale już dostrzegało się w niej nie tę posępną i zimną
arogancję, którą nauczyła się rozpo znawać w twarzy Bayarda, ale-coś
szczerego i sponta nicznego, jakieś ciepło i ofiarność, i szlachetność; i trzy
mając w ręku mały medalionik, z którego patrzyły na nią spokojne niebieskie
oczy i okolona ciemnymi kędziorami twarzyczką o delikatnej skórze i dziecin
nych ustach, promieniującą jakimś ciepłym blaskiem, czymś łagodnym f
wesołym, a zarazem dzikim, Nar cissa zrozumiała jak nigdy przedtem ślepą
tragedię ludzkich przeznaczeń. Siedząc nieruchomo w fotelu, .z medalionem
w ręku, pod'okiem Miss Jenny przeko nanej, że tamta przygląda się twarzy z
portretu, Nar cissa, z całą przebudzoną mocą swej wiernej natury; przesyłała
swą miłość dziecku, które nosiła pod sercem.
I jak gdyby już mogła dostrzec ciemną postać tragicz nego losu, czyhającą za
jej fotelem w oczekiwaniu swej godziny, szepnęła: „Nie, nie!”, w gwałtownym
zrywie protestu, otaczając swe dziecko falami tej siły, która w niej narastała
w miarę, jak gromadziły się dni,
i uzbrajając mury swej fortecy w niezwyciężone załogi. Cieszyła się nawet, że
Miss Jenny pokazała jej ten portrecik: była teraz uprzedzona i uzbrojona
zawczasu.
Miss Jenny tymczasem w dalszym ciągu nazywała
dziecko Johnny i wspominała zdarzenia z dzieciństwa tego drugiego Johna,
aż w końcu Narcissa uświadomiła sobie, że Miss Jenny miesza jednego z
drugim, z jakimś dziwnym wstrząsem zrozumiała, że Miss Janny się sta rzeje,
że nawet jej niepokonane stare serce zaczyna się już trochę nużyć. Był to
prawdziwy szok, bo nigdy nie kojarzyła pojęcia starości z Miss Jenny zawsze
tak smukłą, sztywno wyprostowaną, energiczną i nieugiętą,
i tak dobrą, czuwającą nad domem, który nie był jej domem i do którego
została przeniesiona, brutalnie wy rwana z korzeniami z innej dalekiej ziemi,
gdzie życie, obyczaje i nawet klimat tak były różne od tutejszych;
i rządzącą tym domem z niesłabnącą energią, bez żad nej pomocy prócz
niedołężnego starego Murzyna, 'nie odpowiedzialnego jak dziecko.
A rządziła wszystkim, tak samo, jak gdyby stary Bayard i młody byli tu
jeszcze. Tylko wieczorami, gdy siedziały przy ogniu w gabinecie, a dni płynęły
i lekki wiatr nocny znów wdzierał się przez okna pełen zapa chu drzew
świętojańskich, śpiewu ptaków przedrzeź- niaczy i całej odrodzonej,' wiecznie
młodej przekor^ wiosny, tak że nawet Miss Jenny przyznała wreszcie,^ że nie
trzeba już, palić na kominku, wtedy. Narcissa zauważyła, że jej towarzyszka
nie opowiada jM o swo^ ich dalekich młodych latach i Jebie Stuarcie ze
szkar-’ łatną szarfą na przybranym girlandami bułanku lub z mandoliną w
ręku, ale o czasach znacznie mnieijjod-.. •ległych, latach dzieciństwa Bayarda
i Johna. Jak gdyby nić jej życia, nawijana na szpulkę z odwrotnego końca,
zamykała się nie ną przyszłości, ale na przeszłości,.
A Narcissa słuchała, znowu spokojna, ufna w swe uzbrojone, zawczasu
ostrzeżone bastiony; bardziej niż kiedykolwiek podziwiając niezwyciężoną
duszę zro dzoną wraz z ciałem kobiety w klanie mężczyzn dzie dzicznie
obciążonych beztroską i szaleńczą brawurą
i jakby się zdawało, wyłącznie po to, by ich kochać gi chronić aż do
przedwczesnego/ gwałtownego końca; zrodzona w epoce historii, gdy jej
bracia i mąż ginęli w tym samym niepotrzebnym powikłaniu spraw ludz kich,
gdy niby w koszmarze, którego ani przebudzenie, ani sen nie mogą
rozproszyć, runęły podstawy jej egzy stencji i wyrwano ją krwawo i boleśnie z
ziemi, gdzie 'spali jej przodkowie ufni w niezniszcźalność ludzkiej rasy; w
epoce, w której sami mężczyźni, pomimo swej partej i pogardliwej beztroski,
byliby się załamali, gdyby ich rola była rolą bierną, a ich przeznaczeniem było
czekać. I myślała, o ileż piękniejsza ta rycerskość ducha nigdy nie składająca
broni przed wrogiem, któ rego żaden miecz nie m$gł dosięgnąć, ta nigdy nie
skar- -;żąca się wytrwałość nie opiewanych'w poezji (i nie opłakiwanych)
kobiet niż ten napuszony i bezużyteczny blask mężczyzn, który Je zaćmiewał.
„A teraz usiłuje Zrobić ze mnie jeszcze jedną z nich, a z mego dziecka jeszcze

jedną rakietę, co, na chwilę rozbłyśnie na mel bie i'natychmiast zgaśnie..” v %

Ale była znowu spokojna i w miarę jak zbliżał się czas, dni jej coraz
bardziej skupiały się wokół jedynego celu, a głos Miss Jenny był tylko
dźwiękiem, pociesza jącym, lecz bez żadnego znaczenia. Co tydzień dosta
wała pełne fantazji i wykwintnego dowcipu listy od Horacego: te także czytała
ze spokojną obojętnością — oczywiście to, co z nich mogła odcyfrować. Zawsze
z trudnością czytała pismo Horacego, a te części, które udałg jej się odczytać,
nic dla niej nie znaczyły. Wie działa jednak, że brat tęgo właśnie od niej
oczekuje.
Potem zdecydowanie nadeszła nowa wiosna. Rozgo rzał doroczny
wiosenny spór między Miss Jenny i Iso- męm | ciągńął się, gwałtowny, acz
nieszkodliwy, w ogrodzie pod oknem Narcissy. .Wynieśli z piwnicy cebulki
tulipanów i z pomocą Narcissy na nowo je
zasadzili, skopali inne grządki, odkryli róże. Narcissa^ pojechała do
miasta i zobaczywszy pierwsze żonkil® kwitnące ną opuszczonym trawniku,
tak jakby oip||
i Horacy jeszcze tam byli, posłała je bratu w pudełku! a później zrobiła tak
samo z narcyzami. Ale gdy za kwitły gladiolusy, nie wychodziła już nigdzie,
tylko- do ogrodu; późnym popołudniem albo wczesnym wie-| czorem
spacerowała z Miss Jenny wśród świeżo roz-' kwitłych kwiatów i pączków,
śpiewu ptaków prze-1 drzeźniaczy i zapóźnionych drozdów, po długich ale-j
jach, gdzie niechętnie gasło światło zmierzchu, słuchaj jąc, jak Miss Jenny

nieustannie rozprawia o Johnny5!^ myląc nienarodzonego z nieżyjącym.


Na początku czerwca Bayard napisał z prośbą o pie- J niądze z San
Francisco, gdzie wreszcie udało mu się* zostać okradzionym.
Miss Jenny wysłała mu, czego żądał. „Wracaj dó j domufps^
zadepeszowała w sekrecie przed Narcissą. ^
— Teraz wróci — powiedziała jej. — Zobaczysz, czy : nie. Choćby, tylko po
to, żeby nas trochę podręczyć. Sf
Mimo to po tygodniu jeszcze nie wrócił i Miss Jennyj znowu
zadepeszowała. Ale gdy depesza została wysła-ij na, Bayard znajdował się w
Chicago, a gdy dotarłaJ do San Francisco, siedział wśród saksofonów, umalo
wanych dam i ich małżonków w średnim wieku, przy, stoliku zaśmieconym
brudnymi szklaneczkami, popio-1 łem z papierosów i rozlanym alkoholem, w
towarzyJl stwie; dwóch mężczyzn i; dzie\yczyny. Jeden z męż-1 czyzn,
ubrany w garnitur z kortu, miał na piersi wojskową odznakę lotniczą, drugi w
obszarpanym < ubraniu był gruby i mocno zbudowany, z siwiejącymi
skroniami i .płomiennymi oczyma wizjonera. Dziewczy na, wysoka i smukła,
o śmiałych czerwonych ustach
i zimnych oczach, głównie jednak składająca się z nóg, była w
ultraeleganckiej sukni wieczorowej. Gdy dwaj
Mliężezyźni przeszli przez salą i odezwali się do Bayar- Iffda, namawiała go do
picia, przymilnie i z ledwie ukry- Rfwaną natarczywością. Potem poszła
tańczyć z lotnikiem ’ ¡fi raz po raz oglądała się na Bayarda, który pił bez prze-
|i rwy rozmawiając z mężczyzną h obdartym ubraniu. Rp|# Boję się go —
powiedziała. h Obdarty z tłumionym podnieceniem coś mu tłuma- p ,czył.
demonstrując dwie serwetki złożone wzdłuż [■ w wąskie paski i usiłując

swoim ochrypłym, natrętnym K4 głosem zagłuszyć, piekielny hałas bębnów i


saksofonów. g^Frzez chwilę Bayard słuchał go jednym uchem, spoglą dając
nań zimnymi .oczyma, potem jednak zaczął patrzeć . na coś czy na kogoś w
drugim końcu sali, nie zważając | na swego towarzysza. Pił whisky z sodą
nalewając fsobie szklankę za szklanką ze stojącej przed nim bu- \m telki.
Ręka mu jeszcze^e drżała, ale twarz miał śmier- L. teinie bladą i był zupełnie
pijany. Zerkając nań od I* czasu do czasu dziewczyna mówiła do swego
dansera: Boję się, mówię panu. Mój Boże, nie wiedziałam, r co robić, kiedy
pan podszedł do nas ze swoim przyja- [ cielem. Proszę mi przyrzec, że pan
nie odejdzie i nie [ zostawi nas samych. ■
1 Boisz się? — powtórzył drwiąco lotnik, ale on także spojrzał na bladą i
groźną twarz Bayarda. -rv Założyłbym się, że się nie boisz niczego.
— Nie zna go pan — powiedziała dziewczyna ściska- ! jąc go za rękę i
przytulając się do niego z drżeniem,
H a choć ramię lotnika zesztywniało, a ręka ześliznęła się | trochę niżej na jej
plecach, było to pod osłoną tłumu,
| w którym tkwili, i nie bez zachowania pewnej ostroż- [ ności.
— Odsuń się, kotku — powiedział żywo. — Patrzy właśnie w naszą stronę.
Widziałem, jak wybił dwa zę by pewnemu kapitanowi ■australijskiemu dwa
lata te-
[, mu w knajpie w Londynie, tylko dlatego że tamten
próbował zagadać do facetki, którą ten z sobą przyprdi wadził. — Tańczyli
dalej, póki nie znaleźli się na dru-i giej stronie sali, naprzeciw orkiestry. —
Czego się' boisz? Nie zje cię ani nie skrzywdzi, póki będzieslj uważała, co
robisz. To niezły chłopak. Znam gp qd‘ dawna i widywałem go w takich
miejscach, gdzie czło§3 wiek musi być równy, móżesz mi wierzyć.
— Pan nie wie —• powtórzyła. — Ja...
Muzyka urwała się w głośnym akordzie i w cis^S która nagle zapanowała,
dobiegł ich z pobliskiego stoli-* ka głos człowieka w; obszarpanym ubraniu:
— ...gdybym tylko mógł przekonać którego z tycfi parszywych tchórzem
podszytych pilotów, żeby...
Jego słowa utonęły znowu w powracającym zgiełku pijanych głosów,
piskliwego śmiechu jakiejś kobiety; i przesuwanych krzeseł, ale gdy zbliżali
się do stolika, | obszarpany jeszcze rozprawiał hamując intensywni
gestykulację, podczas gdy Bayard milczał patrzą^ w przeciwległy koniec sali i
podnosząc bynajmniej nie-:' drżącą ręką szklankę do ust. Dziewczyna ścisnęła
ra-., mię partnera.
— Musi mi pan pomóc upić go do nieprzytomno ści — powiedziała żywo z
błaganiem w głosie. — Boję się z nim wychodzić', powiadam panu.
— Sartorisa upić do nieprzytomności? Taki się jesz* , cze nie urodził na
tym świecie. Wracaj do freblówM, dziecino. *■— Potem, uderzony jej
absolutną szczerością^ zapytał: — Powiedz, co takiego ci zrobił?
— Nie wiem. Jest zdolny do wszystkiego. Kiedyśmy tu jechali, rzucił
butelką w policjanta regulującego ruch. Musi pan...
Przymknij się pan — powiedział' rozkazująco. Obszarpany przestał mówić i
niecierpliwie spojrzał w sufit. Bayard nie odrywał Wzroku od przeciwległe- go
kąta sali.
BBŁ--. Szwagier tam, na drugim końcu — powiedział wymawiając słowa
powoli i z trudnością. — Nie roz mawia z rodziną. Zły ńa nas. . Sprzątnięto mu
żonę sprzed nosa.
Wszyscy obejrzeli się w tamtą stronę.
■— Gdzie? spytał lotnik. Skinął na kelnera. -*** Chodź tu, bracie.
&:•?— Ten z diamentową spinką — powiedział Bayard. — Równy gość. Ale nie
mogę z nim rozmawiać. Mógłby mi dać W mordę. Dobrze mu życzę, w każdym
razie.
> Lotnik znów spojrzał we wskazanym kierunku.
— Wygląda jak własna babka — powiedział. Znów przywołał kelnera i
zwrócił się do dziewczyny: — Jeszcze jeden cocktail? — Wziął butelkę,
napełnił swoją szklankę i nalał nową szklankę Bayardowi. — A gdzie twoja?
— spytał obdartego.
Tamten odmówił niecierpliwym gestem.
— Spójrz pan — rzekł biorąc znowu serwetki ze stołu. — Kąt wzniosu
zwiększa się w proporcji do ciśnienia powietrza. Przez szybkość aż do
pewnego stopnia, rozumie pan. A to, co bym chciał sprawdzić...
— Tłumacz to swojej babci, bracie — przerwał mu lotnik. — Słyszałem, że
samoloty istnieją już od paru lat. Kelner!
Bayard patrzył posępnie na obszarpanego.
— Nic nie pijesz? — powiedziała dziewczyna trąca jąc lotnika pod stołem.
— Nie — uciął Bayard. — Dlaczego nie wypróbujesz tej jego trumny,
Monaghan?
■S| Ja? — lotnik postawił szklankę na stole. — Ani mi się śni. W przyszłym
miesiącu jadę na urlop. — Podniósł znowu szklankę do ust. — No to jeszcze
jeden, na zakończenie. Żeby nie zostawiać resztek.
— Tak — zgodził się Bayard nie dotykając swojej
szklanki. Twarz jego znów była blada i sztywna jak metalowa maska.
: — Ręczę, że nie .'ma żadnego niebezpieczeństwa tak długo, jak pan będzie
utrzymywał szybkość poniżej* granicy, którą panu wskażę. Wypróbowałem
wytrzy małość skrzydeł ciężarkami, sprawdziłem siłę nośną, skontrolowałem
wszystkie rysunki, pan tylko musi..;
— Nie napijesz się z nami? — nalegała dziewczyna
— Pewnie, że się napije powiedział lotnik. —I Słuchaj no, pamiętasz tę noc
w Amiens, kiedy Comyń,f ten gruby z Irlandii, zagwizdał w gwizdek policyjny
przed wejściem do Cios de la Cloche?
Mężczyzna w obszarpanym ubraniu wygładzał leżące przed nim złożone
serwetki. Potem wybuchnął na no wo, mówiąc głosem ochrypłym, wściekłym z
powodu porażki:
— Harowałem jak wół, żebrałem, pożyczałem, a te raz, jak już mam
maszynę i inspektora z ramienia rzą du, nie mogę zrobić próby, bo wy,
cholerni, cykoryjni piloci, nie chcecie lecieć na mojej maszynief Parszywa
banda, co bierze pensję zą chlanie wódki po knajpach. Możecie dużo gadać.o
waszej odwadze na wojnie! Nic dziwnego, żć Niemcy...
— Zamknij twarz — powiedział Bayard bez gnie wu, chłodnym,
opanowanym głosem.
— Nic nie pijesz — powtórzyła dziewczyna. ™ Nie chcesz więcej?
Wzięła swoją szklankę, dotknęła jej wargami i po dała ją Bayardowi. Biorąc
szklankę chwycił dziewczy nę za rękę i trzymał nie puszczając. Ale patrzył
znów w drugi koniec sali.
Nie szwagier : -r- powiedział, §|| Inny krewny. Szwagier ssswagra, nie,
brata żony. Żona kombinowała z bratem żony. Teraz się pobrali. Babka przy
kości. Ma facet szczęście.
i p O czym mówicif? — spytał lotnik. — No to jazda, napijemy się jesZcze.’>
BpDziewczyna odsunęła się od niego na całą długość Ramienia. Wolną ręką
podniosła szklankę i uśmiech nęła się do Bayarda kokieteryjnie krótkim,
wystra szonym uśmiechem. Trzymał ją mocno za przegub ;i podczas gdy
wpatrywała się w niego rozszerzonymi ¡hoćzyma, stopniowo przyciągał ją do
siebie.
— Puść. i szepnęła. — Puść mnie.
1 Postawiła szklankę i wolną ręką usiłowała rozluźnić jego uścisk. Mężczyzna
w obszarpanym ubraniu rozmy ślał, nasępiony nad złożonymi serwetkami,
lotnik zda wał się pochłonięty wyłącznie piciem.
— Puść; - szepnęła znowu. Ciało jej wykręciło się . na krześle* żywo
wyciągnęła naprzód ramię, żeby jej
nie ściągnął z krzesła, i przez chwilę patrzyli sobie w oczy, ona z niemym
przerażeniem, on ponuro i zim no, z twarzą zastygłą jak maska. Wreszcie
puścił ją i odepchnął jej krzesło,
— Chodź tu <— zwrócił się do obszarpanego. Wyjął z kieszeni plik
banknotów i jeden z nich położył przed nią. — Za to dojedziesz do domu —
powiedział. Ona jednak nie ruszyła się, tylko głaskała obolałą rękę. Lotnik
taktownie okazywał niezwykłe zainteresowanie
■ dnem swojej szklaneczki.— Chodź — powtórzył Ba yard zwracając się
do obdartusa, który wstał i poszedł za nimv •

W niewielkiej loży siedział Harry Mitchell. Na jego stoliku także były


butelki i szklanki. Siedział rozwa lony na krześle, z przymkniętymi oczyma,
na różowej łysej czaszce błyszczały kropelki potu w blasku elek trycznego
kandelabra. Siedząca obok niego kobieta odwróciła się i spojrzała na Bayarda
z wściekłą i bez silną rozpaczą. Nad nimi stał kelner z głową krótko ostrzyżoną
jak u mnicha. Bayard przechodząc zauwa
żył brak diamentowej spinki w krawacie Harry’ego i słyszał wściekłe,
stłumione głosy, podczas gdy ręce szamotały się usiłując pochwycić coś, oo
leżało na stole, poza dyskretną osłoną ciał. W chwili gdy Bayard i jego
towarzysz byli przy drzwiach, wściekły głos kobiecy' błuznął stekiem
plugawych słów, przeszedł w histe-j ryczny krzyk i umilkł nagle, jakby ktoś

ręką zamknął.1 jej usta.


Nazajutrz Miss Jenny pojechała do miasta i wysłała^ nowy telegram. Ale
w chwili nadania telegramu Bayard siedział w samolocie na lotnisku
rządowym w Dayton,., podczas gdy człowiek w. obszarpanym garniturze krą
żył wokół maszyny, rzucając się to tu, to tam, jak sza- , lenieć, a nie opodal
stała grupa pilotów' wojskowych?; w wyczekującym milczeniu. Maszyna
wyglądała jak każdy inny dwupłat, tylko nie widać było linek między
skrzydłami, które podtrzymywane były zastrzałami
o systemie sprężynowym, tak że na ziemi kąt wzniosu był ujemny.
^-Teoretycznie w, locie poziomym kąt wzniosu miał być zmniejszony do zera
dla szybkości, a w czasie prze-.« chyłów ciśnienie boczne miało zwiększać
automatycz^ nie kąt wzniosu polepszając w ten sposób stateczność. ; Kabina
pilota umieszczona była daleko w tyle, przy., stateczniku.
— W ten sposób będziesz mógł widzieć skrzydła, kie-S dy się będą łamać
— drwiąco powiedział pilot, który pożyczył Bayardowi hełm i okulary.
— To stara para — dodał. Bayard spojrzał na niego, chłodno, nie
oceniając żartu. — Słuchaj no, Sartoris — powiedział tamten. — Zostaw tę
krypę w spokoju. Co tydzień ci wariaci zjawiają się tu z jakąś nową sztuczką,
która niby to mą dokonać rewolucji w lot nictwie, jakaś pułapka na ludzi,
która działa wspaniale na papierze. Jeżeli dowódca lotniska nie zgadza się
dać
mu pilota (a wiesz, że wypróbowujemy tu wszystko, co ma śmigło), to
możesz! się założyć, że to pic na drążku, i Bayard jednak wziął hełm i okulary
i poszedł w kie runku hangaru. Reszta pilotów z posępnymi, wiatrem
'wyrzeźbionymi twarzami, poszła za nim i stanęła w po bliżu czekając, aż
silnik się rozgrzeje. Ale gdy Bayard wsiadł i nałożył okulary, pilot, który mu je
pożyczył, zbliżył się i rzucił mu coś na kolana.
— Masz powiedział szorstko.
Była’to damska podwiązka. Bayard podniósł ją i od dał mu<
Nie będzie potrzebna ■^powiedział. — Dziękuję ;ci w każdym razie.

— Dobrze. Twoja sprawa. Ale jeżeli pozwolisz mu obrócić się nosem na


dół, wszystko oprócz kół ci od padnie/
— Wiem — powiedział Bayard. — Nie pozwolę. — Człowiek W
obszarpanym ubraniu podbiegł do niego, wciąż jeszcze coś tłumacząc.
—“ Tak, tak — niecierpliwie przerwał mu Bayard. — Już mi pan-to mówił
przedtem. Kontakt.
Mechanik zakręcił śmigło, a gdy samolot posunął się już ku środkowi
lotniska, człowiek w obszarpanym garniturze czepiał się brzegu kabiny i
jeszcze coś krzy czał do Bayarda. Wkrótce zaczął biec za samolotem, ciągle
krzycząc, a Bayard zdjął ręce z brzegu kabiny i dodał gazu. Gdy dokołował do
krańców lotniska i obrócił pod wiatr, obszarpany biegł ku niemu macha jąc
rękami. Bayard dał pełen gaz i samolot ruszył na przód. Gdy miał go na
środku lotniska, ogon samolotu był w powietrzu, a samolot pędził długimi
skokami, ujrzał jeszcze na chwilę oszalałe, machające ramiona obszarpanego
i jego otwarte usta.
Poza rozpórką w kształcie litery V skrzydła wygina ły się i kołysały i
Bayard ostrożnie manewrował apa-
ratem, zwiększając wysokość. Wiedział, źe istnieje określona granica, poza
którą jego własna szybkość pozbawi go powierzchni nośnej. Na wysokości
około dwóch tysięcy stóp skręcił i zauważył przy tym, że ciśnienie powietrza
na lotkę wywołuje ujemny kąt wzniosu środkowej części płata, a podwaja kąt

ze-; wnętrznych jego części i że znajduje się w najdzikszym- kwarglu, jaki mu


się zdarzyło zrobić od czasów zabaw; ze Szwabami. Maszyna nie tylko się
ześliznęła, ale za rzuciła ogon w górę, jak nurkujący wieloryb, a szyb
kościomierz skoczył na trzydzieści mil powyżej niebez piecznej granicy, jaką
mu podał wynalazca. Wracał teraz w kierunku lotniska, schodząc łagodnie, i
ściągnął drążek na siebie.
Końce skrzydeł wygięły się gwałtownie; pchnął drą żek naprzód akurat w
chwili, gdy miały zupełnie się oderwać, i wiedział, że tylko szybkość
nurkowania nie pozwala mu opaść jak parasol odwracający się we wnętrzną
stroną do góry. Szybkość wzrastała ciągle, minął już lotnisko na wysokości
niecałego tysiąca stóp. Znów ściągnął drążek na siebie, skrzydła znów się wy
gięły; pchnął drążek w przód i rzucił się na nowo w to zawrotne nurkowanie,
aby .wypróbować lot szybki. Znowu maszyna opisała ogonem łuk, ale tym
razem skrzydła odpadły; odruchowo cofnął głowę, gdy jedno z nich złośliwie
zafurczało nad nim i uderzyło w ogon, odcinając go także.
3
Tego dnia urodziło dziecko Narcissy, a nazajutrz Simon zawiózł Miss
Jenny- do miasta, pomógł jej wy siąść przed urzędem telegraficznym i lekkim,
niewi dzialnym dla otoczenia ściągnięciem lejców trzymając
Ikonie, które gryzły wędzidło i rzucały łbami z rycer ską fantazją, siedział
niedbale rozparty na koźle w cy lindrze i Obszernym płaszczu od kurzu. Tak
go zastał doktor Peabody idący ulicą zalaną czerwcowym słoń- ' eem, w
wymiętoszonym alpakowym surducie i z gazetą Śgpod pachą. ■
— Wyglądasz jak żaba, Simon — powiedział. — Gdzie jest Miss Jenny?
— Tak, psze pana — zgodził się Simon. — Tak, psze pana. Ma człowiek
czym się pysznić i radować. Mały panicz już jest.. Tak, psze pana. Mały pan
się urodził i wracają dawne czasy.

; —- Gdzie Miss Jenny? --^niecierpliwie powtórzył doktor Peabody.


— Tam, we środku, telegrafuje do tego chłopaka, żeby wracał, gdzie jego
miejsce.
Doktor Peabody odwrócił się, a Simon patrzył za nim, lekko stropiony jego
obojętnością wobec wielkie go wydarzenia.
& Tyle go to obchodzi co zeszłoroczny śnieg —• rozmyślał głośno, urażony i
pełen pogardy. — Nie szkodzi. ' Teraz im wszystkim pokażemy. Dawne czasy
wracają, tak, tak. Jak za życia pana Johna, kiedy puł kownik się urodził i
Murzyni z wszystkich chat zebrali się przed domem, żeby życzyć zdrowia pani
i małemu paniczowi.
Obserwował doktora Peabody wchodzącego do urzę du i przez szybę
zobaczył, jak zbliża się do Miss Jen ny, którą stała przy okienku z
telegramem w ręce.
„Wracaj do domu, idioto, zobaczyć swego syna, bo jak nie, to cię każę
aresztować” — brzmiał tekst de peszy wypisany energicznym, wyraźnym
charakterem pisma.
— Jest więcej niż dziesięć słów — zwróciła się do telegrafisty — ale tym
razem to nie gra roli. Teraz
wróci, zobaczy pan. A jak nie, to poślę za nim szeryfa, pewne jak to, ze się
nazywa Sartoris.
— Tak, proszę pani * — powiedział wystraszony- urzędnik.
Zdawało się, że z trudnością czyta tekst depeszy^ Po chwili podniósł wzrok
i chciał coś powiedzieć, gdy Miss Jenny zauważyła jego zmieszanie i
powtórzyła szorstkim tonem treść telegramu.
— Może pan to jeszcze wzmocnić, jeżeli pan ma ochotę —- dodała.
— Tak, proszę pani — powiedział i skurczył się za Murkiem. Miss Jenny
ze wzrastającą ciekawością ' i zniecierpliwieniem oparła się o blat okienka,
trzy- 3 mając w palcach srebrnego dolara, i przyglądała się urzędnikowi, jak
liczył słowa ź jakimś przykrym za- ^ kłopotaniem.
«*- Co panur. jest, młody człowieku? — spytała./,fiSj Czyżby rząd
zabraniał podawania w depeszach wiado mości o urodzeniu dziecka?
Urzędnik podniósł na nią wzrok.
•— Wszystko w porządku, proszę pani — powiedział, wreszcie, a Miss
Jenny podała mu dolara i gdy siedział ’ obracając go w ręku, pod jej
zniecierpliwionym spoj;| rżeniem, wszedł doktor Peabody i dotknął jej ramie
nia.
— Chodźmy stąd, Jenny powiedział.
glŁpfe Dzień dobry — odparła odwracając się ńa dźwięk jego głosu. — Ni>,
najwyższy czas, żeby się pan raczył zainteresować. To chyba pierwszy
Sartoris, z którego przywitaniem spóźnił się pan o jeden dzień, od ilu lat,
Loosh? Jak tylko sprowadzę tego głupiego chłopaka do domu, wrócą dawne
czasy, jak powiada Simon.
— Tak, Simon mi powiedział. Chodźmy stąd.
— Odbiorę tylko resztę — zwróciła się do okienka,
gdzie stał urzędnik z depeszą w jednym ręku, a mo netą w drugim.
—i co, młodzieńcze? Dolar nie wystarczy?
— Owszem, proszę pani — powiedział zwracając na doktóra Peabody
oszołomione, nieme spojrzenie. Doktor Peabody sięgnął tłustą ręką i wziął od
niego depeszę i mońetę..
■— Chodźmy, Jenny — powtórzył znowu.
Miss Jenny przez chwilę stała nieporuszona, w swo jej czarnej jedwabnej
sukni i starannie włożonym czarnym kapturku, utkwiwszy w doktora swoje
prze nikliwe stare oczy, które widziały tak wiele i tak do brze. Potem
spokojnie zbliżyła się do drzwi, wyszła na ulicę i czekała, aż doktor do niej
.podejdzie. Jej ręka także była spokojna, gdy brała złożoną gazetę, którą jej
podał. „Lotnik z Missisipi” !— brzmiał nagłówek wy drukowany dyskretną
czcionką. Nie czytając nic więcej oddała mu gazetę, wyjęła zza paska małą
batystową chusteczkę i lekko wytarła sobie palce.
. — Nie potrzebuję czytać — powiedziała. — W ga zecie piszą o .nich tylko
w jednym wypadku. I wiem, że był gdzieś, gdzie nie miał żadnego interesu, i
robił coś, co go nie obchodziło.
— Tak —; powiedział doktor Peabody. Poszedł za nią do powozu i
niezręcznie próbował pomóc jej wsjąść.
— Ręce przy sobie, Loosh! — zawołała z gnie wem^—* Nie jestem kaleką.
— Mimo to podtrzymywał jej łokieć swoją Wielką delikatną ręką, dopóki nie
usiadła; potem stał obok z kapeluszem w ręku, pod czas gdy Simon okrywał
jej nogi płócienną zasłaną od kurzu.
.— Proszę to wziąć — powiedział podając srebrne go dolara.
HHHHI
Wrzuciła go do torebki, zatrzasnęła zamek i znów wytarła ręce chusteczką.
— Dobrze — powiedziała. A potem: — Chwała BcH gu, że to już ostatni.
Na jakiś czas w każdym raziej Do domu, Simonie.
Simon siedział w dalszym ciągu pełen urażonej god-c ności, ale ze względu
na niezwykłość okazji trochę? zmiękł.
— Kiedy pan przyjedzie zobaczyć małego pana, doktorze?
i -— Niedługo, Simon — Odpowiedział, a Simon cmok nął na konie i ruszył z
wykwintną fantazją, w kapelu szu lekko przechylonym i z batem elegancko
cofniętym do tyłu. Doktor Peabody stał na ulicy, niezdarny i po dobny do
beczki, w zszarganym surducie z alpaki, trzy mając kapelusz i złożoną gazetę
w jednym ręku, a żół ty blankiet telegraficzny w drugim, dopóki szczupłe,
wyprostowane plecy Miss Jenny i niezłomnie tkwiący na głowie kapturek nie
znikły muz oczu.
Ale to nie był ostatni. Któregoś ranka, w tydzień później znaleziono Simona
w jednej z murzyńskich chat w mieście z siwą głową zmiażdżoną tępym narzę
dziem, którego użyła nieznana ręka.
. — W czyim domu? — zapytała Miss Jenny przez telefon.
— W domu kobiety nazwiskiem Meloney Harrisyg- ędpowiedział głos.
Meloney... Mel... Twarz Belle Mitchell mignęła jej w pamięci. Przypomniała
sobie: ta młoda Mulatka, któ rej eleganckie czepeczki i fartusżki, i szczupłe,
lśniące łydki dodawały takiego szyku przyjęciom u Belle i któ ra porzuciła
swoją panią, by otworzyć w mieście salon piękności. Miss Jenny podziękowała
głosowi i powie siła słuchawkę.
i — Stary siwy rozpustnik! — powiedziała. Poszła do gabinetu starego
Bayarda i usiadła w fotelu. — A więc to na to poszły te pieniądze kościelne,
które „ulokował w jednym przedsiębiorstwie”. Zawsze się zastanawia łam... —
Siedziała sztywno i bezkompromisowo wypro stowana, z rękoma bezczynnie
spoczywającymi na kola nach. „Tak, to jest ostatni z nich” — myślała. Ale
nie, tego z trudem można było zaliczyć do Sartorisów, miał przynajmniej
szczyptę zdrowego rozsądku, kiedy tamci...- -f* Myślę — powiedziała Miss
Jenny, która ani jednego dnia nie leżała w łóżku od ukończenia czter
dziestego roku życia — że się rozchoruję na jakiś czas.
Zrobiła tak, jak powiedziała. Położyła się do łóżka i leżała wsparta wysoko
ńa poduszkach w kokieteryj nym koronkowym czepeczku, nie dopuszczając
do sie bie żadnego doktora oprócz doktora Peabody, który przyszedł raz z
wizytą i siedział oszołomiony przez pół godziny, podczas gdy Miss Jenny
wyładowywała na nim minorowy nastrój osoby złożonej niemocą, wspo
minając w przypływie złego humoru porażkę w historii brodawki i maści
starego Fallsa. W łóżku odhywała też codzienne narady z Isomem i Elnorą i w
najbardziej nieoczekiwanych momentach z niezrównanym wigorem gromiła
przez okno Caspeya i Isoma na podwórzu.
Dziecko i łagodna, dobrotliwa góra we wspaniałym turbanie, która
czuwała nad jego rozkładem godzin, spędzali większość dnia w jej pokoju, a
potem także Narcissa. Wszystkie trzy przez całe godziny tonęły w zachwytach
i szeptach, upojone jakąś zbiorową ado racją, której przedmiot spał trawiąc
posiłek, budził się, posilał na nowo i znów usypiał.
—* Wykapany Sartoris, nie ulega wątpliwości — po wiedziała Miss Jenny. —
Ale ulepszony model. Nie ma
tego ich dzikiego wzroku. Myślę, że to kwestia imienia. Bayard! Dobrześmy
zrobiły, żeśmy go nazwały Johnriy.
— Tak — powiedziała Narcissa patrząc na swego uśpionego syna z
uroczystym i pogodnym spokojem.
Miss Jenny leżała w łóżku, póki nie upłynął wyzna czony przez nią termin,
czyli trzy tygodnie. Wyznacza ła datę, zanim się położyła, i trzymała się jej
uparcie, nie chcąc nawet pojechać do kościoła na chrzciny dziecka. Dzień ten
przypadał w , niedzielę. Był już ko niec czerwca i zapach jaśminów napływał
do wnętrza domu nieprzerwanymi falami. Narcissa i niańka w bar dziej
monumentalnym niż kiedykolwiek turbanie przy niosły dziecko wykąpane,
upudrowane i wyperfumo-' wane, przebrane w odświętne szaty do jej pokoju,
a po tem usłyszała turkot odjeżdżającego powozu i w domu znów zapanowała
cisza. Firanki spokojnie poruszały się w oknie, słoneczny lekki wiatr niósł
spokojnie zapachy lata i dźwięki — rozbrzmiewający gdzieś daleko dzwon
kościelny i głos Elnory zajętej przygotowaniami do obiadu, trochę słabszy po
niedawnej stracie, ale wciąż jeszcze bogaty i miękki. Śpiewała smutno swoją
rzew ną pieśń bez końca i bez słów krzątając się po kuchni, ale urwała, gdy
obejrzawszy się nagle zobaczyła Miss Jenny, trochę eterycznie wyglądającą,
ale ubraną sta rannie i wyprostowaną jak zwykle.
— Miss Jenny! Go pani wyrabia! Niech pani zaraz wraca do łóżka.
Zaprowadzę panią.
Ale Miss Jenny pewnym krokiem postąpiła naprzód-
— Gdzie Isom? — zapytała.
— W stodole. Niech pani wraca do łóżka. Poskarżę Miss Narcissie.
— Daj mi spokój fm powiedziała Miss Jenny. ■— Mam już dosyć tego
siedzenia w domu. Pojadę do miasta. Zawołaj Isoma.
Elnora jeszcze próbowała protestować, ale Miss Jen ny była
niewzruszona. Mulatka podeszła więc do drzwi, aby zawołać syna, i wróciła
nie przestając wygłaszać ponurych proroctw, a po chwili zjawił się Isom.
.'— Masz —- powiedziała Miss Jenny podając mu klu cze. -— Wyprowadź
samochód.
Isom wyszedł, a za nim Miss Jenny, troszeczkę wol niej. Elnora także
chciała iść, pełna niejasnych obaw, ale Miss Jenny odesłała ją do kuchni i
poszła na po dwórze.
¡¡§ Żebyś mi ostrożnie jechał, chłopcze — powiedzia ła wsiadając do_
samochodu obok Isoma — bo jak nie, to sama siądę przy kierownicy i będę
prowadzić.
Gdy wjeżdżali do miasta, dzwony biły leniwie na smukłych dzwonnicach
wznoszących się między drze wami, na tle pierzastych letnich obłoków. Przed
samym miastem Miss Jenny kazała Isomowi skręcić na zaroś niętą trawą
dróżkę, którą dojechali aż do żelaznej bra my cmentarza.
Muszę zobaczyć, czy zrobili porządnie grób Simo na — wytłumaczyła. —
Dzisiaj nie pójdę do kościoła. Dosyć długo siedziałam zamknięta w czterech
ścianach.
Na tę myśl rozweseliła się troszeczkę, jak mały chło pak, który wybiera się
na wagary.
Cmentarz murzyński leżał nie opodal właściwego cmentarza. Isorft
zaprowadził ją do grobu Simona. Brac two religijne, do którego należał
Simon, troskliwie za jęło się jego pogrzebem i po trzech tygodniach grób
jeszcze pokrywały wieńce, z których opadły kwiaty, po zostawiając tylko zgniłe
eienkie badyle i rdzewiejące spokojnie zwoje drutu. Elnora czy ktoś inny był
tu już przed nią i otoczył grób okropną obwódką skorup po? tłuczonej
porcelany i kolorowego szkła.
— Trzeba mu także postawić nagrobek — głośno po
wiedziała Miss Jenny i obejrzawszy się zobaczyła nogi Isoma
wdrapującego się na drzewo, nad którym krą żyły z głośnym krzykiem dwa
drozdy.
Ty, Isom!
— Słucham. — Isom posłusznie zeskoczył na ziemię, ścigany ostatnim
wybuchem oburzenia ptaków.
Weszli na cmentarz białych i kroczyli między rzęda mi marmurowych
pomników i nagrobków z nazwiska-' mi, które dobrze znała, i datami
wyrzeźbionymi w spo kojnej prostocie niewzruszonego kamienia. Gdzienie
gdzie były symboliczne urny z gołębiami, inne groby otaczał starannie
utrzymany trawnik, soczystą zielenią odcinający się od bieli marmuru,
nakrapianego błękitu nieba i czerni cedrów, wśród których monotonnie i bez
końca gruchały gołębie. Tu i ówdzie leżały świeże bukiety kolorowych kwiatów
na biało-zielonym tle. Po chwili pomnik Johna Sartorisa ukazał swe
kamienne plecy i ręce wyciągnięte w stereotypowym geście,- pot śród grupy
cedrów, za którymi wzgórze stromo opadało w dolinę.
Grób Bayarda także był jeszcze bezkształtną masą zwiędłych kwiatów.
Miss Jenny kazała Isomowi zebrać je i wyrzucić. Murarze przygotowywali się
do położe nia ramy, a nagrobek stał obok, przykryty płótnem. Miss Jenny
podniosła płótno i przeczytała wyraźny nowiutki napis: „Bayard Sartoris, 16
marca 1893 —
11 czerwca 1920.” To było lepsze. Prostsze: nie pozo stało żadnego więcej
Sartorisa mężczyzny, żeby wy myślić szumne epitafium. Nawet w grobie nie
mogli leżeć spokojnie, bez pompy i fanfaronady. Obok był drugi nagrobek,
zupełnie podobny, z wyjątkiem napisu. Ale tutaj było już piętno Sartorisów,
pomimo braku właściwego grobu i dziwnego wrażenia, jakie sprawia ła całość,
przywodząca na myśl triumfalny głos w pu stym kościele. A jednak
wyczuwało się tu jeszcze coś
innego, jak gdyby wesoła nieujarzmiona dusza chłopca, który ze śmiechem
odrzucił tak wiele ze swego dzie dzictwa posępnej i próżnej chwały, zdołała w
pewien sposób nawet teraz jeszcze, chociaż jego kości leżały w nieznanym
grobie za morzami, złagodzić dumnie wyzywający gest, jakim go pożegnali;
JOHN SARTORIS, PORUCZNIK RAF 1 zginął w bitwie ż ręki nieprzyjaciela 5
lipca 1918.
„Uniosłem go na skrzydłach orła,
Aby przywiodły go do Mnie.”
Lekki podmuch poruszył gałęziami cedrów i zaszu miał jak przeciągłe
westchnienie. Ponad długim rzędem marmurów gołębie gruchały swą
nieustającą żałosną skargę. Isom wrócił po następną naręcz zeschłych kwia
tów, zabrał je i odszedł.
Grób starego Bayarda także był prosty. Urodził się za późno na jedną
wojnę, a za wcześnie na drugą. Miss Jenny pomyślała, że spłatano mu
złośliwego figla, po zbawiając go okazji do popisywania się brawurą i od
mawiając przywileju spoczywania pod chełpliwym epi tafium, jakie
wymyśliliby mężczyźni, gdyby to oni go grzebali. Cedry zarosły już prawie
grób jego syna, Joh na, jego żony. Słońce przedzierało się tu przez gałęzie i
jasnymi, ruchomymi plamami padało na zmurszały kamień; z trudem można
było odcyfrować napisy. Ale wiedziała, jakie mogły być, zarażone bakcylem,
wzo rowane na przykładzie tego grobowca, który domino wał nad wszystkimi,
nadając miejscu przeznaczonemu na spoczynek dla strudzonych ludzi
uroczystą monu mentalność mającą nie więcej wspólnego ze śmiercią niż
okładki książek z ich bohaterami; grobowca, w któ rego cieniu nagrobki £on,
wciągniętych w orbitę ich
f
pychy, były, pomimo szumnej genealogii, tak skrom ne i ciche jak śpiew
drozdów w cieniu orlego gniazda.
Stał tu, na kamiennym cokole, w surducie i z gołą głową, z jedną nogą
lekko wysuniętą naprzód i ręką niedbale wspartą na kamiennej kolumience.
Głowa była wzniesiona trochę w górę z owym gestem wynio słej Pychy, który
powtarzał się z pokolenia na poko lenie z fatalną zgubną wiernością.
Odwrócony plecami do świata, spoglądał kamiennymi oczyma w dolinę, gdzie
biegła jego kolej żelazna, na niezmiennie błękit ne góry za doliną i dalej, na
szańce nieskończoności. Cokół i pomnik okrywała pleśń lat słońca i deszczu,
zgniłych liści cedrowych, a głębokie, śmiałe litery wy cięte w kamieniu zarosły
mchem, ale można je było jeszcze odczytać:
JOHN SARTORIS, PUŁKOWNIK CSA 1 1823—1876
Żołnierz, mąż stanu, obywatel świata,
Żył, by oświecać ludzi,
Przez ludzką niewdzięczność zginął.
Zatrzymaj się tu, synu boleści, wspomnij, żeś śmiertelny.
. Napis ten wywołał wściekłość w rodzinie zabójcy i złożono formalny protest.
Ale ustępując przed opinią publiczną, Bayard powetował to sobie inaczej:
kazał z grubsza zeskrobać wiersz „przez ludzką niewdzięcz ność zginął” i
dodać pod spodem: „zginął z ręki Red- lawa 4 września 1.876”.
Miss Jenny stała chwilę pogrążona w zadumie, szczupła, dumnie
wyprostowana sylwetka w czarnych jedwabiach i małym
bezkompromisowym, czarnym kapturku. Wiatr wzdychał długo między
cedrami, nie przerwane jak bicie pulsu i rozpaczliwie smutne gru chanie
gołębi płynęło w rozsłonecznionym powiętrzu.
Isom wrócił po ostatnią naręcz uschłych kwiatów; spo glądając poprzez
marmurowy szpaler, gdzie drgały cie nie południa, Miss Jenny zobaczyła
gromadę dzieci bawiących się cicho i z pewną sztywnością ruchów w swoich
odświętnych ubrankach pośród spokojnych zmarłych. Tak, to już nareszcie
ostatni z tych, co się tu zebrali na uroczyste konklawe wokół gasnącego pło
mienia swych dumnych pożądań, gdy ich prochy bu- twiały spokojnie pod
pogańskimi symbolami ich pu stej chwały z jej'wykutym w kamieniu,
nieprzemija jącym gestem. Przypomniała sobie coś, co kiedyś mówiła
Narcissa, coś o świecie bez mężczyzn, zastana wiając się, czy tam leżą
spokojne aleje i domy okryte strzechą pokoju; nie umiała odpowiedzieć sobie
na to pytanie.
Isom wrócił i gdy ruszyli do wyjścia, usłyszała wo łający za nią głos doktora
Peabody. Ubrany jak zwy kle, w obstrzępione spodnie z cienkiego sukna, wy
świecony alpakowy surdut i zmięty słomkowy kape lusz, przyszedł tu w
towarzystwie swego syna.
... —; Jak się masz, chłopcze — powiedziała Miss Jenny podając rękę
młodemu Luciusowi.
Młody Loośh miał rysy kanciaste i grubo ciosane. Pod strzechą prostych
czarnych włosów brązowe oczy spoglądały bystro i spokojnie, usta były
szerokie, a w brzydkiej twarzy było coś łagodnego i wesołego, coś, co budziło
zaufanie. Był chudy i ubranie wisiało na nim jak na haku. Swymi
ogromnymi, kościstymi rękoma wykonywał delikatne operacje chlrugiczne ze
zręcznością myśliwego, który obdziera ze skóry wie wiórkę, z szybkością
prestidigitatora. Mieszkał w No wym Jorku i współpracował z pewnym
chirurgiem
o głośnym nazwisku, i raz, a czasem dwa razy do roku, jechał trzydzieści
sześć godzin pociągiem, by spędzić dwadzieścia godzin w towarzystwie ojca
(spędzali je
spacerując po mieście albo jeżdżąc po okolicy rozkle kotaną bryczuszką przez
cały dzień, a potem rozmai wiając na werandzie albo przy kominku przez całą
noc), po czym znów wsiadał w pociąg i w dziewięćdzie siąt dwie godziny po
opuszczeniu kliniki był już w niej z powrotem. Miał trzydzieści lat i był
jedynym dziec kiem kobiety, o której rękę doktor Peabody starał się przez
czternaście lat, zanim mógł ją poślubić. Było to w czasach, gdy leczył i
operował cały powiat prawie nie wysiadając ze swej bryczuszki; nieraz, gdy
po ro ku niewidzenia jechał czterdzieści mil, żeby się z nią spotkać,
zatrzymywano go i zawracano z drogi' do po łogu czy jakiejś skaleczonej
kończyny, i tylko parę nabazgranych w. pośpiechu słów miało jej osłodzić
następną roczną rozłąkę.
— Więc znów przyjechałeś do domu, odwiedzić ro dzinne
strony? *
— Tak, i zastaję panią wyglądającą tak pięknie i zdrowo jak zwykle.
■PU Jenny ma w sobie za dużo złości, żeby chorować jak inni ludzie —
wtrącił doktor Peabody. — Zamiast umrzeć po prostu wyschnie i ulotni się.
— Proszę pamiętać, że nigdy pana do siebie nie wzywam, kiedy jestem
chora — ucięła. — No i oczy wiście, wracasz pierwszym pociągiem, prawda?
— Niestety, obawiam $ię, że tak. Jeszcze nie mam urlopu.
— No, przy tym tempie przypuszczam, że go spę dzisz gdzieś w jakimś
domu starców. Może przyjedzie- cie obaj dziś na obiad, obejrzeć chłopca?
-.f— Chciałbym — odpowiedział młody Loosh — ale nie mam czasu zrobić
wszystkich rzeczy, jakie bym chciał, toteż postanowiłem nie robić żadnej.
Zresztą, po południu będę musiał iść na ryby — dodał.
— Tak — powiedział ojciec i poharatać dobrą
rybę scyzorykiem po to, żeby zobaczyć, jak wygląda w środku. Powiem
pani, co zrobił dziś rano: schwytał tego psa, co go Abe postrzelił zeszłej zimy,
rozciął mu łapę i rozplątał ścięgna tak szybko, że nie tylko Abe nie wiedział, co
się dzieje, ale nawet pies się nie zo rientował, póki nie było za późno wyć.
Szkoda, że nie poszukałeś trochę głębiej, żeby znaleźć jego duszę — dodał
zwracając się do syna.
— Nie wiadomo, czy pies nie ma duszy — odpowie dział młody Loosh
niezmieszany. — Doktor Strand robił doświadczenia z prądem elektrycznym,
jego zda niem dusza...
" —Koszałki opałki — przerwała Miss Jenny. — Niech mu pan lepiej da słoik
maści Willa Fallsa, żeby zawiózł temu swemu doktorowi, Loosh. No dobrze —
spojrzała na słońcei^f- Muszę już iść. Jeśli nie chcecie przyjść na obiad...
— Dziękuję pani bardzo — odpowiedział młody Loosh.
Jego. ojciec dodał:
Przyprowadziłem go tu, żeby pokazać tę pani ko lekcję. Nie wiedziałem, że
wyglądamy na takich zgło dniałych.
— Proszę, oglądajcie, ile chcecie — odpowiedziała Miss Jenny.
Patrzyli, gdy odchodziła, na jej proste, szczupłe ple cy, póki nie znikła za
cedrami.
— A teraz jeszcze jeden — powiedział zamyślony młody Loosh. — Jeszcze
jeden, co będzie rósł, nie da jąc swojej rodzinie chwili spokoju, póki nie zrobi
tego, czego się wszyscy po nim spodziewają. Cóż, może ta krew Benbowów
trochę go utemperuje. To spokojni ludzie, ta dziewczyna i Horacy też, w
swoim rodzaju...
I same kobiety będą go wychowywać.
Ojciec mruknął z powątpiewaniem.
— Ma w sobie także krew Sartorisów.
'■'''Miss Jenny po powrocie do domu robiła wrażenie trochę zmęczonej.
Narcissa gniewała się na nią i w końNi cu zmusiła do położenia się zaraz po
obiedzie. Miss Jenny drzemała więc w swoim pokoju, podczas gdy mijały
senne godziny popołudnia, i obudziła się dopiero pod wieczór, kiedy cienie
zaczęły się wydłużać, a na dole dały się słyszeć ciche dźwięki fortepianu.
Przespałam całe popołudnie — powiedziała do siebie nieco
skonsternowana; pomimo to leżała jeszcze przez chwilę patrząc w okno, na
leciutko poruszające się firanki i słuchając dźwięków fortepianu, które na
pływały zmieszane z zapachem jaśminów z ogrodu
i świergotem wróbli odprawiających wieczorną naradę na morwowym drzewie
w podwórzu. Wstała i przez hall poszła do pokoju Narcissy, gdzie spało
dziecko w kołysce. Obok beztrosko Ghrapała niańKa. Miss Jen ny oddaliła
się na palcach, zeszła na dół,'do salonu,
i przysunęła sobie krzesło dó fortepianu. Narcissa prze-' stała grać.
— No co,, zmęczenie trochę minęło?— spytała...— To naprawdę nie miało
sensu, ta ranna wyprawa.
— Głupstwo —' ucięła Miss Jenny. Zawsze mi to dobrze robi, kiedy
zobaczę tych nadętych błaznów leżących tam pod marmurami, pomnikami
itd. Chwała Bogu, że żaden z nich nie będzie mógł mi się zrewan żować. Pan
Bóg pewnie wie, co robi, ale czasem wy* dawałoby się... Zagraj coś.
Narcissa spełniła jej prośbę,. lekko dotykając klawi szy, a Miss Jenny
siedziała cicho, zasłuchana. Wie czór. ledwie dostrzegalnie posuwał się
naprzód, pół mrok w salonie stawał się coraz gęstszy. Za oknami świergotały
krzykliwe chmary wróbli. Z ogrodu zapach jaśminu płynął ku nim z
regularnością oddechu. Po chwili Miss Jenny poruszyła się i zaczęła mówić
0 dziecku. Narciss&i dalej grała spokojnie; jej biała suknia przewiązana
czarną wstążką w talii świeciła w półmroku niewyraźnym, matowym blaskiem
wosku. Fala za falą nieustannie wdzierały się jaśminy. Wróble ucichły juz,
Miss Jenny-dalej mówiła w zapadających ciemnościach o małym Johnny, a
Narcissa grała, nie słuchając Jej, jak gdyby porwana w trans muzyki. Potem
nie przestając grać i nie odwracając głowy, powiedziała; .
r— To nie John. To Benbow Śartoris.
— Co takiego?
— Nazywa się Benbow Śartoris — powtórzyła.
Miss Jenny nie odzywała się. W sąsiednim pokoju
I Elnora nakrywała stół do kolacji.,
—■ I myślisz, że to cokolwiek pomoże? — zapytała wreszcie Miss Jenny. —
Myślisz, że można coś zmie nić razem,z imieniem^
Melodia dalej unosiła się lekko nad cieniami zmierz chu, a zmierzch
zaludniały widma przeszłości, pełnej blasku i klęski. A Jeśli ta przeszłość dość
mocnym lśni ła blaskiem, muąJał w niej być Śartoris, a wtedy mu siała być i
zguba. Pionki na szachownicy. Ale Gracz
1 gra, którą On rozgrywa... Musi przecież mieć imię dla Swoich pionków. A
może Śartoris to właśnie sama gra — gra przebrzmiała i rozgrywana
pionkami zrobionymi za późno, według dawnego, przestarzałe go wzoru, gra,
która samego Gracza zaczyna już nu dzić... Bo jest śmierć w dźwięku tego
imienia i blask fatalizmu niby srebrna chorągiewka rozbłyskująca po raz
ostatni o zachodzie słońca albo głos rogu konający na drodze do Roncevaux.
— Czy myślisz — powtórzyła Miss Jenny — że jeśli nazywa się Benbow,
będzie przez to mniej Sartorisem, łajdakiem i głupcem?
Narcissa grała dalej, jak gdyby nie słyszała. Potem
odwróciła głowę i nie zatrzymując rąk biegnących po klawiszach uśmiechnęła
się do Miss Jenny spokojnie/ pogodm^MT^sętaynT-tkliwości, rozmarzonym i
dalekim* uśmjećhem. PozcK^robnąistęierającą się już w mroku, iwą Miss
JennyN^rązowe zasłony zwisały nie trą- j fone najlżejszym podmuchem
wiatru; za oknem wie-1 czór był jak nie zmącoąe liliowe marzenie, patron ci-1

You might also like