You are on page 1of 663

JOE ABERCROMBIE

NIM ZAWISNĄ NA SZUBIENICY


Księga Druga Trylogii : Pierwsze Prawo
Before They Are Hanged
Tłumaczenie: Jan Kabat

Dla czterech czytelników


Wiecie, o kogo chodzi

CZĘŚĆ I
„Powinniśmy wybaczyć naszym wrogom,
ale nie wcześniej, nim zawisną na szubienicy”.
Heinrich Heine
Wielki rozjemca
Piekielna mgła. Wciska się w oczy i człowiek nie widzi
dalej niż na kilka kroków. Wciska się w uszy i człowiek nic nie
słyszy, a jeśli słyszy, to nie wie, skąd płynie dźwięk. Wciska się w
nos i człowiek nie czuje nic z wyjątkiem wilgoci i wody. Piekielna
mgła. Przekleństwo zwiadowcy.
Przebyli Biały Nurt kilka dni wcześniej, opuszczając
granice Północy i wkraczając do Anglandu; Wilczarz był kłębkiem
nerwów. Zapuszczali się na nieznany ląd, w samym środku wojny,
która nie była ich sprawą. Oprócz Trójdrzewca żaden z nich nigdy
nie opuścił Północy.
Może jeszcze oprócz Ponuraka. Nie mówił, gdzie bywał.
Minęli kilka spalonych gospodarstw, jakąś wioskę, w której
nie napotkali żywego ducha.
Budynki Unii, wielkie i prostokątne. Widzieli ślady koni i
ludzi. Mnóstwo śladów, ale nigdy żadnego człowieka. Wilczarz
wiedział jednak, że Bethod jest gdzieś niedaleko; jego armia
rozlała się szeroką falą po tej krainie, szukając miast, które można
spalić, jedzenia, które można ukraść, ludzi, których można zabić.
Szukając okazji do niegodziwości wszelkiego rodzaju. Miał
zapewne swoich zwiadowców wszędzie. Gdyby schwytał
Wilczarza albo któregokolwiek z pozostałych, powróciliby do
ziemi, i to niezbyt szybko. Krwawy krzyż na brzuchu, głowy
nadziane na włócznie i cała reszta, nad którą nie chciał się
zastanawiać.
Gdyby zaś schwytali ich żołnierze Unii, też najpewniej
oznaczałoby to śmierć. Toczyła się ostatecznie wojna, a ludzie
podczas wojny nie myślą zbyt jasno. Wilczarz nie oczekiwał, że
tamci będą tracić czas, starając się odróżnić przyjaźnie
nastawionego człowieka Północy od wroga. Życie było najeżone
niebezpieczeństwami. Wystarczyło, by komuś puściły nerwy i
nieszczęście gotowe; znał to aż za dobrze.
Nietrudno było zatem sądzić, że mgła może się zamienić w
sól szarpiącą ranę, by tak rzec.
Skradając się w mroku, zaczął odczuwać pragnienie, więc
ruszył ostrożnie przez oślizgłe zarośla w stronę, skąd dobiegało
trajkotanie rzeki. Ukląkł tuż nad wodą. Była błotnista, pełna
zgnilizny i martwych liści, ale Wilczarz uważał, że odrobina mułu
nie sprawi mu już różnicy; był tak brudny, jak tylko może być
brudny człowiek. Zaczerpnął wodę dłońmi i napił się. Odezwało
się gdzieś westchnienie wiatru, daleko za drzewami, mgła
napływała i odpływała na przemian.
Właśnie wtedy Wilczarz go zobaczył.
Leżał na brzuchu, z nogami w rzece, górną połową ciała na
brzegu. Spoglądali na siebie przez chwilę, obaj szczerze przerażeni
i zaskoczeni. Mężczyźnie sterczał z pleców długi kij.
Złamane drzewce włóczni. Dopiero wówczas Wilczarz się
zorientował, że tamten jest martwy.
Wypluł wodę i podpełzł bliżej, rozglądając się uważnie na
boki, by się upewnić, że nikt nie czeka na stosowny moment, by i
jemu wbić ostrze w plecy. Zwłoki należały do mężczyzny
liczącego jakieś dwa tuziny lat. Płowe włosy, zbrązowiała krew na
szarych wargach. Miał na sobie kurtkę podbitą miękkim
materiałem, taką, jaką nosi się pod kolczugą. A zatem wojownik.
Może maruder, który zgubił swoją kompanię i został
śmiertelnie ugodzony. Człowiek z Unii bez wątpienia, ale nic
różnił się specjalnie od Wilczarza czy kogokolwiek innego – teraz,
gdy był martwy. Każdy trup wygląda z grubsza tak samo.
– Wielki Rozjemca – wyszeptał do siebie Wilczarz, gdyż
był w nastroju do posępnych myśli. Tak nazywali ją ludzie wzgórz.
To znaczy śmierć. Zrównuje wszelkie różnice. Ludzi Imiennych i
będących niczym, na Południu i na Północy. Dopada w końcu
wszystkich i każdego traktuje tak samo.
Wydawało się, że ten tutaj jest martwy od niespełna dwóch
dni. To oznaczało, że ktokolwiek go zabił, wciąż mógł przebywać
w pobliżu, co niepokoiło Wilczarza. Miał teraz wrażenie, że mgła
pełna jest dźwięków. Może było to stu zbrojnych, którzy czekali
niewidoczni.
Może była to tylko rzeka chlupocząca o brzegi. Zostawił
zwłoki tam, gdzie leżały, cofnął się chyłkiem między drzewa i
zaczął przemykać między pniami drzew, ledwo majaczącymi w
szarości.
Potknął się niemal o inne ciało, zakopane do połowy w
stercie liści; leżało na plecach z rozrzuconymi rękami. Minął inne,
wsparte na kolanach, z dwiema strzałami w boku, z twarzą w ziemi
i tyłkiem wypiętym ku górze. Nic ma w śmierci ani krzty godności,
to pewne. Wilczarz przyspieszył kroku, przynaglony chęcią
powrotu do pozostałych, podzielenia się z nimi tym, co widział.
Przynaglony chęcią oddalenia się od tych wszystkich trupów.
Ma się rozumieć, widział ich w życiu mnóstwo, więcej,
niżby pragnął, ale nigdy nie czuł się w ich obecności spokojnie.
Łatwo jest zrobić z człowieka zwłoki. Znał tysiące sposobów, jak
to uczynić. Ale kiedy się to już dokona, nie ma powrotu. Jest się
człowiekiem pełnym nadziei, myśli, marzeń. Człowiekiem
obdarzonym przyjaciółmi, rodziną, miejscem, z którego pochodzi.
A po chwili jest się tylko ziemią. Pomyślał bezwiednie o
wszystkich tarapatach, w jakich kiedykolwiek się znalazł, o
wszystkich bitwach i walkach, w jakich brał udział. Pomyślał, że
ma szczęście, skoro jeszcze oddycha. Diabelne, głupie szczęście. I
pomyślał, że nie trwa ono wiecznie.
Biegł teraz niemal. Był nieostrożny. Poruszał się po
omacku we mgle jak niedoświadczony chłopak. Nie zastanawiał
się, nie węszył w powietrzu, nic nasłuchiwał. Człowiek Imienny,
taki jak on, powinien być mądrzejszy, ale nie sposób zachowywać
czujności przez cały czas. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa.
Coś uderzyło go w bok, mocno, walnęło prosto w twarz.
Dźwignął się jakoś, ale ktoś rzucił go kopniakiem na ziemię.
Wilczarz walczył, ale kimkolwiek był ten drań, odznaczał się
budzącą grozę siłą. Nim zdążył się zorientować, leżał na plecach w
błocie i mógł za to winić tylko siebie.
Siebie, zwłoki i mgłę. Za szyję złapała go jakaś dłoń i
zaczęła się zaciskać na tchawicy.
– Ghrrr – zaskrzeczał, szukając ręki tamtego; pomyślał, że
nadszedł ostatni moment. Że wszystkie jego nadzieje obrócą się w
ziemię. Wielki Rozjemca zjawił się w końcu i po niego...
Nagle palce przestały się zaciskać.
– Wilczarz? – wyszeptał mu ktoś do ucha. – To ty?
– Ghrrr.
Poczuł, jak dłoń puszcza jego krtań, i wciągnął ze świstem
powietrze. Ktoś pociągnął go za kubrak.
– Do diabła, Wilczarz! Mogłem cię zabić!
Teraz rozpoznał ten głos. Czarny Dow, ten łajdak. Wilczarz
nie mógł się zdecydować, czy ma być wściekły, że niemal został
uduszony, czy szczęśliwy, że wciąż żyje. Słyszał, jak tamten śmieje
się z niego. Dźwięk twardy i bezlitosny niczym wołanie kruka.
– Nic ci nie jest?
– Znosiłem już cieplejsze powitania – wydusił z siebie
chrapliwie.
– Szczęściarz z ciebie, mogłem powitać cię chłodniej.
Znacznie chłodniej. Wziąłem cię za jednego ze zwiadowców
Bethoda. Myślałem, że jesteś gdzieś dalej, na zboczu doliny.
– Jak widzisz, myliłeś się – powiedział cicho Wilczarz. –
Gdzie pozostali?
– Na wzgórzu, ponad tą przeklętą mgłą. Rozglądają się.
Wilczarz skinął głową w stronę, skąd przybył.
– Są tam trupy. Mnóstwo trupów.
– Mnóstwo, hę? – spytał Dow, jakby uważał, że jego
przyjaciel nie wie, co znaczy mnóstwo trupów. – Ha!
– W każdym razie kilka. Ludzie Unii, jak mi się zdaje.
Wygląda na to, że doszło tam do walki.
Czarny Dow znów wybuchnął śmiechem.
– Do walki? Tak myślisz?
Wilczarz nie bardzo wiedział, co jego towarzysz przez to
rozumie.

***

– Kurwa – powiedział.
Stali na szczycie wzgórza, cała piątka. Mgła się
przerzedziła, ale Wilczarz niemal żałował, że tak się stało.
Zobaczył teraz to, co Dow miał na myśli. Dolina, jak długa i
szeroka, zasłana była trupami. Leżały porozrzucane po zboczach,
tkwiły między skałami, spoczywały na kolcolistach. Zaściełały
trawiaste dno niczym gwoździe, które rozsypały się z worka,
poskręcane i połamane na brunatnej grząskiej drodze. Piętrzyły się
zwałami niedaleko rzeki i na jej brzegach. Z resztek mgły
wyzierały ręce, nogi i połamana broń. Zwłoki były wszędzie.
Naszpikowane strzałami, podźgane ostrzami mieczy,
porąbane toporami. Wrony nawoływały się skrzekliwie,
przeskakując od jednego posiłku do drugiego. To był dla nich
dobry dzień.
Upłynęło trochę czasu od chwili, gdy Wilczarz widział
ostatnio prawdziwe pole bitwy, i obraz ten przywołał ponure
wspomnienia. Straszliwie ponure.
– Kurwa – powtórzył. Nic innego nie przychodziło mu do
głowy.
– Tak sobie myślę, że ci z Unii szli tą drogą. – Trójdrzewiec
marszczył z wysiłkiem czoło.
– Tak sobie myślę, że się spieszyli. Próbowali zaskoczyć
Bethoda.
– Coś mi się zdaje, że nic spenetrowali dokładnie terenu –
zagrzmiał Tul Duru. – Coś mi się zdaje, że to Bethod ich
zaskoczył.
– Pewnie była mgła – wtrącił Wilczarz. – Tak jak dzisiaj.
Trójdrzewiec wzruszył ramionami.
– Może. Taka pora roku. W każdym razie byli na drodze, w
kolumnie, zmęczeni po całodziennej wędrówce. Bethod
zaatakował ich stąd i stamtąd, z grani. Najpierw strzały, żeby się
rozproszyli, potem piesi, którzy nacierali z wysoka, wrzeszcząc i
gnając na złamanie karku. Unia szybko uległa, jak mi się zdaje.
– Bardzo szybko – zgodził się Dow.
– A potem zaczęła się rzeź. Rozłożyli się na drodze. Za
plecami mieli wodę. Nie było dokąd uciekać. Ludzi próbowali
zrzucać zbroje albo przepłynąć rzekę w pancerzach. Tłoczyli się,
włazili jeden na drugiego, a zewsząd padały strzały. Niektórzy
mogli dotrzeć aż do tamtych drzew, ale jak znam Bethoda, trzymał
w odwodzie kilku konnych, gotowych wylizać talerz do czysta.
– Kurwa – powtórzył znów Wilczarz; czuł coś więcej niż
mdłości. Sam znalazł się kiedyś po stronie rozgromionej i
wspomnienie to nie należało do przyjemnych.
– Zgrabnie jak dobra robota igłą – zauważył Trójdrzewiec.
– To trzeba przyznać Bethodowi, temu łajdakowi. Zna się na
robocie, nie ma co mówić.
– A zatem to koniec, wodzu? – spytał Wilczarz. – Bethod
już wygrał?
Trójdrzewiec potrząsnął głową, wolno i z namysłem.
– Jest jeszcze wielu Południowców. Bardzo wielu.
Większość żyje za morzem. Powiadają, że jest ich więcej, niż da
się zliczyć. Więcej ludzi niż drzew na Północy. Może trochę
potrwać, zanim tu dotrą, ale już tu zmierzają. To dopiero początek.
Wilczarz powiódł wzrokiem wzdłuż mokrej doliny,
przyglądając się tym wszystkim martwym ludziom na ziemi,
skulonym, rozciągniętym i poskręcanym; nie byli niczym więcej
niż tylko padliną dla wron.
– Dla niech to kiepski początek.
Dow zwinął język i splunął, tak głośno, jak tylko potrafił.
– Spętani i pozarzynani jak stado owiec! Chcesz tak
umrzeć, Trójdrzewiec? Hę? Chcesz stanąć po stronie takich jak
oni? Pieprzona Unia! Nie mają pojęcia o wojnie!
Trójdrzewiec przytaknął.
– Więc myślę sobie, że trzeba by ich nauczyć.

***

Wokół bramy panował niewyobrażalny ścisk. Były tam


kobiety, Wychudzone i wygłodzone. Były dzieci, obdarte i brudne.
Byli mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni pod ciężkimi
pakunkami lub przyciskający do siebie kurczowo swój dobytek.
Niektórzy mieli muły, inni pchali wózki załadowane
bezużytecznym sprzętem. Drewniane krzesła, cynowe garnki,
narzędzia do uprawy ziemi. Wielu nie miało nic z wyjątkiem
nędzy. Wilczarz przypuszczał, że jest jej tu wszędzie pod
dostatkiem.
Dławili drogi swoimi ciałami i niepotrzebnym nikomu
dobrem. Dławili powietrze błaganiem i złorzeczeniem. Wilczarz
wyczuwał strach, gęsty w jego nozdrzach niczym maź.
Wszyscy ci ludzie uciekali przed Bethodem.
Rozpychali się bezlitośnie, niektórzy brnęli do przodu, inni
zostawali w tyle, gdzieniegdzie ktoś padał w błoto, ale wszyscy
parli ku bramie, niczym do matczynego sutka. Tłum jednak nie
mógł się nigdzie przedostać. Wilczarz widział ostrza włóczni
rzucające blask ponad głowami ciżby, słyszał groźne krzyki. Z
przodu byli żołnierze i nie wpuszczali nikogo do miasta.
Nachylił się do Trójdrzewca.
– Wygląda na to, że nie chcą nawet swoich – szepnął. –
Myślisz, że z nami będzie inaczej, wodzu?
– Potrzebują nas, to pewne. Pogadamy z nimi, a potem się
zobaczy, chyba że masz lepszy pomysł.
– Wrócić do domu i trzymać się od tego z daleka? –
mruknął pod nosem Wilczarz, ale podążył posłusznie za
Trójdrzewcem w głąb tej kłębiącej się ciżby.
Przeciskali się przez tłum Południowców gapiących się na
nich ze zdumieniem. Była wśród nich mała dziewczynka;
popatrzyła na Wilczarza wielkimi oczami, ściskając jakąś starą
szmatę. Próbował się do niej uśmiechnąć, ale minęły wieki od
czasu, gdy miał do czynienia z kimś innym niż twardzi ludzie i
twarda stal, więc nie mogło mu to wyjść za dobrze.
Dziewczynka uciekła z wrzaskiem i nie ona jedna była
przerażona. Ludzie się rozstępowali, przezornie i w milczeniu,
kiedy tylko dostrzegali nadchodzącego Wilczarza i Trójdrzewca,
choć Północni zostawili broń w obozowisku.
Dotarli do bramy bez trudu, zmuszeni jedynie odepchnąć
tego czy owego, żeby się prędzej ruszył. Wilczarz widział teraz
żołnierzy, ze dwunastu, stali w szeregu przed bramą, jeden
podobny do drugiego. Rzadko widywał tak ciężkie zbroje, jakie
nosili ci tutaj, wielkie płachty stali od stóp po czubki głów,
wypolerowane do oślepiającego połysku. Twarze przysłonięte
hełmami. Byli nieruchomi niczym metalowe filary. Zastanawiał
się, jak walczy się z kimś takim, jeśli człowiek jest do tego
zmuszony. Nie wyobrażał sobie, by strzała mogła tu wyrządzić
jakiekolwiek szkody, nawet miecz, chyba że ugodziłby szczęśliwie
w jakieś złącze.
– Potrzebowałbyś do tego topora albo czegoś w tym
rodzaju.
– Że co? – syknął Trójdrzewiec.
– Nic.
Nie ulegało wątpliwości, że tu, w Unii, mieli dziwne
zapatrywania na walkę. Gdyby wojny wygrywała strona bardziej
błyszcząca, już dawno sprawiliby cięgi Bethodowi, rozumował
Wilczarz. Szkoda, że to tak nie działa.
Ich wódz siedział pośród swoich podwładnych, za stołem,
na którym leżały jakieś skrawki papieru, i był najdziwniejszy z
nich wszystkich. Miał na sobie kurtkę w jaskrawoczerwonym
kolorze. Dziwne odzienie jak na dowódcę, pomyślał Wilczarz.
Łatwo było go trafić z łuku.
Wydawał się o wiele za młody na taką robotę. Ledwie sypał
mu się zarost, choć jednocześnie sprawiał wrażenie niezwykle
dumnego z siebie.
Kłócił się z nim wielki mężczyzna w podartym płaszczu.
Wilczarz nadstawił ucha, starając się zrozumieć słowa obcego
języka.
– Jestem tu z pięciorgiem dzieci – przekonywał farmer. – I
z niczym, czym mógłbym je nakarmić. Co mam robić?
W tym momencie wtrącił się jakiś starzec.
– Jestem osobistym przyjacielem lorda gubernatora, żądam,
byś pozwolił mi...
Młodzieniec nie pozwolił skończyć żadnemu z nich: – Nie
obchodzi mnie, kim są twoi przyjaciele, a jeśli chodzi o ciebie, to
nie obchodzi mnie, czy masz setkę dzieci! Miasto Ostenhorm pęka
w szwach. Lord marszałek Burr zarządził, że każdego dnia można
przyjąć tylko dwustu uchodźców, a tylu już wpuściliśmy dziś rano.
Sugeruję, byście wrócili jutro. I to wcześnie.
Obaj mężczyźni stali, patrząc bezradnie.
– Tylko dwustu? – warknął farmer.
– Ale lord gubernator...
– Niech was diabli! – wrzasnął młodzieniec, waląc pięścią
w stół. – Spróbujcie nalegać, a ja wpuszczę was do miasta! A
potem każę powiesić jako zdrajców!
Obu mężczyznom to wystarczyło, wycofali się pospiesznie.
Wilczarz zaczął się zastanawiać, czy nie zrobić tego samego, ale
Trójdrzewiec już zmierzał w stronę stołu. Chłopak skrzywił się na
ich widok, jakby cuchnęli gorzej niż dwie kupy świeżego łajna.
Wilczarz tak bardzo by się tym nie przejął, gdyby akurat nie umył
się specjalnie na tę okazję. Od miesięcy nie był tak czysty.
– Czego u diabła chcecie? Nie potrzebujemy szpiegów ani
żebraków!
– I słusznie – zgodził się Trójdrzewiec cierpliwie. – Ale my
nie jesteśmy szpiegami ani żebrakami. Nazywam się Rudd
Trójdrzewiec. A ten to Wilczarz. Przyszliśmy pomówić z
człowiekiem, który tu dowodzi. Chcemy zaoferować swoje usługi
waszemu królowi.
– Zaoferować swoje usługi? – Tamten zaczął krzywić twarz
w uśmiechu, w którym nie było cienia przyjaźni. – Wilczarz,
powiadasz? Interesujące imię. Trudno mi sobie wyobrazić, w
jakich okolicznościach je zyskał.
Przy tej mądrej uwadze pozwolił sobie na złośliwy chichot,
a Wilczarz usłyszał, jak pozostali mu zawtórowali. Banda głupców,
zawyrokował w myślach, wtłoczonych w swoje dziwaczne stroje i
zbroje. Banda głupców, ale nic by nie zyskał, mówiąc to głośno.
Dobrze, że Czarny Dow z nimi nie poszedł. Najprawdopodobniej
zdążyłby już wypatroszyć tego durnia i przy okazji sprowadzić na
nich śmierć.
Młodzieniec nachylił się i przemówił bardzo wolno, jakby
zwracał się do dzieci: – Żaden Północny nie może wejść w obręb
miasta, chyba że ma specjalne zezwolenie.
To, że Bethod przekroczył ich granice, wyrzynał armię i
wszczynał wojnę na ich ziemiach, nie było, jak widać,
wystarczająco specjalne. Trójdrzewiec brnął dalej, ale Wilczarz
pomyślał sobie, że jego towarzysz próbuje przedostać się przez
głębokie bagno.
– Nie prosimy o wiele. Tylko o jadło i miejsce do spania.
Jest nas pięciu, każdy to Człowiek Imienny, wszystko weterani.
– Jego Wysokość ma dostatecznie wielu żołnierzy pod
swoimi rozkazami. Brakuje nam jednak mułów. Może
zechcielibyście przenosić dla nas dostawy?
Trójdrzewiec znany był ze swej cierpliwości, ale i ona
miała swoje granice, i Wilczarz obawiał się, że niewiele jej już
zostało. Ten młody głupiec nie miał pojęcia, czym ryzykuje.
Rudd Trójdrzewiec nie był człowiekiem, z którym można
bezkarnie igrać. Nosił imię, które cieszyło się sławą tam, skąd
pochodził. Imię, które budziło w ludziach lęk albo odwagę, w
zależności od tego, kim byli. Jego cierpliwość miała swoje granice,
ale nie wyczerpała się jeszcze do końca. Na szczęście dla
wszystkich.
– Muły, hę? – warknął. – Muły potrafią wierzgać kopytami.
Pilnuj, żeby któryś nie kopnął cię w głowę, chłopcze.
Odwrócił się i odszedł tą samą drogą, którą przyszli;
przestraszeni ludzie rozstępowali się przed nim, a potem tłum
znów się zamknął. Wszyscy krzyczeli jednocześnie, tłumacząc
żołnierzom, dlaczego właśnie oni powinni być wpuszczeni do
miasta, a inni pozostać na zimnie.
– Nie było to powitanie, na jakie liczyliśmy – mruknął
Wilczarz.
Trójdrzewiec nie odpowiedział, szedł tylko przed siebie ze
spuszczoną głową.
– Co teraz, wodzu?
Stary wojownik rzucił ponure spojrzenie przez ramię.
– Znasz mnie. Myślisz, że ta pieprzona odpowiedź może
mnie zniechęcić?
Wilczarz przypuszczał, że nie.
Najlepsze plany
W holu lorda gubernatora Anglandu było zimno. Wysokie
ściany krył surowy tynk, rozległa posadzka była zrobiona z
chłodnych kamiennych płyt, w ziejącej dziurze paleniska nie było
niczego prócz wygasłych popiołów. Jedyną dekorację stanowił
wielki gobelin na końcu sali, przedstawiający złote słońce Unii i
skrzyżowane młoty Anglandu pośrodku.
Lord gubernator Meed siedział złamany na twardym fotelu
przy ogromnym, nagim stole, wpatrując się w przestrzeń i
obejmując prawą dłonią nóżkę kielicha z winem. Twarz miał bladą
i zapadniętą, jego urzędowa szata była zmięta i poplamiona,
rzadkie i siwe włosy w nieładzie.
Major West, urodzony i wychowany w Anglandzie, często
słyszał, jak mówiono o gubernatorze: silny przywódca, wielka
osobowość, niezmordowany obrońca prowincji i jej ludu. Teraz
wyglądał jak strzęp człowieka przygniecionego ciężarem wielkiego
łańcucha – oznaki urzędu równie pustego i zimnego jak ziejący
lodowatym chłodem kominek.
W pomieszczeniu panował chłód, ale atmosfera wydawała
się jeszcze chłodniejsza.
Pośrodku sali, na szeroko rozstawionych nogach, zaciskając
za plecami dłonie o zbielałych kostkach, stał marszałek Burr. Obok
zaś major West, sztywny jak kloc, ze spuszczoną głową,
wyrzucając sobie, że zdjął wcześniej płaszcz. Tutaj było zimniej
niż na dworze, a pogoda wydawała się koszmarna, nawet jak na
jesienną porę.
– Napije się pan wina, lordzie marszałku? – mruknął Meed,
nie podnosząc nawet wzroku.
Jego głos w tej ogromnej przestrzeni sprawiał wrażenie
słabego i piskliwego. West niemal wyobrażał sobie, że widzi parę
oddechu starego człowieka.
– Nie, lordzie gubernatorze.
Burr marszczył czoło. Robił to bezustannie przez ostatnie
miesiące, o ile West mógł sobie przypomnieć. Wydawało się, że
jego twarz jest niezdolna do niczego innego. Marszczył czoło,
wyrażając tym samym nadzieję, zadowolenie, zdziwienie. Tym
razem był to najgłębszy gniew.
West przerzucił ciężar ciała ze zdrętwiałej stopy na drugą,
starając się pobudzić krążenie krwi; pragnął być gdzie indziej.
– A pan, majorze West? – spytał szeptem lord gubernator. –
Zechce się pan napić wina?
West już otworzył usta, by odmówić, ale Burr odezwał się
pierwszy.
– Co się stało? – Jego słowa otarły się ze zgrzytem o zimne
ściany i odbiły echem od lodowatych belek.
– Co się stało? –Lord gubernator otrząsnął się, powoli
obrócił zapadnięte oczy na Burra, jakby widział go po raz pierwszy
w życiu. – Straciłem synów.
Podniósł drżącą dłonią kielich i opróżnił go do dna. West
dostrzegł, że marszałek jeszcze bardziej zacisnął dłonie za plecami.
– Przykro mi z powodu pańskiej straty, wasza miłość, ale
chodziło mi o ogólniejszą sytuację. Mówię o Czarnym Źródle.
Można było odnieść wrażenie, że Meed kuli się niemal na
samo wspomnienie tego miejsca.
– Była tam bitwa.
– Była tam masakra! – ryknął Burr. – Jak pan to wyjaśni?
Nie otrzymał pan rozkazów królewskich? Powołać pod broń
każdego żołnierza, wzmocnić obronę, czekać na posiłki. Pod
żadnym pozorem nic wdawać się w bitwę z Bethodem!
– Rozkazy królewskie? – Lord gubernator skrzywił się. –
Rozkaz Zamkniętej Rady, chciał pan powiedzieć? Otrzymałem je.
Przeczytałem je. Rozważyłem je.
– I co?
– Podarłem pismo.
West usłyszał, jak lord marszałek oddycha ciężko przez
nos.
– Podarł je pan?
– Od stu lat moja rodzina rządzi Anglandem. Kiedy tu
przybyliśmy, nie było niczego. – Meed uniósł dumnie brodę,
wypinając pierś. – Okiełznaliśmy tę dzicz. Wycinaliśmy lasy i
wytyczaliśmy drogi, zakładaliśmy farmy, kopalnie i miasta, które
wzbogaciły całą Unię!
Oczy starego człowieka błyszczały jasnym blaskiem.
Wydawał się wyższy, odważniejszy, silniejszy.
– Tutejsi ludzie zwracali się o pomoc najpierw do mnie,
nim decydowali się skierować wzrok ku morzu! Czy miałem
pozwolić, by ci Północni, ci barbarzyńcy, te zwierzęta najechały
bezkarnie moje ziemie? Niszczyły wielkie dzieło moich przodków?
Rabowały, paliły, gwałciły i zabijały do woli? Miałem siedzieć za
murami, kiedy oni zapragnęli wyciąć Angland w pień? Nie,
marszałku Burr! Nie ja! Zebrałem wszystkich ludzi i uzbroiłem
ich, a potem posłałem na bitwę z tymi dzikusami, a na czele
podążali trzej moi synowie. Co innego mogłem uczynić?
– Postępować zgodnie z pieprzonymi rozkazami! –
wrzasnął Burr, nie żałując płuc.
West drgnął przestraszony, kiedy w uszach zadźwięczało
mu ogłuszające echo tego krzyku.
Meed wstrząsnął się, potem otworzył usta. Zaczęły mu
drżeć wargi. W oczach starego człowieka błysnęły łzy. Osunął się
na krześle.
– Straciłem synów – wyszeptał, wpatrując się w zimną
podłogę. – Straciłem synów.
– Żal mi ich, i tych wszystkich, którzy tam zginęli, ale pana
mi nie żal. Sam pan sprowadził na siebie to nieszczęście. – Burr
skrzywił się, przełknął ślinę i przyłożył rękę do brzuchu. Podszedł
niespiesznie do okna i spojrzał na chłodne, szare miasto. –
Zmarnował pan swoje siły i teraz muszę osłabić własny garnizon,
by wzmocnić pańskie miasta i fortece. Tych, którzy przeżyli pod
Czarnym Źródłem, i wszystkich, którzy są uzbrojeni i zdolni do
walki, przekaże pan pod moją komendę. Będziemy potrzebować
każdego człowieka.
– A ja? – spytał Meed. – Przypuszczam, że te psy w
Zamkniętej Radzie domagają się mojej krwi?
– Niech się domagają. Jest mi pan tu potrzebny. Na
południe zmierzają uchodźcy, uciekając przed Bethodem albo na
samą myśl o nim. Wyglądał pan ostatnio przez okno? W
Ostenhorm roi się od nich. Tłum pod murami liczy tysiące, a to
dopiero początek. Zajmie się pan nimi i ich ewakuacją do
Midderlandu. Od trzydziestu lat ludzie zwracają się do pana o
pomoc.
Wciąż pana potrzebują. – Burr znów odwrócił się do środka
pokoju. – Dostarczy pan majorowi Westowi listę jednostek
zdolnych do działania. Co się tyczy uchodźców, należy im
zapewnić wyżywienie, ubrania i dach nad głową. Przygotowania
do ewakuacji muszą się zacząć bezzwłocznie.
– Bezzwłocznie – wyszeptał Meed. – Bezzwłocznie,
oczywiście.
Burr rzucił Westowi szybkie spojrzenie spod krzaczastych
brwi, wziął głęboki oddech i ruszył zdecydowanym krokiem w
stronę drzwi. West odwrócił się, wychodząc. Lord gubernator
Anglandu wciąż siedział zgarbiony na krześle w swoim pustym,
lodowatym holu z głową w dłoniach.

***

– To jest Angland. – West wskazał wielką mapę. Odwrócił


się i spojrzał na zebranych.
Tylko nieliczni wykazywali cień zainteresowania tym, co
miał do powiedzenia. Nie był zaskoczony, ale wciąż go to drażniło.
Generał Kroy siedział po prawej stronie długiego stołu
wyprostowany i nieruchomy na swoim krześle. Był wysoki, chudy,
o surowej powierzchowności, siwe włosy przylegały ściśle do
kwadratowej czaszki, nosił czarny i nieskazitelny mundur. Ludzie z
jego licznego sztabu byli równie schludni, ogoleni, wypolerowani i
posępni jak grupa żałobników. Naprzeciwko, po lewej stronie,
rozwalał się generał Poulder, rumiany człowiek o okrągłej twarzy
ozdobionej ogromnymi wąsami. Jego wielki i sztywny od złotych
nici kołnierz sięgał mu niemal do wielkich różowych uszu.
Przyboczni generała siedzieli na krzesłach jak na siodłach, ich
szkarłatne mundury były ciężkie od sznurów, górne guziki
rozpięte, plamy błota przypominały medale.
Po stronie Kroya wojna to była czystość, wyrzeczenia i
ścisłe przestrzeganie zasad. Po stronie Pouldera była ona kwestią
ekstrawagancji i starannie dawkowanej odwagi. Obie grupy
spoglądały na siebie z wyniosłą pogardą, jakby każda z nich
uważała, że zdobyła sekret skutecznej walki, a ci drudzy, pomimo
usilnych starań, nigdy nie będą niczym więcej jak zawalidrogą.
W przekonaniu Westa obie stanowiły problem, ale nie aż
taki jak trzecia, która skupiła się na przeciwległym końcu stołu.
Przewodził im nie kto inny, ale sam następca tronu, książę Ladisla
we własnej osobie. Nosił nie tyle mundur, ile coś w rodzaju
liliowej szaty z epoletami.
Strój nocny z militarnym motywem. Sama koronka na jego
mankietach starczyłaby na sporej wielkości obrus, a jego sztab
niemal dorównywał mu pod względem wspaniałości wyglądu.
Wokół księcia, rozwalając się swobodnie na krzesłach,
skupili się najbogatsi, najprzystojniejsi, najbardziej eleganccy,
najbardziej bezużyteczni młodzi ludzie w całej Unii. Jeśli miarą
wielkości człowieka był jego kapelusz, to rzeczywiście mogli
uchodzić za wielkich ludzi.
West odwrócił się do mapy, w gardle czuł nieprzyjemną
suchość. Wiedział, co ma powiedzieć, musiał to tylko zrobić
możliwie jasno i usiąść. Mniejsza o to, że miał za plecami
najwyżej postawionych ludzi w armii nie wspominając już o
następcy tronu. Ludzi, którzy nim pogardzali, o czym doskonale
wiedział. Nienawidzili go za wysoką pozycję, jaką zajmował, i
niskie urodzenie. Za to, że zasłużył na swoje miejsce.
– To jest Angland – powtórzył, mając nadzieję, że
przemawia autorytatywnym tonem. – Rzeka Cumnur – koniec jego
trzcinki podążył za wijącą się niebieską linią rzeki – rozdziela
prowincję na dwie części. Część południowa jest znacznie
mniejsza, ale żyje tu większa część populacji, znajdują się tu także
ważniejsze miasta, w tym i stolica, Ostenhorm. Drogi są względnie
dobre, teren stosunkowo płaski. O ile wiemy, Północni nie
przekroczyli jeszcze rzeki.
West usłyszał za plecami głośne ziewnięcie, choć docierało
z końca stołu. Poczuł nagły przypływ wściekłości i odwrócił się na
pięcie. Stwierdził, że przynajmniej książę Ladisla emanuje
skupieniem. Winnym okazał się członek jego świty, młody lord
Smund, człowiek nieskazitelnego pochodzenia i ogromnej fortuny,
zaledwie dwudziestokilkuletni, ale odznaczający się wszelkimi
talentami rozwiniętego przedwcześnie dziesięciolatka. Siedział
rozwalony na krześle, patrząc w przestrzeń z ostentacyjnie
otwartymi ustami.
West z trudem się powstrzymał, by nie podskoczyć do
młodzieńca i nie trzepnąć go trzcinką.
– Nudzę pana? – syknął.
Smund wydawał się szczerze zdumiony, że zwrócono na
niego uwagę. Popatrzył w lewo i prawo, jakby West zwracał się do
któregoś z jego sąsiadów.
– Co, ja? Nie, nie, majorze West, w żadnym wypadku.
Nudzi mnie pan? Nie! Rzeka Cumnur rozdziela prowincję na dwie
części i tak dalej. Ekscytujące! Po prostu ekscytujące!
Przepraszam, i to szczerze. Widzi pan, późno położyłem się
spać zeszłej nocy.
West w to nie wątpił. Noc spędzona na piciu i popisywaniu
się wraz z resztą książęcej świty tylko po to, by taki osobnik mógł
teraz marnować cenny czas wszystkich obecnych. Nie można było
zaprzeczyć, że ludzie Kroya są pedantyczni, a podwładni Pouldera
aroganccy, ale przynajmniej byli żołnierzami. Ci od księcia nie
odznaczali się żadnymi umiejętnościami, o ile West mógł się
zorientować, pomijając oczywiście umiejętność irytowania go. Pod
tym względem byli prawdziwymi ekspertami. Odwracając się do
mapy, niemal zazgrzytał zębami z niezadowolenia.
– Północna część prowincji to zupełnie inna sprawa –
ciągnął dalej. – Nieprzyjazne połaci gęstego lasu, bezdrożne
bagniska i nieregularne wzgórza, teren słabo zaludniony. Są tam
kopalnie, obozowiska drwali, wioski, jak i kilka kolonii karnych
pod nadzorem Inkwizycji, ale wszystko to rozrzucone na dużej
przestrzeni. Istnieją tylko dwie drogi, które nadają się z grubsza do
przemarszu większych oddziałów czy transportu zaopatrzenia,
zwłaszcza że zbliża się zima. – Jego trzcinką podążyła za dwiema
kropkowanymi liniami prowadzącymi z północy na południe przez
lasy. – Droga zachodnia biegnie blisko gór, łącząc osady górnicze.
Wschodnia wiedzie mniej więcej wzdłuż wybrzeża. Obie spotykają
się w fortecy Dunbrek nad Białym Nurtem, północną granicą
Anglandu. Warownia ta, jak wszyscy wiemy, znajduje się obecnie
w rękach wroga.
West odwrócił się od mapy i usiadł, starając się oddychać
powoli i miarowo, zdusić gniew i stłumić ból głowy, który
zaczynał mu pulsować w głębi oczu.
– Dziękuję, majorze West – powiedział Burr, podnosząc się
z miejsca, by zabrać głos.
Zebrani poruszyli się, zewsząd dobiegły szelesty i szmery;
dopiero teraz zapanowało niejakie ożywienie. Lord marszałek,
zbierając myśli, chodził przez chwilę tam i z powrotem przed
mapą. Potem postukał ją trzcinką w miejscu wysuniętym daleko na
północ od Cumnur.
– Wioska Czarna Studnia. Osada bez znaczenia, jakieś
dziesięć mil od nadbrzeżnej drogi.
Nie jest nawet zaznaczona na mapie. Miejsce niewarte
niczyjej uwagi. Prócz tego, oczywiście, że tam właśnie Północni
dokonali ostatniej masakry naszych oddziałów.
– Przeklęci głupcy z Anglandu – mruknął ktoś.
– Szkoda, że na nas nie zaczekali – dodał Poulder z pełnym
samozadowolenia uśmiechem.
– Rzeczywiście, szkoda – mruknął marszałek. – Ale byli
pewni siebie. Właściwie dlaczego nie? Kilka tysięcy ludzi, i to
dobrze wyposażonych, do tego kawaleria. Wielu służyło niegdyś
zawodowo w armii. Nie dorównywali może gwardii królewskiej,
ale byli wyszkoleni i zdeterminowani. Można by pomyśleć, że
stanowili co najmniej godnego przeciwnika tych dzikusów.
– Mimo wszystko walczyli dobrze – wtrącił książę Ladisla.
– Czyż nie, marszałku Burr?
Burr popatrzył na zgromadzonych z wściekłością.
– Walczy się wtedy dobrze, kiedy się wygrywa, Wasza
Wysokość. Zostali porąbani na kawałki. Tylko ci, którzy mieli
dobre konie i bardzo dużo szczęścia, zdołali ujść z życiem.
Pomijając godne pożałowania straty w ludziach, przepadł
sprzęt i zaopatrzenie. I to w znacznych ilościach, o które wzbogacił
się nasz wróg. Co jednak najpoważniejsze, klęska ta wzbudziła
panikę wśród mieszkańców. Szlaki, od których zależą ruchy
naszych wojsk, są obecnie zapchane uciekinierami żywiącymi
przekonanie, że Bethod w każdej chwili może najechać ich farmy,
wioski i domy. To klęska absolutna. Być może najgorsza, jaką
poniosła za naszej pamięci Unia.
Ale klęski czegoś uczą. – Lord marszałek oparł swe wielkie
dłonie na stole i pochylił się. – Ten Bethod jest ostrożny,
przebiegły i bezlitosny. Ma konnych, pieszych i łuczników,
dysponuje poza tym dobrą organizacją, dzięki której może
posługiwać się wszystkimi swoim formacjami jednocześnie. Ma
doskonałych zwiadowców, a jego siły są niezwykle mobilne,
prawdopodobnie w stopniu znacznie wyższym niż nasze,
zwłaszcza w tym trudnym terenie, z jakim przyjdzie się nam
zetknąć w północnej części prowincji. Zastawił pułapkę na
Anglandczyków, a oni w nią wpadli. Nie wolno nam popełnić tego
samego błędu.
Generał Kroy parsknął śmiechem pozbawionym
jakiejkolwiek wesołości.
– A więc mamy się obawiać tych barbarzyńców, lordzie
marszałku? Co pan w tym wypadku radzi?
– Jak to napisał Solicitus, generale Kroy? „Nigdy nie lękaj
się swego wroga, ale zawsze go szanuj”. Przypuszczam, że taka
byłaby moja rada, gdybym zamierzał jakiejkolwiek udzielić. – Burr
powiódł gniewnym spojrzeniem po siedzących wzdłuż stołu
żołnierzach. – Ale ja nie udzielam rad. Ja wydaję rozkazy.
Kroy drgnął niezadowolony, ale przynajmniej się zamknął.
Chwilowo. West wiedział, że nie będzie milczał zbyt długo. Nigdy
tego nie robił.
– Musimy być rozważni – ciągnął Burr, zwracając się teraz
do ogółu zebranych. – Ale wciąż mamy przewagę. Dysponujemy
dwunastoma regimentami gwardii królewskiej, co najmniej taką
samą liczbą pospolitego ruszenia arystokracji i pewnymi siłami
Anglandczyków, którzy uszli z rzezi pod Czarną Studnią. Sądząc
po raportach, jakie otrzymujemy, stosunek naszych sił do wrogich
wynosi pięć do jednego, może nawet więcej. Mamy przewagę w
sprzęcie, taktyce, organizacji. Północni, jak się wydaje, nie są tego
nieświadomi. Pomimo odniesionego zwycięstwa, pozostają na
północ od Cumnur, zadowalając się plądrowaniem okolicy i
sporadycznymi wypadami. Można odnieść wrażenie, że nie są
skłonni przekroczyć rzeki i zaryzykować otwartej bitwy z naszymi
wojskami.
– Trudno się im dziwić, przeklętym tchórzom – parsknął
śmiechem Poulder przy wtórze zgodnych szeptów ze strony swego
sztabu. – Zapewne żałują, że kiedykolwiek przekroczyli granice!
– Być może. W każdym razie nie ruszają na nas, musimy
więc przekroczyć rzekę i wytropić ich. Główne siły naszej armii
zostaną zatem podzielone na dwie części; lewe skrzydło pod
dowództwem generała Kroya, prawe – generała Pouldera.
Obaj mężczyźnie zmierzyli się pełnym nienawiści
wzrokiem.
– Ruszymy z naszych obozów w Ostenhormie drogą
wschodnią, rozciągniemy się za rzeką Cumnur, po czym
spróbujemy zlokalizować armię Bethoda i stoczyć decydującą
bitwę.
– Z całym szacunkiem – wtrącił Kroy tonem, który
sugerował brak jakiegokolwiek szacunku. – Czy nie byłoby lepiej
wysłać połowę armii drogą zachodnią?
– Tamtejszy rejon ma niewiele do zaoferowania z
wyjątkiem żelaza, jedynej rzeczy, której Północnym nie brakuje.
Droga nadbrzeżna zapewnia lepsze zdobycze, a także znajduje się
bliżej ich linii zaopatrzenia i odwrotu. Poza tym nie chcę, by nasze
oddziały rozpraszały się zbytnio.
Wciąż nie znamy siły Bethoda. Jeśli uda nam się zmusić go
do bitwy, to chcę mieć możliwość szybkiej koncentracji naszych
wojsk i pokonania go.
– Ależ lordzie marszałku! – Kroy miał minę człowieka
zwracającego się do zniedołężniałego rodzica, który – niestety –
zachowuje uparcie kontrolę nad wszystkim. – Nie ulega
wątpliwości, że droga zachodnia nie może pozostać niestrzeżona.
– Właśnie do tego zmierzałem – odwarknął Burr,
odwracając się do mapy. – Trzecia część wojsk, pod dowództwem
księcia Ladisli, okopie się za rzeką Cumnur i będzie strzec
zachodniej drogi. Jej zadaniem będzie dopilnować, by Północni nie
okrążyli nas i nie zdobyli naszych tyłów.
Będzie tam stacjonować, na południe od rzeki, podczas gdy
główne siły naszych wojsk rozdzielą się i zajdą wroga z obu stron.
– Oczywiście, lordzie marszałku – odparł Kroy i usiadł na
swoim krześle z ogłuszającym westchnieniem, jakby nie
spodziewał się niczego innego, ale mimo wszystko próbował
oponować ze względu na pozostałych, podczas gdy oficerowie
jego sztabu wyrażali pomrukami i cmokaniem dezaprobatę dla
słów marszałka.
– No cóż, uważam to za doskonały plan – oświadczył
Poulder ciepło i uśmiechnął się złośliwie do Kroya siedzącego
naprzeciwko. – Opowiadam się za nim całkowicie, lordzie
marszałku. Może pan mną dysponować w sposób, jaki uzna pan za
stosowny. Przygotuję ludzi do wymarszu w ciągu dziesięciu dni.
Ludzie z jego sztabu przytakiwali skinieniem głowy, czemu
towarzyszył cichy szmer aprobaty.
– Wolałbym pięć – uściślił Burr.
Pucołowata twarz Pouldera drgnęła z irytacji, ale generał
szybko się opanował.
– Tak jest, pięć, marszałku.
Tym razem to Kroy sprawiał wrażenie bardzo z siebie
zadowolonego. Następca tronu Ladisla spoglądał tymczasem z
uwagą na mapę, a na jego upudrowanym obliczu pojawiał się z
wolna grymas zaskoczenia.
– Lordzie marszałku – zaczął ostrożnie. – Moje oddziały
mają ruszyć drogą zachodnią w stronę rzeki, zgadza się?
– W samej rzeczy, Wasza Wysokość.
– Ale nie przekroczymy samej rzeki?
– Zgadza się, Wasza Wysokość.
– A zatem nasza rola – spojrzał na Burra zranionym
wzrokiem – będzie czysto obronna?
– Jak najbardziej. Czysto obronna.
Ladsila zmarszczył brwi.
– Mam wrażenie, że to dość poślednie zadanie.
Jego absurdalny sztab poruszył się niespokojnie na swoich
miejscach, wyrażając niezadowolenie z zadania tak bardzo poniżej
jego możliwości.
– Poślednie zadanie? Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość,
ale absolutnie się z tym nic zgadzam. Angland to rozległy i trudny
kraj. Północni mogą nam się wymknąć, a jeśli tak się stanie, to cała
nasza nadzieja w tobie, książę. Zadaniem waszej Wysokości będzie
bowiem powstrzymanie wroga przed przekroczeniem rzeki i
zagrożeniem naszym liniom zaopatrzenia, albo, co gorsza,
marszowi na sam Ostenhorm. – Burr pochylił się, wlepiając w
księcia wzrok, i potrząsnął władczo pięścią. – Będziesz naszą
skałą, Wasza Wysokość, naszym filarem, naszym fundamentem!
Będziesz, że się tak wyrażę, zawiasem podtrzymującym bramę,
która zagrodzi drogę najeźdźcom i przegoni ich z Anglandu!
West był pod wrażeniem. Zadanie, jakie otrzymał książę,
rzeczywiście było dość poślednie, ale lord marszałek potrafił
czyszczenie latryny przedstawić jako szlachetną pracę.
– Doskonale! – zawołał Ladisla, potrząsając piórami
ozdabiającymi jego kapelusz.
–Zawias, oczywiście! Kapitalne!
– Jeśli nie ma więcej pytań, panowie, to przypominam, że
jest mnóstwo roboty do wykonania. – Burr rozejrzał się po półkolu
nadąsanych twarzy. – Jesteście wolni.
Sztaby Kroya i Pouldera, spiesząc ku drzwiom sali,
obrzuciły się lodowatym spojrzeniem.
Dwaj wielcy generałowie zaczęli się przepychać w wyjściu,
które było dostatecznie szerokie dla obydwu; żaden nie chciał się
obrócić plecami do drugiego, a tym bardziej ustąpić miejsca.
Spojrzeli na siebie zagniewani, kiedy już znaleźli się na
korytarzu.
– Generale Kroy. – Poulder uśmiechnął się złośliwie,
podnosząc wyniośle głowę.
– Generale Poulder – syknął Kroy, wygładzając swój
nieskazitelny mundur.
Po czym ruszyli w dwóch przeciwnych kierunkach.
Kiedy za drzwiami zniknęli ostatni członkowie świty
księcia, rozwodząc się nad tym, kto ma najdroższą zbroję, West też
zaczął zbierać się do wyjścia. Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia i
nie zamierzał czekać nie wiadomo na co. Nim jednak dotarł do
drzwi, odezwał się lord marszałek: – A więc to jest nasza armia,
West? Przysięgam, czasem czuję się jak człowiek, którego synowie
kłócą się ze sobą bezustannie i który w dodatku nie może liczyć na
pomoc żony.
Poulder, Kroy i Ladisla. – Potrząsnął głową. – Moi trzej
dowódcy! Jak się wydaje, każdy z nich sądzi, że celem tego całego
przedsięwzięcia jest wyłącznie jego osobiste zyskanie na ważności.
Nie ma w całej Unii trzech większych głów. Zdumiewające,
jak się nam udaje zmieścić je razem w jednym pomieszczeniu. –
Odbiło mu się nagle. – Przeklęta niestrawność.
West zastanawiał się rozpaczliwie nad jakąś pozytywną
uwagą.
– Generał Poulder wydaje się przynajmniej posłuszny, sir.
Burr prychnął pogardliwie.
– Wydaje się, owszem, ale ufam mu jeszcze mniej niż
Kroyowi, jeśli to w ogóle możliwe.
Kroy jest chociaż przewidywalny. Jestem przekonany, że
będzie mnie denerwował i sprzeciwiał się przy każdej okazji. Co
do Pouldera nie mogę mieć żadnej pewności. Będzie się uśmiechał,
schlebiał mi i okazywał posłuszeństwo w najdrobniejszym
szczególe, aż do chwili, kiedy uzna, że przestało to być dla niego
korzystne, a potem zwróci się przeciwko mnie z jeszcze większą
zajadłością. Nie sposób usatysfakcjonować obu jednocześnie. –
Skrzywił się i przełknął ślinę, masując sobie brzuch. – Ale dopóki
udaje nam się utrzymywać ich w stanie wiecznego niezadowolenia,
mamy szansę. Możemy tylko dziękować Bogu, że nienawidzą
siebie bardziej niż mnie. – Bruzda na czole marszałka pogłębiła się
widocznie. – Wyprzedzali mnie w kolejce do mojego stanowiska.
Generał Poulder to stary przyjaciel arcylektora, jak pan wie. Kroy
jest kuzynem najwyższego sędziego Marovii. Kiedy zwolniło się
stanowisko lorda marszałka, Zamknięta Rada nie mogła się
zdecydować, któremu z nich je powierzyć. W końcu wskazali na
mnie, wybierając, niezbyt korzystny, ale kompromis. Prostak z
prowincji, co, West? Tym właśnie dla nich jestem. Skutecznym
prostakiem, ale jednak prostakiem. Śmiem twierdzić, że gdyby
któryś z nich, Kroy albo Poulder, umarł jutro, nazajutrz zostałbym
zastąpiony przez tego drugiego. Trudno sobie wyobrazić
śmieszniejszą sytuację dla osoby na stanowisku lorda marszałka,
dopóki oczywiście nie weźmiemy pod uwagę następcy tronu.
West się nieomal skrzywił. Jak przekuć to koszmarne
niepowodzenie w korzyść?
– Książę Ladisla jest... pełen zapału – zaryzykował.
– Och, cóż bym począł bez pańskiego optymizmu? – Burr
parsknął ponurym śmiechem. – Pełen zapału? Żyje jak we śnie!
Słyszy zewsząd pochlebstwa, nie wspominając już o tym, że
rozpieszczali go i psuli przez całe życie! Ten chłopak i świat
rzeczywisty nie mają ze sobą nic wspólnego.
– Czy musi sprawować oddzielne dowództwo, sir?
Lord marszałek potarł sobie oczy grubymi palcami.
– Niestety tak. Zamknięta Rada podkreślała to ze
szczególnym naciskiem. Jej członkowie martwią się, że król nie
cieszy się dobrym zdrowiem i że jego następca jest postrzegany
przez podwładnych jako skończony głupiec i marnotrawca. Mają
nadzieję, że być może odniesiemy tu jakieś zwycięstwo, dzięki
czemu będą mogli przypisać zasługi księciu. Wtedy przewiozą go
do Aduy, otoczonego blaskiem bitewnej chwały i gotowego do roli
kochanego przez gmin króla. – Burr umilkł na chwilę i wlepił
wzrok w podłogę. – Robię, co mogę, by utrzymać Ladislę z dala od
prawdziwych kłopotów. Wyznaczyłem mu miejsce, gdzie nie ma
Północnych, jak sądzę, i przy odrobinie szczęścia nigdy nie będzie.
Ale wojna to absolutnie nieprzewidywalna sprawa.
Może się zdarzyć, że Ladisla zostanie zmuszony do walki.
Dlatego potrzebuję kogoś, kto będzie mu patrzył przez ramię. Musi
być to ktoś z doświadczeniem. Ktoś tak nieustępliwy i wytrwały,
jak miękki i leniwy jest ten godny pożałowania sztab książęcy.
Ktoś, kto będzie mógł uchronić następcę tronu od wpakowania się
w kłopoty.
Podniósł wzrok i spojrzał spod swoich krzaczastych brwi
na Westa, który poczuł koszmarny ucisk w trzewiach.
– Ja?
– Obawiam się, że tak. Nikogo nie wolałbym bardziej
zatrzymać przy sobie, ale książę osobiście poprosił właśnie o pana.
– O mnie, sir? Ale przecież nie jestem dworzaninem! Nie
pochodzę nawet z arystokracji!
Burr parsknął pogardliwie.
– Pomijając moją osobę, Ladisla jest prawdopodobnie
jedynym człowiekiem w tej armii, którego nie obchodzi, kto jest
czyim synem. Przecież to następca tronu! Arystokrata czy żebrak,
wszyscy stoimy niżej od niego, i to pospołu.
– Ale dlaczego ja?
– Bo jest pan wojownikiem. Zdobywał pan Ulrioch, wdarł
się pan pierwszy, i tak dalej.
Widział pan bitwę na własne oczy, i to niejedną. Cieszy się
pan reputacją walecznego żołnierza, West, a książę też chce ją
zdobyć. Właśnie dlatego. – Burr wyciągnął jakiś dokument spod
kurtki munduru i wręczył go majorowi. – Może to osłodzi gorzkie
lekarstwo.
West przełamał pieczęć, rozłożył gruby papier i przebiegł
wzrokiem kilka linijek starannego pisma. Po chwili podniósł
wzrok.
– To awans.
– Wiem, co to jest. Sam o niego wnioskowałem. Może
zaczną brać pana trochę poważniej, kiedy przybędzie panu
gwiazdka na mundurze, a może nie. Tak czy inaczej, zasłużył pan
na nią.
– Dziękuję, sir – odparł tępo West.
– Za co? Za najgorszą robotę w armii? – roześmiał się Burr
i poklepał Westa ojcowsko po ramieniu. – Będzie mi pana
brakowało, to fakt. Wyruszam na inspekcję pierwszego regimentu.
Dowódca powinien pokazywać twarz, zawsze tak
uważałem. Zechce mi pan towarzyszyć, pułkowniku?

***

Nim przejechali przez bramy miasta, zaczął padać śnieg –


białe i gnane wiatrem płatki, które topiły się, jak tylko dotknęły
drogi, drzew, derki okrywającej konia, na którym siedział West, i
zbroi ludzi z eskorty podążającej z tyłu.
– Śnieg – wymamrotał przez ramię Burr. – Już śnieg. Nie
za wcześnie jak na tę porę roku?
– Bardzo wcześnie, sir, ale jest dość zimno. – West oderwał
jedną dłoń od wodzy, by szczelniej otulić szyję kołnierzem
płaszcza. – Zimniej niż zwykle jak na koniec jesieni.
– Jestem pewien, że na północ od Cumnur będzie jeszcze
zimniej.
– Tak, sir, i nie zrobi się cieplej.
– Zapowiada się sroga zima, co, pułkowniku?
– To bardzo prawdopodobne, sir.
Pułkowniku? Pułkowniku West? Te dwa słowa obok siebie
wciąż brzmiały dziwnie, nawet kiedy je sam wypowiadał. Nikomu
nie przyszłoby do głowy, że syn człowieka z gminu zajdzie tak
daleko. A już najmniej jemu, Westowi.
– Długa, mroźna zima – rozmyślał Burr głośno. – Musimy
szybko dopaść Bethoda. Dopaść i położyć mu kres, zanim wszyscy
zamarzniemy. – Popatrzył ze zmarszczonym czołem na mijane
drzewa, na zbierające się wokół nich płatki śniegu, na Westa. – Złe
drogi, zła ziemia, zła pogoda. Nie najlepsza sytuacja, co,
pułkowniku?
– Nie, sir – odparł West ponuro, ale zaprzątała go przede
wszystkim jego własna sytuacja.
– Niech się pan nie martwi, mogło być gorzej. Zakopie się
pan na południe od rzeki, będzie panu ciepło i przyjemnie.
Zapewne przez całą zimę nie zobaczy pan nawet cienia
Północnych. I o ile wiem, książę i jego sztab dobrze się odżywiają.
To o wiele lepsze niż błądzić w śniegu, mając za towarzystwo
Kroya i Pouldera.
– Oczywiście, sir – zapewnił, ale wcale nie był przekonany.
Burr zerknął przez ramię na eskortę, która jechała za nimi,
zachowując pełen szacunku dystans.
– Wie pan, kiedy byłem młody, jeszcze nim obdarzono
mnie wątpliwym zaszczytem dowodzenia królewską armią,
uwielbiałem jeździć konno. Galopowałem całymi milami. Czułem
się wtedy... żywy. Jakoś nie mam na to ostatnio czasu. Narady,
dokumenty, siedzenie przy stole, to wszystko, czym się zajmuję.
Czasem człowiek ma ochotę popędzić przed siebie, co, West?
– Oczywiście, sir, ale czy...
– Jaaa! – Lord marszałek spiął ostrogami konia i
wierzchowiec pognał drogą, wzbijając kopytami drobinki błota, a
West gapił się przez chwilę w ślad za marszałkiem.
– Do diabła – wyszeptał, bojąc się, że ten stary uparty osioł
wyleci z siodła i skręci sobie kark. I co wtedy? Dowództwo
objąłby następca tronu, książę Ladisla. Na samą myśl West zadrżał
i ponaglił konia do galopu. Jaki miał wybór?
Drzewa przelatywały w pędzie po obu stronach drogi, w
dole śmigał trakt. West miał w uszach ogłuszający tętent kopyt,
postękiwanie uprzęży. Wiatr wpadał mu w usta i kłuł w oczy.
Płatki śniegu pędziły wprost na niego. Rzucił spojrzenie
przez ramię. Żołnierze eskorty utknęli w miejscu, konie
przepychały się gdzieś daleko w tyle.
Mógł tylko pędzić przed siebie i trzymać się w siodle.
Ostatnim razem gnał tak przed wielu laty, zmierzając przez suchą
równinę ze szpicą gurkhulskiej kawalerii za plecami. Nie bał się
wtedy. Teraz jego dłonie zaciskały się boleśnie mocno na wodzach,
serce waliło mu ze strachu i podniecenia. Uświadomił sobie, że się
uśmiecha. Burr miał rację. Ten galop sprawiał, że czuł się żywy.
Lord marszałek lekko zwolnił i gdy West zrównał się z nim,
wierzchowce ruszyły łeb w łeb. West śmiał się i słyszał, jak Burr
chichocze. Nie śmiał się tak od miesięcy. Może nawet od lat, nie
pamiętał ostatniego razu. I wtedy dostrzegł coś kątem oka.
Poczuł gwałtowne szarpnięcie, obezwładniający ból w
piersi. Głowa poleciała mu do przodu, wyszarpnęło wodze z dłoni,
wszystko przewróciło się do góry nogami. Jego koń zniknął.
West toczył się po ziemi, jakby nie mógł się zatrzymać.
Próbował wstać, ale świat przechylił się nagle. Drzewa i
białe niebo, wierzgające nogi konia, grudki mokrej ziemi.
Zachwiał się i runął w błoto, usta miał pełne gęstej mazi. Ktoś
pomógł mu wstać, ciągnąc szorstko za płaszcz i wlokąc w głąb
lasu.
– Nie – sapnął, nie mogąc prawie oddychać z powodu bólu
w piersiach. Nie było powodu, by odchodzić w ten sposób.
Czarna lina między drzewami. Brnął przed siebie, zgięty
wpół, potykając się o poły płaszcza, przedzierając się przez
poszycie. Lina przeciągnięta nisko nad drogą, naprężona, kiedy
tamtędy pędzili. Ktoś go ciągnął i niósł jednocześnie. W głowie mu
wirowało, poczucie kierunku zniknęło bez śladu. Pułapka. West
zaczął macać wokół siebie w poszukiwaniu swojego miecza.
Upłynęła chwila, nim się zorientował, że pochwa jest pusta.
Północni. Poczuł w brzuchu ukłucie przerażenia. Północni
go schwytali, a wraz z nim Burra. Mordercy nasłani przez Bethoda,
by ich zabić.
Skądś, zza drzew, dobiegł odgłos pogoni. West starał się
coś z tego zrozumieć. Eskorta podążająca drogą. Gdyby tylko mógł
dać żołnierzom jakiś znak...
– Tutaj... – zaskrzeczał żałośnie chrapliwym głosem, nim
brudna dłoń zacisnęła się na jego ustach i ściągnęła go w dół, na
mokre poszycie. Szarpał się, ale nie miał w sobie dość siły.
Widział jeźdźców mknących między drzewami, niespełna
kilkanaście kroków dalej, ale był bezradny.
Ugryzł dłoń, wkładając w to całą moc, ale ręka zacisnęła
się jeszcze bardziej, miażdżąc mu wargi. Poczuł smak krwi. Może
własnej, a może z tej obcej dłoni. Tętent eskorty cichł w dali i w
końcu zamarł całkowicie, a pustkę po nim wypełnił strach. Dłoń
puściła go i pchnęła jakby na pożegnanie; runął na plecy.
W jego polu widzenia pojawiła się twarz. Bezlitosna, chuda
i dzika, krótko obcięte czarne włosy, zęby obnażone w zwierzęcym
grymasie, zimne i bezlitosne oczy, wzbierające wściekłością.
Twarz odwróciła się i splunęła. Była z jednej strony pozbawiona
ucha. Tylko płat różowej blizny i dziura.
Nigdy, w całym swoim życiu, West nie widział tak
przerażającego człowieka. Cała jego postać emanowała
okrucieństwem. Sprawiał wrażenie dostatecznie silnego, by
rozerwać Westa na strzępy, i niemal gotowego uczynić to z ochotą.
Z rany na ręku spływała krew. Z rany, którą zadały zęby Westa.
Skapywała z palców na runo leśne. W drugiej dłoni mężczyzna
trzymał długi, wypolerowany kawałek drewna. West, przerażony,
podążył wzdłuż niego wzrokiem. Na końcu dojrzał ciężkie,
zakrzywione ostrze. Topór.
A więc to był Północny. Nie z tych, którzy zalegali pijani w
rynsztokach Aduy. Nie z tych, którzy przychodzili na farmę jego
ojca żebrać o pracę. Nie, ten był inny. Jeden z tych, którymi
straszyła go matka, kiedy był mały. Jeden z tych, których praca,
rozrywka i wszelki cel życia sprowadzały się wyłącznie do
zabijania. West wodził spojrzeniem od tego bezlitosnego ostrza do
tych bezlitosnych oczu, zdrętwiały z przerażenia. To był koniec.
Miał umrzeć w tym zimnym lesie, na mokrej ziemi niczym pies.
West dźwignął się, podpierając jedną ręką; ogarnęła go
nagła chęć ucieczki. Zerknął przez ramię, ale tam droga była
odcięta. W ich stronę, między drzewami, zbliżał się jakiś człowiek.
Potężnie zbudowany, z gęstą brodą i mieczem na plecach,
niosący w ramionach dziecko. West zamrugał, starając się
odzyskać jakieś poczucie skali. Był to największy człowiek,
jakiego kiedykolwiek widział, a dzieckiem był lord marszałek
Burr. Olbrzym cisnął swój ciężar na ziemię jak wór patyków. Burr
popatrzył na niego i czknął.
West zacisnął zęby. Co sobie wyobrażał ten stary głupiec,
pędząc tak na złamanie karku?
Zabił ich obu tym swoim pieprzonym „Czasem człowiek
ma ochotę popędzić przed siebie”.
Czujesz, że żyjesz? Żadnemu z nich nie pozostała nawet
godzina życia.
Musiał walczyć. To mogła być jego ostatnia szansa. Nawet
jeśli nie miał broni. Lepiej zginąć tak niż na klęczkach w błocie.
Próbował wzbudzić w sobie gniew. To uczucie nie miało granic,
kiedy było niepożądane. Teraz nie istniało. Tylko rozpaczliwa
bezradność, która obciążała jego kończyny, jakby ktoś przywiązał
do nich kamień.
Wielki bohater. Wielki wojownik. A z trudem panował nad
sobą, by się nie zsiusiać w gacie. Mógł uderzyć kobietę, czemu nie.
Mógł udusić swoją siostrę. To wspomnienie wciąż dławiło go
wstydem i odrazą, nawet w chwili, gdy w twarz zaglądała mu
własna śmierć. Wierzył wtedy, że zdoła to naprawić. Później. Ale
teraz nie było już żadnego później. I to wszystko, nic więcej.
Poczuł, jak do oczu napływają mu łzy.
– Przykro mi – wymamrotał do siebie. – Przykro mi.
Zamknął oczy i czekał na koniec.
– Niepotrzebnie jest ci przykro, przyjacielu; coś mi się
zdaje, że tamten oberwał gorzej.
Z lasu wyłonił się jeszcze jeden Północny i przykucnął
obok Westa. Rzadkie i matowe włosy kasztanowej barwy okalały
jego chudą twarz. Niespokojne ciemne oczy. Bystre oczy.
Wyszczerzył się w łajdackim uśmiechu, który nie dawał
nawet odrobiny ukojenia. Dwa rzędy mocnych, żółtych,
zaostrzonych zębów.
– Usiądź – powiedział; wymowę miał tak twardą, że West z
trudem go zrozumiał. – Siadaj i nie ruszaj się.
Stał nad nimi czwarty człowiek. Potężny mężczyzna o
szerokiej piersi. Nadgarstki miał tak grube jak West kostki u nóg.
Brodę i włosy na głowie znaczyły siwe pasemka. Wydawało się, że
to przywódca, sądząc po tym, jak pozostali schodzili mu z drogi.
Popatrzył z namysłem na Westa z góry, niespiesznie, tak jak
człowiek może patrzeć na mrówkę, zastanawiając się, czy zgnieść
ją pod butem, czy też nie.
– Który z nich to Burr, jak myślicie? – zagrzmiał w języku
Północy.
– Ja jestem Burr– oznajmił West. Musiał ochraniać
marszałka. Musiał. Dźwignął się bez zastanowienia, ale wciąż
kręciło mu się w głowie po upadku i zwaliłby się z nóg, gdyby nie
przytrzymał się jakiejś gałęzi. – Ja jestem Burr.
Wojownik obrzucił go spojrzeniem od stóp do głów,
powolnym i spokojnym.
– Ty? – Wybuchnął śmiechem, głębokim i groźnym jak
burza słyszana w oddali. – To mi się podoba! Nieźle! – Zwrócił się
do swego towarzysza, którego wygląd również nie wróżył nic
dobrego. – Widzisz? Mówiłeś chyba, że ci z Południa nie mają
ikry.
– Mówiłem, że nie mają rozumu w głowie. – Człowiek o
jednym uchu spoglądał gniewnie na Westa, tak jak głodny kot
spogląda na ptaka. – I dalej tak mówię.
– To chyba ten. – Przywódca popatrzył na starszego
mężczyznę. Po chwili spytał, posługując się zrozumiałym
językiem: – Ty jesteś Burr?
Lord marszałek spojrzał na Westa, potem podniósł wzrok
na Północnych, którzy stali nad nimi, po czym dźwignął się na
nogi. Wyprostował się i otrzepał sobie mundur, jak człowiek, który
jest gotów umrzeć z godnością.
– Ja jestem Burr i nie będę zajmował wam czasu. Jeśli
zamierzacie nas zabić, to powinniście zrobić to od razu.
West nie ruszył się z miejsca. Godność nie wydawała się
warta jakiegokolwiek wysiłku.
Czuł niemal, jak ostrze topora wbija mu się już w głowę.
Ale Północny z siwymi pasemkami w brodzie tylko się
uśmiechnął.
– Rozumiem, dlaczego opacznie nas pojęliście, i
przepraszamy, jeśli was wystraszyliśmy, ale nie jesteśmy tu po to,
żeby was zabić. Jesteśmy tu po to, żeby wam pomóc.
West starał się zrozumieć to, co przed chwilą usłyszał. Tak
jak Burr.
– Pomóc?
– Jest wielu na Północy, którzy nienawidzą Bethoda. Jest
wielu, którzy klękają przed nim z niechęcią, i kilku, którzy nie
klękają w ogóle. To my. Mamy na pieńku z tym starym łajdakiem, i
ciągnie się to już od długiego czasu. Zamierzamy uporać się z tą
sprawą albo zginąć. Nie możemy walczyć z nim sami, ale
słyszeliśmy, że i wy z nim walczycie, więc sobie pomyśleliśmy, że
się do was przyłączymy.
– Przyłączycie się?
– Przebyliśmy długą drogę, żeby to zrobić, a z tego, cośmy
widzieli przy okazji, jest jasne, że pomoc się wam przyda. Ale jak
dotarliśmy na miejsce, wasi ludzie nie byli skłonni nas przyjąć.
– Byli niegrzeczni, że tak powiem – wyjaśnił ten chudy,
kucając koło Westa.
– Święte słowa, Wilczarz, święte słowa. Ale nie należymy
do tych, których zraża niegrzeczne powitanie. I wtedy pomyślałem
sobie, że pogadamy z wami, wódz z wodzem, że tak powiem.
Burr spojrzał na Westa.
– Chcą walczyć u naszego boku – oznajmił.
West zamrugał w odpowiedzi, wciąż nie mogąc się
nadziwić, że jednak dożyje końca dnia.
Mężczyzna zwany Wilczarzem wyciągał w jego stronę
miecz, rękojeścią do przodu, szczerząc przy tym zęby. Dopiero po
chwili West uświadomił sobie, że to jego własna broń.
– Dzięki – mruknął, ujmując niepewną dłonią rękojeść.
– Nie ma za co.
– Jest nas pięciu – ciągnął przywódca. – Wszystko Ludzie
Imienni i weterani. Walczyliśmy przeciwko Bethodowi i u jego
boku, na całej Północy. Znamy jego styl jak mało kto. Potrafimy
węszyć, potrafimy walczyć, potrafimy zastawiać pułapki, jak już
się sami przekonaliście. Nie uchylimy się przed żadnym zadaniem
wartym zachodu, a każde zadanie, które szkodzi Bethodowi, jest
dla nas warte zachodu. No i co powiecie?
– No... e... – Burr zaczął się jąkać, pocierając sobie brodę
kciukiem. – Nie ulega wątpliwości, że jesteście... – zaczął wodzić
wzrokiem po zaciętych, brudnych, poznaczonych bliznami
twarzach – ...niezwykle użyteczną grupą. Jak mógłbym odrzucić
ofertę złożoną z taką uprzejmością?
– Więc czas się przedstawić. Ten tutaj to Wilczarz.
– To ja – warknął chudy osobnik o ostrych zębach, znów
błyskając swoim niepokojącym uśmiechem. – Dobrze was poznać.
Chwycił dłoń Westa i ścisnął, aż pułkownikowi strzeliły
kostki. Trójdrzewiec wskazał niedbale kciukiem na groźnie
wyglądającego towarzysza z toporem i bez jednego ucha.
– Ten przyjacielski drań to Czarny Dow. Powiedziałbym, że
jak się go lepiej pozna, to zyskuje, ale nie powiem, bo tak nie jest.
Dow odwrócił się i splunął na ziemię.
– Ten wielki chłop to Tul Duru. Nazywają go Grzmotem.
No i jest jeszcze Harding Ponurak. Stoi za tymi drzewami, pilnuje
waszych koni. Nie ma się co nim przejmować, i tak nic nie gada.
– A ty?
– Rudd Trójdrzewiec. Wódz tej małej watahy, a to dlatego,
że poprzedni wrócił do ziemi.
– Wrócił do ziemi, rozumiem. – Burr wziął głęboki oddech.
– Doskonale zatem. Możecie zgłosić się do pułkownika Westa.
Jestem pewien, że znajdzie wam kwatery i wyżywienie, nie
mówiąc już o pracy.
– Ja? – spytał West, wciąż ściskając niepewnie miecz, który
kołysał mu się w dłoni.
– Jak najbardziej. – Lord marszałek uśmiechał się prawie
niedostrzegalnie kącikiem ust.
–Nasi nowi sprzymierzeńcy będą doskonale pasować do
świty księcia Ladisli.
West nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. I to
w chwili, gdy myślał, że jego sytuacja nie może być już gorsza,
dostał pod swoją komendę pięciu prymitywnych dzikusów.
Trójdrzewiec wydawał się zadowolony z takiego obrotu
sprawy.
– Dobrze – przytaknął z namysłem. – Więc załatwione.
Ten zwany Czarnym Dowem posłał Westowi przeciągłe,
zimne spojrzenie.
– Pieprzona Unia – warknął.
Pytania
Do Sanda dan Glokty, superiora Dagoski, wyłącznie dla
jego oczu.
Wsiądziesz bezzwłocznie na pokład statku i przejmiesz pod
swe rozkazy Inkwizycję w mieście Dagoska. Ustalisz, co się stało z
twoim poprzednikiem, superiorem Davoustem.
Rozpoczniesz śledztwo na podstawie jego podejrzenia, że
szykuje się spisek, być może w samych władzach miasta.
Przesłuchasz członków rady i wykorzenisz wszelką nielojalność.
Ukarzesz zdradę, nie okazując litości, ale upewnij się wpierw, że
dysponujesz twardymi dowodami. Nie możemy sobie pozwolić na
dalsze błędy.
Żołnierze Gurkhulu już zajęli półwysep, gotowi
wykorzystać każdą słabość. Regimenty królewskie są
zaangażowane w Anglandzie, nie możesz się więc spodziewać
znaczącej pomocy w razie ataku wroga. Tym samym musisz
dopilnować, by system obronny miasta był odpowiednio skuteczny
i by zapewniono dostawy umożliwiające przetrwanie każdego
oblężenia. Będziesz powiadamiał mnie listownie i regularnie o
postępie prac. Ponad wszystko zaś musisz dopilnować, by Dagoska
pod żadnym pozorem nie wpadła w ręce Gurkhulczyków.
Nie zawiedź mnie.
Sult Arcylektor Inkwizycji Jego Królewskiej Mości
Glokta złożył starannie list i wsunął go z powrotem do
kieszeni, sprawdzając przy okazji, czy królewski nakaz jest
bezpieczny.
„Przekleństwo”.
Wielki dokument ciążył mu w płaszczu jak kamień, i to od
chwili, gdy otrzymał go od arcylektora. Wyciągnął go teraz i
obracał w dłoniach; złoty liść na wielkiej czerwonej pieczęci
połyskiwał w ostrym blasku słońca.
„Pojedyncza kartka papieru, a jednak warta więcej niż
złoto. Bezcenna. Dzięki niej przemawiam głosem samego króla.
Jestem najpotężniejszym człowiekiem w Dagosce, potężniejszym
nawet niż sam lord gubernator. Wszyscy muszą mnie słuchać i
wykonywać moje polecenia. Dopóki zdołam się utrzymać przy
życiu, ma się rozumieć”.
Podróż nie należała do przyjemnych. Statek był mały, a
Morze Kręgu wzburzone przez cały czas. W kajucie Glokty
panowała ciasnota i żar jak w piecu.
„W piecu, który kołysze się dziko dzień i noc”.
Jeśli nie próbował akurat zgarniać z szaleńczo rozkołysanej
miski swojego kleiku, to wymiotował tą niewielką ilością, którą
zdołał przełknąć. Ale przynajmniej pod pokładem nie groziło mu,
że jego bezużyteczna noga zawiedzie go, a on sam wypadnie przez
burtę do wody.
„Tak, trudno ten rejs uznać za rzecz przyjemną”.
Ale teraz było już po wszystkim. Statek prześlizgiwał się
ku przystani między zatłoczonymi nabrzeżami. Żeglarze zmagali
się z kotwicą i rzucali liny na molo. Ku zakurzonemu brzegowi
wysuwał się trap.
– No dobra – powiedział praktyk Severard. – Idę się napić.
– Nie żałuj sobie czegoś mocniejszego, ale nie zapomnij
zgłosić się do mnie później.
Mamy jutro mnóstwo roboty. Mnóstwo.
Severard przytaknął, długie włosy zakołysały się wokół
jego twarzy.
– Och, żyję, by służyć.
„Nie bardzo wiem, po co żyjesz, ale nie wątpię, że nie po
to”.
Praktyk oddalił się dziarskim krokiem, pogwizdując
niemelodyjnie, załomotał butami o trap, ruszył wzdłuż nabrzeża i
zniknął między brązowymi budynkami w dali.
Glokta przyjrzał się wąskiej drewnianej kładce nie bez
niepokoju, zacisnął starannie dłoń na rączce swej laski i przesunął
językiem po bezzębnych dziąsłach, zbierając w sobie odwagę, by
postawić stopę na niepewnym mostku.
„Doprawdy, akt bezinteresownego heroizmu”.
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie byłoby mądrzej
pełznąć po prostu na brzuchu.
„Zmniejszałoby to ryzyko śmierci w wodzie, ale nie byłoby
właściwe, prawda?
Wzbudzający grozę superior Inkwizycji, który wyczołguje
się na brzeg, by objąć urząd?”.
– Pomóc?
Praktyk Vitari patrzyła na niego z boku, wychylając się
poza burtę statku; rude włosy sterczały jej na głowie jak kolce na
oście. Wydawało się, że spędziła całą podróż, kąpiąc się w
powiewach świeżego powietrza jak jaszczurka, nieporuszona w
najmniejszym stopniu kołysaniem statku; cieszyła się
obezwładniającym żarem tak bardzo, jak Glokta go nienawidził.
Trudno było wyczytać cokolwiek z jej twarzy kryjącej się
pod czarną maską praktyka.
„Ale mogę się założyć, że skrywa tam uśmiech. Bez
wątpienia przygotowuje już pierwszy raport dla arcylektora:
Kaleka spędził większość podróży pod pokładem, rzygając. Kiedy
przybiliśmy do nabrzeży Dagoski, trzeba było go przenieść na
brzeg wraz z ładunkiem. Stał się już pośmiewiskiem...”.
– Oczywiście, że nie! – warknął, wkraczając kuśtykającym
krokiem na trap, jakby ryzykował życiem każdego ranka. Deska
zachybotała się niebezpiecznie, kiedy postawił na niej prawą stopę;
był boleśnie świadomy szarozielonej wody, która chlupotała o
śliskie kamienie nabrzeża, gdzieś tam w dole.
„Ciało unoszące się na wodzie w dokach...”.
W końcu jednak zdołał pokonać tę przeszkodę bez przygód,
ciągnąc za sobą uschniętą nogę. Poczuł przypływ absurdalnej
dumy, kiedy dotarł do brudnego kamiennego nabrzeża i wreszcie
stanął na suchym lądzie.
„Śmieszne. Mogłoby się wydawać, że łatwiej pokonałem
Gurkhulczyków i ocaliłem miasto, niż przekuśtykałem te trzy
kroki”.
Na domiar złego, właśnie teraz, kiedy przywykł już do
bezustannego kołysania statku, nieruchomość ziemi przyprawiała
go o zawroty głowy i skurcz żołądka, a zgniło-słona woń
nagrzanych doków była nie do zniesienia. Zmusił się do tego, by
przełknąć gorzką ślinę, która zebrała mu się w ustach, zamknął
oczy i odwrócił twarz ku bezchmurnemu niebu.
„Do diabła, ależ tu gorąco”.
Glokta zapomniał, jak upalne może być Południe; była
późna pora roku, a mimo to słońce wciąż paliło, on zaś oblewał się
potem pod swym długim czarnym płaszczem.
„Strój Inkwizycji może wydawać się doskonały, jeśli
chodzi o wzbudzanie przerażenia w podejrzanym, ale obawiam się,
że nie jest dostosowany do gorącego klimatu”.
Praktyk Frost był w jeszcze gorszej sytuacji. Potężny
albinos zakrył sobie każdy odsłonięty wcześniej skrawek swej
mlecznej skóry, włożył nawet czarne rękawiczki i kapelusz o
rozłożystym rondzie. Spoglądał w olśniewające niebo, mrużąc
podejrzliwie i żałośnie różowe oczka, a szeroką białą twarz wokół
maski pokrywały paciorki potu. Vitari spojrzała z ukosa na obu.
– Powinniście częściej przebywać na świeżym powietrzu –
zauważyła.
Na końcu nabrzeża czekał na nich człowiek w
inkwizytorskiej czerni; trzymał się uporczywie cienia, jaki rzucał
kruszejący mur, a mimo to i on pocił się obficie. Wysoki, kościsty
mężczyzna o wytrzeszczonych oczach i zakrzywionym nosie,
czerwonym i obłażącym ze skóry od słońca.
„Orszak powitalny? Sądząc po jego rozmiarach, nie jestem
tu chyba mile widziany”.
– Nazywam się Harker i pełnię w mieście funkcję starszego
inkwizytora.
– Do czasu mego przybycia – rzucił ostro Glokta. – Ilu jest
jeszcze prócz ciebie?
Mężczyzna zmarszczył czoło.
– Czterech inkwizytorów i około dwudziestu praktyków.
– Niewielka liczba, by chronić tak duże miasto od zdrady.
Twarz Harkera przybrała jeszcze bardziej arogancki wyraz.
– Zawsze dawaliśmy sobie radę.
„Och, jak najbardziej. Pomijając zamordowanie waszego
superiora, naturalnie”.
– To pańska pierwsza wizyta w Dagosce?
– Spędziłem trochę czasu na Południu – odparł Glokta.
„Najlepsze dni mojego życia i najgorsze”. – Byłem podczas wojny
w Gurkhulu. Widziałem Ulrioch. – „W ruinie, kiedy już spaliliśmy
miasto”. – I byłem przez dwa lata w Shaffie. – „Jeśli wliczyć
więzienie imperatorskie.
Dwa lata w piekielnym upale i przygniatającej ciemności”.
– Ale nigdy nie odwiedziłem Dagoski.
– Hm – prychnął Harker, niewzruszony. – Zamieszkacie w
cytadeli. Tam się znajdują wasze kwatery.
Skinął w stronę wielkiej skały, która górowała nad
miastem.
„Oczywiście, że tam. Na najwyższej kondygnacji
najwyższego budynku, bez wątpienia”.
– Pokażę wam drogę. Lord gubernator Vurms i jego rada
pragną poznać nowego superiora – dodał Harker i odwrócił się; w
jego oczach mignął cień goryczy.
„Uważasz, że to ty powinieneś otrzymać tę robotę, co?
Cieszę się niezmiernie, że mogłem cię rozczarować”.
Harker ruszył pospiesznie w głąb miasta. Praktyk Frost
wlókł się za nim, garbiąc szerokie ramiona pod ciężarem masywnej
szyi i przywierając do każdego skrawka cienia, jakby słońce
ciskało weń maleńkie strzały. Vitari podążała zygzakiem po
zakurzonych uliczkach, przypominało to stąpanie po parkiecie
tanecznym; zaglądała przy tym w okna i w wąskie boczne alejki.
Glokta powłóczył uparcie nogami w tyle, czując, jak lewa
kończyna zaczyna go palić z wysiłku.
„Kaleka zdołał zrobić zaledwie trzy kroki, nim padł na
twarz, i trzeba go było dźwigać przez resztę drogi na noszach;
popiskiwał jak na wpół zarżnięta świnia i błagał o łyk wody,
podczas gdy każdy obywatel, którego miał przerażać swoją
obecnością w mieście, gapił się zdumiony...”.
Zacisnął wargi i wbił zęby w puste dziąsła, po czym zmusił
się, by dotrzymywać kroku pozostałym – uchwyt laski wbijał mu
się w dłoń, a kręgosłup trzeszczał boleśnie z każdym ruchem.
– To jest Dolne Miasto – rzucił Harker mrukliwie przez
ramię. – Przebywa tu rodzima ludność.
„Gigantyczny, wrzący, zakurzony, cuchnący śmietnik”.
Budynki były nędzne i w złym stanie: koślawe
jednopiętrowe rudery, pochyłe zwałowiska glinianych, na wpół
wysuszonych cegieł. Mieszkańcy odznaczali się bez wyjątku
śniadą skórą, byli ubogo odziani, bez wątpienia wygłodniali. Z
jakiegoś progu spoglądała na nich koścista kobieta. Obok przeszedł
stary człowiek, kuśtykając na wykrzywionych kulach. W głębi
wąskiej uliczki, między stosami odpadków, biegały dzieci.
Powietrze było ciężkie od smrodu zgnilizny i ścieków.
„Ścieki? Być może nie ma ich tu w ogóle”.
Wszędzie bzyczały muchy. Tłuste, gniewne muchy.
„Jedyne istoty, którym się tu powodzi”.
– Gdybym wiedział, że to takie czarujące miejsce – wyznał
Glokta – to zjawiłbym się tu wcześniej. Wydaje się, że mieszkańcy
Dagoski prosperują dzięki przyłączeniu do Unii, co?
Harker nie dostrzegł ironii tych słów.
– Rzeczywiście. Przez ten krótki czas, gdy kontrolę nad
miastem sprawowali Gurkhulczycy, wielu czołowych obywateli
trafiło do niewoli. Teraz, pod rządami Unii, mieszkańcy cieszą się
prawdziwą wolnością; mogą pracować i żyć, jak im się podoba.
– Prawdziwą wolnością, hę?
„A więc tak wygląda wolność”.
Glokta przyglądał się grupie posępnych mieszkańców,
którzy tłoczyli się wokół nędznego straganu z mocno nadgniłymi
owocami i podrobami przyciągającymi muchy.
– No cóż, w większości wypadków. – Harker zmarszczył
brwi. – Inkwizycja musiała wyplenić wichrzycieli, kiedy
przybyliśmy tu po raz pierwszy. Potem, trzy lata temu, pewna
niewdzięczna świnia wywołała rebelię.
„W sytuacji, gdy daliśmy im wolność, dzięki której mogli
żyć jak zwierzęta w swoim własnym mieście? Szokujące”.
– Oczywiście pokonaliśmy ich, ale cały czas nam bruździli.
Potem zakazano im posiadania broni czy wchodzenia do Górnego
Miasta, gdzie mieszka większość białych. Od tej pory się
uspokoiło. Dowodzi to jedynie, że silna ręka jest najskuteczniejsza,
kiedy chodzi o tych prymitywnych dzikusów.
– Wznieśli budzący podziw system obronny, jak na
prymitywnych dzikusów.
Przed nimi wznosił się potężny mur, rzucając długi cień na
nędzne budynki ubogiej dzielnicy. U dołu biegł szeroki rów,
świeżo wykopany i chroniony zaostrzonymi palami. Do wysokiej
bramy, usadowionej między groźnymi wieżami, prowadził wąski
most. Ciężkie wrota były otwarte, ale pilnowało ich dwunastu
ludzi: spoceni żołnierze Unii w stalowych hełmach i nabijanych
ćwiekami skórzanych płaszczach; na ich mieczach i włóczniach
połyskiwał blask słońca.
– Dobrze strzeżona brama – oceniła Vitari. – Zważywszy,
że znajduje się w obrębie murów.
Harker zmarszczył czoło.
– Od czasu rebelii do Górnego Miasta miejscowi
wpuszczani są tylko z pozwoleniami.
– A kto dostaje pozwolenie? – spytał Glokta.
– Wykwalifikowani rzemieślnicy i tak dalej, wciąż
zatrudniani przez gildię kupców korzennych, ale głównie służący,
którzy pracują w Górnym Mieście i cytadeli. Wielu mieszkających
tu obywateli Unii zatrudnia miejscowych jako służbę, niektórzy
nawet po kilka osób.
– Nie ulega wątpliwości, że miejscowi to też obywatele
Unii?
Harker wydął ironicznie wargi.
– Skoro pan tak twierdzi, superiorze, ale nie można im
ufać, i jest to powszechnie znany fakt. Nie myślą tak jak my.
– Naprawdę?
„Jeśli myślą w ogóle, to i tak są w tym lepsi od ciebie”.
– To bez wyjątku szumowiny. Czy Gurkhulczycy, czy ci z
Dagoski, wszyscy są tacy sami.
Zabójcy i złodzieje, bez wyjątku. Najlepsze, co można
zrobić, to przydusić ich do ziemi i trzymać pod butem. – Harker
popatrzył z nienawiścią na spalone słońcem nędzne zabudowania.
– Jeśli coś śmierdzi jak gówno i ma kolor gówna, to można
z góry założyć, że jest to gówno.
Odwrócił się i ruszył przez most w stronę bramy.
– Cóż za czarujący i oświecony człowiek – burknęła Vitari.
„Czytasz w moich myślach”.
Za bramą zaczynał się inny świat. Majestatyczne kopuły,
smukłe i zgrabne wieże, mozaiki z kolorowego szkła i filary z
białego marmuru w oślepiającym słońcu. Ulice były szerokie i
czyste, rezydencje starannie utrzymane. Na schludnych skwerach
rosło nawet kilka spragnionych wody palm. Ludzie odznaczali się
tutaj wdziękiem, byli dobrze ubrani i mieli skórę o jasnym
odcieniu.
„Pomijając opaleniznę”.
Między nimi można było dostrzec kilka ciemnych twarzy;
ich właściciele trzymali się z daleka, oczy wbijali uparcie w
ziemię.
„Ci nieliczni szczęściarze, którym pozwolono służyć?
Muszą się cieszyć, że my, w Unii, nie tolerujemy czegoś takiego
jak niewolnictwo”.
Glokta słyszał dobiegający zewsząd głuchy dźwięk, niczym
odgłos bitwy gdzieś w oddali.
Wlokąc swą obolałą nogę przez Górne Miasto, miał
wrażenie, że ten hałas narasta coraz bardziej, by w końcu, gdy
dotarli do rozległego placu, gdzie kłębił się zdumiewający tłum,
osiągnąć prawdziwie wściekłe natężenie. Byli tu ludzie z
Midderlandu, Gurkhulu i Styrii, byli skośnoocy mieszkańcy
Suljuku, płowowłosi obywatele Starego Imperium, nawet brodaci
przybysze z Północy, z dala od swego domu.
– Kupcy – oznajmił Harker.
„Powiedziałbym, że wszyscy kupcy świata”.
Tłoczyli się wokół straganów uginających się od płodów
rolnych, przy ogromnych wagach, na których kładziono bele
materiałów, i czarnych tablicach z wypisanymi kredą nazwami
towarów i cenami. Przekrzykiwali się, liczyli i wywrzaskiwali
swoje oferty, robiąc to we wszystkich chyba językach świata;
wyrzucali ręce w górę, gestykulując dziwacznie, przepychali się,
ciągnęli nawzajem i wskazywali na siebie palcami. Wąchali
pudełka z przyprawami i pałeczki kadzidlane, dotykali tkanin i
desek rzadkiego drewna, ściskali owoce, zagryzali zęby na
monetach, przyglądali się przez szkła powiększające migotliwym
klejnotom.
Gdzieniegdzie przez ten tłum przeciskał się miejscowy
tragarz, zgięty wpół pod przygniatającym go ciężarem na plecach.
– Kupcy korzenni ciągną zyski ze wszystkiego. – Harker,
skrzywiony, przeciskał się niecierpliwie przez rozgadaną ciżbę.
– Musi być tego dużo – prychnęła pod nosem Vitari.
„Bardzo dużo, jak sobie wyobrażam. Tyle, że starczy, by
przeciwstawić się Gurkhulczykom. Starczy, by utrzymać całe
miasto w niewoli. Ludzie zabiją się dla mniejszych zysków”.
Glokta krzywił się i stękał, brnąc przez plac, drżał,
przepychał się i kurczył boleśnie przy każdym chwiejnym kroku.
Dopiero gdy wynurzyli się z tłumu na drugim końcu ogromnego
skweru, uświadomił sobie, że stoją w cieniu wielkiego i
eleganckiego budynku, który wznosił się, łuk za łukiem, kopuła za
kopułą, wysoko ponad tą nieprzebraną ciżbą. Z czterech
narożników wystrzelały w niebo zgrabne iglice, wąskie i z pozoru
kruche.
– Wspaniałe – mruknął Glokta, prostując obolałe plecy i
spoglądając spod zmrużonych powiek ku górze; widok czystego
białego kamienia w blasku oślepiającego słońca był niemal bolesny
dla ludzkich oczu. – Można niemal uwierzyć w Boga.
„Jeśli ktoś nie jest dość mądry”.
– Hm. – Harker wzruszył pogardliwie ramionami. –
Miejscowi zwykli się tu modlić tysiącami, zatruwając powietrze
swoim przeklętym zawodzeniem i przesądami, dopóki nie
położono kresu rebelii, oczywiście.
– A teraz?
– Superior Davoust zakazał im wstępu. Podobnie jak do
każdego miejsca w Górnym Mieście. Teraz kupcy korzenni traktują
ten plac jak część targowiska; handlują tu i tak dalej.
– Hm.
„Jakież to odpowiednie. Świątynia pieniędzy. Nasza własna
mała religia”.
– Przypuszczam, że także jakiś bank wykorzystuje część
tego budynku jako swoją siedzibę – dodał Harker.
– Bank? Który?
– Kupcy korzenni zajmują się także i tym – rzucił
niecierpliwie inkwizytor. – Valint i coś tam.
– Balk. Valint i Balk.
„A więc starzy znajomi dotarli tu przede mną, co?
Powinienem się tego domyślić. Ci dranie są wszędzie. Wszędzie
tam, gdzie można znaleźć pieniądze”.
Zerknął na kłębiący się tłum.
„A tu jest mnóstwo pieniędzy”.
Droga zrobiła się bardziej stroma, gdy ruszyli ku
wierzchołkowi wielkiej skały, gdzie ulice biegły wzdłuż półek
wyciętych w suchym zboczu. Glokta podążał z wysiłkiem w upale,
pochylony nad swoją laską, zagryzając wargi z bólu, który szarpał
mu nogę, spragniony jak pies i zlany potem, który dobywał się z
niego wszystkimi porami ciała. Harker nie zamierzał zwolnić choć
na chwilę, podczas gdy Glokta wlókł się za nim.
„I niech mnie diabli, jeśli zamierzam go o to poprosić”.
– Nad nami wznosi się cytadela. – Inkwizytor machnął
niedbale w stronę ogromnego skupiska prostych budynków, kopuł i
wież, przywierających do szczytu brązowej skały, wysoko ponad
miastem. – Była to niegdyś siedziba miejscowego króla, ale teraz
służy jako ośrodek administracyjny Dagoski; przebywają tu
najważniejsi obywatele miasta. Mieści się tu także dom cechowy
kupców korzennych i lokalny Dom Pytań.
– Niezły widok – mruknęła Vitari.
Glokta odwrócił się i przysłonił oczy dłonią. W dole
rozciągała się Dagoska, niemal jak wyspa. Górne Miasto spływało
po zboczu, znikając w dali, schludne kwartały schludnych domów,
między nimi zaś długie, proste drogi, upstrzone żółtymi palmami i
rozległymi skwerami. Naprzeciwległym krańcu ciągnącego siew
nieskończoność zakrzywionego muru można było dostrzec bury i
zakurzony chaos slumsów. W dali, połyskując we mgle, majaczyły
potężne obwałowania, przecinające jedyny wąski przesmyk skalny,
który łączył miasto z głównym lądem; po jednej stronie niebieskie
morze, po drugiej – niebieski port.
„Najsilniejszy system obronny świata, jak powiadają.
Zastanawiam się, czy już wkrótce nie będziemy zmuszeni poddać
tej dumy ciężkiej próbie?”.
– Superiorze Glokta? – Harker odchrząknął znacząco. –
Lord gubernator i rada czekają na nas.
– Mogą w takim razie poczekać jeszcze chwilę. Jestem
bardzo ciekaw waszych postępów w śledztwie dotyczącym
zniknięcia superiora Davousta.
„Byłoby rzeczą niezwykle niefortunną, gdyby ten sam los
spotkał mimo wszystko nowego superiora”.
Harker zmarszczył brwi.
– No... poczyniliśmy pewne postępy. Nie mam wątpliwości,
że odpowiedzialni są za to miejscowi. Nigdy nie przestają
spiskować. Pomimo środków, jakie przedsięwziął Davoust po
rebelii, wielu z nich wciąż nie chce uświadomić sobie, gdzie ich
miejsce.
– Jestem szczerze zdziwiony.
– To wszystko prawda, proszę mi wierzyć. W dniu, kiedy
zaginął superior, w jego apartamentach obecni byli trzej służący,
rodowici mieszkańcy Dagoski. Przesłuchiwałem ich.
– I co odkryłeś?
– Jeszcze nic, niestety. Okazali się wyjątkowo uparci.
– Więc przesłuchajmy ich razem.
– Razem? – Harker oblizał wargi. – Nie uświadamiałem
sobie, że zechce ich pan przesłuchiwać osobiście, superiorze.
– Teraz już sobie uświadamiasz.

***

„Można by pomyśleć, że tu, głęboko wewnątrz skały,


będzie chłodniej”.
Ale było równie gorąco jak na zewnątrz, na spieczonych
słońcem ulicach, nieznających miłosierdzia chociażby najlżejszego
wiatru. Korytarz był cichy, martwy, stęchły niczym grobowiec.
Pochodnia w ręku Vitari rzucała w jego zakątki niespokojne cienie,
mrok zaś zamykał się szybko za ich plecami.
Harker zatrzymał się przy okutych żelazem drzwiach i otarł
z twarzy tłuste krople potu.
– Chcę pana uprzedzić, superiorze, że musieliśmy
postępować z nimi dość... stanowczo.
Sam pan wie, że twarda ręka jest w takiej sytuacji
najlepsza.
– Och, sam potrafię być twardy, kiedy wymaga tego
sytuacja. Niełatwo mnie zaszokować.
– Dobrze, dobrze.
W zamku przekręcił się klucz, drzwi otworzyły się powoli i
do korytarza napłynął odrażający smród.
„Zapchana latryna, do tego sterta zgniłych odpadków”.
Cela za drzwiami była ciasna, pozbawiona okien, a sufit tak
niski, że niemal uniemożliwiał pozycję wyprostowaną. Upał
wydawał się przygniatający, woń nie do zniesienia. Przypominało
to Glokcie inną celę. Na dalekim Południu, w Shaffie. Głęboko pod
pałacem imperatora.
„Celę, w której przesiedziałem dwa lata, popiskując w
ciemności, drapiąc ściany, tarzając się we własnych odchodach”.
Poczuł, jak drgają mu powieki; potarł je ostrożnie palcem.
Jeden więzień leżał wyciągnięty na podłodze, twarzą do
ściany, skórę miał czarną od sińców, nogi połamane. Inny zwisał z
sufitu, powieszony za nadgarstki, kolana ocierały się o podłogę,
głowa chwiała się bezwładnie, plecy miał wychłostane do żywego
mięsa. Vitari przykucnęła i dźgnęła leżącego palcem.
– Nie żyje – oznajmiła po prostu. Potem zbliżyła się do
drugiego. – I ten też. Martwy od dłuższego czasu.
Migotliwy blask pochodni dobył z mroku postać trzeciego
więźnia. Ten żył. Jeszcze.
Kobieta. Ze skutymi rękoma i nogami, twarz zapadnięta z
głodu, wargi spękane z pragnienia; przyciskała do piersi brudne,
zakrwawione szmaty. Zaszurała piętami o podłogę, próbując
wcisnąć się głębiej w kąt. Zabełkotała cicho po kantycku i
zasłoniła się dłonią przed światłem.
„Pamiętam. Jedyne, co jest gorsze od ciemności, to nagły
blask. Zawsze towarzyszą mu pytania”.
Glokta zmarszczył czoło, jego drgające źrenice wodziły
spojrzeniem od dwóch zmasakrowanych i martwych ludzi do
skulonej dziewczyny, w głowie wirowało mu od zmęczenia, upału i
smrodu.
– No cóż, jest tu bardzo przytulnie. Co ci powiedzieli?
Harker zakrył sobie dłonią nos i usta, wchodząc z niechęcią
do celi. Tuż za jego ramieniem majaczyła potężna sylwetka Frosta.
– Jeszcze nic, ale...
– Od tych dwóch niczego nie wyciągnąłeś, to oczywiste.
Mam nadzieję, że podpisali wyznanie.
– No... niezupełnie. Superior Davoust nigdy nie był
szczególnie zainteresowany wyznaniami śniadoskórych, a my, po
prostu, rozumie pan...
– Nie potrafiłeś nawet utrzymać ich przy życiu dostatecznie
długo, by mogli wyznać?
Harker sprawiał wrażenie nadąsanego.
„Jak dziecko niesłusznie ukarane przez nauczyciela”.
– Jest jeszcze dziewczyna – rzucił pospiesznie.
Glokta spojrzał na nią, oblizując puste miejsce po zębach.
„Nie ma tu żadnej metody.
Żadnego celu. Tylko brutalność, dla samej brutalności.
Zrobiłoby mi się niedobrze, gdybym zjadł dzisiaj cokolwiek”.
– Ile ma lat?
– Pewnie czternaście, superiorze, ale nie rozumiem, jakie to
ma znaczenie.
– Takie, inkwizytorze Harker, że czternastoletnie
dziewczęta rzadko zawiązują spiski.
– Uważałem, że należy wykazać się sumiennością.
– Sumiennością? Zadałeś im w ogóle jakiekolwiek pytania
– No cóż, ja...
Drewniana laska cięła Harkera przez twarz. Gwałtowny
ruch wywołał błyskawicę straszliwego bólu w boku Glokty, który
zatoczył się na słabej nodze i musiał się przytrzymać ramienia
Frosta, by nie upaść. Inkwizytor pisnął z bólu i przerażenia, wpadł
na ścianę i pośliznął się, po czym runął na brudną podłogę celi.
– Nie jesteś inkwizytorem! – wysyczał Glokta. – Jesteś
pieprzonym rzeźnikiem! Spójrz, w jakim stanie znajduje się to
miejsce! Zabiłeś dwóch świadków! Jaki z nich teraz pożytek,
głupcze? – Pochylił się ku niemu. – Chyba że taki był twój zamiar,
hę? Może Davoust został zamordowany przez zazdrosnego
sługusa? Sługusa, który pragnął uciszyć świadków, co, Harker?
Może powinienem zacząć śledztwo od samej Inkwizycji?
Nad Harkerem zamajaczyła potężna sylwetka Frosta;
inkwizytor dźwignął się z wysiłkiem, a potem skulił pod ścianą. Z
nosa kapała mu krew.
– Nie! Nie, błagam! To był wypadek! Nie zamierzałem ich
zabijać! Chciałem tylko ustalić, co się wydarzyło!
– Wypadek? Jesteś zdrajcą albo skrajnie niekompetentnym
durniem. Tak czy owak, całkowicie bezużytecznym! – Glokta
nachylił się jeszcze bardziej, nie zwracając uwagi na ból, który
przeszywał mu plecy; rozchylił usta, by ukazać swój bezzębny
uśmiech. – Rozumiem, że twarda ręka jest najskuteczniejsza w
przypadku prymitywnych ludzi, inkwizytorze. Przekonasz się, że
nie ma twardszej ręki niż moja. Nigdzie. Zabierzcie tego robaka
sprzed moich oczu!
Frost chwycił Harkera za płaszcz i zaczął ciągnąć po
brudnej podłodze w stronę drzwi.
– Zaczekaj! – wrzasnął inkwizytor, próbując przytrzymać
się framugi przy drzwiach. – Proszę! Nie może pan tego zrobić!
Jego krzyki cichły w głębi korytarza.
W oczach Vitari błąkał się nieznaczny uśmiech, jakby ta
scena ją bawiła.
– Co robimy z tym bałaganem?
– Każ tu posprzątać. – Glokta oparł się o ścianę, wciąż
czując pulsujący ból w boku; otarł drżącą dłonią pot z twarzy. –
Zmyć podłogę. Pogrzebać ciała.
Vitari wskazała głową jedynego żywego jeszcze więźnia.
– A co z nią?
– Przygotuj jej kąpiel. Ubranie. Jedzenie. A potem ją
wypuść.
– Nie warto jej kąpać, skoro i tak wraca do Dolnego
Miasta.
„Ma rację”.
– W porządku! Była służącą Davousta, może być równie
dobrze moją. Zatrudnij ją z powrotem! – zawołał przez ramię,
zmierzając już chwiejnym krokiem ku drzwiom. Musiał stąd
wyjść. Z trudem oddychał w tym miejscu.

***
– Przykro mi, że muszę was rozczarować, ale mury nie
stanowią żadnego zabezpieczenia, nie w ich obecnym żałosnym
stanie... – Głos mówcy zamilkł, gdy Glokta, ciągnąc za sobą
uschniętą nogę, pojawił się w drzwiach i wszedł do komnaty, gdzie
odbywały się spotkania rady miasta.
Komnata nie mogła się bardziej różnić od celi na dole.
„Prawdę powiedziawszy, jest to najpiękniejsze
pomieszczenie, jakie kiedykolwiek widziałem”.
Każdy skrawek ścian i sufitu był pokryty rzeźbieniami
charakteryzującymi się niezwykłą wręcz dbałością o
najdrobniejszy nawet szczegół: sceny z kantyckich legend, z
postaciami naturalnej wielkości, oplatał wzór geometryczny o
budzącej podziw zawiłości; wszystko to w kolorach połyskliwego
złota i srebra, żywej czerwieni i błękitu. Podłogę zdobiła mozaika
o zdumiewająco skomplikowanym wzorze, długi stół zaś był
wyłożony zawijasami ciemnego drewna i kawałkami jasnej kości
słoniowej, wypolerowanymi na wysoki połysk. Wysokie okna
zapewniały wspaniały widok na brunatny bezkres miasta i ciągnącą
się w dali migotliwą zatokę.
Kobieta, która podniosła się ze swego miejsca, by powitać
Gloktę, bez wątpienia pasowała do tego wspaniałego otoczenia.
„Pod każdym względem”.
– Jestem Carlot dan Eider – przedstawiła się, uśmiechając
się niewymuszenie i wyciągając do niego obie dłonie, jak do
starego przyjaciela. – Magister gildii kupców korzennych.
Glokta był pod wrażeniem, jak sam musiał przyznać.
„Choćby pod wrażeniem siły jej żołądka. Nawet śladu
przerażenia. Wita mnie nie jak poskręcanego, podrygującego,
zniekształconego nieszczęśnika. Wita mnie tak, jakbym wyglądał
równie olśniewająco jak ona”.
Miała na sobie długą suknię w stylu Południa: niebieski
jedwab, obszyty srebrem połyskującym wokół jej postaci w
powiewach chłodnego wiatru wpadającego przez okna. Na palcach,
na nadgarstkach i szyi lśniły klejnoty zdumiewającej wartości.
Podchodząc bliżej, Glokta wyczuł dziwną woń.
„Słodycz. Być może przypraw, które uczyniły ją tak bogatą.
– Nie mógł zaprzeczyć wrażeniu, jakie na nim zrobiła. – Mimo
wszystko wciąż jestem mężczyzną. Tylko odrobinę mniej niż
niegdyś”.
– Muszę przeprosić pana za swój strój, ale kantycka
garderoba jest tak wygodna w tym upale. Przywykłam do niej w
ciągu tych lat, jakie tu spędziłam.
„Jej przeprosiny za wygląd to jak przeprosiny geniusza za
głupotę”.
– Och, nie czuję się w najmniejszym stopniu urażony. –
Glokta skłonił się tak nisko, jak tylko pozwalała mu na to
bezużyteczna noga i ostry ból w plecach. – Superior Glokta, do
pani usług.
– Bardzo się cieszymy, że jest pan z nami. Odczuwamy
ogromny niepokój od chwili zniknięcia pańskiego poprzednika,
superiora Davousta.
„Niektórzy z was, jak się spodziewam, odczuwają mniejszy
niepokój niż inni”.
– Mam nadzieję, że uda mi się rzucić nieco światła na tę
sprawę.
– Wszyscy na to liczymy. – Ujęła Gloktę za łokieć z
zadziwiającą swobodą. – Pozwoli pan, że dokonam prezentacji.
Glokta nie ruszył się z miejsca.
– Dziękuję, ale wydaje mi się, że sam sobie z tym poradzę.
– Ruszył koślawym krokiem, polegając na własnej sile,
jakakolwiek była. – Zapewne generał Vissbruck, człowiek
odpowiedzialny za obronę miasta.
Generał miał czterdzieści kilka lat, lekko łysiał i pocił się
obficie pod wspaniałym mundurem, zapiętym pod samą szyję
pomimo upału.
„Pamiętam cię. Byłeś w Gurkhulu podczas wojny. Major
gwardii królewskiej, znany ze swej głupoty. Wydaje się, że dobrze
ci poszło, jak to się zwykle dzieje z głupcami”.
– Bardzo mi przyjemnie. – Vissbruck ledwie raczył
podnieść wzrok znad swoich papierów.
– Nie dziwię się. W końcu spotkał pan starego znajomego.
– Czyżby?
– Walczyliśmy razem w Gurkhulu.
– Naprawdę? – Spoconą twarz generała wykrzywił grymas
niekłamanego szoku. – Pan jest... tym Glokta?
– Tak, jestem, jak się pan wyraził, tym Glokta.
Generał zamrugał.
– E, no cóż... jak się pan miewa?
– Odczuwam ogromny ból. Dziękuję, że pan o to spytał, ale
widzę, że się panu powiodło, i jest to ogromna pociecha.
Vissbruck znów zamrugał, Glokta jednak nie dał mu czasu
na odpowiedź.
– A to musi być lord gubernator Vurms. Prawdziwy dla
mnie honor, wasza wielmożność.
Stary człowiek był karykaturą zniedołężnienia, skulony w
swej obszernej urzędowej todze jak wyschnięta śliwka w
pomarszczonej skórce. Zdawało się, że pomimo upału drżą mu
dłonie, a głowa, z wyjątkiem kilku białych włosów, świeciła łysiną.
Spojrzał na Gloktę słabymi i wilgotnymi oczami.
– Co on powiedział? – Lord gubernator rozejrzał się wokół
siebie niepewnie. – Kim jest ten człowiek?
Generał Vissbruck nachylił się ku niemu, tak że niemal
dotykał wargami ucha starego człowieka.
– Superior Glokta, wasza wielmożność! Następca
Davousta!
– Glokta? Glokta? Gdzie się u licha podziewa Davoust?
Nikt nie odpowiedział.
– Jestem Korsten dan Vurms.
Syn lorda gubernatora wypowiedział własne imię, jakby to
było magiczne zaklęcie, i wyciągnął dłoń niczym bezcenny dar.
Jasnowłosy, przystojny i opalony siedział w swobodnej pozie na
krześle, roztaczając wokół siebie aurę zdrowego człowieka. Był tak
zgrabny i dobrze zbudowany, jak stary i pomarszczony wydawał
się jego ojciec.
„Już nim pogardzam”.
– Rozumiem, że był pan niegdyś niezłym szermierzem. –
Vurms obrzucił Gloktę spojrzeniem od stóp i głów, uśmiechając się
szyderczo. – Sam też fechtuję i na dobrą sprawę nie ma tu nikogo,
kto mógłby stanowić dla mnie wyzwanie. Może się zmierzymy?
„Zrobiłbym to z przyjemnością, ty mały draniu. Gdybym
wciąż miał sprawną nogę, pokazałbym ci prawdziwy pojedynek”.
– Owszem, fechtowałem, ale niestety musiałem
zrezygnować. Kiepskie zdrowie. – Glokta zrewanżował się
rozmówcy swym szyderczym, bezzębnym grymasem. – Śmiem
twierdzić, że mógłbym udzielić panu kilku wskazówek, jeśli
pragnie pan zrobić postępy.
Vurms zmarszczył czoło, ale Glokta zwrócił się już do
kolejnej osoby siedzącej przy stole.
– A to zapewne haddish Kahdia.
Haddish był wysokim, szczupłym człowiekiem o długiej
szyi i zmęczonych oczach. Nosił prostą białą szatę i zwykły biały
turban na głowie.
„Nie wygląda, by powodziło mu się lepiej niż
komukolwiek z jego rodaków w Dolnym Mieście, a jednak ma w
sobie jakąś godność.
– Jestem Kahdia i zostałem wybrany przez lud Dagoski,
bym przemawiał w jego imieniu.
Ale nie nazywam siebie haddishem. Kapłan bez świątyni
nie jest już kapłanem.
– Wciąż musimy słuchać o świątyni? – zajęczał Vurms.
– Obawiam się, że tak, skoro zasiadam w tej radzie. – Znów
skierował wzrok na Gloktę. – A więc do miasta zawitał nowy
inkwizytor. Nowy diabeł. Nowy zwiastun śmierci. Twoje
poczynania mnie nie interesują, oprawco.
Glokta uśmiechnął się.
„Wyznaje nienawiść wobec Inkwizycji, nie widząc nawet
moich instrumentów. Z drugiej strony trudno oczekiwać po jego
rodakach szczególnej miłości do Unii; są niemal niewolnikami w
swoim własnym mieście. Czy może być naszym zdrajcą?”.
Popatrzył na generała.
„A może to on?”.
Generał Vissbruck wydawał się lojalnym wojskowym pod
każdym względem, człowiekiem, którego poczucie obowiązku
było zbyt silne, a wyobraźnia zbyt słaba, by knuć intrygi.
„Ale nieliczni zostają generałami, nie oglądając się na
własne korzyści, nie smarując jakichś kół, nie skrywając jakichś
sekretów. Albo on?”.
Korsten dan Vurms spoglądał szyderczo na Gloktę, niczym
na niewłaściwie wyczyszczoną latrynę, z której musiał skorzystać.
„Widziałem takich jak on tysiące razy, arogancki szczeniak.
Może jest i synem lorda gubernatora, ale nie ulega wątpliwości, że
okazuje lojalność wyłącznie samemu sobie. Albo ona?”.
Magister Eider rozpływała się w uśmiechach i była
uosobieniem uprzejmości, ale jej oczy były twarde jak diamenty.
„Ocenia mnie tak, jak kupiec ocenia ignoranckiego klienta.
Jej osobowość kryje w sobie coś więcej niż nieskazitelne maniery i
słabość do obcych strojów. O wiele więcej. A może on?”.
Nawet stary lord gubernator wydawał się teraz podejrzany.
„Czy jego oczy i uszy są tak kiepskie, jak się wydaje? Czy
można dostrzec aktorstwo w jego zmrużonych powiekach i w
ciągłym dopytywaniu się, o co chodzi? Czy wie więcej niż inni?”.
Glokta odwrócił się i pokuśtykał do okna, oparł się o
pięknie rzeźbiony filar i objął wzrokiem niezwykły widok, wciąż
czując na twarzy ciepło wieczornego słońca. Już słyszał, jak
członkowie rady wiercą się niespokojnie, chcąc pozbyć się go jak
najprędzej.
„Zastanawiam się, ile czasu upłynie, nim każą się wynosić
kalece z ich pięknej sali? Nie ufam nikomu z nich. Nikomu. –
Uśmiechnął się złośliwie do siebie. – Dokładnie tak, jak powinno
być”.
Pierwszy cierpliwość stracił Korsten dan Vurms.
– Superiorze Glokta – warknął. – Doceniamy pańską
drobiazgowość, z jaką się pan nam przedstawił, ale jestem pewien,
że ma pan na głowie pilne sprawy. Podobnie jak my.
– Oczywiście. – Glokta pokuśtykał z powrotem do stołu z
przesadną powolnością, jakby zamierzał opuścić ten pokój. Nagle
jednak wysunął spod blatu krzesło i osunął się na nie ostrożnie,
krzywiąc się z bólu w nodze. – Postaram się ograniczyć swe
komentarze do minimum, przynajmniej na początku.
– Co? – spytał zdumiony Vissbruck.
– Kim jest ten człowiek? – spytał lord gubernator,
nachylając się nad stołem i spoglądając swoimi słabymi oczami. –
Co się tu dzieje?
Jego syn był bardziej bezpośredni.
– Co pan sobie u diabła wyobraża? – rzucił ze złością. –
Oszalał pan?
Haddish Kahdia zaczął się śmiać pod nosem. Nie sposób
było powiedzieć, co go rozbawiło, osoba Glokty czy złość
pozostałych.
– Proszę, panowie, bardzo proszę. – Magister Eider mówiła
cicho i cierpliwie. – Superior dopiero co przybył i nie wie
zapewne, jak załatwiamy sprawy w Dagosce. Musi pan zrozumieć,
że pański poprzednik nie uczestniczył w tych zebraniach.
Rządzimy tym miastem od kilku lat, i to z powodzeniem, i...
– Zamknięta Rada sprzeciwia się temu.
Glokta podniósł pismo królewskie, trzymając je między
dwoma palcami, tak aby wszyscy mogli mu się przyjrzeć,
zwłaszcza ciężkiej pieczęci w czerwonej i złotej barwie, po czym
rzucił je na stół.
Pozostali patrzyli podejrzliwie, kiedy Carlot dan Eider
wzięła dokument do ręki, rozłożyła go i zaczęła czytać.
Zmarszczyła czoło, po czym uniosła wyskubane starannie brwi.
– Wydaje się, że to my wykazujemy się ignorancją.
– Chcę to zobaczyć! – Korsten dan Vurms wyrwał jej
papier z dłoni i wlepił weń wzrok.
Po chwili jęknął: – To niemożliwe! To niemożliwe!
– Obawiam się, że jednak możliwe. – Glokta obdarzył
obecnych swoim złośliwym, bezzębnym uśmiechem. – Arcylektor
Sult jest niebywale zaniepokojony. Poprosił mnie, bym zbadał
zniknięcie superiora Davousta, a także skontrolował system
obronny miasta. Zbadał go bardzo starannie i dopilnował, by
Gurkhulczycy pozostali po jego drugiej stronie. Polecił mi
zastosować środki, jakie uznam za konieczne. – Pozwolił sobie na
znaczącą pauzę. – Jakiekolwiek środki.
– Co to znaczy? – wymamrotał lord gubernator. –
Domagam się, by mi wyjaśniono, co tu się dzieje!
Dokument wziął teraz do ręki Vissbruck.
– Nakaz królewski – oznajmił bez tchu, ocierając czoło
wewnętrzną stroną mankietu. – Podpisany przez wszystkich
dwunastu członków Zamkniętej Rady. Nadaje jego właścicielowi
pełnię władzy! – Położył papier ostrożnie na inkrustowanym stole,
jakby się bał, że dokument może nagle stanąć w płomieniach. – To
jest...
– Wszyscy wiemy, co to jest. – Magister Eider przyglądała
się Glokcie w zamyśleniu, głaszcząc się opuszką palca po gładkim
policzku.
„Jak kupiec, który uświadamia sobie nagle, że klient,
domniemany ignorant, oskubał go, nie zaś odwrotnie.
– Wydaje się, że to superior Glokta będzie sprawował tu
władzę.
– Nie określiłbym tego w ten sposób, ale na pewno będę
uczestniczył we wszystkich późniejszych zebraniach rady.
Powinniście uznać to za pierwszą z bardzo wielu zmian.
Wydał z siebie pełne ulgi westchnienie, rozsiadając się
wygodnie na swoim pięknym krześle, wyciągając obolałą nogę,
odprężając równie obolałe plecy.
„Jest mi niemal wygodnie”.
Przesunął spojrzeniem po zatroskanych twarzach rady
miejskiej.
„Pomijając oczywiście fakt, że jedna z tych czarujących
osób jest najprawdopodobniej niebezpiecznym zdrajcą. Zdrajcą,
który zdołał już zaaranżować zniknięcie superiora i który być może
w tej chwili zastanawia się nad usunięciem następnego...”.
Glokta odchrząknął znacząco.
– A teraz do rzeczy. Co pan mówił, kiedy się tu zjawiłem,
generale Vissbruck? Coś o murach?
Rany przeszłości
Stare błędy – perorował Bayaz z nieznośną
pompatycznością – powinny być popełniane tylko raz. Jakakolwiek
wartościowa edukacja musi zatem opierać się na właściwym
rozumieniu historii.
Jezal pozwolił sobie na urwane westchnienie. Dlaczego u
licha ten stary człowiek postanowił go oświecać – nie mieściło mu
się w głowie. Być może należało winić niebotyczną interesowność
tego odrobinę zniedołężniałego osobnika. Tak czy inaczej, Jezal
był niezłomny w swym postanowieniu, by się niczego nie nauczyć.
– ...tak, historia – rozwodził się mag. – Jest mnóstwo
historii w Calcis...
Jezal rozejrzał się w koło, nieporuszony w najmniejszym
stopniu. Jeśli historia nie była niczym więcej niż tylko upływem
wieków, to Calcis, odwieczne miasto-port Starego Imperium,
szczyciło się ich bogactwem. Jeśli historia była czymś więcej –
wielkością, chwałą, czymś, co wzburzało krew – to tutaj wszystko
to było dojmująco nieobecne.
Bez wątpienia miasto zostało starannie zaplanowane – jego
szerokie i proste ulice oferowały podróżnikowi wspaniałe widoki.
Lecz wszystko, co niegdyś mogłoby uchodzić za porywające
obrazy, zostało przez długie wieki zamienione w rozległą
panoramę upadku i rozkładu. Wszędzie widać było opuszczone
domy, a ziejące pustką okna i drzwi spoglądały ze smutkiem na
okryte koleinami skwery i place. Mijali boczne alejki zarośnięte
chwastami, pełne gruzu i gnijących szczątków drewna. Połowa
mostów ponad leniwą rzeką zawaliła się i nigdy nie została
naprawiona; połowa drzew porastających przestronne arterie była
martwa i uschnięta, zdławiona przez pnącza bluszczu.
Nie widać tu było śladów tego życia, które tłoczyło się w
Adule, od doków po slumsy, aż do samego Agriontu. Miasto
wydawało się czasem Jezalowi zbyt rojne, kłótliwe, pękające w
szwach od ludzkiej ciżby, ale tutaj, gdy patrzył na nielicznych
obdartych mieszkańców Calcis, włóczących się po tym
nieszczęsnym relikcie metropolii, nie miał żadnych wątpliwości co
do tego, gdzie podoba mu się bardziej.
– ...będziesz miał mnóstwo okazji, by wzbogacić w trakcie
tej podróży swoją wiedzę, mój młody przyjacielu, i sugeruję, byś
to wykorzystał. Szczególnie mistrz Dziewięciopalcy jest godzien
uwagi. Czuję, że mógłbyś się wiele od niego nauczyć...
Jezal omal nie sapnął z wrażenia.
– Od tego małpoluda?
– Ten małpolud, jak się wyraziłeś, jest słynny na całej
Północy. Krwawy-dziewięć, tak go tam nazywają. Imię, które
budzi w silnych ludziach strach albo odwagę, zależnie od strony,
po której stoją. Wojownik i taktyk wielkiej przebiegłości i
niezrównanego doświadczenia. Ponad wszystko jednak posiadł
pewną cenną sztukę: mówi znacznie mniej, niż wie. – Bayaz
zerknął na niego. – Dokładne przeciwieństwo pewnych ludzi,
których mógłbym wymienić.
Jezal zmarszczył czoło i przygarbił ramiona. Nie bardzo
pojmował, czego mógłby się nauczyć od Dziewięciopalcego,
pomijając być może umiejętność jedzenia rękoma i unikania przez
całe dni kąpieli.
– Wielki plac – mruknął Bayaz, kiedy wyłoniła się przed
nimi szeroka i otwarta przestrzeń.
– Pulsujące serce miasta. – Nawet on jednak sprawiał
wrażenie rozczarowanego. – Tutaj obywatele Calcis przychodzili,
by kupować i sprzedawać, oglądać przedstawienia i wysłuchiwać
rozpraw sądowych, spierać się o filozofię i politykę. W Dawnym
Czasie ludzie tłoczyliby się tu ramię przy ramieniu, aż do późnego
wieczora.
Teraz miejsca nie brakowało. Rozległa brukowana
przestrzeń pomieściłaby tłum pięćdziesięciokrotnie większy od
grupki, która się tu dziś zebrała. Wspaniałe posągi wokół placu
były poplamione i poobłupywane, ich brudne piedestały
przechylały się pod różnymi kątami.
Pośrodku rozstawiono kilka nędznych straganów, które
stłoczyły się w jednym miejscu jak stado owiec w chłodny
poranek.
– Cień dawnej świetności. – Bayaz wskazał zapomniane
pomniki. – Mimo wszystko to jedyni mieszkańcy tego miejsca,
którzy nas interesują.
– Doprawdy? Kim są?
– Władcami odległej przeszłości, mój chłopcze, a każdy
skrywa w zanadrzu jakąś opowieść.
Jezal jęknął w duchu. Nawet historię własnego kraju darzył
ledwie ulotnym zainteresowaniem, a co dopiero mówić o dziejach
jakiejś zapomnianej prowincji na dalekim zachodzie świata.
– Jest ich bardzo wielu – mruknął.
– I to nie wszyscy. Historia Starego Imperium sięga wieki
wstecz.
– Dlatego zapewne jest nazywane starym.
– Nie bądź taki przemądrzały, a zwłaszcza przy mnie,
kapitanie Luthar, nie masz dość wiedzy. Podczas gdy twoi
przodkowie w Unii biegali nago, porozumiewając się gestami i
okazując cześć błotnistej ziemi, tutaj mój pan Juvens sprawował
pieczę nad narodzinami potężnego narodu, któremu pod względem
skali i bogactwa, wiedzy i wielkości nic nigdy nie dorównało.
Adua, Talins, Shaffa to tylko cienie owych wspaniałych miast,
które niegdyś kwitły w dolinie rzeki Aos. To jest kolebka
cywilizacji, mój młody przyjacielu.
Jezal rozejrzał się w koło, spoglądając na smutne posągi,
próchniejące drzewa, brudne, wymarłe i przygasłe ulice.
– Więc co się tu stało?
– Upadek czegoś wielkiego nigdy nie jest prostą sprawą,
ale tam, gdzie powodzenie idzie w parze z chwałą, musi być też
klęska i hańba. A tam, gdzie jest jedno i drugie, pod powierzchnią
kłębią się zawiści. Zazdrość i duma prowadzą z wolna, drobnymi
krokami, do waśni, potem do sporów, wreszcie do wojen. Do
dwóch wielkich wojen, które skończyły się straszliwymi klękami.
– Ruszył pospiesznie ku najbliższemu posągowi. – Lecz z klęsk
płyną lekcje, mój chłopcze.
Jezal skrzywił się. Lekcje były mu tak potrzebne jak
choroba złapana od jakiejś dziewczyny, poza tym nie miał
najmniejszej ochoty być czyimś chłopcem, ale stary człowiek nie
wydawał się w najmniejszym choćby stopniu zrażony jego
niechęcią.
– Wielki władca musi wykazywać się bezwzględnością –
ciągnął Bayaz. – Kiedy dostrzega zagrożenie, swojej osoby czy
autorytetu, musi działać szybko, stłumiwszy w sobie głos żalu. Nie
trzeba szukać daleko przykładu, jest nim chociażby imperator
Shilla. – Mag podniósł wzrok na marmurowy posąg, który się nad
nimi wznosił, a którego kamienne rysy niemal całkowicie zostały
zatarte przez czas i niesprzyjającą aurę. – Kiedy zaczął
podejrzewać swego marszałka dworu o żywienie pretensji do
tronu, kazał go natychmiast zgładzić, żonę i dzieci udusić, a wielką
posiadłość w Aulcus zrównać z ziemią. – Bayaz wzruszył
ramionami. – I wszystko bez najmniejszego cienia dowodu. Tak,
było to przesadne i brutalne działanie, ale lepiej działać ze zbyt
wielką siłą niż ze zbyt słabą. Lepiej wzbudzać strach niż pogardę.
Shilla o tym wiedział.
Nie ma w polityce miejsca na sentymenty, pojmujesz?
„Pojmuję, że gdziekolwiek się w życiu zwracam, to zawsze
znajdzie się jakiś stary pieprzony głupiec, który próbuje udzielać
mi lekcji”. Tak pomyślał sobie Jezal, ale nie zamierzał mówić tego
głośno. Wspomnienie praktyka Inkwizycji, który rozpadł się na
jego oczach w kawałki, wciąż było przerażająco świeże.
Chlupoczący dźwięk ciała. Drobinki gorącej krwi na twarzy.
Przełknął z wysiłkiem i wlepił spojrzenie w swoje buty.
– Rozumiem – mruknął.
Głos Bayaza brzęczał uporczywie jak mucha: – Co nie
znaczy, oczywiście, że wielki władca ma być tyranem!
Zaskarbienie sobie miłości prostego człowieka zawsze powinno
być pierwszym celem władcy, gdyż można ją zdobyć za sprawą
drobnych gestów, i to na całe życie.
Jezal nie zamierzał puszczać tego mimo uszu, bez względu
na to, jak niebezpieczny mógł być stary człowiek. Nie ulegało
wątpliwości, że Bayaz nie ma doświadczenia na arenie polityki.
– Na co komu miłość gminu? To arystokracja ma pieniądze,
żołnierzy, władzę.
Bayaz, zniecierpliwiony, wzniósł oczy ku chmurom.
– Słowa dziecka zwiedzionego bez trudu bredniami i
niefrasobliwością. Skąd pochodzą pieniądze arystokracji, jeśli nie z
podatków nałożonych na chłopów pracujących w polu? Kim są jej
żołnierze, jeśli nie synami i mężami zwykłych ludzi? Co daje ich
panom władzę? Tylko uległość ich wasali, nic więcej. Kiedy
chłopstwo traci cierpliwość, owa władza może zniknąć z
przerażającą szybkością. Weź na przykład imperatora Dantusa. –
Wskazał jeden z licznych posągów, pozbawiony ręki odłupanej na
wysokości ramienia; w drugiej kamienny władca ściskał garść
śmieci, z ukorzenioną kępą mchu. Utrata nosa, po którym
pozostała brudna dziura, nadała twarzy imperatora Dantusa wyraz
wiecznego, pełnego zakłopotania zdumienia, jak u człowieka
przyłapanego w latrynie. – Żaden władca nie był nigdy bardziej
miłowany przez swoich poddanych – ciągnął Bayaz. – Witał się z
każdym człowiekiem jak z równym i zawsze oddawał połowę
swych przychodów biednym. Ale arystokraci spiskowali przeciwko
niemu i postanowili, że jeden z nich zajmie jego miejsce; wtrącili
imperatora do więzienia, po czym zajęli jego tron.
– Naprawdę to zrobili? – mruknął Jezal, obrzucając
spojrzeniem na wpół opustoszały plac.
– Ale lud nie zgodził się porzucić swego ukochanego
monarchy. Poddani wyruszyli ze swych domów i wszczęli
zamieszki, nie chcąc ulec. Niektórzy z konspiratorów zostali
wywleczeni z pałaców i powieszeni na ulicach, innych zaś
zastraszono; nie mieli wyjścia i zwrócili tron Dantusowi. Widzisz
więc, mój chłopcze, że miłość poddanych jest najpewniejszą tarczą
władcy, chroniącą go przed niebezpieczeństwem.
Jezal westchnął.
– Wolę wsparcie lordów.
– Ha. Ich miłość kosztuje i jest kapryśna jak zmienny wiatr.
Czyż nie stałeś nigdy w Rotundzie Lordów, kapitanie Luthar,
podczas sesji Otwartej Rady?
Jezal zmarszczył w zamyśleniu czoło. W tej gadaninie
starego człowieka kryło się być może ziarenko prawdy.
– Ha – mówił dalej Bayaz. – Taka jest miłość szlachetnie
urodzonych. Jedyne, co można zrobić, to podzielić tych ludzi i grać
na ich zawiściach, sprawić, by walczyli o drobne łaski,
przywłaszczać sobie ich sukcesy i starać się, by żaden nie wyrósł
ponad innych i nie zagroził majestatowi władzy.
– Kto to taki?
Jeden z posągów był wyraźnie wyższy od pozostałych.
Przedstawiał imponującego człowieka w średnim wieku, o gęstej
brodzie i kręconych włosach. Twarz miał przystojną, ale usta
tworzyły posępną linię, na czole zaś widniała dumna i gniewna
zmarszczka. Człowiek, z którym nie należy żartować.
– To mój pan, Juvens. Nie był imperatorem, ale pierwszym
i ostatnim doradcą dla wielu.
Zbudował imperium, ale też odegrał główną rolę w jego
zniszczeniu. Wielki człowiek pod wieloma względami, ale wielcy
ludzie odznaczają się wielkimi skazami. – Bayaz, zamyślony,
obracał w dłoni wygładzoną przez czas laskę. – Należy nauczyć się
lekcji, jaką daje historia.
Błędy przeszłości można popełnić tylko raz. – Umilkł na
chwilę. – Chyba że nie ma innego wyboru.
Jezal przetarł oczy i powiódł wzrokiem po rozległym placu.
Następca tronu Ladisla może wyciągnąłby jakieś wnioski z tej
przemowy, ale było to bardzo wątpliwe. Czy dlatego on, Jezal,
został oderwany od swoich przyjaciół, od ciężko wywalczonej
szansy okrycia się chwałą i zrobienia kariery? By wysłuchiwać
wynurzeń jakiegoś dziwacznego, łysego wędrowca
opowiadającego o dawno już przebrzmiałych sprawach i czasach?
Zmarszczył czoło. Z przeciwległej strony placu zbliżało się
w ich stronę trzech żołnierzy.
Z początku obserwował ich bez większego
zainteresowania. Po chwili uświadomił sobie, że patrzą wprost na
niego i Bayaza i że zmierzają dokładnie w ich kierunku. Teraz
dostrzegł jeszcze trzech, a potem kolejną grupę; nadchodzili z
różnych stron.
Jezal poczuł ucisk w gardle. Zbroje i oręż tych ludzi, choć
pradawnego wzoru, wyglądały na niepokojąco skuteczne i często
używane. Szermierka to jedno, ale prawdziwa walka, niosąca ze
sobą ryzyko odniesienia ran lub śmierci, to zupełnie inna sprawa.
Niepokój w takiej sytuacji nie był równoznaczny z tchórzostwem,
zwłaszcza gdy zbliżało się do nich dziewięciu uzbrojonych ludzi,
odcinając jakąkolwiek drogę ucieczki. Bayaz także ich dostrzegł.
– Jak widać, przygotowano powitanie.
Tych dziewięciu zacieśniło krąg; na ich twarzach malowała
się twardość, dłonie były zaciśnięte na orężu. Jezal wyprostował
się, próbując za wszelką cenę sprawiać wrażenie groźnego i
jednocześnie nie patrzeć nikomu w oczy. Starał się trzymać dłonie
z daleka od swych ostrzy. Nie chciał za żadne skarby, by ktoś
stracił panowanie nad sobą i dźgnął go pod wpływem jakiegoś
odruchu.
– Ty jesteś Bayaz – oświadczył ich przywódca, potężnie
zbudowany mężczyzna z brudnym czerwonym piórem na hełmie.
– To ma być pytanie?
– Nie. Nasz pan, legat cesarski Salamo Narba, gubernator
Calcis, zaprasza cię na audiencję.
– Doprawdy? – Bayaz powiódł wzrokiem po żołnierzach i
spojrzał na Jezala, unosząc przy tym brew. – Przypuszczam, że nie
byłoby z naszej strony rzeczą grzeczną odmówić, skoro legat zadał
sobie tyle trudu, by wysłać nam na spotkanie gwardię honorową.
Prowadźcie.

***

Jeśli coś można było powiedzieć z całą pewnością o


Logenie Dziewięciopalcym, to tylko to, że odczuwał ból. Wlókł się
po nierównych i popękanych kamieniach bruku, krzywiąc się za
każdym razem, gdy opierał ciężar ciała na skręconej kostce – kulał,
sapał, machał rękami dla utrzymania równowagi.
Brat Długostopy zerknął przez ramię i uśmiechnął się na
widok tego żałosnego obrazu.
– Jak tam twoje obrażenia, mój przyjacielu?
– Bolą jak diabli – syknął Logen przez zaciśnięte zęby.
– A jednak, jak przypuszczam, znosiłeś już gorsze rzeczy.
– Uhm.
Rany przeszłości były liczne. Przez większość życia
cierpiał tak albo inaczej, powracając zbyt wolno do zdrowia
między jedną walką a drugą. Pamiętał pierwszą prawdziwą ranę,
jaką dawno temu odniósł, cięcie przez twarz, zadane mu ręką
szanki. Miał piętnaście lat, był szczupły i gładkoskóry, dziewczyny
w wiosce wciąż lubiły na niego patrzeć. Dotknął twarzy kciukiem i
wyczuł starą bliznę. Przypomniał sobie, jak ojciec przyciskał mu
opatrunek do policzka w zadymionej izbie, jak bardzo go piekło,
jak bardzo chciał krzyczeć, jak zagryzał wargi.
Mężczyzna w takiej sytuacji milczy.
Kiedy może milczeć. Logen pamiętał, jak leżał na brzuchu
w cuchnącym namiocie, o który bębnił zimny deszcz, i zagryzał
kawałek skóry, by nie krzyczeć; potem wypluł go i zaczął
wrzeszczeć, podczas gdy inni grzebali mu w plecach, szukając
grotu strzały, który nie wyszedł wraz z drzewcem. Minął cały
dzień, nim znaleźli to draństwo. Logen skrzywił się i poruszył
świerzbiącymi łopatkami na samo wspomnienie. Tak się darł, że
nie mógł potem mówić przez tydzień.
Nie potrafił mówić dłużej niż tydzień po pojedynku z
Trójdrzewcem. Albo chodzić, albo jeść, albo widzieć w miarę
dobrze. Pęknięta szczęka, pęknięty policzek, pęknięte żebra, nie
wiadomo ile. Kości pogruchotane, aż w końcu zamienił się w
szarpaną bólem, płaczącą i żałosną galaretę, pochlipując jak
niemowlę przy każdym drgnieniu noszy, na których leżał,
karmiony łyżką przez starą kobietę i pełen wdzięczności za jadło.
Było jeszcze więcej takich wspomnień, wszystkie napierały
na niego, wdzierały się w jego myśli. Kikut palca po bitwie pod
Carleonem, płonący żywym ogniem i przyprawiający go o obłęd.
Nagłe przebudzenie po całym dniu, na zimnie, kiedy dostał cios w
głowę na wzgórzach.
Sikanie czerwienią, kiedy włócznia Hardinga Ponuraka
przebiła mu wnętrzności. Logen czuł to teraz na swojej
wygarbowanej skórze, wszystkie te blizny; objął ramionami swe
obolałe ciało.
Rany przeszłości były liczne, owszem, ale to nie sprawiało,
że te świeże bolały mniej.
Cięcie w ramię rwało dotkliwe jak żar płonącego węgla.
Widział człowieka, który stracił rękę z powodu czegoś tak
nieistotnego jak draśnięcie odniesione w bitwie. Najpierw trzeba
było odciąć mu dłoń, potem kość do łokcia, wreszcie całą
kończynę do samego ramienia. Człowiek gasł w oczach, zaczynał
wygadywać brednie, aż przestawał w ogóle oddychać. Logen nie
chciał w ten sposób wrócić z powrotem do ziemi.
Pokuśtykał do kruszejących resztek jakiegoś muru i oparł
się o niego; zrzucił z bolesnym wysiłkiem płaszcz i posługując się
nieporadną dłonią, z trudem rozpiął guziki koszuli, na koniec
ściągnął zapinkę przytrzymującą bandaż i zdjął ostrożnie
opatrunek.
– Jak to wygląda? – spytał.
– Jak ojciec wszystkich strupów. – Długostopy przyjrzał się
jego ramieniu.
– Czy wydziela właściwą woń?
– Mam cię powąchać?
– Powiedz mi tylko, czy cuchnie?
Nawigator nachylił się i ostrożnie przysunął nos do
ramienia Logena.
– Wyraźny zapach potu, ale być może dochodzi spod twojej
pachy. Obawiam się, że moje niezwykłe talenty nie obejmują
medycyny. Każda rana pachnie mi tak, jak wszystkie inne – wyznał
i przeciągnął zapinkę z powrotem przez bandaż.
Logen włożył z trudem koszulę.
– Wiedziałbyś, czy jest zgniła, wierz mi. Cuchnie jak stare
groby i gdy już zgnilizna w ciebie wejdzie, nie ma innego sposobu,
jak tylko pozbyć się jej ostrzem noża. – Wzdrygnął się i przycisnął
delikatnie dłoń do pulsującego ramienia.
– No cóż, owszem – przyznał Długostopy, podążając już
zamaszystym krokiem po niemal wyludnionej ulicy. – Masz
szczęście, że jest z nami ta kobieta Maljinn. Jej talent rozmowy jest
znacznie ograniczony, ale kiedy chodzi o rany, to powiem ci bez
wahania, że widziałem ją w działaniu i wiem, że potrafi zszyć
skórę tak pewnie i równo jak mistrz szewski buty. Potrafi,
doprawdy! Przeciąga igłę zgrabnie i uważnie jak krawcowa
królewska. Niezwykle przydatny talent w tych stronach. Nie
byłbym w najmniejszym stopniu zdziwiony, gdyby się okazało, że
jej umiejętności przydadzą nam się niejeden raz, nim powrócimy.
– To niebezpieczna podróż? – spytał Logen, wciąż
zmagając się z płaszczem.
– Hm. Północ zawsze była dzika i pełna bezprawia, zawsze
roiło się tam od krwawych waśni i bezlitosnych zbirów. Każdy
człowiek chodzi uzbrojony po zęby i gotów zabić bez namysłu. W
Gurkhulu obcy podróżnicy pozostają wolni tylko zależnie od
kaprysu miejscowego gubernatora i w każdej chwili ryzykują
niewolę. W styriańskich miastach w każdym zakątku aż tłoczno od
zbirów i złodziei, jeśli człowiek zdoła przejść przez bramę,
uniknąwszy obrabowania przez władze. Wody Tysięcznych Wysp
roją się od piratów, wydaje się czasem, że jeden przypada na
każdego kupca, podczas gdy w odległym Suljuku boją się obcych i
pogardzają nimi, gotowi powiesić cię za stopy i poderżnąć gardło,
gdy tylko wskażą ci drogę. Krąg Świata pełen jest
niebezpieczeństw, mój przyjacielu o dziewięciu palcach, ale jeśli to
wszystko ci nie wystarcza i jesteś spragniony jeszcze większych
tarapatów, to sugeruję, byś odwiedził Stare Imperium.
Logen miał nieodparte wrażenie, że brat Długostopy
doskonale się bawi.
– Jest aż tak źle?
– Och, gorzej, doprawdy, zwłaszcza jeśli zamiast po prostu
odwiedzić taką czy inną krainę, ktoś postanawia przebyć ją wzdłuż
i wszerz, z jednego końca do drugiego.
Logen skrzywił się.
– I taki jest plan?
– Taki jest plan, jak się wyraziłeś. Niezliczoną liczbę razy
Stare Imperium było rozdzierane wewnętrznymi sporami. Niegdyś
silne państwo, gdzie jeden naród był rządzony przez jednego
imperatora, który narzucił swoje prawa dzięki potężnej armii i
lojalnej administracji, zamieniło się z biegiem lat we wrzący kocioł
małych księstw, szalonych republik i miast-państw. Granice
między podatkiem a rozbojem, między zwykłą wojną a krwawym
mordem, słusznym żądaniem a urojoną pretensją zatarły się i
zniknęły. Niemal co roku pojawia się jakiś głodny władzy zbir,
który ogłasza się królem świata. Był czas, jakieś pięćdziesiąt lat
temu, kiedy rządziło jednocześnie nie mniej niż szesnastu
imperatorów.
– Hm. O piętnastu za dużo.
– O szesnastu, można powiedzieć, i żaden nie był
nastawiony przyjaźnie do podróżników.
Kiedy dochodzi do zabijania, Stare Imperium zapewnia
ofierze zadziwiający wybór śmierci. Ale nie trzeba ginąć z ręki
człowieka.
– Nie?
– Och, klnę się na własną duszę, nie! Także sama natura
postawiła na naszej ścieżce wiele przeszkód, zwłaszcza że zbliża
się wielkimi krokami zima. Na zachód od Calcis rozciąga się
rozległa i płaska równina, niezmierzone połaci trawy na przestrzeni
wielu setek mil. Być może w Dawnym Czasie znaczna jej część
była zasiedlona, uprawiana, poprzecinana prostymi kamiennymi
drogami biegnącymi w każdym kierunku. Teraz zaś miasta leżą w
milczących ruinach, ziemia to nawiedzane burzami dzikie
pustkowie, a drogi to szlaki wyłożone spękanymi kamieniami,
wabiącymi nieświadomych w głąb zdradliwych bagien.
– Bagna – mruknął Logen, potrząsając nieznacznie głową.
– I to nie wszystko. Rzeka Aos, największa ze wszystkich
rzek w obrębie Kręgu Świata, żłobi głęboką i wijącą się dolinę
przez środek owych nieużytków. Będziemy musieli ją przekroczyć,
ale ostały się tylko dwa mosty, jeden w Darmium, który stanowi
naszą największą szansę, a drugi w Aostum, sto mil czy nawet
dalej na zachód. Istnieją brody, lecz Aos jest potężna i bystra, a
sama dolina głęboka i niebezpieczna. – Długostopy cmoknął
wymownie. – To znaczy, zanim dotrzemy do Połamanych Gór.
– Są wysokie?
– Och, nadzwyczaj. Bardzo wysokie i bardzo groźne.
Zwane Połamanymi ze względu na strome klify, wąwozy o
postrzępionych zboczach, niespodziewane przepaści. Istnieją
rzekomo przełęcze, ale mapy, jeśli kiedykolwiek istniały, zaginęły
dawno temu. Kiedy już pokonamy te góry, wejdziemy na pokład
statku...
– Zamierzasz przenieść statek przez góry?
– Nasz zleceniodawca zapewnia mnie, że zdobędzie go po
drugiej stronie, choć nie wiem, jak tego dokona, skoro tamtejszy
ląd jest niemal całkowicie nieznany. Pożeglujemy na zachód, ku
wyspie Shabulyan, która, jak powiadają, wyrasta z morza na samej
krawędzi świata.
– Powiadają?
– Jedynym źródłem wiedzy w tym wypadku są pogłoski.
Nawet pośród ludzi ze znakomitego zakonu nawigatorów nie
znalazłem człowieka, który by twierdził, że kiedykolwiek postawił
stopę na tej ziemi, a bracia mego zakonu są znani z... wybujałej
fantazji, że się tak wyrażę.
Logen podrapał się z wolna po twarzy, żałując, że nie spytał
jednak wcześniej Bayaza o jego plany.
– Wydaje się, że czeka nas długa droga.
– Trudno przywołać na myśl bardziej odległy cel wyprawy,
prawdę powiedziawszy.
– Co tam jest?
Długostopy wzruszył ramionami.
– Musisz o to spytać naszego pracodawcę. Moim zadaniem
jest wyszukiwanie dróg, nie powodów. Ruszaj za mną, mistrzu
Dziewięciopalcy, i radzę, byś się nie ociągał. Mamy mnóstwo
roboty, jeśli zamierzamy udawać kupców.
– Kupców?
– To plan Bayaza. Kupcy często ryzykują podróż na zachód
z Calcis do Darmium, a nawet za Aostum. To wciąż wielkie miasta
i w znacznym stopniu odcięte od świata zewnętrznego.
Zyski, jakie można osiągnąć, zawożąc tam luksusowe
dobra – przyprawy z Gurkhulu, jedwabie z Suljuku, czagę z
Północy – bywają niebotyczne. Niech mnie diabli, możesz w ciągu
miesiąca potroić to, co zainwestowałeś, jeśli zdołasz przeżyć!
Takie karawany to powszechny widok, oczywiście dobrze
uzbrojone i równie dobrze strzeżone.
– A co z tymi grabieżcami i rabusiami, którzy włóczą się po
równinie? Czyż nie polują właśnie na kupców?
– Oczywiście – odparł Długostopy. – Chodzi zapewne o
jakieś inne zagrożenie, przed którym ma nas bronić owo
przebranie. Zagrożenie wymierzone konkretnie w nasze osoby.
– W nasze osoby? Jeszcze jedno zagrożenie? Potrzeba nam
ich więcej?
Ale Długostopy nie odpowiedział, oddaliwszy się już poza
zasięg głosu Dziewięciopalcego.

***

W jednej przynajmniej części Calcis dawny majestat


przeszłości nie zdążył jeszcze do końca spłowieć. Sala, do której
zostali wprowadzeni przez strażników, czy może prześladowców,
była zaiste wspaniała.
Po obu stronach rozległej przestrzeni, w której odbijało się
echo, maszerowały kolumny, wysokie jak drzewa w lesie i wycięte
z wygładzonego zielonego kamienia, ozdobionego połyskliwymi
żyłkami srebra. Sufit, wysoko nad ich głowami, miał głęboką
niebieskoczarną barwę i był upstrzony rojem błyszczących gwiazd
i konstelacji nakreślonych złotymi liniami.
Przed drzwiami zobaczyli sadzawkę ciemnej i nieruchomej
wody, w której odbijała się sala i nocne niebo.
Po przeciwnej stronie komnaty znajdowało się
podwyższenie z łożem, na którym teraz spoczywał w swobodnej
pozie legat imperatorski. Na wyciągnięcie ręki miał stół uginający
się od przysmaków. Był potężnym mężczyzną, pucołowatym i
otyłym. Palce ciężkie od złotych pierścieni chwytały wybrane
kąski i wrzucały je w otwarte usta, a oczy ani na chwilę nie
odrywały się od gości, czy też może więźniów.
– Jestem Salamo Narba, legat imperatorski i gubernator
miasta Calcis. – Poruszył ustami, po czym wypluł pestkę oliwki,
która wylądowała z brzękiem w miseczce. – Ty jesteś tym, którego
zwą Pierwszym z Magów?
Mag skłonił łysą głowę. Narba uniósł kielich, trzymając
nóżkę naczynia między palcem środkowym a grubym kciukiem,
pociągnął spory haust, trzymał przez chwilę trunek w ustach,
obserwując ich cały czas, i w końcu przełknął.
– Jesteś Bayaz.
– Ten sam.
– Hm. Nie chcę nikogo obrażać... – W tym momencie legat
ujął maleńki widelec i wyłuskał ostrygę ze skorupy – ale twoja
obecność w mieście napawa mnie troską. Sytuacja polityczna w
imperium jest... niestabilna. – Wziął do ręki kielich. – Jeszcze
bardziej niż kiedykolwiek. – Łyk, przepłukanie ust trunkiem,
przełknięcie. – Ostatnia rzecz, jakiej pragnę, to ktoś... zakłócający
równowagę.
– Bardziej niestabilna niż zwykle? – spytał zdziwiony
Bayaz. – Wydawało mi się, że Sabarbus ostatecznie uspokoił
sytuację.
– Uspokoił pod swoim butem, na jakiś czas. – Legat
oderwał garść winogron z kiści i odchylił się na łożu, po czym
zaczął wrzucać po jednym do ust. – Ale Sabarbus... nie żyje.
Trucizna, jak powiadają. Jego synowie, Scario... i Goltus...
zaczęli się spierać o spadek... a potem wszczęli wojnę przeciw
sobie. Wyjątkowo krwawą wojnę, nawet jak na tę udręczoną
ziemię – westchnął i splunął pestkami winogron na blat stołu. –
Goltus zdobył miasto Darmium, leżące pośrodku wielkiej równiny.
Scario zaangażował największego generała swego ojca, Cabriana, i
przystąpił do oblężenia. Niedawno temu, po pięciu miesiącach,
pozbawione zaopatrzenia i wszelkiej nadziei miasto się poddało.
Narba wgryzł się w dojrzałą śliwkę; po brodzie spłynął mu
sok.
– Więc Scario jest bliski całkowitego zwycięstwa.
– Hm. – Legat otarł twarz opuszką małego palca i rzucił
niedbałym gestem nadgryzioną śliwkę na stół. – Cabrian zdobył
Darmium, zrabował jego skarby i oddał miasto na złupienie swoim
żołnierzom, po czym niezwłocznie wprowadził się do starożytnego
pałacu i ogłosił imperatorem.
– Och. Nie wydajesz się tym poruszony.
– Płaczę w duchu, ale widziałem już to wszystko wcześniej.
Scario, Goltus, a teraz Cabrian. Trzej samozwańczy imperatorzy,
zwarci w śmiertelnej walce, ich wojska pustoszą ziemię, podczas
gdy nieliczne miasta, które zdołały zachować niezależność,
przyglądają się z przerażeniem i czynią wszystko, by ujść bez
szwanku przed tym koszmarem.
Bayaz zmarszczył czoło.
– Zamierzam ruszyć na zachód. Muszę przekroczyć Aos, a
w Darmium jest najbliższy most.
Legat potrząsnął głową.
– Mówią, że Cabrian, który zawsze był uważany za
ekscentryka, zupełnie postradał rozum.
Że zamordował własną żonę i poślubił trzy swoje córki.
Następnie ogłosił się żywym bogiem.
Bramy miasta są zamknięte, podczas gdy on sam przetrząsa
ulice w poszukiwaniu czarownic, diabłów i zdrajców. Codziennie,
na publicznych szubienicach, które kazał ustawić na każdym rogu,
zawisają nowe ciała. Nikomu nie wolno wejść w obręb murów ani
też wyjść na zewnątrz.
Takie są wieści z Darmium.
Jezal niemal z ulgą usłyszał, jak Bayaz mówi: –A zatem
musimy udać się do Aostum.
– Nikt więcej nie przekroczy rzeki w Aostum. Scario,
uciekając przed spragnioną zemsty armią brata, przekroczył most,
po czym kazał swym inżynierom zwalić go do wody.
– Zniszczył go?
– Owszem. Cud Dawnego Czasu, który przetrwał dwa
tysiące lat. Nic nie pozostało. Nie chcę przydawać ci zmartwień,
ale spadły obfite deszcze i rzeka wezbrała ponad wszelką miarę.
Brody są nie do przebycia. Obawiam się, że nie
przekroczysz Aos o tej porze roku.
– Muszę.
– Ale ci się nie uda. Jeśli oczekujesz ode mnie rady, to na
twoim miejscu pozostawiłbym Imperium jego nieszczęściom i
wrócił z powrotem. Tutaj, w Calcis, zawsze staramy się orać
środkową bruzdę, zachować neutralność i trzymać się z dala od
klęsk, które nawiedzają pozostałą część tej ziemi, jedna za drugą.
Tutaj wciąż przestrzegamy obyczajów naszych przodków. –
Wskazał na samego siebie. – Miasto nadal jest rządzone przez
legata imperatorskiego, tak jak w Dawnym Czasie, nie zaś przez
jakiegoś łupieżcę, jakiegoś pomniejszego watażkę, jakiegoś
fałszywego imperatora. – Pomachał swą wiotką i pozbawioną
mocy dłonią na otaczający ich przepych. – Tutaj, wbrew wszelkim
przeciwnościom, zdołaliśmy zachować jakieś ślady dawnej
chwały; nie zamierzam tego utracić. Był tutaj twój przyjaciel
Zacharus, niespełna przed miesiącem.
– Tutaj?
– Powiedział mi, że Goltus jest prawowitym imperatorem i
że powinienem go poprzeć.
Odesłałem go skomlącego z tą samą odpowiedzią, jakiej
udzielę tobie. My, ludzie w Calcis, jesteśmy zadowoleni z tego, co
mamy. Nie interesują mnie twoje plany, które służą tylko tobie.
Zabierz swoje sprawy i odejdź, magu. Daję ci trzy dni na
opuszczenie miasta.
Zapadła długa cisza, gdy przebrzmiało echo ostatnich słów
Narby. Długa, pełna napięcia chwila, gniew Bayaza zaś narastał
coraz bardziej. Długie, pełne wyczekiwania milczenie, które nie
było do końca pustką. Nabrzmiewało narastającym strachem.
– Czyżbyś pomylił mnie z kimś innym? – warknął Bayaz, a
Jezal poczuł nagłą chęć, by się odsunąć od niego i schować za
którymś z tych pięknych otaczających ich filarów. – Jestem
Pierwszym z Magów! Pierwszym uczniem samego wielkiego
Juvensa!
Jego gniew przypominał wielki kamień leżący na piersi
Jezala, pozbawiający go tchu w płucach, miażdżący siłę jego ciała.
Mag wzniósł mięsistą pięść.
– Oto dłoń, która strąciła z wyżyn Kanediasa! Dłoń, która
ukoronowała Haroda! Śmiesz rzucać mi groźby? Czy to właśnie
nazywasz chwałą przeszłości? Miasto skurczone w obrębie
kruszejących murów niczym jakiś stary i zgarbiony wojownik,
który kuli się w zbyt wielkiej zbroi swej młodości?
Narba schował się za srebrną zastawą, a Jezal skrzywił się,
myśląc ze strachem, że legat może wybuchnąć lada chwila i zalać
salę krwawymi ochłapami swego ciała.
– Sądzisz, że obchodzi mnie to twoje zrujnowane miasto,
które przypomina stłuczony nocnik? – grzmiał Bayaz. – Dajesz mi
trzy dni? Odchodzę bezzwłocznie!
Odwrócił się na pięcie i ruszył pospiesznie po
wypolerowanej posadzce ku wyjściu; dźwięczne echo jego głosu
wciąż odbijało się od błyszczących ścian i migoczącego sufitu.
Jezal wahał się przez chwilę, słaby i rozdygotany, po czym
podążył ze spuszczoną głową za Pierwszym z Magów obok
przerażonych i osłupiałych wartowników legata, by w końcu wyjść
na światło dnia.
Stan murów obronnych
Do Arcylektora Sulta, zwierzchnika Inkwizycji Jego
Królewskiej Wysokości Wasza Eminencjo, zapoznałem członków
rady miasta Dagoski ze szczegółami swej misji.
Wasza Eminencja nie zdziwi się zapewne, jeśli powiem, że
nie są zadowoleni z nagłego ograniczenia swej władzy. Moje
śledztwo dotyczące zniknięcia superiora Davousta jest już w toku i
żywię pewność, że jego rezultaty będą niedługo znane. Ocenię
system obronny miasta w jak najszybszym czasie i podejmę
wszelkie środki i kroki mające na celu zabezpieczenie Dagoski
przed wrogiem.
Wkrótce prześlę kolejne wiadomości. Tymczasem służę i
jestem posłuszny.
Sand dan Glokta superior Dagoski
Słońce napierało na kruszejące blanki niczym wielki ciężar.
Przenikało kapelusz Glokty i wciskało się do jego pochylonej
głowy. Przenikało jego płaszcz i wdzierało się również w jego
wykrzywione plecy. Bał się, że pozbawi go ostatniej kropli krwi, że
wydusi z niego życie, rzuci go na kolana.
„Zimny jesienny poranek w uroczej Dagosce”.
Podczas gdy słońce atakowało z góry, z przodu chłostał go
słony wiatr. Napływał od strony pustego morza i omiatał nagi
półwysep – gorący i pełen dławiącego kurzu, by uderzyć o mury
miasta i pokryć wszystko solnym nalotem. Kłuł spoconą skórę
Glokty, pozbawiał usta wilgoci, gryzł w oczy i przyprawiał je o
piekące łzy.
„Zdaje się, że nawet pogoda chce mnie stąd wygnać”.
Praktyk Vitari balansowała obok niego na przedpiersiu
obwałowań, wyciągnąwszy ramiona niczym cyrkowiec na linie.
Glokta spojrzał na nią z dezaprobatą, tyczkowaty czarny kształt na
tle olśniewającego nieba.
„Mogłaby równie dobrze iść dołem i nie robić z siebie
przedstawienia. Ale przynajmniej jest jakaś szansa, że spadnie”.
Obwałowania wznosiły się na wysokość co najmniej
dwudziestu kroków. Glokta pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech,
widząc oczyma wyobraźni, jak ulubiony praktyk arcylektora
potyka się, ześlizguje i spada na łeb na szyję z muru, chwytając
dłońmi pustkę.
„Być może pełen rozpaczy krzyk na myśl o zbliżającej się
śmierci?”.
Ale nie spadła.
„Suka. Rozważa swój następny raport dla arcylektora:
Kaleka miota się jak ryba wyrzucona na brzeg. Nie odkrył jeszcze
najmniejszego śladu Davousta czy jakiegokolwiek zdrajcy, choć
przepytał połowę miasta. Jedyny człowiek, jakiego aresztował, to
członek Inkwizycji...”.
Glokta przysłonił oczy dłonią i spojrzał spod
przymrużonych powiek na słońce. Przesmyk skalny, który łączył
Dagoskę z głównym lądem, liczący zaledwie kilkaset kroków w
swym najwęższym miejscu, biegł w dal, a po obu jego stronach
migotało morze. Droga prowadząca od miejskich bram
przypominała brązowy pasek, który przecinał żółte nieużytki, i
kierowała się na południe, ku suchym wzgórzom. Kilka żałośnie
wyglądających ptaków morskich krążyło z krzykiem nad groblą,
ale poza tym nigdzie nie było widać śladów życia.
– Mogę pożyczyć pańską lunetę, generale?
Vissbruck wysunął teleskop i położył go z posępną miną na
wyciągniętej dłoni Glokty.
„Najwyraźniej uważa, że ma coś lepszego do roboty, niż
oprowadzać mnie po obwałowaniach”.
Generał oddychał ciężko, stojąc na baczność w swoim
nieskazitelnym mundurze. Pulchna twarz świeciła od potu.
„Stara się za wszelką cenę zachować profesjonalną
postawę. Jego postawa to jedyne, co ma w sobie profesjonalnego,
ale, jak powiada arcylektor, musimy pracować narzędziami, jakie
mamy”.
Glokta uniósł mosiężną tubę do oka.
Gurkhulczycy zbudowali palisadę. Wysoki płot z
drewnianych drągów, które otaczały wzgórza, odcinając Dagoskę
od głównego lądu. Po drugiej stronie widać było namioty,
gdzieniegdzie unosiły się wąskie strużki dymu nad posiłkami.
Glokta dostrzegał maleńkie postaci i blask słońca na
wypolerowanym metalu.
„Oręż i zbroje, mnóstwo jednego i drugiego”.
– Kiedyś od strony lądu przybywały karawany – mruknął
Vissbruck. – W zeszłym roku były ich setki każdego dnia. Potem
zaczęli się pojawiać żołnierze imperatora, a kupców było coraz
mniej. Ukończono tę palisadę przed dwoma miesiącami. Od tej
pory nie prześliznął się nawet jeden osioł. Wszystko jest
dostarczane wyłącznie na pokładach statków.
Glokta przesuwał spojrzeniem po ogrodzeniu i obozowisku
w głębi, po morzu z jednej strony i morzu po drugiej stronie.
„Czy tylko prężą mięśnie, czy to tylko pokaz siły? Czy też
są śmiertelnie poważni?
Gurkhulczycy lubią popisy, ale nie mają też nic przeciwko
dobrej walce – tak właśnie podbili całe Południe, w mniejszym lub
większym stopniu”.
Opuścił lunetę.
– Ilu jest tam żołnierzy, jak pan sądzi?
Vissbruck wzruszył ramionami.
– Trudno powiedzieć. Przynajmniej pięć tysięcy, jak
przypuszczam, ale może być znacznie więcej, zwłaszcza za tymi
wzgórzami. Nie sposób się tego dowiedzieć.
„Pięć tysięcy, co najmniej. Jeśli to tylko pokaz, to dość
skuteczny”.
– Ilu mamy ludzi?
Vissbruck milczał przez chwilę.
– Pod moją komendą znajduje się około sześciuset
żołnierzy Unii.
„Około sześciuset? Około? Ty bezmyślny durniu! Kiedy
byłem żołnierzem, znałem imię każdego człowieka w swoim
regimencie i wiedziałem, kto się do czego najlepiej nadaje”.
– Sześciuset? I to wszystko?
– W mieście są także najemnicy, ale nie można im ufać;
często sprawiają kłopoty. W mojej opinii są całkowicie
bezwartościowi.
„Pytałem o liczby, nie o opinię”.
– Ilu jest tych najemników?
– Być może tysiąc, być może więcej.
– Kto nimi dowodzi?
– Jakiś Styriańczyk. Cosca, tak się nazywa.
– Nicomo Cosca? – spytała Vitari, spoglądając z parapetu i
unosząc rude brwi.
– Znasz go?
– Można tak powiedzieć. Myślałam, że nie żyje, ale
wygląda na to, że nie ma sprawiedliwości na świecie.
„Tu się nie myli”.
Glokta zwrócił się do Vissbrucka.
– Czy ten Cosca odpowiada bezpośrednio przed panem?
– Niezupełnie. Płacą mu kupcy korzenni, więc tak
naprawdę odpowiada przed magister Eider. Teoretycznie ma
słuchać moich rozkazów...
– Ale słucha tylko własnych? – Glokta poznał po twarzy
generała, że odgadł trafnie.
„Najemnicy. Miecz obosieczny. Gorliwi, dopóki człowiek
może im płacić, przy założeniu, że spolegliwość nie jest
priorytetem”. – I ludzie Coski przewyższają liczebnie pańskich jak
dwa do jednego. – „Wydaje się, że jeśli chodzi o obronę miasta,
rozmawiam z niewłaściwym człowiekiem. Może jednak zdoła
mnie oświecić chociażby w jednej sprawie”. – Wie pan, co się stało
z moim poprzednikiem, superiorem Davoustem?
Generał Vissbruck nie krył irytacji.
– Nie mam pojęcia. Poczynania tego człowieka nie
interesowały mnie zbytnio.
– Hm – mruknął Glokta, naciągając kapelusz na głowę, gdy
obwałowania omiótł kolejny powiew sypiącego piaskiem,
kłującego, wiatru. – Zniknięcie superiora Inkwizycji w mieście?
Nie zainteresowało pana?
– Nie – warknął generał. – Rzadko mieliśmy powody
rozmawiać ze sobą. Davoust był powszechnie znany ze swego
irytującego charakteru. Jeśli o mnie chodzi, Inkwizycja ma swoje
obowiązki, a ja swoje.
„O, jesteśmy drażliwi. Z drugiej strony wszyscy tak się
zachowują, od kiedy przybyłem do miasta. Można by niemal
pomyśleć, że nie chcą mnie tutaj”.
– Ma pan swoje obowiązki, hę? – Glokta poczłapał w
stronę muru, uniósł laskę i dźgnął kruszejącą zaprawę tuż obok
pięty Vitari, wyrywając kawałek kamienia, który poszybował w
dół. Po kilku chwilach usłyszeli, jak wpada do rowu. Glokta
odwrócił się do Vissbrucka.
– Czy jako dowódca obrony miasta zaliczyłby pan do
swoich obowiązków utrzymanie murów w należytym stanie?
Vissbruck się zjeżył.
– Zrobiłem wszystko, co było możliwe!
Glokta zaczął wyliczać na palcach dłoni, w której nie
trzymał laski: – Obwałowania kruszeją i są niedostatecznie
obsadzone. Rów jest tak zapełniony śmieciami, że prawie nie
istnieje. Bramy nie były wymieniane od lat i rozpadają się na
kawałki.
Gdyby Gurkhulczycy zaatakowali jutro, to przypuszczam,
że znaleźlibyśmy się w pożałowania godnej sytuacji.
– Nie z powodu jakiegokolwiek przeoczenia z mojej strony,
zapewniam pana! Przy tym upale, wietrze i soli morskiej drewno i
metal niszczeją w okamgnieniu, a kamień wytrzymuje niewiele
dłużej! Uświadamia pan sobie ogrom tego zadania? – Generał
wskazał długą linię obwałowań wrzynających się w morze z obu
końców. Nawet tutaj, na górze, parapet był dostatecznie szeroki, by
mógł się na nim zmieścić wóz, a u podstawy był jeszcze szerszy. –
Mam tylko kilku biegłych w swym fachu murarzy i bardzo
niewiele materiałów! To, co dostaję od Zamkniętej Rady, ledwie
starcza na utrzymanie cytadeli! Pieniądze od kupców korzennych
mogą najwyżej zapewnić odpowiedni stan murów Górnego
Miasta...
„Głupiec! Można by niemal uwierzyć, że nie zamierza w
ogóle bronić Dagoski”.
– Cytadela nie będzie mogła liczyć na zaopatrzenie od
strony morza, jeśli pozostała część miasta wpadnie w ręce
Gurkhulczyków, nie mylę się?
Vissbruck zamrugał.
– No, nie, ale...
– Mury Górnego Miasta mogą utrzymać miejscowych w
swym obrębie, ale są zbyt długie, zbyt niskie i zbyt cienkie, by
powstrzymywać przez długi czas skoncentrowane ataki, zgodzi się
pan ze mną?
– Owszem, chyba tak, ale...
– A zatem jakikolwiek plan, który zakłada traktowanie
cytadeli czy też Górnego Miasta jako głównej linii obrony,
sprowadza się do gry na czas. Czas potrzebny na nadejście
pomocy.
Pomocy, która – zważywszy, że nasza armia jest
zaangażowana w działania wojenne setki mil stąd, w Anglandzie –
może zwlekać z nadejściem. – „Nigdy nie nadejdzie”. – Jeśli
obwałowania padną, los miasta jest przypieczętowany. – Glokta
postukał laską w zakurzone płyty kamienne pod swoimi stopami. –
Tu musimy walczyć z Gurkhulczykami i tutaj musimy ich
powstrzymać.
Wszystko inne jest bez znaczenia.
– Bez znaczenia – powtórzyła piskliwym głosem Vitari,
skacząc po parapecie.
Generał zmarszczył brwi.
– Mogę robić tylko to, co zleca mi lord gubernator i rada.
Dolne Miasto zawsze było traktowane jako coś zbędnego. Nie
jestem odpowiedzialny za całościową politykę...
– Ja jestem. – Glokta spoglądał w oczy generała przez
bardzo długą chwilę. – Od tej pory wszystkie środki i zasoby będą
przeznaczane na naprawę i wzmocnienie obwałowań. Nowe
parapety, nowe bramy; należy wymienić każdy pęknięty kamień.
Nie chcę widzieć szczeliny, przez którą mogłaby się przecisnąć
mrówka, nie mówiąc już o gurkhulskiej armii.
– Ale kto ma wykonać tę pracę?
– To miejscowi wznieśli te przeklęte mury, prawda? Muszą
być między nimi wykwalifikowani ludzie. Niech pan ich wyszuka i
zatrudni. Co do rowu – ma sięgać na głębokość poniżej poziomu
morza. Jeśli nadejdą Gurkhulczycy, będziemy mogli go zatopić i
zamienić miasto w wyspę.
– Ale to może potrwać miesiące!
– Ma pan dwa tygodnie. Może nawet mniej. Niech pan
zaprzęgnie każdego bezczynnego człowieka do roboty. Kobiety i
dzieci także, jeśli potrafią utrzymać łopatę.
Vissbruck spojrzał krzywym okiem na Vitari.
– A pańscy ludzie z Inkwizycji?
– Och, są zbyt zajęci zadawaniem pytań, których celem jest
ustalenie, co się stało z naszym poprzednim superiorem. Albo też
pilnują mojej osoby, moich kwater i bram cytadeli dzień i noc,
starając się nie dopuścić, by taki sam los spotkał nowego superiora.
Byłoby szkoda, generale Vissbruck, gdybym zniknął przed
odpowiednim przygotowaniem obrony. Prawda?
– Oczywiście, superiorze – mruknął generał.
„Bez szczególnego entuzjazmu, śmiem twierdzić”.
– Wszyscy pozostali muszą pracować, nie wyłączając
pańskich żołnierzy.
– Nie może pan oczekiwać, że moi ludzie...
– Oczekuję, że każdy człowiek zrobi to, co do niego należy.
Jeśli komuś się nie podoba, może wrócić do Aduy. Może tam
wrócić i wyjaśnić powody swej niechęci arcylektorowi. – Glokta
obdarzył generała swoim bezzębnym uśmiechem. – Nie istnieje
nikt, kogo by nie można zastąpić, generale. Nikt.
Różowa twarzy Vissbrucka ociekała potem, który zbierał
się na niej grubymi kroplami.
Sztywny kołnierz munduru był ciemny od wilgoci.
– Oczywiście, każdy człowiek musi zrobić to, co do niego
należy! Praca przy rowie zacznie się bezzwłocznie! – Próbował się
bez przekonania uśmiechnąć. – Wyszukam każdego człowieka, ale
potrzebuję pieniędzy, superiorze. Jeśli ludzie mają pracować, to
trzeba im płacić, nawet miejscowym. Będziemy następnie
potrzebować materiałów, wszystko musi być sprowadzane drogą
morską...
– Niech pan pożyczy to, co jest nieodzowne, by zacząć.
Praca na kredyt. Niech pan wszystko obiecuje i nic nie daje. Na
razie. Jego Eminencja się tym zajmie. – „Lepiej, żeby tak było”. –
Każdego ranka oczekuję raportu w sprawie postępu robót.
– Każdego ranka, rozumiem.
– Czeka pana mnóstwo pracy, generale. Na pańskim
miejscu zabrałbym się do tego od razu.
Vissbruck stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie wiedząc,
czy zasalutować, czy nie. W końcu obrócił się po prostu na pięcie i
odszedł.
„Urażona duma zawodowego żołnierza, któremu rozkazuje
cywil, czy coś więcej?
Czyżbym zakłócił jego starannie opracowane plany? Plany
sprzedania miasta Gurkhulczykom, być może?”.
Vitari zeskoczyła z parapetu na kamienny chodnik.
– Jego Eminencja się tym zajmie? Nie liczyłabym na to.
Glokta spoglądał z irytacją na jej plecy, kiedy odchodziła
wolnym krokiem, a potem popatrzył z takim samym uczuciem na
wzgórza, wreszcie na cytadelę.
„Wszędzie niebezpieczeństwa, z każdej strony. Uwięziony
między arcylektorem i Gurkhulczykami, mając za jedyne
towarzystwo nieznanego zdrajcę. Uznam za cud, jeśli zdołam
przetrwać jeden dzień”.

***

Jakiś niepoprawny optymista mógłby nazwać to miejsce


spelunką.
„Ale nawet na to miano nie zasługuje”.
Cuchnąca moczem nora z dziwacznym zbiorem mebli,
wszystko poplamione zastarzałym potem i świeżymi kałużami
trunku.
„Rodzaj kloaki, która jest czymś gorszym niż kloaką”.
Klienci i obsługa byli nie do rozróżnienia: pijani, brudni
tubylcy, leniwi w nieznośnym upale. Nicomo Cosca, osławiony
najemnik, rozłożył się w tej scenerii rozpusty, zapadłszy w głęboki
sen.
Tkwił na przechylonym do tyłu krześle, które stało na
tylnych nogach, oparte o brudną ścianę. Stopę w wysokim bucie
położył na stole. Był to zapewne – niegdyś – prawdziwie
wspaniały but, wykonany ze styriańskiej skóry, z ostrogami i
klamrami. Tak, niegdyś. Górna jego część opuściła się, zszarzała ze
starości. Ostroga była odłamana, a złoto na klamrach obłaziło,
wyzierający zaś pod spodem metal pokrywały plamy rdzy. Przez
dziurę w podeszwie spoglądała na Gloktę różowa, pokryta bąblami
skóra.
„Ten but niemal doskonale pasuje do swojego właściciela”.
Długie wąsy Coski, bez wątpienia woskowane na modłę
styriańskich dandysów, zwisały żałośnie wokół na wpół otwartych
ust. Podbródek i szczękę pokrywał tygodniowy zarost, coś
pośredniego między brodą a szczeciną, powyżej kołnierza
natomiast można było dostrzec szorstką, łuszczącą się skórę. Tłuste
włosy sterczały na głowie na wszystkie strony, z wyjątkiem
wielkiego placka łysiny na ciemieniu, wściekle czerwonego od
słońca. Jego ciemną skórę pstrzyły krople potu, a po opuchniętej
twarzy pełzła mucha. Na stole leżała przewrócona pusta butelka.
Drugą, opróżnioną do połowy, trzymał na kolanach.
Vitari popatrzyła z góry na owo wcielenie pijackiego
zaniedbania, nie kryjąc pogardy, która była doskonale widoczna
nawet mimo maski.
– A więc to prawda, wciąż jeszcze żyjesz.
„Ledwie”.
Cosca otworzył z trudem oko w czerwonej obwódce,
zamrugał, spojrzał zezem i zaczął się z wolna uśmiechać.
– Shylo Vitari, słowo daję. Świat wciąż potrafi mnie
zadziwiać.
Poruszył ustami, krzywiąc się, spuścił wzrok i zobaczył
butelkę na swoich kolanach; podniósł ją i pociągnął z niej
łapczywie duży łyk. Pił głębokimi haustami trunek, jakby to była
woda.
„Doświadczony pijak, gdyby ktokolwiek żywił
wątpliwości. Już na pierwszy rzut oka trudno go było uznać za
człowieka, któremu można powierzyć obroną miasta”.
– Nigdy się nie spodziewałem, że cię jeszcze zobaczę.
Może zdejmiesz z twarzy maskę?
Pozbawia mnie widoku twojej urody.
– Zachowaj to dla swoich ladacznic, Cosca. Nie mam
zamiaru złapać tego, na co cierpisz.
Najemnik wydał z siebie bulgoczący dźwięk, na wpół
śmiech, na wpół kaszel.
– Wciąż odznaczasz się manierami księżniczki –
wycharczał.
– Więc ta dziura to zapewne pałac.
Cosca wzruszył ramionami.
– Wszystko wygląda tak samo, jeśli człowiek jest
dostatecznie pijany.
– Sądzisz, że kiedykolwiek będziesz dostatecznie pijany?
– Nie. Ale warto spróbować.
Jakby na potwierdzenie swych słów, znów pociągnął z
butelki. Vitari usadowiła się na brzegu stołu.
– A więc co cię tu sprowadza? Myślałam, że jesteś zajęty
roznoszeniem po Styrii tej swojej wstydliwej choroby.
– Moja popularność w rodzinnych stronach nieco zmalała.
– Za często działałeś na dwa fronty, co?
– Coś w tym rodzaju.
– Ale mieszkańcy Dagoski przyjęli cię z otwartymi
ramionami?
– Wolałbym, żebyś ty przyjęła mnie z otwartymi nogami,
ale nie można mieć wszystkiego.
Kim jest twój przyjaciel?
Glokta przyciągnął do siebie chybotliwe krzesło,
posługując się obolałą stopą, i osunął się na nie z nadzieją, że
mebel zdoła utrzymać jego ciężar.
„Walnięcie o podłogę pośród plątaniny połamanego drewna
nie stanowiłoby właściwego przesłania, prawda?”.
– Nazywam się Glokta. – Przekrzywił spoconą szyję w
jedną, potem w drugą stronę. – Superior Glokta.
Cosca przyglądał mu się przez długą chwilę. Oczy miał
podkrążone, zapadnięte, powieki ciężkie.
„Mimo to można w nich dostrzec pewną kalkulację.
Podejrzewam, że nie jest nawet w połowie tak pijany, jak udaje”.
– Ten sam, który walczył w Gurkhulu? Pułkownik
kawalerii?
„Trudno powiedzieć, by był ten sam, ale mimo to jest
zaskakująco dobrze zapamiętany”.
– Wyrzekłem się żołnierki kilka lat temu. Jestem nieco
zdziwiony, że o mnie słyszałeś.
– Człowiek zajmujący się walką powinien znać swoich
wrogów, a człowiek najemny nigdy nie wie, kto będzie jego
następnym przeciwnikiem. Warto się orientować, kto jest kim, jeśli
chodzi o wojskowe kręgi. Słyszałem, jak wspominano twoje imię,
jakiś czas temu, mówiąc, że jesteś godzien szacunku. Śmiały i
bystry, ale lekkomyślny. Tak słyszałem ostatnim razem. A teraz
jesteś tutaj i zajmujesz się czymś zupełnie innym. Zadawaniem
pytań.
– Lekkomyślność nie sprawdziła się ostatecznie w moim
przypadku. – Glokta wzruszył ramionami. – A człowiek musi coś
zrobić ze swoim czasem.
– Oczywiście. Nigdy nie podawaj w wątpliwość wyboru
innego człowieka, powiadam. Nie znasz jego motywów. Zajrzałeś,
by się napić, superiorze? Obawiam się, że nie mają tu nic poza
tymi szczynami. – Pomachał butelką. – Czy też chcesz mi zadać
jakieś pytania?
„Owszem, i to mnóstwo”.
– Masz doświadczenie, jeśli chodzi o oblężenia?
– Doświadczenie? – parsknął Cosca. – Doświadczenie,
mówisz? Ha! Doświadczenie to jedyna rzecz, której mi nie
brakuje...
– Nie, nie chodzi o doświadczenie – rzuciła Vitari przez
ramię. – Chodzi o dyscyplinę i lojalność.
– No cóż, owszem. – Cosca odpowiedział jej poirytowanym
spojrzeniem. – Wszystko zależy od tego, kogo spytacie. Ale byłem
pod Etriną i pod Mauris. Poważne oblężenia, jedno i drugie. I
oblegałem osobiście przez kilka miesięcy Visserine i niemal je
zdobyłem, tyle że ta diablica Mercatto mnie zaskoczyła. Ruszyła
na nas przed świtem z kawalerią, mieli za plecami słońce i w
ogóle, przeklęta nieprzyjacielska sztuczka, ta suka...
– Słyszałam, że byłeś wtedy spity do nieprzytomności –
mruknęła Vitari.
– No cóż... Potem przez pół roku broniłem Borletty przed
wielkim księciem Orso...
Vitari prychnęła pogardliwie.
– Dopóki ci nie zapłacił, żebyś otworzył bramy miasta.
Cosca uśmiechnął się z zażenowaniem.
– To było mnóstwo pieniędzy. Ale nigdy nie zdobył murów
walką! To musisz mi przyznać, Shylo.
– Nikt nie musi z tobą walczyć, jeśli przynosi ze sobą
sakiewkę.
Najemnik wyszczerzył zęby.
– Jestem, kim jestem, i nigdy nie twierdziłem niczego
innego.
– A więc jesteś znany z tego, że zdradzasz tego, kto cię
najmuje? – spytał Glokta.
Styriańczyk zastygł z butelką w połowie drogi do ust.
– Czuję się głęboko urażony, superiorze. Nicomo Cosca
może być najemnikiem, ale są pewne trwałe zasady. Mógłbym
odwrócić się plecami do swego pracodawcy tylko pod jednym
warunkiem.
– To znaczy?
Cosca uśmiechnął się szeroko.
– Gdyby ktoś inny zaoferował mi więcej.
„Ach, kodeks najemników. Niektórzy ludzie zrobią
wszystko dla pieniędzy. Większość zrobi wszystko, jeśli zapłacić
im dostatecznie dużo. Może nawet sprawią, by zniknął superior
Inkwizycji”.
– Czy wiesz, co stało się z moim poprzednikiem,
superiorem Davoustem?
– Och, zagadka niewidzialnego oprawcy! – Cosca podrapał
się w zamyśleniu po spoconej brodzie i zgarnął trochę brudu z
karku, po czym przyjrzał się drobinkom złuszczonej skóry, które
wlazły mu pod paznokcie. – Kto to wie albo kogo to obchodzi? Ten
człowiek był świnią. Ledwie go znałem, a nawet to wystarczyło,
żebym go nie lubił. Miał wielu wrogów, gdybyście tego nie
zauważyli; tu jest istne gniazdo żmij. Jeśli pytasz, która z nich go
ukąsiła... no cóż, czyż nie jest to twoja robota – dowiedzieć się
tego? Ja siedziałem tutaj. Zajmowałem się piciem.
„Nietrudno w to uwierzyć”.
– Jaka jest twoja opinia na temat naszego wspólnego
przyjaciela, generała Vissbrucka?
Cosca przygarbił ramiona i zapadł się nieco na krześle.
– Ten człowiek to dziecko. Bawi się w żołnierkę. Majstruje
przy tym swoim małym zameczku i ogrodzeniu, podczas gdy liczą
się wyłącznie mury miasta. Jeśli padną, gra jest skończona,
powiadam.
– Pomyślałem dokładnie to samo. – „Być może obrona
miasta mogłaby się znaleźć w jeszcze gorszych rękach”. – Na
murach zaczęły się już prace, także przy rowie. Mam nadzieję, że
go zalejemy.
Cosca uniósł brew.
– Dobrze. Zalać je. Gurkhulczycy bardzo nie lubią wody.
Kiepscy żeglarze. Zalać go.
Bardzo dobrze. – Odchylił głowę do tyłu i wysączył z
butelki ostatnie krople, po czym rzucił naczynie na brudną
podłogę, otarł usta równie brudną dłonią, tę zaś wytarł o
poplamioną potem koszulę. – Przynajmniej ktoś wie, co ma robić.
Być może, gdy zaatakują, wytrwamy dłużej niż kilka dni, hę?
„Przy założeniu, że nie zostaniemy wcześniej zdradzeni”.
– Nigdy nie wiadomo, może nie zaatakują.
– Och, mam nadzieję, że tak. – Cosca sięgnął pod krzesło i
ukazała się następna butelka. W jego oku pojawił się błysk, kiedy
wyciągnął zębami korek z flaszki i splunął nim w stronę izby. –
Zapłacą mi podwójnie, kiedy zacznie się walka.

***

Był wieczór i salę audiencyjną omiatał litościwy wietrzyk.


Glokta oparł się o ścianę przy oknie, przyglądając się cieniom,
które przykrywały miasto w dole.
Lord gubernator kazał mu czekać.
„Próbuje dać mi do zrozumienia, że wciąż tu rządzi,
cokolwiek może twierdzić Zamknięta Rada”.
Ale Glokta nie miał nic przeciwko temu, by przez chwilą
trwać w bezruchu. Miał za sobą męczący dzień. Włóczęga po
mieście w obezwładniającym upale, oglądanie obwałowań, bram,
oddziałów wojska. Zadawanie pytań.
„Pytań, na które nikt nie udziela satysfakcjonujących
odpowiedzi”.
Pulsowało mu w nodze, plecy bolały, dłoń była obtarta od
opierania się o laskę.
„Ale nic gorzej niż zwykle. Wciąż stoję. Niezły dzień,
zważywszy wszystko”.
Rozżarzone słońce spowite było smugami
pomarańczowych chmur. Niżej migotał długi klin morza
połyskujący srebrem w ostatnich promieniach dnia. Obwałowania
już pogrążyły znaczną cześć nędznych budynków Dolnego Miasta
w głębokim mroku, a cienie wysokich wież wielkiej świątyni
rozciągały się na dachach Górnego Miasta i wspinały po zboczach
skały ku cytadeli. Wzgórza na stałym lądzie stały się zaledwie
odległym zarysem, pełnym ciemnych zakątków.
„I rojących się od żołnierzy Gurkhulu. Obserwują nas bez
wątpienia, tak jak my obserwujemy ich. Patrzą, jak kopiemy nasze
rowy, łatamy nasze mury, podpieramy nasze bramy.
Zastanawiam się, jak długo jeszcze nam na to pozwolą. Ile
jeszcze czasu upłynie, nim słońce dla nas zajdzie?”.
Drzwi otworzyły się i Glokta odwrócił głowę, krzywiąc się
z bólu, gdy strzeliło mu w szyi.
Był to syn lorda gubernatora, Korsten dan Vurms. Zamknął
za sobą drzwi i wszedł zdecydowanym krokiem do sali, stukając
metalowymi obcasami o mozaikę podłogi.
„Ach, kwiat młodej arystokracji unijnej. Poczucie honoru
jest niemal wyczuwalne. Czy też ktoś puścił wiatry?”.
– Superiorze Glokta! Mam nadzieję, że nie kazałem panu
czekać.
– Kazał pan – odparł superior, powłócząc nogami w stronę
stołu. – Tak się dzieje, kiedy ktoś spóźnia się na spotkanie.
Vurms zmarszczył się nieznacznie.
– Wobec tego przepraszam – powiedział najbardziej
niepokornym tonem. – Jak się podoba panu nasze miasto?
– Gorące i pełne schodów. – Glokta osunął się na jedno ze
stojących wokół stołu wspaniałych krzeseł. – Gdzie jest lord
gubernator?
Zmarszczka na czole Vurmsa pogłębiła się jeszcze bardziej.
– Obawiam się, że mój ojciec czuje się niezdrów i nie jest
w stanie się tu zjawić. Rozumie pan, że jest starym człowiekiem i
że potrzebuje odpoczynku. Mogę jednakże mówić w jego imieniu.
– Naprawdę? I co obaj macie do powiedzenia?
– Mój ojciec jest w najwyższym stopniu zaniepokojony
pracami przy systemie obronnym, jakie pan zlecił. Słyszałem, że
żołnierze królewscy zostali wysłani do kopania dołów na
półwyspie zamiast do obrony murów Górnego Miasta. Zdaje pan
sobie sprawę, że pozostawia to nas na łasce miejscowych!
Glokta parsknął.
– Miejscowi to obywatele Unii, nawet jeśli nie są z tego
powodu zbyt szczęśliwi. Proszę mi wierzyć, są bardziej skłonni
okazywać miłosierdzie niż Gurkhulczycy.
„O ich miłosierdziu przekonałem się na własnej skórze”.
– To prymitywni osobnicy! – odparował szyderczo Vurms.
– I w dodatku niebezpieczni!
Jest pan tu jeszcze za krótko, by zrozumieć w pełni
zagrożenie, jakie dla nas stanowią! Powinien pan porozmawiać z
Harkerem. Ma przynajmniej właściwe przekonania, jeśli chodzi o
miejscową ludność.
– Rozmawiałem z Harkerem i nie podobały mi się jego
przekonania. Być może został zmuszony do ich przemyślenia – na
dole, w ciemności. – „Podejrzewam, że zastanawia się nad nimi w
tej chwili, o ile pozwala mu na to jego ptasi móżdżek”. – Co się zaś
tyczy niepokojów pańskiego ojca, nie musi już dłużej zajmować
się obroną miasta. Skoro jest starym człowiekiem i potrzebuje
wypoczynku, nie mam wątpliwości, że będzie szczęśliwy, mogąc
scedować na mnie swe obowiązki.
Grymas gniewu wykrzywił przystojne rysy Vurmsa.
Otworzył usta, by wysyczeć jakieś przekleństwo, ale najwidoczniej
się rozmyślił.
„I bardzo dobrze”.
Usiadł z powrotem na krześle, pocierając w zamyśleniu
kciukiem o palec wskazujący.
Kiedy się znów odezwał, towarzyszył temu przyjazny
uśmiech i czarująca miękkość.
„Czas na przymilność”.
– Superiorze Glokta, czuję, że zaczęliśmy marsz z
niewłaściwej nogi...
– Mam tylko jedną sprawną.
Syn gubernatora brnął dalej, choć uśmiech na jego twarzy
nieco przygasł.
– Jest oczywiste, że trzyma pan karty, przynajmniej na
razie, ale mój ojciec ma wielu przyjaciół w Midderlandzie. Mogę
stanowić dla pana utrapienie, jeśli przyjdzie mi na to ochota, albo
też służyć pomocą...
– Tak się cieszę, że zdecydował się pan na współpracę.
Może zacząć pan już teraz i powiedzieć mi, co się stało z
superiorem Davoustem.
Uśmiech zniknął zupełnie.
– Skąd mam wiedzieć?
– Każdy coś wie.
„A ktoś wie więcej od innych. Czy to ty, Vurms?”. Syn
lorda gubernatora zastanawiał się nad tym przez chwilę. „Tępy czy
winny? Próbuje się zastanowić, jak mi pomóc czy też jak zatrzeć
ślady swojego udziału w tej sprawie?”.
– Wiem, że miejscowi go nienawidzili. Bezustannie
spiskowali przeciwko niemu, a Davoust był niezmordowany w
tropieniu nielojalnych. Nie mam wątpliwości, że padł ofiarą
jednego ze spisków. Na pańskim miejscu rozpytałbym się w
Dolnym Mieście.
– Och, jestem przekonany, że odpowiedzi znajdują się tutaj,
w cytadeli.
– Nie znam ich. – Vurms zmierzył Gloktę niechętnym
wzrokiem od stóp do głów. – Proszę mi wierzyć, kiedy mówię, że
czułbym się znacznie szczęśliwszy, gdyby Davoust wciąż był z
nami.
„Może tak, a może nie, ale dzisiaj nie uzyskamy żadnych
odpowiedzi”.
– Doskonale. Proszę mi coś powiedzieć o zasobach miasta.
– Zasobach?
– Jedzenie, Korsten, jedzenie. Rozumiem, że skoro
Gurkhulczycy odcięli drogi lądowe, wszystko musi być
sprowadzane przez morze. Zapewnienie ludziom wyżywienia jest z
pewnością jedną z największych trosk gubernatora.
– Mój ojciec zważa na potrzeby swego ludu w każdych
okolicznościach! – oburzył się Vurms. – Mamy zapasy na pół roku!
– Pół roku? Dla wszystkich mieszkańców?
– Oczywiście.
„Lepiej niż się spodziewałem. Przynajmniej jedna troska
mniej w tym gąszczu zmartwień”.
– Pomijając miejscowych – dodał Vurms, jakby nie miało
to większego znaczenia.
Glokta milczał przez chwilę.
– I co będą jeść, jeśli Gurkhulczycy zaczną oblegać miasto?
Vurms wzruszył ramionami.
– Nie zastanawiałem się nad tym, szczerze powiedziawszy.
– Naprawdę? Jak pan myśli, co się stanie, kiedy zaczną
głodować?
– No...
– Zacznie się chaos! Nie utrzymamy miasta, mając
przeciwko sobie cztery piąte jego mieszkańców! – Glokta syknął z
irytacji przez bezzębne dziąsła. – Pójdzie pan do kupców i zapewni
zaopatrzenie na półroku! Dla każdego! Chcę, by nawet szczury w
ściekach miały dość jedzenia na sześć miesięcy!
– Kim jestem? – spytał szyderczo Vurms. – Pańskim
chłopcem na posyłki?
– Przypuszczam, że jest pan tym, czym każę panu być.
Z twarzy Vurmsa zniknęły wszelkie oznaki życzliwości.
– Jestem synem lorda gubernatora! Nie zgadzam się, by
zwracano się do mnie w ten sposób!
Nogi jego krzesła zaskrzypiały wściekle, kiedy zerwał się z
miejsca i ruszył do drzwi.
– Doskonale – wycedził Glokta. – Każdego dnia do Aduy
odpływa statek. Szybki statek, w dodatku zawozi swój ładunek
wprost do Domu Pytań. Będą się tam zwracać do pana w inny
sposób, proszę mi wierzyć. Mogę bez trudu przydzielić panu koję
na pokładzie.
Vurms stanął jak wryty.
– Nie sądzę, by się pan na to zdobył!
Glokta uśmiechnął się. Najbardziej odrażającym, obleśnym,
szyderczym uśmiechem.
– Musiałbyś się odznaczać ogromną odwagą, młody
człowieku, by stawiać na szali życie, zakładając się o to, na co bym
się zdobył. Jak dzielny jesteś?
Młody mężczyzna oblizał się nerwowo, ale nie mógł długo
wytrzymać spojrzenia Glokty.
„Tak myślałem. Przypomina mi mojego przyjaciela,
kapitana Luthara. Blask i elegancja, ale ani krzty charakteru.
Dźgnij go szpilką, a spłaszczy się jak dziurawy bukłak na wino”.
– Żywność na sześć miesięcy. Na sześć miesięcy dla
każdego. I dopilnuj, by zrobiono to bezzwłocznie.
„Chłopiec na posyłki”.
– Oczywiście – mruknął gniewnie Vurms, wciąż wpatrzony
posępnie w podłogę.
– Potem będziemy mogli zająć się wodą. Studnie, cysterny,
pompy. Ludzie będą potrzebowali czegoś, co pozwoli im się umyć
po całej tej robocie. Oczekuję raportów każdego ranka.
Vurms zaciskał pięści przy bokach, poruszając wściekle
mięśniami szczęki.
– Oczywiście – zdołał z siebie wydusić.
– Oczywiście. Może pan odejść.
Glokta patrzył, jak się oddala.
„A dopiero porozmawiałem z dwiema osobami spośród
czterech. Dwie osoby spośród czterech, i już mam dwóch wrogów.
Potrzebuję sprzymierzeńców, jeśli mam odnieść tutaj sukces. Bez
sprzymierzeńców nie przetrwam, dokumenty, jakimi dysponuję,
nie mają znaczenia.
Bez sprzymierzeńców nie powstrzymam Gurkhulczyków,
jeśli postanowią spróbować i ruszą na nas. Co gorsza, wciąż nie
wiem, co się stało z Davoustem. Superior Inkwizycji, który
rozpłynął się w powietrzu. Miejmy nadzieję, że arcylektor będzie
cierpliwy. Nadzieja. Arcylektor.
Cierpliwość. – Glokta zmarszczył brwi. – Nigdy jeszcze te
trzy pojęcia tak bardzo do siebie nie pasowały”.
Kwestia zaufania
Koło wozu obróciło się powoli i zaskrzypiało. Obróciło się
ponownie i znów zaskrzypiało.
Ferro popatrzyła na nie ze złością. Przeklęte koło. Przeklęty
wóz. Skupiła swą pogardę na woźnicy.
Przeklęty uczeń. Nic ufała mu ani trochę. Jego oczy
wędrowały w jej stronę, zatrzymywały się na niej obraźliwie długą
chwilę, po czym szybko zwracały się gdzie indziej. Jakby wiedział
o niej coś, czego ona sama nie wiedziała. To budziło w niej gniew.
Przeniosła wzrok z jego postaci na pierwszego konia i jeźdźca.
Przeklęty chłopak z Unii, z tymi swoimi sztywnymi
plecami, siedzący w siodle niczym król na swoim tronie, jakby to,
że przyszedł na świat z kształtną twarzą, stanowiło powód do
bezgranicznej dumy. Był ładny, schludny i delikatny jak
księżniczka. Ferro uśmiechnęła się ponuro do siebie. Księżniczka z
Unii, oto czym był. Nienawidziła przystojnych ludzi jeszcze
bardziej niż tych brzydkich. Piękno nigdy nie było godne zaufania.
Trzeba by daleko szukać, by znaleźć kogoś mniej pięknego
od tego wielkiego dziewięciopalcego drania. Siedział w siodle
pochylony niedbale jak wielki wór ryżu. Powolny, ciągle się
drapał, pociągał nosem, przeżuwał jak wielka krowa, starając się za
wszelką cenę sprawiać wrażenie kogoś, kto nie jest zdolny zabić,
kto nie ma w sobie wściekłej furii, istnego diabła. Ale ona już
wiedziała, że to pozory. Skinął jej głową, a ona odpowiedziała mu
spojrzeniem spode łba. Był diabłem w skórze krowy i nie mógł jej
zwieść.
Choć był lepszy od tego przeklętego nawigatora. Ten ciągle
gadał, ciągle szczerzył radośnie zęby, ciągle się śmiał. Ferro
nienawidziła gadania, szczerzenia zębów i śmiechu. Głupi mały
człowieczek ze swoimi głupimi opowieściami. Pod przykrywką
swoich kłamstw bezustannie knuł i obserwował, czuła to.
Pozostawał jeszcze Pierwszy z Magów, a jemu ufała
najmniej. Widziała, jak co chwila zerka na wóz. Jak patrzy na
worek, do którego wsadził pudełko. Kwadratowe, szare, zwykłe,
ciężkie pudełko. Myślał, że nikt tego nie zauważył, ale ona
widziała. Osobnik pełen tajemnic i sekretów. Łysy drań, z tym
swoim grubym karkiem i drewnianym kijem, zachowujący się tak,
jakby w życiu czynił wyłącznie dobro, jakby nie potrafił sprawić,
że człowiek rozpadał się na kawałki.
– Przeklęci różowi – szepnęła do siebie. Przechyliła się i
splunęła na trakt, spoglądając ze złością na plecy pięciu mężczyzn,
którzy jechali z przodu. Dlaczego pozwoliła Yulwei namówić się
na to szaleństwo? Na tę wyprawę w głąb zimnego Zachodu, gdzie
nie miała żadnego interesu? Powinna teraz siedzieć na Południu i
walczyć z Gurkhulczykami.
Kazać im płacić za to, co byli jej winni.
Przeklinając pod nosem imię Yulwei, ruszyła za
pozostałymi przez most. Wyglądał na wiekowy – podziurawione,
upstrzone plamami porostów kamienie, głębokie koleiny w
miejscu, gdzie toczyły się koła niezliczonych wozów. Przez tysiące
lat, tam i z powrotem. Pod pojedynczym łukiem gulgotał strumień,
gorzka zimna woda o bystrym nurcie. Obok mostu stała niska
chata, usadowiona i zapadnięta w krajobrazie od lat. Z komina
dobywały się strużki dymu i rozpływały po okolicy gnane
zacinającym wiatrem.
Na zewnątrz stał samotny żołnierz. Może wyciągnął
najkrótszą słomkę, a jego towarzyszom się poszczęściło. Wcisnął
się w ścianę, opatulony ciężkim płaszczem, kita z końskich
włosów na hełmie chłostała powietrze w podmuchach wiatru,
włócznia spoczywała zapomniana tuż obok. Bayaz wstrzymał
konia przed mostem i wskazał głową drugą stronę.
– Wjeżdżamy na równinę. Dalej jest Darmium.
– Nie radziłbym. Tam jest niebezpiecznie.
Bayaz uśmiechnął się tylko.
– Niebezpieczeństwo oznacza zyski.
– Zyski nie zatrzymają strzały, przyjacielu. – Żołnierz
zmierzył ich spojrzeniem od stóp do głów, po kolei, i pociągnął
nosem.
– Pochodzicie z różnych stron, co?
– Wyszukuję dobrych wojowników tam, gdzie mogę ich
znaleźć.
– Ma się rozumieć. – Popatrzył na Ferro, a ona
odpowiedziała mu gniewnym grymasem. – Twardzi, to pewne, ale
równiny są śmiertelnie groźne, bardziej niż kiedykolwiek.
Niektórzy kupcy wciąż się zapuszczają na drugą stronę, by nigdy
już nie powrócić. Ten szaleniec Cabrian wysyła tam jeźdźców, jak
mi się zdaje, żeby plądrowali do woli. Scario i Goltus także, są
niewiele lepsi. Utrzymujemy jakieś pozory prawa po tej stronie
strumienia, ale jak przekroczycie most, jesteście zdani na własne
siły. Nie możecie liczyć na pomoc, jeśli schwytają was na
równinach. – Znowu pociągnął nosem. – Na jakąkolwiek pomoc.
Bayaz przytaknął ponuro.
– Nie oczekujemy żadnej.
Spiął konia, który zastukał kopytami o most, zmierzając w
stronę traktu po drugiej stronie.
Pozostali też ruszyli, najpierw Długostopy, potem Luthar,
wreszcie Dziewięciopalcy. Quai strzelił lejcami i wóz potoczył się
przed siebie. Ferro podążała na końcu.
– Żadnej pomocy! – krzyknął za nią żołnierz, a potem znów
przylgnął do topornej ściany swego małego domostwa.

***
Wielka równina.
Powinna to być ziemia dobra do konnej jazdy, dająca
człowiekowi pewność. Ferro mogłaby dostrzec wroga z odległości
wielu mil, ale nie widziała żadnego. Tylko rozległy kobierzec
wysokiej trawy, rozkołysanej i szarpanej przez wiatr, ciągnący się
we wszystkich kierunkach, daleko, daleko po horyzont. Jedynie
szlak przełamywał tę monotonię – linia krótszych, bardziej
wyschniętych źdźbeł, poznaczona łatami nagiej czarnej ziemi i
przecinająca równinę jak prosty lot strzały.
Ferro się to nie podobało, ta rozległa jednostajność.
Spoglądała ze zmarszczonym czołem to w lewo, to w prawo, kiedy
posuwali się do przodu. Na kantyckich nieużytkach jałowa ziemia
roiła się od różnorodności – popękanych głazów, wyschniętych
dolin, obumarłych drzew rzucających rozcapierzone cienie,
odległych rozpadlin w ziemi, wypełnionych mrokiem, białych
grani skąpanych w świetle. Tam, na Pustkowiach Kanty, nad głową
wisiało puste, nieruchome niebo; jasna kopuła, na której nie było
niczego z wyjątkiem oślepiającego słońca w dzień i rozjarzonych
gwiazd nocą.
Tutaj wszystko wydawało się dziwacznie odwrócone.
Ziemia była pozbawiona wszelkiego urozmaicenia, niebo
za to jawiło się jako wielki ruch, niezmierzony chaos. Nad równiną
majaczyły strzeliste chmury, ciemne i jasne; zwijały się w potężne
spirale i płynęły nad trawą wraz z koszącym wiatrem; przesuwały
się, obracały, rozrywały i znów zlewały się ze sobą, rzucając na
skuloną w dole ziemię monstrualne, powolne cienie, niczym
groźbę potopu, który mógł pochłonąć sześciu maleńkich jeźdźców,
a wraz z nimi cały świat. Wszystko to, niczym bliskie spełnienie
gniewu bożego, przygniatało nieznośnym ciężarem zgarbione barki
Ferro.
Była to dziwna ziemia, na której nie widziała dla siebie
miejsca. Potrzebowała jakiegoś powodu, by tu być, i to dobrego.
– Ty, Bayaz! – krzyknęła, podjeżdżając do niego. – Dokąd
zmierzamy?
– Hm. – Mag patrzył ze zmarszczonym czołem na
rozkołysaną trawę i wodził wzrokiem od nicości do nicości. –
Zmierzamy na zachód, przez równinę, na drugą stronę rzeki Aos,
aż do Połamanych Gór.
– A potem?
Dostrzegła, że nieznaczne linie wokół jego oczu i na
grzbiecie nosa pogłębiły się, usta zaś zacisnęły bardziej. Irytacja.
Nie podobały mu się jej pytania.
– Potem ruszymy jeszcze dalej.
– Jak długo to potrwa?
– Całą zimę i początek wiosny – odwarknął. – A potem
musimy wrócić.
Wbił pięty w boki konia i oddalił się od niej, dołączając do
czoła grupy.
Nikt nie mógł łatwo zniechęcić Ferro. Na pewno nie taki
chytry stary człowiek o różowej skórze. Też spięła konia i
zrównała się z magiem.
– Co to takiego Pierwsze Prawo?
Bayaz spojrzał na nią ostro.
– Co o tym wiesz?
– Za mało. Słyszałam przez drzwi, jak rozmawialiście, ty i
Yulwei.
– Podsłuchiwałaś, hę?
– Macie donośne głosy, a ja mam dobre uszy. – Ferro
wzruszyła ramionami. – Nie zamierzam wkładać sobie na głowę
kubła, żeby nie słyszeć twoich sekretów. Co to jest Pierwsze
Prawo?
Zmarszczki na czole Bayaza pogłębiły się jeszcze bardziej,
kąciki ust opadły. Gniew.
– Ograniczenie, jakie Euz nałożył na swoich synów,
pierwsza zasada sformułowana po chaosie pradawnych dni. Jest
rzeczą zakazaną dotykać Drugiej Strony. Porozumiewać się ze
światem podziemnym, przywoływać demony, otwierać bramy
piekieł. Takie jest Pierwsze Prawo, główna zasada wszelkiej magii.
– Uhm. – Ferro niewiele z tego zrozumiała. – Kto to jest
Khalul?
Bayaz ściągnął gęste brwi, grymas na jego twarzy pogłębił
się, oczy zwęziły.
– Czy twoje pytania nie mają końca, kobieto?
Jej pytania go irytowały. To było dobre. Oznaczało, że są
trafne.
– Będziesz o tym wiedział, kiedy przestanę je zadawać. Kto
to jest Khalul?
– Khalul należał do zakonu magów – odparł ponuro Bayaz.
– Mojego zakonu. Drugi z dwunastu uczniów Juvensa. Zawsze
zazdrościł mi mojego miejsca, zawsze był spragniony władzy.
Złamał Drugie Prawo, by ją zdobyć. Spożył mięso ludzkie i
namówił innych, by uczynili to samo. Zrobił z siebie fałszywego
proroka, zmusił Gurkhulczyków podstępem, by mu służyli.
Oto Khalul. Twój wróg, i mój.
– Co to takiego Nasienie?
Twarz maga drgnęła gwałtownie. Wściekłość, być może
ledwie dostrzegalny ślad strachu.
Po chwili jego oblicze złagodniało.
– Co to jest? – powtórzył z uśmiechem, który budził w niej
większy niepokój niż jego gniew. Nachylił się do niej, tak blisko,
by nikt inny nie mógł usłyszeć. – To narzędzie twojej zemsty.
Naszej zemsty. Ale jest niebezpieczne. Nawet mówienie o nim jest
niebezpieczne. Są tacy, którzy zawsze słuchają. Byłoby z twojej
strony rzeczą mądrą, gdybyś zamknęła drzwi przed swoimi
pytaniami, zanim odpowiedzi spalą nas wszystkich.
Znów spiął konia, wysuwając się samotnie na czoło grupy.
Ferro została w tyle.
Dowiedziała się dostatecznie dużo, jak na razie.
Dostatecznie dużo, by ufać Pierwszemu z Magów jeszcze mniej.

***

Zagłębienie w ziemi, szerokie na niespełna cztery kroki.


Niecka w glebie, otoczona niską ścianą wilgotnej i ciemnej ziemi,
pełna splątanych korzeni trawy. Było to najlepsze miejsce na nocny
biwak, jakie udało im się znaleźć, i mieli szczęście, że w ogóle na
coś takiego się natknęli.
Ferro miała wrażenie, że to jak dotąd jedyne urozmaicenie
monotonnego krajobrazu.
Ogień, który rozniecił Długostopy, palił się teraz porządnie,
jasne płomienie lizały łapczywie drewno, pomrukując i strzelając
na boki, kiedy powiewy wiatru wdzierały się w zagłębienie. Pięciu
różowych siedziało zbitych w gromadkę wkoło ogniska, kuląc się i
garbiąc w poszukiwaniu ciepła; ich znużone twarze świeciły
odbitym blaskiem.
Tylko Długostopy mówił. Opowiadał wyłącznie o swoich
osiągnięciach. Jak to odwiedził takie czy inne miejsce. Jak to znał
się na tym czy tamtym. Jak to odznaczał się nadzwyczajnym
talentem do tego czy owego. Ferro miała już tego dosyć i
wcześniej powiedziała mu to dwukrotnie. Za pierwszym razem
wydawało jej się, że postawiła sprawę jasno. Za drugim upewniła
się co do tego. Wiedziała, że przestanie do niej gadać o swoich
idiotycznych podróżach, ale pozostali wciąż cierpieli w milczeniu.
Przy ognisku było dla niej miejsce, ale nie pragnęła go.
Wolała siedzieć nad pozostałymi, skrzyżowawszy nogi na trawie
porastającej krawędź zagłębienia. Było tu zimno przy tym wietrze i
Ferro szczelniej otuliła kocem drżące ramiona. Chłód – rzecz
dziwna i budząca lęk.
Nienawidziła go.
Ale wolała zimno od towarzystwa.
I tak siedziała w samotności, posępna i milcząca, i patrzyła,
jak z groźnego nieba wycieka światło, a do ziemi podkrada się
ciemność. Gdzieś na dalekim horyzoncie pozostał jeszcze tylko
niewyraźny blask słońca. Ostatnia niepewna jasność wokół
majaczących w górze chmur.
Różowy wielkolud wstał i spojrzał na nią.
– Ściemnia się – oznajmił.
– Uhm.
– Tak się chyba dzieje, kiedy zachodzi słońce, hę?
– Uhm.
Podrapał się w grubą szyję.
– Musimy trzymać wartę. W nocy może być
niebezpiecznie. Będziemy się zmieniać. Będę czuwał pierwszy,
potem Luthar...
– Ja będę trzymać wartę – mruknęła.
– Nie martw się. Możesz spać. Obudzę cię później.
– Nie sypiam.
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Co, nigdy?
– Nie za często.
– Może to tłumaczy jej nastrój – mruknął Długostopy;
zamierzał bez wątpienia powiedzieć to pod nosem, ale Ferro go
usłyszała.
– Mój nastrój to moja sprawa, głupcze.
Nawigator nie odpowiedział, okrywając się kocem i
wyciągając obok ognia.
– Chcesz być pierwsza? – spytał Dziewięciopalcy. – Więc
zrób to, ale obudź mnie za dwie godziny. Wszyscy powinniśmy
czuwać na zmianę.
***
Powoli, cicho, krzywiąc się przy każdym nieuniknionym
hałasie, Ferro kradła z wozu.
Suszone mięso. Suchy chleb. Flaszkę wody.
Wystarczająco dużo, by mogła przetrwać wiele dni.
Wepchnęła wszystko do płóciennej torby.
Jeden z koni zaparskał i cofnął się, kiedy przechodziła obok
niego; spojrzała na wierzchowca złym wzrokiem. Umiała jeździć
w siodle. Całkiem nieźle, ale nie chciała mieć do czynienia z
końmi. Przeklęte, głupie, wielkie bestie. Cuchnęły paskudnie.
Potrafiły poruszać się szybko, ale potrzebowały zbyt dużo jedzenia
i wody. Można je było dostrzec i usłyszeć z odległości wielu mil.
Zostawiały po sobie wyraźne, duże ślady. Jazda na koniu czyniła
człowieka słabym. Polegaj na koniu, a kiedy musisz uciekać,
okazuje się, że nie możesz. Ferro nauczyła się nigdy nie polegać na
niczym i nikim z wyjątkiem samej siebie.
Przerzuciła torbę przez jedno ramię, a przez drugie łuk i
kołczan. Spojrzała po raz ostatni na śpiące sylwetki pozostałych,
ciemne wzgórki wokół ognia. Luthar miał koc podciągnięty do
samej brody, twarz o gładkiej skórze i pełnych wargach obróconą
w stronę rozżarzonych głowni.
Bayaz leżał tyłem do niej, ale dostrzegała blade światło
odbijające się od jego łysiny na czubku głowy i ciemne ucho,
słyszała też powolny rytm jego oddechu. Nawigator zakrył głowę
kocem, ale z drugiej strony wystawały jego gołe stopy, chude i
kościste, ze ścięgnami odznaczającymi się jak korzenie drzewa w
ziemi. Quai leżał z oczami odrobinę uchylonymi, w szparkach pod
powiekami odbijał się blask ogniska. Wydawało się, że ją
obserwuje, ale jego pierś wznosiła się i opadała powoli, usta były
otwarte; bez wątpienia spał twardo i śnił.
Ferro zmarszczyła czoło. Tylko czterech? Gdzie był różowy
olbrzym? Widziała po drugiej stronie ogniska jego porzucony koc,
ciemne i jasne fałdy, ale ani śladu człowieka. Wtedy usłyszała jego
głos.
– Już odchodzisz?
Za jej plecami. To była niespodzianka, że potrafił się tak
podkraść, kiedy kradła jedzenie.
Wydawał się zbyt wielki, zbyt powolny, zbyt hałaśliwy, by
móc kogokolwiek zaskoczyć. Zaklęła pod nosem. Powinna być
mądrzejsza, a nie kierować się pozorami.
Odwróciła się powoli, by spojrzeć na niego, i postąpiła
krok w stronę koni. Ruszył za nią, zachowując cały czas tę samą
odległość między nimi. Ferro widziała odbijający się w kącikach
jego oczu blask ognia, łuk wgłębionego i pokrytego szczeciną
podbródka, niewyraźny zarys złamanego nosa, kilka szarpanych
wiatrem tłustych kosmyków nad głową, nieco bardziej ciemnych
niż czarna połać ziemi za jego plecami.
– Nie chcę z tobą walczyć, różowy. Widziałam, jak się
bijesz.
Widziała, jak zabił pięciu ludzi w ciągu kilku chwil, i nawet
ona była zdziwiona.
Wspomnienie śmiechu, który odbijał się echem od ścian,
jego wykrzywionej głodnej twarzy, ni to w grymasie, ni to w
uśmiechu, cały we krwi, plwocinie, szaleństwie, poszarpane trupy
rozrzucone po kamieniach jak szmaty – wszystko to było wciąż
żywe w jej pamięci. Co nie znaczy, by się bała, oczywiście,
ponieważ Ferro Maljinn nie czuła strachu.
Wiedziała jednak, kiedy należy być ostrożnym.
– Ja też nie chcę się z tobą bić – powiedział. – Ale jeśli
Bayaz zobaczy rano, że cię nie ma, to każe mi cię ścigać.
Widziałem, jak próbujesz uciekać, i wolałbym walczyć z tobą, niż
cię gonić. Przynajmniej będę miał jakąś szansę.
Był silniejszy od niej i ona o tym wiedziała. Niemal
ozdrowiał i poruszał się bez trudu.
Żałowała, że mu w tym pomogła. Pomaganie ludziom
zawsze było błędem. Wiedziała, że walka jest ryzykowna. Może
była twardsza od innych, ale nie chciała, by jej twarz zamieniła się
w jedną krwawą miazgę, jak u tego olbrzyma, Rębacza Kamieni.
Nie chciała być przebita mieczem, mieć pogruchotanych kolan i
odłupanej w połowie głowy.
Nie pragnęła tego za żadne skarby świata.
Ale stał zbyt blisko, by mogła użyć łuku, a gdyby odbiegła
kawałek, obudziłby innych, tamci zaś mieli konie. I tak by się
ocknęli na odgłos walki, gdyby jednak udało jej się zdać celny
cios, może zdołałaby uciec w zamieszaniu. Niezbyt dobry plan, ale
jaki miała wybór? Zsunęła powolnym ruchem torbę z ramienia i
opuściła na ziemię, potem zrobiła to samo z łukiem i kołczanem.
Położyła dłoń na rękojeści miecza, obejmując w ciemności palcami
metal; on zrobił to samo.
– No dobra, różowy. Nie ma na co czekać.
– Może jest inne wyjście.
Obserwowała go podejrzliwie, gotowa na jego sztuczki.
– Jakie wyjście?
– Zostań z nami. Wytrzymaj kilka dni. Jeśli nie zmienisz
zdania, to... no cóż, pomogę ci się spakować. Możesz mi zaufać.
Zaufanie było słowem dobrym dla głupców. Ludzie
posługiwali się nim, kiedy chcieli kogoś zdradzić. Gdyby poruszył
się chociażby o włos, wyciągnęłaby miecz i ścięła mu głowę.
Była gotowa.
Ale on nie posunął się do przodu ani nie cofnął. Stał w
miejscu, wielki i milczący kształt w ciemności. Zmarszczyła czoło,
jej opuszki palców wciąż głaskały rękojeść miecza.
– Dlaczego miałabym ci wierzyć?
Różowy olbrzym wzruszył ramionami.
– A dlaczego nie? Tam, w mieście, pomogłem tobie, a ty
pomogłaś mnie. Pozbawieni siebie moglibyśmy być w tej chwili
martwi.
Była to prawda, jak przypuszczała, pomógł jej wtedy. Nie
tak bardzo, jak ona jemu, ale mimo wszystko.
– Nadchodzi czas, kiedy trzeba się czegoś trzymać, nie
sądzisz? Tak jest z zaufaniem, prędzej czy później po prostu ufasz,
bez konkretnego powodu.
– Dlaczego?
– W przeciwnym razie kończysz tak jak my, a kto tego
chce?
– Hm.
– Zawrę z tobą układ. Będę pilnował twoich pleców, ty
będziesz pilnować moich. – Postukał się wolno kciukiem w pierś. –
Dotrzymam słowa. – Wskazał na nią. – I ty dotrzymasz.
Co ty na to?
Ferro zaczęła to rozważać. Uciekanie dało jej wolność, ale
niewiele więcej. Zaprowadziło przez lata nieszczęść na krawędź
pustyni, gdzie znalazła się otoczona ze wszystkich stron przez
wrogów. Uciekła od Yulwei i niemal dopadli ją żercy. I gdzie
mogłaby uciec teraz? Czy zdołałaby przebyć morze do samej
Kanty? Pomyślała, że ten różowy olbrzym ma rację. Że nadszedł
czas, by zaprzestać ucieczki. Przynajmniej do chwili, gdy zdoła się
wymknąć niezauważona.
Cofnęła dłoń z miecza, skrzyżowała powoli ramiona na
piersi, a on uczynił to samo. Stali tak przez długą chwilę,
obserwując się w ciemności i milczeniu.
– W porządku, różowy – warknęła. – Dotrzymam słowa,
jak ty to powiadasz, i zobaczymy.
Ale nie składam żadnych pieprzonych obietnic, rozumiesz?
– Nie proszę o nie. Moja kolej na wartę. Odpocznij trochę.
– Nie potrzebuję odpoczynku, mówiłam ci.
– Jak chcesz, ale ja siadam.
– Świetnie.
Różowy olbrzym zaczął osuwać się ostrożnie na ziemię, a
ona poszła w jego ślady. Usiedli ze skrzyżowanymi nogami w
miejscu, gdzie stali, naprzeciwko siebie; obok żarzyły się głownie
w ognisku, rzucając Skąpy blask na czterech śpiących i oblicze
różowego; Ferro czuła nieznaczne ciepło na twarzy.
Obserwowali się czujnie.
Sprzymierzeńcy
Do Arcylektora Sulta, zwierzchnika Inkwizycji Jego
Królewskiej Wysokości Wasza Eminencjo, prace związane z obroną
miasta są w toku. Słynne obwałowania, choć potężne, znajdują się
w opłakanym stanie, ja zaś podjąłem energiczne kroki, by je
wzmocnić.
Zarządziłem także gromadzenie zapasów – żywności,
pancerzy i oręża – koniecznych, jeśli miasto ma przetrwać
długotrwałe oblężenie.
Niestety, system obronny jest rozległy, a więc skala owego
przedsięwzięcia niezmierna.
Zacząłem pracę, zaciągnąwszy kredyt, ale ten pokryje
jedynie dotychczasowe roboty. Jestem zmuszony prosić z pokorą,
by Wasza Eminencja przysłał mi fundusze umożliwiające dalszą
pracę. Bez pieniędzy nasze wysiłki spełzną na niczym, miasto zaś
zostanie stracone.
Tutejsze siły unijne są nieliczne, a ich morale niezbyt
wysokie. W obrębie murów przebywają najemnicy; nakazałem
większą ich rekrutację, ale lojalność tych ludzi jest wątpliwa,
zwłaszcza jeśli się im nie zapłaci. Proszę przeto, by przysłano tu
większą liczbę żołnierzy królewskich. Nawet pojedyncza kompania
w znacznym stopniu odmieniłaby sytuację.
Wkrótce Wasza Eminencja otrzyma ode mnie nowe
wiadomości. Tymczasem służę i jestem posłuszny.
Sand dan Glokta superior Dagoski
To jest to miejsce – oznajmił Glokta.
– Uhm – mruknął Frost. Był to toporny
jednokondygnacyjny budynek, niestarannie wzniesiony z
glinianych cegieł, nie większy niż drewniana szopa sporych
rozmiarów. Wokół źle osadzonych drzwi i źle osadzonych okiennic
pojedynczego okna widać było strużki światła wsączającego się w
nocną ciemność. Dom nie różnił się od innych na tej ulicy, jeśli
można było to w ogóle nazwać ulicą. Nie przypominał w niczym
rezydencji, gdzie spotykała się rada rządząca Dagoską.
„Ale z drugiej strony Kahdia to człowiek dziwny pod
wieloma względami. Przywódca rodzimych mieszkańców. Kapłan
bez świątyni. Ktoś, kto być może, ma najmniej do stracenia,
prawda?”.
Drzwi otworzyły się, nim Glokta zdążył zapukać. Na progu
stanął Kahdia, wysoki i szczupły w swojej białej szacie.
– Może wejdziesz? – z tymi słowami haddish odwrócił się,
podszedł do jedynego krzesła w izbie i usiadł.
– Zaczekaj tu – nakazał Glokta praktykowi.
– Uhm.
Od środka chata nic przedstawiała się lepiej niż na
zewnątrz.
„Czysto, schludnie i biednie jak diabli”.
Sufit był tak niski, że Glokta niemal dotykał go głową,
podłogę pokrywała warstwa stwardniałej ziemi. Na końcu
pojedynczej izby, na pustych skrzyniach, leżał siennik, obok
ustawiono niewielkie krzesło. Pod oknem stała kwadratowa
skrzynia, na niej stos książek, przy nich zapalona i kapiąca
świeczka. Pomijając powyginany kubeł, który służył naturalnym
potrzebom człowieka, był to cały dobytek Kahdii.
„Ani śladu ukrytych zwłok superiora Inkwizycji, ale nigdy
nie wiadomo. Ciało można bez trudu schować, jeśli potnie się je na
odpowiednio drobne kawałki...”.
– Powinieneś przenieść się ze slumsów. – Glokta zamknął
za sobą drzwi ledwo trzymające się na skrzypiących zawiasach,
dokuśtykał do łóżka i usiadł ciężko na materacu.
– Rodowitym mieszkańcom Dagoski nie wolno wchodzić
do Górnego Miasta, a może o tym nie słyszałeś?
– Jestem pewien, że można zrobić dla ciebie wyjątek.
Mógłbyś mieć kwaterę w cytadeli.
Nie musiałbym wówczas kuśtykać tu taki kawał drogi, żeby
z tobą porozmawiać.
– Kwatera w cytadeli? Podczas gdy moi rodacy gniją w tym
brudzie? Przywódca powinien dzielić trudy życia ze swoim ludem.
– Było straszliwie gorąco tutaj, w Dolnym Mieście, ale Kahdia nie
sprawiał wrażenia kogoś, komu to ciąży. Jego spojrzenie było
niewzruszone, oczy wlepione w rozmówcę, ciemne i zimne jak
głęboka woda. – Nie zgadzasz się z tym?
Glokta potarł obolałą szyję.
– Ależ skąd. Męczeństwo pasuje do ciebie, ale będziesz
musiał mi wybaczyć, jeśli nie zechcę się przyłączyć. – Oblizał
puste dziąsła. –Już poniosłem swoje ofiary.
– Być może nie wszystkie. Zadaj te swoje pytania.
„A więc przystępujemy od razu do rzeczy. Nic nie ma do
ukrycia? Czy nic do stracenia?”.
– Wiesz, co się stało z moim poprzednikiem, superiorem
Davoustem?
– Mam głęboką nadzieję, że umarł w męce.
Glokta uniósł się bezwiednie.
„Ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałem – szczerej
odpowiedzi. Być może jest to pierwsza szczera odpowiedź, jaką
uzyskałem na to pytanie, ale trudno uznać, by uwalniała go od
podejrzeń”.
– W męce, powiadasz?
– Wielkiej męce. I nie będę ronił łez, jeśli pójdziesz w jego
ślady.
Glokta uśmiechnął się.
– Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto roniłby po mnie łzy,
ale chwilowo zajmujemy się Davoustem. Czy twoi ludzie mieli coś
wspólnego z jego zniknięciem?
– Jest to możliwe. Dawał nam po temu wystarczające
powody. Wiele rodzin straciło mężów, ojców i córki w wyniku jego
czystek, sprawdzianów lojalności, chęci działania dla przykładu.
Mój lud liczy wiele tysięcy, nie mogę pilnować każdego. Nic nie
wiem o zniknięciu Davousta, to wszystko. Kiedy jeden diabeł
upada, przysyłają następnego, i oto jesteś. Mój lud niczego nie
zyskał.
– Z wyjątkiem milczenia Davousta. Może odkrył, że
zawarłeś pakt z Gurkhulczykami.
Może przyłączenie się do Unii nie było tym, na co liczył
twój naród.
Kahdia parsknął.
– Nic nie wiesz. Żaden Dagoskańczyk nigdy nie zawarłby
paktu z Gurkhulczykami.
– W oczach kogoś z zewnątrz macic wiele wspólnego.
– Owszem, w oczach ignoranta z zewnątrz. Mamy ciemną
skórę i modlimy się do Boga, ale podobieństwa na tym się kończą.
My, ludzie Dagoski, nigdy nie byliśmy walecznym ludem.
Pozostaliśmy na półwyspie, przekonani o mocy naszego
systemu obronnego, podczas gdy imperium Gurkhulu
rozprzestrzeniało się po kantyckim kontynencie niczym zaraza.
Sądziliśmy, że jego podboje to nie nasze zmartwienie. I to był nasz
błąd. Pod nasze bramy docierali emisariusze z żądaniami, byśmy
uklękli przed imperatorem i uznali, że prorok Khalul przemawia
głosem Boga. Nie chcieliśmy się zgodzić ani na jedno, ani na
drugie, a Khalul przysiągł, że nas zniszczy. Jak się wydaje, teraz
zdoła tego dokonać. Całe Południe zamieni w swoje dominium.
„Arcylektor zaś nie będzie w najmniejszym stopniu
rozbawiony tym faktem”.
– Kto wie? Może Bóg pospieszy wam z pomocą.
– Bóg obdarza łaskami tych, którzy sami rozwiązują swoje
problemy.
– Niewykluczone, że uda nam się to zrobić wspólnie.
– Nie mam interesu w tym, by ci pomagać.
– Nawet jeśli przy okazji pomożesz też sobie? Zamierzam
wydać pewien dekret. Bramy Górnego Miasta zostaną otwarte i
twój naród będzie mógł chodzić po swoim własnym mieście do
woli. Usunie się kupców korzennych ze świątyni, która znów
stanie się waszym uświęconym miejscem. Zezwoli się
Dagoskańczykom na noszenie broni; co więcej, dostarczymy wam
oręż z naszych własnych arsenałów. Miejscowi będą traktowani jak
pełnoprawni obywatele Unii.
Zasługują na to całkowicie.
– No, no. – Kahdia złączył dłonie i rozsiadł się wygodnie
na swoim skrzypiącym krześle. – Teraz, kiedy Gurkhulczycy
pukają do naszych bram, ty zjawiasz się w Dagosce, wymachując
tym swoim małym zwojem, jakby to było słowo boże, i
postanawiasz uczynić rzecz słuszną. Nie jesteś taki jak inni. Jesteś
dobrym człowiekiem, uczciwym człowiekiem, sprawiedliwym
człowiekiem. Chcesz, żebym w to uwierzył?
– Szczerze? Mało mnie obchodzi, w co wierzysz, a jeszcze
mniej to, czy robię słuszną rzecz – wszystko sprowadza się do
tego, kogo pytasz. Jeśli chodzi o to, czy jestem dobrym
człowiekiem – Glokta wykrzywił ironicznie usta – to pieśń
przeszłości, której nawet nie pamiętam. Interesuje mnie utrzymanie
Dagoski. I nic więcej.
– I wiesz, że nie zdołasz jej utrzymać bez naszej pomocy.
– Żaden z nas nie jest głupcem, Kahdia. Nie obrażaj mnie,
zachowując się jak głupiec.
Możemy sprzeczać się do chwili, gdy fala Gurkhulczyków
zaleje nasze obwałowania, albo możemy współpracować. Nigdy
nie wiadomo, może wspólnie uda się nam ich nawet pokonać.
Twoi ludzie pomogą kopać rów, naprawiać mury,
wzmacniać bramy. Dostarczysz na początek tysiąc ludzi do obrony
miasta, a potem jeszcze więcej.
– Dostarczę? Naprawdę? A jeśli, z naszą pomocą, miasto
się oprze? Czy nasza umowa nadal będzie obowiązywać?
„Jeśli miasto się oprze, odejdę. A jeszcze bardziej
prawdopodobne, że Vurms i pozostali odzyskają władzę, a nasza
umowa zamieni się w pył”.
– Jeśli miasto się oprze, przyrzekam, że zrobię wszystko, co
w mojej mocy.
– Co w twojej mocy. Nic to nie oznacza.
„Wie, o co chodzi”.
– Potrzebuję twojej pomocy, więc proponuję ci, co mogę.
Zaproponowałbym więcej, ale nie mam więcej. Możesz się dąsać,
siedząc w tych slumsach i mając za jedyne towarzystwo muchy, i
czekać na przyjście imperatora. Może wielki Uthman-ul-Dosht
zaoferuje ci lepszy układ. – Glokta patrzył przez chwilę Kahdii w
oczy. – Ale obaj wiemy, że to nieprawda.
Kapłan wydął wargi, pogładził się po brodzie, po czym
westchnął głęboko.
– Powiadają, że człowiek zagubiony na pustyni musi
przyjmować wodę, jaką mu ofiarują, nieważne od kogo pochodzi.
Akceptuję twój układ. Gdy tylko świątynia się opróżni, zaczniemy
kopać te twoje dziury, nosić twoje kamienie i przypasywać twoje
miecze. Coś jest lepsze niż nic i, jak powiadasz, być może razem
zdołamy pobić Gurkhulczyków. Cuda się zdarzają.
– Tak słyszałem – odparł Glokta; wsparł się na lasce i
podniósł boleśnie z miejsca, czując, jak koszula lepi mu się do
spoconych pleców. – Słyszałem, że się zdarzają.
„Ale nigdy nie widziałem żadnego”.

***

Glokta wyciągnął się na poduszkach w swojej komnacie;


odchylił do tyłu głowę, otworzył usta i pozwolił odpocząć
obolałemu ciału.
„Te same komnaty, które kiedyś zajmował mój znamienity
poprzednik, superior Davoust”.
Były to obszerne, przewiewne i dobrze umeblowane
pokoje. Być może niegdyś należały do księcia Dagoski albo
jakiegoś podstępnego wezyra, albo do smagłej konkubiny, nim
rodowici mieszkańcy zostali zepchnięci w kurz Dolnego Miasta.
„O wiele lepsze niż moja gówniana klitka w Agrioncie, z
tym wyjątkiem, że zniknął stąd superior Inkwizycji”.
Kilka okien wychodziło na północ, na morze i najbardziej
strome zbocze skały, inne na miasto rozciągające się w dole w
piekących promieniach słońca. Wszystkie były zaopatrzone w
ciężkie okiennice. Na zewnątrz rozciągała się przepaść nagiego
kamienia aż do ostro najeżonych głazów i gniewnej słonej wody.
Drzwi były grube na sześć palców, nabijane żelazem, wyposażone
w solidny zamek i cztery wielkie zasuwy.
„Davoust był przezornym człowiekiem, i to nie bez
powodu, można rzec. Jakim więc cudem zabójca dostał się do
środka, a zrobiwszy to, jak zdołał usunąć ciało?”.
Poczuł, jak usta wykrzywia mu uśmiech.
„Jak usuną moje ciało, kiedy się tu zjawią? Moi wrogowie
już zacieśniają szyki – szyderczy Vurms, pedantyczny Vissbruck,
kupcy, których zyskom zagrażam, praktycy, którzy służyli
Harkerowi i Davoustowi, miejscowi, którzy mają słuszny powód
nienawidzić każdego człowieka noszącego czerń, moi starzy
przeciwnicy z Gurkhulu, oczywiście, i to wszystko przy założeniu,
że Jego Eminencja nie zirytuje się brakiem postępów i sam nie
postanowi mnie kimś zastąpić. Zastanawiam się, czy ktokolwiek
przyjdzie, by poszukać mojego skręconego ciała?”.
– Superiorze.
Uchylenie powiek i podniesienie głowy było wielkim i
sprawiającym cierpienie wysiłkiem.
Wszystko go bolało po mordędze kilku minionych dni.
Szyja trzaskała jak sucha gałązka przy każdym ruchu, plecy były
sztywne i kruche niczym lustro, nogę przeszywał obezwładniający
ból albo ogarniało ją rozedrgane odrętwienie.
W drzwiach stała Shickel, głowę miała pochyloną. Rany i
sińce zniknęły z ciemnej twarzy.
Nie było widać zewnętrznych oznak cierpienia, jakie
znosiła w celi. Nigdy jednak nie patrzyła mu w oczy, zawsze wzrok
miała wlepiony w podłogę.
„Niektóre rany goją się po długim czasie, inne nigdy. Wiem
o tym doskonale”.
– O co chodzi, Shickel?
– Magister Eider przysyła panu zaproszenie na kolację.
– Doprawdy?
Dziewczyna skinęła głową.
– Daj jej znać, że będę zaszczycony.
Glokta patrzył, jak służąca wychodzi z pokoju, wciąż, ze
spuszczoną głową, po czym osunął się z powrotem na poduszki.
„Jeśli zniknę jutro, to przynajmniej ocaliłem jedną osobę.
Być może oznacza to, że moje życie nie było całkowitą stratą
czasu. Sand dan Glokta, obrońca bezradnych i poniżonych. Czy
zawsze jest za późno, by stać się... dobrym człowiekiem?”.

***

– Błagam! – zapiszczał były inkwizytor. – Błagam! Nic nie


wiem!
Był mocno przywiązany do krzesła, w żaden sposób
niezdolny się poruszyć.
„Ale nadrabia to oczami”.
Harker co chwila zerkał na instrumenty Glokty, połyskujące
w ostrym świetle lampy na porysowanym i zniszczonym blacie
stołu.
„O tak, rozumiesz lepiej niż inni, jak to działa. Wiedza jest
często antidotum na strach. Ale nie tutaj. Nie teraz”.
– Nic nie wiem!
– To ja będę osądzał, co wiesz, a czego nie. – Glokta otarł
pot z czoła.
W pomieszczeniu było gorąco jak w kuźni, a rozżarzone
węgle na trójnogu też nie pomagały. – Jeśli coś śmierdzi jak
kłamca i ma kolor kłamcy, to jest bardzo prawdopodobne, że jest to
kłamca, zgodzisz się ze mną?
– Błagam! Jesteśmy po tej samej stronie!
„Czyżby?”.
– Powiedziałem tylko prawdę!
– Być może, ale nic tyle, ile mi potrzeba.
– Błagam! Wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi!
– Przyjaciółmi? Wiem z doświadczenia, że przyjaciel to
tylko znajomy, który jeszcze człowieka nie zdradził. Czy tym
właśnie jesteś, Harker?
– Nie!
Glokta zmarszczył brwi.
– Więc jesteś naszym wrogiem?
– Co? Nie! Ja tylko... tylko... chciałem wiedzieć, co się
dzieje! To wszystko! Nie miałem zamiaru... Błagam!
„Błagam, błagam, błagam; już mi się to wylewa uszami”.
– Musicie mi uwierzyć!
– Jedyne, co muszę, to uzyskać odpowiedzi.
– Niech więc zada pan pytanie, superiorze, błagam! Niech
pan mi da szansę współpracy!
„Och, doprawdy, idea twardej ręki nie wydaje się już taka
wspaniała, co?”.
– Niech pan zada pytanie, a ja zrobię wszystko, by
odpowiedzieć!
– Doskonale. – Glokta usadowił się na brzegu stołu, tuż
obok związanego więźnia, i popatrzył na niego z góry. –
Doskonale.
Dłonie Harkera były opalone na ciemny brąz, jego twarz
była opalona na ciemny brąz, reszta ciała świeciła bladością
białego ślimaka upstrzonego kępami ciemnych włosów.
„Trudno to uznać za czarujący widok. Ale mogło być
gorzej”.
– Wobec tego odpowiedz mi na następujące pytanie. Jak to
jest, że mężczyźni mają sutki?
Harker zamrugał. Wstrzymał oddech. Spojrzał na Frosta,
ale nie znalazł u niego pomocy.
Albinos spoglądał na więźnia bez zmrużenia powiek, biała
skóra wokół maski była pokryta kroplami potu, oczy przypominały
dwa twarde różowe diamenty.
– Nie... nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem,
superiorze.
– Czyż nie jest to proste pytanie? Sutki, Harker, u
mężczyzn. Jakiemu celowi służą? Nie zastanawiałeś się nad tym
nigdy?
– Ja... ja...
Glokta westchnął.
– Stają się wrażliwie i bolesne na dotyk, kiedy są mokre.
Wysychają i sprawiają ból w upale. Niektóre kobiety, z
niezrozumiałych dla mnie powodów, uparcie bawią się nimi w
łóżku, jakbyśmy z ich dotyku mieli czerpać wszystko z wyjątkiem
rozdrażnienia.
Glokta sięgnął do stołu, podczas gdy Harker śledził szeroko
otwartymi oczami każdy jego ruch, i objął powoli dłonią rączki
obcęgów. Podniósł je na wysokość twarzy i zaczął je z uwagą
oglądać – dobrze naostrzone szczęki, lśniące w blasku lampy.
– Sutki mężczyzny – mruknął. – To prawdziwy kłopot dla
niego. Wiesz? Pomijając niezbyt ładną bliznę, nie tęsknię za
swoimi ani odrobinę.
Chwycił Harkera za czubek sutka i przyciągnął brutalnie do
siebie.
– Ach! – pisnął niegdysiejszy inkwizytor, jego krzesło
zaskrzypiało gwałtownie, gdy próbował się rozpaczliwie wyrwać.
– Nie!
– Myślisz, że to boli? W takim razie wątpię, czy spodoba ci
się to, co cię czeka. – Glokta przyłożył rozwarte obcęgi do
naciągniętego ciała i zacisnął mocno.
– A! A! Błagam! Superiorze, błagam pana!
– Twoje błaganie nie ma dla mnie znaczenia. Potrzebuję od
ciebie odpowiedzi. Co się stało z Davoustem?
– Przysięgam na życie, że nie wiem!
– Niezadowalająca odpowiedź. – Glokta zaczął ściskać
mocniej, metalowe krawędzie instrumentu zaczęły wgryzać się w
skórę.
Harker wydał z siebie pełen rozpaczy wrzask.
– Zaczekaj! Wziąłem pieniądze! Przyznaję się do tego!
Wziąłem pieniądze!
– Pieniądze? – Glokta zmniejszył odrobinę nacisk
stalowych szczęk i na owłosioną nogę Harkera skapnęła z obcęgów
kropla krwi. – Jakie pieniądze?
– Pieniądze, które Davoust brał od miejscowych! Po
rebelii! Kazał mi schwytać tych, którzy według mnie byli bogaci, a
potem powiesić ich z pozostałymi; zarekwirowaliśmy wszystko, co
mieli, i podzieliliśmy między siebie! Trzymał swoją część w
kufrze, który stał w jego komnatach, a kiedy zniknął... wziąłem ją!
– Gdzie są teraz te pieniądze?
– Nie ma ich! Wydałem je! Na kobiety... i na wino, i.., i...
na wszystko!
Glokta cmoknął językiem.
– Ćsi, ćsi.
„Chciwość i spisek, niesprawiedliwość i zdrada, kradzież i
morderstwo. Wszelkie składniki opowieści, która nieodmiennie
podnieca masy. Pikantne, ale nieodzowne”.
Objął dokładniej obcęgi.
– Interesuje mnie osoba superiora, nie pieniądze. Wierz mi,
kiedy mówię, że zadawanie tego pytania zaczyna mnie męczyć. Co
się stało z Davoustem?
– Ja... Ja... Ja nie wiem!
„Być może to prawda. Ale to nie jest odpowiedź, jakiej
potrzebuję”.
– To mnie nie zadawala!
Glokta zacisnął dłoń i metalowe szczęki wgryzły się gładko
w ciało i spotkały pośrodku z cichym trzaskiem. Harker wył, rzucał
się, krzyczał z bólu, czerwony fragment ciała, gdzie niegdyś miał
sutek, ociekał krwią, która spływała po bladym brzuchu ciemnymi
strugami. Glokta skrzywił się pod wpływem nagłego ukłucia w
szyi i zaczął prostować kark, aż usłyszał znajomy trzask.
„Dziwne, jak wraz z upływem czasu nawet najokropniejsze
cierpienie innych staje się...
nudne”.
– Praktyku Frost, inkwizytor krwawi! Jeśli zechcesz być
tak dobry...
– Pscheprascham.
Żelazo zazgrzytało, kiedy Frost wyciągnął je z trójnogu,
rozżarzone pomarańczowo.
Glokta czuł jego ciepło nawet z miejsca, w którym siedział.
„Ach, gorące żelazo. Nie skrywa żadnych sekretów, nie
opowiada kłamstw”.
– Nie! Nie! Ja...
Słowa Harkera rozpłynęły się w bulgoczącym krzyku, gdy
Frost przyłożył rozpalone żelazo do rany; pokój zaczął wypełniać
się z wolna słoną wonią smażonego mięsa. Zapach, który sprawił,
że pusty żołądek Glokty, ku jego obrzydzeniu, zaburczał głośno.
„Ile to czasu upłynęło od chwili, gdy zjadłem porządny
kawałek pieczystego?”.
Otarł świeżą warstwę potu z twarzy i poruszył pod
płaszczem obolałymi ramionami.
„Zajmujemy się tu paskudną sprawą. Więc dlaczego to
robię?”.
Jedyną odpowiedzią był cichy chrzęst, gdy Frost wsunął
ostrożnie żelazo między węgle, wzbijając gejzer pomarańczowych
iskier. Harker skręcał się, łkał, drżał, zapłakane oczy wychodziły z
orbit, z poczerniałego ciała na piersi wciąż unosiła się smużka
dymu.
„Paskudna robota, oczywiście. Ten człowiek bez wątpienia
zasługuje na karę, ale to niczego nie zmienia. Zapewne nie ma
pojęcia, co się stało z Davoustem, ale to też niczego nie zmienia.
Pytania trzeba zadać, i to precyzyjnie, tak jakby znał odpowiedzi”.
– Dlaczego się upierasz, żeby mi się przeciwstawiać,
Harker? Czy to możliwe... byś przypuszczał... że kiedy skończę z
twoimi sutkami, to mi zabraknie pomysłów? Czy tak właśnie
uważasz? Że skończę na twoich sutkach?
Harker patrzył na niego, na jego wargach zbierały się
bąbelki śliny.
Glokta nachylił się ku niemu.
– Och, nie, nie, nie. To dopiero początek. To dopiero
przedsmak początku. Otwiera się przed nami czas w całej swej
bezlitosnej nieskończoności. Dni, tygodnie i miesiące, jeśli zajdzie
konieczność. Czy naprawdę wierzysz, że zdołasz tak długo
zachować swe sekrety? Należysz do mnie, właśnie teraz. Do mnie,
i do tego pomieszczenia. To się nie skończy, dopóki nie dowiem się
tego, czego muszę się dowiedzieć. – Wyciągnął rękę i chwycił
drugi sutek Harkera między kciuk i palec wskazujący. Drugą ręką
ujął obcęgi i rozwarł ich skrwawione szczęki.
– Czy tak trudno to zrozumieć?

***

Komnata magister Eider przedstawiała sobą bajkowy


widok. Zasłony – srebrne i szkarłatne, złote i liliowe, zielone,
niebieskie i jaskrawożółte – falowały w powiewach łagodnego
wiatru, który napływał przez wąskie okna. Ściany zdobiły płyty
delikatnego marmuru, w narożnikach stały wielkie gliniane dzbany,
wysokie jak człowiek. Na podłodze piętrzyły się stosy
nieskazitelnie czystych poduszek, jakby zapraszając gości do
odpoczynku pośród tego przepychu. W smukłych szklanych
słojach płonęły kolorowe świece, rzucając w każdy zakątek
strumienie ciepłego światła i napełniając powietrze słodkim
aromatem. Na końcu marmurowego holu, w basenie o kształcie
gwiazdy, szemrała łagodnie czysta woda. W całej tej scenerii było
coś nieodparcie teatralnego.
„Niczym buduar królowej z jakiejś kantyckiej legendy”.
Magister Eider, zwierzchniczka gildii kupców korzennych,
była główną postacią na tej scenie.
„Królowa kupców we własnej osobie”.
Siedziała u szczytu stołu, ubrana w dziewiczo białą suknię
z połyskliwego jedwabiu, z nieznaczną i fascynującą nutką
przezroczystości. Każdy skrawek opalonej skóry lśnił małą fortuną
w postaci klejnotów, włosy były wysoko zebrane i spięte
grzebieniami z kości słoniowej, z wyjątkiem kilku kosmyków,
które podkreślały umiejętnie rysy jej twarzy. Wyglądało tak, jakby
przygotowywała się cały dzień.
„I nie zmarnowała ani jednej chwili”.
Glokta, zgarbiony na swoim krześle, na drugim końcu
stołu, z miską parującej zupy przed sobą, miał wrażenie, że
zawędrował na strony jakiejś książki.
„Krwawy romans, osadzony w egzotycznej scenerii, z
magister Eider jako heroiną i ze mną jako odrażającym, kalekim,
okrutnym złoczyńcą o czarnym sercu. Ciekawe, jak się ta bajka
skończy?”.
– Więc proszę mi powiedzieć, czemu zawdzięczam ten
honor?
– Rozumiem, że rozmawiał pan z innymi członkami rady.
Byłam zaskoczona i odrobinę urażona, że jeszcze nie starał się pan
o spotkanie ze mną.
– Przepraszam, jeśli poczuła się pani zlekceważona.
Wydawało się jak najbardziej stosowne zachować najbardziej
wpływową osobę na koniec.
Popatrzyła na niego z miną urażonej niewinności.
„I perfekcyjnie zagranej”.
– Wpływową? Ja? Vurms kontroluje wydatki i ogłasza
dekrety, Vissbruck dowodzi wojskiem i czuwa nad obroną, Kahdia
przemawia w imieniu przeważającej części mieszkańców miasta.
Prawie się nie liczę.
– Och, zbytek skromności. – Glokta pokazał swój bezzębny
uśmiech. – Jest pani olśniewająca, oczywiście, ale ten blask nie
oślepił mnie do końca. Skarbiec Vurmsa to nędzne grosze w
porównaniu z tym, co zarabiają kupcy korzenni. Ludzie Kahdii
zostali pozbawieni niemal znaczenia. Za pośrednictwem swego
zapijaczonego przyjaciela Coski dowodzi pani wojskiem, które pod
względem liczby ponad dwukrotnie przewyższa oddziały
Vissbrucka.
Jedyny powód, dla którego Unia w ogóle interesuje się tą
spragnioną wody skałą, jest handel kontrolowany przez pani gildię.
– No cóż, nie lubię się chwalić. – Magister Eider wzruszyła
szczerze ramionami. – Ale przypuszczam, że mam jakieś wpływy
w mieście. Zadawał pan pytania, jak się dowiedziałam.
– Taka jest moja rola. – Glokta uniósł łyżkę do ust, starając
się za wszelką cenę nie siorbać przez zęby, które mu jeszcze
pozostały. – Ta zupa jest wyśmienita, tak przy okazji.
„I, jak mam nadzieję, nie przyprawia o śmierć”.
– Pomyślałam sobie, że ją pan doceni. Widzi pan, ja także
zadawałam pytania.
Woda pluskała i szemrała w sadzawce, kotary szeleściły na
ścianach, sztućce stukały cicho o doskonałą porcelanę naczyń.
„Powiedziałbym, że pierwsze starcie zakończyło się
remisem”.
To Carlot dan Eider przerwała milczenie.
– Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jest pan tu w misji
zleconej przez samego arcylektora.
Misji najwyższej wagi. Widzę, że jest pan człowiekiem,
który nie przebiera w słowach, ale może powinien pan stąpać nieco
ostrożniej.
– Przyznaję, że mój krok jest nieco nieporadny. Rana
odniesiona na wojnie, do tego dwa lata tortur. To cud, że w ogóle
zachowałem nogę.
Uśmiechnęła się szeroko, ukazując dwa rzędy idealnych
zębów.
– Jestem szczerze rozbawiona, ale moi szanowni koledzy
uważają pana za nieco mniej zabawnego. Vurms i Vissbruck
nabrali do pana głębokiej niechęci. Wyniosły – tak o panu mówią,
pomijając inne określenia, których lepiej nie powtórzę.
Glokta wzruszył ramionami.
– Nie jestem tu po to, by szukać sobie przyjaciół – odparł i
opróżnił kielich doskonałego, jak się spodziewał, wina.
– Ale przyjaciele mogą być użyteczni. Jeśli przyjaciel
cokolwiek oznacza, to z pewnością jednego wroga mniej. Davoust
uparcie irytował wszystkich, a rezultat nie okazał się zbyt
szczęśliwy.
– Davoust nie cieszył się poparciem Zamkniętej Rady.
– To prawda. Ale żaden dokument nie powstrzyma noża.
– Czy to groźba?
Carlot dan Eider wybuchnęła śmiechem. Niewymuszonym,
szczerym, przyjacielskim śmiechem. Trudno było uwierzyć, że
ktoś zdolny do takiej reakcji mógł być zdrajcą, kimś groźnym czy
kimkolwiek, tylko nie czarującym gospodarzem.
„A jednak nie jestem do końca przekonany”.
– To jest rada. Rada zrodzona z gorzkiego doświadczenia.
Wolałabym, żeby pan jeszcze nie zniknął.
– Naprawdę? Nie wiedziałem, że jestem tak uroczym
gościem.
– Jest pan lakoniczny, konfliktowy, nieco przerażający i
wprowadza pan surowe ograniczenia menu, ale prawdę mówiąc,
jest pan mi bardziej przydatny tutaj niż... – machnęła ręką –
gdziekolwiek, dokąd poszedł Davoust. Ma pan jeszcze ochotę na
wino?
– Oczywiście.
Podniosła się z krzesła i ruszyła w jego stronę, jej stopy
poruszały się na posadzce tanecznym ruchem.
„Nagie stopy, na kantycką modłę”.
Łagodny wiatr poruszał delikatnie suknią, kiedy Carlot
pochyliła się nad kieliszkiem Glokty, i owionął jego twarz jej
zapachem.
„Właśnie taka kobieta, którą powinienem według matki
poślubić – piękna, mądra i jakże bogata. Właśnie taka kobieta,
którą ja sam chciałem poślubić, jeśli już o tym mowa, kiedy byłem
młodszy. Kiedy byłem innym człowiekiem”.
Migotliwy blask świec lśnił na jej włosach, migotał na
klejnotach wokół jej szyi, przenikał wino płynące z butelki.
„Czy próbuje mnie oczarować wyłącznie dlatego, że
trzymam w ręku pisemne upoważnienie Zamkniętej Rady? Nie
chodzi o nic więcej niż tylko dobry interes, pragnienie zachowania
dobrych stosunków z potężnymi tego świata? Czy też ma nadzieję,
że zdoła mnie oszukać, rozkojarzyć, odciągnąć od nieprzyjemnej
prawdy?”.
Jej oczy napotkały na moment jego wzrok; uśmiechnęła się
nieznacznie i ze zrozumieniem, po czym znów spojrzała na jego
kielich.
„Czy mam być jej małym ulicznikiem, który przyciska
brudną twarz do szyby sklepu piekarniczego i czuje, jak ślina
napływa mu do ust na widok słodkości, których nigdy nie
dostanie? Chyba nie”.
– Dokąd odszedł Davoust?
Magister Eider zastygła na chwilę, potem odstawiła
ostrożnie butelkę. Usiadła z wdziękiem na najbliższym krześle,
oparła łokcie o stół, a brodę na dłoniach i spojrzała Glokcie w
oczy.
– Przypuszczam, że został zamordowany przez zdrajcę z
miasta. Prawdopodobnie agenta Gurkhulczyków. Wie pan już o
tym zapewne, ale Davoust podejrzewał, że w radzie miejskiej
zawiązano spisek. Tyle zdołał mi powiedzieć na krótko przed
swoim zniknięciem.
„Naprawdę?”.
– Spisek w radzie miejskiej? – Glokta potrząsnął głową z
udawanym przerażeniem. – Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?
– Bądźmy ze sobą szczerzy, superiorze. Chcę tego co pan.
My, z gildii kupców korzennych, zainwestowaliśmy w to miasto za
dużo czasu i pieniędzy, by patrzeć, jak wpada w ręce
Gurkhulczyków, pańska osoba zaś bardziej gwarantuje jego
utrzymanie niż ci idioci, Vurms i Vissbruck. Jeśli w tych murach
przebywa zdrajca, to chcę, by go znaleziono.
– Jego... albo ją.
Magister Eider uniosła delikatną brew.
– Nie umknęło pańskiej uwagi, że jestem jedyną kobietą w
radzie.
– Nie, nie umknęło. – Glokta siorbnął hałaśliwie z łyżki. –
Ale proszę mi wybaczyć, jeśli jeszcze nie wykluczę pani z kręgu
podejrzeń. Potrzeba czegoś więcej niż smakowitej zupy i miłej
rozmowy, by przekonać mnie o czyjejś niewinności.
„Choć jest to o wiele więcej niż ktokolwiek inny mi
zaoferował”.
Magister Eider uśmiechnęła się, podnosząc kieliszek.
– Więc jak mogę pana przekonać?
– Szczerze? Potrzebuję pieniędzy.
– Ach, pieniądze. Wszystko się do nich sprowadza. Zawsze.
Wydobycie pieniędzy z mojej gildii jest jak szukanie wody na
pustyni – męczące, brudne i niemal zawsze jednoznaczne ze stratą
czasu.
„Niczym zadawanie pytań inkwizytorowi Harkerowi”.
– Jaką sumę ma pan na myśli?
– Moglibyśmy zacząć, dajmy na to, od stu tysięcy marek.
Byłoby przesadą powiedzieć, że Eider zakrztusiła się
swoim winem.
„Raczej łagodnie chrząknęła”.
Odstawiła z uwagą kieliszek, odkaszlnęła cicho, otarła
rogiem chusteczki usta, po czym spojrzała na niego, unosząc brwi.
– Wie pan doskonale, że jest to suma nieosiągalna.
– Zadowolę się chwilowo tym, co może mi pani dać.
– Zobaczymy. Czy pańskie ambicje ograniczają się jedynie
do stu tysięcy marek, czy też jest coś jeszcze, co mogę dla pana
zrobić?
– Owszem, prawdę powiedziawszy. Chcę, by kupcy
opuścili świątynię.
Eider pomasowała się delikatnie po skroniach, jakby
żądania Glokty przyprawiały ją o ból głowy.
– To on chce, by kupcy opuścili świątynię. Kahdia –
mruknęła.
– Rzecz konieczna, by zapewnić sobie jego poparcie. Mając
go przeciwko sobie, nie zdołamy długo utrzymać miasta.
– Mówię to samo tym głupcom od lat, ale deptanie
miejscowych to ich ulubiona rozrywka.
Doskonale, kiedy kupcy mają się wynieść?
– Jutro. Najpóźniej.
– Nie jest pan zbyt arogancki? – Potrząsnęła głową. –
Bardzo dobrze. Jutro wieczorem będę zapewne najmniej
popularnym magistrem, jak sięgnąć pamięcią, jeśli w ogóle zdołam
zachować swoje stanowisko, ale spróbuję sprzedać ten pomysł
gildii.
Glokta wyszczerzył się w uśmiechu.
– Czuję, że potrafiłaby pani sprzedać wszystko.
– Jest pan twardym negocjatorem, superiorze. Jeśli
kiedykolwiek zmęczy się pan zadawaniem pytań, to nie wątpię, że
czeka pana świetlana przyszłość jako kupca.
– Kupca? Och, nie jestem aż tak bezlitosny. – Glokta
włożył łyżkę do pustej czarki i oblizał dziąsła. – Proszę nie
poczytać tego za brak szacunku, ale jak się to dzieje, że kobieta
staje na czele najpotężniejszej gildii na obszarze całej Unii?
Eider milczała przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy
odpowiedzieć, czy też nie.
„Albo oceniając, ile prawdy powiedzieć, kiedy już zacznie
mówić”.
Popatrzyła na swój kieliszek i zaczęła obracać powoli
nóżkę w palcach.
– Wcześniej, przede mną, magistrem był mój mąż. Kiedy
się pobraliśmy, miałam dwadzieścia dwa lata, a on blisko
sześćdziesiąt. Mój ojciec był mu winien mnóstwo pieniędzy i
zaoferował moją rękę jako spłatę długu.
„Ach, więc wszyscy mamy w swym życiorysie jakieś
poświęcenia”.
Wykrzywiła usta w pogardliwym grymasie.
– Mój mąż zawsze potrafił zwietrzyć dobry interes.
Wkrótce po ślubie zaczął podupadać na zdrowiu, a ja pełniłam
coraz bardziej aktywną rolę w zarządzaniu jego sprawami, a także
sprawami gildii. Nim umarł, byłam magistrem pod każdym
względem, pomijając oficjalny tytuł, a moi współpracownicy
okazali się na tyle rozsądni, by nadać sytuacji charakter formalny.
Kupcy korzenni zawsze przejawiali więcej troski o zysk niż
zasady przyzwoitości. – Podniosła wzrok na Gloktę. – Proszę się
nie obrazić, ale jak bohater wojenny staje się oprawcą?
Teraz to on zaczął się zastanawiać.
„Dobre pytanie. Jak to się stało?”.
– Nie ma wielu możliwości działania w przypadku kaleki.
Eider przytaknęła z wolna, ani na chwilę nie odrywając
wzroku od jego twarzy.
– To musiało być trudne. Powrócić, po tak długim czasie w
ciemności, i przekonać się, że nie jest pan potrzebny przyjaciołom.
Widzieć w ich twarzach tylko poczucie winy, współczucie i
obrzydzenie. Stwierdzić, że jest pan sam.
Glokta poczuł, jak drga mu powieka, i potarł ją delikatnie.
Nigdy wcześniej nie rozmawiał z nikim o tych sprawach.
„Oto siedzę tutaj i poruszam je z całkowicie obcą osobą”.
– Nie ma wątpliwości, że jestem tragiczną postacią. Kiedyś
byłem nic nie wartym człowiekiem, teraz jestem strzępem tamtego.
Co pani woli.
– Wyobrażam sobie, że takie traktowanie ze strony innych
musi przyprawiać pana o wstręt.
O głęboki wstręt i głęboki gniew.
„Gdybyś tylko wiedziała”.
– Wydaje się jednak, że to dziwna decyzja – z ofiary stać
się katem.
– Wręcz przeciwnie, nie ma nic bardziej naturalnego. Jak
podpowiada mi doświadczenie, ludzie robią to, co im zrobiono.
Została pani sprzedana przez swojego ojca i kupiona przez męża, a
mimo to postanowiła pani sprzedawać i kupować.
Eider zmarszczyła czoło.
„Będzie się chyba miała nad czym zastanawiać”.
– Wydawałoby się, że pański ból będzie dla pana źródłem
empatii.
– Empatii? A co to takiego? – Glokta skrzywił się,
rozcierając sobie nogę. – To smutny fakt, ale ból każe się
człowiekowi tylko litować nad sobą.
Rozmowy przy ognisku
Logen poruszył się niespokojnie w siodle i popatrzył spod
przymrużonych powiek na kilka ptaków krążących nad wielką
płaską równiną. Niech to diabli, bolał go tyłek. Uda miał obtarte,
nozdrza wypełniała woń końskiego potu. Nie mógł się usadowić
wygodnie, tak aby nie uciskały go genitalia. Ciągle były
zgniecione, choć co chwila wsuwał dłoń pod pas i przesuwał je na
bok.
Zapowiadała się wyprawa pełna trudów, i to pod każdym
względem. Podczas wędrówek, jeszcze na Północy, zwykł
rozmawiać. Kiedy był chłopcem, rozmawiał z ojcem. Kiedy był
młodym człowiekiem, rozmawiał z przyjaciółmi. Kiedy poszedł za
Bethodem, to z nim rozmawiał, przez cały dzień, gdyż w owym
czasie byli sobie bliscy niemal jak bracia. Rozmowa pozwalała
zapominać o pęcherzach pokrywających stopy albo o pustym
brzuchu, albo o wiecznym i przeklętym zimnie, albo o tym, kto
został wczoraj zabity.
Logen śmiał się z opowieści Wilczarza, kiedy brnęli przez
śnieg. Rozwodził się o taktyce z Trójdrzewcem, kiedy człapali po
błocie. Spierał się z Czarnym Dowem, kiedy przedzierali się przez
bagniska; żaden temat nie wydawał się zbyt błahy. Zdarzało się
nawet, że żartował sobie z Hardingiem Ponurakiem, a niewielu
mogłoby się tym pochwalić.
Westchnął pod nosem. Było to przeciągły, bolesny dźwięk z
głębi krtani. Dobre czasy, bez wątpienia, ale pozostały gdzieś
daleko, w słonecznych dolinach przeszłości. Wszyscy ci chłopcy
dawno już wrócili do ziemi. Umilkli na zawsze, każdy z nich. Co
gorsza, zostawili Logena pośrodku pustkowia, w towarzystwie
tych wszystkich ludzi.
Wielki Jezal dan Luthar nie był zainteresowany żadnymi
opowieściami z wyjątkiem własnych. Siedział cały czas sztywno i
wyniośle, z zadartą brodą, okazując arogancję, wyższość i pogardę
wobec wszystkiego, jak młodzieniec, który popisuje się swoim
pierwszym mieczem, jeszcze nim się przekona, że nie jest to żaden
powód do dumy.
Bayaz nie interesował się taktyką. Jeśli w ogóle się
odzywał, to tylko po to, by szczeknąć pojedynczym słowem,
zgadzając się z czymś lub nie, i spoglądając ze zmarszczonym
czołem na rozległą połać trawy, jak ktoś, kto wie, że popełnił
straszliwy błąd, ale nie ma pojęcia, jak z niego wybrnąć. Jego
uczeń, jak się zdawało, też zmienił się od czasu, gdy opuścili Aduę.
Był cichy, niedostępny, czujny. Brat Długostopy jechał z przodu,
gdzieś daleko na równinie, jako zwiadowca. Zapewne tak było
najlepiej. Nikt inny nie miał ochoty na rozmowę. Nawigator, co
Logen przyznał z niechęcią, miał jej za dużo.
Ferro trzymała się w pewnej odległości od tej przyjaznej
grupy, przygarbiwszy ramiona, czoło miała zmarszczone w
wiecznym grymasie złości, długa blizna na jej policzku wyglądała
jak gniewna szara linia; w porównaniu z nią inni wydawali się
bandą wesołków. Nachylała się ku powiewom wiatru, napierała
nań, jakby miała nadzieję, że zrani go swą twarzą. Logen pomyślał,
że lepiej żartować z zarazą niż z tą kobietą.
Wesoła kompania, bez dwóch zdań. Skulił ramiona.
– Jak długo jeszcze, zanim dotrzemy na krawędź świata? –
spytał Bayaza bez większej nadziei.
– Jeszcze kawałek drogi – odwarknął mag, prawie nie
otwierając ust.
Więc Logen jechał dalej, zmęczony, obolały i znudzony,
obserwując te nieliczne ptaki, które ślizgały się powoli ponad
bezkresną równiną. Ładne, duże, tłuste ptaki. Oblizał łakomie
wargi.
– Przydałoby się trochę mięsa – westchnął. Nie miał w
ustach świeżego mięsa od bardzo dawna. Od chwili, gdy opuścili
Calcis. Logen pomacał się po brzuchu. Miękka krągłość z czasu
spędzonego w mieście zaczynała zanikać. – Porządny kawałek.
Ferro popatrzyła na niego, potem spojrzała w górę, na kilka
ptaków krążących nad ich głowami. Ściągnęła łuk z ramienia.
– Ha! – parsknął śmiechem Logen. – Powodzenia.
Przyglądał się, jak wyciąga płynnym ruchem strzałę z
kołczana. Próżny gest. Nawet Harding Ponurak nie zdołałby trafić,
a był najlepszym łucznikiem, jakiego Logen kiedykolwiek spotkał.
Patrzył, jak Ferro opiera drzewce strzały o wygięte drewno łuku,
napinając plecy, i wlepia spojrzenie żółtych oczu w sunące po
niebie kształty.
– Nigdy nie ustrzelisz żadnego z tych ptaków, nawet
gdybyś próbowała przez tysiąc lat.
Naciągnęła cięciwę.
– Strata strzały! – krzyknął. – Musisz patrzeć trzeźwo na
takie rzeczy!
Przypuszczał, że strzała spadnie i dźgnie go w twarz. Albo
przebije szyję jego koniowi, ten zaś padnie martwy i przygniecie
go swoim ciężarem. Odpowiedni koniec tej koszmarnej podróży.
Chwilę później jeden z ptaków runął w dół i spadł na trawę,
przebity strzałą Ferro.
– Nie – wyszeptał, gapiąc się na kobietę z szeroko
otwartymi ustami, gdy ponownie napinała łuk.
Następna strzała poszybowała w szare niebo i następny
ptak runął na ziemię, tuż obok pierwszego. Logen gapił się nań, nie
wierząc własnym oczom.
– Nie!
– Nie mów mi, że nie widziałeś dziwniejszych rzeczy –
odezwał się Bayaz. – Człowiek, który rozmawia z duchami, który
podróżuje z magiem, który budzi największy strach na Północy?
Logen wstrzymał konia i zsunął się z siodła. Ruszył przez
wysoką trawę, przygarbiony, na drżących, obolałych nogach, i
podniósł z ziemi martwego ptaka. Strzała przeszła dokładnie przez
środek piersi. Gdyby Logen dźgnął go drzewcem z odległości
równej ludzkiej stopie, nie zdołałby zrobić tego celniej.
– Coś jest nie tak.
Bayaz uśmiechnął się z góry, wspierając przed sobą dłonie
na siodle.
– Jak głoszą legendy, w pradawnych czasach, przed
początkiem historii, nasz świat i Druga Strona były ze sobą
połączone. Tworzyły jedną całość. Po ziemi chodziły demony,
które mogły czynić, co im się podobało. Panował chaos ponad
wszelkie wyobrażenie. Demony te płodziły potomstwo z ludźmi.
W połowie istoty człowiecze, w połowie demony. Potwory. Jeden z
nich przybrał imię Euz. Uwolnił ludzi od tyranii diabłów, a
zaciętość tej bitwy ukształtowała ziemię.
Oddzielił świat na górze od tego na dole i zapieczętował
bramy między nimi. By nie dopuścić do powtórzenia takiego
koszmaru, sformułował Pierwsze Prawo. Jest rzeczą zakazaną
dotykać Drugiej Strony albo rozmawiać z diabłami.
Logen przyglądał się pozostałym, którzy z kolei przyglądali
się Ferro. Luthar i Quai nie kryli zdumienia tym niezwykłym
popisem celności. Kobieta odchyliła się w siodle, znów napinając
cięciwę do ostatnich granic – grot kolejnej strzały spoczywał
idealnie nieruchomo –a mimo to potrafiła skierować konia w tę lub
inną stronę samymi piętami. Logen z trudem umiał zmusić
wierzchowca do posłuszeństwa, posługując się wodzami, ale nie
bardzo rozumiał, co ma z tym wszystkim wspólnego szalona
opowieść Bayaza.
– Diabły i tak dalej, Pierwsze Prawo. – Machnął
lekceważąco ręką. – I co z tego?
– Od samego początku Pierwsze Prawo naszpikowane było
sprzecznościami. Wszelka magia pochodzi od Drugiej Strony i
spływa na ziemię, tak jak światło spływa ze słońca. Euz był po
części diabłem, tak jak i jego synowie – Juvens, Kanedias,
Glustrod – a także inni. Ich krew przynosiła im dary, ale także
przekleństwa. Moc, długie życie, siłę albo wzrok – niedostępne
zwykłym ludziom. Ich krew przechodziła na dzieci, w coraz
mniejszym stopniu, i na dzieci spłodzone przez dzieci, i tak przez
długie wieki. Dary zanikały w tym czy innym pokoleniu, by znów
wrócić niespodziewanie, wreszcie ujawniały się niezwykle rzadko.
Krew diabelska traciła siłę, w końcu zniknęła. Nieczęsto się
zdarza, by owe dary się uzewnętrzniały, teraz, kiedy nasz świat i
ten w dole oddaliły się od siebie tak bardzo. To doprawdy
przywilej, że jesteśmy tego świadkami.
Logen uniósł brwi.
– Ona? W połowie diabłem?
– Znacznie mniej niż w połowie, mój przyjacielu – parsknął
śmiechem Bayaz. – Sam Euz był tylko w połowie demonem, a jego
siła wynosiła góry i tworzyła morza. Połowa mogłaby napełnić
twoją krew takim przerażeniem i pożądaniem, że stanęłoby ci
serce. Połowa, samym swym spojrzeniem, mogłaby cię oślepić.
Nie połowa. Nie więcej niż cząstka. Ale Ferro ma w sobie ślad
Drugiej Strony.
– Drugiej Strony, hę? – Logen popatrzył na martwego ptaka
w swojej dłoni. – Więc gdybym tknął tej kobiety, złamałbym
Pierwsze Prawo?
Bayaz zachichotał.
– No, to jest pytanie. Bezustannie mnie zaskakujesz,
mistrzu Dziewięciopalcy.
Zastanawiam się, co by na to powiedział Euz. – Mag
wysunął wargi. – Myślę, że potrafiłby ci wybaczyć. Ona jednakże
– Bayaz wskazał łysą głową Ferro – najpewniej obcięłaby ci dłoń.

***

Logen leżał na brzuchu, spoglądając przez wysoką trawę ku


łagodnej dolinie, na której dnie płynął niegłęboki strumyk. Po
bliższej stronie przycupnęło skupisko domów czy może ich
pustych skorup. Nie pozostał żaden dach, nic z wyjątkiem
zburzonych ścian, w większości sięgających człowiekowi zaledwie
do pasa; zbocza okryte falującymi na wietrze źdźbłami zaściełały
kamienie. Równie dobrze mógłby to być obraz z Północy.
Mnóstwo porzuconych wiosek, od czasu wojen. Ludzie wygnani,
wypędzeni, spaleni. Logen widział to na własne oczy, i to często.
Nieraz brał w tym udział. Nie był z tego dumny, ale nie był
specjalnie dumny z niczego, co robił w tamtych czasach. Czy w
jakichkolwiek innych.
– Niewiele zostało, w czym można by mieszkać –
wyszeptał Luthar.
Ferro spojrzała na niego gniewnie.
– Mnóstwo, żeby się ukrywać.
Nadchodził wieczór, słońce zniżyło się na horyzoncie i
napełniło zgliszcza wioski cieniami. Nie było tam śladu żywego
człowieka. Nie słychać było nic z wyjątkiem szemrania wody i
niespiesznego wiatru prześlizgującego się przez trawę. Ani śladu
kogokolwiek, ale Ferro miała rację. Brak śladu nie oznaczał, że nie
było niebezpieczeństwa.
– Najlepiej pójść tam i sprawdzić – mruknął Długostopy.
– Najlepiej, jak ja pójdę, co? – Logen zerknął na niego z
ukosa. – A ty tu zostaniesz, co?
– Nie mam talentu do walki. Wiesz o tym doskonale.
– Hm – prychnął Logen. – Nie masz talentu do walki
jakiegokolwiek rodzaju, ale wyjątkowy do jej wyszukiwania.
– Zajmuję się wyszukiwaniem. Jestem tu po to, by
nawigować.
– Może wyszukasz mi przyzwoity posiłek i łóżko, w
którym mógłbym się przespać – wtrącił gniewnie Luthar swoim
zawodzącym akcentem Unii.
Ferro syknęła przez zęby, nie kryjąc odrazy.
– Ktoś tam musi pójść – warknęła, prześlizgując się na
brzuchu przez krawędź wzniesienia. – Biorę lewą stronę.
Nikt nawet nie drgnął.
– Ruszamy – rzucił cicho Logen do Luthara.
– Ja?
– A kto inny? Troje to odpowiednia liczba. Idziemy, tylko
cicho.
Luthar popatrzył przez źdźbła trawy na dolinę, oblizał
wargi, otarł jedną dłoń o drugą.
Zdenerwowany, jak zorientował się Logen, zdenerwowany,
ale jednocześnie dumny, niczym niedoświadczony chłopak przed
bitwą, który próbuje pokazać, że się nie boi, i unosi dumnie brodę.
Logen nie dał się zwieść. Widział to już setki razy wcześniej.
– Zamierzasz doczekać tu poranka? – warknął.
– Pilnuj lepiej swoich wad, człowieku Północy – syknął
Luthar, ruszając ostrożnie w dół zbocza. – Masz ich dostatecznie
dużo!
Kółka przy jego wielkich, lśniących ostrogach zabrzęczały
głośno, kiedy przerzucił ciało przez krawędź zbocza, niezgrabnie i
bez wprawy, wypinając tyłek ku górze.
Logen chwycił go za płaszcz, nim Luthar zdołał uczynić
choć jeden krok.
– Nie masz chyba zamiaru iść z czymś takim?
– Co?
– Z pieprzonymi ostrogami! Powiedziałem: cicho! Równie
dobrze możesz zawiesić sobie na kutasie dzwonek!
Luthar skrzywił się wściekle i usiadł, żeby odpiąć ostrogi.
– Nie wychylaj się! – syknął Logen, ciągnąc Luthara na
trawę i zmuszając do położenia się na plecach. – Chcesz, żeby nas
zabili?
– Puść mnie!
Logen pchnął go na ziemię ponownie, a potem dźgnął
palcem dla podkreślenia wagi swoich słów.
– Nie zamierzam umrzeć z powodu twoich pieprzonych
ostróg, to pewne! Jeśli nie potrafisz zachowywać się cicho, to
równie dobrze możesz zostać tu, z nawigatorem. – Spojrzał
gniewnie na Długostopego. – Może obaj odnajdziecie drogę do
wioski, jak się już upewnimy, że nikogo tam nie ma.
Potrząsnął głową i zaczął pełznąć w dół zbocza w ślad za
Ferro, która była już w połowie drogi do strumienia; przesadzała
strzaskane ściany, prześlizgiwała się między nimi, nisko
pochylona, z dłonią na rękojeści zakrzywionego miecza, szybka i
bezgłośna niczym wiatr nad równiną.
Niezwykłe, bez wątpienia, ale i Logen potrafił się
podkradać. Słynął z tego za młodu. Nie pamiętał już, ilu szanków i
ilu ludzi podszedł od tyłu. Kiedy po raz pierwszy słyszysz
Krwawego-dziewięć, to wiedz, że jest to krew sącząca się z twojej
szyi, tak powiadano. Jeśli cokolwiek można było powiedzieć o
Logenie Dziewięciopalcym – to z pewnością jedno: umiał się
podkradać.
Przysunął się bezgłośnie do pierwszego murku i przerzucił
przez niego nogę, cicho jak mysz. Przeszedł na drugą stronę,
gładko jak wiatr, nie robiąc najmniejszego hałasu i trzymając się
blisko ziemi. Druga noga utknęła między obluzowanymi
kamieniami, które potoczyły się w ślad za nim. Chwycił je,
próbując przytrzymać, wyrwał jeszcze więcej łokciem, one zaś
posypały się głośno wokół niego. Stanął na osłabionej kostce,
skręcił ją, pisnął z bólu, upadł i przetoczył się przez kępę ostów.
– Do licha.
Dźwignął się na nogi, ściskając w dłoni rękojeść miecza,
który zaplątał mu się w płaszcz.
Dobrze, że go nie zdjął, bo mógł się nadziać na ostrze.
Zdarzyło się to jednemu z jego przyjaciół.
Wrzasnął, że zahaczył nogą o wystający korzeń, i odrąbał
sobie kawałek głowy własnym toporem. Natychmiast do ziemi.
Przykucnął pośród rozrzuconych kamieni, czekając, aż ktoś
na niego skoczy. Nikt się nie zjawił. Tylko wiatr świszczał w
szczelinach starych ścian, a w strumieniu chichotała woda.
Podczołgał się obok wzgórka ostrych głazów, przez
niegdysiejsze drzwi, prześliznął się nad zapadłym murem,
kuśtykając na kontuzjowanej stopie i sapiąc; nie próbował się
nawet zachowywać cicho. Nie było tu żywego ducha. Wiedział o
tym już w chwili, gdy upadł. Nikt nie przeoczyłby takiego
harmideru. Wilczarz rżałby ze śmiechu, gdyby żył. Logen
pomachał w stronę zbocza i w chwilę później zobaczył, jak
Długostopy odpowiada mu tym samym gestem.
– Nikogo tu nie ma – mruknął do siebie.
– I całe szczęście – syknął głos Ferro, nie dalej niż dwa
kroki za jego plecami. – Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś się tak
podkradał, różowy; to jakiś nowy sposób. Robisz tyle hałasu, że
każdy by cię usłyszał.
– Wyszedłem z wprawy – usprawiedliwił się Logen. – W
końcu nic się nikomu nie stało.
Nie ma tu żywego ducha.
– Ale był. – Ferro stała w ruinach jednego z domów,
spoglądając ze zmarszczonym czołem na ziemię. Wypalona łata w
trawie, wokół kilka kamieni. Ognisko.
– Wczoraj. Najwyżej dwa dni temu – zauważył cicho
Logen, grzebiąc palcem w popiele.
Za ich plecami pojawił się Luthar.
– I co, okazało się, że nikogo tu nie ma.
Na jego twarzy malowało się zadowolenie, jakby wiedział
o czymś cały czas i się nie mylił. Logen nie miał pojęcia, co to
takiego.
– Masz szczęście, że nikogo tu nie ma, bo byśmy musieli
cię pewnie pozszywać do kupy!
– Zszywałabym was obu, cholerni głupcy! – rozzłościła się
Ferro. – Powinnam zszyć ze sobą wasze różowe łby! Jesteście obaj
tyle warci co worek piasku na pustyni! Są tu ślady. Konie i co
najmniej dwa wozy.
– Kupcy? – spytał Logen z nadzieją w głosie. Patrzył przez
chwilę Ferro w oczy. – Może lepiej od tej pory trzymać się z dala
od traktu.
– Jechalibyśmy za wolno. – Bayaz zdążył już zejść do
wioski, a Quai i Długostopy prowadzili konie i wóz. – O wiele za
wolno. Trzymamy się traktu. Będzie widać z daleka kogoś, kto się
zbliża. Z bardzo daleka.
Luthar nie wydawał się przekonany.
– Jeśli go zobaczymy, to on zobaczy nas. Co wtedy?
– Wtedy? – Bayaz popatrzył na niego, unosząc brwi. –
Mamy słynnego kapitana Luthara, który nas obroni. – Rozejrzał się
po zgliszczach wioski. – Jest tu woda i jako takie schronienie.
Wygląda jak odpowiednie miejsce na obozowisko.
– Może być. – Logen już grzebał w wozie, szukając drewna
na ogień. – Jestem głodny. Co się stało z tymi ptakami?

***

Logen siedział i patrzył, jak pozostali jedzą pochyleni nad


jego garnkiem.
Ferro, zgarbiona, przykucnęła na samej krawędzi
migotliwego światła płomieni, niemal chowając ciemną twarz w
swojej misce; rozglądała się podejrzliwie i wsuwała jedzenie w
usta palcami, jakby się bała, że ktoś może w każdej chwili zabrać
jej jadło. Luthar nie pożywiał się z równą łapczywością. Skubał
delikatnie skrzydełko przednimi zębami, które wysuwał przy tym,
jakby dotyk mięsa na wargach mógł go otruć, a odrzucone kawałki
zsuwał starannie na brzeg talerza. Bayaz przeżuwał jedzenie z
wyraźną przyjemnością, broda lśniła mu od tłuszczu.
– Dobre – zamruczał z pełnymi ustami. – Może rozważysz,
czy nie oddać się sztuce kulinarnej, mistrzu Dziewięciopalcy,
gdybyś kiedykolwiek zmęczył się tym... – pomachał łyżką –
cokolwiek robisz.
– Hm – prychnął w odpowiedzi Logen.
Na Północy każdemu przypadała kolej przy ogniu i
wszyscy poczytywali to sobie za honor. Dobry kucharz był ceniony
na równi z dobrym wojownikiem. Ale nie tutaj. Jego towarzysze,
gdy już dochodziło do przyrządzania strawy, stanowili żałosne
zbiorowisko nieudaczników. Bayaz potrafił tylko zaparzyć tę swoją
herbatę, i nic więcej. Quai, w sprzyjającym dniu, umiał najwyżej
wyjąć ciastko z pudełka. Logen wątpił, czy Luthar wie w ogóle, z
której strony garnek ma dno. Jeśli chodzi o Ferro, zdawała się
pogardzać zajęciem, jakim było gotowanie.
Logen podejrzewał, że nawykła do jedzenia potraw na
surowo. Może nawet wtedy, gdy były jeszcze żywe.
Na Północy, po ciężkim dniu spędzonym na szlaku, gdy
ludzie zbierali się wokół długo płonącego ogniska, by się pożywić,
każdy zajmował wyznaczone mu miejsce, co określały ścisłe
zasady. Wódz był najważniejszy, siedząc pośród swoich synów i
Ludzi Imiennych z klanu. W następnej kolejności byli Carlowie,
wedle sławy i zasług. Trallowie mieli szczęście, jeśli pozwolono
im rozniecić małe ogniska gdzieś w pobliżu. Każdy miał swoje
wyznaczone miejsce i zmieniał je tylko wtedy, gdy zaproponował
to wódz, w uznaniu dla wielkich zasług czy odwagi okazanej w
walce. Jeśli ktoś usiadł nie tam, gdzie trzeba, to mógł zarobić
kopniaka albo nawet zginąć. To, jakie człowiek zajmował miejsce
przy ogniu, oznaczało, jakie miejsce zajmuje w życiu.
Tu, na równinach, było inaczej, ale Logen mimo wszystko
dostrzegał pewien porządek, który rządził miejscami przy ogniu, i
nie był on szczęśliwy. Razem z Bayazem siedzieli dość blisko
ognia, ale pozostali zajęli miejsca, które nie mogły dać im
zadowolenia. Wiatr, zimno i wilgoć zmuszały do tego, by siedzieć
blisko siebie, ale sami się od siebie oddalali. Logen zerknął na
Luthara, spoglądającego z pogardą w miskę, jakby była pełna
szczyn. Ani odrobiny szacunku.
Potem zerknął na Ferro, która rzucała mu mordercze
spojrzenia spod przymrużonych powiek.
Ani odrobiny zaufania. Potrząsnął ze smutkiem głową.
Wiedział, że bez zaufania i szacunku grupa rozpadnie się w walce
jak mur bez zaprawy.
Mimo wszystko Logen potrafił w swoim czasie zdobyć
przychylność nawet najbardziej twardych i bezlitosnych ludzi.
Trójdrzewiec, Tul Duru, Czarny Dow, Harding Ponurak – walczył
z każdym z nich i każdego pobił. Darował każdemu z nich życie i
tym samym sprawił, że poszli za nim. Każdy dał z siebie wszystko,
by go zabić, i miał po temu powody, ale w końcu Logen zdobył ich
zaufanie i szacunek, a nawet przyjaźń. Drobne gesty i kawał czasu,
oto, jak tego dokonał. „Cierpliwość to wódz wszelkich cnót”,
zwykł mawiać jego ojciec. I jeszcze: „Nie przejdziesz przez góry w
jeden dzień”. Czas być może działał na ich niekorzyść, ale
pośpiech nie przyniósłby niczego dobrego. Trzeba patrzeć trzeźwo
na takie rzeczy.
Logen wyprostował zesztywniałe nogi, wziął bukłak i
wstał, po czym zbliżył się powoli do miejsca, gdzie siedziała Ferro.
Cały czas, kiedy do niej szedł, nie odrywała od niego wzroku.
Była dziwna, bez wątpienia, i nie chodziło tylko o jej
wygląd. Ci, których zabiła, wiedzieli o tym doskonale. Wydawała
się twarda, ostra i zimna jak nowy miecz, i bardziej bezlitosna niż
jakikolwiek znany Logenowi człowiek. Można by pomyśleć, że nie
rzuciłaby kłody tonącemu, ale dla niego zrobiła coś więcej, by go
uratować, i to nie jeden raz. Z nich wszystkich to jej pierwszej by
zaufał. Przykucnął więc obok i podał jej bukłak; jego pękaty cień
zatańczył na chropowatej ścianie za jej plecami.
Przyglądała się przez chwilę bukłakowi, potem podniosła
wzrok na Logena. W końcu wyrwała mu z ręki worek z wodą i
pochyliła się nad swoją miską, niemal odwracając się do niego
chudymi barkami. Ani słowa podzięki czy jakiegokolwiek gestu,
ale nie zważał na to.
Ostatecznie nie można przejść przez góry w jeden dzień.
Znów usiadł przy ogniu i zapatrzył się w płomienie, które
rzucały ruchome światło na posępne twarze.
– Ktoś zna jakieś opowieści? – spytał z nadzieją.
Quai wciągnął powietrze przez zęby. Luthar wydął
pogardliwie wargi, spoglądając ponad ogniskiem. Ferro nie dała
niczym po sobie poznać, że w ogóle usłyszała jego pytanie. Nie był
to zachęcający początek.
– Nikt? – Milczenie. – No dobrze, znam jedną czy dwie
pieśni, jeśli zdołam sobie przypomnieć słowa.
Odchrząknął.
– No dobrze! – przerwał Bayaz. – Jeśli ma to nas ocalić
przed twoim śpiewem, to znam setki opowieści. Co pragnąłeś
usłyszeć? Romans? Komedię? Opowieść o odwadze wbrew
wszelkim przeciwnościom?
– Chcę usłyszeć o tym miejscu – zażądał Luthar. – O
Starym Imperium. Jeśli był to tak wspaniały naród, to jakim cudem
wszystko skończyło się właśnie tym? – Wskazał głową kruszejące
ściany i to, co się rozciągało za nimi. Nieskończone połaci niczego.
–Jałową ziemią.
Bayaz westchnął.
– Mógłbym o tym opowiedzieć, ale mamy szczęście, że w
naszej małej wyprawie towarzyszy nam rodowity mieszkaniec
Starego Imperium i w dodatku sumienny uczeń historii.
Mistrzu Quai? – zwrócił się do młodzieńca, który podniósł
leniwie wzrok znad ognia. – Zechciałbyś nas oświecić? Jak to się
stało, że imperium, niegdyś olśniewające centrum świata, spotkał
taki koniec?
– To długa opowieść – mruknął uczeń. – Mam zacząć od
początku?
– A od czego mógłby człowiek cokolwiek zacząć?
Quai wzruszył kościstymi ramionami i otworzył usta.
– Potężny Euz, pogromca demonów, ten, który zamknął
bramy, ojciec świata, miał czterech synów, i każdemu przekazał
dar. Swemu najstarszemu, Juvensowi, dał talent Wysokiej Sztuki,
umiejętność zmieniania świata za pomocą magii wzbogaconej
wiedzą. Jego drugi syn, Kanedias, otrzymał dar tworzenia,
kształtowania kamienia i metalu do woli. Trzeciego syna, Bedesha,
Euz obdarzył zdolnością rozmowy z duchami i zmuszania ich do
posłuszeństwa. – Quai ziewnął szeroko, oblizał usta i zamrugał,
spoglądając w ogień. – Tak narodziły się trzy czyste dyscypliny
magii.
– Mówiłeś, że miał czterech synów – mruknął Luthar.
Quai spojrzał z ukosa.
– Owszem, i tu właśnie kryje się przyczyna upadku
imperium. Glustrod był najmłodszy.
To on powinien otrzymać dar porozumiewania się z Drugą
Stroną. Tajemnicę wzywania diabłów ze świata podziemnego i
naginania ich do swej woli. Ale takie rzeczy były zakazane przez
Pierwsze Prawo, więc Euz nie dał swemu najmłodszemu synowi
nic z wyjątkiem błogosławieństwa, a wszyscy wiemy, ile jest to
warte. Nauczył trzech pozostałych stosownych sekretów i odszedł,
nakazując im, by przywrócili światu porządek.
– Porządek. – Luthar rzucił talerz na trawę i rozejrzał się
pogardliwym wzrokiem po ruinach. – Nie osiągnęli wiele.
– Z początku im się udawało. Juvens przystąpił ochoczo do
działania i podporządkował temu celowi swoją moc i mądrość.
Znalazł lud, który był bliski jego sercu, lud żyjący nad rzeką Aos, i
wpoił mu znaczenie praw, wiedzy, rządów i nauki. Wyposażył go
w umiejętności pozwalające podbić sąsiadów i uczynił jego wodza
imperatorem. Syn następował po ojcu, rok następował po roku,
naród zaś rozrastał się i rozkwitał. Ziemie imperium rozciągały się
po Ispardę na południu, Anconus na północy, same brzegi Morza
Kręgu na wschodzie, i jeszcze dalej. Imperator następował po
imperatorze, ale Juvens zawsze był obecny – kierował, doradzał,
kształtował wszystko zgodnie ze swym wielkim planem. I
wszystko trwało w ładzie cywilizacji, w pokoju, w po wszechnym
szczęściu.
– Prawie – mruknął Bayaz, dźgając zamierający ogień
swoim kijem.
Ouai uśmiechnął się pogardliwie.
– Zapomnieliśmy o Glustrodzie, tak jak zapomniał o nim
jego ojciec.
O zlekceważonym synu. Odrzuconym synu. Oszukanym
synu. Błagał swoich braci, by podzielili się z nim sekretami, ale oni
byli zazdrośni o ojcowskie dary i wszyscy trzej mu odmówili.
Przypatrywał się temu, co osiągnął Juvens, i czuł
niewypowiedzianą gorycz. Znalazł mroczne miejsca świata i w
tajemnicy studiował nauki zakazane przez Pierwsze Prawo. Znalazł
mroczne miejsca świata i dotknął Drugiej Strony. Znalazł mroczne
miejsca i mówił językiem diabłów, i usłyszał, jak ich głosy mu
odpowiadają. – Quai zniżył swój własny głos do szeptu. – I głosy
te powiedziały Glustrodowi, gdzie ma kopać...
– Doskonale, Quai – wtrącił ostrym tonem Bayaz. –
Zrobiłeś znaczne postępy, jeśli chodzi o znajomość historii. Nie
traćmy jednak czasu na szczegóły. Możemy pominąć na dobrą
sprawę całe to kopanie.
– Oczywiście – mruknął Quai; jego ciemne oczy migotały
w blasku ogniska, wychudłą twarz pokrywały głębokie cienie. –
Wiesz najlepiej, mistrzu. Glustrod snuł plany. Obserwował, ukryty
w mroku. Gromadził sekrety. Schlebiał, groził, kłamał. Nie
upłynęło dużo czasu, nim zyskał przychylność ludzi obdarzonych
słabą wolą, a tych silnych skłócił ze sobą, był bowiem przebiegły i
czarujący, odznaczał też się miłą powierzchownością. Teraz już
zawsze słyszał głosy spod ziemi. Namawiały, by siał niezgodę
wszędzie, on zaś słuchał. Nakłaniały, by spożywał ciała ludzi i
kradł ich moc, i tak też czynił. Kazały mu szukać tych, w których
żyłach płynęła diabelska krew, a którzy jeszcze pozostali na
świecie, odtrąceni, znienawidzeni, wygnani, i uczynić z nich armię,
on zaś usłuchał.
Logen poczuł, jak coś dotyka z tyłu jego ramienia, i niemal
podskoczył. Stała nad nim Ferro, trzymając w ręku bukłak.
„Dzięki”, mruknęła, kiedy wziął go od niej, nie chcąc się niczym
zdradzić, że serce wali mu boleśnie o żebra. Łyknął pospiesznie
wody, zatkał skórzany pojemnik i położył go obok siebie. Kiedy
podniósł wzrok, Ferro się nie poruszyła. Stała tylko nad nim ze
wzrokiem wbitym w płomienie ogniska. Logen przesunął się
trochę, robiąc jej miejsce. Ferro skrzywiła się, syknęła przez zęby,
kopnęła od niechcenia ziemię pod stopami, wreszcie przysiadła
niespiesznie w kucki, upewniwszy się, że oddziela ich dostatecznie
duża odległość. Wyciągnęła ręce do ognia i obnażyła swe lśniące
zęby.
– Zimno, kiedy siedzi się dalej.
Logen przytaknął.
– Te mury nie chronią przed wiatrem.
– Nie. – Omiotła spojrzeniem całą grupę i zatrzymała
wzrok na Quaiu. Po chwili rzuciła warkliwym głosem: – Nie
przerywaj ze względu na mnie.
Uczeń uśmiechnął się szeroko.
– Dziwna i złowieszcza była armia, którą zebrał Glustrod.
Zaczekał, aż Juvens opuści imperium, po czym przeniknął do
stolicy Aulcus i wcielił swój starannie przygotowany plan w życie.
Wydawało się, że miastem zawładnęło szaleństwo. Syn walczył z
ojcem, żona z mężem, sąsiad z sąsiadem. Imperator został ścięty na
schodach swego pałacu przez własnych synów, którzy, obłąkani z
chciwości i zazdrości, obrócili się przeciwko sobie. Budząca grozę
armia Glustroda prześliznęła się kanałami pod miastem i nagle się
ujawniła, zamieniając ulice w zbiorowe mogiły, place w rzeźnie.
Niektórzy z jego wojowników potrafili przybierać różne postaci,
kradnąc innym twarz.
Bayaz potrząsnął ze smutkiem głową.
– Przybierać różne postaci... straszliwa i podstępna
sztuczka.
Logen przypomniał sobie kobietę, która w lodowatej
ciemności przemawiała głosem jego zmarłej żony; zmarszczył
brwi i przygarbił ramiona.
– Straszliwa sztuczka, zaiste – przyznał Quai, i jeszcze
bardziej rozwarł usta w niepokojącym uśmiechu. – Jak bowiem
odróżnić przyjaciela od wroga, gdy nie można ufać własnym
oczom i własnym uszom? Miało jednak nadejść coś jeszcze
gorszego. Glustrod wezwał demonicznych mieszkańców Drugiej
Strony, nagiął do swej woli i wysłał, by niszczyli tych, którzy
mogą mu się opierać.
– Wzywanie i wysyłanie – syknął Bayaz. – Przeklęte
dyscypliny. Wielkie ryzyko.
Straszliwe naruszenie Pierwszego Prawa.
– Lecz Glustrod nie uznawał żadnego prawa z wyjątkiem
swej własnej siły. Niebawem siedział w sali tronowej imperatora
na stosie czaszek, wysysał soki z ludzkiego ciała, tak jak niemowlę
ssie mleko, i pławił się w blasku swej straszliwej chwały.
Imperium pogrążyło się w chaosie, przypominającym chaos
pradawnych dni, jeszcze przed przyjściem Euza, kiedy nasz świat i
ten podziemny stanowiły jedność.
W szczelinach starego muru, który ich otaczał, świszczał
wiatr; Logen zadrżał i otulił się szczelniej kocem. Ta przeklęta
opowieść napawała go niepokojem. Kradzież twarzy, wysyłanie
diabłów, zjadanie ludzi. Ale Quai nie zamierzał przerywać.
– Kiedy Juvens dowiedział się o tym, co uczynił Glustrod,
ogarnęła go niewypowiedziana furia. Zwrócił się o pomoc do
swoich braci. Kanedias nie przybył na wezwanie. Pozostał w
zamkniętym na głucho domu, bawiąc się swoimi maszynami i nie
zważając na świat zewnętrzny.
Juvens i Bedesh zgromadzili armię sami i ruszyli na wojnę.
– Straszną wojnę – mruknął Bayaz. – Ze straszną bronią i
strasznymi ofiarami.
– Walka objęła cały kontynent, z jednego końca na drugi,
przyciągając jak magnes każdy najdrobniejszy nawet spór i rodząc
niezliczone waśnie, zbrodnie, odwety, których skutki wciąż
zatruwają świat. Ale w końcu Juvens zwyciężył. Glustrod został
oblężony w Aulcus, jego fałszywi odmieńcy zdemaskowani, jego
armia rozproszona. Wtedy, w najbardziej rozpaczliwym momencie,
głosy ze świata podziemnego podszepnęły najmłodszemu z braci
plan. Otwórz bramy Drugiej Strony, powiedziały. Zniszcz zamki,
złam pieczęcie i rozewrzyj na oścież drzwi, które stworzył twój
ojciec. Złam Pierwsze Prawo po raz ostatni, rzekły, i wypuść nas z
powrotem na świat, a nigdy już nie będziesz zlekceważony,
odrzucony, oszukany.
Pierwszy z Magów skinął powoli głową, jakby sam sobie.
– Ale został oszukany raz jeszcze.
– Nieszczęsny głupiec! Istoty zamieszkujące Drugą Stronę
są stworzone z kłamstw. Mieć z nimi do czynienia, to obcować z
najokropniejszym niebezpieczeństwem. Glustrod przygotował
odpowiednie rytuały, ale w pośpiechu popełnił pewien drobny błąd
– skutki były doprawdy przerażające. Ogromna siła, którą Glustrod
zebrał, dostatecznie potężna, by uczynić wyrwę w strukturze
świata, została uwolniona, ale wymknęła się spod kontroli.
Glustrod zniszczył sam siebie. Aulcus, wielka i piękna stolica
imperium, legło w gruzach, a otaczające go ziemie zostały na
zawsze zatrute. Nikt nie śmie zbliżyć się tam nawet na odległość
wielu mil. Miasto jest teraz grobowcem. Jedną wielką ruiną.
Odpowiedni pomnik szaleństwa i dumy Glustroda i jego braci.
– Uczeń zerknął na Bayaza. – Czy mówię prawdę, mistrzu?
– Owszem – westchnął mag. – Niestety, tak. Widziałem to.
Młody głupiec ze wspaniałą grzywą włosów. – Przesunął dłonią po
łysej czaszce. – Młody głupiec, który nie miał pojęcia o magii,
mądrości i mocy, tak jak ty teraz, mistrzu Quai.
Uczeń skłonił głowę.
– Żyję tylko po to, by się uczyć.
– I pod tym względem zdajesz się robić postępy. Jak ci się
podobała ta opowieść, mistrzu Dziewięciopalcy?
Logen wydął policzki.
– Oczekiwałem czegoś nieco bardziej wesołego, ale trzeba
chyba brać to, co człowiek dostaje.
– Stek bzdur, gdyby ktoś chciał mnie spytać o zdanie –
oznajmił pogardliwie Luthar.
– Hm – prychnął Bayaz. – Jakież to fortunne, że nikt z nas
tego nie uczynił. Może powinieneś umyć garnki, kapitanie, zanim
zrobi się za późno?
– Ja?
– Jedna osoba z naszej grupy zdobyła żywność, druga ją
przyrządziła. Trzecia umiliła nam czas opowieścią. Ty jeden
spośród nas niczego jeszcze nie zrobiłeś.
– Ty też nic.
– Och, jestem za stary, by pluskać się o tej porze nocy w
strumieniu. – Twarz Bayaza przybrała twardy wyraz. – Wielki
człowiek musi się wpierw nauczyć pokory. Garnki czekają.
Luthar otworzył usta, by coś powiedzieć, ale się rozmyślił,
wstał gniewnie z miejsca i rzucił koc na ziemię.
– Przeklęte garnki – warknął wściekle, po czym pozbierał
naczynia leżące wokół ogniska i oddalił się w stronę strumienia.
Ferro odprowadzała go wzrokiem z dziwnym wyrazem
twarzy, który mógł w jej przypadku uchodzić za uśmiech. Znów
wlepiła spojrzenie w ogień i oblizała wargi. Logen wziął bukłak,
odkorkował go i podał jej.
– Uhm. – Chwyciła bukłak i łyknęła pospiesznie. Otarła
usta rękawem, zerknęła na niego z ukosa i zmarszczyła czoło. –
Co?
– Nic – odparł szybko, odwracając wzrok i unosząc
pojednawczym gestem dłonie. – Absolutnie nic.
W duchu się jednak uśmiechał. Drobne gesty i czas. Tak
zamierzał tego dokonać.
Małe zbrodnie
Zimno, co, pułkowniku West?
– Tak, Wasza Wysokość, mamy już prawie zimę.
W nocy spadło coś w rodzaju śniegu. Zimna, mokra plucha,
która pokryła wszystko warstwą lodowej wilgoci. Teraz, w bladym
świetle poranka, cały świat wydawał się na wpół zamarznięty.
Kopyta ich koni chrzęściły i chlupotały w ściętym błocie.
Zmarznięte drzewa ociekały smutno wodą. West nie był tu
wyjątkiem. Z jego mokrego nosa dobywała się para oddechu.
Koniuszki uszu, zdrętwiałe z zimna, łaskotały go nieprzyjemnie.
Książę Ladisla zdawał się tego nie dostrzegać, ale nic
dziwnego, skoro był opatulony potężnym płaszczem, do tego nosił
kapelusz i rękawice z czarnego lśniącego futra, bez wątpienia
warte grubo ponad tysiąc marek. Uśmiechnął się do rozmówcy.
– Ludzie jednak, pomimo pogody, sprawiają wrażenie
przygotowanych i sprawnych.
West nie mógł uwierzyć własnym uszom. Prawda, regiment
gwardii królewskiej, oddany pod rozkazy następcy tronu, wydawał
się dość zadowolony. Szerokie namioty ustawione były w równe
rzędy pośrodku obozowiska, przed każdym wejściem paliły się
ogniska, na których gotowano strawę, z tyłu zaś w równym szyku
stały uwiązane konie.
Położenie pospolitego ruszenia, które stanowiło trzy
czwarte siły regimentu, było mniej szczęśliwe. Już na pierwszy
rzut oka dawało się zauważyć, że wielu z tych żołnierzy było
żałośnie nieprzygotowanych do walki. Ludzie bez wyszkolenia i
broni, niektórzy zbyt chorzy albo zbyt starzy, by maszerować, a co
dopiero mówić o bitwie. Niektórzy nie mieli nic więcej prócz
odzienia na sobie i ci właśnie znajdowali się w najgorszym stanie.
West widział mężczyzn zbitych w gromadkę pod drzewami, gdzie
szukali ciepła, mając za jedyne okrycie przed deszczem połówkę
koca.
– Gwardia królewska jest dobrze wyposażona, ale niepokoi
mnie sytuacja pospolitego ruszenia, Wasza...
– Tak – odparł Ladisla, jakby w ogóle nie usłyszał słów
Westa. – Przygotowana i sprawna!
Gryzą wędzidła! Ogień w trzewiach ich ogrzewa, co, West?
Nie mogą się doczekać, kiedy dopadną wroga! Cóż za wstyd, że
musimy tu tkwić, przebierając nogami za tą przeklętą rzeką!
West zacisnął usta. Zdolności księcia Ladisli do
oszukiwania samego siebie budziły w pułkowniku z każdym
upływającym dniem coraz większą irytację. Jego Wysokość nabrał
obsesyjnego przekonania, że może zostać wielkim i słynnym
generałem, mając pod swoją komendą niezrównany oddział
walecznych żołnierzy. Że może odnieść wspaniałe zwycięstwo i że
zostanie powitany w Adule jak bohater. Zamiast jednak wysilić się
choć odrobinę, by to osiągnąć, zachowywał się tak, jakby to się już
dokonało, całkowicie niepomny na prawdę. Nie dostrzegał
niczego, co było nie tak, szło nie po jego myśli czy kłóciło się z
jego idiotycznymi przekonaniami. Tymczasem dandysi ze sztabu
księcia, którzy nie mogliby się poszczycić choćby miesięcznym
doświadczeniem militarnym, gratulowali mu zdolności trafnego
osądu, klepali się nawzajem po plecach i zgadzali z każdą jego
wypowiedzią, nieważne jak śmieszną.
Ladisla. Ktoś, komu niczego nie brakowało, kto nie musiał
na nic pracować, kto nigdy w życiu nie potrzebował się
wykazywać nawet odrobiną samodyscypliny, musiał, siłą rzeczy –
jak przypuszczał West – wyrosnąć na osobnika dziwnie patrzącego
na świat. I oto miał żywy dowód tych prawidłowości obok siebie –
człowieka, który się uśmiechał, jakby los dziesięciu tysięcy ludzi
nie był żadnym ciężarem na jego barkach. Następca tronu i świat
rzeczywisty, jak zauważył lord marszałek Burr, byli sobie
całkowicie obcy.
– Zimno – mruknął Ladisla. – Nie przypomina to pustyni
Gurkhulu, co, pułkowniku West?
– Nie, Wasza Wysokość.
– Ale pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, hę? Mówię o
wojnie, West! O wojnie w ogólności! Wszędzie taka sama!
Odwaga! Honor! Chwała! Walczył pan u boku pułkownika Glokty,
prawda?
– Tak, Wasza Wysokość, walczyłem.
– Uwielbiałem słuchać historii o wyczynach tego
człowieka! To jeden z moich bohaterów młodości. Krążył wokół
wroga, nękając jego linie komunikacyjne i atakując tabory i co tam
jeszcze. – Bat księcia zaczął krążyć, nękać i spadać w powietrzu na
wyimaginowane tabory. – Kapitalne! Przypuszczam, że widział
pan to wszystko?
– Co nieco, Wasza Wysokość. Owszem.
Widział ciało otarte do żywego od siodła, skórę spaloną
słońcem, plądrowanie, pijaństwo i próżne przechwałki.
– Pułkownik Glokta, słowo daję! Przydałoby się nam tutaj
trochę tej werwy, co, West?
Trochę tego animuszu! Tego wigoru! Szkoda, że zginął.
West spojrzał na księcia.
– On żyje, Wasza Wysokość.
– Naprawdę?
– Został schwytany przez Gurkhulczyków, a po
zakończeniu wojny odesłany do Unii.
Potem... e... wstąpił do Inkwizycji.
– Do Inkwizycji? – Książę nie krył przerażenia. – Dlaczego
u licha ktokolwiek miałby się wyrzekać żołnierki dla czegoś
takiego?
West szukał odpowiednich słów, ale po chwili zrezygnował.
– Trudno mi sobie wyobrazić, Wasza Wysokość.
– Wstąpił do Inkwizycji! Nie do wiary.
Jechali przez jakiś czas w milczeniu. Na twarz księcia z
wolna zaczął powracać uśmiech.
– Pierwszy wdarł się pan do Ulriochu, prawda? Pierwszy w
wyłomie, jak słyszałem!
Prawdziwy honor! Chwała, co? To musiało być przeżycie,
pułkowniku.
Przedzieranie się przez stosy kamieni i drewna, zasłane
poskręcanymi trupami. Na wpół oślepiony dymem, niemal dusząc
się od pyłu i kurzu, otoczony ze wszystkich stron wrzaskami,
jękami i zgrzytem metalu, nie mogąc prawie oddychać ze strachu.
Ludzie, którzy napierali zewsząd, stękali, przepychali się, potykali,
krzyczeli, ociekali krwią i potem, czarni od brudu i sadzy –
niewyraźnie widziane twarze, wykrzywione bólem i furią. Diabły z
piekła rodem.
West pamiętał, że wrzeszczał „Naprzód!”, raz po raz, aż do
zdarcia gardła, choć nie miał pojęcia, co to oznacza. Przypominał
sobie, że dźgnął kogoś mieczem, sprzymierzeńca czy wroga, nie
wiedział, ani wtedy, ani teraz. Pamiętał, że upadł i rozciął sobie
głowę o kamień, rozdarł mundur o pęknięte drewno. Chwile,
fragmenty, jak z opowieści, którą kiedyś posłyszał od kogoś
innego.
Okrył szczelniej płaszczem przemarznięte ramiona, żałując,
że materiał nie jest grubszy.
– Tak, niezwykłe doświadczenie, Wasza Wysokość.
– Co za hańba, że ten przeklęty Bethod nic zjawi się tutaj! –
Książę Ladisla, wyraźnie nadąsany, ciął powietrze batem. – Byłoby
to lepsze niż ta przeklęta służba! Czy Burr bierze mnie za głupca?
Czy tak jest, pułkowniku?
West wziął głęboki oddech.
– Nie powiedziałbym, Wasza Wysokość.
Na szczęście kapryśny umysł księcia skupił się już na
czymś innym.
– A co z tymi pańskimi ulubieńcami? Tymi z Północy,
którzy mają takie śmieszne imiona.
Jak on się nazywał, ten brudny osobnik? Wilczur, czy tak?
– Wilczarz.
– Wilczarz, zgadza się! Kapitalne! – Książę zachichotał pod
nosem. – I ten drugi, największy człowiek, jakiego w życiu
widziałem! Doskonale! Czym się zajmują?
– Wysłałem ich na zwiad, na północ od rzeki, Wasza
Wysokość. – West żałował szczerze, że z nimi nie poszedł. – Wróg
znajduje się prawdopodobnie daleko, ale jeśli tak nie jest, musimy
o tym wiedzieć.
– Oczywiście, że tak! Świetny pomysł. Będziemy mogli
przygotować się do ataku!
West miał bardziej na myśli szybki odwrót i szybkiego
posłańca, który zaniósłby marszałkowi Burrowi wiadomość, ale
nie było sensu tego mówić. Cała wiedza księcia na temat wojny
sprowadzała się do jednego – wydać rozkaz zwycięskiej szarży i
wrócić do łóżka. Pojęcia strategii i odwrotu nie istniały w jego
słowniku.
– Tak – mruknął książę do siebie, wpatrując się z uwagą w
drzewa po drugiej stronie rzeki.
– Przygotować atak i wypchnąć ich poza granicę...
Granica leżała sto mil dalej. West postanowił wykorzystać
sposobny moment.
– Wasza Wysokość, mam mnóstwo do roboty. Jeśli książę
pozwoli...
Nie było to kłamstwo. Obóz został zorganizowany, czy też
niezorganizowany, bez jakiejkolwiek myśli o wygodzie czy
obronie. Bezładny labirynt marnych namiotów na wielkiej łące
niedaleko rzeki, gdzie grunt był zbyt grząski i szybko zamienił się
pod kołami wozów dostawczych w bagno lepkiego błota. Z
początku nie było nawet latryn, potem wykopano je zbyt płytko i
zbyt blisko obozu, niedaleko miejsca, gdzie składowano zapasy
żywności. Zapasy żywności, które – przypadkowo – były
niewłaściwie zabezpieczone, nieodpowiednio przygotowane i już
bliskie zepsucia, przyciągając wszystkie szczury Anglandu. West
podejrzewał, że gdyby nie chłód, obóz dręczyłyby także choroby.
Książę Ladisla machnął ręką.
– Oczywiście, dużo roboty. Jutro może mi pan coś jeszcze
opowiedzieć, West. O pułkowniku Glokcie i tak dalej. Szkoda, że
nie żyje! – krzyknął przez ramię, oddalając się w stronę swego
ogromnego purpurowego namiotu, który rozstawiono wysoko na
wzgórzu, z dala od smrodu i gwaru.
West zawrócił z ulgą konia i skierował się w dół zbocza, ku
obozowisku. Mijał mężczyzn brnących po na wpół zmarzniętej
brei, drżących, buchających parą z ust, z dłońmi owiniętymi
brudnymi szmatami. Mijał mężczyzn siedzących w żałosnych
grupkach przed połatanymi namiotami – nie było wśród nich
dwóch ubranych tak samo; przysuwali się do nędznych ognisk,
grzebali w garnkach, grali wilgotnymi kartami, pili i wpatrywali
się w zimną przestrzeń.
Lepiej wyszkoleni odeszli z Poulderem i Kroyem na
poszukiwanie wroga. Ladisla pozostał z niedobitkami: tymi, którzy
byli zbyt słabi, by maszerować, zbyt kiepsko uzbrojeni, by
walczyć, zbyt przybici, by robić cokolwiek z przekonaniem. Z
ludźmi, którzy mogliby nie opuszczać swych domów przez cale
życie, ale którym kazano przepłynąć morze i postawić stopę na
nieznanym lądzie, walczyć z wrogiem, do którego nie żywili
nienawiści, a wszystko z powodów dla nich zupełnie
niezrozumiałych.
Nieliczni odczuwali być może cień patriotycznego zapału,
jakąś męską dumę, kiedy wyruszali na wojnę, ale wyczerpujący
marsz, nędzne wyżywienie i zimno starły, zagłodziły i skuły lodem
wszelki entuzjazm w ich sercach. Książę Ladisla nie należał do
wodzów, którzy mogliby go na nowo rozbudzić, nawet gdyby
zdobył się w tym celu na jakikolwiek wysiłek.
West, jadąc konno, patrzył na te ponure, zmęczone,
ściągnięte twarze, one zaś odpowiadały mu spojrzeniem ludzi już
pokonanych. Pragnęli tylko wrócić do domów, a West nie mógł ich
za to winić. On też pragnął wrócić.
– Pułkowniku West!
Uśmiechał się do niego jakiś wielki mężczyzna, człowiek z
gęstą brodą, w mundurze gwardii królewskiej. West uświadomił
sobie ze zdumieniem, że to Jalenhorm. Zsunął się z siodła i
uścisnął obiema dłońmi rękę tamtego. Dobrze było znów go
widzieć. Kogoś uczciwego, szczerego, godnego zaufania. Kogoś,
kto przypominał stare czasy, kiedy jeszcze West nie zadawał się z
wielkimi tego świata, a wszystko było o wiele prostsze.
– Jak się masz, Jalenhorm?
– W porządku, dziękuję, sir. Krążę po prostu po obozie i
czekam. –Wielki mężczyzna zwinął dłonie, dmuchnął w nie i
zaczął rozcierać. –Próbuję się trochę rozgrzać.
– Tak wygląda wojna, jak wiem z doświadczenia. Ciągłe
czekanie, a od czasu do czasu chwile skrajnego przerażenia.
Jalenhorm uśmiechnął się sucho.
– A więc jest się na co szykować. Jak tam sprawy w sztabie
księcia?
West potrząsnął wymownie głową.
– Rywalizacja, która sprowadza się do tego, kto jest
większym ignorantem, arogantem i marnotrawcą. No a ty? Jak
życie w obozie?
– Nie jest tak źle. Żal mi tych z pospolitego ruszenia. Nie
nadają się do walki. Słyszałem, że zeszłej nocy dwóch starszych
ludzi zmarło z zimna.
– Zdarza się. Miejmy tylko nadzieję, że pochowali ich
głęboko i z dala od reszty. – West dostrzegł, że jego wielki
towarzysz uznał go za człowieka bez serca, ale nic nie mógł na to
poradzić. Pamiętał, że tylko nieliczni ginęli w Gurkhulu w wyniku
bezpośredniej walki z wrogiem. Gorsze były wypadki, choroby,
drobne kontuzje. Człowiek musiał się tego spodziewać. Źle
wyposażeni żołnierze? Wiedział, że każdego dnia trzeba będzie
grzebać ludzi. – Potrzebujesz czegoś?
– Owszem. Mój koń zgubił w tym błocie podkowę,
próbowałem znaleźć kogoś, kto podkułby wierzchowca. –
Jalenhorm rozłożył bezradnie ręce. – Mogę się mylić, ale wydaje
mi się, że w całym obozie nie ma ani jednego kowala.
West gapił się na niego zdumiony.
– Ani jednego?
– Żadnego nie mogłem znaleźć. Są paleniska, kowadła,
młoty i wszystko inne, ale... nie ma kto tego obsługiwać.
Rozmawiałem z jednym z kwatermistrzów. Powiedział, że generał
Poulder odmówił zwolnienia któregokolwiek ze swoich kowali, tak
samo generał Kroy. – Jalenhorm wzruszył ramionami. – Nie mamy
ani jednego.
– Nikt nie pomyślał o tym, żeby to sprawdzić?
– Kto?
West poczuł w głębi czaszki znajomy ból. Strzały
potrzebują grotów, ostrza osełek, zbroje, siodła i wozy, które
przewożą zaopatrzenie, psują się i wymagają naprawy. Armia bez
kowali i ślusarzy nie jest wiele lepsza od armii bez broni. A oni
tkwili tutaj, na zamarzniętej ziemi, z dala od najbliższych osad.
Chyba że...
– Mijaliśmy po drodze jakąś kolonię karną.
Jalenhorm zmrużył oczy, starając się sobie przypomnieć.
– Tak, odlewnię, jak mi się wydaje. Widziałem dym nad
drzewami...
– Mają tam pewnie wyszkolonych kowali.
Wielki mężczyzna uniósł brwi.
– Przestępców.
– Biorę, co się da. Dzisiaj twój koń nie ma podkowy, jutro
może się zdarzyć, że nie będziemy mieli czym walczyć! Zbierz
dwunastu ludzi i wóz. Wyruszamy natychmiast.

***

Między drzewami, za zasłoną deszczu, majaczyło więzienie


ogrodzone płotem z wielkich, omszałych kloców, zwieńczonych
zakrzywionymi i zardzewiałymi szpikulcami. Posępne miejsce,
służące równie posępnemu celowi. West zeskoczył z siodła,
podczas gdy Jalenhorm i jego ludzie wstrzymali wierzchowce, po
czym zbliżył się po wyżłobionym i grząskim trakcie do bramy i
załomotał rękojeścią miecza w stare drewno.
Trwało to chwilę, ale w końcu ktoś uchylił mały wizjer.
Przez szczelinę spoglądało na Westa dwoje szarych oczu. Szare
oczy nad czarną maską. Praktyk Inkwizycji.
– Nazywam się pułkownik West.
Oczy przyglądały mu się lodowato.
– Więc?
– Jestem w służbie następcy tronu Ladisli i muszę
porozmawiać z komendantem tego obozu.
– Dlaczego?
West zmarszczył czoło, starając się za wszelką cenę robić
odpowiednie wrażenie, pomimo że do czaszki lepiły mu się mokre
włosy, a po brodzie spływała woda.
– Toczy się wojna i nie mam czasu na słowne utarczki!
Muszę natychmiast rozmawiać z komendantem tego obozu!
Oczy zwęziły się. Patrzyły przez chwilę na Westa, potem
obrzuciły spojrzeniem dwunastu obszarpanych żołnierzy za jego
plecami.
– W porządku – zgodził się w końcu praktyk. – Może pan
wejść, ale tylko pan. Pozostali muszą zaczekać.
Główna ulica więzienia była pasmem ubitego błota między
zapadającymi się ruderami; z okapów ściekała woda, rozbryzgując
się w gęstej brei. Na drodze widać było dwóch mężczyzn i kobietę,
byli przemoczeni do suchej nitki i próbowali pchać załadowany
kamieniami wózek, który zapadał się po osie w błocie. Wszyscy
mieli na kostkach ciężkie łańcuchy. Umęczone, przeraźliwie chude,
wyniszczone twarze, równie pozbawione nadziei, jak spragnione
jadła.
– Ruszcie ten pieprzony wóz! – warknął na nich praktyk,
oni zaś znów skupili się na swym nienawistnym zadaniu.
West brnął po błocie w stronę kamiennego budynku na
drugim końcu obozu, starając się przeskakiwać z jednej suchej łaty
na drugą, ale bez powodzenia. Na progu stał inny ponury praktyk;
z ramion okrytych nasączoną olejem skórzaną odzieżą spływała
woda, zimne oczy spoglądały na Westa po trosze podejrzliwie, po
trosze obojętnie. Weszli bez słowa do mrocznej sieni,
rozbrzmiewającej bębnieniem deszczu. Praktyk zapukał do źle
osadzonych drzwi.
– Wejść.
West zobaczył mały, skromnie urządzony pokój o szarych
ścianach, zimny i z dającym się wyczuć nieznacznym zapachem
wilgoci. W palenisku migotał nędzny ogień, zapadająca się półka
zawalona była książkami. Z jednej ze ścian spoglądał władczo
portret króla Unii. Za tanim biurkiem siedział chudy człowiek w
czarnym płaszczu i coś pisał. Patrzył przez chwilę na Westa,
następnie odłożył z uwagą pióro, po czym potarł sobie grzbiet nosa
zabrudzonym od atramentu kciukiem i palcem wskazującym.
– Mamy gościa – mruknął praktyk.
– Właśnie widzę. Jestem inkwizytor Lorsen, komendant
naszego małego obozu.
West ledwie raczył uścisnąć kościstą dłoń.
– Pułkownik West. Jestem tutaj wraz z armią księcia
Ladisli. Obozujemy dwanaście mil na północ.
– Oczywiście. W czym mogę pomóc Jego Wysokości?
– Potrzebujemy bezzwłocznie wykwalifikowanych ludzi,
którzy znają się na obróbce metalu. Macie tu odlewnię, jeśli się nie
mylę?
– Kopalnię, odlewnię i kuźnię do wyrobu narzędzi
rolniczych, ale nie bardzo rozumiem...
– Doskonale. Zabiorę ze sobą z tuzin ludzi, najlepszych,
jakimi pan tu dysponuje.
Komendant zmarszczył czoło.
– Wykluczone. Przebywający tu więźniowie są winni
najpoważniejszych przestępstw. Nie mogą być zwolnieni bez
nakazu podpisanego przez samego arcylektora.
– No to mamy problem, inkwizytorze Lorsen. Tu chodzi o
ludzi w liczbie dziesięciu tysięcy, których broń wymaga
naostrzenia, zbroje naprawy, a konie podkucia. W każdej chwili
możemy być wezwani do działania. Nie mogę czekać na rozkazy
od arcylektora czy kogokolwiek innego. Odejdę stąd z kowalami i
nic mnie nie powstrzyma.
– Ale musi pan zrozumieć, że nie wolno mi...
– Nie uświadamia pan sobie powagi sytuacji! – warknął
West, czując, jak wzbiera w nim gniew. – Proszę, niech pan wysyła
list do arcylektora! Ja wyślę człowieka do swojego obozu z
poleceniem sprowadzenia kompanii żołnierzy! Przekonamy się,
kto prędzej otrzyma pomoc!
Komendant zastanawiał się przez chwilę nad słowami
Westa.
– Doskonale – wycedził w końcu. – Proszę za mną.
Gdy West wychodził z budynku komendanta na bezustanną
mżawkę, z progu jednej z chałup przypatrywało mu się dwoje
brudnych dzieci.
– Trzymacie tu nawet takie maluchy?
– Trzymamy całe rodziny, jeśli uznaje się je za
niebezpieczne dla państwa. – Lorsen zerknął na rozmówcę. – To
hańba, ale zachowanie Unii w jednym kawałku zawsze wymagało i
wymaga stosowania brutalnych metod. Wnoszę z pańskiego
milczenia, że nie zgadza się pan ze mną.
West przyglądał się, jak jedno z dzieci kuśtyka po błocie,
skazane być może na spędzenie reszty życia w tym miejscu.
– Myślę, że to zbrodnia.
Komendant wzruszył ramionami.
– Niech się pan nie oszukuje. Każdy jest czemuś winien, a
nawet niewinni mogą stanowić zagrożenie. Być może trzeba
popełniać drobne zbrodnie, by zapobiegać tym większym,
pułkowniku West, ale decydują o tym ludzie ważniejsi od nas.
Staram się tylko dopilnować, by ci tutaj pracowali ciężko, nie
okradali się nawzajem i nie uciekali.
– Wykonuje pan tylko swoją pracę, co? Dobrze wydeptana
ścieżka ku uniknięciu odpowiedzialności.
– Który z nas żyje między tymi więźniami, w samym
środku pustkowia? Który z nas pilnuje ich, ubiera, karmi, myje,
toczy nieskończoną i beznadziejną walkę z przeklętymi wszami?
Czy to pan powstrzymuje ich przed biciem, gwałceniem i
zabijaniem się nawzajem?
Jest pan oficerem gwardii królewskiej, co, pułkowniku?
Więc mieszka pan w Adule? We wspaniałych kwaterach Agriontu,
między bogatymi i dobrze sytuowanymi?
West zmarszczył czoło, a Lorsen zachichotał, patrząc na
niego.
– Który z nas tak naprawdę unika odpowiedzialności, jak
pan to określił? Moje sumienie nigdy nie było czystsze niż tutaj.
Może pan sobie nas nienawidzić, jesteśmy do tego przyzwyczajeni.
Nikt też nie lubi ściskać dłoni człowiekowi, który opróżnia doły
kloaczne, ale te doły i tak muszą być opróżnione. Inaczej świat
zaleje gówno. Może pan wziąć sobie tych dwunastu kowali, ale
niech pan nie przemawia do mnie tym moralizatorskim tonem. To
nie miejsce na to.
Westowi się to nie podobało, ale musiał przyznać, że
człowiek ten ma sporo racji, więc zacisnął szczęki i szedł tylko w
milczeniu ze spuszczoną głową. Stąpali po mlaskającym błocie w
stronę długiej, pozbawionej okien kamiennej chałupy. Z wysokich
kominów na czterech narożnikach unosił się w zamglone niebo
gęsty dym. Praktyk odsunął sztabę przy ciężkich drzwiach i pchnął
je, a West wszedł za nim i za Lorsenem do ciemnego wnętrza.
Po spędzeniu długiego czasu na zimnie żar raził jak
smagnięcie po twarzy. Kwaśny dym gryzł Westa w oczy, szczypał
boleśnie gardło. Harmider wypełniający tę wąską przestrzeń był
przerażający. Miechy skrzypiały i pojękiwały, młoty dźwięczały o
kowadła, wyrzucając w górę snopy gniewnych iskier, rozgrzany do
czerwoności metal syczał w kadziach z wodą. Wszędzie kręcili się
ludzie, stłoczeni w jednym miejscu; ociekali potem, stękali i
zanosili się kaszlem. Ich zapadłe oblicza rozświetlał
pomarańczowy blask palenisk. Przypominali diabły w czeluści
piekielnej.
– Przerwać pracę! – zagrzmiał Lorsen. – Przerwać pracę i
ustawić się w rzędzie!
Mężczyźni odłożyli z wolna swoje narzędzia, po czym
chwiejąc się, potykając i pobrzękując kajdanami, zaczęli formować
szereg, obserwowani z mroku kuźni przez czterech czy pięciu
praktyków. Obdarty, pogruchotany, przygarbiony, żałosny szereg.
Nie wróżyli dobrze zamiarom Westa, ale nie miał wyboru. Musiał
brać to, co było.
– Mamy gościa z zewnątrz. Pułkowniku West, pańska kolej.
– Jestem pułkownik West – powiedział głosem
skrzekliwym od gryzącego powietrza. – Dwanaście mil dalej
obozuje dziesięć tysięcy żołnierzy pod dowództwem następcy
tronu Ladisli.
Potrzeba nam kowali. – West odchrząknął, starając się
mówić tak, by nie wypluć płuc. – Kto spośród was zna się na
obróbce metalu?
Nikt się nie odezwał. Ludzie patrzyli na swoje zdarte buty
albo gołe stopy, rzucając dziwne ukradkowe spojrzenia na
spoglądających spode łba praktyków.
– Nie musicie się bać. Kto potrafi obrabiać metal?
– Ja potrafię, sir.
Z szeregu wystąpił jakiś człowiek, żelazne obręcze na jego
kostkach zagrzechotały dźwięcznie. Był chudy i żylasty, lekko
przygarbiony. Kiedy światło lampy padło na jego głowę, West
skrzywił się odruchowo. Mężczyzna był naznaczony odrażającymi
śladami po oparzeniach.
Połowę twarzy pokrywały zsiniałe, jakby roztapiające się
blizny; nie miał brwi po tej stronie głowy, czaszka była upstrzona
różowymi plackami łysiny. Druga połowa twarzy nie wyglądała
wiele lepiej . Człowiek ten był na dobrą sprawę pozbawiony
oblicza.
– Potrafię obsługiwać palenisko, zajmowałem się też trochę
wojaczką. W Gurkhulu – wyjaśnił.
– Dobrze – mruknął West, starając się za wszelką cenę
ukryć przerażenie, jakie wzbudzał w nim widok tego osobnika. –
Jak się nazywasz?
– Pike.
– Czy ktoś jeszcze zna się tu na metalu, Pike?
Poparzony człowiek poczłapał wzdłuż szeregu,
podzwaniając łańcuchami, i zaczął wyciągać z niego ludzi za
ramiona, podczas gdy komendant przyglądał się temu, z każdą
chwilą marszcząc coraz bardziej czoło.
West oblizał suche wargi. Trudno było mu uwierzyć, że w
tak krótkim czasie przeszedł z tak nieprawdopodobnie zimnego
miejsca w tak straszliwie gorące, ale nie mógł temu zaprzeczyć i
czuł się okropnie jak nigdy.
– Będę potrzebował kluczy do ich kajdan, inkwizytorze.
– Nie ma żadnych kluczy. Okowy zostały ze sobą stopione.
Nie są przeznaczone do zdjęcia i radzę tego nie robić. Wielu z tych
więźniów jest skrajnie niebezpiecznych, poza tym musi pan
pamiętać, że zwróci ich pan, gdy tylko znajdzie pan inne
rozwiązanie tej sytuacji. Inkwizycja nie przewiduje szybkich
zwolnień – oznajmił i odszedł na bok, by porozmawiać z jednym z
praktyków.
Pikę przysunął się do Westa, ciągnąc innego skazańca za
łokieć.
– Proszę wybaczyć, sir – mruknął cicho swoim
skrzeczącym głosem. – Mógłby pan znaleźć jakieś miejsce dla
mojej córki?
West wzruszył ramionami, czując się niepewnie. Chciałby
wyciągnąć stąd każdego i spalić to miejsce do gołej ziemi, ale i tak
już przeciągał strunę.
– To nie jest dobry pomysł... kobieta pośród tych
wszystkich żołnierzy. Absolutnie.
– To lepsze niż pozostanie tutaj, sir. Nie odejdę bez niej.
Może mi pomagać przy palenisku. Może sama pracować młotem,
jeśli trzeba będzie. Jest silna.
Nie wyglądała na taką. Sprawiała wrażenie chudej i
udręczonej, koścista twarz umazana była sadzą i tłuszczem. West
mógłby wziąć ją za chłopca.
– Przykro mi, Pikę, ale tam, dokąd idziemy, nie będzie
łatwo.
Chwyciła go za ramię, kiedy się odwracał.
– Tu też nie jest łatwo. – Jej głos stanowił niespodziankę.
Był miękki, gładki, dowodził wykształcenia. – Na imię mi Cathil.
Mogę pracować.
West popatrzył na nią, gotów wyswobodzić się z jej
uścisku, ale wyraz jej twarzy coś mu przypomniał. Nie malował się
na niej ból. Ani strach. Puste oczy, bez wyrazu, jak u trupa.
Ardee. Krew rozmazana na policzku.
Skrzywił się. To wspomnienie przypominało ranę, która nie
chce się zagoić. Upał był nie do zniesienia, West czuł każdą
cząstką ciała niewygodę, jego mundur na lepkiej skórze
przypominał w dotyku włosiennicę. Wiedział, że musi jak
najprędzej opuścić to straszne miejsce. Odwrócił wzrok, czując,
jak pieką go oczy.
– Ona też – warknął.
Lorsen parsknął.
– Żartuje pan, pułkowniku?
– Proszę mi wierzyć, nie jestem w nastroju do żartów.
– Wykwalifikowani ludzie to jedno. Zapewne ich pan
potrzebuje, ale nie mogę pozwolić, by brał pan każdego więźnia,
który przyciągnie pańskie oko...
West, którego cierpliwość była na wyczerpaniu, zwrócił się
ku niemu z groźnym pomrukiem.
– Ona też, powiedziałem!
Jeśli komendant był pod wrażeniem wściekłości Westa, to
nie dał tego po sobie poznać.
Stali nieruchomo przez długą chwilę, wpatrując się w
siebie, podczas gdy po twarzy Westa spływał pot, a w skroniach
łomotała mu krew. Lorsen przytaknął z wolna.
– Ona też. Doskonale. Nie mogę pana powstrzymać. –
Nachylił się bliżej. – Ale arcylektor dowie się o tym. Jest daleko i
być może zabierze to trochę czasu, niemniej jednak dowie się o
tym. – Nachylił się jeszcze bardziej, niemal szepcząc w ucho
Westowi: – Być może pewnego dnia znów nas pan odwiedzi, ale
tym razem po to, by tu zostać. A tymczasem może powinien pan
poszukać jakichś materiałów na temat dobrych i złych stron kolonii
karnych. Będzie mnóstwo czasu, by się z nimi zapoznać. – Lorsen
odwrócił się. – A teraz niech pan zabiera moich więźniów i
odjeżdża. Mam do napisania list.
Deszcz
Jezal zawsze uważał, że dobra burza to powód do radości.
Strugi siekące ulice, mury i dachy Agriontu, z sykiem dobywające
się z rynien. Coś, co wywołuje na twarzy uśmiech, kiedy patrzy się
na to przez mokrą szybę, siedząc w ciepłej i suchej kwaterze. Coś,
co zaskakuje młode damy w parku i zmusza je do pisku,
sprawiając, że suknie przylegają im podniecająco do wilgotnej
skóry. Coś, przez co człowiek się przedziera, śmiejąc się z
przyjaciółmi, od jednej tawerny do drugiej, a potem wysycha przy
porządnym ogniu, z kubkiem gorącego korzennego wina. Jezal
uwielbiał deszcz niemal tak samo jak słońce. Ale to było kiedyś.
Tutaj, na równinach, burze wyglądały inaczej. Nie
przypominały napadu złości kapryśnego dziecka, czegoś, co
najlepiej zignorować i co kończy się szybko. Tu spadała na nich
niepowstrzymana wściekła ulewa, zimna i mordercza, bezlitosna i
zajadła, i w jakiś sposób decydował o tym fakt, że najbliższy dach i
najbliższa tawerna były odległe o setki mil stąd.
Deszcz lał się strugami, topiąc w lodowatej wodzie
bezkresną równinę i wszystko, co się na niej znajdowało. Grube
krople uderzały w głowę Jezala niczym kamienie z procy, kąsały
go w odsłonięte dłonie, uszy, kark. Woda ściekała mu
strumyczkami po włosach, brwiach i twarzy pod przemoczony
kołnierz. Deszcz, jak szara zasłona rozciągnięta nad ziemią,
zakrywał wszystko, co było o sto kroków dalej, choć tutaj niczego
nie było ani „dalej”, ani nigdzie indziej.
Zadrżał i ściągnął dłonią kołnierz swojego płaszcza.
Bezsensowny gest, i tak już był przemoczony do suchej nitki.
Przeklęty właściciel sklepu w Adule zapewniał go, że ten płaszcz
jest całkowicie nieprzemakalny. Z pewnością kosztował go
dostatecznie dużo pieniędzy i Jezal wyglądał w nim bardzo dobrze,
kiedy go włożył w sklepie, jak prawdziwy podróżnik, ale szwy
zaczęły przeciekać niemal natychmiast, gdy spadły pierwsze krople
deszczu. Od kilku godzin był tak przemoczony, jakby wszedł do
wanny w ubraniu, i śmiertelnie przemarznięty.
Buty miał pełne lodowatej wody, uda boleśnie otarte od
mokrego materiału spodni, przesiąknięte wilgocią siodło
skrzypiało i chlupotało z każdym ruchem niezadowolonego konia.
Ciekło mu z nosa, nozdrza i wargi paliły, nawet dotyk
wodzy na dłoniach sprawiał ból.
Zwłaszcza sutki przyprawiały go o niewymowne cierpienie
pośród tego morza niewygody. Cała ta sprawa była absolutnie nie
do wytrzymania.
– Kiedy się to skończy? – jęknął z goryczą do siebie,
garbiąc ramiona i spoglądając błagalnie na posępne niebiosa.
Deszcz siekł go po twarzy, po ustach, po oczach. Szczęście
zdawało się w tej chwili mieć postać zwykłej suchej koszuli.
Jęknął do Bayaza: – Nie możesz czegoś zrobić?
– Czego na przykład? – odwarknął mag, ocierając z twarzy
ściekającą wodę, która spływała w dół i kapała ze skołtunionej
brody. – Myślisz, że mnie się to podoba? Jechać po wielkiej
równinie w tej przeklętej burzy, i to w moim wieku? Niebo nie robi
wyjątku dla magów, mój chłopcze, sika równo na wszystkich.
Sugeruję, byś się przyzwyczaił i zachował swoje jęki dla siebie.
Wielki przywódca musi dzielić trudy ze swymi zwolennikami,
swoimi żołnierzami, swoimi poddanymi. W ten sposób zyskuje ich
szacunek. Wielcy przywódcy się nie skarżą.
Nigdy.
– Wobec tego pieprzyć ich – wychrypiał Jezal. – I ten
deszcz!
– Nazywasz to deszczem?
Obok nich przejechał Dziewięciopalcy, krzywiąc brzydką,
gruzłowatą twarz w szerokim uśmiechu. Kiedy krople zaczęły
mocno padać, Jezal zobaczył ze zdumieniem, że ten człowiek z
Północy zdjął najpierw potargany płaszcz, a potem koszulę,
zawinął wszystko w naoliwioną skórę i ruszył dalej nagi do pasa,
nie zważając na wodę spływającą z wielkich poznaczonych
bliznami pleców, zadowolony niczym ogromny wieprz, który tarza
się w błocie.
W pierwszej chwili Jezal uznał to za kolejny
niewybaczalny pokaz dzikości i tylko dziękował swoim
szczęśliwym gwiazdom, że ten prymitywny osobnik nie
zdecydował się ściągnąć spodni, ale gdy deszcz zaczął przesiąkać
przez jego płaszcz, nie był już wcale pewien, czy to taki zły
pomysł. Nie przypuszczał, by było mu zimniej czy bardziej mokro
bez ubrania, poza tym nie odczuwałby nieskończonego, okropnego
dotyku wilgotnego materiału odzienia.
Dziewięciopalcy wyszczerzył do niego zęby, jakby czytał
mu w myślach.
– To tylko mżawka. Słońce nie zawsze może świecić.
Trzeba patrzeć trzeźwo na takie rzeczy!
Jezal zacisnął zęby. Doszedł do wniosku, że jeśli jeszcze
raz usłyszy, by patrzył trzeźwo, to dźgnie Dziewięciopalcego
swoim krótkim ostrzem. Przeklęty półnagi brutal. Jakby nie dość,
że jechał, jadł i spał niespełna sto kroków od tego mieszkańca
jaskiń, to jeszcze musiał słuchać głupich rad, co poczytywał sobie
za obelgę niemal nie do zniesienia.
– Przeklęty dzikus – mruknął pod nosem.
– Jeśli dojdzie do walki, to przypuszczam, że będziesz
szczęśliwy, mając go przy boku – zauważył Quai, który zerkał na
Jezala, kołysząc się na koźle swego wozu. Długie włosy kleiły mu
się do wychudzonych policzków; z tą warstwą wilgoci na białej
skórze wyglądał na jeszcze bardziej chorego i bladego niż
kiedykolwiek.
– Kto cię pytał o zdanie?
– Człowiek, który nie interesuje się zdaniem innych, trzyma
usta zamknięte. – Uczeń wskazał głową mokre od deszczu plecy
Dziewięciopalcego. – To Krwawy-dziewięć, najgroźniejszy
człowiek na Północy. Zabił więcej ludzi niż zaraza.
Jezal spojrzał ze zmarszczonym czołem na Logena, który
siedział przygrabiony w swoim siodle; zastanawiał się przez
chwilę, po czym parsknął śmiechem.
– Nie przeraża mnie w ogóle – oznajmił głośno, tak jednak,
by Dziewięciopalcy go nie usłyszał.
Quai wzruszył pogardliwie ramionami.
– Założę się, że nigdy nie dobyłeś miecza w chwili gniewu.
– Mogę zrobić to teraz – warknął Jezal, marszcząc twarz w
groźnym grymasie.
– Doprawdy, budzisz strach – zachichotał uczeń, irytująco
niewzruszony. – Ale gdybyś mnie spytał, kto z nas wszystkich nie
nadaje się do niczego, to wiem, kogo bym wskazał.
– Zaraz, ty...
Jezal podskoczył w siodle, gdy niebo zajaśniało
oślepiającym blaskiem, a po chwili jeszcze jednym, przerażająco
blisko. Światło zaczęło przenikać nabrzmiałe deszczem chmury,
rozjaśniając ciemność nad głową. Przez posępną równinę
przetoczył się długi grzmot i trzasnął w podmuchach wiatru. Nim
przycichł, wóz zdążył się już odtoczyć, pozbawiając kapitana
Luthara szansy na ciętą replikę.
– Przeklęty głupiec. – Spojrzał ze złością na kark
młodzieńca.
Z początku, kiedy zaczynały bić pioruny, Jezal próbował
się pocieszyć, wyobrażając sobie, że grom uderza w jego
towarzyszy. Byłoby dziwnie trafne, na przykład, gdyby Bayaz
został spalony na popiół owym uderzeniem niebios. Jezal jednak
szybko stracił nadzieję na tak szczęśliwy obrót rzeczy, nawet
traktowany jako czysta fantazja. Nie mógł przecież liczyć na to, że
piorun zabije w ciągu dnia więcej osób niż tylko jedną, a gdyby
miało się tak stać, to –jak zaczął z wolna żywić nadzieję – los ten
mógłby przecież przypaść w udziale właśnie jemu.
Chwila oślepiającej iluminacji, a potem słodka
nieświadomość. Najmniej bolesna ucieczka od tego koszmaru.
Po plecach ściekała mu woda, łaskocząc go. Pragnął się
podrapać, ale wiedział, że jeśli to zrobi, to skóra będzie go jeszcze
bardziej swędzieć, na łopatkach, szyi i we wszystkich tych
miejscach, gdzie trudno sięgnąć. Zamknął oczy i zaczął z wolna
opuszczać głowę pod ciężarem rozpaczy, aż w końcu jego mokra
broda dotknęła równie mokrej piersi.
Też padało, kiedy widział ją po raz ostatni. Pamiętał to z
bolesną wyrazistością. Siniak na jej twarzy, barwę oczu, kształt ust,
jeden kącik uniesiony do góry. Sama myśl o tym sprawiła, że
poczuł w gardle znajomy ucisk. Ten ucisk narastał dwadzieścia
razy w ciągu dnia. Pierwszy raz rankiem, kiedy się budził, a ostatni
wieczorem, kiedy zasypiał na twardej ziemi. Być teraz z Ardee, w
bezpiecznym i suchym miejscu, oto, co stanowiło spełnienie jego
marzeń.
Zastanawiał się, jak długo ona może czekać, kiedy będą
upływać tygodnie bez jednego słowa z jego strony. Może nawet
pisze codziennie listy do Anglandu, których on nigdy nie dostanie?
Listy wyrażające jej miłosne uczucia. Listy będące rozpaczliwym
poszukiwaniem wieści. Listy błagające o odpowiedź.
Potwierdziłyby się jej najgorsze przeczucia. Że on, Jezal, jest
wiarołomnym głupcem i kłamcą i że zapomniał o niej na dobre,
podczas gdy w rzeczywistości nic nie było dalsze od prawdy.
Zgrzytał z wściekłości i rozpaczy zębami na samą myśl, że mogła
tak go ocenić, ale nie był w stanie nic na to poradzić. Trudno było
przesłać jakąkolwiek wiadomość z tej przeklętej, zapomnianej i
jałowej ziemi, nawet gdyby zdołał cokolwiek napisać w strugach
tej epickiej ulewy. Przeklinał w duchu imiona Bayaza i
Dziewięciopalcego, Długostopego i Quaia. Przeklinał Stare
Imperium i tę bezkresną równinę.
Przeklinał całą tę nieszczęsną wyprawę. Stało się to dla
niego rytuałem, który odprawiał co godzina.
Jezal zaczął sobie uświadamiać, co prawda mgliście, że
jego dotychczasowe życie było raczej pozbawione trosk.
Wydawało mu się dziwne, że mógł tak długo i uparcie jęczeć tylko
dlatego, że musiał wstawać o wczesnej porze, by ćwiczyć, albo
dlatego, że zniżał się do gry w karty z Brintem, czy też dlatego, że
jego poranne kiełbaski były zawsze zbytnio przysmażone.
Powinien śmiać się radośnie, spoglądać na wszystko
jasnym wzrokiem i poruszać się sprężystym krokiem, ciesząc się,
że nie cierpi takiego deszczu. Zakaszlał i pociągnął obolałym
nosem, który otarł równie obolałą ręką. Przynajmniej, kiedy wokół
było tyle wody, nikt nie mógł dostrzec jego łez.
Tylko Ferro wyglądała tak, jakby była w jeszcze gorszym
nastroju niż on. Krzywiąc się z nienawiści i wstrętu, spoglądała od
czasu do czasu gniewnym wzrokiem na sikające chmury. Jej
sterczące i nastroszone zwykle włosy przylegały teraz płasko do
głowy, odzienie przesiąknięte deszczem wisiało na kościstych
ramionach, po naznaczonej bliznami twarzy ściekała woda i kapała
z zakrzywionego nosa i czubka ostrej brody. Przypominała
wrednego kota, którego zanurzono niespodziewanie w stawie i
który zmniejszył się nagle o ćwierć swej wielkości, co pozbawiło
go groźnego wyglądu. Jezal pomyślał, że być może kobiecy głos
uwolni go od posępnych myśli, a Ferro była jedyną podobną do
kobiety istotą na przestrzeni setek mil.
Ponaglił konia ostrogami i zrównał się z nią, siląc się na
uśmiech, ona zaś popatrzyła na niego ze złością. Jezal
skonstatował, ku swemu niezadowoleniu, że wciąż ma do
czynienia z kimś groźnym. Zapomniał o tych oczach. Były żółte,
ostre jak noże, źrenice wydawały się małe niczym łebki szpilek,
dziwne i niepokojące. Żałował, że się w ogóle do niej zbliżył, ale
nie mógł się oddalić tak bez słowa.
– Mogę się założyć, że tam, skąd pochodzisz, rzadko pada,
hę?
– Sam zamkniesz swoją cholerną jadaczkę czy mam ci
dołożyć?
Jezal odchrząknął i spokojnie pozwolił, by jego
wierzchowiec został w tyle.
– Szalona suka – mruknął pod nosem. Niech więc ją diabli,
może się pławić w swoim nieszczęściu. On nie zamierzał użalać się
nad sobą. To nie było w jego stylu.

***

Kiedy dotarli do tego miejsca, deszcz ustał w końcu, ale


powietrze wciąż było przesycone ciężką wilgocią, a niebo w górze
pełne dziwnych barw. Wieczorne słońce przeszywało wirujące
chmury różowymi i pomarańczowymi promieniami, rzucając na
szarą równinę niesamowitą poświatę.
Dwa opróżnione wozy stały prosto, trzeci był przewrócony
na bok i miał oderwane koło, martwy koń, wciąż w zaprzęgu, leżał
z wysuniętym różowym jęzorem, ze skrwawionego ciała sterczały
dwie złamane strzały. Wszędzie, w przydeptanej trawie, walały się
trupy, niczym lalki porzucone przez niegrzeczne dzieci. Niektórzy
z tych ludzi mieli głębokie rany albo złamane kończyny, albo byli
naszpikowani grotami. Jednemu odcięto rękę na wysokości
ramienia, sterczała z niego krótka, odłamana kość, niczym z
kawałka mięsa oprawionego przez rzeźnika.
Wokół walały się śmieci. Połamana broń, popękane i
rozszczepione drewno. Kilka porozcinanych kufrów, bele
pociętego sukna na mokrej ziemi. Rozłupane beczki, porozbijane
skrzynie, dokładnie przetrząśnięte i splądrowane.
– Kupcy – mruknął Dziewięciopalcy, spoglądając na
pobojowisko. – Tacy, jakich udajemy. Życie jest tutaj tanie, jak
widać.
Ferro wykrzywiła pogardliwie wargi.
– A gdzie nie jest?
Równinę omiatał zimny wiatr, wdzierając się pod mokre
odzienie Jezala. Nigdy wcześniej nie widział zwłok, a tutaj leżało
ich... ile? Co najmniej z tuzin. Kiedy zaczął je liczyć, poczuł się
nieco dziwnie.
Nikt inny nie wydawał się poruszony, z drugiej strony
obcowanie z przemocą nie mogło dziwić w przypadku tych
osobników. Ferro krążyła pośród ciał, pochylając się nad nimi i
trącając je z obojętnością przedsiębiorcy pogrzebowego.
Dziewięciopalcy sprawiał wrażenie kogoś, kto widywał już gorsze
rzeczy, w co Jezal zresztą wcale nie wątpił, nie mówiąc już o tym,
że zapewne niejedno miał na sumieniu. Bayaz i Długostopy
wyglądali na odrobinę zaniepokojonych, ale nie bardziej, niż
gdyby natrafili na jakieś ślady koni. Quai nie wydawał się nawet
zainteresowany.
Jezal pomyślał, że chętnie użyczyłby sobie od nich
odrobinę tej obojętności. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale
zrobiło mu się trochę niedobrze. Ta skóra: zwiotczała, nieruchoma,
woskowo blada, pokryta kroplami deszczu. Te odzienia:
porozcinane i poszarpane, brak butów, płaszczy, a nawet koszul. Te
rany: niebieskie i czarne sińce, gładkie rozcięcia i poszarpane
czerwone linie, inne cienkie i wąskie albo rozwierające się jak usta;
czerwone mięso i wylewające się ze środka wnętrzności.
Jezal odwrócił się gwałtownie w siodle; spojrzał za siebie,
potem w lewo i prawo, ale wszędzie widok był ten sam. Nigdzie
drogi ucieczki, nawet gdyby wiedział, gdzie leży najbliższa osada.
Był w grupie sześciorga ludzi, a jednak czuł się przerażająco
samotny. Znajdował się na rozległej, otwartej przestrzeni, a jednak
czuł się przerażająco uwięziony. Jeden z trupów zdawał się patrzeć
wprost na niego, co było niezwykle irytujące. Młody mężczyzna,
niewiele starszy od niego, o płowych włosach i odstających
uszach. Mógłby się ogolić, tyle że oczywiście nie miało to już
najmniejszego znaczenia. Na brzuchu tego człowieka widniała
ziejąca czerwona dziura, skrwawione dłonie spoczywały po obu jej
końcach, jakby pragnęły ją zamknąć. W środku połyskiwały
wilgocią wnętrzności, bez wyjątku fioletowe. Jezal poczuł, jak do
gardła napływa mu żółć. Już czuł się osłabiony, ponieważ rano
zjadł niewiele. Nędznego suchara, poza tym z trudem przełknął te
pomyje, które przygotowali inni. Odwrócił się od tej okropnej
sceny i wlepił wzrok w trawę, udając, że szuka ważnych śladów,
podczas gdy jego żołądek kurczył się i podjeżdżał mu do gardła.
Zacisnął z całej siły dłonie na wodzach, przełykając ślinę,
która zbierała mu się w ustach.
Był dumnym synem Unii, do diabła. Co więcej, był
arystokratą pochodzącym z szacownej rodziny. I co jeszcze
ważniejsze, był dzielnym oficerem gwardii królewskiej i
zwycięzcą turnieju. Zwymiotowanie na widok odrobiny krwi
oznaczałoby okrycie się hańbą w obecności tych głupców i
dzikusów; nie mógł do tego w żadnym wypadku dopuścić. Stawką
był honor jego narodu. Wpatrywał się gniewnie w ziemię, zaciskał
mocno zęby i zmuszał żołądek do posłuszeństwa. Stopniowo,
powoli, zaczęło to przynosić pożądany rezultat. Oddychał głęboko
przez nos, wciągając w płuca zimne, wilgotne, uspokajające
powietrze. Panował całkowicie nad sytuacją. Spojrzał na
pozostałych.
Ferro kucnęła na ziemi, wsunąwszy dłoń niemal po
nadgarstek w otwartą ranę jednej z ofiar.
– Zimny – rzuciła w kierunku Dziewięciopalcego. – Nie
żyje co najmniej od rana.
Wyciągnęła dłoń, palce miała śliskie od gęstej mazi. Jezal
zwrócił nędzne śniadanie na płaszcz, nim miał czas zsiąść z siodła.
Zatoczył się kilka kroków jak pijak, sapnął parę razy i znów
zwymiotował. Zgiął się wpół, opierając dłonie o kolana; kręciło
mu się w głowie, z ust leciała na trawę żółć.
– W porządku?
Jezal podniósł wzrok, siląc się na nonszalancję, choć z
twarzy zwisała mu długa nitka gorzkiej śliny.
– Musiałem się chyba struć – mruknął, ocierając drżącą
dłonią usta i nos. Było to żałosne tłumaczenie, jak sam musiał
przyznać.
O dziwo, Dziewięciopalcy tylko przytaknął.
– Pewnie to mięso dzisiejszego ranka. Sam czuję się
kiepsko. – Obdarzył Jezala tym swoim odrażającym uśmiechem i
podał mu bukłak z wodą. – Lepiej sobie łyknij, dobra?
Jezal przepłukał usta wodą i wypluł j ą, patrząc przy tym,
jak Dziewięciopalcy oddala się w stronę trupów. Zmarszczył czoło
ze zdziwienia. Gdyby ktoś inny tak wobec niego postąpił, uznałby
to niemal za szczodry gest. Napił się jeszcze i poczuł się lepiej.
Podszedł trochę niepewnie do swojego konia i wgramolił się na
siodło.
– Ktokolwiek to zrobił, był dobrze uzbrojony. I nie sam –
zauważyła Ferro. – Na trawie jest pełno śladów.
– Powinniśmy być ostrożni – dodał Jezal, mając nadzieję,
że jego zdanie się liczy.
Bayaz obrócił się gwałtownie w jego stronę.
– Zawsze powinniśmy być ostrożni! Nie trzeba tego nawet
mówić! Jak daleko znajdujemy się od Darmium?
Długostopy popatrzył zmrużonymi oczami w niebo, potem
przesunął wzrokiem po równinie. Oblizał palec i wyciągnął go do
góry, wystawiając na wiatr.
– Nawet człowiekowi moich talentów trudno dokładnie
określić odległość, nie widząc gwiazd. Pięćdziesiąt mil czy coś
koło tego.
– Będziemy musieli niedługo zejść z traktu.
– Nie zamierzamy przekraczać rzeki w Darmium? – zdziwił
się nawigator.
– W mieście panuje chaos. Cabrian je opanował i nie
wpuszcza nikogo w obręb murów.
Nie możemy ryzykować – wyjaśnił Bayaz.
– Bardzo dobrze. A zatem Aostum. Obejdziemy Darmium
szerokim łukiem i ruszymy na zachód. Nieco dłuższa droga, ale...
– Nie.
– Nie?
– Most w Aostum leży w ruinie.
Długostopy zmarszczył czoło.
– Zburzony, tak? Doprawdy, Bóg uwielbia doświadczać
swych wyznawców. Więc być może trzeba będzie przebyć Aos w
bród...
– Nie – mag przerwał mu ponownie. – Padały ulewne
deszcze i wielka rzeka jest głęboka.
Wszystkie brody są dla nas niedostępne.
Nawigator nie krył zakłopotania.
– Jesteś, oczywiście, moim pracodawcą, ja zaś, jako dumny
członek zakonu nawigatorów dołożę wszelkich starań, by
okazywać posłuszeństwo, ale obawiam się, że nie widzę innego
wyjścia. Jeśli nie możemy przekroczyć rzeki w Darmium ani w
Aostum, i jeśli nie możemy przejść wody w bród...
– Jest jeszcze jeden most.
– Jest? – Długostopy spoglądał przez chwilę oszołomiony,
ale potem jego oczy się rozszerzyły. – Nie chcesz chyba
powiedzieć...
– Most w Aulcus wciąż stoi.
Wszyscy popatrzyli po sobie, marszcząc brwi ze zdumienia.
– Mówiłeś chyba, że to jedna wielka ruina – przypomniał
Dziewięciopalcy.
– Zburzony cmentarz, jak słyszałam – mruknęła Ferro.
– I mówiłeś też chyba, że nikt nie zbliża się do tego miejsca
na odległość wielu mil.
– Nigdy bym się na to nie zdecydował, ale nie mamy
innego wyboru. Dotrzemy do rzeki i ruszymy wzdłuż północnego
brzegu w stronę Aulcus.
Nikt się nie ruszył. Zwłaszcza Długostopy nie krył
przerażenia; było wprost wypisane na jego twarzy.
– Pospieszmy się! – warknął Bayaz. – Nie powinniśmy tu
zostawać!
Z tymi słowami szarpnął wodze i zaczął się oddalać od
pobojowiska. Quai wzruszył tylko ramionami i ujął lejce; wóz
potoczył się po trawie w ślad za Pierwszym z Magów. Długostopy
i Dziewięciopalcy podążyli za nimi, pełni zwątpienia i złych
przeczuć.
Jezal wpatrywał się w ciała, wciąż leżące tam, gdzie je
znaleźli, i spoglądające oskarżycielskim wzrokiem w ciemniejące
niebo.
– Nie powinniśmy ich pochować?
– Jeśli chcesz – mruknęła Ferro, dosiadając konia jednym
zwinnym ruchem. – Może zdołasz ich pogrzebać w swoich
rzygowinach.
Krwawa kompania
Jechali, nic, tylko jechali. To właśnie robili od wielu dni.
Jechali, szukając Bethoda, podczas gdy zima nadchodziła wielkimi
krokami. Bagnisko i las, wzgórze i dolina. Deszcz i plucha, mgła i
śnieg. Szukając śladów, które wskazywałyby, że zmierzał w ich
stronę, i wiedząc, że żadnych śladów nie ma. Mnóstwo
zmarnowanego czasu, jak rozumował Wilczarz, ale jeśli ktoś jest
na tyle bezrozumny, by prosić o zadanie, to lepiej, żeby je
wykonał.
– Diabelnie głupia robota – warknął Dow, krzywiąc się,
podrygując i grzebiąc przy wodzach. Nigdy nie czuł się dobrze w
siodle. Lubił trzymać stopy na ziemi i kierować je w stronę wroga.
– Strata pieprzonego czasu. Jak znosiłeś to tropienie, Wilczarz?
Cholernie głupia robota!
– Ktoś to musi robić, prawda? Przynajmniej mam teraz
konia.
– No to się cieszę, nie ma co mówić – parsknął ironicznie
Dow. – Masz konia!
Wilczarz wzruszył ramionami.
– To lepsze niż chodzenie.
– Lepsze niż chodzenie, hę? – złościł się dalej Dow. – Do
diabła, człowiek na koniu nic nie może zrobić!
– Mam nowe spodnie. Nie wspomnę już o wełnianych
gaciach. Wiatr już nie podwiewa mi klejnotów.
Tul parsknął śmiechem, ale Dow nie był w nastroju do
żartów.
– Wiatr nie podwiewa ci klejnotów? Na armię pieprzonych
zmarłych, chłopie, do tego doszliśmy? Zapominasz, kim jesteś?
Byłeś najbliższym towarzyszem Dziewięciopalcego! To ty
przeszedłeś z nim góry pierwszy! Jesteś razem z nim we
wszystkich pieśniach! Byłeś tropicielem na czele armii. Tysiąc
ludzi szło za twoim słowem!
– Nie przyniosło to niczego dobrego komukolwiek – odparł
Wilczarz, ale Dow już wyżywał się na Tulu.
– A ty, wielkoludzie? Tul Duru Grzmot, najsilniejszy drań
na całej Północy. Brał się za bary z niedźwiedziami i wygrywał, jak
powiadano. Bronił sam jeden przełęczy, kiedy jego klan umykał w
bezpieczne miejsce. Gigant, jak mówią, wysoki niczym sosna,
urodzony w burzy z brzuchem pełnym grzmotu. No i co,
olbrzymie? Jedyny grzmot, jaki ostatnio słyszę, wydajesz z siebie
przy sraniu!
– I co z tego? – warknął Tul. – A ty jesteś inny? Ludzie
zwykli szeptać twoje imię, bo bali się je wypowiedzieć głośno.
Chwytali za broń i trzymali się ogniska, jeśli uważali, że
podszedłeś na dziesięć mil! Czarny Dow, zwykli gadać, cichy,
przebiegły i bezlitosny jak wilk! Zabił więcej ludzi niż zima, a ma
w sobie tyle litości co nic! Kogo teraz to obchodzi, hę? Czasy się
zmieniły, a ty stoczyłeś się tak samo jak my wszyscy!
Dow się tylko uśmiechnął.
– O to mi właśnie chodzi, wielkoludzie, właśnie o to.
Byliśmy kiedyś kimś, każdy z nas.
Ludźmi Imiennymi. Ludźmi znanymi. Ludźmi, których się
bano. Pamiętam, jak brat mówił mi, że nie ma na całej Północy
lepszego człowieka od Hardinga Ponuraka, jeśli rozchodzi się o łuk
albo ostrze. Najpewniejsza ręka w całym Kręgu Świata! I co
powiesz, Ponurak?
– Uhm – mruknął zapytany w odpowiedzi.
Dow skinął głową.
– Dokładnie to, co mówię. Spójrz na nas. Stoczyliśmy się
ze zbocza? Chyba spadliśmy z cholernego klifu! Biegamy na
posyłki dla tych Południowców. Tych pieprzonych kobiet w
spodniach. Tych przeklętych gównojadów ze swoimi wielkimi
słowami i cieniutkimi mieczami?
Wilczarz poruszył się niespokojnie w siodle.
– Ten West wie, czego chce.
– Ten West! – powtórzył szyderczo Dow. – Wie, gdzie ma
gębę, a gdzie tyłek, i jest o niebo lepszy od pozostałych, ale wydaje
się miękki jak świński tłuszcz, nie muszę wam tego mówić. Nie ma
w sobie krzepy! Żaden z nich nie ma! Zdziwiłbym się jak diabli,
gdyby się okazało, że większość z nich widziała na własne oczy
potyczkę. Myślisz, że wytrzymaliby atak Carlów Bethoda? –
parsknął pogardliwym śmiechem. – A to dopiero!
– Nie da się zaprzeczyć, że to banda słabeuszy – przytaknął
Tul, a Wilczarz nie mógł się z tym nie zgodzić. – Połowa z nich
jest zbyt głodna, żeby podnieść chociażby broń, a co dopiero wziąć
porządny zamach, nawet jeśli wiedzą, jak to zrobić. Wszyscy
przyzwoici ludzie poszli na Północ walczyć z Bethodem, a my
zostaliśmy tutaj z tymi resztkami wygrzebanymi z garnka.
– Z resztkami wygrzebanymi z nocnika, powiedz raczej. A
ty, Trójdrzewiec? – zawołał Dow. – Skała Uffrithu, hę? Przez pół
roku byłeś jak włócznia w tyłku Bethoda, prawdziwy bohater dla
każdego rozsądnego człowieka na Północy! Rudd Trójdrzewiec!
Człowiek, który jest wycięty z kamienia! Człowiek, który nigdy się
nie cofa! Chcesz wiedzieć, co to honor? Chcesz wiedzieć, co to jest
godność? Chcesz wiedzieć, czym powinien być człowiek? Nie
musisz szukać daleko! I co zostało z tego wszystkiego, hę?
Bieganie na posyłki! Szukanie w tych bagniskach Bethoda, choć
wiemy wszyscy, że go tu nie ma! Robota w sam raz dla chłopców,
a my jesteśmy szczęśliwi, że ją dostaliśmy.
Trójdrzewiec wstrzymał konia i obrócił się wolno. Siedział
w siodle, przygarbiony, zmęczony, i wpatrywał się w Dowa dobrą
chwilę.
– Otwórz uszy i posłuchaj chociaż raz – powiedział. – Bo
nie zamierzam ci mówić tego po każdej mili, którą przejedziemy.
Świat nie jest taki, jaki chciałbym, żeby był, i to pod każdym
względem. Dziewięciopalcy wrócił do ziemi. Bethod ogłosił się
królem Północy. Szankowie roją się w górach. Zaszedłem za
daleko, walczyłem za długo i nasłuchałem się za dużo gówna od
ciebie; wystarczy mi na całe życie. I to wszystko w wieku, kiedy
powinienem leżeć do góry brzuchem w otoczeniu synów, którzy
troszczyliby się o mnie. Widzisz więc, że mam większe problemy
niż to, że życie nie okazało się zgodne z twoimi nadziejami.
Możesz sobie gadać bez końca o przeszłości, Dow, jak stara baba,
która się wścieka, że cycki jej nie stoją tak jak dawniej, albo
zamknąć tę swoją pieprzoną jadaczkę i pomóc mi poradzić sobie ze
wszystkim.
Popatrzył każdemu w oczy, a Wilczarz poczuł wstyd, że w
niego zwątpił.
– A co się tyczy tego, gdzie jest Bethod, to powiem, że
nigdy nie pojawiał się tam, gdzie miał się pojawić. Tropienie to
zadanie, które otrzymaliśmy, i tropienie to zadanie, które
zamierzam wykonać. – Pochylił się w siodle. – Więc jak brzmi ta
pieprzona zasada? Gęby na kłódkę. Oczy otwarte.
Odwrócił się i ponaglił konia, który ruszył między
drzewami. Dow wziął głęboki oddech.
– Rzecz wiadoma, wodzu, rzecz wiadoma. Chodzi tylko o
to, że szkoda. To właśnie chciałem powiedzieć. Szkoda.

***

– Jest ich trzech – oświadczył Wilczarz. – Północni, to


pewne, ale trudno się zorientować, z jakiego klanu. Sądząc po tym,
że są tutaj, idą za Bethodem.
– To jaśniejsze niż słońce – zawyrokował Tul. – Zdaje się,
że to taki teraz obyczaj.
– Tylko trzech? – zdziwił się Tul. – Nie ma powodu, żeby
Bethod wysyłał trzech ludzi aż tutaj. Musi ich być więcej w
pobliżu.
– Załatwmy sprawę z tymi trzema – zaproponował Dow. –
Resztę dorwiemy później.
Jestem tu, żeby walczyć.
– Jesteś tutaj, bo cię zaciągnąłem – sapnął Trójdrzewiec. –
Jeszcze godzinę temu chciałeś zawracać.
– Uhm – mruknął Ponurak.
– Możemy ich obejść, jeśli będzie trzeba. – Wilczarz
wskazał zimny las. – Są na zboczu, między drzewami. Bez trudu
ich obejdziemy.
Trójdrzewiec spojrzał w niebo, które przeświecało różowo i
szaro przez konary, i potrząsnął głową.
– Nie. Światła coraz mniej, a nie chcę mieć ich za plecami,
kiedy się ściemni. Skoro tu jesteśmy i skoro oni tu są, najlepiej się
z nimi rozprawić. Szykować broń. – Przykucnął i zaczął wyjaśniać
po cichu: – Zrobimy to tak. Ty, Wilczarz, masz ich obejść od tyłu i
wspiąć się na zbocze. Weź tego po lewej, kiedy usłyszysz sygnał.
Rozumiesz? Tego po lewej. I lepiej, żebyś nie chybił.
– Tak – odparł Wilczarz. – Tego po lewej.
Chybiony strzał nie wchodził w rachubę.
– Dow, podkradniesz się po cichu i weźmiesz środkowego.
– Środkowego – odwarknął Dow. – Jest załatwiony.
– Jeden pozostaje dla ciebie, Ponurak.
Ponurak skinął głową, nie podnosząc oczu; czyścił swój łuk
szmatką.
– Czysto i szybko, chłopcy. Nie chcę kłaść tu do ziemi
żadnego z was. Na miejsca zatem – rozkazał Trójdrzewiec.
Wilczarz znalazł sobie dobre stanowisko nad trzema
zwiadowcami Bethoda i obserwował ich zza drzewa. Wydawało
się, że robił to setki razy, ale i tak się denerwował. Bardzo dobrze,
jak przypuszczał. Kiedy rzecz staje się łatwa, człowiek popełnia
błędy.
Szukał wzrokiem Dowa i niebawem dostrzegł go w
gasnącym świetle, przemykającego między zaroślami, skupionego
na wyznaczonym zadaniu. Był teraz blisko, bardzo blisko.
Wilczarz założył strzałę na cięciwę i wycelował do tego po
lewej, oddychając wolno, by zapanować nad dłońmi. Dopiero teraz
coś sobie uświadomił. Znajdował się po drugiej stronie zbocza, a
ten, który wcześniej był po lewej, teraz był po prawej. Do którego
więc miał strzelać?
Zaklął pod nosem, próbując sobie przypomnieć, co mówił
Trójdrzewiec. Obejść ich i wziąć tego po lewej. Najgorszą rzeczą
byłoby nic nie robić, wycelował więc do człowieka po swojej
lewej ręce i miał tylko nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
Usłyszał, jak z dołu woła Trójdrzewiec, przypominało to
krzyk ptaka w krzewach. Dow przygotował się do skoku. Wilczarz
wypuścił strzałę. Trafiła z głuchym dźwiękiem cel w plecy,
podczas gdy strzała Ponuraka ugodziła go w pierś, Dow zaś dopadł
środkowego i dźgnął go mieczem od tyłu. Ten trzeci stał nietknięty
i sprawiał wrażenie zdumionego.
– Gówno – szepnął Wilczarz.
– Na pomoc! – wrzasnął ostatni, nim Dow skoczył na
niego. Zaczęli się tarzać w trawie, postękując i walcząc. Ramię
Dowa unosiło się i opadało – raz, dwa razy, trzy razy, po chwili
wstał, spoglądając gniewnym wzrokiem miedzy drzewa, wyraźnie
poirytowany. Wilczarz wzruszył tylko ramionami, gdy nagle
posłyszał za sobą jakiś głos.
– Co?
Zamarł, oblewając się zimnym potem. Jeszcze jeden, w
zaroślach, i nawet nie dziesięć kroków dalej. Sięgnął po strzałę,
założył ją na cięciwę z całkowitym spokojem i odwrócił się wolno.
Zobaczył dwóch, i oni go zobaczyli, zrobiło mu się w ustach
kwaśno jak po zjełczałym piwie. Wszyscy patrzyli na siebie.
Wilczarz wymierzył w większego i naciągnął cięciwę.
– Nie! – wrzasnął tamten, ale w sekundę później strzała
wbiła mu się w pierś; zajęczał i zatoczył się, potem osunął na
kolana.
Wilczarz odrzucił łuk i sięgnął błyskawicznie po nóż, ale
nie zdążył go dobyć; ten drugi skoczył na niego. Runęli jak
kamienie na poszycie i zaczęli się tarzać.
Światło, ciemność, światło, ciemność. Koziołkowali bez
końca, w dół zbocza, kopiąc się nawzajem, szarpiąc i okładając
pięściami. Wilczarz uderzył o coś głową i znów był na plecach,
zmagając się z obcym zwiadowcą. Syczeli na siebie niezrozumiale,
nie padały żadne słowa, przypominało to wściekłe warczenie
walczących psów. Tamten wyswobodził jedną rękę i wyciągnął
skądś ostrze, ale Wilczarz chwycił go za nadgarstek, nim
przeciwnik zdążył uderzyć.
Napierał z całych sił, trzymając nóż w obu dłoniach,
Wilczarz pchał w przeciwną stronę, też obiema dłońmi, tak mocno,
jak potrafił, ale nie dość mocno. Ostrze zniżało się powoli, sunąc
nieubłaganie ku jego twarzy. Patrzył na nie spod przymrużonych
powiek, na ten zębaty jasny metal, nie dalej niż o pięść od jego
nosa.
– Umieraj, ty pieprzony draniu!
Ostrze zniżyło się jeszcze odrobinę. Wilczarz czuł, jak palą
go barki, ręce, dłonie, jak opuszcza je siła. Wpatrywał się w twarz
wroga. W szczecinę na brodzie, żółte zęby, ślady po ospie na
złamanym nosie, zwieszające się włosy. Czubek ostrza przybliżył
się jeszcze bardziej.
Wilczarz wiedział, że jest już martwy i że nic nie można na
to poradzić.
Draśnięcie.
I nagle głowa tamtego zniknęła. Twarz Wilczarza zalała
krew, gorąca, lepka i cuchnąca.
Ciało wroga zwiotczało, odepchnął je; krew w oczach,
krew w nosie, krew w ustach. Dźwignął się z wysiłkiem, dysząc,
dławiąc się i plując.
– W porządku. Nic ci nie jest.
Tul. Musiał się zjawić, kiedy walczyli.
– Wciąż żyję – wyszeptał Wilczarz, tak jak robił to Logen,
kiedy walka dobiegała końca. – Wciąż żyję.
Ale, na pamięć zmarłych, niewiele brakowało.
– Nie mieli za dużo – oznajmił Dow, grzebiąc w
obozowisku. Garnek nad ogniem, broń i temu podobne, ale mało
jedzenia. Za mało, żeby mogli siedzieć sami w lesie.
– Może zwiadowcy – podsunął Trójdrzewiec. – Szli
przodem, przed jakąś większą grupą?
– Pewnie tak – przytaknął Dow.
Trójdrzewiec klepnął Wilczarza w ramię.
– Nic ci nie jest?
Wilczarz wciąż ocierał twarz z krwi.
– Nie, chyba nie. – Wciąż był trochę roztrzęsiony, ale
wiedział, że to minie. – Zadrapania i draśnięcia, jak mi się wydaje.
Nic, od czego bym umarł.
– To dobrze, bo jesteś mi potrzebny. Może przekradniesz
się między tymi cholernymi drzewami i rozejrzysz trochę, a my
posprzątamy ten bałagan? Dowiedz się, dla kogo ci dranie robili
zwiad.
– Pewnie – odparł Wilczarz, wciągając ze świstem potężny
haust powietrza w płuca i wydychając je wolno. – Pewnie.

***

– Cholernie głupia robota, co, Dow? – szepnął


Trójdrzewiec. – Zajęcie dobre dla chłopców, a my mieliśmy
szczęście, że je dostaliśmy? I co teraz powiesz?
– Może się myliłem.
– I to bardzo – ocenił Wilczarz.
Na ciemnych zboczach płonęło ze sto ognisk, sto albo i
więcej. I byli tam ludzie, nie musieli tego nawet mówić. Głównie
Trallowie, lekko uzbrojeni, ale też mnóstwo Carlów.
Wilczarz widział, jak ostatnie promienie dnia błyszczą na
ostrzach włóczni, na brzegach tarcz, na kolczugach, wszystko było
wypolerowane i gotowe do boju, skupione wokół trzepoczących
sztandarów wodzów klanowych. Licznych sztandarów.
Dwadzieścia, może nawet trzydzieści, tak na oko. Wilczarz
wcześniej widywał najwyżej dziesięć.
– Największa armia, jaka kiedykolwiek była na Północy –
szepnął.
– Tak – przyznał Trójdrzewiec. – Wszyscy walczą dla
Bethoda, a od Południowców dzieli ich pięć dni jazdy na koniu. –
Wskazał jeden ze sztandarów. – Nie jest to czasem flaga Małej
Kości?
– Mhm. – Dow splunął w krzaki. – To jego znak, pewnie.
Mam na pieńku z tym draniem.
– Jest tam takich więcej – dodał Trójdrzewiec. – To
sztandar Blade-go-jak-śnieg, i Białych, a tam, przy skałach,
Crendela Goringa. Krwawa kompania. Ci, co poszli do Bethoda na
samym początku. Utuczyli się teraz, jak mniemam.
– A ci? – spytał Wilczarz, wskazując znaki, których nie
znał, groźne, ze skóry i kości.
Wyglądały na znaki ludzi z gór. – To nie jest sztandar
Crummocka-i-Phaila, co?
– Nie! Nigdy nie ukląkłby przed Bethodem ani nikim
innym. Ten szalony drań wciąż jest gdzieś w górach i wyje do
księżyca.
– Chyba że Bethod się z nim rozprawił – mruknął Dow.
Trójdrzewiec potrząsnął głową.
– Wątpię. Przebiegły drań, ten Crummock. Opierał się
Bethodowi przez lata, siedząc w Wysokich Szczytach. Zna
wszystkie drogi, jak powiadają.
– No to czyje to znaki? – nie dawał za wygraną Wilczarz.
– Nie wiem, może jacyś chłopcy z dalekiego wschodu, zza
Crinny. Żyją tam dziwni ludzie.
Znasz któryś z tych znaków, Ponurak?
– Tak – odparł Ponurak, ale to było wszystko, co
powiedział.
– Bez znaczenia, czyje to znaki – uciął Dow. – Popatrzcie,
ilu ich jest. Połowa cholernej Północy.
– I to ta gorsza połowa – podsumował Wilczarz, który
wpatrywał się w znak Bethoda, ustawiony pośrodku tego mrowia:
czerwone koło wymalowane na czarnych skórach, wielkich niczym
pole i przytwierdzonych do wysokiego pnia sosny; trzepotały
wściekle na wietrze i porażały swym ogromem. Po chwili Wilczarz
mruknął: – Z chęcią bym go zabrał.
Dow podczołgał się i wychylił z kryjówki.
– Może udałoby się nam podkraść w ciemności –
zaproponował. – Podkraść i wbić ostrze w Bethoda.
Popatrzyli na siebie. Było to straszne ryzyko, ale Wilczarz
nie miał żadnych wątpliwości, że warto by spróbować. Jedno było
pewne – każdy z nich marzył o posłaniu Bethoda z powrotem do
ziemi.
– Wbić ostrze w tego drania – mruknął Tul, a na jego
twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Uhm – zawtórował mu Ponurak.
– Zadanie warte wykonania – syknął Dow. – Prawdziwa
robota!
Wilczarz przytaknął, spoglądając na te wszystkie ogniska.
– Bez wątpienia.
Szlachetna robota. Robota dla Ludzi Imiennych jak oni
albo dla takich, którzy byli niegdyś Ludźmi Imiennymi. Śpiewano
by o tym pieśni, to pewne. Wilczarz poczuł, jak na samą myśl krew
krąży w nim żywiej, a skóra na dłoniach świerzbi, ale Trójdrzewiec
nie chciał nawet o tym słyszeć.
– Nie. Nie możemy ryzykować. Musimy wrócić i
powiedzieć tym z Unii. Powiedzieć, że nadchodzą goście. Źli
goście, i to wielu.
Szarpnął się za brodę, a Wilczarz zrozumiał: wódz nie był
zadowolony, że się wycofują.
Żaden z nich nie był, ale wszyscy wiedzieli, że ma rację,
nawet Dow. Nie zdołaliby dopaść Bethoda, a nawet gdyby, to
nigdy by się stamtąd nie wydostali.
– Musimy wracać – przyznał Wilczarz.
– Jasne – zgodził się Dow. – Wracamy. Ale szkoda.
– Tak. – Trójdrzewiec skinął głową. – Szkoda.
Długie cienie
Na pamięć zmarłych.
Ferro się nie odezwała, ale po raz pierwszy od chwili, gdy
Logen ją poznał, z jej oblicza zniknął gniewny grymas. Twarz jej
się wydłużyła, usta były lekko rozchylone. Luthar natomiast
szczerzył się jak głupiec.
– Widzieliście kiedyś coś takiego? – zawołał, starając się
przekrzyczeć hałas i wskazując przed siebie drżącą ręką.
– Coś takiego nie istnieje – odparł Bayaz.
Dziewięciopalcy musiał przyznać, że nie bardzo do tej pory
rozumiał, po co te wszystkie dyskusje, toczące się wokół kwestii
przekraczania rzeki. Niektóre z największych na Północy mogły
stanowić problem, zwłaszcza w niesprzyjającej porze roku i gdy
człowiek miał za dużo sprzętu. Ale jeśli nie było mostu, należało
znaleźć bród i trzymając broń nad głową, przejść na drugą stronę.
Może trzeba było potem zaczekać, aż wyschną buty, i uważać, czy
gdzieś nie zastawiono zasadzki, ale poza tym rzeka nie budziła w
nikim strachu. Stanowiła dobre miejsce, by napełnić bukłak.
Napełnienie bukłaka w Aos byłoby niezwykle
niebezpiecznym przedsięwzięciem, w każdym razie bez liny o
długości stu kroków.
Logen stał kiedyś na klifach niedaleko Uffrithu i patrzył na
fale rozbijające się o skały daleko w dole, na morze ginące za
horyzontem, szare i spienione. Stojąc w takim miejscu, człowiek
doznawał zawrotów głowy i nabierał pokory. To samo czuło się
nad krawędzią kanionu tej wielkiej rzeki, z tą różnicą, że ćwierć
mili dalej z wody wyłaniał się drugi klif. Odległy brzeg, jeśli
można było tak określić strzelistą ścianę skalną.
Zbliżył się ostrożnie do samej krawędzi, badając miękki
grunt czubkami butów, i spojrzał w dół. Kiepski pomysł. Cypel
czerwonej ziemi, związanej białymi korzeniami trawy, a potem
nierówne, postrzępione skały, opadające ku rzece, niemal pionowe.
Nisko w dole uderzała w nie spieniona woda, wyrzucając w górę
strumienie białej mgły, chmury pyłu wodnego, który Logen czuł
niemal na swojej twarzy. Do rozpadlin i półek przylgnęły kępy
długiej trawy, między nimi zaś fruwały ptaki, setki małych białych
ptaków. Logen niemal słyszał ich ćwierkające nawoływania,
zagłuszane potężnym hukiem rzeki.
Pomyślał o tym, że spada w tę ogłuszającą otchłań czarnej
wody – że zostaje wessany, że wiruje bezradnie, ciskany tam i z
powrotem niczym liść w szalejącej burzy. Nabrał z trudem
powietrza i cofnął się ostrożnie znad krawędzi, rozglądając się za
czymś, czego można by się chwycić. Miał wrażenie, że jest
maleńki i pozbawiony ciężaru, jakby gwałtowny podmuch wiatru
mógł go w każdej chwili porwać. Czuł niemal, jak woda obmywa
mu buty, czuł jej niepowstrzymaną, napierającą i rozpędzoną siłę,
która wprawiała w drżenie samą ziemię.
– Widzisz więc, że most to całkiem niezły pomysł! –
krzyknął mu w ucho Bayaz.
– Jak chcesz go zbudować?
– W Aostum rzeka rozdziela się na trzy nurty, a wąwóz jest
znacznie płytszy. Architekci imperatora zbudowali wyspy i
wznieśli mosty z wielu małych łuków. Mimo wszystko zabrało im
to dwanaście lat. Most w Darmium to dzieło samego Kanediasa,
dar dla jego brata Juvensa, kiedy jeszcze łączyły ich więzi
przyjaźni. Spina oba brzegi jednym przęsłem. Jak tego dokonał,
nikt nie wie. – Bayaz obrócił się w stronę koni. – Zawołaj
pozostałych, musimy ruszać!
Ferro już się oddalała od krawędzi wąwozu.
– Tyle deszczu. – Spojrzała przez ramię, zmarszczyła brwi i
potrząsnęła głową.
– Nie ma takich rzek tam, skąd pochodzisz? – spytał Logen.
– Na Pustkowiach woda jest najcenniejszą rzeką, jaką
można mieć. Ludzie zabiją się o jedną butelkę.
– Tam się właśnie urodziłaś? Na Pustkowiach?
Dziwna nazwa dla miejsca, ale w jej ustach wydawało się
jak najbardziej trafne.
– Nikt nie rodzi się na Pustkowiach, różowy. Tam jest tylko
śmierć.
– Twarda ziemia, co? Gdzie się więc urodziłaś?
Skrzywiła się.
– Co cię to obchodzi?
– Próbuję się zaprzyjaźnić.
– Przyjaciele! – rzuciła szyderczo, wymijając go i ruszając
w stronę koni.
– O co chodzi? Masz ich tutaj aż tylu, że nie potrzebujesz
jeszcze jednego?
Przystanęła, na wpół obrócona, i popatrzyła na niego
zmrużonymi oczami.
– Moi przyjaciele nie żyją długo, różowy.
– Ani moi, ale chyba zaryzykuję, jeśli i ty to zrobisz.
– W porządku – odparła, ale w jej twarzy nie było cienia
serdeczności. – Gurkhulczycy zaatakowali mój dom, kiedy byłam
mała, i wzięli mnie do niewoli. A wraz ze mną wszystkie dzieci.
– Do niewoli?
– Tak, głupcze, do niewoli! Kupują cię i sprzedają jak
rzeźnik mięso! Jesteś czyjąś własnością, a twój pan może zrobić z
tobą, co mu się podoba, jak z kozą, psem albo ziemią w ogrodzie!
To chcesz wiedzieć, przyjacielu?
Logen zmarszczył brwi.
– Nie mamy takiego zwyczaju na Północy.
– Sss! – syknęła, zwijając pogardliwie usta. – No to się
ciesz, kurwa!

***

Nad ich głowami majaczyła ruina. Las strzaskanych


filarów, labirynt zawalonych ścian, ziemia wokół zasłana
kamiennymi blokami, tak długimi jak wysoki jest człowiek.
Kruszejące okna i puste wejścia otwierały się jak świeże rany.
Postrzępiony czarny zarys na tle przesuwających się chmur,
niczym gigantyczny rząd połamanych zębów.
– Co to było za miasto? – spytał Luthar.
– Nie miasto – sprostował Bayaz. – U szczytu Dawnego
Czasu, w apogeum władzy imperatora, był to jego pałac zimowy.
– To wszystko? – Logen przyglądał się rozległemu
pobojowisku. – Dom jednego człowieka?
– I nawet nie przez cały rok. Przez większość czasu dwór
przebywał w Aulcus. W zimie, kiedy ze zboczy górskich
przywiewało zimne śniegi, imperator sprowadzał tutaj swoją świtę.
Armię strażników, służby, kucharzy, oficjeli, książąt, dzieci
i żon, pokonując równinę na długo przed początkiem chłodnych
wiatrów, by zamieszkać na trzy krótkie miesiące w tych
odbijających echo salach, przepięknych ogrodach, złoconych
komnatach. – Bayaz potrząsnął łysą głową. – W dawno minionych
czasach, przed wojną, miejsce to połyskiwało jak morze pod
wschodzącym słońcem.
Luthar pociągnął nosem.
– A więc Glustrod zniszczył tę budowlę, jak się domyślam?
– Nie. Runęła nie podczas tej wojny, tylko innej, wiele lat
później. Wojny toczonej przez mój zakon po śmierci Juvensa
przeciwko jego najstarszemu bratu.
– Kanediasowi – dodał Quai. – Mistrzowi Stwórcy.
– Wojny równie strasznej, równie brutalnej, równie
bezlitosnej jak ta poprzednia.
Przyniosła ogromne straty. W końcu padli obaj, Juvens i
Kanedias.
– Niezbyt szczęśliwa rodzina – mruknął Logen.
– Nie. – Bayaz popatrzył ze zmarszczonym czołem na
niebotyczne ruiny. – Wraz ze śmiercią Stwórcy, ostatniego z
czterech synów Euza, skończył się Dawny Czas. Pozostały nam
tylko zgliszcza, groby i mity. Mali ludzie, klęczący w cieniach
przeszłości.
Ferro uniosła się w strzemionach.
– Jeźdźcy – szczeknęła, wpatrując się w horyzont. –
Czterdziestu albo więcej.
– Gdzie? – zainteresował się natychmiast Bayaz,
przysłaniając oczy. – Nic nie widzę.
Logen też niczego nie dostrzegł prócz rozkołysanej trawy i
strzelistych chmur. Długostopy zmrużył oczy.
– Nie widzę jeźdźców, a jestem obdarzony doskonałym
wzrokiem. Często mówiono mi...
– Chcesz zaczekać, aż ich zobaczysz? – syknęła Ferro. –
Czy wolisz zejść z drogi, zanim oni zobaczą nas?
– Wjedziemy między ruiny – rzucił Bayaz przez ramię. – I
zaczekamy, aż przejadą.
Malacus! Zawracaj wóz!
Rozbita skorupa pałacu zimowego była pełna cieni,
martwoty i rozkładu. Nad ich głowami wznosiły się wielkie
zgliszcza, pokryte dzikim bluszczem i wilgotnym mchem,
poznaczone i oblepione zaschniętymi odchodami ptaków i
nietoperzy. Teraz to zwierzęta urządziły tu swój pałac. Z tysięcy
gniazd, gdzieś na wysokościach pradawnych murów, dobiegał
śpiew ptaków. W pochyłych framugach drzwi pająki rozpostarły
wielkie połyskliwe pajęczyny, ciężkie od migotliwych kropel rosy.
Na zwalonych głazach, w plamach światła, wygrzewały się
maleńkie jaszczurki, które czmychnęły, gdy tylko podeszli bliżej.
Od oślizłych głazów odbijał się echem turkot wozu i uderzenia
kopyt końskich. Wszędzie, w ukrytych sadzawkach, kapała,
płynęła i pluskała woda.
– Weź to, różowy. – Ferro wsunęła w ręce Logena swój
miecz.
– Dokąd idziesz?
– Czekaj tutaj i się nie pokazuj. – Podniosła gwałtownie
głowę, wskazując coś w górze. – Popatrzę sobie stamtąd.
Jako chłopiec Logen spędzał większość czasu w lesie
rosnącym wokół wioski. Jako młody człowiek całe dni przebywał
w Wysokich Szczytach, zmagając się z nimi. W Heonan, w zimie,
górscy opanowali przełęcz. Nawet Bethod sądził, że nie można jej
obejść, ale Logen znalazł drogę wiodącą na szczyt zamarzniętego
klifu i rozstrzygnął sprawę. Tu jednak nie widział żadnej
możliwości przedostania się na górę, nie mając na to godziny czy
dwóch. Strome płaszczyzny nachylonych bloków, ciężkich od
uschłych pnączy, grani chwiejnych i śliskich od mchu kamieni,
które zdawały się chybotać, kiedy wysoko na niebie przepływały
szybko chmury.
– Jak u diabła zamierzasz się dostać...
Już dotarła do połowy jednego z filarów. Nie tyle się
wspinała, co pełzła jak owad, przesuwając stopniowo dłonie.
Znieruchomiała na chwilę, dotarłszy na szczyt, znalazła
odpowiednie oparcie dla stóp, po czym jednym skokiem pokonała
powietrzną przestrzeń, dokładnie nad głową Logena, wylądowała
na murze i wspięła się po nim, on zaś poczuł, jak na twarz sypie
mu się deszcz drobinek spoiwa. Przykucnęła na szczycie i
popatrzyła nań z góry.
– Starajcie się nie hałasować za bardzo! – syknęła i już jej
nie było.
– Widzieliście... – zaczął Logen, ale pozostali przesunęli się
w głębokie cienie, a on pognał za nimi, nie chcąc pozostać samemu
na tym zarośniętym dziedzińcu.
Quai podjechał swoim wozem nieco dalej i teraz opierał się
o niego, stojąc obok niespokojnego konia. Pierwszy z Magów
klęczał niedaleko w chwastach, pocierając dłońmi chropowatą od
porostów ścianę.
– Spójrz na to. – Bayaz zatrzymał się nagle, kiedy Logen
próbował przecisnąć się obok niego. – Na te ryty. Arcydzieła
starożytnego świata! Opowieści, lekcje i przestrogi płynące z
historii. – Jego grube palce muskały delikatnie poznaczony
bliznami czasu kamień. – Może jesteśmy pierwszymi ludźmi od
wieków, którzy na to patrzą!
– Hm. – Logen wydął policzki.
– Spójrz tutaj! – Bayaz wskazał ścianę. – Euz przekazuje
dary swym trzem najstarszym synom, podczas gdy Glustrod
przygląda się, ukryty w mroku. Narodziny trzech czystych
dyscyplin magii. Wspaniałe rzemiosło, co?
– Owszem.
– I tutaj. – Bayaz wyrwał jakieś chwasty i przesunął się w
stronę następnej omszałej tablicy. – Glustrod planuje zniszczenie
dzieła swojego brata. – Musiał szarpnąć martwy bluszcz, by
odsłonić kamień. – Łamie Pierwsze Prawo. Słyszy głosy z
podziemnego świata, widzisz?
Przywołuje diabły i wysyła je przeciwko swoim wrogom. A
tutaj... – powiedział cicho, ciągnąc za ciężkie martwe pnącze –
...niech spojrzę...
– Glustrod kopie – wtrącił Quai. – Kto wie? Może na
następnym będzie pokazane, czego szuka.
– Hm. – Pierwszy z Magów opuścił bluszcz na ścianę.
Spojrzał z gniewem na swego ucznia, wstając. – Może czasem
lepiej pozostawić przeszłość nieodsłoniętą.
Logen odchrząknął i cofnął się, po czym zanurkował
szybko pod kruszejącym łukiem.
Rozległa przestrzeń w głębi pełna była małych i sękatych
drzew, zasadzonych kiedyś w równych rzędach. Teraz wszystko
pieniło się dziko, wielkie chwasty i pokrzywy, zbrązowiałe i
przegniłe od deszczu, sięgały niemal pasa, rosnąc wokół
omszałych murów.
– Może nie powinienem tego mówić – dobiegł radosny głos
Długostopego – ale muszę to uczynić! Mój talent nawigacji jest
niebywały! Przewyższa umiejętności każdego innego nawigatora,
tak jak góra przewyższa głęboką dolinę!
Logen skrzywił się, ale mógł mieć do czynienia albo z
gniewem Bayaza, albo z przechwałkami Długostopego; nie był to
żaden wybór.
– Doprowadziłem nas wszystkich przez wielką równinę do
rzeki Aos, nie zboczywszy nawet na milę! – Nawigator parzył
rozpromienionym wzrokiem na Logena i Luthara, jakby oczekując
lawiny pochwał. – I to bez jednego niebezpiecznego spotkania, na
ziemi uważanej za jedną z najbardziej niebezpiecznych pod
słońcem! – Zmarszczył czoło. – Być może czwarta część naszej
epickiej podróży jest za nami! Nie jestem pewien, czy zdajecie
sobie sprawę z trudności, z jakimi się to wiązało. Przez
pozbawioną charakterystycznych punktów równinę, kiedy jesień
ustępuje przed zimą, i bez gwiazd, którymi można by się kierować!
– Potrząsnął głową. – Ha. Doprawdy, szczyt, na którym człowiek
stawia stopę za sprawą swych osiągnięć, jest miejscem samotnym.
Odwrócił się i ruszył ku jednemu z drzew.
– Nasza siedziba ma swoje dni świetności za sobą, ale
przynajmniej drzewa w sadzie wciąż żyją. – Długostopy zerwał
zielone jabłko z nisko zwieszającej się gałęzi i zaczął je pocierać o
rękaw. – Nie ma to jak porządny owoc, i to z sadu samego
imperatora. – Uśmiechnął się szeroko do siebie. – Dziwne, hę? Że
też jak rośliny potrafią przetrwać najwspanialsze dzieła człowieka.
Luthar usiadł nieopodal na przewróconym posągu, wysunął
długie ostrze z pochwy i położył sobie na kolanach. Stal zalśniła
jak zwierciadło, kiedy ją obrócił; popatrzył na broń ze
zmarszczonym czołem, polizał palec i starł jakąś niewidzialną
plamkę. Wyciągnął osełkę, splunął na nią i zaczął starannie i
metodycznie pracować nad długim, cienkim ostrzem. Metal
dzwonił cichutko, kiedy kamień przesuwał się tam i z powrotem.
Ten dźwięk był w jakiś sposób kojący – rytuał, który przywoływał
znajome wspomnienia z tysięcy ognisk przeszłości Logena.
– Musisz robić to właśnie teraz? – spytał brat Długostopy. –
Ostrzysz i polerujesz, ostrzysz i polerujesz, rano i wieczorem,
głowa mnie od tego boli. Zapewne nigdy nie zrobiłeś użytku z tych
ostrzy. Prawdopodobnie się przekonasz, że starłeś je na nicość,
kiedy będziesz ich potrzebował. – Zachichotał z własnego żartu. –
I co wtedy?
Luthar nie podniósł nawet wzroku.
– Dlaczego nie skupisz się na przeprowadzeniu nas przez tę
przeklętą równinę i nie zostawisz mieczy tym, którzy znają się na
tym?
Logen uśmiechnął się pod nosem. Spór między dwoma
najbardziej aroganckimi ludźmi, jakich kiedykolwiek spotkał, wart
był w jego przekonaniu uwagi.
– Ha – parsknął Długostopy. – Pokaż mi kogoś, kto zna się
na tym, a ja z radością nigdy więcej nie wspomnę o ostrzach.
Podniósł jabłko do ust, ale nim zdążył je ugryźć, w jego
dłoni pozostała pustka. Luthar wykonał ruch niemal zbyt szybki
dla oka i nadział owoc na czubek swego lśniącego miecza.
– Oddawaj mi to!
Luthar podniósł się z miejsca.
– Oczywiście.
Jeden wyćwiczony gest nadgarstka i jabłko zsunęło się z
ostrza. Nim wyciągnięte dłonie Długostopego zdążyły chwycić
owoc, Luthar dobył błyskawicznie krótszej stali, która
poszybowała w powietrzu niczym rozmazana plama. Nawigator
pozostał z dwiema połówkami jabłka, żonglując nimi bezradnie
przez chwilę, by wreszcie upuścić je na ziemię.
– Niech diabli wezmą twoje popisy! – warknął.
– Nie wszyscy odznaczają się twoją skromnością – mruknął
Luthar.
Logen zachichotał pod nosem, gdy Długostopy znów
podszedł do drzewa, wypatrując wśród gałęzi drugiego owocu.
– Niezła sztuczka – powiedział, zbliżywszy się przez
chwasty do miejsca, gdzie siedział Luthar. – Szybki jesteś z tymi
igiełkami.
Młody człowiek wzruszył nieznacznie ramionami.
– Już mi to mówiono.
– Hm.
Nadzianie na ostrze jabłka i nadzianie na ostrze człowieka
to były dwie różne rzeczy, ale szybkość stanowiła w tym wypadku
jakiś punkt zaczepienia. Logen popatrzył na miecz Ferro, obrócił
go w dłoniach, potem wyciągnął z pochwy. Uważał, że to dziwna
broń; zarówno rękojeść, jak i ostrze, lekko zakrzywione, grubsze
przy końcu niż przy uchwycie, ostre tylko po jednej stronie, na
dobrą sprawę pozbawione czubka. Przeciął nim kilka razy
powietrze. Osobliwy ciężar, bardziej pasujący do topora niż
miecza.
– Dziwna rzecz – skomentował Luthar.
Logen sprawdził krawędź kciukiem. Stal, z pozoru tępa,
chwytała jednak skórę.
– Mimo wszystko ostra.
– Ostrzysz kiedykolwiek swój miecz?
Logen zmarszczył w zamyśleniu czoło. Przyszło mu do
głowy, że prawdę powiedziawszy, spędzał całe tygodnie swojego
życia na ostrzeniu broni, którą akurat nosił. Każdej nocy, na szlaku,
kiedy posiłek dobiegł końca, ludzie siadali i zajmowali się swoim
uzbrojeniem – stal tarła o metal i kamień, połyskując w świetle
ognisk. Ostrzenie, czyszczenie, polerowanie, sprawdzanie. Włosy
mogły być oblepione błotem, skórę mogła pokrywać skorupa
zastarzałego potu, odzienie mogło roić się od wszy, ale broń
zawsze musiała lśnić jak księżyc w nowiu.
Ujął zimną rękojeść i wyciągnął z poplamionej pochwy
miecz, który dał mu Bayaz. Broń sprawiała wrażenie powolnej i
brzydkiej w porównaniu z ostrzami Luthara, a także z mieczem
Ferro, jeśli już o tym mowa. Ciężka i szara klinga ledwie rzucała
jakikolwiek blask. Obrócił go w dłoni. Tuż przy rękojeści
zajaśniała pojedyncza srebrna litera. Znak Kanediasa.
– Nie wiem dlaczego, ale nie wymaga ostrzenia.
Próbowałem to robić, jeśli mam być szczery, ale starłem tylko
osełkę.
Długostopy wspiął się na jedno z drzew i teraz pełzł wzdłuż
grubego konara w stronę jabłka, które wisiało poza jego zasięgiem.
– Jeśli pytacie mnie o zdanie – wtrącił nawigator – to
powiem, że broń pasuje do jej właściciela. Kapitan Luthar – szybki
i przystojny, ale niesprawdzony w walce. Ta kobieta Maljinn –
ostra i okrutna, budząca strach swoim wyglądem. Dziewięciopalcy
z Północy – ciężki, zwarty, powolny i prosty. Ha! – Parsknął
śmiechem, podciągając się na gałęzi. – Cóż za trafna metafora!
Żonglerka słowami zawsze stanowiła jeden z moich rozlicznych i
niebywałych talentów...
Logen stęknął, unosząc miecz nad głową. Ostrze wgryzło
się w konar, w miejscu, gdzie wyrastał z pnia, i przeszło gładko
niemal na drugą stronę. Wbiło się dostatecznie głęboko, by ciężar
Długostopego zrobił swoje, co sprawiło, że gałąź, razem z
nawigatorem, runęła w chwasty na dole.
– Dość powolny i prosty jak na twój gust?
Luthar parsknął śmiechem, ostrząc swój krótki miecz, a
Logen mu zawtórował. Wspólny śmiech zawsze stanowił pierwszy
krok. Najpierw przychodzi śmiech, potem szacunek, a na końcu
zaufanie.
– Na tchnienie Boga! – wrzasnął Długostopy, gramoląc się
spod gałęzi. – Czy człowiek nie może zjeść w spokoju?
– Dostatecznie ostry – zachichotał Luthar. – Bez wątpienia.
Logen zważył miecz w dłoni.
– Tak, Kanedias wiedział doskonale, jak stworzyć broń.
– Tym się właśnie zajmował – wtrącił Bayaz, który
wkroczył pod kruszejącym łukiem do sadu. – W końcu był
Mistrzem Stwórcą. Miecz, który trzymasz w ręku, został wykuty z
myślą o wojnie, o wojnie przeciwko braciom; to zaledwie drobna
część tego, co stworzył.
– Bracia – prychnął pogardliwie Luthar. – Wiem dokładnie,
jak się czuł. Zawsze coś jest.
Zazwyczaj kobieta, jak podpowiada mi doświadczenie. –
Przesunął po raz ostatni osełką po krótkim mieczu. – A gdy chodzi
o kobiety, zawsze zwyciężam w tej rywalizacji.
– Doprawdy? – spytał ironicznie Bayaz. – Tak się składa, że
i w tym przypadku chodziło o kobietę, ale nie tak, jak myślisz.
Luthar uśmiechnął się kwaśno.
– A jak inaczej myśleć o kobietach? Jeśli pytasz mnie o
zdanie... co to jest?!
Na ramieniu jego płaszcza rozbryznęła się wielka gruda
ptasiego łajna, ochlapując mu czarnymi i szarymi drobinkami
włosy, twarz, świeżo wypolerowane ostrza.
– Co u diabła...?
Wstał i spojrzał w górę, na mur ponad głową. Na jego
szczycie kucała Ferro, ocierając dłoń o pnącze dzikiego bluszczu.
Logen zastanawiał się, czy na jej twarzy widnieje cień uśmiechu,
choć trudno się było zorientować przy tym słabym świetle.
Luthar z pewnością się nie uśmiechał.
– Ty pieprzona, stuknięta suko! – wrzasnął, ścierając z
płaszcza białe łajno i rzucając je na ścianę. – Banda cholernych
dzikusów!
Ruszył gniewnym krokiem w stronę resztek łukowatego
przejścia. Owszem, można się było pośmiać, pomyślał Logen, ale
na szacunek trzeba jeszcze trochę poczekać.
– Na wypadek gdybyście byli zainteresowani, różowi –
zawołała Ferro – jeźdźcy się oddalili.
– W którą stronę? – spytał Bayaz.
– Na wschód, tam skąd przybyliśmy; mocno popędzają
konie.
– Szukają nas?
– Kto wie, nie mieli żadnych znaków. Ale jeśli tak jest, to
bardzo prawdopodobne, że znajdą nasze ślady.
Mag zmarszczył w zamyśleniu czoło.
– Wobec tego lepiej zejdź na dół. Musimy ruszać. –
Zastanawiał się przez chwilę. – I spróbuj nie rzucać więcej
gównem.
A następnie... moje złoto
Do Sanda dan Glokty, superiora Dagoski, wyłącznie dla
jego oczu.
Z niepokojem się dowiaduję, że żywisz przekonanie, iż
brakuje ci zarówno ludzi, jak i pieniędzy.
Jeśli chodzi o żołnierzy, musi ci wystarczyć to, czym
dysponujesz albo co możesz uzyskać dzięki własnej
przedsiębiorczości. Jak jesteś doskonale świadomy, większość
naszych sił jest obecnie zaangażowana w Anglandzie. Niestety,
buntownicze skłonności wśród pospólstwa w całym Midderlandzie
wiążą w znacznym stopniu resztę naszych odwodów.
Jeśli zaś chodzi o fundusze, obawiam się, że nic się nie da
zrobić. Nie będziesz więcej o nie prosił. Zalecam, byś wycisnął, co
się da, z kupców korzennych, z miejscowych, z każdego, kto jest
pod ręką. Pożyczaj i radź sobie, Glokta. Wykaż się pomysłowością,
którą tak zasłynąłeś podczas wojny kantyckiej.
Ufam, że mnie nie zawiedziesz.
Sult Arcylektor Inkwizycji Jego Królewskiej Mości
Sprawy nabrały niezwykłej szybkości, jeśli mogę się tak
wyrazić, superiorze. Od czasu, gdy otwarto bramy Górnego
Miasta, tempo pracy wykonywanej przez miejscowych wzrosło
trzykrotnie! Rów na całej długości półwyspu osiągnął głębokość
poniżej poziomu morza i pogłębia się z każdym dniem! Jedynie
wąskie zapory powstrzymują morze na obu końcach; wystarczy
pański rozkaz, by wszystko zatopić! – oznajmił Vissbruck i
rozsiadł się na krześle z uśmiechem zadowolenia na pulchnej
twarzy.
„Jakby to był wyłącznie jego pomysł”.
Niżej, w Górnym Mieście, zaczęły się już poranne modły.
Dziwne zawodzenie, które niosło się od wieżyc Wielkiej Świątyni i
spływało na Dagoskę, do każdego domu, nawet tutaj, do sali
audiencyjnej cytadeli.
„Kahdia wzywa swój lud na modły”.
Vurms skrzywił usta na ten dźwięk.
– Znowu? Niech diabli tych miejscowych i ich przeklęte
zabobony! Nigdy nie powinniśmy wpuszczać ich do świątyni!
Niech diabli ich cholerne zawodzenie, głowa mnie od tego boli!
„Choćby dlatego warto było im na to pozwolić”.
Glokta uśmiechnął się szeroko.
– Jeśli uszczęśliwia to Kahdię, to pański ból głowy jest
czymś, z czym mogę żyć. Czy się to panu podoba, czy nie,
potrzebujemy mieszkańców miasta, a oni lubią śpiewać. Proszę się
do tego przyzwyczaić, taka jest moja rada. Albo niech pan sobie
owija głowę kocem.
Vissbruck siedział wygodnie na swoim krześle i słuchał,
podczas gdy Vurms był wyraźnie nadąsany.
– Muszę przyznać, że ten dźwięk działa raczej kojąco, nie
możemy też zaprzeczyć, iż ustępstwa superiora mają na
miejscowych dobry wpływ – ciągnął generał. – Z ich pomocą
naprawiamy obwałowania, wymieniamy bramy, a rusztowania już
są rozbierane. Pozyskaliśmy kamień na nowe parapety, ale, no
właśnie, tu pojawia się pewien problem, murarze nie chcą
pracować kolejnego dnia bez zapłaty. Moi żołnierze otrzymują
ćwierć żołdu, a ich morale jest bardzo niskie. Dług zaczyna nam
poważnie doskwierać, superiorze.
– Mogę to tylko potwierdzić – włączył się gniewnie Vurms.
– Spichlerze są wypełnione niemal po brzegi, poza tym w Dolnym
Mieście wykopano wielkim kosztem dwie nowe studnie, ale mój
kredyt jest absolutnie na wyczerpaniu. Kupcy handlujący ziarnem
żądają mojej krwi!
„Nie tak bardzo jak każdy kupiec w mieście żąda mojej,
śmiem twierdzić”.
– Nie mogę się niemal pokazywać z powodu tej wrzawy,
jaką robią. Moja reputacja jest poważnie narażona, superiorze! –
nacierał Vurms.
„Jakbym nie miał innych problemów na głowie niż
reputacja tego głupca”.
– Ile jesteśmy winni?
Vurms zmarszczył czoło.
– Za jedzenie, wodę i ogólnie sprzęt nie mniej niż sto
tysięcy.
„Sto tysięcy? Co prawda kupcy korzenni wprost uwielbiają
zarabiać pieniądze, ale nienawidzą ich wydawać. Eider nie
dostarczy mi ani połowy, nawet jeśli będzie próbowała”.
– A pan, generale?
– Koszt rekrutacji najemników, kopania rowu, naprawy
murów, dodatkowego uzbrojenia, pancerzy, amunicji... – Vissbruck
wydął policzki. – Łącznie wynosi to blisko czterysta tysięcy
marek.
Glokta o mało nie udławił się własnym językiem.
„Pół miliona? Królewski okup i jeszcze trochę. Wątpię, czy
Sult zdołałby tyle dostarczyć, nawet gdyby chciał, a nie chce.
Ludzie umierają od niepamiętnych czasów z powodu długów
stanowiących ułamek tej sumy”.
– Pracujcie w miarę możności. Obiecujcie wszystko.
Pieniądze są w drodze, zapewniam was.
Generał już zbierał swoje papiery.
– Robię, co w mojej mocy, ale ludzie zaczynają wątpić, czy
kiedykolwiek otrzymają zapłatę.
Vurms był bardziej bezpośredni.
– Nikt nam już nie ufa. Bez pieniędzy nic nie zrobimy.

***

– Nic – warknął Severard, a Frost potrząsnął z wolna


głową.
Glokta potarł zmęczone i piekące oczy.
– Superior inkwizycji znika, nie pozostawiając po sobie
najmniejszego śladu. Wraca nocą do swoich komnat, zamyka za
sobą drzwi. Rankiem nie odpowiada na wezwania. Wyważają
drzwi i znajdują... – „Nic.” – Łóżko było ciepłe, ale ani śladu ciała.
Nawet śladu walki.
– Nic – mruknął Severard.
– Co wiemy? Davoust podejrzewał spisek w mieście,
istnienie zdrajcy zamierzającego oddać Dagoskę Gurkhulczykom.
Uważał, że w sprawę jest zamieszany ktoś z rady miejskiej.
Wydaje się prawdopodobne, że odkrył tożsamość tej osoby
i został w jakiś sposób uciszony.
– Ale przez kogo?
„Musimy odwrócić tę sprawę o sto osiemdziesiąt stopni”.
– Jeśli nie możemy znaleźć naszego zdrajcy, musimy
sprawić, by sam do nas przyszedł.
Jeśli działa, by wpuścić do miasta Gurkhulczyków, to
należy jedynie utrzymać ich z dala od murów. Prędzej czy później
się ujawni.
– Hyzykhowne – wymamrotał Frost.
„Rzeczywiście, ryzykowne, zwłaszcza dla obecnego
superiora Inkwizycji, ale nie mamy wyjścia”.
– A więc czekamy? – spytał Severard.
– Czekamy i zajmujemy się obroną. Poza tym musimy
wytrzasnąć skądś pieniądze. Masz jakąś gotówkę, Severard?
– Miałem. Dałem ją dziewczynie, mieszka w slumsach.
– Och. Szkoda.
– Niezupełnie, pieprzy się jak obłąkana. Szczerze polecam
jej usługi, jeśli jest pan zainteresowany.
Glokta skrzywił się, kiedy strzyknęło go w kolanie.
– Cóż za budująca opowieść, Severard. Nigdy nie
przypuszczałem, że jesteś tak uczuciowy. Zaśpiewałbym balladę,
gdyby nie doskwierał mi brak pieniędzy.
– Mógłbym się rozpytać. O jakiej sumie mówimy?
– Och, niewielkiej. Powiedzmy pół miliona marek?
Brwi praktyka uniosły się gwałtownie. Sięgnął do kieszeni,
grzebał w niej przez chwilę, wreszcie wyciągnął zaciśniętą dłoń i
otworzył ją. Błysnęło kilka miedziaków.
– Dwanaście groszy – oznajmił. – To wszystko, co mogę w
tej chwili ofiarować.

***

– Dwanaście tysięcy to wszystko, co mogę wysupłać –


powiedziała magister Eider.
„Ledwie kropla w wiadrze”.
– Moja gildia zdradza oznaki nerwowości, interesy nie idą
dobrze, znaczna część środków jest zaangażowana w takie czy inne
przedsięwzięcia. Ja też mam niewiele gotówki.
„Śmiem twierdzić, że masz o wiele więcej niż dwanaście
tysięcy, ale co to za różnica?
Wątpię także w to, że masz gdzieś schowane pół miliona.
Zapewne w całym mieście nie ma takiej sumy”.
– Można by niemal pomyśleć, że mnie nie polubili.
Parsknęła ironicznie.
– A wyrzucenie ich ze świątyni? Uzbrojenie miejscowych?
Żądanie pieniędzy? Trudno się dziwić, że nic należy pan do ich
ulubieńców.
– Czy byłoby przesadą stwierdzenie, że żądają mojej krwi?
„I to mnóstwo, co mnie nie dziwi”.
– Owszem, ale zdołałam ich chyba przekonać,
przynajmniej na razie, że jest pan cennym nabytkiem dla miasta. –
Patrzyła mu przez chwilę prosto w oczy. – Jest pan, prawda?
– Jeśli powstrzymanie Gurkhulczyków to wasz priorytet. –
„Bo to jest wasz priorytet, prawda?”. – Nie zawadziłoby jednak
dać trochę więcej pieniędzy.
– Więcej pieniędzy nigdy nie zawadzi, ale na tym właśnie
polega kłopot z kupcami.
Znacznie bardziej wolą zarabiać, niż wydawać, nawet jeśli
jest to w ich własnym interesie.
Westchnęła głęboko, postukała paznokciami o stół,
popatrzyła na swoją dłoń. Wydawało się, że rozmyśla chwilę,
potem zaczęła ściągać pierścionki z palców. Kiedy uporała się z
wszystkimi, wrzuciła je do pudełka wraz z monetami.
Glokta zmarszczył brwi.
– Ujmujący gest, magister Eider, ale nie mogę doprawdy...
– Nalegam – powiedziała, rozpinając ciężki naszyjnik i
wrzucając go do pudełka. – Będę mogła zdobyć więcej, kiedy ocali
pan miasto. Tak czy owak, te klejnoty mi nie pomogą, kiedy
Gurkhulczycy zerwą je z mojego trupa, prawda? – Zsunęła ciężkie
bransolety z nadgarstków, żółtozłote, wysadzane zielonymi
klejnotami. Po chwili zagrzechotały pośród innych kosztowności. –
Niech pan zabierze te klejnoty, nim się rozmyślę. Człowiek
zagubiony na pustyni powinien przyjąć wodę...
– Którą mu się oferuje, bez względu na źródło. Kahdia
powiedział mi to samo.
– Kahdia to mądry człowiek.
– Owszem. Dziękuję za hojność. – Glokta zamknął z
trzaskiem pudełko.
– Tyle mogłam zrobić. – Podniosła się ze swojego miejsca i
podeszła do drzwi, stukając cicho sandałami o podłogę. – Wkrótce
się zobaczymy.

***

– Mówi, że musi się widzieć z panem natychmiast.


– Jak się nazywa, Shickel?
– Mauthis. Bankier.
„Jeszcze jeden kredytodawca, który się zjawił, by domagać
się swoich pieniędzy. Prędzej czy później będę musiał aresztować
całą ich zgraję. To będzie koniec mojego małego szaleństwa
rozrzutności, ale warto dla tej chwili zobaczyć wyraz ich twarzy”.
Glokta wzruszył bezradnie ramionami.
– Wpuść go.
Bankier był wysokim człowiekiem po pięćdziesiątce, o
zapadniętych policzkach i zapadniętych oczach, a jego chudość
nadawała mu niemal chorowity wygląd. Jego ruchy odznaczały się
surową precyzją, a spojrzenie niezmiennym chłodem.
„Jakby wartość wszystkiego, na co patrzy, oceniał w
srebrnej monecie, nie wyłączając mojej osoby”.
– Nazywam się Mauthis.
– Tak mi powiedziano, ale obawiam się, że nie dysponuję
obecnie żadnymi funduszami. – „Chyba że uwzględnimy
dwanaście groszy Severarda”. – Jakikolwiek dług ma miasto
wobec twojego banku, będziesz musiał poczekać. Nic potrwa to
długo, zapewniam.
„Do chwili, gdy wyschnie morze, niebo runie, a po ziemi
zaczną grasować diabły”.
Na twarzy Mauthisa pojawił się uśmiech.
„Jeśli można to tak nazwać. Staranne, precyzyjne i
całkowicie pozbawione radości skrzywienie ust”.
– Źle mnie pan zrozumiał, superiorze Glokta. Nie
przyszedłem tu, by odebrać dług. Od siedmiu lat przypada mi
zaszczyt pełnienia funkcji głównego przedstawiciela domu
bankierskiego Valint i Balk w Dagosce.
Glokta znieruchomiał i po chwili powiedział, siląc się na
nonszalancki ton: – Valint i Balk, powiadasz? Finansują gildię
kupców bławatnych, jak mi się wydaje.
– Prowadziliśmy interesy z tą gildią, nim wypadła
niefortunnie z łask.
„Jestem pewien, że prowadziliście. Należała do was, od
piwnic po dach”.
– Z drugiej jednak strony prowadzimy interesy z wieloma
gildiami, a także kompaniami, nie wspominając już o
indywidualnych klientach, dużych i małych. Dzisiaj prowadzę
interesy z panem.
– Jakiego rodzaju?
Mauthis odwrócił się w stronę drzwi i strzelił palcami. Do
komnaty weszli dwaj krzepcy Dagoskańczycy, pocąc się, stękając i
uginając pod ciężarem wielkiej skrzyni: pojemnika z polerowanego
czarnego drewna, opasanego obręczami z jasnej stali i
zaopatrzonego w ciężki i solidny zamek. Postawili go ostrożnie na
wspaniałym dywanie, otarli czoła i oddalili się tą samą drogą, którą
przyszli, odprowadzani zdziwionym spojrzeniem Glokty.
„Co to takiego?”.
Mauthis wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku
skrzyni, a następnie uniósł jej wieko. Odsunął się na bok, ostrożnie
i z rozmysłem, by Glokta mógł zobaczyć zawartość.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy marek w srebrze.
Glokta zamrugał.
„A więc to tak”.
Monety błyszczały i połyskiwały w wieczornym świetle.
Płaskie, srebrne, pięciomarkowe monety. Nie jakiś bezładny stos,
nie jakaś barbarzyńska sterta metalu. Równe, staranne rzędy,
poprzedzielane drewnianymi kołkami.
„Tak schludne i równe jak sam Mauthis”.
Po chwili do pokoju znów wkroczyli przy
akompaniamencie sapania tragarze, niosąc między sobą drugą
skrzynię, nieco mniejszą od pierwszej. Postawili ją na podłodze i
wyszli, nie rzuciwszy nawet okiem na błyszczącą fortunę.
Mauthis otworzył drugi kufer tym samym kluczem, uniósł
wieko i stanął z boku.
– Trzysta pięćdziesiąt tysięcy marek w złocie.
Glokta zdawał sobie sprawę, że usta ma otwarte, ale nie
mógł ich zamknąć. Patrzył na to bogactwo – jasne, czyste, złote,
migotliwie żółte. Zdawało się niemal promieniować ciepłem
niczym ognisko. Przyciągało go, wabiło, kusiło. Zrobił nawet pełen
wahania krok, nim powstrzymał się siłą woli. Duże, złote,
pięćdziesięciomarkowe monety. Równe, staranne rzędy, jak w
pierwszej skrzyni.
„Większość ludzi nigdy w życiu nie zobaczy takich monet.
Nieliczni zapewne widzieli kiedykolwiek tak wiele”.
Mauthis sięgnął pod płaszcz i wyciągnął płaską skórzaną
saszetkę. Złożył ją ostrożnie na stole i zaczął rozwijać: raz, dwa
razy, trzy razy.
– Pół miliona marek w oszlifowanych kamieniach.
Leżały na miękkiej brązowej skórze, na twardym
brązowym blacie, płonąc wszystkimi kolorami pod słońcem. Być
może dwie spore garści wielobarwnych i migotliwych kamieni.
Glokta patrzył na nie oniemiały, ssąc swoje bezzębne
dziąsła.
„Klejnoty magister Eider wydają się nagle dość
staroświeckie”.
– Łącznie, moi przełożeni polecili mi przekazać panu,
Sandowi dan Glokcie, superiorowi Dagoski, sumę jednego miliona
marek. – Rozwinął jakiś papier. – Proszę tu podpisać.
Glokta wodził wzrokiem między obiema skrzyniami. Lewe
oko drżało mu bezwiednie.
– Dlaczego?
– By pokwitować otrzymanie pieniędzy.
Glokta niemal wybuchnął śmiechem.
– Nie to miałem na myśli! Dlaczego tyle? – Objął
niedbałym mchem dłoni całe to bogactwo. – Dlaczego to
wszystko?
– Jak się wydaje, moi pracodawcy podzielają pańskie
obawy, że Dagoska może wpaść w ręce Gurkhulczyków.
Podzielają tak bardzo, że nie mogę o tym mówić.
– Nie możesz czy nie chcesz?
– Nie mogę. Nie chcę.
Glokta popatrzył ze zmarszczonym czołem na klejnoty, na
srebro, na złoto. Czuł tępe rwanie w nodze.
„Wszystko, co chciałem, a nawet więcej. Ale banki nie stają
się bankami, rozdając pieniądze”.
– Jeśli to pożyczka, to na jaki procent?
Mauthis znów błysnął tym swoim lodowatym uśmiechem.
– Moi pracodawcy wolą nazywać to wkładem w obronę
miasta. Stawiają jednakże pewien warunek.
– To znaczy?
– Może się zdarzyć, że w przyszłości zjawi się u pana
przedstawiciel domu bankierskiego Valint i Balk z prośbą o
pewne... przysługi. Moi pracodawcy żywią głębokie przekonanie,
że jeśli do tego dojdzie, nie rozczaruje ich pan.
„Przysługi warte milion. A ja oddaję się we władanie
najbardziej podejrzanej organizacji.
Organizacji, której motywów nie zacząłem nawet
pojmować. Organizacji, przeciwko której, jeszcze niedawno,
zamierzałem wszcząć śledztwo w związku ze zdradą stanu. Ale
jaki mam wybór? Bez pieniędzy miasto będzie stracone, a ja
zgubiony. Potrzebowałem cudu, i oto jest, migocząc przede mną.
Człowiek zagubiony na pustyni musi przyjąć każdą wodę, jaką mu
ofiarują...”.
Mauthis podsunął dokument. Siedem linijek starannego
pisma i wolne miejsce na nazwisko.
„Moje nazwisko. Zupełnie jak dokument wyznania. A
więźniowie zawsze podpisują wyznania, które im się podsuwa.
Kiedy nie ma innego wyboru”.
Glokta sięgnął po pióro, zamoczył je w atramencie i
umieścił w odpowiednim miejscu swój podpis.
– To pieczętuje nasz interes. – Mauthis zwinął dokument w
rulon, sprawnie i precyzyjnie, po czym umieścił starannie pod
płaszczem. – Moi współpracownicy i ja opuszczamy dziś
wieczorem Dagoskę.
„Mnóstwo pieniędzy przekazanych na rzecz sprawy, ale ani
krzty pewności”.
– Valint i Balk zamykają tu swe siedziby, ale może
spotkamy się w Adule, kiedy ta...
niefortunna sytuacja z Gurkhulczykami znajdzie swój
szczęśliwy finał”. – Człowiek ten jeszcze raz skrzywił usta w
swym mechanicznym uśmiechu. – Proszę nie wydać tego
wszystkiego od razu.
Obrócił się na pięcie i zniknął, pozostawiając rozmówcę
sam na sam z tym monumentalnym i niespodziewanym dobrem.
Glokta podszedł do kufrów, szurając nogą i oddychając
ciężko, i wlepił wzrok w monety.
Było coś obscenicznego w tych wszystkich pieniądzach.
Coś odrażającego. Niemal coś przerażającego. Zatrzasnął z hukiem
wieka obu skrzyń. Zamknął je na cztery spusty, a klucz schował do
wewnętrznej kieszeni. Przesunął opuszkami palców po stalowych
wiązaniach.
Dłonie miał lepkie od potu. „Jestem bogaty”.
Glokta wziął do ręki czysty, cięty kamień wielkości
żołędzia i podniósł ku oknu, trzymając go między palcem
wskazującym a kciukiem. Przyćmione światło powróciło do niego
przez liczne fasety, tysiąc olśniewających skier ognia –
niebieskiego, zielonego, czerwonego, białego.
Glokta nie znał się na kamieniach szlachetnych, ale był
przekonany, że trzyma w ręku diament.
„Jestem bardzo, bardzo bogaty”.
Popatrzył na pozostałe, które migotały na płaskim kawałku
skóry. Niektóre były małe, ale inne sporych rozmiarów, a kilka
znacznie większych od trzymanego w palcach.
„Jestem niewiarygodnie, fantastycznie bogaty. Wyobraź
sobie, co można zrobić z tymi wszystkimi pieniędzmi. Wyobraź
sobie, jaką można dysponować władzą... niewykluczone, że, mając
aż tyle, zdołam ocalić miasto. Więcej murów, więcej zaopatrzenia,
więcej sprzętu, więcej najemników. Gurkhulczycy odepchnięci od
Dagoski i rozproszeni. Imperator Gurkhulu poniżony. Kto by
pomyślał? Sand dan Glokta, ponownie bohaterem”.
Przesuwał lśniące kamyki tam i z powrotem opuszką palca,
zagłębiony w myślach.
„Ale wydanie takiej sumy pieniędzy w tak krótkim czasie
zrodzi pytania. Moja wierna i godna zaufania Vitari będzie
ciekawa, a za jej pośrednictwem zaciekawiony będzie także
arcylcktor. Jednego dnia błagam o pieniądze, a następnego wydaję
je tak, jakby paliły mnie w dłonie? Byłem zmuszony pożyczyć,
Eminencjo. Doprawdy? Ile? Nie więcej niż milion marek.
Doprawdy? I kto pożyczył taką sumę? No cóż, nasi starzy
przyjaciele z domu bankierskiego Valint i Balk, Eminencjo, w
zamian za bliżej nieokreślone przysługi, których mogą zażądać w
każdej chwili. Oczywiście, moja lojalność wciąż jest niezachwiana.
Rozumie pan, prawda?
Chciałem powiedzieć, że to tylko fortuna w kamieniach.
Ciało unoszące się na wodzie niedaleko doków...”.
Przesunął machinalnie dłonią po zimnych, twardych,
migoczących kamieniach, one zaś połaskotały go przyjemnie w
skórę między palcami.
„Miłe, ale niebezpieczne. Wciąż musimy stąpać bardzo
ostrożnie. Ostrożniej niż kiedykolwiek...”.
Strach
Do krawędzi świata wiodła bardzo daleka droga, co do tego
nie było żadnych wątpliwości.
Długa, samotna i niezwykłe niepokojąca. Widok trupów na
równinie napełnił wszystkich troską.
Jeźdźcy, którzy ich minęli, tylko pogorszyli sytuację.
Niewygody związane z podróżą nie ustępowały ani na chwilę.
Jezal wciąż był głodny, zazwyczaj przemarznięty, często
przemoczony i zapewne do końca swoich dni obolały od siodła.
Każdej nocy wyciągał się na twardej i gruzłowatej ziemi, drzemał i
śnił o domu, tylko po to, by zbudzić się bladym świtem, bardziej
zmęczony i obolały niż wtedy, kiedy się kładł. Skóra go świerzbiła,
swędziała i piekła od nieznanego dotąd uczucia brudu, musiał też
przyznać, że zaczyna cuchnąć równie paskudnie jak pozostali.
Biorąc wszystko pod uwagę, wystarczało to, by cywilizowany
człowiek oszalał, a teraz dochodziło do tego jeszcze bezustanne i
dręczące zagrożenie.
Pod tym względem teren nie przynosił Jezalowi ukojenia.
Mając nadzieję uwolnić się od wszelkich prześladowców, Bayaz
rozkazał im przed kilkoma dniami oddalić się od rzeki.
Pradawna droga wiła się teraz przez głębokie blizny na
równinie, przez skaliste parowy, mroczne wąwozy, wzdłuż
szemrzących strumieni w głębokich dolinach.
Jezal zaczął niemal tęsknić za nieskończoną, nieubłaganą
płaskością. Przynajmniej człowiek nie musiał tam patrzeć na każdą
skałę i krzew i przypadać do ziemi, zastanawiając się, czy nie kryje
się gdzieś spragniony krwi wróg. Zagryzał paznokcie niemal do
bólu. Na każdy dźwięk zaciskał zęby i odwracał się w siodle,
chwytając za ostrza i wypatrując skrytobójcy, którym się okazywał
jakiś ptak w zaroślach. Nie był to strach, oczywiście, gdyż Jezal
dan Luthar, jak sobie wmawiał, śmiałby się w obliczu
niebezpieczeństwa. Zasadzka, bitwa czy pościg po równinie – nie
zrobiłyby na nim większego wrażenia, jak sobie wyobrażał. Ale to
niekończące się czekanie, to nieustające napięcie, ten bezlitosny
leniwy upływ powolnych minut – wszystko to wydawało się nie do
zniesienia.
Poczułby się lepiej, gdyby był tu ktoś, z kim mógłby się
podzielić swoim niepokojem, ale, jeśli chodzi o jego towarzyszy,
niewiele się zmieniło. Wóz wciąż toczył się po spękanej starej
drodze, podczas gdy Quai siedział na koźle, ponury i milczący.
Bayaz się nie odzywał, pomijając sporadyczne wykłady na temat
cech wielkiego przywódcy, których wyraźnie mu brakowało.
Długostopy wyrwał się gdzieś do przodu, pełniąc rolę
zwiadowcy i pojawiając się raz na dzień czy dwa, by im
powiedzieć, jaki jest utalentowany. Ferro spoglądała na wszystko
gniewnie, jak na osobistego wroga, a zdawało się, że głównie na
niego, Jezala, bezustannie dotykając broni.
Odzywała się rzadko i tylko do Dziewięciopalcego,
wyłącznie po to, by warknąć coś o zasadzkach albo o zacieraniu
śladów czy też o tym, że ktoś za nimi jedzie.
Jeśli chodzi o człowieka z Północy, to stanowił on swoistą
zagadkę. Kiedy Jezal zobaczył go po raz pierwszy, gapiącego się z
otwartymi ustami na Agriont, wydawał się gorszy od zwierzęcia.
Tutaj, na dzikich pustkowiach, obowiązywały jednak inne zasady.
Nie można było odejść od człowieka, którego się nie lubiło, a
potem unikać go na wszelkie sposoby, nie zwracać na niego uwagi
w towarzystwie i obrażać za plecami. Tutaj człowiek był skazany
na towarzystwo, jakie miał, i Jezal, zmuszony przebywać z
Dziewięciopalcym, zaczął sobie z wolna uświadamiać, że jest to
mimo wszystko istota ludzka. Był głupi, nieokrzesany i koszmarnie
brzydki, bez wątpienia. Co się tyczy inteligencji i kultury, stał o
wiele niżej od najbardziej ciemnych wieśniaków pracujących na
polach Unii, ale Jezal musiał przyznać, że z całej grupy darzy tego
człowieka najmniejszą nienawiścią. Logen nie miał w sobie
pompatyczności Bayaza, ostrożności Quaia, chełpliwości
Długostopego czy też tępej złośliwości Ferro. Jezal nie wstydziłby
się spytać farmera o hodowlę zbóż albo kowala o wyrób oręża,
nawet jeśli byli brudni, brzydcy czy nisko urodzeni. Więc dlaczego
nie miałby spytać bezlitosnego zabójcę o walkę?
– Rozumiem, że prowadziłeś ludzi w bitwach – spróbował
na początek.
Dziewięciopalcy obrócił na niego swe ciemne, spokojne
oczy.
– Niejeden raz.
– I stoczyłeś wiele pojedynków.
– Tak. – Podrapał się wymownie po postrzępionych
bliznach, które znaczyły jego szczeciniasty policzek. – To nie z
powodu niepewnej ręki przy goleniu.
– Gdybyś miał tak niepewną rękę, to pewnie zapuściłbyś
sobie brodę.
Dziewięciopalcy parsknął śmiechem. Jezal niemal
przywykł do widoku, jaki ten człowiek sobą przedstawiał.
Oczywiście, był paskudny, ale przypominał bardziej dobroduszną
małpę niż oszalałego mordercę.
– Może i tak – odparł.
Jezal zastanawiał się nad czymś przez chwilę. Nie chciał
jawić się jako ktoś słaby, ale uznał, że szczerością może zaskarbić
sobie zaufanie prostego człowieka. Jeśli rzecz sprawdzała się w
przypadku psów, to dlaczego nie miała się sprawdzić w przypadku
tego barbarzyńcy?
– Osobiście nigdy nie brałem udziału w bitwie –
zaryzykował.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Moi przyjaciele są teraz w Anglandzie, walczą
z Bethodem i jego dzikusami.
– Zauważył, że Dziewięciopalcy spojrzał gdzieś w bok. –
To znaczy... chciałem powiedzieć...
walczą z Bethodem. Też bym tam był, gdyby Bayaz nie
poprosił mnie o udział w tym...
przedsięwzięciu.
– Ich strata to nasz zysk.
Jezal popatrzył na niego ostro. Gdyby słowa te
wypowiedział ktoś bardziej wyrobiony, miałyby w sobie moc
sarkazmu.
– Bethod zaczął tę wojnę, oczywiście. To z jego strony
najbardziej haniebny akt niesprowokowanej agresji.
– Nie oczekuj ode mnie żadnych argumentów. Bethod jest
obdarzony wielkim darem, jeśli chodzi o wszczynanie wojen. Jeśli
coś potrafi lepiej, to tylko je kończyć.
Jezal wybuchnął śmiechem.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że według ciebie pobije
Unię?
– Zwyciężał już w gorszych sytuacjach, ale ty wiesz
najlepiej. Nie mam twojego doświadczenia.
Śmiech utkwił Jezalowi w krtani. Był niemal pewien, że
dosłyszał ironię, co kazało mu się zastanowić przez chwilę. Czy
Dziewięciopalcy patrzył teraz na niego, a za tą poznaczoną
bliznami, drętwą i pokiereszowaną maską kołatała się myśl: „Co za
głupiec”? Czy to możliwe, by Bayaz miał rację? Że mimo
wszystko od tego człowieka z Północy można się było czegoś
nauczyć? Istniał tylko jeden sposób, by się dowiedzieć.
– Jak wygląda bitwa? – spytał.
– Bitwy są jak ludzie. Nie ma dwóch takich samych.
– Co przez to rozumiesz?
– Wyobraź sobie, że budzisz się w środku nocy i słyszysz
łomot i krzyki; gramolisz się z namiotu prosto w śnieg z
opadającymi spodniami i widzisz wokół siebie ludzi, którzy zabiją
się nawzajem. Mrok rozprasza tylko blask księżyca, nie wiesz, kto
jest wrogiem, a kto przyjacielem, i nie masz w ręku broni.
– Można się pogubić – przyznał Jezal.
– Bez wątpienia. Albo wyobraź sobie, że czołgasz się w
błocie, między depcącymi ziemię butami, próbując uciec, ale nie
wiesz dokąd, ze strzałą w plecach albo pociętym od miecza
tyłkiem, piszcząc jak świnia i czekając, aż przebije cię włócznia,
której nawet nie zobaczysz.
– Bolesne – zauważył Jezal.
– I to bardzo. Albo wyobraź sobie, że stoisz w kręgu tarczy,
nie większym niż dziesięć kroków wszerz, a te tarcze trzymają
ludzie drący się na całe gardło. W kręgu stoisz tylko ty i jeszcze
jeden człowiek, a ten człowiek to najtwardszy drań na całej
Północy, i tylko jeden z was wyjdzie z tego żywy.
– Hm – mruknął Jezal.
– Właśnie. Podoba ci się choć trochę to, o czym mówiłem?
Jezalowi się nie podobało i Dziewięciopalcy się
uśmiechnął.
– Nie wydaje mi się, i wiesz co, tak szczerze? Mnie też nie.
Brałem udział we wszelkich bitwach, potyczkach i walkach.
Większość z nich zaczynała się od chaosu i wszystkie tak też się
kończyły, ani razu się nie zdarzyło, żebym o mało nie narobił w
gacie.
– Ty?
Dziewięciopalcy parsknął śmiechem.
– Uważam, że nieustraszoność to sprzymierzeniec głupca.
Jedyni ludzie, którzy nie odczuwają strachu, to martwi albo tacy,
którzy niedługo będą martwi, najprawdopodobniej.
Strach uczy rozwagi i szacunku dla przeciwnika, a także
unikania niebezpieczeństw zrodzonych z gniewu. Wszystko na
swoim miejscu, wierz mi. Strach może ci ocalić życie, a to jest
najlepsze, na co można mieć nadzieję w walce. Każdy człowiek,
który jest cokolwiek wart, czuje strach.
Liczy się to, jaki z niego zrobisz użytek.
– Bać się? Taka jest twoja rada?
– Moja rada to znaleźć sobie dobrą kobietę i trzymać się z
dala od tego krwawego zajęcia, i naprawdę szkoda, że nikt mi tego
nie powiedział dwadzieścia lat temu. – Zerknął z ukosa na Jezala. –
Ale jeśli tkwisz na jakiejś wielkiej równinie pośrodku przeklętej
pustki i nie możesz nic z tym zrobić, to są trzy zasady, których
przestrzegałbym w walce. Po pierwsze zawsze staraj się z
wszystkich sił wyglądać na tchórza, słabeusza, głupca. Milczenie
to najlepsza zbroja wojownika, jak powiadają. Twarde spojrzenia i
twarde słowa nigdy jeszcze nie wygrały bitwy, ale kilka przegrały.
– Wyglądać na głupca, hę? Rozumiem.
Jezal całe swoje życie oparł na przekonaniu, że należy
sprawiać wrażenie najmądrzejszego, najsilniejszego,
najszlachetniejszego. Pomysł, by wyglądać na kogoś gorszego, niż
się jest w rzeczywistości, wydał mu się intrygujący.
– Po drugie nigdy nie traktuj przeciwnika lekceważąco,
choćby niewiem, jak tępy się wydawał. Traktuj każdego człowieka
tak, jakby był dwa razy mądrzejszy, dwa razy silniejszy i dwa razy
szybszy od ciebie, a będziesz tylko mile zaskoczony. Szacunek
łatwo okazywać, a nic nie zabija człowieka tak szybko, jak zbytnia
pewność siebie.
– Nigdy nie lekceważ wroga. Mądre ostrzeżenie –
przytaknął Jezal i zaczął sobie uświadamiać, że nie doceniał swego
rozmówcy, który nie był nawet w połowie taki głupi, jak się
wydawał.
– Po trzecie obserwuj swego przeciwnika tak uważnie, jak
to tylko możliwe, i słuchaj opinii, jeśli ktoś chce się nimi z tobą
podzielić, ale jak już wbijesz sobie do głowy jakiś plan, to trzymaj
się go i nie pozwól, by cokolwiek cię od niego odwiodło. Kiedy
nadchodzi czas działania, uderzaj, nie oglądając się za siebie.
Zwłoka to rodzic porażki, jak zwykł mawiać mój ojciec, i wierz
mi, widziałem niejedną porażkę.
– Nie oglądać się za siebie – mruknął Jezal, przytakując z
wolna. – Oczywiście.
Dziewięciopalcy wydął poznaczone szramami policzki.
– Nic nie zastąpi doświadczenia; trzeba to zobaczyć na
własne oczy i poznać na własnej skórze, ale staraj się ćwiczyć w
tym, co ci powie działem, a będziesz w połowie drogi, by pokonać
każdego, jak sądzę.
– W połowie drogi? A ta druga połowa?
Człowiek z Północy wzruszył ramionami.
– Szczęście.

***

Nie podoba mi się to wszystko. – Ferro patrzyła z niechęcią


na strome zbocza wąwozu, a Jezal zastanawiał się, czy istnieje na
świecie cokolwiek, co by jej się podobało.
– Myślisz, że jesteśmy tropieni? – spytał Bayaz. – Widzisz
kogoś?
– Jak mogę kogoś stąd widzieć, z dołu? O to właśnie
chodzi!
– Dobre miejsce na zasadzkę – mruknął Dziewięciopalcy.
Jezal rozejrzał się nerwowo. Popękane głazy, zarośla,
karłowate drzewa, teren pełen kryjówek.
– No cóż, taką drogę wybrał dla nas Dlugostopy – odparł
gniewnie Bayaz. – Po co zatrudniać czyściciela, jeśli człowiek sam
zamierza posprzątać latryny? Gdzie u licha jest ten przeklęty
nawigator? Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny, pojawia się
tylko po to, żeby się najeść do syta i przechwalać godzinami!
Gdybyście wiedzieli, ile mnie kosztował ten drań...
– Niech to diabli. – Dziewięciopalcy wstrzymał konia i
zsunął się sztywno z siodła. Na dnie wąwozu, zagradzając drogę,
leżał pień drzewa o szarej i spękanej powierzchni.
– Nie podoba mi się to wszystko – powtórzyła Ferro,
ściągając łuk z ramienia.
– Ani mnie – zgodził się Dziewięciopalcy i ruszył w stronę
zwalonego drzewa. – Ale trzeba patrzeć trzeź...
– Ani kroku dalej! – Głos odbił się echem w dolinie,
bezczelny i pewny siebie.
Quai ściągnął lejce i zatrzymał gwałtownie wóz. Jezal
przesunął wzrokiem wzdłuż krawędzi wąwozu, czując, jak wali mu
serce. Teraz dostrzegł tego, który krzyknął. Potężny mężczyzna w
starej skórzanej zbroi, usadowiony nonszalancko na występie
skalnym; huśtał nogą w powietrzu, długie włosy rozwiewał
łagodny wiatr. Miły i przyjacielsko nastawiony człowiek, jak mógł
Jezal ocenić z tej odległości, z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Na imię mi Finnius, pokorny sługa imperatora Cabriana!
– Cabriana? – odkrzyknął Bayaz. – Słyszałem, że postradał
rozum!
– No cóż, ma kilka ciekawych pomysłów. – Finnius
wzruszył ramionami. – Ale nas zawsze traktował uczciwe.
Pozwólcie, że wyjaśnię sytuację – jesteście otoczeni!
Zza martwego drzewa wysunął się człowiek o srogiej
minie, uzbrojony w krótki miecz i tarczę. Pojawiło się jeszcze
dwóch, a potem trzech, wyłaniali się zza skał, zza krzewów,
wszyscy mieli poważne twarze i równie poważną broń. Jezal
oblizał wargi. Oczywiście, zawsze sądził, że będzie się śmiał w
obliczu niebezpieczeństwa, ale kiedy już napotkał je na swej
drodze, nic nie wydawało się zabawne. Zerknął przez ramię. Zza
skał, które minęli kilka chwil wcześniej, wyszło jeszcze więcej
ludzi, zagradzając dolinę z drugiego końca. Dziewięciopalcy
skrzyżował ramiona.
– Ten jeden raz to ja wolałbym kogoś zaskoczyć – mruknął.
– Jest nas jeszcze więcej – zawołał Finnius. – Tu, na górze,
ze mną! Obeznani z łukiem, i ze strzałami na cięciwach.
Jczal dostrzegł zarys sylwetek na tle białego nieba,
zakrzywiony kształt ich broni.
– Widzicie więc, że dalej tą drogą nie pojedziecie!
Bayaz rozłożył ręce.
– Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia, które będzie
zadawalało nas obu! Musisz tylko wymienić sumę, a...
– Nie potrzebujemy waszych pieniędzy, starcze, poza tym
czuję się głęboko dotknięty podobnym przypuszczeniem! Jesteśmy
żołnierzami, nie złodziejami! Dostaliśmy rozkaz odszukania
pewnej grupy ludzi wędrujących pośrodku pustkowia, z dala od
utartych szlaków!
Jest wśród nich stary drań z chorowitym chłopakiem, jakiś
nadęty głupiec z Unii, pokiereszowana dziwka i małpa z Północy!
Może widziałeś bandę, która odpowiadałaby temu opisowi?
– Jeśli jestem dziwką – zakrzyknął Dziewięciopalcy – to
kim jest ten z Północy?
Jezal skrzywił się odruchowo. „Tylko bez żartów, błagam,
bez żartów”. Ale Finnius zachichotał.
– Nie powiedzieli mi, że z ciebie taki wesołek.
Przypuszczam, że to zaleta, przynajmniej do czasu, gdy cię
zabijemy. A gdzie jeszcze jeden, co? Nawigator?
– Nie mam pojęcia – odwarknął Bayaz. – Niestety. Gdyby
ktokolwiek miał umrzeć, to właśnie on.
– Nie przejmuj się. Złapiemy go później. – Finnius
roześmiał się arogancko, a otaczający ich ludzie wyszczerzyli
radośnie zęby i ujęli pewniej broń. – Więc jeśli zechcecie łaskawie
oddać wasz oręż tym wojownikom, których przed sobą widzicie, to
będziemy mogli was związać i ruszyć jeszcze przed zapadnięciem
nocy do Darmium.
– A kiedy tam dotrzemy, to...
Finnius wzruszył beztrosko ramionami.
– Nie moja sprawa. Nie zadaję pytań imperatorowi, a wy
nie zadawajcie ich mnie. W ten sposób nikt nie zostanie obdarty
żywcem ze skóry. Rozumiesz, co mówię, starcze?
– Trudno tego nie rozumieć, ale obawiam się, że Darmium
jest nam nie po drodze.
– Co z tobą? – zawołał Finnius. – Szwankujesz na umyśle?
Najbliżej stojący żołnierz chwycił uzdę wierzchowca, na
którym siedział Bayaz.
– Dosyć tego – warknął.
Jezal poczuł straszliwie ssanie w trzewiach. Powietrze
wokół ramion Bayaza drgało jak nad rozgrzanym paleniskiem.
Żołnierz zmarszczył brwi i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć.
Zdawało się, że twarz mu się spłaszczyła, i po chwili jego
głowa rozpadła się na kawałki, a on sam został odrzucony, jakby
dźgnął go jakiś gigantyczny i niewidzialny palec. Nie zdążył nawet
krzyknąć.
Jezal siedział na koniu z otwartymi ustami. Jego ciało
zastygło w bezruchu. To wszystko trwało chwilę. Pięciu ludzi,
którzy stali przed nimi, zamieniło się nagle w posiekane mięso
między opadającymi szczątkami drewna. Z tyłu dobiegł śpiew
cięciwy. Rozległ się krzyk i na dno doliny runęło jakieś ciało,
odbiło się od skał i wpadło bezwładnie jak szmata do strumienia,
po czym zastygło twarzą do dołu.
– Jazda, ruszajcie! – ryknął Bayaz, ale Jezal mógł tylko
siedzieć w siodle i gapić się bezradnie. Powietrze otaczające maga
wciąż drgało, jeszcze gwałtowniej niż przedtem. Skały za jego
plecami falowały i wykrzywiały się niczym kamienie na dnie
strumienia. Stary człowiek zmarszczył czoło i popatrzył na swoje
dłonie.
– Nie... – mruknął, obracając je przed twarzą.
Brązowe liście na ziemi uniosły się w powietrze, trzepocząc
jak w podmuchach wiatru.
„Nie”, powtórzył Bayaz, otwierając szeroko oczy. Zaczął
drżeć na całym ciele. Jezal osłupiał z otwartymi ustami, gdy
kamienie leżące naokoło nich uniosły się z ziemi i, rzecz niepojęta,
poszybowały w górę. Od krzaków odrywały się badyle, kępy trawy
wydzierały się same ze szczelin skalnych, płaszcz Jezala szeleścił i
łopotał, ciągnięty ku górze przez jakąś niewidoczną siłę.
– Nie! – krzyknął Bayaz, a jego ramiona przygarbił
gwałtowny spazm. Rosnące tuż obok nich drzewo rozszczepiło się
z ogłuszającym trzaskiem, a ostre drzazgi poszybowały, porwane
wirem powietrza. Ktoś krzyczał, ale Jezal ledwie go słyszał. Jego
koń przysiadał na zadzie, a on nie miał siły się przytrzymać.
Walnął plecami o ziemię, podczas gdy wszystko wokół niego
połyskiwało, drżało i wibrowało.
Bayaz szarpnął sztywną głową do tyłu, jedną rękę miał
podniesioną, rozcapierzone palce darły powietrze. Kamień
wielkości ludzkiej czaszki przeleciał tuż obok twarzy Jezala i
roztrzaskał się o jakiś głaz. Powietrze wypełniał chaos tnących
odłamków, kawałków drewna, kamieni, ziemi i połamanego
uzbrojenia. W uszach Jezala rozbrzmiewał przerażający łoskot,
grzechot, wycie. Rzucił się na twarz, zakrył głowę ramionami i
zacisnął z całej siły powieki.
Pomyślał o swoich przyjaciołach. O Weście i Jalenhormie,
Kaspie, nawet o poruczniku Brincic. Pomyślał o swojej rodzinie i
swoim domu, o ojcu i braciach. Pomyślał o Ardec.
Przyszło mu do głowy, że jeśli znów ich kiedyś zobaczy, to
będzie lepszym człowiekiem.
Przysiągł to sobie bezgłośnie drżącymi wargami, podczas
gdy dziwny, nieziemski wiatr rozdzierał wokół niego dolinę.
Przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie będzie samolubny, próżny,
leniwy. Że będzie lepszym przyjacielem, lepszym synem, lepszym
kochankiem, jeśli tylko to przeżyje. Jeśli tylko to przeżyje. Jeśli
tylko...
Słyszał swój własny oddech, pełen przerażenia i urywany,
słyszał szum krwi w głowie.
Hałas ustał.
Jezal otworzył oczy. Oderwał dłonie od głowy i zobaczył,
jak z góry spada deszcz gałązek i ziemi. Dolina zasłana była liśćmi
i zamglona od dławiącego kurzu. Dziewięciopalcy stał niedaleko,
po brudnej twarzy ściekała mu z rozciętego czoła krew. Posuwał
się wolno bokiem.
Dobył miecza, który trzymał przy nodze. Ktoś stał przed
nim. Jeden z ludzi zagradzających drogę od tyłu, wysoki
mężczyzna z czupryną rudych włosów. Okrążali się nawzajem.
Jezal przyglądał się na klęczkach z szeroko otwartymi ustami. Czuł
mgliście, że powinien się wtrącić, ale nie miał najmniejszego
pojęcia, jak to zrobić.
Rudowłosy poruszył się gwałtownie, skacząc do przodu i
wywijając nad głową mieczem.
Był szybki, ale Dziewięciopalcy był szybszy. Odsunął się
błyskawicznie na bok – siekące ostrze ominęło jego twarz o włos –
po czym ciął przeciwnika przez brzuch. Tamten jęknął i zatoczył
się krok czy dwa, a ciężki miecz Dziewięciopalcego wbił się w
jego potylicę z tępym, dzwoniącym dźwiękiem. Mężczyzna
potknął się o własne stopy i runął na twarz, brocząc krwią z rany
ziejącej w głowie. Jezal patrzył, jak leniwa czerwona ciecz zrasza
ziemię wokół trupa. Szeroka, ciemna plama, mieszająca się wolno
z kurzem i glebą na dnie doliny. Wiedział, że nie będzie drugiego
cięcia. Że nie będzie zwycięzcy pojedynku do trzech trafień.
Uświadomił sobie nagle, że dociera do niego jakieś
szuranie, stękanie, i kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że
Dziewięciopalcy mocuje się z drugim przeciwnikiem, wielkim
mężczyzną.
Obaj warczeli i szarpali się nawzajem, walcząc o nóż. Jezal
gapił się na nich. Kiedy się to stało?
– Dźgnij go! –wrzasnął Dziewięciopalcy, zmagając się z
tamtym. – Dźgnij go, kurwa!
Jezal klęczał, gapiąc się tylko. Jedną ręką ściskał rękojeść
miecza, jakby wisiał na krawędzi stromego zbocza i trzymał się
ostatniej kępy trawy, druga ręka zwieszała się bezwładnie.
Rozległ się cichy furkot. Potężnie zbudowany mężczyzna
jęknął. Z boku sterczała mu strzała. Jeszcze jeden furkot. Dwie
strzały. Pojawiła się trzecia, tuż obok tamtych. Żołnierz
wyswobodził się powoli z uścisku Dziewięciopalcego i osunął na
kolana, kaszląc i zawodząc.
Zaczął pełznąć w stronę Jezala, usiadł niespiesznie,
krzywiąc się i wydając dziwnie płaczliwe odgłosy. W końcu
położył się na drodze, najeżony strzałami, które sterczały w górę
jak trzciny na płyciźnie jeziora. Znieruchomiał.
– Co z tym draniem Finniusem?
– Uciekł.
– Sprowadzi innych!
– A co miałam robić? Albo załatwić tego, albo Finniusa.
– Tego ja załatwiłem!
– Pewnie. Gdybyś potrzymał go jeszcze z rok, to może
Luthar w końcu dobyłby miecza, jak myślisz?
Dziwne głosy, które nie miały z nim nic wspólnego. Jezal
dźwignął się niepewnie z ziemi.
Miał suche usta, czuł słabość w kolanach, dzwoniło mu w
uszach. Kilka kroków dalej, na drodze, leżał Bayaz, obok klęczał
jego uczeń. Jedno oko maga było zamknięte, drugie lekko
uchylone, powieka drgała, pod spodem widać było białko.
– Możesz już to puścić.
Jezal spojrzał w dół. Wciąż zaciskał dłoń na rękojeści
miecza, kostki mu zbielały. Siłą zmusił palce do posłuszeństwa i
rozprostował je na całą długość. Dłoń bolała go od wysiłku.
Poczuł na ramieniu czyjąś ciężką rękę.
– W porządku?
Głos Dziewięciopalcego.
– Co?
– Jesteś ranny?
Jezal popatrzył po sobie, potem obrócił jak głupiec dłonie.
Brudne, ale ani śladu krwi.
– Chyba nie.
– To dobrze. Konie uciekły. Nie można ich winić, prawda?
Gdybym ja miał cztery nogi, to w tej chwili wiałbym w stronę
morza.
– Co?
– Może je złapiesz?
– Kto wyznaczył cię na wodza?
Gęste brwi Dziewięciopalcego ściągnęły się nieznacznie.
Jezal uświadomił sobie, że stoją bardzo blisko siebie i że człowiek
z Północy wciąż trzyma dłoń na jego ramieniu. Spoczywała tylko
bez ruchu, ale czuł przez płaszcz jej siłę; wydawała się
dostatecznie mocna, by wyrwać mu bark. Niech diabli jego
niewyparzoną gębę, zawsze pakował się przez to w kłopoty.
Spodziewał się co najmniej ciosu w twarz, jeśli nie śmiertelnej
rany w głowie, ale Dziewięciopalcy jedynie wysunął w zamyśleniu
wargi i zaczął mówić: – Bardzo się od siebie różnimy, my dwaj.
Pod każdym względem. Widzę, że nie masz wiele szacunku dla
takich jak ja i nie winię cię za bardzo. Klnę się na zmarłych, że
mam swoje wady i wiem o nich. Możesz sobie myśleć, że jesteś
mądrym człowiekiem, a ja głupim, i śmiem twierdzić, że masz
rację. Na pewno jest wiele rzeczy, o których wiesz więcej ode
mnie. Ale jeśli chodzi o walkę, to przykro mi, ale jest tylko kilku
ludzi, którzy mają większe doświadczenie ode mnie. Bez obrazy,
ale obaj wiemy, że nie jesteś jednym z nich. Nikt nie zrobił ze mnie
wodza, ale to zadanie, które trzeba wykonać. – Przysunął się
jeszcze bliżej, a jego wielka łapa ścisnęła ramię Jezala z ojcowską
mocą, w której była zarówno otucha, jak i groźba. – Czy to dla
ciebie problem?
Jezal zastanawiał się nad tym przez chwilę. Był zagubiony,
a wydarzenia ostatnich minut dowodziły jak bardzo. Popatrzył na
człowieka, którego Dziewięciopalcy zabił kilka chwil wcześniej,
na ziejącą dziurę w jego czaszce. Pomyślał, że być może na razie
najlepiej będzie zrobić to, co mu mówiono.
– Żaden – oświadczył.
– To dobrze! – Dziewięciopalcy uśmiechnął się szeroko,
klepnął Jezala w ramię i puścił go wolno. – Konie wciąż trzeba
schwytać, a ty jesteś odpowiednim człowiekiem do tej roboty, jak
mi się zdaje.
Jezal przytaknął i oddalił się chwiejnym krokiem w
poszukiwaniu wierzchowców.
Sto słów
Zapowiadało się coś szczególnego, było to pewne.
Pułkownik Glokta próbował poruszyć kończynami, ale okazało się,
że nie może. Oślepiające słońce świeciło mu prosto w oczy.
– Pobiliśmy Gurkhulczyków? – spytał.
– Jak najbardziej – odparł haddish Kahdia, pojawiając się w
polu widzenia inkwizytora. – Z bożą pomocą wycięliśmy ich w
pień. Zarżnęliśmy jak bydło.
Stary mieszkaniec Dagoski zabrał się z powrotem do
obgryzania obciętej ręki, którą trzymał. Zjadł już połowę palców.
Glokta dźwignął z wysiłkiem ramię, by wziąć tę kończynę,
ale okazało się, że ma tylko krwawy kikut; jego ręka była obcięta
przy nadgarstku.
– Słowo daję – mruknął. – Zjadasz moją dłoń.
Kahdia uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Jest absolutnie pyszna. Gratuluję.
– Absolutnie pyszna – potwierdził generał Vissbruck,
biorąc dłoń od Kahdii, po czym wyssał z niej strzęp poszarpanego
mięsa. – To pewnie dzięki temu fechtunkowi, który uprawiałeś
jako młody człowiek.
Na jego pulchnej, uśmiechniętej twarzy widniała smuga
krwi.
– Fechtunek, oczywiście – przytaknął Glokta. – Cieszę się,
że wam smakuje – dodał, choć cała ta sytuacja wydawała się nieco
dziwna.
– Smakuje, smakuje! – zawołał Vurms. Trzymał w dłoniach
resztki stopy Glokty jak melon i skubał delikatnie. – Cała nasza
czwórka jest zachwycona! Smakuje jak pieczona wieprzowina!
– Jak dobry ser! – krzyknął Vissbruck.
– Jak słodki miód! – zapiał Kahdia, posypując tors Glokty
szczyptą soli.
– Jak słodkie pieniądze – zamruczała magister Eider
głosem, który docierał gdzieś z dołu.
Glokta wsparł się na łokciach.
– Co ty tam robisz?
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Wziąłeś moje pierścionki. Możesz chyba dać mi coś w
zamian.
Jej zęby zatopiły się w jego prawym udzie, głęboko jak
maleńkie sztylety, i wyjęły mu z ciała kształtną grudę mięsa.
Chłeptała łapczywie krew z jego rany, jej język przesuwał się po
jego skórze. Pułkownik Glokta uniósł brwi.
– Masz rację, oczywiście. Całkowitą rację. – Bolało go o
wiele mniej, niż mógłby oczekiwać, ale siedzenie w pozycji
wyprostowanej było nieco wyczerpujące. Opadł na piasek i leżał,
spoglądając w niebieskie niebo.
– Wszyscy macie rację.
Przesunęła się teraz do jego biodra.
– Oj! – zachichotał pułkownik. – To łaskocze!
Cóż to była za przyjemność, być zjadanym przez tak piękną
kobietę.
– Odrobinę w lewo – zamruczał, przymykając oczy. –
Odrobinę w lewo...

***

Glokta usiadł na łóżku z bolesnym wstrząsem, plecy miał


wygięte jak naprężony łuk. Lewa noga drżała pod lepkim
prześcieradłem, słabe mięśnie ściskał supeł palącego skurczu.
Zagryzł wargi resztkami zębów, by nie krzyczeć; oddychał
chrapliwie przez nos, a twarz wykrzywiał mu straszliwy wysiłek, z
jakim próbował zapanować nad bólem.
W chwili, gdy wydawało się, że rozerwie mu nogę, ścięgna
nagle się rozluźniły. Glokta opadł na wilgotne łóżko i leżał, dysząc
ciężko.
„Niech diabli te przeklęte sny”.
Bolała go każda cząstka ciała, każda była słaba i drżała,
mokra od zimnego potu.
Zmarszczył w ciemności czoło. Pokój wypełniał dziwny
dźwięk. Szeleszczący, syczący dźwięk.
„Co to takiego?”.
Powoli, ostrożnie, przekręcił się na bok, zsunął z łóżka,
pokuśtykał do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Miał wrażenie, że miasto w dole zniknęło. Opadła szara
kurtyna, odgradzając go od świata.
„Deszcz”.
Stukał o parapet, duże krople rozbryzgiwały się na drobny
pył i ciskały do pokoju zimną mgiełkę, zraszając dywan pod
oknem i zasłony wokół framugi. I chłodziły przyjemnie lepką od
potu skórę Glokty.
„Deszcz”.
Zapomniał już, że coś takiego istnieje. Zobaczył przelotne
światło, błyskawicę w dali.
Wieże Wielkiej Świątyni majaczyły przez chwilę czernią w
mroku, potem ciemność znów zamknęła wszystko w swoich
ramionach przy akompaniamencie przeciągłego gniewnego
pomruku odległego gromu. Glokta wysunął rękę za okno i poczuł
na skórze uderzenia zimnych kropel. Dziwne, nieznane dotąd
wrażenie.
– Słowo daję. Pada – mruknął do siebie.
– Nadchodzą pierwsze deszcze.
Glokta niemal się zakrztusił, odwracając się na pięcie;
stracił równowagę i chwycił się mokrych kamiennych ścian wokół
okna, by nie upaść. W komnacie panowały piekielne ciemności, nie
sposób było powiedzieć, skąd dobiegł ten głos.
„Czy tylko go sobie wyobraziłem? Czy wciąż śnię?”.
– Zachwycająca chwila. Świat zdaje się żyć na nowo.
Glokta poczuł, jak serce zamiera mu w piersi. Męski głos,
głęboki i dźwięczny.
„Głos tego, który zabrał Davousta? Który niebawem
zabierze także mnie?”.
Pokój rozświetliła kolejna błyskawica. Właściciel głosu
siedział ze skrzyżowanymi nogami na dywanie. Stary ciemnoskóry
człowiek o długich włosach.
„Między mną a drzwiami. Nie ma sposobu go ominąć,
nawet gdybym był sprawniejszym biegaczem, niż kiedykolwiek
byłem”.
Światło pioruna zniknęło tak szybko, jak się pojawiło, ale
ten obraz trwał przez chwilę, wypalony w oczach Glokty. Potem
rozległ się grzmot rozdzierający niebiosa i odbijający się echem w
rozległej i ciemnej komnacie.
„Nikt nie usłyszałby moich rozpaczliwych wołań o pomoc,
nawet gdyby ktoś się nimi przejmował”.
– Kim, u diabła, jesteś? – Głos Glokty był piskliwy z
przerażenia.
– Na imię mam Yulwei. Nie musisz się bać.
– Nie muszę się bać? Żartujesz?
– Gdybym zamierzał cię zabić, umarłbyś we śnie. Choć
musiałbym pozostawić ciało.
– Niejaka pociecha.
Glokta rozmyślał gorączkowo, zastanawiając się nad
przedmiotami w zasięgu ręki.
„Mógłbym dopaść tego ozdobnego słoika na herbatę, który
stoi na stole. – Niemal wybuchnął śmiechem. – I co z nim zrobić?
Zaproponować temu człowiekowi filiżankę napoju?
Nie mam nic, czym mógłbym walczyć, nawet gdybym
odznaczał się dawniejszą sprawności”.
– Jak się tu dostałeś?
– Mam swoje sposoby. Tak jak przeszedłem rozległą
pustynię, pokonałem uczęszczaną drogę z Shaffy niezauważony,
przeniknąłem armię Gurkhulu i wszedłem do miasta.
– Mogłeś po prostu zapukać.
– Pukanie nie oznacza, że się gdzieś wejdzie.
Glokta wysilał wzrok, by dostrzec cokolwiek w tej
ciemności, ale widział jedynie niewyraźny szary zarys mebli i
łukowate szare kształty pozostałych okien. Deszcz stukał o parapet
na zewnątrz, posykiwał cicho o dachy w dole. W chwili, gdy
Glokta zaczął się zastanawiać, czy jego sen dobiegł końca, tamten
głos znów się odezwał: – Obserwuję Gurkhulczyków już od wielu
lat. To moje wyznaczone zadanie. Pokuta za rolę, jaką odegrałem
w schizmie, która doprowadziła do rozłamu w moim zakonie.
– Twoim zakonie?
– Zakonie magów. Jestem czwartym z dwunastu uczniów
Juvensa.
„Mag. Mogłem się domyślić. Jak ten stary wścibski gaduła
Bayaz, od którego nie uzyskałem nic z wyjątkiem zagadek. Jakby
mało było zmartwień związanych ze zdradą i polityką, to teraz
jeszcze musimy się zajmować mitami i przesądami. Mimo
wszystko wygląda na to, że jednak przetrwam tę noc”.
– Mag, hę? Wybacz mi, jeśli nie będę tego świętował.
Miałem do czynienia z twoim zakonem i okazało się to w
najlepszym razie stratą czasu.
– Może zdołam naprawić naszą reputację. Przynoszę ci
cenne wiadomości.
– Za darmo?
– Tym razem. Gurkhulczycy już nadchodzą. Ich pięć
złotych sztandarów przeszło dziś pod osłoną burzy przez
półwysep. Dwadzieścia tysięcy włóczni, wraz z wielkimi
machinami wojennymi. Kolejnych pięć sztandarów czeka za
wzgórzami, a to jeszcze nie wszystko. Drogi z Shaffy do Ul-Khatif,
z Ul-Khatif do Daleppy, z Daleppy aż do samego morza roją się od
żołnierzy. Imperator rzuca wszystkie swoje siły. Całe Południe
ruszyło. Rekruci z Kadiru i Dawahu, dzicy jeźdźcy z Yashtavit,
bezlitośni barbarzyńcy z dżungli Shamiru, gdzie kobiety i
mężczyźni walczą ramię w ramię. Wszyscy zmierzają na północ.
By zjawić się tutaj i walczyć dla imperatora.
– Aż tylu, tylko po to, by zdobyć Dagoskę?
– To nie wszyscy. Imperator zbudował sobie flotę. Sto
wielkich żaglowców.
– Gurkhulczycy nie są żeglarzami. Unia kontroluje morza.
– Świat się zmienia, a ty musisz zmieniać się wraz z nim,
bo inaczej zostaniesz zmieciony.
Ta wojna nie będzie przypominała poprzedniej. Khalul
wysyła w końcu swoich własnych żołnierzy. Armię, którą tworzył
od lat. Otwierają się bramy wielkiej świątyni-twierdzy Sarkantu,
wysoko w niedostępnych górach. Widziałem to. Nadchodzi
Mamun, trzykrotnie błogosławiony i trzykrotnie przeklęty, owoc
pustyni, pierwszy uczeń Khalula. Razem złamali Drugie Prawo,
razem spożywali ludzkie mięso. Za nimi podąża Sto Słów, wszyscy
żercy, uczniowie proroka, stworzeni do walki i karmieni przez te
wszystkie lata, szkoleni w wojennych dyscyplinach i Wysokiej
Sztuce. Światu nie groziło takie niebezpieczeństwo od Dawnego
Czasu, kiedy to Juvens walczył z Kanediasem, albo od jeszcze
wcześniejszych dziejów, kiedy to Glustrod dotknął Drugiej Strony i
postanowił otworzyć bramy podziemnego świata.
„I tak daje, i tak dalej. Szkoda. Wydawał się zadziwiająco
sensowny jak na maga”.
– Chcesz mi przekazać informacje? Zachowaj dla siebie te
opowieści do poduszki i powiedz mi, co się stało z Davoustem.
– Jest tutaj żerca. Wyczuwam go. Mieszkaniec mroku. Ten,
którego jedynym zadaniem jest zniszczenie ludzi sprzeciwiających
się Prorokowi.
„A ja jestem pierwszym z nich?”.
– Twój poprzednik nigdy nie opuścił tych komnat. Żerca go
pochłonął, by chronić zdrajcę, który działa w mieście.
„No tak. Teraz mówi moim językiem”.
– Kim jest ten zdrajca? – Głos Glokty w jego własnych
uszach zabrzmiał ostrym, przenikliwym i pełnym pożądliwości
tonem.
– Nie jestem jasnowidzem, kaleko, i gdybym udzielił ci
odpowiedzi, uwierzyłbyś mi?
Ludzie muszą uczyć się po swojemu.
– Phi! – parsknął Glokta. – Jesteś jak Bayaz. Mówisz i
mówisz, a mimo to nic z tego nie wynika. Żercy? To tylko stare
bajeczki i nonsens!
– Bajeczki? Czyż Bayaz nic zabrał cię do Domu Stwórcy?
Glokta przełknął napływającą mu raptownie do ust ślinę,
jego drżąca dłoń przylgnęła do mokrego kamienia pod oknem.
– A mimo to wciąż wątpisz w moją prawdomówność?
Powoli się uczysz, kaleko. Czyż nie widziałem niewolników
maszerujących do Sarkantu, gnanych z każdej ziemi, którą podbili
Gurkhulczycy? Czyż nie widziałem nieskończonych kolumn,
prowadzonych w góry? By karmić nimi Khalula i jego uczniów, by
jeszcze bardziej wzmacniać ich siłę. Zbrodnia przeciwko Bogu!
Naruszenie Drugiego Prawa, wypisanego w ogniu przez
samego Euza! Wątpisz we mnie i być może masz powody, ale z
pierwszym brzaskiem zobaczysz, jak Gurkhulczycy nadchodzą.
Naliczysz pięć sztandarów i wtedy będziesz wiedział, że
mówiłem prawdę.
– Kto jest zdrajcą? – syknął Glokta. – Powiedz mi, ty
bełkoczący draniu!
Cisza, tylko chlupot deszczu, kapanie wody, szelest gałęzi
za oknem. Nagły błysk gromu oświetlił każdy zakątek komnaty.
Glokta widział tylko dywan i nic więcej. Yulwei zniknął.

***

Armia gurkhulska nadchodziła wolno w pięciu potężnych


czworokątach, dwa z przodu, trzy z tyłu, pokrywając cały pas lądu
od morza do morza. Poruszali się w idealnym szyku, w takt
głuchego walenia bębnów, szereg za zwartym szeregiem, łoskot ich
kroków przypominał odległe grzmoty z poprzedniej nocy. Słońce
wessało już wszelkie pozostałości deszczu i teraz świeciło jasnym
blaskiem na tysiącach hełmów, tysiącach tarcz, tysiącach mieczy,
połyskliwych grotach strzał, zbrojach. Las błyszczących włóczni,
dążących uparcie do przodu. Bezlitosna, niezmordowana,
niepowstrzymana fala ludzka.
Żołnierze Unii rozstawili się na szczycie wałów,
przycupnąwszy za parapetem, naciągając cięciwy łuków, zerkając
nerwowo na zbliżającą się armię.
„Czy można ich winić? Tamci przewyższają nas zapewne
dziesięciokrotnie”.
Tutaj, w powiewach wiatru, nie było werbli,
wykrzykiwanych rozkazów, pospiesznych przygotowań. Tylko
cisza.
– I oto nadchodzą – oznajmił w zadumie Nicomo Cosca,
spoglądając z szerokim uśmiechem na scenę przed jego oczami.
„Albo ma żelazne nerwy, albo ołowianą wyobraźnię.
Leniwe spędzanie czasu w knajpie i czekanie na śmierć to dla
niego to samo”.
Stał, wspierając stopę o parapet, z przedramionami na
kolanie, z opróżnioną do połowy flaszką w dłoni. Jego strój
bojowy najemnika nie różnił się specjalnie od stroju pijackiego. Te
same zniszczone, z opadającymi cholewkami buty, te same
złachane spodnie. Jedynym ukłonem w stronę niebezpieczeństw
walki był czarny napierśnik, pokryty złotymi ornamentami. I on
także najlepsze czasy miał już za sobą; emalia odłaziła, ryty
pokrywała rdza.
„Ale kiedyś musiało to być prawdziwe arcydzieło”.
– Masz wspaniały napierśnik.
– Co, to? – Cosca popatrzył na swoją pierś. – Może był taki
kiedyś, ale się zużył przez lata.
Niejeden raz leżał na deszczu. Dar wielkiej księżnej
Sefeline z Ostrii, w dowód uznania za pokonanie armii Sipani w
wojnie pięciomiesięcznej. Wraz z obietnicą wiecznej przyjaźni.
– To miłe mieć przyjaciół.
– Niezupełnie. Tej samej nocy próbowała mnie zabić. Moje
zwycięstwa uczyniły mnie zbyt popularnym wśród poddanych
Sefeline. Obawiała się, że mogę przejąć władzę. Trucizna w winie.
– Cosca pociągnął z butelki. – Zabiła moją ulubioną kochankę.
Zostałem zmuszony do ucieczki, nie mając wiele więcej niż ten
napierśnik, i do szukania przychylność księcia Sipani.
Ten stary drań płacił o połowę mniej, ale przynajmniej
mogłem poprowadzić jego armię przeciwko księżnej i mieć
satysfakcję, że ona z kolei została otruta. – Zmarszczył brwi. – Jej
twarz zrobiła się sina. Bladosina, wierz mi. Nigdy nie staraj się o
zbytnią popularność, taka jest moja rada.
Glokta prychnął ironicznie.
– Zbytnia popularność nie jest moją szczególną bolączką.
Vissbruck odchrząknął głośno, najwyraźniej poirytowany z
powodu ignorowania jego osoby. Wskazał niekończące się szeregi
ludzi, którzy posuwali się wzdłuż przesmyku.
– Superiorze, Gurkhulczycy nadchodzą.
„Doprawdy? Nie zauważyłem”.
– Czy mam pańską zgodę na zatopienie rowu?
„Ach tak, twoja chwila chwały”.
– Jak najbardziej.
Vissbruck zbliżył się dumnym krokiem do parapetu,
roztaczając wokół siebie aurę niezwykłej powagi. Uniósł powoli
rękę, po czym opuścił ją pompatycznym gestem, jakby przecinał
powietrze. Gdzieś w dole trzasnęły baty, a zaprzęgi mułów
naciągnęły liny. Do blanków dotarł pełen skargi pisk drewna
poddanego ogromnemu naciskowi, a potem rozległ się trzask i
skrzypienie, gdy tamy ustąpiły, następnie zaś wybuchł gniewny
grzmot niepowstrzymanego ciężaru słonej wody, która popłynęła
głębokim rowem z obu jego końców, pieniąc się wściekle bielą.
Jedna fala spotkała się z drugą dokładnie pod nimi, wyrzucając w
górę migotliwy pył, aż po sam szczyt obwałowań, a nawet wyżej.
Jeszcze chwila i ta nowa wstęga morza uspokoiła się. Rów
zamienił się w kanał, a miasto stało się wyspą.
– Rów jest zalany! – oświadczył z dumą generał Vissbruck.
– Widzimy – potwierdził Glokta. – Gratulacje.
„Miejmy nadzieję, że wśród Gurkhulczyków nie ma
sprawnych pływaków. Z pewnością nie cierpią na brak ludzi”.
Ponad maszerującą rzeszą żołnierzy chwiało się łagodnie
pięć wysokich pali, na nich zaś błyszczały szczerym złotem
gurkhulskie symbole.
„Symbole bitew, stoczonych i zwycięskich”.
Sztandary pięciu legionów, połyskujące w bezlitosnym
słońcu.
„Pięć legionów. Tak jak powiedział mi ten stary człowiek.
Czy zatem ich śladem przypłyną statki?”.
Glokta obrócił głowę i powiódł spojrzeniem po Dolnym
Mieście. Długie nabrzeża wrzynały się w zatokę niczym igły jeża,
wciąż rojąc się od statków.
„Statków przybijających z naszym zaopatrzeniem i kilku
ostatnich, którymi nerwowi kupcy umykają z miasta”.
Nie było tam żadnych murów ani wałów. Zaledwie kilka
elementów obronnych.
„Sądziliśmy, że nie są nam potrzebne. Unia zawsze rządziła
na morzach. Gdyby nadciągnęły okręty wojenne...”.
– Czy wciąż dysponujemy zapasami drewna i kamienia?
Generał przytaknął energicznie, uosobienie gorliwości.
„W końcu zaakceptował zmiany w systemie dowodzenia,
jak się zdaje”.
– Znacznymi zapasami, superiorze, dokładnie według
pańskich rozkazów.
– Chcę, by zbudował pan mur za dokami, a także wzdłuż
wybrzeża. Możliwie potężny i wysoki. I możliwie szybko.
Gurkhulczycy mogą go prędzej czy później poddać próbie.
Generał popatrzył ze zmarszczonym czołem na
nieprzebraną masę żołnierzy rojących się na półwyspie, potem
rzucił okiem na spokojne doki i znów spojrzał na armię
nieprzyjacielską.
– Ale z pewnością zagrożenie od strony lądu jest nieco...
poważniejsze? Gurkhulczycy to marni żeglarze i w żadnym
wypadku nie mają statków wartych miana floty...
– Świat się zmienia, generale. Świat się zmienia.
– Oczywiście – odparł posłusznie Vissbruck i odwrócił się,
by wydać polecenia swoim adiutantom.
Glokta przysunął się swym kulejącym krokiem do parapetu
i stanął obok Coski.
– Jak liczne są według ciebie te oddziały?
Styriańczyk podrapał się po łuszczącej się skórze szyi.
– Naliczyłem pięć sztandarów. Pięć legionów
imperatorskich i jeszcze więcej. Zwiadowcy, inżynierowie,
nieregularne jednostki z całego Południa. Ile oddziałów?... –
Popatrzył zmrużonymi oczami na słońce, a jego usta poruszały się
bezgłośnie, jakby przechowywał w myślach sumy. – Kurewsko
dużo.
Przechylił głowę do tyłu i wysączył ostatnie krople z
butelki, potem oblizał wargi, wziął zamach i cisnął flaszką w
Gurkhulczyków. Szkło zamigotało w słońcu, a potem roztrzaskało
się o twardą ziemię po drugiej stronie kanału.
– Widzisz te wozy na tyłach, superiorze?
Glokta spojrzał przez lunetę. Rzeczywiście, za mrowiem
żołnierzy majaczyła niewyraźna kolumna wielkich wozów, ledwie
widoczna w połyskliwej mgiełce i chmurach kurzu wzbijanego
przez maszerujące buty.
„Żołnierze potrzebują zapasów, oczywiście, ale mimo
wszystko...”.
Tu i ówdzie dostrzegał długie pnie, sterczące na wszystkie
strony jak nogi pająka.
– Machiny oblężnicze – mruknął do siebie. „Tak jak mówił
Yulwei. Zgadza się co do joty”. – Nie żartują.
– Och, ty też nie.
Cosca przysunął się do parapetu i zaczął grzebać przy
pasku. Chwilę później Glokta usłyszał dźwięk moczu
rozbryzgującego się o podwaliny muru nisko w dole. Najemnik
uśmiechnął się przez ramię; słony wiatr szarpał jego rzadkie włosy.
– Nikt nie żartuje. Muszę pomówić z magister Eider.
Powiem jej, żeby mi szybko wypłaciła mój żołd.
– Myślę, że warto to zrobić. – Glokta opuścił powoli lunetę.
– I zasłużyć na niego.
Ślepcy prowadzą ślepców
Pierwszy z Magów leżał zwinięty na wozie, twarzą do góry,
wciśnięty między beczkę z wodą i worek z obrokiem, za poduszkę
służył mu zwój liny. Logen nie widział jeszcze, by człowiek ten
sprawiał wrażenie tak starego, chudego i słabego. Z jego ust
dobywał się płytki oddech, skóra była blada i plamista, mocno
napięta na kościach i pokryta kroplami potu. Od czasu do czasu
podrygiwał, wił się i mamrotał dziwne słowa, poruszając
gwałtownie powiekami jak człowiek uwięziony w koszmarze
sennym.
– Co się stało? – spytał.
Quai spojrzał na nieprzytomnego.
– Tak się dzieje, ilekroć ktoś posługuje się Sztuką, czerpie
bowiem z Drugiej Strony, a to, co się czerpie, musi być spłacone.
To ryzykowne, nawet dla mistrza. Próba zmieniania świata myślą...
arogancja tego przedsięwzięcia. – Jego kąciki ust drgnęły w
słabym uśmiechu. – A kiedy się czerpie zbyt często, to może się
zdarzyć, że pewnego razu utraci się cząstkę samego siebie...
– Utraci? – mruknął Logen, spoglądając na starego
człowieka wstrząsanego co chwila drgawkami. Nie podobało mu
się to, w jaki sposób Quai o tym mówi. Uważał, że to nic
śmiesznego utknąć pośrodku bezkresnej pustki, nie mając pojęcia,
dokąd się zmierza.
– Tylko pomyśl – wyszeptał uczeń. – Pierwszy z Magów
bezradny jak dziecko. – Położył delikatnie dłoń na piersi Bayaza. –
Przywiera do życia za sprawą cieniutkiej nitki. Mógłbym sięgnąć
tą słabą dłonią i... zabić go.
Logen zmarszczył brwi.
– Dlaczego miałbyś to robić?
Quai podniósł wzrok i skrzywił usta w swoim niezdrowym
uśmiechu.
– Dlaczego ktokolwiek miałby to zrobić? Tak tylko
mówiłem – odparł i cofnął rękę.
– Jak długo będzie tak leżał?
Uczeń wyprostował się na koźle i spojrzał w niebo.
– Nie sposób powiedzieć. Może kilka godzin. A może całą
wieczność.
– Wieczność? – Logen zacisnął zęby. – A co z nami? Masz
w ogóle jakiekolwiek pojęcie, dokąd zmierzamy? Albo dlaczego?
Albo co będziemy robić, kiedy tam dotrzemy? Powinniśmy
zawracać?
– Nie. – Spojrzenie Quaia było ostre jak miecz i zaskoczyło
Logena, który nigdy się czegoś takiego nie spodziewał po młodym
człowieku. – Mamy za plecami wrogów. Zawrócić oznaczałoby
znacznie większe niebezpieczeństwo niż podążać przed siebie.
Jedziemy dalej.
Logen skrzywił się i przetarł oczy. Czuł się zmęczony,
obolały i chory. Żałował, że nie spytał Bayaza o jego plany, gdy
miał jeszcze sposobność. Żałował, że kiedykolwiek opuszczał
Północ, skoro już do tego doszło. Mógł szukać porozumienia z
Bethodem i umrzeć w miejscu, które znał, i z rąk ludzi, których
przynajmniej rozumiał.
Nie pragnął dowodzić. Był czas, gdy dręczył go głód sławy,
chwały i szacunku, ale ich zyskanie miało swoją cenę, one same
zaś okazały się zdobyczami pełnymi pustki. Ludzie pokładali w
nim wiarę, a on poprowadził ich bolesną i krwawą drogą wprost do
ziemi. Nie było w nim już cienia ambicji. Podejmowanie decyzji
wydawało się przekleństwem.
Odjął dłonie od oczu i rozejrzał się w koło. Bayaz wciąż
mamrotał pogrążony w gorączkowym śnie. Ouai spoglądał
niedbale na chmury. Luthar stał obrócony plecami do pozostałych,
wpatrując się w wąwóz. Ferro siedziała na głazie, czyszcząc
kawałkiem szmaty swój łuk i marszcząc twarz w grymasie gniewu.
Długostopy, co było do przewidzenia, znów się pojawił, kiedy
niebezpieczeństwo minęło, i trzymał się w pobliżu, niezwykle z
siebie zadowolony. Logen skrzywił się i westchnął przeciągle. Nie
miał wyjścia. Nie było nikogo innego.
– W porządku, kierujemy się w stronę tego mostu w
Aulcus, a potem zobaczymy.
– Niezbyt dobry pomysł – mruknął Długostopy,
podchodząc do wozu i zaglądając do środka. – Niezbyt dobry pod
każdym względem. Ostrzegałem naszego pracodawcę, nim doszło
do tego... nieszczęścia. Miasto jest wyludnione, zniszczone, same
ruiny. To przeklęte, zrównane z ziemią i niebezpieczne miejsce.
Most być może jeszcze stoi, ale jak wieść głosi...
– Według planu mieliśmy udać się do Aulcus i uważam, że
trzeba się tego trzymać.
Długostopy ciągnął, jakby słowa Logena do niego nie
docierały: – Sądzę, że najlepiej byłoby ruszyć z powrotem do
Calcis. Wciąż jesteśmy niespełna w połowie drogi do naszego celu
i mamy wystarczające zapasy żywności i wody na podróż
powrotną. Przy odrobinie szczęścia...
– Zapłacono ci za całą drogę?
– No, e, w rzeczy samej, ale...
– Aulcus.
Nawigator zamrugał.
– No cóż, widzę, że zdecydowałeś. Stanowczość, śmiałość i
werwa, jak się zdaje, zaliczają się do twoich talentów, lecz
rozwaga, mądrość i doświadczenie, jeśli mogę rzec, to moje
przymioty i bez wątpienia… – Aulcus – warknął groźnie Logen.
Długostopy zamilkł z na wpół otwartymi ustami. Potem
zamknął je gwałtownym ruchem.
– Doskonale. Ruszymy drogą w stronę równin i skierujemy
się na zachód, ku trzem jeziorom. Aulcus leży u ich brzegów, ale
podróż będzie długa i niebezpieczna, zwłaszcza że zbliża się zima.
Powinno być...
– Dobrze. – Logen odwrócił się, nim nawigator miał czas
powiedzieć cokolwiek więcej.
Dotąd szło łatwo. Świsnął przez zęby i podszedł do Ferro.
– Bayaz jest... – szukał z wysiłkiem właściwego słowa –
nieprzytomny. Nie wiemy, jak długo to jeszcze potrwa.
Skinęła głową – Idziemy dalej?
– E... myślę... że taki jest plan.
– W porządku. – Podniosła się z głazu i założyła łuk na
ramię. – Najlepiej od razu wyruszyć.
Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Zbyt łatwo, być może.
Zastanawiał się, czy znów nie spróbuje uciec. Sam to rozważał,
jeśli miał być szczery.
– Nie wiem nawet, dokąd idziemy.
Parsknęła.
– Nigdy nie wiedziałam, dokąd idę. Jeśli mnie pytasz, to ci
powiem, że jest znacznie lepiej, kiedy ty dowodzisz. – Ruszyła w
stronę koni. – Nigdy nie ufałam temu łysemu draniowi.
Pozostał jeszcze Luthar. Stał obrócony do pozostałych
plecami, ramiona miał przygarbione i przedstawiał sobą żałosny
widok. Logen widział, jak spogląda w ziemię, jak drga mu mięsień
na skroni.
– Dobrze się czujesz?
Luthar prawie go nie słyszał.
– Chciałem walczyć. Chciałem i wiedziałem jak, i
trzymałem dłoń na broni. – Uderzył gniewnie rękojeść jednego z
ostrzy. – Byłem bezradny jak pieprzone dziecko! Dlaczego nie
mogłem się poruszyć?
– O to ci chodzi? Na spokój zmarłych, chłopcze, to się
zdarza niektórym ludziom... za pierwszym razem!
– Naprawdę?
– Częściej, niż ci się wydaje. Przynajmniej nie narobiłeś w
spodnie.
Luthar uniósł zdumiony brwi.
– Coś takiego się przytrafia?
– Częściej, niż ci się wydaje.
– Też tak zamarłeś za pierwszym razem?
Logen zmarszczył czoło.
– Nie. Zabijanie przychodzi mi zbyt łatwo. Zawsze tak
było. Wierz mi, masz szczęście.
– Chyba że zostanę zabity, bo nic nie zrobię.
– No cóż – musiał przyznać Logen. – I tak bywa.
Luthar jeszcze bardziej spuścił głowę, a Logen klepnął go
w ramię.
– Ale nie zginąłeś! Rozchmurz się, chłopcze, masz
szczęście! Wciąż żyjesz, prawda?
Luthar przytaknął żałośnie. Logen objął go ramieniem i
poprowadził w stronę koni.
– Masz więc szansę spisać się lepiej następnym razem.
– Następnym razem?
– Oczywiście. Następnym razem pójdzie ci nieźle. Takie
jest życie.
Logen wspiął się na siodło, sztywny i obolały. Sztywny od
ciągłej jazdy, obolały od walki w wąwozie. Jakiś kawałek skały
trafił go w plecy, innym oberwał w głowę. Mogło być znacznie
gorzej.
Popatrzył na pozostałych. Wszyscy dosiedli koni,
spoglądając na niego. Cztery twarze, tak różne, jak to tylko
możliwe, ale wszystkie wyrażało to samo. Oczekiwanie na jego
rozkaz.
Dlaczego każdy uważał, że on, Logen, zna wszystkie
odpowiedzi? Westchnął i wbił pięty w boki konia.
– Jedziemy.
Strategia księcia Ladisli
Naprawdę powinien pan spędzać tu mniej czasu,
pułkowniku West. – Pike odłożył na chwilę swój młot, a
pomarańczowe światło paleniska odbiło się w jego oczach i
zajaśniało na lśniącej od potu twarzy. – Ludzie zaczną gadać.
West skrzywił usta w nerwowym uśmiechu.
– To jedyne ciepłe miejsce w tym zimnym piekle.
Była to prawda, ale daleka od rzeczywistego powodu.
Kuźnia stanowiła jedyne miejsce w całym przeklętym obozie,
gdzie nikt go nie szukał. Ludzie, którzy głodowali, ludzie, którzy
marzli, ludzie, którzy nie mieli wody albo broni, albo zielonego
pojęcia, co tu robią. Ludzie, którzy umarli z zimna albo chorób i
potrzebowali pochówku. Nawet martwi nie mogli się obyć bez
Westa. Wszyscy go potrzebowali, dzień i noc. Wszyscy z
wyjątkiem Pike'a i jego córki, i pozostałych skazańców. Wydawali
się samowystarczalni, tak więc ich kuźnia stała się jego
schronieniem. Hałaśliwym, zatłoczonym i zadymionym, bez
wątpienia, ale nie mniej przez to miłym. Wolał je o wiele bardziej
od przebywania w towarzystwie księcia i jego świty. Tutaj, między
przestępcami, było... uczciwiej.
– Przeszkadza pan, pułkowniku. Znowu.
Cathil przecisnęła się obok niego, w okrytej rękawicą dłoni
trzymała rozżarzone pomarańczowo ostrze noża. Wsunęła je do
wody, marszcząc przy tym czoło, i zaczęła obracać to w tę, to w
tamtą stronę, spowita kłębami syczącej pary. West patrzył, jak się
porusza, szybka i sprawna. Na krzepkich ramionach i karku perliła
się wilgoć, włosy miała ciemne i nastroszone od potu. Trudno było
mu uwierzyć, że w ogóle mógł wziąć ją za chłopca. Potrafiła radzić
sobie z metalem jak każdy z mężczyzn, ale kształt jej twarzy, nie
wspominając o piersiach, talii, krągłych pośladach... wszystko to
było nieomylnie kobiece... Zerknęła przez ramię i zauważyła, że
się jej przygląda.
– Nie ma pan armii pod rozkazami?
– Obejdzie się beze mnie dziesięć minut.
Wyciągnęła zimne, czarne ostrze z wody i rzuciła je na stos
obok osełki.
– Jest pan pewien?
Może miała w tym wypadku rację. West odetchnął głęboko,
westchnął, odwrócił się z pewną niechęcią i wyszedł z szopy, po
czym ruszył w głąb obozu.
Zimowe powietrze szczypało go w policzki po tym upale
kuźni; postawił kołnierz płaszcza i objął się ramionami, krocząc
główną drogą obozowiska. Teraz, kiedy pozostawił za sobą tamto
hałaśliwe wnętrze, noc wydawała się śmiertelnie cicha. Słyszał, jak
zmarznięte błoto czepia się jego butów, słyszał swój własny
chrapliwy oddech w krtani, ciche przekleństwa jakiegoś żołnierza,
który brnął w ciemnościach przez obóz. Zatrzymał się na chwilę i
spojrzał w górę, wciąż się obejmując ramionami, by choć trochę
się rozgrzać. Niebo było doskonale czyste, gwiazdy świeciły
kłującym oczy blaskiem, rozrzucone po czerni niczym świetlisty
pył.
– Pięknie – mruknął do siebie.
– Przywykniesz do tego.
Był to Trójdrzewiec, który szedł między namiotami z
Wilczarzem przy boku. Twarz miał spowitą cieniem, przypominała
mroczne zagłębienia i białe płaszczyzny jak zbocze klifu w blasku
księżyca, ale West mógłby przysiąc, że czekają go złe wiadomości.
Stary mieszkaniec Północy, nawet w najbardziej sprzyjających
chwilach, nie był skłonny do żartów, ale teraz minę miał naprawdę
ponurą.
– Dobrze, że was spotykam – powiedział West w języku
Północy.
– Tak myślisz? Bethod jest o pięć dni marszu od twojego
obozu.
West poczuł nagle, jak chłód przenika jego płaszcz i
przyprawia go o dreszcz.
– Pięć dni?
– Jeśli się przyczaił od chwili, kiedy go widzieliśmy, co nie
jest prawdopodobne. Bethod nigdy nie miał ochoty siedzieć długo
w jednym miejscu. Jeśli maszeruje na południe, może tu dotrzeć za
trzy dni. Nawet szybciej.
– Ilu ich jest?
Wilczarz oblizał wargi. Chudą twarz mężczyzny otaczała
para oddechu, który dobywał się w zimnym powietrzu z jego ust.
– Myślę, że jakieś dziesięć tysięcy, ale może mieć na tyłach
więcej żołnierzy.
West poczuł jeszcze dotkliwszy chłód.
– Dziesięć tysięcy? Aż tylu?
– Mniej więcej, owszem. Głównie Trallów.
– Trallów? Lekką piechotę?
– Lekką, ale nie taką jak te śmieci, które macie tutaj. –
Trójdrzewiec popatrzył z kwaśną miną na nędzne namioty, na
marne i bliskie wygaśnięcia ogniska. – Trallowie Bethoda są
szczupli i krwawi od bitew, i twardzi od długich marszów jak
drewno. Ci dranie potrafią biec przez cały dzień, a potem jeszcze
walczyć, jeśli trzeba. Łucznicy, włócznicy, wszyscy dobrze
wyszkoleni.
– No i nie brakuje Carlów – mruknął Wilczarz.
– To pewne, mają mocne kolczugi i dobre ostrza, i mnóstwo
koni. Będą też Ludzie Imienni, bez wątpienia. Bethod
przyprowadził ze sobą najlepszych, a między nimi zaprawionych w
bojach wodzów. Do tego jakichś dziwnych ludzi ze wschodu.
Dzikich, zza Crinny. Zostawił kilku chłopców na północy, żeby
uganiali się za nimi wasi przyjaciele, a najlepszych wojowników
wziął ze sobą na południe, przeciwko waszym najsłabszym
oddziałom. – Trójdrzewiec popatrzył ponuro spod gęstych brwi na
obskurny obóz. – Bez obrazy, ale nie daję wam nawet odrobiny
szansy, jeśli dojdzie do bitwy.
Najgorsza z sytuacji. West przełknął nerwowo.
– Jak szybko może posuwać się taka armia?
– Bardzo szybko. Ich zwiadowcy mogą być tutaj pojutrze.
Główne siły dzień później. To znaczy, jeśli ruszą w tę stronę, a
trudno powiedzieć na pewno, czy tak zrobią. Nie zdziwiłbym się,
gdyby Bethod próbował przekroczyć rzekę niżej i obejść nas od
tyłu.
– Od tyłu? – Byli kiepsko przygotowani nawet na spotkanie
z wrogiem, którego ruchy łatwo przewidzieć. – Jak się dowiedział,
że tu jesteśmy?
– Bethod zawsze miał dar odgadywania zamiarów swego
wroga. Potrafił go wyczuć. Poza tym temu draniowi sprzyja
szczęście. Uwielbia ryzykować. Nie ma nic ważniejszego na
wojnie niż kawał szczęścia.
West rozejrzał się wokół siebie. Dziesięć tysięcy
zaprawionych w boju Północnych, którzy runą na ich nędzny obóz.
Nieobliczalni ludzie, którym sprzyja szczęście. Wyobraził sobie,
jak próbuje dowodzić niezdyscyplinowanymi żołnierzami
pospolitego ruszenia, tonącymi po kostki w błocie, jak próbuje
uformować ich w szyk bojowy. To byłaby rzeź. Jeszcze jedna
Czarna Studnia. Ale przynajmniej zostali ostrzeżeni. Trzy dni, by
przygotować obronę, albo jeszcze lepiej odwrót.
– Musimy natychmiast pomówić z księciem – powiedział.

***

Kiedy West odsunął połę namiotu, w chłodną noc spłynęła


cicha muzyka i ciepłe światło.
Wszedł do środka z niechęcią, a za nim dwaj Północni.
– Na spokój umarłych... – mruknął Trójdrzewiec,
rozglądając się w koło z otwartymi ustami.
West już zapomniał, jak dziwaczne musiały wydawać się
kwatery księcia człowiekowi z zewnątrz, zwłaszcza nienawykłemu
do przepychu. Nie był to namiot, lecz raczej wielki hol z
purpurowego sukna, wysoki na dziesięć kroków, obwieszony
styriańskimi gobelinami i wyłożony kantyckimi dywanami. Meble
pasowały bardziej do pałacu niż obozu wojskowego.
Wielkie rzeźbione kredensy i złocone kufry kryły w swym
wnętrzu niezliczoną garderobę księcia, której wystarczyłoby, żeby
odziać całą armię jego dandysów. Łoże z baldachimem odznaczało
się monstrualnymi rozmiarami i było większe niż namioty w
obozie. Wypolerowany na wysoki połysk stół w jednym rogu
uginał się pod ciężarem smakołyków, które piętrzyły się całymi
stosami, a srebrna i złota zastawa migotała w blasku świec. Trudno
było wprost uwierzyć, że tylko o kilkaset kroków dalej ludzie
tłoczyli się, marzli i głodowali.
Następca tronu Ladisla siedział rozwalony na wielkim
krześle z ciemnego drewna, na tronie, można by rzecz,
wyściełanym czerwonym jedwabiem. W jednym ręku trzymał
niedbale pusty kieliszek, podczas gdy druga poruszała się tam i z
powrotem w takt melodii granej przez kwartet doskonałych
muzyków, którzy w odległym narożniku dmuchali w swe
błyszczące instrumenty, trącali je i dotykali. Wokół Jego
Wysokości usadowiło się czterech przybocznych z jego sztabu,
nieskazitelnie ubranych i modnie znudzonych, między nimi lord
Smund, który w ciągu ostatnich tygodni stał się być może
najbardziej przez Westa znienawidzonym człowiekiem na całym
świecie.
– Należy ci się ogromne uznanie – wrzeszczał Smund do
księcia. – Dzielenie trudów życia obozowego z prostym
żołnierzem to zawsze gwarancja zaskarbienia sobie jego
szacunku...
– Ach, pułkownik West! – zaszczebiotał Ladisla. – I jego
dwaj zwiadowcy z Północy! Cóż za radość! Musicie się
poczęstować!
Wskazał ślamazarnym, pijackim gestem stół z jadłem.
– Dziękuję, Wasza Wysokość, już jadłem. Mam
wiadomości najwyższej...
– Albo napijcie się wina! Wszyscy musicie spróbować, to
doskonały rocznik! Gdzie się podziała ta butelka? – spytał,
szukając po omacku pod krzesłem.
Wilczarz zbliżył się już do stołu i właśnie się nad nim
nachylał, obwąchując jadło jak...
wilczarz. Wziął z talerza brudnymi palcami wielki plaster
wołowiny, złożył starannie i wsunął sobie cały w usta, podczas gdy
Smund przyglądał się, krzywiąc z obrzydzenia wargi. Byłoby to
żenujące nawet w normalnych okolicznościach, ale West miał
większe zmartwienia.
– Bethod jest o pięć dni marszu stąd – niemal krzyknął. – I
prowadzi ze sobą większą część swoich sił!
Jeden z muzyków nie zapanował nad smyczkiem i dobył z
instrumentu zgrzytliwą, fałszywą nutę. Ladisla podniósł
gwałtownie głowę, niemal zsuwając się ze swego tronu. Nawet
Smund i jego kompani otrząsnęli się gwałtownie z uporczywej
indolencji.
– Pięć dni – mruknął książę głosem, w którym
pobrzmiewała nuta podniecenia. – Jest pan pewien?
– Może nawet nie więcej niż trzy.
– Ilu ich jest?
– Co najmniej dziesięć tysięcy, poza tym to weterani...
– Doskonale! – Ladisla uderzył podłokietnik krzesła, jakby
to była twarz jakiegoś wojownika z Północy. – A więc siły są
wyrównane!
West przełknął z wysiłkiem.
– Może pod względem liczebności, ale nie wyszkolenia.
– Bez przesady, pułkowniku West – zagrzmiał Smund. –
Jeden porządny człowiek Unii jest wart dziesięciu tamtych.
Spojrzał z ukosa na Trójdrzewca.
– Czarna Studnia dowiodła, że takie przekonanie jest
złudzeniem, nawet gdyby nasi ludzie byli odpowiednio odżywieni,
wyszkoleni i wyekwipowani – oznajmił West. – Pomijając gwardię
królewską, nie ma o tym mowy! Byłoby rzeczą rozsądną umocnić
obronę i przygotować się do odwrotu w razie konieczności.
Smund wyraził swoją pogardę wobec tego planu, prychając
głośno.
– Nie ma na wojnie nic bardziej niebezpiecznego niż
zbytnia ostrożność – oświadczył wyniośle.
– Pomijając ostrożność niedostateczną – warknął West,
czując, jak w głębi czaszki wzbiera mu wściekłość.
Ale książę Ladisla przerwał mu, nim West zdążył stracić
panowanie nad sobą.
– Panowie, dosyć! – Zerwał się z krzesła, oczy zachodziły
mu mgłą pijackiego entuzjazmu.
– Już zdecydowałem się na określoną strategię!
Przekroczymy rzekę i zatrzymamy tych dzikusów! Chcą nas
zaskoczyć? Ha! – Machnął w powietrzu kieliszkiem wina. –
Zafundujemy im niespodziankę, której długo nie zapomną!
Wypchniemy ich poza granicę! Tak jak zamierzał to zrobić
marszałek Burr!
– Ależ Wasza Wysokość – wyjąkał West, czując lekkie
mdłości. – Lord marszałek w sposób dobitny nakazał nam pozostać
za rzeką...
Ladisla poruszył gwałtownie głową, jakby opędzał się od
muchy.
– Chodzi o ducha jego rozkazów, nie ich dosłowną literę,
pułkowniku! Nie będzie narzekał, jeśli zaatakujemy wroga!
– Ci ludzie to pieprzeni głupcy – zagrzmiał Trójdrzewiec,
na szczęście w języku Północy.
– Co on powiedział? – spytał książę.
– E... zgadza się ze mną, że powinniśmy pozostać tutaj i
poprosić marszałka Burra o pomoc.
– Doprawdy? A myślałem, że ci Północni odznaczają się
zapałem wojennym! No cóż, pułkowniku West, może mu pan
oznajmić, że jestem zdecydowany na atak i że nie zmienię zdania.
Pokażemy tak zwanemu królowi Północnych, że nie ma
wyłączności na zwycięstwa!
– Wspaniała przemowa! – krzyknął Smund, tupiąc nogą o
dywan. – Doskonała!
Pozostali przyłączyli się do tych pochwał, wyrażając swe
ignoranckie poparcie.
– Wykopiemy ich poza granicę!
– Damy im porządną lekcję!
– Świetnie! Kapitalnie! Jest jeszcze wino?
West zacisnął bezwiednie pięści. Musiał podjąć jeszcze
jedną próbę, nieważne jak żenującą, nieważne jak bezsensowną.
Osunął się na jedno kolano, złączył dłonie, wlepił wzrok w księcia
i przywołał całą swą zdolność przekonywania.
– Wasza Wysokość, proszę, błagam, zaklinam, byś zechciał
rozważyć tę decyzję. Zależy od niej życie każdego człowieka w
tym obozie.
Książę uśmiechnął się szeroko.
– Na tym właśnie polega brzemię dowodzenia, mój
przyjacielu! Zdaję sobie sprawę, że kierują tobą jak najlepsze
chęci, ale muszę się zgodzić z lordem Smundem. Śmiałość to
najlepsza polityka na wojnie i to ona będzie moją strategią! To
dzięki śmiałości Harod Wielki wykuł Unię, to właśnie dzięki
śmiałości król Casimir podbił Angland! Pokonamy jeszcze tych
Północnych, przekona się pan. Proszę wydać rozkazy, pułkowniku!
Wyruszamy o pierwszym brzasku!
West dokładnie przestudiował kampanie Casimira.
Śmiałość stanowiła dziesiątą część jego sukcesu, a reszta to było
staranne planowanie, troska o ludzi, przywiązywanie wagi do
każdego szczegółu. Śmiałość pozbawiona tego wszystkiego
oznaczała śmiertelne niebezpieczeństwo, ale widział, że nie ma
sensu o tym mówić. Rozgniewałby tylko księcia i utracił te resztki
możliwości wpływania na tego człowieka, jakie jeszcze zachował.
Czuł się jak ktoś, kto patrzy na pożar własnego domu i nic nie
może uczynić. Ktoś otępiały, targany mdłościami, całkowicie
bezradny.
Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wydać rozkazy i
zrobić wszystko, co w jego mocy, by rzecz została przeprowadzona
jak najlepiej.
– Oczywiście, Wasza Wysokość – zdołał z siebie wydusić.
– Oczywiście! – Książę wyszczerzył w uśmiechu zęby. –
Wobec tego wszyscy się zgadzamy! Kapitalnie! Przestańcie grać! –
wrzasnął na muzyków. – Trzeba nam czegoś weselszego. Czegoś,
co ma w sobie więcej wigoru!
Kwartet przeszedł bez większego wysiłku na dziarski temat
marszowy. West odwrócił się i wyszedł ciężkim krokiem z namiotu
w lodowatą noc. Zadawało mu się, że nogi wiąże mu brzemię
bezradności. Trójdrzewiec deptał mu po piętach.
– Na spokój zmarłych, nie potrafię was zrozumieć! Tam,
skąd pochodzę, człowiek musi zasłużyć sobie na prawo
dowodzenia! Jego ludzie idą za nim, bo znają jego wartość i
szanują go, bo on dzieli z nimi wszelkie trudy! Nawet Bethod
musiał wywalczyć sobie swoje miejsce! – Chodził tam i z
powrotem wzdłuż wejścia do namiotu, wymachując wielkimi
rękami. – Tutaj wybieracie tych, którzy wiedzą najmniej o
dowodzeniu, i wyznaczacie na dowódcę całej bandy największego
głupca!
West nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Nie mógł temu
zaprzeczyć.
– Ten idiota poprowadzi was wprost do pieprzonego grobu!
Wszyscy wrócicie do ziemi, ale niech mnie diabli, jeśli pójdę z
wami, albo którykolwiek z moich chłopców. Nie mam więcej
ochoty płacić za błędy innych ludzi, zbyt wielu już straciłem przez
tego drania Bethoda! Chodź, Wilczarz. Ta łódź pełna głupców
może zatonąć spokojnie bez nas! – Odwrócił się i pomaszerował w
noc.
Wilczarz wzruszył ramionami.
– Nie było tak źle – oświadczył, po czym odszedł na
bezpieczną odległość i wyciągnął coś zza pazuchy.
West popatrzył i zobaczył całego łososia, zwędzonego bez
wątpienia ze stołu księcia.
Północny uśmiechnął się.
– Zdobyłem rybę! – oznajmił z dumą i podążył za swoim
wodzem, pozostawiając Westa samego na lodowatym zboczu
wzgórza, gdzie chłodne powietrze niosło dźwięki marszowej
muzyki, którą rozbrzmiewał namiot księcia.
Do zachodu słońca
O!
Jakaś szorstka dłoń wyrwała Gloktę ze snu. Obrócił
ostrożnie głowę w stronę przeciwną do tej, na której spał,
zaciskając zęby z bólu wywołanego trzaskiem w szyi.
„Czy śmierć przychodzi dziś wczesnym rankiem? – Uchylił
odrobinę powieki. – Och, niezupełnie, jak się wydaje. Może zjawi
się w porze obiadu”.
Patrzyła na niego z góry Vitari, jej sterczące włosy miały
czarną barwę na tle słonecznego blasku, który wpadał przez okno.
– Bardzo dobrze, praktyku Vitari, jeśli naprawdę nie
możesz mi się oprzeć. Musisz jednak usadowić się na mnie, jeśli ci
to nie przeszkadza.
– Ha, ha, ha. Jest tu ambasador Gurkhulu.
– Że co?
– Emisariusz. Od samego imperatora, jak słyszałam.
Glokta poczuł ukłucie paniki.
– Gdzie?
– Tu, w cytadeli. Rozmawia z radą miejską.
– Kurwa! – warknął Glokta, gramoląc się z łóżka i
ignorując ból, który przeszył mu nogę, gdy postawił swoją
pokiereszowaną stopę na podłodze. – Dlaczego mnie nie wezwali?
Vitari popatrzyła na niego ze złością.
– Może wolą rozmawiać z nim bez pańskiej obecności. Nie
sądzi pan?
– Jak się tu u licha dostał?
– Przypłynął łodzią, z zamiarem pertraktowania. Vissbruck
powiedział, że z racji obowiązków jest zmuszony go przyjąć.
– Z racji obowiązków! – rzucił wściekle Glokta, zmagając
się ze spodniami, które wciągał na zdrętwiałe nogi. – Tłusty dureń!
Jak długo przebywa tutaj ten ambasador?
– Dostatecznie długo, by mógł razem z radą uknuć coś
pięknego, jeśli taki jest ich cel.
– Kurwa! – Glokta skrzywił się, wciągając na grzbiet
koszulę.

***

Ambasador Gurkhulu był bez wątpienia postacią


majestatyczną.
Nos miał wydatny i zakrzywiony, oczy płonęły blaskiem
inteligencji, długa i cienka broda została starannie przycięta. Złota
nić, którą przetkana była jego powłóczysta biała szata i wysoki
kapelusz, lśniła w słońcu. Trzymał się niezwykle prosto,
wyciągając długą szyję i unosząc dumnie brodę, co sprawiało, że
patrzył z góry na wszystko, na co chciał łaskawie spojrzeć.
Niebywale chudy i wysoki, sprawiał samą swoją
obecnością, że wysoka i wspaniała sala wydawała się niska i
nędzna.
„Mógłby uchodzić za samego imperatora”.
Glokta był boleśnie świadomy, że musi sprawiać wrażenie
złamanego i niezgrabnego, kiedy wszedł swym kuśtykającym
krokiem do sali audiencyjnej, skrzywiony i spocony.
„Żałosny kruk staje przed olśniewającym pawiem. Mimo
wszystko nie zawsze ci najpiękniejsi wygrywają bitwy. Na
szczęście dla mnie”.
Przy długim stole siedziało zaskakująco mało osób. Tylko
Vissbruck, Eider i Korsten dan Vurms zajmowali swoje miejsca, i
żadne z nich nie wyglądało na uradowanego jego przybyciem.
„Trudno się dziwić, draniom”.
– Lord gubernator nieobecny? – warknął.
– Mój ojciec nie czuje się dobrze – pisnął Vurms.
– Szkoda, że nie mogłeś z nim zostać i otoczyć go opieką w
chorobie. A co z Kahdią?
Nikt się nie odezwał.
– Uważał, że nie zniesie spotkania z tym człowiekiem? –
Wskazał obcesowym ruchem głowy emisariusza. – Jakie to
szczęście, że macie wszyscy silniejsze żołądki. Jestem superior
Glokta i cokolwiek panu powiedziano, ja tu rządzę. – Zwrócił się
do Gurkhulczyka. – Muszę przeprosić za swoje spóźnienie, ale nikt
mnie nie powiadomił o pańskim przybyciu.
Spojrzał wściekle na Vissbrucka, ale generał nie miał
zamiaru patrzeć mu w oczy.
„Masz rację, skończony głupcze. Nie zapomnę tego”.
– Nazywam się Shabbed al Islik Burai. – Ambasador
posługiwał się powszechnym językiem perfekcyjnie, a jego głos
był równie silny, autorytatywny i arogancki jak jego zachowanie i
postawa. – Przybywam jako emisariusz prawowitego władcy
całego Południa, potężnego imperatora potężnego Gurkhulu i
wszystkich ziem Kanty, Uthmana-ul-Doshta, ukochanego,
budzącego lęk i wynoszonego ponad wszystkich innych ludzi w
Kręgu Świata, namaszczonego przez prawą rękę Boga, samego
proroka Khalula.
– Cieszę się. Skłoniłbym się, ale nadwyrężyłem sobie plecy,
wstając z łóżka.
Islik skrzywił usta w szyderczym uśmieszku.
– Prawdziwie żołnierska kontuzja. Przybyłem, by przyjąć
od was kapitulację.
– Czyżby? – Glokta przysunął sobie najbliższe krzesło i
osunął się na nie. „Niech mnie diabli, jeśli zniosę to chwilę dłużej,
ku zadowoleniu tego niebotycznego durnia”. – Zawsze mi się
wydawało, że takie propozycje składa się tradycyjnie po
skończonej walce.
– Jeśli do niej dojdzie, nie potrwa długo. – Ambasador
ruszył posuwistym krokiem w stronę okna. – Widzę pięć legionów
ustawionych w szyku bojowym na półwyspie. Dwadzieścia tysięcy
włóczni, a to zaledwie ułamek tego, co jeszcze nadejdzie. Wojska
imperatora są liczniejsze niż ziarna piasku na pustyni. Opieranie
się naszej sile byłoby równie daremne co opieranie się
przypływowi. Wszyscy o tym wiecie.
Jego dumne spojrzenie przesunęło się po pełnych winy
twarzach rady miejskiej i zatrzymało się na Glokcie z nieukrywaną
pogardą.
„Spojrzenie człowieka, który wierzy, że już zwyciężył. Nikt
nie może go za to zbytnio winić. Może już zwyciężył”.
– Tylko głupcy albo szaleńcy zdecydowaliby się
sprzeciwiać w takich okolicznościach.
Wy, różowi, nigdy nie byliście rodowitymi mieszkańcami
tej ziemi. Imperator oferuje wam możliwość opuszczenia Południa
i zachowania życia. Otwórzcie przed nami bramy, a zostaniecie
oszczędzeni. Możecie odpłynąć na waszych małych łodziach i
wrócić na waszą małą wyspę.
Niechaj nikt nigdy nie mówi, że Uthman-ul-Dosht nie jest
szczodry. Bóg walczy u naszego boku. Wasza sprawa jest
przegrana.
– Och, nie wiem, utrzymaliśmy miasto w czasie ostatniej
wojny. Jestem pewien, że wszyscy pamiętamy upadek Ulriochu.
Wiem, że ja pamiętam. Miasto płonęło jasnym blaskiem.
Zwłaszcza świątynie. – Glokta wzruszył ramionami. – Bóg
musiał być tego dnia gdzie indziej.
– Tamtego dnia, owszem. Ale były też inne bitwy. Jestem
pewien, że pamiętacie także pewną potyczkę, na pewnym moście,
gdzie pewien młody oficer wpadł w nasze ręce. – Emisariusz
uśmiechnął się. – Bóg jest wszędzie.
Glokta poczuł drganie powieki.
„Wie, że nigdy tego nie zapomnę”.
Przypomniał sobie własne zdumienie, gdy gurkhulska
włócznia wbiła się w jego ciało.
Zdumienie i rozczarowanie, i najbardziej przenikliwy ból.
„Mimo wszystko przemijający”.
Pamiętał, jak jego koń stanął dęba, zrzucając go z siodła.
Ból narastał, zdziwienie przeradzało się w strach. Czołgał się
między butami i ciałami, łapiąc spazmatycznie powietrze, usta miał
kwaśne od pyłu i słone od krwi. Pamiętał ból, kiedy ostrza wbijały
się w jego nogę.
Strach przeradzający się w przerażenie. Pamiętał, jak go z
tego mostu ciągnęli, krzyczącego i płaczącego.
„Tej samej nocy zaczęli zadawać swoje pytania”.
– Wygraliśmy – powiedział Glokta, ale usta miał suche, a
głos mu się łamał. – Okazaliśmy się silniejsi.
– To było dawno. Świat się zmienia. Zaangażowanie
waszego narodu na lodowatej Północy stawia was w niezwykle
niekorzystnej sytuacji. Złamaliście pierwsze prawo sztuki
wojennej. Nigdy nie walcz z dwoma przeciwnikami jednocześnie.
„Jego rozumowaniu trudno coś zarzucić”.
– Mury Dagoski sprawiły wam już kłopoty – powiedział
Glokta, ale nie zabrzmiało to przekonująco, nawet w jego
własnych uszach.
„Nie są to słowa zwycięzcy. – Poczuł na sobie wzrok
Vurmsa, Vissbrucka i Eider, co przyprawiło go o świerzbienie
pleców. – Próbują zdecydować, kto ma przewagę, i wiem, kogo
bym wybrał na ich miejscu”.
– Może niektórzy z was pokładają większą pewność w
murach niż inni. Wrócę o zachodzie słońca, by usłyszeć
odpowiedź. Oferta imperatora jest ważna tylko przez ten jeden
dzień i nigdy nie zostanie ponowiona. Jest miłosierny, ale jego
miłosierdzie ma swoje granice. Macie czas do zachodu słońca.
Z tymi słowami opuścił salę. Glokta zaczekał, aż drzwi się
zamkną, potem obrócił z wolna krzesło, by usiąść twarzą do
pozostałych.
– Co to u licha ma znaczyć? – warknął na Vissbrucka.
– E... – Generał pociągnął za przepocony kołnierz. – Mnie,
jako żołnierzowi, przypadł w udziale obowiązek przyjęcia
nieuzbrojonego przedstawiciela wroga, w celu wysłuchania jego
warunków...
– Nie informując mnie o tym?
– Wiedzieliśmy, że nic zechce pan słuchać! – wtrącił się
Vurms. – Ale on mówi prawdę!
Pomimo naszej ciężkiej pracy wrogowie przewyższają nas
liczebnie, i to znacznie, i nie możemy spodziewać się pomocy, jeśli
wojna w Anglandzie będzie się przeciągać. Nie jesteśmy niczym
innym jak tylko drobnym kolcem w stopie wielkiego i wrogiego
narodu. Negocjacje mogą się nam przysłużyć, kiedy jeszcze
zajmujemy w miarę mocną pozycję. Może być pan pewien, że
jedyne, na co możemy liczyć, kiedy miasto padnie, to masakra!
„Prawda, ale wątpię, czy arcylektor się z tym zgodzi.
Negocjowanie warunków poddania nie było zadaniem, jakie mi
postawiono, gdy zostałem mianowany”.
– Jest pani dziwnie milcząca, magister Eider.
– Nie mam żadnego upoważnienia do dyskusji o
militarnych aspektach takiej decyzji. Ale jak się okazuje, jego
warunki są niezwykle korzystne. Jedno jest pewne. Jeśli odrzucimy
tę ofertę, a Gurkhulczycy rzeczywiście zdobędą miasto siłą, rzeź
będzie straszna. – Popatrzyła na Gloktę. – Nie okażą wtedy litości.
„Święte słowa. W sprawach gurkhulskiej litości jestem
ekspertem”.
– A więc wszyscy troje jesteście za kapitulacją?
Popatrzyli po sobie i nic nie odpowiedzieli.
– Nie przyszło wam do głowy, że gdy się już poddamy,
może się okazać, że nie zamierzają honorować waszego małego
układu?
– Owszem – przyznał Vissbruck – Ale wcześniej
honorowali takie układy i z pewnością jakaś nadzieja... – wlepił
wzrok w stół – jest lepsza niż żadna.
„Pokładasz więcej wiary w naszych wrogach niż we mnie,
jak się wydaje. Nie dziwi mnie to. Sam cierpię na jej niedostatek”.
Glokta otarł kroplę wilgoci pod okiem.
– Rozumiem. Przypuszczam więc, że muszę rozważyć jego
ofertę. Zbierzemy się ponownie, kiedy powróci nasz gurkhulski
przyjaciel. O zachodzie słońca.
Z tymi słowami wyprostował się z wysiłkiem, skrzywił i
wstał z miejsca.

***

– Rozważy to pan? – syknęła mu Vitari w ucho, kiedy


kuśtykał korytarzem, oddalając się od sali audiencyjnej. –
Rozważy, kurwa?
– Zgadza się – rzucił gniewnie Glokta. – To ja tu podejmuję
decyzje.
– Albo pozwala pan, żeby podejmowały je za pana te
robaki!
– Wszyscy wykonujemy swoją pracę. Nie mówię ci, jak
masz pisać swoje małe raporty do arcylektora. To nie twoje
zmartwienie, jak sobie poradzę z tym robakiem.
– Nie moje? – Vitari chwyciła Gloktę za ramię, on zaś
zachwiał się, na swej słabej nodze.
Była silniejsza, niż się zdawało, o wiele silniejsza. –
Powiedziałam Sultowi, że da pan sobie radę! – Rzuciła mu w
twarz. – Jeśli stracimy miasto, nie stawiając nawet oporu, to polecą
nasze głowy! A moja głowa to moje zmartwienie, kaleko!
– Nie czas wpadać w panikę – warknął Glokta. – Nie mam
zamiaru skończyć jako trup w dokach, nie mniej niż ty, ale to
delikatna sytuacja. Niech sobie myślą, że mogą postawić na
swoim, to nikt nie będzie podejmował gwałtownych działań. Do
chwili, gdy będę gotowy. I przyjmij do wiadomości, praktyku, że
jest to pierwszy i ostatni raz, kiedy tłumaczę się przed tobą. A teraz
zabierz tę pieprzoną rękę.
Jej dłoń nie cofnęła się, wręcz przeciwnie, palce zacisnęły
się jeszcze mocniej, tnąc ramię Glokty niczym imadło. Oczy jej się
zwęziły, w ich kącikach, na piegowatej skórze, pojawiły się
zmarszczki furii.
„Czyżbym ją źle ocenił? Czy to możliwe, że byłaby zdolna
poderżnąć mi gardło?”.
Niemal uśmiechnął się na tę myśl. Lecz właśnie w tym
momencie Severard postanowił wynurzyć się z cienia w głębi
mrocznego korytarza.
– No, no, kto by się tego spodziewał – mruknął, zbliżając
się do nich. – Zawsze mnie zdumiewa, że miłość potrafi
rozkwitnąć w najbardziej niesprzyjających jej miejscach, między
ludźmi, po których nikt by się tego nie spodziewał. Róża
wyrastająca na kamienistym gruncie. – Przycisnął dłoń do piersi. –
To mi ogrzewa serce.
– Schwytaliśmy go?
– Oczywiście. Gdy tylko wyszedł z sali audiencyjnej.
Dłoń Vitari straciła nagle siłę i Glokta strząsnął ją i zaczął
kuśtykać w stronę lochów.
– A może pójdziesz z nami? – zawołał przez ramię,
powstrzymując się przed rozcieraniem sińca na ręku. – Będziesz
mogła umieścić to w swoim kolejnym raporcie do Sulta.

***

Shabbed al Islik wyglądał o wiele mniej majestatycznie w


pozycji siedzącej. Zwłaszcza na porysowanym, poplamionym
krześle, w jednej z ciasnych i śmierdzących potem cel pod
cytadelą.
– Czy nie jest teraz lepiej, kiedy rozmawiamy na tym
samym poziomie? To mnie rozpraszało, gdy tak górowałeś nade
mną.
Islik uśmiechnął się szyderczo i odwrócił wzrok, jakby
rozmowa z Glokta była poniżej jego godności.
„Bogaty człowiek, nagabywany przez żebraków na ulicy,
ale wkrótce wyleczymy go z tej iluzji”.
– Wiemy, że w obrębie naszych murów działa zdrajca. W
samej radzie.
Najprawdopodobniej pośród trojga tych szacownych osób,
którym przedstawiłeś swoje małe ultimatum. Powiesz mi, kto to
jest.
Brak odpowiedzi.
– Jestem litościwy – wyjaśnił Glokta, machając teatralnie
ręką, tak jak zrobił to wcześniej ambasador, zaledwie przed
kilkoma minutami. – Ale moja litość ma swoje granice. Mów.
– Przybyłem tu pod sztandarem pertraktacji, w misji
zleconej przez samego imperatora!
Wyrządzenie krzywdy bezbronnemu emisariuszowi byłoby
pogwałceniem zasad wojny!
– Pertraktacje? Zasady wojny?
Glokta parsknął śmiechem. Severard parsknął śmiechem.
Vitari parsknęła śmiechem. Frost milczał.
– Przestrzegają jeszcze czegoś takiego? Zostaw te brednie
dzieciom w rodzaju Vissbrucka, dorośli nie tak bawią się w tę grę.
Kto jest zdrajcą?
– Żal mi ciebie, kaleko! Kiedy miasto padnie...
„Zachowaj swój żal dla siebie. Sam będziesz go
potrzebował”.
Pięść Frosta nie wydała niemal dźwięku, zagłębiając się w
brzuchu ambasadora. Oczy wyszły mu na wierzch, usta rozwarły
się szeroko, zakaszlał sucho, bliski wymiotów, potem spróbował
złapać oddech i znów zakaszlał.
– Dziwne, prawda? – westchnął w zamyśleniu Glokta,
przyglądając się, jak emisariusz próbuje złapać powietrze. –
Wielcy ludzie, mali, chudzi, grubi, mądrzy, głupi, wszyscy oni
reagują tak samo na pięść w brzuchu. Można sobie wyobrażać, że
jest się najpotężniejszym człowiekiem na świecie. A chwilę później
nie można samemu oddychać. Niektóre rodzaje władzy są jedynie
trikiem umysłu. Twoi ludzie mnie tego nauczyli, pod pałacem
imperatora.
Jakoś nie zauważyłem tam zasad wojny, mogę cię o tym
zapewnić. Wiesz o pewnych potyczkach, o pewnych mostach, o
pewnych młodych oficerach, wiesz zatem, że byłem tam, gdzie ty
jesteś teraz. Z pewną różnicą. Byłem całkowicie bezradny, ale ty
możesz przerwać tę nieprzyjemną sytuację w każdej chwili.
Musisz mi tylko powiedzieć, kto jest zdrajcą, a zostaniesz
oszczędzony.
Islik odzyskał już oddech.
„Przynajmniej jego arogancja zniknęła, i to na dobre, jak
można przypuszczać”.
– Nic nie wiem o żadnym zdrajcy!
– Naprawdę? Twój pan, imperator, wysyła cię tutaj w celu
negocjacji i nie przekazuje ci wszystkich faktów? Trudno w to
uwierzyć. Ale jeśli to prawda, to nie jesteś mi do niczego
potrzebny, czyż nie?
Islik przełknął.
– Nic nie wiem o zdrajcy.
– Zobaczymy.
Wielka pięść Frosta walnęła go w twarz. Runąłby na bok,
gdyby druga ręka albinosa nie przytrzymała mu głowy, nie
roztrzaskała nosa i nie przerzuciła go przez oparcie krzesła. Frost i
Severard dźwignęli go miedzy sobą, ustawili krzesło i posadzili z
powrotem, łapiącego spazmatycznie powietrze. Vitari przyglądała
się ze skrzyżowanymi ramionami.
– Bardzo bolesne – zauważył Glokta. – Ale ból można
przetrzymać, jeśli się wie, że nie potrwa długo. Jeśli nie może
trwać, powiedzmy, dłużej niż do zachodu słońca. By naprawdę
szybko złamać człowieka, trzeba go uprzedzić, że zostanie czegoś
pozbawiony. Że skrzywdzi się go w sposób, który będzie
nieodwracalny. Wiem coś o tym.
– Grrh! – zacharczał ambasador, rzucając się na krześle.
Severard otarł ostrze noża o białą szatę na ramieniu
mężczyzny, a potem rzucił jego ucho na stół. Leżało tam, na
drewnie: żałosne i skrwawione półkole ciała. Glokta patrzył na nie
spokojnie.
„W gorącej niczym piekło celi, takiej jak ta, przez wiele
długich miesięcy, słudzy imperatora przemieniali mnie w tę
odrażającą, poskręcaną karykaturę człowieka. Można by mieć
nadzieję, że szansa robienia tego samego jednemu z nich, szansa
wykrawania zemsty, kawałeczek po kawałeczku, wywoła jakieś
przyćmiony blask przyjemności”.
A mimo to nic nie czuł.
„Nic z wyjątkiem własnego bólu”.
Skrzywił się, prostując nogę i słysząc, jak strzela mu w
kolanie; wciągnął z sykiem powietrze przez bezzębne dziąsła.
„Więc dlaczego to robię?”.
Glokta westchnął.
– Następny będzie duży palec u nogi. Potem palec przy
dłoni, oko, dłoń, ręka i tak dalej, rozumiesz? Upłynie co najmniej
godzina, zanim nic z ciebie nie pozostanie, a jesteśmy w tym
szybcy i sprawni. – Glokta wskazał głową odcięte ucho. – Do tej
pory wzniesiemy wysoki stos z kawałków twojego ciała. Będę cię
kroił, aż nie pozostanie z ciebie nic z wyjątkiem języka i worka
flaków, jeśli zajdzie taka konieczność, ale dowiem się, kto jest
zdrajcą, to jedno mogę ci obiecać. No i co? Chcesz już mi coś
powiedzieć?
Ambasador patrzył na niego, oddychając ciężko, krew
kapała mu ze skroni, spływała w dół z majestatycznego nosa i
ściekała dalej po brodzie.
„Odebrało mu mowę z przerażenia czy zastanawia się nad
następnym posunięciem? To bez znaczenia”.
– Zaczynam się nudzić. Zabierz się do jego dłoni, Frost.
Albinos chwycił mężczyznę za nadgarstki.
– Czekaj! – załkał ambasador. – Na Boga, czekaj! To był
Vurms. Korsten dan Vurms, syn gubernatora!
„Vurms. To niemal zbyt oczywiste. Z drugiej strony
najbardziej oczywiste odpowiedzi to zazwyczaj te trafne. Ten mały
drań sprzedałby własnego ojca, gdyby tylko sądził, że znalazł
kupca...”.
– I ta kobieta, Eider!
Glokta zmarszczył czoło.
– Eider? Jesteś pewien?
– Ona to zaplanowała! Zaplanowała wszystko!
Glokta ssał z namysłem bezzębne dziąsła. Smakowały
kwaśno.
„Okropne poczucie rozczarowania albo okropne poczucie
świadomości, że wiedziało się o tym od samego początku? Tylko
ona jedna miała rozum albo odwagę, albo środki konieczne do
zdrady. Szkoda. Ale wiemy doskonale, że zwykle nie ma co liczyć
na szczęśliwe zakończenia”.
– Eider i Vurms – mruknął Glokta. – Vurms i Eider. Nasza
mała brudna tajemnica jest bliska odkrycia.
Spojrzał na Frosta.
– Wiesz, co masz zrobić.
Małe szanse
Wzgórze wyłaniało się z trawy, kolisty i równy stożek,
niczym dzieło rąk ludzkich.
Dziwny był ten wielki kopiec stojący samotnie pośrodku
płaskiej równiny. Ferro nie darzyła go zaufaniem.
Jego szczyt otaczał nierówny krąg obmywanych deszczem i
palonych słońcem kamieni, pokrywały go też gdzieniegdzie głazy,
niektóre stały na sztorc, inne były przewrócone, najmniejsze
sięgały kolan, największe przekraczały wysokością wzrost
człowieka niemal dwukrotnie. Ciemne nagie kamienie, rzucające
wyzwanie porywom wiatru. Pradawne, zimne, gniewne. Ferro
patrzyła na nie ze zmarszczonym czołem. Wydawało się, że
odpowiadają jej równie niechętnym spojrzeniem.
– Co to za miejsce? – spytał Dziewięciopalcy.
Quai wzruszył ramionami.
– Jest stare, ot co, stare ponad wszelkie wyobrażenie.
Starsze niż samo imperium. Powstało być może przed czasami
Euza, kiedy ziemię zaludniały diabły. – Uśmiechnął się. – To one je
stworzyły, o ile mi wiadomo. Kto to może wiedzieć? Jakaś
świątynia na cześć zapomnianych bogów? Jakiś grobowiec?
– Nasz grobowiec – wyszeptała Ferro.
– Co?
– Odpowiednie miejsce na popas – powiedziała głośno. –
Dobrze stąd widać równinę.
Dziewięciopalcy spojrzał niepewnie na wzgórze.
– W porządku. Zatrzymujemy się tutaj.

***

Ferro stała na jednym z głazów, z dłońmi wspartymi na


biodrach, i wpatrywała się zmrużonymi oczami w równinę. Wiatr
szarpał trawę i zamieniał ją w fale, takie jak na morzu.
Szarpał też chmury, skręcał je, rozdzierał, ciągnął po niebie.
Chłostał twarz Ferro i szczypał ją w oczy, ale ona nie zwracała nań
uwagi.
Przeklęty wiatr, jak zawsze. Nic więcej.
Dziewięciopalcy stanął obok, spoglądając w zimne słońce.
– Widzisz coś?
– Jadą za nami.
Byli daleko, ale ona ich widziała. Maleńkie kropeczki w
oddali. Maleńcy jeźdźcy, sunący przez ocean trawy.
Dziewięciopalcy skrzywił się tylko.
– Jesteś pewna?
– Tak. Zdziwiony?
– Nie. – Odwrócił wzrok od słońca i potarł oczy. – Złe
wieści nigdy nie są niespodzianką.
Tylko rozczarowaniem.
– Naliczyłam trzynastu.
– Możesz ich policzyć? Ja ich nawet nie widzę. Szukają
nas?
Podniosła ręce w geście zniecierpliwienia.
– Widzisz tutaj kogoś jeszcze? Może ten roześmiany drań
Finnius znalazł sobie jakichś przyjaciół.
– Niech to diabli. – Spojrzał w dół, na wóz stojący u
podnóża wzniesienia. – Nie uciekniemy im.
– Nie. – Wykrzywiła wargi. – Mógłbyś spytać duchy o
zdanie.
– I co miałbym od nich usłyszeć? Że koniec z nami? –
Milczał przez chwilę. – Lepiej zaczekać i walczyć z nimi tutaj.
Zaciągnąć wóz na szczyt. Przynajmniej mamy wzgórze i kilka
kamieni, za którymi można się schować.
– O tym właśnie myślałam. Jest trochę czasu, żeby się
przygotować.
– W porządku. Najlepiej, jak się od razu do tego
weźmiemy.

***

Ostrze łopaty wbiło się w ziemię z ostrym szurgotem


metalu gryzącego glebę. Dźwięk aż nadto znajomy. Kopanie dołów
i kopanie grobów. Co za różnica?
Ferro kopała już mogiły dla ludzi wszelkiego rodzaju. Dla
towarzyszy lub takich, którzy mogli za nich od biedy uchodzić. Dla
przyjaciół lub takich, za których można ich było od biedy uznać.
Dla kochanków, jednego czy dwóch, jeśli tak można było ich
nazwać. Dla bandytów, zabójców, niewolników. Dla wszystkich,
którzy nienawidzili Gurkhulczyków. Dla wszystkich, którzy
szukali schronienia na Pustkowiach, z jakiegokolwiek powodu.
Ostrze w dół, ostrze w górę.
Kiedy walka dobiega końca, trzeba kopać, jeśli człowiek
wciąż żyje. Układa się ciała w szeregu. Kopie się rowy w jednym
rzędzie. Kopie się dla zabitych towarzyszy. Pociętych,
podziurawionych, posiekanych, porzniętych. Kopie się tak
głęboko, jak to tylko możliwe, wrzuca się ich, zasypuje, a potem
gniją i odchodzą w zapomnienie, człowiek zaś podąża dalej.
Sam. Tak było zawsze.
Ale tutaj, na tym dziwnym wzgórzu, pośrodku tej dziwnej
krainy, wciąż było dość czasu.
Wciąż była szansa, żeby towarzysze przeżyli. Na tym
polegała różnica i pomimo całej pogardy, jaką Ferro odczuwała,
pomimo wściekłych grymasów i gniewu, czepiała się tego jak
łopaty – rozpaczliwie mocno.
Dziwne, że nigdy nie przestała czepiać się nadziei.
– Dobrze kopiesz – zauważył Dziewięciopalcy.
Spojrzała na niego niechętnie, kiedy tak stał nad nią na
skraju dołu.
– Mam dużą wprawę.
Wbiła łopatę w ziemię obok dziury, oparła się dłońmi o
krawędź i podciągnęła się, po czym usiadła na brzegu, zwieszając
nogi. Koszula przykleiła się do jej ciała pokrytego warstwą potu,
twarz ociekała jego strużkami. Otarła czoło brudną dłonią. Podał
jej bukłak, a ona wzięła go i wyciągnęła zębami korek.
– Ile mamy jeszcze czasu?
Przepłukała usta i wypluła wodę.
– Zależy od tego, jak szybko jadą. – Pociągnęła następny
haust i tym razem się napiła. – Teraz jadą szybko. Jak tak dalej
będzie, to dotrą do nas późnym wieczorem, może jutro o świcie.
Oddała mu bukłak.
– Jutro o świcie. – Dziewięciopalcy zatkał powoli skórzany
pojemnik. – Trzynastu, mówisz?
– Trzynastu.
– I nas czworo.
– Pięcioro, jeśli nawigator nam pomoże.
Dziewięciopalcy poskrobał się po brodzie.
– Niezbyt prawdopodobne.
– Ten uczeń przyda się na coś w walce?
Dziewięciopalcy skrzywił się wyraźnie.
– Nie za bardzo.
– A Luthar?
– Byłbym zdziwiony, gdyby kiedykolwiek machnął pięścią
w gniewie, nic wspominając już o ostrzu.
Ferro przytaknęła.
– Więc trzynastu przeciwko dwojgu.
– Małe szanse.
– Bardzo małe.
Odetchnął głęboko i spojrzał w dół.
– Gdybyś zamierzała uciec, to nie powiem, żebym cię
winił.
– Ha – prychnęła. Dziwne, nawet jej to nie przyszło do
głowy. – Dotrzymam słowa.
Zobaczę, co z tego wyjdzie.
– W porządku. Dobrze. Nie będę ukrywał, że cię
potrzebuję.
Wiatr szeleścił w trawie i omiatał z westchnieniem głazy.
W takiej chwili należało coś powiedzieć, jak się Ferro domyślała,
ale nie wiedziała co. Nigdy nie lubiła dużo mówić.
– Jedna rzecz. Jeśli umrę, pogrzebiesz mnie. – Wyciągnęła
do niego rękę. – Stoi?
Popatrzył na jej dłoń z uniesionymi brwiami.
– Stoi.
Uświadomiła sobie, że upłynęło dużo czasu od chwili, gdy
po raz ostatni dotykała kogoś, nie chcąc go jednocześnie
skrzywdzić. Było to dziwne uczucie – jego dłoń ściskająca jej dłoń,
jego palce oplatające jej palce, jego skóra przylegająca do jej
skóry. Ciepła. Skinął jej głową.
Ona skinęła jemu. Potem cofnęli dłonie.
– A jeśli zginiemy oboje? – spytał. Wzruszyła ramionami.
– Wtedy rozdziobią nas kruki. W końcu co to za różnica?
– Niewielka – mruknął, ruszając w dół zbocza. –
Niewielka.
Droga do zwycięstwa
West stał obok zagajnika karłowatych drzew, w porywach
zacinającego wiatru, na wysokim wzniesieniu nad rzeką Cumnur, i
patrzył, jak porusza się długa kolumna. Ściślej mówiąc, patrzył, jak
się nie porusza.
Równe szeregi gwardii królewskiej na samym czele armii
księcia Ladisli maszerowały dość dziarsko. Można je było
rozpoznać po uzbrojeniu, które lśniło w skąpych promieniach
bladego słońca, przedzierających się przez postrzępione chmury,
po jasnych mundurach oficerów, po czerwonych i złotych
sztandarach łopoczących na czele każdej kompanii. Przeszły już
przez rzekę, w porządnym szyku, co stanowiło ostry kontrast z
chaosem, jaki panował na tym brzegu.
Ludzie pospolitego ruszenia zaczęli wczesnym rankiem
maszerować z zapałem, bez wątpienia pełni ulgi, że zostawiają za
sobą ten żałosny obóz, ale nie minęła nawet godzina, gdy jakiś
człowiek tu i ówdzie, starszy, ale nie tylko, albo w gorszych
butach, zostawał w tyle i kolumna łamała szyk. Ludzie ślizgali się i
potykali w na wpół zamarzniętym błocie, przeklinając i wpadając
na sąsiadów, depcząc buty tych z przodu. Bataliony skręcały się,
wydłużały, równe czworoboki zamieniały się w bezkształtne
plamy, mieszały z jednostkami maszerującymi z przodu i z tyłu, aż
w końcu cała kolumna wojska poruszała się wielkimi falami, jedna
grupa spieszyła przed siebie, podczas gdy następna tkwiła
nieruchomo w miejscu, niczym człony jakiegoś monstrualnego i
brudnego robaka.
Gdy tylko dotarli do mostu, zarzucili wszelkie pozory
porządku. Nierówne kompanie wcisnęły się w tę wąską przestrzeń,
przepychając się i stękając, zmęczone i gniewne. Ci czekający z
tyłu na swoją kolej napierali coraz mocniej, zniecierpliwieni, że nie
mogą przejść na drugą stronę i odpocząć, a ciężar ich ciał jeszcze
bardziej spowalniał marsz. Potem jakiś wóz, którego obecność w
tym miejscu i tak była bezsensowna, stracił koło w połowie
przeprawy i niespieszny strumień ludzi na moście zamienił się w
wąską, kapiącą strużkę. Zdawało się, że nikt nie wie, jak pchnąć
wehikuł do przodu albo kogo wezwać do naprawy, więc przełazili
przez niego lub omijali go z boku, wstrzymując przy tym tysiące
ludzi za plecami.
Po tej stronie bystrej rzeki, w błocie, tłoczyła się spora
ciżba. Ludzie pchali się i zgodnie narzekali, włócznie sterczały w
górę pod wszystkimi możliwymi kątami, tłum otaczali
wrzeszczący oficerowie i rosnący krąg rupieci i porzuconego
sprzętu. Za nimi gigantyczny wąż powłóczących nogami żołnierzy
kontynuował swój spazmatyczny ruch do przodu, potęgując
zamieszanie panujące przed mostem. Nic nie wskazywało na to, by
ktokolwiek próbował ich zatrzymać, a co dopiero zrobić to z
powodzeniem.
Wszystko to w kolumnie, bez naporu wroga, na drodze,
która nadawała się jako tako do marszu. West wolał nie myśleć o
tym, jak ustawia tych ludzi w linię ataku, prowadzi między
drzewami albo po nierównym gruncie. Zacisnął powieki i potarł je
palcami, ale gdy znów spojrzał, ten żałosny spektakl wciąż
rozgrywał się przed jego oczami. Nie wiedział, czy ma się śmiać,
czy płakać.
Usłyszał tętent kopyt od strony wzniesienia. Porucznik
Jalenhorm, wielki i masywny w siodle. Nie odznaczał się może
zbyt wielką wyobraźnią, ale był doskonałym jeźdźcem i
człowiekiem, któremu można zaufać. Świetnie nadawał się do
zadania, o które chodziło Westowi.
– Melduje się porucznik Jalenhorm, sir. – Wielkolud obrócił
się w siodle i spojrzał w stronę rzeki. – Wygląda na to, że mają
kłopoty na tym moście.
– No właśnie. To dopiero początek, jak się obawiam.
Jalenhorm uśmiechnął się szeroko.
– Ale mamy przewagę liczebną, poza tym zaskoczenie...
– Co do przewagi – dopóki mówimy o liczebności, to
może. Ale zaskoczenie? – West wskazał ludzi kłębiących się na
moście i usłyszał niewyraźne, desperackie krzyki oficerów. – Ten
motłoch? Człowiek głuchy jak pień usłyszałby z odległości
dziesięciu mil, że nadchodzimy.
Nim zdążylibyśmy ustawić się w szyku bojowym, ślepy
wiedziałby, gdzie jesteśmy. Cały dzień spędzimy na przekraczaniu
rzeki. A to jeszcze nie jest najgorsze. Jeśli chodzi o dowodzenie, to
obawiam się, że między nami a naszym wrogiem jest przepaść.
Książę żyje we śnie, a jego sztab istnieje tylko po to, by go tutaj
utrzymać, za wszelką cenę.
– Ale przecież... Ceną może być nasze życie.
Jalenhorm zmarszczył brwi.
– Daj spokój, West, nie mam ochoty ruszać do bitwy z taką
myślą...
– Nie ruszysz do bitwy.
– Nic?
– Wybierzesz sześciu dobrych ludzi ze swojej kompani,
weźmiesz też zapasowe konie.
Pojedziesz jak najszybciej do Ostenhormu, a potem na
północ, do obozu marszałka Burra. – West sięgnął pod płaszcz i
wyjął list. – Dasz mu to. Powiadomisz go, że Bethod jest tuż za
nim z przeważającą częścią swoich sił i że książę Ladisla
nierozważnie postanowił przekroczyć rzekę Cumnur i wydać
Północnym bitwę, wbrew rozkazom marszałka. – West zacisnął
zęby. – Bethod zobaczy z odległości wielu mil, jak nadchodzimy.
Oddajemy wybór pola wrogowi, tak aby książę Ladisla mógł się
wykazać śmiałością. Śmiałość jest najgorszą polityką na wojnie.
– Słuchaj, West, nie jest chyba aż tak źle?
– Kiedy dotrzesz do marszałka Burra, powiesz mu, że
książę Ladisla niemal na pewno poniósł porażkę, prawdopodobnie
został całkowicie rozbity, a droga do Ostenhormu stoi otworem.
Będzie wiedział, co zrobić.
Jalenhorm wpatrywał się przez chwilę w list, wreszcie
wyciągnął rękę, by go wziąć, i znieruchomiał.
– Pułkowniku, naprawdę wolałbym, żeby pan wysłał kogoś
innego. Powinienem walczyć.
– Twoja walka niczego nie zmieni, poruczniku, ale
dostarczenie tej wiadomości – owszem.
Nie dopatruj się w tym żadnego sentymentu. Nie ma w tej
chwili ważniejszego zdania, a ty jesteś człowiekiem, który je
wykona, jak ufam. Rozumiesz rozkaz?
Wielki mężczyzna przełknął ślinę, potem wziął list, rozpiął
płaszcz i starannie wsunął pod niego kartkę.
– Oczywiście, sir. Jestem zaszczycony, mogąc to dostarczyć
– odparł i szarpnął wodze, by zawrócić konia.
– Jeszcze jedna sprawa. – West wziął głęboki oddech. –
Gdybym... zginął. Kiedy się to wszystko skończy, to czy zaniesiesz
wiadomość mojej siostrze?
– Daj spokój, nie będzie potrzeby...
– Mam nadzieję, że przeżyję, wierz mi, ale to jest wojna.
Nie wszyscy przetrwają. Jeśli nic wrócę, to powiedz Ardee... –
Zastanawiał się przez chwilę. – Powiedz jej tylko, że mi przykro.
To wszystko.
– Oczywiście. Mam jednak nadzieję, że sam jej powiesz.
– Ja też. Powodzenia.
West wyciągnął do niego rękę. Jalenhorm ujął ją i uścisnął.
– Niech i tobie sprzyja.
Porucznik ponaglił konia i ruszył w dół zbocza, oddalając
się od rzeki. West patrzył za nim przez chwilę, potem odetchnął
głęboko i ruszył w przeciwnym kierunku, w stronę mostu.
Ktoś musiał sprawić, by ta przeklęta kolumna znów zaczęła
maszerować.
Konieczne zło
Słońce wyglądało zza murów miejskich jak połówka
połyskliwego złotego dysku i zalewało pomarańczowym światłem
korytarz, którym kuśtykał Glokta. Przy jego ramieniu majaczyła
postać praktyka Frosta. Przez okna, które mijał boleśnie, widział
budynki rzucające długie cienie ku skale. Mógł niemal przysiąc, że
przy każdej szybie, do której się zbliżał, cienie były dłuższe i mniej
wyraźne, słońce bardziej przyćmione i zimniejsze. Wiedział, że
niedługo zniknie.
„Niebawem nastanie noc”.
Przystanął na chwilę przed drzwiami do sali audiencyjnej,
łapiąc oddech i czekając, aż ból w nodze przygaśnie. Oblizał
bezzębne dziąsła.
– Daj mi torbę.
Frost podał mu worek i oparł się białą dłonią o drzwi.
– Jest pan ghothowy? – wymamrotał.
„Bardziej gotowy niż kiedykolwiek”.
– Bierzmy się do roboty.
Generał Vissbruck siedział sztywno w swoim
wykrochmalonym mundurze, wysuwając szczękę ponad sztywnym
kołnierzem i splatając nerwowo dłonie. Korsten dan Vurms starał
się za wszelką cenę sprawiać wrażenie nonszalanckiego, ale jego
ruchliwe wargi zdradzały niepokój. Magister Eider siedziała
wyprostowana, dłonie złożyła przed sobą na stole, twarz miała
niewzruszoną.
„Uosobienie kupieckiej trzeźwości”.
Naszyjnik z wielkich rubinów połyskiwał resztkami blasku
zachodzącego słońca.
„Jak widzę, szybko znalazła sobie nowe klejnoty”.
W sali był obecny jeszcze jeden człowiek i ten nie zdradzał
najmniejszych oznak zdenerwowania. Nicomo Cosca stał w
niedbałej pozie pod przeciwległą ścianą, niedaleko swego
pracodawcy, z ramionami skrzyżowanymi na napierśniku. Glokta
zauważył, że najemnik ma miecz przy boku, a przy drugim długi
sztylet.
– Co on tu robi?
– Sprawa dotyczy wszystkich w mieście – wyjaśniła
chłodno Eider. – To zbyt ważna decyzja, by mógł ją pan
podejmować sam.
– Więc jego obecność to gwarancja, że będzie pani miała
prawo się wypowiedzieć? – spytał Glokta, a Cosca wzruszył
ramionami i zaczął oglądać sobie brudne paznokcie. – A
pełnomocnictwo, podpisane przez dwunastu członków Zamkniętej
Rady?
– Pański papier nie ocali nas przed zemstą imperatora, jeśli
Gurkhulczycy zdobędą miasto.
– Rozumiem. A więc zamierzacie sprzeciwić się nie tylko
mnie, ale także arcylektorowi i królowi?
– Zamierzam wysłuchać emisariusza imperatora i rozważyć
wszystkie argumenty.
– Bardzo dobrze – oznajmił Glokta. Postąpił krok do
przodu i obrócił worek do góry dnem.
– Posłuchajcie go.
Głowa Islika spadła na stół z głuchym dźwiękiem – twarz
pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, pomijając straszliwą
obwisłość skóry, otwarte oczy, każde spoglądające w inną stronę, i
wystający odrobinę język – i potoczyła się niezgrabnie po pięknym
blacie, pozostawiając nierówne smugi krwi na wypolerowanym
drewnie, po czym zatrzymała się, martwym obliczem do góry,
przed generałem Vissbruckiem.
„Odrobinę teatralne, być może, ale odpowiednio
dramatyczne. Trzeba mi to przyznać. Nikt nie może wątpić w moje
zaangażowanie”.
Vissbruck gapił się na odciętą głowę, która spoczywała
przed nim na stole, i coraz szerzej otwierał usta. Po chwili zerwał
się z miejsca i zatoczył do tyłu, jego krzesło zaszurało hałaśliwie o
kamienne płyty. Podniósł drżący palec i wskazał Gloktę.
– Jest pan szalony! Szalony! Nie będzie litości dla nikogo!
Dla żadnego mężczyzny, kobiety i dziecka w Dagosce! Jeśli miasto
padnie, to nie ma dla nas nadziei!
Glokta pokazał w uśmiechu swoje bezzębne dziąsła.
– Wobec tego sugeruję, by każdy z nas oddał się całym
sercem zadaniu, jakim jest utrzymanie miasta i jego obrona. –
Spojrzał na Korstena dan Vurmsa. – Chyba, że jest już na to za
późno, hę? Chyba że sprzedałeś już Dagoskę Gurkhulczykom i nie
możesz się cofnąć!
Vurms spoglądał nerwowo na drzwi, na przerażonego
generała Vissbrucka, na Frosta, którego potężna postać majaczyła
groźnie w rogu, wreszcie na magister Eider, wciąż zachowującą
niezmącony spokój i opanowanie.
„I oto nasza mała konspiracja została wydobyta z cienia na
światło dzienne”.
– On wie! – wrzasnął Vurms, odsunął gwałtownym ruchem
krzesło i wstał niepewnie, po czym postąpił krok w stronę okien.
– Najwyraźniej.
– Więc zrób coś, do diabła!
– Już zrobiłam – odparła Eider. – Ludzie Coski zdążyli do
tej pory obsadzić obwałowania, przerzucić most przez pański kanał
i otworzyć bramy przed Gurkhulczykami. Doki, Wielka Świątynia
i nawet sama cytadela są już w ich rękach.
Zza drzwi dobiegły ciche hałasy.
– Wydaje mi się, że właśnie ich słyszę, są tuż obok. Przykro
mi, superiorze Glokta, doprawdy. Zrobił pan wszystko, czego
oczekiwał Jego Eminencja, i nawet więcej, ale Gurkhulczycy
wchodzą właśnie do miasta. Sam pan widzi, że dalszy opór jest
całkowicie bezcelowy.
Glokta spojrzał na Coscę.
– Mogę udzielić riposty?
Styriańczyk uśmiechnął się nieznacznie i skłonił sztywno.
– Serdeczne dzięki. Muszę panią rozczarować, ale bramy są
w rękach haddisha Kahdii i kilku najbardziej oddanych mu
kapłanów. Oznajmił, że otworzy je przed Gurkhulczykami... jak się
to on wyraził... „kiedy sam Bóg to nakaże”. Czyżby planowała
pani boską interwencję?
Wyraz twarzy Eider dowodził dobitnie, że odpowiedź jest
w tym wypadku przecząca.
– Co się tyczy cytadeli, została ona oczywiście przejęta
przez Inkwizycję z myślą o bezpieczeństwie poddanych Jego
Królewskiej Mości. Ludzie, których słyszy pani za drzwiami, to
praktycy. Jeśli zaś chodzi o najemników pana Coski...
– Zajmują stanowiska, superiorze, zgodnie z rozkazem! –
Styriańczyk stuknął obcasami i oddał nieskazitelny salut. – Są
gotowi odeprzeć każdy atak ze strony wroga. – Uśmiechnął się do
Eider. – Proszę mi wybaczyć, że wypowiadam pani służbę w tak
niesprzyjającej chwili, ale rozumie pani, że otrzymałem lepszą
ofertę.
Zapadła pełna osłupienia cisza. Vissbruck nie sprawiałby
wrażenia bardziej porażonego, gdyby uderzył go piorun. Vurms
rozglądał się w koło szeroko otwartymi oczami. Cofnął się jeszcze
o krok, a Frost ruszył w jego stronę. Twarz magister Eider straciła
wszelką barwę.
„I tak się kończy pogoń, a lisy są w pułapce”.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego jesteście tacy zaskoczeni.
– Glokta rozsiadł się wygodnie na krześle. – Nicomo Cosca słynie
z nielojalności w całym Kręgu Świata. Nie znajdzie się kraju pod
słońcem, gdzie nie zdradziłby swego pracodawcy.
Styriańczyk uśmiechnął się i ponownie skłonił.
– To pańskie bogactwo, nie jego nielojalność, mnie
zaskakuje – mruknęła Eider. – Gdzie pan je zdobył?
Glokta uśmiechnął się szeroko.
– Świat jest pełen niespodzianek.
– Ty przeklęta, głupia suko! – wrzasnął Vurms.
Zdążył dobyć ostrze zaledwie do połowy, gdy biała pięść
Frosta grzmotnęła go w szczękę i rzuciła pozbawionego zmysłów
na ścianę. Niemal jednocześnie otworzyły się gwałtownie drzwi
sali i do środka wpadła Vitari, a za nią z sześciu praktyków z
bronią w ręku.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Prawdę powiedziawszy, już kończymy. Bądź tak dobry,
Frost, i posprzątaj ten bałagan.
Albinos objął palcami kostkę Vurmsa i pociągnął go po
podłodze w stronę drzwi, po czym zniknął z sali audiencyjnej.
Eider patrzyła, jak zwiotczała twarz nieprzytomnego mężczyzny
ślizga się po kamiennych płytach, potem podniosła wzrok na
Gloktę.
– Co teraz?
– Teraz będzie cela.
– A potem?
– Potem zobaczymy.
Strzelił palcami na praktyków i wskazał kciukiem drzwi.
Dwaj z nich obeszli stół, chwycili królową kupców za łokcie i
wywlekli obojętnie z sali.
– Czy ktoś jeszcze pragnie przyjąć ofertę ambasadora,
dotyczącą kapitulacji? – spytał Glokta, patrząc na Vissbrucka.
Generał, który cały czas stał w milczeniu, zacisnął usta,
wziął głęboki oddech i stanął na baczność.
– Jestem prostym żołnierzem. Oczywiście, będę posłuszny
rozkazom Jego Królewskiej Mości czy też przedstawiciela naszego
władcy. Jeśli rozkaz brzmi: bronić Dagoski do ostatniego
człowieka, to jestem gotów przelać za to krew. Zapewniam pana,
że nic nie wiedziałem o żadnym spisku. Działałem pochopnie, być
może, ale zawsze uczciwie, w najlepiej pojmowanym interesie...
Glokta przerwał mu machnięciem ręki.
– Jestem przekonany. Znudzony, ale przekonany. –
„Straciłem dzisiaj połowę rady.
Gdybym stracił kogoś jeszcze, mogliby mnie posądzić o
chciwość”. – Gurkhulczycy zaatakują bez wątpienia z pierwszym
brzaskiem. Powinien się pan zająć naszą obroną, generale.
Vissbruck zamknął oczy, przełknął ślinę i otarł pot z czoła.
– Nie będzie pan żałował pokładanej we mnie wiary,
superiorze.
– Ufam, że nie. Proszę odejść.
Generał opuścił pospiesznie salę, jakby się obawiając, że
Glokta może zmienić zdanie, a praktycy wyszli za nim. Vitari
schyliła się, postawiła przewrócone krzesło Vurmsa i wsunęła je
starannie pod stół.
– Dobra robota. – Przytaknęła z wolna. – Bardzo dobra.
Mogę z radością oznajmić, że nigdy się co do pana nie myliłam.
Glokta prychnął pogardliwie.
– Twoja aprobata jest dla mnie mniej warta, niż sobie w
ogóle uświadamiasz.
Jej oczy ponad maską uśmiechnęły się do niego.
– Nie powiedziałam, że cokolwiek aprobuję. Powiedziałam
tylko, że to była dobra robota – odparła, odwróciła się i wyszła na
korytarz.
Zostali tylko we dwóch, on i Cosca. Najemnik opierał się o
ścianę, krzyżując niedbale ramiona na napierśniku i przyglądając
się Glokcie z nieznacznym uśmiechem. Nie ruszył się przez cały
ten czas.
– Poradziłbyś sobie, superiorze w Styrii, jak sądzę. W
sposób... bezwzględny? Czy to odpowiednie słowo? Tak czy owak
– wzruszył z emfazą ramionami – nie mogę się doczekać, kiedy
będę ci służył.
„Do chwili, gdy ktoś zaoferuje ci więcej, co, Cosca?”.
Najemnik machnął ręką w stronę odciętej głowy na stole.
– Mam coś z tym zrobić zapewne?
– Zatknij to na wałach, w dobrze widocznym miejscu.
Niech Gurkhulczycy przekonają się o sile naszej determinacji.
Cosca cmoknął wymownie.
– Głowy nadziane na włócznie? – Ściągnął tę ze stołu,
chwyciwszy ją za długą brodę. – Nigdy nie wychodzi z mody.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Glokta został w sali
audiencyjnej sam. Pomasował się po zesztywniałym karku i
wyciągnął równie zesztywniała nogę pod zakrwawionym stołem.
„Udany dzień, zważywszy wszystko. Ale dobiegł już
końca”.
Słońce za wysokimi oknami zaszło wreszcie nad Dagoską.
Niebo było ciemne.
Pośród kamieni
Po równinie pełzły pierwsze promyki brzasku. Leciutka
poświata pod podszewką strzelistych chmur i na krawędziach
prastarych kamieni, mętny blask gdzieś nad wschodnim
horyzontem. Coś, co człowiek rzadko oglądał, dziewicza szara
promienność, lub coś, co Jezal rzadko oglądał. Gdyby był w domu,
to spałby teraz kamiennym snem w ciepłym łóżku, w czterech
ścianach swojej kwatery, gdzie nic by mu nie groziło. Żadne z nich
nie zmrużyło w nocy oka. Spędzili te długie zimne godziny w
milczeniu, na wietrze, wypatrując w ciemnościach równiny jakichś
kształtów i czekając. Czekając na świt.
Dziewięciopalcy popatrzył niepewnie na wschodzące
słońce.
– Już prawie czas. Wkrótce się pojawią.
– Tak – pisnął Jezal zmartwiałymi wargami.
– Posłuchaj mnie uważnie. Zostaniesz tutaj i będziesz
pilnował wozu. Jest ich wielu i bardziej niż prawdopodobne, że
kilku spróbuje obejść nas od tyłu. Dlatego musisz tu być.
Rozumiesz?
Jezal przełknął nerwowo ślinę. Gardło miał ściśnięte z
napięcia. Był w stanie myśleć tylko o tym. jakie to
niesprawiedliwe. Jakie niesprawiedliwe – umierać tak młodo.
– Dobra. Ja i ona zajmiemy stanowisko przed wzgórzem, za
kamieniami. Większość z nich nadejdzie od tamtej strony, jak
sądzę. Jak wpadniesz w tarapaty, to krzycz, ale jeśli się nie
zjawimy, to... rób, co się da. My możemy w tym czasie być zajęci.
Albo martwi.
– Boję się – wyznał Jezal. Nie zamierzał tego mówić, ale
teraz nie miało to większego znaczenia.
Dziewięciopalcy jednak tylko przytaknął.
– Ja też. Wszyscy się boimy.
Ferro miała na twarzy okrutny uśmiech, gdy mocowała na
piersi rzemyki kołczanu, zaciskała mocniej pas od miecza,
wciągała osłonę na ramię, poruszała palcami, sprawdzała napięcie
cięciwy sprawna, szybka i gotowa do przemocy. Kiedy szykowała
się przed walką, która oznaczała zapewne śmierć ich wszystkich,
wyglądała tak, jak wyglądał kiedyś Jezal, ubierając się przed nocną
wędrówką po tawernach Aduy. Żółte oczy lśniły, pełne podniecenia
w przyćmionym półświetle, jakby nie mogła się doczekać, kiedy
wreszcie się zacznie. Nigdy jeszcze nic widział, by była taka
zadowolona.
– Nie sprawia wrażenia przerażonej – zauważył.
Dziewięciopalcy spojrzał na Ferro, marszcząc czoło.
– Może rzeczywiście, ale nie szedłbym za jej przykładem. –
Przyglądał się kobiecie przez chwilę. – Czasem, kiedy ktoś żyje
zbyt długo w ciągłym niebezpieczeństwie, uważa, że żyje
naprawdę tylko wtedy, gdy czuje na ramieniu oddech śmierci.
– Tak – mruknął Jezal.
Widok klamry przy jego pasie, rękojeści własnych ostrzy,
tak dumnie lśniących, przyprawiał go teraz o mdłości. Znowu
przełknął. Niech to diabli, jego usta nigdy jeszcze nie były tak
pełne śliny.
– Spróbuj pomyśleć o czymś innym.
– Na przykład?
– O czymkolwiek, co ci pomoże. Masz rodzinę?
– Ojca i dwóch braci. Nie wiem, czy bardzo mnie lubią.
– Sraj na nich. Masz dzieci?
– Nie.
– Żonę?
– Nie. – Jezal skrzywił się bezwiednie. Nie robił w życiu
nic innego, tylko grał w karty i zrażał do siebie ludzi. Nikt by za
nim nie tęsknił.
– No to kochankę? Nie mów mi, że nie ma żadnej
dziewczyny.
– No, może...
Nie wątpił jednak, że Ardee już sobie kogoś znalazła.
Nigdy nie wydawała się przesadnie sentymentalna. Może trzeba
było zaproponować jej małżeństwo, kiedy miał okazję.
Przynajmniej ktoś płakałby po nim.
– A ty? – wymamrotał.
– Co? Rodzina? – Dziewięciopalcy zmarszczył czoło,
pocierając ponuro kikut środkowego palca. – Miałem ją kiedyś. A
teraz mam inną. Nie wybierasz sobie rodziny, bierzesz to, co dają, i
starasz się coś z tym zrobić. – Wskazał Ferro, potem Quaia. –
Widzisz ją, jego i siebie, prawda?
– Klepnął Jezala w ramię. – To teraz moja rodzina i nie
zamierzam dziś stracić brata, rozumiesz?
Jezal przytaknął z wolna. Człowiek nie wybiera sobie
rodziny. Próbuje ją zaakceptować.
To, że ktoś był brzydki, głupi, cuchnący, dziwny, nie miało
teraz znaczenia. Dziewięciopalcy wyciągnął dłoń, a Jezal ujął ją,
tak mocno, jak tylko potrafił. Człowiek z Północy wyszczerzył w
uśmiechu zęby.
– Powodzenia, Jezal.
– Niech i tobie sprzyja.

***

Ferro, gotowa do walki, klęczała przy wyszczerbionym


głazie, z łukiem w dłoni i strzałą założoną na cięciwę. Wiatr
tworzył wzory w wysokiej trawie porastającej równinę, która
rozciągała się w dole, szarpał krótsze źdźbła na zboczu wzgórza,
targał lotkami siedmiu strzał, które wbiła przed sobą w ziemię.
Siedem strzał – tylko tyle jej pozostało.
O wiele za mało.
Patrzyła, jak podjeżdżają do podnóża wzniesienia. Patrzyła,
jak zsiadają z koni, spoglądając w górę. Patrzyła, jak zaciskają
klamry na swoich zdartych skórzanych zbrojach, jak szykują broń.
Włócznie, miecze, tarcze, jeden czy dwa łuki. Policzyła ich.
Trzynastu. Nie myliła się.
Nie była to jednak wielka pociecha.
Rozpoznała Finniusa, który śmiał się i wskazywał na
kamienie. Drań. Zabiłaby go pierwszego, gdyby miała okazję, ale
nie było sensu ryzykować strzału z takiej odległości. I tak mieli
lada chwila się zbliżyć, pojawić na otwartej przestrzeni, wspinając
się pod górę.
Wtedy będzie mogła do nich strzelać.
Zaczęli się rozchodzić w tyralierę, spoglądając na głazy zza
górnych krawędzi tarcz, szeleszcząc butami w trawie. Jeszcze jej
nie dostrzegli. Z przodu kroczył jeden bez tarczy, wspinając się na
zbocze z zawziętym uśmiechem na twarzy i ściskając w obu
dłoniach lśniący miecz.
Napięła niespiesznie cięciwę i poczuła jej pełen otuchy
dotyk na brodzie. Strzała ugodziła go w środek piersi,
przeszywając skórzany napierśnik. Osunął się na kolana,
skrzywiony z bólu, dysząc spazmatycznie. Podparł się jednym ze
swoich mieczy i zrobił niepewny krok. Jej druga strzała wdarła się
w jego ciało tuż nad pierwszym drzewcem, on zaś znów upadł na
kolana, zrosił krwawą śliną zbocze i przewrócił się na plecy.
Ale pozostało ich jeszcze wielu i wciąż nadchodzili.
Najbliższy garbił się za wielką tarczą, sunąc nieubłaganie w górę i
starając się nie odsłaniać nawet skrawka ciała. Jej strzała zagłębiła
się z głuchym dźwiękiem w krawędzi ciężkiego drewna.
– Sss – zasyczała, chwytając z ziemi kolejną strzałę.
Ponownie naciągnęła cięciwę i wymierzyła starannie w
przeciwnika.
„Agh!”, zacharczał, kiedy drzewce utkwiło mu w
odsłoniętej kostce, a tarcza zadrgała i odsunęła się na bok.
Jej następna strzała przecięła powietrze i ugodziła go w
samą szyję, tuż nad krawędzią tarczy. Po jego skórze spłynęła
spieniona krew; wytrzeszczył oczy i runął do tyłu, w ślad za nim
zsunęła się po zboczu tarcza, z której sterczała zmarnowana strzała.
Zabrał jej jednak za dużo czasu i zbyt wiele grotów.
Pozostali pokonali już znaczną część wzniesienia, byli w połowie
drogi do pierwszych głazów, podążając zygzakiem, to w lewo, to w
prawo. Chwyciła dwie ostatnie strzały z ziemi i zaczęła pełznąć
przez wysoką trawę ku szczytowi. To wszystko, co mogła na razie
zrobić. Dziewięciopalcy musiał sam dać sobie radę.

***

Logen czekał, przywierając plecami do kamienia; starał się


zapanować nad oddechem.
Widział, jak Ferro pełznie w górę zbocza, oddalając się od
niego.
– Do diabła – mruknął.
Mieli przed sobą liczniejszego przeciwnika i kłopoty.
Znowu. Od chwili, gdy przejął dowództwo, wiedział, że to
nieuniknione. Zawsze tak było. No cóż. Potrafił wcześniej
wychodzić cało z potyczek i obiecał sobie, że teraz też tak będzie.
Jeśli dało się cokolwiek powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym,
to z pewnością jedno: że jest wojownikiem.
Usłyszał pospieszne kroki w trawie i stękanie bez tchu.
Człowiek wspinający się po wzgórzu, na lewo od kamienia. Logen
trzymał miecz przy prawym boku, wymacał twardą stal rękojeści,
zacisnął szczęki. Najpierw zobaczył, jak mija go rozkołysany
czubek włóczni, potem tarcza.
Wyskoczył zza głazu z bojowym rykiem, zataczając
ostrzem szeroki łuk. Wbiło się głęboko w ramię tamtego i cięło
przez pierś, otwierając ogromną ranę i wyrzucając w górę fontannę
krwi, po czym uniosło go z ziemi i rzuciło w dół zbocza; spadał
bezwładnie i toczył się bez końca.
– Wciąż żyję!
Logen ruszył biegiem pod górę, dysząc z wysiłku. Tuż
obok świsnęła włócznia i wbiła się w ziemię, gdy uskoczył za
następny kamień. Wiedział, że tamtych stać na dużo więcej.
Wyjrzał zza krawędzi głazu. Dostrzegł szybkie kształty, śmigające
od kamienia do kamienia. Oblizał wargi i mocniej ujął miecz
Stwórcy. Na ciemnym ostrzu widniała teraz krew, tak jak na
srebrnej literze przy rękojeści. Ale czekało go jeszcze sporo roboty.

***

Mężczyzna wspinał się na zbocze, w jej stronę, wyglądając


zza brzegu swej tarczy, gotów zasłonić się przed strzałą, gdyby ta
nadleciała nagle. Nie było sposobu, by trafić go z tego miejsca,
zbyt czujnie ją obserwował.
Znów przycupnęła za kamieniem i wśliznęła się w płytki
rów, który wcześniej wykopała, po czym zaczęła się czołgać.
Dotarła na drugi koniec, ukryty za wielkim głazem. Wysunęła się
ostrożnie i wyjrzała. Widziała go teraz, był do niej obrócony
bokiem i podkradał się do kamienia, gdzie jeszcze przed chwilą się
chowała. Zdawało się, że Bóg jest tego dnia szczodry.
Jeśli nie dla tamtego, to tym samym dla niej. Drzewce
zagłębiło się w jego boku, tuż nad pasem. Zachwiał się i popatrzył
w dół, na strzałę. Wyciągnęła ostatnią i założyła na cięciwę.
Próbował wyrwać sobie pierwszą, kiedy druga przeszyła
mu pierś. Prosto w serce; domyśliła się tego, widząc, jak pada na
ziemię.
Nie miała już strzał. Ferro odrzuciła łuk i dobyła
gurkhulskiego miecza.
Nadszedł czas, by zbliżyć się do nich.

***

Logen wyszedł zza kamienia i stwierdził, że patrzy prosto


w jakąś twarz, z tak bliska, że niemal czuł oddech tamtego na szyi.
Młoda twarz. Niebrzydka, o gładkiej skórze i ostro zarysowanym
nosie, szeroko otwarte brązowe oczy. Logen wpakował w nią
czoło. Głowa odskoczyła do tyłu, mody człowiek zatoczył się, a
Logen miał dość czasu, by wyjąć lewą ręką nóż zza pasa. Wypuścił
miecz, chwycił brzeg tarczy przeciwnika i wyrwał ją z jego dłoni.
Głowa brązowookiego znów się pojawiła, ze złamanego nosa
ciekła krew, mężczyzna, warcząc głucho, uniósł uzbrojoną w ostrze
rękę, by zadać cios. Logen stęknął, wbijając nóż. Raz, dwa razy,
trzy razy. Mocne, szybkie, zadane od dołu pchnięcia, które niemal
uniosły z ziemi przeciwnika. Z dziur w jego trzewiach trysnęła
krew i spłynęła po dłoniach Logena. Wróg zajęczał, upuścił miecz,
zaczął się osuwać, nogi uginały się pod nim, a Logen patrzył, jak
umiera. Wybór między zabijaniem a umieraniem to żaden wybór.
Trzeba patrzeć trzeźwo na takie rzeczy.
Młody człowiek usiadł w trawie, trzymając się za
pokrwawiony brzuch. Podniósł wzrok i spojrzał na Logena.
– Ghrrh – zacharczał. – Gurgh.
– Co?
Nic więcej. Jego brązowe oczy były już szkliste.

***

– No dalej! – wrzasnęła Ferro. – No dalej, ty pieprzony


synu ladacznicy!
Przycupnęła w trawie, gotowa do skoku.
Nie mówił jej językiem, ale zrozumiał. Jego włócznia
zakreśliła łuk w powietrzu. Niezły rzut. Uskoczyła w bok i
drzewce zastukało o kamienie.
Wybuchnęła śmiechem, on zaś ruszył na nią – wielki,
nieustraszony, niczym byk.
Piętnaście kroków od niej, a ona widziała sęki na
drewnianej rękojeści topora. Dwanaście kroków, a ona widziała
zmarszczki na jego wykrzywionej wściekłością twarzy, w kącikach
oczu, na grzbiecie nosa. Osiem kroków, a ona widziała rysy na
jego skórzanym napierśniku. Pięć kroków; uniósł wysoko topór.
– Thaargh! – zaskowyczał, kiedy trawiasta ziemia tuż przed
nią załamała się nagle pod jego stopami, on zaś runął do dołu,
wypuszczając broń z dłoni.
Powinien był patrzeć pod nogi.
Rzuciła się do przodu wygłodniała, wymachując na ślepo
mieczem. Ryknął, gdy ciężkie ostrze wgryzło się głęboko w jego
ramię, a potem piszczał i bełkotał, próbując uciec, drapiąc sypką
ziemię. Miecz wyrąbał dziurę w jego głowie. Mężczyzna
zacharczał, rzucił się gwałtownie i zsunął na dno dołu. Grobu.
Swojego grobu.
Nie zasłużył na niego, ale było to bez znaczenia. Mogła
wyciągnąć go później, by zgnił na zboczu.

***

Był wielki, ten następny. Potężny i gruby, kawał chłopa, o


pół głowy wyższy od Logena.
Miał ogromną maczugę, wielką niczym konar, ale wywijał
nią bez trudu, wrzeszcząc i rycząc jak szaleniec, małe oczka pałały
w pucułowatej twarzy wściekłością. Logen uskoczył i zachwiał się,
wpadając na kamienie. Niełatwa rzecz, obserwować ziemię za
plecami i jednocześnie ten potężny, wywijający konar. Niełatwa.
Wiedział, że musi stać się coś złego.
Logen potknął się o coś. O but brązowookiego człowieka,
którego zabił chwilę wcześniej.
Oto sprawiedliwość. Wyprostował się i zdążył jeszcze
dostrzec pięść tego giganta, która walnęła go w usta. Zatoczył się,
oszołomiony, plując krwią. Ujrzał maczugę zmierzającą w jego
stronę i odskoczył. Nie dość daleko. Czubek wielkiej kłody drewna
ciął go w udo i niemal zwalił z nóg.
Zatoczył się na jeden z głazów, pojękując, brocząc krwią,
krzywiąc się z bólu. Wymacał swój miecz i omal się na niego nie
nadział, chwycił go w ostatniej chwili i rzucił się na plecy, gdy
maczuga odrąbała wielki kawał skały tuż obok.
Olbrzym wzniósł broń nad głową, rycząc jak byk. Groźny
gest, być może, ale niezbyt mądry. Logen usiadł błyskawicznie i
dźgnął w trzewia przeciwnika, ciemne ostrze weszło niemal po
rękojeść, przebijając potężnego człowieka na wylot. Maczuga
wysunęła mu się z dłoni i spadła z głuchym łoskotem na ziemię,
ale mężczyzna jakimś ostatnim i nadludzkim wysiłkiem woli
schylił się, chwycił garścią koszulę Logena i przyciągnął go do
siebie, rycząc i obnażając skrwawione zęby. Zaczął powoli unosić
pięść wielką niczym bochen.
Logen wyciągnął z buta nóż i wpakował ostrze w szyję
olbrzyma. Ten wydawał się przez krótką chwilę zaskoczony, potem
z ust chlusnęła mu krew i spłynęła po brodzie. Puścił koszulę,
zatoczył się do tyłu, obrócił powoli, wpadł na jakiś głaz i runął na
twarz. Wydawało się, że ojciec Logena miał rację. Nigdy nie
można mieć za dużo noży.

***

Ferro usłyszała śpiew cięciwy, ale wtedy było już za późno.


Poczuła, jak strzała przeszywa z tyłu jej łopatkę, i gdy opuściła
oczy, dojrzała sterczący z przodu czubek grota. Jej ramię ogarnęło
odrętwienie. Na brudne odzienie wyciekła ciemna krew. Syknęła
pod nosem i uskoczyła za głazy.
Wciąż miała jednak miecz i jedną sprawną rękę, by się nim
posługiwać. Wśliznęła się za skałę, czując, jak szorstka i
chropowata powierzchnia drapie ją w plecy, i zaczęła nasłuchiwać.
Dotarł do niej odgłos kroków łucznika w trawie; szukał jej.
Dobył miecza, który zabrzęczał cicho. Widziała go teraz, był
odwrócony do niej plecami, stał, rozglądając się na boki.
Skoczyła, ale zdążył się odwrócić i sparować atak. Runęli
na ziemię i zaczęli się tarzać.
Zerwał się i zaczął ciskać na boki; wrzeszczał, trzymając
się za pokrwawioną twarz. Strzała stercząca z jej ramienia przebiła
mu oko, kiedy upadli na trawę.
Miała szczęście.
Rzuciła się na niego, a jej gurkhulski miecz rozciął mu
stopę. Znów wrzasnął i upadł na bok, pokiereszowana noga
kołysała się bezwładnie. Podnosił się z wysiłkiem, kiedy
zakrzywione ostrze cięło go od tyłu w kark, zagłębiając się do
połowy. Ferro czołgała się przez trawę, oddalała od martwego
ciała, jej lewa ręka zwisała bezużytecznie, prawa zaciskała się na
rękojeści miecza.
Szukała roboty.

***

Finnius przesuwał się to tu, to tam, tańczył, podskakując


lekko. Na lewym ramieniu miał dużą kwadratową tarczę, w drugiej
dłoni dzierżył krótki, gruby miecz. Obracał nim cały czas, na
ostrzu świeciło wodniste słońce; uśmiech nie znikał mu z twarzy,
długie włosy unosiły się na wietrze.
Logen był zbyt zmęczony, by się ruszać, więc stał tylko i
oddychał ciężko, miecz Stwórcy trzymał skierowany ku ziemi,
przy nodze.
– Co się stało z twoim czarodziejem? – wyszczerzył zęby
Finnius. –Żadnych sztuczek tym razem, hę? – Żadnych.
– No cóż, zmusiłeś nas do wesołego tańca, to ci muszę
przyznać, ale w końcu tu dotarliśmy.
– Dokąd? – Logen popatrzył na ciało brązowookiego, który
siedział wsparty plecami o głaz. – Jeśli tego chciałeś, to mogłeś
równie dobrze sam się zabić i oszczędzić mi kłopotu.
Finnius zmarszczył brwi.
– Przekonasz się, że jestem ulepiony z innej gliny niż ci
głupcy, Północny.
– Wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Nie muszę
zabijać następnego człowieka, by się o tym przekonać. – Logen
wyciągnął szyję i mocniej ujął rękojeść miecza Stwórcy. – Ale jeśli
się upierasz, by mi pokazać swoje wnętrzności, to cię nie
rozczaruję.
– Dobrze zatem! – Finnius ruszył do przodu. – Jeśli tak
bardzo pragniesz ujrzeć piekło!
Parł przed siebie szybko i zdecydowanie, trzymając tarczę
przed sobą i spychając Logena między kamienie. Cały czas dźgał i
ciął szybko mieczem. Dziewięciopalcy cofał się niepewnie,
zdyszany, szukając jakiejś luki, ale na próżno.
Tarcza uderzyła go w pierś i pozbawiła tchu, odpychając.
Próbował uskoczyć, ale zachwiał się na osłabionej nodze i krótkie
ostrze wykonało gwałtowny ruch, po czym cięło go w ramię.
– Gha! – zaskrzeczał Logen, zataczając się na głaz. Z rany
na trawę ściekała krew.
– Trafienie dla mnie! – Finnius zaśmiał się, odskakując
tanecznym krokiem i wymachując energicznie mieczem.
Logen stał i patrzył na niego, łapiąc oddech. Tarcza była
duża, a ten uśmiechnięty drań wiedział, jak się nią posługiwać.
Dawała mu ogromną przewagę. Był szybki, bez wątpienia.
Szybszy niż Logen, który kulał, miał rozcięte ramię i głowę
obolałą od ciosu w usta. Gdzie się podziewał Krwawy-dziewięć,
kiedy go potrzebował? Logen splunął na ziemię. Tę walkę musiał
wygrać sam.
Cofnął się, zgarbiony i zdyszany, bardziej niżby tego
pragnął, zraniona ręka zwisała bezwładnie, krew ściekała z
pozbawionych życia palców; mrugał i krzywił twarz w grymasie
bólu. Przesunął się obok głazów i wydostał poza ich obręb, gdzie
miał więcej miejsca. Piękną, rozległą przestrzeń, gdzie mógł wziąć
porządny zamach ostrzem. Finnius ruszył za nim, trzymając przed
sobą tarczę.
– I to wszystko? – spytał z uśmiechem i podszedł jeszcze
bliżej. – Już słabniesz, hę? Nie zaprzeczam, że jestem
rozczarowany, miałem nadzieję, że...
Logen zaryczał, rzucając się znienacka do przodu i
wznosząc nad głową miecz Stwórcy w obu dłoniach. Finnius
cofnął się gwałtownie, ale nie dość daleko. Szara stal odrąbała
kawałek z narożnika jego tarczy, przeszła bez trudu przez drewno i
uderzyła z ogromną siłą w jeden z głazów, wydając ogłuszający
brzęk i wzbijając fontannę kamiennych odłamków. Siła ciosu
prawie wyrwała Logenowi broń z ręki; omal nie stracił równowagi.
Finnius stęknął. Czubek miecza przeciął skórzaną zbroję i
ciało, z rany na ramieniu spływała krew. Rana nie była na tyle
głęboka, by zabić, ale dostatecznie dotkliwa, by zrobić wrażenie.
Teraz to Logen wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– I to wszystko?
Ruszyli jednocześnie. Ostrza zwarły się ze sobą, ale chwyt
Logena był mocniejszy. Miecz Finniusa zaświergotał niczym ptak,
gdy został wyszarpnięty z jego dłoni i poleciał w dół zbocza.
Mężczyzna sapnął i sięgnął do pasa, by dobyć sztyletu, ale
nim zdołał to zrobić, Logen skoczył na niego z wściekłym
pomrukiem i zaczął walić na oślep w tarczę, wyrąbywać wielkie
szczerby w drewnie, wzbijać fontannę drzazg, spychać
nieubłaganie przeciwnika. Jeszcze jeden potężny cios i Finnius
zachwiał się od siły uderzenia, potknął o krawędź wystającego z
trawy kamienia i runął na plecy. Logen zacisnął zęby i ciął
mieczem Stwórcy.
Ostrze przeszło przez nagolennik na nodze napastnika i
odcięło mu stopę powyżej kostki, zachlapując trawę krwią. Finnius
cofnął się z wysiłkiem i zaczął wstawać z ziemi; wrzasnął, starając
się oprzeć ciężar ciała na stopie, której już nie miał. Wbił kikut w
ziemię i znów runął na plecy, charcząc i zawodząc.
– Moja stopa! –zaskowytał.
– Zapomnij o niej – warknął Logen, usuwając kopniakiem
obciętą kończynę ze swej drogi, i zbliżył się do leżącego.
– Zaczekaj! – wybełkotał tamten i zaczął pełznąć w stronę
jednego z postawionych na sztorc kamieni, odpychając się zdrową
nogą i zostawiając za sobą krwawy ślad.
– Na co?
– Zaczekaj, nic więcej. – Wstał, uczepiwszy się głazu, i
zaczął skakać na ocalałej stopie, z grymasem bólu na twarzy. –
Zaczekaj!
Miecz Logena ciął tarczę i rozerwał rzemienie, którymi
była przytwierdzona do bezwładnego ramienia. Poleciała w dół
zbocza, podskakując na swej wyszczerbionej krawędzi.
Finnius zawył rozpaczliwie i wyciągnął nóż, wspierając się
na zdrowej nodze z zamiarem ataku.
Logen wyrąbał mu potężną dziurę w piersi, z której trysnęła
fontanna krwi i zalała skórzaną zbroję. Mężczyzna wybałuszył
oczy i otworzył szeroko usta, ale dobył się z nich tylko cichy świst.
Sztylet wysunął mu się z dłoni i spadł bezgłośnie w trawę, on sam
zaś przewrócił się na bok i runął na twarz.
Z powrotem do ziemi.
Logen stał, mrugał i dyszał. Cięcie na ramieniu zaczęło
palić jak ogień, nogę rozrywał ból, z ust dobywał się urywany
oddech.
– Wciąż żyję – wymamrotał. – Wciąż żyję.
Zamknął na chwilę oczy.
– Niech to diabli – sapnął.
Inni. Ruszył, kuśtykając pod górę, w stronę szczytu.

***

Strzała tkwiąca w jej łopatce zmuszała do powolności.


Koszula lepiła się od krwi. Ferro była spragniona wody,
zesztywniała, ślamazarna. Tamten wysunął się zza głazu i nim się
zdążyła zorientować, stał przed nią.
Nie było już dość przestrzeni, by posługiwać się mieczem,
więc wypuściła go z dłoni.
Sięgnęła po nóż, ale on chwycił ją za nadgarstek, a był
człowiekiem silnym. Rzucił ją na skałę, uderzyła głową o
chropowaty kamień i na chwilę straciła orientację. Widziała, jak
drga mu mięsień pod okiem, widziała czarne pory na jego nosie,
napięte ścięgna na szyi.
Wykręcała się i wyrywała, ale przygniatał ją jego ciężar.
Warczała i pluła, ale nawet jej siły miały swój kres. Drżały jej
ramiona, łokcie były wykręcone. Jego dłoń odszukała szyję kobiety
i zacisnęła się na niej. Wymamrotał coś przez zaciśnięte zęby,
zwierając palce na jej krtani, coraz mocniej i mocniej. Nie mogła
już oddychać, opuszczały ją siły.
I wtedy, przez na wpół przymknięte powieki, zobaczyła na
twarzy przeciwnika jakąś dłoń, która wślizgnęła się od tyłu.
Wielka, blada dłoń o czterech palcach, oblepiona krwią. Za nią
pojawiło się wielkie, blade przedramię, po chwili drugie, z
przeciwnej strony, i oba ujęły w kleszcze głowę mężczyzny. Ten
wyrywał się i szarpał, ale na próżno. Grube zwoje ścięgien pod
skórą napięły się, a blade palce wbiły mu się w twarz i zaczęły
odciągać głowę, coraz dalej i dalej. Puścił Ferro, ona zaś osunęła
się na kamień, wciągając ze świstem powietrze w płuca.
Drapał bezradnie paznokciami ramiona, które się na nim
zaciskały. Wydał z siebie przeciągły, dziwny syk, kiedy jego głowa
skręcała się nieubłaganie.
– Sssss...
Trzask.
Ramiona zwolniły ucisk, a wtedy zwalił się bezwładnie na
ziemię ze skręconym karkiem.
Za nim stał Dziewięciopalcy. Na twarzy miał zaschniętą
krew, tak jak na dłoniach, przesączała się też przez rozdarte
ubranie. Był blady i drżący, skórę znaczyły stróżki potu i brudu.
– W porządku?
– Tak jak ty – zaskrzeczała. – Ilu jeszcze?
Oparł się dłonią o głaz, przy którym stała, i nachylił, po
czym splunął krwią na trawę.
– Nie wiem. Pewnie ze dwóch.
Spojrzała ku szczytowi wzgórza.
–Tam?
– Możliwe.
Schyliła się i podniosła zakrzywiony miecz, a potem,
podpierając się nim, zaczęła kuśtykać pod górę. Słyszała, jak
Dziewięciopalcy rusza za nią z wysiłkiem.

***

Już od jakiegoś czasu Jezal słyszał sporadyczne krzyki,


wrzaski, zgrzyt i brzęk stali.
Wszystko to było niewyraźne i odległe, docierało do jego
uszu zza zasłony wiatru omiatającego szczyt wzgórza. Nie miał
pojęcia, co się dzieje poza kręgiem głazów, tu, na górze, i wcale
nie był pewien, czy pragnie wiedzieć. Chodził tam i z powrotem,
zaciskając i rozwierając dłonie, podczas gdy Quai siedział cały
czas na wozie i spoglądał na Bayaza, milczący i spokojny, czym
mógł doprowadzić człowieka do szału.
Wtedy to zobaczył. Głowę jakiegoś człowieka, wyłaniającą
się ponad krawędzią wzniesienia, między dwoma kamieniami.
Następnie pojawiły się ramiona, potem klatka piersiowa. Ukazał
się jeszcze jeden, niezbyt daleko. Drugi człowiek. Dwaj zabójcy,
zmierzający po zboczu w jego stronę.
Jeden z nich miał świńskie oczka i ciężką szczękę. Drugi
był chudszy, ze skołtunioną grzywą jasnych włosów. Poruszali się
ostrożnie, wchodząc na szczyt, aż wreszcie stanęli w kręgu głazów,
patrząc niespiesznie na Jezala, Quaia i wóz.
Jezal nigdy wcześniej nie walczył z dwoma ludźmi naraz.
Nigdy też nie walczył na śmierć i życie, ale starał się o tym nie
myśleć. Był to po prostu pojedynek szermierczy. Nic nowego.
Przełknął ślinę i wyciągnął ostrza. Metal zabrzęczał
uspokajająco, wysuwając się z pochwy, znajomy ciężar w dłoni
dodawał nieznacznej otuchy. Dwaj mężczyźni patrzyli na niego, a
on na nich, próbując sobie przypomnieć, co mówił mu
Dziewięciopalcy.
Staraj się sprawiać wrażenie słabego. To akurat
przychodziło mu łatwo. Nie wątpił, że wydaje się odpowiednio
przerażony. Z trudem powstrzymywał się od tego, by się nie
odwrócić i nie uciec. Wycofał się powoli w stronę wozu, oblizując
wargi z nieudawaną nerwowością.
Nigdy nie traktuj przeciwnika lekceważąco. Przyjrzał się
tym dwóm. Ludzie wyglądający na silnych, dobrze uzbrojeni. Obaj
mieli zbroje ze sztywnej skóry i trzymali kwadratowe tarcze.
Jeden miał krótki miecz, drugi zaś topór o ciężkim ostrzu.
Śmiertelnie groźny oręż noszący ślady walki. Trudno było
powiedzieć, by choć trochę lekceważył tych ludzi. Rozeszli się na
boki, chcąc wziąć go w dwa ognie, a on obserwował ich z uwagą.
Nadchodził czas, by uderzyć, nie oglądając się za siebie.
Ten po lewej ruszył na niego.
Jezal zobaczył jego obnażone zęby, zobaczył, jak tamten
odchyla się do tyłu, zobaczył, jak bierze potężny zamach. Jezal
zrobił coś absurdalnie prostego, odsunął się błyskawicznie na bok,
a ostrze walnęło w ziemię obok niego. Instynktownie wykonał
szybki ruch krótkim ostrzem i zatopił je w boku mężczyzny, po
rękojeść, między napierśnikiem a szerokim pasem na biodrach,
dokładnie pod ostatnim żebrem. Wyciągając ostrze, uskoczył przed
toporem tego drugiego i ciął długim mieczem na wysokości szyi
przeciwnika. Ominął obu tanecznym krokiem i odwrócił się
błyskawicznie, trzymając broń w pogotowiu i czekając na sygnał
sędziego.
Ten, którego dźgnął, zrobił dwa niepewne kroki, charcząc i
trzymając się za przebity bok.
Drugi stał tylko i chwiał się, wybałuszając świńskie oczka i
przyciskając dłoń do szyi. Między palcami spływała krew z
podciętego gardła. Upadli niemal jednocześnie, twarzami do ziemi,
jeden dokładnie obok drugiego.
Jezal popatrzył zdziwiony na czerwień, którą ubroczone
było długie ostrze. Potem spojrzał z takim samym zdziwieniem na
dwa trupy – na swoje własne dzieło. Niemal bez udziału myśli
zabił dwóch ludzi. Wiedział, że powinien mieć wyrzuty sumienia,
ale nie czuł nic. Nie, nieprawda. Odczuwał dumę. Odczuwał
radość! Spojrzał na Quaia, który obserwował go spokojnie z tylnej
części wozu.
– Zrobiłem to – mruknął, a uczeń przytaknął z wolna. A
potem Jezal wrzasnął, wymachując skrwawionym krótkim ostrzem
w powietrzu: – Zrobiłem to!
Quai zmarszczył nagle czoło, a jego oczy zrobiły się
okrągłe.
– Za tobą! – krzyknął, zrywając się na równe nogi.
Jezal odwrócił się, unosząc jednocześnie broń, i dostrzegł
jakiś ruch kątem oka.
Rozległ się straszliwy chrzęst, a jego głowa eksplodowała
oślepiającym światłem.
A potem zapadła ciemność.
Owoce śmiałości
Ci z Północy stali na wzgórzu, cieniutki rząd niewyraźnych
postaci na tle białego nieba.
Wciąż było wcześnie, słońce miało postać jasnej smugi
pośród ciężkich chmur. Zagłębienia w zboczach doliny wypełniały
gdzieniegdzie plamy brudnego i zimnego śniegu, a na jej dnie
wciąż zalegała cienka warstwa mgły. West obserwował szereg
czarnych kształtów i odczuwał niepokój. Nie podobało mu się to za
bardzo. Zbyt wielu jak na zwiadowców czy na grupę wypadową,
zbyt niewielu, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie; mimo to
trwali tam, wysoko w górze, przyglądając się spokojnie, jak armia
księcia Ladisli nieporadnie i bez końca rozbija obóz na dnie doliny.
Sztab następcy tronu i niewielki oddział jego straży przybocznej
urządziły sobie kwaterę na trawiastym pagórku naprzeciwko
wzgórza Północnych. Wydawał się doskonałym i suchym
miejscem, kiedy tego ranka znaleźli go zwiadowcy – znacznie
poniżej wrogich linii, a jednocześnie wystarczająco wysoko, by
zapewniać dobry widok na dolinę. Od tej pory tysiące ślizgających
się butów, miażdżących kopyt i ugniatających kół wozów
zamieniło mokrą ziemię w lepką czarną maź. Oblepiała buty Westa
i ludzi w jego pobliżu, ich mundury też były nią zachlapane. Nawet
nieskazitelna biel księcia Ladisli nosiła na sobie kilka ciemnych
smug.
Dwieście kroków dalej, na niższym gruncie, znajdowało się
centrum linii bojowej Unii. Jej główny zręb tworzyły cztery
bataliony piechoty królewskiej, każdy pod postacią równego bloku
jasnoczerwonego sukna i ciemnej stali; patrząc na nie z tej
odległości, wydawało się, że zostały odmierzone jakimś
gigantycznym liniałem. Przed nimi ustawili się w kilku cienkich
rzędach łucznicy w skórzanych kaftanach i stalowych hełmach;
dalej stała kawaleria, spieszona chwilowo, jeźdźcy wyglądali
dziwnie niezgrabnie w pełnym uzbrojeniu. Po obu stronach
rozłożyły się bataliony pospolitego ruszenia, czworoboki o
przypadkowych kształtach, z niejednolitym wyposażeniem; ich
oficerowie wrzeszczeli i wymachiwali rękami, starając się zapełnić
luki i zewrzeć szyki, jak psy pasterskie szczekające na niesforne
stado owiec.
Dziesięć tysięcy ludzi, być może. Każdy z nich, o czym
West doskonale wiedział, spoglądał w górę, na cienką linię
Północnych, bez wątpienia z tym samym nerwowym uczuciem
strachu i podniecenia, ciekawości i gniewu, którego i on pierwszy
raz doznawał na widok wroga.
Nie wydawali się zbyt groźni, kiedy patrzył na nich przez
lunetę. Kudłaci mężczyźni, ubrani w obdarte skóry i futra,
ściskający w ręku prymitywną na pozór broń. To, czego najmniej
przewidujący ludzie ze sztabu księcia mogli się spodziewać. Ci
tutaj nie przypominali armii, którą opisywał Trójdrzewiec, i
Westowi się to nie podobało. Nie sposób było odgadnąć, co kryje
się po drugiej stronie wzgórza, i nie istniał żaden powód, który
tłumaczyłby obecność Północnych, oprócz chęci odwrócenia
uwagi czy wciągnięcia nieprzezornego wroga w pułapkę.
Nie wszyscy jednak podzielali jego wątpliwości.
– Szydzą sobie z nas! – warknął Smund, spoglądając przez
lunetę. – Powinni zasmakować unijnych włóczni! Szybka szarża i
nasi jeźdźcy zmiotą tę hołotę i zdobędą wzgórze!
Mówił tak, jakby zdobycie tego wzniesienia, pozbawionego
całkowicie znaczenia, pomijając to, że stali na nim Północni, miało
doprowadzić kampanię do szybkiego i zwycięskiego końca.
West mógł tylko zagryzać zęby i potrząsać głową, tak jak
robił to tego dnia już setki razy.
– Zajmują lepszą pozycję – wyjaśnił, starając się mówić
wolno i cierpliwie. – Kiepski teren na szarżę, poza tym mogą mieć
wsparcie. Główne siły Bethoda, o ile się nie mylę, stoją za tym
wzniesieniem.
– Nie wyglądają na nikogo innego niż tylko zwiadowców –
mruknął książę Ladisla.
– Wygląd może mylić, Wasza Wysokość, a to wzgórze jest
bez wartości. Czas działa na naszą korzyść. Marszałek Burr
przybędzie nam z pomocą, podczas gdy Bethod nie może na nią
liczyć. Nie ma powodu szukać teraz bitwy.
Smund parsknął pogardliwie.
– Nie ma powodu prócz tego, że jest wojna, a wróg stoi
przed nami na unijnej ziemi!
Ciągle utyskuje pan na niskie morale naszych ludzi,
pułkowniku! – Wskazał palcem wzgórze. – Co może być bardziej
druzgocącego dla ich ducha bojowego niż bezczynność w obliczu
wroga?
– Dotkliwa i bezsensowna porażka? – odwarknął West.
Fatalnym zrządzeniem losu jeden z Północnych postanowił
akurat w tym momencie wypuścić w dolinę strzałę. Maleńka
czarna kreseczka poszybowała w niebo. Był to tylko mały łuk
niewielkiego zasięgu. Grot, nawet wystrzelony z tak wysoka, spadł
na ziemię w odległości ponad stu kroków od pierwszych linii
wojska, nie czyniąc nikomu krzywdy. Bezsensowny gest ze strony
nieprzyjaciela, ale odniósł on natychmiastowy skutek, jeśli chodzi
o księcia Ladislę, który porzucił swoje składane krzesło polowe i
zerwał się na równe nogi.
– Niech ich diabli! – zaklął. – Naśmiewają się z nas! Wydać
rozkazy! – Chodził tam i z powrotem, zaciskając pięści. – Niech
kawaleria ustawia się w szyku do natychmiastowej szarży!
– Wasza Wysokość, nalegam, by przemyślał pan...
– Do diabła, West! – Następca tronu rzucił kapelusz na
błotnistą ziemię. – Sprzeciwia mi się pan przy każdej okazji! Czy
pański przyjaciel pułkownik Glokta wahałby się, mając przed sobą
wroga?
West przełknął z wysiłkiem.
– Pułkownik Glokta został schwytany przez
Gurkhulczyków i wygubił wielu ludzi pod swoją komendą.
Schylił się powoli, podniósł kapelusz i podał go z
szacunkiem księciu, zastanawiając się cały czas, czy nie pogrzebał
właśnie swojej kariery.
Ladisla zacisnął zęby, oddychając ciężko przez nos, i
wyrwał kapelusz z rąk Westa.
– Podjąłem decyzję! To na mnie spoczywa ciężar
dowodzenia, i tylko na mnie! – Odwrócił się w stronę doliny. –
Dać sygnał do ataku!
West poczuł się nagle straszliwie zmęczony. Wydawało się,
że ledwie ma siły stać, gdy w rześkim powietrzu rozległ się
przepojony nutą pewności siebie dźwięk trąbki, a konni wspięli się
na siodła, przecisnęli między czworobokami piechoty i ruszyli
kłusem w dół łagodnego zbocza, trzymając wysoko lance. Gdy
znaleźli się na dnie doliny, przeszli w galop, częściowo znikając w
morzu mgły. Tętent kopyt odbił się echem. Kilka niezbornych
strzał spadło między nimi, odbijając się od ciężkich pancerzy, gdy
podążali szerokim strumieniem przed siebie. Stracili rozpęd,
dotarłszy do przeciwległego wzgórza, ich szyk zaczął się chwiać,
kiedy przedzierali się przez kolcolist i nierówny teren, ale widok
tej ciężkiej stali i koni zrobił wrażenie na Północnych. Ich
nierówna linia wykrzywiła się, potem załamała. Odwrócili się i
uciekli; niektórzy, znikając za krawędzią wzgórza, porzucali swoją
broń.
– Oto recepta na sukces! – wrzasnął Smund. – Rozgońcie
ich, do diabła! Rozgońcie!
– Zadepczcie ich! – roześmiał się książę Ladisla, który
znów zdjął z głowy kapelusz i teraz wymachiwał nim w powietrzu.
Od strony pospolitego ruszenia w dolinie napłynęły
sporadyczne wiwaty, mieszając się z odległym tętentem kopyt.
– Rozgońcie ich – jęknął West. – Błagam.
Jeźdźcy dotarli do krawędzi wzniesienia i jeden za drugim
znikali z oczu. W dolinie zapanowała cisza. Długa, dziwna,
niespodziewana cisza. W górze krążyło kilka wron, nawołując się
skrzekliwie. West dałby wszystko, by widzieć pole bitwy tak jak
one. Napięcie było niemal nie do zniesienia. Chodził tam i z
powrotem, podczas gdy minuty ciągnęły się nieskończenie, i wciąż
nie było nic wiadomo.
– Nie spieszą się, co?
Obok niego stał Pike, za nim jego córka. West skrzywił się i
odwrócił wzrok. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do widoku tej
poparzonej twarzy, zwłaszcza gdy patrzył na nią dłuższą chwilę i
gdy pojawiała się znienacka.
– Co wy tu robicie?
Skazaniec wzruszył ramionami.
– Kowal ma mnóstwo roboty przed bitwą. A jeszcze więcej
po bitwie. Ale niewiele, kiedy trwa walka. – Uśmiechnął się
szeroko, fałdy spalonego ciała po jednej stronie twarzy złożyły się
jak miękka skóra. – Pomyślałem sobie, że popatrzę na unijną armię
w działaniu. Poza tym, czy może być bezpieczniejsze miejsce niż
w kwaterze samego księcia?
– Niech pan na nas nie zwraca uwagi – westchnęła Cathil z
nieznacznym uśmiechem na twarzy. – Spróbujemy nie wchodzić
panu w drogę.
West zmarszczył czoło. Dziewczyna czyniła zapewne
aluzję do tego, że to on ciągle wchodził im w drogę, ale nie miał
ochoty na żarty. Wciąż nie było śladu kawalerii.
– Gdzie oni są, u licha? – warknął Smund. Książę przestał
na chwilę obgryzać paznokcie.
– Daj im trochę czasu, lordzie Smund, daj im trochę czasu.
– Dlaczego ta mgła nie opada? – denerwował się West.
Blask słońca przedzierał się teraz przez chmury, ale mleczne kłęby
zdawały się gęstnieć, pełznąc doliną w stronę łuczników. – To
przekleństwo nam nie sprzyja!
– To oni! – wrzasnął jeden z ludzi ze sztabu księcia głosem
piskliwym z podniecenia, wyciągając palec ku szczytowi
wzniesienia.
West podniósł do oka lunetę i szybko przesunął
spojrzeniem po zielonej linii, wstrzymując oddech. Zobaczył ostrza
włóczni, sztywne i równe, które wznosiły się powoli ponad
krawędzią zbocza. Poczuł przypływ ulgi. Nigdy jeszcze nie był
taki szczęśliwy, że się mylił.
– To oni! – krzyknął Smund z szerokim uśmiechem. –
Wracają! Co ci mówiłem? Oni...
Pod ostrzami włóczni ukazały się hełmy, potem okryte
kolczugami ramiona. West poczuł, jak ulga opuszcza go w jednej
chwili, a gardło ściska mu przerażenie. Zwarty oddział ludzi w
zbrojach, z tarczami, na których widniały wymalowane twarze,
drzewa, zwierzęta i setki innych wizerunków; nie było wśród nich
dwóch identycznych. Na szczycie wzgórza, po obu stronach,
pojawiało się coraz więcej ludzi. Więcej postaci w kolczugach.
Carlowie Bethoda.
Zatrzymali się tuż za najwyższym punktem wzniesienia. Z
równych szeregów wystąpili w różnych miejscach wojownicy,
którzy uklękli w niskiej trawie. Ladisla opuścił lunetę.
– Czy to...?
– Łucznicy.
Pierwsze drzewce strzał uniosły się niemal łagodnie, szara
chmura grotów, niczym stado dobrze wyszkolonych ptaków. Przez
chwilę panowała cisza, potem West usłyszał gniewny odgłos
cięciw. Groty zaczęły lecieć ku szeregom Unii. Spadały pośród
gwardii królewskiej, odbijały się ze stukotem od ciężkich tarcz i
ciężkich zbroi. Rozległo się kilka krzyków, w równych dotąd
szykach pojawiły się szczeliny.
Nastrój panujący dotąd w kwaterze księcia zmienił się
dosłownie w jednej chwili, ostentacyjna pewność siebie ustąpiła
przed milczącym zdumieniem, które przerodziło się w osłupiałą
trwogę.
– Mają płaskie łuki? – wyjąkał ktoś.
West patrzył na łuczników przez lunetę i widział, jak
wyciągają strzały z kołczanów i napinają cięciwy. Odległość była
dobrze oceniona. Nie tylko mieli płaskie łuki, ale także wiedzieli,
jak się nimi posługiwać. West zbliżył się szybko do księcia Ladisli,
który gapił się na jakiegoś rannego żołnierza o rozkołysanej
bezwładnie głowie, wynoszonego spośród szeregów gwardii
królewskiej.
– Wasza Wysokość, musimy posunąć się do przodu i
zmniejszyć dystans, by nasi łucznicy mogli odpowiadać strzałami,
albo wycofać się na wyżej położone pozycje!
Ladsila popatrzył tylko na niego, niczym się nie zdradzając,
że usłyszał, a co dopiero zrozumiał. Druga seria strzał zakreśliła w
powietrzu łuk i zaczęła siać spustoszenie wśród piechoty z przodu.
Tym razem grad pocisków spadł na pospolite ruszenie, oddział
pozbawiony tarcz czy zbroi. Wzdłuż nierównej formacji utworzyły
się dziury, które wypełniła mgła, a cały batalion jęknął i zachwiał
się. Kilku rannych ludzi zaczęło wydawać krótkie zwierzęce piski i
te głosy nie milkły.
– Wasza Wysokość, ruszamy do przodu czy się cofamy?
– Ja... my... – Ladisla gapił się na lorda Smunda, ale
przynajmniej ten jeden raz młodemu arystokracie zabrakło słów;
sprawiał wrażenie jeszcze bardziej ogłupiałego niż sam książę, jeśli
to w ogóle było możliwe. – Jak... ja... Pułkowniku West, co pan
sądzi?
Pokusa przypomnienia księciu, że na nim spoczywa
brzemię dowodzenia, i tylko na nim, była prawie
niepowstrzymana, ale West ugryzł się w język. Ta obszarpana
armia, pozbawiona poczucia jakiegoś celu, szybko by się
rozproszyła. Lepiej było zrobić coś niewłaściwego, niż nic nie
zrobić. Zwrócił się do najbliższego trębacza.
– Dać sygnał do odwrotu! – zagrzmiał.
Trąbki zaśpiewały, ogłuszająco i nierówno. Trudno było
uwierzyć, że to te same instrumenty, które jeszcze kilka chwil
wcześniej ogłaszały tak dziarsko rozkaz szarży. Bataliony zaczęły
cofać się z wolna. Na pospolite ruszenie opadła kolejna seria
grotów, potem jeszcze jedna. Jego formacje rozpadały się
nieubłaganie, ludzie biegli, by uniknąć morderczego ognia,
potykali się o siebie, szeregi zamieniały się w bezładną ciżbę,
powietrze przesycały krzyki i zamieszanie. West nie potrafił nawet
powiedzieć, gdzie trafiła następna salwa, tak wysoko podniosła się
mgła. Ponad szarą chmurą kołysały się dziwnie nierzeczywiste
włócznie i hełmy batalionów Unii. Nawet na terenach leżących
wysoko nad tym chaosem mleczna biel oplatała nogi Westa na
wysokości kostek.
Carlowie na wzgórzu zaczęli się poruszać. Wznosili w
powietrze swoją broń i walili nią o wymalowane tarcze. Wydali
ogłuszający okrzyk, ale nie głęboki ryk, którego mógł się
spodziewać West. Nagle po dolinie przebiegło niesamowite i
mrożące krew w żyłach wycie, żałobne zawodzenie, które przebiło
się przez grzechot i brzęk metalu i dotarło do uszu ludzi
zgromadzonych na dnie doliny. Bezmyślny, wściekły, prymitywny
dźwięk. Dźwięk wydawany przez potwory, nie ludzi.
Książę Ladisla i jego świta patrzyli po sobie z szeroko
otwartymi ustami, jąkali się i spoglądali bezradnie, podczas gdy
Carlowie zaczęli schodzić ze wzgórza, szereg za szeregiem, ku
gęstniejącej mgle na dnie doliny, gdzie oddziały Unii wciąż
próbowały się na ślepo wycofać.
West przepchnął się między oniemiałymi oficerami do
trębacza.
– Szyki bojowe!
Chłopak przestał patrzeć na nacierającego wroga i wlepił
wzrok w Westa, trzymając w bezwładnych palcach trąbkę.
– Szyki! – zagrzmiał jakiś głos z tyłu. – Formować szyki!
Był to Pikę, ryczący głośno jak sierżant od musztry.
Trębacz przycisnął gwałtownym ruchem instrument do warg i
dmuchnął weń z całych sił. W gęstej mgle odpowiedziały mu inne
sygnały, dobiegając ze wszystkich stron. Stłumione głosy trąbek,
stłumione krzyki.
– Zatrzymać się i uformować!
– Formować szyki, chłopcy!
– Przygotować się!
– Równo!
W mglistym mroku rozległ się chór brzęków i stukotów.
Ludzie w zbrojach, opuszczane włócznie, dobywane miecze,
krzyki przekazywane od człowieka do człowieka, od oddziału do
oddziału. A ponad tym wszystkim wznoszące się nieubłaganie
nieziemskie wycie Północnych, którzy ruszyli do ataku, spływając
ze zboczy w dolinę. West poczuł chłód we krwi, choć od wroga
dzielił go pas ziemi o długości stu kroków i kilka tysięcy ludzi.
Mógł sobie bez trudu wyobrazić strach, jaki dręczył żołnierzy w
pierwszej linii, gdy z mgły zaczęły się wyłaniać sylwetki Carlów,
wznoszących swój wojenny okrzyk i potrząsających nad głowami
orężem.
Nie było dźwięku, który oznaczał chwilę starcia. Brzęk
stawał się coraz głośniejszy, ryk i wycie zmieszały się z wysokim
wrzaskiem, głuchym powarkiwaniem, krzykami bólu i wściekłości,
wszystko to tworzyło przerażający hurgot o narastającej mocy.
Nikt z obecnych w kwaterze głównej się nie odzywał. Każdy, nie
wyłączając Westa, wpatrywał się w mglisty mrok i wytężał zmysły,
by zorientować się choć odrobinę w tym, co działo się w dolinie.
– Tam! – krzyknął ktoś.
W dali pojawiła się jakaś niewyraźna postać, która
zmierzała w ich stronę. Przyjmując z wolna kształt, skupiała na
sobie wszystkie spojrzenia. Był to młody, zdyszany, zabłocony i
wyraźnie zagubiony porucznik.
– Gdzie u diabła jest kwatera główna? – krzyknął,
wspinając się po zboczu.
– Tutaj.
Młody mężczyzna zasalutował Westowi zamaszyście.
– Wasza Wysokość...
– Ja jestem Ladisla – rzucił gniewnie książę.
Porucznik odwrócił się zdumiony i znów uniósł dłoń do
salutu.
– Mów, człowieku, o co chodzi!
– Oczywiście, Wasza Wysokość. Major Bodzin przysyła
mnie, bym przekazał Waszej Wysokości, że jego batalion toczy
zaciętą walkę i... – wciąż łapał spazmatycznie oddech. – Potrzebuje
wsparcia.
Ladisla wpatrywał się w młodego człowieka, jakby ten
mówił do niego w obcym języku.
Potem popatrzył na Westa.
– Kto to jest major Bodzin?
– Dowódca pierwszego batalionu pospolitego ruszenia
Stariksy, Wasza Wysokość. Na lewym skrzydle.
– Lewe skrzydło, rozumiem... e...
Zdyszanego porucznika otoczyli półkolem jaskrawo
odziani oficerowie sztabu.
– Powiedz majorowi, żeby się trzymał! – zawołał jeden z
nich.
– Tak! – potwierdził skwapliwie Ladisla. – Powiedz
majorowi, żeby wytrwał i, e... odparł wroga. Tak, w rzeczy samej!
– Zaczął już się oswajać ze swoją rolą. – Odparł wroga i walczył
do ostatniego człowieka! Powiedz majorowi Clodzinowi, że pomoc
jest w drodze. Jak najbardziej...
w drodze!
Z tymi słowami książę odmaszerował dziarsko.
Młody porucznik odwrócił się i wlepił wzrok w szarość
mroku.
– Z której strony jest mój oddział? – wymamrotał.
Wokół zaczęło pojawiać się coraz więcej postaci. Biegły,
przedzierały się przez błoto, dyszały wściekle. Żołnierze
pospolitego ruszenia, jak zauważył West, którzy oderwali się od
tyłów rozbijanych oddziałów, gdy tylko te starły się z wrogiem.
Jakby istniała kiedykolwiek szansa, by mogły długo wytrwać.
– Tchórzliwe psy! – rzucił za ich znikającymi plecami
Smund. – Wracać tu!
Równie dobrze mógł rozkazywać mgle, by się cofnęła.
Wszyscy biegli: dezerterzy, adiutanci, posłańcy proszący o pomoc,
o wskazanie kierunku, o wsparcie. I także pierwsi ranni.
Niektórzy kuśtykali o własnych siłach albo podpierali się
połamanymi włóczniami, inni byli na wpół niesieni przez
towarzyszy. Pike pospieszył na pomoc jakiemuś pobladłemu
żołnierzowi, z którego ramienia sterczał grot. Innego wleczono na
noszach, człowiek ten mamrotał coś do siebie. Miał rękę uciętą
poniżej łokcia, z rany obwiązanej mocno brudną szmatą ściekała
krew.
Ladisla pobladł jak ściana.
– Boli mnie głowa. Muszę usiąść. Co się stało z moim
krzesłem polowym?
West zagryzł wargi. Nie miał pojęcia, co robić. Pamiętał, że
Burr przydzielił go do sztabu Ladisli ze względu na doświadczenie,
ale teraz czuł się równie zagubiony jak sam książę. Każdy plan
opierał się na możliwości obserwacji wroga albo przynajmniej
własnych pozycji. West stał jak skamieniały; czuł się bezużyteczny
i bezradny niczym ślepiec zmuszony do walki na pięści.
– Co się dzieje, do diabła! – Głos księcia przedarł się przez
ogólną wrzawę, przenikliwy i kapryśny. – Skąd napływa ta
przeklęta mgła? Żądam wyjaśnienia, co się dzieje! Pułkowniku
West? Gdzie jest pułkownik? Co się tam dzieje?
Gdyby tylko mógł udzielić odpowiedzi... Przez zabłoconą
kwaterę główną przedzierali się ludzie, kulejący, uciekający w
panice, biegnący na złamanie karku, ludzie, nad którymi nikt nie
panował. Z mgły wyłaniały się twarze, by zniknąć po chwili,
twarze pełne przerażenia, zagubienia, determinacji. Posłańcy z
niejasnymi wiadomościami czy niejasnymi rozkazami, żołnierze z
krwawymi ranami albo bez broni. W zimnym powietrzu płynęły
bezcielesne głosy, przekrzykujące się nawzajem, niecierpliwe,
pospieszne, przerażone, bolesne.
„...nasz regiment starł się z wrogiem i cofa się albo już się
cofnął, jak sądzę...”.
„Moje kolano! Niech to diabli, moje kolano”.
„...Jego Wysokość książę? Mam pilną wiadomość od...”.
„Wyślijcie, e... kogoś! Ktokolwiek jest pod ręką... kto jest
pod ręką?”.
„Gwardia królewska toczy zacięty bój! Proszą o
pozwolenia wycofania się...”.
„Co się stało z kawalerią? Gdzie jest kawaleria?”.
„...diabły, nie ludzie! Kapitan nie żyje i...”.
„Spychają nas?”.
„...walczą zaciekle na prawym skrzydle i potrzebują
wsparcia! Rozpaczliwie potrzebują wsparcia?”. „Niech mi ktoś
pomoże! Błagam!”, „...a potem kontratak! Atakujemy na całej
linii...”.
– Cisza!
West dosłyszał coś w mglistej ciemności. Dzwonienie
uprzęży. Mgła była teraz tak gęsta, że nie widział dalej niż na
trzydzieści kroków, ale tętent kopyt był bez wątpienia coraz
bliższy.
Jego dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza.
– Kawaleria... wraca! – zawołał lord Smund i ruszył
dziarsko przed siebie.
– Zaczekaj! – syknął West, ale na próżno.
Wytężał wzrok, wpatrując się w szarość. Dostrzegł zarysy
jeźdźców, wyłaniających się nieubłaganie z mroku. Kształt ich
pancerzy, ich siodeł, ich hełmów pasował do gwardii królewskiej, a
jednak było coś dziwnego w ich ruchach – swobodnych, leniwych.
West dobył miecza.
– Chronić księcia – szepnął, postępując krok w stronę
Ladisli.
– Ty, tam! – krzyknął Smund na jeźdźca z przodu. –
Przygotuj swoich ludzi do następnego...
Miecz konnego wbił się w czaszkę lorda z głuchym
klekoczącym dźwiękiem. W górę trysnęła fontanna krwi, czarna w
białej mgle, jeźdźcy zaś ruszyli do szarży, drąc się jak opętani.
Przerażające, nieziemskie, nieludzkie głosy. Bezwładne
ciało Smunda zostało zmiecione z drogi przez konia pędzącego na
czele i zdeptane kopytami następnego wierzchowca. Północni,
teraz już ponad wszelką wątpliwość, wyłaniali się z mroku z
budzącą grozę wyrazistością. Najbliższy z nich, ten na czele, miał
gęstą brodę, długie włosy, które spływały spod źle dopasowanego
hełmu Unii i obnażone żółte zęby. Oczy jeźdźca i konia były
rozszerzone z wściekłości i furii.
Ciężki miecz spadł z błyskiem i ciął między łopatki
jednego z książęcych strażników, gdy ten rzucił swoją włócznię i
odwrócił się, by uciec.
– Chronić księcia! – ryknął West.
Potem nastąpił chaos. Zewsząd grzmiały kopyta, jeźdźcy
wyli, siekąc wokół siebie mieczami i toporami, ludzie uciekali na
wszystkie strony, potykali się, padali, rozcinani w miejscu, gdzie
stali, tratowani w miejscu, gdzie leżeli. Ciężkie powietrze
przepełniał pęd gnających jeźdźców, wzbijane w górę błoto,
krzyki, panika i strach.
West uskoczył przed spadającymi nań kopytami, runął na
twarz w gęstą maź, ciął odruchowo przelatującego obok konia,
przetoczył się po ziemi, obrócił, spojrzał zdyszany w mgłę. Nie
miał pojęcia, w którą stronę patrzy, wszystko brzmiało tak samo,
wyglądało tak samo.
– Chronić księcia! – krzyknął znowu, całkowicie na próżno,
jego chrapliwy głos utonął w tumulcie; mógł tylko obracać się
bezradnie na wszystkie strony.
– Na lewo! – pisnął ktoś. – Formować szyk!
Nie było szyków. Nie było lewej strony. West potknął się o
jakieś ciało, poczuł, jak za nogę chwyta go czyjaś dłoń, ciął ją bez
zastanowienia mieczem.
– A!
Leżał twarzą do ziemi. Głowa bolała go straszliwie. Gdzie
był? Ćwiczył być może szermierkę. Czy Luthar znów go powalił?
Ten chłopak był już dla niego za dobry. Naprężył się, by sięgnąć po
miecz, który tkwił obok niego wdeptany w błoto. Dłoń pełznąca
przez trawę, daleko, palce wyciągnięte. Słyszał swój własny
oddech, boleśnie głośny, odbijający się echem w jego rozsadzanej
łoskotem głowie. Wszystko było zamazane, ruchome, mgła przed
oczami, mgła w uszach. Za późno. Nie mógł sięgnąć swojego
miecza. Pulsowało mu w czaszce. W ustach czuł błoto. Przewrócił
się na plecy, powoli, oddychając ciężko, potem wsparł się na
łokciach.
Zobaczył, jak zbliża się do niego jakiś człowiek. Północny,
sądząc po sylwetce. Oczywiście.
Była bitwa. West patrzył, jak tamten nadchodzi powoli. W
dłoni miał jakiś ciemny przedmiot.
Broń. Miecz, topór, maczugę, włócznię, co za różnica?
Mężczyzna zrobił jeszcze jeden niespieszny krok, położył but na
piersi Westa i wcisnął jego bezwładne ciało w błoto.
Żaden z nich nic nie powiedział. Nie było ostatnich słów.
Zwięzłych sentencji. Niczego, co wyrażałoby gniew, wyrzuty
sumienia, poczucie zwycięstwa czy porażki. Północny wzniósł
broń.
Jego ciało szarpnęło się gwałtownie. Zrobił chwiejny krok
do przodu. Zamrugał i zakołysał się.
Obrócił się bokiem, powoli i głupio. Jego głowa znów się
gwałtownie szarpnęła.
– Dostałem w...–powiedział, jego wargi zmagały się z
głosem i słowami. Pomacał się po potylicy dłonią, w której nie
trzymał broni. – Gdzie moja...
Mężczyzna obrócił się na pięcie i osunął bokiem, z jedną
nogą w powietrzu, po czym rąbnął o błotnistą ziemię. Ktoś stał za
jego plecami.
Ten ktoś podszedł bliżej i nachylił się. Twarz kobiety.
Wydawała się teraz znajoma.
– Żyje pan?
Nagle umysł Westa zaskoczył. Wziął głęboki charczący
oddech, przekręcił się na bok i chwycił swój miecz. Wszędzie byli
Północni, Północni za liniami Unii! Dźwignął się na nogi, otarł
krew z oczu. Padli ofiarą podstępu! W głowie mu łupało i
wirowało. Kawaleria Bethoda, w przebraniu, kwatera księcia
pokonana! Rozejrzał się raptownie wokół dzikim wzrokiem,
czując, jak obcasy butów ślizgają mu się w błocie, i zaczął
wypatrywać we mgle wrogów, ale nigdzie nie dostrzegł żadnego.
Był tylko on i Cathil. Tętent kopyt przycichł, jeźdźcy zniknęli,
przynajmniej na razie.
Spojrzał na swój miecz. Ostrze było odłamane tuż przy
rękojeści. Nieużyteczne. Odrzucił je, odgiął martwe palce
Północnego z jego miecza i ujął broń; cały czas pulsowało mu w
głowie.
Ciężki oręż z grubą i wyszczerbioną klingą, ale przydatny.
Popatrzył na trupa leżącego bokiem. Na człowieka, który
zamierzał go zabić. Tył jego głowy był wgnieciony, przypominał
masę krwawych drzazg. Cathil trzymała w dłoni młot kowalski.
Narzędzie było ciemne od lepkiej krwi i splątanych włosów.
– Zabiłaś go.
Ocaliła mu życie. Oboje to wiedzieli, nie było więc sensu o
tym mówić.
– Co teraz robimy?
Ruszyć w stronę pierwszej linii. Tak właśnie robił młody
dzielny oficer w opowieściach, które West czytał jako mały
chłopiec. Maszerować tam, skąd dobiega zgiełk bitewny. Zebrać
oddział z maruderów i poprowadzić do boju, przeważyć w
ostatnim momencie szalę zwycięstwa.
Wrócić do domu na posiłek i po medale.
Spoglądając na pobojowisko i poszarpane ciała, które
jeźdźcy po sobie zostawili, West niemal wybuchnął śmiechem.
Okazało się nagle, że na heroiczne czyny jest za późno, i wiedział
o tym. Od dawna było za późno.
Los ludzi w dolinie został przesądzony dawno temu. Kiedy
Ladisla uparł się przekroczyć rzekę. Kiedy Burr zdecydował się na
swój plan. Kiedy Zamknięta Rada postanowiła wysłać następcę
tronu na Północ, by mógł zdobyć sławę. Kiedy wielcy arystokraci
Unii wysłali żebraków zamiast żołnierzy do walki za króla. Setki
różnych czynników, sprzed wielu dni, sprzed wielu tygodni, sprzed
wielu miesięcy, które skupiły się tutaj, na tym bezwartościowym
skrawku błota. Czynniki, których ani Burr, ani Ladisla, ani on,
West, nic był w stanie przewidzieć albo którym mógłby zapobiec.
Nie mógł niczego już zmienić, nikt nie mógł. Dzień był
stracony.
– Chronić księcia – powiedział cicho.
– Co?
West zaczął gorączkowo szukać; grzebał wśród
rozrzuconych szczątków, odwracał brudnymi dłońmi ciała. Z ziemi
spojrzał na niego jakiś posłaniec, bok twarzy miał rozerwany, na
wierzchu widać było krwawą miazgę. West zakrztusił się, zakrył
usta ręką, podpełzł na czworakach do następnego trupa. Jeden ze
sztabu księcia, wciąż z wyrazem niejakiego zaskoczenia na
obliczu. Na ciężkim złotym szamerunku widniało nierówne
postrzępione cięcie od miecza, sięgające aż do brzucha.
– Co pan u diabła robi? – odezwał się burkliwy głos Pike'a.
– Nie ma na to czasu!
Skazaniec zdobył gdzieś topór. Ciężki północny topór o
zakrwawionym ostrzu. Przestępca nie powinien trzymać w ręku
takiej broni, ale West miał inne zmartwienia na głowie.
– Musimy znaleźć księcia Ladislę!
– Srać na niego! – syknęła Cathil. – Ruszajmy!
West strząsnął jej dłoń, pokuśtykał do sterty połamanych
skrzyń, ocierając krew, która mu pozostała w oku. Gdzieś tutaj stał
Ladisla...
– Nie, błagam, nie! – rozległ się piskliwy głos. Następca
tronu Unii leżał na plecach w jakimś zagłębieniu, częściowo
zakryty poskręcanymi zwłokami jednego ze swych strażników.
Powieki miał mocno zaciśnięte, twarz zasłaniał
skrzyżowanymi ramionami, biały mundur upstrzony był czerwoną
krwią i czarnym błotem. Pisnął rozpaczliwie: – Będzie okup!
Okup!
Bogatszy niż sobie wyobrażasz.
Spomiędzy palców wyjrzało jedno oko. Chwycił Westa za
rękę.
– Pułkowniku West! To pan? Cały i żywy!
Nie było czasu na formalności.
– Wasza Wysokość, musimy iść!
– Iść? – wymamrotał Ladisla. Na jego twarzy widniały
ślady łez. – Ale przecież... nie myśli pan chyba... zwyciężyliśmy?
West niemal odgryzł sobie język. Dziwne, że to zadanie
przypadło właśnie jemu, ale musiał ocalić księcia. Ten próżny i
bezużyteczny głupiec być może nic zasługiwał na ratunek, ale
niczego ten fakt nie zmieniał. West musiał to zrobić, dla siebie, nie
dla Ladisli. Był to jego obowiązek jako poddanego, ocalić
przyszłego króla, jako żołnierza ocalić swego generała, jako
człowieka ocalić drugiego człowieka. Tylko tyle mógł teraz zrobić.
– Jesteś następcą tronu i nie wolno cię pozostawić.
Ladisla grzebał przy swoim pasie.
– Zgubiłem gdzieś miecz...
– Nic mamy czasu!
West dźwignął księcia z ziemi, gotów go nieść, gdyby
zaszła taka konieczność. Ruszył przez mgłę, oboje skazańców tuż
za nim.
– Jest pan pewien, że idziemy w dobrą stronę? – warknął
Pike.
– Jestem pewien.
Nie był pewien ani trochę. Mgła wydawała się gęstsza niż
kiedykolwiek. Łupanie, które rozsadzało mu czaszkę, i krew
zalewająca oko nie ułatwiały orientacji. Miał wrażenie, że odgłosy
walki docierają zewsząd: brzęk i zgrzyt metalu, jęki, wycia i
wrzaski wściekłości, wszystko to odbijało się echem, niekiedy
gdzieś daleko, a w chwilę później przerażająco blisko.
Jakieś kształty majaczyły, przesuwały się i pływały,
niewyraźne i groźne zarysy, ruchome cienie, prawie niewidoczne.
Wydawało się, że z mgły wynurza się jeździec i West sapnął
bezwiednie, chwytając za miecz. Mleczne kłęby zawirowały. Był
to tylko wóz załadowany beczkami, wciąż zaprzężony w muła,
woźnica leżał obok, z pleców sterczała mu złamana włócznia.
– Tędy – syknął West i ruszył pospiesznie w tamtą stronę,
trzymając się nisko ziemi.
Wozy były dobre. Wozy oznaczały tabory, zapasy, jedzenie
i obecność medyków. Wozy oznaczały, że ta droga wiedzie do
wyjścia z doliny, przynajmniej z dala od linii frontowych, jeśli coś
takiego jeszcze istniało. West zastanawiał się przez chwilę. Wozy
były złe. Wozy oznaczały plądrowanie. Wiedział, że Północni zlecą
się do nich jak muchy do miodu, spragnieni łupów.
Wskazał kierunek we mgle, przeciwny do tego, gdzie
znajdowały się puste zaprzęgi, połamane beczki, przewrócone
skrzynie, a pozostali ruszyli za nim. Słychać było tylko chlupot ich
kroków w błocie i świszczące oddechy.
Brnęli przed siebie, po odsłoniętym i łagodnie wznoszącym
się terenie pokrytym kępami mokrej trawy. Pozostali minęli go, a
on ponaglił ich ruchem ręki. Ich jedyną szansą był bezustanny
marsz, ale każdy krok wymagał więcej wysiłku niż poprzedni.
Krew z rany na głowie wypływała mu spod włosów i ściekała po
twarzy. Ból w czaszce, zamiast ustępować, nasilał się z każdą
chwilą. Czuł się słaby, chory, straszliwie oszołomiony. Zgięty w
pół, pragnąc za wszelką cenę ustać na nogach, przywierał do
rękojeści ciężkiego miecza, jakby ta broń mogła go podtrzymać.
– Wszystko dobrze? – spytała Cathil.
– Nie zatrzymuj się! – zdołał tylko wymamrotać do niej.
Słyszał uderzenia kopyt albo zdawało mu się, że słyszał.
Strach zmuszał go do ruchu, i tylko strach. Widział przed sobą
pozostałych, szli z wysiłkiem. Książę Ladisla z przodu, Pike za
nim, na końcu Cathil, spoglądając przez ramię. Pojawiły się
drzewa, widział je przez rzednącą mgłę. Skupił się na ich
upiornych kształtach i podążał w tamtą stronę, wspinając się po
zboczu i dysząc chrapliwie. Nagle usłyszał głos Cathil.
– Nie.
Odwrócił się i poczuł, jak przerażenie podchodzi mu do
gardła. Dostrzegł sylwetkę jeźdźca, który znajdował się w
niewielkiej odległości za ich plecami.
– Biegnijcie do drzew! – sapnął.
Dziewczyna nie drgnęła, chwycił ją więc za ramię i pchnął
do przodu, padając przy tym twarzą w błoto. Przekręcił się
błyskawicznie, dźwignął z ziemi i zaczął z wysiłkiem oddalać od
Cathil, od drzew, od bezpiecznego schronienia, przecinając zbocze.
Patrzył, jak Północny wyłania się z mgły, coraz wyraźniejszy.
Jeździec dostrzegł teraz Westa i jechał ku niemu stępa z pochyloną
włócznią.
West nie zatrzymał się, brnął dalej, paliły go nogi, paliły go
płuca, starał się resztkami sił odciągnąć tamtego od towarzyszy.
Ladisla dotarł już do drzew. Pike chował się w zaroślach.
Cathil rzuciła ostatnie spojrzenie przez ramię i ruszyła w
ślad za ojcem. West nie mógł iść dalej.
Zatrzymał się, kucając, zbyt zmordowany, by stać, nie
mówiąc już o walce, i patrzył, jak Północny zbliża się do niego.
Słońce przedzierało się przez chmury i połyskiwało na ostrzu jego
włóczni. West nie miał pojęcia, co zrobi, kiedy przeciwnik pojawi
się tuż obok. Prócz tego, że umrze.
Nagle jeździec odchylił się gwałtownie w siodle, chwytając
się za bok. West dostrzegł tam pióra. Szare pióra, turkoczące na
wietrze. Północny wydał z siebie krótki wrzask. Umilkł i spojrzał
na Westa. Z szyi sterczała mu druga strzała. Wypuścił z dłoni
włócznię i niespiesznie zsunął się do tyłu z siodła. Jego koń
przebiegł obok, ruszył w górę zbocza, zwolnił kroku i przystanął.
West przywarł na chwilę do mokrej ziemi, nie mogąc pojąć,
jakim cudem uniknął śmierci.
Powlókł się w stronę drzew, każdy krok był męką, mięśnie
miał zwiotczałe, wydawało mu się, że zamienił się w szmacianą
lalkę. Poczuł, jak uginają się pod nim kolana, i zwalił się w zarośla.
Wydawało mu się, że jakieś mocne palce macają jego ranę
na głowie i że słyszy słowa mamrotane w języku Północy.
– Ach! – zajęczał, uchylając odrobinę powieki.
– Przestań skamleć. – Z góry spoglądał na niego Wilczarz.
– To tylko draśnięcie. Nie oberwałeś mocno. Lazłeś prosto na
mnie. Mimo wszystko masz szczęście, czasem zdarza mi się
chybić.
– Szczęście – wymamrotał West.
Przekręcił się w mokrych paprociach i spojrzał ku dolinie
widniejącej między pniami drzew. Mgła zaczęła się już unosić,
odsłaniając z wolna sznur pogruchotanych wozów, pogruchotanej
broni, pogruchotanych ciał. Cały ten odrażający bezmiar
straszliwej klęski. Albo straszliwego zwycięstwa, jeśli patrzyło się
na to oczami Bethoda. Kilkaset kroków dalej zobaczył jakiegoś
człowieka, który biegł rozpaczliwie w stronę skupiska drzew.
Może był to kucharz, sądząc po odzieniu. Gnał za nim jeździec
dzierżący włócznię. Chybił za pierwszym razem, ale dopadł
nieszczęśnika, zawróciwszy konia, i przygniótł do ziemi. West
powinien patrzeć ze zgrozą, jak jeździec tratuje biednego
uciekiniera i dźga go włócznią, ale odczuwał tylko przepełnione
winą zadowolenie. Zadowolenie, że ten sam los nie spotkał jego.
Po zboczach doliny poruszały się inne postaci i inni
jeźdźcy. Kolejne małe i krwawe dramaty, ale West nie mógł już
dłużej patrzeć. Odwrócił się i wśliznął w przytulne schronienie
krzewów.
Wilczarz śmiał się pod nosem.
– Trójdrzewiec się zesra, kiedy zobaczy, co sobie
zdobyłem. – Zaczął ich po kolei wskazywać, dziwacznych,
wyczerpanych i ubłoconych osobników. – Na wpół żywego
pułkownika Westa, dziewczynę z zakrwawionym młotem,
człowieka o gębie jak przypalone dno garnka i tego tutaj chłopaka,
który, chyba że się mylę, jest odpowiedzialny za tę pieprzoną
klęskę. – Potrząsnął z wolna głową, szczerząc się do Westa, który
leżał na plecach i dyszał jak wyrzucona na brzeg ryba. –
Trójdrzewiec... się... zesra.
Kolacja na jedną osobę
Do Arcylektora Sulta, zwierzchnika Inkwizycji Jego
Królewskiej Mości Wasza Eminencjo, mam dobre nowiny. Spisek
został zdemaskowany i wypleniony z korzeniami. Jego
protagonistami byli Korsten dan Vurms, syn lorda gubernatora, i
Carlot dan Eider, magister gildii kupców korzennych. Zostaną
przesłuchani, a następnie ukarani w taki sposób, by nasi ludzie
zrozumieli cenę zdrady. Wydaje się, że Davoust padł ofiarą agenta
gurkhulskiego, od dawna ukrywającego się w mieście. Zabójca jest
wciąż na wolności, ale zważywszy, że spiskowcy są w naszych
rękach, jego schwytanie jest tylko kwestią czasu.
Poleciłem trzymać lorda gubernatora Vurmsa pod ścisłą
strażą. Synowska zdrada czyni ojca niewiarygodnym, poza tym
stanowił on poważną przeszkodę w sprawnym zarządzaniu
miastem. Odeślę go panu na pokładzie statku, któiy wyruszy w
następny rejs, dzięki czemu Jego Eminencja i inni członkowie
Zamkniętej Rady będą mogli zadecydować o jego losie. Wraz z nim
przybędzie pewien inkwizytor, Harker, odpowiedzialny za śmierć
dwóch więźniów, którzy mogli dostarczyć nam cennych informacji.
Przesłuchałem go i jestem w pełni przekonany, że nie uczestniczył
w żadnym spisku, jest on jednak winien niekompetencji bliskiej
zdrady. Pozostawiam decyzję o karze Waszej Eminencji.
Atak Gurkhulczyków nastąpił z pierwszym brzaskiem.
Wybrane oddziały ruszyły na miasto z przygotowanymi zawczasu
mostami i wysokimi drabinami, przez otwartą przestrzeń, i
spotkały się z morderczą salwą pięciuset łuczników rozstawionych
wzdłuż naszych wałów. Było to odważne posunięcie, jeśli chodzi o
wroga, pochopne jednakże, i natarcie zostało odparte ze znacznymi
stratami po nieprzyjacielskiej stronie. Tylko dwie śmiałe grupy
zdołały dotrzeć do wykopanego przez nas kanału, gdzie ludzi wraz
z mostem i drabiną zmiótł szybko bystry i gwałtowny prąd wody,
który napływa z morza do zatoki w określonych godzinach dnia, co
było szczęśliwym i nieprzewidzianym zrządzeniem natury.
Trupy Gurkhulczyków zalegają obecnie pustą ziemię
między naszym kanałem a wrogimi liniami, ja zaś rozkazałem
naszym ludziom strzelać do każdego, kto zechce przyjść z pomocą
rannym. Jęki umierających i widok ciał gnijących w słońcu
podkopią bez wątpienia morale wroga.
Choć zasmakowaliśmy zwycięstwa, atak ów w
rzeczywistości jest jedynie pierwszą próbą wybadania naszego
systemu obronnego. Dowódca Gurkhulczyków ledwie zanurzył
palec w wodzie, by zbadać jej temperaturę, by się tak wyrazić.
Jego następny atak, o czym nie wątpię, zostanie przeprowadzany
na znacznie większą skalę. Trzy potężne katapulty, umieszczone w
odległości czterystu kroków od naszych wałów i zdolne miotać
ogromne kamienie do Dolnego Miasta, wciąż czekają w odwodzie.
Być może Gurkhulczycy mają nadzieję zdobyć Dagoskę nietkniętą,
ale jeśli nasz opór będzie trwał, owa zwłoka nie potrwa już długo.
Z pewnością nie brakuje im ludzi. Z każdym dniem na
półwysep przybywa coraz więcej żołnierzy. Nad ich mrowiem
widać obecnie osiem sztandarów, zauważyliśmy też oddziały
złożone z barbarzyńców pochodzących z każdego zakątka
kontynentu kantyckiego. Naprzeciwko nas stoi potężna armia,
licząca zapewne pięćdziesiąt tysięcy ludzi, może nawet więcej.
Gurkhulski imperator, Uthman-ul-Dosht, rzuca przeciwko naszym
murom całą swoją potęgę, ale wytrwamy.
Niebawem Jego Eminencja otrzyma ode mnie wiadomości.
Tymczasem służę i jestem posłuszny.
Sand dan Glokta superior Dagoski
Magister Carlot dan Eider, stojąca na czele gildii kupców
korzennych, siedziała na krześle, z dłońmi złożonymi na kolanach,
i robiła co w jej mocy, by zachować godność. Skórę miała bladą i
zatłuszczoną, oczy podkrążone. Białe szaty były splamione brudem
celi, włosy straciły swój blask i zwisały matowe i splątane wokół
twarzy. Wyglądała starzej nieupudrowana i bez klejnotów, ale
wciąż wydawała się piękna.
„Bardziej niż kiedykolwiek, poniekąd. Piętno płomienia
świecy, która się niemal wypaliła”.
– Wygląda pan na zmęczonego – zauważyła.
Glokta uniósł brwi.
– Mam za sobą kilka ciężkich dni. Najpierw przesłuchanie
pani wspólnika Vurmsa, potem drobna sprawa pod postacią ataku
armii Gurkhulu biwakującej pod naszymi murami. Pani też wydaje
się nieco znużona.
– Podłoga w mojej celi nie jest zbyt wygodna, poza tym
mam swoje zmartwienia. – Popatrzyła na Severarda i Vitari,
opierających się o ścianę po obu stronach ze skrzyżowanymi
ramionami, zamaskowanych i nieprzeniknionych. – Czy umrę
tutaj?
„Nie ulega to wątpliwości”.
– To się okaże. Vurms powiedział nam już z grubsza to, co
chcieliśmy wiedzieć. Przyszła pani do niego, zaproponowała
pieniądze w zamian za sfałszowanie podpisu jego ojca na pewnych
dokumentach i wydanie rozkazu pewnym strażnikom, krótko
mówiąc, w zdradzieckim przekazaniu Dagoski wrogom Unii.
Wymienił wszystkich zamieszanych w pani spisek. Podpisał
wyznanie. Jego głowa, na wypadek, gdyby się pani nad tym
zastanawiała, ozdabia bramę obok głowy pani przyjaciela Islika,
ambasadora imperatorskiego.
– Obaj razem, na bramie – oznajmił śpiewnie Severard.
– Są tylko trzy rzeczy, których nie mógł mi dać. Pani
powodów, pani podpisu i tożsamości gurkhulskiego szpiega, który
zabił superiora Davousta. Dostanę je od pani. Teraz.
Magister Eider odchrząknęła, z uwagą wygładziła przód
swej długiej sukni i usiadła tak dumnie, jak to było tylko możliwe.
– Nie wierzę, by mógł mnie pan torturować. Nie jest pan
Davoustem. Ma pan sumienie.
Kąciki ust Glokty drgnęły nieznacznie.
„Śmiałe posunięcie. Muszę ci przyklasnąć. Ale jakże się
mylisz co do mnie”.
– Mam sumienie, ale to słabiutka, zwiędła rzecz. Nie
mogłaby ocalić ani pani, ani kogokolwiek innego, nawet od
podmuchu nieco silniejszego wiatru. – Glokta westchnął, głęboko i
przeciągle. W pokoju było zbyt gorąco, zbyt jasno, oczy piekły go i
swędziały, pocierał je powoli, mówiąc: – Nie domyśla się nawet
pani tego, co robiłem. Rzeczy okropne, złe, odrażające; gdybym o
nich pani opowiedział, dostałaby pani torsji. – Wzruszył
ramionami. – Dręczą mnie od czasu do czasu, ale mówię sobie, że
miałem powody. Rok przemija, niewyobrażalne staje się
codzienne, odrażające staje się nudne, nieznośne staje się rutyną.
Spycham to wszystko w mroczne zakątki swego umysłu i
jest to niewiarygodne, co się tam mieści. To zdumiewające, z czym
można żyć.
Glokta spojrzał w oczy Severarda i w oczy Vitari,
połyskujące twardo i bezlitośnie.
– Ale nawet założywszy, że ma pani rację, to czy naprawdę
chce pani udawać, że moi praktycy mają podobne obiekcje?
Prawda, Severard?
– Podobne... co?
Glokta uśmiechnął się ze smutkiem.
– Widzi pani. Nie wie nawet, co to takiego.
Osunął się na krzesło.
„Jestem zmęczony. Straszliwie zmęczony”.
Wydawało się, że nie ma nawet siły podnieść ręki.
– Już poczyniłem na pani rzecz przeróżne ustępstwa.
Zazwyczaj zdrady nie traktuje się tak łagodnie. Szkoda, że nie
widziała pani, co Frost zrobił z pani przyjacielem Vurmsem, a
wszyscy zdajemy sobie sprawę, że w tym wszystkim był on
zdecydowanie młodszym pani wspólnikiem.
Srał krwią przez kilka swych żałosnych ostatnich godzin.
Jak dotąd nikt pani nie tknął nawet palcem. Pozwoliłem pani
zachować ubranie, godność, człowieczeństwo. Ma pani jedną
szansę, by podpisać wyznanie i odpowiedzieć na moje pytania.
Jedną szansę, by okazać posłuszeństwo, całkowicie i
bezwarunkowo. – Glokta nachylił się i dźgnął palcem w stół. –
Jedną szansę. Potem panią rozbierzemy i zaczniemy kroić.
Zdawało się, że magister Fider w mgnieniu oka zapadła się
w sobie. Jej ramiona się przygarbiły, głowa opadła, wargi zadrżały.
– Proszę zadawać swoje pytania – powiedziała chrapliwym
głosem.
„Złamana kobieta. Gratulacje, superiorze Glokta. Ale
pytania muszą mieć odpowiedzi”.
– Vurms powiedział nam, komu należało zapłacić i ile.
Niektórym strażnikom. Niektórym urzędnikom podległym jego
ojcu. Jemu samemu, oczywiście, i to znaczną sumę. O dziwo, na
liście brakowało jednego nazwiska. Pani nazwiska. Pani, jako
jedyna, niczego nie zażądała.
Sama królowa kupców, rezygnuje z pewnego interesu? Nie
daje mi to spokoju. Co pani zaoferowali? Dlaczego zdradziła pani
króla i kraj?
– Dlaczego? – powtórzył jak echo Severard.
– Odpowiedz, kurwa! – wrzasnęła Yitari.
Eider skuliła się na krześle.
– Unia nigdy nie powinna tu rządzić! – wypaliła. –
Wszystko przez chciwość! Chciwość, zwykłą i pospolitą chciwość!
Kupcy korzenni byli tu przed wojną, kiedy Dagoska cieszyła się
wolnością. Zbijali fortuny, wszyscy bez wyjątku, ale musieli płacić
podatki miejscowym; jak bardzo ich to drażniło! O ile lepiej by
było, rozumowali, gdybyśmy sami posiadali miasto, gdybyśmy
sami mogli ustanawiać reguły. O ile bardziej bylibyśmy bogaci.
Kiedy nadarzyła się okazja, wykorzystali ją, a mój mąż był
pierwszy.
– I tak kupcy korzenni zaczęli rządzić Dagoską. Czekam, aż
powie mi pani o swojej motywacji, magister Eider.
– To był jeden wielki chaos! Kupcy nie mieli interesu w
utrzymywaniu miasta i żadnych umiejętności pod tym względem.
Zarządcy z ramienia Unii, Vurms i jemu podobni, byli nędznikami,
ludźmi, których interesowało tylko napychanie kieszeni. Mogliśmy
współdziałać z miejscowymi, ale woleliśmy ich wykorzystywać, i
gdy wystąpili przeciwko nam, wezwaliśmy Inkwizycję, a wy
prześladowaliście ich, torturowaliście i wieszaliście przywódców
na placach Górnego Miasta, i wkrótce pogardzali nami tak bardzo
jak Gurkhulczykami. Siedem lat tu siedzimy i nie zrobiliśmy
niczego prócz zła! To była orgia korupcji, brutalności i
marnotrawstwa!
„Z tym mogę się zgodzić. Sam to widziałem”.
– A ironia polega na tym, że nie osiągnęliśmy żadnego
zysku! Nawet na początku zarabialiśmy mniej niż przed tamtą
wojną! Koszt utrzymania wałów, opłacanie najemników, to
wszystko, bez pomocy miejscowych, było rujnujące! – Eider
zaczęła się śmiać, był to rozpaczliwy, przerywany szlochem
śmiech. – Gildia jest bliska bankructwa, a wzięli na swoje barki
wszystko, głupcy! Chciwość, jedna wielka chciwość!
– I wtedy przyszli do pani Gurkhulczycy.
Eider przytaknęła, jej zmatowiałe włosy zakołysały się
gwałtownie.
– Mam wiele znajomości w Gurkhulu. Kupców, z którymi
robiłam przez wiele lat interesy.
Powiedzieli mi, że Uthman, gdy tylko został imperatorem,
złożył przysięgę, iż zdobędzie Dagoskę, iż zmyje hańbę, jakąjego
ojciec sprowadził na naród, iż nic spocznie, dopóki nie wypełni
owej przysięgi. To były jego pierwsze słowa po objęciu tronu.
Powiedzieli mi, że w mieście działają już szpiedzy gurkhulscy, że
znają nasze słabe punkty. Powiedzieli, że istnieje sposób, by
uniknąć rzezi, jeśli Dagoska zostanie im przekazana bez walk.
– Więc dlaczego pani zwlekała? Sprawowała pani władzę
nad Coscą i jego najemnikami, jeszcze nim ludzie Kahdii zostali
uzbrojeni, nim wzmocniono system obrony, nim ja się zjawiłem,
chociażby. Mogła pani opanować miasto, gdyby pani chciała. Po
co był pani potrzebny ten głupiec Vurms?
Carlot dan Eider wbiła wzrok w ziemię.
– Dopóki żołnierze Unii obsadzali cytadelę i bramy miasta,
ich zdobycie oznaczało rozlew krwi. Vurms mógł oddać mi miasto
bez walki. Moim jedynym celem, może mi pan wierzyć albo nie,
celem, który pan tak sprawnie udaremnił, było uniknięcie
zabijania.
„Wierzę w to. Ale teraz to nic nie znaczy”.
– Niech pani mówi dalej.
– Widziałam, że Vurms da się kupić. Jego ojcu nie
pozostało już wiele życia, a stanowisko nie jest dziedziczne. Syn
mógł mieć ostatnią szansę skorzystania na pozycji ojca.
Ustaliliśmy cenę. Zaczęliśmy się przygotowywać. I wtedy o
wszystkim dowiedział się Davoust.
– Zamierzał powiadomić arcylektora.
Eider parsknęła ironicznym śmiechem.
– Nie odznaczał się pańskim oddaniem sprawie. Chciał
tego, co wszyscy. Pieniędzy, i to znacznie więcej niż mogłam
zdobyć. Powiedziałam Gurkhulczykom, że plan się nie udał. I
wyjaśniłam dlaczego. Następnego dnia Davoust... zniknął. –
Odetchnęła głęboko. – Wtedy nie mogliśmy się już cofnąć.
Byliśmy gotowi do działania, krótko po pańskim przyjeździe.
Wszystko było przygotowane. A potem...
– Potem?
– Potem zaczął pan wzmacniać naszą obronę, a Vurms stał
się chciwy. Uważał, że nasza pozycja jest znacznie lepsza. Zażądał
więcej. Zagroził, że powie panu o moich planach.
Musiałam zwrócić się do Gurkhulczyków o więcej
pieniędzy. Wszystko to zabrało sporo czasu.
W końcu znów mogliśmy przystąpić do działania, ale
wtedy było już za późno. Szansa przepadła. – Podniosła wzrok. –
Wszystko to chciwość. Gdyby nie chciwość mojego męża, nigdy
nie przyjechalibyśmy do Dagoski. Gdyby nie chciwość kupców
korzennych, moglibyśmy osiągnąć tu sukces. Gdyby nie chciwość
Vurmsa, moglibyśmy oddać miasto i nawet kropla krwi nie
spadłaby na tę bezwartościową skałę. – Pociągnęła nosem i znów
wlepiła spojrzenie w podłogę. Jej głos przycichał. – Ale chciwość
jest wszechobecna.
– A więc zgodziła się pani poddać miasto. Zgodziła się pani
nas zdradzić.
– Kogo zdradzić? Nikt by nie przegrał! Kupcy wycofaliby
się po cichu! Mieszkańcom miasta nie byłoby gorzej pod tyranią
Gurkhulu niż pod naszą! Unia nie straciłaby nic z wyjątkiem
skrawka swojej dumy, a ile to jest warte, pomijając życie tysięcy? –
Eider nachyliła się nad stołem, jej głos stał się chrapliwy, w
szeroko otwartych oczach zalśniły łzy. – I co się teraz stanie?
Niech pan mi powie. To będzie masakra! Rzeź! Nawet jeśli zdoła
pan utrzymać miasto, to za jaką cenę? Zresztą nie zdoła pan tego
dokonać. Imperator przysiągł i nikt mu się nie sprzeciwi. Życie
każdego mężczyzny, kobiety i dziecka jest stawką! I po co? Żeby
arcylektor Sult i jemu podobni mogli pokazać miejsce na mapie i
powiedzieć, że ta kropka jest nasza? Ile śmierci go zadowoli? Jakie
były moje powody? A jakie są pańskie? Dlaczego pan to robi?
Dlaczego?
Glokta poczuł, jak drga mu lewe oko; przycisnął do niego
dłoń, drugim patrzył na kobietę siedzącą naprzeciwko. Po jej
policzku spłynęła łza i spadła na stół.
„Dlaczego to robię?”.
Wzruszył ramionami.
– A co to ma do rzeczy?
Severard wyciągnął rękę i podsunął jej papier z
wyznaniem.
– Podpisz! – warknął.
– Podpisz – syknęła Vitari. – Podpisz, suko!
Dłoń Carlot dan Eider drżała, kiedy sięgała po pióro.
Zastukało o wnętrze kałamarza, rozchlapało kilka czarnych kropel
na powierzchni stołu i zaskrzypiało o papier. Nikt się nie upajał
triumfem.
„Nikt nigdy się nie upaja, ale jest jeszcze jedna sprawa do
omówienia”.
– Gdzie znajdę agenta Gurkhulczyków? – Głos Glokty był
ostry jak tasak.
– Nie wiem. Nigdy nie wiedziałam. Ktokolwiek to jest,
przyjdzie po pana, tak jak przyszedł po Davousta. Może dziś
wieczorem...
– Dlaczego zwlekają z tym tak długo?
– Powiedziałam im, że nie stanowi pan zagrożenia.
Powiedziałam, że Sult przyśle kogoś innego... że poradzę sobie z
panem.
„I poradziłabyś sobie, nie wątpię w to, gdyby nie
nadzwyczajna i niespodziewana hojność banku Valint i Balk.”
Glokta nachylił się ku niej.
– Kto jest agentem gurkhulskim?
Dolna warga Eider drżała tak mocno, że niemal dzwoniły
jej zęby.
– Nie wiem – wyszeptała.
Vitari walnęła jej głową o stół.
– Kto? Kto? Kto to jest, suko? Kto?
– Nie wiem!
– Kłamiesz!
Łańcuch praktyka zabrzęczał nad głową Eider i zacisnął się
mocno na jej szyi.
Niegdysiejsza królowa kupców została brutalnie szarpnięta
do tylu, jej nogi wierzgnęły w powietrzu, dłonie zmagały się z
ogniwami na szyi. Runęła na podłogę.
– Kłamiesz!
Nos Vitari marszczył się z wściekłości, rude brwi ściągnięte
były w grymasie gniewu, oczy zwężone do wąskich, okrutnych
szparek. Wparła but w potylicę kobiety, naprężyła plecy, łańcuch
zaczął się wrzynać w jej białe od wysiłku pięści. Severard
przyglądał się tej brutalnej scenie z nieznacznym uśmiechem
wokół oczu, jego ciche pozbawione melodii pogwizdywanie
niemal zagłuszał chrapliwy oddech, syk i bulgotanie docierające z
krtani Eider. Ostatnie westchnienia.
Glokta oblizał bezzębne dziąsła, patrząc na kobietę, która
miotała się po podłodze.
„Musi umrzeć. Nie ma innego wyboru. Jego Eminencja
żąda dotkliwej kary. Jego Eminencja żąda drastycznych działań dla
przykładu. Jego Eminencja dopuszcza okazywania litości tylko w
wyjątkowych przypadkach”.
Glokta czuł, jak drgają mu powieki, a twarz wykrzywia
bezwiedny skurcz. W pomieszczeniu panowała duchota i żar jak w
piecu. Był mokry od potu i spragniony jak diabli. Z trudem łapał
oddech. Czuł się niemal tak, jakby to jego duszono łańcuchem.
„A ironia polega na tym, że ta kobieta ma rację. Moje
zwycięstwo jest stratą dla wszystkich ludzi w Dagosce, w taki czy
inny sposób. Już teraz pierwsze owoce moich wysiłków wydają
ostatnie tchnienie na nieużytkach pod bramami miasta. Rzeź nie
będzie miała końca.
Gurkhulczycy, Dagoskańczycy, ludzie Unii, stosy ciał będą
rosnąć, aż wszyscy zostaniemy pod nimi pogrzebani, i to
wyłącznie z mojego powodu. Byłoby o wiele lepiej, gdyby jej
podstępny plan doczekał się realizacji. Byłoby o wiele lepiej,
gdybym umarł w więzieniu imperatorskim.
Lepiej dla gildii kupców korzennych, lepiej dla ludu
Dagoski, lepiej dla Gurkhulczyków, dla Korstena dan Vurmsa, dla
Carlot dan Eider. Lepiej nawet dla mnie samego”.
Eider niemal przestała wierzgać nogami.
„Jeszcze jedna rzecz, którą należy zepchnąć w mroczny
zakątek umysłu. Jeszcze jedna rzecz, która będzie dręczyć mnie w
samotności. Ta kobieta musi umrzeć, bez względu na dobre czy złe
strony. Musi umrzeć”.
Jej oddech brzmiał jak stłumiony grzechot. Potem jak
łagodny świst.
„Prawie koniec. Prawie koniec”.
– Przestań! – warknął Glokta.
„Co?”.
Severard spojrzał na niego ostro.
– Co?
Zdawało się, że Vitari nie usłyszała, łańcuch był bezlitośnie
zaciśnięty.
– Przestań, powiedziałem!
– Dlaczego? – syknęła.
„Właśnie, dlaczego?”.
– Jestem od wydawania rozkazów – rzucił gniewnie. – Nie
od pieprzonych wyjaśnień.
Vitari popuściła łańcuch, wyrażając szyderczym grymasem
niezadowolenie, i cofnęła but z głowy Eider. Kobieta się nie
poruszyła. Jej oddech był płytki, przypominał ledwie słyszalny
szelest.
„Ale oddycha. Arcylektor zażąda wyjaśnienia, i to
przekonującego. Zastanawiam się, jak będzie brzmiało?”.
– Zabierzcie ją z powrotem do celi – nakazał, wspierając
się na swej lasce i podnosząc ciężko z krzesła. – Może uda się nam
ją jeszcze wykorzystać.

***

Glokta stał przy oknie, wpatrzony w noc, i przyglądał się,


jak na Dagoskę spada deszcz gniewu bożego. Trzy wielkie
katapulty, ustawione daleko poza murami miasta i zasięgiem strzał,
pracowały niezmordowanie od popołudnia. Naładowanie i
przygotowanie każdej z nich zabierało pewnie godzinę.
Obserwował tę procedurę przez lunetę.
Najpierw należało ustawić maszynę w odpowiedniej
pozycji i ocenić właściwie odległość.
Potem kilku brodatych inżynierów w białych szatach
wszczynało dyskusję; patrzyli przez swoje lunety, trzymali w
dłoniach rozkołysane sznurki pionu, manipulowali cyrklami,
papierami i liczydłami, przeprowadzając drobiazgową korektę
położenia wielkich sworzni, które utrzymywały katapultę w
miejscu.
Kiedy już byli dostatecznie zadowoleni, naciągano
olbrzymie ramię. Zaprzęg dwudziestu koni, poganianych batem i
spienionych, unosił potężną przeciwwagę, sztabę czarnego żelaza
w kształcie zmarszczonej gurkhulskiej twarzy.
Następnie na przygotowaną już łyżkę – wykorzystując
system dźwigni i siłę oddziału stękających, wymachujących rękami
robotników – zakładano beczkę o średnicy jednego kroku.
Potem ludzie się odsuwali pospiesznie i z nieukrywanym
strachem. Samotny niewolnik zbliżał się powoli z długim kijem, na
którego końcu zatknięte były zapalone pakuły. Przykładał je do
beczki. W górę skakały płomienie, gdzieś zwalniano dźwignię,
potężna przeciwwaga spadała, wielkie ramię, długie jak sosna,
przecinało niebo i płonący ładunek szybował w chmury. Pociski
leciały tak i spadały z przeraźliwym hukiem już od wielu godzin,
podczas gdy słońce zniżało się powoli na zachodzie; niebo
ciemniało, wzgórza na stałym lądzie zamieniały się w czarny
kształt gdzieś w dali. Glokta patrzył, jak jedna z beczek
poszybowała w górę, świecąc jasno na tle atramentowego nieba; jej
płonąca trajektoria pozostawiała przez chwilę niezatarty ślad na
siatkówce oka. Wydawało się, że zawisa nad miastem
nieskończenie długo, niemal tak wysoko jak sama cytadela, a
potem spadała z nieba niczym meteor, ciągnąc za sobą ogon
pomarańczowego ognia. Runęła na ziemię pośrodku Dolnego
Miasta. W górę wystrzeliły płomienie płynnej pożogi, plunęły na
boki, rzuciły się chciwie na maleńkie sylwetki nędznych domków.
Kilka chwil później do okna dotarł grzmot detonacji, Glokta
skrzywił się odruchowo.
„Proch wybuchowy. Kiedy widziałem, jak spala się z
sykiem na ławce w piwnicy adepta chemii, kto by pomyślał, że
może się przerodzić w tak groźną broń?”.
Na wpół widział, na wpół sobie wyobrażał maleńkie
postaci, biegające tam i z powrotem –jak próbują odciągnąć
rannych od płonących zgliszczy, uratować, co się tylko da ze
zniszczonych domostw, jak długi łańcuch brudnych od popiołów i
sadzy mieszkańców podaje sobie z rąk do rąk wiadra, starając się
na próżno opanować szalejące piekło ognia.
„Ci, którzy mają najmniej, zawsze tracą na wojnie
najwięcej”.
Płomienie widać było teraz w całym Dolnym Mieście.
Świetliste, połyskujące, drgające w porywach wiatru znad morza,
odbijały się w czarnej wodzie pomarańczową, żółtą, gniewnie
czerwoną barwą. Nawet tutaj powietrze przesycone było ciężką,
oleistą, dławiącą wonią dymu.
„Tam, w dole, musi być jak w samym piekle. Jeszcze raz
gratulacje, superiorze Glokta”.
Odwrócił się, wyczuwając czyjąś obecność w drzwiach
komnaty. Shickel, jej szczupła sylwetka majaczyła czernią w
świetle lampy.
– Nic mi nie jest – mruknął, znów spoglądając na
majestatyczny, ponury, straszny spektakl za oknem.
„Bądź co bądź nie codziennie widzi się płonące miasto”.
Ale jego służąca nie odchodziła.
Zrobiła krok w głąb pomieszczenia.
– Powinnaś już odejść, Shickel. Spodziewam się gościa, by
się tak wyrazić, a jego wizyta może być kłopotliwa.
– Gościa, hę?
Glokta spojrzał na nią. Jej głos brzmiał inaczej niż zwykle.
Był głębszy, twardszy. Jej twarz też wyglądała inaczej, jedna strona
tonęła w mroku, druga była oświetlona migotliwym
pomarańczowym blaskiem ogni za oknem. Dziwny grymas, na
wpół obnażone zęby, oczy wlepione w Gloktę i błyszczące
intensywnością głodu; ruszyła z wolna przed siebie. Niemal
przerażające oblicze.
„Gdybym był skłonny do strachu...”.
Nagle tryby obracające się w jego umyśle zaskoczyły.
Zrozumiał.
– Ty? – rzucił bez tchu.
– Ja.
„Ty?”.
Glokta nie mógł się powstrzymać i parsknął bezwiednie
śmiechem.
– Harker miał cię w ręku! Ten idiota natknął się na ciebie
przypadkowo, a ja cię wypuściłem! A myślałem, że jestem
bohaterem! – Nie mógł zapanować nad wesołością. – Jest w tym
jakiś morał, co? Nigdy nie pozwalaj sobie na dobre uczynki!
– Nie potrzebuję twoich nauk, kaleko.
Znów postąpiła do przodu. Teraz dzieliły ją od niego
niespełna trzy kroki.
– Zaczekaj! – Podniósł dłoń. – Powiedz mi tylko jedno!
Zatrzymała się i zmarszczyła pytająco brwi.
„Zostań tam”.
– Co się stało z Davoustem?
Shickel uśmiechnęła się. Ostre, czyste zęby.
– Nigdy nie opuścił tej komnaty. – Pogłaskała się delikatnie
po brzuchu. – Jest tutaj.
Glokta powstrzymywał się siłą woli, by nie spojrzeć na
pętlę łańcucha zsuwającego się powoli z sufitu.
– A teraz dołączysz do niego.
Zdążyła zrobić pół kroku do przodu, gdy łańcuch zaczepił o
jej podbródek i szarpnął, odrywając jej stopy od ziemi i
podciągając gwałtownie w górę; zaczęła syczeć i pluć, kopać
nogami i ciskać się na wszystkie strony.
Severard wyskoczył z kryjówki pod stołem, chcąc złapać
wierzgające nogi Shickel.
Wrzasnął, gdy goła stopa walnęła go w twarz, i rozłożył się
jak długi na dywanie.
– Kurwa! – sapnęła Vitari, kiedy dziewczyna wsunęła dłoń
pod łańcuch i zrzuciła ją z belek pod sufitem. – Do diabła!
Runęły razem na podłogę, walczyły przez chwilę, a potem
Vitari uniosła się w powietrze, bezwładny czarny cień w mroku.
Zawyła, uderzając o stół w przeciwległym kącie, i osunęła się bez
zmysłów. Severard wciąż jęczał. Przekręcił się na plecy,
oszołomiony, przyciskając dłonie do maski. Glokta i jego służąca
patrzyli na siebie.
„Ja i mój żerca. Niefortunne”.
Cofnął się pod ścianę, gdy skoczyła na niego, ale zdołała
posunąć się tylko o krok, nim Frost zwalił się na nią całym
ciężarem ciała i przygniótł do dywanu. Leżeli tam przez chwilę,
potem ona podniosła się z wolna na kolana, wstała, cały czas
dźwigając na barkach potężnego mężczyznę, i ruszyła powoli w
stronę Glokty.
Albinos obejmował ją mocno ramionami, naprężając
wszystkie mięśnie i ścięgna, by odciągnąć Shickel, ale ona
posuwała się uparcie do przodu, jedną rękę miała przyciśniętą
przez Frosta do boku, ale drugą, groźnie rozcapierzoną, próbowała
dosięgnąć szyi Glokty.
– Thss! – zasyczał Frost; mięśnie jego potężnych
przedramion napinały się, twarz wykrzywiał straszliwy wysiłek,
różowe oczy wychodziły z orbit. A jednak było to za mało.
Glokta przywarł do ściany i patrzył zafascynowany, jak
dłoń zbliża się coraz bardziej, coraz bardziej, aż od jego krtani
dzieliło ją kilka włosków.
„Wysoce niefortunne”.
– Pieprzyć cię! – wrzasnął Severard.
Jego kij przeciął ze świstem powietrze i walnął w
szponiastą rękę, przełamując ją na pół.
Glokta zobaczył kości sterczące spod zakrwawionej i
rozerwanej skóry, a mimo to palce wciąż podrygiwały, próbując
sięgnąć mu do gardła. Kij uderzył w twarz i głowa dziewczyny
odskoczyła do tyłu. Z nosa trysnęła krew, policzek był rozerwany
do żywego ciała. A jednak wciąż parła do przodu. Frost dyszał z
wysiłku, próbując unieruchomić jej drugą rękę, podczas gdy ona
nie dawała za wygraną, wyrywała się, warcząc i obnażając zęby,
gotowa przegryźć Glokcie gardło.
Severard odrzucił kij i chwyciwszy Shickel za szyję, zaczął
odciągać jej głowę, stękając z wysiłku, na czole pulsowały mu
żyły. Był to przedziwny widok, dwaj mężczyźni, jeden wielki i
silny jak byk, próbujący rozpaczliwie rzucić wiotką czternastolatkę
na ziemię. Powoli obaj praktycy zaczęli ją odciągać. Scverard
zdołał oderwać jej stopę od podłogi. Frost zaryczał straszliwie,
uniósł ją i resztkami sił cisnął na ścianę.
Dźwignęła się z podłogi, drapiąc palcami ścianą, złamana
ręka kołysała się bezwładnie.
Vitari zawarczała z cienia; jedno z ciężkich krzeseł
Davousta uniosło się wysoko w powietrze i pękło na głowie
Shickel z ogłuszającym trzaskiem. Po chwili troje praktyków
rzuciło się na nią jak psy gończe na lisa, kopiąc, tłukąc, dysząc z
wściekłości.
– Dosyć! – rzucił gniewnie Glokta. – Wciąż mamy pytania!
Przysunął się do sapiących praktyków i spojrzał w dół.
Shickel zamieniła się w nieruchomy bezład połamanych kończyn.
W stos szmat, nawet niezbyt wielki.
„Wygląda tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy ją
zobaczyłem. Jakim cudem ta dziewczyna zdołała niemal pokonać
tych troje?”.
Jej złamana ręka spoczywała na dywanie, palce były
bezwładne i zakrwawione.
„Można spokojnie powiedzieć, że nie stanowi już dla
nikogo zagrożenia”.
Po chwili ręka zaczęła się ruszać. Kość wsunęła się z
powrotem w ciało i wydała odrażający, trzeszczący dźwięk,
prostując się jednocześnie. Palce drgnęły, szarpnęły, zaczęły drapać
podłogę i pełznąć ku Glokcie, by złapać go za kostkę.
– Czym ona jest? – wysapał Severard, spoglądając w dół.
– Dajcie łańcuchy – krzyknął Glokta, usuwając się
przezornie. – Pospieszcie się!
Frost wyciągnął z worka wielkie, brzęczące kajdany,
stękając z wysiłku. Zostały wykonane z myślą o najgroźniejszych i
najniebezpieczniejszych więźniach – obręcze z czarnego żelaza,
grube jak pień młodego drzewa, ciężkie jak kowadła. Praktyk
zacisnął jedną parę na kostkach więźniach, drugą na nadgarstkach,
po czym zatrzasnął zapadki z krzepiącą ostatecznością.
Tymczasem Vitari wyjęła długi łańcuch i zaczęła owijać
nimi zwiotczałe ciało Shickel, podczas gdy Severard ją trzymał;
zaciskała mocno ogniwa i znów owijała nimi dziewczynę.
Dwie wielkie kłódki dokończyły dzieła.
Zatrzaśnięto je w samą porę. Shickel niespodziewanie ożyła
i zaczęła się rzucać na podłodze. Warknęła na Gloktę, zmagając się
ze stalowymi pętami. Nos przybrał dawny kształt, rozcięcie na
policzku zamknęło się na powrót.
„Jakby nigdy nie została w żaden sposób zraniona. A więc
Yulwei mówił prawdę”.
Łańcuchy zabrzęczały, gdy rzuciła się do przodu z
obnażonymi zębami, a Glokta musiał się pospiesznie cofnąć.
– Jest uparta – mruknęła Vitari, pchając dziewczynę butem
na ścianę. – To jej trzeba przyznać.
– Głupcy! – syknęła Shickel. – Nie możecie zapobiec temu,
co nadchodzi! Prawa ręka Boga spada na to miasto i nic nie może
go ocalić! Wasza śmierć jest już zapisana!
Niebo rozświetliła szczególnie jasna detonacja, rzucając
pomarańczowe światło na zamaskowane twarze praktyków. W
chwilę później w komnatę uderzyło echo wybuchu. Shickel zaczęła
się śmiać, przypominało to obłąkańczy, chrapliwy skrzek.
– Nadchodzi Sto Słów! Żadne łańcuchy ich nie spętają,
żadne bramy przed nimi nie ochronią! Nadchodzą!
– Może. – Glokta wzruszył ramionami. – Ale dla ciebie
nadejdą za późno.
– Jestem już martwa! Moje ciało nie jest niczym więcej jak
tylko pyłem! Należy do Proroka! Niczego ode mnie nie
wyciągniecie, choć byście się nie wiem jak starali!
Glokta uśmiechnął się. Niemal czuł na twarzy ciepło
płomieni szalejących w dole.
– Brzmi jak wyzwanie.
Jeden z nich
Ardee uśmiechnęła się do niego, a Jezal odpowiedział jej
tym samym. Szczerzył zęby jak głupiec. Nie mógł się
powstrzymać. Był taki szczęśliwy, że znów znajduje się tam, gdzie
wszystko miało sens. Teraz już nigdy nie wolno im się rozstać.
Chciał jej tylko powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Jak bardzo za nią
tęsknił. Otworzył usta, ale ona położyła mu palec na wargach.
Mocno.
– Szsz.
Pocałowała go. Najpierw delikatnie, potem bardziej
stanowczo.
– Uch – mruknął.
Jej zęby skubały jego wargę. Na początku żartobliwie.
– Ach – westchnął.
Gryzły mocniej, coraz mocniej.
– O! – jęknął.
Ssała mu twarz, jej zęby rozrywały jego skórę, tarły kości.
Próbował krzyknąć, ale z jego gardła nie dobył się żaden dźwięk.
Było ciemno, kręciło mu się w głowie. Poczuł, jak coś ciągnie go
okropnie za usta, jak szarpie je nieznośnie.
– Mam – oznajmił jakiś głos. Straszliwy napór zelżał.
– Bardzo źle?
– Nie tak, jak wygląda.
– Wygląda bardzo źle.
– Zamknij się i trzymaj tę pochodnię wyżej.
– Co to jest?
– Co?
– To, co tam sterczy.
– Jego szczęka, głupcze, a myślałeś, że co?
– Chyba się porzygam. Uzdrawianie nie zalicza się do
moich nadzwyczajnych...
– Zamknij tę przeklętą gębę i trzymaj pochodnię! Musimy
wepchnąć to na swoje miejsce!
Jezal poczuł jakiś nacisk na twarzy, mocny i twardy.
Rozległ się trzask i w tym momencie jego szczękę i szyję
przeszyło niesamowite ostrze bólu, jakiego nigdy jeszcze nie
doznał. Znów stracił przytomność.

***

– Ja to przytrzymam, a ty przesuniesz.
– Co, to?
– Nie wyciągaj mu zębów!
– Sam wypadł!
– Przeklęty głupiec!
– Co się dzieje? – spytał Jezal, ale z jego ust dobył się tylko
niezrozumiały bełkot. W głowie czuł pulsowanie, łupanie,
rozdzierający ból.
– Przytomnieje!
– No to zszywaj, a ja będę go trzymał.
Poczuł na ramionach i na piersi ucisk, coś go trzymało
mocno. Bolało ramię. Bolało straszliwie. Próbował kopnąć, ale
noga była bezwładna, nie mógł nią poruszyć.
– Trzymasz go?
– Tak, trzymam! Zszywaj!
Coś dźgnęło go w twarz. Wydawało mu się wcześniej, że
nie może go już bardziej boleć.
Jakże się mylił.
– Zostawcie mnie! – ryknął, ale usłyszał tylko „zysth”.
Szarpał się, próbował wyswobodzić, ale ktoś go mocno
trzymał, a to tylko potęgowało jego cierpienie. Ból w twarzy nasilił
się jeszcze bardziej. Górna warga, dolna warga, broda, policzek.
Wrzeszczał, wrzeszczał, wrzeszczał, ale nic nie słyszał. Tylko
cichy świst. Gdy już sądził, że rozerwie mu głowę, ból nagle
zelżał.
– Gotowe.
Ucisk ustąpił i Jezal leżał teraz nieruchomo jak szmata,
całkowicie bezradny. Coś obróciło mu głowę.
– Dobrze ci poszło. Szkoda, że cię nie było, kiedy
oberwałem. Może wciąż wyglądałbym jak dawniej.
– To znaczy jak, różowy?
– Hm. Lepiej zabierz się do jego ramienia. Potem trzeba się
będzie zająć jego nogą i resztą.
– Gdzie położyłeś tę tarczę?
– Nie – zajęczał Jezal. – Proszę...
Tylko skrzek w gardle.
Widział coś teraz, zamazane kształty w półświetle.
Zamajaczyła nad nim jakaś twarz, brzydka twarz. Krzywy i
złamany nos, skóra pozdzierana i poznaczona bliznami. W głębi
pojawiła się druga twarz, ciemna, z długą siną linią od brwi do
brody. Zamknął oczy. Nawet światło wydawało się bolesne.
– Dobra robota. – Jakaś dłoń poklepała go po policzku. –
Teraz jesteś jednym z nas, chłopcze.
Jezal leżał, jego twarz była wielkim siedliskiem bólu, a po
każdej cząstce jego ciała pełzło przerażenie.
– Jednym z nas – powtórzył w myślach.
CZĘŚĆ II
„Nie jest przysposobiony do bitwy ten,
który nigdy nie widział,
jak płynie jego własna krew,
który nigdy nie słyszał,
jak chrzęszczą mu zęby pod ciosem przeciwnika,
który nigdy nie czuł,
jak przygniata go ciężar wroga”.
Roger z Bowden
Na północ
Wilczarz leżał tam więc na brzuchu, przemoczony do
suchej nitki, i starał się tkwić nieruchomo i nie zmarznąć
jednocześnie na kamień; spoglądał zza drzew na dolinę i
obserwował maszerującą armię Bethoda. Nie mógł wiele dojrzeć z
miejsca, w którym się znajdował, jedynie kawałek szlaku nad
granią, ale wystarczająco, by widzieć Carlów, którzy szli;
pomalowane tarcze lśniły na ich plecach, kolczugi połyskiwały
plamami roztopionego śniegu, włócznie sterczały wysoko między
pniami drzew. Szereg za szeregiem, maszerujący miarowym
krokiem.
Byli spory kawałek dalej, ale i tak ryzykował, podchodząc
do nich nawet na znaczną odległość. Bethod był ostrożny jak
zawsze. Wszędzie porozstawiał swoich ludzi, na graniach i
wysokich wzniesieniach, wszędzie tam, gdzie, jak sądził, ktoś
może obserwować jego poczynania. Wcześniej wysłał kilku
zwiadowców na południe, a innych na wschód, licząc na to, że uda
mu się zmylić obserwatorów, ale nie zdołał oszukać Wilczarza. Nie
tym razem. Bethod wracał tam, skąd przyszedł. Kierował się na
północ.
Wilczarz wciągnął gwałtownie powietrze w płuca i wydał z
siebie przeciągłe, pełne smutku westchnienie. Na spokój zmarłych,
był zmęczony. Patrzył przez sosnowe gałęzie na maleńkie figurki,
które sunęły przed siebie. Tyle lat pełnił rolę zwiadowcy dla
Bethoda, śledząc armie takie jak ta, pomagając mu wygrywać
bitwy, pomagając mu zostać królem, choć wtedy nic takiego mu się
nawet nie śniło. Pod pewnymi względami wszystko się zmieniło, a
pod pewnymi wszystko było takie jak dawniej. Oto leżał tu
nieruchomo, na brzuchu, w błocie, czując ból w karku od ciągłego
unoszenia głowy. O dziesięć lat starszy i ani o dzień lepszy. Z
trudem przypominał sobie żywione niegdyś ambicje, ale to, co
teraz robił, nigdy się do nich nie zaliczało, tego był pewien. Cały
ten wiatr przeleciał, cały ten śnieg już spadł, cała ta woda
przepłynęła. Cała ta walka, całe to maszerowanie, cały ten próżny
znój. Logen odszedł, Forley odszedł, a świeczka, która płonęła dla
pozostałych, dopalała się szybko.
Obok niego pojawił się Ponurak, który podczołgał się po
zamarzniętym poszyciu, wsparł się na łokciach i spojrzał w stronę
drogi, po której szli Carlowie.
– Hm – mruknął.
– Bethod zdąża na północ – wyszeptał Wilczarz.
Ponurak przytaknął.
– Ma wszędzie zwiadowców, ale idzie na północ, bez
wątpienia. Trzeba powiedzieć Trójdrzewcowi.
Znów skinienie głową.
Wilczarz leżał nieruchomo na mokrej ziemi.
– Męczy mnie to.
Ponurak spojrzał na niego z uniesionymi brwiami.
– Cały ten wysiłek, i po co? Wszystko jest takie samo jak
zawsze. Po czyjej jesteśmy teraz stronie? – Wilczarz wskazał ludzi
posuwających się wolno drogą. – Mamy walczyć z nimi
wszystkimi? Kiedy odpoczniemy?
Ponurak wzruszył ramionami i zacisnął usta, jakby się nad
czymś zastanawiał.
– Jak już będziemy martwi?
I taka właśnie była smutna prawda.

***

Odszukanie towarzyszy zajęło Wilczarzowi trochę czasu.


Nie było ich nigdzie tam, gdzie powinni być. Szczerzę
powiedziawszy, nie oddalili się bardzo od miejsca, w którym ich
pozostawił. Dow był pierwszym, którego dostrzegł, siedział na
wielkim kamieniu z tym swoim grymasem na twarzy, spoglądając
gniewnie w głąb parowu. Wilczarz podszedł do niego, żeby
sprawdzić, na co patrzy. Czworo Południowców, pokonujących z
trudem skały. Byli powolni i nieporadni jak nowo narodzone
cielęta. Tul i Trójdrzewiec czekali na nich na dole, wyraźnie
zniecierpliwieni.
– Bethod zmierza na północ.
– To dobrze.
– Nie jesteś zdziwiony?
Dow oblizał zęby i splunął.
– Pobił każdy klan, który ośmielił mu się sprzeciwić,
ogłosił się królem tam, gdzie króla nigdy nie było, poszedł na
wojnę z Unią i dokopał jej. Przewraca świat do góry nogami,
łajdak.
Nic, co robi, już mnie nie dziwi.
– Hm. – Wilczarz doszedł do wniosku, że towarzysz ma
rację. – Nie zaszliście daleko.
– Nie, nie zaszliśmy. Jedno jest pewne, zwaliłeś nam na
kark cholerny ciężar. – Przyglądał się, jak tych czworo schodzi z
trudem na dno parowu, i potrząsnął głową, nie mogąc się nadziwić
takiemu marnotrawstwu sił. – Pieprzony ciężar.
– Jeśli chcesz mi powiedzieć, żebym żałował, bo ocaliłem
dzisiaj czyjeś życie, to wiedz, że nic żałuję. Co miałem zrobić? –
spytał Wilczarz. – Zostawić ich, żeby umarli?
– Nie byłoby źle. Bez nich wędrowalibyśmy dwa razy
szybciej i jedli o wiele lepiej. – Uśmiechnął się odrażająco. – Choć
jedno z nich przydałoby się na coś.
Wilczarz nie musiał pytać, o kogo mu chodzi. Dziewczyna
szła na końcu. Z trudem dostrzegał w niej kobiece kształty, cała
była zawinięta w szmaty chroniące przed zimnem, ale domyślał
się, co jest pod spodem, i odczuwał z tego powodu niepokój.
Dziwna rzecz, ciągnąć ze sobą kobietę. Istna rzadkość od kiedy
ruszyli na północ przez góry, tyle miesięcy temu. Nawet jej widok
był czymś w rodzaju zakazanego smakołyka. Wilczarz patrzył, jak
przedziera się przez skały, obrócona do nich połową brudnej
twarzy. Wygląda na twardą, pomyślał. Wydaje się, jakby dostała
już swoją porcję ciosów.
– Tak sobie miarkuję, że by się broniła – mruknął Dow pod
nosem. – Że by zdrowo kopała.
– No dobra, Dow – warknął Wilczarz. – Lepiej ostudź sobie
łeb. Wiesz, jak na to patrzy Trójdrzewiec. Wiesz, co się stało z jego
córką. Obetnie ci twoje przeklęte klejnoty, jeśli usłyszy, że tak
gadasz.
– Co? – zdziwił się Dow, uosobienie niewinności. – Tylko
tak sobie mówię, no nie? Nie możesz mieć o to pretensji. Kiedy to
ostatnim razem któryś z nas miał kobietę?
Wilczarz zmarszczył czoło. Wiedział dokładnie, kiedy dla
niego był to ostatni raz. I na dobrą sprawę ostatni, gdy naprawdę
odczuwał ciepło. Leżał zwinięty w kłębek z Shari, przy ognisku, z
uśmiechem szerokim jak morze. Tuż przed tym, jak Bethod zakuł
ich wszystkich, jego, Logena i pozostałych, w łańcuchy, a potem
skazał na wygnanie.
Wciąż pamiętał ten ostatni raz, kiedy ją widział, usta miała
otwarte z przerażenia, gdy wyciągali go spod koca, nagiego i
nieprzytomnego od snu, piszczącego jak kogut, który wie, że
skręcą mu kark. Bolało. To, że go od niej zabrali. Nie tak bardzo
jak wtedy, gdy Scale kopał go po klejnotach, co prawda. To była
ciężka noc, zważywszy wszystko; nie myślał, że ją przeżyje.
Wspomnienia o kopniakach zblakły z czasem, ale ból straty
nigdy do końca nie przeminął.
Wilczarz pamiętał zapach jej włosów, brzmienie jej
śmiechu, dotyk jej pleców, ciepłych i miękkich na jego brzuchu,
gdy spała. Zużyte wspomnienia, obracane na wszystkie strony i
zdarte jak stara koszula.
Pamiętał to, jakby się działo minionej nocy. Musiał przestać
o tym myśleć.
– Nie wiedziałem, że moja pamięć sięga tak daleko –
mruknął.
– Ani moja – powiedział Dow. – Nie zmęczyło cię
pieprzenie własnej ręki?
Znów skierował wzrok na zbocze parowu i oblizał wargi.
Miał w oczach błysk, który się Wilczarzowi nie podobał.
– Dziwne. Nie wiesz, jak bardzo ci tego brakuje, dopóki nie
pojawi się to pod twoim nosem. Jakby podsuwać głodnemu kawał
mięsa, tak blisko, żeby mógł poczuć jego zapach.
Tylko mi nie mów, że z tobą jest inaczej.
Wilczarz popatrzył na niego ze zmarszczonym czołem.
– Nie wydaje mi się, żebym myślał o tym samym, co ty.
Wsadź sobie kutasa w śnieg, jeśli musisz. To cię ochłodzi.
Dow wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Wsadzę go w coś innego, tego możesz być pewien.
„Ach!”, dobiegł żałosny jęk od strony zbocza. Wilczarz
sięgnął po swój łuk, wytężając wzrok, by się przekonać, czy nie
odnaleźli ich jacyś zwiadowcy Bethoda. Ale to był tylko Ladisla,
który się pośliznął i wylądował na tyłku. Wilczarz patrzył, jak
książę się podnosi, i skrzywił się w grymasie pogardy.
– Ten to jest bezużyteczny jak mało kto, hę? Nie robi nic,
tylko opóźnia nam marsz, choć powinniśmy iść dwa razy szybciej,
jęczy głośniej niż świnia, która rodzi, je więcej, niż mu się należy, i
sra pięć razy dziennie.
West pomógł mu wstać, próbując jednocześnie otrzepać
brud z płaszcza. Z płaszcza, który sam mu dał. Wilczarz nie
potrafił zrozumieć, dlaczego mądry człowiek miałby robić coś tak
głupiego. I to teraz, kiedy się ochłodziło; ostatecznie był środek
zimy.
– Dlaczego ktokolwiek u diabła chciałby iść za takim
baranem? –spytał Dow, potrząsając głową.
– Powiadają, że jego ojciec jest królem Unii.
– A co to ma do rzeczy, kto czyim jest synem, jeśli nie jest
więcej wart od łajna? Nie nasikałbym na niego, gdyby się palił,
łajdak.
Wilczarz, chcąc nie chcąc, przytaknął. On też by nie
nasikał.

***

Siedzieli wszyscy wokół miejsca, gdzie płonęłoby ognisko,


gdyby Trójdrzewiec pozwolił im je rozpalić. Nie pozwolił,
oczywiście, pomimo błagań Południowców. Nigdy by nie
pozwolił, bez względu na to, jak było zimno. Nie w sytuacji, gdy
wszędzie roiło się od zwiadowców Bethoda. Równie dobrze
mogliby krzyczeć z całych sił, że są tutaj. Wilczarz i pozostali
siedzieli po jednej stronie – Trójdrzewiec, Dow i Tul, no i Ponurak,
wsparty na łokciu, jakby nic go nie dotyczyło. Po drugiej stronie
siedzieli ci z Unii.
Pike i dziewczyna dość mężnie znosili zimno, zmęczenie i
głód. Wilczarz, patrząc na nich, podejrzewał, że byli do tego
przyzwyczajeni. West wyglądał na kogoś, kto goni resztkami sił,
dmuchał w zwinięte dłonie, jakby lada chwila miały sczernieć i
odpaść. Wilczarz uważał, że powinien zatrzymać płaszcz, zamiast
oddawać go ostatniemu z grupy.
Książę siedział pośrodku z wysoko uniesioną brodą,
starając się wyglądać tak, jakby nie był zmordowany i pokryty
brudem i jakby nie zaczynał cuchnąć jak wszyscy pozostali.
Starając się wyglądać jak ktoś, kto może wydawać rozkazy,
których inni mieliby słuchać. Wilczarz pomyślał sobie, że książę
popełnia błąd. Przywódcę wybierało się ze względu na to, co
zrobił, a nie dlatego, że był czyimś synem. Wybierało się ludzi,
którzy mieli w sobie siłę, i jeśli o to chodzi, prędzej posłuchałby tej
dziewczyny niż tego głupca.
– Już najwyższy czas, byśmy omówili nasze plany – zaczął
marudzić Ladisla. – Niektórzy z nas poruszają się w ciemności.
Wilczarz zauważył, że Trójdrzewiec już marszczy czoło.
Nie podobało mu się, że ciągną ze sobą tego durnia, a jeszcze
mniej miał ochotę udawać, że chce słuchać jego opinii.
Nie pomagało też, że nie wszyscy rozumieli wszystkich.
Spośród tamtych tylko West mówił językiem Północy. Spośród
nich tylko Wilczarz i Trójdrzewiec mówili językiem Unii. Tul mógł
od biedy pojąć sens słów, mniej lub bardziej. Dow nie rozumiał
nawet tyle. Co się tyczyło Ponuraka, no cóż, milczenie w każdym
języku oznaczało z grubsza to samo.
– Co on gada? – warknął Dow.
– Chyba coś o planach, jak mi się zdaje – wyjaśnił mu Tul.
Dow parsknął.
– Ten dupek wie tyle co gówno.
Wilczarz zauważył, że West przełyka nerwowo. Rozumiał
nieźle, co się mówi, i potrafił się zorientować, że niektórzy z nich
zaczynają tracić cierpliwość. Książę jednak nie odznaczał się
podobną bystrością.
– Byłoby rzeczą pożyteczną, gdybyśmy wiedzieli, ile dni
zajmie nam dotarcie do Ostenhormu...
– Nie idziemy na południe – wyjaśnił Trójdrzewiec w
języku Północy, nim Jego Wysokość miał choćby szansę
dokończyć.
West przestał na chwilę dmuchać w dłonie.
– Nie?
– Nie zdążamy w tamtym kierunku, od kiedy wyruszyliśmy
w drogę.
– Dlaczego?
– Bo Bethod wraca z powrotem na północ.
– Prawda – potwierdził Wilczarz. – Widziałem go dzisiaj.
– Dlaczego miałby zawrócić? – spytał West. – Skoro
Ostenhorm nie jest broniony?
Wilczarz westchnął.
– Nie zamierzałem go o to pytać. Ja i Bethod nie bardzo się
ze sobą zgadzamy.
– Powiem ci dlaczego – warknął Dow. – Bethod nie jest
zainteresowany waszym miastem.
Przynajmniej na razie.
– Jest zainteresowany tym, żeby rozbić was na małe
kawałki. Tak małe, żeby dało się was połknąć – dodał Tul.
Wilczarz przytaknął.
– Jak ten kawałek, w którym walczyłeś, ten sam, po którym
już zdążył wypluć kości.
– Proszę mi wybaczyć – rzucił pospiesznie książę, nie
mając pojęcia, o czym się mówi. – Byłoby dobrze, gdybyśmy
rozmawiali w języku zrozumiałym dla wszystkich...
Trójdrzewiec zignorował go i ciągnął po swojemu: –
Zamierza rozbić waszą armię na małe kawałki. Potem zgniecie je
po kolei, jeden za drugim. Myślicie, że idzie na południe, więc
liczy na to, że twój marszałek Burr wyśle tam trochę ludzi. Dorwie
ich znienacka, wracając na północ, i jeśli nie będą liczni, posieka
ich tak jak tych tutaj.
– Wtedy – zagrzmiał Tul – kiedy wszyscy wasi piękni
żołnierze trafią do ziemi albo uciekną z powrotem za rzekę...
– Rozłupie miasta jak orzechy w zimie, bez pośpiechu, a
jego Carlowie będą mogli robić z nimi, co im się żywnie spodoba.
Dow cmoknął głośno i popatrzył na dziewczynę. Tak jak
zły pies mógłby patrzeć na kawałek mięsa. Odpowiedziała mu
hardym wzrokiem, co Wilczarz przyjął z uznaniem. Wątpił, czy na
jej miejscu miałby odwagę zrobić to samo.
– Bethod idzie na północ, a my za nim. – Trójdrzewiec
oznajmił to tonem, który dowodził, że sprawa nie podlega dyskusji.
– Będziemy mieć go na oku, podążać szybko i do przodu; jak ten
twój przyjaciel Burr przedrze się nie wiadomo po co przez te lasy,
to będziemy mogli go ostrzec, gdzie jest Bethod, zanim wpadnie na
niego jak ślepiec na pieprzony mur.
Książę uderzył gniewnie dłonią w ziemię.
– Żądam, by mi wyjaśniono, co się tu mówi!
– Bethod kieruje się ze swoją armią na północ – syknął do
niego West przez zaciśnięte zęby. – A oni zamierzają podążyć za
nim.
– To nie do przyjęcia! – warknął ten głupiec, poprawiając
sobie brudne mankiety. – Takie postępowanie narazi nas
wszystkich na niebezpieczeństwo! Proszę im oświadczyć, że
bezzwłocznie wyruszamy na południe!
– A zatem ustalone.
Wszyscy obrócili się jak jeden mąż, żeby się przekonać, kto
to powiedział, i doznali niejakiego szoku. Był to Ponurak,
posługujący się językiem Unii tak płynnie jak sam książę.
– Wy idźcie na południe. My idziemy na północ. Muszę się
wysikać.
Wstał i oddalił się w mroku. Wilczarz odprowadzał go
spojrzeniem, otwierając usta ze zdumienia. Po co ten człowiek
uczył się czyjegoś języka, skoro w swoim wypowiadał zazwyczaj
jedno lub dwa słowa?
– Doskonale! –zapiszczał książę przeraźliwie i z paniką w
głosie. – Mogłem się tego spodziewać!
– Wasza Wysokość! – warknął West. – Potrzebujemy ich!
Nie dotrzemy do Ostenhormu czy gdziekolwiek bez ich pomocy!
Dziewczyna zerknęła na nich.
– Wiecie chociaż, gdzie jest południe?
Wilczarz zdusił śmiech, ale księciu nie było wesoło.
– Powinniśmy ruszyć na południe! – rzucił wściekle, a jego
brudna twarz zadrgała z gniewu.
Trójdrzewiec prychnął pogardliwie: – Bagaż nie ma prawa
głosu, chłopcze, nawet gdyby to było głosowanie, a nie było. –
Zaczął w końcu posługiwać się językiem Unii, ale Wilczarz
podejrzewał, że książę nie będzie zadowolony z tego, co usłyszy. –
Miałeś szanse wydawać rozkazy i spójrz, dokąd cię to
zaprowadziło. Że nie wspomnę już o tym, że ci twoi głupcy ich
słuchali. Nie licz na to, że pójdziemy w ich ślady, to jedno mogę ci
powiedzieć. Jeśli chcesz z nami iść, to lepiej się naucz, jak masz
nadążać. Jeśli chcesz wydawać rozkazy, to...
– Południe jest tam – wtrącił Wilczarz, wskazując kciukiem
w stronę lasu. – Powodzenia.
Skąpa litość
Do Arcylektora Sulta, zwierzchnika Inkwizycji Jego
Królewskiej Mości.
Wasza Eminencjo, oblężenie Dagoski trwa. Od trzech dni z
rzędu Gurkhulczycy przypuszczają szturm na nasze mury, za
każdym razem coraz większymi silami i z coraz większym
zawzięciem. Próbują wypełnić nasz kanał głazami, przerzucić
mosty, przystawić do wałów drabiny i walić taranem w nasze
bramy. Trzykrotnie atakowali i trzykrotnie ich odparliśmy.
Zadaliśmy im ciężkie straty, ale mogą sobie na to pozwolić.
Żołnierze imperatora roją się na półwyspie jak mrówki. Mimo
wszystko nasi ludzie są dzielni, nasz system obronny solidny, nasza
determinacja niezachwiana; po zatoce wciąż krążą nasze statki,
dostarczając nam zaopatrzenie. Proszę być pewnym, że Dagoska
nie padnie.
Co się tyczy zagadnienia mniej istotnego, to, jak żywię
nadzieję, Wasza Eminencja z zadowoleniem przyjmie do
wiadomości fakt, że sprawa magister Eider została ostatecznie
rozwiązana. Początkowo zawiesiłem wykonanie wyroku,
rozważywszy możliwość wykorzystania jej koneksji z
Gurkhulczykami przeciwko nim samym. Na nieszczęście dla
magister Eider nadzieje na powodzenia owych zamiarów okazały
się płonne, co przekreśliło jakiekolwiek szanse wykorzystania jej
osoby. Widok kobiecej głowy, zdobiącej mury miasta, mógłby się
okazać zgubny dla morale naszych oddziałów. Jesteśmy bądź co
bądź narodem cywilizowanym.
Niegdysiejsza magister gildii kupców korzennych została
zatem zgładzona po cichu, ale, o czym mogę zapewnić, ostatecznie.
Żaden z nas nie musi już poświęcać jej osobie czy nieudanemu
spiskowi jakiejkolwiek myśli.
Jak zawsze. Wasza Eminencjo, służę i jestem posłuszny.
Sand dan Glokta superior Dagoski
Nad wodą było cicho. Cicho, ciemno i nieruchomo. O słupy
nabrzeża pluskały łagodne fale, drewno łodzi poskrzypywało
nieznacznie, od strony zatoki napływał łagodny wiatr, ciemne
morze połyskiwało w blasku księżyca pod niebem obsypanym
gwiazdami.
„Nikt by się nie domyślił, że zaledwie przed kilkoma
godzinami, pół mili dalej, umierały setki ludzi. Że powietrze
przeszywały okrzyki bólu i wściekłości. Że nawet teraz pod
murami miasta tlą się dwie ogromne wieże oblężnicze, wokół nich
zaś leżą trupy rozrzucone jak liście, które spadły jesienią”.
Trrr. Glokta poczuł, jak trzaska mu szyja, kiedy się
odwrócił i wlepił spojrzenie w ciemność. Z mroku między dwoma
budynkami wyłonił się praktyk Frost, rozglądając się podejrzliwie
na boki. Prowadził przed sobąjakiegoś więźnia, kogoś o wiele
mniejszego od siebie, zgarbionego i otulonego płaszczem z
kapturem, z rękami skutymi na plecach. Dwie postaci przeszły
przez brudne nabrzeże i ruszyły po pomoście, stukając głucho
stopami o drewniane deski.
– W porządku, Frost – powiedział Glokta, kiedy albinos
podprowadził więźnia. – To już chyba nie będzie konieczne.
Biała dłoń ściągnęła kaptur z głowy spętanej osoby.
Twarz Carlot dan Eider wyglądała w blasku księżyca na
zmęczoną i wymizerowaną, pełną ostrych krawędzi; na
zapadniętym policzku widać było czarne zadrapania. Była ogolona
na modłę skazanych zdrajców, a jej głowa bez grzywy włosów
wydawała się dziwnie mała, niemal dziecięca, szyja zaś
absurdalnie długa i krucha. Zwłaszcza z pierścieniem gniewnych
sińców, mroczną pozostałością po ogniwach łańcucha Vitari. Nie
pozostało śladu po zgrabnej i władczej kobiecie, która wzięła go za
rękę w sali audiencyjnej lorda gubernatora; wydawało się, że od
tego czasu upłynęły wieki.
„Kilka tygodni w ciemności, spania na brudnej podłodze
dusznej celi, kiedy człowiek nie wie, czy dożyje następnej godziny
– to może zniszczyć atrakcyjny wygląd. Wiem coś o tym”.
Uniosła ku niemu brodę, nozdrza miała rozszerzone, oczy
połyskiwały w głębokim mroku.
„Ta mieszanina strachu i butności, którą odznaczają się
niektórzy ludzie, gdy wiedzą, że zbliża się ich śmierć”.
– Superiorze Glokta, prawie nie śmiałam żywić nadziei, że
znów pana ujrzę. – Jej słowa mogły wydawać się beztroskie, ale
nie była w stanie ukryć nuty strachu w głosie. – Co teraz?
Kamień przywiązany do nóg i głębina zatoki? Nie jest to
odrobinę teatralne?
– Owszem, byłoby, ale nie taki mam zamiar.
Spojrzał na Frosta i skinął mu prawie niedostrzegalnie
głową. Eider drgnęła, zaciskając mocno powieki i przygryzając
wargę; przygarbiła odruchowo ramiona, gdy poczuła za plecami
obecność potężnej sylwetki praktyka.
„Czeka na miażdżący cios w czaszkę? Dźgnięcie między
łopatki? Dławiący sznur na szyi?
Straszliwa niepewność. Co to będzie?”.
Frost uniósł dłoń. W ciemności błysnął metal. Potem
rozległ się cichy brzęk, gdy klucz wsunął się gładko w kajdany
Eider i otworzył je.
Uniosła z wolna powieki, wyciągnęła ręce zza pleców i
przyjrzała im się ze zdumieniem, mrugając, jakby nigdy ich
wcześniej nie widziała.
– Co to jest?
– To jest dokładnie to, co pani widzi. – Wskazał dłonią
koniec pomostu. – Tam czeka statek, który z następnym odpływem
wyruszy do Westportu. Ma pani tam jakieś kontakty?
Ścięgna na szyi kobiety zadrgały, gdy przełknęła z wolna
ślinę.
– Mam kontakty wszędzie.
– Doskonale. A więc uwalniam panią.
Zapadło długie milczenie.
– Jestem wolna?
Podniosła dłoń i przeciągnęła ją odruchowo po
szczeciniastej głowie, patrząc przeciągle na Gloktę.
„Nie bardzo wie, czy ma wierzyć, ale w końcu kto może ją
winić? Sam nie jestem pewien, czy mam w to uwierzyć”.
– Jego Eminencja złagodniał ponad wszelkie wyobrażenie.
Glokta prychnął.
– To mało prawdopodobne. Sult nic o tym nie wie. Gdyby
wiedział, to sądzę, że oboje pływalibyśmy z kamieniami wokół
kostek.
Zmrużyła oczy.
„Kupiecka królowa taksuje interes”.
– W takim razie jaka jest cena?
– Cena jest taka, że pani nie żyje. Odeszła pani w
niepamięć. Proszę raz na zawsze zapomnieć o Dagosce, to koniec.
Niech pani poszuka sobie jakichś innych ludzi, których zechce pani
ocalić. Cena jest taka, że opuszcza pani Unię i nigdy nie wraca.
Nigdy.
– I to wszystko?
– I to wszystko.
– Dlaczego?
„Och, moje ulubione pytanie. Dlaczego to robię?”.
Wzruszył ramionami.
– A jakie to ma znaczenie? Kobieta zagubiona na pustyni...
– Powinna przyjąć wodę, jaką się jej ofiaruje, bez względu
na to, od kogo ta woda pochodzi. Proszę się nie martwić. Nie
odmówię.
Wyciągnęła nagle rękę, a Glokta cofnął się gwałtownie,
lecz koniuszki jej palców tylko dotknęły delikatnie jego policzka.
Trwały tak przez chwilę, on zaś czuł łaskotanie skóry, drganie
powiek, ból szyi.
– Może – wyszeptała. – Gdyby sprawy przedstawiały się
inaczej...
– Gdybym nie był kaleką, a pani zdrajczynią? Sprawy
przedstawiają się tak, jak się przedstawiają.
Cofnęła dłoń, uśmiechając się nieznacznie.
– Oczywiście. Chętnie bym powiedziała, że jeszcze pana
zobaczę...
– Wolałbym nie.
Przytaknęła z namysłem.
– Wobec tego żegnam.
Naciągnęła kaptur na głowę, znów skrywając twarz w
mroku, po czym otarła się o Gloktę i ruszyła szybkim krokiem ku
końcowi pomostu. On stał, wsparty na swej lasce, patrząc, jak się
oddala i pocierając się niespiesznie po policzku, tam gdzie
dotykały go jej palce.
„A więc tak. By kobiety dotykały człowieka, musi tylko
ocalić im życie. Powinienem częściej tego próbować”.
Odwrócił się i pokonał kilkoma bolesnymi krokami
odległość dzielącą go od nabrzeża, spoglądając na pogrążone w
mroku budynki.
„Zastanawiam się, czy gdzieś tam kryje się praktyk Vitari i
obserwuje mnie. Zastanawiam się, czy ten drobny epizod znajdzie
się w jej następnym raporcie dla arcylektora”.
Poczuł, jak po spoconych plecach pełznie mu dreszcz.
„Nie umieszczę go w swoim, to pewne, ale czy to naprawdę
ma znaczenie?”.
Wyczuwał coś, kiedy wiatr zmienił kierunek – zapach,
który zdawał się wciskać w każdy zakątek miasta. Ostra woń
spalenizny. Dymu. Popiołu.
„Śmierci. Jeśli nie zdarzy się cud, nikt z nas nie opuści tego
miasta żywy”.
Obejrzał się. Carlot dan Eider kroczyła już po trapie.
„No cóż. Może jednej osobie się to uda”.

***

– Sprawy mają się dobrze – oznajmił Cosca ze swoim


silnym styriańskim akcentem, wychylając się poza parapet i
patrząc na pobojowisko pod murami. – Wczoraj był dobry dzień,
biorąc wszystko pod uwagę.
„Dobry dzień”.
Niżej, pod nimi, po drugiej stronie rowu, goła ziemia była
poznaczona i spalona, najeżona wystrzelonymi grotami, które
wyglądały jak szczecina na brunatnej brodzie. Wszędzie walał się
sprzęt oblężniczy, popękany i zniszczony. Połamane drabiny,
taczki, z których wysypywały się kamienie, poczerniałe i
podziurawione osłony wiklinowe, wdeptane w twardą ziemię.
Skorupa jednej z wież oblężniczych wciąż stała jakimś cudem,
szkielet zwęglonego drewna wystający z góry popiołu, a wokół,
unoszone podmuchami słonego wiatru, fruwały nadpalone i
podarte kawałki skóry.
– Daliśmy tym pieprzonym Gurkhulczykom lekcję, której
szybko nie zapomną, co, superiorze?
– Jaką lekcję? – mruknął Severard.
„Rzeczywiście, jaką lekcję? Martwi niczego się nie uczą”.
Teren przed wrogą linią zasłany był zwłokami, jakieś
dwieście kroków od murów miasta.
Były porozrzucane na ziemi niczyjej, zewsząd otaczały je
szczątki broni i pancerzy. Padali tak gęsto tuż przed rowem, że
można było przejść z jednego końca półwyspu na drugi, od morza
do morza, ani razu nie stawiając stopy na glebie. W kilku
miejscach zwłoki tworzyły zbite stosy.
„Tam, gdzie podczołgali się ranni, by ukryć się za
martwymi, a potem sami się wykrwawili”.
Glokta nigdy jeszcze nie widział takiej rzezi. Nawet po
oblężeniu Ulriochu, kiedy jeńców mordowano dziesiątkami, kiedy
spalono świątynię z setkami ludzi w środku. Zwłoki leżały
rozwalone, rozpostarte, poskręcane, niektóre poczerniałe od ognia,
niektóre zgięte w rytuale ostatniej modlitwy, inne w niedbałych
pozach, z głowami zmiażdżonymi przez kamienie spadające z
góry. Jeszcze inne miały rozerwane i rozpięte koszule.
„Szarpali na sobie odzienie, by obejrzeć rany, mając
nadzieję, że nie są śmiertelne.
Wszyscy doznali rozczarowania”.
Nad ciałami bzyczały legiony much. Ptaki wszelkich
gatunków skakały po ziemi, łopotały skrzydłami i dziobały tę
niespodziewaną ucztę. Nawet tutaj, wysoko, w powiewach
porywistego wiatru, zaczynało cuchnąć.
„Treść koszmarów sennych. Moich koszmarów sennych
przez kilka następnych miesięcy, czemu nie powinienem się
dziwić. Jeśli przeżyję tak długo”.
Glokta poczuł, jak drga mu oko; odetchnął głęboko i
poruszył na boki szyją, rozciągając mięśnie.
„No cóż. Musimy walczyć dalej. Jest trochę za późno na
wątpliwości”.
Wychylił się ostrożnie za parapet i spojrzał na rów,
przytrzymując się jedną ręką podziurawionego kamienia, by nie
stracić równowagi.
„Niedobrze”.
– Prawie wypełnili kanał pod nami i niedaleko bram.
– Prawda – odparł wesoło Cosca. – Podciągają swoje
skrzynie z kamieniami i strącają je do rowu. Tylko wtedy możemy
ich zabijać.
– Ten kanał to nasza najlepsza obrona.
– Znowu prawda. To był dobry pomysł. Ale nic nie trwa
wiecznie.
– Jeśli go stracimy, Gurkhulczycy będą mogli ustawiać
drabiny, toczyć tarany, nawet ryć pod naszymi murami. Być może
trzeba będzie zorganizować jakiś oddział wypadowy i znów
wykopać co nieco.
Cosca spojrzał na Gloktę z ukosa.
– Spuszczenie na linach z muru, harówka w ciemności,
niespełna dwieście kroków od pozycji gurkhulskich? To miał pan
na myśli, superiorze?
– Coś w tym rodzaju.
– Wobec tego życzę szczęścia.
Glokta żachnął się.
– Poszedłbym, oczywiście. – Postukał się laską po nodze. –
Obawiam się jednak, że dni heroicznych czynów już minęły.
– No to ma pan szczęście.
– Nie za bardzo. Powinniśmy zbudować barykady w
obrębie murów, tuż za bramami. To nasz najsłabszy punkt. Półkole,
jak sądzę, o głębokości około stu kroków, stanowiłoby skuteczny
teren bojowy. Jeśli zdołają się wedrzeć do miasta, to będziemy
mogli ich tam zatrzymać i wyprzeć.
„Będziemy mogli...”.
– Ach, wypchnąć. – Cosca podrapał się po łuszczącej się
szyi. – Jestem pewien, że ochotnicy będą się prześcigać, by móc
wykonać to zadanie, kiedy nadejdzie czas. Mimo wszystko zajmę
się tym.
– Nie sposób ich nie podziwiać. – Generał Vissbruck
podszedł dziarskim krokiem do parapetu, założywszy dłonie do
tyłu. Jego mundur był nieskazitelnie wyprasowany.
„Jestem zaskoczony, że znajduje w takiej sytuacji czas na
zajmowanie się swoim wyglądem. No cóż, wszyscy trwamy przy
swoich słabostkach”.
Potrząsnął głową i spojrzał w dół, na zwłoki.
– To wymaga odwagi – ruszać na nas raz za razem,
szturmując tak silny system obronny i tak dobrze obsadzony. Nie
widziałem jeszcze ludzi, którzy poświęcaliby z podobną
zawziętością własne życie.
– Odznaczają się najdziwniejszą i najniebezpieczniejszą z
cech – wtrącił Cosca. – Uważają, że racja jest po ich stronie.
Vissbruck popatrzył surowo spod brwi.
– Racja jest po naszej stronie.
– Jeśli pan tak twierdzi. – Najemnik uśmiechnął się
półgębkiem do Glokty. – Ale sądzę, że pozostali z nas już dawno
doszli do wniosku, że coś takiego jak racja nie istnieje. Dzielni
Gurkhulczycy nadchodzą ze swoimi taczkami... a moja robota to
zasypać ich strzałami!
Parsknął szczekliwym śmiechem, rozbawiony z własnego
wierszyka.
– Nie wydaje mi się, by to było śmieszne – warknął
Vissbruck. – Poległy przeciwnik powinien być traktowany z
respektem.
– Dlaczego?
– Ponieważ każdy z nas może gnić tak w słońcu, co
zapewne stanie się niedługo.
Cosca roześmiał się tylko głośniej i poklepał generała po
ramieniu.
– No, dotarło do ciebie! Jeśli nauczyłem się czegokolwiek
w ciągu tych dwudziestu lat wojaczki, to jedynie tego, że trzeba
dostrzegać we wszystkim zabawną stronę!
Glokta patrzył, jak Styriańczyk spogląda na pole bitwy,
chichocząc przy tym.
„Zastanawia się, kiedy najlepiej zmienić pracodawcę?
Próbuje się zorientować, jak złoić skórę Gurkhulczykom, zanim
zapłacą mu lepiej niż ja? W tej parchatej głowie kryje się coś
więcej niż tylko rymy, ale chwilowo nie możemy się bez niego
obejść”.
Zerknął na generała Vissbrucka, który przesunął się nieco
dalej, by pogrążyć się w myślach.
„Nasz pulchny przyjaciel nie ma dość rozumu ani odwagi,
by utrzymywać to miasto dłużej niż tydzień”.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń i odwrócił się. Był to
Cosca.
– Co znowu? – warknął.
– Uhm – mruknął najemnik, wskazując błękitne niebo.
Glokta podążył za jego palcem. W górze widać było czarną
plamkę, niezbyt wysoko, ale posuwała się do przodu.
„Co to takiego? Ptak?”.
Wznosiła się przez chwilę wyżej, a teraz schodziła w dół.
Nagle Glokta uświadomił sobie, co to takiego.
„Kamień. Kamień z katapulty”.
Spadając, pocisk robił się coraz większy, i kiedy tak obracał
się w powietrzu, zdawało się, że jest śmiesznie powolny, jakby
zanurzał się w wodę, a jego absolutna bezgłośność potęgowała
poczucie nierzeczywistości. Glokta przyglądał mu się z otwartymi
ustami. Wszyscy tak patrzyli.
Nad murami zawisło straszliwe oczekiwanie. Nie sposób
było powiedzieć, gdzie ten kamień spadnie. Ludzie zaczęli się
rozbiegać, zewsząd docierał tupot, szuranie stóp, zdyszane
oddechy, piskliwe krzyki, brzęk rzucanej broni.
– Kurwa – szepnął Severard, rzucając się brzuchem na
kamienie.
Glokta pozostał na swoim miejscu, nie mogąc oderwać
wzorku od tego ciemnego punktu na jasnym niebie.
„Czy jest przeznaczony dla mnie? Kilka ton skały, która
rozrzuci moje szczątki po całym mieście? Cóż za śmiesznie
przypadkowa śmierć”.
Poczuł, jak usta wykrzywia mu nieznaczny uśmiech.
Rozległ się ogłuszający łoskot, gdy pobliska część parapetu
została nagle oderwana, w powietrze zaś wystrzeliła chmura dymu
i fruwających odłamków kamieni. Wokół leciały z gwizdem ostre
drzazgi. Żołnierzowi stojącemu w odległości niespełna dziesięciu
kroków ścięło równiutko głowę. Pozbawione jej ciało chwiało się
przez chwilę na nogach, nim runęło do tyłu, poza mur.
Pocisk uderzył gdzieś w Dolnym Mieście, miażdżąc na
swej drodze rudery, podskakując i tocząc się, wyrzucając w górę
roztrzaskane drewno jak patyczki i zostawiając po sobie straszliwe
zniszczenie. Glokta zamrugał i przełknął ślinę. W uszach wciąż mu
dzwoniło, ale słyszał, jak ktoś krzyczy. Dziwny głos. Styriański
akcent. Cosca.
– Tylko na tyle was stać, pieprzone bękarty? Wciąż tu
jestem!
– Gurkhulczycy nas bombardują! – darł się bezsensownie
Vissbruck, kucając za parapetem; trzymał się za głowę rękami,
mundur miał pokryty kurzem. – Biją z katapult!
– Coś takiego – mruknął Glokta.
Rozległ się jeszcze jeden potężny huk, gdy w mury, nieco
dalej, uderzył następny pocisk i rozpadł się na tysięczne kawałki;
woda w dole została zasypana kamieniami wielkości ludzkiej
głowy. Sam chodnik pod stopami Glokty zdawał się drżeć od siły
uderzenia.
– Znów atakują! – ryknął co sił w płucach Cosca. –
Obsadzić mury! Wszyscy na mury!
Wszędzie biegali ludzie: miejscowi, najemnicy, żołnierze
Unii, ramię w ramię, naciągali łuki, rozdawali strzały, krzyczeli i
nawoływali się nawzajem w chaosie różnych języków.
Między nimi krążył Cosca, poklepując ich po plecach,
potrząsając pięścią; obnażał zęby i śmiał się, nie okazując choćby
odrobiny strachu.
„Porywający przywódca jak na niemal szalonego pijaka”.
– Pieprzyć to! – syknął mu w ucho Severard. – Nie jestem
cholernym żołnierzem.
– Ani ja, ale wciąż mnie to bawi.
Pokuśtykał do parapetu i wyjrzał na zewnątrz. Tym razem
dostrzegł, jak w zamglonej dali sunie w górę potężne ramię
katapulty. Dystans został jednak źle oceniony i pocisk przeleciał
wysoko w górze. Glokta, śledząc jego lot, skrzywił się pod
wpływem bólu w szyi. Głaz roztrzaskał się niedaleko murów
Górnego Miasta z głuchym łoskotem, obrzucając kamiennymi
kawałami slumsy.
Za liniami gurkhulskimi zagrzmiał wielki róg: dudniący,
ogłuszający dźwięk. Po chwili odezwały się bębny, waląc zgodnym
rytmem niczym tupot monstrualnych stóp.
– Nadchodzą! – ryknął Cosca. – Napinać łuki!
Glokta usłyszał, jak rozkaz odbija się echem od murów, i
po chwili blanki wież zaroiły się od gotowych do strzału cięciw, a
groty zalśniły w ostrych promieniach słońca.
Wielkie wiklinowe osłony wzdłuż gurkhulskich linii
zaczęły się przybliżać z wolna i nieubłaganie, sunąc ku obrońcom
przez pobojowisko ziemi niczyjej.
„A za nimi, bez wątpienia, pełzną niczym mrówki
żołnierze”.
Dłoń Glokty zacisnęła się boleśnie na kamiennym
parapecie, serce waliło mu niemal tak głośno jak wrogie bębny.
„Strach czy podniecenie? Jest między nimi jakaś różnica?
Kiedy to ostatni raz doznawałem tak słodko-gorzkiego dreszczu?
Przemawiając przed Otwartą Radą? Prowadząc szarżę kawalerii
królewskiej? Walcząc w turnieju na oczach rozwrzeszczanego
tłumu?”.
Osłony przybliżały się nieubłaganie, wciąż w równym
rzędzie, w poprzek półwyspu.
„Teraz już sto kroków, teraz dziewięćdziesiąt, teraz
osiemdziesiąt”.
Spojrzał kątem oka na Coscę, który wciąż się uśmiechał jak
szaleniec.
„Kiedy wyda rozkaz? Sześćdziesiąt, pięćdziesiąt...”.
– Teraz! – ryknął Styriańczyk. – Strzelać!
Po murach przebiegł ogłuszający grzechot, gdy łuki plunęły
niepowstrzymaną salwą pocisków, zasypując osłony, ziemię wokół
nich, trupy i każdego Gurkhulczyka, który nie miał dość szczęścia i
odsłaniał choćby fragment ciała. Ludzie uklękli za parapetami, by
przygotować broń, zakładali strzały, naciągali cięciwy, pocili się i
wysilali. Walenie bębnów stało się jeszcze głośniejsze, jeszcze
bardziej przynaglające, osłony przesuwały się obojętnie po
rozrzuconych na ziemi ciałach.
„Nieszczególna radość dla ukrytych za nimi ludzi,
spoglądać na trupy pod swoimi stopami i zastanawiać się, ile
jeszcze czasu upłynie, zanim dołączy się do martwych”.
– Oliwa! – wrzasnął Cosca.
Ze szczytu wieży po lewej stronie poleciała, wirując w
powietrzu, butelka z płonącym knotem. Roztrzaskała się o jedną z
wiklinowych osłon, na jej powierzchni ukazały się łapczywe języki
ognia, pokrywając ją brązem, a potem czernią. Osłona zaczęła
drżeć, wyginać się, po czym stopniowo przechylać. Wybiegł zza
niej jakiś żołnierz, jego ramiona otaczały jasne płomienie.
Objęta ogniem osłona spadła na ziemię, odkrywając
kolumnę gurkhulskich żołnierzy; niektórzy pchali taczki
wypełnione kamieniami, inni nieśli długie drabiny, jeszcze inni
mieli łuki, pancerze, przeróżny oręż. Wznosili okrzyki bojowe,
podążając przed siebie z uniesionymi tarczami, posyłając strzały w
kierunku blanków i omijając zygzakiem trupy. Ludzie padali na
twarz, naszpikowani drzewcami. Wyli i chwytali się za zranione
miejsca. Pełzali, charczeli i przeklinali. Błagali o litość i ryczeli
nieulękle. Cofali się biegiem ku własnym tyłom i padali
przeszywani strzałami.
Na murach śpiewały dźwięcznie cięciwy łuków. Podpalano
butelki z oliwą i ciskano w dół.
Niektórzy obrońcy wrzeszczeli, syczeli i przeklinali, inni
chowali się za parapetem, gdy z dołu nadlatywały z wizgiem
strzały, odbijając się od kamiennych obwałowań, przelatując
wysoko w górze, zagłębiając się czasem w czyjeś ciało. Cosca stał
wsparty jedną stopą o blanki, szaleńczo nieostrożny, i wychylał się
niebezpiecznie, wymachując mieczem i wrzeszcząc coś, czego
Glokta nie mógł zrozumieć. Wszyscy krzyczeli i darli się,
atakujący i obrońcy.
„Bitwa. Chaos. Przypominam sobie teraz. Jakim cudem
mogło mi się to kiedykolwiek podobać?”.
Zapłonęła kolejna osłona, wypełniając powietrze
cuchnącym czarnym dymem. Zaczął zza niej wypływać strumień
żołnierzy gurkhulskich, jak pszczoły z przewróconego ula. Tłoczyli
się po przeciwległej stronie rowu, szukając miejsca, w którym
mogliby osadzić drabinę. Obrońcy na wałach zaczęli ciskać w nich
kawałami muru. Kolejny głaz z katapulty spadł o wiele za blisko i
wyrąbał długi pas w gurkhulskiej kolumnie; w powietrzu fruwały
ciała i ich części.
Obok wleczono jakiegoś żołnierza ze strzałą w oku. „Czy
bardzo źle? – zawodził. – Czy bardzo źle?”. Chwilę później
człowiek stojący tuż obok Głokty jęknął piskliwie, gdy drzewce
utkwiło mu w piersi. Trafiony, obrócił się, padając, a jego łuk
wystrzelił, grot zaś zagłębił się z głuchym dźwiękiem w szyi
stojącego obok towarzysza po same lotki. Obaj runęli u stóp
Glokty, tryskając krwią na chodnik.
U podnóża wałów, w samym środku tłumu szturmujących
żołnierzy, roztrzaskała się butelka z oliwą, w chwili gdy próbowali
ustawić drabinę. Z odorem gnijących trupów i dymu zmieszała się
odległa woń smażonego mięsa. Ludzie płonęli, czołgając się i
wrzeszcząc, miotali się na oślep albo rzucali w pełnym uzbrojeniu
do zalanego rowu.
„Śmierć od płomieni czy śmierć od wody. Jest to jakiś
wybór”.
– Napatrzył się pan już do woli? – syknął mu w ucho
Severard.
– Tak.
„Bardziej niż do woli”.
Zostawił Coscę, który darł się chrapliwie w swoim języku, i
zaczął się przepychać bez tchu przez ciżbę najemników, kierując
się ku schodom. Ruszył na dół za jakimiś noszami z rannym,
krzywiąc się przy każdym bolesnym kroku i próbując zachować
równowagę, gdy mijał go nieskończony strumień ludzi
podążających w przeciwną stronę, na mury.
„Nigdy nie sądziłem, że będę jeszcze z radością pokonywał
schody w dół”.
Jego zadowolenie jednak nie trwało długo. Nim dotarł do
ostatniego stopnia, lewa noga drżała mu od znajomego bólu i
odrętwienia.
– Niech to diabli! – zaklął pod nosem, kuśtykając pod
ścianę. – Są tu ranni, którym jest łatwiej się poruszać niż mnie!
Patrzył, jak mijają go obandażowani, skrwawieni ludzie.
– To nie w porządku – warknął Severard. – Odwaliliśmy
swoją robotę. Znaleźliśmy zdrajców. Co my tu u diabła jeszcze
robimy?
– Bić się za króla i jego sprawę to poniżej twojej godności,
co?
– Nie. Umierać, owszem.
Glokta parsknął.
– Myślisz, że ktokolwiek w tym pieprzonym mieście
dobrze się bawi? – Wydało mu się, że przez zgiełk bitewny dociera
do niego niewyraźny wrzask Coski i jego przekleństw. – Prócz tego
szalonego Styriańczyka, oczywiście. Miej go na oku, Severard.
Zdradził Eider i zdradzi nas, zwłaszcza jeśli sprawy przyjmą zły
obrót.
Praktyk spojrzał na niego i ten jeden raz jego oczy nie
zdradzały śladu uśmiechu.
– A przyjmują zły obrót?
– Byłeś na górze. – Glokta skrzywił się, prostując nogę. –
Kiedyś wyglądały lepiej.

***

Długi i mroczny hol był niegdyś świątynią. Z chwilą


rozpoczęcia szturmu zaczęto tu znosić lżej rannych, zajmowali się
nimi z pomocą kobiet kapłani. Było to dogodne miejsce: Dolne
Miasto, w pobliżu murów. Tak czy inaczej, nie było tu na dobrą
sprawę ludności cywilnej.
„Ryzyko szalejącego ognia i spadających głazów szybko
sprawia, że okolica przestaje się cieszyć popularnością”.
Wraz z przedłużającą się walką lżej ranni wracali na blanki,
pozostawiając poważniej kontuzjowanych. Ci z pokiereszowanymi
kończynami, z głębokimi ranami, ze strzałami w ciałach leżeli
wokół mrocznych arkad na skrwawionych noszach. Dzień za
dniem ich liczba rosła, aż w końcu zajmowali każdy wolny
skrawek podłogi. Tymi, którzy mogli ustać na nogach, zajmowano
się teraz na zewnątrz, a miejsce pod dachem przeznaczono dla
zmasakrowanych.
„Dla umierających”.
Każdy z tych ludzi posługiwał się swoim własnym
językiem cierpienia. Niektórzy wrzeszczeli i wyli bez końca.
Niektórzy wołali o pomoc, o litość, o wodę, o swoje matki.
Niektórzy kaszleli, dławili się i pluli krwią. Niektórzy
charczeli i wydawali ostatnie tchnienie.
„Tylko martwi zachowują całkowite milczenie”.
A było ich wielu. Od czasu do czasu wywlekano ciała o
bezwładnych kończynach, by zawinąć je w marne całuny i cisnąć
na stos pod murem na tyłach.
Przez cały dzień, jak Glokta doskonale wiedział, ponure
grupy mężczyzn kopały w pocie czoła groby dla miejscowych.
„Zgodnie z ich niezachwianymi wierzeniami. Wielkie doły
w ruinach slumsów, mogące pomieścić tuzin ciał za jednym
zamachem”.
Przez całą noc ci sami mężczyźni palili w pocie czoła
żołnierzy Unii.
„Zgodnie z naszym brakiem wiary w cokolwiek. Palą ich
wysoko na urwiskach, skąd tłusty dym popłynie nad zatokę.
Możemy tylko żywić nadzieję, że wiatr ciśnie go w twarze
Gurkhulczyków po drugiej stronie. Nasza ostatnia obelga pod ich
adresem”.
Glokta kuśtykał niespiesznie po sali, która rozbrzmiewała
echem bólu, i ocierał pot z czoła, spoglądając na ofiary oblężenia.
Ciemnoskórzy Dagoskańczycy, styriańscy najemnicy, bladoskórzy
ludzie z Unii, pospołu.
„Ludzie wszystkich narodów, wszystkich kolorów,
wszystkich typów, zjednoczeni przeciwko Gurkhulczykom, teraz
umierają razem, jeden obok drugiego, jednako równi. Moje serce
doznałoby pociechy. Gdybym je jeszcze miał”.
Był mgliście świadomy obecności praktyka Frosta, którego
postać majaczyła w mroku pod ścianą, tuż obok. Jego oczy
wodziły z uwagą po sali.
„Mój czujny cień, który pilnuje, by nikt nic wynagrodził
mych wysiłków na rzecz aryclektora Sulta śmiertelnym ciosem w
głowę”.
Niewielka część na tyłach świątyni została oddzielona od
reszty zasłoną i przeznaczona na zabiegi chirurgiczne.
„Albo na coś zbliżonego. Cięcie i krojenie piłą i nożem,
nogi skracane na wysokości kolan, ręce na wysokości ramion”.
Najgłośniejszy krzyk w całej sali dobiegał właśnie zza tej
brudnej kotary. Rozpaczliwe, przepełnione szlochem jęki i
zawodzenia.
„Nie mniej przerażające niż to, co dzieje się po drugiej
stronie murów”.
Glokta widział przez szczelinę w zasłonie Kahdię, jego
szata była zbryzgana i pomazana krwią, a jej biel zamieniła się w
brudny brąz. Wpatrywał się w lśniące mięso, krojąc je nożem.
„Kikut nogi, nie mylę się?”.
Krzyki przeszły w bulgoczący charkot i umilkły.
– Nie żyje – oświadczył Kahdia obojętnie, rzucił ostrze na
stół i wytarł skrwawione dłonie w szmatę. – Przynieście
następnego.
Uniósł zasłonę i wyszedł na zewnątrz. Wtedy zobaczył
Gloktę.
– Ach! Autor naszych nieszczęść! Zjawił się pan, by
nasycić poczucie winy, superiorze?
– Nie. Zjawiłem się, by sprawdzić, czy jeszcze jakieś
żywię.
– I żywi pan?
„Dobre pytanie. Żywię?”.
Spojrzał na młodego człowieka, który leżał na brudnej
słomie pod ścianą, wciśnięty między dwóch innych ludzi. Jego
twarz była woskowo blada, oczy szkliste, wargi poruszały się
szybko, mamrocząc pod nosem jakieś bzdury. Nogę miał uciętą
powyżej kolana, kikut obwiązany brudnym opatrunkiem, udo
ściśnięte pasem.
„Jego szanse przeżycia? Bliskie zeru. Kilka ostatnich
godzin w cierpieniu i nędzy, przy akompaniamencie jęków
towarzyszy. Młode życie, zgaszone na długo przed jego
naturalnym końcem, i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej”.
Glokta uniósł brwi. Nie czuł nic prócz łagodnego niesmaku,
jakby młody człowiek był jedynie stosem odpadków.
– Nie – odparł.
Kahdia popatrzył na swoje skrwawione dłonie.
– Więc Bóg prawdziwie cię pobłogosławił – mruknął. – Nie
każdy ma twoje nerwy.
– Nie wiem. Twoi ludzie dobrze walczą.
– Chciałeś powiedzieć, że dobrze umierają.
Śmiech Glokty przeciął ciężkie powietrze.
– Daj spokój. Nie ma czegoś takiego jak dobre umieranie. –
Powiódł wzrokiem po bezbrzeżnym tłumie rannych. – Wydawało
mi się, że kto jak kto, ale ty już dawno to pojąłeś.
Kahdia nie roześmiał się.
– Ile według ciebie możemy jeszcze znieść?
– Tracisz serce, haddish? Jak w przypadku tylu innych
spraw w życiu ostatnia heroiczna linia obrony jest bardziej
porywająca w teorii niż w rzeczywistości.
„Odważny młody pułkownik Glokta mógłby nam to
powiedzieć, kiedy wlekli go z mostu, podczas gdy to, co pozostało
z jego nogi, ledwie się trzymało, a przekonania o funkcjonowaniu
świata uległy gwałtownej rewizji”.
– Twoja troska, superiorze, jest ujmująca, ale przywykłem
do rozczarowań. Wierz mi, poradzę sobie i z tym. Pytanie jednak
wciąż czeka na odpowiedź. Jak długo wytrzymamy?
– Jeśli droga morska pozostanie otwarta i statki będą nam
dostarczać zaopatrzenie, jeśli Gurkhulczycy nie zdołają obejść
obwałowań, jeśli będziemy trzymać się razem i unosić wysoko
głowy, to możemy wytrwać tu całe tygodnie.
– Wytrwać w jakim celu?
Glokta milczał przez chwilę.
„Rzeczywiście, w jakim celu?”.
– Może Gurkhulczycy stracą serce do walki?
– Ha! – parsknął Kahdia. – Oni nie mają serc! Jeśli podbili
całą Kantę, to nie za pomocą półśrodków. Nie. Imperator
przemówił i nikt mu się nie sprzeciwi.
– Więc musimy żywić nadzieję, że wojna na Północy
szybko dobiegnie końca i że oddziały Unii pospieszą nam na
pomoc.
„Całkowicie próżna nadzieja. Upłyną miesiące, zanim
sytuacja w Anglandzie się uspokoi.
A nawet jeśli, to armia i tak nie będzie w stanie walczyć.
Jesteśmy zdani na własne siły”.
– I kiedy możemy się spodziewać takiej pomocy?
„Kiedy zgasną gwiazdy? Kiedy runie niebo? Kiedy
przebiegnę milę z uśmiechem na ustach?”.
– Gdybym znał wszystkie odpowiedzi, to nie
wstępowałbym do Inkwizycji – odparł gniewnie Glokta. – Może
powinieneś się modlić o boską interwencję. Potężna fala
zmiatająca wojska gurkhulskie byłaby mile widziana. Kto mi
powiedział, że cuda się zdarzają?
Kahdia przytaknął z wolna.
– Może obaj powinniśmy się modlić. Obawiam się, że
prędzej doczekamy się wsparcia ze strony mojego Boga niż twoich
panów.
Przyniesiono kolejne nosze, leżał na nich kwilący
Styriańczyk ze strzałą w brzuchu.
– Muszę iść – westchnął Kahdia i zniknął za kotarą.
Glokta spoglądał ze zmarszczonym czołem na zasłonę.
„Zaczynają się wątpliwości. Gurkhulczycy zaciskają z
wolna pierścień wokół miasta. Nasz koniec zbliża się coraz
bardziej i każdy człowiek to widzi. Dziwna rzecz, śmierć. Kiedy
jest daleko, można się z niej śmiać, ale kiedy nachodzi, wygląda
coraz gorzej. Jest tak blisko, że można jej dotknąć, i nikt się nic
śmieje. Dagoskę przepełnia strach, a wątpliwości mogą się tylko
nasilić. Prędzej czy później ktoś zechce oddać miasto
Gurkhulczykom, choćby po to, by ocalić swe życie albo życie tych,
których kocha. Może zacząć od usunięcia superiora, który wprawił
całe to szaleństwo w ruch...”.
Poczuł nagle czyjś dotyk na ramieniu; wstrzymał
gwałtownie oddech i odwrócił się na pięcie. Noga się pod nim
ugięła i zatoczył się na filar, niemal depcząc przy tym jakiegoś
ciężko dyszącego rannego człowieka z bandażem na twarzy.
Zobaczył Vitari, która stała za nim, marszcząc z troską czoło.
– Niech cię diabli! – Glokta zagryzł wargi zębami, które mu
pozostały, zmagając się z piekącym spazmem w nodze. – Czy nikt
cię nie nauczył, żebyś nie podkradała się znienacka do ludzi?
– Nauczyli mnie czegoś przeciwnego. Muszę z panem
porozmawiać.
– No to rozmawiaj. Tylko nie dotykaj mnie więcej.
Przesunęła wzrokiem po rannych.
– Nie tutaj. Sam na sam.
– Och, daruj sobie. Co masz mi takiego do przekazania,
czego nie możesz powiedzieć w sali pełnej umierających
bohaterów?
– Dowie się pan, jak wyjdziemy na zewnątrz.
„Łańcuch wokół mojej szyi, zgrabnie i mocno, z polecenia
Jego Eminencji? Czy po prostu rozmowa o pogodzie? – Glokta
poczuł, jak się uśmiecha. – Nie mogę się doczekać, kiedy się
wreszcie o tym dowiem”.
Podniósł rękę, dając znak Frostowi. Albinos rozpłynął się w
cieniach, Glokta zaś pokuśtykał za Vitari, manewrując między
jęczącymi rannymi, i w końcu dotarł do tylnego wyjścia. Wreszcie
znalazł się na dworze. Ostry zapach potu stłumiła równie ostra woń
spalenizny i czegoś jeszcze...
Pod ścianą świątyni spoczywały poukładane jedne na
drugich długie romboidalne kształty, owinięte w szorstkie szare
płótno, gdzieniegdzie upstrzone i poplamione zbrązowiałą krwią.
Cały stos. Zwłoki czekające cierpliwie na pochówek.
„Żniwo tego dnia. Cóż za wspaniale makabryczne miejsce
dla przyjemnej pogawędki. Sam bym nie wybrał lepszego”.
– No i jak ci się podoba oblężenie? Trochę zbyt hałaśliwe
jak na mój gust, ale twój przyjaciel Cosca zdaje się doskonale
bawić...
– Gdzie jest Eider?
– Co? – warknął Glokta, by zyskać na czasie i zastanowić
się nad odpowiedzią.
„Nie oczekiwałem, że dowie się o tym tak szybko”.
– Eider. Pamięta pan? Ubrana jak kurtyzana. Ozdoba rady
miejskiej. Próbowała sprzedać nas Gurkhulczykom. Jej cela jest
pusta. Dlaczego?
– Ach, o nią chodzi. Wypłynęła w morze. – „Prawda”. –
Skrępowana łańcuchem o długości co najmniej pięćdziesięciu
kroków. – „Fałsz”. – Ozdabia teraz dno zatoki, skoro pytasz.
Vitari zmarszczyła rude brwi w grymasie podejrzliwości.
– Dlaczego mi o tym nie powiedziano?
– Mam lepsze rzeczy do roboty, niż informować cię o
wszystkim. Toczy się wojna, którą przegrywamy, jeśli jeszcze tego
nie zauważyłaś.
Glokta odwrócił się, ale ona wysunęła błyskawicznym
ruchem rękę i uderzyła dłonią o ścianę. Jej drugie ramię zagrodziło
mu drogę.
– Informowanie mnie oznacza informowanie Sulta. Jeśli
zaczniemy mu przekazywać różne opowieści...
– Gdzie się podziewałaś przez ostatnie tygodnie? –
Wskazał ze stłumionym śmiechem stos okrytych całunami
kształtów pod ścianą. – Zabawne. Im bliżej są Gurkhulczycy
przełamania naszych wałów i wymordowania każdej żywej istoty
w Dagosce, tym mniej mnie obchodzi Jego pieprzona Eminencja!
Powiedz mu, co ci się podoba! Nudzisz mnie.
Chciał ruszyć przed siebie, ale ramię nawet nie drgnęło.
– A gdybym zaczęła mu przekazywać to, co się panu
podoba? – spytała szeptem.
Glokta zmarszczył czoło.
„No, to już nie jest nudne. Ulubiony praktyk Sulta, wysiany
tutaj z zadaniem dopilnowania, bym kroczył właściwą ścieżką,
proponuje mi układ? To podstęp? Pułapka?”.
Ich twarze dzieliła odległość ludzkiej stopy. Spoglądał jej
twardo w oczy, starając się odgadnąć, co myśli.
„Czyżbym dostrzegał ledwie widoczny ślad rozpaczy? Czy
jest możliwe, by jedynym motywem w tym wypadku była chęć
przetrwania, ocalenia samej siebie? Kiedy człowiek pozbywa się
tego instynktu, tak jak ja, trudno mu sobie uświadomić, że ktoś
inny wciąż go nie utracił”.
Poczuł, że się uśmiecha bezwiednie.
„Tak, widzę to teraz wyraźnie”.
– Sądziłaś, że arcylektor cię wezwie, gdy tylko zdrajcy
zostaną zdemaskowani, prawda?
Sądziłaś, że Sult załatwi ci mały i piękny statek, który
zabierze cię z powrotem do domu! Ale teraz nie ma już statków dla
nikogo, ty zaś się martwisz, że twój miły wujek zapomniał o tobie!
Że zostałaś rzucona Gurkhulczykom na pożarcie wraz z
resztą przeklętego mięsa!
Vitari zmrużyła oczy.
– Zdradzę panu pewną tajemnicę. Nie prosiłam się tutaj tak
samo jak pan, ale już dawno temu zrozumiałam, że kiedy Sult
mówi, że coś trzeba zrobić, to lepiej sprawiać wrażenie, jakby
człowiek to zrobił. Zależy mi tylko na tym, żeby wynieść stąd
głowę. – Przysunęła się bliżej. – Możemy pomóc sobie nawzajem?
„Możemy? Zastanawiam się nad tym”.
– No dobrze. Przypuszczam, że uda mi się wciągnąć cię w
chaos, jakim jest moje życie.
Zobaczę, co da się dla ciebie zrobić.
– Zobaczy pan?
– To wszystko, na co możesz liczyć. Prawdę
powiedziawszy, nie potrafię za bardzo pomagać ludziom.
Wyszedłem z wprawy, rozumiesz.
Uśmiechnął się jej prosto w twarz swoim odrażającym
grymasem, uniósł jej ramię laską, po czym pokuśtykał obok stosu
ciał z powrotem w stronę drzwi prowadzących do świątyni.
– Co mam powiedzieć Sultowi o Eider? – rzuciła w ślad za
nim.
– Powiedz mu prawdę – zawołał Glokta przez ramię. –
Powiedz mu, że nie żyje.
„Powiedz mu, że nie żyjemy”.
A więc to jest ból
Gdzie jestem? – spytał Jezal, ale jego szczęka nawet nie
drgnęła. Koła wozu obracały się ze skrzypieniem, wszystko było
oślepiająco jasne i zamazane, dźwięki i światło wdzierały się w
jego rozsadzaną bólem czaszkę.
Próbował przełknąć, ale nie mógł. Próbował podnieść
głowę. Szyję przeszył mu ból, a żołądek podjechał do gardła.
– Pomocy! – pisnął, ale z jego ust dobył się tylko
bulgoczący skrzek.
Co się stało? Bolesne niebo w górze, bolesna ziemia w
dole. Leżał na wozie, jego głowa spoczywała na szorstkim worku,
podskakując i obijając się o twarde podłoże.
Była walka, teraz sobie przypomniał. Walka między
kamieniami. Ktoś coś zawołał.
Chrzęst, a potem oślepiający błysk, później zaś tylko ból.
Odczuwał go nawet wtedy, kiedy próbował myśleć. Podniósł rękę,
by pomacać się po twarzy, ale stwierdził, że nie może tego zrobić.
Starał się poruszyć nogami, żeby się dźwignąć, ale tego też nie był
w stanie zrobić.
Poruszył ustami, postękując i pojękując.
Miał w ustach obcy język, trzy razy większy niż zwykle,
niczym krwawy ochłap szynki wtłoczony między szczęki, tak
bardzo wypełniający mu usta, że z trudem oddychał. Prawa strona
twarzy była maską agonii. Z każdym wstrząsem wózka jego zęby
grzechotały o siebie, przeszywając rozpalonymi do białości
strzałami bólu oczy, szyję, same korzonki włosów. Na wargach
czuł bandaże, musiał oddychać lewą stroną, ale nawet powietrze
docierające do gardła sprawiało mu cierpienie.
Zaczęła go ogarniać panika. Każda część jego ciała wyła z
bólu. Jedną rękę miał związaną mocno na piersi, ale drugą
uchwycił słabo bok wozu, próbując coś zrobić, cokolwiek. Oczy
wyłaziły mu z orbit, serce waliło jak oszalałe, z nozdrzy dobywał
się chrapliwy oddech.
– Gugh! – zaskrzeczał. – Gurrr!
Im bardziej starał się coś powiedzieć, tym bardziej ból
narastał, narastał, aż w końcu zdawało się, że rozerwie mu twarz,
że czaszka rozpadnie mu się na kawałki...
– Spokojnie.
Zamajaczyła nad nim pokiereszowana twarz.
Dziewięciopalcy. Jezal uczepił się go rozpaczliwie, a tamten
chwycił jego dłoń w swoją wielką łapę i ścisnął mocno.
– Leż spokojnie i posłuchaj. Tak, to boli. Wydaje ci się, że
tego nie zniesiesz, ale tak nie jest. Myślisz, że umrzesz, ale tak się
nie stanie. Słuchaj mnie, bo sam to przeżyłem, więc wiem, jak to
jest. Z każdą minutą, z każdą godziną, z każdym dniem będzie
lepiej.
Poczuł dłoń Dziewięciopalcego na swoim ramieniu,
pchającą go delikatnie na wóz.
– Musisz tylko leżeć, a będzie lepiej. Rozumiesz? Przypadł
ci w udziale lekki obowiązek, szczęśliwy draniu.
Jezal nie zmagał się już z kończynami, które zrobiły się
ciężkie. Musiał tylko leżeć. Ścisnął wielką dłoń, a ona
odpowiedziała mu tym samym. Ból jakby zelżał. Wciąż był
okropny, ale można było nad nim zapanować. Oddech się uspokoił,
a oczy zamknęły.

***

Zimną równinę ciął wiatr, szarpiąc krótką trawę, ciągnąc


podarty płaszcz Jezala, jego tłuste włosy, brudne bandaże, ale on
nie zwracał na to uwagi. Co mógł poradzić na wiatr? Co mógł
poradzić na cokolwiek?
Usiadł, oparty plecami o koło wozu, i popatrzył szeroko
otwartymi oczami na swoją nogę.
Po obu jej stronach tkwiły długie kawałki odłamane z
włóczni i obwiązane wielokrotnie paskami pociętego sukna, mocno
i boleśnie prosto. Z ręką nie było lepiej, tkwiła między dwoma
płaskimi kawałkami tarczy, przymocowana do piersi, biała dłoń zaś
zwisała bezwładnie, dłoń o odrętwiałych i bezużytecznych jak
kiełbasy palcach.
Żałosne, prowizoryczne wysiłki medyczne, w których
skuteczność Jezal nie wierzył.
Wydawałyby się niemal zabawne, gdyby to nie on był
owym niefortunnym pacjentem. Żywił przekonanie, że nigdy nie
wyzdrowieje. Był połamany, strzaskany, zniszczony. Czyżby miał
się stać jednym z tych kalekich ludzi, przed jakimi zawsze uciekał
na ulicach Aduy? Ludzi pokiereszowanych na wojnie, obdartych i
brudnych, którzy podsuwali swoje kikuty przechodniom i
wyciągali zwinięte w miseczki dłonie po miedziaki? Niepokojące
przypomnienie, że istnieje też ciemna strona żołnierskiego fachu,
strona, o której nikt nie chciałby myśleć?
Czy miałby się teraz stać kaleką jak... poczuł na ciele
straszliwe zimno... jak Sand dan Glokta? Spróbował poruszyć nogą
i zajęczał z bólu. Miałby do końca życia chodzić o lasce?
Powłóczący nogami, przerażający osobnik, którego się
unika, od którego się stroni? Straszliwy przykład, który wskazuje
się palcami i o którym mówi się szeptem? Oto idzie Jezal dan
Luthar!
Był niegdyś obiecującym młodym człowiekiem,
przystojnym mężczyzną, wygrał turniej, a tłum wiwatował na jego
cześć! Kto by uwierzył? Cóż za strata, cóż za wstyd, oto idzie,
oddalmy się czym prędzej...
A przecież nie wiedział jeszcze, jak wygląda jego twarz.
Próbował poruszyć językiem i skrzywił się, dźgnięty ostrzem bólu,
ale wyczuwał w swoich ustach straszliwą nieznajomą odmienność.
Były jakby... przekrzywione, skręcone, nic nie pasowało tak jak
dawniej. Miał między zębami szczelinę, która wydawała się
nieskończenie szeroka. Wargi łaskotały nieprzyjemnie pod
zwojami bandaży. Rozerwane, stłuczone, ziejące dziurami. Był
potworem.
Poczuł cień na twarzy i spojrzał zmrużonymi oczami na
słońce. Stal nad nim Dziewięciopalcy, z jego wielkiej pięści
zwieszał się bukłak.
– Woda – powiedział.
Jezal potrząsnął głową, ale człowiek z Północy przykucnął,
wyciągnął korek z pękatej skóry i podsunął mu bezceremonialnie
pojemnik.
– Musisz pić. Oczyszczać rany.
Jezal chwycił gniewnie bukłak, uniósł go ostrożnie do ust
po właściwej stronie i spróbował przechylić. Worek jednak zawisł,
napęczniały i nieporęczny, on zaś zmagał się z nim przez chwilę,
by w końcu uświadomić sobie, że nie zdoła się napić z pomocą
jednej tylko ręki. Osunął się z powrotem na koło z zamkniętymi
oczami, dysząc chrapliwie przez nos. Niemal zazgrzytał zębami z
niezadowolenia, ale szybko się opanował.
– Czekaj.
Poczuł, jak pod kark wsuwa mu się jakaś ręka i mocno
podtrzymuje głowę.
– Gugh! – mruknął wściekle, gotów się niemal opierać, ale
w końcu przestał się zmagać z ciałem i poddał hańbie, pozwalając,
by zajęto się nim jak dzieckiem. W końcu jaki był sens w
udawaniu, że nie jest całkowicie bezradny? W jego usta spływała
letnia i kwaśna woda.
Próbował ją przełknąć. Przypominało to przełykanie
potłuczonego szkła. Zakrztusił się i wypluł resztę. Albo starał się
wypluć, ale ból okazał się zbyt wielki. Musiał się pochylić, by
woda sama spłynęła mu spomiędzy warg, po szyi i za brudny
kołnierz koszuli. Wyprostował się z jękiem i odepchnął bukłak
zdrową ręką.
Dziewięciopalcy wzruszył ramionami.
– W porządku, ale będziesz musiał spróbować później.
Trzeba pić. Pamiętasz, co się stało?
Jezal potrząsnął głową.
– Była walka. Ja i ten promyczek słońca– wskazał głową
Ferro, która odpowiedziała mu gniewnym grymasem –
załatwiliśmy większość przeciwników, ale zdaje się, że trzech nas
obeszło. Ty poradziłeś sobie z dwoma, i to nieźle, ale jednego
przeoczyłeś, i ten walnął cię maczugą w usta. – Machnął dłonią na
jego obandażowaną twarz. – Walnął cię mocno, a rezultat znasz.
Potem upadłeś i chyba cię znów uderzył, kiedy leżałeś, co
tłumaczy, dlaczego masz przetrąconą rękę i nogę. Mogło być
znacznie gorzej. Na twoim miejscu dziękowałbym zmarłym, że
Quai tam był.
Jezal spojrzał zdziwiony na ucznia. Co on miał wspólnego
z czymkolwiek? Ale Dziewięciopalcy już opowiadał: – Zlazł z
wozu i walnął tamtego patelnią. No, powiedziałem, że walnął, ale
tak naprawdę zrobił mu z czaszki miazgę, co? – Uśmiechnął się
szeroko do ucznia, który siedział i wpatrywał się w równinę. –
Wali mocno jak na tak chudego człowieka, co, chłopcze? Choć
szkoda tej patelni.
Quai wzruszył ramionami, jakby rozwalał ludzkie czaszki
w każdy poranek. Jezal pomyślał, że powinien podziękować temu
chorowitemu głupcowi za uratowanie życia, ale nie czuł się aż tak
uratowany. W końcu spróbował wydać z siebie możliwie
zrozumiałe dźwięki, nie sprawiając sobie bólu, i wyszeptał
nieledwie: – Źle ze mną?
– Obrywałemjuż gorzej. – Była to niewielka pociecha. –
Wyjdziesz z tego. Jesteś młody.
Ręka i noga szybko się naprawią.
Według Jezala oznaczało to, że z twarzą będzie kiepsko.
– Zawsze jest ciężko odnosić rany, a pierwsza jest
najgorsza. Płakałem jak dziecko przy każdej. – Dziewięciopalcy
wskazał swoje pokiereszowane oblicze. – Na ogół wszyscy płaczą,
tak już jest. Jeśli im to pomaga.
Nie pomagało.
– Jak źle?
Dziewięciopalcy poskrobał się po gęstym zaroście.
– Masz złamaną szczękę, straciłeś kilka zębów, masz
rozerwane usta, ale pozszywaliśmy cię całkiem nieźle.
Jezal wciągnął powietrze z wysiłkiem, ledwie zdolny
myśleć. Miał wrażenie, że potwierdziły się jego najgorsze
przeczucia.
– Masz ciężką ranę, i to w najgorszym możliwym miejscu.
W ustach, nie możesz więc jeść, nie możesz pić, ledwie mówisz
bez bólu. Nie możesz się też całować, oczywiście, chociaż tutaj nie
jest to chyba zbyt poważny problem, co? – Północny wyszczerzył
w uśmiechu zęby, ale Jezal nie był w nastroju do żartów. – Rana
jak się patrzy. Rana imienna, jak powiadają tam, skąd pochodzę.
– He cho? – wymamrotał Jezal i natychmiast tego
pożałował, czując na szczęce liźnięcie bólu.
– Rana imienna – powtórzył Dziewięciopalcy, kiwając
swoim kikutem. – Rana, dzięki której zyskujesz imię. Nazwaliby
cię pewnie Złamaną Szczęką, Krzywą Twarzą, Bezzębnym czy
jakoś tak.
Uśmiechnął się znowu, ale Jezal pozostawił poczucie
humoru na wzgórzu pośród kamieni, razem z wybitymi zębami.
Czuł w oczach piekące łzy. Chciał płakać, ale musiałby wtedy
rozciągnąć usta, a szwy pod bandażem rwały mu nabrzmiałe wargi.
Dziewięciopalcy zdobył się na jeszcze jeden wysiłek.
– Spójrz na jaśniejszą stronę. Nie umrzesz pewnie od tego.
Gdyby miała się wdać zgnilizna, to pewnie już by się tak stało.
Jezal gapił się na niego przerażony, otwierając coraz szerzej
oczy, gdy sens tych słów docierał do niego z wolna. Szczęka by mu
opadła, gdyby nie była strzaskana i podwiązana mocno do jego
głowy. Nie umrze pewnie od tego? Prawdopodobieństwo, że z raną
zacznie się dziać coś złego, nawet mu nie zaświtało. Zgnilizna? W
ustach?
– Niewiele pomogłem, co? – mruknął Logen.
Jezal zakrył oczy zdrową ręką i próbował za wszelką cenę
płakać, nie zadając sobie przy tym bólu; jego ramionami wstrząsał
bezgłośny szloch.

***

Zatrzymali się nad brzegiem szerokiego jeziora.


Niespokojna szara woda pod szarym niebem, ciężkim od sińców.
Posępna woda, posępne niebo, pełne sekretów, jak się zdawało,
pełne groźby. Ponure fale chlupotały o zimne kamienie. Ponure
ptaki krakały do siebie ponad szarą taflą. Ponury ból pulsował w
każdym zakątku ciała Jezala, uparcie i bezlitośnie.
Ferro kucnęła przed nim, jak zawsze marszcząc się
gniewnie, i zaczęła rozcinać bandaże, podczas gdy Bayaz stał za
nią i zaglądał jej przez ramię. Pierwszy z Magów ocknął się ze
swego odrętwienia. Nie wyjaśnił, co je spowodowało albo
dlaczego tak nagle ozdrawiał, ale wciąż nie wyglądał na człowieka
w pełni sił. Starszy niż kiedykolwiek, o wiele chudszy, miał
głęboko zapadnięte oczy, a skóra sprawiała wrażenie cienkiej,
bladej, niemal przezroczystej. Jezal nie żywił jednak dla nikogo
współczucia, a zwłaszcza dla sprawcy swego nieszczęścia.
– Gdzie jesteśmy? – wymamrotał między jednym ukłuciem
bólu a drugim. Mówienie nie sprawiało mu już takiego cierpienia,
ale wciąż musiał dobywać z siebie głos cicho i ostrożnie, słowa
wydawały się ociężałe i kulawe jak wiejski głupek.
Bayaz skinął głową ponad jego ramieniem, wskazując
bezmiar wody.
– To pierwsze z trzech jezior. Pokonaliśmy spory kawałek
drogi do Aulcus. Ponad połowa podróży za nami, śmiem twierdzić.
Jezal przełknął napływającą mu do ust ślinę. To, co
powiedział Bayaz, nie było zapewnieniem, jakiego oczekiwał.
– Jak długo...
– Nie potrafię nic zrobić, kiedy kłapiesz gębą, głupcze –
syknęła Ferro. – Mam cię tak zostawić czy się zamkniesz?
Jezal się zamknął. Zdjęła mu ostrożnie opatrunek z twarzy,
popatrzyła na zbrązowiałą krew na suknie, powąchała je,
zmarszczyła nos i odrzuciła szmatę, potem spoglądała przez chwilę
gniewnym wzrokiem na jego usta. Znowu przełknął ślinę, szukając
w jej twarzy jakichkolwiek śladów, które mogłyby mu zdradzić, co
myśli. Oddałby zęby za lusterko, gdyby wciąż miał wszystkie.
– Źle wygląda? – wymamrotał, czując na języku smak
krwi.
Spojrzała na niego ze złością.
– Pomyliłeś mnie z kimś, kogo to obchodzi.
W krtani wezbrał mu płacz. Oczy zapiekły go od łez,
musiał odwrócić wzrok i zamrugać, by powstrzymać łkanie. W
porządku, był żałosnym osobnikiem. Dzielny syn Unii, śmiały
oficer gwardii królewskiej, sam zwycięzca turnieju, a z trudem
panował nad szlochem.
– Przytrzymaj to – usłyszał warkliwy głos Ferro.
– Uhm – wyszeptał, próbując stłumić w piersi płacz i
zapanować nad łamiącym się głosem.
Przytknął jeden koniec świeżego bandaża do twarzy,
podczas gdy ona zaczęła owijać mu szczękę i głowę, niemal
zasłaniając mu usta.
– Będziesz żył.
– To ma być pociecha? – wymamrotał.
Wzruszyła ramionami i odwróciła się.
– Jest wielu takich, którzy mają mniej szczęścia.
Niemal im zazdrościł, patrząc, jak kobieta oddala się przez
falującą trawę. Jak bardzo pragnął, żeby Ardee tu była. Pamiętał
ich ostatnie spotkanie, kiedy spoglądała na niego w łagodnym
deszczu, z tym swoim krzywym uśmiechem. Nigdy by go tak nie
zostawiła, bezradnego i cierpiącego. Powiedziałaby coś cicho i
dotknęła jego twarzy, i spojrzała na niego ciemnymi oczami, i
pocałowała go delikatnie, i... sentymentalne gówno. Zapewne
znalazła sobie już innego idiotę, by się z nim drażnić, wprawiać w
zakłopotanie, przyprawiać o cierpienie i nie poświęcać mu nawet
myśli. Torturował się, wyobrażając sobie, jak śmieje się z żartów
innego mężczyzny, jak uśmiecha się do niego, jak całuje go w usta.
Był pewien, że jego, Jezala, nigdy już nie zechce. Nikt by go nie
zechciał. Znów poczuł, jak drżą mu wargi, a oczy pieką.
– Wiesz, wszyscy wielcy bohaterowie przeszłości –
królowie, generałowie – wszyscy od czasu do czasu musieli stawić
czoło przeciwnościom losu.
Jezal podniósł wzrok. Prawie zapomniał o obecności
Bayaza.
– Cierpienie jest tym, co daje człowiekowi siłę, mój
chłopcze, tak jak najtwardsza jest stal, w którą najdłużej bije się
młotem.
Stary człowiek skrzywił się, kucając obok.
– Każdy potrafi akceptować z łatwością wygodę i sukcesy.
Ale określa nas to, w jaki sposób umiemy akceptować kłopoty i
nieszczęścia. Użalanie się nad sobą idzie w parze z samolubstwem
i nic nie jest tak godne pogardy u przywódcy jak właśnie to.
Egoizm jest dobry dla dzieci i głupców. Wielki przywódca stawia
innych wyżej od siebie. Nie wiesz nawet, jak bardzo takie
postępowanie ułatwia znoszenie przeciwności. By zachowywać się
jak król, trzeba tylko traktować każdego, jakby też był królem.
Położył dłoń na ramieniu Jezala. Miał to być zapewne
ojcowski, pocieszający dotyk, ale Jezal czuł przez koszulę, jak ręka
Bayaza drży. Mag nie cofał jej przez chwilę, jakby nie miał siły jej
unieść, potem dźwignął się powoli, rozprostował nogi i odszedł
chwiejnym krokiem.
Jezal odprowadzał go tępym spojrzeniem. Jeszcze kilka
tygodni wcześniej zżymałby się w milczeniu na taki wykład. Teraz
siedział bez ruchu i rozważał go potulnie. Sam już właściwie nie
wiedział, kim jest. Nie mógł zachować jakiegokolwiek poczucia
wyższości, będąc całkowicie zależnym od innych ludzi. I to ludzi,
o których jeszcze do niedawna był tak marnego zdania.
Pozbył się już wszelkich złudzeń. Bez brutalnych zabiegów
Ferro, bez nieporadnej opieki Dziewięciopalcego byłby
prawdopodobnie martwy.
Północny przechodził obok, jego buty chrzęściły na
kamieniach. Czas wracać na wóz. Czas na piski i wstrząsy. Czas na
jeszcze więcej bólu. Jezal wydał z siebie przeciągłe, urywane,
żałosne westchnienie, ale powstrzymał się nagle. Użalanie się nad
sobą było dobre dla dzieci i głupców.
– No dobra, wiesz, co trzeba zrobić.
Pochylił się, a Dziewięciopalcy wsunął mu rękę pod plecy,
drugą pod kolana, przerzucił przez burtę wozu, nie dysząc nawet
przy tym, i położył bezceremonialnie między zapasami.
Młody mężczyzna chwycił jego wielką, brudną dłoń o
czterech palcach i przytrzymał. Północny odwrócił się i spojrzał na
niego, unosząc brew.
– Dziękuję – wymamrotał Jezal.
– Co, za to?
– Za wszystko.
Dziewięciopalcy przyglądał mu się przez chwilę, potem
wzruszył ramionami.
– Nie ma potrzeby. Traktuj ludzi tak, jakbyś chciał, żeby
oni traktowali ciebie, a nigdy nie postąpisz źle. Tak mówił mi
ojciec. Zapomniałem o tej radzie i zacząłem robić rzeczy, których
nie mogę naprawić. – Westchnął głęboko. – Mimo wszystko nie
zawadzi spróbować. Wiesz, czego się nauczyłem? Koniec końców,
dostajesz zawsze to, co dajesz.
Jezal odprowadzał zdziwionym wzrokiem szerokie plecy
Dziewięciopalcego, gdy ten szedł w stronę konia. Traktuj ludzi tak,
jakbyś sam chciał, by cię traktowali. Czy on, Jezal, mógł uczciwe
powiedzieć, że kiedykolwiek tak postępował? Gdy wóz ruszył z
miejsca, poskrzypując osiami, zaczął o tym rozmyślać, z początku
bezwiednie, a potem z coraz głębszą troską.
Prześladował podwładnych i schlebiał przełożonym. Często
naciągał na pieniądze przyjaciół, których nie było na to stać,
wykorzystywał dziewczęta, a potem je odtrącał. Ani razu nie
podziękował swemu przyjacielowi Westowi za pomoc i z radością
poszedłby do łóżka z jego siostrą, gdyby mu tylko pozwoliła.
Zaczął sobie z coraz większym przerażeniem uświadamiać, że nie
przychodzi mu do głowy choćby jedna bezinteresowna rzecz, jaką
kiedykolwiek zrobił.
Przesunął się niespokojnie na workach z paszą. Dostajesz w
ostatecznym rozrachunku to, co dajesz, dobre maniery zaś nic nie
kosztują. Postanowił, że od tej chwili najpierw będzie myślał o
innych. Będzie traktował wszystkich tak, jakby byli mu równi. Ale
później, oczywiście.
Znajdzie mnóstwo czasu, by stać się lepszym człowiekiem,
kiedy znowu będzie mógł jeść.
Dotknął owiniętej bandażami twarzy, skrobiąc się
odruchowo po materiale, ale zaraz cofnął rękę.
Obok wozu jechał Bayaz, spoglądając na bezmiar wód.
– Widziałeś? – mruknął do niego Jezal.
– Co miałem widzieć?
– To. – Wskazał palcem swoją twarz.
– Ach, o to chodzi. Tak, widziałem.
– Wygląda bardzo źle?
Bayaz przekrzywił głowę.
– Wiesz co? Wziąwszy wszystko pod uwagę, chyba mi się
podoba.
– Podoba ci się?
– No, może nie w tej chwili, ale szwy zejdą, opuchlizna
zniknie, sińce zbledną, rany się zagoją, a strupy odpadną.
Przypuszczam, że twoja szczęka nigdy nie odzyska dawnego
kształtu, zęby też oczywiście ci nie odrosną, ale tracąc co nieco z
chłopięcego wdzięku, zyskasz, o czym jestem przekonany, pewną
niebezpieczną aurę, pewien styl, innymi słowy otoczysz się nieco
toporną tajemniczością. Ludzie szanują człowieka, który widział
na własne oczy walkę, poza tym twój wygląd nie poniesie aż tak
wielkiego uszczerbku. Śmiem twierdzić, że dziewczęta wciąż będą
mdlały na twój widok, jeśli oczywiście zrobisz coś wartego
omdlenia. – Przytaknął w zamyśleniu. – Tak. Zważywszy
wszystko, chyba ci się to przysłuży.
– Przysłuży? – wymamrotał Jezal, przyciskając dłoń do
bandaży. – Przysłuży czemu?
Ale Bayaz był już myślami gdzie indziej.
– Harod Wielki miał bliznę, wiesz, na policzku, i nigdy mu
w niczym nie zaszkodziła.
Oczywiście, nie widać jej na jego posągu, ale ludzie jeszcze
bardziej go szanowali za życia. To był prawdziwie wielki człowiek,
ten Harod. Cieszył się reputacją kogoś niebywale sprawiedliwego i
godnego zaufania i często dowodził prawdziwości owej opinii. Ale
wiedział też, jak nie być sprawiedliwym i godnym zaufania, kiedy
wymagała tego sytuacja. – Mag zachichotał pod nosem. –
Opowiadałem ci, jak zaprosił dwóch swych największych wrogów,
by z nim negocjowali? Skłócił ich ze sobą, nim dzień dobiegł
końca; potem obaj zniszczyli nawzajem swoje armie w bitwie, on
zaś ogłosił się zwycięzcą bez konieczności zadania choćby jednego
ciosu. Widzisz, wiedział, że Ardlic ma piękną żonę...
Jezal położył się z powrotem na wozie. Właściwie Bayaz
już mu to opowiadał, ale jakoś nie było sensu o tym wspominać.
Cieszył się, że słyszy tę historię po raz drugi, zresztą nie miał nic
lepszego do roboty. Było coś kojącego w monotonnym brzmieniu
głębokiego głosu starego człowieka, zwłaszcza teraz, gdy słońce
przebijało zza chmur. Nawet usta go za bardzo nie bolały, kiedy ich
nie otwierał.
Tak więc oparł się wygodnie o worek słomy, przekręcił
głowę na bok i kołysząc się łagodnie wraz z ruchem wozu,
przyglądał się przepływającemu przed jego oczami krajobrazowi.
Patrzył na trawę poruszaną wiatrem. Patrzył na słońce nad
wodą.
Jeden krok naraz
West zacisnął zęby, wspinając się po zamarzniętym zboczu.
Palce mu zdrętwiały, słabe i drżące od drapania przenikliwie
chłodnej ziemi, lodowatych korzeni drzew i marznącego śniegu w
poszukiwaniu oparcia dla dłoni. Miał spękane usta, z nosa
bezustannie ciekło, brzegi nozdrzy paliły straszliwie. Powietrze
wdzierało się w krtań i szarpało płuca, dobywało się zaś z
powrotem świszczącymi, drażniącymi oddechami. Zastanawiał się,
czy oddanie płaszcza księciu Ladisli było najgorszą decyzja, jaką
podjął w życiu. Doszedł do wniosku, że pewnie tak. Pomijając
oczywiście, że ocalił tego samolubnego łajdaka.
Nawet gdy ćwiczył przed turniejem po pięć godzin
dziennie, nie wyobrażał sobie, że można być tak zmęczonym. W
porównaniu z Trójdrzewcem lord marszałek Varuz wydawał się
zwierzchnikiem niemal śmiesznie łagodnym i niezwykle
wyrozumiałym. Teraz West był wyrywany ze snu przed świtem i
mógł odpocząć dopiero wtedy, gdy gasło ostatnie światło dnia.
Północni przypominali maszyny, każdy z nich. Byli ludźmi
wyciętymi z drewna; nigdy się nie męczyli, nigdy nie czuli bólu.
Bezlitosny marsz powodował, że cierpiał każdy mięsień jego ciała.
Pokrywały go sińce i zadrapania po niezliczonych
upadkach i wspinaczkach. Otarte stopy w przemoczonych butach
piekły od bąbli. No i to znajome pulsowanie w głowie, zgodne z
rytmem jego wysilonego oddechu, zlewające się z płomieniem,
jakim paliła go rana na głowie. Zimno, ból i zmęczenie sprawiały
już dostatecznie wielką mękę, ale gorsze było przemożne poczucie
wstydu, winy i przegranej, które przygniatały go z każdym
kolejnym krokiem. Wysłano go z księciem, by zapobiegł klęskom.
Rezultatem zaś były klęski o skali prawie niepojętej. Cała dywizja
zmasakrowana. Ile dzieci straciło ojców? Ile żon straciło mężów?
Ilu rodziców straciło synów? Gdyby tylko zdołał zrobić coś więcej,
powtarzał sobie po raz tysięczny, zaciskając bezkrwiste dłonie w
pięści. Gdyby tylko zdołał przekonać księcia, by pozostać za rzeką,
wszyscy ci ludzie żyliby nadal. Tak wielu martwych. Nie wiedział,
czy żałować ich, czy im zazdrościć.
– Jeden krok naraz – mruknął do siebie, brnąc w górę
zbocza. To był jedyny sposób. Jeśli człowiek dostatecznie mocno
zacisnął zęby i zrobił dostatecznie dużo kroków, mógł dotrzeć
wszędzie. Jeden bolesny, wymęczony, przepojony winą krok naraz.
Co innego mógł zrobić?
Ledwie dotarli na szczyt wzgórza, gdy książę Ladisla rzucił
się na korzenie jakiegoś drzewa, jak robił przynajmniej co godzina.
– Pułkowniku West, błagam! – Chwytał powietrze, jego
pucołowatą twarz otaczały kłęby pary. Na górnej wardze lśniły
dwie strugi śluzu jak u brzdąca. – Nie dam rady iść dalej! Powiedz
im... powiedz im, żeby się zatrzymali, na litość boską!
West zaklął pod nosem. Północni i tak już byli poirytowani
i ukrywali to z coraz większą niechęcią, ale, chciał tego czy nie,
Ladisla wciąż był jego dowódcą. Nie wspominając o tym, że także
następcą tronu. West nie mógł mu rozkazywać.
– Trójdrzewiec! – rzucił chrapliwie.
Stary wojownik spojrzał ze zmarszczonym czołem przez
ramię.
– Lepiej mnie nie proś, chłopcze, żebyśmy się
zatrzymywali.
– Musimy.
– Na spokój zmarłych! Znowu? Wy, Południowcy, w ogóle
nie macie w sobie siły! Nic dziwnego, że Bethod sprawił wam
takie lanie. Jeśli nie nauczycie się maszerować, dranie, to sprawi
wam następne, tego możecie być pewni!
– Błagam. Tylko na chwilę.
Trójdrzewiec obrzucił spojrzeniem rozciągniętego na ziemi
księcia i potrząsnął głową, nie kryjąc odrazy.
– No dobra. Możesz posiedzieć chwilę, jeśli później
będziesz szedł szybciej, ale nie przyzwyczajaj się do tego,
słyszysz? Nie przeszliśmy dzisiaj nawet połowy tego, co trzeba,
żeby wyprzedzać Bethoda – oznajmił i odszedł, żeby wrzasnąć na
Wilczarza.
West przykucnął i zaczął sobie masować palce u stóp i
dmuchać w zwinięte dłonie. Chciał się rozłożyć na ziemi jak
Ladisla, ale wiedział z przykrego doświadczenia, że jeśli przestanie
się ruszać, to potem ciężko mu będzie się podnieść. Pike i jego
córka stali nad nimi i nawet nie wydawali się specjalnie zdyszani.
Był to okrutny dowód, jeśli ktoś takowego potrzebował, że
obrabianie metalu w kolonii karnej stanowiło lepsze
przygotowanie do wędrówki po nieprzyjaznej ziemi niż życie
wolne od jakichkolwiek trudów.
Ladisla jakby odgadywał myśli Westa.
– Nie masz pojęcia, jakie to dla mnie trudne! – wypalił.
– Oczywiście, że nie – odwarknął West, którego
cierpliwość starła się jak stary pieniek. – Masz dodatkowy ciężar
do dźwignia! Mój płaszcz!
Książę zamrugał, potem spojrzał w mokrą ziemię,
poruszając bezgłośnie mięśniami szczęki.
– Tak, racja. Przepraszam. Zdaję sobie oczywiście sprawę,
że zawdzięczam ci życie. Nie jestem do czegoś takiego
przyzwyczajony, pojmujesz. Ani trochę. – Poskubał palcami
postrzępione i brudne klapy płaszcza i parsknął chichotem. – Moja
matka zawsze mi powtarzała, że mężczyzna powinien się
odpowiednio prezentować w każdych okolicznościach. Ciekawe,
co by na to powiedziała.
West zauważył jednak, że książę nie zaproponował, że
zwróci mu płaszcz. Ladisla przygarbił ramiona.
– Przypuszczam, że muszę wziąć na siebie część
odpowiedzialności za to, co się wydarzyło.
Część? West miał ochotę poczęstować go częścią swojego
buta.
– Powinienem był pana posłuchać, pułkowniku. Cały czas
to wiedziałem. Ostrożność to najlepsza polityka na wojnie, co?
Taka mi zawsze przyświecała dewiza. Dałem się namówić do
pochopnego działania temu durniowi Smundowi. Zawsze był
idiotą!
– Lord Smund oddał swe życie – mruknął West.
– Szkoda, że nie oddał go dzień wcześniej, może
uniknęlibyśmy tej sytuacji! – Wargi księcia zadrgały nieznacznie. –
Jak pan myśli, West, co na to powiedzą w kraju? Co powiedzą o
mnie?
– Nie mam pojęcia, Wasza Wysokość.
Nie mogło być to gorsze od tego, co już wcześniej mówili.
West starał się stłumić w sobie gniew i postawić się na miejscu
Ladisli. Był tak żałośnie nieprzygotowany na trudy tego marszu,
pozbawiony jakiegokolwiek zaplecza, zależny od innych
dosłownie we wszystkim. Był człowiekiem, który nigdy nie musiał
podejmować decyzji ważniejszej od wyboru kapelusza, a który
teraz musiał poradzić sobie z odpowiedzialnością za tysiące ofiar.
Nic dziwnego, że nie miał pojęcia, jak ma postąpić.
– Gdyby tylko nie uciekli. – Ladisla zacisnął pięści i walnął
rozkapryszony w korzeń drzewa. – Dlaczego nie stanęli w miejscu
i nie walczyli, tchórzliwi dranie? Dlaczego nie walczyli?
West zamknął oczy, starając się za wszelką cenę
zignorować zimno, głód i ból, i zgasić w piersi narastającą
wściekłość. Tak było zawsze.
Kiedy tylko Ladisla zaczynał wzbudzać odrobinę sympatii,
z jego ust padały słowa, które sprawiały, że niechęć do niego
powracała niczym fala.
– Naprawdę nie wiem, Wasza Wysokość – wydusił West
przez zaciśnięte zęby.
– No dobra – zagrzmiałTrójdrzewiec.– Dosyć tego!
Wstawaći żadnych wymówek!
– Już mamy ruszać? Chyba nie, pułkowniku?
– Obawiam się, że tak.
Książę westchnął i dźwignął się na nogi, krzywiąc twarz w
żałosnym grymasie.
– Nie mam pojęcia, jak udaje im się utrzymać takie tempo,
West.
– Jeden krok za jednym zamachem, Wasza Wysokość.
– Oczywiście – mruknął Ladisla, ruszając niepewnie za
dwojgiem skazańców. – Krok za krokiem.
West poruszał przez chwilę obolałymi kostkami stóp, po
czym schylił się, by podążyć przed siebie, gdy poczuł, jak pada na
niego jakiś cień. Podniósł wzrok i zobaczył Czarnego Dowa, który
stanął mu na drodze, zagradzając drogę ciężkim ramieniem. Jego
groźną twarz dzieliła od niego odległość ludzkiej dłoni. Wskazał
głową oddalające się z wolna plecy księcia.
– Chcesz, żebym go zabił? – warknął w języku Północy.
– Jeśli tkniesz którekolwiek z nich... – West wypluł te
słowa, nim zdążył się zastanowić, jak dokończyć. – To...
– Tak?
– Zabiję cię.
Co innego mógł powiedzieć? Poczuł się jak mały chłopiec,
który rzuca śmieszne groźby na szkolnym podwórzu. Na
wyjątkowo zimnym i niebezpiecznym podwórzu, pod adresem
chłopca dwa razy większego.
Ale Dow tylko wyszczerzył zęby.
– Porywczy jesteś jak na takiego chudziaka. Nagle
zaczynamy gadać o zabijaniu, i to na całego. Jesteś pewien, że
masz w sobie dość krzepy?
West starał się sprawiać wrażenie wielkiego, co nie było
łatwe, kiedy tak stał na zboczu przygarbiony z wyczerpania.
Wiedział, że nie wolno okazywać strachu, jeśli chce się opanować
niebezpieczną sytuację, bez względu na to, jak bardzo człowiek się
boi.
– Może mnie wypróbujesz? – Jego głos zabrzmiał żałośnie
słabo, nawet w jego własnych uszach.
– Może to zrobię.
– Daj mi znać, jak nadejdzie czas. Nic chciałbym tego
przegapić.
– Och, nie martw się o to – wyszeptał Dow, odwracając
głowę, by splunąć na ziemię. – Będziesz wiedział, kiedy nadszedł
czas, jak obudzisz się z poderżniętym gardłem.
I oddalił się niespiesznie w górę błotnistego zbocza, by
pokazać, że się nie boi. West żałował, że nie mógł powiedzieć tego
samego co tamten. Serce waliło mu mocno, kiedy przedzierał się
między drzewami w ślad za innymi. Ruszył zawzięcie za Ladisla,
wyprzedził go i zrównał się z Cathil.
– W porządku? – spytał.
– Bywało gorzej. – Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do
głów. – A pan?
West uświadomił sobie nagle, jak musi wyglądać. Miał
założony na brudny mundur stary worek z wyciętymi na ręce
dziurami i ściśnięty pasem, za który zatknął sobie ciężki miecz,
obijający mu boleśnie nogę. Żuchwę pokrywała mu szczecina
zarostu; domyślał się, że jego twarz ma barwę gniewnego różu i
trupiej szarości. Wsunął dłonie pod pachy i westchnął ze
smutkiem.
– Zimno.
– Wygląda pan na zmarzniętego. Może trzeba było
zatrzymać płaszcz.
Chcąc nie chcąc, musiał przytaknąć. Spojrzał przez
sosnowe gałęzie na plecy Dowa i odchrząknął.
– Żaden z nich cię nie... niepokoił, prawda?
– Niepokoił?
– No, wiesz – powiedział niezgrabnie. – Kobieta wśród tylu
mężczyzn, nie są do tego przyzwyczajeni. Ten człowiek, Dow, tak
patrzy na ciebie... nie wiem...
– To bardzo szlachetnie z pańskiej strony, pułkowniku, ale
nie martwiłabym się o nich.
Wątpię, czy stać ich na coś więcej niż tylko spojrzenia, a
miałam już do czynienia z gorszymi ludźmi.
– Gorszymi niż on?
– W tym pierwszym obozie, gdzie byłam, spodobałam się
komendantowi. Moja skóra wciąż roztaczała blask wolnego życia,
jak przypuszczam. Głodził mnie, żeby dostać to, czego pragnął.
Pięć dni bez jedzenia.
West skrzywił się.
– I wystarczyło, by zrezygnował?
– Tacy jak on nie rezygnują. Wytrwałam pięć dni. Robisz
to, co musisz.
– Chcesz powiedzieć...
– To, co musisz. – Wzruszyła ramionami. – Nie jestem
dumna, ale też nie odczuwam wstydu. Duma czy wstyd, ani jedno,
ani drugie nie wyżywi człowieka. Żałuję tylko tych pięciu dni
głodu, pięciu dni, kiedy mogłam dobrze jeść. Robisz to, co musisz.
Nieważne, kim jesteś.
Kiedy już zaczniesz głodować... – Znowu wzruszyła
ramionami.
– A twój ojciec?
– Pike? – Popatrzyła na skazańca o spalonej twarzy, który
szedł przed nimi. – To dobry człowiek, ale nie jest moim krewnym.
Nie mam pojęcia, co się stało z moją prawdziwą rodziną.
Rozproszyli się pewnie po całym Anglandzie, jeśli w ogóle
żyją.
– Więc jest...
– Czasem, jeśli udaje się rodzinę, ludzie zachowują się
inaczej. Pomagamy sobie. Gdyby nie Pike, to pewnie dalej
hartowałabym stal w tamtym obozie.
– A zamiast tego wybrałaś się na tę wspaniałą wycieczkę.
– Hm. Człowiekowi musi wystarczyć to, co dostaje.
Zwiesiła głowę i przyspieszyła kroku, przedzierając się
między drzewami. West spoglądał na nią. Też miała w sobie
krzepę, jak powiedzieliby Północni. Ladisla mógłby się niejednego
nauczyć od tej zawziętej dziewczyny. Zerknął przez ramię na
księcia brnącego ostrożnie po błocie z kapryśną miną dziecka. Z
jego ust dobywała się para oddechu. West pomyślał, że jest za
późno, by Ladisla mógł się czegokolwiek nauczyć.

***
Żałosny posiłek złożony z kawałka starego chleba i miski
zimnej potrawki. Trójdrzewiec, pomimo błagań księcia, nie
pozwolił rozpalić ogniska. Zbyt wielkie ryzyko, że zostaną
zauważeni. Siedzieli więc i rozmawiali cicho w niewielkiej
odległości od Północnych. Rozmowa była dobra, choćby dlatego,
że pozwalała zapomnieć o zimnie, bólu i niewygodach. Człowiek
przynajmniej nie szczękał zębami.
– Powiedziałeś, że walczyłeś w Kancie, Pike? Na wojnie?
– Zgadza się. Byłem sierżantem. – Pikę przytaknął z wolna,
oczy osadzone w różowym bezkształcie twarzy błysnęły. – Trudno
uwierzyć, że było nam zawsze gorąco, co?
West wydał z głębi gardła stłumiony gulgot. Było to coś
zbliżonego do śmiechu, na więcej nie potrafił się zdobyć.
– W jakim oddziale służyłeś?
– W pierwszym regimencie kawalerii królewskiej, pod
dowództwem pułkownika Glokty.
– Ależ to był i mój regiment!
– Wiem.
– Nie pamiętam cię.
Plamy oparzeń na obliczu Pikc'a przesunęły się
nieznacznie, co West wziął za uśmiech.
– Wyglądałem wtedy inaczej. Jednak ja pana pamiętam.
Porucznik West. Ludzie pana lubili. Można było do pana pójść z
jakimś problemem.
West przełknął nerwowo. Teraz nie radził sobie z
problemami. Raczej je stwarzał.
– Jak to się stało, że trafiłeś do kolonii karnej?
Pike i Cathil wymienili spojrzenia.
– Jest przyjęte, że nie pyta się o to skazańców.
– Och. – West spuścił wzrok i zatarł zmarznięte dłonie. –
Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić.
– Nie czuję się obrażony. – Pike parsknął i podrapał się po
rozpłaszczonym nosie. – Popełniłem kilka błędów. Nie ma o czym
mówić. Czeka na pana jakaś rodzina?
West skrzywił się i przycisnął ręce do piersi.
– Mam siostrę, w Adule. Jest... niepokorna. – Pomyślał, że
najlepiej będzie na tym zakończyć. – A ty?
– Miałem żonę. Gdy mnie tu zesłano, wolała zostać w
domu. Kiedyś jej za to nienawidziłem, ale wie pan co? Nie wiem,
czy na jej miejscu nie zrobiłbym tego samego.
Spomiędzy drzew wyłonił się Ladisla, ocierając dłonie o
brzeg płaszcza.
– No, już lepiej! To pewnie przez to przeklęte mięso
dzisiejszego ranka. – Usiadł między Western i Cathil, ona zaś
skrzywiła się, jakby ktoś zwalił obok niej całą łopatę odchodów. –
O czym rozmawiamy?
West zmarszczył czoło z niechęcią.
– Pike właśnie wspominał o swojej żonie...
– Och? Wiecie, oczywiście, że jestem zaręczony z
księżniczką Terez, córką wielkiego księcia Orso z Talinsu. Słynie z
urody... – Ladisla urwał, rozglądając się ze zdziwieniem po
mrocznym lesie, jakby nawet on uświadamiał sobie osobliwość
takiej rozmowy w dzikich ostępach Anglandu. – Zaczynam co
prawda podejrzewać, że nie jest zachwycona perspektywą naszego
związku.
– Trudno sobie wyobrazić dlaczego – mruknęła Cathil,
która chyba po raz dziesiąty tego wieczoru nie omieszkała
zachować się uszczypliwie wobec księcia.
– Jestem następcą tronu i pewnego dnia będę twoim
królem! – żachnął się Ladisla. – Nie zawadziłoby, gdybyś
traktowała mnie z odpowiednim szacunkiem!
Roześmiała mu się w twarz.
– Nie mam ojczyzny ani króla, a już na pewno szacunku dla
ciebie.
Ladisla aż sapnął z oburzenia.
– Nie pozwolę, by się tak do mnie zwracano...
Nagle, jakby znikąd, wynurzył się Czarny Dow.
– Zamknijcie mu ten jego pieprzony pysk! – warknął w
swojej mowie, dźgając powietrze grubym palcem. – Bethod może
mieć uszy wszędzie! Powstrzymajcie ten jego kłapiący jęzor, bo go
straci!
Rozpłynął się w ciemnościach.
– Pragnie, byśmy zachowywali się cicho, Wasza Wysokość
– przetłumaczył West szeptem.
Książę poruszył grdyką.
– Tak sądzę.
Ladisla i Cathil przygarbili ramiona i popatrzyli na siebie w
milczeniu złym wzrokiem.

***

West leżał na plecach, na twardej ziemi, tuż nad jego


twarzą szeleścił szorstki materiał. Za czarnymi bryłami jego butów
padał łagodnie śnieg. Z jednej strony przyciskała się do niego
Cathil, z drugiej Wilczarz. Reszta grupy była w pobliżu, wszyscy
gnietli się razem pod wielkim, cuchnącym kocem. Wszyscy z
wyjątkiem Dowa, który trzymał wartę. Zimno, takie jak to, w
dziwny sposób zbliżało do siebie ludzi.
Gdzieś z obrzeży legowiska docierało ogłuszające
chrapanie. Trójdrzewiec albo Tul zapewne. Wilczarz rzucał się
przez sen, podrygiwał, naprężał się i wydawał niezrozumiałe
dźwięki. Z prawej słychać było świszczący oddech księcia, słaby i
mokry, jak u człowieka przeziębionego. Wszyscy spali lepiej lub
gorzej, pogrążywszy się w sen, gdy tylko złożyli głowy.
Ale West nie mógł usnąć. Za bardzo był zajęty myślami o
niewygodach, porażkach i straszliwych niebezpieczeństwach, które
na nich czyhały. I nie tylko na nich. Gdzieś tam, w lasach
Anglandu, przebywał marszałek Burr, spiesząc na południe z
odsieczą, nieświadomy, że zmierza wprost w pułapkę.
Nieświadomy, że Bethod już na niego czeka.
Sytuacja wydawała się beznadziejna, lecz West, wbrew
wszelkiemu rozsądkowi, miał lekkie serce. Nie mógł zaprzeczyć,
że tu, gdzie się teraz znajdował, wszystko jawiło się proste.
Nie trzeba było prowadzić codziennych potyczek,
przezwyciężać uprzedzeń, sięgać myślą dalej niż o najbliższą
godzinę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuł się wolny.
Skrzywił się i wyprostował obolałe nogi; Cathil poruszyła
się obok niego przez sen, jej głowa opadała mu na ramię, policzek
był wciśnięty w jego brudny mundur. Czuł na twarzy ciepło jej
oddechu, a całym sobą ciepło ciała, pomimo okrywających ich
ubrań. Przyjemne ciepło. Wrażenie zakłócał jedynie odór potu i
mokra ziemia, i Wilczarz, który mamrotał i popiskiwał mu w ucho.
West zamknął oczy z nieznacznym uśmiechem na ustach.
Pomyślał, że być może uda się jeszcze wszystko naprawić. Być
może wciąż miał szansę zostać bohaterem.
Gdyby tylko zdołał dostarczyć księcia całego i zdrowego
marszałkowi Burrowi.
Reszta jest stratą czasu
Ferro jechała na koniu i obserwowała okolicę. Wciąż
podążali wzdłuż ciemnej wody, wciąż ich odzienia przewiewał
zimny wiatr, wciąż posępne niebo było ciężkie od chaosu, a jednak
kraina się zmieniała. Wcześniej płaska jak stół, teraz stała się pełna
wzniesień i niespodziewanych, skrytych przed okiem zagłębień.
Kraina, gdzie człowiek mógł się schować, i ta myśl nie podobała
jej się za bardzo. Nie dlatego, by była lękliwa, gdyż Ferro Maljinn
nie bała się ludzi. Ale tym uważniej musiała patrzeć i słuchać,
szukając znaków, które dowodziły, że ktoś tędy jechał, że ktoś
czekał.
Była to po prostu kwestia zdrowego rozsądku.
Trawa też się zmieniła. Ferro przywykła do jej
wszędobylstwa, do jej wysokich i poruszanych wiatrem źdźbeł, ale
tutaj była ona krótka, sucha i wyschnięta niczym siano. I rosła
coraz niżej, w miarę jak posuwali się do przodu. Tego dnia coraz
częściej pojawiały się łyse placki gleby. Naga ziemia, gdzie nic nie
rosło. Jałowa ziemia, jak Pustkowia.
Martwa ziemia.
I martwa z powodów, których Ferro nie dostrzegała.
Powiodła podejrzliwym wzrokiem po zmarszczonej równinie, aż
ku odległym wzgórzom, niewyraźnej i postrzępionej linii nad
horyzontem. Nic nie poruszało się na tej rozległej przestrzeni. Nic
prócz nich i niecierpliwych chmur. I jednego ptaka, unoszącego się
wysoko, niemal nieruchomego w powietrzu, który trzepotał
leciutko piórami na czubkach ciemnych skrzydeł.
– Pierwszy ptak, jakiego widzę od dwóch dni – mruknął
Dziewięciopalcy, spoglądając podejrzliwie w górę.
– Ha – parsknęła. – Ptaki mają więcej rozsądku od nas. Co
my tu robimy?
– Nie znam lepszego miejsca.
Ferro znała. Każde, gdzie można było zabijać
Gurkhulczyków, było lepsze.
– Mów za siebie.
– Co? Zostawiłaś na Pustkowiach tłum przyjaciół, którzy
się o ciebie rozpytują? Dokąd wybrała się Ferro? Nikt się nie
śmieje od czasu, jak odeszła.
Parsknął, jakby powiedział coś zabawnego.
Ferro nie bardzo rozumiała co.
– Nie wszyscy jesteśmy tak kochani jak ty, różowy. – Teraz
to ona zaniosła się chrapliwym śmiechem. – Jestem pewna, że
przygotują ci ucztę, gdy wrócisz na Północ.
– Och, pewnie, ucztę jak się patrzy. Kiedy już mnie
powieszą.
Zastanawiała się nad tym przez chwilę, zerkając na niego
kątem oka i nie odwracając głowy, by umknąć wzrokiem i udawać,
że patrzy gdzie indziej, gdyby na nią przypadkiem spojrzał. Teraz,
kiedy już się przyzwyczaiła do niego, musiała przyznać, że ten
różowy nie jest taki zły. Walczyli razem, i to niejeden raz; zawsze
odwalał uczciwie swoją robotę. Zgodzili się, że jedno pogrzebie
drugie, jeśli zajdzie konieczność, i ona mu pod tym względem
ufała. Dziwnie wyglądał i dziwnie gadał, ale jak dotąd nie
zauważyła, by coś powiedział i tego nie zrobił, co czyniło zeń
jednego z lepszych ludzi, jakich kiedykolwiek znała. Oczywiście
lepiej było mu tego nie mówić i nie zdradzać się niczym, że tak
myślała. Postanowiła, że zrobi to, gdy ją w końcu zawiedzie.
– A więc nie masz nikogo? – spytała.
– Nikogo z wyjątkiem wrogów.
– Dlaczego z nimi nie walczysz?
– Walczyć? Dzięki temu zdobyłem wszystko, co mam. –
Pokazał jej wielkie puste dłonie.
– Nic z wyjątkiem złej reputacji i tłumu ludzi, którzy za
wszelką cenę chcą mnie zabić.
Walczyć? Ha! Im człowiek jest w tym lepszy, tym gorzej na
tym wychodzi. Wyrównałem kilka rachunków i czułem się dobrze
z tego powodu, ale to nigdy nie trwa długo. Zemsta nie zapewni ci
ciepła w nocy, to pewne. Jest przechwalona. Sama nie wystarczy.
Trzeba mieć coś jeszcze.
Ferro potrząsnęła głową.
– Za dużo oczekujesz od życia, różowy.
Wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– A wydawało mi się, że ty oczekujesz za mało.
– Nie oczekuj niczego, a oszczędzisz sobie rozczarowań.
– Nie spodziewaj się niczego, a niczego nie dostaniesz.
Ferro popatrzyła na niego wilkiem. Na tym właśnie polegał
kłopot z rozmową. Jakimś cudem rozmowa zawsze prowadziła ją
tam, dokąd nic chciała zmierzać. Brak wprawy, być może.
Smagnęła konia wodzami i wbiła pięty w jego boki, byle się
oddalić od Dziewięciopalcego i pozostałych, umknąć gdzieś i
wędrować w samotności.
A więc milczenie. Było nudne, ale przynajmniej uczciwe.
Popatrzyła spode łba na Luthara, on zaś uśmiechnął się do
niej jak idiota, na ile pozwalały mu bandaże zakrywające połowę
twarzy. Wydawał się jakiś inny i nie podobało jej się to zbytnio.
Ostatnim razem, kiedy zmieniała mu opatrunek, podziękował jej i
było to dziwne. Ferro nie lubiła podziękowań. Zwykle coś
skrywały. Kusiły, by zrobić coś, co by na nie zasługiwało.
Pomaganie innym prowadziło do przyjaźni. A przyjaźń w
najlepszym razie prowadziła do rozczarowań.
W najgorszym zaś do zdrady.
Luthar mówił teraz coś do Dziewięciopalcego, zwracając
się do niego z legowiska na wozie. Północy odchylił głowę i
zagrzmiał głupim śmiechem, strasząc konia, który niemal zrzucił
go na ziemię. Bayaz kołysał się zadowolony na siodle, kąciki oczu
marszczyły mu się wesoło, kiedy przyglądał się zmaganiom
Dziewięciopalcego z wodzami. Ferro powiodła gniewnym
wzrokiem po równinie.
Wolała, gdy nikt się nie lubił nawzajem. Rzecz wygodna i
znajoma. I zrozumiała.
Zaufanie, braterstwo, dobry humor – wszystko to pozostało
w tak odległej przeszłości, że wydawało się prawie nieznane.
A kto lubi nieznane?

***

Ferro widziała w życiu mnóstwo martwych ludzi. Sama


przysporzyła ich światu w nadmiarze. Kilku pogrzebała własnymi
rękami. Śmierć była jej pracą i rozrywką. Ale nigdy nie widziała aż
tylu jednocześnie. Chorowita trawa była nimi zasłana. Ferro
zsunęła się z siodła i zaczęła krążyć między ciałami. Trudno było
się zorientować, kto walczył z kim albo odróżnić jedną stronę od
drugiej.
Wszyscy martwi wyglądają tak samo, zwłaszcza gdy
zabiera im się to, co mieli za życia – zbroje, oręż, odzienie.
Pozbawiono ich tego wszystkiego. Leżeli w jednym miejscu,
tworząc splątany stos, okryci długim cieniem połamanego filaru.
Jakiś pradawny słup, pęknięty i obłupany, kruszejący kamień
najeżony źdźbłami przywiędłej trawy i upstrzony porostami. Na
jego szczycie przysiadł wielki czarny ptak, złożywszy skrzydła, i
patrzył na Ferro paciorkowatymi, nieruchomymi oczami, gdy się
zbliżała.
Niżej, na wpół leżąc, wspierał się o potrzaskany kamień
trup wielkiego mężczyzny, który ściskał w nieruchomej dłoni
pęknięte drzewce; pod paznokciami miał zaschniętą krew i brud.
Ferro pomyślała, że pewnie dzierżył flagę. Żołnierze
zdawali się przywiązywać ogromną wagę do sztandarów. Nigdy
tego nie rozumiała. Nie można było czymś takim zabić człowieka.
Nie można się było czymś takim obronić. A jednak ludzie oddawali
za to życie.
– Głupota – sapnęła, spoglądając ze zmarszczonym czołem
na czarnego ptaka, usadowionego na szczycie kolumny.
– Masakra – powiedział Dziewięciopalcy.
Bayaz mruknął i podrapał się po brodzie.
– Ale kto został tu zmasakrowany i przez kogo?
Ferro zobaczyła, jak Luthar wysuwa ponad krawędź wozu
spuchniętą twarz i patrzy szeroko otwartymi oczami, pełen
niepokoju. Quai siedział na koźle, trzymając luźno cugle, i
spoglądał obojętnie na trupy.
Ferro odwróciła jedno z ciał i powąchała. Blada skóra,
ciemne wargi, jak dotąd żadnego zapachu.
– Stało się to niedawno. Może ze dwa dni temu.
– A gdzie muchy? – Dziewięciopalcy spojrzał zdziwiony na
zwłoki, które obsiadło kilku czujnych skrzydlatych strażników. –
Tylko ptaki. I nie żerują. Dziwne.
– Niezupełnie, przyjacielu! – rozległ się czyjś donośny
głos.
Ferro uniosła gwałtownie głowę. Przez pole bitwy zmierzał
w ich stronę szybkim krokiem jakiś człowiek, wysoki,
różowoskóry, w podartym płaszczu i z sękatym kijem w dłoni.
Miał tłuste, skołtunione włosy i długą, splątaną brodę. Wyłupiaste
oczy świeciły dziko w twarzy poznaczonej głębokim bruzdami.
Ferro patrzyła na niego zdumiona, nie rozumiejąc, jak zdołał
podejść tak blisko niezauważony.
Ptaki zerwały się z martwych ciał na dźwięk jego głosu, ale
nie umknęły przed nim.
Podleciały do tego człowieka, niektóre przysiadły na jego
ramionach, inne łopotały wokół jego głowy i postaci, zataczając
szerokie koła. Ferro sięgnęła po łuk i chwyciła za strzałę, ale Bayaz
wyciągnął rękę.
– Nie.
– Widzicie to? – Wysoki mężczyzna o różowej skórze
wskazał popękany filar, ptak zaś sfrunął z jego szczytu na
wyciągnięty palec. – Kolumna stu mil! Sto mil do Aulcus!
Opuścił rękę, a ptak wskoczył mu na ramię, obok innych, i
przycupnął tam, nieruchomy i milczący.
– Stoicie na samej granicy martwej krainy! Nawet
zwierzęta się tu nie zjawiają, jeśli się im nie każe!
– Co to ma znaczyć, bracie? – zawołał Bayaz.
Ferro odłożyła z niechęcią łuk. Jeszcze jeden mag. Czemu
się nie domyśliła wcześniej?
Ilekroć spotyka się dwóch takich głupców, można być
pewnym, że zaczną się poruszać usta i padać słowa.
A to oznaczało wiele kłamstw.
– Wielki Bayaz! – zakrzyknął nowo przybyły, podchodząc
bliżej. – Pierwszy z Magów!
Słyszałem od ptaków powietrza, ryb wody, zwierząt ziemi,
że nadchodzisz, i teraz widzę to na własne oczy, a jednak trudno mi
uwierzyć. Czy może być? Że owe błogosławione stopy dotykają tej
skrwawionej ziemi?
Wbił swój kij w glebę, a wtedy wielki czarny ptak zsunął
mu się z ramienia i chwycił koniec kostura szponami; jego
skrzydła łopotały przez chwilę, nim znieruchomiał. Ferro cofnęła
się przezornie, opierając dłoń na rękojeści noża. Nie chciała, by
jedna z tych bestii napaskudziła na nią.
– Zacharus – odezwał się Bayaz, zsuwając się sztywno z
siodła, choć Ferro wydało się, że wypowiedział to imię bez
szczególnej radości. –Wyglądasz na kogoś, kto cieszy się dobrym
zdrowiem, bracie.
– Wyglądam na zmęczonego. Na zmęczonego, brudnego i
szalonego, gdyż tak się właśnie czuję. Trudno cię znaleźć, Bayazie.
Przeszukałem całą równinę wzdłuż i wszerz.
– Nie chcieliśmy się rzucać w oczy. Szukają nas także
sprzymierzeńcy Khalula. – Bayaz zerknął na pobojowisko. – To
twoje dzieło?
– Mojego zwierzchnika, młodego Goltusa. Jest zażarty jak
lew, powiadam ci, i będzie z niego imperator nie gorszy niż wielcy
ludzie przeszłości! Schwytał swego rywala, brata Scario, i okazał
mu litość. –Zacharus prychnął. – Nie doradzałem mu tego, ale
młodzi postępują po swojemu. Ci tutaj to ostatni ludzie Scaria. Ci,
którzy nie zamierzali się poddać. – Wskazał niedbale ciała, a ptaki
na jego ramionach zatrzepotały jakby na potwierdzenie tych słów.
– Litość nie dla wszystkich – zauważył Bayaz.
– Nie chcieli uciekać na martwą ziemię, więc tu stawili
opór i tu zginęli, w cieniu kolumny stu mil. Goltus zabrał im
sztandar trzeciego legionu. Ten sam, pod którym Stolicus ruszał do
bitwy. Relikt Dawnego Czasu! Tak jak ty i ja, bracie.
Bayaz nie wydawał się poruszony.
– Kawałek starego sukna. Niewiele pomógł tym tutaj. To,
że ktoś nosi ze sobą zwój pożywienia dla moli, nie oznacza, że jest
Stolicusem.
– Może nie. Rzecz jest mocno spłowiała, prawdę rzekłszy.
Klejnoty zostały wyrwane i sprzedane dawno temu, a za uzyskane
pieniądze kupiono broń.
– Klejnoty to zbytek w dzisiejszych czasach, lecz wszyscy
potrzebują broni. Gdzie jest teraz twój młody imperator?
– Wraca już na wschód, nie mając nawet czasu pogrzebać
martwych. Kieruje się ku Darmium, by przypuścić na miasto
szturm i powiesić tego szaleńca Cabriana na murach. Może wtedy
zapanuje pokój.
Bayaz parsknął posępnym śmiechem.
– Pamiętasz jeszcze, jak to jest, kiedy panuje pokój?
– Byłbyś zdziwiony, gdybyś wiedział, co pamiętam. –
Zacharus popatrzył swymi wyłupiastymi oczami na Bayaza. – Ale
jak tam sprawy w szerokim świecie? Jak Yulwei?
– Czujny, jak zwykle.
– A nasz drugi brat, zakała naszej rodziny, wielki Prorok
Khalul?
Twarz Bayaza przybrała wyraz twardości.
– Rośnie w siłę. Zaczyna działać. Wyczuwa, że nadeszła
jego chwila.
– I zamierzasz go oczywiście powstrzymać?
– A co innego miałbym zrobić?
– Hm. Khalul był na Południu, jak ostatnio słyszałem, ty
jednak podróżujesz na zachód.
Zgubiłeś drogę, bracie? Nie znajdziesz tu niczego prócz
ruin przeszłości.
– W przeszłości jest moc.
– Moc? Ha! Nigdy się nie zmienisz. Z dziwną kompanią
wędrujesz, Bayazie. Młodego Malacusa Quaia znam, oczywiście.
Co słychać, sługo opowieści? – zawołał do ucznia. – Co słychać,
gawędziarzu? Jak cię traktuje mój brat?
Quai siedział przygarbiony na wozie, nie ruszając się z
miejsca.
– Dość dobrze.
– Dość dobrze? I to wszystko? A więc przynajmniej
nauczyłeś się milczeć. Jak mu to wpoiłeś, Bayazie? Mnie się to nie
udało.
Bayaz popatrzył z uwagą na Quaia.
– Musiałem.
– Tak. Jak to powiedział Juvens? Najlepszych lekcji
człowiek udziela sam sobie. – Zacharus obrócił oczy na Ferro, a
ptaki, wszystkie jednocześnie, też na nią spojrzały. – Ta jest
doprawdy dziwna.
– Ma krew.
– To nie wystarczy. Wciąż potrzebujesz kogoś, kto potrafi
rozmawiać z duchami.
– On potrafi. – Bayaz wskazał głową Dziewięciopalcego,
który jak dotąd grzebał przy swoim siodle, ale teraz podniósł
zdziwiony wzrok.
– On? – spytał Zacharus, marszcząc czoło.
Gniew, pomyślała Ferro, ale też odrobina smutku i odrobina
strachu. Ptaki na jego ramionach, na głowie i ten na kosturze
wyprostowały się i rozpostarły skrzydła, po czym zatrzepotały
nimi i zaskrzeczały.
– Posłuchaj, bracie, zanim będzie za późno. Porzuć to
szaleństwo. Stanę wraz z tobą przeciwko Khalulowi. Staną wraz z
tobą i Yulwei. My trzej, razem, jak w Dawnym Czasie, jak wtedy,
gdy walczyliśmy ze Stwórcą. Magowie zjednoczeni. Pomogę ci.
Zapadło długie milczenie, a rysy Bayaza twardniały coraz
bardziej.
– Pomożesz mi? Gdybyś tylko zaoferował mi pomoc
dawno temu, po upadku Stwórcy, kiedy cię o nią błagałem.
Mogliśmy wtedy położyć kres szaleństwu Khalula, nim zapuściło
korzenie. Teraz całe Południe roi się od żerców, świat staje się ich
zabawką, a uroczyste słowo naszego mistrza jest traktowane z
nieskrywaną pogardą! Nas trzech nie wystarczy, jak sądzę. Co
wtedy? Przywołasz Cawneil z jej ksiąg? Znajdziesz Leru pod
kamieniem, pod który wpełzła gdzieś w Kręgu Świata?
Sprowadzisz Karnaulta zza rozległego oceanu czy Anselmiego i
Złamanego Zęba z ziemi martwych? Magowie zjednoczeni? –
Bayaz skrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. – Ten czas się
dokonał, bracie. Ten statek już odpłynął, dawno temu, by nigdy nie
powrócić, a my nie staliśmy na jego pokładzie!
– Rozumiem! – syknął Zacharus, a jego poznaczone
czerwonymi żyłkami oczy stały się jeszcze bardziej wyłupiaste. –
A jeśli znajdziesz to, czego szukasz, to co wtedy? Naprawdę
przypuszczasz, że zdołasz sprawować nad tym władzę? Masz
śmiałość wyobrażać sobie, że zdołasz dokonać tego, czego nie
zdołali dokonać Glustrod, Kanedias i Juvens?
– Jestem mądrzejszy o ich błędy.
– Nie sądzę! Ukarzesz jedną zbrodnię jeszcze gorszą!
W wąskich ustach i zapadniętych policzkach Bayaza
pojawiła się jeszcze głębsza ostrość.
Nie smutek, nie strach, ale gniew.
– Nie ja doprowadziłem do tej wojny, bracie! Czy
złamałem Drugie Prawo? Czy w imię własnej próżności uczyniłem
niewolnikami połowę mieszkańców Południa?
– Nie, ale wszyscy mieliśmy w tym swój udział, a ty miałeś
większy niż inni. Dziwne, jak dobrze pamiętam rzeczy, które
pomijasz. To, jak spierałeś się z Khalulem. Jak Juvens postanowił
was rozdzielić. Jak odszukałeś Stwórcę i namówiłeś go, by
podzielił się z tobą swoimi sekretami.
– Zacharus roześmiał się, był to chrapliwy rechot, i jego
ptaki zaskrzeczały mu do wtóru. – Śmiem twierdzić, że nigdy nie
chciał się podzielić z tobą swoją córką, co, Bayazie? Córka
Stwórcy. Tolomei. Czy w twej pamięci jest dla niej miejsce?
Oczy Bayaza świeciły lodowatym blaskiem.
– Być może wina jest po mojej stronie – wyszeptał. –
Rozwiązanie także będzie moje...
– Czy myślisz, że Euz wypowiedział Pierwsze Prawo pod
wpływem kaprysu? Myślisz, że Juvens umieścił tę rzecz na krańcu
świata, bo była bezpieczna? Jest... jest złem!
– Złem? – Bayaz parsknął pogardliwie. – Słowo dla dzieci.
Słowo, którym posługują się ignoranci wobec tych, którzy się z
nimi nie zgadzają. Myślałem, że wyzbyliśmy się takich wierzeń
przed wiekami.
– Ale ryzyko...
– Jestem zdecydowany. – Głos Bayaza przypominał żelazo,
i to dobrze naostrzone. – Rozmyślałem o tym długie lata.
Powiedziałeś swoje, Zacharusie, ale nic mi nie zaoferowałeś.
Spróbuj mnie powstrzymać, jeśli musisz. Jeśli nie, odstąp
ode mnie.
– A więc nic się nie zmieniło. – Stary człowiek obrócił się i
spojrzał na Ferro, jego pomarszczona twarz drgała, a ciemne ślepia
ptaków spoglądały wraz z nim. – A co z tobą, diabelska krwi?
Wiesz, czego każe ci dotknąć? Rozumiesz, do czego chce cię użyć?
Czy masz choć blade pojęcie o niebezpieczeństwach?
Mały ptak zeskoczył z jego ramienia i zaczął krążyć wokół
głowy Ferro, ćwierkając.
Ferro skrzywiła się. Trzepnęła ptaka dłonią, ten zaś spadł
na ziemię i zaczął skakać i świergotać pośród trupów. Inne
skrzeczały, krakały i gdakały gniewnie, ale nie zwracała na nie
uwagi.
– Nie znasz mnie, stary różowy głupcze z brudną brodą.
Nie udawaj, że mnie rozumiesz albo wiesz to, co ja wiem, albo co
mi zaoferowano. Dlaczego miałabym przedkładać słowo jednego
kłamcy nad słowo drugiego? Zabierz swoje ptaki i wtykaj nos we
własne sprawy, to nie będziemy się spierać. Reszta to strata czasu.
Zacharus i jego podopieczni zamrugali. Mężczyzna
zmarszczył czoło, otworzył usta, a potem je zamknął, gdy Ferro
wskoczyła na siodło i obróciła konia ku zachodowi. Usłyszała, jak
pozostali idą w jej ślady, rozległ się stukot kopyt, suchy trzask
lejców w dłoniach Quaia, potem głos Bayaza: – Słuchaj ptaków
powietrza, ryb wody, zwierząt ziemi. Niebawem usłyszysz, że
Khalul jest skończony, że jego żercy zamienili się w proch, że
błędy przeszłości zostały pogrzebane, tak jak się to powinno stać
dawno temu.
– Mam nadzieję, ale obawiam się, że wieści będą gorsze.
Ferro spojrzała przez ramię i zobaczyła, jak dwaj starzy
ludzie po raz ostatni mierzą się spojrzeniem.
– Błędów przeszłości nie grzebie się tak łatwo. Żywię
szczerą nadzieję, że ci się nie uda.
– Rozejrzyj się wokół siebie, stary przyjacielu. – Pierwszy
z Magów uśmiechnął się, dosiadając swojego wierzchowca. –
Twoje nadzieje spełzają zawsze na niczym.
I tak oddalili się w milczeniu od stosów zwłok, minęli
połamaną kolumnę stu mil i zagłębili się w martwy kraj. Ku
ruinom przeszłości. Ku Aulcus.
Pod ciemniejącym niebem.
Kwestia czasu
Do Arcylektora Sulta, zwierzchnika Inkwizycji Jego
Królewskiej Mości Wasza Eminencjo, od sześciu tygodni
odpieramy ataki Gurkhulczyków. Każdego ranka stawiają czoło
naszemu morderczemu ogniowi, by zasypywać rów ziemią i
kamieniami, my zaś każdej nocy spuszczamy z murów ludzi, by go
odkopywali. Pomimo naszych wysiłków udało im się ostatecznie
wypełnić kanał ziemią w dwóch miejscach. Teraz codziennie
wyruszają z linii gurkhulskich oddziały szturmowe i ustawiają
swoje drabiny, czasem przedostając się na same mury, lecz są
krwawo odpierani.
Jednocześnie trwa ostrzał katapultami i mury na kilku
odcinkach zostały poważnie osłabione. Naprawiliśmy je, lecz być
może niedługo Gurkhulczykom uda się dokonać skutecznego
wyłomu. Wzniesiono wewnątrz miasta barykady, na wypadek
gdyby wróg przedostał się do Dolnego Miasta. Nasz system
obronny poddawany jest ostatecznej próbie, ale nikt nie myśli o
kapitulacji. Będziemy walczyć.
Jak zawsze, Wasza Eminencjo, służę i jestem posłuszny.
Sand dan Glokta superior Dagoski
Glokta wstrzymał oddech i przesunął językiem po
dziąsłach, przyglądając się przez lunetę tumanom kurzu, które
osiadały na dachach slumsów. Trzaski i łoskot spadających kamieni
ucichły i Dagoska na tę jedną chwilę pogrążyła się w dziwnej
ciszy.
„Świat wstrzymuje oddech”.
Po chwili do balkonu przy murze cytadeli, wysoko nad
miastem, dotarł odległy krzyk.
Krzyk, który Glokta pamiętał z pól bitewnych, dawnych i
obecnych.
„Niezbyt szczęśliwe wspomnienia. Gurkhulski okrzyk
wojenny. Nadchodzi wróg”.
Teraz, o czym wiedział, szarżowali na otwartej przestrzeni
pod murami, tak jak czynili to tylekroć w ciągu minionych tygodni.
„Ale tym razem mają wyłom”.
Patrzył, jak maleńkie postaci żołnierzy poruszają się na
obwałowaniach i wieżach, zbliżając się z obu stron do szczeliny w
murach. Przesunął lunetę w dół, by spojrzeć na półkole barykad i
potrójny rząd ludzi przycupnięty za nimi w oczekiwaniu na
Gurkhulczyków. Glokta zmarszczył czoło i poruszył zdrętwiałą
stopą w lewym bucie.
„Nędzna na pierwszy rzut oka obrona, doprawdy. Ale
jedyna, jaką mamy”.
Teraz przez ziejącą dziurę w murze zaczął się wlewać
strumień żołnierzy gurkhulskich, niczym rój czarnych mrówek ze
swego kopca; tłum przepychających się ludzi, połyskującej stali,
rozkołysanych sztandarów, wszystko to wynurzało się z chmur
brązowego pyłu, deptało wielki stos zwalonych kamieni, i wpadało
wprost pod wściekły grad strzał.
„Pierwsi w wyłomie. Pozycja niegodna pozazdroszczenia”.
Szeregi na czele, prąc do przodu, zostały ścięte jak trawa,
maleńkie kształty padały i toczyły się ze wzgórza gruzu za murami.
Wielu runęło na ziemię, ale bezustannie przybywało ich coraz
więcej, deptali po ciałach swych towarzyszy i brnęli do przodu po
zwalisku pokruszonych kamieni i połamanego drewna, wdzierając
się do miasta.
Teraz wzniósł się ku górze inny okrzyk i Glokta zobaczył
obrońców, którzy ruszyli do ataku zza barykad. Żołnierze Unii,
najemnicy, Dagoskańczycy, wszyscy runęli ku wyłomowi.
Widziani z tej odległości, poruszali się absurdalnie powoli.
„Strumień oliwy i strumień wody, zmierzające kropelkami
ku sobie”.
Spotkali się i nie sposób było odróżnić jednej strony od
drugiej. Falująca masa, błyskająca metalem, przewalająca się i
wzburzona niczym morze, a powyżej jedna czy dwie barwne flagi,
które opadały smętnie. Nad miastem zawisły krzyki i wrzaski,
niosły się echem, płynęły wraz z wiatrem. Odległa wrzawa bólu i
wściekłości, szczęk i łoskot walki. Czasem brzmiało to jak daleki
sztorm, niezrozumiale. Czasem do uszu Glokty napływał z
zadziwiającą wyrazistością pojedynczy krzyk. Przypominał mu
tłum podczas turnieju.
„Tyle że teraz ostrza nie są stępione. Obie strony są
śmiertelnie poważne. Ciekawe, ilu już zginęło tego ranka?”.
– Walczył pan kiedykolwiek w takim starciu, generale?
Walka wręcz, pierś w pierś, na odległość ostrza, jak powiadają?
Vissbruck ani na chwilę nie oderwał oka od lunety, przez
którą spoglądał zafascynowany.
– Nie, nie walczyłem.
– Nie polecałbym. Robiłem to tylko raz i nie mam ochoty
powtórzyć tego doświadczenia – wyznał, przesuwając uchwyt laski
w spoconej dłoni.
„Co nie znaczy, by było to straszliwie prawdopodobne
teraz”.
– Walczyłem często w siodle – ciągnął. – Szarżowałem na
niewielkie oddziały piechoty, rozbijałem je i ścigałem. Szlachetna
rzecz, ścinanie ludzi, kiedy uciekają, zaskarbiłem sobie dzięki temu
pochwały wszelkiego rodzaju. Wkrótce odkryłem, że bitwa piesza
to zupełnie inna sprawa. Ścisk jest tak wielki, że człowiek ledwie
łapie oddech, a co dopiero mówić o aktach heroizmu. Bohaterowie
to ci, którym udaje się przeżyć. – Parsknął posępnym śmiechem. –
Pamiętam, jak zostałem pchnięty na gurkhulskiego oficera,
byliśmy tak blisko siebie jak kochankowie, żaden z nas nie był w
stanie uderzyć czy zrobić czegokolwiek innego, mogliśmy tylko
warczeć jeden na drugiego. Wszędzie uderzały ostrza włóczni, na
chybił trafił. Ludzie nadziewali się na broń własnych towarzyszy
albo byli zadeptywani na śmierć. Więcej zginęło od przypadku niż
świadomego działania.
„Cała ta rzecz jest jednym gigantycznym przypadkiem”.
– Paskudna sprawa – mruknął Vissbruck. – Ale
nieunikniona.
– Tak to jest. Tak to jest.
Glokta widział nad wrzącą ciżbą sztandar gurkhulski, jego
sukno łopotało, podarte i poplamione. Między walczących zaczęły
spadać kamienie z uszkodzonych murów, ciskane z góry. Ludzie
trwali w bezradnym uścisku, ramię przy ramieniu, niezdolni do
ruchu. Z wysoka wylano wielką beczkę wrzącej wody, która
chlusnęła w sam środek tego tłumu. Gurkhulczycy, przedarłszy się
przez wyłom, tracili wszelkie pozory porządku i teraz ich
bezkształtna masa zaczęła się kołysać. Obrońcy napierali na nich z
wszystkich stron, bezlitośnie, dźgając włócznią i tarczą, tnąc
mieczem i toporem, depcąc butami tych, którzy padli.
– Odpieramy ich! – zawołał Vissbruck.
– Tak – mruknął Glokta, przyglądając się desperackiej
walce przez lunetę. – Chyba tak.
„A moja radość jest bezbrzeżna”.
Atak gurkhulski został powstrzymany, ludzie padali teraz
szybko, wspinając się na wzgórze gruzu ku wyłomowi. Ci, którzy
przeżyli, byli stopniowo wypierani za mury, na ziemię niczyją,
łucznicy na obwałowaniach zasypywali tłum uciekających gradem
strzał, siejąc panikę i śmierć. Ku murom cytadeli przebił się
niewyraźny aplauz obrońców.
„Jeszcze jeden atak odparty. Poległy dziesiątki
Gurkhulczyków, ale zawsze jest ich więcej.
Jeśli przedrą się przez barykady do Dolnego Miasta,
jesteśmy skazani. Mogą nacierać, ile razy im się spodoba.
Wystarczy, że zostaniemy pobici tylko raz, a gra będzie
skończona”.
– Wydaje się, że ten dzień należał do nas. Przynajmniej ten
jeden.
Glokta pokuśtykał w narożnik balkonu i spojrzał przez
lunetę na południe, w stronę zatoki i dalej, ku Morzu
Południowemu. Nie dostrzegł tam nic prócz spokojnej wody,
połyskującej aż po horyzont.
– I wciąż ani śladu gurkhulskich okrętów...
Vissbruck odchrząknął.
– Z całym szacunkiem...
„Czyli z żadnym, jak przypuszczam”.
– ...ale Gurkhulczycy nigdy nie byli żeglarzami. Czy mamy
jakiekolwiek powody przypuszczać, że dysponują w tej chwili
flotą?
„Nie mamy, tyle że w moich komnatach pojawił się stary
śniadoskóry czarnoksiężnik i powiedział mi, bym ich wypatrywał”.
– Jeśli czegoś nie potrafimy dostrzec, nie oznacza wcale, że
tego nie ma. Imperator i tak wziął nas w kleszcze. Być może
trzyma flotę w odwodzie i czeka na bardziej stosowny moment, nie
chcąc pokazywać wszystkich atutów, dopóki nie jest to absolutnie
konieczne.
– Ale dzięki okrętom mógłby odciąć nas od dostaw,
zagłodzić, obejść naszą obronę! Nie musiałby marnować tych
wszystkich żołnierzy...
– Jeśli imperator Gurkhulu ma czegoś w nadmiarze,
generale, to właśnie żołnierzy.
Dokonali skutecznego wyłomu. – Glokta przesuwał
wzrokiem po murach, aż doszedł do drugiego słabego punktu w
obwałowaniach. Widział wielkie pęknięcie w zaprawie po
wewnętrznej stronie, podparte ciężkimi belkami i załatane stosami
gruzu, ale powiększające się z każdym dniem. – I niebawem będą
mieli jeszcze jeden. Udało im się wypełnić rów w kilku miejscach.
Tymczasem nasza liczba się kurczy, nasze morale chwieje. Nie
potrzebują okrętów.
– Ale my je mamy.
Glokta stwierdził z zaskoczeniem, że generał zbliżył się do
niego i że mówi cicho i niecierpliwie, patrząc mu szczerze w oczy.
„Jak mężczyzna, który proponuje małżeństwo. Albo zdradę.
Zastanawiam się, o którą sprawę tu chodzi?”.
– Jest jeszcze czas – szepnął generał, spoglądając nerwowo
ku drzwiom. – Kontrolujemy zatokę. Dopóki trzymamy Dolne
Miasto, trzymamy też nabrzeża. Możemy wyprowadzić siły unijne.
Przynajmniej cywilów. W cytadeli wciąż przebywają żony i dzieci
oficerów, garść kupców i rzemieślników, którzy osiedli w Górnym
Mieście, nie chcąc opuszczać Dagoski.
Można by się z tym szybko uporać.
Glokta zmarszczył czoło.
„Prawda, być może, ale rozkazy arcylektora nie
pozostawiają wątpliwości. Cywile mogą sami podejmować
decyzje, jeśli tego pragną. Oddziały unijne nigdzie się stąd nie
ruszą. Chyba że na swój stos pogrzebowy, ma się rozumieć”.
Lecz Vissbruck uznał jego milczenie za zachętę.
– Gdyby wyraził pan zgodę, można by to zrobić jeszcze
dziś wieczorem, przed...
– I co się z nami wszystkimi stanie, generale, kiedy
postawimy stopę na rodzinnej ziemi?
Dojdzie do wzruszającego spotkania z naszymi panami w
Agrioncie? Niektórzy z nas płakaliby niebawem, w co nie wątpię.
A może powinniśmy wziąć statki i popłynąć do odległego Suljuku,
by wieść długie życie, bez trosk i w dobrobycie? – Glokta
potrząsnął z wolna głową. – To urocza fantazja, ale nic więcej.
Nasze rozkazy mówią wyraźnie, że mamy utrzymać miasto. Nie
ma mowy o kapitulacji. O poddaniu się. O powrocie do domu.
– Powrót do domu – powtórzył kwaśno Vissbruck. –
Tymczasem Gurkhulczycy podchodzą z każdym dniem coraz
bliżej, nasze straty rosną, a najnędzniejszy żebrak na ulicy widzi,
że nie utrzymamy już długo murów. Moi ludzie niemal się buntują,
na najemnikach zaś można polegać coraz mniej. Co według pana
mam im powiedzieć? Że rozkazy Zamkniętej Rady nie
uwzględniają odwrotu?
– Niech pan im powie, że posiłki dotrą tu lada dzień.
– Mówię im to od tygodni!
– Wobec tego tych kilka dni nie sprawi żadnej różnicy.
Vissbruck zamrugał zdumiony.
– Mogę spytać, kiedy posiłki przybędą?
– Lada dzień. – Glokta zmrużył oczy. – Tymczasem
musimy wytrwać.
– Ale dlaczego? – rzucił generał dziewczęco piskliwym
głosem. – Po co? To zadanie jest niewykonalne! To klęska!
Dlaczego, do diabła?
„Dlaczego. Zawsze dlaczego. Już mnie nudzi zadawanie
tego pytania”.
– Jeśli sądzi pan, że wiem, co dzieje się w umyśle
arcylektora, to jest pan jeszcze większym głupcem, niż
przypuszczałem. – Glokta ssał dziąsła, zastanawiając się. – Muszę
jednak przyznać, że w jednej sprawie ma pan rację. Obwałowania
mogą runąć w każdej chwili.
Musimy być przygotowani na wycofanie się do Górnego
Miasta.
– Ale... jeśli porzucimy Dolne Miasto, to tym samym
porzucimy doki! Skończą się dostawy! Nie będzie mowy o
posiłkach, nawet jeśli przybędą! Pamięta pan swoją wspaniałą
przemowę, superiorze? Mury Górnego Miasta są zbyt słabe? Jeśli
obwałowania padną, los miasta jest przesądzony. Musimy ich
pokonać tutaj albo w ogóle, tak mi pan powiedział! Jeśli stracimy
nabrzeże... to nie będzie ucieczki!
„Mój drogi, pulchny generale, nie rozumiesz tego?
Ucieczka nigdy nie wchodziła w rachubę”.
Glokta uśmiechnął się, pokazując Vissbruckowi dziury
między zębami.
– Jeśli jeden plan zawodzi, trzeba spróbować innego.
Sytuacja, jak trafnie pan zauważył, jest rozpaczliwa. Proszę mi
wierzyć, wolałbym, żeby imperator po prostu zrezygnował i wrócił
do domu, ale nie wydaje mi się, byśmy mogli na to liczyć, prawda?
Niech pan powiadomi Coscę i Kahdię, że wszyscy cywile powinni
zostać przeniesieni dziś z Dolnego Miasta. Chcę uniknąć sytuacji,
w której trzeba będzie się wycofywać natychmiast.
„Przynajmniej nie będę musiał kuśtykać tak daleko, by
dotrzeć na pierwszą linię”.
– Górne Miasto z trudem pomieści tak wielu ludzi! Będą
się tłoczyć na ulicach!
„Lepsze to niż tłoczyć się w zbiorowej mogile”.
– Będą spać na placach i w korytarzach!
„Lepsze to niż spanie w ziemi”.
– Są ich tu tysiące!
– Więc im prędzej przystąpi pan do działania, tym lepiej.

***

Glokta przygarbił się, przechodząc przez niskie drzwi. Upał


panujący w pomieszczeniu był nie do zniesienia, odór potu i
spalonego mięsa łaskotał go nieprzyjemnie w gardło.
Przetarł wierzchem dłoni wzbierające łzami oczy i spojrzał
spod przymrużonych powiek w mrok. W ciemności pojawiły się
sylwetki trojga praktyków. Stali blisko siebie, zamaskowane twarze
oświetlał od dołu gniewny pomarańczowy blask bijący z palnika.
Ich oblicza wydawały się stworzone z twardych kości i twardych
cieni.
„Diabły w piekle”.
Koszula Vitari była przesiąknięta potem i kleiła jej się do
ramion, twarz marszczyła się z wściekłości. Severard był nagi do
pasa, zza jego maski dobywał się stłumiony oddech, matowe włosy
pokrywała wilgoć. Frost był tak mokry, jakby stał w deszczu, po
jego bladej skórze spływały grube krople, na zaciśniętej szczęce
wyraźnie było widać napięte mięśnie. Jedyną osobą w
pomieszczeniu, która nie zdradzała jakiegokolwiek zmęczenia czy
niepokoju, była Shickel. Dziewczyna miała na twarzy ekstatyczny
uśmiech, kiedy Vitari przyciskała jej do piersi syczące żelazo.
„Jakby to była jej najszczęśliwsza chwila w życiu”.
Glokta na moment wstrzymał powietrze w płucach,
przyglądając się tej scenie, i przypomniał sobie, jak to jemu
pokazano żelazo. Przypomniał sobie, jak bełkotał, prosił, błagał o
litość. Przypomniał sobie, jak poczuł dotyk metalu na skórze.
„Tak gorącego, że wydawał się niemal lodowaty”.
Brzmienie własnych krzyków. Smród palonego ciała. Czuł
go teraz.
„Najpierw sam tego doświadczasz, potem robisz to z
innymi, a potem każesz to robić innym. Taki jest porządek życia”.
Wzruszył obolałymi ramionami i pokuśtykał w głąb celi.
– Jakiś postęp? – zaskrzeczał.
Severard wyprostował się, pomrukując i garbiąc plecy, po
czym otarł pot z czoła i strzepnął jego krople na brudną podłogę.
– Nie wiem jak ona, ale ja jestem bliski załamania.
– Nic z niej nie możemy wyciągnąć! – warknęła Vitari,
rzucając czarne żelazo z powrotem do palnika, z którego wystrzelił
w górę snop iskier. – Próbowaliśmy ostrzy, próbowaliśmy młotów,
próbowaliśmy wody, próbowaliśmy ognia. Nie chce powiedzieć
nawet słowa. Pieprzona suka jest chyba z kamienia.
– Nie jest tak twarda – syknął Severard. – Ale różni się od
nas całkowicie.
Wziął nóż ze stołu, którego ostrze błysnęło w mroku
pomarańczowo, nachylił się i wyciął długą szramę w chudym
ramieniu Shickel. Jej twarz ledwie drgnęła, kiedy to robił. Ziejąca
rana połyskiwała gniewną czerwienią. Severard wsunął w nią palec
i zaczął nim obracać. Shickel nic zdradziła się niczym, że odczuwa
jakikolwiek ból. Wyciągnął palec i wyprostował, po czym potarł
jego czubek o kciuk.
– Nie jest nawet mokry. Jakbym nacinał zwłoki człowieka,
który nie żyje od tygodnia.
Glokta poczuł, jak drży mu noga; skrzywił się i osunął na
puste krzesło.
– Rzeczywiście, nie jest to normalne.
– Dhelihatnie phowiehdziane – mruknął Frost.
– Ale dziewczyna nie zdrowieje tak jak przedtem.
Żadne rozcięcie widoczne na jej ciele nie zamknęło się.
„Wszystkie są otwarte i świeże jak mięso w sklepie
rzeźnika”.
Poparzenia też nie znikały.
„Czarne zwęglone smugi na skórze, jak mięso zdjęte
świeżo z paleniska”.
– Siedzi i patrzy – powiedział Severard. – I ani słowa.
Glokta zmarszczył brwi.
„Czy o to mi chodziło, kiedy wstępowałem do Inkwizycji?
O torturowanie młodych dziewcząt?”.
Otarł wilgoć, która zebrała mu się pod piekącymi oczami.
„Z drugiej jednak strony ta tutaj to znacznie więcej i
jednocześnie znacznie mniej niż dziewczyna”.
Przypomniał sobie rozcapierzone palce próbujące go
dosięgnąć, troje praktyków, którzy starali się ją odciągnąć.
„Znacznie więcej i znacznie mniej niż istota ludzka. Nie
wolno nam popełnić tych samych błędów co w przypadku
Pierwszego z Magów”.
– Musimy zachować otwarty umysł – wymamrotał.
– Wiesz, co powiedziałby na to mój ojciec? – zaskrzeczał
jakiś głos, głęboki i chrapliwy, niczym głos starego człowieka,
dziwnie niewłaściwy dla tej młodej, gładkiej twarzy.
Glokta poczuł, jak drga mu lewa powieka, a skórę pod
płaszczem oblewa pot.
– Twój ojciec?
Shickel uśmiechnęła się do niego, jej oczy lśniły w mroku.
Wydawało się niemal, że wraz z nią uśmiechają się rany na jej
ciele.
– Mój ojciec. Prorok. Wielki Khalul. Powiedziałby, że
otwarty umysł jest jak otwarta rana.
Podatny na truciznę. Skłonny ropieć. Gotów sprawiać
swemu właścicielowi jedynie ból.
– Chcesz teraz mówić?
– Sama się zdecydowałam.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? Teraz, kiedy wiesz, że to mój wybór, a
nie twój, nadeszła odpowiednia chwila. Zadawaj swoje pytania,
kaleko. Powinieneś korzystać z okazji, kiedy tylko możesz się
czegoś dowiedzieć. Bóg wie, że jest ci to potrzebne. Człowiek
zagubiony na pustyni...
– Znam dalszy ciąg. – Glokta milczał przez chwilę. „Tyle
pytań, ale jakie zadać komuś takiemu jak ta istota tutaj?”. – Jesteś
żercą?
– Tak, chociaż nosimy własne imiona. – Nachyliła łagodnie
głowę, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu. – Kapłani
kazali mi najpierw zjeść własną matkę. Kiedy mnie znaleźli.
Mogłam to zrobić albo umrzeć, ale miałam w sobie tak
wielką chęć życia. Potem płakałam, ale to było dawno temu, nie
pozostały we mnie żadne łzy. Pogardzam sobą, oczywiście.
Czasem muszę zabijać, czasem pragnę umrzeć. Co do tego nie
mam żadnych wątpliwości. Moja jedyna pewność.
„Powinienem wiedzieć, że nie należy się spodziewać
prostych odpowiedzi. Człowiek niemal odczuwa tęsknotę za
kupcami bławatnymi. Ich zbrodnie mogłem przynajmniej
zrozumieć. Mimo wszystko jakiekolwiek odpowiedzi są lepsze niż
żadne”.
– Dlaczego zjadasz ludzi?
– Ponieważ ptaki zjadają robactwo. Ponieważ pająk zjada
muchę. Ponieważ Khalul pragnie tego, a my jesteśmy dziećmi
Proroka. Juvens został zdradzony i Khalul poprzysiągł zemstę, ale
stanął sam przeciwko licznym. Więc dokonał wielkiego
poświęcenia i złamał Drugie Prawo, i sprawiedliwi przyłączyli się
do niego, było ich z każdym rokiem coraz więcej. Niektórzy
przystali do niego dobrowolnie. Inni nie. Nikt mu się jednak nie
sprzeciwia. Moje rodzeństwo jest mnogie i każde z nas musi
ponieść ofiarę.
Glokta skinął ręką w stronę palnika.
– Nie czujesz bólu?
– Nie czuję, ale dręczą mnie wyrzuty sumienia.
– Dziwne. To odwrotnie niż ja.
– Masz szczęście, jak sądzę.
Parsknął.
– Łatwo tak mówić, dopóki człowiek nie odkrywa, że nie
potrafi się wysiusiać bez krzyku.
– Z trudem sobie przypominam, czym jest ból. To było
dawno temu. Każde z nas ma jakiś dar. Siłę, szybkość i
wytrzymałość, które przekraczają ludzkie możliwości. Niektórzy
potrafią przybierać różną postać, zwodzić wzrok, a nawet
posługiwać się Sztuką, tak jak wpajał ją swoim uczniom Juvens.
Dary są różne, ale przekleństwo jednakie.
Patrzyła na Gloktę z przekrzywioną głową.
„Niech zgadnę”.
– Nie możesz przestać jeść ludzi.
– Nigdy. I dlatego gurkhulskie pragnienie zdobywania
niewolników jest wiecznie niezaspokojone. Nie można sprzeciwiać
się Prorokowi. Wiem o tym. Wielkiemu Ojcu Khalulowi. –
Wzniosła nabożnie oczy ku sufitowi. – Arcykapłan świątyni w
Sarkancie.
Najświętszy spośród tych, których stopy dotykają ziemi.
Ten, który zmusza dumnych do pokory, który naprawia zło, który
głosi prawdę. Bije od niego światło, tak jak bije od słońca. Kiedy
przemawia, to czyni to głosem Boga. Kiedy...
– Nie wątpię, że sra złotym gównem. Wierzysz w te
wszystkie bzdury?
– Jakie ma znaczenie to, w co wierzę? Nie dokonuję
wyborów. Kiedy twój pan daje ci zadanie, spełniasz je najlepiej,
jak potrafisz. Nawet jeśli jest mroczne.
„Tyle potrafię zrozumieć”.
– Niektórzy z nas nadają się tylko do mrocznych zadań.
Kiedy już wybierzesz sobie pana...
Shickel zaskrzeczała suchym śmiechem.
– Nieliczni mają wybór. Robimy to, co się nam każe.
Trwamy albo padamy obok tych, którzy narodzili się tak jak my,
którzy wyglądają jak my i wypowiadają te same słowa i przez cały
ten czas wiemy o powodach tyle co proch, którym się staniemy. –
Jej głowa przechyliła się na bok, a rana w ramieniu otworzyła
szeroko jak usta. – Myślisz, że podoba mi się to, czym jestem?
Myślisz, że nie marzę o tym, by być taka jak inni? Ale gdy zmiana
się już dokonała, nigdy nie można wrócić. Pojmujesz?
„O tak. Nieliczni pojmują to lepiej”.
– Dlaczego cię tu przysłano?
– Praca sprawiedliwych nie ma kresu. Zjawiłam się tu, by
dopilnować, żeby Dagoska nawróciła się na wiarę. By jej lud czcił
Boga zgodnie z naukami Proroka. By moi bracia i siostry zostali
nakarmieni.
– Wydaje się, że zawiodłaś.
– Przyjdą inni. Proroka nic nie powstrzyma. Wasz los jest
przesądzony.
„Tyle wiem. Spróbujmy pójść inną ścieżką”.
– Co wiesz o... Bayazie?
– Ach, Bayaz. Był bratem proroka. On jest początkiem tego
wszystkiego i będzie jego końcem. – Jej głos zniżył się do szeptu.
– Kłamca i zdrajca. Zabił swego pana. Zamordował Juvensa.
Glokta zmarszczył brwi.
– Nie tak opowiedziano mi tę historię.
– Każdy opowiada każdą historię na swój sposób, złamany
człowieku. Nie nauczyłeś się tego jeszcze? – Wykrzywiła
ironicznie usta. – Nie pojmujesz wojny, w której uczestniczysz, nie
pojmujesz broni i ofiar, nie pojmujesz zwycięstw i porażek,
każdego dnia. Nie domyślasz się, jakie w tym uczestniczą strony,
nie domyślasz się przyczyn albo powodów. Pola bitewne są
wszędzie. Żal mi ciebie. Jesteś psem próbującym zrozumieć
argumenty mędrców i słyszącym jedynie szczekanie. Sprawiedliwi
nadchodzą. Khalul oczyści ziemię z kłamstw i zbuduje nowy
porządek. Juvens zostanie pomszczony. Jest to przepowiedziane.
Jest to postanowione. Jest to obiecane.
– Wątpię, czy tego doczekasz.
Uśmiechnęła się do niego.
– Wątpię, czy i ty doczekasz. Mój ojciec wolałby wziąć to
miasto bez walki, ale jeśli będzie musiał o nie walczyć, to tak
postąpi, bez litości, wspomagany gniewem bożym. To jest
pierwszy krok na ścieżce, którą wybrał. Na ścieżce, którą wybrał
dla nas wszystkich.
– A jaki jest krok następny?
– Myślisz, że moi zwierzchnicy zdradzają mi swe plany? A
twoi tobie? Jestem robakiem.
Jestem niczym. A jednak jestem czymś więcej niż ty.
– Następny krok! – zasyczał Glokta.
Nic, tylko milczenie.
– Odpowiadaj! – warknęła Vitari.
Frost wyciągnął z palnika żelazo o pomarańczowo
rozżarzonym czubku i przycisnął je do nagiego ramienia Shickel.
Rozległ się syk cuchnącej pary, trysnął tłuszcz i zaskwierczał, ale
dziewczyna nie otworzyła ust.
„Nie będzie tu żadnych odpowiedzi. Tylko jeszcze więcej
pytań. Zawsze więcej pytań”.
– Usłyszałem dosyć – rzucił wściekle Glokta, po czym ujął
swoją laskę i dźwignął się z wysiłkiem, wykręcając plecy w
bolesnym i bezowocnym wysiłku odklejenia mokrej koszuli od
ciała.
Vitari wskazała na Shickel, której lśniące oczy pod
opadającymi powiekami wciąż były wpatrzone w Gloktę. Na jej
ustach błąkał się nieznaczny uśmiech.
– Co mamy z tym zrobić?
„Zbędny agent nieczułego pana, wysłany wbrew swej woli
do odległego miejsca, by walczył i zabijał z powodów, które
ledwie pojmuje. Brzmi znajomo?”.
Glokta skrzywił twarz, odwracając się obolałymi plecami
do cuchnącej izby.
– Spalcie to – nakazał.

***

Glokta stał na swoim balkonie w ostrym wieczornym


powietrzu i spoglądał z troską na Dolne Miasto.
Tu, wysoko na skale, czuło się powiewy zimnego wiatru od
morza; chłostał Gloktę po twarzy i po palcach zaciśniętych na
suchym parapecie, uderzał połami płaszcza o jego nogi.
„Jedyne, co przypomina prawdziwą zimę w tym przeklętym
tyglu”.
Płomienie pochodni przy drzwiach tańczyły i migotały w
swych żelaznych klatkach, dwa punkty blasku w narastającej
ciemności. Na zewnątrz było więcej świateł, o wiele więcej. Na
takielunku unijnych statków w porcie paliły się lampy, ich blask
migotał i załamywał się w wodzie. Okna mrocznych budowli pod
cytadelą jarzyły się jasnością, tak jak na szczytach strzelistych
wież Wielkiej Świątyni. W dole, w slumsach, widać było ognie
tysięcy pochodni.
Rzeki maleńkich kropeczek światła spływające z domów na
drogi i podążające ku bramom Górnego Miasta.
„Uchodźcy opuszczający swe domostwa, jeśli tak można je
nazwać. Zmierzający ku nowemu schronieniu, jeśli tak można je
nazwać. Zastanawiam się, jak długo zapewnimy im
bezpieczeństwo, gdy runą obwałowania?”.
Znał już odpowiedź.
„Niedługo”.
– Superiorze!
– Coś takiego, mistrz Cosca. Cieszę się, że możesz mi
towarzyszyć.
– Oczywiście! Nie ma to jak spacer w wieczornym
powietrzu po walce.
Najemnik podszedł bliżej. Nawet w mroku Glokta
dostrzegał zmianę, jaka zaszła w tym człowieku. Poruszał się
sprężystym krokiem, w oku miał błysk, włosy były starannie
przyczesane, wąsy pokryte usztywniającym woskiem.
„Niceo wyższy i o dobre dziesięć lat młodszy, ni stąd, ni
zowąd”.
Cosca przysunął się do balustrady, zamknął oczy i wciągnął
głęboko powietrze w ostro zarysowane nozdrza.
– Wyglądasz nadzwyczaj dobrze jak na kogoś, kto właśnie
brał udział w bitwie – zauważył Glokta.
Styriańczyk wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Nie tyle w samej bitwie, co odrobinę z tyłu. Zawsze
twierdziłem, że pierwsza linia to kiepskie miejsce do walki. Nikt
człowieka nie słyszy przy całym tym zgiełku. Poza tym ryzyko, że
się zginie, jest doprawdy wysokie.
– Bez wątpienia. Jak nam poszło?
– Gurkhulczycy wciąż są na zewnątrz, więc
powiedziałbym, że poszło dobrze, jeśli mówimy o bitwie. Wątpię,
czy martwi zgodziliby się ze mną, ale kogo obchodzi ich zdanie? –
Podrapał się z zadowoleniem po szyi. – Nieźle się dzisiaj
spisaliśmy. Ale jutro, ale pojutrze... kto to może wiedzieć? Wciąż
brak nadziei na posiłki?
Glokta potrząsnął głową a Styriańczyk westchnął głośno.
– Dla mnie to oczywiście bez znaczenia, ale może zechcesz
rozważyć odwrót, dopóki mamy w swych rękach zatokę.
„Wszyscy mają ochotę się wycofać. Nawet ja”.
Glokta prychnął.
– Zamknięta Rada trzyma mnie na smyczy i mówi „nie”.
Twierdzą, że to kwestia honoru króla, i jak widać, jego honor jest
ceniony wyżej niż nasze życie.
Cosca uniósł brwi.
– Honor? Co to jest u licha? Każdy rozumie go po
swojemu. Nie można tego wypić. Nie można tego wypieprzyć. Im
więcej się go ma, tym mniej pomaga, a jeśli się go nie ma w ogóle,
to się za nim nie tęskni. Potrząsnął głową. – Ale niektórzy uważają,
że to najlepsza rzecz na świecie.
– Uhm – mruknął Glokta, oblizując bezzębne dziąsła.
„Honor jest mniej wart niż nogi albo zęby. Lekcja, która
mnie drogo kosztowała”.
Popatrzył na mroczny zarys obwałowań nakrapianych
płomieniami ognisk. Wciąż było słychać niewyraźne odgłosy
walki; w niebo poszybowała zagubiona płonąca strzała i spadła na
zburzone slumsy.
„Nawet teraz rozgrywa się ten krwawy interes”.
Odetchnął głęboko.
– Jakie są szanse wytrwania przez kolejny tydzień?
– Kolejny tydzień? – Cosca wydął wargi. – Uzasadnione.
– Dwa tygodnie?
– Dwa? – Najemnik cmoknął językiem. – Znacznie
mniejsze.
– Co oznacza, że miesiąc to sprawa raczej beznadziejna.
– „Beznadziejna” to w tym wypadku trafne określenie.
– Mam wrażenie, że rozkoszujesz się sytuacją.
– Ja? Jestem specjalistą od sprawa beznadziejnych. –
Uśmiechnął się do Glokty. – W tej chwili są jedynymi, które mnie
bawią.
„Znam to uczucie”.
– Utrzymuj obwałowania, jak długo się da, a potem się
wycofaj. Naszą następną linią obrony muszą być mury Górnego
Miasta.
Cosca błysnął w ciemności zębami.
– Utrzymać, jak długo się da, a potem się wycofać! Nie
mogę się już doczekać!
– I być może powinniśmy przygotować pewne
niespodzianki dla naszych gurkhulskich gości, kiedy już zdołają
przedostać się za mury. Wiesz, o co chodzi – Glokta machnął
machinalnie dłonią – liny rozciągnięte przy samej ziemi, ukryte
doły, piki umazane ekskrementami i temu podobne. Śmiem
twierdzić, że masz doświadczenie w tego rodzaju rzemiośle
wojennym.
– Mam doświadczenie w rzemiośle wojennym wszelkiego
rodzaju. – Cosca stuknął obcasami i zasalutował zamaszyście. –
Piki i ekskrementy! Nie powiedziałbym, że ma to coś wspólnego z
honorem.
„To jest wojna. Jedyny honor to zwycięstwo”.
– Kiedy już mówimy o honorze, powiadom generała
Vissbrucka, gdzie zamierzasz ukryć swoje niespodzianki. Byłby to
wstyd, gdyby się przypadkowo na coś nadział.
– Oczywiście, superiorze. Ogromny wstyd.
Glokta poczuł, jak jego dłoń zwija się na balustradzie w
pięść.
– Musimy sprawić, by Gurkhulczycy zapłacili za każdą
piędź zdobytego pola.
„By zapłacili za moją strzaskaną nogę”.
– Za każdy skrawek ziemi.
„Za moje wyłamane zęby”.
– Za każdą nędzną chatę, zburzoną ruderę i bezwartościowy
pas brudnej gleby.
„Za moje łzawiące oko, moje wykrzywione plecy, mój
odrażający cień życia”.
Oblizał dziąsła.
– Niech zapłacą.
– Doskonale! Jedyni dobrzy Gurkhulczycy to ci martwi!
Najemnik obrócił się na pięcie i odmaszerował w głąb
cytadeli, podzwaniając ostrogami i zostawiając Gloktę samego na
płaskim dachu.
„Jeden tydzień? Tak. Dwa tygodnie? Niewykluczone.
Dłużej? Beznadziejne. Może nie było żadnych okrętów, ale mimo
wszystko ten lubujący się w zagadkach starzec Yulwei miał rację.
Tak jak i Eider. Nigdy nie było żadnej szansy. Pomimo wszystkich
naszych wysiłków, pomimo naszych poświęceń Dagoska musi z
pewnością paść. Teraz to tylko kwestia czasu”.
Powiódł spojrzeniem po zaciemnionym mieście. Trudno
było w tej czerni odróżnić ląd od morza, światła na statkach od
świateł w domach, blask pochodni na takielunku od blasku
pochodni w slumsach. Wszystko to stanowiło chaos rozżarzonych
punktów krążących wokół siebie, pozbawionych w tej próżni
jakiejkolwiek postaci. W tej nieokreśloności była tylko jedna
pewność.
„Jesteśmy skończeni. Nie dziś w nocy, ale niebawem.
Jesteśmy otoczeni, a sieć zaciska się coraz bardziej. To jedynie
kwestia czasu”.
Blizny
Jeden za drugim, Ferro wyciągała szwy – rozplątywała nić
zgrabnym ruchem lśniącego czubka swego noża, usuwała ją
delikatnie ze skóry Jezala, ciemne palce poruszały się szybko i
pewnie, zmrużone żółte oczy patrzyły w skupieniu. Logen
przyglądał się i kręcił z wolna głową, nie mogąc się nadziwić jej
wprawie. Widział już, jak robi się takie rzeczy, ale nigdy równie
dobrze. Wydawało się nawet, że Luthar nie odczuwa wielkiego
bólu, a przecież ostatnio cierpiał bezustannie.
– Trzeba założyć bandaż?
– Nie. Niech rana oddycha.
Ostatni szew wysunął się bez oporu i Ferro odrzuciła
skrwawione kawałki nici, po czym odchyliła się na kolanach, by
przyjrzeć się swemu dziełu.
– Nieźle – oznajmił Logen przyciszonym głosem.
Nigdy by nie pomyślał, że wszystko skończy się tak
dobrze. Szczęka Luthara wyglądała w blasku ognia na odrobinę
skrzywioną, jakby gryzł coś jedną stroną. Na wardze widniała
postrzępiona dziura, od której biegła do brody rozwidlona blizna, z
różowymi kropkami po obu stronach, pozostałość po szwach, poza
tym skóra w tym miejscu była naciągnięta i skręcona. Nic więcej
prócz opuchlizny, która wkrótce miała zaniknąć.
– Cholernie dobre szycie. Nigdy nie widziałem lepszego.
Gdzie się nauczyłaś leczenia?
– Od człowieka imieniem Aruf.
– Nieźle się spisał. To rzadka umiejętność. Mamy
szczęście, że u niego terminowałaś.
– Najpierw musiałam go wypieprzyć.
– Och.
Jej słowa rzuciły nieco inne światło na sprawę. Ferro
wzruszyła ramionami.
– Nie przeszkadzało mi to. Był dobrym człowiekiem z
grubsza i nauczył mnie, jak zabijać, wprowadził w interes.
Wypieprzyłam mnóstwo gorszych ludzi za znacznie mniejsze
przysługi. – Popatrzyła ze zmarszczonym czołem na szczękę
Luthara, naciskając ją kciukami i badając ciało wokół rany. –
Znacznie mniejsze.
– No tak – mruknął Logen, wymieniając z Lutharem pełne
zniechęcenia spojrzenie.
Rozmowa nie przebiegła w ogóle po jego myśli. Może
powinien był spodziewać się po Ferro czegoś takiego. Marnował
mnóstwo czasu, próbując wydusić z niej choć jedno słowo, a gdy
już mu odpowiadała, nie bardzo wiedział, jak ma zareagować.
– Trzyma się. – Pomacała w milczeniu twarz Luthara.
– Dziękuję. – Chwycił jej dłoń, kiedy Ferro chciała się
dźwignąć z klęczek. – Naprawdę.
Nie wiem, co bym...
Skrzywiła się, jakby wymierzył jej policzek, i wyszarpnęła
palce z jego uścisku.
– Bardzo dobrze! Ale jeśli jeszcze raz dasz sobie rozwalić
gębę, to sam będziesz ją zszywał!
Podniosła się i odeszła, po czym usiadła w zacienionym
zakątku ruin, by przebywać jak najdalej od pozostałych, nie
wychodząc jednocześnie na zewnątrz. Wydawało się, że
podziękowania budzą w niej jeszcze większą niechęć niż
jakakolwiek rozmowa, ale Luthar był zbyt zadowolony, że zdjęto
mu opatrunek, by się tym przejmować.
– Jak wygląda? – spytał, zezując ku swojej brodzie; krzywił
się przy tym i dotykał skóry palcem.
– Nieźle odparł Logen. – Masz szczęście. Może i nie jesteś
taki ładny jak wcześniej, ale wciąż wyglądasz o wiele lepiej niż ja.
– Oczywiście – przyznał, oblizując nacięcie w wardze z
lekkim półuśmiechem. – Nikt nie pomyśli, że od razu odrąbali mi
głowę.
Logen wyszczerzył zęby, klękając przy kociołku, żeby w
nim zamieszać. Szło mu teraz z Lutharem całkiem nieźle. Owszem,
była to twarda lekcja, ale pokiereszowana twarz wyszła chłopcu
tylko na dobre. Nauczyła go pewnego szacunku, i to znacznie
szybciej i skuteczniej niż jakakolwiek rozmowa. Nauczyła go
patrzeć trzeźwo na sprawy, a to zawsze przynosiło korzyść.
Drobne gesty i czas. Taka metoda rzadko zawodziła w
stosunku do ludzi. Po chwili dostrzegł Ferro, która przyglądała mu
się z gniewnym grymasem, i poczuł, jak uśmiech gaśnie mu na
twarzy. Z niektórymi trwało to dłużej niż z innymi, a z nielicznymi
w ogóle nic się nie dało zrobić. Czarny Dow był taki. Stworzony
do tego, by chodzić własnymi drogami, jak powiedziałby ojciec
Logena.
Znów wlepił spojrzenie w kociołek, ale nic znalazł tam
wielkie pociechy. Trochę owsianki z kawałkami słoniny i odrobiną
posiekanych korzeni. Nie było tu na co zapolować. Martwa kraina,
ot co, nazwa nie kłamała. Trawa na równinie zmieniła się w
zbrązowiałe kępy i szary pył.
Rozejrzał się po skorupie zrujnowanego domu, który
wybrali na obozowisko. Blask ognia tańczył na potrzaskanych
kamieniach, spękanym tynku, prastarym rozłupanym drewnie. W
szczelinach nie zagnieździły się żadne paprocie, a w ziemi
sadzonki, nie było nawet pasemka mchu między głazami. Logen
miał wrażenie, że prócz nich nikt tu nie stąpał od wieków. Może
tak było naprawdę.
Panowała też cisza. Niewiele wiatru tej nocy. Tylko cichy
trzask ognia i mamroczący głos Bayaza, który tłumaczył swemu
uczniowi to czy tamto. Logen się cieszył, że Pierwszy z Magów
znów jest przytomny, nawet jeśli wyglądał na starszego i
posępniejszego niż zwykle.
Przynajmniej on, Logen, nie musiał decydować, co dalej.
Nigdy nie przyniosło to nikomu niczego dobrego.
– Pogodna noc, nareszcie! – zawołał śpiewnie brat
Długostopy, schylając się pod nadprożem i wskazując ku górze z
niebywałym samozadowoleniem. – Idealne niebo do nawigacji!
Gwiazdy świecą jasno poraz pierwszy od dziesięciu dni, a my, o
czym zaświadczam, nie zboczyliśmy choćby o krok z
wyznaczonego kursu! Nawet o stopę! Nie poprowadziłem was w
niewłaściwą stronę, moi przyjaciele. Nie! To nie byłoby w moim
stylu! Czterdzieści mil do Aulcus wedle mych obliczeń, tak jak
wam mówiłem!
Nikt się nie spieszył z gratulacjami. Bayaz i Quai byli
pogrążeni w zajadłym i mrukliwy sporze. Luthar trzymał swoje
krótkie ostrze i próbował obrócić je tak, by widzieć w nim własne
odbicie. Ferro boczyła się w kącie. Długostopy westchnął i
przykucnął przy ogniu.
– Znowu owsianka? – wymamrotał, zaglądając do kociołka
i marszcząc nos.
– Obawiam się, że tak.
– Och, w porządku. Udręki podróży, co, mój przyjacielu?
Podróż bez trudności nie przynosi chwały.
– Uhm – mruknął Logen. Chwała. Obyłby się doskonale
bez niej, gdyby oznaczało to przyzwoity obiad. Grzebał ponuro
łyżką w bulgoczącej papce.
Długostopy nachylił się i szepnął: – Coś mi się zdaje, że
nasz znakomity pracodawca znów ma kłopoty ze swoim uczniem.
Bayaz perorował coraz głośniej i z coraz większą irytacją.
– ...wprawne posługiwanie się patelnią to rzecz pożyteczna,
ale twoim pierwszym powołaniem jest ćwiczenie magii.
Dostrzegam ostatnio w twoim zachowaniu wyraźną zmianę.
Pewną niepokojącą nerwowość i nieposłuszeństwo.
Zaczynam podejrzewać, że możesz okazać się uczniem, który
przynosi rozczarowanie.
– A czy ty zawsze byłeś uczniem doskonałym? – Na twarzy
Quaia pojawił się lekko kpiący uśmiech. – Czy twój własny mistrz
nigdy nie był rozczarowany?
– Owszem, a konsekwencje były poważne. Wszyscy
popełniamy błędy. Zadaniem mistrza jest dopilnować, by jego
uczniowie nie popełniali takich samych.
– Więc może powinieneś opowiedzieć mi historię swoich
błędów. Stanę się dzięki temu lepszym uczniem.
Mistrz i jego podopieczny patrzyli na siebie gniewnie
ponad ogniskiem. Logenowi nie podobała się ta zmarszczka na
czole Bayaza. Widywał już taki wyraz twarzy u Pierwszego z
Magów, a skutki nigdy nie były dobre. Nie potrafił zrozumieć,
dlaczego Quai wyrzekł się skrajnego posłuszeństwa i w ciągu paru
tygodni zaczął przejawiać posępny sprzeciw wobec swego
nauczyciela, zwłaszcza że nikomu to nie ułatwiało życia. Logen
udawał, że jest niezwykle zajęty owsianką, oczekując niemal, że
ogłuszy go gwałtowny huk strzelistego płomienia. Ale rozległ się
jedynie cichy głos Bayaza: – Doskonale, mistrzu Quai, w twej
prośbie zawiera się pewien sens, przynajmniej ten jeden raz.
Porozmawiajmy o moich błędach. Doprawdy, obszerny temat. Od
czego zacząć?
– Od początku? – ośmielił się podsunąć uczeń. – Od czego
innego powinien zaczynać człowiek?
Mag wydał z głębi gardła nieprzyjemny pomruk.
– Ha. Wieki temu zatem, w Dawnym Czasie... – urwał na
chwilę i zapatrzył się w płomienie, a na jego zapadłej twarzy
zatańczył blask ognia. – Byłem pierwszym uczniem Juvensa. Lecz
gdy tylko zacząłem edukację, mój mistrz wziął pod swe skrzydła
drugiego.
Chłopca z Południa. Na imię miał Khalul.
Ferro podniosła raptownie głowę, spoglądając w napięciu z
zacienionego kąta.
– Od samego początku nie mogliśmy się ze sobą zgodzić.
Obaj byliśmy zbyt dumni i zazdrośni o swoje talenty, a także
zawistni o każdy przejaw łaski ze strony naszego mistrza. Owa
rywalizacja trwała niezmiennie, nawet po upływie wielu lat, gdy
Juvens miał już innych uczniów, łącznie dwunastu. Początkowo
rywalizacja ta przynosiła pożądane owoce: staraliśmy się być
lepszymi uczniami, bardziej sumiennymi, bardziej oddanymi
wiedzy. Ale po tej grozie, jaką była wojna z Glustrodem, wiele
rzeczy uległo zmianie.
Logen zebrał miski i zaczął nalewać do nich parującą breję,
cały czas słuchając, co mówił Bayaz.
– Nasza rywalizacja przerodziła się w waśń, a ta z kolei w
nienawiść. Walczyliśmy słowami, potem rękami, wreszcie magią.
Być może, pozostawieni sami sobie, pozabijalibyśmy się
nawzajem. Być może świat stałby się lepszym miejscem, gdyby
tak się skończyło, ale Juvens postanowił wkroczyć między nas.
Mnie wysłał na daleką Północ, a Khalula na Południe, trafiliśmy do
dwóch wielkich bibliotek, które wzniósł lata wcześniej. Posłał nas
tam, byśmy studiowali, osobno i w samotności, dopóki nie
ochłoniemy. Sądził, że wysokie góry, rozległe morzei cała
szerokość Kręgu Świata położą kres naszej waśni, ale błędnie nas
ocenił. Obaj odczuwaliśmy wściekłość z powodu owego wygnania,
winiliśmy się za nie nawzajem i knuliśmy przeciwko sobie żałosne
intrygi.
Logen rozdzielił jadło, podczas gdy Bayaz spoglądał
gniewnie na Quaia spod gęstych brwi.
– Gdybym tylko miał wtedy dość zdrowego rozsądku i
posłuchał swego mistrza, ale byłem młody, uparty i pełen dumy.
Pragnąłem za wszelką cenę stać się potężniejszy od Khalula.
Doszedłem do wniosku, skończony głupiec, że jeśli Juvens
nie zechce mnie uczyć... to będę musiał znaleźć sobie innego
mistrza.
– Znowu pomyje, co, różowy? – mruknęła Ferro, biorąc z
rąk Logena miskę.
– Nie musisz mi dziękować. – Rzucił jej łyżkę, którą
złapała w powietrzu, a potem podsunął jedzenie Bayazowi. –
Innego mistrza? Jakiego mogłeś znaleźć?
– Tylko jednego – wymamrotał Bayaz. – Kanediasa.
Mistrza Stwórcę. – Obracał w zamyśleniu łyżkę w palcach. –
Udałem się do jego Domu i ukląkłem przed nim, i błagałem, bym
mógł się u niego uczyć. Odmówił, oczywiście, tak jak odmawiał
każdemu... z początku. Ale byłem uparty, więc z czasem ustąpił i
zgodził się wziąć mnie do terminu.
– I tak zamieszkałeś w Domu Stwórcy — wyszeptał cicho
Quai.
Logen zadrżał, pochylając się nad swoją miską.
Wspomnienie krótkiej wizyty w tamtym miejscu wciąż
przyprawiało go o koszmary.
– Tak – odparł Bayaz. – I poznałem jego zakamarki. Moja
biegłość w Wysokiej Sztuce sprawiła, że stałem się użyteczny dla
nowego mistrza. Ale Kanedias był o wiele bardziej zazdrosny o
swe sekrety niż Juvens; zmuszał mnie do niewolniczej pracy przy
swoich paleniskach i nauczył tylko tyle, ile musiałem wiedzieć, by
mu służyć. Napawało mnie to goryczą i gdy Stwórca wyruszył na
poszukiwanie materiałów do swych dzieł, moja ciekawość i
ambicja, a także głód wiedzy, kazały zapuszczać się w te części
jego Domu, do których nie pozwalał mi chodzić. I tam znalazłem
jego najpilniej strzeżony sekret.
Umilkł.
– Co to było? – spytał niecierpliwie Długostopy, którego
łyżka znieruchomiała w połowie drogi do ust.
– Tolomei – wymamrotał Quai niemal bezgłośnie.
Bayaz przytaknął, unosząc do góry kącik ust, jakby
przypomniał sobie coś dobrego.
– Była inna niż wszyscy. Nigdy nie opuściła Domu
Stwórcy, nie rozmawiała nigdy z nikim prócz własnego ojca.
Pomagała mu przy pewnych zadaniach, jak się dowiedziałem.
Zajmowała się... pewnymi metalami... których mógł dotykać tylko
ktoś z krwi samego Stwórcy.
Przypuszczam, że dlatego właśnie ją spłodził. Była
niezrównanie piękna. – Twarz Bayaza drgnęła, wbił oczy w ziemię,
usta rozciągnął w smutnym uśmiechu. – Albo też taka mi się
wydaje teraz, we wspomnieniach.
– Dobre było – oznajmił Luthar, oblizując palce i
odstawiając pustą miskę.
Ostatnimi czasy nie był już taki wybredny, a Logen
przypuszczał, że jeśli ktoś nie jest w stanie przeżuwać przez kilka
tygodni, to potem zje wszystko.
– Zostało coś jeszcze? – spytał młody człowiek z nadzieją
w głosie.
– Weź moją porcję – syknął Quai, podsuwając gwałtownym
ruchem miskę Lutharowi.
Twarz miał śmiertelnie zimną, oczy wyglądały w ciemności
jak dwa punkty światła, kiedy spoglądał na swego mistrza. – Mów
dalej.
Bayaz podniósł wzrok.
– Tolomei fascynowała mnie, a ja ją. Wydaje się to teraz
dziwne, ale byłem wówczas młody i pełen ognia, i miałem
wspaniałe włosy, takie jak kapitan Luthar. – Przesunął dłonią po
czaszce, potem wzruszył ramionami. –Zakochaliśmy się w sobie.
Spojrzał na wszystkich, na każde z osobna, jakby
zachęcając do okazania wesołości, ale Logen za bardzo był zajęty
wysysaniem słonej owsianki spomiędzy zębów; pozostali nawet się
nie uśmiechnęli.
– Opowiedziała mi o zadaniach, jakie zlecił jej ojciec, a ja
zacząłem je mgliście pojmować.
Udało mu się zebrać fragmenty materiału pozostałego z
czasów, gdy po ziemi wciąż chodziły demony. Próbował dobyć
moc z tych skrawków, włączyć je w swe machiny. Igrał z siłami
zakazanymi przez Pierwsze Prawo i już zdołał osiągnąć pewne
wyniki.
Logen poruszył się niespokojnie. Przypomniał sobie
przedmiot, który widział w Domu Stwórcy, spoczywający na
wilgotnym postumencie z białego kamienia, dziwny i fascynujący.
Rozcinacz, jak nazwał go Bayaz. Dwa ostrza – tutaj i po
Drugiej Stronie. Stracił apetyt, więc odsunął od siebie opróżnioną
do połowy miskę.
– Byłem przerażony – ciągnął Bayaz. – Widziałem
zniszczenie, jakie Glustrod sprowadził na świat, i postanowiłem
udać się do Juvensa i powiedzieć mu o wszystkim. Ale lękałem się
zostawić Tolomei, ona zaś nigdy nie opuściłaby jedynego znanego
sobie miejsca. Zwlekałem więc i wtedy wrócił niespodziewanie
Kanedias i zastał nas razem. Jego wściekłość była... – Bayaz
skrzywił się, jakby samo wspomnienie wydawało mu się zbyt
bolesne – ...nie do opisania.
Dom drżał od niej w posadach, dźwięczał nią, płonął jej
ogniem. Miałem szczęście, że uszedłem z życiem, i poszukałem
schronienia u swego dawnego mistrza.
Ferro prychnęła: – Jeden z tych, co wybaczają, hę?
– Szczęśliwie dla mnie. Juvens mnie nie odesłał, pomimo
wcześniejszej zdrady, zwłaszcza gdy mu powiedziałem o tym, jak
jego brat próbuje złamać Pierwsze Prawo. Stwórca zjawił się,
pałając wielkim gniewem i domagając się sprawiedliwości, a także
zadośćuczynienia za krzywdę córki i kradzież sekretów. Juvens
odmówił. Chciał wiedzieć, jakie eksperymenty prowadził
Kanedias. Bracia zaczęli walczyć, ja zaś uciekłem. Niebo
rozbłyskiwało furią ich bitwy.
Wróciłem, by odnaleźć martwego mistrza, jego brat
zniknął. Przysiągłem zemstę. Zebrałem magów z całego świata i
wypowiedzieliśmy wojnę Stwórcy. Wszyscy. Z wyjątkiem Khalula.
– Dlaczego się nie przyłączył? – warknęła Ferro.
– Powiedział, że nie można mi ufać. Że to moje szaleństwo
doprowadziło do wojny.
– Czyż nie miał racji? – wtrącił cicho Quai.
– Być może, po części. Ale wysunął jeszcze gorsze
oskarżenia. On i jego przeklęty uczeń, Mamun. Kłamstwa –
syknął, wpatrzony w ogień. – Wszystko to były kłamstwa i
pozostali magowie nie dali się zwieść. Więc Khalul opuścił zakon i
wrócił na Południe, by gdzie indziej poszukać władzy. I znalazł ją.
Postępując tak jak Glustrod i skazując się na potępienie.
Naruszając Drugie Prawo i spożywając mięso ludzkie.
Tylko jedenastu z nas ruszyło do boju z Kanediasem i tylko
dziewięciu wróciło.
Bayaz wziął głęboki oddech i westchnął przeciągle.
– Tak więc, mistrzu Quai, oto historia moich błędów, bez
żadnej osłony. Mógłbyś powiedzieć, że były przyczyną śmierci
mojego nauczyciela i schizmy w zakonie magów.
Mógłbyś powiedzieć, że właśnie dlatego zmierzamy teraz
na zachód, ku ruinom przeszłości.
Mógłbyś powiedzieć, że dlatego kapitan Luthar doznał
złamania szczęki.
– Ziarno przeszłości rodzi owoce w dniu dzisiejszym –
mruknął Logen do siebie.
– Tak – pokiwał głową Bayaz. – Tak. I to kwaśne owoce,
doprawdy. Czy zechcesz uczyć się na moich błędach, mistrzu Quai,
tak jak ja to czyniłem, i słuchać swego nauczyciela?
– Oczywiście – odparł młody człowiek, choć Logen
zastanawiał się, czy w jego głosie nie pojawiła się nuta ironii. –
Będę posłuszny we wszystkich sprawach.
– I postąpisz mądrze. Gdybym posłuchał Juvensa, być
może nie miałbym tego. – Bayaz rozpiął dwa górne guziki koszuli i
odchylił na bok kołnierz. Na bladej bliźnie, idącej od nasady szyi
starego człowieka do ramienia, zatańczył blask ognia. – Sam
Stwórca mi to zrobił. Jeszcze odrobina i byłaby to moja śmierć. –
Potarł z posępną miną szramę. –Tyle lat, a wciąż boli od czasu do
czasu. Cierpienie, jaki mi sprawiła przez te wszystkie ślimacze
lata... Widzisz więc, kapitanie Luthar, chociaż nosisz znamię,
mogło być gorzej.
Długostopy odchrząknął.
– Niezła rana, muszę przyznać, ale wydaje mi się, że mogę
się pochwalić czymś lepszym.
Ujął brudną nogawkę spodni i podciągnął aż do pachwiny,
po czym obrócił chude udo w stronę światła. Niemal na całej nodze
widać było pokrytą szarymi bliznami pomarszczoną skórę.
Nawet Logen musiał przyznać, że jest pod wrażeniem.
– Skąd się to u diabła wzięło? – spytał Luthar, nie kryjąc
obrzydzenia.
Długostopy się uśmiechnął.
– Wiele lat temu, kiedy byłem młodym człowiekiem,
spotkał mnie los rozbitka podczas burzy przy wybrzeżach Suljuku.
Dziewięć razy Bóg uznał za stosowne wrzucić mnie do swego
lodowatego oceanu przy niesprzyjającej pogodzie. Na szczęście
zawsze odznaczałem się wielkim talentem pływaka. Na
nieszczęście, w tamtym przypadku, jakaś wielka ryba uznała moją
osobę za swój posiłek.
– Ryba? – mruknęła z niedowierzaniem Ferro.
– W rzeczy samej. Ogromna i napastliwa, o szczękach
szerokich jak drzwi i zębach jak noże. Na szczęście mocne
uderzenie, które wymierzyłem jej w nos – tu przeciął dłonią
powietrze – sprawiło, że mnie uwolniła, a przypadkowy prąd
wyrzucił mnie na brzeg. Fortuna sprzyjała mi w dwójnasób,
ponieważ między tubylcami znalazłem współczującą damę, która,
pomimo że mieszkańcy Suljuku są z reguły podejrzliwie
nastawieni do obcych, pozwoliła mi wracać do zdrowia w swej
siedzibie. – Westchnął z zadowoleniem. – W ten sposób poznałem
ich język. To niezwykle uduchowiony lud. Bóg okazał mi łaskę,
doprawdy.
Przez chwilę panowała cisza.
– Założę się, że go przebijesz. – Luthar uśmiechnął się do
Logena.
– Raz ugryzła mnie złośliwa owca, ale nie pozostał mi po
tym żaden znak.
– A palec?
– To? – Spojrzał na znajomy kikut, poruszając nim tam i z
powrotem. – Co niby?
– Jak go straciłeś?
Logen zmarszczył czoło. Nie był pewien, czy podoba mu
się ta rozmowa. Mógł słuchać opowieści Bayaza o jego błędach,
ale nie chciał się zagłębiać w swoje. Na spokój zmarłych, popełnił
ich kilka, i to niemałych. Z drugiej strony wszyscy na niego
patrzyli. Musiał coś powiedzieć.
– Straciłem go w bitwie. Pod miastem, które zwało się
Carleon. Byłem wtedy młody i pełen ognia. Miałem głupi zwyczaj
rzucania się w największy wir bitwy. Kiedy walka się skończyła,
palca już nie było.
– Jedna chwila, co? – spytał Bayaz.
– Coś w tym rodzaju. – Logen zmarszczył czoło i potarł
delikatnie kikut. – Dziwna rzecz.
Przez długi czas wciąż go czułem, swędział mnie na samym
czubku, doprowadzając wprost do szaleństwa. Jak się podrapać w
palec, którego nie ma?
– Bolało? – spytał Luthar.
– Jak diabli, zwłaszcza z początku, ale nawet w połowie nie
tak bardzo jak inne rany, które odniosłem.
– Na przykład?
Wymagało to zastanowienia. Logen drapał się po twarzy i
rozmyślał o tych wszystkich godzinach, dniach i tygodniach, kiedy
leżał ranny, zalewał się krwią, wrzeszczał z bólu. Kiedy kuśtykał
albo próbował kroić mięso zabandażowanymi dłońmi.
– Raz oberwałem porządnie mieczem po twarzy –
powiedział, czując w uchu karb, którym naznaczył go Tul Duru. –
Krwawiło jak nigdy. Strzała o mało nie wyłupiła mi oka. – Potarł
bliznę w kształcie półksiężyca pod brwią. – Godzinami
wyciągałem drzazgi. Potem spadł na mnie wielki kamień podczas
oblężenia Uffrithu. Pierwszego dnia. – Pomacał się po głowie,
wyczuwając pod włosami guzowate wypukłości. – Pękła mi
czaszka i jeden bark.
– Paskudnie – zauważył Bayaz.
– Moja wina. Tak to jest, kiedy człowiek próbuje rozerwać
mury miasta gołymi rękami. – Zauważył, że Luthar mu się
przygląda, i wzruszył ramionami. – Nie wyszło. Tak jak mówiłem,
byłem za młodu w gorącej wodzie kąpany.
– Dziwię się tylko, że nie spróbowałeś przegryźć się przez
ten mur.
– Najpewniej zrobiłbym to w następnej kolejności. Na
szczęście zrzucili na mnie kamień.
Przynajmniej nie straciłem zębów. Przez dwa miesiące
leżałem na plecach, jęcząc, podczas gdy inni oblegali miasto.
Wyzdrowiałem i od razu stanąłem do walki z Trójdrzewcem, żeby
znów oberwać, i to jeszcze bardziej. – Skrzywił się na to
wspomnienie, zaciskając i prostując palce prawej dłoni,
przypominając sobie straszliwy ból i masakrę. – Naprawdę bolało.
Choć nie tak jak to.
Wsunął rękę pod pas i podciągnął do góry koszulę.
Wszyscy spojrzeli ponad ogniskiem, by zobaczyć, co pokazuje.
Małą bliznę tuż pod dolnym żebrem, we wgłębieniu obok żołądka.
– Nie wygląda specjalnie groźnie – zauważył Luthar.
Logen odwrócił się, by pokazać im plecy.
– To jest reszta – wyjaśnił, dźgając kciukiem w znacznie
większy ślad obok kręgosłupa.
Przyglądali się w pełnym zdumienia milczeniu.
– Na wylot? – wymamrotał Długostopy.
– Na wylot, włócznią. W pojedynku, z człowiekiem
imieniem Czarny Dow. Miałem diabelne szczęście, że przeżyłem.
To pewne.
– Jeśli to był pojedynek, to jak uszedłeś z życiem? –
zdumiał się Bayaz.
Logen oblizał się. Poczuł w ustach gorycz.
– Pobiłem go.
– Przebity włócznią?
– Nie wiedziałem o tym, dopóki nie skończyliśmy walczyć.
Długostopy i Luthar spojrzeli na siebie zdziwieni.
– Trudno czegoś takiego nie zauważyć – zdziwił się
nawigator.
– Można by tak pomyśleć. – Logen zamilkł, zastanawiając
się, jak to powiedzieć, ale nie było w tym wypadku dobrego
sposobu. – Bywają chwile... no cóż... kiedy nie wiem, co robię.
Zapadła cisza.
– Co przez to rozumiesz? – spytał Bayaz.
Logen skrzywił się. Całe to kruche zaufanie, które budował
przez ostatnich kilka tygodni, mogło rozpaść się w pył, ale nie
widział innego wyboru. Nigdy nie potrafił kłamać.
– Kiedy miałem czternaście lat, tak mi się przynajmniej
zdaje, pokłóciłem się z pewnym przyjacielem. Nie pamiętam nawet
o co. Przypominam sobie, że mnie uderzył. I że nagle patrzyłem
sobie na ręce. – I teraz spojrzał na nie, blade w ciemności. –
Udusiłem go. Bez litości.
Nie pamiętam, jak to zrobiłem, ale nie było tam nikogo
prócz mnie i miałem jego krew pod paznokciami. Wciągnąłem go
na skały i zrzuciłem na głowę, a potem powiedziałem, że spadł z
drzewa i zabił się, i wszyscy mi uwierzyli. Jego matka płakała, ale
co miałem zrobić? To był pierwszy raz, jak się to stało.
Logen czuł na sobie wzrok pozostałych.
– Kilka lat później niemal zabiłem własnego ojca.
Dźgnąłem go nożem, kiedy się posilaliśmy. Nie wiem dlaczego. W
ogóle nie wiem. Wyzdrowiał na szczęście.
Poczuł, jak Długostopy odsuwa się nerwowo, i nie mógł go
za to winić.
– To było wtedy, gdy szankowie zaczęli pojawiać się coraz
częściej. Więc ojciec wysłał mnie na południe, za góry, żebym
poszukał wsparcia. Znalazłem Bethoda, on zaś zaoferował pomoc,
ale pod warunkiem, że będę dla niego walczył. Byłem
uszczęśliwiony, skończony głupiec, ale walka trwała i trwała, bez
końca. Rzeczy, które robiłem w tych wojnach... rzeczy, których nie
pamiętam, a o których mi mówiono. – Odetchnął głęboko. – No
cóż. Zabijałem przyjaciół. Powinniście zobaczyć, co robiłem z
wrogami. Przede wszystkim czerpałem z tego radość. Lubiłem
zajmować główne miejsce przy ogniu i patrzeć na ludzi i
dostrzegać ich strach, wiedzieć, że żaden z nich nie śmie spojrzeć
mi w oczy, ale było coraz gorzej. I gorzej. Nadeszła zima, a ja nie
wiedziałem, kim jestem albo co robię przez większość czasu.
Chwilami uświadamiałem sobie, co się dzieje, ale nie mogłem tego
zmienić. Nikt nie wiedział, kogo zabiję następnego. Wszyscy robili
pod siebie, nawet Bethod, ale żaden nie był bardziej przerażony
ode mnie.
Siedzieli w pełnym osłupienia milczeniu. Początkowo ruiny
wydawały się pociechą po tej martwej i pustej równinie, ale już nie
teraz. Puste okna ziały niczym rany. Puste wejścia przypominały
grobowce. Cisza przedłużała się bez końca. Długostopy
odchrząknął.
– Wobec tego... skoro o tym mówimy... to czy jest możliwe,
byś, w sposób niezamierzony, zabił któregoś z nas?
– Bardziej prawdopodobne, że pozabijam was wszystkich.
Bayaz zmarszczył czoło.
– Wybacz mi, jeśli powiem, że nie czuję się uspokojony.
– Byłoby dobrze, gdybyś wspomniał o tym wcześniej! –
rzucił pod adresem Logena Długostopy. – Taką nowiną należało się
podzielić z towarzyszem podróży! Nie wydaje mi się, by...
– Daj mu spokój – warknęła Ferro.
– Ale musimy wiedzieć...
– Zamknij gębę, głupcze. Potrafisz się tylko gapić w
gwiazdy i daleko ci do doskonałości.
– Wbiła w nawigatora wzrok. – Niektórzy z was dużo
gadają, ale nie ma ich w pobliżu, kiedy zaczynają się kłopoty. –
Popatrzyła gniewnie na Luthara. – Niektórzy z was nie przynoszą
wielkiego pożytku, choć myślą inaczej. – Spojrzała ze złością na
Bayaza. – Niektórzy z was skrywają sekrety, a potem zasypiają w
najgorszej chwili i zostawiają innych na środku pustkowia. No
dobra, jest zabójcą. Co z tego, kurwa? Nie przeszkadzało wam,
kiedy trzeba było zabijać.
– Chciałem tylko...
– Zamknij gębę, powiedziałam.
Długostopy zamrugał niepewnie i zrobił, co mu kazano.
Logen patrzył ponad ogniem na Ferro. Była ostatnią osoba,
od której spodziewał się usłyszeć dobre słowo. Z nich wszystkich
tylko ona widziała kiedyś to, o czym mówił. Tylko ona wiedziała, o
co mu chodzi. I wstawiła się za nim. Dostrzegła, że na nią patrzy;
zrobiła groźną minę i cofnęła się w zacieniony kąt, ale to nic nie
zmieniło. Poczuł, jak się uśmiecha bezwiednie.
– No a ty? – Bayaz też spoglądał na Ferro, dotykając
palcem wargi, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Co ja?
– Twierdzisz, że nie lubisz sekretów. Wszyscy mówiliśmy o
swoich bliznach. Zanudzałem was swoimi starymi opowieściami, a
Krwawy-dziewięć przyprawił nas o dreszcz swoją historią.
– Mag przesunął dłonią po kościstej twarzy, tonącej w
cieniach rzucanych przez ognisko. – Jak zyskałaś swoje blizny?
Zapadło milczenie.
– Założę się, że ten, który ci je zrobił, nacierpiał się, co? –
wtrącił Luthar z nutą rozbawienia w głosie.
Długostopy zaczął chichotać.
– Pewnie! Śmiem twierdzić, że spotkał go żałosny koniec!
Wolę nie myśleć, co...
– Sama je sobie zrobiłam.
Nieznaczny śmiech, który rozbrzmiewał wokół ogniska,
zadławił się i ucichł, rozbawienie na twarzach przygasło, kiedy
dotarł do nich sens jej słów.
– Hę? – spytał Logen.
– Co z tobą, różowy, głuchy jesteś? Sama je sobie zrobiłam.
– Dlaczego?
– Ha! – warknęła, patrząc na niego ze złością. – Nie wiesz,
jak to jest, należeć do kogoś!
Kiedy miałam dwanaście lat, sprzedano mnie człowiekowi
imieniem Susman. – Splunęła na ziemię i mruknęła coś w swoim
języku, a Logen domyślił się, że to nie komplement. – Był
właścicielem domu, gdzie szkolono dziewczęta, a potem
sprzedawano z zyskiem.
– W czym je szkolono? – spytał Luthar.
– A jak myślisz, głupcze? W pieprzeniu.
– Och – pisnął, przełykając ślinę i wlepiając wzrok w
ziemię.
– Dwa lata tam byłam. Dwa lata, zanim ukradłam nóż. Nie
wiedziałam wtedy, jak się zabija. Więc postanowiłam zranić
swojego właściciela najlepiej, jak umiałam. Pocięłam się, do samej
kości. Zanim odebrali mi nóż, byłam warta ćwierć tego, co
przedtem. – Uśmiechnęła się szeroko do ognia, jakby mówiła o
najwspanialszym dniu w swym życiu. – Szkoda, że nie słyszeliście,
jak łkał ten bydlak!
Logen patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Nawet
Pierwszy z Magów wydawał się zaszokowany.
– Okaleczyłaś się?
– I co z tego?
Znowu zapadła cisza. Zerwał się wiatr i hulał w ruinach,
posykiwał w szczelinach między kamieniami i wprawiał płomienie
w taniec. Nikt już nie miał ochoty się odzywać.
Wściekły
Padał śnieg, białe płatki wirowały nad krawędzią urwiska,
zamieniając zielone sosny, czarne skały i brązową rzekę w szare
duchy. West nie mógł prawie uwierzyć, że jako dziecko czekał co
roku z niecierpliwością na pierwszy śnieg. Że uwielbiał się budzić
rano i widzieć świat przykryty bielą. Że ten puch skrywał
tajemnicę, cudowność i radość. Teraz widok płatków osiadających
na włosach Cathil, na płaszczu księcia, na jego własnych brudnych
nogawkach spodni napełniał go przerażeniem. Oznaczał więcej
dotkliwego zimna, więcej szorstkiej wilgoci ubrań, więcej
straszliwego wysiłku w wędrówce. Zatarł blade dłonie, pociągnął
nosem i spojrzał w niebo, starając się za wszelką cenę nie wpadać
w rozpacz.
– Musisz sobie radzić – wyszeptał; słowa zaskrzeczały mu
w obolałym gardle, z ust dobyła się gęsta para oddechu. – Musisz.
Pomyślał o Agrioncie podczas ciepłego lata. Kwiaty
spadające z drzew na skwerach. Ptaki ćwierkające na ramionach
posągów. Promienie słońca przenikające liściaste konary w parku.
Nie pomogło. Wciągnął do nosa ciągnący się śluz i ponownie
spróbował rozgrzać dłonie w rękawach munduru, ale jak zwykle
były za krótkie. Chwycił bladymi palcami wystrzępione brzegi
mankietów. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie mu ciepło.
Poczuł na ramieniu rękę Pike'a.
– Coś się dzieje – mruknął skazaniec i wskazał głową
Północnych, którzy przykucnęli razem i rozmawiali gorączkowo.
West obserwował ich ze znużeniem. Dopiero co usadowił
się w miarę wygodnie i trudno mu było zainteresować się
czymkolwiek poza własnym bólem. Wyprostował z wolna
zdrętwiałe nogi i wstał, słysząc, jak mu strzelają zziębnięte kolana;
otrząsnął się, by uwolnić ciało od zmęczenia, i powlókł się w
stronę tamtych, zgięty jak stary człowiek, obejmując się
ramionami.
Nim się zbliżył, narada dobiegła końca. Kolejna decyzja,
którą podjęto, nie pytając go o zdanie.
Trójdrzewiec ruszył ku niemu, niezrażony w najmniejszym
stopniu padającym śniegiem.
– Wilczarz dostrzegł kilku zwiadowców Bethoda. –
Wskazał kierunek. – U dołu wzniesienia, przy strumieniu,
niedaleko tych wodospadów. Szczęście, że ich dojrzał. Równie
dobrze to oni mogli nas dorwać; już byśmy pewnie nie żyli.
– Ilu?
– Tuzin, jak mu się wydaje. Można ich obejść, ale to
ryzykowne.
West zmarszczył brwi, przerzucając ciężar ciała z jednej
nogi na drugą, by ożywić krążenie krwi.
– Pewnie walka byłaby jeszcze bardziej ryzykowna?
– Może tak, może nie. Jeśli skoczymy na nich znienacka, to
jest jakaś szansa. Mają jedzenie i broń. – Obrzucił Westa
spojrzeniem od stóp do głów. – I odzienie. Wszystko, co może się
nam przydać. Zima się już zaczęła. Idziemy na północ i nie zrobi
się już cieplej. Rzecz jest postanowiona. Walczymy. Dwunastu to
sporo, więc potrzebujemy każdego człowieka. Twój towarzysz
Pike wygląda na takiego, co to potrafi machać toporem i nie
martwić się za bardzo, że w coś trafi. Najlepiej, jak mu powiesz,
żeby był gotowy. – Wskazał głową Ladislę, który przycupnął przy
ziemi. – Dziewczyna powinna zostać, ale...
– Tylko nie książę. To zbyt niebezpieczne.
Trójdrzewiec zmrużył oczy.
– Masz diabelną słuszność, to niebezpieczne. Dlatego
każdy powinien wziąć na siebie ryzyko.
West nachylił się, starając się za wszelką cenę mówić z
przekonaniem, co nie było łatwe; usta miał spękane i grube jak
przesmażone kiełbasy.
– Narazi tylko wszystkich na niebezpieczeństwo. Obaj o
tym wiemy. – Zobaczył, że książę spojrzał na nich podejrzliwie,
próbując odgadnąć, o czym rozmawiają. – Będzie z niego w walce
taki pożytek jak z worka na twojej głowie.
Trójdrzewiec parsknął.
– Pewnie masz rację. – Wziął głęboki oddech,
zastanawiając się jak zwykle przez chwilę. – No dobra. Nie jest to
tak, jak powinno być, ale trudno. Zostają, on i dziewczyna.
Pozostali walczą, a to oznacza też ciebie.
West przytaknął. Każdy musiał odwalić swoją robotę,
nawet jeśli nie był tym zachwycony.
– Dobra. Pozostali walczą. – Z tymi słowami ruszył,
potykając się, ku swoim, by powiedzieć im, co postanowiono.
Tam, daleko, w jasnych ogrodach Agriontu, nikt nie
poznałby teraz następcy tronu.
Dandysi, dworzanie, pochlebcy, którzy zwykle wsłuchiwali
się w każde jego słowo, najpewniej obchodziliby go szerokim
łukiem, zatykając sobie nos. Płaszcz, który dał mu West, rozłaził
się w szwach przecierał na łokciach i był oblepiony skorupą błota.
Nieskazitelny kiedyś biały mundur pod spodem zaczynał z wolna
przybierać barwę brudnej ziemi. Wciąż zwisały z niego strzępy
złotego galonu, niczym wspaniały bukiet, który zwiądł i z którego
pozostały tylko nędzne łodygi.
Włosy przypominały splątaną strzechę, twarz pokrywały
placki rudego zarostu, a włosy między brwiami dowodziły, że za
lepszych dni poświęcał mnóstwo czasu na ich usuwanie. Jedynym
człowiekiem w promieniu stu mil, wyglądającym jeszcze gorzej,
był zapewne sam West.
– Co mamy robić? – wymamrotał Ladisla, przysuwając się
do Westa.
– Nad rzeką jest kilku zwiadowców Bethoda, Wasza
Wysokość. Musimy walczyć.
Książę skinął głową.
– Będę potrzebował jakiejś broni...
– Muszę prosić, by pozostał pan na miejscu.
– Pułkowniku West, czuję, że powinienem...
– Stanowiłby pan ogromne wsparcie, Wasza Wysokość, ale
obawiam się, że to wykluczone. Jest pan następcą tronu. Nie
możemy narażać kogoś takiego na jakiekolwiek
niebezpieczeństwo.
Ladisla starał się za wszelką cenę robić wrażenie
rozczarowanego, ale West niemal wyczuwał jego ulgę.
– Dobrze, skoro pan tak twierdzi.
– Absolutnie. – West spojrzał na Cathil. – Oboje
powinniście tu zostać. Niebawem wrócimy. Przy odrobinie
szczęścia. – Niemal się skrzywił przy ostatnich słowach. Ze
szczęściem nie bywało ostatnio najlepiej. – Nie rzucajcie się w
oczy i zachowujcie się cicho.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego.
– Niech się pan nie martwi. Dopilnuję, żeby nie zrobił sobie
krzywdy.
Ladisla zerknął na nią ze złością, zaciskając pięści w
bezradnym gniewie. Wydawało się, że wciąż nie może przejść do
porządku dziennego nad jej docinkami. Nie ulegało wątpliwości,
że jeśli ktoś przez całe życie stykał się tylko z pochlebstwami i
bezwarunkowym posłuszeństwem, to nic był przygotowany na
kpiny, które musiał znosić w trudnych warunkach.
West zastanawiał się przez chwilę, czy nie popełnia błędu,
zostawiając tych dwoje samych, ale nie miał właściwie wyboru.
Tutaj, w górze, znajdowali się z dala od kłopotów. Byli bezpieczni,
jak się zdawało. Bezpieczniejsi niż on, w każdym razie.
Przysiedli na ziemi. Krąg poznaczonych bliznami i
brudnych twarzy, twarde oblicza, skołtunione włosy. Trójdrzewiec,
o ostrych rysach poprzecinanych głębokimi liniami. Czarny Dow,
bez ucha i z tym swoim okrutnym uśmiechem na ustach. Tul Duru,
ze ściągniętymi brwiami. Ponurak, obojętny jak kamień. Wilczarz,
którego jasne oczy były zwężone, a z ostrych nozdrzy dobywała
się skłębiona para oddechu. Pike, z głębokimi zmarszczkami na
poparzonej twarzy, w tych miejscach, które były zdolne do
jakiegokolwiek grymasu. Sześciu spośród najtwardszych ludzi na
świecie. I West.
Przełknął nerwowo ślinę napływającą mu nagle do ust.
Każdy musi odwalić swoją robotę.
Trójdrzewiec kreślił na ziemi patykiem prostą, zgrzebną
mapę.
– Dobra, chłopaki, siedzą w dole, nad rzeką, dwunastu,
może więcej. Załatwimy to tak: Ponurak na górze z lewej, Wilczarz
z prawej, to co zwykle.
– Zrobione, wodzu – powiedział Wilczarz.
Ponurak przytaknął.
– Ja, Tul i Pike ruszymy na nich z tej strony. Mam nadzieję,
że ich zaskoczymy. Nie postrzelcie któregoś z nas, dobra, chłopcy?
Wilczarz wyszczerzył zęby.
– Jeśli będziecie unikać strzał, to nic się wam nie stanie.
– Spróbuję o tym pamiętać. Dow i West, wy dwaj
przejdziecie na drugą stronę rzeki i będziecie czekać obok
wodospadu. Zajdziecie ich od tyłu. – Patyk nakreślił wyraźną linię
w ziemi, a West poczuł, jak w krtani wzbiera mu wielka gula
niepokoju. – Woda robi hałas, nie będą was słyszeć. Ruszycie,
kiedy wrzucę kamień do rzeki, rozumiecie? Kamień. To jest
sygnał.
– Jasne, wodzu – mruknął Dow.
West uświadomił sobie nagle, że Trójdrzewiec patrzy
groźnie wprost na niego.
– Słyszałeś to, chłopcze?
– E, tak, oczywiście – wymamrotał, język miał spętany z
zimna i narastającego strachu. – Kiedy nadleci kamień, ruszamy...
wodzu.
– W porządku. I miejcie oczy szeroko otwarte, wszyscy. W
pobliżu mogą być inni. Bethod ma zwiadowców w całej okolicy.
Ktoś się jeszcze zastanawia, co należy robić?
Wszyscy potrząsnęli zgodnie głowami.
– Dobra. Nie wińcie mnie, jeśli dacie się zabić.
Trójdrzewiec wstał, pozostali poszli w jego ślady. Poczynili
ostatnie przygotowania, luzując ostrza w pochwach, naciągając
cięciwy, zaciskając klamry pasów. West nie miał pod tym
względem wiele do roboty. Ciężki, ukradziony komuś miecz
rozpychał stary, zniszczony pas, i to było wszystko. Czuł się
pośród tej kompanii jak skończony głupiec. Zastanawiał się, ilu
ludzi razem zabili. Nie byłby zdziwiony, gdyby zebrało się tego
całe miasto i jeszcze kilka przyległych wiosek. Nawet Pike
wyglądał na kogoś, kto jest gotów zamordować bez zmrużenia
powiek.
West przypomniał sobie, że nie ma zielonego pojęcia,
dlaczego ten człowiek został skazany na pobyt w kolonii karnej.
Teraz, kiedy Pike przesuwał w zamyśleniu kciukiem po ostrzu
topora, spoglądając zimnymi oczami w martwej i poparzonej
twarzy, nietrudno było się domyślić.
West popatrzył na swoje dłonie. Drżały, i to nie tylko z
zimna. Złączył je i ścisnął mocno.
Podniósł wzrok i zauważył, że Wilczarz uśmiecha się do
niego.
– Trzeba mieć w sobie strach, żeby znaleźć odwagę – rzekł,
odwrócił się i ruszył za Trójdrzewcem i pozostałymi między
drzewa.
Z tyłu dobiegł ostry głos Dowa.
– Idziesz ze mną, zabójco. Spróbuj nie zostawać w tyle.
Splunął na zmarzniętą ziemię i skierował się ku rzece. West
po raz ostatni spojrzał na pozostałych. Cathil kiwnęła mu
pospiesznie głową, on też jej skinął, potem się odwrócił i podążył
za Dowem, przedzierając się w milczeniu między drzewami
okrytymi połyskliwym, kapiącym lodem. W uszach narastał mu
syk i szum wodospadu. Plan Trójdrzewca wydawał się dość ubogi
w szczegóły.
– Jak już przejdziemy przez strumień i dostaniemy sygnał,
to co mamy robić?
– Zabijać – warknął Dow przez ramię.
Odpowiedź, choć bezużyteczna i zdawkowa, sprawiła, że
West poczuł w trzewiach ukłucie paniki.
– Mam iść z lewej czy z prawej?
– Z której chcesz, bylebyś nie właził mi w drogę.
– A w którą stronę pójdziesz?
– Tam, gdzie da się kogoś zabić.
West, wychodząc ostrożnie na brzeg, żałował, że się w
ogóle odezwał. Widział między czarnymi pniami drzew wodospad
w górze strumienia, ścianę ciemnej skały i pędzącą białą wodę,
która wyrzucała w górę lodowatą mgłę i ogłuszający hurgot.
Rzeka w tym miejscu miała niewiele więcej niż cztery
kroki szerokości, ale nurt był bystry, szybki i ciemny, woda pieniła
się wokół ostrych krawędzi głazów. Dow uniósł wysoko miecz i
topór, wszedł do wody, zanurzył się na środku do pasa i wypełzł na
drugi brzeg, po czym, ociekając, przywarł do skały. Rozejrzał się i
zauważywszy z niechęcią, że West został daleko w tyle, przywołał
go gniewnie ręką.
West dobył z trudem swojego miecza i uniósł go wysoko,
wstrzymał oddech i wkroczył do strumienia. Woda wdarła mu się
do buta i opływała łydkę. Miał wrażenie, że jego noga znalazła się
nagle w kleszczach lodu. Zrobił następny krok i druga noga
zanurzyła się po udo. Oczy wyłaziły mu na wierzch, oddech
dobywał się urywanymi haustami, ale nie było odwrotu. Zrobił
jeszcze jeden krok. Poczuł, jak but ślizga mu się na omszałych
kamieniach zalegających dno, i osunął się bezradnie aż po pachy.
Krzyknąłby, gdyby lodowata woda nie pozbawiła go tchu w piersi.
Brnął przed siebie, na wpół pełznąc, na wpół płynąc; zacisnął w
panice zęby, po czym wygramolił się na przeciwległy brzeg, jego
świszczący oddech przypominał płytkie, rozpaczliwe westchnienia.
Dowlókł się do miejsca, gdzie czekał Dow, i oparł o głazy. Był
odrętwiały, szczypała go skóra. Północny uśmiechnął się do niego
złośliwie.
– Wyglądasz na zmarzniętego, chłopcze.
– Nic mi nie jest – wybełkotał West przez zaciśnięte zęby.
Nigdy w życiu nie było mu tak zimno. – Odwalę swoją... ro... ro...
robotę.
– Co zrobisz? Nie będziesz walczył, kiedy jesteś
zmarznięty, chłopcze, bo obaj przez ciebie zginiemy.
– Nie martw się...
Otwarta dłoń Dowa walnęła go mocno w twarz. Szok
wywołany uderzeniem był niemal gorszy od bólu. West rozdziawił
usta, upuszczając miecz na ziemię, i podniósł instynktownie rękę
do piekącego policzka.
– Co do...
– No dalej – syknął na niego Północny. – Twoja kolej!
West otwierał właśnie usta, kiedy trafiła w nie druga ręka
Dowa; zatoczył się na skały, z wargi na mokrą ziemie kapała krew,
w uszach dzwoniło.
– Głuchy jesteś? Oddaj mi!
– Ty pieprzony...
Słowa utonęły w niezrozumiałym warczeniu, dłonie Westa
zamknęły się na szyi Dowa, zaczęły ściskać i drapać, spomiędzy
obnażonych zębów dobywał się zwierzęcy pomruk. Krew krążyła
żywiej, głód, ból i zniechęcenie wywołane niekończącym się
marszem zniknęły w jednej chwili.
Ale Czarny Dow był dwa razy silniejszy od Westa, nawet
jeśli ten pałał straszliwym gniewem.
– No dobra! – szczeknął, odrywając od szyi dłonie
przeciwnika i pchając go na skały. – Cieplej ci?
Coś przeleciało nad ich głowami i wpadło z pluskiem do
wody tuż obok. Dow pchnął lekko Westa i popędził wzdłuż brzegu
z rykiem na ustach. West, nie czekając, chwycił miecz
rozcapierzonymi dłońmi, uniósł go wysoko i ruszył za
towarzyszem. W głowie szumiała mu krew, z ust dobywały się
niezrozumiałe dźwięki.
Spod nóg uciekała mu błotnista ziemia. Przedarł się przez
zarośla i zgniłe gałęzie i wypadł na otwartą przestrzeń. Zobaczył,
jak Dow tnie zaskoczonego przeciwnika toporem. W powietrze
wytrysnęła ciemna krew, czarne plamy na tle splątanych konarów i
białego nieba. Drzewa, skały i kudłaci ludzie, wszystko to
podrygiwało gwałtownie i chwiało się, jego własny oddech brzmiał
mu w uszach jak burza. Ktoś zamajaczył przed nim i West ciął
mieczem, poczuł, jak ostrze dosięgło celu. Twarz obryzgała mu
krew, cofnął się, splunął, zamrugał, przewrócił się na bok i
dźwignął na nogi. Głowę rozsadzało mu wycie i wrzask, zgrzyt
metalu i trzask kości. Łoskot uderzeń. Łoskot cięć. Głuche
warczenie. Ktoś zatoczył się obok niego, zaciskając dłoń na strzale
w piersi. Miecz Westa rozpłatał czaszkę aż do ust. Martwe ciało
szarpnęło się gwałtownie, wyrywając mu z dłoni miecz. Zatoczył
się w błocie, niemal upadł, walnął pięścią kogoś, kto przemknął tuż
obok. Coś runęło na niego i przygwoździło do drzewa, z jego płuc
dobył się chrapliwy oddech. Przeciwnik ściskał mu mocno pierś,
przytrzymywał ręce, próbował zmiażdżyć w nim życie.
West wychylił się gwałtownie i zatopił w wardze
przeciwnika zęby, by poczuć po chwili, jak stykają się ze sobą.
Tamten wrzasnął i zaczął go okładać, ale West prawie nie czuł
ciosów.
Wypluł ochłap mięsa i rąbnął czołem twarz przed oczami.
Mężczyzna wił się i krzyczał, z rozszarpanych ust ciekła mu krew.
West zacisnął zęby na jego nosie, warcząc jak wściekły pies.
Gryźć. Gryźć. Gryźć.
Usta miał pełne krwi. Słyszał wrzask, który rozsadzał mu
uszy, ale liczyło się tylko to, by zaciskać szczęki, mocniej, coraz
mocniej. Cofnął głowę, tamten zatoczył się do tyłu, trzymając się
za twarz. Znikąd nadleciała strzała i wbiła się z głuchym
dźwiękiem w żebra zwiadowcy, powalając go na ziemię. West
rzucił się na przeciwnika, chwycił go za splątane włosy i zaczął
walić jego twarzą o ziemię, raz za razem.
– Po wszystkim.
Cofnął gwałtownym ruchem dłonie, przypominające
rozcapierzone szpony, pełne krwi i wyrwanych włosów. Dźwignął
się z ziemi, zdyszany, z wybałuszonymi oczami.
Wszystko było nieruchome. Świat przestał wirować. Na
polanę osuwały się łagodnie płatki śniegu, przykrywały mokrą
ziemię, rozrzuconą broń, rozciągnięte ciała i ludzi, którzy wciąż
stali. Tul był niedaleko i patrzył na niego. Trójdrzewiec z tyłu, z
mieczem w ręku. Na różowej i bezkształtnej twarzy Pike'a malował
się jakby grymas bólu, dłoń była zaciśnięta na ramieniu.
Wszyscy patrzyli. Na niego, Westa. Dow podniósł rękę i
wskazał go. Potem odchylił głowę i zaczął się śmiać.
– Posiekałeś go zębami! Odgryzłeś mu pieprzony nos!
Wiedziałem, że z ciebie szalony drań!
West gapił się na nich. Łupanie w głowie cichło z wolna.
– Co? – mruknął zdziwiony.
Cały był umazany krwią. Otarł usta. Słoność. Spojrzał na
najbliższe ciało leżące twarzą do ziemi. Spod głowy wypływała
czerwona struga, ściekała po nachyleniu i zbierała się wokół jego
buta. Przypominał sobie... coś. Poczuł, jak zgina go gwałtowny
skurcz wnętrzności; spluwał na ziemię różową śliną, a pusty
żołądek podjeżdżał mu do gardła.
– Wściekły! – wrzeszczał Dow. – Nie inaczej!
Z zarośli wyłonił się Ponurak z łukiem na ramieniu i teraz
kucał, by ściągnąć z trupa zakrwawione futro.
– Dobry płaszcz – mruknął do siebie.
West, zgięty wpół, targany mdłościami i całkowicie
wyczerpany, przyglądał się, jak krążą po obozowisku. Wciąż
rozbrzmiewał śmiech Dowa.
– Wściekły! – zaskrzeczał swoim chrapliwym głosem. – Od
tej pory tak cię będę nazywał!
– Mają tu strzały. – Wilczarz wyciągnął coś z worka
leżącego na ziemi i wyszczerzył zęby.
– I ser. Trochę się upaprał. – Starł brudnymi palcami
odrobinę pleśni z żółtego kawałka, zatopił w nim zęby i
uśmiechnął się szeroko. – Może być.
– Dużo porządnego dobra – przytaknął Trójdrzewiec i też
zaczął się uśmiechać. – I wszyscy się trzymamy, lepiej lub gorzej.
Dobra robota, chłopaki. – Klepnął Tula po plecach. – Najlepiej, jak
od razu ruszymy na północ, zanim ktoś zacznie szukać tych tutaj.
Pozbierajmy jak najszybciej co się da i wracajmy po tamtych
dwoje.
Umysł Westa dopiero teraz zaczął normalnie pracować.
– Tamci dwoje!
– W porządku – oznajmił Trójdrzewiec. – Sprawdzicie, co z
nimi. Ty, Dow, i ty...
Wściekły.
Odwrócił się z nieznacznym uśmiechem na twarzy.
West rzucił się między drzewa, tam skąd przyszedł; ślizgał
się i potykał w tym pośpiechu, krew znowu pulsowała mu w
głowie. „Chronić księcia”, mruczał do siebie. Przekroczył
strumień, niemal nie odczuwając zimna, wygramolił się na
przeciwległy brzeg i ruszył w górę wzniesienia, spiesząc w stronę
urwiska, gdzie zostawili tamtych.
Usłyszał krzyk kobiety, który urwał się szybko, po chwili
do jego uszu dotarł warkliwy głos mężczyzny. Poczuł dreszcz
przerażenia pełznący mu po ciele. Ludzie Bethoda znaleźli ich.
Może było już za późno. Zmusił do wysiłku nogi, które
paliły go żywym ogniem, ślizgał się i potykał w błocie. Musiał
chronić księcia. Czuł ogień oddechu w gardle, ale brnął pod górę,
jego palce chwytały pnie drzew, drapały gałązki i igły zaścielające
oszronioną ziemię.
Wypadł na odkrytą przestrzeń obok urwiska, oddychając
ciężko i ściskając w dłoni rękojeść skrwawionego miecza.
Na ziemi zmagały się ze sobą dwie postaci. Cathil była pod
spodem, wiła się na plecach, kopiąc i drapiąc kogoś, kto ją
przygniatał. Mężczyzna zdołał ściągnąć jej spodnie aż do kolan i
teraz grzebał przy swoim pasie, jednocześnie próbując zakryć
dziewczynie usta dłonią. West postąpił krok do przodu, unosząc
wysoko miecz, i w tym momencie głowa mężczyzny odwróciła się
gwałtownym ruchem. West zamrugał osłupiały. Mężczyzną, który
próbował zgwałcić Cathil, był sam następca tronu Ladisla.
Kiedy zobaczył Westa, wstał niezgrabnie i cofnął się. Na
jego twarzy malowało się zażenowanie, niemal się uśmiechał, jak
chłopiec, którego przyłapano na kradzieży placka z kuchni.
– Przepraszam –powiedział. – Myślałem, że nie będzie was
dłużej.
West patrzył na niego, nie bardzo pojmując, co się działo.
– Dłużej?
– Ty pieprzony draniu! – wrzasnęła Cathil, podnosząc się z
ziemi i wciągając spodnie.
–Zabiję cię, kurwa!
Ladisla dotknął wargi.
– Ugryzła mnie! Spójrz!
Pokazał umazane krwią koniuszki palców, jakby stanowiły
dowód bezczelnej napaści, jakiej stał się ofiarą. West ruszył
bezwiednie przed siebie. Książę musiał dostrzec coś w jego twarzy,
ponieważ cofnął się o krok, podnosząc rękę, drugą zaś
podtrzymywał spodnie.
– Poczekaj, West, to tylko...
Nie było wzbierającej wściekłości. Ani chwilowej ślepoty,
kończyn obdarzonych własną wolą, śladu bólu rozdzierającego
czaszkę. Nie było żadnego gniewu. West nigdy jeszcze nie czuł się
taki spokojny, taki trzeźwy, taki pewny siebie. Podjął decyzję. Na
zimno.
Jego prawa ręka wysunęła się gwałtownym mchem, a jego
otwarta dłoń uderzyła w pierś księcia. Następca tronu sapnął cicho,
zataczając się nagle do tyłu. Lewa stopa utkwiła w błocie.
Opuścił prawą, ale nie znalazła oparcia. Uniósł brwi,
otwierając z przerażenia usta i oczy.
Następca tronu Unii przechylił się gwałtownie do tyłu, jego
ręce próbowały się czegoś rozpaczliwie złapać, przekręcił się na
bok w powietrzu... i zniknął.
Rozległ się krótki, zdławiony krzyk, potem odgłos
uderzenia, wreszcie przeciągła kanonada spadających kamieni. A
potem zapadła cisza. West stał w miejscu. Odwrócił się i popatrzył
na Cathil.
Była jak skamieniała, dzieliło ją od niego kilka kroków,
oczy miała szeroko otwarte.
– Ty... ty...
– Wiem.
Prawie nie poznawał swojego głosu. Zbliżył się ostrożnie
do krawędzi urwiska i spojrzał w dół. Ciało Ladisli leżało twarzą
do ziemi, na skałach, postrzępiony płaszcz Westa był rozpostarty,
spodnie zaplątane wokół kostek księcia, jedno kolano wygięte w
niewłaściwą stronę, głowę otaczał krąg ciemnej krwi rozlewającej
się na kamienie. Nikt nigdy nie wyglądał na bardziej martwego.
West przełknął ślinę. Zrobił to. On, nie kto inny. Zabił
następcę tronu. Zamordował go z zimną krwią. Był zbrodniarzem.
Był zdrajcą. Był potworem.
I miał ochotę się śmiać. Słoneczny Agriont, gdzie lojalność
i szacunek były czymś powszechnie przyjętym, gdzie gmin robił
to, co nakazywali mu jego panowie, gdzie zabijanie innych było po
prostu nie do przyjęcia – wszystko to znajdowało się
niewyobrażalnie daleko.
Może i był potworem, ale tutaj, w lodowatej dziczy
Anglandu, obowiązywały inne zasady. Tu potwory stanowiły
przeważającą większość.
Poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Spojrzał i zobaczył
tuż obok pozbawioną ucha głowę Czarnego Dowa, który spoglądał
w dół. Północny gwizdnął cicho, wysuwając wargi.
– No, koniec z nim, jak mi się zdaje. Wiesz co, Wściekły? –
Uśmiechnął się bokiem do Westa. – Zaczynam cię lubić, chłopcze.
Do ostatniego człowieka
Do Sanda dan Glokty, superiora Dagoski, wyłącznie dla
jego oczu.
Jest całkowicie jasne, że pomimo twych wysiłków Dagoska
nie pozostanie długo w rękach Unii. Tym samym rozkazuję ci
opuścić bezzwłocznie miasto i zjawić się przed moim obliczem.
Dostęp do morza został zapewne utracony, ale powinieneś
bez trudu wymknąć się nocą w małej łodzi. Niedaleko wybrzeża
będzie czekał na ciebie statek.
Przekażesz dowództwo generałowi Vissbruckowi, jako
jedynemu pozostałemu przy życiu członkowi rady miejskiej. Nie
muszę nadmieniać, że rozkazy Zamkniętej Rady dotyczące
obrońców Dagoski pozostają niezmienione.
Walczyć do ostatniego człowieka.
Sult Arcylektor Inkwizycji Jego Królewskiej Mości
Generał Vissbruck opuścił powoli dłonie, w których
trzymał list, szczęki miał mocno zaciśnięte.
– Czy mamy rozumieć, superiorze, że opuszcza nas pan? –
Jego głos łamał się nieznacznie.
„Z powodu paniki? Strachu? Gniewu? Kto mógłby go
winić za którekolwiek z tych uczuć?”.
Pokój wyglądał prawie tak samo jak wówczas, gdy Glokta
przybył do miasta. Wspaniałe mozaiki, mistrzowskie rzeźbienia,
wypolerowany stół, wszystko błyszczące w promieniach
porannego słońca, które wpadało przez wysokie okna.
„Sama rada miejska jest jednakże mocno przetrzebiona”.
Vissbruck, z tą wystającą ponad sztywnym kołnierzykiem
wyszywanej kurtki szczęką, i haddish Kahdia, który garbił się na
krześle, nie kryjąc zmęczenia, byli jedynymi, którzy pozostali.
Nicomo Cosca stał z boku, oparty o ścianę obok okna, i grzebał
przy swoich paznokciach.
Glokta wziął głęboki oddech.
– Arcylektor pragnie, bym... się wytłumaczył.
Vissbruck parsknął piskliwym śmiechem.
– Z jakiegoś powodu przychodzi człowiekowi na myśl
obraz szczurów uciekających z płonącego domu.
„Trafna metafora. Jeśli chodzi o szczury, które uciekają
przed płomieniami wprost do jakiejś maszyny siekącej”.
– Spokojnie, generale. – Cosca obrócił głowę wspartą o
ścianę; na jego ustach błąkał się nieznaczny uśmiech. – Superior
nie musiał z tym do nas przychodzić. Mógł równie dobrze
wymknąć się nocą i nikt by się o tym nie dowiedział. Ja bym tak
zrobił.
– Pozwolisz, że nie będę przywiązywał większej wagi do
tego, co ty byś zrobił – parsknął kpiąco Vissbruck. – Nasza
sytuacja jest krytyczna. Mury są stracone, a wraz z nimi
jakakolwiek szansa na to, że będziemy się opierać przez dłuższy
czas. Slumsy roją się od gurkhulskich żołnierzy. Każdej nocy
robimy wypady z bram Górnego Miasta. Palimy tarany. Zabijamy
paru wartowników, kiedy śpią. Ale z każdym dniem wróg
sprowadza coraz więcej sprzętu. Wkrótce, być może, oczyszczą
miejsce pośród ruder i ustawią tam swoje wielkie katapulty. I
niebawem, jak można sobie wyobrazić, Górne Miasto znajdzie się
pod ciągłym ostrzałem pocisków zapalających! – Wskazał
gwałtownym ruchem ręki okno. – Stamtąd będą mogli sięgnąć
nawet samej cytadeli! Dokładnie w tym pokoju może wylądować
na środku głaz wielkości drewnianej szopy!
– Jestem w pełni świadomy naszej sytuacji – rzucił
gniewnie Glokta. „Odór paniki nasilił się przez ostatnie dni tak
bardzo, że nawet zmarły by go poczuł”. – Jednak rozkazy
arcylektora nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Walczyć do
ostatniego człowieka. Nie ma mowy o kapitulacji.
Vissbruck przygarbił ramiona.
– Kapitulacja i tak by nic nie dała.
Wstał, spróbował bez specjalnego przekonania wygładzić
mundur, po czym wsunął powoli krzesło pod stół. Glokta niemal
go żałował w tej chwili.
„Prawdopodobnie zasługuje na współczucie, ale cały jego
zapas zmarnowałem na Carlot dan Eider, która nie zasługiwała na
nie w ogóle”.
– Pozwoli pan udzielić sobie pewnej rady, rady człowieka,
który widział na własne oczy gurkhulskie więzienie. Jeśli miasto
padnie, namawiam gorąco, by odebrał pan sobie życie, zamiast dać
się schwytać.
Generał Vissbruck patrzył przez chwilę szeroko otwartymi
oczami, potem spojrzał na piękną mozaikową podłogę i pokręcił
nerwowo głową. Kiedy podniósł wzrok, Glokta ze zdziwieniem
dostrzegł na jego twarzy gorzki uśmiech.
– Nie powiem, bym o tym myślał, kiedy wstępowałem do
armii.
Glokta postukał się laską po uschniętej nodze i też skrzywił
twarz w tym swoim uśmiechu.
– Sierżant rekrutujący żołnierzy sprzedaje marzenia, ale
dostarcza koszmary?
– Wydaje się to trafne w tej sytuacji.
– Jeśli jest to dla pana jakąkolwiek pociechą, to wątpię, czy
mój los będzie lepszy od pańskiego.
– Niewielką.
Z tymi słowami Vissbruck stuknął wypolerowanymi
obcasami i stanął na baczność, wyprężony jak struna. Pozostał w
tej pozycji przez chwilę, nieporuszony, potem obrócił się bez słowa
w stronę drzwi. Podeszwy jego butów zastukały o podłogę i
ucichły na korytarzu.
Glokta spojrzał na Kahdię.
– Bez względu na to, co powiedziałem generałowi,
namawiałbym cię, żebyś przy najbliższej okazji poddał miasto.
Kahdia podniósł zmęczony wzrok.
– Po tym wszystkim? Teraz?
„Zwłaszcza teraz”.
– Być może imperator postanowi okazać litość. Tak czy
inaczej, nie widzę wielkich korzyści w dalszej walce. Tak, jak się
rzeczy mają, wciąż można coś zyskać. Może uda ci się
wynegocjować jakieś warunki.
– I to jest pociecha, jaką oferujesz? Miłosierdzie
imperatora?
– To wszystko, co mam. Co mi mówiłeś o człowieku
zagubionym na pustyni?
Kahdia przytaknął z wolna.
– Bez względu na to, co będzie, chciałbym ci podziękować.
„Podziękować mi, głupcze?”.
– Za co? Za zniszczenie twojego miasta i pozostawienie cię
na łasce imperatora?
– Za to, że traktowałeś nas z niejakim szacunkiem.
Glokta parsknął.
– Szacunek? Wydaje mi się, że mówiłem ci to, co chciałeś
słyszeć, chcąc ze swej strony dostać to, czego pragnąłem.
– Może. Ale podziękowania nic nie kosztują. Niech Bóg ci
towarzyszy.
– Bóg nie pójdzie tam, dokąd się udaję – mruknął Glokta,
kiedy Kahdia opuścił niespiesznie pokój.
Cosca uśmiechnął się, spoglądając ironicznie.
– Z powrotem do Aduy, co, superiorze?
– Z powrotem do Aduy, jak mówisz.
„Z powrotem do Domu Pytań. Z powrotem do arcylektora
Sulta”.
Ta myśl nie była wesoła.
– Może tam pana spotkam.
– Tak sądzisz?
„Bardziej prawdopodobne, że zarżną cię z całą resztą, kiedy
miasto padnie. Wtedy stracisz okazję, by zobaczyć mnie na
szubienicy”.
– Jeśli czegoś się nauczyłem, to tego, że zawsze jest jakaś
szansa. –Cosca uśmiechnął się i odsunął od ściany, po czym ruszył
dziarskim krokiem w stronę drzwi, opierając zawadiacko dłoń na
rękojeści miecza. – Nie znoszę tracić dobrego pracodawcy.
– A ja nie chciałbym być stracony. Ale przygotuj się na
możliwość rozczarowania. Życie jest pełne rozczarowań.
„A to, jak się kończy, bywa często największym z nich”.
– No cóż. Gdyby któryś z nas doznał rozczarowania... –
Cosca skłonił się w drzwiach zamaszyście jak aktor, obłażące złoto
na jego na pierśniku błysnęło w promieniu porannego słońca. – To
był dla mnie prawdziwy zaszczyt.

***

Glokta siedział na łóżku, przesuwając językiem po


dziąsłach i pocierając obolałą nogę.
Rozejrzał się po swojej komnacie.
„Albo po komnacie Davousta. To tutaj stary czarnoksiężnik
przeraził mnie w środku nocy.
To stąd oglądałem płonące miasto. To tutaj zostałem niemal
zjedzony przez czternastoletnią dziewczynę. Ach, te szczęśliwe
wspomnienia...”.
Wstał z grymasem bólu na twarzy i pokuśtykał do jedynego
kufra, który wziął ze sobą.
„I tutaj podpisałem kwit na milion marek przekazanych
przez dom bankierski Valint i Balk”.
Wyciągnął z kieszeni płaski skórzany mieszek, który dostał
od Mauthisa.
„Pół miliona marek w polerowanych kamieniach, ledwie
naruszone”.
Znów poczuł tę przemożną pokusę, by otworzyć pojemnik,
wsunąć dłoń do środka i poczuć między palcami tę zimną, twardą,
pobrzękującą esencję bogactwa. Oparł się z trudem, schylił z
jeszcze większym wysiłkiem, odsunął zmięte odzienia jedną ręką,
a drugą ukrył saszetkę pod spodem.
„Czerń, czerń, czerń. Naprawdę powinienem postarać się o
bardziej zróżnicowaną garderobę...”.
– Odchodzi pan bez pożegnania?
Glokta poderwał się gwałtownie i niemal zwymiotował pod
wpływem przeszywającego spazmu w plecach. Wyciągnął
gwałtownym ruchem rękę, zatrzasnął wieko kufra i zdążył jeszcze
paść na niego, nim noga się pod nim załamała. W drzwiach stała
Vitari, przyglądając mu się ze zmarszczonym czołem.
– Niech cię diabli! – syknął, wypluwając z każdym
oddechem ślinę przez szczeliny między zębami; lewą nogę miał
pozbawioną czucia jak kloc drewna, prawą szarpał skurcz
straszliwego bólu.
Weszła cicho do pokoju, zwężone oczy rozglądały się
uważnie, zerkając to w lewo, to w prawo.
„Sprawdza, czy nie ma tu nikogo więcej. A zatem chodzi o
prywatną rozmowę”.
Serce zaczęło bić mu szybciej, i to nie z powodu
straszliwych spazmów w nodze, kiedy Vitari zamknęła powoli
drzwi. W zamku zazgrzytał klucz.
„Tylko my dwoje. Jakie to ekscytujące”.
Przeszła bezgłośnie po dywanie, jej długi czarny cień
zmierzał ku niemu.
– Myślałam, że zawarliśmy układ – syknęła zza maski.
– Ja też – warknął Glokta, starając się przyjąć nieco
bardziej dostojną pozę. – Potem otrzymałem wiadomość od
arcylektora SuLta. Chce, żebym wrócił, i chyba wszyscy wiemy
dlaczego.
– Nie z powodu tego, co mu powiedziałam.
– Ty tak twierdzisz.
Jej oczy zwęziły się jeszcze bardziej, stopy zastukały bliżej.
– Mieliśmy umowę. Ja dotrzymałam słowa.
– Ciesz się! Możesz radować się tą myślą, kiedy będę
pływał na brzuchu w dokach, a ty będziesz tu tkwiła, czekając, aż
Gurkhulczycy rozbiją... uf!
Rzuciła się na niego, jej ciężar wgniatał jego skręcone
plecy w kufer, pozbawiał płuca oddechu, który dobywał się
świszczącymi sapnięciami. Błysnął oślepiająco metal, zagrzechotał
łańcuch, jej palce zaczęły obejmować jego szyję.
– Ty kaleki robaku! Powinnam poderżnąć ci pieprzone
gardło!
Kolano Vitari wbijało mu się boleśnie w brzuch, zimny
metal łaskotał w skórę na szyi, jej złe niebieskie oczy przykuwały
jego spojrzenie, źrenice poruszały się szybko, połyskując twardo
jak kamienie w kufrze pod jego plecami.
„Od śmierci dzieli mnie być może kilka chwil.
Niewątpliwie”.
Przypomniał sobie, jak dławiła życie w Eider.
„Z taką samą obojętnością, z jaką ja mógłbym zgnieść
mrówkę, ja, biedny kaleka, równie bezradny jak mrówka”.
Powinien był łkać ze strachu, ale przychodziło mu do
głowy tylko jedno: „Kiedy po raz ostatni leżała na mnie jakaś
kobieta?”.
Parsknął śmiechem.
– Czyżbyś mnie nie znała? – wybełkotał, chichocząc i
jednocześnie łkając, mdlące uczucie bólu i jednocześnie
rozbawienia przyprawiało jego oczy o łzy. – Superior Glokta, miło
mi ciebie poznać! Nie dbam o to, co zrobisz, i ty o tym wiesz.
Groźby? Musisz się bardziej postarać, ty ruda ladacznico!
Jej oczy były wybałuszone z wściekłości i furii. Ramię
wysunęła do przodu, łokieć cofnęła, gotowa nacisnąć z całej siły.
„Wystarczy, by przeciąć mi szyję aż do mojego skręconego
kręgosłupa, nie wątpię”.
Glokta poczuł, jak wargi krzywią mu się w odrażającym i
mokrym od śliny uśmiechu.
„Teraz”.
Usłyszał jej chrapliwy oddech za maską.
„Zrób to”.
Stwierdził, że stal przywiera mu do skóry, chłodny dotyk
metalu, tak ostrego, że niemal go nic czuł.
„Jestem gotowy”.
Wydała z siebie przeciągły syk, uniosła wysoko ostrze
przymocowane do łańcucha i wbiła je w drewno tuż obok jego
głowy. Glokta zamknął oczy i oddychał przez chwilę.
„Wciąż żyję”.
Czuł w gardle coś dziwnego.
„Ulgę czy rozczarowanie? Trudno to rozróżnić”.
– Proszę.
Zostało to wypowiedziane tak cicho, że miał wrażenie, iż
tylko mu się zdawało. Vitari stała odwrócona do niego plecami, z
pochyloną głową, zaciśnięte pięści drżały.
– Co?
– Proszę.
„Jednak to powiedziała. I to ją boli, jak się zdaje”.
– Proszę? Myślisz, że jest tu miejsce na błagania? Dlaczego
u diabła miałbym cię ocalić?
Zjawiłaś się tu, by szpiegować dla Sulta. Nie robiłaś od
przyjazdu nic innego, tylko stawałaś mi na drodze. Trudno sobie
wyobrazić kogoś, komu mniej bym ufał, a nie ufam nikomu!
Odwróciła się do niego, sięgnęła do potylicy, zdjęła
rzemyki maski i ściągnęła ją. Pod spodem widniała ostra linia
opalenizny: brązowa naokoło oczu, czoła i szyi, jaśniejsza wokół
ust, z różowym pasemkiem na grzbiecie nosa. Jej twarz była o
wiele delikatniejsza, o wiele młodsza, o wiele pospolitsza, niż
oczekiwał. Kobieta nie wyglądała już groźnie. Wyglądała na
przestraszoną i zrozpaczoną. Glokta poczuł się nagle, w jakiś
śmieszny sposób, niezręcznie, jakby wszedł przez pomyłkę do
czyjegoś pokoju i przyłapał tam kogoś nago. Musiał niemal
odwrócić wzrok, kiedy uklękła, by nie górować nad nim.
– Proszę.
Jej oczy wydawały się mokre, zroszone, usta jej drżały,
jakby ta kobieta miała za chwilę wybuchnąć płaczem.
„Dojrzałem skryte nadzieje pod tą twardą, bezlitosną
skorupą? Czy też jest to jedynie doskonała gra?”.
Glokta poczuł, jak drga mu powieka.
– Nie chodzi o mnie – niemal wyszeptała. – Proszę.
Błagam.
Potarł się w zamyśleniu po szyi. Kiedy odjął od niej dłoń,
dostrzegł krew na opuszkach palców. Nieznaczną brązową smugę.
„Draśnięcie. Nacięcie. Jeden włos dalej, a chlustałbym
teraz krwią na ten piękny dywan.
Tylko jeden włos. Życie zależy od takich przypadków.
Dlaczego miałbym ją ocalić?”.
Ale wiedział dlaczego.
„Bo nie ocaliłem wielu”.
Odwrócił się boleśnie na kufrze, plecami do niej, i siedział
tak, masując sobie martwe ciało lewej nogi. Wziął głęboki oddech.
– W porządku – rzucił.
– Nie pożałuje pan tego.
– Już żałuję. Niech mnie diabli, płaczące kobiety zawsze
robią ze mnie głupca. I zabierz ze sobą swój przeklęty bagaż!
Obrócił głowę, ale Vitari zdążyła już naciągnąć maskę na
twarz. Jej oczy były suche, zmrużone, zawzięte.
„Wyglądają jak oczy, które nie mogłyby uronić łzy, nigdy”.
– Proszę się nie martwić. – Szarpnęła łańcuchem
owiniętym wokół nadgarstka i ostrze w kształcie krzyża
odskoczyło od drewnianego wieka i wylądowało w jej czekającej
dłoni. – Zwykle niewiele zabieram ze sobą w podróż.

***

Glokta patrzył na płomienie odbijające się w spokojnej


wodzie zatoki. Ruchome fragmenty – czerwone, żółte, migotliwie
białe w czarnej powierzchni. Frost poruszał wiosłami, rytmicznie,
równo, bladą twarz miał skąpaną w blasku ognia szalejącego w
mieście i pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Severard siedział za
nim, przygarbiony, spoglądając gniewnie w dal. Za jego plecami
majaczyła sylwetka Vitari usadowionej na dziobie, jej głowa była
nieledwie plamą o ostrych konturach. Pióra wioseł zanurzały się w
morzu i poruszały prawie bezgłośnie.
Wydawało się, że łódź tkwi niemal w miejscu i że to
ciemny zarys półwyspu oddala się od nich, ginąc w ciemności.
„Co zrobiłem? Skazuję miasto pełne ludzi na śmierć albo
niewolę, i w imię czego? Honoru króla? Śliniącego się głupca,
który z trudem panuje nad jelitami, a co dopiero mówić o kraju? W
imię własnej dumy? Ha. Wyrzekłem się jej dawno temu, razem z
zębami. W imię aprobaty Sulta? Moją nagrodą będzie zapewne
pętla na szyi i długi upadek w dół”.
Widział ciemniejszy zarys skały na tle nocnego nieba, ostrą
bryłę cytadeli usadowionej na jej szczycie. Może nawet strzeliste
kształty wież Wielkiej Świątyni. Wszystko to oddalało się w
przeszłość.
„Czy mogłem postąpić inaczej? Mogłem związać swój los z
Eider i pozostałymi. Oddać miasto Gurkhulczykom bez walki. Czy
zmieniłoby to cokolwiek? – Glokta oblizał bezzębne dziąsła. –
Imperator i tak zrobiłby swoje. Sult posłałby po mnie, tak czy
inaczej. Drobne różnice, niewarte wspomnienia. Co powiedziała
Shickel? Nieliczni są ci, którzy mają jakikolwiek wybór”.
Zerwał się chłodny wiatr i Glokta szczelniej otulił się
płaszczem, skrzyżował ramiona na piersi i skrzywił się, poruszając
zdrętwiałą nogą w bucie, by ożywić krążenie krwi. Miasto nie było
niczym więcej jak tylko pyłem drobniutkich światełek, gdzieś w
dali.
„Tak jak powiedziała Eider – wszystko po to, by arcylektor
i jemu podobni mogli wskazać na mapę i powiedzieć, że ta czy
tamta kropka jest nasza. – Usta wykrzywił mu uśmiech. – I po tych
wszystkich wysiłkach, wszystkich poświęceniach, podstępach,
knowaniach, zbrodniach, nie możemy nawet utrzymać miasta. Cały
ten ból, i po co?”.
Nie było oczywiście odpowiedzi. Tylko spokojne i łagodne
fale, chlupoczące o burtę łodzi, ciche trzeszczenie dulek, kojący
plusk, plusk, plusk wioseł. Pragnął odczuwać obrzydzenie do
samego siebie. Winę z powodu tego, co zrobił. Współczucie wobec
tych, których pozostawił na lasce Gurkhulczyków.
„Odczuwać tak, jak inni ludzie. Tak jak ja mógłbym to
odczuwać dawno temu”.
Ale trudno było odczuwać cokolwiek poza przygniatającym
zmęczeniem i niekończącym się dokuczliwym bólem, który pełzł
mu po nodze, plecach, szyi. Osunął się z wysiłkiem na swoją
ławkę, starając się jak zwykle znaleźć wygodniejszą pozycję.
„Ostatecznie nie ma potrzeby się karać”.
Wiedział, że kara nadejdzie niebawem.
Klejnot pośród miast
Mógł przynajmniej siedzieć na koniu. Zdjęli usztywniające
łubki tego ranka i teraz jego noga obijała się boleśnie o bok
wierzchowca. Zdrętwiała dłoń ściskała niezgrabnie wodze, ręka
pozbawiona opatrunku była słaba i rwała nieprzyjemnie. Zęby
pulsowały tępo z każdym uderzeniem kopyt o zniszczoną drogę.
Ale przynajmniej nie tkwił bezradnie na wozie, a to już było coś.
W tych dniach nawet drobne rzeczy sprawiały, że czuł się
szczęśliwy.
Pozostali jechali w ponurej, milczącej grupie, posępni jak
żałobnicy na pogrzebie i Jezal nie mógł ich za to winić. Otaczała
ich równie posępna okolica. Bezkres brudnej ziemi.
Spękanych nagich skał. Piasku i kamieni. Bezkres
pozbawiony życia. Niebo miało postać nieruchomej białej nicości,
ciężkiej niczym blady ołów; obiecywało deszcz, nigdy owej
obietnicy nie spełniając. Jechali blisko wozu, jakby chcąc się
ogrzać nawzajem – jedyne ciepłe istoty na setkach mil zimnej
pustyni, jedyne ruchliwe istoty w miejscu zastygłym w czasie,
jedyne żywe istoty w martwej krainie.
Droga była szeroka, ale kamienie podłoża popękane i
wybrzuszone. Gdzieniegdzie, na długich odcinkach, trakt skruszał,
a miejscami błoto i ziemia zakrywały go całkowicie. Po obu
stronach z nagiej gleby sterczały martwe pniaki drzew. Bayaz
musiał dostrzec, że Jezal patrzy na nie.
– Przy tej drodze rósł szereg dumnych dębów, na
przestrzeni dwudziestu mil, aż do bram miasta. W lecie ich liście
połyskiwały i drżały w porywach wiatru znad równiny. Juvens
posadził je własnymi rękami, w Dawnym Czasie, kiedy imperium
wciąż cieszyło się młodością, na długo przed moimi narodzinami.
Poskręcane pnie były szare i suche, postrzępione i najeżone
drzazgami krawędzie wciąż nosiły ślady pił.
– Wyglądają tak, jakby je ścięto przed paroma miesiącami.
– Przed wieloma laty, mój chłopcze. Kiedy Glustrod
opanował miasto, kazał powalić te drzewa, by sycić nimi swe
paleniska.
– Więc dlaczego nic spróchniały?
– Nawet próchno jest formą życia. A tu życia nie ma.
Jezal wzdrygnął się niespokojnie i przygarbił ramiona,
patrząc, jak kloce martwego od niepamiętnych czasów drewna
przesuwają się z wolna niczym rząd nagrobków.
– Nie podoba mi się to – mruknął pod nosem.
– Myślisz, że mnie się podoba? – Bayaz popatrzył na niego,
marszcząc posępnie czoło. – Myślisz, że się podoba komukolwiek
z nas? Ludzie muszą czasem robić to, co im się nie podoba, jeśli
chcą być zapamiętani. Sławę i honor zdobywa się poprzez walkę,
nie zaś wygodną bezczynność. Bogactwo i władzę zdobywa się
poprzez konflikty, nie zaś pokój. Nie interesują cię już takie
sprawy?
– Tak – mruknął Jezal. – Przypuszczam...
Nie był jednak tego wcale pewny. Przesunął spojrzeniem po
morzu martwej ziemi. Nie zauważył śladów honoru, nie mówiąc
już o bogactwie, trudno też było dostrzec, skąd można by tu
czerpać sławę. Jego, Luthara, znało dobrze tylko pięcioro ludzi w
promieniu stu mil. Poza tym zaczynał się zastanawiać, czy długie,
ubogie życie w całkowitej anonimowości byłoby taką straszną
rzeczą.
Pomyślał, że być może, gdy wróci do domu, to poprosi
Ardee, by wyszła za niego. Bawił się, wyobrażając sobie jej
uśmiech w takiej chwili. Bez wątpienia kazałaby mu czekać na
odpowiedź. Bez wątpienia trzymałaby go w niepewności. Bez
wątpienia powiedziałaby „tak”.
Co by się w najgorszym razie stało? Czy ojciec byłby
zagniewany? Czy musieliby żyć z jego pensji oficerskiej? Czyjego
przyjaciele o płytkich umysłach i głupi bracia śmialiby się za jego
plecami, widząc, jak nisko upadł? Niemal wybuchnął śmiechem na
myśl, że kiedyś przywiązywał do czegoś takiego wagę.
Życie wypełnione ciężką pracą, z ukochaną kobietą u boku?
Wynajęty dom w niemodnej dzielnicy miasta, z tanimi meblami,
ale przytulnym ogniem w kominku? Żadnej sławy, władzy,
bogactwa, ale ciepłe łóżko, w którym leży Ardee, czekając na
niego... Nie wydawało się to już takim strasznym losem, teraz,
kiedy patrzył śmierci w oczy, kiedy żył na misce owsianki każdego
dnia, kiedy spał sam w deszczu i na wietrze.
Uśmiechnął się szerzej, a mrowienie poszarpanej skóry na
szczęce sprawiło mu niemal przyjemność. Ostatecznie nie
wydawało się to takim złym życiem.

***

Wielkie mury wystrzelały pionowo w górę, obsypane


strupami popękanych blanków, owrzodzone skruszałymi wieżami,
poznaczone czarnymi szczelinami i śliskie od wilgoci.
Urwisko ciemnego kamienia, ginące w szarej mżawce, z
przodu zaś naga ziemia z kałużami brunatnej wody, zasłana
zwalonymi blokami, dużymi jak trumny.
– Aulcus – syknął Bayaz przez zaciśnięte zęby. – Klejnot
pośród miast.
– Nie widzę, żeby migotał – parsknęła Ferro.
Logen też nie widział. Mulista droga wiodła ku
popękanemu łukowi, który ział pustką pełną cieni, po bramie zaś
nie pozostał żaden ślad. Ogarnęło go okropne uczucie, gdy
spoglądał na to mroczne przejście. Uczucie mdłości. Podobne
temu, które go prześladowało, kiedy patrzył na otwarte drzwi
Domu Stwórcy. Jakby zaglądał do grobu, i to własnego. Myślał
tylko o tym, by się odwrócić i nigdy tu nie wracać. Jego koń zarżał
cicho i cofnął się nieznacznie, buchając w zamglonym deszczu
parą z nozdrzy. Setki długich i niebezpiecznych mil, jakie dzieliły
ich od morza, wydały się nagle spacerkiem w porównaniu z tymi
kilkoma krokami do tej bramy.
– Jesteś pewien, że chcesz tam wejść? – Odwrócił się do
Bayaza.
– Czy jestem pewien? A jak myślisz? Przeprowadziłem nas
wszystkich przez jałową równinę dla kaprysu! Strawiłem lata na
planowaniu tej podróży i zebraniu naszej małej grupy z całego
Kręgu Świata bez jakiegokolwiek powodu prócz własnej uciechy!
Nic się nie stanie, jak po prostu udamy się z powrotem do Calcis.
Czy jestem pewien? – Potrząsnął głową, ponaglając konia ku
ziejącej pustką bramie.
Logen wzruszył ramionami.
– Tylko pytałem.
Łuk rozwierał się coraz szerzej, coraz szerzej i w końcu
pochłonął ich do końca. Stukot kopyt odbijał się echem w długim
tunelu i rozbrzmiewał wokół nich w ciemności. Zewsząd napierał
ciężar kamieni i zdawał się utrudniać oddech. Logen pochylił
głowę, wpatrując się ze zmarszczonym czołem w coraz większy
krąg światła na drugim końcu. Zerknął w bok i uchwycił spojrzenie
Luthara, który, z twarzą oblepioną mokrymi włosami, oblizywał
nerwowo wargi.
Nagle wydostali się na otwartą przestrzeń.
– No, no – sapnął Długostopy. – No, no, no...
Po obu stronach rozległego placu wznosiły się ogromne
budynki. Za mgłą deszczu majaczyły zjawy wysokich filarów i
dachów, strzelistych kolumn i potężnych ścian; zdawało się, że
wszystko to wzniesiono z myślą o gigantach. Logen gapił się bez
słowa. Wszyscy się gapili, mała skulona grupka ludzi w tej
ogromnej przestrzeni, niczym stadko przerażonych owiec w nagiej
dolinie, czekających na nadejście wilków.
Na kamieniach, wysoko nad głową, posykiwał deszcz,
spadająca woda rozbryzgiwała się na śliskim bruku, ściekała po
skruszałych ścianach, bulgotała w rozpadlinach drogi. Stukot kopyt
wydawał się przytłumiony. Koła wozu skrzypiały i pojękiwały
cicho. Nie docierał do nich żaden inny dźwięk. Nie słychać było
wrzawy, hałasu, jazgotu tłumów. Nie wołały ptaki, nie szczekały
psy, nie rozbrzmiewał gwar targowiska. Nic nie żyło. Nic się nie
ruszało. Były tylko wielkie czarne budynki, ginące gdzieś w
deszczu, i poszarpane chmury, które pełzły po ciemnym niebie.
Przejechali wolno obok ruin jakiejś upadłej świątyni,
chaosu ociekających wodą bloków i kamiennych płyt, kawałków
monstrualnych kolumn zaścielających spękany bruk, rozrzuconych
wokół fragmentów dachu, wciąż leżących tam, gdzie spadły.
Mokra twarz Luthara, pomijając różową plamkę na brodzie, była
kredowobiała, kiedy spoglądał na strzeliste zniszczenia po obu
stronach.
– Do diabła – mruknął.
– W rzeczy samej – powiedział cicho Długostopy. –
Niesamowity widok.
– Pałace martwych bogaczy – oznajmił Bayaz. – Świątynie,
gdzie modlili się do rozgniewanych bogów. Targowiska, gdzie
kupowali i sprzedawali towary, zwierzęta i ludzi.
Gdzie kupowali i sprzedawali siebie nawzajem. Teatry,
łaźnie i lupanary, gdzie oddawali się swym namiętnościom, nim
zjawił się Glustrod. – Wskazał ku krańcowi placu i dolinie o
zboczach z ociekającego deszczem kamienia. – To jest Droga
Caline. Największa ulica miasta, gdzie mieli swoje siedziby
najznamienitsi obywatele. Biegnie, niemal w linii prostej, od
północnej bramy miasta do południowej. Teraz posłuchajcie –
powiedział, obracając się na skrzypiącym siodle. – Trzy mile na
południe od miasta znajduje się wysokie wzgórze ze świątynią na
szczycie. Skała Saturlina, jak nazywano ją w Dawnym Czasie.
Gdybyśmy się przypadkiem rozdzielili, to właśnie tam się
spotkamy.
– Dlaczego mielibyśmy się rozdzielić? – spytał Luthar,
patrząc na maga szeroko otwartymi oczami.
– Ziemia w mieście jest... niespokojna i podatna na
wstrząsy. Budynki są wiekowe i niestabilne. Mam nadzieję, że
przejedziemy tędy bez żadnych przygód, ale... byłoby rzeczą
pochopną zdawać się jedynie na nadzieję. Gdyby coś się stało,
kierujcie się na południe. Ku Skale Saturlina. Dopóki tam nie
dotrzemy, trzymajcie się razem.
Nie musiał tego mówić. Logen zerknął na Ferro, gdy
zaczęli zagłębiać się w miasto. Jej czarne włosy sterczały, ciemna
twarz pokryta była rosą wilgoci, czoło miała zmarszczone, gdy
patrzyła podejrzliwym wzrokiem na strzeliste budowle po obu
stronach drogi.
– Gdyby coś się stało – szepnął do niej – to mi pomożesz,
dobra?
Przyglądała mu się przez chwilę, potem przytaknęła.
– Jeśli będę mogła, różowy.
– Zgoda.

***

Jeśli istnieje coś gorszego od miasta pełnego ludzi, to jest


to miasto, w którym nie ma żywego ducha.
Ferro jechała, trzymając w jednej dłoni łuk, drugą ściskając
wodze. Zerkała w obie strony, spoglądała w głąb alejek, w ziejące
pustką okna i drzwi, starała się sięgnąć wzrokiem za roztrzaskane
narożniki i szczyty pokruszonych ścian. Sama nie wiedziała, czego
wypatruje.
Zamierzała jednak być gotowa na wszystko.
Zauważyła, że wszyscy mają podobne odczucia. Widziała,
jak Dziewięciopalcy porusza niespokojnie mięśniami szczęki, jak
zaciska je i rozluźnia raz za razem, śledząc ze zmarszczonym
czołem ruiny, z dłonią tuż przy rękojeści miecza, którego
karbowana zimna stal lśniła kropelkami wilgoci.
Luthar wzdrygał się na każdy dźwięk – trzask kamienia pod
kołami wozu, plusk kropel deszczu wpadających do kałuży, rżenie
któregoś z koni. Obracał gwałtownym ruchem głowę to w tę, to w
tamtą stronę, oblizując bezustannie koniuszkiem języka rozcięcie
na wardze.
Quai siedział na wozie przygarbiony, mokre długie włosy
zwieszały mu się wokół wychudzonej twarzy, blade zaciśnięte usta
tworzyły ostrą linię. Ferro przyglądała się, jak pogania konie
lejcami, ściskając je tak mocno, że widać było napięte ścięgna na
jego dłoniach.
Długostopy rozglądał się po nieskończonych ruinach, oczy
miał szeroko otwarte, usta lekko rozchylone, krótką szczecinę na
gruzłowatej głowie znaczyły od czasu do czasu strużki wody.
Przynajmniej ten jeden raz nie miał nic do powiedzenia –
wydawało się, że to jedyna niewielka korzyść wynikająca z ich
pobytu w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
Bayaz silił się na pewność siebie, ale Ferro nie dała się
oszukać. Zauważyła, że drży mu ręka, kiedy wypuścił z dłoni
wodze, by otrzeć wodę z gęstych brwi. Widziała, jak porusza
ustami, gdy przystawali u zbiegu ulic, jak wpatruje się z uwagą w
deszcz i próbuje odszukać właściwą drogę. Dostrzegała troskę i
wątpliwości w każdym jego ruchu. Wiedział równie dobrze jak
ona. To miejsce nie było bezpieczne.
Ding-dong.
Ten dźwięk napłynął zza zasłony deszczu, jak uderzenie
młota o jakieś odległe kowadło.
Jak dobywana broń. Ferro uniosła się w strzemionach,
nasłuchując czujnie.
– Słyszysz to? – rzuciła do Dziewięciopalcego.
Znieruchomiał, wlepiając wzrok w coś, czego nie było, i
nadstawiając ucha. Ding-dong.
– Słyszę.
Wysunął powolnym ruchem miecz z pochwy.
– Co? – Luthar rozglądał się w koło dzikim wzrokiem,
sięgając po swoją broń.
– Nic tam nie ma – mruknął Bayaz.
Uciszyła ich szybkim ruchem dłoni, zsunęła się z siodła i
zbliżyła ostrożnie do narożnika następnego domu; założyła strzałę
na cięciwę i zaczęła posuwać się powoli, przywierając plecami do
szorstkiej powierzchni ogromnego kamiennego bloku. Ding-dong.
Czuła, jak Dziewięciopalcy podąża za nią, poruszając się ostrożnie
i dodając jej otuchy.
Wysunęła się za narożnik i przyklękając na jedno kolano,
przesunęła wzrokiem po pustym placu upstrzonym kałużami i
zasłanym gruzem. W przeciwległym narożniku wznosiła się
wysoka wieża, przechylona w jedną stronę; na samej górze, pod
zmatowiałą kopułą widać było szeroko otwarte okna. Coś się tam
poruszało, bardzo powoli. Coś ciemnego, kołysząc się tam i z
powrotem. Niemal się uśmiechnęła na myśl, że może wycelować
strzałę w jakiś konkretny cel.
Dobrze się czuła, mając przed sobą wroga.
Po chwili usłyszała tętent i obok niej przegalopował na
swoim koniu Bayaz, wjeżdżając na pusty plac. „Ssss!”, rzuciła w
ślad za nim, ale nie zwrócił na nią uwagi.
– Możesz odłożyć broń! – zawołał przez ramię. – To tylko
stary dzwon, który bije poruszany wiatrem. W mieście było ich
pełno. Szkoda, że nie słyszeliście, jak uderzały, gdy urodził się
imperator, gdy był koronowany albo się żenił, albo był witany po
powrocie ze zwycięskiej kampanii. – Uniósł ręce, jego głos
nabierał mocy. – Powietrze drgało od ich radosnej melodii, a z
każdego placu, ulicy i dachu zrywały się gołębie i wypełniały
niebo! – Wołał teraz, krzyczał nieledwie. – A ludzie tłoczyli się na
ulicach. I wychylali się z okien! I zasypywali oblubieńców
płatkami kwiatów! Wiwatowali aż do zdarcia gardeł! – Zaczął się
śmiać i opuścił ręce, a wysoko nad jego głową pęknięty dzwon
dźwięczał głośnym ding-dong w porywach wiatru. – To było
dawno temu. Jedziemy.
Quai smagnął konia lejcami i wóz potoczył się za magiem.
Dziewięciopalcy spojrzał na Ferro, wzruszył ramionami i schował
miecz do pochwy. Ferro stała jeszcze przez chwilę, patrząc
podejrzliwie na ostry zarys pochyłej wieży i ciemne chmury, które
przepływały obok niej.
Ding-dong.
Potem ruszyła za innymi.

***

Z gniewnego deszczu wyłaniały się posągi, po dwa,


zastygłe w bezruchu giganty; długie lata ścierały uporczywie ich
twarze, aż w końcu każdy z nich stracił rysy. Po gładkim marmurze
ściekała woda, kapała z długich bród, z pokrytych pancerzem
spódnic, z rąk wyciągniętych w geście groźby czy
błogosławieństwa, amputowanych dawno temu na wysokości
nadgarstka lub łokcia albo ramienia. Niektóre były przyozdobione
elementami z brązu: wielkimi hełmami, mieczami, berłami,
koronami z liści; wszystko pokrywała śniedź pozostawiająca
brudne strużki na lśniącym kamieniu. Posągi wyłaniały się z
gniewnego deszczu i ginęły w nim za plecami wędrowców, po dwa
jednocześnie, powierzone mgłom historii.
– Imperatorzy – wyjaśnił Bayaz. – Na przestrzeni setek lat.
Jezal patrzył, jak władcy zamierzchłej przeszłości
przesuwają się groźnie obok niego, majacząc nad popękaną drogą.
Szyja bolała go od zadzierania głowy do góry, na twarz spadały
krople deszczu. Posągi były dwa razy wyższe od tych w Agrioncie,
ale przypominały je na tyle, by wywołać w nim falę tęsknoty za
domem.
– Przypomina Drogę Królewską w Adule.
– Hm – mruknął Bayaz. – Jak myślisz, skąd zaczerpnąłem
ten pomysł?
Jezal rozważał właśnie te osobliwe słowa, kiedy zauważył,
że dwa najbliższe posągi po obu stronach traktu są już ostatnimi;
jeden z nich przechylał się pod niebezpiecznym kątem.
– Wstrzymaj wóz! –zawołał Bayaz, unosząc mokrą dłoń i
ponaglając konia.
Zniknęły nie tylko posągi, ale też sama droga. W ziemi
ziała dziura, przyprawiająca o zawrót głowy przepaść, szczelina w
materii miasta. Spoglądając przed siebie, Jezal widział
przeciwległą stronę, urwisko połamanych skał i błota. Dalej można
było dostrzec niewyraźne widmowe ściany i filary, zarys szerokiej
alei, która znikała i pojawiała się przed oczami wraz z ruchliwą
zasłoną deszczu omiatającą pustą przestrzeń.
Długostopy odchrząknął.
– Zakładam, że nie będziemy podążać tą drogą.
Jezal wychylił się ostrożnie z siodła i spojrzał w dół. Na
dnie głębokiej rozpadliny poruszała się ciemna woda, pieniła się i
kotłowała, obmywając umęczony grunt pod fundamentami miasta,
a z podziemnego morza sterczały zwalone muiy, strzaskane wieże i
popękane skorupy monstrualnych budowli. Na szczycie jednej z
przechylonych kolumn wciąż stał posąg jakiegoś bohatera,
martwego od niepamiętnych czasów. Wznosił niegdyś rękę w
geście triumfu. Teraz wyciągał ją rozpaczliwie, jakby błagał, by
ktoś wydostał go z tego wodnego piekła.
Jezal, który poczuł nagle zawroty głowy, wyprostował się.
– Nie damy rady – zdołał wyrzucić z siebie chrapliwym
głosem.
Bayaz popatrzył posępnie na bezlitosną wodę.
– Więc musimy znaleźć inną drogę, i to szybko. Miasto
pełne jest takich rozpadlin. Mamy do pokonania wiele mil, nawet
w linii prostej, i most do przebycia.
Długostopy zmarszczył brwi.
– Założywszy, że jeszcze stoi.
– Stoi! Kanedias budował wszystko tak, by trwało
wiecznie! – Pierwszy z Magów wlepił wzrok w deszcz. Niebo już
ciemniało, mroczny ciężar zwisający nad ich głowami. – Nie
możemy się dłużej ociągać. Nie przejdziemy przez miasto przed
zmrokiem.
Jezal spojrzał na maga przerażony.
– Spędzimy tu noc?
– Oczywiście – rzucił gniewnie Bayaz i ruszył znad
krawędzi.
Tłoczyły się wokół nich ruiny, kiedy zostawiali za sobą
Drogę Caline, by zagłębić się w miasto. Jezal przesuwał
spojrzeniem po groźnych cieniach, które wyłaniały się z mroku.
Wyobrażał sobie, że jeśli jest coś gorszego od przebywania
w tym miejscu za dnia, to było to z pewnością przebywanie tu po
zmroku. Wolałby spędzić noc w samym piekle. Czy dostrzegłby
jakąś różnicę?

***
Rzeka przewalała się pod nimi przez wzniesiony ludzkimi
rękami wąwóz – wysokie nabrzeża gładkiego, mokrego kamienia.
Potężna Aos, uwięziona w tej wąskiej przestrzeni, pieniła się
nieskończoną, bezmyślną furią, kąsając wypolerowaną skałę i
wypluwając w górę gniewny pył. Ferro nie potrafiła sobie
wyobrazić, jak cokolwiek mogło przetrwać tak długo ponad tym
potopem, ale Bayaz miał rację.
Most Stwórcy wciąż stał.
– Nigdy w trakcie swych podróży, w żadnym mieście i
kraju pod dobrotliwym słońcem, nie widziałem takiego cudu. –
Długostopy potrząsnął z wolna głową. – Jak można postawić most
ze stali?
Ale to była stal. Ciemna, gładka, matowa, połyskująca
kroplami wody. Most wznosił się nad oszałamiającą przestrzenią
jednym prostym łukiem, nieprawdopodobnie delikatnym, u spodu
pajęczyna cienkich prętów, które krzyżowały się w powietrzu,
wyżej zaś szeroka droga metalowych płyt, połączonych ze sobą i
idealnie równych, jakby zapraszały, by na nie wkroczyć.
Każda krawędź była ostra, każda krzywizna precyzyjna,
każda powierzchnia równa. Stał, dziewiczy i nienaruszony, pośród
tego powolnego rozkładu.
– Jakby dokończono go zaledwie wczoraj – mruknął Ouai.
– A jest to zapewne najstarsza budowla w całym mieście. –
Bayaz wskazał głową ruiny za ich plecami. – Wszystkie
osiągnięcia Juvensa legły w gruzach. Zwalone, połamane,
zapomniane, niemal jakby nigdy nie istniały. Lecz dzieła Mistrza
Stwórcy nie straciły nic ze swej doskonałości. Lśnią nawet jaśniej,
gdyż otacza je pociemniały świat. – Prychnął, z jego nozdrzy
dobyła się para. – Kto wie? Może przetrwają całe i nietknięte aż po
kres czasu, kiedy my już od dawna będziemy spoczywać w
grobach.
Luthar spojrzał zaniepokojony w dół, na grzmiącą wodę,
zastanawiając się bez wątpienia, czy nie będzie to jego własny
grób.
– Jesteś pewien, że nas utrzyma?
– W Dawnym Czasie dźwigał tysiące ludzi każdego dnia.
Dziesiątki tysięcy. Konie, wozy, obywateli i niewolników w
nieskończonej procesji, strumień płynący w obie strony, dzień i
noc.
Nas też udźwignie.
Ferro patrzyła, jak kopyta wierzchowca, którego dosiadał
Bayaz, zastukały dźwięcznie o metal.
– Ten Stwórca był bez wątpienia człowiekiem...
niebywałych talentów – mruknął nawigator, ponaglając konia.
Quai smagnął swojego lejcami.
– W rzeczy samej, był. Teraz jest stracony dla świata.
Dziewięciopalcy ruszył następny, a za nim, z niechęcią,
podążył Luthar. Ferro nie ruszyła się z miejsca; siedziała w
bębniącym deszczu, patrząc ze złością na most, na wóz, na cztery
konie i jeźdźców. Nie podobało jej się to wszystko. Rzeka, most,
miasto, nic jej się nie podobało.
Z każdym krokiem, od samego początku, utwierdzała się
coraz bardziej w przekonaniu, że to pułapka, a teraz zyskała
pewność. Nigdy nie powinna była posłuchać Yulwei. Nigdy nie
powinna była opuszczać Południa. Nie miała tu nic do roboty, na
tych zimnych, mokrych, wyludnionych pustkowiach, w
towarzystwie tej bandy bezbożnych ludzi o różowej skórze.
– Nie wejdę na to – oświadczyła.
Bayaz odwrócił się.
– Zamierzasz zatem przefrunąć na drugą stronę? Czy po
prostu pozostać tam, gdzie stoisz?
Wyprostowała się i położyła skrzyżowane dłonie na łęku
siodła.
– Może zostanę.
– Byłoby lepiej przedyskutować takie sprawy, kiedy już
przejedziemy przez miasto – mruknął brat Długostopy, zerkając
nerwowo przez ramię na puste ulice.
– Ma rację – powiedział Luthar. – To miejsce ma złą
atmosferę...
– Sram na atmosferę – warknęła Ferro. – I sram na ciebie.
Po co miałabym przechodzić na drugą stronę? Co jest dla mnie
takiego ważnego po drugiej stronie? Obiecałeś mi zemstę, starcze,
a nie dałeś niczego prócz kłamstw, deszczu i marnego jedzenia.
Dlaczego miałabym uczynić kolejny krok u twego boku? Powiedz
mi!
Bayaz zmarszczył czoło.
– Mój brat Yulwei pomógł ci na pustyni. Zginęłabyś, gdyby
nie on. Dałaś mu słowo...
– Słowo! Ha! Słowo to łańcuch, który łatwo rozerwać, stary
człowieku. – Odjęła gwałtownym ruchem złączone dłonie z łęku
siodła. – No, wreszcie. Zrzuciłam ogniwa. Nie obiecywałam, że
pozwolę z siebie zrobić niewolnicę!
Mag westchnął przeciągle, pochylając się ze znużeniem w
siodle.
– Jakby życie nie było dość ciężkie bez twojego udziału.
Jak to jest, Ferro, że zamiast wszystko ułatwiać, ty to utrudniasz?
– Może Bóg miał jakiś cel, kiedy mnie taką stworzył, ale
nic wiem tego. Co to jest Nasienie?
A więc samo sedno rzeczy. Wydawało się, że oczy starego
człowieka poruszyły się niespokojnie na samo brzmienie słowa
„nasienie”.
– Nasienie? – wymamrotał zaskoczony Luthar.
Bayaz popatrzył na zaciekawione twarze.
– Lepiej o tym nie myśleć.
– Nieprawda. Jeśli znów zaśniesz na cały tydzień,
wolałabym wiedzieć, co robimy i dlaczego.
– Jestem teraz zdrowy – żachnął się gniewnie Bayaz.
Ferro jednak wyczuwała, że to kłamstwo. Każda część jego
istoty wydawała się skurczona, starsza i słabsza niż wcześniej.
Może był przytomny i gadał, ale o zdrowiu nie było mowy. Nie
mógł jej zwieść wykrętnymi zapewnieniami.
– To się nie powtórzy, możecie polegać na...
– Spytam jeszcze tylko raz i mam nadzieję usłyszeć w
końcu prostą odpowiedź. Co to jest Nasienie?
Bayaz patrzył na niąprzez długą chwilę, ona zaś nie
odwróciła wzroku i spoglądała mu uporczywie w oczy.
– Dobrze. Usiądziemy w deszczu i porozmawiamy o
naturze rzeczy. – Cofnął konia z mostu i zatrzymał się po paru
krokach. – Nasieniem nazywa się coś, co Glustrod wykopał w
głębokiej ziemi. Coś, czym się posłużył, by zrobić to wszystko.
– To? – zdziwił się Dziewięciopalcy.
– To wszystko. – Pierwszy z Magów zatoczył ręką
zamaszysty łuk, wskazując otaczający ich ponury krajobraz. –
Nasienie zamieniło w ruiny największe miasto świata i zniszczyło
otaczającą je ziemię na zawsze.
– A więc to broń? – mruknęła Ferro.
– To kamień – odezwał się nagle Quai, przygarbiony na
swoim wozie, nie patrząc na nikogo. – Kawałek skały z
podziemnego świata. Pozostawiony, zakopany, kiedy Euz wygnał
demony z tego świata. To Druga Strona przyobleczona w ciało.
Sama esencja magii.
– Rzeczywiście – wyszeptał Bayaz. – Moje gratulacje,
mistrzu Quai. Przynajmniej w jednej sprawie nie wykazujesz się
ignorancją. No i co? Ta odpowiedź ci wystarcza, Ferro?
– Kamień to wszystko sprawił? – Dziewięciopalcy nie
wyglądał na uszczęśliwionego. – Co u licha zamierzamy z nim
zrobić?
– Sądzę, że niektórzy spośród nas mogą to odgadnąć.
Bayaz spoglądał na Ferro, patrząc jej wprost w oczy i
uśmiechając się nieznacznie, jakby wiedział dokładnie, o czym ona
myśli. Może wiedział naprawdę.
Nie był to żaden sekret.
Opowieści o diabłach, kopanie w ziemi, stare mokre ruiny,
to wszystko nie miało znaczenia dla Ferro. Wyobrażała sobie
gorączkowo, jak imperium Gurkhulu zamienia się w martwą
ziemię. Jak jego lud znika. Jak jego władca odchodzi w
zapomnienie. Jak jego miasta obracają się w proch, a jego moc w
pył. W jej głowie roiły się myśli o śmierci i zemście.
Uśmiechnęła się.
– Dobrze – przytaknęła. – Ale dlaczego mnie potrzebujesz?
– Kto mówi, że potrzebuję cię aż tak bardzo?
Parsknęła pogardliwie.
– Wątpię, czy znosiłbyś mnie tak długo, gdyby było
inaczej.
– Prawda.
– Więc dlaczego?
– Dlatego, że Nasienia nie można dotknąć. Nawet samo
patrzenie jest bolesne. Weszliśmy wraz z armią imperatora do tego
zniszczonego miasta, po upadku Glustroda, szukając tych, którzy
ocaleli. Nie znaleźliśmy nikogo. Tylko grozę, ruiny i ciała. Zbyt
wiele ciał, by można było je policzyć. Grzebaliśmy zwłoki, tysiąc
za tysiącem, w dołach po sto, w całym mieście.
Była to długa praca i gdy się nią zajmowaliśmy, jedna
kompania żołnierzy znalazła coś dziwnego. Kapitan zawinął to w
swój płaszcz i zaniósł Juvensowi. Nim nastał zmierzch, oficer
usechł i zmarł, ten sam los spotkał też jego kompanię. Ludziom
tym wypadały włosy, ich ciała kurczyły się. W ciągu tygodnia
zamienili się w trupy, wszyscy w liczbie stu. Ale Juvens nie poniósł
żadnej szkody. – Wskazał głową wóz. – Dlatego Kanedias stworzył
ten pojemnik i dlatego wieziemy go teraz ze sobą. Żeby nas
chronił. Nikt z nas nie jest bezpieczny. Z wyjątkiem ciebie.
– Dlaczego mnie?
– Zastanawiałaś się kiedykolwiek, dlaczego różnisz się od
innych? Dlaczego nie widzisz kolorów? Dlaczego nie czujesz
bólu? Jesteś tym, czym był Juvens, a także Kanedias. Jesteś tym,
czym był Glustrod. Tym, czym był sam Euz, jeśli już o tym mowa.
– Masz w sobie diabelską krew – mruknął Quai. –
Błogosławieństwo i przekleństwo.
Ferro spojrzała na niego złym wzrokiem.
– Co przez to rozumiesz?
– Jesteś potomkinią demonów. – Uczeń uniósł kącik ust w
uśmiechu człowieka, który wie, co mówi. – Twój rodowód sięga
daleko w Dawny Czas, być może jest jeszcze dawniejszy, ale mimo
wszystko nie jesteś do końca człowiekiem. Jesteś reliktem.
Ostatnim słabym śladem krwi Drugiej Strony.
Ferro otworzyła usta, by rzucić warkliwym głosem jakąś
obelgę pod jego adresem, ale Bayaz ją uprzedził.
– Nie można temu zaprzeczyć, Ferro. Nie wziąłbym cię ze
sobą, gdyby istniały jakiekolwiek wątpliwości. Nie powinnaś się
przed tym bronić. Powinnaś to zaakceptować. To rzadki dar.
Możesz dotknąć Nasienia. Być może ty jedyna w całym Kręgu
Świata. Tylko ty możesz go dotknąć, i tylko ty możesz zanieść je
na wojnę. – Nachylił się i szepnął do niej. – Ale tylko ja mogę
sprawić, że zapłonie. Dostatecznie mocnym płomieniem, by
zamienić cały Gurkhul w pustynię. Dostatecznie gorącym, by
Khalul i wszyscy jego słudzy stali się gorzkim popiołem.
Dostatecznie gorącym, by wzniecić taką zemstę, że nawet ty się nią
nasycisz.
Pojedziesz teraz?
Cmoknął i szarpnął wodze, po czym ruszył z powrotem w
stronę mostu.
Ferro wlepiła zamyślony wzrok w plecy starego różowego
człowieka, przygryzając mocno wargę. Oblizała ją i poczuła krew.
Krew, ale nie ból. Nie miała ochoty wierzyć we wszystko, co
mówił mag, ale nie mogła zaprzeczyć, że nie jest taka jak inni.
Przypominała sobie, jak kiedyś ugryzła Arufa, a on powiedział, że
jej matką był pewnie wąż. Dlaczego by nie demon?
Spoglądała przez szczeliny w metalu na grzmiącą wodę w
dole, zastanawiając się nad zemstą.
– Nie ma większego znaczenia, czyją masz w sobie krew. –
Obok niej jechał Dziewięciopalcy. Jechał kiepsko, jak zwykle, i
patrzył na nią, przemawiając cichym głosem. – Mężczyzna
dokonuje własnych wyborów, tak mi mówił ojciec. Myślę, że
dotyczy to także kobiet.
Ferro nie odpowiedziała. Wstrzymała wierzchowca,
przepuszczając pozostałych. Kobieta, demon czy wąż, wydawało
się to bez różnicy. Jej celem było niszczenie Gurkhulczyków. Jej
nienawiść była silna, głęboko zakorzeniona, gorąca i znajoma. Jej
najstarsza przyjaciółka.
Nie mogła ufać niczemu innemu.
Ferro zjechała z mostu ostatnia. Obejrzała się przez ramię,
kiedy wkroczyli do zniszczonego miasta, i wlepiła wzrok w ruiny,
które przed chwilą opuścili, na wpół zakryte na przeciwległym
brzegu przez szarą zasłonę mżawki.
– Wio! – Strzeliła wodzami wpatrzona w spienioną wodę,
zerkając na setki martwych okien i martwych drzwi, setki szczelin,
rozpadlin i dziur w kruszejących murach.
– Co zobaczyłaś? – usłyszała zaniepokojony głos
Dziewięciopalcego.
– Coś.
Ale tak naprawdę niczego nie dostrzegła. Wzdłuż
niszczejącego nabrzeża przycupnęły niezliczone skorupy domów,
ziejące pustką i pozbawione życia.
– Nie pozostało tu nic żywego – powiedział Bayaz. –
Wkrótce nadejdzie noc i jeśli o mnie chodzi, to chętnie poszukam
dachu nad głową, który osłoni moje stare kości przed deszczem.
Wzrok płata wam figle.
Ferro skrzywiła się ze złością. Oczy nie płatały jej figli, czy
były diabelskie, czy nie. Coś się tam kryło, w głębi miasta. Czuła
to.
Coś, co ich obserwowało.
Zrządzenie losu
Wstawaj, Luthar.
Jezal poruszył powiekami i otworzył oczy. Było tak jasno,
że z trudem mógł się zorientować, gdzie jest; jęknął i zamrugał,
zasłaniając się dłonią. Ktoś potrząsał go za ramię.
Dziewięciopalcy.
– Musimy ruszać w drogę.
Jezal usiadł. Do wąskiej izby przesączał się blask światła,
padał mu prosto na twarz, a w tej jasności unosiły się drobinki
kurzu.
– Gdzie są wszyscy? – spytał skrzekliwie, czując w ustach
gruby i niezdarny od snu język.
Północny wskazał szybkim ruchem głowy wysokie okno.
Mrużąc oczy, Jezal dostrzegł brata Długostopego, który stał tam i
spoglądał przed siebie z założonymi na plecach rękami.
– Nasz nawigator chłonie widok. Pozostali są na zewnątrz,
doglądają koni i szykują się do drogi. Wydawało mi się, że dobrze
ci zrobi tych kilka chwil pod kocem.
– Dzięki.
Pomyślał, że dobrze zrobiłoby mu jeszcze kilka godzin.
Poruszył ustami, w których czuł kwaśny smak, oblizał ćmiące
dziury w dziąsłach i rozcięcie na wardze, sprawdzając tego ranka
bolesność obrażeń. Każdego dnia opuchlizna była coraz mniejsza.
Niemal przywykł do niej.
– Trzymaj.
Jezal podniósł wzrok i zobaczył, że Dziewięciopalcy rzuca
mu suchara. Próbował go złapać, ale kontuzjowana ręka wciąż była
niezgrabna, i suchar wylądował na ziemi. Północny wzruszył
ramionami.
– Odrobina brudu nie zaszkodzi.
– Pewnie nie.
Jezal podniósł suchara, oczyścił wierzchem dłoni i odgryzł
twardy kawałek, pamiętając, by zrobić to odpowiednią stroną ust.
Odrzucił koc, zsunął się z legowiska i dźwignął sztywno na nogi.
Logen patrzył, jak młody człowiek robi kilka kroków na próbę,
rozkładając szeroko ramiona dla utrzymania równowagi, z
sucharem w jednej dłoni.
– Jak noga?
– Bywa z nią gorzej.
Bywało też lepiej. Kuśtykał głupio, noga była zesztywniała,
nie mógł jej zginać. Kolano i kostka bolały, ilekroć opierał na nich
ciężar ciała, ale mógł chodzić, i z każdym rankiem szło mu coraz
sprawniej. Kiedy dotarł do kamiennej ściany, zamknął oczy i
odetchnął głęboko, chciało mu się jednocześnie śmiać i płakać z
ogromnej ulgi, jaką dawała prosta radość – znów potrafił stać na
własnych nogach.
– Od tej pory będę się cieszył każdą chwilą, mogąc
chodzić.
Dziewięciopalcy wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Będziesz się cieszył dzień albo dwa, a potem znów
zaczniesz jęczeć, że nie ma jedzenia.
– Nie zacznę – oświadczył zdecydowanie Jezal.
– W porządku. Wobec tego tydzień. – Logen podszedł do
okna po drugiej stronie pomieszczenia, rzucając na podłogę
wydłużony cień. –A tymczasem powinieneś na to spojrzeć.
– Na co? – spytał Jezal, po czym pokuśtykał do okna i
stanął obok brata Długostopego; oparł się o pękniętą framugę,
oddychając ciężko i potrząsając obolałą nogą. Wreszcie spojrzał i
otworzył usta ze zdumienia.
Musieli dotrzeć bardzo wysoko, na szczyt jakiegoś
stromego wzgórza nad miastem.
Słońce, które dopiero co wzeszło, znajdowało się na
poziomie oczu Jezala, wodnisto żółte za zasłoną porannej mgły.
Niebo było czyste i blade, kilka pasemek białych chmur tkwiło w
bezruchu. Aulcus, nawet w ruinie, setki lat po swym upadku,
przedstawiało sobą widok zapierający dech w piersiach.
Połamane dachy ciągnęły się w dal, skruszałe mury tonęły
w jasnym świetle albo w długich cieniach. Ponad labiryntem ruin
wznosiły się majestatyczne kopuły, strzeliste wieże, wyniosłe łuki i
dumne kolumny. Dostrzegał puste miejsca, pozostałości po
placach, rozległych skwerach i szerokich alejach, wreszcie otwartą
przestrzeń, którą wycięła rzeka wijąca się łagodnie wśród
kamiennego lasu po prawej stronie i migocząca światłem na
ruchomej wodzie.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie błyszczały mokre głazy,
ożywione blaskiem porannego słońca.
– Właśnie dlatego uwielbiam podróżować – westchnął
Długostopy. – Nagle, w jednej chwili, cała ta wyprawa okazała się
warta wysiłku. Czy istnieje gdzieś drugi taki widok? Ilu żyjących
ludzi na niego spoglądało? Trzech z nas stoi przy oknie historii,
przy furtce prowadzącej do dawno zapomnianej przeszłości. Nigdy
więcej nie będę śnił o jasnym Talinsie, połyskującym na morzu w
czerwonym poranku, albo o Ul-Nahbie, błyszczącej pod lazurową
kopułą niebios w jasnym dniu, albo o Osprii, osiadłej dumnie na
swych górskich zboczach, o jej rozjarzonych światłach w
miękkości wieczoru. Od tej pory moje serce na zawsze należeć
będzie do Aulcus. Doprawdy, to klejnot wśród miast. Jeśli jest
niewypowiedzianie zachwycające po śmierci, to czy ktokolwiek
śmiałby wyobrazić sobie, jak wyglądało za życia? Któż nie byłby
poruszony wspaniałością owego widoku? Któż nie byłby
poruszony zachwytem...
– Kupa starych budynków – warknęła Ferro tuż za jego
plecami. – Już dawno minęła pora, by się stąd wydostać.
Przygotujcie się do drogi.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia. Jezal spojrzał
przez ramię na olśniewające pasmo ciemnych ruin niknące w
zamglonej dali. Nie mógł zaprzeczyć, że było to przepiękne, ale też
przerażające. Cudowne budynki Aduy, potężne mury i wieże
Agriontu, wszystko, co Jezal uważał za wspaniałe, wydawało się
teraz nędznym i bladym naśladownictwem. Czuł się jak mały,
niczego nieświadomy chłopiec z barbarzyńskiego i niewielkiego
kraju, pogrążony w czasie bez znaczenia. Był zadowolony, że
może się odwrócić i pozostawić klejnot pośród miast tam, gdzie
było jego miejsce, w przeszłości. Nie zamierzał śnić o Aulcus. Bał
się koszmarów.

***

Był już późny ranek, kiedy dotarli do jedynego


zatłoczonego placu. Gigantyczna przestrzeń, wypełniona po brzegi,
od końca do końca, nieruchomym, milczącym tłumem.
Tłumem wyciętym z kamienia.
Posągi każdego rodzaju, wielkości i materiału. Był tam
czarny bazalt i biały marmur, zielony alabaster i czerwony porfir,
szary granit i sto innych kamieni, których nazwy Jezal nawet się
nie domyślał. Już owa różnorodność wydawała się wystarczająco
dziwna, ale naprawdę niepokojące było to, co je ze sobą łączyło.
Żaden właściwie nie miał twarzy.
Kolosalne rysy, które obtłuczono, pozostawiły po sobie
bezkształtną nieskończoność poznaczonego uderzeniami kamienia.
Mniejsze były pościnane, widać było jedynie puste kratery
surowego kamienia. Na marmurowych piersiach, wzdłuż rąk,
wokół szyj, na czołach wyryto jakieś odrażające przesłania w
piśmie, którego Jezal nie potrafił rozpoznać. Wydawało się, że
wszystko w Aulcus robiono na wielką skalę, a niszczenie nie było
tu wyjątkiem.
Przez środek tego posępnego kamiennego pobojowiska
wytyczono drogę, odsunąwszy na bok zwaliska gruzu; była
dostatecznie szeroka, by mógł się na niej zmieścić wóz. Więc Jezal
ruszył przed siebie, na czele grupy, przez las pozbawionych twarzy
postaci, tłoczących się po obu stronach jak ciżba podczas jakiejś
uroczystej procesji.
– Co się tu wydarzyło? – spytał cicho.
Bayaz spojrzał na jedną z głów, która mogła mieć
wysokość dziesięciu kroków; jej usta wciąż krzywiły się we
władczym grymasie, oczy i nos były odrąbane, na policzku
widniała jakaś głęboko wyryta niepochlebna inskrypcja.
– Kiedy Glustrod zdobył miasto, ofiarował swej przeklętej
armii jeden dzień wolności; żołnierze mogli robić z mieszkańcami,
co im się podobało, by dać upust swej furii i zaspokoić pragnienie
plądrowania, gwałtów i mordów. Jakby kiedykolwiek mogli owo
pragnienie zaspokoić.
Dziewięciopalcy zakaszlał i poruszył się niespokojnie w
siodle.
– Potem rozkazano im zburzyć wszystkie pomniki Juvensa
w mieście. Strącić je z każdego dachu i fryzu, wyrzucić z każdej
sali i świątyni. W Aulcus znajdowało się wiele podobizn mego
mistrza, ponieważ miasto było jego dziełem. Lecz Glustrod
odznaczał się niezwykłą wprost skrupulatnością. Wyszukał
wszystkie posągi i kazał zgromadzić je w tym miejscu, a potem
każdy pozbawić oblicza i wyryć na nich straszliwe przekleństwa.
– Niezbyt szczęśliwa rodzina.
Jezal nigdy nie zgadzał się do końca ze swymi braćmi, ale
to, co widział tutaj, wydawało mu się nieco przesadne. Uchylił się
przed wyciągniętymi palcami jakiejś gigantycznej ręki, którą
odcięto od posągu i postawiono na sztorc, z nierównym i
postrzępionym symbolem wykutym brutalnie na dłoni.
– Co to znaczy?
Bayaz zmarszczył czoło.
– Wierz mi, lepiej tego nie wiedzieć.
Po jednej stronie, ponad armią posągów, wznosił się jakiś
budynek, nienaturalnie wielki nawet jak na rozmiary tego
gigantycznego cmentarzyska. Jego stopnie wznosiły się wysoko
niczym mury miasta, kolumny fasady były opasłe jak wieże,
monstrualny fronton wysadzany spłowiałymi rzeźbieniami. Bayaz
wstrzymał konia i popatrzył w górę. Jezal zatrzymał się za nim,
spoglądając nerwowo na pozostałych.
– Jedźmy dalej. – Dziewięciopalcy podrapał się po twarzy i
rozejrzał niepewnie. – Opuśćmy to miejsce tak szybko, jak to tylko
możliwe, i nigdy tu nie wracajmy.
Bayaz parsknął śmiechem.
– Krwawy-dziewięć boi się cieni? Nigdy bym nie
przypuszczał.
– Każdy cień ma jakieś źródło – odwarknął
Dziewięciopalcy, ale Pierwszy z Magów nie wyglądał na
zniechęconego.
– Mamy dość czasu, by się zatrzymać – rzekł, zsiadając
powoli z konia. – Jesteśmy już blisko granicy miasta. Wystarczy
godzina, byśmy je opuścili i znaleźli się na drodze. Może wyda ci
się to ciekawe, kapitanie Luthar. Tak jak każdemu, kto zechce mi
towarzyszyć.
Dziewięciopalcy zaklął pod nosem w swoim języku.
– No dobrze, niech będzie. Wolę iść, niż czekać.
– Rozbudziłeś moją ciekawość. – Brat Długostopy
zeskoczył z siodła. – Muszę wyznać, że miasto w świetle dnia nie
wygląda równie zniechęcająco jak wczoraj, w deszczu. Na dobrą
sprawę trudno pojąć, dlaczego cieszy się tak złą sławą. Nigdzie, w
całym Kręgu Świata, nie ma podobnego zbiorowiska
fascynujących reliktów przeszłości, ja zaś jestem człowiekiem
ciekawskim, i nie wstydzę się tego wyznać. Tak, zaprawdę, zawsze
byłem...
– Wiemy, czym byłeś – syknęła Ferro. – Ja zaczekam tutaj.
– Rób, co ci się podoba. – Bayaz sięgnął po swój kij
przytroczony do siodła. – Jak zawsze.
Podczas naszej nieobecności możecie raczyć się nawzajem
wesołymi opowieściami, ty i mistrz Quai. Doprawdy, przykro mi,
że nie będę uczestniczył w tej rozmowie.
Ferro i uczeń popatrzyli na siebie niezadowoleni, gdy
pozostali minęli zburzone posągi i zaczęli wspinać się po szerokich
schodach. Jezal kulał i krzywił się przy każdym kroku
kontuzjowanej nogi. Przeszli przez drzwi wielkie jak dom i
znaleźli się w chłodnej, ciemnej i cichej przestrzeni.
Przypominała Jezalowi Rotundę Lordów w Adule, ale była
jeszcze obszerniejsza.
Przepastna, okrągła komnata, niczym wielka misa z
biegnącymi ku górze rzędami siedzisk wyciętymi z wielobarwnego
kamienia, w wielu miejscach roztrzaskanego i popękanego. Dno
było zasłane gruzem, bez wątpienia pozostałościami dachu, który
runął.
– Och. Wielka upadła kopuła. – Mag spojrzał w górę, na
niebo widoczne między postrzępionymi krawędziami budowli. –
Trafna metafora.
Westchnął, posuwając się wolno wzdłuż przejścia między
marmurowymi siedziskami.
Jezal patrzył z niepokojem na potężny, wystający ze ściany
kamień, zastanawiając się, co by było, gdyby taki kawał skały
spadł i uderzył go w głowę. Wątpił, czy Ferro zdołałaby go tym
razem pozszywać. Nie miał pojęcia, dlaczego Bayaz pragnął mieć
go tu u swego boku, z drugiej jednak strony mógł powiedzieć to o
całej tej wyprawie, co zresztą często czynił. Wziął więc głęboki
oddech i pokuśtykał za magiem, słysząc tuż za plecami
Dziewięciopalcego; echo ich kroków obiegało tę wielką przestrzeń.
Długostopy szedł ostrożnie po roztrzaskanych i popękanych
stopniach, patrząc z wielkim zainteresowaniem na dziurawy sufit.
– Co to za miejsce? – zawołał przy akompaniamencie
własnego głosu, który odbijał się od zaokrąglonych ścian. – Jakiś
teatr?
– W pewnym sensie – odparł Bayaz. – Była to wielka izba
senatu. Tutaj zasiadał imperator, by wysłuchiwać obrad
najmądrzejszych obywateli Aulcus. Tutaj podejmowano decyzje,
które określały bieg historii.
Pokonał jeszcze jeden stopień i wkroczył między ławy, po
czym wskazał podekscytowany posadzkę w dole i zaczął mówić
pełnym emocji głosem: – Dokładnie w tym miejscu, jak dobrze
pamiętam, stał Calica i zwracał się do senatu, nakazując rozwagę w
sprawie wschodniej ekspansji imperium. Na dole zaś stał Juvens i
odpowiadał mu, zalecając śmiałość i zdecydowanie, i wygrał.
Patrzyłem na nich jak urzeczony.
Miałem dwadzieścia lat i podniecenie tamowało mi oddech
w piersiach. Wciąż pamiętam ich spór, w każdym szczególe.
Słowa, moi przyjaciele. W słowach może być więcej mocy niż w
całej stali, jaką znajdziecie w Kręgu Świata.
– Ostrze w uchu sprawia jednakże więcej bólu niż słowo –
wyszeptał Logen.
Jezal parsknął śmiechem, ale Bayaz zdawał się tego nie
dostrzegać. Przechodził energicznie od jednej kamiennej ławy do
drugiej.
– W tym miejscu Scarpius wygłosił mowę o
niebezpieczeństwach dekadencji, o prawdziwej naturze
obywatelstwa. Senat słuchał jak zaczarowany. Głos tego człowieka
dźwięczał niczym... niczym... – Bayaz chwytał dłonią powietrze,
jakby miał nadzieję znaleźć w nim odpowiednie słowo. – Ha. Jakie
to ma w tej chwili znaczenie? Nie istnieje już na świecie żadna
pewność. To był wiek wielkich ludzi, którzy robili to, co słuszne. –
Spojrzał z troską na gruz zaściełający podłogę tego kolosalnego
pomieszczenia. – To jest wiek małych ludzi, którzy robią to, co
muszą. Mali ludzie, żywiący małe marzenia, stawiający
gigantyczne kroki. Mimo wszystko możecie przekonać się na
własne oczy, że był to niegdyś wspaniały budynek!
– E, tak... – odważył się mruknąć Jezal, po czym
pokuśtykał, oddalając się od pozostałych, by obejrzeć fryzy wykute
w ścianie za rzędami ławek. Na wpół nadzy wojownicy w
dziwacznych pozach, atakujący się włóczniami. Wszystko to było
wspaniałe bez wątpienia, ale w miejscu tym panował jakiś
nieprzyjemny zapach. Przywodził na myśl zgniliznę, wilgoć,
spocone zwierzę. Odór niestarannie posprzątanej stajni. Wlepił
wzrok w zacienione miejsca, marszcząc przy tym nos.
– Co to za zapach?
Dziewięciopalcy zaczął węszyć w powietrzu i nagle jego
twarz zmieniła się nie do poznania. Malowało się na niej
niekłamane przerażenie.
– Na spokój zmarłych...! – zawołał, dobywając
błyskawicznie miecza i robiąc krok do przodu.
Jezal odwrócił się, szukając rękojeści swej broni; pierś
przygniótł mu gwałtowny lęk...
W pierwszej chwili sądził, że to jakiś żebrak: ciemny,
owinięty szmatami kształt na czworakach, w zacienionym kącie,
zaledwie kilka kroków dalej. Potem dostrzegł dłonie: skręcone i
szponiaste, zaciśnięte na pękniętym kamieniu i jeszcze szarą twarz,
jeśli można było to nazwać twarzą: bryła bezwłosego czoła,
gruzłowata szczęka najeżona wielkimi zębami, płaski i wysunięty
pysk jak u świni, maleńkie czarne oczka, w których płonęła
wściekłość, gdy stwór odpowiedział mu spojrzeniem. Coś
pośredniego między człowiekiem a zwierzęciem i znacznie
bardziej odrażającego od zwierzęcia i człowieka. Jezal otworzył
usta ze zdumienia i stał, gapiąc się bezradnie. Nie było sensu
mówić Dziewięciopalcemu, że teraz mu wierzy. Nie ulegało
bowiem wątpliwości, że istnieje na świecie coś takiego jak
szankowie.
– Uderz to! – ryknął Północny, pokonując biegiem stopnie
wielkiej komnaty, z mieczem w dłoni. – Zabij!
Jezal ruszył niepewnie do tej istoty, ale jego noga wciąż
odmawiała mu posłuszeństwa, a stwór był szybki jak lis; odwrócił
się, potruchtał po zimnych kamieniach w stronę szczeliny w
kolistej ścianie i przecisnął się przez niąjak kot przez szczeble
ogrodzenia, nim Jezal zdążył zrobić kilka chwiejnych kroków.
– Uciekło!
Bayaz już zmierzał w stronę wyjścia, stukot jego laski na
marmurze odbijał się głośnym echem.
– Widzimy, kapitanie Luthar. Wszyscy to widzimy!
– Zjawi się ich jeszcze więcej! – krzyknął Logen. – Zawsze
tak jest! Musimy się stąd natychmiast wynieść!
To było zrządzenie losu, pomyślał Jezal, kiedy posuwał się
z wysiłkiem w stronę wyjścia, zeskakując z połamanych stopni i
krzywiąc się z bólu, który szarpał mu kolano. Zrządzenie losu, że
Bayaz postanowił się zatrzymać, tutaj i teraz. Że on, Jezal, miał
złamaną nogę i nie mógł pobiec za tamtym odrażającym stworem.
Że musieli dotrzeć do Aulcus, zamiast przekroczyć rzekę
wcześniej, wiele mil stąd.
– Jak się tu dostali? – zawołał Logen do Bayaza.
– Mogę się tylko domyślać. – Mag krzywił się z wysiłku i
ciężko dyszał. – Po śmierci Stwórcy ścigaliśmy ich. Zagnaliśmy w
mroczne zakątki świata.
– Jest kilka zakątków znacznie mroczniejszych niż ten –
zauważył Długostopy, który wyminął ich, biegnąc ku wyjściu i
pokonując po dwa stopnie naraz.
Jezal pokuśtykał za nim.
– Co się stało? – Ferro już ściągała łuk z ramienia.
– Płaskogłowi! – ryknął Logen.
Spojrzała na niego tępo, a on zamachał gwałtownie ręką.
– Ruszaj, kurwa!
Zrządzenie losu. Że Jezal pokonał Bremera dan Gorsta i
został wybrany przez Bayaza do tej obłąkańczej wyprawy. Że
kiedykolwiek wziął do ręki stal szermierczą. Że jego ojciec chciał,
by syn wstąpił do wojska zamiast nic nie robić ze swym życiem jak
jego dwaj bracia. Dziwne, że swojego czasu wydawało się to
szczęściem. Czasem trudno się było zorientować, co jest dobre, a
co złe.
Jezal zbliżył się kulawo do swojego konia, chwycił za łęk i
podciągnął się nieporadnie.
Długostopy i Dziewięciopalcy siedzieli już w siodłach.
Bayaz mocował drżącymi dłońmi swój kij w odpowiednim miejscu
uprzęży. Gdzieś w mieście, za ich plecami, zaczął uderzać dzwon.
– Do diaska – mruknął Długostopy, wpatrując się szeroko
otwarty mi oczami w gęstwinę posągów.
– Zrządzenie losu – szepnął Jezal.
Ferro popatrzyła na niego.
– Co?
– Nic. – Jezal zacisnął zęby i uderzył konia ostrogami.

***

Nie istniało coś takiego jak zrządzenie losu. Stanowiło


określenie, którym posługiwali się idioci, by wyjaśnić
konsekwencje swojej pochopności, egoizmu czy głupoty.
Zrządzenie losu najczęściej oznaczało zły plan.
Oto był dowód.
Ostrzegała Bayaza, że w mieście jest coś jeszcze prócz niej
i pięciu różowych głupców.
Ostrzegała, ale nikt nie słuchał. Ludzie wierzą tylko w to, w
co chcą wierzyć. Tak czy owak, są głupcami.
Obserwowała pozostałych, kiedy jechali. Quaia, który
siedział na koźle podskakującego wozu i patrzył przed siebie spod
przymrużonych powiek. Luthara, który obnażał zęby i trzymał się
w siodle z wprawą doświadczonego jeźdźca. Bayaza, o twarzy
bladej i wychudłej, mocno zaciskającego szczęki i prącego przed
siebie z posępną miną. Długostopego, który zerkał co chwila przez
ramię i w którego szeroko otwartych oczach malował się strach.
Dziewięciopalcego, który podskakiwał w siodle, częściej
patrząc na wodze niż drogę. Pięciu głupców i ona.
Usłyszała głuche warczenie i dostrzegła jakąś istotę
przycupniętą na niskim dachu. Nie przypominała niczego, co Ferro
kiedykolwiek widziała – przygarbiona małpa, poskręcana, o
długich kończynach. Małpy jednak nie rzucały włóczniami. Jej
wzrok podążał za drzewcem, gdy zakreślało w powietrzu łuk,
spadając w dół. Wbiło się z łoskotem w bok wozu i utkwiło tam,
kołysząc się, oni zaś popędzili dalej po pokrytej koleinami ulicy.
Ten jeden chybił, ale w ruinach, które widzieli przed sobą,
czaiło się więcej tych istot.
Ferro widziała, jak ruszająsię pomiędzy pogrążonymi w
cieniu budynkami. Przemykały po dachach, majaczyły w
obłupanych oknach, w ziejących pustką wejściach. Kusiło ją, by
posłać w któregoś strzałę, ale po co? Było ich tam mnóstwo.
Wydawało się, że setki. Co by dało zabicie jednego z nich, kiedy
niebawem mieli zostawić je daleko w tyle? Zmarnowanie grotu.
Nagle obok niej roztrzaskał się wielki głaz i Ferro poczuła
świst odłamka, który otarł się o jej dłoń, pozostawiając na skórze
kroplę ciemnej krwi. Ferro zmarszczyła czoło, pochyliła głowę i
przylgnęła do końskiego grzbietu. Nie istniało coś takiego jak
zrządzenie losu.
Ale nie było sensu wystawiać się na cel.

***

Logen sądził, że zostawił szanków daleko za sobą, raz na


zawsze, ale gdy przeminął pierwszy szok wywołany widokiem
płaskogłowego, przestał się dziwić. Tylko przyjaciele zostawali
gdzieś daleko w tyle. Wrogów zawsze ma się pod bokiem.
Ze wszystkich stron słychać było dzwony, ich echo
dobiegało spośród ruin. Zdawało mu się, że ten dźwięk rozsadza
mu czaszkę, że przebija się niczym ostrze przez stukot kopyt,
skrzypienie kół wozu i świst powietrza. Gong, daleko, tuż obok, z
przodu i z tyłu. Budynki przelatywały w pędzie, szare i pełne grozy
kształty.
Zobaczył, jak coś leci w powietrzu i odbija się od kamieni.
Włócznia. Usłyszał za plecami świst i po chwili dostrzegł, jak
kolejna spada na drogę przed nimi. Skulił się i zmrużył oczy,
chroniąc je przed wiatrem, który chłostał go po twarzy; odpychał
od siebie obraz włóczni wbijającej mu się w plecy. Nie było to zbyt
trudne. Utrzymanie się w siodle pochłaniało całą jego uwagę.
Ferro obróciła się, żeby krzyknąć coś do niego przez ramię,
ale jej słowa zaginęły we wrzawie. Potrząsnął głową, ona zaś
wskazała wściekłym ruchem ręki drogę przed sobą. Teraz to
zauważył. Z przodu widniała wielka wyrwa, która zbliżała się do
nich przerażająco szybko.
Logen otworzył usta, tak szeroko, jak szeroka była ta
rozpadlina, i wydał z gardła pisk przerażenia.
Ściągnął gwałtownie wodze, a kopyta jego konia zaczęły
sunąć i ślizgać się na starych kamieniach, skręcając ostro w prawo.
Siodło szarpnęło i Logen przylgnął do niego, bruk w dole zmienił
się w szarą plamę, krawędź wielkiej przepaści przelatywała
niespełna o kilka kroków dalej, z lewej strony, pęknięcia wrzynały
się w kruszejącą nawierzchnię drogi. Czuł obok siebie pozostałych,
słyszał krzyczące głosy, ale nie mógł zrozumieć słów. Za bardzo
się przesuwał i podskakiwał w siodle, pragnąc za wszelką cenę
utrzymać się na koniu i szepcząc raz za razem: „Wciąż żyję, wciąż
żyję, wciąż żyję...”.
Przed nimi wyłoniła się jakaś świątynia, jakby okraczając
drogę, jej strzeliste filary ciągle jeszcze stały nietknięte, na nich zaś
wspierał się monstrualny kamienny trójkąt. Wóz wpadł z hukiem
kół między dwie kolumny, a koń Logena sam znalazł drogę między
dwiema innymi, zagłębili się na chwilę w mroku, by wynurzyć się
z niego, jak jeden mąż, wypadając na rozległy dziedziniec pod
gołym niebem. Rozpadlina pochłonęła ścianę po lewej stronie, a
jeśli kiedykolwiek był tu jakiś dach, to zniknął dawno temu. Logen
pędził dalej, bez tchu, ze wzrokiem wlepionym w szeroki łuk,
który miał przed sobą, kwadrat jasności w ciemnym kamieniu,
podskakując i chwiejąc się w siodle w takt ruchu wierzchowca.
Tam będzie bezpiecznie, powtarzał sobie. Jeśli zdołają tamtędy
przejechać, to umkną. Jeśli tylko zdołają tamtędy przejechać...
Nie widział nadlatującej włóczni, a nawet gdyby ją
dostrzegł, to i tak nic nie mógłby zrobić. Szczęśliwym trafem
ominęła jego nogę i wbiła się z głuchym łoskotem w koński bok,
tuż obok, i to już nie był szczęśliwy traf. Usłyszał parskanie
wierzchowca i poczuł, jak jego nogi się uginają; uwolnił się od
siodła, rozwarł usta, choć nie dobył się z nich żaden dźwięk,
mignęła posadzka holu, pędząc ku niemu. Twardy kamień uderzył
go w pierś, a głowę zalało oślepiające światło. Odbił się raz od
podłoża, a potem turlał się bez końca, świat wirował wokół niego
szaleńczo, pełen dziwnych odgłosów i jasnego nieba.
Znieruchomiał na boku.
Leżał oszołomiony, pojękując cicho, kręciło mu się w
głowie, dzwoniło w uszach, nie wiedział, gdzie jest ani nawet kim
jest. Nagle świat powrócił, taki jak dawniej.
Poderwał głowę. Rozpadlina w ziemi rozciągała się
zaledwie o włócznię dalej, słyszał wodę przewalającą się gdzieś
głęboko w dole. Przekręcił się na bok, odsuwając od swojego
konia, pod którym, wyżłobieniami w kamieniu, spływały strugi
krwi. Zobaczył Ferro, opierała się na kolanie, wyciągając z
kołczana strzały i posyłając je w stronę filarów, między którymi
przejechali kilka chwil wcześniej.
Byli tam szankowie, wielu szanków.
– Do diabła – warknął, podnosząc się z ziemi, obcasy jego
butów drapały brudne kamienie.
– Prędzej! – krzyknął Luthar, który zsunął się z siodła i
teraz biegł, utykając, po brudnej posadzce holu. – Prędzej!
Ruszył na nich jakiś płaskogłowy z dzikim wrzaskiem i
wielkim toporem w dłoni.
Podskoczył nagle i przekręcił się w powietrzu, jedna ze
strzał Ferro przebiła mu twarz, ale byli inni. Było ich wielu,
skradali się między filarami, trzymając włócznie w pogotowiu.
– Zbyt wielu – krzyknął Bayaz. Stary człowiek popatrzył ze
skupieniem na wielkie kolumny, na potężny kamień, który na sobie
dźwigały, i zacisnął mięśnie szczęki. Powietrze zaczęło drgać i
połyskiwać.
– Do diabła.
Logen zbliżył się niepewnym krokiem pijaka do Ferro,
utraciwszy poczucie równowagi, wielki hol chwiał się, w uszach
rozbrzmiewał mu łoskot własnego serca. Usłyszał ostry trzask i po
jednym z filarów zaczęła się wspinać rysa, w końcu kamienny słup
wystrzelił chmurą pyłu.
Wokół rozszedł się przeraźliwy zgrzyt, kiedy trójkątny
kamień zaczął się przesuwać. Dwaj szankowie spojrzeli w górę,
wskazując coś palcami i świergocząc w swoim języku, podczas
gdy w dół spadały odłamki kamieni.
Logen chwycił Ferro za nadgarstek. „Kurwa!”, syknęła,
próbując nieporadnie założyć strzałę na cięciwę, kiedy
Dziewięciopalcy niemal upadł i szarpnął ją w dół, a potem
dźwignął się i zaczął ciągnąć ją za sobą. Tuż obok nich przeleciała
ze świstem włócznia, uderzyła ze stukotem o kamienną posadzką i
spadła poza krawędź rozpadliny, by zniknąć na dobre. Słyszał jak
szankowie poruszają się, powarkująi mruczą coś do siebie; zaczęli
roić się pośród filarów i na dziedzińcu.
– Prędzej! – wrzasnął Luthar, który pokuśtykał kilka
kroków do przodu, machając na nich wściekle.
Logen zobaczył, że Bayaz stoi i obnaża zęby, oczy
wychodziły mu z czaszki, otaczające go powietrze falowało i
drgało, kurz unosił się wolno z ziemi i wirował wokół jego butów.
Rozległ się ogłuszający trzask i Logen spojrzał przez ramię.
Potężny kawał ciętego kamienia runął z góry i uderzył o podłoże z
hukiem, od którego zatrzęsła się ziemia. Głaz zmiażdżył
pechowego szankę, który zamienił się w spłaszczoną nicość, nim
zdołał chociażby krzyknąć, a jego wyszczerbiony miecz potoczył
się z brzękiem po posadzce holu; plama ciemnej krwi była
jedynym śladem po istnieniu płaskogłowego. Nadchodzili jednak
inni, Logen widział ich pochylone sylwetki za zasłoną fruwającego
kurzu. Ruszyli do ataku, wznosząc nad głowami broń.
Jeden z filarów pękł na pół. Załamał się ze śmieszną
powolnością, a jego fragmenty rozsypały się po dziedzińcu. Wielka
masa kamienia na górze zaczęła się rozłamywać i spadać w dół
głazami wielkości domów. Logen odwrócił się i rzucił twarzą na
ziemię, pociągając za sobą Ferro. Rozpłaszczył się, zacisnął
powieki.
Dotarł do niego gigantyczny huk, odgłos monstrualnego
rozdzierania i pękania, coś, czego nigdy nie słyszał. Grzmot i jęk
udręczonej ziemi, jakby sam świat się walił. Może tak było.
Grunt pod jego ciałem wybrzuszał się i drgał. Rozległ się
jeszcze jeden ogłuszający łoskot, przeciągła kanonada i chrobot,
potem łagodny brzęk, wreszcie zapanowało coś w rodzaju ciszy.
Logen rozwarł obolałe szczęki i otworzył oczy. Powietrze
pełne było gryzącego pyłu, on zaś miał wrażenie, że leży na jakimś
zboczu. Zakaszlał i spróbował się poruszyć. Spod jego piersi
dobiegł chrzęst, kamień pod jego ciałem zaczął się przesuwać,
samo zbocze stawało się coraz bardziej strome. Sapnął i przylgnął
do niego płasko, przywarł opuszkami palców. Wciąż zaciskał dłoń
na ręce Ferro i poczuł, jak jej palce wpijają się w jego nadgarstek.
Obrócił z wolna głowę, rozejrzał się wokół i zamarł.
Filary zniknęły. Hol zniknął. Podłoga zniknęła. Potężna
rozpadlina połknęła ich wszystkich i teraz szczerzyła się pod nim.
Gniewna woda chlupotała i posykiwała pośród bezładu ruin
głęboko w dole. Logen gapił się, nie mogąc prawie uwierzyć
własnym oczom.
Leżał bokiem na ogromnej płycie kamienia, która jeszcze
chwilę wcześniej stanowiła część podłogi holu, teraz zaś chwiała
się niebezpiecznie przechylona na samym skraju stromego
urwiska.
Ferro zaciskała ciemne palce na jego nadgarstku,
rozerwany rękaw trzymał się na łokciu, na brązowym
przedramieniu widać było wyraźne wybrzuszenia ścięgien
napiętych z wysiłku.
Niżej Logen mógł dostrzec jej bark, jeszcze niżej napiętą z
wysiłku twarz. Reszta była niewidoczna – zwisała poza krawędzią
płyty i kołysała się w powietrznej otchłani.
– Sss! – syknęła, żółte oczy były szeroko otwarte, palce
szukały rozpaczliwie jakiegoś oparcia w gładkim zboczu.
Z postrzępionego brzegu oderwała się nagle bryła kamienia
i Logen posłyszał, jak spada, odbijając się i stukając o
porozdzieraną ziemię.
– Do licha – wyszeptał, bojąc się nawet oddychać. Jakie
miał szanse? Jeśli można było coś powiedzieć o Logenie
Dziewięciopalcym, to tylko to, że nie miał szczęścia.
Przesuwał ostrożnie wolną dłonią po spękanym kamieniu,
aż natrafił na niewielkie wybrzuszenie, którego mógł się złapać.
Zaczął się przesuwać, kawałek po kawałku, ku górnej krawędzi
płyty. Rozluźnił mięśnie drugiej ręki i pociągnął nadgarstek Ferro.
Rozległ się przerażający zgrzyt i kamienna płyta drgnęła
gwałtownie, by przechylić się jeszcze bardziej. Logen jęknął
piskliwie i przylgnął do twardego podłoża, chcąc je unieruchomić.
Znów ten przyprawiający o mdłości wstrząs, pył opadający
na twarz. Kamień zajęczał, gdy płyta przechyliła się wolniutko w
drugą stronę. Logen leżał, dysząc. Ani w górę, ani w dół.
– Sss!
Ferro wskazała wzrokiem ich dłonie zaciśnięte na
nadgarstkach. Skinęła głową ku krawędzi płyty, a potem ku
ziejącej rozpadlinie w dole.
– Trzeba patrzeć trzeźwo – wyszeptała, a jej palce
rozprostowały się, puszczając jego rękę.
Logen przypomniał sobie, jak zwisał z budynku, wysoko
ponad kręgiem żółtej trawy.
Przypomniał sobie, jak się zsuwał, błagając o pomoc.
Przypomniał sobie, jak dłoń Ferro zacisnęła się na jego dłoni i
podciągnęła go do góry. Potrząsnął z wolna głową i ścisnął jej
nadgarstek jeszcze mocniej.
Przewróciła żółtymi oczami i popatrzyła na niego
wściekłym wzrokiem.
– Pieprzony różowy głupiec!

***

Jezal zakaszlał, przekręcił się i splunął kurzem. Rozejrzał


się wokół siebie, mrugając. Coś się zmieniło. Wydawało się, że jest
jaśniej niż przedtem, a krawędź rozpadliny znacznie bliżej.
Tuż obok, prawdę powiedziawszy.
– Uch – sapnął tylko, czując, jak słowa go zawodzą. Runęła
połowa budynku. Tylna ściana wciąż stała, także jeden filar na
drugim końcu, przełamany w połowie. Reszta zniknęła, zapadła się
w ziejącej dziurze. Podniósł się i skrzywił, gdy pokiereszowana
noga przyjęła na siebie ciężar jego ciała. Zobaczył Bayaza, który
leżał wsparty o pobliską ścianę.
Wychudzona twarz maga była poznaczona strużkami potu,
jasne oczy w czarnych obwódkach połyskiwały, pod napiętą skórą
wyraźnie odznaczały się kości. Wyglądał niemal jak trup, jakby nie
żył już od tygodnia. Trudno było wprost uwierzyć, że się jeszcze
rusza, ale Jezal zobaczył, jak stary człowiek podnosi rękę i
wskazuje rozpadlinę.
– Wyciągnij ich – zaskrzeczał.
Pozostałych.
–Tutaj! – zza krawędzi wyrwy dobiegł stłumiony głos
Dziewięciopalcego.
A więc żył, on przynajmniej. Jezal zobaczył sterczący brzeg
kamiennego bloku i ruszył ostrożnie w tamtą stronę, lękając się, że
posadzka może w każdej chwili zapaść mu się pod stopami. Zajrzał
ostrożnie w głąb przepaści.
Północny leżał rozciągnięty na brzuchu, lewą dłoń trzymał
niedaleko górnego brzegu nachylonej płyty, prawą miał niżej,
zaciśniętą na nadgarstku Ferro. Jej ciało było niewidoczne,
poznaczona bliznami twarz ledwie majaczyła w dole. Oboje
wyglądali na przerażonych. Kamień o straszliwym ciężarze,
chyboczący się nieznacznie, utrzymywany w równowadze za
sprawą jakiegoś cieniutkiego zrządzenia losu. Nie ulegało
wątpliwości, że może zsunąć się w otchłań lada chwila.
– Zrób coś... – wyszeptała Ferro, bojąc się nawet podnieść
głos.
Jezal zauważył, że nie podsunęła mu żadnego pomysłu.
Oblizał nerwowo szczelinę w wardze. Może gdyby
przygniótł ten koniec płyty swoim ciężarem, wyprostowałaby się, a
oni po prostu podczołgaliby się do krawędzi? Czy to mogło być tak
proste? Wyciągnął ostrożnie ręce, pocierając niespokojnie
kciukami o koniuszki placów wskazujących, zdjęty nagłą słabością
i spocony. Położył delikatnie dłonie na nierównym brzegu
kamienia, podczas gdy Ferro i Dziewięciopalcy patrzyli szeroko
otwartymi oczami, wstrzymując oddech.
Nacisnął nieznacznie i płyta zaczęła przechylać się gładko
ku dołowi. Zwiększył odrobinę nacisk. Rozległ się zgrzytliwy
dźwięk i cały blok drgnął przerażająco.
– Nie ruszaj tego, kurwa! – wrzasnął Dziewięciopalcy,
przywierając do gładkiej powierzchni i wpijając się w nią
paznokciami.
– No to co mam robić? – pisnął Jezal.
– Znajdź coś!
– Cokolwiek! – syknęła Ferro.
Jezal rozejrzał się dzikim wzrokiem, ale nie dostrzegł
żadnego źródła pomocy. Nigdzie nie widać było śladu
Długostopego i Quaia. Albo leżeli martwi na dnie rozpadliny, albo
wykorzystali stosowny moment i wybrali wolność. Żadna z tych
ewentualności by go nie zdziwiła. Jeśli ktoś miał być ocalony, to
Jezal sam musiał się tym zająć.
Ściągnął z siebie płaszcz i zaczął go skręcać, tworząc coś w
rodzaju liny. Sprawdził dłonią wytrzymałość, potrząsając głową.
Nie wierzył, by mu się udało, ale jaki miał wybór? Rozciągnął
skręcony płaszcz na całą długość i przerzucił jeden koniec przez
krawędź rozpadliny, ten jednak wylądował nad rozcapierzonymi
palcami Logena, wzbijając w górę drobinki pyłu i kamienia.
– Dobra, dobra, spróbuj jeszcze raz!
Jezal uniósł płaszcz, tym razem wysoko, i wychylając się
jak najdalej, spuścił go gwałtownym ruchem w dół. Rękaw opadł
dostatecznie daleko i leżał tuż obok dłoni Logena, który,
wykręcając dłoń, mógł go pochwycić, nie ryzykując zsunięcia się
w dół.
– Tak! – Owinął go sobie wokół nadgarstka; materiał napiął
się na krawędzi bloku. – Tak!
Teraz ciągnij!
Jezal zacisnął zęby i zaczął ciągnąć, buty ślizgały mu się na
zapylonym podłożu, wciąż niesprawna ręka i pokiereszowana noga
pulsowały bólem wysiłku. Płaszcz przybliżał się do niego, powoli,
powoli, przesuwając się po kamieniu, kawałeczek po straszliwie
wymęczonym kawałeczku.
– Tak – stęknął Dziewięciopalcy, podciągając barki.
– Ciągnij! – warknęła Ferro i zaczęła wykręcać biodra; w
końcu udało jej się dosięgnąć brzegu bloku i wspiąć na jego
powierzchnię.
Jezal ciągnął z całej siły, powieki miał zaciśnięte, prawie
nic nie widział, spomiędzy zębów dobywał mu się świszczący
oddech. Tuż obok stuknęła włócznia. Otworzył oczy i zobaczył
kilkudziesięciu płaskogłowych, którzy zebrali się na przeciwległej
krawędzi i wymachiwali swoim pokrzywionym, zdeformowanym
orężem. Wzdrygnął się i skierował wzrok gdzie indziej. Nie mógł
pozwolić sobie na myśli o niebezpieczeństwie. Najważniejsze było
to, żeby ciągnąć. Ciągnąć i ciągnąć, i nie puszczać, bez względu na
to, jak bardzo bolało. I udawało mu się. Powoli, powoli, tamci
podjeżdżali w górę. Jezal dan Luthar, wreszcie bohater. Przyszło
mu do głowy, że zasłuży na swoje miejsce w tej przeklętej
ekspedycji.
Rozległ się ostry dźwięk rozdzierania materiału.
– Do diabła! – pisnął Logen. – Gówno!
Rękaw odrywał się powoli od płaszcza, szwy się napinały,
rozdzierały, pękały. Jezal załkał z przerażenia, dłonie paliły go
żywym ogniem. Powinien ciągnąć czy nie? Kolejny szew puścił z
trzaskiem. Jak mocno ciągnąć? Jeszcze jeden szew.
– Co mam robić? – zaskowyczał.
– Ciągnij, pieprzony głupcze!
Jezal szarpał płaszcz z całej siły, napinając obolałe mięśnie.
Ferro wpełzła już na kamień, drapiąc gładką powierzchnię
paznokciami. Dłoń Logena była już niemal na krawędzi, tuż-tuż,
trzy palce wyciągnięte, blisko górnego brzegu płyty. Jezal szarpnął
jeszcze raz...
I zatoczył się do tyłu, w ręku nie pozostało mu nic prócz
kawałka zwisającej szmaty. Blok się zakołysał, stęknął i mocno
przechylił. Rozległ się zduszony jęk i Logen zsunął się w dół,
oderwany i bezużyteczny rękaw zatrzepotał mu w dłoni. Nie było
krzyków. Tylko grzechot spadających kamieni, a potem cisza.
Oboje zniknęli za krawędzią. Wielka płyta zakołysała się z wolna i
znieruchomiała, płaska i pusta, na brzegu rozpadliny. Jezal stał i
patrzył z otwartymi ustami, pozbawiony rękawa płaszcz zwisał mu
z pulsującej dłoni.
– Nie – wyszeptał tylko.
W opowieściach wszystko rozgrywało się inaczej.
Pod ruinami
Żyjesz, różowy?
Logen jęknął, próbując się podnieść, i poczuł przypływ
przerażenia, gdy poruszyły się pod nim kamienie. Po chwili
uświadomił sobie, że leży na stosie gruzu i że ostra krawędź
jakiegoś głazu wrzyna mu się boleśnie w ciało. Zobaczył ścianę,
jak przez mgłę, i wyraźną linię między światłem a cieniem.
Zamrugał i skrzywił się, rękę przeszyło mu ostrze bólu, kiedy
próbował otrzeć oczy z kurzu.
Ferro klęczała obok niego, jej ciemną twarz znaczyły strugi
krwi z rany na czole, czarne włosy pokrywał brązowy pył. Logen
dostrzegł za jej plecami szeroką, łukowato sklepioną komnatę,
której wnętrze ginęło w mroku. Nie było sufitu nad głową Ferro,
tylko postrzępiona linia, a dalej bladoniebieskie niebo. Odwrócił
głowę, otumaniony. Nie dalej niż o krok zobaczył ostro
zakończone krawędzie bloków, na których leżał, a które sterczały
poziomo. W dali widać było przeciwległe zbocze rozpadliny,
urwisko pokruszonych skał i ziemi, zarys na wpół zburzonych
domów, wznoszących się wysoko w górze.
Zaczął powoli rozumieć. Znajdowali się pod podłogą
świątyni. Kiedy rozpadlina się rozwarła, rozwarły się także
podziemia budowli, a oni spadli na wystającą kamienną półkę. Oni
i mnóstwo gruzu. Nie mogli spaść głęboko. Poczuł niemal, jak
szczerzy w uśmiechu zęby. Wciąż żył.
– Co z...
Ferro zakryła mu błyskawicznie usta dłonią, nachylając się
nisko. Ich nosy niemal się stykały. „Cicho”, syknęła bezgłośnie,
podnosząc żółte oczy ku górze i wskazując palcem łukowate
sklepienie.
Po skórze Logena przebiegł zimny dreszcz. Słyszał ich
teraz. Szankowie. Szurali stopami i postukiwali, jazgotali i
popiskiwali do siebie nad ich głowami. Przytaknął, a Ferro
odsunęła brudną dłoń z jego ust.
Dźwignął się ze stosu kamieni, powoli i sztywno, starając
się robić jak najmniej hałasu, cały czas krzywiąc się z bólu i
wysiłku. Z płaszcza opadał mu kurz. Obmacał się, czekając na
płomień przeszywającego bólu, który powiedziałby mu, że doznał
pęknięcia kości w ręce, nodze czy czaszce.
Płaszcz miał rozerwany, łokieć otarty i pulsujący, z
ramienia na palce ściekała krew. Kiedy podniósł dłoń do obolałej
głowy, poczuł, że jest mokra, tak samo jak podbródek, którym
uderzył o twarde podłoże. Usta wypełniała mu sól. Musiał się
ugryźć w język. Znowu. Cud, że to draństwo wciąż było na swoim
miejscu. Szarpało go kolano, szyja była sztywna, żebra pokrywały
sińce, ale kończyny się ruszały. Jeśli zmuszał je do ruchu.
Coś owijało mu głowę. Oderwany rękaw płaszcza Luthara.
Strząsnął go z siebie i kawałek materiału spadł obok na kamienie.
Nie był już do niczego potrzebny. Wcześniej też się na wiele nie
przydał. Ferro dotarła właśnie do przeciwległego końca
pomieszczenia i wlepiała wzrok w zwieńczone łukiem przejście.
Logen zbliżył się do niej chwiejnym krokiem, starając się iść jak
najciszej i krzywiąc się z bólu.
– Co z pozostałymi? – spytał szeptem.
Ferro wzruszyła ramionami.
– Może uciekli? – podsunął z nadzieją.
Obrzuciła go przeciągłym, niespiesznym spojrzeniem,
unosząc wymownie czarne brwi, a Logen znów się skrzywił i
ścisnął bolące ramię. Miała rację. Ich dwoje żyło, na razie. Mieli
tyle szczęścia, na ile mogli liczyć, ale upłynęłoby zapewne trochę
czasu, nim los znów zacząłby im sprzyjać.
– Tędy. – Ferro wskazała mrok w głębi przejścia.
Logen wlepił wzrok w tę mroczną otchłań i poczuł, jak
zamiera w nim serce. Nie znosił tkwić pod ziemią. Cały ten ciężar
kamieni i gleby, napierający z góry, grożący runięciem. A oni nie
mieli pochodni. Smolista ciemność, brak powietrza, nie wiadomo
jak daleko iść i w jakim kierunku. Zerknął nerwowo na nisko
zawieszone kamienie nad jego głową i wstrzymał oddech.
Takie tunele były dobre dla szanków albo martwych. Logen
nie był ani jednym, ani drugim, i nie miał ochoty się z nimi
spotykać.
– Jesteś pewna?
– Co, boisz się ciemności?
– Wolałbym widzieć, gdybym miał wybierać.
– A masz jakiś wybór? – spytała pogardliwie. – Możesz tu
zostać, jeśli chcesz. Pewnie za jakieś sto lat będzie przechodziła
tędy inna banda głupców. Przyjmą cię z otwartymi ramionami!
Logen przytaknął, oblizując skrwawione dziąsła. Miał
wrażenie, że upłynęło bardzo dużo czasu od chwili, gdy oboje
znajdowali się w podobnej sytuacji, uciekając po niebotycznie
wysokich dachach Agriontu, ścigani przez ludzi w czarnych
maskach. Wydawało się, że była to trudna chwila, ale niewiele się
zmieniło. Choć od dawna już wędrowali razem, jedli razem i
patrzyli w oczy śmierci, Ferro wciąż była tak zgorzkniała, tak
wściekła i tak dokuczliwa jak wówczas, gdy wyruszali na tę
wyprawę. Próbował być cierpliwy, naprawdę, ale zaczynało już go
to męczyć.
– Musisz to robić? – mruknął, spoglądając jej prosto w
żółte oczy.
– Co robić?
– Być taką wredną dziwką? Musisz?
Patrzyła na niego przez chwilę ze zmarszczonym czołem,
otworzyła usta, zawahała się, w końcu wzruszyła ramionami.
– Trzeba było pozwolić mi spaść.
– Hę?
Oczekiwał jakiejś wściekłej obelgi z jej strony. Spodziewał
się, że dźgnie go palcem, a może nawet ostrzem. Niemal dosłyszał
nutę żalu w jej głosie. Ale jeśli tak było, nie trwało to długo.
– Trzeba było pozwolić mi spaść, wtedy byłabym tu sama,
a ty nie właziłbyś mi w drogę!
Logen prychnął z odrazą. Na niektórych ludzi nie było rady.
– Puścić cię? Nie martw się! Następnym razem tak zrobię!
– To dobrze! – wysyczała gniewnie Ferro, krocząc
zdecydowanie w stronę tunelu, gdzie niebawem pochłonęły
jącienie.
Logen poczuł nagłe ukłucie paniki na myśl, że zostanie tu
sam.
– Zaczekaj! – szepnął i podążył za nią.
Korytarz w tunelu biegł w dół. Ferro stąpała bezgłośnie,
Logen szurał butami o zakurzone podłoże, na mokrym kamieniu
połyskiwały ostatnie promyki światła. Dotykał ściany opuszkami
palców lewej dłoni, powstrzymując się od jęku; każdy krok
przyprawiał go o ból w posiniaczonych żebrach, otartym łokciu i
skaleczonej szczęce.
Robiło się coraz ciemniej. Ściany i podłoga najpierw
majaczyły w mroku, potem zniknęły całkowicie. Brudna koszula
Ferro przypominała szarego ducha, unoszącego się przed nim w
powietrzu. Jeszcze kilka kroków na miękkich kolanach i przestał
widzieć cokolwiek. Pomachał dłonią przed twarzą. Nic, nawet
najmniejszego śladu. Tylko atramentowa, nieprzenikniona czerń.
Był pogrzebany. Pogrzebany w ciemności, sam.
– Ferro, zaczekaj!
– Co?
Zderzył się z nią w ciemności, poczuł, jak coś pcha go w
pierś, i niemal runął do tyłu, wpadając na ścianę.
– Co u diabła...
– Nic nie widzę! – syknął, słysząc panikę w swoim głosie.
– Nie... gdzie jesteś?
Zamachał w powietrzu rękami, straciwszy wszelkie
poczucie kierunku. Serce waliło mu jak oszalałe, żołądek skręcał
się i podjeżdżał aż do gardła. A jeśli zostawiła go tutaj, przeklęta
suka? Jeśli...
– Tutaj.
Poczuł, jak jej ręka zaciska się na jego dłoni, chłodna i
uspokajająca. Usłyszał jej głos tuż przy swoim uchu.
– Dasz radę iść za mną i nie paść na twarz, głupcze?
– Chyba... chyba tak.
– Staraj się nie robić hałasu!
Poczuł, jak Ferro rusza przed siebie, ciągnąc go
niecierpliwie.
Gdyby tylko mogła go teraz zobaczyć jego dawna banda.
Logen Dziewięciopalcy, najgroźniejszy człowiek Północy, sikający
ze strachu przed ciemnością, czepiający się rozpaczliwie dłoni
kobiety, która go nienawidziła, jak dzieciak przywierający do
matczynego cycka. Niewiele brakowało, by się roześmiał głośno.
Ale bał się, że usłyszą go szankowie.

***

Wielka łapa Dziewięciopalcego była gorąca i lepka od


strachu. Nieprzyjemne wrażenie, jego wilgotna skóra przylegająca
do jej skóry. Przyprawiało niemal o mdłości, ale Ferro stłumiła w
sobie to uczucie. Słyszała jego oddech, szybki i urywany w tej
ciasnej przestrzeni, i nieporadne, niepewne kroki potykających się
stóp.
Wydawało się, jakby dopiero wczoraj oboje znajdowali się
w takich tarapatach, pędząc po ulicach Agriontu, przemykając po
jego ciemnych budynkach, bezlitośnie ścigani. Wydawało się, że to
było wczoraj, ale wszystko się zmieniło.
Wtedy dostrzegała w nim tylko groźbę. Jeszcze jeden
różowy, którego trzeba mieć na oku.
Paskudny i dziwny, głupi i niebezpieczny. Wtedy mógł być
ostatnim człowiekiem na ziemi, któremu chciałaby zaufać. Teraz
mógłby być tym jedynym. Nie pozwolił jej spaść, choć
powiedziała mu, by to zrobił. Wolał spaść razem z nią, niż ją
puścić. Tam, na równinie, obiecał, że będzie trwał przy jej boku,
jeśli i ona będzie tak postępować.
Teraz tego dowiódł.
Spojrzała przez ramię i zobaczyła w ciemności jego bladą
twarz z gapiowato rozdziawionymi ustami; oczy miał szeroko
otwarte, ale ślepe, wyciągnięta ręka macała ścianę.
Może powinna mu podziękować za to, że nie pozwolił jej
spaść, ale byłoby to równoznaczne z przyznaniem się, że
potrzebuje pomocy. Pomoc była dla słabych, a słabi umierają albo
stają się niewolnikami. Nie licz nigdy na pomoc, a nie poczujesz
rozczarowania, kiedy się jej nie doczekasz. A Ferro doznawała
często rozczarowań.
Zamiast mu podziękować, szarpnęła go i niemal
przewróciła.
Do tunelu zaczęły przenikać strużki światła, ledwie
dostrzegalne jasne pasemka przy krawędziach surowych bloków
kamiennych.
– Widzisz teraz? – syknęła przez ramię.
– Tak.
Wyczuła ulgę w jego głosie.
– No to możesz mnie już puścić – warknęła, wyrywając
dłoń z jego uścisku i ocierając ją o koszulę. Podążała przed siebie
w tej półjasności, poruszając palcami i spoglądając na nie. Było to
dziwne uczucie.
Teraz, kiedy nie trzymała go za rękę, niemal tęskniła za jej
dotykiem.
Światło stało się jaśniejsze, przenikając do tunelu z
wąskiego łukowatego przejścia, które pojawiło się przed nimi.
Ruszyła w tamtą stronę, stąpając ostrożnie na palcach stóp, i
wyjrzała zza narożnika. Niżej rozpościerała się wielka jaskinia, jej
ściany wzniesiono po części z gładkich ciętych bloków, a po części
z surowego kamienia, pięły się i wybrzuszały dziwnymi, płynnymi
kształtami, sufit niknął w mroku. Gdzieś z wysoka docierał
strumień światła, rzucając długą łatę jasności na kamienne podłoże.
W jej obrębie przycupnęli trzej szankowie, pomrukując i grzebiąc
w czymś, co tam leżało, wokół nich zaś, w wielkich stosach,
wysokich jak człowiek albo i wyższych, piętrzyły się przy ścianach
jaskini kości.
– Do diabła – sapnął bezgłośnie Logen tuż za plecami
Ferro.
Gdzieś zza łukowatego przejścia szczerzyła się do nich
czaszka.
Ludzkie szczątki, bez wątpienia.
– Jedzą martwych – wyszeptała.
– Że co? Ale...
– Nic nie gnije.
Bayaz powiedział, że miasto jest pełne grobów. Niezliczone
trupy, wrzucone do dołów mogących pomieścić setkę ciał. Leżały
tu długie lata, splątane w zimnym uścisku.
Dopóki nie zjawili się szankowie i nie wyciągnęli ich.
– Musimy ich obejść – wyszeptał Dziewięciopalcy.
Ferro wlepiła wzrok w ciemność, szukając jakiejś drogi do
jaskini. Nie mogli wspiąć się na stos kości, nie robiąc przy tym
hałasu. Zsunęła łuk z ramienia.
– Jesteś pewna? – spytał, dotykając jej łokcia.
Odsunęła go szorstko.
– Zrób mi miejsce, różowy.
Musiała działać szybko. Otarła krew z czoła. Wysunęła z
kołczana trzy strzały i wzięła między palce prawej dłoni, by móc
ich szybko użyć. Czwartą ujęła w lewą i opuściła łuk, po czym
napięła cięciwę, celując do płaskogłowego, który znajdował się
najdalej. Kiedy strzała przeszyła mu ciało, Ferro mierzyła już do
następnego. Dostał w ramię i upadł z dziwnym piskiem, kiedy ten
ostatni się odwracał. Jej strzała trafiła go dokładnie w szyję i stwór
runął na twarz, nim wykonał cały obrót. Ferro założyła ostatnią
strzałę i czekała. Drugi szanka próbował uciec, ale nim zdążył
zrobić choć pół kroku, dostał w plecy i zwalił się jak długi.
Opuściła łuk, spoglądając ze zmarszczonym czołem na
szanków. Żaden z nich się nie poruszał.
– Niech mnie – mruknął bez tchu Logen. – Bayaz ma rację.
Jesteś diabłem.
– Miał rację – poprawiła go warkliwym głosem.
Było bardzo prawdopodobne, że te istoty zdążyły go już
dopaść, i nie ulegało żadnej wątpliwości, że zjadają ludzi. Luthara,
Długostopego i Ouaia też, jak się domyślała. Szkoda.
Ale nie za bardzo.
Założyła łuk na ramię i wsunęła się ostrożnie, schylona
nisko, do jaskini. Podążała chwiejnie przed siebie, z rozpostartymi
rękami dla zachowania równowagi, na wpół krocząc z wysoko
uniesionymi kolanami na wpół przedzierając się przez pagórki
usypanych kości, podczas gdy szczątki wokół jej nóg trzaskały i
zgrzytały. Zeszła na dół jaskini i uklękła, rozglądając się i oblizując
wargi.
Nic się nie ruszało. Trzech szanków leżało jak kamienie,
pod ich ciałami zbierały się kałuże ciemnej krwi.
– Gah! – Dziewięciopalcy zjechał po nachylonym podłożu
do jaskini, turlając się bezradnie, starając się uchylać przed
fruwającymi z grzechotem kawałkami szkieletów.
Wylądował twarzą pośrodku chroboczącego wzgórka kości
i wstał z wysiłkiem. – Do diabła!
Ugh!
Strząsnął z ramienia zakurzoną połówkę czyjejś klatki
piersiowej i odrzucił daleko od siebie.
– Cicho, głupcze! – syknęła Ferro, ciągnąc go ku sobie i
spoglądając w stronę zwieńczonego nierównym łukiem wyjścia po
drugiej stronie jaskini.
Bała się, że za chwilę wtargną tu całe hordy tych istot i
dorzucą ich kości do tych, które tu zalegały. Ale nic się nie
pojawiło. Posłała Logenowi mroczne spojrzenie, ale on zajęty był
swoimi sińcami, zostawiła go więc i podpełzła do trzech martwych
ciał.
Płaskogłowi, nim ich zabiła, byli skupieni nad jakąś nogą.
Nogą kobiecą, jak się domyśliła, sądząc po braku włosów. Z
suchego, uwiędłego ciała na obciętym udzie sterczał kikut kości.
Któryś z nich dobierał się do niego nożem, który wciąż
leżał obok, jasne ostrze świeciło w promieniu światła padającego z
góry. Dziewięciopalcy schylił się i podniósł go.
– Noży nigdy za wiele.
– Nie? A jeśli wpadniesz do rzeki i utoniesz z powodu
całego tego żelastwa?
Patrzył przez chwilę zdumiony, potem wzruszył ramionami
i odłożył nóż z powrotem na ziemię.
– No tak.
Ferro wysunęła zza pasa swój nóż.
– Jeden wystarczy. Jeśli wiesz, gdzie go wepchnąć. – Wbiła
ostrze w plecy jednego z płaskogłowych i zaczęła wyciągać strzałę.
– Co to za istoty?
Wydobyła drzewce, nieuszkodzone, i przewróciła szankę
butem na plecy. Popatrzył na nią martwym wzrokiem, świńskie
czarne oczy spoglądały ślepo pod niskim i płaskim czołem, wargi
były cofnięte, odsłaniając pysk pełen skrwawionych zębów.
– Wyglądają jeszcze gorzej niż ty, różowy.
– No i dobrze. To szankowie. Płaskogłowi. Kanedias ich
stworzył.
– Stworzył?
Następna strzała pękła, kiedy Ferro próbowała wyciągnąć
ją z martwego ciała.
– Tak powiedział Bayaz. Jako broń, żeby użyć jej na
wojnie.
– Myślałam, że Kanedias umarł.
– Ale jak widać jego oręż wciąż żyje.
Ten, którego trafiła w szyję, upadł na drzewce i złamał je
tuż przy grocie. Strzała była już bezużyteczna.
– Jak człowiek może stworzyć coś takiego?
– Myślisz, że wiem? Przychodzili zza morza, każdego lata,
kiedy tylko lody topniały, i zawsze było mnóstwo roboty, żeby ich
pokonać. Mnóstwo roboty.
Wyciągnęła ostatnią strzałę, zakrwawioną, ale nietkniętą.
– Gdy byłem młody, zaczęli się zjawiać coraz częściej.
Ojciec posłał mnie na południe, za góry, żebym poszukał pomocy
w walce z nimi... – umilkł nagle. – No cóż. To długa historia.
Wysokie Doliny roją się teraz od szanków.
– A co to ma za znaczenie? – mruknęła, podnosząc się i
wsuwając starannie dwie odzyskane strzały do kołczana. – Dopóki
umierają.
– O tak, umierają. Kłopot w tym, że trzeba zabijać ich coraz
więcej. – Patrzył ze zmarszczonym czołem na trzy martwe istoty,
bez zmrużenia powiek, zimnym okiem. – Nic już nie pozostało na
północ od gór. Nic i nikt.
Ferro nie wydawała się tym zainteresowana.
– Musimy ruszać.
– Wszyscy z powrotem do ziemi – warknął, jakby jej nie
słyszał, spoglądając coraz bardziej bezlitosnym wzrokiem.
Stanęła przed nim.
– Słyszysz mnie? Musimy ruszać, powiedziałam.
– Co? – Patrzył na nią przez chwilę, jakby nie rozumiejąc,
potem skrzywił się tylko.
Mięśnie szczęki zacisnęły mu się mocno, blizny napięły i
poruszyły niespokojnie, twarz wysunęła się do przodu, oczy ginęły
w gęstym cieniu. – Dobra. Ruszamy.
Ferro popatrzyła na niego, marszcząc brwi; z włosów
skapywała mu krew i spływała po brudnej, zarośniętej twarzy. Nie
wyglądał już jak ktoś, komu mogła zaufać.
– Nie zamierzasz robić niczego nieprzewidzianego,
różowy? Masz być zimny.
– Jestem zimny – odparł szeptem.

***

Logen czuł żar. Szczypała go skóra pod brudnym


odzieniem. Było mu dziwnie, kręciło się w głowie, nozdrza
wypełniał odór szanków. Z trudem oddychał tym smrodem.
Wydawało się, że korytarz przesuwa się pod jego stopami, że
zmienia kształt. Skrzywił się i przygarbił, po twarzy ściekał mu pot
i kapał na kamienną podłogę.
Ferro wyszeptała coś do niego, ale nie potrafił zrozumieć
słów – odbijały się echem od ścian i krążyły wokół niego, ale nie
docierały.
Przytaknął i machnął do niej, posuwając się z wysiłkiem za
jej plecami. W sali było coraz goręcej, niewyraźne kamienie
jarzyły się pomarańczowo. Wpadł na Ferro i niemal runął na
ziemię; podpełzł na obolałych kolanach, dysząc ciężko.
Dotarli do ogromnej pieczary. Ze środka wyrastały cztery
smukłe kolumny i znikały w ruchomej, niespokojnej ciemności
wysoko u góry. Poniżej płonęły ognie. Liczne ognie, odciskając w
zmęczonych i piekących oczach Logena białe fantomy. Węgle
trzaskały, strzelały i prychały dymem. W górę biły fontanny
palących iskier, tryskała para syczącymi strumieniami. Z tygli
skapywały kule roztopionego żelaza i zaścielały podłoże jarzącym
się deszczem. Wodnisty metal, tworząc przedziwne strumienie w
czerwonym, żółtym i oślepiająco białym kolorze, płynął kanałami
w ziemi wprost do czarnego kamienia.
Ta ziejąca otchłań roiła się od szanków, postrzępionych
kształtów, które poruszały się w kipiącej ciemności. Pracowali przy
paleniskach, miechach i tyglach jak ludzie, dziesiątki szanków,
może nawet więcej. Zewsząd dobiegał wściekły hałas. Dźwięczały
młoty, dzwoniły kowadła, stukotał metal, płaskogłowi popiskiwali
i skrzeczeli do siebie. Pod odległymi ścianami ustawiono stojaki,
ciemne stojaki uginające się od jasnej broni, od stali błyszczącej
wszystkimi odcieniami ognia i furii.
Logen mrugał i patrzył – pulsowało mu ramię, żar napierał
na twarz – zastanawiając się, czy wierzyć własnym oczom. Może
zawędrowali do kuźni piekielnej. Może Glustrod ostatecznie
otworzył wrota pod miastem. Wrota Drugiej Strony, a oni
przekroczyli je, niczego nieświadomi.
Oddychał szybko urywanymi haustami i nie mógł nad tym
zapanować, każdy jego oddech pełen był gryzącego dymu i smrodu
szanków. Oczy mu wychodziły z orbit, gardło paliło, nie mógł
przełykać. Nie był pewien, w którym momencie dobył miecza
Stwórcy, ale teraz pomarańczowe światło błyskało i migotało na
obnażonym ciemnym metalu; jego prawa dłoń zacisnęła się w
pięść na rękojeści, boleśnie mocno. Nie mógł rozewrzeć palców.
Patrzył na nie, jarzyły się pomarańczowo i czarno, pulsowały jak
ogarnięte ogniem, żyły i ścięgna sterczały pod napiętą skórą,
kłykcie bladły od wściekłego napięcia.
Nie jego dłoń.
– Musimy zawrócić – powiedziała Ferro, ciągnąc go za
ramię. – Znaleźć inną drogę.
– Nie. – Ten głos był bezlitosny jak spadający młot,
zgrzytliwy jak obracające się żarna, ostry jak dobyta z pochwy stal.
Nie jego głos.
– Trzymaj się z tyłu – zdołał wyszeptać, chwytając Ferro za
ramię i przeciskając się obok niej.
Nie można się było teraz cofnąć...

***

...wyczuwał ich. Przechylił głowę i wciągnął w nozdrza


gorące powietrze. Głowę miał przepełnioną ich odorem, i było to
dobre. Nienawiść to potężna broń w odpowiednich rękach.
Krwawy-dziewięć nienawidził wszystkiego. Ale najdawniej
pogrzebaną, najgłębiej zakorzenioną, najbardziej palącą nienawiść
żywił wobec szanków.
Wśliznął się do jaskini, cień między ogniami, zewsząd
otaczało go echo jazgotu gniewnej stali. Piękna i znajoma pieśń.
Pławił się w niej, zanurzał, pił ją. Czuł ciężkie ostrze w swych
dłoniach, moc płynącą z zimnego metalu do gorącego ciała, z
gorącego ciała do zimnego metalu, narastającą, nabrzmiewającą,
wzbierającą falami wraz z każdym jego oddechem.
Płaskogłowi nie zauważyli go jeszcze. Byli zajęci robotą.
Zajęci tym, czego nie pojmowali.
Nie mogli się spodziewać, że odwet dosięgnie ich tam,
gdzie żyli, oddychali, trudzili się, ale niebawem mieli go
doświadczyć.
Krwawy-dziewięć stanął za jednym z nich, unosząc miecz
Stwórcy wysoko nad głową.
Uśmiechnął się, gdy długi cień padł na łysą czaszkę –
obietnica, niebawem spełniona. Długie ostrze wyszeptało swój
sekret i szanka został rozłupany na pół, przez środek, otworzył się
niczym kwiat, trysnęła krew, ciepła i przynosząca ukojenie,
obryzgując kowadło, kamienną podłogę i twarz Krwawego-
dziewięć małymi kropelkami – darami zemsty.
Drugi dostrzegł go teraz, on zaś ruszył na niego, szybciej i
wścieklej niż wrząca para.
Płaskogłowy uniósł rękę, cofając się gwałtownie. Nie dość
daleko. Miecz Stwórcy ciął go w łokieć, odrąbane przedramię
zawirowało w powietrzu. Nim spadło na ziemię, Krwawy-dziewięć
ściął głowę szanki drugim ruchem ręki. Na roztopionym żelazie
zasyczała krew, zalśniła pomarańczowo na szarym metalu ostrza,
na bladej skórze dłoni, na chropowatych kamieniach pod stopami;
przywołał pozostałych ruchem ręki.
– Chodźcie – wyszeptał.
Wszyscy byli mile widziani.
Rozbiegli się ku stojakom, zaczęli chwytać miecze o
ostrych czubkach i topory, a Krwawy-dziewięć patrzył na nich,
zanosząc się śmiechem.
Uzbrojeni czy nie, ich śmierć była już przesądzona. Była
wyryta w jaskini liniami ognia i liniami cienia. Teraz zamierzał
wyryć ją liniami krwi. Byli zwierzętami, mniej niż zwierzętami.
Ich oręż dźgał go i ciął, ale Krwawy-dziewięć ulepiony był
z ognia i ciemności, przemykał i uchylał się przed ich
nieporadnymi ciosami, lawirował pomiędzy myszkującymi
włóczniami, ich nic nie warte krzyki i bezużyteczna furia nie
mogły go dosięgnąć.
Łatwiej było uderzyć tańczący płomień. Łatwiej było
uderzyć przemykający cień. Ich słabość była obrazą dla jego siły.
– Umierajcie! – zaryczał, a ostrze zataczało koła, dzikie i
piękne, litera na rękojeści płonęła czerwienią i pozostawiała po
sobie jasny ślad. A tam, gdzie koła przemknęły, wszystko stawało
się właściwe – szankowie krzyczeli i bełkotali, ich kawałki
rozpryskiwały się na boki, byli siekani i rozcinani tak gładko jak
mięso na pieńku rzeźniczym, jak ciasto na stolnicy piekarza, jak
ściernisko kukurydzy pozostawione przez kosę wieśniaka, zgodnie
z idealnym, nieubłaganym wzorem.
Krwawy-dziewięć obnażył zęby i uśmiechnął się, by być
wolnym i ujrzeć dobrze wykonaną robotę. Dostrzegł błysk jakiegoś
ostrza i cofnął się gwałtownie, poczuł, jak stal wyrzyna mu
pocałunek w boku. Wytrącił szczerbaty miecz z dłoni
płaskogłowego, chwycił go za kark i wepchnął mu twarz w
wyżłobienie, gdzie płynął roztopiony metal, wściekle żółty, i głowa
szanki zabulgotała, wyrzucając z siebie cuchnącą parę.
– Płoń! – roześmiał się Krwawy-dziewięć, a wraz z nim
śmiały się porąbane ciała, ich rozwarte rany, ich porzucona broń i
kipiące jasne żelazo.
Tylko szankowie się nie śmiali. Wiedzieli, że nadeszła ich
godzina.
Krwawy-dziewięć zobaczył, jak jeden z nich skacze przez
kowadło i unosi pałkę, by roztrzaskać mu głowę, lecz nim zdążył
zadać cios przecinający powietrze, w jego rozdziawione usta
wśliznęła się strzała i rzuciła go do tyłu, pomiędzy trupy. Ktoś psuł
robotę Krwawemu-dziewięć. Postanowił, że policzy się z tym kimś
później, ale teraz spomiędzy czterech kolumn coś się zbliżało w
jego stronę.
Było okryte jasną zbroją, skutą ciężkimi nitami, górną
część czaszki zakrywał okrągły hełm, za wąską szczeliną
połyskiwały oczy. Wydawało z siebie parsknięcia i pomruki, jak
byk, stopy obute żelazem łoskotały na kamieniach, gdy
podchodziło ogłuszającym krokiem, ściskając potężny topór w
osłoniętej żelazem dłoni. Olbrzym pośród szanków. Albo jakaś
nowa istota, stworzona z żelaza i ciała, tutaj, w mrokach jaskini.
Jego topór zatoczył lśniący łuk i Krwawy-dziewięć umknął
przed nim, ciężkie ostrze zaś rąbnęło w podłoże, wzbijając deszcz
kamiennych odłamków. Olbrzym zaryczał znowu, pod szczeliną
rozwarła się szeroko paszcza, w powietrze trysnęła z sykiem
fontanna śliny.
Krwawy-dziewięć cofnął się, sunął wraz z sunącymi
cieniami i tańczył wraz z tańczącymi płomieniami.
Odskakiwał i uchylał się, ciosy mijały go o włos, z jednego
boku, z drugiego, cięły go nad głową i pod stopami. Uderzały
dźwięcznie w metal i kamień wokół niego, napełniając powietrze
furią kurzu i drzazg. Cofał się, aż ten stwór zaczął się męczyć pod
ciężarem żelaza.
Krwawy-dziewięć zobaczył, że tamten się potyka, poczuł,
że oto nadeszła jego chwila, poczuł jej tchnienie, i rzucił się do
przodu, wznosząc miecz nad głową, otwierając usta i wydając
wrzask, który naparł na jego ramię, na dłoń, na ostrze i na ściany
jaskini. Wielki szanka podniósł obiema dłońmi rękojeść topora, by
osłonić się przed ciosem. Dobra jasna stal, zrodzona w tych
paleniskach, mocna, twarda i solidna, taka, jaką potrafili wykuć
płaskogłowi.
Ale dzieło Mistrza Stwórcy nie miało sobie równych.
Wyblakłe ostrze rozłupało drzewce z dźwiękiem przypominającym
krzyk dziecka i wyrąbało w ciężkiej zbroi dziurę głęboką na dłoń,
od szyi po pachwinę. Krew zbryzgała lśniący metal, ciemny
kamień. Krwawy-dziewięć wybuchnął śmiechem i wpakował pięść
w tę ranę, po czym wyszarpnął garść trzewi, szanka zaś runął do
tyłu i zwalił się na plecy, wypuszczając z podrygujących dłoni
równe połówki topora, te zaś spadły z brzękiem na posadzkę
jaskini.
Krwawy-dziewięć popatrzył z uśmiechem na pozostałych.
Przycupnęli niedaleko, trzech, z bronią w dłoniach, ale nie mieli
ochoty atakować. Majaczyli w cieniu, ale ciemność nie była ich
sprzymierzeńcem. Należała do niego, i tylko do niego. Zrobił krok
do przodu, potem drugi, w jednym ręku trzymał opuszczony miecz,
w drugim szkarłatne flaki, ciągnące się ze skrwawionego trupa
szanki. Tamci cofali się przed nim, popiskując i cmokając do
siebie, a Krwawy-dziewięć śmiał im się w twarz.
Szankowie mogli być pełni wściekłej furii, ale nawet oni
musieli się go lękać. Wszystko się go lękało. Nawet martwi, którzy
nie czuli bólu. Nawet zimny kamień, który nie śnił. Nawet
roztopione żelazo bało się Krwawego-dziewięć. Nawet sama
ciemność.
Zaryczał i runął przed siebie, odrzucając wnętrzności.
Czubek jego miecza ciął pierś szanki i obrócił nim, dobywając mu
z pyska kwik. Krótka chwila i ostrze uderzyło z głuchym łomotem
w ramię stwora i rozcięło je aż po mostek.
Dwaj ostatni odwrócili się, by umknąć, ich stopy deptały
rozpaczliwie kamień; ucieczka czy walka, jakie to miało
znaczenie? Jeszcze jedna strzała wśliznęła się w plecy któregoś,
nim zdążył zrobić trzy kroki, i rzuciła go na twarz. Krwawy-
dziewięć skoczył jak błyskawica i jego palce zacisnęły się na
kostce ostatniego, szarpnęły ku sobie, ciągnąc; pazury drapały
kamień pokryty skorupą sadzy.
Jego pięść była młotem, podłoga kowadłem, głowa szanki
zaś metalem, który się obrabia.
Jeden cios otworzył nozdrza na oścież, posypały się
połamane zęby. Drugi cios zmiażdżył kość policzkową, wpychając
ją w głąb czaszki. Trzeci cios rozerwał paszczę kłykciami. Jego
pięść była kamieniem, stalą, diamentem. Była ciężka jak padająca
góra, i cios za ciosem kruszył grubą czaszkę szanki, zamieniając ją
w bezkształtną masę.
– Płasko... głowy – zasyczał Krwawy-dziewięć i roześmiał
się, dźwigając zmasakrowane ciało i odrzucając na bok;
przekręciło się w powietrzu i rąbnęło o połamane stojaki. Obracał
się wokół swojej osi, krążył po tej komorze, miecz Stwórcy
zwieszał mu się w dłoni, ostrze iskrzyło o kamień, ciągnąc się za
nim. Patrzył wściekle w ciemność, wciąż się obracając i
przesuwając z miejsca na miejsce, ale poruszały się tylko
płomienie ogni, wokół nich zaś cienie. Jaskinia była pusta.
– Nie! – zawarczał. – Gdzie jesteście?
Nogi miał słabe, z trudem mogły utrzymać go dłużej.
– Gdzie jesteście, dranie...
Potknął się i osunął na jedno kolano na rozgrzany kamień,
wciągając chrapliwie powietrze w płuca. Musiał mieć jeszcze
więcej roboty. Krwawy-dziewięć nigdy nie miał dość. Ale jego siła
była kapryśna i teraz wyciekała z niego powoli.
Zobaczył, jak coś się rusza, spojrzał na to zdziwiony.
Pasemko ciemności, przemykające niespiesznie i cicho między
pulsującymi ogniami i powalonymi ciałami. Nie szanka. Inny
wróg.
Bardziej przebiegły i bardziej niebezpieczny. Ciemna jak
sadza skóra w mroku, ciche kroki obok smug krwi, które
pozostawiła jego robota. Trzymała łuk w dłoniach, cięciwa
naciągnięta do połowy, jasny grot strzały świecił ostrym blaskiem.
Jej żółte oczy lśniły jak roztopiony metal, jak gorące złoto, szydząc
z niego.
– Już w porządku, różowy? – Jej głos grzmiał i szeptał w
jego dzwoniącej czaszce. – Nie chcę cię zabić, ale zrobię to.
Groźby? „Pieprzona suka”, syknął na nią, ale jego wargi
były głupio nieporadne i nic się z nich nie dobyło prócz długiej
nitki śliny. Zakołysał się, wsparty na mieczu, zmagając się ze
słabością, by wstać, płonęła w nim wściekłość, gorętsza niż
kiedykolwiek. Postanowił, że ją nauczy. Krwawy-dziewięć da jej
taką lekcję, że nie będzie potrzebować następnej. Potnie ją na
kawałki, które zmiażdży pod swoimi butami. Gdyby tylko mógł się
podnieść...
Zakołysał się, mrugając, oddychał chrapliwie, wolno,
wolno. Płomienie przygasały i dopalały się, cienie wydłużały,
rozmazywały, pochłaniały go i spychały gdzieś w dół.
Jeszcze jeden wróg, tylko jeden. Zawsze jeszcze jeden...
Ale jego czas dobiegł końca...

***

Logen zakaszlał, zadrżał, zadygotał z osłabienia. Jego


dłonie wyłaniały się z mroku, zwinięte w pięści na brudnym
kamieniu, skrwawione jak u nieuważnego rzeźnika. Domyślił się,
co się stało, jęknął i poczuł piekące łzy w oczach. W ciemności
majaczyła przed nim twarz Ferro. A więc przynajmniej jej nie
zabił.
– Jesteś ranny?
Nie potrafił odpowiedzieć. Nie miał pojęcia. Może raniono
go w bok, ale wszędzie było tyle krwi, że po prostu nie wiedział.
Spróbował wstać, zatoczył się na kowadło i niemal wsadził dłoń do
rozżarzonego paleniska. Zamrugał i splunął, czując drżenie kolan.
Przed oczami przelatywały mu ogniki. Wszędzie leżały ciała,
rozpostarte kształty na okopconej podłodze.
Rozejrzał się, otępiały, szukając czegoś, o co mógłby otrzeć
dłonie, ale wszystko było zbryzgane krwawą miazgą. Poczuł, jak
żołądek podjeżdża mu do gardła, ruszył niepewnie na chwiejnych
nogach między paleniskami ku łukowato sklepionemu przejściu po
przeciwległej stronie jaskini, przyciskając do ust dłoń brudną od
krwi.
Kiedy tam dotarł, oparł się o ciepły kamień, krew i ślina
ściekały z niego na ziemię, ból lizał mu bok, twarz, zdarte kłykcie.
Ale jeśli liczył na jakieś współczucie, to wybrał nieodpowiedniego
towarzysza.
– Chodźmy – rzuciła pospiesznie Ferro. – No dalej, różowy,
jazda.
Nie potrafił powiedzieć, jak długo brnął przez ciemność,
dysząc za plecami Ferro i słysząc echo własnego oddechu, który
wypełniał mu czaszkę. Pełzli przez trzewia ziemi. Przez pradawne
sale pełne kurzu i cienia, kamiennych ścian poznaczonych
pęknięciami. Przez łukowate przejścia, do krętych tuneli, gdzie
ziemne sklepienia wspierały się na niepewnych belkach.
Raz dotarli do zbiegu korytarzy i Ferro wcisnęła go w mrok
obok ściany, oboje wstrzymali oddech, gdy postrzępione, kudłate
kształty przesuwały się wzdłuż korytarza, który krzyżował się z ich
traktem. Bez końca – korytarz, jaskinia, jama. Mógł tylko iść za
nią, wlokąc się, aż poczuł, że lada chwila runie na twarz, z samego
zmęczenia. Aż nabrał przekonania, że nigdy więcej nie ujrzy
światła dziennego...
– Zaczekaj – szepnęła Ferro, kładąc mu dłoń na piersi, by
go powstrzymać; niemal się przewrócił, tak słabe miał nogi.
Do korytarza docierał leniwy strumień, wolno płynąca
woda, która pluskała i marszczyła się w mroku. Ferro uklękła przy
niej i spojrzała w ciemny tunel, skąd wypływała struga.
– Jeśli łączy się z rzeką w dolnym biegu, to musi się
zaczynać gdzieś za miastem.
Logen nie był taki pewien.
– A jeśli... wypływa... spod ziemi?
– To znajdziemy inną drogę. Albo się utopimy.
Założyła łuk na ramię i wsunęła się do wody, zanurzając po
pierś i zaciskając usta. Logen patrzył, jak brnie w strumieniu, z
rękami wysoko nad jego powierzchnią. Czy nigdy się nie męczyła?
Był tak obolały i zmordowany, że pragnął się tylko położyć i nigdy
więcej nie wstawać. Zastanawiał się przez chwilę, czy tego nie
zrobić. Ferro odwróciła się i dostrzegła, że kuca niepewnie przy
brzegu.
– Pospiesz się, różowy! – syknęła na niego.
Logen westchnął. Nigdy nie zmieniała raz powziętego
postanowienia. Wsunął niechętną, drżącą nogę do zimnej wody.
– Już idę – mruknął. – Już idę.
Nie dość dobrzy dla siebie
Ferro zmagała się z nurtem zanurzona po pas w bystrej
wodzie, i zaciskała mocno zęby pod wpływem przejmującego
zimna, Dziewięciopalcy zaś brnął i dyszał za jej plecami. Widziała
przed sobą sklepione przejście, docierające stamtąd słabe światło
połyskiwało w strumieniu.
Drogę zagradzały żelazne pręty, ale kiedy przybliżyła się z
trudem, zauważyła, że są stare, przerdzewiałe i cienkie. W głębi
dostrzegła strumień płynący ku niej między dwoma brzegami skał i
nagiej ziemi. Wyżej zwieszało się nocne niebo, gwiazdy zaczynały
dopiero świecić.
Wolność.
Ferro manipulowała przy starym żelazie, spomiędzy jej
zębów dobywał się świszczący oddech, palce były niezgrabne i
słabe z zimna. Dziewięciopalcy przysunął się do niej i położył
dłonie obok jej dłoni – cztery, w jednym rzędzie, dwie ciemne i
dwie blade, zaciśnięte mocno i zmagające się z przeszkodą.
Napierali na siebie w tej wąskiej przestrzeni, słyszała, jak stęka z
wysiłku, słyszała też swój własny pospieszny oddech i poczuła
nagle, że pradawny metal zaczyna się poddawać, jęcząc cicho.
Wygiął się dostatecznie mocno, by mogła przecisnąć się na drugą
stronę.
Najpierw przepchnęła łuk, kołczan i miecz, trzymając je w
jednej dłoni. Wsunęła głowę między pręty, a potem obróciła się
bokiem; wciągając brzuch i wstrzymując oddech, przepchnęła
ramiona, klatkę piersiowąi biodra przez wąską szczelinę. Czuła, jak
chropowaty metal drapie jej skórę przez mokre odzienie.
Przeszła na drugą stronę i rzuciła broń na brzeg. Zaparła się
ramionami o kamienny łuk i oparła butem o pręt, napinając
wszystkie mięśnie i ciągnąc, podczas gdy Dziewięciopalcy pchał
go z drugiej strony. Metal ustąpił gwałtownie, pękając na pół i
sypiąc kawałkami rdzy do strumienia; Ferro wylądowała na
plecach i zanurzyła się z głową w lodowatej wodzie.
Dziewięciopalcy zaczął się przeciskać, twarz miał
skrzywioną z wysiłku. Ferro podniosła się pospiesznie, zdyszana i
przemarznięta, chwyciła go pod pachy i zaczęła ciągnąć, czując
jednocześnie, jak jego dłonie zacisnęły się na jej plecach. Stękała,
mocując się z nim, wreszcie przeciągnęła go na swoją stronę.
Upadli razem na błotnisty brzeg i leżeli tam, jedno obok drugiego.
Ferro wpatrywała się w ruiny miasta, wznoszące się nad nią w
szarym zmierzchu; oddychała ciężko, Dziewięciopalcy też z
trudem łapał powietrze. Nie spodziewała się, że wyjdą stamtąd
żywi.
Ale nie oddalili się jeszcze na tyle, by poczuć się
bezpiecznie.
Przekręciła się na bok i wstała, ociekając wodą i starając się
zapanować nad drżeniem.
Zastanawiała się, czy kiedykolwiek w życiu było jej tak
zimno.
– Koniec – wymamrotał Dziewięciopalcy. – Na pieprzony
spokój zmarłych, to koniec.
Mam dość. Nie zrobię ani kroku.
Ferro potrząsnęła głową.
– Musimy przejść jeszcze kawałek, dopóki mamy trochę
światła.
Podniosła broń z ziemi.
– Nazywasz to światłem? Jesteś szalona, kobieto?
– Wiesz, że tak. Chodźmy, różowy – powiedziała i trąciła
go mokrym butem w żebra.
– W porządku, do diabła! W porządku!
Dźwignął się z niechęcią i stanął niepewnie, ona zaś
odwróciła się i ruszyła w zapadającej ciemności po brzegu,
oddalając się od murów.
– Co zrobiłem? – spytał.
Odwróciła się i popatrzyła na niego; stał w miejscu, mokre
włosy opadały mu na twarz.
– Co zrobiłem... tam, w jaskini?
– Przeprowadziłeś nas.
– To znaczy...
– Przeprowadziłeś nas. To wszystko.
Znów ruszyła brzegiem. Po chwili usłyszała, jak
Dziewięciopalcy podąża za nią.

***

Było tak ciemno, a on czuł takie zmęczenie, że ledwie


widział ruiny, dopóki nie znaleźli się w środku. Przypuszczał, że
kiedyś był to młyn stojący przy samym strumieniu, choć Logen się
domyślił, że koło nie istniało już od kilkuset lat, może nawet
dłużej.
– Zatrzymamy się tutaj – syknęła Ferro i schylając się,
zniknęła po drugiej stronie roztrzaskanego, zapadającego się
wejścia. Logen był tak zmordowany, że tylko przytaknął i powlókł
się za nią. Pustą skorupę niegdysiejszego młyna zalewał słaby
blask księżyca, dobywając z mroku krawędzie kamieni, zarysy
dawnych okien, ubitą ziemię klepiska.
Pokuśtykał do najbliższej ściany i oparł się o nią, po czym
zaczął się powoli zsuwać, aż dotknął tyłkiem gleby.
– Wciąż żyję – wymamrotał bezgłośnie i uśmiechnął się do
siebie.
Setki ran, zadrapań i sińców wymagały opatrzenia, ale
wciąż żył.
Siedział bez ruchu – mokry, obolały i całkowicie
wycieńczony. Zamknął oczy i rozkoszował się świadomością, że
nie musi się ruszać.
Po chwili zmarszczył czoło. Z ciemności, pomimo szumu i
pluskotania strumienia, dobiegał jakiś dźwięk. Jakby odgłos
stukania. Upłynęło trochę czasu, nim się zorientował, co to
takiego. Zęby Ferro. Ściągnął z siebie płaszcz, krzywiąc się z bólu
w rozerwanym łokciu, i podał jej w ciemności odzienie.
– Co to jest?
– Płaszcz.
– Widzę. Po co?
Niech to diabli, była uparta. Logen omal się nie roześmiał
głośno.
– Może nie mam twoich oczu, ale słyszę, jak ci dzwonią
zęby. – Znów podsunął jej płaszcz. – Żałuję, że nie mogę
ofiarować ci więcej, ale to wszystko, co mam. Potrzebujesz go
bardziej ode mnie, więc nie ma o czym mówić. Żaden wstyd. Weź
go.
Chwila wahania, potem poczuł, jak bierze płaszcz z jego
ręki, i posłyszał, jak się nim okrywa.
– Dzięki – mruknęła.
Uniósł brwi, zastanawiając się, czy się czasem nie
przesłyszał. Wydawało się, że zawsze jest ten pierwszy raz.
Pierwszy raz we wszystkim.
– W porządku. Ja też dziękuję.
– Hm?
– Za pomoc. Pod miastem i na wzgórzu z kamieniami, i na
dachach, i w ogóle za wszystko.
– Myślał o tym przez chwilę. – Okazałaś mi mnóstwo
pomocy. Więcej niż mi się należało, jak sądzę, ale mimo wszystko
jestem wdzięczny.
Czekał, aż coś powie, ale się nie odezwała. Słyszał tylko
plusk strumienia pod ścianami młyna, odgłos wiatru świszczącego
w pustych oknach, swój własny chrapliwy oddech.
– Jesteś w porządku – dodał jeszcze. – To wszystko, co
chcę powiedzieć. Jakkolwiek to rozumiesz, jesteś w porządku.
Znów cisza. Widział zarys jej sylwetki w blasku księżyca;
siedziała pod ścianą, okrywszy ramiona płaszczem, mokre włosy
sterczały jej na głowie, dostrzegł też być może słaby błysk żółtych
oczu, wpatrzonych w niego. Zaklął pod nosem. Nie szło mu
gadanie, jak zwykle zresztą.
Zapewne to, co powiedział, nie miało dla niej żadnego
znaczenia. Mimo wszystko się starał.
– Chcesz się pieprzyć?
Podniósł wzrok i rozdziawił usta, nie wierząc, że to
usłyszał.
– He?
– Co z tobą, różowy, ogłuchłeś?
– Czy... co chcę robić?
– Dobra! Zapomnij o tym!
Odwróciła się od niego, okrywając ze złością płaszczem
przygarbione ramiona.
– Czekaj, zaraz, zaraz! – Zaczynało do niego docierać. – To
znaczy... nie spodziewałem się po prostu, że o to spytasz. Nie
mówię nie... Myślę, że... skoro pytasz. – Oblizał się, czując nagle
suchość w ustach. – Pytasz?
Zobaczył, jak odwraca ku niemu głowę.
– Mówisz: nie czy mówisz: tak?
– No, e...
Wydął w ciemności policzki, starając się zmusić głowę do
myślenia. Nigdy nie sądził, że ktokolwiek zada mu jeszcze takie
pytanie, a już najmniej ona. Teraz, kiedy to pytanie padło, bał się
na nie odpowiedzieć. Nie mógł zaprzeczyć, że zbiło go nieco z
tropu, ale lepiej było to zrobić, niż bać się tego do końca życia.
Znaczenie lepiej.
– No dobra. Tak myślę. To znaczy, oczywiście, że chcę.
Niby dla czego nie? Mówię: tak.
– Uhm.
Widział zarys jej pochylonej twarzy, cienkie wargi były
gniewnie zaciśnięte, jakby miała nadzieję usłyszeć inną odpowiedź
i nie bardzo wiedziała, jak pojmować tę, którą otrzymała. On też
nie, prawdę powiedziawszy.
– Jak chcesz to zrobić? – spytała zwyczajnie, jakby
chodziło o robotę, którą mają wspólnie wykonać, na przykład
ścięcie drzewa albo wykopanie dziury w ziemi.
– E... no, musisz się trochę przysunąć, zdaje mi się. No
wiesz, mam nadzieję, że mój kutas cię nie rozczaruje, ale nie
dosięgnie cię tam, gdzie siedzisz.
Uśmiechnął się nieznacznie, a potem sklął się w duchu,
kiedy nie dostrzegł na jej twarzy rozbawienia. Wiedział przecież,
że nie zna się na żartach.
– Niech będzie.
Ruszyła na niego tak szybko i rzeczowo, że aż się cofnął;
zawahała się.
– Przepraszam – mruknął. – Nie robiłem tego już od
jakiegoś czasu.
– Uhm. – Kucnęła obok niego, podniosła rękę,
znieruchomiała, jakby się zastanawiając, co z nią zrobić. – Ja też
nie.
Poczuł jej opuszki palców na wierzchu swojej dłoni –
delikatne, ostrożne. Dotyk był tak nieznaczny, że niemal łaskotał.
Jej kciuk pocierał kikut jego środkowego palca, a on przyglądał
się, jak to robi. Przypominali szare kształty w ciemności,
niezgrabne jak dwoje ludzi, którzy nigdy nie dotykali drugiej
osoby. Dziwne uczucie, mieć kobietę tak blisko siebie. Przywołało
różne wspomnienia.
Logen wyciągnął powoli rękę, miał wrażenie, że wsadzi
dłoń w ogień, i dotknął twarzy Ferro. Nie parzyła. Skórę miała
gładką i zimną, tak jak każda inna. Wsunął dłoń w jej włosy,
poczuł, jak łaskoczą go między palcami. Odszukał kciukiem bliznę
na jej czole, przesunął po niej aż do policzka i kącika ust,
pociągnął delikatnie wargę, jego skóra pocierała szorstko jej skórę.
Miała dziwny wyraz twarzy, widział to nawet w ciemności.
Nigdy takiego u niej nie dostrzegł, ale się nie mylił. Czuł, jak pod
skórą naprężają się jej mięśnie, widział blask księżyca na
więzadłach jej szyi odznaczających się wyraźnie na chudym ciele.
Bała się. Mogła się śmiać, kopiąc człowieka w twarz, patrzeć bez
zmrużenia powiek na rany i sińce, traktować strzałę w swoim ciele
jak coś zwykłego, ale wydawało się, że delikatne dotknięcie
napawa ją lękiem.
Logen nie kryłby zdumienia, gdyby sam nie był taki
przestraszony. Przestraszony i jednocześnie podniecony.
Zaczęli szarpać nawzajem swoje ubrania, jakby ktoś dał
sygnał do ataku, a oni chcieli się jak najszybciej z tym uporać.
Zmagał się w mroku z jej odzieniem, zagryzając wargi, drżały mu
ręce, był niezgrabny, jakby włożył rękawice od zbroi. Zdążyła
rozpiąć mu do końca koszulę, zanim on uporał się choćby z
jednym jej guzikiem.
– Do diabła! – syknął, a ona trzepnęła go po dłoniach, i
sama rozpięła swoją koszulę, a potem ściągnęła ją z siebie i
odrzuciła na bok.
Niewiele widział w słabym świetle księżyca, tylko błysk jej
oczu, mroczny zarys kościstych ramion i chudej talii, plamy
niewyraźnej jasności między żebrami i łuk pod piersią, krążek
gruzłowatej skóry wokół sutka.
Poczuł, jak rozpina mu pas, a potem poczuł jej chłodne
palce, wsuwające się w spodnie, poczuł jej...
– Au! Do diabła! Nie musisz mnie za niego podnosić!
– W porządku...
– Och.
– Lepiej?
– Uhm.
Pociągnął jej pas i rozpiął go, po czym wsunął dłoń pod
spód. Niezbyt delikatnie, ale nigdy nie był znany z subtelności.
Jego opuszki ledwie dotknęły włosów, gdy uwiązł mu nadgarstek.
Nie chciał wejść głębiej, choć Logen napierał z wszystkich
sił.
– Do diabła – mruknął i posłyszał, jak Ferro syczy przez
zęby, poczuł, jak się przesuwa i chwyta drugą ręką spodnie i ściąga
je z tyłka. Tak było lepiej. Zsunął dłoń po jej nagim udzie.
Na szczęcie miał jeszcze jeden środkowy palec. Przydawał
się czasem.
Trwali tak przez chwilę, obydwoje, klęcząc na ziemi, ich
ciała nie poruszały się, prócz dłoni, które przesuwały się tam i z
powrotem, w górę i w dół, zaczynając powoli i delikatnie, potem
coraz szybciej, milczeli, słychać było tylko świst jej oddechu i jego
chrapliwe westchnienia, dobywające się z głębi krtani, ciche ssanie
i szept mokrej skóry.
Naparła na niego, wyswobodziwszy się ze spodni, i pchnęła
na ścianę. Odchrząknął, czując nagle w krtani suchość.
– Czy mam...
– Sss! – Oparła się na stopie i kolanie, kucając nad nim z
szeroko rozwartymi udami, splunęła w dłoń i ujęła nią jego
przyrodzenie. Mruczała coś, przesuwając ciężar ciała i opuszczając
się niżej; jęknęła cicho. – Urrr!
– Och.
Wysunął rękę i przyciągnął ją bliżej, jedną dłonią ściskał jej
udo od tyłu i czuł, jak mięśnie kobiety naprężają się i poruszają
wraz z nią, drugą zanurzył w jej tłustych włosach, przyciągając
głowę do swojej twarzy. Spodnie plątały mu się wokół kostek.
Próbował zzuć je i zaplątał się jeszcze bardziej, ale nie miał
najmniejszego zamiaru prosić jej, by się zatrzymała.
– Uhr – wyszeptała ku niemu, usta miała otwarte, ślizgały
się ciepło i miękko po jego policzku, czuł jej gorący i kwaśny
oddech, jej skóra ocierała się o jego skórę, przywierała do niej i
znów się odrywała.
– Och – odpowiedział jej pomrukiem, a ona zaczęła ruszać
biodrami, do tyłu i do przodu, do tyłu i do przodu, do tyłu i do
przodu.
– Uch.
Jej dłoń zaciskała się na jego szczęce, kciuk tkwił w ustach,
drugą dłoń trzymała sobie między udami, przesuwała nią w górę i
w dół, czuł jej mokre palce na swoim przyrodzeniu, trochę bardziej
niż boleśnie, trochę bardziej niż przyjemnie.
– Ach.
– Uch.
– Ach.
– Uch.
– Ach...
– Co?
– E...
– Żartujesz chyba!
– No...
– Dopiero zaczynałam!
– Mówiłem, że minęło dużo czasu...
– Chyba lata!
Uniosła się znad jego więdnącego przyrodzenia, podtarła
się jedną dłonią i przesunęła nią gniewnie o ścianę, a potem
odwróciła się do niego plecami, chwyciła płaszcz i okryła się nim.
Był zakłopotany i zawstydzony, nie mylił się co do tego.
Zaklął w duchu. Tyle czekania, a on nie był w stanie
utrzymać mleka w wiadrze. Podrapał się smutno po twarzy, dotknął
palcami szczeciniastej brody. Jeśli można było coś powiedzieć o
Logenie Dziewięciopalcym, to na pewno to, że był wspaniałym
kochankiem.
Zerknął z ukosa na Ferro, na jej niewyraźny zarys w
ciemności. Sterczące włosy, długa naprężona szyja, ostre barki,
długa ręka przyciśnięta do boku. Nawet gdy była zakryta
płaszczem, dostrzegał wyniosłość biodra, domyślał się jego
kształtu pod spodem. Spojrzał na jej skórę, wiedząc, jaka jest w
dotyku – gładka, śliska i chłodna. Słyszał jej oddech. Cichy,
powolny oddech...
Znieruchomiał.
Coś znów się zaczynało, tam w dole, teraz. Był obolały, ale
bez wątpienia sztywniał.
Jedyna korzyść z długiej wstrzemięźliwości wiadro szybko
się napełnia ponownie. Logen oblizał wargi. Szkoda byłoby
przepuścić taką okazję tylko z braku odwagi. Osunął się na ziemię,
przybliżył do niej i odchrząknął.
– Co? – Jej głos był ostry, ale nie na tyle, by mógł wyczuć
w nim ton przestrogi.
– No, wiesz, daj mi chwilę, a może...
Uniósł płaszcz i przesunął dłonią po jej boku, skóra
zaszeptała cicho o skórę, przyjemnie i niespiesznie, pomyślał, że
miała dużo czasu, by go odepchnąć. Nie zdziwiłoby go ani trochę,
gdyby się odwróciła i wpakowała mu kolano w klejnoty. Ale nie
zrobiła tego.
Podsunęła się do niego, wparła nagi tyłek w jego brzuch,
unosząc kolano.
– Dlaczego miałabym dać ci drugą szansę?
– Nie wiem... – mruknął i poczuł, jak twarz wykrzywia mu
się w uśmiechu. Przesunął dłoń delikatnie po jej piersi, po brzuchu,
między nogami. – Z tego samego powodu, z jakiego dałaś mi
pierwszą?

***

Ferro obudziła się gwałtownie, nie wiedząc, gdzie jest,


zdawała sobie tylko sprawę, że tkwi w pułapce. Warknęła,
szarpnęła się i walnęła łokciem, wyswobodziła się i odskoczyła,
zgrzytając zębami i zaciskając dłonie w pięści, gotowa walczyć.
Ale nigdzie nie dostrzegła wrogów. Była tylko goła ziemia i
posępna skała w bladej szarości poranka.
I wielki różowy człowiek.
Dziewięciopalcy dźwignął się na nogi, mruknął i splunął,
rozglądając się dzikim wzrokiem wokół. Kiedy nie zobaczył
żadnych szanków, którzy chcieliby go zabić, odwrócił się powoli i
popatrzył na Ferro, mrugając przekrwionymi od snu oczami.
– Ach...
Skrzywił się i dotknął opuszkami palców obrzmiałych
warg. Patrzyli na siebie gniewnie przez chwilę, oboje całkowicie
nadzy i milczący w zimnej skorupie młyna; płaszcz, którym się
dzielili, leżał między nimi zmięty na wilgotnej ziemi.
Wtedy właśnie Ferro uzmysłowiła sobie, że popełniła trzy
poważne błędy.
Zasnęła, a gdy tak robiła, nie działo się nigdy nic dobrego.
Potem rąbnęła Dziewięciopalcego w twarz. I co gorsze, o wiele
gorsze, a nawet tak głupie, że niemal skrzywiła się na myśl o tym:
wypieprzyła go w nocy. Teraz, patrząc na niego w ostrym świetle
dnia, gdy włosy kleiły mu się do poznaczonej bliznami i
zakrwawionej twarzy, a na bladym boku, na którym leżał, widniała
smuga brudnej ziemi, nie bardzo wiedziała dlaczego. Z jakiegoś
powodu, zmarznięta i zmęczona w ciemności, chciała kogoś
dotknąć i poczuć choć przez chwilę ciepło, i wtedy pomyślała – kto
na tym straci?
Obłęd.
Oboje na tym stracili, było to dostatecznie jasne. Choć
pewne rzeczy wcześniej wydawały się bardzo proste, teraz z
pewnością się komplikowały. Choć wcześniej rozumieli się jakoś,
teraz byli zagubieni. Już była zagubiona, a on sprawiał wrażenie
zranionego i zagniewanego; czy można było się temu dziwić? Nikt
nie lubi obrywać łokciem w twarz podczas snu. Otworzyła usta,
chcąc powiedzieć, że jest jej przykro, i dopiero wtedy coś sobie
uzmysłowiła. Nie znała nawet takiego określenia. Mogła wyrazić
to tylko po kantycku, ale była tak zła na siebie, że rzuciła mu to w
twarz jak obelgę.
Z pewnością tak to przyjął. Zmrużył groźnie oczy i warknął
coś w swoim języku, potem chwycił spodnie i wsunął w nie nogę,
pomrukując wściekle pod nosem.
– Pieprzyć cię, różowy – syknęła w rewanżu, zaciskając
pięści w przypływie furii. Złapała swoją rozdartą koszulę i
odwróciła się do niego plecami. Musiała zostawić ją w kałuży.
Postrzępione sukno przylgnęło do jej mrowiącej z zimna
skóry niczym warstwa zimnego błota, gdy wciągnęła je na siebie
gwałtownym ruchem. Przeklęta koszula. Przeklęty różowy.
Zazgrzytała ze złości zębami, zaciskając pas na brzuchu.
Przeklęty pas. Gdyby tylko udało jej się zapiąć go mocno. Zawsze
to samo. Nic nigdy nie było łatwe z ludźmi, ale mogła
nieodmiennie liczyć na siebie, jeśli chodziło o komplikowanie
spraw o wiele bardziej, niż było to konieczne. Znieruchomiała na
chwilę ze spuszczoną głową, potem obróciła się nieznacznie ku
Logenowi.
Zamierzała mu wyjaśnić, że wcale nie chciała walnąć go w
usta łokciem, że po prostu, kiedy zasypiała, nigdy nie działo się nic
dobrego. Zamierzała mu powiedzieć, że popełniła błąd, że chciała
tylko, by było jej ciepło. Zamierzała go poprosić, żeby zaczekał.
Ale on już znikał w wyjściu z ubraniem w dłoni.
– Pieprzyć go – syknęła, siadając, żeby wciągnąć na nogi
buty. Na tym właśnie polegał cały problem.

***

Jezal siedział na popękanych schodach świątyni,


wyciągając ze smutkiem postrzępione szwy z resztek rękawa przy
swoim płaszczu i spoglądając ponad bezkresną połacią ziemi ku
ruinom Aulcus. Niczego nie wypatrywał.
Bayaz leżał w tylnej części wozu, twarz miał wychudłą i
śmiertelnie bladą, wokół zapadniętych oczu widać było żyły,
bezbarwne usta układały się w zaciętą linię.
– Jak długo mamy czekać? – spytał po raz któryś z rzędu
Jezal.
– Tak długo, jak będzie trzeba – odwarknął mag, nie patrząc
nawet na niego. – Potrzebujemy ich.
Jezal zauważył, że brat Długostopy, który stał wyżej na
stopniach ze skrzyżowanymi ramionami, posłał mu pełne troski
spojrzenie.
– Jesteś, ma się rozumieć, moim pracodawcą, i nie
powinienem w żadnym wypadku sprzeciwiać się...
– Więc nie rób tego – syknął wściekle Bayaz.
– Ale Dziewięciopalcy i ta kobieta, Malijnn, z pewnością
nie żyją – dowodził uparcie nawigator. – Kapitan Luthar widział,
jak zsuwają się w rozpadlinę, to pewne. W rozpadlinę o wielkiej
głębokości. Mój żal jest bezbrzeżny, jestem też cierpliwym
człowiekiem, niewielu może się tym pochwalić, to jedna z moich
godnych podziwu zalet, ale... no cóż... gdybyśmy mieli czekać po
kres czasu, to obawiam się, że niczego by to nie...
– Tak długo, jak będzie trzeba – wycedził wściekle
Pierwszy z Magów.
Jezal odetchnął głęboko i obrócił twarz w stronę, skąd
napływał wiatr, po czym spojrzał z wysokości wzgórza ku miastu;
jego wzrok przesuwał się po rozległej połaci płaskiej nicości,
upstrzonej maleńkimi zmarszczkami strumieni i szarą wstęgą
zniszczonej drogi, która wiła się w ich stronę, biegnąc od dalekich
murów, między ostrymi zarysami zburzonych zabudowań: dawno
obumarłych zajazdów, farm, wiosek.
– Są– rozległ się beznamiętny głos Quaia.
Jezal wstał, opierając ciężar ciała na zdrowej nodze,
przysłaniając dłonią oczy i spoglądając w stronę, gdzie wskazywał
uczeń. Zobaczył ich nagle, dwie maleńkie brązowe postaci na tle
brudnej jałowości, w dole, u podnóża skały.
– A co wam mówiłem? – zachrypiał Bayaz.
Długostopy pokręcił zdumiony głową.
– Jak na Boga udało im się przeżyć?
– Stanowią bardzo pomysłową parę – odezwał się Jezal.
Poczuł, jak się uśmiecha bezwiednie. Jeszcze miesiąc wcześniej
nie śniło mu się nawet, że będzie odczuwał zadowolenie na widok
Logena, nie mówiąc już o Ferro, a teraz szczerzył zęby od ucha do
ucha, wiedząc, że żyją. Tu, w dziczy, gdzie wszyscy stykali się ze
śmiercią i przeciwnościami losu, tworzyła się swoista więź. Więź,
która wzmacniała się szybko, pomimo wszelkich różnic, jakie ich
dzieliły.
W porównaniu z nią jego dawne przyjaźni wydawały się
słabe, blade i pozbawione cienia pasji.
Patrzył, jak postaci podchodzą bliżej, wlokąc sięz
wysiłkiem po skruszałym trakcie, który wiódł między stromymi
skałami do świątyni; oboje szli w znacznym oddaleniu od siebie,
jakby wędrowali osobno. Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej,
zaczęli przypominać dwoje więźniów zbiegłych z samego piekła.
Ich odzienie było porozrywane i podarte, całe umazane ziemią, ich
brudne twarze zaś były jak wykute z kamienia. Ferro miała na
czole ranę pokrytą zaschłą krwią.
Szczękę Logena pokrywały otarcia i zadrapania, skóra
wokół oczu była ciemna i posiniaczona.
Jezal podskoczył do nich, kuśtykając.
– Co się stało? Jak...
– Nic się nie stało – warknęła Ferro.
– Nic w ogóle – mruknął Dziewięciopalcy, po czym oboje
popatrzyli na siebie ze złością.
Najwidoczniej przeszli przez coś okropnego i żadne z nich
nie chciało o tym mówić. Ferro podeszła zdecydowanym krokiem
do wozu, nie wypowiadając słowa powitania, i zaczęła grzebać w
tylnej części. Logen stał tylko, opierając ręce na biodrach, i patrzył
na nią ponuro.
– A więc... – wymamrotał Jezal, nie bardzo wiedząc, co
powiedzieć. – Nic wam nie jest?
Logen spojrzał na niego z wolna.
– Och, czuję się wspaniale – odparł z gryzącą ironią. –
Nigdy nie czułem się lepiej. Jak u diabła udało wam się wyjechać
stamtąd wozem?
Uczeń wzruszył ramionami.
– Konie go pociągnęły.
– Mistrz Quai odznacza się darem niedomówienia –
zachichotał Długostopy. – Była to doprawdy porywająca jazda do
południowej bramy miasta...
– Wyrąbaliście sobie drogę mieczem?
– No cóż, nie ja, oczywiście, walka nie jest jednym z
moich...
– Tak myślałem. – Logen pochylił się i splunął z niechęcią
na ziemię.
– Powinniśmy przynajmniej okazać trochę wdzięczności –
zaskrzeczał Bayaz; z jego gardła dobywał się świszczący,
chrapliwy oddech. – Jest za co. Nadal żyjemy.
– Jesteś pewien? – parsknęła Ferro. – Nie powiedziałabym,
że żyjesz.
Jezal musiał się z tym zgodzić w duchu. Mag nie mógłby
wyglądać gorzej, gdyby naprawdę umarł w Aulcus. Umarł i już
zaczął się rozkładać.
Ferro zdarła z siebie resztki koszuli i rzuciła wściekle na
ziemię. Na jej chudych plecach poruszyły się ścięgna.
– Na co się, kurwa, gapisz? – rzuciła ze złością pod
adresem Jezala.
– Na nic – mruknął, spoglądając w ziemię.
Kiedy odważył się podnieść wzrok, zapinała na piersiach
świeżą koszulę. No, niezupełnie świeżą. Sam nosił ją kilka dni
wcześniej.
– To jedna z moich... – urwał, kiedy Ferro obrzuciła go
morderczym spojrzeniem. Niemal cofnął się o krok. – Ale możesz
ją wziąć... oczywiście...
Syknęła, wsuwając gwałtownie koszulę za pas i marszcząc
wściekle brwi, jakby dźgała człowieka nożem. Zapewne jego.
Biorąc wszystko pod uwagę, nie było to spotkanie, na jakie liczył
Jezal, ale i tak się cieszył, nawet jeśli zbierało mu się na płacz.
– Mam nadzieję, że nigdy więcej nie ujrzę tego miejsca –
mruknął smętnie.
– Zgadzam się z tobą całkowicie – wyznał Logen i zwrócił
się do Bayaza. – Nie takie puste, jak się nam wydawało, co?
Zdołasz obmyślić inną drogę powrotną?
Mag zmarszczył czoło.
– Byłoby to rozsądne. Udamy się do Calcis rzeką. Po tej
stronie rosną lasy. Kilka związanych razem solidnych pni i Aos
zaniesie nas wprost do morza.
– Albo do wodnego grobu. – Jezal przypomniał sobie z
niepokojącą jasnością wzburzony nurt w kanionie wielkiej rzeki.
– Mam nadzieję, że tego unikniemy. Tak czy inaczej, czeka
nas jeszcze długa droga na zachód, nim pomyślimy o podróży
powrotnej.
Długostopy przytaknął.
– W rzeczy samej, nie wyłączając przejścia przez
najbardziej groźny łańcuch górski.
– Wspaniale – wtrącił Logen. – Nie mogę się doczekać.
– Ani ja. Niestety, nie wszystkie konie przeżyły. –
Nawigator uniósł brwi. – Mamy dwa do zaprzęgu, dwa do jazdy...
o dwa za mało.
– I tak nie znoszę tych pieprzonych bydlaków. – Logen
podszedł zdecydowanym krokiem do wozu, wdrapał się na niego i
usiadł naprzeciwko Bayaza.
Zapadło milczenie, kiedy wszyscy zastanawiali się nad
sytuacją. Dwa konie, troje jeźdźców. Niezbyt pomyślny obrót
rzeczy. Długostopy odezwał się pierwszy.
– Będę musiał, oczywiście, ruszyć przodem, kiedy
zbliżymy się do gór. Odpowiedni zwiad, niestety, jest warunkiem
każdej zakończonej sukcesem wyprawy. Obawiam się w związku z
tym, że będę potrzebował wierzchowca...
– Też powinienem jechać konno – mruknął Jezal i poruszył
się z bolesnym wysiłkiem. – Moja noga...
Ferro spojrzała na wóz, a Jezal zauważył, że przez krótką i
pełną wrogości chwilę patrzyła Logenowi w oczy.
– Pójdę – warknęła.
Powitanie bohatera
Padał deszcz, gdy superior Glokta powracał swym
kulejącym krokiem do Aduy. Podły, cienki, brzydki deszcz,
niesiony bezlitosnym wiatrem od morza, który zamieniał w
zdradziecką drogę drewniany trap, skrzypiące deski pomostu,
lśniące kamienie nabrzeża; wszystko to wydawało się nieobliczalne
jak kłamcy. Oblizał obolałe dziąsła, potarł równie obolałe udo i
przesunął spojrzeniem wzdłuż szarej linii brzegu, krzywiąc twarz
w grymasie niechęci. Dziesięć kroków od statku dostrzegł dwóch
strażników o bezlitosnym wyglądzie. Opierali się o jakiś
podupadający magazyn. Jeszcze dalej grupka dokerów kłóciła się o
coś zawzięcie nad stosem skrzynek. Jakiś stojący nieopodal żebrak
postąpił w stronę Glokty, po czym się rozmyślił i oddalił chyłkiem.
„Gdzie tłumy wiwatującego gminu? Gdzie dywan z
kwiatów? Gdzie tunel skrzyżowanych mieczy nad głową? Gdzie
orszak mdlejących panien?”.
Nie była to żadna niespodzianka. Podobnie jak podczas
jego poprzedniego powrotu z Południa.
„Tłumy rzadko wiwatują głośno na cześć pokonanych, bez
względu na to, jak zawzięcie walczyli, jak wielkie ofiary ponieśli,
jak niewielkie mieli szanse. Panny mogą się moczyć na myśl o
tanich i bezwartościowych zwycięstwach, ale nawet się nie
zapłonią, usłyszawszy, że ktoś dał z siebie wszystko. Obawiam się,
że nie zrobi tego także arcylektor”.
W falochron uderzyła szczególnie wściekła fala i spryskała
jego plecy posępną chmurą drobnych kropel. Zatoczył się, czując,
jak z zimnych dłoni spływa mu woda, pośliznął się i omal nie
upadł, potem ruszył niepewnym krokiem po nabrzeżu, dysząc
ciężko, i przylgnął do śliskiej ściany jakiejś spróchniałej szopy.
Podniósł wzrok i zobaczył, że dwaj wartownicy patrzą na niego.
– Chcecie czegoś? – warknął, a oni odwrócili się do niego
plecami, mrucząc coś i podnosząc kołnierze, by osłonić się przed
kaprysami pogody.
Glokta szczelniej otulił się płaszczem i poczuł, jak jego
poły uderzają go po mokrych nogach.
„Kilka miesięcy w słońcu i człowiek ma wrażenie, że nigdy
więcej nie będzie mu zimno.
Jak szybko zapominamy”.
Powiódł wzrokiem po pustych nabrzeżach.
„Jak szybko wszyscy zapominamy”.
– Zhnowhu w domu.
Frost wyglądał na zadowolonego, schodząc z trapu z
kufrem Glokty pod pachą.
– Nie lubisz upalnej pogody, co?
Praktyk potrząsnął swoją ciężką głową, niemal się
uśmiechając do zimowej mżawki; białe włosy sterczały mu na
deszczu. Severard kroczył tuż za nim, spoglądając spod
przymrużonych powiek w szare chmury. Przystanął na końcu
trapu, potem zszedł na kamienie nabrzeża.
– Dobrze jest wrócić – oznajmił.
„Gdybym tylko mógł podzielać wasz entuzjazm, ale nie
mogę się jeszcze odprężyć”.
– Jego Eminencja przysłał po mnie, a sądząc po tym, jak się
mają sprawy w Dagosce, wydaje mi się, że spotkanie nie...
przebiegnie pomyślnie.
„Efektowne niedomówienie”.
– Pozostańcie w cieniu przez kilka najbliższych dni –
poradził praktykom.
– W cieniu? Nie zamierzam oglądać burdelu z zewnątrz
przez co najmniej tydzień.
– Bardzo mądrze. I jeszcze jedno, Severard... gdybyśmy
mieli się więcej nie zobaczyć, to powodzenia.
Oczy praktyka błysnęły.
– Zawsze.
Glokta patrzył, jak oddala się w deszczu ku podlejszej
części miasta.
„Jeszcze jeden zwykły dzień praktyka Severarda. Jego myśl
zatrzymuje się nieodmiennie na najbliższej godzinie, nigdy nie
sięga dalej. Cóż za wspaniały dar”.
– Niech diabli ten pański żałosny kraj i jego przeklętą
pogodę – mruknęła Vitari swoim śpiewnym akcentem. – Muszę iść
pomówić z Sultem.
– Ja także, coś takiego! – zawołał Glokta z przesadną
radością. – Cóż za czarujący zbieg okoliczności! – Podał jej ramię.
– Możemy tworzyć parę i odwiedzić Jego Eminencję razem!
Popatrzyła na niego.
– W porządku.
„Ale wy dwoje będziecie musieli poczekać na moją głowę
jeszcze przez godziną”.
– Najpierw muszę kogoś odwiedzić.

***

Czubek jego laski zastukał w drzwi. Cisza.


„Niech to diabli”.
Gloktę bolały piekielnie plecy. Musiał usiąść. Znów
zastukał laską, tym razem mocniej.
Zawiasy zapiszczały, drzwi uchyliły się odrobinę.
„Otwarte”.
Zmarszczył czoło, pchnął drzwi do końca. Framuga w
środku była strzaskana, zamek rozbity.
„Wyłamane”.
Przekroczył próg i wszedł do holu. Pustego i lodowato
zimnego. Nigdzie nawet śladu mebli.
„Zupełnie, jakby się wyprowadziła. Ale dlaczego?”.
Jego powieka drgnęła. Nawet nie pomyślał o Ardee przez
cały ten czas na Południu.
„Inne sprawy wydawały się o wiele pilniejsze. Mój jedyny
przyjaciel zlecił mi to jedno zadanie. Jeśli cokolwiek jej się
stało...”.
Glokta wskazał schody; Vitari skinęła głową i zaczęła
stąpać po nich bezgłośnie, wyciągnąwszy z buta lśniący nóż.
Wskazał hol i Frost poczłapał w głąb domu, kryjąc się w cieniach
pod ścianą. Drzwi salonu były uchylone i Glokta podszedł do nich
i pchnął.
Ardee siedziała pod oknem, obrócona do niego plecami:
biała suknia, ciemne włosy, tak jak ją zapamiętał. Zauważył, że jej
głowa drgnęła nieznacznie, kiedy zawiasy skrzypnęły.
„A więc żyje”.
Pokój był jednak dziwnie zmieniony. Prócz krzesła, na
którym siedziała, pomieszczenie świeciło pustkami. Nagie
pobielone ściany, równie nagie deski podłogi, okna bez zasłon.
– Nic nie zostało, do diabła! – warknęła, głosem suchym i
chrapliwym.
„Najwyraźniej”.
Glokta zmarszczył brwi i wszedł do pokoju.
– Nic nie zostało, powiedziałam! – Wstała, wciąż zwrócona
do niego plecami. – Czy postanowił pan zabrać też krzesło?
Odwróciła się gwałtownie, chwyciła oparcie, uniosła mebel
nad głową i rzuciła w jego stronę z przeraźliwym krzykiem.
Drewno roztrzaskało się o ścianę obok drzwi, w górę poleciały
drzazgi i kawałki tynku. Jedna noga przeleciała ze świstem obok
twarzy Glokty i wylądowała z hukiem w rogu, reszta zaś runęła na
podłogę w bezładnym stosie kurzu i rozłupanych patyków.
– To bardzo miłe – mruknął Glokta. – Wolę jednak postać.
– To ty!
Widział, jak jej oczy za zasłoną splątanych włosów robią
się okrągłe ze zdumienia. Jej twarz odznaczała się chudością i
bladością, których nie pamiętał. Sukienka była zmięta i o wiele za
cienka jak na ten chłodny pokój. Próbowała ją wygładzić drżącymi
dłońmi, poprawić bez powodzenia tłuste włosy. Parsknęła
ironicznie, co przypominało śmiech.
– Obawiam się, że nie jestem przygotowana na odwiedziny.
Glokta posłyszał ciężkie kroki Frosta w holu i zobaczył
jego postać majaczącą w drzwiach, z zaciśniętymi pięściami.
Podniósł palec.
– Wszystko w porządku. Zaczekaj na zewnątrz.
Albinos znów zanurzył się w mrok, a Glokta wszedł w głąb
salonu, kuśtykając po skrzypiących deskach.
– Co się stało?
Ardee skrzywiła wargi.
– Wydaje się, że mój ojciec nie był tak zamożny, jak
wszyscy sądzili. Miał długi. Wkrótce po wyjeździe mojego brata
do Anglandu zjawił się wierzyciel, by odebrać należność.
– Kto taki?
– Człowiek nazwiskiem Fallow. Wziął wszystkie pieniądze,
które miałam, ale to mu nie wystarczyło. Jego ludzie zabrali
zastawę, klejnoty mojej matki, wszystkie co do jednego. Dali mi
sześć tygodni na pokrycie długu. Zwolniłam służącą. Sprzedałam
wszystko, co mogłam, ale chcieli jeszcze więcej. Potem znów
przyszli. Trzy dni temu. Zabrali wszystko. Fallow powiedział, że
powinnam się cieszyć, mogąc zachować suknię, którą miałam na
sobie.
– Widzę.
Z jej gardła dobyło się głębokie, urwane westchnienie.
– Od tamtej pory siedzę tutaj i zastanawiam się, jak
pozbawiona przyjaciół młoda kobieta może zdobyć trochę
pieniędzy. – Wlepiła w niego wzrok. – Przyszedł mi do głowy
tylko jeden sposób. Śmiem twierdzić, że gdybym miała odwagę,
już bym to zrobiła.
Glokta świsnął przez bezzębne dziąsła.
– Wobec tego mamy oboje szczęście, że jesteś tchórzliwa.
Wyswobodził jedno ramię z płaszcza, potem musiał
wykręcać się i machać ręką, by ją uwolnić. Kiedy już to zrobił,
musiał przełożyć laskę do drugiej, by móc w końcu zdjąć okrycie.
„Niech to diabli. Nie jestem nawet zdolny do wykonania z
wdziękiem szczodrego gestu”.
W końcu podał jej płaszcz, chwiejąc się lekko na słabej
nodze.
– Jesteś pewien, że nie potrzebujesz go bardziej ode mnie?
– spytała.
– Weź go. Nie będę musiał przynajmniej wkładać ponownie
tego przeklętego okrycia.
Wywołało to na jej twarzy słaby uśmiech.
– Dziękuję – mruknęła, okrywając ramiona płaszczem. –
Próbowałam cię znaleźć, ale nie wiedziałam... gdzie...
– Przepraszam za to, ale już tu jestem. Nie martw się o nic
więcej. Spędzisz dziś noc u mnie. Moja kwatera nie jest zbyt
przestronna, ale jakoś sobie poradzimy.
„Znajdzie się w końcu mnóstwo miejsca, kiedy będę się
unosił na wodzie w dokach”.
– A potem?
– Potem tutaj wrócisz. Jutro ten dom będzie wyglądał tak
jak zawsze.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Jakim cudem?
– Och, dopilnuję tego. Najpierw umieścimy cię gdzieś,
gdzie jest ciepło.
„Superior Glokta, przyjaciel tych, którzy przyjaciół nie
mają”.
Zamknęła oczy, kiedy mówił; usłyszał, jak oddycha szybko
przez nos. Zachwiała się nieznacznie, jakby nie mogła ustać dłużej
na nogach.
„Dziwne, że potrafimy wytrzymać, dopóki trwa nasz męka.
Gdy tylko dobiega końca, cała siła wycieka z nas w jednej chwili”.
Glokta wyciągnął rękę, niemal dotknął jej ramienia, by ją
podtrzymać, ale w ostatnim momencie otworzyła oczy i znów się
wyprostowała, a on się cofnął.
„Superior Glokta, opiekun zdesperowanych młodych
kobiet”.
Wyprowadził ją na korytarz; stanęli pod wyłamanymi
drzwiami.
– Jeśli zechcesz dać mi chwilę z moimi praktykami...
– Oczywiście. – Popatrzyła na niego wielkimi, ciemnymi
oczami w różowych obwódkach zmartwienia. – I dziękuję.
Cokolwiek o tobie mówią, jesteś dobrym człowiekiem.
Glokta o mało nie wybuchnął śmiechem.
„Dobrym człowiekiem? Wątpię, czy Salem Rews zgodziłby
się z tą opinią. Albo Gofred Hornach, albo magister Kult, albo
Korsten dan Vurms, generał Vissbruck, ambasador Islik,
inkwizytor Harker czy też ktokolwiek z setek innych,
rozproszonych po koloniach karnych An–glandu czy uwięzionych
w Dagosce i czekających na śmierć. A jednak Ardee West uważa
mnie za dobrego człowieka”.
Było to dziwne uczucie, nawet przyjemne.
„Mam niemal wrażenie, że znów jestem istotą ludzką.
Szkoda, że przyszło to tak późno”.
Skinął na Frosta, kiedy Ardee, okryta jego czarnym
płaszczem, wyszła na zewnątrz.
– Mam dla ciebie zadanie, mój stary przyjacielu. Ostatnie
zadanie. – Glokta położył dłoń na ramieniu albinosa i ścisnął je. –
Znasz lichwiarza nazwiskiem Fallow?
Frost przytaknął z wolna.
– Znajdź go i nie żałuj ręki. Przyprowadź go tutaj i daj mu
do zrozumienia, kogo obraził.
Wszystko musi być odnowione, musi wyglądać jeszcze
lepiej niż poprzednio. Powiedz mu to. I daj mu jeden dzień. Jeden
dzień, a potem znajdź go ponownie, gdziekolwiek będzie, i zacznij
go kroić. Słyszysz mnie? Wyświadcz mi tę jedną przysługę.
Frost przytaknął ponownie, jego różowe oczy lśniły w
mrocznym holu.
– Sult na nas czeka – mruknęła Vitari, spoglądając na nich
ze schodów, ręce miała skrzyżowane, dłonie w rękawiczkach
zwieszały się poza poręcz.
– Oczywiście, że tak.
Glokta skrzywił się, kuśtykając w stronę otwartych drzwi.
„A nie chcemy, by Jego Eminencja czekał zbyt długo”.

***

Stuk, trzask, ból. Taki był rytm kroków Glokty. Pewny


siebie stuk prawego obcasa, odbijający się echem trzask laski na
płytach korytarza, potem przeciągły chrobot lewej stopy przy
akompaniamencie znajomego bólu w kolanie, tyłku i plecach.
Stuk, trzask, ból.
Przebył już drogę z nabrzeża do domu Ardee, potem do
Agriontu, potem do Domu Pytań, wreszcie tutaj.
„Przykuśtykałem. O własnych siłach. Bez pomocy”.
Teraz każdy krok był agonią. Glokta krzywił się przy
najlżejszym ruchu. Stękał, pocił się i przeklinał.
„Ale niech mnie diabli, jeśli zwolnię choć odrobinę”.
– Nie lubi pan niczego upraszczać, prawda? – mruknęła
Vitari.
– A po co? – odwarknął. – Możesz pocieszyć się myślą, że
rozmawiamy ze sobą po raz ostatni.
– Więc dlaczego pan tu wrócił? Dlaczego pan nie uciekł?
Glokta parsknął ironicznie.
– Gdybyś jeszcze tego nie zauważyła, kiepski ze mnie
biegacz. Poza tym jestem ciekawy.
„Ciekawy, dlaczego Jego Eminencja nie pozostawił mnie w
Dagosce, bym zgnił wraz z innymi”.
– Pańska ciekawość może przyprawić pana o śmierć.
– Jeśli arcylektor pragnie widzieć mnie martwym, to
żałosne kuśtykanie w stronę przeciwną niewiele mi pomoże. Wolę
znieść to na stojąco. – Skrzywił się, gdy nogę przeszył mu
gwałtowny spazm. – Albo może siedząc. Tak czy owak, twarzą w
twarz, z otwartymi oczami.
– Pański wybór, jak sądzę.
– Zgadza się.
„Mój ostatni wybór”.
Stanęli w przedpokoju komnaty Sulta. Musiał przyznać, że
jest nieco zdziwiony, dotarłszy aż tutaj. Oczekiwał, że każdy
zamaskowany praktyk, którego mijali, schwyta go natychmiast.
Oczekiwał, że każdy inkwizytor w czerni wskaże go i
natychmiast zacznie krzyczeć, by dokonano aresztowania.
„A jednak znów tu jestem”.
Ciężkie biurko, ciężkie krzesła, dwaj potężni praktycy po
obu stronach drzwi, wszystko wyglądało tak samo.
– Jestem...
– Superior Glokta, oczywiście. – Sekretarz arcylektora
skłonił z szacunkiem głowę. – Może pan wejść bezzwłocznie. Jego
Eminencja oczekuje pana.
Z gabinetu arcylektora wylał się na mroczny korytarz blask
światła.
– Zaczekam tutaj – oświadczyła Vitari i osunęła się na
jedno z krzeseł, po czym skrzyżowała nogi w mokrych butach i
zaczęła nimi huśtać.
– Nie rób sobie kłopotu i nie czekaj za długo.
„Moje ostatnie słowa, być może?”.
Glokta zaklął w duchu, powłócząc nogami w stronę drzwi.
„Naprawdę powinienem wymyślić coś bardziej godnego
zapamiętania”.
Zwlekał chwilę na progu, wziął głęboki oddech i wkroczył
kulejącym krokiem do środka.
Ten sam przewiewny, okrągły pokój. Te same ciemne
meble, te same ciemne obrazy na jasnych ścianach, te same wielkie
okna z widokiem na uniwersytet i nieco dalej Dom Stwórcy.
„Żadnych zabójców kryjących się pod stołem, żadnego
człowieka z toporem za drzwiami”.
Tylko Sult we własnej osobie, który siedział przy biurku z
piórem w dłoni, wodząc nim spokojnie i równo po jakichś
rozłożonych na blacie papierach.
– Superior Glokta! – Sult zerwał się z miejsca i popłynął z
wdziękiem po wypolerowanej podłodze ku gościowi, powiewając
przy tym białą szatą. – Tak się cieszę, że wróciłeś bezpiecznie!
Arcylektor sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego na
widok Glokty, który zmarszczył zdumiony czoło. Był
przygotowany niemal na wszystko, tylko nie na to.
Sult wyciągnął rękę, a kamień urzędowego pierścienia
zamigotał fioletem. Glokta skrzywił się boleśnie, schylając się
powoli, by go pocałować.
– Służę i jestem posłuszny, Wasza Eminencjo.
Wyprostował się z wysiłkiem.
„Żadnego noża wbitego w kark?”.
Ale Sult już sunął w stronę kredensu, uśmiechając się
szeroko.
– Siadaj, siadaj! Nie musisz czekać, aż cię poproszę!
„Od kiedy?”.
Glokta dobrnął do krzesła i zawahał się tylko na chwilę,
sprawdzając, czy w siedzisku nie ma zatrutych szpikulców.
Arcylektor tymczasem otworzył kredens i grzebał w środku.
„Czy wyjmie stamtąd załadowaną kuszę i przeszyje mi
grotem gardło?”.
Ukazały się jednak tylko dwa kieliszki.
– Wydaje się, że gratulacje są jak najbardziej na miejscu.
Glokta zamrugał zdumiony.
– Co?
– Gratulacje. Doskonała robota.
Sult uśmiechnął się do niego z góry, stawiając z wdziękiem
szkło na okrągłym stole, po czym wyjął z karafki szklany korek,
który zabrzęczał melodyjnie.
„Co powiedzieć? Co powiedzieć?”.
– Wasza Eminencjo... Dagoska... Muszę być całkowicie
szczery. Była bliska upadku, kiedy wyjeżdżałem stamtąd.
Niebawem miasto zostanie zdobyte...
– Ależ oczywiście. – Sult zbył to wszystko lekceważącym
ruchem dłoni w białej rękawiczce. – Nigdy nie było najmniejszej
nawet szansy, by się utrzymała. Jeśli na cokolwiek liczyłem, to
tylko na to, że każesz Gurkhulczykom zapłacić! I jak wspaniale
tego dokonałeś, Glokta. Jak wspaniale!
– Więc... Wasza Eminencja... jest zadowolony? – Z trudem
odważył się użyć tego słowa.
– Jestem zachwycony! Nie mogło być lepiej, nawet
gdybym sam napisał tę opowieść!
Niekompetencja lorda gubernatora, zdrada jego syna,
wszystko to pokazuje, w jak niewielkim stopniu można polegać na
oficjalnej władzy w chwili głębokiego kryzysu. Zdrada Eider
ujawniła dwulicowość kupców, ich niejasne powiązania, ich zgniłą
moralność! Korzenni zostali rozproszeni wraz z bławatnymi. Ich
prawa handlowe są w naszych rękach. Jedni i drudzy wrzuceni do
wychodka historii, a ich potęga złamana raz na zawsze! Tylko
Inkwizycja Jego Królewskiej Mości zachowała lojalność i
niewzruszoną postawę w obliczu najbardziej zaciekłego wroga
Unii. Szkoda, że nie widziałeś miny sędziego Marovii, kiedy
przedstawiłem wyznania Otwartej Radzie! – oświadczył Sult i
napełnił kieliszek Glokty po sam brzeg.
– To wielce łaskawe ze strony Waszej Eminencji – mruknął
Glokta, po czym łyknął odrobinę trunku.
„Doskonałe wino, jak zwykle”.
– Potem Marovia zabrał głos w Zamkniętej Radzie, w
obecności samego króla, zważ tylko, i powiedział publicznie, że
nie wytrwasz nawet tygodnia, gdy Gurkhulczycy już zaatakują! –
Arcylektor zaniósł się śmiechem. – Żałuję, że nie byłeś przy tym.
Odparłem: „Jestem pewien, że wytrwa o wiele dłużej. Pewien, że
wytrwa dłużej”.
„Żarliwe poparcie, doprawdy”.
Sult uderzył w stół dłonią w białej rękawiczce.
– Dwa miesiące, Glokta! Dwa miesiące! Z każdym
upływającym dniem wychodził na coraz większego głupca, a ja na
coraz większego bohatera... to znaczy my – poprawił się
pospiesznie. – Jawiliśmy się jako bohaterowie, a musiałem się
tylko uśmiechać! Widać było niemal, każdego dnia, jak wszyscy
odsuwali się z krzesłami od Marovii w moją stronę! W zeszłym
tygodniu przegłosowali nadanie Inkwizycji nadzwyczajnych
uprawnień. Dziewięć głosów wobec trzech. Dziewięć wobec
trzech! Za tydzień posuniemy się jeszcze dalej! Jak, u licha, tego
dokonałeś? – spytał, patrząc z wyczekiwaniem na Gloktę.
„Zaprzedałem się bankowi, który finansował kupców
bławatnych, a potem wykorzystałem te pieniądze, by zapłacić
najmniej wiarygodnemu najemnikowi na świecie. Następnie
zamordowałem bezbronnego emisariusza, który się zjawił z białą
flagą, i torturowałem służącą dziewczynę, aż jej ciało zamieniło się
w krwawą miazgę. Aha, i jeszcze uwolniłem największą
zdrąjczynię z całej tej zgrai. Było to, bez wątpienia, heroiczne
dokonanie. Jak zdołałem osiągnąć coś takiego?”.
– Wstawałem wcześnie rano – mruknął.
Oko Sulta błysnęło i Glokta to dostrzegł.
„Ślad irytacji, być może?”.
Ale ów błysk szybko przygasł.
– Wstawałeś wcześnie. Oczywiście. – Uniósł kielich. –
Druga największa cnota. Tuż za bezwzględnością. Podoba mi się
twój styl, Glokta, zawsze to mówiłem.
„Naprawdę?”.
Lecz Glokta tylko skłonił z pokorą głowę.
– Raporty praktyka Vitari były pełne uznania. Szczególnie
zachwycił mnie sposób, w jaki postąpiłeś z emisariuszem
gurkhulskim. Z twarzy tej aroganckiej świni, imperatora, zniknął
pewnie uśmiech, nawet jeśli trwało to tylko przez chwilę.
„A więc dotrzymała słowa? Ciekawe”.
– Tak, wszystko toczy się gładko – ciągnął arcylcktor. –
Pomijając przeklętych wieśniaków, którzy sprawiają kłopot, i
Angland, oczywiście. Ta historia z Ladislą. Szkoda.
– Z Ladislą? – spytał Glokta zdziwiony.
Sult sprawiał wrażenie skwaszonego.
– Nie słyszałeś? Jeszcze jeden genialny pomysł wysokiego
sędziego Marovii. Postanowił przydać następcy tronu
popularności, powierzając mu dowództwo na Północy. W jakimś
spokojnym miejscu, gdzie nie groziłoby mu niebezpieczeństwo i
gdzie mógłby okryć się chwałą.
Nie był to w gruncie rzeczy taki zły plan, tyle że spokojne
miejsce zamieniło się w mocno niespokojne, on zaś pomaszerował
wprost do własnego grobu.
– Razem z armią?
– Z kilkoma tysiącami ludzi, ale były to głównie śmieci,
które arystokracja przysłała nam jako pospolite ruszenie. Nic o
wielkim znaczeniu. Ostenhorm wciąż znajduje się w naszych
rękach, poza tym nie był to mój pomysł, więc na dobrą sprawę nie
stało się nic poważnego. Tak mówiąc między nami, tym lepiej,
Ladislą był nieznośny. Musiałem ratować go przed niejednym
skandalem. Nigdy nie zapinał spodni, przeklęty półgłówek.
Raynault, jak się zdaje, jest zupełnie innym człowiekiem. Trzeźwy,
rozsądny. Robi to, co mu się mówi. Lepszy pod każdym względem.
Przy założeniu, że nie wybierze się na wojnę i nie da się zabić,
oczywiście, bo wtedy będziemy w tarapatach – wyznał Sult i
pociągnął z kielicha, smakując przez chwilę wino z wyraźnym
zadowoleniem.
Glokta odchrząknął.
„Dopóki jest w tak dobrym nastroju...”.
– Pozostaje jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym omówić
z Waszą Eminencją.
Gurkhulska agentka, którą znaleźliśmy w mieście. Ona
była...
„Jak to powiedzieć, nie wychodząc jednocześnie na
szaleńca?”.
Lecz Sult ponownie go uprzedził.
– Wiem. Żercą.
„Wiesz? Nawet o tym?”.
Arcylcktor rozsiadł się wygodnie i potrząsnął głową.
– Okultystyczna ohyda. Opowieść z kart jakiejś bajki.
Zjadanie ludzkiego mięsa.
Najwidoczniej jest to jakiś zakorzeniony obyczaj
barbarzyńskiego Południa. Ale nie zawracaj sobie tym głowy. Mam
doradcę, jeśli chodzi o te sprawy.
– Kto doradza w tego rodzaju sprawach?
Arcylektor błysnął swym jedwabistym uśmiechem.
– Musisz być zmęczony. Tamtejsza aura może człowieka
wykończyć. Ten upał i kurz, nawet zimą. Odpocznij. Zasłużyłeś na
to. Wezwę cię, jeśli zajdzie jakakolwiek potrzeba.
Z tymi słowami Sult wziął do ręki pióro i znów zagłębił się
w papierach. Glokcie zaś nie pozostało nic innego, jak tylko
poczłapać z głębokim zdumieniem na twarzy w stronę drzwi.
– Wygląda pan tak, jakby wciąż żył – mruknęła Vitari,
kiedy wkroczył, kuśtykając, do przedpokoju.
„Prawda. Albo jakbym prawie żył”.
– Sult był... zadowolony.
Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Same te słowa brzmiały
dziwnie.
– I nic dziwnego, do diabła, zważywszy, jak pana
wychwalałam.
– Hm. – Glokta zmarszczył czoło. – Zdaje mi się, że jestem
ci winien przeprosiny.
– Niech pan je zachowa dla siebie. Są dla mnie warte tyle
co gówno. Następnym razem proszę mi po prostu zaufać.
– Uczciwe żądanie – przyznał, zerkając na nią.
„Chyba żartujesz”.

***

Komnata była pełna wspaniałych mebli.


„Niemal do przesady”.
Bogato wyściełane krzesła, zabytkowy stół, wypolerowany
kredens, wszystko odznaczające się jak na niewielki salon wielkim
przepychem. Jedną ścianę zakrywało ogromne malowidło, które
przedstawiało lordów Unii, składających hołd Harodowi
Wielkiemu. Na podłodze leżał gruby kantycki dywan, niemal zbyt
duży na to małe pomieszczenie. W kominku między dwiema
zabytkowymi wazami trzaskał żywo ogień; było tu przytulnie, miło
i ciepło.
„Jaką różnicę może sprawić jeden dzień, przy odpowiedniej
zachęcie”.
– Dobrze – oznajmił Glokta, rozglądając się po salonie. –
Bardzo dobrze.
– Oczywiście – wymamrotał Fallow, skłoniwszy się z
szacunkiem, niemal gniotąc kapelusz w dłoniach. – Oczywiście,
superiorze, uczyniłem wszystko, co było możliwe. Meble w
większości... już sprzedałem, zastąpiłem je więc najlepszymi, jakie
tylko zdołałem znaleźć.
Pozostała część domu wygląda tak samo jak wcześniej.
Mam nadzieję, że... mam nadzieję, że wszystko wygląda
należycie?
– Też mam taką nadzieję. Wygląda należycie?
Ardee patrzyła złym wzrokiem na Fallowa.
– Może być.
– Doskonale – powiedział nerwowo lichwiarz, zerkając
przelotnie na Frosta, a potem na swoje buty. – Doskonale! Proszę
przyjąć moje najszczersze przeprosiny! Nie miałem oczywiście
pojęcia, absolutnie żadnego pojęcia, superiorze, że jest pan w tę
sprawę osobiście zaangażowany.
Naturalnie, nigdy bym nie... tak mi przykro.
– Nie mnie powinieneś przepraszać, jak sądzę?
– Nie, nie, oczywiście. – Odwrócił się wolno do Ardee. –
Szanowna pani, proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny.
Ardee obrzuciła go gniewnym wzorkiem, krzywiąc wargi, i
nie odezwała się.
– Gdybyś zaczął błagać – zasugerował Glokta. – Na
kolanach. Może by ci pomogło.
Fallow, nie wahając się nawet, osunął się na klęczki,
ściskając niespokojnie dłonie.
– Moja pani, proszę...
– Jeszcze niżej – nakazał mu Glokta.
– Oczywiście – wymamrotał lichwiarz, opadając na dłonie.
– Przepraszam, moja pani.
Najpokomiej. Jeśli znajdzie pani w swym sercu odrobinę
litości, błagam...
Wyciągnął ostrożnie rękę, by dotknąć rąbka jej sukni, ona
zaś cofnęła się gwałtownie, potem wzięła zamach nogą i kopnęła
go brutalnie w twarz.
– Ghaa! – zaskrzeczał lichwiarz, przekręcając się na bok, z
nosa trysnęła mu ciemna krew i splamiła dywan.
Glokta uniósł zdziwiony brwi.
„To było nieoczekiwane”.
– To dla ciebie, łajdaku!
Następny kopniak trafił go w usta; głowa mężczyzny
odskoczyła do tyłu, krople krwi obryzgały przeciwległą ścianę.
Ardee wpakowała obcas buta w brzuch lichwiarza, który zwinął się
w kłębek.
– Ty – warknęła. – Ty...
Kopała go raz za razem, uparcie, a Fallow trząsł się, jęczał i
dyszał, chowając głowę między kolanami. Frost odsunął się od
ściany i postąpił krok do przodu, ale Glokta podniósł palec.
– W porządku – mruknął Glokta. – Myślę, że ma do tego
prawo.
Kopniaki straciły siłę. Glokta słyszał, jak Ardee łapie
spazmatycznie powietrze. Jej obcas wbił się w żebra Fallowa,
czubek buta ponownie trafił go w nos.
„Jeśli kiedykolwiek znudzi ją dotychczasowe życie, to
będzie miała przed sobą piękną przyszłość jako praktyk”.
Wysunęła wargi, nachyliła się i splunęła mężczyźnie w
twarz. Wymierzyła mu jeszcze jednego kopniaka, niezbyt mocno,
po czym zatoczyła się na kredens i oparła o wypolerowane drewno,
zgięta i zdyszana.
– Zadowolona? – spytał Glokta.
Popatrzyła na niego zza zasłony splątanych włosów.
– Niezupełnie.
– Jeśli będziesz go dłużej kopała, to czy poczujesz się
bardziej usatysfakcjonowana?
Zmarszczyła brwi, spoglądając na Fallowa, który leżał na
boku, dysząc chrapliwie.
Postąpiła krok i wpakowała mu but w pierś, po czym
zachwiała się do tyłu, ocierając śluz pod nosem. Odsunęła włosy
sprzed twarzy.
– Skończyłam.
– Bardzo dobrze. Wynoś się – syknął Glokta do lichwiarza.
– Precz, robaku!
– Oczywiście – wymamrotał Fallow przez skrwawione
usta, pełznąc w stronę drzwi, podczas gdy Frost nie odstępował go
ani na krok. – Dziękuję! Bardzo dziękuję!
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim z hukiem. Ardee
usiadła ciężko na jednym z krzeseł, opierając łokcie na kolanach, a
czoło na dłoniach. Glokta dostrzegł, że drżą jej nieznacznie ręce.
„Wyrządzanie komuś krzywdy bywa naprawdę męczące.
Wiem o tym doskonale, zwłaszcza gdy człowiek nie jest do tego
przyzwyczajony”.
– Nie przejmowałbym się tym za bardzo – powiedział. – Z
pewnością na to zasłużył.
Podniosła wzrok, jej oczy spoglądały twardo.
– Nie przejmuję się. Zasłużył na coś gorszego.
„To też zaskakujące”.
– Chcesz, żeby tak się stało?
Sapnęła i wyprostowała się na krześle.
– Nie.
– Jak chcesz. – „Ale to miło mieć wybór”. – Pewnie
zechcesz zmienić suknię.
Spuściła wzrok.
– Och. – Jej suknia, aż do kolan, upstrzona była krwią
Fallowa. – Nie mam niczego...
– Na górze, w pokoju, jest mnóstwo ubrań. Dopilnowałem
tego. Przyślę tu także kilkoro godnych zaufania służących.
– Nie potrzebuję ich.
– Owszem, potrzebujesz. Nie chcę słyszeć, że siedzisz tu
sama.
Wzruszyła bezradnie ramionami.
– Nie mam czym im zapłacić.
– Nie martw się. Zajmę się tym. – „Wyrazy uszanowania
pod adresem niezwykle szczodrych bankierów, Valinta i Balka,
bądź co bądź”. – Niczym się nie przejmuj. Złożyłem obietnicę
twojemu bratu i zamierzam jej dotrzymać. Bardzo mi przykro, że
sprawy przyjęły taki obrót. Miałem mnóstwo obowiązków... na
Południu. A tak przy okazji, otrzymałaś od niego jakieś
wiadomości?
Ardee uniosła raptownie głowę, otwierając nieznacznie
usta.
– Nie wiesz?
– O czym miałbym wiedzieć?
Westchnęła i wbiła wzrok w podłogę.
– Collem towarzyszył księciu Ladisli podczas tej bitwy, o
której wszyscy mówią. Wzięto paru jeńców, za kilku zapłacono
okup... Nie było go wśród nich. Przypuszcza się, że... – Urwała,
wpatrując się w krew na swojej sukni. – Przypuszcza się, że zginął.
– Zginął?
Glokta poczuł, jak drga mu powieka. Jego kolana ogarnęła
nagła słabość. Zrobił niepewny krok do tyłu i opadł na krzesło.
Teraz jemu trzęsły się dłonie; zacisnął je razem.
„Śmierci. Przydarzają się każdego dnia. Sam niedawno
spowodowałem ich tysiące, nie poświęcając temu nawet myśli.
Patrzyłem na zwały trupów i wzruszałem ramionami. Dlaczego tak
trudno mi znieść tę jedną?”.
A jednak tak było.
– Zginął? – wyszeptał.
Przytaknęła z wolna i ukryła twarz w dłoniach.
Słaba pociecha
West patrzył zza krzewów, przez zasłonę wirujących
płatków śniegu, w dół zbocza, ku unijnej pikiecie. Wartownicy
siedzieli w nierównym kręgu, garbiąc się wokół parującego garnka
nad mizernym ogniem, na drugim brzegu strumienia. Mieli na
sobie grube płaszcze, z ust dobywała im się para oddechu, broń
leżała na ziemi, niemal zapomniana. West wiedział, jak się czują.
Bethod mógł nadejść w tym tygodniu, mógł nadejść w następnym,
ale z zimnem musieli się zmagać w każdej minucie każdego dnia.
– No dobra – odezwał się szeptem Trójdrzewiec. – Lepiej
zejdź tam w pojedynkę. Może im się nie spodobać, że ja i chłopcy
ruszamy na nich spomiędzy drzew.
Wilczarz wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Mogliby zabić któregoś z nas.
– A byłoby szkoda – wtrącił Dow. – Po tym, jak zaszliśmy
tak daleko.
– Krzyknij, kiedy będą gotowi na widok bandy Północnych,
którzy wyłaniają się z zarośli, dobra?
– Krzyknę – przytaknął West, po czym wyciągnął zza pasa
swój ciężki miecz i wręczył go Trójdrzewcowi. – Lepiej go weź.
– Powodzenia – rzucił Wilczarz.
– Powodzenia – powtórzył Dow, krzywiąc wargi w dzikim
uśmiechu. – Wściekły.
West wyłonił się powoli zza drzew i ruszył w dół
łagodnego zbocza ku strumieniowi, skrzypiąc skradzionymi butami
w śniegu i trzymając ręce wysoko nad głową, by pokazać, że nie
ma żadnej broni, choć nie winiłby wartowników, gdyby zabili go
bez wahania. Nikt nie mógłby bardziej przypominać
niebezpiecznego barbarzyńcy niż on teraz i wiedział o tym
doskonale.
Ostatnie strzępy munduru kryły się pod łachmanami ze skór
i podartych skrawków przewiązanych w pasie sznurkiem, do tego
poplamiony mundur, zabrany jakiemuś martwemu wojownikowi z
Północy. Pokrytą strupami twarz szpecił kilkutygodniowy
nierówny zarost, zaczerwienione oczy łzawiły, malował się w nich
głód i wyczerpanie. Wyglądał jak zdesperowany człowiek, co
więcej, wiedział, że nim jest. Zabójcą. Kimś, kto zamordował
następcę tronu. Najgorszym ze zdrajców.
Jeden z wartowników podniósł wzrok i dostrzegł go.
Zerwał się niezgrabnie z miejsca, strącając przy tym patelnię w
ogień, i sięgnął po wbitą w śnieg włócznię.
– Stój! – wrzasnął w łamanym języku Północy. Inni też się
zerwali, chwytając za broń, jeden z nich, manipulując nieporadnie
dłońmi w rękawicach, już zakładał strzałę na cięciwę łuku.
West zatrzymał się. Płatki śniegu osiadały łagodnie na jego
ramionach i splątanych włosach.
– Nie bójcie się! – odkrzyknął w swoim języku. – Jestem
po waszej stronie!
Przyglądali mu się przez chwilę.
– To się okaże! – zawołał któryś. – Przejdź przez wodę, ale
zrób to powoli!
Zsunął się na dół i wszedł z chlupotem do strumienia,
zaciskając zęby, kiedy lodowaty nurt wciągnął go niemal po uda.
Wygramolił się na przeciwległy brzeg, a czterej wartownicy
otoczyli go pełnym napięcia półkolem, trzymając broń w
pogotowiu.
– Uważajcie na niego!
– To może być podstęp!
– Żaden podstęp – zaprzeczył niespiesznie West, nie
odrywając wzroku od uniesionych ostrzy i starając się zachować
spokój. To było najważniejsze – zachować spokój. – Jestem
jednym z was.
– Skąd się u diabła wziąłeś?
– Służyłem w dywizji księcia Ladisli.
– Ladisli? I zaszedłeś aż tutaj?
West przytaknął.
– Zaszedłem.
Wartownicy wyraźnie się odprężyli, ich ciała opuściło
napięcie, ostrza włóczni zaczęły drgać i podnosić się do góry. Byli
gotowi mu uwierzyć. Ostatecznie mówił powszechnym językiem
jak własnym i z pewnością wyglądał na kogoś, kto przebył setkę
mil przez dziki kraj.
– Jak się w takim razie nazywasz? – spytał ten z kuszą.
– Pułkownik West – wymamrotał łamiącym się głosem.
Czuł się jak kłamca, choć mówił prawdę. Był innym człowiekiem
niż tamten, który wyruszył na wojnę do Anglandu.
Wartownicy wymienili zdumione spojrzenia.
– Myśleliśmy, że nie żyje – wymamrotał ten z włócznią.
– Niezupełnie, chłopcze – powiedział West. – Niezupełnie.

***

Lord marszałek Burr siedział przy stole przykrytym


pogniecionymi mapami, kiedy West przecisnął się między połami
namiotu i wszedł do środka. Wydawało się w świetle lampy, że
ciężar dowództwa odcisnął na marszałku swe piętno. Wyglądał na
starszego, bledszego, słabszego, włosy na głowie i na brodzie
sterczały mu dziko. Stracił na wadze, zmięty mundur wisiał na
nim, zerwał się jednak w na widok gościa z dawnym wigorem.
– Pułkownik West, jak żyję i oddycham! Nigdy nie
sądziłem, że jeszcze pana zobaczę! – Ujął dłoń Westa i ścisnął
mocno. – Cieszę się, że zdołał pan przeżyć. Diabelnie się cieszę!
Brakowało mi pańskiej trzeźwej głowy, bez dwóch zdań! –
Spojrzał mu uważnie w oczy. – Wygląda pan jednak na
zmęczonego, mój przyjacielu.
Nie sposób było temu zaprzeczyć. West nigdy nie był
najprzystojniejszym mężczyzną w Agrioncie, z czego zdawał sobie
doskonale sprawę, ale zawsze czerpał dumę z faktu, że sprawia
wrażenie szczerego, przyjacielskiego i miłego. Z trudem rozpoznał
swoją twarz w lustrze, kiedy już wziął pierwszą od wielu tygodni
kąpiel, wciągnął na siebie pożyczony mundur i wreszcie się ogolił.
Wszystko było inne, jakby ostrzejsze, wyblakłe z koloru.
Wystające niegdyś kości policzkowe uwydatniły się jeszcze
bardziej, rzednące włosy i brwi zyskały barwę żelaznej szarości,
szczęka wychudła i wysunęła się do przodu jak u wilka. Skórę
bladych policzków znaczyły głębokie i gniewne linie, pojawiły się
także na wąskim grzbiecie ostrego nosa i w kącikach oczu. Oczy
wyglądały najgorzej. Wąskie. Głodne. Lodowato szare, jakby w
jego czaszkę wniknęło przejmujące zimno i wciąż się tam czaiło,
nawet w ciepłym dniu. Próbował przypomnieć sobie dawne czasy,
uśmiechać się i śmiać, przybierać wyraz twarzy taki jak niegdyś,
ale sprawiało to głupie wrażenie na tym kamiennym obliczu. Z
lustra spoglądał na niego złym wzrokiem jakiś obcy bezlitosny
mężczyzna i nie chciał odejść.
– To była trudna wędrówka, sir.
Burr skinął głową.
– Oczywiście, oczywiście. Piekielnie trudna, i to o
niewłaściwej porze roku. Dobrze, że wysłałem z panem tych
Północnych, jak się okazało?
– Bardzo dobrze, sir. To niezwykle dzielna i pomysłowa
banda. Ocalili mi życie, i to niejeden raz. – Zerknął na Pike'a, który
krył się za jego plecami w cieniu, zachowując pełen szacunku
dystans. – Życie nas wszystkich.
Burr popatrzył na pokrytą oparzeniami twarz skazańca.
– A ten to kto?
– To jest Pike, sir, sierżant z pospolitego ruszenia Stariksy,
odłączył się od swojego regimentu podczas bitwy. – Kłamstwa
płynęły z ust Westa z zadziwiającą łatwością. – Razem z pewną
dziewczyną, córką kucharza z taborów, jak mi się zdaje, przyłączył
się do nas w drodze na północ. Był niezwykle przydatny, sir,
sprawdzał się doskonale w trudnych sytuacjach. Nie dotarłbym
tutaj bez niego.
– Doskonale! – zawołał Burr, podchodząc do skazańca i
ściskając mu dłoń. – Dobrze się spisałeś. Twój regiment przepadł,
Pike. Niewielu przeżyło, muszę z przykrością powiedzieć.
Bardzo niewielu, ale zawsze przydadzą mi się ludzie godni
zaufania tutaj, w mojej kwaterze.
Zwłaszcza tacy, którzy radzą sobie w trudnych sytuacjach.
– Westchnął przeciągle. – Mam ich zbyt mało pod ręką. Liczę, że
zechcesz pozostać z nami.
Skazaniec zastygł bez ruchu.
– Oczywiście, lordzie marszałku, to będzie dla mnie
zaszczyt.
– Co z księciem Ladislą?
West wziął głęboki oddech i spojrzał w ziemię.
– Książę Ladisla... – Umilkł i pokręcił głową. – Zaskoczyli
nas konni, najeżdżając nasze kwatery. Stało się to tak szybko...
Szukałem go potem, ale...
– Rozumiem. No cóż. Nigdy nie powinien był otrzymać
dowództwa, ale co mogłem zrobić? Stoję tylko na czele przeklętej
armii! – Położył ojcowską dłoń na ramieniu Westa. – Niech się pan
za to nie wini. Wiem, że zrobił pan, co mógł.
West nie miał odwagi podnieść wzroku. Zastanawiał się,
jakby Burr zareagował, gdyby wiedział, co się naprawdę
wydarzyło, tam, w lodowatej dziczy.
– Ktoś jeszcze przeżył? – spytał marszałek.
– Garstka. Nie więcej niż garstka, w dodatku żałosna.
Burr czknął, skrzywił się i zaczął masować się po brzuchu.
– Przepraszam. Ta przeklęta niestrawność nie daje mi
spokoju. To jedzenie, i wszystko... – urwał i czknął znowu.
– Proszę mi wybaczyć, sir, ale jak wygląda nasza sytuacja?
– Od razu do rzeczy, co, West? To właśnie zawsze w panu
lubiłem. Od razu do rzeczy. No cóż, będę z panem szczery. Kiedy
otrzymałem pański list, planowaliśmy ruszyć na południe, by
wspomóc Ostenhorm, ale pogoda była niesprzyjająca, z trudem
mogliśmy się poruszać. Zdawało się, że Północni są wszędzie!
Bethod skierował pewnie swe główne siły w pobliże Cumnur, ale
tu pozostawił dostatecznie dużo oddziałów, by utrudniać nam
życie. Cierpieliśmy bezustanne wypady na nasze linie
zaopatrzenia, stoczyliśmy niejedną bezsensowną i krwawą
potyczkę, doszło także do chaotycznej nocnej akcji, która niemal
wywołała panikę w dywizji Kroya.
Poulder i Kroy. Myśli Westa wypełniły nagle nieprzyjemne
wspomnienia, a zwykłe fizyczne niedogodności podróży na północ
wydały mu się niezwykle pociągające.
– Co z generałami?
Burr rzucił gniewne spojrzenie spod krzaczastych brwi.
– Uwierzy pan, jeśli powiem, że są gorsi niż kiedykolwiek?
Nie można zostawić ich obu razem, żeby natychmiast nie zaczęli
skakać sobie do oczu. Muszę prowadzić narady z każdym z
osobna, jednego dnia z jednym, drugiego z drugim, chcąc uniknąć
bójki na pięści w swojej kwaterze. Co za śmieszność! – Trzymał
dłonie za plecami, krążąc po nuro po namiocie. – Ale szkoda, jaką
wyrządzają, blednie w porównaniu z tym przeklętym zimnem.
Ludzie padają z powodu odmrożeń, gorączki, szkorbutu, namioty
dla chorych pękają w szwach. Na każdego człowieka, którego zabił
wróg, przypada dwudziestu, których wykończyła zima, a ci
nieliczni sprawni nie mają wielkiego zapału do walki. A jeśli
chodzi o rozpoznanie... nie chce mi się nawet o tym mówić! –
Uderzył gniewnie w mapy rozłożone na stole. – Wszystko, co tu
jest, to dzieła wyobraźni! Bezużyteczne, poza tym brakuje nam
zwiadowców. Każdego dnia mgła i śnieg, nie widać nawet końca
obozu! Słowo daję. West, nie mamy bladego pojęcia, gdzie w tej
chwili znajdują się główne siły Bethoda...
– Jest na południe, sir, być może o dwa dni marszu za nami.
Burr uniósł brwi.
– Naprawdę?
– Tak. Trójdrzewiec i jego Północni obserwowali ich, kiedy
wędrowaliśmy, przygotowali nawet kilka nieprzyjemnych
niespodzianek dla zwiadowców konnych.
– Takich jak ta, którą przyszykowali dla nas, co, West? Lina
przeciągnięta nad drogą i tak dalej? – Zachichotał pod nosem. –
Dwa dni marszu za nami, powiada pan? To niezwykle cenna
informacja. Diabelnie cenna! – Burr skrzywił się i kładąc sobie
dłoń na brzuchu, skierował się z powrotem do stołu. Wziął linijkę
do ręki i zaczął mierzyć odległości. – Dwa dni marszu. To by
znaczyło, że znajduje się pewnie gdzieś tutaj. Jest pan pewien?
– Jestem pewien, lordzie marszałku.
– Jeśli idzie na Dunbrek, to przejdzie obok pozycji generała
Pouldera. Może się zdarzyć, że wciągniemy go w bitwę, nim
zajdzie nas od tyłu, a nawet sprawimy mu niespodziankę, której nie
zapomni. Doskonała robota, West! Doskonała! – Rzucił linijkę na
blat. – Teraz powinien pan trochę odpocząć.
– Wolałbym od razu wrócić do służby, sir...
– Wiem, i przydałby mi się pan od razu, ale proszę wziąć
sobie ze dwa wolne dni, świat się przez to nie zawali. Ma pan za
sobą długą i ciężką wędrówkę.
West zgarbił się. Nagle poczuł się straszliwie zmęczony.
– Oczywiście. Powinienem napisać list... do siostry. –
Dziwne, że to powiedział. Nie myślał o niej od tygodni. – Muszę
dać jej znać, że... żyję.
– Dobry pomysł. Poślę po pana, kiedy zajdzie potrzeba –
zakończył rozmowę Burr i pochylił się nad swoimi mapami.
– Nie zapomnę tego – wyszeptał Westowi w ucho Pike,
kiedy odsunęli połę namiotu i wyszli na zimno.
– Nie ma o czym mówić. Nie będą tęsknić za tobą w
tamtym obozie. Znów jest sierżant Pike, to wszystko. Możesz
zostawić swoje błędy w przeszłości.
– Nigdy tego nie zapomnę. Jestem pańskim człowiekiem,
pułkowniku, cokolwiek się zdarzy. Pańskim człowiekiem!
West kiwnął głową, oddalając się ze zmarszczonym czołem
przez zwały śniegu. Pomyślał, że wojna zabija wielu ludzi. Ale
niektórym daje też drugą szansę.

***

West przystanął na progu. Słyszał docierające ze środka


roześmiane głosy. Stare, znajome głosy. Powinny natchnąć go
poczuciem bezpieczeństwa, swojskości, akceptacji, ale tak nie
było.
Napawały go troską. Nawet strachem. Z pewnością
wiedzieli. Był przekonany, że wskażą go palcami, krzycząc:
„Morderca! Zdrajca! Łajdak!”. Odwrócił się ku chłodnej nocy. Na
całym obozie osiadał łagodnie śnieg. Najbliższe namioty odcinały
się czernią od białej ziemi, te dalsze zaś szarością. Te, które stały
jeszcze dalej, przypominały ledwie widoczne duchy, wreszcie
zamieniały się w niewyraźne kształty w burzy maleńkich płatków.
Nic się nie poruszało.
Wszystko było pogrążone w całkowitej ciszy. Wziął
głęboki oddech i przecisnął się między połami namiotu.
W środku, wokół brudnego składanego stołu tuż obok
rozżarzonego piecyka siedzieli trzej oficerowie. Jalenhorm miał
brodę wielką niemal jak szufla łopaty. Kaspa obwiązał sobie głowę
czerwoną szmatą. Brint otulił się wielkim ciemnym płaszczem i
rozdawał dwóm pozostałym karty.
– Zasuń te przeklęte poły, jest zimno jak diabli... – Nagle
opadła mu szczęka. – Nie.
Niemożliwe! Pułkownik West!
Brint zerwał się z miejsca, jakby go coś ugryzło w tyłek.
– Niech mnie diabli!
– Mówiłem wam! – wrzasnął Kaspa, rzucając karty na stół i
śmiejąc się jak wariat. – Mówiłem wam, że wróci!
Otoczyli go, a potem klepali po plecach, ściskali mu dłonie,
ciągnęli do namiotu. Nie było kajdan, dobytych mieczy, oskarżeń o
zdradę. Jalenhorm zaprowadził go do krzesła, to znaczy tego, które
nie groziło bliskim upadkiem. Kaspa dmuchnął parą oddechu w
szklankę i otarł ją palcem, Brint zaś odkorkował butelkę z cichym
puknięciem.
– Kiedy tu wróciłeś?
– Jak?
– Byłeś z Ladislą?
– Brałeś udział w bitwie?
– Czekajcie – powstrzymał towarzyszy Jalenhorm. – Dajcie
mu odsapnąć!
West machnął tylko ręką.
– Dotarłem tu dziś rano i byłbym przyszedł do was od razu,
gdybym nie musiał wpierw spotkać się z miską i brzytwą, a potem
z marszałkiem Burrem. Byłem z Ladislą i uczestniczyłem w
bitwie, a dotarłem tutaj, przemierzając pieszo kraj, z pomocą pięciu
Północnych, dziewczyny i człowieka bez twarzy.
Wziął szklankę i opróżnił ją jednym haustem, skrzywił się i
syknął przez zęby, czując, jak trunek pali go w przełyk i spływa do
żołądka. Cieszył się, że mimo wszystko postanowił wejść do
namiotu.
– Nie krępuj się – powiedział, wysuwając dłoń z pustą
szklanką.
– Przemierzyć kraj pieszo... wyszeptał Brint i potrząsnął
głową, napełniając przyjacielowi szklankę. – Z pięcioma
Północnymi. I z dziewczyną?
– Zgadza się. – West zmarszczył brwi, zastanawiając się, co
w tej chwili robi Cathil i czy czasem nie potrzebuje pomocy...
Bzdura, potrafiła o siebie zadbać. Zwrócił się do Jalenhorma: – A
więc dostarczyłeś mój list, poruczniku?
– Spędziłem kilka zimnych i nerwowych nocy w drodze. –
Olbrzym uśmiechnął się szeroko. – Ale udało mi się.
– Tyle że teraz jest kapitanem – wtrącił Kaspa, siadając na
swoim krześle.
– Naprawdę?
Jalenhorm wzruszył skromnie ramionami.
– Tak naprawdę dzięki tobie. Lord marszałek przydzielił
mnie do swojego sztabu, kiedy wróciłem.
– Choć pan kapitan wciąż znajduje trochę czasu dla nas,
małych ludzi, niech niebiosa będę mu przychylne. – Brint oblizał
koniuszki palców i zaczął rozdawać dla czterech.
– Obawiam się, że nie mam za co grać – mruknął West.
Kaspa uśmiechnął się.
– Nie martw się, pułkowniku, nie gramy już na pieniądze.
Bez Luthara, który robił z nas biedaków, nie warto się wysilać.
– Nie pojawił się potem?
– Przyszli po niego i ściągnęli go ze statku. Hoff po niego
posłał. Od tej pory nic nie wiemy.
– Wysoko postawieni przyjaciele – wyjaśnił kwaśno Brint.
– Pewnie obija się po Adule, nie mając nic ważnego do roboty, i
zabawia się z kobietami, kiedy my odmrażamy tu sobie tyłki.
– Szczerze mówiąc – dorzucił Jalenhorm – zabawiał się z
kobietami, nawet gdy my tam byliśmy.
West zmarszczył czoło. Wszystko to było, niestety, prawdą.
Kaspa uniósł dłonie nad stołem.
– Tak czy inaczej, gramy o honor.
– Choć jest go tu niewiele – zażartował Brint.
Dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem; Kaspa zabrudził
sobie brodę trunkiem. West uniósł brwi, zaskoczony. Najwyraźniej
byli pijani; uznał, że im prędzej się do nich przyłączy, tym lepiej.
Osuszył następną szklankę i sięgnął po butelkę.
– No cóż, powiem wam jedno – odezwał się Jalenhorm,
układając swoje karty niespokojnymi palcami. – Cieszę się, jak
wszyscy diabli, że nie będę musiał mówić o tobie twojej siostrze.
Nie zmrużyłem oka od tygodnia, zastanawiając się, jak to zrobić, i
wciąż nic nie wymyśliłem.
– Nigdy niczego nie wymyśliłeś – zauważył Brint, a dwaj
pozostali znowu zarżeli ze śmiechu.
Nawet West skrzywił usta w grymasie rozbawienia, ale nie
trwało ono długo.
– Jak bitwa? – spytał Jalenhorm.
West wpatrywał się dłuższą chwilę w swój kieliszek.
– Było kiepsko. Północni zastawili na Ladislę pułapkę, a on
dał się na to złapać, zmarnował swoją kawalerię. Potem podniosła
się mgła, zupełnie niespodziewanie, nawet jak człowiek przysunął
rękę do twarzy, to jej nie widział. Ich konnica runęła na nas, zanim
zdążyliśmy się zorientować, o co chodzi. Chyba dostałem cios w
głowę. Pamiętam, że potem leżałem w błocie, a nade mną stał
Północny. Z czymś takim. – West wyciągnął zza pasa ciężki miecz
i położył go na stole.
Trzej oficerowie wpatrywali się w broń jak urzeczeni.
– Niech mnie diabli – mruknął Kaspa.
Oczy Brinta były szeroko otwarte.
– Jak zdołałeś go pokonać?
– Nie pokonałem. Ta dziewczyna, o której wam mówiłem...
– Tak?
– Rozwaliła mu łeb młotem. Ocaliła mi życie.
– Niech mnie diabli – mruknął znowu Kaspa.
– Hm. – Brint wyprostował się ciężko na krześle. – Z tego,
co mówisz, to niezwykła kobieta.
West marszczył czoło, wpatrzony w swój kieliszek.
– To prawda. – Przypomniał sobie dotyk jej ciała, gdy spała
obok niego, jej oddech na swoim policzku. Niezwykła kobieta. –
Tak, prawda.
Opróżnił kieliszek i wstał, po czym wsunął miecz
Północnego za pas.
– Idziesz już? – spytał Brint.
– Muszę czegoś dopilnować.
Jalenhorm też się podniósł.
– Powinienem ci podziękować, pułkowniku. Za to, że
wysłałeś mnie z listem. Miałeś słuszność. Nic innego nie mogłem
zrobić.
– Nie. – West wciągnął w płuca haust powietrza i odetchnął
głęboko. – Nikt nie mógł nic zrobić.

***

Noc była nieruchoma, orzeźwiająca, chłodna; buty Westa


ślizgały się i chlupotały w na wpół zamarzniętym błocie.
Gdzieniegdzie płonęły ogniska, siedzieli przy nich w ciemności
ludzie otuleni we wszystko, co mieli, z ich ust dobywała się para
oddechu, ściągnięte twarze były oświetlone żółtym blaskiem.
Jeden ogień płonął jaśniej niż pozostałe, na zboczu ponad obozem,
i West skierował się w tamtą stronę. Od wypitego alkoholu plątały
mu się nogi. Dojrzał dwie niewyraźne postaci, które z każdym jego
krokiem nabierały wyrazistości.
Czarny Dow palił fajkę, znad okrutnego uśmiechu unosił
się dym czagi, między skrzyżowanymi nogami trzymał butelkę, w
śniegu obok walało się już kilka opróżnionych.
Gdzieś z prawej strony, w ciemnościach, ktoś śpiewał w
języku Północy. Potężny, głęboki głos, zawodzący straszliwie.
„Ciął go aż do koooości. Nie. Do koooości. Do... zaraz, chwila”.
– W porządku? – spytał West, wyciągając okryte
rękawicami dłonie do strzelających płomieni.
Trójdrzewiec wyszczerzył do niego zęby, zadowolony,
kiwając się lekko w przód i w tył.
West zastanawiał się, czy widzi uśmiech starego wodza po
raz pierwszy w życiu. Mężczyzna wskazał kciukiem w dół zbocza.
– Tul się odlewa. I śpiewa. Jestem pijany jak świnia. –
Upadł do tyłu i rozłożył się w śniegu, z szeroko rozłożonymi
rękami i nogami. – I paliłem. Jestem przemoczony. Jestem mokry
jak pieprzona Crinna. Gdzie jesteśmy, Dow?
Dow spojrzał w ogień, mrużąc oczy i otwierając szeroko
usta, jakby wypatrywał czegoś w dali.
– W środku jakiegoś pieprzonego nigdzie – odparł,
wskazując wokół siebie fajką. Zaczął chichotać, chwycił
Trójdrzewca za but i potrząsnął nim. – A gdzie mielibyśmy być?
Chcesz spróbować, Wściekły?
Podsunął Westowi fajkę.
– Niech będzie.
West zaciągnął się i poczuł, jak dym wgryza mu się w
płuca. Kaszlnął brązowymi oparami w mroźne powietrze i znów
się zaciągnął.
– Daj mi to – powiedział Trójdrzewiec, który zdążył już
usiąść, i wyrwał fajkę Westowi.
Z ciemności napłynął huczący głos Tula, straszliwie
pozbawiony wszelkiej melodii.
– „Machnął toporem jak...”. Jak? „Machnął toporem jak...
diabli”. Nie. Zaczekajcie chwilę...
– Wiecie, gdzie jest Cathil? – spytał West.
Dow łypnął na niego z lubieżnym błyskiem w oku.
– Och, jest niedaleko. – Pomachał w stronę kilku namiotów
w wyższej części zbocza. – Tam, jak mi się zdaje.
– Niedaleko – odparł jak echo Trójdrzewiec, chichocząc. –
Niedaleko.
– „Był... Krwawym... Dzieeeewięć!”– dobiegł bulgoczący
głos zza drzew.
West podążył śladami, które prowadziły w górę zbocza, w
stronę namiotów. Dym fajki zaczął już na niego działać. Czuł
lekkość w głowie, jego stopy poruszały się bez trudu. Nie czuł
chłodu na nosie, tylko przyjemne łaskotanie. Usłyszał głos jakiejś
kobiety, śmiała się cicho.
Wyszczerzył zęby, zadowolony, i zrobił kilka skrzypiących
kroków po śniegu. Z jednego namiotu wylewał się przez wąską
szczelinę w suknie ciepły blask światła. Śmiech stał się głośniejszy.
– Uch... uch... uch...
West zmarszczył czoło. Nie przypominało to śmiechu.
Podszedł bliżej, starając się robić jak najmniej hałasu. W jego
przyćmionym umyśle pojawił się jeszcze jeden dźwięk. Urywany
pomruk, jak jakiegoś zwierzęcia. Przysunął się jeszcze bliżej i
pochylił, by zajrzeć przez dziurę w namiocie, nie mając nawet
odwagi oddychać.
– Uch... uch... uch...
Zobaczył nagie plecy kobiety, unosiły się i opadały. Chude
plecy, mógł dostrzec ścięgna, które napinały się w takt tego ruchu,
pod skórą przesuwały się kosteczki kręgosłupa. Nachylił się
jeszcze bardziej i teraz widział jej włosy, kasztanowe i
zmierzwione. Cathil. W stronę Westa wysuwały się jej szczupłe
nogi, stopa znajdowała się tak blisko, że mógł jej dotknąć, duże
palce wykręcały się miarowo.
– Uch... uch... uch...
Pod jej pachę wsunęła się jakaś dłoń, druga trzymała za
kolano. Rozległ się cichy pomruk i kochankowie, jeśli tak można
było ich nazwać, przekręcili się i teraz ona była pod spodem. West
otworzył bezwiednie usta. Widział z boku głowę mężczyzny i
patrzył na nią. Bez trudu rozpoznał ostro zarysowaną linię
zarośniętej szczęki. Wilczarz. Wypinał tyłek na Westa, poruszając
się do przodu i tyłu. Dłoń Cathil zaciskała się spazmatycznie na
kosmatym pośladku, w zgodnym rytmie z ciałem mężczyzny.
– Uch... uch... uch...
West przysłonił dłonią usta, wybałuszył oczy, jednocześnie
przerażony i dziwnie podniecony. Tkwił beznadziejnie między
pragnieniem patrzenia a chęcią ucieczki, w końcu zdecydował się
na to drugie, bez udziału świadomej myśli. Cofnął się o krok, a
wtedy obcas jego buta zaplątał się w kołek od linki; runął w śnieg z
cichym krzykiem.
– Co jest, kurwa? – dobiegło z namiotu.
Pozbierał się szybko, odwrócił i zaczął po ciemku
przedzierać się przez śnieg. Usłyszał, jak z tyłu ktoś podnosi połę
namiotu.
– Który to z was, dranie? – odezwał się wyżej głos
Wilczarza, który grzmiał w języku Północy. – To ty, Dow? Zabiję
cię, kurwa!
Wysokie Szczyty
Połamane Góry – oznajmił bez tchu brat Długostopy
głosem stłumionym przez niekłamany podziw. – Zaprawdę,
wspaniały widok.
– Myślę, że podobałyby mi się bardziej, gdym nie musiał
przez nie przechodzić – mruknął Logen.
Jezal nie mógł się z nim nie zgodzić. Charakter krainy,
którą przemierzali, zmieniał się z dnia na dzień, najpierw łagodnie
pochyły trawiasty ląd, potem wybrzuszone wzgórza, poznaczone
gdzieniegdzie nagimi skałami i posępnymi zbitkami karłowatych
drzew.
Nieodmiennie, gdzieś w dali, widać było przyćmioną i
szarą zapowiedź szczytów, coraz większych i wyraźniejszych z
każdym porankiem, aż w końcu zdawały się przewiercać leniwe
chmury na niebie.
Teraz stali w ich cieniu. Długa dolina, którą dotychczas
podążali, z jej rozhuśtanymi drzewami i wijącymi się
strumieniami, kończyła się labiryntem kruszejących kamiennych
ścian.
Dalej leżało strome zbocze, przechodzące w nierówne i
surowe podnóże, a jeszcze dalej majaczył pierwszy prawdziwy
ostaniec, ostry zarys postrzępionej skały, dumnej i wspaniałej,
zwieńczonej na odległym szczycie białą czapą śniegu.
Przyprawiająca o zawrót głowy dziecięca wizja prawdziwej góry.
Bayaz objął skruszone fundamenty twardym spojrzeniem
zielonych oczu.
– Była tu kiedyś silna forteca. Wyznaczała zachodnie
granice imperium, nim osadnicy przekroczyli przełęcz i osiedlili
się po drugiej stronie.
Miejsce nie było teraz niczym więcej jak tylko siedliskiem
kłujących chwastów i drapiących krzewów. Mag zsunął się z wozu
i przykucnął, prostując plecy i poruszając nogami; twarz miał
skrzywioną. Wciąż wyglądał na starego i schorowanego, ale od
czasu Aulcus twarz mu się nieco zaokrągliła i nabrała kolorów.
– Tutaj kończy się mój odpoczynek – westchnął. – Ten wóz
dobrze nam służył, konie także, ale przełęcz będzie dla nich zbyt
stroma.
Jezal widział teraz szlak, który wspinał się zakosami ku
górze, niewyraźną linię wśród kęp dzikiej trawy i ostrych skał,
znikającą za granią na szczycie.
– To wygląda na długą drogę – zauważył.
Bayaz parsknął.
– Ale pierwsza wspinaczka czeka nas już dzisiaj, a potem
jeszcze wiele podobnych.
Spędzimy w górach co najmniej tydzień, mój chłopcze,
jeśli wszystko pójdzie dobrze.
Jezal nie śmiał nawet pytać, co by znaczyło, gdyby nie
wszystko poszło dobrze.
– Musimy podróżować bez bagażu – ciągnął mag. – Mamy
przed sobą długą i stromą drogę. Tylko woda i jedzenie, które nam
pozostało. Ciepłe odzienie, ponieważ wśród szczytów będzie
panował chłód.
– Początek wiosny to nie jest najlepsza pora na
przekraczanie łańcucha górskiego – zauważył pod nosem
Długostopy.
Bayaz spojrzał na niego ostro.
– Niektórzy powiedzieliby, że najlepsza pora na
przekraczanie przeszkody jest wtedy, kiedy ktoś znajduje się po jej
niewłaściwej stronie! Czy może sugerujesz, że powinniśmy
zaczekać do lata?
Nawigator postanowił nie odpowiadać, czyniąc bardzo
mądrze w przekonaniu Jezala.
– Przełęcz jest dobrze osłonięta na swym głównym
odcinku, pogoda nie będzie stanowiła naszej największej troski.
Przydadzą się nam jednak liny. Droga za Dawnego Czasu była
dobra, choć wąska, ale to dawne dzieje. Może została podmyta
miejscami albo runęła w głębokie doliny, któż to wie? Musimy się
spodziewać trudnej wspinaczki.
– Nie mogę się już doczekać – mruknął Jezal.
– Jest jeszcze to.
Mag otworzył jeden z niemal pustych worków z obrokiem i
odgarnął kościstymi dłońmi siano. Pudełko, które zabrał z Domu
Stwórcy, leżało na samym dnie, ciemna bryła pośród bladej, suchej
trawy.
– I komu przypadnie w udziale zaszczyt niesienia tego
draństwa? – Logen spojrzał na pozostałych spod oka. – Może
będziemy ciągnąć losy? Nie?
Nikt się nie odezwał. Dziewięciopalcy stęknął, wsuwając
palce pod stalowy pojemnik i pociągnął go z wozu ku sobie.
Krawędź pudełka zaszurała o drewno.
– Przypuszczam więc, że chodzi o mnie – oznajmił; żyły
naprężyły mu się na szyi, kiedy przeniósł ciężar na koc.
Jezal nie chciał nawet patrzeć na ten przedmiot. Nie
sprawiało mu to żadnej radości. Za bardzo przypominało
przygnębiające korytarze Domu Stwórcy. Mroczne opowieści
Bayaza o magii, demonach i Drugiej Stronic. O tym, że ich podróż
miała jakiś cel, którego nie pojmował, ale który z pewnością mu
się nie podobał. Odczuł zadowolenie, kiedy wreszcie Logen owinął
pojemnik kocami i schował do torby. Przynajmniej zniknął sprzed
oczu, jeśli nie z myśli.
Wszyscy mieli mnóstwo do niesienia. Jezal wziął
oczywiście swoje ostrza przytroczone do pasa. I odzienie, które
nosił: najmniej poplamione, podarte i cuchnące z tego, co zostało,
a na wierzch podarty i postrzępiony płaszcz bez rękawa. Miał w
torbie zapasową koszulę, zwój liny, wreszcie połowę zapasów
żywności, jaką ze sobą wzięli. Niemal żałował, że nie jest cięższa:
ograniczyli się do jednego pudełka sucharów, pół worka owsianki i
paczki solonej ryby, która budziła obrzydzenie we wszystkich z
wyjątkiem Quaia. Jezal zrolował dwa koce i przymocował je do
swojej torby, zawiesił u pasa pełną manierkę i był gotów do drogi.
W miarę możności przynajmniej.
Quai wyprzągł konie z wozu, podczas gdy Jezal zdjął z
dwóch pozostałych siodła i uprząż.
Wydawało się, że to nie w porządku zostawiać je na tym
pustkowiu; przeniosły ich na swoich grzbietach aż z Calcis. Jezal
miał wrażenie, że upłynęły od tego czasu wieki. Był teraz innym
człowiekiem niż tamten, który wyruszył z miasta ku równinie.
Niemal się skrzywił na wspomnienie swej arogancji, ignorancji i
egoizmu.
– Jaa! – krzyknął.
Jego koń spojrzał na niego smutno, nie drgnąwszy nawet,
po czym spuścił łeb i zaczął skubać trawę pod kopytami. Jezal
pogłaskał go czule po grzbiecie.
– No cóż. Mam nadzieję, że dadzą sobie jakoś radę.
– Albo i nie – mruknęła Ferro, dobywając miecza.
– Co zamierzasz...
Zakrzywione ostrze przecięło do połowy kark konia,
obryzgując zasmuconą twarz Jezala kroplami ciepłej krwi.
Przednie nogi załamały się pod zwierzęciem. Wierzchowiec osunął
się na ziemię i przewrócił na bok, zraszając czerwienią trawę.
Ferro chwyciła jedno z kopyt, przyciągnęła je do siebie i
zaczęła odcinać nogę krótkimi, celnymi cięciami, podczas gdy
Jezal patrzył na to z otwartymi ustami. Obrzuciła go gniewnym
spojrzeniem.
– Nie zostawię tego mięsa ptakom. Nie przetrwa długo, ale
przynajmniej najemy się dziś wieczorem. Dajcie worek.
Logen rzucił jej jeden z pustych worków po paszy i
wzruszył ramionami.
– Nie możesz się do niczego przyzwyczajać, Jezal. Nie
tutaj, w dziczy.
Nikt się nie odzywał, od kiedy zaczęli wspinaczkę.
Wszyscy szli przygarbieni, ledwie powłócząc nogami, skupieni na
skruszałym szlaku. Droga wznosiła się i zawracała, wznosiła się i
zawracała raz za razem i wkrótce Jezal poczuł, że bolą go stopy i
kolana, ramiona ma obtarte, a twarz mokrą od potu. Krok za
krokiem. Tego właśnie uczył go West, kiedy on, Jezal, słabł z
wysiłku, biegając dookoła Agriontu. Krok za krokiem, mówił, i
miał rację. Lewa stopa, prawa stopa, one zaś poruszały się same.
Po dłuższej chwili, wypełnionej tym rytmicznym
zaklęciem, zatrzymał się i spojrzał w dół.
Było zdumiewające, jak wysoko zdołali się wspiąć w tak
krótkim czasie. Widział fundamenty zburzonej fortecy, szare
zarysy na zielonej murawie u podnóża przełęczy. Dalej wiodła
wyżłobiona koleinami droga, prowadząc przez pomarszczone
wzgórza z powrotem do Aulcus.
Jezal poczuł nagły dreszcz i odwrócił się ku zboczu.
Pomyślał, że lepiej zostawić to wszystko za sobą.

***

Logen wlókł się po stromej ścieżce, jego zdarte buty


szorowały i gniotły z chrzęstem kamyki i ziemię, metalowe
pudełko w torbie stanowiło martwy ciężar, który garbił mu ramiona
i z każdym krokiem zdawał się ważyć coraz więcej, wrzynając się
w ciało niczym worek gwoździ, choć był owinięty kocami. Lecz
Logen nie przejmował się tym zbytnio. Za bardzo był zajęty
wpatrywaniem się w ruchy pośladków Ferro, gdy szła przed nim,
napinając przy każdym kroku szczupłe mięśnie pod materiałem
brudnych spodni.
Dziwna rzecz. Dopóki się z nią nie pieprzył, w ogóle nie
myślał o niej w ten sposób.
Zajmowało go głównie to, by nie uciekła, nie postrzeliła go
albo nie dźgnęła któregoś z pozostałych. Z taką uwagą obserwował
gniewny grymas na jej twarzy, że nie widział pod nim jej oblicza.
Z taką uwagą obserwował jej ręce, że nie dostrzegał ciała. Teraz
nie potrafił myśleć o niczym innym.
Każdy jej ruch wydawał się fascynujący. Przyłapał się na
tym, że obserwuje ją cały czas.
Kiedy szli. Kiedy siedzieli. Kiedy jadła, piła, mówiła albo
pluła. Kiedy wkładała rankiem buty albo ściągała je wieczorem.
Co gorsza, jego przyrodzenie było przez cały czas stwardniałe,
tylko dlatego, że patrzył na nią kątem oka i wyobrażał ją sobie
nagą. Wszystko to zaczynało być dość kłopotliwe.
– Na co się gapisz?
Logen przystanął i spojrzał w słońce. Ferro patrzyła na
niego zdziwiona z góry. Poprawił pakunek na plecach, masując
sobie obolałe ramiona i ocierając pot z czoła. Mógł wymyślić bez
większego trudu jakieś kłamstwo. Że gapił się na wspaniałe
szczyty górskie. Że gapił się w ziemię, by wiedzieć, gdzie stawiać
stopy. Że sprawdzał, czyjej pakunek jest właściwie umocowany.
Ale jaki miałoby to sens? Oboje wiedzieli doskonale, na co się
gapił, a tamci byli dalej, poza zasięgiem głosu.
– Gapię się na twój tyłek – odparł, wzruszając ramionami. –
Przepraszam, ale jest niezły.
Nie szkodzi popatrzeć, hę?
Otworzyła gniewnie usta, ale on spuścił głowę i wyminął ją
z wysiłkiem, wsunąwszy kciuki pod rzemienie pakunku, nim
zdążyła powiedzieć cokolwiek. Kiedy oddalił się na jakiejś
dziesięć kroków, spojrzał za siebie. Wciąż stała w tym samym
miejscu, przypatrując mu się ze zmarszczonym czołem.
Uśmiechnął się do niej.
– Na co się gapisz? – spytał.

***

Zatrzymali się, by nabrać wody w chłodny i świeży


poranek, na występie skalnym ponad głęboką doliną. Przez zasłonę
drzew o rozpostartych konarach, ciężkich od czerwonych jagód i
wyrastających bokiem z nagiej skały, Jezal widział wodę toczącą
się po wąskim dnie. Po drugiej stronie wznosiły się przyprawiające
o zawrót głowy urwiska, połaci szarego kamienia, niemal pionowe,
zwieńczone strzelistymi graniami wysoko w górze, gdzie łopotały
skrzydłami czarne ptaki i krakały do siebie, a spirale białej chmury
obracały się w dali na bladym niebie. Niezwykłe otoczenie, choć w
jakiś sposób niepokojące.
– Piękny widok – mruknął Jezal, zważając jednak, by nie
podejść zbyt blisko krawędzi występu.
Logen przytaknął.
– Przypomina mi dom. Kiedy byłem młodym chłopakiem,
potrafiłem spędzać wiele tygodni na Wysokich Szczytach, by
zmagać się z górami. – Pociągnął łyk z flaszki, a potem podał ją
Jezalowi, spoglądając zmrużonymi oczami na ciemne wierzchołki.
– Zawsze jednak wygrywały. Imperium narodziło się i umarło, a
one wciąż tu są, patrząc na wszystko w dole. I będą tutaj, długo po
tym, jak wszyscy trafimy z powrotem do ziemi. Spoglądały na mój
dom. – Wydał z głębi krtani przeciągłe prychnięcie i splunął poza
krawędź występu. – Teraz nie spoglądają na nic.
Jezal łyknął wody.
– Powrócisz na Północ, kiedy się to skończy?
– Może. Mam kilka rachunków do wyrównania. Starych
rachunków. – Wzruszył ramionami. – Ale jeśli machnę na nie ręką,
to nikt na tym źle nie wyjdzie, jak mi się zdaje.
Wszyscy myślą, że nie żyję, i każdy jest z tego powodu
zadowolony.
– Nie ma do czego wracać?
Logen skrzywił się.
– Do niczego prócz krwi. Moja rodzina dawno umarła i
zamieniła się w proch, a przyjaciele, przeciwko którym się nie
obróciłem i których nie zabiłem własnymi rękami, zginęli z
powodu mojej dumy i głupoty. Takie są moje osiągnięcia. Ale ty
wciąż masz jeszcze czas, co, Jezal? Szansę na miłe, spokojne
życie. Co będziesz robił?
– No cóż... myślałem o tym... – Odchrząknął,
zaniepokojony nagle, jakby wypowiedzenie na głos własnych
planów mogło przybliżyć ich spełnienie. – Jest pewna
dziewczyna... no, właściwie kobieta... siostra mojego przyjaciela,
prawdę powiedziawszy... na imię ma Ardee.
Myślę, że, być może, ją kocham...
Było to dziwne, że dzielił się najintymniejszymi uczuciami
z tym człowiekiem, którego niegdyś uważał za dzikusa. Z
człowiekiem, który niczego nie pojmował z subtelnych zasad życia
w Unii, nie rozumiał tego poświęcenia, nad jakim kapitan Luthar
się teraz zastanawiał. Ale jakoś było mu łatwo o tym mówić.
– Tak myślałem... no... jeśli mnie zechce, to może...
moglibyśmy się pobrać.
– Wygląda to na dobry plan. – Logen uśmiechnął się i
skinął głową. – Ożeń się z nią i zasiej ziarno.
Jezal uniósł brwi.
– Niewiele wiem o uprawie ziemi.
Północny zaniósł się śmiechem.
– Nie takie ziarno, chłopcze! – Klepnął go w ramię. – Ale
dam ci jedną radę, jeśli zechcesz ją przyjąć od kogoś takiego jak ja:
znajdź sobie w życiu coś, co nie wymaga zabijania. – Schylił się,
podniósł swój pakunek i wsunął ramiona w rzemienie. – Zostaw
walkę tym, którzy mają mniej rozumu.
Odwrócił się i ruszył z wysiłkiem w górę zbocza. Jezal
przytaknął z wolna, jakby samemu sobie. Dotknął dłonią blizny na
brodzie, wyczuwając jednocześnie językiem dziurę w uzębieniu.
Logen miał słuszność. Walka to nie było życic dla niego.
Już miał o jedną bliznę za dużo.

***

Był jasny dzień. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu


Ferro czuła ciepło, a słońce sprawiało przyjemność, paląc gorącym
gniewem jej twarz, nagie przedramiona, wierzch dłoni.
Cienie skał i konarów rysowały się ostro na kamiennym
podłożu, mgiełka spadającej wody, która płynęła obok traktu,
błyskała w powietrzu.
Inni zostali w tyle. Długostopy, który jak zwykle się nie
spieszył, obdarzając uśmiechem wszystko bez wyjątku i gadając
bez sensu o majestacie widoków. Quai, przygarbiony i
zmordowany pod ciężarem swojego pakunku. Bayaz, skrzywiony,
spocony i zdyszany, jakby miał lada chwila paść bez życia. Luthar,
który skarżył się na pęcherze każdemu, kto chciał słuchać, ale nikt
nie chciał. Pozostali więc we dwójkę, ona i Dziewięciopalcy,
krocząc przed siebie w kamiennym milczeniu.
Tak, jak się jej podobało.
Wdrapała się na krawędź kruszejącej skały i natknęła na
ciemny staw, pluskający o półksiężyc płaskich kamieni; spływała
do niego z chlupotem i sykiem woda, spadając ze spiętrzonych
głazów, obrośniętych mokrym mchem. Nad rozlewiskiem
rozpościerały swe gałęzie dwa poskręcane drzewa, świeżo
wypuszczone liście migotały i szemrały w łagodnym wietrze. Na
pomarszczonej powierzchni stawu błyskało słońce, owady zaś
ślizgały się po wodzie i bzyczały leniwie. Piękne miejsce,
zapewne, jeśli ktoś dostrzegał takie rzeczy. Lecz nie Ferro.
– Są tam ryby – mruknęła i oblizała się.
Ryba, nadziana na gałązkę nad ogniem, nie byłaby zła.
Kawałki końskiego mięsa, które ze sobą zabrali, dawno już zostały
zjedzone i Ferro odczuwała głód. Przykucnąwszy przy brzegu, by
nabrać wody, obserwowała niewyraźne kształty, które przemykały
pod migotliwą powierzchnią stawu. Mnóstwo ryb.
Dziewięciopalcy zrzucił na ziemię swój ciężki pakunek i usiadł na
kamieniu obok, po czym ściągnął buty i podwinął spodnie do
kolan.
– Co robisz, różowy?
Wyszczerzył do niej zęby.
– Zamierzam schwytać kilka ryb w tej sadzawce.
– Gołymi rękami? Masz na to dość sprawne palce?
– Wydaje mi się, że powinnaś o tym wiedzieć.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, ale on tylko
uśmiechnął się szerzej, a skóra naokoło oczu zmarszczyła mu się
wesoło.
– Patrz i ucz się, kobieto – powiedział, po czym wszedł do
wody, nisko pochylony, i zaciskając usta w grymasie skupienia,
zaczął macać delikatnie wokół siebie dłońmi.
– Co on robi? – spytał Luthar, zrzucając swój pakunek obok
Ferro, i otarł wierzchem dłoni lśniącą od potu twarz.
– Ten głupiec myśli, że uda mu się złapać rybę.
– Co, gołymi rękami?
– Patrz i ucz się, chłopcze – mruknął Dziewięciopalcy. –
Ach... – Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. –No i mam. –
Mięśnie na jego przedramionach poruszyły się nieznacznie, gdy
przebierał palcami w stawie. – Jest!
Wyciągnął gwałtownym ruchem rękę w fontannie wody.
Coś błysnęło w słońcu, on zaś rzucił to na brzeg, gdzie spadło na
kamienie, pozostawiając po sobie ciemne mokre plamy. Ryba,
która ciskała się wściekle.
– Ha, ha! – zawołał Długostopy, podchodząc do nich. –
Schwytanie podstępem ryby w stawie, co? Budząca podziw i
niezwykła umiejętność. Spotkałem kiedyś człowieka z Tysięcznych
Wysp, którego uważano za największego rybaka w całym Kręgu
Świata. Klnę się, potrafił siedzieć na brzegu i śpiewać, a ryby same
mu wskakiwały na kolana. Naprawdę!
Zmarszczył z niechęcią czoło, stwierdziwszy, że nikt nie
zdradza rozbawienia jego opowieścią, ale teraz pojawił się Bayaz,
który gramolił się na krawędź skalną, niemal wsparty na dłoniach i
kolanach. Tuż za nim dostrzegli jego ucznia, jego twarz miała
zacięty wyraz.
Pierwszy z Magów zatoczył się, wsparty ciężko na swojej
lasce, i oparł o skałę.
– Być może... powinniśmy rozbić tu obóz. – Chwytał z
trudem powietrze, po wychudłej twarzy ściekał pot. – Nigdy byście
nie uwierzyli, że kiedyś przebyłem tę przełęcz. W dwa dni. –
Wypuścił z drżących palców laskę, która upadła między suche
szare drewno obok brzegu. – Dawno temu...
– Zastanawiałem się... – zaczął Jezal.
Bayaz zerknął w bok, jakby nawet obrócenie głowy
kosztowało go zbyt wiele wysiłku.
– Zastanawiasz się i jednocześnie idziesz? Obyś się nie
przemęczył, kapitanie Luthar.
– Zastanawiałem się, dlaczego zmierzamy ku krawędzi
świata?
Mag zmarszczył czoło.
– Nie dla wprawy, mogę cię zapewnić. To, czego szukamy,
znajduje się właśnie tam.
– Tak, ale dlaczego tam?
– Uhm – mruknęła zgodnie Ferro; dobre pytanie.
Bayaz wziął głęboki oddech i wydął policzki.
– Nie dacie odsapnąć, co? Po zburzeniu Aulcus i upadku
Glustroda doszło do spotkania trzech pozostałych synów Euza.
Juvensa, Bedesha i Kanediasa. Zastanawiali się, co powinni
zrobić... z Nasieniem.
– Mam ją! – krzyknął Dziewięciopalcy, wyciągając z wody
następną rybę, którą rzucił na kamienie obok pierwszej.
Bayaz patrzył na nią obojętnie, gdy podskakiwała,
poruszając pyszczkiem i skrzelami w dławiącym powietrzu.
– Kanedias pragnął je zbadać. Twierdził, że potrafi
wykorzystać je z pożytkiem. Juvens bał się kamienia, ale nie
wiedział, jak go zniszczyć, więc powierzył ten przedmiot bratu.
Wraz z upływem lat, gdy rany zadane imperium wciąż się nie
goiły, zaczął żałować swej decyzji.
Obawiał się, że Kanedias, głodny władzy, może złamać
Pierwsze Prawo, tak jak uczynił to Glustrod. Zażądał, by kamienia
nie dotykać. Z początku Stwórca odmówił i zaufanie, jakim darzyli
się bracia, zaczęło topnieć. Wiem o tym, bo to ja pełniłem rolę
posłańca między nimi. Już wówczas, jak się dowiedziałem,
szykowali broń, której pewnego dnia zamierzali użyć przeciwko
sobie. Juvens prosił, potem błagał, potem groził i wreszcie
Kanedias ustąpił. I tak trzej synowie Euza wybrali się w podróż do
Shabulyan.
– Nie ma bardziej odległego miejsca w całym Kręgu Świata
– mruknął Długostopy.
– Dlatego właśnie je wybrano. Przekazali Nasienie duchowi
wyspy, by sprawował nad nim pieczę po kres czasu.
– Rozkazali mu, by nigdy go nie uwolnił – wtrącił cicho
Quai.
– Mój uczeń znów zdradza swą ignorancję – odparł ostro
Bayaz, spoglądając spod krzaczastych brwi. – Nie nigdy, mistrzu
Quai. Juvens był na tyle mądry, by wiedzieć, że nie potrafi
przewidzieć wszystkiego. Zdawał sobie sprawę, że może nadejść
trudny czas, w jakiejś przyszłej epoce, kiedy potrzebna będzie
moc... tego przedmiotu. Więc Bedesh polecił duchowi przekazać
go tylko temu człowiekowi, który będzie miał laskę Juvensa.
Logen zmarszczył czoło.
– Więc gdzie ona jest?
Bayaz wskazał długi kawałek drewna, którym się
podpierał, leżący obok niego na ziemi, toporny i niczym
nieozdobiony.
– To jest właśnie to? – mruknął Luthar z niejakim
rozczarowaniem.
– A czego się spodziewałeś, kapitanie? – Bayaz uśmiechnął
się do niego z przekąsem. – Kawałka wypolerowanego złota,
wysadzanego kryształowymi runami, z diamentem wielkości
twojej głowy na końcu? – Mag parsknął ironicznie. – Nawet ja nie
widziałem tak wielkiego klejnotu. Mojemu mistrzowi wystarczał
prosty kij. Kawałek drewna nie czyni człowieka mądrym,
szlachetnym czy potężnym, tak jak nie czyni tego kawałek stali.
Moc pochodzi z ciała, mój chłopcze, i z serca, a także z głowy.
Przede wszystkim z głowy.
– Uwielbiam ten staw! – zachichotał Dziewięciopalcy,
rzucając następną rybę na skały.
– Juvens i jego bracia, potężni ponad wyobrażenie, pośród
ludzi i bogów – mruknął cicho Długostopy. – Nawet oni bali się
tego przedmiotu. Włożyli tyle wysiłku w to, by nikt się nim nie
posłużył. Czy nie powinniśmy darzyć go respektem, tak jak oni?
Bayaz wpatrywał się w Ferro, oczy mu błyszczały, ona zaś
odpowiedziała mu uważnym spojrzeniem. Krople potu odznaczały
się wyraźnie na pomarszczonej skórze maga i przyciemniały włosy
na jego brodzie, ale twarz była obojętna jak zamknięte drzwi.
– Broń jest niebezpieczna dla tych, którzy jej nie rozumieją.
Mógłbym postrzelić się w stopę z łuku Ferro Maljinn, gdybym nie
wiedział, jak się nim posłużyć. Mógłbym zranić swego
sprzymierzeńca stalą kapitana Luthara, gdybym nie posiadł
umiejętności fechtunku. Im większa broń, tym większe
niebezpieczeństwo. Żywię słuszny respekt wobec tego przedmiotu,
wierzcie mi, ale by pokonać naszych wrogów, naprawdę
potrzebujemy potężnej broni.
Ferro zmarszczyła czoło. Wciąż nie była do końca
przekonana, że jej wrogowie i jego to ci sami, ale chwilowo
postanowiła to przemilczeć. Zaszła zbyt daleko i była już zbyt
blisko, by nie doprowadzić tej sprawy do końca. Zerknęła na
Dziewięciopalcego i zauważyła, że patrzy na nią.
Odwróciła czym prędzej wzrok i wlepiła go w wodę.
Zmarszczka na jej czole pogłębiła się jeszcze bardziej. Ostatnio
ciągle się jej przyglądał. Gapił się, szczerzył zęby i żartował sobie
głupio. A ona przyłapała się na tym, że też gapi się na niego,
znacznie częściej, niż było to konieczne. Na jego twarzy tańczyło
światło odbijające się od pomarszczonej łagodnie wody.
Znów spojrzał i ich oczy się spotkały; uśmiechał się do niej
przez krótką chwilę.
Ferro przybrała jeszcze bardziej gniewny wyraz twarzy.
Wyjęła nóż, chwyciła jedną z ryb i odcięła jej głowę, a potem
otworzyła brzuch i wygrzebała śliskie wnętrzności, po czym
wrzuciła je do wody, tuż obok nogi Dziewięciopalcego.
Oczywiście, to, że się z nim pieprzyła, było błędem, ale mimo
wszystko nie okazało się takie złe.
– Ha! – Dziewięciopalcy znów wyrzucił w górę połyskliwą
fontannę wody, potem się potknął, próbując złapać
rozcapierzonymi palcami powietrze.
Ryba wyleciała mu z rąk, pasemko ruchliwej jasności, a
Logen runął twarzą w sadzawkę.
Podniósł się, plując i potrząsając głową, włosy lepiły mu
się do czoła.
– Przeklęta ryba!
– Każdy człowiek ma gdzieś w świecie adwersarza
mądrzejszego od siebie. – Bayaz wyprostował nogi. – Czy to
możliwe, mistrzu Dziewięciopalcy, że wreszcie znalazłeś swojego?

***

Jezal obudził się gwałtownie. Był środek nocy. Przez


chwilę, oszołomiony, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się
znajduje, ponieważ śnił o domu, o Agrioncie, o słonecznych dniach
i balsamicznych wieczorach. O Ardee albo o kimś podobnym do
niej, kto uśmiechał się do niego kącikiem ust w jakimś przytulnym
salonie. Zobaczył gwiazdy, jasne i wyraźne na czarnym niebie, a
chłodne, ostre powietrze Wysokich Szczytów zaczęło szczypać go
w wargi, nozdrza, koniuszki uszu.
Był z powrotem w Połamanych Górach, o połowę długości
świata od Aduy; poczuł ukłucie straty. Przynajmniej żołądek miał
pełen. Ryba i suchary, pierwszy normalny posiłek od czasu, gdy
skończyło się końskie mięso. Na twarzy wciąż czuł ciepło ogniska,
więc obrócił się ku niemu, uśmiechając się do rozżarzonych głowni
i podciągając koc pod brodę. Szczęście nie było niczym innym jak
świeżą rybą i wciąż żywym ogniem.
Zmarszczył czoło, zdziwiony. Koce obok niego, tam gdzie
spał Logen, poruszały się wyraźnie. W pierwszej chwili sądził, że
Północny wierci się przez sen, ale materiał poruszał się uparcie i
nie zamierzał przestać. Powolne, rytmiczne drgnienia, którym
towarzyszył, jak sobie teraz Jezal uświadomił, cichy pomruk. Z
początku sądził, że to chrapanie Bayaza, ale po chwili zrozumiał.
Wypatrując w ciemności, dojrzał blady bark i ramię
Dziewięciopalcego, grube, naprężające się mięśnie. Pod spodem,
zaciśnięta na jego boku, widniała ciemnoskóra dłoń.
Jezal otworzył usta. Logen i Ferro, a sądząc po odgłosach,
nie mogło być wątpliwości, że parzyli się z sobą! Co więcej, robili
to niespełna krok od jego głowy! Patrzył szeroko otwartymi
oczami na koce, które przesuwały się i unosiły w przyćmionym
blasku ognia. Kiedy oni...
Dlaczego... Jakim cudem... To już naprawdę gruba
przesada, ot co! Niechęć, jaką wcześniej odczuwał wobec tych
dwojga, powróciła z całą siłą. Skrzywił z odrazą pokiereszowaną
wargę.
Dwoje dzikusów, którzy parzyli się na oczach innych! Miał
ochotę wstać i wymierzyć im kopniaka jak psom, które, ku ogólnej
konsternacji, zapałały do siebie żądzą i zaczęły kopulować podczas
przyjęcia w ogrodzie.
– Do diabła – wyszeptał jakiś głos.
Jezal zamarł, lękając się, że któreś z nich go zauważyło.
– Poczekaj.
Chwila ciszy.
– Ach... ach, tak, dobrze.
Miarowy ruch zaczął się od nowa, koce podrygiwały tam i
z powrotem, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Jak mogli
oczekiwać, że się nie obudzi? Wykrzywił usta w gniewnym
grymasie i odsunął się, a potem nakrył sobie głowę i leżał w
ciemności, nasłuchując chrapliwych pomruków Dziewięciopalcego
i niecierpliwych syknięć Ferro, które stawały się z każdą chwilą
coraz głośniejsze. Zamknął mocno oczy i poczuł piekące łzy pod
powiekami.
Do diabła, czuł się samotny.
Kres wędrówki
Droga biegła szerokim łukiem od zachodu, przez nagą białą
dolinę, między dwiema długimi graniami, na których szczycie
rosły ciemne sosny. Spotykała się z rzeką przy brodzie; Biały Nurt
wezbrał roztopionym śniegiem, obmywając skały, spieniony i
zmącony – zgodnie ze swym imieniem.
– A więc to tutaj – mruknął Tul, leżąc na brzuchu i
spoglądając przez zarośla.
– Chyba tak – zgodził się Wilczarz. – Chyba że gdzieś nad
rzeką jest jeszcze jedna wielka forteca.
Stąd, z grani, widział wyraźnie jej kształt, strzeliste
ogromne mury ciemnych kamieni, sześć równych ścian, wysokich
co najmniej na dwanaście kroków, potężna okrągła wieża na
każdym narożniku, szare dachy budynków wokół dziedzińca
pośrodku. Na zewnątrz biegł jeszcze jeden mur, nieco mniejszy, o
połowę niższy, ale wciąż dość wysoki, naszpikowany tuzinem
mniejszych wież. Jeden bok przylegał do rzeki, pozostałych pięć
było chronionych przez szeroką fosę, tak więc cała ta budowla
stanowiła wyspę ostrego kamienia. Prowadził do niej jeden most, i
tylko jeden, sięgając wartowni wielkiej jak wzgórze.
– Niech mnie diabli – jęknął Dow. – Widzieliście kiedyś
takie mury? Jak, u licha, Bethod się tam przedostał?
Wilczarz potrząsnął głową.
– Teraz to bez znaczenia. Nie zmieści tam całej armii.
– I tak by tego nie zrobił – wtrącił Trójdrzewiec. – Nie
Bethod. To nie w jego stylu. Jest już prędzej na zewnątrz, gdzie
może się swobodnie poruszać, czekając, aż ich zaskoczy.
– Uhm – mruknął Ponurak, przytakując.
– Pieprzona Unia! – zaklął Dow. – Nigdy nie dość czujna!
Przez cały ten czas szliśmy za Bethodem od południa, a oni go
przepuścili bez walki! Teraz się tu zaszył, blisko wody i żarcia, w
przytulnym gniazdku, czekając na nas!
Trójdrzewiec cmoknął.
– Za późno nad tym płakać, co? Ciebie Bethod też obszedł
z raz czy dwa, o ile sobie dobrze przypominam.
– Ha. Drań potrafi pojawiać się znienacka tam, gdzie się go
nikt nie spodziewa.
Wilczarz patrzył na fortecę, na rzekę za murami, długą
dolinę, a dalej wzniesienie porośnięte drzewami.
– Ma ludzi na tej grani po drugiej stronie i w tym lesie
wokół fosy. Jestem pewien.
– Nieźle to wszystko wykombinowałeś, co? – odezwał się
Dow, patrząc na niego z ukosa.
– Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą chcielibyśmy wiedzieć.
Possała ci już kutasa?
– Co? – spytał zaskoczony Wilczarz, nie bardzo wiedząc,
co odpowiedzieć.
Tul parsknął śmiechem. Trójdrzewiec zaczął chichotać pod
nosem. Nawet Ponurak wydał z siebie jakiś dźwięk
przypominający westchnienie, tyle że głośniejszy.
– Proste pytanie, no nie? – ciągnął Dow. – Ssała go czy nie?
Wilczarz zmarszczył czoło i przygarbił ramiona.
– Srać na to – rzucił zwięźle.
Tul z trudem powstrzymywał chichot.
– Co zrobiła? Nasrała na niego? Dobrze gadałeś, Dow,
robią to w Unii inaczej niż u nas!
Teraz już wszyscy rechotali, z wyjątkiem Wilczarza, ma się
rozumieć.
– Szczam na was – warknął. – Może powinniście possać
sobie na wzajem. Przynajmniej się zamkniecie.
Dow klepnął go w ramię.
– Coś mi się nie wydaje. Sam wiesz, jak Tul lubi gadać,
kiedy ma pełną gębę!
Tul przyłożył sobie dłoń do twarzy i wysmarkał się, nie
mogąc opanować wesołości.
Wilczarz posłał mu mordercze spojrzenie, ale równie
dobrze mógłby mieć nadzieję, że powstrzyma wzrokiem kamień,
który spada. Na próżno.
– No dobra, lepiej nie robić hałasu – mruknął Trójdrzewiec,
ale wciąż szczerzył zęby. – Lepiej, jak ktoś rzuci na to okiem z
bliska. Sprawdzi, czy gdzieś się rozstawili chłopcy Bethoda, zanim
tą drogą nadejdzie Unia, niczym stado głupców.
Wilczarz poczuł, jak zamiera w nim serce.
– Jeden z nas? Który, dranie, ma to zrobić?
Czarny Dow uśmiechnął się, klepiąc go po plecach.
– Tak sobie myślę, że ten, który ostatniej nocy wsadził
swoją gałązkę do ognia, musi pierwszy zmierzyć się z chłodem
dzisiejszego ranka, no nie, chłopaki?

***
Wilczarz skradał się między drzewami, trzymając łuk w
dłoni, ze strzałą na cięciwie, której jednak nie naciągnął, z obawy,
że puści ją przypadkiem i się postrzeli albo zrobi coś równie
głupiego. Widywał już takie rzeczy, a nie miał ochoty wracać do
obozu, skacząc na jednej nodze, żeby wyjaśnić pozostałym, jak to
wpakował sobie jedną z własnych strzał w stopę. Nigdy by mu nie
dali spokoju.
Przyklęknął i wyjrzał zza drzew, badając wzrokiem ziemię
– nagą brązową glebę, łaty białego śniegu, wzgórki mokrych igieł
sosnowych i... wstrzymał oddech. Tuż obok dostrzegł ślady stóp.
W błocie i w śniegu. Śnieg padał i topił się, padał i topił się, bez
końca. Odciski nie mogły długo przetrwać w takim dniu.
Oznaczało to, że ktoś zostawił je niedawno. Wilczarz zaczął
węszyć w powietrzu. Niewiele mógł wyczuć, ale było to trudne w
tym zimnie – nos miał zaczerwieniony, zdrętwiały, napchany
lodowatymi smarkami. Pełzł wzdłuż śladów, rozglądając się w
koło. Zobaczył kolejny odcisk stopy, po chwili jeszcze jeden. Ktoś
tędy szedł, bez wątpienia, i to niedawno.
– Ty jesteś Wilczarz, co?
Zamarł, serce załomotało mu znienacka w gardle, wielkie
jak bucior. Odwrócił się i spojrzał w stronę, skąd dotarł głos, jak
mu się zdawało. Na zwalonym pniu, niespełna dziesięć kroków
dalej, siedział jakiś człowiek oparty o grubą gałąź, z dłońmi
złączonymi nad głową, wyciągnięty wygodnie, jakby zamierzał się
przespać. Miał długie czarne włosy, które zwieszały się wokół jego
twarzy, ale jedno oko spoglądało na Wilczarza, uważnie i czujnie.
Wyprostował się powoli.
– Zostawiłem to tutaj – powiedział mężczyzna, wskazując
ciężki topór, wbity do połowy w spróchniały pień, i okrągłą tarczę
tuż obok. – Widzisz więc, że zamierzam pogadać; podejdę do
ciebie. Co ty na to?
Wilczarz uniósł łuk i naciągnął cięciwę.
– Podejdź, skoro musisz, ale jeśli spróbujesz czegoś więcej
niż gadania, wpakuję ci strzałę w gardło.
– Zgoda.
Długowłosy pochylił się i zsunął z pnia, zostawiając broń, i
ruszył między drzewami. Szedł ze spuszczoną głową, ale i tak był z
niego kawał wysokiego drania, ręce trzymał wysoko w górze,
dłońmi do przodu. Sprawiał bez wątpienia wrażenie człowieka
nastawionego pokojowo, ale Wilczarz nic zamierzał ryzykować.
Wyglądać na kogoś takiego, a być kimś takim to dwie różne
rzeczy.
– Mogę ci powiedzieć, w interesie wzajemnego zaufania, że
ani przez chwilę mnie nie widziałeś – oznajmił tamten, podchodząc
bliżej. – Gdybym miał łuk, bez trudu bym cię zabił, i to na miejscu.
Nie sposób było temu zaprzeczyć, ale Wilczarzowi się to
nie podobało.
– A masz łuk?
– Tak się składa, że nie.
– No to twój błąd – warknął Wilczarz. – Zatrzymaj się.
– Myślę, że tak będzie lepiej – przyznał mężczyzna,
przystając w odległości kilku kroków.
– No dobra, jestem Wilczarz, i ty o tym wiesz. A ty kto?
– Pamiętasz Grzechotkarka, co?
– Pewnie, ale ty to nie on.
– Nie. Jestem jego synem.
Wilczarz zmarszczył czoło i napiął cięciwę jeszcze
odrobinę.
– Lepiej, żeby twoja następna odpowiedź bardziej mi się
spodobała. Jego syna zabił Dziewięciopalcy.
– To prawda. Jestem tym drugim synem.
– No tak, ale ten drugi był ledwie chłopcem... – Wilczarz
urwał, licząc w myślach zimy. – Do diabła. To tak dawno temu?
– Tak dawno temu.
– Trochę urosłeś.
– Tak to się dzieje z chłopcami.
– Masz teraz jakieś imię?
– Dreszcz, tak mnie nazywają.
– Dlaczego?
Obcy wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Bo moi wrogowie drżą ze strachu, kiedy stają ze mną
twarzą w twarz.
– Naprawdę?
– Nie całkiem – westchnął. – Może teraz. Kiedy po raz
pierwszy wyruszyłem na wyprawę, spiłem się i wpadłem do rzeki,
bo akurat się odlewałem. Nurt porwał moje spodnie i zaniósł mnie
pół mili w dół strumienia. Wróciłem do obozu, trzęsąc się jak
diabli, ze skurczonymi klejnotami, które wciągnęło mi niemal do
brzucha. – Podrapał się po twarzy. – Przeklęty wstyd, i to na
całego. Ale zmazałem go w walce.
– Doprawdy?
– Zyskałem trochę krwi na palcach w ciągu tych lat. Nie
mam się co porównywać z tobą, jak przypuszczam, ale zyskałem
jej tyle, by inni poszli za mną.
– Czyżby? Ilu?
– Ze dwie dwudziestki czy coś koło tego. Nie są daleko, ale
się nie denerwuj. Paru spośród ludzi mojego ojca, jeszcze z
dawnych czasów, i kilku nowych. Sprawne ręce, co do jednego.
– No cóż, to dobrze, że masz małą bandę. Walczyłeś dla
Bethoda, co?
– Ludzie potrzebują pracy. Nie znaczy, że nie
przeszlibyśmy na lepszą stronę. Mogę już opuścić dłonie?
– Nie, podoba mi się, kiedy trzymasz je w górze. Co robisz
w lesie, i to sam?
Dreszcz wysunął w zamyśleniu wargi.
– Nie bierz mnie za szaleńca, ale słyszałem pogłoski, że jest
z tobą Rudd Trójdrzewiec.
– Prawda.
– Nie kłamiesz?
– Jest też Tul Duru Grzmot, Harding Ponurak i Czarny
Dow.
Dreszcz uniósł brwi, oparł się o drzewo, wciąż z rękami w
górze, podczas gdy Wilczarz obserwował go uważnie.
– No, no, zebrałeś niezłą kompanię. Wy, w pięciu, macie na
sobie więcej krwi niż my wszyscy. Jesteście znanymi imionami,
nie sposób temu zaprzeczyć. Imionami, które mogą poprowadzić
ludzi.
– Chcesz pójść?
– Może i tak.
– I twoi Carlowie?
– Oni też.
Było to kuszące, Wilczarz nie mógł zaprzeczyć. Dwie
dwudziestki Carlów, poza tym wiedzieli, gdzie jest Bethod, może
nawet orientowali się odrobinę w tym, co planował. Pomyślał, że
oszczędziliby mu włóczęgi po zimnych lasach, miał już dość
mokrych drzew. Ale wciąż nie ufał temu wysokiemu draniowi.
Postanowił, że zabierze go do obozu i niech Trójdrzewiec
zdecyduje, co z tym dalej robić.
– W porządku – powiedział. – Zobaczymy. Ruszaj w górę
zbocza, a ja będę szedł za tobą kilka kroków z tyłu.
– Dobra – zgodził się Dreszcz, po czym odwrócił się i
zaczął wspinać po zboczu, wciąż trzymając ręce w górze. – Uważaj
tylko, co robisz z tą strzałą, dobra? Nie chcę oberwać tylko
dlatego, że nie będziesz patrzył pod nogi.
– Nie martw się o mnie, duży chłopaku, Wilczarz nie
chybia... do diabła!
Potknął się o korzeń, poleciał do przodu i puścił cięciwę.
Strzała minęła o włos głowę Dreszcza i wbiła się w drzewo, gdzie
zaczęła podrygiwać. Wilczarz wylądował na kolanach – patrząc na
górującego nad nim wysokiego mężczyznę i trzymając w dłoni
całkowicie bezużyteczny łuk.
– Niech to – mruknął.
Nie wątpił, że gdyby chłopak chciał, to spuściłby jedną z
tych wielkich pięści i rozwalił mu głowę.
– Szczęście, że mnie nie trafiłeś – zauważył Dreszcz. –
Mogę już opuścić ręce?

***
Dow zerwał się oczywiście z miejsca, gdy tylko pojawili
się w obozie.
– Kim u licha jest ten drań? – zawarczał, podchodząc
wprost do Dreszcza i spoglądając nań groźnie z toporem w ręku.
Mogłoby to nawet wyglądać śmiesznie, ponieważ był o głowę
niższy, ale przybysz nie wyglądał na rozbawionego. I słusznie.
– To jest... – zaczął Wilczarz, ale nie zdążył dokończyć.
– Wysoki drań, hę? Nie gadam z takim. Siadaj,
wielkoludzie! – zawołał Dow, wyciągnął szybkim ruchem dłoń i
pchnął Dreszcza, który wylądował na tyłku.
Wilczarz pomyślał, że chłopak zniósł to dobrze, zważywszy
wszystko. Stęknął, gdy uderzył pośladkami o ziemię, potem
zamrugał, wreszcie wsparł się na łokciach i popatrzył na nich z
uśmiechem.
– Tak sobie myślę, że chyba się do was przyłączę. Nie miej
do mnie żalu, dobra? Nie chciałem wyrosnąć, nie bardziej niż ty
chciałeś zostać gnojkiem.
Wilczarz skrzywił się odruchowo, niemal pewien, że
Dreszcz oberwie butem w klejnoty, ale Dow się tylko uśmiechnął.
– Zostać gnojkiem, hę? Podoba mi się to. I on mi się
podoba. Kto to jest?
– Na imię ma Dreszcz – wyjaśnił Wilczarz. – Syn
Grzechotkarka.
Dow zmarszczył czoło.
– Ale czy Dziewięciopalcy nie...
– To drugi syn.
– Ale tamten nie miałby więcej niż...
– Pomyśl.
Dow znowu zmarszczył czoło, a potem potrząsnął głową.
– Niech to diabli. To było tak dawno temu?
– Wygląda jak Grzechotkark – rozległ się głos Tula Duru,
którego potężna postać rzuciła na nich cień.
– Niech mnie! – westchnął zdumiony Dreszcz. – Myślałem,
że nie lubicie wysokich ludzi!
Jest was dwóch, a jeden stoi na drugim, czy jak?
– Tylko jeden. – Tul wyciągnął rękę i podniósł go z ziemi,
jak dziecko, które się przewróciło. – Przepraszam za to powitanie,
przyjacielu. Goście, którzy się tu zjawiają, zwykle kończą w ziemi.
– Mam nadzieję, że będę wyjątkiem – odparł Dreszcz,
wciąż gapiąc się szeroko otwartymi oczami na Grzmota. – A
tamten to pewnie Harding Ponurak.
– Uhm – mruknął Ponurak, ledwie racząc podnieść wzrok
znad swoich strzał.
– A ty jesteś Trójdrzewiec?
– Zgadza się – przytaknął wódz, opierając dłonie na
biodrach.
– No cóż – zaczął Dreszcz, pocierając sobie potylicę. – Coś
mi się zdaje, że trafiłem w samo sedno, nie ma co gadać. W samo
sedno. Tul Duru i Czarny Dow, i... niech mnie diabli.
Naprawdę jesteś Trójdrzewiec?
– Ten sam.
– No tak. Coś takiego. Mój ojciec zawsze mawiał, że jesteś
najlepszym człowiekiem, który został na całej Północy. Że gdybym
kiedykolwiek miał wybrać człowieka, za którym chciałbym pójść,
to tylko ciebie. Dopóki nie przegrałeś z Krwawym-dziewięć, ale na
pewne sprawy nic nie można poradzić. Hm, stoi przede mną Rudd
Trójdrzewiec, we własnej osobie...
– Dlaczego tu przyszedłeś, chłopcze?
Wydawało się, że Dreszczowi zabrakło nagle słów, więc
Wilczarz go wyręczył.
– Mówi, że idą za nim Carlowie, ze czterdziestu, i że
wszyscy chcą się do nas przyłączyć.
Trójdrzewiec patrzył przez chwilę Dreszczowi w oczy.
– To prawda?
Dreszcz skinął głową.
– Znałeś mojego ojca. Myślał tak jak ty, a ja jestem wycięty
z jego skóry. Służenie Bethodowi zaczyna mi doskwierać jak ból w
karku. Mniemam, że jak człowiek wybiera sobie wodza, to się go
trzyma.
– Też tak zawsze uważałem – przyznał Dreszcz. – Ale to
ostrze tnie na obie strony, no nic?
Wódz też powinien mieć wzgląd na swoich ludzi, prawda?
Wilczarz przytaknął nieznacznie. Zgadzał się z tym
całkowicie.
– Żaden z nas nie obchodzi już Bethoda, jeśli kiedykolwiek
go obchodził – ciągnął Dreszcz. – Drań nie słucha nikogo, tylko tej
swojej czarownicy.
– Czarownicy? – spytał zdumiony Tul.
– Tak, swojej czarownicy, tej Caurib czy jak się tam ona
nazywa. Wiedźma. Ta, która rozsiewa mgłę. Bethod zadaje się z
podejrzaną kompanią. A ta wojna nie ma żadnego celu.
Angland? Komu jest potrzebny, mamy ziemi pod
dostatkiem. Poprowadzi nas wszystkich z powrotem do ziemi.
Dopóki nie było nikogo innego, za kim można by pójść, trwaliśmy
przy nim, ale gdy usłyszeliśmy, że Rudd Trójdrzewiec może żyje i
jest po stronie Unii, to...
– Postanowiłeś się rozejrzeć, hę?
– Mamy dosyć. Bethod zmówił się z dziwnymi osobnikami.
Z tymi ze wschodu, zza Crinny, wiesz, ludzie kości i skór, trudno
ich nawet nazywać ludźmi. Nie mają żadnych zasad, żadnej litości,
prawie nie mówią tak jak my. Pieprzone dzikusy, i to wszyscy.
Bethod posłał ich do unijnej fortecy, a oni powiesili wszystkie ciała
na murach, miały wycięte krwawe krzyże, flaki na wierzchu, gniły.
To nie w porządku. No i jest jeszcze Calder i Scale, wydają
rozkazy, jakby nie potrafili odróżnić gówna od owsianki, jakby
nosili własne imiona, prócz tego po ojcu.
– Pieprzony Calder – zagrzmiał Tul, potrząsając głową.
– Pieprzony Scale – syknął Dow i splunął na wilgotną
ziemię.
– Nie ma dwóch większych łajdaków na całej Północy –
zgodził się Dreszcz. – A teraz się jeszcze dowiedziałem, że Bethod
zawarł układ.
– Jaki układ? – spytał Trójdrzewiec.
Dreszcz odwrócił się i splunął przez ramię.
– Układ z przeklętymi szankmi, ot co.
Wilczarz patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
Wszyscy patrzyli. To była zła pogłoska.
– Z płaskogłowymi? Jak?
– Kto wie? Może znalazł jakiś sposób, żeby się z nimi
dogadać. Czasy się zmieniają, bardzo szybko, i to nie na lepsze.
Wielu wojowników nie jest zadowolonych. No i jest jeszcze
Groźny.
Dow zmarszczył brwi.
– Groźny? Nigdy o nim nie słyszałem.
– Gdzie wyście się podziewali? Pod lodem?
Wszyscy popatrzyli po sobie.
– Prawie – odparł Wilczarz. – Prawie.
Wart swojej ceny
Ma pan gościa, sir – wymamrotał Barnam, jego twarz była
z jakiegoś powodu blada jak śmierć.
– Najwyraźniej – odwarknął Glokta. – Słyszałem pukanie
do drzwi, jak mi się zdaje.
Wsunął łyżkę do miski z ledwie tkniętą zupą i oblizał z
niechęcią wargi.
„Szczególnie odrażający posiłek tego wieczoru. Tęsknię za
kuchnią Shickel, choć nie za jej próbami uśmiercenia mojej
osoby”.
– No i kto to jest, człowieku?
– To jest... e... to jest...
Arcylektor pochylił się w niskich drzwiach, by nie
zawadzić o górną framugę swymi nieskazitelnie ułożonymi
białymi włosami.
„Och. Rozumiem”.
Zwierzchnik Inkwizycji obrzucił spojrzeniem ciasną izbę,
krzywiąc się przy tym, jakby wdepnął w odsłonięty ściek.
– Nie wstawaj – rzucił pod adresem Glokty.
„Nie zamierzałem”.
Barnam chrząknął znacząco.
– Czy mogę podać Jego Eminencji...
– Wyjdź! – wysyczał z szyderczym uśmiechem Sult, a stary
sługa niemal się potknął, zdążając pospiesznie w stronę drzwi.
Arcylektor odprowadzał go wzrokiem z gasnącą pogardą na
twarzy.
„Dobry nastrój, którym emanował podczas naszego
poprzedniego spotkania, wydaje się mgliście zapamiętanym snem”.
– Przeklęci wieśniacy – syknął Sult, wsuwając się za wąski
stół. – Doszło do kolejnego powstania niedaleko Kelnu, a ten drań
garbarz znów był w samym środku tego zamieszania.
Jakaś eksmisja przerodziła się w krwawe zamieszki. Lord
Finster całkowicie błędnie ocenił nastroje ludności, stracił trzech
strażników i dopuścił do tego, by go oblegali w jego własnej
posiadłości, półgłówek. Nie mogli się jednak dostać do środka, na
szczęście, więc zadowolili się spaleniem połowy wioski. –
parsknął. – Swojej własnej przeklętej wioski! To właśnie robi
głupiec, gdy ogarnia go gniew! Niszczy to, co ma pod ręką, nawet
jeśli jest to jego własny dom!
Otwarta Rada domaga się oczywiście krwi. Krwi
wieśniaków, i to całego jej morza. Teraz musimy zaangażować tam
Inkwizycję, wykorzenić spisek, powiesić przywódców albo jakichś
durniów, którym można by przypisać taką rolę. Na dobrą sprawę
powinniśmy powiesić samego Finstera, ale to nie wchodzi w
rachubę.
Glokta odchrząknął.
– Bezzwłocznie udam się do Keln.
„Rozprawa z wieśniakami. Nie jest to moje wymarzone
zadanie, ale...”.
– Nie. Potrzebuję cię do czegoś innego. Dagoska padła.
Glokta uniósł brwi.
„Choć trudno to uznać za niespodziankę. Można by
pomyśleć, że nie jest to aż tak ważna nowina, by Jego Eminencja
chciał wcisnąć swą czcigodną osobę w moją małą norę”.
– Wydaje się, że Gurkhulczycy zostali wpuszczeni do
miasta na mocy jakiegoś uprzedniego porozumienia. Zdrada,
oczywiście, ale w takim czasie... nie dziwi specjalnie.
Wojska Unii zostały zmasakrowane na miejscu, ale wielu
spośród najemników trafiło do niewoli, miejscowi zaś zostali w
większości oszczędzeni.
„Gurkhulskie miłosierdzie, kto by pomyślał. Cuda się
jednak zdarzają”.
Sult strzepnął gniewnie jakiś pyłek kurzu ze swej
nieskazitelnej rękawiczki.
– Dowiedziałem się, że gdy Gurkhulczycy wtargnęli do
cytadeli, generał Vissbruck wolał popełnić samobójstwo, niż dostać
się w ręce wroga.
„No, no. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest zdolny do
czegoś takiego”.
– Polecił spalić swoje zwłoki, tak aby wróg nie mógł
zbezcześcić jego szczątków, a potem poderżnął sobie gardło.
Dzielny człowiek. Gest świadczący o odwadze. Zostanie jutro
uhonorowany, podczas posiedzenia Otwartej Rady.
„Wspaniale. Straszna śmierć z honorem jest znacznie
lepsza od życia w zapomnieniu, ma się rozumieć”.
– Oczywiście – powiedział Glokta cicho. – Dzielny
człowiek.
– To jeszcze nie wszystko. Ledwie pojawiła się ta
wiadomość, gdy przybył wysłannik. Od samego imperatora
Gurkhulu.
– Wysłannik?
– W rzeczy samej. Najwidoczniej pragną... pokoju. –
Arcylektor wypowiedział ostatnie słowo z uśmiechem pogardy.
– Pokoju?
– Czyżby w tej małej izbic odbijało się echo?
– Oczywiście, że nie, Eminencjo. Ale dlaczego?
– Dlaczego nie? Dostali to, czego chcieli, czyli Dagoskę, a
dalej nie mają dokąd iść.
– Faktycznie, nie mają, arcylektorze.
„Prócz, być może, kraju po drugiej stronie morza...”.
– Pokój. Nikt nie lubi dawać czegokolwiek, ale Dagoska
nigdy nie przedstawiała dla nas wielkiej wartości. Kosztowała
więcej, niż mogliśmy z niej wydusić, prawdę powiedziawszy. Nie
była niczym więcej jak tylko trofeum królewskim. Śmiem
twierdzić, że i tak dobrze wyjdziemy na tej stracie. To tylko
bezwartościowa skała.
Glokta skłonił głowę.
– Absolutnie, Wasza Eminencjo.
„Chociaż człowiek się zastanawia siłą rzeczy, po co w
ogóle o nią walczyliśmy”.
– Niestety, utrata tego miejsca sprawia, że nie ma nic, czego
mógł byś być superiorem.
Arcylektor wyglądał na niemal zadowolonego. „A więc
powrót do funkcji zwyczajnego, starego inkwizytora, co?
Przypuszczam, że nie będę już zapraszany na najlepsze
przyjęcia...”.
– Ale postanowiłem, że pozwolę ci zachować tytuł.
Superiora Aduy.
Glokta milczał przez chwilę.
„Niezwykły awans, z wyjątkiem tego, że...”.
– Nie ulega wątpliwości, Eminencjo, że jest to funkcja
superiora Goyle'a.
– Owszem. I nie zmieni się.
– Zatem...
– Będziecie dzielić obowiązki. Goyle to bardziej
doświadczony człowiek, więc jemu przypadnie rola starszego
partnera i zwierzchnictwo nad wydziałem. Tobie wyszukam
zadania odpowiednie dla twych szczególnych talentów. Mam
nadzieję, że odrobina zdrowej rywalizacji pozwoli wam obu
pokazać się z jak najlepszej strony.
„Jest bardziej niż prawdopodobne, że skończy się śmiercią
jednego z nas, a możemy się bez trudu domyślić, kto jest w tym
wypadku faworytem”.
Sult uśmiechnął się nieznacznie, jakby wiedział dokładnie,
co Glokta myśli.
– Albo po prostu dowiedzie, że jeden z was jest
prawdziwym superiorem drugiego.
Parsknął szczekliwym śmiechem z własnego żartu, Glokta
zaś skrzywił w bezzębnym i wilgotnym grymasie usta.
– Tymczasem pragnę, byś zajął się tym emisariuszem.
Zdajesz się wiedzieć, jak należy postępować z tymi Kantykami,
choć może nie powinieneś ścinać mu głowy, przynajmniej
chwilowo. – Arcylektor zdobył się na jeszcze jeden słaby uśmiech.
– Jeśli chodzi mu o coś więcejniż o pokój, to chcę, żebyś to
wywęszył. Jeśli możemy wydębić od niego coś więcej niż pokój, to
oczywiście też trzeba to wywęszyć. Nie zaszkodzi, jeśli nikt nie
będzie patrzył na nas tak, jakby wychłostano nam plecy.
Podniósł się niezgrabnie i wysunął zza stołu, krzywiąc się
przez cały czas, jakby ciasnota pokoju stanowiła zamierzony afront
dla jego godności.
– I proszę cię, Glokta, znajdź sobie jakieś lepsze lokum.
Superior Aduy, mieszkający w takich warunkach? To doprawdy
wstyd!
Glokta pochylił pokornie głowę, co przyprawiło go o
nieprzyjemne kłucie w kości ogonowej.
– Oczywiście, Wasza Eminencjo.

***

Emisariusz imperatora był przysadzistym człowiekiem o


gęstej czarnej brodzie, w białej mycce i białej szacie obszytej złotą
nicią. Wstał i skłonił się z szacunkiem, gdy Glokta przekroczył
swym kuśtykającym krokiem próg.
„Tak pragmatyczny i na pierwszy rzut pokorny, jak
afektowany i arogancki był ostatni emisariusz, z jakim miałem do
czynienia. Inny człowiek, jak przypuszczam, któremu przyświeca
inny cel”.
– Och, superior Glokta, jak się domyślam. – Głos miał
głęboki i melodyjny i doskonale władał powszechnym językiem,
jak można było oczekiwać. – Wielu ludzi po naszej stronie nie
kryło rozczarowania, gdy pośród zwłok znalezionych w cytadeli
nie odszukano pańskich.
– Mam nadzieję, że przekażesz im moje szczere
przeprosiny.
– Uczynię tak. Nazywam się Tulkis i jestem doradcą
Uthmana-ul-Doshta, imperatora Gurkhulu. – Emisariusz
uśmiechnął się szeroko, w czarnej brodzie ukazał się półksiężyc
mocnych białych zębów. – Liczę, że nie skończę w pańskich
rękach tak jak ostatni emisariusz, którego wysłał mój naród.
Glokta milczał przez chwilę.
„Poczucie humoru? Zaskakujące”.
– Przypuszczam, że będzie to zależało od tonu naszej
rozmowy.
– Oczywiście. Shabbed al Islik zawsze miał skłonności do...
konfrontacji. Poza tym jego lojalność wydawała się... wątpliwa. –
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Był głęboko wierzącym
człowiekiem. Bardzo religijnym. Bliższym być może Kościołowi
niż państwu. Szanuję Boga, oczywiście. – Dotknął opuszkami
palców czoła. – Szanuję wielkiego i świętego Proroka Khalula. –
Znowu dotknął swej głowy. – Ale służę... – Jego wzrok prześliznął
się po postaci Glokty. – Służę tylko imperatorowi.
„Ciekawe”.
– Myślałem, że w twoim kraju Kościół i państwo
przemawiają jednym głosem.
– Często tak było i jest, ale niektórzy pośród nas wierzą, że
kapłani powinni zajmować się modlitwą, a rządzenie pozostawić
imperatorowi i jego doradcom.
– Rozumiem. I co imperator pragnie nam przekazać?
– Trudności związane ze zdobyciem Dagoski zaszokowały
lud. Kapłani przekonali go, że kampania będzie łatwa, ponieważ
Bóg jest z nami, nasza sprawa jest słuszna i tak dalej. Bóg jest
wielki, oczywiście. – Spojrzał w sufit. – Ale nie zastąpi dobrego
planowania. Imperator pragnie pokoju.
Glokta milczał przez chwilę.
– Wielki Uthman-ul-Dosht? Potężny? Bezlitosny? Pragnie
pokoju?
Emisariusz nie obraził się.
– Rozumie pan, czego jestem pewien, że reputacja
człowieka bezlitosnego bywa przydatna. Wielki władca, zwłaszcza
rządzący krajem tak rozległym i różnorodnym jak Gurkhul, musi
przede wszystkim wzbudzać strach. Pragnąłby także być kochany,
ale to doprawdy luksus.
Strach jest kluczem. Cokolwiek mógł pan usłyszeć,
Uthman nie jest ani człowiekiem wojny, ani pokoju. Jest
człowiekiem... jakiego by słowa użyć? Konieczności. Jest
człowiekiem odpowiedniego narzędzia w odpowiednim czasie.
– Bardzo przezornie – mruknął Glokta.
– Teraz pokój. Miłosierdzie. Kompromis. Oto narzędzia,
które służą jego celom, nawet jeśli nie służą celom... innych. –
Dotknął palcem czoła. – Więc przysłał mnie, bym się przekonał,
czy służą także wam.
– No, no. Potężny Uthman-ul-Dosht głosi miłosierdzie i
oferuje pokój. W dziwnych czasach żyjemy, co, Tulkis? Czyżby
Gurkhulczycy nauczyli się kochać swych wrogów? Albo po prostu
się ich obawiać?
– Nie trzeba kochać wroga ani się go bać, żeby pragnąć
pokoju. Trzeba tylko kochać samego siebie.
– Czyżby?
– Owszem. Straciłem dwóch synów w wojnach między
naszymi narodami. Jednego w Ulriochu w czasie ostatniej wojny.
Był kapłanem, spłonął w tamtejszej świątyni. Drugi zginął
niedawno, w trakcie oblężenia Dagoski. Prowadził szturm, kiedy
uczyniono pierwszy wyłom w murach.
Glokta zmarszczył czoło i wyciągnął szyję.
„Grad strzał. Maleńkie figurki, padające na gruzy”.
– To był odważny atak.
– Wojna obchodzi się najokrutniej z odważnymi.
– To prawda. Przykro mi z powodu straty, jaką poniosłeś.
„Choć nie odczuwam szczególnego smutku”.
– Dziękuję za szczere kondolencje. Bóg uznał za stosowne
obdarzyć mnie jeszcze trzema synami, ale pustka pozostawiona
przez tych dwóch nigdy się nie wypełni. To niemal tak, jakby
utracić własne ciało. Dlatego, jak mi się wydaje, rozumiem to, co
pan stracił w tych samych wojnach. Mnie także jest z tego powodu
przykro.
– To niezwykle miłe z twej strony.
– Jesteśmy przywódcami. Wojna jest tym, co się dzieje,
kiedy zawodzimy. Albo zostajemy zmuszeni do porażki przez
nierozważnych i głupich. Zwycięstwo jest lepsze od klęski, ale...
nie za bardzo. Zatem imperator proponuje pokój, w nadziei, że
będzie to oznaczać wieczny kres wrogości między naszymi
wielkimi narodami. Nie mamy tak naprawdę żadnego interesu w
tym, by przepływać morze i wszczynać wojnę, wy zaś nie macie
żadnego interesu w tym, żeby utrzymywać punkty oporu na
kontynencie kantyckim. Więc przychodzimy z ofertą pokoju.
– I to cała wasza oferta?
– Cała?
– Co nasz naród powie, jeśli oddamy wam Dagoskę, tak
drogo kupioną w czasie ostatniej wojny?
– Patrzmy trzeźwo. Wasze zaangażowanie na Północy
stawia was w bardzo niekorzystnym położeniu. Dagoska jest
stracona, na waszym miejscu zapomniałbym o niej. – Zdawało się,
że Tulkis rozważa to przez chwilę. – Mógłbym jednakże
spowodować, by dostarczono wam dwanaście skrzyń w ramach
odszkodowania wojennego od mojego imperatora dla waszego
króla. Skrzynie z wonnego drewna hebanowego, ozdobione
listkami złota, niesione przez nisko pochylonych niewolników,
poprzedzone orszakiem pokornych przedstawicieli rządu
imperatora.
– I co by owe skrzynie zawierały?
– Nic. – Spoglądali na siebie ponad stołem. – Z wyjątkiem
dumy. Mógłbyś powiedzieć, że zawierają, co ci się tylko podoba.
Fortunę w gurkhulskim złocie, w kantyckich klejnotach, w
pachnidłach zza pustyni. Więcej niż warta jest sama Dagoska. Być
może udobrucha to twój lud.
Glokta wciągnął z ostrym świstem powietrze i odetchnął.
– Pokój. I puste skrzynie. – Poczuł, jak lewa noga ścierpła
mu pod stołem, i skrzywił się, poruszając nią, potem syknął przez
bezzębne dziąsła, wstając z miejsca. – Przekażę waszą ofertę
swoim przełożonym.
Obracał się ku drzwiom, kiedy Tulkis wyciągnął dłoń.
Glokta patrzył na nią przez chwilę.
„No cóż, co to szkodzi?”.
Wyciągnął swoją i uścisnął rękę emisariusza.
– Mam nadzieję, że zdołasz ich przekonać – powiedział
gurkhulski wysłannik.
„Ja też”.
Na krawędź świata
Rankiem dziewiątego dnia w górach Logen zobaczył
morze. Wgramolił się z bólem na jeszcze jeden szczyt i oto
pojawiło się przed nim. Szlak opadał stromo ku połaci niskiej i
płaskiej krainy, dalej zaś ciągnęła się lśniąca linia na horyzoncie.
Czuł ten zapach niemal przy każdym oddechu, słonawą woń w
powietrzu. Uśmiechnąłby się szeroko, gdyby tak bardzo nie
przypominała mu domu.
– Morze – wyszeptał.
– Ocean – powiedział Bayaz.
– Przemierzyliśmy zachodni kontynent od wybrzeża do
wybrzeża. – Długostopy triumfował, szczerząc radośnie zęby. –
Jesteśmy już blisko.
Nim nastało popołudnie, byli jeszcze bliżej. Szlak
rozszerzył się w błotnistą drogę między polami, które przecinały
nastroszone żywopłoty. Głównie brązowe kwadraty skopanej
ziemi, ale też zielone od świeżej trawy albo kiełków warzywnych,
inne rozkołysane wysokim zimowym zbożem pozbawionym
jakiejkolwiek barwy. Logen nigdy się nie znał na uprawie, ale nie
ulegało wątpliwości, że ktoś pracował na tej ziemi, i to niedawno.
– Jacy ludzie mieszkają tutaj, tak daleko od wszystkiego? –
mruknął Luthar, spoglądając podejrzliwie na zaniedbane pola.
– Potomkowie dawnych osadników. Kiedy imperium
upadło, zostali tu sami. I sami zaczęli dawać sobie radę, by tak
rzec.
– Słyszycie to? – syknęła Ferro, mrużąc oczy i już
dobywając strzałę z kołczanu.
Logen uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Dotarł do niego
dźwięk jakby łupania, odbijający się echem w pewnej odległości,
potem czyjś głos, przytłumiony wiatrem. Położył dłoń na rękojeści
miecza, przykucnął i podpełzł do nierównego pasma żywopłotu, po
czym wyjrzał ostrożnie z kryjówki, mając przy boku Ferro.
Pośrodku zaoranego pola dostrzegł dwóch ludzi
zmagających się z pieńkiem ściętego drzewa; jeden uderzał weń
toporem, drugi przyglądał się z dłońmi wspartymi o biodra. Logen
poruszył się niespokojnie. Ci dwaj nie wyglądali groźnie, ale
wiedział, że wygląd czasem kłamie. Minęło dużo czasu, od kiedy
spotkali po raz ostatni żywą istotę, która nie próbowała ich zabić.
– Spokojnie – mruknął Bayaz. – Nic nam nie grozi.
Ferro spojrzała na niego gniewnie.
– Mówiłeś już nam to wcześniej.
– Nie zabijesz nikogo, dopóki ci nie powiem! – syknął mag,
po czym zawołał coś w języku, którego Logen nie znał, i pomachał
ręką w geście powitania. Obaj mężczyźni obrócili się gwałtownie,
patrząc z szeroko otwartymi ustami. Bayaz zawołał ponownie.
Wieśniacy spojrzeli po sobie, po czym odłożyli narzędzia i zbliżyli
się powoli.
Przystanęli w odległości kilku kroków. Wyglądali dość
paskudnie, nawet w oczach Logena – niscy, krępi, o topornych
rysach, ubrani w bezbarwne odzienia robocze, połatane i
poplamione.
Spoglądali nerwowo na sześcioro obcych, zwłaszcza na ich
broń, jakby nigdy wcześniej nie widzieli takich ludzi albo takich
przedmiotów.
Bayaz przemówił do nich serdecznie, uśmiechając się i
wskazując w stronę oceanu. Jeden kiwnął głową, odpowiedział,
wzruszył ramionami i pokazał drogę. Skierował się ku szczelinie w
żywopłocie, zszedł z pola i stanął na trakcie. Albo zszedł z
miękkiej ziemi na twardą, by tak rzec. Skinął, by podążyli za nim,
podczas gdy jego towarzysz przyglądał się podejrzliwie z drugiej
strony krzewów.
– Zaprowadzi nas do Cawneil – wyjaśnił Bayaz.
– Do kogo? – spytał zdziwiony Logen, ale mag nie
odpowiedział; podążał już za farmerem na zachód.

***

Pod posępnym niebem zawisł ciężki zmierzch, a oni


kroczyli przez puste miasto za swoim ponurym przewodnikiem.
Był to osobnik szczególnie nieurodziwy, jak uważał Jezal, ale
wiedział z doświadczenia, że wieśniacy rzadko odznaczali się
atrakcyjnym wyglądem, przypuszczał poza tym, że są mniej więcej
tacy sami na całym świecie. Ulice były zakurzone i wyludnione,
zachwaszczone i zasłane śmieciami. Wiele domów, obrośniętych
mchem i oplecionych pnączami, stało w ruinie. Te nieliczne, które
wyglądały na zamieszkane, były w większości w nie najlepszym
stanie.
– Wydaje się, że i tutaj chwała przeszłości wyblakła –
zauważył Długostopy z niejakim rozczarowaniem. – Jeśli
kiedykolwiek istniała.
Bayaz przytaknął.
– Niewiele jest chwały w dzisiejszych czasach.
Za zaniedbanymi domami otwierał się rozległy plac. Wokół
jego krawędzi jakiś dawno zapomniany ogrodnik zasadził ozdobne
ogrody, ale teraz trawniki były nagie, grządki zamieniły się w
połaci dzikiego głogu, drzewa przypominały jedynie rozcapierzone
szpony. Z tego powolnego zniszczenia wyrastał ogromny,
przyciągający uwagę budynek, czy może dokładniej plątanina
budynków o przeróżnych, osobliwych kształtach i stylach. Ten
chaos wieńczyły trzy wysokie, okrągłe, zwężające się ku górze
wieże, połączone u podstawy, ale wyżej rozdzielone.
Jedna, tuż przed szczytem, była odłupana, jej dach dawno
się już zawalił, pozostawiając po sobie nagie belki.
– Biblioteka... – wyszeptał Logen.
Jezal nie mógł jakoś dopatrzyć się jej w tych kształtach.
– Naprawdę?
– Wielka Biblioteka Zachodnia – dodał Bayaz, kiedy
ruszyli przez plac w majaczącym groźnie cieniu trzech
zrujnowanych wież. – Tutaj stawiałem pierwsze niepewne kroki na
ścieżce Sztuki. Tutaj mój mistrz uczył mnie Pierwszego Prawa.
Uczył niezmordowanie, wbijał mi je do głowy, aż potrafiłem
wyrecytować je bezbłędnie w każdym znanym języku. To było
miejsce edukacji, zachwytu i wielkiego piękna.
Długostopy świsnął przez zęby.
– Czas nie obszedł się łaskawie z tym miejscem.
– Czas nigdy nie jest łaskawy.
Ich przewodnik wypowiedział kilka krótkich słów i
wskazał wysokie drzwi, pokryte obłażącą zieloną farbą. Potem
oddalił się, powłócząc nogami i spoglądając na nich z głęboką
podejrzliwością.
– Trudno się tu doprosić o pomoc. – Pierwszy z Magów
skrzywił się, odprowadzając wzrokiem spieszącego się farmera,
potem uniósł laskę i uderzył w odrzwia trzy razy, mocno i
zdecydowanie. Odpowiedziała mu cisza.
– Biblioteka? – Jezal usłyszał pytanie Ferro, najwidoczniej
nieobeznanej z tym słowem.
– Są tu książki – wyjaśnił zwięźle Logen.
– Książki – prychnęła pogardliwie. – Strata pieprzonego
czasu.
Zza drzwi dobiegło echo niewyraźnych dźwięków: ktoś
zbliżał się od środka przy akompaniamencie pełnych irytacji
pomruków. Po chwili brzęknęły i zazgrzytały zamki i prastare
drzwi otworzyły się z jękiem. Zza progu spoglądał na nich w
zdumieniu jakiś człowiek w podeszłym wieku, wyraźnie
przygarbiony; na jego ustach zastygło niezrozumiałe przekleństwo,
a trzymana w dłoni świeca rzucała niewyraźny blask na
pomarszczone oblicze.
– Jestem Bayaz, Pierwszy z Magów, i mam sprawą do
Cawneil.
Służący gapił się dalej. Jezal się niemal spodziewał, że z
szeroko rozwartych bezzębnych ust skapnie za chwilę strużka
śliny. Nie ulegało wątpliwości, że człowiek ten nie oczekiwał
przybycia gości w większej liczbie.
Pojedyncza, migotliwa świeca dawała zbyt żałosne światło,
by rozproszyć mrok w przepastnym korytarzu. Ogromne stoły
uginały się pod ciężarem ksiąg ułożonych w nierówne stosy. Po
każdej ścianie wspinały się półki, a ich szczyty ginęły w zatęchłej
czerni gdzieś pod sklepieniem. Po skórzanych grzbietach
wszelkich barw i rozmiarów, po plikach luźnych pergaminów, po
zwojach ułożonych w niestaranne piramidy przesuwały się cienie.
Srebrne zdobienia, złote ornamenty i blade klejnoty osadzone w
tomach odstraszających rozmiarów migotały odbitym światłem. W
sam środek owej pradawnej wiedzy prowadziły gdzieś z góry
łagodnym łukiem długie schody, których poręcze zostały
wygładzone przez dotyk niezliczonych dłoni, a stopnie wgniecione
pośrodku przez niezliczone stopy. Na każdej powierzchni
spoczywała gruba warstwa kurzu. Jedna szczególnie monstrualna
pajęczyna zaplątała się we włosy Jezala, kiedy przekraczał próg;
zaczął się z nią zmagać, krzywiąc się z obrzydzenia.
– Pani domu – zaświszczał odźwierny, mówiąc z jakimś
dziwnym akcentem – spoczęła właśnie w łożu.
– Więc ją obudź – warknął Bayaz. – Nadchodzi późna
godzina, a mnie się spieszy. Nie mamy czasu na...
– Patrzcie, patrzcie. – U szczytu schodów stała jakaś
kobieta. – Rzeczywiście, nadchodzi późna godzina, kiedy to do
moich drzwi pukają dawni kochankowie.
Głęboki głos, gładki jak miód. Zaczęła zstępować na dół z
przesadną powolnością, przesuwając po wygiętej poręczy długimi
paznokciami. Mogło się zdawać, że jest w średnim wieku: wysoka,
szczupła, zgrabna, zasłona długich włosów zakrywała połowę jej
twarzy.
– Mamy pilne sprawy do omówienia, siostro.
– Och, czyżby?
Oko, które Jezal widział, było duże, ciemne, jego powieka
zaś ciężka; wydawało się nieco opuchnięte i zaczerwienione, jak
od płaczu. Ociężale, leniwie, niemal sennie przesunęło spojrzeniem
po całej grupie wędrowców.
– Jakież to okropnie męczące.
– Jestem znużony, Cawneil, nie mam ochoty brać udziału w
twoich gierkach.
– Wszyscy jesteśmy znużeni, Bayazie. Wszyscy jesteśmy
okropnie znużeni. – Po czym, wydając długie i teatralne
westchnienie, spłynęła w końcu na podłogę u podnóża schodów i
ruszyła ku nowo przybyłym po nierównej posadzce. – Był czas,
kiedy z chęcią w nich uczestniczyłeś. Przez całe dnie, bez przerwy,
o ile sobie przypominam.
– Dawne dzieje. Wszystko się zmienia.
Jej twarz wykrzywił grymas nagłego i niepokojącego
gniewu.
– Wszystko gnije, chciałeś powiedzieć! Jednak – jej głos
znów przycichł do miękkiego szeptu – my, niedobitki wielkiego
zakonu magów, powinniśmy przynajmniej zachowywać się
uprzejmie. Nie irytuj się, mój bracie, mój przyjacielu, mój
najdroższy, przesadny pośpiech jest zbyteczny. Nadchodzi późna
pora, najwyższy czas, byście zmyli z siebie bród drogi, zrzucili te
cuchnące szmaty i przebrali się do wieczerzy. Będziemy mogli
porozmawiać przy posiłku, jak zwykli to czynić cywilizowani
ludzie. Doprawdy, rzadko mam okazję przyjmować kogokolwiek.
– Przesunęła się obok Logena, obrzucając go pełnym
podziwu spojrzeniem od stóp do głów. – A przyprowadziłeś mi tak
nieokrzesanych gości. – Zatrzymała wzrok na Ferro. – Tak
niezwykłych gości. – Teraz z kolei wyciągnęła rękę i musnęła
delikatnie paznokciem policzek Jezala. – Tak urodziwych gości!
Jezal zesztywniał z zakłopotania, nie mając pojęcia, jak
zareagować na podobną śmiałość.
Przy bliższym spojrzeniu jej czarne włosy okazały się siwe
u nasady i bez wątpienia od dawna farbowane. Gładka na pierwszy
rzut oka skóra sprawiała wrażenie pomarszczonej i odrobinę żółtej,
i z pewnością grubo upudrowanej. Biała suknia wokół rąbka była
brudna i z całą pewnością miała plamę na rękawie. Kobieta
zdawała się tak stara jak Bayaz, może nawet starsza.
Wlepiła wzrok w kąt, gdzie stał Quai, i zmarszczyła czoło.
– Jak mam określić tego gościa, nie wiem... ale wszyscy
jesteście mile widziani w Wielkiej Bibliotece Zachodniej.
Witajcie...

***

Jezal patrzył zdumiony w lustro, w pozbawionej sił dłoni


trzymał brzytwę.
Zaledwie przed kilkoma chwilami rozmyślał o podróży;
teraz, gdy wreszcie zbliżała się do końca, gratulował sobie wiedzy,
jaką w jej trakcie zdobył. Tolerancja i zrozumienie, odwaga i
poświęcenie. Gratulował sobie, że dorósł jako człowiek. Że tak
bardzo się zmienił. Ale te gratulacje wydawały się już bez
znaczenia. Lustro było stare, jego obraz ciemny i rozmyty, ale dla
Jezala nie ulegało wątpliwości, że jego twarz przypominała ruinę.
Przyjemna dla oka symetria zniknęła na zawsze. Doskonała
niegdyś szczęka była skrzywiona ostro w lewo, cięższa po jednej
stronie niż po drugiej, szlachetna broda skręcona pod niezgrabnym
kątem. Blizna na górnej wardze zaczynała się jako ledwie
widoczna linia, ale rozszczepiała się na dwoje i wdzierała brutalnie
w dolną wargę, jakby ciągnąc ją do dołu, co nadawało jego twarzy
grymas wiecznej i szpetnej pożądliwości.
Nie pomagał żaden wysiłek, jaki podejmował. Uśmiech
tylko pogarszał sprawę, ujawniając brzydkie szczeliny między
zębami, bardziej odpowiednie dla pięściarza albo bandyty niż
oficera gwardii królewskiej. Jedyną pociechą było to, że
najprawdopodobniej zginie w podróży powrotnej i nikt z jego
dawnych znajomych nigdy nie ujrzy go tak straszliwie
zniekształconym.
Doprawdy, marna pociecha. Do miski skapnęła samotna
łza.
Potem potrząsnął głową, westchnął urywanie i otarł mokry
policzek wierzchem ręki.
Zacisnął szczęką, która przybrała swój nowy dziwny
kształt, i mocno ujął brzytwę. Zniszczenia zostały już poczynione i
nie dało się ich cofnąć. Może był i brzydszym człowiekiem, ale też
lepszym, a przynajmniej, jak powiedział Logen, wciąż żył.
Poruszył zamaszyście ostrzem trzymanym w dłoni i zgolił
plackowate, oporne włosy z policzków, sprzed uszu i z grdyki.
Pozostawił je nad górną wargą, na brodzie i wokół ust.
Dobrze mu było z zarostem, jak doszedł do wniosku, wycierając
brzytwę do sucha. Broda i wąsy pozwalały w jakiś sposób ukryć
zeszpecenia.
Włożył ubranie, które mu pozostawiono. Pachnącą
stęchlizną koszulę i spodnie jakiegoś starego i absurdalnie
niemodnego kroju. Niemal roześmiał się ze swego
zniekształconego odbicia, kiedy w końcu wyszykował się do
kolacji. Beztroscy mieszkańcy Agriontu z trudem by go poznali.
On sam ledwie siebie poznawał.
Wieczorny posiłek nie przypominał niczego, na co Jezal
mógłby liczyć przy stole jakiejś ważnej historycznie postaci.
Srebrne sztućce były starte do niemożliwości, talerz zużyty i
popękany, stół spaczony tak bardzo, że Jezal bezustannie się
obawiał, że wszystko zsunie się na brudną podłogę. Jedzenie
podawał powłóczący nogami odźwierny, równie niespieszny jak
przy otwieraniu bramy, każde kolejne danie wydawało się
zimniejsze i bardziej stężałe niż poprzednie. Najpierw była kleista
zupa, pozbawiona jakiegokolwiek smaku. Następnie podano rybę,
tak przesmażoną, że przypominała popiół, wreszcie kawałek mięsa,
tak niedogotowanego, że niemal jeszcze żyło.
Bayaz i Cawneil jedli w kamiennym milczeniu, patrząc na
siebie przez całą długość stołu wzrokiem, w którym kryła się chęć
wzbudzenia we wszystkich niepokoju. Quai ledwie raczył dziobnąć
swoją porcję, wodząc bezustannie spojrzeniem ciemnych oczu
między obojgiem starszych magów. Długostopy zagłębiał się w
każde danie z zadowoleniem, obdarzając towarzystwo przy stole
uśmiechami, jakby wszyscy pozostali bawili się równie dobrze jak
on.
Logen trzymał widelec w pięści, marszcząc z wysiłku czoło
i dźgając swój talerz niezgrabnie, jakby to był jakiś kłopotliwy
szanka; bufiaste rękawy niedopasowanego kubraka lądowały od
czasu do czasu w jedzeniu. Jezal nie miał żadnych wątpliwości, że
Ferro posługiwałaby się sztućcami z wielką wprawą, gdyby tylko
chciała, ale ona wolała jeść rękami, wpatrując się zaczepnie w
każdego, kto tylko spojrzał jej w oczy, jakby prowokując go do
wypowiedzenia słów krytyki pod swoim adresem. Miała na sobie
to samo poplamione odzienie, które nosiła od tygodnia; Jezal
zastanawiał się przez chwilę, czy dostarczono jej jakąś suknię na
zmianę. Niemal się zakrztusił na myśl o tym, że ujrzałby ją w
czymś takim.
Ani posiłek, ani towarzystwo, ani otoczenie nie były tym,
co Jezal sam by wybrał, ale nie mógł zaprzeczyć, że jedzenie
skończyło im się kilka dni wcześniej. Ich porcje w tym czasie
składały się z garści smakujących jak kreda korzonków
wykopanych przez Logena na zboczu, sześciu małych jajek,
skradzionych przez Ferro z jakiegoś wysokiego gniazda, i kilku
jagód nieopisanej goryczy, które Długostopy zerwał z drzewa,
najwidoczniej na chybił trafił. Jezal z radością zjadłby swój talerz.
Marszczył czoło, krojąc zawzięcie pełne chrząstek mięso,
zastanawiając się przy tym, czy rzeczywiście talerz nie
smakowałby mu bardziej.
– Czy statek wciąż nadaje się do rejsu? – spytał warkliwie
Bayaz.
Wszyscy podnieśli wzrok. Pierwsze słowa, jakie padły od
dłuższego czasu.
Cawneil obrzuciła go zimnym spojrzeniem ciemnego oka.
– Masz na myśli statek, na którym Juvens i jego bracia
popłynęli do Shabulyan?
– A jakiż inny?
– Zatem nie. Nie nadaje się do rejsu. Zgnił na zieloną
mierzwę w swym starym doku. Ale nie obawiaj się. Zbudowano
drugi, a gdy i ten zgnił, zbudowano następny. Ostatni kołysze się
na falach, przycumowany do nabrzeża, okryty chwastami i
skorupiakami, ale zawsze jest na nim załoga i zapasy. Nie
zapomniałam o obietnicy złożonej naszemu mistrzowi. Wypełniam
dobrze swoje zobowiązania.
Bayaz ściągnął gniewnie brwi.
– Rozumiesz przez to, jak przypuszczam, że ja ich nie
wypełniam?
– Nie powiedziałam tego. Jeśli słyszysz w moich słowach
przyganę, to wynika ona z winy, która cię dręczy, nie zaś z moich
oskarżeń. Nie opowiadam się po niczyjej stronie, jak wiesz.
Nigdy tego nie czyniłam.
– Mówisz tak, jakby lenistwo było największą z cnót –
mruknął Pierwszy z Magów.
– Czasem nią jest, jeśli działanie oznacza uczestnictwo w
waszych kłótniach. Zapominasz, Bayazie, że widziałam już to
wszystko, i to nie jeden raz, i dostrzegam w tym nużącą
prawidłowość. Historia się powtarza. Brat walczy z bratem. Tak jak
Juvens walczył z Glustrodem, jak Kanedias walczył z Juvensem,
tak i Bayaz walczy z Khalulem. Mniejsi ludzie w większym
świecie, ale obdarzeni nie mniejszą nienawiścią i nie większą
litością. Czy ta wstrętna rywalizacja skończy się tak samo jak
tamte? Czy jeszcze gorzej?
Bayaz parsknął.
– Nie udawajmy, że dbasz o to; nie ruszyłabyś się nawet na
dziesięć kroków od swego łoża, żeby uczynić cokolwiek w cudzej
sprawie.
– Nie dbam. Szczerzę to przyznaję. Nigdy nie byłam taka
jak ty albo Khalul czy nawet Zacharus albo Yulwei. Nie mam w
sobie bezgranicznej ambicji ani bezdennej arogancji.
– Rzeczywiście, nie masz. – Bayaz cmoknął z odrazą i
rzucił na talerz widelec, który zabrzęczał głośno. – Tylko
nieskończoną próżność i bezdenne lenistwo.
– Raczej należałoby powiedzieć: drobne wady i równie
błahe cnoty. Kształtowanie świata wedle własnego wielkiego planu
nigdy mnie nie interesowało. Zawsze zadawalałam się światem
takim, jaki był, i pozostałam karłem pośród olbrzymów. – Jej oczy
o ciężkich powiekach przesuwały się z wolna po pozostałych
gościach. – Ale karły nie miażdżą nikogo pod swoimi stopami.
Jezal zakrztusił się, kiedy jej spojrzenie spoczęło na nim, i
czym prędzej skupił uwagę na swoim kawałku gumowatego mięsa.
– Długo by wymieniać tych, których zdeptałeś w pogoni za
swymi ambicjami, czyż nie, mój najdroższy?
Niezadowolenie Bayaza zaczęło ciążyć Jezalowi jak wielki
kamień.
– Nie musisz mówić zagadkami, siostro – warknął stary
człowiek. – I tak się domyślę ich znaczenia.
– Och, zapomniałam. Lubisz mówić wprost i nie możesz
znieść oszustwa jakiegokolwiek rodzaju. Powiedziałeś mi to krótko
po tym, jak obiecałeś, że nigdy ode mnie nie odejdziesz, i tuż przed
tym, jak odszedłeś, by znaleźć sobie inną.
– To nie był mój wybór. Źle mnie oceniasz, Cawneil.
– Źle cię oceniam? – syknęła i teraz jej gniew napierał na
Jezala z drugiej strony. – Jakże to możliwe? Czyż nie odszedłeś?
Nie znalazłeś sobie innej? Czy nie ukradłeś Stwórcy najpierw jego
sekretów, a potem jego córki?
Jezal zaczął się wiercić i przygarbił ramiona, czując się
ściśnięty jak orzech w imadle.
– Tolomei, pamiętasz ją?
Wyraz twarzy Bayaza stał się jeszcze bardziej lodowaty.
– Popełniałem błędy i wciąż za nie płacę. Nie ma dnia,
żebym o niej nie myślał.
– Jakież to niezwykle szlachetne z twojej strony! –
prychnęła szyderczo Cawneil. – Bez wątpienia omdlałaby z
wdzięczności, gdyby mogła cię teraz słyszeć! Też zdarza mi się
myśleć o tym dniu. O dniu, w którym skończył się Dawny Czas. O
tym, jak zebraliśmy się przed Domem Stwórcy, spragnieni zemsty.
O tym, jak zaprzęgliśmy do działania całą naszą Sztukę i cały nasz
gniew, a mimo to nie mogliśmy choćby uczynić jednej rysy na
wrotach. O tym, jak szeptałeś nocą do Tolomei, błagając, by cię
wpuściła. – Przycisnęła wysuszone dłonie do piersi. – Jakże
łagodnymi słowami się posługiwałeś. Słowami, o które nigdy cię
nie posądzałam. Nawet ja, tak cyniczna, byłam poruszona. Jak
mógł ktoś tak niewinny jak Tolomei sprzeciwić się tobie, bez
względu na to, czy chodziło o to, by rozewrzeć ojcowskie wrota
czy własne nogi? I jaką nagrodę otrzymała, bracie, za swe
poświęcenie? Za to, że ci pomogła, że ci zaufała, że cię pokochała?
Musiała to być niezwykle dramatyczna scena! Wy troje, na
dachu. Głupia młoda kobieta, jej zazdrosny ojciec i jej sekretny
kochanek. – Parsknęła gorzkim śmiechem. – To nigdy nie jest
szczęśliwy układ, ale rzadko kończy się aż tak źle. Ojciec i córka
giną razem. Długi upadek na most w dole!
– Kanedias nie miał w sobie żadnej litości – warknął
Bayaz. – Nawet dla własnego dziecka. Na moich oczach zepchnął
Tolomei z dachu. Walczyliśmy, a ja zrzuciłem go w płomienie. Tak
został pomszczony nasz mistrz.
– Och, wspaniale! – Cawneil klasnęła z szyderczym
zadowoleniem. – Wszyscy uwielbiają szczęśliwe zakończenia!
Powiedz mi tylko jedno. Dlaczego tak długo opłakiwałeś Tolomei,
podczas gdy ja nie umiałam zmusić cię do przelania choć jednej
łzy? Czy doszedłeś do wniosku, że wolisz kobiety czyste, bracie? –
Zatrzepotała ironicznie rzęsami, co wydało się dziwnie
niepokojące na tej starczej twarzy. – Niewinność? Ta najbardziej
ulotna i bezwartościowa z wszystkich cnót. Taka, do której nigdy
nie rościłam pretensji.
– Być może jedyna rzecz, siostro, do której nigdy nie
rościłaś pretensji.
– Och, bardzo dobrze, mój dawny kochanku, wspaniale.
Zawsze uwielbiałam twój cięty dowcip, ponad wszystko inne.
Khalul był o wiele bardziej sprawnym kochankiem, oczywiście, ale
nigdy nie miał twojej pasji ani twojej śmiałości. – Nadziała
wściekle kawałek mięsa na widelec. – Podróż na kraniec świata, w
twoim wieku? By ukraść ten przedmiot, którego zabronił dotykać
nasz mistrz? Prawdziwa odwaga, zaiste.
Bayaz nie krył swej pogardy.
– Co ty wiesz o odwadze? Ty, która przez te wszystkie lata
nigdy nikogo nie kochałaś, prócz samej siebie? Która nigdy
niczym nie zaryzykowałaś, niczego nie dałaś i niczego nie
stworzyłaś? Ty, która pozwoliłaś, by twe dary, otrzymane od
naszego mistrza, uwiędły!
Pozostaw swe opowieści pokryte kurzem zapomnienia,
siostro. Nikogo nie obchodzą, a mnie już najmniej.
Dwoje magów spoglądało na siebie gniewnie w lodowatym
milczeniu, a atmosfera była ciężka od ich kipiącej furii. Krzesło
Dziewięciopalcego zaskrzypiało nieznacznie, gdy odsunął się
ostrożnie od stołu.
Ferro siedziała naprzeciwko, na jej twarzy widniał
niezmącony niczym grymas podejrzliwości. Malacus Quai miał
obnażone zęby, płomienny wzrok wlepiony w swego mistrza.
Jezal mógł tylko siedzieć i wstrzymywać oddech, mając
nadzieję, że ten niezrozumiały spór nie skończy się dla nikogo
pożogą. Zwłaszcza dla niego.
– No cóż – ośmielił się wtrącić brat Długostopy. – Jeśli o
mnie chodzi, to chciałbym podziękować naszej gospodyni za ten
doskonały posiłek... – urwał, gdy obydwoje magów wlepiło weń
swe lodowate spojrzenia. –Teraz, gdy jesteśmy blisko... naszego...
celu wędrówki...
e... – Nawigator przełknął nerwowo i popatrzył na swój
talerz. – Mniejsza z tym.

***

Ferro siedziała nago, podciągnąwszy nogę pod brodę, i ze


zmarszczonym czołem skubała strup na kolanie.
Popatrzyła z niechęcią na grube ściany pokoju,
wyobrażając sobie wielki ciężar starego kamienia, który ją otaczał.
Przypomniała sobie, jak tak patrzyła na ściany celi pod pałacem
Uthmana, jak podciągała się, by wyjrzeć przez maleńkie okienko,
poczuć na twarzy ciepło słońca i marzyć o wolności. Przypomniała
sobie szorstkie żelazo na kostce i długi cienki łańcuch, o wiele
mocniejszy niż się wydawało. Przypomniała sobie, jak się z nim
zmagała, gryzła, ciągnęła za stopę, aż z rozerwanej skóry ciekła
krew. Nienawidziła ścian. Dla niej zawsze oznaczały szczęki
jakichś wnyków.
Popatrzyła z niechęcią na łóżko. Nienawidziła łóżek, kanap
i poduszek. Miękkie rzeczy przyprawiają człowieka o miękkość,
nie potrzebowała ich. Przypomniała sobie, jak leżała w ciemności
na miękkim łożu, kiedy po raz pierwszy zrobiono z niej
niewolnicę. Kiedy jeszcze była dzieckiem, małym i słabym. Jak
leżała w mroku i płakała, pragnąc samotności. Ferro wbiła
paznokcie w strup i poczuła krew sączącą się pod spodem.
Nienawidziła tego słabego, głupiego dziecka, które pozwoliło się
uwięzić. Pogardzała tym wspomnieniem.
Ale z największą niechęcią patrzyła na Dziewięciopalcego,
który leżał na plecach pod skłębionym i zmiętym kocem, z głową
odchyloną do tyłu, otwartymi ustami i zamkniętymi oczami; z
nozdrzy dobywał się cichy oddech, jedna ręka była odrzucona na
bok pod dziwnym kątem. Spał jak dziecko. Dlaczego się z nim
pieprzyła? I dlaczego wciąż to robiła? Nigdy nie powinna była go
dotykać. Nigdy nie powinna była z nim rozmawiać. Nie
potrzebowała go, tego brzydkiego, wielkiego różowego głupca.
Nie potrzebowała nikogo.
Ferro wmawiała sobie, że to prawda i że jej nienawiść
nigdy nie przygaśnie. Ale bez względu na to, jak bardzo krzywiła
wargi, marszczyła czoło i drapała strupy, nie czuła tego.
Patrzyła na łóżko, na ciemne drewno, lśniące w blasku
płonących polan, na przesuwające się cienie pod zmarszczonym
kocem. Czy komukolwiek sprawiałoby różnicę, gdyby się tam
położyła, zamiast na zimnym, szerokim materacu w swojej
komnacie? Łoże nie było jej wrogiem. Wstała więc z krzesła,
podreptała do legowiska i wśliznęła się do niego, po czym obróciła
plecami do Dziewięciopalcego, starając się go nie budzić. Nie ze
względu na niego, oczywiście.
Ale nie miała ochoty się nad tym zastanawiać.
Wiercąc się, przysunęła się do niego plecami, tam, gdzie
było ciepło. Usłyszała, jak stęka przez sen, poczuła, jak się
przekręca. Sprężyła się, by wyskoczyć z łóżka, wstrzymując
oddech.
Jego ręka przesunęła się po jej boku, usta mruknęła jej coś
do ucha, niezrozumiałe senne westchnienia, gorący oddech na szyi.
Wielkie ciepłe ciało, przylegające ściśle do jej pleców, już
nie sprawiało, że czuła się uwięziona. Ciężar bladej dłoni,
spoczywającej łagodnie na jej żebrach, masywne ramię, które ją
otaczało... to było niemal... dobre. Zmarszczyła zdziwiona czoło.
Nic, co dobre, nie trwa wiecznie.
Dotknęła okaleczonej dłoni Logena i poczuła, jak jego
palce wsuwają się między jej palce, i udała, że jest bezpieczna i że
nic jej nie grozi. Co było w tym złego? Ścisnęła mocno jego rękę i
przycisnęła do piersi.
Ponieważ wiedziała, że to nie potrwa długo.
Przed burzą
Witam panów. Generale Poulder, generale Kroy. Bethod
wycofał się poza Biały Nurt i nie wydaje się możliwe, aby znalazł
bardziej sprzyjający teren, na którym mógłby się z nami zmierzyć.
– Burr odetchnął gwałtownie, spoglądając po zebranych z poważną
miną. – Uważam za bardzo prawdopodobne, że jutro dojdzie do
bitwy.
– Doskonale! – zawołał Poulder, klepiąc się po udzie z
ogromnym zadowoleniem.
– Moi ludzie są gotowi – mruknął Kroy, unosząc brodę na
przepisową wysokość.
Dwaj generałowie i liczni członkowie ich sztabów
spoglądali na siebie złym wzrokiem przez szeroką przestrzeń
namiotu lorda marszałka. Każdy starał się przewyższyć swego
przeciwnika bezgranicznym entuzjazmem do walki. West,
obserwując ich, poczuł, jak bezwiednie krzywią mu się wargi.
Dwie grupy dzieci na podwórku szkolnym nie mogłyby się
zachowywać z mniejszą niedojrzałością.
Burr uniósł brwi i odwrócił się do swoich map.
– Na szczęście dla nas, architekci, którzy wznieśli fortecę w
Dunbreku, zbadali też szczegółowo okoliczny teren. Dzięki temu
dysponujemy niezwykle dokładnymi mapami.
Ponadto przeszła ostatnio na naszą stronę grupa
Północnych, dostarczając nam przy okazji ścisłych informacji
odnośnie sił, pozycji i zamiarów Bethoda.
– Dlaczego mielibyśmy wierzyć jakiejś zgrai północnych
psów? – spytał szyderczo generał Kroy. – Skoro nie są lojalni
nawet wobec własnego króla?
– Gdyby książę Ladisla był bardziej skłonny ich słuchać, sir
– wtrącił West – to może wciąż byłby z nami. Podobnie jak jego
dywizja.
Generał Poulder wybuchnął śmiechem, a jego sztab mu
zawtórował. Kroy, jak można było tego oczekiwać, nie przejawiał
podobnej wesołości. Rzucił Westowi mordercze spojrzenie, które
ten przyjął z lodowatą obojętnością.
Burr odchrząknął i mówił dalej: – Bethod zajmuje fortecę
w Dunbreku. – Czubek jego trzcinki wskazał czarny ośmiokąt. –
Która to twierdza strzeże jedynej ważnej drogi z Anglandu, w
miejscu, gdzie spina oba brzegi Białego Nurtu, naszej granicy z
Północą. Droga dochodzi do fortecy od zachodu i biegnie na
wschód dnem szerokiej doliny między dwiema zalesionymi
graniami. Główne siły Bethoda obozują w pobliżu fortecy, on
jednakże zamierza przypuścić atak w kierunku zachodnim, wzdłuż
drogi, gdy się tylko pojawimy. – Trzcinka Burra przesunęła się
gwałtownym ruchem po ciemnej linii, szorując o gruby papier. –
Dolina, przez którą biegnie droga, jest naga, tylko trawa z odrobiną
kolcolistu i skalistymi występami, co da mu mnóstwo miejsca do
manewru. – Odwrócił się do zgromadzenia oficerów, ściskając
mocno trzcinkę, i oparł się pięściami o stół. – Ja zaś mam wpaść w
tę pułapkę. Albo przynajmniej... tak się zdaje. Generale Kroy?
Kroy oderwał w końcu wściekły wzrok od postaci Westa,
by odpowiedzieć posępnie: – Tak, lordzie marszałku?
– Pańska dywizja zostanie rozlokowana po obu stronach
drogi i będzie posuwać się równomiernie na wschód, w kierunku
fortecy, zachęcając Bethoda do ataku. Powoli i równomiernie, bez
niepotrzebnej brawury. Generał Poulder tymczasem poprowadzi
swoją dywizję między drzewami na szczycie północnej grani, tutaj.
– Trzcinka postukała w zielone czworoboki zalesionego
wzniesienia. – Tuż przed pozycjami generała Kroya.
– Tuż przed pozycjami generała Kroya – powtórzył z
szerokim uśmiechem Poulder, jakby okazano mu jakąś szczególną
łaskę.
Kroy skrzywił się z niechęcią.
– Tuż przed jego pozycjami, owszem – ciągnął Burr. –
Kiedy siły Bethoda zaangażują się całkowicie w walkę na dnie
doliny, pan, zgodnie ze swym zadaniem, zaatakuje je z góry i
uderzy z flanki. Jest ważne, by zaczekał pan, aż Północni zostaną
zmuszeni do użycia wszystkich swoich sił, tak abyśmy mogli
okrążyć i przygnieść nieprzyjaciela, mając nadzieję, że zdołamy go
pokonać za jednym zamachem. Jeśli pozwolimy mu wycofać się
do brodów, załoga fortecy zdoła osłonić jego odwrót, a my nie
będziemy w stanie go ścigać. Zdobycie Dunbreku może potrwać
miesiącami.
– Oczywiście, lordzie marszałku – zawołał Poulder. —
Moja dywizja zaczeka do ostatniej chwili, może być pan tego
pewien!
Kroy parsknął: – Nie powinno to nastręczać żadnych
trudności. Zbytnia opieszałość to pańska specjalność, jak
rozumiem. Nie zachodziłaby konieczność bitwy, gdyby
przechwycił pan Północnych w zeszłym tygodniu, zamiast
pozwalać, by pana obeszli!
Poulder się zjeżył.
– Łatwo panu mówić, gdy siedział pan na prawym skrzydle
i nic nie robił! Na szczęście nie przechodzili nocą! Mógłby wziąć
pan ich odwrót za atak i uciec z całą dywizją!
– Panowie, proszę! – zagrzmiał marszałek Burr, uderzając
trzcinką o stół. – Każdy człowiek w armii będzie mógł się wykazać
w walce, obiecuję to, i jeśli każdy spełni swoje zadanie, chwały
starczy dla wszystkich! Musimy współdziałać, jeśli ten plan ma
przynieść owoce!
Czknął i skrzywił się z niesmakiem, po czym oblizał wargi,
podczas gdy obaj generałowie i ich podwładni spoglądali na siebie
gniewnie. West wybuchnąłby śmiechem, gdyby stawką nie było
życie wielu ludzi, w tym i jego.
– Generale Kroy – odezwał się Burr tonem rodzica
zwracającego się do niegrzecznego dziecka. – Chcę się upewnić, że
dobrze zrozumiał pan rozkazy.
– Rozmieścić dywizję w poprzek drogi – syknął Kroy. – A
następnie posuwać się powoli i w należytym porządku, na wschód,
w stronę Dunbreku, angażując Bethoda i jego dzikusów.
– W rzeczy samej. Generał Poulder?
– Prowadzić dywizję z dala od oczu wroga, między
drzewami, tuż przed regimentami generała Kroya, tak aby w
ostatniej chwili zaatakować tych barbarzyńców i uderzyć na nich z
flanki.
Burr zdobył się na uśmiech.
– Zgadza się.
– Doskonały plan, lordzie marszałku, jeśli wolno mi się tak
wyrazić! – Poulder, zadowolony, pociągnął się za wąsy. – Może
być pan pewien, że moja kawaleria rozbije ich w puch! W puch!
– Obawiam się, że nie będzie pan dysponował żadną
kawalerią, generale – wtrącił West tonem pozbawionym
jakichkolwiek emocji. – Lasy są gęste i konnica będzie
bezużyteczna.
Może nawet zdradzić pańską obecność Północnym.
Ryzyko, którego nie wolno nam podejmować.
– Ależ... moja kawaleria – mruknął Poulder, przybity
żalem. – Moje najlepsze regimenty!
– Pozostaną tutaj, sir – mówił dalej monotonnym głosem
pułkownik. – W pobliżu kwatery marszałka Burra i pod jego
bezpośrednim dowództwem, jako rezerwa. Włączymy je do walki,
jeśli zajdzie taka potrzeba.
Teraz to furię Pouldera musiał przyjmować z kamiennym
obliczem, podczas gdy Kroy i jego sztabowcy krzywili twarze w
szerokim i pozbawionym szczerej wesołości uśmiechu.
– Nie wydaje mi się... – syknął Poulder.
Burr przerwał mu.
– To moja decyzja. I jeszcze jedno, coś, co wszyscy
powinniście mieć na względzie.
Według pewnych doniesień Bethod wezwał posiłki. To
jacyś dzicy i nieokrzesani ludzie, barbarzyńcy zza górna północy.
Miejcie oczy otwarte i dobrze pilnujcie skrzydeł. Rozkaz
wymarszu otrzymacie jutro, prawdopodobnie przed pierwszym
brzaskiem. To wszystko.
– Czy możemy ufać, że zrobią to, co im powiedziano? –
mruknął West, odprowadzając wzrokiem obie posępne grupy
oficerów wychodzących gęsiego z namiotu.
– A jaki mamy wybór? – Marszałek rzucił się na krzesło z
grymasem niechęci na twarzy i złożył dłonie na brzuchu,
spoglądając w skupieniu na mapę. – Nie martwiłbym się o to.
Kroyowi nie pozostaje nic innego jak tylko zejść w dolinę i
walczyć.
– A Poulder? Nie mogę wykluczyć, że znajdzie sobie jakąś
wymówkę, by nie ruszyć się z lasu.
Lord marszałek uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową.
– I zostawić walkę Kroyowi? A gdyby udało mu się
pokonać Północnych własnymi siłami i zgarnąć całą chwałę dla
siebie? Nie. Poulder nigdy by do tego nie dopuścił. Ten plan nie
pozostawia im żadnego wyboru, muszą działać razem. – Umilkł i
spojrzał na Westa. – Mógłby pan traktować obu z nieco większym
szacunkiem.
– Uważa pan, że zasługują na to, sir?
– Oczywiście, że nie. Ale jeśli, na przykład, przegramy
jutro, to jeden z nich najprawdopodobniej zajmie moje miejsce. I
co się wtedy z panem stanie?
West uśmiechnął się.
– Będę skończony, sir. Ale nawet gdybym zachowywał się
wobec nich grzecznie, niczego by to nie zmieniło. Nienawidzą
mnie za to, czym jestem, nie za to, co mówię. Równie dobrze mogę
mówić, co mi się żywnie podoba, dopóki jeszcze mogę.
– Przypuszczam, że tak. Są cholernie irytujący, ale ich
głupota jest przewidywalna. To Bethod mnie martwi. Czy zrobi to,
czego po nim oczekujemy? – Burr czknął i przełknął, po chwili
znów mu się odbiło. – Niech diabli tę przeklętą niestrawność.

***

Trójdrzewiec i Wilczarz siedzieli rozwaleni na ławce tuż za


połą namiotu, osobliwa para pośród oficerów i wartowników w
czystych i odprasowanych mundurach.
– Pachnie bitwą – oświadczył Trójdrzewiec, kiedy West
podszedł do nich.
– Racja. – West wskazał na czarne mundury oddalających
się sztabowców Kroya. – Połowa armii zejdzie jutro rano w dolinę,
mając nadzieję, że uda jej się wciągnąć Bethoda w walkę. – Potem
wskazał szkarłatną świtę Pouldera. – Druga połowa ruszy górą,
między drzewami, żeby go zaskoczyć, zanim zdąży się wycofać.
Trójdrzewiec przytaknął z wolna.
– Wygląda to na dobry plan.
– Porządny i prosty – przyznał Wilczarz.
West skrzywił się. Z trudem znosił widok tego człowieka.
– Nie mielibyśmy żadnego planu, gdybyście nie dostarczyli
nam tych wiadomości – zdołał wydusić z siebie przez zaciśnięte
szczęki. – Jesteście pewni, że są wiarygodne?
– Pewni, jak to jest tylko możliwe – odparł Trójdrzewiec.
Wilczarz wyszczerzył zęby.
– Dreszcz jest w porządku, a z tego, co sam zauważyłem,
wydaje mi się, że to wszystko prawda. Choć niczego nie
obiecujemy, ma się rozumieć.
– Oczywiście, że nie. Zasłużyliście na odpoczynek.
– Nie powiemy, żeby się nam to nie podobało.
– Załatwiłem, żeby wyznaczono wam miejsce na lewym
skrzydle dywizji generała Pouldera, między drzewami, na
wzniesieniu. Pozostaniecie tam z dala od bitwy. Jutro będzie to
najbezpieczniejsze miejsce w całej armii, jak podejrzewam.
Okopcie się i rozpalcie sobie ognisko, a jeśli sprawy ułożą się
dobrze, to następnym razem pogadamy nad martwym ciałem
Bethoda – powiedział i wyciągnął do nich rękę.
Trójdrzewiec uścisnął ją z szerokim uśmiechem.
– No, teraz gadasz po naszemu, Wściekły. Uważaj na
siebie.
Obaj, Trójdrzewiec i Wilczarz, zaczęli oddalać się po
zboczu ku linii drzew.
– Pułkowniku West?
Wiedział, kto to jest, jeszcze zanim się odwrócił. Nie było
w obozie wielu kobiet, które miałyby mu cokolwiek do
powiedzenia. Cathil, stojąca w mokrym i błotnistym śniegu,
otulona jakimś pożyczonym płaszczem. Sprawiała wrażenie
spłoszonej, zawstydzonej, ale jej widok wciąż wzbudzał w nim
nagły przypływ gniewu i zakłopotania.
Było to niesprawiedliwe, o czym wiedział. Nie miał do niej
żadnych praw. Było to niesprawiedliwe, ale fakt ten pogarszał
jedynie sprawę. Mógł myśleć tylko o twarzy Wilczarza widzianej z
profilu i o jej westchnieniach... uch... uch... uch. Tak straszliwe
zaskoczenie. Tak straszliwe rozczarowanie.
– Lepiej idź z nimi – powiedział West z lodowatą
oficjalnością, z trudem zmuszając się do mówienia. – To
najbezpieczniejsze miejsce.
Odwrócił się, ale szybko go zatrzymała.
– To był pan, prawda? Pod namiotem... tamtej nocy?
– Tak, ja. Chciałem po prostu sprawdzić, czy czegoś nie
potrzebujesz – skłamał. – Naprawdę nie miałem pojęcia... z kim
jesteś.
– Z pewnością nie chciałam, żeby pan...
– Wilczarz? – mruknął, krzywiąc gwałtownie twarz w
grymasie zdumienia. – On. To znaczy... dlaczego?
Dlaczego on, a nie ja, pragnął spytać, ale się powstrzymał.
– Wiem... wiem, że myśli pan...
– Nie musisz się przede mną tłumaczyć! – syknął, choć
wiedział, że właśnie ją o to poprosił. – Kogo obchodzi, co myślę? –
Wyrzucił to z siebie z większą nienawiścią, niż zamierzał, ale brak
panowania nad sobą rozgniewał go jeszcze bardziej. – Nie
obchodzi mnie, z kim się pieprzysz!
Skrzywiła się i wlepiła wzrok w ziemię pod jego stopami.
– Nie chciałam... no cóż. Dużo panu zawdzięczam, wiem o
tym. Chodzi tylko o to, że...
gniewa się pan na mnie. To wszystko.
West gapił się na nią, gdy brnęła w górę zbocza za
Północnymi, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Poszła do
łóżka z tym cuchnącym dzikusem, a on wydawał jej się
zagniewany? Było to takie niesprawiedliwe, że omal nie zakrztusił
się własną wściekłością.
Pytania
Pułkownik Glokta wpadł do swojej jadalni, spiesząc się
niebywale i zmagając mężnie z klamrą od pasa, za którym tkwił
miecz.
– Niech to diabli! – złościł się. Miał dwie lewe ręce i nie
mógł sobie poradzić z zapięciem tego przeklętego pasa. – Do
diabła, do diabła!
– Może pomóc? – spytała Shickel, która siedziała wciśnięta
za stół, na nagich ramionach widać było czarne oparzenia, otwarte
rany ziały czerwienią jak mięso w sklepie rzeźniczym.
– Nie, nie potrzebuję żadnej pomocy! – wrzasnął, rzucając
pas na podłogę. – Potrzebuję czegoś innego – żeby ktoś mi
wyjaśnił, co się tu u licha dzieje! To nie do pomyślenia! Nie
pozwolę, by ludzie z mojego regimentu wysiadywali nago!
Zwłaszcza z tak paskudnymi ranami!
Gdzie twój mundur, dziewczyno!
– Myślałam, że bardziej martwi pana Prorok.
– Mniejsza z nim! – odwarknął Glokta, wciskając się na
miejsce obok niej. – A co z Bayazem? Pierwszym z Magów? Kim
jest? O co mu naprawdę chodzi, staremu draniowi?
Shickel uśmiechnęła się słodko.
– Ach, to. Myślałam, że wszyscy wiedzą. Odpowiedź
brzmi...
– Tak? – zamruczał Glokta suchymi ustami, ciekawy jak
mały chłopiec – odpowiedź brzmi...
Wybuchnęła śmiechem i klepnęła ławę obok siebie. Stuk,
stuk, stuk.
– Odpowiedź brzmi...

***

„Odpowiedź brzmi...”.
Stuk, stuk, stuk. Glokta otworzył gwałtownie oczy. Na
zewnątrz wciąż panował półmrok.
Przez zasłony docierał jedynie słaby blask.
„Kto się zjawia, by zapukać do drzwi o tej porze? Dobre
wiadomości nadchodzą za dnia”.
Stuk, stuk, stuk.
– Tak, tak! – zaskrzeczał. – Jestem kaleki, nie głuchy!
Słyszę cię, do diabła!
– Więc niech pan otworzy te przeklęte drzwi!
Głos docierał z korytarza przytłumiony, ale nieomylnie
brzmiała w nim styriańska nuta.
„Vitari, ta suka. Ktoś, kogo mi trzeba w środku nocy”.
Glokta stłumił siłą woli jęk, zsuwając odrętwiałe członki z
przepoconej pościeli. Zaczął kręcić delikatnie głową na boki,
starając się rozruszać skręconą szyję, ale mu się nie udało.
Stuk, stuk.
„Zastanawiam się, kiedy to ostatnim razem do drzwi mojej
sypialni pukała jakaś kobieta?”.
Chwycił laskę opartą o materac, po czym ściskając wargę
jednym z pozostałych mu zębów, jęknął cicho i zaczął wić się na
łożu jak robak; jego noga opadła bezwładnie na deski podłogi.
Szarpnął się do przodu, zamykając oczy pod wpływem
straszliwego bólu, który przeszył muplecy, i w końcu przyjął
pozycję siedzącą. Dyszał jak po przebiegnięciu dziesięciu mil.
„Lękajcie się mnie, lękajcie się mnie, wszyscy muszą się
mnie lękać! Jeśli tylko zdołam podnieść się z łóżka”.
Stuk.
– Już idę, do diabła!
Oparł laskę o podłogę i wstał, chwiejąc się na boki.
„Ostrożnie, ostrożnie”.
Mięśnie pokiereszowanej nogi drżały gwałtownie, a
pozbawiona palców stopa podrygiwała i trzęsła się niczym
zdychająca ryba.
„Niech diabli porwą ten odrażający przydatek. Można by
pomyśleć, że należy do kogoś innego, gdyby tak bardzo nie bolał.
Ale spokojnie, spokojnie, musimy zachowywać się łagodnie”.
– Cyt – szepnął, jak rodzic próbujący uspokoić zapłakane
dziecko, i zaczął masować zniszczone ciało, siląc się na powolny
oddech. – Cyt.
Bolesne konwulsje przeradzały się stopniowo w znośne
drżenie.
„Obawiam się, że to wszystko, na co możemy liczyć”.
Był teraz w stanie opuścić koszulę nocną i poczłapać do
drzwi, przekręcić gniewnie klucz w zamku i otworzyć. Na
korytarzu, pod ścianą, stała Vitari, owinięta płaszczem, ciemniejszy
kształt w mroku.
– Ty mruknął, – kuśtykając w stronę krzesła. – Nie możesz
trzymać się ode mnie z daleka?
Co jest takiego fascynującego w mojej sypialni?
Przekroczyła zdecydowanym krokiem próg pokoju i
rozejrzała się z pogardą po ubogim wnętrzu.
– Może lubię patrzeć, jak pan cierpi.
Glokta parsknął, rozmasowując ostrożnie rozpalone kolano.
– Więc musisz w tej chwili być mokra między nogami.
– O dziwo, nie jestem. Wygląda pan jak śmierć.
– A kiedy wyglądałem inaczej? Przyszłaś tu, by szydzić z
mojego wyglądu czy też masz jakąś sprawę?
Vitari skrzyżowała długie ręce i oparła się o ścianę.
– Musi się pan ubrać.
– Tak bardzo chcesz mnie zobaczyć nagiego?
– Sult pragnie się z panem widzieć.
– W tej chwili?
Przewróciła wymownie oczami.
– Och nie, nie musimy się spieszyć. Wie pan, jak jest.
***

– Dokąd idziemy?
– Zobaczy pan, jak dotrzemy na miejsce.
Przyspieszyła kroku, Glokta zaś był zmuszony sapać,
krzywić się i wzdychać, pokonując bolesną drogę przez pogrążone
w mroku łuki, ciemne ulice i szare place Agriontu, tak
bezbarwnego w słabym świetle wczesnego poranka.
Jego niezgrabne buty chrzęściły i szurały na żwirowanych
alejkach parku. Trawa była ciężka od rosy, powietrze gęste od
skłębionej mgły. W szarości zamajaczyły drzewa, czarne i bezlistne
konary jak rozcapierzone dłonie, a po chwili strzelisty, nagi mur.
Vitari poprowadziła go ku wysokiej bramie, pilnowanej po obu
stronach przez strażników. Ich ciężkie zbroje i ciężkie halabardy
nabijane były złotem, a kasaki wyszywane złotym słońcem Unii.
„Rycerze Armii. Osobista straż króla”.
– Pałac? – mruknął Glokta.
– Nie, slumsy, geniuszu.
– Zatrzymajcie się. – Jeden z dwóch rycerzy uniósł dłoń w
stalowej rękawicy, a jego głos odbił się nieznacznym echem od
wnętrza hełmu. – Podajcie swe imiona i sprawę, z którą
przychodzicie.
– Superior Glokta. – Glokta pokuśtykał do muru i oparł się
o wilgotne kamienie, wciskając język w puste dziąsła, by
zapanować nad bólem w nodze. – Co się tyczy sprawy, ją spytajcie.
To nie był mój pomysł, zapewniam was.
– Praktyk Vitari. Oczekuje nas arcylektor. Wiesz już o tym,
głupcze, mówiłam ci, wychodząc stąd wcześniej.
Jeśli w ogóle było możliwe, by człowiek okryty od stóp do
głów zbroją zdołał okazać zranione uczucia, to z pewnością ten
tutaj.
– Protokół wymaga, bym spytał każdego...
– Każ otworzyć drzwi! – warknął Glokta, przyciskając
pięść do drżącego uda. – Dopóki mogę jeszcze chodzić o własnych
siłach!
Wartownik załomotał gniewnie do bramy, w której po
chwili otworzyły się mniejsze drzwi. Vitari zniknęła schylona za
progiem, a Glokta pokuśtykał za nią i znalazł się na ścieżce ze
starannie wyciętych kamieni. Wokół rozciągał się ciemny ogród.
Do kwitnących gałęzi przylgnęły krople zimnej wody i ściekały po
licznych posągach. Krakanie jakiejś niewidocznej wrony
wydawało się śmiesznie głośne w bezruchu poranka. Przed nimi,
na tle pierwszego bladego światła, majaczył pałac, plątanina
dachów, wież, rzeźb, ozdobnej kamieniarki.
– Co my tutaj robimy? – spytał Glokta.
– Dowie się pan.
Wkroczył swym chwiejnym krokiem między dwie strzeliste
kolumny i dwóch następnych rycerzy, tak nieruchomych i
milczących, że przypominali niemal puste zbroje. Laska Glokty
stukała na marmurowej posadzce odbijającego echo korytarza,
rozjaśnionego migotliwym blaskiem świec. Wysokie ściany
pokryte były pod sam sufit fryzami. Sceny przedstawiające
zapomniane zwycięstwa i osiągnięcia, a także królów, którzy
wskazywali coś, wymachiwali bronią, czytali proklamacje, stali z
dumnie wypiętą piersią. Ruszył z wysiłkiem po schodach, w
otoczeniu wyciętych na suficie i ścianach wspaniałych złotych
kwiatów, lśniących i połyskujących w blasku świec, podczas gdy
Vitari czekała niecierpliwie u szczytu.
„Bezcenność owych schodów nie ułatwia wspinaczki, do
diabła”.
– Tam – mruknęła do niego.
Dwadzieścia kroków dalej, przy jakichś drzwiach, zebrała
się grupka zatroskanych mężczyzn. Na krześle siedział pochylony
Rycerz Armii, jego hełm leżał obok na podłodze; głowę trzymał w
dłoniach, zanurzając palce w kręconych włosach. Trzej inni ludzie
po prostu stali blisko siebie, ich gorączkowy szept odbijał się od
ścian i niósł echem po korytarzu.
– Nie idziesz ze mną?
Vitari potrząsnęła głową.
– Nie prosił, żebym się tam zjawiła.
Trzej mężczyźni spojrzeli na Gloktę, gdy zaczął kuśtykać w
ich stronę.
„Cóż to za niezwykła grupka, która mamrocze coś na
pałacowym korytarzu przed świtem”.
Marszałek dworu Hoff narzucił w pośpiechu koszulę nocną
na barki, a jego pucołowata twarz wyrażała głębokie poruszenie,
jakby pod wpływem koszmaru sennego. Lord marszałek Varuz
naciągnął na siebie pomiętą koszulę, jej kołnierz z jednej strony
wznosił się sztywno w górę, z drugiej opadał, stalowoszare włosy
sterczały na wszystkie strony. Wysoki sędzia Marovia miał
zapadnięte policzki, oczy podkrążone, pokryta wątrobianymi
plamami dłoń drżała, gdy wskazywał drzwi komnaty.
– W środku – wyszeptał. – Okropna sprawa. Straszna. Co
teraz począć?
Glokta zmarszczył czoło, minął łkającego wartownika i
przestąpił niepewnie próg.
Była to sypialnia.
„I to wspaniała. Nic dziwnego, jesteśmy w pałacu”.
Ściany były wyłożone jaskrawym jedwabiem i obwieszone
mrocznymi płótnami w starych złoconych ramach. Ogromny
kominek wycięto z brązowego i czerwonego kamienia, tak aby
wyglądał jak miniaturowa kantycka świątynia. Łoże miało postać
monstrualnego wzniesienia z baldachimem, którego zasłony
otaczały przestrzeń większą niż cała sypialnia Glokty. Były
odsunięte na bok i zmarszczone, ale w pościeli nikt nie leżał. Jedno
wysokie okno było uchylone, z szarego świata na zewnątrz
docierał chłodny wiatr, wprawiając płomienie świec w taniec i
drżenie.
Arcylektor stał niemal na środku komnaty, spoglądając ze
zmarszczonym czołem na podłogę po drugiej stronie łoża. Jeśli
Glokta oczekiwał, że jego zwierzchnik będzie równie niechlujny
jak jego trzej towarzysze za drzwiami, to musiał się przyznać do
rozczarowania. Biała szata była nieskazitelna, białe włosy starannie
ułożone, dłonie w białych rękawiczkach splecione jak zawsze.
– Wasza Eminencjo... – zaczął Glokta, podchodząc bliżej.
Potem zobaczył coś na posadzce. Ciemny płyn, połyskliwie czarny
w blasku świec.
„Krew. Niezbyt zaskakujące”.
Pokuśtykał jeszcze kawałek. Ciało spoczywało na plecach,
po drugiej stronie łoża. Krew zachlapała białą pościel, rozmazała
się na podłodze i na ścianie, zabrudziła rąbek bogatych zasłon przy
oknie. Rozdarta koszula nocna była nią dosłownie przesiąknięta.
Jedna dłoń leżała zwinięta, druga została oderwana brutalnie, tuż
za kciukiem. Na jednym ramieniu widniała ziejąca rana, wydarto z
niej kawał mięsa.
„Jakby ktoś wyszarpnął go zębami”.
Jedna noga była złamana i straszliwie wygięta, spod
rozdartej skóry sterczała pęknięta kość. Gardło zostało tak
potwornie zmasakrowane, że głowa ledwie się trzymała, twarz
jednak była rozpoznawalna; zdawało się, że spogląda z uśmiechem
na wspaniałe stiuki na suficie, obnażając zęby i rozwierając
szeroko oczy.
– Następca tronu Raynault został zamordowany – mruknął
Glokta.
Arcylektor uniósł okryte ręce i zaklaskał dwoma palcami o
dłoń, powoli i cicho.
– Och, brawo. Właśnie ze względu na twą przenikliwość
kazałem po ciebie posłać. Tak, następca tronu został zamordowany.
Tragedia. Rzecz oburzająca. Okropna zbrodnia, która uderza w
samo serce naszego narodu i w serce każdego człowieka. Ale to
jeszcze nie jest najgorsze. – Arcylektor westchnął głęboko i
przeciągle. – Król nie ma rodzeństwa, rozumiesz, Glokta? Nie ma
następców. Kiedy umrze, to jak myślisz, skąd przyjdzie nasz
następny wspaniały władca?
Glokta przełknął napływającą mu do ust ślinę. „Rozumiem.
Cóż za okropna niedogodność”.
– Z Otwartej Rady.
– Wybory – wysyczał szyderczo Sult. – Otwarta Rada,
głosująca na następnego króla. Pół setki głupców myślących
wyłącznie o sobie. Nie potrafiliby bez pomocy zagłosować za
własnym obiadem.
Glokta znów przełknął.
„Radowałbym się z niepokoju Jego Eminencji, gdyby i
moja głowa nie spoczywała na katowskim pieńku obok jego
głowy”.
– Nie cieszymy się zbytnią przychylnością Otwartej Rady –
westchnął. – Jesteśmy obrzucani przez nią błotem. Jak mało kto.
Nasze działania przeciwko kupcom bławatnym, przeciwko kupcom
korzennym, przeciwko gubernatorowi Vurmsowi, nie wspominając
już o innych sprawach... Żaden z arystokratów nam nie ufa.
„W takim razie, jeśli król umrze...”.
– Jak zdrowie władcy?
– Nie za dobrze. – Sult popatrzył w zamyśleniu na krwawe
szczątki. – Cała nasza praca może lec w gruzach, i to w jednej
chwili. Chyba że zdobędziemy przyjaciół w Otwartej Radzie,
Glokta, dopóki król jeszcze żyje. Chyba że zaczniemy zabiegać o
jej względy, by móc wybrać następcę tronu albo przynajmniej mieć
wpływ na wybór. – Spojrzał na Gloktę, niebieskie oczy zalśniły w
blasku świec. – Trzeba zdobyć głosy, za pieniądze, szantażem,
błaganiem i groźbą. I możesz być pewien, że ci trzej starzy łajdacy
za drzwiami myślą w tej chwili o tym samym. Jak zachować
władzę? Z którym kandydatem się sprzymierzyć? Czyje głosy
można kontrolować?
Kiedy ogłosimy wiadomość o morderstwie, musimy
zapewnić Otwartą Radę, że zabójca jest już w naszych rękach.
Następnie trzeba będzie dokonać szybkiego, brutalnego i wysoce
spektakularnego aktu sprawiedliwości. Jeśli głosowanie nie
przebiegnie po naszej myśli, kto wie, czym się to dla nas może
skończyć? Brock na tronie, może nawet Isher albo Heugen? – Sult
wstrząsnął się, niemal przerażony. – W najlepszym razie utracimy
nasze stanowiska. W najgorszym...
„Kilka ciał unoszących się na wodzie niedaleko doków”.
– Dlatego chcę, byś znalazł mi mordercę księcia.
Natychmiast.
Glokta popatrzył na ciało.
„Niewiele z niego pozostało”.
Dźgnął czubkiem laski dziurę w ramieniu Raynaulta.
„Widzieliśmy już takie rany, na trupie znalezionym w
parku, kilka miesięcy temu. Zrobił to żerca albo, przynajmniej,
mamy tak myśleć”.
Okno, poruszone nagłym i zimnym przeciągiem, stuknęło
cicho o framugę.
„Żerca, który wspiął się tu po murze? W przeciwieństwie
do innego agenta Proroka zostawił bardzo dużo śladów. Dlaczego
książę nie zniknął po prostu jak Davoust? Czy mamy
przypuszczać, że była to nagła utrata apetytu?”.
– Rozmawiał pan ze strażnikiem?
Sult machnął lekceważąco ręką.
– Mówi, że stał całą noc pod drzwiami, jak zwykle.
Usłyszał jakiś hałas, wszedł do środka, znalazł księcia tak, jak go
widzisz, wciąż krwawiącego, okno było otwarte. Posłał
natychmiast po Hoffa. Hoff z kolei posłał po mnie, a ja po ciebie.
– Niemniej jednak, wartownika należy starannie
przesłuchać...
Glokta spojrzał na zwiniętą dłoń Raynaulta. Coś w niej
tkwiło. Schylił się z wysiłkiem, czując, jak laska ugina się pod jego
ciężarem, i ujął to dwoma palcami.
„Ciekawe”.
Kawałek sukna. Białego sukna, jak się wydawało, choć
teraz było w większości ciemnoczerwone. Rozprostował ten
skrawek i podniósł do góry. W przyćmionym blasku świec błysnęła
nieznacznie złota nić.
„Widziałem już taki materiał”.
– Co to jest? – rzucił Sult. – Znalazłeś coś?
Glokta milczał.
„Być może, ale to było bardzo łatwe. Niemal zbyt łatwe”.

***
Glokta skinął głową Frostowi i albinos wyciągnął rękę, po
czym ściągnął z głowy imperatorskiego emisariusza worek. Tulkis
zamrugał w ostrym blasku, wziął głęboki oddech i rozejrzał się
zmrużonymi oczami po pokoju. Brudne białe pomieszczenie, zbyt
jaskrawo oświetlone. Popatrzył na Frosta, który majaczył groźnie
nad jego ramieniem. Popatrzył na Gloktę siedzącego naprzeciwko.
Popatrzył na chybotliwe krzesła, na poplamiony stół i
wypolerowaną kasetkę na blacie. Zdawało się, że nie dostrzega
małej czarnej dziury w przeciwległym rogu, za głową Glokty. I nie
miał jej dostrzec. Był to otwór, przez który arcylektor obserwował
przesłuchanie.
„Przez który słyszy każde wypowiedziane słowo”.
Glokta przyglądał się uważnie emisariuszowi.
„Właśnie w tych najwcześniejszych chwilach człowiek
często wyznaje swoją winę.
Zastanawiam się, jak będą brzmiały jego pierwsze słowa.
Niewinny spytałby, o jaką zbrodnię jest oskarżony...”.
– O jaką zbrodnię jestem oskarżony? – spytał Tulkis.
Glokta poczuł, jak drga mu powieka.
„Oczywiście, winny, który byłby dość sprytny, mógłby
zadać bez trudu to samo pytanie”.
– O zamordowanie następcy tronu, księcia Raynaulta.
Emisariusz zamrugał i osunął się na krześle.
– Moje najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie
królewskiej i całemu narodowi Unii w tym tragicznym dniu. Ale
czy to wszystko jest konieczne? – Wskazał głową zwoje ciężkiego
łańcucha oplatającego mu nagie ciało.
– Owszem. Jeśli jesteś tym, kim jesteś, jak podejrzewamy.
– Rozumiem. Mogę spytać, czy będzie stanowiło
jakąkolwiek różnicę, jeśli jestem niewinny i nie uczestniczyłem w
tej odrażającej zbrodni?
„Wątpię. Nawet jeśli to prawda”.
Glokta rzucił na stół splamiony krwią kawałek sukna.
– Znaleziono to w zaciśniętej dłoni księcia.
Tulkis popatrzył na skrawek materiału, wyraźnie
zaskoczony.
„Jakby nigdy wcześniej go nie widział”.
– Pasuje dokładnie do rozdarcia w odzieniu znalezionym w
twoich komnatach. W odzieniu splamionym także krwią.
Tulkis spojrzał na Gloktę, otwierając szeroko oczy. „Jakby
nie miał pojęcie, w jaki sposób się to tam znalazło”.
– Jak to wyjaśnisz?
Emisariusz nachylił się nad stołem, na ile pozwalały mu
łańcuchy krępujące dłonie na plecach, i przemówił szybko i
pospiesznie: – Proszę mnie posłuchać, superiorze. Jeśli agenci
Proroka dowiedzieli się o mojej misji – a dowiadują się o
wszystkim prędzej czy później – to nie cofną się przed niczym, by
jej zapobiec.
Wie pan, do czego są zdolni. Jeśli ukarzecie mnie za tę
zbrodnię, będzie to obelgą dla imperatora. To tak, jakbyście
odtrącili jego przyjacielską dłoń, a nawet wymierzyli mu policzek.
Poprzysięgnie zemstę, a gdy Uthman-ul-Dosht coś
poprzysięga... moje życie nic nie znaczy, lecz moja misja nie może
zakończyć się klęską. Konsekwencje... dla obu naszych narodów...
proszę, superiorze, błagam... wiem, że jest pan człowiekiem o
otwartym umyśle...
– Otwarty umysł jest jak otwarta rana – warknął Glokta. –
Podatny na truciznę. Skłonny do ropienia. Zdolny przynosić
swemu właścicielowi jedynie ból.
Skinął Frostowi i albinos położył ostrożnie kartkę na stole,
po czym podsunął ją Tulkisowi koniuszkami palców. Postawił
obok buteleczkę atramentu i zdjął mosiężne wieczko. Przy
kałamarzu położył pióro.
„Wszystko równo i starannie, jak życzyłby sobie jakiś
kwatermistrz”.
– To jest twoje wyznanie. – Glokta machnął ręką,
wskazując papier. – Gdybyś się zastanawiał, co to takiego.
– Jestem niewinny – wymamrotał Tulkis niemal szeptem.
Glokta poczuł drgnienie irytacji na twarzy.
– Byłeś kiedykolwiek torturowany?
– Nie.
– Widziałeś kiedykolwiek, jak się torturuje ludzi?
Emisariusz zbladł.
– Widziałem.
– Więc masz jakieś wyobrażenie o tym, co cię czeka.
Frost podniósł wieko kasetki. Znajdujące się w środku tacki
uniosły się i rozsunęły na boki, niczym wielki i wspaniały motyl,
który po raz pierwszy rozpościera skrzydła, i ukazały swe
instrumenty w całym swym lśniącym, hipnotycznym i
przerażającym pięknie. Glokta patrzył, jak w oczach Tulkisa
pojawia się strach i fascynacja.
– Jestem w tym najlepszy. – Glokta wydał długie
westchnienie i złączył przed sobą dłonie.
– Nie jest to kwestia dumy. To fakt. Nie siedziałbyś tu ze
mną, gdyby było inaczej. Mówię ci to, żeby nie było żadnych
wątpliwości. Możesz więc odpowiedzieć na moje następne pytanie
bez jakichkolwiek złudzeń. Spójrz na mnie. – Zaczekał, aż
spojrzenie Tulkisa napotka jego wzrok. – Wyznasz?
Przez chwilę panowała cisza.
– Jestem niewinny – wyszeptał ambasador.
– Nie o to pytałem. Spytam jeszcze raz. Wyznasz?
– Nie mogę.
Patrzyli na siebie przez bardzo długą chwilę, Glokta zaś nie
miał żadnych wątpliwości.
„Jest niewinny. Jeśli mógłby wspiąć się ukradkiem po
ścianie pałacu i przekraść przez okno sypialni księcia
niezauważony, to z pewnością mógłby też umknąć z Agriontu, nim
zdążylibyśmy się zorientować. Po cóż miałby tu przebywać, kłaść
się spać i zostawiać zabrudzone krwią odzienie w szafie, czekając,
aż je znajdziemy? Łańcuch śladów tak widoczny, że nawet ślepiec
podążyłby ich tropem. Ktoś nas nabiera, i to w niezbyt subtelny
sposób. Ukarać niewłaściwego człowieka to jedno. Ale pozwolić
robić z siebie głupca? Coś zupełnie innego”.
– Jedną chwilę – mruknął Glokta, podniósł się z wysiłkiem
z krzesła, zbliżył do drzwi, zamknął je starannie za sobą,
pokuśtykał skrzywiony po schodach i wszedł do sąsiedniego
pokoju.
– Co ty u licha wyprawiasz? – warknął na niego arcylektor.
Glokta pochylił głowę, okazując głęboki szacunek.
– Próbuję ustalić prawdę, Wasza Eminencjo...
– Co próbujesz ustalić? Zamknięta Rada czeka na
wyznanie, a ty bredzisz o prawdzie?
Glokta napotkał wściekły wzrok arcylektora.
– A jeśli nie kłamie? Jeśli imperator rzeczywiście pragnie
pokoju? Jeśli ten człowiek jest niewinny?
Sult patrzył na niego, zimne niebieskie oczy były szeroko
otwarte z niedowierzania.
– Straciłeś w Gurkhulu zęby czy swój pieprzony umysł?
Kogo obchodzi niewinność?
Zależy nam teraz na tym, co trzeba zrobić! Zależy nam na
tym, co jest konieczne! Zależy nam na atramencie na kawałku
papieru, ty... ty... – niemal toczył pianę z ust i rozwierał na
przemian i zaciskał dłonie z wściekłości. – ...ty kaleki strzępie
człowieka! Spraw, żeby podpisał, a będziemy mogli z tym
skończyć i zabrać się do lizania tyłka Otwartej Radzie!
Glokta jeszcze bardziej pochylił głowę.
– Oczywiście, Wasza Eminencjo.
– Czy twoja pokrętna obsesja prawdy sprawi mi
dzisiejszego wieczoru jakiekolwiek kłopoty? Posłużyłbym się
raczej igłą niż szpadlem, ale wyciągnąłbym wyznanie z tego
łajdaka tak czy owak! Mam posłać po Goyle'a?
– Oczywiście, że nie, Eminencjo.
– Wracaj tam, do diabła, i każ... mu... podpisać!

***

Glokta wyszedł z pokoju, powłócząc nogami, stękając,


wyciągając szyję w obie strony, trąc obolałe dłonie, unosząc
zdrętwiałe barki do samych uszu i słysząc, jak strzelają mu stawy.
„Trudne przesłuchanie”.
Severard siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze
naprzeciwko drzwi, wsparłszy głowę o brudną ścianę.
– Podpisał?
– Oczywiście.
– Świetnie. Kolejna zagadka rozwiązana, co, szefie?
– Wątpię. To nie jest żerca. W każdym razie nie taki jak
Shickel. Czuje ból, wierz mi.
Severard wzruszył ramionami.
– Mówiła, że każdy jest obdarzony innym talentem.
– Tak, tak, mówiła.
„A jednak...”.
Glokta otarł łzawiące oko, zastanawiając się.
„Ktoś zamordował księcia. Ktoś miał coś do zyskania na
jego śmierci. Chciałbym wiedzieć kto, nawet jeśli nikogo to nie
obchodzi”.
– Jest jeszcze kilka pytań, które wciąż muszę zadać. Ten
wartownik pod komnatą księcia zeszłej nocy. Chcę z nim
pomówić.
Praktyk uniósł brwi.
– Po co? Mamy wyznanie, prawda?
– Przyprowadź go.
Severard wyprostował nogi i wstał bezzwłocznie.
– W porządku, pan tu rządzi. – Odsunął się od
zatłuszczonej ściany i ruszył dziarskim krokiem w głąb korytarza.
– Jeden Rycerz Armii. Zaraz się tu zjawi.
Opór
Spał pan? – spytał Pike, drapiąc się po mniej oparzonej
połowie twarzy.
– Nie. A ty?
Skazaniec, który na powrót stał się sierżantem, potrząsnął
przecząco głową.
– Od kilku dni – mruknął Jalenhorm z żalem. Przysłonił
oczy dłonią i popatrzył spod przymrużonych powiek ku północnej
grani, nierównej i postrzępionej linii drzew pod stalowoszarym
niebem. – Dywizja Pouldera już wyruszyła przez las?
– Przed pierwszym brzaskiem – odparł West. – Niedługo
powinniśmy się dowiedzieć, że zajęła pozycję. Wygląda na to, że
Kroy też jest gotowy do wymarszu. Trzeba go przynajmniej
szanować za punktualność.
Pod stanowiskiem dowodzenia marszałka Burra, w dolinie,
dywizja generała Kroya ustawiała się w szyku bitewnym. Trzy
regimenty piesze gwardii królewskiej tworzyły środek, po obu
bokach, nieco wyżej miejsce zajęły regimenty pospolitego
ruszenia, kawaleria zaś ustawiła się z tyłu. Był to całkowicie
odmienny spektakl od niezbornego przedstawienia, które dała
prowizoryczna armia Ladisli. Bataliony sunęły płynnie do przodu
w ściśle zwartych kolumnach: maszerując po błocie, po wysokiej
trawie, po łatach śniegu zalegającego zagłębienia w ziemi.
Zatrzymały się na wyznaczonych pozycjach i zaczęły
rozpościerać się w starannie nakreślone linie – ludzka sieć, która
sięgała w poprzek całej doliny. W chłodnym powietrzu niosło się
echo ich odległych kroków, uderzeń bębnów, zwięzłych zawołań
dowódców. Wszystko równo, sprawnie i zgodnie z procedurą.
Lord marszałek Burr odsunął na bok połę namiotu i
wyszedł na zewnątrz, odpowiadając szybkimi ruchami dłoni na
honory wartowników i oficerów, którzy stali w różnych miejscach.
– Pułkowniku – rzucił ostro, spoglądając ze zmarszczonym
czołem na niebo. – Wciąż sucho, co?
Słońce przypominało wodnistą smugę na horyzoncie, niebo
przecinały jasne pasma ciężkiej szarości, nad północną granią zaś
widać było ciemne sińce.
– Na razie, sir – odparł West.
– Żadnych wiadomości od Pouldera?
– Nie, sir. Ale może marsz jest utrudniony, lasy są tam gęste
i trudne do przebycia.
Nie tak trudne jak sam Poulder, pomyślał West, ale uznał,
że nie byłaby to profesjonalna uwaga.
– Jadł pan?
– Tak, sir, dziękuję.
West nie jadł od ostatniego wieczoru, a nawet wtedy mało
co przełknął. Sama myśl o tym przyprawiała go o mdłości.
– No cóż, przynajmniej jeden z nas się posilił. – Burr
położył sobie dłoń na brzuchu z kwaśną miną. – Przeklęta
niestrawność. Nie jestem w stanie tknąć czegokolwiek. – Skrzywił
się i beknął przeciągle. – Proszę mi wybaczyć. No, ruszają.
Generał Kroy musiał zapewne uznać, że jest w pełni
zadowolony z pozycji zajmowanej przez każdego człowieka w
swej dywizji, ponieważ żołnierze w dolinie zaczęli posuwać się do
przodu. Zerwał się zimny wiatr, podnosząc sztandary regimentów,
flagi batalionów i chorągwie kompani, które załopotały
gwałtownie. Wodniste słońce błysnęło na ostrzach i
wypolerowanych zbrojach, zalśniło na złotych sznurach i
wypucowanym drewnie, zamigotało na klamrach i uprzęży.
Wszystko posuwało się zgodnym szykiem, dumny pokaz siły
militarnej, jak nigdy.
Daleko na wschodzie, w głębi doliny, za drzewami,
majaczyła wielka czarna wieża. Najbliższa wieża fortecy w
Dunbreku.
– Niezły spektakl – mruknął Burr. – Z piętnaście tysięcy
walecznych ludzi, biorąc wszystko w rachubę, i niemal drugie tyle
na grani. – Wskazał głową odwody, dwa regimenty kawalerii,
spieszone i czekające niespokojnie poniżej stanowiska
dowodzenia. – Kolejne dwa tysiące, oczekujące rozkazów.
Zerknął w stronę rozległego obozu: miasta namiotów,
wozów, poukładanych w stosy skrzyń i beczek; wszystko to
rozpościerało się w zaśnieżonej dolinie. Kręciły się tam czarne
figurki ludzi.
– Nie wliczając w to tych tysięcy kucharzy, stajennych,
kowali i woźniców, służących i medyków. – Potrząsnął głową. –
Niezła odpowiedzialność, co? Nie chciałby pan być głupcem, który
musi sprawować nad tym wszystkim pieczę?
West uśmiechnął się blado.
– Nie, sir.
– Wygląda na to, że... – mruknął Jalenhorm, przysłaniając
dłonią oczy i patrząc pod słońce w dolinę. – Czy to nie...
– Luneta! – rzucił ostro Burr, a jeden ze stojących w
pobliżu oficerów podał mu ją zamaszystym gestem. Marszałek
spojrzał przez okular. – No, no. Kogo my tu mamy?
Było to bez wątpienia pytanie retoryczne. Nie mógł to być
nikt inny.
– Północni Bethoda – ogłosił Jalenhorm, zawsze gotów
potwierdzać rzecz oczywistą.
West patrzył przez drgający okular swojej lunety, jak suną
po odsłoniętym terenie.
Wyłonili się zza drzew na drugim końcu doliny bliżej rzeki
i rozlali szeroką strugą niczym ciemna plama z naciętego
nadgarstka. Brudne, szare i brązowe masy zbite w jedno na
skrzydłach. Trallowie, lekko uzbrojeni. Pośrodku zaczęły się
formować bardziej uporządkowane szyki, lśnił przyćmionym
blaskiem metal, kolczugi i ostrza. Carlowie Bethoda.
– Ani śladu koni.
West poczuł przypływ niepokoju. Doświadczył już jednego
spotkania z kawalerią Bethoda, spotkania, które omal nie
zakończyło się dla niego fatalnie. Nie miał zamiaru przeżywać tego
po raz drugi.
– Dobrze jest widzieć w końcu wroga na własne oczy –
oświadczył Burr, wyrażając coś wprost przeciwnego do uczuć
Westa. – Poruszają się dość sprawnie, to trzeba im przyznać. –
Jego usta wykrzywił nieczęsty u niego uśmiech. – Ale zmierzają
wprost tam, gdzie chcemy.
Wnyki są założone i gotowe zamknąć się w każdej chwili,
co, kapitanie?
Podał lunetę Jalenhormowi, który spojrzał przez nią i też
się uśmiechnął.
– Dokładnie tam, gdzie chcemy – odpowiedział jak echo.
West nie podzielał tej pewności. Pamiętał dokładnie cienką
linię Północnych na wzniesieniu. Dokładnie tam, gdzie, jak uważał
Ladisla, powinni się znaleźć.
Ludzie Kroya zatrzymali się i oddziały ponownie ustawiły
się w idealnym szyku, tak spokojnie jak na rozległym placu
paradnym: linie grube na cztery szeregi, kompanie rezerwowe w
schludnych rzędach z tyłu, wąski rząd łuczników na przedzie. West
z trudem usłyszał rozkaz dla łuczników, zobaczył pierwszą falę
strzał, która wzbiła się nad liniami Kroya i spadła gęstym
deszczem pośród nieprzyjaciela. Czuł, jak paznokcie wbijają mu
się boleśnie w dłonie, te zaś zaciskają się z całej siły; pragnął, za
sprawą samej woli, zmusić Północnych do umierania, ci jednak
odpowiedzieli gradem strzał i ruszyli do przodu.
Do oficerów stojących pod namiotem dotarł okrzyk
wojenny, ten nieziemski wrzask, który niósł się w chłodnym
powietrzu. West zagryzł wargi, przypominając sobie ten ostatni raz,
kiedy go słyszał, ryk odbijający się echem we mgle. Nie mógł
uwierzyć, że działo się to przed kilkoma tygodniami. Znów odczuł
zadowolenie, że znajduje się daleko za linią walki, choć
przypomniał sobie z dreszczem na plecach, że wtedy nie
przyniosło mu to niczego dobrego.
– Do diabła – zaklął Jalenhorm.
Nikt inny się nie odezwał. West stał z zaciśniętymi zębami i
walącym sercem, starając się za wszelką cenę trzymać lunetę
pewną dłonią, podczas gdy Północni ruszyli do bezlitosnego ataku
wzdłuż doliny. Łucznicy Kroya posłali w ich kierunku jeszcze
jedną falę strzał, po czym wycofali się przez staranie utworzone
odstępy w równie starannych szeregach, i znów się uformowali za
liniami wojska. Pochylono włócznie, uniesiono tarcze; można było
odnieść wrażenie, że szeregi Unii czekają w całkowitej ciszy na
starcie z wyjącym wrogiem.
– Zwarli się – warknął lord marszałek Burr.
Można było odnieść wrażenie, że szeregi Unii zakołysały
się i przesunęły nieco, rozmazany blask słońca błysnął jakby
intensywniej na zbitej masie ludzi, wraz z podmuchem powietrza
przypłynął niewyraźny szczęk. Na stanowisku dowodzenia nie
padło ani jedno słowo.
Wszyscy patrzyli z uwagą przez lunety albo spoglądali w
słońce, starając się za wszelką cenę zobaczyć, co dzieje się w
dolinie; można było pomyśleć, że nikt nie śmiał nawet oddychać.
Po straszliwie długiej, zdawało się, chwili Burr opuścił
lunetę.
– Dobrze. Utrzymują pozycję. Ci pańscy ludzie z Północy
mieli chyba rację, West, mamy przewagę liczebną, nawet bez
oddziałów Pouldera. Kiedy tu dotrze, zgotujemy Północnym
pogrom...
– Na górze – wymamrotał West. – Na południowej grani.
Coś błysnęło między drzewami, potem znowu. Metal.
– Kawaleria, sir. Mogę się założyć o życie. Zdaje się, że
Bethod miał taki sam pomysł co my, tyle że ustawił się na drugim
skrzydle.
– Niech to diabli! – syknął Burr. – Przekażcie natychmiast
generałowi Kroyowi, że nieprzyjaciel ma konnych na południowej
grani! Niech się przygotuje na atak z prawej!
Jeden z adiutantów dosiadł zgrabnie konia i pogalopował w
stronę kwatery Kroya; spod kopyt jego wierzchowca tryskało
błoto.
– Jeszcze kilka takich sztuczek i uda im się nas pokonać. –
Burr złożył gwałtownym ruchem lunetę i uderzył nią o otwartą
dłoń. – Nie wolno dopuścić do niepowodzenia, pułkowniku West.
Nic nie może nam przeszkodzić. Ani arogancja Pouldera, ani duma
Kroya, ani przebiegłość wroga. Nic. Musimy odnieść dzisiaj
zwycięstwo. Nie wolno nam dopuścić do niepowodzenia!
– Tak, sir.
Ale West nie bardzo wiedział, jak się to ma dokonać.

***

Żołnierze Unii starali się zachowywać ciszę, co oznaczało,


że byli równie hałaśliwi jak stado owiec zaganianych do stodoły na
strzyżenie. Stękali i jęczeli, ślizgali się na mokrej ziemi,
pobrzękiwali zbrojami, stukali bronią o niskie gałęzie. Wilczarz,
obserwując ich, potrząsnął głową.
– Szczęście, że nikogo tu nie ma, bo już dawno by nas
usłyszeli – syknął Dow. – Ci głupcy nie potrafiliby podkraść się do
trupa.
– Nie ma potrzeby, żebyś ty jeszcze robił hałas – syknął
Trójdrzewiec z przodu, po czym skinął na wszystkich, przynaglając
ich do szybszego marszu.
To było dziwnie – znów maszerować w tak dużej grupie.
Było z nimi ze czterdziestu Carlów Dreszcza, ludzi przeróżnych –
wysokich i niskich, młodych i starych, z orężem i zbrojami
wszelkiego rodzaju, wszyscy jednak doświadczeni, jak mógł
zauważyć Wilczarz.
– Stać!
Żołnierze Unii zatrzymali się z chrzęstem i stękaniem, po
czym zaczęli ustawiać się w szyku i rozstawiać wzdłuż grani.
Wielka i długa linia, jak oceniał Wilczarz, sądząc po liczbie ludzi,
którzy ruszyli przez las, oni zaś znajdowali się na samym końcu
owej linii. Spojrzał w lewo, ku drzewom, między którymi nikogo
nie było. Odosobnione miejsce, kraniec skrzydła.
– Ale najbezpieczniejsze – mruknął do siebie.
– Co mówisz? – spytała Cathil, siadając na wielkim pniu
zwalonego drzewa.
– Jest tu bezpiecznie – powiedział w jej języku, zdobywając
się na uśmiech.
Wciąż nie miał pojęcia, jak się przy niej zachowywać. Za
dnia dzieliła ich diabelna przepaść, wielka ziejąca przepaść
odmienności, wieku i mowy, on zaś nie wiedział, czy kiedykolwiek
zostanie zasypana. Dziwne, jak owa przepaść kurczyła się nocą. W
ciemności rozumieli się bez słów. Może udałoby im się, z czasem,
stworzyć coś z tego, a jeśli nie, to trudno. Mimo wszystko cieszył
się, że była z nimi. Sprawiała, że znów czuł się jak człowiek, a nie
jak zwierzę przekradające się w lesie, od jednej zasadzki do
drugiej.
Patrzył, jak jakiś oficer Unii odłącza się od swoich ludzi i
zbliża do ich grupy, po czym podchodzi do Trójdrzewca, trzymając
pod pachą dziwny wygładzony kijek.
– Generał Poulder prosi, byście zostali tutaj, na lewym
skrzydle, i osłaniali jego dalszą flankę.
Mówił wolno i bardzo głośno, jakby mógł dzięki temu być
bardziej zrozumiały, gdyby nie posługiwali się jego językiem.
– W porządku – odparł Trójdrzewiec.
– Dywizja zostanie rozmieszczona wzdłuż grani na prawo
od was! – Machnął tym dziwnym kijkiem w stronę drzew, gdzie
jego ludzie szykowali się powoli i hałaśliwie. – Zaczekamy, aż siły
Bethoda zaangażują się w walkę z dywizją generała Kroya, a
potem zaatakujemy i odeprzemy ich!
Trójdrzewiec przytaknął.
– Będziecie potrzebować naszej pomocy?
– Szczerze mówiąc, wątpię, ale damy wam znać, jeśli
sytuacja się zmieni.
Po czym odmaszerował z powrotem do swoich ludzi.
Pośliznął się po kilku krokach i omal nie wylądował tyłkiem w
błocie.
– Jest pewny siebie – zauważył Wilczarz.
Trójdrzewiec uniósł brwi.
– Trochę za bardzo, jeśli chcesz wiedzieć, ale jak ma to
oznaczać, że da nam spokój i nas nie wezwie, to mogę z tym żyć.
No dobra! – zawołał, obracając się do Carlów. – Weźcie ten pień i
ułóżcie go wzdłuż krawędzi zbocza!
– Po co? – spytał jeden z nich, który siedział i rozcierał
sobie kolano z posępną miną.
– Żebyście się mieli za czym chować, kiedy pojawi się
Bethod – warknął Dow. – Zabierać się do roboty, głupcy!
Carlowie odłożyli broń i przystąpili do pracy, postękując.
Wydawało się, że przymierze z legendarnym Ruddem
Trójdrzewcem nie było takie radosne, jak mogli wcześniej
przypuszczać.
Wilczarz uśmiechnął się bezwiednie. Powinni byli
wiedzieć. Wodzowie nie stają się legendarni przez to, że
wyznaczają lekkie obowiązki. Sam Trójdrzewiec stał i wpatrywał
się ze zmarszczonym czołem w las.
– Coś cię martwi, szefie?
– To dobre miejsce, żeby ukryć kilku ludzi. Dobre miejsce,
żeby zaczekać, aż bitwa zacznie się na dobre, a potem zaatakować
z góry.
– Owszem – przyznał Wilczarz. – Dlatego tu jesteśmy.
– I co? Skąd wiesz, czy Bethod nie pomyślał o tym samym?
Uśmiech na twarzy Wilczarza zaczął przygasać.
– Jeśli ma jakichś ludzi w odwodzie, to mogło mu przyjść
do głowy, że dobrze byłoby ich tu wysłać, żeby zaczekali na
stosowną chwilę, tak jak my – ciągnął wódz. –Może wysłał ich, a
oni przejdą przez las i zjawią się tu, na górze, gdzie siedzimy. Co
się wtedy stanie, jak myślisz?
– Zaczniemy się zabijać, jak mi się zdaje, ale Bethod nie
ma ludzi w odwodzie, tak przynajmniej mówił Dreszcz i jego
chłopcy. Unia przewyższa wroga dwa do jednego, może nawet
bardziej.
– Może i tak, ale Bethod lubi sprawiać niespodzianki.
– No dobra – odparł Wilczarz, przyglądając się, jak
Carlowie dźwigają ciężki pień i obracają, by zatarasować nim
szczyt wzniesienia. – W porządku. Więc położymy ten kloc gdzie
trzeba i będziemy liczyć na szczęście.
– Liczyć na szczęście? – mruknął Trójdrzewiec. – A kiedy
się sprawdziło?
Odszedł, by pogadać cicho z Ponurakiem, a Wilczarz
wzruszył ramionami. Gdyby znienacka pojawiło się kilkuset
Carlów Bethoda, byłoby kiepsko, ale nic na to nie mógł poradzić.
Przyklęknął więc obok swojego tobołka, wyjął krzesiwo i kilka
suchych gałązek, ułożył je starannie i zaczął krzesać iskry.
Dreszcz przykucnął obok, opierając dłonie o drzewce
topora.
– Co robisz?
– A jak ci się wydaje? – Wilczarz zaczął dmuchać w chrust
i obserwować uważnie skaczące płomienie. – Rozpalam sobie
ognisko.
– Nie czekamy, aż zacznie się bitwa?
Wilczarz wyprostował się, dorzucił kilka suchych gałązek i
patrzył, jak się zajmują płomieniem.
– Pewnie, czekamy, i jest to najlepsza chwila na ognisko,
jak mi się zdaje. Wojna to czekanie, chłopcze. Całymi tygodniami,
jeśli zajmujesz się czymś takim jak my. Możesz spędzić ten czas w
zimnie albo trochę ułatwić sobie życie.
Wyciągnął z tobołka patelnię i postawił na ogniu. Nowa
patelnia, i to dobra, dostał ją od Południowych. Rozpakował
zawiniątko w środku. Pięć jajek, wciąż całych. Ładnych,
brązowych, nakrapianych. Stłukł skorupkę o brzeg patelni, wbił
jajko i zaczął nasłuchiwać, jak skwierczy, uśmiechając się cały
czas. Wszystko zmierzało ku lepszemu, to było pewne. Nie jadł
jajek od bardzo dawna. Kiedy rozbijał ostatnie, poczuł coś w
chwili, gdy wiatr się zmienił. Coś innego niż woń smażonych
jajek. Podniósł gwałtownym ruchem głowę, marszcząc czoło.
– Co? – spytała Cathil.
– Pewnie nic. – Lepiej było jednak nie ryzykować. –
Poczekaj tu i popilnuj patelni, dobra?
– W porządku.
Wilczarz przełazi przez zwalony pień, podszedł do
najbliższego drzewa i oparł się o nie, przykucnąwszy, i spojrzał w
dół zbocza. Nic nie czuł, tego był pewien. Nic też nie widział
między drzewami – tylko mokrą i upstrzoną śniegiem ziemię,
ociekające wodą gałęzie sosnowe i nieruchomy mrok. Nic. Po
prostu zrobił się nerwowy z powodu tego gadania Trójdrzewca o
niespodziankach.
Odwracał się, gdy znów wychwycił tę woń. Wstał, zrobił
kilka kroków w dół zbocza, oddalając się od ogniska i zwalonego
pnia, wpatrując się w leśny gąszcz. Obok niego stanął
Trójdrzewiec, na ramieniu miał tarczę, dobył też miecza, który
ściskał w wielkiej dłoni.
– Co jest, Wilczarz, wyczułeś coś?
– Może i tak. – Znów zaczął wciągać powietrze nozdrzami,
długo i powoli, węsząc. – Najpewniej nic.
– Nie mów mi, że nic, Wilczarz, twój nos niejeden raz
wyciągnął nas z kłopotów. Co tam wywąchałeś?
Wiatr znów się zmienił i tym razem było czuć to wyraźnie.
Nie miał z tym od jakiegoś czasu do czynienia, ale się nie mylił.
– Do diabła – sapnął. – Szankowie.
– Hej!
Wilczarz obejrzał się z otwartymi ustami. Cathil
przechodziła właśnie przez zwalony pień, z patelnią w ręku.
– Jajka są gotowe – oznajmiła, uśmiechając się szeroko do
obydwu mężczyzn.
Trójdrzewiec zamachał do niej gwałtownie obiema rękami i
ryknął, ile sił w płucach: – Wszyscy chować się za...
Z dołu, z zarośli, dobiegł brzdęk cięciwy. Wilczarz usłyszał
strzałę, poczuł, jak przecina z sykiem powietrze. Nie byli naj
lepszymi łucznikami, ci płaskogłowi, i grot minął go o krok czy
dwa. To był prawdziwy pech, że strzała dosięgła innego celu.
– Ach – westchnęła Cathil, patrząc ze zdumieniem na
drzewce w swym boku. – Ach...
...upadła na ziemię, zwyczajnie, upuszczając patelnię w
śnieg. Wilczarz rzucił się biegiem w jej stronę, czując w gardle
drapiący, lodowaty oddech. Po chwili chwytał ją za ramiona,
widząc, jak Trójdrzewiec obejmuje jej kolana. Na szczęście nie
była ciężka. Ani trochę. Obok przeleciały ze dwie strzały. Jedna
wbiła się w pień drzewa, podrygując, oni zaś przenieśli
dziewczynę przez pień i schowali się po drugiej stronie.
– Szankowie na dole! – krzyczał Trójdrzewiec. – Trafili
dziewczynę!
– Najbezpieczniejsze miejsce podczas bitwy? – zawarczał
Dow, kucając za drzewem i obracając w dłoniach topór. –
Pieprzeni dranie!
– Szankowie? Tak daleko na południu? – dziwił się ktoś.
Wilczarz wziął Cathil pod pachy i jęczącą zaciągnął z
powrotem do zagłębienia przy ognisku; kopała piętami w ziemię.
– Trafili mnie – wymamrotała, wpatrując się w strzałę, spod
której wypływała krew i przesączała się przez koszulę.
Dziewczyna zakaszlała i popatrzyła na Wilczarza, oczy
miała szeroko otwarte.
– Nadchodzą! – krzyczał Dreszcz. – Gotować się, chłopcy!
Ludzie dobywali broni, poprawiali pasy i rzemienie tarcz,
zaciskali zęby i klepali się nawzajem po plecach, szykując się do
walki. Ponurak przycupnął za pniem, posyłając strzały w dół
zbocza, spokojny jak zawsze.
– Muszę iść – powiedział Wilczarz i ścisnął dłoń Cathil. –
Ale wrócę, w porządku? Siedź tu, słyszysz? Wrócę.
– Co? Nie!
Musiał wyszarpnąć palce z jej dłoni. Nie podobało mu się
to, ale co innego mógł zrobić?
– Nie – rzuciła chrapliwie do jego pleców, kiedy brnął w
stronę pnia i cienkiej linii Carlów przycupniętych za tą osłoną;
dwóch klęczało, strzelając z łuków.
Nad drzewem przeleciała paskudnie wyglądająca włócznia
i wbiła się z łoskotem w ziemię tuż obok Wilczarza. Popatrzył na
nią, potem minął ją i osunął się na kolana obok Ponuraka,
spoglądając w dół zbocza.
– Do diabła!
Między drzewami roiło się od płaskogłowych. Między
drzewami w dole, między drzewami po lewej, między drzewami
po prawej. Ruchliwe, niewyraźne kształty, migotliwe cienie
tłoczące się na wzgórzu. Setki, jak się wydawało. Z prawej strony
żołnierze Unii krzyczeli, zagubieni, ich zbroje klekotały, gdy
szykowali włócznie. Z zarośli wystrzelały z gniewnym świstem
strzały i spadały na nich.
– Przeklęte gówno!
– Może zaczniesz strzelać, co? – spytał Ponurak,
puszczając cięciwę i wyciągając z kołczana kolejną strzałę.
Wilczarz też chwycił grot, ale miał przed sobą tyle celów,
że z trudem mógł jakiś wybrać, i strzelał zbyt wysoko, przeklinając
bezustannie. Podchodzili teraz bliżej, tak blisko, że widział ich
twarze, jeśli tak można je było nazwać. Rozwarte obwisłe szczęki,
warczące i pełne zębów, bezwzględne małe oczy, pełne nienawiści.
Nieporęczna broń – pałki nabijane gwoździami, topory z
obrobionego kamienia, zardzewiałe miecze, które odebrali
martwym. Zbliżali się między drzewami, zwinni jak psy.
Wilczarz trafił jednego w pierś, po chwili zobaczył, jak
ugodzony pada do tyłu. Drugi dostał w nogę, ale pozostali nie
zamierzali się zatrzymać. „Gotowi!”, usłyszał ryk Trójdrzewca i
poczuł, jak ludzie wokół niego dźwigają się z ziemi, podnosząc
broń, włócznie, tarcze, by przygotować się na atak. Wilczarz się
zastanawiał, jak człowiek może się w ogóle na coś takiego
przygotowywać.
Nad pniem przeskoczył płaskogłowy, unosząc się w
powietrzu, usta miał rozwarte i warczał. Wilczarz ujrzał go,
czarnego, wysoko w górze, a potem miecz Tula wbił się w niego i
odrzucił do tyłu, krew trysnęła z ciała jak woda z roztrzaskanej
butelki.
Drugi wyłonił się zza drzewa i Trójdrzewiec obciął mu rękę
swoim mieczem, po czym zepchnął go tarczą w dół zbocza.
Nadchodziło ich jeszcze więcej, i więcej, roili się tłumnie nad
zwalonym pniem. Wilczarz strzelił jednemu w twarz z odległości
nie większej niż krok, wyciągnął nóż i dźgnął tamtego w trzewia,
drąc się z całych sił i czując, jak na dłoń ścieka mu ciepła krew.
Wyrwał pałkę z zaciśniętej ręki płaskogłowego, wymierzył cios
innemu, chybił i odskoczył do tyłu. Ludzie krzyczeli, dźgali i cięli,
gdzie popadło.
Zobaczył Dreszcza, który wciskał butem głowę szanki w
pień drzewa, a potem uniósł tarczę wysoko nad głową i wbił mu
stalową krawędź w twarz. Drugiego powalił toporem, zachlapując
oczy Wilczarza krwią, i chwycił trzeciego, który wyskoczył zza
drzewa; runęli na mokrą ziemię, a potem zaczęli się toczyć i tarzać.
Szanka przygniótł Dreszcza, a Wilczarz walnął go w plecy pałką,
raz, dwa razy, trzy razy, i Dreszcz odepchnął martwe ciało i
dźwignął się na nogi, po czym przydeptał przeciwnikowi głowę.
Skoczył do przodu i ściął następnego, kiedy ten przebił
piszczącemu Carlowi bok włócznią.
Wilczarz zamrugał i otarł twarz rękawem, próbując pozbyć
się krwi z oczu. Zobaczył, jak Ponurak unosi nóż i dźga nim od
tyłu głowę szanki; ostrze wyszło przez usta i przygwoździło
czaszkę do drzewa. Zobaczył, jak Tul wali potężną pięścią w twarz
płaskogłowego, raz za razem, robiąc z niej czerwoną miazgę. Na
zwalony pień wskoczył jeszcze jeden i uniósł włócznię, ale nim
zdążył pchnąć Tula, Dow przysunął się błyskawicznie i ciął
tamtego po nogach.
Płaskogłowy zakręcił się w powietrzu z wrzaskiem.
Wilczarz dostrzegł, że na którymś z Carlów leży szanka i wyrywa
mu zębami z szyi kawał mięsa, więc chwycił włócznię, która
tkwiła w ziemi tuż obok, i cisnął nią w plecy płaskogłowego.
Trafiony upadł, bełkocząc niezrozumiale, i próbował sięgnąć
dłońmi do tyłu, ale drzewce przebiło go na wylot.
Inny Carl rzucał się na ziemi z rykiem, waląc szankę, który
zatapiał zęby w jego ramieniu.
Wilczarz zrobił krok, by pomóc towarzyszowi, ale nim
zdążył cokolwiek zrobić, ruszył na niego płaskogłowy z włócznią.
Dostrzegł go w ostatniej chwili, uskoczył i ciął przeciwnika nożem
po oczach, a potem walnął pałką w tył głowy. Poczuł, jak czaszka
tamtego pęka niczym skorupka jajka. Odwrócił się i stanął oko w
oko z następnym. Diabelnie wielkim. Szanka rozsunął szczęki i
zawarczał; z ust spływała mu ślina, w szponach tkwił topór.
– No dalej! – wrzasnął Wilczarz, podnosząc pałkę i nóż.
Zanim płaskogłowy zdążył ruszyć, z tyłu pojawił się Trójdrzewiec
i rozciął go od barku do piersi. Trysnęła krew i wsiąkła w ziemię.
Szanka zdołał się jakoś podźwignąć, ale tylko uniósł twarz, by
Wilczarz mógł wpakować w nią nóż.
Teraz płaskogłowi się cofali, Carlowie zaś krzyczeli, tnąc
ich bezlitośnie. Ostatni pisnął i rzucił się w stronę pnia, chcąc
przeskoczyć na drugą stronę. Zaskrzeczał, gdy Dow wyciął mu na
plecach krwawą dziurę, w której zalśniło czerwone mięso i drzazgi
białej kości. Po chwili szanka runął na jakąś gałąź, drgnął, a potem
znieruchomiał ze zwisającymi w powietrzu nogami.
– Załatwieni! – zagrzmiał Dreszcz, którego twarz okolona
długimi włosami zbryzgana była krwią. – Załatwiliśmy ich!
Carlowie wyrażali głośno radość, krzyczeli i potrząsali w
powietrzu bronią. Przynajmniej większość z nich. Ze dwóch leżało
nieruchomo, a kilku było rannych; jęczeli i bełkotali przez
zaciśnięte zęby. Wilczarz pomyślał, że nie mają czego świętować.
To samo przyszło do głowy Trójdrzewcowi.
– Zamknijcie się, głupcy! Teraz już ich nie ma, ale przyjdą
nowi. Tak jest z płaskogłowymi, zawsze przychodzą nowi! Usuńcie
te ciała! Odzyskajcie wszystkie strzały, jakie tylko możecie! Będą
nam potrzebne, zanim dzień się skończy!
Wilczarz kuśtykał już w stronę dogasającego ognia. Cathil
leżała tam, gdzie ją pozostawił, oddychała szybko i płytko, dłoń
przyciskała do żeber, palce otaczały drzewce strzały. Patrzyła, jak
się zbliża, oczy miała szeroko otwarte i wilgotne. Milczała. On też
milczał. Co można było powiedzieć? Wyjął nóż i rozciął jej
skrwawioną koszulę, od grotu aż do samego dołu, potem odsunął
materiał, żeby obejrzeć ranę. Strzała tkwiła między dwoma
żebrami po prawej stronie, tuż pod piersią. Niezbyt dobre miejsce
na grot, jeśli takie w ogóle istniało.
– W porządku? – wymamrotała, podzwaniając zębami.
Twarz miała białą jak śnieg, oczy błyszczące od gorączki. – W
porządku?
– Tak, wszystko dobrze – zapewnił, ścierając kciukiem brud
z jej policzka. – Nie gadaj teraz, dobra? Poradzimy sobie z tym.
I cały czas myślał: „Wilczarz, ty pieprzony kłamco, ty
pieprzony tchórzu. Oberwała strzałą w żebra”. Trójdrzewiec
przykucnął obok niego.
– Trzeba to wyjąć – powiedział, marszcząc czoło. – Ja ją
przytrzymam, ty ciągnij.
– Że co?
– Co on mówi? – syknęła Cathil, na zębach miała krew. –
Co on...
Wilczarz chwycił obiema dłońmi drzewce, podczas gdy
Trójdrzewiec przytrzymał jej nadgarstki.
– Co chcecie...
Wilczarz pociągnął, ale strzała nie wyszła. Ciągnął dalej, z
rany zaś wokół grotu wypływała krew i ściekała po bladym boku
dwiema ciemnymi strugami. Ciągnął, jej ciało rzucało się, nogi
kopały, ona zaś wrzeszczała, jakby ją zabijał. Ciągnął, ale strzała
nie chciała wyjść i nie przesunęła się nawet o palec.
– Ciągnij! – zasyczał Trójdrzewiec.
– Nie wyjdzie, kurwa! – warknął mu Wilczarz w twarz.
– Dobra! Dobra!
Wilczarz puścił drzewce. Cathil zakrztusiła się, coś jej
zabulgotało w krtani, drżała i trzęsła się gwałtownie, dysząc i
wypluwając różową ślinę.
Trójdrzewiec podrapał się w szczękę, jego dłoń pozostawiła
na twarzy krwawą smugę.
– Jeśli nie możesz jej wyciągnąć, to będziesz musiał ją
przepchnąć na drugą stronę.
Co?
– Co on... mówi? – wybełkotała Cathil, podzwaniając
zębami.
Wilczarz przełknął.
– Musimy ją przepchnąć.
– Nie – wymamrotała, wybałuszając oczy. – Nie.
– Musimy.
Parsknęła, gdy ujął drzewce i złamał je w połowie, a potem
objął dłońmi sterczący koniec.
– Nie – wyszeptała.
– Trzymaj się, dziewczyno – mruknął Trójdrzewiec i
ponownie unieruchomił jej ramiona.
– Trzymaj się. Zrób to, Wilczarz.
– Nie... – wybełkotała.
Wilczarz zacisnął zęby i nacisnął z całej siły złamane
drzewce. Cathil szarpnęła się, z jej ust dobyło się jakby
westchnienie, po chwili oczy uciekły w głąb czaszki. Zemdlała.
Wilczarz przewrócił jej bezwładne ciało i zobaczył grot strzały,
który sterczał z drugiej strony.
– W porządku – wymamrotał. – W porządku, przeszło.
Ujął strzałę tuż pod grotem, obrócił delikatnie i wyciągnął.
Wraz z drzewcem wypłynęła krew, ale niedużo.
– W porządku – oznajmił Trójdrzewiec. – Miejmy nadzieję,
że ma nienaruszone płuco.
Wilczarz zagryzł wargi.
– Dobra. – Wziął bandaż, przyłożył go do ociekającej krwią
dziury na plecach i zaczął owijać nim jej piersi. Trójdrzewiec
pomagał mu, podnosząc Cathil z ziemi. – Dobra, dobra.
Powtarzał to raz za razem, owijając jej ciało i zmagając się
z przemarzniętymi palcami, aż w końcu bandaż przylegał ściśle,
tak jak powinien. Miał skrwawione dłonie, na bandażu też była
krew, brzuch i plecy dziewczyny nosiły różowe ślady po palcach,
smugi ciemnego brudu i ciemnej krwi. Opuścił koszulę i przekręcił
delikatnie na plecy. Dotknął jej twarzy – była ciepła.
Cathil leżała z zamkniętymi oczami, piersi poruszały się
nieznacznie, wokół ust widać było parę oddechu.
– Trzeba ją okryć.
Wstał gwałtownie, zaczął przetrząsać swój tobołek,
wreszcie wyciągnął koc, rozrzucając przy okazji różne przedmioty
wokół ogniska. Przyciągnął go, rozpostarł i rozłożył obok niej.
– Będzie ci ciepło, co? Przyjemnie i ciepło. – Otulił ją,
chroniąc przed zimnem. Okrył jej twarz. – Będzie ci ciepło.
– Wilczarz...
Trójdrzewiec pochylał się nad nią, nasłuchując jej oddechu.
Po chwili wyprostował się i potrząsnął z wolna głową.
– Nie żyje.
Naokoło nich wirowały białe płatki. Znów zaczął padać
śnieg.

***

– Gdzie u diabła jest generał Poulder? – wściekał się


marszałek Burr, spoglądając w dolinę; zaciskał i rozwierał ze złości
dłonie. – Powiedziałem, że ma czekać, aż zostaniemy zaatakowani,
a nie zmiażdżeni!
Westowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź.
Rzeczywiście, gdzie się podziewał Poulder? Śnieg był coraz
gęstszy, spadał cicho z góry wielkimi wirami i falami, zarzucając
na pole bitwy szarą kurtynę i pogrążając wszystko w
nierzeczywistości. Dźwięki docierały jakby z niewypowiedzianej
dali, stłumione i odbijające się echem. Za liniami, tam i z
powrotem, pędzili posłańcy, niosąc niecierpliwe wezwania o
wsparcie; przypominali czarne kropki, które przesuwają się szybko
po białej ziemi. Rannych było coraz więcej, jęczeli na noszach,
dyszeli na wozach albo wlekli się, milczący i skrwawieni, drogą,
która biegła poniżej kwatery głównej.
Nawet w tej zamieci widać było, że ludzie Kroya są
spychani. Równe uprzednio linie wybrzuszały się niepokojąco
pośrodku, poszczególne oddziały zlewały się w jedną, ogarniętą
straszliwym wysiłkiem masę, łączyły ze sobą w chaosie i
zagubieniu walki. West nie był już w stanie policzyć oficerów
sztabu, których generał Kroy wysłał do stanowiska dowodzenia z
prośbą o wsparcie albo pozwolenie odwrotu; wszyscy wracali z tą
samą odpowiedzią. Wytrwać i czekać. Tymczasem ze strony
Pouldera nie napływały żadne wiadomości – tylko złowieszcza i
nieoczekiwana cisza.
– Gdzie on jest, u licha? – Burr ruszył energicznym
krokiem do swojego namiotu, pozostawiając ciemne ślady na
świeżej skorupie śniegu.
– Ty! – krzyknął do adiutanta, przywołując go
niecierpliwym gestem.
West ruszył za marszałkiem, zachowując pełen szacunku
dystans, i odsunął połę namiotu.
Jalenhorm szedł tuż za nim.
Burr nachylił się nad stołem i wyjął gwałtownym ruchem
pióro z kałamarza, rozbryzgując czarne krople na stole.
– Ruszaj natychmiast w te lasy i odszukaj generała
Pouldera! Ustal, gdzie u diabła jest, i natychmiast wracaj!
– Rozkaz, sir! – pisnął oficer, prężąc się na baczność.
Pióro Burra skrobało pospiesznie na papierze.
– Powiadom go, że ma bezzwłocznie przystąpić do ataku!
Umieścił na rozkazie swoje nazwisko gniewnym mchem
nadgarstka i podsunął kartkę adiutantowi.
– Oczywiście, sir! – odparł młody oficer i wyszedł
zdecydowanym krokiem z namiotu.
Burr odwrócił się do map i obrzucił je wściekłym
spojrzeniem, krzywiąc się przy tym.
Jedną ręką trzymał się za brodę, drugą za brzuch.
– Gdzie, u diabła, jest Poulder?
– Może sam został zaatakowany, sir...
Burr beknął głośno, skrzywił się, znowu beknął i walnął
pięścią w stół, wprawiając kałamarz w drżenie.
– Przeklęta pieprzona niestrawność! – Dźgnął grubym
palcem mapę. – Jeśli Poulder nie zjawi się szybko, będziemy
musieli włączyć do walki rezerwy, West, słyszy mnie pan?
Kawalerię.
– Tak, sir, oczywiście.
– Nie wolno dopuścić do klęski.
Marszałek zmarszczył z wysiłkiem czoło i przełknął z
trudem ślinę. West odniósł nagle wrażenie, że Burr jest śmiertelnie
blady.
– Nie wolno... nie wolno...
Zachwiał się nieznacznie, mrugając.
– Sir, jest pan...
– Baaa! – zaskrzeczał marszałek Burr, runął gwałtownie do
przodu i zwymiotował kleistą mazią na stół.
Wymiociny rozbryzgały się na mapach i zamieniły biel
papieru w gniewną czerwień. West stał jak przykuty do ziemi,
otwierając z wolna usta. Burr bulgotał, zaciśnięte pięści
spoczywały przed nim na stole, ciało było wstrząsane dreszczem.
Po chwili przygarbił się i znów rzygnął czarną mazią.
– Grgh!
Cofnął się od stołu, z warg zwieszała mu się czerwona
ślina, oczy uciekały w głąb białej twarzy. Wydał z siebie zduszony
jęk i runął do tyłu, pociągając za sobą skrwawioną płachtę mapy.
West zrozumiał w ostatniej chwili, co się dzieje, i zdążył
złapać bezwładne ciało marszałka, nim ten upadł na ziemię.
Zachwiał się, nie mogąc dać sobie rady z ciężarem.
– Niech to diabli! – sapnął Jalenhorm.
– Pomóż mi! – warknął West.
Wielki mężczyzna podskoczył i chwycił Burra za drugie
ramię, po czym wspólnymi siłami zanieśli marszałka na łóżko,
niemal go wlokąc. West rozpiął górny guzik przy jego mundurze i
poluźnił mu kołnierz.
– Jakaś choroba żołądka – mruknął przez zaciśnięte zęby. –
Narzekał od tygodni...
– Zawołam chirurga! – rzucił piskliwie Jalenhorm.
Ruszył w stronę wyjścia, ale West chwycił go za ramię.
– Nie.
Wielki mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony.
– Co?
– Jeśli wyjdzie na jaw, że jest chory, to wybuchnie panika.
Poulder i Kroy zaczną robić, co im się żywnie spodoba. Armia się
rozpadnie. Nikt nie może się o tym dowiedzieć aż do końca bitwy.
– Ale...
West wstał i położył dłoń na ramieniu Jalenhorma, po czym
spojrzał mu prosto w oczy.
Wiedział już, co należy uczynić. Nie zamierzał być
świadkiem kolejnej klęski.
– Posłuchaj mnie. Musimy postępować zgodnie z planem.
Musimy.
– Kto musi? – Jalenhorm rozejrzał się dzikim wzrokiem po
namiocie. – Ja i ty, sami?
– Jeśli wymaga tego sytuacja.
– Ale tu chodzi o życie tego człowieka!
– Chodzi o życie tysięcy ludzi – syknął West. – Nie można
dopuścić do klęski, słyszałeś, co powiedział.
Jalenhorm zrobił się niemal tak blady jak Burr.
– Wątpię, czy chodziło mu o to, żeby...
– Nie zapominaj, że jesteś mi coś winien. – West nachylił
się do towarzysza. – Beze mnie gniłbyś na stosie trupów, na północ
od rzeki.
Nie był zachwycony tym, co robi, ale nie miał wyjścia, nie
było czasu na subtelności.
– Rozumiemy się, kapitanie?
Jalenhorm przełknął nerwowo ślinę.
– Tak, sir, owszem. Tak mi się wydaje.
– Dobrze. Pilnuj marszałka, ja zajmę się resztą. – Wstał i
ruszył w stronę wyjścia.
– A jeśli on...
– Będziesz musiał coś wymyślić – rzucił West przez ramię.
Miał teraz na głowie ważniejsze sprawy niż życic
jakiegokolwiek pojedynczego człowieka.
Wyszedł na zimne powietrze. Przed namiotem, w punkcie
dowodzenia, znajdowało się w różnych miejscach co najmniej
dwudziestu oficerów i wartowników, wskazywali palcami białą
dolinę, spoglądali przez lunety i mówili do siebie przyciszonymi
głosami.
– Sierżant Pike! – West skinął na skazańca, tamten zaś
zbliżył się przez zasłonę z płatków śniegu. – Masz stanąć tu na
warcie, zrozumiano?
– Oczywiście, sir.
– Masz tu stać na warcie i nie wpuszczać nikogo oprócz
mnie albo kapitana Jalenhorma.
Nikogo. – Zniżył głos. – W żadnym wypadku.
Pikę przytaknął, błyskając białkami oczu w różowej
bezkształtnej twarzy.
– Rozumiem – odparł, po czym przysunął się do poły
namiotu i stanął, prawie niedbale, zatykając kciuki za pas z
mieczem.
Chwilę później na zboczu doliny pojawił się koń, który
pogalopował w dół i skierował ku kwaterze głównej, buchając parą
z nozdrzy. Jeździec zsunął się z siodła i zdążył zrobić kilka
niepewnych kroków w stronę namiotu, nim West zastąpił mu
drogę.
– Pilna wiadomość dla marszałka Burra od generała
Pouldera! – wybełkotał pospiesznie posłaniec, który znów chciał
ruszyć w kierunku punktu dowodzenia, ale West nawet nie drgnął.
– Marszałek Burr jest zajęty. Mnie możesz przekazać
wiadomość.
– Mam wyraźny rozkaz...
– Wiadomość, kapitanie!
Oficer zamrugał niepewnie.
– Dywizja generała Pouldera wdała się w walkę, sir. W
lesie.
– W walkę?
– I to zażartą. Na lewe skrzydło przypuszczono kilka
gwałtownych ataków, z trudem je odpieramy. Generał Poulder
prosi o pozwolenie odwrotu i przegrupowania, sir, nikt z nas nie
jest na swoich pozycjach!
West przełknął nerwowo. Plan już szwankował, a lada
chwila mógł się całkowicie załamać.
– Wycofać się? Nie! Wykluczone. Jeśli generał Poulder
zdecyduje się na odwrót, to dywizja Kroya pozostanie bez osłony.
Powiedz Poulderowi, żeby nie oddawał terenu i przypuścił atak,
jeśli tylko może. Powiedz generałowi, że nie wolno mu się
wycofać pod żadnym pozorem!
Każdy musi zrobić to, co do niego należy!
– Ależ sir, powinienem...
– Ruszaj! – ryknął West. – Natychmiast!
Oficer zasalutował i wspiął się na konia. W chwili, gdy
pędził w górę zbocza, drugi posłaniec wstrzymywał konia przed
namiotem. West zaklął cicho. Był to pułkownik Felnigg, szef
sztabu Kroya. Wiedział, że ten nie da się tak łatwo odprawić.
– Pułkowniku West – rzucił, zeskakując z siodła. – Nasza
dywizja jest związana walką na całej linii, a na prawym skrzydle
pojawiła się kawaleria! Szarża kawalerii na regiment pospolitego
ruszenia! – Zmierzał już w stronę namiotu, ściągając z dłoni
rękawiczki. – Bez wsparcia nie utrzymamy się zbyt długo, a jeśli
się przedrą, nasze skrzydło przestanie istnieć! To może być koniec!
Gdzie u diabła jest Poulder?
West starał się bez powodzenia powstrzymać Felnigga.
– Generał Poulder sam jest atakowany. Wydam jednak
rozkaz, by posiłki wyruszyły natychmiast...
– To nie wystarczy – warknął Felnigg, wymijając Westa i
krocząc w stronę namiotu. – Muszę porozmawiać z marszałkiem
Burrem...
Drogę zagrodził mu Pike, opierając dłoń na rękojeści
miecza.
– Marszałek jest... zajęty – powiedział niemal szeptem, a
jego błyszczące w spalonej twarzy oczy spoglądały tak groźnie, że
nawet West odczuł niepokój.
Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie, gdy
pozbawiony rysów skazaniec i oficer sztabu patrzyli na siebie.
W końcu Felnigg cofnął się niepewnie. Zamrugał i oblizał
się nerwowo.
– Zajęty. Rozumiem. W takim razie... – Znów się cofnął o
krok. –Twierdzi pan, że posiłki otrzymają rozkaz wymarszu?
– Bezzwłocznie.
– Wobec tego... wobec tego... powiem generałowi, by
oczekiwał wsparcia. – Felnigg wsunął koniec buta w strzemię. –
Jest to jednak nieregulaminowe. – Popatrzył ze zmarszczonym
czołem na namiot, na Pike'a, na Westa. – Wysoce
nieregulaminowe.
Spiął konia ostrogami i popędził w dolinę. West patrzył w
ślad za nim; przyszło mu do głowy, że Felnigg nie ma pojęcia, jak
bardzo było to nieregulaminowe. Odwrócił się do adiutanta.
– Marszałek Burr wydał rozkaz wsparcia prawego skrzydła.
Posiłki muszą zaatakować kawalerię Bethoda i odeprzeć ją. Jeśli
dojdzie do osłabienia tej flanki, będzie to oznaczało klęskę.
Zrozumiano?
– Powinienem mieć rozkaz na piśmie od marszałka...
– Nie ma czasu na pisemne rozkazy! – zagrzmiał West. –
Idź tam i wykonaj swoje zadanie, człowieku!
Adiutant ruszył pospiesznie w dół zbocza, w stronę dwóch
zapasowych regimentów, które czekały cierpliwie w śniegu. West
odprowadzał go wzrokiem i poruszał nerwowo palcami.
Ludzie zaczęli dosiadać wierzchowców i ustawiać się do
ataku. West odwrócił się, zagryzając wargi. Oficerowie i
wartownicy wokół kwatery Burra patrzyli na niego, wszyscy bez
wyjątku; dostrzegał w ich oczach całą gamę uczuć, od łagodnego
zaciekawianie do nieskrywanej podejrzliwości.
Skinął głową dwóm z nich, wracając do namiotu, jakby
chciał dać do zrozumienia, że wszystko przebiega zgodnie z
ustalonym planem. Zastanawiał się, ile jeszcze czasu upłynie,
zanim ktoś po prostu okaże nieposłuszeństwo, zanim ktoś wtargnie
do namiotu, zanim ktoś odkryje, że lord marszałek Burr jest jedną
nogą na tamtym świecie, i to już od dosyć dawna.
Zastanawiał się, czy dojdzie do tego, nim linie ich wojsk w
dolinie zostaną przerwane, a punkt dowodzenia zdobyty przez
Północnych. Gdyby doszło do tego potem, to przypuszczał, że nie
miałoby to już większego znaczenia.
Pike spoglądał na niego, a na jego twarzy widniał grymas
przypominający uśmiech. West chętnie odpowiedziałby mu tym
samym, ale nie potrafił.

***

Wilczarz siedział i oddychał wsparty plecami o zwalony


pień drzewa, łuk kołysał mu się w zaciśniętej dłoni. Miecz tkwił
tuż obok w ziemi. Zabrał go martwemu Carlowi i zrobił z niego
użytek; przypuszczał, że nim dzień dobiegnie końca, przyda mu się
jeszcze nie jeden raz. Miał na sobie krew – na dłoniach, ubraniu,
cały był we krwi. Krwi Cathil, płaskogłowych, własnej.
Nie zadał sobie trudu, by się z niej obetrzeć; wiedział, że
wkrótce będzie jej jeszcze więcej.
Trzykrotnie szankowie podchodzili zboczem i trzykrotnie
zostali odepchnięci, a każda walka była zacieklejsza od
poprzedniej. Wilczarz się zastanawiał, czy zdołają ich odeprzeć,
kiedy znów się zjawią. A nie wątpił, że się zjawią. Ani przez
chwilę. Dręczyło go przede wszystkim pytanie, kiedy to zrobią i ilu
ich będzie.
Widział między drzewami rannych z Unii, charczeli i
pojękiwali. Wielu rannych. Podczas ostatniego ataku jeden z
Carlów stracił rękę. Może było to niewłaściwe słowo – stracił –
ponieważ odrąbali mu ją toporem. Potem wrzeszczał, ale teraz
siedział cicho, z jego ust dobywał się spokojny, świszczący
oddech. Przewiązali okaleczoną kończynę szmatą i ścisnęli
paskiem, a on przyglądał jej się wzrokiem, jaki można było czasem
dostrzec u rannych. Biały na twarzy, otwierając szeroko oczy,
patrzył na pozbawiony dłoni kikut, jakby nie mógł zrozumieć, co
to jest. Jakby stanowiło to dla niego niezgłębioną zagadkę.
Wilczarz dźwignął się z wolna i wyjrzał zza zwalonego
pnia. Widział płaskogłowych, pośród drzew w dole. Siedzieli tam
okryci cieniem. Czekali. Nie podobało mu się, że są tacy
przyczajeni. Szankowie atakowali człowieka, dopóki ten ich nie
wykończył, albo od razu uciekali.
– Na co czekają? – syknął wściekle. – Kiedy ci przeklęci
płaskogłowi nauczyli się czekać?
– A kiedy nauczyli się walczyć dla Bethoda? – zawarczał
Tul Duru, ocierając do czysta miecz. – Mnóstwo się zmieniło, i nic
z tego na lepsze.
– Kiedy to cokolwiek zmieniło się na lepsze? – odezwał się
chrapliwie Dow, który przycupnął gdzieś na skrzydle.
Wilczarz zmarszczył czoło. Czuł w nozdrzach nowy
zapach, jakby wilgoci. Niżej, między drzewami, dostrzegał coś
bladego, ale im dłużej się przyglądał, tym mniej widział.
– Co to jest? Mgła?
– Mgła? Tak wysoko? – Dow parsknął śmiechem
przypominającym krakanie kruka. – O tej porze dnia? Ha!
Czekaj...
Teraz wszyscy to widzieli – ślad białości, przywierający do
mokrego zbocza. Wilczarz przełknął z wysiłkiem ślinę. Miał sucho
w ustach. Poczuł się nagle niepewnie, i to nie tylko z powodu tych
szanków przyczajonych w dole. To było coś innego. Mgła pełzła
między drzewami, owijała się wokół pni i podnosiła na ich oczach.
Płaskogłowi zaczęli się ruszać, niewyraźne kształty w szarym
mroku.
– Nie podoba mi się to – usłyszał głos Dowa. – Pierwszy
raz widzę coś takiego.
– Uwaga, chłopcy! – zagrzmiał głęboki głos Trój drzewca.
– Uwaga!
Wilczarz pragnął czerpać z tych słów odwagę, ale nie na
długo jej starczyło. Kołysał się miarowo, dręczony mdłościami.
– Nie, nie – wyszeptał Dreszcz, rozglądając się, jakby
szukał drogi ucieczki.
Wilczarz czuł, jak powstają mu włoski na ramionach,
łaskotała go skóra, gardło było boleśnie zaciśnięte. Owładnął nim
jakiś bezimienny strach, który napływał po zboczu wraz z mgłą –
jak i ona pełzł przez las, owijał się wokół drzew, wślizgiwał pod
zwalony pień, za którym się kryli.
– To on – wyszeptał Dreszcz, spoglądając szeroko
otwartymi oczami, które przypominały dwa wielkie spodki, i kuląc
siew sobie, jakby się bał, że inni go usłyszą. – To on!
– Kto? – zachrypiał Dow.
Dreszcz potrząsnął tylko głową i przywarł do chłodnej
ziemi. Wilczarz poczuł niepowstrzymaną chęć zrobienia tego
samego, ale przemógł się i wyjrzał zza pnia. Człowiek Imienny,
który boi się jak dziecko w ciemności i nie wie dlaczego? Lepiej
się z tym zmierzyć.
Duży błąd.
W mgle pojawił się jakiś cień, zbyt wysoki i zbyt
wyprostowany jak na szankę. Ogromny człowiek, wielki jak Tul.
Jeszcze większy. Olbrzym. Wilczarz potarł piekące oczy, sądząc, że
to jakaś podstępna sztuczka światła w tym całym mroku, ale tak
nie było. Zbliżał się, ten cień, i przybierał wyraźniejszy kształt,
jeszcze wyraźniejszy, a im lepiej było go widać, tym większy
wzbudzał strach.
Wilczarz spędził dużo czasu na Północy, przemierzając ją
wzdłuż i wszerz, ale nigdy nie widział czegoś tak niezwykłego jak
ten gigant. Połowę jego postaci zakrywały wielkie płaty czarnej
zbroi – nabijanej ćwiekami i połączonej nitami, kawał
poskręcanego metalu, noszącego ślady uderzeń, włóczni, młotów i
ostrzy. Druga połowa była w większości naga, prócz rzemieni,
pasów i klamer, które mocowały pancerz do ciała. Naga stopa,
naga ręka, naga pierś, wszystko to rozpierane zwojami i węzłami
mięśni. Na twarzy miał maskę z poznaczonego rysami czarnego
żelaza.
Postać zbliżała się coraz bardziej i wyłaniała z mgły, i
Wilczarz zobaczył, że skóra tego giganta jest pomalowana.
Upstrzona niebieskimi małymi literami. Pokryta pismem, na
każdym skrawku. Nie miał broni, ale nie był przez to mniej
przerażający. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej. Gardził nią,
nawet na polu bitwy.
– Na pieprzonych zmarłych – sapnął Wilczarz i rozwarł
usta w grymasie grozy.
– Spokojnie, chłopcy – warknął Trójdrzewiec. – Spokojnie.
Tylko głos dowódcy sprawił, że Wilczarz nie uciekł
panicznie, by nigdy więcej nie wrócić.
– To on! –pisnął jeden z Carlów głosem cienkim jak
dziewczyna. – To Groźny!
– Zamknij pieprzoną gębę! – nakazał Dreszcz. – Wiemy,
kto to jest!
– Strzały! – ryknął Trójdrzewiec.
Wilczarzowi drżały dłonie, kiedy mierzył do olbrzyma.
Wydawało się to trudne, nawet z tej odległości. Musiał zapanować
nad ręką, by puściła cięciwę, i po chwili grot odbił się z brzękiem
od zbroi i poszybował między drzewa, nie wyrządzając
przeciwnikowi żadnej szkody.
Ponurak miał więcej szczęścia. Jego drzewce ugodziło
olbrzyma w bok i zagłębiło się w pomalowane ciało. Zdawało się,
że gigant nawet tego nie zauważył. Świsnęło więcej strzał, tym
razem nadlatujących od strony Carlów. Jedna trafiła go w ramię,
druga przeszyła potężną łydkę.
Olbrzym nie wydał z siebie nawet najsłabszego dźwięku.
Parł do przodu, był niepowstrzymany jak rosnąca trawa, a wraz z
nim mgła, płaskogłowi i strach.
– Kurwa – mruknął Ponurak.
– To diabeł! – wrzasnął chrapliwie jeden z Carlów. – Diabeł
z piekła!
Wilczarz też zaczął podejrzewać, że tak jest. Czuł, jak
wokół niego narasta groza, jak ludzie zaczynają się wahać. Sam
stwierdził, że się cofa bezwiednie, nawet o tym nic myśląc.
– No dobra! – zagrzmiał Trójdrzewiec głosem głębokim i
pewnym, jakby nie doznawał żadnego strachu. – Liczę do trzech!
Na trzy atakujemy!
Wilczarz popatrzył na niego tak, jakby wódz stracił rozum.
Tutaj przynajmniej mieli pień drzewa, za którym mogli się ukryć.
Usłyszał, jak kilku Carlów mruczy coś pod nosem, myśląc bez
wątpienia to samo. Nie podobał im się ten plan, atak w dół zbocza,
na wielki tłum szanków, z jakimś gigantem w samym jego środku.
– Jesteś pewien? – syknął Wilczarz.
Trójdrzewiec nawet na niego nie spojrzał.
– Kiedy człowiek się boi, to najlepiej, jeśli zaatakuje! Jeśli
przeleje krew i zamieni strach we wściekłość. Teren nam sprzyja.
Nie będziemy tu na nich czekać!
– Jesteś pewien?
– Ruszamy – oznajmił Trójdrzewiec i odwrócił się.
– Ruszamy – zawarczał Dow, wodząc groźnym wzrokiem
po Carlach i zmuszając ich do posłuszeństwa.
– Na trzy! – zagrzmiał Trójdrzewiec.
– Uhm – mruknął Ponurak.
Wilczarz przestąpił z nogi na nogę, wciąż nie bardzo
wiedząc, czy posłucha, czy nie.
Trójdrzewiec wyjrzał zza pnia, zaciskając usta, które
przypominały wąską prostą linię, i zaczął obserwować mniejsze
postaci we mgle i tę wielką pośrodku. Dłoń trzymał spuszczoną, co
oznaczało, że mają czekać. Czekać, aż odległość będzie
odpowiednia. Aż nadejdzie właściwa chwila.
– Mam ruszyć na trzy? – spytał szeptem Dreszcz. – Czy
zaraz potem?
Wilczarz potrząsnął głową.
– Nieważne, bylebyś ruszył – odparł, ale miał wrażenie, że
obaj zmienili się w dwa wielkie głazy.
– Raz!
Już? Wilczarz spojrzał przez ramię i zobaczył ciało Cathil
rozciągnięte pod kocem, tuż obok wygasłego ognia. Ten widok
powinien przyprawić go o gniew, być może, ale on poczuł tylko
jeszcze większy strach. Nie mógł zaprzeczyć, że nie chce skończyć
jak ona. Przełknął i odwrócił się, po czym ujął mocno rękojeść
swego noża i miecza, który zabrał martwemu. Żelazo nie czuło
strachu. Dobra broń, gotowa do krwawej roboty. Żałował, że sam
nie jest choć w połowie tak gotowy, ale to nie był pierwszy raz,
wiedział więc, że tak naprawdę nikt nigdy nie jest gotowy. Nie
trzeba być gotowym. Trzeba po prostu walczyć.
– Dwa!
Ta chwila zbliżała się nieubłaganie. Poczuł, jak oczy
otwierają mu się szeroko, nozdrza wciągają zimne powietrze, a
skóra łaskocze od chłodu; docierała do niego woń ludzi i ostry
zapach drzew sosnowych, szanków i wilgotnej mgły. Usłyszał za
sobą przyspieszony oddech, powolne kroki w dole, krzyki
docierające z każdego miejsca ich linii, własną krew, która
łomotała mu w żyłach. Widział dokładnie każdą rzecz, w
najdrobniejszym szczególe, wszystko poruszało się wolno niczym
kapiący miód. Tuż obok niego kręcili się niespokojnie ludzie,
twardzi ludzie o twardych twarzach, przestępowali z nogi na nogę,
opierając się strachowi i mgle, szykując się do boju. Zamierzali
ruszyć, nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Wszyscy zamierzali ruszyć. Poczuł, jak zwierają się
mięśnie jego nóg, jak pchają go do przodu.
– Trzy!
Trójdrzewiec pierwszy przesadził pień drzewa, a Wilczarz
skoczył tuż za nim, wszyscy wokół niego rzucili się do ataku,
powietrze wypełniały ich krzyki, ich wściekłość i strach, on także
biegł i darł się, stopy waliły o ziemię i wstrząsały jego kośćmi, pęd
wiatru i oddechu, czarne drzewa i białe niebo uderzały o siebie i
chwiały się dziko, napływała ku niemu mgła i ciemne kształty w
tej mgle, czekające cierpliwie.
Ciął mieczem jeden z owych kształtów, gdy ten przemknął
obok niego, ostrze wbiło się weń głęboko i odrzuciło, jego siła
pchnęła Wilczarza, który poleciał do przodu, obracając się,
padając, krzycząc. Stal wgryzła się w nogę szanki i zwaliła go na
ziemię, Wilczarz zaś poleciał w dół zbocza, ślizgając się w gęstej
brei i próbując zachować równowagę. Zewsząd dochodziły
odgłosy walki, stłumione i dziwne. Przekleństwa ludzi,
powarkiwania szanków, brzęk i głuche uderzenia żelaza o żelazo,
żelaza o ciało.
Obrócił się na pięcie i zaczął przemykać między drzewami,
nie wiedząc, skąd wyłoni się następny płaskogłowy, nie wiedząc,
skąd nadleci następna włócznia i ugodzi go lada chwila w plecy.
Dostrzegł w mglistym mroku jakiś kształt i rzucił się w tamtą
stronę, wrzeszcząc ile sił w płucach. Wydało mu się, że mgła
ustępuje przed nim, że się podnosi, i w tym momencie zatrzymał
się przerażony, szorując stopami o śliskie podłoże. Poczuł, jak
krzyk zamiera mu w gardle, i niemal runął na plecy, ogarnięty
nagłą chęcią ucieczki.
Groźny stał niespełna pięć kroków dalej, większy i bardziej
przerażający niż kiedykolwiek, całe jego pomalowane ciało
naszpikowane było strzałami. Widok jakiegoś miotającego się i
wierzgającego nogami Carla, którego trzymał na odległość
ramienia, też nie stanowił pociechy.
Pomalowane ścięgna na przedramionach olbrzyma skręciły
się, zwarły i po chwili wielkie palce zacisnęły się bezlitośnie, a
wtedy Carl wybałuszył oczy i otworzył usta, ale nie dobył się z
nich żaden dźwięk. Rozległ się chrzęst i gigant odrzucił martwe
ciało jak szmatę; turlało się w śniegu i błocie, z głową chwiejącą
się bezwładnie, by wreszcie znieruchomieć.
Groźny stał w kłębach mgły i spoglądał na Wilczarza zza
czarnej maski, a Wilczarz spoglądał na niego, gotów zsikać się ze
strachu.
Ale pewne rzeczy trzeba zrobić. Lepiej je zrobić, niż żyć w
strachu przed nimi. Tak powiedziałby Logen. Więc Wilczarz
otworzył usta i drąc się z całych sił, rzucił się na przeciwnika,
wznosząc nad głową odebrany martwemu człowiekowi miecz.
Gigant podniósł wielkie, okryte żelazem ramię i przyjął na
nie cios ostrza. Metal zabrzęczał o metal i Wilczarz poczuł, jak
szczękają mu zęby, a miecz wypada z ręki i wiruje w powietrzu,
ale w tym samym momencie wpakował nóż w ciało przeciwnika,
pod jego pachą, po rękojeść, wprost w pokryty niebieskim pismem
bok.
– Ha! – wrzasnął, ale jego radość nie trwała długo.
Potężna ręka Groźnego przecięła mgłę, uderzyła go
wierzchem w pierś i uniosła wysoko w powietrze. Las zawirował
wokół, nagle znikąd wynurzyło się drzewo, rąbnęło go w plecy i
cisnęło nim w błoto. Próbował złapać oddech i nie mógł. Próbował
się przekręcić i nie mógł. Ból miażdżył mu żebra, jakby na jego
piersi spoczywał wielki głaz.
Podniósł wzrok, drapiąc grząską ziemię palcami, nie miał w
płucach dość powietrza, by chociaż jęknąć. Groźny zbliżał się do
niego bez pośpiechu. Opuścił dłoń do boku i wyjął z ciała nóż,
który między jego ogromnym palcem i kciukiem wyglądał jak
zabawka. Jak wykałaczka.
Odrzucił go w zarośla, a za ostrzem podążyła długa smuga
krwi. Uniósł wielką okrytą pancerzem stopę, gotów opuścić ją na
głowę Wilczarza i zmiażdżyć mu czaszkę, jak orzech na kowadle, a
Wilczarz mógł tylko leżeć nieruchomo, bezradny z bólu i strachu,
kiedy wielki cień padł mu na twarz.
– Ty bydlaku!
Spomiędzy drzew wyskoczył Trójdrzewiec, walnął potężnie
tarczą w opancerzone biodro olbrzyma i uderzył go swoim bokiem.
Potężny stalowy but zagłębił się z głośnym mlaśnięciem w mokrej
ziemi, tuż przy twarzy Wilczarza, obryzgując go błotem. Wódz
napierał i ciął Groźnego w nagi bok, dopóki ten nie odzyskał
jeszcze równowagi; warczał i przeklinał, Wilczarz zaś sapał i wił
się, próbując wstać, ale udało mu się tylko oprzeć plecami o
drzewo.
Gigant wymierzył okrytą żelazem pięścią cios zdolny
zburzyć dom, ale jego przeciwnik umknął przed nim i przyjął go na
tarczę, uniósł miecz i ciął czarną maskę, wgniatając ją straszliwie;
Groźny szarpnął wielką głową do tyłu i zatoczył się, z ust
chlusnęła mu krew.
Trójdrzewiec nie zwlekał, tylko ciął z całej siły w zbroję na
piersi olbrzyma, a ostrze jego miecza dobyło iskry z czarnego
żelaza i wycięło ogromną dziurę w nagim niebieskim ciele pod
pancerzem. Cios morderczy, bez wątpienia, lecz ze świszczącej w
powietrzu stali spłynęło jedynie kilka kropel krwi, ona sama zaś
nie pozostawiła po sobie żadnej rany.
Gigant odzyskał już równowagę i wydał z krtani ryk, który
sprawił, że Wilczarz zadrżał ze strachu. Groźny cofnął stopę, wparł
ją w ziemię, uniósł swą masywną rękę i opuścił gwałtownym
ruchem. Uderzyła w tarczę Trójdrzewca i odłupała wielki kawał z
jej krawędzi, przecięła drewno, zagłębiła się w nie, wniknęła z
głuchym łomotem w ramię wodza i rzuciła na plecy. Groźny
przygniótł go do ziemi, unosząc wielką niebieską pięść nad głową.
Trójdrzewiec wydał z siebie głuche warknięcie i wbił miecz w
wytatuowane udo aż po rękojeść. Wilczarz zobaczył, jak
skrwawiony czubek ostrza wyłania się z drugiej strony, ale to nie
powstrzymało Groźnego ani na chwilę. Wielka pięść spadła w dół i
wbiła się w żebra Trójdrzewca z dźwiękiem pękających suchych
badyli.
Wilczarz jęknął, drapiąc ziemię rozcapierzonymi palcami,
ale czuł ogień w piersi i nie mógł wstać, nie mógł nic zrobić, tylko
patrzeć. Groźny wzniósł teraz drugą pięść, tę okrytą czarnym
żelazem. Wzniósł ją powoli i uważnie, odczekał chwilę, a potem
przeciął nią powietrze ze świstem i uderzył Trójdrzewca w drugi
bok, wgniatając go w ziemię. Wielka ręka znów powędrowała w
górę, a kłykcie błysnęły czerwienią krwi.
Z mgły wyłoniła się jakaś czarna krecha i dźgnęła
Groźnego w pachę, przewracając go na ziemię. Dreszcz, z
włócznią w dłoniach, uderzał giganta i krzyczał, spychając go
uparcie w dół zbocza. Groźny przetoczył się i wstał z wysiłkiem,
zamarkował krok do tyłu, po czym wysunął błyskawicznym
ruchem rękę, niczym olbrzymiego węża, i, jak człowiek
opędzający się od muchy, odepchnął Dreszcza, który poleciał z
głośnym piskiem, wierzgając nogami, i runął gdzieś we mgle.
Nim gigant zdążył ruszyć w jego stronę, rozległ się ryk jak
grzmot gromu, i miecz Tula ciął opancerzone ramię Groźnego,
sprawiając, że potwór osunął się na kolano. Teraz z mgły
wyskoczył Dow i wyrąbał mu z nogi potężny kawał mięsa,
atakując od tyłu. Dreszcz znów stał na nogach, warcząc i dźgając
włócznią; zdawało się, że we trzech przygwoździli olbrzyma do
ziemi.
Powinien dawno paść martwy, nawet jeśli był taki wielki.
Zważywszy na rany, które zadali mu Trójdrzewiec, Dreszcz i Dow,
powinien zamienić się w ziemię. On jednak znów się podniósł,
naszpikowany sześcioma strzałami, przeszyty mieczem ich wodza,
sterczącym z ciała, i wydał zza żelaznej maski ryk, który
przyprawił Wilczarza o drżenie po koniuszki włosów. Dreszcz
usiadł z powrotem na tyłku, biały jak mleko. Tul zamrugał,
zachwiał się i wypuścił z dłoni miecz. Nawet Czarny Dow cofnął
się o krok.
Groźny sięgnął dłonią w dół i ujął rękojeść miecza
Trójdrzewca. Wyciągnął ostrze z nogi i rzucił je skrwawione na
ziemię u swych stóp. Nie było żadnej rany. Potem się odwrócił i
pobiegł w mrok, po chwili mgła się za nim zamknęła, a Wilczarz
usłyszał, jak olbrzym przedziera się między drzewami. Nigdy
jeszcze nie był tak szczęśliwy, widząc czyjeś plecy.
– Chodźcie tutaj! – wrzasnął Dow, gotów rzucić się w
pogoń, ale Tul zagrodził mu drogę i podniósł wielką dłoń.
– Nigdzie nie pójdziesz. Nie wiemy, ilu szanków się tam
kryje. Możemy zabić tego stwora kiedy indziej.
– Zejdź mi z drogi, wielkoludzie!
– Nie.
Wilczarz rzucił się przed siebie, krzywiąc się z bólu w
klatce piersiowej, i zaczął pełznąć w górę zbocza, drapiąc ziemię
palcami. Mgła już się cofała, zostawiając po sobie czyste
powietrze.
Ponurak schodził na dół z przeciwnej strony, w ręku
trzymał napięty łuk z założoną na cięciwę strzałą. W błocie i
śniegu leżało mnóstwo ciał. W większości szanków, ale także paru
Carlów.
Wydawało się, że upłynęły wieki, zanim Wilczarz
doczołgał się do ciała Trójdrzewca.
Poturbowany wódz leżał na plecach, do nieruchomej ręki
wciąż była przytroczona połamana tarcza. Wciągał chrapliwie
powietrze przez nozdrza, oddech dobywał mu się z ust krwawą
pianą.
Spojrzał na swego towarzysza, kiedy ten doczołgał się do
niego, i chwycił go za koszulę, po czym przyciągnął do siebie i
syknął mu do ucha przez zaciśnięte i skrwawione zęby: – Posłuchaj
mnie, Wilczarz! Posłuchaj!
– Co, wodzu? – zaskrzeczał Wilczarz, ledwie mogąc mówić
z powodu bólu w piersi.
Czekał i nasłuchiwał, ale nie padło żadne słowo.
Trójdrzewiec otworzył szeroko oczy i wlepił wzrok w gałęzie nad
głową. Na jego policzku rozprysła się kropla wody i spłynęła ku
jego skrwawionej brodzie. Nic więcej.
– Z powrotem do ziemi – powiedział Ponurak, a jego
zmartwiała twarz wyglądała jak maska utkana ze starej pajęczyny.

***

West obgryzał paznokcie, obserwując, jak drogą zbliża się


na koniu generał Kroy ze swoim sztabem, grupa ubranych na
ciemno ludzi na ciemnych koniach, byli poważni jak procesja
żałobników. Śnieg przestał padać, przynajmniej na razie, i niebo
zrobiło się gniewnie czarne, światło tak słabe, że zdawało się, iż
jest wieczór, punkt dowodzenia owiewał lodowaty wiatr, szarpiąc i
szeleszcząc połami namiotu. Czas, który zyskał West, dobiegał już
końca.
Ogarnęła go nagła chęć, prawie niepowstrzymana, by się
odwrócić i uciec. Chęć tak głupia, że niemal natychmiast pojawiła
się inna, równie niestosowna – by wybuchnąć śmiechem.
Na szczęście nie poddał się ani jednej, ani drugiej.
Przynajmniej nie zaczął się śmiać. Nie było z czego. W miarę jak
tętent kopyt rozbrzmiewał coraz bliżej, West się zastanawiał, czy
pomysł z ucieczką rzeczywiście był taki niemądry.
Kroy wstrzymał brutalnie swego czarnego wierzchowca i
zeskoczył z siodła, wygładził mundur, poprawił pas z mieczem i
ruszył w stronę namiotu. West zbliżył się do niego pospiesznie, by
pomówić z nim pierwszy i zyskać choć trochę na czasie.
– Generale Kroy, doskonała robota, sir, pańska dywizja
walczyła z wielką zaciętością.
– Oczywiście, że tak, pułkowniku West – odparł Kroy,
wymawiając jego nazwisko tonem śmiertelnej obelgi, podczas gdy
ludzie z jego sztabu ustawiali się za plecami dowódcy w groźne
półkole.
– Mogę spytać o naszą sytuację?
– Naszą sytuację? – warknął generał. – Nasza sytuacja
wygląda tak, że Północni zostali odparci, ale nie rozgromieni.
Sprawilibyśmy im ostatecznie lanie, ale moje oddziały straciły
wolę walki, co do ostatniego żołnierza. Były zbyt zmęczone, by
ruszyć w pościg. Wróg zdołał wycofać się przez brody, i to dzięki
tchórzostwu Pouldera! Chcę zobaczyć, jak się go degraduje!
Chcę zobaczyć, jak się go wiesza za zdradę! Ujrzę to na
własne oczy, na mój honor! – Rozejrzał się wściekle w koło,
podczas gdy jego ludzie mamrotali gniewnie między sobą. – Gdzie
jest lord marszałek? Gdzie jest Burr? Żądam widzenia z lordem
marszałkiem!
– Oczywiście, jeśli tylko da mi pan...
Ostatnie słowa Westa zagłuszył narastający tętent i po
chwili zza namiotu marszałka wyłoniła się grupa jeźdźców. Któż
by inny, jeśli nie sam generał Poulder w otoczeniu swego licznego
sztabu. Towarzyszył im wóz, który wjechał w wąską przestrzeń
pośród ludzi i koni.
Poulder zsunął się z siodła i ruszył pospiesznie po błocie.
Włosy miał zmierzwione, szczękę mocno zaciśniętą, policzek
przecinała długa czerwona pręga. Tuż za nim podążała jego
szkarłatna świta; pobrzękiwała stal, łopotały złote galony,
błyszczały zarumienione twarze.
– Poulder! – syknął wściekle Kroy. – Ma pan czelność
pokazywać mi twarz!? To chyba jedyna odwaga, jaką się pan
dzisiaj wykazał!
– Jak pan śmie? – rzucił chrapliwie Poulder. – Żądam
przeprosin! I to natychmiast!
– Przeprosin? Ja mam przepraszać? Ha! To pan będzie
przepraszał, dopilnuję tego! Plan był taki, że miał pan zaatakować
od strony lewego skrzydła! Toczyliśmy zacięty bój przez ponad
dwie godziny!
– Prawie trzy, sir – wtrącił zjadliwie jeden ze sztabowców
Kroya.
– Trzy godziny, do diabła! Jeśli to, co pan zrobił, nie jest
tchórzostwem, to chciałbym wiedzieć, jaka jest jego definicja!
– Tchórzostwo? – krzyknął piskliwie Poulder, a dwóch
ludzi z jego świtu oparło dłonie na rękojeściach mieczy. –
Przeprosi mnie pan natychmiast! Moja dywizja spotkała się z
brutalnym i nieprzerwanym atakiem na lewej flance! Musiałem
osobiście poprowadzić szarżę! Pieszo! – Wysunął gwałtownym
ruchem głowę i wskazał dłonią w rękawiczce krwawy ślad na
policzku. – To my przejęliśmy na siebie cały ciężar walki! To my
odnieśliśmy dzisiaj zwycięstwo!
– Niech cię diabli, Poulder, nic nie zrobiłeś! Zwycięstwo
należy wyłącznie do moich ludzi!
Atak? Z czyjej strony? Zwierząt leśnych?
– Ha! Właśnie! Pokażcie mu!
Jeden z ludzi Pouldera ściągnął derkę z wozu, odsłaniając
coś, co w pierwszej chwili wydawało się wzgórkiem
zakrwawionych szmat. Zmarszczył nozdrza i pchnął bezładny stos,
który spadł na ziemię, przekręcił się na plecy i wlepił w niebo
spojrzenie czarnych jak chrabąszcze oczu. Wielka, bezkształtna
szczęka była rozwarta, długie i ostre zęby sterczały na wszystkie
strony. Skóra miała szarobrązowy odcień, wyglądała na szorstką i
zrogowaciałą, nos przypominał źle uformowany klocek. Czaszka,
spłaszczona i bezwłosa, miała grube łuki brwiowe i cofnięte czoło.
Jedna z rąk była krótka i muskularna, druga znacznie dłuższa i
nieco wygięta, obie kończyły się szponiastymi dłońmi. Cała istota
wydawała się gruzłowata, poskręcana, prymitywna. West gapił się
na nią z szeroko rozwartymi ustami.
Nie ulegało wątpliwości, że nie jest ludzka.
– Spójrzcie! – pisnął triumfalnie Poulder. – A teraz niech
pan powie, że moja dywizja nie walczyła! Były ich setki... tych
stworów! Tysiące, i walczyły jak szalone! Z trudem utrzymaliśmy
pozycje, i ma pan szczęście, że się nam to udało! Żądam! – pienił
się. Żądam! – zagrzmiał wściekle. – Żądam! – wrzasnął,
purpurowy na twarzy – ...przeprosin!
Kroy wodził w koło oczami, w których malowała się
niepewność, gniew, frustracja.
Krzywił wargi, poruszał szczęką, zaciskał pięści.
Najwyraźniej regulamin nie przewidywał takich sytuacji. Zwrócił
się wściekle do Westa.
– Żądam widzenia z marszałkiem Burrem! – warknął.
– Ja także! – pisnął Poulder przeraźliwie, nie chcąc być
gorszy.
– Lord marszałek jest... – Usta Westa poruszyły się
bezgłośnie. Nic mu już nie przychodziło do głowy. Żaden strategie,
żadne podstępy, żadne wymówki. – Marszałek jest... – Wiedział, że
nie ma dla niego odwrotu przez żadne brody. Był skończony.
Wydawało się bardziej niż prawdopodobne, że wyląduje w kolonii
karnej. – Jest...
– Tu jestem.
West stwierdził ku swemu bezgranicznemu zdumieniu, że
marszałek stoi w wejściu do namiotu. Nawet w półświetle było
oczywiste, że jest ciężko chory. Twarz miał szarąjak popiół, na
czole lśnił pot. Oczy były zapadnięte i podkrążone. Drżały mu
wargi, nogi chwiały się pod nim. Opierał się o słup namiotu, żeby
nie upaść. West widział na jego mundurze ciemną plamę, która
przypominała krew.
– Obawiam się, że... poczułem się niezdrowo podczas
bitwy – zaskrzeczał. – Pewnie coś zjadłem.
Dłoń wsparta o słup zadrżała i Jalenhorm pojawił się przy
jego ramieniu, gotów podtrzymać marszałka, ale Burr jakimś
nadludzkim wysiłkiem woli utrzymał się na nogach.
West zerknął nerwowo na rozgniewaną grupę oficerów,
zastanawiając się, co sobie pomyślą o tym chodzącym trupie. Ale
obaj generałowie za bardzo byli skupieni na swoim sporze, by
zwracać uwagę na cokolwiek.
– Lordzie marszałku, muszę zaprotestować, jeśli chodzi o
generała Pouldera...
– Sir, żądam, by generał Kroy przeprosił...
West uznał, że najlepszą obroną w tym wypadku będzie
natychmiastowy atak.
– Jest zgodne z tradycją, by pogratulować zwycięstwa
naczelnemu wodzowi! – zawołał najgłośniej, jak umiał.
Zaczął klaskać, powoli i z rozmysłem. Pike i Jalenhorm
zawtórowali mu bezzwłocznie.
Poulder i Kroy wymienili lodowate spojrzenia i po chwili
unieśli dłonie do oklasków.
– Niech wolno mi będzie pierwszemu...
– Chcę pierwszy pogratulować panu, lordzie marszałku!
Ich sztaby przyłączyły się do tego pochwalnego chóru,
podobnie jak pozostali ludzie wokół namiotu, i wkrótce zewsząd
dobiegał głośny aplauz.
– Niech żyje lord marszałek Burr!
– Lord marszałek!
– Zwycięstwo!
Burr drżał i trząsł się, jedną dłonią trzymał się za brzuch,
jego twarz była maską bólu. West wycofał się z wolna, byle nie
zwracać na siebie uwagi i oddalić się od tej całej chwały. Nie miał
tu nic do roboty. Niewiele brakowało, wiedział o tym, klęska była
o włos. Drżały mu dłonie, w ustach czuł kwaśny smak, obraz
tańczył mu przed oczami. Słyszał, jak Poulder i Kroy znów się
kłócą, niczym dwie rozgdakane kury.
– Musimy bezzwłocznie ruszyć na Dunbrek, przeprowadzić
szybki atak, dopóki są nieprzygotowani...
– Ha! To głupota! Obrona jest zbyt silna. Musimy otoczyć
mury i przygotować się na dłuższy...
– Nonsens! Moja dywizja może opanować twierdzę choćby
jutro!
– Bzdura! Musimy się okopać! Mam doświadczenie w
sztuce oblężniczej!
I tak bez końca. West zasłonił sobie uszy, by odgrodzić się
od tych głosów, kiedy brnął po głębokim błocie. Zrobił jeszcze
kilka kroków, wgramolił się za występ skalny, przycisnął do niego
plecy i zaczął osuwać się z wolna na ziemię. W końcu przykucnął
w śniegu, obejmując kolana, tak jak robił to w dzieciństwie, gdy
ojciec był rozgniewany.
Niżej, w dolinie, którą wypełniał już zmierzch, widział
ludzi krążących po polu bitwy.
Zaczęli kopać groby.
Odpowiednia kara
Padało wcześniej, nie tak niedawno, ale teraz deszcz ustał.
Bruk placu Marszałków zaczynał wysychać, kamienne płyty
jaśniały przy krawędziach, ale pośrodku były ciemne od wilgoci.
Przez chmury przedarły się w końcu wodniste promienie słońca i
błysnęły na metalu łańcucha zwieszającego się z drewnianej ramy,
na ostrzach, hakach i szczękach narzędzi umieszczonych w
stojaku.
„Doskonała pogoda na coś takiego, jak przypuszczam.
Powinno to być nie lada wydarzenie. Chyba że nazywasz się
Tulkis, oczywiście, w którym to wypadku wolałbyś nie brać w tym
udziału”.
Tłum bez wątpienia oczekiwał ekscytującego widowiska.
Rozległy plac rozbrzmiewał jego głosami, które zamieniały się w
gwar podniecenia i gniewu, radości i nienawiści. Jeden z
centralnych punktów miasta był zatłoczony i wciąż się zapełniał,
ale w ogrodzonym i dobrze strzeżonym miejscu przeznaczonym
dla przedstawicieli władzy, tuż przed rusztowaniem, było
przestronnie.
„Wielcy i dobrzy muszą mieć najlepszy widok, bądź co
bądź”.
Ponad ramionami siedzących przed nim widział krzesła,
które zajmowali członkowie Zamkniętej Rady. Gdyby uniósł się na
palcach stóp, czego nie śmiał robić zbyt często, ujrzałby białą
grzywę włosów arcylektora, zmierzwioną z wdziękiem przez
łagodny wietrzyk.
Zerknął na Ardee. Spoglądała ponuro ze zmarszczonym
czołem na rusztowanie, przygryzając niespiesznie dolną wargę.
„I pomyśleć, że był czas, kiedy zabierałem młode kobiety
do najwspanialszych miejsc w tym mieście, do ogrodów na
wzgórzach, na koncerty w Sali Szeptów albo wprost do swojego
mieszkania, oczywiście, jeśli tylko uważałem, że mi się uda. Teraz
zabieram je na egzekucje”.
Poczuł w kąciku ust nieznaczny, ledwie dostrzegalny
uśmiech.
„No cóż, wszystko się zmienia”.
– Jak się to odbędzie? – spytała.
– Zostanie powieszony i wypatroszony.
– Co?
– Podniosą go na łańcuchach owiniętych wokół
nadgarstków i szyi, ale tak, żeby go nie udusić. Następnie rozetną
go ostrzem i będą stopniowo patroszyć. Jego wnętrzności pokaże
się tłumowi.
Wstrzymała na chwilę powietrze.
– I będzie cały czas żył?
– Prawdopodobnie. Trudno powiedzieć. Zależy od tego, czy
kaci dobrze wykonają swoją robotę. Tak czy inaczej, długo nie
wytrwa.
„Nie da się długo wytrwać bez wnętrzności”.
– To wydaje się... skrajne.
– I takie ma być. To najokrutniejsza kara, jaką wymyślili
nasi dzicy przodkowie.
Zarezerwowana dla tych, którzy zamierzali wyrządzić
krzywdę osobie z królewskiego rodu. Nie wykonywano jej, o ile
wiem, od jakichś osiemdziesięciu lat.
– Stąd ten tłum.
Glokta wzruszył ramionami.
– To ciekawość, ale egzekucja zawsze przyciąga wielu
widzów. Ludzie uwielbiają oglądać śmierć. Przypomina im, że
jakkolwiek podłe, niskie i straszne stało się ich życie... to mimo
wszystko je zachowali.
Glokta poczuł klepnięcie w ramię i obejrzał się, czując
błyskawicę bólu. Zobaczył nad sobą zamaskowaną twarz
Severarda.
– Zająłem się tą sprawą. Wie pan, chodzi o Vitari.
– Hm. I co?
Severard zerknął podejrzliwie na Ardee, po czym nachylił
się i wyszeptał Glokcie do ucha: – Poszedłem za nią do jej domu,
niedaleko Błoni Galta, tuż przy tamtejszym targu.
– Znam to miejsce. I?
– Udało mi się zajrzeć przez okno.
Glokta uniósł brew.
– Uwielbiasz takie rzeczy, prawda? Co tam zobaczyłeś?
– Dzieci.
– Dzieci? – wymamrotał zdumiony Glokta.
– Troje małych dzieci. Dwie dziewczynki i chłopca. Niech
pan zgadnie, jakiego koloru miały włosy. „Co ty powiesz?”.
– Płomiennie rude przypadkiem?
– Jak ich matka.
– Ma dzieci? – Glokta oblizał w zamyśleniu dziąsła. – Kto
by pomyślał?
– No właśnie. Wydawało mi się, że ta suka ma kawał lodu
zamiast cipy.
„To wyjaśnia, dlaczego tak bardzo chciała wracać z
Południa. Przez cały ten czas czekały na nią trzy maleństwa.
Matczyny instynkt. Jakież to wzruszające”.
Otarł pot spod piekącego lewego oka.
– Dobra robota, Severard, to może się nam przydać. A ta
druga sprawa? Strażnika pilnującego księcia?
Severard uniósł na chwilę maskę i podrapał się pod nią,
zerkając nerwowo na boki.
– To dziwne, próbowałem, ale... wydaje się, że zniknął.
– Zniknął?
– Rozmawiałem z jego rodziną. Nie widziała go od dnia
poprzedzającego ten, w którym umarł książę.
Glokta zmarszczył czoło.
– Poprzedzającego? – „Ale on tam był... widziałem go”. –
Wezwij Frosta, a także Vitari.
Przygotuj mi listę wszystkich, którzy tamtej nocy byli
obecni w pałacu. Każdego lorda, każdego sługi, każdego żołnierza.
Dojdę prawdy.
„W taki czy inny sposób”.
– Sult powiedział, żeby pan tak zrobił?
Glokta odwrócił się gwałtownie.
– Nie powiedział, żebym nie zrobił. Po prostu załatw to.
Severard mruknął coś w odpowiedzi, ale jego słowa
zagubiły się we wrzawie tłumu, który zakołysał się nagle falą
gniewnego szyderstwa. Na szafot prowadzono właśnie Tulkisa.
Powłóczył nogami przy wtórze brzęku łańcuchów wokół
kostek. Nie płakał ani nie zawodził, nie buntował się też głośno.
Wyglądał po prostu na wyczerpanego, smutnego i cierpiącego.
Jego twarz pokryta była jasnymi sińcami, ręce i nogi upstrzone
gniewnie czerwonymi plamami, podobnie jak pierś.
„Nie sposób użyć rozpalonych szpilek, nie pozostawiając
jakichś śladów, ale wziąwszy wszystko pod uwagę, i tak wygląda
nieźle”.
Był nagi, pomijając przepaskę na biodrach.
„By oszczędzić delikatne zmysły obecnych tu dam. Widok
wylewających się z człowieka wnętrzności to wspaniała rozrywka,
ale widok jego przyrodzenia... no cóż, byłoby to doprawdy
obsceniczne”.
Przed szafot wystąpił urzędnik i zaczął odczytywać imię
skazańca, charakter oskarżenia, okoliczności wyznania i skazania,
ale nawet z tak niewielkiej odległości był ledwie słyszany ponad
posępnym mamrotaniem tłumu; od czasu do czasu z różnych
miejsc dobiegały wściekłe okrzyki. Glokta skrzywił się i poruszył
ostrożnie nogą, starając się rozluźnić skurczone mięśnie.
Teraz wystąpili zamaskowani kaci i chwycili więźnia,
wykazując wielką wprawę.
Wciągnęli mu na głowę czarny worek, a potem zatrzasnęli
na szyi, nadgarstkach i kostkach łańcuch. Glokta widział, jak
szorstki materiał worka przy ustach skazańca porusza się
spazmatycznie.
„Rozpaczliwe ostatnie tchnienia. Modli się teraz? Czy
przeklina i złorzeczy? Któż to może wiedzieć i czy ma to
jakiekolwiek znaczenie?”.
Podnieśli go do góry, rozciągnęli na ramie. Niemal cały
ciężar ciała spoczywał teraz na barkach. I wystarczająco duży na
obręczy obejmującej szyję, by więzień się dusił, ale nie umarł.
Zaczął się trochę szarpać.
„Całkowicie naturalne. Zwierzęcy instynkt – wspinać się,
wyrywać, wić, by odetchnąć swobodnie. Instynkt, któremu nie
można się oprzeć”.
Jeden z katów podszedł do stojaka, wyciągnął z niego
ciężkie ostrze, pokazał je tłumowi, wykonując zamaszysty ruch;
niewyraźne słońce błysnęło na krawędzi stali. Odwrócił się do
widzów plecami i zaczął ciąć.
Tłum umilkł. Zapadła śmiertelna cisza, tylko gdzieniegdzie
rozlegał się pojedynczy stłumiony szept. Była to kara, która nie
tolerowała głośnych okrzyków. Kara, która żądała pełnego grozy
milczenia. Kara, na którą można było odpowiedzieć tylko w jeden
sposób: przerażonym i pełnym fascynacji patrzeniem.
„Tak została obmyślana”.
Była więc tylko cisza i być może mokry, chrapliwy oddech
skazańca.
„Ponieważ obręcz uniemożliwia krzyk”.
– Odpowiednia kara, przypuszczam – wyszeptała Ardee,
przyglądając się, jak z ciała emisariusza wyślizguje się skrwawione
jelito. – Dla mordercy następcy tronu.
Glokta pochylił głowę, by szepnąć jej do ucha: – Jestem
całkowicie pewien, że nikogo nie zabił. Podejrzewam, że nie jest
winien niczemu, z wyjątkiem być może tego, że to odważny
człowiek, który przybył do nas, by mówić prawdę i wyciągnąć
dłoń pokoju.
Otworzyła szeroko oczy.
– Więc po co go wieszać?
– Dlatego, że zamordowano następcę tronu. Ktoś musi
zawisnąć.
– Ale... kto tak naprawdę zabił księcia?
– Ktoś, kto nie chce pokoju między Gurkhulem a Unią.
Ktoś, kto pragnie, by wojna między nami trwała, zataczała coraz
szersze kręgi i nigdy się nie skończyła.
– Kto mógłby tego pragnąć?
Glokta nie odpowiedział.
„Rzeczywiście, kto?”.

***

„Można nie podziwiać tego osobnika Fallowa, ale jedno mu


trzeba przyznać – potrafi wybrać naprawdę wygodne krzesło”.
Glokta usadowił się z westchnieniem na miękkim obiciu,
wyciągnął nogi w stronę ognia i zaczął poruszać z wolna kostkami,
które wydawały cichy chrzęst.
Ardee nie sprawiała wrażenia równie zadowolonej.
„I nic dziwnego, trudno uznać poranny spektakl za rzecz
budującą”.
Stała zamyślona przy oknie, wyglądając na zewnątrz, jedna
dłoń pociągała nerwowo za kosmyk włosów.
– Muszę się napić. – Podeszła do kredensu, otworzyła go i
wyjęła butelkę i kieliszek.
Znieruchomiała na chwilę, potem się odwróciła. – Nie
zamierzasz mi powiedzieć, że jest na to za wcześnie?
Glokta wzruszył ramionami.
– Wiesz, która godzina.
– Potrzebuję tego... po tym wszystkim...
– Więc się napij. Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Nie
jestem twoim bratem.
Obróciła gwałtownym ruchem głowę i spojrzała na niego
ostro, otworzyła nawet usta, jakby chciała coś powiedzieć, potem
schowała butelkę i kieliszek i zatrzasnęła gniewnie drzwiczki
kredensu.
– Zadowolony?
Wzruszył ramionami.
– Owszem, jak to tylko możliwe, skoro pytasz.
Ardee osunęła się na krzesło i spojrzała kwaśno na czubek
buta.
– Co teraz będzie?
– Teraz? Najpierw, przez jakąś godzinę, będziemy raczyć
się nawzajem dowcipnymi uwagami, a potem... może spacer po
mieście? – Skrzywił się. – Powolnym krokiem, oczywiście.
Następnie obiad. Myślałem o...
– Chodziło mi o sukcesję.
– Och – mruknął Glokta. – O to.
Sięgnął za siebie i poprawił poduszkę, potem ułożył się
wygodnie z pełnym zadowolenia pomrukiem.
„Można by niemal udawać, siedząc w tym ciepłym i
wygodnym pokoju, w tak atrakcyjnym i miłym towarzystwie, że to
wciąż znośne życie”.
Uśmiechał się prawie, mówiąc: – Dojdzie do głosowania w
Otwartej Radzie. Najpierw, a nie mam co do tego żadnych
wątpliwości, zacznie się istna orgia szantażu, przekupstwa,
korupcji i zdrady. Karnawał interesów, łamania sojuszy, intryg i
morderstw. Radosny taniec manipulacji, fałszerstw, gróźb i
obietnic. Będzie to trwało, dopóki król nie umrze. Dopiero wtedy
dojdzie do głosowania w Zamkniętej Radzie.
Ardee uśmiechnęła się krzywo.
– Nawet córki ludzi z gminu mówią, że król nie pożyje
długo.
– No, no. – Glokta uniósł z podziwem brew. – Jeśli córki
ludzi z gminu zaczynają coś mówić, to znaczy, że jest to prawda.
– Kto jest faworytem?
– Może ty mi powiesz?
– Dobrze zatem. – Rozsiadła się wygodnie, przesuwając
opuszką palca po brodzie. – Brock, oczywiście.
– Oczywiście.
– Następnie Barezin. Przypuszczam też, że Heugen i Ishtar.
Glokta przytaknął.
„Nie jest głupia”.
– To wielka czwórka. Pomyślmy, kto jeszcze?
– Podejrzewam, że Meed pogrzebał swe szanse,
przegrywając z Północnymi. A Skald, lord gubernator Stariklandu?
– Doskonale. Można mu dawać duże szanse, ale...
– Gdyby kandydaci z Midderlandu podzielili głosy między
sobą...
– Kto wie, co mogłoby się stać?
Uśmiechali się przez chwilę do siebie.
– W tej chwili to może być dosłownie każdy – powiedział.
– Nie wolno też zapominać o dzieciach królewskich z nieprawego
łoża...
– Bękarty? Są jakieś?
Glokta uniósł brwi.
– Myślę, że zdołałbym wskazać przynajmniej dwoje.
Roześmiała się, a on poczuł zadowolenie.
– To oczywiście plotki, jak zawsze. Carmen dan Roth,
słyszałaś o niej? Dama dworu, uważana za niezwykłą piękność.
Cieszyła się w pewnym okresie względami u króla, przed wielu
laty. Zniknęła nagle i, jak później powiadano, zmarła, być może w
połogu, ale kto to może wiedzieć? Ludzie uwielbiają plotkować, a
młode piękne kobiety umierają czasem, nie rodząc królewskiego
bękarta.
– Och to prawda, to prawda! – Ardee zatrzepotała rzęsami i
udała, że mdleje. – Z pewnością jesteśmy chorowite.
– Owszem, moja droga, owszem. Piękny wygląd to
przekleństwo. Dziękuję gwiazdom każdego dnia, że się z tego
wyleczyłem. – Obdarzył ją bezzębnym uśmiechem. – Członkowie
Otwartej Rady zjeżdżają tłumnie do miasta i śmiem twierdzić, że
wielu z nich nigdy nie postawiło stopy w Rotundzie Lordów.
Wyczuwają władzę i chcą być jej częścią. Chcą coś z niej
wyciągnąć, dopóki jeszcze można. Niewykluczone, że to jedyna
okazja na dziesięć pokoleń, kiedy szlachetnie urodzeni podejmą
prawdziwą decyzję.
– Ale jaką decyzję? – mruknęła Ardee, potrząsając głową.
– Masz rację. Wyścig będzie długi, a rywalizacja pod
koniec bezwzględna.
„Jeśli nie mordercza”.
– Nie wykluczałbym, że w ostatnim momencie pojawi się
jakiś niespodziewany kandydat.
Ktoś, kto nie ma wrogów. Kandydat kompromisu.
– A Zamknięta Rada?
– Nie wolno im kandydować, co ma zagwarantować
bezstronność. – Parsknął ironicznie. – Bezstronność! Pragną za
wszelką cenę narzucić kogoś narodowi. Kogoś, kim łatwo rządzić i
manipulować, tak aby mogli dalej prowadzić te swoje prywatne
wojny.
– Jest taki kandydat?
– Każdy, komu przysługuje prawo głosu, wchodzi w
rachubę, więc teoretycznie są ich setki, ale oczywiście Zamknięta
Rada nie może zgodzić się na kogoś takiego, zatem będą knuć za
plecami najsilniejszych kandydatów, nie zważając na godność,
zmieniając z dnia na dzień sojusze, mając nadzieję zapewnić sobie
spokojną przyszłość, starając się za wszelką cenę pozostać na
stanowisku. Władza tak szybko przechodzi z ich rąk w ręce
arystokracji, że zaczynają tracić głowy. Niektóre z nich i tak
polecą, możesz być pewna.
– Twoja też? – spytała Ardee, przyglądając mu się spod
ciemnych brwi. Glokta z wolna oblizał dziąsła.
– Jeśli poleci głowa Sulta, to zapewne i moja.
– Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Jesteś dla mnie taki
dobry. Lepszy niż ktokolwiek inny. Lepszy, niż na to zasługuję.
Była to sztuczka, zabawa w szczerość; widywał już, jak
Ardee się tym posługuje, ale mimo wszystko czuł się dziwnie
rozbrojony.
– Nonsens – wymamrotał Glokta, wiercąc się na krześle.
Nagle poczuł się niezręcznie.
„Serdeczność, otwartość, wygodne pokoje... pułkownik
Glokta wiedziałby, co powiedzieć, ale ja jestem tu kimś obcym”.
Wciąż szukał stosownej odpowiedzi, gdy nagle w korytarzu
odbiło się echem donośne pukanie do drzwi.
– Spodziewasz się kogoś?
– A kogo miałabym się spodziewać? Jedyna osoba, którą
znam, znajduje się w tym pokoju.
Glokta nadstawił ucha, kiedy otwarto drzwi wejściowe, ale
nie usłyszał niczego prócz cichej rozmowy. Po chwili ktoś nacisnął
klamkę i pojawiła się służąca.
– Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale superior ma
gościa.
– Kto? – warknął Glokta.
„Severard, z wiadomościami o strażniku księcia Raynaulta?
Vitari, z wiadomością od arcylektora Sulta? Jakaś nowa sprawa,
wymagająca rozwiązania? Nowe pytania, na które trzeba znaleźć
odpowiedzi?”.
– Twierdzi, że nazywa się Mauthis.
Glokta poczuł, jak drga mu lewa strona twarzy.
„Mauthis?”.
Nie myślał o nim od jakiegoś czasu, ale nagle ujrzał w
wyobraźni chudą postać bankiera podsuwającego mu precyzyjnym
ruchem ręki rachunek do podpisania.
„Rachunek potwierdzający przyjęcie jednego miliona
marek. Niewykluczone, że w przyszłości zjawi się u pana
przedstawiciel domu Valint i Balk z prośbą o... przysługę”.
Ardee przyglądała mu się ze zmarszczonym czołem.
– Coś się stało?
– Nie, nic – odparł chrapliwie, starając się zapanować nad
zduszonym głosem. – To stary współpracownik. Możesz użyczyć
mi na chwilę tego pokoju? Muszę pomówić z owym
dżentelmenem.
– Oczywiście. – Wstała i ruszyła ku drzwiom, jej suknia
szeleściła na dywanie. Zatrzymała się w połowie drogi i zerknęła
przez ramię, zagryzając wargi. Podeszła do kredensu, otworzyła go
i wyciągnęła butelkę i kieliszek. Wzruszyła ramionami. –
Potrzebuję czegoś.
– Tak jak wszyscy – wyszeptał Glokta do jej pleców, gdy
znikała za drzwiami.
W chwilę później na progu pojawił się Mauthis. Te same
ostre kości policzkowe, te same zimne oczy, osadzone głęboko w
czaszce. W jego zachowaniu wyczuwało się jednak pewną zmianę.
„Niejaką nerwowość. Może nawet niepokój?”.
– Och, mistrz Mauthis, cóż za niebywały honor...
– Może pan sobie darować te uprzejmości, superiorze. –
Jego głos był przenikliwy i zgrzytliwy jak dźwięk starych
zawiasów. – Nie jestem na nie czuły. Wolę mówić wprost.
– Doskonale, co mogę w taki razie...
– Moi pracodawcy, dom bankierski Valint i Balk, nie są
zadowoleni z pańskiego śledztwa.
Glokta rozmyślał gorączkowo.
– Mojego śledztwa? W jakiej sprawie?
– W sprawie morderstwa następcy tronu Raynaulta.
– To śledztwo zostało zakończone. Zapewniam, że nie
mam...
– Mówiąc otwarcie, superiorze, wiedzą. Byłoby lepiej,
gdyby przyjął pan do wiadomości, że wiedzą wszystko.
Zazwyczaj. Zagadka morderstwa została rozwiązana z niezwykłą
szybkością i kompetencją, że się tak wyrażę. Moi pracodawcy są
zadowoleni z rezultatów.
Winny stanął przed obliczem sprawiedliwości. Nikt nie
skorzysta na tym, że będzie pan zagłębiał się w tę niefortunną
sprawę.
„No, to się nazywa mówić wprost. Tylko dlaczego Valint i
Balk przejmują się moimi pytaniami? Dali mi pieniądze, bym mógł
opierać się Gurkhulczykom, a teraz zdają się mieć obiekcje
przeciwko mojemu śledztwu w sprawie spisku gurkhulskiego? To
nie ma żadnego sensu... chyba że zabójca w ogóle nie pochodzi z
Południa. Chyba że mordercy księcia Raynaulta znajdują się
znacznie bliżej...”.
– Pozostało do wyjaśnienia kilka wątków – zdołał
wymamrotać Glokta. – Twoi pracodawcy nie muszą się gniewać...
Mauthis postąpił krok do przodu. Czoło błyszczało mu od
potu, chociaż w pokoju nie było gorąco.
– Nie są zagniewani, superiorze. I nie mógł pan wcześniej
wiedzieć, że są niezadowoleni.
Teraz pan wie. Gdyby kontynuował pan w ten sposób
śledztwo, wiedząc, że są niezadowoleni...
to dopiero wtedy byliby zagniewani. – Nachylił się do
Glokty i niemal wyszeptał: – Pozwoli pan, że coś powiem,
superiorze, jak pionek na planszy drugiemu pionkowi. Nie chcemy,
by się rozgniewali.
W jego głosie zabrzmiała dziwna nuta.
„On mi nie grozi. On mnie błaga”.
– Sugerujesz – wymamrotał Glokta, ledwie poruszając
ustami – że powiadomiliby arcylektora Sulta o ich drobnym
podarunku na rzecz obrony miasta Dagoski?
– To najmniejsze, co by zrobili.
Glokta nieomylnie odczytał wyraz twarzy Mauthisa.
„Strach”.
Strach, na tej kamiennej masce twarzy. Glokta poczuł nagle
na języku gorycz, jakiś chłód na plecach, osobliwy uścisk w
gardle. Było to coś, co pamiętał z dawnych czasów. Już nie potrafił
powiedzieć, kiedy ostatni raz się bał.
„Mają mnie. Całkowicie i na dobre. Wiedziałem o tym,
podpisując. Taka była cena, a ja nie miałem wyjścia. Musiałem ją
zapłacić”.
Glokta przełknął.
– Możesz powiedzieć swoim pracodawcom, że nie będzie
dalszego śledztwa.
Mauthis zamknął na chwilę oczy i odetchnął z wyraźną
ulgą.
– Z przyjemnością zaniosę im tę wiadomość. Dobrego dnia.
Odwrócił się i zostawił Gloktę samego w pokoju Ardee,
wpatrzonego w drzwi i zastanawiającego się nad tym, co się
właśnie wydarzyło.
Kamienna siedziba
Dziób łodzi wdarł się z chrzęstem w skalisty brzeg,
drewniana konstrukcja zatrzeszczała, kamienie zaskrobały o dno.
Dwaj wioślarze wskoczyli do spienionej wody i podciągnęli łódkę
jeszcze kilka kroków. Kiedy już osiadła solidnie, czym prędzej
wskoczyli z powrotem na pokład, jakby morze sprawiało im
intensywny ból. Jezal nie dziwił się temu. Wyspa na krańcu świata
– ostateczny cel ich podróży, miejsce zwane Shabulyan – nie
wyglądała zachęcająco.
Rozległe wzgórze nagiej i jałowej skały, zimne fale,
czepiające się ostrych cypli i szarpiące nagie wybrzeża. Wyżej
wznosiły się postrzępione urwiska i zbocza zdradzieckich
kamienistych stoków, które wystrzelały stromo, tworząc groźną
górę, majaczącą czernią na tle ciemnego nieba.
– Chcecie wyjść na brzeg? – spytał Bayaz żeglarzy.
Czterej wioślarze nie poruszyli się nawet, a ich kapitan
potrząsnął głową.
– Słyszeliśmy złe rzeczy o tej wyspie – mruknął w
powszechnym języku; akcent miał tak silny, że niemal trudno go
było zrozumieć. – Powiadają, że jest przeklęta. Tu na was
zaczekamy.
– To może trochę potrwać.
– Zaczekamy.
Bayaz wzruszył ramionami.
– Wobec tego czekajcie.
Zszedł z łodzi i ruszył przez fale, które sięgały mu kolan.
Pozostali, wolno i z widoczną niechęcią, poszli w jego ślady, brnąc
przez lodowatą wodę w stronę brzegu.
Było to ponure i omiatane wiatrem miejsce, odpowiednie
jedynie dla kamieni i zimnego morza. Fale pieniły się burzliwie na
brzegu i cofały ukradkiem po kamykach. Bezlitosny wiatr zacinał
nad tym jałowym skrawkiem lądu, przenikając mokre spodnie
Jezala, ciskając mu włosy w oczy i przyprawiając o chłód do
szpiku kości. Porywał ze sobą resztki podniecenia, które budziła
myśl o dotarciu do kresu podróży. Odnajdywał szczeliny i dziury w
głazach i dobywał z nich śpiew, westchnienia i zawodzenie
żałobnego chóru.
Niewiele tu rosło. Trochę bezbarwnej trawy, chorowitej od
soli, trochę kolczastych krzewów, bardziej martwych niż żywych.
Kilka skupisk wyschniętych drzew, które rosły wyżej, dalej od
morza, przywierając desperacko do nieustępliwego kamienia,
krzywych i wygiętych zgodnie z kierunkiem wiatru, jakby w
każdej chwili mógł je wyrwać. Jezal czuł ich ból.
– Uroczy zakątek! – zawołał, a jego słowa natychmiast
porwała wichura. – Jeśli ktoś jest wielbicielem skał!
– Gdzie mądry człowiek chowa kamień? – odkrzyknął
Bayaz. – Pomiędzy tysiącem kamieni! Pomiędzy milionem!
Z pewnością nie brakowało ich tutaj. Głazy, skały, małe
otoczaki i żwir, tego także było mnóstwo. To właśnie dojmujący
brak czegokolwiek innego czynił to miejsce tak szczególnie
nieprzyjemnym. Jezal spojrzał przez ramię, czując gwałtowne
ukłucie paniki na myśl, że czterej wioślarze skierują łódź na morze
i pozostawią ich tutaj na łasce losu.
Wciąż jednak pozostawali tam, gdzie wcześniej, a ich łódka
kołysała się łagodnie niedaleko brzegu. Dalej, na niespokojnym
morzu, czekała zakotwiczona łajba Cawneil; żagle były
opuszczone, maszt rysował się czarną linią na tle znękanego nieba,
kadłub huśtał się w takt niespokojnych fal.

***

– Musimy znaleźć jakieś schronienie przed wiatrem! –


ryknął Logen.
– Czy w tym przeklętym miejscu można się przed nim
schować? – odkrzyknął Jezal.
– Musi coś być! Trzeba rozpalić ogień!
Długostopy wskazał urwiska.
– Może znajdziemy tam jakąś pieczarę albo osłonięty
zakątek. Poprowadzę was!
Ruszyli w głąb lądu, najpierw ślizgając się na kamykach,
potem skacząc z jednego rozkołysanego głazu na drugi. Krawędź
świata, jako kres podróży, nie wydawała się warta tego całego
wysiłku. Mogli znaleźć mnóstwo zimnych kamieni i lodowatej
wody, nie opuszczając Północy. Logen miał złe przeczucia co do
tego jałowego skrawka ziemi, ale nie było sensu o tym mówić.
Miał złe przeczucia przez ostatnich dziesięć lat. Wezwać tego
ducha, znaleźć Nasienie, a potem z powrotem, i to szybko. I co
dalej? Znów na Północ? Do Bethoda i jego synów, do
niezliczonych waśni i rzek złej krwi? Logen skrzywił się. Nie
pociągało go to zbytnio. Lepiej zrobić coś, niż wiecznie się tego
bać, jak powiedziałby jego ojciec, ale z drugiej strony jego ojciec
mówił różne rzeczy, a dużo z nich na niewiele się zdało.
Zerknął na Ferro, a ona odpowiedziała mu spojrzeniem. Nie
zmarszczyła groźnie brwi, nie uśmiechnęła się. Oczywiście, nigdy
nie rozumiał za dobrze kobiet ani też nikogo innego, ale Ferro
stanowiła dla niego zupełnie nową zagadkę. Choć za dnia chłodna i
gniewna jak zawsze, nocą najczęściej odnajdywała drogę do jego
legowiska. Nie pojmował tego i nie miał odwagi pytać. Musiał
przyznać ze smutkiem, że już od bardzo dawna nie przytrafiło mu
się w życiu nic lepszego od spotkania z Ferro. Wydął policzki i
poskrobał się po głowie. Niewielki powód do chwały, szczerze
powiedziawszy.
Znaleźli coś w rodzaju jaskini u podnóża urwiska. Bardziej
przypominało to wgłębienie w osłonie dwóch głazów, gdzie wiatr
nie dmuchał tak mocno. Niezbyt odpowiednie miejsce do
rozmowy, ale cała wyspa była jałowym skrawkiem lądu i Logen
nie widział szansy znalezienia czegoś lepszego. Trzeba patrzeć
trzeźwo na takie rzeczy, bądź co bądź.
Ferro zbliżyła się z mieczem do karłowatego drzewa w
pobliżu i niebawem mieli dość patyków, by spróbować rozniecić
ogień. Logen przygarbił się z hubką w zdrętwiałych palcach.
Wśród głazów świszczał wiatr, drewno był wilgotne, ale w
końcu, klnąc i zmagając się z krzesiwem, zdołał rozpalić ognisko.
Ścieśnili się wokół płomieni.
– Przynieś pudełko – powiedział Bayaz i Logen wyciągnął
ciężki przedmiot ze swojego tobołka i postawił z głośnym
stęknięciem obok Ferro.
Mag przesunął po krawędzi opuszkami palców, odnalazł
jakiś ukryty zatrzask i po chwili wieko uniosło się bezgłośnie.
Wewnątrz widać było metalowe sploty, wychodzące ze wszystkich
boków, pośrodku zaś pozostało wolne miejsce równe pięści
Logena.
– Po co to? – spytał.
– Żeby zawartość była nieruchoma i dobrze zabezpieczona.
– Trzeba to zabezpieczyć?
– Kanedias tak uważał.
Odpowiedź nie poprawiła Logenowi humoru.
– Wsadź to do środka jak najszybciej – zwrócił się mag do
Ferro. – Nie powinniśmy być narażeni na działanie tego
przedmiotu dłużej, niż jest to konieczne. Najlepiej, jak się wszyscy
odsuniecie.
Dał pozostałym znak, by się oddalili. Luthar i Długostopy
niemal zaczęli się przepychać pospiesznie, ale Quai przyglądał się
z uwagą i ledwie się poruszył.
Logen siedział ze skrzyżowanymi nogami przed
migoczącym ogniem i czuł coraz mocniej ciężar niepokoju w
żołądku. Zaczynał żałować, że kiedykolwiek dał się wciągnąć w tę
sprawę, było jednak za późno na wątpliwości.
– Będą bardziej chętne, jeśli coś im się zaoferuje –
powiedział, rozglądając się w koło, i dostrzegł, że Bayaz podaje
mu już metalową flaszkę. Logen wyjął korek i powąchał
zawartość.
Woń ostrego trunku w jego nozdrzach przypominała
wytęsknioną kochankę. – Miałeś to cały czas?
Bayaz przytaknął.
– W tym właśnie celu.
– Szkoda, że nie wiedziałem. Zrobiłbym z tego użytek, i to
nieraz.
– Możesz zrobić z tego użytek w tej chwili.
– To niecałkiem to samo.
Logen przechylił flaszkę i pociągnął spory haust; oparł się
pokusie, by przełknąć, wydął policzki i prychnął mgiełką kropel w
ogień, wzbijając w górę duży płomień.
– Co teraz? – spytał Bayaz.
– Teraz zaczekamy. Zaczekamy, aż...
– Jestem tu, Dziewięciopalcy.
Głos niczym wiatr omiatający skały, niczym kamienie
spadające z urwiska, niczym morze wsiąkające w żwirowaty brzeg.
W płytkiej jaskini pośród głazów zamajaczył nad nimi duch,
ruchomy stos szarych kamieni, wysoki jak dwóch ludzi i
pozbawiony cienia.
Logen uniósł brwi. Duchy nigdy nie odpowiadały szybko,
jeśli w ogóle zamierzały odpowiedzieć.
– Pospieszyłeś się.
– Czekałem.
– Długo, jak się domyślam – zauważył Logen, a duch
przytaknął.
– No cóż, e... przyszliśmy po...
– Po tę rzecz, którą powierzyli mi synowe Euza. W świecie
ludzi musi dziać się coś ważnego, skoro postanowili to odszukać.
Logen przełknął nerwowo ślinę.
– A kiedy się nie dzieje?
– Widzisz coś? – wyszeptał za jego plecami Jezal.
– Nic – odparł Długostopy. – Jest to doprawdy najbardziej
niezwykły...
– Zamilczcie! – warknął przez ramię Bayaz.
Duch nachylił się ku niemu.
– To jest Pierwszy z Magów?
– W rzeczy samej – skinął głową Logen, starając się
przykuwać uwagę ducha.
– Jest niższy niż Juvens. Nie podoba mi się jego wygląd.
– Co on mówi? – rzucił niecierpliwie Bayaz, wpatrując się
w powietrze po lewej stronie ducha.
Logen podrapał się po twarzy.
– Mówi, że Juvens był wysoki.
– Wysoki? Co z tego? Weź od niego to, po co przyszliśmy, i
wynośmy się stąd!
– Jest niecierpliwy – zagrzmiał duch.
– Przebyliśmy daleką drogę. Ma laskę Juvensa.
Duch przytaknął.
– Ta martwa gałąź jest mi znajoma. Odczuwam
zadowolenie. Przechowywałem tę rzecz przez długie zimy i była
wielkim ciężarem. Teraz będą mógł zasnąć.
– Dobra myśl. Gdybyś zechciał...
– Dam to kobiecie.
Duch zagłębił dłonie w kamiennym brzuchu i Logen cofnął
się przezornie. Po chwili ujrzał wysuniętą pięść, która coś ściskała,
i poczuł, jak drży na ten widok.
– Wyciągnij ręce – mruknął do Ferro.

***

Jezal sapnął odruchowo i cofnął się gwałtownie, gdy ten


przedmiot osunął się w wyciągnięte dłonie Ferro, po czym uniósł
ramię, by zasłonić twarz, otwierając usta z przerażenia.
Bayaz patrzył szeroko otwartymi oczami. Quai wyciągał
szyję, zaciekawiony. Logen krzywił się i odchylał do tyłu.
Długostopy niemal wygramolił się z kryjówki. Przez długą chwilę
wszyscy patrzyli na ciemny przedmiot w dłoniach Ferro; nikt się
nie poruszył, nikt się nie odezwał, nie słychać było niczego z
wyjątkiem zawodzenia wiatru. Wreszcie to ujrzeli, leżało przed
nimi. Ta rzecz, dla której zawędrowali tak daleko i dla której
narażali się na tyle niebezpieczeństw. Rzecz, którą Glustrod tak
dawno temu wykopał z głębokiej ziemi. Rzecz, która zamieniła w
ruiny największe miasto świata.
Nasienie. Druga Strona przyobleczona w ciało. Sama
esencja magii.
Na twarzy Ferro zaczęło pojawiać się z wolna
rozczarowanie.
– To jest właśnie to? –spytała z powątpiewaniem. To jest ta
rzecz, która obróci Shaffę w popiół?
Teraz, kiedy już Jezal otrząsnął się z szoku wywołanego
nagłym pojawieniem się owego przedmiotu, uznał, że to nic więcej
niż kamień. Kawałek zwykłej szarej skały, wielkości dużej pięści.
Nie spływała zeń żadna nieziemska moc. Nie widać było
jakiejkolwiek śmiertelnej mocy.
Nie wystrzelały z niego miażdżące promienie ani
błyskawice światła. Naprawdę nie było to nic więcej niż tylko
kamień.
Bayaz zamrugał. Przysunął się bliżej, na czworakach.
Spojrzał z uwagą na przedmiot w dłoniach Ferro. Oblizał się i
uniósł powolnym ruchem rękę, podczas gdy Jezal przyglądał się z
bijącym sercem, które łomotało mu w uszach. Bayaz dotknął
kamienia koniuszkiem małego palca, po czym natychmiast go
cofnął. Po chwili znów musnął kamień palcem. Nie rozległ się
ogłuszający grom. Mag przycisnął dłoń do szarej powierzchni.
Zacisnął na niej grube palce.
Podniósł ten kawałek skały, który nadal nie przypominał
niczego z wyjątkiem najzwyklejszego kamienia.
Pierwszy z Magów wpatrywał się w przedmiot w swych
dłoniach, a jego oczy robiły się coraz większe.
– To nie jest to – wyszeptał drżącymi wargami. – To jest
tylko kamień!
Zapadła pełna osłupienia cisza. Jezal popatrzył na Logena,
a ten odpowiedział mu spojrzeniem; na jego poznaczonej bliznami
twarzy malowało się zakłopotanie. Jezal popatrzył z kolei na
Długostopego, lecz nawigator mógł tylko wzruszyć ramionami.
Jezal zerknął na Ferro i zauważył, że zmarszczka na jej czole
pogłębia się coraz bardziej.
– Tylko kamień? – wymamrotała.
– Nie ten? – wyszeptał Quai.
– Wobec tego... – urwał Bayaz, a sens jego wcześniejszych
słów zaczął docierać do Jezala.
– Zawędrowałem tak daleko... na próżno?
Nagły podmuch wiatru zgasił żałosny płomień ogniska i
cisnął magowi w twarz drobinki żwiru.
– Może to jakaś pomyłka – ośmielił się zauważyć
Długostopy. – Może jest jeszcze inny duch, może jest jeszcze
inny...
– Nie ma pomyłki – przerwał mu Logen, potrząsając
zdecydowanie głową.
– Ale... – Quai wytrzeszczał oczy, poszarzały na twarzy. –
Ale.. Jak?
Bayaz zignorował go, mięsień na jego skroni poruszał się
nerwowo.
– Kanedias. To on maczał w tym palce. Znalazł jakiś
sposób, by wyprowadzić w pole braci i podłożył tę bezużyteczną
bryłkę zamiast Nasienia, które zachował dla siebie. Nawet po
śmierci Stwórca mi się przeciwstawia!
– Tylko kamień? – warknęła Ferro.
– Wyrzekłem się szansy walki za kraj – mruknął Jezal,
czując, jak w piersi wzbiera mu oburzenie. – Wlokłem się setki mil
po tym pustkowiu, bili mnie, łamali mi kości, znaczyli bliznami... i
wszystko na próżno?
– Nasienie. – Quai rozwierał blade wargi, obnażając zęby, i
oddychał pospiesznie przez nozdrza. – Gdzie jest? Gdzie?
– Gdybym to wiedział – odwarknął jego mistrz – to
myślisz, żebyśmy siedzieli na tej zapomnianej wyspie, drocząc się
z duchami o bezużyteczny kawałek skały?
Uniósł rękę i cisnął wściekle o ziemię kamieniem, który
pękł i rozpadł się na drobne kawałki; zaczęły odbijać się od ziemi,
toczyć i mieszać z innymi, z setkami innych, milionami innych,
identycznych.
– Nie ma tego tutaj. – Logen potrząsnął głową ze
smutkiem. – Jeśli można cokolwiek powiedzieć z całą pewnością...
– Tylko kamień? – parsknęła wściekle Ferro, oderwała
spojrzenie od toczących się kamyków i przeniosła wzrok na
Bayaza. – Ty pieprzony stary kłamco! – Zerwała się z miejsca,
zaciskając pięści. – Obiecałeś mi zemstę!
Bayaz obrócił się do niej, twarz wykrzywiała mu
wściekłość.
– Myślisz, że nie mam innych zmartwień niż twoja zemsta?
– ryknął, plując drobinkami śliny, którą porywał wiatr. – Albo
twoje rozczarowanie? – wrzasnął Quaiowi prosto w twarz z taką
złością, że nabrzmiały mu żyły na szyi. – Albo twój pieprzony
wygląd?
Jezal skulił się w sobie i wcisnął się w zagłębienie,
próbując sprawiać wrażenie tak małego, jak to tylko jest możliwe.
Jego własny gniew rozpłynął się pod wpływem furii Bayaza, tak
jak przed zaledwie chwilą nędzny ogień zniknął w gwałtownym
podmuchu wiatru.
– Oszukany! – zawarczał Pierwszy z Magów, zaciskając i
rozwierając dłonie w bezsilnej wściekłości. – Jak pokonam teraz
Khalula?
Jezal krzywił się i kulił, święcie przekonany, że jedno z
nich może w każdej chwili być rozerwane albo rzucone w
powietrze i ciśnięte na skały, albo stanie w oślepiających
płomieniach, a najprawdopodobniej przytrafi się to właśnie jemu.
Brat Długostopy nie mógł wybrać gorszego momentu, aby się
wtrącić.
– Nie powinniśmy tracić serca, moi towarzysze! Sama
podróż wynagradza nam...
– Powiedz to jeszcze raz, ty wygolony głupcze! – syknął
Bayaz. –Tylko raz, a zamienię cię w popiół!
Nawigator skulił się, drżąc, a mag chwycił swoją laskę i
oddalił się w stronę brzegu, podczas gdy porywisty wiatr szarpał
jego płaszczem. Furia Bayaza była tak straszna, że przez chwilę
myśl o pozostaniu na wyspie wydawała się wszystkim lepsza niż
powrót łodzią w jego towarzystwie.
Jezal przypuszczał, że ten wybuch gniewu jest
jednoznaczny z przyznaniem, iż cała ta wyprawa zakończyła się
całkowitą klęską.
– No dobrze – mruknął Logen, kiedy już od pewnego czasu
siedzieli bez słowa, w podmuchach wiatru. – Myślę, że to koniec. –
Zamknął gwałtownym ruchem wieko pudełka Stwórcy. – Nie ma
co się żalić. Trzeba patrzeć na takie sprawy...
– Zamknij pieprzoną gębę, głupcze! – warknęła na niego
Ferro. – Nie mów mi, jak mam na coś patrzeć!
Opuściła ich płytką jaskinię i ruszyła w stronę szumiącego
morza. Logen skrzywił się, wepchnął pudło do swojego tobołka i
zarzucił go sobie na ramię z westchnieniem.
– ...trzeźwo – dokończył i podążył za Ferro.
Długostopy i Quai poszli w jego ślady, ten drugi był
uosobieniem posępnego gniewu i milczącego rozczarowania. Jezal
wlókł się na końcu; stąpał po nierównych, ostrych kamieniach,
mrużył oczy przed wiatrem i obracał całą rzecz w myślach.
Zmierzając w stronę łodzi, stwierdził, że pomimo całego
przygnębienia nie jest w stanie powstrzymać się od uśmiechu.
Bądź co bądź powodzenie czy klęska tego szalonego
przedsięwzięcia nigdy nie miały dla niego większego znaczenia.
Najważniejsze było to, że wracał do domu.

***

Woda rozbijała się z pluskiem o dziób, wyrzucając w górę


zimną białą pianę. Żagiel wydymał się i łopotał, belki i liny
trzeszczały. Wiatr chłostał Ferro po twarzy, ale mrużyła tylko oczy,
nie zwracając uwagi na podmuchy. Bayaz zszedł pod pokład, nie
kryjąc wściekłości, pozostali zaś ruszyli za nim, by uciec przed
zimnem. Tylko Ferro i Dziewięciopalcy zostali, spoglądając w
morze.
– Co będziesz teraz robić? – spytał ją.
– Pójdę tam, gdzie mogę zabijać Gurkhulczyków. –
Powiedziała to gwałtownie, bez zastanowienia. – Znajdę inną broń
i będę z nimi walczyła, gdzie się da.
Nie wiedziała nawet, czy to prawda. Trudno jej było
wzbudzić w sobie dawną nienawiść.
Nie wydawało się już takie ważne, czy Gurkhulczycy
zostaną pozostawieni swojemu losowi, tak jak ona swojemu, ale
wątpliwości i rozczarowanie tylko podsyciły gniew w jej głosie: –
Nic się nie zmieniło. Wciąż pragnę zemsty.
Milczał.
Zerknęła na niego z ukosa i zobaczyła, że Dziewięciopalcy
spogląda ze zmarszczonym czołem w bladą pianę na czarnej
wodzie, jakby liczył na inną odpowiedź, niż ta, której mu udzieliła.
Bez trudu mogła ją zmienić, mówiąc: „Pójdę wszędzie tam, gdzie
ty”. Kto by na tym źle wyszedł? Nikt. Z pewnością nie ona. Ale
Ferro nie potrafiła tak bez reszty mu ulec. Właśnie teraz ujawniał
się ten niewidzialny mur, który wyrastał między nimi. Mur,
którego nie sposób było przekroczyć.
Zawsze istniał.
– A ty? – zdołała tylko spytać.
Wydawało się, że rozmyśla o tym przez chwilę, nie kryjąc
złości i zagryzając wargi.
– Powinienem wrócić na Północ. – Powiedział to z
niezadowoleniem, nawet na nianie patrząc. – Jest tam robota,
której nigdy nie należało porzucać. Ciemna robota, którą trzeba
wykonać. Tam się chyba udam, jak sądzę. Z powrotem na Północ,
żeby wyrównać rachunki.
Zmarszczyła czoło. Rachunki? Kto to jej wmawiał, że
trzeba mieć coś więcej niż tylko zemstę? A teraz chciał tylko
wyrównywać rachunki? Kłamliwy drań.
– Rachunki – syknęła. – W porządku.
Te słowa smakowały kwaśno jak piasek.
Patrzył jej w oczy długą chwilę. Otworzył usta, jakby
chciał coś powiedzieć, ale znieruchomiał, na jego wargach zawisło
bezgłośne słowo, dłoń zmierzająca ku niej zastygła w powietrzu.
Nagle jakby się odprężył; odwrócił się do niej bokiem i
znów oparł o burtę.
– W porządku.
Tak łatwo wszystko się między nimi rozstrzygnęło.
Ferro, odwracając się, nie potrafiła ukryć gniewu. Zacisnęła
dłonie w pięści i wbiła paznokcie w skórę, wściekle mocno.
Przeklinała w duchu, rozgoryczona. Dlaczego nie mogła
wypowiedzieć innych słów? Wystarczyło zaczerpnąć oddechu,
ułożyć odpowiednio usta i wszystko by się zmieniło. To byłoby
takie proste.
Tyle że Ferro nie była do tego zdolna i wiedziała, że nigdy
nie będzie. Gurkhulczycy zabili w niej tę zdolność, daleko stąd i
dawno temu, i uczynili martwą. Było głupotą żywić nadzieję; w
głębi serca wiedziała o tym cały czas.
Nadzieja jest dla słabych.
Z powrotem do ziemi
Wilczarz i Dow, Tul i Ponurak, West i Pike. Sześciu. Stali w
kręgu i spoglądali na dwa wzgórki chłodnej ziemi. Niżej, w
dolinie, Unia grzebała niezmordowanie swoich, Wilczarz to
widział. Setki, po dwunastu w jednym dole. Biorąc wszystko pod
uwagę, był to zły dzień dla ludzi i dobry dla ziemi. Zawsze tak jest
po bitwie. Tylko ziemia zwycięża.
Dreszcz i jego Carlowie byli widoczni między drzewami.
Grzebali z pochylonymi głowami swoich. Pochowali już tuzin
ludzi, trzej byli tak ranni, że najpewniej przed upływem tygodnia
mieli podążyć za tamtymi, ten zaś, który stracił rękę – mógł żyć
albo i nie, zależnie od szczęścia. Nie dopisywało ostatnio. Niemal
połowa z nich zginęła podczas roboty jednego dnia.
Musiał przyznać, że są odważni, jeśli po czymś takim
wytrwali. Słyszał ich słowa. Smutne słowa i dumne, dla tych,
którzy padli. Dobrzy ludzie, walczyli dzielnie, będzie ich brakować
i temu podobne. Zawsze tak było po bitwie. Słowa dla zmarłych.
Wilczarz przestąpił z nogi na nogę i znów spojrzał na
świeżo skopaną ziemię u swych stóp.
Trudna robota, kopanie w zimnie, twarda gleba. Mimo
wszystko lepiej kopać niż być grzebanym, powiedziałby Logen, i
Wilczarz przypuszczał, że to prawda. Właśnie pochował dwoje
ludzi, a wraz z nimi część samego siebie. Cathil, głęboko pod
wzgórkiem mogiły, biała i zimna, by nigdy już nie poczuć ciepła.
Trójdrzewiec, niedaleko od niej, z połamaną tarczą na kolanach i z
mieczem w pięści. Wilczarz wraz z nimi złożył w ziemi dwie
nadzieje – nadzieję na przyszłość, nadzieję z przeszłości. Nadzieje,
które się rozwiały, by już nigdy więcej nie powrócić. I pozostawiły
bolesną pustkę. Zawsze tak jest po bitwie. Nadzieje do ziemi.
– Pogrzebani tam, gdzie zginęli – powiedział cicho Tul. –
Tak trzeba. Tak jest dobrze.
– Dobrze? – szczeknął Dow, patrząc ze złością na Westa. –
Dobrze? Najbezpieczniejsze miejsce w całej bitwie?
Najbezpieczniejsze, tak im mówiłeś?
West tylko potrząsnął głową i spuścił wzrok, jakby
przyznawał się do winy.
– W porządku, Dow – mruknął Tul. – Nie ma co go winić,
ani nikogo innego. To bitwa.
Ludzie giną. Trójdrzewiec o tym wiedział, i to dobrze, jak
mało kto.
– Mogliśmy być gdzie indziej – warknął nieustępliwie
Dow.
– Mogliśmy – odezwał się Wilczarz. – Ale nie byliśmy i
koniec. Nie da się tego zmienić.
Trójdrzewiec nie żyje, i dziewczyna nie żyje, i wszystkim
jest już i tak niełatwo. Po co dokładać do tego ciężaru?
Dow zacisnął pięści i zaczerpnął powietrza, jakby chciał
coś wykrzyczeć. Potem odetchnął głęboko, przygarbił się i opuścił
głowę.
– Prawda. Nic się już nie da zrobić.
Wilczarz dotknął ramienia Pike'a.
– Chcesz coś powiedzieć nad jej grobem?
Poparzony człowiek podniósł wzrok, potem potrząsnął
głową. Nie miał wielkiej ochoty mówić, jak przypuszczał Wilczarz
i nie winił go za to. West też nie wyglądał na takiego, który miałby
coś do powiedzenia, więc Wilczarz odchrząknął, krzywiąc się z
bólu w żebrach, i sam spróbował. Ktoś musiał.
– Ta dziewczyna, którą tu pogrzebaliśmy... Cathil miała na
imię. Nie mogę rzec, bym znał ją długo, ale to, co o niej
wiedziałem, podobało mi się... jeśli to w ogóle coś znaczy.
Niewiele, jak mi się zdaje. Niewiele. Ale miała w sobie krzepę,
chyba wszyscy to widzieliśmy w drodze na północ. Znosiła zimno
i głód, i całą resztę, i nigdy nie narzekała. Szkoda, że nie znałem jej
lepiej. Miałem nadzieję, że tak się stanie, ale, no cóż, nie zawsze
dostaje się to, co ma się nadzieję dostać. Nie była jedną z nas, tak
naprawdę, ale zginęła przy naszym boku, więc myślę sobie, że
możemy być dumni, że leży w ziemi obok naszego.
– Tak – powiedział Dow. – Dumni, że leży tu z naszym.
– Prawda – przyznał Tul. – Ziemia przyjmuje wszystkich
jednako.
Wilczarz przytaknął, wciągnął powietrze w płuca i
odetchnął chrapliwie.
– Ktoś chce powiedzieć coś nad grobem Trójdrzewca?
Dow przygarbił się i wlepił wzrok w swoje buty, poruszając
nimi w błocie. Tul popatrzył w niebo i zamrugał, jakby miał
wilgotne oczy. Wilczarz sam był bliski płaczu. Czuł, że gdyby
przyszło mu znowu mówić, to rozbeczałby się jak dziecko.
Trójdrzewiec wiedziałby, co powiedzieć, ale rzecz polegała na tym,
że go nie było. Wydawało się, że wszystkim brakuje słów. Wtedy
do przodu wysunął się Ponurak.
– Rudd Trójdrzewiec – zaczął, spoglądając po kolei na
każdego. – Skała Uffrithu, jak go nazywali. Nie było większego
imienia na całej Północy. Wielki wojownik. Wielki wódz. Wielki
przyjaciel. Staczał bitwy od małego. Stanął twarzą w twarz z
Krwawym-dziewięć, a potem walczył z nim ramię w ramię. Nigdy
nie wybierał łatwiej ścieżki, jeśli uważał, że jest niewłaściwa.
Nigdy się nie cofał w walce, jeśli uważał, że tak trzeba. Stałem
wraz z nim, chodziłem z nim, walczyłem z nim, dziesięć lat, na
całej Północy. – Na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Nie mam o
nic żalu.
– Dobre słowa – powiedział Dow, patrząc w chłodną
ziemię. – Dobre słowa.
– Nie będzie więcej takich jak Trójdrzewiec – mruknął Tul,
trąc oko, jakby coś mu do niego wpadło.
– Tak – przyznał Wilczarz. Nie było go stać na więcej.
West odwrócił się i powlókł w stronę drzew, przygarbiony,
bez słowa. Wilczarz widział, jak poruszają mu się mięśnie na
skroni. Winił się pewnie. Niejeden tak robił, kiedy ginęło wielu,
Wilczarz wiedział o tym z doświadczenia, i West też chyba taki
był. Pike ruszył w ślad za nim i obydwaj minęli Dreszcza, który
nadchodził z przeciwnej strony.
Ich nowy towarzysz zatrzymał się przy grobach i pochylił
głowę, długie włosy okalały mu twarz. Potem spojrzał na nich.
– Nie chcę, żebyście wzięli to za brak szacunku, ale
potrzebujemy wodza.
– Ledwie go ziemia przykryła – syknął Dow, patrząc na
Dreszcza groźnie.
Dreszcz podniósł dłonie.
– Więc najlepiej omówić to teraz, jak mi się zdaje. Żeby
nien było nieporozumień. Moi chłopcy nie wiedzą, co robić, jeśli
mam być szczery. Stracili przyjaciół i stracili Trójdrzewca, i teraz
potrzebują kogoś, kogo mogliby słuchać, i tak właśnie jest. Więc
kto będzie wodzem?
Wilczarz podrapał się po twarzy. Jeszcze się nawet nad tym
nie zastanawiał i teraz, kiedy przyszedł na to czas, nie wiedział, co
myśleć. Tul Duru Grzmot i Czarny Dow to były dwa wielkie
imiona, obaj prowadzili wcześniej ludzi, i robili to dobrze. Spojrzał
na nich, kiedy tak stali, spoglądając na siebie chmurnie.
– Nie obchodzi mnie, który z was będzie wodzem –
powiedział. – Pójdę za jednym i drugim. Ale jest jasne jak niebo,
że to musi być któryś z was.
Tul spojrzał groźnie na Dowa, a Dow spojrzał groźnie na
Tulą.
– Nie mogę za nim pójść – zagrzmiał Tul. – A on nie
pójdzie za mną.
– Prawda – syknął Dow. – Obgadaliśmy to już wcześniej.
Nie da rady.
Tul potrząsnął głową.
– Dlatego to nie może być któryś z nas.
– Nie. Nie może. – Dow świsnął przez zęby, odchrząknął i
splunął na ziemię. – Dlatego to musisz być ty, Wilczarz.
– Dlatego... że co?! – spytał Wilczarz, otwierając oczy ze
zdumienia.
Tul przytaknął.
– Jesteś wodzem. Wszyscy się na to zgodziliśmy.
– Uhm – mruknął Ponurak, nawet nie podnosząc wzroku.
– Dziewięciopalcy odszedł – przypomniał Dow. – I
Trójdrzewiec odszedł, więc pozostajesz tylko ty.
Wilczarz skrzywił się bezwiednie. Czekał, aż Dreszcz
powie: „Że co? On? Wodzem?”.
Czekał, aż wszyscy wybuchną śmiechem i powiedzą mu, że
to żart. Czarny Dow, Tul Duru Grzmot i Harding Ponurak, nie
wspominając o dwóch tuzinach Carlów, wszyscy gotowi go
słuchać. Najgłupsza rzecz, o jakiej słyszał. Ale Dreszcz się nie
roześmiał.
– To dobry wybór, jak mi się zdaje – oświadczył. – Jeśli
mam gadać w imieniu swoich chłopców, to powiem, że to samo
miałem zaproponować. Pójdę przekazać im nowinę.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzew, a Wilczarz gapił się w
ślad za nim.
– A co z innymi? – syknął, krzywiąc się z bólu w żebrach,
kiedy Dreszcz oddalił się i nic mógł usłyszeć, o czym mówią. –
Tam jest dwudziestu pieprzonych Carlów, i to takich, którzy nie
wiedzą, co robić! Potrzebują imienia, za którym by poszli!
– Ty masz imię – przypomniał Tul. – Przeszedłeś przez
góry z Dziewięciopalcym, walczyłeś te wszystkie lata z Bethodem.
Nie pozostało większych imion od twojego. Widziałeś więcej bitew
niż którykolwiek z nas.
– Może widziałem, ale...
– Ty jesteś wodzem – oświadczył zdecydowanie Dow. – I
koniec. Może i nie jesteś najtwardszym zabijaką od czasu
Skarligna, ale co z tego? Twoje dłonie są dostatecznie skrwawione,
żebym poszedł za tobą, i nie ma wśród żywych lepszego
zwiadowcy od ciebie.
Wiesz, jak prowadzić ludzi. Widziałeś najlepszych.
Dziewięciopalcego, Bethoda i Trójdrzewca, przyglądałeś im się, i
to z bliska.
– Ale nie mogę... to znaczy... nigdy bym nie umiał
rozkazywać, tak jak robił to Trójdrzewiec...
– Nikt by nie umiał – przyznał Tul, wskazując głową
ziemię. – Ale Trójdrzewiec nie wchodzi już w rachubę, choć
przykro to mówić. Ty jesteś wodzem, a my staniemy za tobą.
Każdy, kto nie zechce zrobić tego, co powiesz, pogada
sobie z nami.
– I rozmowa będzie krótka – warknął Dow.
– Jesteś wodzem – oznajmił Tul, odwrócił się i ruszył
między drzewa.
– Postanowione – skinął głową Dow i podążył za
towarzyszem.
– Uhm – mruknął Ponurak, wzruszając ramionami, i oddalił
się w ślad za tamtymi.
– Ale – wyjąkał Wilczarz. – Zaczekajcie...
Odeszli. Co oznaczało, że jest wodzem, jak się domyślił.
Stał jeszcze przez chwilę, mrugając niepewnie i nie
wiedząc, co myśleć. Nigdy wcześniej nie dowodził. I nie czuł teraz
żadnej różnicy. Stwierdził nagle, że nic mu nie przychodzi do
głowy. Nie wiedział, co powiedzieć swoim ludziom. Czuł się jak
głupiec. Bardziej niż kiedykolwiek.
Przyklęknął między mogiłami i wsunął dłoń w ziemię,
która była zimna i wilgotna.
– Przykro mi, dziewczyno – wymamrotał. – Nie zasłużyłaś
na to.
Chwycił mocno glebę i ścisnął w garści.
– Żegnaj, Trójdrzewiec. Spróbuję robić to, co ty robiłeś. Z
powrotem do ziemi, stary.
Potem wstał, otarł dłoń o koszulę i odszedł, z powrotem do
żywych, pozostawiając dwoje towarzyszy w swych mogiłach.
Podziękowania
Czterem ludziom, bez których...
Bren Abercrombie, którą bolą oczy od czytania tego tekstu,
Nickowi Abercrombiemu, którego bolą uszy od słuchania o nim,
Robowi Abercrombiemu, którego bolą palce od przewracania
kartek, Lou Abercrombie, którą bolą ramiona od podtrzymywania
mojej osoby.
A także dla... Jona Weira, za dobre słowo tu i ówdzie
Simona Spantona, za nieingerowanie.
I, czyż mógłbym zapomnieć...Gilliana Redfearna, który nie
tylko umożliwił powstanie tej książki, ale także sprawił, że stała się
lepsza.

_\|/_
(o o)
+-------------oOO-{_}-OOo-------------+

Zapraszam na TnT. Najlepsza darmowa strona !!!


Zarejestruj się poprzez ten link :
http://tnttorrent.info/register.php?refferal=2500332

You might also like