Professional Documents
Culture Documents
CZĘŚĆ I
„Powinniśmy wybaczyć naszym wrogom,
ale nie wcześniej, nim zawisną na szubienicy”.
Heinrich Heine
Wielki rozjemca
Piekielna mgła. Wciska się w oczy i człowiek nie widzi
dalej niż na kilka kroków. Wciska się w uszy i człowiek nic nie
słyszy, a jeśli słyszy, to nie wie, skąd płynie dźwięk. Wciska się w
nos i człowiek nie czuje nic z wyjątkiem wilgoci i wody. Piekielna
mgła. Przekleństwo zwiadowcy.
Przebyli Biały Nurt kilka dni wcześniej, opuszczając
granice Północy i wkraczając do Anglandu; Wilczarz był kłębkiem
nerwów. Zapuszczali się na nieznany ląd, w samym środku wojny,
która nie była ich sprawą. Oprócz Trójdrzewca żaden z nich nigdy
nie opuścił Północy.
Może jeszcze oprócz Ponuraka. Nie mówił, gdzie bywał.
Minęli kilka spalonych gospodarstw, jakąś wioskę, w której
nie napotkali żywego ducha.
Budynki Unii, wielkie i prostokątne. Widzieli ślady koni i
ludzi. Mnóstwo śladów, ale nigdy żadnego człowieka. Wilczarz
wiedział jednak, że Bethod jest gdzieś niedaleko; jego armia
rozlała się szeroką falą po tej krainie, szukając miast, które można
spalić, jedzenia, które można ukraść, ludzi, których można zabić.
Szukając okazji do niegodziwości wszelkiego rodzaju. Miał
zapewne swoich zwiadowców wszędzie. Gdyby schwytał
Wilczarza albo któregokolwiek z pozostałych, powróciliby do
ziemi, i to niezbyt szybko. Krwawy krzyż na brzuchu, głowy
nadziane na włócznie i cała reszta, nad którą nie chciał się
zastanawiać.
Gdyby zaś schwytali ich żołnierze Unii, też najpewniej
oznaczałoby to śmierć. Toczyła się ostatecznie wojna, a ludzie
podczas wojny nie myślą zbyt jasno. Wilczarz nie oczekiwał, że
tamci będą tracić czas, starając się odróżnić przyjaźnie
nastawionego człowieka Północy od wroga. Życie było najeżone
niebezpieczeństwami. Wystarczyło, by komuś puściły nerwy i
nieszczęście gotowe; znał to aż za dobrze.
Nietrudno było zatem sądzić, że mgła może się zamienić w
sól szarpiącą ranę, by tak rzec.
Skradając się w mroku, zaczął odczuwać pragnienie, więc
ruszył ostrożnie przez oślizgłe zarośla w stronę, skąd dobiegało
trajkotanie rzeki. Ukląkł tuż nad wodą. Była błotnista, pełna
zgnilizny i martwych liści, ale Wilczarz uważał, że odrobina mułu
nie sprawi mu już różnicy; był tak brudny, jak tylko może być
brudny człowiek. Zaczerpnął wodę dłońmi i napił się. Odezwało
się gdzieś westchnienie wiatru, daleko za drzewami, mgła
napływała i odpływała na przemian.
Właśnie wtedy Wilczarz go zobaczył.
Leżał na brzuchu, z nogami w rzece, górną połową ciała na
brzegu. Spoglądali na siebie przez chwilę, obaj szczerze przerażeni
i zaskoczeni. Mężczyźnie sterczał z pleców długi kij.
Złamane drzewce włóczni. Dopiero wówczas Wilczarz się
zorientował, że tamten jest martwy.
Wypluł wodę i podpełzł bliżej, rozglądając się uważnie na
boki, by się upewnić, że nikt nie czeka na stosowny moment, by i
jemu wbić ostrze w plecy. Zwłoki należały do mężczyzny
liczącego jakieś dwa tuziny lat. Płowe włosy, zbrązowiała krew na
szarych wargach. Miał na sobie kurtkę podbitą miękkim
materiałem, taką, jaką nosi się pod kolczugą. A zatem wojownik.
Może maruder, który zgubił swoją kompanię i został
śmiertelnie ugodzony. Człowiek z Unii bez wątpienia, ale nic
różnił się specjalnie od Wilczarza czy kogokolwiek innego – teraz,
gdy był martwy. Każdy trup wygląda z grubsza tak samo.
– Wielki Rozjemca – wyszeptał do siebie Wilczarz, gdyż
był w nastroju do posępnych myśli. Tak nazywali ją ludzie wzgórz.
To znaczy śmierć. Zrównuje wszelkie różnice. Ludzi Imiennych i
będących niczym, na Południu i na Północy. Dopada w końcu
wszystkich i każdego traktuje tak samo.
Wydawało się, że ten tutaj jest martwy od niespełna dwóch
dni. To oznaczało, że ktokolwiek go zabił, wciąż mógł przebywać
w pobliżu, co niepokoiło Wilczarza. Miał teraz wrażenie, że mgła
pełna jest dźwięków. Może było to stu zbrojnych, którzy czekali
niewidoczni.
Może była to tylko rzeka chlupocząca o brzegi. Zostawił
zwłoki tam, gdzie leżały, cofnął się chyłkiem między drzewa i
zaczął przemykać między pniami drzew, ledwo majaczącymi w
szarości.
Potknął się niemal o inne ciało, zakopane do połowy w
stercie liści; leżało na plecach z rozrzuconymi rękami. Minął inne,
wsparte na kolanach, z dwiema strzałami w boku, z twarzą w ziemi
i tyłkiem wypiętym ku górze. Nic ma w śmierci ani krzty godności,
to pewne. Wilczarz przyspieszył kroku, przynaglony chęcią
powrotu do pozostałych, podzielenia się z nimi tym, co widział.
Przynaglony chęcią oddalenia się od tych wszystkich trupów.
Ma się rozumieć, widział ich w życiu mnóstwo, więcej,
niżby pragnął, ale nigdy nie czuł się w ich obecności spokojnie.
Łatwo jest zrobić z człowieka zwłoki. Znał tysiące sposobów, jak
to uczynić. Ale kiedy się to już dokona, nie ma powrotu. Jest się
człowiekiem pełnym nadziei, myśli, marzeń. Człowiekiem
obdarzonym przyjaciółmi, rodziną, miejscem, z którego pochodzi.
A po chwili jest się tylko ziemią. Pomyślał bezwiednie o
wszystkich tarapatach, w jakich kiedykolwiek się znalazł, o
wszystkich bitwach i walkach, w jakich brał udział. Pomyślał, że
ma szczęście, skoro jeszcze oddycha. Diabelne, głupie szczęście. I
pomyślał, że nie trwa ono wiecznie.
Biegł teraz niemal. Był nieostrożny. Poruszał się po
omacku we mgle jak niedoświadczony chłopak. Nie zastanawiał
się, nie węszył w powietrzu, nic nasłuchiwał. Człowiek Imienny,
taki jak on, powinien być mądrzejszy, ale nie sposób zachowywać
czujności przez cały czas. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa.
Coś uderzyło go w bok, mocno, walnęło prosto w twarz.
Dźwignął się jakoś, ale ktoś rzucił go kopniakiem na ziemię.
Wilczarz walczył, ale kimkolwiek był ten drań, odznaczał się
budzącą grozę siłą. Nim zdążył się zorientować, leżał na plecach w
błocie i mógł za to winić tylko siebie.
Siebie, zwłoki i mgłę. Za szyję złapała go jakaś dłoń i
zaczęła się zaciskać na tchawicy.
– Ghrrr – zaskrzeczał, szukając ręki tamtego; pomyślał, że
nadszedł ostatni moment. Że wszystkie jego nadzieje obrócą się w
ziemię. Wielki Rozjemca zjawił się w końcu i po niego...
Nagle palce przestały się zaciskać.
– Wilczarz? – wyszeptał mu ktoś do ucha. – To ty?
– Ghrrr.
Poczuł, jak dłoń puszcza jego krtań, i wciągnął ze świstem
powietrze. Ktoś pociągnął go za kubrak.
– Do diabła, Wilczarz! Mogłem cię zabić!
Teraz rozpoznał ten głos. Czarny Dow, ten łajdak. Wilczarz
nie mógł się zdecydować, czy ma być wściekły, że niemal został
uduszony, czy szczęśliwy, że wciąż żyje. Słyszał, jak tamten śmieje
się z niego. Dźwięk twardy i bezlitosny niczym wołanie kruka.
– Nic ci nie jest?
– Znosiłem już cieplejsze powitania – wydusił z siebie
chrapliwie.
– Szczęściarz z ciebie, mogłem powitać cię chłodniej.
Znacznie chłodniej. Wziąłem cię za jednego ze zwiadowców
Bethoda. Myślałem, że jesteś gdzieś dalej, na zboczu doliny.
– Jak widzisz, myliłeś się – powiedział cicho Wilczarz. –
Gdzie pozostali?
– Na wzgórzu, ponad tą przeklętą mgłą. Rozglądają się.
Wilczarz skinął głową w stronę, skąd przybył.
– Są tam trupy. Mnóstwo trupów.
– Mnóstwo, hę? – spytał Dow, jakby uważał, że jego
przyjaciel nie wie, co znaczy mnóstwo trupów. – Ha!
– W każdym razie kilka. Ludzie Unii, jak mi się zdaje.
Wygląda na to, że doszło tam do walki.
Czarny Dow znów wybuchnął śmiechem.
– Do walki? Tak myślisz?
Wilczarz nie bardzo wiedział, co jego towarzysz przez to
rozumie.
***
– Kurwa – powiedział.
Stali na szczycie wzgórza, cała piątka. Mgła się
przerzedziła, ale Wilczarz niemal żałował, że tak się stało.
Zobaczył teraz to, co Dow miał na myśli. Dolina, jak długa i
szeroka, zasłana była trupami. Leżały porozrzucane po zboczach,
tkwiły między skałami, spoczywały na kolcolistach. Zaściełały
trawiaste dno niczym gwoździe, które rozsypały się z worka,
poskręcane i połamane na brunatnej grząskiej drodze. Piętrzyły się
zwałami niedaleko rzeki i na jej brzegach. Z resztek mgły
wyzierały ręce, nogi i połamana broń. Zwłoki były wszędzie.
Naszpikowane strzałami, podźgane ostrzami mieczy,
porąbane toporami. Wrony nawoływały się skrzekliwie,
przeskakując od jednego posiłku do drugiego. To był dla nich
dobry dzień.
Upłynęło trochę czasu od chwili, gdy Wilczarz widział
ostatnio prawdziwe pole bitwy, i obraz ten przywołał ponure
wspomnienia. Straszliwie ponure.
– Kurwa – powtórzył. Nic innego nie przychodziło mu do
głowy.
– Tak sobie myślę, że ci z Unii szli tą drogą. – Trójdrzewiec
marszczył z wysiłkiem czoło.
– Tak sobie myślę, że się spieszyli. Próbowali zaskoczyć
Bethoda.
– Coś mi się zdaje, że nic spenetrowali dokładnie terenu –
zagrzmiał Tul Duru. – Coś mi się zdaje, że to Bethod ich
zaskoczył.
– Pewnie była mgła – wtrącił Wilczarz. – Tak jak dzisiaj.
Trójdrzewiec wzruszył ramionami.
– Może. Taka pora roku. W każdym razie byli na drodze, w
kolumnie, zmęczeni po całodziennej wędrówce. Bethod
zaatakował ich stąd i stamtąd, z grani. Najpierw strzały, żeby się
rozproszyli, potem piesi, którzy nacierali z wysoka, wrzeszcząc i
gnając na złamanie karku. Unia szybko uległa, jak mi się zdaje.
– Bardzo szybko – zgodził się Dow.
– A potem zaczęła się rzeź. Rozłożyli się na drodze. Za
plecami mieli wodę. Nie było dokąd uciekać. Ludzi próbowali
zrzucać zbroje albo przepłynąć rzekę w pancerzach. Tłoczyli się,
włazili jeden na drugiego, a zewsząd padały strzały. Niektórzy
mogli dotrzeć aż do tamtych drzew, ale jak znam Bethoda, trzymał
w odwodzie kilku konnych, gotowych wylizać talerz do czysta.
– Kurwa – powtórzył znów Wilczarz; czuł coś więcej niż
mdłości. Sam znalazł się kiedyś po stronie rozgromionej i
wspomnienie to nie należało do przyjemnych.
– Zgrabnie jak dobra robota igłą – zauważył Trójdrzewiec.
– To trzeba przyznać Bethodowi, temu łajdakowi. Zna się na
robocie, nie ma co mówić.
– A zatem to koniec, wodzu? – spytał Wilczarz. – Bethod
już wygrał?
Trójdrzewiec potrząsnął głową, wolno i z namysłem.
– Jest jeszcze wielu Południowców. Bardzo wielu.
Większość żyje za morzem. Powiadają, że jest ich więcej, niż da
się zliczyć. Więcej ludzi niż drzew na Północy. Może trochę
potrwać, zanim tu dotrą, ale już tu zmierzają. To dopiero początek.
Wilczarz powiódł wzrokiem wzdłuż mokrej doliny,
przyglądając się tym wszystkim martwym ludziom na ziemi,
skulonym, rozciągniętym i poskręcanym; nie byli niczym więcej
niż tylko padliną dla wron.
– Dla niech to kiepski początek.
Dow zwinął język i splunął, tak głośno, jak tylko potrafił.
– Spętani i pozarzynani jak stado owiec! Chcesz tak
umrzeć, Trójdrzewiec? Hę? Chcesz stanąć po stronie takich jak
oni? Pieprzona Unia! Nie mają pojęcia o wojnie!
Trójdrzewiec przytaknął.
– Więc myślę sobie, że trzeba by ich nauczyć.
***
***
***
***
***
– Przykro mi, że muszę was rozczarować, ale mury nie
stanowią żadnego zabezpieczenia, nie w ich obecnym żałosnym
stanie... – Głos mówcy zamilkł, gdy Glokta, ciągnąc za sobą
uschniętą nogę, pojawił się w drzwiach i wszedł do komnaty, gdzie
odbywały się spotkania rady miasta.
Komnata nie mogła się bardziej różnić od celi na dole.
„Prawdę powiedziawszy, jest to najpiękniejsze
pomieszczenie, jakie kiedykolwiek widziałem”.
Każdy skrawek ścian i sufitu był pokryty rzeźbieniami
charakteryzującymi się niezwykłą wręcz dbałością o
najdrobniejszy nawet szczegół: sceny z kantyckich legend, z
postaciami naturalnej wielkości, oplatał wzór geometryczny o
budzącej podziw zawiłości; wszystko to w kolorach połyskliwego
złota i srebra, żywej czerwieni i błękitu. Podłogę zdobiła mozaika
o zdumiewająco skomplikowanym wzorze, długi stół zaś był
wyłożony zawijasami ciemnego drewna i kawałkami jasnej kości
słoniowej, wypolerowanymi na wysoki połysk. Wysokie okna
zapewniały wspaniały widok na brunatny bezkres miasta i ciągnącą
się w dali migotliwą zatokę.
Kobieta, która podniosła się ze swego miejsca, by powitać
Gloktę, bez wątpienia pasowała do tego wspaniałego otoczenia.
„Pod każdym względem”.
– Jestem Carlot dan Eider – przedstawiła się, uśmiechając
się niewymuszenie i wyciągając do niego obie dłonie, jak do
starego przyjaciela. – Magister gildii kupców korzennych.
Glokta był pod wrażeniem, jak sam musiał przyznać.
„Choćby pod wrażeniem siły jej żołądka. Nawet śladu
przerażenia. Wita mnie nie jak poskręcanego, podrygującego,
zniekształconego nieszczęśnika. Wita mnie tak, jakbym wyglądał
równie olśniewająco jak ona”.
Miała na sobie długą suknię w stylu Południa: niebieski
jedwab, obszyty srebrem połyskującym wokół jej postaci w
powiewach chłodnego wiatru wpadającego przez okna. Na palcach,
na nadgarstkach i szyi lśniły klejnoty zdumiewającej wartości.
Podchodząc bliżej, Glokta wyczuł dziwną woń.
„Słodycz. Być może przypraw, które uczyniły ją tak bogatą.
– Nie mógł zaprzeczyć wrażeniu, jakie na nim zrobiła. – Mimo
wszystko wciąż jestem mężczyzną. Tylko odrobinę mniej niż
niegdyś”.
– Muszę przeprosić pana za swój strój, ale kantycka
garderoba jest tak wygodna w tym upale. Przywykłam do niej w
ciągu tych lat, jakie tu spędziłam.
„Jej przeprosiny za wygląd to jak przeprosiny geniusza za
głupotę”.
– Och, nie czuję się w najmniejszym stopniu urażony. –
Glokta skłonił się tak nisko, jak tylko pozwalała mu na to
bezużyteczna noga i ostry ból w plecach. – Superior Glokta, do
pani usług.
– Bardzo się cieszymy, że jest pan z nami. Odczuwamy
ogromny niepokój od chwili zniknięcia pańskiego poprzednika,
superiora Davousta.
„Niektórzy z was, jak się spodziewam, odczuwają mniejszy
niepokój niż inni”.
– Mam nadzieję, że uda mi się rzucić nieco światła na tę
sprawę.
– Wszyscy na to liczymy. – Ujęła Gloktę za łokieć z
zadziwiającą swobodą. – Pozwoli pan, że dokonam prezentacji.
Glokta nie ruszył się z miejsca.
– Dziękuję, ale wydaje mi się, że sam sobie z tym poradzę.
– Ruszył koślawym krokiem, polegając na własnej sile,
jakakolwiek była. – Zapewne generał Vissbruck, człowiek
odpowiedzialny za obronę miasta.
Generał miał czterdzieści kilka lat, lekko łysiał i pocił się
obficie pod wspaniałym mundurem, zapiętym pod samą szyję
pomimo upału.
„Pamiętam cię. Byłeś w Gurkhulu podczas wojny. Major
gwardii królewskiej, znany ze swej głupoty. Wydaje się, że dobrze
ci poszło, jak to się zwykle dzieje z głupcami”.
– Bardzo mi przyjemnie. – Vissbruck ledwie raczył
podnieść wzrok znad swoich papierów.
– Nie dziwię się. W końcu spotkał pan starego znajomego.
– Czyżby?
– Walczyliśmy razem w Gurkhulu.
– Naprawdę? – Spoconą twarz generała wykrzywił grymas
niekłamanego szoku. – Pan jest... tym Glokta?
– Tak, jestem, jak się pan wyraził, tym Glokta.
Generał zamrugał.
– E, no cóż... jak się pan miewa?
– Odczuwam ogromny ból. Dziękuję, że pan o to spytał, ale
widzę, że się panu powiodło, i jest to ogromna pociecha.
Vissbruck znów zamrugał, Glokta jednak nie dał mu czasu
na odpowiedź.
– A to musi być lord gubernator Vurms. Prawdziwy dla
mnie honor, wasza wielmożność.
Stary człowiek był karykaturą zniedołężnienia, skulony w
swej obszernej urzędowej todze jak wyschnięta śliwka w
pomarszczonej skórce. Zdawało się, że pomimo upału drżą mu
dłonie, a głowa, z wyjątkiem kilku białych włosów, świeciła łysiną.
Spojrzał na Gloktę słabymi i wilgotnymi oczami.
– Co on powiedział? – Lord gubernator rozejrzał się wokół
siebie niepewnie. – Kim jest ten człowiek?
Generał Vissbruck nachylił się ku niemu, tak że niemal
dotykał wargami ucha starego człowieka.
– Superior Glokta, wasza wielmożność! Następca
Davousta!
– Glokta? Glokta? Gdzie się u licha podziewa Davoust?
Nikt nie odpowiedział.
– Jestem Korsten dan Vurms.
Syn lorda gubernatora wypowiedział własne imię, jakby to
było magiczne zaklęcie, i wyciągnął dłoń niczym bezcenny dar.
Jasnowłosy, przystojny i opalony siedział w swobodnej pozie na
krześle, roztaczając wokół siebie aurę zdrowego człowieka. Był tak
zgrabny i dobrze zbudowany, jak stary i pomarszczony wydawał
się jego ojciec.
„Już nim pogardzam”.
– Rozumiem, że był pan niegdyś niezłym szermierzem. –
Vurms obrzucił Gloktę spojrzeniem od stóp i głów, uśmiechając się
szyderczo. – Sam też fechtuję i na dobrą sprawę nie ma tu nikogo,
kto mógłby stanowić dla mnie wyzwanie. Może się zmierzymy?
„Zrobiłbym to z przyjemnością, ty mały draniu. Gdybym
wciąż miał sprawną nogę, pokazałbym ci prawdziwy pojedynek”.
– Owszem, fechtowałem, ale niestety musiałem
zrezygnować. Kiepskie zdrowie. – Glokta zrewanżował się
rozmówcy swym szyderczym, bezzębnym grymasem. – Śmiem
twierdzić, że mógłbym udzielić panu kilku wskazówek, jeśli
pragnie pan zrobić postępy.
Vurms zmarszczył czoło, ale Glokta zwrócił się już do
kolejnej osoby siedzącej przy stole.
– A to zapewne haddish Kahdia.
Haddish był wysokim, szczupłym człowiekiem o długiej
szyi i zmęczonych oczach. Nosił prostą białą szatę i zwykły biały
turban na głowie.
„Nie wygląda, by powodziło mu się lepiej niż
komukolwiek z jego rodaków w Dolnym Mieście, a jednak ma w
sobie jakąś godność.
– Jestem Kahdia i zostałem wybrany przez lud Dagoski,
bym przemawiał w jego imieniu.
Ale nie nazywam siebie haddishem. Kapłan bez świątyni
nie jest już kapłanem.
– Wciąż musimy słuchać o świątyni? – zajęczał Vurms.
– Obawiam się, że tak, skoro zasiadam w tej radzie. – Znów
skierował wzrok na Gloktę. – A więc do miasta zawitał nowy
inkwizytor. Nowy diabeł. Nowy zwiastun śmierci. Twoje
poczynania mnie nie interesują, oprawco.
Glokta uśmiechnął się.
„Wyznaje nienawiść wobec Inkwizycji, nie widząc nawet
moich instrumentów. Z drugiej strony trudno oczekiwać po jego
rodakach szczególnej miłości do Unii; są niemal niewolnikami w
swoim własnym mieście. Czy może być naszym zdrajcą?”.
Popatrzył na generała.
„A może to on?”.
Generał Vissbruck wydawał się lojalnym wojskowym pod
każdym względem, człowiekiem, którego poczucie obowiązku
było zbyt silne, a wyobraźnia zbyt słaba, by knuć intrygi.
„Ale nieliczni zostają generałami, nie oglądając się na
własne korzyści, nie smarując jakichś kół, nie skrywając jakichś
sekretów. Albo on?”.
Korsten dan Vurms spoglądał szyderczo na Gloktę, niczym
na niewłaściwie wyczyszczoną latrynę, z której musiał skorzystać.
„Widziałem takich jak on tysiące razy, arogancki szczeniak.
Może jest i synem lorda gubernatora, ale nie ulega wątpliwości, że
okazuje lojalność wyłącznie samemu sobie. Albo ona?”.
Magister Eider rozpływała się w uśmiechach i była
uosobieniem uprzejmości, ale jej oczy były twarde jak diamenty.
„Ocenia mnie tak, jak kupiec ocenia ignoranckiego klienta.
Jej osobowość kryje w sobie coś więcej niż nieskazitelne maniery i
słabość do obcych strojów. O wiele więcej. A może on?”.
Nawet stary lord gubernator wydawał się teraz podejrzany.
„Czy jego oczy i uszy są tak kiepskie, jak się wydaje? Czy
można dostrzec aktorstwo w jego zmrużonych powiekach i w
ciągłym dopytywaniu się, o co chodzi? Czy wie więcej niż inni?”.
Glokta odwrócił się i pokuśtykał do okna, oparł się o
pięknie rzeźbiony filar i objął wzrokiem niezwykły widok, wciąż
czując na twarzy ciepło wieczornego słońca. Już słyszał, jak
członkowie rady wiercą się niespokojnie, chcąc pozbyć się go jak
najprędzej.
„Zastanawiam się, ile czasu upłynie, nim każą się wynosić
kalece z ich pięknej sali? Nie ufam nikomu z nich. Nikomu. –
Uśmiechnął się złośliwie do siebie. – Dokładnie tak, jak powinno
być”.
Pierwszy cierpliwość stracił Korsten dan Vurms.
– Superiorze Glokta – warknął. – Doceniamy pańską
drobiazgowość, z jaką się pan nam przedstawił, ale jestem pewien,
że ma pan na głowie pilne sprawy. Podobnie jak my.
– Oczywiście. – Glokta pokuśtykał z powrotem do stołu z
przesadną powolnością, jakby zamierzał opuścić ten pokój. Nagle
jednak wysunął spod blatu krzesło i osunął się na nie ostrożnie,
krzywiąc się z bólu w nodze. – Postaram się ograniczyć swe
komentarze do minimum, przynajmniej na początku.
– Co? – spytał zdumiony Vissbruck.
– Kim jest ten człowiek? – spytał lord gubernator,
nachylając się nad stołem i spoglądając swoimi słabymi oczami. –
Co się tu dzieje?
Jego syn był bardziej bezpośredni.
– Co pan sobie u diabła wyobraża? – rzucił ze złością. –
Oszalał pan?
Haddish Kahdia zaczął się śmiać pod nosem. Nie sposób
było powiedzieć, co go rozbawiło, osoba Glokty czy złość
pozostałych.
– Proszę, panowie, bardzo proszę. – Magister Eider mówiła
cicho i cierpliwie. – Superior dopiero co przybył i nie wie
zapewne, jak załatwiamy sprawy w Dagosce. Musi pan zrozumieć,
że pański poprzednik nie uczestniczył w tych zebraniach.
Rządzimy tym miastem od kilku lat, i to z powodzeniem, i...
– Zamknięta Rada sprzeciwia się temu.
Glokta podniósł pismo królewskie, trzymając je między
dwoma palcami, tak aby wszyscy mogli mu się przyjrzeć,
zwłaszcza ciężkiej pieczęci w czerwonej i złotej barwie, po czym
rzucił je na stół.
Pozostali patrzyli podejrzliwie, kiedy Carlot dan Eider
wzięła dokument do ręki, rozłożyła go i zaczęła czytać.
Zmarszczyła czoło, po czym uniosła wyskubane starannie brwi.
– Wydaje się, że to my wykazujemy się ignorancją.
– Chcę to zobaczyć! – Korsten dan Vurms wyrwał jej
papier z dłoni i wlepił weń wzrok.
Po chwili jęknął: – To niemożliwe! To niemożliwe!
– Obawiam się, że jednak możliwe. – Glokta obdarzył
obecnych swoim złośliwym, bezzębnym uśmiechem. – Arcylektor
Sult jest niebywale zaniepokojony. Poprosił mnie, bym zbadał
zniknięcie superiora Davousta, a także skontrolował system
obronny miasta. Zbadał go bardzo starannie i dopilnował, by
Gurkhulczycy pozostali po jego drugiej stronie. Polecił mi
zastosować środki, jakie uznam za konieczne. – Pozwolił sobie na
znaczącą pauzę. – Jakiekolwiek środki.
– Co to znaczy? – wymamrotał lord gubernator. –
Domagam się, by mi wyjaśniono, co tu się dzieje!
Dokument wziął teraz do ręki Vissbruck.
– Nakaz królewski – oznajmił bez tchu, ocierając czoło
wewnętrzną stroną mankietu. – Podpisany przez wszystkich
dwunastu członków Zamkniętej Rady. Nadaje jego właścicielowi
pełnię władzy! – Położył papier ostrożnie na inkrustowanym stole,
jakby się bał, że dokument może nagle stanąć w płomieniach. – To
jest...
– Wszyscy wiemy, co to jest. – Magister Eider przyglądała
się Glokcie w zamyśleniu, głaszcząc się opuszką palca po gładkim
policzku.
„Jak kupiec, który uświadamia sobie nagle, że klient,
domniemany ignorant, oskubał go, nie zaś odwrotnie.
– Wydaje się, że to superior Glokta będzie sprawował tu
władzę.
– Nie określiłbym tego w ten sposób, ale na pewno będę
uczestniczył we wszystkich późniejszych zebraniach rady.
Powinniście uznać to za pierwszą z bardzo wielu zmian.
Wydał z siebie pełne ulgi westchnienie, rozsiadając się
wygodnie na swoim pięknym krześle, wyciągając obolałą nogę,
odprężając równie obolałe plecy.
„Jest mi niemal wygodnie”.
Przesunął spojrzeniem po zatroskanych twarzach rady
miejskiej.
„Pomijając oczywiście fakt, że jedna z tych czarujących
osób jest najprawdopodobniej niebezpiecznym zdrajcą. Zdrajcą,
który zdołał już zaaranżować zniknięcie superiora i który być może
w tej chwili zastanawia się nad usunięciem następnego...”.
Glokta odchrząknął znacząco.
– A teraz do rzeczy. Co pan mówił, kiedy się tu zjawiłem,
generale Vissbruck? Coś o murach?
Rany przeszłości
Stare błędy – perorował Bayaz z nieznośną
pompatycznością – powinny być popełniane tylko raz. Jakakolwiek
wartościowa edukacja musi zatem opierać się na właściwym
rozumieniu historii.
Jezal pozwolił sobie na urwane westchnienie. Dlaczego u
licha ten stary człowiek postanowił go oświecać – nie mieściło mu
się w głowie. Być może należało winić niebotyczną interesowność
tego odrobinę zniedołężniałego osobnika. Tak czy inaczej, Jezal
był niezłomny w swym postanowieniu, by się niczego nie nauczyć.
– ...tak, historia – rozwodził się mag. – Jest mnóstwo
historii w Calcis...
Jezal rozejrzał się w koło, nieporuszony w najmniejszym
stopniu. Jeśli historia nie była niczym więcej niż tylko upływem
wieków, to Calcis, odwieczne miasto-port Starego Imperium,
szczyciło się ich bogactwem. Jeśli historia była czymś więcej –
wielkością, chwałą, czymś, co wzburzało krew – to tutaj wszystko
to było dojmująco nieobecne.
Bez wątpienia miasto zostało starannie zaplanowane – jego
szerokie i proste ulice oferowały podróżnikowi wspaniałe widoki.
Lecz wszystko, co niegdyś mogłoby uchodzić za porywające
obrazy, zostało przez długie wieki zamienione w rozległą
panoramę upadku i rozkładu. Wszędzie widać było opuszczone
domy, a ziejące pustką okna i drzwi spoglądały ze smutkiem na
okryte koleinami skwery i place. Mijali boczne alejki zarośnięte
chwastami, pełne gruzu i gnijących szczątków drewna. Połowa
mostów ponad leniwą rzeką zawaliła się i nigdy nie została
naprawiona; połowa drzew porastających przestronne arterie była
martwa i uschnięta, zdławiona przez pnącza bluszczu.
Nie widać tu było śladów tego życia, które tłoczyło się w
Adule, od doków po slumsy, aż do samego Agriontu. Miasto
wydawało się czasem Jezalowi zbyt rojne, kłótliwe, pękające w
szwach od ludzkiej ciżby, ale tutaj, gdy patrzył na nielicznych
obdartych mieszkańców Calcis, włóczących się po tym
nieszczęsnym relikcie metropolii, nie miał żadnych wątpliwości co
do tego, gdzie podoba mu się bardziej.
– ...będziesz miał mnóstwo okazji, by wzbogacić w trakcie
tej podróży swoją wiedzę, mój młody przyjacielu, i sugeruję, byś
to wykorzystał. Szczególnie mistrz Dziewięciopalcy jest godzien
uwagi. Czuję, że mógłbyś się wiele od niego nauczyć...
Jezal omal nie sapnął z wrażenia.
– Od tego małpoluda?
– Ten małpolud, jak się wyraziłeś, jest słynny na całej
Północy. Krwawy-dziewięć, tak go tam nazywają. Imię, które
budzi w silnych ludziach strach albo odwagę, zależnie od strony,
po której stoją. Wojownik i taktyk wielkiej przebiegłości i
niezrównanego doświadczenia. Ponad wszystko jednak posiadł
pewną cenną sztukę: mówi znacznie mniej, niż wie. – Bayaz
zerknął na niego. – Dokładne przeciwieństwo pewnych ludzi,
których mógłbym wymienić.
Jezal zmarszczył czoło i przygarbił ramiona. Nie bardzo
pojmował, czego mógłby się nauczyć od Dziewięciopalcego,
pomijając być może umiejętność jedzenia rękoma i unikania przez
całe dni kąpieli.
– Wielki plac – mruknął Bayaz, kiedy wyłoniła się przed
nimi szeroka i otwarta przestrzeń.
– Pulsujące serce miasta. – Nawet on jednak sprawiał
wrażenie rozczarowanego. – Tutaj obywatele Calcis przychodzili,
by kupować i sprzedawać, oglądać przedstawienia i wysłuchiwać
rozpraw sądowych, spierać się o filozofię i politykę. W Dawnym
Czasie ludzie tłoczyliby się tu ramię przy ramieniu, aż do późnego
wieczora.
Teraz miejsca nie brakowało. Rozległa brukowana
przestrzeń pomieściłaby tłum pięćdziesięciokrotnie większy od
grupki, która się tu dziś zebrała. Wspaniałe posągi wokół placu
były poplamione i poobłupywane, ich brudne piedestały
przechylały się pod różnymi kątami.
Pośrodku rozstawiono kilka nędznych straganów, które
stłoczyły się w jednym miejscu jak stado owiec w chłodny
poranek.
– Cień dawnej świetności. – Bayaz wskazał zapomniane
pomniki. – Mimo wszystko to jedyni mieszkańcy tego miejsca,
którzy nas interesują.
– Doprawdy? Kim są?
– Władcami odległej przeszłości, mój chłopcze, a każdy
skrywa w zanadrzu jakąś opowieść.
Jezal jęknął w duchu. Nawet historię własnego kraju darzył
ledwie ulotnym zainteresowaniem, a co dopiero mówić o dziejach
jakiejś zapomnianej prowincji na dalekim zachodzie świata.
– Jest ich bardzo wielu – mruknął.
– I to nie wszyscy. Historia Starego Imperium sięga wieki
wstecz.
– Dlatego zapewne jest nazywane starym.
– Nie bądź taki przemądrzały, a zwłaszcza przy mnie,
kapitanie Luthar, nie masz dość wiedzy. Podczas gdy twoi
przodkowie w Unii biegali nago, porozumiewając się gestami i
okazując cześć błotnistej ziemi, tutaj mój pan Juvens sprawował
pieczę nad narodzinami potężnego narodu, któremu pod względem
skali i bogactwa, wiedzy i wielkości nic nigdy nie dorównało.
Adua, Talins, Shaffa to tylko cienie owych wspaniałych miast,
które niegdyś kwitły w dolinie rzeki Aos. To jest kolebka
cywilizacji, mój młody przyjacielu.
Jezal rozejrzał się w koło, spoglądając na smutne posągi,
próchniejące drzewa, brudne, wymarłe i przygasłe ulice.
– Więc co się tu stało?
– Upadek czegoś wielkiego nigdy nie jest prostą sprawą,
ale tam, gdzie powodzenie idzie w parze z chwałą, musi być też
klęska i hańba. A tam, gdzie jest jedno i drugie, pod powierzchnią
kłębią się zawiści. Zazdrość i duma prowadzą z wolna, drobnymi
krokami, do waśni, potem do sporów, wreszcie do wojen. Do
dwóch wielkich wojen, które skończyły się straszliwymi klękami.
– Ruszył pospiesznie ku najbliższemu posągowi. – Lecz z klęsk
płyną lekcje, mój chłopcze.
Jezal skrzywił się. Lekcje były mu tak potrzebne jak
choroba złapana od jakiejś dziewczyny, poza tym nie miał
najmniejszej ochoty być czyimś chłopcem, ale stary człowiek nie
wydawał się w najmniejszym choćby stopniu zrażony jego
niechęcią.
– Wielki władca musi wykazywać się bezwzględnością –
ciągnął Bayaz. – Kiedy dostrzega zagrożenie, swojej osoby czy
autorytetu, musi działać szybko, stłumiwszy w sobie głos żalu. Nie
trzeba szukać daleko przykładu, jest nim chociażby imperator
Shilla. – Mag podniósł wzrok na marmurowy posąg, który się nad
nimi wznosił, a którego kamienne rysy niemal całkowicie zostały
zatarte przez czas i niesprzyjającą aurę. – Kiedy zaczął
podejrzewać swego marszałka dworu o żywienie pretensji do
tronu, kazał go natychmiast zgładzić, żonę i dzieci udusić, a wielką
posiadłość w Aulcus zrównać z ziemią. – Bayaz wzruszył
ramionami. – I wszystko bez najmniejszego cienia dowodu. Tak,
było to przesadne i brutalne działanie, ale lepiej działać ze zbyt
wielką siłą niż ze zbyt słabą. Lepiej wzbudzać strach niż pogardę.
Shilla o tym wiedział.
Nie ma w polityce miejsca na sentymenty, pojmujesz?
„Pojmuję, że gdziekolwiek się w życiu zwracam, to zawsze
znajdzie się jakiś stary pieprzony głupiec, który próbuje udzielać
mi lekcji”. Tak pomyślał sobie Jezal, ale nie zamierzał mówić tego
głośno. Wspomnienie praktyka Inkwizycji, który rozpadł się na
jego oczach w kawałki, wciąż było przerażająco świeże.
Chlupoczący dźwięk ciała. Drobinki gorącej krwi na twarzy.
Przełknął z wysiłkiem i wlepił spojrzenie w swoje buty.
– Rozumiem – mruknął.
Głos Bayaza brzęczał uporczywie jak mucha: – Co nie
znaczy, oczywiście, że wielki władca ma być tyranem!
Zaskarbienie sobie miłości prostego człowieka zawsze powinno
być pierwszym celem władcy, gdyż można ją zdobyć za sprawą
drobnych gestów, i to na całe życie.
Jezal nie zamierzał puszczać tego mimo uszu, bez względu
na to, jak niebezpieczny mógł być stary człowiek. Nie ulegało
wątpliwości, że Bayaz nie ma doświadczenia na arenie polityki.
– Na co komu miłość gminu? To arystokracja ma pieniądze,
żołnierzy, władzę.
Bayaz, zniecierpliwiony, wzniósł oczy ku chmurom.
– Słowa dziecka zwiedzionego bez trudu bredniami i
niefrasobliwością. Skąd pochodzą pieniądze arystokracji, jeśli nie z
podatków nałożonych na chłopów pracujących w polu? Kim są jej
żołnierze, jeśli nie synami i mężami zwykłych ludzi? Co daje ich
panom władzę? Tylko uległość ich wasali, nic więcej. Kiedy
chłopstwo traci cierpliwość, owa władza może zniknąć z
przerażającą szybkością. Weź na przykład imperatora Dantusa. –
Wskazał jeden z licznych posągów, pozbawiony ręki odłupanej na
wysokości ramienia; w drugiej kamienny władca ściskał garść
śmieci, z ukorzenioną kępą mchu. Utrata nosa, po którym
pozostała brudna dziura, nadała twarzy imperatora Dantusa wyraz
wiecznego, pełnego zakłopotania zdumienia, jak u człowieka
przyłapanego w latrynie. – Żaden władca nie był nigdy bardziej
miłowany przez swoich poddanych – ciągnął Bayaz. – Witał się z
każdym człowiekiem jak z równym i zawsze oddawał połowę
swych przychodów biednym. Ale arystokraci spiskowali przeciwko
niemu i postanowili, że jeden z nich zajmie jego miejsce; wtrącili
imperatora do więzienia, po czym zajęli jego tron.
– Naprawdę to zrobili? – mruknął Jezal, obrzucając
spojrzeniem na wpół opustoszały plac.
– Ale lud nie zgodził się porzucić swego ukochanego
monarchy. Poddani wyruszyli ze swych domów i wszczęli
zamieszki, nie chcąc ulec. Niektórzy z konspiratorów zostali
wywleczeni z pałaców i powieszeni na ulicach, innych zaś
zastraszono; nie mieli wyjścia i zwrócili tron Dantusowi. Widzisz
więc, mój chłopcze, że miłość poddanych jest najpewniejszą tarczą
władcy, chroniącą go przed niebezpieczeństwem.
Jezal westchnął.
– Wolę wsparcie lordów.
– Ha. Ich miłość kosztuje i jest kapryśna jak zmienny wiatr.
Czyż nie stałeś nigdy w Rotundzie Lordów, kapitanie Luthar,
podczas sesji Otwartej Rady?
Jezal zmarszczył w zamyśleniu czoło. W tej gadaninie
starego człowieka kryło się być może ziarenko prawdy.
– Ha – mówił dalej Bayaz. – Taka jest miłość szlachetnie
urodzonych. Jedyne, co można zrobić, to podzielić tych ludzi i grać
na ich zawiściach, sprawić, by walczyli o drobne łaski,
przywłaszczać sobie ich sukcesy i starać się, by żaden nie wyrósł
ponad innych i nie zagroził majestatowi władzy.
– Kto to taki?
Jeden z posągów był wyraźnie wyższy od pozostałych.
Przedstawiał imponującego człowieka w średnim wieku, o gęstej
brodzie i kręconych włosach. Twarz miał przystojną, ale usta
tworzyły posępną linię, na czole zaś widniała dumna i gniewna
zmarszczka. Człowiek, z którym nie należy żartować.
– To mój pan, Juvens. Nie był imperatorem, ale pierwszym
i ostatnim doradcą dla wielu.
Zbudował imperium, ale też odegrał główną rolę w jego
zniszczeniu. Wielki człowiek pod wieloma względami, ale wielcy
ludzie odznaczają się wielkimi skazami. – Bayaz, zamyślony,
obracał w dłoni wygładzoną przez czas laskę. – Należy nauczyć się
lekcji, jaką daje historia.
Błędy przeszłości można popełnić tylko raz. – Umilkł na
chwilę. – Chyba że nie ma innego wyboru.
Jezal przetarł oczy i powiódł wzrokiem po rozległym placu.
Następca tronu Ladisla może wyciągnąłby jakieś wnioski z tej
przemowy, ale było to bardzo wątpliwe. Czy dlatego on, Jezal,
został oderwany od swoich przyjaciół, od ciężko wywalczonej
szansy okrycia się chwałą i zrobienia kariery? By wysłuchiwać
wynurzeń jakiegoś dziwacznego, łysego wędrowca
opowiadającego o dawno już przebrzmiałych sprawach i czasach?
Zmarszczył czoło. Z przeciwległej strony placu zbliżało się
w ich stronę trzech żołnierzy.
Z początku obserwował ich bez większego
zainteresowania. Po chwili uświadomił sobie, że patrzą wprost na
niego i Bayaza i że zmierzają dokładnie w ich kierunku. Teraz
dostrzegł jeszcze trzech, a potem kolejną grupę; nadchodzili z
różnych stron.
Jezal poczuł ucisk w gardle. Zbroje i oręż tych ludzi, choć
pradawnego wzoru, wyglądały na niepokojąco skuteczne i często
używane. Szermierka to jedno, ale prawdziwa walka, niosąca ze
sobą ryzyko odniesienia ran lub śmierci, to zupełnie inna sprawa.
Niepokój w takiej sytuacji nie był równoznaczny z tchórzostwem,
zwłaszcza gdy zbliżało się do nich dziewięciu uzbrojonych ludzi,
odcinając jakąkolwiek drogę ucieczki. Bayaz także ich dostrzegł.
– Jak widać, przygotowano powitanie.
Tych dziewięciu zacieśniło krąg; na ich twarzach malowała
się twardość, dłonie były zaciśnięte na orężu. Jezal wyprostował
się, próbując za wszelką cenę sprawiać wrażenie groźnego i
jednocześnie nie patrzeć nikomu w oczy. Starał się trzymać dłonie
z daleka od swych ostrzy. Nie chciał za żadne skarby, by ktoś
stracił panowanie nad sobą i dźgnął go pod wpływem jakiegoś
odruchu.
– Ty jesteś Bayaz – oświadczył ich przywódca, potężnie
zbudowany mężczyzna z brudnym czerwonym piórem na hełmie.
– To ma być pytanie?
– Nie. Nasz pan, legat cesarski Salamo Narba, gubernator
Calcis, zaprasza cię na audiencję.
– Doprawdy? – Bayaz powiódł wzrokiem po żołnierzach i
spojrzał na Jezala, unosząc przy tym brew. – Przypuszczam, że nie
byłoby z naszej strony rzeczą grzeczną odmówić, skoro legat zadał
sobie tyle trudu, by wysłać nam na spotkanie gwardię honorową.
Prowadźcie.
***
***
***
***
***
Wielka równina.
Powinna to być ziemia dobra do konnej jazdy, dająca
człowiekowi pewność. Ferro mogłaby dostrzec wroga z odległości
wielu mil, ale nie widziała żadnego. Tylko rozległy kobierzec
wysokiej trawy, rozkołysanej i szarpanej przez wiatr, ciągnący się
we wszystkich kierunkach, daleko, daleko po horyzont. Jedynie
szlak przełamywał tę monotonię – linia krótszych, bardziej
wyschniętych źdźbeł, poznaczona łatami nagiej czarnej ziemi i
przecinająca równinę jak prosty lot strzały.
Ferro się to nie podobało, ta rozległa jednostajność.
Spoglądała ze zmarszczonym czołem to w lewo, to w prawo, kiedy
posuwali się do przodu. Na kantyckich nieużytkach jałowa ziemia
roiła się od różnorodności – popękanych głazów, wyschniętych
dolin, obumarłych drzew rzucających rozcapierzone cienie,
odległych rozpadlin w ziemi, wypełnionych mrokiem, białych
grani skąpanych w świetle. Tam, na Pustkowiach Kanty, nad głową
wisiało puste, nieruchome niebo; jasna kopuła, na której nie było
niczego z wyjątkiem oślepiającego słońca w dzień i rozjarzonych
gwiazd nocą.
Tutaj wszystko wydawało się dziwacznie odwrócone.
Ziemia była pozbawiona wszelkiego urozmaicenia, niebo
za to jawiło się jako wielki ruch, niezmierzony chaos. Nad równiną
majaczyły strzeliste chmury, ciemne i jasne; zwijały się w potężne
spirale i płynęły nad trawą wraz z koszącym wiatrem; przesuwały
się, obracały, rozrywały i znów zlewały się ze sobą, rzucając na
skuloną w dole ziemię monstrualne, powolne cienie, niczym
groźbę potopu, który mógł pochłonąć sześciu maleńkich jeźdźców,
a wraz z nimi cały świat. Wszystko to, niczym bliskie spełnienie
gniewu bożego, przygniatało nieznośnym ciężarem zgarbione barki
Ferro.
Była to dziwna ziemia, na której nie widziała dla siebie
miejsca. Potrzebowała jakiegoś powodu, by tu być, i to dobrego.
– Ty, Bayaz! – krzyknęła, podjeżdżając do niego. – Dokąd
zmierzamy?
– Hm. – Mag patrzył ze zmarszczonym czołem na
rozkołysaną trawę i wodził wzrokiem od nicości do nicości. –
Zmierzamy na zachód, przez równinę, na drugą stronę rzeki Aos,
aż do Połamanych Gór.
– A potem?
Dostrzegła, że nieznaczne linie wokół jego oczu i na
grzbiecie nosa pogłębiły się, usta zaś zacisnęły bardziej. Irytacja.
Nie podobały mu się jej pytania.
– Potem ruszymy jeszcze dalej.
– Jak długo to potrwa?
– Całą zimę i początek wiosny – odwarknął. – A potem
musimy wrócić.
Wbił pięty w boki konia i oddalił się od niej, dołączając do
czoła grupy.
Nikt nie mógł łatwo zniechęcić Ferro. Na pewno nie taki
chytry stary człowiek o różowej skórze. Też spięła konia i
zrównała się z magiem.
– Co to takiego Pierwsze Prawo?
Bayaz spojrzał na nią ostro.
– Co o tym wiesz?
– Za mało. Słyszałam przez drzwi, jak rozmawialiście, ty i
Yulwei.
– Podsłuchiwałaś, hę?
– Macie donośne głosy, a ja mam dobre uszy. – Ferro
wzruszyła ramionami. – Nie zamierzam wkładać sobie na głowę
kubła, żeby nie słyszeć twoich sekretów. Co to jest Pierwsze
Prawo?
Zmarszczki na czole Bayaza pogłębiły się jeszcze bardziej,
kąciki ust opadły. Gniew.
– Ograniczenie, jakie Euz nałożył na swoich synów,
pierwsza zasada sformułowana po chaosie pradawnych dni. Jest
rzeczą zakazaną dotykać Drugiej Strony. Porozumiewać się ze
światem podziemnym, przywoływać demony, otwierać bramy
piekieł. Takie jest Pierwsze Prawo, główna zasada wszelkiej magii.
– Uhm. – Ferro niewiele z tego zrozumiała. – Kto to jest
Khalul?
Bayaz ściągnął gęste brwi, grymas na jego twarzy pogłębił
się, oczy zwęziły.
– Czy twoje pytania nie mają końca, kobieto?
Jej pytania go irytowały. To było dobre. Oznaczało, że są
trafne.
– Będziesz o tym wiedział, kiedy przestanę je zadawać. Kto
to jest Khalul?
– Khalul należał do zakonu magów – odparł ponuro Bayaz.
– Mojego zakonu. Drugi z dwunastu uczniów Juvensa. Zawsze
zazdrościł mi mojego miejsca, zawsze był spragniony władzy.
Złamał Drugie Prawo, by ją zdobyć. Spożył mięso ludzkie i
namówił innych, by uczynili to samo. Zrobił z siebie fałszywego
proroka, zmusił Gurkhulczyków podstępem, by mu służyli.
Oto Khalul. Twój wróg, i mój.
– Co to takiego Nasienie?
Twarz maga drgnęła gwałtownie. Wściekłość, być może
ledwie dostrzegalny ślad strachu.
Po chwili jego oblicze złagodniało.
– Co to jest? – powtórzył z uśmiechem, który budził w niej
większy niepokój niż jego gniew. Nachylił się do niej, tak blisko,
by nikt inny nie mógł usłyszeć. – To narzędzie twojej zemsty.
Naszej zemsty. Ale jest niebezpieczne. Nawet mówienie o nim jest
niebezpieczne. Są tacy, którzy zawsze słuchają. Byłoby z twojej
strony rzeczą mądrą, gdybyś zamknęła drzwi przed swoimi
pytaniami, zanim odpowiedzi spalą nas wszystkich.
Znów spiął konia, wysuwając się samotnie na czoło grupy.
Ferro została w tyle.
Dowiedziała się dostatecznie dużo, jak na razie.
Dostatecznie dużo, by ufać Pierwszemu z Magów jeszcze mniej.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
– Ja to przytrzymam, a ty przesuniesz.
– Co, to?
– Nie wyciągaj mu zębów!
– Sam wypadł!
– Przeklęty głupiec!
– Co się dzieje? – spytał Jezal, ale z jego ust dobył się tylko
niezrozumiały bełkot. W głowie czuł pulsowanie, łupanie,
rozdzierający ból.
– Przytomnieje!
– No to zszywaj, a ja będę go trzymał.
Poczuł na ramionach i na piersi ucisk, coś go trzymało
mocno. Bolało ramię. Bolało straszliwie. Próbował kopnąć, ale
noga była bezwładna, nie mógł nią poruszyć.
– Trzymasz go?
– Tak, trzymam! Zszywaj!
Coś dźgnęło go w twarz. Wydawało mu się wcześniej, że
nie może go już bardziej boleć.
Jakże się mylił.
– Zostawcie mnie! – ryknął, ale usłyszał tylko „zysth”.
Szarpał się, próbował wyswobodzić, ale ktoś go mocno
trzymał, a to tylko potęgowało jego cierpienie. Ból w twarzy nasilił
się jeszcze bardziej. Górna warga, dolna warga, broda, policzek.
Wrzeszczał, wrzeszczał, wrzeszczał, ale nic nie słyszał. Tylko
cichy świst. Gdy już sądził, że rozerwie mu głowę, ból nagle
zelżał.
– Gotowe.
Ucisk ustąpił i Jezal leżał teraz nieruchomo jak szmata,
całkowicie bezradny. Coś obróciło mu głowę.
– Dobrze ci poszło. Szkoda, że cię nie było, kiedy
oberwałem. Może wciąż wyglądałbym jak dawniej.
– To znaczy jak, różowy?
– Hm. Lepiej zabierz się do jego ramienia. Potem trzeba się
będzie zająć jego nogą i resztą.
– Gdzie położyłeś tę tarczę?
– Nie – zajęczał Jezal. – Proszę...
Tylko skrzek w gardle.
Widział coś teraz, zamazane kształty w półświetle.
Zamajaczyła nad nim jakaś twarz, brzydka twarz. Krzywy i
złamany nos, skóra pozdzierana i poznaczona bliznami. W głębi
pojawiła się druga twarz, ciemna, z długą siną linią od brwi do
brody. Zamknął oczy. Nawet światło wydawało się bolesne.
– Dobra robota. – Jakaś dłoń poklepała go po policzku. –
Teraz jesteś jednym z nas, chłopcze.
Jezal leżał, jego twarz była wielkim siedliskiem bólu, a po
każdej cząstce jego ciała pełzło przerażenie.
– Jednym z nas – powtórzył w myślach.
CZĘŚĆ II
„Nie jest przysposobiony do bitwy ten,
który nigdy nie widział,
jak płynie jego własna krew,
który nigdy nie słyszał,
jak chrzęszczą mu zęby pod ciosem przeciwnika,
który nigdy nie czuł,
jak przygniata go ciężar wroga”.
Roger z Bowden
Na północ
Wilczarz leżał tam więc na brzuchu, przemoczony do
suchej nitki, i starał się tkwić nieruchomo i nie zmarznąć
jednocześnie na kamień; spoglądał zza drzew na dolinę i
obserwował maszerującą armię Bethoda. Nie mógł wiele dojrzeć z
miejsca, w którym się znajdował, jedynie kawałek szlaku nad
granią, ale wystarczająco, by widzieć Carlów, którzy szli;
pomalowane tarcze lśniły na ich plecach, kolczugi połyskiwały
plamami roztopionego śniegu, włócznie sterczały wysoko między
pniami drzew. Szereg za szeregiem, maszerujący miarowym
krokiem.
Byli spory kawałek dalej, ale i tak ryzykował, podchodząc
do nich nawet na znaczną odległość. Bethod był ostrożny jak
zawsze. Wszędzie porozstawiał swoich ludzi, na graniach i
wysokich wzniesieniach, wszędzie tam, gdzie, jak sądził, ktoś
może obserwować jego poczynania. Wcześniej wysłał kilku
zwiadowców na południe, a innych na wschód, licząc na to, że uda
mu się zmylić obserwatorów, ale nie zdołał oszukać Wilczarza. Nie
tym razem. Bethod wracał tam, skąd przyszedł. Kierował się na
północ.
Wilczarz wciągnął gwałtownie powietrze w płuca i wydał z
siebie przeciągłe, pełne smutku westchnienie. Na spokój zmarłych,
był zmęczony. Patrzył przez sosnowe gałęzie na maleńkie figurki,
które sunęły przed siebie. Tyle lat pełnił rolę zwiadowcy dla
Bethoda, śledząc armie takie jak ta, pomagając mu wygrywać
bitwy, pomagając mu zostać królem, choć wtedy nic takiego mu się
nawet nie śniło. Pod pewnymi względami wszystko się zmieniło, a
pod pewnymi wszystko było takie jak dawniej. Oto leżał tu
nieruchomo, na brzuchu, w błocie, czując ból w karku od ciągłego
unoszenia głowy. O dziesięć lat starszy i ani o dzień lepszy. Z
trudem przypominał sobie żywione niegdyś ambicje, ale to, co
teraz robił, nigdy się do nich nie zaliczało, tego był pewien. Cały
ten wiatr przeleciał, cały ten śnieg już spadł, cała ta woda
przepłynęła. Cała ta walka, całe to maszerowanie, cały ten próżny
znój. Logen odszedł, Forley odszedł, a świeczka, która płonęła dla
pozostałych, dopalała się szybko.
Obok niego pojawił się Ponurak, który podczołgał się po
zamarzniętym poszyciu, wsparł się na łokciach i spojrzał w stronę
drogi, po której szli Carlowie.
– Hm – mruknął.
– Bethod zdąża na północ – wyszeptał Wilczarz.
Ponurak przytaknął.
– Ma wszędzie zwiadowców, ale idzie na północ, bez
wątpienia. Trzeba powiedzieć Trójdrzewcowi.
Znów skinienie głową.
Wilczarz leżał nieruchomo na mokrej ziemi.
– Męczy mnie to.
Ponurak spojrzał na niego z uniesionymi brwiami.
– Cały ten wysiłek, i po co? Wszystko jest takie samo jak
zawsze. Po czyjej jesteśmy teraz stronie? – Wilczarz wskazał ludzi
posuwających się wolno drogą. – Mamy walczyć z nimi
wszystkimi? Kiedy odpoczniemy?
Ponurak wzruszył ramionami i zacisnął usta, jakby się nad
czymś zastanawiał.
– Jak już będziemy martwi?
I taka właśnie była smutna prawda.
***
***
***
***
***
***
***
Żałosny posiłek złożony z kawałka starego chleba i miski
zimnej potrawki. Trójdrzewiec, pomimo błagań księcia, nie
pozwolił rozpalić ogniska. Zbyt wielkie ryzyko, że zostaną
zauważeni. Siedzieli więc i rozmawiali cicho w niewielkiej
odległości od Północnych. Rozmowa była dobra, choćby dlatego,
że pozwalała zapomnieć o zimnie, bólu i niewygodach. Człowiek
przynajmniej nie szczękał zębami.
– Powiedziałeś, że walczyłeś w Kancie, Pike? Na wojnie?
– Zgadza się. Byłem sierżantem. – Pikę przytaknął z wolna,
oczy osadzone w różowym bezkształcie twarzy błysnęły. – Trudno
uwierzyć, że było nam zawsze gorąco, co?
West wydał z głębi gardła stłumiony gulgot. Było to coś
zbliżonego do śmiechu, na więcej nie potrafił się zdobyć.
– W jakim oddziale służyłeś?
– W pierwszym regimencie kawalerii królewskiej, pod
dowództwem pułkownika Glokty.
– Ależ to był i mój regiment!
– Wiem.
– Nie pamiętam cię.
Plamy oparzeń na obliczu Pikc'a przesunęły się
nieznacznie, co West wziął za uśmiech.
– Wyglądałem wtedy inaczej. Jednak ja pana pamiętam.
Porucznik West. Ludzie pana lubili. Można było do pana pójść z
jakimś problemem.
West przełknął nerwowo. Teraz nie radził sobie z
problemami. Raczej je stwarzał.
– Jak to się stało, że trafiłeś do kolonii karnej?
Pike i Cathil wymienili spojrzenia.
– Jest przyjęte, że nie pyta się o to skazańców.
– Och. – West spuścił wzrok i zatarł zmarznięte dłonie. –
Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić.
– Nie czuję się obrażony. – Pike parsknął i podrapał się po
rozpłaszczonym nosie. – Popełniłem kilka błędów. Nie ma o czym
mówić. Czeka na pana jakaś rodzina?
West skrzywił się i przycisnął ręce do piersi.
– Mam siostrę, w Adule. Jest... niepokorna. – Pomyślał, że
najlepiej będzie na tym zakończyć. – A ty?
– Miałem żonę. Gdy mnie tu zesłano, wolała zostać w
domu. Kiedyś jej za to nienawidziłem, ale wie pan co? Nie wiem,
czy na jej miejscu nie zrobiłbym tego samego.
Spomiędzy drzew wyłonił się Ladisla, ocierając dłonie o
brzeg płaszcza.
– No, już lepiej! To pewnie przez to przeklęte mięso
dzisiejszego ranka. – Usiadł między Western i Cathil, ona zaś
skrzywiła się, jakby ktoś zwalił obok niej całą łopatę odchodów. –
O czym rozmawiamy?
West zmarszczył czoło z niechęcią.
– Pike właśnie wspominał o swojej żonie...
– Och? Wiecie, oczywiście, że jestem zaręczony z
księżniczką Terez, córką wielkiego księcia Orso z Talinsu. Słynie z
urody... – Ladisla urwał, rozglądając się ze zdziwieniem po
mrocznym lesie, jakby nawet on uświadamiał sobie osobliwość
takiej rozmowy w dzikich ostępach Anglandu. – Zaczynam co
prawda podejrzewać, że nie jest zachwycona perspektywą naszego
związku.
– Trudno sobie wyobrazić dlaczego – mruknęła Cathil,
która chyba po raz dziesiąty tego wieczoru nie omieszkała
zachować się uszczypliwie wobec księcia.
– Jestem następcą tronu i pewnego dnia będę twoim
królem! – żachnął się Ladisla. – Nie zawadziłoby, gdybyś
traktowała mnie z odpowiednim szacunkiem!
Roześmiała mu się w twarz.
– Nie mam ojczyzny ani króla, a już na pewno szacunku dla
ciebie.
Ladisla aż sapnął z oburzenia.
– Nie pozwolę, by się tak do mnie zwracano...
Nagle, jakby znikąd, wynurzył się Czarny Dow.
– Zamknijcie mu ten jego pieprzony pysk! – warknął w
swojej mowie, dźgając powietrze grubym palcem. – Bethod może
mieć uszy wszędzie! Powstrzymajcie ten jego kłapiący jęzor, bo go
straci!
Rozpłynął się w ciemnościach.
– Pragnie, byśmy zachowywali się cicho, Wasza Wysokość
– przetłumaczył West szeptem.
Książę poruszył grdyką.
– Tak sądzę.
Ladisla i Cathil przygarbili ramiona i popatrzyli na siebie w
milczeniu złym wzrokiem.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Rzeka przewalała się pod nimi przez wzniesiony ludzkimi
rękami wąwóz – wysokie nabrzeża gładkiego, mokrego kamienia.
Potężna Aos, uwięziona w tej wąskiej przestrzeni, pieniła się
nieskończoną, bezmyślną furią, kąsając wypolerowaną skałę i
wypluwając w górę gniewny pył. Ferro nie potrafiła sobie
wyobrazić, jak cokolwiek mogło przetrwać tak długo ponad tym
potopem, ale Bayaz miał rację.
Most Stwórcy wciąż stał.
– Nigdy w trakcie swych podróży, w żadnym mieście i
kraju pod dobrotliwym słońcem, nie widziałem takiego cudu. –
Długostopy potrząsnął z wolna głową. – Jak można postawić most
ze stali?
Ale to była stal. Ciemna, gładka, matowa, połyskująca
kroplami wody. Most wznosił się nad oszałamiającą przestrzenią
jednym prostym łukiem, nieprawdopodobnie delikatnym, u spodu
pajęczyna cienkich prętów, które krzyżowały się w powietrzu,
wyżej zaś szeroka droga metalowych płyt, połączonych ze sobą i
idealnie równych, jakby zapraszały, by na nie wkroczyć.
Każda krawędź była ostra, każda krzywizna precyzyjna,
każda powierzchnia równa. Stał, dziewiczy i nienaruszony, pośród
tego powolnego rozkładu.
– Jakby dokończono go zaledwie wczoraj – mruknął Ouai.
– A jest to zapewne najstarsza budowla w całym mieście. –
Bayaz wskazał głową ruiny za ich plecami. – Wszystkie
osiągnięcia Juvensa legły w gruzach. Zwalone, połamane,
zapomniane, niemal jakby nigdy nie istniały. Lecz dzieła Mistrza
Stwórcy nie straciły nic ze swej doskonałości. Lśnią nawet jaśniej,
gdyż otacza je pociemniały świat. – Prychnął, z jego nozdrzy
dobyła się para. – Kto wie? Może przetrwają całe i nietknięte aż po
kres czasu, kiedy my już od dawna będziemy spoczywać w
grobach.
Luthar spojrzał zaniepokojony w dół, na grzmiącą wodę,
zastanawiając się bez wątpienia, czy nie będzie to jego własny
grób.
– Jesteś pewien, że nas utrzyma?
– W Dawnym Czasie dźwigał tysiące ludzi każdego dnia.
Dziesiątki tysięcy. Konie, wozy, obywateli i niewolników w
nieskończonej procesji, strumień płynący w obie strony, dzień i
noc.
Nas też udźwignie.
Ferro patrzyła, jak kopyta wierzchowca, którego dosiadał
Bayaz, zastukały dźwięcznie o metal.
– Ten Stwórca był bez wątpienia człowiekiem...
niebywałych talentów – mruknął nawigator, ponaglając konia.
Quai smagnął swojego lejcami.
– W rzeczy samej, był. Teraz jest stracony dla świata.
Dziewięciopalcy ruszył następny, a za nim, z niechęcią,
podążył Luthar. Ferro nie ruszyła się z miejsca; siedziała w
bębniącym deszczu, patrząc ze złością na most, na wóz, na cztery
konie i jeźdźców. Nie podobało jej się to wszystko. Rzeka, most,
miasto, nic jej się nie podobało.
Z każdym krokiem, od samego początku, utwierdzała się
coraz bardziej w przekonaniu, że to pułapka, a teraz zyskała
pewność. Nigdy nie powinna była posłuchać Yulwei. Nigdy nie
powinna była opuszczać Południa. Nie miała tu nic do roboty, na
tych zimnych, mokrych, wyludnionych pustkowiach, w
towarzystwie tej bandy bezbożnych ludzi o różowej skórze.
– Nie wejdę na to – oświadczyła.
Bayaz odwrócił się.
– Zamierzasz zatem przefrunąć na drugą stronę? Czy po
prostu pozostać tam, gdzie stoisz?
Wyprostowała się i położyła skrzyżowane dłonie na łęku
siodła.
– Może zostanę.
– Byłoby lepiej przedyskutować takie sprawy, kiedy już
przejedziemy przez miasto – mruknął brat Długostopy, zerkając
nerwowo przez ramię na puste ulice.
– Ma rację – powiedział Luthar. – To miejsce ma złą
atmosferę...
– Sram na atmosferę – warknęła Ferro. – I sram na ciebie.
Po co miałabym przechodzić na drugą stronę? Co jest dla mnie
takiego ważnego po drugiej stronie? Obiecałeś mi zemstę, starcze,
a nie dałeś niczego prócz kłamstw, deszczu i marnego jedzenia.
Dlaczego miałabym uczynić kolejny krok u twego boku? Powiedz
mi!
Bayaz zmarszczył czoło.
– Mój brat Yulwei pomógł ci na pustyni. Zginęłabyś, gdyby
nie on. Dałaś mu słowo...
– Słowo! Ha! Słowo to łańcuch, który łatwo rozerwać, stary
człowieku. – Odjęła gwałtownym ruchem złączone dłonie z łęku
siodła. – No, wreszcie. Zrzuciłam ogniwa. Nie obiecywałam, że
pozwolę z siebie zrobić niewolnicę!
Mag westchnął przeciągle, pochylając się ze znużeniem w
siodle.
– Jakby życie nie było dość ciężkie bez twojego udziału.
Jak to jest, Ferro, że zamiast wszystko ułatwiać, ty to utrudniasz?
– Może Bóg miał jakiś cel, kiedy mnie taką stworzył, ale
nic wiem tego. Co to jest Nasienie?
A więc samo sedno rzeczy. Wydawało się, że oczy starego
człowieka poruszyły się niespokojnie na samo brzmienie słowa
„nasienie”.
– Nasienie? – wymamrotał zaskoczony Luthar.
Bayaz popatrzył na zaciekawione twarze.
– Lepiej o tym nie myśleć.
– Nieprawda. Jeśli znów zaśniesz na cały tydzień,
wolałabym wiedzieć, co robimy i dlaczego.
– Jestem teraz zdrowy – żachnął się gniewnie Bayaz.
Ferro jednak wyczuwała, że to kłamstwo. Każda część jego
istoty wydawała się skurczona, starsza i słabsza niż wcześniej.
Może był przytomny i gadał, ale o zdrowiu nie było mowy. Nie
mógł jej zwieść wykrętnymi zapewnieniami.
– To się nie powtórzy, możecie polegać na...
– Spytam jeszcze tylko raz i mam nadzieję usłyszeć w
końcu prostą odpowiedź. Co to jest Nasienie?
Bayaz patrzył na niąprzez długą chwilę, ona zaś nie
odwróciła wzroku i spoglądała mu uporczywie w oczy.
– Dobrze. Usiądziemy w deszczu i porozmawiamy o
naturze rzeczy. – Cofnął konia z mostu i zatrzymał się po paru
krokach. – Nasieniem nazywa się coś, co Glustrod wykopał w
głębokiej ziemi. Coś, czym się posłużył, by zrobić to wszystko.
– To? – zdziwił się Dziewięciopalcy.
– To wszystko. – Pierwszy z Magów zatoczył ręką
zamaszysty łuk, wskazując otaczający ich ponury krajobraz. –
Nasienie zamieniło w ruiny największe miasto świata i zniszczyło
otaczającą je ziemię na zawsze.
– A więc to broń? – mruknęła Ferro.
– To kamień – odezwał się nagle Quai, przygarbiony na
swoim wozie, nie patrząc na nikogo. – Kawałek skały z
podziemnego świata. Pozostawiony, zakopany, kiedy Euz wygnał
demony z tego świata. To Druga Strona przyobleczona w ciało.
Sama esencja magii.
– Rzeczywiście – wyszeptał Bayaz. – Moje gratulacje,
mistrzu Quai. Przynajmniej w jednej sprawie nie wykazujesz się
ignorancją. No i co? Ta odpowiedź ci wystarcza, Ferro?
– Kamień to wszystko sprawił? – Dziewięciopalcy nie
wyglądał na uszczęśliwionego. – Co u licha zamierzamy z nim
zrobić?
– Sądzę, że niektórzy spośród nas mogą to odgadnąć.
Bayaz spoglądał na Ferro, patrząc jej wprost w oczy i
uśmiechając się nieznacznie, jakby wiedział dokładnie, o czym ona
myśli. Może wiedział naprawdę.
Nie był to żaden sekret.
Opowieści o diabłach, kopanie w ziemi, stare mokre ruiny,
to wszystko nie miało znaczenia dla Ferro. Wyobrażała sobie
gorączkowo, jak imperium Gurkhulu zamienia się w martwą
ziemię. Jak jego lud znika. Jak jego władca odchodzi w
zapomnienie. Jak jego miasta obracają się w proch, a jego moc w
pył. W jej głowie roiły się myśli o śmierci i zemście.
Uśmiechnęła się.
– Dobrze – przytaknęła. – Ale dlaczego mnie potrzebujesz?
– Kto mówi, że potrzebuję cię aż tak bardzo?
Parsknęła pogardliwie.
– Wątpię, czy znosiłbyś mnie tak długo, gdyby było
inaczej.
– Prawda.
– Więc dlaczego?
– Dlatego, że Nasienia nie można dotknąć. Nawet samo
patrzenie jest bolesne. Weszliśmy wraz z armią imperatora do tego
zniszczonego miasta, po upadku Glustroda, szukając tych, którzy
ocaleli. Nie znaleźliśmy nikogo. Tylko grozę, ruiny i ciała. Zbyt
wiele ciał, by można było je policzyć. Grzebaliśmy zwłoki, tysiąc
za tysiącem, w dołach po sto, w całym mieście.
Była to długa praca i gdy się nią zajmowaliśmy, jedna
kompania żołnierzy znalazła coś dziwnego. Kapitan zawinął to w
swój płaszcz i zaniósł Juvensowi. Nim nastał zmierzch, oficer
usechł i zmarł, ten sam los spotkał też jego kompanię. Ludziom
tym wypadały włosy, ich ciała kurczyły się. W ciągu tygodnia
zamienili się w trupy, wszyscy w liczbie stu. Ale Juvens nie poniósł
żadnej szkody. – Wskazał głową wóz. – Dlatego Kanedias stworzył
ten pojemnik i dlatego wieziemy go teraz ze sobą. Żeby nas
chronił. Nikt z nas nie jest bezpieczny. Z wyjątkiem ciebie.
– Dlaczego mnie?
– Zastanawiałaś się kiedykolwiek, dlaczego różnisz się od
innych? Dlaczego nie widzisz kolorów? Dlaczego nie czujesz
bólu? Jesteś tym, czym był Juvens, a także Kanedias. Jesteś tym,
czym był Glustrod. Tym, czym był sam Euz, jeśli już o tym mowa.
– Masz w sobie diabelską krew – mruknął Quai. –
Błogosławieństwo i przekleństwo.
Ferro spojrzała na niego złym wzrokiem.
– Co przez to rozumiesz?
– Jesteś potomkinią demonów. – Uczeń uniósł kącik ust w
uśmiechu człowieka, który wie, co mówi. – Twój rodowód sięga
daleko w Dawny Czas, być może jest jeszcze dawniejszy, ale mimo
wszystko nie jesteś do końca człowiekiem. Jesteś reliktem.
Ostatnim słabym śladem krwi Drugiej Strony.
Ferro otworzyła usta, by rzucić warkliwym głosem jakąś
obelgę pod jego adresem, ale Bayaz ją uprzedził.
– Nie można temu zaprzeczyć, Ferro. Nie wziąłbym cię ze
sobą, gdyby istniały jakiekolwiek wątpliwości. Nie powinnaś się
przed tym bronić. Powinnaś to zaakceptować. To rzadki dar.
Możesz dotknąć Nasienia. Być może ty jedyna w całym Kręgu
Świata. Tylko ty możesz go dotknąć, i tylko ty możesz zanieść je
na wojnę. – Nachylił się i szepnął do niej. – Ale tylko ja mogę
sprawić, że zapłonie. Dostatecznie mocnym płomieniem, by
zamienić cały Gurkhul w pustynię. Dostatecznie gorącym, by
Khalul i wszyscy jego słudzy stali się gorzkim popiołem.
Dostatecznie gorącym, by wzniecić taką zemstę, że nawet ty się nią
nasycisz.
Pojedziesz teraz?
Cmoknął i szarpnął wodze, po czym ruszył z powrotem w
stronę mostu.
Ferro wlepiła zamyślony wzrok w plecy starego różowego
człowieka, przygryzając mocno wargę. Oblizała ją i poczuła krew.
Krew, ale nie ból. Nie miała ochoty wierzyć we wszystko, co
mówił mag, ale nie mogła zaprzeczyć, że nie jest taka jak inni.
Przypominała sobie, jak kiedyś ugryzła Arufa, a on powiedział, że
jej matką był pewnie wąż. Dlaczego by nie demon?
Spoglądała przez szczeliny w metalu na grzmiącą wodę w
dole, zastanawiając się nad zemstą.
– Nie ma większego znaczenia, czyją masz w sobie krew. –
Obok niej jechał Dziewięciopalcy. Jechał kiepsko, jak zwykle, i
patrzył na nią, przemawiając cichym głosem. – Mężczyzna
dokonuje własnych wyborów, tak mi mówił ojciec. Myślę, że
dotyczy to także kobiet.
Ferro nie odpowiedziała. Wstrzymała wierzchowca,
przepuszczając pozostałych. Kobieta, demon czy wąż, wydawało
się to bez różnicy. Jej celem było niszczenie Gurkhulczyków. Jej
nienawiść była silna, głęboko zakorzeniona, gorąca i znajoma. Jej
najstarsza przyjaciółka.
Nie mogła ufać niczemu innemu.
Ferro zjechała z mostu ostatnia. Obejrzała się przez ramię,
kiedy wkroczyli do zniszczonego miasta, i wlepiła wzrok w ruiny,
które przed chwilą opuścili, na wpół zakryte na przeciwległym
brzegu przez szarą zasłonę mżawki.
– Wio! – Strzeliła wodzami wpatrzona w spienioną wodę,
zerkając na setki martwych okien i martwych drzwi, setki szczelin,
rozpadlin i dziur w kruszejących murach.
– Co zobaczyłaś? – usłyszała zaniepokojony głos
Dziewięciopalcego.
– Coś.
Ale tak naprawdę niczego nie dostrzegła. Wzdłuż
niszczejącego nabrzeża przycupnęły niezliczone skorupy domów,
ziejące pustką i pozbawione życia.
– Nie pozostało tu nic żywego – powiedział Bayaz. –
Wkrótce nadejdzie noc i jeśli o mnie chodzi, to chętnie poszukam
dachu nad głową, który osłoni moje stare kości przed deszczem.
Wzrok płata wam figle.
Ferro skrzywiła się ze złością. Oczy nie płatały jej figli, czy
były diabelskie, czy nie. Coś się tam kryło, w głębi miasta. Czuła
to.
Coś, co ich obserwowało.
Zrządzenie losu
Wstawaj, Luthar.
Jezal poruszył powiekami i otworzył oczy. Było tak jasno,
że z trudem mógł się zorientować, gdzie jest; jęknął i zamrugał,
zasłaniając się dłonią. Ktoś potrząsał go za ramię.
Dziewięciopalcy.
– Musimy ruszać w drogę.
Jezal usiadł. Do wąskiej izby przesączał się blask światła,
padał mu prosto na twarz, a w tej jasności unosiły się drobinki
kurzu.
– Gdzie są wszyscy? – spytał skrzekliwie, czując w ustach
gruby i niezdarny od snu język.
Północny wskazał szybkim ruchem głowy wysokie okno.
Mrużąc oczy, Jezal dostrzegł brata Długostopego, który stał tam i
spoglądał przed siebie z założonymi na plecach rękami.
– Nasz nawigator chłonie widok. Pozostali są na zewnątrz,
doglądają koni i szykują się do drogi. Wydawało mi się, że dobrze
ci zrobi tych kilka chwil pod kocem.
– Dzięki.
Pomyślał, że dobrze zrobiłoby mu jeszcze kilka godzin.
Poruszył ustami, w których czuł kwaśny smak, oblizał ćmiące
dziury w dziąsłach i rozcięcie na wardze, sprawdzając tego ranka
bolesność obrażeń. Każdego dnia opuchlizna była coraz mniejsza.
Niemal przywykł do niej.
– Trzymaj.
Jezal podniósł wzrok i zobaczył, że Dziewięciopalcy rzuca
mu suchara. Próbował go złapać, ale kontuzjowana ręka wciąż była
niezgrabna, i suchar wylądował na ziemi. Północny wzruszył
ramionami.
– Odrobina brudu nie zaszkodzi.
– Pewnie nie.
Jezal podniósł suchara, oczyścił wierzchem dłoni i odgryzł
twardy kawałek, pamiętając, by zrobić to odpowiednią stroną ust.
Odrzucił koc, zsunął się z legowiska i dźwignął sztywno na nogi.
Logen patrzył, jak młody człowiek robi kilka kroków na próbę,
rozkładając szeroko ramiona dla utrzymania równowagi, z
sucharem w jednej dłoni.
– Jak noga?
– Bywa z nią gorzej.
Bywało też lepiej. Kuśtykał głupio, noga była zesztywniała,
nie mógł jej zginać. Kolano i kostka bolały, ilekroć opierał na nich
ciężar ciała, ale mógł chodzić, i z każdym rankiem szło mu coraz
sprawniej. Kiedy dotarł do kamiennej ściany, zamknął oczy i
odetchnął głęboko, chciało mu się jednocześnie śmiać i płakać z
ogromnej ulgi, jaką dawała prosta radość – znów potrafił stać na
własnych nogach.
– Od tej pory będę się cieszył każdą chwilą, mogąc
chodzić.
Dziewięciopalcy wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Będziesz się cieszył dzień albo dwa, a potem znów
zaczniesz jęczeć, że nie ma jedzenia.
– Nie zacznę – oświadczył zdecydowanie Jezal.
– W porządku. Wobec tego tydzień. – Logen podszedł do
okna po drugiej stronie pomieszczenia, rzucając na podłogę
wydłużony cień. –A tymczasem powinieneś na to spojrzeć.
– Na co? – spytał Jezal, po czym pokuśtykał do okna i
stanął obok brata Długostopego; oparł się o pękniętą framugę,
oddychając ciężko i potrząsając obolałą nogą. Wreszcie spojrzał i
otworzył usta ze zdumienia.
Musieli dotrzeć bardzo wysoko, na szczyt jakiegoś
stromego wzgórza nad miastem.
Słońce, które dopiero co wzeszło, znajdowało się na
poziomie oczu Jezala, wodnisto żółte za zasłoną porannej mgły.
Niebo było czyste i blade, kilka pasemek białych chmur tkwiło w
bezruchu. Aulcus, nawet w ruinie, setki lat po swym upadku,
przedstawiało sobą widok zapierający dech w piersiach.
Połamane dachy ciągnęły się w dal, skruszałe mury tonęły
w jasnym świetle albo w długich cieniach. Ponad labiryntem ruin
wznosiły się majestatyczne kopuły, strzeliste wieże, wyniosłe łuki i
dumne kolumny. Dostrzegał puste miejsca, pozostałości po
placach, rozległych skwerach i szerokich alejach, wreszcie otwartą
przestrzeń, którą wycięła rzeka wijąca się łagodnie wśród
kamiennego lasu po prawej stronie i migocząca światłem na
ruchomej wodzie.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie błyszczały mokre głazy,
ożywione blaskiem porannego słońca.
– Właśnie dlatego uwielbiam podróżować – westchnął
Długostopy. – Nagle, w jednej chwili, cała ta wyprawa okazała się
warta wysiłku. Czy istnieje gdzieś drugi taki widok? Ilu żyjących
ludzi na niego spoglądało? Trzech z nas stoi przy oknie historii,
przy furtce prowadzącej do dawno zapomnianej przeszłości. Nigdy
więcej nie będę śnił o jasnym Talinsie, połyskującym na morzu w
czerwonym poranku, albo o Ul-Nahbie, błyszczącej pod lazurową
kopułą niebios w jasnym dniu, albo o Osprii, osiadłej dumnie na
swych górskich zboczach, o jej rozjarzonych światłach w
miękkości wieczoru. Od tej pory moje serce na zawsze należeć
będzie do Aulcus. Doprawdy, to klejnot wśród miast. Jeśli jest
niewypowiedzianie zachwycające po śmierci, to czy ktokolwiek
śmiałby wyobrazić sobie, jak wyglądało za życia? Któż nie byłby
poruszony wspaniałością owego widoku? Któż nie byłby
poruszony zachwytem...
– Kupa starych budynków – warknęła Ferro tuż za jego
plecami. – Już dawno minęła pora, by się stąd wydostać.
Przygotujcie się do drogi.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia. Jezal spojrzał
przez ramię na olśniewające pasmo ciemnych ruin niknące w
zamglonej dali. Nie mógł zaprzeczyć, że było to przepiękne, ale też
przerażające. Cudowne budynki Aduy, potężne mury i wieże
Agriontu, wszystko, co Jezal uważał za wspaniałe, wydawało się
teraz nędznym i bladym naśladownictwem. Czuł się jak mały,
niczego nieświadomy chłopiec z barbarzyńskiego i niewielkiego
kraju, pogrążony w czasie bez znaczenia. Był zadowolony, że
może się odwrócić i pozostawić klejnot pośród miast tam, gdzie
było jego miejsce, w przeszłości. Nie zamierzał śnić o Aulcus. Bał
się koszmarów.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Wilczarz skradał się między drzewami, trzymając łuk w
dłoni, ze strzałą na cięciwie, której jednak nie naciągnął, z obawy,
że puści ją przypadkiem i się postrzeli albo zrobi coś równie
głupiego. Widywał już takie rzeczy, a nie miał ochoty wracać do
obozu, skacząc na jednej nodze, żeby wyjaśnić pozostałym, jak to
wpakował sobie jedną z własnych strzał w stopę. Nigdy by mu nie
dali spokoju.
Przyklęknął i wyjrzał zza drzew, badając wzrokiem ziemię
– nagą brązową glebę, łaty białego śniegu, wzgórki mokrych igieł
sosnowych i... wstrzymał oddech. Tuż obok dostrzegł ślady stóp.
W błocie i w śniegu. Śnieg padał i topił się, padał i topił się, bez
końca. Odciski nie mogły długo przetrwać w takim dniu.
Oznaczało to, że ktoś zostawił je niedawno. Wilczarz zaczął
węszyć w powietrzu. Niewiele mógł wyczuć, ale było to trudne w
tym zimnie – nos miał zaczerwieniony, zdrętwiały, napchany
lodowatymi smarkami. Pełzł wzdłuż śladów, rozglądając się w
koło. Zobaczył kolejny odcisk stopy, po chwili jeszcze jeden. Ktoś
tędy szedł, bez wątpienia, i to niedawno.
– Ty jesteś Wilczarz, co?
Zamarł, serce załomotało mu znienacka w gardle, wielkie
jak bucior. Odwrócił się i spojrzał w stronę, skąd dotarł głos, jak
mu się zdawało. Na zwalonym pniu, niespełna dziesięć kroków
dalej, siedział jakiś człowiek oparty o grubą gałąź, z dłońmi
złączonymi nad głową, wyciągnięty wygodnie, jakby zamierzał się
przespać. Miał długie czarne włosy, które zwieszały się wokół jego
twarzy, ale jedno oko spoglądało na Wilczarza, uważnie i czujnie.
Wyprostował się powoli.
– Zostawiłem to tutaj – powiedział mężczyzna, wskazując
ciężki topór, wbity do połowy w spróchniały pień, i okrągłą tarczę
tuż obok. – Widzisz więc, że zamierzam pogadać; podejdę do
ciebie. Co ty na to?
Wilczarz uniósł łuk i naciągnął cięciwę.
– Podejdź, skoro musisz, ale jeśli spróbujesz czegoś więcej
niż gadania, wpakuję ci strzałę w gardło.
– Zgoda.
Długowłosy pochylił się i zsunął z pnia, zostawiając broń, i
ruszył między drzewami. Szedł ze spuszczoną głową, ale i tak był z
niego kawał wysokiego drania, ręce trzymał wysoko w górze,
dłońmi do przodu. Sprawiał bez wątpienia wrażenie człowieka
nastawionego pokojowo, ale Wilczarz nic zamierzał ryzykować.
Wyglądać na kogoś takiego, a być kimś takim to dwie różne
rzeczy.
– Mogę ci powiedzieć, w interesie wzajemnego zaufania, że
ani przez chwilę mnie nie widziałeś – oznajmił tamten, podchodząc
bliżej. – Gdybym miał łuk, bez trudu bym cię zabił, i to na miejscu.
Nie sposób było temu zaprzeczyć, ale Wilczarzowi się to
nie podobało.
– A masz łuk?
– Tak się składa, że nie.
– No to twój błąd – warknął Wilczarz. – Zatrzymaj się.
– Myślę, że tak będzie lepiej – przyznał mężczyzna,
przystając w odległości kilku kroków.
– No dobra, jestem Wilczarz, i ty o tym wiesz. A ty kto?
– Pamiętasz Grzechotkarka, co?
– Pewnie, ale ty to nie on.
– Nie. Jestem jego synem.
Wilczarz zmarszczył czoło i napiął cięciwę jeszcze
odrobinę.
– Lepiej, żeby twoja następna odpowiedź bardziej mi się
spodobała. Jego syna zabił Dziewięciopalcy.
– To prawda. Jestem tym drugim synem.
– No tak, ale ten drugi był ledwie chłopcem... – Wilczarz
urwał, licząc w myślach zimy. – Do diabła. To tak dawno temu?
– Tak dawno temu.
– Trochę urosłeś.
– Tak to się dzieje z chłopcami.
– Masz teraz jakieś imię?
– Dreszcz, tak mnie nazywają.
– Dlaczego?
Obcy wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Bo moi wrogowie drżą ze strachu, kiedy stają ze mną
twarzą w twarz.
– Naprawdę?
– Nie całkiem – westchnął. – Może teraz. Kiedy po raz
pierwszy wyruszyłem na wyprawę, spiłem się i wpadłem do rzeki,
bo akurat się odlewałem. Nurt porwał moje spodnie i zaniósł mnie
pół mili w dół strumienia. Wróciłem do obozu, trzęsąc się jak
diabli, ze skurczonymi klejnotami, które wciągnęło mi niemal do
brzucha. – Podrapał się po twarzy. – Przeklęty wstyd, i to na
całego. Ale zmazałem go w walce.
– Doprawdy?
– Zyskałem trochę krwi na palcach w ciągu tych lat. Nie
mam się co porównywać z tobą, jak przypuszczam, ale zyskałem
jej tyle, by inni poszli za mną.
– Czyżby? Ilu?
– Ze dwie dwudziestki czy coś koło tego. Nie są daleko, ale
się nie denerwuj. Paru spośród ludzi mojego ojca, jeszcze z
dawnych czasów, i kilku nowych. Sprawne ręce, co do jednego.
– No cóż, to dobrze, że masz małą bandę. Walczyłeś dla
Bethoda, co?
– Ludzie potrzebują pracy. Nie znaczy, że nie
przeszlibyśmy na lepszą stronę. Mogę już opuścić dłonie?
– Nie, podoba mi się, kiedy trzymasz je w górze. Co robisz
w lesie, i to sam?
Dreszcz wysunął w zamyśleniu wargi.
– Nie bierz mnie za szaleńca, ale słyszałem pogłoski, że jest
z tobą Rudd Trójdrzewiec.
– Prawda.
– Nie kłamiesz?
– Jest też Tul Duru Grzmot, Harding Ponurak i Czarny
Dow.
Dreszcz uniósł brwi, oparł się o drzewo, wciąż z rękami w
górze, podczas gdy Wilczarz obserwował go uważnie.
– No, no, zebrałeś niezłą kompanię. Wy, w pięciu, macie na
sobie więcej krwi niż my wszyscy. Jesteście znanymi imionami,
nie sposób temu zaprzeczyć. Imionami, które mogą poprowadzić
ludzi.
– Chcesz pójść?
– Może i tak.
– I twoi Carlowie?
– Oni też.
Było to kuszące, Wilczarz nie mógł zaprzeczyć. Dwie
dwudziestki Carlów, poza tym wiedzieli, gdzie jest Bethod, może
nawet orientowali się odrobinę w tym, co planował. Pomyślał, że
oszczędziliby mu włóczęgi po zimnych lasach, miał już dość
mokrych drzew. Ale wciąż nie ufał temu wysokiemu draniowi.
Postanowił, że zabierze go do obozu i niech Trójdrzewiec
zdecyduje, co z tym dalej robić.
– W porządku – powiedział. – Zobaczymy. Ruszaj w górę
zbocza, a ja będę szedł za tobą kilka kroków z tyłu.
– Dobra – zgodził się Dreszcz, po czym odwrócił się i
zaczął wspinać po zboczu, wciąż trzymając ręce w górze. – Uważaj
tylko, co robisz z tą strzałą, dobra? Nie chcę oberwać tylko
dlatego, że nie będziesz patrzył pod nogi.
– Nie martw się o mnie, duży chłopaku, Wilczarz nie
chybia... do diabła!
Potknął się o korzeń, poleciał do przodu i puścił cięciwę.
Strzała minęła o włos głowę Dreszcza i wbiła się w drzewo, gdzie
zaczęła podrygiwać. Wilczarz wylądował na kolanach – patrząc na
górującego nad nim wysokiego mężczyznę i trzymając w dłoni
całkowicie bezużyteczny łuk.
– Niech to – mruknął.
Nie wątpił, że gdyby chłopak chciał, to spuściłby jedną z
tych wielkich pięści i rozwalił mu głowę.
– Szczęście, że mnie nie trafiłeś – zauważył Dreszcz. –
Mogę już opuścić ręce?
***
Dow zerwał się oczywiście z miejsca, gdy tylko pojawili
się w obozie.
– Kim u licha jest ten drań? – zawarczał, podchodząc
wprost do Dreszcza i spoglądając nań groźnie z toporem w ręku.
Mogłoby to nawet wyglądać śmiesznie, ponieważ był o głowę
niższy, ale przybysz nie wyglądał na rozbawionego. I słusznie.
– To jest... – zaczął Wilczarz, ale nie zdążył dokończyć.
– Wysoki drań, hę? Nie gadam z takim. Siadaj,
wielkoludzie! – zawołał Dow, wyciągnął szybkim ruchem dłoń i
pchnął Dreszcza, który wylądował na tyłku.
Wilczarz pomyślał, że chłopak zniósł to dobrze, zważywszy
wszystko. Stęknął, gdy uderzył pośladkami o ziemię, potem
zamrugał, wreszcie wsparł się na łokciach i popatrzył na nich z
uśmiechem.
– Tak sobie myślę, że chyba się do was przyłączę. Nie miej
do mnie żalu, dobra? Nie chciałem wyrosnąć, nie bardziej niż ty
chciałeś zostać gnojkiem.
Wilczarz skrzywił się odruchowo, niemal pewien, że
Dreszcz oberwie butem w klejnoty, ale Dow się tylko uśmiechnął.
– Zostać gnojkiem, hę? Podoba mi się to. I on mi się
podoba. Kto to jest?
– Na imię ma Dreszcz – wyjaśnił Wilczarz. – Syn
Grzechotkarka.
Dow zmarszczył czoło.
– Ale czy Dziewięciopalcy nie...
– To drugi syn.
– Ale tamten nie miałby więcej niż...
– Pomyśl.
Dow znowu zmarszczył czoło, a potem potrząsnął głową.
– Niech to diabli. To było tak dawno temu?
– Wygląda jak Grzechotkark – rozległ się głos Tula Duru,
którego potężna postać rzuciła na nich cień.
– Niech mnie! – westchnął zdumiony Dreszcz. – Myślałem,
że nie lubicie wysokich ludzi!
Jest was dwóch, a jeden stoi na drugim, czy jak?
– Tylko jeden. – Tul wyciągnął rękę i podniósł go z ziemi,
jak dziecko, które się przewróciło. – Przepraszam za to powitanie,
przyjacielu. Goście, którzy się tu zjawiają, zwykle kończą w ziemi.
– Mam nadzieję, że będę wyjątkiem – odparł Dreszcz,
wciąż gapiąc się szeroko otwartymi oczami na Grzmota. – A
tamten to pewnie Harding Ponurak.
– Uhm – mruknął Ponurak, ledwie racząc podnieść wzrok
znad swoich strzał.
– A ty jesteś Trójdrzewiec?
– Zgadza się – przytaknął wódz, opierając dłonie na
biodrach.
– No cóż – zaczął Dreszcz, pocierając sobie potylicę. – Coś
mi się zdaje, że trafiłem w samo sedno, nie ma co gadać. W samo
sedno. Tul Duru i Czarny Dow, i... niech mnie diabli.
Naprawdę jesteś Trójdrzewiec?
– Ten sam.
– No tak. Coś takiego. Mój ojciec zawsze mawiał, że jesteś
najlepszym człowiekiem, który został na całej Północy. Że gdybym
kiedykolwiek miał wybrać człowieka, za którym chciałbym pójść,
to tylko ciebie. Dopóki nie przegrałeś z Krwawym-dziewięć, ale na
pewne sprawy nic nie można poradzić. Hm, stoi przede mną Rudd
Trójdrzewiec, we własnej osobie...
– Dlaczego tu przyszedłeś, chłopcze?
Wydawało się, że Dreszczowi zabrakło nagle słów, więc
Wilczarz go wyręczył.
– Mówi, że idą za nim Carlowie, ze czterdziestu, i że
wszyscy chcą się do nas przyłączyć.
Trójdrzewiec patrzył przez chwilę Dreszczowi w oczy.
– To prawda?
Dreszcz skinął głową.
– Znałeś mojego ojca. Myślał tak jak ty, a ja jestem wycięty
z jego skóry. Służenie Bethodowi zaczyna mi doskwierać jak ból w
karku. Mniemam, że jak człowiek wybiera sobie wodza, to się go
trzyma.
– Też tak zawsze uważałem – przyznał Dreszcz. – Ale to
ostrze tnie na obie strony, no nic?
Wódz też powinien mieć wzgląd na swoich ludzi, prawda?
Wilczarz przytaknął nieznacznie. Zgadzał się z tym
całkowicie.
– Żaden z nas nie obchodzi już Bethoda, jeśli kiedykolwiek
go obchodził – ciągnął Dreszcz. – Drań nie słucha nikogo, tylko tej
swojej czarownicy.
– Czarownicy? – spytał zdumiony Tul.
– Tak, swojej czarownicy, tej Caurib czy jak się tam ona
nazywa. Wiedźma. Ta, która rozsiewa mgłę. Bethod zadaje się z
podejrzaną kompanią. A ta wojna nie ma żadnego celu.
Angland? Komu jest potrzebny, mamy ziemi pod
dostatkiem. Poprowadzi nas wszystkich z powrotem do ziemi.
Dopóki nie było nikogo innego, za kim można by pójść, trwaliśmy
przy nim, ale gdy usłyszeliśmy, że Rudd Trójdrzewiec może żyje i
jest po stronie Unii, to...
– Postanowiłeś się rozejrzeć, hę?
– Mamy dosyć. Bethod zmówił się z dziwnymi osobnikami.
Z tymi ze wschodu, zza Crinny, wiesz, ludzie kości i skór, trudno
ich nawet nazywać ludźmi. Nie mają żadnych zasad, żadnej litości,
prawie nie mówią tak jak my. Pieprzone dzikusy, i to wszyscy.
Bethod posłał ich do unijnej fortecy, a oni powiesili wszystkie ciała
na murach, miały wycięte krwawe krzyże, flaki na wierzchu, gniły.
To nie w porządku. No i jest jeszcze Calder i Scale, wydają
rozkazy, jakby nie potrafili odróżnić gówna od owsianki, jakby
nosili własne imiona, prócz tego po ojcu.
– Pieprzony Calder – zagrzmiał Tul, potrząsając głową.
– Pieprzony Scale – syknął Dow i splunął na wilgotną
ziemię.
– Nie ma dwóch większych łajdaków na całej Północy –
zgodził się Dreszcz. – A teraz się jeszcze dowiedziałem, że Bethod
zawarł układ.
– Jaki układ? – spytał Trójdrzewiec.
Dreszcz odwrócił się i splunął przez ramię.
– Układ z przeklętymi szankmi, ot co.
Wilczarz patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
Wszyscy patrzyli. To była zła pogłoska.
– Z płaskogłowymi? Jak?
– Kto wie? Może znalazł jakiś sposób, żeby się z nimi
dogadać. Czasy się zmieniają, bardzo szybko, i to nie na lepsze.
Wielu wojowników nie jest zadowolonych. No i jest jeszcze
Groźny.
Dow zmarszczył brwi.
– Groźny? Nigdy o nim nie słyszałem.
– Gdzie wyście się podziewali? Pod lodem?
Wszyscy popatrzyli po sobie.
– Prawie – odparł Wilczarz. – Prawie.
Wart swojej ceny
Ma pan gościa, sir – wymamrotał Barnam, jego twarz była
z jakiegoś powodu blada jak śmierć.
– Najwyraźniej – odwarknął Glokta. – Słyszałem pukanie
do drzwi, jak mi się zdaje.
Wsunął łyżkę do miski z ledwie tkniętą zupą i oblizał z
niechęcią wargi.
„Szczególnie odrażający posiłek tego wieczoru. Tęsknię za
kuchnią Shickel, choć nie za jej próbami uśmiercenia mojej
osoby”.
– No i kto to jest, człowieku?
– To jest... e... to jest...
Arcylektor pochylił się w niskich drzwiach, by nie
zawadzić o górną framugę swymi nieskazitelnie ułożonymi
białymi włosami.
„Och. Rozumiem”.
Zwierzchnik Inkwizycji obrzucił spojrzeniem ciasną izbę,
krzywiąc się przy tym, jakby wdepnął w odsłonięty ściek.
– Nie wstawaj – rzucił pod adresem Glokty.
„Nie zamierzałem”.
Barnam chrząknął znacząco.
– Czy mogę podać Jego Eminencji...
– Wyjdź! – wysyczał z szyderczym uśmiechem Sult, a stary
sługa niemal się potknął, zdążając pospiesznie w stronę drzwi.
Arcylektor odprowadzał go wzrokiem z gasnącą pogardą na
twarzy.
„Dobry nastrój, którym emanował podczas naszego
poprzedniego spotkania, wydaje się mgliście zapamiętanym snem”.
– Przeklęci wieśniacy – syknął Sult, wsuwając się za wąski
stół. – Doszło do kolejnego powstania niedaleko Kelnu, a ten drań
garbarz znów był w samym środku tego zamieszania.
Jakaś eksmisja przerodziła się w krwawe zamieszki. Lord
Finster całkowicie błędnie ocenił nastroje ludności, stracił trzech
strażników i dopuścił do tego, by go oblegali w jego własnej
posiadłości, półgłówek. Nie mogli się jednak dostać do środka, na
szczęście, więc zadowolili się spaleniem połowy wioski. –
parsknął. – Swojej własnej przeklętej wioski! To właśnie robi
głupiec, gdy ogarnia go gniew! Niszczy to, co ma pod ręką, nawet
jeśli jest to jego własny dom!
Otwarta Rada domaga się oczywiście krwi. Krwi
wieśniaków, i to całego jej morza. Teraz musimy zaangażować tam
Inkwizycję, wykorzenić spisek, powiesić przywódców albo jakichś
durniów, którym można by przypisać taką rolę. Na dobrą sprawę
powinniśmy powiesić samego Finstera, ale to nie wchodzi w
rachubę.
Glokta odchrząknął.
– Bezzwłocznie udam się do Keln.
„Rozprawa z wieśniakami. Nie jest to moje wymarzone
zadanie, ale...”.
– Nie. Potrzebuję cię do czegoś innego. Dagoska padła.
Glokta uniósł brwi.
„Choć trudno to uznać za niespodziankę. Można by
pomyśleć, że nie jest to aż tak ważna nowina, by Jego Eminencja
chciał wcisnąć swą czcigodną osobę w moją małą norę”.
– Wydaje się, że Gurkhulczycy zostali wpuszczeni do
miasta na mocy jakiegoś uprzedniego porozumienia. Zdrada,
oczywiście, ale w takim czasie... nie dziwi specjalnie.
Wojska Unii zostały zmasakrowane na miejscu, ale wielu
spośród najemników trafiło do niewoli, miejscowi zaś zostali w
większości oszczędzeni.
„Gurkhulskie miłosierdzie, kto by pomyślał. Cuda się
jednak zdarzają”.
Sult strzepnął gniewnie jakiś pyłek kurzu ze swej
nieskazitelnej rękawiczki.
– Dowiedziałem się, że gdy Gurkhulczycy wtargnęli do
cytadeli, generał Vissbruck wolał popełnić samobójstwo, niż dostać
się w ręce wroga.
„No, no. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest zdolny do
czegoś takiego”.
– Polecił spalić swoje zwłoki, tak aby wróg nie mógł
zbezcześcić jego szczątków, a potem poderżnął sobie gardło.
Dzielny człowiek. Gest świadczący o odwadze. Zostanie jutro
uhonorowany, podczas posiedzenia Otwartej Rady.
„Wspaniale. Straszna śmierć z honorem jest znacznie
lepsza od życia w zapomnieniu, ma się rozumieć”.
– Oczywiście – powiedział Glokta cicho. – Dzielny
człowiek.
– To jeszcze nie wszystko. Ledwie pojawiła się ta
wiadomość, gdy przybył wysłannik. Od samego imperatora
Gurkhulu.
– Wysłannik?
– W rzeczy samej. Najwidoczniej pragną... pokoju. –
Arcylektor wypowiedział ostatnie słowo z uśmiechem pogardy.
– Pokoju?
– Czyżby w tej małej izbic odbijało się echo?
– Oczywiście, że nie, Eminencjo. Ale dlaczego?
– Dlaczego nie? Dostali to, czego chcieli, czyli Dagoskę, a
dalej nie mają dokąd iść.
– Faktycznie, nie mają, arcylektorze.
„Prócz, być może, kraju po drugiej stronie morza...”.
– Pokój. Nikt nie lubi dawać czegokolwiek, ale Dagoska
nigdy nie przedstawiała dla nas wielkiej wartości. Kosztowała
więcej, niż mogliśmy z niej wydusić, prawdę powiedziawszy. Nie
była niczym więcej jak tylko trofeum królewskim. Śmiem
twierdzić, że i tak dobrze wyjdziemy na tej stracie. To tylko
bezwartościowa skała.
Glokta skłonił głowę.
– Absolutnie, Wasza Eminencjo.
„Chociaż człowiek się zastanawia siłą rzeczy, po co w
ogóle o nią walczyliśmy”.
– Niestety, utrata tego miejsca sprawia, że nie ma nic, czego
mógł byś być superiorem.
Arcylektor wyglądał na niemal zadowolonego. „A więc
powrót do funkcji zwyczajnego, starego inkwizytora, co?
Przypuszczam, że nie będę już zapraszany na najlepsze
przyjęcia...”.
– Ale postanowiłem, że pozwolę ci zachować tytuł.
Superiora Aduy.
Glokta milczał przez chwilę.
„Niezwykły awans, z wyjątkiem tego, że...”.
– Nie ulega wątpliwości, Eminencjo, że jest to funkcja
superiora Goyle'a.
– Owszem. I nie zmieni się.
– Zatem...
– Będziecie dzielić obowiązki. Goyle to bardziej
doświadczony człowiek, więc jemu przypadnie rola starszego
partnera i zwierzchnictwo nad wydziałem. Tobie wyszukam
zadania odpowiednie dla twych szczególnych talentów. Mam
nadzieję, że odrobina zdrowej rywalizacji pozwoli wam obu
pokazać się z jak najlepszej strony.
„Jest bardziej niż prawdopodobne, że skończy się śmiercią
jednego z nas, a możemy się bez trudu domyślić, kto jest w tym
wypadku faworytem”.
Sult uśmiechnął się nieznacznie, jakby wiedział dokładnie,
co Glokta myśli.
– Albo po prostu dowiedzie, że jeden z was jest
prawdziwym superiorem drugiego.
Parsknął szczekliwym śmiechem z własnego żartu, Glokta
zaś skrzywił w bezzębnym i wilgotnym grymasie usta.
– Tymczasem pragnę, byś zajął się tym emisariuszem.
Zdajesz się wiedzieć, jak należy postępować z tymi Kantykami,
choć może nie powinieneś ścinać mu głowy, przynajmniej
chwilowo. – Arcylektor zdobył się na jeszcze jeden słaby uśmiech.
– Jeśli chodzi mu o coś więcejniż o pokój, to chcę, żebyś to
wywęszył. Jeśli możemy wydębić od niego coś więcej niż pokój, to
oczywiście też trzeba to wywęszyć. Nie zaszkodzi, jeśli nikt nie
będzie patrzył na nas tak, jakby wychłostano nam plecy.
Podniósł się niezgrabnie i wysunął zza stołu, krzywiąc się
przez cały czas, jakby ciasnota pokoju stanowiła zamierzony afront
dla jego godności.
– I proszę cię, Glokta, znajdź sobie jakieś lepsze lokum.
Superior Aduy, mieszkający w takich warunkach? To doprawdy
wstyd!
Glokta pochylił pokornie głowę, co przyprawiło go o
nieprzyjemne kłucie w kości ogonowej.
– Oczywiście, Wasza Eminencjo.
***
***
***
***
***
***
„Odpowiedź brzmi...”.
Stuk, stuk, stuk. Glokta otworzył gwałtownie oczy. Na
zewnątrz wciąż panował półmrok.
Przez zasłony docierał jedynie słaby blask.
„Kto się zjawia, by zapukać do drzwi o tej porze? Dobre
wiadomości nadchodzą za dnia”.
Stuk, stuk, stuk.
– Tak, tak! – zaskrzeczał. – Jestem kaleki, nie głuchy!
Słyszę cię, do diabła!
– Więc niech pan otworzy te przeklęte drzwi!
Głos docierał z korytarza przytłumiony, ale nieomylnie
brzmiała w nim styriańska nuta.
„Vitari, ta suka. Ktoś, kogo mi trzeba w środku nocy”.
Glokta stłumił siłą woli jęk, zsuwając odrętwiałe członki z
przepoconej pościeli. Zaczął kręcić delikatnie głową na boki,
starając się rozruszać skręconą szyję, ale mu się nie udało.
Stuk, stuk.
„Zastanawiam się, kiedy to ostatnim razem do drzwi mojej
sypialni pukała jakaś kobieta?”.
Chwycił laskę opartą o materac, po czym ściskając wargę
jednym z pozostałych mu zębów, jęknął cicho i zaczął wić się na
łożu jak robak; jego noga opadła bezwładnie na deski podłogi.
Szarpnął się do przodu, zamykając oczy pod wpływem
straszliwego bólu, który przeszył muplecy, i w końcu przyjął
pozycję siedzącą. Dyszał jak po przebiegnięciu dziesięciu mil.
„Lękajcie się mnie, lękajcie się mnie, wszyscy muszą się
mnie lękać! Jeśli tylko zdołam podnieść się z łóżka”.
Stuk.
– Już idę, do diabła!
Oparł laskę o podłogę i wstał, chwiejąc się na boki.
„Ostrożnie, ostrożnie”.
Mięśnie pokiereszowanej nogi drżały gwałtownie, a
pozbawiona palców stopa podrygiwała i trzęsła się niczym
zdychająca ryba.
„Niech diabli porwą ten odrażający przydatek. Można by
pomyśleć, że należy do kogoś innego, gdyby tak bardzo nie bolał.
Ale spokojnie, spokojnie, musimy zachowywać się łagodnie”.
– Cyt – szepnął, jak rodzic próbujący uspokoić zapłakane
dziecko, i zaczął masować zniszczone ciało, siląc się na powolny
oddech. – Cyt.
Bolesne konwulsje przeradzały się stopniowo w znośne
drżenie.
„Obawiam się, że to wszystko, na co możemy liczyć”.
Był teraz w stanie opuścić koszulę nocną i poczłapać do
drzwi, przekręcić gniewnie klucz w zamku i otworzyć. Na
korytarzu, pod ścianą, stała Vitari, owinięta płaszczem, ciemniejszy
kształt w mroku.
– Ty mruknął, – kuśtykając w stronę krzesła. – Nie możesz
trzymać się ode mnie z daleka?
Co jest takiego fascynującego w mojej sypialni?
Przekroczyła zdecydowanym krokiem próg pokoju i
rozejrzała się z pogardą po ubogim wnętrzu.
– Może lubię patrzeć, jak pan cierpi.
Glokta parsknął, rozmasowując ostrożnie rozpalone kolano.
– Więc musisz w tej chwili być mokra między nogami.
– O dziwo, nie jestem. Wygląda pan jak śmierć.
– A kiedy wyglądałem inaczej? Przyszłaś tu, by szydzić z
mojego wyglądu czy też masz jakąś sprawę?
Vitari skrzyżowała długie ręce i oparła się o ścianę.
– Musi się pan ubrać.
– Tak bardzo chcesz mnie zobaczyć nagiego?
– Sult pragnie się z panem widzieć.
– W tej chwili?
Przewróciła wymownie oczami.
– Och nie, nie musimy się spieszyć. Wie pan, jak jest.
***
– Dokąd idziemy?
– Zobaczy pan, jak dotrzemy na miejsce.
Przyspieszyła kroku, Glokta zaś był zmuszony sapać,
krzywić się i wzdychać, pokonując bolesną drogę przez pogrążone
w mroku łuki, ciemne ulice i szare place Agriontu, tak
bezbarwnego w słabym świetle wczesnego poranka.
Jego niezgrabne buty chrzęściły i szurały na żwirowanych
alejkach parku. Trawa była ciężka od rosy, powietrze gęste od
skłębionej mgły. W szarości zamajaczyły drzewa, czarne i bezlistne
konary jak rozcapierzone dłonie, a po chwili strzelisty, nagi mur.
Vitari poprowadziła go ku wysokiej bramie, pilnowanej po obu
stronach przez strażników. Ich ciężkie zbroje i ciężkie halabardy
nabijane były złotem, a kasaki wyszywane złotym słońcem Unii.
„Rycerze Armii. Osobista straż króla”.
– Pałac? – mruknął Glokta.
– Nie, slumsy, geniuszu.
– Zatrzymajcie się. – Jeden z dwóch rycerzy uniósł dłoń w
stalowej rękawicy, a jego głos odbił się nieznacznym echem od
wnętrza hełmu. – Podajcie swe imiona i sprawę, z którą
przychodzicie.
– Superior Glokta. – Glokta pokuśtykał do muru i oparł się
o wilgotne kamienie, wciskając język w puste dziąsła, by
zapanować nad bólem w nodze. – Co się tyczy sprawy, ją spytajcie.
To nie był mój pomysł, zapewniam was.
– Praktyk Vitari. Oczekuje nas arcylektor. Wiesz już o tym,
głupcze, mówiłam ci, wychodząc stąd wcześniej.
Jeśli w ogóle było możliwe, by człowiek okryty od stóp do
głów zbroją zdołał okazać zranione uczucia, to z pewnością ten
tutaj.
– Protokół wymaga, bym spytał każdego...
– Każ otworzyć drzwi! – warknął Glokta, przyciskając
pięść do drżącego uda. – Dopóki mogę jeszcze chodzić o własnych
siłach!
Wartownik załomotał gniewnie do bramy, w której po
chwili otworzyły się mniejsze drzwi. Vitari zniknęła schylona za
progiem, a Glokta pokuśtykał za nią i znalazł się na ścieżce ze
starannie wyciętych kamieni. Wokół rozciągał się ciemny ogród.
Do kwitnących gałęzi przylgnęły krople zimnej wody i ściekały po
licznych posągach. Krakanie jakiejś niewidocznej wrony
wydawało się śmiesznie głośne w bezruchu poranka. Przed nimi,
na tle pierwszego bladego światła, majaczył pałac, plątanina
dachów, wież, rzeźb, ozdobnej kamieniarki.
– Co my tutaj robimy? – spytał Glokta.
– Dowie się pan.
Wkroczył swym chwiejnym krokiem między dwie strzeliste
kolumny i dwóch następnych rycerzy, tak nieruchomych i
milczących, że przypominali niemal puste zbroje. Laska Glokty
stukała na marmurowej posadzce odbijającego echo korytarza,
rozjaśnionego migotliwym blaskiem świec. Wysokie ściany
pokryte były pod sam sufit fryzami. Sceny przedstawiające
zapomniane zwycięstwa i osiągnięcia, a także królów, którzy
wskazywali coś, wymachiwali bronią, czytali proklamacje, stali z
dumnie wypiętą piersią. Ruszył z wysiłkiem po schodach, w
otoczeniu wyciętych na suficie i ścianach wspaniałych złotych
kwiatów, lśniących i połyskujących w blasku świec, podczas gdy
Vitari czekała niecierpliwie u szczytu.
„Bezcenność owych schodów nie ułatwia wspinaczki, do
diabła”.
– Tam – mruknęła do niego.
Dwadzieścia kroków dalej, przy jakichś drzwiach, zebrała
się grupka zatroskanych mężczyzn. Na krześle siedział pochylony
Rycerz Armii, jego hełm leżał obok na podłodze; głowę trzymał w
dłoniach, zanurzając palce w kręconych włosach. Trzej inni ludzie
po prostu stali blisko siebie, ich gorączkowy szept odbijał się od
ścian i niósł echem po korytarzu.
– Nie idziesz ze mną?
Vitari potrząsnęła głową.
– Nie prosił, żebym się tam zjawiła.
Trzej mężczyźni spojrzeli na Gloktę, gdy zaczął kuśtykać w
ich stronę.
„Cóż to za niezwykła grupka, która mamrocze coś na
pałacowym korytarzu przed świtem”.
Marszałek dworu Hoff narzucił w pośpiechu koszulę nocną
na barki, a jego pucołowata twarz wyrażała głębokie poruszenie,
jakby pod wpływem koszmaru sennego. Lord marszałek Varuz
naciągnął na siebie pomiętą koszulę, jej kołnierz z jednej strony
wznosił się sztywno w górę, z drugiej opadał, stalowoszare włosy
sterczały na wszystkie strony. Wysoki sędzia Marovia miał
zapadnięte policzki, oczy podkrążone, pokryta wątrobianymi
plamami dłoń drżała, gdy wskazywał drzwi komnaty.
– W środku – wyszeptał. – Okropna sprawa. Straszna. Co
teraz począć?
Glokta zmarszczył czoło, minął łkającego wartownika i
przestąpił niepewnie próg.
Była to sypialnia.
„I to wspaniała. Nic dziwnego, jesteśmy w pałacu”.
Ściany były wyłożone jaskrawym jedwabiem i obwieszone
mrocznymi płótnami w starych złoconych ramach. Ogromny
kominek wycięto z brązowego i czerwonego kamienia, tak aby
wyglądał jak miniaturowa kantycka świątynia. Łoże miało postać
monstrualnego wzniesienia z baldachimem, którego zasłony
otaczały przestrzeń większą niż cała sypialnia Glokty. Były
odsunięte na bok i zmarszczone, ale w pościeli nikt nie leżał. Jedno
wysokie okno było uchylone, z szarego świata na zewnątrz
docierał chłodny wiatr, wprawiając płomienie świec w taniec i
drżenie.
Arcylektor stał niemal na środku komnaty, spoglądając ze
zmarszczonym czołem na podłogę po drugiej stronie łoża. Jeśli
Glokta oczekiwał, że jego zwierzchnik będzie równie niechlujny
jak jego trzej towarzysze za drzwiami, to musiał się przyznać do
rozczarowania. Biała szata była nieskazitelna, białe włosy starannie
ułożone, dłonie w białych rękawiczkach splecione jak zawsze.
– Wasza Eminencjo... – zaczął Glokta, podchodząc bliżej.
Potem zobaczył coś na posadzce. Ciemny płyn, połyskliwie czarny
w blasku świec.
„Krew. Niezbyt zaskakujące”.
Pokuśtykał jeszcze kawałek. Ciało spoczywało na plecach,
po drugiej stronie łoża. Krew zachlapała białą pościel, rozmazała
się na podłodze i na ścianie, zabrudziła rąbek bogatych zasłon przy
oknie. Rozdarta koszula nocna była nią dosłownie przesiąknięta.
Jedna dłoń leżała zwinięta, druga została oderwana brutalnie, tuż
za kciukiem. Na jednym ramieniu widniała ziejąca rana, wydarto z
niej kawał mięsa.
„Jakby ktoś wyszarpnął go zębami”.
Jedna noga była złamana i straszliwie wygięta, spod
rozdartej skóry sterczała pęknięta kość. Gardło zostało tak
potwornie zmasakrowane, że głowa ledwie się trzymała, twarz
jednak była rozpoznawalna; zdawało się, że spogląda z uśmiechem
na wspaniałe stiuki na suficie, obnażając zęby i rozwierając
szeroko oczy.
– Następca tronu Raynault został zamordowany – mruknął
Glokta.
Arcylektor uniósł okryte ręce i zaklaskał dwoma palcami o
dłoń, powoli i cicho.
– Och, brawo. Właśnie ze względu na twą przenikliwość
kazałem po ciebie posłać. Tak, następca tronu został zamordowany.
Tragedia. Rzecz oburzająca. Okropna zbrodnia, która uderza w
samo serce naszego narodu i w serce każdego człowieka. Ale to
jeszcze nie jest najgorsze. – Arcylektor westchnął głęboko i
przeciągle. – Król nie ma rodzeństwa, rozumiesz, Glokta? Nie ma
następców. Kiedy umrze, to jak myślisz, skąd przyjdzie nasz
następny wspaniały władca?
Glokta przełknął napływającą mu do ust ślinę. „Rozumiem.
Cóż za okropna niedogodność”.
– Z Otwartej Rady.
– Wybory – wysyczał szyderczo Sult. – Otwarta Rada,
głosująca na następnego króla. Pół setki głupców myślących
wyłącznie o sobie. Nie potrafiliby bez pomocy zagłosować za
własnym obiadem.
Glokta znów przełknął.
„Radowałbym się z niepokoju Jego Eminencji, gdyby i
moja głowa nie spoczywała na katowskim pieńku obok jego
głowy”.
– Nie cieszymy się zbytnią przychylnością Otwartej Rady –
westchnął. – Jesteśmy obrzucani przez nią błotem. Jak mało kto.
Nasze działania przeciwko kupcom bławatnym, przeciwko kupcom
korzennym, przeciwko gubernatorowi Vurmsowi, nie wspominając
już o innych sprawach... Żaden z arystokratów nam nie ufa.
„W takim razie, jeśli król umrze...”.
– Jak zdrowie władcy?
– Nie za dobrze. – Sult popatrzył w zamyśleniu na krwawe
szczątki. – Cała nasza praca może lec w gruzach, i to w jednej
chwili. Chyba że zdobędziemy przyjaciół w Otwartej Radzie,
Glokta, dopóki król jeszcze żyje. Chyba że zaczniemy zabiegać o
jej względy, by móc wybrać następcę tronu albo przynajmniej mieć
wpływ na wybór. – Spojrzał na Gloktę, niebieskie oczy zalśniły w
blasku świec. – Trzeba zdobyć głosy, za pieniądze, szantażem,
błaganiem i groźbą. I możesz być pewien, że ci trzej starzy łajdacy
za drzwiami myślą w tej chwili o tym samym. Jak zachować
władzę? Z którym kandydatem się sprzymierzyć? Czyje głosy
można kontrolować?
Kiedy ogłosimy wiadomość o morderstwie, musimy
zapewnić Otwartą Radę, że zabójca jest już w naszych rękach.
Następnie trzeba będzie dokonać szybkiego, brutalnego i wysoce
spektakularnego aktu sprawiedliwości. Jeśli głosowanie nie
przebiegnie po naszej myśli, kto wie, czym się to dla nas może
skończyć? Brock na tronie, może nawet Isher albo Heugen? – Sult
wstrząsnął się, niemal przerażony. – W najlepszym razie utracimy
nasze stanowiska. W najgorszym...
„Kilka ciał unoszących się na wodzie niedaleko doków”.
– Dlatego chcę, byś znalazł mi mordercę księcia.
Natychmiast.
Glokta popatrzył na ciało.
„Niewiele z niego pozostało”.
Dźgnął czubkiem laski dziurę w ramieniu Raynaulta.
„Widzieliśmy już takie rany, na trupie znalezionym w
parku, kilka miesięcy temu. Zrobił to żerca albo, przynajmniej,
mamy tak myśleć”.
Okno, poruszone nagłym i zimnym przeciągiem, stuknęło
cicho o framugę.
„Żerca, który wspiął się tu po murze? W przeciwieństwie
do innego agenta Proroka zostawił bardzo dużo śladów. Dlaczego
książę nie zniknął po prostu jak Davoust? Czy mamy
przypuszczać, że była to nagła utrata apetytu?”.
– Rozmawiał pan ze strażnikiem?
Sult machnął lekceważąco ręką.
– Mówi, że stał całą noc pod drzwiami, jak zwykle.
Usłyszał jakiś hałas, wszedł do środka, znalazł księcia tak, jak go
widzisz, wciąż krwawiącego, okno było otwarte. Posłał
natychmiast po Hoffa. Hoff z kolei posłał po mnie, a ja po ciebie.
– Niemniej jednak, wartownika należy starannie
przesłuchać...
Glokta spojrzał na zwiniętą dłoń Raynaulta. Coś w niej
tkwiło. Schylił się z wysiłkiem, czując, jak laska ugina się pod jego
ciężarem, i ujął to dwoma palcami.
„Ciekawe”.
Kawałek sukna. Białego sukna, jak się wydawało, choć
teraz było w większości ciemnoczerwone. Rozprostował ten
skrawek i podniósł do góry. W przyćmionym blasku świec błysnęła
nieznacznie złota nić.
„Widziałem już taki materiał”.
– Co to jest? – rzucił Sult. – Znalazłeś coś?
Glokta milczał.
„Być może, ale to było bardzo łatwe. Niemal zbyt łatwe”.
***
Glokta skinął głową Frostowi i albinos wyciągnął rękę, po
czym ściągnął z głowy imperatorskiego emisariusza worek. Tulkis
zamrugał w ostrym blasku, wziął głęboki oddech i rozejrzał się
zmrużonymi oczami po pokoju. Brudne białe pomieszczenie, zbyt
jaskrawo oświetlone. Popatrzył na Frosta, który majaczył groźnie
nad jego ramieniem. Popatrzył na Gloktę siedzącego naprzeciwko.
Popatrzył na chybotliwe krzesła, na poplamiony stół i
wypolerowaną kasetkę na blacie. Zdawało się, że nie dostrzega
małej czarnej dziury w przeciwległym rogu, za głową Glokty. I nie
miał jej dostrzec. Był to otwór, przez który arcylektor obserwował
przesłuchanie.
„Przez który słyszy każde wypowiedziane słowo”.
Glokta przyglądał się uważnie emisariuszowi.
„Właśnie w tych najwcześniejszych chwilach człowiek
często wyznaje swoją winę.
Zastanawiam się, jak będą brzmiały jego pierwsze słowa.
Niewinny spytałby, o jaką zbrodnię jest oskarżony...”.
– O jaką zbrodnię jestem oskarżony? – spytał Tulkis.
Glokta poczuł, jak drga mu powieka.
„Oczywiście, winny, który byłby dość sprytny, mógłby
zadać bez trudu to samo pytanie”.
– O zamordowanie następcy tronu, księcia Raynaulta.
Emisariusz zamrugał i osunął się na krześle.
– Moje najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie
królewskiej i całemu narodowi Unii w tym tragicznym dniu. Ale
czy to wszystko jest konieczne? – Wskazał głową zwoje ciężkiego
łańcucha oplatającego mu nagie ciało.
– Owszem. Jeśli jesteś tym, kim jesteś, jak podejrzewamy.
– Rozumiem. Mogę spytać, czy będzie stanowiło
jakąkolwiek różnicę, jeśli jestem niewinny i nie uczestniczyłem w
tej odrażającej zbrodni?
„Wątpię. Nawet jeśli to prawda”.
Glokta rzucił na stół splamiony krwią kawałek sukna.
– Znaleziono to w zaciśniętej dłoni księcia.
Tulkis popatrzył na skrawek materiału, wyraźnie
zaskoczony.
„Jakby nigdy wcześniej go nie widział”.
– Pasuje dokładnie do rozdarcia w odzieniu znalezionym w
twoich komnatach. W odzieniu splamionym także krwią.
Tulkis spojrzał na Gloktę, otwierając szeroko oczy. „Jakby
nie miał pojęcie, w jaki sposób się to tam znalazło”.
– Jak to wyjaśnisz?
Emisariusz nachylił się nad stołem, na ile pozwalały mu
łańcuchy krępujące dłonie na plecach, i przemówił szybko i
pospiesznie: – Proszę mnie posłuchać, superiorze. Jeśli agenci
Proroka dowiedzieli się o mojej misji – a dowiadują się o
wszystkim prędzej czy później – to nie cofną się przed niczym, by
jej zapobiec.
Wie pan, do czego są zdolni. Jeśli ukarzecie mnie za tę
zbrodnię, będzie to obelgą dla imperatora. To tak, jakbyście
odtrącili jego przyjacielską dłoń, a nawet wymierzyli mu policzek.
Poprzysięgnie zemstę, a gdy Uthman-ul-Dosht coś
poprzysięga... moje życie nic nie znaczy, lecz moja misja nie może
zakończyć się klęską. Konsekwencje... dla obu naszych narodów...
proszę, superiorze, błagam... wiem, że jest pan człowiekiem o
otwartym umyśle...
– Otwarty umysł jest jak otwarta rana – warknął Glokta. –
Podatny na truciznę. Skłonny do ropienia. Zdolny przynosić
swemu właścicielowi jedynie ból.
Skinął Frostowi i albinos położył ostrożnie kartkę na stole,
po czym podsunął ją Tulkisowi koniuszkami palców. Postawił
obok buteleczkę atramentu i zdjął mosiężne wieczko. Przy
kałamarzu położył pióro.
„Wszystko równo i starannie, jak życzyłby sobie jakiś
kwatermistrz”.
– To jest twoje wyznanie. – Glokta machnął ręką,
wskazując papier. – Gdybyś się zastanawiał, co to takiego.
– Jestem niewinny – wymamrotał Tulkis niemal szeptem.
Glokta poczuł drgnienie irytacji na twarzy.
– Byłeś kiedykolwiek torturowany?
– Nie.
– Widziałeś kiedykolwiek, jak się torturuje ludzi?
Emisariusz zbladł.
– Widziałem.
– Więc masz jakieś wyobrażenie o tym, co cię czeka.
Frost podniósł wieko kasetki. Znajdujące się w środku tacki
uniosły się i rozsunęły na boki, niczym wielki i wspaniały motyl,
który po raz pierwszy rozpościera skrzydła, i ukazały swe
instrumenty w całym swym lśniącym, hipnotycznym i
przerażającym pięknie. Glokta patrzył, jak w oczach Tulkisa
pojawia się strach i fascynacja.
– Jestem w tym najlepszy. – Glokta wydał długie
westchnienie i złączył przed sobą dłonie.
– Nie jest to kwestia dumy. To fakt. Nie siedziałbyś tu ze
mną, gdyby było inaczej. Mówię ci to, żeby nie było żadnych
wątpliwości. Możesz więc odpowiedzieć na moje następne pytanie
bez jakichkolwiek złudzeń. Spójrz na mnie. – Zaczekał, aż
spojrzenie Tulkisa napotka jego wzrok. – Wyznasz?
Przez chwilę panowała cisza.
– Jestem niewinny – wyszeptał ambasador.
– Nie o to pytałem. Spytam jeszcze raz. Wyznasz?
– Nie mogę.
Patrzyli na siebie przez bardzo długą chwilę, Glokta zaś nie
miał żadnych wątpliwości.
„Jest niewinny. Jeśli mógłby wspiąć się ukradkiem po
ścianie pałacu i przekraść przez okno sypialni księcia
niezauważony, to z pewnością mógłby też umknąć z Agriontu, nim
zdążylibyśmy się zorientować. Po cóż miałby tu przebywać, kłaść
się spać i zostawiać zabrudzone krwią odzienie w szafie, czekając,
aż je znajdziemy? Łańcuch śladów tak widoczny, że nawet ślepiec
podążyłby ich tropem. Ktoś nas nabiera, i to w niezbyt subtelny
sposób. Ukarać niewłaściwego człowieka to jedno. Ale pozwolić
robić z siebie głupca? Coś zupełnie innego”.
– Jedną chwilę – mruknął Glokta, podniósł się z wysiłkiem
z krzesła, zbliżył do drzwi, zamknął je starannie za sobą,
pokuśtykał skrzywiony po schodach i wszedł do sąsiedniego
pokoju.
– Co ty u licha wyprawiasz? – warknął na niego arcylektor.
Glokta pochylił głowę, okazując głęboki szacunek.
– Próbuję ustalić prawdę, Wasza Eminencjo...
– Co próbujesz ustalić? Zamknięta Rada czeka na
wyznanie, a ty bredzisz o prawdzie?
Glokta napotkał wściekły wzrok arcylektora.
– A jeśli nie kłamie? Jeśli imperator rzeczywiście pragnie
pokoju? Jeśli ten człowiek jest niewinny?
Sult patrzył na niego, zimne niebieskie oczy były szeroko
otwarte z niedowierzania.
– Straciłeś w Gurkhulu zęby czy swój pieprzony umysł?
Kogo obchodzi niewinność?
Zależy nam teraz na tym, co trzeba zrobić! Zależy nam na
tym, co jest konieczne! Zależy nam na atramencie na kawałku
papieru, ty... ty... – niemal toczył pianę z ust i rozwierał na
przemian i zaciskał dłonie z wściekłości. – ...ty kaleki strzępie
człowieka! Spraw, żeby podpisał, a będziemy mogli z tym
skończyć i zabrać się do lizania tyłka Otwartej Radzie!
Glokta jeszcze bardziej pochylił głowę.
– Oczywiście, Wasza Eminencjo.
– Czy twoja pokrętna obsesja prawdy sprawi mi
dzisiejszego wieczoru jakiekolwiek kłopoty? Posłużyłbym się
raczej igłą niż szpadlem, ale wyciągnąłbym wyznanie z tego
łajdaka tak czy owak! Mam posłać po Goyle'a?
– Oczywiście, że nie, Eminencjo.
– Wracaj tam, do diabła, i każ... mu... podpisać!
***
***
***
***
***
***
***
***
***
_\|/_
(o o)
+-------------oOO-{_}-OOo-------------+