You are on page 1of 63

William S.

Burroughs

Pedał
(PrzełoŜył Paweł Lipszyc)
WSTĘP

Kiedy pod koniec lat czterdziestych mieszkałem w Mexico City, było to milionowe miasto oddychające
czystym, przepojonym blaskiem słońca powietrzem, upiększone niebem o tym niezwykłym, zupełnie
wyjątkowym odcieniu, który stanowi tak znakomite tło dla krąŜących sępów, dla krwi i piasku. Surowy, groźny,
bezlitosny błękit meksykański. Mexico City spodobało mi się juŜ podczas pierwszej wizyty. W roku 1949 Ŝyło
się tam tanio - duŜa kolonia cudzoziemców, wspaniałe burdele i restauracje, walki kogutów, walki byków,
słowem wszelkie rozrywki, jakie tylko moŜna sobie wyobrazić. Człowiek samotny mógł tu zupełnie dobrze Ŝyć
za dwa dolary dziennie. Sprawa sądowa, którą wytoczono mi w Nowym Orleanie za posiadanie heroiny i
marihuany, przedstawiała się niezbyt ciekawie, więc postanowiłem nie stawiać się w sądzie w wyznaczonym
terminie. Wynająłem mieszkanie w Mexico City, w cichej dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią.
Wiedziałem, Ŝe zgodnie z obowiązującym prawem przedawnienia nie mogę wrócić do Stanów w ciągu
najbliŜszych pięciu lat. ZłoŜyłem więc podanie o obywatelstwo meksykańskie i zapisałem się na kilka kursów z
archeologii Majów i Meksyku w Mexico City College. Fundusz G.I. Bill pokrywał koszty moich ksiąŜek i opłaty
za studia, a ponadto otrzymywałem siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie na osobiste wydatki. Myślałem o
zajęciu się rolnictwem albo otworzeniu baru przy granicy ze Stanami.
Miasto podobało mi się. Dzielnice biedoty pod względem brudu i nędzy z powodzeniem konkurowały z
azjatyckimi. Ludzie srali na ulicy, potem kładli się w kale i spali. Muchy spacerowały po twarzach śpiących
nędzarzy. Ci bardziej przedsiębiorczy (nierzadko byli to trędowaci) rozpalali ogniska na rogach ulic, a potem
gotowali ohydne, śmierdzące, rozpaćkane potrawy, które rozprowadzali wśród przechodniów. Gliniarze nie
czepiali się pijaków śpiących na głównej ulicy. Odnosiłem wraŜenie, Ŝe wszyscy Meksykanie doprowadzili do
perfekcji sztukę pilnowania własnego nosa. Kiedy ktoś miał ochotę nosić monokl czy chodzić z laską, nie wahał
się tego robić. Nikt się za nim z tego powodu nie oglądał. Chłopcy spacerowali ulicami pod rękę z młodymi
męŜczyznami i nikt nie zwracał na nich uwagi. Nie chodziło o to, Ŝe ludzie nie interesowali się innymi, po prostu
Meksykaninowi nie przyszłoby nigdy do głowy spodziewać się słów krytyki ze strony obcego czy krytykować
zachowanie innych.

Meksyk w gruncie rzeczy naleŜał do świata kultury orientalnej, odzwierciedlał dwa tysiące lat chorób,
nędzy, degradacji i głupoty, niewolnictwa i brutalności, fizycznego i psychicznego terroru. Był groźny, ponury i
chaotyczny tym szczególnym chaosem snu. śaden Meksykanin nie znał naprawdę drugiego Meksykanina. Kiedy
natomiast jakiś Meksykanin kogoś zabijał (co zdarzało się często), zazwyczaj był to jego najlepszy przyjaciel.
KaŜdy, kto miał na to ochotę, nosił broń palną. Czytałem o kilku wypadkach, kiedy pijani gliniarze strzelali do
stałych bywalców baru, a następnie sami padali od strzałów uzbrojonych cywilów. Pod względem autorytetu
meksykańscy gliniarze stali na równi z kontrolerami biletów w tramwajach.

Wszyscy urzędnicy państwowi byli przekupni, podatek dochodowy bardzo niski, a system opieki
zdrowotnej wyjątkowo sprytnie pomyślany; lekarze reklamowali swoje usługi i obniŜali ceny. Mogłeś sobie
wyleczyć syfa za dwa dolary i czterdzieści centów albo kupić penicylinę i wstrzyknąć samemu. Nie istniały
przepisy ograniczające leczenie we własnym zakresie. Igły i strzykawki moŜna było dostać wszędzie. Był to czas
Alemana, kiedy królowała mordida*. Piramida łapówek wznosiła się od zwykłego gliniarza aŜ do samego
Presidente. Pod względem morderstw Mexico City było stolicą świata; posiadało najwyŜszy wskaźnik zabójstw
na głowę. Pamiętam codzienne doniesienia prasowe, takie jak to, na przykład:

Pewien campesino* przyjechał ze wsi do miasta i czekał na autobus. Płócienne spodnie,


sandały z opony, szerokie sombrero, maczeta za pasem. Obok niego czekał drugi człowiek, ubrany
w garnitur, zerkający na zegarek i pomrukujący ze złością. Campesino wyciągnął maczetę i
równiutko ściął tamtemu głowę. Później powiedział policji: - Posyłał mi spojrzenia muy feo*, tak
Ŝe w końcu nie mogłem się powstrzymać.

Najwyraźniej tamten człowiek był zirytowany, poniewaŜ autobus się spóźniał. Wyglądał więc na szosę,
wypatrując autobusu, a campesino błędnie zinterpretował jego zachowanie i oto rynsztokiem potoczyła się
głowa, strojąc potworne miny i szczerząc złote zęby.

Dwóch niezadowolonych campesino siedziało na skraju drogi. Nie mieli pieniędzy na


śniadanie. Jakiś chłopiec przechodził tamtędy, prowadząc kilka kóz. Campesino podniósł kamień i
zmiaŜdŜył chłopcu głowę. Zabrali kozy do najbliŜszej wioski i sprzedali je. Kiedy zatrzymała ich
policja, jedli właśnie śniadanie.

W małym domku mieszkał człowiek. Pewien obcy zapytał go o drogę do


Ayahuasca. “A to tędy, señor.” Prowadził tamtego krętą ścieŜką, ciągle
powracając w to samo miejsce. “Ta droga jest tutaj.” Nagle uświadomił sobie, Ŝe
nie ma pojęcia, gdzie jest droga do Ayahuasca, a w ogóle z jakiej racji zawracają
mu głowę? Wziął kamień i zabił dręczyciela.

Campesino zbierali Ŝniwo kamieniami i maczetami. Politycy i emerytowani gliniarze ze swoimi


automatycznymi spluwami kaliber 45 byli jeszcze bardziej krwioŜerczy. Trzeba było nauczyć się spylać. Oto
jeszcze jedna prawdziwa historia:

Pewien uzbrojony politico dowiaduje się, Ŝe jego dziewczyna go zdradza i spotyka się z
kimś w holu. Zupełnie przypadkiem pojawia się tam młody Amerykanin, który siada obok niej. W
tym momencie wpada macho: - CHINGOA! – Wyciąga swoją czterdziestkę piątkę i zwala
chłopaka ze stołka barowego. Wyciągają ciało na ulicę i zabierają w siną dal. Kiedy przyjeŜdŜają

*
Mordida - (hiszp.) łapówka.
*
Campesino - (hiszp.) wieśniak.
gliny, barman wzrusza ramionami, wycierając swój zakurzony bar. - Malos, esos muchachos!* - to
wszystko, co mówi.

KaŜdy kraj ma swoje męty, takich gnojków, jak na przykład szeryf z Południa, liczący karby na kolbie
swojego rewolweru po sprzątnięciu kolejnego Murzyna. Pod względem zwykłego draństwa szyderczy
meksykański macho na pewno do takich mętów naleŜy. Wielu ludzi naleŜących do meksykańskiej klasy średniej
jest równie paskudnych jak kaŜdy burŜuj na świecie. Przypominam sobie, Ŝe w Meksyku recepty na narkotyki
były jasnoŜółte jak banknot tysiącdolarowy albo jak zawiadomienie o karnym zwolnieniu z wojska. Pewnego
dnia Stary Dave i ja próbowaliśmy zrealizować taką receptę, którą Dave otrzymał zupełnie legalnie od rządu
meksykańskiego. Pierwszy aptekarz, do którego się zwróciliśmy, cofnął się gwałtownie, szczerząc zęby na
widok naszej recepty: - No prestamos servicio a los viciosos.*
Chodziliśmy od apteki do apteki, z kaŜdym krokiem czując się coraz gorzej. Wszędzie
nam odpowiadano: - Nie, señor... - Musieliśmy przejść kilka dobrych mil.
- Jeszcze nigdy nie byłem w tej okolicy.
- No, spróbujmy jeszcze raz.
Weszliśmy w końcu do maleńkiej farmacia, mieszczącej się we wnęce muru. Wyjąłem receta*, a siwa
pani uśmiechnęła się do mnie. Spojrzała na receptę i powiedziała:
- Dwie minuty, señor.
Usiedliśmy, Ŝeby poczekać. Na parapecie okna stało geranium. Mały chłopiec przyniósł mi szklankę
wody, kot otarł się o moją nogę. Po chwili aptekarka wróciła z naszą morfiną.
- Gracias, señor.
Wyszliśmy i okolica wydała nam się zaczarowana: małe farmacias na rynku, stragany, skrzynki do
przewoŜenia towarów, pulqueria* na rogu. W małych budkach sprzedawano smaŜone pasikoniki i cukierki
miętowe czarne od much. Wiejscy chłopcy w nieskazitelnie białych lnianych ubrankach, w sandałach ze
sznurka, z twarzami jak z polerowanego brązu i o dzikich, niewinnych, czarnych oczach. Przypominali
egzotyczne zwierzęta o oślepiającej urodzie, ale całkowicie pozbawione seksu. Oto chłopiec o ostrych rysach i
czarnej skórze; pachnie wanilią, za uchem ma zatkniętą gardenię. Tak, znalazłeś Johnsona, ale po to, by go
znaleźć, musiałeś przebrnąć przez cały Gównogród. Zawsze tak jest. Właśnie wtedy, kiedy myślisz, Ŝe Ziemia
jest zamieszkała wyłącznie przez róŜnych gnojków, spotykasz Johnsona.

Pewnego dnia o ósmej rano ktoś zapukał do moich drzwi. Byłem jeszcze w piŜamie, otworzyłem i
stanąłem przed inspektorem Urzędu Imigracyjnego.
- Ubieraj się. Jesteś aresztowany.
Wyglądało na to, Ŝe kobieta z naprzeciwka napisała długi donos o moim pijaństwie i niechlujnym

*
Muy feo - (hiszp.) bardzo nieładne.
*
Malos, esos muchachos! - (hiszp.) Ach, ci niedobrzy chłopcy!
*
No prestamos servicio a los viciosos - (hiszp.) Nie obsługujemy narkomanów.
*
Receta - (hiszp.) recepta.
*
Pulqueria - (hiszp.) stragan.
wyglądzie. Poza tym coś było nie w porządku z moimi papierami, a w ogóle gdzie moja meksykańska Ŝona,
którą jakoby mam? Urzędnicy imigracyjni byli gotowi zamknąć mnie w więzieniu, Ŝebym oczekiwał tam na
deportację jako niepoŜądany obcy element.
Wszystko moŜna było oczywiście załatwić przy pomocy pieniędzy, ale mój rozmówca był szefem
wydziału deportacji i byle czego nie brał. Skończyło się na dwustu dolarach. Wracając z Urzędu Imigracyjnego
do domu, wyobraŜałem sobie sumę, którą musiałbym zapłacić, gdybym faktycznie prowadził w Mexico City
jakiś interes.
Myślałem o ciągłych problemach, na jakie natykali się trzej amerykańscy właściciele “Ship Ahoy”.
Gliniarze bez przerwy przychodzili po mordida, a oprócz nich byli inspektorzy sanitarni, a takŜe jeszcze inni
gliniarze, którzy próbowali znaleźć na tę knajpę jakiegoś haka i w ten sposób dostać w łapę kupę forsy. Zabrali
kelnera do komisariatu i skopali go niemiłosiernie. Chcieli się dowiedzieć, gdzie schowano ciało Kelly'ego. Ile
kobiet zgwałcono w knajpie? Kto przynosił trawkę? I tak dalej. Kelly był amerykańskim poszukiwaczem
przygód, którego postrzelono w “Ship Ahoy” sześć miesięcy wcześniej; wylizał się i teraz słuŜy w Armii Stanów
Zjednoczonych. Nigdy nie zgwałcono tam Ŝadnej kobiety ani nie palono trawki. Porzuciłem więc plan
otwierania baru w Meksyku.

Człowiek uzaleŜniony nie dba o swój wygląd. Nosi najbrudniejsze, najbardziej zniszczone ubrania i nie
czuje potrzeby zwracania na siebie uwagi. W czasie, kiedy ćpałem, byłem znany w Tangerze jako El Hombre
Invisible - Niewidzialny Człowiek. Zaniedbanie wyglądu zewnętrznego wywołuje często niewybredny głód
obrazów. Billie Holliday powiedziała, Ŝe dopiero wtedy była pewna przezwycięŜenia nałogu, kiedy przestała
oglądać telewizję. W mojej pierwszej powieści, Ćpun, Lee przechodzi przez karty ksiąŜki zintegrowany,
opanowany, pewien, Ŝe wie, dokąd idzie. W Pedale Lee rozpaczliwie potrzebuje kontaktu, jest rozbity
wewnętrznie, całkowicie niepewny siebie i celu, do którego dąŜy.
RóŜnica jest oczywiście prosta: naćpany Lee jest osłonięty, chroniony, a takŜe boleśnie ograniczony.
Narkotyki nie tylko powodują przyhamowanie popędu płciowego, ale takŜe stępiają reakcje emocjonalne aŜ do
zupełnego zaniku, w zaleŜności od wielkości dawki. Kiedy ponownie przyjrzymy się akcji Ćpuna, zobaczymy,
jak pełen halucynacji miesiąc ostrego odstawienia mieni się piekielnym blaskiem groźby i zła, wypływającym z
barów rozświetlonych światłem neonów. Pełno tam ponurej przemocy, czterdziestka piątka jest zawsze tuŜ pod
ręką. Kiedy ćpałem, byłem odizolowany. Nie piłem, niezbyt często wychodziłem z domu, ładowałem tylko w
kanał i czekałem na kolejny strzał.
Kiedy zdejmuje się pokrywkę, wszystko, co dotąd trzymane było w ryzach przez narkotyk, wylewa się
na zewnątrz. Narkoman w okresie odstawienia łatwo popada w skrajne stany emocjonalne, właściwe dla wieku
dziecięcego lub młodzieńczego, niezaleŜnie od tego, ile faktycznie ma lat. MęŜczyźni sześćdziesięcioletni
miewają polucje i spontaniczne orgazmy (niezwykle przykre doświadczenie; jak mówią Francuzi - agaçant*).
Jeśli czytelnik nie będzie o tym pamiętał, metamorfoza charakteru Lee wyda mu się niewytłumaczalna albo
psychotyczna. Pamiętajcie teŜ, Ŝe zespół odstawienia jest samoograniczający i nie trwa dłuŜej niŜ miesiąc. Lee
przechodzi teŜ okres nadmiernego picia, które zaostrza najniebezpieczniejsze aspekty choroby odstawienia:
niespokojne, nieprzyzwoite, skandaliczne, płaczliwe - słowem, odpychające - zachowanie. Po odstawieniu
organizm na powrót przystosowuje się i stabilizuje na poziomie przednarkotycznym. W narracji stabilizacja ta
jest wreszcie osiągnięta podczas podróŜy południowoamerykańskiej. Po panamskim znieczuleniu nie było juŜ
ani heroiny, ani Ŝadnych innych narkotyków. Lee ogranicza picie do kilku głębszych o zachodzie słońca.
Wyjąwszy fantasmagoryczną obecność Allertona, przypomina w pewnym stopniu Lee z późniejszych Yage
Letters.

Napisałem więc Ćpuna, a moja motywacja była względnie prosta: w najdokładniejszy i najprostszy
sposób spisać doświadczenia narkomana. Liczyłem na wydanie, pieniądze, uznanie. Kiedy zacząłem pisać
Ćpuna, Kerouac opublikował The Town and the City. Pamiętam, Ŝe kiedy jego ksiąŜka ukazała się, napisałem do
niego, Ŝe pieniądze i sławę ma juŜ zapewnione. Jak widzicie, w tamtym czasie nie miałem pojęcia o zawodzie
pisarza.
Moje motywacje do napisania Pedała były bardziej złoŜone i nawet obecnie nie są dla mnie jasne.
Dlaczego miałbym chcieć spisywać z taką dokładnością te niezwykle bolesne i rozdzierające wspomnienia?
Podczas gdy ja napisałem Ćpuna, czuję, Ŝe to Pedał pisał mnie. Zadawałem sobie sporo trudu, by zapewnić
sobie przyszłe uznanie, a takŜe wyrzucić z siebie własne przeŜycia: pisanie jako szczepionka. W momencie
kiedy coś zostaje napisane - traci moc zdumiewania nas, podobnie jak wirus traci przewagę, kiedy osłabiony
spowoduje powstanie przeciwciał. Przez spisanie swoich przeŜyć osiągnąłem więc pewną odporność na dalsze
tego typu ryzykowne przedsięwzięcia.
W początkowym fragmencie rękopisu Pedała, Lee, powróciwszy z narkotycznej izolacji do krainy
Ŝywych - niczym rozgorączkowany, niedorzeczny Łazarz - wydaje się zdecydowany osiągać sukcesy w
seksualnym sensie tego słowa. Jest coś dziwnie systematycznego i aseksualnego w jego pogoni za odpowiednimi
obiektami podbojów. Skreśla ze swojej listy jedną okazję za drugą, zresztą, zdaje się, ułoŜył ten spis,
spodziewając się ostatecznej klęski. Podświadomie Lee nie pragnie sukcesu, ale robi wszystko, by nikt nie
zauwaŜył, Ŝe w rzeczywistości wcale nie szuka kontaktu seksualnego.
Jednak Allerton był na pewno j akimś rodzajem kontaktu. A jakiego kontaktu szukał Lee? Pisząc teraz,
myślę, Ŝe chodziło o realizację jakiegoś bardzo zagmatwanego zamysłu, nie mającego nic wspólnego z osobą
Allertona. Podczas gdy narkomanowi jest obojętne, jakie wraŜenie wywiera na innych, w okresie odstawienia
moŜe odczuwać nieodpartą potrzebę publiczności. Najwyraźniej tego właśnie szuka Lee w Allertonie: widowni,
uznania dla swoich gier i gierek, które są oczywiście maską osłaniającą daleko posuniętą dezintegrację.
Wynajduje więc gorączkowy, przykuwający uwagę styl bycia, który nazywa “rutyną”: szokującą, śmieszną,
zapierającą dech. “Jednego zatrzymuje z trzech, sędziwy dziad-marynarz...”*
Przedstawienie przybiera formę czynności rutynowych: fantazje na temat szachistów, teksańskiego
nafciarza, Targu UŜywanych Niewolników Corn Hole Gusa... W Pedale Lee kieruje te rutynowe czynności ku
rzeczywistej publiczności. Później, kiedy rozwija się jako pisarz, odnajduje publiczność w sobie. Jednak ten sam
mechanizm, dzięki któremu powstał A. J. i doktor Benway, ten sam twórczy impuls stworzył Allertona. Zmusza
go do przyjęcia roli wychwalającej muzy, w której to roli czuje się on ze zrozumiałych względów nieswojo.
To, czego szuka Lee, to kontakt i uznanie. Jest jak foton, który wyłania się z mgły nieistotności, by
zostawić niezatarty ślad w świadomości Allertona. Jeśli nie znajdzie odpowiedniego obserwatora, grozi mu, jak

*
Agaçant - (fr.) irytujące.
*
“Rymy o sędziwym marynarzu”, Samuel Taylor Coleridge, przekład Stanisława Kryńskiego.
nie obserwowanemu fotonowi, bolesne rozproszenie. Lee nie wie, Ŝe jest juŜ oddany pisarstwu, które jest dla
niego jedyną drogą, by zostawić niezatarty ślad, niezaleŜnie od tego, czy Allerton jest skłonny obserwować, czy
nie. Lee zostaje nieubłaganie wepchnięty w świat fikcji. Dokonał juŜ wyboru pomiędzy swoim Ŝyciem a pracą.

Rękopis urywa się w Puyo, mieście na Końcu Drogi... Poszukiwania yage zakończyły się
niepowodzeniem. Tajemniczy doktor Cotter pragnie tylko pozbyć się swoich nieproszonych gości. Podejrzewa,
Ŝe mogą być agentami jego zdradzieckiego wspólnika, Gilla, który pragnie wykraść genialne dzieło doktora -
sposób uzyskiwania kurary z wieloskładnikowej trucizny do strzał. Słyszałem później, Ŝe zakłady chemiczne
postanowiły po prostu wykupić hurtem ową truciznę i wyodrębniać kurarę w swoich amerykańskich
laboratoriach. Lek udało się wkrótce uzyskać syntetycznie i obecnie jest on standardowym składnikiem wielu
preparatów rozkurczowych. Wydaje się więc, Ŝe Cotter nie miał w rzeczywistości nic do stracenia: jego wysiłki
zostały uprzedzone przez konkurencję.
Ślepy zaułek. Puyo moŜe stanowić model Miejsca przy Ślepych Drogach: martwe, bezładne
zbiorowisko domów krytych cynowymi dachami, stojących w strugach nieustannego, ulewnego deszczu. Shell
wyniósł się, zostawiając bungalowy z prefabrykatów i rdzewiejące maszyny. Lee dotarł natomiast do kresu
drogi, kresu, który był oczywisty juŜ na początku. Pozostaje mu bezmiar przestrzeni nie do przekroczenia, klęska
i zmęczenie po długiej, bolesnej podróŜy, odbytej na próŜno. Niewłaściwe wybory dróg, zgubiony ślad, autobus,
który czeka w deszczu... z powrotem do Ambato, Quito, Panamy, Mexico City.

Kiedy zacząłem pisać ten komentarz do Pedała, odczułem głęboką odrazę, pisarski paraliŜ krępujący
jak kaftan bezpieczeństwa: “Patrzę na rękopis Pedała i czuję, Ŝe po prostu nie jestem w stanie tego czytać. Moja
przeszłość była zatrutą rzeką. Miało się szczęście, Ŝe się z niej uciekło. Wiele lat po spisaniu tych zdarzeń
człowiek czuje się przez tę rzekę bezpośrednio zagroŜony. Bolesne do tego stopnia, Ŝe trudno jest mi to czytać, a
co dopiero pisać o tym. Irytuje mnie kaŜde słowo i gest.”
Przyczyna mojej niechęci staje się jaśniejsza, kiedy zmuszam się do oglądania wstecz: motywacją do
stworzenia tej ksiąŜki było wydarzenie, o którym tu się nie wspomina, a nawet się go unika. Była to absurdalna,
przypadkowa śmierć mojej Ŝony, Joan, zastrzelonej w sierpniu 1951 roku.
W trakcie pisania The Place of Dead Roads czułem duchowy związek z nieŜyjącym pisarzem
angielskim Dentonem Welchem. Bohater mojej powieści, Kim Carson, został stworzony bezpośrednio na wzór
Dentona. Całe fragmenty zostały mi niejako podyktowane, przypłynęły do mnie jak odgłos bębnienia palcami po
stole. Pisałem o tym fatalnym poranku w dniu wypadku, w wyniku którego Denton pozostał inwalidą do końca
swojego krótkiego Ŝycia. Gdyby zatrzymał się trochę dłuŜej tu, a trochę krócej tam, uniknąłby spotkania z
motocyklistką, która wpadła na jego rower bez Ŝadnego widocznego powodu. W którymś momencie Denton
zatrzymał się na kawę i patrząc na mosięŜne zawiasy w oknach kafejki, niektóre pęknięte, poczuł nagły
przypływ uczucia totalnego opuszczenia i straty. KaŜde wydarzenie tego poranka naładowane jest wyjątkowym
znaczeniem, jak gdyby było podkreślone. Pisarstwo Welcha przeniknięte jest podobnym podtekstem: trójkątny
placuszek, filiŜanka herbaty, kałamarz kupiony za kilka szylingów, wszystkie te przedmioty stają się naładowane
wyjątkowym, często złowieszczym znaczeniem.
Odnoszę dokładnie to samo wraŜenie - w stopniu wręcz nie do wytrzymania - kiedy czytam rękopis
Pedała. Wydarzeniem, które owładnęło uczuciami Lee, była spowodowana przez niego, śmierć Ŝony.
Świadomość obsesji, martwa dłoń zsuwająca się jak rękawiczka z jego własnej ręki. Z tych stronic unoszą się
więc opary grozy i zła. Lee - świadomie lub nieświadomie - stara się uciec od zła za pomocą gorączkowych
wzlotów fantazji. Usiłuje zasłaniać się codziennymi, rutynowymi czynnościami, a mimo to poczucie zagroŜenia
jest wciąŜ obecne, choć nieuchwytne jak mgła.
Brion Gysin powiedział mi kiedyś w ParyŜu: - Zły duch zastrzelił Joan, aby być... - Fragment przekazu
mediumistycznego, który nie został zakończony; a moŜe został? Nie ma potrzeby go kończyć, jeśli odczytacie to
tak: “Zfy duch zastrzelił Joan, ab y b yć - czyli aby podtrzymać swoją nienawistną, pasoŜytniczą działalność.
Moja koncepcja opętania bliŜsza jest wizji średniowiecznej niŜ wyjaśnieniom współczesnej psychologii, które
dogmatycznie upierają się, Ŝe tego rodzaju zjawiska, muszą pochodzić z wewnątrz, a nigdy, nigdy, nigdy z
zewnątrz. (Tak jakby istniała jakaś wyraźna granica między wnętrzem a tym, co się dzieje na zewnątrz.) Mam tu
na myśli określony byt opętujący. W istocie ta koncepcja psychologiczna mogła zostać z powodzeniem
wymyślona właśnie przez owe byty opętujące. Dla opętującego nie ma bowiem nic bardziej niebezpiecznego niŜ
być postrzeganym przez ofiarę jako odrębna istota, która napada. Z tego powodu ten, który napada, ukazuje się
tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie niezbędne.
W roku 1939 zacząłem się interesować hieroglifami egipskimi i poszedłem spotkać się z kimś z
Wydziału Egiptologii na Uniwersytecie w Chicago. Coś wrzeszczało mi do ucha: - NIE JESTEŚ STĄD! - Tak,
hieroglify dostarczały jedynego klucza do mechanizmu opętania. Byt opętujący, podobnie jak wirus, musi sobie
znaleźć wejście.
Podczas tego wydarzenia po raz pierwszy wyraźnie zrozumiałem, Ŝe jest we mnie coś, co nie jest mną i
nad czym nie panuję. Pamiętam sen z tamtego okresu: w latach trzydziestych pracowałem w Chicago jako
tępiciel robactwa. Wynajmowałem pokój przy North Side. We śnie unoszę się pod sufitem w poczuciu
całkowitej martwoty i rozpaczy. Patrzę w dół i widzę, Ŝe moje ciało wychodzi drzwiami, i wiem, Ŝe ma
zbrodnicze zamiary.

MoŜna się zastanawiać, czy yage mogła uratować całą sprawę przez oślepiające
objawienie. Przypominam sobie zdanie, które napisałem w ParyŜu wiele lat później: “Surowe,
złuszczone wiatry nienawiści i nieszczęścia wystrzeliły”. Przez długi czas sądziłem, Ŝe słowa
te dotyczą zastrzyku, kiedy narkotyk tryska z drugiej strony zatkanej strzykawki lub
zakraplacza. Brion Gysin wskazał na faktyczne znaczenie napisanych przeze mnie słów:
strzał, który zabił Joan.

W Quito kupiłem nóŜ fiński. Miał metalową rękojeść i dziwny, spatynowany “antyczny” wygląd, jakby
pochodził ze sklepu ze starzyzną z początku wieku. Widzę go na tacy, na której leŜą stare noŜe i pierścionki;
cienka warstewka srebra odchodzi płatami. Było około trzeciej po południu, kilka dni po moim powrocie do
Mexico City. Postanowiłem naostrzyć ten nóŜ. DomokrąŜca ostrzący noŜe gwizdał zawsze tę samą melodyjkę i
zawsze chodził tą samą trasą. Kiedy szedłem ulicą w kierunku jego wózka, uczucie smutku i straty
przygniatające mnie przez cały dzień stało się tak przemoŜne, Ŝe łzy pociekły mi po twarzy, - Co jest źle, na
Boga? - pytałem sam siebie. Ta cięŜka depresja i uczucie zagubienia powracają w tekście. Lee wiąŜe je
zazwyczaj ze swymi niepowodzeniami z Allertonem: “Coś, jak kotwica, hamowało ruchy i myśli. Twarz Lee
była zesztywniała, jego głos brzmiał głucho”. Allerton właśnie odrzucił zaproszenie na obiad i nagle odszedł:
“Lee wbijał wzrok w stół, jego myśli były powolne, zupełnie jakby było mu bardzo zimno”. (Kiedy to czytam,
j est mi bardzo zimno i mam depresję.) Oto i uprzedzający wydarzenia sen z chaty Cottera w Ekwadorze: “Stał
przed wejściem do »Ship Ahoy«. Knajpa wyglądała na opustoszałą. Słyszał czyjś płacz. Zobaczył swojego
małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona. Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku... Mocno
przytulił małego Willy'ego do piersi. Stała tam grupa ludzi w więziennych ubiorach. Lee zastanawiał się, co tam
robili i dlaczego on sam płakał”.
Powstrzymywałem się od sięgania pamięcią do dnia śmierci Joan, do wszechogarniającego poczucia
straty i dopełnienia się losu... idąc ulicą, poczułem nagle łzy płynące po twarzy. Co mi jest? Mały nóŜ fiński z
metalową rękojeścią, srebro odchodzące płatami, zapach starych monet, gwizd ostrzyciela noŜy. Co się stało z
tym noŜem, którego nigdy nie doprowadziłem do porządku?
Jestem zmuszony do wyciągnięcia kompromitującego mnie wniosku, Ŝe gdyby nie śmierć Joan, nigdy
nie zostałbym pisarzem. Nie mogę teŜ uniknąć docenienia stopnia, w jakim wydarzenie to motywowało i
kształtowało moje pisarstwo. śyję w ciągłym zagroŜeniu opętaniem i z ciągłą potrzebą ucieczki przed nim, przed
kontrolą. W ten sposób śmierć Joan sprawiła, Ŝe wszedłem w kontakt z napastnikiem, ze Złym Duchem.
Wmanewrowała mnie teŜ w trwającą całe Ŝycie walkę, z której jedynym wyjściem było dla mnie pisanie.

Zmusiłem się do tego, by umknąć śmierci. Denton Welch to prawie moja twarz. Zapach starych monet.
Cokolwiek się stało z tym noŜem o imieniu Allerton, miej pretensje do przeraŜającej Margaras Inc. CzyŜby
rozumienie było fundamentalną formą działania? Dzień utraty Joan i dopełnienia się jej losu. Okazuje się, Ŝe łzy
spływające z Allertona obnaŜają, kogoś podobnego zabijace z westernów. Co przepisujesz? Trwająca całe Ŝycie
troska o Wirusa i Kontrolę. Dostawszy się do środka, wirus zuŜywa energię, krew, ciało i kości gospodarza po
to, by powielać samego siebie. Natarczywa dogmatyczna wizja nigdy nigdy nie pochodząca z wnętrza krzyczy mi
do ucha: NIE JESTEŚ STĄD!
Komentarz skrępowany kaftanem bezpieczeństwa i dokładnie sparaliŜowany głęboką odrazą. Ucieczka
od wersów szkicu nakreślonego lata temu przez wydarzenia. Z dala od pisarskiego paraliŜu, spowodowanego
śmiercią Joan. Denton Welch to głos Kima Carsona dochodzący zza chmury i wyartykułowany poprzez
bębnienie palcami po pękniętym stole.

William S. Burroughs
luty 1985
Rozdział l

Lee zwrócił uwagę na młodego śyda, Carla Steinberga, którego znał niezobowiązująco od około roku.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył Carla, pomyślał: Mógłbym go wykorzystać, gdyby rodzinne klejnoty nie były
zastawione w lombardzie Wuja Śmiecia.
Chłopiec miał blond włosy, wąską, ostrą twarz upstrzoną kilkoma piegami, zawsze trochę zaróŜowioną
wokół uszu i nosa, tak jakby dopiero co się umył. Lee nigdy jeszcze nie znał kogoś tak czystego jak Carl. Ze
swymi małymi, okrągłymi oczyma i zmierzwionymi jasnymi włosami przywodził mu na myśl małego ptaka.
Carl urodził się w Monachium, a wychował w Baltimore. Miał europejski wygląd i zachowanie. Kiedy ściskał
komuś dłoń, delikatnie trzaskał obcasami.
Ogólnie rzecz biorąc, Lee łatwiej przychodziła rozmowa z młodymi ludźmi z Europy niŜ z
Amerykanami. Grubiaństwo wielu Amerykanów psuło mu humor, grubiaństwo oparte na wyraźnej pogardzie dla
jakichkolwiek sformalizowanych zachowań oraz na załoŜeniu, Ŝe dla dobra społeczeństwa naleŜy przyjąć, Ŝe
wszyscy ludzie są mniej lub bardziej równi i porównywalni.
Tym, czego Lee szukał we wszystkich związkach, było poczucie wspólnoty. Czuł pewien kontakt z
Carlem. Chłopiec słuchał grzecznie i wydawał się rozumieć, co mówi Lee. Po pewnych początkowych
wahaniach zaakceptował fakt, Ŝe Lee jest seksualnie zainteresowany jego osobą.
- PoniewaŜ nie jestem w stanie zmienić o tobie zdania, będę musiał zmienić zdanie na temat innych
rzeczy - powiedział do Lee.
Jednak Lee przekonał się szybko, Ŝe sprawa nie postępuje naprzód. Skoro zaszedłem tak daleko z
amerykańskim chłopakiem, rozumował, równie dobrze mógłbym pójść na całość. No dobra, nie jest pedałem,
lecz czasem ludzie potrafią być uczynni. Co stoi na przeszkodzie? Wreszcie Lee odgadł:
- Nasz romans jest niemoŜliwy, poniewaŜ nie spodobałby się jego matce.
Wiedział, Ŝe czas się rozstać. Przypomniał sobie przyjaciela-homoseksualistę, śyda, który mieszkał w
Oklahoma City.
- Czemu tkwisz tutaj? - spytał go Lee. - Masz dosyć pieniędzy, Ŝeby zamieszkać gdziekolwiek
zechcesz.
- Gdybym się stąd wyprowadził, to zabiłoby moją matkę - brzmiała odpowiedź.
Lee zaniemówił.
Pewnego popołudnia spacerował z Carlem wzdłuŜ parku przy Amsterdam Avenue. Nagle Carl lekko się
ukłonił i uścisnął dłoń Lee.
- Powodzenia - powiedział i pobiegł do tramwaju.
Lee stał, patrząc za nim, a potem wszedł do parku i usiadł na betonowej ławce, mającej imitować
drewnianą. Niebieskie płatki spadały z kwitnącego drzewa. Siedział i patrzył, jak ciepły wiosenny wiatr porusza
kwiatami leŜącymi na ścieŜce. Niebo chmurzyło się przed popołudniową ulewą. Lee czuł się osamotniony i
pokonany. Będę musiał poszukać kogoś innego, pomyślał. Zakrył twarz dłońmi. Był bardzo zmęczony.
Ujrzał widmowy szereg chłopców. KaŜdy z nich, kiedy dochodził do czoła szeregu, mówił:
“Powodzenia” - i biegł do tramwaju.
“Przepraszam... znowu pomyłka... proszę spróbować jeszcze raz... gdzieś indziej... nie tutaj... nie ja...
nie mogę z tego skorzystać, nie potrzebuję tego, nie chcę. Dlaczego wybrałeś mnie?”
Ostatnia twarz była tak rzeczywista i tak brzydka, Ŝe Lee powiedział na głos:
- A kto ciebie pytał, ty wstrętny skurwysynu?
Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Obok niego przeszli dwaj przytuleni do siebie meksykańscy
młodzieńcy. Popatrzył za nimi, oblizując suche, spękane wargi.
Po tym wydarzeniu Lee nadal widywał Carla, aŜ w końcu chłopiec powiedział mu po raz ostatni:
- Wszystkiego dobrego.
I odszedł. Lee słyszał później, Ŝe wyjechał ze swoją rodziną do Urugwaju.

Lee siedział z Winstonem Moorem w Rathskeller, pijąc podwójną tequilę. Zegar z kukułką i
nadgryzione przez mole głowy jeleni nadawały restauracji wygląd ponurego tyrolskiego zajazdu. Smród
rozlanego piwa, zapchanych klozetów i sfermentowanych śmieci unosił się w knajpie jak gęsta mgła i wypełzał
na ulicę przez wąskie, niewygodne drzwi wahadłowe. Telewizor, który albo nie działał, albo wydawał potworny,
chrapliwy skrzek, decydował ostatecznie o tym, Ŝe lokal był w sumie dosyć nieprzyjemny.
- Byłem tutaj zeszłej nocy - powiedział Lee do Moora. - Rozmawiałem z pewnym lekarzem-pedałem i z
jego chłopakiem. Lekarz był majorem w Korpusie Medycznym. Jego chłopak to jakiś taki niewyraźny inŜynier,
okropnie wyglądający, mały kurwiszon. No więc ten lekarz zaprosił mnie, Ŝebym z nim wypił, chłopak zrobił się
zazdrosny, a poza tym nie miałem ochoty na piwo. Lekarz odebrał to jako zarzut pod adresem Meksyku i jego
osoby. Zaczął rutynowo: “Czy lubisz Meksyk?” Powiedziałem mu, Ŝe Meksyk jest w porządku, ale on sam
przyprawia mnie o ból dupy. Rozumiesz, powiedziałem mu to grzecznie. A poza tym napomknąłem, Ŝe muszę
wracać do Ŝony. Na to on: “Nie masz Ŝadnej Ŝony, jesteś takim samym pedałem jak ja.” - “Nie wiem, jakim
pedałem jesteś, doktorku - odpowiedziałem - i nie mam zamiaru się dowiadywać. Co innego, gdybyś był
przystojnym Meksykaninem, ale jesteś przeklętym, starym, brzydkim Meksykaninem, a twój paskudny,
napoczęty przez robale chłopak jest jeszcze gorszy”. Miałem oczywiście nadzieję, Ŝe sprawa nie zakończy się w
Ŝaden drastyczny sposób...
- Nigdy nie poznałeś Hatflelda? - spytał Moor. - No pewnie, Ŝe nie. Jesteś za młody. Hatfleld zabił w
pulqueria pewnego cargador*. Kosztowało go to pięćset dolarów. Przyjmując teraz, Ŝe cargador jest na samym
dole drabiny społecznej, pomyśl, ile by mnie kosztowało zastrzelenie majora Armii Meksykańskiej.
Moor przywołał kelnera.
- Yo quiero un sandwich - oświadczył, uśmiechając się do kelnera. - Quel sandwiches tiene?*
- Co chcesz jeść? - spytał Lee zirytowany przerwą w rozmowie.
- Nie wiem dokładnie - odparł Moor, przeglądając menu. - Ciekawe, czy mogliby zrobić kanapkę z
pełnoziarnistego chleba ze stopionym Ŝółtym serem? - Moor odwrócił się do kelnera z uśmiechem, który miał
być chłopięcy.
Lee zamknął oczy, podczas gdy Moor przystąpił do przekazywania koncepcji topionego Ŝółtego sera na
grzance z chleba pełnoziarnistego. Moor był uroczo bezradny ze swoją niepoprawną hiszpańszczyzną. Odgrywał
scenkę pod tytułem “Mały chłopiec w obcym kraju”. Uśmiechnął się uśmiechem bez śladu ciepła, ale teŜ nie

*
Cargador - (hiszp.) tragarz.
*
Yo quiero un sandwich. Quel sandwiches tiene? - (hiszp.) Chcę kanapkę. Jakie macie kanapki?
zimnym. Był to pozbawiony znaczenia uśmiech starczego rozkładu; uśmiech, do którego pasuje sztuczna
szczęka; uśmiech człowieka, który w samotności samouwielbienia zrobił się stary i sentymentalny.
Moor był młodym, chudym człowiekiem o blond włosach, które zazwyczaj były
trochę za długie. Miał jasnobłękitne oczy i bardzo białą skórę, pod oczyma ciemne plamy, a
wokół ust dwie głębokie bruzdy. Wyglądał jak dziecko, a jednocześnie jak człowiek
przedwcześnie postarzały. Na jego twarzy widoczne było spustoszenie dokonane przez proces
umierania; inwazja rozkładu na ciało odcięte od Ŝywego kontaktu. Motywacją działań Moora,
rzeczą, która dosłownie trzymała go przy Ŝyciu i na nogach, była nienawiść. Nienawiść
Moora była jak powolny, miarowy nacisk, słaby, ale zawsze obecny, czekający na
wykorzystanie kaŜdej słabości w drugim człowieku. Powolne sączenie się nienawiści wyryło
na twarzy Moora bruzdy rozkładu. Zestarzał się, nie doświadczywszy Ŝycia, jak kawał mięsa
gnijący na półce w spiŜarni.
Moor nauczył się przerywać opowiadanie tuŜ przed puentą. Często zaczynał wtedy długą rozmowę z
kelnerem albo z kimkolwiek, kto był pod ręką, lub stawał się nieuchwytny i odległy, ziewał i pytał: - Co to ja
mówiłem? - jakby przywołany z powrotem do nudnej rzeczywistości z krainy obrazów, o których inni nie mogli
mieć pojęcia.
Moor zaczął mówić o swojej Ŝonie.
- Na początku Bill była tak ode mnę uzaleŜniona, Ŝe dosłownie dostawała histerii, kiedy musiałem iść
do muzeum, gdzie pracuję. Udało mi się rozbudzić jej ego do takiego stopnia, Ŝe przestała mnie juŜ
potrzebować, a wtedy nie pozostało mi nic innego, tylko odejść. Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić.
Moor odgrywał tę scenę szczerze, z przekonaniem. Mój BoŜe, pomyślał Lee, on naprawdę w to wierzy.
Lee zamówił kolejną podwójną tequilę. Moor wstał.
- No, muszę się zbierać - powiedział. - Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia.
- Słuchaj - powiedział Lee - co powiesz na kolację dziś wieczorem?
- No, dobra - odparł Moor.
- O szóstej w K.C. Steak House.
- W porządku. - Moor odszedł.
Lee wypił pół tequili, którą kelner przed nim postawił. Jego znajomość z Moorem była przelotna.
Poznał go kilka lat wcześniej w Nowym Jorku i nigdy go nie lubił. Moor teŜ nie lubił Lee, ale on nikogo nie
lubił. Musiałeś zwariować, Ŝeby podrywać kogoś takiego, powiedział do siebie Lee. Wiesz przecieŜ, jaka z niego
kurwa. Te jednostki z pogranicza potrafią być większymi kurwami niŜ jakakolwiek ciota.

Kiedy Lee zjawił się w K.C. Steak House, Moor juŜ tam był. Przyszedł z Tomem Williamsem, innym
chłopakiem z Salt Lake City. Przyprowadził przyzwoitkę, pomyślał Lee.
- ...Lubię tego faceta, Tom, ale nie mogę znieść, kiedy jestem z nim sam na sam. Próbuje mnie
zaciągnąć do łóŜka. Tego właśnie nie lubię w pedałach, nie moŜesz się z nimi po prostu przyjaźnić...
Tak, Lee usłyszał tę rozmowę.
Podczas kolacji Moor i Williams rozmawiali o łodzi, którą zamierzali zbudować nad Ziuhuatenejo. Lee
sądził, Ŝe to głupi pomysł.
- Czy nie uwaŜasz, Ŝe budowa łodzi to zajęcie dla fachowca?
Moor udał, Ŝe nie słyszy.
Po kolacji Lee wrócił z Moorem i Williamsem do domu, w którym Moor wynajmował mieszkanie.
Kiedy stanęli pod drzwiami, zapytał:
- Czy mielibyście panowie ochotę się napić? Przyniosę butelkę... - Patrzył to na jednego, to na drugiego.
- Wiesz, chyba nie - odparł Moor. - Widzisz, chcemy popracować nad planami łodzi, którą zamierzamy
zbudować.
- Aha, no dobrze, to do jutra - powiedział Lee. - Co byś powiedział na drinka w Rathskeller?
Powiedzmy o piątej?
- Myślę, Ŝe jutro będę zajęty.
- No dobrze, ale musisz przecieŜ jeść i pić.
- Widzisz, ta łódź jest dla mnie waŜniejsza niŜ cokolwiek innego. Będę teraz bardzo zajęty.
- Jak sobie Ŝyczysz - powiedział Lee i odszedł.
Był dotknięty do Ŝywego. Usłyszał, jak Moor mówi:
- Dzięki, Ŝe się w to wmieszałeś, Tom. Mam nadzieję, Ŝe zrozumiał. Lee jest oczywiście interesującym
facetem i tak dalej... ale ta pedalska sytuacja przekracza moje siły.
Był więc tolerancyjny, rozwaŜał róŜne strony tego zagadnienia, współczuł do pewnych granic; w końcu
jednak zmuszony był przyjąć taktowną, ale zdecydowaną linię.
I on naprawdę w to wierzy, pomyślał Lee, tak jak w ten bełkot o rozbudowywaniu ego swojej Ŝony.
Potrafi upajać się urokami rozpasanego kurewstwa, a jednocześnie widzieć siebie w roli świętego. Niezła
sztuczka.
W istocie, kiedy Moor odtrącił Lee, liczył na to, Ŝe zada mu ogromny ból, Ŝe uderzy go tak mocno, jak
tylko to było moŜliwe w tamtych okolicznościach. Stawiało to Lee w roli obmierzłego, namolnego pedała,
niewraŜliwego i zbyt głupiego, by mógł zdać sobie sprawę z tego, Ŝe jego zaloty są niepoŜądane. To z kolei
narzucało Moorowi przykrą konieczność wytyczenia granicy.
Lee przez kilka minut stał oparty o latarnię. Wstrząs otrzeźwił go, wygnał z niego pijacką euforię.
Poczuł, jak bardzo jest zmęczony, jaki słaby. Jednak nie chciał jeszcze wracać do domu.
Rozdział 2

Wszystko, co wyprodukowano w tym kraju, rozpada się, pomyślał Lee. Badał ostrze kieszonkowego
noŜa z nierdzewnej stali. Chrom odchodził płatami jak sreberko z opakowania czekolady. Nie zdziwiłbym się,
gdybym poderwał chłopaka w Alameda, a jego... O, idzie szczery Joe.
Joe Guidry dosiadł się do stolika Lee, rzucając swoje tobołki na stół i wolne krzesło. Wytarł rękawem
szyjkę butelki z piwem i wypił duŜym haustem połowę. Był mocno zbudowanym męŜczyzną o czerwonej
twarzy irlandzkiego polityka.
- Co u ciebie słychać? - spytał Lee.
- Niewiele, Lee. Oprócz tego, Ŝe ktoś ukradł mi maszynę do pisania. Wiem, kto to zrobił. To ten
Brazylijczyk, czy kim on tam jest. Maurice.
- Maurice? To ten, którego miałeś w zeszłym tygodniu? Ten zapaśnik?
- Masz na myśli Louie'ego, instruktora gimnastyki. Nie, to ktoś inny. Louie postanowił, Ŝe cała ta
sprawa jest z gruntu zła i Ŝe pójdę do piekła, ale o n idzie do nieba.
- PowaŜnie?
- O tak. No, Maurice jest takim samym pedałem jak ja. - Joe głośno beknął. - JeŜeli nie większym.
Tylko on nie chce tego zaakceptować. Myślę, Ŝe kradnąc mi maszynę do pisania, pragnie pokazać mnie i sobie
samemu, Ŝe chce z całej sprawy wycisnąć, ile tylko się da. W rzeczywistości jest takim pedałem, Ŝe juŜ przestał
mnie interesować. ChociaŜ niezupełnie. Kiedy zobaczę tego małego drania, prawdopodobnie zaproszę go znów
do siebie. Zamiast go sprać, tak jak powinienem.
Lee odchylił się na krześle, aŜ oparcie dotknęło ściany, i rozejrzał po pomieszczeniu. Przy sąsiednim
stoliku ktoś pisał list. Jeśli nawet słyszał ich rozmowę, nie dawał tego po sobie poznać. Właściciel knajpy
rozłoŜył przed sobą na kontuarze gazetę i czytał sprawozdanie z corridy. W pomieszczeniu zapanowała
specyficzna meksykańska cisza, owo wibrujące, bezdźwięczne brzęczenie.
Joe dopił piwo, wytarł usta wierzchem dłoni i gapił się w ścianę wodnistymi, przekrwionymi,
niebieskimi oczyma. Cisza wpełzła do wnętrza Lee, jego twarz zrobiła się zwiotczała i pusta. W zaskakujący
sposób przypominał ducha, moŜna było teraz przejrzeć jego oblicze na wylot: zniszczone, złe i stare, ale czyste
zielone oczy pozostały rozmarzone i niewinne. Jasnobrązowe włosy były długie, gęste i niesforne. Zazwyczaj
opadały mu na czoło, a czasem nawet dotykały talerza z jedzeniem lub wpadały do tego, co pił.
- No, muszę się zbierać - oznajmił Joe. Zgarnął swoje tobołki, skinął głową Lee, obdarzając go jednym
ze swoich słodkich uśmiechów polityka, i wyszedł. Jego zmierzwiona, łysiejąca czupryna rysowała się przez
chwilę w blasku słońca, zanim zniknął z pola widzenia.
Lee ziewnął i wziął z sąsiedniego stolika gazetę z komiksem. Była sprzed dwóch dni. OdłoŜył ją i
znowu ziewnął. Wstał, zapłacił za drinka i wyszedł na ulicę zalaną późnym popołudniowym słońcem. Nie miał
dokąd pójść, podszedł więc do stolika z czasopismami u Searsa i przeczytał nowe numery za darmo.
Wrócił do K.C. Steak House. Moor przywołał go do środka skinieniem ręki. Lee wszedł i usiadł przy
jego stoliku.
- Wyglądasz okropnie - powiedział.
Wiedział, Ŝe Moor to właśnie chce usłyszeć. Faktycznie wyglądał gorzej niŜ zwykle. Zawsze był blady,
a teraz wręcz Ŝółtawy.
Projekt budowy łodzi upadł. Moor, Williams i Ŝona Williamsa, Lil, wrócili właśnie znad Ziuhuatenejo.
Moor przestał rozmawiać z Williamsami.
Lee zamówił dzbanek herbaty. Moor zaczął mówić o Lil.
- Wiesz, ona znosiła tam wszystko. Jadła wszystko i nigdy jej nie zaszkodziło. Za Ŝadne skarby nie
poszłaby do lekarza. Kiedyś obudziła się rano ślepa na jedno oko, drugim ledwo widziała. Nie chciała iść do
lekarza. Po kilku dniach znowu widziała tak dobrze jak zawsze. Miałem nadzieję, Ŝe oślepnie.
Lee zrozumiał, Ŝe Moor mówił powaŜnie. On oszalał, pomyślał.
Moor dalej gadał o Lil. Oczywiście dobierała się do niego. Płacił za mieszkanie i jedzenie więcej niŜ się
naleŜało. Była okropną kucharką. Zostawiła go, kiedy był chory. Zaczął mówić o swoim zdrowiu.
- PokaŜę ci tylko wynik badania moczu - powiedział Moor z chłopięcym entuzjazmem. PołoŜył kartkę
na stole. Lee spojrzał na nią bez zainteresowania. - Spójrz tutaj - wskazał Moor - mocznik trzynaście. Normalnie
jest piętnaście do dwudziestu dwóch. Jak myślisz, czy to coś powaŜnego?
- Nie mam pojęcia.
- I ślady cukru. Co to wszystko znaczy? - Najwidoczniej ta kwestia była dla Moora niezwykle
interesująca.
- Dlaczego nie zaniesiesz tego do lekarza?
- Zaniosłem. Powiedział, Ŝe musiałby zrobić całodobowy test, to znaczy wziąć próbki moczu z całej
doby i dopiero wtedy mógłby wyrazić jakakolwiek opinię... Wiesz, mam taki tępy ból w piersi, o tu. Czy to
moŜe być gruźlica?
- Zrób prześwietlenie.
- Zrobiłem. Teraz lekarz ma mi zrobić próbę skórną. Och, jeszcze coś: myślę, Ŝe mam skaczącą
gorączkę... Czy myślisz, Ŝe teraz mam gorączkę? - Nadstawił czoło, Ŝeby Lee mógł go dotknąć. Lee dotknął
płatka jego ucha.
- Nie sądzę - odparł.
Moor mówił teraz bez przerwy, drąŜąc temat jak prawdziwy hipochondryk; powrócił do sprawy
gruźlicy i badania moczu. Lee pomyślał, Ŝe nigdy jeszcze nie słyszał czegoś równie męczącego i
przygnębiającego. Moor nie miał gruźlicy ani kłopotów z nerkami, ani skaczącej gorączki. Cierpiał na chorobę
śmierci. Śmierć była w kaŜdej komórce jego ciała. Otaczał go lekki, zielonkawy obłok rozkładu. Lee wyobraŜał
sobie, Ŝe Moor świeci w ciemności.
Moor mówił dalej z chłopięcym zapałem:
- Wiem, Ŝe konieczna jest operacja.
Lee powiedział, Ŝe naprawdę musi juŜ iść.

Skręcił w Coahuila. Szedł, pedantycznie stawiając jedną stopę przed drugą, szybko zmierzając do celu,
zupełnie jakby opuszczał miejsce zbrodni. Minął grupę brodatych męŜczyzn, ubranych w czerwone kraciaste
koszule wpuszczane w dŜinsy. Potem spotkał następną grupę, byli to ludzie ubrani w wytarte, niczym nie
wyróŜniające się ubrania. Wśród nich Lee rozpoznał chłopaka, który nazywał się Eugene Allerton. Wysoki i
bardzo chudy, miał wystające kości policzkowe, małe jasnoczerwone usta oraz bursztynowe oczy, które
przybierały lekki fioletowy odcień, kiedy był pijany. Jego złotobrązowe włosy nierównomiernie wypłowiały na
słońcu i wyglądały jak źle ufarbowany materiał. Miał proste, czarne brwi i czarne rzęsy. Niezdecydowana,
bardzo młoda, jasna i chłopięca twarz sprawiała wraŜenie pokrytej delikatnym, egzotycznym, orientalnym
makijaŜem. Allerton nigdy nie był schludny ani czysty, ale teŜ nie robił wraŜenia brudnego. Był po prostu
niedbały i leniwy do tego stopnia, Ŝe czasem wydawał się być tylko na pół przebudzony. Często nie słyszał, co
ktoś mówił mu tuŜ nad uchem. Sądzę, Ŝe to pelagra, myślał Lee kwaśno. Pozdrowił Allertona skinieniem głowy
i uśmiechnął się. Tamten w odpowiedzi teŜ skinął głową, jakby zdziwiony, ale nie odwzajemnił uśmiechu.
Lee szedł dalej, trochę przygnębiony. MoŜe mógłbym czegoś dokonać, działając w tym kierunku. No, a
ver... Zastygł przed restauracją jak pies myśliwski. Był głodny... łatwiej będzie zjeść tutaj, niŜ kupować coś i
gotować. Kiedy Lee był głodny, kiedy miał ochotę na drinka albo na strzał z morfiny, nie mógł znieść
najmniejszej zwłoki.
Wszedł, zamówił stek a la Mexicana, szklankę mleka i czekał, a ślina napływała mu do ust w
oczekiwaniu na jedzenie. Do restauracji wszedł młody człowiek z okrągłą twarzą i obwisłymi wargami.
- Cześć, Horace - przywitał go Lee donośnie.
Horace skinął głową nie odzywając się i usiadł tak daleko od Lee, jak to tylko było moŜliwe w małej
restauracji. Lee uśmiechnął się. Przyniesiono mu jedzenie, zaczął jeść szybko jak zwierzę, wpychając do ust
chleb i stek, popijając mlekiem. Potem rozparł się na krześle i zapalił papierosa.
- Un café sólo - zawołał do kelnerki, kiedy przechodziła obok, niosąc gazowany napój ananasowy
dwóm młodym Meksykanom w dwurzędowych prąŜkowanych marynarkach. Jeden z nich miał wilgotne,
brązowe, wyłupiaste oczy i rzadki, tłusty wąsik. Popatrzył niedwuznacznie na Lee i ten odwrócił wzrok. Uwaga,
pomyślał, on zaraz tu będzie, pytając, jak mi się podoba Meksyk. Wrzucił do połowy wypalonego papierosa do
pozostałej w filiŜance resztki zimnej kawy, podszedł do kontuaru, zapłacił i wyszedł z restauracji, zanim
Meksykanin zdąŜył go zagadnąć. Kiedy Lee postanawiał opuścić jakieś miejsce, jego odejście było
natychmiastowe.

W “Ship Ahoy” wisiało kilka sztormówek, co miało stworzyć “Ŝeglarską” atmosferę. Dwie sale ze
stolikami, w jednej z nich bar i cztery wysokie, chwiejne stołki. Knajpa była słabo oświetlona, wnętrze
wyglądało groźnie. Właściciele byli tolerancyjni, ale w najmniejszym stopniu nie naleŜeli do bohemy. Faceci z
brodami nigdy nie przychodzili do “Ship Ahoy”. Knajpa funkcjonowała na okresowej licencji, bez pozwolenia
na alkohol; często zmieniała właścicieli. W tym czasie prowadzili ją Amerykanin Tom Weston oraz pewien
Meksykanin urodzony w Stanach.
Lee skierował się prosto do baru i zamówił drinka. Wypił, zamówił drugiego i dopiero potem rozejrzał
się po sali w poszukiwaniu Allertona. Siedział sam przy stoliku, z nogą załoŜoną na nogę, trzymając butelkę
piwa na kolanie. Skinął głową Lee. Lee usiłował nadać swemu powitaniu charakter przyjacielski i zarazem
niezobowiązujący. Miało ono wyraŜać zainteresowanie bez jednoczesnego wywierania zbytniego nacisku. Znali
się przecieŜ krótko. Efekt był fatalny.
Lee stanął obok, Ŝeby popisać się swoim godnym, staroświeckim ukłonem, zamiast tego pojawiło się
jednak coś nieoczekiwanego - nagie, poŜądliwe łypnięcie okiem i jakiś dziwny skręt przepojonego bólem i
nienawiścią zdeprawowanego ciała. W tym jednoczesnym podwójnym obnaŜeniu wypłynął na jego twarz słodki,
dziecięcy uśmiech współczucia i ufności. Uśmiech szokujący, nie na miejscu, nie na czasie, zniekształcony i
beznadziejny.
Allerton był przeraŜony. MoŜe to jakiś tik, pomyślał. Postanowił, Ŝe wycofa się ze znajomości z Lee,
zanim ten zrobi coś jeszcze bardziej niesmacznego. Rezultat przypominał przerwanie połączenia. Allerton nie
był ani chłodny, ani wrogi; Lee po prostu dla niego nie istniał. Lee przez chwilę patrzył na niego bezradnie,
potem wrócił do baru pokonany i wstrząśnięty.
Skończył drugiego drinka. Kiedy ponownie rozejrzał się dookoła, Allerton grał w szachy z Mary,
Amerykanką o farbowanych na rudo włosach, starannie umalowaną, która przed kwadransem weszła do baru.
Tylko marnują tu czas, powiedział Lee sam do siebie. Zapłacił za dwa drinki i wyszedł. Pojechał taksówką do
“Chimu Bar” uczęszczanego przez meksykańskie cioty i spędził noc z poznanym tam chłopakiem.

W tym czasie studenci z funduszu G.I. Bill przesiadywali w dzień u Lola, a w nocy w “Ship Ahoy”.
Knajpa Lola nie była barem w znaczeniu dosłownym. Była to mała spelunka z piwem i wodą sodową. Na lewo
od wejścia stała skrzynia po coca-coli wypełniona lodem, butelkami z piwem, wodą sodową. Po jednej stronie
sali aŜ do szafy grającej biegł kontuar ze stołkami z metalowych rur i gładkiej Ŝółtej skóry. Stoliki stały rzędem
wzdłuŜ ściany naprzeciwko kontuaru; dawno straciły gumowe podkładki i ilekroć sprzątaczka przesuwała je,
Ŝeby pozamiatać, wydawały okropny zgrzyt. Z tyłu, za salą, mieściła się kuchnia, gdzie niechlujny kucharz
smaŜył wszystko na tym samym zjełczałym tłuszczu. U Lola nie było przeszłości ani przyszłości. Była to
poczekalnia, gdzie pewni ludzie marnowali pewien czas.
W kilka dni po tym, jak poderwał chłopaka w “Chimu”, Lee siedział u Lola i czytał na głos Últimas
Notícias Jimowi Cochanowi. Była tam historia o człowieku, który zamordował Ŝonę i dzieci. Cochan szukał
okazji, Ŝeby się wymknąć, ale ilekroć zbierał się do wyjścia, Lee mówił:
- Słuchaj tego... “Kiedy jego Ŝona wróciła do domu z targu, mąŜ wywijał swoją czterdziestką piątką”.
Dlaczego oni zawsze muszą tym wywijać?
Lee czytał przez chwilę po cichu. Cochan wiercił się niespokojny i zakłopotany.
- Jezus Maria - zdumiał się Lee, podnosząc wzrok. - Po tym, jak zabił Ŝonę i trójkę dzieci, wziął
brzytwę i chciał popełnić samobójstwo. - Przeczytał zdanie z gazety: - “Jednak efektem były tylko zadrapania
nie wymagające interwencji lekarskiej.” Co za partackie przedstawienie! - Przerwał na chwilę, po czym zaczął
czytać półgłosem nagłówki: -”Dodają wazeliny do masła”. Bardzo dobrze. “Homar z Ŝelem nawilŜającym...” O,
tutaj dopadli faceta z budy z tortillą i takiego przeraŜonego psa... wielki, chudy, długi pies. Jest zdjęcie. Facet
przed budą i pies... Pewien obywatel poprosił drugiego o ogień. Tamten nie miał zapałek, więc ten pierwszy
wyciągnął szpikulec do kruszenia lodu i zabił go. Morderstwo jest meksykańską nerwicą narodową.
Cochan wstał. Lee poderwał się na nogi.
- Siadaj na dupie, albo raczej na tym, co z niej zostało po czterech latach w Marynarce - rozkazał.
- Muszę iść.
- Kim ty jesteś, pantoflarzem?
- PowaŜnie. Ostatnio za duŜo wychodziłem. Moja stara...
Lee nie słuchał. Właśnie zauwaŜył Allertona, który przechodził na zewnątrz obok wejścia i zajrzał do
środka. Nie pozdrowił Lee, po krótkiej chwili poszedł dalej. Byłem w cieniu, pomyślał Lee, nie mógł mnie
stamtąd zobaczyć. Nie zauwaŜył odejścia Cochana.
Powodowany nagłym impulsem, wybiegł z knajpy. Allerton znajdował się jakieś dwadzieścia metrów
przed nim. Lee dogonił go. Allerton odwrócił się, unosząc proste i czarne jak narysowana piórkiem kreska brwi.
Wyglądał na zdziwionego i trochę zmartwionego, poniewaŜ - jak powiedział - niepokoił się o zdrowie Lee. Lee
improwizował rozpaczliwie.
- Chciałem ci tylko powiedzieć, Ŝe Mary była niedawno u Lola. Prosiła mnie, Ŝebym ci powtórzył, Ŝe
będzie później w “Ship Ahoy”, koło piątej. - Było to częściowo prawdą, Mary była u Lola i pytała Lee, czy nie
widział Allertona.
Allerton uspokoił się.
- Och, dziękuję ci - powiedział serdecznie. - Czy przyjdziesz dziś wieczorem?
- Myślę, Ŝe tak - przytaknął Lee, uśmiechnął się i szybko odszedł.

Lee wyszedł ze swojego mieszkania do “Ship Ahoy” tuŜ przed piątą. Allerton był juŜ przy barze. Lee
usiadł, zamówił drinka i powitał Allertona swobodnie i niedbale, zupełnie jakby byli bliskimi przyjaciółmi.
Allerton odpowiedział automatycznie, po czym spostrzegł, Ŝe Lee nawiązał z nim jakimś sposobem poufały
kontakt, choć przecieŜ postanowił mieć z nim tak mało do czynienia, jak to tylko będzie moŜliwe - posiadał
bowiem umiejętność ignorowania otoczenia, ale nie potrafił wypchnąć kogoś z raz juŜ zajętej pozycji.
Lee zaczął mówić swobodnie, bezpretensjonalnie, inteligentnie, z humorem. Powoli rozwiewał
wraŜenie Allertona, który dotychczas uwaŜał go za postać dziwną, wręcz niepoŜądaną. Kiedy nadeszła Mary,
Lee powitał ją ze staroświecką, trochę przesadną galanterią i po chwili, przepraszając, zostawił ich nad
szachownicą.
- Kto to jest? - spytała Mary, kiedy Lee wyszedł na zewnątrz.
- Nie mam pojęcia - odparł Allerton. Nie był pewien, czy kiedykolwiek spotkał Lee. Formalne
przedstawianie się nie leŜało w zwyczaju studentów G.I. Czy Lee był studentem? Allerton nigdy nie widział go
na uczelni. Nie było nic niezwykłego w rozmowie z kimś obcym, jednak w obecności Lee Allerton stawał się
czujny. Ten człowiek był mu w pewien sposób znajomy. Kiedy Lee mówił, wydawało się, Ŝe ma na myśli coś
więcej niŜ tylko to, co znaczyły same słowa. Czasami kładł szczególny nacisk na jakiś wyraz, jakby odwołując
się do znajomości w innym miejscu i w innym czasie. Tak jakby Lee mówił:
- W iesz, o co mi chodzi. P amiętasz.
Allerton wzruszył z irytacją ramionami i zaczął ustawiać figury na szachownicy. Wyglądał jak
markotne dziecko, które nie jest w stanie znaleźć źródła złego nastroju. Po kilku minutach gry powrócił mu
dobry humor. Zaczął nawet podśpiewywać pod nosem.
Kiedy Lee wrócił do “Ship Ahoy”, było juŜ po północy. Pijacy krąŜyli wokół baru, rozmawiając głośno,
przekrzykując się nawzajem, jakby cała reszta gości w knajpie była zupełnie głucha. Allerton stał z brzegu tej
grupy, najwyraźniej nie mogąc się do nikogo dokrzyczeć. Ciepło powitał Lee, przepchał się do baru i wychynął
z tłumu z dwiema colami z rumem.
- Siądźmy tutaj - powiedział.
Był pijany. Jego oczy mieniły się fioletowawym blaskiem, miał rozszerzone źrenice. Mówił bardzo
szybko wysokim, cienkim, niesamowitym, nie pasującym do niego głosem małego dziecka. Lee nigdy przedtem
nie słyszał, Ŝeby Allerton tak mówił. Jego sposób mówienia przypominał teraz głos medium. Ten chłopiec miał
w sobie niezwykłą radość i niewinność.
Allerton opowiadał o swoich przygodach w Kontrwywiadzie w Niemczech, o tym jak pewien człowiek
dostarczał ich wydziałowi lipnych informacji.
- Jak to sprawdzaliście? - spytał Lee. - Skąd wiedzieliście, Ŝe dziewięćdziesiąt procent tego, co mówili
wam wasi informatorzy, nie było zmyślone?
- Faktycznie, nie wiedzieliśmy. Wielokrotnie wpuszczano nas w kanał. Oczywiście, porównywaliśmy
zeznania róŜnych informatorów, a poza tym mieliśmy równieŜ własnych agentów w terenie. Większość naszych
informatorów dostarczała trochę nieprawdziwych informacji, ale ten jeden zmyślał dokładnie wszystko. Przez
niego nasi agenci przez dłuŜszy czas uganiali się za fikcyjną rosyjską siatką szpiegowską. W końcu przyszedł
raport z Frankfurtu i okazało się, Ŝe to wszystko brednie. Ale on, zamiast wynieść się z miasta, przyszedł do nas
z kolejną porcją rewelacji. Wtedy juŜ naprawdę mieliśmy dosyć tych bzdur. Zamknęliśmy go w piwnicy. Było
tam wprawdzie zimno i nieprzyjemnie, ale nic więcej nie mogliśmy zrobić. Musieliśmy bardzo ostroŜnie
obchodzić się z więźniami. Siedział i pisał zeznania na maszynie. To były zupełnie niezwykłe historie...
Allerton był najwyraźniej zachwycony, śmiał się, kiedy to wszystko opowiadał. Lee był pod wraŜeniem
tego połączenia inteligencji i dziecięcego wdzięku. Chłopiec zachowywał się teraz przyjaźnie, bez rezerwy,
bezbronny jak dziecko, które nigdy nie zostało skarcone. Zaczął opowiadać następną historyjkę.
Lee przyglądał się jego smukłym dłoniom, pięknym fioletowym oczom, rumieńcom podniecenia. W
wyobraźni jego ręka wysunęła się z taką siłą, Ŝe zdawało się, iŜ Allerton musi czuć dotyk ektoplazmatycznych
palców pieszczących jego ucho, widmowych kciuków gładzących brwi, odgarniających mu włosy z twarzy; ręce
Lee przesuwały się w dół po ciele chłopca, po Ŝebrach, po brzuchu; oddychał z trudem, poczuł w płucach ból
poŜądania. Lekko rozwarte usta odsłaniały zęby, przypominał podraŜnione, warczące zwierzę. Oblizał wargi.
Był sfrustrowany i wcale mu się to nie podobało. Ograniczenie pragnień było jak pręty klatki, łańcuch i
obręcz na szyi. Nauczył się ukrywać i hamować swoje poŜądanie, tak jak zwierzę uczy się w ciągu wielu dni
poznawać łańcuch i nieustępliwość krat. Nigdy się nie poddał. Jego oczy wyglądały przez niewidzialne pręty,
były czujne, uwaŜne, czekały, aŜ straŜnik zapomni o drzwiach, aŜ obręcz się przetrze, aŜ coś się obluzuje...
cierpiał, nie wpadając w rozpacz i nie godząc się...
- Podszedłem do drzwi, a on tam stał z gałęzią w ustach - mówił Allerton.
Lee nie słuchał.
- Z gałęzią w ustach - powtórzył i spytał bezmyślnie: - Z duŜą gałęzią?
- Miała ponad pół metra długości. Powiedziałem mu, Ŝeby się powiesił, a on po kilku minutach pojawił
się w oknie. Rzuciłem w niego krzesłem i wtedy zeskoczył z balkonu na podwórze. Prawie sześć metrów. Był
nieprawdopodobnie zwinny. To wszystko było trochę niesamowite i dlatego rzuciłem w niego krzesłem. Bałem
się. Wszyscy rozumieliśmy, Ŝe robi przedstawienie, Ŝeby wymigać się od wojska.
- Jak wyglądał? - spytał Lee.
- Jak wyglądał? Nie pamiętam dokładnie. Miał około osiemnastu lat. Wyglądał jak grzeczny chłopiec.
Wylaliśmy na niego wiadro zimnej wody i zostawiliśmy na łóŜku na dole. Zaczął się trząść, ale nic nie
powiedział. Zdecydowaliśmy, Ŝe to dostateczna kara. Następnego dnia zabrali go do szpitala.
- Zapalenie płuc?
- Nie wiem. MoŜe nie powinniśmy go byli oblewać wodą...
Lee zostawił Allertona pod drzwiami jego domu.
- Wchodzisz tu? - spytał Lee.
- Tak, mam tu plecak.
Lee powiedział dobranoc i poszedł do siebie.

Od tamtego czasu Lee spotykał się z Allertonem codziennie o piątej w “Ship Ahoy”. Allerton miał
zwyczaj wybierać przyjaciół spośród ludzi starszych od siebie i bardzo się cieszył na spotkania z Lee, który znał
słowa i zwroty, jakich Allerton nigdy przedtem nie słyszał. Z czasem jednak czuł się przytłoczony, jakby
obecność Lee zamykała drzwi umoŜliwiające dostęp do świata zewnętrznego. Sądził, Ŝe za często się z nim
widuje.
Allerton nie lubił się angaŜować, nigdy nie był zakochany, nie miał bliskiego przyjaciela. Teraz był
zmuszony zadać sobie pytanie: - Czego on chce ode mnie? - Nie przyszło mu na myśl, Ŝe Lee jest pedałem,
poniewaŜ pedalstwo kojarzyło mu się, przynajmniej częściowo, ze zniewieścieniem. W końcu zdecydował, Ŝe
widocznie Lee ceni go jako słuchacza.
Rozdział 3

Było piękne, jasne, kwietniowe popołudnie. Lee wszedł do “Ship Ahoy” punktualnie o piątej. Allerton
stał przy barze z Alem Hymanem, okresowym alkoholikiem i jednym z najwstrętniejszych, najgłupszych,
najnudniejszych pijaków, jakich znał Lee. Trzeba jednak przyznać, Ŝe kiedy Al był trzeźwy, zachowywał się w
sposób naturalny, miły i inteligentny. Teraz był trzeźwy.
Lee miał owinięty wokół szyi Ŝółty szalik, nosił okulary słoneczne za dwa peso. Zdjął szalik i okulary,
po czym rzucił je na kontuar.
- CięŜki dzień w studiu - oznajmił afektowanym, teatralnym głosem. Zamówił rum z colą. - Wiecie,
wygląda na to, Ŝe moŜe się dokopiemy do ropy. Wiercą teraz w kwadracie czwartym, a przez tamtą dziurę
moŜna plunąć prawie do Tex-Mex, gdzie mam farmę i swoje sto akrów bawełny.
- Zawsze chciałem być nafciarzem - oświadczył Hyman.
Lee zmierzył go wzrokiem i pokręcił głową.
- Obawiam się, Ŝe nic z tego. Widzisz, to nie jest tak, po prostu nie wszyscy się nadają. Po pierwsze,
musisz wyglądać jak nafciarz. Nie ma młodych nafciarzy. Nafciarz musi mieć około pięćdziesiątki. Jego skóra
jest spękana i pomarszczona jak błoto, które wyschło na słońcu. Zwłaszcza kark musi być pomarszczony, a
zmarszczki są zazwyczaj pełne pyłu, który dostał się tam w czasie przeglądania bloków i kwadratów. Nosi
gabardynowe spodnie i białą sportową koszulę z krótkimi rękawami. Jego buty są pokryte delikatnym, miałkim
pyłem, a wszędzie, dokąd się udaje, towarzyszy mu mały obłok pyłu, wyglądający jak prywatna burza piaskowa.
Kiedy masz juŜ powołanie i odpowiedni wygląd, musisz się trochę pokręcić, Ŝeby
wydzierŜawić ziemię. Zbierasz pięciu czy sześciu ludzi gotowych odstąpić ci swoje tereny
pod wiercenia. Idziesz do banku i rozmawiasz z dyrektorem. Mówisz mu mniej więcej tak:
“Clem Farris, jeden z najlepszych i najmądrzejszych ludzi w tej dolinie, wchodzi w ten interes
na całość. Podobnie Old Man Scranton, Fred Crockly, Roy Spigot i Ted Bane: sami starzy,
dobrzy kumple. Niech mi będzie wolno przedstawić kilka faktów. Mógłbym tutaj siedzieć i
nadawać przez całe przedpołudnie, zabierając panu czas, ale wiem, Ŝe ma pan zwyczaj
operować faktami i liczbami. To właśnie chcę panu pokazać”.
Wychodzisz do samochodu. Kabriolet albo wóz sportowy. Nigdy nie widziałem, Ŝeby nafciarz jeździł
sedanem. Sięgasz do tyłu i wyciągasz mapy, olbrzymi plik map ogromnych jak dywany. Rozkładasz je na biurku
dyrektora, a wtedy wielkie chmury pyłu wzbijają się i wypełniają bank. Mówisz teraz do dyrektora: “Widzi pan
ten kwadrat? To jest Tex-Mex. OtóŜ tędy biegnie uskok przechodzący przez ziemię Jeda Marvina. Wczoraj,
kiedy tam byłem, widziałem się teŜ z Jedem, to dobry, stary kumpel. Nie ma w tej dolinie lepszego człowieka
niŜ Jed Marvin. No więc... Socony wiercił tutaj”.
Rozkładasz teraz, następne mapy. Przysuwasz drugie biurko i przygniatasz mapy spluwaczkami. “No
więc, zrobili suchą dziurę, a ta mapa... - Rozwijasz następną. - Gdyby mógł pan z łaski swojej usiąść na drugim
końcu, Ŝeby się nie zwijała, pokaŜę panu dokładnie, dlaczego to była sucha dziura i dlaczego od początku nie
powinni byli tu wiercić. Tu moŜe pan zobaczyć, jak uskok biegnie między studnią artezyjską Jeda a linią Tex-
Mex, aŜ do kwadratu numer cztery. Ten fragment terenu został zbadany po raz ostatni w roku 1922. Sądzę, Ŝe
zna pan starego kumpla, który przeprowadzał badania. To był Earl Hoot, dobry, stary kumpel. Miał dom w
Nacogdoches, ale jego zięć kupił tu ziemię, stare miejsce Brooksów na północ od Tex-Mex, tuŜ przy granicy
z...”
W tym momencie dyrektor jest juŜ cały spuchnięty z nudów, pył gromadzi mu się w płucach (nafciarze
są naturalnie uodpornieni na pył), więc mówi: “No, skoro to jest dobre dla tych facetów, to myślę, Ŝe jest teŜ
dobre i dla mnie. Wchodzę w to”.
W tej sytuacji prawdziwy nafciarz wraca i odgrywa tę samą scenę przed swymi przyszłymi klientami.
Potem bierze jakiegoś geologa z Dallas albo z jakiegoś innego miejsca, ten nawija trochę o uskokach,
przeciekach, intruzjach, łupkach ilastych i piasku. Potem wybiera miejsce, mniej więcej na ślepo, i zaczynają
wiercić.
Teraz sprawa wiertacza. Musi to być naprawdę głośna postać. Szuka się go w Boy's Town, w
dzielnicach kurew w miastach przygranicznych; znajduje z trzema dziwkami w pokoju pełnym pustych butelek.
Twoi kumple rozbijają mu butelkę na głowie, wyciągają na ulicę i otrzeźwiają. On patrzy na plac wiertniczy,
spluwa i mówi: “No, to twoja dziura”.
Kiedy szyb okazuje się suchy, nafciarz mówi: “Tak to juŜ jest. Niektóre dziury są wilgotne, a inne
suche jak pizda kurwy w niedzielę”.
Był taki nafciarz, nazywali go Sucha Dziura Dutton. Dobrze, Allerton, Ŝadnych dowcipów o wazelinie.
Sucha Dziura Dutton wywiercił dwadzieścia suchych dziur, zanim się wyleczył. W pikantnym Ŝargonie
naftowego bractwa “wyleczyć się” oznacza nieźle zarobić...
Wszedł Joe Guidry i Lee zsunął się ze stołka, Ŝeby się przywitać. Miał nadzieję, Ŝe Joe poruszy temat
pedalstwa, a on będzie mógł zobaczyć reakcję Allertona. Uznał, Ŝe nadszedł czas, by Allerton dowiedział się, o
co toczy się gra. DłuŜej nie moŜna juŜ było rozgrywać tego tak spokojnie.
Usiedli do stołu. Ktoś ukradł Guidry'emu radio, buty do konnej jazdy i zegarek.
- Mój problem - oświadczył Guidry - polega na tym, Ŝe ja lubię ten typ. Lubię tych, którzy mnie
okradają.
- A twój błąd polega na tym, Ŝe sprowadzasz ich do siebie do domu - zaoponował Lee. - Od tego są
hotele.
- Tu masz rację. Ale zazwyczaj nie stać mnie na hotel. Poza tym, lubię mieć kogoś, kto mi zrobi
śniadanie i zamiecie mieszkanie.
- Chcesz powiedzieć “wyczyści” mieszkanie.
- Nie szkoda mi zegarka ani radia, ale strata butów naprawdę mnie boli. Były symbolem wiecznego
piękna i radości. - Guidry pochylił się do przodu i spojrzał na Allertona. - Nie wiem, czy powinienem mówić
takie rzeczy w obecności tego juniora. Bez obrazy, mały.
- Mów dalej - powiedział Allerton.
- Czy mówiłem ci, jak poderwałem gliniarza na słuŜbie? Jest vigilante*, odpowiada za dzielnicę, w
której mieszkam. Zawsze kiedy widzi światło w moim oknie, zachodzi na kieliszek rumu. Jakieś pięć nocy temu
zastał mnie pijanego i napalonego. Od słowa do słowa, pokazałem mu, jak krowa jadła kapustę...

*
Vigilante - (hiszp.) straŜnik.
W noc po tym, jak go miałem, przechodzę obok piwiarni na rogu, a on wychodzi borracho* i mówi:
“Napij się”. - “Nie chcę pić” - odpowiadam. Na to on wyciąga pistola i mówi: - “Napij się”. - Odebrałem mu
pistola, a on wszedł do knajpy, Ŝeby zadzwonić po posiłki. Musiałem wejść i wyrwać telefon ze ściany. KaŜą mi
teraz za to płacić. Po powrocie do mieszkania, które mieści się na parterze, zobaczyłem, Ŝe napisał mydłem na
szybie El Puto Gringo*. Zamiast to zetrzeć, zostawiłem. Reklama się opłaca.
Pojawiały się kolejne drinki. Allerton poszedł do toalety, a w drodze powrotnej wdał się w rozmowę
przy barze. Guidry oskarŜał Hymana o to, Ŝe będąc pedałem, udaje, Ŝe nim nie jest. Lee próbował wyjaśnić
Guidry'emu, Ŝe Hyman naprawdę nie jest pedałem.
- On jest pedałem, a ty nie, Lee. Ty tylko chodzisz i udajesz, Ŝe jesteś pedałem, Ŝeby móc się podłączyć
do interesu - odparł Guidry.
- Komu by zaleŜało na podłączeniu się do twojego starego, zmęczonego interesu? - spytał Lee.
Zobaczył, Ŝe Allerton rozmawia przy barze z Johnem Dume'em. Dume naleŜał do małej kliki pedałów
rezydujących na Campeche w piwiarni “Zielona Latarnia”. On sam nie był jawnym pedałem, ale pozostali
chłopcy byli głośnymi ciotami i niechętnie widywano ich w “Ship Ahoy”.
Lee podszedł do baru i zaczął rozmowę z barmanem. Mam nadzieję, Ŝe Dume powie mu o mnie,
pomyślał. Lee czuł się zawsze niezręcznie, wygłaszając dramatyczną kwestię: “muszę-ci-coś-powie-dzieć”. Znał
teŜ z krępującego doświadczenia trudności wynikające z niedbałego wyznania: “Wiesz, a tak a propos, jestem
pedałem”. Czasami nie słyszą dobrze i krzyczą: “Co?” Zdarza się teŜ, Ŝe w rozmowie wtrącasz: “Gdybyś był
takim pedałem jak ja”. A ten drugi ziewa i zmienia temat, a ty nie wiesz, czy zrozumiał, czy nie.
Barman mówił:
- Więc ona mnie pyta, dlaczego piję. Co jej mogę powiedzieć? Nie wiem dlaczego. Dlaczego waliłeś w
kanał? Wiesz dlaczego? Nie ma Ŝadnego wytłumaczenia, ale spróbuj to powiedzieć komuś takiemu jak Jerri.
Spróbuj to wyjaśnić jakiejkolwiek kobiecie. - Lee kiwnął głową ze współczuciem. - Ona mnie pyta, dlaczego nie
śpisz więcej i nie odŜywiasz się lepiej? Nie rozumie, a ja nie potrafię tego wytłumaczyć. Nikt nie potrafi tego
wytłumaczyć.
Barman odszedł obsłuŜyć klientów. Dume podszedł do Lee.
- Jak ci się podoba? - spytał, wskazując na Allertona butelką z piwem. Allerton stał po przeciwnej
stronie sali. Rozmawiał z Mary i szachistą z Peru. - Więc on podszedł do mnie i powiedział: “Myślałem, Ŝe
jesteś jednym z chłopców z »Zielonej Latarni«”. A ja na to: “No bo jestem”. Chce, Ŝebym mu pokazał kilka
knajp dla ciot.

Lee i Allerton poszli obejrzeć Orfeusza Cocteau. W ciemnym kinie Lee poczuł, jak jego ciało wyciąga
się ku Allertonowi; ameboidalna, protoplazmatyczna projekcja, napinająca się ślepym pragnieniem, by wejść w
ciało drugiego. Pragnieniem oddychania jego płucami, patrzenia jego oczyma, poznania dotyku jego wnętrza i
genitaliów. Allerton poruszył się w fotelu. Lee poczuł ostre ukłucie nadweręŜenia lub zwichnięcia ducha. Bolały
go oczy. Zdjął okulary i przesunął dłonią po przymkniętych powiekach.
Kiedy wyszli z kina, Lee był wyczerpany. Szedł wolno, z trudem, i ciągle na coś wpadał. Napięcie

*
Borracho - (hiszp.) pijany.
*
El Puto Gringo - (hiszp.) Biała Kurwa.
sprawiło, Ŝe jego głos stał się głuchy. Co pewien czas przykładał dłoń do czoła niezgrabnym, mimowolnym
gestem, krzywiąc się z bólu.
- Muszę się napić - powiedział. - Tam. - Wskazał bar po drugiej stronie ulicy.
Usiedli przy stoliku osłoniętym przepierzeniem; Lee zamówił podwójną tequilę. Allerton chciał rum z
colą. Lee natychmiast wychylił tequilę i wsłuchał się w siebie w oczekiwaniu na efekt. Zamówił następną.
- Co myślisz o filmie? - spytał Lee.
- Niektóre kawałki podobały mi się.
- Tak - przytaknął Lee, ściągając usta i wpatrując się w pusty kieliszek. - Mnie teŜ. - Wypowiedział te
słowa bardzo wyraźnie, zupełnie jak nauczyciel wymowy.
- Cocteau zawsze osiąga niezwykłe, niecodzienne efekty - zaśmiał się Lee. Wpadał w euforię. Wypił
połowę drugiej tequili. - Frapująca jest jego zdolność przekazywania mitu w kategoriach współczesnych.
- A czy to nieprawda? - spytał Allerton.
Poszli na kolację do rosyjskiej restauracji.

- À propos - powiedział Lee, przeglądając menu - prawo znowu przyczepiło się do “Ship Ahoy”.
Obyczajówka. Dwieście pesos. Widziałem ich w komisariacie po cięŜkim dniu wymuszania forsy od
mieszkańców Okręgu Federalnego. Jeden z gliniarzy powiedział: “O, Gonzales, powinieneś widzieć, co mi się
dzisiaj trafiło. O la la, taki kąsek!” A ja mu na to: - “Tak, naciąłeś jakiegoś puto na dwieście pesetas w kiblu na
dworcu autobusowym. Znam cię, Hernandez, ciebie i twoje tanie numery. Jesteś najtańszym gliniarzem w
Okręgu Federalnym”. - I zwrócił się do kelnera: - Hej, Jack. Dos* Martini. Bardzo wytrawne. Seco. l dos porcje
szyszki baby. Sabe*?
Kelner przytaknął:
- To znaczy dwa razy martini i dwie porcje shish kebab. Tak, panowie?
- Super, tatusiu... Jak się udał twój wieczór z Dume'em?
- Byliśmy w kilku barach pełnych pedałów. W jednym z nich pewien facet poprosił mnie do tańca i
złoŜył mi propozycję.
- Poszedłeś z nim?
- Nie.
- Dume do miły facet.
Allerton uśmiechnął się.
- Tak, ale to nie jest człowiek, któremu bym się zwierzał z czegoś, co chciałbym zachować dla siebie.
- Czy masz na myśli jakąś szczególną niedyskrecję z jego strony?
- Szczerze mówiąc - tak.
- Rozumiem - powiedział Lee i pomyślał, Ŝe Dume zawsze strzela celnie.
Kelner postawił na stole dwa kieliszki martini. Lee uniósł swój do świecy, przyglądając mu się z
niesmakiem.
- Nieuchronnie wodniste martini z rozkładającą się oliwką - stwierdził.

*
Dos - (hiszp.) dwa.
*
Sabe? - (hiszp.) tu: Rozumiesz?
Lee kupił los na loterii od dziesięcioletniego chłopca, który wbiegł do środka, kiedy kelner zniknął w
kuchni. Chłopiec miał widocznie stałą rolę w jednoaktówce pod tytułem “Ostatni kupon”. Lee zapłacił mu bez
wahania, jak pijany Amerykanin.
- Idź i kup sobie trochę marihuany, synku - powiedział. Chłopiec uśmiechnął się i skierował do wyjścia.
- Wróć tu za pięć lat zarobić łatwe pięć pesos - zawołał za nim Lee.
Allerton uśmiechnął się. Dzięki Bogu, pomyślał Lee, nie będę musiał walczyć z drobnomieszczańską
moralnością.
- Proszę bardzo - powiedział kelner, stawiając kebab na stole.
Lee zamówił dwa kieliszki czerwonego wina.
- A więc Dume powiedział ci o moich... hmm... skłonnościach? - spytał gwałtownie.
- Tak - odparł Allerton z pełnymi ustami.
- To przekleństwo. Pokutuje w naszej rodzinie od wielu pokoleń. Wszyscy Lee zawsze byli
zboczeńcami. Nigdy nie zapomnę uczucia nieopisanego przeraŜenia, które zmroziło mi limfę w gruczołach, to
znaczy, oczywiście, limfę w gruczołach limfatycznych, kiedy mój mózg poraziły te fatalne słowa: jestem
homoseksualistą. Pomyślałem o umalowanych, wdzięczących się odtwórcach kobiecych ról, o facetach, których
widziałem w pewnym nocnym klubie w Baltimore. CzyŜby to było moŜliwe, Ŝebym był jedną z tych
podludzkich istot? Chodziłem ulicami otumaniony, jak człowiek z lekkim wstrząsem mózgu. Chwileczkę,
doktorze Kildare, to nie pańska rola, pomyślałem. Równie dobrze mógłbym unicestwić sam siebie, kładąc kres
istnieniu, które wydawało się nie oferować niczego poza groteskową nędzą i poniŜeniem. Myślałem, Ŝe
szlachetniej będzie umrzeć jako człowiek, niŜ Ŝyć jako potwór seksualny. Ale stara, mądra ciota, nazywaliśmy
go Bobo, nauczyła mnie, Ŝe moim obowiązkiem jest Ŝyć i dumnie dźwigać swój cięŜar, aby wszyscy mogli go
zobaczyć. Trzeba pokonać uprzedzenia, ignorancję i nienawiść za pomocą wiedzy, szczerości i miłości. Ilekroć
jesteś zagroŜony czyjąś wrogą obecnością, wypuszczasz gęstą chmurę miłości, tak jak mątwa wytryskuje
atrament...
Biednego Bobo spotkał marny koniec. Jechał hispano-suizą Duca de Ventre, kiedy pękły mu
hemoroidy; krew chlusnęła z samochodu i obryzgała tylne koła. Po Bobo została pusta powłoka siedząca na
obiciu z Ŝyrafiej skóry. Z potwornym chlupotem poleciały nawet oczy i mózg. Duc powiedział, Ŝe zabierze ze
sobą ten chlupot do grobu...
Poznałem wtedy sens samotności. Słowa Bobo dotarły do mnie z zaświatów. Głoski szczelinowe
trzeszczały delikatnie, kiedy mówił: “Nikt nie jest naprawdę sam. Jesteś częścią wszystkiego, co Ŝyje”. Trudność
polega na tym, Ŝeby przekonać kogoś, Ŝe naprawdę jest częścią ciebie, więc skoro tak, to co jest, do cholery?
My, części, powinniśmy współpracować. Racja?
Lee przerwał i spojrzał w zadumie na Allertona. Do czego właściwie doszedłem z tym dzieciakiem,
pomyślał. Allerton słuchał go grzecznie, uśmiechając się w przerwach.
- Allerton, chodzi mi o to, Ŝe obaj jesteśmy częściami ogromnej całości. Nie ma sensu z tym walczyć.
Lee zaczynał być zmęczony swoją rolą. Rozejrzał się niespokojnie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, na
które mógłby ją odłoŜyć.
- Czy ciebie te speluny dla ciot nie przygnębiają? Tutejsze bary dla pedałów nie mogą
się oczywiście równać z pedalskimi knajpami w Stanach.
- Nic o tym nie wiem - odparł Allerton. - Nigdy nie byłem w Ŝadnych knajpach dla pedałów oprócz
tych, do których zabrał mnie Dume. Myślę, Ŝe jedne i drugie mają swoje dobre strony.
- Naprawdę nie byłeś?
- Nie, nigdy.
Lee zapłacił i wyszli na ulicę. Noc była zimna. Sierp księŜyca świecił na niebie jasną zielenią.
Spacerowali bez celu.
- MoŜe pójdziemy do mnie napić się czegoś. Mam trochę brandy.
- Dobra - zgodził się Allerton.
- Napijmy się napoleona. To taka całkiem bezpretensjonalna, mała brandy, rozumiesz.
Nic z tych turystycznych syropów z efektami aromatycznymi, odwołującymi się do
masowych upodobań. Moja brandy nie potrzebuje tandetnych chwytów, Ŝeby zaszokować i
zniewolić podniebienie. Chodź. - Lee przywołał taksówkę.
- Trzy pesos do Insurgentes i Monterrey - powiedział Lee kierowcy swoim okropnym hiszpańskim.
Kierowca odparł, Ŝe chce cztery. Lee machnął ręką na znak, Ŝe rezygnuje. Kierowca zamruczał coś i
otworzył drzwi.
Kiedy siedzieli w środku, Lee zwrócił się do Allertona:
- Ten człowiek najwyraźniej ma jakieś wywrotowe myśli. Wiesz, kiedy byłem w Princeton,
największym krzykiem mody był komunizm. Jeśli opowiadałeś się za własnością prywatną i społeczeństwem
klasowym, oznaczało to, Ŝe albo jesteś głupim chamem, albo wysoko postawionym episkopalnym pederastą.
Ustrzegłem się jednak przed tą zarazą, to znaczy, oczywiście, przed komunizmem.
- Aquí*. - Lee dał trzy pesos kierowcy, który pomruczał jeszcze trochę, po czym ruszył ostro.
- Czasami mam wraŜenie, Ŝe oni nas nie lubią - powiedział Allerton.
- Nie mam nic przeciwko temu, Ŝe ludzie mnie nie lubią - odparł Lee. - Pytanie brzmi: Co mogą w
związku z tym zrobić? W chwili obecnej - najwyraźniej nic. Nie mają zielonego światła. Na przykład ten
kierowca nienawidzi gringo. Ale jeśli kogoś zabije, a jest to bardzo moŜliwe, nie będzie to Amerykanin. Będzie
to inny Meksykanin. Być moŜe jego bliski przyjaciel. Przyjaciele są mniej przeraŜający niŜ obcy.
Lee otworzył drzwi mieszkania i zapalił światło. Wewnątrz panował beznadziejny bałagan. Tu i ówdzie
widać było ślady podejmowania prób ułoŜenia rzeczy w sterty. Nie wyglądało na to, Ŝe ktoś tu mieszka. Na
ścianach nie było obrazów, nigdzie Ŝadnych ozdób. Najwyraźniej Ŝaden mebel nie naleŜał do Lee. A jednak jego
obecność przenikała wszystko. W przewieszonym przez oparcie krzesła płaszczu, w kapeluszu leŜącym na stole
moŜna było natychmiast rozpoznać przedmioty naleŜące do niego.
- Zrobię ci drinka. - Lee przyniósł z kuchni dwa kieliszki i nalał do kaŜdego po pięć centymetrów
meksykańskiej brandy. Allerton spróbował.
- Dobry BoŜe! Napoleon musiał chyba do tego naszczać.
- Tego się obawiałem. Niewykształcone podniebienie. Twoje pokolenie nigdy nie zaznało tych
przyjemności, jakie są udziałem nielicznych dzięki zdyscyplinowanemu podniebieniu.
Lee pociągnął długi łyk. Podjął próbę ekstatycznego “aach”, powąchał brandy i zaczął kaszleć.
- To jest paskudne - przyznał, kiedy odzyskał mowę. - Ale i tak lepsze niŜ brandy kalifornijska. Ten
smak przypomina koniak.

*
Aquí - (hiszp.) tutaj.
Zapadła długotrwała cisza. Allerton siedział na kanapie z głową przechyloną do tyłu. Oczy miał
przymknięte.
- Czy mogę ci pokazać mieszkanie? - spytał Lee wstając. - Tutaj jest sypialnia.
Allerton podniósł się powoli. Weszli do sypialni, Allerton połoŜył się na łóŜku i zapalił papierosa. Lee
usiadł na jedynym krześle, jakie się tu znajdowało.
- Jeszcze brandy? - spytał. Allerton skinął głową. Lee usiadł na brzegu łóŜka, napełnił szklankę i podał
mu. Dotknął jego swetra. - Ładna rzecz, kochany - powiedział. - To nie jest meksykańskie.
- Kupiłem w Szkocji - odpowiedział Allerton. Nieoczekiwanie odbiło mu się, wstał i popędził do
łazienki.
Lee stanął w drzwiach.
- Niedobrze - rzekł. - Co się mogło stać? Nie piłeś przecieŜ duŜo... - Nalał wody do szklanki i dał
Allertonowi. - Teraz juŜ lepiej? - zapytał.
- Tak sądzę. - Allerton znowu połoŜył się na łóŜku. Lee wyciągnął rękę, dotknął ucha Allertona i
pogłaskał po policzku. Allerton uniósł się, przykrył dłonią rękę Lee i uścisnął.
- Zdejmijmy ten sweter.
- Dobra - odparł Allerton. Zdjął sweter i znowu się połoŜył. Lee zdjął buty i koszulę. Rozpiął koszulę
Allertona i przesunął dłonią w dół, wzdłuŜ Ŝeber i brzucha, który skurczył się pod jego palcami.
- BoŜe, ale jesteś chudy - powiedział.
- No nie jestem zbyt potęŜny.
Lee zdjął mu buty i skarpetki, rozluźnił pasek i rozpiął guziki. Allerton uniósł biodra, a Lee zsunął mu
spodnie i kalesony. Rozebrał się i połoŜył. Allerton zareagował bez wrogości czy obrzydzenia, ale Lee ujrzał w
jego oczach dziwną rezerwę, bezosobowy spokój zwierzęcia czy dziecka.
Później, kiedy leŜeli obok siebie, paląc papierosy, Lee powiedział:
- Powiedziałeś, Ŝe zastawiłeś w lombardzie aparat fotograficzny i moŜesz go wkrótce stracić? -
Pomyślał, Ŝe moŜe to nietakt poruszać ów temat w takiej chwili, ale zdecydował, Ŝe Allerton nie jest typem
człowieka, który się moŜe obrazić.
- Tak. Jest zastawiony za czterysta pesos. Termin upływa w najbliŜszą środę.
- Dobra, pójdziemy tam jutro i wykupimy. Allerton uniósł znad prześcieradła gołe ramię i powiedział:
- W porządku.
Rozdział 4

W piątkową noc Allerton poszedł do pracy. Zastępował chłopaka, z którym


wynajmował pokój. Był korektorem w angielskiej gazecie.

W sobotę wieczorem Lee spotkał się z Allertonem w barze “Cuba”. Wnętrze przypominało scenografię
do surrealistycznego baletu. Ściany pokryte były freskami przedstawiającymi podwodną scenerię. Rusałki i
trytony w wyszukanych układach ze złotymi rybkami gapiły się martwo na klientów, z wyrazem konsternacji
biernego homoseksualisty. Nawet ryby wyglądały na przeniknięte trwogą i apatią. Rezultat był niepokojący.
Odnosiło się wraŜenie, Ŝe te androgyniczne stworzenia są przestraszone czymś, co zaczajone jest za klientami
lub tuŜ obok nich. Goście czuli się zazwyczaj niezręcznie z powodu tej sugestii i większość wynosiła się gdzie
indziej.
Allerton był jakby trochę markotny i Lee denerwował się, zanim nie postawił na stole dwóch
kieliszków martini.
- Wiesz, Allerton... - odezwał się po długiej chwili milczenia.
Allerton mruczał coś pod nosem, bębniąc palcami po stole i niespokojnie rozglądając się wkoło.

Ten mały cwaniak robi się trochę za mądry, pomyślał Lee. Wie, Ŝe w Ŝaden sposób nie jestem w stanie
ukarać go za obojętność i bezczelność.
- W Meksyku są najbardziej niefachowi krawcy, z jakimi zetknąłem się w trakcie swoich podróŜy. Czy
zamawiałeś coś u nich? - Lee spojrzał z dezaprobatą na zniszczone ubranie Allertona. Jeśli chodzi o ubiór,
Allerton był równie niedbały jak Lee. - Najwyraźniej nie. Pójdź do tego krawca, z którym ja się męczę. Prosta
robota. Kupiłem parę gotowych spodni. Nigdy nie tracę czasu na branie miary. Obaj zmieścilibyśmy się w te
spodnie.
- To wyglądałoby nieprzyzwoicie - odparł Allerton.
- Ludzie myśleliby, Ŝe jesteśmy syjamskimi braćmi. Czy opowiadałem ci o tym bracie syjamskim, który
wydał brata policji, Ŝeby wyciągnąć go z ćpania? Ale wracając do krawca. Oprócz tych spodni zamówiłem
jeszcze drugą parę. Powiedziałem mu, Ŝe te spodnie są za duŜe i Ŝe chcę, Ŝeby zostały zwęŜone do odpowiednich
rozmiarów. Obiecał to zrobić w ciągu dwóch dni. To było ponad dwa miesiące temu. Za kaŜdym razem, kiedy
przychodzę po spodnie, słyszę: Mañana. Más tarde. Ahora. Ahorita. Todavía no* Jeszcze nie. Wczoraj straciłem
cierpliwość do tego ahora. Powiedziałem mu: “Dawaj moje spodnie, niezaleŜnie od tego, czy są gotowe, czy
nie”. Były rozcięte wzdłuŜ szwów. “Przez dwa miesiące zdąŜyłeś je tylko wypatroszyć?” - zapytałem go.
Wziąłem je do innego krawca i poleciłem: “Zaszyj je”. - Lee zwrócił się do Allertona: - Jesteś głodny?
- Wiesz, tak.
- Co powiesz na domowy stek Pata?
- Dobry pomysł.

*
Mañana. Más tarde. Ahora. Ahorita. Todavía no. - (hiszp.) Jutro. Później. JuŜ zaraz. Za chwilę. Jeszcze nie.
Pat robił doskonałe steki. Lee lubił to miejsce, bo nigdy nie było tam tłoku. Kiedy przyszli, zamówił
podwójne wytrawne martini. Allerton pił rum z colą. Lee zaczął mówić o telepatii.
- Wiem, Ŝe telepatia jest faktem, bo sam jej doświadczyłem. Nie mam ochoty tego udowadniać, ani w
ogóle udowadniać czegokolwiek komukolwiek. Interesuje mnie tylko, jak mógłbym to wykorzystać. W Ameryce
Południowej, u źródeł Amazonki, występuje roślina o nazwie yage, która podobno zwiększa wraŜliwość
telepatyczną. Czarownicy uŜywają jej do swojej pracy. Pewien kolumbijski naukowiec, którego nazwisko
wyleciało mi z głowy, wyodrębnił z yage narkotyk, który nazwał telepatyną. Czytałem o tym w pewnym
czasopiśmie.
Później czytałem inny artykuł. Rosjanie uŜywają yage w doświadczeniach przeprowadzanych na
więźniach w obozach pracy. Wygląda na to, Ŝe chcą wywołać w ludziach stan automatycznego posłuszeństwa, a
docelowo, oczywiście, osiągnąć kontrolę myśli. Najprostsze sterowanie. śadnej machiny wojskowej, Ŝadnych
przemówień, Ŝadnej gry; poruszasz się po prostu wewnątrz czyjejś psychiki i wydajesz rozkazy. Mam teorię, Ŝe
kapłani Majów wypracowali rodzaj jednostronnej telepatii, by nakłonić chłopów do pracy. Taki interes zawsze w
końcu upada, poniewaŜ telepatia nie jest z natury rzeczy układem jednostronnym, ani w ogóle układem
zawierającym nadawcę i odbiorcę.
Obecnie Amerykanie eksperymentują z yage, chyba Ŝe są jeszcze głupsi, niŜ myślę. Yage moŜe być
środkiem do pogłębienia wiedzy o telepatii. Wszystko, co moŜna osiągnąć drogą chemiczną, moŜna teŜ osiągnąć
innymi drogami. - Lee spostrzegł, Ŝe Allerton nie okazuje zbytniego zainteresowania i zmienił temat. - Czy
czytałeś o starym śydzie, który usiłował przemycić dziesięć funtów złota zaszytych w płaszczu?
- Nie. I co się stało?
- Złapali go na lotnisku, kiedy wybierał się na Kubę. Słyszałem, Ŝe na lotniskach mają rodzaj
wykrywacza, który dzwoni, kiedy ktoś ma przy sobie duŜą ilość metalu. Czytałem więc w gazecie, Ŝe kiedy
przeszukali tego śyda i znaleźli złoto, wielu cudzoziemców o Ŝydowskim wyglądzie zajrzało do środka przez
okno. Byli w stanie wielkiego podniecenia -”Oj, gefilte fisz! Złapali Abiego!” - W czasach rzymskich śydzi
powstali, zdaje się, Ŝe to było w Jerozolimie, i zabili pięćdziesiąt tysięcy Rzymian. śydowskie samice, to znaczy
młode Ŝydowskie damy - muszę uwaŜać, Ŝebym nie został oskarŜony o antysemityzm - wykonały striptiz,
owinąwszy się uprzednio w jelita Rzymian.
A skoro mowa o jelitach, to czy opowiadałem ci o moim przyjacielu, Reggie'em? To bohater
brytyjskiego wywiadu, choć nie sławiono go w pieśniach. Stracił na słuŜbie dupę i trzy metry jelit. Przez wiele
lat Ŝył w przebraniu arabskiego chłopca, znanego w centrali jako “Numer 69”. To były jednak poboŜne Ŝyczenia,
bo Arabowie ładują wyłącznie w jedną stronę. No i przyplątała mu się rzadka choroba orientalna i biedny Reggie
stracił duŜą część flaczków. Za Boga i Ojczyznę, co? Nie chciał Ŝadnych przemówień, Ŝadnych medali.
Wystarczyło mu, Ŝe wie, za jaką sprawę słuŜył. Pomyśl o tych latach cierpliwych oczekiwań, aŜ kolejny
fragment układanki wpasuje się w swoje miejsce.
Nigdy nie mówi się o agentach w rodzaju Reggie'ego, ale to ich informacje, zdobywane w bólu i wśród
niebezpieczeństw, pozwalają jakiemuś generałowi z linii frontu ułoŜyć plan błyskotliwej kontrofensywy i
udekorować pierś medalami. Na przykład to właśnie Reggie pierwszy odgadł, Ŝe wrogowi kończy się paliwo,
kiedy wyczerpał im się zapas Ŝelu nawilŜającego. To było tylko jedno z jego mistrzowskich posunięć. Co byś
powiedział na stek T-bone na dwóch?
- Dobra.
- NiedosmaŜony?
- Na pół niedosmaŜony.
Lee przeglądał menu.
- Jest tu “pieczona Alaska” - oznajmił. - Jadłeś to kiedyś?
- Nie.
- Naprawdę dobre. Na zewnątrz gorące, w środku zimne.
- Pewnie dlatego nazywają to “pieczoną Alaską”.
- Mam pomysł na nową potrawę. Bierze się Ŝywą świnię i wrzuca do bardzo gorącego pieca, tak Ŝeby
upiekła się na zewnątrz, a kiedy się ją przetnie, w środku będzie Ŝywa i drgająca. Albo, jeśli organizujemy
dramatyczną knajpę, to kwicząca świnia oblana płonącą brandy wybiega z kuchni i zdycha tuŜ przy twoim
krześle. MoŜesz sięgnąć, oderwać chrupiące, trzeszczące uszy i pogryzać je do koktailu...

Na zewnątrz rozciągało się miasto spowite w fioletową mgłę. Wiał ciepły, wiosenny wiatr. Wracali
przez park do mieszkania Lee, zatrzymując się czasem, przytulając się i śmiejąc.
Jakiś Meksykanin rzucił:
- Cambrones*.
- Chinga tu madre* - zawołał za nim Lee i dodał po angielsku: - PrzyjeŜdŜam tu, do twojego małego,
zaszczanego kraju, wydaję swoje gitne amerykańskie dolary i co? ObraŜa się mnie w publicznym miejscu!
Meksykanin odwrócił się i zawahał. Lee rozpiął płaszcz i wetknął kciuk pod rewolwer wetknięty za pas.
Meksykanin poszedł dalej.
- Któregoś dnia nie odejdą - powiedział Lee.
W mieszkaniu wypili trochę brandy. Lee objął Allertona ramieniem.
- No, skoro nalegasz - powiedział Allerton.

W niedzielę Allerton był na kolacji u Lee. Lee przygotował kurze wątróbki, poniewaŜ Allerton zawsze
chciał zamówić w restauracji kurze wątróbki, a zazwyczaj są tam nieświeŜe. Potem Lee chciał się kochać z
Allertonem, ale ten odtrącił go i powiedział, Ŝe chce teraz iść do “Ship Ahoy” na rum z colą. Lee zgasił światło i
zanim wyszli, objął kochanka. Allerton był sztywny z wściekłości.
Po przyjściu do “Ship Ahoy” Lee poszedł do baru i zamówił dwa rumy z colą.
- Zrób ekstramocne - polecił barmanowi. Allerton siedział przy stoliku z Mary. Lee przyniósł mu
koktail, potem dosiadł się do Joego Guidry'ego. Guidry był z młodym męŜczyzną, który właśnie opowiadał, jak
leczył go wojskowy psychiatra.
- No i czego dowiedziałeś się od swego psychiatry? - spytał Guidry kłótliwie, agresywnym tonem.
- Dowiedziałem się, Ŝe mam kompleks Edypa. Dowiedziałem się, Ŝe kocham swoją matkę.

*
Cambrones - (hiszp.) rogacze.
*
Chinga tu madre - (hiszp.) Twoja matka to śmierdziel.
- PrzecieŜ kaŜdy człowiek kocha swoją matkę, synu - odparł Guidry.
- Chodzi o to, Ŝe kocham moją matkę fizycznie.
- Nie wierzę w to, synu - rzekł Guidry.
Lee wydało się to zabawne i wybuchnął śmiechem.
- Słyszałem, Ŝe Jim Cochan wrócił do Stanów - oznajmił Guidry. - Ma zamiar pracować na Alasce.
- Dzięki Bogu, Ŝe jestem dŜentelmenem niezaleŜnym finansowo i nie muszę się naraŜać na bezlitosne
warunki podbiegunowe - oświadczył Lee. - A propos, czy poznałeś Ŝonę Jima, Alice? Mój BoŜe, to amerykańska
kurwa, która nie popuści. Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by się z nią równał. Jim nie ma Ŝadnego
przyjaciela, którego mógłby przyprowadzić do domu. Nie trzeba dodawać, Ŝe moja chata to dla Jima teren
zakazany i zawsze, kiedy do mnie przychodzi, ma wzrok ściganego dezertera. Nie wiem, dlaczego Amerykanie
tolerują takie gówno ze strony kobiet. Nie jestem oczywiście specjalistą od ciała kobiecego, ale Alice ma
wypisane na całej swojej kościstej, nieapetycznej powłoce: “Beznadziejna w łóŜku”.
- Wiesz, Lee, jesteś bardzo nieprzyjemny dzisiejszego wieczora - powiedział Guidry.
- Nie bez powodu. Czy opowiadałem ci o facecie imieniem Wigg? To amerykański cwaniak, ćpun,
który podobno gra na skrzypcach. Regularny oszust; pomimo Ŝe ma złoto, zawsze ściąga herę i mówi: “Nie, nie
chcę kup o wać. Chcę tylko pół działki”. Ten koleś wyczerpał juŜ u mnie swój kredyt. Jeździ nowym chryslerem
za trzy tysiące dolarów i jest zbyt skąpy, Ŝeby kupić sobie towar. Kim ja jestem, na miłość boską, Ćpuńskim
Towarzystwem Dobroczynnym? Ten Wigg to szczyt ohydy.
- To twój fagas? - spytał Guidry, co najwyraźniej zaszokowało jego młodego przyjaciela.
- Nawet nie. Mam większą rybę do usmaŜenia - odparł Lee. Spojrzał na Allertona, który śmiał się z
czegoś, co powiedziała Mary.
- Rzeczywiście ryba - zaŜartował Guidry. - Zimna, śliska i trudna do złapania.
Rozdział 5

Lee umówił się z Allertonem w poniedziałek na jedenastą. Mieli pójść do lombardu i wykupić aparat.
Lee przyszedł do Allertona i obudził go punktualnie o jedenastej. Allerton był ponury. Przez moment wyglądało
na to, Ŝe znowu chce zasnąć.
- Wstajesz wreszcie, czy... - zniecierpliwił się w końcu Lee.
Allerton otworzył oczy i zamrugał nimi.
- Wstaję - odparł.
Lee usiadł i zaczął czytać gazetę, zwracając uwagę na to, Ŝeby nie patrzeć, jak Allerton się ubiera.
Usiłował kontrolować swój gniew i złość, a ten wysiłek go wyczerpywał. Coś, jak gdyby cięŜka kotwica,
zwalniało ruch i myśli. Jego twarz była sztywna, głos głuchy. Napięcie utrzymywało się przez całe śniadanie.
Allerton pił w milczeniu sok pomidorowy.
Wykupienie aparatu zajęło im cały dzień. Allerton zgubił kwit. Urzędnicy kręcili głowami i czekając, aŜ
znajdzie, bębnili palcami po stole. Lee wyciągnął dodatkowe dwieście pesos. W sumie zapłacił czterysta pesos
plus odsetki i rozmaite opłaty. Wręczył aparat Allertonowi, który wziął go bez słowa.
W milczeniu wrócili do “Ship Ahoy”. Lee wszedł i zamówił drinka. Allerton zniknął. Wrócił po
godzinie i usiadł obok Lee.
- Co powiesz na kolację? - spytał Lee.
- Nie. Myślę, Ŝe dziś w nocy będę pracował - odparł Allerton. Lee był zgnębiony i rozbity. Ciepło i
wesołość sobotniej nocy przepadły, a on nie wiedział dlaczego. W kaŜdym związku, czy to była miłość, czy
przyjaźń, Lee starał się ustawić kontakt na intuicyjnym, niewerbalnym poziomie; cicha wymiana myśli i uczuć.
Teraz Allerton raptownie zerwał tę nić i Lee odczuwał fizyczny ból, jakby część jego ciała, wysunięta na próbę
w kierunku drugiego człowieka, została odrąbana, a on patrzy zszokowany, nie dowierzając, na krwawiący
kikut.
- Podobnie jak administracja Wallace'a, będę subsydiował brak produkcji. Zapłacę ci dwadzieścia pesos
za to, Ŝebyś dziś w nocy nie pracował - zaproponował Lee. JuŜ miał zacząć rozbudowywać ten pomysł, kiedy
powstrzymał go chłód ze strony Allertona. Umilkł zaszokowany, patrząc na chłopca oczyma pełnymi bólu.
Allerton był nerwowy i zirytowany, bębnił palcami po stole i rozglądał się dokoła. Nie rozumiał,
dlaczego Lee go denerwuje.
- Co powiesz na drinka? - zaproponował Lee.
- Nie, nie teraz. Poza tym muszę juŜ iść.
Lee wstał gwałtownie.
- No to na razie. Do jutra.
- Tak. Dobranoc.
Allerton zostawił Lee, który stał nieruchomo, próbując ułoŜyć jakiś plan, powstrzymać go od odejścia,
umówić się na następny dzień, Ŝeby choć trochę złagodzić ból.
Allerton odszedł. Lee wyciągnął rękę i dotknął oparcia krzesła. Oparł się na nim jak człowiek osłabiony
chorobą. Wbił wzrok w stół, jego myśli były powolne, jak gdyby było mu zimno.
Barman postawił przed nim kanapkę.
- Co? - spytał Lee. - Co to jest?
- Kanapka, którą zamówiłeś.
- A, tak. - Lee zjadł kilka kęsów i popił wodą. - Dopisz do mojego rachunku, Joe - krzyknął do
barmana.
Wstał i wyszedł. Szedł powoli. Kilkakrotnie opierał się o drzewa, wpatrując się w ziemię, jakby bolał
go brzuch. W domu zdjął płaszcz, buty i usiadł na łóŜku. Rozbolało go gardło, oczy mu zwilgotniały i padł na
łóŜko, szlochając spazmatycznie. Podciągnął kolana i zakrył twarz dłońmi. Z nadejściem świtu odwrócił się na
plecy i wyprostował. Przestał szlochać, a jego twarz wypogodziła się w świetle poranka.
Lee obudził się koło południa i długo siedział na krawędzi łóŜka, trzymając but w dłoni. Potem umył
twarz, załoŜył płaszcz i wyszedł.
Skierował się do Zocalo i spacerował przez kilka godzin. Miał wyschnięte usta. Wszedł do chińskiej
restauracji, usiadł przy stoliku w zacisznym miejscu i zamówił colę. Teraz, kiedy siedział i nic go nie
rozpraszało, ogarnął go smutek i rozgoryczenie. Myślał o tym, co się właściwie stało.
Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Allerton nie był pedałem na tyle, Ŝeby wejść w związek oparty na
wzajemnych zaleŜnościach. Uczucie, jakim darzył go Lee, irytowało go. Podobnie jak wielu ludzi nie mających
nic do roboty, nie mógł ścierpieć, gdy ktoś rościł sobie prawo do jego czasu. Nie miał bliskich przyjaciół. Nie
lubił umawiać się konkretnie. Nie lubił odczuwać, Ŝe ktokolwiek czegoś po nim oczekuje. Chciał, w miarę
moŜliwości, Ŝyć bez nacisków z zewnątrz. Poczuł się dotknięty tym, Ŝe Lee zapłacił za jego aparat, Ŝe został
“wciągnięty w lewy interes” i zobowiązany do wdzięczności wbrew własnej woli.
Allerton nie uznawał przyjaciół dających prezenty za sześćset pesos i nie czuł się dobrze, wykorzystując
Lee. Ale nie zrobił nic, Ŝeby wyjaśnić sytuację. Nie chciał dostrzec sprzeczności w tym, Ŝe równocześnie przyjął
przysługę i był nią uraŜony. Lee zrozumiał, Ŝe jest w stanie dostroić się do punktu widzenia Allertona, chociaŜ
sprawiłoby mu to ból. Musiał zdać sobie sprawę z bezmiaru jego obojętności.
Lubiłem go i pragnąłem, Ŝeby on mnie lubił, myślał Lee, nie chciałem niczego kupować. Muszę
wyjechać z miasta, postanowił. Pojechać gdzieś. Na przykład do Panamy albo Ameryki Południowej.
Poszedł na dworzec sprawdzić, kiedy odjeŜdŜa najbliŜszy pociąg od Veracruz. OdjeŜdŜał w nocy, ale
Lee nie kupił biletu. Na myśl o samotnej podróŜy do obcego kraju, gdzie będzie z dala od Allertona, ogarnęło go
uczucie zimna i opuszczenia.
Pojechał taksówką do “Ship Ahoy”. Allertona tam nie było; Lee siedział przez trzy godziny przy barze i
pił. Wreszcie Allerton zajrzał przez drzwi, zamachał niezdecydowanie do Lee i poszedł z Mary na górę. Lee
wiedział, Ŝe prawdopodobnie poszli do właściciela “Ship Ahoy”, gdzie często jadali obiady. Poszedł na górę do
Toma Westona. Zastał tam Mary i Allertona. Lee usiadł i starał się zrozumieć, o co chodzi Allertonowi, ale był
zbyt pijany, Ŝeby wymyślić coś sensownego. Jego próby prowadzenia zwykłej, Ŝartobliwej konwersacji były
Ŝałosne.

Musiał widocznie zasnąć. Mary i Allerton odeszli. Tom Weston przyniósł mu trochę gorącej kawy. Lee
wypił, po czym wstał i potykając się wyszedł.
Był zupełnie wyczerpany. Spał do rana.
Sceny tego chaotycznego, pijanego miesiąca przesuwały się przed jego oczyma. Była tam twarz, której
Lee nie poznawał. Ładny chłopiec o bursztynowych oczach i pięknych, prostych, czarnych brwiach. Widział
siebie, jak prosi kogoś, kogo ledwo zna, Ŝeby postawił mu piwo w barze na Insurgentes. Tamten odmówił mu w
paskudny sposób. Zobaczył siebie, jak wyjmuje rewolwer, Ŝeby obronić się przed napastnikiem, który szedł za
nim od baru zdzierusów na Coahuila i próbował go obrobić. Czuł przyjazne, uspokajające dłonie ludzi, którzy
pomogli mu dojść do domu. - Spokojnie, Bill. - Stał tam jego przyjaciel z dzieciństwa, Rollins, ze swoim psem
myśliwskim, mocny i męski. Carl biegnący do tramwaju. Moor ze swoim ohydnym, złośliwym uśmiechem.
Twarze zlały się w jedno w tym koszmarze, dziwne postaci mówiły do niego rzeczy, których nie rozumiał,
wreszcie wszystko znikło.

Lee wstał, ogolił się i poczuł się lepiej. Okazało się, Ŝe jest w stanie zjeść grzankę i wypić trochę kawy.
Zapalił papierosa. Przeczytał gazetę, próbując nie myśleć o Allertonie. Potem poszedł do miasta i przejrzał
sklepy z bronią. Za dwieście pesos kupił 32-20 w doskonałym stanie, z numerem seryjnym poniŜej trzystu
tysięcy. W Stanach kosztowałby co najmniej sto dolarów.
Wszedł do amerykańskiej księgarni i kupił ksiąŜkę o szachach. Wziął ją do
Chapultepec, usiadł w kawiarni przy lagunie i zaczął czytać. Dokładnie na wprost niego była
wyspa, na której rósł ogromny cyprys. Na gałęziach siedziały setki sępów. Lee zastanawiał
się, co jedzą. Rzucił w tamtą stronę kawałek chleba: sępy nie zareagowały.
Lee interesował się teorią gier i strategią zachowań przypadkowych. Tak jak przypuszczał, szachy
wykluczają element szczęścia i usiłują wyeliminować nieprzewidywalny czynnik ludzki. Gdyby moŜna było
całkowicie zrozumieć mechanizm tej gry, wynik byłby znany juŜ po pierwszym posunięciu. Gra dla myślących
maszyn, pomyślał Lee. Czytał dalej, uśmiechając się od czasu do czasu. Wreszcie wstał, wrzucił ksiąŜkę do
laguny i odszedł.
Lee od początku wiedział, Ŝe związek z Allertonem nie przyniesie mu tego, czego pragnął. Wymowa
faktów była bezlitosna. Jednak nie mógł się poddać. A moŜe uda mi się coś zmienić, pomyślał. Był gotów
podjąć kaŜde ryzyko, kaŜde, nawet radykalne działanie. Lee - jak święty albo jak ścigany przestępca, nie mający
nic do stracenia - przezwycięŜył pragnienia nieznośnego, starzejącego się, przeraŜonego ciała.
Wziął taksówkę i pojechał do “Ship Ahoy”. Allerton stał w słońcu przed knajpą, mrugając powiekami.
Lee spojrzał na niego i uśmiechnął się. Allerton odwzajemnił uśmiech.
- Jak się masz?
- Jestem śpiący. Dopiero wstałem. - Ziewnął i ruszył w stronę “Ship Ahoy”. Machnął ręką. - Na razie. -
Usiadł przy barze i zamówił sok pomidorowy. Lee wszedł, usiadł obok niego i zamówił podwójny rum z colą.
Allerton wstał i dosiadł się do stolika Toma Westona. Zawołał do barmana: - Przynieś tu ten sok pomidorowy,
dobrze, Joe?
Lee usiadł obok Allertona. Tom Weston zbierał się do wyjścia. Allerton wyszedł za nim, po czym
wrócił, usiadł w drugiej sali i zabrał się do czytania gazet. Weszła Mary i usiadła obok niego. Rozmawiali parę
minut, a potem rozstawili figury szachowe.
Lee wypił trzy drinki. Podszedł i przysunął krzesło do stolika, przy którym Mary i Allerton grali w
szachy.
- Sie macie - powiedział. - Mogę pokibicować?
Mary podniosła rozdraŜniony wzrok, ale uśmiechnęła się, napotkawszy mocne i zuchwałe spojrzenie
Lee.
- Czytałem o szachach. Wymyślili je Arabowie - i wcale się temu nie dziwię. Nikt nie potrafi siedzieć
tak jak Arab. Klasyczna arabska partia szachów była po prostu konkursem siedzenia. Kiedy obaj gracze umierali
z głodu, partia kończyła się patem. - Lee przerwał i pociągnął długi łyk. - W okresie baroku powszechnie
przyjęła się praktyka nękania przeciwnika za pomocą rozmaitych irytujących czynności. Niektórzy gracze
korzystali z nitki do czyszczenia zębów, inni wyłamywali palce i puszczali bańki ze śliny. Stosowano coraz to
nowe techniki. W roku 1917 podczas meczu w Bagdadzie Arab Arachnid Khayam pokonał niemieckiego mistrza
Kurta Schlemiela* mrucząc: “Ja Zostanę, Kiedy Ciebie Zabraknie” - czterdzieści tysięcy razy, za kaŜdym razem
wyciągając rękę do szachownicy, jakby miał zamiar zrobić ruch. W końcu Schlemiel dostał ataku konwulsji.
Czy mieliście okazję widzieć spektakl włoskiego mistrza Tetrazziniego? - Lee podał Mary ogień. - Celowo
mówię “spektakl”, poniewaŜ był to wielki showman i, jak wszyscy showmani, uciekał się nie tylko do
hochsztaplerki, lecz takŜe do zwykłych oszustw. Czasami puszczał zasłony dymne, Ŝeby ukryć swoje manewry
przed wzrokiem przeciwnika; chodzi mi oczywiście o prawdziwe zasłony dymne. Miał oddział tresowanych
kretynów, którzy na dany znak wbiegali i zjadali figury. Kiedy klęska zaglądała mu w oczy, a działo się to
często, poniewaŜ nie miał pojęcia o szachach, poza samymi regułami, a nawet tych nie był pewien - skakał do
góry, wrzeszcząc: “Ty tani sukinsynu! Widziałem, jak schowałeś królową!” i walił pękniętą filiŜanką w twarz
przeciwnika. W 1922 wywieziono go z Pragi na wozie drabiniastym. Później widziałem Tetrazziniego w Górnej
Ubandze. Zupełny wrak. Handlował lewymi kondomami. Był to rok zarazy bydlęcej i wszystko padało, nawet
hieny.
Lee przerwał. Gadał teraz jak nakręcony. Wprawdzie sam nie był pewien, co powie za chwilę, ale z
doświadczenia wiedział, Ŝe lada moment monolog zacznie się robić wulgarny. Spojrzał na Mary. Wymienili z
Allertonem znaczące spojrzenia.
To jakiś kod, miłosny, zdecydował Lee, mówi mu teraz, Ŝe zaraz muszą wyjść.
Allerton wstał, oznajmiając, Ŝe musi się ostrzyc przed pracą. Oboje wyszli, a Lee został w barze sam,
ciągnąc dalej swój monolog.
- Pracowałem jako adiutant generała von Klutcha. Był bardzo wymagający. Trudno go było zadowolić.
Zrezygnowałem po pierwszym tygodniu. Mieliśmy w koszarach powiedzonko: “Nigdy nie oddawaj staremu
Klutchowi flanki”. Nie mogłem juŜ znieść kolejnej nocy z Klutchem, więc zorganizowałem małą karawanę i
wyruszyłem razem z Abdulem, miejscowym adonisem. Dziesięć mil za Tanhajaro Abdul zachorował na zarazę
bydlęcą i musiałem zostawić go śmierci. Nienawidziłem siebie za to, co robię, ale nie było innego wyjścia.
Zupełnie stracił wygląd, rozumiecie.
U źródeł Zambezi natknąłem się na starego holenderskiego handlarza. Po długich targach dałem mu
puszkę środków uśmierzających za chłopca - pół-Effendi, pół-Lulu. Liczyłem na to, Ŝe wystarczy mi aŜ do
Timbuktu, moŜe nawet do Dakaru. Ale Lulu-Effendi wyglądał na zniszczonego jeszcze przed Dakarem, więc
postanowiłem wymienić go na czysty model beduiński. KrzyŜówki dają ładny wygląd, ale nie są trwałe. W
Timbuktu poszedłem na Targ UŜywanych Niewolników Corn Hole Gusa, zobaczyć, co moŜna z nim utargować.
Gus wybiega i zaczyna nawijać:
- A, sahib Lee. Allach pana zsyła! Mam coś w sam raz dla pana. Proszę wejść. Ten tutaj miał tylko

*
Schlemiel - (jidysz) głupek, nieudacznik.
jednego właściciela i to lekarza. To taki typ “po jednym razie, lekko, dwa razy w tygodniu”. Jest młody i
delikatny. Właściwie jeszcze gaworzy...oto on!
- To starcze ślinienie nazywasz gaworzeniem? Mój dziadek złapał od niego syfa. Spróbuj jeszcze raz,
Gussie.
- Nie podoba się panu? Szkoda. No, są gusta i guściki, jak to się mówi. Tutaj mam stuprocentowego
Beduina rasy pustynnej, z rodowodem. W prostej linii pochodzi od Proroka. Proszę zobaczyć jaka postawa. Jaka
duma! Jaki ogień!
- Dobra robota charakteryzatorska, Gus, ale nie doskonała. To mongolski kretyn-albinos. Słuchaj,
Gussie, masz do czynienia z najstarszą ciotą w Górnej Ubandze, więc przestań się wygłupiać. Sięgnij do swojej
nory i wyciągnij najlepiej wyglądającego chłopczyka, jakiego masz na tym zjedzonym przez mole bazarze.
- Dobrze, sahib Lee. Chodzi panu o klasę, tak? Proszę za mną. Tutaj. Czy jeszcze muszę mówić? Klasa
mówi sama za siebie. Miewam tu wielu skąpych klientów, którzy najpierw chcą widzieć klasę, a potem krzyczą,
słysząc cenę. Ale i pan, i ja wiemy, Ŝe klasa kosztuje. W gruncie rzeczy, przysięgam na fiuta Proroka, tracę na
tej transakcji.
- Mhm. Kilka mil na nim zrobiono, ale moŜe być. Co powiesz na próbny kurs?
- Panie Lee, na miłość boską, ja tu nie prowadzę lokalu. U mnie jest tylko na wynos, bez konsumpcji na
miejscu. Mogliby mi odebrać licencję.
- Nie chcę się znaleźć w odległości stu mil od najbliŜszego suku z jednym z twoich arcydzieł z taśmy
klejącej i gipsu. A oprócz tego, jaką mam pewność, Ŝe to nie Liz?
- Sahib Lee! To jest uczciwy targ!
- Nabrano mnie tak raz w Marakeszu. Ktoś wcisnął mi Ŝydowską transwestytkę Lizzie jako
abisyńskiego księcia.
- Ha, ha, ha! Zna pan mnóstwo śmiesznych dowcipów, prawda? Co pan na to: zatrzyma się pan na noc
w mieście i wypróbuje go. Jeśli rano nie będzie go pan chciał, zwracam wszystko co do piastra. Zgoda?
- O.K. Co mi dasz za tego Lulu-Effendi? Jest w doskonałym stanie. TuŜ po remoncie. Nie je duŜo i nic
nie mówi.
- Jezu, panie Lee! Pan wie, Ŝe dałbym sobie dla pana obciąć prawe jajo, ale przysięgam na pizdę mojej
matki, niech padnę, niech mnie sparaliŜuje, niech mi kutas odpadnie, jeśli tych mieszańców nie jest trudniej
ruszyć niŜ kiszki ćpuna.
- Daj sobie spokój. Ile?
Gus staje przed Lulu-Effendi, podejmując się pod boki. Uśmiecha się i kręci głową. Obchodzi chłopaka
dookoła. Wyciąga rękę i wskazuje na mały Ŝylak za kolanem.
- Spójrz na to - mówi, ciągle się uśmiechając i kręcąc głową. Znowu obchodzi chłopaka... – Poza tym
ma hemoroidy. - Kręci głową. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Otwórz gębę, mały... Brakuje
dwóch zębów. - Gus przestaje się uśmiechać. Mówi niskim, powaŜnym głosem, jak grabarz. - Będę z panem
szczery, Lee. Mam teraz u siebie pełno tego towaru. Wolałbym raczej zapomnieć o tym i pomówić o gotówce za
mojego.
- A co ja mam z nim zrobić? Sprzedać na ulicy?
- Mógłby go pan wziąć ze sobą jako zapasowego. Ha, ha...
- Ha. Co mi za niego dasz?
- No, niech pan się nie wścieka... Dwieście piastrów. - Gus ucieka figlarnie, niby przed moim gniewem
i wyrzuca w górę garść pyłu...
Opowieść urwała się nagle. Lee rozejrzał się dokoła, w barze było prawie pusto. Zapłacił za drinki i
wyszedł w noc.
Rozdział 6

Za namową Toma Westona Lee poszedł w czwartek na wyścigi. Weston był astrologiem-amatorem i
zapewniał Lee, Ŝe gwiazdy są we wręcz idealnym połoŜeniu, więc wygrana jest murowana. Lee przegrał pięć
gonitw i wrócił taksówką do “Ship Ahoy”.
Mary i Allerton siedzieli przy stole z peruwiańskim szachistą. Allerton poprosił Lee, Ŝeby podszedł i
przysiadł się do nich.
- Gdzie jest ta kurwa od horoskopów? - spytał Lee, rozglądając się wokoło.
- Czy Tom wpuścił cię w kanał? - spytał Allerton.
- Owszem.
Mary wyszła z Peruwiańczykiem. Lee skończył trzeciego drinka i zwrócił się do Allertona.
- Mam zamiar pojechać niedługo do Ameryki Południowej. MoŜe zabrałbyś się ze mną? Nie będzie cię
to kosztować ani centa.
- Ale przecieŜ nie chodzi o pieniądze.
- Nie jestem trudnym człowiekiem. Moglibyśmy dojść do porozumienia. Co masz do stracenia?
- NiezaleŜność.
- Kto ogranicza twoją niezaleŜność? Jeśli chcesz, moŜesz spać ze wszystkimi kobietami w Ameryce
Południowej. Wszystko, o co proszę, to Ŝebyś był miły dla taty, powiedzmy - dwa razy w tygodniu. To nie jest
zbyt duŜo, prawda? Poza tym kupię ci bilet powrotny, więc będziesz mógł wrócić, kiedy ci się spodoba.
Allerton wzruszył ramionami:
- Przemyślę to. Pracuję jeszcze przez dziesięć dni. Dam ci ostateczną odpowiedź, kiedy to się skończy.
- Twoja praca... - Lee chciał juŜ powiedzieć, Ŝe mu zapłaci za te dziesięć dni, powiedział jednak: -
Dobra.
Praca Allertona w gazecie była tymczasowa, a on i tak był zbyt leniwy, Ŝeby ją utrzymać. Dlatego jego
odpowiedź znaczyła “nie”. Lee miał zamiar porozmawiać z nim po dziesięciu dniach. Pomyślał, Ŝe teraz lepiej
nie nalegać.

Allerton planował trzydniową wycieczkę do Morelii ze swymi kolegami z pracy. W noc poprzedzającą
jego wyjazd Lee znajdował się w stanie maniakalnego podniecenia. Zebrał wokół swojego stolika sporo
hałaśliwych osób. Allerton grał w szachy z Mary, a Lee robił największy harmider, jaki tylko potrafił. Wodził rej
przy stoliku, ale wszyscy jego znajomi byli trochę skrępowani, tak jakby pragnęli znaleźć się teraz gdzieś
indziej. Myśleli, Ŝe Lee jest pewnie trochę stuknięty. Jednak w momentach, kiedy wydawało się, Ŝe lada chwila
dopuści się jakiegoś skandalicznego ekscesu, opanowywał się i mówił coś zupełnie banalnego. Lee rzucił się, by
objąć nowego gościa:
- Ricardo! Amigo mío! - krzyknął. - Nie widziałem cię lata całe. Gdzie bywałeś? Masz dziecko? Siadaj
na dupie, czy na tym, co z niej zostało po czterech latach w Marynarce. Co cię gryzie, Richard? Kobiety? Jestem
szczęśliwy, Ŝe przyszedłeś do mnie, a nie do tych trajkotek na najwyŜszym piętrze.
W tym momencie Allerton i Mary wymienili po cichu parę słów i wyszli.
Lee popatrzył za nimi w milczeniu. Teraz gram dla pustej widowni, pomyślał. Zamówił jeszcze jeden
rum i połknął cztery tabletki benzedryny. Potem poszedł do sieni i wypalił działkę trawki. Teraz porwę moją
publiczność, pomyślał.
Stojący obok kierowca autobusu złapał mysz i trzymał ją za ogon. Lee wyjął staroświecki rewolwer
kaliber 22, który czasem nosił przy sobie.
- Wystaw tego skurwysyna, to go rozwalę - oświadczył, przyjmując postawę Napoleona.
Chłopak przywiązał sznurek do ogona myszy i wyciągnął ramię. Lee wystrzelił z odległości metra.
Kula oderwała myszy głowę.
- Gdybyś podszedł bliŜej, mysz zatkałaby lufę - powiedział Richard.
Pojawił się Tom Weston.
- Oto nadchodzi stara kurwa od horoskopów - oznajmił Lee. - Czy to cofający się Saturn wlecze cię za
dupę, człowieku?
- Moja dupa się wlecze, bo potrzebuję piwa - odparł Weston.
- No to przyszedłeś we właściwe miejsce. Piwo dla mojego przyjaciela-astrologa... Co takiego? Przykro
mi, stary - powiedział Lee, zwracając się do Westona - ale barman mówi, Ŝe znaki nie sprzyjają podaniu ci piwa.
Widzisz, Wenus znajduje się w domu sześćdziesiątym dziewiątym razem z lubieŜnym Neptunem, który nie chce
pozwolić na to, Ŝebyś pił piwo pod takimi auspicjami. - Lee popił opium czarną kawą.
Wszedł Horace i na powitanie chłodno skinął głową. Lee popędził, Ŝeby go objąć.
- To jest silniejsze od nas obu, Horace, po co mamy skrywać naszą miłość?
Horace sztywno wyciągnął rękę.
- Daj spokój - powiedział. - Daj spokój.
- To tylko meksykański abrazo*, Horace, to tutejszy zwyczaj. Tu wszyscy tak robią.
- Nie obchodzi mnie, czyj to zwyczaj. Trzymaj się po prostu z daleka ode mnie.
- Horace! Czemu jesteś taki chłodny?
- Trzymaj się z daleka, dobrze? - powtórzył Horace i wyszedł. Trochę później wrócił i stanął przy barze,
popijając piwo.
Weston, Al i Richard podeszli i stanęli obok Lee.
- Jesteśmy z tobą, Lee - zapewnił Weston. - Jeśli on tknie cię palcem, rozbiję mu butelkę na głowie.
Lee nie chciał jednak przekraczać pewnych granic. Postanowił wszystko obrócić w Ŝart:
- Och, Horace jest w porządku, jak sądzę. ChociaŜ wszystko ma swoje granice. Od dwóch lat posyła mi
to swoje oficjalne skinienie. Od dwóch lat wchodzi do Lola, rozgląda się i mówi: “Nie ma tu niczego oprócz
ciot”, a potem wychodzi na ulicę wypić swoje piwo. Jak powiedziałem, wszystko ma swoje granice.

Allerton wrócił z podróŜy do Morelii ponury i draŜliwy. Kiedy Lee zapytał, czy podróŜ się udała,
wymamrotał: “W porządku” - i poszedł do drugiej sali grać z Mary w szachy. Lee poczuł, Ŝe ogarnia go fala
gniewu.
- W jakiś sposób go zmuszę... Zapłaci mi za to - powiedział sobie.
Lee rozwaŜał moŜliwość kupna połowy udziału w “Ship Ahoy”. Allerton pił tu na kredyt i był winny

*
Abrazo - (hiszp.) uścisk.
czterysta pesos. Gdyby Lee został współwłaścicielem knajpy, Allerton nie mógłby go lekcewaŜyć. W istocie
jednak Lee nie pragnął odwetu. Czuł rozpaczliwą potrzebę utrzymania z Allertonem jakiejś wyjątkowej relacji.
Udało mu się odnowić kontakt. Pewnego popołudnia Lee i Allerton poszli do szpitala odwiedzić Ala
Hymana, który był chory na Ŝółtaczkę. W drodze powrotnej zatrzymali się w “Bottoms Up” na koktail.
- Co z tą podróŜą do Ameryki Południowej? - spytał gwałtownie Lee.
- Zawsze jest miło zwiedzać nowe miejsca - odparł Allerton.
- MoŜesz wyjechać w kaŜdej chwili?
- W kaŜdej chwili.

Następnego dnia Lee zaczął kompletować potrzebne wizy i bilety.


- Lepiej kupić trochę sprzętu turystycznego tutaj - oświadczył. - MoŜe będziemy musieli pójść w głąb
dŜungli w poszukiwaniu yage. Kiedy będziemy na miejscu, spytamy jakiegoś tubylca, gdzie moŜemy toto
znaleźć.
- Skąd będziesz wiedział, gdzie szukać?
- Mam zamiar dowiedzieć się tego w Bogocie. Mieszka tam pewien kolumbijski naukowiec, który
wyodrębnił z yage telepatynę. Musimy go odszukać.
- ZałóŜmy, Ŝe nie powie.
- Wszyscy mówią, kiedy Borys nad nimi popracuje.
- Borys to ty?
- Oczywiście, Ŝe nie. Borysa zabierzemy w Panamie. Miał świetne wyniki w pracy z czerwonymi w
Barcelonie i z gestapo w Polsce. Utalentowany człowiek. Wszystko, co robi, jest wyjątkowo oryginalne. Jest
delikatny, ale przekonywający. Łagodny, mały człowiek w okularach. Wygląda jak księgarz. Poznałem go w
łaźni tureckiej w Budapeszcie.
Minął ich jasnowłosy meksykański chłopiec pchający wózek.
- Jezus Maria! - krzyknął Lee, rozdziawiając usta. - Jeden z tych blond Meksykanów! Nie ma to jak być
pedałem, Allerton. ChociaŜ to tylko Meksykanie. Chodźmy się napić.

Parę dni później wyjechali autobusem. JuŜ w Panama City Allerton skarŜył się, Ŝe Lee
jest zbyt wymagający. Poza tym dogadywali się doskonale. Teraz, kiedy Lee mógł być dzień i
noc blisko obiektu swoich poŜądań, czuł, Ŝe uwolnił się od gryzącej pustki i strachu. Allerton
był dobrym towarzyszem podróŜy, rozsądnym i spokojnym.
Rozdział 7

Z Panamy polecieli do Quito małym samolotem, który z trudem wzbijał się ponad chmury. Steward
włączył tlen. Lee powąchał rurę tlenową.
- Jest przerwana! - skrzywił się z obrzydzeniem.
Kiedy znaleźli się w Quito, wiał zimny wiatr, a zmrok dawno zapadł. Hotel wyglądał tak, jakby miał
dwieście lat. Pokój był wysoki, miał czarny strop i białe otynkowane ściany. Siedzieli na łóŜkach dygocząc. Lee
był na lekkim głodzie.
Przeszli się wokół głównego rynku. Lee znalazł aptekę, ale środki uśmierzające moŜna było dostać
tylko na receptę. Zimny wiatr spadał z wysokich gór i roznosił śmieci główną ulicą. Ludzie chodzili w ponurym
milczeniu. Wielu miało twarze owinięte kocami. WzdłuŜ muru kościoła stał rząd ohydnych, starych prostytutek
opatulonych w brudne, stare koce, wyglądające jak płócienne worki.
- Słuchaj, synu, chcę, Ŝebyś wiedział, Ŝe róŜnię się od wielu obywateli, których spotkałeś w Ŝyciu.
Niektórzy ciągle powtarzają, Ŝe kobiety są do niczego. Ja taki nie jestem. Wybierz sobie którąś z tych señoritas i
zabieraj ją do hotelu.
Allerton spojrzał na niego.
- Myślę, Ŝe przelecę coś tej nocy - powiedział.
- Jasne - zgodził się Lee. - Nie krępuj się. Nie mają w tym chlewie zbyt wiele piękna, ale to nie
powinno odstraszać nas - młodych. Czy to Frank Harris powiedział, Ŝe przed trzydziestką nie spotkał ani jednej
brzydkiej kobiety? Tak, to on... Chodźmy z powrotem do hotelu i napijmy się.

Bar wyglądał przeciętnie. Dębowe krzesła obite czarną skórą. Zamówili martini. Przy stoliku obok jakiś
Amerykanin z czerwoną twarzą, ubrany w brązowy gabardynowy garnitur, opowiadał o transakcji dotyczącej
zakupu dwudziestu tysięcy akrów ziemi. Naprzeciwko Lee siedział Ekwadorczyk z długim nosem i czerwonymi
plamkami na policzkach, ubrany w czarny europejski garnitur. Pił kawę i jadł ciastka z kremem.
Lee wypił kilka drinków. Z kaŜdą chwilą robiło mu się coraz bardziej niedobrze.
- Chcesz trawkę? - zaproponował Allerton. - MoŜe to ci pomoŜe?
- Dobry pomysł. Chodźmy na górę.
Lee wypalił na balkonie skręta.
- Mój BoŜe, aleŜ na tym balkonie jest zimno - powiedział, wchodząc do pokoju.
- “...A kiedy zmrok spowija piękne, kolonialne miasto Quito i chłodne podmuchy spływają z Andów,
wyjdź na świeŜość wieczoru i przyjrzyj się pięknym señoritas, siedzącym w kolorowych strojach wzdłuŜ muru
szesnastowiecznego kościoła naprzeciwko głównego rynku... “ Człowiek, który to napisał, został wyrzucony z
pracy. Są granice, nawet w przewodniku turystycznym...
Tak mniej więcej musi wyglądać Tybet. Wysoki, zimny, pełen brzydkich ludzi, lamów i jaków. Na
śniadanie mleko jaka, na obiad ser z mleka jaka, na kolację jak ugotowany w maśle z własnego mleka, jeśli
chcesz znać moje zdanie, jest to kara, na którą jak zasługuje.
KaŜdego ze świętych męŜów czuć na piętnaście mil od nawietrznej w pogodny dzień. Siedzi taki i kręci
swoim paskudnym młynkiem modlitewnym. Owinięty w brudny, płócienny worek; w miejscu, gdzie szyja
wystaje mu z worka, kłębią się pluskwy. Nos zgnił mu doszczętnie, a on wypluwa betel przez nozdrza jak
plująca kobra... Odgrywa sztukę zatytułowaną “Mądrość Wschodu”.
Spotykamy więc takiego lamę, a jakiś reporter przeprowadza z nim wywiad. Święty siedzi i Ŝuje swój
betel. Po chwili odzywa się do jednego z akolitów: “Zejdź na dół do Świętej Studni i przynieś mi czerpak środka
uśmierzającego. Zaraz przemówię Mądrością Wschodu. I strząśnij ołów ze swojej przepaski!” - Wypija środek
uśmierzający, po czym wchodzi w lekki trans i kontakt z energią kosmiczną. W naszym fachu nazywamy to
akcją na kredyt. Reporter pyta: “Czy będzie wojna z Rosją, Mahatmo? Czy komunizm zniszczy cywilizację?
Czy dusza jest nieśmiertelna? Czy Bóg istnieje?”
Mahatma otwiera oczy, ściąga wargi i wypluwa nozdrzami dwie długie smugi śliny betelowej. Spływają
mu po brodzie, a on zlizuje je długim, obłoŜonym językiem i mówi: “Skąd mam wiedzieć, do kurwy nędzy?”
Akolita mówi: “Słyszeliście, co powiedział. Teraz wynocha. Swami chce zostać sam na sam ze swymi
lekarstwami”. Jeśli się nad tym zastanowić, to jest właśnie mądrość Wschodu. Człowiek Zachodu myśli, Ŝe jest
w tym jakaś tajemnica, którą moŜna odkryć. A Wschód mówi: “Skąd mam wiedzieć, do kurwy nędzy?”

Tej nocy Lee śniło się, Ŝe został zesłany do kolonii karnej. Wszędzie dookoła wznosiły się wysokie,
nagie szczyty. Mieszkał w pensjonacie, w którym zawsze było zimno. Wyszedł na spacer. Kiedy minął róg
budynku i stanął na brudnej, brukowanej ulicy, uderzył w niego podmuch zimnego górskiego wiatru. Ściągnął
pas skórzanego płaszcza i poczuł chłód najgłębszej rozpaczy.
Obudził się i zawołał do Allertona:
- Śpisz, Gene?
- Nie.
- Zimno?
- Tak.
- Czy mogę do ciebie przyjść?
- Noo, dobra.
Lee wszedł do łóŜka Allertona. Trząsł się z zimna i głodu narkotycznego.
- Jezu święty, ale masz zimne ręce.
Potem Allerton przekręcił się na bok, połoŜył kolano na ciele Lee i zasnął. Lee leŜał nieruchomo, Ŝeby
Allerton się nie zbudził i nie odsunął.

Następnego dnia Lee był naprawdę chory. Chodzili po Quito. Im bardziej poznawał to miasto, tym
bardziej go przygnębiało. LeŜało na terenie mocno pofałdowanym, ulice były wąskie. Gdy Allerton zszedł z
wysokiego krawęŜnika, jakiś samochód dosłownie otarł się o niego.
- Dzięki Bogu, Ŝe nic ci się nie stało - powiedział Lee. - Byłoby okropnie, gdybyśmy musieli tu zostać
dłuŜej.
Usiedli w małej kafejce, gdzie spotykali się niemieccy uchodźcy, rozmawiający o wizach,
przedłuŜeniach i pozwoleniach na pracę. Wdali się w rozmowę z człowiekiem siedzącym przy sąsiednim stoliku.
Był chudy, jasnowłosy. Lee widział, jak błękitne Ŝyły pulsują na jego wklęśniętych skroniach. Zimne,
wysokogórskie słońce spływało na mizerną, zniszczoną twarz męŜczyzny, na porysowany dębowy stół, na
wytartą drewnianą podłogę.
Lee spytał, czy podoba mu się Quito.
- Być albo nie być, oto jest pytanie. Musi mi się podobać.
Wyszli z kafejki i prowadzącą pod górę ulicą poszli do parku. Rosły tam drzewa skarłowaciałe od
wiatru i zimna. Kilku chłopców wiosłowało w kółko po niewielkim stawie. Lee przyglądał się im, dręczony
poŜądaniem i ciekawością. Ujrzał siebie, jak rozpaczliwie przetrząsa ciała, pokoje i szafy w oszalałym
poszukiwaniu; to był ten wciąŜ powracający koszmar. Na końcu owej upiornej wędrówki znajdował się zawsze
pusty pokój. Lee wzdrygnął się, owiał go zimny wiatr.
- Dlaczego nie spytasz w kafejce o adres jakiegoś lekarza? - zapytał Allerton.
- Dobry pomysł.

Lekarz mieszkał w cichej bocznej uliczce, w Ŝółtej willi ozdobionej stiukami. Był śydem, miał gładko
wygoloną czerwoną twarz i mówił dobrze po angielsku. Tym razem Lee postanowił odegrać rolę chorego na
dezynterię. Lekarz zadał mu kilka pytań, po czym zaczął wypisywać receptę.
- Najlepsze lekarstwo to środek uśmierzający z bizmutem - powiedział Lee.
Lekarz roześmiał się i zaczął mu się uwaŜnie przyglądać.
- Teraz proszę mi powiedzieć prawdę - powiedział w końcu. Podniósł palec wskazujący i znów się
uśmiechnął. - Czy jest pan uzaleŜniony od opiatów? Proszę mi szczerze powiedzieć, tak będzie lepiej, w
przeciwnym razie nie będę w stanie panu pomóc.
- Tak - przyznał Lee.
- Aha - powiedział lekarz, zmiął wypisywaną receptę i wrzucił do kosza na śmieci. Spytał Lee, od jak
dawna jest uzaleŜniony. Potrząsnął głową, patrząc na niego. - Ach - westchnął - jest pan jeszcze młodym
człowiekiem. Musi pan z tym skończyć, bo inaczej straci pan Ŝycie. Lepiej, Ŝeby cierpiał pan teraz, niŜ Ŝeby
kontynuował to przyzwyczajenie - patrzył na Lee Ŝyczliwie.
Mój BoŜe, pomyślał Lee, człowieku, co ty musisz znosić w tej swojej pracy. Skinął głową i powiedział:
- Oczywiście, doktorze, chcę przestać. Ale teraz muszę zasnąć. Jutro lecę na wybrzeŜe, do Manty.
Lekarz wyprostował się z uśmiechem na krześle i powiedział to, co Lee słyszał juŜ dziesiątki razy w
podobnych sytuacjach:
- Musi pan z tym skończyć...
Lee pokiwał z roztargnieniem głową. Wreszcie lekarz sięgnął po bloczek z receptami: trzy mililitry
tinktury.
W aptece zamiast tinktury dano Lee środek uśmierzający. Trzy mililitry, czyli niecała łyŜeczka. Tyle co
nic. Lee kupił butelkę tabletek przeciwhistaminowych i połknął całą garść. Chyba trochę pomogły.
Następnego dnia rano odlecieli do Manty.
Hotel Continental w Mancie był zbudowany z bambusa i nie heblowanych desek. Lee znalazł w ścianie
ich pokoju kilka dziur po sękach i zatkał je papierem.
- Nie chcę, Ŝeby nas deportowano - wyjaśnił Allertonowi. - Kiedy jestem na głodzie, tak jak teraz, robię
się baaardzo seksy. Sąsiedzi mogliby podejrzeć jakieś fascynujące sceny.
- Pragnę wnieść skargę. Łamiesz umowę - powiedział Allerton. - Powiedziałeś, Ŝe dwa razy w tygodniu.
- Tak jest. MoŜna oczywiście powiedzieć, Ŝe umowa jest mniej więcej elastyczna. Ale masz rację. Dwa
razy w tygodniu, drogi panie. Oczywiście, jeśli oprócz tego poczujesz, Ŝe robi ci się gorąco w gaciach, daj mi
znać.
- Przedzwonię do ciebie.

Woda była w sam raz dla Lee, nie znosił zimnej. Kiedy wskoczył, nie poczuł szoku termicznego.
Pływali przez godzinę, potem wyszli, usiedli na brzegu i wpatrzyli się w morze. Allerton potrafił tak siedzieć
godzinami, nie robiąc absolutnie nic.
- Tamta łódź rozgrzewa się juŜ godzinę - zauwaŜył.
- Idę do miasta zbadać tutejsze bodegas* i kupić butelkę koniaku - oznajmił Lee. Miasto było stare,
wzdłuŜ ulic wyłoŜonych piaskowcem znajdowały się brudne bary pełne marynarzy i dokerów. Mały pucybut
spytał Lee, czy chciałby mieć “ładną dziewczynkę”. Lee spojrzał na chłopca.
- Nie. I ciebie teŜ nie chcę - powiedział po angielsku.
Kupił butelkę koniaku od tureckiego handlarza, który miał w sklepie wszystko: wyposaŜenie do
statków, wyroby metalowe, broń, artykuły spoŜywcze, alkohol. Lee przyjrzał się cenom broni: trzysta dolarów
za karabin Winchester 30-30, który w Stanach kosztował siedemdziesiąt dwa dolary. Turek powiedział, Ŝe broń
jest obłoŜona wysokim cłem i dlatego ma takie ceny.
Lee wrócił na plaŜę. Wszystkie tutejsze domy były zbudowane z bambusa i drewna. Najprostsza
konstrukcja: wbijasz cztery cięŜkie pale głęboko w ziemię i przybijasz do nich resztę. Prawie wszystkie tutejsze
domy wznosiły się na palach, jakieś dwa metry nad ziemią. Ulice były zabłocone. Na dachach siedziało tysiące
sępów, setki ptaków spacerowało ulicami, dziobiąc odpadki. Lee kopnął sępa, a ten odskoczył na bok, skrzecząc
z oburzenia.
Lee znalazł się obok baru, duŜego budynku postawionego bezpośrednio na ziemi, i postanowił wejść na
drinka. Ściany z bambusa trzęsły się od zgiełku. Dwóch chudych, niskich męŜczyzn w średnim wieku tańczyło
obsceniczny taniec mambo; twarze prostaków marszczyły się w bezzębnych uśmiechach. Podszedł kelner i Lee
zamówił koniak.
Szesnastoletni chłopiec podszedł do ławki Lee i uśmiechnął się przyjaźnie. Lee odwzajemnił uśmiech i
zamówił dla niego refresco*. Chłopiec połoŜył dłoń na udzie Lee i uścisnął go, dziękując za napój. Miał
nierówne, zachodzące na siebie zęby, ale był młody i był chłopcem. Lee przyglądał mu się uwaŜnie; nie mógł się
zorientować, czy naprawdę ma szansę. Czy on robi mu propozycję, czy jest po prostu przyjazny? Lee wiedział,
Ŝe mieszkańcy Ameryki Południowej nie czują się skrępowani kontaktem fizycznym. Młodzi chłopcy spacerują,
obejmując się za szyje. Lee postanowił rozstrzygnąć ten dylemat na zimno. Skończył drinka, uścisnął chłopcu
dłoń i wrócił do hotelu.
Allerton ciągle siedział na werandzie w kąpielówkach i w Ŝółtej koszulce z krótkimi rękawami. Lee
poszedł do kuchni i zamówił lód, wodę i kieliszki. Opowiedział Allertonowi o Turku, mieście i chłopcu.
- Po obiedzie moŜemy pójść do tego baru - zaproponował.

*
*
Refresco - (hiszp.) napój orzeźwiający.
- I poekscytujemy się młodymi chłopcami? - spytał Allerton. - Wolałbym nie.
Lee roześmiał się. Czuł się nadspodziewanie dotrze. Tabletki przeciwhistaminowe osłabiły głód
narkotyczny do rangi drobnej dolegliwości, na którą nawet nie zwróciłby uwagi, gdyby o niej nie wiedział.
Patrzył na czerwieniejącą w zachodzącym słońcu zatokę. Pomyślał, Ŝe mógłby kupić łódź i popłynąć wzdłuŜ
wybrzeŜa. Allertonowi spodobał się ten plan.
- Musimy zdobyć yage, dopóki jesteśmy w Ekwadorze - oświadczył Lee. - Pomyśl tylko: kontrola
myśli. MoŜna by było rozebrać kaŜdego człowieka na części i złoŜyć według własnego upodobania. Jeśli coś cię
w kimś denerwuje, mówisz po prostu: “Yage! Chcę, Ŝeby ten człowiek pozbył się tego przykrego
przyzwyczajenia”. I juŜ. Przychodzi mi na myśl kilka zmian, jakie bym w tobie przeprowadził, moja laleczko. -
Spojrzał na Allertona i oblizał wargi. - Po pewnych przeróbkach byłbyś znacznie milszy. Teraz, oczywiście, teŜ
jesteś miły, ale masz te drobne, irytujące przyzwyczajenia. Chodzi mi o to, Ŝe nie zawsze robisz to, czego chcę.
- Czy sądzisz, Ŝe to naprawdę działa? - spytał Allerton.
- Rosjanie najwyraźniej tak myślą. O ile rozumiem, yage jest najbardziej efektywnym narkotykiem
zmuszającym do zeznań. UŜywali teŜ peyotlu. Próbowałeś tego kiedyś?
- Nie.
- Okropne. Czułem się tak, jakbym miał umrzeć. Chciałem rzygać i nie mogłem. W końcu peyotl
podszedł do góry, twardy jak kula włosów, i zatkał mi gardło. Najpaskudniejsze przeŜycie, jakie miałem. Faza
halucynacji jest interesująca, ale nie warta tego, co się przeŜywa później. Twarz puchnie ci wokół oczu, puchną
ci usta; wyglądasz i czujesz się jak Indianin albo tak, jak myślisz, Ŝe musi się czuć Indianin. Kolory są
intensywniejsze, ale w jakiś sposób płaskie i dwuwymiarowe. Wszystko wygląda jak kaktus, z którego robi się
peyotl. Wszystko jest podszyte koszmarem.
Za kaŜdym razem, kiedy brałem peyotl, zasypiałem i miałem potworne sny. Raz śniło mi się, Ŝe choruję
na wściekliznę; spojrzałem w lustro i zobaczyłem, Ŝe zmieniła mi się twarz. Zacząłem wyć. W innym śnie byłem
uzaleŜniony od chlorofilu. Ja i pięciu chlorofilowych ćpunów czekaliśmy na towar. Robiliśmy się zieloni i nie
mogliśmy się od tego uwolnić. Jeden strzał i jesteś uzaleŜniony na całe Ŝycie. Zamieniasz się w roślinę. Czy
wiesz coś o psychiatrii? O schizofrenii?
- Niewiele.
- W pewnych przypadkach schizofrenii zachodzi zjawisko o nazwie “automatyczne posłuszeństwo”.
Mówię: “Wysuń język” - a ty nie jesteś w stanie powstrzymać się od spełnienia polecenia. Musisz robić
wszystko, co rozkaŜą ci inni. WyobraŜasz sobie? Ładny obrazek, dopóki ty wydajesz rozkazy, które są
wykonywane. Automatyczne posłuszeństwo, syntetyczna schizofrenia, masowa produkcja na zawołanie. To jest
marzenie Rosjan. Amerykanie teŜ nie są daleko w tyle. Biurokraci w obu krajach pragną tego samego; kontroli.
Superego, agencja kontrolująca, zrakowaciałe i szalone. Tak się składa, Ŝe zachodzi związek pomiędzy
schizofrenią a telepatią. Chorzy na schizofrenię są telepatycznie bardzo wraŜliwi, ale wyłącznie jako o d b io r cy.
Łapiesz?
- Ale nie poznałbyś yage, gdybyś ją zobaczył?
Lee pomyślał chwilę.
- ChociaŜ bardzo nie podoba mi się ten pomysł, będę musiał wrócić do Quito i porozmawiać z pewnym
facetem z Instytutu Botaniki.
- Nie mam ochoty wracać do Quito - oświadczył Allerton.
- PrzecieŜ nie jadę w tej chwili. Muszę wypocząć i wykurować się. Nie ma potrzeby, Ŝebyś jechał.
Zostań na plaŜy. Tata sam pojedzie po cynk.
Rozdział 8

Z Manty polecieli do Guayaquil. Z powodu podmytej drogi moŜna było się tam dostać tylko samolotem
lub łodzią.
Miasto leŜało nad rzeką, wiele w nim było parków, skwerków i dziedzińców. W parkach rosły
tropikalne drzewa, krzewy i pnącza. Kamienne ławki stały w cieniu rozłoŜystych, wysokich drzew,
rozpostartych jak parasole.
Pewnego dnia Lee wstał wcześnie i poszedł na targ. Było tam bardzo tłoczno. Niezwykła mieszanina:
Murzyni, Chińczycy, Hindusi, Europejczycy, Arabowie, postaci trudne do sklasyfikowania. Lee zobaczył kilku
pięknych chłopców, smukłych, pełnych wdzięku, z cudnymi białymi zębami.
Garbus z uschniętymi nogami grał na bambusowej fletni pełną nostalgii Ŝałobną muzykę orientalną. W
głębokim smutku nie ma miejsca na sentymentalizm. Głęboki smutek jest równie niewzruszony i nieodwołalny
jak góry. Po prostu jest. Kiedy zdasz sobie z tego sprawę, nie jesteś w stanie się skarŜyć.
Ludzie gromadzili się wokół muzyka, słuchali przez kilka chwil i szli dalej. Lee zauwaŜył młodego
męŜczyznę z twarzą o niezwykle napiętej skórze; wyglądał tak, jakby miał zmniejszoną głowę. Nie mógł waŜyć
więcej niŜ trzydzieści kilo.
Muzyk co pewien czas kaszlał. W pewnym momencie, kiedy ktoś dotknął jego garbu, wykrzywił się,
szczerząc czarne, przegniłe zęby. Lee dał mu kilka monet. Poszedł dalej, przyglądając się kaŜdej mijanej twarzy,
zaglądając przez drzwi i okna do wnętrza tanich hoteli. śelazna rama łóŜka pomalowana na jasnoróŜowo,
koszula susząca się na wietrze... strzępy Ŝycia. Patrząc na to, Lee szczękał i kłapał zębami jak wygłodniała,
drapieŜna ryba odgrodzona od łupu szklaną taflą. Nie mógł się powstrzymać przed rozpłaszczaniem nosa o
szyby w tym koszmarnym poszukiwaniu swojego snu.
Późnym popołudniem znalazł się w zakurzonym pokoju ze starym butem w dłoni.
To miasto, podobnie jak cały Ekwador, wywoływało dziwnie wstrząsające wraŜenie. Lee czuł, Ŝe coś
się tutaj działo, Ŝe płynie tędy ukryty, niewidoczny dla niego strumień Ŝycia. Był to rejon słynący z tradycyjnych
wyrobów garncarskich Chimu. Solniczki i czerpaki do wody przedstawiały sprośne sceny: dwóch męŜczyzn na
czworakach oddających się pederastii tworzyło uchwyt pokrywki do garnka.
Co się dzieje, kiedy znikają granice? Jaki jest los Krainy Gdzie Wszystko Jest MoŜliwe? MęŜczyźni
zmieniający się w ogromne stonogi... stonogi oblegające domy... człowiek przywiązany do kanapy; stonoga
zwiesza się nad nim. Czy to dosłowne? Czy nastąpiła jakaś ohydna metamorfoza? Jakie jest znaczenie tego
symbolu? Czego symbolem jest stonoga?
Lee wsiadł do autobusu. Dojechał do pętli. Tam przesiadł się do innego i pojechał nad rzekę. Wypił
szklankę wody sodowej, patrząc na chłopców kąpiących się w brudnej rzece. Wyglądała tak, jakby z jej
zielonobrązowej toni mogły się wynurzyć nieznane potwory. Lee ujrzał półmetrową jaszczurkę biegnącą
przeciwległym brzegiem.
Poszedł znów w stronę miasta. Na rogu minął grupę chłopców. Jeden z nich był tak piękny, Ŝe jego
uroda boleśnie ukłuła zmysły Lee. Jęk cierpienia wydarł mu się z ust. Odwrócił się, jak gdyby chciał przeczytać
na tabliczce nazwę ulicy. Chłopiec śmiał się z jakiegoś dowcipu wysokim, szczęśliwym i radosnym śmiechem.
Lee szedł dalej.
Sześciu czy siedmiu chłopców w wieku od dwunastu do czternastu lat bawiło się na stercie śmieci na
nabrzeŜu. Jeden z nich oddawał mocz na słup, śmiejąc się do pozostałych. Ujrzeli Lee. Teraz ich zabawa stała
się jawnie seksualna i skrycie drwiąca. Patrzyli na Lee, szeptali między sobą i śmiali się. Lee przyglądał się im
otwarcie zimnym, twardym spojrzeniem przepełnionym poŜądaniem. Czuł rozdzierający ból bezgranicznego
pragnienia. Skupił uwagę na jednym chłopcu. Obraz był ostry i wyraźny, zupełnie jakby patrzył przez teleskop;
pozostali chłopcy stojący na brzegu stanowili jednolite tło. Wybraniec Lee był pełen Ŝycia jak młode zwierzę. W
szerokim uśmiechu ukazał ostre białe zęby. Pod podartą koszulą Lee dostrzegł chude ciało.
Czuł siebie w ciele chłopca. Fragmentaryczne wspomnienia... zapach ziarna kakaowego suszącego się
na słońcu, domy z bambusa, ciepła, brudna rzeka, bagna i sterty śmieci na skraju miasta. Był razem z innymi
chłopcami; siedzieli na kamiennej podłodze opuszczonego domu. Dachu nie było. Chwasty i pnącza porastały
walące się ściany, opadały na podłogę.
Chłopcy zdejmowali podarte spodnie. Lee uniósł chude pośladki, Ŝeby zsunąć swoje. Czuł dotyk
kamiennej podłogi. Opuścił spodnie do kostek. Kolana miał ściśnięte, a pozostali próbowali je rozewrzeć.
Poddał się. Spojrzał na nich, uśmiechnął się i połoŜył sobie rękę na brzuchu. Chłopiec stojący obok zrzucił
spodnie i stał tak, z rękami na biodrach, patrząc na swój członek w erekcji.
Inny chłopiec usiadł obok Lee i sięgnął między jego nogi. Lee poczuł w gorącym słońcu zaćmienie
orgazmu. Wyciągnął się i zasłonił oczy ramionami. Inny chłopiec połoŜył mu głowę na brzuchu. Lee czuł ciepło
jego głowy, szorstkie włosy dotykały brzucha.
Znajdował się teraz w domu. Lampa naftowa oświetlała ciało kobiety. Lee poŜądał jej poprzez ciało
chłopca. Nie jestem pedałem, pomyślał, pozbyłem się ciała.
Szedł dalej rozmyślając. Co mogę zrobić? Wziąć ich do hotelu? Są chętni. Za parę sucres... Czuł
morderczą nienawiść do głupich, zwykłych, potępiających go ludzi, którzy nie pozwalali mu robić tego, na co
miał ochotę. Pewnego dnia będzie tak, jak ja chcę, powiedział sobie. A jeśli jakiś moralizujący skurwysyn
będzie chciał mnie powstrzymać, to w końcu wyłowią go z rzeki.
Mógł zamieszkać nad rzeką i robić wszystko, Ŝeby Ŝyć przyjemnie - hodować własną trawkę, mak i
kokainę. Mieć młodego tubylca jako słuŜącego. Przy brzegu stały przycumowane łodzie. Nurtem przepływały
ławice śmieci i lilii wodnych. Rzeka miała ponad pół kilometra szerokości.
Lee wszedł do parku. Stał tam pomnik podającego komuś rękę Bolivara, “Głupca-Wyzwoliciela”, jak
go nazywał Lee. Obie postaci wyglądały na zmęczone, zniesmaczone i pedalskie, tak pedalskie, Ŝe było to wręcz
uderzające. Lee stał przez chwilę, przyglądając się pomnikowi. Kiedy usiadł na kamiennej ławce przed
pomnikiem, siedzący obok ludzie zaczęli mu się przyglądać. Odwzajemnił spojrzenia. Był wolny od
amerykańskiego lęku przed kontaktem wzrokowym z obcymi. Nieznajomi odwrócili się, zapalili papierosy i
kontynuowali rozmowy.
Lee siedział, patrząc na brudną, Ŝółtą wodę. Nie mógł dostrzec niczego, co znajdowało się głębiej niŜ
centymetr pod powierzchnią. Od czasu do czasu przed łodzią wyskakiwała rybka. Na rzece stały eleganckie,
drogie Ŝaglówki klubu jachtowego. Były tam teŜ kajaki z motorami i kabinami z bambusa. Na środku rzeki stały
dwa zardzewiałe okręty - Marynarka Ekwadorska. Lee siedział tak całą godzinę, potem wstał i wrócił do hotelu.
Była trzecia. Allerton ciągle leŜał w łóŜku. Lee usiadł przy nim.
- Jest trzecia, Gene. Czas wstawać.
- Po co?
- Całe Ŝycie chcesz spędzić w łóŜku? Chodź, zwiedzimy miasto. Na brzegu widziałem kilku pięknych
chłopców. Prawdziwe klejnoty. Jakie zęby, jakie uśmiechy... Młodzi chłopcy pełni Ŝycia.
- Dobra, przestań się ślinić.
- Co oni mają takiego, czego ja chcę? Gene, wiesz?
- Nie.
- Mają męskość, oczywiście. Ja teŜ. Pragnę siebie tak samo jak innych. Jestem bezcielesny. Z jakiegoś
powodu nie mogę uŜywać własnego ciała. - Wyciągnął rękę, Ŝeby dotknąć Allertona, ale ten się uchylił. - Co się
stało?
- Myślałem, Ŝe przesuniesz ręką po moich Ŝebrach.
- Nie zrobiłbym tego. Myślisz, Ŝe jestem pedałem, czy czymś takim?
- Szczerze mówiąc, tak.
- Masz ładne Ŝebra. PokaŜ to złamane. Czy to to? - przesunął ręką po ciele Allertona.
- Och, odejdź.
- Ale, Gene... NaleŜy mi się, wiesz.
- Tak, chyba tak.
- Oczywiście, jeśli wolisz, zaczekamy do nocy. Te tropikalne noce są takie romantyczne. W ten sposób
moglibyśmy to robić przez dwanaście godzin, albo coś koło tego. To byłoby dobre. - Lee przesunął rękę na
brzuch Allertona. Widział, Ŝe chłopak jest trochę podniecony.
- MoŜe byłoby lepiej teraz - zaproponował Allerton. - Wiesz, Ŝe lubię spać sam.
- Tak, wiem. Bardzo niedobrze. Gdyby było tak, jak ja chcę, co noc spalibyśmy razem jak grzechotniki,
które zapadły w sen zimowy.
Lee zdjął ubranie i połoŜył się przy Allertonie.
- Moze byłoby ślicnie, gdybyśmy po plostu poflunęli w wielki świat? - spytał gaworząc. - Czy uwaŜasz,
Ŝe to potworne?
- Faktycznie, tak.
Allerton zadziwił Lee niezwykłą intensywnością reakcji. W szczytowym momencie mocno ścisnął Lee
w pasie. Westchnął głęboko i zamknął oczy.
Lee wygładził mu brwi kciukami.
- Czy masz coś przeciwko temu? - spytał.
- Niespecjalnie.
- A czy czasami ci się to podoba? Mam na myśli cały nasz układ.
- O, tak.
Lee połoŜył się na plecach, opierając policzek na ramieniu Allertona, i zasnął.

Przed wyjazdem do Guayaquil Lee postanowił złoŜyć podanie o paszport. Ubierał się na spotkanie w
ambasadzie, rozmawiając z Allertonem.
- Wysokie buty na nic się nie przydadzą. Ten konsul to pewnie elegancki gej... “Kochanie, czy moŜesz
sobie wyobrazić? Wysokie buty. Prawdziwe, stare buty zapinane na guziki. Po prostu nie mogłem oderwać od
nich oczu; obawiam się, Ŝe nie mam pojęcia, czego chciał”.
Słyszałem, Ŝe oczyszczają Departament Stanu z pedałów. Jeśli tak jest istotnie, to wkrótce zabraknie im
pracowników...o, są. - Lee zaczął wkładać teraz półbuty. - Wyobraź sobie, Ŝe wchodzisz do konsula i od razu
prosisz go o forsę na jedzenie. .. On rzuca się do tyłu i zasłania usta perfumowaną chusteczką, jak gdybyś walnął
mu na biurko zdechłego homara. “Stracił pan wszystkie pieniądze? Doprawdy, nie wiem, dlaczego przychodzi
pan do mnie z tym odraŜającym wyznaniem. Musi pan wykazać choć odrobinę zrozumienia. Musi pan zdawać
sobie sprawę z tego, jak niesmaczne są tego rodzaju historie. Czy nie ma pan za grosz dumy?” - Lee odwrócił się
do Allertona. - Jak wyglądam? Nie chcę wyglądać za dobrze, bo wtedy będzie mi chciał włoŜyć łapy w spodnie.
MoŜe ty byś poszedł? Wtedy mielibyśmy paszporty jutro.
- Posłuchaj tego. - Lee czytał guayaquilską gazetę. - Wygląda na to, Ŝe na kongresie przeciwgruźliczym
w Salinas delegaci peruwiańscy pojawili się na obradach z wielkimi mapami przedstawiającymi części
Ekwadoru przywłaszczone przez Peru podczas wojny w 1939 roku. Ekwadorscy lekarze mogliby przyjść na
obrady, machając preparowanymi głowami peruwiańskich Ŝołnierzy, przyczepionymi do łańcuszków od
zegarków.
Allerton znalazł artykuł opisujący heroiczną walkę stoczoną przez ekwadorskie wilki morskie.
- Ekwadorskie co?
- Tak tu jest napisane: Lobos del Mar. Wygląda na to, Ŝe pewien oficer przywiązał się do swojego
karabinu, chociaŜ mechanizm przestał juŜ działać.
- Dla mnie brzmi to raczej naiwnie.

W Las Playas postanowili poszukać łodzi. Było tu zimno, a woda nieprzyjazna i pełna błota; okropny,
drobnomieszczański kurort. Jedzenie ohydne, ale cena pokoju bez wyŜywienia była prawie identyczna jak cena
pokoju z wyŜywieniem. Spróbowali lunchu. Talerz ryŜu bez sosu, bez niczego.
- Czuję się uraŜony - powiedział Allerton.
Zupa bez smaku, z pływającą włóknistą substancją, przypominającą miękkie, białe drewno. Główne
danie składało się z mięsa bez nazwy, równie niemoŜliwego do zidentyfikowania, jak do zjedzenia.
- Kucharz zabarykadował się w kuchni. Chlupie tą breją przez szparę - powiedział Lee. Jedzenie było
istotnie wydawane przez otwór w drzwiach, z ciemnego zadymionego pomieszczenia, gdzie, jak naleŜało
przypuszczać, było przygotowywane.
Postanowili, Ŝe następnego dnia ruszą dalej do Salinas. W nocy Lee chciał połoŜyć się do łóŜka z
Allertonem, ale ten odmówił. Następnego dnia rano Lee powiedział, Ŝe jest mu przykro, iŜ napraszał się w tak
niedługim czasie od ostatniego razu. Było to naruszeniem umowy.
- Nie lubię ludzi, którzy przepraszają przy śniadaniu - odparł Allerton.
- Naprawdę, Gene, czy nie wykorzystujesz nieuczciwie swojej przewagi? To tak, jakby ktoś był na
głodzie, a ja nie ćpałbym i zacząłbym gadać: - “Jesteś na głodzie? Naprawdę? Nie wiem, czemu opowiadasz mi
o swoim Ŝałosnym stanie. Jeśli jesteś na głodzie, mógłbyś być chociaŜ na tyle przyzwoity, Ŝeby zachować to dla
siebie. Nienawidzę ludzi na głodzie. Musisz zrozumieć, jakie to ohydne, patrzeć jak kichasz, ziewasz i
wymiotujesz. Dlaczego nie zejdziesz mi z oczu? Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteś męczący, jaki niesmaczny.
Czy nie masz za grosz dumy?”
- To nieuczciwe - powiedział Allerton.
- To nie ma być uczciwe. To tylko taka gadka dla rozweselenia, gadka zaprawiona odrobiną prawdy.
Pospiesz się i skończ to śniadanie. Spóźnimy się na autobus do Salinas.
W Salinas panowała cicha, pełna godności atmosfera kurortu przeznaczonego dla zamoŜnego
mieszczaństwa. Było juŜ po sezonie. Kiedy poszli się kąpać, zrozumieli, dlaczego nie był to sezon: Prąd
Humboldta sprawia, Ŝe woda latem jest zimna. Allerton zamoczył nogę, powiedział: - Zimna - i odmówił kąpieli.
Lee wskoczył i pływał przez kilka minut.
Wydawało się, Ŝe czas w Salinas płynie szybciej. Lee zjadł lunch i połoŜył się na plaŜy. Po godzinie lub
co najwyŜej dwóch zobaczył, jak słońce obniŜa się na niebie: była szósta. Allerton oznajmił, Ŝe ma to samo
wraŜenie.

Lee udał się do Quito, by zdobyć informacje o yage. Allerton został w Salinas. Lee wrócił po kilku
dniach.
- Indianie znają yage równieŜ pod nazwą “ayahuasca”. Nazwa naukowa brzmi: Bannisteria caapi. - Lee
rozłoŜył mapę na łóŜku. - Rośnie w wysokiej dŜungli po amazońskiej stronie Andów. Pojedziemy do Puyo. Tam
droga się kończy. Będziemy musieli znaleźć kogoś, kto będzie się mógł dogadać z Indianami i zdobyć yage.

Spędzili noc w Guayaquil. Lee upił się przed kolacją i przespał film. Wrócili do hotelu, Ŝeby połoŜyć
się spać, następnego dnia chcieli wyruszyć wcześnie rano. Lee nalał sobie trochę brandy i usiadł na brzegu łóŜka
Allertona.
- Wyglądasz słodko dziś wieczór - powiedział, zdejmując okulary. - MoŜe małego całusa? Co?
- Och, odejdź.
- Dobra, mały, skoro tak mówisz. Mamy mnóstwo czasu.
Lee dolał sobie brandy i wyciągnął się na swoim łóŜku.
- Wiesz, Gene, w tym zaszczanym kraju mają nie tylko biednych ludzi. Mają tu teŜ jakby bogatych.
Widziałem ich w pociągu, kiedy jechałem do Quito. Z tyłu, za domem, trzymają pewnie samolot z włączonym
silnikiem. JuŜ widzę, jak ładują do niego telewizory, radia, kije golfowe, rakiety tenisowe, strzelby, a na koniec
chcą jeszcze dołoŜyć byka-medalistę Brahmę, tak Ŝe w końcu samolot nie moŜe wystartować.
To mały, niespokojny, zacofany kraj. Pod względem ekonomicznym jest dokładnie tak, jak sobie
wyobraŜałem: wszystkie surowce, drewno, jedzenie, siła robocza, dzierŜawa - bardzo tanie. Natomiast wyroby
przemysłowe bardzo drogie z racji cła. Cło importowe ma ochraniać przemysł ekwadorski. Nie ma przemysłu
ekwadorskiego. Nie ma tu produkcji. Ludzie, którzy mogliby produkować, nie produkują, poniewaŜ nie chcą tu
lokować Ŝadnych pieniędzy. Chcą móc się wynieść w kaŜdej chwili ze świeŜą gotówką, najchętniej z dolarami
amerykańskimi. Są przesadnie zaniepokojeni. Bogaci ludzie są zazwyczaj przestraszeni. Nie wiem dlaczego. Jest
to chyba związane z kompleksem winy. Quién sabe? Nie przybywam, Ŝeby poddawać Cezara psychoanalizie,
ale by bronić jego osoby. Oczywiście odpłatnie. Potrzeba im tu ministerstwa bezpieczeństwa, po to, by ludzi z
dołów trzymać w dole.
- Tak - zgodził się Allerton. - Musimy zachować jednolitość opinii.
- Opinii! A co my tu prowadzimy? Klub dyskusyjny? Daj mi rok, a ludzie nie będą tu mieli Ŝadnych
opinii. “Proszę się ładnie ustawić w kolejce po waszą rację pysznej potrawki z głów rybich, ryŜu i margaryny. A
tu wasza darmowa racja napoju z domieszką opium”. Jeśli przestają ustawiać się w kolejce, przestajemy
dodawać opium i wszyscy leŜą dookoła, srając pod siebie, bo są zbyt słabi, Ŝeby się ruszyć. UzaleŜnienie od
jedzenia jest najgorsze ze wszystkich. Inny problem to malaria. Osłabiająca przypadłość, wynaleziona specjalnie
po to, by odebrać moc duchowi rewolucyjnemu. - Lee uśmiechnął się. - Wyobraź sobie tylko jakiegoś starego
niemieckiego lekarza-humanistę. Mówię mu:
- No, doktorku, osiągnął pan świetne wyniki w walce z malarią. Liczba zachorowań spadła niemal do
zera.
A on mi odpowiada:
- A, tak. Robimy, co w naszej mocy, prawda? Widzi pan ten wykres? Przedstawia on spadek
zachorowań na malarię w ciągu ostatnich dziesięciu lat, od kiedy zastosowaliśmy nasz program leczenia.
- Taak, doktorku. Teraz chcę, Ŝeby ta linia wróciła do dawnego poziomu.
- Och, nie mówi pan chyba powaŜnie.
-I jeszcze jedno. Niech pan sprawdzi, czy moŜe pan sprowadzić szczególnie przykrą odmianę tęgoryjca
dwunastnicy.
- Tych górali moŜemy zawsze unieruchomić, odbierając im koce. Zostaną tam jak zamarznięte
jaszczurki.
Wewnętrzna ściana w pokoju Lee kończyła się około pół metra od sufitu, tak by powietrze mogło
dostawać się do sąsiedniego pokoju, pozbawionego okien. Mieszkaniec tamtego pokoju powiedział coś po
hiszpańsku, co miało znaczyć, Ŝe Lee powinien się zamknąć.
- Och, stul pysk - krzyknął Lee, zrywając się na równe nogi. - Przybiję tu koc i zasłonię tę dziurę!
Odetnę cię od twojego pierdolonego powietrza! Oddychasz tylko za moją zgodą. Dostałeś pokój wewnętrzny,
bez okien. Nie zapominaj więc o tym i zamknij swoją nędzną gębę!
Odpowiedział mu potok chinga* i cabron*
- Hombre - spytał Lee - En dónde está su cultura?*
- Chodźmy spać - wtrącił Allerton. - Jestem zmęczony.

*
Chinga - (hiszp.) rogacz.
*
Cabron - (hiszp.) śmierdziel.
*
Hombre, en dónde está su cultura? - (hiszp.) Człowieku, gdzie twoja kultura?
Rozdział 9

Płynęli łodzią do Babahoya, bujając się na hamakach, popijając brandy i patrząc, jak dŜungla umyka do
tyłu. Źródła, mech, piękne czyste strumienie i drzewa dochodzące do sześćdziesięciu metrów wysokości. Lee i
Allerton milczeli, podczas gdy łódź pięła się w górę rzeki, wdzierając się w spokój dŜungli dźwiękiem
przypominającym warkot kosiarki do trawy.
Z Babahoya pojechali do Ambato autobusem przez Andy; trzęśli się na zimnie przez czternaście godzin.
W chacie na szczycie przełęczy, wysoko ponad linią drzew, zatrzymali się na skromny posiłek złoŜony z
gotowanego grochu. Młodzi tubylcy w filcowych kapeluszach jedli swój groch z ponurą obojętnością. Po
klepisku pomykało kilka piszczących świnek morskich. Ich wrzaski przypominały Lee jego własną świnkę, którą
miał w dzieciństwie w Fairmont Hotel w St. Louis. Przeprowadzał się wtedy z rodziną do nowego domu przy
Price Road. Pamiętał, jak świnka piszczała i pamiętał smród unoszący się z klatki.
Minęli pokryty śniegiem szczyt Chimborazo, oblany zimnym blaskiem księŜyca i owiany dzikim
wiatrem wysokich Andów. Widok rozpościerający się z wysokogórskiej przełęczy przypominał inną, większą
niŜ Ziemia planetę. Lee i Allerton przytulali się do siebie pod kocem, popijając brandy, czując w nozdrzach
zapach dymu drzewnego. W ochronie przed deszczem i chłodem obaj mieli na sobie kurtki z demobilu zapinane
na suwaki. Allerton wydawał się niematerialny jak zjawa; Lee niemal mógł widzieć przez niego autobus-zjawę.
Z Ambato do Puyo jechali drogą prowadzącą nad krawędzią wąwozu o głębokości trzystu metrów.
ZjeŜdŜali w soczystozieloną dolinę, mijając po drodze wodospady, lasy i strumienie. Autobus zatrzymywał się
kilkakrotnie; trzeba było usuwać kamienie, które stoczyły się na drogę.
W autobusie Lee rozmawiał ze starym traperem o nazwisku Morgan, który mieszkał w dŜungli od
trzydziestu lat. Lee spytał go o ayahuasca.
- Działa jak opium - odparł Morgan. - Wszyscy moi Indianie jej uŜywają. Kiedy wezmą ayahuasca,
przez trzy dni nie mogę zmusić ich do Ŝadnej pracy.
- Sądzę, Ŝe moŜe być na to niezły rynek - powiedział Lee.
- Mogę mieć jej tyle, ile tylko zechcecie - oświadczył Morgan.
Minęli bungalowy z prefabrykatów w Shell Mara. Przedsiębiorstwo Shell Company straciło dwa lata i
dwadzieścia milionów dolarów, nie znalazło ropy i wycofało się.
Wjechali do Puyo późną nocą i znaleźli pokój w zrujnowanym hotelu tuŜ przy sklepie ze wszystkim.
Byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać, zasnęli natychmiast.

Następnego dnia Stary Morgan wyruszył razem z Lee w poszukiwaniu ayahuasca. Allerton ciągle spał.
Obijali się o mur wykrętów. Jakiś człowiek powiedział, Ŝe następnego dnia przyniesie trochę. Lee wiedział, Ŝe
nic nie przyniesie.
Weszli do małego baru prowadzonego przez Mulatkę. Udawała, Ŝe nie wie, co to jest ayahuasca. Lee
spytał, czy to jest nielegalne.
- Nie - odparł Morgan - ale tutejsi ludzie nie ufają obcym.
Siedzieli i pili aguardiente zmieszaną z wrzątkiem, cukrem i cynamonem. Lee poruszył temat
preparowanych głów. Morgan powiedział, Ŝe mogliby załoŜyć przedsiębiorstwo zmniejszania głów.
- Wyobraź sobie, jak schodzą z taśmy produkcyjnej - rozmarzył się. - Nie dostaniesz ich tu za Ŝadne
pieniądze. Rząd zabrania, rozumiesz. Te chamy zabijały ludzi, Ŝeby sprzedawać głowy.
Morgan był niewyczerpaną kopalnią starych, świńskich dowcipów. Opowiadał o jakimś typie
mieszkającym w Puyo, który pochodził z Kanady.
- W jaki sposób się tu znalazł? - zaciekawił się Lee.
Morgan zachichotał:
- A jak myśmy wszyscy się tu znaleźli? Trochę kłopotów w ojczyźnie, co?
Lee przytaknął bez słowa.

Stary Morgan pojechał popołudniowym autobusem z powrotem do Shell Mara odebrać pieniądze, które
mu tam byli winni. Lee rozmawiał z Holendrem o nazwisku Sawyer, który uprawiał ziemię niedaleko Puyo.
Sawyer powiedział mu, Ŝe w dŜungli, o kilka godzin drogi od Puyo, mieszka amerykański botanik.
- Próbuje wynaleźć jakieś lekarstwo, zapomniałem nazwę. Twierdzi, Ŝe jeśli mu się to uda, zrobi wielki
majątek. Teraz nie jest mu lekko. Nie ma tam nic do jedzenia.
- Interesuję się roślinami leczniczymi - powiedział Lee. - MoŜe złoŜę mu wizytę?
- Z pewnością ucieszy się. Ale weź ze sobą trochę herbaty, mąki czy czegoś do jedzenia. Oni tam nic
nie mają.
Później Lee powiedział do Allertona:
- Botanik! Co za numer. To człowiek, którego szukamy. Jedziemy jutro.
- Nie moŜemy chyba udawać, Ŝe tak po prostu wpadliśmy na niego. Jak masz zamiar wytłumaczyć
naszą wizytę? - spytał Allerton.
- Coś wymyślę. Najlepiej od razu powiedzieć, Ŝe szukamy yage. Wydaje mi się, Ŝe obaj moŜemy na
tym zarobić. Z tego, co słyszę, facet jest udupiony. Mamy szczęście, Ŝe jest w takim stanie. Gdyby był nadziany
i pił szampana z kaloszy w burdelach Puyo, nie byłby chyba zainteresowany sprzedawaniem mi yage za kilkaset
sucres. I, Gene, na miłość boską, kiedy dotrzemy do niego, proszę cię, nie powiedz przypadkiem:
- “Doktor Cotter, jak sądzę”.

Pokój hotelowy w Puyo był zimny i wilgotny. Padał ulewny deszcz, domy po drugiej stronie ulicy były
prawie niewidoczne. Lee zbierał z łóŜka róŜne rzeczy i wrzucał je do gumowego worka. Automatyczny pistolet
kaliber 32, trochę nabojów owiniętych w natłuszczony jedwab, mała patelnia, herbata i mąka w puszkach
oklejonych taśmą, dwa litry puro.
- Ten alkohol to najcięŜsza rzecz, a poza tym butelka ma ostre brzegi. MoŜe ją zostawimy? -
zaproponował Allerton.
- Będziemy musieli rozwiązać mu język - odparł Lee. Podniósł worek, a Allertonowi wręczył nową,
lśniącą maczetę.
- Poczekajmy, aŜ przestanie padać - poprosił Allerton.
- Poczekajmy, aŜ przestanie padać! - Lee padł na łóŜko, wybuchając głośnym, udawanym śmiechem. -
Ha, ha, ha! Poczekajmy, aŜ przestanie padać! Mają tu powiedzenie: “Oddam ci długi, kiedy w Puyo przestanie
padać”. Ha, ha, ha!
- Zaraz po przyjeździe mieliśmy dwa dni ładnej pogody - zaprotestował Allerton.
- Wiem. To był taki współczesny cud. Ludzie zorganizowali z tej okazji pieszą pielgrzymkę i chcą
kanonizować miejscowego proboszcza. Vámonos, cobrón.
Lee klepnął Allertona w ramię. Po chwili szli w strugach deszczu, ślizgając się po bruku głównej ulicy.

Szlak był w beznadziejnym stanie. Bale, którymi wyłoŜono ścieŜkę, pokrywała warstwa błota. Wycięli
sobie długie laski, Ŝeby się nie ślizgać, ale mimo to posuwali się bardzo wolno. ŚcieŜka przebijała się pomiędzy
wysokimi, twardymi drzewami, ale rosło na niej mało poszycia. Woda była wszędzie; źródła, strumienie i rzeki,
nic tylko zimna, czysta woda.
- Dobra woda na pstrągi - zauwaŜył Lee.
Zatrzymywali się w kilku domach, Ŝeby zapytać o miejsce zamieszkania Cottera. Wszyscy mówili im,
Ŝe idą w dobrym kierunku. Jak daleko? Dwie, trzy godziny. MoŜe więcej. Wiadomość o ich wędrówce
najwyraźniej się juŜ rozniosła. Jeden z ludzi, którego spotkali na szlaku, przełoŜył maczetę z jednej ręki do
drugiej, Ŝeby się przywitać, i powiedział od razu:
- Szukacie Cottera? Jest teraz w domu.
- Jak to daleko stąd? - spytał Lee.
Człowiek przyjrzał się im.
- Zajmie wam to jeszcze ze trzy godziny.

Szli i szli. Było juŜ późne popołudnie. Rzucili monetę, Ŝeby wylosować, kto będzie pytał w następnym
domu. Allerton przegrał.
- Mówi, Ŝe jeszcze trzy godziny - oznajmił po powrocie.
- Słyszymy to od sześciu godzin.
Allerton chciał odpocząć.
- Nie - sprzeciwił się Lee - kiedy odpoczywasz, sztywnieją ci nogi. To najgorsza rzecz, jaką moŜesz
zrobić.
- Kto ci to powiedział?
- Stary Morgan.
- Wszystko mi jedno, odpoczywam.
- Nie odpoczywaj zbyt długo. Byłoby przykro, gdybyśmy tu zabłądzili, potykając się o węŜe i jaguary,
wpadając do quebrojos. Tak się nazywają te głębokie rozpadliny wyŜłobione przez strumienie. Niektóre mają
dwa metry głębokości i metr szerokości; w sam raz, Ŝeby wpaść.
Zatrzymali się na odpoczynek w opuszczonym domu. Ścian nie było, ale dach sprawiał wraŜenie
solidnego.
- MoŜemy się tu od biedy zatrzymać - powiedział Allerton, rozglądając się dokoła.
- Prawdziwa bieda: nie ma koców.
Było juŜ ciemno, kiedy doszli do domu Cottera - małej, krytej strzechą chaty stojącej na polanie. Cotter
był niskim, Ŝylastym męŜczyzną po pięćdziesiątce. Lee zauwaŜył, Ŝe przywitał ich dosyć chłodno. Wyjął alkohol
i wszyscy się napili. śona Cottera, duŜa, ruda kobieta, zrobiła im herbaty z cynamonem, Ŝeby zabić smak nafty
w puro. Lee upił się trzema kolejkami.
Cotter zadawał Lee mnóstwo pytań.
- Jak tu dotarłeś? Skąd jesteś? Od jak dawna jesteś w Ekwadorze? Kto ci o mnie powiedział? Czy jesteś
turystą, czy podróŜujesz w interesach?
Lee był pijany. Zaczął mówić ćpuńskim slangiem, wyjaśniając, Ŝe szuka yage czy ayahuasca. Wiedział,
Ŝe Rosjanie i Amerykanie przeprowadzają nad nią eksperymenty. Powiedział, Ŝe według niego obaj mogliby na
tym zarobić. Im dłuŜej mówił, tym bardziej Cotter stawał się chłodny. Ten człowiek najwyraźniej coś
podejrzewał, ale co i dlaczego, Lee nie potrafił tego odgadnąć.
Kolacja była całkiem smaczna, wziąwszy pod uwagę, Ŝe jej głównymi składnikami był włóknisty
korzeń i banany. Po kolacji Ŝona Cottera powiedziała:
- Chłopcy muszą być zmęczeni.
Cotter poprowadził ich, oświetlając drogę latarką. ŁóŜko szerokości jakichś siedemdziesięciu
centymetrów zrobione było z listewek bambusowych.
- Myślę, Ŝe jakoś się tu pomieścicie - powiedział.
Pani Cotter rozłoŜyła na łóŜku jeden koc w charakterze materaca, a na nim drugi, który miał słuŜyć za
przykrycie. Allerton połoŜył się od zewnątrz, a Cotter zawiesił moskitierę.
- Moskity? - spytał Lee.
- Nie. Nietoperze-wampiry - odparł krótko Cotter. - Dobranoc.
Po długim marszu Lee czuł ból w mięśniach. PołoŜył ramię na piersi Allertona i przytulił się do
chłopca. Pod wpływem bliskiego kontaktu, ciepła fala czułości wypłynęła z ciała Lee. Przysunął się bliŜej i
delikatnie trącił Allertona w ramię. Allerton poruszył się rozdraŜniony i odtrącił jego rękę.
- Odsuń się, dobrze? Śpij - warknął. Odwrócił się plecami do Lee. Lee cofnął rękę. Jego całe ciało
skurczyło się w szoku. Powoli podłoŜył dłoń pod policzek. Czuł się głęboko zraniony, jakby krwawił w środku.
Po twarzy popłynęły łzy.

Stał przed wejściem do “Ship Ahoy”. Knajpa wyglądała na opustoszałą. Słyszał czyjś płacz. Zobaczył
swojego małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona. Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku...
Teraz on płakał, trzęsąc się od szlochu.
Mocno przytulił małego Willy'ego do piersi. Stała tam grupa ludzi w więziennych ubiorach. Lee
zastanawiał się, co tam robili i dlaczego on sam płakał.
Po przebudzeniu długo jeszcze czuł smutek. Wyciągnął dłoń w stronę Allertona, później ją cofnął i
odwrócił się twarzą do ściany.

Następnego dnia rano Lee czuł się trzeźwy, zirytowany i jakby pozbawiony uczuć. PoŜyczył od Cottera
strzelbę kaliber 22 i poszedł z Allertonem rozejrzeć się po dŜungli. Wydawało się, Ŝe puszcza jest pozbawiona
Ŝycia.
- Cotter mówił, Ŝe Indianie oczyścili teren z większości zwierzyny - oznajmił Allerton. - Wszyscy mają
strzelby za pieniądze zarobione u Shella.
Szli szlakiem. Olbrzymie drzewa, niektóre ponad trzydziestometrowej wysokości, oplecione pnączami
rysowały się w blasku słońca.
- Niech Bóg sprawi, Ŝebyśmy zabili coś Ŝywego - powiedział Lee. - Gene, słyszę, Ŝe tam coś piszczy.
Spróbuję to zastrzelić.
- Co to jest?
- Skąd mam wiedzieć? W kaŜdym razie Ŝyje, prawda?
Lee przeciskał się pomiędzy roślinnością. Pośliznął się na pnączu i wpadł na roślinę z zębami jak piła.
Kiedy chciał wstać, sto ostrych kłów chwyciło go za ubranie i wbiło się w ciało.
- Gene! - zawołał. - PomóŜ mi! Złapała mnie roślina-ludoŜerca. Gene, uwolnij mnie maczetą!
W całej dŜungli nie natknęli się na Ŝadne Ŝywe zwierzę.

Cotter twierdził, Ŝe usiłuje wyodrębnić kurarę z trucizny do strzał uŜywanej przez Indian. Powiedział
Lee, Ŝe w tej okolicy moŜna znaleźć Ŝółte kruki i Ŝółte sumy z niezwykle jadowitymi kolcami. Jego Ŝona się
nimi ukłuła i tak cierpiała z bólu, Ŝe Cotter musiał jej dać morfinę. Był doktorem medycyny.
Lee był wstrząśnięty opowieścią o Kobiecie Małpie. Brat i siostra przyjechali do tej części Ekwadoru,
Ŝeby Ŝyć prostym, zdrowym Ŝyciem, odŜywiając się korzeniami, jagodami, orzechami i miąŜszem palmowym.
Dwa lata później znalazła ich ekipa poszukiwawcza. Kuśtykali na prymitywnych kulach, bezzębni, ze źle
zrośniętymi złamaniami. Wydaje się, Ŝe w tym rejonie nie ma wapna. Kury nie znosiły jajek, nie miały z czego
formować skorupek. Krowy dawały mleko, ale było ono wodniste i przezroczyste, bez wapna.
Brat wrócił do cywilizacji i steków, ale Kobieta Małpa ciągle tu była. Nauczyła się odŜywiać,
obserwując, co jedzą małpy. Wszystko, co je małpa, człowiek teŜ moŜe jeść. To cenna wiedza, na wypadek
gdybyś zabłądził w dŜungli. Warto jest teŜ mieć przy sobie tabletki z wapnem. Nawet Ŝona Cottera straciła zęby
w “międziciasie”. Jego wypadły juŜ dawno temu.
Miał półtorametrową Ŝmiję, która strzegła domu przed poszukiwaczami jego cennych notatek o kurarze.
Miał teŜ dwie malutkie małpki, miłe, ale o złośliwym usposobieniu i z ostrymi ząbkami, oraz dwupalczastego
leniwca. Leniwce Ŝyją na drzewach owocowych, zwisając głową w dół i wydając odgłosy podobne do płaczu
dziecka. Na ziemi są bezradne. Leniwiec Cottera po prostu leŜał, rzucał się i syczał.
Cotter ostrzegał ich, Ŝeby nie dotykali nawet jego karku, mógł bowiem sięgnąć do tyłu mocnymi,
ostrymi szponami, przebić nimi dłoń, a potem przyciągnąć ją do pyska i ugryźć.
Kiedy Lee pytał o ayahuasca, Cotter odpowiadał wymijająco. Powiedział, Ŝe nie jest pewien, czy yage i
ayahuasca to ta sama roślina. Ayahuasca była związana z brujerta - czarami. On sam był białym brujo. Miał
dostęp do tajemnic brujo. Lee nie miał takiego dostępu.
- Uzyskanie ich zaufania zajęłoby ci wiele lat. Lee odparł, Ŝe nie planuje poświęcać temu interesowi
zbyt wielu lat.
- Czy nie mógłbyś trochę tego dla mnie zdobyć? - spytał.
Cotter spojrzał na niego kwaśno.
- Jestem tutaj od trzech lat - powiedział. Lee próbował udawać naukowca.
- Chcę zbadać właściwości tego leku - oznajmił.
- Jestem gotów wziąć trochę sam, na zasadzie doświadczenia.
- Mógłbym cię zabrać do Canela i pomówić z brujo. Dałby ci trochę, gdybym go poprosił.
- Byłoby bardzo miło - odparł Lee.
Cotter nie wspomniał więcej o wybraniu się do Canela. Powtarzał natomiast wielokrotnie, Ŝe jego
zapasy są szczupłe i Ŝe nie ma czasu na eksperymenty z namiastką kurary. Po trzech dniach Lee zrozumiał, Ŝe
marnuje czas, i powiedział Cotterowi, Ŝe wyjeŜdŜają. Cotter nawet nie starał się ukryć zadowolenia.
Epilog: Powrót do Mexico City

Za kaŜdym razem, kiedy jestem w Panamie, miejsce to jest dokładnie o miesiąc, dwa miesiące, sześć
miesięcy bardziej nigdzie. To jakby postęp zwyradniającej choroby. Wydaje się, Ŝe nastąpiła zmiana z postępu
arytmetycznego na geometryczny. Coś paskudnego, niegodnego i podludzkiego gotuje się w tym skundlonym
mieście alfonsów, kurew i genów recesywnych, w tym zdegenerowanym pasoŜycie Kanału.
W wilgotnym upale zwiesza się nad Panamą smog włóczęgów. Wszyscy są tu telepatami w stopniu
paranoidalnym. Pewnego razu spacerowałem z aparatem fotograficznym i na piaskowcowym zboczu Starej
Panamy ujrzałem barak z drewna
i zardzewiałego Ŝelaza, rodzaj przybudówki. Chciałem mieć zdjęcie tej narośli, z albatrosami i sępami
kołującymi nad nią na tle gorącego, szarego nieba. Moje dłonie trzymające aparat były śliskie od potu, a koszula
lepiła się do ciała jak mokry kondom.
Stara prostytutka dostrzegła z wnętrza baraku, jak robię zdjęcie. One zawsze widzą, kiedy im robisz
zdjęcie, zwłaszcza w Panamie. Wdała się w pełną złości rozmowę z ludźmi wyglądającymi jak szczury, których
jednak dokładnie nie widziałem. Następnie podeszła do krawędzi niebezpiecznie wyglądającego balkonu i
wykonała w moją stronę nieokreślony, wrogi gest.
Wielu tak zwanych ludzi prymitywnych boi się aparatów. Istotnie, w fotografowaniu jest coś
obscenicznego - pragnienie uwięzienia, wcielenia, seksualna natarczywość poszukiwań. Poszedłem dalej i
zrobiłem kilka zdjęć chłopcom, młodym, Ŝywym, nieświadomym, grającym w baseball. Nawet nie spojrzeli w
moją stronę.
Na brzegu zauwaŜyłem na łodzi rybackiej młodego, ciemnoskórego Indianina. Wiedział, Ŝe chcę mu
zrobić zdjęcie, i za kaŜdym razem, kiedy kierowałem obiektyw w jego stronę, podnosił wzrok z wyrazem
męskiego nadąsania. W końcu uchwyciłem go, jak opierał się o dziób łodzi z ospale zwierzęcym uśmiechem,
leniwie drapiąc się w ramię. Długa, biała blizna biegnąca przez prawe ramię i obojczyk. OdłoŜyłem aparat i
patrząc na niego, oparłem się o nagrzany mur. W myślach przesuwałem palcem po bliźnie, w dół po jego
miedzianej piersi i brzuchu; czułem rozdzierający ból w kaŜdej komórce ciała. Odepchnąłem się od muru,
mrucząc: “O Jezu” - i odszedłem w poszukiwaniu czegoś, co mógłbym sfotografować.
Murzyn w filcowym kapeluszu opierał się o balustradę werandy drewnianego domu wzniesionego na
fundamentach z piaskowca. Znajdowałem się po przeciwnej stronie ulicy, pod namiotem, w którym mieściło się
kino. Za kaŜdym razem, kiedy przygotowałem aparat, Murzyn zdejmował kapelusz i patrząc na mnie, mamrotał
jakieś przekleństwa. Wreszcie cyknąłem go zza filaru. Na balkonie, za Murzynem, mył się młody męŜczyzna
bez koszuli. W jego wyglądzie moŜna było dostrzec krew murzyńską i bliskowschodnią; okrągła twarz, skóra
Mulata koloru café-au-lait, gładka twarz, harmonijnie zbudowane ciało bez Ŝadnego widocznego mięśnia. Myjąc
się podnosił wzrok jak zwierzę węszące niebezpieczeństwo. Zrobiłem mu zdjęcie, kiedy zadzwonił gwizdek na
godzinę piątą. Stary trik fotografa: poczekać na rozproszenie uwagi.
Wszedłem do baru “Chica” na rum z colą. Nigdy nie lubiłem tego miejsca ani Ŝadnego innego baru w
Panamie, ale kiedyś “Chico” był znośny i z szafy grającej leciały niezłe kawałki. Teraz nie było tam nic poza tą
okropną muzyką honky-tonk z Oklahomy, przypominającą beczenie niespokojnej krowy: Wbijasz gwoździe w
trumnę mą, To nie Bóg stworzył anioły honky-tonk, Tylko twe kłamliwe serce.
Wszyscy Ŝołnierze w knajpie mieli ten sam wygląd ludzi ze Strefy Kanału po lekkim wstrząsie mózgu.
Był to wygląd krowi i otępiały, jakby poddano ich w wojsku specjalnej obróbce, dzięki której stali się
niewraŜliwi na kontakt na poziomie intuicji, usunięto z nich telepatyczne nadajniki i odbiorniki. Zadajesz im
pytanie, a oni nie odpowiadają, nie okazując ani przyjaźni, ani wrogości. Ani śladu ciepła, Ŝadnego kontaktu.
Konwersacja jest niemoŜliwa. Po prostu nie mają nic do powiedzenia. Siedzą, puszczają tę wyjącą muzykę z
szafy grającej i stawiają drinki dziewczynom klasy B, podrywają je od niechcenia, a one opędzają się jak od
much. Pewien pryszczaty młodzieniec o głupkowatej twarzy bez przerwy dotyka piersi dziewczyny. Ona odtrąca
jego rękę, a ręka wraca, skradając się, jakby Ŝyła własnym, owadzim Ŝyciem.
Dziewczyna klasy B siada koło mnie i stawiam jej drinka. Zamawia dobrą szkocką whisky. JakŜe ja
nienawidzę tej twojej zgnilizny, Panamo, myślę. Dziewczyna miała malutki ptasi móŜdŜek i mówiła doskonałym
angielskim ze Stanów, jak z płyty. Głupi ludzie szybko i łatwo uczą się języka, bo nie mają w głowie niczego, co
zajmowałoby miejsce.
Chciała jeszcze jednego drinka. Powiedziałem:
- Nie.
- Czemu jesteś taki skąpy? - zapytała.
- Słuchaj, kiedy skończą mi się pieniądze, kto mi będzie stawiał drinki? Ty?
Wyglądała na zdziwioną i powiedziała powoli:
- Tak, masz rację. Przepraszam.
Poszedłem głównym deptakiem. Jakiś alfons złapał mnie za ramię.
- Mam czternastoletnią dziewczynę, Jack, Portorykankę. Co ty na to?
- W takim razie ona jest juŜ w średnim wieku - odparłem. - Chcę sześcioletniej dziewicy i bez tego
“zapakuję ci, kiedy będziesz czekał”. Nie próbuj mi wciskać swoich czternastoletnich rupieci.
Zostawiłem go z rozdziawioną gębą.
Wszedłem do sklepu obejrzeć kapelusze panama. Młodzieniec za ladą zaczął śpiewać: Zdobywać
przyjaciół, tracić pieniądze.
Ten gładki facecik to zwykły kanciarz, zdecydowałem.
Pokazał mi kilka kapeluszy po dwa dolary sztuka.
- Piętnaście dolarów - powiedział.
- Twoje ceny są z księŜyca - odparłem i wyszedłem.
Wyszedł za mną na ulicę.
- Chwileczkę, mister.
Szedłem dalej.
Tej nocy miałem ciągle powracający sen. Byłem znów w Mexico City i rozmawiałem z Artem
Gonzalezem, chłopakiem, z którym Allerton wynajmował kiedyś pokój. Spytałem go, gdzie jest Allerton, i
usłyszałem: “W Agua Diente”. To było na południe od Mexico City, więc dowiadywałem się o połączenie
autobusowe. Wiele razy śniło mi się, Ŝe jestem z powrotem w Mexico City i rozmawiam z Artem albo z
najlepszym przyjacielem Allertona, Johnnym White'em, i pytam o niego.
Poleciałem do Mexico City. Kiedy przechodziłem przez lotnisko, byłem trochę zdenerwowany; mógł
mnie namierzyć jakiś gliniarz z Urzędu Imigracyjnego. Postanowiłem, Ŝe będę się trzymać blisko przystojnego,
młodego turysty, którego poznałem w samolocie. Kapelusz spakowałem, a po wyjściu z samolotu zdjąłem
okulary. Aparat wcisnąłem pod pachę.
- Weźmy taksówkę do miasta. Podzielimy się opłatą. Będzie taniej - zaproponowałem turyście. Szliśmy
przez lotnisko jak ojciec z synem. - Tak - mówiłem - ten cwaniak w Gwatemali chciał ode mnie dwa dolary za
kurs z Palace Hotel na lotnisko. Powiedziałem mu uno. - Wyciągnąłem palec. Nikt na nas nie spojrzał. Dwóch
turystów.
Wsiedliśmy do taksówki. Kierowca powiedział:
- Dwanaście pesos za obu do centrum miasta.
- Chwileczkę - odezwał się turysta po angielsku. - Nie ma licznika. Gdzie twój licznik? Musisz mieć
licznik.
Kierowca poprosił mnie, Ŝebym wytłumaczył koledze, Ŝe ma prawo przewozić pasaŜerów z lotniska bez
licznika.
- Nie! - krzyknął turysta. - Ja nie turysta. Mieszkam w Mexico City. Sabe Hotel Colmena? Mieszkam w
Hotelu Colmena. Zawieź mnie do miasta, ale zapłacę tylko tyle, ile będzie na liczniku. Zawołam policję. Policía.
Jest pan zobowiązany przez prawo do posiadania licznika.
O BoŜe, pomyślałem, właśnie tego mi potrzeba: Ŝeby ten frajer wezwał gliny. Widziałem, jak gliniarze
gromadzą się wokół samochodu, nie wiedzą, co robić, i wzywają posiłki. Turysta wziął walizkę i wysiadł.
Zapisywał numer wozu.
- Zawołam policía mnóstwo szybko - zagroził.
- Wiesz, ja mimo wszystko wezmę tę taksówkę - powiedziałem do niego. - Nie dostaniesz się do miasta
o wiele taniej... Vámonos - powiedziałem do kierowcy.
Wynająłem pokój za osiem pesos w hotelu przy Searsie i poszedłem do Lola, z brzuchem zimnym z
podniecenia. Bar był w innym miejscu. Miał nowy wystrój i nowe meble. Za kontuarem stał jednak ten sam
stary barman ze złotym zębem i wąsikiem.
- Cómo está? - spytał.
Przywitaliśmy się. Zapytał, gdzie byłem, a ja powiedziałem, Ŝe w Ameryce Południowej. Usiadłem z
kieliszkiem Delaware Punch. Lokal był pusty, ale wcześniej czy później musiał przyjść ktoś znajomy.
Wszedł Major. Emerytowany wojskowy, siwy, pełen Ŝycia, dobrze zbudowany. Przeleciałem się po
liście:
- Johnny White, Russ Morton, Pete Crowly, Ike Scranton?
- Los Angeles, Alaska, Idaho, nie wiem, ciągle jest tutaj. Zawsze jest gdzieś tutaj.
- A co się dzieje z Allertonem?
- Allerton? Nie wydaje mi się, Ŝebym go znał.
- To na razie.
- Dobranoc, Lee. UwaŜaj na siebie.
Poszedłem do Searsa i przejrzałem czasopisma. W jednym z nich, pod tytułem Jaja: Dla prawdziwych
męŜczyzn, znalazłem fotografię Murzyna wiszącego na drzewie: “Widziałem, jak głupki dyndają”.
Na ramieniu poczułem czyjąś rękę. Odwróciłem się. To był Gale, inny emerytowany Ŝołnierz. Była w
nim uległość pijaka, który wyszedł z nałogu. Przeleciałem listę.
- Prawie wszyscy wyjechali - rzekł Gale. - A poza tym nie widuję juŜ tych facetów, nie chodzę juŜ do
Lola.
Spytałem o Allertona.
- Allerton?
- Wysoki, chudy chłopak. Przyjaciel Johnny'ego White'a i Arta Gonzaleza.
- On teŜ wyjechał.
- Jak dawno temu? - Z Gale'em nie musiałem być ostroŜny. I tak niczego by nie zauwaŜył.
- Widziałem go moŜe miesiąc temu po drugiej stronie ulicy.
- Cześć, do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
Powoli odłoŜyłem pismo, wyszedłem i oparłem się o latarnię. Potem wróciłem do Lola. Przy stoliku
siedział Burns i pił piwo, trzymając butelkę w okaleczonej ręce.
- Prawie nikogo juŜ nie ma. Johnny White, Tex i Crosswheel są w Los Angeles. Patrzyłem na jego rękę.
- Słyszałeś o Allertonie? - spytał.
- Nie - odpowiedziałem.
- Pojechał do Ameryki Południowej czy dokądś. Z jakimś pułkownikiem. Pojechał jako przewodnik.
- No i? Jak dawno temu?
- Około sześciu miesięcy.
- To znaczy tuŜ po moim wyjeździe.
- Taa. Mniej więcej wtedy.
Wziąłem od Burnsa adres Arta Gonzaleza i poszedłem zobaczyć się z nim. Pił piwo w sklepie
naprzeciwko swojego hotelu i zawołał mnie. Tak, Allerton wyjechał około pięciu miesięcy temu. Pojechał jako
przewodnik jakiegoś pułkownika i jego Ŝony.
- Mieli zamiar sprzedać samochód w Gwatemali. Cadillac rocznik 48. Czułem, Ŝe w tym interesie jest
coś nie w porządku, ale Allerton nie powiedział mi nic konkretnego. Wiesz, jaki on jest. - Art wydawał się być
zdziwiony faktem, Ŝe nie miałem Ŝadnej wiadomości o Allertonie. - Nikt o nim nie słyszał od czasu jego
wyjazdu. To mnie niepokoi.
Zastanawiałem się, co i gdzie mógłby robić. Gwatemala jest droga, San Salwador drogie i zaszczane.
Kostaryka? śałowałem, Ŝe w drodze powrotnej nie zatrzymałem się w San José.
Gonzalez i ja przerobiliśmy temat “Gdzie jest ten i ta”. Mexico City to terminal w podróŜy w czasie i
przestrzeni, poczekalnia, w której wypijasz szybkiego drinka w oczekiwaniu na pociąg. Właśnie dlatego mogę
znieść Mexico City i Nowy Jork. Nie jesteś w nich uwięziony. Przez sam fakt bycia tam znajdujesz się w
podróŜy. Za to w Panamie, na RozdroŜu Świata, jesteś tylko określoną ilością starzejącej się tkanki. Musisz
spisać umowę z liniami Pan Am albo Dutch Line, Ŝeby zabrali twoje ciało. W przeciwnym razie zostałbyś tam i
gnił w dusznym skwarze, pod dachem z galwanizowanego Ŝelaza.

Tej nocy śniło mi się, Ŝe w końcu odnalazłem Allertona w jakimś zakątku Ameryki Środkowej. Był
zdziwiony, widząc mnie po tak długim czasie. W tym śnie byłem poszukiwaczem zaginionych osób.
- Panie Allerton, jestem przedstawicielem Przedsiębiorstwa Przyjaznych Finansów. Czy nie
zapomniałeś o czymś, Gene? Miałeś odwiedzać nas co trzeci wtorek. Tęskniliśmy za tobą w naszym biurze. Nie
lubimy mówić naszym klientom: “Płać bo...” Tak nie mówią przyjaciele. Ciekawi mnie, czy kiedykolwiek
przeczytałeś naszą umowę do samego końca. Chodzi mi zwłaszcza o Klauzulę 6 (x), którą moŜna rozszyfrować
wyłącznie przy pomocy mikroskopu elektronowego i filtra wirusowego. Ciekawi mnie, czy wiesz, co oznacza
owo “bo... “, Gene?
Och, wiem, jak to jest z wami, chłopakami. Uganiasz się za jakąś kurewką i na śmierć zapominasz o
Przedsiębiorstwie Przyjaznych Finansów, co? Ale Przedsiębiorstwo nie zapomina o tobie. To tak jak w piosence
“Tu się nie ukryjesz”. Nie ukryjesz się, kiedy stary Skoczny Tropiciel wkracza do akcji.
Twarz Skocznego Tropiciela zrobiła się pusta i senna. Jego usta rozchyliły się, ukazując zęby twarde i
Ŝółte jak stara kość słoniowa. Ciało powoli zagłębiało się w skórzanym fotelu, aŜ wreszcie oparcie lśniące w
cieniu i opalizujące plamkami światła zsunęło mu kapelusz na oczy. Zaczął mruczeć w kółko: “ Johnny juŜ tak
długo jest na targu”.
Mruczenie urwało się nagle, w środku frazy.
Głos Skocznego Tropiciela był ospały i przerywany jak muzyka na pełnej wiatru ulicy.
- W tej pracy spotykasz najróŜniejsze typy, mały. Czasami jakiś popcornowy obywatel przychodzi do
biura i próbuje zapłacić Przyjaznym Finansowym tym gównem.
Wysunął rękę z boku fotela, wierzchem dłoni do góry. Powoli otworzył chudą, brązową dłoń, jego palce
na końcach były purpurowo-niebieskie. Ukazał się zwitek Ŝółtych banknotów tysiącdolarowych. Ręka odwróciła
się grzbietem do góry i z powrotem opadła na fotel. Zamknął oczy.
Nagle jego głowa przechyliła się na bok i z ust wychynął język. Pogniecione banknoty wysypały mu się
z dłoni, jeden po drugim, i leŜały na czerwonej kamiennej posadzce. Powiew ciepłego wiosennego wiatru
wepchnął do pokoju brudne róŜowe zasłony. Banknoty szeleściły w kątach pokoju i ułoŜyły się na twarzy
Allertona.
Skoczny Tropiciel wyprostował się niezauwaŜalnie, a spod jego powiek wydobyła się smuŜka światła.
- Zachowaj to na czarną godzinę, mały - powiedział. - Wiesz, jak jest w tych wytwornych hotelach.
Musisz mieć swój własny papier.
Skoczny Tropiciel pochylił się do przodu, wspierając łokcie na kolanach. Nagle wstał, jakby poderwany
z fotela, i nieoczekiwanym ruchem zsunął z oczu kapelusz. Podszedł do drzwi, odwrócił się, trzymając prawą
dłoń na klamce. Paznokcie lewej dłoni wypolerował o klapę znoszonej marynarki w szkocką kratę. Kiedy się
poruszał, z marynarki unosił się smród pleśni. Pleśń była pod klapami i na mankietach spodni. Spojrzał na swoje
paznokcie.
- Aha... jeśli chodzi o... hm... twoje konto. Niedługo wrócę. To znaczy za parę... - głos Skocznego
Tropiciela był przytłumiony. - Dojdziemy do jakiegoś porozumienia - powiedział głośno i wyraźnie.
Otworzyły się drzwi i wściekły powiew przeleciał przez pokój. Drzwi zamknęły się, a zasłony opadły,
jedna z nich ułoŜyła się na sofie, jakby rzucona tam czyjąś ręką.

You might also like