You are on page 1of 628

Dla Arthura, Carol, Joeya, Killiana i Toma –

przyjaciół z czasu studiów weterynaryjnych pół życia temu,

niezmiennie wspaniałych po dziś dzień


Rozdział I

Galia Przedalpejska, zima

ała okolica, jak okiem sięgnąć, była płaska niczym stół,

C poprzecinana jedynie polami uprawnymi, które zaopatrywały

w zboże mieszkańców pobliskiego miasta. Szron pokrywał

ziemię, a jedynym barwnym elementem, na którym dłużej zatrzymywał się

wzrok, były zielone plamy niewielkich pędów pszenicy wysokich na

szerokość dłoni. Wszystko inne szczelnie przykryła srebrna warstwa

zmrożonej wilgoci. Nisko wiszące chmury nie zapewniały żadnego

kontrastu między ziemią a niebem, podobnie jak szare i onieśmielające

mury Victumulae daleko na horyzoncie. Przy drodze prowadzącej ku

bramie miasta znajdował się niepozorny zagajnik z rzadką roślinnością.

Wśród drzew skryła się wysoka postać, opatulona wełnianym

płaszczem. Mężczyzna miał wąską twarz z wyraźnie zakrzywionym nosem.

Najbardziej uderzające były jednak jego intensywnie zielone oczy. Spod

filcowej czapki wymykały się czarne loki. Mężczyzna nieustannie

przeczesywał wzrokiem okolicę, choć wydawało się, że wokół panował

całkowity spokój. Nic nie zmieniło się od czasu, gdy wysłał zwiadowców

na poszukiwanie pożywienia. Hanno nie spędził w tym zagajniku wiele

czasu, a mimo to wydawało mu się, że traci czucie w stopach. Zaklął pod

nosem. Mróz nie zelżeje. Nie wyglądało na to, aby śnieg miał się szybko

roztopić. Pogoda nie zmieniała się od kilku dni. Tęsknił za domem. Jakże te
ziemie różniły się od jego stron rodzinnych na północnym wybrzeżu

Afryki. Minęły już niemal dwa lata, odkąd widział je po raz ostatni.

A mimo to potrafił z łatwością przywołać z pamięci obrazy wykonanych

z bloków piaskowca ogromnych murów Kartaginy, które malowano na

biało, aby odbijały promienie słoneczne, a także wspaniałej agory oraz

dwóch bliźniaczych portów miasta. Westchnął ciężko. Nawet zimą

w stolicy Kartaginy było wyjątkowo ciepło. Tam słońce nie chowało się za

chmurami przez większość dni, podczas gdy zimą tu, w Italii, jedynym

znakiem świadczącym o tym, że nie zniknęło, zdawał się mdły, bladożółty

dysk, ledwo przebijający się przez gęste kłęby zasnuwające całe niebo.

Piii–aj. Piiiii–aj!

Uniósł głowę, usłyszawszy charakterystyczny trel. Na tle szarobiałych

splotów chmur ujrzał parę kawek ścigających w ciasnych skrętach

głodnego, wściekłego myszołowa. Ten dobrze znany widok – gdy mniejsze

ptaki nękają większego – wydał mu się pełną ironii metaforą sytuacji armii

kartagińskiej w Italii. Tylko że my mamy znacznie trudniejsze zadanie –

pomyślał ponuro. Jeśli Rzym ma pogodzić się z myślą o zwycięskiej

Kartaginie, musi krwawić jak nigdy wcześniej. Dawniej Hanno miałby duże

wątpliwości, czy coś takiego jest w ogóle możliwe. W ostatniej konfrontacji

z Rzymem Kartagina poniosła bolesną klęskę po gorzkiej, wyczerpującej

wojnie, toczonej pokolenie wcześniej. Tamten konflikt zasiał w sercach

Kartagińczyków ziarno nienawiści do Rzymu. A jednak długo nic nie

wskazywało na to, że dane im będzie się zemścić na znienawidzonym

wrogu. Tymczasem w ostatnich miesiącach wszystko się zmieniło.

Jedynie szaleniec uwierzyłby, że wielka armia może pokonać drogą

lądową setki mil z Iberii do Galii Przedalpejskiej, a następnie,

w pierwszych dniach zimy, przekroczyć wysokie Alpy. A jednak ta sztuka

udała się zastępom prowadzonym przez Hannibala Barkasa, owładniętego


pragnieniem upokorzenia Rzymu. Wielki wódz, wzmocniony dzięki

sojuszom z lokalnymi plemionami, rozbił wysłaną mu na spotkanie

pierwszą armię rzymską. W efekcie cała północna Italia znalazła się na

łasce Kartagińczyków. Tymczasem, wbrew wszelkim przeciwnościom losu,

Hanno, który wcześniej trafił jako niewolnik do gospodarstwa w pobliżu

Kapui, zdołał zrzucić kajdany i przyłączył się do armii Hannibala. Odnalazł

swoich bliskich, ojca i braci, którzy przez długi czas uważali, że nie żyje.

Jeśli zdołałem odmienić swój los, to znaczy, że teraz wszystko jest

możliwe.

Burczenie w brzuchu przypomniało mu, że ma do wykonania ważną

misję: znaleźć zapasy pożywienia i zasięgnąć języka. Nie wysłano go tutaj

po to, aby obserwował lokalną faunę czy zastanawiał się nad przyszłością.

Libijscy włócznicy ukryci za jego plecami w zaroślach, które dawały lepsze

schronienie, marzyli o ciepłym posiłku tak samo jak on. Hanno wybrał się

na zwiad pod mury miasta nie bez powodu. Zmierzył wzrokiem całą

błotnistą drogę, biegnącą w pobliżu jego kryjówki, a następnie znikającą

w delikatnej młodej pszenicy, ale najwyraźniej prowadzącą prosto ku

bramom miasta. Nigdzie żywego ducha. W małych kałużach pokrytych

warstwą lodu wyraźnie widać było jednak świeże dziury, co świadczyło

o tym, że ktoś musiał przejeżdżać tędy konno jeszcze tego ranka. Donieśli

mu o tym zwiadowcy. Posłaniec z wiadomością? Było niemal pewne, że

włodarze miasta Victumulae wiedzieli już o zbliżającej się kartagińskiej

potędze.

Wyobrażając sobie, jaki efekt wywołała ta wieść, Hanno rozciągnął usta

w uśmiechu.

Od czasu wielkiego zwycięstwa Hannibala nad Trebią na Rzymian padł

blady strach. Gospodarstwa, sioła, a nawet mniejsze miasta były porzucane

przez przerażonych obywateli, uciekających przed postępującą nawałą


kartagińską i liczących na schronienie za grubymi murami

w miejscowościach, które dysponowały własnymi stałymi garnizonami. Ta

panika była Kartagińczykom na rękę. Żołnierze Hannibala słono zapłacili

za przeprawę przez góry. Mimo wyczerpania musieli stoczyć walną bitwę

z Rzymianami w sile dwóch armii konsularnych. Bardzo potrzebowali teraz

odpoczynku i czasu na regenerację sił. Setki żołnierzy – nie tylko ci, którzy

odnieśli rany – nie wytrzymało trudów i kaprysów pogody. Z całego stada

słoni, liczącego ponad trzydzieści sztuk, zostało bodaj siedem zwierząt.

Hannibal rozumiał niebezpieczeństwo i pozwolił swoim oddziałom na

odpoczynek. Przerwano wszelkie działania wojenne, ograniczając

aktywność armii do koniecznych obowiązków. Opuszczone gospodarstwa

i farmy okazywały się w tej sytuacji dla nich darem niebios. Oddelegowane

oddziały z wozami zaprzężonymi w muły odzierały je ze wszystkiego, co

mogło zostać wykorzystane do wyżywienia armii.

Niemniej zapasy szybko się kurczyły. Wkrótce zabrakło nawet tego, co

dostarczyli Kartagińczykom galijscy sojusznicy. Trzydzieści tysięcy

żołnierzy potrzebowało codziennie ogromnej ilości zboża. I to właśnie

z tego powodu przed tygodniem zmuszeni zostali do zwinięcia obozu.

Armia ruszyła w kierunku Victumulae. Krążyły plotki, że zgromadzone

w magazynach tego miasta zboże starczy im na wiele tygodni. Patrol Hanno

był jednym z wielu wysłanych w celu rozpoznania sytuacji w okolicy.

Wódz wydał im jasne rozkazy. Mieli wycofać się tylko wówczas, gdyby

zaistniało duże prawdopodobieństwo, że wróg przygotował zasadzkę.

W przeciwnym razie Hanno miał poczekać, aż pod mury miasta – zapewne

za dzień lub dwa – nadciągną główne siły.

Z zadowoleniem stwierdził, że okolica wygląda na całkowicie

opuszczoną. W czasie wykonywania zadania tylko raz starli się z wrogiem,

wychodząc z potyczki zwycięsko. Jeśli nie liczyć nocy spędzonej


w galijskiej wiosce, wśród przyjaźnie nastawionych tubylców, mogłoby się

wydawać, że przemierzają tereny, na których nie mieszkają żadne ludzkie

istoty. Jazda Hannibala, która zapuszczała się znacznie dalej niż jednostki

piechoty, przynosiła bardziej interesujące wieści. Większość niedobitków

z ostatniej bitwy schowała się za murami Piacenzy, miasta leżącego jakieś

pięćdziesiąt mil na południowy wschód. Inni uszli daleko na południe,

a część oddziałów armii konsularnych schroniła się w takich miejscach jak

Victumulae. Hanno, świadomy nieuchronności upadku miasta, które nie

mogło oprzeć się przeważającym siłom Hannibala, postanowił

zaryzykować i zaczaił się niemal tuż pod samymi murami, o wiele dalej, niż

docierały konne patrole. Chciał poznać liczbę obrońców, a może nawet

uderzyć na jakiś patrol wroga. Dzięki temu mógłby odzyskać zaufanie

generała.

Wrócił myślami do ostatnich wydarzeń. Gdy Hannibal zebrał ogromną

armię i zdobył wreszcie Saguntum, dążąc do otwartego konfliktu

z Rzymem, Hanno marzył tylko o tym, aby przyłączyć się do tej walki. Czy

jest człowiek, w którego żyłach płynie kartagińska krew, a nie woda, i który

nie chciałby zemścić się na Rzymianach za to, co republika uczyniła

z dumnym ludem Kartaginy? Gdy Hanno udało się znaleźć ojca i braci,

wszystko wydawało się iść po jego myśli. Hannibal obdarzył go ogromnym

zaufaniem i wyróżnił, powierzając dowodzenie falangą. Wkrótce potem

jednak sprawy zaczęły się komplikować. Jego serce przyspieszyło, gdy

przypomniał sobie, jak zdawał relację z działań podczas zasadzki na

rzymski patrol kilka dni przed bitwą nad Trebią. Wódz wściekł się nie na

żarty. Naprawdę niewiele brakowało, a Hanno skończyłby na krzyżu.

Podobnie zresztą jak jego bracia, Bostar i Sapho, którzy nie przekonali

Hanno do zmiany decyzji. Tylko ślepiec nie dostrzegłby, że popadł

w niełaskę u wodza.
Pozwolił odejść wolno dwóm rzymskim jeźdźcom: Kwintusowi,

swojemu dawnemu przyjacielowi, oraz Fabrycjuszowi, ojcu Kwintusa.

Może to było głupie z mojej strony – zastanawiał się Hanno. Gdybym kazał

zabić wszystkich Rzymian, teraz moje życie byłoby znacznie prostsze.

Później, próbując zmyć plamę na honorze, zgłaszał się na ochotnika do

wszystkich niebezpiecznych misji. Jak dotąd nie udało mu się jednak

zrehabilitować w oczach generała. Hannibal zdawał się jakby nie

dostrzegać jego wysiłków. Hanno poruszył palcami w butach, chcąc

przywrócić w stopach krążenie. Nieudana próba zirytowała go jeszcze

bardziej niż wspomnienie zakończonych niepowodzeniem usiłowań

odzyskania zaufania wodza. Sterczę tu jak kołek, ryzykując nie tylko

odmrożeniami kończyn, ale i jaj, w nadziei wypełnienia zadania, które

z góry skazane jest na porażkę. No bo jaka jest szansa, że poznam siłę

garnizonu Victumulae, jeśli nie uda mi się złapać żadnych jeńcow?

Musiałby się zdarzyć cud, aby jakiś niewielki oddział wroga dał się

zaskoczyć. Ponieważ obrońcy miasta dobrze wiedzieli o zbliżającej się

armii Hannibala, raczej nie wypuszczali się teraz za mury.

Hanno próbował walczyć z poczuciem frustrującego rozczarowania.

Miał dobry powód, aby postąpić tak, jak postąpił. Kwintus był nie tylko

synem Fabrycjusza, który kupił go jak przedmiot. Chłopak okazał się jego

oddanym przyjacielem. W głębi serca czuł, że postąpiłby niewłaściwie,

gdyby nie ruszył palcem w jego obronie. Choćby dlatego, że Kwintus dwa

razy uratował mu życie. Dług to dług. Gdy nadchodzi czas spłaty, nie

można się uchylać, niezależnie od ryzyka kary. Jakoś zniósł gniew

Hannibala. A potem przetrwał bitwę, czyż nie? Już to mogło być dowodem,

że postąpił słusznie. Że wypełnił wolę bogów. Później Hanno złożył hojne

ofiary dziękczynne Tanit, Melkartowi, Baalowi Saphonowi i Baalowi

Hammonowi, najważniejszym bóstwom kartagińskim, dziękując im za


ochronę. Uniósł brodę. Niech dalej patrzą na mnie łaskawym okiem. Może

wkrótce zdarzy się coś, co pozwoli zrealizować plan zdobycia informacji na

temat siły wrogiego garnizonu.

Skoncentrował się na obserwacji otoczenia Victumulae. Wąskie strużki

dymu wydostawały się z kominów na dachach nieodległych zabudowań. To

był jak dotąd jedyny znak, że miasto nie zostało opuszczone. Fortyfikacje

zrobiły na Hanno ogromne wrażenie. Za głębokim rowem opasającym

miasto wznosił się gruby kamienny mur z wysokimi, bliźniaczymi wieżami.

Nie wątpił, że na tym odcinku podejście osłaniają również katapulty. Nie

miał żadnych szans, aby przedostać się do miasta z tej strony. Od wschodu

Victumulae chroniło wijące się koryto Padu, któremu ten region

zawdzięczał tak żyzne ziemie. Na zachodzie ciągnęły się pola uprawne.

Hanno dostrzegł niewyraźny zarys sporej willi z budynkami

gospodarczymi. Poczuł przypływ nadziei. Czy ktoś mógł tam zostać?

Zawsze istniała jakaś szansa. Uparty właściciel ziemski mógł czuć się na

tyle bezpiecznie tak blisko murów miejskich, że czekał z opuszczeniem

domu do ostatniej chwili. Może schował już kosztowności, ale zdecydował,

że zostanie tam dopóty, dopóki nie pojawi się nieprzyjaciel. Hanno podjął

decyzję. Warto spróbować. Ruszą pod osłoną ciemności, a jeśli w willi nie

zastaną nikogo, to może znajdą jakieś zapasy produktów spożywczych.

Jeśli plan się nie powiedzie, przynajmniej będzie miał czyste sumienie,

wiedząc, że spróbował wszystkiego.

Zawahał się. Wiedział, że istnieje ryzyko zdradzenia obecności jego

oddziału. Gdyby obrońcy zdali sobie sprawę, że niepełna falanga nie ma

wsparcia innych oddziałów armii kartagińskiej, mogliby ich zaatakować. To

prawdopodobnie oznaczałoby śmierć i jego, i żołnierzy, którymi dowodził.

To się nie zdarzy! Tylko czy znajdziemy w tym gospodarstwie coś, co nam

się przyda? Człowieka, którego będzie można przesłuchać? Starał się


odsunąć rozczarowanie, które brało się z braku inspiracji. Pojawią się inne

okazje. Może dowiedzie swojej wartości w trakcie szturmu na miasto?

A jeśli nie podczas najbliższej bitwy, to może w następnej? Udowodni

Hannibalowi, że jest godzien jego zaufania.

Kolejne godziny przed zapadnięciem ciemności ciągnęły się

w nieskończoność. Oczekiwanie z trudem znosili również włócznicy

Hanno, których teraz w falandze było nie więcej niż dwustu. Od wielu dni

marzli i narzekali na zmniejszone racje żywnościowe, ale do tej pory

dowódca przynajmniej pozwalał im co noc rozpalać ogniska. Dzisiaj Hanno

wydał inne rozkazy. Musiały wystarczyć koce narzucone na plecy.

Rozgrzewali się, tupiąc nogami i przechadzając się między drzewami.

Hanno zaryzykował, zakładając, że w gospodarstwie znajdą jakąś żywność,

i pozwolił ludziom zjeść ostatnie zapasy. Potem spędził całe popołudnie na

rozmowach z nimi, tak jak uczył go Malchus. Rzucał żartami, dzielił się

swoim suszonym mięsem. Pamiętał, żeby zwracać się do poszczególnych

żołnierzy po imieniu.

Niemal wszyscy włócznicy – w czerwonych tunikach i stożkowych

hełmach z brązu, takich samych jak te, które widział niemal wszędzie

w Kartaginie, gdy był dzieckiem – byli doświadczonymi weteranami wielu

kampanii. Każdy z nich mógł być właściwie jego ojcem. Służyli Kartaginie

dłużej, niż Hanno sięgał pamięcią. Towarzyszyli Hannibalowi w Iberii

i przeszli z nim cały szlak bojowy przez Alpy aż po serce terytorium wroga,

co okupione zostało utratą ponad połowy stanu jednostki. Zaledwie kilka

tygodni wcześniej Hanno sądził, że rozkazywanie takim wiarusom

przekracza jego możliwości. W Kartaginie przechodził podstawowe

przygotowanie do szkolenia oficerskiego, ale nigdy dotąd nie dowodził

oddziałem regularnej armii. Gdy Hannibal powierzył mu tych ludzi, musiał

się jednak szybko wszystkiego nauczyć. Działo się to po niemal cudownym


wydostaniu się z niewoli, a także po długiej podróży na północ Italii

w towarzystwie Kwintusa. Dowodził Libijczykami podczas zasadzki nad

Trebią, a później także w walnej bitwie. Czasami zdarzało się jeszcze, że

niektórzy z nich rzucali mu pełne pogardy spojrzenia, gdy myśleli, że nie

patrzy, ale najwyraźniej udało mu się zyskać akceptację, a może nawet

respekt większej części włóczników. Podczas ostatniej potyczki z wrogiem

dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności uratował życie Muttumbaalowi,

swojemu zastępcy. Od tego czasu Mutt traktował go z dużym szacunkiem,

co bez wątpienia pomogło Hanno w przekonaniu do siebie towarzyszy

Libijczyka. Gdy niebo zaczęło szarzeć, przyszło mu do głowy, że to

głównie dzięki temu narzekania włóczników nie przerodziły się jeszcze

w otwarty bunt.

Zanim wydał rozkaz wymarszu, odczekał, aż zapadające ciemności

sprawią, że jego dłoń stanie się tylko rozmazanym konturem. Większość

mieszkańców tych ziem żyła w zgodzie z naturalnym cyklem natury: kładła

się spać zaraz po zapadnięciu zmroku. Jeśli w gospodarstwie zostali jacyś

ludzie, powinni już zbierać się do łóżek. Żołnierze przygotowywali się do

opuszczenia schronienia wśród drzew, wydając pełne satysfakcji pomruki.

Dźwigali i opuszczali swoje masywne okrągłe tarcze albo unosili włócznie,

aby rozgrzać mięśnie, które zesztywniały z zimna. Wokół słychać było

chrzęst kółek kolczug, które wielu włóczników zdobyło na pokonanych

wrogach w bitwie nad Trebią. Śnieg i zamarznięte błoto skrzypiało pod ich

sandałami. Tu i ówdzie rozlegał się cichy, stłumiony kaszel. Po serii

rozkazów podoficerów żołnierze szybko uformowali kolumnę szeroką na

dziesięciu mężczyzn i długą na dwudziestu. W powietrzu, gęstym od

oddechów żołnierzy, czuło się rosnące napięcie. Hanno dostrzegał czerwone

kropki poruszające się powoli wzdłuż murów obronnych. To z pewnością

legioniści oddelegowani tej nocy do służby na posterunkach


obserwacyjnych. Uśmiechnął się na ten widok. Rzymianie na murach nie

mieli pojęcia, że ciemności skrywają jego oddział – ludzi, którzy ich

obserwują. A płonące pochodnie stanowiły dla nich doskonały punkt

orientacyjny podczas marszu w kierunku gospodarstwa.

– Gotowi? – zapytał szeptem swojego zastępcę.


– Gotowi. I nie możemy się doczekać, panie – odpowiedział
Muttumbaal, drobny mężczyzna o wyrazie twarzy, który wydawał się

zastygłym zmartwieniem. Skrócenie jego długiego, trudnego do

wymówienia imienia do „Mutt” było nieuniknione.

– Ruszamy marszem. Zachować maksymalną ostrożność. Idziemy

w ciszy. – Hanno odczekał, aż jego rozkazy zostaną przekazane dalej, a po

chwili sam chwycił za tarczę i włócznię. Ruszyli w ciemność.

Znajdowali się mniej więcej w odległości trzystu kroków od murów

miasta. W tych ciemnościach Hanno nie mógł być pewien, czy dobrze

oszacował odległość. Wydał rozkaz, aby oddział się zatrzymał. Zerknął na

mury i nastawił uszu. Byli jeszcze poza zasięgiem katapult, kryjąc się

w mroku. Mało prawdopodobne, że ktoś zauważy ich obecność. Gdy

usłyszał strzępki rozmów strażników, w miejsce nadziei pojawiła się

pewność. Mimo to, gdy zbliżali się do zaciemnionej willi, czuł nerwowe

napięcie w żołądku. Wzdrygnął się, usłyszawszy pohukiwanie sowy. Włosy

stanęły mu dęba, ale natychmiast odsunął od siebie niepokój. Kartagińczycy

nie uważali tego odgłosu za zły omen. W czasie pobytu w gospodarstwie

Kwintusa poznał kilka rzymskich przesądów i wiedział, że Rzymianie mają

inne zapatrywanie na kwestię dźwięków wydawanych przez sowy.

Cokolwiek by mówić, cieszył się z tego, że jego ludzie nie znali rzymskich

zabobonów.

Skradali się bezszelestnie. Ściany willi zamajaczyły w ciemnościach,

mroczne i ciche niczym wielki grobowiec. Hanno znów poczuł lodowate

palce strachu pełznące mu po krzyżu, ale nie zamierzał się zatrzymywać.


Każdy cholerny dom w Italii o tej porze wygląda tak samo – przekonywał

się w myślach. Nie zaszczekał żaden pies. Zapewne towarzyszyły

mieszkańcom tego domostwa chroniącym się za murami. Jeśli tak –

naigrywał się jakiś demon w jego głowie – to niczego się nie dowiesz,

niczego nie znajdziesz. Byłbyś głupcem, gdybyś uwierzył, że uciekający

Rzymianie zostawili tu coś do zjedzenia. Każdą, najmniejszą nawet rybkę ze

spiżarni zabrali pewnie ze sobą do Victumulae.

Hanno zacisnął zęby, przypomniawszy sobie nieoczekiwanie pełne

wyższości pogadanki, których nie szczędził mu jego najstarszy brat, Sapho.

To, co robił, czyli działania zwiadowczo-rozpoznawcze, miało głęboki sens.

Zresztą teraz nie mogli się już wycofać, bo za chwilę znajdą się już

w zabudowaniach. Hanno uznał, że Mutt z większością ludzi powinien

pozostać na zewnątrz i zabezpieczyć teren. Jeśli tylko usłyszą lub zauważą

zbliżających się od strony miasta Rzymian, dadzą znać Hanno, ostrzegając

go umówionym sygnałem, aby grupy poszukiwawcze zdążyły się wycofać.

Postanowił, że cztery oddziały w sile dziesięciu ludzi przetrząsną willę.

Jedna grupa, pod bezpośrednim dowództwem Hanno, wedrze się do domu,

podczas gdy pozostałe, prowadzone przez doświadczonych włóczników,

sprawdzą, czy w zabudowaniach gospodarczych nie ma produktów

spożywczych.

Hanno zbliżył się do jednego z niewielkich okien willi wychodzących

na południe, chcąc zobaczyć coś przez szczeliny w okiennicach. W środku

panowała nieprzenikniona ciemność. Przyłożył więc ucho do drewnianych

żaluzji. Nasłuchiwał przez dłuższy czas, ale niczego podejrzanego nie

usłyszał. Uspokojony, rozkazał wybranym grupom, aby przystąpiły do

wykonania swoich zadań.

– Uważaj na siebie, panie – szepnął Mutt na odchodnym.


– Będę ostrożny. Pamiętaj, że jeśli zauważysz ruch od strony miasta,
masz się wycofać. Nie chcę tracić ludzi w bezsensownym starciu.
– A ty, panie?

– Będę tuż za tobą. – Hanno uśmiechnął się pewnie. – Ruszajcie na

pozycje.

Mutt zasalutował i rozpłynął się w mrokach nocy. Hanno odczekał

chwilę, aż falanga zniknie z pola widzenia, po czym poprowadził swoich

ludzi. Trzy inne grupy trzymały się na razie blisko niego, przemieszczając

się równolegle do jego oddziału. Ruszyli wzdłuż wschodniego muru willi,

zatrzymując się za rogiem budynku, przy ścianie, w której musiała

znajdować się furtka prowadząca na dziedziniec. Zanim wyszli na otwartą

przestrzeń, Hanno rozejrzał się szybko wokół, jednak w panujących

ciemnościach nie potrafił dostrzec zbyt wielu szczegółów poza zarysem

ścieżek oraz wypielęgnowanych krzewów i drzew w ogrodzie.

W niewielkiej odległości od willi, od strony miasta, dostrzegł dachy

budynków gospodarczych, zapewne stajni, szop i dużej stodoły. Nie

zauważył żadnych śladów życia. Trochę uspokojony zwrócił się do trzech

włóczników dowodzących pozostałymi grupami:


– Przeszukajcie wszystkie budynki. Bierzcie tylko to, co nadaje się do
zjedzenia. Bądźcie czujni. Jeśli napotkacie opór, wycofajcie się. Nie chcę
żadnego chojrakowania w tych ciemnościach. Czy to jasne?

– Tak, panie – wyszeptali zgodnym chórem.

Hanno uznał, że nie powinien dłużej czekać. Wyczuwał za sobą

obecność żołnierzy. Nagle rozległo się metaliczne szczęknięcie, gdy

włócznia jednego z żołnierzy uderzyła w hełm tego, który znajdował się

przed nim. Hanno rzucił przez ramię wściekłe spojrzenie, ale nie zatrzymał

się, aby zrugać nieudacznika. Jeśli mają szczęście, ten niezbyt głośny

dźwięk nie był wystarczający, aby obudzić kogoś, kto być może znajdował

się w środku. Przyjrzał się ścianie, szukając głównego wejścia. Natknęli się

na nie dwadzieścia kroków dalej – były to typowe ciężkie drewniane drzwi

z metalowymi ćwiekami, wzmacniającymi konstrukcję zamkniętej


niewielkiej bramy. Hanno przyłożył dłoń do drewna. Popchnął odrzwia. Nie

przesunęły się nawet na palec, więc nacisnął mocniej. Wysiłki te nie

przyniosły żadnych efektów. Serce zaczęło mu szybciej pompować krew.

Czy ktoś jest w środku, czy brama została zamknięta od zewnątrz przez

opuszczających willę mieszkańców?

Czuł na plecach spojrzenia swoich ludzi. Postanowił je zignorować, bo

musiał zastanowić się, co dalej. Jeśli spróbuje sforsować drzwi siłą, obudzi

tych, którzy mogą znajdować się w środku. Niemniej nie mógł tak po

prostu się poddać. Odejść? Ma zrezygnować, nie wiedząc nawet, czy dom

jest pusty? Odsunął się od drzwi i spojrzał w górę, oceniając wysokość

dachu. Odłożył na bok tarczę i włócznię, po czym kiwnął głową na trzech

najbliższych żołnierzy.
– Bogu, idziesz ze mną. – Gdy najniższy z żołnierzy podszedł do niego,
Hanno zwrócił się do pozostałych. – A wy pomóżcie nam dostać się na

górę.

Spojrzeli na niego niepewnie, nie rozumiejąc, co planuje.


– Razem z Bogu wejdziemy na dach, zejdziemy na dziedziniec
i otworzymy bramę od środka

– Czy ja nie powinienem iść, panie? – spytał starszy z trójki żołnierzy. –

Jeśli coś się stanie? Na wszelki wypadek.

Hanno nie zamierzał nawet się nad tym zastanawiać. Czuł już w żyłach

krążącą adrenalinę.

– Nie. To zajmie nam tylko kilka chwil.

Włócznicy posłusznie zbliżyli się do swojego dowódcy i złączyli

dłonie, aby ułatwić mu dostanie się na dach. Hanno umieścił stopę

w zaimprowizowanym strzemieniu, a żołnierze wyprostowali, unosząc

dowódcę. Hanno wyciągnął ręce, aby złapać równowagę, a potem

zamachnął się wolną nogą. Szybko wciągnął się na dach. Dolna krawędź

jego kirysu z brązu uderzyła z głuchym łoskotem o dachówki. Szlag!


Zamarł w niewygodnej pozycji, na wpół klęcząc, na wpół stojąc. Przez

kilka uderzeń serca absolutnie nic się nie działo. A potem usłyszał ruch na

wewnętrznym dziedzińcu. Kaszel, odgłos wciągania powietrza, a potem

mokre plaśnięcie, jakby człowiek na dziedzińcu splunął.


– Jebane koty. – Hanno usłyszał człowieka posługującego się łaciną. –
Zawszone kręcą się ciągle po dachu…

Czekał. Czuł, jak rośnie mu tętno. Mężczyzna na dole cofnął się i teraz

znajdował się dokładnie pod nim. Musi pilnować drzwi. A to

prawdopodobnie oznacza, że właściciel znajduje się w domu. Co robić? Nie

mógł się długo zastanawiać. Jeśli teraz zrezygnuje, będzie musiał pogodzić

się z myślą, że miał w zasięgu ręki ludzi, którzy mogli wiedzieć coś, co

przydałoby się Hannibalowi. Czym ryzykuję? Razem z Bogu poradzą sobie

z łatwością ze starym niewolnikiem, zapewne bez kondycji. Ten głupiec

pewnie i tak już zasnął.

Pochylił się i pokazał Bogu, żeby do niego dołączył.

Wysyczał tylko ostrzeżenie, że powinien uważać na swoją zbroję.

Włócznik przysunął się do niego niemal w całkowitej ciszy.

– Słyszałem kogoś. Jest tuż pod nami – szepnął Hanno. – Pójdę

pierwszy. Ty zejdziesz po mnie.

Uważając, żeby znów nie narobić hałasu krawędzią kirysu lub okuciem

pochwy miecza, Hanno wspinał się coraz wyżej na zgiętych kolanach.

Dotarł do szczytu dachu i spojrzał w dół. Wewnętrzny dziedziniec

przypominał ten dobrze mu znany z domu Kwintusa. Wokół prostokątnego

atrium z licznymi krzewami ozdobnymi i posążkami biegły wytyczone

ścieżki. Centralne miejsce zajmowała fontanna – teraz jakby zastygła

w ciszy – a resztę przestrzeni wypełniały drzewa owocowe i krótkie rzędy

winorośli. Nie dostrzegł żadnego ruchu.

Rozluźnił się, przyjmując wygodniejszą pozycję. Zdał sobie sprawę, że

aby zejść bezpiecznie, musi przedostać się na skraj dachu i usiąść. Wtedy
metalowe elementy zbroi znów zetkną się z dachówkami, ostrzegając tego,

kto znajduje się na dole. A zatem mógł zrobić tylko jedno. Wstać, rozpędzić

się i zeskoczyć z dachu, wykorzystując zaskoczenie. Wyjaśnił Bogu, co

zamierza, i nakazał mu zrobienie tego samego. Oceniał, że nie będzie

skakał z wysoka. Mur po drugiej stronie musiał mieć taką samą wysokość.

Wyląduje na pokrytej mozaiką ścieżce, przeturla się, potem błyskawicznie

podniesie się, wyciągnie miecz i zabije strażnika pilnującego bramy,

a później szybko wpuści resztę swoich ludzi.

Nie spodziewał się jednak, że zwali się prosto na plecy odźwiernego,

który w tej samej chwili postanowił akurat wyjść do atrium.

Co więcej, liczył, że będzie miał do czynienia z jakimś strażnikiem

z przypadku, a nie z weteranem legionów, triariusem w pełnej zbroi.

Zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak, gdy obaj uderzyli z impetem

o ziemię. Niestety, po przeturlaniu się ostatecznie to Hanno znalazł się na

dole. Jego hełm zamortyzował wprawdzie uderzenie o mozaikę, ale i tak

przez jakiś czas był kompletnie zdezorientowany. Próbował czym prędzej

się pozbierać, krzywiąc usta w grymasie bólu. Ciosy rozeźlonego legionisty

wcale mu tego nie ułatwiały. Pięść Rzymianina wylądowała na podbródku,

odrzucając w tył jego głowę. Uderzył hełmem w mozaikę tak, że zobaczył

gwiazdy. Jakimś sposobem udało mu się jednak wydostać poza zasięg rąk

wroga i stanąć na chwiejnych nogach. Triarius uczynił to samo.

W migotliwym świetle rzucanym przez lampę we wnęce na ścianie obaj

przyglądali się sobie oszołomieni i zdziwieni.

Co, na Baala Hammona, robi tu legionista? – zastanawiał się Hanno,

walcząc z ogarniającą go paniką. Na pewno nie jest sam!

– Bogu! Bywaj!

– Bogowie! Jeden z ludzi Hannibala! – ryknął Rzymianin. – Alarm!

Jesteśmy atakowani!
Hanno rzucił okiem na bramę. Jego serce zamarło. Drzwi nie były

blokowane zwykłą zasuwą, ale miały również sporej wielkości zamek.

Przeniósł wzrok na triariusa. Jego uwagę przyciągnął pozłacany pas

z wiszącym przy nim pękiem kluczy. Zaklął pod nosem i od razu sięgnął po

miecz. Jego jedyną szansą było uśmiercenie legionisty. Musiał uporać się

z tym jak najszybciej, aby wpuścić do środka resztę ludzi.

Legionista nie zamierzał uciekać. Wołał swoich towarzyszy,

wyciągnąwszy gladius.

– Brudny gugga!

To nie był pierwszy raz, gdy ktoś nazwał Hanno małym szczurem, ale ta

obelga otworzyła jakąś nie do końca zabliźnioną ranę w jego sercu. Mógł

odpowiedzieć na zniewagę tylko w jeden sposób. Rzucił się do ataku

z wielką zawziętością, mierząc w brzuch przeciwnika. Roześmiał się, gdy

triarius uskoczył na bok, niezdolny do zablokowania tego ciosu.

– Brudny? Sam cuchniesz bardziej niż locha.

Ciężkie kroki na dachu oznaczały, że Bogu pędzi już z pomocą.

Włócznik miał tyle rozumu, że zeskoczył za plecami legionisty, który zaklął

głośno, widząc, że znalazł się w potrzasku. Nie poradziłby sobie z dwoma

nieprzyjaciółmi atakującymi z przodu i z tyłu. Nie rzucił się jednak do

ucieczki, ale roztropnie wycofał ku łukowi sklepienia nad bramą, broniąc

dostępu do drzwi.

Podniesione głosy i tłum wylewających się na dziedziniec legionistów

mówiły Hanno, że naprawdę nie mają już czasu.

– Na niego Bogu!

Gdy Libijczyk zbliżył się do przeciwnika, Hanno zamarkował cios

w lewą stopę legionisty. Rzymianin spróbował odskoczyć na bezpieczną

odległość, dzięki czemu Hanno uderzył prawą ręką, miażdżąc głownią

miecza chrząstkę w nosie przeciwnika, która pękła z głuchym trzaskiem.


Mężczyzna krzyknął z bólu i cofnął się na chwiejnych nogach, ocierając

krew ściekającą na brodę. Hanno ruszył za nim jak żmija polująca na mysz.

Musiał działać szybko. Z całą siłą, na jaką go było stać, wraził ostrze

miecza w jego szyję, tam, gdzie kończyła się kolczuga. Sztych wszedł

głęboko. Ocierając się aż o kręgosłup, żelazo zagłębiło się prawie po jelec.

Triarius wytrzeszczył oczy, otwierając szeroko usta, jakby chciał coś

powiedzieć, jednak zamiast słów wypłynęła z nich tylko krwawa piana.

Koniec nadszedł szybko.

Hanno westchnął z wysiłku i wyszarpnął ostrze z ciała przeciwnika.

Musiał zamknąć oczy, aby osłonić je przed kroplami krwi, która wystrzeliła

z rany niczym z fontanny. Ciało osunęło się bezwładnie na posadzkę

atrium. Hanno pochylił się, szukając rozpaczliwie kluczy. Zerknął za plecy

i natychmiast pożałował, że to uczynił. Przez atrium pędziło co najmniej

kilkunastu triarii, którzy ubierali się w biegu.


– Zatrzymaj ich! – krzyknął do Bogu, a sam odwrócił się w stronę
drzwi. Z drugiej strony bramy ktoś walił w nie pięściami.

– Panie?! Co się dzieje? Panie!

Hanno nie marnował ani chwili. Najpierw odciągnął zasuwę. Wybrał

pierwszy klucz na chybił trafił i wsunął go do ogromnego zamka.

Spróbował przekręcić w lewo. Zamek ani drgnął. Przekręcił w drugim

kierunku. Nic się nie działo.

Gmerając szaleńczo przy kółku z kluczami, wybrał inny. Jakaś część

jego umysłu rejestrowała odgłos sandałów stukających o płytki, gniewne

okrzyki, gdy Rzymianie dostrzegli ciało kompana, a potem okrzyk bojowy

Bogu i metaliczny szczęk broni dochodzący z tyłu z odległości nie większej

niż pół tuzina kroków. Blisko. Za blisko. Tymczasem on mocował się

z zamkiem, nie mogąc dopasować klucza. Z trudem powstrzymywał się od

krzyku. Musiał się uspokoić, żeby wreszcie umieścić klucz w zamku. Ten

jakby pasował lepiej niż poprzedni. Poczuł rodzącą się nadzieję. W lewo?
Nic z tego. Niespeszony zaczął przekręcać go w prawo, gdy usłyszał

zdławiony skowyt pełen bólu.

– Ranili mnie, panie… – jęknął Bogu za jego plecami.

Hanno popełnił fatalny błąd i odwrócił głowę, żeby zobaczyć, w jakim

stanie jest jego towarzysz. Ujrzał dwóch triarii, którzy pędzili prosto na

niego. Bogu zamachnął się jeszcze desperacko włócznią, celując

w mężczyznę bez tarczy, ale w konsekwencji sam został bez osłony

i kolejny atakujący uderzył go barkiem, odrzucając na ścianę. Hanno

zrozumiał, że Rzymianie nie chcieli zabić włócznika, ale jak najszybciej

dotrzeć do niego. Odwrócił się ku drzwiom o wiele za późno, napierając na

klucz w mechanizmie zamka. Chwilę później otrzymał cios w tył głowy.

Przed oczyma rozbłysły mu gwiazdy. Jego świat zawęził się do ciasnego

tunelu bezpośrednio przed nim. Widział tylko swoją dłoń. Omdlała,

ześlizgnęła się z klucza, którego nie przekręcił wystarczająco, aby zwolnić

blokadę. Odgłosy wydawane przez jego żołnierzy za drzwiami zmieszały

się z okrzykami triarii. Chciał wołać: „Idę!”, ale z jego ust nie wydobył się

żaden dźwięk. Siły go opuściły. Nie mógł nic poradzić na to, że ugięły się

pod nim nogi.

Zapadł w ciemność.

Obudził się, kaszląc i wypluwając lodowatą wodę, bo ktoś wylał mu jej

całe wiadro na głowę. Był skołowany. Walczył ze strachem i wściekłością.

Leżał na plecach na zimnej kamiennej podłodze. Gdzie? Nie miał pojęcia.

Próbował się podnieść, ale jego ręce i nogi go nie słuchały. Zamrugał, aby

lepiej widzieć, próbując zignorować przeraźliwy ból głowy. Stali nad nim

i uważnie mu się przyglądali dwaj mężczyźni – najwyraźniej triarii –

wykrzywiając usta w szyderczych uśmiechach. Znajdowali się w jakimś

niskim pomieszczeniu. Ogarnęła go panika i serce zaczęło szaleć

w piersiach. Gdzie jestem, na bogów!?


– Przyjemnie ci się spało? – odezwał się legionista po jego lewej
stronie, mężczyzna o rozbieganym wzroku, lekko zezujący.

– Już chyba dość, co kochanieńki? – dodał drugi, udając zatroskanie. –

Najwyższy czas na małą pogawędkę.

Hanno zrozumiał, że czeka go wiele bólu. Nasłuchiwał odgłosów

z otoczenia. Nie dochodziły do niego dźwięki świadczące o toczącej się

w pobliżu walce. Podupadł na duchu. Ani śladu Mutta i jego ludzi. Czy

w ogóle znajduje się jeszcze w rzymskiej willi?

Pierwszy legionista zaśmiał się złośliwie, jakby rozumiejąc, że jego

więzień próbuje zorientować się w sytuacji.

– Nikt nie przyjdzie ci z pomocą. Jesteśmy bezpieczni za murami

Victumulae.

Hanno jęknął. Spojrzał w lewo. Bogu leżał parę kroków dalej. Jego

tunika na brzuchu była nasiąknięta krwią, wiele bólu musiała mu też

sprawiać rana na łydce prawej nogi.

Zostaliśmy tylko ja i Bogu. Hanno zaklął siarczyście po kartagińsku.

To wywołało tylko kolejne uradowane parsknięcie.

– Pewnie zastanawiasz się, czemu twoi ludzie nie wyłamali drzwi?

Rzymianin trafił w sedno, ale Hanno starał się nie pokazać po sobie, że

rozumie, co się do niego mówi. Nie mają przecież pojęcia, że znam łacinę.
– Zwiali, gdy tylko zaczęliśmy głośno krzyczeć – odezwał się drugi. –
Nie mogliśmy uwierzyć we własne szczęście. Zapewne pomyśleli, że
z miasta zaraz nadejdą posiłki. Durnie. – Hanno poczuł ogarniające go

zmęczenie. Wykonywali moje rozkazy. Legionista uśmiechnął się

nieprzyjemnie. – Gdyby tylko wiedzieli, że jedynym efektem naszych

krzyków będzie dźwięk trąbek garnizonu!

Hanno zrobiło się niedobrze na samą myśl o tym, co się stało. Zamknął

oczy, ale kopnięcie w żebra sprawiło, że natychmiast je otworzył. Próbował

przekręcić się tak, aby uniknąć kolejnego kopniaka, ale wtedy noga
legionisty wylądowała na jego plecach. Zebrał się w sobie i napiął mięśnie,

przygotowując się na następne ciosy.

– Dosyć! – Usłyszał gromki głos. – To ja zdecyduję, kiedy i jak ci dwaj

nikczemnicy zostaną ukarani.

Legioniści zaszurali nogami, stając na baczność.

– Tak jest! Przepraszam, panie.

– Podnieście go.

Hanno poczuł dłonie pod pachami. Żołnierze postawili go do pionu.

Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Znajdowali się w kwadratowej izbie

z kamiennymi ścianami bez okien. Trzy małe lampki oliwne dawały akurat

tyle światła, aby można było dostrzec lśnienie wilgoci na murze i stół, na

którym znajdowało się mnóstwo przerażających narzędzi z zadziorami

i gładkimi ostrzami do zadawania tortur. Rozżarzony do czerwoności żarnik

obiecywał więcej odmian bólu. Oficer, który właśnie pojawił się

w pomieszczeniu, obserwował w milczeniu, jak żołnierze unoszą ramiona

Hanno nad jego głowę, a potem rozprostowują na linie, którą przeciągnięto

przez hak u sufitu. Gdy sznur naprężył się, a stawy w ramionach musiały

utrzymać całe ciało, Hanno zrozumiał, co znaczy prawdziwy ból.

Rozpaczliwie wyprostował palce stóp. Podłoga była tak blisko! Dotykał jej

właściwie końcówkami sandałów, ale nie mógł wytrzymać w tej pozycji

dłużej niż kilka chwil. Sapiąc z frustracji i cierpienia, podniósł wzrok na

swojego oprawcę.

Ku wielkiemu zdumieniu rozpoznał krępego oficera o kwadratowej

szczęce, gładko ogolonego, wyglądającego na jakieś trzydzieści pięć lat. To

był ten sam człowiek, którego oszczędził podczas ostatniej potyczki

z rzymskim patrolem mniej więcej tydzień wcześniej. Wróg, którego nie

zabił, gdyż wybrał ocalenie życia swojego zastępcy. Powinienem był go

przeszyć mieczem. Od razu dopadło go poczucie winy, bo wiedział, że


wtedy zginąłby nie tylko ten oficer, ale i Mutt. A on i tak zostałby

więźniem. Zmieniłby się tylko jego dręczyciel. Stwierdził, że mężczyzna go

nie rozpoznał. Istniała mała szansa, że to wcześniejsze spotkanie może

zadziałać na jego korzyść. Trzymał się jednak tej pokrzepiającej myśli

niczym ostatniej deski ratunku.

Oficer posłał mu uśmiech pełen nieszczerego zrozumienia.


– Nieprzyjemnie, co? Ciesz się, że nie kazałem ci związać rąk za
plecami. Wtedy po uniesieniu twoje ramiona natychmiast wyskoczyłyby ze
stawów. – Oficer skrzywił się, gdy Hanno nie odpowiedział. – Nie
rozumiesz ani słowa, prawda?

Hanno i tym razem się nie odezwał, próbując zachować pozory.

– Podwieście mi też tego drugiego szczura – rozkazał oficer.

Tłumiąc bezsilny gniew, Hanno patrzył, jak żołnierze bezceremonialnie

poderwali jęczącego Bogu i unieśli na linach. Włócznik wyglądał, jakby na

chwilę odzyskał pełną świadomość. Spojrzał na Hanno. Próbował się

uśmiechnąć, ale wyszedł mu grymas.

– Wszystko będzie dobrze – szepnął do niego pocieszająco Hanno.

– Nie musisz mnie okłamywać, panie.

Następne zdanie zastygło Hanno w gardle. Na tunice Libijczyka

pojawiły się świeże plamy krwi sączącej się z rany brzucha. Obaj nie wyjdą

już z tej piwnicy. Bogu o tym wiedział. On też. Nie było sensu udawać.

– Niech bogowie obdarują nas łaską łatwego przejścia w zaświaty.

– Cisza! – zawołał oficer, strzelając palcami. – Znajdźcie mi tamtego

niewolnika z Kartaginy, o którym wcześniej mówiliśmy.

– Tak jest, panie. – Zezowaty żołnierz ruszył ku drzwiom.

– Nie ma takiej potrzeby. Mówię po łacinie całkiem dobrze – odezwał

się Hanno.

Oficer umiejętnie ukrył zaskoczenie.

– Skąd znasz mój język?


– W młodości miałem greckiego nauczyciela.

– Cywilizowany gugga, co? – Oficer uniósł brwi ze zdziwienia.

– Wielu z nas jest dobrze wykształconych – odparł Hanno bez emocji.

– Czy twój człowiek też mówi po łacinie?

– Bogu? Nie.

– To znaczy, że u was też istnieją różnice między klasami społecznymi –

zastanawiał się na głos oficer, zerkając z pogardą na swoich żołnierzy. –

Twoja łacina jest jednak tak dobra, że nie słychać w niej greckiego akcentu.

Brzmi raczej tak, jakbyś wychował się w Kampanii.

Tym razem to Hanno musiał ukryć zaskoczenie. W sumie nie powinien

się dziwić, bo długo szlifował swój język, rozmawiając z Kwintusem

i Aurelią.

– Jakiś czas przebywałem w południowej Italii – przyznał.

Rzymianin zbliżył się do niego. Popchnął Hanno tak, że chłopak

zachwiał się na czubkach palców. Cofnął się i – chcąc nie chcąc – stracił

równowagę. Jęknął z bólu.

– Nie opowiadaj mi tu bajek!

Hanno desperacko pragnął zmniejszyć obciążenie stawów, więc znów

wyciągnął palce. Ledwo udało mu się utrzymać pozycję i uniknąć

najgorszego bólu.

– Ale to prawda. Wpadliśmy z przyjacielem na piratów, dryfując między

Kartaginą i Sycylią. Sprzedano nas w niewolę. Mnie kupiła familia

z Kampanii. Przez ponad rok mieszkałem w pobliżu Kapui.

– Jak nazywa się twój właściciel?

– Nie mam właściciela – odpowiedział Hanno dumnym głosem.

Uderzenie w splot słoneczny wypchnęło całe powietrze z jego płuc. Po

chwili Hanno znów poczuł palący ból w stawach ramion, które z trudem
unosiły jego ciało. Zbierało mu się na wymioty. W ustach pojawił się

kwaśny smak soków żołądkowych.

Oficer odczekał chwilę, zanim zbliżył swoją twarz do czerwonej od

bólu twarzy Hanno.

– Bardzo wątpię, czy twój pan dał ci manumissio, żebyś mógł spieprzyć

i dołączyć do armii Hannibala. Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że nadal

jesteś jego niewolnikiem. Rozumiesz?


– To, że wpadłem w łapy piratów, nie znaczy, że jestem niewolnikiem! –
Wyrażanie sprzeciwu było daremne, ale Hanno czuł ogarniającą go
wściekłość. – Jestem wolnym człowiekiem. Kartagińczykiem!

W nagrodę otrzymał kolejne potężne uderzenie. Zwymiotował tym, co

jeszcze zostało w jego brzuchu. Żałował, że oficer stał wystarczająco

daleko, aby odskoczyć ze stopami. Oprawca czekał cierpliwie, aż Hanno

skończy, a potem schylił się do jego ucha i wyszeptał:

– Jeśli zostałeś sprzedany rzymskiemu obywatelowi, ciągle jesteś jego

niewolnikiem, czy to ci się podoba, czy nie. Nie zamierzam na ten temat

więcej dyskutować, a jeśli masz chociaż trochę oleju w głowie, też nie

będziesz zaprzeczać. Jak nazywa się twój właściciel?

– Gajusz Fabrycjusz.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

Hanno spodziewał się kolejnego ciosu, ale ten nie nastąpił.

– Jego żona nosi imię Atia. Mają dwoje dzieci, Kwintusa i Aurelię. Ich

gospodarstwo znajduje się około pół dnia drogi od Kapui.

– Kontynuuj…

Opisał szczegóły swojego życia w domu Fabrycjusza, w tym jego

relacje z Kwintusem i Aurelią, a także wizytę Kajusza Minucjusza

Flakkusa, nobila z ważnego rzymskiego rodu. Nie wspomniał słowem

o Agesandrosie, nadzorcy, który sprawił, że jego życie w gospodarstwie


stało się piekłem. Nie zamierzał też mówić o poszukiwaniu Suniatona,

swojego przyjaciela.
– W porządku. Wystarczy. Może i faktycznie byłeś niewolnikiem
z Kapui – powiedział oficer, spoglądając na niego wzrokiem, w którym
widać było wyrachowanie. – To znaczy, że uciekłeś, gdy dowiedziałeś się,

że Hannibal wkroczył do Galii Przedalpejskiej?

Hanno nie chciał mówić, że musiał uciekać w nocy jak pies

z podkulonym ogonem.

– Nie. Zostałem uwolniony przez Kwintusa, syna mojego właściciela.

Pozwolił mi odejść.

– I myślisz, że ja w to uwierzę? – Na twarzy oficera pojawił się grymas

podejrzliwości.

– Wszystko mi jedno. To prawda.

– Gdzie był jego ojciec, gdy to się stało? Matka?

– Fabrycjusz wyjechał. Służy w armii rzymskiej. Atia nie miała pojęcia,

co zamierza Kwintus.
– Co za mała żmija. Nie chciałbym mieć takiego syna. – Oficer pokręcił
głową. – Ale to jeszcze nie koniec. Ani tam, ani tutaj… Teraz chciałbym
wiedzieć, dlaczego ty i twoi ludzie kręciliście się nocą wokół tej willi.

Nie ma znaczenia, czy on się dowie.

– Miałem nadzieję znaleźć kogoś, kto wie coś na temat liczby obrońców

miasta.
– I udało ci się! Natknąłeś się na mnie! Tylko że ode mnie niczego się
nie dowiesz. – Oficer zarechotał nieprzyjemnie.

Co za kutas…

– A zatem prowadzisz zwiad dla Hannibala? Mówią, że prowadzi armię

na Victumulae. To prawda?

Hanno skinął głową

– Tak.
Nastąpiła chwila ciszy.

– Ilu wiedzie ludzi?


– Mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy – skłamał gładko Hanno. Twarz
oficera nabrała kolorów, a Hanno poczuł ogarniającą go mroczną radość. –
Każdego dnia dołącza do niego coraz więcej Galów. – Gdy te słowa,
skądinąd prawdziwe, wyszły z jego ust, Hanno zorientował się, że to było

dla oficera za dużo. Cios, który otrzymał, był jak do tej pory najmocniejszy.

Hanno poczuł tak intensywny ból, że przed oczami zrobiło mu się ciemno.

Na jakiś czas stracił przytomność. Obudziło go poklepywanie po twarzy.


– Myślisz, że to ból? To nic w porównaniu z cierpieniem, które
zamierzam ci sprawić. Kiedy moi ludzie skończą, zostanie z ciebie pusta

skorupka.

Hanno podążył za wzrokiem oficera, który wpatrywał się w narzędzia

tortur rozłożone na stole. Poczuł, jak w jego brzuchu kształtuje się paląca

kula lęku. Ile zniesie, zanim zacznie błagać o litość? Zanim zacznie szczać

pod siebie, nie wytrzymując bólu. Czy oficer zgodzi się szybko zakończyć

męczarnie, gdy wspomni o tym, że darował mu życie? Ogarnął go wstyd.

Miej trochę dumy! – zrugał się w myślach.


– Rzymska łajza… – zaskrzeczał Bogu, używając przy tym kiepskiej
łaciny. – Poczekaj. Na ból… Poczujesz go. Armia Hannibala. Hannibal…
jest lepszy niż którykolwiek z waszych wodzów.

Hanno rzucił Bogu ostrzegawcze spojrzenie, ale było już za późno.


– Rozgrzejcie mi jakieś żelazo! – rozkazał oficer. Podszedł bliżej
i uderzył pięścią Libijczyka w sam środek krwawej plamy na brzuchu.

Włócznik ryknął z bólu, a oficer tylko się uśmiechnął.

– Zostaw go! Jest ranny! – krzyknął Hanno.

– To znaczy, że łatwiej zmuszę go do rozmowy. Kiedy umrze,

przejdziemy do ciebie.

Hanno przez chwilę czuł ulgę, ale od razu pojawiło się dręczące

poczucie winy, że Bogu ucierpi pierwszy. Może jednak tego właśnie chciał
jego włócznik.
– Przyprowadźcie mi tego kartagińskiego śmierdziela! Muszę rozumieć,
co mówi ten ranny skurwysyn, a nie mogę liczyć, że jego towarzysz

przetłumaczy wszystko jak trzeba.

Zezowaty żołnierz od razu znalazł się za drzwiami.

Oficer stanął przy rozpalonym żarniku, potupując z niecierpliwością

nogą. Wreszcie legionista trzymający żelazo oświadczył, że się

odpowiednio rozgrzało. Oficer złapał za uchwyt przez grubą szmatę,

a następnie zbliżył się do Bogu. Hanno poczuł dreszcze. Końcówka żarzyła

się złowieszczym pomarańczowoczerwonym blaskiem. Próbował rozluźnić

sznur na nadgarstkach, ale udało mu się tylko zedrzeć sobie skórę do krwi.

– To może powstrzymać krwawienie – cedził słowa oficer.

Oczy Bogu zrobiły się wielkie jak spodki, gdy patrzył, jak jego oprawca

zbliża się do niego powoli, jakby od niechcenia. Hanno nie mógł nie

podziwiać odwagi swojego włócznika, bo ten nie wydał z siebie żadnego

odgłosu świadczącego o tym, że się boi.

Ssszszyyyy…

Oficer uśmiechał się, przekręcając żelazo w ranie brzucha włócznika.

Z ust Bogu wyrwał się długi rozdzierający jęk.

– Nieludzki sukinsynu! – ryknął Hanno, zapominając o swoim bólu.

Oficer odwrócił się szybko i wyciągnął tlącą się ciągle końcówkę żelaza

w kierunku twarzy Hanno. Ten cofał się na palcach aż pod ścianę.

Szczerzący się Rzymianin zbliżył żelazo na odległość palca do prawego

oka Kartagińczyka.

– Ty też chcesz?

Hanno nie potrafił wydusić słowa. Nadal był świadomy jęków Bogu,

ale powstrzymanie się od odpowiedzi wymagało wielkiej siły. Czuł, że

mięśnie nóg już protestują przeciwko temu wysiłkowi, czuł zbliżające się
skurcze w palcach. Za kilka uderzeń serca gałka oczna nadzieje się na

czerwony od żaru pręt. Wielki Baalu Saphonie, pomóż!

Drzwi otworzyły się i w progu pojawił się zezowaty żołnierz. Za nim do

pomieszczenia wszedł mężczyzna o ciemnej karnacji, ubrany

w prześwitującą tunikę. Na głowie miał czarne, drobne loczki i tak ciemną

skórę, że nie mogło być wątpliwości, iż należy do ludu, z którego

pochodziła większość żołnierzy armii Hannibala. Oficer odwrócił się do

niego, opuszczając rozpalone żelazo.

– No, wreszcie! – Spojrzał na niewolnika krytycznie. – Mówisz po

łacinie?

– Tak, panie. – Niewolnik zerknął na Hanno i Bogu. W jego brązowych

oczach pojawił się płomyk emocji, który jednak, umiejętnie zamaskowany,

natychmiast zgasł.
– Dobrze. Chcę, żebyś tłumaczył każde słowo tego tu śmiecia. –
Wskazał Bogu prętem, po czym wymienił go na nowe narzędzie tortur, już
rozgrzane w żarniku do czerwoności. – Ilu ludzi ma ze sobą Hannibal?

Niewolnik przetłumaczył jego pytanie.

Bogu wymamrotał coś niewyraźnie.

– Co powiedział?

– Mówi, że jest z nim więcej ludzi, niż może zgromadzić Rzym.

– Bogowie! Ten jest zbyt głupi, aby powiedzieć mi prawdę! – Oficer

pochylił się i przyłożył rozpalone żelazo do płytkiej rany na lewym udzie

włócznika. Powietrze znów wypełnił syk i swąd przypalanego ciała, a także

kolejny ogłuszający ryk bólu. Bogu odsunął nogę, ale był zbyt słaby, aby

uwolnić się od żelaza, które Rzymianin dociskał.

– Armia liczy pięćdziesiąt tysięcy! – wykrzyknął. Niewolnik

bezzwłocznie przetłumaczył jego słowa na łacinę.

Oficer spojrzał na Hanno, który – gdyby tylko mógł – wzruszyłby

ramionami.
– Mówiłem przecież… – Pomyślał, że Rzymianin złapał przynętę, ale

jego spojrzenie powiedziało mu, że tak się nie stało.

Oficer podszedł do stołu z narzędziami i zaczął czegoś szukać.

Krzyknął z radości, gdy uniósł żelazo do znakowania, którego końcówka

uformowana była na kształt litery F. Pokazał go Hanno z triumfalnym

uśmiechem na ustach.

– Widzisz to? F jak fugitivus. Nie przeżyjesz naszej małej sesji pytań

i odpowiedzi, ale ten znak na czole sprawi, że przez ostatnie chwile

swojego marnego żywota nie zapomnisz, kim naprawdę jesteś.

Hanno patrzył z przerażeniem, jak oficer wkłada żelazo do ognia.

Widział kiedyś niewolnika naznaczonego w podobny sposób. Wspomnienie

wypalonej litery na jego czole napełniło go odrazą. A teraz czekał go taki

sam los. Zaczął kręcić nadgarstkami, aby uwolnić się z więzów, ale nie

przyniosło to żadnego efektu, jeśli nie liczyć bólu w ramionach

i przedramionach.

Oficer złapał za kolejne rozpalone żelazo i wrócił do Bogu.

– Kim są ci ludzie, panie? – zapytał nieoczekiwanie niewolnik.

Oficer zastanawiał się przez chwilę, czy powinien w ogóle zniżyć się do

odpowiadania niewolnikowi.

– To żołnierze Hannibala. Złapaliśmy ich za murami.

– Hannibala? – powtórzył niewolnik, cedząc każdą głoskę.

– Zgadza się, niemoto! – Oficer uniósł rozpalone żelazo, aby pogrozić

chłopakowi, który na wszelki wypadek odsunął się na bezpieczną

odległość.

Założę się o wszystko, że po usłyszeniu tej wieści twoje serce śpiewa –

pomyślał Hanno, patrząc na niewolnika. Tak samo jak moje. Niech bogowie

jak najszybciej poprowadzą naszą armię pod bramy miasta. Niech ten

potwór i jego pomagierzy umierają długo i w bólu. Hanno wiedział jednak,


że jego bracia, ojciec i towarzysze pojawią się za późno, żeby uratować

Bogu. Nie pomogą też jemu.

Nadszedł czas, aby przygotować się na śmierć. Najlepiej, jak potrafi.


Rozdział II

Pod murami Piacenzy

wintus z ojcem dotarli za bezpieczne mury Piacenzy

K z pierwszą falą zdemoralizowanych żołnierzy

konsularnej. Wkrótce do miasta przybył także Semproniusz


armii

Longus. Konsul doprowadził tu dziesięć tysięcy legionistów, którzy wyszli

cało z masakry nad Trebią. Później pojawił się również Publiusz Korneliusz

Scypion, drugi konsul, który został ranny jeszcze podczas potyczki nad

Ticinusem i przed walną bitwą zrzekł się dowodzenia na rzecz Longusa.

Nastroje wśród żołnierzy wypełniających każdą wolną przestrzeń

w przepełnionej Piacenzie nie były zbyt dobre. Zaledwie po dwóch dniach,

ku wielkiej konsternacji legionistów, Longus kazał otworzyć bramy. Trzeba

przyznać, że potrafił trzymać nerwy na wodzy. Nakazał prawie wszystkim

żołnierzom opuścić schronienie za murami. Pod osobistym dowództwem

Longusa połowa jego ludzi zajęła się wznoszeniem ufortyfikowanego

obozu, podczas gdy druga pozostawała w gotowości bojowej, licząc się

z tym, że Hannibal może zaatakować w każdej chwili. Ponieważ podczas

ostatniej bitwy jazda rzymska została niemal doszczętnie rozbita, każdy

jeździec był na wagę złota i Kwintus został natychmiast wysłany na patrol.

Miał rozpoznać okolicę i informować o każdym kartagińskim podjeździe.

Pierwszy dzień był najgorszy. Z Fabrycjuszem i mniej więcej

dwudziestoma kawalerzystami zebranymi z kilku jednostek przeprowadzili


zwiad na głębokości około pięciu mil na zachód od Piacenzy, na terytorium,

które teraz znajdowało się pod kontrolą armii wroga. Jako że w głowie

Kwintusa wciąż wirowały obrazy krwawej łaźni, jaką Hannibal zgotował

Rzymianom nad Trebią, z trudem powstrzymywał drżenie, a kilku

jeźdźców wchodzących w skład patrolu ciągle rozglądało się wokół

z nietęgimi minami. Tylko Fabrycjusz wydawał się niewzruszony. Był

czujny, oszczędny w słowach, a przy tym tak pewny siebie, że wkrótce

innym udzielił się jego spokój. Nie bez znaczenia było również to, że nie

napotkali nieprzyjaciela. Wieści o doskonałym dowódcy jazdy rozchodziły

się lotem błyskawicy i po kilku dniach wszyscy rzymscy jeźdźcy

dobrowolnie oddali się pod jego komendę. A Fabrycjusz dowodził twardą

ręką. Nalegał, aby patrole rozsyłano dwa razy dzienne. Jeśli żołnierze nie

przeprowadzali akurat zwiadu, trzymał ich krótko, wysyłając na

wielogodzinne ćwiczenia. Kwintus nie miał przy tym żadnych forów.

Ojciec wręcz zmuszał go do większego wysiłku niż innych żołnierzy.

Dodatkowe obowiązki stały się z czasem dla Kwintusa normą. Domyślał

się, że surowe traktowanie wynika z tego, że ojcu nie podobało się

uwolnienie Hanno i jego szaleńcza wyprawa na północ, aby dołączyć do

armii konsularnej, więc tylko zaciskał zęby i, nie skarżąc się, robił to, co

mu kazano. Tego ranka jednak Fabrycjusz został niespodziewanie wezwany

na naradę z konsulami, co dla Kwintusa i jego towarzyszy oznaczało

równie nieoczekiwany odpoczynek od codziennej rutyny. Mieli wprawdzie

ruszyć na patrol, ale dopiero po południu. Kwintus chciał jak najlepiej

wykorzystać każdą wolną od obowiązków chwilę.

Zdecydowali z Calatinuszem, przyjacielem, który jako jedyny spośród

jego kilku towarzyszy przeżył bitwę nad Trebią, że udadzą się na wyprawę

do miasta. Na miejscu jednak ich dobry nastrój szybko prysł. Może

i większość żołnierzy wyprowadzono za mury, ale wąskie uliczki były


ciągle zapchane. Tłoczyli się na nich mieszkańcy, oficerowie i prości

żołnierze. Wszyscy, jak jeden mąż, wyglądali na załamanych,

zagłodzonych, drażliwych i skłonnych do bitki. Nawoływania sklepikarzy

brzmiały jakoś natarczywie i nieprzyjemnie, podobnie jak krzyki

zaniedbanych dzieci. Kwintusowi wydawało się, że różnej maści żebraków

i obdartusów nazbierało się w mieście dwa razy więcej niż wtedy, gdy po

raz ostatni przebywał na tych uliczkach. Nawet skąpo ubrane ladacznice,

które mizdrzyły się do nich z rozklekotanych schodów prowadzących do

pokoi rozkoszy, żądały za swoje usługi stawek dwa razy wyższych niż

zazwyczaj. Mimo mroźnej aury przepełnienie miasta wyraźnie czuć było

również w powietrzu: smród ekskrementów po prostu powalał. Zaczynało

brakować niektórych produktów spożywczych, a to, co jeszcze było

dostępne, sprzedawano po skandalicznie wysokich cenach. Wino stało się

towarem luksusowym. Krążyły wprawdzie plotki, że wkrótce do miasta

dotrą statki z zaopatrzeniem, zmierzające z wybrzeża w górę Padu, jednak

nikt ich jeszcze nie widział. Zmarznięci, poirytowani i głodni towarzysze

Kwintusa wrócili do obozu podłamani na duchu. Nie chcieli jeszcze iść do

namiotów, licząc się z tym, że Fabrycjusz wrócił z narady, udali się

w stronę południowej krawędzi obozowiska, gdzie stacjonowały oddziały

ocalonej z pogromu armii konsularnej Longusa. Jeśli nie mogą się zabawić,

przynajmniej rozprostują nogi.

Ruszyli najkrótszą drogą via principalis, dzielącą obóz na dwie połowy.

Co jakiś czas musieli schodzić z drogi centuriom maszerującym na

południe. Calatinusz za każdym razem narzekał na piechociarzy, ale

Kwintus nie krył podziwu dla tych twardych legionistów. Wcześniej też

patrzył na nich z góry. Ale po bitwie nad Trebią to się zmieniło. Nie widział

już w nich pełzających po ziemi głupich tyk, jak zwykle nazywali ich

jeźdźcy. Piechota z legionów w starciu z Kartagińczykami jako jedyna


obroniła honor rzymskiej armii, podczas gdy kawaleria nie spisała się

wtedy – delikatnie mówiąc – najlepiej.

Centralny plac, na którym mieściła się kwatera główna konsulów,

znajdował się właśnie przy via principalis i oznaczony był pysznym

vexillum, czerwonym sztandarem na długim drzewcu. Przed sporych

rozmiarów namiotami dowodzenia, między żołnierzami dużego oddziału

gwardii konsulów, tłoczyło się wielu ludzi. Co chwila przybywali konni

kurierzy, centurionowie gromadzili się w grupki, zaciekle o czymś

dyskutując, garstka trębaczy czekała na rozkazy. Kilku przewidujących

kupców zdołało nawet rozłożyć w pobliżu swoje kramy. Straganiarze

oferowali świeży chleb i smażone kiełbaski, w których cenę niewątpliwie

wliczono sporą łapówkę dla oficera przy bramie obozu.

– Ani śladu po twoim ojcu – oświadczył Calatinusz, mrugając do niego

porozumiewawczo. – Pewnie zaciekle dyskutuje z Longusem i innymi

starszymi oficerami, co? Zastanawiają się nad kolejnymi posunięciami?

– Możliwe… – Kwintus jeszcze bardziej zmarkotniał. – I tak nie będę

wiedział o niczym, zanim nie dostaniemy oficjalnych rozkazów.

– Podobnie jak my wszyscy! – Calatinusz poklepał go pocieszająco po

plecach. – Mogło być gorzej. Hannibal zostawił nas w spokoju na kilka

tygodni. Mamy dobrą pozycję, a wkrótce do miasta przypłyną statki

z zaopatrzeniem. Zanim się zorientujesz, przybędą posiłki. – Kwintus

próbował się uśmiechnąć. – Co jest? – Calatinusz potrząsnął głową

z niedowierzaniem. – Ciągle martwisz się, że ojciec zmusi cię do powrotu

do domu?

Przechodzący obok żołnierz spojrzał na nich zaciekawiony.

– Nie tak głośno! – mruknął Kwintus, zwiększając tempo. – Tak, żebyś

wiedział.
Gdy okazało się, że Calatinusz przeżył bitwę, ich relacje weszły na inny

poziom. Dużo ze sobą rozmawiali, a Kwintus opowiedział mu o Hanno

i wzburzeniu Fabrycjusza po niespodziewanym pojawieniu się Kwintusa

przed pierwszym starciem nad rzeczką Ticinus.

– Nigdzie cię nie odeśle. Nie może. Potrzebujemy każdego człowieka! –

oświadczył Calatinusz i zauważył, że Kwintus się rumieni. – Wiesz, co

przez to rozumiem. Jesteś wyszkolonym jeźdźcem, a teraz armia potrzebuje

nas bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakiej byś zbrodni nie popełnił

w oczach ojca, w tej chwili staje się ona całkowicie nieistotna. – Calatinusz

wciągnął powietrze w płuca, napinając mięśnie klatki piersiowej. –

Jesteśmy teraz niezastąpieni!

– Może i masz rację… – Kwintus chciałby czuć się tak pewnie, jak jego

przyjaciel. Podniesiony nieco na duchu, zdołał jakoś odsunąć od siebie

czarne myśli.

Gdy dotarli do południowej palisady obozu, wspięli się po drabinie na

szczyt wysokiego na dziesięć i szerokiego na pół tuzina kroków wału

ziemnego. Na zewnętrznej powierzchni wału wbito mnóstwo naostrzonych

palików, a dalej wykopano głęboki rów. Umocnienia obozu robiły wrażenie,

choć Kwintus wolałby, żeby nie trzeba było sprawdzać, czy wytrzymają

w godzinie próby. Wspomnienie niedawnej porażki jeszcze go nie opuściło.

Morale całej armii wciąż było chwiejne. Zamyślony uważnie studiował

horyzont. Od dłuższego czasu nie docierały do nich żadne wiadomości

o wrogu, ale to nie znaczyło, że dzisiaj będzie tak samo. Ku swojemu

zadowoleniu Kwintus nie dostrzegł jednak ani śladu życia na rozległych

równinach, które ciągnęły się od murów miasta aż po grubą, srebrzystą

wstęgę Padu. Na drodze do Genui jacyś chłopcy pędzili stadko owiec i kóz,

a w stronę głównej bramy kuśtykał starzec prowadzący muła, który ciągnął

wózek z drewnem. Na lekko opadającym stoku po ich lewej stronie


ćwiczyli legioniści. Oficerowie wydzierali się na nich i gwizdali, okładając

od czasu do czasu laskami z winorośli. Jakaś część Kwintusa chciała

przyglądać się musztrze, ale druga wolała zapomnieć o wojnie i żołnierce,

przynajmniej na kilka godzin. Spojrzał na Calatinusza.

– Widzisz coś?

Jego przyjaciel wzruszył ramionami.

– Cieszę się, mogąc powiedzieć, że nie.

Nie działo się nic niepokojącego. Zadowolony Kwintus zerknął na

kłęby brunatnych chmur, które przesuwały się leniwie nad ich głowami.

Zimny wiatr od Alp pchał je na południe i nie wyglądało na to, aby pogoda

miała się poprawić. Zadrżał.

– Jeszcze dziś w ciągu dnia pewnie spadnie śnieg.

– Masz rację – powiedział z irytacją Calatinusz. – A jeśli opady będą

tak duże, jak poprzednio, ugrzęźniemy na długie dni w tym cholernym

obozie.

Kwintusowi nagle wpadł do głowy szalony pomysł.

– Wybierzmy się na polowanie, póki jeszcze mamy możliwość.

– Postradałeś rozum?

– Nie we dwóch. Zbierzemy dziesięciu ludzi. Wystarczy, żeby taki

wypad był bezpieczny. – Kwintus dźgnął przyjaciela palcem.

– Bezpieczny? – Calatinusz nie wydawał się przekonany, ale

odpowiedział Kwintusowi kuksańcem i się uśmiechnął. – Nie jestem

pewien, czy w ogóle możemy teraz mówić, że coś jest bezpieczne, ale nikt

z nas nie chce żyć w ciągłym strachu. Na co liczysz? Zapolujemy na

jelenia?

– Jeśli Diana będzie łaskawa. Kto wie? Może nawet znajdziemy tropy

dzika?
– Teraz wreszcie mówisz jak człowiek. – Calatinusz już był w połowie

drabiny, po której wcześniej wspięli się na palisadę. – Może uda się nam

wymienić mięso za wino.

Kwintus ruszył za przyjacielem. Zrobiło mu się trochę lżej na duszy.

Jakiś czas później Kwintus zastanawiał się, czy aby na pewno

polowanie było dobrym pomysłem. Dziesięciu jeźdźców krążyło po lesie

leżącym na wschód od Piacenzy. Pokonali już wiele mil, bo znalezienie

świeżych tropów dzikiej zwierzyny okazało się o wiele trudniejsze, niż się

spodziewał. Mimo że stosunkowo gęsty las mieszany, składający się

między innymi z dębów i buków, dawał im jako taką osłonę przed wiatrem,

pogoda z każdą chwilą się pogarszała, a mróz sprawił, że ziemia zupełnie

zamarzła. Owszem, widzieli stare ślady, ale na znalezienie nowych na

zmarzniętym w wielu miejscach gruncie nie mogli nawet liczyć. Zauważyli

wprawdzie parę jeleni, ale wyjątkowo ostrożne zwierzęta od razu rzuciły się

do ucieczki, zanim ktokolwiek zdążył sięgnąć po łuk i oddać celny strzał.

– Wkrótce będziemy musieli zawrócić – mruknął Kwintus.

– Racja – potwierdził Calatinusz. – Twój ojciec poda nasze głowy

w potrawce, jeśli nie zameldujemy się na patrol.

Kwintus się skrzywił. Niechętnie szarpnął wodze, wstrzymując konia.

– Równie dobrze możemy zawrócić już teraz. Diana nie jest chyba

w najlepszym nastroju. I nie sądzę, żeby to się zmieniło.

Kilku towarzyszy zgodziło się z nim, wydając z siebie jednoznaczne

chrząknięcia. Po chwili ludzie zaczęli się nawoływać, żeby zebrać tych,

którzy wysforowali się przed Kwintusa. Nikt nie próbował oponować.

Wszyscy strasznie zmarzli i za nic nie chcieli przegapić ciepłego posiłku,

który czekał na nich przed popołudniowym patrolem.

Ścieżka w lesie była tak wąska, że musieli jechać gęsiego. Tym razem

Kwintus znalazł się na czele kolumny. Za nim jechał Calatinusz. Ich


wcześniejsze swobodne rozmowy teraz sprowadzały się głównie do

utyskiwania na temperaturę, głód albo wyrażania różnego rodzaju tęsknot,

w których główną rolę odgrywał kominek w jakimś ciepłym zajeździe,

trunki popijane aż do świtu oraz wyobrażenia o tym, jak można byłoby

podokazywać z jakąś znośną prostytutką w ustronnej izbie. Kwintus słyszał

już tego typu rojenia setki razy, więc wpadały mu jednym uchem, a drugim

wypadały. Jego koń zdawał się świetnie znać drogę, dzięki czemu jeździec

mógł oddać się rozmyślaniom. Zastanawiał się teraz nad listem napisanym

przez Fabrycjusza, do którego mógł dołączyć kilka słów od siebie. Miał

nadzieję, że dotarł już do Atii. Może Aurelia opłakiwała śmierć Kajusza

Minucjusza Flakkusa, kawalera, z którym była zaręczona, ale przynajmniej

wie, że on i jej ojciec żyją i mają się dobrze. Że kiedyś wrócą do Kampanii.

Podniesiony na duchu przywołał z pamięci obraz domu w pobliżu

Kapui. On i ojciec razem z Atią i Aurelią, pół siedząc, pół leżąc, na sofach

przy stole uginającym się pod talerzami z przepysznymi potrawami.

Wyobraził sobie pieczoną wieprzowinę, barwenę smażoną z ziołami

i leszcza z pieca, kiełbaski, oliwki, świeżo upieczony chleb i pełne patery

warzyw. Mógł niemal sięgnąć i poczuć je pod palcami. Do ust napłynęła

mu ślina. W jego umyśle pojawił się obraz Hanno wchodzącego do izby

z półmiskiem kurczaka w dłoniach. Zamrugał. Czy jego rozum płata mu

figle? Z pomocą bogów kiedyś usiądzie z rodziną do wspólnego posiłku,

ale Hanno przy tym nie będzie. Kartagińczyk spłacił swój dług, ale teraz

stał się jego wrogiem. Kwintus nie miał żadnych wątpliwości, że Hanno

zabiłby go, gdyby tylko miał teraz taką okazję. Zmówił szybką modlitwę,

żeby ten dzień nigdy nie nadszedł. Wystarczyło poprosić, żeby nie dane mu

już było spotkać Hanno na swojej drodze.

Te czarne myśli sprawiły, że jego dobry humor zniknął bez śladu.

Rozejrzał się wokół i stwierdził, że znajdują się mniej więcej w połowie


drogi do obozu. Pocieszał się, że to już niedługo, ale nie zdołał przekonać

nawet samego siebie. Przed nimi jeszcze wiele mil. Stopy zmarzły mu tak,

że prawie ich nie czuł w butach. Ciepły żarnik w namiocie, w którego

cieple mógłby się trochę ogrzać, zanim wyruszy na patrol, wydawał się

zupełnie innym, odległym światem.

Minęło kilka uderzeń serca, zanim jego umysł zarejestrował

charakterystyczny gwizd.

Dźwięk się powtórzył. Zamilkło odległe staccato dzięcioła. Rozległ się

krzyk zaniepokojonego kosa, potem drugi. Kwintus poczuł, że pot spływa

mu na czoło. W pobliżu znajdowali się jacyś ludzie! Diana nie opuściła ich

jednak całkiem. Ponieważ wiatr wiał im w twarze, to do nich dotarły

gwizdy, a nawołujący się w ten sposób ludzie nie mogli usłyszeć, że

nadjeżdżają. Odwrócił się i uniósł wyprostowaną rękę, umówiony sygnał

nakazujący zatrzymanie się.

Calatinusz, jadący jakieś dwadzieścia kroków za nim, spojrzał

zaciekawiony.

– Sarna? – spytał z nadzieją.

– Nie. Mamy towarzystwo! Przekaż reszcie, żeby trzymali gęby na

kłódkę!

Zaskoczony Calatinusz otworzył usta, ale szybko uświadomił sobie

znaczenie słów Kwintusa. Odwrócił się na koniu.

– Cicho! Nie jesteśmy sami. Cisza!

Więcej gwizdów. Kwintus przewiercał wzrokiem szpaler drzew przed

nimi, szukając jakiegokolwiek ruchu. Dziękował bogom za spore prześwity

między bezlistnymi pniami, a także brak podszycia, które ułatwiałoby

ukrycie się w lesie. Teren opadał stopniowo, zbliżali się bowiem do

niewielkiego strumienia o wartkim nurcie. Mijali go już dzisiaj, jadąc

w przeciwną stronę. Instynkt podpowiadał mu, że ktokolwiek gwizdał,


musiał nie zdawać sobie sprawy z obecności Rzymian, gdyż w tym

dźwięku nie dawało się wyczuć żadnej pilności. Brzmiało to raczej tak,

jakby myśliwi rutynowo informowali się o swoim położeniu. To nie mogli

być Rzymianie, a przynajmniej wydawało się to mocno wątpliwe. Od czasu

bitwy nad Trebią niewielu ludzi skłonnych było zapuszczać się tak daleko

od miasta, chyba że w większej grupie. Oznaczało to, że ci, których

słyszeli, byli albo Kartagińczykami, albo, co bardziej prawdopodobne,

Galami z jakiegoś okolicznego plemienia. Kwintus poczuł lodowate palce

strachu myszkujące wzdłuż kręgosłupa.

Dobrze pamiętał, do czego zdolni byli Galowie, których uważano

wcześniej za rzymskich sojuszników. Wkrótce po przybyciu do obozu armii

Scypiona przeżyli z Calatinuszem nocną napaść, w czasie której zginęło

wielu ich towarzyszy. Szkarłatne ślady pozostawione na śniegu, gdy

plemienni wojownicy uciekali ze swoimi trofeami, do teraz były bardzo

wyraźne w jego pamięci. Nad Trebią Kwintus ścierał się z Galem

dosiadającym konia ozdobionego zawieszonymi na uprzęży głowami

pokonanych wrogów. I omal nie pożegnał się wtedy z życiem. To

wspomnienie sprawiło, że przez chwilę spoglądał na świat jakby zza

czerwonej mgły. Miał dobry powód, aby mścić się na każdym Galu, który

walczył dla Hannibala. Wziął głęboki oddech, starając się uspokoić

skołatane nerwy. Musieli zachować ostrożność. Może ktoś ich śledził?

Może przeciwników jest zbyt wielu, aby z nimi walczyć? A może wręcz

zmierzają teraz prosto w zasadzkę?

I wtedy ogarnął go jakiś dziwny spokój. Czy zostanie już w tym lesie?

Jeśli tak, to odejdzie jak mężczyzna. Jak Rzymianin. Zabierając ze sobą

wielu wrogów. Puścił wodze i zsunął się z konia, żeby porozmawiać

z Calatinuszem.

– Chodź. Sprawdzimy, co się dzieje.


– A reszta?

– Mogą tu poczekać. Jeśli szybko nie wrócimy, będą mogli sami udać

się do obozu.

Calatinusz skinął głową. Pospiesznie wyjaśnili sytuację ośmiu

pozostałym jeźdźcom, którzy wyglądali na zaniepokojonych. Gdy znów

usłyszeli serię gwizdów, wyparowały resztki ich wcześniejszego dobrego

samopoczucia.

– Bogowie jedynie wiedzą, ilu ich tam jest. Nie będziemy długo na was

czekać – ostrzegł najstarszy z towarzyszy, zazwyczaj niezbyt gadatliwy

mężczyzna o imieniu Villius.

– Dajcie nam trochę czasu, żebyśmy przynajmniej zorientowali się,

kogo mamy przed sobą – żachnął się Kwintus. – W przeciwnym razie

możecie wjechać prosto w zastawioną pułapkę. Mogą być wszędzie wokół

nas.

Villius doskonale zdawał sobie sprawę z nędznych nastrojów

kompanów.

– W porządku. Ale ruszymy, gdy doliczymy do tysiąca.

– To za mało czasu – zaprotestował Kwintus.

– Mam to gdzieś – odpowiedział Villius kpiąco. – Nie zamierzam dać

się zaszlachtować tym dzikusom.

Kwintus, wściekły, rzucił spojrzenie Calatinuszowi, który tylko

wzruszył ramionami. Przełknął gniew. W gruncie rzeczy nie dziwiła go

reakcja towarzyszy, a nie mogli długo zwlekać.

– Zacznij liczyć. – Odwrócił się plecami do uśmiechającego się cierpko

Villiusa. Ruszył z włócznią w ręce i Calatinuszem, który szedł dwa kroki za

nim.

– Ty też odliczaj – odezwał się nerwowo.

– W porządku. Jeden. Dwa. Trzy…


Kwintus w milczeniu dostosowywał się do tempa przyjaciela. Minęli

własne konie, szepcząc do nich uspokajające słowa. Kwintus rozglądał się

uważnie wokół. Trzydzieści osiem. Trzydzieści dziewięć. Rejestrował

wszystkie szczegóły otoczenia. Stary, rozwidlony buk, wyższy od wielu

budynków mieszkalnych w Kapui. Pajęczyna na krzaku, której nitki

zmroziła szadź. Zamarznięte liście, pokrywające ziemię pojedynczo lub

w stosach, leżące na kałuży pokrytej lodem. Nad nimi nagie gałęzie

w wielopoziomowej siatce na tle szarego nieba. Martwy dąb ze

zgruchotanym pniem, osmalonym i pękniętym od uderzenia pioruna,

opierające się o niego przechylone drzewo. Barwna plamka w gałęziach.

Dzięcioł? Może ten sam, którego słyszeli? Ptak znieruchomiał, wyraźnie

zaniepokojony. Kwintus zatrzymał się na chwilę, ale nie dostrzegł niczego

podejrzanego. Nie słyszał też kolejnych gwizdów. Ptak musiał ich

zauważyć. Niemniej serce Kwintusa nie zwalniało i ciągle musiał ścierać

pot z czoła, bo zalewał mu oczy. Rozejrzał się ponownie. Zwrócił uwagę, że

jego przyjaciel zaciska palce na drzewcu włóczni tak mocno, że pobielały

mu kłykcie. Calatinusz wyszczerzył do niego zęby. Widać było, że jest

zdeterminowany. Uspokojony Kwintus ruszył dalej. Dwieście pięćdziesiąt

pięć. Dwieście pięćdziesiąt sześć.

Wcześniej trafili na kilka prześwitów. Drzewa przerzedzały się, ale

dopiero gdy znaleźli się w miejscu, gdzie kończył się stok, Kwintus mógł

po raz pierwszy przyjrzeć się okolicom strumienia. Ukryty za konarem

szerokiego buku sprawdzał teren. Calatinusz opadł ciężko obok niego.

Wszystko wyglądało tak, jak wcześniej. Wąski pas trawy po tej stronie

i drzewa dochodzące niemal do samego strumienia na drugim brzegu. Potok

był tu wezbrany i w środku, tam, gdzie leżało kilka skał, pokonanie go

wcale nie było łatwe. W powietrzu unosiła się mgiełka wodna, bystry nurt

bowiem z impetem rozbijał się na kamieniach. Ciek wodny można było


łatwo pokonać na koniu, ale brzeg był mokry i śliski, a woda zapewne też

nieprzyjemnie zimna dla kogoś, komu przyszłoby do głowy przekraczanie

go na piechotę.

– Gdzie oni są, na demony? – szepnął Calatinusz. – Czy te gwizdy sobie

wymyśliliśmy?

– Dobrze wiesz, że nie. – Czterysta. Czterysta jeden. Kwintus

zastanawiał się, czy nie powinni zejść jeszcze niżej, ale nie mogli się już

bardziej oddalać od towarzyszy, jeśli nie chcieli ryzykować, że będą musieli

wracać sami. Calatinusz też doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Przez jakiś czas obserwowali drugi brzeg w milczeniu.

Z nieba zaczęły opadać płatki śniegu. Na początku wyglądało to nawet

bajkowo, ale wkrótce zaczęło sypać nie na żarty. Widoczność się

pogarszała. Kwintusowi wydawało się, że spadła również temperatura, choć

mogła to być tylko sprawa jego wyobraźni.

– Doliczyłem do czterystu siedemdziesięciu pięciu – odezwał się

Calatinusz. – A ty?

Kwintus westchnął. Nad jego ustami uniósł się obłok ciepłej pary.

– Czterysta sześćdziesiąt.

– Wiesz, że ten suczy syn, Villius, naprawdę odjedzie, gdy doliczy do

tysiąca?

– Z powrotem możemy biec. Nadrobimy sto czy sto pięćdziesiąt…

Calatinusz skrzywił się nachmurzony, ale nie ruszył się z miejsca, co

akurat Kwintus przyjął z zadowoleniem.

Nie przerywali obserwowania okolic strumienia i drugiego brzegu.

Mięśnie zesztywniały im od chłodu. Kwintus doliczył do pięciuset

osiemdziesięciu. Nie dostrzegł niczego niepokojącego. Uznał, że ludzie,

których słyszeli, musieli oddalić się w innym kierunku. Nie było się więc

czym martwić. Odwrócił się do Calatinusza.


– Czas na nas.

Jego przyjaciel nie odpowiadał.

Kwintus już miał posłać mu kuksańca, gdy uświadomił sobie, że

Calatinusz wpatruje się uporczywie w jeden punkt. Błyskawicznie odwrócił

głowę, żeby sprawdzić, co tak zaciekawiło przyjaciela. Tylko swojej

samokontroli zawdzięczał, że nie jęknął głośno z zaskoczenia. Zobaczył

mężczyznę znajdującego się w połowie strumienia. Wojownika. Okutany

płaszczem z wełny mężczyzna z długą włócznią myśliwską w dłoniach miał

na sobie wzorzyste spodnie i buty noszone zwykle przez Galów. Za nim

podążali dwaj podobnie ubrani współplemieńcy. Właśnie wyłonili się zza

drzew po drugiej stronie strumienia i ostrożnie brodzili w nurcie. Obaj

uzbrojeni byli w łuki ze strzałami, założonymi już na cięciwy, w każdej

chwili gotowymi do użycia. Gdy pierwszy wojownik znalazł się na

przeciwległym brzegu, pomachał do czwartej postaci, która wyszła z lasu.

– Spodziewają się nas? – wyszeptał Calatinusz, nachylając się do ucha

Kwintusa.

– Nie. Chyba polują. Mam rację?

– Tak. Nie wydają się spięci.

Kwintus przyglądał się myśliwym z uwagą. Poza tą czwórką nie pojawił

się nikt więcej, ale to wcale nie znaczyło, że wśród drzew na drugim brzegu

strumienia nie było nikogo więcej. Pierwszy wojownik już wspinał się po

stoku, z każdym krokiem bardziej się do nich zbliżając.

– Nie możemy tu zostać – stwierdził zdenerwowany Kwintus.

– Wiem… – głos Calatinusza drżał. – Myślę, że nasi towarzysze

doliczyli już do sześciuset.

Wycofywali się rakiem może jakieś sto kroków, aż do chwili, gdy

strumień znikł im z oczu. Potem rzucili ostatnie spojrzenie na miejsce,

gdzie mógł pojawić się Gal, i zaczęli biec.


– Co zrobimy? – zastanawiał się na głos, mocno sapiąc, Calatinusz. –

Blokują nam drogę do obozu. To było jedyne w miarę bezpieczne

i wygodne przejście, jakie znaleźliśmy.

– Możemy spróbować ich obejść.

– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

– To jedno rozwiązanie. Możemy też uderzyć prosto na tych drani.

I modlić się, że za tą czwórką nie idzie dwudziestu kolejnych.

Szybko przebierali nogami, a zmrożone liście pękały pod podeszwami

ich butów.

Atak to ryzyko, ale i najlepsze wyjście – rozumował Kwintus. Próba

wyminięcia Galów wydała mu się tchórzliwa, zwłaszcza że najwyraźniej

były ich tylko kilku.

– Moim zdaniem powinniśmy uderzyć – powiedział. Nie miałby nic

przeciwko temu, żeby jego serce trochę się uspokoiło.

– Zgadzam się – mruknął Calatinusz. – Chcę odbić sobie to, się stało

nad Trebią.

Kwintus spojrzał na przyjaciela z zaciętą miną. Jeśli będą jednomyślni,

łatwiej im będzie przekonać pozostałych.

Wychynęli zza drzew akurat w momencie, gdy ich towarzysze zbierali

się do drogi. Zawrócili jednak konie, gdy usłyszeli niski, zgłuszony okrzyk

Kwintusa. Kilku z nich wyglądało na przygaszonych, chyba wstydząc się,

że nie zaczekali, ale Villius wykrzywił tylko usta w złośliwym grymasie.

– Nie umiecie liczyć?

Kwintus rzucił mu wściekłe spojrzenie.

– Widzieliśmy grupę Galów.

Kolejny uszczypliwy komentarz uwiązł Villiusowi w gardle. Wszyscy

teraz unieśli głowy i wpatrywali się w linię drzew za plecami pary

przyjaciół.
– Bogowie! Ilu ich jest? – zapytał któryś z jeźdźców.

– Widzieliśmy tylko czterech – odparł Calatinusz.

– Śledzą nas? – Zaniepokojony Villius wiercił się niespokojnie na

koniu.

– Nie sądzę. Wygląda na to, że polują – odpowiedział Kwintus.

Jeźdźcy popatrzyli po sobie z ulgą.

– Ale może ich być więcej, prawda? – dopytywał Villius.

– Oczywiście, ale nie mieliśmy czasu, aby zaczekać i to sprawdzić –

odparł Kwintus, nie próbując ukryć uszczypliwości w głosie.

Villius spojrzał na niego wilkiem.

– Powinniśmy ich przepuścić. Ominąć szerokim łukiem.

Kilku jeźdźców skinęło głowami, ale niezrażony Kwintus podjął próbę

przedstawienia swoich racji.

– Wtedy możemy się zgubić. Co się stanie, jeśli nie znajdziemy innej

drogi przez strumień? Będziemy na terenie, o którym nic nie wiemy. A jeśli

spadnie więcej śniegu, zupełnie się pogubimy.

– Kwintus sugeruje – wtrącił się Calatinusz – żebyśmy zaatakowali tych

kozojebców.

– Nawet jeśli jest ich więcej, na pewno się nas nie spodziewają –

przekonywał Kwintus. – Jeśli uderzymy szybko i mocno, zaskoczymy ich

tak, że się nie pozbierają. A potem znikniemy, zanim ci, którzy przeżyją,

zorientują się, co się stało. – Kwintus wodził oczyma od jednego do

drugiego towarzysza. – Kto jest ze mną?

– Ja na pewno nie – prychnął Villius.

– Głosujemy przez podniesienie rąk – zadecydował Kwintus. Uniósł

rękę, zanim Villius zdążył jeszcze coś dodać. Calatinusz od razu poparł

przyjaciela.
Nie zważając na kwaśną minę Villiusa, dwóch kolejnych jeźdźców

dołączyło do Kwintusa i Calatinusza, a po nich następny uniósł prawą rękę,

wzruszając przy tym ramionami. Szybko poparł ich szósty. Po chwili trzej

pozostali zrobili to samo. Kwintus zacisnął pięść, ciesząc się z tego małego

zwycięstwa.

Villius zgromił go wzrokiem.

– W porządku. Ja też w to wchodzę.

Kwintus znajdował się już w połowie drogi do swojego konia.

– Ruszajmy. Powinni już być na naszym brzegu. Jedziemy w dwóch

rzędach po pięciu ludzi. Ci z łukami niech trzymają się z tyłu. Zabijcie

każdego, kogo napotkacie. Nie zatrzymujcie się, chyba żeby wyciągnąć

włócznię z trupa. Niech każdy liczy tylko na siebie. Przeprawiamy się przez

strumień i pędzimy jak wiatr. Przegrupujemy się pod osłoną lasu.

Mężczyźni pokiwali głowami, wydając z siebie pełne aprobaty

chrząknięcia. Owinęli wodze wokół lewej dłoni, aby prawymi uchwycić

mocno za drzewce włóczni. Dwóch bardziej pewnych siebie założyło już

nawet promienie na cięciwy. Villius nie był jednym z nich. Ruszyli,

zachęcając konie do kłusu. Kwintus znalazł się w środku pierwszej linii,

z Calatinuszem po prawicy. Villius jechał bezpośrednio za nim. Żaden

z nich nie miał tarczy. Kwintus czuł się bez niej nagi. Galowie byli

uzbrojeni we włócznie i łuki. Zwykle dobrze radzili sobie w walce na

dystans. Musiał zaufać bogom, licząc, że ich szarża sprawi, iż wrogowie

spanikują i wysyłane przez nich pociski nie znajdą celu. Odsunął od siebie

myśl o niepowodzeniu. Skup się! Pokonali już pół drogi dzielącej ich od

strumienia. Dostrzegł jakąś niewyraźną postać między drzewami. Jedno

uderzenie serca później nieprzyjacielski wojownik zamarł, dostrzegłszy

Kwintusa. Dzieliło ich może ze sto kroków.


– Do ataku! – wykrzyknął Kwintus, popędzając wierzchowca. – Za

towarzyszy, co padli nad Trebią!

Do jego okrzyków dołączyli kolejni. Calatinusz klął na czym świat stoi

i lżył Galów.

– Roma! Roma! – ktoś wykrzykiwał zawołanie wojenne legionów.

Gdy powietrze wypełnił tętent kopyt, Gal zniknął za grubym pniem

buku. Kwintus czuł, jak w skroniach pulsuje mu krew. Przygotowywał

włócznię i modlił się, aby przynajmniej jeden wojownik galijski znalazł się

w jego zasięgu. To była trzecia walka, podczas której miał okazję

skrzyżować miecz z wrogiem, ale po raz pierwszy nie czuł strachu, tylko

szaloną radość, że to on przygotował tę szarżę i że w jakiś sposób może

odpłacić się wojownikom plemiennym za strach i upokorzenie, które

odczuwał po poprzednich starciach.

Kątem oka dostrzegł strumień. Po chwili w kolejnym prześwicie jeszcze

raz błysnęła woda. Jego serce podskoczyło z radości. Jeden, dwa, trzy,

cztery postacie zbiegały w dół zbocza. W stronę wody!

– Uciekają! Za nimi. Naprzód!

Nisko wiszące gałęzie świstały tuż nad jego głową, gdy koń

przyspieszył do cwału. Kwintus był świadomy bliskiej obecności dwóch

jeźdźców, wśród nich Calatinusza. Tętent za plecami mówił mu, że ktoś

pędzi tuż za nim. Villius? Wydawało się, że nie odstępował go na krok.

W tej gorączkowej ekscytacji Kwintus zapomniał, że powinni liczyć się

z tym, że Galów jest więcej niż czterech. W następnej chwili uświadomił

sobie, że jakaś postać po lewej wyskakuje zza pnia drzewa. Z przerażeniem

zorientował się, że ostrze włóczni zmierza prosto do celu. Ku jego

trzewiom. Tylko zbiegowi okoliczności mógł zawdzięczać to, że zagłębiło

się w ciele konia, a nie jego. Grot wszedł w okolicach łopatki, tuż przed

udem Kwintusa. Przednia noga zwierzęcia znieruchomiała, doprowadzając


do tego, że niemal zaryło w miejscu. Kwintus nie był w stanie zapobiec

upadkowi. Wyleciał z siodła jak z procy, a powietrze zagwizdało mu

w uszach. Uderzył o ziemię lewym bokiem. Od razu zwinął się z bólu.

Podejrzewał, że złamał kilka żeber, ale toczył się przez chwilę, jakimś

cudem nie tracąc włóczni. Świat zawirował. Kwintus potrząsnął głową

i syknął zaniepokojony. Jego koń – może jego jedyna szansa, aby

przedostać się na drugą stronę strumienia – stoczył się po zboczu. Nie miał

jednak czasu, aby zastanawiać się długo nad utratą wierzchowca. Gal był

tuż-tuż. Wielki jak niedźwiedź, wypluwał jakieś dziwnie brzmiące słowa

w swoim gardłowym języku, machając groźnie wyglądającym sztyletem.

Kwintus wyprowadził prosty cios włócznią, celując w twarz wojownika

i zmuszając go do odskoczenia.

Przeciwnik zasypał Kwintusa stekiem przekleństw.

Kwintus nie przestawał atakować i Gal musiał cofać się jeszcze o kilka

kroków. Nie wyglądało na to, że się boi, co Kwintus uznał za dziwne.

Człowiek z nożem nie miał żadnej szansy w walce z przeciwnikiem

uzbrojonym we włócznię. A jednak… Chwilę później z zaskoczeniem

dostrzegł błysk triumfu w oczach Gala. Zadziałał instynkt. Rzucił się na

ziemię, w lewo, opadając na obolały bok. Gdy próbował zapanować nad

bólem żeber, jego uszy wypełnił znajomy dźwięk. Sssszszszszsz… Promień

strzały przeszył powietrze dokładnie tam, gdzie stał jeszcze przed chwilą.

Gal zaklął szpetnie.

Kwintus nieporadnie podniósł się z ziemi, zerkając jednocześnie za

plecy. Trzydzieści kroków dalej wśród drzew stał wojownik z łukiem. Już

nakładał na cięciwę kolejny pocisk.

W tej samej chwili usłyszał coraz bliższy tętent. Na miejscu starcia

pojawił się Villius. Zauważył Kwintusa i wojownika ze sztyletem. Zwolnił.

Kwintus odetchnął z ulgą, ale jego radość nie trwała długo. Dostrzegłszy
łucznika, Villius zmienił zdanie. Nie obejrzał się nawet za plecy. Ruszył

w dół zbocza, myśląc tylko o własnym bezpieczeństwie.

Wojownik z nożem zaśmiał się nieprzyjemnie, gdy uświadomił sobie,

co właśnie zaszło.

Sssssszszsz… Strzała z zadziorem przeszyła tunikę Kwintusa i zanim

wbiła się z impetem w korę drzewa kilka kroków dalej, zrobiła w niej

sporej średnicy dziurę.

– Wszyscy jesteście zdradzieckimi kundlami! – zawołał Kwintus.

Przenosząc spojrzenie od jednego Gala do drugiego, zamachnął się

desperacko włócznią. Udało mu się zaskoczyć swojego przeciwnika. Jeśli

mam wyjść z tego starcia cało, muszę pozbyć się jednego z nich. I to szybko.

Ścierpła mu skóra. Wyobrażał już sobie, że następna strzała grzęźnie w jego

plecach albo w boku. Nagle go oświeciło. Rzucił się w lewo, zanim

odwrócił się ponownie w stronę wielkiego Gala. Ten ryknął gniewnie,

niczym prawdziwy niedźwiedź, gdy zrozumiał, co Kwintus zrobił.

Osłaniany przed strzałami ciałem potężnego Gala, Kwintus zaatakował

jeszcze raz. Wojownik uskoczył, ale jego unik łatwo dał się przewidzieć.

Kwintus ponowił atak z werwą, trafiając przeciwnika prosto w brzuch. Gdy

Gal zawył rozdzierająco, Kwintus skręcił nadgarstek, a potem wyrwał

włócznię. Wojownik się zachwiał. Sztylet wypadł mu z rąk, którymi złapał

się za brzuch. Nie mógł jednak poradzić sobie z powstrzymaniem jelit

wypływających z otworu w tunice. Po chwili opadł na kolana, ale wciąż

starał się trzymać proste plecy.

Kwintus przypomniał sobie walkę z niedźwiedziem. Wydawało mu się,

że od tamtego czasu minęły całe eony. Bestia została ciężko ranna,

podobnie jak ten Gal. Jednak jego ojciec wielokrotnie powtarzał, że

przeciwnik jest niebezpieczny, dopóki dycha. Dlatego Kwintus zrobił

ostrożnie krok do przodu i wbił włócznię głęboko w pierś wojownika.


W oczach mężczyzny dojrzał zaskoczenie. Chciał coś powiedzieć.

Otworzył usta, ale wydostało się z nich tylko głuche stęknięcie, po którym

z jego źrenic zniknęło życie. Opadał ciężko, pociągając za sobą włócznię,

ale Kwintus nie pozwolił mu zwalić się na ziemię. Osłaniając się zwłokami

nieprzyjaciela, zerknął ponad jego ramieniem w stronę drzew. W tej samej

chwili strzała wbiła się w plecy Gala.

Nie mógł czekać ani chwili dłużej. Wzdychając z wysiłku, szarpnął

żeleźce. Krew spryskała mu ręce, klatkę i twarz, ale nie zwracał na to

uwagi. Odwrócił się i popędził na łeb na szyję w stronę strumienia, walcząc

z nudnościami, bo żółć podchodziła mu do gardła. Teraz wszystko

sprowadzało się do szybkości i taktyki. Jak daleko dobiegnie, zanim

strzelec wypuści za nim kolejny pocisk? Jak trudnym będzie celem? Po

piętnastu krokach uskoczył w prawo. Dziesięć kroków dalej zaczął

zygzakować i skierował się w lewo. Syk. Strzała wbiła się w ziemię tuż pod

jego stopami. Westchnął z ulgą i strachem, ale nie odważył się odwrócić.

Gdy doliczył do dziesięciu, znów zmienił kierunek biegu. Gal spudłował

i tym razem, a Kwintus zaryzykował, biegnąc prosto w dół zbocza, po

chwili jednak ponownie uskoczył w prawo. Następna strzała wylądowała

w stosunkowo dużej odległości od niego, co wypełniło mu serce radością.

Musiał znajdować się już jakieś sto kroków od linii drzew. Z każdą chwilą

zbliżał się do strumienia. Jeśli dotrze do niego cały i zdrowy, szanse

łucznika zmaleją niemal do zera.

Zauważył, że jakiś jeździec znajduje się właśnie w połowie drogi przez

bród. Poczuł przypływ nadziei, dopóki nie zorientował się, że to Villius.

Ten pies miał łuk, ale nawet nie spojrzał za siebie. Kwintus uświadomił

sobie, że rozkaz, który wydał, iż każdy ma myśleć przede wszystkim

o sobie, był głupi. Suczy syn! Mógłby chociaż nastraszyć Gala. Po

pozostałych towarzyszach nie było ani śladu. Kwintus odwrócił się i ruszył
tym razem w lewo, zmierzając ukośnie w stronę wody. Dwadzieścia

kroków, a potem skok w prawo. Pięć kroków i zwrot. Tym razem wydawało

mu się, że czeka całe wieki na kolejny strzał. Poczuł nabrzmiałą gulę

w trzewiach. Zaryzykował spojrzenie na wojownika i od razu pożałował, że

to uczynił. Strzelec śledził każdy jego ruch ze strzałą na naciągniętej

cięciwie.

Zaczął panikować. Nie mógł się zatrzymać ani zwolnić. Pozostało mu

jedynie biec dalej i zmieniać kierunki, licząc na to, że Gal nie będzie

w stanie odgadnąć jego kolejnego uniku. Jeśli tyle razy mu się udawało,

rachunek prawdopodobieństwa działał teraz na jego niekorzyść. Drugi

brzeg znajdował się mniej niż dwadzieścia kroków od niego. Osiemnaście.

Szesnaście. Pod wpływem impulsu Kwintus postanowił nie zbaczać już na

boki. Z pełną prędkością dotrze na miejsce w ciągu czterech uderzeń serca,

może pięciu. Zanurkuje i przepłynie na drugą stronę. Zobaczymy, czy ten

sukinsyn da radę go trafić.

Pochylił głowę i ruszył sprintem.

Zdążył zrobić tylko parę kroków, gdy poczuł potężne pociągnięcie za

lewe ramię. Pół oddechu i ból, jakiego nigdy wcześniej nie czuł. Spojrzał

w dół i zobaczył okrwawiony grot strzały wystający z lewego bicepsa.

Tempo. Muszę się poruszać! W przeciwnym razie kolejna strzała tego

bękarta wbije mi się prosto w plecy. Na szczęście brzeg był już bardzo

blisko. Wskoczył do strumienia bez wahania i wstrzymał oddech, gdy jego

ciało zetknęło się z koszmarnie zimną wodą. Nie mógł myśleć o pływaniu

z promieniem wystającym z mięśni, więc zaczął brodzić, modląc się, aby

Gal nie był aż tak uparty i nie zrezygnował ze względnie bezpiecznej

pozycji w cieniu drzew, aby oddać kolejny strzał. Z drugiej strony i tak

znajdował się już na granicy zasięgu większości łuków. Plusk po prawej.

Następna strzała zanurkowała pod wodę. Kwintus poczuł chwilową ulgę.


Nie na długo, bo wyjątkowo zimna woda szybko pozbawiała go sił.

Wydawało mu się, że do jego nóg ktoś przytwierdził ołowiane ciężarki.

Fale bólu z ramienia rozlewały się na całe ciało. Oddałby wszystko za

chwilę odpoczynku. Zatrzymał się. W ustach czuł kwaśny smak. Gal będzie

strzelał tak długo, jak się da. Wystarczyło spojrzenie za plecy, aby

potwierdzić te obawy. Wojownik celował wysoko w powietrze, aby posłać

strzałę na jak największą odległość. Kwintus nie chciał utopić się w tym

strumieniu, zadławiony własną krwią, więc zebrał się w sobie i zanurzył się

tak, że woda znalazła się tuż pod jego brodą. Przesuwał się teraz powoli, na

kolanach, niczym krab, walcząc o przeżycie.

Widok Calatinusza na drugim brzegu, bez konia, ale z łukiem,

w towarzystwie uzbrojonego podobnie towarzysza, był jednym

z najwspanialszych obrazów, na jakim kiedykolwiek spoczęły jego oczy.

Rzymianie zsynchronizowali ruchy i unosząc łuki wysoko nad głowy,

posłali jednocześnie swoje strzały w kierunku galijskiego strzelca. Kwintus

nie mógł się powstrzymać przed zerknięciem za plecy. Pociski wylądowały

około dwudziestu kroków od Gala, który rzucił się do ucieczki jak

niepyszny i schował za drzewami. Nagle przeciwległy stok nad

strumieniem opustoszał. Wyczerpany, ale spokojniejszy już Kwintus

wdrapywał się na czworakach na brzeg. Potem wstał, zataczając się,

i zaczął przebierać nogami, dopóki nie chwyciły go czyjeś silne ramiona

i nie uchroniły przed upadkiem.

Kwintus próbował się uwolnić z tego uścisku przekonany, że sam sobie

poradzi.

– Wszystko w porządku…

– Nie, wcale nie. Ciężko oberwałeś? – zapytał zaniepokojony

Calatinusz.
– Nie wiem. Nie miałem czasu, żeby się przyjrzeć – odparł Kwintus,

siląc się na żartobliwą odpowiedź.

– Chodź. Zejdźmy z widoku. – Wskazał linię drzew. – Tam możemy się

tym zająć.

Podczas gdy drugi jeździec osłaniał Calatinusza i Kwintusa z łukiem

gotowym do strzału, przyjaciele poczłapali powoli w stronę bezpiecznego

miejsca pod drzewami. Po chwili Kwintus zobaczył jeszcze trzech

towarzyszy. Powitali go z wyraźną ulgą.

– Widzieliście jakichś Galów po tej stronie strumienia? – zapytał

Kwintus.

– Ani śladu, dzięki bogom. Pewnie zwiewają, że aż się za nimi kurzy.

Kwintus syknął, gdy palce Calatinusza obmacywały miejsce, w którym

strzała zagłębiła się w ramię.

– Przepraszam.

– Co widzisz?

– Masz szczęście. Wygląda na to, że ominęła kość. Kiedy wyciągniemy

strzałę i rana zostanie oczyszczona, powinna się zaleczyć bez problemu.

– Wyciągnij ją teraz! Miejmy to z głowy.

– To chyba nie jest dobry pomysł. – Na czole Calatinusza pojawiła się

głęboka bruzda. – Teraz nie krwawi, a ja nie mam jak przeciąć promienia.

Jeśli będę próbował złamać strzałę, rana pewnie znów się otworzy. Nie

mamy teraz czasu, żeby zajmować się tamowaniem krwotoku i walczyć

z utratą krwi. Zabiliśmy co najmniej trzech wojowników…

– Czterech… – przerwał mu Kwintus. Calatinusz się uśmiechnął.

– Ale tylko bogowie wiedzą, ilu ich tam jeszcze może być.

Kwintus usłyszał za plecami głośne chrząknięcia, które oznaczały, że

pozostali Rzymianie zgadzają się z Calatinuszem.


Kwintus spojrzał na przyjaciela chmurnie, choć wiedział, że to, co

mówi, ma sens.

– Masz rację…

– Możesz jechać ze mną. Będziemy w obozie, zanim się spostrzeżesz.

Kwintus zaciskał zęby z bólu, ale ruszył za Calatinuszem między

drzewa. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, jak zareaguje jego ojciec.

Czy na pewno będzie zadowolony? Zabili większość Galów i pogonili

resztę, właściwie bez strat. To chyba dobre wieści? Głęboko w duszy

Kwintus nie był jednak tego taki pewny.

Najpierw może bezpiecznie wróćmy do obozu. O resztę będę martwił się

później.

Tak się nieszczęśliwie złożyło, że gdy zmarznięci i zmęczeni jeźdźcy

znaleźli się przy południowej bramie obozu, od razu natknęli się na

Fabrycjusza. Śnieg sypał już całkiem mocno, ograniczając widoczność

i pokrywając grubą kołdrą wały, żołnierskie płaszcze i hełmy, ale dowódca

jazdy natychmiast zauważył grupę dziewięciu swoich ludzi, którzy właśnie

przechodzili przez bramę. Skrzywił się z niedowierzaniem, gdy w jednym

z nich rozpoznał Calatinusza, a potem także Kwintusa.

– Stać!

W cieniu bezpiecznej palisady Rzymianie poczuli ulgę, ale teraz

popatrzyli po sobie nieco mniej pewnie. Kwintus, zdrętwiały z zimna i na

wpół przytomny, zaklął pod nosem.

– Hamuj się, bezczelny szczeniaku! – ryknął na niego Fabrycjusz,

podchodząc do grupy jeźdźców. Zbliżał się z prawej strony, zatem nie mógł

widzieć strzały wystającej z ramienia syna.

Kwintus poczerwieniał. Chciał się odezwać, ale gdy zrozumiał, że

ojciec nie wygląda na zadowolonego, oklapł w siodle, zgarbił się i zmilczał.


– Co to ma znaczyć? – Fabrycjusz zgromił Calatinusza wzrokiem. –

Gdzie się wałęsaliście?

– My, panie… byliśmy na polowaniu.

– Na polowaniu? – Fabrycjusz uniósł brwi osłupiały. – W taką pogodę?

Tuż przed patrolem?

– Gdy wyruszaliśmy, warunki nie były takie złe, panie. – Calatinusz

przeniósł wzrok na swoich towarzyszy, licząc na to, że go poprą. – I wydaje

mi się, że wróciliśmy na czas.

– Ja to ocenię! – Fabrycjusz szukał wzrokiem trofeów łowieckich. Gdy

zorientował się, że wyprawa skończyła się fiaskiem, jego usta utworzyły

wąską kreskę. – Czy to znaczy, że udało wam się cokolwiek upolować?

– Nie, panie, żadnej dzikiej zwierzyny. – Calatinusz nie potrafił

powstrzymać się od uśmiechu. – Ale zabiliśmy czterech Galów.

– Co? Jaśniej, proszę.

Kwintus już otwierał usta, aby odpowiedzieć, ale ojciec zgromił go

wzrokiem, skutecznie uciszając.

Calatinusz szybko zrelacjonował, jak przebiegło starcie nad

strumieniem. Gdy wspomniał, że Kwintus został postrzelony, Fabrycjusz

doskoczył do syna.

– Gdzie cię trafili?

– Nic mi nie jest… – Kwintus próbował pokazać lewą rękę, ale nie

mógł jej unieść.

– Na Hades pod nami! Musisz zaraz udać się do medyka. – Fabrycjusz

chwycił wodze. – Czy ktoś jeszcze jest ranny?

– Nie, ale jeden z naszych towarzyszy nie pojawił się na wyznaczonym

miejscu spotkania, panie – przyznał Calatinusz. – Czekaliśmy na niego

przez chwilę, ale pogoda pogarszała się, dlatego nie mogliśmy tam zostać.
Wyryliśmy słowo „obóz” na pniu drzewa, zanim odjechaliśmy. Mam

nadzieję, że zrozumie i jeszcze wróci.

– Straciliście jednego człowieka. Drugi jest ranny. I po co? Dla czterech

parszywych Galów? – zawołał Fabrycjusz z niedowierzaniem. – Kto wpadł

na pomysł tej durnej wyprawy?

– Ja, panie – odparł Calatinusz.

Kwintus próbował protestować, ale język tak mu skołowaciał, że nie

potrafił wydobyć z siebie ani słowa.

– Jesteś cholernym głupcem! Później o tym porozmawiamy – warknął

Fabrycjusz. – A wy wracajcie do namiotów. Macie chwilę, żeby coś zjeść

i trochę się ogrzać, zanim wyruszymy na patrol. Odprowadzę syna do

lekarza i wkrótce do was dołączę.

Kwintus usłyszał jeszcze, jak Calatinusz szepce do niego, żeby się

trzymał, ale był zbyt zmęczony, aby odpowiedzieć. Skinął tylko głową.

– Zabierać mi się stąd! – ryknął Fabrycjusz.

Nagle świat zawirował Kwintusowi przed oczyma. Poczuł, że jego

mięśnie wiotczeją i zaczyna się osuwać. Nie mógł nic na to poradzić.

– Ojcze, ja…

– Nic nie mów. Oszczędzaj siły. – Głos ojca wydał mu się zaskakująco

delikatny.

Kwintus już go nie słyszał. Spadł bezwładnie z konia prosto na ziemię.


Rozdział III

W pobliżu Kapui, Kampania

urelio!

–A
Zignorowała nawoływania matki, które stłumione

odległością biegły za nią aż do miejsca, gdzie się

znajdowała, na granicy gospodarstwa. Myślała

o Kwintusie i Hanno, a nogi niosły ją same. To właśnie tędy chadzali we

trójkę podczas wspólnych wypadów do lasu. To na znajdującej się

niedaleko łączce Kwintus uczył ją, jak używać miecza – najpierw

drewnianego, a potem też prawdziwego. Atia zawołała ją jeszcze raz, ale

Aurelia tylko się uśmiechnęła pod nosem. Co powiedziałaby Atia lub

Fabrycjusz, gdyby wiedzieli, że umie posługiwać się mieczem? I jeździć

konno? Obu tych rzeczy kobiety nie mogły robić, ale to nie powstrzymało

Aurelii przed wierceniem Kwintusowi dziury w brzuchu, żeby ją uczył.

W końcu musiał się poddać. Jak bardzo się z tego cieszyła! A teraz mogła

z taką przyjemnością wspominać te beztroskie czasy. Ostatnio jednak jej

świat się zmienił. Był inny. Jakoś trudniej było w nim żyć. Wydawał się

mroczniejszy.

Rzym znajdował się w stanie wojny z Kartaginą, a jej ojciec i brat

prawdopodobnie zostali ofiarami tego konfliktu. Jednymi z wielu.

Nie myśl tak! Oni żyją!


Najpierw wyjechał Fabrycjusz. Opuścił dom, aby walczyć z tym samym

wrogiem, z którym Rzym mierzył się już pokolenie wcześniej. Kwintus

podążył jego śladem kilka miesięcy później, zabierając ze sobą również

Hanno. Aurelia posmutniała, gdy przypomniała sobie okoliczności

pożegnania z bratem i niewolnikiem, który z czasem stał się przyjacielem

rodzeństwa. Wtedy nie potrafiła jeszcze przyznać się sama przed sobą, że

Hanno znaczył dla niej coś więcej… Teraz jednak jest jednym z wrogów

i już nigdy go nie zobaczę. Ta myśl bolała bardziej, niż się spodziewała.

Czasami marzyła o ucieczce do Kartaginy. Do niego… Zdawała sobie

sprawę, że to szalona fantazja. A jednak to było bardziej prawdopodobne

niż spotkanie z przyjacielem Hanno, Suniatonem… Sunim. Opadły ją

czarne myśli.

– Aurelio!? Słyszysz mnie?

Przypomniała sobie, jak do tego doszło, i przeszła nieświadomie kilka

kroków dalej po ścieżce prowadzącej w góry. Aurelia, postawiona przed

trudnym wyborem, wbrew zdrowemu rozsądkowi sprowadziła rannego

Suniego z chaty pasterza. Tylko w gospodarstwie miał szansę na przeżycie.

Ucieczki niewolników były na porządku dziennym, a Suni udawał, że jest

niemową. Przez jakiś czas mogło się wydawać, że wszyscy dali się nabrać.

I wtedy ona popełniła największy błąd w życiu, wołając go po imieniu.

Użyła jego prawdziwego imienia, a nie tego, które służyło za przykrywkę.

To nie miałoby żadnego znaczenia, gdyby w pobliżu nie znalazł się akurat

Agesandros, nadzorca niewolników w gospodarstwie, który dodał dwa do

dwóch i zdemaskował Suniatona. Sycylijczyk nigdy nie pogodził się

z wymordowaniem całej swojej rodziny przez Kartagińczyków w czasie

ostatniej wojny. Uśmiercił Suniatona bez wahania. W jej obecności. Gdy

Aurelia zamykała oczy, widziała ten błysk noża wchodzącego gładko

między żebra Suniego, krew, którą szybko nasiąkała tunika chłopaka,


i dziwną delikatność w ruchach Agesandrosa, gdy opuszczał na ziemię jego

lejące się przez ręce ciało. Ciągle słyszała ostatnie westchnienie

umierającego Suniatona.

– Gdzie jesteś, dziecko? – Atia wydawała się teraz wyraźnie

poirytowana.

Aurelii nie obchodziło, czy matka będzie się denerwować. Tak

naprawdę nawet się z tego cieszyła. Po śmierci Suniego jej relacje z Atią

uległy znacznemu ochłodzeniu, żeby nie powiedzieć, że stały się po prostu

fatalne. Chodziło o to, że mimo początkowej niepewności Atia uznała

wyjaśnienia Agesandrosa za przekonujące. A ten twierdził, że musiał

postępować bezwzględnie, ponieważ Suni był nie tylko Kartagińczykiem,

wrogiem Rzymu, ale także, co gorsza, zbiegłym gladiatorem, który znalazł

sobie bezpieczne schronienie w ich gospodarstwie, uciekając się przy tym

do podstępu. Według nadzorcy stał się śmiertelnym zagrożeniem dla

wszystkich domowników i trzeba było się go pozbyć niczym szkodnika.

– Wiem, że myślałaś, iż ten niemowa jest nieszkodliwy, kochanie –

tłumaczyła jej wytrwale Atia. – Rana na nodze sprawiła, że ja też dałam się

nabrać. Niemniej Agesandros go przejrzał, za co powinniśmy dziękować

bogom. Pamiętaj, że nawet ranna żmija może cię zaatakować i przynieść

śmierć.

Aurelia na początku głośno protestowała, ale matka była niewzruszona.

Pamiętając o potrzebie utrzymania w tajemnicy udziału Kwintusa

w ucieczce Hanno, nie mogła ujawnić wszystkich szczegółów dotyczących

relacji między niewolnikami.

– Przybył Gajusz! Przyjechał z Kapui. Nie chcesz go zobaczyć?

Aurelia błyskawicznie odwróciła głowę. Gajusz był najbliższym

przyjacielem Kwintusa. Znała go od dziecka. Był spokojnym

i zrównoważonym młodym mężczyzną, ale też odważnym i całkiem


zabawnym towarzyszem jej brata. Lubiła go i podziwiała. Jednak podczas

ich ostatniego spotkania przed kilkoma tygodniami przyniósł wieści, które

wywróciły jej świat do góry nogami. Setki Rzymian zginęło podczas starcia

kawalerii rzymskiej z jazdą Hannibala nad rzeką Ticinus. Od tej pory nie

dostali żadnych wieści ani o Fabrycjuszu, ani o Kwintusie, ani nawet

o Flakkusie, nobilu, z którym zaręczona była Aurelia. W konsekwencji żyła

z matką w męczącej niepewności. Gdy dowiedzieli się o późniejszej,

zupełnie nieoczekiwanej klęsce nad Trebią – którą senat wolał nazywać

zaledwie „niepowodzeniem”, mimo że wszyscy wiedzieli, iż jest to duże

niedopowiedzenie – ich cierpienie przekroczyło wszelkie granice.

Z prostego rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że co najmniej jeden

z trzech bliskich jej ludzi pożegnał się z życiem. Bo dlaczego oni mieliby

przeżyć, jeśli zginęło ponad dwadzieścia tysięcy mężczyzn? Aurelia

poczuła w ustach nieprzyjemny smak strachu, jednak dziś w głosie matki

zabrzmiała jakaś pozytywna nuta.

Atia nie wydawała się ani zdenerwowana, ani niezadowolona. Może

tym razem wizyta Gajusza nie jest żadnym złym omenem. W jej sercu

zamigotał płomyczek nadziei. Dobrze jest spotykać się z ludźmi. Ostatnio

nie miała do kogo otworzyć ust, bo ograniczała rozmowy z matką do

minimum. Agesandrosa zbywała pełnym chłodu milczeniem. Zmówiła

szybko krótką modlitwę, prosząc szeptem bogów, aby ochronili tych,

których kochała, zwłaszcza ojca, Kwintusa i Hanno. W ostatniej chwili

dodała też do tej listy Flakkusa, a potem zawróciła i zaczęła zbiegać po

ścieżce ku nieodległym zabudowaniom gospodarstwa.

Natknęła się na Atię i Gajusza na wybrukowanym dziedzińcu przed

głównym budynkiem mieszkalnym, otoczonym przez składy, szopę na

siano, magazyny na zboże i wino, a także pomieszczeniami dla

niewolników. W cieplejszych miesiącach zawsze kręciło się wokół


mnóstwo ludzi. W zimie krzyżowały się tu wszystkie drogi między

najważniejszymi budynkami gospodarczymi, w których znajdowały się

zwierzęta i narzędzia, a także sporej wielkości szopami z różnymi

produktami spożywczymi, poczynając od ryb, szynek, a na ziołach kończąc.

Ścieżki przecinały się i wiły na białym, pokrytym śniegiem dziedzińcu.

Wydeptały je sandały niewolników, mężczyzn i kobiet, bose stopy dzieci,

raciczki i kopyta większych zwierząt oraz łapy psów, kotów czy drobiu.

Aurelia musiała uważać, aby nie wdepnąć w jakieś zwierzęce ekskrementy.

Pomyślała z roztargnieniem, że najwyższy czas uprzątnąć dziedziniec.

– Wreszcie zaszczyciłaś nas swoją obecnością! Gdzie to się

podziewałaś, kochanie?

Aurelia była już pewna, że Gajusz tym razem nie może być zwiastunem

złych wieści. Matka nie zwracałaby się do niej w ten sposób.

Gajusz rozpromienił się na jej widok, odsłaniając zęby w szczerym

uśmiechu.

Aurelia przywitała go, radośnie kiwając głową. Czy jej się

przywidziało, czy Gajusz właśnie bez żenady dokładnie ją sobie obejrzał od

stóp do głowy? Nagle, zupełnie bez udziału świadomości, odrzuciła

zalotnie ciężkie ciemne włosy, żałując, że nie ma na sobie czegoś innego

niż codzienna wełniana stola i wytarty płaszcz.

– Spacerowałam. Przybiegłam, gdy tylko usłyszałam, że mnie wołasz.

Matka uniosła brwi, co było oczywistym sygnałem, że nie wierzy w te

wyjaśnienia, ale nie naciskała, aby poznać prawdziwe powody jej długiej

nieobecności.

– Miło cię znów widzieć, Aurelio – powiedział Gajusz, pochylając

głowę.

– Ciebie również, Gajuszu. – Posłała mu przesadnie skromny uśmiech.


– Stajesz się piękną, młodą kobietą. – Gajusz znów pozwolił sobie na

dość nietypowo frywolne jak na niego spojrzenie pełne uznania. – Niedługo

twoje piętnaste urodziny, prawda?

– Jesienią. Racja. – Walczyła z rumieńcem, który nagle zaczął

rozgrzewać jej policzki. I przegrała. – Mam nadzieję, że nie masz dziś

żadnych złych wieści?

– Z radością donoszę, że nie. – Zwrócił się do Atii. – Nie dostałyście

żadnych listów od Fabrycjusza ani Kwintusa?

– Nie. Flakkus też nie napisał ani słowa. Spędziłam już wystarczająco

dużo czasu na kolanach w lararium, żeby zrozumieć, że brak wieści to

dobra wiadomość – powiedziała Atia łamiącym się głosem, nie

spodziewając się, żeby ktokolwiek próbował podważyć jej słowa.

– Twój mąż i Kwintus są nie tylko w modlitwach moich, ale i mojego

ojca – zapewnił szybko Gajusz. – Modlę się również za Flakkusa. Dzień,

w którym wszyscy wrócą szczęśliwie do domu, będzie wielkim świętem.

– To prawda – zgodziła się Atia.

Zapadła niezręczna cisza.

Aurelia poczuła ukłucie winy, że nie modliła się za Flakkusa równie

często, jak za ojca i brata. Widziałam go przecież zaledwie raz w życiu –

broniła się w myślach.

– Zostaniesz u nas na noc? – spytała Atia.

– To bardzo miłe, że mnie zapraszasz, pani, ale…

– Musisz! – zawołała Aurelia. Zamknęła jego dłoń w swoich. – Nie

widzieliśmy się przez wiele tygodni. Opowiesz nam, co porabialiście

ostatnio z ojcem. Co się dzieje w Kapui. – Wysunęła dolną wargę. – Tu, do

tej głuszy, nie docierają żadne nowiny.

Przynajmniej wierzyciele Fabrycjusza zostawili nas w tę pogodę

w spokoju – pomyślała Atia cierpko. Gdy nadejdzie wiosna… z pewnością


to się zmieni.

– Zostań. W przeciwnym razie będziesz musiał wyruszyć w drogę

powrotną w ciągu godziny. Niskie chmury i opady śniegu sprawiają, że

wcześnie robi się ciemno.

– W takim razie nie mogę odmówić – powiedział Gajusz z uśmiechem,

kłaniając się wytwornie. – Z przyjemnością zostanę na noc. Dziękuję.

Aurelia klasnęła w dłonie z radości.

– Zajmij się naszym gościem, córko. Zabierz go do tablinum. Tam jest

najcieplej. – Atia odwróciła się w stronę domu. – Ja ustalę z Juliuszem

szczegóły kolacji.

– Pójdziemy? – Gajusz wskazał gestem ścieżkę prowadzącą do drzwi

wejściowych do willi.

– A nie moglibyśmy się jeszcze trochę przejść? Tak brakuje mi ostatnio

światła słonecznego. Dobrze wyrwać się z czterech ścian, odetchnąć

świeżym powietrzem.

– Jak sobie życzysz. Gdzie chciałabyś pójść?

Aurelia, ucieszona towarzystwem Gajusza, wskazała w stronę wzgórz.

– Jedyną ścieżką, której całkiem nie zasypał śnieg, jest ta prowadząca

do lasu.

– Ruszajmy więc…

Następne godziny były najprzyjemniejszym czasem spędzonym przez

Aurelię od wielu tygodni. Długo spacerowali z Gajuszem, wrócili do willi,

z zimnymi twarzami i stopami, dopiero wtedy, gdy promienie słońca

zaczynały zabarwiać zachodni horyzont. Minęli puste tablinum, weszli do

ciepłej kuchni, gdzie od razu znaleźli się pod troskliwą opieką

niewolników, podkradając z talerzy jedzenie przygotowywane na kolację.

Juliusz, szef kuchni, normalnie wyprosiłby Aurelię ze swojego królestwa,

ale tym razem podsunął jej misę najlepszych oliwek i mruknął, że dobrze
widzieć ją w radosnym nastroju. Gdy w kuchni pojawiła się Atia,

sprawdzając postępy w przygotowaniu posiłku, też wyglądała na

zadowoloną, że widzi córkę uśmiechniętą. Aurelia udawała jednak, że tego

nie zauważa.

Gajusz podzielił się z nią całym mnóstwem historyjek z Kapui. Jako że

do ich wilii stojącej na odludziu nie docierały żadne wieści z wielkiego

świata, a ponadto Aurelia i tak ostatnio skoncentrowana była jedynie na

bólu, teraz chłonęła ciekawostki, które wcześniej uważała za niezbyt

interesujące. Wyjątkowo spodobała się jej opowieść o awarii systemu

kanalizacyjnego w mieście, do czego doszło tydzień temu. Gajusz ze

szczegółami opisał jej okoliczności zalania szlamem z odchodami dużej

części miasta, domów i obiektów handlowych. Pogorszenie pogody dwa dni

później sprawiło, że ostry mróz – zwykle przyjmowany bez entuzjazmu –

okazał się prawdziwym wybawieniem dla wszystkich, którzy walczyli ze

śmierdzącym zagrożeniem, bo ściął breję z kanalizacji i pozwolił na jej

łatwiejsze usunięcie.

– Musiałabyś to zobaczyć, żeby uwierzyć – opowiadał Gajusz,

chichocząc. – Kiedy gówno i uryna zamarzły, można je było siekać

łopatami na kawałki, które wrzucano na wozy i wywożono z miasta.

– Zmyślasz! – Aurelia komentowała jego słowa z uśmiechem, w którym

mieszało się niedowierzanie i zachwyt.

– Nie! Klnę się na mój honor. Było przy tym tyle pracy, że ze

wszystkich okolicznych wiosek ściągano właścicieli furmanek i wozów.

– Matce spodoba się ta historia. – Aurelia trąciła go łokciem mocno, ale

po przyjacielsku.

Mimo że Gajusz protestował, przekonała go, aby opowiedział historyjkę

jeszcze raz, w obecności Atii. Byleby przed rozpoczęciem posiłku.

Atia śmiała się wbrew sobie.


– To musiał być nie lada widok – skomentowała, gdy Gajusz

skończył. – Myślę, że śmierdziało o niebo mniej, niż gdyby się to

wydarzyło w lecie.

– Mimo wszystko po mieście rozchodziły się niemiłe zapachy – Gajusz

skrzywił się na samo wspomnienie. – Zalany obszar znajdował się całkiem

niedaleko naszego domu. Ojciec kazał niewolnikom palić dzień i noc

lawendę oraz kadzidła.

– Rozumiem, że żaden domownik nie zachorował?

– Nie, dzięki bogom. Co ciekawe, w mieście w ogóle było niewiele

zachorowań. Nie wiem, czy przypisywać to niskim temperaturom, czy

hojnym ofiarom w świątyniach.

– Jak się ma twój ojciec?

– Dobrze, dziękuję. Przesyła ci, pani, najlepsze życzenia. Miałem

przekazać, że jeśli jest coś, co może dla ciebie zrobić, wystarczy, że

powiesz słowo.

– Dziękuję. Martialis jest dobrym człowiekiem. Zapamiętam jego

uprzejmą propozycję. – Atia uśmiechnęła się ciepło, ale wzmianka o ofercie

ojca Gajusza sprawiła, że znów zaczęła myśleć o trapiących ją problemach.

Fabrycjusz dotąd nie chciał prosić swojego starego przyjaciela o pomoc

w sprawie spłaty długów. Martialis nie był bogaty, ale jego zaletę stanowiła

bezwarunkowa lojalność. Pożyczyłby, ile by mógł, gdyby o to poprosiła.

Atia miała nadzieję, że nigdy nie znajdzie się w tak trudnej sytuacji, ale

jeśli Fabrycjusz nie wróci, będzie musiała się liczyć z taką ewentualnością,

czy jej się to podoba, czy nie. Postanowiła złożyć ofiarę Merkuremu, bogu

handlu i kupiectwa, ale i uważanemu za posłańca bogów. Przynieś mi dobrą

wiadomość o moim mężu, proszę. Skinęła na najbliższego niewolnika, który

szybko pobiegł do kuchni. Wkrótce w jadalni pojawili się usługujący przy

stole z niekończącym się strumieniem talerzy, stawianych przed Atią,


Gajuszem i Aurelią, rozłożonymi wygodnie na kanapach. Przez jakiś czas

nikt się nie odzywał. Gajusz rzucił się na jedzenie, jakby od tygodnia nie

miał nic w ustach. Atia patrzyła na to z zadowoleniem, mimo że sama brała

z różnych talerzy tylko niewielkie porcje. Tymczasem Aurelia, chociaż

czuła burczenie w żołądku, zadowoliła się kawałkiem pieczonej ryby. Nie

chciała, aby Gajusz uznał, że jest żarłokiem.

– Martialis nie narzeka na ból w nodze? – zapytała Atia. – Ta pogoda na

pewno mu nie służy.

– Dzięki codziennym masażom, które wykonuje jeden z niwolników,

nie ma problemów z chodzeniem. Pomagają mu w tym też cuda sztuki

Bachusa. – Gajusz mrugnął porozumiewawczo i Aurelia nie mogła

powstrzymać się od chichotu. Martialis zawsze chętnie sięgał po trunki. Od

czasu, gdy udało się jej skraść trochę wina, stwierdziła, że jej również

smakuje. Tylko to, że Atia dobrze pilnowała dzbanka, powstrzymało ją

przed próbą napełnienia swojego pucharu. Rzucając niechętne spojrzenia

matce, koncentrowała całą uwagę na Gajuszu. Dlaczego wcześniej tego nie

zauważyła? Był intrygujący, zabawny i mądry. Ponieważ Gajusz bardzo

przyjaźnił się z Kwintusem, do tej pory jakoś nie myślała o nim w taki

sposób… Ale to się zaczęło zmieniać. Przyglądała mu się z boku i jej

uwadze nie uszły jego silne, szerokie ramiona, muskularne ciało i otwarta,

miła dla oka twarz. Czasami łapał ją na tych spojrzeniach i się uśmiechał.

Jego następna opowieść dotyczyła pewnego urzędnika z Kapui, który

miał podkradać pieniądze z miejskiej kasy. Został zdemaskowany tylko

dlatego, że rozsmakował się w drogich mozaikach. Doniósł na niego jakiś

znajomy, który doszedł do wniosku, że nowe podłogi w domu urzędnika

musiały kosztować więcej, niż wynosiły jego roczne zarobki. W czasie

dochodzenia ujawniono, że wszystkie pieniądze z kasy miejskiej zostały

zdefraudowane. Rozzłoszczeni rajcy miejscy zarządzili skucie posadzek


u urzędnika. To, co odzyskano, miało zostać wykorzystane jako podsypka

przy naprawie lokalnych dróg. Robotnicy wykazali się takim zapałem, że

usunęli mozaiki we wszystkich pokojach w domu nieszczęśnika,

doprowadzając nerwowego mężczyznę do apopleksji.

– Nie żyje? – westchnęła zaskoczona Aurelia.

– Niezupełnie. Czuł się na tyle dobrze, że następnego dnia pojawił się

na rozprawie sądowej. I teraz najśmieszniejsze. Wyobraźcie sobie, że

połowa obecnych na posiedzeniu zwykłych mieszkańców wcześniej zebrała

z placu budowy kostki jego tesserae, aby pokazać winowajcy, co myśli

o jego występku. Gdy sąd rozpoczął obrady, mieszkańcy zaczęli rzucać ze

wszystkich stron w urzędnika kostkami. Dostało się przy okazji prawnikom

i sędziom. – Gajusz odegrał scenkę, jakby uchylając się przed kawałkami

mozaiki. – Trzeba było wezwać strażników miejskich, żeby przywrócili

porządek.

Aurelia parsknęła śmiechem.

– Jesteś taki zabawny, Gajuszu.

Atia uniosła rękę do ust, aby zasłonić je podczas ziewnięcia.

– Przepraszam…

– To ja przepraszam. Jestem głupcem. Gadam cały wieczór, zanudzając

was na śmierć. – Gajusz wydawał się nieco zakłopotany.

– Nie, to nie tak! Cieszę się, że mogłam usłyszeć, co się dzieje w Kapui.

Myślę jednak, że nadszedł czas, abyśmy udali się do łóżek. To był długi

dzień. – Atia rzuciła wymowne spojrzenie Aurelii. – To się tyczy również

ciebie, młoda damo.

– Ależ matko…

– Do łóżka! Ale już.

Aurelia zarumieniła się z gniewu, ale zanim zdążyła ponownie

zaprotestować, Gajusz wstał z sofy.


– Droga z Kapui zmęczyła mnie bardziej, niż myślałem. Potrzebuję snu,

aby odzyskać siły.

Atia się uśmiechnęła.

– Jeden z niewolników pokaże ci twój pokój. Kazałam donieść koce.

Jeśli będziesz ich potrzebował, znajdziesz je w skrzyni przy łóżku.

– Dziękuję. Do zobaczenia rano. – Gajusz życzył kobietom dobrej nocy.

Aurelia wstała od stołu.

– Nie jestem dzieckiem, mamo – syknęła, gdy znalazła się przy

drzwiach. – Nie musisz mi mówić, kiedy mam iść spać.

Atia odwróciła się do niej z furią w oczach.

– Kiedy zostaniesz panią domu Flakkusa, będziesz mogła robić, co

tylko zechcesz. Dopóki mieszkasz pod tym dachem, winna mi jesteś

bezwzględne posłuszeństwo!

Gajusz wzdrygnął się, słysząc podniesiony głos Atii. Już się odwracał,

aby powiedzieć coś na obronę Aurelii, ale uznał, że lepiej się nie mieszać.

Wyszedł. Policzki Aurelii płonęły. Była skrępowana i zawstydzona, że

matka upokorzyła ją w obecności gościa, bo Gajusz musiał słyszeć jej

słowa. Nie odwróciła się jednak. Wiedziała, że Atia wstała z kanapy,

a potem poczuła palce zaciskające się na jej ramieniu.

– Zrozumiano? – Atia domagała się odpowiedzi.

– Tak, mamo – wymamrotała przez zaciśnięte zęby.

– Nie życzę sobie również więcej takich cielęcych oczu. Gajusz jest

dobrym młodzieńcem i dla jakiejś panny będzie kiedyś świetnym mężem,

ale ty jesteś zaręczona z innym mężczyzną. Nie może być mowy

o jakimkolwiek podejrzeniu o niewłaściwe prowadzenie się. Kajusz

Minucjusz Flakkus by sobie tego nie życzył. A sojuszu z jego rodziną nie

wolno narażać. Ma kluczowe znaczenie dla przywrócenia naszej pozycji.


– Nie dbam o niego – prychnęła Aurelia, zapominając już, że wcześniej

uważała Flakkusa za dość atrakcyjnego. – Ani o ciebie! Chcę być z kimś,

kogo wybiorę sama! Tak jak ty i ojciec!

Plask! Ręka Atii wylądowała na lewym policzku Aurelii z głośnym

klaśnięciem.

Zdumiona Aurelia szeroko otworzyła oczy. Napłynęły do nich łzy

upokorzenia. Matka nie uderzyła jej od tak dawna. Od lat.

– Zapominasz się! – syknęła Atia. – To, co zrobił twój ojciec czy ja, nie

jest twoją sprawą. Wyjdziesz za mąż za tego, kogo ci wybierzemy, i kiedy

o tym zadecydujemy. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?

– To nie w porządku! Jesteście oboje hipokrytami!

Plask!

– Jeszcze trochę, a każę, żeby przynieśli mi bat.

Aurelia czuła paraliżujący strach. Matka nie żartowała. Przygryzła

wargę i wbiła wzrok w podłogę.

– Spójrz na mnie! – Aurelia niechętnie uniosła wzrok. – Czy mam

rozumieć, że zrobisz, jak mówię?

– Tak, matko – odpowiedziała Aurelia, nienawidząc się za swoją

słabość.

– Dobrze. W tej kwestii mamy zatem jasność. – Atia machnęła niedbale

ręką, pozwalając jej odejść. – Idź do siebie. Zobaczymy się rano.

Aurelia wyszła z pomieszczenia, ignorując ciekawskie spojrzenia mniej

dyskretnych niewolników. Niech trafi do Hadesu! Do sypialni miała nie

więcej niż dziesięć kroków, ale stać ją było jedynie na bierny opór, więc

przemieszczała się nadzwyczaj wolno. Rzuciła ociekające jadem ostatnie

spojrzenie na jadalnię. Nienawidzę jej. Nienawidzę jej! Wyczytała o wiele za

dużo z mojego zachowania – pomyślała z gniewem. Cieszyła się

z obecności Gajusza – to wszystko. W głębi serca Aurelia wiedziała jednak,


że Atia instynktownie świetnie wyczuła jej nastrój. Poczuła ukłucie

wyrzutów sumienia. Jak może w ogóle interesować się innym mężczyzną,

gdy została już obiecana? W gruncie rzeczy dobrze wiedziała dlaczego.

Flakkusa spotkałam raz, a Gajusza znam od wielu, wielu lat. Gajusz jest

młody, Flakkus stary. Miły, nie arogancki. To nie zbrodnia darzyć kogoś

uczuciem. Nieoczekiwanie dla niej samej pojawił się w jej głowie obraz

Hanno, zwiększając jeszcze poczucie winy. Chciała jak najszybciej

wyrzucić go z umysłu. Nigdy się nawet nie całowali. Odszedł. Miał zamiar

dołączyć do armii Hannibala i już go nie zobaczy. Równie dobrze mógłby

dla niej nie żyć.

– Do pokoju! – Atia wyszła na korytarz sprawdzić, czy córka wykonała

jej polecenie.

Aurelia jeszcze nigdy nie czuła takiej wściekłości na matkę, ale

przemilczała ten ostatni wybuch, otworzyła drzwi i wślizgnęła się do

komnaty. W głowie już układała swój plan. Niedługo cały dom zaśnie. Jeśli

trochę poczeka, będzie mogła wkraść się do sypialni Gajusza. Ta myśl

sprawiła jej satysfakcję. Matka chyba padłaby trupem, gdyby się

dowiedziała! Ale się nie dowie. Będę zachowywać się ciszej niż myszka –

pomyślała z radością. I wtedy zostanie sama z Gajuszem.

Minęła może godzina i dom pogrążył się w nocnej ciszy. Najpierw

wsłuchiwała się w odgłosy sprzątających po kolacji niewolników.

W dźwięk talerzy układanych jeden na drugim. Potem w głos Juliusza,

który beształ swoich pomocników, każąc im zachowywać się ciszej, i słowa

Atii, dziękującej Juliuszowi za wysiłek włożony w przygotowanie posiłku.

Matka zatrzymała się przy komnacie Aurelii. Potem drzwi otworzyły się

z cichym skrzypnięciem i Atia zajrzała do środka. Aurelia nie poruszyła się.

Leżała z zamkniętymi oczyma, udając głęboki i regularny oddech.

Wyglądało na to, że udało jej się oszukać matkę. Atia delikatnie zamknęła
drzwi i poszła do siebie. Ostatnimi wyraźniejszymi odgłosami było

ujadanie psa, kręcącego się wokół budynków gospodarczych, a potem jego

skamlenie, gdy któryś z niewolników uciszył go kopniakiem. Zapanowała

cisza, a ona, wsłuchując się w nią, leżała w mroku z kocami podciągniętymi

wysoko pod brodę.

Później słyszała już tylko bicie swojego serca, które szamotało się

w piersiach. Aurelia zdała sobie sprawę, że jej wcześniejsze zachowanie

było zwykłą głupią brawurą. Niestety, napędzająca ją energia, która brała

się ze sprzeciwu, wyczerpała się. Przemknęła jej przez głowę myśl, czy

chwila spędzona z Gajuszem będzie warta ryzyka. Jeśli matka

kiedykolwiek dowie się o jej postępku, z pewnością czeka ją chłosta.

Widziała raz, jak Atia karze niewolnika, gdy w domu nie było akurat ani

ojca, ani Agesandrosa. Niewolnik przez cały czas wył jak szalony. Nie bądź

tchórzem. To, co chcesz zrobić, ma się nijak do niebezpieczeństw, na jakie

codziennie naraża się Kwintus.

Odzyskawszy rezon, odrzuciła koce i wyskoczyła z łóżka. Użycie

lampy oliwnej wiązało się ze zbyt wielkim ryzykiem. Poza tym świetnie

znała swój pokój. Narzuciła koc na ramiona, aby się ochronić przed

zimnem, podeszła odważnie do drzwi i przyłożyła do nich ucho. Na

zewnątrz panowała kompletna cisza. Aurelia od dawna doskonaliła

umiejętność bezgłośnego przesuwania rygla zasuwy. Pociągnęła poziomą

sztabę, a potem uniosła ją w górę, by drugą ręką mocno szarpnąć za drzwi.

Wyjrzała na zewnątrz. Żadnego ruchu. Nikt nie przeszkodzi jej w dotarciu

do sypialni Gajusza.

Wydostała się na zadaszony korytarz, który przylegał do dziedzińca.

Perystyl przypominał bajkowy ogród skąpany w srebrnym świetle księżyca.

Niemniej noc była bardzo zimna, dlatego opatuliła się mocniej kocem. Jej

oddech powodował chmury pary przed jej twarzą, więc musiała przez
chwilę trzymać się cienia, żeby zorientować się, czy na dziedzińcu na

pewno nikogo nie ma. Jedyną żywą istotą okazał się kot, poszukujący

jakichś resztek w pobliżu kuchni. On jej z pewnością nie zagrażał.

Zadowolona z efektów inspekcji ruszyła po mozaice, ostrożnie stawiając

stopy. Aby dotrzeć do sypialni Gajusza, musiała minąć komnatę rodziców,

która znajdowała się piętnaście kroków od jej izby. Zanim doliczyła do

dziesięciu, czuła, że pot spływa jej po plecach. Jedenaście. Dwanaście.

Somnusie – modliła się do boga snu – trzymaj moją matkę mocno

w objęciach. Błagam.

Gdy znalazła się pod drzwiami izby Atii, usłyszała kaszel. Ten dźwięk

sprawił, że musiała odwołać się do ostatnich rezerw woli, aby się nie

odwrócić i nie uciec. Zamarła. Wydawało się jej, że czas stanął w miejscu.

Spodziewała się, że za chwilę zostanie zdemaskowana. Czuła pulsowanie

krwi w skroniach. Oczyma wyobraźni widziała już matkę, która staje

wściekła w drzwiach z batem w prawej ręce. Zamrugała. Przerażający

obraz zniknął. Zmusiła się, aby wyrównać oddech. Doliczyła do dwudziestu

i nie usłyszała już żadnych dźwięków. Zaczęła znowu skradać się na

miękkich nogach, a zatrzymała się dopiero pod drzwiami pokoju

gościnnego oddanego do dyspozycji Gajusza. Jeszcze mogła wrócić do

łóżka niezauważona. Ta myśl zniknęła jednak równie szybko, jak się

pojawiła. Najadła się już tyle strachu, że nie mogła odejść teraz bez żadnej

nagrody. Zaskoczyła samą siebie, wyobrażając sobie długi pocałunek

z Gajuszem. Ten krystalicznie czysty obraz nie opuszczał jej, gdy unosiła

wyćwiczonym ruchem zewnętrzną zasuwę. Odetchnęła z ulgą, pewna już,

że Gajusz nie zamknął się od środka. Cichutko wślizgnęła się do komnaty,

zamykając za sobą drzwi.

W tym momencie zdała sobie sprawę, że właśnie wkroczyła na drogę

zuchwałości, z której nie było już odwrotu. Gdyby została tu przyłapana,


matka nie okazałaby miłosierdzia. Od tej pory musi liczyć się ze srogą karą,

przy której chłosta będzie jak łaskotanie trawką. Zrobiło jej się słabo i już

chciała się wycofać. Uniosła nawet rękę do uchwytu drzwi.

– Kto tu? – Wyraźnie usłyszała głos Gajusza.

Wróciła jej odwaga.

– Aurelia – powiedziała i zbliżyła się szybko do łóżka chłopaka.

– Aurelia? – Gajusz wydawał się zmieszany. – Coś się stało? Pożar?

– Nie bój się. Nic złego się nie stało. Chciałam z tobą porozmawiać.

– Rozumiem. – Gajusz usiadł na łóżku. Było tak ciemno, że widziała

tylko zarys jego twarzy i sylwetki. – Jeśli twoja matka się dowie, zabije nas

oboje.

– Nie dowie się. Śpi.

– Mam taką nadzieję. Czy to nie może poczekać do rana?

Znów opuściła ją pewność siebie. Zdecydowała się na tę eskapadę nie

tylko na złość matce, ale i po to, aby zobaczyć Gajusza. Jeśli wyjawię

prawdziwe powody, stracę twarz.

– Martwię się o Kwintusa i ojca – wyszeptała pośpiesznie. – Modlę się

ciągle do bogów, ale nie otrzymałam żadnego znaku.

Gajusz wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.

– Ja też bardzo się niepokoję z powodu braku wieści od Kwintusa. Ty

musisz czuć się jeszcze gorzej.

Aurelia z zaskoczeniem stwierdziła, że po jej policzkach zaczęły

spływać łzy. Po paru tygodniach, które minęły od czasu, gdy dowiedzieli

się o klęsce nad Trebią, Aurelia odsuwała od siebie wszelkie smutne

i straszne myśli. Ponieważ jej relacje z matką pogorszyły się, nie miała

nikogo, z kim mogłaby o tym porozmawiać, i samotnie biła się z myślami.

Wystarczył jeden ciepły dotyk pełen ludzkich emocji, aby pękła tama żalu

i smutku.
– Och, Gajuszu! Co zrobię, jeśli obydwaj nie żyją? – wyszeptała,

szlochając.

Gajusz dźwignął się na tyle, aby móc ją objąć.

– Moja ty biedna… – Aurelia zaczęła szlochać. – Ciii… – Gajusz

pocieszał ją cicho, gładząc po plecach. – Ciszej, bo obudzisz matkę.

Aurelia przełknęła ślinę, starając się uspokoić. Wtuliła twarz w jego

ramię, chwytając go mocno, jakby ratowała się przed utonięciem. Gajusz

już nic nie mówił, tylko odwzajemniał uścisk. Po chwili znów z jej oczu

pociekły łzy, nad którymi nie panowała. W niemal kompletnej ciszy długo

było słychać jej płacz. Płakała za Kwintusem, ojcem, Sunim, ale przede

wszystkim opłakiwała swoją trudną sytuację. Nigdy wcześniej nie czuła się

tak samotna, jak w ciągu minionych kilku miesięcy. Miała wrażenie, że

Gajusz to rozumiał. Teraz ściskał ją jeszcze mocniej, co przynosiło Aurelii

kojącą przyjemność. Rozluźniła się i cieszyła jego obecnością, akceptacją

i tym, że nie zadaje pytań. Była bezpieczna. Nikt jej nie mógł skrzywdzić.

Jej obawy stopniowo odchodziły w niepamięć, a łzy wysychały.

Aurelia długo nie próbowała zmieniać pozycji i wysunąć się z ramion

Gajusza. Było jej tak ciepło. Jego oddech przyjemnie ogrzewał skórę na

karku. Czuła, że jego serce bije tuż obok jej ucha. Pachniał jak mężczyzna.

Był taki silny. Nagle przypomniała sobie, dlaczego w ogóle się tu znalazła.

Przez chwilę wydało się jej, że Gajusz dostrzegł zmianę, jaka zaszła w jej

umyśle.

– Lepiej się czujesz?

– Tak. Dziękuję. – Podniosła wzrok. Delikatne krzywizny jego ust

wydawały się takie kuszące.

– Gdy wpadasz w rozpacz, niezmiernie trudno się od niej uwolnić. –

Gajusz rozluźnił uścisk. – Łatwo uwierzyć, że wszystko przestaje mieć

sens.
– Tak się właśnie czuję.

– Wiadomości z Galii Przedalpejskiej nie napawały optymizmem, ale

twój ojciec to mądry człowiek. Pamiętaj, że walczył z Kartagińczykami

przed ponad dziesięciu laty. I dobrze sobie wtedy poradził. Zadba

o Kwintusa. Są spore szanse, że oni żyją. Flakkus też. Nie trać nadziei.

– Masz rację… – szepnęła. – Przepraszam.

– Nie musisz przepraszać. Widziałem, z jakim trudem dogadujesz się

z matką. Nie masz nikogo, z kim mogłabyś swobodnie, od serca

porozmawiać, prawda? – Aurelia potrząsnęła głową przygnębiona. – Ale

masz mnie – kontynuował Gajusz, ściskając ją mocniej. – Jesteś młodszą

siostrą mojego najlepszego przyjaciela. Możesz mi powiedzieć wszystko.

Nie wszystko.

– Dziękuję.

– Postaram się przyjeżdżać co tydzień albo co dwa. Co ty na to?

– Byłoby cudownie.

Objął ją jeszcze raz, tym razem zamykając w uścisku, jakby chciał jej

dać do zrozumienia, że łączy ich wspólny sekret. A potem opuścił ręce.

– A teraz znikaj stąd, zanim Atia się obudzi i nas usłyszy.

Do Aurelii nie docierały jego słowa. Jego twarz była tak blisko.

Zachęcająco blisko. Gdyby pochyliła się tylko trochę, mogłaby go

pocałować. Wydawało się jej, że Gajusz też przysunął się jakby odrobinę

bliżej. A może to tylko wyobraźnia płatała jej figle? Była jak odurzona.

– Aurelio?

W tej chwili wróciła do rzeczywistości.

– Tak?

Gajusz odchylił się do tyłu.

– Musisz już iść.

– Tak, tak. Dziękuję ci, Gajuszu.


– Nie ma za co. – Jego szept był odrobinę szorstki. – Na przyszłość…

Lepiej byłoby, gdybyś nie przychodziła do mojej sypialni w środku nocy.

– Nie będę. Obiecuję. – Nie dała po sobie poznać, że słowa Gajusza ją

zabolały. Nie podobam mu się. Pociesza mnie tylko dlatego, że jestem

siostrą Kwintusa.

– Będziemy chodzić na spacery, dobrze?

Te słowa podniosły ją na duchu. Będzie okazja, aby spędzili trochę

czasu ze sobą.

– Nie mogę się doczekać.

– Ja też. A teraz dobrej nocy.

Aurelia bez problemów wróciła do swojego pokoju. Położyła się

i zaczęła wsłuchiwać się w swój oddech. Przypływały do niej myśli

dotyczące Kwintusa i ojca, ale nie miały w sobie dawnej dozy cierpienia

i trosk. Nie było w nich Flakkusa. Jego miejsce zajął Gajusz.

Gajusz.

Mimo że Aurelia spała bardzo krótko, obudziła się w świetnym

humorze. Śniła o Gajuszu. Sen był tak realistyczny, że płoniła się na samo

jego wspomnienie. Widząc przedostające się do sypialni szczeliną pod

drzwiami jasne światło, uświadomiła sobie, że musi być późno. Powinna

wstać, zanim matka zacznie dobijać się do drzwi. Postanowiła, że ubierze

się w najlepszą suknię, ciemnozieloną, luźno opinającą jej ciało, którą

dostała w prezencie urodzinowym. Szczotkowała włosy z większym

zaangażowaniem niż zwykle. Zastanawiała się przez chwilę, czy założyć

kolczyki ozdobione granatami, ale uznała, że spostrzegawcza Atia wypatrzy

je na długo przed Gajuszem. I znowu rzuci jej jakąś uszczypliwą uwagę.

Zadowoliła się kilkoma kroplami perfum na szyi i nadgarstkach, po czym

wyszła na zadaszony chodnik wewnętrznego dziedzińca. W tym samym

momencie w drzwiach swojej sypialni stanął Gajusz. Mrugnął do niej


porozumiewawczo, a ona odpowiedziała mu tym samym, nie mogąc się

powstrzymać od promiennego uśmiechu.

Przy śniadaniu starała się nie podpaść Atii, udając, że jest skruszona. Na

szczęście matka chyba niczego nie podejrzewała. Poczuła ulgę. Ich sekret

wydawał się bezpieczny.

– Kiedy zamierzasz ruszyć w drogę? – zapytała Atia, zwracając się do

Gajusza.

– Jeśli pozwolisz, pani, zaraz po śniadaniu. – Gajusz wskazał talerz, na

którym leżało pół małego bochenka chleba, kilka oliwek i gruby plaster

sera. – Chleb jest pyszny.

– Juliusz ma prawdziwy talent. Mógłby zarabiać na życie jako piekarz –

Atia się uśmiechnęła. – Musisz zabrać trochę pieczywa dla ojca.

– Dziękuję. Na pewno będzie mu smakowało.

– Może uda ci się go przekonać, żeby następnym razem ci towarzyszył.

Gajusz uśmiechnął się na tę myśl.

– Jestem pewien, że z radością przyjmie propozycję spędzenia czasu

w twoim towarzystwie, pani.

Aurelia nie słuchała tej wymiany uprzejmości pogrążona w myślach.

Gajusz zaraz opuści ich dom. Żałowała, że tak szybko.

– Naprawdę musisz już jechać?

– Gajusz nie może zostać tu dla twojego kaprysu. Służy w jeździe socii.

Ma swoje obowiązki.

Aurelia spochmurniała, ale nie skomentowała słów matki.

– Niczego innego nie pragnę bardziej jak tego, żeby zostać dłużej, ale

twoja matka ma rację. Muszę zgłosić się w koszarach w południe. – Gajusz

smętnie opuścił ramiona. – Najpierw czekają mnie zajęcia z bronią, a potem

ćwiczenia manewrów w formacji. – Aurelia uśmiechnęła się ze


zrozumieniem. – Ale mogę wrócić za jakieś dziesięć dni, jeśli twoja matka

wyrazi zgodę. – Spojrzał na Atię.

– Zawsze będziesz tu mile widziany!

Aurelia robiła wszystko, aby wyglądać na zadowoloną. To lepsze niż

nic.

Dalszą wymianę zdań uniemożliwiło stukanie skórzanych podeszew

sandałów o płytki mozaiki w atrium.

Aurelia rozciągnęła usta w grymasie, gdy w progu stanął na swych

pałąkowatych nogach Agesandros. Bogowie, jak ona go nienawidziła!

A właściwie jak on śmie tu wchodzić?

Atia zmarszczyła brwi.

– Co to ma znaczyć? Gdybyś nie zauważył, jesteśmy w trakcie

śniadania…

– Proszę o wybaczenie, pani. – Agesandros pochyli głowę, ale nie

zamierzał się wycofać.

– O co chodzi?

– Przybył posłaniec. Wygląda na żołnierza legionów.

Aurelia zamarła. Miała wrażenie, że zaraz zatrzyma się również jej

serce. Na twarzy siedzącego naprzeciwko Gajusza pojawił się wyraz

zaskoczenia i niedowierzania. Nawet Atia zaniemówiła.

– Umyślny? – odezwała się dopiero po dłuższej chwili, odzyskując

kontrolę nad sobą. – Skąd?

– Nie wiem, pani. Nie powiedział. Chce się widzieć z panią domu.

– Przyprowadź go. Szybko! Przyjmiemy go w tablinum.

– Tak, pani. – Agesandros odwrócił się na pięcie i opuścił jadalnię.

– Myślisz, że ma wieści od ojca? – głos Aurelii się załamał. – Albo

o ojcu?
– Módlmy się do bogów, żeby chodziło o to pierwsze – odrzekła matka,

wstając i wygładzając suknię. – Chodź ze mną.

Aurelia podbiegła do Atii jak dziecko pragnące czułości.

Gajusz się nie ruszył.

Atia spojrzała na niego.

– Możesz nam towarzyszyć.

– Nie chcę przeszkadzać…

– Jesteś dla nas jak członek rodziny.

Aurelia z przyjemnością przyjęła obecność Gajusza u swojego boku,

gdy zmierzali do tablinum. Nie było czasu nawet na krótką modlitwę

w lararium – słyszała już stukot podkutych sandałów w atrium – ale i tak

zwróciła się do bogów z gorliwą prośbą o ochronę dla ojca i Kwintusa.

Żeby tylko zachowali ich przy życiu.

Matka stanęła przed domowym sanktuarium, wyprostowana

i z surowym wyrazem twarzy. Aurelia znalazła się po jej prawej, a Gajusz

po lewej stronie. Gdy w progu pojawił się Agesandros w towarzystwie

bardzo zmęczonego mężczyzny w grubym wełnianym płaszczu, przez jej

twarz przemknął grymas niepewności. Jednak już po chwili przywołała

uśmiech i powitała gościa pewnym głosem. Aurelia nie wiedziała, jak jej

matka może zachować tak wielki spokój. Sama zaciskała pięści, aby

powstrzymać się od wykrzyczenia serii pytań.

Agesandros usunął się na bok.

– Pani domu, Atia, małżonka Gajusza Fabrycjusza.

Mężczyzna zbliżył się do patrzących na niego z niepokojem

domowników. Z jego beockiego hełmu z szerokim rondem ześlizgiwał się

śnieg, a wysokie skórzane buty zostawiały mokre ślady na mozaikowej

podłodze. Aurelia przyglądała się uważnie twarzy posłańca. Mężczyzna był


nieogolony, zgarbiony. Wydawał się znużony. Nagle poczuła się chora. Czy

przynosi złe wieści?

– Pani? – Żołnierz zasalutował zdawkowo.

– Witaj…

– Marek Lucyliusz, pani. Służę w oddziale jazdy oddelegowanym do

legionów Longusa.

Świat wokół Aurelii znieruchomiał. Widziała dokładnie każdy szczegół

twarzy gościa. Znaki, które pozostały na jego policzkach po ospie. Dołek na

brodzie. Bliznę, prawdopodobnie od miecza, biegnącą wzdłuż lewej strony

podbródka.

– Co cię tu sprowadza? – Głos Atii był spokojny, ale Aurelia czuła

nieprzyjemne palenie w przełyku. Gajusz również wyglądał na

poruszonego.

Legionista uśmiechnął się nieznacznie.

– Przynoszę wiadomość od męża.

– On żyje?

– Miał się dobrze, gdy opuszczałem obóz pod Piacenzą.

– A jego syn? – Aurelia weszła w słowo posłańcowi.

– Jego również widziałem w dobrym zdrowiu.

– Dzięki bogom! – zawołała Aurelia, unosząc ręce do ust. Jej matka jak

zwykle zachowała się bardziej dystyngowanie, chociaż jej twarz stała się

nagle pogodna. Spojrzeli na siebie, a nawet wymienili delikatne uśmiechy.

Gajusz zaś nie maskował się wcale i śmiał się jak głupi.

Posłaniec pogmerał w połach swojej niegdyś zapewne białej tuniki

i wyciągnął zwinięty pergamin.

– Wybacz mi, pani, stan tego dokumentu – powiedział, wyciągnąwszy

rękę. – Fabrycjusz kazał mi pilnować listu jak oka w głowie. Przez całą

podróż miałem ten pergamin pod ubraniem.


– To nie ma znaczenia – powiedziała Atia, praktycznie wyrywając list

z ręki mężczyzny. Gdy rozcięła woskową pieczęć paznokciem i rozwinęła

pergamin, zapadła cisza. Jej oczy przesuwały się w po zapisanych słowach,

a wargi poruszały bezgłośnie.

Aurelia nie potrafiła znieść dłużej tego napięcia.

– Co pisze ojciec, mamo?

– Twój ojciec żyje i nie odniósł żadnej rany. – W głosie Atii pojawiło

się delikatne drżenie. – Kwintus też.

Po policzkach Aurelii toczyły się łzy radości. Popatrzyła w kierunku

lararium, na wiszące w pomieszczeniu maski. Dziękuję wam, duchy domu.

Dziękuję, przodkowie. Złożę ofiarę na waszą cześć.

– Co jeszcze pisze?

– Starcie nad rzeką Ticinus było bardzo ciężkie. Rzymska kawaleria

dała z siebie wszystko, ale przeciwnik dysponował dużą przewagą liczebną.

To wtedy Publiusz Scypion został ranny. – Gajusz i Aurelia pokiwali

głowami. Wieści o obrażeniach konsula dotarły do Kapui zaraz po bitwie. –

Wkrótce potem Fabrycjusz został wysłany na patrol z Kwintusem. Za

rzekę, na terytorium wroga. Flakkus udał się z nimi. Najwyraźniej to był

jego pomysł. – Aurelia poczuła pierwsze ukłucie niepokoju. – Wróg

przygotował nie jedną, ale dwie zasadzki. Tylko garstka jeźdźców dotarła

do brodu, aby przekroczyć rzekę. Wśród nich znaleźli się twój ojciec,

Kwintus i Flakkus. – Atia westchnęła zaskoczona. – W szeregach wrogów

był Hanno!

Zapadła pełna wyczekiwania cisza.

Atia rzuciła Aurelii szybkie spojrzenie.

– Przykro mi…

Aurelia potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć. Jeśli ojciec

i Kwintus żyją, to…


– Flakkus? – spytała półgłosem.

– Poległ. Z tego, co rozumiem, zabił go jeden z braci Hanno.

Jej niedoszły małżonek zginął? Aurelia nie czuła ani smutku, ani ulgi.

Tylko odrętwienie. Jakby to jej nie dotyczyło.

– Nie rozumiem. Jak ojcu i Kwintusowi udało się przeżyć?

– Ojciec pisze, że Hanno stanął w ich obronie. Stwierdził, że Kwintus

dwa razy uratował go przed śmiercią. Dwa życia za dwa długi. Kwintusowi

i Fabrycjuszowi pozwolili odejść wolno, ale reszta została zabita.

– Dzikusy! – warknął Gajusz.

Lucyliusz zamruczał na znak, że myśli tak samo.

A nasi ludzie postąpiliby inaczej? – zastanawiała się poirytowana

Aurelia. Hanno przynajmniej spłacił dług. To i tak więcej, niż uczyniliby

Rzymianie. Wciąż nie mogła zmusić się do smutku po stracie

narzeczonego.

– Następnego dnia udało się przenieść ciało Flakkusa, żeby zapewnić

mu właściwy pochówek – ciągnęła Atia. – To będzie dla jego rodziny jakieś

pocieszenie.

– Czy pisze coś o bitwie nad Trebią? – spytał Gajusz.

Atia spojrzała na list.

– Niewiele. Bitwa była jeszcze trudniejsza niż nad Ticinusem. Pogoda

nie sprzyjała. Aby zająć pozycje, nasze oddziały musiały pokonać kilka

strumieni. Zanim rozpoczęły się pierwsze walki, żołnierze byli mokrzy

i przemarznięci. Oddziały Hannibala walczyły wyśmienicie, zwłaszcza jego

jazda. Kartagiński wódz znów wyprowadził konsula w pole, uderzając

z zaskoczenia na tyły naszych wojsk. Oba skrzydła załamały się pod

naciskiem wrogich sił. – Atia zamknęła oczy. – Fabrycjusz i Kwintus

unieśli cało głowy z walki. Na czele niewielkiego oddziału dotarli do


Piacenzy. Pod mury miasta po kilku godzinach przybył również Longus

z około dziesięcioma tysiącami legionistów.

Aurelia próbowała wyobrazić sobie efekty starcia. Zadrżała.

– To musiała być prawdziwa masakra.

– Była – zgodził się Lucyliusz. – Tak przynajmniej mówią moi

towarzysze.

– Nie było cię nad Trebią?

– Niestety. Nie dane mi było uczestniczyć w tej bitwie, pani. – Na

twarzy posłańca pojawił się grymas. – Jako że moim zadaniem jest

dostarczanie wiadomości, często podróżuję. Wielki pech, że nie mogłem

brać udziału w tej bitwie.

– Pech? A może raczej szczęście – powiedziała Atia.

Mężczyzna spojrzał na nią z grymasem uśmiechu.

– Może tak ci się wydawać, pani, ale ja wolałbym być ze swoimi

towarzyszami.

– Wykonywanie obowiązków nie może być powodem do wstydu –

powiedziała Atia. – Przyniosłeś nam radość i szczęście. Od czasu ostatnich

wydarzeń w Galii Przedalpejskiej do dzisiaj żyliśmy w smutku. Chociaż

wojna trwa, możemy pocieszać się tym, że nasi mężczyźni żyją. –

Lucyliusz skłonił się lekko. – Zostaniesz jakiś czas, aby odpocząć i coś

zjeść?

– Dziękuję, pani. Nie pogardzę ciepłym posiłkiem, ale ruszę dalej bez

zwłoki. Muszę wrócić do Rzymu. Senat będzie miał rozkazy dla Longusa

i Scypiona, które im przekażę.

– Agesandrosie, zabierz Lucyliusza do jadalni – nakazała Atia. –

Powiedz Juliuszowi, aby wydał najlepsze potrawy z kuchni.

Aurelia patrzyła za odchodzącymi mężczyznami. Jej serce śpiewało.

Kwintus i ojciec żyją! Pomyślała o Flakkusie, jej emocje wreszcie się


skrystalizowały. Szkoda, że zginął, ale nie czuła z tego powodu wielkiego

przygnębienia. Ich umowa przedmałżeńska uległa samoistnemu

rozwiązaniu. Nie jest nikomu obiecana. Uniosła głowę i zorientowała się,

że Gajusz uważnie ją obserwuje. Zarumieniła się, uświadamiając sobie,

w jaki sposób znów myśli o towarzyszu dziecięcych zabaw. W tym

momencie trochę się zawstydziła. Tylko trochę.

– To smutne, że Flakkus zginął – odezwała się Atia. – Musimy niedługo

udać się do Kapui i złożyć ofiarę za jego pamięć w świątyni Marsa.

Aurelia skinęła głową, udając, że jest zatroskana. Tymczasem całą

swoją uwagę poświęcała Gajuszowi. W jej umyśle pojawiła się śmiała

myśl. Może uda się jej zyskać jego względy?

Kolejne słowa Atii spowodowały, że jej marzenie natychmiast się

rozwiało.

– Gdy skończymy go opłakiwać, poszukam dla ciebie kolejnego

kandydata na męża.

Aurelia spojrzała na matkę wzrokiem pełnym jadu. Ta na szczęście nie

popatrzyła już na nią. Atia udała się do lararium, aby podziękować za

wieści przyniesione przez Lucyliusza.

– Nie martw się – powiedział Gajusz. – Atia znajdzie ci dobrego męża.

– Naprawdę? Dla moich rodziców liczy się tylko, żeby to był człowiek

bogaty i ważny – odparła Aurelia. W myślach dodała to, czego nie ośmieliła

się powiedzieć głośno: A ja chcę kogoś takiego jak ty.


Rozdział IV

Victumulae, Galia Przedalpejska

anno nie mógł nie czuć podziwu dla Bogu. Włócznik był

H naprawdę twardy. Nie spodziewał się tego. Znosił tortury z taką

godnością, na jaką go było stać w tej sytuacji, odpowiadając na

pytania tylko wtedy, kiedy już nie mógł wytrzymać zadawanego mu bólu.

Rzymski oficer zdobył niewiele istotnych informacji, co oznaczało, że

musiał długo prowadzić przesłuchanie. I robił to z wielką gorliwością.

Używając ostrych szczypiec, po kolei pozbawił Bogu wszystkich paznokci.

Z czoła włócznika naznaczonego literą F sączyła się teraz czerwona ciecz.

Jego całe ciało pokrywały oparzenia. Rozżarzonymi do białości prętami

oprawcy przypalili też wcześniejsze rany Kartagińczyka. Po kilku

godzinach siły nieuchronnie opuściły Bogu. Osłabiony utratą krwi

i cierpieniem żołnierz stracił przytomność. Dwa wiadra wody otrzeźwiły go

na chwilę, ale nie na tyle, aby przywrócić mu pełną świadomość i pozwolić

oprawcom na dalsze tortury. Teraz Bogu zwisał bezwładnie jak lalka

z gałganków, a jego głowa przekrzywiała się raz w jedną, raz w drugą

stronę. Jeśli dotrwa do ranka, to będzie cud – pomyślał gorzko Hanno. Jeśli

świt jeszcze dla nas nadejdzie. W tej komórce bez okien pora dnia

przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie.

Zanim jednak Bogu umrze, jego też czeka taki sam los. Żelazne pręty

już syczały w żarniku, gotowe do użycia. Legioniści zerkali na niego


niecierpliwie. Niewolnik był gotowy do tłumaczenia jego słów. Tymczasem

oficer wyszedł, ale obiecał szybko wrócić. Nic już nie mogło uratować

Hanno. Strach ściskał jego żołądek, a te sensacje w brzuchu przynajmniej

na chwilę sprawiły, że przestał myśleć o pulsujących z bólu ramionach. Nie

czuł już rąk nad nadgarstkami. Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Wkrótce

i tak pożegna się z tym światem, ale kilka ostatnich godzin w jego życiu

będzie drogą przez mękę. Przemknęło mu przez głowę, że nie wykaże się

takim samozaparciem, aby znosić ból tak długo, jak Bogu. Dlaczego nie

mogę zginąć z mieczem w ręce, walcząc za Hannibala? Taką śmierć

zniósłby z większą godnością.

Kroki na zewnątrz. Potem głośne skrzypnięcie i w drzwiach pojawił się

uśmiechnięty rzymski oficer.

Po plecach Hanno spłynęła strużka potu.

– Tak lepiej. – Rzymianin poklepał się po brzuchu. – Byłem głodny jak

wilk. Teraz mogę znów zabrać się do roboty.

To ma być praca? Jesteś pieprzonym potworem!

Triarii spojrzeli na oficera z zazdrością. Nie było mowy o posiłku dla

nich.

– Może i racje są zmniejszone, ale za odpowiednie pieniądze zawsze

znajdziesz jakieś mięso i trochę sera. – Rzymianin spojrzał wyzywająco na

Hanno. – Masz ochotę coś przekąsić?

– Nie jestem głodny.

– Nie dziwię się. – Oficer zaniósł się plugawym chichotem, wskazując

Bogu. – Taki widok zniechęca do kolacji. Założę się jednak, że chce ci się

pić, co?

Usta Hanno były suche jak koryto rzeki latem, ale nie odezwał się ani

słowem.
Oficer chwycił stojący na stole czerwony gliniany dzbanek i przyłożył

go do ust Hanno.

– Pij.

To szczyny! – pomyślał Hanno, zaciskając mocno usta.

Oficer przechylił dzbanek. Trochę płynu spłynęło po ustach Hanno,

który, zdziwiony, stwierdził, że zawartość wcale nie śmierdzi. Pragnienie

pokonało jego słabą wolę. Spróbował przełykać. Płyn był nieco stęchły,

ciepły, ale to raczej była zwykła woda. Chciwie otworzył usta, aby

wypełnić gardło. Nie potrafił przełknąć wystarczająco szybko, więc część

wody dostała się do tchawicy. Odrzucił głowę, kaszląc. Ten ruch sprawił, że

znów poczuł promieniujący ból ramion.

Oficer roześmiał się w głos.

– Masz dość?

Hanno wiedział, że pozwolono mu się napić tylko dlatego, aby zniósł

kolejne tortury, ale był tak spragniony, że to nie miało znaczenia.

– Jeszcze… – wycharczał.

Zdołał przełknąć trzy hausty, zanim oficer odstawił dzbanek.

– Dość. A teraz wróćmy do zabawy.

Rzymianin chwycił kawałek tkaniny, żeby nie poparzyć się gorącą

końcówką metalowego pręta, i zaczął przesuwać ręką po narzędziach tortur

opierających się o kosz żarnika.

– Od którego zaczniemy? – Wyciągnął długi metalowy znacznik

zakończony literą F. Obserwujący go legioniści zaśmiali się szyderczo.

Hanno obawiał się, że straci kontrolę nad swoim ciałem. Nie. Tylko nie ten,

błagam. – Na ten chyba za wcześnie. – Wybrał inny, prosty. Jego końcówka

świeciła blado, gdy wyciągał go z ognia. Oficer przyglądał się mu uważnie,

z respektem.
Eszmunie – modlił się Hanno – użycz mi swojej siły, bo jestem słaby.

Naprężył mięśnie. Bogu przekazał oficerowi sporo informacji na temat

armii Hannibala. Czego jeszcze może się dowiedzieć od niego?

Rzymianin bez słowa wyciągnął rękę i przystawił rozżarzoną końcówkę

pod lewą pachę swojej ofiary.

Hanno nie rozumiał, dlaczego nie zadał mu wcześniej żadnego pytania,

tylko potraktował jego skórę żarem, co wywołało ból nie do wytrzymania.

Z jego ust wyrwał się mimowolny jęk. Nie był w stanie powstrzymać się od

szarpnięcia, aby odsunąć się jak najdalej od źródła tego cierpienia. To

z kolei spowodowało, że jego ramiona niemal wyskoczyły ze stawów.

Opadł prosto na ostro zakończony pręt.

– AAAAAUUUUU! – wrzasnął i wspiął się na palce stóp.

Rzymianin uśmiechnął się kpiąco i docisnął końcówkę pręta do skóry.

Hanno nie mógł się już odsunąć. Rozległo się ciche skwierczenie, a jego

nozdrza wypełnił gryzący smród przypiekanego mięsa. Wrzasnął jeszcze

raz. Zawstydzony i przerażony uświadomił sobie, że opróżnił pęcherz.

Ciepły mocz spływał mu po nogach, powodując, że jego ubranie stało się

mokre.

– Popatrzcie! Gugga się zlał! – zaskrzeczał oficer. Cofnął się nieco, aby

objąć wzrokiem swoje dzieło.

Hanno zebrał się w sobie, próbując zachować resztki godności.

– Podejdź bliżej. Próbowałem wyszczać się na ciebie – wychrypiał.

– Ty śmieciu! Nie udało mi się jeszcze złamać twego ducha, co? –

Hanno spojrzał na niego, rzucając gromy. – Więc mówisz, że jesteś

oficerem wśród tych czerwi?

– Jestem dowódcą falangi.

– Tak młody chmyz, jak ty nie może dowodzić falangą. Hannibal musi

robić bokami, jeśli pozwala dzieciom rozkazywać swoim najlepszym


ludziom.

– Podczas pokonywania Alp ponieśliśmy spore straty. – Hanno nie

zamierzał przyznać się do tego, że jego ojciec miał swój udział

w powierzeniu mu dowodzenia przez Hannibala.

Pffff… Pełne pogardy.

– Musieli być jacyś młodsi oficerowie, którzy przeżyli. Albo weterani,

którzy udowodnili, że są warci awansów.

Hanno nie odpowiedział.

Oficer spojrzał na niego chytrze.

– W rzymskiej armii wiele zależy od tego, kogo znasz. Wątpię, czy

w Kartaginie jest inaczej. Kim jest twój ojciec? A może chodzi o brata? –

Hanno ciągle nie odpowiadał, więc Rzymianin przysunął pręt do jego

twarzy.

Strach go przytłaczał. Co złego się stanie, jeśli podam imię?

– Mój ojciec nazywa się Malchus.

– Jaki ma stopień?

– Dowodzi falangą. Jak ja.

– Kłamiesz! Wiem to!

– Nie.

– Wrócimy do tego później… – odparł oficer, spoglądając na Bogu. –

Czy twój człowiek mówił prawdę w kwestii liczebności armii Hannibala?

Liczy około trzydziestu tysięcy żołnierzy?

Zgodna z prawdą odpowiedź nie sprawi, że Rzymianin dowie się

czegoś, czego nie może dowiedzieć się każdy dobry zwiadowca.

– To prawda, ale stale rośnie. Coraz więcej Galów i Liguryjczyków

dołącza do Hannibala każdego dnia.

– Plemienne łajzy! Dzikusy. Większość z nich gotowa jest sprzedać

matki, gdyby można było na tym trochę zarobić. – Oficer chodził teraz po
komnacie, myśląc głośno. – Hannibal chce naszego zboża, mam rację?

– Tak.

– A jeśli mu je damy?

Hanno wątpił, czy oficer może decydować o otwarciu bram miasta.

Pyta, bo się boi. To dawało mu poczucie satysfakcji. Nie miał też pojęcia,

jaka część mieszkańców Victumulae posiadała rzymskie obywatelstwo.

Przypuszczał, że większość. Ci niebędący obywatelami nie mieli powodów,

aby chronić się za wysokimi murami miasta. Czy wiedzieli, co ich czeka,

gdy miasto padnie? Hannibal od jakiegoś czasu zaczął stosować sprytną

taktykę, wykorzystując to, że Galia Przedalpejska nie znajdowała się pod

pełną kontrolą republiki. Nieposiadający obywatelstwa mieszkańcy tych

ziem po poddaniu się oddziałom kartagińskim mogli odejść wolni.

Mówiono im, że Kartagina nie zamierza prowadzić wojny z nimi, że walczy

tylko z Rzymem. Jednak Rzymianie mogli spodziewać się stracenia lub

sprzedania w niewolę. Taka taktyka miała wywoływać niepokoje wśród

sojuszników republiki. Zasady te wprowadzono niedawno, ale Hannibal

pokładał w tej strategii wielkie nadzieje, licząc, że przyniesie sukces.

Hanno uznał, że oficer wie albo przynajmniej domyśla się, co się stanie,

gdy armia Hannibala wedrze się do miasta. Już to wystarczy, aby zapewnić

mu śmierć w męczarniach. A on może spowodować, żeby te sukinsyny

posrały się ze strachu.

– Większość obywateli zostanie zniewolona. Niektórzy od razu

pożegnają się z życiem. Należące do nich nieruchomości zostaną

skonfiskowane lub zniszczone.

Usta Rzymianina pobielały, a stojący za nim triarii z kolei

poczerwienieli z gniewu.

– A co z tymi, którzy nie mają obywatelstwa?


– Nic im się nie stanie. Kartagina nie życzy im źle. – Hannibal miał

cholernie dobry pomysł.

– Słyszycie tego sukinsyna? – zawołał oficer. – Ma jaja, co?

– Pozwól, panie, że teraz ja się nim zajmę – zwrócił się do oficera jeden

z żołnierzy.

– I ja! – dodał jego towarzysz.

Oficer przyglądał się uważnie Hanno, który nie spuścił oczu, mimo że

jego strach wszedł na nowe poziomy. Czas mijał, a oni wpatrywali się

w siebie w milczeniu.

– Znam lepszy sposób, aby ten pies cierpiał – powiedział wreszcie

oficer. – Najmocniej zareagował wtedy, gdy nazwałem go niewolnikiem.

Gdy Rzymianin wyciągnął z kosza żelazo zakończone literą F, Hanno

poczuł trwogę i przerażenie. Tylko nie to, Eszmunie, proszę! Baalu

Hammonie, ratuj mnie! Melkarcie, zrób coś!

Bogowie nie słuchali jego modlitw.

– Dopiero w ten sposób złamię twoją dumę, nieprawdaż? – Oficer

machał nonszalancko prętem, podchodząc do swojego więźnia. –

Zostaniesz naznaczony na resztę swojego nędznego życia!

Hanno oddałby wszystko za miecz w ręce, którym mógłby przebić

swojego dręczyciela. Niemniej to były tylko próżne marzenia. Zacisnął

zęby i przygotował się na ból największy z możliwych.

Oficer zerknął na triarii za plecami.

– Oczywiście za parę godzin będzie w połowie drogi do Hadesu, ale kto

by się tym przejmował?

Rechot żołnierzy drażnił uszy Hanno, który nie mógł oderwać wzroku

od pulsującej żarem końcówki w kształcie litery F przysuwającej się

z każdą chwilą do jego twarzy.

Strach był obezwładniający.


– Nie rób tego. Oszczędziłem ci życie.

– Co ty bredzisz? Oszalałeś? – zawołał oficer, ale znieruchomiał ze

znacznikiem w dłoni.

– Jakiś tydzień temu ty i twoi ludzie daliście się zaskoczyć w obozie.

Starcie było szybkie i krwawe, a wielu waszych ludzi padło.

Wycofywaliście się, ale powaliłem cię. Pozwoliłem jednak, byś uniósł cało

głowę, chociaż mogłem cię jej pozbawić. – Gdy na twarzy Rzymianina

pojawiło się zaskoczenie i niedowierzanie, Hanno modlił się, aby nie

domyślił się prawdziwego powodu tego, że wciąż znajduje się wśród

żywych. Hanno zależało bowiem bardziej na tym, aby uratować życie

Mutta.

Jego modlitwa chyba została wysłuchana, bo oficer uśmiechnął się,

doznając olśnienia.

– Na Jowisza! Byłeś tam! Bo skąd znałbyś te szczegóły?

– Proszę tylko o szybką śmierć.

Zapadła cisza.

Niech po prostu mnie zabije. Tylko o to proszę.

– Powinieneś był mnie zabić. Ja bym tak zrobił – powiedział oficer

z okrutnym uśmiechem. – To nic nie zmienia. Za najechanie naszej ziemi,

szczury, nie zasłużyliście na nic innego. Przytrzymajcie go – rozkazał. –

Będzie kopał jak muł.

Hanno przełknął rozczarowanie i strach, a potem postawił wszystko na

jedną kartę.

– Nie ma takiej potrzeby – powiedział. – Zniosę ból, jak na oficera

przystało.

– Gugga pogodził się ze swoim losem. – Zdziwiony oficer uniósł brwi.

Jego oprawca mierzył w sam środek czoła. Gorąco promieniujące od

pręta było trudne do zniesienia, ale Hanno wyczekał do ostatniej chwili,


zanim przesunął głowę w górę i w lewo. Oficer zaklął, ale nie mógł już

zatrzymać ręki, przez co końcówka żelaza wylądowała po prawej stronie,

na szyi Hanno, tuż pod krzywizną jego szczęki.

Szssss… Białe gwiazdy zamigotały Hanno przed oczyma. Fala bólu

spłynęła w dół szyi, w stronę piersi. Wdarła się do każdej komórki w jego

mózgu. Zawył. Zaklął. A potem jego pęcherz znów się opróżnił. Gdy ugięły

się pod nim nogi, całe ciało zwisło ciężko na ramionach. Jednak ból

w stawach był niczym w porównaniu ze świdrującym bólem w miejscu,

w którym żelazo dotknęło ciała. Jego nozdrza wypełnił smród przypalanego

mięsa, który zdawał się docierać aż do gardła. Zebrało mu się na wymioty,

a w ustach poczuł gorzki smak żółci. A potem zaczął spadać i spadać, aż na

samo dno głębokiej, ciemnej studni. Wcześniej mignęła mu twarz oficera,

skręcona z wściekłości. Krzyczał coś, ale Hanno nie potrafił zrozumieć

słów. Chciał powiedzieć: „Nie jestem niewolnikiem”, ale z jego gardła nie

wyszło ani jedno słowo. Trzasnęły drzwi. Usłyszał inne głosy. Nie

rozumiał, co się wokół niego dzieje.

Bezwolny osunął się w ciemność.

Bostar czuł rozgrzewający go płomień gniewu, gdy patrzył na mury

Victumulae oddalone o jakieś ćwierć mili. Wokół miasta kłębiły się

malutkie sylwetki tysięcy ludzi. Powietrze drgało od dźwięków podkutych

butów tratujących twardy grunt i wykrzykiwanych rozkazów, gdy jednostki

wyznaczone do ataku maszerowały na pozycje wyjściowe. W regularnych

odstępach czasu słychać było trzask ramion lekkich ballistae,

ostrzeliwujących mury. Kamienie lądowały z głuchym łoskotem,

a uderzeniom często towarzyszył krzyk rannych. Grupy balearskich

procarzy w przewiewnych tunikach uwijały się, zasypując obrońców

gradem pocisków. Duże formacje Galów już kierowały się w stronę murów,

śpiewając swoje pieśni wojenne i dmuchając w aerofony w ogłuszającym


crescendo dźwięków. Hannibal znajdował się jakieś dwieście kroków za

Bostarem. Obserwował szturm z siodła w towarzystwie starszych oficerów

i grupy scutarii, elitarnej piechoty iberyjskiej. Doprowadzono też ostatnie

słonie. Ich obecność miała osłabić morale obrońców.

Po niezwykle podbudowującym przemówieniu, które Hannibal właśnie

skończył, Bostar marzył, aby rzucić się do szturmu razem z Galami, którzy

dotarli ze swoimi drabinami do podstawy murów, albo z tymi, którzy już

próbowali rozbić główną bramę za pomocą tarana z pnia masywnego dębu.

Hannibal chwalił wszystkich żołnierzy. Powiedział, że jest dumny z tego,

jak pokonywali do tej pory wszystkie przeszkody. Był pod ogromnym

wrażeniem ich dyscypliny, męstwa i hartu ducha. Stwierdził, że za lojalność

wobec niego może odpłacić tylko w jeden sposób – własną niewzruszoną

lojalnością: „Zrobię dla was wszystko! Będę znosił te same, ciężkie

warunki. Spał na ziemi jak wy. Walczył z tymi samymi wrogami. I przeleję

swoją krew. A jeśli przyjdzie pora, oddam też życie!”. Te słowa wywarły na

Bostarze wielkie wrażenie, a z potężnego ryku akceptacji, który wzniósł się

później, można było wywnioskować, że nie tylko na nim. Chciał runąć na

wroga. Jednak Hannibal wydał jasne rozkazy. Ani on, ani jego włócznicy

nie mieli uczestniczyć w pierwszej fazie szturmu. Podobnie jak nad Trebią,

Hannibal oszczędzał weteranów. Wczoraj wprawdzie wzięli udział

w krótkim, ale krwawym starciu na drodze, ale to wszystko. Bostar zacisnął

palce na rękojeści miecza. Lepiej niech w mieście zostaną dla mnie jacyś

Rzymianie, których będę mógł zabić. Pragnienie przelania krwi nie zrodziło

się tylko z mowy Hannibala. Z wielkim trudem pogodził się wcześniej ze

śmiercią Hanno, który miał rzekomo utonąć w morzu. Żył z tym smutkiem

przez wiele miesięcy. Zastanawiał się, dlaczego bogowie nie zabrali Sapho,

jego drugiego brata, z którym nie potrafił już znaleźć porozumienia. Nagłe

i nieoczekiwane pojawienie się Hanno w obozie kartagińskim wydawało się


najbardziej niezwykłym darem bogów. Jednak to, co stało się teraz,

wyglądało na okrutny żart. Bostar wiedział, że nie może nawet winić za to

zastępcy Hanno. Mutt prosił o karę dla siebie, ale – jak powiedział

Hannibal – było oczywiste, że jego brat sam odpowiada za swój los,

niezależnie, czy został wprowadzony w błąd, czy nie. Dlaczego działał tak

pochopnie? – dziwił się Bostar.

– Szekel za twoje myśli. – Bostar usłyszał głęboki, szorstki głos.

Spojrzał przez ramię. Zobaczył niskiego, ale wyglądającego

dystyngowanie oficera w hełmie typu pilos ze szkarłatną kitą. Żelazny

kirys, zdobiony złotem i srebrem, osłaniał jego brzuch, a warstwowe

pteryges chroniły pachwiny. Pod pancerzem nosił czerwoną, długą tunikę

i kamizelkę z podbitką. Uzbrojony był w miecz służący do kłucia,

schowany w pochwie na pasie piersiowym, przewieszonym przez prawe

ramię. Otaczający Bostara żołnierze uśmiechali się i salutowali oficerowi.

– Ojcze… – pochylił głowę z szacunkiem.

– Kiedy na ciebie patrzyłem, wydawałeś się przebywać w innym

świecie – stwierdził Malchus. – Pewnie myślisz o Hanno.

– Tak.

– Moje myśli również do niego biegną. – Malchus podrapał się

w głowę, tam, gdzie spod wyściółki hełmu wysunęło się siwe pasmo

włosów. – Możemy mieć nadzieję, że zginął z mieczem w ręku. Jak

mężczyzna.

To niewielkie pocieszenie – pomyślał ze smutkiem Bostar. Nie

wypowiedział tego na głos. Kiwnął tylko głową.

– Chciałbym jednak dowiedzieć się, co się z nim stało.

Malchus się skrzywił.

– Sądząc po usposobieniu Galów, podekscytowanych przemową

Hannibala, nie liczyłbym na to, że gdy miasto padnie, znajdziemy wielu


Rzymian, których dałoby się przesłuchać.

– Między innymi dlatego chciałem być wśród żołnierzy pierwszej fali

atakujących – wyszeptał Bostar.

Malchus westchnął.

– Przecież wiesz, dlaczego Hannibal wysłał Galów w pierwszej fali

ataku. Jakiekolwiek nieposłuszeństwo nie będzie mile widziane, choćbyś

tłumaczył to dobrym powodem. Potrzeba armii przed naszymi potrzebami.

Chociaż Bostar wiedział, że Malchus ma rację, trudno mu jednak było

to zaakceptować. Starał się, jak mógł. Był już pewien, że Hanno chciał

zdobyć jakieś informacje, które przydałyby się Hannibalowi. Gdyby mu się

udało, byłby to pierwszy krok na drodze do odzyskania uznania w oczach

Hannibala. Tymczasem to pochopne działanie przyniosło mu śmierć.

A teraz Bostar traci jedyną okazję, aby dowiedzieć się, co się stało

z młodszym bratem. Zdołał opanować gniew. Hannibal był ich wodzem.

Wiedział najlepiej.

– Tak, ojcze.

– Bogowie dają, bogowie odbierają. Ale przynajmniej dzisiaj się

zemścimy. – Na ustach Malchusa pojawił się grymas pogardy. Podniósł

głos. – Żeby okoliczne miasta zrozumiały, że wszelki opór jest daremny,

Hannibal odrzucił dziś rano propozycję poddania miasta. Każdy obywatel

za murami pożegna się z życiem.

Włócznicy Bostara zaczęli wiwatować.

Bostar nie cieszył się wcale z takich rozkazów – a na pewno nie tak, jak

Sapho – ale myśl o tym, co uczyniono z Hanno, sprawiała, że krew

gotowała się w jego żyłach. Odwrócił się do swoich ludzi.

– Lepiej, żeby Galowie zostawili kogoś dla nas! Jak myślicie?

– Tak jest! – ryknęli żołnierze entuzjastycznie. – Śmierć! Śmierć!

Śmierć!
Okrzyki zostały podchwycone przez falangę stojącą w niewielkiej

odległości po ich prawej stronie. Bostar pozdrowił uniesioną ręką jej

dowódcę. Mutt odwzajemnił ten gest. To on tymczasowo, do wyjaśnienia

losów Hanno, dowodził oddziałem.

– Ci chłopcy będą walczyć ze sobą o jak najlepszą pozycję na

drabinach – powiedział z uznaniem Malchus. – Rzymianie muszą dostać

lekcję, jeśli mamy zrealizować naszą misję. Nie zwyciężymy ich, traktując

łagodnie ich miasta i jeńców.

Malchus nie cieszył się na myśl o zabijaniu cywilów. Podobnie jak

Bostar. Ale tak właśnie trzeba było postąpić. Dlaczego to sprawia

przyjemność Sapho? – zastanawiał się Bostar.

– Dlatego Hannibal wysyła z Galami kogoś takiego jak Sapho –

powiedział Malchus, jakby czytał w myślach swojego syna.

Bostar nie zareagował.

Malchus spojrzał na niego uważnie.

– Wy dwaj… Ciągle poprztykani, co? Hannibal wie, że masz inne

talenty. Nie zapomni też, że uratowałeś mu życie pod Saguntum. Znajdzie

dla ciebie zadanie. Ale to nie znaczy, że nie potrzebuje też Sapho.

– Rozumiem. – W skrytości ducha Bostar marzył, aby wszystko

wyglądało inaczej. Żeby to Sapho został pojmany i zabity, a nie Hanno.

Podobne myśli nie pojawiły się w jego głowie po raz pierwszy, ale nigdy

nie pragnął tego tak mocno, jak dziś, nie mając przy tym poczucia winy.

– Może wreszcie znajdziecie sposób, żeby się porozumieć. Poprawić

relacje.

Ojciec nie ma pojęcia, jak wielka dzieli nas przepaść – pomyślał Bostar.

Ich gorzki konflikt trwał od czasu, gdy ponad półtora roku wcześniej

opuścili obóz armii Hannibala w południowej Iberii. Relacje faktycznie

poprawiły się trochę w czasie, gdy świętowali zwycięstwo nad Trebią, ale
wszystko szybko wróciło do normy. Sapho bardzo się starał, aby stać się

jednym z faworyzowanych oficerów Hannibala. Jego pragnienie rzymskiej

krwi wydawało się nienasycone. Bostar jednak nie potrafił całkowicie

wyciszyć głosu sumienia. Sapho był jego bratem. Jego jedynym żyjącym

bratem, tym, który uratował mu życie w Alpach, nawet jeśli uczynił to

instynktownie. Bostar przysięgał spłacić dług. Dopóki to nie nastąpi, będzie

musiał udawać przed ojcem. Kto wie? Może ich relacje naprawdę jakimś

cudem ulegną poprawie? Na jego zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech.

– Porozmawiam z nim, ojcze. Obiecuję.

– Hanno by się ucieszył.

– Chciałby pewnie wiedzieć, że uczciliśmy go, składając odpowiednie

ofiary bogom. – Bostar przeniósł wzrok na mury Victumulae. Nie miał

litości dla tych ludzi. Wszyscy wkrótce stracą życie.

– Myślę, że możemy mu to zagwarantować – potwierdził chrapliwym

głosem Malchus.

Hanno obudził się z krzykiem. Leżał na podłodze, zwijając się od

świdrującego bólu, który pulsował i promieniował od szyi we wszystkich

kierunkach. Był tak intensywny, że przyćmiewał wszystko inne. Czuł, jakby

spopielał go całego, niczym płomienie pochłaniające suche drewno. Mógł

myśleć tylko o tym, żeby to się skończyło.

– Pomocy – wyjęczał. – Pomocy…

Ktoś odezwał się miękkim głosem.

Nie rozpoznał go. Zaskoczony otworzył oczy. Zamiast rzymskiego

oficera ujrzał ciemnoskórego młodzieńca, który przykucnął tuż przy nim

i pochylał się nad jego twarzą. Po chwili wydał mu się jakby znajomy.

Oblizał suche wargi.

– Kim… Kim jesteś?

– Nazywam się Bomilcar.


– Bomilcar?

Ponownie ogarnęła go ciemność, w którą się zapadał.

Gdy odzyskał świadomość po raz kolejny, poczuł wilgoć na ustach.

Woda. Zamrugał. Bomilcar pochylał się nad nim, przyciskając kubek do

jego ust. Czuł ogromne pragnienie, ale jednocześnie był boleśnie

świadomy, że przełykanie oznaczać będzie nowe fale bólu z poparzonej

szyi.

– Musisz coś wypić – nalegał Bomilcar.

Hanno miał przed oczyma obrazy ludzi, którzy latem w Kartaginie

umierali z powodu braku wody. Od czasu pojmania wypił tylko kilka

łyków, wtedy, gdy oficer pozwoli mu napić się trochę stęchłej wody

z dzbanka. Zmusił się, aby wziąć mały łyk. Jakoś zniósł ból szyi, bo

odczuwał fizyczną przyjemność, gdy płyn chłodził jego gardło i docierał do

żołądka. Pił i pił, aż nie mógł już więcej przełknąć. Ten niewielki wysiłek

wystarczył, żeby poczuł się wyczerpany. Opadł na zimne kamienie,

zastanawiając się, gdzie podział się oficer i dwaj towarzyszący mu

żołnierze. Był jednak zbyt zmęczony, aby naprawdę zaprzątać sobie tym

głowę. Jego powieki zadrżały, a potem opadły. Zamknął oczy.

– Obudź się! Nie możesz zasnąć. Nie teraz.

Hanno poczuł, że chłopak szarpie go za ramię. Ten ruch przyniósł nową

falę bólu z rany na szyi.

– Bogowie! Ależ to boli! Zostaw mnie w spokoju.

– Jeśli chcesz żyć, musisz wstać.

Stanowczy ton głosu Bomilcara zastanowił Hanno. Spojrzał na niego

pytająco.

– Masz kartagińskie imię.

– Zgadza się. Ściągnęli mnie tu, abym tłumaczył to, co mówił twój

towarzysz, pamiętasz?
Hanno powoli przypominał sobie ostatnie wydarzenia.

– Jesteś niewolnikiem?

– Tak – odpowiedział z błyskiem emocji w oczach.

– Przysłali cię, żebyś coś ze mnie wyciągnął? – Hanno zrobił się

podejrzliwy.

Zza drzwi dobiegły jakieś dźwięki. Krzyki mężczyzny.

Bomilcar spojrzał ze strachem w tamtą stronę. Po kilku uderzeniach

serca odgłosy ucichły, a jego twarz się rozpogodziła.

– Nie. Jestem tutaj, żeby cię wyprowadzić.

– N-nie-ee rozumiem.

– Dasz radę usiąść? – Bomilcar wyciągnął ręce, żeby mu pomóc.

Hanno podciągnął się tak, żeby usiąść. Próbował zrozumieć, co się

dzieje. Od razu jego wzrok padł na Bogu, który zwisał smętnie na sznurach

podczepionych do sufitu. Nie mogło być wątpliwości, że nie żyje. Odejdź

w spokoju – Hanno pożegnał go, popadając w przygnębienie. Spotkamy się

w innym świecie. Przeniósł wzrok na kosz. Całkiem ostygł. Musiało minąć

kilka godzin. A może nawet kilkanaście.

– Gdzie Rzymianie?

– Na murach. Bronią miasta.

Zaskoczony Hanno poczuł przypływ nadziei.

– Przybyła armia Hannibala?

– Tak. Rzymianie wyszli mu naprzeciw, ale Hannibal błyskawicznie

rozbił oddziały legionistów i zmusił ich do ucieczki. Bitwę można było

obserwować z murów miasta. Hannibal atakuje teraz ze wszystkich stron.

Garnizon skazany jest na przegraną, bo szturmujący mają znaczną

przewagę liczebną. Już wkrótce nasi ludzie wedrą się na mury.

Nasi ludzie. Hanno zakręciło się w głowie. Nie miał wątpliwości, że

Bostar i Sapho, jego bracia, znajdą się w pierwszej fali atakujących.


– Ile czasu tu spędziłem?

– Dzień i dwie noce. Musimy ruszać. Pera przysiągł, że wróci i zabije

cię, gdy nadejdzie koniec.

– Pera?

– Oficer, który cię torturował.

– Naprawdę chcesz mnie uwolnić? – Hanno zniżył głos do szeptu.

– Oczywiście. Jesteś Kartagińczykiem, jak ja. Ale jeśli nie

wydostaniemy się stąd szybko, moje wysiłki nie zdadzą się na wiele.

– Dziękuję. – Hanno czuł ciepło rozpływające się w jego sercu.

– Nie ma za co. – Bomilcar znów wyciągnął rękę. – Dasz radę wstać?

Hanno odczuwał zawroty głowy, ale płonął w nim ogień, pragnienie

życia. Złapał dłoń chłopaka i pozwolił, aby Bomilcar pomógł mu stanąć. To

wtedy zobaczył gladius w dłoni niewolnika.

– Skąd go masz?

– Zabrałem strażnikowi stojącemu na zewnątrz – mrugnął

porozumiewawczo – po tym, jak roztrzaskałem na jego głowie amforę

i poderżnąłem mu gardło jego własnym sztyletem. – Uniósł miecz, oddając

go Hanno. – Wystarczy mi nóż. Dasz sobie z nim radę?

Hanno chwycił pewnie głownię broni. Zacisnął palce na rękojeści.

Uniósł gladius tak, aby przyjrzeć się ostrzu. Miecz wydawał się cięższy od

tego, którym się zwykle posługiwał. Bogowie! Jak dobrze czuć się znów

uzbrojonym! Wiedział jednak, że w tym stanie nie da sobie rady z żadnym

legionistą. Hanno miał już oddać miecz chłopakowi, gdy dojrzał w jego

oczach nieskrywany podziw. Dla niego armia Hannibala szturmująca

miasto musiała wydać się interwencją bogów. Słowa uwięzły mu w gardle.

Mimo że był słaby, miał większą szansę w walce jeden na jeden niż

Bomilcar, który prawdopodobnie jeszcze nigdy nie miał w ręku takiej broni.

– Tylko pokaż mi jakiegoś cholernego Rzymianina – mruknął.


– Z pomocą Baala Hammona miecz nam się nie przyda. – Bomilcar

wyszczerzył zęby.

– Jaki masz plan?

– Przyniosłem ci płaszcz podobny do mojego. Gdy go założysz,

większość ludzi nawet na ciebie nie spojrzy. – Bomilcar narzucił materiał

na ramiona Hanno, starając się nie urazić rany. Podniósł kaptur, którym

osłonił kark i szyję Kartagińczyka. – Udamy się do głównej bramy. Tam

właśnie kieruje się większość sił Hannibala. Taran już osłabił odrzwia,

a katapulty sieją spustoszenie wśród obrońców.

– Nie możemy po prostu stanąć na ulicy i czekać, aż atakujący przebiją

się do środka.

– Nie. W pobliżu bramy jest stajnia należąca do zajazdu. To niedaleko.

Możemy schować się w stodole w sianie dla koni. Wyjdziemy, gdy nasi

ludzie wedrą się do miasta.

– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – skwitował Hanno, przypominając

sobie opowieści Bostara o szaleństwie rzezi, do której doszło, gdy żołnierze

Hannibala szturmem zdobyli iberyjskie Saguntum. W panującym

zamieszaniu mogą stracić głowy. Na widok niepewności w oczach

Bomilcara uznał, że lepiej go nie straszyć. – Ale to najlepsze, co możemy

zrobić. Prowadź.

– Będziemy poruszać się najwolniej, jak to możliwe. Trzymaj się

blisko.

Bomilcar wychylił się przez uchylone drzwi. Sprawdził korytarz.

– Droga wolna.

Hanno ruszył za nim na miękkich nogach. Bał się, że zaraz odmówią

mu posłuszeństwa. Ostry ból szyi nieco zelżał. Czy stało się to dzięki

adrenalinie i ekscytacji spowodowanej perspektywą wolności? Nie


wiedział, ale modlił się, by to źródło siły nie wyczerpało się za szybko i by

miał siłę walczyć, jeśli nie będzie innej możliwości.

Na zewnątrz, w korytarzu, w chwiejnym świetle lampy oliwnej

zobaczył leżące ciało. Wokół martwego legionisty zebrała się kałuża krwi.

Hanno poczuł ponurą satysfakcję na widok zdziwienia rysującego się na

twarzy trupa. To ten zezowaty żołnierz. Miał nadzieję, że pojawi się szansa

zabicia Pery i innych legionistów. Nie spiesz się tak – upominała ta jego

bardziej racjonalna połowa. – W tej chwili nie jesteś w stanie pokonać

dziecka, nie mówiąc już o w pełni sprawnym legioniście. Teraz wszystko

sprowadzało się do przetrwania. Hanno ominął ostrożnie karmazynową

plamę.

Szli wilgotnym korytarzem, mijając drzwi kilku cel, w których

najwyraźniej przetrzymywano innych więźniów. Hanno zatrzymał się

i zaczął nasłuchiwać. Po chwili usłyszał cichy jęk. Czy za drzwiami też leży

jakiś podobny do niego nieszczęśnik?

– Nie mamy czasu, aby pomóc innym – syknął Bomilcar.

Hanno starał się nie myśleć o anonimowym więźniu. Każdy krok

wywoływał ból, ale zmuszał nogi do ruchu. Mimo że Bomilcar szedł

w ślimaczym tempie, Hanno i tak po jakimś czasie, jeszcze przed dotarciem

do końca korytarza, musiał poprosić go, aby się zatrzymali. Gladius ciążył

mu, jakby był zrobiony z ołowiu, ale ściskał go mocno, od tego bowiem

mogło zależeć jego życie.

Wreszcie Bomilcar skręcił w lewo. Pokazał Hanno, aby został na

miejscu, i zaczął skradać się po kamiennych schodach. Wrócił z wyrazem

zadowolenia na twarzy.

– Od czasu, gdy wszedłem, nic się nie zmieniło. Drzwi wyjściowych

pilnuje tylko jeden strażnik. Reszta została wysłana do obrony murów.

– Dlaczego cię w ogóle wpuścił?


– Powiedziałem mu, że Pera przesyła wiadomość dla strażnika

pilnującego cel. – Bomilcar mrugnął. – Niczego nie będzie podejrzewał,

zanim mój sztylet nie zdubluje jego uśmiechu na rozpłatanej ostrzem szyi.

– Idę z tobą… – odezwał się Hanno.

– Nie. Największe szanse mamy wtedy, jeśli będę sam. Poczekaj tu, aż

cię zawołam.

Rana Hanno pulsowała teraz z nową intensywnością. Mógł tylko

kiwnąć głową na znak, że się zgadza.

Stąpający cicho jak kot Bomilcar zniknął na schodach.

Hanno próbował zignorować szamoczące się w piersiach serce. Słyszał

szmer głosów, które wydawały się przyjazne. Niski śmiech. Dźwięki

szybko przesuwających się podkutych sandałów. Jakieś pytanie, a następnie

urwany krzyk. Odgłos czegoś ciężkiego opadającego na ziemię. Cisza.

Kto zginął? Hanno nie mógł mieć pewności, dlatego uniósł miecz

i przygotowywał się do walki. Kiedy na schodach pojawił się Bomilcar,

westchnął z ulgą.

– Udało ci się.

– Ten pies nawet nie wiedział, co go trafiło. – W tonie Bomilcara

pojawiła się jakaś tęsknota. – Żałuję, że nie zrobiłem tego dawno temu.

– Będziesz miał wiele okazji do doskonalenia swoich umiejętności

w armii Hannibala. – Hanno uśmiechnął się zachęcająco. – Ktoś taki jak ty

bardzo nam się przyda.

Bomilcar wyglądał na zadowolonego.

– Lepiej ruszajmy.

Na szczycie schodów znajdowało się małe prostokątne pomieszczenie

straży. Pod jedną ścianą stały dwa puste teraz łóżka piętrowe. Masywne

kłody żarzyły się w osłoniętym kominku. W kilku miejscach na ścianach

pomieszczenia zawieszono lampy oliwne. Obok kominka stało kilka naczyń


z brązu służących do gotowania, a na stole leżały płaskie chleby i kawałki

mięsa. Żołnierz, który miał pilnować pomieszczenia, padł na plecy przy

ogniu. Między jego nogami leżał przewrócony trójnożny stołek. Z głębokiej

rany na szyi wciąż sączyła się krew.

Obeszli ciało, kierując się w stronę jedynych drzwi. Gdy Bomilcar je

otworzył, Hanno poczuł, że żołądek ze zdenerwowania podchodzi mu do

gardła. Co go czeka na zewnątrz? Kartagińczyk dobrze wiedział, że nie są

jeszcze bezpieczni.

– Musimy wejść poziom wyżej, a potem na dziedziniec przed

budynkami garnizonu. Nie ma tam właściwie żywej duszy. Niemal wszyscy

walczą na murach.

– Przy bramie na pewno będzie więcej strażników?

– Tylko jeden.

– Musimy go zabić.

– To zbyt ryzykowne. Wielu ludzi znajduje się na ulicy przed bramą

więzienia. Niedaleko stąd jest duży magazyn. Jeśli weźmiemy stamtąd

acetum, będę mógł powiedzieć, że kazali nam dostarczyć je na linię frontu.

– Będę musiał założyć kaptur. Co jeśli zobaczy ranę na szyi?

Bomilcar zmarszczył brwi.

– Stoi po prawej stronie od wejścia. Nie zobaczy.

Hanno wiedział, że to ich jedyna szansa, więc skinął tylko głową. Niech

bogowie nam sprzyjają. Będziemy potrzebować mnóstwo szczęścia.

Dziwnie się czuł, wychodząc na dwór po dość długim czasie

spędzonym w więzieniu. Zimne powietrze owiało ranę, ale przyniosło

odświeżający powiew i odrobinę ulgi. Hanno obrzucił uważnym wzrokiem

otoczony barakami brukowany dziedziniec. Nie zobaczył nikogo. Niebo

nad ich głowami przybrało kolor ciemnej czerwieni i różu. Był wczesny

ranek i słońce dopiero wspinało się po niebie, ale te barwy niosły obietnicę
rozlewu krwi. Bomilcar prowadził ich do magazynu, gdzie obaj chwycili po

małej amforze acetum. Hanno zachwiał się, podnosząc ją na lewy bark.

Wysiłek wywoływał nowe fale bólu w całym ciele.

– Teraz nic nie zobaczy.

Bomilcar rzucił mu zachęcające spojrzenie.

– Dobry pomysł. Czy dasz radę donieść ją do rogu? Tam odpoczniemy.

– Muszę. – Hanno usztywnił kolana, aby nogi się pod nim nie ugięły.

Muszę tam dojść.

Zamilkli. Przechodzili przez podwórko po przekątnej, kierując się

prosto do głównej bramy. Bomilcar nie zatrzymał się, gdy do niej dotarli.

Hanno deptał mu po piętach, spoglądając tylko pod nogi. Gladius, który

wsunął pod prawą pachę, uwierał go nieprzyjemnie i w każdej chwili mógł

mu się wyślizgnąć i upaść na ziemię. Był w stanie tylko dociskać go jak

najmocniej do ciała i się modlić.

– A wy dokąd się wybieracie? – usłyszał pytanie zadane ostrym głosem.

– Mamy zanieść trochę acetum dla ludzi na murach, panie – odparł

Bomilcar.

– Na czyje polecenie?

– Jednego z centurionów, panie. Nie znam jego imienia.

Strażnik zastanawiał się przez chwilę.

– No to ruchy. Języki moich towarzyszy pewnie wyschły na wiór

z pragnienia.

Bomilcar wymamrotał podziękowanie i ruszył w lewo. Hanno trzymał

się blisko. Nie podniósł wzroku, żeby spojrzeć na strażnika. Widział tylko

nogi i caligae wartownika. Bomilcar pędził teraz tak, że ledwo za nim

nadążał. Mimo że przeżywał katusze, nie odważył się zwolnić. Spojrzenie

żołnierza wwiercało mu się w plecy. Poczuł palenie w przełyku ze strachu.

Przełknął ślinę.
– Hej!

Hanno prawie upuścił swoją amforę.

– Nie zatrzymuj się. Udawaj, że nie słyszysz! – syknął Bomilcar, nie

odwracając głowy. – On nie może opuścić swojego posterunku.

– Ty tam! Niewolniku!

Nie zatrzymali się. Dziesięć kroków, potem dwadzieścia. Strażnik

zaklął paskudnie, ale nie podążył za nimi. Gdy Bomilcar skręcił w prawo,

za narożnik, i znaleźli się na szerszej uliczce, Hanno westchnął z ulgą. Rana

i mięśnie barku protestowały przeciwko temu wysiłkowi. Czuł, że jego

tunika jest cała mokra od osocza, które wypływało z rany. Gdy tylko

znalazł się za węgłem, pozwolił, aby amfora zjechała mu z ramienia.

Bomilcar zdążył ją podeprzeć, aby z impetem nie uderzyła o ziemię.

– Ostrożnie! Jak ją rozbijesz, zwrócisz na nas uwagę. Będzie podobnie,

jeśli ktoś zobaczy ten cholerny miecz. – Przesunął gladius, który wyzierał

spod płaszcza.

– Przepraszam… – Kompletnie wyczerpany drogą Hanno oparł się

niepewnie o ścianę. Musiał walczyć ze sobą, aby nie zwalić się po prostu na

ziemię.

Bomilcar zerknął za róg.

– Mamy szczęście. Strażnik nas nie gonił.

– Tyle dobrego. Nie dałbym rady uciekać. – Pomimo chłodnego

poranka po twarzy Hanno spływał pot.

– Nigdy nie dojdziemy z tymi amforami do zajazdu. Pozbędę się ich.

A ty załóż kaptur i zaczekaj tutaj.

Hanno nie zareagował. Nie widział nawet, kiedy Bomilcar zniknął.

Oczy same mu się zamknęły. Próbował zapanować nad kolejnymi falami

nudności i bólem, który wypełniał całe jego jestestwo. Nie był do końca

świadomy głosów wzburzonych ludzi przemieszczających się ulicą.


Wyłowił tylko wiele razy powtarzane słowo „Hannibal”. Zgadza się,

dranie. Bójcie się. On nadchodzi.

– Gotowy? – zaskoczył go głos Bomilcara.

– Co zrobiłeś z amforami?

– Zostawiłem je trochę dalej w uliczce. – Bomilcar wyglądał na

zaniepokojonego. – Dasz radę pójść dalej?

Hanno zebrał się w sobie i wstał.

– Nie zostanę tu.

– Dobrze. – W półmroku alejki błysnęły zęby Bomilcara. – Od zajazdu

dzieli nas jakieś dwieście pięćdziesiąt kroków. Pójdziemy powoli. Udawaj,

że jesteś niewolnikiem. Nie patrz na nikogo.

Hanno ruszył za swoim wybawcą, zaciskając zęby. Droga wydawała się

ciągnąć w nieskończoność. Większość mijających ich ludzi szła od strony

bramy, gdyż mężczyźni chcieli zapewnić bezpieczeństwo swoim żonom

i dzieciom i oddalali się od miejsca walk. Za nimi podążali niewolnicy

obciążeni kosztownościami, prowadzący muły objuczone workami

z jedzeniem i kocami. Dokąd oni idą? Stąd nie ma ucieczki. Miasto musiało

zostać wcześniej otoczone. Tą samą drogą zmierzało kilku żołnierzy, ale

pogrążeni w rozmowie zupełnie nie zwracali na nich uwagi. Hanno czuł za

to wdzięczność losowi. Nie był w stanie walczyć. Dźwiganie ciężkiej

amfory wyczerpało go całkowicie, a rana szyi znów pulsowała bólem

przenikającym do każdej części jego ciała. Nawet do palców u stóp. Pod

powiekami pojawiały mu się teraz jasne błyski. Przez cały czas myślał

o tym, aby nie zwymiotować. Walcząc z zawrotami głowy, miał trudności

ze skupieniem wzroku na plecach Bomilcara. Tylko dzięki najwyższemu

wysiłkowi podążał za chłopakiem. Liczył kroki w seriach po dziesięć, za

każdym razem stawiając sobie za cel pokonanie kolejnego odcinka. Po


każdej dziesiątce miał wrażenie, jakby przebiegł milę. W chwili gdy

Bomilcar się zatrzymał, Hanno już się niemal zataczał.

– Jesteśmy prawie na miejscu. Jeszcze pięćdziesiąt kroków.

Hanno podniósł wzrok na malowany znak przedstawiający człowieka

z łukiem i strzałami.

– Odpoczynek myśliwego?

– Właśnie tam zmierzamy.

W tym miejscu do ich uszu dochodziły już wyraźne odgłosy walk.

Hanno, gdy tylko je usłyszał, poczuł ciepło rozlewające się w sercu.

Potężne, głuche dudnienie musiało być odgłosem tarana rozbijającego

w drzazgi deski głównej bramy. Cichsze odgłosy powodowały kamienie

z katapult Hannibala. Mężczyźni krzyczeli, wyli i ryczeli. Co

najważniejsze, słyszał też metaliczny szczęk oręża. Hannibal jest blisko!

– Słyszysz to?

– Co? – Bomilcar zmarszczył brwi.

– Dźwięk metalu uderzającego o metal. To znaczy, że toczy się już

walka wręcz na murach! Musimy się spieszyć. Lepiej zniknąć, zanim

żołnierze wyleją się na ulice w pobliżu bramy.

Bomilcar, rozejrzawszy się po ulicy, chwycił prawe ramię Hanno

i położył je sobie na plecach, aby podtrzymać opadającego z sił

Kartagińczyka.

– Dam radę – zaprotestował Hanno, ale młodzian go nie słuchał.

– Prawie nikogo nie ma na ulicy. Jesteś słaby. W ten sposób będziemy

szybciej na miejscu.

Wdzięczny za pomoc Hanno już nie protestował. Nie pamiętał zbyt

wiele z ostatniego odcinka. Po drodze minęła ich dwójka rannych żołnierzy

zmierzających zapewne do lazaretu. Spojrzenie ciekawskiego dzieciaka.

Podejrzliwe oczy stajennego. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy


Bomilcar wsunął mu kilka monet do ręki. Stajnia była pełna siana. Jak

przez mgłę słyszał rżenie koni. A potem już nic.

Gdy brama pękła i opadła przełamana na pół i potrzaskana, ludzie

z falangi Sapho zaczęli wiwatować. W powietrze wzbiły się tumany pyłu.

Zza murów dobiegły ich krzyki pełne przerażenia. Galowie przy bramie

cisnęli taran na ziemię i wtargnęli do środka, wrzeszcząc jak opętani. Na tę

chwilę czekały setki ich towarzyszy, którzy teraz deptali im po piętach.

Wojownicy z odsłoniętymi klatkami piersiowymi, ale też ubrani w tuniki,

udekorowani bransoletami i kolczykami, uzbrojeni po zęby, rzucili się ku

wyłomowi, uderzając z impetem na przygotowanych do starcia Rzymian.

Na ten widok Sapho i jego ludzie ryknęli z uznaniem. Galowie w mig

rozbili zdemoralizowanych legionistów, torując drogę pozostałym

oddziałom.

Sapho wypiął dumnie pierś. Ten potężny mężczyzna o czarnych

kręconych włosach i szerokim nosie przypominał swojego ojca. Był tutaj,

bo Hannibal nie stracił do niego zaufania. Jego jednostka będzie pierwszym

oddziałem z regularnych jednostek kartagińskich, które wejdą do

Victumulae. Być może nie zawiśnie nad nimi zbyt duże niebezpieczeństwo,

a dane im będzie uśmiercić kilku Rzymian. Rozkaz Hannibala był jasny.

Mieli zabijać bez pardonu. Im więcej Rzymian zginie, tym lepiej. Jego

generał wydał rozkaz, a on zamierza go wypełnić co do joty. Podobnie jak

jego bracia, Sapho wychowywał się na opowieściach o niecnych

postępkach Rzymu wobec Kartaginy. Ta wojna, ta bitwa, była okazją, aby

się zemścić. Jeśli mu się poszczęści, zabezpieczy spichrze wypełnione

zbożem, co z pewnością sprawi, że Hannibal okaże mu swoją wdzięczność.

Nie wierzył, że uda mu się znaleźć kogoś, kto wiedział, co stało się

z Hanno, ale liczył się z taką możliwością. Trzeba będzie przeszukać

budynki garnizonu. Jeśli znajdą jego ciało, ojcu zapewni to spokój. Chociaż
Sapho był zawsze zazdrosny o Hanno, który był ulubionym synem

Malchusa, uważał, że najmłodszy brat zasługuje na przyzwoitą ceremonię

pogrzebową.

Spojrzał mściwym wzrokiem na falangę Bostara. W końcu to on,

Sapho, został doceniony, a nie jego brat. Niestety, nigdzie go nie było,

a szkoda, bo bardzo chciał zobaczyć jego niezadowoloną minę, zanim

wkroczy do miasta. W tym momencie zdał sobie sprawę, że jego ludzie nie

mogą już dłużej czekać. Szeregi kołysały się, a włócznicy dreptali

niecierpliwie po kilka kroków w przód i kilka w tył. Za nimi długie szeregi

piechoty iberyjskiej nawoływały do rozpoczęcia ataku. Czas ruszać.

Hannibal na nich patrzy!

– Tworzyć formację. Kolumna na szerokość sześciu ludzi. Szyk zwarty.

Ci z przodu i z boków osłaniają resztę tarczami. Spodziewajcie się

pocisków. Włócznie w gotowości.

Sapho stanął w pierwszym szeregu włóczników, nakazując spokojny

marsz. Uważnie obserwował wały, wypatrując zagrożenia. Ku jego

zadowoleniu obrońcy zdawali się koncentrować na próbie odparcia Galów,

którzy wdarli się już na mury po drabinach. Zachowywał czujność, dopóki

nie dotarli do samego muru. Nawet wtedy jednak nie pozwolił sobie na

rozluźnienie. Każdy pojedynczy legionista z oszczepem mógł okazać się

niebezpieczny.

Przeszli pod łukiem bramy, ostrożnie pokonując resztki barykady

z porozrzucanych bali. Zaledwie kilka kroków dalej ich oczom ukazał się

obraz rzezi. Ulice były zarzucone trupami. W większości Rzymian. Na

wielu ciałach widać było ziejące rany szyi, klatki piersiowej lub kończyn.

Niejedne zwłoki zostały pozbawione głowy. Wszędzie widział czerwone

plamy. Porzucone przez uciekających żołnierzy elementy wyposażenia

pokrywały ulice. Sapho zaczął myśleć o Galach z respektem. To, na co


patrzył, stanowiło dowód ich skuteczności w walce ze zdezorganizowanym

wrogiem.

– Miejmy nadzieję, że zostawili coś dla nas, co?!

Jego ludzie ryknęli zgodnym chórem. Byli żądni rzymskiej krwi.

Ruszyli główną ulicą. Za nimi Iberowie wlewali się w mniejsze, boczne

uliczki. Sapho nie miał pojęcia, że Hanno – żywy – znajduje się bardzo

blisko. I że jego los właśnie wtedy wisiał na włosku.

Hanno odzyskał świadomość i od razu usłyszał krzyki. Przeklinanie. Jęk

bólu. Gdy otworzył oczy, ból szyi wrócił z nową siłą. To, co zobaczył,

sprawiło jednak, że zapomniał o swoim dyskomforcie. Bomilcar stał na

środku pomieszczenia ze sznurem na szyi, przerzuconym przez krokiew.

Jego głowę owinięto jakąś szmatą i z trudem oddychał. Otaczało go trzech

iberyjskich żołnierzy, którzy kopali i uderzali go na przemian. Po każdym

ataku Bomilcar z trudem utrzymywał równowagę. Jeśli ją straci, udusi się.

Iberowie raczyli się trunkiem z pękniętej amfory, a ich zarumienione

policzki sugerowały, że duża część tego napitku została już spożyta.

Prawdopodobnie tylko dlatego Bomilcar jeszcze żył. Nie wiadomo jednak,

jak długo to potrwa. Jeden z żołnierzy właśnie wyciągnął falcatę i ostrzył ją

na osełce.

Dlaczego nie zrobili tego samego ze mną? Hanno podniósł rękę,

unosząc przy tym spory wiecheć słomy. Szybko zrozumiał, że z siana

wystawała mu tylko głowa. Bomilcar przykrył go słomą niczym kocem

i Iberowie go nie zauważyli. Z walącym sercem Hanno opadł na plecy, aby

się ukryć. Jeśli nie będzie się ruszał, nie znajdą go, mimo że jego kryjówka

znajdowała się zaledwie piętnaście kroków od nich, głębiej w stodole. Gdy

nastanie ranek, będzie bezpieczny i wyjdzie na ulicę. Odnajdzie braci i ojca.

Te przyjemne myśli zostały szybko przyćmione poczuciem winy. Jeśli

pozostanie w ukryciu, będzie musiał żyć ze świadomością, że patrzył na


śmierć Bomilcara, torturowanego podobnie jak on nie tak dawno przez

Perę. Nie mógł tak postąpić, podobnie jak nie mógł pozwolić, aby

w zasadzce zabito Kwintusa. Musiał działać. I to szybko. Jaka strategia

będzie najlepsza? Ten ciężar na jego nogach to musiał być gladius, ale jeśli

wyjdzie do nich uzbrojony, to zagwarantuje sobie szybką śmierć. Lepiej

podejść z otwartymi rękoma. Nie potraktują go jak zagrożenie. Dreszcz

strachu znowu przebiegł mu po plecach. A jeśli Iberowie nie znają

kartagińskiego i nie zrozumieją go? Wielu niższych rangą żołnierzy

w wojsku Hannibala nie potrafiło posługiwać się językiem swojego wodza.

Nie było takiej potrzeby, bo znali go ich oficerowie.

Człowiek z falcatą sprawdził ostrze kciukiem, a przez jego twarz

przemknął grymas aprobaty. Spojrzał na Bomilcara.

Muszę spróbować. Za chwilę będzie za późno. Uniósł się do pozycji

siedzącej i zaczął odrzucać przykrywające go siano. Korciło go, ale nie

sięgnął po gladius.

Czekał chwilę, ale nikt go nie zauważał, więc wstał i zakaszlał.

Wtedy odwróciły się ku niemu trzy twarze z wyrazem kompletnego

zaskoczenia. Przez moment nic się nie działo, wreszcie Iberowie chwycili

za broń i błyskawicznie doskoczyli do niego.

– HANNIBAL! – krzyknął Hanno tak głośno, jak tylko potrafił.

Mężczyźni zatrzymali się w miejscu.

– Hannibal jest moim wodzem – powiedział po kartagińsku. –

Rozumiecie?

Dwaj żołnierze wpatrywali się w niego pustym wzrokiem, ale trzeci

skrzywił się, a potem rzucił jakieś pytanie po iberyjsku.

Teraz z kolei Hanno nie zrozumiał ani słowa. W kółko powtarzał imię

Hannibala, ale na mężczyznach nie robiło to już żadnego wrażenia. Unieśli

miecze i zbliżali się powoli. Hanno dobrze wiedział, że potrafią być


śmiertelnie niebezpieczni. Nie udało się. Już jestem trupem – pomyślał

z dziwnym spokojem.

Wtedy jeden z nich wyciągnął rękę i zadał inne pytanie.

Hanno podążył za jego wzrokiem. Spojrzał na ich karmazynowe tuniki,

a potem na swoją. Zrozumiał! Zaczął szarpać za tkaninę niczym szaleniec.

– Tak! Tak! Jestem dowódcą falangi! Libijskich włóczników!

Libijczycy!

– Falanga? – powtórzył za nim jeden z Iberów, a potem dodał po

kartagińsku z wyraźnym obcym akcentem – Ty z Kartaginy?

– Tak! – zawołał Hanno. – Jestem z Kartaginy! Ten człowiek też!

Żołnierze rozluźnili się, a atmosfera zagrożenia rozwiała się niczym

smród padliny w nadmorskiej bryzie. Nagle wszyscy zaczęli się do siebie

uśmiechać.

– Kartagina! Hannibal!

Bomilcar został rozwiązany i uwolniony od krępującej go tkaniny.

Iberowie zaczęli go przepraszać, a nawet częstować Hanno i Bomilcara

winem. Kiedy zauważyli, że Hanno jest ranny, zaczęli coś krzyczeć jeden

przez drugiego. Któryś wynalazł czysty pasek tkaniny i nalegał, aby owinąć

nim szyję Hanno.

– Lekarz… – powtarzał ciągle. – Potrzebujesz lekarza…

– Wiem. Najpierw muszę znaleźć ojca lub braci.

Iber nie rozumiał, ale wyczuł z głosu Hanno, że to coś pilnego.

– Poczekaj tu… – nakazał i gdzieś zniknął.

Hanno nie zamierzał się upierać. Usiadł obok Bomilcara, czując ciepło

rozlewające się po całym ciele, co spowodowało wino wypełniające jego

żyły. Wreszcie czuł się jak człowiek.

– Udało się… – powiedział. – Dzięki tobie.

Bomilcar się rozpromienił.


– Nie mogę w to uwierzyć. Po raz pierwszy od pięciu lat jestem wolny.

– Zostaniesz dobrze wynagrodzony za to, co zrobiłeś – obiecał mu

Hanno. – I zawsze będę twoim dłużnikiem.

Podali sobie ręce, aby przypieczętować łączące ich braterstwo.

Iber wrócił dość szybko, prowadząc ze sobą oficera, który lepiej mówił

po kartagińsku. Ten, usłyszawszy historię Hanno, wysłał swoich ludzi po

nosze, a potem jeszcze kolejnego na poszukiwania Malchusa.

– Najpierw muszę zobaczyć ojca – nalegał Hanno.

– Jesteś blady jak trup. Znajdzie cię w szpitalu polowym. – Oficer

przekonywał go, aby pozwolił odtransportować się do lazaretu.

– Nie. – Hanno usiłował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

To była ostatnia rzecz, którą pamiętał.

Obudziły go podniesione głosy. Jego umysł wciąż krążył wokół obrazu

Iberów, którzy męczyli Bomilcara. Otworzył oczy. Ze zdziwieniem

skonstatował, że twarz, którą widzi, należy do Bostara. Jego brat wydawał

się rozzłoszczony. Gestykulował i tłumaczył coś komuś znajdującemu się

poza zasięgiem wzroku Hanno. Rozpoznał tkaninę namiotu. Leżał w łóżku,

a nie w stodole.

– Gdzie jestem?

– Chwalcie wszystkich bogów! Wrócił do nas! – zawołał Bostar, a jego

twarz się wypogodziła. – Jak się czujesz?

– Chyba dobrze… – Hanno nieświadomie uniósł dłoń do szyi. Zanim

ręka Bostara zamknęła się na jego dłoni, miał dość czasu, aby zorientować

się, że ranę chroni gruba warstwa bandażu.

– Nie dotykaj. Lekarz mówi, że dopiero zaczyna się zabliźniać.

Hanno czuł lekkie pulsowanie rany.

– Nie boli już tak, jak wcześniej.


– Dzięki sokowi z maku. Lekarz daje ci go do picia trzy, cztery razy

dziennie.

Przed oczyma Hanno pojawiły się jakieś zamazane obrazy ostatnich

godzin. Niejasno przypominał sobie gorzki smak napoju, który w niego

wmuszano.

– Bomilcar opowiedział nam, co się z tobą działo – rzekł Sapho w taki

sposób, jakby pytał, czy chce coś dodać.

Hanno zdołał usiąść, krzywiąc się po ukłuciu bólu.

– Po tym, jak mnie złapali?

– Tak – potwierdził łagodnie Bostar. – A Mutt znał pierwszą część tej

historii.

Hanno widział, że jego brat zerka na bandaż.

– Jest źle? Co? – Bostar nie odpowiadał. – Co powiedział lekarz? –

dopytywał Hanno.

– Najpierw mówił, że nie przeżyjesz. Przetrwałeś jednak pierwszą noc,

a potem dzień. I następną dobę. To dla wszystkich była spora

niespodzianka. – Bostar spojrzał na Sapho, który skinął głową,

potwierdzając słowa brata. – Jeśli modlitwa mogła pomóc, to bogowie mieli

swój udział w twoim wyzdrowieniu. Spędziliśmy większość tego czasu na

kolanach. Nawet ojciec do nas dołączył!

Hanno wreszcie zrozumiał, skąd ten wyraz ulgi na twarzach braci.

Zwłaszcza Bostar wyglądał tak, jakby kamień spadł mu z serca.

– Jak długo spałem?

– Łącznie sześć dni – odparł Bostar. – Wczoraj nastąpił przełom, bo

gorączka spadła. Lekarz powiedział, że z rany już nie sączy się ropa

i zaczyna się zabliźniać.

– To nie żadna rana, tylko łacińska litera F – stwierdził gorzko Hanno. –

F jak fugitivus.
– Nie jesteś niewolnikiem! – krzyknęli gniewnie obaj bracia.

– Powiedziałem Perze, oficerowi, który mnie przesłuchiwał, jak trafiłem

do niewoli – wyjaśnił Hanno. – Chciał naznaczyć mnie na ostatnie kilka

godzin mojego życia jak uciekiniera. Na czole. W ostatniej chwili udało mi

się przesunąć głowę. Lepiej mieć ten znak na szyi, co? – Uśmiechnął się

ponuro.

Żaden z jego braci nie odwzajemnił uśmiechu.

– Ciekawe, gdzie się podział ten brudny kundel? – Sapho wypluł

przekleństwo.

– Myślę, że brał udział w walkach. Tylko dlatego jeszcze żyję. Bomilcar

musiał opowiedzieć wam, jak zamęczono mojego włócznika. Gdyby nie

on… – Głos Hanno się załamał.

– Tak. To dobry chłopak. Jego pomoc nie zostanie zapomniana –

powiedział Bostar. – Szkoda, że nie wiedzieliśmy, co się z tobą działo, gdy

weszliśmy do Victumulae. Chociaż szukanie ciebie i tak przypominałoby

poszukiwania igły w stogu siana…

– Wielu uciekło? – spytał zrezygnowany Hanno. Nie wątpił, że taki

łajdak jak Pera znalazł sposób, aby wydostać się z miasta, nawet jeśli

zostało otoczone i splądrowane przez oddziały Hannibala.

– Tylko ci, co nie mieli tego przywileju, by zostać obywatelami Rzymu.

Naprawdę nieliczni – odparł Sapho. Jego twarz wykrzywił dziki grymas. –

Nasi ludzie nie wiedzą, który z poległych był tym torturującym cię

oficerem, ale teraz zamienił się już pewnie w martwe ścierwo na krzyżu,

w którym od tygodnia lęgną się muchy.

– Chciałbym go dostać w swoje ręce – powiedział Hanno. Dopiero

w tym momencie zrozumiał, ile miał szczęścia, że Pera nie zgodził się, aby

zadać mu szybką śmierć. Gdyby nie to, nie leżałby teraz w tym łóżku
szpitalnym. Nie miało to wpływu na to, że życzył Perze śmierci

w męczarniach.

– Będzie jeszcze mnóstwo okazji, aby uwolnić ziemię od wielu jemu

podobnych – powiedział Sapho. – Nowe rzymskie armie już ku nam

zdążają.

– Świetnie! – Hanno nie mógł się doczekać, aby znów stanąć do walki

z mieczem w ręku. Chciał zemsty za to, przez co przeszedł. Wolałby zabić

Perę, ale będzie się musiał zadowolić innymi Rzymianami.

– Wkrótce ruszamy na południe. Hannibal chce, żebyśmy wszyscy byli

gotowi do drogi. Ty też – dodał Bostar.

– Pytał o mnie? – zdziwił się Hanno.

– Czy pytał? Dwa razy cię odwiedzał – wypalił Sapho. – Powiedział, że

masz więcej żyć od kota! – Bostar mrugnął żartobliwie. – Nawet on słyszał,

że nasi włócznicy uważają cię za coś w rodzaju talizmanu. Powiedział:

Niech przyniesie nam szczęście, kiedy wyruszymy.

Serce Hanno zabiło szybciej. Wyglądało na to, że wrócił do łask wodza.

Tego właśnie pragnął. Nieoczekiwanie jego nieszczęście mu w tym

pomogło. Tak więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.


Rozdział V

Pod murami Piacenzy

wintus zgarbił się, gdy zauważył ojca zbliżającego się do

K namiotu. Wiele wody upłynęło od czasu tego nieszczęsnego

polowania, ale jedna rzecz nie uległa zmianie: Fabrycjusz ciągle

się na niego wściekał. Nie wyżywał się na nim wprawdzie przez pierwszy

tydzień, który chłopak spędził w szpitalu obozowym, gdzie jego rana

została oczyszczona, zaszyta i gdzie dwa razy dziennie zmieniano mu

opatrunki. Zaraz po tym, jak lekarz pozwolił Kwintusowi wrócić na

kwaterę, wszystko się zmieniło. Najpierw Fabrycjusz zmył mu głowę

w przydługim wykładzie na temat serii jego głupich decyzji: opuszczenia

obozu bez zgody przełożonego, wyruszenia tak daleko na czele

niewielkiego oddziału, konfrontacji z Galami zamiast próby uniknięcia

starcia. Perorował i krytykował tak długo, aż Kwintus poczuł, że głowa mu

zaraz eksploduje. Próbował się usprawiedliwiać, tłumaczyć swoje decyzje,

wyjaśnić, że ponieśli stosunkowo niewielkie straty, ale to było jak rzucanie

grochem o ścianę. Fabrycjusz był jego ojcem, mógł go strofować. Mógł

zrobić z nim wszystko. Rzymskie prawo pozwalało głowie rodziny, ojcu,

nawet zabić swoje dzieci, gdy uznał, że go zawiodły i przynoszą mu wstyd.

Kwintus oczywiście nie sądził, aby mogło dojść do czegoś takiego, ale

wystarczyło już to, że Fabrycjusz przysiągł, iż Kwintus wróci do domu, gdy

tylko wydobrzeje. Oświadczył też, że ma wysoko postawionych przyjaciół,


dzięki którym może zadbać o to, aby jego syn już nigdy nie służył

w jednostkach armii. Kwintus kręcił z niedowierzaniem głową, bo nie

potrafił sobie tego nawet wyobrazić.

Najgorszą rzeczą w czasie jego rekonwalescencji było to, że nie mógł

ćwiczyć z Calatinuszem i innymi towarzyszami z oddziału ani też

wyjeżdżać na patrole, mając przy tym świadomość, że to przecież mogły

być jego ostatnie tego typu zajęcia w armii. Może już nigdy nie będzie miał

takiej możliwości? Żebra już go nie bolały. Jego lewe ramię nie odzyskało

pełnej sprawności, ale z każdym dniem wracały mu siły. Mimo poprawy nie

potrafił jeszcze długo utrzymać w ręce tarczy. Codziennie spędzał kilka

godzin na koniu, ale te ćwiczenia już zaczęły mu się nudzić. Fabrycjusz

dbał, aby zawsze miał co robić. Przydzielał mu różne prace, wysyłał

z rozkazami po całym obozie, ale Kwintus uważał te zadania za

uwłaczające jego statusowi. Zaczął unikać ojca. Każdego ranka, gdy

opuszczali go towarzysze, chował się w namiocie i bez końca grał na małej

glinianej tabliczce Calatinusza w grę zwaną „trzy w jednej linii”. Ćwiczył

też z tarczą, wzmacniając mięśnie lewej ręki. Oczywiście Fabrycjusz

wiedział, gdzie go znaleźć. I zrobił to teraz. Kwintus rozważał przez chwilę,

czy nie schować się głębiej w namiocie, ale po zastanowieniu uznał, że to

bezcelowe. Wyprostował plecy i wyszedł na zewnątrz.

– Ojcze?

– Znów cię tu znajduję…

Kwintus wzruszył ramionami.

– Podnosiłem ciężary.

Usta Fabrycjusza ułożyły się w wąską kreskę.

– Powinieneś był najpierw zameldować się u mnie.

– Zapomniałem.
Plask! Fabrycjusz trzasnął go otwartą ręką w policzek. Kwintus

krzyknął zaskoczony.

– Nie jesteś jeszcze za stary, żebym nie mógł ci zaordynować batów.

Chcesz tego?

– Zrobisz, co zechcesz, ojcze – stwierdził spokojnie Kwintus, krzywiąc

się. – Nie mogę cię powstrzymać.

Z oczu Fabrycjusza leciały błyskawice.

– Masz szczęście, że potrzebuję kogoś, kto dostarczy ważną

wiadomość. W przeciwnym razie wygarbowałbym ci skórę!

Kwintus poczuł jakąś gorzką satysfakcję na widok frustracji ojca.

Czekał.

– Poszukasz centuriona Marka Juniusza Coraksa. – Fabrycjusz

wyciągnął ciasno zwinięty pergamin. – Służy w pierwszym legionie

Longusa i dowodzi manipułem hastati.

– Co jest w tej wiadomości? – Fabrycjusz rzadko mówił mu, jakie

wieści dostarcza, ale tym razem Kwintus nie potrafił powstrzymać

ciekawości. Jazda i piechota rzadko uzgadniały ze sobą szczegóły

codziennych działań.

– To nie twoja sprawa – stwierdził krótko Fabrycjusz. – Po prostu

dostarcz tę cholerną wiadomość.

– Tak, ojcze. – Kwintus przygryzł wargę i wziął pergamin.

– Poczekaj na odpowiedź i mi ją przynieś. Będę na polach za obozem –

nakazał mu Fabrycjusz, gdy już był z pół tuzina kroków od niego.

Kwintus rzucił za nim pełne niechęci spojrzenie. Po powrocie znów

będzie musiał łazić za ojcem krok w krok, pełniąc przez resztę dnia funkcję

jego nieoficjalnego ordynansa. Potarł fioletową bliznę na bicepsie. Ileż by

dał, aby wrócić do pełnej sprawności! Chyba czas złożyć kolejną ofiarę

Eskulapowi, bogu sztuki lekarskiej, który mógł pomóc mu


w wyzdrowieniu. Powinien to zrobić jeszcze tego wieczoru. Założył płaszcz

i ruszył w kierunku namiotów legionistów. Nie chciał brać konia.

Trzymanie wodzy szybko męczyło jego rękę.

Pomimo poniesionych nad Trebią strat obóz armii rzymskiej pod

Piacenzą miał w założeniu pomieścić dwie armie konsularne, choć mniejsze

liczebnie niż zazwyczaj. Ponieważ Coraks był centurionem jednego

z legionów Longusa, Kwintusa czekał długi spacer. Namioty kwater

konsulów znajdowały się bowiem w samym centrum obozu, a od nich

odchodziły kolejne linie namiotów zwykłych legionistów.

Nastrój Kwintusa poprawiał się z każdym krokiem. Od jakiegoś czasu

próbował zrozumieć niektóre zagadnienia związane z taktyką działań

piechoty legionów, ale jakoś do tej pory nie miał okazji do pobycia dłużej

w towarzystwie zwykłych żołnierzy. Ekwitów uważano za klasę znajdującą

się zdecydowanie wyżej w hierarchii społecznej niż zwykli piechociarze i te

grupy rzadko mieszały się w obozie armii. Kwintus pragnął zapomnieć o tej

barierze choćby na chwilę. Chciał poznać relacje z pierwszej ręki –

opowieści tych mężnych ludzi, którym udało się przebić przez centrum

formacji kartagińskiej w czasie bitwy nad Trebią. Może Coraks nie

odpowie ojcu od razu, dzięki czemu będzie miał okazję zamienić kilka słów

z jego ludźmi.

Minęło trochę czasu, zanim udało mu się znaleźć namioty manipułu

Coraksa. Znajdowały się niedaleko siedziby Longusa. Okazało się jednak,

że centuriona nie było w kwaterze. Przyglądający mu się z cynicznym

uśmieszkiem hastatus stwierdził, że Coraks „nie lubi siedzieć na tyłku

i pewnie kręci się gdzieś po placu szkoleniowym, gdzie zamęcza ludzi

musztrą”. Walcząc z rozczarowaniem, Kwintus ruszył ku porta praetoria,

bramie obozu najbardziej oddalonej od jego własnego namiotu.


Za murami i za głębokim rowem obronnym znajdował się plac

przeznaczony do szkolenia żołnierzy. Jak zwykle tego dnia zgromadziły się

na nim setki ludzi. Legionistów z czterech rodzajów oddziałów łatwo było

od siebie odróżnić, co sprawiło, że zadanie wydało się Kwintusowi

odrobinę łatwiejsze. Wielu velites, czyli harcowników, wyznaczono do

zadań strażniczych przy bramach, ale reszta ćwiczyła z oszczepami pod

czujnym okiem młodszych oficerów. Welitów rekrutowano spośród

najmłodszych i najbiedniejszych żołnierzy armii. Niektórzy wyróżniali się

na tle tej szarej masy dzięki wilczym skórom przymocowanym do hełmów.

Największe wrażenie na Kwintusie robili triarii, najbardziej doświadczeni

legioniści, którzy tworzyli trzecią linię formacji legionów. Tych z kolei

wyróżniały kolczugi i długie włócznie. Hastati i principes, tworzący

pierwszą i drugą linię formacji, byli już trudniejsi do odróżnienia. I jedni,

i drudzy nosili proste hełmy z brązu, choć niektórzy mieli potrójne

grzebienie z piór i kwadratowe napierśniki chroniące klatki piersiowe.

Tylko najbogatsi z nich mogli pochwalić się koszulami kolczymi, takimi jak

te noszone przez wiarusów triarii. Ich broń i wyposażenie również były

podobne. Na placu ćwiczeń maszerowały tysiące mężczyzn. Oddziały

zatrzymywały się płynnie, żołnierze prezentowali broń i zmieniali formacje

w manipułach, czyli w grupach po dwie centurie. Potem jednostki ćwiczyły

rzuty oszczepami, następnie atak w formacji, a później ćwiczenia te

powtarzano. Wszystkiemu przyglądali się bacznie centurionowie i optiones,

wykrzykując słowa zachęty i ostre uwagi. W każdym manipule znajdował

się chorąży dźwigający drzewce ze znakami oddziału, ale napisy były tak

małe, że Kwintus nie potrafił odczytać ich z miejsca, w którym się

znajdował. Westchnął zrezygnowany i ruszył w kierunku najbliższego

manipułu.
Przy dziesiątym zaczął się złościć. Ze sporadycznych rechotów

dochodzących do niego zza pleców wnioskował, że jest celowo

wprowadzany w błąd. Jedenasta jednostka, do której podszedł, ćwiczyła

w pewnym oddaleniu od pozostałych. Dwaj centurioni podzielili żołnierzy

na dwie grupy. Każdy legionista miał w rękach drewnianą tarczę i miecz.

Na zmianę uderzali na siebie, zwalniając w ostatniej chwili, aby sczepić się

z potężnym hukiem, który przywodził na myśl ten znad Trebii. Pchnięcia

były zadawane z równie dziką furią, jakby żołnierze walczyli

z prawdziwym wrogiem. Ten sposób walki bardzo różnił się od starć

kawalerzystów, którzy dzięki swej mobilności rzadko angażowali się

w długie wymiany ciosów. Kwintus, przejęty tym, co widzi, zbliżał się do

centurionów, do ostatniej chwili nie zdając sobie sprawy z ich obecności.

– Ciężka praca – usłyszał głos.

Rozejrzał się zaskoczony. Napotkał spojrzenie jednego z centurionów,

mężczyzny wchodzącego w wiek średni, o głęboko osadzonych oczach

i wąskiej twarzy.

– Na to wygląda, panie.

– Nie przychodzisz tu chyba, żeby popatrzeć? – Centurion wskazał

pięść, w której Kwintus zaciskał pergamin.

– Nie, panie. – Nie wiedział dlaczego, ale nie chciał być wzięty za

zepsutego syna oficera jazdy. – Czy masz może, panie, pojęcie, gdzie

znajdę Marka Juniusza Coraksa, centuriona hastati w pierwszym legionie

Longusa? – Kwintus zaczął akcentować słowa tak, aby ukryć swoje

arystokratyczne pochodzenie.

Oficer uśmiechnął się kpiąco.

– Nie musisz szukać dalej. Masz coś dla mnie?

– Tak, panie. – Kwintus podszedł bliżej. – To od Gajusza Fabrycjusza,

dowódcy jazdy.
– Słyszałem o nim. – Coraks wziął pergamin, przełamał woskową

pieczęć i rozwinął dokument. Gdy czytał, jego usta poruszały się ledwo

zauważalnie. – Ciekawe… – skomentował po chwili.

W tym czasie Kwintus przyglądał się ćwiczącym najbliżej niego

hastati, którzy, osłonięci scuta, przepychali się i starali przewrócić jeden

drugiego.

– Brudna, ciężka robota – skomentował Coraks. – Nie tak jak wspaniałe

potyczki chłopców z jazdy, pławiących się w glorii chwały.

– Ostatnio ze świecą szukać chwały i glorii w działaniach kawalerii –

odparł gorzko Kwintus.

– No tak, myślę, że masz rację. Słyszałem jednak wiele dobrego

o Fabrycjuszu.

– Nie wątpię, panie. – Kwintus nie zdołał całkowicie ukryć sarkazmu

w głosie.

Odetchnął z ulgą, gdy Coraks udał, że nie zauważył.

– Kiedy mam odesłać odpowiedź?

– Kazano mi na nią zaczekać, panie.

– W porządku. To nie potrwa długo. – Coraks wykrzyknął rozkaz,

a jego ludzie przerwali ćwiczenia. Wszyscy ciężko oddychali. Zbliżył się

do nich na kilka kroków i wydał nowe rozkazy. Tym razem żołnierze

ustawili się w dwóch rzędach, po czym zaczęli w szybkim tempie truchtać

wokół placu.

Kwintus patrzył na nich zafascynowany. Nigdy wcześniej nie widział

tak intensywnego treningu wytrzymałościowego. Wyposażenie używane do

ćwiczeń było dwukrotnie cięższe niż prawdziwe, więc hastati szybko

zaczęli spływać potem. Wtedy Coraks zaordynował ćwiczenia

szybkościowe: każdy rząd miał przebiec sprintem krótki odcinek po

dziesięć razy.
Ojciec nigdy nie kazał nam ćwiczyć tak ciężko – pomyślał Kwintus

krytycznie. To, że walczyli konno, nie oznaczało przecież, że nie powinni

mieć świetnej kondycji. Zaczął znów się zastanawiać, jak by się czuł,

walcząc pieszo, w zwarciu, w otoczeniu dziesiątek towarzyszy broni. Lepiej

niż jako kawalerzysta?

– Jesteś zaciekawiony – stwierdził raczej niż spytał centurion.

– Tak, panie.

– Myślałeś kiedyś nad zaciągnięciem się do piechoty?

Kwintus zastanawiał się nad odpowiedzią. Najwidoczniej jego udawany

akcent, prosty płaszcz i zwykła tunika sprawiły, że Coraks uznał go za sługę

Fabrycjusza.

– Prawdę mówiąc… tak, panie.

– Potrzebujemy velites równie pilnie, jak innych żołnierzy.

Kwintus próbował nie skrzywić się na te słowa. Zastanawiał się nad

służbą w ciężkiej piechocie. Nie myślał o tym na poważnie. Aż do tej pory,

bo uwaga Coraksa sprawiła, że w jego głowie zaczął właśnie kiełkować

szalony pomysł. Jeśli kiedykolwiek miał zmienić się w rzeczywistość,

musiał kontynuować tę maskaradę.

– Tak, panie.

– Twój właściciel może nie będzie zbyt szczęśliwy, ale z chęcią

przyjmiemy cię w szeregi piechoty. Oczywiście, jeśli uda ci się przetrwać

szkolenie. Niektórzy oficerowie nie oczekują od nowych rekrutów zbyt

wiele, ale ja nie należę do tej grupy.

– Dziękuję, panie. Byłbym zaszczycony.

Czy na pewno? Słyszał wcześniej, że velites traktowani są przez

wszystkich jak męty na dnie amfory. Jednak jeśli ojciec uprze się i odeśle

go do domu z wstydliwym wilczym biletem, powodującym, że nigdy nie


będzie już mógł służyć w armii, dołączając do oddziałów piechoty,

poczułby się lepiej.

– Nie bądź zaszczycony. Dobrze się nad tym zastanów. Rzym

potrzebuje w legionach ludzi takich jak ty. Po roku lub dwóch latach służby

możesz awansować. Zostać jednym z hastati.

Ta myśl wywołała u Kwintusa szybsze bicie serca, ale swędzenie

w lewej ręce sprawiło, że nie chciał podejmować decyzji za szybko. Nawet

jeśli zacznie trenować z welitami, jego rana nie dość, że nie pomoże mu

podczas ćwiczeń, to jeszcze może sprawić, że zostanie zdemaskowany.

Wyjaśnienie, że sługa został przypadkowo trafiony strzałą, nie było zbyt

wiarygodne. Poza tym potrzebował nieco czasu, aby dobrze sobie wszystko

przemyśleć.

– Zastanowię się nad tym, panie.

Coraks przyglądał mu się przez chwilę, ale jego optio zadał mu jakieś

pytanie i po chwili musiał zająć się innymi sprawami.

Do powrotu centuriona z odpowiedzią nagryzmoloną pod wiadomością

Fabrycjusza umysł Kwintusa pracował na pełnych obrotach. Czy istniał

jakiś inny sposób, aby nie opuszczać armii, jeśli ojciec naprawdę spełni

swoje groźby dotyczące odesłania go do domu? Przejście do innej jednostki

jazdy na nic by się zdało. Fabrycjusz z pewnością by na to nie pozwolił,

a każdy oficer jazdy wie, kim jest Kwintus. Ale to… To mogłoby się udać.

Jeśli będzie walczył dobrze, zostanie awansowany. Plan wydawał się dobry.

Kwintus wracał z placu ćwiczeń lekkim krokiem. Musiał tylko popracować

nad mięśniami lewego ramienia, aby odzyskać dawną sprawność w ręce.

Kilka godzin później nie był już tak pewny swojego planu. Gdy

opowiedział o wszystkim Calatinuszowi, pierwszą reakcją jego przyjaciela

był pełen niedowierzania okrzyk:

– Twój ojciec cię nie odeśle!


Gdy jednak Calatinusz zrozumiał, że Kwintus jest przekonany, iż tak się

właśnie stanie, robił wszystko, aby odwieść go od chybionego – jego

zdaniem – pomysłu. Twierdził, że centurioni szybko się na nim poznają.

Z powodu sposobu wypowiadania się towarzysze nigdy go nie zaakceptują,

nie mówiąc już o tym, że ma małe szanse przeżycia pierwszej bitwy, bo

harcownicy w każdej bitwie ponoszą wielkie straty. Pytał retorycznie:

„Pamiętasz, ile lekkiej piechoty straciliśmy nad Trebią?”. Jednak

najważniejszym argumentem użytym przez Calatinusza był ten dotyczący

ich relacji.

– A pomyślałeś o mnie? Zostawisz mnie samego. Nie rób mi tego,

proszę.

– Dobrze… – mruknął Kwintus, starając się nie myśleć o ojcu. –

Zostanę.

W głębi duszy jednak nie był wcale pewien, jak długo wytrwa przy tej

decyzji.

Etruria, wiosna

Hanno po raz setny przebiegł dłonią po kostropatej bliźnie na szyi,

czując pod palcami jakieś dziwne łaskotanie. Miejsce, w którym rozżarzony

do białości pręt zetknął się ze skórą, zagoiło się, ale z jakiegoś powodu

przyciągało chmary much niczym świeże krowie placki. Zamachał ręką

w powietrzu sfrustrowany.

– Odwalcie się!

– Nie ma jeszcze zbyt wielu owadów, panie – przytomnie stwierdził

Mutt. – Wiosna na dobre nie rozgościła się na tych terenach.

– Mówią, że latem aż się od nich roi… – dodał Sapho.

Hanno zgromił towarzyszy wzrokiem, krzywiąc się z irytacji, choć

wiedział, że mają rację. Doskonale pamiętał, że latem na podmokłych

łąkach w pobliżu gospodarstwa Kwintusa unosiły się chmary małych,


wrednych, kąsających muszek. Dobrze też wiedział, jak trudno było osłonić

skórę przed owadami i jak dokuczliwe były ich ugryzienia. Nie był pewien,

co bardziej go denerwuje: irytujące muszki czy odgłosy zasysanych przez

błoto stóp, bo brodzili przez bagna po łydki w mule, usiłując znaleźć jakąś

suchszą groblę, po której można by się było przeprawić na południe. Bez

skutku.

– To miejsce wprost z koszmarów – zaczął narzekać.

– Zgadzam się, panie. Ale znajdziesz sposób, żeby nas stąd

wyprowadzić. Prawda?

Hanno przez chwilę zastanawiał się, czy towarzysz z niego kpi, ale

pokryta brudem twarz Mutta wydawała się tak spokojna i niewinna, jak

twarz dziecka.

– Tak. Tak będzie. Postaramy się o to z Sapho.

Jego brat wyszczerzył zęby. Nie po raz pierwszy Hanno zastanawiał się,

czy nie wygłupił się z propozycją, z którą zgłosił się do Hannibala. Dzień

wcześniej zwrócił się z prośbą o zgodę na poprowadzenie grupy

zwiadowców, licząc na to, że znajdzie łatwiejszą i prostszą drogę przez

moczary, na których ugrzęzła armia kartagińska. Był zaskoczony, ale też

zrobiło mu się przyjemnie, gdy Sapho zaproponował mu swoje

towarzystwo w ramach, jak to ujął, „wsparcia moralnego”.

Hanno ucieszył się, gdy Hannibal przychylił się do jego prośby.

– Jedna dodatkowa grupa rozpoznania nie zawadzi. Jeśli ktoś może

znaleźć drogę, to ty, nasz szczęśliwy oficer. – Ostatnie słowa Hannibal

wypowiedział tonem pełnym nadziei, ścierając czerwoną ciecz

wypływającą spod opatrunku na prawym oku. Hanno, zadowolony z tego,

że wódz w niego wierzy, niemal się zmuszał, aby nie odwrócić wzroku.

Ludzie mówili, że Hannibal może oślepnąć, a armia na tych mokradłach

straci tyle samo żołnierzy, ile podczas przeprawy przez alpejskie przełęcze.
Hanno zakazał powtarzania takich plotek i surowo karał każdego, kto się na

ten krok poważył. Hannibal przeprowadził armię przez pokryte śniegiem

wysokie góry. Zimą! Znajdzie też sposób, aby wydostać ją z bagna, bez

względu na to, czy on, Hanno, będzie miał w tym swój udział, czy nie.

Teraz i tu, w tej dzikiej, lepkiej i śmierdzącej bagiennymi wyziewami

głuszy, bez Hannibala przy boku nie czuł się już tak pewny siebie.

– Może powinniśmy byli pójść inną drogą – mruknął.

– To nie takie proste – zaooponował Sapho.

– Wiem. – Hanno westchnął ciężko. – Nie mieliśmy wielkiego wyboru,

z góry zakładając, że nie podejmujemy walki. – Wraz z nadejściem wiosny

do Hannibala dotarły wieści, że Gajusz Flaminiusz, jeden z nowych

konsulów, przemieścił legiony do Arretium w Apeninach. W odpowiedzi

wódz kartagiński poprowadził swoją armię przez równinę zalewową rzeki

Arnus, która biegła na zachód, do morza, przez sam środek Etrurii.

– To był trudny manewr, ale się opłacił – stwierdził Sapho. – Od kilku

dni nie mamy żadnych ostrzeżeń o wojskach rzymskich.

– Pewnie, że nie! Po co mieliby w ogóle włazić za nami w sam środek

takiego trzęsawiska? – Hanno machnął gniewnie ręką, wskazując

otaczającą ich wodę.

– W końcu przebrniemy przez te bagna – oświadczył pewnie Sapho.

Hanno zareagował tylko poirytowanym chrząknięciem. Od czasu, gdy

znaleźli się w delcie rzeki, ich sytuacja pogarszała się z każdym dniem.

Z powodu silnych wiosennych opadów poziom wody znacznie się podniósł.

W tych warunkach często jedynym sposobem znalezienia drogi przemarszu

było brodzenie po kolana w mule i wyszukiwanie twardego gruntu niemal

po omacku. To było wyjątkowo trudne i niebezpieczne. Wielu ludzi utonęło

po nieoczekiwanym osunięciu się na głębszą wodę. Inni dawali się ponieść

silnym prądom rzeki. Równie duże straty odnotowano wśród zwierząt


jucznych. Niektóre wpadały w panikę i próbowały uciec jak najdalej od

swoich opiekunów, skazując się na pewną śmierć. Inne pogrążały się po

brzuchy w ciemnej brei grzęzawiska tak, że nie dawało się ich wyciągnąć.

Część zwierząt miała choć tyle szczęścia, że ludzie skracali ich męczarnie,

ale wiele, gdy tylko zdjęto z nich bagaże, po prostu porzucano. Sytuacja

armii stała się na tyle trudna, że wkrótce ten sam los czekał licznych

żołnierzy. Jeden nieostrożny krok poza ścieżkę wytyczoną przez

zwiadowców mógł okazać się ostatnim. Ludzie, uwięzieni w grząskiej

mazi, zapadający się w moczarach po piersi i brody, błagali o ratunek.

Początkowo starali się pomagać sobie nawzajem, ale po powtarzających się

nieudanych próbach zrezygnowano z takich działań. Falanga Hanno straciła

szczęśliwie tylko trzech ludzi. Jednostka, do której przydzielono Bomilcara,

zanotowała znacznie więcej ofiar. Nie chcąc narażać swoich żołnierzy na

długie męczarnie w błocie, Hanno kończył ich cierpienia strzałą z łuku.

Z powodu trudnych warunków terenowych najbardziej ucierpieli chyba

jednak Galowie. Po tym, jak część z nich zdezerterowała, Hannibal nakazał,

aby niezdyscyplinowani wojownicy znaleźli się w środkowej części

kolumny. Straż przednia składała się z iberyjskiej i libijskiej piechoty,

podczas gdy ciężka jazda podążała z tyłu. Numidyjczycy pod dowództwem

Mago, brata Hannibala, pilnowali flanek. W ten sposób Hannibal zapobiegł

masowym dezercjom – pomyślał posępnie Hanno – ale nie udało mu się

w żaden sposób poprawić morale swoich ludzi. A jest ono bardzo niskie,

sięga niemal dna. Nomen omen na dnie kończyli też ci nieszczęśnicy, którzy

zadusili się błotem. Hanno z podziwem obserwował Bostara i Malchusa,

którzy potrafili pozostać niezłomni w obliczu tak ogromnych trudności.

Nawet Sapho umiał podnieść go na duchu swoimi makabrycznymi

dowcipami, komentując straszne obrazy, których ostatnio byli świadkami.

Niemniej mimo wsparcia członków rodziny Hanno nie dostrzegał światełka


w ciemności. Nic nie wskazywało na to, że ten horror miał się wkrótce

skończyć.

Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej. W efekcie świeżo zgromadzone

zapasy żywności szybko przestały nadawać się do spożycia. Głód znów

zajrzał w oczy żołnierzy. Z każdym dniem zmniejszały się również zapasy

wody i wina, zmuszając ludzi do picia wody z rzeki. Nic dziwnego, że

wielu z tych, którzy zdecydowali się na taki krok, zaczęło wkrótce

chorować: wymiotowali i cierpieli z powodu biegunki. Większość mogła

wprawdzie kontynuować marsz, ale niektórzy słabli tak bardzo, że po

jakimś czasie padali ze zmęczenia i już nie wstawali. Nikt nie próbował im

pomagać, podobnie jak uwięzionym w bagnie mułom. Nawet noce –

w innych okolicznościach zapewniające żołnierzom przynajmniej

odpoczynek – w tych trudnych warunkach nie dawały żadnego

wytchnienia. Wszędzie było tyle wilgoci, że nie dawało się rozpalić ognisk.

Zmarznięci, głodni i zmęczeni żołnierze próbowali kłaść się na niesionym

oporządzeniu. Hanno widział nawet, jak mężczyźni drzemali na trupach

martwych mułów, zagłębionych w błoto.

Zaoferował swoje usługi Hannibalowi nie tylko po to, aby odzyskać

jego zaufanie. Wszystko było lepsze niż brodzenie w bagnie ciągnącym się

po horyzont, w otoczeniu, na które składały się jedynie woda i niebo.

Hanno nie zdziwił się zbytnio, gdy prawie wszyscy włócznicy z jego

falangi zgłosili się na ochotnika do tego zadania. Ostatecznie zabrał ze sobą

dwudziestu najsilniejszych. Wolałby powierzyć falangę swojemu zastępcy,

ale Mutt uparł się, że pójdzie z nim, i tym razem nie chciał odstąpić go na

krok.

– Raz straciłem cię z oczu, panie, i lepiej żeby to się nie powtórzyło –

przekonywał.
Hanno jeszcze raz spojrzał na Mutta, ostatecznie uznając, że ten jego

komentarz był szczery. Podczas starcia z rzymskim patrolem pod murami

Victumulae uratował życie swojemu zastępcy. Działał odruchowo. Nie

myślał wtedy o zapewnieniu sobie lojalności towarzysza, ale musiał

przyznać, że nie żałował swojej decyzji. I to mimo że Mutt czasami

przesadzał z opiekuńczością, licząc, iż nadarzy się okazja, aby się

odwdzięczyć. Hanno chciał też udowodnić coś Sapho.

Oddzielili się od głównej kolumny armii o świcie, zabierając ze sobą

jedynie włócznie, wodę i jedzenie. Hanno oceniał, że właśnie minęło

południe. Przemieszczali się już ponad pięć godzin i nie udało im się

znaleźć ani jednego skrawka suchej ziemi, który miałby nieco więcej niż

kilka kroków. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie otaczała ich woda.

Z radością stwierdził, że przynajmniej chmury się rozproszyły. Mógł teraz

sprawdzić pozycję słońca na niebie. Wykorzysta tę wiedzę do utrzymania

marszruty w drodze na południe. Udadzą się w tym kierunku i z pomocą

bogów znajdą drogę, którą będzie mogła przejść armia.

Ruszył dalej, a każdy krok wydawał się trudniejszy od poprzedniego.

Czas mijał, słońce schodziło po łuku w kierunku horyzontu na

zachodzie. Muszki i komary nadal koncentrowały się na szyi Hanno. Blizna

swędziała, w brzuchu mu burczało, a gardło wyschło na wiór. Błoto

przylepiające się do nóg było tak ciężkie, że od czasu do czasu musiał się

zatrzymać i je zdrapywać. Chwilami zastanawiał się, po co w ogóle to robi.

Średnio po dwudziestu krokach trzeba było bowiem całą operację

powtarzać. Wkrótce uznał, że chyba lepiej było jednak stawić czoła

Rzymianom, nawet gdyby ci znów mieli przewagę liczebną. Wszystko było

lepsze niż te męczarnie.

Ponownie objął wzrokiem horyzont od lewej do prawej, przeskakując

po kępkach krzaków. Daleko przed nimi pojawiła się linia drzew. I jeszcze
coś.

– Co tam jest?

– Gdzie, panie? – Mutt używał swojej włóczni jak kuli. Przystanął obok

niego.

– Tam! – Hanno wyciągnął rękę przed siebie, wskazując jakiś cień po

lewej stronie.

Mutt przez chwilę mrużył oczy, a potem z jego twarzy zniknęła posępna

maska.

– To jakaś mała łódź, panie!

– Na bogów! Rzeczywiście – zawołał zaskoczony Sapho.

Hanno musiał udawać opanowanie. Od czasu, gdy znaleźli się na

zalanych łąkach, bardzo rzadko natykali się na tubylców. Nie było nic

dziwnego w tym, że mieszkańcy tych ziem uciekli, ale oznaczało to, że

mają małe szanse na zatrudnienie lokalnych przewodników.

– To chyba jakiś rybak.

– Prawdopodobnie, panie – odezwał się Mutt.

– Co robimy? – spytał spokojnie Sapho, który nie próbował przejąć

dowodzenia.

– Uciekną, jeśli zobaczą dwudziestu Kartagińczyków.

– Nie pójdziesz sam, panie – zaprotestował natychmiast Mutt.

– Ja też idę. – Sapho nie zamierzał zostawiać Hanno samego.

– Zachowujecie się jak dwie stare męczydusze – stwierdził Hanno,

uśmiechając się pod nosem – ale może i macie rację. Nie pójdę sam. A nuż

ukatrupią mnie, zanim zdążę wytłumaczyć, z czym przychodzę.

Chociaż znaleźli tylko wąski skrawek suchego lądu, który nadawał się

na miejsce popasu, włócznicy z radością skorzystali z możliwości

odpoczynku. Hanno nakazał im nie wychylać się, a potem ruszył dalej tylko

samowtór z Sapho. Zostawili hełmy i tarcze, zabierając jedynie włócznie.


Każdy rolnik czy rybak przeraziłby się, widząc żołnierzy – jakichkolwiek

żołnierzy – dlatego Hanno chciał sprawiać jak najmniej groźne wrażenie.

Skradali się w ciszy. Hanno, tak bardzo zaabsorbowany

obserwowaniem łodzi, to znikającej, to pojawiającej się w prześwitach

w sitowiu i krzewach, nie zważał za bardzo na to, gdzie stawia stopy. Nagle

poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Runął do wody, na głębię.

W głowie mignęła mu tylko myśl, żeby nie krzyczeć, bo to mogłoby

przestraszyć rybaka. Hanno próbował się ratować, machając szaleńczo

jednym ramieniem. Drugie ramię było bezużyteczne, bo instynktownie nie

puścił włóczni. Wyprostował palce stóp, sondując muliste dno.

Po kilku uderzeniach serca, które wydawały się trwać wieczność,

wyczuł wreszcie pod stopami coś twardszego. Niestety, ulga szybko

zmieniła się w przerażenie, gdy prawy sandał osiadł głęboko w miękkim,

lepkim mule. Zaczął machać obiema rękami, rozpryskując wodę i starając

się uwolnić stopę. Rzucał się i wywijał drugą nogą, ale to nic nie pomagało.

Woda wlała mu się do ust. Zakrztusił się i w konsekwencji wypił jeszcze

więcej wody. Z trudem utrzymywał brodę nad powierzchnią. Obraz zaczął

mu się rozmywać, bo woda zalewała mu oczy. Spanikował. Mogę się tu

łatwo utopić! Rozglądał się gorączkowo, szukając wzrokiem Sapho. Gdyby

wyciągnął włócznię, jego brat mógłby mu pomóc.

Być może tylko mu się wydawało, ale gdy wreszcie ujrzał twarz Sapho,

dostrzegł w niej dziwny, jakby pełen satysfakcji wyraz, jaki może mieć kot,

któremu udało się złapać mysz. Zamrugał. Wrażenie zniknęło.

– Pomóż mi – syknął. – Zaczepiłem o coś nogą!

– Myślałem, że po prostu cieszysz się z kąpieli…

Dziwny moment na żarty – pomyślał Hanno. W tej chwili nie próbował

analizować swoich emocji.

– Dosięgniesz? – Wyciągnął włócznię ku Sapho.


Brat użył swojej włóczni, aby sprawdzić głębokość wody, zanim

przysunął się kilka kroków, a potem chwycił drzewce broni Hanno.

Hanno nie pamiętał, kiedy czuł ulgę równie wielką, jak wtedy, gdy

wreszcie uwolnił nogę. Zdecydowanie nie chciał umierać bezsensownie na

tych mokradłach. Nasiąknięty wodą grunt pod nogami nagle wydał mu się

cudownie pewny.

– Dziękuję.

– Czego się nie robi dla brata.

Sapho klepnął go po przyjacielsku w ramię, zupełnie jakby nic się nie

stało. Ruszyli dalej, teraz pomagając sobie włóczniami, aby sprawdzać

głębokość wody przed każdym następnym krokiem. Na szczęście na

dłuższym odcinku grunt był trochę suchszy, co pozwoliło im szybko zbliżyć

się do łodzi. Po około dwustu krokach Hanno stwierdził, że siedzący w niej

rybak nie przejął się hałasem, jakiego musiał narobić, próbując utrzymać

się na powierzchni wody. Rybak – czy załoga tej łodzi – w ogóle nie

zauważył, że działo się coś niepokojącego. Człowiek przechylony przez

burtę najwyraźniej naprawiał sieć z pływakami. Hanno zwolnił. Jakieś

trzydzieści kroków później jego stopa, wydostając się z błota, wydała

głośne cmoknięcie. Hanno zaklął i przykucnął, ale było już za późno.

Rybak zdrętwiał, zerknął w ich stronę, a potem zaczął szybko wyciągać sieć

z wody.

Szlag by to! Bał się, że zdarzy się właśnie coś takiego.

– Odpłynie, zanim zdążymy się zbliżyć – zauważył Sapho.

– Wiem. – Hanno przyłożył dłoń do ust i krzyknął po łacinie. –

Pomocy! – Rybak nie zamierzał przerwać ewakuacji. – Chodź! Zwieje, jak

tylko wyciągnie sieć.

Zbliżali się do łodzi, na wpół idąc, na wpół brodząc. Udało im się

wydatnie zmniejszyć dystans dzielący ich od łódki, zanim została


wciągnięta ostatnia część sieci. Rybak złapał za wiosła i osadził je

w dulkach. Pochylił się do przodu i zaczął wiosłować.

Hanno poczuł ogarniającą go frustrację.

– Proszę! Pomóż nam, proszę! Nie chcemy ci zrobić krzywdy. – Postać

uniosła głowę. Rybak popatrzył niepewnie, zawahał się, ale po chwili

wznowił wiosłowanie. – Możemy ci zapłacić! Srebro. Złoto. Broń!

Rybak spojrzał przez ramię. Wiosła znieruchomiały na powierzchni

wody. Hanno zerknął na Sapho, po czym zbliżył się do łodzi jeszcze o tuzin

kroków.

– Potrzebujemy przewodnika. Możesz nam pomóc?

– Przewodnika?

– Tak. – Zrobił jeszcze dziesięć kroków. – Kogoś, kto poprowadzi nas

przez zalane łąki na południe. Znasz drogę?

– Oczywiście! – Rybak zaśmiał się krótko.

Teraz Hanno dostrzegł, że jego rozmówcą jest chłopiec w wieku może

dziesięciu lat, kościsty, zapuszczony, o zmierzwionych włosach. Wyglądał

na nieufnego i głodnego. Pełna dziur tunika była jego jedynym odzieniem.

– Czy możesz nam ją pokazać? Zostaniesz dobrze wynagrodzony. Co

powiesz na mieszek srebra?

– A na co mi srebro? Tu mi się nie przyda.

– No to może chcesz włócznię? – spytał Hanno pod wpływem nagłego

olśnienia, unosząc broń w powietrze. – Przyda się na polowaniu.

– Może… – Chłopiec zerkał na niego niepewnie. – Bardziej przydałyby

mi się strzały.

– Mogę dać ci strzały – stwierdził Hanno. – Ile tylko chcesz!

– Naprawdę? – Po raz pierwszy w jego głosie dało się wyczuć

zainteresowanie.

– Przysięgam na grób mojej matki.


Młody rybak zastanawiał się przez chwilę. Hanno pozwolił chłopcu

pomyśleć. A potem zapytał:

– Mogę podejść bliżej?

– Tylko ty. Ten, co wygląda na okrutnika, niech zostanie tam, gdzie stoi.

Sapho, który nie mówił za dobrze po łacinie, nie był świadom tego, jak

określił go chłopak. Hanno zdołał ukryć swoje zdziwienie, słysząc takie

słowa w ustach chłopaka.

– Zaczekaj tu chwilę – zwrócił się do brata, po czym sam ruszył

w stronę łodzi. Gdy zrobił może z dwadzieścia kroków, tubylec pokazał

mu, aby się zatrzymał.

– Nie bliżej.

– Nazywam się Hanno. A ty?

– Sentiusz. Najczęściej jednak nazywają mnie po prostu chłopcem.

Hanno zgadywał, że życie tego młokosa nie było usłane różami.

Chociaż jego sytuacja w domu Kwintusa również nie była jakoś wyjątkowo

dobra, nie można jej było porównywać z trudami, które musiał znosić ten

chłopak.

– Będę ci mówił Sentiusz, jeśli chcesz.

Chłopak skinął głową.

– Pokaż mi włócznię.

Hanno wyciągnął włócznię przed siebie, trzymając ją obiema rękami.

– Ta służy do pchnięć. Można używać jej do połowów albo do

polowania na jelenie.

Sentiusz przyglądał się włóczni pożądliwie.

– Daj mi ją. Trzonkiem do przodu.

Hanno podszedł jeszcze bliżej, ignorując syk Sapho, któremu nie

spodobało się, że brat oddaje nieznajomemu swoją broń. Nie zaskoczyło go,

gdy Sentiusz szybko złapał ją w dłonie i wycelował grot w jego twarz. Nie
oznaczało to jednak, że sytuacja ta nie wywołała nerwowego pulsowania

w jego żołądku.

– Teraz mógłbym cię zabić. – Poruszył włócznią tak, że jej szpic znalazł

się bardzo blisko twarzy Hanno. – Twój przyjaciel nic by nie poradził.

Odpłynąłbym, zanim by się zbliżył.

– To prawda… – odparł spokojnie Hanno, zmuszając się do tego, aby

nie drgnąć. Wolał myśleć w tej chwili o reakcji Hannibala, gdy wróci do

obozu z przewodnikiem. – Ale jeśli to zrobisz, nie dostaniesz strzał.

– Chcę przynajmniej dwieście.

– Dobrze.

– I tuzin włóczni – dodał szybko Sentiusz.

– Jeśli dasz radę wyprowadzić oddziały mojego wodza z tych bagien,

dostaniesz to wszystko. Obiecuję.

Zapadła cisza.

Hanno wiedział, że Sentiusz nie podjął jeszcze decyzji, co go trochę

zaniepokoiło.

– Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś otrzymać za swoje usługi?

– Mówią, że waszej armii towarzyszą wielkie zwierzęta. Stworzenia

wyższe od chaty. Z długimi nosami i z wielkimi, białymi kłami. Że potrafią

zmiażdżyć człowieka pod nogą jak chrząszcza.

– Elephanti.

– E-lle-e-phanti? – Sentiusz powtórzył nieznane mu słowo, wydłużając

dźwięki, głosem drżącym z ekscytacji i tłumionego strachu.

Hanno zwietrzył szansę. Właśnie tak przekona chłopca. Poczuł to

intuicyjnie.

– Zgadza się. Słoń. Elephantus. Niestety, został nam tylko jeden.

Ostatni. Chcesz go zobaczyć? Z bliska? Nazywa się Sura.

Chłopak zerkał na niego podejrzliwie.


– To on nie jest niebezpieczny?

– Tylko wtedy, gdy jego kornak nakaże mu atak. Zwykle jest całkiem

łagodny.

– Możesz mi go pokazać?

– Mogę. Nawet lepiej. Będziesz mógł nakarmić Surę, jeśli tylko

zechcesz. Bardzo lubi różne owoce. – Sentiusz zrobił zaskoczoną minę. –

To jak? Mamy umowę?

Hanno wyciągnął prawą rękę.

– Będziesz wtedy ze mną?

– Nie zostawię cię samego ani na chwilę przez cały twój pobyt

w obozie – obiecał Hanno. – Niech bogowie ześlą z nieba grom, który mnie

powali, jeśli kłamię.

– Jeśli coś takiego się stanie, to ja powalę ciebie. – Oczy Sentiusza

błysnęły. – Twoją własną włócznią.

Hanno złapał za materiał swojej tuniki, odsłaniając klatkę piersiową.

– Możesz wbić ją tu.

W końcu Sentiusz wydawał się usatysfakcjonowany. Wyciągnął brudną

dłoń.

– No to umowa stoi.

Hanno uśmiechał się, gdy uścisnęli sobie ręce. Sentiusz jeszcze nie

pokazał im, jak opuścić mokradła, ale to zrobi. Wkrótce czeka ich koniec

tych katuszy. Kosztem dwustu strzał i kilkunastu włóczni. No i możliwości

nakarmienia Sury. To był świetny interes. Z pewnością Sapho i Hannibal to

docenią. Będą pod wrażeniem.

– Słyszałeś o wole, który uciekł z Forum Boarium jakiś czas temu? –

spytał Calatinusz. Zmierzchało już. Odpoczywali po dniu pełnym

obowiązków. Towarzysze z namiotu poszli poszukać wina, zostawiając ich

samych.
– Nie. Często zdarza się, że zwierzęta wydostają się z klatek.

Wystarczy, że niewolnik zapomni włożyć bolec do zasuwy i drzwi się same

otwierają – odparł lekkim tonem Kwintus. – Widziałem coś takiego

w Kapui.

– Nie ma znaczenia to, jak zwierzę się wydostało, ale to, co stało się

potem. Z jakiegoś powodu wół wszedł po schodach na trzykondygnacyjne

cenacula.

– Co ty mówisz? – Kwintus aż podniósł się z koców.

– No widzisz… – Calatinusz był zadowolony, że wreszcie przyciągnął

uwagę przyjaciela.

– Kto ci to opowiedział?

– Znajomy z innego oddziału rozmawiał z jednym z posłańców

z Rzymu, który przybył wczoraj do obozu. Mówił, że oszalałe bydlę dostało

się na sam szczyt budynku! Mieszkańcy byli przerażeni, a ich krzyki

całkiem zdezorientowały ogłupione zwierzę. Wół przeskoczył nad

balustradami i spadł na ulicę. Prosto na małe dziecko, które nie przeżyło.

– Bogowie… – mruknął Kwintus, wyobrażając sobie tę straszną scenę.

– Ale to nie wszystko – ciągnął posępnie Calatinusz. – W gruncie

rzeczy to tylko jedno z wielu dziwnych zdarzeń. Tego samego dnia piorun

uderzył w świątynię na rynku warzywnym. A burzowe chmury na niebie

uformowały się na kształt upiornych kadłubów okrętów. Cholerny kruk

uwił sobie gniazdo na świętym łożu w świątyni Junony.

– Czy ten goniec widział któreś z tych wydarzeń na własne oczy? –

zapytał Kwintus, przypominając sobie, że jego ojciec uspokajał go ostatnio

w związku z podobnymi omenami. – Czy może mówił mu o tym jakiś

kuzyn jego ciotki?

– Tego wołu widziało tylu ludzi – Calatinusz wbił w niego twarde

spojrzenie – że to nie może być plotka. Posłaniec widział błyskawicę nad


świątynią i przerażające okręty widma.

– A kruka? – Kwintus poczuł się niepewnie, ale wolał się do tego nie

przyznawać.

– Nie. Kruka nie widział – przyznał Calatinusz.

– Nawet jeśli wylądował na sofie, to prawdopodobnie chronił się przed

deszczem.

– Może… – Calatinusz uśmiechnął się półgębkiem. – Wiesz, że sam

rzadko daję wiarę takim bajaniom, ale podobne przypadki zaczynają się

mnożyć. Jakiś czas temu w Picenum spadł deszcz kamieni.

– Dajże spokój! Kamieni?

– Kapłani przy źródle Herkulesa – ciągnął niezrażony Calatinusz, jakby

go nie słyszał – widzieli w zeszłym tygodniu smugi krwi w wodzie. To

może oznaczać tylko jedno.

Kwintus poczuł się nieswojo, choć wiara w tego typu rzeczy nie leżała

w jego naturze. Zwykli ludzie wierzyli w zabobony. Łatwo im było

doszukać się boskiej interwencji w powszednich zdarzeniach. Ale kapłani?

To już wyglądało poważnie. Oni wiedzieli, czy i kiedy bogowie mieszają

się do życia ludzi. Przynajmniej tak się uważało. Jego ojciec był nieco

bardziej cynicznie nastawiony do tego rodzaju historii. Kwintus

przypomniał sobie jego komentarze o kapłanach po tym, gdy zabił

niedźwiedzia, pieczętując tym swoje wejście w świat męski, a potem także

przed bitwą nad Trebią, kiedy złowieszcze znaki zaczęły pojawiać się

częściej. Łatwiej było wówczas odrzucać te rzekome omeny, uznając je za

zwykłe plotki – pomyślał Kwintus, spoglądając chmurnie w dal. Późniejsza

klęska w starciu z Hannibalem kazała jednak inaczej spojrzeć na

poprzedzające ją złe znaki. A jeśli bogowie odwrócili się od Rzymu? Może

Kartagińczycy znów odniosą druzgocące zwycięstwo? Przestań! – strofował

sam siebie.
– Założę się, że Gajusz Flaminiusz nic sobie z tego nie robi –

powiedział z tak wielkim przekonaniem, na jakie go tylko było stać.

Calatinusz zerknął przez uchyloną klapę na obóz.

– Może i tak. Tylko który nowy konsul opuszcza Rzym, zanim zostanie

oficjalnie wybrany na urząd?

– Zrobił tak dlatego, żeby odegrać się na senacie. Flaminiusz ma za złe

wielu senatorom to, jak potraktowano go sześć lat temu w związku

z triumfem po zwycięstwie nad Insubrami.

– Kogo to obchodzi? To nie najlepszy czas, aby zadzierać z bogami.

A on właśnie to zrobił, opuszczając stolicę przed ceremoniami.

Kwintus nie odpowiedział. Właściwie to nawet zgadzał się

z Calatinuszem. Gdyby tylko wina Flaminiusza sprowadzała się do tego,

nie byłoby jeszcze tak źle. Zignorowanie żądań senatorów, którzy chcieli,

aby wrócił do Rzymu, to jeszcze nie koniec świata, ale Kwintusowi

wyjątkowo nie podobała się historia o cielaku, którego wybrano do złożenia

ofiary, gdy Flaminiusz przybył do Arretium. Ku przerażeniu wszystkich

obecnych zwierzę wyrwało się kapłanowi po jednym cięciu nożem, które

nie okazało się śmiertelne. Po jakimś czasie cielę złapano, ale nikt nie miał

odwagi je dobić. Drugiego cielaka zaszlachtowano bez problemów, ale

opowieści o całym zajściu przekazywano sobie z ust do ust z mieszaniną

niepewności i strachu.

– Bez wątpienia to właśnie dlatego zrzucił go koń, gdy mieliśmy

wymaszerować z obozu tamtego dnia – stwierdził pewnie Calatinusz. –

I dlatego proporzec utknął w ziemi.

– Myślę, że konsul nie mógł wydać innego rozkazu, gdy signifer nie

miał dość sił, aby wyciągnąć drzewce z ziemi. To było słuszne – oponował

Kwintus, chcąc przekonać również samego siebie. – Flaminiusz jest

odważnym człowiekiem i dobrym wodzem. Żołnierze go kochają. Przecież


nie siedzimy na tyłkach. Depczemy Hannibalowi po piętach i czekamy na

odpowiedni moment. Mamy szczęście, że zostaliśmy oddelegowani do

jazdy Flaminiusza. Wyobraź sobie, że musiałbyś zostać w Ariminum. Na

pewno wolisz iść z generałem, który nie unika walki!

– Gnejusz Serwiliusz Geminus nie jest tchórzem! – usłyszeli nagle

znajomy głos.

Spojrzeli w stronę wejścia do namiotu zaskoczeni i zakłopotani.

Calatinusz zerwał się na równe nogi i zasalutował. Kwintus zezował

podejrzliwie na swojego ojca.

– Nie sądzę, żeby Kwintus to sugerował, panie – zaprotestował

Calatinusz.

– Słucham? – Fabrycjusz świdrował Kwintusa wzrokiem.

– Nie twierdzę wcale, że Serwiliusz jest tchórzem – mruknął Kwintus.

– Cieszę się, że to słyszę! – ironizował Fabrycjusz. – To nie do was,

prostych kawalerzystów, należy ocena działań konsula. Serwiliusz

wykonuje rozkazy senatu. Wypełnia zadanie ochrony wschodniego

wybrzeża, na wypadek gdyby Hannibal pomaszerował w kierunku

Ariminum. Podobnie jak Flaminiusz został wybrany do osłony wybrzeża

zachodniego, jeśli ten gugga zdecyduje się ruszyć w naszą stronę.

– Wydaje mi się, że nie powinniśmy pozwolić Hannibalowi i jego armii

pustoszyć naszych ziem. Mam dość oglądania gospodarstw, które spłonęły

do cna, czy ciał zabitych krajanów. – Przez Kwintusa przemawiał gniew,

podsycany nie tylko świadomością konsekwencji działań Kartagińczyków,

ale i niechęcią do ojca.

– Ja też! – Calatinusz wypalił.

– Och! Młodości! Orla twych lotów potęga. Nie lękajcie się! –

Fabrycjusz mrugnął znacząco. – Flaminiusz ma nadzieję schwytać

Hannibala w pułapkę między dwiema armiami. Jeśli to mu się uda,


wyrżniemy te małe szczury tak jak Galów pod Telamonem. – Słysząc te

zapewnienia, Kwintus czuł rosnące morale, chociaż kolejne słowa ojca były

jak uderzenie w splot słoneczny. – Wtedy, Calatinuszu, powinieneś mieć

okazję, aby się wykazać.

Kwintus gapił się na Fabrycjusza pustym wzrokiem. Nie! Nie teraz.

Proszę! Zaskoczenie i zdziwienie Calatinusza było niemal namacalne.

– Nie rozumiem. Moje ramię z każdym dniem staje się sprawniejsze.

Jestem gotowy do walki – oświadczył buntowniczo Kwintus.

– To nie ma żadnego związku z twoją raną. Wracasz natychmiast do

domu. Calatinusz razem z siedmioma towarzyszami z oddziału zostanie

oddelegowany do Serwiliusza.

Kwintus był tak oszołomiony, że nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

– Wracamy do Ariminum? Dlaczego, panie? – pytał zdezorientowany

Calatinusz.

– Flaminiusz otrzymał właśnie wiadomość od Serwiliusza. Konsul

potrzebuje weteranów, którzy walczyli już z jazdą Hannibala. Zbyt wielu

tych doświadczonych ludzi trafiło do oddziałów Flaminiusza. Serwiliusz

ma niewiele jazdy. I musi mieć kogoś, kto zapozna jego żołnierzy z taktyką

stosowaną przez wrogów. Zgodziliśmy się na osiem osób. Ja wskazałem

kandydatów.

– Dlaczego nie mogę z nimi pojechać? – dopytywał się

podekscytowany Kwintus. – Jestem już w odpowiednim wieku! Poza tym

złożyłem przysięgę.

– Na czeluści Hadesu! Czy ty nigdy nie nauczysz się trzymać języka za

zębami? Coraz częściej widzę, jak przemawia przez ciebie charakterek

twojej upartej matki – przerwał mu ostro Fabrycjusz. – Rozmawiałem

z Flaminiuszem. Wracasz do domu. Koniec. Kropka. – Dostrzegł niechęć

w oczach Kwintusa i wyciągnął w jego stronę wyprostowany palec. –


Teoretycznie nadal będziesz służył w jeździe. Możesz zostać wezwany do

oddziału, ale tylko wtedy, gdy udowodnisz, że zmądrzałeś. Jeśli dowiem

się, że nadal zachowujesz się jak dziecko, zrobię wszystko, aby twoja

przysięga została anulowana.

W tej chwili Kwintus nienawidził swojego ojca z całego serca.

Fabrycjusz przeniósł spojrzenie na Calatinusza.

– Czy ty też zamierzasz protestować?

– Nie, panie. Wolałbym nie zostawiać oddziału, ale jeśli takie są

rozkazy, to je wykonam.

– W porządku. Spocznij. – Fabrycjusz opuścił namiot bez słowa.

Wściekły Kwintus odprowadzał go wzrokiem. Niech pochłonie go

Hades!

– Na bogów… To ci dopiero niespodzianka.

– Może dla ciebie. Ja nie jestem zaskoczony – mruknął gorzko

Kwintus. – Ty przynajmniej masz szansę znów stanąć do walki

z Hannibalem. Ja będę tkwił w domu z babami.

– Towarzystwo ojca ci nie służy. Tylko się na siebie wściekacie. Może

jakiś odpoczynek od niego wyjdzie ci na dobre? Nikt nie twierdzi, że ta

wojna szybko się zakończy. Hannibal wydaje się mądrym wodzem. Gotów

jestem się założyć, że za dwanaście miesięcy ciągle jeszcze będziemy się

z nim potykali. Twój ojciec nie będzie w stanie powstrzymywać cię od

służby na wieki. Po prostu odpocznij trochę w domu. Nabierz sił. Spraw,

żeby matka była zadowolona.

Kwintus nie zamierzał się kłócić z przyjacielem. Jego zdaniem ojciec

chciał uniemożliwić mu karierę w armii. Ta świadomość sprawiła, że w tej

samej chwili podjął trudną decyzję. Właśnie nadarzyła się doskonała

okazja, aby odezwać się do Coraksa. Dzięki temu zostanie w armii

Flaminiusza, blisko Hannibala. Jego ojciec nigdy się nie dowie. Nie wyśle
mnie do domu! Sam będę o sobie decydował. Nauczę się walczyć

w piechocie.

Dobrze się czuł z tą myślą.

Kapua

Aurelia poczuła się o wiele lepiej, gdy opuścili świątynię Marsa. Nie

narzekała, gdy po raz pierwszy modlili się za duszę Flakkusa, ale ostatnio

matka zmuszała ją do tego o wiele za często jak na jej gust. Twierdziła, że

to ważne. A Aurelia starała się unikać konfrontacji i nie spierać się z Atią.

W głębi duszy czuła smutek, myśląc o tym, że Flakkus odszedł na zawsze.

Spotkała go tylko raz. Wydawał się ujmujący. Właściwie to podobały jej się

jego pełne uznania spojrzenia, pewność siebie i siła. Potem jednak wyruszył

do Rzymu, zabierając ze sobą jej ojca, i już więcej go nie widziała. Napisał

jeden list. A później nie dawał znaku życia. Poczuła ukłucie żalu. Szkoda,

że nie mieli okazji lepiej się poznać, ale rozumiała, że wojna była

ważniejsza niż korespondowanie z nią… Z dzieckiem. Wkrótce potem

Flakkus zginął. To smutne, ale nie zamierzała spędzić życia na opłakiwaniu

mężczyzny, którego tak naprawdę w ogóle nie znała.

Po wizycie w świątyni i załatwieniu sprawunków udadzą się do Gajusza

i Martialisa. Jej serce podskoczyło na samą myśl o chłopaku. Ostatnim

razem, gdy przyjechały z matką do Kapui, Gajusza nie było w domu.

Ćwiczył ze swoim oddziałem. Aurelia kochała Martialisa, ale spotkanie

z nim nie mogło zastąpić spotkania z jego synem… Miała nadzieję, że dziś

Gajusz zobaczy w niej kogoś więcej niż tylko siostrę Kwintusa. Włożyła

najlepszą suknię i całą swoją biżuterię. Udało się jej skraść nawet kilka

kropel perfum z fiolki należącej do matki. Przy odrobinie szczęścia Atia się

nie zorientuje, zwłaszcza że Aurelia starała się nie przebywać zbyt blisko

matki, która miała świetny węch. Równie dobry, jak intuicję, a zwłaszcza

zdolność przewidywania działań Aurelii.


– Myślę, że ceremonia się udała – stwierdziła Atia.

– Tak… – wybąkała Aurelia. Skąd mamy to wiedzieć? Przecież posąg

wyobrażający Marsa jeszcze nikomu nie odpowiedział na prośby. Po prostu

sobie stał. Władczy i królewski, spoglądając na długie, wąskie

pomieszczenie, które stanowiło centralny punkt świątyni.

Atia obróciła się do niej, marszcząc brwi.

– Mam nadzieję, że twoje modlitwy za Flakkusa były szczere?

Aurelia szybko zidentyfikowała pierwszy sygnał ostrzegawczy. Lepiej

nie prowokować matki, zanim nie dotrą do domu Gajusza.

– Moje modlitwy płynęły z głębi serca, matko – skłamała, starając się,

by brzmiało to przekonująco.

– Jego dusza łatwiej uwolni się od ciała i uda się na wieczny

odpoczynek, jeśli będzie wiedziała, że ktoś o nim pamięta. – Atia się

rozluźniła. – Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, aby prosić bogów o opiekę

nad ojcem i Kwintusem?

– Oczywiście! – Tym razem Aurelia nie musiała oszukiwać.

– Dobrze. To teraz na rynek. Zapomniałam powiedzieć Agesandrosowi

o kilku sprawach.

Gdy Atia wspomniała o nadzorcy, Aurelia przeniosła wzrok na tłum

kotłujący się na ulicy, spodziewając się, że Agesandros czeka na nie przed

świątynią, ale na szczęście tak nie było. Nie zmartwi się, jeśli Sycylijczyka

zobaczy dopiero w domu Martialisa. Zakupy wszystkich produktów z listy

Atii będą trochę trwały. Z drugiej strony lista nie była tak długa, jak

dawniej. Już podczas poprzedniej wizyty Aurelia zauważyła, że matka nie

zamówiła tyle produktów spożywczych, co zwykle. Dzisiaj sytuacja się

powtórzyła. Aurelia nie zastanawiała się jednak nad tym zbyt długo. Jej

głowa pełna już była obrazów Gajusza. Wyobrażała sobie, jak się będzie

uśmiechał, gdy ją zobaczy. Jak pięknie wygląda w pełnym rynsztunku. Jak


poda jej ramię, gdy udadzą się na spacer, jak będzie komplementował jej

wygląd. Pochyli się, aby pocałować ją w usta…

– Błagam o monetę, młoda damo!

Aurelia zamrugała i wzdrygnęła się z przerażenia. Niespodzianie wyrósł

przed nią żebrak w obszarpanych szmatach. Machał jej przed nosem

pokrytymi zgrubieniami dłońmi z błyszczącymi bliznami w miejscu, gdzie

powinny być palce. Jednak nie to było najgorsze. Ten człowiek właściwie

nie miał nosa, tylko pod zaczerwienionymi oczami dwie dziury, z których

sączył się jakiś płyn. Jego skóra w wielu miejscach łuszczyła się niczym

skóra węża, odstając pod różnymi dziwnymi, niepokojącymi kątami. Twarz

nieszczęśnika pokrywały napęczniałe guzy, niektóre małe jak paznokieć,

inne wielkości pestki brzoskwini. Aurelia wiele razy widziała trędowatych,

ale zawsze z dużej odległości. Z reguły straż miejska nie pozwalała im

wchodzić do Kapui. Nigdy wcześniej nie znalazła się tak blisko

trędowatego! Odsunęła się, obawiając się, że mogłaby się zarazić.

– Nie mam pieniędzy.

– Taka bogata panienka jak ty nie ma nic dla ubogich? – odezwał się

grzecznie trędowaty nędzarz, ale z jego głosu biło niedowierzanie.

Pomachał jej przed oczyma kikutem ręki. – Wystarczy nawet najmniejsza

moneta, jeśli tylko będziesz łaskawa, panienko.

– Odsuń się od mojej córki! – Trędowaty cofnął się przed Atią, zginając

się w niskim pokłonie. – Niech Aesculapius chroni nas przed takim

losem. – Atia machnęła ręką. – Obejdź go, zachowując bezpieczną

odległość.

Aurelia nie potrafiła powstrzymać się przed spojrzeniem na dotkniętego

chorobą mężczyznę. Choć odrzucał ją jego wygląd, naprawdę szczerze mu

współczuła. Nie mogła wiedzieć, jak to jest, gdy zostaje się skazanym na

powolną śmierć za życia. Czy było coś gorszego?


– Proszę, mamo. Daj mu coś.

Atia przyglądała się jej przez chwilę, a potem westchnęła i sięgnęła do

sakiewki. Czy jedna moneta zmieni jakoś dramatycznie naszą sytuację?

– Masz! – W powietrzu błysnęła hemidrachma. Trędowaty wyciągnął

ręce, ale nie zdołał jej złapać. Mały kawałek srebra upadł na ziemię,

a mężczyzna rzucił się za nim, obsypując błogosławieństwami obie kobiety.

Aurelia dopiero teraz zwróciła uwagę na jego nogi. Ten człowiek nie

miał palców u lewej stopy! Tam gdzie kiedyś musiała być jego prawa noga,

znajdowała się pokryta bliznami bryła, osłonięta tylko dziurawą szmatą.

– Chodź, dziecko. To wystarczy mu na jedzenie na co najmniej kilka

dni. – Atia odciągnęła ją delikatnie.

Szły szybko, nie oglądając się za siebie. Trędowaty zniknął w tłumie.

– Nie zarażę się od niego, prawda? – Strach u Aurelii powrócił.

– Z błogosławieństwem bogów, nie. Nie dotknął cię. I nie byłaś blisko

niego wystarczająco długo. Atia spojrzała przez ramię. – Strażnicy przy

bramie musieli dziś być nieprzytomni, jeśli wpuścili do miasta takiego

potwora.

Atia zmarszczyła nos. Aurelia przyspieszyła kroku, obawiając się, że

matka wyczuje od niej zapach perfum. Chwilę później mogła podziękować

bogom, że tym razem udało się jej zachować swój mały sekret w tajemnicy.

Najpierw zatrzymały się w warsztacie garncarza, a potem w winiarni.

Tam Atia zaczęła narzekać na jakość wina z ostatniej dostawy. Aurelia

szybko się znudziła. Jej uwagę przyciągnęły kolczyki i naszyjniki

wywieszone przy wejściu do sklepu jubilerskiego naprzeciwko. Wyszła na

zewnątrz, aby przyjrzeć się im bliżej. W drzwiach minęła się z niskim,

łysym mężczyzną w greckim chitonie. Niemal się o nią otarł. Wymruczał

niewyraźnie jakieś przeprosiny, ale ona była tak pochłonięta myślami, że

nawet tego nie zauważyła.


Jubiler, pucołowaty Egipcjanin, szybko zauważył zainteresowanie

Aurelii swoimi produktami.

– Czym mogę służyć?

– Tylko oglądam – powiedziała, uśmiechając się.

– Zapraszam do sklepu. Czuj się jak u siebie w domu, panienko.

Przymierzaj, co ci się spodoba.

Aurelia westchnęła. Nie miała pieniędzy, którymi mogłaby

dysponować. Rzuciła okiem na Atię, ale nie było sensu nawet jej pytać. Na

każdą prośbę o biżuterię matka zawsze odpowiadała, że ta, którą ma – złote

kolczyki z wisiorków ozdobionych kuleczkami niebieskiego szkła i prosty

złoty pierścionek z czerwonym granatem – w zupełności jej wystarcza,

a nawet przerasta jej potrzeby. Do ślubu nie kupi jej już nic nowego. Teraz

jednak nie powinna się do tego przyznawać. Właściciel sklepu wcale nie

musiał wiedzieć, że nie zamierza nic kupić!

– To mi się podoba – oświadczyła, wskazując naszyjnik z kilkoma

cylindrycznymi czerwonymi i czarnymi kamieniami.

– Karneol i gagat. Z Partii. Piękne, prawda?

– Zaiste.

– Chce panienka założyć? – zapytał jubiler, zwalniając zacisk klamry. –

Pasuje do cery. Mąż będzie kontent i nie kosztuje wcale za dużo.

Aurelia przez jakiś czas grała rolę zainteresowanej klientki. Może

spodoba się Gajuszowi? Miała zamiar pozwolić, by jubiler umieścił

naszyjnik na jej szyi, gdy dotarły do niej podniesione głosy. Odwróciła

głowę. W sklepie z winem po drugiej stronie ulicy zobaczyła niskiego

mężczyznę, tego samego, którego minęła w drzwiach. Teraz stał przed jej

matką, która wyglądała na wściekłą jak osa. To podsyciło jej ciekawość.

– Dziękuję. Może innym razem. – Wyszła ze sklepu jubilera, ignorując

protesty zaskoczonego sprzedawcy.


Szybko znalazła się na przeciwległej pierzei, przepychając się przez

tłum przechodniów. Złapała spojrzenia dwóch krępych, dobrze

zbudowanych mężczyzn, którzy kręcili się w pobliżu winiarni. Jeden z nich

zamlaskał obleśnie na jej widok. Przyzwyczajona do takich nieprzystojnych

reakcji Aurelia po prostu go zignorowała.

Sklep z winem nie różnił się specjalnie od wielu mu podobnych

w Kapui. Długie, prostokątne pomieszczenie wychodziło na ulicę, z której

można było łatwo dostać się do środka przez zakończone łukami przejścia.

We wnękach migotały płomienie lampek oliwnych. Wzrok kupujących

przyciągała pomalowana statuetka Bachusa i jego menad, umieszona na

jednej z półek. Po obu stronach sklepu ustawiono w rzędach długie

amfory – były oparte o ścianę lub unieruchomione w specjalnych

wyściełanych słomą stanowiskach. Nieco głębiej znajdował się mały

kantorek z ławą, gdzie klienci mogli skosztować wina. Atia stała dziesięć

kroków od drzwi, z kubkiem w dłoni, w towarzystwie właściciela, który

wyglądał na mocno zakłopotanego. Niski mężczyzna znajdował się bardzo

blisko, unosząc ręce w geście mającym najwyraźniej na celu uspokojenie

swojej rozmówczyni.

– Mówię tylko, moja miła pani, że są sprawy, o których powinniśmy

porozmawiać – stwierdził, gdy Aurelia znalazła się bliżej.

– To nie jest właściwe miejsce, aby je omawiać – warknęła Atia. – Jak

śmiesz na mnie tak nastawać?

– Wolałabyś pani, abym raczej przyszedł do domu Martialisa? –

Mężczyzna wzruszył ramionami, a zaciśnięte usta Atii zbielały.

– Co się dzieje, mamo?

– Nic takiego.

Niski mężczyzna odwrócił się i zmierzył Aurelię swoimi brązowymi

oczami od stóp do głów. Aż przeszły ją ciarki.


– Ach. To musi być twoja córka. Aurelia, jeśli się nie mylę?

– Tak. A pan…?

Błyszczące od oliwy loki mężczyzny poruszyły się, gdy pochylał głowę.

– Phanes, pożyczkodawca. Do usług.

Aurelia zmieszała się, ale zanim mogła zadać kolejne pytanie, jej matka

ruszyła ku drzwiom.

– Chodź… – powiedziała. – Opuszczamy to miejsce.

Aurelia przeczuwała, że w tej chwili lepiej nie spierać się z matką.

Tymczasem okazało się, że Phanes potrafił poruszać się bardzo szybko,

co było dość niespodziewane jak na człowieka przy kości i tak niewielkiego

wzrostem. W mgnieniu oka stanął przed Atią, blokując jej drogę.

– Musimy omówić sprawę długu pani męża. Od tego nie da się uciec.

– Nie będziemy tu o tym rozmawiać! – zawołała Atia. Próbowała

ominąć Phanesa, ale ten uparcie blokował jej drogę.

Aurelia nie mogła uwierzyć własnym oczom. I uszom!

– Daj mi przejść, ty urodzony w rynsztoku, brudny Greku!

Phanes nie zamierzał się ruszyć.

– Może i jestem niskiego stanu. I oczywiście nie da się zaprzeczyć, że

pochodzę z Grecji. To jednak nie sprawi, że te czterdzieści tysięcy drachm,

które winien jest mi twój mąż, ot tak zniknie, jak po pstryknięciu palcami.

– Będziesz miał swoje pieniądze! Wiesz, że mój mąż je odda. Jeszcze

się nimi udławisz.

– Gdybym był jednym z ludzi waszego stanu, może bym się i nie

martwił. Ale od ponad roku nie widziałem ani jednej drachmy. Człowiek

nie wyżyje, gdy nic nie będzie mówił i nie będzie żądał zrealizowania

płatności. Zagłodzi się na śmierć.

– Fabrycjusza nie ma w gospodarstwie. Przypomnę, że trwa wojna, jeśli

jeszcze nie zauważyłeś!


– Nie mam wątpliwości, że Fabrycjusz robi wszystko, aby Rzymianie

i republika byli z niego dumni, ale to nie znaczy, że możemy zapomnieć

o zobowiązaniach. Przez ostatnie kilka miesięcy zeszłego roku pozwalałem,

aby okoliczności przemawiały na jego korzyść. Został w końcu wysłany do

Iberii ze Scypionem. Po tym, jak dowiedziałem się, że wrócił i pełni służbę

w Galii Przedalpejskiej, wysłałem mu list. Nie otrzymałem jednak

odpowiedzi.

– Prawdopodobnie nigdy nie otrzymał tej wiadomości. Tam panuje

chaos. Cholerni Galowie zabijają większość posłańców.

Mężczyzna uśmiechnął się chytrze.

– Wysłałem wiadomość drogą morską.

Atia zawahała się przez chwilę.

– To jeszcze nie znaczy, że list otrzymał.

– Racja. Jednak kiedy drugi, a potem trzeci list nie wywołał żadnej

reakcji, zdecydowałem, że nadszedł czas, aby skontaktować się z jego

małżonką. Wybrałbym się z wizytą do gospodarstwa, pani, gdyby moje

źródła nie poinformowały mnie, że dziś będziesz przebywać w mieście. To

wspaniała okazja, aby zamienić słówko. Chcę się dowiedzieć, czy dostałaś

od męża jakieś wskazówki dotyczące długu.

Atia nie dała po sobie poznać, że słyszała słowa Phanesa. Patrzyła na

niego jak na węża.

– Kto ci powiedział, że przyjadę do Kapui? Martialis nie powiedziałby

słowa nikomu, kto nie jest naszym przyjacielem.

Gajusz też – pomyślała Aurelia.

Phanes rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.

– Jakiś niewolnik – Atia parsknęła. – Sługa Martialisa, który chodzi na

twoim pasku.
– Mam swoich ludzi w całej Kapui. – Phanes pomachał dłońmi

w powietrzu. – Jestem człowiekiem interesu. Ludzie tacy jak ja muszą

wiedzieć, o czym się mówi na mieście. Kto ma jakiś problem, kto chce

zainwestować w nowe przedsięwzięcie i inne tego typu rzeczy.

– Jesteś pijawką!

Phanes cmoknął z dezaprobatą.

– Twój mąż zachowywał się wytworniej. Zwłaszcza wtedy, gdy

przyszedł do mnie z prośbą o przedłużenie terminu spłaty pożyczki. To

musi być ta błękitna krew rzymskich nobilów.

Atia nie zamierzała kontynuować tej rozmowy, uparcie ignorując

lichwiarza.

– Aurelio!

Tym razem Phanes nie ruszył się z miejsca, aby ją powstrzymać.

Odwrócił tylko głowę i spojrzał na drzwi.

– Achilles! Śmieszek!

W drzwiach pojawiło się dwóch osiłków, których Aurelia widziała

wcześniej na ulicy. Byli nieuzbrojeni, ale zdecydowanie nie wyglądali na

przyjaźnie nastawionych.

– Szefie? – odezwał się pierwszy, wyróżniający się łukowatymi

bliznami biegnącymi przez oba policzki.

Aurelii zrobiło się niedobrze. To chyba ten nazywany jest Śmieszkiem.

Znała ten typ ludzi. Stykała się z nimi wcześniej. To musieli być

eksgladiatorzy, którzy służyli teraz Grekowi.

– Nikt nie wyjdzie z tego sklepu, dopóki na to nie pozwolę –

oświadczył Phanes.

– Tak, szefie.

Draby stanęły ramię przy ramieniu, blokując swoimi ciałami wyjście na

ulicę. Właściciel sklepu rzucił półgłosem kilka słów na temat możliwego


pociągnięcia Greka do odpowiedzialności za szkody wyrządzone na jego

towarach, po czym zniknął na tyłach winiarni.

Atia wyprostowała się dumnie.

– Co zamierzasz? Jeśli któraś z tych bestii choćby dotknie jedną z nas…

– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie – odparł łagodnie Phanes.

– Ty kundlu! Wystarczy, że krzyknę, a zlecą się tu ludzie.

– Może tak, może nie. Jeśli ktokolwiek będzie na tyle głupi, aby się

mieszać, Achilles i Śmieszek pokażą im, że to błąd.

Phanes miał rację. Z milczenia matki Aurelia wywnioskowała, że ona

też miała tego świadomość. Nawet za dnia niewielu mieszkańców Kapui

interweniowałoby podczas kłótni lub jakiegoś starcia. Gdyby polała się

krew, można by było wezwać straż miejską, ale wszyscy na ogół uważali,

że ludzie mają prawo w dowolny sposób rozwiązywać swoje problemy.

W pewnej chwili pomyślała nawet, że dałaby wszystko, aby pojawił się

Agesandros, ale nawet ona wiedziała, że Sycylijczyk pewnie nie poradziłby

sobie z tymi dwoma nieułomkami.

– Zrobią, co im każę. Wystarczy, że wydam rozkaz.

– Jak śmiesz nam grozić? – zawołała Atia.

– Grozić? Dlaczego grozić? – Phanes uśmiechnął się, ale w jego oczach

próżno było szukać wesołości. – Po prostu chciałbym porozmawiać

o pieniądzach, które mi się należą. To znaczna suma i, jak mniemam, jesteś

tego pani w pełni świadoma.

Atia zacisnęła usta, ale nie odpowiedziała. Aurelia zrozumiała, że matka

wiedziała o pieniądzach, które są winni Phanesowi. Pewnie celowo go

unikała. Musimy się stąd wydostać! Rozejrzała się po sklepie, ale nie

znalazła niczego, co mogłoby jej posłużyć za broń. Zaczęła panikować.

Wmawiała sobie, że te draby nie ośmielą się ich skrzywdzić. W głębi serca
jednak wcale nie była tego taka pewna. Przesunęła się bliżej matki. To była

ta chwila, gdy liczyła się jedność rodziny.

– Dlaczego nas zatrzymujesz? Czego chcesz? – Aurelia miała nadzieję,

że Phanes usłyszał w jej słowach odrazę, jaką ją napawał.

– Wreszcie przemówiła młoda wilczyca… – Jeśli Phanes wyczuł

pogardę, nie dał tego po sobie poznać. – I wygląda na to, że potrafi

posługiwać się bardziej cywilizowanym językiem niż jej matka! Chcę

porozumienia. To wszystko.

– Jakiego porozumienia? – zażądała wyjaśnień Atia.

– Ugody z gatunku tych, do których mam prawo. Mówię o regularnych

spłatach należności.

– A jeśli odmówię? – Atia spojrzała przelotnie na dryblasów

blokujących drzwi. – Oddasz nas w ręce tych zbirów?

– Skąd ten pomysł? Ty, pani, jesteś arystokratką. Niezależnie od twojej

oceny jestem człowiekiem cywilizowanym – zaprotestował Phanes. – To

oznacza wniesienie sprawy do sądu. – Patrzył na Atię przenikliwie, nie

spuszczając wzroku.

Po dłuższej chwili Atia westchnęła ciężko. Aurelia zrozumiała, że Grek

wygrał. Korciło ją, żeby rzucić się na niego, podrapać mu twarz

paznokciami, ale strach przed jego ludźmi sprawił, że nie potrafiła ruszyć

się z miejsca. Usłyszała, jak jej matka pyta zrezygnowana:

– Jak chciałbyś podzielić raty?

– Pieniądze mają spływać co miesiąc.

– Niemożliwe!

Phanes rzucił jej złowrogie spojrzenie.

– Możemy się umówić na raty co dwa albo nawet co trzy miesiące, ale

wtedy musiałbym zwiększyć procent z dwóch do czterech drachm za każde


sto. Mowa oczywiście o tym, co należałoby mi się poza kwotami

spóźnionych odsetek za ostatni rok.

– Zakładam, że dysponujesz dokumentami na poparcie swoich

roszczeń?

– Oczywiście. Wszystko mam w biurze, jeśli chciałabyś zobaczyć

dowody. Złożenie podpisu przez twojego męża, pani, zostało poświadczone

również przez mojego pracownika.

Aurelia rozumiała bezradną wściekłość matki. Czuła się podobnie, ale

jeśli Phanes nie kłamie – a intuicja podpowiadała jej, że tak jest – to znaczy,

że miał je w garści. Dałaby wszystko, aby pojawił się ojciec i wyjaśnił

wszelkie wątpliwości, ale na to nie mogły liczyć. Był daleko. Na wojnie.

Tylko bogowie wiedzieli, czy kiedykolwiek wróci. Wrażenie

beznadziejności mieszało się w jej umyśle ze strachem, tłumiąc gniew.

– Dobrze… – Głos Atii wydawał się pochodzić od o wiele starszej od

niej osoby. – Gdzie znajduje się twoje biuro?

– Na ulicy za budynkiem sądu, obok kancelarii prawnika. Zobaczysz

znak.

– Odwiedzę cię jutro rano, aby omówić… warunki.

– Będę zaszczycony. – Phanes skłonił się nisko. – Achilles, Śmieszek.

Na zewnątrz. Pani nie chce już patrzyć na wasze odpychające gęby,

obrzydzające jej świat.

Ucisk w brzuchu Aurelii jakby się zmniejszył, gdy wreszcie mogły

wyjść na słońce. Zdecydowana była zachowywać się tak, jakby nic się nie

stało, jak gdyby nadal była panią swojego życia i nikt, i nic jej nie

ograniczało. Wstrzymała oddech, bo Śmieszek przyglądał jej się tak, jakby

chciał ją przewiercić na wylot. Położył rękę na swoim kroczu i obleśnie

oblizał usta. Achilles parsknął śmiechem. Aurelia udawała, że niczego nie


zauważyła. Nie okażę słabości! Nie odważą się mnie tknąć. Minęły drabów

Phanesa, wychodząc na ulicę.

I wtedy… Potknęła się i wpadła prosto na jakiegoś przechodnia. Straciła

równowagę i leciała na ziemię, machając bezradnie rękami, podczas gdy

w jej uszach wibrował obleśny rechot osiłków.

Od przykrego w skutkach upadku uchroniły ją czyjeś silne ramiona.

A potem te same ręce pomogły jej wrócić do pionu.

– Spieszysz się gdzieś, młoda damo?

Aurelia uniosła wzrok i utonęła w błękicie oczu roześmianego

nieznajomego. Po chwili uświadomiła sobie, że znajduje się w objęciach

młodego mężczyzny o jasnej, otwartej twarzy i krótkich włosach, ubranego

w nieskazitelnie białą togę. Był może o kilka lat starszy od Kwintusa.

I niesamowicie przystojny.

– Nie. Tak. Nie… – Nie mogła się zdecydować. Jednego była pewna.

Zrobiło się jej gorąco. Czuła, że pąsowieje.

– Chyba nie jesteś pewna. – Zaśmiał się szczerze i naturalnie. A potem

spojrzał na Achillesa i Śmieszka. Jego spojrzenie stwardniało. – Czy ci

nieokrzesańcy cię niepokoją?

Aurelia uśmiechnęła się na widok trzech atletycznie zbudowanych

niewolników, którzy towarzyszyli młodzieńcowi. Nie miała wątpliwości, że

wystarczy jedno słowo, aby jej wybawca rozkazał swoim ochroniarzom

rozprawić się z ludźmi Phanesa. Przekręciła głowę tak, aby spojrzeć

w stronę sklepu. Grek obserwował ją z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Za to delikatne ruchy głowy Atii mówiły: „Nie pogarszaj sytuacji”.

– Nie. Byłam nieuważna, to wszystko. Przepraszam.

– Tak piękna młoda dama nie musi za nic przepraszać. – Młodzieniec

w końcu wypuścił ją z objęć. Aurelia zarumieniła się jeszcze bardziej. –

Nazywam się Lucjusz Wibiusz Melito.


Atia błyskawicznie znalazła się u boku Aurelii.

– Jestem Atia, żona Gajusza Fabrycjusza. To moja córka, Aurelia.

– Jestem zaszczycony… – Lucjusz się skłonił. – Gratuluję powabnej

córki. Nie mam wątpliwości, że to najpiękniejsza istota, jaka przemierza

ulice Kapui. Jaśminowe perfumy, których używa, są… zniewalające.

Aurelia spuściła wzrok. Była podwójnie zażenowana: z powodu tych

komplementów i dlatego, że obie z matką wiedziały, iż było tylko jedno

miejsce, z którego mogła pozyskać te odoranty. Przyjdzie czas, że za to

zapłaci.

– Jesteś niezwykle uprzejmym młodzieńcem – zamruczała Atia. –

Chyba słyszałam już gdzieś twoje imię. Czy twoja rodzina nie mieszka

przypadkiem na południe od Kapui?

– Tak. Właśnie z ojcem odwiedzamy znajomych w mieście. – Lucjusz

pożerał wzrokiem Aurelię, sprawiając, że musiała odwrócić wzrok.

– To tak, jak my. Długo zamierzacie zabawić w Kapui?

– Co najmniej kilka tygodni.

– To wspaniale! Może spotkamy się na forum?

– Z przyjemnością – odrzekł Lucius. Jego uśmiech skierowany był

przede wszystkim do Aurelii.

– Zatem do zobaczenia – powiedziała Atia, kładąc delikatnie rękę na

ramieniu Aurelii. – Chodźmy, córko. Mamy jeszcze wiele do zrobienia.

– Do widzenia – odpowiedział Lucjusz.

– Do widzenia. I dziękuję. – Aurelia zdążyła się pożegnać, zanim Atia

odciągnęła ją spod drzwi sklepu. Tłum na ulicy przesłonił jej widok, ale

zdołała jeszcze zauważyć ostatnie grymasy Achillesa i Śmieszka,

zmrużenie oczu Phanesa i podziw w oczach Lucjusza. Gdy odwróciła

głowę, stwierdziła, że matka uważnie się jej przygląda. Strwożyła się,


przewidując, że teraz dostanie burę za wyciąganie rąk po cudze rzeczy. Ale

Atia nie zapytała o jaśminowe pachnidło.

– Jaki miły młodzieniec. Z dobrej rodziny. Myślę, że jeden z jego

dziadków był edylem. Jest przystojny, uprzejmy. I ochoczo przychodzi

z pomocą białogłowie w tarapatach. Nie sądzisz?

– Tak. Tak mi się wydaje… – odpowiedziała Aurelia, nienawidząc tego

ciepła wypełzającego jej na policzki, które musiało sprawiać, że jej

zdystansowana reakcja od razu wydała się podejrzana.

– Nie musisz przede mną udawać. Spodobał ci się, czyż nie?

Aurelia rozejrzała się na wpół świadoma tego, co się wokół niej dzieje.

Jednak w tym ulicznym tłumie nikt nie usłyszałby, co miała do

powiedzenia. Ani nikogo to nie interesowało.

– Był naprawdę miły, tak.

– Więc nie miałabyś nic przeciwko spotkaniu z nim?

Czy ona się nigdy nie podda? Myśli Aurelii popłynęły do Gajusza, ale

nie mogła o nim wspomnieć przy matce. Gdy zrobiła to jakiś czas temu,

Atia stwierdziła, że Martialis nie jest wystarczająco bogaty. To było takie

niesprawiedliwe! Dlaczego nigdy nie może robić tego, co chce?

– Słucham? Co masz do powiedzenia?

– Czy ojciec naprawdę jest winien Phanesowi czterdzieści tysięcy

drachm?

– Mów ciszej, dziecko.

Atia wyglądała na mocno poruszoną, co dodało Aurelii odwagi.

– Jest czy nie jest?

– Tak.

– Jak to możliwe, że dług jest tak wielki?

– Przez kilka ostatnich lat ziemia nie obradzała tak, jak się

spodziewaliśmy. Dobrze o tym wiesz. Nasze dochody w dużej części zależą


od tego, ile sprzedamy ziarna. Gdyby ojciec nie pożyczył od Phanesa i… –

Atia zawahała się na jedno uderzenie serca – od Phanesa…

– Jest winien pieniądze jeszcze innym ludziom? – weszła matce

w słowo Aurelia.

Na twarzy Atii pojawił się rumieniec wstydu.

– To nie jest twoja sprawa, dziecko.

– Jest, jeśli może oznaczać, że stracimy nasze gospodarstwo. Nasz dom.

A tak się stanie, jeśli nie będziesz mogła spełnić żądań Phanesa i innych

podobnych mu zdzierców, nieprawdaż?

– Bogowie, obdarzcie mnie cierpliwością! Skąd to się w tobie bierze?

Gdybyśmy się nie znajdowały w miejscu publicznym, sprałabym ci tyłek! –

Przez jakiś czas kobiety mierzyły się wzrokiem. – Mamy drobne kłopoty

finansowe, to prawda. Ale nie jest to nic, z czym byśmy sobie z twoim

ojcem nie poradzili.

Coś w tonie głosu Atii sprawiło, że Aurelia doznała olśnienia.

– O to tu chodzi! – wymamrotała zaskoczona, ledwo tłumiąc gotujący

się w niej gniew. – To dlatego tak intensywnie szukasz dla mnie męża,

prawda? Jeśli wżenię się w bogatą, wpływową rodzinę, wtedy lichwiarze

zostawią was w spokoju. Melito jest po prostu ostatnim kandydatem. – Co

zaskakujące, Atia nie potrafiła spojrzeć jej w oczy. Gniew dodawał Aurelii

odwagi. – Czy właśnie tym dla ciebie jestem? Klaczą, którą można

sprzedać temu, kto da najwięcej?

Atia uderzyła córkę w twarz.

– Jak śmiesz tak do mnie mówić?!

– Nienawidzę cię! – Aurelia odwróciła się na pięcie i zaczęła biec.

Chciała uciec. Byle dalej od matki.

Krzyki Atii przez jakiś czas ją ścigały. Nie zamierzała na nie reagować.
Rozdział VI

Okolice Arretium, środkowo-północna Italia

ógł się spodziewać, że Calatinusz nie ucieszy się

M z wiadomości, iż zamierza wprowadzić w życie plan, który

wcześniej wyłuszczył towarzyszowi. Ta kwestia była

powodem ich pierwszej prawdziwej kłótni. Niemniej Kwintus nie zamierzał

się wycofać. Zaproponował przyjacielowi, aby ten pomógł mu rozpocząć

„nowe życie”, licząc, że w ten sposób uda mu się jakoś ułagodzić

Calatinusza.

– Jeśli uważasz, że ja zrezygnuję z przywilejów, jakimi cieszą się

ekwici, aby stać się veles, to jesteś szalony. – Calatinusz zastanawiał się

przez chwilę nad swoimi słowami. – To jasne! Zwariowałeś, jeśli gotów

jesteś zrobić coś takiego. Dezercja jest traktowana jak przestępstwo.

Przysięga, którą złożyłeś, gdy wstępowałeś do jazdy, nie zwalnia cię

z obowiązku służby. Zdajesz sobie z tego sprawę?

– Z technicznego punktu widzenia nadal będę służyć w legionach –

bronił się Kwintus.

– Twój ojciec tego nie wie. Poza mną nikt nie będzie wiedział, a ja nie

będę mógł nic nikomu powiedzieć. Nazwą cię zdrajcą, tchórzem albo

gorzej. Czy naprawdę chcesz tak ryzykować, mimo że możesz wrócić do

służby nawet w tym roku?


– A co, jeśli pokonamy Hannibala w ciągu najbliższych miesięcy?

W Kapui na zawsze zostanę okrzyknięty dużym chłopcem, który stronił od

walki, bo ojciec schował go w domu. Mógłbyś żyć z takim piętnem?

Calatinusz widział w oczach Kwintusa zdecydowanie. Zrezygnowany

uniósł ręce do nieba.

– Jeśli masz zrobić coś tak głupiego, to na własną rękę. Ja nie chcę mieć

z tym nic wspólnego.

– Dobrze. Rozumiem. – Kwintus już postanowił i nic nie mogło zmusić

go do zmiany zdania. Pragnienie stania w jednym szeregu z żołnierzami,

którzy nie ugięli się pod naporem Kartagińczyków, było zbyt wielkie,

zwłaszcza że porównywał to z obowiązkami związanymi z prowadzeniem

gospodarstwa, do czego niewątpliwie zmusiłaby go matka. To, że ludzie

zaczną mówić o nim jak o kimś, kto wzdragał się przed obowiązkiem, było

bardzo realne. Niejednokrotnie słyszał, jak cierpieli i narzekali żołnierze,

którzy nie mogli brać udziału w ważnej bitwie, bo leczyli odniesione

wcześniej rany.

Później spili się z Calatinuszem do nieprzytomności, a następnego

ranka, gdy nadeszła pora rutynowego patrolu, ich relacje wróciły do normy.

Calatinusz przysiągł, że nikomu nie zdradzi jego tajemnicy. Kwintus

trzymał się blisko przyjaciela, aby móc spędzić z nim te ostatnie chwile

w jeździe, ale gdy byli dwa dni drogi od obozu Flaminiusza, zatrzymał się,

aby, rzekomo, odpowiedzieć na wezwanie natury i – jak zwykle –

powiedział towarzyszom, żeby na niego nie czekali. Calatinusz rzucił

półgłosem krótkie błogosławieństwo, a potem spiął konia, żartując głośno,

że nie chce być w pobliżu i czuć fetoru wysiłków Kwintusa.

Kwintus odczekał chwilę, zanim ruszył w przeciwną stronę. Poganiał

konia, ale starał się zachowywać ostrożność. Krył się w krzakach na

poboczu, gdy tylko zobaczył jakieś rzymskie oddziały. Zanim dotarł do


bramy obozu, musiał unikać żołnierzy z armii Flaminiusza. W ciągu

ostatnich kilku miesięcy nie spędził chyba ani jednego dnia w pojedynkę,

dlatego teraz czuł się trochę dziwnie, śpiąc samotnie pod gołym niebem.

Niemniej głusza, ciepło bijące od ogniska i przeciągłe, fascynujące,

melodyjne wycie wilków w pobliskich górach sprawiły, że wkrótce zmorzył

go sen.

Następnego dnia w odległości pięciu mil od obozu niechętnie pozbył się

konia. Mógł tylko puścić go wolno, bo w oczach Coraksa musiał sprawiać

wrażenie biednego służącego. Przy odrobinie szczęścia na zwierzę

napatoczy się jakiś patrol. Rzeczy osobiste powierzył Calatinuszowi,

a hełm, włócznię i tarczę porzucił w gęstej kępie zarośli. Zatrzymał sobie

tylko prosty sztylet. Potem rozebrał się do naga i założył najlichsze ubrania,

jakie udało mu się znaleźć w swoim ekwipunku: znoszone licium, białawą

wełnianą tunikę z grubego i sztywnego materiału. Wyrzucił nawet

ukochane buty z cielęcej skóry, zamieniając je na proste caligae, które kupił

kilka dni wcześniej.

Gdy wrócił na drogę, zaczęło do niego docierać, na co się porwał.

Pierwszy patrol, oddział Numidów, pewnie by go stratował, gdyby nie

uskoczył wystarczająco szybko z traktu. Później minął oddział hastati,

którzy potruchtali obok niego, nie poświęcając mu choćby jednego

spojrzenia. Wątpił, czy w ogóle zauważyli jego obecność. Pojawiły się

pierwsze wątpliwości. Zaczynał życie, którego pragnął i którego się lękał,

na najniższym szczeblu drabiny społecznej i wojskowej. Jeśli nie liczyć

niewolników w obozie, wszyscy będą uważali go za gorszego od siebie.

Zdobycie szacunku i uznania może potrwać miesiące, jeśli nie lata. I to

tylko przy założeniu, że nie padnie w pierwszej bitwie. Wskaźnik

śmiertelności wśród velites był bardzo wysoki. Musiał podbudować w sobie

odwagę: Powinienem był umrzeć nad Trebią, ale tak się nie stało. Nie ma
powodu przypuszczać, że zginę szybciej jako welita. Robię to wszystko

dlatego, aby zostać w armii i walczyć z Hannibalem, a nie gnuśnieć

w domu. Zdołał przekonać samego siebie, że podejmuje właściwą decyzję.

Nie mógł nie pomyśleć o ojcu, który będzie szalał z wściekłości na

wieść o tym, że nie pojawił się w domu. Ten obraz sprawił, że uśmiechnął

się do swoich myśli. Przyspieszył kroku, zobaczywszy bramę obozu. Kiedy

stanie przed wartownikami, zacznie wszystko od nowa. Nerwy miał napięte

do granic możliwości, ale był dobrze przygotowany. Ułożył sobie wcześniej

zgrabną historyjkę. Jeśli zapytają, co go sprowadza do obozu, powie, że jest

jednym ze sług Fabrycjusza. To wystarczy, aby go wpuścili i przekazali

sprawę oficerowi. Potem znajdzie oddział velites. Wolałby, żeby to byli

harcownicy przydzieleni do triarii lub principes, ale nie było żadnej

gwarancji, że to mu się uda. Jako całkiem surowy rekrut, bez patronatu

konkretnego oficera, będzie musiał zaciągnąć się do welitów, którzy

wspomagali hastati. W zasadzie mógłby poszukać Coraksa, który zrobił na

nim dobre wrażenie. I ten pomysł podobał mu się najbardziej.

Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Tym razem łatwo odnalazł

centuriona. Jak zwykle przy wyznaczaniu obszaru namiotów dwie centurie

tego samego manipułu obozowały naprzeciwko siebie, przedzielone

prostokątnym placem o szerokości około stu kroków. Krawędź placu

biegnąca najbliżej głównej alei obozu była pusta. Po drugiej stronie

ustawiono tabory i boksy dla mułów. Coraks siedział przy stole przed

namiotem oficerskim, z zapamiętaniem zajmując się miską z gulaszem.

Drugi centurion manipułu siedział obok niego, dzieląc sztyletem bochenek

chleba na kromki. Służący dolewał oficerom wina. Nikt nawet nie spojrzał

na Kwintusa, co sprawiło, że zrobił się jeszcze bardziej nerwowy.

Zatrzymał się dopiero tuż przy stole, gdy wreszcie drugi centurion, wielki
byk z zakolami na pokrytej ciemnymi włosami głowie, podniósł wzrok

i zmarszczył brwi.

– Czego tu?

– Chciałem zamienić słowo z centurionem Coraksem, jeśli łaska, panie.

Nazwany po imieniu oficer spojrzał na niego zaciekawiony.

– Czy ja cię znam?

– Spotkaliśmy się kiedyś, panie. Jeszcze zimą. – Kwintus ostrożnie

dobierał słowa, starając się nie zdradzić swojego akcentu. – Przyniosłem

wiadomość. Mówiłeś, że dla takich jak ja znajdzie się miejsce wśród

velites.

Coraks odłożył łyżkę i zmierzył go badawczym wzrokiem.

– A tak. Jesteś sługą tego dowódcy jazdy.

– Tak, panie.

Proszę, nie pytaj mnie o niego! – błagał w myślach Kwintus. Przy

odrobinie szczęścia Coraks zapomniał już imię jego ojca.

– Zmieniłeś zdanie?

Kwintus dobrze przygotował się do tej rozmowy.

– Myślę, że już czas, aby spełnić obowiązek, panie. Hannibala trzeba

powstrzymać albo republika stanie w płomieniach.

Coraks pokiwał głową.

– Czy twój pan wyraził zgodę?

– Tak, panie. – Kwintus zmówił kolejną szybką modlitwę, aby centurion

nie zadawał już żadnych pytań.

– Nie masz gospodarstwa? Ziemi?

– Mój ojciec żyje z małego pola, ale nie jest dużo warte. Musi

wynajmować się do pracy w pobliskim majątku, coby związać koniec

z końcem – kłamał, używając prostego języka. Nie mógł się zdradzić, że


pochodzi z bogatszej rodziny, żeby Coraksowi nie przyszło do głowy

sprawdzać jego status.

– Tak jak myślałem. Jak masz na imię? Skąd jesteś?

– Kwintus Crespo, panie. – Nie mógł użyć nazwiska rodzinnego, żeby

przypadkiem nie zdarzyło się tak, że ktoś wypowie je w obecności ojca. –

Pochodzę z okolic Kapui.

– Ile masz lat?

– Osiemnaście, panie.

Coraks nie odzywał się przez dłuższą chwilę, a zdenerwowany Kwintus

poczuł gulę podchodzącą do gardła.

– Wygląda na to, że w obecnej sytuacji nie ma szans, abyś złożył

przysięgę w Rzymie, więc formalności możemy dopełnić tu i teraz.

– Dziękuję, panie! – Kwintus nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.

– Mowa o szesnastu latach – przypomniał Coraks, spoglądając na niego

twardo swoimi głęboko osadzonymi oczyma.

– Może dwudziestu, jeśli nie pokonamy szybko Hannibala – dodał drugi

centurion ze śmiechem.

– Nie będziemy potrzebowali aż tak dużo czasu, aby pokonać tego…

guggasa, panie – oświadczył pewnie Kwintus.

– Nie z tobą w naszych szeregach, co? – Centurion zaczął się z niego

podśmiewać, sprawiając, że Kwintus się zaczerwienił.

– Gorliwiec, Pullo. Gorąca krew to nic złego. – Coraks wstał od stołu

i zbliżył się do Kwintusa, który ciężko przełykał ślinę.

– Tak, panie.

– Powtarzaj za mną: Ja, obywatel Rzymu…

– Ja, obywatel Rzymu…

– …przysięgam wierność republice. I obiecuję, że będę bronił jej przed

wrogami. – Coraks poczekał, aż Kwintus powtórzy jego słowa. –


Przysięgam posłuszeństwo przełożonym, a ich rozkazy karnie wykonywał

będę wedle sił moich. Przysięgam na świętą triadę: Jowisza, Junonę

i Minerwę.

Kwintus powtórzył słowa sacramentum militare, mimo że zastanawiał

się, jaki wpływ mogą mieć jego słowa na przysięgę, którą złożył na

Kapitolu przed rozpoczęciem służby w jednostkach jazdy. Przy odrobinie

szczęścia bogowie zrozumieją, że chęć walki dla chwały Rzymu jest

ważniejsza od tego, że sprzeciwił się ojcu. Poczuł kwaśny smak w ustach.

Pozostało mu mieć nadzieję, że nie mają nic przeciwko temu i nie potępiają

jego decyzji, bo w przeciwnym razie pożegna się z życiem już podczas

pierwszej walki.

– Doskonale! – Coraks poklepał go po ramieniu. – Witamy wśród

velites, Crespo. I witam cię w moim manipule!

– Dziękuję, panie – odpowiedział trochę już spokojniejszy.

– Najpierw najważniejsze. Musisz zostać przydzielony do

contubernium. Potem udaj się do kwatermistrza, aby pobrać sprzęt i broń.

Ćwiczenia zaczynamy jutro rano.

– Tak jest, panie.

– Widzisz tamte zagrody dla mułów? – Coraks wyciągnął rękę.

– Tak.

– Za nimi znajdują się namioty velites.

To znaczy, że smród obornika tam będzie największy.

– Widzę je, panie.

– W drugim od końca namiocie jest wolne miejsce. Idź i zapoznaj się ze

swoimi towarzyszami. Ktoś ci tam powie, gdzie znajdziesz magazyny. Do

zobaczenia jutro o świcie na placu apelowym.

Kwintus zasalutował, zrobił w tył zwrot i się oddalił.


– Chłopiec wciąż ma jeszcze mleko pod nosem – usłyszał jeszcze na

odchodnym słowa Pullo.

Zagotował się z gniewu, ale nie mógł przecież zawrócić, żeby się

bronić.

– Może i tak, ale widzę w nim szlachetną zaciętość. Myślę, że sobie

poradzi – odparł Coraks.

Kwintus poczuł, że jego gniew mija. Coraks dostrzegł w nim ukryte

zalety. Teraz do niego należało udowodnienie centurionowi, że się nie

mylił, a także przekonanie bogów, że powinni puścić płazem podwójną

przysięgę.

Gdy zmierzał w stronę namiotów velites, kilku hastati skinęło mu

głowami lub wymruczało jakieś pozdrowienie, ale większość miała dla

niego tylko twarde spojrzenie. Kwintus przestał się uśmiechać. Właściwie

to minę miał nietęgą. Nie będzie tu miał łatwego życia.

Przed przedostatnim namiotem welitów zebrało się z pół tuzina

młodych mężczyzn w brudnych tunikach. Siedzieli w kręgu, kończąc

posiłek. I nie był to gulasz, który spożywali centurionowie, ale zwykły

chleb i ser. Kilku z nich podniosło wzrok i zmierzyło przybysza.

– Przysyła mnie centurion Coraks – zaczął Kwintus.

– O! Naprawdę? – odezwał się wysoki chłopak o bujnej blond

czuprynie. – Masz pocałować mnie w dupę?

– Właśnie się zaciągnąłem. Nazywam się Crespo.

– Co mnie to obchodzi?

– Mam spać w tym namiocie.

Wszyscy przysłuchujący się tej rozmowie nagle zaczęli wyrażać swoją

dezaprobatę.

– Jakże to kurewsko przewidywalne. Gdy przyzwyczajamy się do tej

odrobiny wolnej przestrzeni, Coraks musi wszystko spieprzyć – narzekał


głośno niski chłopak z wielkimi uszami jak uchwyty od garnka.

Kwintus poczuł się zdezorientowany.

– Contubernium składa się z ośmiu hastati – pospieszył

z wyjaśnieniami niski chłopak – ale w przypadku velites wygląda to

inaczej. Z tobą mamy teraz pełny skład oddziału, więc cała nasza dziesiątka

musi zmieścić się w jednym namiocie. – Wskazał kciukiem namiot

znajdujący się za plecami. – Komuś takiemu jak Rutilus – teraz wskazał

mężczyznę o nieco zniewieściałym wyglądzie – może to nie przeszkadza,

ale reszta uważa, że robi się za ciasno!

Rozległy się jazgotliwe rechoty. Rutilus wzruszył tylko ramionami.

– Co mam powiedzieć? Kocham to.

– Amator męskich tyłków… – prychnął wysoki chłopak.

– Nie martw się, Macerio, ty jesteś moim zdaniem zdecydowanie za

mało atrakcyjny – odciął się Rutilus. – Nie licz, że wejdę ci pod koc. No

chyba, że poprosisz.

– Licz się ze słowami! – Macerio ruszył w jego stronę, ale Rutilus

zwinnie uskoczył mu z drogi.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kwintus też uśmiechnął się pod

nosem.

– Myślisz, że to zabawne? – Macerio zmienił cel ataku, koncentrując się

na nim jak jastrząb na upatrzonej ofierze.

Pierwszy test. Chociaż Macerio był większy od niego, musiał się mu

postawić, żeby pokazać, że nie będzie żadnym popychadłem.

– Owszem. To było całkiem śmieszne – odpowiedział spokojnie.

– Czas dać ci lekcję manier, żółtodziobie – rzekł Macerio, unosząc

pięści.

– To głupie. – Kwintus uchylił się przed pierwszymi ciosami, ale

Macerio nie dawał za wygraną. Ruszył za nim z pogardą rysującą się na


twarzy.

– Patrzcie, chłopcy! Czyżbyśmy mieli przygarnąć do namiotu cykora?

Kwintus pomyślał o zasadzce, którą przeżył. I o bitwie nad Trebią,

gdzie walczył do ostatniego tchu, zanim ojciec nie kazał mu się wycofać.

Zagotował się. Bardzo prawdopodobne było, że Macerio nie miał jeszcze

żadnych doświadczeń na polach bitew.

– Nie jestem tchórzem!

– Nie? – Macerio wyprowadził dwa szybkie ciosy. Drugi trafił

Kwintusa w policzek. Uderzenie sprawiło, że zobaczył gwiazdy. Uskoczył

do tyłu.

– Nie! – To nie wyglądało dobrze. Jeśli przegra tę walkę, jego życie

wśród velites zamieni się w koszmar. Musi wygrać. Gniew sprawia, że

człowiek traci nad sobą kontrolę. – Wiesz co? Rutilus nie chciał cię zranić,

ale naprawdę jesteś najbrzydszym skurwielem, jakiego widziałem. Kto by

chciał cię pieprzyć?

– Lachociąg! – Z ust rozwścieczonego chłopaka poleciały drobinki

śliny.

– Daj mu wycisk, Macerio! – zawołał jakiś welita, którego imienia

Kwintus jeszcze nie poznał.

Macerio kibicowało przynajmniej dwóch mężczyzn z namiotu. Kwintus

zdążył się zorientować, że żaden z tych głosów nie należał do Rutilusa, ale

nie miał czasu, aby przyglądać się grupie. Miał krótsze ręce, więc musiał

zbliżyć się do przeciwnika, jeśli chciał wygrać tę walkę. Ruszył do ataku,

osłaniając twarz zaciśniętymi pięściami i unosząc ramiona. Poruszał się tak

szybko, że udało mu się zaskoczyć Macerio. Zszedł z linii ciosu i ręka jego

przeciwnika mignęła mu nad głową. Po chwili już był przy nim. Bach,

bach! Uderzył celnie i dwa silne ciosy wylądowały na brzuchu Macerio,

który jęknął z bólu. Kwintus uderzył jeszcze raz, a potem odskoczył,


tańcząc wokół zgiętego przeciwnika. Mam nadzieję, że to go przekona, że

powinien dać mi spokój.

– Ty kurwi synu! – wysapał Macerio. Nie wyglądało to na koniec walki.

– Po coś zaczynał… – Kwintus potarł bolący policzek.

– Tak. Ja zacząłem i ja zamierzam to skończyć.

Rozzłoszczony nie na żarty Macerio zaatakował powtórnie.

Kwintus zaklął pod nosem. Powinien był powalić rywala i zakończyć

walkę, kiedy miał taką możliwość. Nie powtórzy już po raz kolejny takiego

błędu. Przez jakiś czas wymieniali ciosy, ale żaden z nich nie uzyskał

przewagi. Macerio miał bardzo szybką prawą rękę. Parę razy trafił

Kwintusa w bok głowy tak mocno, że zadzwoniło mu w uszach. Jeszcze

kilka takich ciosów, a walka dobiegnie końca. Świadomy tego, że jeśli da

się pokonać, zdecydowanie utrudni sobie integrację z oddziałem,

postanowił, że wygra niezależnie od środków, które przyjdzie mu

zastosować. Nie łudził się. Płowowłosy chłopak też nie cofnie się przed

niczym. Chwilę wcześniej Kwintus miał wiele szczęścia, unikając

zdradzieckiego kopnięcia w krocze. Zobaczył, że Macerio zerka znacząco

na swoich towarzyszy. Jeśli nie będę ostrożny, pchnięcie od tyłu da mu

przewagę, której potrzebuje.

Nigdy dotąd nie musiał walczyć nieuczciwie, ale świadomość, że ma

przeciwko sobie całą grupę, sprawiała, iż naprawdę chciał pokazać

wszystkim, na co go stać. W pewnym momencie zdołał podnieść z ziemi

krótki, wygięty gwóźdź, który zapewne posłużył komuś do wyrycia

inicjałów właściciela na sprzęcie. Macerio skrzywił się podejrzliwie.

– Chcesz mnie oślepić ziemią? – Przeniósł spojrzenie na towarzyszy. –

Podstawcie mu nogę i powalcie go na ziemię, gdy będziecie mieli okazję,

chłopcy!
Kilku wezwanych do działania towarzyszy Macerio zaczęło

wiwatować. Kwintus znów poczuł nieprzyjemny ciężar w brzuchu. Macerio

nie zauważył, że podniósł gwóźdź, ale w ten sposób pogorszył swoją

sytuację. Nic to. Nie ma wielkiego wyboru. Musi zrobić wszystko, żeby

wygrać. Ruszył do ataku, uderzając raz za razem lewą ręką, oszczędzając

prawą, w której schował swoją tajną broń. Zaskoczony przeciwnik cofał się,

dzięki czemu Kwintus zdołał trafić go kilkakrotnie w brzuch. Usta Macerio

otworzyły się i zamknęły, bo chociaż welita nie pozwolił sobie na głośny

jęk, wyraźniej musiał odczuć siłę ciosów. Teraz mam szansę! Przesunął

końcówkę gwoździa tak, by wystawała między drugim i trzecim palcem.

Przeorał policzek przeciwnika. Rozległ się krzyk bólu, gdy żelazo rozcięło

skórę i wyżłobiło długą bruzdę na twarzy Macerio. Kwintus nie zamierzał

teraz oddawać inicjatywy. Uderzył z całej siły lewym podbródkowym.

Rozległ się głośny trzask. Kwintus poczuł silny ból lewej ręki, ale cios

przyniósł oczekiwany skutek, bo Macerio zwalił się na plecy.

Kwintus cofnął się, ciężko dysząc i ściskając bolącą lewą rękę. Macerio

leżał pod jego stopami nieruchomo. Walka dobiegła końca. I niech bogom

będą dzięki! Wygrałem. Teraz wiwatował Rutilus i ten chłopak z uszami jak

ucha dzbana, podczas gdy towarzysze Macerio przyskoczyli do leżącego.

Kwintus wybrał odpowiednią chwilę, aby pozbyć się gwoździa. W tym

chaosie nikt nie zauważy. Rozejrzał się po twarzach obserwatorów.

Odetchnął, ujrzawszy na wielu z nich szacunek. Większość jednak zerkała

na niego z niechęcią, co oznaczało, że wkrótce może czekać go kolejna

walka, do której zostanie zmuszony. Nie ma co do tego wątpliwości, że gdy

jeden ze „starych” welitów zostaje pokonany na pięści przez nowicjusza,

traci w oczach swoich towarzyszy.

– Ty śmieciu! Nikt nie będzie robił ze mną takich sztuczek! – Macerio

zupełnie go zaskoczył. Kwintus spojrzał tam, gdzie jeszcze przed chwilą


leżał jego przeciwnik, jak mu się wydawało, nieprzytomny. Z pomocą

przyjaciół płowowłosy welita próbował stanąć na nogi. Po policzku

spływały mu strużki krwi, a w oczach czaiła się śmierć. – Skończymy

to. Jak należy – wycharczał. Jego rozprostowane niczym szpony palce

przypominały teraz pazury dzikiego zwierzęcia. – Ciekawe, jak zamierzasz

zostać welitą z jednym okiem.

Kwintus zaskoczony był tym, że Macerio tak szybko pozbierał się po

ciosach. Szczerze martwiąc się losami tego starcia, znów ruszył do ataku.

Koncentrując się na przewidywaniu kolejnego ruchu przeciwnika, nie

zauważył podstawionej mu nogi. Potknął się i runął na twarz, rozrzucając

szeroko ręce w ochronnym geście. Próbował jak najszybciej przekręcić się

na bok i podnieść z ziemi, ale Macerio dopadł go błyskawicznie niczym

pies myśliwski polujący na zająca. Potężny kopniak w brzuch sprawił, że

z płuc – wraz z głuchym jękiem – uszło mu powietrze. Próbował odzyskać

oddech, gdy Macerio przygwoździł go do ziemi swoim ciężarem. Zaczął

okładać go ciosami wymierzonymi w tułów i głowę.

– Myślisz, że możesz tak po prostu pojawić się tu i puszyć, jakby to

miejsce należało do ciebie?

– Wystarczy, Macerio.

– Odpierdol się, Rutilus, albo z tobą zrobię to samo!

Kwintus próbował bronić się ostatkiem sił, ale Macerio po prostu

odrzucił jego ręce na bok i zasypywał jego twarz serią ciosów. Ból był tak

intensywny, że Kwintus nie myślał już o oddawaniu ani nawet

o powstrzymywaniu napastnika. Przestał widzieć ostro. Poczuł smak krwi

w ustach. Jakiś dochodzący z daleka głos mówił, żeby wstał i walczył, ale

nie miał kompletnie żadnej władzy nad swoimi kończynami. W ostatnich

przebłyskach świadomości pojawiła się myśl: Zleje mnie do

nieprzytomności. A potem oślepi.


W tej samej chwili poczuł, jak palce Macerio napierają na jego powieki.

Nie mógł już dłużej znieść tego cierpienia. Uniósł ramiona, ale był zbyt

słaby, by go powstrzymać.

Ktoś przemówił pewnym głosem. Kwintus nie zrozumiał słów ani nie

wiedział, kto je wypowiedział, ale odniosły natychmiastowy efekt. Macerio

cofnął ręce, a potem wstał. Przepełniony ulgą, że jego cierpienie dobiegło

końca, Kwintus przeturlał się na bok. Kaszlał i wypluł ząb. Oczy ciągle go

bolały, ledwo widział przez łzy, ale dziękował bogom, że nie stracił wzroku.

– Co tu się dzieje?

Tym razem Kwintus rozpoznał głos Coraksa.

– Nic takiego, panie – odezwał się Macerio. – Crespo i ja właśnie się

poznajemy. Małe powitanie w naszym contubernium. Wiesz, panie, jak to

wygląda.

– Czy wasz towarzysz mówi prawdę? – Coraks zwrócił się do

obserwatorów.

– Tak, panie – rozległ się chór zgodnych głosów.

– No cóż… – Coraks zrobił kilka kroków i stanął nad Kwintusem. Jego

wargi rozciągnęły się w grymasie pełnym niechęci. Kwintus nie wiedział,

czy to na widok tego, co uczynił z nim Macerio, czy chodziło raczej o to, że

nie potrafił się obronić. Coraks uderzył kilka razy swoją laską z winorośli

w otwartą prawą dłoń.

– Co ty na to?

Kwintus wyprostował plecy, ciągle siedząc na ziemi, i zerknął z ukosa

na Macerio, w którego oczach widział tylko kotłującą się wściekłość.

Spodziewał się, że powie Coraksowi, co się naprawdę wydarzyło. Kwintus

w tej chwili niczego nie pragnął tak mocno, jak widoku ukaranego

napastnika, ale coś mu powiedziało, że powinien trzymać gębę na kłódkę

i nie angażować centuriona w swoje problemy.


– Było tak, jak mówi Macerio, panie – wymamrotał. – To tylko

niewinna zabawa.

Coraks zmierzył go wzrokiem z nieudawaną podejrzliwością.

– Niewinna zabawa, mówisz?

– Tak jest, panie.

– W takim razie Hannibal powinien się mieć na baczności, gdy

zaczniecie walczyć na serio.

Obserwatorzy zarechotali niepewnie, po części rozbawieni, po części

z nerwów, bo nie wiedzieli, czego się spodziewać po centurionie.

– Macerio!

– Tak, panie!

– Na przyszłość oszczędzaj siły na Kartagińczyków. Czy wyrażam się

jasno? – zapytał chłodnym tonem Coraks.

– Tak, panie.

– Doprowadźcie się do porządku. Obaj. Crespo, jak tylko się

pozbierasz, pędem do kwatermistrza. – Coraks nie zamierzał poświęcić im

ani chwili dłużej. Ruszył w swoją stronę, uderzając rytmicznie laską

z winorośli o nogę.

Kwintus wstał, krzywiąc się z bólu. Ciosy Macerio odczuł zwłaszcza na

mięśniach brzucha. Rozejrzał się. Czuł na sobie wzrok wszystkich welitów

z jego contubernium. I wielu innych velites z sąsiednich namiotów. Walkę

śledziła też znaczna liczba hastati, ale teraz, gdy Coraks odszedł, zajęli się

własnymi sprawami. Kwintus jeszcze raz powiódł wzrokiem po twarzach

nowych towarzyszy broni. Ich reakcje były znacznie ważniejsze. Rutilus

wydawał się patrzeć na niego z sympatią, podobnie jak ten chłopak

z charakterystycznymi uszami. Kilku innych spoglądało na niego wrogo.

Macerio splunął i wymamrotał jakieś przekleństwo. Inni, jeśli nie patrzyli

przychylnie, to wydawało się przynajmniej, że są bliscy zaakceptowania


nowego towarzysza. Gdy poziom ekscytacji zebranych po skończonej

walce opadł i Kwintus zaczął odczuwać ból po razach wymierzonych

w twarz, poczuł też pewną satysfakcję. Nawet jeśli został pokonany, to

pokazał, że nie zamierza donosić na swoje contubernium, i większość jego

nowych towarzyszy przyjęła to z zadowoleniem. Jego dobre samopoczucie

szybko jednak zmieniło się w zaniepokojenie. Jedno spojrzenie na Macerio

wystarczyło, aby zrozumiał, że ma w nim zajadłego wroga.

Westchnął. Nie spodziewał się tego typu problemów, gdy planował

dołączyć do welitów. Wcześniej przynajmniej nie musiał się martwić, że

któryś z jego towarzyszy będzie chciał wrazić mu sztylet w plecy.

Teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.

Jak sobie pościeliłem, tak się wyśpię.

Nad brzegiem Jeziora Trazymeńskiego, środkowo-północna Italia

Hanno prawie skończył wieczorny obchód. Świetna pogoda i piękna

okolica sprawiały, że przechadzanie się wśród namiotów, rozmowa

z ludźmi, ocena ich nastrojów i dzielenie się winem wywoływały uczucie

zadowolenia. Wysoka temperatura sprawiała, że noc zapowiadała się

wyjątkowo przyjemna i ciepła. Słońce, powoli chowające się za zachodni

horyzont, wciąż jeszcze dawało dość światła, a nad głowami śmigały setki

jerzyków. Ich piskliwe, donośne krzyki przypominały mu Kartaginę. Za

ostatnim rzędem namiotów i linią sitowia przy brzegu błyskała tafla jeziora,

które wcześniej miało żywą, lazurową barwę. Teraz wydawało się nieco

tajemnicze, zmieniając kolor na bardziej zachęcający, ciemnoniebieski. Nie

po raz pierwszy zastanawiał się, czy nie popływać. Mimo że jego falanga

nie brała w ostatnich tygodniach udziału w plądrowaniu okolicy i łupieniu

miast, dziś długo maszerowali w upale. Po służbie tysiące żołnierzy

wyległy na brzeg i pluskały się w płytkich wodach. Pod wieczór

powierzchnia jeziora wydawała się płaska i cicha, ale niewielu ludzi


zdecyduje się na kąpiel, gdy zapadnie noc. Hanno nie był jednak aż tak

przesądny. Spędzili z Sunim wiele wieczorów, przesiadując do późna na

Chomie, sztucznym nabrzeżu zbudowanym na południowo-wschodnim

skraju Kartaginy. Nocna kąpiel po udanych połowach miała wtedy

wyjątkowy smak. Bogowie! Byłoby cudownie, gdyby Suni był ze mną!

Zmówił krótką modlitwę, prosząc ich, aby chronili jego przyjaciela.

Zmarszczył brwi, gdy rozpoznał krępą sylwetkę Sapho, który zmierzał

ku niemu. Hanno wciąż był trochę zły na najstarszego brata. Powrót do

głównej kolumny armii z Sentiuszem był dla niego ważną chwilą. Miał

powód, aby czuć dumę. Hannibalowi spodobał się rezolutny chłopak, ich

nowy przewodnik, co niezmiernie ucieszyło Hanno. Dopóki Sentiusz

wykonywał swoją pracę jak trzeba, reputacja Hanno rosła. I wtedy

wmieszał się Sapho, który z jakiegoś powodu zaczął opowiadać, jak musiał

ratować brata przed utonięciem w kałuży. Wszyscy przysłuchujący się

relacji, a zwłaszcza Hannibal, wybuchli śmiechem. Wódz Kartaginy

skwitował wówczas całą sprawę słowami: „To jeszcze jedno z twoich

straconych żyć”. Jego zdaniem opowieść Sapho upokorzyła go w oczach

Hannibala i zastanawiał się, czy po wydostaniu się armii z mokradeł wódz

będzie w ogóle pamiętał, dzięki komu mieli świetnego przewodnika. Gdy

poruszył ten temat w obecności Sapho, ten zbył go śmiechem, mówiąc, że

próbował tylko podnieść morale.

– Hanno?

To właśnie Sapho miał na celu – pomyślał Hanno, odsuwając w cień

myśl o nielojalności brata. Wolałby teraz przebywać z Bostarem, ale

towarzystwo drugiego brata też było miłe. Może właśnie znalazł

towarzysza do popływania? Może nawet uda mu się na nim trochę odegrać

i podtopić go dla żartów, gdy nie będzie się tego spodziewał.

– Tu jestem!
– Wreszcie cię znalazłem. – Sapho kierował się prosto na niego.

Podobnie jak Hanno, miał na sobie brązowy kirys i pteryges, a poza tym

tylko cienką tunikę z przewieszonym pasem piersiowym, na którym wisiał

nóż w skórzanej pochwie. Uścisnęli sobie ręce na powitanie.

– Masz ochotę popływać? – spytał Hanno.

– Że co?

– Woda jest przyjemnie orzeźwiająca i ciepła.

– Może później. Najpierw muszę z tobą porozmawiać.

– Przejdźmy się. – Hanno poczuł lekki niepokój. Żwawo ruszył

w stronę brzegu z próbującym nadążyć za nim bratem. Szedł szybko,

obawiając się tego, co Sapho ma do powiedzenia.

Gdy armia zostawiła za sobą dolinę rzeki Arnus, wszyscy dowódcy

dostali jasne rozkazy. Mieli się skoncentrować na powodowaniu jak

największych zniszczeń. Początkowo zadania te wykonywały jedynie

oddziały lekkiej piechoty i jazdy, ale z czasem oddelegowano do nich

również większość pozostałych jednostek. Jak dotąd Hanno i jego falangę

jakoś oszczędzano. Nie brał więc udziału w codziennych wypadach,

których celem było sianie zamętu w pasie przemarszu armii. Do tej pory

większa część Etrurii została splądrowana i stała w płomieniach. To, czego

nie udało się zabrać, było niszczone. Mocno ucierpiała również lokalna

ludność. Niewolników zostawiano w spokoju, ale rzymscy obywatele

w każdym wieku zwykle kończyli marnie, zamieniając się w zwierzynę, na

którą się polowało. Za każdym razem, gdy Hanno rozmawiał z Sapho, był

informowany ze szczegółami i z nieudawaną przyjemnością, czego ostatnio

dopuścili się jego żołnierze. Natomiast Bostar i jego ojciec, mimo że

wydano im takie same rozkazy, nie mówili o tym. Od czasu tortur, którym

został poddany, Hanno nie obchodziło za bardzo to, co się dzieje

z wrogami, tym bardziej nie chciał wysłuchiwać opowieści z drastycznymi


szczegółami. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co może się stać

z Aurelią, jeśli armia kartagińska dotrze kiedykolwiek tak daleko na

południe.

Tydzień temu zaskoczyło go, że Hannibal nie skorzystał z szansy

konfrontacji z legionami Flaminiusza pod Arretium. Wódz wolał zająć się

plądrowaniem jeszcze większej liczby gospodarstw i wiosek. Zmierzając na

wschód wzdłuż brzegów jeziora, zagrozili Umbrii, którą mógł czekać

podobny los. Hanno zdał sobie sprawę, że Hannibal pragnął wodzić

Flaminiusza za nos. I to mu się udawało. Konsul od kilku dni podążał ich

śladem, choć trzymał się zwykle w sporej odległości. Kolejna bitwa

wydawała się nieunikniona, ale Hanno zastanawiał się, czy dojdzie do niej

w najbliższym czasie. Flaminiusz musiał planować złapanie Hannibala

w pułapkę między jego armią i legionami Serwiliusza, który bez wątpienia

został poinformowany o tym, że wróg zmierza w kierunku jego sił. Im

dłużej maszerowali na wschód, tym bardziej rosło ryzyko utknięcia między

dwiema rzymskimi armiami.

Hannibal postanowił działać. Sapho przyszedł mi powiedzieć, że

wreszcie uderzymy na Flaminiusza. Albo że trzeba wyrżnąć jakąś wioskę.

Jak dotąd miał tyle szczęścia, że Hannibal nie zmuszał go do tych

brutalnych akcji. Nie mógłby odmówić wykonania rozkazu, niezależnie od

swojej oceny takich działań. Mimo wszystko znaczyłoby to powrót do łask –

rozumował Hanno. Czym jest w takiej perspektywie życie kilku cywilów?

– Czego ode mnie oczekuje? – zapytał, nie patrząc na brata.

– Kto?

– Hannibal, oczywiście.

– Dlaczego myślisz, że przyszedłem przekazać ci rozkazy? –

zainteresował się Sapho.

– Mylę się? – Hanno starał się ukryć swoje zmieszanie.


– Może. Nie powinienem ci jeszcze tego mówić, ale pomyślałem sobie,

że chciałbyś wiedzieć wcześniej.

Chociaż Hanno z całego serca pragnął zadowolić Hannibala, poczuł

jakiś ołowiany ciężar w trzewiach.

– Co mam zrobić?

– Czyżby mój mały brat stracił ochotę do walki? – Sapho wyciągnął

rękę i przesunął palcami po bliźnie na szyi Hanno. Ten odwrócił się szybko

z płonącymi z gniewu oczami, żałując, że nie ma na sobie szala, który

chronił wciąż delikatną skórę na ranie przed otarciami metalowej krawędzi

kirysu.

– Pokaż mi formację rzymskich żołnierzy i sprawdź, ile zajmie mi

wyrżnięcie ich co do jednego!

– Cieszę się, że nadal masz w sobie tę nienawiść. Z przyjemnością

spędziłbym kilka godzin z tym sukinsynem, który tak cię potraktował.

– Wybacz, ale to będzie mój przywilej. – Hanno zaczął się stopniowo

uspokajać. – Niech bogowie pozwolą mi dorwać Perę, jeśli ten drań jeszcze

żyje. Sprawiłbym mu takie męki, których nie jest sobie nawet w stanie

wyobrazić.

– Wypiję za to. – Sapho uniósł małą amforę, którą do tej pory ukrywał

za plecami. – Chcesz trochę?

– Tak. – Hanno nagle poczuł, że musi się napić.

Przystanęli przy małej piaszczystej łasze nad brzegiem jeziora, gdzie

zaczynał się solidny grunt. Usiedli ramię przy ramieniu. Sapho złamał

lakową osłonę i wyjął korek, posługując się nożem, a potem pociągnął duży

łyk. Cmoknął z uznaniem.

– Bardzo dobre. Spróbuj.

Hanno wsunął palec w jeden z uchwytów amfory. Ułożył ją w zgięciu

ramienia. Wino miało głęboki, ziemisty smak, ale w porównaniu z tymi,


które pił, wyróżniało się aksamitną, łagodną nutą. Wypił łyk, a potem drugi.

Już miał pociągnąć po raz trzeci, gdy Sapho szturchnął go łokciem.

– Nie wyżłop wszystkiego!

Hanno przełknął jeszcze jeden haust, zanim oddał amforę.

– Przepraszam. Jest pyszne.

– Wiedziałem, że ci posmakuje. – Sapho nie ukrywał satysfakcji

w głosie. – Pochodzi z dużej willi, jednej z najwspanialszych, jakie

kiedykolwiek widziałem. Jej właściciel musi być niesamowicie bogaty.

– Musi czy musiał?

– Nie znaleźliśmy go. Wielka szkoda. Zadowoliliśmy się zabiciem

członków jego rodziny.

Hanno zamknął oczy. Aurelia.

– Znalazłeś tylko jedną amforę?

Sapho parsknął śmiechem.

– Oczywiście, że nie! Tam, skąd ją wziąłem, jest jeszcze ze

dwadzieścia. Trzymaj się mnie, braciszku, a w najbliższej przyszłości

będziesz upijać się doskonałym trunkiem każdej nocy.

Taka wizja spodobała się Hanno, zwłaszcza w perspektywie kolejnej

misji, gdy będzie musiał nadzorować mordowanie kobiet i dzieci.

– Daj jeszcze! – wychrypiał.

– Mój brat enofil! Ale nie wypij za dużo dziś wieczorem – doradził

Sapho.

Hanno zastygł z amforą uniesioną do ust.

– Dlaczego, na Hades?

– Jutro możesz potrzebować jasnego umysłu.

Wiedziałem!

– Dlaczego jutro? – powtórzył, udając zaskoczenie.


– Może następnego dnia. – Sapho zmrużył oczy. – Nie chcesz zapytać,

co planuje dla nas Hannibal?

– Po prostu powiedz. – Hanno nie chciał pokazać, że bardzo go to

interesuje.

– Nie dasz rady wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu? – Sapho

odczekał chwilę, ale gdy Hanno nie odpowiedział, kontynuował. –

Hannibal jest wodzem, na jakiego Kartagina czekała wiele, wiele lat.

Inteligentnym, świetnym taktykiem. A żołnierze go kochają.

– Jakbym nie wiedział. Ja też go kocham. – Nawet jeśli rozkazuje nam

robić straszne rzeczy. Hanno zebrał się w sobie. Gdy wyślą kilka rodzin na

tamten świat, to z pewnością nie będzie takie straszne? – Jaką wioskę czy

majątek mam splądrować?

– Co?

Zdziwiony Sapho aż otworzył usta. Hanno był tak samo

zdezorientowany jak jego brat.

– Nie przynosisz mi tego typu rozkazów?

Sapho spojrzał na Hanno, mrużąc oczy.

– Aha… Teraz już wiem, czemu się tak dziwnie zachowujesz. Myślałeś,

że przychodzę, żeby wysłać cię na patrol. Żebyś robił coś, czego nie lubisz?

– Tak – mruknął skruszony Hanno.

– Może niektóre rzeczy wydają ci się odstręczające, młodszy bracie, ale

nadejdzie dzień, gdy będziesz musiał zrobić coś takiego – ostrzegł Sapho. –

A wtedy…

– Zrobię, co trzeba – odparł Hanno z niesmakiem. – Pójdę za

Hannibalem w ogień. Tak samo jak ty.

Sapho przyglądał mu się badawczo jeszcze przez chwilę.

– Dobrze.
– To teraz po prostu powiedz mi, o co chodzi. – Hanno chciał jak

najszybciej skończyć ten temat.

– To coś znacznie lepszego niż spalenie kilku stodół i zabicie paru

cywili. – Sapho nachylił się i zaczął mówić konspiracyjnym szeptem,

chociaż w pobliżu nikogo nie było.

– Pamiętasz Zamara?

– Oczywiście.

Numidyjski oficer przed ponad sześcioma miesiącami dowodził

patrolem, na który natknął się Hanno, gdy próbował dotrzeć do armii

Hannibala. Od tamtego czasu zdarzało się, że walczyli ramię w ramię.

– Dzisiaj przyniósł do sztabu interesujące wieści. Jego ludzie znaleźli

idealne miejsce na zasadzkę. Zaciekawiony Hannibal wybrał się tam

osobiście na naoczną inspekcję. Po powrocie zwołał starszych oficerów,

a potem kilku innych. W tej grupie byłem i ja z Bostarem.

Ktoś zupełnie obcy nie zauważyłby zmiany w głosie Sapho, gdy

wypowiadał imię Bostara, ale nie Hanno. Oni wciąż ostro ze sobą

rywalizują – pomyślał zmęczony.

Zaskrzeczał jakiś polujący po zmierzchu ptak. Dźwięk ten odbił się od

powierzchni jeziora i Hanno poczuł, że włosy stają mu dęba.

– Co powiedział Hannibal?

– Wreszcie wydajesz się zainteresowany… – Sapho uśmiechnął się

w ciemności.

– A niech cię! Będziemy walczyć?

– Około dwóch mil stąd wysoki grzbiet wzniesień podchodzi prawie

milę do brzegu jeziora. Jest tam coś w rodzaju bramy do doliny znajdującej

się poniżej. Dalej na wschód teren robi się płaski. Równina ma kształt

półksiężyca. Nie jest duża, a od północy osłaniają ją wzniesienia. Droga

biegnie wzdłuż linii brzegowej, a kilka mil dalej wznosi się, prowadząc do
zwężenia. Na przeciwległych zboczach gór może ukryć się cała armia.

Zajmiemy tam pozycje wszyscy, poza Galami, którzy będą pełnić rolę

wabika w centrum. Hannibal chce, aby pozostali na widoku, jeśli

Rzymianie zdecydują się przekroczyć pierwszy grzbiet. To ma być

przynęta, dzięki której da się ich wciągnąć głębiej.

– Bogowie! – Hanno westchnął z zachwytu. – Jeśli to się uda, zostaną

złapani jak ryba do saka.

– Podoba mi się to porównanie. I Rzymianie nie będą mieli gdzie uciec,

chyba że rzucą się w toń jeziora, jak ta ryba! Tylko że oni się potopią. –

Sapho się roześmiał.

– Co mamy robić? – spytał ze szczerym zapałem Hanno.

– Cała armia rano rusza w dolinę. Oddziały zajmą wyznaczone pozycje

jak najszybciej, mając na uwadze Rzymian, którzy mogą uznać, że warto

ruszyć wzdłuż jeziora i nas dogonić.

– To raczej mało prawdopodobne? Są przynajmniej dzień drogi za nami.

– Wiem. Rzymianie równie dobrze mogą nie ruszyć za nami od razu,

tylko poczekają do następnego dnia, ale Hannibal nie chce niczego zostawić

przypadkowi.

To miało sens. Hanno skinął głową.

– Jeśli Galowie będą w centrum, to jaką pozycję zajmiemy my?

– Staniemy na lewym skrzydle. Razem z procarzami. Cała jazda

znajdzie się na prawej flance, gotowa do odcięcia Rzymianom drogi

odwrotu.

– To cholernie dobra strategia. Hannibal jest geniuszem!

– I za to się napijemy. Za wielkie zwycięstwo! – zawołał Sapho

z prawdziwym entuzjazmem.

Przypijali do siebie, dzieląc się amforą. Hanno zupełnie zapomniał

o pływaniu. Nie był tak podekscytowany od czasu przygotowań do starcia


nad Trebią. Jeśli plan Hannibala uda się wprowadzić w życie, Rzym

poniesie drugą sromotną klęskę w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. To

dobrze wróżyło na przyszłość. To, że Sapho zechciał podzielić się z nim

dobrymi wieściami, sprawiło również, że Hanno zaczął patrzeć na swojego

najstarszego brata przychylniej. W normalnych okolicznościach

spodziewałby się raczej, że to Bostar przyjdzie mu o tym opowiedzieć,

a tymczasem pojawił się Sapho. Ich relacje zawsze były trudne, ale Hanno

postanowił, że odtąd będzie bardziej się starał. Nie było powodu, żeby nie

mógł żyć dobrze zarówno z Sapho, jak i z Bostarem. A może uda mu się ich

pogodzić.

Ale najpierw czekała ich bitwa.

Znów przed oczyma stanął mu obraz Kwintusa, co spowodowało

chwilową utratę pewności siebie. Hanno odsunął go jednak w cień o wiele

łatwiej niż kiedyś. Nie natknie się teraz na swojego dawnego przyjaciela.

A jeśli tak się stanie, zrobi to, co będzie musiał.

Kwintus uniósł się ostrożnie, uważając, żeby nie zdradzić swojej

pozycji. Rozejrzał się po zboczu porośniętym mieszaniną dębów, drzew

poziomkowych i krzaków jałowca. W powietrzu czuło się silny żywiczny

aromat drzew terpentynowych. Było już późne popołudnie, więc bardzo

dokuczała im wysoka temperatura. Charakterystyczny chór cykad ogłuszał.

Kwintus lubił ten dźwięk. Przypominał mu o domu, ale oznaczał również,

że droga znajdująca się poniżej była pusta. Tylko szaleńcy i Kartagińczycy

nie odpoczywali o tej porze. No i velites – pomyślał, uśmiechając się do

swoich myśli.

Przeniósł wzrok na posiadłość znajdującą się na równinie po zachodniej

stronie. W normalnych okolicznościach spodziewałby się zobaczyć

migotliwe sylwetki niewolników pracujących na polach, jednak nitki dymu

unoszące się nad budynkami widocznymi w oddali opowiadały inną


historię. Podobnie jak wszystkie sioła w okolicy, również i to gospodarstwo

zostało zaatakowane i spalone przez wroga. Kwintus miał wiele okazji, aby

przekonać się o bestialstwie Kartagińczyków, którzy zabijali mężczyzn,

kobiety i dzieci. Nikogo nie oszczędzali. Szlachtowano nawet drób i psy.

Zastanawiał się, czy Hanno brał udział w tych okrucieństwach. Oczywiście,

że nie. Właściwie to, czy brał, czy nie brał, nie miało żadnego znaczenia.

Wielu jego towarzyszy na pewno przyczyniło się do spustoszenia tej

okolicy. Rozzłoszczony Kwintus schował głowę.

Rutilus i niski chłopak z dużymi uszami, odstającymi niczym u dzbana,

oficjalnie zwany, nomen omen, Urceus, czyli „dzban”, kucał po jego lewej

stronie. Po prawej stronie Kwintusa znajdowało się dwóch innych

towarzyszy. Wszyscy czterej mieli przymocowane do prostych hełmów

wilcze skóry. Ten zwyczaj przyjął się powszechnie wśród welitów i miał

rzekomo pomagać oficerom w rozpoznawaniu najlepiej radzących sobie

w starciu żołnierzy. Kwintus nie zyskał jeszcze prawa do sprawienia sobie

takiej ozdoby. Przysługiwała ona jedynie tym, którzy przelali przynajmniej

pierwszą krew w bitwie.

– Widzisz coś? – spytał Urceus.

– Nie. Nic się nie dzieje – odparł Kwintus, zirytowany, że jego nadzieje

na starcie z jakimiś kartagińskimi harcownikami właśnie się rozwiewały. –

Już dawno odeszli.

Był przekonany, że ma rację. Do tej pory zwykle nie pozwalano velites

oddalać się na odległość kilku mil od armii Flaminiusza. Była w tym jakaś

logika. Aby wejść w kontakt z wrogiem, wystarczyło tylko kierować się na

dymy, które wznosiły się nad spalonymi gospodarstwami, niemniej to

unikanie konfrontacji niezmiernie frustrowało Kwintusa.

– W końcu znajdziemy te cholerne, małe szczury. Skończą im się

kryjówki – stwierdził Rutilus jakby kpiarskim tonem, a właściwie nie bez


cienia radości. – Cieszcie się każdą chwilą bez ich towarzystwa. Każdy taki

dzień jest kolejnym dniem życia. Za to śmierć ciągnie się całą wieczność,

wiecie…

Kwintus coraz częściej doceniał zwykle pogodne usposobienie Rutilusa

i jego specyficzne poczucie humoru.

– Mów za siebie. Ja tam zamierzam przeżyć tę wojnę.

– Ja też – burknął Urceus. – Mam trochę lasu, który wymaga opieki,

i kobietę, która potrzebuje rżnięcia.

– A jesteś pewien, że nie na odwrót? – Rutilus parsknął śmiechem. Po

chwili musiał uskoczyć, żeby uniknąć wielkiej jak bochen chleba pięści

Urceusa.

Kwintus uśmiechnął się pod nosem. Życie wśród velites okazało się

cięższe, niż sobie wyobrażał, ale od czasu do czasu miał możliwość

doświadczyć serdeczności, a także poczucia wolności i braterstwa, jakich

się nie spodziewał. Coraks i jego młodsi oficerowie odpowiadali za

dwudziestu z czterdziestu welitów manipułu, a Pullo i jego podkomendni

opiekowali się drugą połową. Jednak ci oficerowie nie dowodzili nimi

bezpośrednio w bitwie, a jedynie za pośrednictwem rozkazów

przekazywanych przez gońców. Nie towarzyszyli im też podczas patroli,

takich jak dzisiejszy. Grupy słuchały poleceń najbardziej doświadczonych

spośród nich. Czy to dlatego, że sami nie nosili stopni wojskowych, czy też

dlatego, że velites wywodzili się z najuboższej części społeczeństwa,

pomiędzy tymi, którzy przewodzili, i tymi, którzy mieli słuchać poleceń,

nawiązywały się bliskie, braterskie relacje, jakże różne od sztywnych

stosunków opartych na zwierzchności w hierarchii dowodzenia.

Na szczęście Macerio nie miał jeszcze gdzie zebrać doświadczenia

bojowego. On również był zwykłym, szeregowym żołnierzem, jakich

wielu. W ciągu kilku tygodni po bójce relacje Kwintusa i Macerio uległy


dalszemu pogorszeniu. Dwukrotnie doszło nawet do rękoczynów, ale za

każdym razem Wielka Dziesiątka, potężnie zbudowany dowódca oddziału,

bez problemu poradził sobie z ich rozdzieleniem. Od tamtego czasu

w miarę możliwości starali się trzymać od siebie z daleka, nawet

w namiocie. Kwintus zdawał sobie jednak sprawę, że kolejna konfrontacja

jest tylko kwestią czasu. Co jak co, ale blizna na policzku Macerio nie

pozwoli mu o nim zapomnieć. Był wdzięczny, że znalazł się

w pięcioosobowej grupie dowodzonej przez Urceusa, z którym zdążył się

zaprzyjaźnić, podczas gdy Macerio trafił do pododdziału Wielkiej

Dziesiątki. Mała Dziesiątka, niski, ale charyzmatyczny dowódca drugiej

dziesięcioosobowej grupy, zajmował ze swymi ludźmi pozycję nieco dalej

po prawej stronie, a pozostałych dwudziestu harcowników przeszukiwało

zbocze po lewej. Od czasu do czasu grupy porozumiewały się seriami

krótkich, wysokich gwizdów lub za pośrednictwem gońców.

– Ruszamy dalej. Na południe, tak samo jak poprzednio. Miejcie oczy

szeroko otwarte – powiedział Urceus. – Trzymamy się tej wysokości.

Ludzie Dużej Dziesiątki są na stoku niżej od nas.

Poszycie leśne w tym miejscu było tak gęste, że nie mogli widzieć

innych welitów, ale Kwintus i tak zerkał na boki. Gdzieś tam kręcił się

Macerio. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten szmaciarz zaczaił się na

mnie z oszczepem. Na wojnie zdarzało się, że ktoś ginął nieszczęśliwie od

ciosów zadanych przez towarzyszy. A tam, gdzie nie było świadków,

wszystko mogło się zdarzyć. Dlatego musi pamiętać, że przezorny zawsze

ubezpieczony. Już samo podejrzenie, że Macerio będzie na niego polował,

sprawiło, że Hanno oblizał usta i mocniej ścisnął prawą ręką lekką

włócznię. Tak jak te, które dzierżył w drugiej ręce, włócznia miała drzewce

z jesionowego drewna i długie, wąskie żeleźce. Kwintus i jego towarzysze

pod bacznym okiem Coraksa wiele godzin ćwiczyli się w miotaniu nimi do
wiązek słomy. Musiał dobrze się postarać, aby centurion nie nabrał

podejrzeń, że świetnie wie, jak posługiwać się włócznią. Wyglądało na to,

że mu się udało.

Przedzierali się przez krzaki w sprawdzonym szyku, zachowując

zwiększoną ostrożność. Starali się nie robić hałasu. Urceus szedł w środku,

Kwintus był oddalony od niego o dwadzieścia kroków w prawo. Po swojej

prawej stronie miał Rutilusa. Dwóch welitów zajmowało pozycje w takich

samych odstępach po lewej stronie Urceusa. Zwykle te podchody były

bardzo męczące, między innymi dlatego, że wymagały ciągłej gotowości do

działania, chociaż wydawało się, iż szanse na to, że natkną się na oddział

wroga, były naprawdę niewielkie. Kartagińczycy odeszli na południe,

a ponadto skupiali się na plądrowaniu i dewastowaniu okolicznych

gospodarstw i posiadłości. Do głowy by im nie przyszło przeczesywanie

zarośli. Znudzony Kwintus zaczął tracić koncentrację. Opadłe liście

szeleściły usypiająco. Jakiś wąż prześliznął się między nimi, gdy intruzi

przeszkodzili mu w wylegiwaniu się w słońcu. Jaszczurki przyglądały mu

się swoimi wyłupiastymi oczami, a potem czmychały, aby schować się pod

jakiś kamień. Spojrzał w niebo. Krążyły po nim stada sępów. Było ich

naprawdę wiele. Poczuł poruszenie w żołądku, które przywołało go

z powrotem do teraźniejszości.

Działania Kartagińczyków sprawiały, że w okolicy pojawiały się setki

sępów, które mogły liczyć na niezłą ucztę na ciałach zabitych i truchłach

padłych zwierząt. Było ich tak wiele, że Flaminiusz musiał wydać rozkaz,

aby ich nie grzebać. Ten rozkaz bardzo rozgniewał żołnierzy. Urceus

dowodził, że konsul zrobił to specjalnie, a Kwintus był skłonny się z nim

zgodzić. Sam czuł, jak rośnie w nim pragnienie stawienia czoła armii

kartagińskiej w walnej bitwie. Owszem, dobrze byłoby zaczekać, aż

połączą się z Serwiliuszem i jego legionami, ale jeśli pojawi się dobra
okazja, błędem byłoby z niej nie skorzystać. Ilu niewinnych ludzi musi

jeszcze umrzeć, zanim Hannibal zostanie powstrzymany?

Seria krótkich gwizdów oznaczała, że zbliżają się do nich ludzie

Wielkiej Dziesiątki. Bez rozkazu Urceusa pięciu welitów zajęło pozycje

obronne. Nawet jeśli sygnał świadczył, że zbliżają się przyjaciele, każdy

welita uniósł tarczę i przygotował włócznię do rzutu. Coraks wpajał im

zasady, zgodnie z którymi zawsze powinni być gotowi do walki: ukłuć jak

pszczoła i odskoczyć jak zwinny owad. A także w odwrotnej kolejności:

najpierw odskoczyć, potem uderzyć tak samo skutecznie. Kwintus zerknął

na Rutilusa, który tylko wzruszył ramionami.

– Kto wie, co to może być?

Kwintus skrzywił się, gdy rozpoznał Macerio. Welita ruszył od razu

w kierunku Urceusa.

– Co się dzieje?

– Wierzcie lub nie, ale na dole jest oddział numidyjskiej jazdy.

– Na drodze? – Urceus był tak samo zdziwiony jak pozostali ludzie

z jego oddziału.

– Tak. Pierwszy ich zauważyłem. – Macerio rzucił złośliwy uśmieszek

Kwintusowi, jakby chciał powiedzieć: „Ja, a nie ty”. Kwintus udał, że tego

nie zauważył.

– Ilu? – dopytywał się Urceus.

– Tylko sześciu.

Urceus syknął niezadowolony.

– Prawdopodobnie to jacyś maruderzy z większego oddziału. Nie

powinniśmy się do nich zbliżać.

– Są sami. Chyba nieźle popili. – Buta w tonie głosu Macerio była łatwo

dostrzegalna. – Może zostali w tyle, gdy ich oddział zaatakował jakieś

gospodarstwo. Popili się jak świnie i obudzili się dziś rano na kacu.
– Hmm… – Urceus chyba uznał, że okazja jest kusząca, a Kwintus

zaklął cicho. Dlaczego to Macerio ich dostrzegł?

– Wielka Dziesiątka się ze mną zgadza.

– W porządku… – powiedział Urceus, krzywiąc się w drapieżnym

uśmiechu.

– Czy posłał po Małą Dziesiątkę albo którąś z pozostałych grup?

– Dla sześciu ludzi? Nie ma takiej potrzeby – skwitował Macerio

pogardliwym tonem.

– Racja – przyznał Urceus. – Pozostali wkurzą się na nas, gdy odkryją,

że mamy krew Rzymian na włóczniach, a oni muszą obejść się smakiem.

Opowiedz, co widziałeś, Macerio.

– Zdaje się, że jeden z ich koni okulał. Zatrzymali się na chwilę, aby się

naradzić. Jeśli nie zamarudzimy, będziemy mogli zaatakować ich z dwóch

stron. – Macerio spojrzał z wyższością na Kwintusa.

Pieprz się, Macerio! Zdaje ci się, że to czyni z ciebie genialnego

generała?

– Podoba mi się ten pomysł! W takim razie ruszajmy, bo przegapimy

świetną okazję. – Urceus pokazał gestem, że Macerio powinien się zbierać.

Ruszyli biegiem. Wiedzieli, że muszą się spieszyć, co dodawało im sił.

Kwintus wpadł na szelmowski pomysł i postanowił trzymać się tuż za

Macerio. Był bardzo zadowolony, bo ten regularnie zerkał przez ramię do

tyłu, jakby sprawdzając, czy Kwintus nie zamierza mu wrazić włóczni

w plecy. Zbiegali po stoku ławą, torując sobie drogę przez gęstą roślinność

albo hamując piętami na suchej ziemi. Kwintus unikał gałęzi. Zaklął, gdy

jakiś przestraszony ptak zerwał się do lotu, kwiląc na alarm.

Wielka Dziesiątka czekał na nich na małej polanie. Gdy tylko ich

zobaczył, na jego szerokiej twarzy pojawił się grymas złości. Towarzyszyło

mu dwóch jego ludzi. Pozostali najwyraźniej obserwowali drogę.


– Słychać was z daleka. Zachowujecie się jak stado baranów. Nawet

głuchy usłyszałby was z odległości mili!

Macerio zaczerwienił się zażenowany.

– Nie było aż tak źle – stwierdził Urceus.

– Na szczęście tamci są nieźle ululani. W przeciwnym razie już dawno

by zwiali. – Wielka Dziesiątka dał im znak ręką, żeby podeszli bliżej. –

Przyjrzyjcie się.

Urceus ruszył przez mały prześwit między krzakami i zniknął. Po chwili

za krzakiem pojawiła się jego głowa.

– Najlepiej chodźcie i zobaczcie sami! – zwrócił się do Kwintusa

i pozostałych velites. – Wtedy wszyscy będziemy wiedzieć, jak wygląda

sytuacja, i poznacie ukształtowanie terenu.

Wystarczył jeden rzut oka. Jakieś trzydzieści kroków pod nimi biegł

prosty odcinek drogi prowadzącej na południe, nad brzegi Jeziora

Trazymeńskiego. Oddział numidyjskiej jazdy zatrzymał się w cieniu

wysokich drzew poziomkowych. Numidzi zsiedli z koni. Tak jak mówił

Macerio, było ich sześciu. Dwóch zajmowało się koniem: jeden trzymał

uzdę, a drugi bezskutecznie próbował podnieść jego lewą tylną nogę, aby

obejrzeć kopyto. Czterej pozostali Numidyjczycy rozłożyli się na poboczu

drogi, pół leżąc, pół siedząc, i głośno komentowali poczynania tej dwójki.

Ich ruchy i ton donośnych głosów, ale przede wszystkim amfora, która

krążyła z rąk do rąk, potwierdzały, że Macerio właściwie ocenił sytuację.

To była doskonała okazja. Mieli przewagę liczebną, byli trzeźwi i mogli

zaskoczyć wroga.

– Zabierzesz swoich chłopców jakieś dwadzieścia kroków do tyłu. My

zostaniemy tutaj – powiedział Wielka Dziesiątka. – Podkradnijcie się

niezauważeni, aż znajdziecie się w zasięgu skutecznego rzutu. Dam ci

wystarczająco dużo czasu. Kiedy usłyszysz mój gwizd, obrzućcie ich


włóczniami. Dwie serie. Potem atakuj. Ani jeden nie może ujść cało,

w przeciwnym razie ściągnie nam na głowy towarzyszy, którzy zapolują na

nas jak psy myśliwskie. – Rozejrzał się po twarzach swoich ludzi. – Na co

czekacie? – wyszeptał. – Ruchy.

Urceus poprowadził ich na pozycje. Zachowując nadzwyczajną

ostrożność, uważnie wybierał miejsca, gdzie stawiał stopy. Kwintus i jego

towarzysze podążali za nim. Kiedy znaleźli się w odległości około

trzydziestu kroków od nieświadomych zagrożenia Numidów, Urceus

pokazał na palcach, że powinni się rozproszyć. Nie trzeba im było

powtarzać tego dwa razy. Byli tak skoncentrowani, że wydawało się, iż

ciężkie od napięcia powietrze można ciąć nożem. Kwintus osuszył dłoń,

wycierając ją w tunikę, zanim mocniej ścisnął drzewce. Skupił się na swojej

ofierze.

– Wybierzcie różne cele – polecił Urceus.

– Mój jest ten z amforą – wyszeptał Kwintus.

– Ja biorę tego po jego lewej – powiedział Rutilus.

– To brzydal po prawej będzie dla mnie – chrapliwie burknął jeden z ich

towarzyszy.

Urceus spojrzał na ostatniego człowieka.

– A my celujemy w konie. Może uciekną, jeśli kilka z nich się

przestraszy.

Kwintusowi nagle zrobiło się żal Numidów. Wyglądali na radosnych,

śmiali się do rozpuku z jakiegoś żartu. Wtedy jednak jego wzrok padł na

amforę i gniew wzburzył mu krew. Skąd ją mają? Kogo zamordowali, aby

delektować się teraz tym winem?

Gwizd! Sygnał od Wielkiej Dziesiątki!

Kwintus odchylił się mocno do tyłu i wyrzucił swój pocisk. Słyszał, że

towarzysze po bokach zrobili to samo. Chwycił za kolejną włócznię i cisnął


nią w powietrze, jeszcze zanim opadła pierwsza, nawet nie celując.

– Do ataku! – ryknął Urceus, gdy usłyszeli pierwsze jęki zranionych

Numidów.

Kwintus rwał do przodu z trzecią włócznią gotową do rzutu. Kilka

gałęzi smagnęło go po twarzy, prawie oślepiając, ale po chwili zbiegał już

w dół po odsłoniętym stoku. Zeskoczył na drogę z wysokości równej

niemal jego wzrostowi. Rutilus i reszta pędzili pół uderzenia serca za nim.

W cieniu pod drzewami zapanował kompletny chaos. Włócznie użyte jak

oszczepy spadały na atakowanych ze wszystkich stron. Dwóch, trzech,

czterech Numidów już nie żyło lub właśnie umierało. Okulały koń został

trafiony dwoma pociskami i rżał żałośnie, obwieszczając swoje cierpienie

całemu światu. Pozostałe wierzchowce kręciły się w kółko spanikowane lub

pędziły już na południe, wyrzucając w powietrze kłęby pyłu i kamieni.

Wielka Dziesiątka i jego ludzie też opuścili swoje pozycje na stoku, pędząc

ile sił w nogach. Kwintus rozglądał się niecierpliwie. Gdzie, na Hades,

podziało się jeszcze dwóch Numidów?

Szybko zrozumiał. Nogi same niosły go ku dwóm ostatnim koniom.

Zwierzęta kręciły się w kółko i parskały w odległości około dwudziestu

kroków od niego po lewej stronie, ale jeszcze nie uciekły. Dlaczego? Bo

ktoś przemawiał do nich i próbował uspokoić. Gdy Kwintus znalazł się

bliżej, dostrzegł mężczyznę wskakującego na grzbiet małego deresza.

Wystarczyło jedno spojrzenie za plecy, aby Numidyjczyk zorientował się

w sytuacji. Szarpnął za uzdę i wbił pięty w boki konia, zmuszając go do

biegu. Kwintus zatrzymał się i od razu posłał w jego kierunku włócznię.

W pośpiechu źle ocenił odległość i pocisk poleciał po zbyt wysokim łuku.

Szlag by to! Została mu tylko jedna włócznia.

– Bywaj tu! Dwóch ucieka!


W kogo celować? Ten, w którego próbował trafić, znajdował się już

w odległości dobrych trzydziestu kroków. Pochylał się nisko na

galopującym koniu, mknął prosto na północ. Kwintus znów głośno zaklął.

W zgiełku starcia Urceus i reszta nie usłyszała chyba jego krzyku.

Numidyjczyk nie uciekał w stronę armii Hannibala, ale jeśli oddali się od

welitów, będzie mógł wyminąć ich bez problemu polami. Kwintus

zamrugał, żeby pozbyć się kropel potu ściekających mu do oczu, po czym

znów zaklął. Musiałby oddać naprawdę idealny rzut, aby trafić

uchodzącego wroga z takiej odległości. To znaczy, że pozostało mu

ustrzelenie bliższego jeźdźca. Musi działać szybko. Dostrzegł dłoń

zaciskającą się na grzywie opadającej z końskiej szyi. Przyjrzał się

uważniej smolistemu zwierzęciu. Tak! Uchwycił kontur nagiej stopy

w połowie odległości między kłębem i zadem konia. Numidyjczyk musiał

zawisnąć w strzemionach na boku, wykorzystując ciało konia do ukrycia się

przed napastnikami. Jednocześnie pewnie zachęcał rumaka do

przyspieszenia tempa.

– Tutaj! Tutaj! – Kwintus popędził w bok, aby zajść konia z boku,

mimo że ten już biegł kłusem. Chwilę później dostrzegł też Numidyjczyka,

niewielkiego mężczyznę w tunice bez rękawów, przylepionego do piersi

i brzucha swojego wierzchowca. Przestał oddychać. Jeśli rzuci pod tym

kątem i nie trafi człowieka, włócznia pewnie zrani konia. Nie mógł jednak

dłużej czekać. Albo spróbuje, albo drugi Numidyjczyk ucieknie. Zamknął

jedno oko, wycelował i cisnął włócznię z całą siłą. Żeleźce błysnęło

w powietrzu i pocisk wbił się prosto w plecy Numidyjczyka przy

akompaniamencie mięsistego plaśnięcia. Usłyszał okrzyk bólu, uchwyt

mężczyzny osłabł. Numidyjczyk padł na ziemię, wzbijając obłok kurzu.

Uwolniony od ciężaru jeźdźca kary koń pogalopował przed siebie. Kwintus


odetchnął z ulgą, widząc, że zwierzę nie odniosło żadnej rany. Gdyby rzucał

Wielka Dziesiątka, pewnie przebiłby i Numidyjczyka, i konia.

Wyciągnąwszy miecz, Kwintus ruszył biegiem ku swojej ofierze. Zrobił

jednak tylko kilka kroków, gdy poczuł jakieś dziwne swędzenie nad lewym

ramieniem, a potem złowił uchem syk powietrza. Tuż nad jego barkiem

przeleciała włócznia, która wbiła się w ziemię koło nóg przebitego

Numidyjczyka.

– Ślepy jesteś, skurwysynu! Patrz, gdzie rzucasz! – krzyknął, obracając

się jednocześnie za siebie, żeby sprawdzić, który głupiec omal nie pozbawił

go życia.

Za jego plecami stał Macerio, wpatrując się w niego z wściekłością.

W jego oczach czaiła się śmierć.

Kwintus mógłby przysiąc, że blondyn miał właśnie posłać w jego

kierunku drugą włócznię, ale na szczęście w zasięgu wzroku pojawili się

Urceus i Rutilus, lżąc Numidyjczyków i dobijając rannych mieczami.

Macerio bez słowa potruchtał do cienia, gdzie leżały ciała zabitych.

Kwintus przeniósł wzrok na Rutilusa i Urceusa, którzy gratulowali mu

ustrzelenia ostatniego przeciwnika. Pozwolił sobie na głęboki oddech ulgi.

Koniec. Zwyciężyli. Napięcie w ramionach ustąpiło i nagle poczuł się

bardzo zmęczony. Walka trwała zaledwie kilka chwil. W tym krótkim

czasie zabili pięciu Numidyjczyków. Dwa konie trzeba było dobić, aby

zakończyć ich cierpienia. Reszta uciekła. Niemniej jednak chyba można

było uznać, że odnieśli spory sukces. Wokół niego ludzie spoglądali na

siebie z radością i ulgą.

Wielka Dziesiątka nie pozwolił na dłuższą chwilę rozprężenia.

– Nie zostajemy na drodze! Bogowie wiedzą, kto tu za chwilę się

pojawi. Ten Numidyjczyk, który uciekł, może szybko zwalić się nam na

głowę w towarzystwie jakichś swoich towarzyszy kręcących się w pobliżu.


Obszukajcie martwych, jeśli chcecie, ale zróbcie to szybko. A potem

znikamy stąd.

Urceus sięgnął po amforę. Leżała na boku. Wino wyciekało z niej na

piach. Zajrzał do środka.

– Jeszcze sporo zostało… – oświadczył z zadowoleniem. – Niczego

więcej nie potrzebuję.

W rzeczach Numidów znaleźli monety i pierścionki pochowane

w mieszkach. Kwintus poczuł, że jego radość ze zwycięstwa psuje widok

rabowania zmarłych. Tylko że te wszystkie wartościowe przedmioty

wcześniej i tak pewnie należały do Rzymian.

Rutilus zauważył jego nietęgą minę.

– Ktokolwiek był właścicielem tych kosztowności, pewnie już nie żyje.

– To nie zmienia faktu, że okradamy zmarłych.

– Dajże spokój. Jeśli nasi chłopcy nie zaopiekują się tymi fantami,

weźmie je ktoś inny.

Rutilus miał rację, co nie znaczyło, że Kwintusowi musiało się to

podobać.

– Czas się zbierać! – Wielka Dziesiątka klasnął w dłonie. – Jeśli

panienki zapomniały, wciąż mamy obowiązki. Jesteśmy na patrolu!

Podekscytowani, z uśmiechami na twarzach, wycofywali się pod osłonę

drzew. Gdy zajmowali swoje pozycje w szyku, w powietrzu unosiły się

wesołe uwagi i żartobliwe, kąśliwe komentarze. Jedni robili towarzyszom

przytyki, mówiąc o ich kiepskich rzutach, inni narzekali, że pozwolili uciec

jednemu z przeciwników. Dzielili się również winem z amfory zabranej

przez Urceusa. Towarzysze Kwintusa uśmiechali się od ucha do ucha, ale

on, gdy patrzył, jak Macerio znika za drzewami, poczuł, że jego radość

tłamsi niczym mokry koc świadomość zagrożenia. To, co ujrzał w oczach

płowowłosego towarzysza, było aż nadto jasne. Macerio próbował go zabić.


Jego rozgoryczenie mieszało się z gniewem. Nie było sposobu, aby

udowodnić, że się nie mylił. Jeśli oskarży Macerio, ten wszystkiemu

zaprzeczy. Mógłby go zabić, zanim on spróbuje ponownie zabić jego, ale

nie potrafiłby chyba uśmiercić człowieka z zimną krwią. Nawet kogoś

takiego jak Macerio. Pozostaje mu zachować spokój i czujność. Już miał

pociągnąć z amfory, ale uznał, że lepiej będzie, gdy pozostanie trzeźwy,

więc odmówił. Od tej pory powinienem dbać o to, żeby zawsze przebywać

w towarzystwie innych welitów. Jakby było mi mało wrogów wśród

Kartagińczyków, jeszcze muszę liczyć się z wrogiem we własnych szeregach!

Czy tego chciał, czy nie, w najbliższej przyszłości właśnie tak miało

wyglądać jego życie.


Rozdział VII

Kapua

urelia polubiła Lucjusza właściwie już podczas ich

A pierwszego oficjalnego spotkania. Był uprzejmy i szarmancki.

Nie ulegało wątpliwości, że jest nią zauroczony. Gdy matka to

zauważyła, przełożyła ich wyjazd z Kapui. Tydzień zamienił się w dwa, by

w końcu wydłużyć się do miesiąca. Aurelii to nie przeszkadzało. Pobyt

w mieście był o wiele przyjemniejszy od spędzania czasu w wiejskiej willi,

gdzie po odjeździe Kwintusa i Hanno zupełnie nic się nie działo. Tutaj

każdego dnia mogła robić coś nowego i ekscytującego.

Lucjusz był typowym Rzymianinem, nieskorym do komplementów, ale

obsypującym damę swojego serca podarunkami. Na jej twarzy zagościło

zadowolenie połączone z lekkim poczuciem winy, gdy dotknęła wisiorka

z karneolem oplatającego jej szyję. Był jej w momencie, gdy rzuciła

niewinną uwagę podczas jednego ze spacerów z Lucjuszem. Maleńka

szkatułka na biżuterię, do niedawna w zasadzie pusta, teraz już prawie nie

mieściła kolczyków i przeróżnych bransolet. Dostała również zachwycający

wachlarz z piór z ogona egzotycznego ptaka zwanego pawiem. Lucjusz

ofiarował jej też małą małpkę, która miała pełnić rolę zwierzaka

domowego. Z Atią w roli przyzwoitki przechadzali się po rynku, wybrali się

na rejs łodzią po rzece Volturnus i oglądali wyścigi rydwanów

w miejscowym amfiteatrze. Dwukrotnie byli w teatrze oraz nad morzem.


Od momentu konfrontacji z Phanesem jej czas był wypełniony

różnorodnymi rozrywkami. Pojawiła się także propozycja wyjazdu na

wyspę Capri. Chociaż nie była pewna, czy chce poślubić Lucjusza, musiała

przyznać, że spędzała najwspanialszy okres swojego życia. Ale w takim

razie dlaczego nie sprawiało jej to więcej radości? Tym bardziej że nie było

w pobliżu Agesandrosa, który zawsze potrafił zepsuć jej humor. Atia

odesłała go, by zarządzał majątkiem.

Aurelia doskonale znała przyczyny tego stanu rzeczy. Każdej nocy

rozmyślania o nich przyprawiały ją o ból głowy. Po pierwsze, Lucjusz nie

wydawał się jej wystarczająco atrakcyjny. To porządny, dający się lubić

mężczyzna, ale był taki… Jakie słowo było tu właściwe? Nadgorliwy. Tak,

o to chodziło. Był aż nazbyt nadskakujący. Chciał dobrze. Był inteligentny,

wykształcony, na swój sposób przystojny. To smutne, że posiadanie tylu

zalet nie wystarczało, aby nie być nudziarzem. Po raz pierwszy

uświadomiła to sobie, gdy podczas wyprawy łodzią Lucjusz zrobił jej

wykład o życiu ryb w rzece Volturnus. Tamtego dnia Aurelia udawała

zaciekawienie, a nawet zafascynowanie, odsuwając od siebie negatywne,

niepokojące myśli, i nawet skarciła się za to, że pozwoliła im wykiełkować.

Czy tego chciała, czy nie, dowiedziała się, jakie są różnice między rybami

słodkowodnymi i tymi, które żyją w morzach. Nie powinna być

nieprzychylna temu chłopakowi. Przekonywała się, że z pewnością można

go było uważać za atrakcyjnego fizycznie – podobnie jak Gajusza czy

Hanno. Niezależnie od tego, jak bardzo się starała, jej uczucia nie chciały

ulec zmianie. Traktowała Lucjusza jak przyjaciela, ale nic poza tym.

W zmianie tej relacji nie pomagały jej też spotkania z Gajuszem, bo

przebywając w domu Martialisa, widywała go codziennie. A tak po

prawdzie, to nawet zadurzała się w synu Martialisa coraz bardziej.


Drugą przyczyną jej niechęci była rosnąca sympatia matki do Lucjusza.

Okazało się, że ojciec Atii i dziadek Lucjusza byli niegdyś przyjaciółmi.

Razem służyli w legionach podczas pierwszej wojny z Kartaginą. Rodzina

Lucjusza była nie tylko powszechnie szanowana, ale też majętna,

dysponowała bowiem wieloma różnymi nieruchomościami

i gospodarstwami, w których uprawiano głównie oliwki. Przejęta Atia

szeptała do córki podczas kolacji z Lucjuszem i jego ojcem: „W ostatnich

latach zbiory oliwek były naprawdę dobre. Nie dotknął ich nieurodzaj,

który dotyczył zbóż. Oliwki są jak płynne złoto, jeśli posiada się

wystarczająco duże uprawy, a oni mają to szczęście”. Próbowała

wytłumaczyć matce, że nie jest tym zbytnio zainteresowana, ale Atia nic

sobie z tego nie robiła:

– Lubisz go, on cię pragnie. Z tego, co się zorientowałam, jego ojciec

naciska na ożenek. Nadszedł czas, aby zadbał o dziedzica. To aż nadto

wystarczające powody, aby zawrzeć związek małżeński. Tam gdzie jest

przyjaźń, znajdzie się miejsce i na miłość – stwierdziła stanowczo. –

Lucjusz jest dobrym człowiekiem. Pochodzi z dobrej rodziny. Twój ojciec

by go zaakceptował.

– Ojciec nic o nim nie wie – protestowała Aurelia. – Musi dać swoją

zgodę, zanim zapadnie decyzja.

Nadzieja opuściła ją, gdy usłyszała odpowiedź matki:

– Wysłałam już list do twego ojca, wyłuszczając w nim, że Lucjusz jest

doskonałą partią. Oceniam, że dostaniemy odpowiedź w ciągu miesiąca

bądź dwóch i będzie można ogłosić formalne zaręczyny.

Zrezygnowana Aurelia popadła w melancholię, z którą nie potrafił

poradzić sobie nawet Lucjusz. Wściekła Atia, wymawiając się bólem

głowy, zaprowadziła dziewczynę do domu. Ciągle słyszy ten wykład, jaki

jej zrobiła po powrocie do willi Martialisa. Lucjusz nie był, jak Flakkus,
starszym mężczyzną. To jej rówieśnik. Nie był, jak Flakkus, ani

zarozumiały, ani przemądrzały. Mieszkał niedaleko, nie w Rzymie, tak jak

jej poprzedni kandydat na męża, więc miałaby możliwość regularnego

widywania się z rodziną. Nie był zainteresowany służbą w armii – i nic

w tym złego – postanowił natomiast studiować prawo, przygotowując się

do kariery polityka. Taka ścieżka oznaczałaby, że nie musiałby, jeśli nie

pojawi się jakieś nadzwyczajne zagrożenie dla republiki, wyjeżdżać na

kampanie wojenne, tak jak inni młodzi arystokraci. Istniało więc znikome

ryzyko, że zginie w walce na jakimś polu bitwy, co w każdej chwili mogło

spotkać jej ojca czy Kwintusa. Dlaczego wciąż z uporem próbuje

udaremnić zaślubiny – zignorować podarowaną przez bogów drogę ratunku

dla rodzinnej fortuny? Jeśli jej się to powiedzie, tłumaczyła Atia, skaże tym

samym swoją rodzinę na niedolę albo i gorzej. Czy tego właśnie chciała?

Czy pragnęła, by taki człowiek jak Phanes przejął ich dom?

Słowa matki sprawiły, że Aurelia zalała się łzami. Chciała pobiec do

Gajusza – jedynego przyjaciela, jakiego miała w Kapui – i rzucić mu się

w ramiona, a potem opowiedzieć o swoich uczuciach. Chciała uciec

i wsiąść na statek, który zabrałby ją do Kartaginy, aby odnaleźć Hanno.

Ostatnia myśl była jedynie mrzonką. Przecież jego na pewno tam nie ma!

Ale mogłaby pójść do pokoju Gajusza. Nie zrobiła tego. Przestała płakać,

godząc się z planami matki. Powiedziała sobie, że małżeństwo z mężczyzną

takim jak Lucjusz może okazać się dla niej właściwym rozwiązaniem.

Wiele kobiet musiało żyć ze znacznie gorszymi osobnikami. Powinna

dziękować za swój los i zaakceptować to, co przynosi jej życie.

Następnego dnia, próbując zająć swoje myśli czymś innym, Aurelia

zwróciła się do matki o pozwolenie na wyjście do świątyni Marsa w celu

odprawienia modłów w intencji ojca i Kwintusa. Gdy zbliżały się jej

kolejne zaręczyny, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej żałowała, że nie ma


ich w pobliżu. Z zadowoleniem przyjęła zgodę Atii, chociaż wyrażoną

niechętnie i z zastrzeżeniem, że dla bezpieczeństwa ma jej towarzyszyć

dwóch niewolników Martialisa.

– Phanes zgodził się na miesięczną prolongatę długu, ale i tak obawiam

się, że on lub inne podobne do niego hieny mogłyby cię napastować na

ulicy. Albo i gorzej… – rzuciła gniewnie. – Jeśli zobaczysz choćby jego

cień, natychmiast zawróć i trzymaj się od niego jak najdalej.

Aurelia obiecała matce solennie, że zastosuje się do jej poleceń,

i opuściła dom Martialisa. Zanim udała się do świątyni, zatrzymała się na

rynku, aby kupić odpowiednią, tłustą kurę, która nadawała się na ofiarę.

W świątyni wszystko przebiegło, jak należy. Kapłan, żarliwy brodaty

młodzieniec, pochwalił zdrowe upierzenie i jasne oczy ptaka, które dobrze

wróżyły na przyszłość, gdyż nie dostrzegł w nich oznak strachu. Kura

oddała swoje życie cicho i spokojnie, jakby pogodzona z losem, a jej

wnętrzności nie były skalane żadną niedoskonałością. Duchowny

stwierdził, że Mars przyjął ofiarę i zapewni ochronę ojcu i bratu. Aurelia

nie przesadzała z religijnością. Często zapominała pomodlić się lub

chociażby przyklęknąć w domowym lararium, ale rytuał i słowa kapłana

przyniosły jej tego ranka poprawę nastroju i spokój ducha.

W nieco lepszym humorze wsunęła duchownemu ostatnią monetę, jaka

jej została, i zamierzała opuścić świątynię. W tej samej chwili ujrzała

jednak wchodzącego do środka Gajusza w pełnym rynsztunku: beocjańskim

hełmie, kirysie z brązu, lnianych pteryges i skórzanych butach. Wyglądał

tak dobrze, że poczuła motyle w brzuchu. Pochyliła głowę zawstydzona.

Nie chciała, żeby ją tu zobaczył.

– Aurelia? To ty?

Zanim podniosła wzrok, udała, że poprawia naszyjnik:

– Gajusz! Co za niespodzianka.
– Mógłbym powiedzieć to samo, widząc cię tutaj.

– Świetnie wyglądasz.

– Tak myślisz? – Rozpromienił się jak mały chłopiec.

Aurelia chciała powiedzieć mu więcej miłych słów, ale poczuła, że

zdradliwe rumieńce wypływają na jej policzki.

– Przyszłam tu, by prosić Marsa o opiekę dla ojca i Kwintusa –

wyjaśniła szybko.

– Tak myślałem. – Gajusz spoważniał.

– Kapłan wydawał się zadowolony z ofiary, a znaki są obiecujące.

– Marsowi niech będą dzięki! Włączę ich, jak zawsze, i do swoich

modlitw.

W porywie pozytywnych emocji, pod wpływem impulsu chciała go

ucałować, ale szybko się opanowała i powiedziała tylko:

– Jesteś dobrym człowiekiem, Gajuszu.

– Kwintus jest moim najlepszym przyjacielem, a twój ojciec zawsze

traktował mnie jak drugiego syna. Przynajmniej tyle mogę zrobić.

– A co ciebie sprowadza do świątyni? I dlaczego jesteś w pełnym

rynsztunku?

– Słyszałaś, że hołota Hannibala pustoszy Etrurię?

Kiwnęła głową, wdzięczna, że Kapuę dzieliły od Etrurii setki mil. Nie

mogła znieść myśli, że najeźdźcy mogliby dotrzeć dalej na południe.

– To straszne, co się tam dzieje.

– Nawet nie chcę opowiadać ci o wszystkich okropnościach, o których

słyszałem – powiedział, marszcząc brwi. – Dobre wieści są takie, że konsul

Flaminiusz depcze wrogowi po piętach. Próbuje odepchnąć Hannibala

i sprawić, że jego armia znajdzie się w potrzasku między dowodzoną przez

niego armią konsularną i siłami Serwiliusza. Będą mogli zaatakować go

równocześnie z dwóch stron.


– Warto się o to pomodlić – powiedziała, zdecydowawszy, że odtąd

będzie się częściej zwracać do bogów o zwycięstwo Rzymu.

– To nie wszystko – mrugnął do niej porozumiewawczo. – Krążą plotki,

że ma się odbyć mobilizacja lokalnego kontyngentu socii. – Zaskoczona

Aurelia dopiero po chwili zrozumiała prawdziwe znaczenie jego słów. –

Wkrótce i ja mogę zostać wysłany na północ z moim oddziałem. Nie

cieszysz się?

Aurelia poczuła lekki zawrót głowy. Jak ma się cieszyć? Chciała

krzyczeć i się złościć. Błagać go, aby jej nie opuszczał. Ojciec, Kwintus,

Hanno… A teraz on?

– To takie niebezpieczne. Kwintus i ojciec, oni…

– Oni wciąż żyją. Mimo że Rzym stracił wielu swoich obywateli.

Bogowie chronią dzielnych mężów, takich jak oni. Przy odrobinie szczęścia

będą sprawować opiekę i nade mną. – W jego oczach widoczna była

odwaga i entuzjazm.

– Będzie mi ciebie brakowało, Gajuszu.

Gdybyś tylko wiedział, jak bardzo!

– Jeszcze nie wyjechałem, ale gdy nadejdzie ta chwila, towarzystwa

dotrzyma ci twój nowy przyjaciel. Wiele o nim słyszałem od twojej

matki. – Znów mrugnął. – Nawet nie zauważysz mojej nieobecności.

Aurelia poczuła się jeszcze gorzej. Gajusz nie wydawał się zazdrosny

o Lucjusza.

– Będę się za ciebie modlić – wyszeptała. A jeśli nigdy nie wróci?

Muszę mu coś powiedzieć, muszę. – Gajuszu, ja…

Gajusz był tak rozemocjonowany, że nawet nie usłyszał jej ostatnich

słów wypowiadanych szeptem.

– Skoro wychodzisz, pójdę złożyć ofiarę.


– Oczywiście. – Patrzyła, jak odchodzi. Jej serce chciało wyskoczyć

z piersi. Właśnie straciła ostatnią okazję, aby wyjawić mu, co czuje.

– Całkiem niczego sobie jest ten młody żołnierz, co?

Odwróciła się zdumiona. Phanes obserwował ją spod zacienionego

przejścia pod kolumnami, które otaczały plac. Aurelia nie miała pojęcia, ile

czasu tu stał. Nie zauważyła go, gdy wchodziła do świątyni. Pomimo sług,

którzy stali za nią, ogarnął ją strach. Rozejrzała się niepewnie.

– Nie ma się czego bać. Śmieszek i Achilles zostali w domu.

– Jak długo mnie obserwowałeś? – Teraz miała już pewność, że nie było

go tu, kiedy przyszła. Co mógł usłyszeć?

– Wystarczająco długo. Myślałem, że całe dnie spędzasz z Lucjuszem

Wibiuszem Melito – odparł drwiąco. – A to jest syn Martialisa, czyż nie? –

Phanes podszedł bliżej. Promienie słońca zamigotały w jego włosach,

odbijając się od natłuszczonych kędziorów.

– Nawet jeśli, to co?

Chciała odejść, ale paraliżował ją lęk, że mógł zauważyć, co dzieje się

między nią i Gajuszem.

– Przystojniak z niego, jak sama zauważyłaś.

– Wygląda dobrze w pełnym rynsztunku. Jak mój brat. Jak większość

mężczyzn.

– Wydajesz się zmartwiona, że może iść na wojnę.

– Jest mi drogi. Znam go od dziecka – rzuciła półgębkiem. – Są

z Kwintusem najlepszymi przyjaciółmi.

– Niech bogowie mają go w swej opiece, jeśli zostanie wysłany na

północ. W ostatnich miesiącach Rzym stracił zbyt wielu wspaniałych

synów republiki. – W tonie głosu Phanesa dało się wyczuć nieszczerą nutę.

– Jest Oskiem, nie Rzymianinem. – Nie mogła już dłużej znieść

taksującego spojrzenia lichwiarza. – Mars da zwycięstwo naszym armiom,


a Gajusz będzie świętować.

Ciesząc się z obecności niewolników za swoimi plecami, wyminęła

Phanesa, by jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.

– Przekaż, proszę, moje pozdrowienia matce. – Aurelia nie zniżyła się

do tego, aby odpowiedzieć. Chciała być jak najdalej od niego. Tymczasem

Phanes jeszcze nie skończył. – Czy Melito zna twojego przyjaciela?

Zaskoczył ją tym pytaniem. Aurelia zesztywniała, mimo usilnych starań

z trudem przychodziło jej zachowanie spokoju. Zmusiła się do rozluźnienia

ramion i odwróciła się, udając zaskoczenie.

– Ależ oczywiście. Też będzie mu brakowało Gajusza.

Phanes skinął głową, jakby udzieliła mu odpowiedzi, jakiej się

spodziewał.

– Jestem o tym przekonany.

Oddaliła się. Podczas drogi powrotnej ze świątyni jej niepokój wzrastał.

Phanes dodał dwa do dwóch i wyszło mu, że darzy Gajusza uczuciem.

W przeciwnym razie nie pozwoliłby sobie na taki komentarz. Czy

skutecznie rozwiała jego podejrzenia? Bogowie, nie pozwólcie, aby

powiedział cokolwiek Lucjuszowi. Gdyby udało mu się zasiać wątpliwości

w Lucjuszu w kwestii jej intencji, zaręczyny nigdy nie doszłyby do skutku.

W normalnych warunkach w ogóle by się tym nie przejmowała, ale teraz jej

niemądre zachowanie mogło mieć katastrofalne skutki, prowadząc jej

rodzinę prostą drogą do bankructwa. Niech będzie przeklęty!

Po jakimś czasie Aurelia odzyskała rezon, na siłę tłumacząc sobie, że

Grek nie mógł wiele wyczytać z tej sytuacji. Nie potrafiła pozbyć się

wątpliwości. Phanes prawdopodobnie miał szpiegów w całej Kapui. Gdy

zbliżała się do domu Martialisa, rozglądała się uważnie: chłopiec

sprzedający sok owocowy z ręcznego wózka, kamieniarz i jego uczeń

naprawiający mur, dwóch starszych ludzi wygrzewających się w słońcu


i pogrążonych w dyskusji, kobieta przy niewielkim stoisku sprzedająca

jakieś drobiazgi. Pomyślała gorzko, że każdy z nich może być na usługach

Phanesa. Jak się już przekonała, nawet w domu Martialisa łatwo było

skaptować kogoś, kto donosił o wszystkim lichwiarzowi.

Poczuła się jak szczur w pułapce.

Uznała, że od tej chwili powinna unikać Gajusza i więcej czasu

poświęcić Lucjuszowi. Musi tak postępować, bo od tego zależy los jej

rodziny. Uświadomiła sobie, że ostatecznie straciła jakąkolwiek możliwość

wyboru. Wcześniej mogła przynajmniej udawać przed sobą, że może

swobodnie podejmować decyzje. Koniec wolności.

Nad Jeziorem Trazymeńskim

– Opowiedz mi jeszcze raz, co widzieliście – nakazał Coraks.

Jasne światło księżyca wyostrzało rysy jego twarzy, ale nie rozjaśniało

ciemnych, głęboko osadzonych oczu, przez co centurion wydawał się

jeszcze bardziej nieprzystępny niż zazwyczaj. Kwintus, który wraz

z Wielką Dziesiątką i resztą oddziału został oddelegowany do zdania relacji

ze zwiadu, cieszył się, że Coraks jest mu przychylny.

– Jak wiesz, panie, teren robi się płaski od grani znajdującej się na

wschód od naszego obozu – powiedział Wielka Dziesiątka.

– Tak. Pamiętam.

– Ten obszar ma kształt półksiężyca i powierzchnię około mili

kwadratowej, panie. Dalej na wschód znajduje się kolejne wzniesienie,

ciągnące się aż do brzegów jeziora. Hannibal stanął tam obozem. Wybrał

miejsce górujące nad drogą. Udało nam się sprawdzić ten teren na

głębokości około pół mili wzdłuż brzegu, ale potem natykaliśmy się na

oddziały Numidów. Gdybyśmy poszli dalej wzdłuż drogi, wyrżnęliby nas

z łatwością.
– Nie widzieliście niczego podejrzanego na stokach po stronie

północnej?

– Nie, panie. W drodze powrotnej wysłałem nawet pięcioosobową

grupę zwiadowców, nakazując dotarcie do samego podnóża gór. Nie

natknęła się na siły wroga.

Gdy Coraks zastanawiał się nad słowami Wielkiej Dziesiątki, ten

pozwolił sobie na ciche westchnienie. Kwintus dobrze wiedział dlaczego.

Dziesiątka zdawał już raport zaraz po powrocie do obozu, który znajdował

się na zachód od przewyższenia prowadzącego do doliny. Potem musiał

powtórzyć wszystko samemu Flaminiuszowi. Teraz Coraks nakazał mu

opowiedzieć wszystko po raz trzeci. Przysłuchujący się temu Kwintus,

siedzący w kucki, poruszył się niespokojnie. Rutilus spojrzał na niego,

jakby chciał powiedzieć: „Jak długo to jeszcze potrwa?”. Nawet w słabym

świetle księżyca Urceus wyglądał po prostu na nieźle wkurzonego. Nic

dziwnego. Przebywali na patrolu od wczesnych godzin porannych.

Wszyscy byli zmęczeni, spaleni słońcem i spragnieni. Kwintusowi z głodu

burczało w brzuchu, ale nie ośmielił się odezwać słowem. Dopóki centurion

nie pozwoli im odejść, musieli zachować spokój i milczeć. Z pewnością

jednak to już nie potrwa długo.

– Co ten suczy syn planuje? – zastanawiał się na głos Coraks. – Musi

przecież wiedzieć, tak samo jak my, że Serwiliusz zmierza w tę stronę

z Ariminum. Jeśli zostanie tu, gdzie jezioro ogranicza jego ruchy i przypiera

do wzniesień na północy, jego armia zostanie rozbita.

– Skoro to wie, pewnie wyruszy jutro rano skoro świt, panie – zgadywał

Dziesiątka.

Coraks roześmiał się gromko.

– Tak jest. Myślę, że masz rację. Dobrze sobie dziś poradziliście.

Wszyscy. – Podziękował welitom skinieniem głowy. – Zasłużyliście na coś


mocniejszego i strawę. – Zwiadowcy przyjęli te słowa pełnymi

zadowolenia pomrukami. Coraks strzelił palcami, przywołując sługę. –

Przynieś amforę jakiegoś lepszego wina i krąg sera. Dostarcz to do

namiotów tych tu chłopców.

– Dziękujemy, panie – powiedział Dziesiątka, uśmiechając się od ucha

do ucha.

– Dziękujemy, centurionie – powtórzyła chórem reszta welitów.

– Korzystajcie z chwili odpoczynku, ale nie przesadzajcie z alkoholem

i świętowaniem – ostrzegł Coraks. – Żebyście rano nie wstali z ciężkimi

głowami. Flaminiusz planuje wczesny wymarsz. Rozejść się.

Welici ruszyli do namiotów oddziału, komentując hojność Coraksa.

– To dobry oficer – mruknął Kwintus. – Nie miałbym nic przeciwko,

żeby stać z nim w jednej linii.

– Dał nam trochę jedzenia, a nie awans! – zauważył żartobliwie

Rutilus. – Minie co najmniej rok, a może i dwa lata, zanim w ogóle ktoś

zacznie rozważać awansowanie cię na hastati.

– Wiem, wiem… – Po części powodem tego, że chciał jak najszybciej

opuścić szeregi welitów, był Macerio, który od niedawna zaczął stosować

nową taktykę, polegającą na rozpowszechnianiu wśród ludzi złośliwych

plotek: „Crespo naszczał do rzeki, dlatego woda nie nadaje się do picia,

a ludzie chorują”, „Crespo zaspałby na warcie, gdybym na niego nie

nawrzeszczał”, „Crespo jest tchórzem. Ucieknie, gdy tylko natkniemy się

na Kartagińczyków”. I tak dalej. Kwintus miał tego powyżej uszu. Na

szczęście większość ludzi w jego oddziale nie wierzyła w te brednie.

Walczyli razem podczas ostatniej zasadzki na Numidów. Wydawało się

jednak, że Macerio udało się zasiać wątpliwości wśród pozostałych velites.

Jeśli uda mu się awansować, będzie mógł zacząć od nowa. Nie bądź głupi.

Macerio z pewnością też zostanie awansowany i wstąpi w szeregi


legionistów. Kto da ci pewność, że nie skończy w tym samym oddziale, gdzie

będzie mógł dalej ci dokuczać? Kwintus zacisnął zęby z frustracji. Nie było

sensu się nad tym teraz zastanawiać, bo przecież ciągle jeszcze był welitą

i pozostanie nim w najbliższej przyszłości.

– Zapomnij o wszystkim innym i skup się na winie i serze – poradził

Rutilus, widząc jego smętną minę. – No i pomyśl o kąpieli w chłodnej

wodzie jeziora przed snem.

Kwintus się uśmiechnął. Cieszył się na tę ucztę i na to, że wreszcie

zmyje z siebie cały brud i kurz. Ta perspektywa była tak atrakcyjna, że bez

trudu posłuchał Rutilusa.

Jutro wstanie nowy dzień.

Na rozkaz Hannibala Hanno wyprowadził swoich ludzi z obozu jeszcze

przy świetle księżyca. Razem z resztą libijskich włóczników mieli stanowić

przynętę w pułapce zastawionej na Rzymian. Rozmieszczano ich na

stokach wzniesienia poniżej obozu i wzdłuż drogi, która pięła się lekko pod

górę, prowadząc wzdłuż równiny w kształcie półksiężyca do przewężenia

na kolejnej grani. Falangi kartagińskie miały być dobrze widzialne dla

każdego, kto zbliży się do nich od zachodu, i kusić Flaminiusza, aby ten

zapragnął nakazać szybki marsz swoich oddziałów, a potem bitwę.

Upłynęła już ponad godzina, odkąd zablokowali przejście na wschód,

a niebo szybko zaczęło blednąć. Wstawał świt. Hanno po raz setny

przeczesywał wzrokiem wschodni horyzont, zmieniający teraz barwy

z czerwonej na różową i jasnopomarańczową. W innych okolicznościach

znalazłby czas, by podziwiać doskonałość natury i piękno brzasku. Dzisiaj

jednak jego głowa naturalnie kierowała się na zachód.

Jaką radością napawał go ten widok! Nikt nie mógł tego przewidzieć!

Nad jeziorem zaczął formować się szary koc mgły. Tak jakby kartagińscy

bogowie postanowili pomóc swojemu ludowi i Hannibalowi – pomyślał


Hanno, chłonąc wzrokiem gęste, ciężkie opary, które pełzały po jeziorze.

Mleczna mgła rozlała się już na dużą część równiny. Nie trzeba będzie

długo czekać, aż zacznie wspinać się też na stoki. To był naprawdę

szczęśliwy zbieg okoliczności, że poprzedniego dnia udało się zwiadowcom

dobrze rozpoznać ten teren i że Hannibal kazał swoim oddziałom wyjść

z obozu tak wcześnie. Teraz już cała armia powinna znajdować się na

pozycjach.

Od czasu do czasu, naprawdę sporadycznie, Hanno widział, jak

pierwsze promienie słońca odbijają się od metalowych elementów

oporządzenia Galów, którzy wspinali się na przeciwległy stok,

i numidyjskich jeźdźców na wzgórzach na północy. Jego żołądek zacisnął

się w ciasny supeł z podniecenia i strachu. Z trudem się do tego przyznawał

przed samym sobą, ale czuł jakby uniesienie. Wcześniej Rzymianie mogli

odkryć ich plany, zorientować się, że zastawiono na nich zasadzkę.

Wystarczyłoby, żeby wysłali zwiadowców, zanim legiony zejdą w dolinę.

Teraz jednak, wraz z nadejściem mgły, nieprzyjaciel – jego zwiadowcy lub

regularne odziały – nie miał żadnej szansy wykrycia zaczajonych

kartagińskich żołnierzy. Nie bądź zbyt pewny siebie – zrugał się w myślach.

Jeszcze wszystko może się zdarzyć. Jeśli Galowie zrobią coś głupiego,

zanim większość armii Flaminiusza zejdzie z zachodniej grani, w pułapce

znajdzie się tylko część wrogich sił. Hanno modlił się, aby Galowie,

najbardziej niezdyscyplinowani z ich sojuszników, nie zawiedli zaufania

Hannibala. Bostar opowiedział mu, z jaką radością przywódcy plemienni

przyjęli tak ważną misję zleconą im przez wodza. Podobnie zresztą jak

przed bitwą nad Trebią. Dla nich świadomość nieuchronnych ciężkich strat

była niczym w porównaniu z honorem wykonania ważnej misji i kuszącą

perspektywą odpłacenia się Rzymianom. Nie było jednak żadnej pewności,


że jakiś głupiec spośród Galów nie zdradzi się, wydając okrzyk bojowy

zbyt wcześnie.

Wszystkie pionki na planszy zostały rozstawione. Śmiertelna rozgrywka

była nieunikniona. Zamartwianie się wynikiem starcia nie miało teraz

sensu, ale Hanno nie potrafił o tym nie myśleć. Niestrudzenie przechadzał

się przed frontem swoich włóczników, kiwając głową, uśmiechając się,

zwracając się do swoich ludzi po imieniu i obiecując, że sięgną po

zwycięstwo. A włócznicy odwzajemniali jego spojrzenia, głodni triumfu.

Nawet Mutt, który zawsze martwił się za dwóch, uśmiechnął się do niego

szczerze i z ufnością. Jego zastępca zmienił się od czasu Victumulae. Palce

Hanno nieświadomie przesunęły się po chuście, która osłaniała jego szyję

przed ostrą krawędzią zbroi. Blizna miała wygląd zniekształconej litery F.

I będzie ją czuł aż do śmierci. Może tortury i ból były tego warte. To, że je

przeżył mimo nikłych szans, sprawiło, że stał się czymś w rodzaju

szczęśliwego amuletu dla otaczających go ludzi, nawet z innych falang

armii. Niektórzy twierdzili nawet, że nie można go zabić. Tanit, spraw, aby

przynajmniej dzisiaj ten przesąd stał się czymś więcej niż pobożnym

życzeniem – modlił się żarliwie.

– Gotów, panie? – zapytał Mutt.

– Bardziej gotowy nie będę. To najgorsza część, co? Czekanie.

– Tak – przyznał jego zastępca. – Niech to już się zacznie. I skończy…

Hanno poklepał Mutta po ramieniu i ruszył dalej wzdłuż szeregu. Przed

frontem sąsiadującej falangi dostrzegł sylwetkę Bostara, który rozmawiał

z Sapho i ojcem. Skinęli na niego, gdy tylko go ujrzeli.

– Ojcze. – Spojrzał na Sapho i Bostara. – Bracia.

Malchus powiódł wzrokiem po twarzach swoich trzech synów.

– To dzień, który będziemy wspominać z dumą, moi synowie. –

Wszyscy się uśmiechali, ale Bostar i Sapho unikali swojego wzroku. – Kto
by się spodziewał, że znajdziemy się w północnej Italii jako część armii

kartagińskiej? Że kolejna rzymska armia wejdzie prosto w paszczę lwa?

To naprawdę wydaje się odrobinę nierealne – pomyślał Hanno. Jeszcze

kilka miesięcy temu był niewolnikiem. Zalały go obrazy wspomnień.

Zapomnij o Kwintusie.

– Nie igrajmy z wolą bogów, ojcze – odezwał się Bostar, spoglądając

w niebo. – Jeszcze nie wygraliśmy.

Sapho popatrzył na brata z góry i zapytał szyderczo:

– Boisz się, że poniesiemy klęskę?

Zamiast odpowiedzi Bostar zacisnął zęby tak, że uwypukliły mu się

kości pod skórą policzków.

– Zbytnia pewność siebie nie jest cnotą docenianą przez bogów, to

prawda. – Malchus postanowił interweniować. – Pycha idzie przed

upadkiem. O wiele lepiej prosić o zwycięstwo ze skromnością w sercu.

– Proszę tylko o to, aby ci spragnieni krwi Galowie zachowywali się

cicho aż do czasu, gdy dotrze do nas rzymska awangarda. My zrobimy

resztę, co bracie? – Sapho posłał Hanno kuksańca.

Nie próbuj wykorzystać mnie do swoich gierek w konflikcie

z Bostarem – pomyślał gniewnie Hanno.

– Jestem pewien, że cała nasza czwórka dobrze wykona swoje zadania.

Spełni obowiązek wobec Hannibala.

Nagle ciszę rozdarł dźwięk trąb. Hanno poczuł, że włosy na karku stają

mu dęba. To znaczyło, że dziś naprawdę dojdzie do bitwy.

– Nadchodzą! – Bostar wciągnął głośno powietrze.

– Na ślepo. Prosto w mgłę. Baalu Hammonie, dziękujemy ci za ich

arogancję. – Malchus wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wracajcie do

swoich falang. Zobaczymy się, gdy to się skończy. Jeśli bogowie pozwolą.

Rozeszli się naprawdę podniesieni na duchu.


Perełki skroplonej wilgoci pokrywały żeleźce oszczepów Kwintusa,

a także żelazną obręcz jego tarczy. Tunika lepiła się do mokrej skóry, a rosa

na trawie sprawiała, że ślizgały mu się stopy. Pusty żołądek wysyłał jasne

sygnały. Robił się głodny i żałował, że nie wziął ze sobą kawałka chleba,

który mógłby zjeść podczas marszu, jak uczyniło kilku welitów. Jednak nie

to budziło jego największe obawy. Niepokoiła go ta mgła. Widoczność się

pogorszała. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Widział po lewej

i prawej stronie Rutilusa i Urceusa, oddalonych o kilka kroków, ale

sylwetki pozostałych welitów zniknęły w szarym mleku. Przynajmniej

chwilowo nie musiał martwić się o Macerio, bo zajmował skrajną pozycję

w szyku. Niemniej jednak czuł wielki niepokój, bo zanurzali się w mleczny

cień ze świadomością, że wróg czai się zaledwie półtora mili od nich.

– Czy to na pewno dobry pomysł? – mruczał do siebie. – I tak gówno

widzimy.

– Flaminiusz jest zdania, że do południa mgła się rozproszy. – Urceus

najwyraźniej usłyszał jego utyskiwania. – To samo mówi Coraks, a ja się

z nim zgadzam. Czy to cię przekonuje?

– Coraks nie wyglądał na zadowolonego, gdy przyszedł rozkaz

wymarszu z obozu – odparł Kwintus. Nie jest też szczęśliwy, że znajdujemy

się tylko pięćdziesiąt kroków przed czołem piechoty. Zwykle dzieli nas od

niej przynajmniej pół mili, a za harcownikami przemieszcza się jazda.

– Żaden oficer z jego doświadczeniem nie byłby zadowolony. Wie, że

straci część swoich ludzi, że będą zabici i ranni, ale jego obowiązkiem jest

wykonywanie rozkazów. Tak jak moim. I twoim, Crespo.

Kwintus wychwycił ostrzeżenie w tonie głosu Urceusa. Postanowił nie

mówić o swoich obawach związanych z pozycją jazdy. Jeśli powie jedno

słowo za dużo, rozzłości Urceusa nie na żarty.

– Nie martw się, zrobię, co do mnie należy – zapewnił.


Urceus warknął poirytowany, a potem rozejrzał się na boki.

– Przekaż dalej, że idziemy powoli. Nikt nie ma wysforowywać się

przed towarzyszy. I trzymać odstęp pięciu kroków od siebie. Nie chcę, żeby

któryś z was mi się tu zgubił, rozumiesz?

Kwintus powtórzył słowa Urceusa Rutilusowi, który przekazał je

swojemu sąsiadowi w linii po prawej stronie.

Zza pleców docierały do nich miarowe, ciężkie tramp, tramp, tramp

tysięcy legionistów idących ich śladem. Z oddali dobiegł ich odgłos trąbek

sygnałowych, co oznaczało, że kolejne jednostki ustawiały się na pozycjach

w długiej kolumnie marszowej. Dźwięki stawały się coraz głośniejsze,

odbijając się echem od grzbietu wzniesienia, które schodziło ku brzegom

jeziora. Wkrótce stały się wręcz ogłuszające. Wlewały niepokój w serca, ale

z drugiej strony miarowy rytm kroków w pewnym sensie działał

uspokajająco. I miał na celu sianie przerażenia w szeregach wroga.

Kartagińczycy mają prawo drżeć przed bogami – pomyślał Kwintus. Jeśli

jeszcze się nie wycofali. Gdzieś w głębi duszy liczył lekkomyślnie, że wróg

również zamierza dziś stanąć do bitwy. Wsłuchiwanie się w odgłosy w tej

ćmie, w której nie widać zbliżających się przeciwników, musi być

przerażającym doświadczeniem. Nie ruszą na nas, aby walczyć we mgle, bo

to zakrawałoby na szaleństwo. Będą czekać na stokach wzgórz, dopóki nie

podejdziemy bliżej. Wtedy opary z pewnością zaczną się rozwiewać

i wszystko stanie się jasne.

Nie przerywali marszu po ciemnym, wilgotnym i wąskim szlaku

z wysoką do łydek trawą, która rosła po jego obu stronach. Szli w ciszy.

Wszyscy uważnie patrzyli pod nogi lub próbowali przewiercić wzrokiem

nieprzeniknioną mgłę, licząc na to, że wreszcie uda się dostrzec wroga.

Z naprzeciwka nie docierały jednak do nich żadne odgłosy. Nic nie było

widać. Nie natknęli się na żadne znaki, które pozwoliłyby na jakieś


domysły. Byli sami w ponurej, szarej mgławicy. To było dziwne i straszne

zarazem, a Kwintus cieszył się, że ma po bokach swoich towarzyszy. Nigdy

nie zapuszczali się tak daleko w takich warunkach. Gdyby nie oni, strach

wziąłby nad nim górę.

Nie widząc słońca, stracili umiejętność oceny upływającego czasu.

Z każdą chwilą robiło się jednak coraz jaśniej. Musiał nadejść poranek, ale

niczego więcej nie byli pewni. Na początku Kwintus próbował liczyć kroki,

ale myśli o Kartagińczykach i Hanno sprawiały, że tracił koncentrację.

Zrezygnował. Uznał, że pytanie towarzyszy o to, ile już przeszli, sprawi, iż

zdradzi się ze swoim zdenerwowaniem, dlatego milczał. W końcu jednak

nie wytrzymał i zapytał Rutilusa, jaki dystans jego zdaniem już pokonali.

– Nie mam pojęcia. Może z milę? – odpowiedział jego towarzysz.

– Jak myślisz, Urceusie?

Przewodzący grupie welita chrząknął i splunął, a potem stwierdził

półgłosem:

– Moim zdaniem też mniej więcej milę. Jesteśmy już blisko.

Wpatrywali się podejrzliwie w siwą zasłonę, usiłując siłą woli przebić

ją wzrokiem.

– Nic… – wyszeptał Kwintus.

– Mogli już podkulić ogony i się zmyć – rzucił Rutilus.

– Owszem, mogli, ale równie prawdopodobne jest, że tego nie zrobili –

burknął Urceus. – Wypatrujcie wroga i bądźcie gotowi do natychmiastowej

reakcji.

Wyglądało to tak, jakby Urceus potrafił odgadnąć myśli Wielkiej

Dziesiątki i centurionów kroczących za nimi legionów. Może jakieś niecałe

pięćdziesiąt uderzeń serca później Urceus otrzymał rozkaz, który został

natychmiast powtórzony wzdłuż linii.


– Przybył goniec z dowództwa legionów. Mamy jeszcze bardziej

zwolnić. Oszczepy gotowe do rzutu. Przekażcie dalej.

Kwintus znowu poczuł, że żołądek skręca mu się z niepokoju, ale

uśmiechnął się do Rutilusa, jakby nigdy nie był bardziej spokojny.

– Gotowy?

– Tak. – Rutilus spojrzał na towarzysza po prawej stronie i uniósł swoją

włócznię. – Idziemy wolnym tempem. Gotowi do oddania rzutów

w każdym momencie. Przekaż pozostałym.

Rozkaz sprawił, że wśród welitów zapanowała nerwowa atmosfera.

Rutilus nachmurzył się, a Urceus wystawił nieświadomie język. Kwintus

ciągle sięgał ręką do tyłu, sprawdzając, czy oszczep jest dobrze wyważony,

i rozgrzewając mięśnie. Nastawiał uszu. Na razie słyszeli tylko regularny

rytm wybijany przez stopy legionistów, którzy poruszali się teraz znacznie

wolniej. Tramp. Jego serce wyprzedzało rytm kroków legionistów. Tramp.

Uniósł oczy w górę, licząc, że dostrzeże lazur nieba. Mgła. Wszędzie mgła.

Tramp. Nie. Chwileczkę. Szara poświata wydała mu się jakby cieńsza, ale

tylko odrobinę. Cholerna mgła! Iuppiter Optimus Maximus, proszę, spraw,

aby wreszcie się podniosła.

Teraz łatwiej przychodziło mu liczenie kroków. Dziesięć. Dwadzieścia.

Ciągle nic przed sobą nie widział. Trzydzieści kroków. Pięćdziesiąt. Sto.

Głowa zaczęła go swędzieć od potu, który zbierał się pod filcową okładziną

hełmu, a potem spływał po karku. Musiał podrapać bliznę, ale nie miał jak,

bo w obu rękach ściskał oszczepy. Nie była to też najlepsza chwila na

opróżnienie nagle dziwnie pełnego pęcherza. Rzucił szybkie spojrzenie na

towarzyszy. Ich twarze stężały od napięcia, a białe kłykcie zdradzały, że są

równie mocno zdenerwowani. Po stu pięćdziesięciu krokach mgła

rozrzedziła się trochę. Zamiast gęstej zupy pojawiły się białe wiry, kręcące
się wolno nad trawą. I wtedy Kwintus dostrzegł pierwszy promień słońca,

który przebił się z góry. Wreszcie!

– Dzięki bogom! – wymamrotał Rutilus z westchnieniem.

– Ciii… – syknął od razu Urceus, gromiąc go wzrokiem.

Rutilus się wzdrygnął.

Głupiec. Przy odrobinie szczęścia nikt nie usłyszał. Nikt – to znaczy

wróg.

Dostrzegł wyłaniające się z mgieł korony drzew. Potem grzbiet

wzniesienia. Znajdowali się bardzo blisko przeciwległej grani. Zerknął

szybko na Urceusa, który najwyraźniej widział to samo, co on. Patrzeć

przed siebie – pomyślał Kwintus. Jeszcze jeden krok. Czy to była tylko jego

wyobraźnia, czy mgła rzeczywiście się rozwiewała? Jeszcze dwa kroki.

Plama brązu jakieś pięćdziesiąt kroków dalej? Krzewy czy powalone

drzewo?

I nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, welon mgły uniósł się znad ziemi.

W jednej chwili Kwintus był otoczony przez obmacujące go siwe pazury

mgły, a w następnej znajdował się na otwartej przestrzeni. Już ta zmiana

była wystarczająco zaskakująca, ale tak naprawdę serce niemal wyskoczyło

mu z piersi na widok zwartych szeregów wrogiej armii w odległości nie

większej niż pięćdziesiąt kroków. Stożkowe hełmy, duże okrągłe tarcze,

długie włócznie. Libijscy włócznicy! Jednym z takich oddziałów dowodził

Hanno. Czy może tu być? Za masą włóczników dostrzegł luźne grupy

mężczyzn w prostych tunikach z procami w rękach. Przenosił spojrzenie

z lewej strony na prawą. Tych sukinsynów są tysiące! Czekali.

Na nas.

– Uwaga! – wydarł się. – Wróg! Są tutaj! – Nie czekając, aby

sprawdzić, czy jego towarzysze reagują, rzucił się naprzód. To właśnie na

taką ewentualność przygotowywano velites. Im bardziej zbliżą się do


wrogów, tym większe było prawdopodobieństwo, że znajdą cel dla swoich

oszczepów. Nie musiał się martwić włóczniami Libijczyków, te służyły

bowiem przede wszystkim do pchnięć. Za chwilę zaczną jednak spadać na

nich kamienie procarzy. Zbliżał się do pozycji wrogich włóczników, czując,

jak kiszki zwijają mu się w węzły.

– Roma! Roma! – dodawał sobie animuszu okrzykami. W odległości

trzystu kroków od wrogich linii wycelował w jakiegoś oficera w pierwszym

rzędzie i rzucił swój pierwszy oszczep. Mimo wszystko miał nadzieję, że to

nie był Hanno, choć nie miał czasu specjalnie przyglądać się celowi. Nie

patrząc nawet, czy trafił, przełożył drugi oszczep do prawej ręki i odwiódł

ją do tyłu. Tym razem wycelował w brodatego żołnierza. Do tyłu, cel,

rzuć… tak jak na szkoleniu. Gdy w jego dłoni znalazł się trzeci oszczep,

usłyszał charakterystyczny gwizd spadających pocisków. A potem drugi

i kolejne.

Wzdrygnął się. Musiał naprawdę bardzo walczyć z intuicyjną potrzebą

podniesienia głowy. Pierwsze strzały zawsze są niezbyt dokładne. Oni też

są zdenerwowani. Pak, pak, pak. Kamienie lądowały na trawie wokół niego

z charakterystycznymi mlaśnięciami. Wybrał kolejny cel. Rzucił. Złapał

ostatni oszczep i cisnął go w kierunku nieprzyjacielskiego włócznika. Teraz

powietrze drgało od dźwięku przypominającego wściekły rój pszczół.

Walczył z paniką, odwracając się, aby umknąć jak najdalej. Droga

powrotna będzie pełna niebezpieczeństw. Procarze umieli trafiać w cel

z odległości setek kroków. Widział to na własne oczy nad Trebią. Przestań.

Biegł, ile sił w nogach, w kierunku muru tarcz legionistów, obserwując

kątem oka Rutilusa, Wielką Dziesiątkę i pozostałych welitów ze swojego

oddziału, którzy kluczyli, miotali swoimi oszczepami i unikali pocisków.

Jego serce rosło. Nie był sam. Przynajmniej nie tylko on był celem

procarzy.
Teraz jednak pozostało mu tylko wziąć nogi za pas. Podczas szkolenia

Kwintus często zastanawiał się, co czuje człowiek uciekający przed

wrogiem pieszo, a nie na koniu, jak czynił to wcześniej. Teraz wiedział.

Serce szaleje. Obija się o żebra niczym uwięziony w klatce ptak, w ustach

czuje się kwaśny smak strachu. To było o wiele gorsze. Kwas palił

wnętrzności. Wzmagał lęk. Niewiele myśląc, ustawił tarczę nad hełmem,

aby chronić głowę i ramiona. Pewnie nadchodzący legioniści uznają, że

wygląda śmiesznie, ale wcale go to nie obchodziło. Pak. Pak. Pak.

W uszach mu dudniło od tych niosących śmierć odgłosów kamieni

lądujących na wilgotnej ziemi. Widział, że spadają prawdziwym

deszczem – przed nim, po obu stronach, gdzie nie spojrzał.

Udało mu się przebiec może z pięćdziesiąt kroków, gdy przenikliwy

krzyk za plecami sprawił, że obejrzał się przez ramię. Nieopodal niego

Rutilus opadł na jedno kolano, łapiąc się za prawe biodro. Powrót po

rannego towarzysza wydawał się samobójstwem, ale nie mógł tak po prostu

zostawić swojego przyjaciela. Kwintus zacisnął zęby i ruszył w kierunku

Rutilusa, osłaniając się tarczą. Poczuł silne uderzenie, od którego niemal

zdrętwiało mu ramię. Niebawem lewa łydka eksplodowała potwornym

bólem po uderzeniu kolejnego pocisku. Zaklął, ale biegł dalej. Po chwili

pochylał się już nad Rutilusem.

– Wstawaj!

– Życie ci niemiłe – jęknął Rutilus.

– Zamknij się i wstań!

– Nigdy nam się nie uda.

– Na kutasa Jowisza! Chcesz żyć czy nie?

Rutilus zmagał się z bólem, chrząkał, ale stanął na nogi.

– Złap mnie za szyję – rozkazał Kwintus, wsuwając swoje ramię pod

pachę towarzysza, żeby ułatwić mu trzymanie pionu. – No chodźże. Ruszaj


się do cholery! Nie chcę ryzykować życiem na darmo.

Rutilus już się nie ociągał. Kwintus znów uniósł tarczę, osłaniając się

w tej niewygodnej pozycji tak, jak wcześniej. Ruszyli.

– Teraz zaczną w nas częściej celować – powiedział Rutilus.

– Wiem… – Kwintus nie zamierzał pozwolić, aby owładnął nim strach.

Spuścił oczy i skupił się na każdym kolejnym kroku. Świadomość, że są na

straconej pozycji, dała mu wolę walki. To lepsze niż pogodzenie się

z brutalną świadomością, że zginie w czasie swojej pierwszej walnej bitwy

w roli harcownika. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa. Cztery kroki. Lewa. Prawa.

Lewa. Prawa. Osiem. Czuł, że cierpnie mu skóra na plecach. To było gorsze

niż ucieczka na koniu. O wiele gorsze!

Jednak po pięćdziesięciu krokach wciąż jeszcze żyli. A potem szybko

zrobiło się sto. Mięśnie nóg Kwintusa płonęły z wysiłku, bo przez cały czas

podtrzymywał Rutilusa, który tracił siły i kulał coraz bardziej. Zastanawiał

się, jak długo jest w stanie wytrzymać. Kamienie wciąż spadały wokół nich,

odbijając się od tarczy. Było tylko kwestią czasu, gdy któryś wreszcie zada

śmiertelny cios.

– Patrz… – wychrypiał Rutilus.

Kwintus uniósł głowę. Zamrugał. Z mgły wyłaniało się czoło kolumny

legionistów. Zobaczył Coraksa, który szedł w pierwszej linii. Centurion

wykrzykiwał rozkazy, a jego ludzie rozbiegali się na boki, formując szyk

bitewny. Serce Kwintusa skoczyło z radości, jakby spadł z niego kamień.

W tej samej chwili wyczuł, że nie jest już głównym celem strzelców.

Postanowił zboczyć w prawo. Gdyby dalej kierowali się w lewo, było

bardzo prawdopodobne, że zostaliby zepchnięci do jeziora.

– Ruszaj się, bo inaczej nas stratują.

Rutilus znalazł w sobie ostatnie rezerwy energii.

– Lepiej, żeby szybko uformowali szyk, bo falangi rozerwą formację.


– Mają czas. Ci włócznicy nigdzie się nie wybierają. Dlaczego mieliby

zrezygnować z przewagi wysokości?

Zanim Rutilus zdążył odpowiedzieć, powietrze wypełniły dziwne,

przerażające, nieziemskie dźwięki: Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-

parr. Zzzeyrrp. Booooooooo. Potem w niebo wzbił się ryk tysięcy gardeł

i metaliczny trzask uderzeń mieczy o tarcze. Kwintus poczuł, jak wielka

gula przerażenia wypełnia mu krtań. Te hałasy docierały do nich z dużej

odległości. Od tyłów! Z daleka, z prawej strony, z miejsca, gdzie musiała

znajdować się pierwsza przełęcz prowadząca na równinę dochodzącą do

brzegu jeziora.

– Na czeluści Hadesu! Co to jest? – Głos ze strachu uwiązł Rutilusowi

w gardle.

– Carnyxes. Galijskie trąby. – Kwintus miał okazję słyszeć je nad

Trebią.

– Te dźwięki… dochodzą z tyłu kolumny – wyszeptał przerażony

Rutilus.

Po prawej stronie, tam gdzie wzgórza otaczały półksiężycową równinę,

wzniósł się chór wysokich, dopingujących okrzyków, które uzupełniły

metaliczną kakofonię dźwięków galijskich instrumentów. Ziemia zadrżała

pod uderzeniami kopyt.

– To Numidyjczycy! – Kwintus posadził Rutilusa na ziemi i ruszył

w kierunku Coraksa, wskazując na tył kolumny. – ZASADZKA, PANIE!

ZASADZKA!

Mimo wrzawy i zgiełku Coraks usłyszał jego słowa. Kwintus

zorientował się po spojrzeniu centuriona, że zrozumiał powagę sytuacji.

Intuicja podpowiadała mu jednak, że jest już za późno. O wiele za późno.

Zostali wciągnięci w pułapkę, która właśnie się zamknęła. Na dobre.

Teraz tylko bogowie decydowali, kto przeżyje, a kto wyzionie ducha.


Hanno czuł dziwną, mroczną radość, gdy zobaczył, jak z mgły wyłania

się niewielka grupka harcowników, którzy dębieją na widok mas libijskich

włóczników i ustawionych za nimi chmar balearskich procarzy. Byli na tyle

blisko, że dobrze widział, iż wpadli w panikę. Mimo to ta niewielka grupka,

licząca około czterdziestu mężczyzn, nie unikała walki i dobrze wypełniła

swoją rolę. Jeden z nich natychmiast ruszył naprzód do ataku, a za nim

popędzili jego towarzysze. Rzucone przez nich oszczepy spowodowały

niewielkie straty, gdyż duże tarcze Libijczyków dawały im dobrą osłonę.

Weterani w jego falandze trwali w miejscu niewzruszeni, nie lękając się

o swoje bezpieczeństwo. Dobrze wiedzieli, podobnie jak Hanno, że wkrótce

lekkozbrojnych piechurów zasypią kamienie strzelców stojących za ich

plecami. Balearscy procarze cieszyli się wspaniałą renomą w całym basenie

Morza Śródziemnego, ale słuchanie opowieści o ich umiejętnościach nie

mogło równać się z uczuciem, które ogarniało każdego, kto patrzył na

efekty ich działań. Skoncentrowany ostrzał przypominał burzę gradową nad

niewielkim obszarem. Tym razem zginęło tylko kilku zwiadowców,

a kilkunastu zostało rannych. Niektórzy z nich odnieśli poważne obrażenia,

zanim zdążyli wycofać się pod osłonę legionistów.

Prawdziwa walka rozpoczęła się niedługo później. Libijczykom

zagrzewanym do walki przez okrzyki wojenne Galów i Numidyjczyków,

którzy atakowali wyciągniętą kolumnę Rzymian, z trudem przychodziło

utrzymanie pozycji. Hanno i Mutt musieli złamać szereg i zacząć

przechadzać się przed pierwszym rzędem falangi, rzucając groźne

spojrzenia i łajając zbyt gorliwych włóczników. Inni oficerowie poszli za

ich przykładem. Pomysł uderzenia z przewagą wysokości na

zdezorganizowanego wroga wydawał się wszystkim bardzo kuszący, ale

falangi nie były tak zwrotne, jak manipuły. Gdyby legionistom udało się
rozbić jedną z formacji już na samym początku, włócznicy straciliby całą

przewagę.

Tymczasem wzdłuż brzegu jeziora toczyły się ciężkie walki. Część

centurionów zajmujących pozycje na czele kolumny wykazała się sporą

inicjatywą. Zaskoczone oddziały rzymskie nie miały dostatecznie dużo

czasu, aby uformować klasyczny szyk triplex acies. Świadomi tego

rzymscy oficerowie od razu poprowadzili uderzenie na trzy falangi

znajdujące się najbliżej czoła kolumny. Hanno i jego włócznicy

obserwowali zafascynowani, ze ściśniętymi gardłami, jak zwiadowcy

i legioniści posuwali się do przodu w idealnej formacji. Jak zwykle na

Kartagińczyków spadł najpierw deszcz lekkich oszczepów welitów, którzy

po chwili wycofali się przez luki w formacjach ciężkozbrojnej piechoty.

Potem legioniści oddali dwie salwy z bliskiej odległości, a następnie ruszyli

do ataku pod górę, próbując rozbić libijską ścianę tarcz. To uderzenie udało

się odeprzeć, ale wkrótce wróg ponowił atak, posyłając do boju większą

liczbę żołnierzy z kolejnych manipułów, które docierały do przesmyku

grani. Falanga Hanno uczestniczyła w odpieraniu tego ataku, a także

kolejnych trzech.

Każda z prób podejmowanych przez legionistów kończyła się ich

ciężkimi stratami. Po ostatnim natarciu centurionowie pozwolili swoim

ludziom na chwilę odpoczynku, pokrzepieni widokiem nadciągających

nowych manipułów, wśród których pojawiło się sporo triarii. Hanno

ucieszyła ta przerwa w boju. Ci z jego ludzi, którzy złamali swoje włócznie

lub zniszczyli tarcze, mieli czas, aby uzupełnić wyposażenie, pozyskując

broń kosztem rannych lub nieżyjących towarzyszy. Wszystkich

poszkodowanych odtransportowano na tyły, gdzie można się było nimi

lepiej zająć. Niektórym musiał wystarczyć bukłak z winem i dobre słowo.

Żołnierze znajdujący się na ścieżce do Hadesu mieli przynajmniej obok


siebie towarzyszy. Niektórym z nich, tym najgłośniej krzyczącym, trzeba

było pomóc w odejściu na tamten świat. Mutt pomagał Hanno w tym

niewdzięcznym zadaniu. Robił to już wcześniej nad Trebią. Modlitwa do

bogów, kilka pokrzepiających słów do ucha i szybkie podcięcie gardła.

Hanno wpatrywał się przez chwilę w swoją prawą rękę, całą ubroczoną

krwią. Lekko drżała. Przestań. Dobijanie ciężko rannych było niełatwym

zadaniem, ale koniecznym. Niewiele rzeczy działało bardziej

demoralizująco niż widok krwawiących, brudnych mężczyzn

wrzeszczących z bólu i wzywających swoje matki.

Potem Hanno zajął miejsce w pierwszej linii. Jakiś żołnierz podał mu

bukłak z winem, który przyjął z wdzięcznym skinieniem głowy. Chociaż

był bardzo spragniony, pozwolił sobie jedynie na kilka dużych haustów.

Jednocześnie wodził wzrokiem po brzegu jeziora, równinie i toczącej się na

niej zaciekłej bitwie, którą teraz można już było obserwować, gdyż mgła

powoli, stopniowo się podnosiła. Dzięki swojej pozycji na wzniesieniu miał

dobry ogląd tego, co się dzieje na innych odcinkach. Z trudem panował nad

przepełniającym go poczuciem uniesienia. Rzymianie najwyraźniej nie

zdołali uformować szyku bojowego. Najmocniej oddalony punkt, ten,

w którym Galowie zamknęli okrążenie, zasłaniała chmura pyłu, ale

docierały do nich stale dziwaczne dźwięki aerofonów, co oznaczało, że

ciągle toczą się tam zaciekłe walki. Hanno nie miał wątpliwości, że

plemienni wojownicy dają z siebie wszystko. Ich wspomnienia z porażki

z Rzymem i pragnienie zemsty były świeższe niż Kartagińczyków.

W bitwie pod Telamonem, zaledwie przed ośmioma laty, siedemdziesiąt

tysięcy ich krajanów zostało zmasakrowanych przez znacznie mniejszą

armię rzymską. Gdy rozmawiał z jakimkolwiek Galem, zdawało mu się, że

dla nich liczy się tylko to. Dzisiaj zrobią wszystko, aby wody jeziora

zabarwiły się krwią.


Bliżej Hanno były oddziały Numidyjczyków, którzy wirowali i kluczyli

w pełnych wdzięku elipsach, atakując raz za razem zdezorganizowanych

Rzymian. Zafascynowany obserwował grupę składającą się z około

pięćdziesięciu jeźdźców, którzy zbliżali się do muru tarcz pod ostrym

kątem, wydając raz za razem wysokie, świdrujące okrzyki wojenne,

przebijające się przez zgiełk bitwy. Nawet stojąc tak daleko, nie mógł nie

podziwiać ich kunsztu. Nie wyobrażał sobie, jak to jest, gdy uderza się na

nieprzyjaciela na koniu, który nie ma ani wędzidła, ani uzdy. Niczym małe

stado kąśliwych owadów Numidyjczycy zbliżali się w pełnym galopie, po

czym odskakiwali z niesamowitą zwinnością. Rozwścieczeni Rzymianie

ginęli jednak nie od ukąszeń, ale od salw celnych oszczepów. Hanno

uśmiechnął się pod nosem, gdy garstka drobnych figurek – nierozsądnych

legionistów – złamała szereg i popędziła za jeźdźcami. Zostali za to surowo

ukarani, gdy Numidyjczycy zawrócili i opadli piechurów. Przez chwilę

miejsce potyczki przysłaniał kłąb kurzu, ale kilka chwil później wyskoczyli

z niego jeźdźcy, zostawiając za sobą tylko nieruchome ciała. Gdzie nie

spojrzał, działy się podobne rzeczy. Wyglądało na to, że na wszystkich

odcinkach Kartagińczycy zyskiwali przewagę. Przez chwilę zaczął nawet

wierzyć, że losy bitwy są już przesądzone.

Jeśli razem z resztą Libijczyków uda im się powstrzymać awangardę

legionów do czasu, gdy do walki wejdą wszystkie siły Hannibala, ta bitwa

skończy się nie tylko druzgocącym zwycięstwem, ale i prawdziwą masakrą

całej wrażej armii. Kolejną klęską Rzymu, arcywroga jego ludu. W tym

momencie bez udziału świadomości w umyśle Hanno pojawił się obraz

Kwintusa. Uznał, że choćby starał się ze wszystkich sił, nie jest w stanie

życzyć śmierci swojemu dawnemu przyjacielowi. Przesunął bezwiednie

palcami po bliźnie na szyi. A jeśli chodzi o resztę tych sukinsynów… mogą


pomaszerować prosto do Hadesu. Hanno miał nadzieję, że wśród trupów

znajdzie się również Pera.

Mimo że na innych odcinkach Kartagińczycy uzyskiwali przewagę,

zadanie powstrzymania kolumny wcale nie było łatwe. Legioniści

przegrupowali się i uformowali trzy duże bloki. W pierwszych szeregach

znalazło się wielu triarii. Hanno dostrzegał charakterystyczne hełmy

centurionów. Po kilku wykrzykniętych rozkazach każda z tych trzech

jednostek uformowała trójkąt skierowany ostrzem w linie kartagińskie.

Uformowali „piłę”! – uświadomił sobie Hanno, czując ucisk w brzuchu.

Chcą się przebić. Trójkąty wymierzone są w jego falangę i oddziały braci

oraz ojca. Nadeszła ich godzina próby.

– Czy oni mają z nami jakąś szansę, chłopcy?! – wykrzyczał pytanie. –

Czy uda im się nas złamać?

– NIEEEE! – Jego włócznicy odpowiedzieli zgodnym chórem.

– Hannibal nie byłby zadowolony, gdybyśmy go zawiedli!

– NIEEEE!

– To właśnie chciałem usłyszeć. Zwarta formacja, wszystkie szeregi!

Włócznicy znajdujący się w pierwszym rzędzie zmniejszyli odległości

między sobą, nakładając krawędzie tarcz na zakładkę. Ci w drugiej linii

zrobili po parę kroków do przodu, aby stworzyć litą ścianę sprzętu, broni

i spoconych ciał. W takiej formacji żołnierze nie mieli dużej swobody

poruszania się, ale z tego także brała się siła falangi. Po uniesieniu

wszystkich włóczni formacja stawała się najeżoną ostrzami, opancerzoną

ścianą, która mogła przetrwać niemal każdy atak. Wkrótce mieli się

przekonać, czy okaże się również skuteczna przeciwko „pile”. Do tej pory

bogowie im sprzyjali. Gdy Rzymianie zaczęli wspinać się po zboczu,

Hanno modlił się, aby to się nie zmieniło.


Centurionowie prowadzili swoich ludzi, dyktując wolne tempo. Hanno

słyszał, jak wykrzykują rozkazy podobne do tych, które i on wydawał:

„Spokojnie, chłopcy!”, „Utrzymać pozycje” i wreszcie „Gotuj oszczepy!”.

Przed linią piechoty truchtali velites, dzierżący po kilka lekkich włóczni

nadających się do rzucania. Ludzie Hanno zaczęli obrzucać ich

wyzwiskami. Falanga jak dotąd nie poniosła dużych strat po ataku

lekkozbrojnych harcowników, którzy zapłacili wielką cenę za swoją

odwagę. Słyszał nawet, jak włócznicy robili zakłady o to, który z welitów

pierwszy oberwie kamieniem z procy. To byli dzielni ludzie, jeśli nie ulękli

się i zaatakowali ich jeszcze raz, mimo że na głowy spadały im setki

kamieni. Nie wycofali się nawet po pierwszej salwie. Pozostało ich teraz

mniej niż dwudziestu, ale posuwali się dzielnie naprzód, z każdym krokiem

zbliżając się do najeżonego sterczącymi grotami muru Kartagińczyków. Co

oni wyprawiają, na Baala Hammona? Wyglądało to tak, jakby szukali

śmierci. Ginęło ich coraz więcej, ale nie przerywali ataku. Byli coraz bliżej

i bliżej, dodając sobie odwagi okrzykami wojennymi i ciskając kolejne

włócznie w zapamiętaniu.

Wkrótce okazało się, że ich atak miał na celu odciągnięcie uwagi

Kartagińczyków od działań głównej formacji. Zanim Hanno zdał sobie

sprawę z tego, co się dzieje, najbliższy ząb „piły” przeszedł swoistą

metamorfozę. Teraz kierował się na spojenie między prawym skrzydłem

jego falangi i lewą flanką falangi Bostara. Hanno miał właśnie wydać

rozkaz przesunięcia się w prawo, aby uszczelnić lukę, gdy spojrzał na

drugie ostrze „piły”. To zmierzało prosto w miejsce, w którym łączyło się

jego lewe skrzydło z prawym skrzydłem falangi Malchusa.

– Niech Hades pochłonie tych przebiegłych drani!

Jeśli zdecyduje się na przesunięcie muru, podejmie wielkie ryzyko, bo

może tym pogorszyć sytuację całej formacji.


– Mutt!

– Na rozkaz – usłyszał z lewej.

– Widzisz, co planują?

– Tak, panie.

– Przekaż rozkaz. Szybko! Procarze niech skupią się na ostrzale

wystających zębów. Chcę, żeby je stępili za wszelką cenę.

– Tak jest, panie!

– Jeśli wszystko zrozumiałeś, przekaż rozkazy. Natychmiast! – Hanno

wyszczerzył się w stronę włóczników znajdujących się bezpośrednio za

nim. – Mutt! – zawołał ponownie.

– Tak, panie?

– Nasi na lewej flance pewnie już widzą, na co się tu zanosi, ale przekaż

rozkaz tak czy inaczej. Muszą wytrzymać! – Hanno spojrzał na włócznika

po swojej prawej stronie. – Przekaż chłopcom z prawej. Rzymianie nie

mogą się przebić!

Włócznik popatrzył na niego spode łba, jakby sugerując, że jego

dowódca nie musi mu klarować oczywistości, ale wykonał rozkaz.

Hanno spoglądał na Rzymian, którzy znajdowali się teraz nie dalej niż

pięćdziesiąt kroków od nich. Ostrzegł swoich ludzi. Zrobił wszystko, co

mógł zrobić. Gotował się w środku świadomy, że nie może teraz znaleźć się

tam, gdzie decydować się będą losy starcia, ale w tym momencie nie mógł

opuścić szeregu, nie ryzykując utraty integralności ściany, bo Rzymianie

mogliby to natychmiast wykorzystać. Pozostało mu czekać na to, co się

wydarzy, chociaż bił się z myślami.

Wydawało się, że od tego momentu każda chwila rozciągała się

w czasie w nieskończoność. Nawet gdy legioniści przyspieszyli, pokonując

ostatni odcinek biegiem, miał wrażenie, jakby oglądał te sceny

w zwolnionym tempie. Ostatni z welitów, który wycofywał się, kulejąc


i krwawiąc, nadal niósł głowę wysoko, dumny i niepokonany. Grad

pocisków z proc sprawił, że niebo nad ich głowami pociemniało. Widok

pocisków spadających na „zęby” był niewiarygodny. Cak. Cak. Cak!

Kamienie odbijały się od tarcz, hełmów. Łamały kości czaszek i rozbijały

kości policzkowe. W kilku miejscach w rzymskiej linii pojawiały się

przerwy, ale legioniści pchali się w górę zbocza wytrwale, przechodząc

obok ciał swoich towarzyszy, nieugięci pod deszczem spadających

pocisków. Przeszywające krzyki rannych nie powstrzymywały ataku.

– Naprzód. Naprzód. Dalej! – wykrzykiwali centurionowie. – Roma!

Roma!

Wytrzymać! Zatrzymać ich! Hanno chciał krzyczeć, ale jego głos i tak

zlałby się z bitewnym tumultem.

– HA-NNI-BAL! – zakrzyczał mimo wszystko, uderzając ostrzem

włóczni o metalową obręcz tarczy.

Jego ludzie przyłączyli się skwapliwie do niego.

– HA-NNI-BAL! HANNI-BAL! – niosło się wzdłuż całej linii

kartagińskiej. Chór głosów był absolutnie ogłuszający.

Napór atakujących na chwilę osłabł. W sercu Hanno rozbłysnął promyk

nadziei.

Nie na długo. Zachęcani przez centurionów legioniści znów ruszyli

z wielkim animuszem. Oficerowie nie szczędzili też przekleństw. Atakujący

jeszcze podkręcili tempo. Z potężnym rumorem czubek trójkąta formacji

legionistów najpierw zagłębił się w mur tarcz po prawej stronie. Wszyscy

odczuli drżenie, którego fala rozeszła się po całej linii. Uderzenie serca

później drugi grzmot oznaczał, że kolejny „ząb” piły wbił się w lewą

flankę.

– Spokój. Trzymać formację! – Hanno krzyczał ile sił w płucach.

Wyciągnął szyję, zdesperowany, aby sprawdzić, co się dzieje na skrzydłach.


Niech nie ustępują. Niech wytrzymają!

– HA-NNI-BAL! – ciągle ryczeli ci, którzy nie musieli w tej chwili

walczyć o życie.

Hanno marzył o tym, żeby mieć przed sobą jakiś cel. Rzymskiego

legionistę, w którego ciało mógłby zagłębić sztych włóczni i w ten sposób

przyczynić się do powstrzymania impetu natarcia. Musiał jednak pozostać

tam, gdzie był. Szalał z wściekłości i frustracji, gdy legioniści wdarli się

głęboko w szczelinę między falangami. Mógł sobie tylko wyobrażać

zamieszanie, jakie tam zapanowało. Ludzi, niechronionych z boków

i narażonych na ciosy Rzymian. Włócznicy z innych falang mogliby

przeciwstawić się legionistom, ale tylko wtedy, gdyby wykonali zwrot

w lewo, zmieniając front. Powstrzymajcie ich! – modlił się żarliwie

w myślach. Krzyki, jęki i rozkazy wydawane po łacinie i w języku

kartagińskim mieszały się ze szczękiem broni i tarciem metalu o metal.

Rzymianie, których mieli przed sobą, przez jakiś czas nie ruszali się

z miejsca, ale potem wykonali kilka kroków do przodu. Następnie jeszcze

kilka. I parę kolejnych. Jego serce niemal przestało bić. Gdy wrogowi uda

się oddzielić falangi, nie będą mieli żadnej szansy na przegrupowanie.

W szeregach jego ludzi zapanowało ogromne zamieszanie, gdy energia

ciosów na skrzydła przepłynęła falą przez całą linię. Włócznicy krzyczeli,

klęli i chwiali się pod naporem towarzyszy, przepychali się i walczyli, aby

utrzymać się na nogach. Wielu opadło na kolana albo straciło czucie

w rękach po tym, jak szarpnięciem wyrwano im tarcze z uchwytów. Front

formacji wygiął się niebezpiecznie, a potem rozpadł się zupełnie.

Mężczyźni musieli przesunąć się naprzód, łamiąc formację. Hanno znalazł

się wśród tych nieszczęśników. Bezpośrednio przed nimi nie było żadnego

wroga, z którym można by się było zetrzeć, co nie zmieniało faktu, że

falanga została rozbita. Hanno walczył z ogarniającą go paniką. Co robić?


Jeśli rozkaże swoim ludziom uderzyć na boki „piły”, może uda się

spowolnić atak nieprzyjaciela, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że

legioniści wykonają zwrot i zaatakują ich od tyłu. Taki atak miałby

katastrofalne skutki.

Zerknął w dół stoku i stracił wszelką nadzieję.

Kolejne grupy legionistów wspinały się po zboczu, najwyraźniej

z zamiarem wykorzystania wyłomów w linii kartagińskiej. Dotrą na miejsce

na długo przed tym, zanim falangi zdołają się przegrupować. Nie mógł

liczyć, że balearscy procarze dokonają tego, czego nie udało się zrobić

ciężko opancerzonym libijskim włócznikom.

Rzymianie wyrwą się z pułapki.

Hanno uniósł wzrok na jasnobłękitne niebo. Dlaczego?! Dlaczego nam

to robicie? – pytał w niemym krzyku.

Nie otrzymał odpowiedzi.

Kwintus nigdy nie czuł większego zadowolenia, że dowodzi nimi

Coraks, niż podczas ostatniej brutalnej walki na wzgórzu. Wielka

Dziesiątka zginął, a Urceus odniósł poważną ranę w czasie trzeciego lub

czwartego ataku. Kiedy dokładnie? Nie pamiętał. Nieprzerwany deszcz

kamieni balearskich procarzy sprawił, że morale welitów sięgnęło dna.

Wszyscy wiedzieli, że giną na darmo: ich lekkie oszczepy nie mogły

przebić tarcz Libijczyków. Kwintus zastanawiał się, czy niektórzy z nich

nie myślą już o ucieczce. Zwłaszcza Macerio wyglądał na bardzo

nieszczęśliwego. Uciec? Ale dokąd? Tylko bogowie wiedzieli, co dzieje się

na tyłach kolumny, ale ogólna sytuacja armii nie wyglądała różowo.

Sygnały z galijskich aerofonów przybrały nowe, niemal maniakalne tempo,

co mogło oznaczać, że plemienni wojownicy wygrywali swoje starcie.

Coraks wydawał się jednak doskonale rozumieć, że osiemnastu welitów,

którzy przetrwali pierwsze starcie, znajduje się na skraju załamania.


Zgromadził ich poza zasięgiem śmiercionośnych pocisków. Najpierw

wychwalał ich czyny pod niebiosa, czym wywołał kilka uśmiechów na

twarzach zmęczonych i zniechęconych żołnierzy. Potem przeszedł do

przedstawienia planu wyrwania się z okrążenia opracowanego wspólnie

z Pullo.

– Nie damy rady zrobić tego bez was, chłopcy – wychrypiał. –

Będziecie niczym gryzące wściekle gzy, które wkurzą tych sukinsynów do

tego stopnia, że skupią swoją uwagę tylko na was. Będą tak zajęci

opędzaniem się od was, że kiedy zorientują się, co chcemy osiągnąć, będzie

już za późno.

– Ale wtedy wszyscy będziemy martwi – mruknął Macerio.

Gdy centurion spojrzał na płowowłosego welitę, jego oczy zmieniły się

w dwa przeraźliwie zimne sople lodu.

– Będziesz się do mnie zwracał per panie, żołnierzu. Jasne?

– Tak jest, panie – odpowiedział Macerio, uciekając wzrokiem.

Chociaż Coraks zbeształ welitę, słowa Macerio złowrogo zawisły

w ciężkim od napięcia powietrzu.

Centurion też to czuł. Powiódł wzrokiem po harcownikach.

– Macerio jest bezczelnym kutasem, ale ma rację. Podczas kolejnego

ataku możecie zginąć. Powiem wam jednak, co myślę. Res ad triarios

rediit. Jeśli triarii nie pomogą nam przełamać linii tych bękartów, zginiemy

co do jednego. Dwadzieścia lat wojaczki dało mi tyle doświadczenia, że bez

problemu potrafię rozpoznać mistrza taktyki na polu bitwy. Mamy tu

takiego dzisiaj i, niestety, nie jest nim Flaminiusz. Zasadzka była po prostu

kurewsko genialna. Ta bitwa była przegrana, gdy tylko zrobiliśmy pierwszy

krok po tej stronie wzniesień. Próbujemy teraz tylko uratować nasze tyłki,

zanim będzie za późno.


Welici wpatrywali się w niego w niemym odrętwieniu. Nikt nie chciał

zabrać głosu. No bo czy był sens zastanawiać się, co gorsze? Pewna śmierć

w czasie kolejnego bezsensownego ataku na wroga czy równie pewna

śmierć w ciągu godziny lub dwóch pod naporem Numidyjczyków lub

Galów? Kwintus przypomniał sobie głowy, które zwisały z uprzęży koni

galijskich jeźdźców nad Trebią. I już wiedział, jaką śmierć woli.

– Ja pójdę, panie.

– Ja też – dodał zaraz Rutilus.

Gdy ranny Urceus również zaczął nalegać, aby pozwolili mu wziąć

udział w dalszych walkach, zawstydził pozostałych welitów. Coraks nie

próbował wypominać im wcześniejszego braku entuzjazmu. Kiwał głową

z zadowoleniem.

– Dobrze. Postarajcie się, chłopcy, a ja przysięgam, że wyrwiemy się

z tego kotła.

Jeszcze raz w ich oczach zapłonął ogień. Słabszy niż wcześniej, ale

wciąż taki, który dawał nadzieję.

Bogowie, potrzebujemy każdego płomyka tego ognia – pomyślał ze

znużeniem Kwintus. Balearscy procarze dobrze wiedzieli, jak posługiwać

się swoją bronią. Ich pociski trafiały w cel częściej niż zwykle albo

przynajmniej tak się zdawało. Pierwszy człowiek padł, zanim zdążyli

przejść dwadzieścia kroków. Kamień zrobił krwawą miazgę z jego czoła.

Tylko czternastu welitów zdołało zbliżyć się na tyle, aby posłać swoje

pociski w kierunku Libijczyków. Tylko jedenastu naprawdę zdołało oddać

rzuty, a zostało ich jedynie ośmiu, gdy usłyszeli pierwsze uderzenie

rzymskiej formacji w linię wroga. W tym momencie Kwintus uznał, że

najwyższy czas brać nogi za pas. Nie czuł z tego powodu wstydu. Popędził

ku najbliższej formacji legionistów, jakby gonił go sam Cerber, po czym

skrył się za tarczami ostatniego rzędu. Wkrótce dołączyli do niego Rutilus,


Urceus i dwóch innych. Nie wiedział, ilu welitów z dwudziestu należących

do centurii Pullo przeżyło ten samobójczy wypad.

Podniesienie tarczy poległego hastaty i ukrycie się za nią wydawało się

Kwintusowi najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Rutilus zrobił to samo.

Scuta – dzięki swoim rozmiarom i wadze – w walce na niewielkim

dystansie sprawdzała się o niebo lepiej niż małe tarcze harcowników. Na

początku nie mieli okazji, aby wykorzystać jej zalety, co obu welitów

niezmiernie cieszyło. Kwintus był wykończony po ponawianych atakach,

dlatego teraz, gdy oddziały legionistów przedzierały się przez wyłomy

w linii libijskich włóczników, chętnie trzymał się tyłów. Na drugim

skrzydle oficerowie nakazali swoim ludziom uderzenie na procarzy.

Strzelcy z Balearów, gdy tylko zauważyli nacierających na nich

spryskanych świeżą krwią Rzymian, rzucili się do ucieczki. Niewielu

żołnierzy gotowych było mierzyć się z ciężkozbrojną piechotą, nawet jeśli

nie wspierali jej harcownicy.

Wkrótce tempo natarcia spadło, wszyscy bowiem zaczynali już czuć

w nogach wysiłek ataków pod górę. Kwintus w tym momencie gotów był

znienawidzić Coraksa, gdyż oficer dał im tylko chwilę na odpoczynek, po

czym nakazał wznowić marsz ku wyższym partiom grani. Z punktu

widzenia strategii i taktyki bez wątpienia postępował słusznie. Tylko czołu

kolumny udało się bowiem przedrzeć przez kordon wroga. Gdyby zostali

w miejscu, pewnie podzieliliby los towarzyszy w dolinie. Dlatego

maszerowali przez co najmniej milę, dopóki nie oddalili się na tyle, żeby

oderwać się od nieprzyjaciół. Coraks pozwolił na odpoczynek dopiero

wówczas, gdy ludzie zaczęli padać na ziemię z wyczerpania. Z tego

miejsca – niewielkiego, odkrytego wzgórza – mieli dobry widok na to, co

działo się nad jeziorem. I to nie był widok przyjemny dla oka. Kwintus

jednak, zadbawszy wcześniej o wygodę rannego Urceusa, nie potrafił


oderwać wzroku od starcia. Rutilus stał obok niego. Milczał, z przejęciem

chłonąc ten przerażający obraz.

– Większość naszych została zepchnięta aż na brzeg – usłyszał głos

z boku.

Rozejrzał się, zaskoczony. Obok niego stał Coraks.

– Tak, panie – westchnął ciężko. – Spychani są przez Galów

i Numidów.

– Biedne dranie – ze smutkiem dodał Rutilus.

– Formacje zostały rozbite dawno temu. Wszyscy walczą w jednej

masie, przemieszani. Większość oficerów już prawdopodobnie nie żyje albo

jest ranna. Otoczeni, zdezorientowani, spanikowani – oceniał Coraks,

krzywiąc się. – Pieprzyć to wszystko. Mogą uciekać tylko do jeziora.

Kwintus ponownie przeniósł wzrok na pole bitwy. Czy to była tylko

jego wyobraźnia, czy płytka woda w jeziorze miała dziwny odcień?

Zamrugał przerażony. Nie. Woda naprawdę zrobiła się czerwona. W tej

chwili nie czuł już obezwładniającego pragnienia. Nawet gdyby mógł napić

się wody z jeziora, nie zrobiłby tego.

– Co się z nimi stanie, panie?

– Mówisz o tych tam? Już nie żyją. I nic nie możemy na to poradzić.

Jeśli wrócimy do doliny, wszyscy zginiemy. I to dwa razy szybciej.

Kwintus i Rutilus wymienili smutne spojrzenia. Na ich twarzach

rysował się jednak wyraz pewnej ulgi. Jeśli ktoś taki jak Coraks twierdzi, że

udawanie bohatera nie zawsze jest właściwym wyjściem, to oni nie powinni

mieć sobie nic do zarzucenia. Kwintus modlił się, aby jego ojciec wyszedł

z tego starcia bez szwanku. Może jazda nie zdążyła przekroczyć przełęczy,

zanim pułapka się zatrzasnęła? I żeby Calatinusza nie było już w oddziałach

jazdy Flaminiusza.
– Musimy skupić się teraz na tym, aby nie podzielić losu tamtych

nieszczęśników. Myślę, że te małe szczury będą nas ścigać, gdy tylko się

nieco zorganizują.

– Gotowi do wymarszu na rozkaz, panie. – Rutilus uniósł brodę.

Coraks spojrzał na niego z aprobatą. Potem jego wzrok padł na scutum

Kwintusa.

– Jak się z nią czujesz?

– Jest ciężka, panie, ale dam sobie radę. – Kwintus podziękował

w myślach bogom. Tym razem za to, że szybko odzyskał sprawność

w ramieniu.

– A ty? – Centurion przeniósł spojrzenie na Rutilusa.

– Ja też sobie poradzę.

– Zabraliście je poległym chłopakom?

Kwintus skinął głową.

– Używaliście ich?

– Nie, panie. Wtedy trzymaliśmy się tyłów – odpowiedział Kwintus,

spodziewając się, że teraz dopiero dostaną porządną burę.

– Dobrze, że pomyśleliście, aby się nimi osłonić. Te wasze małe okrągłe

tarcze nie są warte libry kłaków, gdy dochodzi do starcia na krótkim

dystansie. Na razie ich nie zamieniajcie.

Kwintus i Rutilus spojrzeli na siebie, mocno zdziwieni tą rozmową.

– Tak jest, panie!

– Ty i twoi towarzysze dobrze się spisaliście – pochwalił ich Coraks. –

Niełatwo jest wytrwać w woli walki, biegnąc pod górę pod deszczem

kamieni. Jeśli dalej będziecie tak walczyć, zostaniecie hastati szybciej, niż

myślicie.

– Dziękujemy, panie!
– Zbierzcie siły. Wkrótce ruszamy. Zanim zapadnie zmierzch, musimy

być jak najdalej stąd.

– Uda się, panie? – ośmielił się zapytać Kwintus.

– Jeśli bogowie tego chcą, to tak. – Coraks potrząsnął głową i się

oddalił.

Kwintus czuł, że rozpiera go duma z powodu uznania centuriona, ale

jego ostatnie słowa sprawiły, że poczuł suchość w ustach. Te same

wątpliwości widział wypisane na twarzy Rutilusa. Wzniósł oczy ku niebu,

szukając pomocy. Z pewnością bogowie nie chcieli, aby przetrwał to piekło

na ziemi tylko po to, żeby teraz usiekli go Kartagińczycy, którzy ruszą

w pościg. Po chwili opuścił głowę, zirytowany, że nie dostrzegł żadnego

boskiego znaku.

– Ci cholerni bogowie nigdy nie odpowiadają. Nigdy – wyszeptał

Rutilus. – Nawet jeśli ich bardzo potrzebujesz.

– Wiem… – Kwintus poczuł nagle, że jest niewyobrażalnie zmęczony. –

Musimy po prostu robić swoje i liczyć na ich łaskę.


Rozdział VIII

Kapua

urelio!

–A
Mocniej przycisnęła poduszkę do głowy. Odejdź

stąd! Matka przysłała cię tylko dlatego, bo wie, że z nią

nie będę rozmawiać.

– Wiem, że tam jesteś. – Gajusz nie dawał za wygraną. Pomimo

poduszki przytkniętej do ucha Aurelia słyszała każde jego słowo. – Otwórz

drzwi, Aurelio. Proszę.

Wzdychając, opuściła ręce.

– Czego chcesz?

– Porozmawiać.

– Matka cię przysłała – stwierdziła z wyrzutem.

– Poprosiła mnie, to prawda. Jednak ja też chciałem z tobą pomówić.

Martwię się o ciebie.

– Nic mi nie jest.

– Obawiam się, że to nieprawda. – Zapukał ponownie. – Nie ruszę się

stąd, aż mnie nie wpuścisz.

Leżała na łóżku jeszcze przez chwilę, potem wstała i odsunęła zasuwę.

Mogła mieć nadzieję, że wizyta Gajusza pozytywnie wpłynie na jej

samopoczucie. Malutką.

– Płakałaś… – stwierdził, wchodząc do komnaty.


– Czego się spodziewałeś? – Otarła zaczerwienione oczy. – Hannibal

raz za razem rozbija nasze armie. Tysiące żołnierzy zginęło w boju. Jeśli

Flaminiusz nie żyje, prawdopodobnie ojciec i Kwintus także są martwi.

A ja… Jakże ja mam teraz wyjść za mąż? – Łzy znów napłynęły jej do

oczu.

– Chodź tutaj… – Przytulił ją. Pragnęła tego od tamtej pamiętnej nocy,

gdy Gajusz przyjechał do nich z wizytą. Ale nie mogła o tym myśleć w tak

koszmarnych okolicznościach. Nie odepchnęła go jednak. Potrzebowała

pocieszenia i nie zamierzała odtrącać nikogo, kto je oferował.

Trzy dni wcześniej przyszedł od jej ojca list, w którym wyraził zgodę na

jej małżeństwo z Lucjuszem. Aurelia się tego spodziewała. Nic nie mogło

jej jednak przygotować na inne wiadomości: Kwintus podobno zaginął na

szlaku prowadzącym z obozu Flaminiusza do Kapui. Zapewnienia

Fabrycjusza, że zrobiono wszystko, co możliwe, aby go odnaleźć, nie

wystarczały, żeby uciszyć niepokój jej i matki. Łatwo, zbyt łatwo, można

było założyć, że Kwintus zginął, spadając z konia, został zamordowany

przez bandytów czy też wpadł na jakiś patrol wroga. Poprzedniego poranka

ich życie ponownie stanęło na głowie, gdy do Kapui nadeszły wstrząsające

wieści o przebiegu bitwy nad Jeziorem Trazymeńskim. Twarz Atii

poszarzała i od tego czasu większość czasu spędzała na kolanach

w świątyni Marsa. Niczego nieświadomy Gajusz odbywał ćwiczenia na

równinach Kampanii, ale Martialis, który zwykle tryskał energią, teraz

najczęściej pogrążał się w ponurym milczeniu. Aurelia była zdruzgotana.

W głębi duszy czuła, że ojciec podzielił los tysięcy zabitych. Wyraził zgodę

na jej zaręczyny, po czym zginął w walce. Wydawało się jej, że bogowie

z niej zadrwili.

– Wieści znad Jeziora Trazymeńskiego były straszne – zaczął Gajusz, co

spowodowało, że Aurelia znowu załkała – ale z tego, co słyszałem,


większość ofiar to piechota legionów. Flaminiusz nie wysłał kawalerii

przed strażą przednią, jeźdźcy nie przemieszczali się przesmykiem przy

jeziorze. Od momentu rozpoczęcia walk impet natarcia wroga był tak duży,

że nie zdołali dołączyć do piechoty. Dlatego, gdy losy bitwy zostały

przesądzone, mogli wycofać się nieniepokojeni.

Odsunęła się, spoglądając na niego z niedowierzaniem.

– Kiedy o tym usłyszałeś?

– Dziś po południu. Rozmawiałem z jakimś ekwitą, który przybył

z Rzymu. Senat przysłał go z zaleceniami dla włodarzy miasta.

– Czyli jest nadzieja, że ojciec żyje? – Chciała usłyszeć te słowa.

Pocałował ją w czoło.

– Zapewne właśnie w tej chwili planuje twoje wesele.

– Bogom niech będą dzięki. – Jak mogłam w nich wątpić? Uśmiechnęła

się blado. – Powiedziałeś matce?

– Tak. Stwierdziła, że to ja powinienem przekazać ci tę nowinę.

Aurelia pomyślała o Kwintusie i jej rozpacz powróciła.

– A co z moim bratem? – zapytała szeptem.

– To, że zaginął, nie znaczy wcale, że nie żyje.

– Dlaczego więc nie przyjechał do domu?

– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, Aurelio, ale musi mieć ważny

powód. Wiesz przecież, że Kwintus nie jest ani tchórzem, ani jakimś

niedojdą. Nie postąpiłby tak nierozsądnie bez powodu.

– Wiem. Ale o co może chodzić? Dziewczyna?

– Maszerowali tygodniami. Nie miałby raczej czasu, aby kogoś poznać.

Spojrzeli na siebie, myśląc o tym samym.

– Czy to może mieć jakiś związek z Hanno? – Aby odwrócić uwagę od

tego, jak blisko niej znajdował się teraz Gajusz, Aurelia pierwsza

wypowiedziała tę myśl na głos.


– Nie wydaje mi się. W jaki sposób skontaktowałby się z Kwintusem?

Są po przeciwnych stronach barykady.

– A nawet gdyby stało się coś takiego, to czy wierzysz, że Kwintus

mógłby zdezerterować? – Potrząsnęła głową sfrustrowana. – To nie ma

żadnego sensu.

– Ale rozchmurzyłaś się odrobinę, analizując logicznie ostatnie

wydarzenia. – Objął ją czule. – Kwintus w końcu się zjawi. Nie martw się.

– Dziękuję, Gajuszu. – Aurelia uśmiechnęła się smętnie. Rzeczywiście

poczuła się trochę lepiej. Dlaczego Lucjusz nie może być taki jak ty? –

pomyślała, patrząc na niego z podziwem. Przysunęła głowę odrobinę bliżej.

Nie odsunął się. Wstrzymała oddech. Nie ośmieliła się podnieść oczu do

momentu, kiedy pole widzenia skurczyło się tak, że mogła dostrzec tylko

jego nos i usta. Przysunęła się jeszcze odrobinę bliżej. On wciąż się nie

odsuwał. Czuła jego ciepły oddech na twarzy. Bogowie! Jeszcze nigdy nie

pragnęła pocałunku bardziej niż teraz. Ich usta złączyły się ledwo na

mgnienie oka, ale ten dotyk przeszył energią każdą komórkę jej ciała.

– Kto taki?! – W głosie Atii docierającym do nich z dziedzińca

wyraźnie słychać było niezadowolenie.

Odpowiedź niewolnika była odrobinę za cicha, aby mogli ją zrozumieć.

Magia chwili rozprysła się na tysiące kawałeczków. Odsunęli się od siebie,

zmieszani, nie patrząc sobie w oczy.

– Niech wejdzie! – zarządziła Atia. – Inaczej będzie tu sterczał, dopóki

z nim nie porozmawiam.

– Kto to może być? – Gajusz zmarszczył brwi.

– Phanes – prychnęła Aurelia.

– Kto?

– Lichwiarz.

– Czego ktoś taki mógłby chcieć od twojej matki?


Gajusz i tak prędzej czy później się dowie – pomyślała. Poza tym jakie

to miało znaczenie? Pośpiesznie opowiedziała mu wszystko, czego

dowiedziała się od matki.

– Dlaczego twój ojciec nie poprosił mojego o pomoc? Albo Atia?

– A ty potrafiłbyś tak postąpić w podobnej sytuacji?

– Faktycznie. Niełatwo prosić przyjaciela o pożyczkę – przyznał.

– Chcę usłyszeć, co on ma do powiedzenia.

– Nie wydaje mi się, żeby Atii to się spodobało.

– Nie musi o niczym wiedzieć – odpowiedziała Aurelia, opierając się

o drzwi i wyglądając na zewnątrz. Jej matka stała na wprost drzwi do

tablinum, czekając na nieproszonego gościa. Aurelia obserwowała ją przez

chwilę. Phanes w końcu pojawił się w towarzystwie odźwiernego

Martialisa. Atia przywitała go chłodno. Jej gesty zdradzały, że zamierza

przyjąć lichwiarza w tym miejscu. Zmusiła Greka do pozostania przy

drzwiach. Aurelia o mało nie tupnęła ze złości. Jej sypialnia była zbyt

daleko, aby cokolwiek usłyszeć. Wyślizgnęła się więc, ignorując syk

zaniepokojonego jej postępowaniem Gajusza.

Wewnętrzny dziedziniec miał typowy dla rzymskiej willi układ.

W środku znajdował się ogród z posągami i tradycyjną roślinnością:

winoroślą oraz drzewkami oliwnymi, cytrynowymi i figowymi. Używając

ich jako osłony, Aurelia zbliżyła się do matki na tyle, aby móc

podsłuchiwać rozmowę. Kątem oka widziała, że Gajusz jej nie odstępował.

Przykucnęła za sporą rzeźbą Dei Grabouie, oskijskiego odpowiednika

Jowisza, czczonego przez Rzymian. Gajusz przycupnął tuż za nią. Musiała

przyznać, że dotyk jego torsu, który czuła na plecach, sprawiał jej fizyczną

przyjemność.

– Wysłałam przecież informację w sprawie nowych ustaleń. Pierwsza

płatność zostanie uregulowana w przyszłym miesiącu – zaczęła niepewnie


Atia.

– Podczas pierwszego spotkania ustalaliśmy, że otrzymam pieniądze

w ciągu miesiąca. Zmiana umowy bez wcześniejszego skonsultowania tego

ze mną jest niedopuszczalna – odpowiedział zdecydowanie Phanes.

Przez chwilę nikt się nie odzywał.

– Zebranie pieniędzy okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam.

– Domyślam się. Żyjemy w ciężkich, wojennych czasach. Jaką mam

jednak gwarancję, że dotrzymasz nowego terminu? Zgodnie z prawem

mógłbym już teraz wytoczyć ci proces.

– Na bogów! Jakiej gwarancji potrzebujesz oprócz mojej obietnicy?

Aurelia wyczuwała napięcie w głosie matki. Była bardzo zła, ale też

bezradna. Martialis, który mógłby przyjść im z pomocą, wyszedł, jak co

dzień, do łaźni i nie mogły się go spodziewać przez co najmniej kilka

godzin.

– Chcesz mojej biżuterii? – Bransolety Atii pobrzękiwały, gdy zaczęła

zdejmować je z nadgarstków.

– Zatrzymaj swoje błyskotki. Nie mają zbyt wielkiej wartości, biorąc

pod uwagę wielkość twojego długu – odparł Phanes głosem pełnym

pogardy. – Zgodzę się na późniejszą płatność pod jednym warunkiem:

odsetki wyniosą sześć drachm za każde sto drachm długu. Naliczane będą

tygodniowo.

– To jest rozbój w biały dzień! – krzyknęła Atia.

Aurelia czuła, że matka kipi z wściekłości. W niej też gotowała się

krew. Wyjrzała zza stopy Jowisza. Phanes długo nie odpowiadał. Patrzył

tylko na jej matkę z drwiącym uśmieszkiem na wąskich ustach.

– Nazywaj to, jak chcesz – odezwał się w końcu. – To jest moja

propozycja. Możesz na nią przystać lub nie. Jak wolisz. Jeśli ją odrzucisz,
poinstruuję prawników, aby wnieśli sprawę do sądu jeszcze dziś po

południu.

Zapadła krótka cisza.

– Nie pozostawiasz mi wyboru – powiedziała z rezygnacją w głosie

Atia, opuszczając ramiona. – Zgadzam się na twoje warunki.

Co za hiena! Aurelia tak zapamiętała się w swojej złości, że gdy zaczęła

tracić równowagę, było już za późno. Ułamek uderzenia serca później

leżała jak długa na mozaice atrium. Podniosła głowę i zobaczyła matkę

wpatrującą się w nią ze zgrozą. Phanes uśmiechał się drwiąco.

– Podsłuchiwałaś?!

– To oczywiste – powiedział Phanes. – I jak widać ta panna nie radzi

sobie z tym najlepiej.

– Ja… Ja przepraszam, matko – wybąkała Aurelia, podnosząc się

z posadzki.

– Policzę się z tobą później! Marsz do pokoju!

– Wybacz, Atio, to ja jestem winny całej tej sytuacji. – Zanim Aurelia

zdążyła się poruszyć, zza posągu Jowisza wyłonił się Gajusz.

Atia zacisnęła usta, a mina Phanesa świadczyła o tym, że świetnie się

bawi.

– Wytłumacz się natychmiast – wysyczała Atia.

– Usłyszeliśmy głosy. Aurelia odgadła, że jeden z nich należy do

pewnego… szalbierza. – Ostatnie słowo wypowiedział z taką pogardą, na

jaką tylko było go stać. – Powiedziała mi o twoich… trudnościach…

I chciała dowiedzieć się, o czym rozmawiacie. Bała się, ale to ja ją

zachęciłem. To było niewłaściwe i przepraszam cię za to. – Uniósł pewniej

głowę.

– Rozumiem. – Atia zerkała na przemian to na Gajusza, to na Aurelię.


Oboje mieli tyle oleju w głowie, aby nie spuszczać wzroku. Atia

zmarszczyła brwi, ale po chwili odpuściła.

– Możesz być pewien, że twój ojciec usłyszy o tym gorszącym

zachowaniu. Nie życzę sobie podsłuchiwania, a już na pewno nie wtedy,

gdy zajmuję się prywatnymi sprawami mojej rodziny.

– Oczywiście. To zrozumiałe – powiedział Gajusz, kiwając pokornie

głową.

– Zostawcie nas! Oboje.

Aurelia odetchnęła. Odwróciła się i już chciała odejść, ale głos Phanesa

sprawił, że zamarła w pół kroku jak sparaliżowana.

– To naprawdę urocze, jak blisko trzymają się ci dwoje, nieprawdaż?

– A tobie co do tego? – zapytała Atia lodowatym tonem.

– Nic, zupełnie nic. Zastanawiam się tylko, czy Melito jest świadomy

stopnia ich… zażyłości?

– Posuwasz się za daleko, kanalio! – krzyknęła Atia. Niewolnik, który

podlewał rośliny na drugim końcu dziedzińca, aż podskoczył z wrażenia.

Rozejrzał się zaskoczony. – Jak śmiesz insynuować, że moja córka

zachowuje się niegodnie? – dodała już ciszej.

– W życiu nie ośmieliłbym się tego sugerować! – zaprotestował Phanes,

ale jego oczy zdradzały, co naprawdę myśli.

– Wynoś się, zanim zawołam niewolników, aby wyrzucili cię na zbity

pysk! – Atia wskazała palcem w stronę bramy.

– Jak sobie życzysz. – Phanes już zbierał się do wyjścia, lecz nagle się

odwrócił i dodał. – Zastanawiam się, jak Melito przyjmie nowiny o tym, że

jego narzeczona zabawiała się z przyjacielem rodziny na moich oczach.

Kiedy zobaczyłem ich razem po raz pierwszy, pomyślałem, że chyba mi się

coś przywidziało. Że sobie za dużo wyobrażam. Jednak teraz nie mam


wątpliwości, że coś ich łączy. – Ukłonił się i ruszył w stronę drzwi –

Oczekuję pierwszej zapłaty w ustalonym terminie.

Wyglądało na to, że Atia pozwoli mu odejść.

Aurelia była szczerze zaskoczona brakiem reakcji matki. Gdyby Phanes

rzeczywiście opowiedział o wszystkim Lucjuszowi, zaręczyny zostałyby

zerwane. Była o tym przekonana. Wyraz twarzy Gajusza zdradzał, że też

tak myśli. Nie miało znaczenia, czy Lucjusz naprawdę uwierzyłby

Phanesowi. Jej matka mawiała, że zazdrość jest straszliwym potworem.

Jeśli ta bestia raz wbije pazury w ludzkie ciało, nie ma sposobu, aby się od

nich uwolnić i zaleczyć rany. Grek był już przy drzwiach. Ani razu się nie

obejrzał.

– Phanesie! – zawołała Atia.

Odwrócił się.

– Ile kosztuje twoje milczenie w tej sprawie?

Na jego ustach ponownie pojawił się szyderczy uśmieszek.

– Myślałem, że nie masz nic do ukrycia?

– Bo nie mam! Ile?

Teraz już uśmiechał się szeroko.

– Odsetki wyniosą dziesięć drachm od każdej setki i będą naliczane

tygodniowo. Zgadzasz się na te warunki?

– Zgadzam się. – Atia nagle wydała się bardzo zmęczona.

Phanes skłonił się drwiąco. Puścił też oko do Aurelii, która skrzywiła

się z obrzydzeniem. I po chwili już go nie było.

Atia zmierzyła Aurelię groźnym wzrokiem.

– Dlaczego nie mogłaś zostać w swoim pokoju? Zrujnowałaś nas,

dziecko.

Do obarczonej poczuciem winy i przytłoczonej całą sytuacją Aurelii

słowa matki docierały jak przez długi tunel. Ugięły się pod nią nogi. Upadła
nieprzytomna na posadzkę.

Wybrzeże Adriatyku w okolicach Picenum

Hanno przestępował z nogi na nogę, podekscytowany, ale też zgrzany

i spocony w pełnym ekwipunku. Spoglądał na bezmiar połyskującej

powierzchni morza, które znajdowało się kusząco blisko. Żołnierze po

służbie pluskali się przy brzegu, popiskując prawie jak beztroskie dzieci.

Boleśnie uświadamiał sobie kontrast między tym, co widział teraz,

a obrazami znad Jeziora Trazymeńskiego po niedawnej bitwie. Gdy pod

naporem legionistów załamała się linia Libijczyków, ludzie padali z nóg

i nie byli w stanie ścigać nieprzyjaciela. Hanno przekazał dowodzenie

Muttowi, nakazując mu zajęcie się rannymi, a sam zszedł nad brzeg jeziora,

gdzie rozegrała się bitwa, która zakończyła się wielkim zwycięstwem

Kartaginy.

W pierwszej chwili przeraził go kolor jeziora, które od ogromnej ilości

przelanej w nim krwi zabarwiło się na czerwono. Gdy znalazł się bliżej

i zdołał jakoś oderwać wzrok od tego straszliwego obrazu, doznał drugiego

wstrząsu, widząc brzeg pokryty tysiącami zakrwawionych i okaleczonych

ciał. Velites i hastati, principes i triarii, centurioni i inni oficerowie –

wszyscy leżeli tam niczym rozczłonkowane kukły. Wszyscy równi

w obliczu śmierci. Galowie i Numidyjczycy setkami przeczesywali pole

bitwy, dobijając rannych i grabiąc martwych. Wokół leżały bezgłowe

zwłoki – przerażające dzieło wojowników z galijskich plemion,

zbierających trofea, które miały być niezaprzeczalnym dowodem ich

męstwa i odwagi. Jednak nie to było najgorsze…

Wielu legionistów wciąż jeszcze żyło. Ponieważ nie mieli dokąd uciec,

brodzili w wodach jeziora. Jeśli zbroja nie pociągnęła ich od razu na dno,

służyli za cele dla jeźdźców organizujących makabryczne zawody. Hanno

widział żołnierzy robiących zakłady o to, który z nich zdoła trafić


wybranego legionistę oszczepem z odległości dwudziestu kroków, albo

o to, który zdoła odciąć głowę jednym ciosem, wjeżdżając do wody konno.

Niektórzy legioniści woleli śmierć z ręki towarzyszy, żeby nie być celem tej

potwornej zabawy. Inni po prostu wchodzili coraz dalej i dalej, aż woda

zamykała się nad ich głowami. Pomimo całej swej nienawiści do Rzymian

Hanno nie mógł się opędzić od myśli, że to niesprawiedliwe. Czy mieli

jakikolwiek wybór? – łajał się surowo w myślach za tę chwilę niepewności.

Nie mogli wziąć ich wszystkich do niewoli. Poza tym Rzym musiał dostać

nauczkę za te wszystkie upokorzenia, które spotkały Kartaginę

w przeszłości. Jeśli strata piętnastu tysięcy legionistów, jednego z konsulów

i trzy dni później ponad czterech tysięcy jeźdźców niczego ich nie

nauczyła, to są zwykłymi głupcami. W głębi duszy Hanno nie wierzył, że te

zwycięstwa wystarczą do powalenia Rzymu na kolana. Trzeba przelać

więcej krwi. Ich odwieczny wróg musi ponieść jeszcze więcej klęsk.

– Przyjemnie byłoby wskoczyć teraz do wody, co? – usłyszał cichy głos

Sapho, który wyrwał go z zamyślenia i przywołał do rzeczywistości.

– Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję popływać po spotkaniu

z Hannibalem.

– Byłoby świetnie. Ostatnio prawie w ogóle cię nie widuję.

– Wiesz, jak jest. Mamy tyle do zrobienia każdego dnia po marszu.

Ranni potrzebują opieki. Pozostali także. Dzięki bogom Bostar znalazł te

zapasy oliwy na farmie. Dodawanie jej do posiłków wyraźnie poprawiło

stan zdrowia żołnierzy.

Cała armia była wycieńczona po długim marszu z Galii Przedalpejskiej,

przeprawie przez mokradła i ostatniej walnej bitwie. W tym czasie racje

żywnościowe nie zawsze były odpowiednie. Ludzie narzekali na bóle

w stawach i ciągłe zmęczenie. Niektórym bardzo krwawiły dziąsła. Mimo

wszystko Hanno jednak mijał się z prawdą, bo rzeczywiście unikał brata


i nie chciał rozpoczynać rozmowy na dzielące ich tematy. Z jakiegoś

powodu nie był w stanie wyrzucić z pamięci wyrazu twarzy Sapho, który

niemal pozwolił mu się utopić wtedy w bagnie. Nie mógł o tym z nikim

porozmawiać, bo poczułby się jak zdrajca. Jednak mimo wszystko łączyły

go przecież z Sapho więzy krwi.

– To prawda. Zmienimy to dziś wieczorem.

– Dobrze. – Złapał spojrzenie zbliżającego się do nich Bostara. –

Będziesz miał ochotę później się wykąpać? – zwrócił się do niego

z pytaniem.

– Zobaczymy – odparł Bostar z uśmiechem – Zależy, co Hannibal dla

nas zaplanował.

– Ojcze, może ty coś wiesz? – zapytał Hanno.

Malchus, który stał parę kroków dalej z Maharbalem, dowódcą jazdy

w armii Hannibala, i grupą starszych oficerów, odwrócił się do niego

z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

– Nawet jeśli wiem, to i tak nic ci nie powiem. Poczekaj, a wszystko się

wyjaśni.

Jednak Hanno wolałby zapaść się pod ziemię, niż teraz spotkać się

z Hannibalem. Czułby się niepewnie nie tylko z powodu obecności

wysokiej rangi oficerów, którzy zawsze towarzyszyli wodzowi. Od czasu

bitwy nad jeziorem wolał nie myśleć o tej konfrontacji, która jednak była

nieunikniona. Powtarzał sobie, że zachowuje się niedorzecznie. Odnieśli

przecież spektakularne zwycięstwo. Co więcej, dzień później zdecydowana

większość z sześciu tysięcy legionistów, którzy zdołali przedrzeć się przez

ich falangi, została otoczona. Hannibal uwolnił wielkodusznie wszystkich

jeńców, którzy nie mieli rzymskiego obywatelstwa, aby pokazać, że nie

prowadzi wojny z sojusznikami Rzymu. Poza kilkoma wysokimi rangą

oficerami, których zatrzymano jako zakładników, wszyscy Rzymianie


zostali zgładzeni. Dlaczego więc czuł, że zawiódł? Nawet ojciec

powiedział, że nikt nie ponosi winy za to, co się stało z ich falangami.

Sapho i Bostar zgodzili się z nim, jednak Hanno wydawało się, że na

twarzach braci malował się ten sam niepokój, który czuł i on w skrytości

serca. Libijscy włócznicy – ich włócznicy – byli jedynym oddziałem

w całej armii, który nie zdołał wykonać rozkazu wydanego przez

Hannibala.

– Nadchodzi! – Bostar dostrzegł wodza jako pierwszy.

Hanno podążył wzrokiem za spojrzeniami pozostałych. Najpierw jego

oczom ukazał się oddział scutarii, elitarnych żołnierzy gwardii przybocznej

Hannibala, wyróżniających się czarnymi płaszczami. Zawsze towarzyszyli

wodzowi, chyba że ten wykonywał akurat jedną ze swoich regularnych

misji w przebraniu, krążąc samotnie wśród żołnierzy w celu poznania ich

nastrojów. Scutarii zatrzymali się i rozstąpili, aby Hannibal mógł powitać

oficerów. Dzisiaj nie miał na sobie zbroi. Nie zabrał nawet broni. Niewielu

jednak nie rozpoznałoby genialnego wodza Kartaginy. Biła od niego

pewność siebie, a purpurowa tunika i opaska na prawym oku w podobnym

kolorze sprawiały, że trudno go było pomylić z kimś innym. Przyglądając

się wodzowi z bliska, można było jednak zauważyć, że i on poniósł

emocjonalne koszty tego, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Jego

smagła cera przybrała ziemisty odcień. Na szerokiej twarzy pojawiły się

nowe bruzdy, a na brodzie srebrzyło się coraz więcej siwych włosów. Mimo

wszystko w zdrowym oku wciąż płonął ogień.

– Dziękuję za przybycie! – powiedział, odpowiadając energicznie na ich

pozdrowienie. – Dużo przyjemniej jest spotkać się tutaj niż w moim

namiocie. Słońce. Morze. Piasek. Czego jeszcze człowiekowi potrzeba?

– Być może paru kobiet, panie? – zasugerował Maharbal, uśmiechając

się zawadiacko.
Hannibal uniósł brwi.

– Pomarzyć zawsze można! – zawołał ktoś z grupy żołnierzy, których

przyciągnęła obecność generała. – Co się dzieje z naszą konnicą, panie?

Maharbal udał, że krzywi się na to pytanie.

– Wszystkie konie dostały świerzbu. Nie widziałeś, że kąpaliśmy je

w starym winie? To był nie lada widok!

– To na to marnujecie przedni trunek, gdy my tu usychamy

z pragnienia?

– Jeśli masz ochotę, możesz wypić całe wino zaraz po tym, jak

obmyjemy nim wierzchowce – zaproponował żartem Hannibal.

Anonimowy żołnierz już się nie odezwał, a jego towarzysze pękali ze

śmiechu. – No jak tam? Już nie czujesz pragnienia? – dopytywał się

Hannibal. Zapadła pełna niepewności cisza. – Wystąp, żołnierzu!

Przez chwilę nic się nie działo. Nikt się nie poruszył.

– Czy muszę się powtarzać? – Hannibal zadał to pytanie głosem

zimnym jak lód.

Niewysoki mężczyzna przecisnął się przez szereg towarzyszy. Odrobinę

utykał. Teraz raczej nie było mu do śmiechu.

– Nie masz ochoty na końskie wino? – zapytał Hannibal, spuszczając

z tonu.

– Tak, panie. Nie, panie… Nie wiem, panie.

Kilku żołnierzy znów wybuchło śmiechem, chociaż w powietrzu czuło

się osobliwe napięcie i paru z nich wyraźnie straciło rezon. Generał był

znany nie tylko ze swojej charyzmy, ale i bezwzględności.

– Tylko sobie z ciebie żartuję… – powiedział Hannibal cieplejszym

głosem. – Wiesz przecież, że musimy wyleczyć konie. Bez kawalerii

jesteśmy bezradni. – Mężczyzna, skwaszony i nieswój, pokiwał głową. –


A teraz, jeśli pozwolisz, muszę porozmawiać z moimi oficerami. Na

osobności.

– Oczywiście, panie. Dziękuję, panie.

– Jesteś dobrym żołnierzem. – Hannibal zwrócił się do skryby,

stojącego tuż obok z pergaminem i piórem w dłoni. – Dopilnuj, aby ci

żołnierze otrzymali małą amforę wina z moich osobistych zapasów. Małą,

podkreślam! – dodał z uśmiechem, gdy mężczyźni zaczęli wiwatować.

– Ja i chłopaki pójdziemy za tobą wszędzie, panie. Nawet do piekła

i z powrotem – krzyknął niski żołnierz.

Jego towarzysze darli się jeszcze głośniej. Hanno za każdym razem był

pod wrażeniem zdolności przywódczych generała. Za pomocą kilku słów

i małej amfory wina Hannibal po raz kolejny zamienił rozgoryczenie tych

mężczyzn w uwielbienie.

– On to robi z taką naturalną łatwością… – wyszeptał do Sapho i w tym

samym momencie pomyślał, że popełnił błąd. Na twarzy Sapho pojawił się

sarkastyczny grymas.

– To wyćwiczona umiejętność, braciszku. Jedni potrafią ją opanować,

inni nie.

– Chciałbym robić to tak, jak on – powiedział Hanno w pełni świadomy,

że Sapho wyżej ceni dyscyplinę i strach niż oddanie swoich ludzi. On sam

próbował jednak naśladować ojca i Bostara, którzy dowodzili z pierwszej

linii, stając się dla swoich ludzi wzorem do naśladowania.

– Ja również – powiedział Sapho, przyglądając się mu podejrzliwie.

– Podejdźcie bliżej – rozkazał Hannibal.

Hanno trochę ulżyło, bo Sapho nie miał teraz czasu, aby mu docinać.

Nie na długo. Zauważył, że wśród zebranych dowódców nie ma ani

galijskich wodzów, ani oficerów numidyjskich. W naradzie brali udział

tylko Kartagińczycy. Był zatem przekonany, że Hannibal będzie mówił


o bitwie oraz niepowodzeniu członków jego rodziny w dowodzeniu

powierzonymi im oddziałami. Ciężar winy spadnie na nich, bo to ich

falangi pękły pod naporem legionistów. Jak zostaną ukarani? Zapewne

degradacją. Przygotowywał się w myślach na to, co wydawało się

nieuniknione.

– Nasze zwycięstwo nad Jeziorem Trazymeńskim było ze wszech miar

zasłużone – powiedział Hannibal, wodząc oczami po twarzach

zgromadzonych.

– Twój plan, panie, sprawił, że nie było ono trudne – powiedział

Maharbal. – Zastawienie tej pułapki było efektem mistrzowskiego

wprowadzenia w życie genialnego planu wielkiego wodza.

– Wódz jest jedynie tak dobry, jak jego ludzie i oficerowie – stwierdził

Hannibal, uśmiechając się pobłażliwie. – I właśnie dlatego się tu

zgromadziliśmy.

Zdenerwowany Bostar zerknął na Malchusa, którego mięśnie

policzkowe mocno pracowały. Twarz Sapho przybrała odcień purpury.

Hanno natomiast skoncentrował wzrok na kawałku ziemi między swoimi

stopami. Każdy z najbliżej stojących oficerów, z wyjątkiem Maharbala,

zachowywał się podobnie.

– Nad jeziorem wszystko poszło zgodnie z planem. Z jednym

wyjątkiem. Jak wiecie, linia libijskich falang złamała się pod naciskiem

ponawianych ataków tysięcy legionistów.

Hanno uniósł głowę i zobaczył, że Hannibal patrzy prosto na niego.

Właśnie na niego. Czemu nie patrzył na kogoś innego? Zaschło mu

w gardle.

– Przepraszam, panie. Powinniśmy byli wytrzymać – zdołał wydukać.

– Spokojnie. Nie wiem, czy ja byłbym w stanie powstrzymać Rzymian

na waszym miejscu – powiedział Hannibal, czym kompletnie zaskoczył


Hanno. – Formacja falangi nie zmieniła się od stuleci. Korzystali z tych

oddziałów wodzowie, którzy wiedli swoje armie do zwycięstw pod

Maratonem czy Gaugamelą. Tylko że w tamtych bitwach stawały

przeciwko sobie podobne falangi. Rzymski legionista walczy inaczej. Jest

bardziej mobilny i potrafi momentalnie zareagować na nowe rozkazy.

Żołnierze w układzie falangi nigdy nie byli w stanie tego robić i to się nie

zmieni.

Hanno nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy właśnie zostali

rozgrzeszeni? Nie odważył się spojrzeć na Malchusa lub któregoś ze

swoich braci, by potwierdzić swoje przypuszczenia. Jego uwaga skupiona

była na Hannibalu. Jeśli libijscy włócznicy nie potrafili powstrzymać

wroga, to jaki był z nich pożytek?

– Wasi Libijczycy – Hannibal spoglądał teraz na każdego z nich

z osobna – to najlepsi żołnierze, jakich posiadam. Nie powinniście się

wstydzić małego niepowodzenia nad Jeziorem Trazymeńskim. Nie

mogliście zrobić nic więcej.

– Dziękujemy, panie – powiedział Malchus z nietypową dla niego

szorstkością w głosie. Hanno miał wrażenie, że ktoś zdjął z jego barków

olbrzymi ciężar. Hannibal nie dopatrzył się przyczyn porażki

w niewłaściwym dowodzeniu. Bracia również wyglądali tak, jakby

kamienie pospadały z ich serc.

– Oczywiście, coś takiego nie może się powtórzyć – ostrzegł

Hannibal. – W innych okolicznościach to, co stało się nad jeziorem,

mogłoby doprowadzić do prawdziwej katastrofy. Statek, który wysłałem

wczoraj wieczorem do Kartaginy, mógłby w takim wypadku nieść zupełnie

inną nowinę.

– Jak więc możemy służyć ci lepiej? – zapytał Malchus.


– Trzeba nauczyć się używać narzędzi, które mamy pod ręką – odparł

Hannibal, przebiegle się uśmiechając.

Znów udało mu się wszystkich oczarować – pomyślał Hanno, zerkając

na skupionych wokół Hannibala oficerów. On sam czuł łaskotanie

w żołądku, przepełniał go zachwyt i uwielbienie do swojego przywódcy,

który zawsze miał asa w rękawie.

– Wielu waszych żołnierzy po bitwie zabrało kolczugi martwym

Rzymianom. To było rozsądne posunięcie. Jak wiecie, zarządziłem, aby

z pól bitew zbierano również tarcze i miecze poległych. – Hannibal

uśmiechnął się, widząc zaskoczenie w oczach zebranych. – Właśnie tak.

Powinniście nauczyć swoje oddziały posługiwania się pilum, krótkim

mieczem, i tarczami używanymi przez legionistów. Jeśli nie możemy

pokonać Rzymian dzięki falandze, to pobijemy ich, przekształcając naszych

Libijczyków w legionistów. Potem pomaszerujemy na południe.

Mieszkańcy południowej części półwyspu, podobnie jak Galowie, nie darzą

Rzymu zbytnią sympatią. Co więcej, tamtejsze ziemie są urodzajne, dzięki

czemu uzupełnimy zapasy żywności. Kiedy legiony znów staną nam na

drodze, będziemy dowodzić lepiej odżywionymi i lepiej przygotowanymi

do walki żołnierzami. I będziemy mieć u swojego boku więcej sojuszników.

Hanno chłonął ostrożne śmiechy i szepty podekscytowanych oficerów.

Uśmiechał się i udawał, że słucha ojca, który klarował coś synom. Na

południe. Jak daleko na południe? Do Kapui? Pomyślał o Aureli. „Mam

nadzieję, że wrócisz cały i zdrowy” powiedziała do Kwintusa. Potem

popatrzyła na niego i szepnęła „Ty też”. Serce łomotało mu w piersi, gdy

odpowiadał jej „Wrócę. Któregoś dnia”. Hanno myślał, że nie będzie

w stanie spełnić tej obietnicy przez wiele lat, o ile w ogóle mu się to

kiedykolwiek uda. Skomplikowane uczucie, jakim darzył Aurelię,

zagrzebał głęboko w sercu. Teraz czuł jednak, że ten płomień staje się coraz
silniejszy. O bogowie! Jak dobrze byłoby znów ją zobaczyć. Ta wizja mogła

się ziścić, mimo że był w pełni świadom grożących mu niebezpieczeństw.

Od razu poprawił mu się humor. Radością napełniała go również myśl, że

pozna dalsze losy Suniego.

Apeniny, Via Latina, na południowy wschód od Rzymu

Uwagę Kwintusa przyciągnął nagły wybuch wesołości. Mimo

panujących ciemności ujrzał w oddali zarysy namiotów manipułów.

Pomarańczowe plamki ognisk wskazywały położenie każdego

contubernium. W nikłym świetle mógł też dostrzec połyskujące w mroku

oczy mułów w zagrodach. Gdyby chciało mu się policzyć, bezbłędnie

wskazałby nawet swój namiot. Jego towarzysze, nie, poprawił się

w myślach, jego ludzie siedzieli przed namiotami, rozmawiając i pijąc nie

najwyborniejsze wino, które udało im się kupić lub ukraść tego dnia. Nie

miał jakoś ochoty się z nimi bratać.

Dziesięcioosobową sekcją velites powinien był dowodzić Urceus, ale

odniósł tak poważne rany, że musiał zostać w Ocriculum, gdzie

pomaszerowały niedobitki znad Jeziora Trazymeńskiego. Objął tam nad

nimi dowództwo nowy wódz, Kwintus Fabiusz Maksimus, któremu

panikujący senatorowie powierzyli funkcję dyktatora. W efekcie na

dowódcę jednostki Coraks wybrał Rutilusa, ale jeszcze bardziej

zaskakujące było awansowanie Kwintusa na dowódcę „piątki”. Kiedy ten

zaprotestował, Coraks kazał mu się zamknąć, twierdząc, że na to zasłużył.

Kwintus nie opierał się długo po pierwszym spojrzeniu na nowych,

kompletnie zielonych rekrutów, którzy wyglądali na nieźle wystraszonych.

Sam dopiero przed tygodniem zyskał prawo do ozdobienia hełmu wilczą

skórą.

Pominięty przy awansach Macerio dyszał zazdrością. Kwintus mógł się

zatem zakładać, że z jego strony może się spodziewać wszystkiego, co


najgorsze. Rutilus był teraz jedynym przyjacielem Kwintusa w jednostce,

choć on też ostatnio raczej trzymał z Sewerusem, jednym z nowych

welitów. Kwintus rzadko go teraz widywał, niemal wyłącznie wtedy, gdy

tworzyli kolumnę marszową. Fabrycjusz przeżył ostatnie starcia. Kwintus

dowiedział się tego po kilku skrytych wypadach do linii namiotów

kawalerii. Nie mógł jednak tak po prostu wybrać się do niego na

przyjacielską pogawędkę.

Ponieważ nie miał z kim szczerze porozmawiać, polubił samotność.

Godziny po służbie stały się jego ulubioną częścią dnia. Gdy tylko zjadł

wieczorny posiłek, zwykle uciekał na wały obozu, gdzie znajdował

odrobinę spokoju i ciszy. Dopóki nie wchodził w drogę dyżurnemu

oficerowi, bo wartownicy mu nie przeszkadzali.

W ciemnościach nocy mógł pogrążać się w rozpaczy i pielęgnować

poczucie winy. Chociaż od porażki nad Jeziorem Trazymeńskim minęło już

kilka tygodni, konsekwencje tych wydarzeń długo do niego nie docierały.

Wbrew wszelkim przeciwnościom Coraks przeprowadził swój oddział

szczęśliwców przez pierścień wrażych wojsk. Ponad pięć tysięcy

legionistów, którzy podążali za nimi, nie miało już tyle szczęścia. Jeśli nie

liczyć kilku wyższych oficerów, większość z nich została zwyczajnie

wybita do nogi. Myśl o tych wszystkich ofiarach wywoływała w nim tylko

palącą wściekłość. Żałował Wielkiej Dziesiątki. To był dobry chłopak.

Jednak największy smutek oraz największe wyrzuty sumienia odczuwał

wówczas, gdy myślał o Calatinuszu.

Jego przyjaciel nie żył. Nie mogło być inaczej. Straszliwe wieści

nadeszły kilka dni po bitwie. Cztery tysiące jeźdźców Serwiliusza zostało

unicestwionych w kolejnej pułapce zastawionej przez armię Hannibala. Na

wieść o porażce Flaminiusza drugi konsul wysłał swoich kawalerzystów na

rozpoznanie przedpola. Wpadli w zasadzkę i zostali praktycznie wyrżnięci.


Już sama myśl o tym, co się z nimi stało, sprawiała, że przytłoczonemu

wyrzutami sumienia Kwintusowi robiło się niedobrze. Mimo że ojciec

rozkazał mu wracać do domu, powinien być z Calatinuszem i resztą.

Okazało się, że jego przyjaciel przeżył rzeź nad Trebią tylko po to, by

zginąć kilka miesięcy później. Uważał, że to przejaw okrucieństwa bogów.

Świadczyło też o tym, jak potrafią być kapryśni.

Kwintus Fabiusz Maksimus zdawał się myśleć podobnie. Gdy tylko

został ogłoszony dyktatorem, nakazał kapłanom, aby poszukali przydatnych

wskazówek w Księgach Sybilli. Powołanie dyktatora – człowieka, któremu

na krótki czas powierzano największą władzę w republice – zdarzało się

rzadko. Podobnie do ksiąg zaglądano tylko w wyjątkowych

okolicznościach, gdy republika stawała na krawędzi największego kryzysu.

Odprawiano niezliczone rytuały, składano ofiary i przysięgi, aby zyskać

przychylność bogów.

W taki sposób nie sprawimy, że Hannibal zniknie – pomyślał Kwintus

posępnie. Ten drań wciąż pogrywa sobie z nimi, jak chce. Ostatnio

dowiedzieli się, że Kartagińczyk spustoszył połowę Apulii. Te wieści były

już wystarczająco złe same w sobie, ale Kwintus zastanawiał się, jakie

konsekwencje będzie miało poprowadzenie przez Hannibala armii przez

Apeniny do Kampanii? Fabiusz rozkazał opuszczać nieobwarowane miasta

i gospodarstwa znajdujące się najbliżej wroga. Cały dobytek i niezebrane

plony miały zostać zniszczone. Kwintus nie potrafił jednak wyobrazić sobie

matki pozostawiającej dom, a co dopiero pozbywającej się zapasów zboża

i wina. Była na to zbyt uparta. Zamknął oczy i zobaczył bandę

Numidyjczyków – takich jak ci, na których urządzili zasadzkę –

najeżdżających ich wiejską willę. Znów odezwało się w nim poczucie winy,

że nie posłuchał ojca. Jowiszu, nie pozwól, żeby nasz majątek został

zniszczony! – błagał tak żarliwie, jak tylko potrafił. Oczywiście nie usłyszał
ani nie zobaczył niczego, co można by uznać za odpowiedź. Jak zwykle.

Chciał wykrzyczeć swoją frustrację, przeklinając bogów, ale się nie

odważył. Czy opuścili Rzym już na zawsze? Tak to wyglądało. Kwintus

zastanawiał się, czy nie wysłać matce listu z ostrzeżeniem, nawet jeśli

ojciec już to zrobił. Dzięki temu Aurelia i matka dowiedziałyby się też, że

żyje. Nie mógłby jednak napisać im, że dołączył do welitów. Pomyślałyby,

że jest jeszcze większym tchórzem. Ta myśl tylko pogłębiła jego frustrację.

– Wiedziałem, że cię tu znajdę – powiedział Rutilus miękkim głosem,

a mimo to Kwintus drgnął zaskoczony.

– Na czeluści Hadesu! Skradasz się jak kot.

– Potrafię poruszać się cicho, jeśli tylko chcę. – Jego przyjaciel

wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Potrzebujesz towarzystwa?

– Sewerus nie będzie za tobą tęsknił? – obruszył się Kwintus

– Śpi.

– Mogłem się domyślić. Tylko dlatego tu jesteś.

Rutilus szturchnął go w ramię.

– Wiesz, jak to jest z pierwszą miłością, gdy nigdy nie masz dosyć tej

drugiej osoby. Każdą wolną chwilę chcesz spędzać właśnie z nią.

– Słyszałem coś o tym… – Kwintus czuł na sobie wzrok Rutilusa, ale

nie odwrócił głowy, by na niego spojrzeć. Wpatrywał się w mrok daleko za

wałami, zły na siebie za to, że żywi urazę do Rutilusa i Sewerusa. I użala

się nad sobą, że sam nigdy nie był zakochany.

– Nigdy nie byłeś z kobietą?

– Tego nie powiedziałem – rzekł, myśląc tęsknie o Elirze, atrakcyjnej

niewolnicy służącej w jego domu, z którą często sypiał. – Nigdy żadnej nie

kochałem. To wszystko.

– Kiedyś to spotka również i ciebie. Gdy trafi cię strzała Erosa, twoje

życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem.


– Na pewno nie stanie się to, dopóki toczy się ta przeklęta wojna.

– Kiedy jest się w armii spotkanie kobiety, z którą chce się spędzić

życie, nie jest prostą sprawą – zgodził się Rutilus. – Zawsze mógłbyś

spróbować, jak to jest z mężczyznami…

Kwintus się odwrócił. Szeroki uśmiech Rutilusa rozzłościł go jeszcze

bardziej.

– Przestań robić sobie ze mnie żarty!

– Przepraszam. Chciałem tylko poprawić ci humor.

Kwintus nie odpowiedział. Stali w milczeniu. Na niebie błysnęła

spadająca gwiazda. Zgasła zupełnie jak Calatinusz – pomyślał smutno.

– Powiedz, co cię tak przybiło? – zapytał Rutilus po chwili. – Po to tu

przyszedłem.

Kwintus się uspokoił. Rutilus był przecież jego dobrym przyjacielem.

– Musisz przysiąc, że nikomu nie powiesz.

– Twój sekret jest ze mną bezpieczny.

– Nikomu, nawet Sewerusowi. Mówię poważnie, Rutilusie.

– Co się stało? Zgwałciłeś westalkę? – zapytał Rutilus wesoło, ale

zorientował się, że Kwintus nie jest w nastroju do żartów.

– No dobrze, przysięgam na Jowisza, Junonę i Minerwę.

– Nie nazywam się Crespo. – Odwołanie do świętej triady dodało mu

otuchy, więc postanowił otworzyć się przed Rutilusem. – Nazywam się

Kwintus Fabrycjusz.

Mimo panującego wokół półmroku dostrzegł zaskoczenie na twarzy

Rutilusa.

– Dlaczego użyłeś fałszywego imienia, zaciągając się do piechoty?

Popełniłeś jakieś przestępstwo?

– Można tak powiedzieć. Służę… służyłem w jeździe, ale kilka

miesięcy temu ojciec rozkazał mi, abym wrócił do domu. Nie zwolniono
mnie z kawalerii, więc zaciągając się do welitów, złamałem pierwszą

przysięgę.

– Jesteś ekwitą? – Rutilus wytrzeszczył oczy.

– Ciiiiii!

Rutilus podszedł bliżej.

– Dlaczego, na bogów, chciałeś zostać welitą?

– To skomplikowane. – Ściszając głos, Kwintus szybko streścił mu

powody swoich decyzji.

– To ci dopiero historia! – skwitował Rutilus.

– Myślisz, że bogowie mnie ukarzą? – Poczucie winy jeszcze nigdy nie

ciążyło Kwintusowi tak bardzo, jak w tej chwili. – Formalnie cały czas

jestem żołnierzem jazdy.

– Bogowie już sobie z ciebie zadrwili, pozwalając ci wstąpić do velites!

– Pytam poważnie.

– A ja odpowiadam poważnie. Jeśli bogowie nie widzą i nie rozumieją,

że lojalnie służysz Rzymowi, to nie ma już dla nas nadziei.

– Powinienem był służyć w jeździe Serwiliusza. I być tam, kiedy wpadli

w zasadzkę. Mój dobry przyjaciel Calatinusz nie żyje, Rutilusie. I ja też nie

jestem godzien, aby chodzić po ziemi.

– Ale twój ojciec rozkazał ci wracać do domu, czyż nie?

– Tak – zgodził się cicho Kwintus.

– Więc i tak nie mógłbyś walczyć ramię w ramię z Calatinuszem.

A nawet gdybyś był ze swoim przyjacielem, nie opuściłbyś go, wiedząc

o zasadzce, prawda?

– Oczywiście, że nie! Nigdy nie zostawiłbym Calatinusza samego

w chwili próby.

– Przestań więc się winić. Kto wie, może jutro zginiesz w jakiejś

kolejnej bitwie? I to nie ty wybierzesz, kiedy i jak to się stanie.


Kwintus podniósł głowę i spojrzał na gwiazdy.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz.

– Na pewno mam rację, więc się rozchmurz – zarządził Rutilus. Uniósł

bukłak z winem, który do tej pory ukrywał za plecami. – Wypijmy toast,

wspominając twojego przyjaciela Calatinusza.

Wino było najprawdopodobniej kradzione, ale Kwintusa to nie

obchodziło. Wziął bukłak i ostrożnie wylał odrobinę na ziemię, odprawiając

libato. Jednocześnie zmówił krótką modlitwę za Calatinusza.

– Za wszystkich tych, którzy zginęli nad jeziorem. – Pociągnął spory

haust wina, delektując się uczuciem błogiego ciepła spływającego aż do

żołądka. Bez słowa oddał bukłak Rutilusowi. Wymieniali się nim przez

jakiś czas, wspominając zmarłych i rozkoszując się ciszą.

– Często myślałem, że twój akcent świadczy o lepszym pochodzeniu –

powiedział w końcu Rutilus. – Nie miałem jednak pojęcia, że jesteś

szlachetnie urodzony. I że przyjaźnisz się z jednym z tych guggasów!

– Nie mów tak o nim – odpowiedział ostro Kwintus, pamiętając, że sam

obrażał w ten sposób Hanno.

– Daj spokój! Wszyscy Kartagińczycy to gugga.

– Nie! To obraźliwe określenie oznacza przecież małego szczura,

Rutilusie. Nie pamiętasz? Przebywałem z Hanno przez prawie rok i wierz

mi, że na pewno nie można go tak nazwać.

Opowiedział o Flakkusie i zasadzce, w której zginął niedoszły mąż jego

siostry.

Rutilus się zamyślił.

– Kiedy mężczyzna woli innych mężczyzn od kobiet, często spadają na

niego gromy. Zawsze tego nienawidziłem. Zapewne to samo dotyczy

Kartagińczyków. Hanno udowodnił, że jest człowiekiem honoru,


pozwalając odejść wolno tobie i twojemu ojcu. Zatem trudno nazwać

Kartagińczyków zwierzętami, co?

Kwintus poczuł dziwną ulgę, słysząc, że nie tylko on potrafi mówić

o Hanno z szacunkiem.

– Nie. Są naszymi wrogami, ale też wartościowymi ludźmi.

– Co zrobisz, jeśli jeszcze kiedyś go spotkasz na swojej drodze?

– Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.

– Ale jeśli?

– Zabiję go, tak jak on zabiłby mnie – odparł Kwintus stanowczo.

W głębi duszy nie był przekonany, że mógłby to zrobić, ale nie zamierzał

się do tego nikomu przyznać.

– Bogowie sprawią, że nie będziesz musiał – wymamrotał Rutilus

i szturchnął Kwintusa. – W życiu bym nie pomyślał, że będę służył z kimś,

kogo szwagier był takim ważniakiem!

– On nie był moim szwagrem. Małżeństwa nie zawarto.

Rutilus jakby go nie usłyszał.

– Brat nowego magister equitum spokrewniony ze skromnym welitą.

Pomyśl tylko!

Kwintus chciał zaprotestować, ale uznał, że nie warto. Ostatnimi czasy

słyszał imię Marka Minucjusza Rufusa wystarczająco często, nie myślał

jednak o powiązaniach rodzinnych. On i Kajusz Minucjusz Flakkus byli

braćmi. Teraz i na najbliższe sześć miesięcy Rufus stał się drugą osobą

w republice. Podlegał tylko Fabiuszowi, dyktatorowi.

– Nie zastanawiałem się nad tym. – Znów poczuł się winny, myśląc

o społecznych i politycznych korzyściach wżenienia się Aurelii w tak

potężną rodzinę.

– Będziesz musiał mnie przedstawić – zażartował Rutilus.

Kwintus w końcu się roześmiał.


– Powiedziałem ci przecież, Aurelia nie wyszła za Flakkusa, więc nie

jestem spokrewniony z rodziną Minucii.

Rutilus parsknął rozbawiony.

– Nawet gdybyś był z nim spokrewniony, założę się, że nie

przedstawiłbyś mu swoich obecnych kompanów. Możesz sobie wyobrazić

kogoś tak ważnego, jak Minucjusz Rufus, ucinającego sobie pogawędkę

z kimś takim jak ja?

– Nie mogę nawet wyobrazić go sobie rozmawiającego ze mną. Tak czy

inaczej to się nigdy nie wydarzy. Mam tylko nadzieję, że Minucjusz Rufus

ma więcej oleju w głowie niż Flakkus. Bo ten okazał się ostatecznie

aroganckim głupcem. To on wymyślił cały ten bezsensowny patrol.

– Cieszmy się zatem, że to Fabiusz mu rozkazuje, a nie odwrotnie –

powiedział Rutilus jakby odrobinę zaniepokojony.

– Mówią, że jako dziecko nie rozwijał się za szybko. Teraz jest znany ze

swej nadmiernej ostrożności – powiedział Kwintus, powtarzając plotkę,

którą usłyszał. – Ale był dwa razy konsulem i raz dyktatorem. Powinien

poradzić sobie z utrzymaniem Minucjusza Rufusa w ryzach.

– Oczywiście! – Rutilus po raz kolejny uniósł bukłak z winem – Za

naszego nowego dyktatora! Niech sprawdzi się jako zdolny przywódca

i utalentowany wódz, który poprowadzi nas do zwycięstwa nad

Hannibalem!

– Jak najszybciej! – dodał Kwintus, myśląc znowu o swojej matce

i siostrze.

– Coraks twierdzi, że ludzie mówią, iż Fabiusz jednak nie będzie się

spieszył. Z tyloma żółtodziobami w armii i niewystarczającą liczbą

jeźdźców dążenie do bitwy byłoby szaleństwem. Plan zakłada wyłapywanie

kartagińskich podjazdów plądrujących nasze ziemie. Coraks uważa, że

uderzenie w żołądek wroga jest prawie tak samo skuteczne jak pokonanie
go w walce. A na pewno nie tak niebezpieczne. Nie mam zamiaru się z nim

spierać.

Kwintus już o tym słyszał. Mimo trudności w znoszeniu tej pasywnej

strategii nie sposób było nie zgodzić się z logiką Fabiusza i Coraksa.

Pamiętał, co jego ojciec mówił o hellenistycznej teorii prowadzenia działań

wojennych, której zasad przestrzegali wspaniali wodzowie, tacy jak

Aleksander Wielki. Jeśli generał nie jest pewny zwycięstwa, to powinien

unikać konfrontacji do czasu, aż jego siły wzrosną. Istniało jednak ryzyko,

że ta strategia bardzo wydłuży działania wojenne i prędzej Fabiusz oraz

Minucjusz będą musieli zrzec się swoich urzędów, niż dojdzie do bitwy.

– Bogowie! Sprawcie, aby Hannibal pozostał na wschód od Apeninów –

wymamrotał Kwintus. Czuł na sobie pytający wzrok Rutilusa. – Pochodzę

z okolic Kapui. Moja matka i siostra zostały w naszym rodzinnym

gospodarstwie.

– Jeśli Hannibal przedostanie się przez góry, twoja matka opuści waszą

posiadłość i schroni się za murami Kapui. Tam będzie bezpieczna.

– Nie znasz mojej matki. Jest uparta jak osioł.

– Twój ojciec zapewne ją jakoś ostrzegł.

– Mam taką nadzieję.

– Dlaczego sam się do niej nie odezwiesz? – zapytał Rutilus,

wyczuwając, że Kwintus się waha – Napisz jej, że walczysz w szeregach

socii, czy coś takiego. Nawet jeśli twój ojciec dowie się o tym od niej, nie

będzie miał przecież czasu, aby szukać cię w każdej jednostce armii.

To nie jest głupi pomysł – pomyślał Kwintus.

– Nawet jeśli ją ostrzegę, to jeszcze nie znaczy, że mnie posłucha.

– Nie, ale jest taka szansa. A na pewno i ty poczujesz się lepiej. Napisz.

– Dziękuję, Rutilusie – powiedział Kwintus z wdzięcznością. Jego

przyjaciel miał rację. Powinien działać, zamiast pogrążać się w rozpaczy.


Bał się o matkę i Aurelię tak bardzo, że gdy o nich myślał, czuł kulę strachu

rosnącą w żołądku.
Rozdział IX

W pobliżu Kapui

dy mury Kapui nikły w oddali, Aurelia znów zaczęła się

G zastanawiać, czy aby na pewno postępuje słusznie. Zrobię to, bo

tak chcę! – wściekała się sama na siebie za swoją niepewność.

Moja matka może iść sobie do Hadesu! Jeden z dwóch niewolników

Martialisa rzucił jej pytające spojrzenie, ale gdy zgromiła go wzrokiem, od

razu spuścił głowę. Ta dwójka zdecydowała się jej towarzyszyć poza

bezpiecznymi murami miasta dzięki groźbom, a także udawanej przez nią

pewności siebie. Miała nadzieję, że wystarczy jej samozaparcia i zdąży

dotrzeć do gospodarstwa, zanim się zbuntują. Aurelia znów żałowała, że

w mieście nie ma Gajusza. Pewnie nie wahałby się ani chwili i towarzyszył

jej w drodze. Nie. Dobrze, że go nie ma. Mam poślubić Lucjusza. Lepiej nie

narażać się na więcej pokus. Poza tym Gajusz opuścił Kapuę już dawno

temu, został wysłany z oddziałem do wzmocnienia sił Fabiusza. Lucjusz

pojechałby z nią, gdyby tylko o to poprosiła, ale nie chciała jego

towarzystwa. To między innymi ze względu na niego zdecydowała się na tę

eskapadę.

Gdyby tylko matka z takim uporem nie dążyła do zaskarbienia sobie

przychylności ojca Lucjusza! Ostatnimi czasy Atia zachowywała się jak

pies, któremu trafiła się smakowita kość. Za kilka miesięcy Aurelia poślubi

Lucjusza. Ta świadomość wywoływała u niej tylko zrezygnowanie. Ojciec


dał im swoje błogosławieństwo, więc nie mogła już nic zrobić, ale

postanowiła przynajmniej jak najlepiej wykorzystać ostatnie miesiące

względnej wolności. Jako małżonka Lucjusza będzie żyła zgodnie

z zasadami ustanawianymi przez męża. To może być jedyna sposobność,

aby odwiedzić miejsce, gdzie dorastała, i swobodnie rozkoszować się

wspomnieniami chwil spędzonych tam z Kwintusem, a także – była gotowa

się do tego przyznać – przywołać w pamięci obraz Hanno. Wpadła na ten

pomysł po tym, czego dowiedziała się minionej nocy. Od czasu

zakończonej prawdziwą katastrofą próby podsłuchania rozmowy matki

z Phanesem Aurelia stała się prawdziwą mistrzynią w tej dziedzinie. Atia

i Martialis zwykle rozmawiali wieczorami, kiedy ona powinna już być

w łóżku. I właśnie wczoraj wieczorem dokonała przerażającego odkrycia.

Okazało się, że pożyczka Martialisa wystarczy jedynie na dwie miesięczne

raty dla Phanesa. Martialisowi było niezmiernie przykro. Wielokrotnie

przepraszał Atię. Z trudem panował nad emocjami:

– Nie mam już więcej pieniędzy, które mógłbym ci pożyczyć, pani.

Usłyszawszy odpowiedź matki, Aurelia zagryzła wargi z wściekłości.

Atia stwierdziła bowiem, że jeśli Fabrycjusz im nie pomoże, co wydawało

się mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę to, że znajdował się w bliżej

nieokreślonym miejscu, depcząc po piętach armii Hannibala, gospodarstwo

będzie musiało zostać sprzedane lub przepisane na Phanesa. W związku

z uwarunkowaniami politycznymi i ekonomicznymi w tym czasie upadało

wiele podobnych majątków, zatem bardziej prawdopodobne wydawało się

to drugie rozwiązanie. Naprawdę mało w tym momencie brakowało,

a Aurelia wybuchłaby płaczem. Przez nią Phanes wkrótce wejdzie

w posiadanie gospodarstwa ojca. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie

udałoby się nasłać na lichwiarza jakiegoś mordercy, ale nie miała

najmniejszego pojęcia, jak załatwia się takie sprawy. A ponadto nie


dysponowała żadnymi pieniędzmi, którymi mogłaby zapłacić zabójcy.

Westchnęła ciężko. Jej rodzina wkrótce straci wszystko, a ona nic nie może

zrobić.

– Dokąd właściwie jedziemy, panienko? – spytał starszy z dwóch

niewolników, zgarbiony już nieco mężczyzna o niezbyt świeżym oddechu.

Jego towarzysz, smagły Iber z wąsem, również odwrócił się ku niej

z pytaniem w oczach.

– Do gospodarstwa należącego do mojej rodziny – zbyła go krótkim

wyjaśnieniem. – To niedaleko.

– Czy pan wie, że tam się udajemy?

– Oczywiście, że tak! – skłamała bez mrugnięcia okiem. – Zresztą, jakie

to ma znaczenie! Kazał wam towarzyszyć mi wszędzie i dbać o moje

bezpieczeństwo, prawda?

– Ale to dotyczyło Kapui. – Starszy niewolnik wyglądał na

nieprzekonanego.

– Nie przypominam sobie, aby Martialis mówił, że nie mamy opuszczać

miasta – syknęła, doskonale wiedząc, że tak właśnie było. To dlatego

chciała dotrzeć do wschodniej bramy możliwie najwcześniej, gdy Martialis

wciąż jeszcze wylegiwał się w łóżku. Teraz też zapewne dopiero się

przeciąga, ale na szczęście oni znajdują się już ponad milę od murów

miasta. – Mylę się?

– Noo… nie, panienko – odparł niewolnik ponurym głosem.

– Zalecam zatem mniej bezczelności. Wolę, żebyście więcej uwagi

poświęcali otoczeniu. Z powodu wojny na szlakach kręci się więcej

latrones. Miejcie oczy szeroko otwarte, pałki w pogotowiu i wypatrujcie

bandytów.

Starszy niewolnik spojrzał niepewnie na swojego towarzysza, ale

zacisnął usta i nie odezwał się więcej.


I dobrze – pomyślała Aurelia, wbijając pięty w boki muła, na którym

jechała. To powinno sprawić, że przez kilka mil będzie spokój. Potem

powiem im, że już niedaleko. Gdy nabiorą odwagi, aby zadać mi kolejne

pytanie, będziemy praktycznie na miejscu. Starała się nie myśleć o sporym,

gęstym lesie, do którego dotrą po jakichś pięciu milach i przez który będą

musieli przejechać. Często zdarzały się w nim napady na podróżujących.

Uniosła odważnie brodę. Podczas licznych wypraw do miasta jej rodzina

nigdy nie natknęła się w drodze na zbójów. Nawet gdyby ktoś obserwował

ich zza drzew, dwaj uzbrojeni w pałki, dobrze zbudowani niewolnicy są

w stanie zniechęcić każdego do ryzykownego napadu.

Pomyślała z żalem, że czułaby się bezpieczniej w towarzystwie

Kwintusa. Mogła tylko o tym pomarzyć. Nie miała pojęcia, gdzie on się

teraz znajduje. Była jednak przekonana, że żyje. Dowiedziała się, że

szczęśliwie nie poległ w czasie ostatnich wielkich bitew

z Kartagińczykami, i tylko to uchroniło ją przed popadnięciem w czarną

rozpacz. Półtora miesiąca po bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim dostali od

niego list, który bardzo zaskoczył zarówno Aurelię, jak i jej matkę. Aurelia

rozpłakała się ze szczęścia, gdy Atia czytała go na głos. Nie obchodziło jej,

że Kwintus pokłócił się z Fabrycjuszem i zamiast wrócić do domu, wstąpił

do kontyngentu socii. Liczyło się tylko to, że nie zginął. Kwintus pisał:

„Nie mówcie ojcu. Nie znajdzie mnie, choćby bardzo się starał”. Chociaż

oczywiste było, że Atia nie aprobowała działań syna, nie potrafiła ukryć

radości na wieść o tym, że jest cały i zdrowy. Zdawało się nawet, że wzięła

sobie do serca ostrzeżenie Kwintusa, który namawiał ją do opuszczenia

gospodarstwa, nawet jeśli jej zdaniem nie było to konieczne. Jednocześnie

robiła wszystko, aby przyspieszyć przygotowania do małżeństwa, więc

może jednak nie było niczego dziwnego w tym, że nie wróciły już do

majątku po konfrontacji z Phanesem. Gospodarstwo znajdowało się za


daleko od Kapui, aby mogła bez przeszkód na bieżąco kontaktować się

z ojcem Lucjusza. Pewnie dlatego zostały w domu Martialisa. Gdy Aurelia

wyraziła zaniepokojenie w związku z powierzeniem całej

odpowiedzialności za gospodarstwo Sycylijczykowi, Atia zbyła ją

stwierdzeniem, że Agesandros świetnie sobie poradzi z utrzymaniem

w ryzach niewolników i zabezpieczeniem funkcjonowania domostwa.

Aurelia wolała trzymać się od nadzorcy jak najdalej. Agesandros zabił

Suniatona z zimną krwią, dlatego bała się przebywać z nim sama. Za

bardzo ją przerażał. Uczynił to rzekomo po to, aby chronić rodzinę, ale tak

naprawdę wszystko sprowadzało się do głębokiej nienawiści, jaką odczuwał

wobec Kartagińczyków. A Suni nic mu nie zrobił! Był łagodny i nawet nie

planował zostać żołnierzem. Nie zginąłby, gdybym trzymała gębę na kłódkę.

Gdy myślała o tym, że to przez nią Suniaton stracił życie, ogarniało ją

przemożne poczucie winy.

Podróż wydawała się ciągnąć bez końca. Temperatura rosła, gdy słońce

wspinało się coraz wyżej na błękitnym niebie, niesplamionym żadną

chmurką. Stola przykleiła się jej do pleców. Skóra spływała potem.

Żałowała, że nie zabrała żadnego nakrycia głowy. Jej muł był najbardziej

upartym zwierzęciem, z jakim kiedykolwiek miała do czynienia. Nie dał się

przekonać do przyspieszenia kroku, wlókł się powoli, ledwo stawiając nogę

za nogą. Niewolnicy jeszcze raz spróbowali się jej sprzeciwić, ale po

krótkiej dyskusji zrezygnowali i teraz człapali z nieszczęśliwymi minami

niewiele żwawiej od muła. Trzeba jednak powiedzieć, że wszystkie te

niedogodności rekompensował Aurelii widok niemal bezludnej okolicy.

Mijali wiele gospodarstw sąsiadów rodziny Aurelii. Zwykle na tych

polach wrzała praca i kręciło się mnóstwo niewolników. Dzisiaj nie było na

nich żywej duszy. Większość pszenicy i jęczmienia została już zebrana,

a w wielu miejscach ziały plamy czarnej, osmalonej ziemi. To oznaczało, że


duża część zbiorów została spalona. Jak widać, niektórzy sąsiedzi

postanowili wykonać rozkazy Fabiusza – pomyślała Aurelia z pogardą –

chociaż w promieniu wielu mil od Kapui nie ma jeszcze ani jednego

kartagińskiego żołnierza. Nie była jednak do końca ze sobą szczera.

Wydawało się bowiem, że tylko wyrokom Fortuny zawdzięczają, iż

oddziały najeźdźców plądrowały ziemie na północy i na zachodzie.

Cieszyła się, że zatrzymały się z matką w Kapui, mieście o potężnych

kamiennych umocnieniach i wysokich murach. Lucjusz mawiał, że nawet

jeśli Hannibal świetnie radzi sobie w polu, nie dysponuje odpowiednimi

machinami oblężniczymi, a bez nich nie ma szans na zdobycie miasta

wielkości Kapui. Jednak któregoś dnia Martialis powiedział coś, co

wstrząsnęło Aurelią do głębi. Stwierdził cicho, że Hannibal nie zdobędzie

miasta, chyba że otrzyma pomoc z wewnątrz. Przywykła do traktowania

tego starszego przyjaciela rodziny jak obywatela Rzymu, ale on przecież

pochodził z lokalnego ludu Osków, który zamieszkiwał te ziemie od setek

lat i dopiero kilka pokoleń wcześniej sprzymierzył się z Rzymem.

– O czym mówisz, panie? – spytała wtedy Martialisa.

– To tylko takie głupie utyskiwania starca – tłumaczył się Martialis,

przywołując na usta przepraszający uśmiech.

Aurelia chciała wierzyć w to, że Kapuańczycy nigdy nie zdradzą

Rzymu. Inne założenie wydawało się jej po prostu niedorzeczne.

Niemniej przez cały ostatni odcinek podróży w jej głowie kłębiły się

pełne niepokoju myśli dotyczące kartagińskiego najazdu. Poczuła ulgę, gdy

w końcu w oddali zamajaczył znany zarys willi i budynków gospodarskich.

Ku jej zaskoczeniu przy bramie zewnętrznej gospodarstwa natknęli się na

jednego z pasterzy z kilkoma dużymi psami myśliwskimi, uzbrojonego

w łuk, leżący na podorędziu na jego kolanach. Okazało się, że Agesandros

uzbroił niewolników i rozstawił ich na skraju gospodarstwa. Mieli podnieść


alarm w razie dostrzeżenia jakiegokolwiek wrogiego oddziału. Jeden gwizd

oznaczał niewielką grupę i wzywał wszystkich do chwycenia za broń. Dwa

gwizdy były sygnałem, że mają do czynienia z większą liczbą wrogów

i najlepiej będzie poszukać schronienia w lesie. Aurelia po przybyciu do

willi nie dała po sobie poznać, że zaradność Agesandrosa zrobiła na niej

duże wrażenie. Zamiast tego skinęła mu poważnie głową, tak jakby sama

planowała wprowadzenie podobnych środków ostrożności.

– I twoja matka, panienko, na pewno wie, że tu jesteś? – Agesandros

był wyraźnie zaskoczony jej widokiem.

– Wie – odpowiedziała i to wcale nie było kłamstwo. Atia pewnie już

znalazła jej list. Mogła się tylko modlić, że stało się to na tyle późno, iż

wysłanie za nią pościgu uznała za bezcelowe.

– To do niej niepodobne, że pozwala podróżować swojej córce

samotrzeć, ochranianej jedynie przez dwóch niewolników. Czasy zrobiły się

niebezpieczne. Z każdej strony pojawić się mogło zagrożenie. Nawet

legioniści nie powinni czuć się pewnie.

– Nie moją rolą jest kwestionować decyzje matki. – Te słowa znaczyły

mniej więcej to samo, co: I ty też nie powinieneś ośmielać się tego robić.

– Jak długo zamierzasz tu zostać, panienko? – Agesandros chyba

zrozumiał, co chciała powiedzieć, dlatego wolał zmienić temat.

Aurelia w pierwszej chwili żachnęła się, ale zaraz uznała, że to wcale

nie było nierozsądne pytanie.

– Tylko jedną noc. – Jeśli zostanie dłużej, może być pewna, że zjawią

się po nią posłańcy matki. Chciała uniknąć sytuacji, w której zostałaby siłą

zmuszona do powrotu do Kapui. Nie zdziwi się, jeśli następnego poranka

spotka się z Atią w połowie drogi. Jednak nawet to nieprzyjemne spotkanie

będzie lepsze niż sytuacja, w której Agesandros byłby świadkiem jej

upokorzenia. Spojrzała na Sycylijczyka uważnie, dostrzegając jego


zaciekawienie. Niech się zastanawia, dlaczego tu jestem – pomyślała

przekornie. To nie jest jego sprawa! Wkrótce i tak dowie się o moich

nowych zaręczynach, najprawdopodobniej od niewolników Martialisa.

– W tym czasie lepiej, żeby panienka trzymała się blisko domu.

– A dlaczegóż to? – zdziwiła się szczerze, czując, jak krew burzy się jej

na myśl o nowych zakazach. Miała zamiar wybrać się na polanę, gdzie

Kwintus uczył ją posługiwać się mieczem.

– Czy naprawdę muszę to wyjaśniać? Tydzień temu został splądrowany

i spalony majątek położony w odległości dziesięciu mil na południe.

Dopiero pojawienie się silnego patrolu powstrzymało te małe szczury przed

złupieniem innych posiadłości w okolicy. Później jednak nasi żołnierze

odeszli, co oznacza, że niebezpieczeństwo ataku jest obecnie większe niż

kiedykolwiek wcześniej. Bogowie tylko wiedzą, jaki los zgotowaliby ci

zwyrodnialcy samotnej kobiecie w lesie.

– Kim jesteś, żeby mi czegokolwiek zakazywać? Zrobię, co będę

chciała!

– Znasz historię mojej rodziny. – Aurelia zdumiała się, widząc, że

Agesandros wcale się na nią nie zezłościł. W jego ciemnych oczach pojawił

się ból. – Nie pozwolę, żeby to samo stało się z tobą. Nie zniósłbym tego.

Nie mówiąc już o tym, co twoi rodzice uczyniliby mi za to, że do tego

dopuściłem.

Aurelii nagle zrobiło się trochę żal Agesandrosa. Podczas poprzedniej

wojny z Kartaginą jego żona została zgwałcona i zamordowana przez

kartagińskich żołnierzy, którzy nie oszczędzili nawet jego małych dzieci. To

nie usprawiedliwia zabicia Suniego z zimną krwią! – za chwilę w duchu

wybuchła gniewem. Uniesiony podbródek Sycylijczyka mówił jej, że byłby

gotów zatrzymać ją w domu nawet wbrew jej woli. Poczuła dziwny chłód

na plecach. A może ma rację i powinnam być bardziej ostrożna?


– Dobrze. Nie będę się oddalać od domu.

Agesandros spojrzał na nią podejrzliwie, a potem skinął głową

z zadowoleniem.

Patrzył na ciągnący się po jego prawej stronie z północy na południe

masyw Apeninów. W jasnych promieniach słońca ich stoki wydawały się

pokryte marmurkowym kobiercem brązowych, zielonych i szarych łatek.

Przywykł do tego widoku i w pewnym sensie go pokochał, mimo że to nie

była Kartagina. To nie był jego dom. Okoliczne tereny rolnicze zupełnie nie

przypominały jego ojczyzny, gdzie na próżno szukać wielkich łańcuchów

górskich. Na południu i na zachodzie wznosiły się podobno jakieś góry, ale

Hanno nigdy ich nie widział. Tymczasem w Italii, gdzie się nie obrócił,

zawsze na horyzoncie pojawiało się jakieś pasmo górskie. Nawet tutaj, po

jego lewej stronie, ku morzu, też od czasu do czasu teren wznosił się i jakiś

szczyt piął się ku niebu. Odkąd przeprawili się przez Apeniny, codziennie

mieli takie widoki. Pobliską górę, dominującą nad okoliczną równiną,

nazywano Wezuwiuszem. Większość szczytów w tej okolicy była od niego

niższa, a na płaskim, otwartym terenie położonych było wiele gospodarstw

rolniczych. Teren robił się płaski z każdą milą, schodząc ku morzu,

oddalonym o dzień jazdy na zachód. Dotąd Hanno nie miał okazji

specjalnie przyglądać się okolicy, ale ta wydawała mu się znajoma. I nie

bez powodu. Gospodarstwo Fabrycjusza położone było nie dalej niż

dziesięć mil stąd. Wygląda na to, że moje życie zatoczyło pełny krąg. Gdy

ostatnim razem przebywał na tych ziemiach, był zbiegiem, ratującym swoje

życie. A teraz jest jednym z żołnierzy armii inwazyjnej i dowodził prawie

dwustoma włócznikami.

Jakaś jego część aż rwała się do majątku Fabrycjusza, by sprawdzić, czy

nie ma tam Aurelii. I żeby zabić Agesandrosa. Pokazać wszystkim, że nie

jest żadnym niewolnikiem. Inna jego część cieszyła się jednak, że Zamar,
charyzmatyczny oficer jazdy, któremu towarzyszył podczas tego patrolu,

uznał to za zbyt ryzykowne posunięcie. Jego zwiadowcy donosili

o obecności oddziałów wroga na północy. Rzymianie zaczęli stosować

nową taktykę, polegającą na zasadzaniu się i niszczeniu niewielkich

oddziałów plądrujących okolicę. Zamar nie chciał, aby podległe mu

oddziały podzieliły straszliwy los wielu innych patroli. Zgodnie

z rozkazami Hannibala mieli postępować bardzo ostrożnie. Ich wódz

twierdził, że rozwaga jest najlepszą zaletą męstwa. Wcześniej tego samego

dnia Zamar zwołał naradę, podczas której Hanno i Mutt zgodzili się, że

następnego dnia rano powinni rozpocząć przemieszczanie się w kierunku

głównych sił. Najwyższy czas. Ich misja zakończyła się sukcesem. Uniknęli

kontaktu z rzymskimi jednostkami, ich muły uginały się pod workami

zboża, amforami wina i oliwy, ponadto zebrali stado liczące pięćset owiec

i sto sztuk rogacizny i przetrzymywali je w tymczasowych oborach

w pobliżu obozu. Jego ludzie zabili sporo rolników, ale niewiele kobiet

i dzieci. O ile się orientował, gwałty na kobietach były raczej wyjątkiem niż

regułą w jego oddziale. Wszystko to składało się na nie lada wyczyn.

Hanno skrzywił się do swoich myśli. Powinien być zadowolony. A nie

był. Najrozsądniej było opuścić te okolice i nie oglądać się za siebie. Jeśli

tak zrobię, już nigdy nie zobaczę Aurelii. Nie zapytam, co się stało z Sunim.

Przez cały dzień bił się z myślami, gdyż świadomość tego była niczym

denerwujący kamień w tykwie obijający się o jej ścianki. Znów spojrzał

tęsknie na północ. Przecież szansa, że ją tam spotkam, jest niewielka!

Przeważająca część gospodarstw na tych terenach została porzucona. To nie

ma znaczenia. Zdecydował. Jeśli nie spróbuje, zawsze będzie tego żałował.

Jeżeli pożyczy konia od Zamara, obróci migiem. Z powodu zawieruchy

wojennej okoliczne drogi były puste. Po zmroku gwiazdy i księżyc dają

wystarczająco dużo światła, aby dość swobodnie poruszać się drogą


prowadzącą do Kapui. Skrzyżowanie, gdzie skręca się do gospodarstwa

Fabrycjusza, było dość charakterystyczne. Nie jest w stanie też pomylić

samego majątku. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wróci przed świtem. Poza

Zamarem i Muttem nikt nawet tego nie zauważy. Na tę myśl Hanno

uśmiechnął się szelmowsko. Nie był tak podekscytowany od czasu… Nie

potrafił sobie przypomnieć od kiedy.

Tego popołudnia bogowie uśmiechali się do Hanno, bo po opuszczeniu

obozu szybko pokonał duży dystans. Po drodze natknął się tylko na

jakiegoś kapłana na mule i jego ucznia, który dreptał za nim w kłębach

kurzu. Obaj obrzucili Hanno podejrzliwym spojrzeniem, ale na jego

serdeczne pozdrowienie kapłan wymamrotał pod nosem jakąś odpowiedź

i już więcej nie zawracał sobie nim głowy. Nie zatrzymali się, aby

porozmawiać. Dobrze, że ubrałem się w bardziej znoszone rzeczy i wziąłem

nierzucającego się w oczy konia. Jeśli ktoś nie przyjrzał mu się uważnie,

nie był w stanie rozpoznać w nim Kartagińczyka. Wprawdzie podejrzane

było już to, że podróżuje samotnie, gdy większość ludzi przy zdrowych

zmysłach zamyka się w domach na cztery spusty, ale jaki samotny żołnierz

wroga trzymałby się utartych szlaków?

Do rozstajów dróg dotarł jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Brama

gospodarstwa Fabrycjusza oddalona była o jakieś pół mili. Hanno

wyobrażał sobie, że wjeżdża na koniu i kieruje się prosto do domu, chociaż

wiedział, że to niemądry pomysł. Jeśli Agesandros pilnuje gospodarstwa,

a nie było powodu, aby myśleć, że jest inaczej, potraktuje go raczej

oszczepem, a nie dobrym słowem. Zrobi najlepiej, jeśli ostatni odcinek

pokona pieszo. Kępa szakłaku i jałowca w miejscu, gdzie przebiegała

granica między majątkami, była idealnym schronieniem dla konia. Potem,

z ręką na głowni miecza, zaczął skradać się przez pola w stronę

gospodarstwa Fabrycjusza, docierając do ścieżki prowadzącej do willi.


Gdy ujrzał zarys budynków gospodarczych na końcu linii cyprysów,

dotarła do niego wyjątkowość tej sytuacji. Serce waliło mu w piersi jak

oszalałe, ale zmusił się, aby zwolnić kroku. Jeśli gospodarstwo nie jest

opuszczone, Agesandros z pewnością wystawił strażników. Albo wypuścił

psy! O wiele za późno przypomniał sobie o wielkich psach myśliwskich,

które Fabrycjusz używał do polowań. Ogromnych, wytresowanych bestiach

wielkości dzika, z równie nieokiełznanym temperamentem. Zazwyczaj

wypuszczano je na noc. Poczuł pot spływający po plecach. Dlaczego

wcześniej nie pomyślał o tych cholernych psach? Rozerwą go na strzępy!

Rozglądał się na wszystkie strony, zastanawiając się, ile zostało mu do

ścian budynków. Kilkaset kroków, nie więcej. Od strony willi nie dobiegały

żadne dźwięki. Jeśli wróci po swoich śladach, istnieje duża szansa, że zdąży

uciec. Zawrócił. Zrobił jednak nie więcej niż kilkanaście kroków i zamarł

na moment. Czy naprawdę jesteś takim tchórzem? Dotarłeś tak daleko,

a nawet nie sprawdzisz, czy nie ma tu Aurelii? Przełknął ślinę, pozbywając

się guli strachu, która podeszła mu do gardła. Psy zwykle biegały

w pojedynkę lub w parach. Jeśli któryś z nich zaatakuje, po prostu zabije

jednego, a potem drugiego. Jeśli będzie miał odrobinę szczęścia. Sprawdził,

czy miecz wychodził łatwo z pochwy, i zawrócił, znów zbliżając się do

skrytych w cieniu budynków.

Bez problemu dotarł do ostatnich cyprysów. Ich gałęzie poruszały się

lekko z delikatnym skrzypieniem. Pamięć przywołała obraz z przeszłości.

Ostatni raz stał tu w ciemnościach wtedy, gdy Kwintus uwolnił go z celi.

Ten dług został spłacony! Teraz jest wrogiem – krzyczała jakaś jego część

umysłu. Więc dlaczego próbujesz zobaczyć się z jego siostrą? – dopytywała

druga, bardziej racjonalna. Na to pytanie Hanno nie potrafił odpowiedzieć.

Czuł, że musi to zrobić, choć nie wiedział dlaczego.


Nagle dostrzegł jakiś ruch w cieniu budynków gospodarczych i willi.

A potem głośne skomlenie wyraźnie pobudzonych psów! A więc

niechybnie gospodarstwo nie zostało porzucone. Skulił się, przylgnąwszy

do pnia najbliższego cyprysa.

– Hej, Zeus! Do nogi. Mars! Macie ochotę dziś w nocy podokazywać,

co? – Stłumiony rechot. – Wy zawsze tak samo chętne. Niedźwiedź i Kieł

zwykle trzymają się z tyłu. Liczycie, że dostaniecie jeszcze po kawałku?

Przepraszam, że was rozczaruję, chłopcy, ale dziś nie będzie specjalnego

traktowania. Nie dostaniecie nic aż do rana. Głód sprawia, że wyostrza się

wam węch, o ile się w tym orientuję…

Znam ten głos! – uzmysłowił sobie Hanno z mieszaniną zdziwienia

i gniewu. To cholerny Agesandros!

– Dobrze, chłopcy. Już dobrze. Pozwólcie mi tylko wypiąć łańcuchy

i będziecie mogli sobie pobiegać.

Szlag! Hanno przeklinał własną głupotę. Wystawił swoje szczęście na

zbyt wielką próbę. Psy są tak blisko, że po kilku chwilach wychwycą obcy

zapach. Zaczął wycofywać się tyłem. Im dalej będzie, zanim zostaną

spuszczone, tym lepiej. Jeśli bogowie spoglądają jeszcze na niego

przychylnie, może wyślą je w inną stronę. Jeden z psów szczeknął, a jego

zdjął strach. Na próżno się łudzi. Złapał za gałąź najbliższego cyprysa,

świadomy, że cokolwiek by nie zrobił, to i tak nie ma sensu. Psy bez

wątpienia wyczują go i na drzewie. A kiedy pojawi się pod nim

zaciekawiony Agesandros, zmusi go do zejścia na ostrzu włóczni.

Wycie, a potem kolejne. Stracił nadzieję, wspinając się po konarze.

Tanit! Nie opuszczaj mnie teraz! Nie pozwól mi tak głupio umrzeć. To była

instynktowna reakcja, gorąca modlitwa, nawet jeśli nie spodziewał się

odpowiedzi. Ale bogowie nie interweniowali w ten sposób w ludzkie

sprawy. Przynajmniej tak wynikało z jego doświadczenia.


– Agesandrosie?

Zamarł. Nie. Nie może być.

– Co robisz na zewnątrz, Aurelio? Jest późno.

Aurelia tu jest? Hanno omal nie spadł z drzewa, uświadomiwszy sobie,

co się dzieje.

– Chcę jeszcze trochę odetchnąć wieczornym powietrzem.

– Miałem właśnie spuścić psy na noc.

– Czy to nie może poczekać?

– Lepiej bym się czuł, gdyby pilnowały obejścia…

– Kiedy tu siedzę, one kręcą się tylko przy mnie, mając nadzieję, że

dostaną jakiś smakołyk. Proszę, Agesandrosie, zaraz się stąd zabiorę.

Krótka pauza.

– Dobrze. Wezmę je na razie do klatek. Znajdziesz mnie w moim

pokoju, gdy zdecydujesz się wrócić do domu.

– Dziękuję.

Hanno był tak zaskoczony, jakby sama Tanit kazała Sycylijczykowi

usunąć psy z jego drogi. Patrzył z zachwytem na plecy Agesandrosa, który

wracał na podwórze. Jednocześnie trudno mu było uwierzyć w tak

szczęśliwy przypadek, sprawiający, że ona jest tu akurat tej samej nocy,

kiedy postanowił odbyć tę niebezpieczną wyprawę. Że właśnie w tym

momencie, gdy on wciąga powietrze do płuc, Aurelia stoi nieopodal,

niecałe dwadzieścia kroków od niego. Pragnął ją zawołać. Jak miałby to

zrobić, żeby nie ściągnąć sobie na głowę kłopotów? I co miałby jej

powiedzieć? Nie spodziewa się, że on czai się w cieniu. Zaskoczona

najpewniej zawołałaby wtedy Agesandrosa, który spuściłby psy.

Spojrzał na nią znowu i poczuł ulgę, widząc, że zmierza w jego

kierunku. Gdzie się wybiera? Zeskoczył lekko na ziemię, dbając o to, aby

zrobić to jak najciszej. Położył miecz na ziemi i czekał. Kiedy znalazła się
bardzo blisko, błyskawicznie jedną ręką objął ją w talii, a drugą zasłonił

usta, szepcząc do ucha:

– Nie krzycz. To ja, Hanno!

Wierzgała i kręciła się w jego uścisku, ale on nie zamierzał jej puścić.

– Przysięgam. To ja, Hanno. Jestem tu. Chciałem się z tobą zobaczyć.

Jeszcze raz spróbowała się uwolnić, ale już jakby mniej zdecydowanie.

Nagle Hanno poczuł, jak ciepłe są jej plecy i pośladki przyciśnięte do jego

ciała. Pod dłonią miał jej piersi unoszące się przy oddechu. Czy skropiła się

perfumami? Nieoczekiwanie zalała go fala pożądania, a potem ogromne

zakłopotanie. Bez zastanowienia uwolnił ją z uścisku i zrobił dwa kroki do

tyłu, drżąc na całym ciele.

Obróciła się, otwierając usta z zaskoczenia.

– Ha… Hanno?!

Postąpił krok do przodu, żeby mogła mu się lepiej przyjrzeć.

– Tak. – Nie potrafił wydusić z siebie nic więcej.

– Ale co? Gdzie? Jak się tu dostałeś? – Aurelia bezładnie wyrzucała

z siebie kolejne słowa.

– Na koniu. – Ta odpowiedź była tak głupia, że sam zaczął się z niej

śmiać. – Z obozu. Mój oddział stacjonuje raptem dziesięć mil stąd.

– Bogowie! Macie na nas napaść? – W jej głosie pojawiło się

przerażenie.

– Nie, nie! Oczywiście, że nie. Aurelio, ja nigdy…

– Przepraszam… – weszła mu w słowo. – Słyszałam wiele strasznych

opowieści.

– Wiem. Przykro mi. – Chciał tłumaczyć, że Rzymianie w czasie

poprzedniej wojny robili to samo, a nawet jeszcze gorsze rzeczy, ale

uświadomił sobie, że to nie ma sensu.


– Wojna przynosi nieszczęścia – stwierdziła smutnym głosem. – Ale nie

chcę teraz o tym mówić. Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś! Akurat wtedy,

gdy wybrałam się na jeden dzień do domu. Od niedawna na stałe

przebywamy w Kapui. Twój widok… To nieoczekiwane, ale wspaniałe!

Modliłam się za ciebie.

– Ja za ciebie też. – Hanno wciąż nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Uśmiechali się do siebie, nagle onieśmieleni, bo tak wiele zmieniło się

od czasu, gdy ostatnio się widzieli.

Stała się kobietą. Piękną. Nie mógł wiedzieć, że Aurelia również

myślała o tym, jak zmężniał.

– Czy Kwintus żyje? Dostałaś od niego jakąś wiadomość?

– Tak. Ma się dobrze. Dowiedziałyśmy się, że wpadłeś na niego nad

Trebią i pozwoliłeś jemu i naszemu ojcu odejść wolno. – Jej głos zadrżał

lekko. – To było wspaniałomyślne.

– Przynajmniej tyle mogłem uczynić, aby odwdzięczyć się za to, co on

zrobił dla mnie. A co z Fabrycjuszem?

– Codziennie dziękuję bogom, że jego też oszczędzili. I proszę, aby jak

najdłużej się nim opiekowali.

– Niech tak będzie. – Poprosił w myślach o to samo dla swojej

rodziny. – Nie zamierzałem zabić Flakkusa. – Hanno czuł, że powinien jej

to wyjaśnić. – Ale moi bracia nie zgodzili się na wypuszczenie i jego.

Mieliśmy rozkazy, aby zabić wszystkich, którzy wpadną w nasze ręce. –

Przypomniał sobie niechęć, jaką odczuwał, gdy dowiedział się, że Flakkus

miał poślubić Aurelię.

– Nie winię cię za to. Tak naprawdę poczułam ulgę – szepnęła. –

Właściwie go nie znałam. Spotkaliśmy się tylko raz.

– Zasługujesz na lepszego człowieka niż Flakkus – stwierdził

szorstko. – Może na kogoś takiego jak Suni. Dawno opuścił chatę pasterza?
Nie odpowiedziała od razu. Hanno zaczął wyrzucać sobie brak taktu.

– Przepraszam, jeśli cię obraziłem. Chodzi o to, że Suni jest łagodnym

człowiekiem – tłumaczył się niezręcznie. – Byłby dla ciebie dobrym

mężem. – Ciągle nic nie mówiła. Hanno poczuł się nieswojo. – Aurelio?

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Jak wyjaśnić…

– Co takiego?

– Suni…

– Nie! Nie mów mi, że nie żyje? To niemożliwe. – Zachwiał się.

– Tak mi przykro, Hanno.

– Przecież z jego nogą było coraz lepiej! – zawołał, podnosząc głos.

– Ciii… Ktoś usłyszy.

Hanno odetchnął głęboko.

– Miał tylko kuleć i to wszystko… – wyszeptał. – Co się stało, na

Melkarta?

– I wszystko szło dobrze. Suni wyruszył w drogę na wybrzeże. Ale jego

rana się otworzyła i wrócił… Agesandros… – drżącym głosem

wypowiedziała ostatnie słowo.

– Agesandros? – mruknął z niedowierzaniem. – Czy ten sukinsyn

natknął się na Suniego?

– To moja wina. Zabrałam ledwo żywego Suniego do willi. Nie

powinnam była.

– Nie ponosisz za to winy. Umarłby w chacie, gdybyś go stamtąd nie

zabrała.

– Nie słyszałeś, co powiedziałam? Gdybym nie wymówiła jego imienia

przy Agesandrosie, on nigdy by się nie zorientował. Suni mógłby żyć. –

Wybuchła płaczem.

Chwycił ją w ramiona.
– To musiało być głupie przejęzyczenie, nic więcej. Każdy może

popełnić taki błąd. Poza tym dobrze znasz Agesandrosa. Wcześniej czy

później pewnie i tak odkryłby prawdziwą tożsamość Suniego.

– Przez cały czas byłam taka przerażona. – Przysunęła się bliżej,

przyciskając głowę do jego piersi. – Później, gdy Suni odszedł, było jeszcze

gorzej. Agesandros nie miał powodu, aby mnie skrzywdzić, ale wtedy

wcale nie byłam tego taka pewna.

– Powinienem tam pójść i po prostu go zabić – powiedział Hanno,

zaciskając zęby z wściekłości.

– Nie, proszę. Nie. Dał broń wszystkim mężczyznom spośród

niewolników. Przynajmniej trzech pilnuje samego podwórza. Nie

przeżyłabym, gdybyś teraz zginął, kiedy właśnie praktycznie wróciłeś

z martwych.

Hanno wątpił, czy zwykli niewolnicy pracujący na roli mogliby się

z nim mierzyć, ale płynące z serca ostrzeżenia Aureli sprawiły, że nie ruszył

się z miejsca.

– Pewnego dnia ten zawszawiony kundel będzie musiał zapłacić za to,

co zrobił.

– Bogowie tego dopilnują.

A raczej ja – pomyślał Hanno ponuro. W żadnym razie nie mógł

pozwolić, aby zamordowanie jego najlepszego przyjaciela uszło

Agesandrosowi na sucho. Już zastanawiał się nad tym, czy napaść na

gospodarstwo, gdy Aurelia wyjedzie, szybko jednak odrzucił tę myśl. Znał

wielu przebywających tu niewolników i kiedyś się z nimi przyjaźnił. Jeśli

nie chce, żeby duża ich część pożegnała się z życiem, będzie musiał

trzymać swoich żołnierzy jak najdalej od tego miejsca.

– Tak się cieszę, że cię widzę.


Hanno ponownie skupił całą swoją uwagę na Aurelii. Spoglądała na

niego z tak bliska, że widział każdy szczegół jej twarzy. Czarne loki na

policzku. Jej oczy wpatrzone w jego. Rozchylone wargi. Pulsującą na szyi

tętnicę. To było hipnotyzujące przeżycie. Poczuł wielką ochotę, aby ją

pocałować.

– Gdy wyjechałeś z Kwintusem, a Suni odszedł, czułam się taka

samotna. Z matką ciągle się kłóciłyśmy. Nie miałam nikogo, z kim

mogłabym zamienić słowo. Przez jakiś czas pojawiał się Gajusz, ale i on

później wyjechał z Kapui.

– Przyjaciel Kwintusa? Ten, który pomógł Suniemu uciec ze szkoły

gladiatorów?

– Tak. Służy w oddziałach posiłkowych jazdy. – Aurelia poczuła się

winna, że w ogóle wspomina o Gajuszu. Czy fantazjowała o nim, bo

myślała, że nigdy więcej nie zobaczy Hanno? Nie była pewna. W tej chwili

wiedziała tylko, że dobrze jest przebywać tak blisko tego przystojnego

Kartagińczyka, który stał się już prawdziwym mężczyzną. Była jednak

gorzko świadoma miejsca i czasu tego, co się dzieje, i to nie dawało jej

spokoju. Czy to miało jakiś sens? Trwała wojna. Hanno nie może z nią

zostać, a ona ma wkrótce wyjść za mąż za Lucjusza.

– Gajusz jest dobrym człowiekiem. Bogowie ochronią i jego. – Nie

wyglądało na to, aby to zapewnienie ucieszyło Aurelię. Hanno pochylił

głowę odrobinę niżej. Odrobinkę. Nie odsunęła się. – Czy wiesz, dlaczego

wróciłem?

– Dlaczego? – Jej oddech stał się szybszy i płytszy.

– Bo mnie o to prosiłaś. Pamiętasz?

– Oczywiście. Zasnęłam po twoim odjeździe zapłakana.

Hanno nie potrafił już dłużej się powstrzymywać. Wpił się w jej usta,

czując, jak roztapiają się pod słodkim naciskiem. Jego język zmierzał na
spotkanie jej języka. Całowali się długo i namiętnie, jednocześnie wędrując

dłońmi po swoich ciałach. Aurelia naparła na niego. Czuł jej piersi, brzuch

ocierający się o jego męskość. Złapał jej pośladki obiema rękami. Jęknęła

z rozkoszy. Mógł to zrobić – zerwać z niej suknię i posiąść ją tu i teraz. Nie

chciał jednak, aby to przebiegło w ten sposób. Zresztą dłuższe przebywanie

w tym miejscu było niebezpieczne.

– Ucieknij ze mną. Zdążylibyśmy dotrzeć do obozu przed świtem.

– Nie mówisz chyba poważnie! – Popatrzyła mu w oczy. – A jednak!

– Nigdy bym tego nie powiedział, gdybym tak nie myślał. – Gdy tylko

te słowa wyszły z jego ust, Hanno wiedział, że byłoby to totalne

szaleństwo. W obozie armii Hannibala przebywały wprawdzie kobiety, ale

były to zwykłe ladacznice. Aurelia nie przeżyłaby w takim miejscu.

Żołnierzom, a zwłaszcza oficerom, nie wolno było zabierać ze sobą kobiet.

Sam Hannibal dawał im przykład, gdyż na czas kampanii zostawił żonę

w domu. Dlatego Hanno odetchnął z ulgą, choć nie bez poczucia winy, gdy

Aurelia wyszeptała:

– Nie mogę z tobą jechać.

– Dlaczego nie?

– Podczas wojny nie ma miejsca dla kobiet w armii. Zwłaszcza gdy ta

kobieta wywodzi się z ludu wrogów.

– Byłabyś bezpieczna. Zabiłbym każdego, kto ośmieliłby się do ciebie

zbliżyć!

– Wiesz, że to się nigdy nie uda, Hanno. – Uśmiechnęła się na widok

jego niepewnego protestu. – Nawet gdybyś mógł mnie zabrać, nie

pojechałabym z tobą.

– Czemu? – Cofnął się. Mimo wszystko czuł się zraniony.

Milcząc, przesunęła jego rękę na swą lewą dłoń. Na trzecim palcu miała

pierścionek.
Zabrał szybko rękę z ciepłego metalu, jakby go parzył.

– Jesteś zaręczona? Jak to? Znowu?

– Tak. Matka to zorganizowała. Nazywa się Lucjusz Wibiusz Melito.

Jest dobrym człowiekiem.

– Kochasz go? – zapytał gniewnie.

– Nie! – Aurelia pogładziła go po policzku. – Tylko na tobie naprawdę

mi zależy.

– To dlaczego nie chcesz iść ze mną? – Hanno nie wiedział, czy Aurelia

będzie mogła kiedyś żyć szczęśliwie ze swoim mężem, ale nie potrafił

sobie wyobrazić, że decyduje się na życie z mężczyzną, którego nie kocha.

Aurelia cieszyła się, że półmrok ukrył rumieńce wstydu, które

zabarwiały teraz jej policzki.

– Jeśli nie poślubię Melito, mój ojciec będzie zrujnowany – wyjaśniła

półgłosem. – Jak widzisz, nie mam wyboru. Mamy długi. Gdy wżenię się

w potężną rodzinę, pożyczkodawca da nam spokój. Dzięki temu mój ojciec,

a może również Kwintus będą mieli dość czasu, aby awansować i zyskać

pewne przywileje. Potem oddamy wszystkie pożyczone pieniądze.

Hanno nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest to sposób zarobienia

pieniędzy o wątpliwej skuteczności. Chciał zapytać, co się stanie, jeśli

któryś z nich zginie? Ba! Zginąć mogą obaj!

– Te pieniądze, o których mówisz, zostały pożyczone od jednego

człowieka?

– Tak. Jednemu lichwiarzowi mój ojciec winien jest ogromną sumę. Ten

człowiek nazywa się Phanes.

– Szczur kanałowy… Szkoda, że go tu nie ma. Już ja bym go przekonał,

żeby zrezygnował z roszczeń.

– Dziękuję ci za te słowa. – Znów dotknęła jego policzka. – Ale nic nie

poradzisz. Nie mówmy o nim. Mamy niewiele czasu.


Hanno mruknął coś niewyraźnie i postanowił, że zapamięta to imię.

Aurelia jednak przyciągnęła go do siebie, sprawiając, że przestał myśleć

logicznie. Ich usta złączyły się w jeszcze jednym długim pocałunku. Jej

palce pieściły jego ramiona, szyję, a potem, zanim zdążył ją powstrzymać,

zniknęły pod tkaniną, która osłaniała bliznę. Zdrętwiała, gdy poczuła pod

opuszkami palców pomarszczoną skórę w miejscu oparzenia.

– Co ci się stało? Byłeś ranny?

Hanno poczuł tak dobrze znaną mu wściekłość. Chciał opowiedzieć jej,

co zrobił z nim Pera, ale po chwili uznał, że to nie ma sensu. Aurelia nie

miała z tym nic wspólnego, więc powiedział tylko:

– W pewnym sensie… Tak.

– Miałeś szczęście, że przeżyłeś… – Jej głos przepełniony był

smutkiem. – Rana w tym miejscu, no cóż…

– Nie była głęboka. Potrzebowałem tylko kilku dni, aby się zasklepiła. –

Pocałował ją znowu, a ona zareagowała z pełną żaru intensywnością, jakby

w ten sposób mogła zadośćuczynić za wyrządzoną mu krzywdę. Hanno

czuł wielkie uniesienie. Jej zapał współgrał z jego żądzą. Delikatnie

chwycił palcami tkaninę sukni i odsłonił jej ramiona, a potem przykrył

dłońmi niewielkie piersi. Pochylił głowę i objął ustami sutek.

– Bogowie… – dotarł do niego jej szept. – Nie przerywaj.

– Aurelia?!

Wołanie Agesandrosa wstrząsnęło nimi tak, jakby ktoś wylał na nich

niespodzianie wiadro zimnej wody. Hanno wyprostował się, klnąc jak

szewc. Zaczął szaleńczo obmacywać ziemię wokół siebie w poszukiwaniu

miecza. Zniknął w głębokim cieniu drzewa cyprysowego, podczas gdy

Aurelia próbowała zrobić porządek ze swoją suknią i odzyskać równowagę.

– Agesandros? Czy to ty?

– A któżby inny? Gdzie jesteś, panienko?


– Tutaj! – odkrzyknęła Aurelia, a potem odwróciła głowę, aby pożegnać

się z Hanno.

– Muszę iść. Spróbuję później wymknąć się z willi.

– Nie mogę czekać – powiedział zbolałym głosem. – Psy mnie zwietrzą.

– Dlaczego ukrywasz się pod drzewami? – pytał Agesandros.

– Ukrywam? Właśnie wracałam do domu – zawołała Aurelia wesoło.

Rzuciła Hanno spojrzenie pełne tęsknoty. – Chciałabym, aby to spotkanie

mogło trwać wiecznie – wyszeptała. – Niech bogowie nad tobą czuwają.

– Niech strzegą twoich kroków – odparł żarliwie Hanno.

– Będę go zagadywała najdłużej, jak się da, ale nie zwlekaj. Jeśli psy

wyczują twój zapach…

– Nie wyczują. Żegnaj, Aurelio. Zawsze będę cię pamiętał.

Przez chwilę odprowadzał ją jeszcze wzrokiem. Ale się nie odwróciła.

Potem cofnął się głębiej w cień. Gdy Agesandros zniknął mu z oczu, zaczął

biec. Mijając kolejne drzewa, walczył z pogłębiającym się smutkiem. Ta

wyprawa miała być ekscytująca. Radosna. Tymczasem okazało się, że

chwile spędzone z Aurelią przyniosły mu emocje rozdzierające serce.

Spotkanie z nią, tak nieoczekiwane, było niczym dar od bogów. Jednak

mimo tak wielu niemal boskich interwencji przysporzyło tyleż radości, co

goryczy i żalu. Dane im było spędzić ze sobą jedynie kilka chwil

i najwyraźniej nie będzie żadnego „i żyli razem długo i szczęśliwie”.

Aurelia wkrótce miała poślubić innego mężczyznę. Smutek szarpał jego

serce.

A Suni? Zawstydzony Hanno stwierdził, że myśli o Aurelii przesłoniły

te dotyczące śmierci przyjaciela. Mógłby zorganizować wszystko tak, żeby

zobaczyć ją jeszcze raz, ale czy to w ogóle miałoby sens? Wkrótce będzie

żoną innego mężczyzny i zacznie nowe życie. On natomiast nie może jej

niczego zaoferować, nawet wspólnego życia w obozie wojskowym.


Postanowił, że najlepiej będzie – zarówno dla Aurelii, jak i dla niego –

życzyć jej jak najlepiej i o wszystkim zapomnieć.

Gdy jednak wspinał się na płot oddzielający gospodarstwa, gdy szukał

konia i jechał przez noc z powrotem do obozu, utwierdzał się

w przekonaniu, że to niemożliwe. Odtwarzał w myślach każdą chwilę,

każdy dotyk, każde słowo, które wypowiedziała.

Wkrótce się przekonał, że to niespodziewane spotkanie stało się dla

niego czymś w rodzaju psychicznej tortury: miał chwilową przyjemność,

gdy myślał o ich bliskości, ale godzinami męczyła go świadomość, że to się

nigdy nie powtórzy. Po jego powrocie do obozu okazało się, że inne

oddziały miały przejąć zadania związane z zaopatrywaniem armii. Gdy

jednak Hannibal skierował główne siły na południe, na niesplądrowane

jeszcze ziemie, Hanno był już pewien, że pożegnał się z Aurelią na zawsze.

Od tego czasu znajdował pocieszenie albo w walce – co akurat wtedy

zdarzało się raczej rzadko, Rzymianie bowiem unikali potyczek – albo na

dnie amfory z winem.

Czasami żałował, że w ogóle wybrał się tamtej nocy do gospodarstwa

Fabrycjusza. Wolałby jej nie spotkać, nie poznać losu Suniego. Ale łapał się

też na myśli, że było warto. Gdzieś głęboko w jego sercu tlił się nikły

płomyk nadziei, podsycany wiarą, że może pewnego dnia bogowie pozwolą

mu zobaczyć Aurelię jeszcze raz, w innych, lepszych okolicznościach.

Płomień nadziei był tak delikatny, tak chwiejny, że dawał tylko niezwykle

ulotne wrażenie ciepła. Jednak dzięki niemu nabierał sił do życia. Żył

miłością. Miłością i nienawiścią. Niespełnionym pragnieniem zagłębienia

miecza w sercu takich ludzi, jak Agesandros i Pera.


Rozdział X

Dolina Volturnus, na północny wschód od Kapui, jesień

ejście do doliny miało szerokość około pół mili.

W Zalesione szczyty po obu stronach tworzyły coś w rodzaju

tunelu, w którym swobodnie hulał wiatr, smagający

nieustannie równiny Kampanii od strony morza. Zwykle w szczycie lata

zapewniał sporą ulgę od upału, ale w tym roku pogoda zmieniła się nagle,

zwiastując nadchodzącą wielkimi krokami jesień. Gdy robiło się ciemno,

temperatura błyskawicznie spadała, a bryza znad morza przynosiła

nieprzyjemny chłód. Okutany w płaszcz i ubrany w dwie tuniki Kwintus

cieszył się, że przynajmniej mógł rozpalić małe ognisko, przy którym teraz

kucał, aby rozgrzać skostniałe palce. Było jednym z wielu przy wejściu do

doliny, ale kilkaset kroków dalej, po jego prawej stronie, dywan ognisk

znikał jak ucięty nożem, nieckę bowiem, w której obozowali, opasywał

ciemny nurt rzeki Volturnus, biegnącej aż do samej Kapui i zachodniego

wybrzeża. Na myśl o rozpalonych ogniskach w tak odsłoniętym miejscu

Kwintus czuł się nieswojo, ale pocieszał się, że wykonywali jednoznaczne

rozkazy Fabiusza. Chociaż chwilami miał wrażenie, że jest kawałkiem

żelaza na kowadle tuż przed uderzeniem wielkiego młota, decyzja dyktatora

była przemyślana i uzasadniona.

W związku z tym, że Rzymianie zebrali plony i wywieźli z Kampanii,

co się dało, Hannibal musiał jeszcze raz pomaszerować ze swoją armią na


wschód. W okolicy nie było wiele traktów, którymi mógł się poruszać,

a Fabiusz blokował większe drogi. Duże siły zostały rozlokowane kilka

tygodni wcześniej przy Via Appia i Via Latina, a także na wylotach wielu

przełęczy. Kwintus należał do czterech tysięcy legionistów i welitów,

którzy zabezpieczyli jeden z takich ważniejszych szlaków prowadzących na

wschód. Zajmowali idealne pozycje obronne. Tymczasem główne siły

Fabiusza nadal deptały po piętach armii Hannibala przemieszczającej się po

równinach Kampanii, trzymając się górskich zboczy i zwykle unikając

większych starć. Dwa tygodnie, które Kwintus spędził w tym miejscu,

wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Chociaż znajdował się zaledwie

piętnaście mil od Kapui i niewiele dalej od domu rodzinnego, nie mógł

marzyć o tym, że zobaczy się z rodziną. Nikt nie dostawał nawet dziennych

przepustek, a z uwagi na czterokrotne zwiększenie liczby nocnych

wartowników, chwilowe nieuzasadnione „oddalenie się” od oddziału mogło

skutkować surową karą. Kwintus jednak w głębi duszy wiedział, że to nie

dlatego nie podjął próby takiej eskapady. Chociaż często myślał o tym, aby

wymknąć się na noc lub dwie, aby spotykać się z matką i Aurelią,

powstrzymywała go lojalność wobec Rutilusa i Coraksa, a nawet nowych

towarzyszy broni. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby przegapił wielką

bitwę. W tym momencie jego bliscy musieli już i tak schronić się za

murami Kapui. Z plotek krążących po obozie można było wywnioskować,

że okolica jest opuszczona. Świadomość tego była pocieszająca. Hannibal

natomiast nie zamierzał oblegać Kapui. Jeśli ich gospodarstwo nie zostało

napadnięte wcześniej, matka i siostra powinny być bezpieczne.

Czy to samo może powiedzieć o sobie i swoich towarzyszach?

Niezupełnie. Armia Hannibala rozbiła obóz niecałe dwie mile dalej, na

pobliskiej równinie. Na własne oczy widział długą kolumnę, której

przemarsz trwał całe popołudnie. Tysiące punkcików w oddali


świadczących o rozpalonych ogniskach dawało dobre wyobrażenie o sile

nieprzyjacielskich zastępów. Kwintus poczuł, że na myśl o tej potędze jego

żołądek zmienia się w bryłę lodu. Czy Kartagińczycy spróbują przebić się

przez przełęcz? A jeśli tak, to kiedy? Tego typu pytania zadawali sobie

chyba wszyscy jego towarzysze.

– Sporo ich, co? Dobrze, że przynajmniej nie jesteśmy tu tak całkiem

sami. Reszta armii znajduje się niedaleko – dodawał mu otuchy Rutilus,

który wracał właśnie z punktu obserwacyjnego pięćdziesiąt kroków przed

linią ognisk oddziału.

– Niby to wiemy… – mruknął Kwintus. – Chociaż wcale na to nie

wygląda. – Trudno było uwierzyć, że Fabiusz, jego cztery legiony

i podobna liczba żołnierzy sprzymierzonych oddziałów socii znajdowała się

bliżej niż wróg. Obóz rzymski wzniesiono na wzgórzu niecałą milę dalej.

– Masz zupełną rację. – Rutilus splunął w kierunku armii Hannibala.

– Dotrą na czas, jeśli zostaniemy zaatakowani – oświadczył Kwintus

z pewnością siebie, której w głębi serca wcale nie czuł. – Przygotowanie

takich sił do wymarszu trwa godzinami. Armia Hannibala pod tym

względem nie różni się od innych.

– To myślisz, że Fabiusz rzeczywiście będzie chciał walczyć? – Pytanie

Rutilusa podszyte było szyderstwem.

Kwintus dobrze wiedział, o co chodzi przyjacielowi. Przez całe lato

legiony Fabiusza tylko maszerowały i ćwiczyły, ćwiczyły i maszerowały,

wdychając pył i kurz z dróg, którymi podążały grasujące po okolicy

podjazdy Kartagińczyków. Większość żołnierzy nie mogła się doczekać

walki z najeźdźcami, którzy odważyli się wkroczyć na ich terytorium.

Przegrana bitwa nad Trebią stała się odległym wspomnieniem. Nawet

katastrofalna w skutkach bitwa nad Jeziorem Trazymeńskim nie

wydawała się aż tak straszliwą klęską, gdyż wszyscy tłumaczyli, że armia


przypadkowo znalazła się na niekorzystnym terenie i poszczególne

oddziały musiały walczyć z prawie dwukrotnie większymi siłami,

wchodząc do walki w różnym czasie. Wszyscy pocieszali się, że mimo

porażek w polu Fabiusz i Minucjusz, jego magister equitum, dowodzili

teraz ponad czterdziestoma tysiącami bitnych żołnierzy. Ludzie mówili: „To

więcej niż siły potrzebne do zmiażdżenia tych guggasów. Czas dać

Hannibalowi lekcję”. Kwintus sam łapał się na podobnych myślach.

– Ta przełęcz jest łatwa do obrony. Jeśli wróg rozpocznie atak, myślę, że

Fabiusz zdecyduje się stawić mu czoła. Nadszedł właściwy moment.

– Ha! Nie byłbym tego taki pewien. Stary Brodawczak chce uniknąć

konfrontacji bez względu na okoliczności. Nie ma dość zapału do walki.

Założę się o mój lewy półdupek, że…

– Że co, żołnierzu? – Z cienia, niczym duch, wyłonił się Coraks. Jego

oczy lśniły groźnym blaskiem.

– N-nic takiego, panie – odpowiedział natychmiast Rutilus.

– Czy mi się wydawało, czy nazwałeś konsula Fabiusza Verrucosus? –

Głos Coraksa był jedwabisty. Śmiertelnie jedwabisty.

– Ja… hmm… – Rutilus odchrząknął. Spoglądał to na Kwintusa, to na

centuriona. – Tak, panie. Mogłeś tak usłyszeć, panie.

Coraks, nie namyślając się długo, uderzył Rutilusa prosto w splot

słoneczny. Chłopak zwalił się ciężko na ziemię niczym worek zboża. Usta

Rutilusa otwierały się i zamykały. Z trudem łapał powietrze, jak ryba

wyrzucona na brzeg. Po jakimś czasie zaczął wciągać powietrze ze

świstem.

– Udam, że tym razem się przesłyszałem – warknął Coraks – ale jeśli

kiedykolwiek jeszcze usłyszę, jak obrażasz naszego dyktatora, każę cię

chłostać tak długo, że będziesz naprawdę bliski wyzionięcia ducha. Czy

wyrażam się jasno?


Rutilus nie potrafił wydukać nawet słowa, więc tylko skinął głową.

Coraks przeniósł wzrok na Kwintusa, który zmuszał się, aby nie drgnąć

pod jego spojrzeniem.

– Nie jesteś tak głupi, jak twój przyjaciel.

– Panie? – Skonsternowany Kwintus nie wiedział, do czego zmierza

oficer.

– Dostaliśmy rozkazy. Jeśli te małe szczury na nas ruszą, cała armia

wkroczy do bitwy. – Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. – Nie będzie

już żadnego cofania się.

– To wspaniała wiadomość, panie!

– No myślę! – Coraks rzucił Rutilusowi złe spojrzenie. – A ciebie, jak

już złapiesz oddech, chcę widzieć z powrotem na posterunku. I spędzisz

tam resztę nocy. – Kwintus zaczął się rozluźniać, uznając, że zagrożenie

minęło. Nieco za wcześnie, jak się okazało. – Możesz iść z nim, Crespo.

Przypilnujesz, żeby nie zasnął.

Kwintus wolał nie protestować. Spiorunował Rutilusa wzrokiem, gdy

centurion już od nich odszedł.

– Dzięki tobie odmrozimy sobie w nocy jaja. Dlaczego nie mogłeś

trzymać gęby na kłódkę?

– Przepraszam… – wymamrotał Rutilus. Nie oponował, gdy Kwintus

poradził mu zabrać na posterunek bukłak z winem, który trzymał na

specjalną okazję.

Nawet z winem – myślał niechętnie Kwintus – czeka nas długa noc.

Mimo przenikliwego zimna jeden z nich mógł od czasu do czasu trochę

się zdrzemnąć. Coraks raz czy dwa przyszedł sprawdzić ich, ale podczas

trzeciej warty stało się już jasne, że zostawił welitów samych sobie.

Kwintus nie był pewien, czy takie zamykanie oczu na chwilę ma w ogóle

sens, nawet jeśli łapało się kilka krótkich chwil snu na stojąco. Był tak
przemarznięty, że te chwile drzemki nie przynosiły mu żadnego

wytchnienia. Budził się za każdym razem, gdy silniejszy podmuch wiatru

szarpał jego płaszczem. Wino przez jakiś czas pomagało w zachowaniu

wrażenia ciepła, ale wkrótce trunek się skończył. Na początku rzucali

sprośnymi dowcipami, ale potem skończyła im się również wena. Rutilus

zmienił temat i zaczął opowiadać mu o Sewerusie i o tym, jak wiele ich

łączy. Kwintus – nadal wkurzony na Rutilusa – stwierdził wtedy ze złością,

że to zupełnie go nie interesuje. Próbował skoncentrować się na obrazie

ciepłego łóżka, które gdzieś tam czekało na niego w nieodległym przecież

domu, ale ta wizja wcale nie poprawiła jego samopoczucia. Nie uspokajała

go również myśl o bitwie, do której miało dość najprawdopodobniej

następnego dnia. Na domiar złego, okazało się, że obok nich swoje

stanowisko ma Macerio, który co jakiś czas pokazywał mu nieprzyzwoite

gesty lub pluł w jego kierunku. Kwintusowi z trudem przychodziło

ignorowanie tego drania. Po kilku godzinach czuł się naprawdę podle.

Twarz i stopy zdrętwiały mu z zimna, podobnie jak nogi, tam gdzie nie

okrywał ich płaszcz. Reszta jego ciała była w nieco lepszym stanie, choć

wcale nie było mu ciepło. Udawało mu się utrzymać ciepłotę w ruchu, a nie

wtedy, gdy stał w miejscu. Wpatrywał się w ogniska obozu, a po chwili nie

mógł opędzić się od jasnych plamek wirujących przed oczyma. Na myśl

o tym, że mógłby się teraz grzać przy jednym z nich, poczuł się znacznie

gorzej. Robił po kilka kroków w jednym kierunku, po czym zawracał

z grymasem złości zastygłym na twarzy, przenosząc wzrok na obóz wroga.

Pierwsze błyski światła przez kilka uderzeń serca w ogóle nie zwróciły

jego uwagi. Ale już po chwili zaskoczony Kwintus zamrugał. Czy to jakiś

namiot zaczął się palić? To się zdarzało. Ogień jednak szybko się

rozprzestrzeniał i Kwintus wiedział już, że się mylił. Żaden ogień nie

roznosił się z taką szybkością po całym obozie. O co tu chodzi, na Hades!


– Rutilusie? Widzisz to?

– Czy człowiek nie może się wyszczać w spokoju? – Rutilus obejrzał

się przez ramię. Po chwili jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Zaklął

pod nosem i zaczął szarpać bieliznę, żeby doprowadzić się do ładu, po

czym podbiegł do Kwintusa. – Jak myślisz, co się dzieje?

– Kartagińczycy przygotowują się do wymarszu – odpowiedział

Kwintus, gdy wreszcie uświadomił sobie, na co patrzy. – Wszyscy zapalają

pochodnie. – Wokół słyszał zaniepokojone głosy pozostałych wartowników.

Nikt się tego nie spodziewał. Rzymscy dowódcy rzadko decydowali się na

prowadzenie walk w nocy, więc nikt też nie spodziewał się takich działań

ze strony wrogów.

– Czy te kutafony nie mogą poczekać do rana! – krzyknął Rutilus,

stwierdzając to, co teraz wydawało się oczywistością. Już pędził

w kierunku namiotu dowódcy. – Powiadomię Coraksa!

Kwintus z coraz większą nerwowością obserwował rosnący dywan

pochodni. Tysiące ludzi. Czy to cała wroga armia, czy tylko jej część? Czy

oni właśnie przeprowadzali szybki atak na ich pozycje? Mogą się przebić!

Cztery tysiące żołnierzy blokujących przełęcz można porównać do

cienkiego plastra sera na pajdzie chleba. Jeśli Kartagińczycy będą poruszali

się wystarczająco szybko, nie było szans, aby Fabiusz z resztą armii dotarł

tu na czas. W najlepszym wypadku zostaną odepchnięci, w najgorszym –

zupełnie unicestwieni. Kwintus poczuł w brzuchu dobrze znaną kulę

strachu. Podobnie jak nad Jeziorem Trazymeńskim miał mdławą

świadomość bliskiej śmierci. Niedługo później, gdy pochodnie zaczęły się

poruszać, niemal poczuł ulgę. Śmierć, gdy nadejdzie, będzie szybka.

– Podstępne, parszywe kundle… – usłyszał głos Coraksa dochodzący

zza pleców. Kwintus nigdy chyba bardziej nie cieszył się na widok swojego

centuriona.
– Tak jest, panie. Rutilus pobiegł z raportem, gdy tylko zobaczyliśmy

światła.

– Są już dość blisko.

Kwintus znów poczuł zalewającą go falę nudności. Po chwili

uświadomił sobie, że linia pochodni wcale nie zmierza w ich kierunku.

Spojrzał w bok, próbując przebić wzrokiem ciemność.

– Grań! Oni kierują się prosto na grań, panie! – Stok po drugiej stronie

szczytu był mniej stromy. Kwintus zauważył to już wcześniej, zanim jego

oddział zajął pozycję. – Szlak z równiny na grzbiet między tą przełęczą

a następnym szczytem na północ nie jest trudny.

– Tak, wiem o tym. Stamtąd będą mogli podążyć dalej przez Apeniny.

Próbują nas oskrzydlić, co? – Coraks roześmiał się głośno. – Ten głupiec,

Hannibal, źle ocenił odległość. Jeśli ruszymy teraz, możemy obsadzić

najbliższy szczyt, a potem grzbiet, zanim dotrą tam jego oddziały. Nie

powinniśmy mieć trudności z obronieniem tego miejsca dzięki przewadze

wysokości. Powiadomcie resztę ludzi. Chcę, żeby czterech mężczyzn

z każdej piątki stawiło się na brzegu rzeki. Niech będą gotowi do wymarszu

tak szybko, jak to tylko możliwe. Ja za chwilę do was dołączę.

– Na rozkaz, panie.

Serce Kwintusa biło mocno w rezonującej głucho klatce piersiowej.

Zniknęło całe jego zmęczenie. Nawet nocny chłód przestał mu dokuczać.

Najpierw z Rutilusem zebrali znajdujących się najbliżej wartowników,

a potem przekazali rozkazy legionistom. Gdy nad brzegiem pojawili się

Coraks i Pullo oraz inni centurioni, żołnierze zostali już uformowani

w manipuły. Coraks skinął mu ledwo zauważalnie głową, a potem zwrócił

się do swoich ludzi.

– Wszyscy widzieliście, co się dzieje, chłopcy. Hannibal myśli, że jest

cwany. Sądzi, że śpimy! Zaskoczymy jego ludzi tak, że się nie pozbierają.
Kiedy dotrą do grani, będziemy na nich czekać. Mam rację?

– Tak jest!

– Fabiusz na nas liczy. Rzym spodziewa się, że zagrodzimy drogę tym

szczurom. Jeśli nie będą mogli się wydostać z Kampanii, zaczną głodować.

I wtedy zetrzemy ich z powierzchni ziemi!

Gdy ludzie wokół niego zaczęli skandować: „Roma! Roma!”, Kwintus

przypomniał sobie rozmowę o tym, że każda armia „maszeruje na

brzuchach”. Wszystko pięknie – pomyślał z odrobiną goryczy – tylko że

ziemią, która zostanie zdewastowana, jeśli Hannibalowi nie uda się

przedostać na drugą stronę pasma górskiego, będzie Kampania. Mój dom.

Jak dotąd obszar na wschód od Apeninów nie został ciężko doświadczony

przez wojnę. Może nie powinni zastępować Hannibalowi drogi? Kwintus

już na samą myśl o tym, że mogliby mu odpuścić, od razu poczuł wyrzuty

sumienia. Nadszedł czas walki. A nie uników, aby ocalić rodzinne ziemie.

– Crespo! Rutilus! – Coraks i inni centurionowie wezwali dowódców

sekcji welitów na krótką naradę. – Wy możecie przemieszczać się znacznie

szybciej niż hastati czy principes. Macie ruszyć natychmiast, jeszcze przed

resztą. Pędźcie jak wiatr. Chcę, żebyście za wszelką cenę dotarli na grań

przed Kartagińczykami. Zgotujcie im gorące powitanie. Zrozumiano?

– Na rozkaz! – odparł Kwintus, czując szybsze bicie serca. Wokół

słyszał pomruki zadowolenia innych welitów.

– To okazja, żebyś udowodnił, że nie jesteś głupcem, za jakiego cię

brałem – powiedział Coraks, patrząc na Rutilusa.

– Nie rozczarujesz się, panie – odparł Rutilus z wyrazem zaciętości na

twarzy.

– To na co czekacie? Ruszajcie!

Puścili się biegiem, aby jak najszybciej przekazać rozkazy. Kwintus

szybko wyjaśnił, czego oficerowie oczekują od welitów.


– Poproście Hermesa o pomoc w drodze na górę. Teraz bardziej niż

Kartagińczyków powinniście obawiać się skręcenia kostki. Przynajmniej na

razie. – Ta uwaga została przyjęta kilkoma stłumionymi rechotami, ale

Kwintus nawet się nie uśmiechnął. Nie skomentował też szyderczego

grymasu na pokrytej bliznami twarzy Macerio. – Mówię poważnie.

Uważajcie, gdzie stawiacie stopy. Jeśli z powodu upadku odłączycie się od

oddziału, będziecie zdani na siebie. Chcę, aby wszyscy z was byli zdolni do

walki, gdy dotrzemy do przełęczy. – Tym razem zobaczył pełne powagi

skinięcia głową, co go trochę uspokoiło. Spojrzał na Rutilusa. – Gotowy?

– Byłbym już w połowie wzniesienia, gdybyś tyle nie ględził.

– Wredna łajza!

– I za to mnie kochasz. Poczekam na ciebie na szczycie! – Rutilus bez

wątpienia chciał zaskarbić sobie przychylność Coraksa. Wkroczył w nurt

rzeki z włóczniami i tarczą w ręku. Jego ludzie natychmiast ruszyli za nim.

– Nie możemy pozwolić, aby nas wyprzedzili! Za mną! – krzyknął

Kwintus, po czym ruszył sprintem za Rutilusem, myśląc tylko o tym, aby

jak najszybciej znaleźć się na szczycie i zmierzyć z Kartagińczykami.

Na szczęście rzeczka sięgała zaledwie kolan. Mimo to chłód wody

poraził jego nerwy równie nieprzyjemnie, co uderzenie w twarz. Brodził

przez chwilę, ślizgając się na gładkich kamieniach na dnie. A potem szybko

znalazł się na drugim brzegu, gdzie wilgotna trawa muskała jego nogi obute

w sandały.

Biegli co tchu przez najbardziej płaską część doliny. Wkrótce dogonili

oddział Rutilusa. Jego welici zareagowali na wpół żartobliwymi obelgami.

Ludzie obrzucali się teraz niewybrednymi żartami na temat tempa marszu,

a Kwintus, mimo zdenerwowania, szczerzył zęby w uśmiechu. Bo wbrew

pozorom świadczyło to o wysokim morale oddziałów. Z każdym krokiem

podejście robiło się coraz trudniejsze. Gładki, trawiasty stok zmienił się
w stromiznę pełną karłowatych drzewek, krzewów i skał. Teraz musieli

przebijać się przez gęste zarośla i omijać większe głazy. Nisko na niebie

wisiał wielki pomarańczowożółty księżyc w pełni, zwiastujący zbliżającą

się jesienną równonoc, a nad ich głowami lśniły miriady gwiazd.

Wiele ryzykowali, nawet gdyby przemieszczali się wolniej, ale tempo

marszu sprawiało, że nie dało się uniknąć zadrapań i siniaków. Sypały się

przekleństwa ludzi, którzy przedzierali się przez raniące ciało ciernie lub

obijali sobie palce stóp. Kwintus od czasu do czasu słyszał, jak ktoś potyka

się i ląduje z jękiem na ziemi. Nie widział, kto upadł, i nie było czasu, aby

zatrzymywać się i pomagać pechowcom. Musiał myśleć, że to tylko lekkie

rany, bo na grani będzie się liczyć każda włócznia.

Przed dotarciem na szczyt prawie nie zauważał posiniaczonej goleni

i długiego krwawiącego zadrapania na ręce. Po bokach pojawiały się coraz

wyraźniejsze sylwetki dyszących ciężko mężczyzn. On jednak skupił całą

swoją uwagę na masie wrogich żołnierzy, którzy zbliżali się do nich od

strony równiny.

– Na koguta Jowisza! Szybko im to poszło – zaklął.

W tej samej chwili obok niego pojawił się Rutilus.

– Będziemy musieli się naprawdę pospieszyć, jeśli mamy zająć grań

przed nimi.

– Damy radę, do diaska! – Wystarczyło jedno spojrzenie w dół zbocza,

żeby niepokój Kwintusa nieco zelżał. Dostrzegał ciemne sylwetki

ciężkozbrojnych legionistów zaledwie kilkaset kroków poniżej. Walka

zacznie się niedługo przed ich przybyciem. – Chodźmy, chłopcy! – zawołał,

zbierając się w sobie, bo nie chciał, by lęk sprawił, że stężeją mu mięśnie.

Rutilus również nie zamierzał zostawać w tyle. Ba! Znów wysforował się

przed niego. Kwintus nie chciał, by go wyprzedził. Szli po zboczu łeb

w łeb, nie oglądając się, by sprawdzić, czy ich towarzysze podążają za


nimi. Później żałował, że pozwolił sobie na taki luksus beztroski.

Znajdowali się może w połowie drogi do miejsca, gdzie grań stawała się

płaska, gdy poczuł silne pchnięcie w plecy. Zgiął się wpół i zatoczył, tracąc

równowagę. Przez chwilę widział gwiazdy na niebie, plecy Rutilusa,

płonące pochodnie, a potem skalisty stok pod nogami. I wtedy walnął

głową w kamień z taką siłą, że natychmiast utonął w kompletnej ciemności.

Gdy odzyskał przytomność, zdał sobie sprawę, że ktoś bije go po

twarzy. Oślepiający ból promieniował spod lewego oka. Jęknął przeciągle.

– Żyje!

– Dasz radę wstać? – Drugi głos był niski i naglący.

– Chyba tak…

Uniosły go czyjeś silne ramiona, stawiając na nogi. Był wdzięczny, że

przez chwilę mógł się na kimś oprzeć, bo kolana drżały mu z wysiłku. Ze

zdziwieniem skonstatował, że z jego zmysłami coś musiało być nie tak, bo

wydawało mu się, że słyszy ryk bydła.

– Masz szczęście, że jeden z chłopaków cię zobaczył – odezwał się

krzepki hastatus. – Co się stało, do kata? Potknąłeś się?

Macerio. To on musiał mnie pchnąć – ta myśl zmaterializowała się

w ciągle spowitym mgłą umyśle Kwintusa. Może nie myślał jeszcze jasno,

ale wiedział, że lepiej nie oskarżać towarzysza broni o coś, czego nie może

udowodnić.

– Na to wygląda.

– Dasz radę walczyć?

Uniósł drżącą dłoń do głowy, ostrożnie sprawdzając bolesne miejsce.

Gdy ją opuścił, jego palce kleiły się od krwi. Wytarł je w tunikę.

– Pewnie. – Spojrzał w dół zbocza i znieruchomiał zaambarasowany.

A zatem te ryki, które słyszał, nie były wcale efektem uderzenia

w głowę. Przez grań przetaczało się stado liczące setki wołów. Głowy
zwierząt wyglądały nieco dziwnie.

– Sprytne, co? – zaśmiał się pod nosem hastatus. – Przymocowali im do

rogów pochodnie. Z daleka każde bydlę robi za dwóch mężczyzn.

Kwintus wytrzeszczał oczy. Wokół stada przemykali pojedynczy, lekko

uzbrojeni wrogowie. Jakieś osoby, najwyraźniej rzymscy żołnierze,

zgromadziły się niżej na stoku, podczas gdy lekkozbrojni, prawdopodobnie

velites, obrzucali Kartagińczyków oszczepami.

– Zrobili taką sztuczkę, żeby odciągnąć nas od miejsca właściwej

przeprawy przez przełęcz – stwierdził. – Dlaczego wcześniej się nie

zorientowaliśmy?

– Twoi towarzysze pierwsi odkryli prawdę – odpowiedział ponuro

hastatus. – Zaczęli do nas krzyczeć, ale z daleka nie rozumieliśmy, o co im

chodzi. Centurioni poganiali. Na górze tłoczyliśmy się na niewielkiej

przestrzeni jak solone ryby w beczce. Nawet gdy wydano rozkazy, cała

operacja powrotu większości ludzi nad rzekę trwała eony. I wtedy właśnie

uderzyli w nas lekkozbrojni, zasypując oszczepami i deszczem pocisków

z proc. Zapanował chaos. – Legionista zaśmiał się gorzko. – Wiedzieli, że

pędzimy na grań jak zgraja podekscytowanych dzieci.

– Co się teraz dzieje? – Kwintus poczuł ogarniające go przerażenie.

– Walczymy na dwóch frontach. Tutaj i po drugiej stronie szczytu.

Tymczasem cała pieprzona armia Hannibala maszeruje nieniepokojona

przez przełęcz pod bronią. Nawet jeśli uda nam się znowu przeprawić przez

rzekę, będzie za późno, żeby ją zatrzymać.

– Od początku miał taki plan… – mruknął Kwintus.

– Muszę przyznać, że łajdak jest cholernie sprytny.

– Jego szczęście skończy się któregoś dnia. – Kwintus próbował

zignorować poczucie ulgi na myśl o tym, że Kampania zostanie

oszczędzona. – Fabiusz go wykończy.


– Zgoda. Albo Minucjusz, co bardziej prawdopodobne – odpowiedział

hastatus.

A zatem Rutilus nie jest osamotniony w swojej opinii, że Fabiusz

postępuje nazbyt ostrożnie. Kwintus jednak nie widział żadnych wad

strategii Fabiusza. Wynikało to zapewne z tego, że dobrze pamiętał

wywodzącego się z Minucii Flakkusa, który okazał się aroganckim

bufonem. Martwił się, że Minucjusz Rufus jest do niego podobny.

– Jeden z nich w końcu pomści wszystkie krzywdy – odezwał się

dyplomatycznie.

– Jeśli bogowie pozwolą. A teraz może ogarnij się i weź udział

w walce. – Hastata uderzył go delikatnie w ramię. – Nie spiesz się,

schodząc po zboczu. Pewnie ciągle widzisz gwiazdy. Jeden lub dwa

oszczepy nie zmienią wyniku tego starcia.

Legioniści odeszli, podśmiewając się z niego nieco drwiąco.

Wdzięczny za tę chwilę wytchnienia Kwintus usiadł na dużym głazie.

Głowa mu naprawdę wciąż pulsowała bólem. Walka tocząca się poniżej

wyglądała na coraz bardziej zaciekłą. Stado wołów przelewało się przez

grań. Zastanawiał się, ile jeszcze sztuczek ma w rękawie Hannibal.

Wyglądało na to, że wyobraźnię miał wielką. Jednak to niepowodzenie nie

będzie przypominało porażek znad Trebii czy Jeziora Trazymeńskiego.

Stracą trochę ludzi, ale będą to raczej setki niż tysiące. To nie żadna klęska,

ale efekt wymanewrowania przez przeciwnika. Niemniej jednak stanowiło

to znowu bolesny cios w dumę Rzymu, chociaż nie taki, po którym

zadrżałyby posady imperium.

Daleko w dole mężczyzna o blond włosach rzucił włócznią. Macerio.

Od teraz muszę mieć oczy dookoła głowy – pomyślał trzeźwo Kwintus.

Fortuna już wcześniej dała mi fory. Macerio prawdopodobnie myślał, że ten

upadek okazał się dla niego śmiertelny, a może pojawił się ktoś, kto
uniemożliwił mu dokończenie dzieła. Tak czy inaczej, Kwintus miał wiele

szczęścia, że nie pożegnał się z życiem.

Wkrótce świadomość trudnego położenia dotarła do niego z jeszcze

większą intensywnością. Na zboczu prowadzącym w dół natknął się na

ciało Rutilusa. Ten widok nie dodał mu otuchy, ale najbardziej zmartwiło

go to, że śmiertelna rana przyjaciela znajdowała się na jego plecach. Na ten

widok Kwintus poczuł, że krew gotuje mu się z wściekłości. To nie mogła

być rana tchórzy! Rutilus nie był mężczyzną o zajęczym sercu.

Prawdopodobieństwo, że wróg zadał ten cios, było bardzo nikłe, niemal

zerowe. Rany ponoszone w czasie honorowej walki znajdowały się zwykle

na przedniej części tułowia, na rękach, dłoniach lub na bokach. Znacznie

bardziej prawdopodobne było to, że Macerio zadźgał Rutilusa zaraz po tym,

jak jego zaatakował na zboczu. To był tchórzliwy, zdradziecki czyn,

którego nie mógł mu jednak udowodnić. Gdzie jest ten przebiegły drań?

Kwintus nie wiedział, czy w tym stanie nadaje się do walki, ale czuł

przemożną potrzebę zemsty. Szukał Macerio wzrokiem. W tym bitewnym

zamieszaniu stracił jednak z oczu jego blond czuprynę.

Zmusił się do uspokojenia oddechu. Na razie najlepiej będzie udawać,

że nic się nie wydarzyło, aby Macerio poczuł się bezpiecznie i nabrał

pewności, że go nie podejrzewa. Następnym razem będzie gotowy. I to

Macerio pożegna się z życiem. Nie on.

Na północ od Kapui

Świtało. Czuła to. Przez wiele godzin leżała w łóżku – chyba w ogóle

nie udało się jej zasnąć, nawet na chwilę – a od jakiegoś czasu za

zamkniętymi powiekami jaśniało coraz bardziej. Nie chciała jeszcze

otwierać oczu. Gdyby to zrobiła, musiałaby powiedzieć sobie, że oto

właśnie nadszedł dzień jej ślubu. Jeśli będzie leżeć bez ruchu, oddychając

płytko, myśląc o wszystkim, tylko nie o nadchodzącej ceremonii, może


dalej udawać, że dziś wieczorem ona i Lucjusz wcale nie staną się mężem

i żoną. Mogła łudzić się, że jeszcze kiedyś zobaczy Hanno. Myśl o nim

znów sprawiła, że pod jej powiekami zaczęły zbierać się łzy. Zanim nie

pojawił się nieoczekiwanie tamtej nocy w gospodarstwie, stopniowo

godziła się z myślą, że poślubi Lucjusza. Odkąd go znów zobaczyła,

wydawało się to zupełnie nierealne. Od tamtej nocy poświęcała Hanno

każdą myśl na jawie. Był też w jej wszystkich snach. Przygotowania do

ślubu: przymiarki sukni ślubnej, zamówienie pomarańczowej woalki, którą

miała założyć, pisanie zaproszeń… To wszystko minęło jak z bicza strzelił.

Za każdym razem, gdy zmuszano ją do koncentracji, w tych chwilach, gdy

docierała do niej nieuchronność losu, Aurelia wmawiała sobie, że

przygotowuje się do ślubu nie z Lucjuszem, ale z Hanno. Poprzedniego

dnia jednak jej próby negowania rzeczywistości skończyły się

spektakularnym fiaskiem. W towarzystwie matki, Martialisa i grupy

niewolników wyruszyła do domu jednego z krewnych Lucjusza, do willi

znajdującej się na północ od Kapui. Ze względu na duże ryzyko związane

z grasującymi na południu oddziałami kartagińskimi uznano bowiem, że

wesele nie odbędzie się w rodzinnym domu Aurelii, gdzie zgodnie

z tradycją powinno być zorganizowane. Przyjdzie jej spędzić tę noc

w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie była. Przez całą noc Aurelia

próbowała zaklinać rzeczywistość, aby zapomnieć o tym, co miało

wydarzyć się w nadchodzących godzinach. To się jednak dziś skończy. Był

czas, gdy próbowała przeklinać Hanno za to, że pojawił się w jej życiu, tak

bezceremonialnie wywracając je do góry nogami, za to, że pozwoliła sobie

otworzyć serce na miłość. Nie potrafiła. Niech bogowie cię chronią,

gdziekolwiek jesteś.

– Panienko? – Zza drzwi dobiegł niepewny głos Eliry. – Czy już się

obudziłaś?
Tak to się zaczyna – pomyślała ze znużeniem Aurelia.

– Tak. Wejdź!

Drzwi się otworzyły i uśmiechnięta Elira wślizgnęła się do środka.

– Dobrze spałaś, panienko? – Aurelia zastanawiała się, czy powinna

skłamać, ale zanim zdążyła się odezwać, Iliryjka chyba zauważyła, że nie

ma humoru. – Melito to dobry człowiek. Miły mężczyzna. Da ci wiele

dzieci.

– Wiem… – Aurelia zmusiła się do uśmiechu. Nie widziała sensu

w opisywaniu swojego życia uczuciowego niewolnicy.

Obie zamilkły nagle, słysząc pisk świni dochodzący z podwórka.

Zwyczaj nakazywał, aby rankiem przed ślubem zaszlachtować wieprza.

Z jego wnętrzności wróżono przyszłość młodej pary.

– Miejmy nadzieję, że znaki są korzystne – powiedziała Elira.

Aurelia mruknęła tylko coś odruchowo. Tyle miała obaw, brakowałoby

jeszcze tylko pecha w dzień ślubu. Spojrzała na swoją starą sukienkę leżącą

na stołku i kilka zabawek z dzieciństwa, które przywiozła ze sobą z Kapui,

tak aby mogła je – zgodnie ze zwyczajem ceremonii małżeństwa –

„odłożyć”, metaforycznie i fizycznie, na bok w dzień poprzedzający

zaślubiny. Odtąd już nigdy nie będzie nosić sukienek pasujących nastolatce.

Najpierw włoży suknię ślubną, a później stanie się kobietą –

w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Ta myśli wywołała rumieniec,

który zabarwił jej policzki.

– Wkrótce przybędzie twoja matka, aby pomóc ci się ubrać, panienko.

Poleciła mi, żebyśmy zajęły się włosami. – Elira niemal nieśmiało uniosła

trzymaną w prawej dłoni szpilę przypominającą grot zakrzywionej włóczni.

– Dobrze. – Aurelia odrzuciła kołdrę i opuściła nogi na podłogę. – Na

dziedzińcu jest więcej światła – powiedziała, chwytając stołek.


Gdy tylko wyszły do perystylu i zostały zauważone, wokół zaczęli

gromadzić się domownicy. Elira używała szpikulca do oddzielania włosów

Aurelii, tak by je następnie zbierać w tradycyjne warkocze. Pełne aprobaty

uśmiechy i pomruki uznania wcale nie poprawiały nastroju Aurelii, ale nie

dała po sobie poznać, że nie podoba się jej to, iż znalazła się w centrum

uwagi. To będzie długi dzień, a ona musiała okazać się godna tej rodziny.

Po tym, gdy skomplikowała jeszcze problem rodziców z długami,

przynajmniej tyle mogła dla nich zrobić. Poślubienie Lucjusza było

jedynym sposobem, aby Phanes trzymał się od nich z daleka.

Aurelia stała tuż za otwartymi drzwiami tablinum. Towarzyszyła jej

tylko Elira. Już czas – pomyślała, czując ciężar na sercu. Nie ma odwrotu.

Wszyscy goście, poza Lucjuszem, który miał przybyć ostatni, czekali na nią

w atrium.

– Musimy iść – szepnęła Elira.

Aurelia spojrzała na niewolnicę. Przez przezroczysty welon, zwany

flammeum, Elira wydawała się pomarańczowa. Cały świat stał się

pomarańczowy! Musiała przyznać, że to ją naprawdę zaniepokoiło, o wiele

bardziej niż prosta, biała suknia ślubna, szafranowy płaszcz i sandały. Jej

palce uniosły się bezwiednie, aby dotknąć węzła Herkulesa na pasie tuż pod

piersiami. Rozwiązać mógł go jedynie jej mąż. Walczyła ze łzami

napływającymi jej do oczu. Czuła się tak, jakby właśnie śniła koszmar za

dnia.

– Panienko… – Ton głosu Eliry stał się naglący.

Zrobiła jeden krok. Musiała zmusić nogi do posłuszeństwa, bo zdawały

się jej w ogóle nie słuchać. W nozdrzach czuła wyraźny zapach majeranku

z wieńca na głowie. To był jeden z jej ulubionych zapachów, dlatego

wciągała głęboko powietrze, próbując czerpać z niego siłę. Ruszyła

w kierunku tablinum po czarno-białej mozaice, ułożonej w szachownicę,


obok zbiornika gromadzącego deszczówkę z dachu. Zatrzymała się na

chwilę przy drewnianej ściance oddzielającej pomieszczenie, w którym się

znajdowała, od atrium. Serce jej szamotało się szaleńczo niczym ptak

uwięziony w klatce. Nie nadążała z liczeniem uderzeń. Nie potrafiła się

uspokoić. Wystarczy – pomyślała. Przedłużanie tej agonii tylko pogorszy

sprawę.

W atrium czekali już na nią matka i Martialis z kapłanem oraz ośmioma

świadkami. Wchodząc, Aurelia słyszała pomruki pełne aprobaty.

Przynajmniej wyglądała jak prawdziwa panna młoda. Z gracją i wdziękiem

zbliżyła się do kapłana, najwyższego rangą duchownego ze świątyni

Jowisza w Kapui, mężczyzny o surowym wyglądzie, wąskiej twarzy

i przerzedzonych włosach. Kapłan na jej widok skinął głową z uznaniem.

Atia i Martialis stali po jego prawicy, pozostali po jego lewej stronie.

Aurelia przeniosła spojrzenie na twarz matki. Widziała na niej zadowolenie.

Odwróciła wzrok, powstrzymując gniew wywołany tym widokiem.

Martialis obdarzył ją życzliwym uśmiechem. Jeśli nie liczyć ojca Lucjusza,

nie znała pozostałych świadków przysięgi małżeńskiej. Przypuszczała, że

są przyjaciółmi i krewnymi z rodu Lucjusza. Bogowie! Jak bardzo

pragnęła, aby byli tu jej ojciec i Kwintus. Nawet jeśli nie po to, aby

przerwać ceremonię, to przynajmniej żeby udzielić jej moralnego wsparcia.

Nie musieli długo czekać na Lucjusza, który wszedł do atrium przez

drugie drzwi. Miał na sobie nowiutką śnieżnobiałą togę, ozdobioną

girlandami kwiatów. Musiała przyznać, że prezentował się niezwykle

elegancko. Mimo to nie mogła powstrzymać się od wyobrażenia sobie

Hanno na jego miejscu. Razem z Lucjuszem do pomieszczenia wlało się

wielu gości – krewnych i przyjaciół chłopaka. Zadrżała, gdy stanął przy jej

boku. Uspokoiła się trochę dopiero wtedy, gdy kapłan zaczął przemowę.

Podziękował bogom za pomyślne znaki, które widzieli we wnętrznościach


ofiarnego zwierzęcia, powitał wszystkich obecnych na ceremonii ślubnej,

podziękował ojcu Lucjusza i cieniom zmarłych przodków rodziny. Potem

powiedział kilka słów na temat małżeństwa, dzieci, a następnie jeszcze

w kilku słowach wychwalał cnoty Lucjusza. O niej nie powiedział zbyt

wiele, jeśli nie liczyć uwagi o tym, że Lucjuszowi trafiła się dobra partia.

Aurelia walczyła ze sobą, aby nie skrzywić się gorzko. Dzięki temu, że

stanie się żoną Lucjusza i kobietą, która spłodzi mu spadkobierców,

przedłużając w ten sposób jego ród, pomoże także swojej rodzinie.

– Powtórzcie za mną święte słowa przysięgi – zaintonował kapłan.

Tak wcześnie? – Aurelia chciała krzyczeć.

– Dopóki jesteś Aurelią, ja jestem Lucjuszem – powiedział kapłan.

Lucjusz powtórzył jego słowa silnym, czystym głosem.

Wzrok kapłana spoczął na niej.

– Tak długo, jak jesteś Lucjuszem, ja jestem Aurelią.

Zerknęła w bok. Lucjusz obserwował ją uważnie. Tak jak wszyscy

w pokoju. Nagle zabrakło jej tchu. Powietrze nie mogło przecisnąć się

przez ściśnięte gardło, mięśnie nóg zadrżały. Jakimś cudem po chwili

odzyskała jednak kontrolę nad swoim ciałem.

– Tak długo, jak jesteś Lucjuszem, ja jestem Aurelią.

– Symbolem tego związku w oczach bogów niech będą ręce młodej

pary połączone w uścisku zamężnej kobiety, która będzie w tym rytuale

przedstawicielką bogini Junony – oświadczył kapłan.

To była chwila Atii. Przesunęła się tak, aby stanąć przed Aurelią

i Lucjuszem, którzy zwrócili się ku sobie. Atia wzięła ich prawe dłonie

i przesunęła je tak, że się złączyły. Aurelia zebrała siły, czując zaciskające

się na jej ręce palce Lucjusza. Spojrzała wymownie na matkę przez

flammeum. Robię to dla ciebie i ojca! – wykrzyczała w myślach. Nawet


jeśli Atia zauważyła jej minę, nie dała po sobie poznać, że zrozumiała, co

chciała powiedzieć jej córka. Wycofała się na swoje miejsce bez słowa.

Ceremonia przebiegła szybko, wszystko działo się niczym we śnie.

Aurelia podeszła do ołtarza, który został ustawiony na tę okoliczność przy

domowym lararium. Usiadła z Lucjuszem na prostych stołkach przykrytych

owczymi skórami. Obserwowała, jak kapłan składa ceremonialną ofiarę

z orkiszowego ciasta przy ołtarzu. Potem zrobiła kilka kroków ku

podwyższeniu, trzymając za rękę Lucjusza, i powtarzała błogosławieństwa

wypowiadane przez kapłana. Jak przez mgłę słyszała oklaski, gdy

ogłoszono ich małżeństwem, a potem odrętwiała przyjmowała gratulacje.

Przełknęła może jakiś jeden kęs na uczcie. Nie miała apetytu. Zjadła trochę

dopiero wtedy, gdy Lucjusz zachęcił ją, aby spróbowała mięsa z małego

prosiaka i pieczonych ryb, które zostały specjalnie sprowadzone na tę

okoliczność z wybrzeża.

– Pyszne, prawda?

To były właściwie pierwsze słowa, które wypowiedział Lucjusz po

ceremonii zaślubin. Musiała przyznać, że nie mieli specjalnie okazji do

rozmów, ale jakoś się tym bardzo nie martwiła.

– Tak.

– Weź jeszcze trochę. – Lucjusz odciął nożem większy kawałek

wieprzowiny i położył go na jej talerzu.

– Dziękuję. – Aurelia czuła się winna, że nie potrafi być zajmującą

rozmówczynią, ale w tej chwili naprawdę nie przychodziło jej do głowy nic

istotnego, na czym mogłaby się skupić. Kęs tłustego mięsa sprawił, że jej

żołądek zaczął protestować. Na szczęście zorientowała się, że ojciec

Lucjusza siedzący na sofie obok przywołał go do siebie i zaczął mu coś

tłumaczyć. Dziobiąc jedzenie, starała się nie myśleć o nadchodzącej nocy.

Chociaż bardzo się starała, jej umysł stale wracał do wizji tego, co się
nieuchronnie stanie, gdy odbędą krótką podróż do domu rodziny Lucjusza

i znajdą się w łóżku. Roztrząsała teraz każde słowo matki, która

poprzedniego dnia zrobiła jej mały wykład na temat małżeńskich

powinności. Aurelia w ogóle nie była przygotowana na obraz, który

roztoczyła przed nią Atia… Takich słów nie spodziewała się, zwłaszcza

z ust matki! W dzieciństwie wiele razy była świadkiem kopulowania

zwierząt i wiedziała, jak wygląda fizyczny aspekt stosunków seksualnych,

ale myśl o tym, że Lucjusz będzie robił z nią to samo, była zdecydowanie

przerażająca i odpychająca. „Czy to nie jest bolesne?” – zapytała wówczas

matkę. Twarz Atii złagodniała, gdy poklepała dłoń Aurelii: „Na początku

może trochę. Lucjusz jest wyjątkowym mężczyzną. Będzie postępował

delikatnie. Jestem tego pewna”. Aurelia rzuciła szybkie spojrzenie na męża.

Wino, które wypił, sprawiło, że na jego policzki wystąpił delikatny

rumieniec. Pod wpływem alkoholu niektórzy mężczyźni stawali się bardziej

agresywni, ale Lucjusz chyba do nich nie należał. Jej zdaniem po winie

stawał się jowialny.

„Z czasem możesz nawet czerpać z tego przyjemność” – wyjaśniała jej

dzień wcześniej Atia. To wspomnienie sprawiło, że Aurelia zarumieniła się

po raz drugi, jednocześnie oburzona i zażenowana. Jakby to było możliwe!

Będzie nienawidziła każdej chwili. Zniesie to tylko dlatego, że to jest jej

obowiązek. Na pewno nie będzie odczuwała żadnej przyjemności. Przy

odrobinie szczęścia stosunek nie potrwa długo. Nagle w ustach nie czuła

już wieprzowiny, ale jakiś gorzki smak. Matka mogła sobie tak mówić.

Została pobłogosławiona nie w ramach formalnego porozumienia

małżeńskiego, ale związała się z miłości. I co z tego, że zostało to uznane

za mezalians przez obie rodziny? Może powinnam była uciec z Hanno?

Zostawić swoje dotychczasowe życie, by z nim rozpocząć nowe? Ta

fantastyczna wizja nie przetrwała w jej umyśle dłużej niż kilka uderzeń
serca. Nie pozwoliłoby jej na to sumienie. Miałaby sprawić, że rodzice

staliby się żebrakami na łasce Phanesa? Emocje zaciskały jej gardło. Nie

przeżyłaby, gdyby tak się stało. Częściowo sama się do tego przyczyniła.

Gdyby wtedy nie dała się złapać na podsłuchiwaniu, jej matka może

poradziłaby sobie z płatnościami, których się domagał pozbawiony

skrupułów lichwiarz. Przestań! To i tak już nie ma znaczenia. Gdyby nie

pojawił się Lucjusz, matka znalazłaby innego odpowiedniego męża. To takie

niesprawiedliwe!

Jeśli miała szukać jakiejś pociechy, to w słowach matki, która wczoraj

powiedziała coś, co stało się dla niej światełkiem w tunelu. Atia twierdziła,

że gdy tylko Aurelia zajdzie w ciążę, Lucjusz nie będzie się z nią kochał.

Zostawi ją też w spokoju tak długo, jak długo będzie karmić piersią. „Jeśli

nie jesteś zadowolona z tej sytuacji, to jest jeszcze jeden powód, aby zadbać

o dziecko. Kiedy urodzisz mu syna, a najlepiej dwóch lub nawet trzech,

zostawi cię w spokoju, jeśli takie będzie twoje życzenie”. Aurelia nie mogła

sobie wyobrazić jednego porodu, nie mówiąc już o kolejnych. Nie marzyła

o dziecku, w przeciwieństwie do innych znanych jej kobiet. Gdyby mogła,

wybrałaby jazdę konną i naukę fechtunku z mieczem – choć były to

czynności zakazane dla kobiet. Zdecydowanie wolała to niż trudy rodzenia

i wychowywania dzieci. Najlepiej będzie, jeśli zapomni wszystko, czego

uczył ją Kwintus. Już nigdy nie będzie miała okazji tego robić. Nie będzie

też wędrować przez las razem z nim i Hanno.

„Gdy urodzisz trójkę dzieci, nikt nie będzie miał ci za złe, jeśli

dyskretnie postarasz się o kochanka. Ale nie wcześniej” – ostrzegała Atia.

Hanno mógłby być moim kochankiem. Gdyby tylko nie stał się jednym

z wrogów Rzymu – pomyślała z żalem Aurelia. Wszyscy mówili, że każdy

Kartagińczyk – nie chciała używać słowa gugga – jest absolutnym

dzikusem. Aurelia nie znała dobrze innych Kartagińczyków poza Hanno,


a on na pewno nie był żadnym nieokrzesańcem. Suni też. Wątpiła również,

czy członkowie ich rodzin zachowywali się jak dzikusy. Kwintus był jedyną

osobą, która mogła zrozumieć jej uczucia wobec Hanno – wszystkie znaki

na niebie i ziemi wskazywały, że on też mógł nazwać Hanno swoim

przyjacielem – ale miała spore wątpliwości, czy jej brat pochwaliłby ją za te

myśli. Przez resztę swoich dni będzie musiała zachować w tajemnicy to, co

się wydarzyło między nią i Hanno.

W pewnej chwili Aurelia drgnęła zaskoczona, nagle uświadomiwszy

sobie, że ojciec Lucjusza przemawia już od jakiegoś czasu do

zgromadzonych na weselu. Wyraził ubolewanie, że jej ojciec i brat nie

mogą być obecni na ceremonii zaślubin, przekazał wyrazy szacunku Atii

i Martialisowi, który pojawił się tu w zastępstwie ojca, i dziękował bogom

za pomyślne znaki, o jakich tego dnia mówili kapłani. Aurelia poczuła

nagle suchość w ustach, gdyż ojciec Lucjusza odwrócił się, mrugając

znacząco do syna, i powiedział:

– I tym sposobem zbliżamy się do najważniejszego punktu tej

uroczystości.

– Wstań.

Atia nagle znalazła się tuż obok niej. Posłuchała jej automatycznie.

Matka wyjaśniła wcześniej, co się teraz stanie, mimo to jej serce znów

zaczęło przyspieszać tempa. Nie pamiętała, kiedy czuła się tak bezpiecznie

w ramionach Atii, gdy Lucjusz wstał i powiedział głośno:

– Jestem tu, by odebrać moją żonę.

Od razu powietrze wypełniły gwizdy i krzyki gości. Wiele z nich miało

seksualny podtekst.

– Nie weźmiesz jej! – oświadczyła Atia.

Aurelia żałowała z całego serca, że matka powtarza tylko ceremonialną

formułkę i że wszystko to jest częścią weselnego rytuału. Lucjusz wstał


z kanapy i ujął dłoń Aurelii.

– Ona jest moją żoną i przybywam po nią w prawie.

Pohukiwanie i rubaszne aluzje do nocnych zdarzeń jeszcze bardziej się

nasiliły. Lucjusz zaczął odciągać Aurelię od matki. I wtedy nagle Aurelia

uświadomiła sobie w pełni konsekwencje tego, co się stało. Przywarła do

Atii, obejmując ją wolną ręką, jak dziecko, które nie chce iść na lekcje.

Lucjusz najpierw wyglądał na zdziwionego, a potem na zirytowanego.

Szarpnął mocniej, ale Aurelia się opierała.

– Puść mnie! – syknęła Atia do ucha Aurelii. – Bo zhańbisz siebie

i naszą rodzinę.

Uświadomiła sobie wtedy, jak bezcelowy jest jej opór. Zwolniła uchwyt

i pozwoliła się przyciągnąć Lucjuszowi. Jej matka zawodziła teatralnie

podczas tego „rozstania”, a goście, którzy najwyraźniej niczego dziwnego

nie zauważyli, bawili się głośno, wykrzykując słowa zachęty. Aurelia

pozwoliła się poprowadzić przez atrium do drzwi wejściowych, gdzie

czekali niewolnicy z płonącymi pochodniami. Mieli im towarzyszyć aż do

drzwi nowego domu, w którym zamieszka z mężem. Za drzwiami natknęli

się na dwóch małych chłopców. Pierwszy od razu przypadł do niej

i chwycił ją za lewą rękę. Jak nakazywała tradycja, był to syn dwóch

żyjących rodziców, siostry Lucjusza i jej męża. Drugie dziecko trzymało

pochodnię i gałąź głogu. Ten chłopczyk miał oświetlać im drogę do willi

Lucjusza, która znajdowała się mniej więcej milę dalej. Młoda para

odczekała, aż goście otoczą ich kręgiem. Skądś pojawiło się kilku

muzyków z fletami, którzy zaczęli wygrywać skoczne melodie. Aurelia

starała się ignorować sprośne dowcipy i nieprzyzwoite przyśpiewki, ale nie

potrafiła odciąć się od nich całkowicie. Procesja ruszyła, a one nie milkły

przez całą drogę. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby pozwolono jej
wypić trochę wina, ale tradycja nakazywała, aby kobiety go nie spożywały

w dzień ślubu, a najlepiej w ogóle.

– Pięknie wyglądasz. – Głos Lucjusza przywołał ją do rzeczywistości,

tym bardziej że rzadko prawił jej komplementy. Zazwyczaj tego nie robił,

zwłaszcza publicznie.

– Dziękuję.

Kakofonia dźwięków ułatwiła im pokonanie drogi bez słowa.

W domu Lucjusza Aurelia najpierw namaściła futryny oliwą i tłuszczem

zwierzęcym, a na framudze po obu stronach drzwi zawiązała wełniane nici.

Lucjusz przeniósł ją przez próg przy wielkim aplauzie gości, po czym

ruszyli prosto do atrium. Goście posuwali się za nimi głośną pijacką hurmą.

Na miejscu Lucjusz wręczył jej tradycyjne dary, kubek wody i zapaloną

lampę oliwną, które miały symbolizować powitanie w nowym domu. Jej

domu. Używając pochodni niesionej przez chłopca, który prowadził

procesję, razem zapalili gałązki, przygotowane już wcześniej w kominku,

w symbolicznym geście rozpoczęcia nowego, wspólnego życia. Później,

bez zbędnych ceregieli, Lucjusz poprowadził ją do sypialni małżeńskiej,

pokoju znajdującego się blisko wewnętrznego dziedzińca, który został

specjalnie przygotowany na tę okazję. Większą część tego pomieszczenia

zajmowało duże łóżko, oświetlone licznymi świecami, ustawionymi na

bogato zdobionej wiszącej lampie z brązu. Aurelia dostrzegła w kącie posąg

pradawnego bóstwa płodności, Mutunusa Tutunusa, z jego masywnym

fallusem. Wtedy usłyszała bardziej sugestywne komentarze. Usta Lucjusza

drgnęły, a Aurelia spojrzała na niego ze strachem, wdzięczna, że praktyka

polegająca na tym, iż świeża mężatka musiała sama pozbawić się cnoty,

siadając na rytualnym kamiennym członku boga, została dawno zarzucona.

Pozwoliła, aby matka zdjęła jej flammeum i pomogła zsunąć buty.

Zaczerwieniła się, słysząc ceremonialne rady, aż wreszcie odetchnęła


z ulgą, gdy Atia i pozostali goście wycofali się z sypialni. Lucjusz zamknął

za nimi drzwi.

W chwili, gdy zostali sami, jej udręka oczywiście przybrała zupełnie

nowy wymiar. Aurelia nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Zerkała to na

łóżko, to na posąg wyuzdanego boga, to znowu na Lucjusza. Czuła bosymi

stopami podłogę, wbijając w nią wzrok, zbyt przerażona, by się poruszyć.

Podskoczyła, gdy Lucjusz dotknął jej ramienia. Niepewnie podniosła wzrok

i spojrzała mu w oczy. Patrzył na nią wyrozumiale, co jeszcze zwiększyło

jej niepokój.

– Usiądź na łóżku – powiedział łagodnie.

Posłuchała go. Pochylił się, aby rozwiązać węzeł pod jej piersiami.

Aurelia miała wrażenie, że obserwuje tę scenę, stojąc z boku. Położył

dłonie na rąbku jej tuniki, a ona wyrzuciła z siebie:

– Czy nie powinnam się najpierw pomodlić? – Atia zrobiła wszystko,

aby dobrze zapamiętała, jak powinna postępować w noc poślubną.

– Jeśli tylko chcesz. – Lucjusz wstał i uśmiechnął się do niej. – Ja jak na

jeden dzień mam już dość modlitw.

Po części po to, aby ukryć zaskoczenie, a po części, aby odwlec to, co

nieuniknione, zamknęła oczy i poprosiła o opiekę Junonę, strażniczkę

dziewic, a Cincię – boginię, której poświęcony był węzeł Herkulesa –

o błogosławieństwa i pomoc w nadchodzących godzinach. Skończyła chyba

o wiele za szybko. Lucjusz spojrzał na nią pytająco. Skinęła głową. Była

zbyt zmęczona, aby walczyć.

Zamiast od razu ją rozebrać, Lucjusz zaskoczył ją ponownie, bo sam

najpierw zdjął swoją togę. Musiała przyznać, że wyglądał wspaniale.

Mięśnie miał tak wyrzeźbione, jak u sportowca, i gładki, płaski brzuch

niczym u wyścigowego charta. Gdy był już tylko w licium, zbliżył się do

niej ponownie.
– Teraz masz nade mną przewagę – powiedział miękkim głosem. –

Wstań.

– Tak, mężu. – Starała się ukryć drżenie, gdy podnosił rąbek jej sukni

w górę i nad głowę. Zsunął jej bieliznę, która opadła lekko na podłogę.

Aurelia zastygła z przerażenia. Nie stała całkiem naga przed mężczyzną na

długo przed tym, jak pojawiły się jej miesięczne krwawienia. Walczyła

z chęcią okrycia się czymś. Tymczasem jego oczy spijały piękno jej ciała.

Musiała się mocno postarać, żeby nie drgnąć, gdy wyciągnął rękę, by

dotknąć jej piersi. Widziała, że materiał licium wyraźnie napęczniał.

– Połóż się na łóżku – powiedział.

Przez chwilę przepełniło ją poczucie ulgi, gdy umknęła przed jego

dotykiem. Wsunęła się pod kołdrę, obserwując, jak Lucjusz gasi światła

jedno po drugim. Gdy skończył, komnatę skryła głęboka ciemność, ale nie

czerpała z tego jakiegoś pocieszenia – bo nie była w niej sama. Aurelia

usłyszała, jak przechodzi na drugą stronę łóżka i się rozbiera. Jej niepokój

sięgnął zenitu. Jeśli przygotowania do ceremonii i sam ślub były trudne do

zniesienia, ta chwila oczekiwania stała się dla niej istną torturą. Gdy

Lucjusz znalazł się obok, odsunęła się od niego na skraj łóżka i odwróciła

plecami. Wzdrygnęła się, gdy wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. Nie

cofnął ręki.

– Teraz jesteśmy małżeństwem.

– Wiem – powiedziała żałośnie.

– Żono, wiem, że wyszłaś za mnie tylko z powodu nalegań twoich

rodziców.

Zalało ją poczucie winy. On zasługuje na kogoś lepszego ode mnie.

– Ja… – zaczęła.

– Nie kłam. – Po raz pierwszy jego głos był szorstki.


Zapadła dłuższa cisza. Czuła się jeszcze gorzej ze świadomością, że ją

przejrzał i poznał jej pobudki. Aurelia próbowała wymyślić coś, co

mogłaby w tej sytuacji powiedzieć.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Lucjuszu – szepnęła w końcu.

– A ty jesteś miłą i piękną młodą kobietą. Mam nadzieję, że możesz

nauczyć się, jak być szczęśliwą. Małżeństwo polega na płodzeniu dzieci

i prowadzeniu gospodarstwa domowego, ale nie musi się to wiązać

z nieszczęśliwym życiem. Tak przynajmniej mówi mój ojciec.

Co on może wiedzieć? – pomyślała Aurelia ze złością. Jednak kiedy

znalazł się bliżej, przysuwając do niej swoje nagie ciało, nie zrobiła nic.

Jego klatka piersiowa była ciepła i miękka, w jaskrawym kontraście z jego

sztywną męskością, która napierała na jej pośladki. Nie mogła zerwać się

z łóżka z krzykiem, więc pozostawało jej tylko się nie poruszać. Wmawiała

sobie, że to była ostatnia część jej sprawdzianu. Musiała to znieść ze

względu na swoją rodzinę. Gdy Lucjusz zaczął nieco niezdarnie poruszać

palcami tam, na dole, pomyślała o Hanno. Trochę pomogło. Pierwsze

uderzenie zaskoczyło ją. Bolało, bo była sucha. Nie pisnęła słówka.

Powstrzymała jęk, zagryzając wargi. Lucjusz poruszał się w niej, docierając

coraz głębiej i wzdychając przy tym z przyjemności. Ból stawał się nieco

silniejszy, ale do zniesienia. O wiele trudniej było jej zaakceptować

świadomość, że jest w niej. Bądź odważna! Kwintus musi ryzykować życie

w bitwie, musi wbić włócznię w ciało innego mężczyzny. Wystarczy, że to

zniesiesz.

Lucjusz dotknął jej piersi, kilka razy naparł mocniej i wydał z siebie

zduszony okrzyk. Jego ciało nagle opadło bezwładnie, rozluźnił się

i odsunął od niej. Poczuła, że jego członek mięknie, a potem wyślizguje się

z niej. Od razu poczuła kleistą maź między udami. To musiało być jego

nasienie zmieszane z jej krwią. Aurelia na wpół świadomie odetchnęła,


wolno wypuszczając z piersi powietrze. Czy to była ulga, czy zadowolenie,

że akt został dopełniony? Nie była pewna. Lucjusz odsunął się od niej bez

słowa. Podniosła kolana do piersi jak dziecko. Miała wielką ochotę na

kąpiel, ale wiedziała, że w ciągu wspólnych nocy będzie mogła o tym tylko

pomarzyć. Ciężka cisza zawisła nad ich łóżkiem, spowijając całą komnatę

głuchym całunem. Przynajmniej bogowie zostali ułagodzeni – pomyślała

Aurelia. Małżeństwo zostało skonsumowane.

Wydawało się, że to wystarczyło Lucjuszowi, który przed zaśnięciem

powiedział tylko sennie:

– Dobranoc, żono. – I szybko zaczął chrapać.

Aurelia nie miała tyle szczęścia. Leżała bez ruchu, wpatrując się

w ciemność. Niech jego nasienie znajdzie drogę. Chociaż wcale nie chciała

mieć dziecka, ciąża ochroniłaby ją przed tym, co właśnie się odbyło,

przynajmniej do czasu, gdy dziecko zostanie odstawione od piersi. Jeśli tak

się nie stanie, będzie musiała oddawać się Lucjuszowi tak często, jak sobie

zażyczy. Aurelia nigdy wcześniej nie czuła się tak bezradna. Z jej gardła

wydobył się szloch. Następną falę żalu jakoś przełknęła, ale potem pojawiła

się kolejna i następna. To było dla niej za wiele. Łzy, które zbierały się

w niej przez cały dzień, w końcu zaczęły płynąć niepowstrzymanym

strumieniem. Wylały się z niej wielką falą smutku, mocząc poduszkę

i prześcieradło. Starała się płakać jak najciszej, ale po chwili już nie dbała

o to, czy Lucjusz ją usłyszy. Może będzie mu przykro za to, co z nią zrobił?

Jeśli zobaczy, jak bardzo to przeżywa, może już jej nie dotknie. Aurelia

nawet odwróciła się, aby zbliżyć się do męża i sprawdzić, czy obudzi go jej

łkanie, ale on tylko przekręcił się na bok i zaczął znowu chrapać.

Cierpienie Aurelii nie miało granic.

Hanno. Hanno…

Minęło wiele godzin, zanim wreszcie zapadła w sen.


Rozdział XI

Apulia, miesiąc później…

ie patrz tak na mnie – odezwał się zdecydowanym

–N
tonem poirytowany Hanno.

– Jak, panie? – Mutt rozciągnął usta

w wymuszonym, przeraźliwie sztucznym uśmiechu.

Hanno czekał na nieuniknioną zmianę. Chwilę później twarz Mutta,

niczym jakiegoś grubasa wciągnięty brzuch, który prędzej czy później musi

znaleźć się na swoim miejscu, przeobraziła się znowu. Jego zastępca znów

wyglądał jak zbity pies

– Właśnie tak. – Hanno wyciągnął rękę, wskazując go palcem. – Wiem,

że nie jesteś szczęśliwy, że jadę, ale nie powstrzymasz mnie.

– Nie mogę cię zatrzymać, panie – odparł żałosnym głosem Mutt. –

Jesteś moim dowódcą.

– I nie powiesz o tym nikomu, kiedy wrócimy z patrolu?

– Oczywiście, że nie, panie. Ludzie też nic nie powiedzą, masz na to

moje słowo. – Mutt zacisnął usta, ale po chwili się rozluźnił.

– Będziesz milczeć, choć nie pochwalasz tego, co chcę zrobić –

stwierdził zakłopotany Hanno.

– Zgadza się, panie. Kobiety powinny znać swoje miejsce i jestem

ostatnim, który by przekonywał, że znajduje się ono gdzieś w samym

środku wojennej zawieruchy.


Hanno spiorunował go wzrokiem. Czuł, że powinien wyjaśnić Muttowi,

dlaczego chce opuścić oddział. W gruncie rzeczy uważał, że jego zastępca

ma rację. To, co planował, było nierozważne, a byliby i tacy, którzy

uznaliby, że popadł w obłęd. Jednak podjął już decyzję. Jego falanga została

wysłana przez Hannibala na patrol z misją osłony kartagińskich podjazdów

zajmujących się gromadzeniem zaopatrzenia. Fabiusz nie zmienił strategii,

atakując te oddziały tak często, jak to tylko było możliwe, niejednokrotnie

skutecznie, co tylko oznaczało, że ich zadanie stało się jeszcze ważniejsze.

Opuszczenie swoich ludzi na kilka dni prawdopodobnie nie zostałoby

przyjęte ze zrozumieniem przez Hannibala ani żadnego innego wyższego

oficera. Hanno świetnie pamiętał ostrzeżenie, jakie otrzymał od generała za

niepodporządkowanie się jego rozkazom.

– To dobrze. Bo jeśli Hannibal się o tym dowie, skończę na krzyżu.

Dziwne – pomyślał Hanno. Nawet ta świadomość nie jest w stanie mnie

powstrzymać przed podjęciem próby zobaczenia Aurelii, zanim zostanie

poślubiona innemu mężczyznie. Od czasu tamtego nocnego spotkania

w pobliżu willi Aurelii prawie nie mógł spać. Wciąż o niej myślał. Jeśli uda

mu się przy okazji zabić Agesandrosa, tym lepiej.

– To główny powód tego, że nic nikomu nie powiem. Poza tym jestem

ci to winien, panie.

– To wspaniałomyślnie z twojej strony.

Mutt parsknął rozbawiony.

– Nie tylko dlatego, że uratowałeś mi życie pod Victumulae, panie. Dla

naszej armii jesteś, można by powiedzieć, cennym towarem. Zostało nam

tak niewielu dobrych oficerów. Jeśli zginiesz, nie będzie czasu na

wyszkolenie nowego. Wojna zaczęła się na dobre rozkręcać, a kiedy

nadejdzie kolejna wielka bitwa, nie chcę nawet myśleć, co nas wszystkich

czeka w jednostce bez rozsądnego dowódcy.


Hanno, chcąc nie chcąc, musiał się roześmiać, gdy uświadomił sobie

zaskakujący pragmatyzm Mutta. Właściwie jego słowa powinny go nawet

nieco zaboleć, ale – cokolwiek by nie mówić – miały sens.

– A jeśli nie wrócę?

– Wtedy przeklnę cię, panie, żeś jest cholernym głupcem. I będę

żałował, że nie związałem cię i siłą nie zatrzymałem w obozie.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Mutt. Dziękuję.

– Dlaczego nie bierzesz dupy w troki, panie? Im wcześniej pójdziesz,

tym szybciej wrócisz.

– Spotkamy się na skrzyżowaniu dróg, o którym rozmawialiśmy. Za

trzy dni.

– Będziemy na miejscu. Chyba że wcześniej wpadniemy na jakiś

rzymski patrol, który rozbije nasz oddział.

Hanno zacisnął zęby i starał się nie brać pod uwagę takiej możliwości.

– Bądź zdrów – powiedział, wskakując na koński grzbiet.

Mutt już jednak oddalał się od niego, zmierzając w stronę obozu.

Hanno posmutniał. Mlasnął językiem na konia i skierował go na

zachód, w stronę Kapui. Tłumaczył sobie, że gdy zobaczy Aurelię i gdy

zemści się za zamordowanie Suniego, będzie mógł uznać, że było warto.

Tak naprawdę wiedział jednak, że wcale nie chodzi o Suniatona.

Oczywiście chciał go pomścić, ale spotkanie z Aurelią uważał za

ważniejsze. Jego sumienie od razu dało mu o sobie znać. Poprzysiągł więc,

że najpierw przejedzie obok posiadłości Fabrycjusza. Mimo wszystko

Aurelia wciąż może tam być. Te kilkanaście mil objazdu oznaczało, że

może nie zdążyć na wyznaczone spotkanie z Muttem i jego ludźmi, ale

przekonywał się, że taka szansa może się już nigdy nie powtórzyć. Całe to

przedsięwzięcie i tak jest czystym szaleństwem. Czy właśnie popełniał

największy błąd w swoim życiu?


Następny dzień i noc nie odegnały jego czarnych myśli. Nawet gdy

przekroczył Apeniny, sytuacja nie uległa poprawie. Wszędzie natykał się na

ślady wojny: od wypalonych willi i mniejszych wiejskich zabudowań po

opuszczone wsie i przydrożne karczmy. Przywykł już do stad wron i sępów,

które gromadziły się nad truchłami zwierząt i ciałami ludzi, wzbijając się

leniwie w powietrze dopiero wtedy, gdy podchodził bliżej. Nad Trebią

i Jeziorem Trazymeńskim Hanno widział więcej ciał niż kiedykolwiek

wcześniej. Po tych okropnościach myślał, że nic go już nie poruszy, ale

okazało się, że się mylił. Z powodu wyższych temperatur napęczniałe

śmiertelnymi gazami ciała szybko gniły. Widok robaków w oczodołach

dziecka, purpurowe języki, które już nie mieściły się w ustach czy

wszechobecny smród rozkładu powodowały, że jego wędrówka przerodziła

się w mękę. Wiele rzek i strumieni zostało skażonych z powodu

rozkładających się w ich wodach trupów, dlatego nie odważył się z nich pić.

Raz dziennie zmuszał się do przeszukania opuszczonych domostw, licząc

na to, że znajdzie studnię. Potrzebował tylko wody. To, co widział,

skutecznie odebrało mu apetyt.

Groziły mu jednak większe niebezpieczeństwa niż osłabienie z powodu

zatrucia zanieczyszczoną wodą. Wielokrotnie natykał się bowiem na

rzymskie patrole. Nie były to liczne oddziały, ponieważ główne siły

Fabiusza znajdowały się na wschód od pasma górskiego, ale musiał się

mieć na baczności, bo podróżował sam i był łatwym celem. Starał się

przemieszczać polami, równolegle do dróg, dzięki czemu udawało mu się

unikać kontaktu z wrogiem, gdyż często ukrywał się w leśnych ostępach.

Ponadto dzięki temu nie natykał się na innych podróżnych – nie, żeby było

ich wielu, ale się zdarzali. Pewnego razu wcześnie rano, spostrzegłszy

mężczyzn ukrywających się w przydrożnym rowie, zdał sobie sprawę, że


jego taktyka zdaje egzamin, ponieważ równie dobrze mógłby zostać

napadnięty przez zwykłych oprychów czatujących na podróżnych.

Gospodarstwo rodzinne Aurelii okazało się kompletnie puste, co nie

było właściwie dla niego specjalnym zaskoczeniem, ale dzięki temu czuł,

że ma wolną rękę – nie musiał na razie koncentrować się na części

dotyczącej Agesandrosa. Nie miał jednak pomysłu, jak ma się teraz

dowiedzieć, gdzie znajdują się wszyscy dotychczasowi mieszkańcy

gospodarstwa, włącznie z Sycylijczykiem. Kapua wydawała się najbardziej

oczywistym miejscem ich ucieczki, bo właśnie tam przebywała Aurelia

z matką, ale czy to się teraz nie zmieniło? Jak ma znaleźć Agesandrosa –

lub choćby Aurelię – w tak dużym mieście? Już sam pomysł przedostania

się za mury wydał mu się niedorzeczny. To było równie głupie – i być może

równie niebezpieczne – jak nastąpienie na ogon jadowitego węża. Mało

prawdopodobne, że zostanie rozpoznany, ale jego obcy akcent, ciemna

karnacja i zielone oczy rzucają się w oczy. Wystarczyłby jeden podejrzliwy

obywatel, aby go pojmano i wzięto na spytki. A potem czekać go będzie

długa, bolesna śmierć. Tylko bogowie wiedzieli, czy przeżyje tę eskapadę.

Nie modlił się chyba tak żarliwie od czasu sztormu, który zniósł go ku

wybrzeżom Sycylii. Z każdym krokiem przybliżającym go do Kapui Hanno

czuł większy niepokój. Coraz częściej natykał się na silne oddziały socii,

wysyłane zapewne w celu ochrony gospodarstw znajdujących się najbliżej

miasta. Żołnierze jednak do tej pory poświęcali mu najwyżej przelotne

spojrzenie. Mimo to ciągle czuł ucisk w żołądku. Trzy rzeczy pchały go

dalej: wspomnienie pocałunków Aurelii, myśl o tym, jak przyjąłby to Mutt,

gdyby wrócił z niczym, oraz głupi, ośli upór, bo za żadne skarby nie

chciałby się przyznać do porażki.

Drugiego dnia około południa Hanno dotarł do głównej bramy miasta.

Zmierzał od zachodu, skąd przybywali do Kapui podróżni z wybrzeża. Gdy


ujrzał znany widok potężnych kamiennych fortyfikacji, myślał o tym,

dlaczego Hannibal nie oblega miast. Uczynienie wyłomu w takich murach

mogłoby zająć wiele miesięcy, jak pokazało oblężenie Saguntum. A w tym

czasie Rzymianie mieliby swobodę działania, odcięliby wszystkie drogi

zaopatrzenia, niwelując tym samym jakąkolwiek przewagę mobilności

Kartagińczyków na polu walki. O wiele mądrzejsze było prowadzenie

działań tak, jak robił to właśnie Hannibal, zmuszając Rzymian do walki na

otwartym terenie. Liczba strażników pilnujących łukowatej bramy sprawiła,

że Hanno oblał pot. Zbliżający się do bramy podróżni nie wyglądali na

chętnych do pogaduszek, co mu akurat bardzo odpowiadało. Miał czas, aby

się pomodlić, żeby strażnicy nie zadawali mu trudnych pytań. W końcu

nadeszła jego kolej. Wartownicy bez mrugnięcia okiem kupili historyjkę

Hanno, opowiedzianą z najczystszym greckim akcentem, jakoby pracował

dla kupca, który niedawno przybył do pobliskiego portu. Poklepał sakwy

i wyjaśnił, że są pełne listów do klientów jego mocodawcy. Strażnik

przyglądał mu się przez chwilę, po czym przeniósł spojrzenie na konia.

Hanno znów zaczął się pocić. Nie tylko dlatego, że jego sakwy były

właściwie puste, ale również z powodu tego, że na dnie jednej z nich

znajdował się ukryty krótki miecz. Ku jego uldze mężczyzna machnął ręką

i przepuścił go bez zadawania kolejnych pytań, udzielając mu nawet

porady, gdzie powinien poszukać dobrej stajni dla swojego konia.

Hanno uznał, że wskazówki wartowników są tak samo dobre jak każde

inne. Niedługo potem wynajął niewielki pokoik i miejsce w stajni dla

wierzchowca w poleconym mu podniszczonym szynku o dumnej nazwie

Snop Pszenicy, a następnie wyruszył do miasta, aby zorientować się

w sytuacji. Miecz ukrył pod materacem w wynajętym pokoju. Spędziwszy

wiele czasu z dala od zatłoczonych ulic, jego zmysły musiały przyzwyczaić

się do wszechobecnego zgiełku i tłumu. Wąskie, nieutwardzone ulice były


wręcz zatłoczone, a ludzie poruszali się niczym ślimaki. Wyglądało na to,

że Kapua była wypełniona po brzegi uciekinierami z okolicy. Ich wpływu

na sytuację w mieście nie dało się nie zauważyć. Sklepowe półki świeciły

pustkami. Wykrzykiwane ceny zwykłych towarów pierwszej potrzeby,

takich jak chleb czy owoce, wydawały mu się niewiarygodnie zawyżone.

Uszkodzony kanał ściekowy na jednym ze skrzyżowań wypluwał strumień

śmierdzącej brei, która rozpływała się we wszystkich kierunkach. Smród

wiszący w powietrzu był w stanie powalić najsilniejszego człowieka,

a powiększały go jeszcze stosy gnoju w wielu bocznych uliczkach. Żebracy

gnieździli się w każdym dostępnym zagłębieniu w murach, wyciągając ręce

do przechodzących, a gdzieniegdzie biegały wychudzone dzieci, chwytając

za sakwy oraz worki i kradnąc, co się tylko dało, ze stoisk z jedzeniem.

Z powodu tłumów rozwścieczeni sklepikarze mogli tylko rzucać za

zwinnymi złodziejaszkami stek przekleństw.

Uświadomiwszy sobie po raz kolejny boleśnie, że decyzja o przybyciu

do Kapui była co najmniej nierozsądna, Hanno zaczął błąkać się po mieście

bez celu. Nie miał pojęcia, od czego powinien zacząć. Myśl, myśl, myśl…

Kupił świeży, płaski bochenek chleba u piekarza i ruszył w kierunku drzwi

świątyni, rozmyślając podczas jedzenia. Przyjaciel Kwintusa nazywał się

Gajusz. Ale z jakiego rodu pochodził?

Nie mógł sobie przypomnieć.

Sfrustrowany kręcił się dalej po ulicach, licząc na to, że jakimś cudem

natknie się na Aurelię, jej matkę albo chociaż Agesandrosa. Niestety, nie

miał szczęścia. Jego nastrój nie uległ poprawie, ale nagle zorientował się,

że dotarł do rynku niewolników. Wojna nie przeszkadzała w tym interesie.

Część forum została oddzielona linami, za którymi stały długie rzędy

nagich mężczyzn, kobiet i dzieci z ubrudzonymi kredą nogami i żelaznymi

obrożami na szyjach. Potencjalni nabywcy przechadzali się wzdłuż lin,


oceniając oferowany „towar”. Wróciły do niego złe wspomnienia. To tu

został sprzedany po raz drugi. Pożegnał się z Suniatonem. Poznał

Agesandrosa, który zmienił jego życie w piekło.

– Szukasz niewolnika? Ładnej dziewczyny?

Zaskoczony Hanno odwrócił się i dostrzegł handlarza o twarzy pokrytej

znakami po ospie i tłustych, siwych włosach. Człowiek wskazał na swoich

niewolników: pół tuzina dziewcząt w różnym wieku. Najmłodsze były

jeszcze dziećmi. Nie mogły mieć więcej niż sześć czy siedem lat.

Wszystkie niewolnice były ponad wszelką wątpliwość przerażone

perspektywą oględzin i długiej niewoli. Hanno skrzywił się i odpowiedział

krótko:

– Nie.

– Wolisz chłopców? – Handlarz uśmiechnął się lubieżnie. – Mój

przyjaciel ma kilku, którzy mogą cię zainteresować. Chodź, chodź tu! –

Zamachał do niego.

Hanno czuł, że traci nad sobą panowanie. Nie chciał zwracać na siebie

uwagi, więc tylko odwrócił się i odszedł, zgrzytając zębami. Szedł przed

siebie, skręcając w przypadkową wąską uliczkę. Poczuł podmuch ciepłego,

wilgotnego powietrza spod drzwi po lewej stronie. Odwrócił głowę. Nad

wejściem widniał napis: „Łaźnia. Juliusz Festus. Właściciel. Zawsze gorąca

woda. Rozsądne ceny”. Słyszał dochodzące ze środka rozmowy. Ktoś

zachwalał swój towar: „Świeże ciasta, świeże wypieki. Prosto z pieca! Po

ćwierć asa albo pięć za jednego!”. Hanno zawahał się. Nie dlatego, że

ciągle czuł głód, ale ponieważ uświadomił sobie, iż od miesięcy nie miał

okazji porządnie się umyć. A jeśli Kapua nie różniła się bardzo od

Kartaginy, to nie było lepszego miejsca, żeby posłuchać plotek z miasta.

Już miał wejść do środka, gdy coś kazało mu spojrzeć w prawo. Para

oprychów opierała się nonszalancko o ścianę znajdującej się naprzeciwko


kuźni. Spojrzeli mu wyzywająco w oczy. Hanno odwrócił wzrok. Nie było

sensu prowokować bójki, gdy nie zachodziła taka potrzeba.

Przy wejściu za sekreterą siedział pracownik łaźni o niezdrowej,

ziemistej cerze przyjmujący klientów. Przed nim wylegiwał się pręgowany

kot, który mył pyszczek łapą, podczas gdy mężczyzna głaskał go za uszami

i coś do niego szeptał. Hanno przez chwilę czekał, aż ktoś się nim

zainteresuje. Wreszcie kot spojrzał na niego, mrużąc oczy, ale mężczyzna

nadal nic sobie nie robił z obecności gościa. Zirytowany Hanno

odchrząknął.

Wreszcie pracownik łaźni raczył na niego spojrzeć.

– Chcesz się wykąpać?

– Tak.

– Jeden as. Cena obejmuje ręcznik. Dwa asy, jeśli chcesz strygillę

i oliwę.

– Toż to rozbój w biały dzień!

– Czasy są trudne. To cena za usługę. Jeśli nie chcesz płacić… –

Zerknął wymownie w prawo, gdzie stał szczerzący się ochroniarz bez

zębów, dzierżący w dłoniach pałkę grubości uda.

– W porządku. – Hanno przesunął w kierunku mężczyzny dwie brązowe

monety.

Pomocnik ponownie podniósł wzrok, przyglądając się Hanno uważniej.

– Jeśli myślisz o masażu, nasi niewolnicy, mężczyźni i kobiety, oferują

inne usługi, ale one kosztują nieco więcej…

– Kąpiel wystarczy.

– Jak sobie życzysz. Apodyterium jest tam. – Wskazał ręką drzwi po

przeciwnej stronie małego pokoju, po czym całą uwagę znów skierował na

kota leżącego na jego biurku.


Hanno nie odezwał się ani słowem. Rzucił pogardliwe spojrzenie

brutalowi przy ścianie, a następnie ruszył prosto do prostokątnej

przebieralni, ozdobionej ładną mozaikową podłogą i miłymi dla oka

freskami ściennymi przedstawiającymi wiry wodne. Od razu zbliżył się do

niego sprzedawca, którego głos musiał usłyszeć na ulicy. Przysunął talerz,

ale Hanno pokazał ręką, że nie ma ochoty na jedzenie. W pomieszczeniu

znajdowało się kilku mężczyzn. Rozbierali się niespiesznie, oddając swoje

ubrania niewolnikowi, który odkładał je do ponumerowanych przegródek

na drewnianych półkach zawieszonych na wysokości oczu. Hanno już miał

zamiar zrzucić ubranie, gdy nagle zamarł. Jego blizna! Zapomniał o swojej

cholernej bliźnie! Każdy, kto ją zobaczy, od razu zacznie podejrzewać, że

jest niewolnikiem. Wrodzona skłonność do ryzyka i jego głupi upór

sprawiły, że postanowił nie rezygnować z kąpieli. Jeśli zostawi na szyi pas

materiału, który chronił kark, nikt nie zobaczy znaku w kształcie

nierównego F. A gdy ktoś go zapyta, opowie historyjkę o trudno gojącej się

ranie, przekonując, że lekarz kazał mu zakrywać to miejsce, zwłaszcza

w łaźni.

Rozebrał się i podał niewolnikowi swoje ubranie i sandały.

– Nie chcę, żeby coś zginęło podczas kąpieli.

Niewolnik pociągnął nosem. Hanno się nie przewidziało. Skrzywił się.

– Może i nie pachną najlepiej, ale niektórzy złodzieje biorą, cokolwiek

im wpadnie w ręce. – Po tych słowach podał dyskretnie niewolnikowi asa,

na którego widok chłopak uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Będę ich dobrze pilnował, panie. Może chciałbyś, aby ubranie

wyprano?

– Może innym razem.

Niewolnik rzucił zaciekawione spojrzenie na jego szyję, ale Hanno już

zmierzał w kierunku frigidarium. Nie zamierzał tam zamarudzić. Zwykle


niewiele osób przesiadywało w tym pomieszczeniu. I rzeczywiście, okazało

się, że w zimnym basenie znajdował się tylko jeden gość łaźni –

mężczyzna, którego widział w apodyterium – w średnim wieku, z grzywą

siwych włosów i sporym nosem. Pozdrowili się, kiwając sobie głowami.

Szarfa na szyi Hanno wzbudziła zainteresowanie mężczyzny, więc aby

zachować pozory, wszedł ostrożnie do basenu, specjalnie starając się jej nie

zamoczyć. Szybko przeszedł z jednej strony basenu na drugą, po czym go

opuścił. Wcześniej jednak zanurzył w wodzie całe ciało, czując jak

pokrywa go gęsia skórka. O wiele przyjemniej będzie w tepidarium.

W kolejnym pomieszczeniu zajął miejsce na jednej z długich

drewnianych ław stojących pod ścianami. Powietrze było tu przyjemnie

ciepłe, a ściany zdobiły wizerunki delfinów, ryb i morskich potworów.

W środku znajdowało się kilku mężczyzn, siedzieli w grupach lub

pojedynczo. Trzech rozmawiało ze sobą niskimi głosami, popijając

jednocześnie wino z glinianych kubków. Jakaś para grała w kości na

podłodze. Ktoś drzemał, opierając się o ścianę plecami. Hanno zamknął

oczy i udawał, że robi to samo. W rzeczywistości wytężył słuch i zaczął

wyłapywać wszystkie dźwięki.

– Drachma za następny rzut, tak jak wcześniej? – zapytał jeden

z graczy.

– Tak, niech będzie – odparł jego towarzysz niezbyt radośnie.

– Dwie piątki! Daj mi coś więcej, jeśli dasz radę, przyjacielu!

– Czy wczoraj wieczorem spółkowałeś z Fortuną? – zapytał kwaśnym

głosem drugi. – Oddała ci chyba całe szczęście… – Rzucił kostką, a potem

krzyknął triumfalnie. – Sześć i pięć! W końcu wygrałem.

Nie wyglądało na to, aby ta para miała przerwać swoją grę, więc Hanno

przeniósł teraz uwagę na trzech mężczyzn, którzy siedzieli blisko siebie.

Ponieważ znajdowali się naprzeciw niego, dalej udawał, że śpi. Dzięki


temu, a może dzięki winu, które spożywali w znacznych ilościach,

z czasem stawali się coraz głośniejsi.

– Nie wygląda na to, aby ta piekielna wojna zmierzała ku końcowi –

mruczał najstarszy z mężczyzn, siwowłosy z gruzłowatymi dłońmi

i stopami. – Bez wątpienia będzie ciągnąć się tak długo, jak poprzednia.

Pamiętam…

– Kalawiuszu, napij się lepiej wina – odezwał się mężczyzna siedzący

po lewej stronie, niski o brązowych oczach i naoliwionych loczkach. –

Twój kubek jest pusty.

Chociaż ośmielił się przerwać starszemu, w jego głosie słychać było

jakąś służalczość. Najwyraźniej powodowała to różnica w statusie

społecznym: jego dwaj towarzysze prawdopodobnie byli nobilami. Hanno

poczuł się jeszcze bardziej sfrustrowany. Kapua nie była wielkim miastem.

Ci ludzie prawdopodobnie znali rodziców Aurelii. Gdybyż można było tak

po prostu zapytać ich, gdzie ona jest!

– Dziękuję. – Kalawiusz wyciągnął rękę po kubek.

Niski mężczyzna uniósł rękę, trzymając w niej swoje naczynie.

– Toast. Za naszych odważnych przywódców, aby nie zwlekali już

z pokonaniem Hannibala.

Trzeci mężczyzna, barczysty i raczej przystojny, odchylił się nagle

jakby zdegustowany.

– Mówisz „nasi przywódcy”. Nie jesteś Rzymianinem, a już na pewno

nie Kampanijczykiem. Jesteś cholernym Grekiem.

– To nie ma znaczenia. Mieszkam tu. Płacę podatki – bronił się nieco

niepewnie niski mężczyzna.

– Nie jesteś jednak obywatelem. – Głos trzeciego mężczyzny nabrał

ostrości. – Nigdy nie zostaniesz wcielony do armii. Nigdy nie będziesz


musiał walczyć z guggasami, jak mój syn albo siostrzeńcy i wnuki

Kalawiusza.

– Mój przyjaciel ma rację. – Kalawiusz uniósł brwi.

– Przyjmijcie zatem moje przeprosiny – padła szybka odpowiedź. – Nie

chciałem nikogo urazić. – Mężczyzna uniósł dłoń z kubkiem. – Niech więc

bogowie prowadzą i chronią przywódców republiki w ich dążeniu do

pokonania Hannibala. Niech też zachowają w dobrym zdrowiu wszystkich

synów Rzymu, którzy walczą z wrogiem.

Wydawało się, że jego rozmówców zadowoliły te przeprosiny. Wznieśli

toast.

Przywrócony pokój nie był jednak trwały. Gdy Rzymianie zaczęli

znowu mówić o polityce, Grek nie mógł się powstrzymywać przed

wyrażaniem swojej opinii. Młodszy Rzymianin wydawał się jeszcze

bardziej zirytowany niż wcześniej.

– Dosyć tego, Phanesie! Jesteś tutaj, bo liczysz na jakieś korzyści, to

jasne, ale nie interesują mnie twoje opinie na temat rzymskiego systemu

politycznego. Zrozumiano?

Phanes skłonił się i zaczął się płaszczyć, a umysł Hanno pracował na

najwyższych obrotach. To imię – Phanes – wydawało mu się znajome.

– No więc dlaczego właściwie się tu spotkaliśmy, Phanesie? – spytał

bez ogródek Kalawiusz. – Nie chodzi przecież na pewno o to, aby podzielić

się z nami winem.

– Cóż… – oblizał usta. – Mam kilku dłużników, którzy bardzo

spóźniają się z płatnościami.

Lichwiarz! – nagle Hanno olśniło. Ten, który nachodził matkę Aurelii.

Choć krew się w nim gotowała, zaczął wsłuchiwać się jeszcze uważniej

w rozmowę tej trójki.


– Nie ma w tym nic dziwnego. Gdybyś nie zauważył, przypomnę ci, że

trwa wojna – zawarczał chrapliwie i groźnie młodszy Rzymianin.

– Pax! – Kalawiusz próbował uspokoić swojego towarzysza. – Może

nie cenisz profesji tego tu Phanesa, ale on i jemu podobni działają na

usługach miasta. Pozwól mu mówić.

– W porządku. Nie mam jednak ochoty tego słuchać. Pójdę do

caldarium. – Mężczyzna ukłonił się z szacunkiem Kalawiuszowi, a na

Phanesa spojrzał z grymasem niechęci na twarzy. Chwilę później dołączył

do niego inny mężczyzna, który wcześniej drzemał. Hanno prychnął, jakby

się na chwilę obudził przez chrapanie, ale udał, że szybko znów zasnął.

Zapadła cisza, a po chwili Grek odezwał się głosem wyrażającym

zadowolenie.

– Chciałbym zwrócić się do sądu o rozpatrzenie wniosku przejęcia

własności za długi. Zastanawiałem się, czy może jestem w stanie ułatwić

decyzję sędziów, gdybym przekazał im pewne… wskazówki. Słowo czy

dwa w odpowiednich uszach zapewne sprawiłyby, że moje wnioski

zostałyby rozpatrzone pozytywnie.

– Czy mówimy o jakichś nobilach, których mógłbym znać? – spytał

Kalawiusz. Grek zakaszlał niezręcznie.

– Może tak się zdarzyć.

Na liście Phanesa może być Atia – pomyślał Hanno, kipiąc z gniewu.

W głowie zaczął mu kiełkować pewien plan.

– Nie poprę takich wniosków – odpowiedział ostro Kalawiusz. – W tych

trudnych czasach ci, którzy mają przejściowe kłopoty, muszą mieć trochę

więcej swobody. Więcej czasu na spłatę pożyczek.

– Ale…

– Nie, Phanesie.

Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał.


– Nie chciałem o tym mówić, ale jest jeszcze sprawa twojego zięcia –

mruknął Phanes.

– To raczej nie twój interes? – skwitował ostro Kalawiusz.

– Nie zgodzę się. Jakby to wyglądało, gdyby ludzie zaczęli plotkować,

że jeden z najbardziej szanowanych obywateli Kapui jest teściem

degenerata, hazardzisty, który zdefraudował cały majątek rodziny?

Człowieka, który spędza czas w najpaskudniejszych tawernach

i przybytkach rozpusty? W świetle tych informacji twoje szanse na

reelekcję, panie, mogłyby mocno zmaleć.

– Bądź przeklęty, Greku! – syknął Kalawiusz.

– Nie dajesz mi wyboru. Mam pełne prawo żądać orzeczenia sądu

w sprawie tych długów – zaprotestował Phanes.

– Co nie zmienia faktu, że jesteś wysysającym krew pasożytem! –

Kalawiusz westchnął ciężko. – Jaka jest cena za twoje milczenie na temat

mojego zięcia?

– W ramach gestu dobrej woli, ureguluję jego długi w całości. Nie pisnę

na ten temat ani słówka. W zamian nie wezmę nawet drachmy. Jak już

wspomniałem, chodzi mi tylko o to, aby sędziowie zatwierdzili listę

nieruchomości, które chciałbym przejąć.

– Najpierw chcę zobaczyć znajdujące się tam nazwiska.

– Jeszcze dzisiaj dostarczę listę do twojego domu.

– W takim razie uważam, że skończyliśmy rozmowę. Wydaje mi się, że

straciłem ochotę na twoje wino. – Kalawiusz wstał i odszedł bez słowa.

Hanno wyczuł na sobie wzrok Phanesa. Starał się oddychać powoli

i regularnie, żeby Grek nie zaczął niczego podejrzewać. Po chwili usłyszał,

jak mężczyzna wstaje i opuszcza pomieszczenie. Po jakimś czasie Hanno

postanowił wejść do caldarium. Przebywało tam o wiele więcej ludzi niż

w tepidarium. W pomieszczeniu tym utrzymywano wysoką temperaturę


i wilgotność. Prawie tuzin mężczyzn grzało się w basenie z gorącą wodą.

Wśród nich był Kalawiusz i ów arystokrata z szerokimi barami. Niektórzy

używali strygilli i oleju do usuwania brudu ze skóry. Inni w tym czasie

gimnastykowali się i rozciągali mięśnie. Kilku leżało twarzą w dół na

wysokich kamiennych ławkach, poddając się z lubością masażowi

wykonywanemu przez niewolników. Po Phanesie nie było śladu, co Hanno

przyjął z niezadowoleniem. Po chwili jednak usłyszał kobiecy głos

dochodzący z jednego z wydzielonych boksów na uboczu i przypomniał

sobie, że obsługujący wspomniał o innych oferowanych tu usługach. Mógł

się tylko domyślać, że Grek właśnie przebywał za jedną z kotar, a Hanno

uznał, że może jedynie poczekać, aby się przekonać, czy ma rację. Gdyby

Phanes przeszedł do następnego pomieszczenia, a on podążyłby zaraz za

nim, lichwiarz mógłby nabrać podejrzeń. Hanno zanurzył się w basenie,

starając się unikać kontaktu wzrokowego z innymi osobami.

Po bardzo długim czasie bez kąpieli gorąca woda w basenie napełniała

go ogromną błogością. Marzył o tym, aby zanurzyć się w niej cały, ale

pamiętał o chuście zawieszonej na szyi, usiadł więc na boku, opierając się

rozłożonymi rękami o krawędź basenu. Większość rozmów dotyczyła

wojny. Ojcowie mówili o swoich synach i oddziałach, w których pełnili

służbę, inni krytykowali tchórzliwą strategię Fabiusza albo dziękowali

bogom za to, że Kartagińczycy pociągnęli na wschód. Bardzo narzekano na

liczbę uciekinierów, którzy schronili się w mieście od czasu wybuchu

wojny. Hanno tym razem znajdował się za daleko, aby podsłuchać, o czym

Kalawiusz rozmawia z młodszym kompanem. Nikt też nie napomknął

o Atii czy Aurelii. Cierpliwości! Jeśli mój plan się powiedzie, Phanes

wszystko mi wyśpiewa. Nie musiał długo czekać na przyjazne pytanie

jakiegoś z użytkowników basenu o pas tkaniny na jego szyi. Jego

wyjaśnienie nie wzbudziło żadnych podejrzeń, ale Hanno zdecydował, że


nie powinien dłużej kusić losu. Nie chciał wdawać się z nikim

w pogaduszki. Po oczyszczeniu ciała za pomocą strygilli osuszył skórę

i ruszył do przebieralni. Najważniejsze było to, aby wyjść z łaźni przed

Grekiem.

Dwóch zbirów, na których zwrócił wcześniej uwagę, wciąż stało

naprzeciwko wejścia do łaźni. To było najlepsze miejsce, aby obserwować,

kto do niej wchodzi i kto z niej wychodzi, więc Hanno został zmuszony do

zajęcia miejsca przy stole w otwartej knajpie obok. Przebijając się przez

talerz jakiejś paćki bez smaku, którą sprzedawano pod nazwą „gulasz

z mięsem”, zerkał od czasu do czasu na ulicę i zastanawiał się, czy

rozsądniej nie byłoby raczej podjąć na nowo poszukiwań Aurelii. Szybko

doszedł do wniosku, że na tym etapie rozsądek nie ma tu nic do rzeczy.

Samo przybycie do Kapui jawiło się jako szalony pomysł. Teraz miał pod

ręką kogoś, kto zapewne wiedział, co dzieje się z Aurelią. Doszedł do

wniosku, że od Phanesa dowie się więcej, niż gdyby wędrował bez celu po

ulicach, licząc na ślepy traf.

Wreszcie w drzwiach łaźni pojawił się Grek. Hanno z rozdrażnieniem

i niedowierzaniem uświadomił sobie, że dwóch oprychów sprzed wejścia

czekało właśnie na niego. Dlaczego musieli okazać się jego

ochroniarzami? – klął w myślach. Pokrzyżowali jego plan wzięcia Phanesa

na spytki. Ukłonił się sztywno właścicielowi tawerny, zapłacił za jedzenie

i ruszył za mężczyznami. Wkrótce stało się jasne, że lichwiarz właśnie

odwiedza kilku swoich dłużników. Reakcje sprzedawców na jego widok

zawsze były takie same: dominowało zaskoczenie i konsternacja. Jednak

wszystkie próby uniknięcia Phanesa lub zamknięcia przed nim lokalu

kończyły się niepowodzeniem. Jego dwaj „silnoręcy” towarzysze świetnie

radzili sobie na przykład z blokowaniem drzwi nogami czy chwytaniem

ludzi za kark i przyciskaniem ich do ściany. Phanes działał otwarcie,


najwyraźniej nie martwiąc się o reakcję przypadkowych przechodniów.

Hanno nie łudził się, że zdoła poradzić sobie z parką ochroniarzy Greka,

którzy najwyraźniej dobrze znali się na swojej robocie. Byli nie tylko

uzbrojeni w krótkie pałki, ale też umieli się nimi posługiwać. Jeśli chciał

rozmówić się z Phanesem, musiał dopaść go bez ochrony. Spochmurniał,

ponieważ nie wydawało się to prawdopodobne. Śledził ich już ponad

godzinę.

Zniechęcenie omal nie doprowadziło go do zguby, gdy na mniej

ruchliwej ulicy prawie zrównał się z ochroniarzami. Z zaskoczeniem

stwierdził, że Grek gdzieś zniknął. Natychmiast odwrócił się na pięcie,

udając nagłe zainteresowanie wyrobami żelaznymi wystawionymi przed

sklepem. Pod wpływem impulsu kupił mały, ale niezwykle ostry nóż. Gdy

popatrzył ponownie na ulicę, oprychy Greka gapiły się na schody

prowadzące do świątyni. Hanno od razu domyślił się, gdzie zniknął Phanes.

Wsunął ostrze pod tunikę, a potem zwyczajnie wyminął ochroniarzy

Phanesa. Na schodach przed sanktuarium panował spory tłok.

Haruspikowie obiecywali wiedzę o przyszłości, handlarze sprzedawali kury

nadające się na ofiary, lampki wotywne i różne bibeloty, które można było

zostawić w świątyni jako podarki dla bogów. Za pół asa Hanno kupił

malutką glinianą amforę. Każdy, kto na niego spojrzał, widział tylko

kolejnego wyznawcę udającego się do świątyni po błogosławieństwo. Na

szczycie schodów sześć potężnych, żłobionych kolumn wspierało trójkątny,

bogato zdobiony portyk, z postacią skrzydlatej kobiety z berłem w dłoniach

na środku. Po obu stronach żeglarze ze statków pochylali się przed nią

w błagalnych pozach. Fortuna. Lichwiarz modli się do Fortuny o szczęście.

Całkiem zrozumiałe.

Cella świątyni – długie, wąskie pomieszczenie stanowiące centralny

element sanktuarium –znajdowała się za wielkimi drewnianymi drzwiami.


To tu, wokół grubego, odzianego w długą szatę kapłana z brodą

zgromadziło się wielu ludzi, słuchających jego modłów o bezpieczeństwo

Kapui i jej mieszkańców. Po Phanesie nie było śladu. Hanno, ostrożny

i czujny, zaczął okrążać pomieszczenie. Jego oczy powoli przyzwyczajały

się do panującego w środku półmroku, rozjaśnianego tylko przez

nieregularnie rozmieszczone lampy oliwne na stojakach z brązu. Ściany

zdobiły freski przedstawiające Fortunę. Na jednym z nich stała z ojcem,

Iovis Optimi Maximi, i innymi bóstwami, na innym pochylała się nad

łanami dojrzałej pszenicy jako Fortuna Annonaria, a jeszcze na innym

obserwowała na arenie wyścigi rydwanów i mężczyzn robiących zakłady.

Hanno nie spodobał się ostatni fresk: Mala Fortuna przed wejściem do

Hadesu, pilnująca, aby trafili do niego ci, którzy zginęli w pechowych

okolicznościach. Obok niej przesuwał się tłum ludzi z udręką na twarzach.

Chociaż Fortuna nie należała do panteonu bogiń uznawanych przez

Kartagińczyków, mimo to zmówił krótką modlitwę, prosząc ją o szczęśliwe

wyroki, przynajmniej na ten czas, gdy przebywał w Kapui, na terenie pod

jej zwierzchnictwem.

Na końcu pomieszczenia znajdowały się niski ołtarz i ogromny,

pomalowany posąg Fortuny, przedstawiający tajemniczo uśmiechającą się

kobietę. Hanno zaniepokoił się trochę, czując na sobie spojrzenie jej

ciemnych oczu, które najwyraźniej za nim podążały, gdy przedzierał się

przez tłum, choć tłumaczył sobie, że to musi być tylko jego wyobraźnia.

Wierni przebywający w świątyni stanowili wyjątkową menażerię kobiet

i mężczyzn, młodych i starych. Wszyscy liczą na łaskę Fortuny – pomyślał

Hanno – począwszy od staruszki, która potrzebuje pieniędzy, aby kupić

jedzenie, po hazardzistę czy kobietę mającą trudności z zajściem w ciążę.

Phanes stał przy ołtarzu z pochyloną głową. Hanno wślizgnął się za

nim, wdzięczny za głośne modlitwy starszej kobiety obok. Minął Greka,


aby umieścić na ołtarzu wśród innych darów swoją figurkę. Łypnął z ukosa

w bok, chcąc upewnić się, że ma do czynienia z Phanesem. Potem,

z bijącym mocno sercem, stanął tuż za swoją ofiarą. Jeśli ma się udać, musi

to zrobić szybko. Nie może opuścić świątyni i musi ustawić lichwiarza tak,

aby nie zaniepokoić wiernych. Wątpił, aby ktokolwiek interweniował, ale

jeśli dwójka brutali na zewnątrz zorientuje się, że dzieje się coś niedobrego,

nie wyjdzie stąd o własnych siłach, mimo że jest uzbrojony. Spokojnie.

Wszystko pójdzie zgodnie z planem. Wkrótce Atia będzie miała jedno

zmartwienie mniej, a ja dowiem się, gdzie szukać Aurelii. Ta myśl

podziałała na niego uspokajająco.

Sięgnął pod tunikę i chwycił rękojeść noża, przygotowując się do

działania. Gdy Phanes zaczął się odwracać, Hanno zakołysał się na stopach.

Złapał lewą rękę Greka i przekręcił za jego plecami, jednocześnie

dociskając ostrze noża do skóry w okolicy prawej nerki. Przysunął usta do

ucha Phanesa i wyszeptał:

– Odwracaj się dalej. Jeśli ktoś spojrzy, uśmiechnij się. Nie wołaj

o pomoc, bo wbiję ci to żelazne ostrze tak głęboko, że wyjdzie po drugiej

stronie na piersi.

Phanes postępował według wskazówek. Po chwili przekręcił głowę,

próbując zorientować się, kim jest napastnik.

– Ktoś ty! Na czeluście Hadesu. Czego chcesz?

Hanno popchnął go tak, żeby zmusić do zrobienia kroku naprzód.

– To dziwne pytanie jak na śmierdzącego lichwiarza. Założę się, że

masz mnóstwo wrogów. Dlatego zatrudniasz te dwie małpy, co stoją na

zewnątrz.

– Wyprują ci flaki, gdy tylko cię zobaczą – syknął Phanes. Po chwili

skrzywił się z bólu, gdy Hanno naparł na nóż tak mocno, że pojawiła się

krew.
– Zamknij się i idź dalej – wycedził Hanno, uśmiechnąwszy się do

starca, który się na nich zagapił. Poprowadził nieopierającego się Greka

nieco na bok, tam gdzie było trochę luźniej. Zatrzymał się przy fresku

Fortuny na zawodach, jakby podziwiał kunszt artysty. – Czy mówią ci coś

imiona Gajusza i Atii z rodu Fabricii?

Phanes zesztywniał, a serce Hanno przyspieszyło.

– Tak.

– Są ci winni pieniądze.

– Sporo – przyznał Grek.

– Czy ich imiona znajdują się na liście, którą masz przekazać

Kalawiuszowi? – Phanes znów przekręcił głowę, tym razem wyraźnie

zaskoczony. Hanno docisnął nóż. – Patrz przed siebie. Odpowiedz na to

cholerne pytanie.

– Tak. Są na liście.

– Nie, nie ma ich tam! – Hanno przekręcił ostrze, zmuszając Phanesa do

zduszonego jęku. – Wykreślisz ich imiona. Jeśli tego nie zrobisz, dopadnę

cię i pokroję na małe kawałki. Ale dopiero potem, jak usunę ci jaja

i wepchnę do gęby. To samo stanie się z tobą, jeśli wyrządzisz im krzywdę

lub zaszkodzisz komukolwiek z tej rodziny. Rozumiesz?

– T-tak. – Grek wydawał się autentycznie zdezorientowany

i przerażony.

Hanno dostrzegł krople potu spływające po naoliwionych włosach

Phanesa. Bardzo go to ucieszyło.

– Dobrze. Znasz też ich córkę?

– Aurelię?

– Gdzie ona jest?

– Powinieneś wiedzieć – mruknął Grek. – Wydajesz się dobrze

zorientowany w innych kwestiach.


– Czekam na odpowiedź!

Phanes sapnął z pogardą.

– Sądzę, że przebywa z mężem w jego domu na północ od miasta.

Pobrali się niedawno…

Hanno zamknął oczy, czując zalewającą go falę rozczarowania. Nie

przewidział dwóch rzeczy: że Aurelia będzie już mężatką, gdy on dotrze do

Kapui, i że nie wszyscy mogący się ukryć w mieście tak bardzo się boją, by

nie chcieć pozostać za murami. Wyglądało na to, że Grek wyczuł jego

konsternację. Potężnym szarpnięciem wyrwał się Hanno. Zakręcił się

i uderzył go dłonią w głowę, Hanno odbił się od ściany. Rozległ się brzęk

noża, który spadł na podłogę, a Phanes rzucił się do oczu Hanno

z rozcapierzonymi palcami. Hanno cofał się, ale Grek zdążył złapać za

szarfę na jego szyi. Nie była zawiązana, więc z łatwością znalazła się

w jego rękach. Po jednym uderzeniu serca Hanno usłyszał pełne

niedowierzania westchnienie Phanesa. Niemal czuł swędzenie w miejscu

blizny w kształcie litery F.

– Jesteś zbiegłym niewolnikiem?! – zawołał Grek głośno i przenikliwie.

Hanno zrozumiał, że gra właśnie dobiegła końca i nie pozostało mu nic

innego, jak tylko brać nogi za pas. Ruszył do drzwi, omijając ludzi

stojących na drodze.

– Zatrzymajcie tego niewolnika! – wołał za nim Phanes. – Zaatakował

mnie nożem. Zatrzymajcie go!

Jakiś mężczyzna w średnim wieku próbował zatrzymać Hanno,

rozkładając ręce. Ten jednak wydał z siebie przerażający okrzyk wojenny

i mężczyzna natychmiast zmienił zdanie.

Biegł do wyjścia, przebijając się przez tłum. Zdzielił łokciem jakiegoś

młodzieńca, który wyciągał ręce do jego twarzy. Ktoś jeszcze bez

powodzenia szarpał jego tunikę, ale po chwili Hanno już bez przeszkód
pędził ile sił w nogach. Minął starą kobietę o wyłupiastych oczach i był już

na zewnątrz. Za plecami słyszał coraz głośniejsze okrzyki Phanesa. Hanno

zaklął. Jeśli ochroniarze Greka nie są głusi, będą czekać na niego u stóp

schodów.

U szczytu schodów zwolnił. Było tak, jak się spodziewał. Oprychy

obserwowały drzwi świątyni z pałkami w rękach. Wszyscy unieśli głowy

i patrzyli właśnie na niego. Zwiedź ich swoim spokojem. Ludzie na

schodach nie powinni reagować impulsywnie. Chciał, żeby ochroniarze

Phanesa zachowywali się spokojnie, pewni siebie. Przywołał na twarz

promienny uśmiech i zaczął niespiesznie schodzić po schodach.

– Już do was idę – zawołał.

Ochroniarze popatrzyli po sobie, uśmiechając się głupkowato. Na razie

jest dobrze – analizował Hanno. Czuł skurcz żołądka. Spokojnie pokonał

trzy czwarte drogi w dół i wtedy zaczął działać.

Wyrwał duży wiklinowy kosz pełen drobiu z rąk zdumionego chłopca,

a potem cisnął nim w ludzi Phanesa. Powietrze wypełniły głośne

przekleństwa, rozległ się trzask, odgłos łamanej wikliny w wirującej

chmurze kurzych piór. Uwolnione kury zaczęły głośno protestować

przeciwko takiemu traktowaniu. Hanno nie czekał, żeby zobaczyć, co

będzie dalej. Skacząc po kilka stopni, pokonał ostatnie schodki i wpadł

w tłum na ulicy. Lawirując między przechodniami, starał się nie patrzeć

nikomu w twarz. Po chwili mógł odetchnąć z ulgą. Nikt nie próbował go

zatrzymać. Dziesięć kroków, dwadzieścia, potem trzydzieści i czterdzieści

od schodów. Zwolnił tempo, imitując swobodny, pewny krok. Chyba już

teraz nie wygląda na zbiega. Zresztą wszystkie oczy zwrócone były na

świątynię.

Mimo to Hanno skręcił w pierwszy zaułek, uznawszy, że najlepiej

będzie opuścić główną arterię miasta. Zatrzymał się na chwilę tuż za


rogiem i wyjrzał zza węgła. Phanes stał na stopniach świątyni. Z purpurową

twarzą wykrzykiwał jakieś słowa, bez wątpienia lżąc swoich nieporadnych

strażników. Hanno uśmiechnął się pod nosem, po czym odwrócił się

i ruszył przed siebie. Szyję zakrył kawałkiem materiału oderwanym

z tuniki. W tym momencie stał się kolejnym szarym człowiekiem z tłumu.

Szybko stracił dobry humor, gdy uświadomił sobie, że nie może pozostać

dłużej w Kapui. Phanes nie spocznie, dopóki go nie znajdzie.

W jego suchych ustach pojawił się gorzki smak. Po co miałby tu

zostawać, jeśli Aurelii nie było w mieście? Nie widział też żadnego sensu,

żeby wyruszyć na północ i ją odnaleźć. Była teraz mężatką, wiodła zupełnie

nowe życie, którego częścią on nigdy się nie stanie. Pogrzebana również

została jakakolwiek szansa na znalezienie Agesandrosa. Najlepiej będzie,

jak wróci do falangi i swoich obowiązków, a potem zapomni o obojgu.

Przynajmniej spróbuje.

Fortuna była taka kapryśna – pomyślał z żalem. Zagroził Phanesowi

i udało mu się uciec, ale jednocześnie bogini jasno dała mu do zrozumienia,

że nie zobaczy już Aurelii. Musiał to zaakceptować. Mutt miał rację. Na

wojnie nie ma miejsca dla kobiet. Odtąd skupi się na jedynym celu: wojnie

z Rzymem.

Mimo całej tej determinacji Hanno czuł w głębi serca wielki smutek.
Rozdział XII

Na północ od Kapui

urelia spoglądała na odbicie swojej twarzy w lustrze

A z brązu. Jej cerze nie można było niczego zarzucić. Twarz nie

zdradzała targających nią skrywanych uczuć. Nawet jej włosy,

które szczotkowała Elira, wyglądały świetnie i zdrowo, delikatnie

połyskując. Zdawało się, że ciało postanowiło działać jej na przekór,

niezależnie od tego, co czuła w sercu, osamotniona i nieszczęśliwa. Był

jeszcze inny powód, któremu mogła zawdzięczać swój promieniejący

wygląd, ale nie chciała o tym myśleć. Wolała koncentrować się na swojej

samotności – nowym towarzyszu, który, wydawało się, zostanie z nią na

dłużej. Trudno się dziwić. Jej nowy dom znajdował się na wsi, był pełny

niewolników, których w ogóle nie znała. Matka Lucjusza odeszła z tego

świata już dawno temu, a jego ojciec, wysuszony, ale twardy staruszek,

interesował się głównie prowadzeniem swoich majątków. Lucjusz,

w którego towarzystwie czuła się raczej niepewnie, również był rzadko

obecny w willi. Rodzinne gospodarstwo i polityczne interesy sprawiały, że

bardzo często przebywał w Kapui. A gdy już przyjeżdżał do domu,

większość czasu spędzał z ojcem lub na polach. Spali razem, ale to, co

działo się w sypialni, można było nazwać jedynie fizycznym obcowaniem,

a nie zbliżeniem dusz. Aurelia nie rozumiała, dlaczego tak się dzieje.

Zakładała po prostu, że tak wygląda życie męża i żony. Lucjusz uznał


chyba, że teraz jedynym jego obowiązkiem jest spłodzenie z nią dziecka

i nie widział już żadnego powodu, aby się o nią starać. Mimo że nadal nie

kochała Lucjusza, pragnęła, by poświęcał jej trochę uwagi. Możliwe, że

miała sposób, aby wpłynąć na zmianę zachowania męża, ale nie była

jeszcze gotowa podzielić się z nim swoim sekretem.

Matka od czasu do czasu pisała do niej oschły list, który wcale nie

pomagał jej lepiej radzić sobie w nowych okolicznościach. Dowiedziała się,

że ojciec żyje, dalej służy w legionach, które ciągle depczą po piętach

Hannibalowi. Od Kwintusa nie było ciągle żadnych wieści. Oliwki zostały

zebrane, a przygotowania do zimy w gospodarstwie przebiegały pomyślnie.

W Kampanii nie było śladów wroga, co uzasadniało decyzję Atii

o powrocie do domu z Agesandrosem i niewolnikami. Atia nie wspominała

słowem o Phanesie, więc Aurelia miała nadzieję, że matka poradziła sobie

ze spłaceniem długów. Wszystkie te wiadomości spowodowały, że czuła się

odrobinę mniej osamotniona. Gdyby nie Elira, która została z nią po ślubie,

poczucie osamotnienia byłoby naprawdę bardzo trudne do zniesienia.

Chociaż dzieliła z Iliryjką wiele sekretów, nie chciała jej jeszcze

ujawniać najgłębiej skrywanych myśli. Zerknęła szybko na profil Eliry,

która stała za nią ze szczotką w dłoni, zręcznymi ruchami prostując

zmierzwione w nocy włosy. Będzie musiała jej powiedzieć, bo wkrótce

i tak się domyśli. Już niedługo nie będzie w stanie ukrywać swojej ciąży.

Minęło trochę czasu, zanim Aurelia zorientowała się, że w jej ciele kiełkuje

nowe życie. Lucjusz kochał się z nią często, ale nie wiedziała, czy jego

nasienie znalazło właściwą drogę. To było tylko jej pobożne życzenie. Gdy

jednak minął drugi miesiąc bez krwawienia, jej oczekiwanie zmieniło się

w niepokój. W ostatnich dniach brzuch wydawał się jej jakby twardszy,

mocniej ściśnięty. Zdarzało się czasami, że nad ranem czuła lekkie mdłości.

I wtedy wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Niebawem


zaokrąglającego się brzucha trudno będzie nie zauważyć, zwłaszcza

podczas kąpieli. Już wkrótce – pomyślała Aurelia – będę musiała

powiedzieć Elirze. I Lucjuszowi. Lub zacząć działać. Poczuła ukłucie winy,

że w ogóle rozważa inne rozwiązania, ale wiedziała, że myśl o usunięciu

dziecka nie zniknie sama z jej głowy. Nie życzyła dziecku źle. Rozważała

inne możliwości, ponieważ nie zaakceptowała całkowicie zimnej

rzeczywistości swojego nowego życia i swojej w niej roli jako żony

Lucjusza. Nie była w stanie nie podsłuchiwać rozmów niewolników

kuchennych na temat sposobów spędzenia niechcianych ciąż, do czego

potrzebne było ziele ruty. Aurelia nie miała jednak pojęcia, gdzie znaleźć tę

roślinę ani jak ją przygotować, nie mówiąc już o zalecanych dawkach.

Dowiedziała się też o staruszkach żyjących w zaułkach Kapui, które

zajmowały się ziołami i miksturami, ale nie miałaby żadnego

wytłumaczenia dla wyprawy do miasta. Jej obowiązkiem było

pozostawanie w willi, chyba że Lucjusz zechciałby zabrać ją ze sobą do

miasta. Przestań! Ta ciąża nie jest efektem przemocy lub złego traktowania.

Nie ma żadnego powodu, aby pozbywać się dziecka. Poza tym taka próba

mogłaby okazać się niebezpieczna. Matka opowiadała jej kiedyś

o niewolnicy, która wykrwawiła się na śmierć po nieudanej próbie

spędzenia płodu.

Co więcej, jeśli straci dziecko, będzie musiała znów starać się, by zajść

w ciążę. Takie byłoby życzenie Lucjusza i… wszystkich innych. Jej celem

miało być teraz zapewnienie rodzinie męskiego potomka i to tak szybko,

jak to tylko możliwe. Znów przypomniała sobie słowa Atii. Gdyby udało

się jej urodzić dziecko, a najlepiej szybko drugie i trzecie, jej życie stałoby

się znacznie łatwiejsze. Lucjusz dałby jej spokój. Jej dni wypełniałaby

radość z wychowywania potomstwa. Gdyby Fortuna spojrzała na nią

przychylnym okiem, mogłaby nawet znaleźć sobie kochanka, kogoś, kto nie
traktowałby ją jak klacz rozpłodową, ale jak kobietę. Trudno w takiej

sytuacji nie wierzyć, że najlepiej będzie, jeśli wszystko potoczy się swoim

torem. W jej głowie pojawił się obraz Hanno, ale odepchnęła go bezlitośnie

w cień. Musiała przełknąć gorzką prawdę, że już nigdy go nie zobaczy. Nie

spędzi z nim życia. Najlepiej dla niej będzie, jeśli zaakceptuje swoją

sytuację. W przeciwnym razie skaże się na życie w nieszczęściu, w którym

jedynym jasnym punktem będą wspomnienia chowane głęboko w pamięci.

A to już prosta droga do szaleństwa.

Wiedziała, że dziecko stanie się błogosławieństwem. Teraz to była część

jej pracy. Z nieodgadnionym uśmieszkiem położyła dłoń na brzuchu. To

wywołało jakiś dreszcz podniecenia. A może radości? Wciąż wydawało jej

się to nierealne, że może mieć w sobie małe dziecko. Będę o nie dbać. Jest

Lucjusza, ale też moje. I pokocham je, i będę się o nie troszczyć,

niezależnie, czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka. To będzie moje nowe

zadanie życiowe. Dobrze się z tym czuła. To był obszar aktywności, który

przynajmniej nie leżał, jak wiele innych, poza strefą jej kontroli.

– Wyglądasz na szczęśliwą, panienko – odezwała się nagle Elira.

Zaskoczona Aurelia natychmiast spoważniała.

– Naprawdę?

– Tak. – Iliryjka spojrzała na nią w lustrze. – Wydawało mi się, że

widziałam cień uśmiechu na twojej twarzy, panienko, a bogowie wiedzą, że

ostatnio nie uśmiechałaś się tak często, jak dawniej.

Aurelia przez chwilę łamała sobie głowę, aby znaleźć jakieś

wiarygodne kłamstwo.

– Lubię, jak szczotkujesz mi włosy. Wyglądają cudownie.

– Zwykle nie lubiłaś, panienko, jak to robiłam.

– No cóż, dzisiaj mi się to podoba – oznajmiła Aurelia tonem, który

sugerował, że nie chce dłużej o tym rozmawiać.


Elira uniosła ze zdziwieniem brwi, ale nie odezwała się już słowem.

Aurelia przez chwilę rozważała, czy nie powinna podzielić się z Iliryjką

radosną nowiną właśnie teraz, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Znajdowały

się w miejscu publicznym, tuż przed małżeńską sypialnią, która wychodziła

na główny dziedziniec. Aby uzyskać lepsze efekty przygotowań po

przebudzeniu – a po zawarciu małżeństwa uczyniła z zabiegów

upiększających część swojego porannego rytuału – musiała mieć dzienne

światło. I właśnie dlatego zdecydowała, że będzie wystawiać stołek

z lustrem przed drzwi. Przyzwyczaiła się do spojrzeń niewolników, a oni

z czasem przyzwyczaili się do jej obecności w tym miejscu. Teraz

większość z nich w ogóle nie zwracała na nią uwagi podczas wykonywania

swoich zwykłych obowiązków, ale to nie znaczyło, że ktoś nie mógłby

podsłuchać ich rozmowy. Lepiej poczekać, aż wybierze się z Elirą na spacer

nad pobliską rzeczkę.

Zamyślona w pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na Statiliusza,

chudego nadzorcę domu, gdy pojawił się w przejściu od strony tablinum.

Podniosła wzrok dopiero, gdy usłyszała chrząknięcie.

– Tak?

– Przybyła twoja matka, pani – oznajmił.

Aurelia zamrugała zaskoczona i powtórzyła bezwiednie:

– Moja matka?

– Zgadza się, pani – powiedział tonem świadczącym o poczuciu własnej

ważności. – Przyjechała z wizytą. Wysłałem już niewolnika, żeby odszukał

pana i powiadomił go o tym. – Zerknął na otwarte drzwi do tablinum. –

Zaproponowałem gościowi odświeżenie, pokój do przebrania się, ale ona

odmówiła.

Do umysłu Aurelii nie do końca dotarła jeszcze wiadomość

o niezapowiedzianej wizycie. Wstała, gestem nakazując Elirze, aby


przestała ją czesać. Atię zobaczyła chwilę później. Szedł za nią niewolnik.

– Mamo! – Chociaż od czasu ostatniego spotkania ich relacje nie były

najlepsze, Aurelia poczuła nagle przyjemne ciepło na widok Atii. Walczyła

z pragnieniem podbiegnięcia do niej i przytulenia się. Tak zrobiłoby

dziecko. Dlatego ruszyła w jej kierunku dystyngowanym, wyważonym

krokiem. – Co za niespodzianka! Cóż za przyjemność!

Kąciki ust Atii uniosły się do góry odruchowo, ale jej oczy pozostały

zimne, gdy się całowały.

– Córko.

Aurelia poczuła ucisk w brzuchu. Coś było nie tak.

– Dostałaś jakieś wieści o ojcu albo o Kwintusie? Wszystko

w porządku?

– Nie mam powodów zakładać, że jest inaczej. Od czasu, kiedy ostatnio

do ciebie pisałam, nie było żadnych nowych listów. – Atia szczelniej otuliła

się swoim ciemnozielonym wełnianym płaszczem. – Jest tak zimo. Jak

wytrzymujesz w samej sukni?

– Tu jest lepsze światło – wyjaśniła Aurelia, choć myśli w jej głowie

wirowały. Dlaczego matka zdecydowała się ją odwiedzić? – Chodź ze mną.

Jeden z pokoi gościnnych ma ogrzewanie podłogowe i kominek. –

Odwróciła się do Eliry. – Przynieś nam trochę gorącego wina. – Statiliusza

wysłała do kuchni. – Zadbaj, aby przygotowano odpowiedni posiłek.

Pokój gościnny był dobrze urządzonym pomieszczeniem, w którym

przyjmowano co znamienitszych gości. Jego wystrój miał być dowodem

wysokiej pozycji rodziny. Ściany pokryto gipsem pomalowanym na

czerwono. Na takim tle można było podziwiać przedstawienia mitów:

spotkanie Eneasza z Dido, Orfeusza przyglądającego się Eurydyce u bram

królestwa podziemi, a także Romulusa i Remusa ssących piersi swej wilczej

matki. Ustawiono w nim drewniane kredensy, wygodne kanapy


i mahoniowy stół z bogato rzeźbionym blatem. Z sufitu zwisał srebrny

kandelabr. Aurelia jednak nie zwracała uwagi na bogaty wystrój pokoju.

Gdy tylko znalazły się w środku, zamknęła drzwi. Powaga na twarzy matki

ją przerażała.

– Zawsze jesteś mile widzianym gościem w moim domu, mamo, ale

twoja wizyta jest dziś dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Dlaczego nie

uprzedziłaś, że przybędziesz?

– Nie było na to czasu.

– Nie rozumiem.

– Nic dziwnego. Mieszkasz z dala od miasta. Chodzi o Phanesa. –

Aurelia poczuła, że świat zawirował. Nieświadomie wyciągnęła rękę, żeby

przytrzymać się ściany. – Atia doskoczyła do niej. – Dobrze się czujesz,

dziecko? – zapytała tonem, który wreszcie wydawał się taki, jaki powinien

być, matczyny.

– T-tak. Nic mi nie jest. Wspomniałaś o Phanesie.

– Nie pisałam o tym śmieciu w listach, bo nie było sensu. Jakoś

udawało mi się terminowo regulować płatności. Przez jakiś czas nie miałam

z nim kontaktu, sama naturalnie go nie szukałam.

Atia wzięła głęboki oddech. Wyglądała na starszą i słabszą, niż była

w rzeczywistości.

Aurelia dotknęła ramienia matki.

– Mów dalej, proszę.

– W zeszłym tygodniu wybrałam się do Kapui na zakupy. Jak zwykle

zatrzymałam się u Martialisa. Phanes musi mieć dobrych szpiegów, bo

pojawił się już następnego dnia po moim przyjeździe. Opowiedział mi jakąś

dziwną historię o tym, jak został zaatakowany w miejskiej świątyni. Aurelia

już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale spojrzenie matki kazało jej

zamilknąć. – Ktoś z nożem podszedł do niego w świątyni, gdy się modlił.


Nie chodziło o grabież. Ten ktoś powiedział mu, że ma zapomnieć

o naszych długach.

– Naszych długach? Tylko naszych długach? Nikogo innego?

– Mówił tylko o naszej rodzinie.

Aurelia spojrzała na matkę, nic nie rozumiejąc.

– Kto go zaatakował?

– Myślałam, że może ty będziesz znała odpowiedź na to pytanie.

Hanno? – pomyślała Aurelia. Nie, to niemożliwe.

– Agesandros?

– Nie. On został w gospodarstwie. Może to potwierdzić. Każdy

niewolnik na miejscu gotów jest to poświadczyć.

– Gajusz?

– Nigdy by czegoś takiego nie zrobił! Poza tym jest teraz w swoim

oddziale. Phanes powiedział, że to był niewolnik. Walczyli. Udało mu się

uwolnić i zerwać szal z jego szyi, zanim ten nieszczęśnik uciekł. Był

naznaczony literą F. Znam tylko jednego niewolnika, który teoretycznie

mógłby zrobić coś takiego. O ile jednak pamiętam, Hanno nie miał takiego

znaku. – Atia patrzyła badawczo na Aurelię, która jednak wytrzymała to

spojrzenie, nie zdradzając swoich myśli.

– Nie, on nie mógł tego zrobić. No bo i jak?

Aurelia radowała się w sercu, chociaż to była radość przynosząca ból.

Musiał wrócić, żeby mnie odnaleźć! Wtedy pewnie dorobił się tej okropnej

blizny. Dlaczego nie chciał mi powiedzieć, co się stało?

– Nie wiem, dziecko. Armia Hannibala znajdowała się wtedy całkiem

blisko. Poza tym, który niewolnik mógłby zaatakować Phanesa w naszym

imieniu?

– Nie mam pojęcia. – To niechybnie musiał być Hanno! Nie było innej

możliwości. Jej serce skakało z radości i nagle zaczęła rozważać szaloną


wyprawę do Kapui, aby go odnaleźć. Niestety, wyraz twarzy matki sprawił,

że radość natychmiast się gdzieś ulotniła. – Co jeszcze powiedział Phanes?

– Że nie da się zastraszyć w ten sposób. Śmiał się i stwierdził, że jego

ochroniarze świetnie poradzą sobie z jednym zbuntowanym niewolnikiem.

A potem powiedział, że podwaja wysokość rat ze skutkiem

natychmiastowym. Gdy zaprotestowałam, pomachał mi przed nosem

umową pożyczki. Ponieważ nie zapłaciliśmy na czas wielu miesięcznych

rat, on może naliczać nowe wedle uznania.

– Nie dasz rady zgromadzić takiej kwoty! – krzyknęła przerażona

Aurelia.

– Miałam trzy dni na zebranie pieniędzy – stwierdziła z ciężkim

westchnieniem Atia. – W końcu został mi tylko jeden sposób. Sprzedaż

części gospodarstwa.

– Nie!

– Nie miałam wyboru, dziecko. Inaczej Phanes udałby się do sądu

i przejąłby cały majątek. W obecnej sytuacji nie będę w stanie jednak

zapłacić mu kolejnej raty, jeśli nie sprzedam kolejnej działki. Napisałam do

twojego ojca, ale wątpię, czy będzie mógł w jakiś sposób pomóc. Martialis

też nic nie poradzi. Już i tak pożyczył nam wszystko, co miał.

Aurelia miała wrażenie, że pod stopami otwiera się jej otchłań rozpaczy.

Co żeś ty uczynił, Hanno?! – krzyczała w myślach. Zamiast pomóc,

sprawiłeś, że sytuacja jeszcze się pogorszyła.

– Co zamierzasz, matko?

Atia bezradnie wzruszyła ramionami.

– Będę po trochu sprzedawała ziemię. Postaram się uzyskać jak

najlepszą cenę, chociaż trudno teraz znaleźć ludzi zainteresowanych

kupnem ziemi. Może uda mi się zatrzymać część gospodarstwa do czasu,

gdy twój ojciec wróci i będzie mógł zapłacić Phanesowi.


– Musi być coś, co możemy zrobić!

– Możemy się modlić. Modlić się, żeby piorun zabił tego bezlitosnego

bękarta, zanim zostaniemy zrujnowani. On gotów jest wyssać ostatnią

kroplę krwi ze zwłok, mogłabym przysiąc.

– Mogę porozmawiać z Lucjuszem – powiedziała Aurelia pod

wpływem impulsu.

– Nie chcę o tym słyszeć. I tak jest mi wstyd, że nasza rodzina zostanie

zrujnowana. Prośba o pomoc byłaby poniżej mojej godności.

– Ale to na pewno lepsze niż utrata majątku!

– Nie, nie sądzę. Twój ojciec okryje się chwałą w czasie wojny i znów

będziemy mogli żyć na odpowiednim poziomie.

– Skąd to wiesz? A co się stanie, jeśli zginie? Gdzie się podziejesz? –

Aurelia pomyślała, że matka ją spoliczkuje, ale tym razem to Atia raczej

wyglądała tak, jakby została uderzona. W tym momencie uświadomiła

sobie boleśnie, jak krucha jest fasada, jaką matka pokazywała światu, i jak

łatwe było jej życie z mężem, który nie musiał iść na wojnę. –

Przepraszam… – szepnęła. – Nie powinnam była tego mówić.

– Nie, nie powinnaś – powiedziała Atia drżącym głosem. – Bogowie

będą chronić Fabrycjusza, tak jak czynili to do tej pory. Kwintusa też.

Wierzę w to głęboko.

– Ja też – powiedziała Aurelia z taką pewnością, na jaką tylko było ją

stać.

Tylko modlitwą mogła teraz pomóc ojcu i bratu, ale wiedziała, że może

też zrobić coś konkretnego z Phanesem. W jej głowie zrodziły się

podwaliny śmiałego planu. Jej matka nie może powstrzymać jej przed

poproszeniem Lucjusza o pomoc. Świetnie się składało, bo miała w ręku

chyba najlepszy z możliwych argument. Będzie zachwycony, gdy powie mu

o ciąży. Być może ucieszy się tak bardzo, że zgodzi się wywrzeć nacisk na
lichwiarza? Aurelia nie była tego pewna, ale wiedziała, że musi coś zrobić,

aby obronić swoją rodzinę. Jaka szkoda, że Hanno po prostu nie zabił

Phanesa! Jednak gdyby to zrobił, mógłby znaleźć się w śmiertelnym

niebezpieczeństwie. Mimo że działanie Hanno sprowadziło na nich gniew

lichwiarza, cieszyła się niepomiernie, że nie ryzykował życiem. Niech jego

bogowie również mają go w swojej opiece.

W tym momencie w pokoju pojawiła się Elira z winem. Aurelia

odesłała ją, gdy tylko niewolnica napełniła pucharki. Czyż nie najlepiej

powiedzieć o ciąży najpierw własnej matce? To na pewno poprawi jej

humor.

– I ja mam dla ciebie pewną nowinę – powiedziała i nagle opadła ją

dziwna nieśmiałość. – Dla odmiany to akurat dobra wiadomość.

– Jesteś przy nadziei! – Atia była szybka jak błyskawica.

– Jak się domyśliłaś? – zapytała z niedowierzaniem Aurelia.

– Matczyna intuicja. – Atia wreszcie uśmiechnęła się ciepło. – Który to

miesiąc?

– Drugi.

– To pierwsze tygodnie. Jeszcze za wcześnie, żeby się cieszyć. W ciągu

pierwszych trzech czy czterech miesięcy wiele może się zdarzyć. Często

jest tak, że kobieta traci dziecko. – Aurelia zbladła, ale matka natychmiast

chwyciła ją za rękę. – Poprosimy wszystkich bogów i boginie, aby nic

złego ci się nie stało! Ale to wspaniała wiadomość, moje dziecko. Czy

Lucjusz wie?

– Jeszcze nie.

– Kiedy zamierzasz mu powiedzieć?

– Wkrótce. Na razie chcę, żeby to był nasz sekret. – Aurelia mrugnęła

do niej porozumiewawczo.
Poczeka, aż jej matka opuści willę, i porozmawia z mężem. Właściwie

to najlepiej będzie, jeśli wstrzyma się z tym do wieczora. Powie mu, gdy

będą w łóżku. Może Elira mogłaby udzielić jej kilku wskazówek, jak go

zadowolić? Policzki Aurelii zaróżowiły się od tych nieskromnych myśli, ale

to nie osłabiło jej determinacji. Zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, aby

pomóc rodzinie. Aurelia nie miała w kwestii kontaktów z mężczyznami

zbyt bogatych doświadczeń, ale słyszała, jak Kwintus i Gajusz rozmawiali

ze sobą i śmiali się rubasznie, mówiąc o kobietach, w związku z czym

podejrzewała, że rodzenie dzieci nie jest jedynym sposobem, aby zadowolić

mężczyznę. Miała tylko nadzieję, że jej nietypowe zaangażowanie nie

wzbudzi podejrzeń Lucjusza.

Pierwsza dobra okazja nadarzyła się niecały tydzień później. Atia

wyjechała po paru dniach, tłumacząc się potrzebą powrotu do

gospodarstwa. Przez ten czas ich relacje poprawiły się na tyle, że podczas

pożegnania nie brakowało emocji. Następnego dnia Lucjusz wrócił z udanej

podróży do Neapolis. Przybył z rzadkim prezentem dla Aurelii, złotym

naszyjnikiem ozdobionym maleńkimi rubinami. Piękna biżuteria

zachwyciła ją, ale cieszyła się również tym, że dzięki niej miała pretekst do

gorącego zbliżenia w ramach podziękowań. Lucjusz był zadowolony

z ciepłego powitania, z satysfakcją zjadł wystawną kolację, która została

podana tego samego wieczoru, i nie ociągając się, podążył za Aurelią, gdy

ta ochoczo skierowała się do łoża. Sama zdziwiła się swoją śmiałością, jaką

dał jej pucharek wina wypitego przed wyjściem z jadalni. Kiedy Lucjusz

jak zwykle próbował posiąść ją w tradycyjny sposób, szybko się odsunęła,

popychając go na plecy. Zanim zdążył powiedzieć słowo, zaczęła całować

jego pierś i brzuch, myszkując palcami po jego biodrach i udach. Zdziwił

się jednak bardzo, gdy jej usta zaczęły wędrować niżej, zmierzając tam,

gdzie jeszcze nigdy nie była. Nie zrobił jednak nic, aby ją powstrzymać.
Ciche westchnienia, które wychodziły z jego ust, i nacisk palców na jej

głowę mówiły jej, że rady Eliry okazały się naprawdę dobre.

Po wszystkim wziął ją w ramiona, co już było wyjątkowe samo w sobie.

Aurelia wtuliła się w niego, zachwycona tym, że sprawiła mu prawdziwą

przyjemność. Nie odzywała się ani słowem.

– To dopiero było miłe powitanie – wymruczał.

– Tęskniłam za tobą.

– Najwyraźniej… – stwierdził nieco kpiącym i żartobliwym tonem.

Cisza, która zapadła, wydawała się inna niż zazwyczaj. Lucjusz

delikatnie głaskał jej włosy, co było kolejną nowością. Aurelia zastanawiała

się, czy nadszedł czas, aby powiedzieć mu o ciąży, ale ośmielona swoim

sukcesem postanowiła skorzystać z jeszcze jednej podpowiedzi Eliry.

Chwilę później jej dłoń, jakby od niechcenia, przesunęła się w dół. Kilka

ruchów i poczuła, że męskość Lucjusza znów stwardniała.

– Bogowie, ależ dziś jesteś nienasycona!

Przez małą chwilę Aurelia poczuła panikę, ale nie przerywała swoich

działań.

– Tęskniłam za tobą. To chyba nic zdrożnego, prawda? I bardzo podoba

mi się nowy naszyjnik. Poza tym wydaje mi się, że staniesz na wysokości

zadania, mój mężu.

Roześmiał się i opadł na plecy, zamykając oczy. To był ten moment, na

który czekała. Gdyby na nią patrzył, byłoby jej o wiele trudniej wspiąć się

na niego i poprowadzić jego sztywną męskość w siebie. W tej samej chwili

jednak otworzył szeroko oczy.

– Co robisz?

Nie odpowiedziała, tylko zaczęła poruszać biodrami tam i z powrotem,

tak jak instruowała ją Elira. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że to

bardzo przyjemne. O wiele przyjemniejsze niż wszystko, co do tej pory


robili w łożnicy. Jej radość była tym większa, że w miarę jak podnosiła się

temperatura jej krwi, twarz jej męża zaczynała nabierać rysów Hanno.

Przez chwilę czuła skruchę, ale to, co robiła, było zbyt przyjemne, aby

odegnać ten obraz z umysłu.

– Aurelio?

– Po prostu chcę dać ci przyjemność – szepnęła. – Mam przestać?

W odpowiedzi Lucjusz jęknął i wymamrotał jakieś krótkie słowo,

najpewniej zniekształcone „nie”. Aurelia z coraz większą pewnością siebie

szukała swojego rytmu. Kołysała się w tył i w przód, wijąc się w ekstazie.

Kiedy jego dłonie sięgnęły jej pośladków, pozwoliła mu decydować

o szybkości ruchów.

Nie czekała długo, by Lucjusz osiągnął szczyt. Tym razem krzyknął

z ekstazy głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy się z niego sturlała,

poczuła ogromną satysfakcję. Pomyślała też sobie, że jeśli ich spółkowanie

było tak przyjemne, to z Hanno może być tylko lepiej.

– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytał głośno, wdzierając się brutalnie

w jej fantazję.

– Matka podpowiedziała mi to i owo – skłamała bez zająknięcia

Aurelia, wiedząc, że nigdy nie ośmieli się wspomnieć o tym Atii.

Lucjusz uśmiechnął się sennie.

– Jestem jej dłużnikiem.

– A ja twoim.

– Jak to? – uniósł brwi.

Położyła brodę na piersi i spojrzała mu głęboko w oczy.

– Będziesz ojcem.

W pierwszej chwili Lucjusz wydawał się zdezorientowany. Potem

zaskoczony. Aż wreszcie jego twarz rozjaśnił blask nieskalanej radości.

– Jesteś w ciąży?!
Kiwnęła głową, uśmiechając się z satysfakcją.

– To dopiero drugi miesiąc, ale pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć.

– Chwała Ceres i Tellusowi. To wspaniała wiadomość!

Zachichotała jak dziewczynka, gdy dotykał jej brzucha.

– Niczego jeszcze nie widać.

– To skąd wiesz?

– Nie miałam krwawienia przez dwa miesiące. Ponadto kobieta po

prostu to czuje.

– Powiedziałaś swojej matce, kiedy tu była?

– Oczywiście. Ale poza nią wiesz tylko ty.

Przytulił ją mocno do siebie, po czym na wpół instynktownie opuścił

ramiona.

Aurelia chwyciła jego rękę i położyła na swoim ramieniu.

– W ten sposób nie zaszkodzisz dziecku.

Lucjusz uśmiechnął się nieśmiało, co sprawiło, że wyglądał w tej chwili

bardzo młodo.

– Nie mówmy nic nikomu, dopóki nie będzie widać. To może być nasza

tajemnica. – Po chwili już rozpływał się tkliwie nad tym, jak dumny będzie

jego ojciec, zaczął wymieniać ulubione imiona dla chłopców i gry, których

nauczy syna.

Aurelia odzywała się od czasu do czasu, zgadzając się ze wszystkim, co

powiedział Lucjusz. W myślach zmówiła cichą modlitwę, aby dziecko

naprawdę okazało się chłopcem. Drugie dziecko może być dziewczynką,

ale pierwsze, z wielu powodów, musiało być płci męskiej! Kiedy Lucjusz

zmęczył się swymi wizjami, pocałowała go w usta.

– Będziesz dobrym ojcem.

– A ty dasz mi silnego syna!

Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Musiała działać. Teraz.


– Szkoda tylko, że moja matka nie mogła cieszyć się w pełni tymi

wspaniałymi wieściami.

– Nie rozumiem. Jej wizyta przebiegła przecież dobrze, prawda?

– Tak, to prawda – głos jej zadrżał.

– No to o czym mówisz? Jest chora? Dostałyście złe wieści o ojcu lub

bracie?

– Nie, to nic z tych rzeczy.

– Powiedz mi. – Jego głos był rozkazujący, ale delikatny.

Pomóż mi, Fortuno! – błagała Aurelia w myślach.

– To nie dotyczy ciebie. Po prostu problemy rodzinne. – Odwróciła od

niego wzrok. Ogień nadziei ogrzał ją, gdy chwycił jej podbródek i odwrócił

twarz tak, aby spojrzeć w oczy.

– Mnie możesz powiedzieć.

Opowiedziała mu wszystko w wystarczająco żałosnych tonach, aby

Lucjusz był przekonany o jej smutku. Wyjaśniła, że ojciec pożyczył od

Phanesa pieniądze z powodu kilku kolejnych lat katastrofalnych zbiorów.

Nie miał problemów ze spłacaniem rat, zanim nie wysłano go na wojnę.

Potem opowiedziała o presji, pod jaką znalazła się jej matka, groźbach

Phanesa, podniesieniu stóp procentowych, pomocy Martialisa. Nie

wspomniała o ataku na lichwiarza. Uznała, że wprowadzenie wątku Hanno

do tej historii nie byłoby najlepszym pomysłem. Powiedziała jednak

Lucjuszowi o wydarzeniach z ostatnich dni, gdy Phanes podniósł

miesięczne raty tak bardzo, że matka musiała sprzedać część gospodarstwa.

– Przepraszam. – Bardzo się starała, aby głos jej drżał. – Nie powinnam

ci tego mówić. Matka i ojciec byliby na mnie wściekli, gdyby się

dowiedzieli.

– Nie wspomnę o tym nikomu. A jeśli chodzi o pieniądze, mogę je

pożyczyć…
– Dziękuję, kochany, ale to się nie uda. Moi rodzice są zbyt dumni, aby

przyjąć od ciebie choć jedną drachmę. Martialis musiał praktycznie zmusić

moją matkę do tego, aby wzięła od niego pieniądze, a on jest przyjacielem

rodziny od trzydziestu lat. – Aurelia zamilkła, modląc się, żeby Lucjusz

sam wpadł na pomysł wywarcia nacisku na Phanesa. Istotne było to, aby

sam wyszedł z taką propozycją. Cisza się przedłużała. Jej serce biło tak

mocno, że martwiła się, by go nie usłyszał i nie wyczuł, jaka jest

zdenerwowana.

– Mówisz, że nazywa się Phanes?

– Zgadza się.

– Mieszka w Kapui?

– Tak.

– Dopilnuję, żeby ktoś złożył mu wizytę. Przekona go, żeby przemyślał

sprawę długów twojej rodziny. – Uśmiechnął się uspokajająco, gdy

spojrzała na niego, szeroko otwierając oczy, jakby przestraszona. – Nie

zrobię nic niezgodnego z prawem. Ten kundel musi znacznie zmniejszyć

raty, aby twoja matka była w stanie nadal je spłacać. To nie jest nierozsądne

żądanie, biorąc pod uwagę, że trwa wojna. Gdy wróci twój ojciec, bez

wątpienia w glorii i chwale, z wyróżnieniami senatu, sytuacja będzie

wyglądać zupełnie inaczej.

– Zrobiłbyś to dla mnie?

– Oczywiście! Urodzisz mi syna. Poza tym to naprawdę drobnostka.

Z jej oczu popłynęły prawdziwe łzy wdzięczności i radości.

– Dziękuję… – szepnęła.

– Jutro niewolnik dostarczy list do Kapui. W mieście są ludzie, którzy

mogą zająć się tą sprawą. Uważaj ją za załatwioną.

Pocałowała go, szczerze okazując swoje uczucia. Kiedy jednak jej ręka

przesunęła się nieco niżej z jego klatki piersiowej, powstrzymał ją.


– Twój mężczyzna potrzebuje odpoczynku! Obudź mnie rano, a ja

z radością będę na twe rozkazy.

Aurelia rozluźniła się nieco w jego ramionach, szczęśliwa, że udało się

jej osiągnąć cel. Lucjusz jest dla mnie dobrym mężem. Po raz pierwszy

zaczęła się zastanawiać, czy ich wspólne życie nie mogłoby mimo wszystko

stać się szczęśliwe. To jednak nie powstrzymało jej od powrotu myślami do

Hanno. Nie przestała wyobrażać sobie, że to właśnie on, a nie Lucjusz, leży

teraz obok niej. Wyobraźnia, napędzana świadomością ostatnich zachowań,

których z pewnością nie dałoby się nazwać pruderyjnymi, poprowadziła ją

w świat odważnych fantazji. Pokusa, aby uśmierzyć to gorące pulsowanie

w podbrzuszu, okazała się zbyt wielka. Wysunęła się ostrożnie z ramion

Lucjusza i położyła się na swojej stronie łóżka. Jej mąż poruszył się lekko,

ale po chwili zaczął oddychać regularnie. Gdy miała już pewność, że się nie

obudzi, położyła się wygodnie na plecach. Zamknęła oczy i wyobraziła

sobie nagiego Hanno. Jej ręka zsunęła się niżej, jakby powodowana własną

wolą. Palce powędrowały dalej, smakując wilgoć między udami. Zaczęła

pieścić się delikatnie i ostrożnie.

Dotarła na wyżyny ekstazy bez poczucia winy.

Calena, Samnium

To było chłodne, wietrzne popołudnie. Słońce zniknęło za gęstymi

kłębami szarych obłoków, które wirując i ciągle zmieniając kształty,

o świcie zakryły niebo aż po horyzont. Wiatr zaczął wiać już w nocy i nie

wyglądało na to, aby pogoda miała się zmienić. Rzymscy żołnierze już się

do niej przyzwyczaili. Zimowe burze u wybrzeży Adriatyku, docierające

w głąb lądu, nie były w tym rejonie niczym niezwykłym. Nie bez znaczenia

było również ulokowanie obozu na wzniesieniach. Podmuchy wiatru

szarpały płótnem namiotów, naprzemiennie naciągając i luzując mocujące

je liny, co groziło tym, że część z nich zostanie zwyczajnie porwana przed


wieczorem. Siekący z ukosa deszcz sprawił, że na zewnątrz zostali tylko ci

żołnierze, którzy nie mieli innego wyjścia. Wartownicy na palisadzie

wielkiego obozu kulili się poniżej poziomu blanek, tak że wystawały tylko

ich ledwo widoczne w tej szarówce głowy. Gdzieniegdzie w obozowej alei

pojawiał się jakiś posłaniec. Opiekun stada mułów prowadził zwierzęta do

zagród, wracając z wypasu, z którego nie można było zrezygnować. Grupy

nieszczęsnych legionistów z żałosnymi minami ukaranych za jakieś

wykroczenia truchtały na otwartym placu apelowym za murami albo

wprawiały się w rzucaniu oszczepami lub ćwiczyły walkę wręcz

z drewnianymi mieczami i tarczami. Oficerowie, okutani w grube wełniane

peleryny, słowami pełnymi pogardy i niechęci komentowali ich żałosne

wysiłki.

Wśród namiotów manipułów Coraksa i Pullo panowała kompletna

cisza. Mężczyźni kulili się z zimna w swoich namiotach, wychodząc na

zewnątrz tylko po to, aby odpowiedzieć na wezwanie natury lub przynieść

trochę opału do żarników, jeśli jakieś mniej zaradne contubernia nie

postarały się o zgromadzenie zapasów. Kwintus i jego towarzysze mogli

odpoczywać. Poprzedniego wieczoru wrócili z dwudniowego patrolu.

Kwintus nie zamierzał w ogóle wychodzić, podobnie jak dziewięciu innych

welitów, z którymi dzielił namiot. Jemu, jako najstarszemu stopniem,

przypadło najlepsze miejsce, tuż przy małym trójnożnym koszu, w którym

tlił się żar. Nie dość, że było mu najcieplej, to jeszcze leżał na kilku

owczych skórach. Niektóre z nich kupił, inne wygrał w kości, a jeszcze inne

zwyczajnie udało mu się zwędzić. Trzy miesiące spędzone w obozie, gdy

monotonię służby przerwała tylko okazjonalna potyczka

z Kartagińczykami, sprawiły, że priorytety życiowe uległy zmianom. Teraz

liczyło się tylko to, jak sprawić, aby odpoczynek w namiocie przebiegał we

względnie przyjemnych warunkach, to znaczy, by było ciepło i sucho.


Zapasy drewna i dobre skóry zawsze były mile widziane, podobnie jak

racje żywnościowe, które pozwalały od czasu do czasu ogrzać się od

środka. Ser czy wino stawały się towarem luksusowym.

Jakiś czas temu Kwintus odkrył, że Sewerus, dawny kochanek Rutilusa,

posiada prawdziwy dar gromadzenia różnych wartościowych przedmiotów.

Potrafił wytrzasnąć spod ziemi to, co akurat było potrzebne. Kwintus

szybko nauczył się przymykać oczy na tę jego niezbyt chwalebną

działalność. Przyczyna była prosta. Wszyscy żołnierze po trochu maczali

palce w różnych machlojkach. Chodziło raczej o to, aby nie dać się złapać.

Na szczęście doświadczeni centurionowie, tacy jak Coraks, udawali, że nie

widzą tego, co się dzieje. Przed nadejściem zimy Coraks wydał tylko jedno

oświadczenie w tej sprawie: każdy, kto zostanie przyłapany na kradzieży

we własnym manipule lub w zaprzyjaźnionych manipułach sąsiadów,

będzie ukarany trzydziestoma batami. Nie trzeba było bardzo się starać, aby

wyczytać między wierszami, że na działania tego typu wobec żołnierzy

z innych jednostek lub poza obozem patrzyło się przez palce.

Kucharze obozowi przygotowali na obiad smaczny gulasz. To był

najlepszy posiłek, jaki Kwintus jadł od dłuższego czasu. Leżał teraz na

plecach, rozkoszując się komfortem ciepłych skór, jednym uchem słuchając

rozmów kompanów. Po raz pierwszy od dawna wolał nie rozmyślać

o gorzkim losie Rutilusa. Długo roztrząsał w myślach to, co się stało

podczas starcia na przełęczy. Krew w nim wtedy wrzała i niemal codziennie

zastanawiał się nad sposobem zemszczenia się na Macerio. Kłopot polegał

na tym, że trudno było wprowadzić w życie jakikolwiek plan siłowy, gdy

nie toczyły się żadne walki. W obozie wszyscy żołnierze żyli razem.

Trudno było nawet załatwić swoje potrzeby fizjologiczne bez pół tuzina

patrzących na to mężczyzn. Najlepszą okazją do ostatecznego rozwiązania

problemu Macerio byłaby jakaś bitwa. W takich chwilach większość


walczących nie zauważała tego, co dzieje się pięć kroków dalej, nie mówiąc

już o dziesięciu. Niestety, wraz z nadejściem zimy intensywność kampanii

wojennej uległa znacznemu osłabieniu. I nie należało się spodziewać, że

będzie inaczej do wiosny, do zmiany pogody. W końcu dostanę tego

bękarta. Tak czy inaczej. Na razie nie ma nic złego w odpoczywaniu

w bezpiecznym towarzystwie kompanów z namiotu. Aby odciągnąć swoje

myśli od frustrującego tematu, skupił się na tym, co działo się wokół niego.

Pięciu towarzyszy grało w kości, pokrzykując głośno i rzucając od czasu do

czasu sprośne żarty. Wiele przekleństw wywoływały gazy puszczane przez

jednego z graczy. Sewerus naradzał się szeptem z dwoma innymi. Bez

wątpienia planowali wyprawę po nowe fanty. Jeden z żołnierzy drzemał.

W chwilach takich jak ta życie wcale nie wydaje się złe.

– Crespo! – W ten sielankowy obraz wdarł się głos z zewnątrz namiotu.

Kwintus zaklął pod nosem i podjął skazaną z góry na porażkę próbę

zignorowania wołania.

– Crespo! Coraks chce cię widzieć. Teraz.

Kwintus pomyślał, że to wezwanie jest dość niezwykłe, ale jeszcze

większe podejrzenia wzbudziło w nim to, że akurat Macerio był posłańcem

centuriona. Otrzeźwiał w jednej chwili. Usiadł, zachodząc w głowę, o co

może chodzić. Miał złe przeczucia. Jego ludzie wpatrywali się w niego

w ciszy.

– No nie gapcie się tak. Niech ktoś odsznuruje klapę! – warknął. –

Zaraz! – krzyknął do Macerio. Szybko zapiął pas z mieczem i włożył hełm.

Zarzuciwszy na plecy płaszcz, zaczął omijać gąszcz ciał i koców, kierując

się do wejścia. Ostrożność podpowiadała mu, żeby nie wychodzić

z namiotu. Czy Macerio byłby w stanie zabić go w biały dzień w obecności

żołnierzy z jego własnej jednostki? Na pewno nie. Kwintus czuł, że jego

towarzysze spojrzeniami wiercą mu dziury w plecach. Uznał, że powinien


wyjść. Zagrożenie ze strony Macerio było minimalne, a towarzysze nie

mogli uznać go za tchórzliwego zająca.

– Co się tak ociągasz, do diaska! – głos Macerio ociekał pogardą.

– Idę przecież… – Zacisnął szczękę, wychodząc z namiotu. Położył

rękę na rękojeści miecza tak, aby Macerio nie mógł tego nie widzieć.

Ten spojrzał na niego i prychnął szyderczo. Macerio też był ubrany

w gruby, wełniany płaszcz, ale nie miał przy sobie broni. Kwintus

poczerwieniał, ale nie poruszył ręką. Nie zamierzał ryzykować. Nie po tym,

co się stało z Rutilusem. Zerknął w lewo i w prawo, szukając zagrożenia za

plecami Macerio. Wyglądało na to, że przyszedł sam. Rozluźnił się nieco

i spojrzał podejrzliwie na Macerio.

– Szukasz kogoś?

– Pieprz się, Macerio. Dobrze wiesz, co robię i dlaczego – powiedział

prawie uprzejmie. – Czego chce Coraks?

– A skąd mam wiedzieć? – Wracałem właśnie z latryny, zajęty

własnymi sprawami, gdy napatoczył się koło namiotu. Powiedział, żebym

cię ściągnął. W trymiga.

Kwintus odchrząknął, nie chcąc przyznać się do tego, że jest zmieszany.

Macerio milczał. W ciszy minęli namioty hastati. Ku jeszcze większemu

zaskoczeniu Kwintusa Coraks czekał na nich przy wejściu do namiotu. Na

jego twarzy pojawił się enigmatyczny uśmiech.

– Crespo. Macerio.

Przybrali postawę zasadniczą, mocno tupiąc przy tym nogami.

– Na rozkaz! – ryknęli zgodnie.

– Pewnie zastanawiacie się, dlaczego kazałem wam się zjawić w tak

podłą pogodę, gdy dopiero co wróciliście z patrolu? – Coraks rozciągnął

usta w szerokim uśmiechu. – Oczywiste jest, żeście zbyt sprytni, żeby się
do tego przyznać. Cóż, mam dla was małą niespodziankę. Wejdźcie do

środka. – Zaprosił ich gestem do namiotu.

Kwintus i Macerio wymienili zdziwione spojrzenia, na chwilę

zapominając o dzielącej ich wrogości. Nigdy nie zdarzyło im się takie

zaproszenie.

– No dalej, dalej! Całe ciepło ucieka.

Kwintus spodziewał się zobaczyć w środku Pullo, tymczasem

mężczyzna siedzący w środku w cieniu miał jakby znajome rysy, choć nie

był to centurion. Te odstające uszy! Usłyszał sapnięcie zaskoczonego

Macerio.

– Urceusz! – krzyknął Kwintus. – Wróciłeś!

– Nie myślałeś chyba, że uda wam się wywalczyć pokój beze mnie,

co? – powiedział Urceusz, kuśtykając w stronę wejścia i obejmując

serdecznie Kwintusa.

Nawet wiecznie skwaszony Macerio uśmiechnął się szeroko.

– Witaj! – przywitał ciepło kompana, uderzając go mocno w ramię. –

Wygląda na to, że wyzdrowiałeś?

Urceusz cofnął się o krok z grymasem na twarzy. Potarł lewe udo.

– Nadal boli, ale mogę już walczyć. I chciałem do was wrócić, chłopcy.

Do wszystkich… – Na jego twarzy pojawił się cień. – Przykro mi z powodu

Rutilusa.

Dopiero będzie ci przykro, gdy dowiesz się, co się naprawdę stało –

pomyślał Kwintus, czując, jakby ktoś rozdrapywał jego ledwo zagojoną

ranę smutku. Głośno dodał:

– Zawsze będzie nam go brakowało.

Stojący obok niego Macerio wymamrotał jakieś słowa, które miały

uchodzić za szczere.
– Zginęło wielu dobrych ludzi. I wielu jeszcze polegnie w służbie

Rzymu, zanim Hannibal zostanie pokonany – podsumował ponurym

głosem Coraks. Podszedł do nich, odwracając się plecami do żarnika

stojącego pośrodku dużego namiotu. – Ale nikt z nas nie spocznie, dopóki

to trudne zadanie nie zostanie wykonane, prawda?

– Tak, panie – zawołała zgodnie cała trójka.

– Jesteście dobrymi żołnierzami. Wszyscy, jak tu stoicie. Wezwałem

was nie bez powodu. Jesteście także weteranami nie tylko letniej kampanii.

Braliście udział w bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim. Urceuszu, ty byłeś

też nad Trebią. – Kwintus bardzo żałował, że nie może zdradzić, iż on też

brał udział w tej bitwie. – W tej chwili brakuje ludzi takich jak wy – ciągnął

centurion. – Słyszeliście pewnie, że w stolicy formowane są nowe, większe

legiony. Socii również tworzą wielotysięczne oddziały kohort

pomocniczych, ale ogromna większość tych nowych żołnierzy to na razie

surowi rekruci. Nie wiem, kiedy dojdzie do kolejnej bitwy z Hannibalem.

Wiem jednak, że kiedy staniemy do boju, będziemy potrzebować żołnierzy

z prawdziwym kręgosłupem, jeśli chcemy go pobić. Może i kartagińskie

oddziały to motłoch, ale trzeba przyznać, że nie brakuje im odwagi.

– Będziemy walczyć, panie. Nie ma co do tego wątpliwości! – odezwał

się Kwintus.

Urceusz i Macerio głośno potwierdzili, że w tej kwestii są zgodni.

– Właśnie tak. Będziecie! – zawołał Coraks. – Jako hastati!

Przez chwilę w namiocie zapadła głucha cisza. Przerwał ją szczery

śmiech centuriona.

– Nie cieszycie się?

– Awansujesz nas na hastati, panie? – W głosie Kwintusa pobrzmiewało

niedowierzanie.

– To właśnie powiedziałem.
– To wielki zaszczyt, panie – powiedział głębokim basem Urceusz. –

Dziękujemy.

– Jesteśmy niezmiernie wdzięczni, panie – dodał Macerio. Po chwili

spojrzał na Kwintusa i zmrużył oczy. – Jak wiesz, panie, kiedy

zaciągaliśmy się razem z Urceuszem, musieliśmy udowodnić nasze

dochody, a wraz z nimi nasze prawo do awansu. Czy Crespo nie powinien

zrobić tego samego?

Kwintus poczuł ucisk w brzuchu. Co za skurwysyn z tego Macerio! Nie

mógł odgadnąć, że należy do stanu ekwitów, ale wiedział dobrze, że Coraks

przyjął go do jednostki bez szczegółowych pytań. To musiało wzbudzić

jego podejrzenia. Gdyby centurion zaczął domagać się wszystkich

informacji, nie mógłby zdradzić swojej prawdziwej tożsamości, nie

ryzykując, że zostanie wyrzucony z oddziału i odtransportowany pod strażą

do ojca. Może nie do końca o to chodziło Macerio, ale w konsekwencji

mógłby na zawsze zapomnieć o pozostaniu w piechocie.

Coraks zmarszczył brwi.

– To nie będzie konieczne. Crespo pokazał, ile jest wart, i tak wiele razy

udowodnił swoją odwagę, że w niego nie wątpię. W każdym razie

spędziłem już dość czasu na cholernej papierkowej robocie. I nie mam

ochoty tego powtarzać. Dostarczy wszystkie niezbędne dokumenty, gdy to

się skończy.

– Tak jest. Rozumiem, panie – powiedział Macerio, niezbyt dobrze

ukrywając rozczarowanie.

– Tak się stanie, panie. – Kwintus rzucił centurionowi wdzięczne

spojrzenie.

– Teraz lepiej wykorzystajcie wolny wieczór – polecił Coraks. –

Udajcie się do kwatermistrza. Powiedzcie mu, że was awansowałem. Może

dacie radę go przekonać, żeby wypłacił wam zaliczkę na poczet przyszłego


żołdu. – Mrugnął do nich porozumiewawczo. – Całą trójką zaczniecie

zajęcia z hastati za kilka dni, gdy już pozbędziecie się kaca.

Świeżo upieczeni hastati stali dalej bez ruchu, nie do końca wierząc

w to, co właśnie usłyszeli.

– Jesteście wolni. Rozejść się!

Zasalutowali i szybko opuścili namiot.

– Do Larinum nie jest daleko – stwierdził Urceusz, gdy tylko znaleźli

się na zewnątrz. – Moim zdaniem powinniśmy iść do miasta i to opić.

– Podoba mi się ten pomysł – odpowiedział Kwintus. Zerknął na

Macerio z obawą, że zechce pójść z nimi. Nie wyobrażał sobie nic gorszego

niż spędzanie wieczoru w jego towarzystwie. Na szczęście Macerio

wymówił się bólem brzucha. Jeszcze raz pogratulował Urceuszowi powrotu

w szeregi armii i udał się do namiotu, aby rzekomo odpocząć.

Urceusz wzruszył tylko ramionami.

– To więcej wina zostanie dla nas, no nie?

Kwintus chrząknął głośno po części z ulgi, po części marząc już

o słodkim napitku. W Larinum też będzie musiał się pilnować. Dla Macerio

ciemny zaułek może być równie dobrym miejscem, aby uderzyć, jak

zamieszanie podczas bitwy.


Rozdział XIII

ymczasem wyprawa Kwintusa i Urceusza do Larinum

T przebiegła bezproblemowo. Tak po prawdzie to Kwintus nawet

nie zauważyłby, gdyby Macerio gdzieś się na niego zaczaił. Spili

się tak bardzo, że zakończyli wieczór z ladacznicami w maleńkich

pokoikach nad karczmą, w której imprezowali. Tak minęła im cała noc.

Później Kwintus nie był nawet w stanie przypomnieć sobie, czy

rzeczywiście zaliczył jedną z atrakcyjnych Galijek. Rankiem powiedziała,

puszczając do niego oko, że „nie wyszło”, ale jeśli chciałby spróbować

innym razem, to weźmie od niego tylko połowę zwyczajowej kwoty.

Wkrótce okazało się, że mówiła prawdę, bo gdy Urceusz zauważył u siebie

paskudną wysypkę, Kwintus z ulgą stwierdził, że niczym się nie zaraził.

Ten wypadek przypomniał mu otrzymaną niegdyś od matki radę: jeśli już

musisz korzystać z usług lupanaru, wybieraj droższy.

Nawet gdyby Kwintus mógł sobie pozwolić na taki wydatek, przez

najbliższe tygodnie nie miał okazji wybrać się do żadnego domu rozpusty.

Przeniesienie do hastati okazało się doświadczeniem tak wyczerpującym

fizycznie, że po służbie wszyscy żołnierze marzyli jedynie o śnie. Coraks

zawsze był wymagającym dowódcą, ale teraz, gdy byli już prawdziwymi

żołnierzami, jak lubił ich nazywać, musieli naprawdę stać się twardzi, a nie

tylko tak o sobie myśleć. Centurion na każdym kroku dawał im do

zrozumienia, że welici są słabi. Ryczał na nich, gdy wraz z resztą rekrutów


taplali się w błocie, dźwigając więcej ciężkiego rynsztunku niż

kiedykolwiek wcześniej. Co najmniej dwa razy w tygodniu zmuszał ich do

około dwudziestomilowych marszów wytrzymałościowych. W inne dni

ćwiczyli, używając drewnianych mieczy i tarcz, które były dwukrotnie

cięższe od tych prawdziwych, pływali w pobliskiej rzece bez względu na

temperaturę albo trenowali zapasy i biegi.

Czasami Coraks zarządzał „luźny dzień”, podczas którego maszerowali

w formacji z pozostałymi hastati i uczyli się reagować na rozkazy

sygnalistów. Tak naprawdę ćwiczenia z taktyki były trudniejsze niż te, które

wymagały głównie siły fizycznej, ale w końcu wszyscy legioniści

z manipułu nauczyli się sprawnie formować szyk zwarty, „piłę”, a także

momentalnie rzucać się do szturmu, przystając jedynie po to, aby oddać

zsynchronizowany rzut oszczepem. Wysoko na liście priorytetów Coraks

umieścił również naukę zajmowania właściwej pozycji w formacji szyku

potrójnego. Manipuły maszerowały po placu ćwiczeń jedna centuria za

drugą. Na sygnał centuria zamykająca szyk musiała błyskawicznie

przemieścić się na skrzydło pierwszej i przygotować do wejścia do walki.

Żołnierze opanowali manewr wycofania się w równym szyku, tak aby

ułatwić wejście do bitwy principes, gdyby wymagała tego sytuacja, a po

chwili odpoczynku powrócić na pierwszą linię poprzez luki w szyku

manipułu. Centurioni nękali ich powtarzaniem tego ćwiczenia bez końca,

ćwiczyli i pojedynczo, i zespołowo, z manipułami principes i innymi

hastati.

Nic dziwnego, że Kwintusa niezmiernie ucieszył rozkaz oddelegowania

na trzydniową wartę z Urceuszem przy namiocie jednego z trybunów.

Zadanie powierzono dwóm oddziałom: contubernium Kwintusa oraz

Macerio. Pozostali żołnierze – trzynastu młodzieńców pochodzących


z majątków ziemskich położonych na południe od Rzymu – byli nie mniej

od nich zadowoleni z lekkiej służby.

– Warta jest tysiąc razy lepsza niż ćwiczenia. Albo sprzątanie via

principalis, co muszą robić pozostali z naszego manipułu – cieszył się

Urceusz.

Kwintus mruknął wtedy z aprobatą, zgadzając się z nim. To było drugie

popołudnie ich służby i podobnie jak dzień wcześniej na bladym, błękitnym

niebie jaśniało słońce. Temperatura wprawdzie nie była wysoka, ale

wystarczyło się trochę poruszać, a niewielki mróz przestawał być

dokuczliwy. Macerio i jego towarzysze pilnowali tyłów namiotu, więc

Kwintus nie musiał się nim martwić. Po tygodniach ciężkiego szkolenia

wszystko wydawało się lepsze niż harowanie niczym wół pod krytycznym

spojrzeniem Coraksa, obrzucającego żołnierzy obelgami i okładającego

laską z winorośli każdego, kto ociągał się z wypełnianiem jego rozkazów.

Nie musiał też znosić niewybrednych komentarzy hastati, z którymi

zaprzyjaźnił się Macerio. Kwintus zastanawiał się, czy nie popełnił błędu,

gdy po otrzymaniu awansu uznał, że nie musi zawracać sobie głowy

zdobywaniem popularności w manipule. Jego przeciwnik nie marnował

czasu, integrując się z żołnierzami starszymi stażem. Jak dotąd nie miało to

znaczenia, ale znalazłoby się z pół tuzina żołnierzy, którzy nie pałali

sympatią do Kwintusa tylko z powodu umiejętnego podjudzania ich przez

Macerio.

Są i inne zalety służby wartowniczej. Mógł obserwować wchodzących

i wychodzących z namiotu trybuna najstarszych oficerów. Widział nawet

samego Gnejusza Serwiliusza Geminusa, ocalałego konsula, oraz jego

przyjaciela, Marka Atiliusza Regulusa, który zastąpił Flaminiusza. Tych

dwóch patrycjuszy dowodziło armią, odkąd dyktator Fabiusz i Rufus, jego

magister equitum, ustąpili z urzędu pod koniec zeszłego roku. Poprzedniego


dnia po zachodzie słońca obaj konsulowie minęli go w zapadających

ciemnościach. Jak zwykle towarzyszyła im duża grupa extraordinarii,

najlepszych z najlepszych spośród sojuszniczej piechoty i jazdy. Kwintus

wypatrywał wśród nich Gajusza, ale nie miał szczęścia.

– Jak myślisz, kto zastąpi konsulów w marcu?

Urceusz spojrzał na niego jak na osobę niespełna rozumu.

– A skąd, do diaska, miałbym wiedzieć? Kogo to zresztą obchodzi?

Wszyscy oni są tacy sami – oświadczył, trochę ciszej dodając: – Zbieranina

aroganckich dupków, którzy myślą, że są od nas lepsi.

Kwintus parsknął śmiechem. Był taki czas, gdy i jego poniekąd można

było zaliczyć do tej kategorii. Życie zwyczajnego żołnierza piechoty

otworzyło mu oczy i to raczej wyszło mu na dobre. Ludzie, tacy jak

Urceusz i Rutilus brali go za kogoś, kim teraz był. Nauczył się tego

samego.

– Fabiusz był raczej w porządku.

– Wydaje się, że nie szastał życiem zwykłych żołnierzy – zgodził się

Urceusz. – Ale i tak patrzy z góry na takich jak my.

– Pewnie, że tak – usłyszeli znajomy głos. – Wszyscy oni są jednakowi,

parszywi senatorowie i ekwici.

– Co tu robisz? – spytał Kwintus, w głębi duszy niezadowolony

z krytyki swojej klasy. – Powinieneś pilnować namiotu na tyłach.

Macerio nie przejął się specjalnie jego uwagą.

– Nie ma tu ani Coraksa, ani optio… Nowi pilnują tyłów. Pomyślałem

sobie, że chwilowo dotrzymam wam towarzystwa.

– Równie dobrze mógłbyś stąd spieprzać… – rzucił Kwintus.

– Jakie miłe powitanie. – Macerio spojrzał pytająco na Urceusza, który

wzruszył tylko ramionami. Po raz kolejny Kwintus zastanawiał się, czy nie

powinien opowiedzieć Urceuszowi, do jakich wniosków doszedł, co


wiedział w sprawie śmierci Rutilusa. Wydawało się, że stracił ku temu

dobrą okazję. Od chwili powrotu Urceusza Macerio zaczął się do niego

zbliżać, często spędzając z nim czas, dzieląc się winem, traktując go jak

starego kumpla. Połechtany takim traktowaniem Urceusz zbratał się

z wrogiem Kwintusa, który przez to czuł się jak wyrzutek. Martwił się, że

oskarżając teraz Macerio o zamordowanie Rutilusa, naraziłby swoje relacje

z Urceuszem. Bardzo tego nie chciał. Ten niski chłopak o wielkich uszach

był jedynym kompanem, jaki mu został. Dość dobrze dogadywał się też

z Sewerusem, ale tej relacji nie można było porównać do przyjaźni

z Rutilusem czy nawet z Wielką Dziesiątką. O bogowie! Jakże mi brakuje

Calatinusza albo starego przyjaciela Gajusza. Gotów był się nawet

przyznać do tego, że tęsknił za ojcem. Ale Calatinusz już zapewne nie żył,

podobnie jak Rutilus i Wielka Dziesiątka. Nie mógł skontaktować się

z ojcem, nie narażając swojej służby w piechocie. Musiał założyć maskę

twardego zabijaki. Rozpierała go duma z powodu osiągnięcia pozycji

hastaty i nie zamierzał teraz z niej zrezygnować.

Kwintus starał się nie okazywać niezadowolenia, gdy Macerio

i Urceusz wdali się w rozmowę. Oby jak najszybciej pojawiła się możliwość

wrażenia sztyletu między żebra Macerio. Stukot kopyt przywołał go nagle

do rzeczywistości. Zaskoczony rozpoznał w grupie jeźdźców Calatinusza!

Wydawał się starszy i szczuplejszy. Miał nowe zmarszczki na swej smukłej

twarzy, ale wciąż był to ten sam człowiek – mocno zbudowany towarzysz,

którego pamiętał znad Trebii. Kwintus odwrócił się, aby Calatinusz go nie

zauważył. Macerio nie może wiedzieć, że się znają. Jeden z jeźdźców

zeskoczył w konia i podszedł do wartowników. Kwintus zasalutował.

Usłyszał, że jego towarzysze robią to samo. Zwrócił się do mężczyzny

w wieku swego ojca. Z ulgą stwierdził, że go nie zna.

– W czym mogę pomóc, panie? – zapytał.


– Czy zastałem trybuna?

– Niestety, nie. Znajduje się najprawdopodobniej w sztabie dowódcy

obozu.

– Rozumiem. Wielki dzięki. – Mężczyzna się odwrócił.

– Na rozkaz! – Kwintus spuścił wzrok. Minęło kilka chwil. Usłyszał,

jak jeździec, który z nim rozmawiał, wsiadł na konia, powtarzając swoim

towarzyszom, czego się dowiedział. Ruszyli. Kwintus odprężył się,

pozwalając sobie na odetchnięcie.

– Żołnierzu!

Zamarł. To był głos Calatinusza.

– Żołnierzu! Pozwól na słowo.

– Jeden z nich cię woła – zauważył Urceusz.

Kwintus udał zdziwienie.

– Lepiej idź i dowiedz się, czego chce – poradził przyjaciel.

– Rusz się albo przez ciebie wszystkim nam się oberwie – dodał cierpko

Macerio.

Kwintus rzucił mu wrogie spojrzenie i ze ściśniętym sercem podszedł

do Calatinusza. Był zadowolony, że pozostali jeźdźcy zdążyli już odjechać.

– Wołałeś mnie, panie? – zapytał głośno.

– Wiesz może, gdzie człowiek w potrzebie mógłby znaleźć dodatkową

rację wina? – spytał Calatinusz, teatralnie zniżając głos.

Kwintus kątem oka dostrzegł znaczące uśmieszki Macerio i Urceusza.

To sprytne zagranie.

– Więc, panie… – podszedł bliżej – człowiek, który mógłby ci pomóc

w tej sprawie…

– Witaj, Kwintusie – wyszeptał Calatinusz, który usiłował za wszelką

cenę zachować obojętny wyraz twarzy – modliłem się, byś dotarł aż tutaj. –

Nie udało mu się powstrzymać uśmiechu.


– Bogowie! Jak się cieszę, że cię widzę! – wyznał Kwintus, również

szeroko się uśmiechając. Dobrze, że trzymał w dłoniach oszczep i tarczę,

bo nie opanowałby chęci złapania Calatinusza w niedźwiedzi uścisk.

– Jak udało ci się przeżyć zasadzkę pod Jeziorem Trazymeńskim?

– Łut szczęścia. Sam nie wiem! – Calatinusz się zasępił. – Te psy

pojawiły się znikąd. Zrzucił mnie koń raniony strzałą. Po upadku straciłem

przytomność. Kiedy się ocknąłem, leżałem pod dwoma ciałami. Było już

ciemno i nieprzyjaciel zniknął. Musiałem tylko przeczołgać się w zarośla

i dotrzeć do naszych. Nie zdążyłem nawet dobyć miecza. – W jego oczach

pojawił się wstyd.

– To nie twoja wina… – szepnął Kwintus. – Bardzo się cieszę. Dzięki

temu rozmawiamy.

Zerknął na zaciekawionego Macerio, który znów im się przyglądał.

Poczuł ucisk w żołądku, więc szybko dodał głośniej:

– Tak jak mówiłem – wskazał kierunek – znajdziesz go w sztabie.

– Obok namiotu kwestora? – zapytał Calatinusz, szybko wcielając się

ponownie w swoją rolę.

– Właśnie tam, panie – odparł Kwintus.

– Spotkajmy się dziś wieczorem. Namioty mojego oddziału zwrócone

są w stronę via praetoria, trzeci rząd od strony porta decumana – szepnął

Calatinusz na odchodnym, po czym, podnosząc głos, dodał: – Zasłużyłeś,

żołnierzu. – Srebrna moneta zawirowała w powietrzu.

– Odnajdę cię – wyszeptał Kwintus, łapiąc monetę. – Do usług, panie –

dodał głośno, tak by usłyszeli go Macerio i Urceusz.

Calatinusz odjechał, nie oglądając się za siebie. Kwintus wrócił do

towarzyszy. Popatrzył na monetę. To była drachma.

– Łatwo zarobione srebro.

– Czego człowiek nie zrobi dla wina… – zarechotał Urceusz.


– Trochę ci zajęło wytłumaczenie mu, gdzie może znaleźć kogoś, kto

załatwi mu napitek – powiedział Macerio, przyglądając mu się

podejrzliwie.

– Pytał mnie i o inne rzeczy. – Kwintus dotknął nosa. – Ale one zostaną

między nim a mną.

– Nie podoba ci się u tego cioty Sewerusa, co? – Macerio badał teren na

ślepo. – Urceuszu, słyszałeś? On chce zostać żoną ekwity!

Kwintus walnął Macerio tarczą, odrzucając go do tyłu.

– Uważaj na to, co mówisz!

– Co to? Nie znasz się na żartach? – kpił Macerio.

– Spokój, chłopcy – zarządził Urceusz, stając między nimi. – Nie ma

żadnych przepychanek przy namiocie trybuna. Chyba że chcecie spędzić

resztę zimy, kopiąc latryny.

W tym momencie Kwintus nie myślał o konsekwencjach. Zdążył już

wycelować grot włóczni w Macerio. Jeśli się poruszy, przebije go nawet

przez tarczę.

– Crespo! – krzyknął Urceusz. – Przestań! Jeszcze ktoś zobaczy.

Macerio, odsuń się.

Kwintus potrząsnął głową, odzyskując kontrolę nad sobą. Urceusz miał

rację. Nie warto ryzykować, że jakiś oficer przyłapie ich na bójce. Macerio

stał kilka kroków od niego i głupio się uśmiechał, jak gdyby nic się nie

stało.

– To był tylko żart!

Nie sądzę, bękarcie. Jeszcze cię dopadnę – pomyślał Kwintus.

– Co się z tobą dzieje, Crespo? – Urceusz nie mógł zrozumieć jego

zachowania. – Macerio chciał się tylko z tobą podroczyć. Przecież wszyscy

wiedzą, że nie jesteś zainteresowany mężczyznami tak jak, dajmy na to,

Sewerus albo nieszczęsny Rutilus.


– Rutilus? – Kwintus znów się zagotował. – To ciekawe, że go

wspominasz. Dlaczego nie zapytasz Macerio o to, co się z nim stało?

– Ale o co mam go pytać?

– Jak to się stało, że zginął od rany na plecach – wycedził przez zęby

Kwintus.

– Na ogół taką ranę można odnieść tylko w jeden sposób – rzucił

zimnym głosem Macerio. – I wszyscy wiemy, skąd się wzięła.

– Ty śmieciu! – wykrzyknął Kwintus, odpychając Urceusza. – Rutilus

nie był tchórzem! Nigdy by nie uciekł.

– O czym wy mówicie? – Urceusz wodził nierozumiejącym wzrokiem

od jednego do drugiego.

– On próbuje walczyć o dobre imię swojego koleżki, miłośnika męskich

tyłków – powiedział Macerio, krzywiąc się znacząco.

Wymiana zdań między nimi zakończyła się nagle, gdyż spostrzegli

zbliżającego się do namiotu trybuna. Od tej chwili bez przerwy albo ktoś

przychodził, albo wychodził, więc Kwintus zdołał ochłonąć. Tymczasem

Macerio wrócił na tyły namiotu. Gdy Urceusz zażądał wyjaśnień, Kwintus

zrelacjonował mu, co wydarzyło się tej nocy, gdy Hannibal wykorzystał

stado bydła do zmylenia konsula.

Urceusz klął siarczyście przez dłuższy czas.

– Możesz to udowodnić?

– Jasne, że nie!

– To skąd wiesz, że to był Macerio? – Urceusz spoglądał na niego

z niedowierzaniem połączonym ze współczuciem. – Nawet jeśli Rutilusa

nie można było podejrzewać o tchórzostwo, nie znaczy, że nie próbował

dać nogi tamtej nocy. Zdarzają się dziwniejsze rzeczy.

– To był Macerio. Jestem tego pewny – upierał się Kwintus.

Opowiedział, co się wydarzyło, kiedy jakiś czas temu przyłapali pijanych


Numidyjczyków.

– Użycie oszczepów w takiej sytuacji było głupie i to musiał być

przypadek. – Urceusz się zadumał. – W ferworze walki mnie też zdarzało

się coś takiego. Macerio i ty nie dogadujecie się od samego początku, ale on

wydaje się w porządku. Nie jest typem, który mógłby zamordować

towarzysza broni. A co dopiero dwóch.

Kwintus zrozumiał, że nie przekona Urceusza do swoich racji.

– Nie pojmujesz tego, bo wierzysz w ludzi – odrzekł. – Macerio to

podstępna żmija.

– Przykro mi, że tak uważasz – powiedział Urceusz, potrząsając

głową. – Trzeba będzie posadzić was przy winku. Będę czuwał, żebyście

się nie wzięli za łby…

– Mam do niego przypijać? Prędzej rzucę się ze Skały Tarpejskiej!

– Rozumiem. W porządku… – Urceusz uznał się za pokonanego.

Zapadła niezręczna cisza. Nie odezwali się do siebie aż do końca warty.

Kwintus myślał o Calatinuszu. Ujrzenie go na własne oczy, całego

i zdrowego, to było najlepsza wiadomość ostatnich tygodni. Ta myśl

sprawiła, że jego nastrój szybko się poprawił. Wieczorem się spotkają.

Przyniesie trochę wina. Będzie jak za dawnych czasów w Galii

Przedalpejskiej, kiedy razem biesiadowali. Posmutniał na moment,

uświadomiwszy sobie, że on i Calatinusz są jedynymi żyjącymi spośród

czterech towarzyszy z namiotu, w którym zaczynali kampanię rok temu. Ile

czasu minie, zanim działania wojenne znów zostaną wznowione? Zanim

któryś z nich – albo obaj – zginie w boju? To jeszcze jeden argument, aby

żyć chwilą – przekonywał sam siebie Kwintus – bo jutro może nas nie być.

Dzban wina i pogawędka z Calatinuszem. Tylko to się teraz liczyło.

Kwintus oglądał się za siebie często, lecz niezbyt się przykładał do tego,

aby zachować ostrożność, dopóki nie znalazł się poza linią namiotów
manipułu. Ruszył w stronę otwartej przestrzeni wewnątrz ziemnego wału

palisady. Stamtąd mógł skierować się prosto ku porta decumana,

a następnie na via praetoria. Droga między namiotami byłaby krótsza, ale

w ciemnościach ryzykowałby skręceniem karku na linach odciągowych.

Urceuszowi powiedział, że chce spotkać się z człowiekiem, od którego

może kupić owcze skóry w rozsądnej cenie.

– Dzięki temu dostanę niezłą zniżkę – powiedział, machając bukłakiem

wina. Urceusz nie protestował, a pozostali współmieszkańcy właściwie

nawet nie zauważyli, że opuścił namiot.

W obozie panował spory ruch. Żołnierze szukali miejsc, gdzie mogliby

bezpiecznie oddać się hazardowi lub kupić wino albo zwyczajnie kręcili się

przed namiotami. Było nawet kilku szaleńców, którzy ścigali się ze sobą

przy akompaniamencie dopingującego ich tłumu. Atmosfera w forcie

wydawała się dobra, niemal świąteczna. Doskonale odzwierciedlała nastrój

Kwintusa. Powszechnie wiadomo było, że działania wojenne zostały

zawieszone aż do wiosny i po trudach całodziennej służby nadszedł czas

odpoczynku. Aż do drugiej warty mogli przemieszczać się po obozie,

dlatego większość z nich korzystała z tej swobody. Oczywiście nie

dotyczyło to tych, którzy akurat pełnili służbę. Wysoko na wałach

wartownicy przechadzali się tam i z powrotem wzdłuż palisady. Kwintus

cieszył się, że nie musi już z nimi marznąć.

Bez trudu odnalazł rzędy namiotów jazdy. Przeważająca ich część

zwrócona była wejściami do via praetoria. Układ namiotów – na planie

prostokąta – nie różnił się od rozstawienia namiotów piechoty: otwarty bok,

dwa rzędy namiotów ustawionych naprzeciwko siebie oraz – w dalszym

rogu – zagrody dla koni, tworzące czwarty bok. Kwintus odszukał trzeci

rząd i dotarł do namiotu Calatinusza. Dopiero tutaj poczuł coś na kształt

tęsknoty i melancholii. Jako żołnierz jazdy cieszył się przywilejami


wysokiego statusu. Teraz był jednak tylko szeregowym hastatą, a hastati

wywodzili się z warstw społecznych o dużo niższym statusie niż Calatinusz

i reszta jego turmy. Życie byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby nie

zdecydował się odejść. Pozwolił sobie przez chwilę puścić wodze fantazji.

To prawda, ale pomyślał o decyzji ojca, który chciał odprawić go do domu.

Prostując ramiona, podszedł do grupy mężczyzn stojących przed jednym

z namiotów. Pochłonięci rozmową ekwici nawet nie zauważyli, gdy stanął

obok.

Kwintus zakaszlał. Bez skutku. Zakaszlał jeszcze raz, ponownie bez

rezultatu.

– Przepraszam! – odezwał się głośno.

Przyglądali mu się wyraźnie zaskoczeni jego impertynencją. Zobaczył,

że kilku z nich krzywi się nieprzyjemnie.

– Hastatus. Co on tu robi? – zapytał jeden z nich.

– Powiedz, żeby spadał – poradził drugi.

– Ale najpierw niech odda nam wino. – Ten komentarz wywołał salwę

śmiechu, a Kwintus z trudem powstrzymywał się przed gwałtowną reakcją.

Aroganckie wieprze! Z ulgą usłyszał, że w końcu jeden z żołnierzy

normalnym głosem zapytał go, czego szuka. Kiedy wyjaśnił, że jeźdźca

imieniem Calatinusz, większość przypatrywała się mu z ciekawością. Mimo

to wskazali mu namiot w rzędzie naprzeciwko. Gdy był w połowie drogi,

usłyszał znajomy głos, który sprawił, że stanął jak wryty. Na szczęście było

ciemno i nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie więcej niż dziesięć kroków

dzieliło go od jego ojca, który właśnie uciął sobie pogawędkę

z dekurionem. Kwintus poczuł ból w sercu. Kochał ojca, mimo że rozstali

się w gniewie. Dopiero w tym momencie zrozumiał, jak bardzo za nim

tęsknił. Jak miło byłoby podejść i po prostu się z nim przywitać. Że niby
ojciec by się uradował? Kwintus wtulił głowę w ramiona i oddalił się na

bezpieczną odległość.

Gdy zbliżył się do namiotu Calatinusza, wyłonił się z niego jakiś

mężczyzna o ponurej twarzy.

– Calatinusz jest w środku?

– A kto pyta? – mężczyzna uśmiechnął się złośliwie.

– Jestem Crespo, hastatus.

– Co Calatinusz może mieć wspólnego z kimś takim jak ty? – zapytał

ekwita, krzywiąc się szyderczo.

– To moja sprawa. – Kwintus miał już tego dość. – To jest czy go nie

ma?

– Jak śmiesz… – zaczął ekwita, ale Calatinusz przerwał mu, wychylając

się z namiotu.

– Ach! Crespo! – wykrzyknął i zwrócił się do swego towarzysza –

Zostaw nas samych, dobrze? Mam pewną sprawę do załatwienia.

Mężczyzna odszedł, mrucząc coś pod nosem.

– Wejdź! – Calatinusz cofnął się do namiotu, wpuszczając do niego

przyjaciela.

Kwintus, rzuciwszy ostatnie spojrzenie w stronę, skąd dochodził głos

jego ojca, schylił się pod połą namiotu. Z ulgą zauważył, że są sami.

Calatinusz zasłonił wejście i wskazał mu taboret w centralnej części

pomieszczenia

– Witaj, witaj! Crespo! To tak się teraz nazywasz?

– Przecież nie mogłem używać własnego imienia. – Kwintus uściskał

go mocno. – Niech to szlag, naprawdę myślałem, że nie żyjesz – wyszeptał.

Calatinusz odwzajemnił uścisk i dodał:

– Potrzeba więcej niż kilku guggasów, żeby mnie zabić.


Uśmiechali się do siebie serdecznie. Calatinusz przesunął się bliżej

i wydobył skądś własny bukłak z winem. Gdy Kwintus zaoferował napitek

przyniesiony przez siebie, przyjaciel stwierdził:

– Twoje możemy wypić później. Czeka nas długa noc.

– Czy twoi towarzysze nie wrócą? Gdy cię szukałem, przywitali mnie

niezbyt przyjaźnie.

– Nie przejmuj się. Na szczęście świętują w sąsiednim namiocie. Nikt

stamtąd prędko nie wyjdzie.

– Widziałem nieopodal ojca rozmawiającego z dekurionem. Nie

myślałem, że na niego wpadnę – wypalił Kwintus.

– Na włochaty tyłek Wulkana! Widział cię?

Kwintus pokręcił przecząco głową.

– Nie, ale to był dla mnie prawdziwy wstrząs. Chciałem się do niego

odezwać, ale przecież nie mogłem tego zrobić. Uświadomiłem sobie, że

bardzo mi go brakuje. Bardziej, niż myślałem.

– On też za tobą tęskni – z powagą powiedział Calatinusz.

– Skąd wiesz?

– Rozmawiamy ze sobą od czasu do czasu. – Po chwili, w reakcji na

zaskoczoną minę Kwintusa, dodał. – Czasami mnie odwiedza. Wydaje mi

się, że robi to, bo wie, że ty i ja byliśmy, a raczej jesteśmy, przyjaciółmi. –

Uśmiechnął się szeroko.

– Co mówi na mój temat?

– Zastanawia się, dlaczego zniknąłeś i czy żyjesz. – Calatinusz zawahał

się, po czym dodał. – Nie jestem pewien, ale myślę, że twój ojciec obawia

się, że był dla ciebie zbyt surowy.

– Dlaczego tak myślisz?

– Przez ten smutek, który widać w jego oczach, gdy o tobie mówi.

Kwintus przełknął gulę, którą niespodziewanie poczuł w gardle.


– Rozumiem.

– Dlaczego do nas nie wrócisz? Nie wydaje mi się, żeby twój ojciec

chciał cię srogo ukarać. Byłby szczęśliwy, gdyby się dowiedział, że żyjesz.

Pod wieloma względami to była kusząca propozycja: towarzysze tacy

jak Calatinusz, większa chwała, lepsze racje żywnościowe. A przede

wszystkim byłby daleko od Macerio. Jednak Kwintus odsunął od siebie tę

myśl. Nie bądź tchórzem – pomyślał cierpko. Tylko ludzie o zajęczych

sercach uciekają, zapominając o zamordowanych przyjaciołach.

– To by znaczyło, że nie otrzymał wieści od matki? Pisałem do niej, że

u mnie wszystko w porządku.

– Nie wspominał o tym.

– W końcu się dowie. Nie opuszczę oddziału. Nie teraz, gdy właśnie

zostałem awansowany. – A w myślach dodał: Nie teraz, gdy muszę

rozprawić się z Macerio.

– Co próbujesz udowodnić, Kwintusie?

– Nie chcę o tym rozmawiać – odpowiedział.

To były sprawy, z którymi musiał poradzić sobie sam. Dla siebie. Dla

Rutilusa.

– Raczmy się winem. Opowiesz mi ze szczegółami, jakim sposobem

udało ci się przeżyć ostatnią bitwę, gdy tak wielu naszych zginęło.

– Dobrze. Ale najpierw ty mi wyjaśnij, jak to się stało, że nie

skończyłeś jako karma dla ryb na dnie Jeziora Trazymeńskiego.

Śmiali się jak dzieci. Przypadkowość tego, co robili, sprawiała, że ich

spotkanie wydawało się kolejnym, jeszcze większym zbiegiem

okoliczności.

Kwintus obudził się nagle, unosząc się z posłania jednym ruchem,

wyrwany wprost z koszmaru sennego, w którym walczył gołymi rękami

z uzbrojonym w miecz Macerio. W ustach czuł kwaśny smak


sfermentowanego wina, a głowę rozsadzał mu tępy ból. Usiadł, ocierając

strużkę śliny z kącika ust. Obok leżała pusta amfora. Lampki oliwne

zupełnie się wypaliły. W słabym świetle żarnika widział leżącego na

plecach Calatinusza, którego chrapanie z pewnością mogłoby obudzić

zmarłych. Szturchnął go, ale przyjaciel zacharczał tylko przez sen.

Potrząsnął go za ramię jeszcze raz.

– Obudź się!

– Że co? – wreszcie Calatinusz uniósł głowę.

– Która godzina?

– Skąd mam wiedzieć? – wymamrotał przyjaciel, podpierając się na

łokciu. – Bogowie, ale mnie suszy. – Sięgnął po bukłak z wodą i zaczął

chciwie pić.

Kwintus zerknął na ściany namiotu. Jeszcze nie świtało.

– Wciąż jest ciemno. Powinienem się zbierać.

– Odprowadzę cię.

– Nie trzeba, dzięki. Poza tym lepiej by było, gdyby nas razem nie

widziano. W zasadzie najlepiej będzie, jeśli przez jakiś czas nie będziemy

się spotykać. Niepotrzebnie wzbudzilibyśmy zainteresowanie.

– Jeśli cokolwiek powiedzą, będę podtrzymywał wersję, że jesteś synem

lokatora z mojej posiadłości.

– To może udać się raz, ale nie więcej. Kiedy ostatnim razem piłeś ze

zwykłym piechurem? Też mi się nie podoba, że tak jest, ale nic na to nie

poradzimy.

– Myślę, że będziemy mogli się spotkać poza obozem, zwłaszcza wtedy,

gdy pogoda się poprawi.

– To niezły pomysł – przyznał Kwintus. Wstał, narzucił płaszcz

i dotknął rękojeści sztyletu. – Dbaj o siebie, przyjacielu.


– Ty też – powiedział Calatinusz, podnosząc się z wysiłkiem, by go

objąć.

Kwintus był już przy wyjściu z namiotu, gdy Calatinusz zapytał go:

– Czy mam powiedzieć coś twemu ojcu?

– Nigdy w życiu! Najpewniej wyparłby się mnie.

– Wydaje mi się, że mógłbyś mu jakoś dać znać…

– Ale jak, Calatinuszu? Pójdziesz do jego namiotu i zaniesiesz list? –

żachnął się Kwintus, który czuł ciągle krążące w żyłach wino.

– Przepraszam. Chciałem tylko pomóc.

– Wiem… – Kwintus ciężko westchnął. – To zbyt ryzykowne.

Calatinusz machnął ręką zrezygnowany.

Kwintus wyjrzał na zewnątrz. Czuł się podle z powodu różnicy zdań

z przyjacielem i miał poczucie winy za brak kontaktu z ojcem. Wokół

panowała cisza, jeśli nie liczyć hałasów dochodzących z namiotów

sąsiedniej turmy. Najwyraźniej ekwici nie skończyli jeszcze zabawy.

Oddechy formowały nad nim obłoki pary. Chwilę później poczuł, jak

chłodne i rześkie nocne powietrze wdziera się pod jego okrycie. Wiatr

osłabł, co sprawiło, że zaczął osiadać szron. Światło księżyca odbijało się

od zmrożonej, utwardzonej ziemi na via praetoria. Rozejrzał się na

wszystkie strony, wypatrując patrolu. Pusto. Ruszył ostrożnie ku szerokiej

alei. Ryzykował nieco bardziej, niż gdyby skierował się między rzędy

namiotów, ale po takiej ilości alkoholu, którą się uraczyli, jeszcze mniej

ufał swojemu zmysłowi równowagi. Jeśli zachowa ostrożność, nikt nie

zwróci na niego uwagi. Przynajmniej tak mu się wydawało.

Wino sprawiło, że w jego głowie znów pojawiły się ckliwe myśli

dotyczące jego relacji z ojcem. Zamyślony nie zauważył skradających się

za nim czterech osób. Uświadomił sobie ich obecność dopiero wtedy, gdy

jakaś szmata opadła na jego usta. Zachwiał się tak, że o mały włos nie
upadł. Gdy unosił ręce, aby się uwolnić, napastnicy zupełnie go

unieruchomili. Mógł teraz poruszać tylko oczami i robił to, próbując

zorientować się, kto go zaatakował. Ze zdumieniem rozpoznał jednego

z agresorów. To był nowy rekrut z namiotu Macerio. A dwaj pozostali?

Weterani z jego własnego manipułu. Gdy dotarła do niego ta gorzka

prawda, usłyszał znajomy szept:

– Jak rozumiem, jeździec skończył już cię pieprzyć?

Macerio! Kwintus próbował ze wszystkich sił uwolnić ręce. Wgryzł się

w knebel, starając się go wypluć. Na próżno. Kopał po omacku, podczas

gdy napastnicy wlekli go między namiotami, a potem rzucili na ziemię przy

zagrodach dla koni. Kilka wierzchowców zarżało, większość odsunęła się

od ogrodzenia, ale – jak uświadomił sobie z przerażeniem – tutaj

prawdopodobieństwo, że ktokolwiek go zobaczy, było o wiele mniejsze.

Wstać! Muszę wstać. Nie zdołał jednak podnieść się na kolana, bo od razu

został zasypany kopniakami i ciosami w brzuch, klatkę piersiową i głowę.

Zwalił się na plecy. Całym jego ciałem wstrząsały fale bólu. Kiedy

uderzenia ustały, z trudem zaczerpnął powietrza, walcząc z mdłościami.

Podniósł wzrok na stojących nad nim napastników.

– Zawsze uważałem cię za ciotę – wycedził Macerio, kopiąc go przy

tym kilka razy. – Gdyby tak nie było, nie przyjaźniłbyś się z kimś takim jak

Rutilus.

– Jesteś pewien, że nie jest Grekiem? – zapytał jeden z jego kamratów,

rechocząc.

– To możliwe – zgodził się Macerio, opluwając Kwintusa. – Wystawia

swoją dupę ekwicie jak lump z najgorszego burdelu. Obmierzły mollis!

Kwintus jeszcze raz spróbował dźwignąć się na nogi, ale potężny cios

w twarz znów powalił go na ziemię. Ujrzał przed oczyma wirujące

gwiazdy. Poczuł głuche trzaśnięcie pękającej kości policzkowej.


Napadliście nie na tego człowieka, co trzeba – chciał krzyknąć. To nie ja

zamordowałem z zimną krwią jednego z towarzyszy broni, tylko Macerio!

Tymczasem z jego ust wydostawały się jedynie stłumione jęki, z których

nie dało się nic zrozumieć. Zaczął tracić przytomność. Z największym

wysiłkiem skupił się, aby trzeźwo ocenić sytuację. Musiał działać. Musiał

coś zrobić, bo to pobicie skończy się jego śmiercią. Jeśli nie umrze od

odniesionych ran, to na pewno nie obudzi się już po nocy spędzonej na

mrozie.

Jego palce bezładnie gmerały przy tunice. Wyczuł krawędź pasa

piersiowego. Przesunął dłoń w dół, ku skórzanej pochwie, i chwycił za

rękojeść sztyletu. Zerknął na niewyraźny zarys napastników na tle nieba.

Chyba niczego nie zauważyli. Poczuł znajome pulsowanie strachu

w brzuchu. Będzie miał tylko jedną szansę. Wydostał nóż i uderzył

w najbliższą część ciała, jaką zobaczył.

Okrzyk bólu. Gdy jego ofiara odskoczyła, nóż wypadł Kwintusowi

z dłoni. Kopniaki ustały. Kolejny krzyk bólu. Ktoś stanął nad nim

i przeklinając siarczyście, pociągnął go za nogę.

– Zamknij się, idioto! – zawołał Macerio.

– Dźgnął mnie w stopę!

– Gówno mnie to obchodzi! Ściągniesz tu cholernych wartowników.

– W takim razie skończę z nim teraz. Martwy nic im nie powie, co

nie? – Stal sztyletu w uniesionej dłoni zalśniła w blasku księżyca.

– Zrób to – powiedział Macerio, szyderczo rechocząc. – Byle szybko.

Kwintus przewrócił się na lewy bok ostatkiem sił. Zaczepił o coś

stopami. To mogły być czyjeś nogi albo słupek zagrody. Nie przestawał się

toczyć, podciągając kolana. Przedostał się pod ogrodzeniem wprost do

zagrody pełnej koni. Jego nozdrza wypełnił smród obornika. Widział

jedynie kopyta koni, które nerwowo dreptały wokół niego. Nie zważając na
to, toczył się i toczył, chcąc być jak najdalej od swoich oprawców.

Powietrze wypełniły coraz głośniejsze rżenia. Kopyta biły o ziemię. Zza

płotu dobiegły jakieś przekleństwa. W końcu Kwintus usłyszał krzyki, które

wydały mu się najwspanialszym dźwiękiem na świecie:

– Hej, wy tam! Co tu robicie?

– Do broni! Ktoś próbuje ukraść nasze konie!

Jeszcze więcej przekleństw, następnie tupot oddalających się osób.

Kwintus z ulgą opadł na zmarzniętą ziemię. Ostatnią rzeczą, jaką

widział, było rozgwieżdżone niebo rozpościerające się nad nim

w magicznej feerii błysków. Jakie to piękne – pomyślał. I stracił

przytomność.

Ból. Fale bólu przepływające przez całe ciało, od policzka, przez żebra,

w kierunku pachwin. Pulsowały w odurzającym rytmie, w niekończącej się

sekwencji, ciągnąc go ze sobą. Pod powiekami czuł inne pulsowanie. Miało

swoje źródło w gardle, a także głęboko w jego głowie. Czuł pot ściekający

po czole, pomiędzy linią włosów a kącikiem oka. Czy to oznacza, że jeszcze

żyję? Nie potrafił zebrać myśli. Powieki miał tak ciężkie, jakby je ktoś

skleił, ale zmusił się do otwarcia oczu. Ujrzał twarz pochylającego się nad

nim mężczyzny o śniadej skórze. Za jego plecami stał Coraks. Nie wyglądał

na zadowolonego.

– Dobrze. Obudziłeś się – powiedział Coraks, który zrobił jeden krok

w jego stronę, zanim lekarz uniósł ostrzegawczo rękę. Centurion skrzywił

się, ale stanął w miejscu.

Kwintus chciał coś powiedzieć, lecz zdrętwiały język nie pozwolił mu

wydać z siebie głosu.

– Napij się… – Poczuł krawędź kubka przy ustach. Rozwodnione wino

smakowało jak nektar. Po kilku łykach lekarz cofnął rękę. – Nie za dużo.

Nie chcę, żebyś zwymiotował.


– Gdzie jestem? – spytał Kwintus.

– W obozowym lazarecie – odparł Coraks. – Razem ze swoim

przyjacielem.

Kwintus ostrożnie odwrócił głowę w jedną, a potem w drugą stronę.

Ucieszył się, gdy stwierdził, że w pomieszczeniu nie ma żadnego

z napastników z ostatniej nocy. Żołnierze, których widział obok, udawali,

że nie słuchają, ale nie miał wątpliwości, że nadstawiają uszu.

– Moim przyjacielem, panie?

– Tym gałganem, którego ugodziłeś nożem w stopę. Zakładam, że to

twoja sprawka?

Lekarz odsunął się, skrzywiwszy się z niezadowoleniem. Ustąpił

miejsca Coraksowi.

– Panie, nie rozmawiaj z nim długo – upomniał. – On potrzebuje

odpoczynku.

Coraks nie zaszczycił go odpowiedzią. Grek odsunął się od posłania,

zaciskając usta z niechęcią.

– No więc? Crespo? – Oczy centuriona wyglądały jak małe krzemyki.

– Tak, panie. Dźgnąłem go nożem.

– Dlaczego?

– Chciał mnie zabić.

– Dlaczego, do diaska, miałby nastawać na twoje życie? W środku nocy,

tak daleko od naszych namiotów? Co?

Kwintus próbował zebrać myśli. Chciał opowiedzieć Coraksowi

o wszystkim, ale – podobnie jak wcześniej, gdy Macerio na niego napadł –

wahał się. Przede wszystkim nie byli sami. Bez względu na to, czy inni

ranni podsłuchiwali, czy nie, takie poważne oskarżenie sprawiłoby, że

w manipule zostałby wyrzutkiem. Nie miało znaczenia, że Macerio i jego

kompani zamierzali go zamordować. Honorowe załatwianie spraw


wewnętrznych jednostki było podstawą, aby zaskarbić sobie szacunek

żołnierzy. Będzie musiał zemścić się na Macerio bez pomocy przełożonych.

Samodzielnie.

– Żołnierzu, zadałem ci pytanie! – Coraks nachylił się nad łóżkiem. –

Mam gdzieś, co mówi lekarz o tym, że musisz wypoczywać. Odpowiedz mi

albo utkniesz tu na miesiąc, gdy złoję ci skórę!

Coraks pewnie już rozmawiał z hastatusem. Czego się od niego

dowiedział? Muszę wymyślić jakieś wiarygodne wyjaśnienie.

– Pokłóciliśmy się, panie.

– Najwyraźniej. I co dalej? – Coraks jeszcze mocniej zacisnął usta.

– Panie, wiesz, jak to jest. On jest weteranem, a ja nie. Nabijał się ze

mnie. Zaczęliśmy się szarpać. Dostało mi się bardziej.

Cisza. Kwintus starał się nie poruszyć pod świdrującym wzrokiem

Coraksa.

– Piłeś?

– Tak, panie. – Wdzięczny, że Coraks mu nie przerywa, kontynuował

pośpiesznie. – Wpadłem na niego w drodze powrotnej z namiotu

znajomego. Zaczęliśmy się kłócić. – Umilkł świadomy, jak bardzo

pokrętnie brzmiało jego wyjaśnienie. Nie był jednak w stanie wymyślić

teraz lepszej historyjki.

– Co za kupa gówna – wycedził zimno Coraks. – Żołnierze, którzy cię

znaleźli, mówili, że widzieli kilka uciekających osób. Widziałeś jakieś

twarze?

– Nie, panie – upierał się Kwintus, unikając wzroku Coraksa.

– I pewnie nie masz pojęcia, kto to był? – Z głosu centuriona przebijało

niedowierzanie.

– Niestety nie, panie – Kwintus spojrzał na Coraksa z sercem w gardle.

Czy jego wersja wydarzeń była choć trochę podobna do tej, którą
przedstawił hastatus?

Długa cisza.

– Masz szczęście, Crespo, że ten drugi powiedział to samo. Twierdzi, że

spieraliście się bez konkretnego powodu. Ale nie myśl, że nie zdaję sobie

sprawy, że obaj łżecie jak psy. Gdy tylko stąd wyjdziesz, zostaniesz na

miesiąc oddelegowany do kopania latryn. A dodatkowo codziennie przez

taki sam okres będziesz gotował dla swojego contubernium. Ponadto

każdego ranka zameldujesz się u mnie w pełnym rynsztunku na

dziesięciomilową przebieżkę. Powinieneś uważać się za szczęśliwca, że cię

nie degraduję.

– Tak jest, panie. Dziękuję, panie. – Modlił się, aby hastatus otrzymał

taką samą karę.

Tym razem jego prośby zostały wysłuchane:

– Gdybyś był ciekaw, twojego towarzysza czeka to samo, gdy tylko

wyjdzie ze szpitala. – Coraks zawiesił głos, po czym dodał. – Zasłużył

także na dziesięć batów.

– Jak to, panie? – spytał z zaciekawienia i satysfakcją.

– Na Jowisza! Przecież jest weteranem! Powinien bez problemu wytłuc

z ciebie całe życie, a nie dać się zranić w stopę. Chłosta powinna być dla

niego nauczką. Następnym razem w walce ta gapa poradzi sobie lepiej.

Kwintus miał wrażenie, że Coraks mruga do niego porozumiewawczo.

A może mu się tylko wydawało? Z trudem powstrzymał się od uśmiechu.

– Rozumiem, panie.

– Zamelduj się u mnie, kiedy stąd wyjdziesz. – Coraks powrócił do

swojego typowego zachowania. – Medyk mówi, że spędzisz tu jeszcze dwa,

trzy dni.

– Tak jest, panie.


Odprowadzając wzrokiem Coraksa, poczuł się nieco lepiej, mimo że

miał wymierzoną karę. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że centurion

wziął w tym konflikcie jego stronę, co oznaczało, że Macerio i jego

koleżkowie powinni się mieć na baczności. Był pewien, że jeśli Coraks

przyłapie ich na jakichś knowaniach, sprawi, że gorzko pożałują.

Oczywiście nie oznaczało to, że nie musi się mieć na baczności. Macerio

był zbyt niebezpieczny. Kwintus złościł się na siebie, że tak łatwo dał się

podejść. Już trzeci raz! To już nie może się powtórzyć. Tym razem to on

zgotuje Macerio niezłą niespodziankę. I zakończy to raz na zawsze.

Zasypiał ze świadomością, że czeka go niełatwe zadanie. Coraks

z pewnością zacznie uważnie obserwować również jego.

Dwa dni później lekarz zdecydował, że Kwintus może już wrócić do

służby, z zastrzeżeniem, że przez co najmniej sześć tygodni, a nawet do

ośmiu, powinien ograniczyć ćwiczenia z bronią. Grek tłumaczył, że

jakiekolwiek uderzenie w twarz może doprowadzić do trwałej deformacji

kości policzkowej, co spowodowałoby trudności w mówieniu i jedzeniu.

Kwintus poczuł ogromną ulgę, gdy spostrzegł, że Coraks nie próbuje

bagatelizować zaleceń lekarza. Co prawda, nie przeszkodziło to

centurionowi powierzyć mu dodatkowych, na szczęście lekkich, zadań.

Kwintus trudził się w pocie czoła od świtu do nocy, biegając lub kopiąc

latryny, pod czujnym okiem Coraksa lub jednego z młodszych oficerów

manipułu. Wieczory spędzał z towarzyszami z namiotu, którzy od czasu

bójki starali się go chronić. Nawet gdyby Macerio próbował kolejnych

sztuczek, niewiele teraz mógł zrobić.

Przez mniej więcej trzy tygodnie nie widział się z hastatą, który był

jednym z napastników. Kiedy ten jednak opuścił lazaret, wyraźnie kulejąc,

Coraks nakazał wymierzyć mu karę chłosty i wyznaczył kopanie latryn

w innej części obozu. Minął dzień lub dwa, zanim mieli okazję znaleźć się
w tym samym miejscu i o tym samym czasie. Kwintus nie spuścił wzroku.

Weteran skrzywił się, ale wpatrywał się w niego bez zmrużenia oczu.

Kwintus wypowiedział bezgłośnie ustami: „Następnym razem dźgnę cię

prosto w serce”. Hastatus odpowiedział obleśnym gestem. Ta konfrontacja

nie przyniosła mu żadnej satysfakcji. Macerio i jego dwaj kompani przy

każdej okazji rzucali mu wrogie spojrzenia.

Najprawdopodobniej jedyną dobrą konsekwencją tej nocnej bójki było

to, że Urceusz w końcu uwierzył, iż Macerio stanowi poważne zagrożenie.

Podczas pierwszej wizyty w lazarecie zażądał, aby Kwintus zdał mu pełną

relację z nocnych wydarzeń. Słuchał w milczeniu historyjki Kwintusa

o opłacalnej sprzedaży ekwitom wina z ich zapasów. Nie przerwał nawet

wtedy, gdy Kwintus powiedział, kto go zaatakował. Gdy skończył, jego

przyjaciel przez chwilę siedział w milczeniu, bębniąc palcami w policzek.

– Nie musisz mi mówić, co tak naprawdę robiłeś w tamtej części obozu.

To twoja sprawa. Nie wierzę też w to, że jesteś mollis. Ci zboczeńcy nie

patrzą na dziwki takim wzrokiem jak ty. – Uniósł mięsistą dłoń,

powstrzymując Kwintusa, który chciał coś powiedzieć. – Przepraszam, że

wątpiłem w to, co przedtem mówiłeś o Macerio. Widziałem spojrzenia,

jakimi obrzuca cię on i jego kamraci.

– Czyli wierzysz też, że Rutilus nie zginął z ręki wroga?

Urceusz westchnął ciężko:

– Nie chcę, ale muszę. Jeśli ta kanalia odważyła się na taki atak

w obozie, to jest też zdolna do gorszych czynów podczas bitwy.

– To się skończy dopiero wtedy, gdy jeden z nas wyzionie ducha. I to

nie będę ja.

– Możesz być pewien, że stanę po twojej stronie – zapewnił Urceusz.

Podbudowanemu świadomością, że przyjaciel zachowa czujność,

Kwintusowi zrobiło się lżej na duszy. Lepiej też sypiał, choć często
dokuczały mu koszmary z Macerio. Im szybciej zakończę ten konflikt, tym

lepiej. Zastanawiał się, czy uda mu się coś wymyślić po odbyciu kary, ale

okazało się, że mimo upływu czasu oficerowie wcale im nie odpuścili.

Dwaj inni żołnierze z manipułu przyłapani na bójce otrzymali karę chłosty.

Kwintus przypuszczał, że Coraks zdecydował się dać wszystkim

ostrzeżenie. Zima powoli zbliżała się do końca i dni stawały się dłuższe.

Coraz częściej widywano grupy nieprzyjacielskich żołnierzy, co wpłynęło

na zintensyfikowanie działań rzymskich patroli. Kwintus nigdy nie pełnił

służby razem z Macerio czy jego koleżkami, co dodatkowo świadczyło

o tym, że uwadze Coraksa nie uszła ich wzajemna wrogość. Niezależnie od

tego, jaki był powód takiej, a nie innej decyzji centuriona, Kwintus nie miał

czasu ani okazji, aby zastanawiać się nad swoją sytuacją. Przynajmniej na

razie. Tygodnie mijały, a on ciągle odkładał rozwiązanie problemu

z Macerio na później. Może poczekać z zemstą za śmierć Rutilusa, ale

wojna z Hannibalem czekać nie chciała.

Zanosiło się bowiem na to, że działania wojenne zostaną wkrótce

wznowione. Co prawda, Serwiliusz i Regulus wciąż dowodzili armią

i zgodnie z otrzymanymi z senatu instrukcjami wiosną nie planowali walnej

bitwy z Hannibalem, ale po obozie zaczęły krążyć plotki o rychłej

konfrontacji z wrogiem. Nowi konsulowie, Lucjusz Emiliusz Paullus

i Gajusz Terencjusz Warron, przywiedli ze sobą cztery legiony i tak samo

liczne oddziały socii. Z żołnierzami obozującymi niedaleko Gerunium

armia liczyła teraz ponad osiemdziesiąt tysięcy zbrojnych. Niektórzy

żołnierze chełpliwie twierdzili, że z takimi siłami porażka jest niemożliwa.

Kwintus nie mógł się z tym nie zgodzić. Gdy dni stały się dłuższe,

a temperatura wyższa, wznowiono ze zdwojoną energią manewry armii.

Doszło też do kilku potyczek z nieprzyjacielem, z których Rzymianie

wyszli zwycięsko, co dodało im animuszu. Wiedzieli, że nie spoczną, póki


nie zapewnią sobie ostatecznego tryumfu. I to szybko. Przed końcem lata.

A to oznaczało, że jeżeli przeżyje następną bitwę, jesienią wróci do domu.

Całkiem możliwe, że dane mu będzie pogodzić się z ojcem i znów być

z rodziną. Choć bardzo pragnął podążać własną drogą, równie mocno

brakowało mu matki i Aurelii. Przyznawał się przed sobą, że ojca też. Jeśli

wyróżni się w bitwie, w której pokonają Hannibala, może ojciec wybaczy

mu nieposłuszeństwo? Kwintus obawiał się, że to tylko mrzonki. Jednakże

bardzo chciał wierzyć w taką przyszłość, choć z nikim nie dzielił się swoim

marzeniem.
Rozdział XIV

Obóz Hannibala, okolice Gerunium, Samnium, wiosna

anno skrzywił się na dźwięk głosu nadchodzącego Sapho.

H Nie mógł już opuścić namiotu tak, żeby go nie zauważono.

Czego on może chcieć?

Jego relacje z najstarszym bratem zawsze pozostawiały wiele do

życzenia, ale gdy przebywał w Italii jako niewolnik, właściwie zapomniał,

jak było naprawdę. Po powrocie na łono rodziny długo łudził się, że

wszystko jest w porządku. I na początku faktycznie wyglądało na to, że

Hanno mógł liczyć na jakiś nowy początek, ale potem sytuacja wróciła do –

niezbyt przyjemnej – normy, co oznaczało regularne kłótnie.

Dobrze pamiętał ten wyraz twarzy Sapho, gdy prawie pozwolił mu

utonąć na mokradłach. Hanno próbował przekonać sam siebie, że to

wyobraźnia spłatała mu figla. Bo czyż Sapho nie ujawnił mu planu

Hannibala przed bitwą nad Jeziorem Trazymeńskim? Spędzili razem wiele

nocy, pijąc wino. I dlatego reakcja Sapho na powrót Hanno z patrolu

przeprowadzonego jeszcze w minionym roku z Muttem i jego ludźmi nie

była taka, jakiej się spodziewał. Sapho wyglądał na zadowolonego z siebie.

Jakby wiedział coś, co mogło pogrążyć Hanno. Wyraz twarzy Sapho nie

zaskoczył go jednak tak, jak pytanie, które usłyszał od tamtego czasu kilka

razy: „Uwolniłeś się od ciężaru nasienia w jądrach, co?”. Zaskoczony

i zdenerwowany Hanno udawał, że nie rozumie, o co chodzi, ale Sapho był


uparty i powtarzał swoje docinki dopóty, dopóki Hanno nie zażądał od

niego, aby powiedział mu, kto z jego oddziału naopowiadał mu tych bajek.

Sapho mrugnął wtedy porozumiewawczo i powiedział, że ma swoje źródło

i stąd wie, że dowódca falangi zniknął na jakiś czas, podobno oddalając się

w kierunku Kapui: „Słyszałem, że nie było cię trzy dni. To musiał być

dobry burdel, żeby tak ryzykować!”. Pomimo podwójnego znaczenia tego

komentarza – Sapho mogło chodzić zarówno o ryzyko ze strony Rzymian,

jak i Hannibala, który z pewnością ukarałby go przykładnie, gdyby

dowiedział się o tym wypadzie – Hanno odetchnął z ulgą. Nie sądził, że

Sapho dowiedział się od Mutta, ale teraz miał na to dowód. Sapho nie

wiedział, dlaczego opuścił oddział. Próbował go wysondować, stawiając na

sprawy damsko-męskie. Niemniej Hanno i tak czuł się nieswojo ze

świadomością, że ma w oddziale kapusia. Jeśli wiedział Sapho, mógł też

dowiedzieć się ktoś inny. Hanno nie miał też wątpliwości, że jego brat

w ten sposób daje mu do zrozumienia, że ma na niego haka. Gdyby

chlapnął coś któremuś z wyższych rangą oficerów, Hanno trafiłby pod sąd

polowy i niechybnie pożegnałby się z życiem. Za którymś razem otwarcie

zapytał Sapho, czy do tego zmierza, ale jego brat roześmiał się tylko,

mówiąc, że nigdy nie ryzykowałby życia brata.

Dlaczego on zawsze musi sobie robić takie żarty? – zastanawiał się

wściekły Hanno. Bostar może jakoś zachowywać się zupełnie inaczej.

Abstrahując jednak od wszystkich zawoalowanych gróźb i sarkazmu Sapho,

jego starszy brat miał rację. Pozostawienie falangi bez dowódcy tylko

dlatego, aby udać się na poszukiwanie Aureli, było ze wszech miar

nierozsądne. Oczywiście nigdy nie przyznałby się do tego przed Sapho.

Uśmiechnął się smutno. Nie chciał zakończyć życia na krzyżu, ale w głębi

serca cieszył się, że to zrobił. Gdyby tylko udało mi się spotkać Aurelię

w Kapui! Przestań. Dość tego! – reagowała natychmiast jego rozsądna


połowa. Minęło wiele miesięcy. Jest teraz zamężna i już nigdy jej nie

zobaczysz. Najlepiej o niej zapomnieć. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Próbował już wcześniej. Bezskutecznie.

– Halo! Hanno, gdzie jesteś?

– Tutaj. – Podniósł klapę namiotu i skrzywił się na widok brata. – Co

się dzieje?

– Co za gorące powitanie, braciszku – powiedział Sapho nagle

nachmurzony. – Nie zaprosisz mnie?

– Oczywiście. Wejdź. – Odparł Hanno, który od razu poczuł opadające

go wyrzuty sumienia. Odsunął się na bok, aby jego brat mógł wejść do

środka. – Siadaj.

Sapho usiadł na jednym z dwóch stołków i z radosnym westchnieniem

wyciągnął nogi w stronę gorącego żarnika. Nadeszła wiosna, ale noce

ciągle jeszcze były chłodne.

– Masz jakieś wino?

– Coś się znajdzie… – Hanno zgarnął parę zwykłych glinianych

kubków z brązowej tacy, która leżała na jego skrzyni z ubraniami, i szybko

przetarł je szmatką. Napełnił naczynia winem z dzbana, który stał obok. –

Masz.

Sapho uniósł kubek w toaście.

– Za naszego generała Hannibala. I za zwycięstwa nad Rzymianami!

Hanno powtórzył toast i obaj opróżnili naczynia. Chciał zapytać, co

sprowadza Sapho, ale takie pytanie byłoby zbyt bezpośrednie. Jakoś inne

tematy do dyskusji nie przychodziły mu do głowy. Chociaż Hanno przeżył

już swoje, Sapho nadal potrafił sprawić, że czuł się jak niedoświadczony,

nieopierzony rekrut, po prostu młodszy brat. Spokojnie. Ciesz się jego

towarzystwem. Przyszedł na przyjacielską pogawędkę.

– Jak twoi ludzie radzą sobie z nowymi formacjami? – zapytał.


Gdy przyszedł rozkaz, aby uzbroić się w rzymską broń i ćwiczyć walkę

w formacji legionów, włócznicy Hanno głównie tylko narzekali.

– Trochę to trwało. Trzeba było użyć bata, ale wychodzi im nieźle –

stwierdził Sapho. – A jak twoi?

– Nauczenie ich, aby reagowali jak jeden organizm na każdy rozkaz,

zajęło całe eony – przyznał Hanno. – Przypuszczam, że teraz już wygląda

to o niebo lepiej.

– Jeśli potrzebujesz pomocy lub wskazówek… – zaczął Sapho, ale

Hanno przerwał mu szybko.

– Daję radę, dzięki.

– Wiem, że tak – odparł Sapho z ciepłym uśmiechem, który znów

wywołał w Hanno poczucie winy. Uznał, że reaguje zbyt opryskliwie. Ufa

mi. Wie, że jestem już mężczyzną.

– Może i masz rację, że nie ma wielkich szans na walną bitwę, ale to nie

znaczy, że nie możemy od czasu do czasu utrzeć Rzymianom nosa.

Hanno nastawił uszu.

– Chodzi ci… na patrolu? – Armia Hannibala codziennie potrzebowała

ogromnej ilości spyży, a zimą było o nią coraz trudniej. Żołnierze, których

wysyłano na wyprawy zaopatrzeniowe, często zapuszczali się daleko

w głąb terytorium wroga i dlatego zawsze musieli brać pod uwagę

możliwość jakiejś potyczki.

– Tak. Hannibal kazał mi jutro wyruszyć z oddziałem po zaopatrzenie.

Dostał informacje o jakiejś dużej posiadłości położonej około piętnastu mil

na północny zachód, po drugiej stronie rzeki. Mają się tam znajdować spore

zapasy zboża. Potrzeba będzie dużej grupy tragarzy i wielu mułów do

przetransportowania pszenicy, dlatego wyruszamy ze znacznymi siłami.

Mam znaleźć jakiegoś dowódcę falangi, który poszedłby ze mną.

Pomyślałem o tobie. Ale jeśli twoi ludzie nie są gotowi…


– Będą skakać z radości na myśl o wyrwaniu się z obozu! – Hanno

przerwał mu bezceremonialnie, szczerze zainteresowany wypadem. To była

kolejna dobra okazja, aby zmierzyć się z wrogiem i zyskać przychylność

Hannibala. – Ja zresztą też. Jeśli zetrzemy się z wrogiem, damy mu niezły

wycisk.

– Jesteś pewien? Jeśli wpadniemy na legionistów, nie chcę widzieć, jak

twoi ludzie umykają, zostawiając nas po uszy w gównie.

– Daję ci słowo – przekonywał Hanno. – Moja falanga składa się

z weteranów, pamiętasz? Razem z wami przeszli Alpy. Narzekają tylko

dlatego, że muszą uczyć się nowej taktyki walki. Wiesz, jak to jest. Jeśli

przyjdzie im zmierzyć się z nieprzyjacielem, będą walczyć z taką samą

nieustępliwością jak wszyscy inni w armii Hannibala. Gwarantuję to.

– W porządku – Sapho uniósł kubek nad głowę. – Wyruszymy razem

i wrócimy z wystarczającą ilością zboża, aby wyżywić armię przez wiele

tygodni. Niech bogowie zlitują się nad Rzymianami, którzy będą na tyle

głupi, aby stanąć nam na drodze!

Hanno roześmiał się na myśl o bardzo prawdopodobnej walce.

– Hannibal będzie zadowolony.

– Przekona się też, że jesteś dobrym żołnierzem – dodał Sapho.

Hanno rozpromienił się, usłyszawszy rzadki w ustach brata

komplement. Wino spływające do żołądka smakowało mu jeszcze bardziej.

Nalał po jeszcze jednym kubku.

– Nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy się dziś urżnęli – stwierdził

Sapho, gdy wypili kolejny toast – ale jutro będziemy potrzebowali

trzeźwych głów.

– Właśnie miałem to powiedzieć – rzekł Hanno, chociaż tak naprawdę

gotów był wychylić jeszcze niejeden puchar. Był wdzięczny, że Sapho nie

skomentował tego ani słowem, choć musiał to widzieć wypisane na twarzy.


Poczuł przypływ sympatii do niego. W tej chwili był pewien, że mylił się,

źle go oceniając.

– Upijemy się po powrocie.

– Może uda mi się wtedy przekonać Hannibala, aby do nas dołączył.

– Czy aby na pewno miałby ochotę pić z oficerami niskiego stopnia? –

spytał zaskoczony Hanno.

– Nie wiem. Miałem zaszczyt dzielenia się z nim winem kilka razy.

Jeśli odkłada na bok swoje troski, bywa dość towarzyski. Zostaw to mnie –

odparł Sapho, mrugając porozumiewawczo.

Słowa Sapho zrobiły na Hanno spore wrażenie. Zadowolony

uśmiechnął się do brata. Podczas wyprawy koniecznie musi pokazać się

z jak najlepszej strony.

Pokazał Muttowi, że jego ludzie powinni maszerować dalej, a sam

opuścił kolumnę. Jak zawsze zamierzał skupić się na horyzoncie za nimi.

Ku swojej uldze nie dostrzegł żadnych niepokojących znaków. Pomyślał, że

to było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Do tej pory wypad

zaopatrzeniowy przebiegał bez większych problemów. Opuścili główny

obóz armii na długo przed świtem. Numidyjska jazda, która miała ich

eskortować, wyruszyła w tym samym czasie, donosząc regularnie, że nie

natknęła się w okolicy na żadne ślady oddziałów wroga. Rano następnego

dnia dotarli do celu i nie napotkali oporu. Właściciel gospodarstwa, starszy

człowiek, gdy tylko zdał sobie sprawę z siły napastników, poddał się.

Hanno był pod wrażeniem powściągliwości Sapho wobec mężczyzny, który

został stracony bez tortur, gdy tylko opowiedział im o zawartości swoich

budynków gospodarczych. Niewolnicy nie zostali skrzywdzeni.

Wystarczyła godzina, aby przeszukać gospodarstwo. Pomieszczenia

magazynowe zostały całkowicie opróżnione z zapasów, a Hanno, Sapho

i inni oficerowie zadbali o to, aby z kwater mieszkalnych zabrano


najcenniejsze przedmioty. Worki z ziarnem, pakunki peklowanego mięsa

i amfory z winem i oliwą załadowano na muły. Tylko garstkę żołnierzy

trzeba było ukarać za wypicie wina. Hanno podejrzewał, że pewna liczba

niewolnic została przy tej okazji zgwałcona, ale nie miał żadnych

dowodów, więc nawet nie próbował dociekać. Celem misji było zebranie

spyży i bezpieczne dostarczenie jej do obozu, a nie ochrona kilku

nieszczęsnych kobiet.

Zadowolony, że nikt ich nie ściga, Hanno zajął swoją pozycję

w pierwszej linii falangi. Trakt był wąski, ale jego żołnierze mogli

maszerować szóstkami, co go niezmiernie cieszyło. Kolumna była

wystarczająco szeroka, aby mogli skutecznie walczyć, jeśli zaszłaby taka

potrzeba, a także umożliwiała odpowiednie manewry. Nad kolumną z ust

maszerujących ludzi unosiły się obłoczki pary. Zmrożona ziemia pokryta

warstewką szadzi skrzypiała pod ich sandałami. Kolczugi dzwoniły.

Drzewce włóczni miarowo obijały się o krawędzie tarcz. Chociaż nikt nie

wydał takiego rozkazu, żołnierze zachowywali ciszę. Hanno ciągle nie

przywykł jeszcze do nowego oporządzenia swoich ludzi, którzy teraz nagle

zaczęli przypominać żołnierzy rzymskich legionistów. Przyglądał się im

uważnie, gdy przechodził obok. Większość zachowała oryginalne stożkowe

hełmy włóczników libijskich. Mały szczegół, ale w ten sposób

przynajmniej odróżniali się od ciężkiej piechoty Rzymu. Hanno jak zwykle

postępował zgodnie z radami ojca. Jednych pozdrawiał uniesieniem ręki,

innych chwalił, śmiał się z dowcipów, które usłyszał. Nic dziwnego, że

morale oddziału było wysokie. To było bardzo przyjemne uczucie,

ponieważ dobry nastrój jest zaraźliwy, ale mógłby też sprawić, że stałby się

mniej uważny, więc starał się bardzo, by zachować czujność. Jeszcze

poprzedniego dnia pozwoliłby sobie zapewne na odrobinę odprężenia, ale

dziś jego nerwy były napięte jak postronki. Często zdarzało się, że oddziały
wysyłane po zaopatrzenie były atakowane. Ponosiły też duże straty. Nie

uspokoi się, zanim nie dotrą do obozu w Gerunium. A widok obciążonych

mułów kazał zakładać, że nie dotrą tam przed zmrokiem.

– Widać coś, panie? – spytał Mutt.

– Nie.

– Nie jesteś, panie, zadowolony?

Hanno zerknął na Mutta, zastanawiając się, czy jego ponury zastępca,

z wiecznie skwaszoną miną, podzielał jego obawy.

– Nie całkiem – powiedział półgłosem.

– Chodzi o rzekę?

– Między innymi. To byłoby najlepsze miejsce do ataku.

– To prawda. Miejmy nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy. – Mutt

pozwolił sobie na charakterystyczne dla niego ciężkie westchnienie. – Nie

zaszkodziłoby, aby jazda była tak samo uważna jak w pierwszych dwóch

dniach. Jeśli Numidyjczycy zachowają czujność, nie czekają nas żadne

nieprzyjemne niespodzianki.

Hanno chrząknął, żałując, że dowódcą jazdy oddelegowanej do osłony

ich falang nie jest Zamar, ale śniady mężczyzna, którego nigdy wcześniej

nie widział. Skończ z tym negatywnym nastawieniem – napominał się

w myślach. Ten gość musi znać się na rzeczy, bo inaczej Sapho nie

wybrałby go do tej misji.

– Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale możemy się chyba cieszyć tą

zimową aurą – ciągnął Mutt, wskazując kciukiem zamarzniętą ziemię. –

Pomyśl, panie, ile kurzu byśmy się nawdychali, gdyby to było lato. Mimo

że to Sapho zajmuje zaszczytną pozycję na czele kolumny,

przeklinalibyśmy go, maszerując za awangardą.

Hanno uśmiechnął się, zaskoczony rozmownością swojego zastępcy,

nietypową dla niego, gdyż zwykle maszerował wiele mil, nie odzywając się
słowem.

– Masz rację, to nie byłoby przyjemne. Intensywny marsz na mrozie

wcale nie jest taki zły, co? – Poklepał tarczę i pancerz z brązu. – Wszystko

to nie wydaje się też tak ciężkie, jak w Afryce.

– Ostrożnie, panie – ostrzegł Mutt – bo zaraz zamienisz się

w cholernego Rzymianina.

– Raczej nie ma takiej możliwości – powiedział Hanno

z prześmiewczym chichotem. Potarł szyję. – To Rzymianin zafundował mi

ten znak, pamiętasz? Nigdy tego nie zapomnę i aż do śmierci nie przestanę

szukać zemsty. Jeśli bogowie będą łaskawi, pozwolą mi spotkać Perę, ale

zadowolę się każdym innym Rzymianinem.

– Przepraszam, panie. Faktycznie zapomniałem – stwierdził Mutt

z szacunkiem.

Hanno kiwnął głową. W głębi duszy musiał przyznać, że jego nienawiść

do Rzymian nie była totalna, bo nie obejmowała choćby Kwintusa,

a zwłaszcza Aurelii, ale nie zamierzał nikomu o tym mówić. Mało

prawdopodobne było, że kiedykolwiek przyjdzie mu wybierać między

lojalnością wobec nich a lojalnością wobec Kartagińczyków, co oznaczało,

że może w pełni skoncentrować się na dwóch rzeczach: na zemście na

wszystkich Rzymianach, którzy znajdą się w zasięgu jego miecza, na co

czekał z niecierpliwością, i na wypełnianiu obowiązku walki dla Hannibala

i Kartaginy. Gotów był walczyć do ostatniej kropli krwi. To nastawienie nie

było konsekwencją tortur, którym poddał go Pera. Nienawiść do Rzymu

wyssał właściwie z mlekiem matki. Przez całe dzieciństwo jego ojciec

w kółko opowiadał mu ze szczegółami o porażkach poniesionych przez

Kartaginę w czasie pierwszej wojny z Rzymem. O długich,

dwudziestotrzyletnich zmaganiach zakończonych klęską, a potem

upokarzającym pokoju, w wyniku którego Kartagina straciła kontrolę nad


Morzem Śródziemnym i Sycylią. A jednak Rzymowi to nie wystarczyło.

Zmusił Kartaginę do zapłacenia ogromnych reparacji. Kolejne dowody na

perfidię Rzymian pojawiły się kilka lat po zakończeniu pierwszej wojny,

gdy pobratymcy Hanno zostali zmuszeni do opuszczenia Sardynii

i Korsyki. Przy odrobinie szczęścia dzisiaj nie dojdzie do żadnej potyczki.

Hanno raz jeszcze uważnie omiótł wzrokiem horyzont, ale nie dostrzegł

niczego podejrzanego. Chociaż czuł przemożną chęć utoczenia rzymskiej

krwi, rozumiał też dobrze, że doprowadzenie mułów z cennym ładunkiem

do obozu jest ważniejsze niż pozbawienie życia kilku kolejnych Rzymian.

Liczyło się przede wszystkim dostarczenie ziarna i udowodnienie

Hannibalowi, że jest zdolnym oficerem.

Mijały kolejne godziny, a oni spokojnie zmierzali na południe, ku rzece,

która oddzielała ich teraz od armii. Powietrze zrobiło się ciężkie od niemal

namacalnego wyczekiwania i nadziei na bezpieczną przeprawę. Oddziały

przyspieszyły trochę. Nawet muły poruszały się jakby żwawiej. Wygląda to

tak, jakby wszyscy czuli, że po przeprawieniu się na drugi brzeg będą

bezpieczni. Rzymianie od dłuższego czasu tam się nie zapędzali. Nie bez

powodu. Szwadrony numidyjskiej jazdy codziennie patrolowały teren,

dbając o to, aby wszystkich śmiałków, którzy zdecydowaliby się

przekroczyć rzekę, spotkała szybka śmierć. Hanno wyczuwał rosnącą

ekscytację swoich żołnierzy. Rosło również ich morale. Gdy misja

zakończy się powodzeniem, Hannibal nie będzie mógł zignorować dokonań

Sapho. I jego. Może ta ekspedycja w pełni przywróci go do łask generała?

Zauważył już pierwsze oznaki świadczące o tym, że Hannibal zapomina

o jego wątpliwych decyzjach, ale jak na gust Hanno, działo się to

zdecydowanie za wolno.

Nieoczekiwanie kolumna stanęła. Znajdowali się może milę od rzeki.

Hanno drżał z niecierpliwości, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Wkrótce


przybył jeździec z wiadomością, że falanga Sapho dotarła do rzeki.

Niewielka część oddziałów zaczęła się już przeprawiać. Pozostali żołnierze

zabezpieczali podejście do brodu w miejscu, gdzie opiekunowie zebrali

muły w większe stado. Posłaniec twierdził, że za chwilę zwierzęta zostaną

bezpiecznie przeprowadzone na drugą stronę. Hanno i jego ludzie mieli być

strażą tylną i bronić przeprawy do czasu, aż ostatnia partia łupów nie

znajdzie się na przeciwległym brzegu.

– Jakie będzie wasze zadanie? – spytał Hanno z nadzieją, że

przynajmniej część jazdy zostanie przy nim, pełniąc funkcje rozpoznawcze.

– Większość z nas została już wysłana na drugą stronę, panie –

odpowiedział przepraszającym tonem jeździec. – Mam pozostać z wami

jako posłaniec, podobnie jak pięciu moich towarzyszy. Będą tu lada chwila.

Hanno nie był zaskoczony. Jazda Hannibala należała do jednostek, które

generał uważał za najcenniejsze i dlatego nie narażał ich na niepotrzebne

ryzyko. Ta świadomość nie poprawiła jednak jego nastroju. Bez obecności

zwiadowców na flankach i na tyłach mogli tylko trzymać się swojej

pozycji, zupełnie ślepi na poczynania nieprzyjaciela. Może nie martwiłby

się tym tak bardzo, gdyby nie to, że po obu stronach drogi aż do rzeki

ciągnął się las. Wprawdzie na drzewach nie było liści, przez co las stanowił

kiepskie schronienie dla wrogów, którzy planowaliby zasadzkę, ale Hanno

uważał, że w związku z takim ukształtowaniem terenu zwarta kolumna

kartagińska była zbyt rozciągnięta.

– Zrozumiałem – odpowiedział z udawaną nonszalancją. – Przekaż

Sapho, że będziemy wycofywać się stopniowo zaraz za mułami. Rozkaż

swoim towarzyszom, aby cofnęli się wzdłuż naszego szlaku i upewnili się,

że nikt nas nie ściga.

– Tak jest!

Numidyjczyk szybko zawrócił wierzchowca.


– Każ ludziom zmienić szyk i ustawić się tyłem do rzeki – powiedział

Hanno Muttowi. – Musimy zachować ostrożność. Chcę, żeby dwa pierwsze

szeregi po obu stronach zwróciły się frontem w stronę drzew. Mają

zabezpieczyć boki. Będziemy maszerować w takim ustawieniu aż do rzeki.

– Tak jest, panie! – Mutt nie zdradził nawet zmrużeniem oczu, że

zaskoczyły go te nietypowe rozkazy. Od razu zabrał się za ich wykonanie,

pozostawiając Hanno, który obserwował płynną zmianę formacji. Radował

się, widząc reakcję żołnierzy. Udało się im zmienić szyk bez wielkich

błędów i przy minimalnym zamieszaniu. Wyczuwało się atmosferę

niecierpliwości i podekscytowania. Mężczyźni zaczęli odmawiać modlitwy

kierowane do ulubionych bogów, pocierać amulety, które zwisały z ich szyi,

lub głośno, nieco za głośno, żartować.

Hanno uderzył kilka razy grotem oszczepu o krawędź tarczy, aby

zwrócić na siebie uwagę.

– To tylko środek ostrożności, chłopcy. Nie musicie się martwić.

Najbliższe rzymskie oddziały znajdują się mile stąd! Muły z prowiantem

już chyba zaczynają wkraczać w nurt rzeki. Naszym zadaniem jest

zabezpieczenie tej przeprawy, dopóki nie zostanie zakończona. Potem

ruszymy na drugi brzeg. Gdy wrócimy do obozu, dopilnuję, abyście

wszyscy dziś wieczorem mieli wystarczająco dużo wina do upicia się do

nieprzytomności. – Jego słowa wywołały głośny ryk aprobaty. – Tak czy

inaczej, chcę, żebyście sprawdzili ekwipunek i w każdej chwili byli gotowi

do walki.

Kilku żołnierzy zamruczało z niechęcią, ale zdecydowanie więcej było

głosów stonowanej aprobaty. Zadowolony Hanno też wykonał wszystkie

czynności, które składały się na mały rytuał przed bitwą. Wytarł ręce

z potu. Sprawdził, czy paski trzymające hełm są odpowiednio naciągnięte.

Poluzował miecz w pochwie. Przejechał kciukiem po grocie włóczni.


Ścisnął mocno uchwyt tarczy. Na koniec rzucił okiem na sandały, aby mieć

pewność, że rzemienie nie pałętają się gdzieś po ziemi i żaden z nich nie

jest naderwany. Ojciec opowiedział mu kiedyś o żołnierzu, który potknął

się o własne sznurówki i przypłacił to życiem. Wydało mu się, że była to

głupia śmierć, i postanowił, iż nigdy nie popełni podobnego błędu.

Uniósł głowę, słysząc stłumiony tętent kopyt na ubitej ziemi, na co

zareagował jak osa na przejrzały, słodki owoc. Zobaczył Numidyjczyka,

z którym wcześniej rozmawiał, zmierzającego ku niemu w towarzystwie

kompanów. Przynajmniej teraz będziemy mieli do swojej dyspozycji kilka

par czujnych oczu i uszu. Uniósł rękę, aby pozdrowić jeźdźców.

Jego umysł zarejestrował cichy szum. Kątem oka dostrzegł długie,

wąskie cienie, które zmierzały w ich kierunku. Instynkt już podpowiadał

mu, co się dzieje, ale gardło miał tak ściśnięte, że nie był w stanie

wykrzyczeć przerażenia. Jakby w zwolnionym tempie odwrócił głowę

w bok, śledząc wzrokiem chmurę strzał pędzących w kierunku jego ludzi,

a potem dostrzegł grupkę żołnierzy za drzewami po lewej stronie, wciąż

stojących z uniesionymi łukami.

– Zasadzka! – ryknął, wyrywając się z odrętwienia. – Wszystkie szeregi

tarcze w górę!

Sam uniósł swoją osłonę, kryjąc się przed rojem śmiercionośnych

pocisków. Skąd, u diabła, wzięli się ci łucznicy? Jedno było pewne. Nie byli

sami. Musi zacząć działać. Ostrzec Sapho, bo grozi im katastrofa. Wyjrzał

ostrożnie znad krawędzi tarczy. Zaklął, uświadomiwszy sobie, że jest już za

późno. Z sześciu Numidyjczyków na wierzchowcu utrzymał się tylko jeden.

Pozostali już nie żyli, byli ranni lub leżeli gdzieś zrzuceni przez ranne

zwierzęta, które teraz rżały głośno i kopały szaleńczo. Po chwili do jego

uszu dotarły jęki rannych ludzi. Hanno chciał rozkazać ostatniemu

Numidyjczykowi, aby czym prędzej powiadomił Sapho o sytuacji, ale


kolejna fala strzał spadła na nich przy akompaniamencie miękkich,

śmiertelnych odgłosów. Jeździec, krzycząc, spadł na ziemię.

W prześwitach między drzewami Hanno dostrzegł coraz wyraźniejsze

sylwetki. Legioniści. Były ich setki. Zbliżali się z każdej strony. Hanno nie

miał żadnych wątpliwości co do tego, że przeciwnicy posiadali

zdecydowaną przewagę liczebną, a to była prawdopodobnie tylko mała

część sił, które wysłano im na spotkanie. Ktokolwiek zorganizował tę

zasadzkę, dobrze wiedział, co robi. Podobnie jak zasadzka przygotowana

przez Hannibala nad Jeziorem Trazymeńskim, ta również wyglądała na

perfekcyjną.

– Jeśli podejmiemy walkę, będziemy zgubieni. Naszą jedyną szansą jest

wycofanie się w stronę rzeki – mruknął pod nosem.

– I jeśli się nie wycofamy, dobiorą się do mułów, panie – dodał Mutt,

który pojawił się u jego boku.

– Ruszamy. Ten oddział ma pewnie rozkaz odcięcia nas od brodu. –

Hanno przyłożył dłoń do ust, żeby było go lepiej słychać. – W tył zwrot!

Ludzie na flankach trzymać tarcze wysoko. Ci w środku tarcze nad głowę.

Ruszajcie się, jeśli chcecie przeżyć. Nie ma czasu do stracenia!

Doskoczył do kolumny i zajął swoje miejsce w formacji. Patrzył na

południe, w stronę rzeki. Mutt szybko do niego dołączył. Hanno niemal

namacalnie czuł strach swoich ludzi, mógł go zobaczyć w ich oczach. Jak

szybko może zmienić się nastrój – pomyślał, przesuwając językiem po nagle

suchych ustach. Spokój Mutta, który stał u jego boku, udzielał się Hanno.

Nie wszystko było jeszcze stracone.

– Utrzymać zwarty szyk. Naprzód marsz! – krzyknął. – Ruszamy ku

rzece. Biegiem marsz! Wycofujemy się.

Zaczęli biec ze wszystkich sił w stronę rzeki.


Gdy Rzymianie zorientowali się, co się dzieje, sami zwiększyli tempo,

rezygnując z ukrywania się. Zerkając na boki przez prześwity między

tarczami, Hanno zorientował się, że nie mają do czynienia z rekrutami.

Gdzie nie spojrzał, widział kolczugi, czubate hełmy i mnóstwo długich

włóczni. Atakowali ich nie tylko principes, ale i triarii, najsilniejsze

jednostki rzymskiej armii.

– To cholerni weterani – warknął.

– Wygląda na to, że konsulowie chcą nam dać wycisk, panie. – Mutt

uśmiechnął się, błyskając dziko białkami oczu. – To w pewnym sensie

wyraz uznania dla nas.

– Jeśli tak, to niechciany – odparł Hanno, chociaż świadomość tego

sprawiła, że zadrżał z emocji.

Pierwsi Rzymianie wylali się na drogę jakieś pięćdziesiąt kroków przed

nimi. W ogóle nie zwrócili uwagi na ostatnie muły poganiane przez

przerażonych strażników. Zamiast tego zaczęli formować ścianę tarcz,

blokując im przejście do rzeki. Hanno słyszał, jak ich oficerowie popędzali

ludzi, którzy wciąż jeszcze kryli się wśród drzew. Ich szansa na wydostanie

się z okrążenia malała z każdym uderzeniem serca.

– Formuj klin. Za mną! – ryknął, przepychając się na czoło formacji.

Czuł w ustach metaliczny smak strachu, ale mimo to parł naprzód.

Powinien dowodzić swoimi ludźmi, dając im jak najlepszy przykład

z pierwszej linii. Jeśli zabraknie im determinacji, wszyscy będą zgubieni.

Była taka chwila, gdy wyczuł, że za jego plecami nie ma żywego ducha.

Serce zaczęło mu walić nowym, nerwowym rytmem. I wtedy kątem oka

dostrzegł zbliżającego się do niego Mutta, a za nim kolejnych czterech,

pięciu, sześciu żołnierzy. Poczuł ulgę, gdy fala Libijczyków wezbrała,

a formacja przybrała kształt grota strzały. Biegnąc na szpicy, był najbardziej

narażony na ciosy. Nie miał innego wyjścia. Musieli się przebić. Jeśli nie
dotrą do falangi Sapho, by osłonić muły i ich poganiaczy, to cały ładunek

będzie stracony. Żołnierze w obozie zaczną głodować. Co gorsza, Hannibal

uzna wtedy, że zawiedli. Nie mógł na to pozwolić, nawet jeśli szaleńcza

szarża może kosztować go życie.

– Do ataku! – krzyknął. – To tylko jeden lub dwa rzędy.

Zmierzał w sam środek rzymskiej linii. W bezpośredniej bliskości jego

żołnierze zwolnili tylko na chwilę, aby zasypać wroga oszczepami. Potem

natychmiast przyspieszyli kroku, mimo że legioniści odpowiedzieli w ten

sam sposób.

– Tarcze w górę! Miecze w dłoń! – Hanno nie zwalniał tempa. Choć

desperacko chciał zbliżyć się do wroga, jego klin poruszał się szybkim

krokiem, ale nie biegiem. Gdyby wpadli na siebie ze zbyt wielkim

impetem, wielu z nich nie utrzymałoby się na nogach, spowalniając atak.

Mimo to uderzyli w tarcze legionistów przy akompaniamencie potężnego

trzasku zderzających się umb. Hanno miał nadzieję, że Sapho,

gdziekolwiek by się nie znajdował, usłyszał ten niedający się pomylić

z niczym huk. Nie chodziło już nawet o to, aby przyszedł im z pomocą.

Ziarno było ważniejsze niż garstka żołnierzy. To była ostatnia spójna myśl,

jaka pojawiła się w głowie Hanno. Potem jego świat skurczył się do kilku

kroków przed nim. Widział tylko furiacki uśmiech na twarzy triariusa

naprzeciwko i żeleźce włóczni, która rozminęła się z jego okiem. Zasłonił

się tarczą, unosząc ją wyżej. Poczuł głuche uderzenie, gdy grot przebił ją na

wylot.

Triarius szarpnął, ale Hanno mocno trzymał swoją tarczę. O ułamek

uderzenia serca szybciej niż przeciwnik uświadomił sobie, że włócznia

utknęła w drewnie. Zaatakował szybko jak wąż. Wyprostował prawą rękę

i uderzył z boku, mijając krawędź. Miecz zazgrzytał o okucie i już po

chwili wyczuł miękki opór. Sięgnął brzucha triariusa. Przekręcił nadgarstek,


aby poczynić jak najwięcej szkód w trzewiach ofiary. Nacisk na jego tarczę

nagle osłabł, gdyż wrzeszczący legionista puścił włócznię. Hanno uwolnił

ostrze miecza i zrobił krok do przodu, przepychając się za pomocą cięższej

teraz tarczy. Umierający wróg nie stawiał oporu, ale to nie przeszkodziło

stojącemu za jego plecami kompanowi w natychmiastowym wymierzeniu

w Hanno ciosu włócznią. Musiał użyć całej siły, aby utrzymać swoją tarczę.

Jego ramię zadrżało. Po chwili poczuł kolejne uderzenie. Zaklął po nosem.

Legionista zaśmiał się głośno i wyprowadził jeszcze jeden cios. Grot

zagwizdał nad głową Hanno. Jego wróg miał wyraźną przewagę: włócznia

dawała mu większy zasięg niż miecz. Poza tym Hanno czuł, że nie będzie

w stanie długo utrzymać tarczy. Wbity w nią oszczep sprawiał, że

przechylała się do przodu.

Stanął nisko na nogach, uginając kolana, i ruszył naprzód, popychając

śmiertelnie rannego triariusa do tyłu, na swojego obecnego przeciwnika.

Zaskoczony legionista cofnął się o krok, aby uniknąć przewrócenia się.

Hanno wykorzystał okazję, żeby znów go pchnąć. W tym momencie siły

opuściły zranionego triariusa. Upadł na ziemię. Hanno był gotów. Odrzucił

tarczę i przeskoczył nad triariusem, spadając z impetem na jego towarzysza.

Chwycił za krawędź tarczy zaskoczonego legionisty, dźgając go prosto

w otwarte usta. Rozległ się dziwny odgłos dławienia. Wokół rozprysła się

plwocina i kawałki pokruszonych zębów, a z ust mężczyzny popłynęła

purpurowa fala krwi. Jego oczy otworzyły się szeroko jakby pełne

niedowierzania, zanim światło zgasło w nich na zawsze. Ostrze

zagrzechotało o kość szczęki, gdy Hanno je wycofywał. Krew wroga

spryskała mu ramię, ale ledwo to zauważył. Zerknął szybko za plecy,

wykorzystując chwilę, w której legionista chwiał się przed zwaleniem się

na ziemię. Mutt był tuż-tuż. Reszta też nie próżnowała. Jego serce
zaśpiewało radosną pieśń. Przebili się przez rzymską linię i mieli

wystarczający impet, aby rozepchnąć wrogów na boki.

Po chwili przeniósł spojrzenie na linię wroga. Poczuł przepełniającą go

wielką nadzieję. Przed sobą miał tylko trzech Rzymian, którzy nie

wyglądali na zbyt pewnych siebie. Wyszczerzył zęby we wściekłym

grymasie i wydał z siebie najpotężniejszy okrzyk bojowy, na jaki go było

stać. Legioniści wzdrygnęli się, więc zawołał jeszcze: „HA-NNI-BAL! HA-

NNI-BAL!”. Ludzie od razu do niego dołączyli. Miał wrażenie, że cała

rzymska linia zafalowała. Stojący przed nim legioniści nie kwapili się do

ataku, dając mu czas na odwrócenie jakiejś nieuszkodzonej tarczy

i podniesienie jej z ziemi. Teraz był gotowy do wznowienia walki. Jego

następny przeciwnik, princeps, wyglądał bez wątpienia na przestraszonego,

ale to nie znaczyło, że gotów był wziąć nogi za pas. Dzielny człowiek.

Wymieniali się wściekle ciosami jak opętani. Hanno chciał się za wszelką

cenę przebić, a legionista bronił się desperacko. Brzdęk, trach. Trach,

brzdęk. Umba ich tarcz zderzały się o siebie raz za razem. Próbowali się

przewrócić. Jeden uderzał, drugi robił unik lub blokował cios. Potem na

odwrót. Przesuwali się tam i z powrotem po kilka kroków. Żaden nie chciał

tanio oddać pola. Żaden nie zyskał przewagi ani nie zranił przeciwnika.

Okazja do zakończenia pojedynku nadarzyła się w momencie, gdy

zginął legionista walczący po ich prawej stronie. Usłyszawszy rzężenie

towarzysza, przeciwnik Hanno nie był w stanie powstrzymać się przed

zerknięciem w bok, żeby zorientować się, co się dzieje. Hanno opuścił

miecz nisko i dźgnął nieprzyjaciela w stopę. Kiedy legionista zatoczył się

do tyłu, rycząc z bólu, podążył za nim, wyprowadzając kolejne dzikie

pchnięcie prosto w brzuch. Princeps nie miał na sobie kolczugi, tylko

kwadratowy pancerz piersiowy, a w związku z tym ostrze weszło głęboko,

prawie po rękojeść.
Ostatni legionista, zajmujący pozycję za towarzyszami, miał dość. Cofał

się o kilka kroków. Hanno uwolnił miecz, przeszedł nad ciałem

dogorywającego przeciwnika i znalazł się na otwartej przestrzeni. Jego

serce waliło jak oszalałe. Z boków wciąż nadciągali Rzymianie, ale droga

do rzeki została oczyszczona.

– Mutt!

– Na rozkaz! – Zastępca nie odstępował go na krok. Jak zwykle.

– Jak nam idzie?

– Ciągle się przebijamy, panie. Za chwilę powinno być jednak po

wszystkim.

– NAPRZÓD, CHŁOPCY! – Hanno zachęcał swoich ludzi do jeszcze

większego wysiłku. – Do mułów!

Jego okrzyki zostały skwitowane nieartykułowanym rykiem. Wyczuł

ruch za plecami i z satysfakcją przekonał się, że ostatni Rzymianie zostali

odepchnięci na bok. Droga do brodu stała otworem. Nie zatrzymujcie się.

Musimy czym prędzej ruszać dalej. Modląc się, aby nie okazało się, że

zginęło zbyt wielu jego ludzi, Hanno ruszył truchtem. Rzymianie

ograniczyli się do obrzucenia ich oszczepami, co jednak nie spowodowało

zbyt wielu ofiar w ostatnich szeregach. Na ich lewej flance wróg spróbował

jeszcze podjąć walkę, ale ataki były niemrawe i wrogie oddziały zostały

łatwo odparte przez podbudowanych sukcesem Libijczyków. Hanno

uśmiechnął się szeroko, dając upust swojej szalonej radości. Udało się.

Przebili się przez rzymską linię, a on nie odniósł nawet rany. Pobili

atakujących ich weteranów!

Po tej chwili uniesienia szybko uświadomił sobie, że najważniejsza

bitwa nie została jeszcze wygrana, a na podstawie odgłosów docierających

znad rzeki wywnioskował, że toczą się tam ciężkie walki z głównymi

siłami wroga. Musiał zachować spokój, chociaż przychodziło mu to


z trudem. Za plecami słyszał wściekłe okrzyki rzymskich oficerów,

wzywających swoich ludzi do podjęcia pościgu. Walczył z ogarniającym go

lękiem. Pomyślał o zbożu i o tym, jak ważne jest dla armii Hannibala.

Wyobraził sobie reakcję wodza na to, gdy dowie się, że zawiedli. Te niezbyt

optymistyczne myśli wywołały w nim nową falę determinacji.

Potrzebował jej jak mało kto, gdy wyszli spomiędzy drzew. Po drugiej

stronie rzeki dostrzegł zaledwie kilku Libijczyków, oddział numidyjskiej

jazdy i może dziesięć wozów. Po tej… panował chaos. Hanno zwolnił

i zaklął. Rzeka była wręcz zapchana wozami, które próbowały przedostać

się na przeciwległy brzeg. Kilku panikujących poganiaczy skierowało

obciążone muły na głębszą wodę, zmuszając zwierzęta do pływania.

Przynajmniej kilka furgonów znalazło się w poważnych tarapatach.

Mężczyźni krzyczeli, strzelając z biczów, ale nie udało im się zapanować

nad sytuacją w brodzie. Muły kopały i wierzgały wściekle, wzburzając

wodę. To był frustrujący widok, ale Hanno nie miał żadnego wpływu na to,

co się tam działo. Spojrzał uważnie na brzeg, oceniając sytuację. Większość

wozów wciąż znajdowała się po tej stronie rzeki, stojąc na płyciźnie lub na

niskim brzegu. Ludzie Sapho ustawili się po łuku, ochraniając cenny

ładunek. Pomiędzy Hanno a falangą jego brata znajdowało się kilkuset

rzymskich legionistów, w większości triarii i principes. Kolejne fale

napastników wylewały się zza drzew po obu stronach. Ci jednak byli

jeszcze dość daleko. Hanno poszukał wzrokiem zastępcy, z zadowoleniem

stwierdzając, że Mutt znajduje się parę kroków od niego.

– Musimy się spieszyć. Jeśli ruszymy natychmiast, uderzymy na tych,

którzy walczą z oddziałem Sapho, zanim dotrą do nich posiłki.

Mutt pozwolił sobie na uśmiech, który rzadko gościł na jego twarzy.

– Wydaje się, że to dobry plan, panie.


Podbudowany tymi słowami Hanno popatrzył na najbliżej stojących

ludzi, pokiwał głową z aprobatą, a następnie uniósł zwiniętą dłoń do ust.

– Świetnie się spisaliście, chłopcy! – Libijczycy zareagowali

wiwatami. – To jednak jeszcze nie koniec. Wozy z zaopatrzeniem nadal

znajdują się w niebezpieczeństwie. Musimy przebić się do naszych

towarzyszy. Damy radę? – Odpowiedź była dwa razy głośniejsza od

poprzedniej. – Ruszamy biegiem! Formować szyk. Szerokość dwadzieścia,

głębokość dziesięć. Migiem! Żołnierze bez tarcz i ranni mają się cofnąć

o kilka szeregów. – Po chwili zwrócił się już ciszej do Mutta: – Chcę

widzieć cię z przodu, pięciu ludzi po prawej. Ja ustawię się w takiej samej

odległości po lewej stronie.

Mutt pokiwał głową. Zrozumiał w lot, o co chodzi dowódcy. Dzięki

temu obaj powinni być widoczni dla wszystkich żołnierzy z pierwszej linii,

z których żaden nie będzie dalej niż w odległości pięciu mężczyzn.

Zwiększy to prawdopodobieństwo, że ich szyk zostanie utrzymany.

Jeśli się nie uda, nic nas nie uratuje.

– Na co czekasz? – zawołał, widząc, że posiłki wroga przyśpieszają.

Zostali już zauważeni. – Naprzód!

Odcinek dzielący ich od tylnych szeregów Rzymian pokonali biegiem

z uniesionymi tarczami i dobytymi mieczami, wykrzykując największe

obelgi pod adresem wrogów. Podniesieni na duchu udaną walką z triarii,

nie zwracali uwagi na to, ile ważyły ich zbroje i broń, dając się ponieść

szałowi bojowemu. Hanno musiał przyznać legionistom, że znali się na

rzeczy i błyskawicznie zareagowali na nowe zagrożenie. Najdalej

wysunięci żołnierze zrobili w tył zwrot, czyniąc przy tym tylko minimalne

zamieszanie. Wydawało się, że linia, przez którą próbowali się przebić, nie

składała się z triarii, za co Hanno dziękował bogom. Jak zdążył się

niedawno przekonać, włócznie do walki wręcz używane przez tych


weteranów były śmiertelnie niebezpieczne w starciu z przeciwnikiem

uzbrojonym w miecze.

Na szczęście Sapho również zareagował tak, jak oczekiwał Hanno,

prowadząc swoich ludzi do kontrataku, przez co legioniści znaleźli się

w potrzasku, atakowani z tyłu i z przodu. Mimo świadomości zbliżających

się posiłków połączone siły obu falang wystarczyły, aby w serca

legionistów zakradł się strach. Ich szyk się załamał i poszli w rozsypkę po

krótkiej walce, zostawiając na placu boju dziesiątki zabitych i rannych.

Hanno wydał rozkaz dobijania rannych, a sam udał się na poszukiwania

Sapho. Mieli trochę czasu, aby naradzić się, zanim Rzymianie się

przegrupują i zaatakują ponownie.

– Moglibyśmy sobie tego oszczędzić – zażartował Hanno.

– Niech Baal Hammon ich ukarze. Rzymscy zwiadowcy musieli nas

zauważyć albo to robota jakiegoś bystrego gospodarza z okolicy. Poza tym

nie byli chyba za daleko, bo zdążyli zająć pozycje i nas dopaść. Ale

będziemy ich powstrzymywać dopóty, dopóki ziarno nie trafi na drugą

stronę, co? – W oczach Sapho pojawił się niebezpieczny błysk.

– Będziemy musieli – odparł chmurnie Hanno. Widział, że wozy

z amforami zostały uznane za najmniej ważne, bo obładowane muły

i mniejsze furgony, które zostały załadowane pszenicą, przeprawiały się

w pierwszej kolejności.

– Dobrze. – Sapho klepnął go po ramieniu.

– A co z winem i oliwą?

– Zobaczymy. Może się uda – powiedział Sapho i roześmiał się

szorstko.

– W porządku.

Hanno prosił bogów, aby nie pojawiły się już żadne oddziały wroga.

Przy odrobinie szczęścia uda im się przeprawić wszystkie wozy oraz


wycofać się na przeciwległy brzeg. Obecność jazdy numidyjskiej znacznie

zmniejszała prawdopodobieństwo pościgu. Gdyby Rzymianie byli na tyle

głupi, aby spróbować przeprawy, musieliby się liczyć z ciągłymi atakami

lekkiej jazdy, a potem frontalnym atakiem dwóch falang ciężkiej piechoty.

Jeśli tylko przedostaniemy się na drugą stronę, wszystko skończy się dobrze.

Jednak masy nieprzyjacielskich żołnierzy zbierające się nie dalej niż sto

kroków od nich jednoznacznie świadczyły, że to nie będzie wcale takie

proste.

– Chcę, żeby twoja falanga zajęła pozycję po prawej stronie. Ja ustawię

się po lewej. Nie oddawaj terenu, jeśli nie będziesz musiał. Wozy

potrzebują dużo miejsca, żeby wszystko odbyło się w jako takim porządku.

– Mamy rozkazy, żołnierze – wykrzyknął Hanno, unosząc rękę. –

Formuj szyk liniowy. Twarzą w stronę wroga. A potem za mną. Ruchy!

Jego ludzie nie potrzebowali dalszych wyjaśnień. Wykonali całą

operację zgodnie z rozkazami. Mutt pomógł mu poprowadzić ich na nową

pozycję, czyli od łuku na brzegu rzeki za ostatnim wozem aż po krawędź

drogi, gdzie stykali się z oddziałem Sapho. Sił starczyło na obsadzenie linii

o głębokości trzech mężczyzn, nie więcej. Mało, ale zostało mi góra stu

osiemdziesięciu Libijczyków. Dziesięciu żołnierzy trzymał w rezerwie.

Zdecydowanie za mało, ale nawet ta niewielka grupka osłabiała linie tarcz

jego falangi bardziej, niż by sobie życzył.

Ledwo skończyli, rozległy się trąby i Rzymianie ruszyli ławą. Były ich

setki. Atakujący jego flankę wrogowie mieli prawdopodobnie czterokrotną

przewagę liczebną. Hanno wyczuwał raczej niepewność swoich ludzi, niż

widział jej dowody.

– Trzymajcie linię, chłopcy! Jeśli odbiją to ziarno, na pewno pójdziemy

dziś wieczorem spać głodni.


– Pal sześć zboże! Co z winem, panie? – wrzasnął Mutt. – To chyba

ważniejsze?

Uwaga Mutta wywołała powszechną wesołość, a Hanno rzucił swojemu

zastępcy wdzięczne spojrzenie.

– Dla niektórych z was, opoje, może to i prawda! Jak by nie było,

będziemy musieli utrzymać bród w naszych rękach jak najdłużej.

– Damy radę, panie – skomentował pewnie Mutt i zaczął uderzać

mieczem o obite metalem obrzeże scutum, skandując: WI-NO! WI-NO!

WI-NO!

Zachwyceni nowym zawołaniem bojowym Libijczycy zaczęli

powtarzać za Muttem: WI-NO! WI-NO! WI-NO!

Hanno nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jeśli to właśnie sprawi, że

utrzymają pozycje, niech wrzeszczą do woli. Dla obcych uszu, na przykład

dla Rzymian, to zawołanie musiało brzmieć równie przerażająco, jak każdy

inny okrzyk bojowy. Pozwolił im się wykrzyczeć, potem uniósł rękę,

nakazując ciszę.

– Kto ma jeszcze oszczepy, niech przekaże je tym z przodu. Zaczekajcie

z rzutem na mój rozkaz. – Kiedy żołnierze wykonali rozkaz, rozejrzał się na

boki z uśmiechem i ryknął: – WINO!

Krzyczeli w stronę Rzymian do chwili, gdy ci zbliżyli się do nich na

jakieś pięćdziesiąt kroków. Wtedy zapadła dziwna cisza. Od razu

w powietrzu dało się wyczuć strach. Hanno zacisnął zęby. On też nie lubił

tej ciszy, która zapadała, kiedy wojska zbliżały się do siebie.

– Gotuj oszczepy! – krzyknął, przyciągając uwagę swoich ludzi. –

Rzucacie tylko na rozkaz. Ani chwili wcześniej. Aby pomóc wam

w celowaniu, obiecuję dodatkową czarkę wina każdemu, kto unieszkodliwi

przeciwnika.
Ta obietnica wzbudziła entuzjazm Libijczyków z oszczepami, którzy

zaczęli pokpiwać z tych niedysponujących pila.

Hanno przyglądał się uważnie postępującym legionistom. Granica

trzydziestu kroków była jednocześnie granicą rozsądnej skuteczności rzutu.

Im bliżej, tym lepiej, ale wysłanie w powietrze zsynchronizowanej fali

pocisków wymagało dużego opanowania. Wraz ze skracaniem się dystansu

rosło też prawdopodobieństwo wrogiej salwy, która mogłaby spowodować

chaos w szeregach. Jeszcze nie. Jeszcze nie…

Rzymianie byli oraz bliżej. Hanno znów czuł suchość w ustach, a jego

serce szalało niczym kowal furiat obrabiający kowadło. Dwadzieścia.

W końcu wróg znalazł się wystarczająco blisko. Nie zdążył jednak

wykrzyczeć rozkazu, gdy zobaczył pojedyncze pilum wzbijające się

w powietrze. Oszczep wylądował jednak w pewnej odległości od czoła linii

Rzymian. Ta nieudana próba spowodowała wybuchy śmiechu legionistów.

Hanno wychylił się przed linię tarcz, aby objąć wzrokiem szereg po lewej,

skąd wyfrunął pocisk.

– Kazałem czekać na rozkaz. Każdy cholerny oszczep ma znaczenie!

Po kolejnych dziesięciu krokach rzymscy oficerowie wydali rozkaz

wypuszczenia pila. Hanno zdążył zawołać, aby żołnierze unieśli tarcze.

Usłyszał, że Sapho robi to samo. Oszczepy spadały na nich z dźwiękiem,

który wydaje drewno uderzające o metal. Trach! Trach! Trach! Kilku

Libijczyków z falangi Hanno zostało rannych, ale tylko jeden z nich

poważnie. Po salwie oszczepów Rzymianie przyspieszyli kroku, ale Hanno

był gotowy.

– Teraz, chłopcy. PILA RZUĆ!

Kartagińczycy zareagowali z typowym automatyzmem. Oszczepy

opadły na tarcze i przebijały ciała pechowych legionistów. Hanno

stwierdził, że nie miały wielkiego wpływu na postęp rzymskiej formacji,


ale przynajmniej jego ludzie skupili się na wykonywanym zadaniu, zamiast

myśleć o strachu.

– Szyk zwarty! WI-NO! WI-NO! WI-NO!

Jego żołnierze znów z zapałem podchwycili zawołanie.

Późniejsze wydarzenia Hanno wspominał już tylko jako rozmazane

obrazy. Walczył z wieloma Rzymianami. Zadawał pchnięcia mieczem

i uderzał tarczą, wyszczerzał zęby i darł się najgłośniej, jak tylko potrafił.

Splunął nawet w twarz jednemu legioniście, próbując rozzłościć go tak, aby

popełnił błąd. I ten podstęp się udał. Gdy wściekły mężczyzna uniósł rękę

do ciosu, Hanno wsunął wężowym ruchem ostrze pod pachę mężczyzny,

błyskawicznie go uśmiercając. Krew z rany spryskała twarz Hanno, ale on

nie miał czasu, aby ją zetrzeć. Na miejscu zabitego legionisty od razu

pojawił się następny. Wymiana ciosów trwała w najlepsze do czasu, gdy

Rzymianin stracił równowagę, potykając się o coś pod nogami (może to

było ciało jego towarzysza?), dzięki czemu Hanno chlasnął go w kark.

Wyczuwał bardziej, niż był w pełni świadomy tego, że jego towarzysze

znajdujący się po bokach trzymają się nieźle, ale nie miał pojęcia, co dzieje

się gdzie indziej. Właściwie nie do końca go to obchodziło. Wyobrażał

sobie, że każdy z jego przeciwników ma twarz Pery. Chciał zabić

wszystkich. Po zgładzeniu trzeciego legionisty nieco się uspokoił i nakazał

Libijczykowi z tylnego szeregu zająć swoje miejsce. Cofnął się, żeby objąć

spojrzeniem całą formację.

Gdzieniegdzie szyk wyginał się, ale z zaskoczeniem i satysfakcją

stwierdził, że nie grozi mu załamanie. Wyglądało na to, że falanga Sapho

radziła sobie równie dobrze. Spojrzał w stronę rzeki. Muły zagrożone

porwaniem przez nurt rzeki były już na przeciwległym brzegu. Bród

pokonało dziesięć wozów. Na ich brzegu zostało może jeszcze ze

dwadzieścia. Połowę wypełniały worki z ziarnem, na pozostałych było


wino lub oliwa. Dalej! Hanno próbował siłą woli przekonać wszystkich,

aby jak najszybciej przenieśli się na drugi brzeg.

Jego uwagę przykuło nagłe zamieszanie po prawej stronie. Spojrzał,

zaklął pod nosem i nakazał, aby odwód przygotował się do walki.

Dowodzona przez oficera w hełmie ozdobionym końskim włosiem grupa

triarii przebiła się przez linie obronne Kartagińczyków w pobliżu rzeki.

Hanno poprowadził odwody, aby załatać dziurę, świadomy, że jeśli ten

wyłom nie zostanie natychmiast zlikwidowany, może to oznaczać koniec

zorganizowanej obrony. Mógł być dumny ze swoich żołnierzy, którzy po

krótkim, zaciekłym boju odrzucili przeciwników. Nikt nie liczył na

miłosierdzie. Libijczycy walczyli jak demony, uśmiercając wszystkich

Rzymian przy stracie tylko jednego towarzysza. Spryskani krwią od stóp do

głów, z twarzami ociekającymi potem, patrzyli po sobie z niedowierzaniem,

jakby wątpiąc, że udała im się ta sztuka. Hanno zaczął się śmiać pierwszy.

Był świadomy, że w jego głosie pojawiło się szaleństwo, ale w ogóle go to

nie obchodziło. Po chwili jego ludzie ryczeli ze śmiechu, odreagowując

zagrożenie, jakby właśnie stali się świadkami jakiegoś sztubackiego

wygłupu jednego z nich.

Niemal natychmiast w szeregach falangi doszło do kolejnego pęknięcia

i znów przyszło im ratować sytuację. Hanno pomyślał, że powinien zostać

dłużej na czele tego mizernego odwodu. Ten atak i jeszcze kolejny zostały

odparte, zanim zaczął tracić siły. Jego tarcza miała ciężar tarczy

ćwiczebnej, a miecz wydawał się tak ciężki, jakby odlano go z ołowiu. Gdy

zerknął na Libijczyków w linii, przekonał się, że oni też są tak samo

zmęczeni. Nie wyglądało na to, aby Rzymianie mieli zmniejszyć napór.

W pewnym momencie usłyszał nawet sygnał trąbki, który mógł oznaczać,

że nadciągają posiłki. Lodowate palce desperacji chwyciły Hanno za kark,

a w ustach poczuł gorzki smak żółci. Przeniósł wzrok na falangę Sapho.


Wydawało mu się, że jego ludzie również przeżywają trudne chwile.

Zanosiło się nawet na to, że będą musieli oddać pola, gdyż ich linia

znajdowała się bliżej wozów – jeszcze siedmiu – pozostających na tym

brzegu.

Gdy zastanawiał się nad sytuacją, okazało się, że decyzja o kolejnych

krokach już nie należy do niego.

– Kawaleria, panie! – wykrzyknął Mutt. – Zbliża się nieprzyjacielska

jazda!

Hanno przepchnął się do miejsca, gdzie stał Mutt. Zamarł, ujrzawszy

jeźdźców wyłaniających się zza linii drzew. Jazda wroga poruszała się

w szyku, karnie, na wypoczętych wierzchowcach, uzbrojona w długie

włócznie. Nie powstrzymają jej.

– Niech to szlag!

– Wpadliśmy po uszy w gówno, panie. Wielką, śmierdzącą, obleśną

kupę obornika… – podsumował Mutt swoim zwykłym, ponurym głosem. –

Co robimy?

– Zaczynamy się wycofywać. – Hanno wiedział, że to jedyne, co im

pozostało. Wolałby ustalić sposób odwrotu z Sapho, ale zanim by do niego

dotarł, jazda rozbiłaby w puch jego falangę. – Ustaw ludzi na głębokość co

najmniej pięciu rzędów. Zbierzcie wszystkie włócznie, które leżą na ziemi.

Niech ludzie z przodu używają ich, aby powstrzymać kawalerię. Falanga

ma się wycofywać pod kątem, żeby ostatnie wozy miały szansę dotrzeć do

brodu. Sapho zorientuje się, o co nam chodzi, jeśli jeszcze nie zaczął

działać…

– Tak jest, panie. – Mutt wyskoczył z formacji na tyły i ruszył w prawo,

wykrzykując rozkazy. Hanno przeszedł na przeciwną stronę. Wciąż zerkał

przez ramię na wroga. Dostrzegł małe światełko w tunelu. Legioniści


przerwali atak, najwyraźniej czekając na szarżę kawalerii. Jeśli

wykorzystamy tę szansę, może się nam jeszcze udać.

– Zmiana szyku! Głębokość pięć. Pozbierajcie wszystkie włócznie

i oszczepy, które znajdziecie – szybko wyrzucał z siebie rozkazy. –

Przekazać je towarzyszom w zewnętrznych rzędach. Potem zaczynamy się

wycofywać tyłem w kierunku wozów. Frontem do wroga. Przygotujcie się

do odparcia szarży rzymskiej jazdy!

Żołnierze poruszali się szybko, ale jego żołądek zaciskał się ze strachu.

Może jedna trzecia jego ludzi miała teraz w ręku włócznie, ale to było za

mało, żeby zatrzymać atak kawalerii. Aby marzyć o jego odparciu,

formacja piechoty musiałaby dysponować o wiele większą liczbą włóczni,

które powinny sterczeć tak, żeby przypominały jeża. Bez tej ochrony efekt

starcia mógł być tylko jeden. Zdecydowanie nie podobała mu się

nieuchronność porażki. Jeśli nie zdążą dotrzeć do rzeki, wielu z nich

polegnie. Baalu Hammonie, czuwaj nad nami!

Każdy krok przybliżał ich do brodu. Hanno dowodził lewym skrzydłem

z pierwszego szeregu, Mutt zajął taką samą pozycję po prawej stronie.

Hanno podziękował bogom, gdy dostrzegł, że falanga Sapho również się

wycofuje. Odwrócił głowę, żeby się zorientować, jak wygląda sytuacja na

tyłach.

– Chcę wiedzieć, co z wozami? Podaj dalej. – Jego pytanie szybko

dotarło do ostatniego rzędu. I równie szybko uzyskał odpowiedź.

– Pięć wozów na brzegu, panie. Pierwszy z nich właśnie rusza.

Zapasy ziarna udało się dostarczyć na drugi brzeg. Hanno odetchnął

z ulgą. Tak naprawdę nie chciał się jeszcze poddać, dopóki cały ich łup nie

zostanie przeprawiony. Czy zdążą? Spojrzał w kierunku lasu i zaklął.

Ludzie zaczęli szemrać lękliwie. Szeregi falowały. Dowódcy


nieprzyjacielskiej jazdy musieli przejrzeć ich plan. Po kilku krokach konie

weszły w kłus.

– Do tyłu! – ryknął Hanno. – Cofamy się w stronę wozów!

Gdyby wykorzystali je jako osłonę, mieliby szansę powstrzymania

rzymskiej jazdy. W głębi serca czuł wielki głód sukcesu.

W tej samej chwili zerknął w lewo i z oszołomieniem zorientował się,

że falanga Sapho się rozsypuje. Jego żołnierze rzucili się do ucieczki.

Znajdowali się już może z trzydzieści kroków od brzegu, więc istniała

spora szansa, że umkną przed rzymską jazdą. Przez chwilę Hanno patrzył

na to, co się dzieje, z niedowierzaniem. Dlaczego Sapho go nie uprzedził?

Poczuł się tak, jakby został zdradzony i opuszczony. Widać Sapho nie

wierzył, że są w stanie powstrzymać Rzymian. Wściekły próbował

wypatrzyć w tym chaosie brata, ale to mu się nie udało. Musiał myśleć

o swoim oddziale, który znajdował się dalej od wody. Pomimo że bardzo

chciał, żeby im się udało uratować ostatnie wozy, teraz nie pozostawało nic

innego, jak tylko zrobić to samo co Sapho. W przeciwnym razie ryzykował,

że falanga zostanie osaczona przez wroga, a potem całkowicie rozbita.

Gdy miał wykrzyczeć rozkazy, z przerażeniem zorientował się, że

rzymska jazda znajduje się już w pełnym galopie. Ziemia trzęsła się pod

kopytami. Mimo tego hałasu słyszał kawalerzystów wykrzykujących słowa

zachęty. Gdyby w tym momencie rozkazał swoim żołnierzom rzucić się do

ucieczki, zostaliby wycięci w pień. Czy mieli inny wybór? Pieprz się,

Sapho! – zaklął wściekły na brata. Dlaczego nie zaczekałeś odrobinę

dłużej? Gdybyśmy przegrupowali się w pobliżu wozów, mielibyśmy większe

szanse, aby w jako takim porządku przeprawić się przez rzekę. Teraz nie

było wyboru.

– Odwrót! Wycofać się! Do rzeki! Nie porzucać broni!


Libijczycy nie potrzebowali zachęty. Wszyscy obracali się i przeklinali,

gdy zaczęli obijać się o siebie, spychając wolniejszych towarzyszy. Potem

uciekali, ile sił w nogach, zupełnie zdezorganizowani. Wielu zlekceważyło

rozkaz Hanno i pozbywało się tarcz i mieczy. Przeklinał ich, ale rozumiał,

że wpadli w panikę. Tylko nieliczne oddziały na świecie potrafiły oprzeć się

uderzeniu kawalerii. To, że większość koni, nawet specjalnie szkolonych,

nie uderzyłaby na stłoczoną, jednolitą masę żołnierzy osłoniętych ostrymi

drzewcami włóczni, było teraz nieistotne. Wystarczy mieć w głowie obraz

stratowania na śmierć – pomyślał Hanno z goryczą, obserwując, jak jego

ludzie próbowali ujść cało z niechybnej rzezi. On nie zamierzał uciekać.

– Daj mi to! – Złapał pilum brodatego Libijczyka, jednego

z najstarszych weteranów.

Mężczyzna zatrzymał się z wyrazem zawstydzenia na twarzy.

– Co zamierzasz, panie?

– Zostanę tutaj. Będę osłaniał moich ludzi.

– To wyrok śmierci, panie.

– Może i tak. – Hanno szarpnął za drzewce oszczepu, ale ku jego

zaskoczeniu Libijczyk nie puszczał.

– Ja też zostaję.

Hanno widział strach w oczach żołnierza, ale gdy wypowiadał te słowa,

jego głos nie drżał. Hanno opuścił rękę.

– Dobrze. Jeśli uda ci się kogoś zatrzymać… Tylko tych z oszczepami.

Gdy Rzymianie się zbliżą, ruszamy prosto na nich, wyjąc jak szaleńcy.

Celuj w jeźdźców, ale jeśli to się nie uda, dźgaj konie. Nie zatrzymuj się

przy jednym. Zabij lub zadaj rany tylu, ilu zdołasz.

– Tak jest, panie.

Hanno skinął zdawkowo głową. Libijczyk zniknął w tłumie. Rzut oka

na Rzymian. Brzydkie przekleństwo. Byli już niecałe pięćdziesiąt kroków


od nich. W pełnym galopie. Hanno starał się nie myśleć o strachu, ale

o tym, ilu swoich ludzi uratuje, jeśli tylko uda się złamać linię wroga. To

była szalona decyzja, ale coś nie pozwalało mu rzucić się do ucieczki razem

z resztą. Hannibal będzie musiał docenić jego odwagę. Schował do pochwy

okrwawiony miecz. Zgarnął jakieś porzucone pilum. Złowił wzrokiem

innego Libijczyka, który nie uciekł. Miał ranę nogi, co wyjaśniało, dlaczego

nie próbował biec. Hanno uśmiechnął się do niego ponuro.

– Gotów, żeby dać w nos tym cholernym bękartom?

– Na rozkaz, panie! – Libijczyk pokiwał głową z ogniem w oczach.

Tuż przed samym uderzeniem Hanno dostrzegł Mutta z garstką

zgromadzonych wokół niego mężczyzn uzbrojonych w oszczepy. Nie był

zdziwiony. Czuł raczej wszechogarniające braterstwo broni. Rzucił ostatnie

spojrzenie przez ramię. Odetchnął z ulgą. Być może połowa jego ludzi już

wchodziła do rzeki. Oddział Sapho, który znajdował się bliżej nurtu, radził

sobie jeszcze lepiej z pokonywaniem brodu. Łączne straty będą spore, ale

nie katastrofalne. Według wszelkich ocen ta misja zakończy się

powodzeniem, nawet jeśli on jej nie przeżyje. Hanno ścisnął mocno swój

oszczep, przygotowując się do tego, aby drogo sprzedać swoje życie.

Rzymianie znajdowali się już bardzo blisko. Widział wyraźnie twarze

najbliższych jeźdźców, słyszał triumfalne okrzyki wojenne. Nie miał

wątpliwości, że była to jazda składająca się z obywateli, a nie socii. Ich

wierzchowce robiły duże wrażenie: małe, ale dobrze umięśnione i świetnie

wyszkolone. Większość jeźdźców nosiła beocjańskie hełmy i kolczugi.

Wielu uzbrojonych było zarówno w gladii, jak i długie włócznie. Wszyscy

osłaniali się małymi, okrągłymi tarczami. Tworzyli równą linię, ciasny

szyk. Między wierzchowcami pozostawało niewiele wolnej przestrzeni.

Hanno miał wrażenie, że stoi na drodze pędzącej ściany metalu i mięśni.


Przez chwilę obawiał się, że jego pęcherz nie wytrzyma napięcia, ale

odsunął od siebie tę myśl i uniósł tarczę.

– Nie spodziewają się, że skazana na pożarcie piechota ruszy do

kontrataku – wykrzyczał do rannego Libijczyka. – Naprzód!

Czuł ogromną pokusę, aby odwrócić się i ratować skórę, bo podążanie

w przeciwnym kierunku zakrawało na obłęd. Kątem oka widział, że ranny

Libijczyk kuśtyka za nim, posuwali się też naprzód Mutt i jego towarzysze.

Gardło Hanno opuścił przerażający, dziki skowyt, który zrodził się ze

strachu, desperacji, strzępów odwagi i odrobiny czystej brawury. Celował

oszczepem w jeźdźca, który wydawał się pędzić prosto na niego –

w długonogiego kawalerzystę w jego wieku. Truchtał, pędząc prosto

w paszczę śmierci.

– WI-NO! WI-NO! WI-NO! – zaczął skandować.

Przez chwilę Rzymianin wyglądał na zaskoczonego, ale szybko

odzyskał rezon. Wymierzył grot włóczni w głowę Hanno. Jego koń zarżał

jednak i trochę zwolnił, zaniepokojony widokiem wydzierającego się jak

nieboskie stworzenie człowieka z dużą tarczą. Hanno podszedł bliżej. Wył

i modlił się, aby inne konie go nie stratowały i aby ich jeźdźcy nie dźgnęli

go w plecy.

– WI-NO! WI-NO! WI-NO!

Ledwo słyszał swój głos wśród łoskotu kopyt.

Błysnęła włócznia jeźdźca, który próbował trafić go w twarz, ale Hanno

podbił ją tarczą, a sam wyprowadził cios z boku. Żeleźce zagłębiło się

w udo kawalerzysty. Ten wydał przeszywający okrzyk bólu. Jego włócznia

wylądowała na ziemi, a za nią także jeździec zwalił się bezwładnie

z wierzchowca. Hanno nie próbował go dobijać. Okręcił się i dziabnął

pilum w łopatkę mijającego go akurat konia. To było głupie. Chociaż

zwierzę zatoczyło się i zrzuciło jeźdźca, Hanno stracił oszczep. Zauważył


jeszcze, jak żeleźce zgina się w pół, gdy koń przewalił się na bok, a potem

zniknął mu z pola widzenia.

Zaczął szukać wzrokiem innej broni między nogami przejeżdżających

jeźdźców i koni. Charakterystyczny świst sprawił, że zareagował

instynktownie, przypadając do ziemi. Uchylił się, dzięki czemu włócznia,

która powinna wejść między jego łopatki, zazgrzytała tylko o ściankę

hełmu. Gdy próbował się odwrócić, potężne pchnięcie sprawiło, że stracił

równowagę. Świat zawirował krótką serią obrazów: niebo, koń,

wykrzywiona w grymasie twarz, a potem ziemia, na której wylądował

z impetem. Końskie kopyto zadzwoniło o jego hełm.

Zrobiło mu się ciemno przed oczami i stracił przytomność.

Gdy otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że nie mógł leżeć bez

świadomości zbyt długo, gdyż obok niego ciągle przejeżdżali kolejni

jeźdźcy. Kilkaset kroków za nimi przesuwała się linia legionistów. Znad

brzegu rzeki niosły się krzyki i metaliczny trzask krzyżowanych mieczy.

Przed oczami ciągle wirowały mu gwiazdy i miał wrażenie, że głowa mu

zaraz eksploduje z bólu. W górnej części hełmu wymacał duże wgniecenie,

ale osłona wciąż znajdowała się na jego głowie. I chyba tylko dzięki niej

jeszcze żył. Z pewnym trudem odpiął pasek i zdjął nakrycie głowy. Chłodne

powietrze szybko owiało jego mokre od potu włosy. Wystarczył jeden ruch

głową, żeby jego umysł zarejestrował serię bolesnych bodźców.

Powstrzymywał się, aby nie kląć na czym świat stoi. Musiał się pozbyć

hełmu. Każdy legionista, który zobaczyłby go na jego głowie, poznałby, że

ma do czynienia z Kartagińczykiem. Bez niego, zachlapany krwią

i w pancerzu, będzie mógł uchodzić za rzymskiego oficera. Najpierw

jednak przyjdzie mu udawać martwego. Jeźdźcy oddalili się, ale pozostała

jeszcze kwestia piechociarzy. Ukrył się pod ciałem poległego kawalerzysty.

Właściwie poczuł ulgę, gdy zamknął oczy. Jakże miło byłoby po prostu
położyć się i zasnąć. Może ból głowy wtedy zniknie? Marne szanse. Strach

był zbyt intensywny, żeby pozwolił mu na odpoczynek. Wystarczy jeden

bardziej dociekliwy Rzymianin, a naprawdę pożegna się z życiem.

Zachowaj spokój. Oddychaj powoli i głęboko.

Może najlepiej byłoby leżeć na pobojowisku aż do zapadnięcia zmroku,

ale Hanno miał wrażenie, że to zachowanie typowe dla tchórza. Chciał

znaleźć się na drugim brzegu rzeki. Wrócić do swoich ludzi i być z nimi,

gdy dotrą do obozu, a potem zostaną pochwaleni przez Hannibala.

Wsłuchiwał się w otaczające go odgłosy. Zamarł, gdy legioniści

przemaszerowali nieopodal niego z prawej strony. Kiedy dźwięki

miarowych kroków trochę się oddaliły, poczekał jeszcze chwilę, a potem

wydostał się spod zwłok. Uniósł głowę i ostrożnie rozejrzał się wokół.

Z zadowoleniem stwierdził, że znajduje się za linią rzymskich oddziałów.

Od strony drogi i szpaleru drzew nie było już nikogo.

Wstał, dobył miecza i podniósł porzuconą tarczę. Kilka kroków dalej

natrafił na ciało brodatego Libijczyka. Obok niego leżał ten, który został

wcześniej ranny w nogę. Oba ciała były mocno okaleczone. Zrobiło mu się

smutno, ale musiał przyznać, że ta dwójka walczyła mężnie i odeszła

w chwale. Bogowie, powitajcie ich należycie w zaświatach, bo na to

zasłużyli. Opuścił ramiona i ruszył za legionistami tak pewnym krokiem, na

jaki go było w tych okolicznościach stać, choć w głębi jego serca płonął

gniew. Jeźdźcy galopowali wzdłuż brzegu, kręcąc się tam i z powrotem.

Z daleka błyskały ich miecze. Najwyraźniej jakaś część Libijczyków nie

dotarła bezpiecznie na drugi brzeg. Piechota zbliżała się do nich

nieubłaganie, przesądzając o ich losie. Hanno chciał biec. Rzucić się w wir

walki, ale wiedział, że to nie ma sensu. Teraz powinien myśleć jedynie

o przeżyciu. Zmuszał się, aby stawiać równe, pewne kroki, i starał się nie

zwracać na siebie uwagi.


Gdy dotarł do ostatniego szeregu rzymskich żołnierzy, poziom jego

strachu sięgnął zenitu. Gdyby się teraz zatrzymał, ktoś zwróciłby na niego

uwagę, więc maszerował dalej, zmierzając w sam środek wrogiej formacji.

Wyglądało na to, że walka dobiegała końca. Żołnierze się rozproszyli,

jedynie małe grupki legionistów przemieszczały się w różnych kierunkach,

dobijając rannych i przeszukując ciała zabitych. Inni wykonywali rozkazy

oficerów, by przejąć porzucone wozy. Niektórzy nawet odkładali tarcze

i gasili pragnienie winem z bukłaków znalezionych na wozach. Wszyscy

zajęci byli swoimi sprawami. Teraz Hanno mógł tylko wymruczeć

modlitwę, wypraszając pomoc bogów dla siebie, pochylił więc głowę

i skierował się na brzeg rzeki. Nie trwało to długo. Wszędzie leżały ciała

martwych żołnierzy. W większości Libijczyków. Przyglądał się każdej

twarzy. Serce mu krwawiło, gdy rozpoznawał wielu weteranów ze swojej

falangi. Na szczęście rany większości z tych, którzy jeszcze dychali, były

śmiertelne. Nie wiedział, czy mógłby w takiej sytuacji zostawić kogoś

lekko rannego na pastwę losu. Wozy znajdujące się po drugiej stronie rzeki

ruszyły już dalej, strzeżone przez tych Libijczyków, którym udało się wyjść

cało z bitwy. Utworzono też mniejszą liczebnie tylną straż, składającą się

z około stu żołnierzy piechoty i wszystkich Numidyjczyków, którzy

uformowali ochronny szyk już poza zasięgiem rzutu oszczepem. Hanno

rozpoznał wśród nich jednego człowieka, Mutta. Przynajmniej mojemu

zastępcy udało się przeżyć – pomyślał nie bez satysfakcji. Spojrzał na bród.

Rzymianie nie próbowali przeprawić się na drugi brzeg, ale w tym

momencie w pobliżu kręciło się ich zbyt wielu, aby mógł myśleć o wejściu

do wody. Nie było rady, musiał przepłynąć rzekę w innym miejscu. Tylko

że to znaczyło, iż musi pozbyć się ciężkiego pancerza, który niewątpliwie

pociągnąłby go pod wodę. Czuł się zmęczony. Wiedział, że nie ma dość

siły, aby poradzić sobie z tym dodatkowym obciążeniem. Jeśli jednak


zacznie zdejmować elementy wyposażenia, zwróci na siebie uwagę.

Rzymianie rzucą się na niego jak stado dzikich psów. Przełknął ślinę. Po

prostu zachowuj się tak, jakby wszystko, co robisz, wydawało się całkiem

naturalne.

Z mocno bijącym sercem ruszył nad wodę, wybierając miejsce, gdzie

znajdowało się najmniej legionistów, i zrzucił najpierw pas piersiowy. Nie

oglądał się za siebie, skoncentrowany na rozpięciu sprzączek z boku

pancerza. Najpierw zajął się tymi niżej, a potem po kolei odpinał resztę.

Wysiłek – i ból, który czuł przy każdym ruchu – okazał się dla niego zbyt

wielki. Przerwał, czekając chwilę, aż odzyska energię.

– Ej, ty! Co wyczyniasz, na Plutona?

Strach chwycił go za gardło. Nieludzkim wysiłkiem udało mu się

odpiąć ostatnią klamrę. Pancerz opadł, lądując u jego stóp z metalicznym

pobrzękiem. Za plecami usłyszał gniewne krzyki i biegnących w jego

kierunku mężczyzn. Nie odważył się sprawdzić, jak daleko się znajdują.

Wziął głęboki oddech i wskoczył w nurt. Woda wydawała się znacznie

zimniejsza, niż zapamiętał. Zaczął płynąć w kierunku przeciwległego

brzegu, wymachując rękami i nogami i burząc wściekle wodę. Wciągnął

w płuca powietrze, myśląc tylko o tym, aby jak najszybciej pokonać rzekę.

Słyszał za sobą chór wzburzonych głosów. Nie pozwólcie, aby ktoś ruszył

za mną – błagał bogów. Nie miał już żadnych sił w rezerwie, aby walczyć

z kimkolwiek, nie czując, na domiar złego, gruntu pod stopami. Do jego

uszu dobiegł dobrze znany szum powietrza. Oszczep wpadł do wody po

lewej stronie nie dalej niż pięć kroków od niego. Odwrócił głowę. Na

brzegu zebrało się wielu legionistów, a kilku z nich miało oszczepy. Słyszał,

jak żartowali i stawiali zakłady, który z nich trafi w niego pierwszy. Poczuł

nudności. Znajdowali się około piętnastu kroków od niego. To była

odległość, która skazywała go na śmierć.


Niech będą przeklęci! Spojrzał na bezpieczny brzeg i bił szaleńczo

rękoma i nogami. Machał zawzięcie, spodziewając się w każdej chwili

pilum wbijającego się w plecy. Pięć uderzeń. Dziesięć. Docierały do niego

kolejne krzyki. Mogły dobiegać z kartagińskiej strony rzeki, ale nie był tego

pewien. Jeszcze jeden oszczep zanurkował pod powierzchnię wody tuż za

nim. W końcu znalazł się na tyle blisko brzegu, że spróbował opuścić nogi.

Ta świadomość miękkiego gruntu pod stopami była niesamowita,

euforyczna wręcz. Teraz rzucający musiałby mieć wielkie szczęście, żeby

go trafić.

– Zbierajmy się stąd. – Zaskoczony Hanno podniósł wzrok i zobaczył,

że ktoś wyciąga do niego rękę. Mutt! Palce dłoni poruszyły się

zachęcająco. – To nie czas na kąpiel, panie! Chodźmy.

– Dziękuję! – Hanno wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu.

Wyciągnął rękę i chwycił pomocną dłoń. Gdy Mutt pomagał mu wyjść na

brzeg, kilkunastu Numidyjczyków przemieszczało się wzdłuż nurtu,

obrzucając Rzymian obelgami i posyłając w ich kierunku włócznie.

Legioniści ostrożnie wycofali się poza zasięg rzutu. – Coś mi się wydaje, że

wyrównaliśmy rachunki, co?

– Może, panie. – Mutt pozwolił sobie na uśmiech, który rzadko gościł

na jego twarzy.

– Widziałeś mnie?

Mutt pomógł mu wdrapać się wyżej.

– Jeden z chłopców, panie. Myślałem, że to sobie wymyślił, ale ta

spieniona woda wyprowadziła mnie z błędu. Tylko ktoś z naszych mógł

wskoczyć do wody z takim pluskiem, więc powiedziałem Numidyjczykom,

żeby obrzucili drugi brzeg włóczniami. Mimo rozkazów Sapho nie mogłem

po prostu zostawić żadnego naszego biednego sukinsyna na pastwę losu. Za

pozwoleniem, panie. – Mutt zarechotał.


– Rozkazów Sapho? – powtórzył za nim głupio Hanno.

– Tak jest. Gdy tylko się przeprawiliśmy, wysłałem mu wiadomość, że

musiałeś, panie, zostać na drugim brzegu, i prosiłem o pozwolenie, aby

poprowadzić grupę z powrotem.

– Chciałeś dzisiaj zginąć, prawda?

– Nie miałem okazji, panie. Sapho powiedział, że teraz liczy się tylko

ziarno i że musimy je szybko odtransportować na wypadek, gdyby

Rzymianie przekroczyli rzekę.

– To brutalne, ale słuszne – mruknął Hanno. Jego uwadze nie umknął

grymas na twarzy Mutta. – O co chodzi?

Nie doczekał się od razu odpowiedzi, więc powtórzył pytanie.

– Nie wydawał się zbytnio przejęty, mimo że przecież mówiłem o tobie,

panie – przyznał Mutt niechętnie. – Zachował się tak, jakbyś był zwykłym

żołnierzem, a nie jego bratem, panie.

– Nie martwiłbym się tym – powiedział Hanno, odsuwając od siebie

niepokojące myśli. – Pewnie nie miał nawet czasu, aby się nad tym

zastanowić. Istniała możliwość, że Rzymianie zaczną się przeprawiać, a to

oznaczało, że mimo tych wszystkich poświęceń mogliśmy stracić ziarno.

Jego priorytetem było dostarczenie zaopatrzenia do obozu, nic więcej.

– Jeśli tak mówisz, panie… – Na twarzy Mutta pojawiło się

powątpiewanie.

Hanno nie mógł wierzyć w to, że Sapho chciał go zostawić samego, gdy

jego falanga zaczęła paniczny odwrót bez ostrzeżenia. To było zbyt

niewiarygodne, zbyt nieprawdopodobne. Gdy powoli zbliżali się do

oddziału tylnej straży, próbował zapomnieć o tym, czego stał się świadkiem

na przeciwległym brzegu. Nie stracili ani ziarna, ani zbyt wielu amfor

z winem. Armia będzie miała co jeść. Przeżył. W sumie poległo niewielu

ludzi. Hannibal będzie zadowolony.


Tylko to się teraz liczyło. To mu wystarczało.
Rozdział XV

dy Sapho zobaczył Hanno, na jego twarzy pojawił się wyraz

G kompletnego zaskoczenia. Przez chwilę zastanawiał się, czy

w oczach brata nie dostrzegł też jakiegoś dziwnego błysku

innych emocji, ale jeśli mu się nie przewidziało, zniknął tak szybko, jak się

pojawił. Sapho od razu zamknął go w niedźwiedzim uścisku ramion,

dziękując za jego ocalenie wszystkim bogom w panteonie, a potem nalegał,

aby natychmiast otworzyli jedną z amfor, które udało się uratować.

– Wypijemy w czasie marszu! Po takich przygodach bez wątpienia na

nie zasługujemy!

Hanno wciąż jeszcze czuł ból głowy, ale odurzony swoją na wpół

cudowną ucieczką spod kosy śmierci, nie myślał o tym, że jeszcze

niedawno podejrzewał, iż Sapho mógł pragnąć jego śmierci.

Z zadowoleniem poczuł lekkie oszołomienie wywołane alkoholem, który

stępił jego zmysły. Mutt i reszta oficerów również nie pogardzili winem.

Gdy stało się jasne, że nie muszą obawiać się pościgu, Sapho pozwolił

żołnierzom uszczuplić nieco przewożone zapasy trunków. Marsz powrotny

do obozu odbywał się zatem w wesołej atmosferze, wśród śpiewów,

sprośnych żartów i coraz bardziej niewiarygodnych opowieści o tym, co

przeszli. Zanim Hannibal przybył, aby obejrzeć ładunek, obaj dowódcy

falangi mieli już nieźle w czubie.


Dłonie Hanno zrobiły się mokre od potu, gdy generał wysłuchiwał ich

relacji. Przemknęło mu przez głowę, czy nie ukarze ich za to, że są pijani.

Na szczęście jego obawy nie potwierdziły się. Hannibal wysłuchał uważnie

Sapho, uśmiechał się, gdy Hanno opowiadał o swoim tyleż odważnym, co

szalonym ataku prosto na jazdę wroga i poklepał go po ramieniu, kiedy

skończył.

– Udało wam się nie tylko przywieźć całe ziarno, które jest nam bardzo

potrzebne, ale poradziliście sobie nawet z wydostaniem się z zasadzki

przygotowanej przez wroga mającego znaczną przewagę liczebną. Jakie

ponieśliście straty?

– Około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu ludzi, panie – odparł Sapho. –

Sporo jest rannych, ale większość szybko się wyliże.

– Nie mogę pozwolić sobie na utratę moich Libijczyków – stwierdził

trzeźwo Hannibal – ale wydaje się, że dziś miałem szczęście, iż nie

straciłem więcej. Obaj dobrze się spisaliście. Dziękuję. – Przeniósł

spojrzenie na bukłak trzymany przez Hanno. – Zakładam, że w tym jest

wino?

– No cóż, tak, panie… – Hanno poczuł, że jego policzki robią się

cieplejsze.

– Czy człowiek musi tu umrzeć z pragnienia, zanim ktoś zaproponuje

mu łyk trunku?

– Oczywiście, że nie, panie. – Uśmiechając się z ulgą, Hanno podał

bukłak generałowi.

I to było wszystko. Hannibal wypił, jeszcze raz im pogratulował,

a potem ich opuścił, wzywając wcześniej swojego kwatermistrza.

– Zapasy zboża, oliwy i wina trzeba czym prędzej rozdysponować –

polecił na odchodnym.
Hanno nie potrzebował już innych powodów, żeby się upić do

nieprzytomności. Był wdzięczny Sapho za to, że zabrał go na patrol,

Muttowi za uratowanie życia, a Hannibalowi za to, że wyraził im swoje

uznanie. W tym momencie świat wydawał się piękny i przyszłość jawiła się

w jasnych barwach. Oczywiście gdzieś z tyłu głowy ciągle miał Aurelię, ale

utopił te myśli w winie. Pamiętał jak przez mgłę, że Mutt pomógł mu

wrócić do namiotu długo po zachodzie słońca. I nic więcej.

Hanno obudził się z wielkim kacem i dziwnym smakiem w ustach,

jakby coś w nocy w nich zdechło. Ból spowodowany uderzeniem w głowę

nie wydawał się większy niż poprzedniego dnia, z czego wnioskował, że na

szczęście raczej nie odniósł trwałych uszczerbków na zdrowiu. W tym

momencie żałował, że tak dużo wypił. Wydostał się z namiotu i wylał sobie

na głowę wiadro wody. Kilku jego ludzi uśmiechnęło się na ten widok,

doskonale wiedząc, co się działo poprzedniego dnia, ale był za bardzo

zmęczony, żeby się tym przejmować. Nawet oficerowie mogli od czasu do

czasu pozwolić sobie na chwilę zapomnienia. Kilka łyków wina i kawałek

czerstwego chleba, a także odrobina ciepła słonecznego przywróciły mu

siły. Obowiązki go wzywały, pomyślał jednak, że mogą jeszcze chwilę

poczekać. Mutt i tak nad wszystkim czuwał. Nowy sprzęt, którego teraz

potrzebował, znajdzie się w magazynie kwatermistrza. W tej chwili mógł

odpoczywać, spocząć na laurach, ciesząc się tym, czego udało im się

dokonać poprzedniego dnia.

– Oto on! Nasz bohater. Przysypia, pochrapując!

Hanno otworzył oczy. Stał nad nim Sapho, na którego ustach pojawił się

cień kpiącego uśmiechu. Hanno walczył z irytacją.

– Nie ma niczego, z czym Mutt by sobie teraz nie poradził.

– Jak twoja głowa?

– Nieźle. A twoja?
Sapho wzruszył ramionami.

– Czuję, że trochę pobolewa, ale to wkrótce minie.

– Dobrze się wczoraj spisaliśmy.

– To prawda. Nie jesteś już chłopcem.

– Nie, nie jestem. Wiele przeszedłem od czasu, gdy zostaliśmy z Sunim

zabrani przez morze. – Hanno musnął palcami bliznę. Wiele z jego

wspomnień było mrocznych, nieprzyjemnych. Wolałby o nich zapomnieć. –

Może chcesz mi znów przypomnieć, że powinienem cię słuchać, tak?

Z zaskoczeniem obserwował, jak skonsternowany Sapho głęboko

wciąga powietrze.

– Cóż, nie mówiłem tego wcześniej, ale…

Hanno miał dość.

– Pieprz się, Sapho! Zawsze wiesz najlepiej, co? Nie mogłeś wiedzieć,

że rozpęta się sztorm. Tak samo jak ja. Przyznaj się, że zachowywałeś się

z typową dla siebie apodyktycznością, próbując uniemożliwić mi wyprawę

na ryby z Sunim.

– Jak śmiesz tak do mnie mówić? – Twarz Sapho przybrała

jasnoczerwony kolor.

– Będę robił, co zechcę – odparł Hanno, wstając. – Tylko, kurwa,

spróbuj mnie powstrzymać. Szybko ci udowodnię, że popełniasz błąd.

– Nie kuś mnie. – Oczy Sapho zabłysły gniewem.

Taksowali się wzrokiem, przy akompaniamencie ciężkich oddechów.

Hanno nie zamierzał ustąpić. Miał dość bycia lekceważonym młodszym

bratem. Tym, którego można było traktować protekcjonalnie. Po sukcesie

patrolu zakładał, że zachowanie Sapho wobec niego się zmieni.

Najwyraźniej tak się nie stało. W tej samej chwili jego wszelkie

wątpliwości dotyczące podejrzanych zachowań brata wróciły ze zdwojoną


siłą. Czy Sapho wciąż żywi do mnie jakąś urazę? Chciał skoczyć na niego

z pięściami, ale ku jego zaskoczeniu Sapho wykonał pojednawczy gest.

– Nie przyszedłem się kłócić.

– I ja tego nie chcę – przyznał Hanno. Uniósł dumnie brodę. Nie

zamierzał brać na siebie większej odpowiedzialności, jeśli nie było ku temu

ważnego powodu. – Po co zatem przyszedłeś?

– Chciałem zaproponować ci polowanie. Na wschodzie półwyspu

w górach jest podobno mnóstwo zwierzyny.

– Teraz? – Cały dzień jazdy konnej to była ostatnia rzecz, jakiej w tej

chwili pragnął Hanno, nawet jeśli w grę wchodziło ulubione zajęcie, takie

jak polowanie.

– Nie. Jutro.

– Na pewno potrzebowalibyśmy pozwolenia, żeby wybrać się tak

daleko?

– Nie musisz się o to martwić. – Sapho nie mógł się powstrzymać

i w jego głosie znów pojawił się ton wyższości. – Wybiera się z nami

Mago.

– Mago? – Hanno przebywał z bratem Hannibala kilka razy w tym

samym namiocie, ale do tej pory wymieniali tylko żołnierskie

pozdrowienia. Z kolei Sapho walczył ramię w ramię z Mago i Bostarem,

gdy poprowadzili dwa tysiące ludzi, aby zasadzić się na tyły Rzymian nad

Trebią. To musiało sprawić, że ich relacje uległy zmianie. Sapho chyba

rzeczywiście stawał się wschodzącą gwiazdą na firmamencie kadry

dowódczej Kartaginy, gdyż nawiązał kontakty z jednym z najwyższych

oficerów w armii.

– Tak. Próbował przekonać Hannibala, żeby do nas dołączył, ale

bezskutecznie. Nasz generał jest zbyt zajęty. Dał jednak swoje


błogosławieństwo wyprawie – wyjaśnił Sapho z satysfakcją. – Mówi, że to

nam dobrze zrobi. Zwłaszcza mnie i tobie po tym patrolu.

– Kto jeszcze się wybiera?

– Bostar, Cuttinusz. Kilku innych dowódców falang. Będzie też ten

Numidyjczyk… Zamar. To był jego warunek, gdy poprosiliśmy go

o wypożyczenie koni.

Hanno coraz bardziej entuzjastycznie przyjmował ten pomysł. Dobrze

dogadywał się z Bostarem. Zamar i Cuttinusz, też dowódca falangi, również

byli dobrymi kompanami.

– A nasz ojciec?

– Nie! Wiesz, jaki on jest – odpowiedział Sapho ze śmiechem. – Bierze

swoje obowiązki zbyt serio jak na takie eskapady.

Hanno uśmiechnął się, bo dobrze wiedział, co Sapho ma na myśli.

– Chciałbym się przyłączyć.

Napięcie między nimi natychmiast znikło. Sapho uderzył mocno ręką

w kolano.

– Świetnie! Im nas więcej, tym weselej.

– Napij się jeszcze wina – zaproponował Hanno, pochylając się, aby

napełnić kubek.

– Nie mam nic przeciwko. – Sapho wypił łyk wina i oblizał usta. –

Niezłe. Skąd je masz?

– Z transportu, który dostarczyliśmy.

– Nie ukradłeś go zatem z burdelu? – zapytał Sapho z kpiną, a Hanno

znów poczuł rosnącą irytację. – Dobrze. Spokojnie… – Sapho uniósł rękę

pojednawczo. – Nie chcę już żadnych spięć.

Hanno mruknął coś pod nosem. Niezbyt przyjaźnie, ale też nie

zamierzał się zacietrzewiać.


– Tylko pomyśl – podjął po chwili Sapho. – Siedzimy tu po uszy

w gównie. W porządku, mamy nawet przyzwoite wino, ale odmrażamy

sobie jaja przez całą zimę. Niedługo znów będziemy pocić się w letnim

upale. Tymczasem Suni pewnie cieszy się wiosennym słońcem

w Kartaginie. Pije w którymś z zajazdów w pobliżu chomy. Może właśnie

teraz zabawia się z jakąś kurwą, podczas gdy my tkwimy w Italii i nie

znajdujemy lepszego tematu do rozmowy niż polowanie. Smutne.

Wino sprawiło, że krew w żyłach Hanno zawrzała. Spojrzał na brata

chmurnie.

– Suni nie robi teraz żadnej z tych rzeczy.

– Czyżby? – Sapho chciał go wyśmiać. – Nauczyłeś się odgadywać

przyszłość czy poznawać na odległość zawartość ludzkich umysłów?

– On jest martwy, do cholery! – krzyknął Hanno, a jego gniew znów

zaczął rosnąć. – Gnije w grobie niedaleko Kapui.

– Nie żyje? Skąd możesz to wiedzieć?

– To nie ma znaczenia. Po prostu wiem.

Sapho spojrzał na niego taksująco.

– Mogłeś się tego dowiedzieć tylko wtedy, gdy oddaliłeś się od

oddziału. Bogowie! Pojechałeś do posiadłości, w której służyłeś jako

niewolnik? – Hanno wpatrywał się w milczeniu w płonące drewno

w piecyku. – Musiałeś.

– Tak, rozmawiałem z niewolnikiem. Chciałem się dowiedzieć, czy

Suni opuścił gospodarstwo. Pamiętasz, jak mówiłem ci, że został ranny. –

Niech to przetrawi. W gruncie rzeczy nie rozmijam się mocno z prawdą.

Sapho przyglądał mu się przez chwilę uważnie i opuścił wzrok.

– Zawsze byliście blisko. Szkoda, że nie żyje. Co się z nim stało?

– Znaleźli go w lesie. Nie wiem dlaczego. W gospodarstwie został

uznany za uciekiniera. Udawał niemowę, ale z jakiegoś powodu nadzorca


zaczął go podejrzewać. Ten drań oskarżył Suniego o kradzież noża

z kuchni – skłamał Hanno. – Zabił go.

– Cholerni Rzymianie. Są krwiożerczymi dzikusami i nic ponadto. –

Sapho przesunął dłonią po gardle. – To właśnie czeka ich wszystkich.

Z wyjątkiem Aurelii. I Kwintusa. Nawet ich rodzice nie byli źli. Hanno

chrząknął, zadowolony, że brat dał się wpuścić w maliny, biorąc jego

historię za prawdę.

– Zapomnij teraz o Rzymianach. W nadchodzących miesiącach będzie

wystarczająco dużo czasu, aby o nich myśleć. Opowiedz mi lepiej o tym

polowaniu. Mamy jakieś psy?

Sapho skinął głową z uśmiechem.

– Zabieramy grupę Galów jako naganiaczy. Niektórzy z nich mają psy

myśliwskie.

– To wygląda obiecująco. Na pewno trafimy na jakąś grubą zwierzynę.

– Nie polowałem, odkąd przekroczyliśmy Rhodanus.

– A ja od czasu opuszczenia Kartaginy!

Uśmiechnęli się do siebie jak dzieci, zapominając o nieporozumieniach.

Przynajmniej chwilowo.

Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, ale Hanno nawet pod kocami

było zimno. Niemniej te naprawdę mroźne dni mieli już za sobą.

Przyzwyczaił się do ekstremalnych warunków pogodowych, ale był

zadowolony, że najgorsze już przeżyli. Kiedy wyszedł z namiotu,

uśmiechnął się, widząc piękno świtu. Nad nim wschodzące słońce barwiło

niebo na chyba wszystkie możliwe odcienie czerwieni, pomarańczu i różu.

Ziemia, pełna wystających z niej skał, lśniła rosą. Gdzieniegdzie można

było dostrzec odciski stóp tych, którzy wstali przed świtem. Warstwa

skroplin pokrywała każdy namiot w zasięgu wzroku. Spomiędzy nich

unosiły się kłęby wydychanego powietrza, wyznaczając ścieżkę, którą


poruszali się żołnierze. Większe obłoki wisiały nad boksami koni.

Rozpalono już nieliczne ogniska, znad których z kolei unosiły się wąskie

smużki dymu z palącego się wilgotnego jeszcze drewna.

Hanno potupał nogami, ciesząc się, że przed zawiązaniem sznurowadeł

założył onuce. Pod wełnianym płaszczem nosił grubą tunikę. Wspominając

historię o polowaniu na niedźwiedzia opowiedzianą mu przez Kwintusa,

również impulsywnie wdział kolczugę, zaciskając ją na brzuchu paskiem.

Hanno widział kły dzików w domu Kwintusa. Ryzyko może być niewielkie,

ale w ogóle nie warto się narażać. Jeden cios w pachwinę lub brzuch może

okazać się śmiertelny. Usunął tę makabryczną myśl z głowy, zmawiając

szybką modlitwę. Dzisiaj chodzi o to, żeby bawić się w dobrym

towarzystwie. I nic więcej. Zamachał rękami i rozluźnił mięśnie nóg

i ramion. Czas znaleźć Mutta i zrobić szybki obchód namiotów przed miską

owsianki i spotkaniem z uczestnikami polowania.

Kilka godzin później Hanno prawie zapomniał, że jest żołnierzem na

wojnie prowadzonej na obcym terytorium. W okolicy nie było żywego

ducha, a mieszkańcy tych ziem musieli dawno zbiec przed

Kartagińczykami. Najbliższe oddziały Rzymu stacjonowały daleko na

północy i na zachodzie. Jako że nie musieli martwić się działaniami wroga,

można było pomyśleć o przyjemnościach polowania. Przemierzali

w leniwym tempie otwarte tereny uprawne w dużej grupie mężczyzn,

roześmianych i żartujących. Za nimi podążał jakiś tuzin lub więcej Galów

uzbrojonych we włócznie. Kilku wojowników prowadziło na smyczach

duże psy o gęstej sierści. Następnie szła garstka służących z mułami

obładowanymi małymi namiotami i niezbędnym sprzętem, na wypadek

gdyby przyszło im spędzić noc poza obozem.

Jeźdźcy dzielili się bukłakami z winem, robili zakłady albo opowiadali

niestworzone historie o wielkich czynach. Pośrodku tej grupy jechał Mago,


szczupły, ale muskularny mężczyzna, emanujący siłą i energią. Naturalnie

większość oficerów chciała cieszyć się towarzystwem brata Hannibala.

Wszyscy skupiali się wokół niego, ale to Sapho jechał po jego prawicy.

Cuttinusz zajmował miejsce z jego prawej strony. Hanno pozdrowił

uprzejmie Mago, ale nie zależało mu specjalnie na tym, by przebywać

blisko niego czy słuchać każdego słowa. Nie chciał się do tego przyznać,

ale bał się też, że palnie przy nim coś głupiego. Zdarzało mu się to czasami

w obecności Hannibala i wolał nie ryzykować. Dlatego jechał z Bostarem

i Zamarem w niewielkiej odległości za główną grupą oficerów. W ich

towarzystwie trudno było nie czuć się dobrze.

– Jest jak w domu, co bracie? – stwierdził w którymś momencie. – Jak

wtedy, gdy razem chodziliśmy na polowania w Kartaginie.

– To prawda – zgodził Bostar ze śmiechem.

Hanno spojrzał na Zamara, który wydawał się jakoś zupełnie nie

przejmować kiepską pogodą i założył tunikę bez rękawów, z szerokim

kołnierzem, a na wierzch tylko prosty kaftan.

– Nie jest ci zimno?

Zamar wzruszył ramionami.

– Temperatura taka sama jak u nas w górach. Szybko zrobi się cieplej.

To nie znaczy, że nie wolałbym czuć promieni afrykańskiego słońca na

twarzy. Ale to i tak lepsze niż siedzenie w obozie. Rozruszamy się trochę

i jeśli bogowie pozwolą, wieczorem zjemy prawdziwą pieczeń z dziczyzny.

Hanno na samą myśl pociekła ślinka.

Gdy dotarli do podnóża ogromnego, górzystego cypla, który wrzynał się

głęboko w wody Adriatyku, wysłali Galów i psy na poszukiwania

zwierzyny, a potem zmitrężyli wiele godzin na wspinanie się pod górę,

często pieszo, prowadząc konie za uzdy. Hanno czuł już wielki głód. Ciągle

jednak cieszył się na myśl o zwierzynie, którą uda im się upolować.


Przekomarzał się z Bostarem i Zamarem bez końca, ale teraz głównym

tematem rozmów stały się potrawy ze świeżego mięsa. Wkrótce psy

zwietrzyły średniej wielkości dzika. Honor jego uśmiercenia przypadł

Mago, który przebił go pewnym ciosem w klatkę piersiową. Kilku Galów

od razu zajęło się oprawieniem mięsa i przygotowaniem go do spożycia.

Zanim łowcy wrócą, dzik się upiecze.

Reszta szła dalej pod górę szeroką tyralierą: Mago pośrodku, Sapho

obok niego, pozostali po obu stronach. Hanno i Bostar znajdowali się

daleko od Mago, po jego lewej stronie. Zamar został nieco, był poza

zasięgiem głosu po ich prawej stronie. Bracia spędzili dłuższy czas na

sprawdzaniu wszystkich kęp roślinności, wsłuchując się w odgłosy

wydawane przez Galów i psy przed linią myśliwych. Rozmawiali.

Wyglądało to tak, jakby bogowie odpowiedzieli na modlitwy Hanno.

Wcześniej myślał, że kiedy armia znajdzie się na zimowych leżach, będzie

miał mnóstwo okazji, aby swobodnie porozmawiać z Bostarem o wielu

sprawach. Jakoś do tej pory się to nie udawało. Dlatego tym bardziej

cieszył się na to polowanie. Wypytał wcześniej Bostara o Sapho, ale nie

uzyskał zbyt wielu informacji. Może tym razem pójdzie mi lepiej?

– Wygląda na to, że Sapho pokumał się z Mago, nie?

– Tak się wydaje – odpowiedział Bostar, na próżno starając się ukryć

poirytowanie.

Bostar odwrócił się do niego plecami i Hanno nie widział jego twarzy,

ale miał powody przypuszczać, że jego relacje z Sapho nie były najlepsze.

Nie znał przyczyny, ale w gruncie rzeczy nie było to dla niego

niespodzianką. Wyczuł te animozje, gdy tylko przybył do armii Hannibala.

– Czy Sapho spędza z nim dużo czasu?

– Stara się. Mago jest zajętym człowiekiem, ale Sapho jest uparty.

Muszę mu to przyznać – wyjaśnił Bostar.


– Zawsze chce być najlepszy, prawda? Albo najpopularniejszy. Jednak

do tej pory to jakoś mu się nie udawało.

– Tak, do tej pory – dodał Bostar. – Mago był pod sporym wrażeniem

naszego dowodzenia nad Trebią, a Sapho postarał się to wykorzystać

i zbliżyć do dowództwa. Od tamtej pory nie przestaje się tak zachowywać.

– Dlaczego nie robiłeś tak jak on?

– Pfff… – Bostar prychnął pogardliwie. – To nie w moim stylu, bracie,

wiesz o tym.

Z prawej strony dał się słyszeć chór szczeknięć i podekscytowanych

okrzyków. Bracia spojrzeli na siebie.

– Brzmi obiecująco – powiedział Hanno z uśmiechem.

– Tak, ale my musimy utrzymać nasze miejsce w linii albo to, co oni

wypłoszą, ucieknie przez lukę.

Hanno skrzywił się, chociaż wiedział, że Bostar ma rację.

– Czy w ogóle zobaczymy jakąś zwierzynę?

– Zaufaj bogom, mały bracie – poradził Bostar, schylając się pod nisko

wiszącą gałęzią.

– Uważaj, kogo nazywasz małym – ostrzegł go Hanno, ale w jego

głosie nie było gniewu, który mógłby się pojawić, gdyby te same słowa

wypowiedział Sapho. W jakiś sposób Bostara zawsze odbierał pozytywnie,

a gdy rozmawiał z Sapho, miał wrażenie, że najstarszy brat chce go

zdominować. Dlaczego Sapho nie może być bardziej podobny do

Bostara? – zastanawiał się ze smutkiem.

Przejechali obok osmalonego dębu, który został trafiony przez piorun.

Jego poczerniały pień i gałęzie bardzo różniły się od zieleni otaczających

go drzew. Przypominał zwłoki pozostawione wśród żywych.

– Potrafisz zaufać Sapho? – wypowiedział w końcu pytanie cisnące mu

się na usta.
– Czy ufam Sapho? – powtórzył Bostar i spojrzał na niego zaskoczony,

odwracając głowę.

Niech mnie! Powinienem był trzymać język za zębami! Ale tych słów nie

dało się już cofnąć. Postanowił brnąć dalej, ale chciał nadać rozmowie

nieco lżejszy ton.

– No tak. O to pytam.

– To dziwne pytanie.

Hanno miał zamiar udać, że chodziło o jakiś zakład, który wygrał

i którego jego brat nie chciał uznać, ale ostatecznie postanowił, że nie

będzie oszukiwał. Cisza zawsze daje człowiekowi możliwość

sformułowania swobodnej wypowiedzi, a nawet w pewnym sensie wywiera

na niego presję.

– Pytasz, bo wiesz, że nie jesteśmy w najlepszych relacjach?

– Nie – odparł Hanno, uciekając wzrokiem przed przenikliwym

spojrzeniem Bostara. – To z powodu czegoś, co się wydarzyło między

nami.

– O czym mówisz?

To nie tak miało wyglądać – pomyślał gniewnie Hanno. Chciał, żeby

Bostar najpierw powiedział o sobie.

– Pewnie coś mi się tylko wydawało… – zaczął niepewnie.

Nagle usłyszeli gwałtowne ujadanie psów. Mężczyźni krzyczeli

podekscytowani, zarżał koń. Mieli wrażenie, że coś ciężkiego i dużego

przedziera się przez chaszcze po ich prawej stronie. Ktoś zaklął głośno.

Ludzie zaczęli się głośno nawoływać, a po chwili usłyszeli krzyk Zamara:

– Ruszajcie dalej!

– Cokolwiek to było, uciekło – zauważył Bostar.

– Może jeszcze będziemy mieli okazję – powiedział Hanno, mając

nadzieję, że Bostar nie wróci do wcześniejszej rozmowy. Krótko się łudził.


– Co się w takim razie stało?

– Kiedy? – zapytał lekkim tonem Hanno.

– Nie udawaj Greka, Hanno, dobrze wiesz, o co mi chodzi!

Widząc zaciśniętą szczękę Bostara, Hanno uznał, że nie uda mu się zbyć

brata. Modląc się o to, aby nie był to zbyt wielki błąd, opowiedział, co się

stało podczas przeprawy przez mokradła, kiedy omal nie utonął. Bostar

zaśmiał się krótko, ale skupienie na jego twarzy spowodowało, że Hanno

miał wrażenie, iż ta historia mocno go dotknęła.

– Tamto spojrzenie Sapho… Może to tylko moja wyobraźnia. Starałem

się usunąć je z mojej głowy – powiedział Hanno. – Ale to wspomnienie

wróciło do mnie kilka miesięcy temu, po tamtym pamiętnym patrolu.

– Dlaczego?

Bogowie! Będę musiał powiedzieć, że opuściłem swój oddział. Hanno

czuł, że jego policzki robią się czerwone. Zauważył też rosnące

zainteresowanie Bostara. Pogonił nieco konia, unikając wzroku brata.

– Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale wiedział, że… Hmm. Że

zostawiłem moją jednostkę. Na krótko.

Zapadła ciężka cisza, a potem Bostar zapytał niepewnie:

– Opuściłeś bez rozkazu falangę?

– Powierzyłem dowodzenie Muttowi na trzy dni – wyznał Hanno,

rzucając zakłopotane spojrzenie Bostarowi. – W tym czasie wybrałem się

do Kapui na własną rękę.

– Na wszystkich bogów, dlaczego? Czy chcesz, żeby Hannibal kazał cię

stracić? – Hanno nie odważył się odezwać. – Co cię opętało, żeby zrobić

coś tak głupiego? Nie jesteś przecież zdrajcą. Gdyby to był ktoś inny,

pomyślałbym sobie, że najprawdopodobniej chodziło o kobietę na noc lub

dwie, ale nie masz takiej natury. – Oczy Bostara się zwęziły. – Byłeś

niewolnikiem w gospodarstwie w Kapui, prawda?


– Tak – mruknął Hanno niechętnie.

– Wróciłeś tam, aby zobaczyć się z kimś, kogo znasz! Chodzi o tego

chłopaka? Kwintusa? Tego, którego puściłeś wolno nad Trebią. Jeśli nie

zginął, powinien nadal służyć w wojsku. Podobnie jak jego ojciec. – Bostar

zamilkł na krótką chwilę i nagle zawołał: – Chodzi o jego siostrę! Musiałeś

wrócić, żeby zobaczyć się z jego siostrą!

Skruszony Hanno pokiwał głową.

– Ty głupi draniu. Hanno! Co by się stało, gdyby któryś z twoich ludzi

się wygadał? Pomyślałeś o tym?

– Mutt był przekonany, że nikt nie piśnie słówka. Uwierzyłem mu.

– No, ale ktoś musiał powiedzieć Sapho, inaczej w ogóle nie byłoby

tematu.

– Nie mylisz się – przyznał mu rację żałosnym tonem Hanno.

– Najlepiej będzie, jeśli zaczniesz jeszcze bardziej opiekować się

swoimi ludźmi. Gdyby Hannibal dowiedział się, że masz coś wspólnego

z Rzymianką, zostaniesz stracony na miejscu – ostrzegł Bostar. Spojrzał

w oczy Hanno. – Przypuszczam, że jesteś tego świadom. Co mówił Sapho?

Wie, że widziałeś się z siostrą Kwintusa?

– Nie. Myślał, że chciałem po prostu zajrzeć do burdelu. Nie

wyprowadziłem go z błędu.

– Mądry ruch…

– A więc jednak mu nie ufasz?

– Nie. Nie ufam – odpowiedział Bostar, nie spuszczając wzroku.

Hanno ogarnęło uczucie ulgi i… strachu.

– Dlaczego nie?

– Najpierw dokończ swoją opowieść.

– Nie ma nic więcej do dodania. Naskoczył na mnie, mówiąc, że nie

zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa grożącego mi nie tylko ze


strony Rzymian, ale i Hannibala. Rzuciłem mu wyzwanie, pytając, czy

zamierza pójść z tym do wodza, ale on mnie wyśmiał. Moim zdaniem jego

zachowanie nie było ani trochę zabawne. Myślałem tylko o tym, jak

zareagował, gdy Hannibal dowiedział się, że pozwoliłem odejść

Kwintusowi i jego ojcu. Pamiętasz?

– Oczywiście – odparł ponuro Bostar. – Jak mógłbym zapomnieć

o kimś, kto umywa ręce, gdy jego braciom grozi ukrzyżowanie?

– Tego się wyparł. Mówił, że nie życzył nam źle. I uwierzyłem mu. No,

ale jeszcze ten incydent na mokradłach… To, co powiedział Sapho, gdy

wróciłem, sprawiło, że zaczynam podejrzewać, że mnie nienawidzi. Bo po

co miałby udawać, że grozi mi, iż powie Hannibalowi o tym, co

zrobiłem? – Spojrzał z ukosa na Bostara. Jego zamyślona twarz działała na

niego uspokajająco. – To wszystko.

Zapadła długa cisza, której Hanno nie próbował przerywać.

W końcu Bostar westchnął ciężko.

– Nigdy nie myślałem, że powiem komukolwiek o tym, co stało się

w Alpach. Teraz wydaje się, że muszę.

– Miałeś z nim podobne przejścia?

– Gorzej. Podczas burzy porywisty wiatr zepchnął mnie ze ścieżki nad

przepaścią. Na szczęście jakimś sposobem złapałem wystającą gałąź tuż

przy krawędzi urwiska. Sapho widział, co się stało. Nie spieszył się

z pomocą, chociaż ledwo się trzymałem. Kiedy gałąź trzasnęła pod moim

ciężarem, próbowałem ostatkiem sił dźwignąć się w górę. Dopiero wtedy

chwycił mnie za rękę, ratując życie.

– Bogowie! – Hanno przeraził się nie na żarty. – Dlaczego nie próbował

wcześniej?

– Nie wiem. Może zadziałał jego instynkt – odparł Bostar. – Jestem

jednak pewien, że gdyby gałąź nie wytrzymała kilka uderzeń serca


wcześniej, po prostu patrzyłby tylko, jak spadam. Ten drań nie potrafił

wyjaśnić, dlaczego nie ruszył się, gdy tylko osunąłem się w przepaść. Nie

zareagował także wtedy, gdy oskarżyłem go o to, że cieszył się z twojego

zniknięcia.

– Nie rozumiem. Dlaczego to miałoby go ucieszyć? Wprawdzie zawsze

się kłóciliśmy… Ale to jeszcze nie powód.

– Byłem wtedy w Iberii. Gdy zniknąłeś, miał ojca tylko dla siebie.

Hanno zmarkotniał. Przypomniał sobie reakcję Mutta, który nie był

zadowolony z tego, że Sapho nie pozwolił mu wyruszyć na drugą stronę

rzeki z misją ratunkową w czasie ich ostatniego wspólnego patrolu. Może

po prostu wykonywał rozkazy Hannibala? A może ucieszyłoby go, gdyby

Hanno został uznany za zmarłego?

– O co chodzi?

Opowiedział cichym głosem o wydarzeniach znad rzeki. Bostar ze

smutkiem pokiwał głową.

– Każdy z nas postąpiłby tak samo, ale pewnie Mutt nie miałby żadnych

wątpliwości co do naszych rozterek i cierpienia. Reakcja Sapho świadczyła

o tym, że jego emocje były inne.

Trudno było znaleźć błąd w rozumowaniu Bostara.

Hanno westchnął ciężko.

– Co się z nim dzieje?

– Stał się człowiekiem, którego napędza chora ambicja. Tylko takie

wytłumaczenie przychodzi mi do głowy.

Hanno zgodził się z bratem.

– Rozmawialiście o tym wydarzeniu w Alpach?

– Tak. Powiedziałem mu, że spłacę swój dług, ale potem uznam, że nie

mam brata. Przysiągłem nie mówić o tym ojcu. Dotrzymałem słowa. –


Bostar uśmiechnął się chytrze. – Ale nie było mowy o tym, żeby nie mówić

tobie.

– Powinieneś był mi o tym powiedzieć wcześniej!

– Mógłbym stwierdzić to samo. Naiwnie łudziłem się, że możecie mieć

lepsze relacje, przynajmniej do czasu, gdy nie próbowałby się na tobie

odegrać, tak jak na mnie. – Bostar zmarkotniał. – Po zasadzce nad Trebią

powinienem mieć pewność, że chce zaszkodzić nam obu.

– Chyba nikt nie chciałby myśleć, że własny brat jest zdolny do takich

rzeczy – powiedział Hanno. – Nawet samo rozważanie takiej możliwości

sprawiało, że źle się czułem.

– A co, gdyby Sapho pozwolił ci utonąć na tych bagnach? – W głosie

Bostara czuło się udrękę.

– Nie zrobił tego. I podobnie jak ty nigdy więcej nie pozwolę, aby coś

takiego się powtórzyło – odparł stanowczo Hanno, starając się ignorować

smutek w sercu. – Od tej chwili zawsze będę zachowywał w jego obecności

najwyższą czujność.

– Kto by pomyślał, że będziemy mieć tak zdradzieckiego brata, co? –

Na twarzy Bostara odzwierciedlał się smutek Hanno.

– Nigdy bym nie przypuszczał, że może do tego dojść. Nie powinniśmy

pójść z tym do ojca?

– To nie ma sensu. Ojciec go kocha tak jak nas. Nie sądzę, że spojrzałby

na tę sprawę tak, jak my ją widzimy, zwłaszcza że nie mamy dowodów.

Gdybyśmy nawet przyparli Sapho do muru, wszystkiego się wyprze.

– To byłoby tylko nasze słowo przeciwko jego – myślał głośno

Hanno. – Żadna ze stron nie jest w stanie niczego udowodnić.

W milczeniu analizowali sytuację, w której się znaleźli.

– I jesteś pewien, że to jego ambicja powoduje takie zachowanie? –

spytał Hanno, który wciąż próbował zrozumieć motywy postępowania


Sapho.

– Tak. Sapho od najmłodszych lat chciał być zawsze najlepszy.

Ponieważ był starszy od nas, rzeczywiście był lepszy we wszystkim.

Przynajmniej dopóki trochę nie podrośliśmy i nie osiągnęliśmy wieku

męskiego. Pamiętam, jak się złościł, gdy po raz pierwszy pokonałem go

w pieszym rajdzie terenowym. Mówił wtedy, że to przypadek. Wyjątek.

A ja pokonałem go jeszcze raz. Niedługo potem zacząłem lepiej radzić

sobie w szkółce oficerskiej. Wtedy zrobił się chorobliwie zazdrosny. Teraz,

z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy to właśnie nie wtedy zaczął się

wyżywać na tobie.

– To możliwe. Właściwie nie pamiętam z dzieciństwa takiego okresu,

gdy nie próbował mnie sobie podporządkować.

– Myślę, że gdy wybuchła wojna, potrzebę akceptacji ze strony ojca

przeniósł na Hannibala. Podczas oblężenia Saguntum zdarzyło mi się

przypadkiem ocalić życie naszego generała. Czułem, że Sapho mnie za to

znienawidził. Myślę, że od tego czasu pragnie stale udowadniać, ile jest

wart. Zbliżenie się do Mago to kolejny sposób, aby zdobyć uznanie

Hannibala.

– Czy to znaczy, że my nic dla niego nie znaczymy? Czy może będzie

nas tolerował dopóty, dopóki nie staniemy mu na drodze do chwały?

– Nie wiem, jak działa jego umysł – powiedział ciężkim głosem

Bostar. – Ale podejrzewam, że chodzi o to drugie. Niezależnie od pobudek

żaden z nas nie może mu ufać. Musimy się pilnować i nie mówić przy nim

niczego niemądrego oraz sumiennie wypełniać rozkazy. Nie planuj żadnej

nowej, ryzykownej eskapady do Kapui. Gdyby ktoś się o tym dowiedział

i doniósł, Hannibal musiałby ukarać cię dla przykładu. I wierzaj mi, nie

zawahałby się ani przez moment. Wątpię, że byłby zadowolony, że brat

denuncjuje brata, ale to by go nie powstrzymało.


Spojrzeli na siebie ponurym wzrokiem.

Hanno czuł wielki smutek, ale nie tylko dlatego, że dowiedział się

o wielu niegodziwościach, jakich dopuszczał się Sapho. Wydawało się, że

jego szanse na zobaczenie Aurelii po prostu zsunęły się z krawędzi urwiska.

Wiedział, że jego marzenie jest czystą fantazją, ale mimo wszystko ta myśl

była dla niego jakimś promykiem nadziei. Teraz już nie.

– Rozumiem – powiedział stanowczo. – Nie wybiorę się już do Kapui.

– Dobrze. – Wydawało się, że Bostar odetchnął z ulgą. Wskazał

włócznią zbocze. – Może znajdźmy dla siebie jakąś zwierzynę? Nie wiem

jak dla ciebie, ale dla mnie wystarczy już jak na jeden dzień tych smutków.

Czas na przyjemniejsze zajęcie.

– Zgadzam się. – Jednak gdy Hanno kierował swojego konia w górę

stoku, czuł wielką stratę w sercu. Odnosił wrażenie, że ma teraz tylko

jednego brata, nie dwóch. To nie była prawdziwa żałoba, ale porównywalne

z nią uczucie. Podobnie przykra była świadomość, że życie jego i Aurelii to

dwa zupełnie różne światy. Pozostaje mi jedynie – pomyślał Hanno,

rzucając Bostarowi spojrzenie pełne wdzięczności i uznania – doceniać

moje bliskie relacje z Bostarem. Zmówił żarliwą modlitwę skierowaną do

Baala Hammona, Tanit i Eszmuna. Czuwajcie nad moim bratem i ojcem.

Pilnujcie ich ścieżek. Oni są wszystkim, co mam.

Tym razem w modlitwie nie wypowiedział imienia Sapho.


Rozdział XVI

Na północ od Kapui, dwa miesiące później…

ie jestem pewien, czy to jest dobry pomysł –

–N
usłyszała głos Lucjusza dochodzący zza firany lektyki.

– Obiecałeś mi! – Aurelię ścisnęło ze

zdenerwowania w żołądku, ale gdy odsunęła zasłonkę,

na jej twarzy gościł jeden z najbardziej promiennych uśmiechów, jaki miała

w swoim szerokim wachlarzu wyrazów radości.

– W chwili roztargnienia. Mamy środek lata. Sama przecież narzekasz,

jak ci jest gorąco w ciągu dnia.

– Dlatego właśnie wyruszamy teraz, przed świtem – odpowiedziała

słodko. – Dotrzemy do Kapui wczesnym popołudniem. Odpocznę, gdy

tylko dojedziemy.

– Miasto jest ostatnim miejscem, które kobieta w twoim stanie powinna

odwiedzać – burknął. – Otwarte kanały ściekowe. Choroby. Szczury.

Niezdrowe opary.

– Będę się trzymać od tego wszystkiego z daleka. Nie jestem

upośledzona ruchowo! Wiesz doskonale, że nie mam problemów

z chodzeniem i lubię spacerować. Jest tyle rzeczy, które muszę kupić przed

narodzinami dziecka.

– Niewolnik mógłby to zrobić za ciebie.


– Zapomniałby o połowie albo kupiłby nie to, co trzeba. Będzie

znacznie prościej, jeśli sama to zrobię. I nie zapominaj o mojej matce.

Przyjedzie do Kapui zobaczyć się ze mną, najprawdopodobniej po raz

ostatni przed rozwiązaniem.

– Zastanawiam się, czy nie powinnaś zostać. Twoja matka może

przecież przyjechać do nas. Co będzie, jeśli poród zacznie się wcześniej?

– Tak się nie stanie – powiedziała Aurelia z wielką pewnością, której

wcale nie czuła. – A nawet jeśli, w Kapui jest wielu lekarzy i akuszerek.

I każda z tych osób będzie miała takie samo doświadczenie przy odbieraniu

porodów jak ta kobieta, która mieszka niedaleko naszej willi. Czy może być

jakieś lepsze miejsce na rozwiązanie?

– Sama prosisz się o kłopoty, udając przed sobą, że to nie ma

znaczenia – powiedział poirytowany Lucjusz, wiercąc się na koniu. – Czy

nie wiesz, ile dzieci i kobiet umiera podczas porodu?

Oczywiście musiał najpierw wspomnieć o dziecku, a dopiero później

o mnie – pomyślała Aurelia, starając się przełknąć gorycz. Odkąd

powiedziała mu, że spodziewa się dziecka, jego stosunek do niej zmienił się

całkowicie. Prawdą jest, że nie musiała już znosić umizgów męża – okazało

się, że w tej kwestii matka miała rację – jednak teraz wydawało się jej, że

Lucjusz traktuje ją głównie jak naczynie, w którym przebywa jego syn

przed przyjściem na świat. Wypominanie mu tego teraz nie miałoby jednak

sensu i mogłoby zagrozić jej wygranej w tej batalii.

– Oczywiście, mężu. Nie chciałam okazać braku szacunku –

powiedziała potulnie. – Wczoraj złożyłam jednak w ofierze owcę bogini

Ceres. Kapłan stwierdził, że nie widzi żadnego zagrożenia ani powodu,

abym nie mogła jechać do Kapui.

Na wspomnienie znaków od bogów Lucjusz niechętnie skinął głową.


– Dobrze. Może lepiej zatem nie zamarudzić. Gdy wstanie słońce, chcę

już mieć za sobą część drogi.

– Jak sobie życzysz, mężu. – Aurelia maskowała satysfakcję z realizacji

swojego celu do momentu, kiedy kotara opadła z powrotem na swoje

miejsce. Bez wątpienia to była jej ostatnia okazja przed rozwiązaniem, aby

rozkoszować się widokami Kapui. Długi pobyt w rodzinnej posiadłości

Lucjusza sprawił, że jeszcze bardziej doceniała rozrywki, które oferowało

miasto. Kusiły ją łaźnie, teatry i dobre sklepy. Będzie miała również

sposobność, by pobyć dłużej z matką, odwiedzić Martialisa, a także

Gajusza, choć nie mogła być pewna, czy zastanie go w domu. Lista spraw

do załatwienia zdawała się nie mieć końca. Gdy tylko pojawi się dziecko,

będzie musiała to wszystko odłożyć na długie miesiące. Martwiło ją, że

przez jakiś czas zostanie pozbawiona wielu możliwości działania. Aurelia

podziękowała Fidesowi za to, że Lucjusz dotrzymał słowa.

Lektykę unieśli czterej najsilniejsi niewolnicy Lucjusza. Aurelia

umościła się tak wygodnie na miękkich poduszkach, jak tylko się dało. Tak

wczesne wstawanie nie służyło jej, gdy była w błogosławionym stanie.

Przywykła do wylegiwania się w łóżku aż do przedpołudnia. Jeśli teraz się

zdrzemnie, po przybyciu do Kapui nie będzie czuła zmęczenia. Łagodne

kołysanie lektyki oraz cichy szum rozmowy Lucjusza ze Statiliuszem

sprawiły, że powieki zaczęły jej ciążyć. Obraz Phanesa przemknął jej przed

oczami, ale szybko zdołała wyrzucić go z głowy. Wyglądało na to, że

działania Lucjusza przyniosły oczekiwane efekty. Matka wspomniała

w ostatnim liście, że lichwiarz niespodziewanie obniżył wysokość

miesięcznej raty. Atia nie miała pojęcia, dlaczego to zrobił, ale jej sytuacja

uległa dzięki temu znacznej poprawie. Aurelia zapadła w spokojny, głęboki

sen bez męczących obrazów.


Oprócz krótkiej przerwy na posiłek grupa podróżnych, która składała

się z Lucjusza, Aurelii, Eliry, Statiliusza i tuzina niewolników, nie

przystawała i dotarła do Kapui niedługo po tym, jak słońce znalazło się

w zenicie. Głośny, jednostajny szum cykad, który towarzyszył im przez całą

drogę, ustał w końcu, gdy przekroczyli jedną z sześciu kamiennych bram

miasta. Było potwornie gorąco, a powietrze w murach wydawało się bardzo

ciężkie. Promienie słoneczne smaliły wąskie uliczki wciskające się między

wysokie budynki. Rosnąca temperatura w lektyce stała się już trudna do

zniesienia. Aurelia odetchnęła z ulgą, gdy dotarli do miejskiej willi

Lucjusza, przestronnej posiadłości z dużym, ocienionym dziedzińcem,

ozdobionym fontannami z szemrzącą kojąco wodą.

Gdy jej mąż po południu rozmawiał z klientami zabiegającymi o jego

patronat, Aurelia odpoczywała pod opieką dwóch niewolników, którzy

wachlowali ją palmowymi liśćmi, i popijała chłodne soki dostarczane jej

przez Elirę.

Wczesnym wieczorem zdecydowała się wyjść do miasta. Okropny upał

w końcu zelżał. Uznała więc, że to dobry czas, by zrobić część zakupów

z listy, która dzięki lokalnej akuszerce była dość długa. Lucjusz nadal

zajmował się swoimi sprawami. Gdy do niego zajrzała, nie podniósł nawet

głowy znad biurka. Nakazał jej jednak, aby wzięła ze sobą niewolnika do

ochrony i upoważnił Statiliusza, aby dał jej sakiewkę pełną monet. Ten brak

zainteresowania wcale jej nie zaskoczył. Musiałoby wydarzyć się coś

wyjątkowego, aby można go było oderwać od spraw związanych

z zarządzaniem nieruchomościami. Nie, żeby jej to przeszkadzało. Po jego

porannym wybuchu chciała jednak szybko wymknąć się z domu, bo

Lucjusz mógłby zmienić zdanie w kwestii jej wyjścia.

Gdy wyszła z chłodnego domu, miała wrażenie, że została niemal

uderzona w twarz przez gorące i suche powietrze. Mimo parasola


chroniącego ją przed bezlitosnym słońcem szybko poczuła na głowie, czole

i obrzmiałym brzuchu pierwsze krople potu. Suknia przykleiła się jej do

pleców, a otarcia na wewnętrznej stronie ud nieznośnie bolały. Być może

decyzja o przyjeździe do miasta była nieroztropna. Odpychając tę myśl,

wyobraziła sobie rzeczy ze swojej listy: kołyska, powijaki, płótno służące

do mycia i osuszania dziecka, zapachowe olejki używane do kąpieli.

Aurelia postanowiła, że jeśli wszystko to już kupi, nagrodzi swoje wysiłki,

sprawiając sobie drogie perfumy. Potem będzie musiała odwiedzić na

forum kram z pikantnymi kiełbaskami. Miała na nie ochotę od miesięcy.

Kucharz w domu Lucjusza postępował zgodnie z jej instrukcjami, gdy je

przygotowywał, by spełnić jej zachciankę, jednak jego wersja nie

dorównywała oryginałowi. Może kramarz zgodziłby się podzielić

przepisem, gdyby podsunęła mu parę monet. Te plany niosły ją od domu

Lucjusza cichą uliczką z rezydencjami aż do głównej alei wiodącej na

forum.

Silnie zbudowany niewolnik uzbrojony w krótką pałkę nie odstępował

jej na krok. Aurelia prędko zauważyła, że jego wzrok skoncentrowany był

głównie na kształtnych pośladkach Eliry. Ostra reprymenda szybko

przekierowała jego uwagę z powrotem na otoczenie. Wprawdzie usunięcie

zagrożenia ze strony Phanesa powodowało, że pozostawanie poza willą

o tej godzinie nie wiązało się z jakimś wielkim zagrożeniem, ale w okolicy

nie brakowało ulicznych złodziejaszków. Sakiewka, którą wręczył jej

Statiliusz, ciążyła jej na szyi. Chusta mogłaby zasłonić ją przed wzrokiem

wścibskich przechodniów, ale Aurelia nie wyobrażała sobie, aby w tym

upale mogłaby włożyć na siebie kolejną warstwę materiału. I tak marzyła

teraz tylko o tym, aby po powrocie do domu zrzucić swoją wełnianą suknię.

Mimo że tłum przemieszczający się po ulicach i forum potęgował

poczucie klaustrofobii, a przy tym sprawiał, że robiło się jej jeszcze


goręcej, wyprawa zaczęła się dobrze. Aurelia spędziła trochę czasu

w sklepie kupca handlującego suknem, podziwiając duży wybór tkanin

i kolorów. Po raz pierwszy w życiu trzymała w rękach jedwab, zachwycona

tym, jak cieniutki materiał miękko przelewał się przez jej palce. Cena była

nie mniej oszałamiająca: sto didrachm za niewielki kawałek, który mógłby

służyć jedynie jako szal.

– Musisz zrozumieć, pani – zaczął tłumaczyć spocony sprzedawca – że

ten materiał przebył tysiące mil, zanim tu dotarł. Przywieziono go z bardzo

daleka, z ziem leżących na wschód od Grecji i Azji Mniejszej, przez Judeę,

Syrię. Daleko za granicą Persji leży ziemia zwana Seres, gdzie żyją ludzie

o żółtej skórze, czarnych włosach i skośnych oczach. – Aurelia roześmiała

się nie dowierzając jego słowom, i zadowoliła się zestawem lnianych tkanin

i dwoma kompletami powijaków.

Następnie, zwabiona zniewalającymi zapachami, weszła do perfumerii.

Właściciel, Judejczyk z błyskiem w oku, nalegał na oprowadzenie jej po

swoim sklepie. W Aureli zwyciężyła ciekawość. Bycie rzymską obywatelką,

żoną patrycjusza, ma swoje zalety – pomyślała. Drzwi, które wcześniej były

dla niej zamknięte, teraz stały otworem. Judejczyk wydawał się godny

zaufania i bez wahania kazała niewolnikowi zostać na zewnątrz

z zakupami, zabierając ze sobą tylko Elirę. Gdy oczy Aurelii w końcu

przywykły do półmroku, wpatrywała się zafascynowana w półki

wypełnione małymi szklanymi buteleczkami i flakonikami, miskami do

mieszania i miedzianymi alembikami, w których przygotowywano perfumy.

Jej zmysły zaatakowała odurzająca mieszanka zapachów, wśród których

rozpoznawała kolendrę i mirt. Namawiana przez Judejczyka, wtarła

w nadgarstki i dekolt esencję z migdałów i lilii. Sprzedawca oferował jej

mnóstwo innych zapachów. Po pewnym czasie przestała już je nawet liczyć.


– Wszystkie mi się podobają – powiedziała, odstawiając kolejną

buteleczkę – a wybór jest zbyt duży.

– Musisz mieć jakiś ulubiony zapach, pani. – Judejczyk uśmiechnął się,

ukazując brązowe zęby i zaczerwienione dziąsła. – Być może woda różana?

Albo liliowa? Wybierz coś, pani. Dam ci najlepszą cenę w Kapui,

a ponieważ jesteś tak piękna, możesz mieć drugi flakonik za pół ceny.

Aurelia zaśmiała się perliście. Sprzedawca był szelmą, znał się na

swoim fachu. Nie miała co do tego wątpliwości. Wydał się jej jednak

czarujący i życzliwy. Uznała, że zrobi mu przyjemność i zostanie jego

klientką.

– To muszą być lilie.

– Wiedziałem! – Klasnął w dłonie i jeden z niewolników pracujących

przy półkach pojawił się przy nim w mgnieniu oka. – Przygotuj dwie

buteleczki esencji z lilii z naszej ostatniej partii. Chyżo!

Gdy niewolnik oddalił się pospiesznie, sprzedawca ukłonił się Aurelii.

– Czy dama ma może ochotę na kieliszek wina? Mamy wyborne

roczniki z Sycylii lub z naszej Kampanii.

– Nie podałeś jeszcze ceny – zauważyła Aurelia, marszcząc brwi.

– Będzie uczciwa, przysięgam na honor mojego ojca.

– To znaczy? Ile? – zapytała podejrzliwie.

– Dziesięć didrachm za pierwszą buteleczkę i pięć za drugą – odparł

z łobuzerskim uśmiechem.

Elira wciągnęła głośno powietrze, ale i bez tego Aurelia wiedziała, że

taka cena to zwykłe zdzierstwo.

– Uczciwa cena, mówiłeś? Ha! – odwróciła się z zamiarem wyjścia ze

sklepu. – Twoje perfumy są niesamowite – powiedziała, ignorując

zadowolone skinienie głową kupca – ale nie mogę zapłacić więcej niż

didrachmę za butelkę wody liliowej.


– To nie pokryje nawet moich kosztów. – Judejczyk załamał ręce. – Czy

wiesz, ile trzeba użyć kwiatów do zrobienia jednej tylko fiolki? Ponad

dwieście! A gdzie koszty pracy, którą trzeba włożyć w jej przygotowanie?

– Całą pracę wykonują twoi niewolnicy – stwierdziła cierpko Aurelia. –

A im nie płacisz.

Te słowa w ogóle nie zawstydziły handlarza.

– Kwiaty trzeba kupić. Koszty bieżące mojego warsztatu są naprawdę

wysokie. Nie mogę sobie pozwolić na cenę mniejszą niż osiem didrachm za

pierwszą butelkę. Dwanaście za dwie. – Aurelia nie odezwała się ani

słowem. Ruszyła do wyjścia. Nie zdążyła jednak zrobić nawet trzech

kroków, gdy Judejczyk zawołał za nią. – Dziesięć didrachm!

Niewzruszona Aurelia była już przy drzwiach, ale odpowiedziała jakby

od niechcenia.

– Dam trzy.

– Pani! Chcesz mnie zrujnować! – Aurelia zatrzymała się. – Osiem –

zaryzykował.

W końcu odwróciła się i spojrzała na niego.

– Pięć.

– Podzielmy różnicę na połowę, jak uczyniliby przyjaciele. Sześć i pół

didrachmy.

– Sześć – oświadczyła Aurelia. Wiedziała już, że ma go w ręku.

Judejczyk westchnął przeciągle.

– Niech będzie, pani. Ja, biedny, nieokrzesany kupiec, zgadzam się na tę

cenę, dlatego że mam do czynienia z kobietą o wyjątkowym pięknie

i uroku.

Uśmiechnęła się wbrew sobie.

– Proszę, oto zapłata. – Pieniądze natychmiast zniknęły z jej dłoni,

a Judejczyk zaczął się kłaniać jeszcze niżej. Perfumy w fiolkach z długimi


szyjkami pojawiły się w sklepie chwilę później. Aurelia dała znak Elirze,

żeby je wzięła.

– Czy ma pani ochotę na odrobinę wina? – zapytał po chwili Judejczyk.

– Dziękuję, ale nie – odparła Aurelia. Zrobiło się jej nagle słabo, być

może z powodu ciepła promieniującego od niskiego stropu pokrytego

dachówką. Judejczyk nie namawiał dłużej, co przyjęła z zadowoleniem.

Musiała zniechęcić go swoim targowaniem się.

– Proszę wrócić, gdy urodzi się dziecko, i wypróbować inne moje

produkty. Mam zapachy, które są w stanie wzbudzić w mężu szaleńcze

pożądanie.

– Tak zrobię.

Aurelia skierowała się w stronę wyjścia. Myślała już tylko o tym, aby

wydostać się na świeże powietrze i w pierwszej chwili nie zauważyła

zamaskowanej postaci, która wyślizgnęła się zza półek. Poczuła za to

ukłucie noża u podstawy kręgosłupa. Jej prawe ramię zostało

unieruchomione za plecami. Ktoś niskim głosem warknął jej do ucha:

– Tutaj jesteś, suko…

Napastnik popchnął ją na ścianę. Elira krzyknęła, a Judejczyk zaczął się

jąkać z przerażenia.

– Nikt się nie ruszy albo poderżnę tej dziwce gardło – wycharczał

mężczyzna.

– Ktoś ty? Czego chcesz? – Wolną ręką sięgnęła po woreczek

z pieniędzmi wiszący jej na szyi. – Weź to!

Mieszek został jej wyrwany. Ulga była jednak chwilowa. Za moment

serce Aurelii zaczęło jeszcze bardziej szaleńczy galop, gdyż poczuła, że

napastnik podnosi materiał jej sukni. Chciała krzyczeć, ale nacisk ostrego

sztyletu sprawił, że jej płacz zmienił się w ciche jęczenie.

– Nie ruszaj się, jeśli nie chcesz, żebym cię wypatroszył.


– Jestem w ciąży… – Aurelia płakała. Próbowała odwrócić głowę, aby

spojrzeć na napastnika, ale powstrzymało ją uderzenie w twarz. – Proszę,

nie rób tego. Stracę dziecko.

Bandyta zareagował okrutnym śmiechem.

– To nie moja sprawa. Następnym razem pomyślisz dwa razy, zanim

spróbujesz zagrozić uczciwemu przedsiębiorcy.

Aurelia była tak przerażona, że w pierwszej chwili nie dotarło do niej

znaczenie tych słów. Zalała ją fala nudności, gdy mężczyzna puścił jej rękę

i zaczął rozrywać materiał bielizny. Osłabiona wyciągnęła rękę, aby

przytrzymać się ławki. Wielka Ceres, nie pozwól skrzywdzić mojego

dziecka! Proszę.

Napastnik cmoknął z zadowoleniem, gdy udało mu się odsłonić jej

pośladki. Przez chwilę szarpał się ze swoim ubraniem.

– No to sobie teraz dogodzę.

Jej wzrok przyciągnęła duża szklana butelka z jakimś płynem. To moja

jedyna szansa. Spróbuję dosięgnąć tę butlę i rozbić mu ją na głowie.

Udałoby mi się uciec. Powoli przesuwała palce w kierunku naczynia.

Wyglądało na to, że mężczyzna nie zorientował się, co chce zrobić.

W pewnej chwili poczuła tylko coś ciepłego i twardego napierającego na jej

udo. Odskoczyła jak oparzona, sięgając po jedyną broń w zasięgu ręki.

Usłyszała przekleństwo, a potem poczuła przenikliwy ból w dolnej części

pleców. Duża butla przechylała się jakby w zwolnionym tempie

i wylądowała na podłodze, gdzie roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Coś

ciepłego spływało teraz po pośladkach Aurelii. To musiała być jej krew.

Z miejsca, gdzie ostrze wbiło się w jej ciało, promieniowały fale bólu.

Dlaczego dźgnął mnie tak lekko? – zastanawiała się oszołomiona.

Bandyta uderzył ją w tył głowy. Tylko dzięki temu, że miała

wyciągnięte ręce, nie uderzyła twarzą o ławę.


– Spróbuj takiej sztuczki jeszcze raz, suko, a to będzie twoja ostatnia

chwila.

Sztywny członek przesuwał się po jej skórze, jakby szukając właściwej

drogi.

Tymczasem ona omiatała wzrokiem półkę, wypatrując innego

przedmiotu, dzięki któremu mogłaby podjąć walkę. Przestępowała z nogi

na nogę, ruszała się i próbowała odwrócić, ale mężczyzna zdzielił ją po

pośladkach i roześmiał się obleśnie.

– Lubię, jak kobieta walczy!

Rozpacz Aurelii nie miała granic. Z każdą kroplą spływającej po

nogach krwi zmniejszała się jej wola walki. Pozwolę mu to zrobić –

pomyślała ze znużeniem. Jeśli mogę to robić z Lucjuszem, nie szkodząc

dziecku, to teraz też nic mu się nie stanie. Lepiej żyć. Lepiej, żeby moje

dziecko przeżyło.

W tej chwili przez mgłę zwątpienia przebił się odgłos kroków, a później

głośny trzask i krzyk bólu. Aurelia próbowała zrozumieć, co się dzieje, gdy

nagle ktoś chwycił ją za rękę.

– Pani! Uchodź!

Wyprostowała się momentalnie, dostrzegłszy, że napastnik zatoczył się

do tyłu. Trzymał się za głowę. Pod jego stopami kręcił się alembik, a duże

wgniecenie w nim wskazywało, że Elira posłużyła się tym naczyniem, aby

ogłuszyć mężczyznę. Z jej brzucha promieniował strach: napastnik wciąż

stał na własnych nogach i był uzbrojony. Elira ponownie szarpnęła rękę

Aurelii, wyrywając ją z chwilowego letargu. Pędem puściła się za swoją

niewolnicą w kierunku drzwi. Za plecami rozległ się gniewny ryk, który

dodawał jej skrzydeł. Było jednak za późno, a do drzwi miała za daleko.

Nie było możliwości, żeby kobieta w jej stanie mogła prześcignąć

potężnego mężczyznę.
I w tym momencie wkroczył do akcji Judejczyk, który wyrósł jak spod

ziemi, wylewając na podłogę pachnącą oliwę z butelki. Usłyszała głuche

uderzenie i jęk, gdy stopy mężczyzny uciekły spod niego i obalił się na

plecy. Dopiero teraz pojawił się pierwszy promyk nadziei. Nie myślała, że

znajdzie kogoś, kto jej pomoże, ale na zewnątrz przynajmniej mogłaby się

wtopić w tłum, a jej niewolnik zatrzymałby na chwilę czy nawet

unieszkodliwiłby napastnika.

– Idę po ciebie, kurwo!

Na progu zaryzykowała spojrzenie za plecy. Ku jej przerażeniu

napastnik już się podniósł. Judejczyk chciał podejść do niego, ale

natychmiast cofnął się przed rozzłoszczonym mężczyzną, który wyciągnął

w jego stronę nóż.

– Zejdź mi z drogi, staruszku, bo inaczej będziesz musiał pozbierać

z podłogi swoje wnętrzności!

– Pani! – Elira szarpała ją gwałtownie.

Aurelia zmusiła do wysiłku zdrętwiałe nogi, wkraczając w złocistą

smugę światła zachodzącego słońca. Niewolnik Lucjusza wpatrywał się

w nią z otwartymi ustami. Muszę wyglądać strasznie. Krew poplamiła

pewnie całą suknię.

– Zostałem zaatakowana. Zatrzymaj mężczyznę, który nas ściga. Jest

zamaskowany. Ma nóż!

– Dobrze, pani. – Niewolnik wyglądał na przestraszonego, ale uniósł

pałkę.

Minęła go bez słowa. Nie zastanawiała się, czy on przeżyje. Liczyło się

tylko to, żeby mogła uciec. Ulica teraz była bardziej zatłoczona. Omiotła

arterię jednym spojrzeniem: kobiety, mężczyźni, dzieci, wozy ciągnięte

przez woły, muły obładowane towarami. Mieszkańcy miasta, goście,

niewolnicy i kupcy – znajdowali się tu wszyscy, bo z uwagi na mniejszy


upał była to najlepsza pora na załatwianie pilnych spraw. Ścisk, tłok, smród

niemytych ciał sprawiły, że Aurelia zaczęła panikować.

– Gdzie jest dom Lucjusza? – zapytała łamiącym się głosem Elirę. Ręka

niewolnicy wystrzeliła w lewą stronę. Aurelia upadła na duchu. Zbliżał się

stamtąd duży wóz, tak bardzo obciążony, że niemal szorował bokami

o ściany. W normalnych warunkach mogłaby się przecisnąć, ale nie

w ciąży. Jeśli jednak ruszą w drugą stronę, mogą skazać się na pobłądzenie.

Dobiegający zza pleców tupot nóg sprawił, że musiała szybko podjąć

decyzję. Powinnyśmy pobiec w prawo albo zginiemy.

– Tam! – Popchnęła Elirę przed sobą. – Pędem!

Ruszyły prosto w tłum w nadziei, że ukryją się w ludzkiej ciżbie,

ignorując protesty i okrzyki oburzenia potrącanych przechodniów. Z trudem

nadążała za Elirą, ale zdobywała się na najwyższy wysiłek. Uchyliła się

przed ręką żebraka, który wyciągał ją w stronę jakiegoś dobrze

wyglądającego mężczyzny, wymamrotała przeprosiny, gdy mijała kobietę

besztającą małe dziecko za to, że nie trzyma jej za rękę. Miała wrażenie, że

jej nogi robią się z każdym krokiem cięższe, a brzuch jakby podwoił swoją

wielkość. Plecy pulsowały bólem, ale nie zamierzała zwolnić. Po mniej

więcej dwudziestu krokach wśród tej wolno poruszającej się tłuszczy

zaryzykowała spojrzenie przez ramię. Najpierw pomyślała sobie, że udało

im się uciec, bo po napastniku nie było śladu. Może niewolnik go

powstrzymał? Po chwili jednak wiedziała już, że tak się nie stało.

Zakapturzony mężczyzna przedzierał się przez tłum. Pracował łokciami na

prawo i lewo niczym pałkami, rozpychając się i torując sobie drogę. Jakiś

kupiec, jedna z jego ofiar, zaczął głośno protestować. Po chwili zniknął

z pola widzenia, po uderzeniu w pokaźnych rozmiarów brzuch.

– Bogowie… – wyszeptała, walcząc z wyczerpaniem i rezygnacją.


Dała się pokonać zmęczeniu, upałowi, swojemu ciężarowi. Nie była już

w stanie zrobić kolejnego kroku. Dlaczego byłam tak głupia? Powinnam

była zgodzić się z Lucjuszem i zostać w domu.

Nie spodziewała się, że tłum rozstąpił się przed nią. Gdy nagle zrobiło

się pusto, Aurelia potknęła się, omal nie upadając. Kilka kroków od niej

Elira właśnie zderzyła się z jakimś przechodniem. Iliryjka została obsypana

przekleństwami, a Aurelia rozpoznała mężczyznę odzianego w drogą togę.

Siwowłosy, dystyngowany mężczyzna musiał być jednym z urzędników

administracji Kapui. Ten, na którego wpadła Elira, był zapewne jego

ochroniarzem. Zbliżyła się do niego szybko.

– Proszę o wybaczenie, dobry panie. – Chwyciła dłoń ochroniarza,

wbijając w jego pana błagalne spojrzenie. – Proszę nam pomóc!

Wielki drab spoglądał na nie podejrzliwie spod uniesionych

w zdziwieniu brwi, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się

urzędnik.

– Cofnij się. Spójrz na stolę. Ta kobieta jest patrycjuszką. Nie widzisz,

że jest ranna?

– Nic mi nie jest – odpowiedziała Aurelia, siląc się na spokój.

– Ale co się stało, moja pani? – zapytał zaniepokojony starszy

mężczyzna.

– Zostałam zaatakowana w sklepie z perfumami. Napastnik wciąż nas

ściga.

– To oburzające! Chwyć za miecz, Marcusie.

Z oczu Aurelii popłynęły łzy ulgi, gdy ochroniarz zrobił krok naprzód,

zasłaniając ją własnym ciałem.

– Jak on wygląda?

– Za chwilę go zobaczycie. Był tuż za nami. Nie widziałam jego twarzy,

ale jest potężny i ma na sobie płaszcz z kapturem.


Marcus odchrząknął, gdy jego miecz wysunął się z pochwy z cichym

sykiem.

Aurelia ogarnęła wzrokiem ulicę od lewej do prawej i z powrotem,

poznając ludzi, którzy teraz również przypatrywali się im z uwagą.

Widziała twarze mężczyzn i kobiety, młodych i starych, wysokich

i szczupłych, niskich i otyłych, przechodniów o skórze białej niczym

alabaster, czarnej jak węgiel i w każdym istniejącym na świecie odcieniu

brązu. Nigdzie nie dostrzegła jednak człowieka w masce z podniesionym

kapturem – żadnej postaci przypominającej napastnika.

Czekali i czekali. Nie było po nim śladu. Nikt nie odważył się przejść

obok, ale w końcu ludzie zaczęli głośno utyskiwać na zatrzymanie ruchu.

Aurelia czuła coraz większe zażenowanie. Niemal dziękowała za ranę na

plecach, mogła bowiem być dowodem, że nie oszalała.

– Musiał was spostrzec – powiedziała niepewnie.

– Najprawdopodobniej – zgodził się starszy mężczyzna. – Sam

Hannibal dwa razy by się zastanowił, zanim spróbowałby swoich sił

z Marcusem. Lepiej teraz o nim zapomnij. Potrzebujesz pomocy lekarza,

pani.

– Chcę go znaleźć – zaprotestowała Aurelia, choć wiedziała, że jej

wybawca ma rację. Nie było żadnej szansy na znalezienie niedoszłego

gwałciciela. Już pewnie dawno się ulotnił.

– Twoja niewolnica może pomóc Marcusowi go odszukać. Ty jednak,

pani, wracasz ze mną do swojego domu. Ale najpierw prześlemy

wiadomość medykowi. Jak najszybciej. Kim jest twój mąż? Powinniśmy

wysłać wiadomość również do niego.

– Lucjusz Wibiusz Melito – powiedziała Aurelia. Przez chwilę miała

wrażenie, że świat zaczął się rozmazywać. Zakołysała się niebezpiecznie.


– Melito? – Głos dochodził z boku, a mężczyzna przytrzymywał ją za

łokieć, za co była mu bardzo wdzięczna. – Dlaczego nie powiedziałaś

wcześniej, pani? Znam go dobrze. Tak samo jak jego ojca. Wiem, gdzie

mieszkacie. Chodźmy.

Nogi już nie słuchały Aurelii. Kiedy ugięły się pod nią kolana, upadła

na ziemię, słysząc strzępy podniesionych głosów. To była ostatnia rzecz,

którą zapamiętała.

Obudziła się, czując ruchy dziecka w brzuchu. Otworzyła oczy, powoli

przyzwyczajając się do słabego światła. Leżała na łóżku twarzą do ściany.

Poczuła ulgę, gdy rozpoznała dekorowany tynk. Znajdowała się w głównej

sypialni ich domu w Kapui. Bolały ją plecy, ale nie tak bardzo, jak się

spodziewała. Nie wyglądało też na to, że rozpoczął się poród, co również

przyjęła z ulgą. Z trudem przetoczyła się na plecy. Przeszył ją ból, ale

przekręciła się na drugą stronę tak szybko, jak tylko mogła. Z zaskoczeniem

stwierdziła, że obok na stołku siedzi Lucjusz z twarzą naznaczoną

emocjami. Gniew, ulga, smutek? Nie była pewna.

– Jak się czujesz?

– Boli mnie. – Może za szybko uznała, że jej rana nie jest groźna. –

Moje plecy. Czy to…

– Lekarz już się wszystkim zajął. Masz długą ranę, ale nie głęboką.

Zszył ją. Mówi, że zagoi się za dwa, trzy tygodnie.

Aurelia pokiwała głową, która wydała się jej bardzo ciężka.

– Dlaczego jestem taka zmęczona? Dopiero co się obudziłam.

– Straciłaś dużo krwi – wyjaśnił zirytowanym głosem Lucjusz. – Na

szczęście przyszedł ci z pomocą sam Kalawiusz, starszy sędzia. Dzięki

niemu medyk nie ociągał się z przybyciem.

Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie jego słów.

– Rozumiem.
– To cud, że nie zaczęłaś rodzić.

Pogłaskała się uspokajająco po brzuchu.

– Ile spałam?

– Dzień i noc.

– Bogowie!

– Jak mogłaś w ogóle zachować się tak nieodpowiedzialnie? – Lucjusz

znów zaczął się złościć.

– Nie protestowałeś, kiedy mówiłam, że wychodzę – powiedziała na

swoje usprawiedliwienie, a on jakby zupełnie nie usłyszał jej słów.

– Powinnaś była zabrać ze sobą więcej niewolników.

Dlaczego on się tak zachowuje?

– To by niczego nie zmieniło. W sklepie byłam tylko z Elirą, jak

zwykle. Mężczyzna wszedł za mną do środka. Czy Elira ci nie mówiła?

– A co by było, gdybyś straciła dziecko? – zapytał oskarżycielskim

tonem.

Ach, dlatego jest tak zdenerwowany – pomyślała z goryczą. Dziecko jest

ważniejsze niż ja.

– Tak się nie stało.

– Ale mogło się stać.

– Nie straciłam dziecka – powtórzyła coraz bardziej rozgniewana. – Ale

gdyby nie Elira, zostałabym zgwałcona.

Wyglądało na to, że wraca mu rozsądek. Westchnął ciężko.

– Dziękujmy bogom, że wszystko dobrze się skończyło. Nie mogę tylko

zrozumieć, jak to się stało, że ktoś w ogóle cię zaatakował.

– Tacy ludzie są wszędzie. Miałam pecha, że akurat padło na mnie –

powiedziała Aurelia drżącym głosem.

– To nie była jedna z małp Phanesa, prawda?

To imię poruszyło jakaś czułą strunę w duszy Aurelii.


– Właściwie to możliwe… Mówił coś o tym, że ktoś powinien

pomyśleć dwa razy, zanim zadrze z uczciwym przedsiębiorcą.

Lucjusz spojrzał na nią pustym wzrokiem, więc opowiedziała mu

o ataku na Phanesa w świątyni.

– Kto, na Hades, mógł wpaść na taki pomysł? Twoja matka?

– Nie! To niemożliwe. Gdy odwiedziła nas ostatnio, pytała, czy wiem,

kto to mógł być. – Nie pozwólcie bogowie, aby mnie o coś więcej pytał –

modliła się w duchu. Lepiej, żeby Lucjusz nie dowiedział się o istnieniu

Hanno.

Odetchnęła z ulgą, bo jej mąż nie zdecydował się drążyć tematu.

Milczał przez jakiś czas, stukając palcem w wargi w zamyśleniu.

– Phanes wydaje się najbardziej prawdopodobnym zleceniodawcą.

Poproszę moich ludzi, aby złożyli mu wizytę. Nie zaszkodzi pokazać temu

szczurowi, gdzie jest jego miejsce. – Sposób, w jaki wypowiedział słowo

„wizyta”, sprawił, że Aurelia się uśmiechnęła. Ogarnęła ją senność.

Zamknęła oczy. Teraz chciała już tylko spać. – Medyk twierdzi, że najlepiej

będzie, jeśli zostaniesz tu do porodu.

– Dlaczego? – zapytała z dużym wysiłkiem.

– Uważa, że kolejna podróż w tym upale może się źle skończyć.

W miejskiej willi przynajmniej lepiej odpoczniesz. – Lucjusz wydawał się

przekonany do tej koncepcji.

Zadowolona Aurelia nie protestowała. Chociaż w tym domu nie czuła

się jak u siebie, przynajmniej dobrze znała i lubiła Kapuę.

– Dobrze… – mruknęła. – Niech dziecko urodzi się tutaj.

Znowu zamknęła powieki. Może to była tylko jej wyobraźnia, ale

mogłaby przysiąc, że Lucjusz gładził ją po włosach, gdy zasypiała.

Ostatecznie pobyt w Kapui okazał się dla niej prawdziwym

błogosławieństwem. Atia mogła ją teraz odwiedzać znacznie częściej niż


wcześniej. Właściwie gdy tylko poznała plany Aurelii, na jakiś czas

przeniosła się do willi Lucjusza. Aurelia z każdym dniem czuła większą

nerwowość w związku ze zbliżającym się rozwiązaniem, a obecność matki

działała na nią kojąco. Coraz bardziej niepokoiła się również losami ojca

i Kwintusa. Wszystkich w mieście jakby opętało na punkcie zbliżającej się

bitwy z Hannibalem. A właściwie nie bitwy, ale zbliżającego się

zwycięstwa, bo mieszkańcy miasta byli przekonani o niechybnej wiktorii.

Dwa tygodnie po wydarzeniach w perfumerii dwóch nowych konsulów

przejechało przez Kapuę w drodze na południe, prowadząc czterdzieści

tysięcy żołnierzy, obywateli i socii. Lud Rzymu przybył tłumnie na tę

uroczystość.

Rana Aurelii goiła się na tyle szybko, że towarzyszyła Lucjuszowi, gdy

ten udał się na mury miejskie, skąd roztaczał się wspaniały widok na trasę

przemarszu żołnierzy. Aurelia była przekonana, że tego widoku nie

zapomni do końca życia. Bardzo długa kolumna, ciągnąca się aż po

horyzont, przemierzała Kapuę z północy na południe. Wszyscy mówili, że

trwało to od samego rana do późnego popołudnia. Dźwięk tysięcy

nabijanych gwoździami sandałów uderzających w ziemię wypełniał

powietrze złowrogim grzmotem. Żołnierze rytmicznie śpiewali. Przez ten

zgiełk przebijały się dźwięki trąb. Promienie słoneczne błyskały na

metalowych okuciach proporców legionu, manipułów i centurii. Wzdłuż

drogi, którą podążała jazda, w niebo wzbijały się kłęby kurzu, przysłaniane

jednak przez gęste pomarańczowobrązowe chmury, które wisiały

w powietrzu nad całą armią. Aurelia pomyślała, że dla żołnierzy

maszerowanie w pyle wznoszonym już przez pierwsze szeregi musi być

przykrym doświadczeniem, zwłaszcza w tym niesamowitym upale i przy

obciążeniu pancerzami i bronią, którą każdy z nich dźwigał.


Aurelia widziała ojca w pełnym rynsztunku, płakała, gdy odjeżdżał.

Potem pożegnała Kwintusa, a następnie Gajusza. Jednak widok wielkiej

armii uświadomił jej straszliwą rzeczywistość wojny w sposób, który się jej

nie do końca spodobał. Siły Hannibala były o wiele mniejsze niż armia,

którą dysponowali konsulowie po dołączeniu do jednostek znajdujących się

już w polu. Trudno było jednak zaprzeczać, że gdy już do bitwy dojdzie,

zginą tysiące ludzi. Więcej niż nad Trebią, a może nawet więcej niż podczas

bitwy nad Jeziorem Trazymeńskim. A jeśli tak, to jakie szanse na przeżycie

będą mieli jej ojciec i brat? Mroczny cień zagościł na twarzy Aurelii.

Komentarz podekscytowanego Lucjusza, który mówił o swoim

ewentualnym udziale w wojnie, wcale jej nie pomógł. Miała nadzieję, że jej

protesty odwiodły go od tego pomysłu albo że zniechęci go do tego jego

ojciec. Mimo że nie kochała Lucjusza, był on przyzwoitym człowiekiem

i od niego zależała jej przyszłość. Nie powinien zatem iść na wojnę.

Miała już dość tego obrazu stanowiącego esencję wojny.

– Chcę wrócić do domu – powiedziała, dotykając ramienia Lucjusza.

– Zaraz. – Jego oczy chłonęły wszystkie szczegóły przesuwającej się

kolumny. – Spójrz, tam jest następny sztandar legionu. Myślę, że to

minotaur.

Aurelia uznała, że z kolejną prośbą, żeby wracali, powinna trochę

poczekać. W związku z wydarzeniami sprzed dwóch tygodni wolała, by

Lucjusz towarzyszył jej w drodze do domu. Potrzebowała też jego silnego

ramienia podczas schodzenia z murów na ulicę. Na tym etapie ciąży miała

tak wielki brzuch, że raczej się toczyła, niż chodziła. Każda aktywność

fizyczna była dla niej problemem. Ile to jeszcze potrwa? – zastanawiała się,

głaszcząc swój brzuch. Na tym etapie jej dyskomfort przyćmiewał strach –

niewiele, ale jednak. Nie zaszkodzi złożyć ofiarę w świątyni Bona Dea
w drodze powrotnej. Często zostawiała podarki bogini płodności

i macierzyństwa, ale nie zaszkodziłby kolejny.

– Jesteś bardzo gorąca – stwierdził Lucjusz, wycierając jej czoło

z potu. – Wybacz mi. Nie powinnaś zostawać na dworze długo, gdy jest tak

wysoka temperatura. Wracajmy do domu.

Aurelia z wdzięcznością ujęła go pod ramię. Przeszli parę kroków do

klatki schodowej, którą zeszli na poziom ulicy. Wartownik im zasalutował,

jakiś znajomy Lucjusza wykrzyknął pozdrowienie. Żona innego życzyła

Aurelii szczęśliwego rozwiązania i zarzuciła ją mnóstwem dobrych rad.

Wywołany na usta uśmiech zmienił się w grymas, gdyż poczuła ból

promieniujący z dołu brzucha. Zastygła na kilka uderzeń serca, ale jej

rozmówczyni chyba niczego nie zauważyła. Wymruczała niewyraźnie

słowa pożegnania, po czym pokonała jeszcze kilka schodów. I wtedy

uderzyła ją kolejna fala bólu. Zatrzymała się w miejscu, z trudem łapiąc

powietrze i starając się przeczekać najgorsze.

– Wszystko w porządku? – spytał Lucjusz.

– To nic. Nic mi nie jest – zapewniała, próbując się wyprostować, ale po

kolejnym silnym skurczu nie miała już wątpliwości, co się dzieje. Drgnęła

i aż sapnęła z bólu.

– Dziecko? Dziecko się rodzi?

– To bardzo możliwe – powiedziała.

Musiała przyznać, że Lucjusz zachował się wzorowo, nie tracąc spokoju

i chłodnej głowy. Poprosił żonę przyjaciela, żeby została z Aurelią, a sam,

pospiesznie pokonując schody, wrócił z dwoma niewolnikami, którzy

pomogli jej wejść do lektyki. Posłano po położną. Potem Lucjusz trzymał

Aurelię za rękę i szeptał jej kojące słowa przez całą drogę do domu.

Następnie oddał żonę w ręce akuszerki i Eliry i poszedł modlić się

w lararium.
Aurelia zapamiętała tylko fragmenty następnych godzin. W sypialni

było bardzo gorąco i wilgotno, a prześcieradła pod nią całkiem mokre od

potu, przez co twarde łóżko, na którym leżała, wydawało się jeszcze mniej

wygodne. Co dziwne, pęcherze wypełnione ciepłym olejem ułożone przy

jej bokach dawały nieco komfortu. Atia była blisko, wcierając jakieś kremy

w skórę jej brzucha i podtrzymując ją na duchu kojącymi słowami.

Akuszerka zaglądała od czasu do czasu między uda Aurelii i czekała

cierpliwie, modląc się i przygotowując wszystkie potrzebne rzeczy: oliwę

z oliwek używaną jako środek natłuszczający, gąbki morskie, paski

z tkaniny i wełny, nalewki z ziołami i garnki z maściami. W miarę upływu

czasu skurcze Aurelii stawały się coraz częstsze i bardziej wyczerpujące.

Była całkowicie świadoma tego, że każdej fali bólu towarzyszy jej krzyk.

W pewnym momencie usłyszała zaniepokojonego Lucjusza przy drzwiach.

Szybko został jednak odesłany przez Atię.

W końcu akuszerka stwierdziła, że szyjka macicy rozszerzyła się

wystarczająco i jest gotowa, aby dziecko wydostało się na świat. Z Atią

pomogły jej przenieść się na krzesło porodowe, które miało specjalne

podłokietniki z uchwytami i wspierało jej uda i pośladki, pozostawiając

lukę w kształcie litery U między nogami, aby akuszerka miała dobry dostęp

do ciężarnej. Strach Aurelii osiągnął nowe wyżyny, gdy się do niego

zbliżyła, ale na tym ostatnim etapie pomogły jej słowa zachęty Atii

i naglące pokrzykiwania akuszerki, która już przykucnęła na stołku przed

nią i mówiła, kiedy ma oddychać, przeć i tak dalej.

W końcu dziecko opuściło jej łono. Dla niej samej poród był łatwiejszy,

niż się spodziewała. Wszystko działo się szybko. Nagle chlusnął z niej śluz,

krew i mocz. Akuszerka krzyknęła z zadowolenia, podobnie jak Atia.

Aurelia otworzyła oczy i ujrzała purpurowoczerwony kłębuszek

zwieńczony strzechą ciemnych włosów, który przyniesiono jej do piersi.


– Żyje? – zapytała przejęta. – Jest zdrowe? – Odpowiedział jej

rozdzierający krzyk dziecka, który sprawił, że jej serce wypełniło się

miłością. – Moje dziecko – szepnęła, gdy akuszerka ułożyła zawiniątko na

jej piersi.

– To chłopiec – powiedziała Atia. – Chwała Bona Dea, Junonie i Ceres!

– Chłopiec – wyszeptała Aurelia, przepełniona uniesieniem. Wykonała

swoje zadanie, przynajmniej częściowo. Pocałowała czubek główki

pokrytej cienkimi włosami. – Witaj, Publiuszu. Twój ojciec nie może się

doczekać spotkania z tobą.

– Dobra robota, córko – powiedziała Atia tonem cieplejszym

i łagodniejszym niż zwykle. – Świetnie się spisałaś.

Po krótkiej chwili akuszerka związała i przecięła pępowinę. Potem

kobiety pomogły Aurelii przenieść się na inne, bardziej miękkie łóżko,

gdzie miała odpocząć i nakarmić Publiusza. Dziwne, że nachodziły mnie

wątpliwości w sprawie tej ciąży – pomyślała, patrząc zauroczona na syna.

Szybko zapominała o trudnych ostatnich tygodniach i tak niedawnym bólu.

Teraz wszystkie jej wysiłki wydawały się warte zachodu. Lucjusz będzie

zachwycony. Zwłaszcza Lucjusz. Dzięki Publiuszowi jego ród będzie miał

potomka.

Gdy zmorzył ją sen, czuła zadowolenie. Prawdę mówiąc, nigdy

wcześniej nie czuła się lepiej.

Nie myślała o Hanno.


Rozdział XVII

Kanny, Apulia

rceusz charknął i splunął. Plwocina zniknęła w kurzu pod

U ich stopami.

– Bogowie, ależ gorąco… – Urceusz otarł pot z czoła. –

I tak sucho. W całym obozie nie ma pieprzonego źdźbła trawy.

– Nic dziwnego. Od tygodni nie padało – powiedział Kwintus, mrugając

porozumiewawczo do towarzysza – i każdego dnia ziemię uklepuje

sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy. To nie pomaga.

– Co za mądrala, patrzcie no! – Urceusz spojrzał na niego chmurnie. –

Poprosiłbym bogów o chłodzący wiatr, ale cholerna bryza znad morza

przynosi tylko burze piaskowe. Nigdy bym nie pomyślał, że to powiem, ale

im prędzej przyjdzie jesień, tym wlepiej.

– To jeszcze trochę…

– Całe szczęście, że wkrótce powinno już być po wszystkim…

– Dziś się nie doczekaliśmy – zaczął narzekać Kwintus. Ich obóz

znajdował się nie dalej niż milę od obozu Hannibala. Razem z ponad

dziesięcioma tysiącami żołnierzy wrócili właśnie do niego po kilku

godzinach spędzonych w gorącym słońcu w szeregach przed swoimi

umocnieniami, czekając na to, by dwóch konsulów zareagowało na widok

armii Hannibala ustawionej w szyku bojowym, jakby zapraszającym do

rozpoczęcia bitwy. Początkowe napięcie było trudne do zniesienia.


Wszyscy modlili się głośno albo żartowali podniesionymi głosami, a przy

tym nie byli w stanie wytłumaczyć, dlaczego oddawali mocz tam, gdzie

stali. Kiedy więc okazało się, że wróg nie zamierza ich zaatakować,

a Paullus nie zmobilizuje wszystkich legionów, zapanowała euforia. Nagle

liczyło się tylko pragnienie i upał. Rozkaz powrotu do obozu powszechnie

powitano z ogromną radością.

– Dlaczego Paullus nie stanął do bitwy z Hannibalem? – zastanawiał się

na głos Urceusz, zanim przyssał się do bukłaka z wodą jak niemowlę, które

nie było karmione przez cały dzień.

– Nikt nie lubi być zmuszany do walki na nie swoich warunkach –

odpowiedział Kwintus. – Przed bitwą obie strony odprawiają swoje tańce,

wiesz, przenoszenie obozów, tworzenie kolumny marszowej tuż pod nosem

wroga, przygotowywanie zasadzek. Wszystko to jest pomyślane tak, aby

sprowokować nieprzyjaciela do działania.

– Ho, ho!… Gadasz jak weteran, co? – Urceusz nie ukrywał sarkazmu

w głosie, a Kwintus od razu pożałował, że się odezwał. Wyjaśnianie

taktyki, a był to wszak temat, któremu poświęcili z ojcem wiele czasu, było

pewną drogą do wzbudzenia podejrzeń co do jego prawdziwej tożsamości.

Odetchnął jednak z ulgą, gdy Urceusz domyślił się innego źródła jego

wiedzy – Podsłuchiwałeś Coraksa. Mam rację?

– Nooo tak. – Kwintus uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Coraks pewnie ma rację. Nie możemy ot tak, po prostu, opuścić tego

miejsca po tym, jak znaleźliśmy się tak blisko tych guggasów. To byłoby

katastrofalne dla morale armii. Cała Italia by się z nas śmiała. Konsulowie

o tym wiedzą. Ostrożne działania Fabiusza przez jakiś czas były

akceptowane, zanim nie zebrano wystarczającej liczby legionów,

a o naszych porażkach powoli zapominano. Teraz jednak republika

potrzebuje zwycięstwa i to zdecydowanego. – Spojrzał sondująco na


Kwintusa. – Hannibal tak samo jak my prze do konfrontacji. Nie boi się

nas.

Kwintus pomyślał o Hanno, którego niechęć do Rzymu stała się jasna

w tej samej chwili, gdy poczuł, że może bezpiecznie ujawnić swoje myśli

Kwintusowi. Żądza zwycięstwa Hannibala, generała, który prowadził

swoich ludzi całą, obrosłą już legendą, drogę aż do Italii, musiała być

jeszcze gorętsza. Gdyby Rzym został pobity, zmuszony do zapłacenia

odszkodowania i przekazania sporej części swojego terytorium na rzecz

Kartaginy, prawdopodobnie czułbym to samo.

– Tego właśnie pragnął Hannibal już od czasu starcia nad Jeziorem

Trazymeńskim – stwierdził, ignorując łaskotanie niepewności wzdłuż

kręgosłupa. – Jego armia czekała na nas przez ostatnie dwa miesiące.

Właśnie dlatego przeniósł swój obóz z Kann na tę stronę rzeki Aufidius

i stanął w szyku do bitwy. Rezygnacja z walki miała pokazać, że nie

zatańczymy tak, jakby sobie życzył.

– Może masz i rację. Jutro jednak wszystko może potoczyć się inaczej,

gdy dowodzić będzie Warron.

Zasada, zgodnie z którą konsulowie dowodzili armią naprzemiennie

przez kolejne dni, była tak stara, jak sam Rzym, ale gdy wodzowie tak

bardzo różnią się w swojej ocenie właściwej strategii, jak obecni, należało

liczyć się z problemami. Kwintus zastanawiał się, czy w przypadku tej

kampanii będzie to miało znaczenie.

– Faktycznie Warron wydaje się bardziej popędliwy niż Paullus –

przyznał.

– Udowodnił to podczas starcia z wrogą kawalerią i piechotą, gdy

maszerowaliśmy na południe – zauważył Urceusz. – Warron zarządził

odwrót tylko dlatego, że zaczynało się już ściemniać. Nie sądzę, żeby

Paullus zdecydował się w ogóle na konfrontację.


Kwintus uśmiechnął się na wspomnienie zasadzki. Toczyli zażartą

walkę. Chociaż żadna ze stron nie zyskała przewagi, po bitwie żołnierze

z manipułów Coraksa i Pullo poczuli prawdziwą żądzę zwycięstwa. Morale

armii sięgnęło zenitu.

– Paullus jest tylko trochę bardziej ostrożny od Warrona, to wszystko.

Po tym, co wydarzyło się nad Trebią i Jeziorem Trazymeńskim, sądzę, że

nie ma w tym nic złego. Słyszałem, że zapasy Hannibala wyczerpią się za

kilka dni. Jeśli nie staniemy do bitwy, będzie musiał rozbić obóz, co może

nam dać okazję do ataku. Paullus prawdopodobnie tylko na to czeka.

– Ale nie ma powodów, żeby dłużej czekać! Nasza armia jest prawie

dwukrotnie większa! Ponad pięćdziesiąt tysięcy legionistów nie będzie

miało problemów z pokonaniem wroga, mój przyjacielu. Nasi ludzie

przedarli się przez linie wroga nad Trebią i Jeziorem Trazymeńskim,

pamiętasz? Jeśli żadnemu z naszych konsulów nie strzeli nic głupiego do

głowy, po prostu rozbijemy tych guggasów, gdy tylko dojdzie do walki.

Kwintus trochę się rozluźnił. Nie można było nie zgodzić się

z Urceuszem. Wszyscy zresztą zapatrywali się na tę kwestię podobnie. Jak

powiedział mu Calatinusz, armia konsulów może składać się z mniejszej

liczby jazdy niż kartagińska, ale oddziały kawalerii miały tylko jedno proste

zadanie: powstrzymywać wroga do czasu, gdy ciężkozbrojna piechota

wybije wielką dziurę w głównej linii obrony Hannibala. Gdy do tego

dojdzie, to, co będzie się działo na skrzydłach, przestanie mieć właściwie

znaczenie. Calatinusz zażartował:

– Będziemy mogli rozsiąść się wygodnie na tyłkach i patrzeć, jak

pocicie się w słońcu.

Łatwo było sobie wyobrazić, jak legioniści rozbijają piechotę

kartagińską na miazgę. Nawet gdyby na tym etapie jazda Hannibala


zdobyła przewagę w starciu z jazdą rzymską, mogliby tylko nękać

legionistów.

– Sięgniemy po zwycięstwo! – zawołał, czując kiełkującą w nim

pewność siebie.

– Sięgniemy po zwycięstwo – powtórzył za nim Urceusz. – Może już

jutro.

Hanno bolały wszystkie mięśnie, gdy podążał za posłańcem do namiotu

Hannibala. Chociaż do bitwy nie doszło, większość dnia zajęło oddziałom

opuszczanie w odpowiednim ładzie i porządku własnego obozu, a potem

formowanie szyku bitewnego naprzeciwko rzymskiego obozu. Czekali

i czekali, ale Rzymianie ani myśleli wyjść w pole, co oznaczało, że drugie

tyle czasu potrzebne im było na powrót na noc do swoich namiotów. Pytał

posłańca, jednego ze scutarii Hannibala, o powód wezwania, ale

mężczyzna twierdził, że nic nie wie. Jego zmęczenie natychmiast zniknęło,

gdy zbliżyli się do wielkiego pawilonu Hannibala, ustawionego w centrum

obozu – spowodował to widok sporego tłumu, na który składało się może

trzydziestu pięciu dowódców wszystkich chyba oddziałów armii. Byli tu

numidyjscy oficerowie, wodzowie galijscy, dowódcy oddziałów balearskich

procarzy i iberyjskiej piechoty. Podekscytowany Hanno rozpoznał również

brata Hannibala, Mago, i dowódców kawalerii, Maharbala i Hasdrubala. Na

naradę zaproszono także Bostara, Sapho i ich ojca wraz z innymi

dowódcami falang.

Bogowie! Chyba nie jestem ostatni? Hanno poczerwieniał ze wstydu,

gdy zbliżyli się do grupy oficerów. Szybko jednak jego humor poprawił się,

gdy Hannibal, ubrany w prostą fioletową tunikę, zauważył go w tłumie.

– Witaj, synu Malchusa. Panowie? To między innymi dzięki temu tu

młodzieńcowi nasza armia ma co jeść.

Te słowa zostały przyjęte pełnymi aprobaty szeptami.


Hanno uśmiechał się tylko głupio, równie zakłopotany, co zachwycony

wyrazami publicznego uznania. Kiedy zobaczył porozumiewawcze

mrugnięcie Sapho, nieświadomie odpowiedział mu tym samym.

– Przejdźmy jednak do konkretów – oznajmił po chwili Hannibal,

wskazując stół, na którym ułożono stosiki czarnych i białych kamieni. –

Rzymianie nie przyjęli dziś bitwy.

– To pech, panie! – zawołał Sapho.

– Racja! Do ciężkiej cholery – dodał wódz plemienny, dowodzący

posiłkami galijskimi. – Moi ludzie ciągle jeszcze narzekają!

Wybuchnęli śmiechem.

Hannibal również się uśmiechnął.

– Nie bójcie się, wkrótce czeka nas bitwa. Może nawet jutro. –

W mgnieniu oka atmosfera się zagęściła. Na twarzach mężczyzn pojawiło

się napięcie. – Większość z nas przebywała dziś w pobliżu rzymskiego

obozu. Ale nie wszyscy. Zamar – wskazał Numidyjczyka – wraz z grupą

swoich najlepszych ludzi obserwowali działania wroga ze szczytu wzgórza

w pobliżu Kann. Czy chcielibyście usłyszeć, co tam zobaczyli?

– Tak, panie – rozległ się chór głośnych pomruków.

– Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to nic takiego. Ot,

grupka rzymskich oficerów po drugiej stronie rzeki. Zamar obserwował ich

jednak wystarczająco długo, aby zorientować się, że Rzymianie sprawdzają

teren. – Pozwolił, aby pojęli znaczenie jego słów.

– Myślisz, panie, że konsul, który ma dowodzić jutro, zamierza

wyprowadzić tam legiony? – przerwał ciszę poważnym głosem Malchus.

– Tak sądzę. Podejdźcie bliżej i zapoznajcie się z planem, który

wykonamy jutro, jeśli okaże się, że mam rację. – Hannibal postukał w blat

stołu i uśmiechnął się, w jego czarnej brodzie można było zobaczyć błysk

zębów. Oficerowie otoczyli szybko stół. Hanno nie odważył się stanąć
z przodu, ale dzięki swojemu wzrostowi miał dobry widok ponad

ramieniem ojca. – To są wzgórza, a wśród nich Kanny. – Palce Hannibala

prześlizgnęły się po linii dużych kamyków, po czym przeskoczyły na cienki

pasek skóry, który leżał mniej więcej równolegle do kamieni. – A to jest

rzeka Aufidius. – Podniósł wzrok. – Na razie wszystko jasne?

– Tak, panie. – Szybkimi ruchami Hannibal ułożył wielki prostokąt

z czarnych kamieni podzielonych z grubsza na trzy skupiska. Dłuższe boki

tej figury biegły równolegle do linii kamyków wyobrażających wzgórza po

przeciwnej stronie rzeki. – Trzy linie legionów. – Po obu stronach

„legionów” sypnął po garści mniejszych, ciemnych kamyków. –

Nieprzyjacielska kawaleria. – A na końcu przed prostokątem rozsypał

nieregularnym wachlarzem najmniejsze kamienie. – Rzymscy

harcownicy. – Pozwolił, aby znów zapanowała cisza, a oficerom dał czas,

by przyjrzeli się układowi sił wroga. Odezwał się ponownie dopiero po

dłuższej chwili: – Jeśli Rzymianie podejmą walkę na tym terenie, będą

musieli ustawić się właśnie tak. Z wąskim czołem i w znacznie głębszym

niż zwykle szyku. Nie bez powodu. Połowa ich ludzi to nowi rekruci. Jeśli

ustawią się do bitwy w taki sposób, zagwarantują sobie, że ci

niedoświadczeni legioniści utrzymają pozycję i nie spanikują. Wzgórza

i rzeka ograniczają obszar działania jazdy, która, jak zwykle, stanowi

o naszej przewadze i zapewne rozstrzygnie starcie oddziałów mobilnych na

swoją korzyść. – Dłonie Hannibala znów zaczęły taniec, ustawiając białe

kamienie naprzeciwko czarnych. Hanno patrzył, ale nie do końca wiedział,

co powinien zrozumieć z tego pokazu. Spojrzał na twarze oficerów i zyskał

pewność, że nie jest w swojej niewiedzy osamotniony.

– Ha! – Hannibal roześmiał się jak dziecko. – Czy któryś z was może

już domyślił się, jaki jest mój plan?


– To nasza jazda – odezwał się jako pierwszy Hasdrubal, na którego

usta wypełzł lekki uśmiech, wskazując na linie kamieni po obu stronach

trudnej do zdefiniowania figury w środku formacji.

– Patrzcie na tego mądralę! – Hannibal szturchnął go poufale. – Masz

oczywiście rację. Chcę, żebyś zajął pozycję na lewej flance, w pobliżu

rzeki, dowodząc całą jazdą iberyjską i galijską. Maharbalu, ty staniesz na

prawym skrzydle z Numidyjczykami. Kiedy rozpocznie się bitwa, obydwaj

powinniście ruszyć naprzód. Hasdrubalu, twoim zadaniem jest rozbicie

jazdy rzymskiej, w której służą obywatele. Maharbalu, ty uderzysz na

kawalerię sojuszniczą, ale staraj się trzymać na dystans. Atakuj i odskakuj.

Hasdrubalu, powinieneś trzymać swoich ludzi krótko. Gdy tylko

przegonicie przeciwników, zawrócisz i przyjdziesz z pomocą Maharbalowi.

– Tak jest, panie.

– To, co tu widzicie, przypomina trochę dom leżący na boku, prawda? –

Hannibal przebiegł palcami po kamieniach leżących między drobnymi

kamykami przedstawiającymi skrzydła armii kartagińskiej. – Dwie ściany

i lekko kopulasty dach. I bębniący o niego deszcz.

– Panie, nie męcz nas już dłużej, proszę – odezwał się Malchus. Pełen

emfazy pomruk Hanno podjęło po chwili wielu innych oficerów. Jaką

niespodziankę przygotuje tym razem geniusz pola bitwy?

– Dobrze. Te krople deszczu to oddziały harcowników, stąd ów

pochylony dom to centrum formacji składające się z Galów i Iberów,

którymi dowodzić będziemy wspólnie ja i Mago.

Wywołany z imienia brat Hannibala wyglądał na zadowolonego.

Galijski wódz zaczął jednak narzekać na pozycję swoich ludzi jakby na

przedpolu formacji, pochylił się do przodu i szturchnął kamienie grubym

palcem wskazującym.
– To wielki zaszczyt stanąć w centrum, ramię przy ramieniu z tobą,

panie – tłumaczył, posługując się kiepskim językiem kartagińskim – ale

dlaczego ta linia jest wygięta w ten sposób? Do przodu? To głupie!

Kilku obecnych zerkało z niepokojem na Hannibala, z zaskoczeniem

obserwując poruszonego Gala, który śmiał tak jednoznacznie ocenić

strategię wodza, ale ten tylko się uśmiechnął.

– Pomyśl… – powiedział spokojnie, wskazując czarny kamienny

prostokąt. – Nie można powstrzymać osiemdziesięciu tysięcy legionistów,

nawet jeśli połowa z nich jest niedoświadczona. Nikt nie jest w stanie tego

dokonać. Nie poradzisz sobie nawet ty i wszyscy twoi najlepsi

wojownicy. – Wzrokiem pełnym szacunku omiatał teraz po kolei galijskich

i iberyjskich wodzów. Ci kiwali niechętnie głowami.

– To mamy przyjąć, że Rzymianie będą nas spychać coraz dalej? –

zapytał galijski wódz.

– W rzeczy samej… – Hannibal przesuwał „dach” formacji do

momentu, gdy ten uległ spłaszczeniu, tworząc linię prostą. – Będziecie

ustępować pola. Aż do tego momentu. Naturalnie Rzymianie nie zatrzymają

się na tym etapie. – Przesuwał białe kamienie tak długo, aż te wygięły się

w łuk, tym razem skierowany do zewnątrz. Potem delikatnie stuknął kilka

z nich tak, że wygięty łuk zamienił się w linię przerywaną. – W kilku

miejscach może nawet dojść do wyłomów.

Galowie i Iberowie spoglądali na siebie niezbyt szczęśliwym wzrokiem,

ale żaden z nich nie zaprotestował.

O co tu chodzi? – zastanawiał się Hanno, przestępując niespokojnie

z nogi na nogę.

Złapał spojrzenie stojącego obok ojca.

– Zaufaj Hannibalowi… – szepnął. – On wie, co robi.


Mam taką nadzieję. Wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuszczał

powietrze. Hannibal zawsze miał plan.

– I wtedy nadejdzie wasza wielka chwila.

Hannibal spojrzał prosto w oczy Hanno i przeniósł wzrok na

pozostałych dowódców falang.

Podobnie jak większa część piechoty, Kwintus też przywykł do spania

na kocach pod gołym niebem. Wysoka temperatura w ciągu kilku ostatnich

tygodni spowodowała, że w ośmioosobowych namiotach po prostu nie dało

się spać. Jednak nawet pod gwiazdami sen przychodził z trudem. Ludzie

często zasypiali dopiero późną nocą.

Mimo wielkiego zmęczenia mijającym dniem, który był jednym

z najgorętszych od początku lata, Kwintus długo przewracał się z boku na

bok, doczekawszy nie tylko drugiej, ale i trzeciej zmiany wart. Obudzony

przez trąby, które rozbrzmiały, zanim wstało słońce, ubierał się w niezbyt

dobrym humorze.

– Wygląda na to, że Warron się zdecydował – mruknął do Urceusza.

Jego towarzysz o wielkich uszach uniósł się na posłaniu, zawzięcie

pocierając oczy.

– Chyba masz rację. Niech bogowie będą z nami.

Kwintus nie był osamotniony w swoim osądzie, bo wokół rozległy się

podobne pomruki. Niejeden towarzysz sięgnął dłonią po szczęśliwy amulet

zawieszony na szyi.

– Dzisiaj nie zamierzam pozwolić, aby język wysechł mi na wiór. –

Urceusz kopnął dwa pękate bukłaki z wodą.

– Ja też… – Kwintus wykonał taki sam gest. Coraks kazał wszystkim

ludziom ze swojego manipułu przygotować dwa razy większe zapasy wody.

Wszyscy jak jeden mąż zastosowali się do tego polecenia. Śmierć


z wycieńczenia spowodowanego brakiem wody byłaby chyba najgłupszą

z możliwych.

– Wstawać! Zbierać się, czerwie! – Centurion już przechadzał się

wzdłuż linii namiotów w pełnym oporządzeniu. Jego laska z winorośli

spadała na każdego, kto nie zdążył jeszcze stanąć na nogi. Kwintus szybko

wyprostował się jak struna, podobnie jak Urceusz. – Dziś jest wielki dzień,

chłopcy, dziś jest ten dzień! Wyszczajcie się, odwiedźcie latrynę, jeśli tego

potrzebujecie. Załatwcie się, nawet gdy nie czujecie potrzeby, bo zakładam,

że później nie będziecie mieli takiej możliwości. – Przechodzący obok

Coraks uśmiechnął się, widząc lekko nerwowe reakcje. – Nie chcę słyszeć

o luźnych gwoździach w podeszwach sandałów, więc zbadajcie obuwie,

zanim je założycie. Sprawdźcie broń i ekwipunek! Dopasujcie elementy

zbroi tak, żeby było wam wygodnie. Pas musi pomóc wam dźwigać ciężar

kolczugi, jeśli takową macie. Przejdźcie się trochę, aby mieć pewność, że

nic nie ogranicza wam swobody ruchu. Niech każdemu towarzysz sprawdzi

mocowania i wszystkie paski: te na caligae, trzymające napierśnik, hełm,

czy te na tarczy. Sprawdźcie, czy miecze łatwo wychodzą z pochew, czy na

drzewcach oszczepów nie ma żadnych drzazg. Jeśli czujecie taką potrzebę,

złóżcie ofiary bogom. Nie zapomnijcie zadbać o napełnienie bukłaków.

Dopiero wtedy spakujcie bochenek chleba i kawałek sera, jeśli któryś z was

ma szczęście i może sobie na niego pozwolić. To może być długi dzień,

a kęs jedzenia, gdy żołądek przysycha z głodu do kręgosłupa, może dać

energię, której będziecie potrzebować.

Coraks minął ich i poszedł dalej, regularnie powtarzając te same

podpowiedzi, rzucając szorstkie słowa zachęty, a czasami rozdając razy

swoją trzcinką.

Kwintus przez chwilę przyglądał mu się z podziwem, ale po paru

uderzeniach serca zajął się własnym ekwipunkiem. Przez jakiś czas


przynajmniej nie będzie rozmyślał o tym, co przyniesie dzień. Wszyscy byli

zbyt zajęci przygotowaniami, a potem formowaniem kolumny. Przez

prześwity między namiotami widział, że legioniści z innych manipułów

robili to samo. Żałował, że nie ma skrzydeł i nie może rzucić okiem na

rozległy obóz z perspektywy ptaka. Cóż to musiał być za widok! Dziesiątki

tysięcy żołnierzy opuszczających namioty i gromadzących się na głównych

alejach obozu, a potem na otwartym terenie poza linią fortyfikacji.

Prowadzeni przez chorążych z proporcami i grupę sygnalistów, wyleją się

przez wszystkie cztery bramy, aby stworzyć kolumny i wymaszerować na

pole bitwy.

Gdy zajęli swoją pozycję w kolumnie marszowej, niebo na wschodzie

zaczęło się rozjaśniać. Nad nimi wznosiły się wielkie tumany kurzu,

pokrywając wszystkich cienką warstewką matowego brązu, przez co

niektórzy zaczęli kaszleć i przeklinać. Temperatura ciągle rosła. Promienie

słońca nadgryzały żołnierzy, rozgrzewając ciała ukryte pod ciężkimi

elementami zbroi. Kwintus pocił się mocno, mimo że właściwie od

dłuższego czasu stał w tym samym miejscu. Kiedy oficerowie przekazali

rozkaz wymarszu wydany przez trybuna, odetchnął z ulgą. Każdy, nawet

najsłabszy, powiew powietrza na twarzy był pożądany.

– Możemy dziękować bogom, że znajdujemy się względnie blisko czoła

formacji. – Urceusz wskazał kciukiem tyły legionu. – Żal mi tych biednych

drani, którzy będą musieli wdychać pył za nami, dokądkolwiek byśmy nie

szli.

– Kawaleria ma chyba najlepiej – stwierdził Kwintus, rozglądając się po

przesuwających się obok nich jeźdźcach w poszukiwaniu znajomej sylwetki

Calatinusza. – Nie wzbijają nawet połowy tego kurzu, który unosi się nad

piechotą.
– Mają też łatwiejsze zadanie – burknął jeden z mężczyzn

w kolumnie. – Pieprzone ładne chłopaczki…

Urceusz prychnął rozbawiony.

– Będą sobie siedzieli w siodłach nad nami, wachlując się przez

większość czasu, podczas gdy my zajmiemy się karczowaniem tych

guggasów.

Kwintus musiał powstrzymać się przed instynktowną reakcją: wzięciem

jazdy w obronę, wszak byli to towarzysze, z którymi wcześniej walczył

ramię w ramię. Chociaż nie chciał tego przyznać, miał świadomość, że

piechociarze mieli dużo racji. Rzymska jazda nie radziła sobie za dobrze

w starciach przeciwko Hannibalowi.

– Nie sądzę, żeby mieli aż tak łatwo. – Pomyślał o swoim ojcu oraz

Calatinuszu i poprosił Marsa, boga wojny, aby ochronił ich obu. – Ale nie

mam wątpliwości, że my będziemy mieli jeszcze trudniej. – Skrzywił się

i szybko zmówił modlitwę za siebie i wszystkich towarzyszy broni.

Z wyjątkiem Macerio. Niech będzie przeklęty! Zdradziecki blondyn

zajmował pozycję w drugim szeregu za nim, kilka kroków w lewo,

a Kwintus błagał bogów, aby Macerio w żadnym wypadku nie znalazł się

za jego plecami. W chaosie walki nikt nie zauważyłby szybkiego,

niespodziewanego ciosu od tyłu.

Taka śmierć wydała mu się najgorszym sposobem dokonania żywota,

gorszym od śmierci z pragnienia czy zadanej ostrzem kartagińskiego

miecza.

Kwintus wiedział też, że niedające się kontrolować nieludzkie zmagania

podczas bitwy mogą sprawić, że niespodzianie sam znajdzie się za Macerio.

Wolałby zmierzyć się z blondynem twarzą w twarz, ale nie pozwoli, aby

Rutilus długo pozostawał niepomszczony. Jeśli nadarzy się okazja

wyrównania rachunków, skorzysta z niej.


– Na Hades! Dlaczego stajemy tak wąsko – zastanawiał się głośno

Kwintus, który znajdował się teraz w siódmej linii razem z Urceuszem,

Sewerusem i trzema innymi towarzyszami z namiotu. – Manipuł

rozstawiony na szerokości sześciu ludzi? To nie ma sensu. Przy takim

ustawieniu niewielu z nas będzie miało okazję skrzyżowania mieczy

z wrogiem.

Urceusz wzruszył szerokimi ramionami.

– Dzięki temu, gdy zajdzie słońce, mamy większe szanse wyjść z tego

cało – powiedział szeptem.

Coraks, stojący w pierwszym szeregu, wydawał się mieć jakiś

nieprzeciętny zmysł słuchu. Odwrócił głowę i zawołał:

– Kto tam marudzi? – Kwintus przygryzł wargę i znieruchomiał,

wpatrując się w tył hełmu żołnierza przed nim. – Tworzymy szyk zgodnie

z rozkazami, wy nędzne szumowiny! Czy to jasne?

– Tak jest! Panie! – krzyknęli zgodnym chórem.

Po chwili Coraks dopowiedział spokojniejszym głosem.

– Wiem, że to cholernie nieprzyjemne. Stać tu, czekając na ruch do

przodu. Wiem, że jest gorąco, że ten pył wciska się do oczu, włazi do ust,

a nawet… w dupę. Chcielibyście, żeby już było po wszystkim. Warron wie,

w co się pakuje. Podobnie jak Paullus i Serwiliusz. Trybunowie wykonują

ich rozkazy, rozumiecie? Będziemy walczyć tu, bo tu mamy zabezpieczone

flanki.

Kwintus spojrzał w lewo. Przez wirujący pył widział linię niskich

wzgórz i mury Kann, gdzie jeszcze kilka dni wcześniej znajdował się obóz

Hannibala. Gdzieś u podnóża tych zboczy skrzydło zabezpieczał sam

Warron ze sprzymierzoną jazdą. Po prawej ręce mieli zaś rzekę Aufidius,

przez którą przeprawili się, aby dotrzeć do tego miejsca. Tam z kolei

znajdował się ojciec i Calatinusz pod dowództwem Paullusa. Modlił się,


żeby walczyli dzielnie i żyli wystarczająco długo, aby doczekać

zwycięstwa. Coraks coś jeszcze wyjaśniał, gdy Kwintus znów skupił wzrok

na dowódcy manipułu.

– Ruszamy, gdy dostaniemy rozkazy Serwiliusza. Ani chwili

wcześniej! – wrzasnął centurion. – Nie każdy żołnierz, który bierze dziś

udział w bitwie, jest tak dobrze wyszkolony, jak wy. Cztery legiony, które

dopiero co do nas dołączyły, składają się głównie z żółtodziobów, którzy

jeszcze się nie golili, nie mówiąc już o walce z Kartagińczykami.

Formowanie ich w wąski i głęboki szyk wymaga czasu, a my stoimy tak,

jak stoimy, ponieważ ich oficerom łatwiej jest dzięki temu utrzymać

formację w ruchu. A na wypadek gdyby to jeszcze nie dotarło do waszych

małych móżdżków, utrzymanie formacji jest dziś najważniejsze! Musimy

uderzyć w te kartagińskie dziwki tak mocno, żeby nie zdążyły

oprzytomnieć. Dwadzieścia cztery szeregi powinny wystarczyć! Co wy na

to?

Wszyscy wokół zaryczeli gromko, wyrażając w ten sposób swoje

poparcie.

Coraks odwrócił się. Wydawał się usatysfakcjonowany. Kwintus

odetchnął z ulgą, chociaż centurion nie zorientował się, że to właśnie on

dzielił się swoimi wątpliwościami.

– My przynajmniej będziemy mogli oddać rzut oszczepem. A ludzie

trzy szeregi za nami nie będą mieli nawet takiej możliwości – mruknął do

Urceusza. – Możemy nie zdążyć dobyć mieczy, jeśli Kartagińczycy szybko

pójdą w rozsypkę.

– Nie bądź tego taki pewien – usłyszał pełną powagi odpowiedź. –

Żarna wojny są nieubłagane, gdy już zaczynają się obracać. Równie dobrze

może się okazać, że dziś zginie dość ludzi, abyśmy i my mieli okazję

przelać krew wroga.


Stwierdzenie to było wypowiedziane tak ponurym głosem, że Urceusz

zdołał nieco osłabić entuzjazm Kwintusa. No ale przecież właśnie tu chciał

być! Chciał zostać legionistą. I to mu się udało. To był świat tak inny od

tego, który znał jako ekwita, a jego umiejętności były teraz tak bardzo inne

od tych, których wyuczył się jako veles. Nie będzie już mógł spiąć swojego

konia, zawrócić go i uciec przed wrogiem, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie

będzie już też żadnego szaleńczego pieszego ataku na kartagińską linię,

żadnej wymiany ciosów za pomocą włóczni z harcownikami

z nieprzyjacielskiej formacji i możliwości wycofania się za własne linie,

gdzie można poczuć się w miarę bezpiecznie. Teraz będzie maszerował

ściśnięty w gęstej formacji z tysiącami swoich towarzyszy, kierując się

prosto na ludzi Hannibala. I to się stanie dziś rano. Paręset kroków przed

nimi nieprzyjacielska armia formowała szyk. Kwintus słyszał już wcześniej

galijskie aerofony. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp.

Booooooooo. Zdecydowanie nie podobało mu się to, że słyszy je ponownie.

Tak jak nad Jeziorem Trazymeńskim, ten dźwięk był obietnicą rozlewu

krwi, pełnego przemocy, krwawego starcia. I tym razem nie będzie

ucieczki, żadnej możliwości wycofania się do bezpiecznego obozu. Ta

największa z dotychczasowych bitew miała się rozpocząć na zamkniętym

terenie, między wzgórzami i rzeką. Ta strona, która złamie przeciwnika

jako pierwsza, wygra bitwę. Nie miał co do tego wątpliwości. Walka będzie

ciężka aż do końca. Polegnie mnóstwo ludzi po obu stronach. Brama

prowadząca do podziemi już została otwarta w oczekiwaniu na pierwszych

gości.

Kwintus z trudem przełknął ślinę, starając się zignorować chęć

opróżnienia pęcherza. Jak to możliwe, że znów jest pełny? – pomyślał.

Zanim wymaszerowali z obozu, pozbył się ostatniej kropli moczu. Chwilę

później, zaskoczony, ale i uspokojony, patrzył, jak Urceusz opiera swoją


tarczę o biodro, aby móc uwolnić się od bielizny. Szybko wykonał taki sam

manewr. Nie czekali za długo, by zobaczyć, że kolejni towarzysze zaczęli

ich naśladować.

– Nie sikaj na moje nogi! – wykrzyknął któryś legionista z czołowego

szeregu. Fala nerwowego, lecz wyzwalającego śmiechu przelała się przez

manipuł.

Nie tylko ja jestem przerażony – ta myśl działała dziwnie uspokajająco

na Kwintusa. Macerio też nie wyglądał na zbyt szczęśliwego, co go

niezmiernie ucieszyło.

Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Booooooooo.

Nawet z tak dużej odległości nieziemski dźwięk galijskich rogów mógł

konkurować z rzymskimi trąbami i okrzykami oficerów.

– Pieprzone dzikusy! To ryki godowe Galów! Czy ktoś widział

w pobliżu jakieś parszywie skundlone galijskie kobiety, chłopcy? – Coraks

zorientował się, że jego ludzie tracą rezon. Złamał szereg i stanął przed

legionistami, aby lepiej ich widzieć. Wołał do nich, przyciskając dłoń do

ust. – Większość galijskich kobiet ma brody dłuższe niż sam Herkules.

Wiem, co mówię, bo sam je widziałem! Są szerokie w biodrach do tego

stopnia, że przypominają mleczne krowy. Jeśli zobaczycie którąś z nich,

trzymajcie się na odległość oszczepu, bo inaczej zarazicie się tak wredną

ospą, że będzie się trzymać waszego tyłka przez miesiąc.

Nastroje żołnierzy uległy wyraźnej poprawie. Mężczyźni mrugali do

siebie porozumiewawczo i szczerzyli się głupio.

– Myśl o nieuniknionej walce działa na pęcherz jak mało co. Zdarza się

też i mnie – odezwał się znów Coraks. – Niektórzy z was mogą też czuć

parcie. Nie krępujcie się. Radzę wam załatwić to, póki jest możliwość.

Lepszy śmiech towarzyszy teraz niż pobrudzenie sobie nóg akurat wtedy,

gdy jakiś gugga będzie chciał was zabić. Jeśli macie ochotę wymiotować,
też zróbcie to teraz. Opróżnijcie jelita i żołądek teraz, a nie wtedy, gdy

może oznaczać to waszą śmierć.

Zapadła ciężka cisza. Kilku żołnierzy popatrzyło na towarzyszy

w zakłopotaniu. Po chwili rozległo się kilka stłumionych śmiechów.

– Mówię śmiertelnie poważnie, chłopcy! – ryknął Coraks. – Jeśli wasze

organizmy muszą się czegoś pozbyć, zróbcie to teraz! Jeżeli tego nie

zrobicie, później będziecie żałować.

Kwintus cieszył się, że skorzystał wcześniej z latryny. Spojrzał na

Urceusza, który uśmiechnął się cierpko.

– Nie obawiaj się, zrobiłem swoje, zanim opuściliśmy obóz.

Jeden z towarzyszy z tego samego namiotu nie miał jednak tyle

szczęścia. Od razu spadła na niego lawina niewybrednych komentarzy

i skarg na psucie powietrza. Mężczyzna poczerwieniał, przykucnął tam,

gdzie stał, i się załatwił. Szemranie i obelgi słychać było nad tymi

częściami manipułu, gdzie żołnierze posłuchali rad centuriona.

Coraks odczekał, z rękami opartymi na biodrach, aż szeregi znów się

uspokoją.

– Wszyscy już?

– Tak, panie – rozległo się kilka stłumionych głosów.

– W porządku. Uwierzcie mi, że poczujecie się lepiej, gdy pozbędziecie

się tego ciężaru. – Jego komentarz znów wywołał wybuch nerwowego

śmiechu. Po chwili dodał: – Napijcie się. Ale tylko łyk lub dwa. Resztę

wody zachowajcie na później.

Bukłaki z wodą poszły w ruch. Kwintus miał wielką ochotę wypić

więcej, ale zrobił tak, jak kazał centurion. Wciąż miał nerwy napięte jak

postronki. Zwymiotowanie było ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili by sobie

życzył.
– Jak wam się podoba smród waszych odchodów, chłopcy? – Coraks

nie pozwalał o sobie zapomnieć.

– Kurewsko okropny, panie! – Ktoś nie przebierał w słowach.

– To właśnie chciałem usłyszeć! – Coraks wyszczerzył zęby w grymasie

zadowolenia. – Dzięki temu nie pośniecie mi tu, czekając, aż się zacznie.

Może wysmarujcie tym groty pila. Nic szybciej nie spowoduje, że rany

zaczną ropieć, jak warstwa waszego gówna lub wymiocin. Pomyślcie

o tym, co się stanie, gdy zatopicie oszczepy w ciałach śmierdzących

Galów! – Legionistom spodobała się ta podpowiedź. Linie lekko

zafalowały, gdy mężczyźni skorzystali z sugestii Coraksa. – Niedługo

dostaniemy rozkaz ruszenia na wroga. – Centurion wyciągnął ręce,

wskazując lewą i prawą flankę. – Welici są gotowi. Kawaleria na

pozycjach. Większa część naszych sił z pierwszego rzutu znajduje się na

miejscu. Principes i triarii są tuż za nami. Velites zaczną zabawę, ale harce

nie potrwają długo. Szybko nadejdzie nasza chwila chwały! Będziemy

mieli okazje odwdzięczyć się za to, co wydarzyło się nad Trebią i nad

Jeziorem Trazymeńskim. Chcę, żeby ziemia spłynęła galijską krwią! Krwią

guggasów! Krwią wszystkich tych skurwysynów, którzy podążają za

Hannibalem!

Nad szeregami przetoczył się głośny pomruk, gdy żołnierze jasno

dawali do zrozumienia, co myślą o odpłaceniu się Kartagińczykom

pięknym za nadobne. W powietrzu można było wyczuć nerwowość, ale

morale armii było wysokie. Ludzie czekali na rozpoczęcie walki

zdeterminowani. Na jakiś czas wszyscy zapomnieli o galijskich trąbach.

Niewybredne żarty Coraksa podniosły ludzi na duchu – pomyślał

z podziwem o centurionie Kwintus. Coraks pokazał, że strach nie jest

niczym złym, a przy tym nie pozwolił, aby w szeregach zapanowała panika.

Zrobił to naprawdę umiejętnie.


– Czy jesteście gotowi sprać tyłek Hannibalowi, spuścić mu bęcki,

których nie zapomni do końca życia, chłopcy?! – zawołał.

Kwintus oblizał wargi, złapał za drzewce pilum. Skinął poważnie

Urceuszowi.

– Tak jest! – ryknęli głośno chórem.

Tak samo jak wszyscy legioniści manipułu.

Hanno znów podrapał się w kark, sfrustrowany, spocony i rozdrażniony.

Nie widział harcowników: procarzy z Balearów, libijskich oszczepników

i iberyjskich caetrati, ale powietrze aż drżało od ich okrzyków, pohukiwań

i zawodzeń. Te dźwięki dopełniał szum tysiąca kamieni wystrzelonych

z procy i nieustanny ryk galijskich aerofonów w nieodległych liniach

sojuszniczych jednostek. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-parr.

Zzzeyrrp. Booooooooo. Hanno nie znosił dźwięków wydawanych przez te

instrumenty. Przyprawiały go o ból głowy. Na jego twarzy pojawił się

cierpki uśmieszek. Jeśli sojusznicy Galów mają go dość, to co dopiero

myślą sobie Rzymianie, którym te dźwięki przypominają o klęskach nad

Trebią i Jeziorem Trazymeńskim. Niech drżą te żałosne kundle!

Nadchodzimy! Nie mógł się już doczekać rozpoczęcia walki. Wystawanie

w gorącym słońcu z głową pękającą od zgiełku było torturą. Nie torturą –

poprawił się, dotykając swojej blizny. Jest tylko cholernie gorąco i to tylko

ból głowy. To wszystko. Walczył ze zniecierpliwieniem. Piechota i jazda

jeszcze przez jakiś czas będą stały w znacznej odległości od miejsca, gdzie

dojdzie do pierwszych starć, a on i inne falangi wejdą do boju dopiero po

nich.

Libijczycy zostali podzieleni i ulokowani na skrzydłach armii.

Jednostka Hanno stała w krótkiej, ale głębokiej formacji za lewym krańcem

linii Galów i Iberyjczyków, zwrócona frontem ku rzymskim manipułom.

Stanowiła tylko część długiej linii falangi, liczącej łącznie może z pięć
tysięcy ludzi na jednym skrzydle. Na drugim sytuacja wyglądała podobnie.

Obie te grupy znajdowały się poza zasięgiem wzroku Rzymian, co

oznaczało, że Hanno i jego ludzie nie widzieli też przeciwnika, a to z kolei

sprawiało, że napięcie podczas oczekiwania stało się nie do zniesienia.

Utrzymujemy pozycje, bo taki rozkaz wydał Hannibal. Wykonamy je co do

joty. Zwycięstwo w tej bitwie zależy od naszych działań. Skóra znów zaczęła

go swędzieć. Pociągnął za kirys, chociaż wiedział, że to nie przyniesie mu

ulgi. Już po chwili pancerz znowu opadł na jego pierś.

– Coś nie tak, panie? – usłyszał pytanie Mutta.

– Co? Nic takiego. Na górnej krawędzi napierśnika mam jakiś zadzior.

Powinienem go usunąć wczoraj wieczorem.

– Pod koniec dnia dorobisz się pęcherzy, panie – stwierdził trzeźwo

Mutt.

– Tak, wiem – uciął krótko Hanno.

– Zdejmij to, panie. – Mutt pogrzebał w woreczku zawieszonym na

rzemyku na szyi i z pełnym zadowolenia uśmiechem wyciągnął mały

pilniczek. – Zaraz się tym zajmę.

– Nie mogę – powiedział Hanno, wskazując rzędy ludzi po obu

stronach, szwadrony jazdy, które czekały naprzeciwko, gotowe do

działania. – Coś w tym czasie może się wydarzyć.

– Na razie nic się nie dzieje, panie – oponował cierpliwie Mutt. –

Trzeba to zrobić teraz, póki jeszcze można.

Mutt ma rację. Rzymscy harcownicy dopiero co wyszli w pole.

Normalna walka zacznie się dopiero za kilka godzin, a przed zachodem

słońca będę miał jątrzącą się ranę na piersi. Jeśli przeżyję…

– Dobrze.

Wystąpił z szeregu i położył swoją tarczę na rozpalonej słońcem ziemi.

Potem odłożył hełm i miecz. Mutt przysunął się do niego i rozpiął paski,
które trzymały przód i tył pancerza. Hanno zdjął ciężki metalowy

napierśnik, wzdychając z ukontentowaniem, gdy ciepły podmuch wiatru

uniósł jego spoconą tunikę.

– Bogowie! Ależ przyjemnie! – Przekazał kirys Muttowi, który szybko

przesunął palcem po jego krawędzi, znajdując odstający zadzior.

Natychmiast się nim zajął. Hanno skorzystał z okazji, aby przejść się

wzdłuż szeregów żołnierzy, wymienić z nimi kilka zdań i pożartować.

– Czy my też możemy zdjąć nasze pancerze, panie? – zapytał jeden

z uśmiechniętych Libijczyków.

Falanga zadrżała od śmiechu.

– Żałuję, ale nie możecie. Hannibal pewnie by was zrugał, gdyby to

zobaczył. Wystarczy, że pozwalam wam stać bez hełmów na głowach.

I obawiam się, że żadnych więcej ustępstw nie będzie. – Libijczyk skrzywił

się, udając, że odpowiedź odmowna go ubodła. – Jeśli macie trochę wody

lub coś do zjedzenia, posilcie się – poradził Hanno i ruszył dalej wzdłuż

formacji.

– Wybierasz się na spacerek, bracie? – usłyszał kpiący głos Sapho.

Odwrócił się, zaciskając zęby. Bostar, a także Malchus, który dowodził

całością formacji, znajdowali się po drugiej stronie centrum armii.

Skrzydłem, na którym stały oddziały Hanno, dowodził Cuttinusz. Jego

falanga znajdowała się kilka jednostek dalej po lewej stronie, najbliżej

wroga. Następna była falanga Sapho. Sąsiadowała z Libijczykami Hanno.

Nic dziwnego, że jego brat wykorzystał okazję i postanowił z nim

pogawędzić.

– Mógłbym zapytać o to samo, widząc, że zostawiłeś swoich ludzi.

Sapho zignorował komentarz Hanno.

– Wyglądasz, jakbyś przechadzał się po chomie. Gdzie twój napierśnik?

Miecz?
– To nie twoja sprawa – warknął Hanno.

– Patrzcie, jaki drażliwy! Czyżby upał uderzył ci do głowy?

Hanno zacisnął usta, z trudem powstrzymując się przed wybuchem

i zasypaniem brata stekiem wyzwisk.

– Sapho, podejdź na słowo, jeśli łaska.

Oddalił się od linii swoich ludzi, zmierzając ku oddziałom jazdy. Brat

podążył za nim, unosząc brwi ze zdziwienia.

– Nie zniosę więcej takiej gadki! Czy ci się to podoba, czy nie, czy

jesteś towarzyszem Mago, czy nie jesteś, ty i ja mamy takie same stopnie.

I rozmawiamy o tym nie pierwszy raz. Nie jestem już chłopcem, więc nie

traktuj mnie tak protekcjonalnie. I nie życzę sobie, żebyś robił tak

sarkastyczne uwagi przy moich ludziach.

Sapho milczał przez chwilę.

– W porządku. Przepraszam.

Hanno, zaskoczony i mający dobre powody, aby przyjąć taką reakcję

z podejrzliwością, przyglądał się uważnie twarzy brata, szukając na niej

znaków świadczących o braku szczerości. Nie dostrzegł niczego

niepokojącego.

– Świetnie – powiedział, podając mu rękę. Sapho chwycił ją

i potrząsnął. Hanno nagle poczuł potrzebę wyjaśnienia swojego

zachowania. – Na wewnętrznej krawędzi mojego napierśnika wyczułem

zadzior. Przeszkadzał mi. Mutt zajął się wygładzeniem tego miejsca.

– To dobrze. Takie coś może odwrócić uwagę w trakcie walki. To

byłaby głupia śmierć, prawda? Dać się zabić legioniście, bo musiałeś

podrapać swędzącą skórę?

Roześmiali się, odreagowując napięcie.

– Czy twoi ludzie są gotowi? – spytał Hanno.

– Tak. Zwarci i gotowi. Niecierpliwi, jak ja. Ale warto poczekać.


Hanno uczepił się tej myśli, wypowiedzianej z wielkim przekonaniem

przez Sapho. Pochylił się do jego ucha i zapytał:

– Myślisz, że wygramy?

– Oczywiście!

– To nie jest takie pewne, bracie. Może i wielu Rzymian jest

niedoświadczonych, ale mają przewagę prawie dwa do jednego. Wiem, że

dysponujemy lepszą i liczniejszą jazdą, ale na tym terenie nie ma za dużo

miejsca na manewry. Jeśli legioniści przebiją się przez środek naszej linii,

wtedy to, co zrobimy, może nie mieć żadnego znaczenia.

– Teraz posłuchaj mnie. – Sapho mówił pewnie i, co było nowością,

tonem, w którym nie dawało się wyczuć wyższości. – Idę za Hannibalem

dłużej niż ty. Wydawało się, że Saguntum nie da się zdobyć, a się udało.

Tylko szaleniec mógł pomyśleć, że dziesiątki tysięcy żołnierzy

przemaszerują z Iberii do Galii i przez Alpy do Italii, a Hannibal nas

przeprowadził. Nasza armia była przetrzebiona i zmęczona po

przekroczeniu gór, a mimo to pokonaliśmy Rzymian nad Ticinusem i potem

nad Trebią. Widziałeś też, na co go stać, nad Jeziorem Trazymeńskim. Nasz

wódz jest niezwykle inteligentny, zdeterminowany. I jest świetnym

taktykiem. Moim zdaniem jest po prostu militarnym geniuszem.

– To prawda. Zawsze wie, co robić.

– Nim zapadnie zmierzch, Hannibal sięgnie po zwycięstwo, które

przejdzie do historii i które będzie się wymieniać jednym tchem obok

dokonań Aleksandra Wielkiego. A ty, ojciec, Bostar i ja dotrwamy do końca

tej bitwy, aby odpowiednio uczcić triumf.

Obraz tego, a także wspomnienie odniesionych już zwycięstw sprawiły,

że na twarzy Hanno powoli pojawiał się uśmiech.

– Tak jak zrobiliśmy po bitwie nad Trebią?


– Właśnie. Rzym musi zapłacić za wszystkie krzywdy wyrządzone

Kartaginie. – Sapho uniósł pięść. – Krwią!

– Krwią! – powtórzył za nim Hanno.

Upał był obezwładniający, mimo że słońce nie dotarło jeszcze nawet do

zenitu. Hanno musiał siłą powstrzymywać się od popijania wody z bukłaka,

który już był w połowie pusty. Nie był tak przyzwyczajony do oszczędzania

wody, jak jego ludzie, a przecież widział, że wielu z nich co rusz po nią

sięga. Ile czasu minęło, odkąd Hasdrubal poprowadził szarżę iberyjskiej

i galijskiej jazdy? Hanno nie miał pojęcia, ale nie potrafił się uspokoić,

nerwowo rozglądając się nad głowami żołnierzy i próbując dostrzec to, co

działo się za linią Libijczyków. Ale nawet gdyby nie miał przesłoniętego

widoku, wielkie chmury pyłu wzbijane w powietrze przez końskie kopyta

i tak uniemożliwiłyby mu zorientowanie się, jak radzi sobie sprzymierzona

konnica. Ta świadomość nie powstrzymywała go jednak przed

podejmowaniem kolejnych prób. Przynajmniej coś robił, zabijając w ten

sposób czas, który płynął w tempie ślamazarnego żółwia.

Przeniósł spojrzenie na Mutta, który stał obok niego.

– Co tam się u licha może dziać, jak myślisz?

– A kto to wie, panie? – Jego zastępca wzruszył tylko ramionami.

Frustracja sprawiła, że Hanno miał ochotę potrząsnąć Muttem, chociaż

wiedział, że to nie miałoby sensu.

– Nie przejmujesz się?

– Oczywiście, że się przejmuję, panie. – Mutt spojrzał na niego

poważnie. – Nie mogę jednak pomóc Hasdrubalowi ani harcownikom,

prawda? Chyba że modlitwą. Bogowie wiedzą, ile razy już się modliłem.

Pozostaje nam czekać i nie myśleć o tym. Kiedy nadejdzie nasza kolej,

pokażę ci, panie, jak bardzo mnie to obchodzi.


– Wiem, że tak się stanie. – Hanno poczuł się odrobinę zawstydzony.

Zrobił krok w przód i jeszcze raz spojrzał w stronę miejsca, gdzie zmagali

się jeźdźcy. – Ludzie Hasdrubala na pewno radzą sobie z rzymską jazdą, bo

w przeciwnym razie już byśmy ich zobaczyli.

– To prawda, panie.

– Baalu Hammonie pozwól, żeby przegonili Rzymian z pola walki, tak

jak chciał Hannibal. – Seria radosnych okrzyków i wiwatów dochodząca

z prawej strony sprawiła, że Hanno odwrócił głowę. Dostrzegł procarzy

i oszczepników, którzy wylewali się zza szeregów Galów i Iberów.

Żołnierze Hanno wymieniali się uwagami, linie zafalowały. – Harcownicy

wracają!

– Tak, panie – odezwał się Mutt, okazując jakby większe ożywienie. –

Teraz przyjdzie kolej na piechotę.

Mutt miał rację. Lekkozbrojni harcownicy przesuwali się jeszcze przez

jakiś czas przed ich oczami, pokrzykujący i rozradowani, że nie oddali pola

znacznie większej liczbie rzymskich welitów i przeżyli to starcie, aby móc

teraz o tym opowiadać. Minęło trochę czasu i nic się nie wydarzyło.

Napięcie rosło w miarę wzrostu temperatury powietrza, dochodząc niemal

do wrzenia. Gdy wreszcie rozległ się powtarzany po wielekroć sygnał trąb,

nad szeregami kartagińskich żołnierzy uniosło się coś w rodzaju

zmultiplikowanego westchnienia. Sygnał do ataku. Oczekiwanie dobiegło

końca.

Hanno właściwie poczuł ulgę. Na twarzach niektórych towarzyszy

widział te same emocje.

Tramp. Tramp. Tramp. Odgłos butów ponad osiemdziesięciu tysięcy

legionistów maszerujących w tym samym tempie był niesamowity. Ziemia

pod stopami Hanno drżała. Jego żołądek zwinął się w kłębek ze strachu.

Nigdy nie myślał, że kiedykolwiek usłyszy lub wręcz poczuje taki dźwięk.
Nad Trebią może było podobnie, ale wtedy silny wiatr sprawiał, że nie

zrobił on na nim tak wielkiego wrażenia. Nad Jeziorem Trazymeńskim

Rzymianie nigdy nie mieli możliwości sformowania jednolitej formacji.

Żałował, że nie może znaleźć się w pierwszej linii, aby choć przez chwilę

obserwować atakujących legionistów. Mógłbym popuścić ze strachu –

przeszło mu przez myśl. Pozwolił sobie na odrobinę czarnego humoru, ale

miał świadomość, że taki widok mógł robić niewiarygodne wrażenie.

Równie wspaniałym widokiem byłyby pewnie te masy galijskich

i iberyjskich wojowników, którzy prześcigali się, aby zaimponować swoim

towarzyszom i Hannibalowi. Wspaniały będzie też ten huk, gdy linie zderzą

się ze sobą. Bogowie, jak to się stanie? Hanno wziął głęboki oddech.

Powietrze wypuszczał powoli. Zachowaj spokój. Nadejdzie nasza kolej.

Nadejdzie chwila, w której będziemy mieli okazję zabłysnąć. Hannibal

będzie z nas dumny. Kartagina będzie z nas dumna. A ja zemszczę się za to,

czego doświadczyłem w Victumulae – jeśli nie na Perze, to na każdym

Rzymianinie, który znajdzie się w zasięgu mojego ostrza.

Dwadzieścia tysięcy welitów po mniej więcej godzinie potyczek z ich

kartagińskimi odpowiednikami zostało wezwanych do wycofania się z pola

bitwy. Ludzie przesączali się przez wąskie szczeliny między manipułami,

wykrzykując słowa zachęty do hastati i chwaląc się, ilu wrogów zabili. Na

szczęście nie ponieśli zbyt wielkich strat. Atmosfera podenerwowania

w szeregach ciężkiej piechoty stała się niemal namacalna, podekscytowanie

ludzi rosło, zmieszane z nerwowym oczekiwaniem. Gdzieniegdzie znów

słychać było modlitwy, ktoś próbował przekupić bogów, ktoś oczyszczał

gardło z flegmy. Jacyś żołnierze opróżniali pęcherze, a jeszcze inni

wymiotowali wodą, którą niedawno wypili. Mało kto pozwalał sobie teraz

na dowcipy. Mniej było również uśmiechów. Twarze przyoblekli w powagę.


Rozkaz do ataku zabrzmiał z chwilą, gdy ostatni z welitów wycofał się

za linię ciężkiej piechoty. Podniósł się spontaniczny, potężny ryk. Nikomu

nie trzeba było mówić, by zaczął uderzać pilum o tarczę. Czyniony przez

legionistów hałas przez dłuższy czas wwiercał się w czaszkę. Coraks i inni

oficerowie musieli posługiwać się teraz rękoma, aby przekazywać rozkaz

zamknięcia luk między oddziałami i rozpoczęcia manewru. Od wroga

dzieliła ich jednak spora odległość, więc wkrótce hałas ucichł. Trzeba było

oszczędzać siły na przejście tego odcinka w palącym południowym słońcu.

Ponad dwie godziny spędzone na tak zatłoczonej przestrzeni działały

deprymująco i były niezwykle męczące – jak próba zrelaksowania się

w przepełnionym, przegrzanym caldarium. Temperatura wzrosła do tego

stopnia, że Kwintus wyraźnie czuł gorącą ziemię pod podeszwami

sandałów. Cała jego tunika pociemniała od potu. Filcową wyściółkę hełmu

można było wyżymać. Strużki potu spływały mu po czole i z brwi. Jako że

obie ręce miał zajęte tarczą i oszczepami, zamrugał tylko, żeby strząsnąć

słone krople z rzęs.

– Jak daleko jesteśmy, panie? – Urceusz zwrócił się do Coraksa.

Ten nawet nie odwrócił głowy.

– Według moich obliczeń sześćset kroków. Może dwieście brakuje do

linii guggasów. Jesteście ze mną, chłopcy?

– TAK, PANIE! – ryknęli chrapliwie z całych sił mimo wyschniętych

gardeł.

– Naprzód! – Coraks wskazał pilum wrogie szeregi.

Tramp. Tramp. Tramp. Odgłos osiemdziesięciu tysięcy par stóp

maszerujących żołnierzy wstrząsnął ziemią.

Kwintus wyciągał szyję, aby ponad hełmami towarzyszy zobaczyć pole

bitwy. Tumany kurzu unoszące się nad ziemią wirowały w podmuchach

wiatru, ale linie kartagińskie były teraz wyraźnie widoczne.


– To dziwne.

– Co takiego? – zapytał Urceus, sam z ciekawością zerkając teraz przez

luki w szeregach.

– Środek linii wroga znajduje się bliżej niż boki. Jakby się zakrzywiał

do przodu na kształt odwróconego łuku.

– Brak dyscypliny. Ci cholerni głupcy bliżej centrum przesunęli się do

przodu, bo chcą jak najszybciej wejść do walki – odezwał się lekceważąco

Urceusz.

– Szybko zmienią zdanie… – orzekł Sewerus, śmiejąc się nerwowo.

Urceusz ma pewnie rację. Galowie są znani z niskiej samodyscypliny.

Pokonali kolejne dwadzieścia kroków. Milczeli, oszczędzając siły.

Trzydzieści kroków. Czterdzieści. Potem sześćdziesiąt. Osiemdziesiąt.

Galijskie trąby nie milkły ani na chwilę od czasu utworzenia przez wroga

właściwego szyku.

Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Booooooooo.

Trębacze Galów muszą mieć nieliche płuca – pomyślał ze znużeniem

Kwintus, który bardzo pragnął, aby po prostu zamilkli. Nagle jego wzrok

przyciągnęło raptowne poruszenie w szeregach wroga. Jakby w odpowiedzi

na hipnotyzujący dźwięk trąb dziesiątki wojowników właśnie złamało

szeregi. Pędzili teraz wzdłuż linii towarzyszy z odsłoniętymi piersiami,

machając bronią i zasypując Rzymian stekiem bluzgów. Wyglądało na to,

że kilku z nich było zupełnie nagich. Kwintus nie mógł nie odczuwać

dreszczy strachu. To jacyś szaleńcy! Potrząsnął głową. Bez zbroi są już

właściwie martwi. Pierwsza fala oszczepów pewnie położy trupem

większość z nich. A co do reszty… Cóż, wystarczy, że hastati w pierwszej

linii utrzymają szyk, osłonią się tarczami i będą nieustępliwie dźgać

mieczami, a nie siec.

– Trzymać linię – wyszeptał. – Trzymać linię…


Zdenerwowany Urceusz zacisnął zęby, tak że jego szczęka zrobiła się

kwadratowa, ale jakimś cudem usłyszawszy w tym tumulcie słowa

Kwintusa, zaśmiał się.

– Zrobimy to, na koguta Jowisza! Jest nas zdecydowanie za dużo, żeby

te szczury kanalizacyjne wytrzymały napór.

Kwintus rozciągnął usta w uśmiechu, modląc się, aby dożyli tego

nieuniknionego zwycięstwa. Odwrócił głowę, szukając wzrokiem Macerio

wśród żołnierzy w tylnych szeregach. Blondyn wyglądał na naprawdę

przerażonego. Dobrze. Mam nadzieję, że ten obszczymur zesra się ze

strachu, kiedy się zacznie.

– Sto kroków, chłopcy! – krzyknął Coraks. – Jeśli macie ochotę na łyk

wody, zróbcie to teraz. Popatrzcie na swoich towarzyszy po lewej i prawej

stronie. Pamiętajcie, że walczycie właśnie dla nich.

Kwintus zerknął najpierw na Sewerusa, a potem na Urceusza, spojrzał

każdemu z nich prosto w oczy. To spojrzenie mówiło: „Cokolwiek się

stanie, będę na ciebie uważał”. Serce pęczniało mu z dumy, ponieważ

w oczach swoich przyjaciół widział to samo przesłanie. Nie mógł marzyć

o lepszych towarzyszach broni.

– Przy sześćdziesięciu chcę, abyście zrobili nie lada raban – zawołał

Coraks. – Jasne?

– Tak jest! – odpowiedzieli hastati.

– GŁOŚNIEJ! Ci skurwiele naprzeciwko nas nie przyszli tu dla zabawy.

– TAK JEST! – Tym razem w głosach żołnierzy było więcej

entuzjazmu.

– Dobrze. Siedemdziesiąt pięć kroków.

Kwintus poruszał nieświadomie wargami, licząc każdy krok. Nie musiał

się rozglądać, aby wiedzieć, że wszyscy żołnierze manipułu robią to samo.


Marsie, czuwaj nade mną – modlił się. Daj nam zwycięstwo. Chroń moich

towarzyszy.

Trach! Trach! Trach! Legioniści znów zaczęli robić wielki tumult.

– Sześćdziesiąt kroków, chłopcy!

Kwintus zaczął uderzać żeleźcem pilum o metalową obręcz scutum.

Trach!

Mgnienie oka i oto stu pięćdziesięciu żołnierzy manipułu waliło

w tarcze bez wytchnienia. Podobnie jak dwadzieścia tysięcy innych hastati.

Trach! Trach! Na Kwintusa ten dźwięk działał uspokajająco.

Coraks kazał im poruszać się wolno naprzód. Teraz mogli już rozpoznać

poszczególne twarze swoich wrogów. Galowie z sumiastymi wąsami

i włosami splecionymi w warkoczyki nosili spiczaste żelazne hełmy

podobne do hełmów rzymskich. W większości byli to wielcy mężczyźni,

z gołymi klatkami piersiowymi lub ubrani w kolorowe tuniki, niektórzy

mieli metalową płytę zbroi piersiowej. Uzbrojeni w długie włócznie i proste

miecze, osłaniali się dużymi, malowanymi tarczami z żelaznymi umbami.

Spośród nich wyróżniali się wodzowie poszczególnych plemion dzięki

złotym łańcuchom na szyjach, kolczugom i zdobnym wzorom na tarczach.

Galowie przemieszani byli z Iberami, niższymi, ale w hełmach

z grzebieniami i piórami, ubranymi w kremowe tuniki z czerwoną

lamówką. Ich tarcze były małe i okrągłe lub płaskie i prostokątne. Byli

uzbrojeni w długie, wykonane w całości z żelaza oszczepy oraz miecze,

zarówno zakrzywione, jak i proste.

Każdy z nich wydawał się wykrzykiwać swoją pogardę do Rzymian.

Kwintus poczuł, jak wzbiera w nim gniew.

– Nadchodzimy, dranie!

– Gotujcie się na śmierć! – dodał Urceusz. Otaczający ich towarzysze

wykrzykiwali inne zniewagi.


Wielu nieprzyjacielskich żołnierzy zaczęło rzucać w nich oszczepami,

które tu i ówdzie znaczyły błękitne niebo seriami po trzy lub cztery.

Większość hastati zareagowała drwinami, choć jeden z towarzyszy

z namiotu Kwintusa też rzucił swoje pila. Jeszcze inny legionista,

najwyraźniej niewytrzymujący napięcia, postanowił użyć oszczepu.

– NIE RZUCAĆ, ŚCIERWA! – Coraks zareagował od razu, klnąc, ile

wlezie.

– TRZYMAĆ TEMPO! – ryczeli inni oficerowie.

– Pięćdziesiąt kroków! – liczył ciągle Coraks.

Niewiele ciężkich oszczepów wroga miało wystarczający impet, aby

dolecieć do linii Rzymian, ale to nie powstrzymało żołnierzy kartagińskich

od ich ciskania. Coraz więcej z nich odciągało ręce i wyrzucało

w powietrze śmiercionośne pociski.

Oni też się boją – pomyślał Kwintus. Działanie pomaga zwalczyć

strach. Pokazują towarzyszom, że są gotowi do walki. Czuł wielką ochotę,

aby zrobić to samo. Wszystko było lepsze niż spokojny marsz prosto

w paszczę śmierci.

– Czterdzieści kroków! Stać! Osiem pierwszych szeregów! Celuj.

RZUĆ! – Coraks szarpnął prawe ramię, wskazując czubkiem miecza

szeregi wroga.

Wzdłuż całej rzymskiej formacji powtarzano te same rozkazy.

– RZUUUĆ!

Kwintus nigdy wcześniej nie widział tak wielkiej liczby oszczepów

w powietrzu. Frunęły pełne wdzięku w chmurze liczącej dziesiątki tysięcy

pocisków. To był niezapomniany widok. Gdy Kwintus popatrzył ku niebu,

ujrzał unoszącego się na ciepłych prądach orła. Daleko, nieco z boku.

W normalnych okolicznościach taki znak można było wziąć za szczęśliwy

omen. Jednak w powietrzu krążyło też wiele sępów, czekających cierpliwie


na ucztę, która miała wkrótce nastąpić. Te ptaki stanowiły o wiele mniej

przyjemny widok. Kwintus zamrugał. Po prawej stronie pola bitwy

w powietrze wzbijała się wielka chmura pyłu. Jazda na lewej flance

Hannibala szarżowała na rzymską konnicę. Spojrzał na drugie skrzydło.

Tam również wznosił się kurz. Poczuł mdłości. I wtedy uświadomił sobie,

że w powietrzu krzyżują się setki i tysiące oszczepów, które zostały posłane

w ich kierunku w odpowiedzi na salwę rzymską. To jest to. Serce waliło mu

w piersi. Tak to się zaczyna.

– DRUGIE PILUM! CEL. RZUĆ!

Kwintus odruchowo odprowadził do tyłu prawą rękę i rzucił oszczep,

wkładając w rzut całą siłę. Jako że znajdował się dość daleko od pierwszej

linii, nie było mowy o celowaniu. Po prostu cisnął oszczep tak wysoko, jak

to tylko możliwe, aby zwiększyć prawdopodobieństwo, że spadnie gdzieś

w najgęstszą ciżbę nieprzyjacielskich żołnierzy.

– TARCZE W GÓRĘ!

Oszczepy wroga właśnie opadały na Rzymian. Dwa rzędy przed nim

jakiś hastatus zwalił się na ziemię ze stłumionym odgłosem dławienia.

Z jego karku wystawało żeleźce włóczni. Podobne jęki i okrzyki bólu

dobiegły z lewej strony, z miejsca tuż przed nim i z tyłu. Przykucnął

z tarczą nad głową. Czekał pełen lęku na uderzenie, pocąc się i dysząc.

Zewsząd słychać było odgłosy uderzeń o tarcze. Te dźwięki bardzo

kontrastowały z cichszymi odgłosami oszczepów wbijających się w ciała

i krzykami, które następowały później. Napotkał spojrzenie Urceusza, który

tylko zaciskał zęby. Nikt się nie odezwał. Bo co mogli sobie powiedzieć

w takiej chwili?

– TARCZE W DÓŁ! DOBYĆ MIECZY! – Coraks znajdował się około

dwudziestu kroków przed nimi, ale tumult bitwy był już tak głośny, że jego

rozkazy ledwo do nich docierały. – NAPRZÓD!


Kwintus rozejrzał się wokół. Oficerowie w innych manipułach również

wydawali rozkazy kontynuowania marszu, ale ostrzał oszczepów

spowodował powstanie między jednostkami mniejszych lub większych luk.

Niektóre oddziały wysforowały się teraz na kilka kroków przed linię

manipułu, inni żołnierze znajdowali się dziesięć lub więcej kroków z tyłu.

W tym momencie formacja nie była już ciągłą linią, jak wtedy, gdy

zaczynali przesuwać się w stronę wroga.

Trach! Trach! Trach! Teraz hastati zaczęli uderzać o tarcze mieczami.

Kwintus robił to samo. Wyobrażał sobie, że pokonuje ostatni odcinek

dzielący ich od ściany tarcz. Otaczający go ludzie modlili się, przeklinali,

mruczeli coś pod nosami. Smród ludzkiego moczu stawał się

wszechogarniający, a wraz z nim rósł strach Kwintusa. Nie było już

powrotu. Ze wszystkich stron otaczali go towarzysze. Stanowił tylko

cząstkę nieubłaganie prącej do przodu masy dziesiątek tysięcy żołnierzy.

Musiał sięgnąć głęboko po ostatnie rezerwy odwagi, ścisnął mocno

rękojeść miecza, aż pobielały mu kłykcie. Jowiszu, Największy i Najlepszy,

chroń mnie. Marsie, bogu wojny, osłaniaj mnie swoją tarczą. Modlitwa

pomogła. Trochę.

– DWADZIEŚCIA KROKÓW, CHŁOPCY! – ryknął Coraks. –

PIĘTNAŚCIE. SPOKOJNIE!

Nie będzie rozkazu do biegu nawet na ostatnim etapie – pomyślał

Kwintus. Pewnie dlatego, że wśród nas jest tak wielu nowych rekrutów.

Jeśli zaczną biec, zbyt wielu straci równowagę i zostanie stratowanych.

Czuł ruch w trzewiach na tę myśl. Czternaście kroków. Trzynaście.

Dwanaście. Jedenaście. Odgłos rytmicznych uderzeń cichł, gdyż ludzie

przygotowywali się do walki w zwarciu. Niemniej obie strony nadal

obrzucały się obelgami.


Niewiarygodne, ale w tym momencie trzech galijskich wojowników

zdecydowało się ruszyć do ataku na rzymskie linie. Na własną rękę.

Kwintus obserwował z otwartymi ustami, jak wojownicy, wrzeszcząc

niczym szaleńcy, ruszyli naprzód. Poleciały obelgi. Usłyszał uderzenie

metalu o metal, krzyki, zduszony jęk, a po nim kolejny.

– Co się tam do cholery dzieje? – dopytywał się Urceusz. Był niższy od

Kwintusa, dlatego nie mógł widzieć akcji z przodu.

Dwie postacie oderwały się od rzymskiej linii i pobiegły z powrotem

w stronę Kartagińczyków. Obaj mężczyźni wymachiwali okrwawionymi

mieczami. Przywitał ich potężny ryk pełen triumfu.

– Przelano pierwszą krew – odparł ponuro Kwintus. – Dwóch naszych

ludzi, jeden Gal.

Urceusz splunął z pogardą na ziemię.

– Dajcie mi resztę tych skurczysynów.

Kwintus gotów był zgodzić się z przyjacielem. Jednak zuchwałość

ataku i to, że każdemu z dwóch Galów udało się zabić legionistę, kazało

przypuszczać, iż czeka ich ciężka walka.

Niech bogowie będą z nami.

– NAPRZÓD! – ryknął Coraks.

Z racji swojego położenia w pobliżu „wybrzuszenia” linii wroga

manipuł Coraksa był jednym z pierwszych, które starły się

z Kartagińczykami. Mimo że przeciwnik stał w miejscu, a Rzymianie

poruszali się wolniej niż zwykle, zderzyli się z impetem. Nie mogło być

inaczej – pomyślał Kwintus, podpierając plecy legionisty przed nim swoją

tarczą i czując, jak towarzysz za nim robi to samo. Czoło szyku miało

szerokość ponad tysiąca kroków, co oznaczało, że trochę czasu minęło,

zanim wszyscy legioniści weszli w bezpośredni kontakt z wrogiem, ale po

kilku czy kilkunastu uderzeniach serca wszyscy wymieniali już ciosy


z Kartagińczykami. Trzask. Trach. Trzask. Traaach! Odgłos tysięcy tarcz

uderzających o siebie zmienił się w jeden przeciągły, ogłuszający huk.

Legioniści, tak jak ich szkolono, napierali z całych sił, aby wytrącić

przeciwnika z równowagi.

Krzyki oficerów zachęcających ludzi do większego wysiłku, okrzyki

wojenne Galów. Trąby za plecami, bezustanny ryk galijskich aerofonów.

Okrzyki gniewu, bólu, udręki, które wkrótce zaczęły dominować nad polem

bitwy. Zaczęło się od hastatusa w pierwszym szeregu gdzieś po prawej, ale

szybko dołączył do niego kolejny i następny. Wkrótce te głosy atakowały

uszy Kwintusa zewsząd. Nie słyszał niczego oprócz ludzi wyjących

wniebogłosy, próbujących wykrzyczeć swój sprzeciw dla bezlitosnego

świata przy akompaniamencie wstrząsającej mieszaniny dźwięków

wydawanych przez instrumenty muzyczne i szczęku broni. Usta miał suche

jak ziemia pod ich stopami. Temperatura, która rosła stopniowo od rana,

teraz stała się nie do zniesienia. Kwintus miał wrażenie, że za chwilę

zacznie skwierczeć jak kawałek mięsa na patelni. Jakież szaleństwo

popchnęło go do walki w szeregach piechoty?

– To pieprzona udręka! – wykrzyczał Urceusz wprost do ucha

Kwintusa, próbując przebić się przez tumult. – Co mamy teraz robić?

– Czekamy – odpowiedział głucho. – Gdy zginie wystarczająco wielu

ludzi, nadejdzie nasza kolej.

Urceusz wpatrywał się przez chwilę w niego szeroko otwartymi oczami,

ale potem spuścił wzrok.

Daj mi siłę, wielki Marsie – modlił się Kwintus – bo dziś będę jej

potrzebował.

Przedłużające się walki z wrogiem sprawiły, że rzymska linia

powyginała się na różne strony. W niektórych miejscach Rzymianie zostali

odepchnięci, w innych udało im się zdobyć trochę ziemi. Gdy słońce


sięgnęło zenitu, Kwintus straciłby orientację w terenie, gdyby nie blady

zarys pasma górskiego z boku, które od czasu do czasu wyłaniało się zza

zasłony tumanów pyłu. Bitwa nie wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał. To

był jeden wielki zamęt. Panował chaos. Nie było już równej linii żołnierzy,

którzy przesuwali się w jednym kierunku. Impet starć się zmieniał.

Żołnierze to podejmowali wysiłek przedarcia się przez szeregi wroga, to

znowu oddawali pole. Podczas ponawianych szturmów ludzie odnosili rany

albo ginęli, a potem ci, którzy wyszli ze starcia cało, obrzucali

przeciwników obelgami i wycofywali się, aby zebrać siły. Poszczególne

jednostki traciły ze sobą kontakt. Nie udało się utrzymać jednej linii

formacji, tak jak powinno to wyglądać w karnej armii. Widoczność była

ograniczona do dwudziestu kroków. Grupy żołnierzy miały naturalną

skłonność do zbierania się wokół swoich oficerów lub w pobliżu

wyróżniających się w walce towarzyszy. Kartagińczycy zachowywali się

tak samo, co zmieniło bitwę w kipiącą masę mnóstwa zaciętych, ale jakby

niezależnych starć.

Hastati z manipułu Kwintusa skupili się wokół ostatniego pozostałego

przy życiu centuriona. Pullo poległ w boju już na samym początku starcia,

co oznaczało, że Coraks był teraz jedynym starszym oficerem w oddziale.

W tym chaosie Coraks zdawał im się skałą opierającą się szalejącemu

sztormowi. Kwintus jeszcze nigdy nie dziękował bogom żarliwiej niż teraz

za to, że może służyć pod tak charyzmatycznym, niezwykle odważnym

dowódcą. Na początku legioniści nie ponieśli zbyt dużych strat, ale wraz

z upływem czasu ludzie męczyli się coraz bardziej. I zaczynali popełniać

błędy. A wtedy ginęli albo odnosili ciężkie rany. Ponieważ manipuł po ich

prawej stronie stracił obu centurionów, walczących tam hastati wycięto co

do jednego. Bez Coraksa taki sam los mógł czekać i jego towarzyszy.

Jednak nic takiego się nie stało. Na razie. Kwintus musiał ponadto
nieustannie mieć się na baczności przed Macerio, licząc się z tym, że ten

może próbować wrazić mu miecz w plecy. Na szczęście Urceusz również

rozglądał się uważnie na wszystkie strony. Jak dotąd nie mieli powodów do

niepokoju.

Kilka chwil wcześniej obie strony na chwilę przerwały walkę,

odsuwając się od siebie na bezpieczną odległość. Takie przerwy zdarzały

się regularnie wówczas, gdy zmęczenie dawało o sobie znać i konieczna

była odrobina wytchnienia. Linia Kwintusa została natychmiast wezwana

przez Coraksa jako kolejna, która jeszcze nie brała udziału w walce. Razem

z Sewerusem, Urceuszem i kilkudziesięcioma innymi hastati Kwintus

zbliżył się do centuriona, który krwawił z rany na policzku. Nie miał innych

obrażeń, a w jego oczach gorzał ogień.

– Gotowi wypełnić swój obowiązek, chłopcy?

– Tak jest, panie – odpowiedzieli chórem, zerkając na Kartagińczyków

i dzielący ich pas ziemi z mieszaniną grozy i fascynacji. Kwintus przecież

widział już pola bitew, ale do tej pory był jeźdźcem i nigdy jeszcze nie

doświadczył horroru rzezi oglądanej z tak bliska. To było przerażające

doświadczenie. Duża część pokrytej dotąd kurzem ziemi przybrała kolor

szkarłatu. Wszędzie wokół leżały zakrwawione ciała zabitych i konających,

a odcięte kończyny, porzucone hełmy, tarcze i miecze uzupełniały ten

widok. Zbliżenie się do wroga wymagało nie lada wysiłku, aby nie potknąć

się lub nie poślizgnąć. I jeszcze ten niekończący się chóralny wrzask. Wielu

rannych zostało odciągniętych przez swoich towarzyszy w głąb formacji,

ale mnóstwo innych żołnierzy leżało na ziemi niczyjej i wyło z bólu, jeśli

tylko miało jeszcze siłę.

– Nie wygląda to zbyt ładnie, a będzie jeszcze gorzej – stwierdził

bezceremonialnie Coraks. – Ci pierdoleni Galowie są twardzi, muszę im to

przyznać.
– Co robimy, panie? – zapytał Urceus.

– Wypijcie trochę wody. Wyszczajcie się jeszcze raz. Odpoczniemy

trochę. Potem znowu ruszymy do ataku. – Coraks przenosił wzrok

z jednego swojego hastati na drugiego. – I będziemy to powtarzać tak

długo, aż te szumowiny pękną. Jesteście ze mną?

Zmordowani hastati, którzy toczyli już swoje pojedynki od jakiegoś

czasu, zareagowali niespecjalnie entuzjastycznym chórem. Kwintus

i pozostali pospiesznie do nich dołączyli. Nie chcieli, aby ktoś uznał, że nie

cieszą się na myśl o podjęciu walki. Coraks skinął im głową, najwyraźniej

zadowolony z reakcji.

– Odpocznijcie teraz, chłopcy. Będziecie jeszcze potrzebować sił

w ciągu najbliższych godzin.

Kwintus szybko sprawdził paski sandałów i troczek trzymający hełm,

spinany pod brodą. Zadowolony z wyniku tych oględzin wytarł ręce z potu,

upewniając się, że rękojeść miecza nie wyślizgnie mu się z dłoni. Spojrzał

na Urceusza, który żłopał wodę z bukłaka.

– Gotowy?

Urceusz opuścił bukłak, krzywiąc się.

– Bardziej gotowy nie będę. A ty?

– Jedyna droga do zwycięstwa prowadzi przez szeregi tych przeklętych

Galów. Nie zatrzymam się, dopóki nie dotrę do celu – odparł Kwintus,

mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać strachu, który czuł.

– Podoba mi się takie nastawienie. – Coraks poklepał go po ramieniu. –

Możesz szybko trafić w szeregi principes.

Kwintus lekko się uśmiechnął, ale zaraz znów poczuł się niepewnie,

gdyż Galowie znajdujący się naprzeciwko ich manipułu zaczęli ponownie

zagrzewać się do walki, wydając z siebie okrzyki bojowe. Coraks

zareagował błyskawicznie.
– Zewrzeć szyki! Zamierzają nas znów zaatakować.

Legioniści przesunęli się tak, aby stanąć ramię przy ramieniu

w formacji o szerokości piętnastu żołnierzy i głębokości trzech. Kwintus

nagle znalazł się w pierwszym szeregu, z Urceuszem po jednej stronie

i Coraksem po drugiej. Przed chwilą pił wodę, a już czuł suchość w ustach.

Zapomnij o pragnieniu, zapomnij o strachu – napominał sam siebie.

Skoncentruj się. Uważaj, gdzie stawiasz stopy. Trzymaj tarczę wysoko

i osłaniaj twarz.

– Naprzód! – krzyknął Coraks. – Tylko powoli. Bez pośpiechu. Mamy

cały dzień, aby pokonać tych skundlonych szczurzych bękartów!

Wokół rozległy się śmiechy. Kwintus znów poczuł się pewniej. Morale

armii wciąż musi być wysokie, jeśli ludzie potrafią śmiać się w takiej

sytuacji.

Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Booooooooo.

Galowie dmący w instrumenty energicznie zachęcali swoich towarzyszy,

aby dali z siebie wszystko. W ich kierunku ruszyła grupa wojowników

licząca może pięćdziesięciu mężczyzn. Prowadził ich potężnie zbudowany,

krępy mężczyzna w średnim wieku, walczący w kolczudze i ozdobnym

hełmie. Dwa złote łańcuchy na szyi podkreślały jego wysoki status. To tylko

drużyna plemiennych wojów. Jeśli wódz polegnie, inni rzucą się do ucieczki.

Powalenie tego niedźwiedzia wcale nie będzie jednak łatwe. Dwójka

podobnie uzbrojonych, krzepkich wojowników osłaniała przywódcę. Ich

muskulatura i świetnie prezentująca się broń były dowodem wysokich

umiejętności.

Coraks doszedł chyba do takiego samego wniosku. Wiedział, że muszą

unicestwić wodza.

– Tutaj, ty śmierdzący, zawszony skurwysynu! Chodź tu! – ryknął,

wyciągając miecz w kierunku przywódcy atakujących Galów.


Wielki Gal już dostrzegł grzebień na hełmie Coraksa i phalerae na jego

piersi. Uznał, że to godny przeciwnik. Wydobył z gardła chrapliwy pomruk

i przyspieszył biegu. Jego ludzie ruszyli za nim. Kwintus walczył, czując

ogarniającą go panikę, która sprawiła, że żołądek podchodził mu do gardła.

– Gotowi, chłopcy? – wykrzyknął Coraks. – Nadchodzą!

Ponieważ wódz zamierzał skrzyżować miecze z Coraksem, Kwintus

miał walczyć z wojownikiem z jego straży przybocznej, wielkoludem

z zabójczym długim mieczem i wydłużoną, owalną tarczą, ozdobioną

znakiem wijącego się węża. Walka z pewnością będzie ciężka, ale nie mógł

zawieść centuriona. Wysunął przed siebie lewą nogę, upewniając się, że ma

pewny grunt pod nogami. Zgiął nogę w kolanie, aby lepiej unieruchomić

tarczę. Chowając się za łukiem tarczy, zadbał o to, aby nad jej krawędzią

widoczne były tylko jego oczy i czubek hełmu. Wojownicy byli tuż-tuż.

Widział teraz tylko szarżujących, wrzeszczących Galów. Jego przeciwnik

już unosił miecz, aby zadać potężny cios.

Kwintus schylił głowę, licząc, że okuta metalem krawędź tarczy

wytrzyma uderzenie. Traaach! Tarcza zadrżała tak mocno, że omal nie

wypuścił jej z ręki. Pchnął gladiusem, ale poczuł, że ten uderza w tarczę

wojownika. Szlag by to! Cofnął rękę, ryzykując spojrzenie nad krawędzią.

I natychmiast musiał uchylić się przed kolejnym potężnym ciosem, żeby

przeciwnik nie roztrzaskał mu czaszki. Lewa ręka trzymająca tarczę

poleciała w dół. Ogarnęła go panika. Jeszcze kilka takich uderzeń, a nie

będzie już w stanie się bronić. Tym razem wyjrzał zza bocznej krawędzi

tarczy, celując intuicyjnie w lewą stopę wojownika. Ostrze weszło

w miękkie ciało.

Wojownik zatoczył się do tyłu, wyjąc z bólu. Z rany na jego nodze

tryskał strumień krwi. To w żadnym razie nie było śmiertelne zranienie, ale

przynajmniej przyniosło mu odrobinę wytchnienia. Po lewej stronie


Urceusz wymieniał ciosy z rudowłosym Galem. Coraks walczył z wodzem.

W tych pojedynkach żadna ze stron nie zyskała jeszcze przewagi. Kwintus

poczuł szybsze bicie serca. Może uda mi się pomóc Coraksowi? Miał tylko

chwilę, zanim jego przeciwnik ponowi atak. Podjął decyzję. Kiedy Gal

wyprowadził cios, Kwintus wyciągnął rękę, zadając potężne pchnięcie

gladiusem pod pachę. Marsie, prowadź moje ostrze! Małe metalowe kółka,

z których wykonana była kolczuga galijskiego wodza, ustąpiły pod ostrzem

miecza Kwintusa, a jego sztych wsunął się głęboko w klatkę piersiową

przeciwnika. Oczy Gala niemal wyszły z orbit, a z ust wydostał się

bulgoczący okrzyk. Wtedy Coraks dźgnął go prosto w prawy oczodół.

Z rany trysnęła krew i woda, zraszając wszystko wokół. Gdy Kwintus

wyciągnął swoje ostrze, krew z arterii strzeliła silniejszym strumieniem.

Mężczyzna upadł na ziemię bezwładnie jak worek pszenicy.

– Dobra robota – mruknął Coraks. – A teraz krzycz tak głośno, jak tylko

potrafisz. I ruszaj za mną.

Kwintus zaczął wyć jak opętany i zrobił krok do przodu. Obok niego

Coraks przekroczył ciało martwego Gala.

– Wasz przywódca nie żyje, szmaty! – krzyknął. – Zaraz podzielicie

jego los!

Wojownik, z którym walczył Kwintus, wyglądał na poruszonego do

głębi. Zachęcony tym widokiem Kwintus uderzył mieczem w jego tarczę

i ryknął. Gal spojrzał niepewnie na swoich towarzyszy. Zrobił krok w tył.

Potem kolejny.

– NAPRZÓD! – Coraks wystrzelił do przodu jak pies myśliwski

spuszczony ze smyczy.

Kwintus skoczył instynktownie za nim. Kątem oka zauważył, że

Urceusz próbuje dotrzymać im kroku. Niech dzięki będą wszystkim bogom.


Najbliżsi Galowie złamali szyk i wzięli nogi za pas. Od tego momentu

wynik starcia był przesądzony, a linia Galów przypominała cofającą się falę

odpływu. Cała grupa wojowników, oszołomiona nagłym odwrotem

towarzyszy, rzuciła się do ucieczki, pędząc w kierunku głównych sił

kartagińskich. Hastati skwapliwie wykorzystali przewagę i rozpoczęli

pościg, uśmiercając po drodze sporą liczbę wrogów, zanim ci znaleźli się

pod osłoną większych sił. Kwintus zadźgał jednego z wojowników, trafiając

w jego plecy. Ostrze miecza zazgrzytało o kręgosłup wroga, powalając go

na ziemię niczym szmacianą lalkę. Jego ofiara żałośnie jęczała, dlatego

zwolnił, aby zadać śmiertelny cios łaski.

– Do tyłu! Zabieraj się stąd! – ryknął Coraks.

Kwintus uniósł rękę. Miał czas.

– Powiedziałem wycofać się! – Coraks złapał go za prawą rękę,

przyszpilając wzrokiem.

– Chciałem go dobić, panie.

– Zostaw go tu.

– Panie, ja…

– On nie zrobiłby tego dla ciebie. Poza tym te krzyki odstraszą jego

towarzyszy. Odstąp!

Nawet nie próbował oponować. Prosząc Plutona, aby szybko zabrał

tego człowieka do swojego podziemnego królestwa, wrócił na pozycje

wyjściowe manipułu. Coraks krążył po polu, krzykiem zmuszając swoich

ludzi do wycofania się, a jeśli to nie pomagało, płazował ich mieczem.

– Odtworzyć szyk – krzyczał w kółko.

Przegrupowanie nie trwało długo. Stracili trzech ludzi, ale ponad tuzin

Galów leżało teraz na ziemi przed nimi, martwych lub z ciężkimi ranami,

które mogły zagwarantować im bilet w jedną stronę do Hadesu.

Rozradowani odniesionym sukcesem legioniści uśmiechali się do siebie,


wynosząc pod niebiosa swoje zasługi, dziękowali również ulubionym

bogom. Kwintus czuł dumę z tego, jak zachował się podczas walki.

Odszukał wzrokiem wojownika, którego zranił podczas pogoni, i poczuł

ulgę, widząc, że już się nie rusza. W linii kartagińskiej rozpoznał też

dryblasa, którego zranił w stopę. Pokazał mu z daleka nieprzyzwoity gest,

który tamten powtórzył, choć jakby z mniejszym przekonaniem. Poczuł się

pewniej.

– Następnym razem go zabiję.

– Kogo? – zapytał zaciekawiony Urceusz.

– Tego wielkiego skurwiela, który walczył u boku galijskiego dowódcy

tego oddziału. Na razie go tylko zraniłem.

– Nagle zrobiłeś się taki chętny do bitki? – Urceusz uderzył bokiem

swojej tarczy o jego scutum.

– To przyjemne uczucie, kiedy udaje się sprawić, że tamci podwijają

ogony i zmykają.

– I zmusimy ich do tego jeszcze raz.

Ich wymianę zdań przerwał Coraks. Skinął Kwintusowi głową.

– Dziękuję za ten sztych. Wtedy się załamali.

Kwintus uśmiechnął się bezwiednie.

– Zrobiłem swoje, panie.

– Oby tak dalej. – Coraks chciał coś jeszcze dodać, ale nagle przeniósł

wzrok ponad ramieniem Kwintusa i znieruchomiał, przyjmując postawę

zasadniczą. – Baczność.

– Spocznij, centurionie! – Kwintus usłyszał głos dochodzący zza

swoich pleców. – Niech nikt nie salutuje. Nie chcę przyciągać uwagi

wrogów.

Kwintus odwrócił się, w przelocie dostrzegając pełne nienawiści

spojrzenie Macerio. Nie zareagował na nie przede wszystkim dlatego, że


był zbyt oszołomiony widokiem oficera odzianego w czerwony płaszcz

generalski. Zaszczycił ich obecnością sam prokonsul Serwiliusz Geminus,

dowódca centrum formacji rzymskiej armii. Każdego jego kroku pilnowało

kilkudziesięciu ponurych triarii ze straży przybocznej.

– Panie! – wydusił z siebie Kwintus niskim głosem. Urceusz i inni

towarzysze zareagowali podobnie.

Serwiliusz uśmiechnął się do niego, przechodząc obok.

– Ty jesteś centurion…

– Coraks, panie. Centurion hastati w pierwszym legionie Longusa.

– Jak wygląda sytuacja na tym odcinku?

Coraks pokrótce opowiedział o ostatnich wydarzeniach. Serwiliusz

wyglądał na zadowolonego.

– Szukam miejsca, w którym można poprowadzić frontalny atak. Dwa

manipuły po lewej również radzą sobie całkiem nieźle. Jeśli połączymy

wysiłki, reszta formacji ochoczo podąży za waszym przykładem. Jeden

zdecydowany cios i moim zdaniem Galowie pójdą w rozsypkę. Czy twoi

ludzie są gotowi pomóc w osiągnięciu tego celu? Dadzą radę?

– Oczywiście, panie! – potwierdził gorliwie Coraks.

– Dobrze. Przygotujcie się. Wracam do środka szyku za linię

sąsiedniego manipułu po lewej stronie. Gdy znajdę się tam, dam sygnał do

ataku.

– Tak jest, panie. – Coraks uśmiechnął się lekko z wilczym grymasem.

Gdy Serwiliusz oddalił się, centurion zwołał swoich ludzi. – Słyszeliście

generała. Do tej pory walczyliście dzielnie, ale to jest nasza prawdziwa

szansa! Nikt nie zapomni żołnierzy, którzy pogonią kota tym guggasom

w bitwie pod Kannami, zmuszając ich do ucieczki, co może oznaczać

pobicie Hannibala raz na zawsze.

– Jesteśmy z tobą, panie – zawołał Kwintus.


– Wszyscy! – dodał Urceusz.

Pozostali hastati dali dowód, że w tej kwestii są zgodni, a Coraks

z zadowoleniem pokiwał głową.

– W takim razie bądźcie gotowi na sygnał Serwiliusza. Na jego rozkaz

zgotujcie wrogom krwawą łaźnię!

Zmieciemy Galów! Po tym, czego dokonał kilka chwil wcześniej, był

tego pewien. Modlił się, aby jego ojciec i Calatinusz poradzili sobie

z nieprzyjacielską jazdą na prawym skrzydle i aby Gajusz – jeśli ze swoim

oddziałem sojuszników z Kapui znajdował się na polu bitwy – również

spełnił swój żołnierski obowiązek, stając dzielnie na lewej flance.

Kawaleria wroga musiała zostać powstrzymana.

Jeśli tak się stanie, on, Kwintus, i cała piechota zrobią swoje.
Rozdział XVIII

alka trwała przez dłuższy czas, zanim stało się jasne, że

W środek linii kartagińskiej nieuchronnie zaczyna się kruszyć

i pękać. Trzeba przyznać, że Galowie i Iberowie spisali się

świetnie. Musieli ginąć setkami, ale trzymali się i dzielnie walczyli

w warunkach, które innych z pewnością skłoniłyby do panicznej ucieczki.

Zapewne duże znaczenie miała obecność Hannibala i Mago, niemniej

odwaga tych jednostek w obliczu wielkich strat była naprawdę godna

podziwu. W końcu jednak napór przeważających sił ciężkozbrojnych

legionistów musiał przynieść efekt. Hanno przyglądał się temu, co dzieje

się na skrzydle falangi libijskiej z wielkim zainteresowaniem – uważnie

niczym jastrząb. Najpierw dostrzegł kilku niepewnych wojowników

z ostatnich szeregów. Ludzie znajdujący się bliżej trzymali się nieźle,

śpiewając jakieś pieśni i uderzając bronią w tarcze, ale należało się

spodziewać, że ci w środku, ci, którzy musieli powstrzymywać najsilniejszy

napór wroga, szybko zaczną się wycofywać, gdy ich towarzysze polegną.

Nawet w tym czasie, gdy ich obserwował, garstka Galów cofnęła się jakieś

dziesięć kroków od głównych sił. Stali teraz niepewni i jakby trochę

zawstydzeni. Szybko jednak dołączyło do nich jeszcze pół tuzina innych

wojowników. Kilka uderzeń serca później następna duża grupa opuściła

tylne szeregi, co za jednym zamachem podwoiło liczbę uchodzących.

– Patrz! – Hanno wyciągnął rękę, zwracając się do Mutta.


– Widzę ich, panie.

To jak obserwowanie stada owiec próbujących uciec przed pasterzem.

Nikt nie wykona ruchu, dopóki nie zobaczy, że ktoś inny już się cofa.

Tworzy się większa grupa. Ludzie zerkają na boki, zastanawiając się, która

droga ucieczki byłaby najlepsza. Trochę się jeszcze krępują, ale po chwili

znajdują się tacy, którzy dochodzą do wniosku, że najwyższy czas ratować

własną skórę. I w tym momencie dołącza całe stado, a proces rozpadu staje

się nieunikniony. Zanim Hanno zdążył zamienić z Muttem dwa zdania,

wycofało się ze dwudziestu kolejnych wojowników. Lęk przed załamaniem

się formacji walczył teraz w jego głowie z dziwnym dreszczykiem

satysfakcji, wyglądało bowiem na to, że choć plan Hannibala wydawał się

szalony, został wdrożony w życie.

– Przynajmniej nie uciekają w panice – zauważył. – Lepiej się

przygotujmy. Cuttinusz lada chwila wyda rozkazy. Niech ludzie zrobią

zwrot w prawo, twarzami do środka formacji.

– Tak jest, panie. – Mutt odwrócił się tak, aby mogło go usłyszeć jak

najwięcej żołnierzy w pobliżu, i przyłożył dłoń do ust. – Na mój rozkaz.

Zwrot w prawo! – Ruszył wzdłuż linii falangi, przygotowując ludzi do

wykonania manewru. Zanim wrócił, setki Galów i Iberów już rozpoczęło

odwrót. Przesuwali się szybko do tyłu, jak najdalej od środka szyku,

w którym rozpoczęli bitwę. Mutt spojrzał na Hanno, który skinął głową. –

ZWROT! – ryknął. – ZWROT!

Wyprzedzili rozkaz Cuttinusza zaledwie o ułamek uderzenia serca, bo

właśnie rozległy się ostre dźwięki sygnalistów, którzy przekazywali

podobny rozkaz Hannibala dla wszystkich falang. Kilku żołnierzy Hanno

zrobiło przy tym krok naprzód, chcąc chyba powstrzymać wycofujących się

wojowników sprzymierzonych Galów. Hanno zwyzywał ich wściekle od

najgorszych, dzięki czemu szybko wrócili do linii. W tym momencie trudno


mu było utrzymać nerwy na wodzy, teraz bowiem wycofywali się nawet

stojący najbliżej Libijczyków Iberowie i Galowie. Ci jednak wykonywali

ten manewr powoli i w szyku, zwróceni w stronę czoła formacji rzymskiej,

z dobytymi mieczami i uniesionymi tarczami. Gdyby ktoś wydał im w tym

momencie inny rozkaz, mogliby z łatwością przerwać odwrót i natychmiast

podjąć walkę. Poprawił się w myślach. Nie gdyby, tylko kiedy przyjdzie

rozkaz. Ponieważ jedynym powodem wycofywania się całej formacji było

to, że bliżej centrum nie daliby rady powstrzymać Rzymian. W każdej

chwili może tam wedrzeć się fala legionistów.

Kolejna seria rozkazów sygnalistów Cuttinusza.

– ZEWRZEĆ SZYK! – krzyknął Hanno. Wyszedł przed szereg, aby

upewnić się, że jego ludzie stoją ramię w ramię, że tarcza opiera się

o tarczę, że poruszają się tak, jak byli szkoleni przez ostatnie miesiące. Na

widok ich sprawności poczuł dumę. Od czasu, gdy przejął dowodzenie, tuż

przed bitwą nad Trebią, jego jednostka została uszczuplona o czterdziestu

ludzi. Nie był z falangą w Iberii, ale czuł silną więź ze swoimi ludźmi. Było

w tym jakieś szaleństwo. Prawdopodobnie wystarczy mu czasu na krótką

inspekcję, jeśli będzie poruszał się szybko. Dobył miecza i podszedł do

żołnierza znajdującego się na lewym skraju jego falangi. Ucieszył się,

poznając starszego mężczyznę, który był z nim tamtej pamiętnej nocy, gdy

został schwytany pod Victumulae. Pewna para rąk tam, gdzie jej

potrzebuję – pomyślał i skinął głową weteranowi z szacunkiem. Żołnierz

odwzajemnił ten ruch, co wywołało ciepło w sercu Hanno.

– Wiele razem przeszliście, odkąd wyruszyliście z Kartaginy, aby

dołączyć do Hannibala w Iberii! Walczyliście dzielnie, maszerując aż do

Italii! – Libijczycy wznieśli gromki okrzyk. Zaczął powoli przesuwać się

wzdłuż pierwszego szeregu, uderzając ostrzem miecza o metalowe obrzeża

ich scuta. – Pokonaliście szlak bojowy prowadzący od Kartaginy przez


Iberię do Galii i Italii! I nigdy nie zostaliście pokonani! Możecie być

z siebie dumni! Brzdęk. Brzdęk. Brzdęk. W jego uszach dudnił ryk pełen

aprobaty, widział pełne determinacji uśmiechy i błysk w wielu oczach,

który kazał mu mówić dalej. – Dzisiaj Hannibal potrzebuje was bardziej niż

kiedykolwiek. Nigdy jeszcze tak bardzo nie potrzebował waszej pomocy! –

Znajdował się mniej więcej w połowie pierwszego rzędu. W tym miejscu

widzieli i słyszeli go wszyscy Libijczycy z jego falangi. Czuł ucisk

w żołądku. Galowie i Iberowie umykali. Zostali rozbici. – Rzymianie

pojawią się tu lada chwila. Co z nimi zrobimy?

– Zabijemy tych sukinsynów! – wrzasnął Mutt z taką siłą, jakiej Hanno

się po nim zupełnie nie spodziewał. Jego zastępca stał po prawej stronie

czoła falangi, tam gdzie przylegała ona do innej, sąsiedniej jednostki.

– ZABIĆ! ZABIĆ! ZABIĆ! – krzyczeli jego ludzie, uderzając w tarcze

mieczami.

Libijczycy z następnej falangi podjęli okrzyk.

– ZABIĆ! ZABIĆ! ZABIĆ! – Wkrótce te słowa powtarzała cała linia,

zagłuszając okrzyki przerażenia uciekających wojowników plemiennych.

Zadowolony Hanno wrócił na swoje miejsce w pierwszym szeregu.

Sygnaliści Cuttinusza przekazali rozkaz o rozpoczęciu ataku.

Hanno włożył miecz pod lewą pachę, aby wytrzeć z potu prawą dłoń

w poły tuniki. Serce biło mu coraz mocniej i szybciej. Powtórzył ten sam

gest, tym razem wycierając lewą rękę.

– NAPRZÓD MARSZ! TRZYMAĆ LINIĘ! PRZEKAZAĆ ROZKAZ

KOLEJNYM SZEREGOM. – Mutt zadbał o to, aby falangi trzymały się

wystarczająco blisko siebie w miejscach, gdzie się schodziły.

Zrobili około dwudziestu kroków, gdy Hanno zobaczył pierwszych

legionistów. Jakieś pięćdziesiąt kroków przed nim pojedynczy Rzymianin

ścigał Ibera, który pozbył się tarczy, aby nie przeszkadzała mu w biegu.
Dzikie, zamaszyste cięcie miecza legionisty rozpłatało ciało uciekającego

od ramienia do talii. Krew spryskała ziemię. Mężczyzna padł, wydając

wysoki pisk. Legionista nawet się nie zatrzymał. Biegł dalej, przydeptując

ciało i nie zwracając uwagi na falangi Libijczyków. Podobnie zresztą jak

jego towarzysze, których tuzin albo i więcej podążał za nim. Hanno

z każdym krokiem czuł coraz większe radosne uniesienie. Wyglądamy jak

oni! Mógłby się założyć, że Hannibal pomyślał nawet o tym drobnym

szczególe, gdy planował wyszkolenie części swoich włóczników w walce

zgodnej z kanonami walki legionów.

Sygnał do zatrzymania marszu był dla Hanno niespodzianką, ale

powtórzył rozkaz.

– STAĆ! Zostańcie tam, gdzie jesteście – ryknął.

– Dlaczego, panie? – usłyszał pytanie żołnierza po lewej. – Są tam!

Nagle doznał olśnienia.

– Przepuścimy ich tylu, ilu się da, bo dzięki temu więcej z nich znajdzie

się w pułapce.

Żołnierz odsłonił zęby w uśmiechu.

– Rozumiem, panie. Dobry plan.

– To teraz ani słowa. Bez okrzyków, bez wiwatów. Zachować ciszę.

Przekaż dalej.

Żołnierz wyszczerzył się w grymasie i wykonał rozkaz. Hanno

powtórzył to samo Libijczykowi po prawej. A potem czekali, ściskając

rękojeści broni tak mocno, że zbielały im kłykcie. Bezruch miał sprawić, że

przestaną zwracać na siebie uwagę, mimo że byli odsłonięci i na widoku.

Z czasem liczba wycofujących się oddziałów kartagińskich malała, a potem

serce Hanno przyspieszyło na widok kolejnych dziesiątek legionistów

wolno posuwających się naprzód. Wkrótce z dziesiątek zrobiły się setki,

a po chwili tysiące. Było ich więcej, niż mógł zliczyć. Wiwatowali.


Wykrzykiwali obelgi zachęcani przez oficerów. Tak bardzo pragnęli

utoczyć krwi kartagińskiej, że zniknęły nawet pozory porządku

w zachowaniu formacji. Jakby nie dostrzegali Libijczyków stojących

spokojnie po ich prawej stronie, w odległości nie większej niż rzut

oszczepem. Od czasu do czasu ktoś zerkał w ich stronę, ale od razu

odwracał głowę. Nikt nie zauważył, że nie mają do czynienia z kolejnym

oddziałem Rzymian. Przecież wróg uciekał!

Bogowie! To nie może długo trwać. Przejrzą nas. W końcu muszą się

zorientować.

Jego serce tłukło się ciągle jak oszalałe w piersi, wykonując kolejny

tuzin uderzeń. Obok nich przewalały się setki Rzymian. Tak wielu żołnierzy

wroga zmierzało wprost w lukę, że część z nich musiała znaleźć się blisko

Libijczyków, w odległości, z której można było na nich plunąć.

– Stać w miejscu – syknął Hanno. – Trzymać linię! Dalej, Cuttinuszu! –

krzyczał bezgłośnie. – Pozwól nam wreszcie rzucić się do ich pieprzonych

gardeł!

I wtedy nadszedł długo oczekiwany rozkaz. Sygnał był ostry.

Przeszywający. Ostateczny.

– NAPRZÓD! – wrzasnął Hanno. – ZABIĆ ICH WSZYSTKICH.

ŚMIERĆ!

– ŚMIERĆ! ŚMIERĆ! ŚMIERĆ! – wykrzyczeli za nim jego ludzie.

Zrobili może z dziesięć kroków, zanim pierwsi Rzymianie zaczęli się

odwracać, dostrzegłszy nowe zagrożenie. Nawet jednak wówczas nie

zdawali sobie sprawy, że oto podchodzi do nich śmierć. Dopiero gdy Hanno

znalazł się tak blisko, że mógł dostrzec ospowate blizny na twarzy

najbliższego Rzymianina, zobaczył pierwsze sygnały świadczące

o ogarniającym ich strachu. Widział opadające szczęki, rodzącą się


w oczach panikę, słyszał krzyki: „Stać! Stać! Zatrzymać się! To nie nasi

ludzie!” i „Zwrot, chłopcy, zwrot!”.

Było już jednak za późno. Libijczycy, niczym demony zemsty, wbili się

w odsłoniętą rzymską flankę, ścinając ludzi jak zboże. Hanno nie czuł już

niepewności, którą zastąpiła czerwona mgła wściekłego szału bitewnego.

W każdym Rzymianinie widział Perę. Zabije ich wszystkich.

– ZABIĆ! ZABIĆ! ZABIĆ!

– W takim tempie popędzimy bękartów aż na zachodnie wybrzeże. –

Urceusz zwolnił, wycierając czoło wierzchem ręki, w której trzymał miecz.

Na jego twarzy pojawiły się smugi rozmazanej krwi, nadając mu wygląd

szaleńca z dzikim błyskiem w oczach.

Ja pewnie wyglądam tak samo – pomyślał Kwintus. Nie obchodziło go

to. W tym momencie nie liczyło się nic poza posuwaniem się naprzód

i zachowaniem życia. Patrzył na plecy uciekających Galów i Iberów, wciąż

nie wierząc własnym oczom. Atak zaplanowany przez Serwiliusza udał się

nadzwyczaj dobrze. Uderzyli w zbitą masę Galów, roznosząc ich dzięki

długim włóczniom triarii uformowanych w klin. Galowie cofnęli się

zaskoczeni zaciekłością tego ataku. To było wystarczającą zachętą dla fali

hastati, którzy również ruszyli do przodu z większym animuszem.

Wszędzie toczyły się ciężkie walki, bardziej dzikie niż kiedykolwiek

wcześniej, mimo to Galowie łatwo nie oddawali pola. Cofnęli się, choć

nadal dawali opór Rzymianom. Nie rezygnowali z walki. Powoli, ale

nieubłaganie legioniści przepychali ich jednak coraz dalej i dalej, płacąc

krwią za każdy krok. W części linii, w której znajdował się Kwintus, udało

im się odrzucić Galów na odległość kilkuset kroków. Sytuacja zmieniła się

jednak w ciągu zaledwie kilku uderzeń serca. Nie wiedział właściwie, jak to

się stało, ale nagle duża część wojowników zaczęła uciekać. Dziwne, jak

szybko rozprzestrzenia się panika. Przypominało to eksplozję ognia od


jednej iskry, która spada na suchą hubkę. Wtedy płomienie liżą

i pochłaniają kolejne kawałki drewna z przerażającą szybkością. Zanim się

zorientujesz, ogień już bucha wysoko w niebo.

– Crespo? Jesteś ranny? – usłyszał głos Urceusza.

Kwintus wrócił do teraźniejszości.

– Co? Nie.

– Cholernie się cieszę, że to słyszę.

Urceusz rzucił mu bukłak z wodą.

Kwintus pociągnął długi łyk, a potem jeszcze jeden. Ciecz smakowała

woskowaną skórą i była ciepła jak krew, ale był tak spragniony, że wcale

mu to nie przeszkadzało.

– Dalej, chłopcy. Ruszajcie się. Utrzymać linię. Principes i triarii

depczą nam po piętach. – Coraks zwracał się do innych żołnierzy, ale

zareagowali wszyscy. Kwintus odrzucił bukłak Urceuszowi, który zamknął

go i zawiesił na ramieniu. Wymieniwszy pełne determinacji spojrzenia,

ruszyli dalej.

Trzy manipuły prowadzone przez Serwiliusza i Coraksa

niezmordowanie parły naprzód w jednej formacji. Niemniej jej rozpad był

nieunikniony, gdy instynkt legionistów – i ich żądza krwi – przejął władzę

nad rozsądkiem. Niewielu dowódców na świecie potrafiłoby utrzymać

swoich ludzi w karnym szyku podczas pościgu za uchodzącym

nieprzyjacielem. W tym czasie najłatwiej było wyciąć wroga. Wtedy

właśnie pokonane armie ponosiły największe straty. Uciekający ludzie nie

bronią się, tylko biegną. Często są nieuzbrojeni. Porzucają bowiem broń

i tarcze, aby szybciej i łatwiej wydostać się z zamętu bitwy. Rzymianie

zwiększyli tempo. Powietrze wypełnione było mrożącymi krew w żyłach

okrzykami.
Strach został zastąpiony szaloną ekscytacją i chęcią zabijania. Kwintus

pragnął odpłacić się Kartagińczykom za wszystkich towarzyszy, którzy

polegli nad Trebią i nad Jeziorem Trazymeńskim. Za niewinnych cywilów

zamieszkujących Kampanię i ludzi z innych terenów, którzy zostali

uśmierceni przez Kartagińczyków. Ciął i siekł, chlastał i pchał.

Zatrzymywał uciekających ciosami w ścięgna, rozłupywał żebra, otwierał

brzuchy. Jednemu wojownikowi obciął głowę. Dwóm innym odrąbał ręce.

Krew spryskała jego tarczę, twarz i rękę, w której dzierżył miecz. Nie dbał

o to. Na ziemi było tak dużo krwi, fragmentów ciał i ludzkich

ekskrementów, że pod stopami chlupotało z każdym krokiem. Prawie tego

nie zauważał. W takim zabijaniu nie było żadnej chwały, nie trzeba było

wielkich umiejętności, ale to też nie miało dla niego znaczenia. Zabijał,

dopóki jego gladius się nie stępił, a on nie poczuł bólu w mięśniach.

W końcu tempo nieuchronnie zaczęło się zmniejszać. Zmęczenie

zrobiło swoje. Walczyli w palących promieniach, odkąd słońce wspięło się

ponad horyzont. Najpierw maszerowali i przeprawiali się przez rzekę.

Atakowali wroga. Ciskali oszczepami. Potem długo toczyli walki na

krótkim dystansie. Nawet zabijanie bezbronnych kosztowało wiele wysiłku.

W końcu jednak Galowie i Iberowie zdołali oderwać się od hastati. Strach

dodawał im zapewne skrzydeł. Gdy już nie było kogo zabijać, legioniści

Coraksa zwolnili kroku, zbyt zmęczeni, aby utrzymać tempo. Jak zawsze

centurion dobrze wyczuł słabsze chwile swoich ludzi.

– Dobrze wam idzie, chłopcy. Czas na oddech. Napić się. Odetchnijcie

trochę.

Słowa Coraksa docierały do uszu Kwintusa stłumione, jakby centurion

mówił do niego w gęstej mgle. Czuł się tak, jakby opuścił ciało i mógł

obserwować samego siebie, gdy mruczy kilka niewyraźnych słów do

Urceusza, pije wodę, ściera krew z miecza, przygląda się beznamiętnie


okaleczonemu trupowi u stóp. Jego wzrok powędrował w lewo, rejestrując

obraz, który jakby nie pasował do otoczenia. Wydawał się nie na miejscu.

Zamrugał, spojrzał jeszcze raz i od razu wrócił wzrokiem na ziemię.

– Ci się nie cofają.

– Co? Parszywi kozojebcy, których widzę, pędzą tak, że się za nimi

kurzy – stwierdził ze śmiechem Urceusz.

– Nie tamci. Ci. Tam! – Kwintus wyciągnął rękę.

Urceusz spojrzał i się skrzywił.

– Ha! Co z nimi? Szybko podkulą ogony i zwieją, gdzie pieprz rośnie.

Teraz jesteśmy nie do zatrzymania. – Wskazał kciukiem za plecy na

ogromną masę podążających za ich manipułem żołnierzy. Nie przesuwali

się w uporządkowanym szyku, ale nikt nie mógł zaprzeczyć, że parli

naprzód niepowstrzymanie. Ziemia drżała pod tysiącami stóp.

Kwintus wzruszył ramionami. Urceusz miał rację. Kto mógł teraz

powstrzymać tak wielką armię postępującą za pobitym wrogiem?

W pierwszej linii znajdowało się dwadzieścia tysięcy hastati. W drugiej

linii tyle samo. A za nimi sunęło około dziesięciu tysięcy triarii. Jeśli dodać

tysiące welitów, taka armia nie mogła zostać powstrzymana. Hannibal nie

miał do swojej dyspozycji nawet połowy tej liczby.

– Zwycięstwo mamy w kieszeni – mruknął z przepełniającą go

pewnością.

– Oczywiście, że tak – odparł Urceusz. – Ruszajmy dalej.

Zrobili nie więcej niż kilkanaście kroków, gdy z lewej strony rozległy

się głośniejsze okrzyki. Po pewnym czasie podobne, choć słabsze, słychać

było również daleko po prawej stronie. Zajęty walką z opierającym się

Galem Kwintus na początku je zignorował. Urceusz przyszedł mu

z pomocą i wtedy szybko uporali się z wojownikiem, posyłając go

w zabarwione na karmazynowo błoto. Kwintus dyszał ciężko i skinął głową


przyjacielowi w podziękowaniu. Hałas robił się coraz głośniejszy

i dochodził teraz jakby z całej długości ich lewej flanki. Wydawało mu się,

że wśród szczęku i zgiełku rozróżnia teraz okrzyki pełne przerażenia.

Strachu. Paniki. Poczuł wzdłuż kręgosłupa pierwsze dreszcze niepokoju.

– Co się dzieje?

– Nie mam zielonego pojęcia. – Urceusz również wyglądał na

zaniepokojonego.

Trach! Zapadła pełna zaskoczenia cisza, po czym po prawej stronie

rozległ się taki sam odgłos, który mógł oznaczać tylko jedno. Kwintusowi

zrobiło się słabo. Siła uderzeń była tak wielka, że nie dało się ich z niczym

pomylić.

– Hannibal musiał zebrać część swoich sił. I uderzył na nas z boków.

– Jak to możliwe? – Na twarzy Urceusza pojawił się wyraz

niedowierzania.

– Na Jowisza, nie mam pojęcia!

– Nie. To niemożliwe. Przecież centrum armii zostało rozbite! Jak to

miałoby nas powstrzymać przed przebiciem się na drugą stronę?

– Masz rację – powiedział Kwintus.

Coraks zmarszczył brwi, ale chwila zawahania nie przeszkodziła mu

w wydaniu rozkazów dalszego napierania na wycofujących się Galów.

Teraz poruszali się wolniej, podbudowani świadomością, że mając tak

wielką przewagę liczebną, nic nie może ich zatrzymać. Podobnie jak nad

Trebią i Jeziorem Trazymeńskim i w tym przypadku ciężka piechota

powinna być nie do powstrzymania. Tyle tylko, że teraz ich jazda miała,

z woli bogów, zastopować przeciwników. Jeśli przedrą się wystarczająco

daleko, będą mogli zrobić zwrot i zrolować kartagińskie linie na bokach.

Właśnie Coraks objaśnił nam jedyną słuszną taktykę działania w tych


okolicznościach – pomyślał Kwintus, walcząc z falami zmęczenia. Nie było

innego planu działania.

– Niech mnie! Patrz!

Nagłość w głosie Urceusza przebiła się przez mgłę zmęczenia

Kwintusa. Spojrzał w kierunku, który wskazywał jego przyjaciel.

– Niemożliwe!

Nie wierzył własnym oczom. To musi być jakiś koszmarny sen na jawie!

Nie zdarzało się, by rozbita armia przegrupowywała się tak szybko

i wznawiała walkę. A przecież kilkaset kroków przed nimi uciekający

Galowie i Iberowie zbierali się w większe grupy. Kilku już się odwróciło

i właśnie ryczeli na swoich towarzyszy, aby przestali się wycofywać. Ten

widok był dla Kwintusa niczym uderzenie w splot słoneczny.

– To właśnie dlatego środek formacji Kartagińczyków był wygięty

w naszą stronę. Zastawili pułapkę. To wszystko była cholerna pułapka! –

Czuł lodową kulę w swoich trzewiach. – Centurionie! Widzisz to, panie?

– Tak – wycharczał Coraks. – Hannibal jest jeszcze cwańszy, niż nam

się wszystkim wydawało. Tworzymy linię, chłopcy! To jeszcze nie koniec

bitwy. Będziemy musieli dać tym guggasom jeszcze jedną lekcję, zanim

podwiną ogon i zwieją na dobre. Ale się nam uda. Roma victrix!

Hastati zakrzyknęli w odpowiedzi, ale ich gardła były tak wysuszone,

że okrzyk szybko się urwał. Chwilę później, jakby zadając kłam

buńczucznym słowom centuriona, odezwały się galijskie trąby, wznawiając

swój przerażający koncert. Widać było wyraźnie, że niektórzy legioniści

zareagowali na ten koszmarny zgiełk niepewnym opuszczeniem ramion.

Kwintus zazgrzytał zębami. Zdążył już znienawidzić te instrumenty – teraz

zaczął się ich bać. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp. Parr-parr-parr. Zzzeyrrp.

Booooooooo. Tym ohydnym dźwiękom towarzyszyły jak zwykle bojowe

okrzyki. Ku zaskoczeniu wszystkich garstka nagich Galów, którzy wybiegli


spomiędzy tyraliery towarzyszy, zaczęła odtwarzać to samo koszmarne

przedstawienie, jakie Rzymianie widzieli przed rozpoczęciem bitwy: bili się

w piersi, wymachiwali mieczami i łapali za genitalia, ośmieszając i klnąc

legionistów. Wykrzykiwane obelgi były niezrozumiałe, ale przesłanie

wyjątkowo jasne. Przecież jeszcze chwilę wcześniej ci ludzie cofali się pod

naporem Rzymian! A teraz byli gotowi wznowić walkę. Ten pokaz męstwa

miał istotny wpływ na tych, którzy wciąż jeszcze wycofywali się

w nieładzie. Kwintus widział, że mężczyźni zatrzymują się, potem oglądają,

aby zorientować się w sytuacji. Z początku to była zaledwie garstka, ale

z każdym uderzeniem jego szamoczącego się serca dołączyło do nich coraz

więcej wojowników. Kwintus na chwilę zamknął oczy, jakby chcąc

przekonać się, czy to wszystko na pewno mu się nie śni.

Odwrót Galów nie tylko nie został powstrzymany. Ba! Przemienił się

w kontratak.

Kwintusa dopadło w tym momencie tak wielkie zmęczenie, jakiego

chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuł. Choć to była czysta mrzonka,

fantazjował, że Galowie po prostu zniknęli. Chciał się położyć na ziemi,

dać odpocząć bolącym nogom, zejść z tego palącego słońca. Chciał zasnąć.

Nie było takiej możliwości. Gdzieś głęboko w sercu wiedział, że potyczki,

które stoczyli wcześniej, to był dopiero początek. To nieodległe przecież

wspomnienie zblednie w porównaniu z tym, co ich teraz czeka. Oddziały,

które zaatakowały ich flanki – prawdopodobnie Libijczycy, wśród których

mógł być Hanno – są wypoczęte. Świeże. Chętne do walki. W głowie

Kwintusa zaczęły wirować nowe, niepokojące myśli pełne wątpliwości.

Uniósł głowę i sprawdził pozycję słońca. Żałował, że nie znajdowało się

niżej na horyzoncie. Ile tysięcy Rzymian umrze, zanim zajdzie? Czy wśród

ofiar tej bitwy będzie i on? Jego towarzysze? Ojciec? Gajusz? Calatinusz?
Co ważniejsze, zastanawiał się, czy zwycięstwo, które rano wydawało się

bezsporne, jest jeszcze w ogóle w ich zasięgu.

Nie był już wcale tego taki pewien. Niczego już nie mógł być pewien.

Hanno nigdy nie przypuszczał, że plan Hannibala może zostać

wykonany z taką konsekwencją. A jednak tak się stało. To sprawiło, że jego

podziw dla genialnego wodza jeszcze wzrósł. Rzymianie dali się złapać na

przynętę, chwytając ją bez mrugnięcia okiem. W efekcie z czasem ich

napór został powstrzymany. Legioniści, których widział, wyglądali na

przerażonych, wyczerpanych, zdemoralizowanych niespodziewanym

zwrotem akcji. Wszyscy co do jednego. Hanno mógł sobie tylko

wyobrażać, że to samo działo się z legionistami przed frontem Libijczyków

dowodzonych przez jego ojca po drugiej stronie pola bitwy. Wyglądało na

to, że Galowie oraz Iberowie również się przegrupowali i na nowo podjęli

walkę, ponieważ słyszał szczęk mieczy dochodzący z prawej strony,

z miejsca, z którego wcześniej ci sami wojownicy się wycofywali.

Uzmysłowił sobie po jakimś czasie, że Rzymianie muszą też być atakowani

od tyłu, bo w przeciwnym razie już pewnie zmierzaliby w tamtą stronę.

A to oznaczało, że Hasdrubalowi i Maharbalowi udało się rozbić jazdę

wroga i pewnie już nękali tyły rzymskiej armii. Ta myśl zdecydowanie

dodawała mu otuchy. Nic bowiem nie działało na piechotę bardziej

deprymująco, jak idealnie zsynchronizowana szarża kawalerii. Kątem oka

zauważył, że jego ludzie zaczynają niecierpliwie przestępować z nogi na

nogę, co niezmiernie go ucieszyło. Dopiero przed chwilą wydał im rozkaz

cofnięcia się, aby odzyskali siły. Mogli napić się wody i chwilę odpocząć.

Nie było żadnego ryzyka: Rzymianie nigdzie się nie wybierali. Byli

otoczeni. Tymczasem jego żołnierze już chcieli wznowić walkę. To dobrze

wróżyło.
Legioniści, którzy zajmowali pozycję przed czołem falangi Hanno, nie

mieli już żadnych oszczepów, a ich morale szybko spadało. Za każdym

razem, gdy Hanno prowadził oddział do ataku, większość żołnierzy

wpadała w panikę i próbowała uciec. To już nie przypominało walki, raczej

wycinanie ludzi, którzy odwracali się plecami do atakujących – zwykłą

rzeź, nic więcej. To konieczne – pomyślał ponuro Hanno. Rzym nie chciał

rozmów dyplomatycznych. Dotrzeć do nich może tylko taki pokaz brutalnej

siły. Poza tym nie wszyscy legioniści rezygnowali z obrony. Z innych części

pola bitwy docierały do nich odgłosy zaciekłych walk. Gdyby ci ludzie

wzięli przykład ze śmielszych towarzyszy lub gdyby zostali zebrani przez

jakiegoś charyzmatycznego oficera, mogliby znów stanowić dla nich

wielkie zagrożenie. Dlatego powinni zostać rozsieczeni na mieczach.

Zmiażdżeni.

– Gotowi, żeby posłać jeszcze więcej Rzymian do piekła, chłopcy? –

zawołał Hanno.

Jego żołnierze, odpowiadając zgodnym okrzykiem bojowym,

jednoznacznie dali mu do zrozumienia, że przepełnia ich żądza krwi.

Ruszyli do kolejnego ataku. Tarcze podnieśli tak wysoko, że nad nimi

widać było tylko hełmy i skierowane we wrogów białka oczu. A z boku

okrwawione gladii niczym jadowite kolce szkaradnicy. Rzymianie

zachwiali się na widok kolejnego szturmu, a żołnierze Hanno z każdym

krokiem zwiększali impet natarcia.

– Powoli! – krzyknął Hanno. – Oszczędzajcie siły. Będziemy zabijać

przez cały dzień.

Ci, którzy go usłyszeli, zaczęli rechotać jak wariaci, a na twarzach

najbliższych legionistów pojawiło się prawdziwe przerażenie. Ci z przodu

wypychali swoich towarzyszy, próbując za wszelką cenę schować się jak


najdalej przed niosącymi śmierć mieczami Libijczyków. Tłum legionistów

zafalował i cofnął się o kilka kroków.

Hanno miał przed oczyma czerwoną mgłę. Co dziwne, czuł pulsowanie

blizny na swojej szyi.

– Pera! Gdzie jesteś? – zawołał. – Pera! Wyjdź do mnie, żebym mógł

cię wypatroszyć, tchórzu!

Nikt mu nie odpowiedział, ale jeden legionista nagle rzucił się prosto na

mur tarcz Libijczyków. Był bez tarczy, ranny. Pluł śliną. Najwyraźniej

zwariował. Nie wyglądał jak Pera, ale Hanno miał nadzieję, że zaatakuje

właśnie jego. Szaleniec uderzył jednak z impetem w tarczę Libijczyka

dziesięć kroków od niego. Para gladii wbiła się w jego niechroniony

brzuch, zanim zdążył użyć miecza.

– Głupi bękart – odezwał się jeden z Libijczyków, przesuwając

umierającego Rzymianina swoją tarczą na bok, by oczyścić sobie drogę.

Od zbitej masy legionistów dzieliło ich teraz zaledwie pół tuzina

kroków. Garstka mężczyzn gotowa była na to, by nie oddać tanio swojej

skóry, ale większość jęczała i ryczała jak dzieci. Wielu odrzuciło tarcze

i miecze i, odwracając się plecami do Libijczyków, próbowało gołymi

rękami przedrzeć się przez ciżbę legionistów, aby zejść z linii ataku. Cztery

kroki. Dwa.

– Pera? Idę po ciebie, ty gnoju! – Hanno wybrał cel, legionistę

o podobnej do Pery budowie ciała. Wbił sztych w prawą stronę pleców

mężczyzny, tuż pod małą żelazną płytką. Opór, łatwe pchnięcie, docisk –

i miecz przez brzuch legionisty wyszedł na drugą stronę tułowia. Usłyszał

rozdzierający wrzask bólu. Skręcił rękę w nadgarstku, wyrwał miecz

z trzewi i patrzył jak zahipnotyzowany na fontannę krwi. Nogi śmiertelnie

rannego mężczyzny ugięły się pod nim. Hanno powalił go tarczą na ziemię,

a potem zrobił kolejny krok, wdzierając się w tłum żołnierzy wroga. Mimo
że wielu z nich walczyło z paniką, był to jednak niebezpieczny ruch. Teraz

nikt nie mógł osłaniać go z boku, ale Hanno stracił poczucie miejsca

i czasu. Jego umysł przeniósł go do celi tortur w Victumulae, gdzie cierpiał

katusze zawieszony za ręce u powały. Pera stanął mu przed oczyma jak

żywy z rozpalonym do białości żelazem w ręce.

Tuż przed nim pojawił się przerażony młody legionista, który podniósł

ręce do góry w obronnym geście.

– Poddaję się! Poddaję!

– Pieprzę cię. – Hanno dźgnął go w żołądek, wybierając najłatwiejszy

sposób uśmiercenia człowieka. Wyciągnął ostrze i natychmiast ciął

mężczyznę stojącego obok, otwierając jego bok. Poczuł bardziej, niż

zobaczył, jakąś postać, która wślizgnęła się za nim. Przeklinając, chciał

błyskawicznie odwrócić się, żeby zabić tego, kto próbował zajść go od tyłu.

Mgła szału bojowego rozstąpiła się na szczęście wystarczająco szybko, by

rozpoznał Mutta i powstrzymał rękę w pół drogi. Walczyli ramię w ramię

przez pewien czas, brutalnie, skutecznie, zabijając i raniąc kilkunastu

Rzymian. Ci nawet się nie opierali. To było jak wiosenne szlachtowanie

jagniąt. Przerwali swoje dzieło dopiero wtedy, gdy legioniści przed nimi

odskoczyli poza zasięg ich mieczy. Hanno już chciał rzucić się w pogoń, ale

Mutt zastąpił mu drogę.

– Odsuń się! – warknął Hanno.

– Zginiesz, panie. – Mutt nawet nie drgnął. Pewność w głosie jego

zastępcy zrobiła wrażenie na Hanno. Zamrugał niepewnie. – Chcesz, panie,

pognębić Rzymian, prawda?

– Wiesz, że tak!

– Zatem nie warto się tak narażać. Zachowaj trzeźwy osąd, panie.

Trzymajmy ich w szachu. Atakujmy, wycofujmy się, a potem uderzajmy


jeszcze raz. Tak jak to robiliśmy do tej pory. To proste. I działa. – Po tych

słowach Mutt odsunął się na bok.

– Masz rację. – Hanno odetchnął głęboko. Odzyskując nad sobą

kontrolę, poczuł, że jego mięśnie drżą ze zmęczenia. – Przekaż rozkaz, żeby

ludzie przerwali walkę. Potrzebują wody i odpoczynku.

– Na rozkaz, panie. – Mutt spojrzał na niego wzrokiem pełnym

aprobaty.

I tak walki ciągnęły się przez kilka godzin. Zaczęli przyzwyczajać się

do makabrycznej rutyny. Hanno nie mógł zorientować się, co robią inne

falangi, poza tymi, które osłaniały flanki jego oddziału. Zakładał, że

wszędzie sytuacja wygląda podobnie: cofnięcie się, przegrupowanie,

zajęcie się rannymi, dzielenie się resztkami wody i winem, odpoczynek.

Niektórzy sięgali pod tuniki po coś do zjedzenia, częstowali towarzyszy.

Konieczne okazało się również ciągłe ostrzenie mieczów, które tępiły się na

ludzkich kościach.

Podczas jednej z przerw w walce, gdy Hanno i jego ludzie odpoczywali,

jakiś starszy oficer rzymski, prawdopodobnie trybun, poprowadził atak,

licząc na wyrwanie się z okrążenia. Rzymianie uderzyli jednak bez

przekonania i atak załamał się zaraz po tym, gdy Mutt uśmiercił przywódcę.

Przez resztę czasu Rzymianie w tej części pola ograniczali się do

naśladowania zachowania Libijczyków. Obserwujący ich Hanno w którymś

momencie uznał, że im się nie dziwi, ponieważ wycofywanie się

i odpoczynek to były jedyne chwile, kiedy nie ginęli. Niektórzy legioniści

wciąż trwali na swoich pozycjach, skutecznie odpierając ataki Libijczyków,

a raz czy dwa razy udało im się nawet odepchnąć jego ludzi na pewną

odległość. Zwykle jednak Rzymianie rezygnowali z jakiegokolwiek oporu.

Wpatrywali się w Libijczyków tępym wzrokiem, jakby pogrążeni

w katatonii, spaleni słońcem, wyczerpani. Czekali tylko na śmierć, która


miała ich zabrać, niczym bydło lub owce w zagrodach przed rzeźnią. Hanno

w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, czy jego ludzie – i armia

Hannibala w ogóle – będą w stanie, zanim padną z wyczerpania, wyrżnąć

wszystkich legionistów na polu bitwy przed zapadnięciem zmroku.

Po niepewności, z jaką zaczynał ten dzień, myśl o zagładzie olbrzymiej

armii rzymskiej wydawała się zupełnie nierealna. Hanno dziękował bogom,

ale jednocześnie napominał się, aby nie dopuszczać jeszcze do siebie myśli

o odniesionym triumfie. Spora część nieprzyjacielskich sił kontynuowała

walkę. Bitwa jeszcze nie dobiegła końca i nie skończy się, zanim nie

zajdzie słońce. Postanowił, że do tej pory nie będzie oceniał jej efektów.

A tymczasem on i jego ludzie wciąż mieli do wykonania wiele pracy.

Musieli zabić jeszcze więcej Rzymian.

Wydawało się, że Galowie i Iberowie, których mieli teraz przed sobą,

byli zupełnie innymi ludźmi od tych, którzy wcześniej załamali się

i uchodzili z pola bitwy. Pomimo upału, tumanów kurzu, palącego słońca

atakowali z nieokiełznanym entuzjazmem. Ich morale wzrosło od czasu

uderzeń ciężkozbrojnej piechoty na rozciągnięte flanki rzymskich

oddziałów. W efekcie legioniści utknęli w miejscu. Teraz uderzenia

wojowników nie trwały długo, ale i tak przynosiły zamierzony skutek.

Pomimo wysiłków Serwiliusza i Coraksa każdy z ataków powodował

znaczne straty wśród hastati. Czasem ginęło tylko kilku legionistów, ale

częściej dziesięciu lub więcej. Każde uderzenie osłabiało wolę walki

Rzymian. Krzyki rannych, którzy zalegali na ziemi przed nimi –

zrezygnowano już ze ściągania rannych z pola aktualnej potyczki – jak

również na tyłach nie pomagały w utrzymaniu morale. Jakiś hastatus jęczał

wyjątkowo głośno i długo wzywał matkę. Kwintus gotów był sam

zakończyć jego cierpienia, ale nieszczęśnik leżał za blisko linii wroga.


Gdyby Galowie nie wycofywali się tak szybko po każdym uderzeniu,

legioniści pewnie już dawno całkiem by się załamali. Tymczasem

wrogowie byli równie mocno zmęczeni, co oznaczało, że nie mogli w pełni

wykorzystać swojej przewagi, czego zapewne życzyliby sobie plemienni

wodzowie. Dla Kwintusa i jego towarzyszy to jednak była niewielka

pociecha. Zostało ich w manipule może z dziewięćdziesięciu. Co gorsza,

jednym z tych, którzy przeżyli, okazał się Macerio. W tej sytuacji regularne

przerwy w walce na odpoczynek nie miały znaczenia. Rzymianie zostali

otoczeni, szamocząc się teraz niczym ogromna ławica ryb w zarzuconych

sieciach. I ta sieć była zaciągana powoli, ale nieustannie. Kwintus stracił

poczucie czasu, ale musiało już być dawno po południu. Złośliwa żółta kula

słońca wciąż wisiała wysoko na niebie, co oznaczało, że walka trwała może

sześć godzin, a może nawet dłużej. Wkrótce stało się jasne, że jazda

Hannibala wygrała swoją część bitwy. Z pewnością tak było, bo

w przeciwnym razie to Kartagińczycy musieliby odpierać ataki na swoje

tyły. Rzymianie dobrze wiedzieli, że nie ma innej drogi i czeka ich ciężka

próba. Musieli przebić się przez linie wroga albo czekała ich śmierć. Po

minach swoich towarzyszy Kwintus wnioskował, że wielu z nich

najwyraźniej mentalnie przygotowywało się już na odejście z tego świata.

Jeśli nic się nie zmieni, śmierć dopadnie także jego i Urceusza. Przez

chwilę zastanawiał się, gdzie na polu bitwy może być Hanno i czy dożyje

najbliższego świtu. Wydało mu się to o wiele bardziej prawdopodobne niż

sytuacja, w której on wyjdzie cało z tej rzezi.

– Znowu ruszają! – zaskrzeczał Urceusz.

Na jego słowa towarzysze odpowiedzieli wiązankami przekleństw

i złorzeczeń. Niektórzy zaczęli się głośno modlić. Kwintus z zaskoczeniem

stwierdził, że mimo iż większość wilgoci z ich ciał wyparowała przez

skórę, jakiś hastatus zaczął gmerać przy pasie, chcąc się szybko wysikać.
– Gdzie jest Coraks? – zapytał ktoś. Nikt nie odpowiedział. Ta cisza źle

wróżyła.

Kwintus się skrzywił. Uniósł wyszczerbioną tarczę i próbował nie

myśleć o drżeniu zmęczonych mięśni ręki, w której trzymał miecz.

– Widziałeś go? – zwrócił się do Urceusza.

– Od jakiegoś czasu nie. Wróci.

– Lepiej żeby tak było, do kurwy nędzy – odpowiedział Sewerus.

Ktoś musi przejąć dowodzenie – pomyślał chmurnie Kwintus. I to

szybko.

– Zewrzeć szyki! – krzyknął. – Każdy, kto ma jeszcze oszczep,

przygotować się do rzutu na mój rozkaz. – Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził,

że nikt nie próbował podważyć jego decyzji. Ludzie podporządkowali się,

bez wątpienia zadowoleni, że ktoś powie im, co mają robić.

Galowie już nie atakowali w biegu. Po prostu podchodzili bliżej,

oszczędzając siły. Niektórzy silili się jeszcze na jakieś okrzyki wojenne, ale

większość nacierała w ciszy. Widocznie ich gardła są tak samo wysuszone

jak nasze. Nawet sygnaliści z tymi okropnymi trąbami dali sobie spokój.

Wokół nich wciąż rozbrzmiewał zgiełk bitwy, ale najbliższe otoczenie stało

się dziwną oazą ciszy. Kwintus uznał, że chyba wolałby, aby wojownicy

atakowali tak, jak zwykle, wyjąc wniebogłosy. Zazwyczaj krzyczeli, ile

tchu w piersi, a ta cisza wydawała się jakaś złowieszcza.

– Jaka może dzielić nas odległość? – spytał Urceusza.

– Pięćdziesiąt kroków.

Uznał, że to mniej więcej prawidłowa ocena. Zaczął liczyć w myślach.

Po trzydziestu krokach rozejrzał się na boki. Ludzie, wykonując rozkazy

Coraksa, nieustannie zbierali porzucone pila, ale wraz z upływem czasu

coraz mniejsza ich liczba nadawała się do ponownego wykorzystania. Teraz


mieli mniej niż tuzin oszczepów, ale zawsze warto było zsynchronizować

rzuty. Każdy Gal bez tarczy był łatwym celem.

– Uwaga! Pozwólcie im się zbliżyć! Jeszcze nie rzucać.

Z osłupieniem skonstatował, że Galowie nagle poderwali się do biegu.

To wtedy dostrzegł wyróżniający się odmiennym rynsztunkiem oddział

żołnierzy w środku ich formacji. To nie byli galijscy współplemieńcy.

Każdy żołnierz miał kolczugę i czarny płaszcz, wszyscy uzbrojeni byli

w miecze i tarcze. Kilku miało na sobie helleńskie hełmy i kirysy

wyprofilowane tak, że przypominały muskulaturę. Czy to mogą być

kartagińscy oficerowie? Gdy Kwintus ujrzał wśród atakujących mężczyznę

ubranego w purpurową tunikę, poczuł nowe strużki zimnego potu

ściekające mu po plecach. Łata podobnego koloru na jednym oku

potwierdziła jego przypuszczenia. Sapnął głośno, nie mogąc się

powstrzymać.

– To jest pieprzony Hannibal!

– Co miałby tu robić? – zapytał z niedowierzaniem Urceusz, ale w jego

głosie dało się wyczuć lęk.

Sewerus jęknął z przerażenia.

– Już po nas! – rozległ się głos bardzo podobny do głosu Macerio.

– Zamknąć jadaczki! – zawołał Kwintus, ale było już za późno. Strach

zaczął zbierać swoje żniwo w szeregach. Był niemal namacalny, szarpiący

wnętrzności i ogłuszający. Pozbawiał żołnierzy wszelkiej nadziei. – Celuj!

RZUĆ!

Większość oszczepów wzbiła się w powietrze, ale fala nie była równa.

Wielu hastati zamarło zdjętych strachem. Kartagińczycy zbliżali się

szybko. Rzymska linia zafalowała, ale po chwili uspokoiła się.

– Rzucajcie tymi cholernymi pila albo je upuśćcie – ryknął Kwintus. –

Miecze w dłoń!
Nie widział nawet, czy ludzie wypełniali jego rozkazy. Wróg znajdował

się zbyt blisko.

Galowie walczyli jak opętani przez demony, zapewne dlatego, że chcieli

zrobić wrażenie na swoim wodzu. Wpadli na legionistów z impetem, rąbiąc

dziko tarcze, próbując trafiać w głowy hastati, szarpiąc za osłony i celując

w szyje. Rzucali się szaleńczo we wszelkie luki, które pojawiały się

w formacji rzymskiej. Rozpruwali coraz szybciej topniejące linie manipułu.

Kwintus i Urceusz walczyli jak złączeni biodrami bliźniacy. Nie oddawali

pola, ale Sewerus wkrótce padł ścięty ostrzem jednego z odzianych na

czarno żołnierzy wroga, najwyraźniej człowieka ze straży przybocznej

samego Hannibala. Hastatus na lewo od Sewerusa stracił prawe ramię,

a potem głowę. Dwie szkarłatne fontanny tryskały z poranionego ciała,

które zwaliło się na martwego Sewerusa. Nieliczni, którzy przeżyli ten

wściekły atak, kilka uderzeń serca później zwarli szeregi i zbili się w grupę.

Świadomi utraty osłony z lewej flanki, Kwintus i Urceusz cofnęli się, nie

przerywając wymiany ciosów. Żołnierze za nimi widzieli, co się dzieje,

i również zaczęli się cofać.

W tym momencie Hannibal znajdował się zaledwie pół tuzina kroków

od nich, ale równie dobrze mógł znajdować się na księżycu. Chroniło go

trzech świetnie zbudowanych gwardzistów, którzy wyglądali na

wypoczętych, czujnych i bardzo niebezpiecznych. To było dziwne uczucie

znajdować się tak blisko człowieka, który był odpowiedzialny za wszystkie

ich klęski z ostatnich dwudziestu miesięcy, a przy tym nie móc wykorzystać

tego daru od losu. Zafascynowany Kwintus zerkał raz za razem na wodza

wrogiej armii. Nie wyglądał jak barbarzyńca z przekazywanych z ust do ust

opowieści. Nie był ani gigantem, ani potworem. Ot, zwykły śniadoskóry,

jednooki, brodaty mężczyzna średniego wzrostu. Niczym się specjalnie

niewyróżniający. Na wszystkich bogów! Musi mieć nie lada charyzmę.


I wtedy, jakby miotani jesiennym wiatrem, który z łatwością unosi

w powietrze liście, zostali rozdzieleni. Kwintus i Urceusz musieli cofnąć się

o kolejne dwadzieścia kroków. Szóstym zmysłem wyczuli, że hastati za ich

plecami odwracają się, aby czmychnąć, i zaczęli przeklinać, wyzywając ich

od tchórzy. Zostało ich chyba ze czterdziestu pięciu, wciąż zwróconych

w stronę wroga, który nieco ponad dziesięć kroków od nich ponownie

przerwał atak, aby wojownicy mogli złapać oddech. Wśród tej garstki nadal

żyjących był Macerio. Kwintus musiał przyznać, że dzielnie staje do walki.

Hannibal przechadzał się wśród swoich ludzi, rozmawiając z nimi,

gestykulując i wskazując hastati.

– A więc tak to się kończy – powiedział Kwintus, pozwalając sobie na

długi oddech ulgi.

– Myślę, że powinniśmy być wdzięczni, iż zginiemy, walcząc z samym

Hannibalem – odparł gorzko Urceusz.

Kwintus zaśmiał się chrapliwie, ale w tym śmiechu na próżno było

szukać wesołości.

– Kto wie? Jeśli Fortuna będzie dla nas łaskawa, może któremuś z nas

uda się przed śmiercią go zabić.

– Można pomarzyć – odparł Urceusz. Spojrzał na Kwintusa z ukosa. –

Cieszę się, że cię poznałem, Crespo.

Kwintus poczuł w gardle dławiącą gulę. Chciał krzyczeć: Nie nazywam

się Crespo! Głośno powiedział tylko:

– Ja też, mój przyjacielu.

Galowie i odziani na czarno żołnierze zaczęli uderzać bronią o swoje

tarcze, skandując jedno słowo:

– HA-NNI-BAL! HA-NNI-BAL!

W szeregach hastati zapanował popłoch. Kwintus czuł w głębi duszy,

że po tym wszystkim, co już przeszli, kolejnej takiej próby nie


przetrzymają.

– Spokojnie, chłopcy – zawołał jednak, walcząc z własnym lękiem. –

Trzymać linię!

– Co tu się dzieje, na czeluście Hadesu? – Głos Coraksa tuż przy uchu

Kwintusa zabrzmiał jak anielski chór. Gotów był się rozpłakać z radości.

– Hannibal, panie. Jest tutaj. Z kilkoma swoimi gwardzistami. Galowie.

Oni… Nasi ludzie są tak zmęczeni, panie. Nie mogą…

Coraks ujrzał w oczach Kwintusa totalne wyczerpanie. Przeniósł

spojrzenie na szykujących się do ataku przeciwników, sklął Hannibala

i wystarczyła mu jedna chwila, aby zorientować się w sytuacji.

– Niech to szlag! Jeśli tu zostaniemy, wszyscy zginiemy. Wycofujemy

się.

– Panie? – Kwintus zamrugał.

– Wydałem rozkaz, żołnierzu – Coraks warknął głosem, który ciął

powietrze niczym bicz. – Odwrót, chłopcy. Utrzymać szyk. Wycofujemy się

powoli, krok po kroku. Wykonać!

Hastati nie potrzebowali żadnej zachęty. Strach zaglądał im w oczy, ale

nie spuszczali wzroku, wycofując się na pięć, dziesięć, potem piętnaście

kroków. Musieli niemal przechodzić po własnych rannych, co było

bolesnym i rozdzierającym serce doświadczeniem. Leżący towarzysze

wyciągali do nich okrwawione dłonie, błagalne jęki raniły ich uszy.

– Nie zostawiajcie mnie tutaj, proszę! Proszę!

– Mamo? Chcę do matki!

– To boli! Jak to bardzo boli. Proszę, zróbcie coś.

Kwintus widział, jak kilku legionistów zadaje ciosy łaski, aby skrócić

cierpienia towarzyszy. On po chwili zrobił to samo, ale nie potrafił spojrzeć

w pełne przerażenia oczy umierającego hastaty. Gdy wycofali się na jakieś

czterdzieści kroków, Coraks kazał im się zatrzymać.


– Nie zamierzają ruszyć za nami – powiedział Kwintus, spoglądając na

wroga i dopuszczając do siebie myśl pełną nadziei.

– Nie. Patrz, Hannibal zniknął. Musi przemieszczać się wzdłuż całej

linii, aby zachęcać ludzi do kolejnych ataków. – Po raz pierwszy Kwintus

wyczuł zmęczenie w głosie Coraksa. Nagle ogarnął go strach

promieniujący z brzucha, ale gdy przyjrzał się bliżej twarzy centuriona,

poczuł ulgę. Coraks zacisnął zęby. Był zdeterminowany i gotów walczyć

dalej.

– Dobrze sobie poradziłeś.

– Nie rozumiem, panie?

– Wracałem do oddziału, ale byłem za daleko, aby cokolwiek zrobić,

gdy dostrzegłem, że wróg szykuje się do szturmu. Nasze linie chwiały się,

zanim nie przejąłeś kontroli. Dobra robota.

Czerwona z wysiłku, ogorzała od słońca i pokryta krwią twarz

Kwintusa przybrała jeszcze ciemniejszą barwę.

– Dziękuję, panie.

Coraks pokiwał głową.

– Poszedłem porozmawiać z Serwiliuszem, żeby zasugerować

kontratak, ale zastałem go umierającego. Podległe mu bezpośrednio

oddziały zostały zupełnie rozbite. Miałem dużo szczęścia, że udało mi się

stamtąd wyrwać. – Coraks mówił beznamiętnie i pewnie.

Kwintus musiał zapytać:

– Bitwa jest przegrana, prawda, panie?

Cisza, która zapadła po tych słowach, mówiła wszystko.

– Tak, to koniec – przyznał wreszcie Coraks. – Hannibal jest geniuszem,

jeśli zaplanował to, co tu się stało. Niech go szlag! Tylko bogowie wiedzą,

ilu ludzi tu jeszcze polegnie, zanim zapadnie zmierzch.


Kwintus spojrzał na Urceusza i zobaczył w jego oczach tę samą

bezradność, którą sam czuł w sercu. Wprawdzie uszli cało z ostatniego

starcia z Galami, ale niewiele to znaczyło, biorąc pod uwagę, że ciągle się

tu znajdowali.

– Jakie rozkazy, panie?

– Na razie unikamy walki z wrogiem. Zbierzcie więcej ludzi. Potem

poszukamy jakiegoś słabszego miejsca w formacji wroga i wybijemy w niej

wielką pieprzoną dziurę. Ruszymy w kierunku rzeki, a potem do naszego

obozu. Jeśli uznamy, że nie da się go obronić, wycofamy się dalej na

północ.

Zadanie przedstawione właśnie przez Coraksa wydawało im się

trudniejsze niż pokonanie najwyższego szczytu Alp w środku zimy, ale

Kwintus wiedział, że nie ma innego wyjścia. Usłyszał, że Urceusz podziela

jego przekonanie. Gdy Coraks przedstawił swój plan innym hastati, nikt nie

odważył się zaprotestować, a chyba najbardziej zadowolony był Macerio.

Kwintusa to nie zaskoczyło. Centurion już dawno temu zdobył zaufanie

ludzi, zwłaszcza podczas bitwy nad Jeziorem Trazymeńskim, gdy

poprowadził ich przez libijskie falangi, ale także w późniejszych,

mniejszych i większych starciach. Zresztą wszyscy chyba zdawali sobie

sprawę, że to była dla nich jedyna szansa, jeśli nie chcieli po prostu dać się

wyrżnąć Kartagińczykom. Oszołomienie na twarzach wielu otaczających

go legionistów mówiło mu, że spora ich część pogodziła się z losem, choć

zdaniem Kwintusa w tym przypadku nie można było mówić o świadomym

wyborze. Mogę być zmęczony. Może i zostaliśmy pokonani. Ale nie jestem

pierdoloną owcą, która stoi tylko i czeka, aż ktoś poderżnie jej gardło.

Przeczucie Hanno, że jego ludzie z czasem będą zbyt zmęczeni, aby

walczyć i dobić wrogów, okazało się słuszne. Kiedy niebo zaczęło

zabarwiać się na każdy możliwy odcień różu i czerwieni, zapowiadając


zachwycający zachód słońca, większość jego Libijczyków zachowywała się

tak, jakby byli pijani. Zataczali się, gdy kazał im atakować i z trudem

unosili tarcze i miecze, nie mówiąc już o zabijaniu kolejnych Rzymian.

Podczas jednego z ostatnich starć Hanno stracił kilku żołnierzy, gdy paru

zdesperowanych legionistów zorientowało się, że Libijczycy są naprawdę

wyczerpani. Zaatakowali ich z szaleństwem w oczach zrodzonym

z rozpaczliwej sytuacji. Ponoszenie takich strat nie miało żadnego sensu,

dlatego wycofał z walki ponad połowę swojej falangi. Ten ruch sprawił, że

w linii pojawiła się luka, przez którą z czasem zaczęli przenikać legioniści.

Najpierw pojedynczo i parami, potem w małych i większych grupach, bez

broni, bez tarcz, przybici i złamani, zgarbieni rozpływali się w zapadającym

zmroku, uchodząc skuleni niczym zbite psy. Libijczycy odprowadzali ich

tylko wzrokiem, bo nie byli już w stanie zmusić się do działania. Kiedy

w pewnym momencie większa grupa zaczęła przebijać się w kierunku

rzeki, Hanno splunął z frustracją. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie

zacząć jej ścigać, ale zdawał sobie sprawę, że nie może wymagać od

swoich ludzi za wiele. Poza tym w dalszym ciągu w ich zasięgu były

łatwiejsze cele: legioniści, którzy nie próbowali uciekać.

Jednak nawet poradzenie sobie z nimi wydawało się teraz problemem.

Zaczynało już szarzeć. Z nieba znikały nawet drapieżne, padlinożerne ptaki,

które wisiały nad polem bitwy przez cały dzień. Wiatr ucichł i opadł

wirujący w powietrzu pył. Wkrótce będzie zbyt ciemno na walkę

i pozostanie jedynie wycofać się z pola bitwy. Słabły odgłosy walk

toczonych w innych miejscach. Wokół rozlegały się jęki i krzyki rannych

oraz umierających. Hanno chyba jeszcze nigdy nie czuł się bardziej

zmęczony: już teraz mógł walczyć tylko bardzo krótko i musiał

odpoczywać. Mimo wszystko szał bitewny jeszcze go nie opuścił.

Moglibyśmy przeprowadzić jeszcze jeden lub dwa szturmy, żeby wysłać na


tamten świat znajdujących się najbliżej nas legionistów. Zabić kilku więcej.

Może wśród nich będzie Pera?

Hanno krążył wśród żołnierzy, zachęcając ich do kolejnego wysiłku.

Jęczeli, narzekali, słyszał też kilka wymamrotanych pod nosem

przekleństw. Niemniej znów wstali i uformowali nierówną linię. Zostało ich

może z siedemdziesięciu. Reszta leżała bez ruchu za falangą na zroszonej

krwią ziemi. Hanno po raz pierwszy spostrzegł, że ręce prawie każdego

z Libijczyków aż do łokci są uwalane krwią – i całkiem świeżą, i zakrzepłą.

Ich tarcze wyglądały tak, jakby ktoś zanurzył je w kadzi szkarłatnego

barwnika, a twarze i hełmy były pokryte kleksami czerwieni, podobnie jak

nogi i sandały. Jego ludzie byli dosłownie od stóp do głów spryskani krwią.

Szkarłatne demony. Stworzenia podziemi. Pewnie wyglądam tak samo –

pomyślał. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz odrazy. Nic dziwnego, że

Rzymianie zawodzili, gdy tylko się do nich zbliżali.

– Czy to będzie ostatni atak, panie? – zapytał Mutt niskim głosem.

Hanno spojrzał na niego z irytacją.

– Nie mogę tego powiedzieć. Nie sądzę.

– Nie wydaje mi się, aby chłopcy byli w stanie znieść więcej, panie.

Proszę na nich popatrzeć.

Hanno niechętnie spojrzał jeszcze raz na zbitych w gromadę żołnierzy.

Zaskoczony zauważył teraz, że niektórzy z nich muszą podpierać się na

tarczach, aby wstać. Kilku położyło głowy na ramionach spoczywających

na żelaznych krawędziach tarcz. Czy tamten przypadkiem nie zasnął? Jego

wzrok powędrował do najbliższej grupy Rzymian – stłoczonej masy mniej

więcej stu legionistów pod dowództwem rannego centuriona.

– Nie pozwolę, żeby ten tu uciekł – powiedział z uporem. – Nie ma

mowy.
– Ostatni atak, panie. W kolejnym zaczniesz, panie, zabijać swoich

ludzi.

Choć Hanno nie chciał tego robić, musiał przyznać Muttowi rację. Jego

zastępca, weteran, który mógł maszerować przez cały dzień, nie pocąc się,

wyglądał na wykończonego. Jeśli tak, to nawet Hannibal nie będzie mógł

powiedzieć, że nie zrobili wszystkiego, co się dało w tej sytuacji.

– Dobrze. Ale chcę, żeby ten centurion był martwy, zanim się

wycofamy. Załamią się, gdy on padnie.

– Tak jest, panie. Sądzę, że jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. –

Zęby Mutta błysnęły bielą na tle czerwieni pokrywającej jego twarz. –

Potem… myślę, że można bezpiecznie uznać, że wygraliśmy, prawda?

– Zgadzam się. Nawet ci pieprzeni Rzymianie będą musieli przyznać się

do klęski po tym, co się tutaj stało. Ich armia została prawie wycięta do

nogi.

– Powiedzenie tego na głos sprawia cholernie wielką przyjemność,

panie.

– To prawda. – Po raz pierwszy Hanno pozwolił sobie na delektowanie

się uczuciem triumfu. Jednak do pełni sukcesu brakowało tylko, aby jego

ojciec i bracia, nawet Sapho, wyszli cało z tej rzezi. Nie bardzo wierzył

w to, że znajdzie ich jeszcze tej nocy, ale nie miał nic przeciwko temu, żeby

to się stało następnego dnia rano. Jeśli bogowie pozwolą, będą mogli

wspólnie świętować zwycięstwo Hannibala.

– Gotowy, panie?

– Tak. – Hanno obserwował, jak Mutt zbiera Libijczyków, zmuszając

ich do ustawienia się w szyku. – Ostatni atak! A potem kończymy,

chłopcy! – zaskrzeczał. – Złota moneta dla tego, kto przyniesie mi hełm

centuriona.
Gardła jego żołnierzy wyschły na wiór, ale na te słowa znaleźli w sobie

jeszcze odrobinę entuzjazmu, aby wykrzyczeć aprobatę. Jeden miał nawet

dość energii, aby zacząć uderzać mieczem o tarczę. Rytm był zaraźliwy.

Kilku mężczyzn przyłączyło się do niego, a Hanno roześmiał się, gdy linia

legionistów wyraźnie cofnęła się o krok. Widział wychodzącego przed

szereg centuriona, który lżył żołnierzy i wyciągał ich z tylnych szeregów

formacji.

– Wahają się! Jedno dobre uderzenie, a podadzą tyły! Słyszycie mnie?

Libijczycy też widzieli efekt swoich działań. W powietrze uniósł się

nierówny wiwat.

– HA-NNI-BAL! – wrzeszczał Mutt.

– HA-NNI-BAL! – podchwycili zawołanie Libijczycy.

Rzymianie znów się cofnęli.

– Jeszcze!

– HA-NNI-BAL! – nie przerwał skandowania Mutt.

Nawet centurion nie był w stanie powstrzymać uciekających

legionistów. Ludzie odwracali się i brali nogi za pas.

Hanno i jego żołnierze rzucili się za nimi, wyjąc jak wilki i ścigając ich

w zapadających ciemnościach.

Coraks ogarnął wzrokiem grupę żołnierzy w głównym obozie i kazał

swoim ludziom wykonać w tył zwrot. Rozległo się kilka protestów.

Panowały już niemal kompletne ciemności. Po krótkiej, ale brutalnej walce

wyrwali się z zaciskającego się pierścienia Kartagińczyków, którzy nawet

teraz dobijali zapewne ich towarzyszy. Potem przeprawili się przez

Aufidius i powlekli po ciemku do obozowiska.

– Zrobiliśmy wystarczająco dużo mil, panie – powiedział jeden

z protestujących mężczyzn.

– Padamy z nóg! – dodał kolejny.


– Te guggasy nie przyjdą po nas dziś wieczorem, panie – wtrącił

Urceusz.

Kwintus, który kołysał się na nogach z wyczerpania, już miał zgodzić

się z przyjacielem. Jednak odpowiedź Coraksa wprawiła go w osłupienie.

– Zostańcie tutaj, jeśli chcecie, łachudry, ale nie zdziwcie się, gdy rano

wpadnie po was kartagińska jazda. Nie łudźcie się, że będzie inaczej!

Hannibal zechce zabezpieczyć cały teren. Jeśli pójdziemy dalej, o świcie

będziemy daleko stąd, poza zasięgiem wroga. Wtedy przyjdzie czas na

odpoczynek. Na sen ze świadomością, że nie obudzicie się z włócznią

wroga w bebechach.

Centurion spakował trochę jedzenia, a następnie ruszył w drogę, nie

zwracając uwagi na to, czy ktoś za nim podąża. Kwintus i Urceusz,

zrezygnowani, wymienili ciężkie spojrzenia, po czym ruszyli za nim bez

słowa. Wiedzieli, że centurion ma rację. Czym było bowiem kilka godzin

nocnego marszu w porównaniu z ryzykiem utraty życia? Dołączyła do nich

większość żołnierzy z grupy, która wyrwała się z okrążenia, może poza

sześcioma mężczyznami, co oznaczało, że ich oddział liczył teraz nieco

ponad trzydziestu hastatów. Kwintus z frustracją zorientował się, że

Macerio nie zdecydował się, by zostać w obozie. Jasnowłosy mężczyzna

przetrwał bitwę bez szwanku i Kwintusowi wydawało się, że już nic nie

może uwolnić go od jego towarzystwa.

Pomimo obecności Macerio droga w świetle księżyca mogła wydawać

się nawet przyjemna: widoczność była dobra, a temperatura okazała się ich

sojusznikiem. Jednak nieustannie myśleli o pościgu, dlatego większość

oddziału wzdrygała się w nocy na każdy powiew wiatru w koronach drzew.

Zdawało im się, że za każdym krzakiem czają się kartagińscy żołnierze.

Ludzie byli wykończeni, spaleni słońcem, głodni. W tym krótkim czasie,

kiedy Coraks pozwolił im na odpoczynek w obozie, zdążyli spożyć jakieś


resztki jedzenia. Ale przede wszystkim wszyscy byli absolutnie przybici

świadomością tego, co stało się z nimi i z rzymską armią. Bo stało się coś,

co dotąd uważano za niemożliwe. Hannibal i jego żołnierze pokonali – choć

lepsze byłoby tu słowo „zmasakrowali” – osiem legionów oraz

towarzyszącą im jazdę i jednostki sojuszników. Prawie wszystkie siły, jakie

miała w tym momencie do swojej dyspozycji republika, zostały starte

z powierzchni ziemi w jeden dzień przez armię, która była znacznie

mniejsza od rzymskiej.

Żołnierze nawet ze sobą nie rozmawiali. Opłakiwali poległych.

Kwintusowi żal było Sewerusa i wielu innych towarzyszy z manipułu, ale

raczej krótko się za nich modlił. Natomiast usilnie błagał bogów, aby

zachowali jego ojca, Calatinusza i Gajusza, jeśli ten był obecny na polach

pod Kannami. Wiedział, że prosi o wiele, może o zbyt wiele, ale nie mógł

zmusić się do tego, aby błagać o życie jednych, pomijając innych. Tego

dnia zbyt wielu dobrych ludzi straciło życie, aby dokonywać jakichkolwiek

wyborów.

Minęło kilka godzin, zanim Coraks uznał, że wystarczająco oddalili się

od pola bitwy. Wykorzystując gwiazdy w roli drogowskazu, poprowadził

ich na północny zachód, ku niskim wzgórzom, gdzie leżało miasto

Canusium. Nie dotarli jeszcze na miejsce, ale centurion zatrzymał się

i stwierdził, że ich cel musi znajdować się już blisko. Rano powinni znaleźć

się pod murami, które zapewnią im względne bezpieczeństwo.

– A teraz śpijcie, chłopcy. Zasłużyliście sobie – powiedział poważnie

Coraks. – Jestem dumny z tego, jak dzisiaj walczyliście.

Kwintus uniósł brew, zerkając na Urceusza, który wyszczerzył zęby.

Słowa centuriona podniosły ich wszystkich trochę na duchu. Chwalił ich

bowiem tak rzadko, że każdym takim słowem należało się rozkoszować.


Coraks pierwszy objął wartę i usadowił się na pobliskiej skale,

z mieczem i tarczą pod ręką. Półżywi hastati dosłownie padli tam, gdzie

stali, nie zwracając uwagi na nierówną ziemię czy brak koców. Kwintus

i Urceusz leżeli obok siebie pod gałęziami dużego dębu ostrolistnego.

Zasnęli, gdy tylko ich głowy dotknęły ciepłej ziemi.

Kwintusowi śniła się równina otoczona pasmem wzgórz, przesiąknięta

krwią, pokryta warstwą szkarłatnej brei, w którą zamieniło się błoto.

Miejsce to jako żywo przypominało okolicę, w której walczyli

poprzedniego dnia. W tym strasznym, krwawym morzu dryfowały miriady

małych wysepek. Ku swojemu przerażeniu zorientował się, że te wysepki

nie są żadnymi kopczykami ziemi ani wystającymi skałami, ale ludzkimi

ciałami. Część z tych zwłok należała do Galów, Iberów, a nawet Numidów,

ale zdecydowana większość była trupami legionistów. Mężczyzn, którzy

zginęli straszną śmiercią. Okaleczonych, często z połyskującymi pętlami

jelit wypływającymi z brzuchów. W ich ciałach ziały potworne rany. Cięcia

znajdowały się wszędzie, od czubków głów po palce stóp, gwarantując

długą śmierć w boleściach. Wargi truposzy były lekko rozchylone,

a purpurowe języki wystające z ust – napuchnięte. Wszystkie otwory

w ciałach wypełniły się robakami, które wypełzały z oczodołów, ust i ran,

a mimo to z wyrazu twarzy zabitych dawało się odczytać pogardę,

oskarżenia, nienawiść. Zdawali się pytać: jak to jest możliwe, że przeżyłeś,

skoro my padliśmy od ciosów? Nie wiem! – Kwintus krzyczał we śnie.

Powinienem był umrzeć już wiele razy.

Zbudził się nagle spocony, z szalejącym sercem. Uniósł się

błyskawicznie, przerażony senną marą.

Ten ruch uratował mu życie. Czyjaś dłoń zacisnęła się na jego ustach,

ale sztylet, który miał zagłębić się w jego gardle, syknął cicho w powietrzu,

zanim wrył się ostrzem w ziemię. Kwintus spojrzał na napastnika. Macerio!


Blondyn kucał obok niego. Jego wargi wykrzywiały się w grymasie

nienawiści. Któż by inny? – pomyślał z goryczą Kwintus. Macerio cofnął

rękę, wyciągając ostrze z ziemi. Uniósł ją do góry. Błyskawicznie

oprzytomniały Kwintus złapał Macerio za przedramię. Siłowali się chwilę.

Kwintus musiał utrzymać rękę napastnika ze sztyletem w bezpiecznej

odległości, a Macerio za wszelką cenę chciał zagłębić długie, wąskie ostrze

w ciele znienawidzonego towarzysza. Przez kilka uderzeń serca panował

impas. Kwintus robił, co mógł, by ugryźć drugą dłoń Macerio, ale zęby nie

mogły wbić się w wewnętrzną stronę ręki tamtego. Wierzgał nogami,

usiłując się uwolnić, ale Macerio po prostu przycisnął go całym ciężarem

ciała, skutecznie unieruchamiając.

– Powinienem był wykończyć cię już dawno. Myślałem, że zginiesz –

wysyczał. – Ale lepiej późno niż wcale.

Mimo że Kwintus z całych sił walczył o życie, ramię Macerio powoli

zbliżało się do jego twarzy.

Czy to ma się tak skończyć? – Kwintus chciał krzyczeć. Przeżyłem

bitwę, żeby zdechnąć jak pies? Walczył rozpaczliwie, kopiąc nogami we

wszystkich kierunkach, bo liczył, że jakimś cudem zrzuci z siebie Macerio.

W którymś momencie trafił stopą w coś miękkiego. Kogoś! Urceusz! Szalał

i wierzgał bez przerwy. Po chwili usłyszał gniewny pomruk, a potem

wymamrotane pytanie. Kwintus wierzgnął po raz ostatni, zanim

skoncentrował całą swą energię na ręce ze sztyletem. Ostrze znajdowało się

już nie dalej od jego gardła niż szerokość dwóch dłoni i przysuwało się

z każdym uderzeniem serca, z każdym gorączkowym wciągnięciem

powietrza przez nozdrza. Czuł, że jego ręka słabnie. Nigdy nie odzyskał

w niej pełni sił po zranieniu strzałą. Pierdol się, Macerio! I tak zobaczymy

się w Hadesie.
W tym momencie usłyszał głuchy, mięsisty chrzęst. Oczy Macerio

rozszerzyły się, a jego ciało nagle zesztywniało. Ostrze noża zadrżało,

a potem Kwintus odepchnął mocno bezwładne ramię. Druga ręka Macerio

zsunęła się z ust Kwintusa. Rozległ się odgłos zasysania, jaki wydaje ostrze

wychodzące z ludzkiego ciała, a potem kolejne mocne uderzenie. Macerio

przewrócił się na bok, twarzą na dół, wydając z siebie cichy jęk. Kwintus

patrzył na niego zdumiony. Przed sobą zobaczył Urceusza, który zaciskał

dłoń na rękojeści gladiusa wystającego z pleców Macerio. Uwolnił ostrze,

a potem wbił miecz jeszcze raz w jego plecy, aby mieć pewność, że

blondyn już nie wstanie.

– Czas do Hadesu, ty zdradliwy śmieciu. – Wyprostował się i splunął na

ciało Macerio.

Kwintus usiadł, drżąc z nerwów.

– Uratowałeś mi życie. Dziękuję.

– Chciałem tylko, żebyś przestał mnie kopać – powiedział Urceusz

z szerokim uśmiechem. Po chwili w świetle gwiazd Kwintus zobaczył jego

poważną twarz. – Nie. Jesteś moim przyjacielem. Co innego mogłem

zrobić?

Kwintus klepnął go w ramię. Legioniści zbudzeni hałasem zaczęli

podnosić się z ziemi zdezorientowani. Szybko też pojawił się Coraks, który

zażądał wyjaśnień, grożąc wykastrowaniem każdego, kogo zobaczy

walczącego z towarzyszami. W tym momencie to wszystko nie miało

znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nawet bitwa, którą toczyli

poprzedniego dnia. Żył. Tak samo jak Urceusz. Macerio przestał być jego

problemem. Kwintus wolałby zabić go sam, ale nie martwił się tym, że

wyręczył go Urceusz, który był przecież także przyjacielem Rutilusa.

Spoczywaj w pokoju. Zostałeś pomszczony.


To było niewielkie pocieszenie na koniec najbardziej przerażającej doby

jego życia.

Hanno poruszył się, gdy promienie słońca łaskotały go tak, że nie mógł

już wytrzymać. Jęknął i odwrócił się na bok. Chciał zasnąć. Nie potrafił.

Uszy wypełniał mu jednostajny, stłumiony zbiorowy jęk, zmieszany

z brzęczeniem milionów much. Bogowie! To ranni. Mógł już tylko

pomarzyć o zaśnięciu. W ustach czuł klejący się śluz, który był oznaką

odwodnienia, a jego powieki skleiły się tak, że nie mógł otworzyć oczu.

Bolały go wszystkie mięśnie, ale żył. Miał więc więcej szczęścia niż tysiące

tych, którzy polegli w bitwie, i tych, którzy umrą lada godzina od

odniesionych ran. W końcu otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył,

były skrzydła. Wiele skrzydeł wysoko na niebie. Do diaska! Nad nim

krążyły setki sępów. Pierwszy raz w życiu widział tyle tych ptaków.

Z trudem stanął na nogi. Wokół żołnierze wciąż jeszcze spali. Znajdowali

się w samym środku pola bitwy, ponieważ gdy poprzedniego dnia skończyli

z ostatnim Rzymianinem, nie było już sensu szukać wśród zwałów ciał

i porzuconej broni drogi powrotnej do obozu. Do świtu brakowało tylko

sześciu godzin. Hanno kazał swoim ludziom przygotować trochę miejsca,

aby mogli się położyć. Wybrał pierwszych wartowników, a reszta od razu

zwaliła się na ziemię i zasnęła. Teraz, gdy przenosił wzrok poza grupę

swoich ludzi, widział w całej okazałości śmiertelne żniwo minionego dnia.

Chociaż wiedział, czego się spodziewać, w tej chwili wszelka wzniosłość

walki na śmierć i życie rozwiała się niczym mgła. Trudno było opisać

rozpościerający się przed nim widok. Stosy ciał stanowiły niewątpliwie

dowód ich niezwykłego zwycięstwa – nadzwyczajnego triumfu Hannibala.

Co do tego nie było żadnej wątpliwości.

Ciała… tysiące ciał pokrywały ziemię w każdym kierunku aż po

horyzont. Leżały pojedynczo, razem, w stosach. Były to zwłoki ludzi


każdej narodowości, wszystkich odcieni skóry pod słońcem, złączone

w ostatecznym, obojętnym uścisku śmierci. Libijczycy. Galowie. Iberowie.

Strzelcy z Balearów. Liguryjscy wojownicy. Rzymianie i ich sojusznicy,

zjednoczeni jak za życia. Wszystko i wszyscy byli pokryci zaschłą krwią,

która zabarwiła ludzi, broń, hełmy, chorągwie. Nawet grunt pod ich stopami

miał kolor szkarłatu, jakby tej nocy zstąpili bogowie i rozgnietli swoich

wyznawców, użyźniając ziemię ich ciałami. Hanno chłonął ten

makabryczny obraz w chorobliwej fascynacji, niezdolny, by oderwać wzrok

od okaleczonych ciał. Zwłoki z ranami od dźgnięć, cięć, wypatroszone.

Bezrękie. Beznogie. Niekiedy bezgłowe. Leżące twarzą do zabarwionej na

czerwono ziemi, na bokach, na plecach, z szeroko otwartymi ustami,

z których co rusz podrywały się chmary much. I ten smród: ludzkich

ekskrementów z miedzianym zapachem krwi. Ciała w tej pierwszej fazie

gnicia stopniowo zaczęły uwalniać zbierające się w nich gazy. Mógł tylko

wyobrażać sobie, jak to samo miejsce będzie wyglądało pod koniec

kolejnego upalnego dnia.

Nieco dalej Hanno dostrzegł truchła koni. Tam musiało dojść do walki

jazdy. Gdyby wsłuchał się w odgłosy dochodzące stamtąd, usłyszałby słabe

rżenia jeszcze żyjących zwierząt. Poczuł się źle. Trzeba je będzie dobić,

a cały dzień upłynie im na przeczesywaniu tego obszaru w poszukiwaniu

żyjących towarzyszy i uśmiercaniu tych spośród wrogów, którzy jeszcze

trzymali się kurczowo życia i nie chcieli udać się do Hadesu.

Usłyszał pisk, który nagle urwał się jak ucięty nożem. Jego uwagę

przyciągnęły postacie poruszające się między ciałami po lewej stronie.

Kobiety galijskie dobijały rzymskich rannych w czasie poszukiwań mężów

i bliskich. Ojciec! Bostar. Sapho.

Obudził Mutta i wydał mu rozkazy uzupełnienia bukłaków wodą

z pobliskiej rzeki i znalezienia czegoś do jedzenia dla Libijczyków.


– Kiedy już się z tym uporasz, zacznij szukać tych z naszych, którzy

przeżyli. Znieście ich tutaj i zróbcie dla nich, co tylko się da. Później

zorganizujemy transport do obozu.

– A co z dychającymi jeszcze Rzymianami?

– Wiesz, co z nimi zrobić.

– Tak jest, panie. – Mutt spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem. –

Idziesz poszukać członków swojej rodziny, panie.

– Tak.

– Bogowie zadbali, żeby wszyscy przeżyli, panie.

Hanno rzucił Muttowi wdzięczne spojrzenie i odszedł. W czasie bitwy

najbliżej jego formacji znajdowała się falanga Sapho, dlatego najpierw

ruszył w kierunku jej ostatniej pozycji. Znalazł brata wspartego o stos

rzymskich ciał, wydającego rozkazy podobne do tych, które niedawno

przekazał Muttowi. Zakrwawiony bandaż na jego prawej łydce wyjaśniał,

dlaczego jego brat nie stał o własnych siłach.

– Hanno! – Gdy się zbliżył, na twarzy Sapo zagościł szeroki uśmiech. –

Żyjesz!

– Dobrze cię widzieć, bracie! – Nie zważając na to, co między nimi

zaszło, serce Hanno przepełniło się szczęściem. Uklęknął przy Sapho.

Objęli się. – Jesteś ranny. Czy to coś poważnego?

– Nie jest tak źle. – Sapho się skrzywił. – Ostatni pieprzony Rzymianin,

którego zabiłem, drasnął mnie jeszcze, opadając na ziemię. To nie powinno

się zdarzyć, ale byłem tak zmęczony…

– Pod koniec wszyscy już padaliśmy z nóg. Co za dzień!

– Imię Hannibala przejdzie do historii.

– Bez wątpienia – zgodził się Hanno. W jego oczach Hannibal urósł do

roli nieomylnego geniusza. Przez chwilę obaj rozkoszowali się tą myślą. –

Widziałeś ojca albo Bostara?


– Jeszcze nie, ale wysłałem żołnierza, żeby się czegoś dowiedział.

– Pójdę ich poszukać – powiedział Hanno, wstając.

– Niech Eszmun pomoże ci znaleźć drogę. Daj mi szybko znać, jak się

czegoś dowiesz.

– Tak zrobię.

Wykorzystując linię wzgórz jako punkt odniesienia, Hanno powoli

przesuwał się na przełaj przez pole bitwy. Tu znajdowało się centrum

legionów. I tu poległa większość walczących. Na każdego żołnierza

kartagińskiej armii naliczył co najmniej pół tuzina Rzymian. Wielu ludzi

obu stron wciąż jeszcze żyło. Wielu – nawet Rzymianie – unosiło błagalnie

ręce, prosząc o wodę lub zakończenie cierpień. Hanno musiał założyć

zbroję obojętności. Mijał ich wszystkich, nie pozwalając sobie na drugie

spojrzenie. Widok zwłok Rzymian przywołał myśli o Kwintusie

i Fabrycjuszu. Miał nadzieję – przez wzgląd na Aurelię i łączącą go

z Kwintusem dawną przyjaźń – że obaj przeżyli. Wszędzie wokół widział

grupy Iberów i Galów. Ci ludzie również musieli spędzić noc na polu bitwy.

Teraz przetrząsali wszystko w poszukiwaniu kosztowności. Z regularnych

okrzyków bólu wnioskował, że wojownicy zajmowali się też męczeniem

żywych wrogów, których udało im się znaleźć. Hanno nie pochwalał tego,

ale zdawał sobie sprawę, że takie zachowanie uznawano za normę, więc

starał się nie słyszeć jęków torturowanych ofiar. Odwrócił wzrok i ruszył

dalej.

Rozpoznał miejsce, gdzie na początku bitwy ustawieni zostali

Libijczycy z przeciwległego skrzydła. Widział grupki zmęczonych

żołnierzy, dzielących się wodą i cicho ze sobą rozmawiających. Rzucił się

biegiem w kierunku pierwszej grupy.

– Szukam Malchusa – przerwał bezceremonialnie rozmowę dwóch

Libijczyków – albo Bostara. Obaj dowodzili falangami.


– Musisz być synem Malchusa, panie? – zapytał jeden z Libijczyków,

brodaty mężczyzna o haczykowatym nosie.

– Tak, tak. Nazywam się Hanno. Coś wiesz?

– Od wczoraj nie widziałem Malchusa, panie, ale Bostar był tutaj przed

chwilą. Rozmawiał z naszym dowódcą.

Serce Hanno skoczyło z radości.

– Gdzie on jest?

– Gdy ostatni raz go widziałem, panie, zmierzał w tamtą stronę. –

Żołnierz wyciągnął rękę, wskazując na lewo. – Tam właśnie walczyła

falanga Malchusa. Jakieś sto kroków dalej.

Hanno uśmiechnął się w podzięce. A więc brata znajdzie w tym samym

miejscu co ojca.

– Dziękuję.

Biegł tak szybko, jak tylko pozwalały mu zmęczone nogi. Bogowie! Nie

mogę się doczekać, kiedy upiję się z Bostarem. I z Sapho. Uśmiechnął się do

swoich myśli. Po tak wielkim zwycięstwie nasz ojciec pewnie spojrzy na nas

przychylnym okiem i może nawet do nas dołączy.

Wszystkie radosne myśli rozwiały się jak mgła, gdy zobaczył Bostara.

Widział jego profil, bo Bostar klęczał odwrócony do niego plecami. Przed

nim leżało na ziemi ciało. Zwisające ręce brata mówiły wszystko.

– Nie! Błagam! Ojcze! – Pokonał dzielącą ich odległość w mgnieniu

oka. Poczuł ołowiany ciężar w brzuchu, gdy stało się jasne, że zakrwawione

zwłoki to ciało Malchusa. Nie było żadnych wątpliwości, że nie żyje.

Hanno znieruchomiał i nagle zatrząsł się z rozpaczy i udręki.

Bostar odwrócił głowę. Spływające łzy wyznaczyły jaśniejsze linie na

jego umazanej krwią twarzy. Mimo wszystko na widok Hanno kąciki jego

ust uniosły się lekko. Wstał.

– Bracie!
Hanno oderwał wzrok od zwłok ojca i spojrzał na Bostara, czując, że

i po jego policzkach zaczynają spływać słone łzy. Wpadli sobie w objęcia

i trwali tak długo, płacząc bez skrępowania.

– Sapho żyje – mruknął Hanno po chwili.

Bostar zesztywniał, zanim odpowiedział:

– To dobrze. – Nie musiał mówić nic więcej.

Minęło sporo czasu, zanim wypuścili się z objęć. Spojrzeli znowu na

ojca. Pomimo licznych, przerażających ran – wszystkich z przodu ciała –

twarz Malchusa wydawała się pogodna. Wyglądał, jakby był o kilka lat

młodszy.

– Nie chciałby odejść w jakikolwiek inny sposób – stwierdził Hanno,

dumny, choć smutny.

– Zgadzam się. Jego ludzie powiedzieli mi, że Rzymianie w tej części

już się załamali, gdy otrzymał śmiertelną ranę. Wiedział więc, że

wygraliśmy.

– Może dlatego wygląda na tak spokojnego – stwierdził ze smutkiem

Hanno.

– Myślę, że masz rację. Gdy wiedział już, że udało się wykonać plan

Hannibala, musiał przyjąć śmierć jak wybawienie. Ojciec nigdy się do tego

nie przyznał, ale po śmierci matki tak naprawdę myślał często o tym, by do

niej dołączyć i znów być z nią. Pamiętasz, jak się zmienił, kiedy odeszła?

– Tak – mruknął Hanno. Arishat, ich matka, była światłem życia

Malchusa. – Zawsze czułem, że coś w nim umarło razem z nią.

– Teraz mogą być razem.

– To brzmi pocieszająco. – Hanno poczuł, że jego smutek i żal nie są już

tak dojmujące. Żegnaj, ojcze. Bądź pozdrowiona, matko. Opiekujcie się

sobą nawzajem.
– Mogą obserwować nas z zaświatów, gdy będziemy maszerować po

zwycięstwo w wojnie z Rzymem – dodał Bostar, obejmując Hanno

ramieniem.

Hanno spodobała się ta wizja. Wydawało się, że pasuje do tej sytuacji

jak ulał.

– Jak myślisz, jaki będzie następny ruch Hannibala?

– Nie próbuję zgadywać. Szczerze mówiąc, bracie, w tej chwili w ogóle

o tym nie myślę. Po tym, czego wczoraj dokonaliśmy, każdy Rzymianin

będzie robił pod siebie, zastanawiając się nad naszymi następnymi krokami.

Teraz pożegnajmy ojca i innych naszych poległych i cieszmy się ze

zwycięstwa.

– Słusznie. Myślę, że ojciec chciałby, abyśmy radowali się tym

triumfem. Zanim cię znalazłem, miałem nadzieję, że opróżnimy dziś

wieczorem razem z ojcem amforę wina.

Bostar się roześmiał.

– Wiesz… Myślę, że on by to zrobił, tylko ten jeden raz. Dziś

wieczorem uczcimy go pucharem zacnego trunku, co?

Hanno przełknął gulę, którą poczuł w gardle, i pokiwał głową. Ojciec

nigdy nie zostanie zapomniany. I nikt nie zapomni wielkiego zwycięstwa

pod Kannami. Na tych polach przesiąkniętych krwią.


Rozdział XIX

Kapua, dwa dni później…

ierwsze niepokojące dźwięki usłyszeli tuż po świcie. Z kilku

P różnych miejsc dobiegały zawodzenia jako żywo przypominające

te, gdy cała rodzina opłakuje śmierć bliskiej osoby. Wkrótce do

tych pojedynczych źródeł udręki i żalu dołączyły kolejne – dziesiątki,

potem setki. Aurelia już nie spała, karmiła Publiusza. Zaniepokojona

wyszła na wewnętrzne podwórze z dzieckiem przy piersi. Tutaj zawodzenia

wydawały się o wiele głośniejsze, jeszcze bardziej alarmistyczne. Niepokój

wiszący w powietrzu wyczuł nawet Publiusz, który zaczął płakać. Gdy

próbowała go uspokoić, z sypialni na wpół ubrany wyłonił się Lucjusz.

Najwyraźniej i jego obudziły dziwne odgłosy; wstał zły i równie

zaniepokojony, jak Aurelia. Prawie wszyscy ich niewolnicy zgromadzili się

przy kuchennych drzwiach, szepcząc, wymachując niespokojnie rękami

i mamrocząc różne modlitwy. Coraz więcej głosów dołączało do ogólnego

zgiełku. W brzuchu Aurelii formowała się lodowata bryłka strachu.

– Co się dzieje?

– Nie jestem pewien… – odparł lakonicznie Lucjusz.

Nie chciał wypowiedzieć na głos swoich podejrzeń. Aurelia miała

straszne przeczucie, ale podobnie jak jej mąż nie była jeszcze gotowa

zwerbalizować tego, o czym myślała.


Nagle nad ziemią przetoczył się potężny grzmot zapowiadający burzę.

Wszyscy unieśli głowy. Z zachodu nad miasto nadciągały gęste, ciemne

chmury, pędzone przez wiatr, który nagle się wzmógł. Na niebie co chwila

widać było błyski powodowane nieodległymi wyładowaniami

atmosferycznymi. Rozległ się kolejny grzmot. Aurelia i Lucjusz spojrzeli

na siebie pełni złych przeczuć. To był zły omen. Z rozlegającymi się wokół

zawodzeniami zwiastował naprawdę straszne nowiny. Kilka niewolnic

zaczęło szlochać.

– Uciszcie się! – ryknął Lucjusz. – Zejść mi z oczu. Wracajcie do

pracy. – Niewolnicy zniknęli, ponaglani dodatkowo przez Statiliusza. –

Dowiem się, skąd te dziwne dźwięki – powiedział z ponurym wyrazem

twarzy.

– Wyślij może Statiliusza. – Aurelia walczyła z ogarniającą ją paniką.

– Zamknijcie dobrze drzwi, kiedy mnie nie będzie. Nie wpuszczaj

nikogo, dopóki nie wrócę – nakazał, nie komentując jej słów.

Aurelia nie próbowała się sprzeciwiać. Lucjusz rzadko przemawiał

takim tonem.

– Uważaj na siebie, mężu – szepnęła.

Uśmiechnął się zdawkowo i zniknął w tablinum, wzywając niewolnika,

aby przyniósł mu miecz. Patrzyła, jak odchodzi; czuła mdłości na myśl

o tym, czego może się dowiedzieć.

Oczekiwanie na powrót Lucjusza było piekielną męczarnią. Hałasy

dochodzące z zewnątrz z każdą godziną stawały się głośniejsze. Słychać je

było nawet mimo coraz bliższych odgłosów burzy. Aurelia wyraźnie

rozróżniała krzyki kobiet, rzucane w gniewie przekleństwa, płacz dzieci

i żałosne rżenie mułów. Nawet gdy zaczął padać deszcz, te niesamowite

dźwięki nie ucichły. Aurelia wyobrażała sobie, że tak właśnie może

wyglądać Hades. Na całym ciele miała gęsią skórkę. Nie mogła uspokoić
Publiusza, chociaż bardzo się starała. Nie chciał jeść, a kołysanki, które

zwykle działały na niego kojąco, dzisiaj zupełnie nie pomagały. Płakał

i płakał nieprzerwanie. W końcu zaczęła chodzić z nim po otoczonym

kolumnami perystylu. To trochę pomogło.

Seria mocnych uderzeń w drzwi wejściowe sprawiła, że niemal

wyskoczyła ze skóry. Z ulgą rozpoznała głos Lucjusza domagającego się

odryglowania drzwi. To nie był demon, który przybył, aby zabrać ich

wszystkich w niebyt, ale gdy Statiliusz podbiegł, aby wpuścić pana domu

do środka, nadal czuła ucisk niepokoju w brzuchu. Chwilę później Lucjusz

przekroczył próg. Był przemoczony do suchej nitki, a po jego twarzy widać

było, że jest wstrząśnięty.

Aurelia podeszła do niego, tuląc Publiusza, który niespodziewanie

zamilkł, jakby w oczekiwaniu na wieści. Czuła mdłości, ale przełykała

ślinę, próbując nie dopuścić do siebie złych przeczuć. Żadne z nich nie

przerywało ciszy. Zbliżali się do siebie w milczeniu. Gdy znalazła się przy

Lucjuszu, zauważyła, że musiał płakać. Jego twarz była opuchnięta.

– Ponieśli klęskę, prawda? – wypowiedziała wreszcie słowa, które

wcześniej wydawały się niemożliwe do wyartykułowania. Podejrzewała to

od chwili, gdy usłyszeli pierwsze niepokojące odgłosy. – Hannibal wygrał

bitwę.

Lucjusz skinął mechanicznie głową, jakby był odurzony.

Gdyby Aurelia nie trzymała w objęciach Publiusza, pewnie upadłaby na

ziemię. Spokojnie. Musisz zachować spokój.

– Powiedz mi.

– Tuż po wschodzie słońca pod bramą pojawiło się dwóch posłańców.

Domagali się widzenia z ludźmi z magistratu. Po tym spotkaniu na forum

odczytano oświadczenie. Krążą różne plotki, ale udało mi się porozmawiać

ze znajomym urzędnikiem. Jest osobą wiarygodną, więc wydaje się, że jego


słowa można uznać za prawdziwe. Dwa dni temu dowodzenie armią

przeszło w ręce Warrona. Konsul był zdecydowany wydać Hannibalowi

bitwę, mimo że Paullus wolał poczekać, aż znajdą lepsze miejsce. –

Relacjonował bez emocji Lucjusz. – Warron przekroczył rzekę Aufidius

i ustawił legiony w jednym, wielkim bloku. Armia Hannibala podążyła za

nim i stanęła naprzeciw. Nasi żołnierze zaatakowali centrum formacji

wroga, a jazda osłaniała skrzydła. Warron planował rozbicie przeciwnika

jednym decydującym uderzeniem, a potem unicestwienie resztek

rozproszonych oddziałów. Nasza jazda miała utrzymać flanki. Tylko że

wszystko poszło nie tak. Jazda Hannibala uderzyła na oba skrzydła

jednocześnie. Niemal od razu rozbili naszych, podczas gdy kawaleria socii

była stale nękana przez tych piekielnych Numidyjczyków. Mieliśmy jednak

tak wielką przewagę liczebną w piechocie, że to nie powinno mieć

znaczenia. Przynajmniej teoretycznie. Kłopot w tym, że Hannibal miał

genialny plan, którego Warron nie przewidział. Ustawił swoje najsłabsze

oddziały w centrum, w formacji lekko wygiętej w kierunku naszych

żołnierzy. Kiedy rozpoczęła się bitwa, wróg był spychany powoli, ale

sukcesywnie do tyłu. Jednak gdy pierwsze szeregi zrównały się z resztą

jego ludzi, Hannibal wydał rozkaz uderzenia na skrzydłach, gdzie stały

falangi jego libijskich weteranów. W tym samym czasie znaczna część jego

jazdy spadła na nasze tyły.

– Gdzie wtedy byli nasi jeźdźcy? Jazda obywatelska? – Aurelia

z trudem panowała nad mdłościami.

– Uciekali lub zostali wybici. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Przykro

mi, Aurelio.

Ojciec! Gajusz! Musiała oprzeć się o kolumnę, aby nie upaść. Lucjusz

patrzył na nią pewnie i to pomogło jej zachować spokój.

– Mów dalej. Chcę wiedzieć wszystko. Ile ofiar?


– Nikt nie wie tego na pewno. Po bitwie, gdy zaszło słońce, jeden

z trybunów wysłał grupę jeźdźców, aby poinformować o tym senat.

Wygląda na to, że Warron uciekł do Venusii z kilkoma tysiącami ludzi.

Jeszcze więcej skryło się za murami Canusium. Z całej prowincji ściągają

niedobitki. Obliczenie strat zajmie kilka dni.

– Ile? – zapytała ponownie.

– Trzydzieści tysięcy, może więcej – powiedział cicho. – Takie liczby

podają posłańcy.

Aurelią wstrząsnął dreszcz. Czuła się tak, jakby ktoś uderzył ją

w brzuch.

– Kwintus też jest martwy. – Nie była w stanie dłużej panować nad

swoimi emocjami. Przyciskając do siebie Publiusza, jakby bała się, że ktoś

zabierze i jego, zaszlochała. Zaniepokojone dziecko znów zaczęło płakać.

Lucjusz zbliżył się do niej, ale odepchnęła go. – Jak bogowie mogli mi to

zrobić?! Zabrać za jednym zamachem trzech najważniejszych mężczyzn

w moim życiu? Przeklinam ich za to, że są tak wiarołomni! Przeklinam za

to, że nigdy nie słuchali naszych próśb!

– Aurelio! Nie możesz mówić takich rzeczy! To ściągnie na ten dom

nieszczęście. – Lucjusz był oburzony.

– Nieszczęście? – wrzasnęła łamiącym się głosem. – Jakie nieszczęście

może być gorsze od tego, co właśnie od ciebie usłyszałam? To mam dla

bogów! – zacharczała i splunęła na podłogę. Natychmiast tego pożałowała.

Ale było już za późno.

– Milcz, żono! Zapanuj nad sobą, bo będę musiał zrobić to za ciebie. –

Żyły na szyi Lucjusza nabrzmiały jak sznury. – Czy to jasne?

Aurelia z oszołomieniem uświadomiła sobie intensywność jego gniewu.

– Tak… – wyszeptała.
– A teraz wróć do komnaty i zajmij się moim synem! To jest twoje

cholerne zadanie, a nie sprowadzanie gniewu bogów na tę rodzinę. Na ten

dom!

Aurelia ze szlochem uciekła przed jego furią. Jakież szaleństwo mnie

opętało, żeby mówić takie rzeczy? Była tylko zwykłym, szarym

człowiekiem, skazanym na wszystkie plany, dobre lub złe,

wszechpotężnych bogów. Pewnie nie przejmą się jej klątwą,

a najprawdopodobniej to tylko pogorszy sytuację. Jednak nie była w stanie

powstrzymać się od powtarzania: Jakim to sposobem sytuacja miałaby być

jeszcze gorsza? Ojciec nie żyje. Kwintus nie żyje. Gajusz nie żyje. Nasza

armia została rozbita. Nie mogła wiedzieć, ale bez wątpienia Hanno

również nie przeżył. Hannibal mógł poprowadzić swoją armię, gdzie by

tylko chciał, i zgotować republice los, jaki sobie zaplanował.

Publiusz poruszył się w jej ramionach, a ciepło w jej sercu sprawiło, że

wróciła do rzeczywistości. On jest cenniejszy niż wszyscy ludzie

i otaczające mnie przedmioty. Zaczęła cicho prosić bogów o przebaczenie.

Nie odbierajcie mi mojego dziecka, proszę. Wybaczcie występek, który

zrodził się z otchłani rozpaczy. Takie słowa nigdy już nie pojawią się na

moich ustach. Będę hojnie składać ofiary w ekspiacji. Aurelia modliła się

długo, wytrwale i tak żarliwie, jak jeszcze nigdy w swoim życiu.

Dopiero gdy skończyła modlitwy i odłożyła śpiącego Publiusza do

łóżeczka, odważyła się znów wrócić myślami do smutnych ostatnich

wydarzeń. Leżała na łóżku i łkała w poduszkę, pragnąc, aby Lucjusz

przyszedł ją pocieszyć. Miała nikłą nadzieję, że tak się stanie, ale wraz

z upływającymi godzinami i ona rozpłynęła się w głębi jej żalu. W pewnym

momencie do komnaty wślizgnęła się Elira, ale Aurelia, wściekła, że to nie

Lucjusz, nakrzyczała na nią i zażądała, żeby wyszła i nie wracała. Myśli


o Hanno również jej nie pomogły. Był postacią z fantazji. Nigdy już go nie

spotka, nie mówiąc o tym, że miałby pojawić się w jej domu, w sypialni.

W końcu jej łzy wyschły. Stało się tak nie dlatego, że poczuła się lepiej,

a raczej dlatego, że po prostu nie miała już czym płakać. Kiedy opuściła

swój pokój, wyczerpana, z zaczerwienionymi oczami, Statiliusz powiedział

jej, że Lucjusz udał się do miasta po więcej informacji. Odgłosy

zawodzenia dochodzące z ulicy jakby osłabły, ale nie ucichły. Aurelia

stwierdziła, że chciałaby wybrać się na forum, ale nadzorca domu

z przykrością oznajmił jej, że pan zostawił jasne rozkazy, zgodnie z którymi

nikt nie może opuszczać willi przed jego powrotem.

Nie miała dość sił, aby przeciwstawić się woli Lucjusza, ani dość

energii, aby wysyłać Elirę czy innego posłańca do matki. Nie była w stanie

zmusić się do jakiejkolwiek aktywności. Mogła tylko wrócić do swojego

pokoju. Publiusz zaczął znów płakać. Zagłębiając się coraz bardziej

w swoją rozpacz, Aurelia skoncentrowała się na dziecku. Zdawała sobie

niejasno sprawę, że opiekowanie się Publiuszem stanie się dla niej celem,

dzięki któremu będzie mogła poradzić sobie z bólem z powodu straty, ale

w tej mrocznej chwili nie znajdowała w tym wielkiej pociechy. Wkrótce

zasnęła z wyczerpania w swoim łóżku w ubraniu.

Przybycie Lucjusza wyrwało ją na krótko z odrętwienia jeszcze tego

samego wieczoru, jednak nie odważyła się wyjść z komnaty. Karmiła

dziecko i czekała, nastawiając uszu, pełna nadziei, że jej mąż przyjdzie ją

pocieszyć. Nie zrobił tego. Ta przykra sytuacja nie powinna mnie boleć –

pomyślała Aurelia. W końcu go nie kocham. Jednak świadoma decyzja

Lucjusza cięła jej duszę jak nóż. Był mężczyzną, z którym związała swoje

życie. Stał po jej stronie, był jej sojusznikiem, a przecież miała tak niewielu

dobrze życzących jej ludzi. Z jej oczu znowu popłynęły łzy. Tuż przed
zaśnięciem myślała o tym, jaką ulgą byłoby, gdyby już nigdy się nie

obudziła.

Nie mogła liczyć na takie błogosławieństwo. Publiusz obudził ją

w nocy, płacząc z powodu kolki. Resztę nocnych godzin spędziła więc

w stanie na wpół katatonicznym, pielęgnując go, nosząc na rękach

i odpoczywając w krótkich chwilach, gdy jej synek zamykał oczy.

Jak dotąd Aurelia jeszcze nigdy nie odważyła się powierzyć na dłużej

opieki nad swoją pociechą Elirze, ale tego ranka nie miała innego wyjścia.

– Obudź mnie tylko wtedy, gdy będzie chciał jeść – nakazała

niewolnicy. Tymczasem męczyła się z zaśnięciem i nie zdołała zmrużyć oka

nawet wtedy, gdy nie słyszała Publiusza. Myślała tylko o potwornej rzezi,

do której doszło na polach pod Kannami, i o tym, że już nigdy nie zobaczy

ojca, Kwintusa i Gajusza.

Wszystko to powtarzało się przez kilka następnych dni. Po jakimś

czasie przyjechała do niej matka, co oznaczało, że miała pomoc

w zajmowaniu się Publiuszem, ale gdy Atia próbowała porozmawiać z nią

o bitwie, Aurelia po prostu oddalała się bez słowa. Była zbyt zrozpaczona,

żeby się przed kimś otworzyć. Lucjusz przychodził i odchodził,

sprawdzając, czy z dzieckiem jest wszystko w porządku, ale na nią niemal

w ogóle nie zwracał uwagi. Wciąż musiał się na nią złościć za to, że

próbowała rzucić wyzwanie bogom. Od Statiliusza dowiedziała się, że

w mieście panuje nastrój przygnębienia i strachu. To też nie działało na nią

zbyt dobrze. W końcu kazała nadzorcy willi wysłać niewolnika do apteki

z poleceniem zakupu flaszy papaverum. Po wypiciu kilku dużych łyków

gorzkiego płynu Aurelia wreszcie z ulgą zanurzyła się w kojącej

nieświadomości. W ciągu następnych dni powtarzała to wielokrotnie,

znajdując ukojenie w makowym śnie. Wkrótce jednak zaczęła mieć

problemy z zasypianiem bez papaverum, a potem zdarzało się jej popijać


wywar z maku nawet w ciągu dnia, aby jakoś poradzić sobie z codziennymi

obowiązkami. Atia wydawała się tego nie zauważać. Elira zerkała na nią od

czasu do czasu zmartwiona, ale Aurelia nie reagowała. Napar tłumił

emocje, ale też ten przeklęty ból. To było błogosławieństwo. Papaverum

uczyniło jej życie znośnym. Niewiele, ale jednak.

Aurelia usłyszała otwierające się drzwi. Ktoś wszedł. Papaverum, które

właśnie wypiła, dopiero zaczynało działać, powoli owijając ją ciepłym

kokonem. Otwarcie oczu stało się dla niej zbyt wielkim wysiłkiem.

Ktokolwiek to był – prawdopodobnie Elira – zobaczy, że śpi, i odejdzie,

zostawiając ją w spokoju. Nawet jeśli dziecko potrzebuje mleka, może

poczekać.

– To musi się skończyć, moja żono. – A więc to Lucjusz. To Lucjusz… –

pomyślała, unosząc powieki. Stał nad nią z wyrazem dezaprobaty na

twarzy. – Twoja matka powiedziała mi, że to pijesz – wskazał na flakon,

który stał teraz przy jej łóżku.

Matka jednak zauważyła.

– Pomaga mi zasnąć.

– Jednak Elira twierdzi, że pijesz to w dzień i w nocy. Atia sądzi, że to

może być powód, że dziecko jest senne.

Spojrzała na Iliryjkę wzrokiem, który mógł zabić. Elira spuściła głowę.

– To nieprawda – oświadczyła zaczepnie Aurelia, wiedząc, że Lucjusz

ma rację.

– Co nie jest prawdą?

– Publiusz ma się dobrze – skłamała. – Był trochę przeziębiony i nie

mógł spać z powodu kaszlu. Właśnie dlatego ostatnio był trochę bardziej

osowiały.

Lucjusz wpatrywał się w nią długo twardym wzrokiem.

– A ty? Czy to prawda, że regularnie to pijesz?


Zawstydziła się. Nie mogła zmusić się do kolejnego kłamstwa, ale nie

potrafiła też przyznać się do tego, co robiła.

– Twoje milczenie mówi samo za siebie. Cóż… Nie zażyjesz tego już

ani kropli więcej. Przyzwyczaj się do zasypiania tak, jak robi to większość

z nas. Bez żadnej nienaturalnej pomocy.

Wściekłość zastąpiła wstyd, który odczuwała jeszcze przed chwilą.

Musiała wyżyć się na Elirze. Spojrzała na nią pełnym jadu wzrokiem:

– Wyjdź! Zamknij za sobą drzwi. – Gdy zostali już z Lucjuszem sami,

syknęła: – Gdybyś stracił ojca i brata, może byś wiedział, jak się czuję!

W końcu jego twarz złagodniała.

– Żal po stracie bliskich nie jest mi obcy, żono. Matka została mi

odebrana, gdy miałem zaledwie dziesięć lat.

Natychmiast zalały ją wyrzuty sumienia.

– Wiem.

– Nie chcę wcale przez to powiedzieć, że twoja strata nie jest ciężka. –

Po niewielkim wahaniu kontynuował: – Albo że moje zachowanie wobec

ciebie od czasu, gdy gruchnęła wieść o klęsce, było takie, jakie powinno

być zachowanie męża względem żony. – Zaskoczona Aurelia spojrzała na

niego, jakby niedowierzając własnym uszom. – Bardzo rozgniewał mnie

twój wybuch, ale to nie znaczy, że nie mogłem zapewnić ci więcej wsparcia

w czasie twojego największego strapienia. – Wyciągnął rękę.

To coś w rodzaju przeprosin, więcej chyba nie mogę się po nim

spodziewać – uświadomiła sobie Aurelia.

– Dziękuję – szepnęła, ściskając jego palce, jakby miały uratować ją

przed utonięciem.

Teraz znów z oczu pociekły jej łzy. Gdy usiadł obok i objął ją

ramieniem, oparła się o niego i uwolniła od smutku, bardziej zadowolona

z jego dotyku niż kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu. Lucjusz na


szczęście nie powiedział już więcej ani słowa. Po prostu trzymał ją mocno

w ramionach. Jego fizyczna obecność przynosiła jej pocieszenie,

świadomość, że ktoś się o nią troszczy.

Przez kilka następnych dni Lucjusz nadal spędzał czas z nią

i z dzieckiem, dzięki czemu mogła zapomnieć nieco o swoim bólu.

Z pewnością łatwiej jej było przyzwyczaić się do braku papaverum. Zdała

sobie sprawę, że rezygnacja z makowego naparu wyjdzie jej na dobre.

Uzależniła się od niego o wiele bardziej, niż chciała. Aż bała się myśleć, co

by się stało, gdyby spożywała go dłużej – przez kilka tygodni, a nie dni. Ku

swojemu zdziwieniu zorientowała się, że Lucjusz świetnie radzi sobie

z opieką nad Publiuszem. Tulił go, uspokajał, spacerował z nim po

dziedzińcu i mówił do niego. Aurelia musiała spojrzeć inaczej na swoje

uczucia do męża. To, że nie byli dla siebie stworzeni, nie oznaczało jeszcze,

że nie mogą nauczyć się ze sobą zgodnie żyć. Myślała, że być może jej

małżeństwo było tym rodzajem związku, o którym mówiła matka. Nie

przypominało wyśnionej fantazji sielanki u boku Hanno, ale wyglądało na

to, że mimo wszystko ten związek może dać jej jeśli nie szczęście, to

przynajmniej zadowolenie z życia. A to było lepsze od życia pełnego

rozpaczy.

Minął zaledwie tydzień, odkąd wieść o porażce dotarła do Kapui.

Całemu miastu wciąż groził atak paniki. Codziennie mówiono

o złowróżbnych znakach: na obszarach położonych na południe od miasta

podczas wielkiej burzy spadł deszcz kamieni, a w Caere zmalały tabliczki

losów. W różnych miejscach widziano dziwne, ubrane na biało, milczące

postaci, trzymające się na uboczu. Kapłani w miejskich świątyniach

próbowali uspokajać mieszkańców, tłumacząc im, że świat nie zmierza

wcale ku zagładzie. Według Lucjusza wszyscy haruspikowie z okolic


przybyli do Kapui, aby jak najwięcej zarobić na strachu, gdyż nikt nie mógł

być pewien przyszłości i wszyscy szukali pocieszenia w przepowiedniach.

Każdego dnia pojawiały się nowe plotki. Żołnierze, którzy zginęli

w bitwie pod Kannami, zostali podobno zmasakrowani, tak że nie można

ich było rozpoznać, Hannibal miał nakazać torturowanie i egzekucję

każdego jeńca wziętego przez jego ludzi do niewoli, a przez rzekę Aufidius

przerzucono most zbudowany z ciał rzymskich legionistów. Mówiono, że

kartagiński wódz już zbliża się do Rzymu, idzie na Kapuę, czy na oba

miasta naraz, paląc mniejsze miejscowości mijane po drodze. Flota

kartagińska przewiozła tysiące żołnierzy i dziesiątki słoni na Sycylię lub na

południowe wybrzeże Italii, a król Filip Macedoński miał właśnie

przystąpić do wojny po stronie Kartaginy. Aurelia dobrze wiedziała, że nie

należy wierzyć we wszystkie te bujdy, ale trudno było je całkowicie

ignorować. Niepokój spowodował również znaczny wzrost przestępczości.

Samotne kobiety były gwałcone w biały dzień. Dochodziło do napadów na

cudzoziemców, takich jak Egipcjanie czy Fenicjanie. Wybuchały zamieszki.

W kilku przypadkach miejscy urzędnicy zmuszeni byli wysłać żołnierzy do

tłumienia rozruchów, by te nie przerodziły się w coś gorszego. W rezultacie

Lucjusz zabronił komukolwiek wychodzić poza mury willi bez jego zgody.

A gdy wybierał się do miasta, robił to tylko w towarzystwie połowy tuzina

niewolników uzbrojonych w pałki. Ignorując prawo, które zabraniało

noszenia w mieście ostrej broni, nigdy nie wychodził bez miecza. Aurelia

powoli zaczynała popadać w klaustrofobię w murach domu, ale nie

zamierzała sprzeciwiać się woli męża.

Mimo niepokojów społecznych i uwięzienia w czterech ścianach willi

Aurelia z czasem czuła się coraz lepiej. Chociaż nie było takiej chwili, aby

nie miała poczucia dojmującej straty, codzienna, rutynowa opieka nad

dzieckiem i wsparcie Lucjusza sprawiały, że radziła sobie z żalem


i smutkiem. Teraz już rzadziej zdarzało się, że ból powracał. Czuła się

lepiej również dzięki temu, że Atia delikatnie dała jej do zrozumienia, iż

powinny ze sobą rozmawiać, a nie tłumić uczucia. Aurelia nie oponowała

i ku jej ogromnej uldze kolejne rozmowy – i wspólnie przelane łzy –

pomogły odbudować istniejącą kiedyś między nimi nić porozumienia,

nawiązaną już podczas ciąży Aurelii i po urodzeniu dziecka. Relacje matki

i córki weszły na nowy etap. Aurelia miała wrażenie, że wraca do czasów

dzieciństwa, gdy mogła dzielić się z matką wszystkimi myślami.

Naprawdę mile widzianym gościem tego samego dnia okazał się

Martialis. Ojciec Gajusza bardzo się postarzał. Na jego twarzy pojawiły się

nowe zmarszczki i niemal zupełnie posiwiał. Gdy tylko zobaczył Aurelię,

oczy wypełniły mu się łzami. Ona zareagowała podobnie. Padli sobie

w objęcia jak ojciec i córka. Martialis nie miał żadnych wiadomości

o Gajuszu, ale tak samo jak Aurelia zakładał, że jego syn poległ w boju. Jak

dotąd we wszystkich relacjach opisujących przebieg bitwy pod Kannami

powtarzała się informacja o całkowitym rozbiciu przez oddziały

kartagińskie obywatelskiej i sprzymierzonej jazdy. Zjednoczeni w żalu

wspominali przez krótki czas tych, których utracili, ale szybko

wszechogarniający smutek spowodował, że rozmowa przestała się kleić.

Dopiero obecność dziecka poprawiła nastrój. Publiusz gaworzył radośnie,

gdy Martialis łaskotał go po kolanie. Nieuchronnie zbliżał się czas

pożegnania, choć widać było, że Martialis opuszcza ich bardzo niechętnie.

Aurelia zorientowała się, że musi czuć się samotny, dlatego nalegała, aby

obiecał, że wkrótce odwiedzi ją ponownie.

Później tego samego dnia Aurelia zdrzemnęła się w wygodnym fotelu

na dziedzińcu. Publiusz spał, a jej matka krzątała się w kuchni, dbając

o przygotowanie kolacji. Lucjusz był w biurze, gdyż miał do napisania

kilka listów do partnerów biznesowych rodziny w innych miastach. Aurelię


obudziło łomotanie do drzwi wejściowych. Zaniepokojona i niepewna, czy

się jej to nie przyśniło, wsłuchiwała się w odgłosy domu, ale nie usłyszała

żadnych innych podejrzanych dźwięków dochodzących z zewnątrz, aż do

chwili, gdy dudnienie w drzwi się powtórzyło, tym razem jeszcze

głośniejsze. Jej serce zabiło mocniej. Czy to może być Phanes? Ostatnio się

nie pokazywał, ale to nie znaczyło, że już nigdy więcej nie będzie sprawiał

kłopotów. Uspokój się. Tuzin mężczyzn nie wyłamie tej furty. Poza tym stało

tam zawsze dwóch uzbrojonych niewolników. Wydawało się, że Lucjusz

nie usłyszał łomotania, dlatego wezwała Statiliusza i poprosiła, aby

zobaczył, kto się do nich dobija.

Kiedy wrócił, na jego twarzy malował się dziwny wyraz. Aurelia

podniosła się na krześle.

– Statiliuszu?

– Na zewnątrz jest żołnierz. Chce z tobą rozmawiać.

– O czym?

– Nie powiedział.

Poczuła w sercu mały promyk nadziei.

– Czy to kawalerzysta? Żołnierz sprzymierzonej piechoty?

– Nie, zwykły legionista. Myślę, że to hastatus.

Nadzieja rozwiała się tak szybko, jak się pojawiła. Nie znała żadnego

obywatela Rzymu, który służyłby w legionie. Co może go tu sprowadzać,

jeśli nie ma mi do przekazania jakichś strasznych wieści na temat ojca lub

brata? Ogarnął ją lęk, ale udało się jej go od siebie odsunąć. Czuła wielką

potrzebę dowiedzenia się, czego chce hastatus.

– Wpuść go.

– Nie ma mowy! – wykrzyknął Lucjusz, który właśnie wyszedł na

dziedziniec. – Nie wiemy, z kim mamy do czynienia.


– Możliwe jednak, że ma mi do przekazania jakieś wiadomości –

powiedziała pewnie Aurelia, kierując się w stronę tablinum. – Przynajmniej

chcę zobaczyć jego twarz. Mogę to zrobić bez wpuszczania go do środka.

Z ulgą stwierdziła, że Lucjusz nie próbował jej powstrzymać. Mamrotał

coś pod nosem, ale podążył za nią. Za nimi szedł Statiliusz z grymasem

zmartwienia na twarzy.

Niewolnicy, którzy pilnowali bramy, czekali przy odrzwiach z pałkami

w dłoniach.

– Otwórzcie okienko – rozkazała.

Niewolnicy spojrzeli na nią nieufnie, ale kiedy Lucjusz kiwnął głową,

wykonali pospiesznie jej polecenie. Aurelia, ukrywając irytację

spowodowaną ich zachowaniem, szybko podeszła do wąskiego,

prostokątnego otworu w ciężkiej furcie. Dzięki takiemu okienku

mieszkańcy willi, nie narażając się na ryzyko uchylania drzwi, mogli

zorientować się, kto chce wejść do domu i czy można je bezpiecznie

otworzyć. Jej oczy przyzwyczaiły się do jasnego światła na zewnątrz

dopiero po dłuższej chwili. Ujrzała profil barczystego żołnierza w tunice

noszącej ślady krwi. Stał zwrócony do niej tyłem. Na głowie miał

poobijany hełm z resztkami piór, kwadratowe płyty chroniły jego górną

część tułowia z przodu i z tyłu. Widziała, że był uzbrojony w miecz.

Opuszczone ramiona sugerowały, że jest bardzo zmęczony.

– I co? – syknął Lucjusz.

– Jest odwrócony tyłem… – Aurelia zakaszlała, aby zwrócić na siebie

uwagę żołnierza.

Odwrócił się. A ona otworzyła usta z zaskoczenia: rynsztunek żołnierza

piechoty, mnóstwo strupów na szczęce, ciemne koła pod szarymi oczami,

warstwa brudu na każdej części jego odsłoniętej skóry… Mimo to nie miała

problemów z rozpoznaniem nieoczekiwanego gościa.


– Kwintus!

– Aurelia? – Doskoczył do drzwi. – Czy to naprawdę ty?

– Tak, tak! To ja! – Rozpłakała się z radości, próbując niezdarnie

przesunąć rygle.

– To twój brat? – Lucjusz pospieszył do niej i pomógł jej przy ryglach.

– Tak. Dzięki bogom! On żyje!

Wpadli sobie w ramiona natychmiast po otwarciu drzwi. Przywarli do

siebie z nieopisaną gwałtownością i radością. Aurelia nie myślała o tym, że

ktoś mógłby ją zobaczyć czy usłyszeć, nie myślała, że Kwintus cuchnął

potem i krwią, że Lucjusz mógłby potępić jej zachowanie, tylko przylgnęła

do brata i dała upust uczuciom rozdzierającym jej serce. On również trząsł

się z emocji, ale nie płakał, tylko ściskał ją mocno, najmocniej, jak potrafił.

– Myślałam, że wstąpiłeś do piechoty socii – powiedziała w końcu

Aurelia, przypominając sobie o jego liście.

– Napisałem tak, na wypadek gdyby ojciec próbował mnie szukać.

Roześmiała się.

– Jakie to ma znaczenie, gdzie służyłeś? Nie mogę uwierzyć, że cię

widzę. Dochodzące do nas relacje nie pozostawiały wielu złudzeń.

Wydawało się niemożliwe, żebyś przeżył.

Odsunął się nieco i uśmiechnął smutno.

– Naprawdę mało brakowało.

Roześmiała się znowu, tym razem bardziej nerwowo, widząc, że

Kwintus spoważniał.

– Uratował nas Coraks, mój centurion. Utrzymał pozostałych

z manipułu razem nawet wtedy, gdy jednostki wokół nas przestawały

istnieć i rozpraszały się, bo każdy próbował uciekać na własną rękę.

Zebraliśmy jeszcze kilku legionistów. Wypatrzył słaby punkt w linii wroga


i wybiliśmy w nim dziurę, która była wystarczająca, żeby cały oddział

wydostał się z okrążenia. Gdyby tego nie zrobił, nie byłoby mnie tutaj.

– Niech dzięki będą wszystkim bogom! Widziałeś ojca? Wiesz, co się

z nim stało? A może wiesz coś o Gajuszu? Albo o Hanno? – chciała dodać,

chociaż nie mógł tego wiedzieć.

– Widziałem się z Gajuszem, ale o ojcu… nie mam żadnych wieści. –

Pokręcił ze smutkiem głową. – Nie było go wśród nielicznych jeźdźców,

których spotkaliśmy w Canusium, ani wśród tych, którzy dołączyli do nas

po drodze w ciągu następnych kilku dni. Doszły nas słuchy, że około

pięćdziesięciu jeźdźców uciekło z konsulem Warronem do Venusii, więc

byłem i tam. Niczego się nie dowiedziałem. – Westchnął ciężko. –

Przeszukałbym pole bitwy, choć jest ogromne, ale obóz wroga nadal

znajduje się za blisko. Udanie się teraz w tamtym kierunku jest

równoznaczne z samobójstwem.

Aurelia posmutniała.

– Zrobiłeś, co mogłeś. Będziemy się modlić, żeby pojawił się, tak jak ty

i Gajusz – powiedziała zdecydowana zachować pozytywne nastawienie. –

Jeśli zdarzył się jeden cud, dlaczego nie miałyby się zdarzyć dwa?

Kwintus skinął głową.

– Pozostaje nam nadzieja.

Może Hanno też przeżył tę rzeź? Nie uważała, że taka myśl jest

niewłaściwa. Dlaczego nie miałaby wymienić jego imienia w swojej

modlitwie?

– Wejdź! Matka będzie zachwycona, gdy cię zobaczy.

Twarz Kwintusa pojaśniała.

– Martialis powiedział, że ją też tu znajdę. – Przechodząc przez bramę,

Kwintus podał dłoń Lucjuszowi. – Wybacz mi, panie, że nie przedstawiłem


się od razu. Jestem bratem Aurelii. Kwintus Fabrycjusz. Ty musisz być

wybrańcem mojej siostry.

– Lucjusz Wibiusz Melito – powiedział Lucjusz, ściskając ramię

Kwintusa. – To zaszczyt cię poznać.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się z waszego

szczęśliwego związku. – Zorientował się, że Lucjusz wpatrywał się w jego

ekwipunek. – Zastanawiasz się pewnie, dlaczego jestem przebrany za

zwykłego hastatusa?

– To dość niezwykłe… – odparł Lucjusz trochę niezręcznie.

– Nigdy bym nie pomyślała, że możesz wstąpić do piechoty. – Aurelia

uśmiechnęła się.

– To długa historia. Opowiem o tym później.

– Tędy… – Aurelia ruszyła pierwsza, myśląc już tylko o tym, jak

zareaguje matka.

– Dostałeś przepustkę?

Kwintus parsknął śmiechem.

– Nikt nie dostał oficjalnej zgody na opuszczenie swojej jednostki.

Warron już zajmuje się robieniem porządków w armii, ale zanim mu to się

uda, minie kilka tygodni. Tak wielu oficerów nie żyje. Większość

legionistów nie może znaleźć swoich manipułów, bo te jednostki przestały

istnieć. W zasadzie… Panuje kompletny chaos. Coraks powiedział, że nie

zauważy, gdyby któryś z jego ludzi chciał odwiedzić rodzinę, o ile obieca

wrócić w ciągu kilku tygodni. Stwierdził, że konsulowie – rzucił

zakłopotane spojrzenie na Lucjusza – spieprzyli sprawę tak bardzo, że

mamy do tego pełne prawo. Gajusz nie miał tyle szczęścia. Jego dowódca

to zatwardziały służbista. Sam musiałem zanieść Martialisowi dobrą

nowinę o tym, że przeżył.


– Twój centurion wydaje się honorowym człowiekiem – powiedział

zamyślony Lucjusz.

Z korytarza dobiegło gaworzenie Publiusza. Kwintus roześmiał się

w głos.

– To musi być twój syn! Martialis mówił o nim z niespotykaną

czułością.

Aurelia się rozpromieniła.

– Tak. To nasz syn, Publiusz. Urodził się kilka tygodni temu.

– Dobrze wiedzieć, że pojawia się też nowe życie. – Oczy Kwintusa

pociemniały na krótką chwilę, ale szybko wziął się w garść. – To kolejny

powód, aby świętować.

– Życie toczy się dalej. Publiusz jest częścią nowego pokolenia –

powiedziała Aurelia, wspominając z niepokojem chwilę, gdy rzuciła

wyzwanie bogom. Pomodliła się w myślach, aby bogowie nie uznali za

stosowne jej za to ukarać. – Matka twierdzi, że wygląda trochę jak ty, gdy

byłeś niemowlakiem.

– Aha! Nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć! – Kwintus

uśmiechnął się szeroko, a Aurelia po raz pierwszy zobaczyła w nim

swojego brata, takiego, jakim był przed wstąpieniem do wojska. Pod

wpływem impulsu złapała go za rękę.

– Tak się cieszę, że cię widzę!

– Ja też, siostro. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie sądziłem, że

kiedykolwiek dożyję tak szczęśliwego dnia.

Aurelia szła z Kwintusem i Lucjuszem, a jej serce śpiewało z radości.

Niepokój, który odczuwała w związku z nieznanymi losami ojca, nie

zmniejszył się, ale znów w jej życiu pojawiło się światełko nadziei. Teraz

chciała się cieszyć chwilą, którą przeżywała. Radować się tym, że

przynajmniej jej brat się odnalazł i że Gajusz przetrwał piekło pod


Kannami. W głębi serca miała nadzieję, że – gdzieś na południu od Kapui –

Hanno żyje i ma się dobrze.

Po koszmarze minionych dni to wydawało się wystarczającym

powodem do radości.
Komentarz autora
o, że dane mi było napisać cykl powieści osadzony

T w realiach okresu drugiej wojny punickiej (218–201 p.n.e.),

uważam za ogromne wyróżnienie. Ten okres fascynował mnie od

dziecka i twierdzę (a zapewne nie tylko ja), że to najbardziej interesujące

czasy w historii Rzymu. Słowo „epicki” jest dziś często nadużywane, przez

co straciło na intensywności, ale wydaje mi się, że siedemnastoletnią wojnę

między dwiema potęgami w basenie Morza Śródziemnego – gdy wynik

starcia tak często zależał od przypadku – najlepiej da się określić właśnie

tym przymiotnikiem.

Wojna ta obfitowała w takie zwroty, że gdyby wydarzenia potoczyły się

trochę inaczej, mogłaby zmienić przyszłość Europy. Kartagińczycy bowiem

w wielu aspektach nie przypominali Rzymian. Na podstawie źródeł

historycznych można stwierdzić, że nie zawsze były to różnice, które

należałoby uznać za stawiające ich w złym świetle. Byli wszak

nieustraszonymi odkrywcami, utalentowanymi przedsiębiorcami,

legitymującymi się wielopokoleniowymi tradycjami, a także godnymi

przeciwnikami na polach bitew. Rzym podporządkowywał sobie nowe

terytoria na drodze podboju, walcząc mieczem, Kartagińczycy natomiast

kładli większy nacisk na kwestię kontroli handlu i wykorzystania zasobów

naturalnych. Może warto przy tej okazji wyjaśnić, że użycie w książce

wyrażenia „język kartagiński” – a nie „język punicki”, wywodzący się

z łaciny – jest świadome i zamierzone. Sami Kartagińczycy z pewnością nie

posłużyliby się tym drugim terminem.


Wielu Czytelników zapewne słyszało o Hannibalu i jego zmaganiach

z Rzymem. Są jednak tacy, którzy nigdy nie interesowali się tym tematem.

Jest też przypuszczalnie grupa wielkich fanów tego okresu historycznego,

którzy świetnie znają teksty Liwiusza i Polibiusza, nasze podstawowe

źródła wiedzy o tej wojnie. Chciałbym zapewnić, że starałem się trzymać

możliwie wiernie źródeł, które przetrwały do naszych czasów. Co bardziej

wnikliwym Czytelnikom prawdopodobnie uda się znaleźć fragmenty,

świadczące o tym, że fabuła nieco odbiega od opisu wydarzeń kronikarzy,

a także takie, które są całkowicie zmyślone. To licentia poetica – przywilej

powieściopisarza, ale także jego klątwa. Jeśli popełniłem jakieś błędy

wynikające z mojej niewiedzy, bardzo za nie przepraszam.

Termin „Italia” był używany w III stuleciu p.n.e. jako pojęcie

geograficzne w odniesieniu do części półwyspu na południe od Ligurii

i Galii Przedalpejskiej. Nie miał on konotacji politycznych aż do czasów

Polibiusza (połowa II wieku p.n.e.) i dlatego właśnie postanowiłem go

stosować. Zabieg ten znacznie uprościł mi zadanie, mogłem bowiem

uniknąć stałego odnoszenia się do różnych krain republiki: Rzymu,

Kampanii, Lacjum, Lucanii itd.

Prace nad opisem wyglądu i wyposażenia kartagińskich żołnierzy,

zarówno tych rodzimych, jak i wojsk zaciężnych, również były jednym

wielkim polem minowym. Mamy bardzo mglistą wiedzę na temat ubioru

Kartagińczyków czy ludzi wielu różnych narodowości, którzy walczyli pod

ich rozkazami, nie mówiąc już o rodzaju używanego przez nich sprzętu czy

broni. Gdyby nie kilka prac naukowych i artykułów, które wymienię

później, poruszałbym się tu całkiem po omacku. Nieco więcej informacji

źródłowych posiadamy na temat rzymskiej armii w tamtych czasach, ale

i w tym przypadku nie da się uniknąć pewnych założeń i dedukcji

bazujących na logice.
Innego rodzaju wyzwaniem jest kwestia imion Kartagińczyków. Krótko

mówiąc, nie znamy nawet zbyt dużo przykładowych imion – niezbyt wiele

zachowało się do naszych czasów. Co więcej, przeważająca część tych,

które przetrwały, jest niemal niemożliwa do wymówienia albo po prostu

brzmi fatalnie. Albo i jedno, i drugie! Imiona, takie jak Hillesbaal i Ithobaal

nie brzmią zbyt naturalnie, prawda? Nie mogłem jednak powstrzymać się

przed nadaniem jednemu z bohaterów imienia Muttumbaal. Skrócone do

„Mutt” nie brzmi już tak źle! Znamy kilka ważnych postaci historycznych

o imieniu Hanno, a że rozpaczliwie potrzebowałem dobrego imienia dla

mojego bohatera i nie miałem do dyspozycji zbyt wielkiego zbioru, dlatego

postanowiłem tak nazwać jednego z głównych bohaterów.

Akcja tej powieści zaczyna się wkrótce po wydarzeniach opisanych

w pierwszym tomie z cyklu opublikowanym pod tytułem Hannibal. Wróg

Rzymu. Niewiele wiadomo o poczynaniach Hannibala w ciągu kilku

miesięcy po odniesieniu zwycięstwa w bitwie nad Trebbią. Miasto

Victumulae zostało jednak splądrowane przez jego wojska, a mieszkańców

wycięto w pień. Straszna przeprawa przez teren zalewowy rzeki Arno jest

udokumentowana. Wtedy to właśnie Hannibal miał stracić oko. Wielka

zasadzka nad Jeziorem Trazymeńskim – zaskakująca i oszałamiająca, jeśli

chodzi o jej efekty – wyglądała tak, jak ją opisałem.

Moja próba stworzenia słów, które oddawałyby dźwięki wydawane

przez trąby galijskie, była konsekwencją wielokrotnego wsłuchiwania się

w efekt pracy Johna Kenny’ego, współczesnego muzyka, grającego na

replice tej pionowej trąby. Ich dźwięk potrafi przeniknąć aż do kości.

Posłuchaj sam, drogi Czytelniku: http://www.youtube.com/watch?

v=NYM0xB5Jrc0.

Jeśli chodzi o bitwę nad Jeziorem Trazymeńskim, warte odnotowania

jest to, że każdy może wybrać się w to miejsce i wyobrazić sobie


walczących wojowników, co jest wyjątkową cechą tego pola bitwy z okresu

starożytności, zwiększającą jej atrakcyjność. Miejsca starć na taką skalę

prawie zawsze są trudne do zidentyfikowania. Tym razem jednak szczegóły

środowiska naturalnego, w którym rozgrywała się ta bitwa, zostały dość

dokładnie opisane przez starożytnych historyków (brzeg jeziora, grzbiet

pasma górskiego itp.) i dlatego można je z dużym prawdopodobieństwem

zidentyfikować. Najlepiej wybrać się w te okolice pod koniec czerwca, gdy

włoscy i hiszpańscy pasjonaci historii starożytnej odtwarzają bitwę. Widok

jest niesamowity, a okolica wyjątkowo podkreśla klimat Italii.

Choć rezygnacja z przywilejów swojego stanu przez jeźdźca kawalerii

obywatelskiej w celu zaciągnięcia się do armii jako zwykły piechur nie

wypada zbyt przekonująco, nie jest to wszak jedyny przykład decyzji

młodego człowieka robiącego coś, co nie ma większego sensu. Czytałeś

powieść Beau Geste? Poza tym byłem zmuszony do wymyślenia sposobu

przeniesienia Kwintusa z jazdy. Na potrzeby fabuły musiał zostać legionistą

walczącym pod Kannami. Przysięga, którą złożył, bardzo przypomina tę

składaną przez żołnierzy po dziś dzień.

Wiemy z przekazu kronikarzy, że Hannibal zdecydował się wyposażyć

swoich Libijczyków w zdobyczne zbroje. Nie wiemy, czy byli oni również

uzbrojeni na modłę rzymską i czy przygotowywano ich do walki w ten sam

sposób co legionistów, ale takie założenie jest logiczne. W kronikach

znaleźć można również opis dramatycznego fortelu zastosowanego przez

Hannibala, który rozkazał przywiązać do rogów bydła płonące pochodnie.

Ceremonia ślubna też wyglądała w tamtych wiekach tak, jak ją

opisałem, chociaż pozwoliłem sobie nieco zmienić słowa przysięgi.

Chciałbym przypomnieć tutaj – a żałuję, że nie wyjaśniłem tego we

wcześniejszych książkach – że w starożytnym Rzymie ślub dziewczyny

w wieku Aurelii naprawdę nie był niczym niezwykłym. Nawet


w dzisiejszych czasach w wielu krajach za normalne uważa się wydawanie

za mąż młodych dziewcząt, więc nie dziwmy się, że coś takiego mogło być

powszechnie praktykowane w Rzymie dwa tysiące lat temu!

Tych z Czytelników, którzy mają zastrzeżenia do nadużywania przez

moich bohaterów przekleństw lub uważają to po prostu za „niepoprawne”,

chciałbym przekonać, że Rzymianie zdecydowanie nie należeli do ludzi,

którzy powstrzymywali się w jakichkolwiek okolicznościach od rzucania

mięsem. Dlaczego więc nie zastanowić się w tym kontekście nad łacińskim

czasownikiem futuere (który znaczy „pieprzyć”)? Dla mnie to

wystarczający argument i dyskusję na temat nadużywania przekleństw

proponowałbym uznać za zakończoną.

Warto również uświadomić sobie, że w tamtych czasach nie możemy

mówić o zajmowaniu przez kobiety uprzywilejowanej pozycji społecznej.

Chociaż nie były zupełnie pozbawione praw, do ich głównych zadań

należało rodzenie dzieci i nadzorowanie funkcjonowania domu.

Niewiele wiadomo o rzymskiej akuszerii, ale wykorzystałem te

informacje, które udało mi się zdobyć.

Stwierdzenie, że armia „maszeruje na brzuchach”, przetrwało do

naszych czasów nie bez powodu.

Minucjusz Flakkus był (w pierwszym tomie) postacią fikcyjną, ale jego

brat, Minucjusz Rufus, naprawdę służył jako magister equitum w czasie

dyktatury Fabiusza, zwanego Kunktatorem lub Verrucosus („pokryty

brodawkami”).

Wiele osób prawdopodobnie słyszało o bitwie pod Kannami przed

przeczytaniem tej książki. Nic dziwnego, gdyż zastosowane w niej

manewry należą do kanonu taktyki wojskowej, mimo że od ich wymyślenia

minęło już prawie 2200 lat. Przez ponad dwa tysiąclecia była to bowiem

jedna z najbardziej krwawych bitew (jeśli nie najbardziej krwawa) znanych


z historii militarnej. Dopiero wynalezienie karabinu maszynowego

i wybuch pierwszej wojny światowej zmieniły niechlubną statystykę ofiar

jednej bitwy. W dniu starcia na niewielkim obszarze kilku kilometrów

kwadratowych zgromadzono blisko 130 000 piechoty i około 16 000

jeźdźców. Do wieczora tego samego dnia poległo ponad 50 000 rzymskich

żołnierzy i 8000 ludzi Hannibala. Jednak miejsca w annałach historii bitwa

ta nie zawdzięcza wyłącznie liczbie ofiar, ale pomysłowości Hannibala

i zadziwiającej dyscyplinie, z jaką jego plan został zrealizowany.

W starożytnych bitwach wodzowie zwykle tracili możliwość

kontrolowania większości swoich ludzi w momencie rozpoczęcia starcia.

Nie istniały radiotelefony ani walkie-talkie, które umożliwiałyby

komunikowanie się z oficerami, i nie było sposobu, żeby się dowiedzieć, co

dzieje się na polu bitwy poza najbliższym otoczeniem. Stąd potyczki tego

rodzaju wygrywała zwykle ta strona, której udało się przeprowadzić

skutecznie pierwsze uderzenie, lub strona, która pierwsza osiągnęła

przewagę.

Hannibal nie mógł przekazywać podpowiedzi swoim starszym oficerom

na skrzydłach lub dowódcom jazdy podczas walki, a z tego wynika, że

ludzie ci musieli z góry wiedzieć, czego się od nich oczekuje. Co więcej,

oficerowie Hannibala wykonali swoje zadania. O ile nie można uznać za

zaskakujące, że ciężka kawaleria kartagińska rozbiła jazdę rzymską, gdyż

przewyższała przeciwnika niemal pod każdym względem, o tyle

zaprzestanie pościgu za uchodzącym wrogiem, a potem ruszenie z pomocą

Numidyjczykom, rozbicie jazdy sprzymierzeńców Rzymu, a następnie

zaatakowanie od tyłu bloku legionistów należy zaliczyć do działań

z kategorii niezwykłych. Równie zaskakujący był także opór piechoty

galijskiej i iberyjskiej, która stawiała czoła przeważającej liczebnie formacji

legionów. To, że byli w stanie przegrupować się i wrócić do walki już po


rzuceniu się do ucieczki, również wydaje się niesamowite. W tamtych

czasach coś takiego się po prostu nie zdarzało.

W 216 roku p.n.e. w miejscu, w którym stoczono bitwę pod Kannami,

rozciągały się pola uprawne. Do dnia dzisiejszego niewiele się zmieniło.

Oznacza to, że pobyt w tym miejscu jest niesamowicie klimatyczny.

W pobliżu pola bitwy wznosi się dość spore wzgórze, z którego rozpościera

się dobry widok na cały obszar. Zachęcam do wybrania się w to miejsce.

Pole bitwy znajduje się w niewielkiej odległości na zachód od

miejscowości Barletta w Apulii i tylko 50 kilometrów na północ od lotniska

w Bari, na którym lądują samoloty tanich linii lotniczych. Byłem pod

Kannami już trzy razy, a każdy pobyt w tym miejscu pozwolił mi inaczej

spojrzeć na wydarzenia znane z historii. W listopadzie 2012 roku

nakręciłem krótki film, który można obejrzeć na stronie:

http://www.youtube.com/watch?v=91-xrPJl0lg&feature=youtu.be*.

Po wiktorii o takiej skali jak ta pod Kannami większość starożytnych

ludów zrezygnowałaby z dalszej walki. Jednak determinacja Rzymian nie

miała granic. Nie poddali się, mimo że ich armia została niemal całkowicie

rozbita. Trudno nie podziwiać siły charakteru Rzymian i ich morale

w świetle tak wielkiego wyzwania. Można się zastanawiać, co by się stało,

gdyby tuż po zwycięstwie pod Kannami Hannibal poprowadził swoją armię

na Rzym. To jedno z wielkich pytań, które zadaje sobie wielu ludzi i na

które wciąż nie ma odpowiedzi. Zresztą od lat historycy spierają się

w ocenie tej decyzji, każdy bowiem ma prawo do własnego zdania. Jeśli

chodzi o mnie, uważam, że już sam widok zwycięskiej armii Hannibala pod

murami Rzymu prawdopodobnie wystarczyłby, aby senat zdecydował się

rozpocząć rozmowy pokojowe. Czy jednak taki pokój mógłby się

utrzymać? Wątpię. Rzym znalazłby pretekst do kolejnej wojny, do zemsty,


jak stało się to zresztą w 149 roku p.n.e., kiedy rozpoczęła się trzecia

i ostatnia wojna punicka.

Nie będę jednak kontynuował tego tematu, gdyż oznaczyłoby to

wykonanie dużego skoku czasowego i pominięcia większości wydarzeń

z drugiej wojny punickiej. Na razie dość powiedzieć, że mimo wielkiego

zwycięstwa pod Kannami Hannibal kontynuował zmagania w Italii, a walki

toczyły się również na Sycylii i w Iberii. Kolejny tom cyklu, zatytułowany

Hannibal. Chmury wojny, będzie opisywał losy Hanno, Kwintusa i Aurelii

na Sycylii. Mam nadzieję, że jesteście ciekawi, jak skończy się ta historia!

Pełna bibliografia książek i materiałów, z których korzystałem podczas

pisania tej powieści, liczyłaby zapewne kilka stron, dlatego w tym miejscu

wymienię tylko najważniejsze pozycje w porządku alfabetycznym według

nazwisk ich autorów: Wojny punickie 264–146 p.n.e. Nigela Bagnalla, The

Punic Wars Briana Cavena, Greece and Rome at War Petera Connolly’ego,

Hannibal Theodore’a A. Dodge’a, The Fall of Carthage i Cannae Adriana

Goldsworthy’ego, Armies of the Macedonian and Punic Wars Duncana

Heada, Sexual Life in Ancient Rome Otto Kiefera, Wojna Hannibala.

Historia militarna drugiej wojny punickiej J.F. Lazenby’ego, Carthage

Must Be Destroyed Richarda Milesa, The Life and Death of Carthage

G.C. & C. Picarda, Daily Life in Carthage (at the Time of Hannibal) tegoż

autora, Love in Ancient Rome autorstwa E. Roystona Pike’a, Roman Politics

220–150 BC H.H. Scullarda, Carthage and the Carthaginians Reginalda

B. Smitha oraz Warfare in the Classical World Johna Warry’ego.

Jestem niezmiernie wdzięczny wydawnictwu Osprey Publishing za

znakomite materiały, które wykorzystałem podczas pracy, wydawnictwu

Oxford University Press za wspaniały słownik Oxford Classical Dictionary

oraz Alberto Perezowi i Paulowi McDonnell-Staffowi za świetny artykuł

zatytułowany Forging a professional army: armies of the Barcids’,


opublikowany w III tomie 4 numeru „Ancient Warfare”. Dziękuję, jak

zawsze, członkom www.romanarmy.com za szybkie reagowanie na moje

najdziwniejsze pytania – ich odpowiedzi bardzo przydały mi się w pracy.

Chciałbym przekazać podziękowania całemu legionowi ludzi

pracujących we wspaniałym wydawnictwie Random House: Selinie Walker,

mojej nowej redaktorce, a także Katherine Murphy, znakomitej redaktor

naczelnej; Robowi Waddingtonowi, a także Aslanowi Byrne’owi, który dba

o to, aby moje powieści dotarły do każdego miejsca na ziemi; Jennifer

Doyle, która mądrze i skutecznie zarządza całym marketingiem;

Richardowi Ogle’owi, który projektuje niesamowite okładki do moich

książek; Amelii Harvell, która zapewnia mi wszelkiego rodzaju reklamę;

Monique Corless i Caroline Sloan, które przekonują wielu zagranicznych

wydawców, aby kupili prawa do publikacji moich książek; Davidowi

Parrishowi, który pracuje nad tym, aby zagraniczne księgarnie były chętne

do ich dystrybuowania. Bardzo Wam wszystkim dziękuję. Doceniam Waszą

ciężką pracę wykonywaną w moim imieniu.

Muszę wspomnieć jeszcze o tak wielu osobach! Niewątpliwie na

podziękowania zasługuje mój agent, Charlie Viney. Jestem niezmiernie

wdzięczny Richendzie Todd, mojej adiustatorce, za wszystkie niezwykle

cenne uwagi na temat moich szkiców. Ponadto Claire Wheller, wybitnej

fizjoterapeutce, która dba o to, aby mój organizm nie wpadł w jakąś zapaść

po wielu godzinach spędzonych przy komputerze. Także Arthurowi

O’Connorowi, najbardziej przekonującemu przyjacielowi, przekazującemu

mi celne uwagi krytyczne, dzięki którym moje powieści mogą być jeszcze

lepsze. Dziękuję również moim lojalnym Czytelnikom. To dzięki Wam

znajduję siłę do pracy i jestem Wam za to niezmiernie wdzięczny. Wasze e-

maile spływają do mnie z całego świata, a nowe wiadomości na Facebooku

i Twitterze rozjaśniają moje dni: Niech to się nigdy nie skończy!


I wreszcie dziękuję z całego serca Sair, mojej żonie, Ferdiemu i Pippie,

moim wspaniałym dzieciom, które są dla mnie wielkim oparciem oraz

źródłem miłości i radości.

Z autorem można skontaktować się za pośrednictwem poczty

elektronicznej: ben@benkane.net

Twittera: @BenKaneAuthor

Facebooka: facebook.com/benkanebooks
* Wydaje się, że autor od tego czasu zaktualizował profil użytkownika serwisu, ponieważ

oryginalnego pliku już nie ma, za to pojawiła się nowsza wersja (z 12 maja 2014 roku).

Można ją znaleźć pod adresem: https://www.youtube.com/watch?v=dcnSmLgmzAs – przyp.

tłum.
Słowniczek
acetum – sfermentowane wino, które wskutek reakcji fizycznych

zmienia się w kwas octowy. Acetum było powszechnie używane przez

rzymskich medyków jako środek do dezynfekcji. Ocet dobrze radzi sobie

z eliminacją bakterii i był stosowany w zachodniej medycynie aż do końca

XIX wieku.

aedile – edyl, urzędnik w starożytnym Rzymie posiadający różny zakres

odpowiedzialności i władzy.

Aesculapius – Eskulap, syn Apolla, bóg zdrowia i patron lekarzy.

Czczony zarówno w Kartaginie, jak i w Rzymie.

agora (gr. ἀγορά) – tak naprawdę nie wiemy, jak Kartagińczycy

nazywali miejsce zgromadzeń publicznych w murach miasta.

Zdecydowałem się na zastosowanie terminu pochodzącego z greki, aby

odróżnić je od forum rzymskiego. Bez wątpienia agora mogłaby być

miejscem, gdzie zapadały najważniejsze decyzje dotyczące przyszłości

Kartaginy.

Alpy – w języku łacińskim ten łańcuch górski nazywa się Alpes, ale

terminu tego nie używam (w odróżnieniu od kilku innych łacińskich nazw

geograficznych), ponieważ wydawałoby się to współczesnym czytelnikom

raczej dziwne.

amphora (l. mn. amphorae) – duże gliniane naczynie z dwoma

uchwytami i wąską szyjką, przystosowane do przechowywania wina, oliwy

i innych produktów ciekłych.

apodyterium – pomieszczenie w pobliżu wejścia do rzymskich łaźni,

w którym klienci mogli się rozebrać.


Apulia – kraina leżąca w południowo-wschodniej Italii, pokrywająca się

mniej więcej z obecnym regionem administracyjnym (wł. Puglia).

Ariminum – miasto leżące w miejscu obecnego Rimini.

Arnus – rzeka Arno w środkowej Italii.

Arretium – współcześnie Arezzo.

as (l. mn. asses) – skrót od łac. assarius, zdawkowa moneta z brązu.

atrium – w domach mieszkalnych w starożytnym Rzymie (łac. domus)

było to duże pomieszczenie znajdujące się zaraz przy wejściu. Najczęściej

atrium urządzano z przepychem jako główne miejsce spotkań i centrum

religijne domu.

Aufidius – rzeka Ofanto.

Baal Hammon – jeden z ważniejszych bogów czczonych w Kartaginie.

Miał być obrońcą miasta, użyźniającym słońcem, gwarantem bogactwa,

powodzenia i szczęścia. Miejsca, w których archeologowie odnaleźli ślady

kultu Baala Hammona – nadpalone kości dzieci i noworodków – zaczęto

nazywać „tofetami”, co zapoczątkowało kontrowersyjną teorię, według

której Kartagińczycy składali ofiary z dzieci. Zainteresowanych tematem

czytelników odsyłam do wspaniałej dyskusji dotyczącej tego zagadnienia,

opisanej w książce Richarda Milesa pod tytułem Carthage Must Be

Destroyed. Słowo „baal” oznacza w języku fenickim „pan” lub „bóg”,

dlatego poprzedza imiona innych kartagińskich bóstw.

Baal Saphon – kartagiński bóg wojny.

Caere – miejscowość zlokalizowana na miejscu obecnego miasta

Cerveteri.

caetratus (l. mn. caetrati) – lekka piechota iberyjska. Żołnierze tej

formacji nosili białe tuniki z krótkimi rękawami, wyróżniające się

czerwonymi pasami wokół szyi, wzdłuż krawędzi dolnej i rękawów. Ich

jedyną osłoną były hełmy, wykonane z brązu lub materiałów organicznych,


oraz pokryta skórą, wikliną lub drewnem okrągła tarcza, nazywana caetra.

Za uzbrojenie służyły im falcaty i sztylety. Niektórzy posługiwali się

również włóczniami.

caldarium – pomieszczenie w łaźniach rzymskich, w którym

utrzymywana była wysoka temperatura. Wykorzystywane jak współczesna

sauna, przy czym większość posiadała również basen z gorącą wodą.

Caldarium ogrzewano ciepłym powietrzem, które przepływało otworami

w ceglanym murze i podłodze, i którego źródłem był hypocaustum, piec

z ogniskiem, nieustannie podsycanym przez niewolników.

caligae – ciężkie skórzane sandały noszone przez rzymskich żołnierzy.

Były to trwałe buty, wykonane z trzech warstw: podeszwy, wkładki i części

górnej. Przypominały współczesne sandały. Paski można było regulować,

tak żeby ściślej obejmowały stopę. Dziesiątki metalowych ćwieków na

podeszwie zapewniały sandałom dobrą przyczepność, można je było

również wymieniać w razie potrzeby.

Campania – Kampania, żyzny region w środkowo-zachodniej Italii.

Cannae – Kanny, współcześnie Canne della Battaglia, miejsce bitwy

znajdujące się około 12 km na zachód od miasta Barletta w Apulii.

Canusium – obecnie Canosa di Puglia.

Capua – a właściwie tzw. Stara Kapua przy Via Appia w pobliżu

Neapolu w Kampanii (obecnie Santa Maria Capua Vetere), leżała nieco

dalej na południowy wschód w porównaniu z obecną lokalizacją

nowożytnej Kapui. W III wieku p.n.e. było to drugie co do wielkości miasto

w Italii, znajdujące się pod kontrolą Rzymu.

carnyx (l. mn. carnyxes) – aerofon, wykonana z brązu trąba, której

używano, stojąc. Jej końcówkę w formie dzwonu wieńczyła rzeźba

zwierzęcia, zwykle dzika. Wykorzystywana przez wiele ludów celtyckich,

powszechna była w Galii. Trąb używano na polach bitew z innymi


instrumentami muzycznymi, aby zrobić wrażenie na ludziach i straszyć

zwierzęta. Jej wyobrażenia pojawiają się na wielu rzymskich monetach,

które wybijano dla uczczenia zwycięstwa nad jakimś plemieniem.

Carthage – Kartagina, współcześnie w granicach Tunisu. Stolica

imperium nosiła taką samą nazwę, współcześnie Tunis. Podobno miasto

powstało w 814 roku p.n.e., chociaż pierwsze badania archeologiczne

sugerują, że wybudowano je jakieś 60 lat później.

cenacula (l. mn. cenaculae) – wysoki, kilkukondygnacyjny budynek

mieszkalny dla najbiedniejszych mieszkańców starożytnego Rzymu.

Ciasne, słabo oświetlone, samodzielnie ogrzewane tylko dzięki piecykom

i często niebezpieczne ze względu na wadliwe konstrukcje, cenaculae nie

zapewniały ani bieżącej wody, ani urządzeń sanitarnych. Do mieszkań tych

można było dostać się po lekkich schodach, przytwierdzonych do ścian

budynku.

centurio – centurion, wykwalifikowany oficer armii rzymskiej. Kadra

oficerska legionów decydowała o ich skuteczności. Zob. także: manipuł.

Ceres – bogini płodności, odpowiedzialna również za płody rolne.

choma – sztuczna platforma wzniesiona na południowych

i południowo-wschodnich nabrzeżach głównych portów w Kartaginie.

Prawdopodobnie pełniła funkcję nabrzeża do rozładunku i przechowywania

towarów, a także mola osłaniającego jednostki przed wiatrem i falami.

consul – konsul, jeden z dwóch najwyższych rangą urzędników

rzymskich wybieranych co roku, powoływanych przez obywateli Rzymu

i akceptowanych przez senat. W praktyce ludzie na tym stanowisku

współrządzili Rzymem przez 12 miesięcy, decydując o większości spraw

cywilnych i wojskowych. Konsul dowodził także wojskami republiki

podczas wojny. Każdy konsul mógł sprzeciwić się decyzjom podjętym


przez drugiego, ale obaj mieli wykonywać postanowienia senatu. Nikt nie

mógł pełnić funkcji konsula więcej niż raz.

contubernium (l. mn. contubernia) – grupa ośmiu legionistów, którzy

dzielili ten sam namiot, gdzie spali i jedli przy tym samym ognisku.

crucifixion – ukrzyżowanie. Wbrew popularnej opinii to wcale nie

Rzymianie wymyślili tę formę kary. Równie dobrze mogli zrobić to

Kartagińczycy, gdyż pierwsze wzmianki o ukrzyżowaniu pochodzą

z okresu pierwszej wojny punickiej.

decurio – dekurion, oficer jazdy dowodzący 10 żołnierzami. Później

dekurion odpowiadał za jedną turmę, jednostkę składającą się z około 30

ludzi.

Diana – bogini myślistwa, księżyca i narodzin.

dictator (l. mn. dictatores) – w sytuacjach nadzwyczajnych senat

rzymski miał prawo do wybierania dyktatora, urzędnika nadzwyczajnego,

obejmującego na okres sześciu miesięcy pełne rządy w państwie. Jego

prawą ręką zostawał magister equitum (dowodzący w czasie bitwy jazdą).

didrachma – srebrna moneta o wartości dwóch drachm, jeden

z podstawowych środków płatniczych około III wieku p.n.e. Co dziwne,

Rzymianie zaczęli wybijać własne monety w późniejszych czasach.

Denarius, który miał stać się podstawową monetą rozliczeniową

w republice, pojawił się dopiero około 211 roku p.n.e.

drachma – srebrna moneta wywodząca się z Grecji. Zob. także:

didrachma.

ekwita – przedstawiciel średnio zamożnej rzymskiej klasy społecznej,

znajdującej się w hierarchii poniżej stanu senatorskiego. W III wieku

p.n.e. ekwici stanowili trzon regularnej jazdy obywatelskiej w armii

rzymskiej.
Eszmun – kartagiński bóg zdrowia i dobrobytu. Jego świątynia była

największym przybytkiem poświęconym bogom w Kartaginie.

Etruria – region leżący w środkowej Italii, na północ od Rzymu; stąd

wywodzili się Etruskowie, lud, który zdominował północną Italię, zanim

w siłę urośli Rzymianie.

falcata – skuteczny, nieco zakrzywiony miecz z ostrym sztychem,

używany przez lekką piechotę iberyjską. W większej części jednosieczny,

ale z dwusieczną końcówką. Rękojeść zagięta ku ostrzu dla ochrony dłoni

tworzyła coś w rodzaju jelca, osłaniając palce; zdobiona była często

motywem końskiej głowy. Wydaje się, że caetrati uzbrojeni w falcaty

znakomicie radzili sobie w starciach z rzymskimi legionistami.

Fenicjanie – lud żeglarzy i kupców, który osiadł głównie na wybrzeżach

w pobliżu obecnego Libanu. To Fenicjanie zbudowali Kartaginę.

Fides – w mitologii rzymskiej personifikacja zaufania i wierności.

Fortuna – rzymska bogini szczęścia i pomyślności. Podobnie jak

wszystkie bóstwa często bywała kapryśna.

frigidarium – pomieszczenie w rzymskich łaźniach z basenem z zimną

wodą. Było to najczęściej ostatnie pomieszczenie kompleksu.

fugitivus – zbiegły niewolnik. Oznaczanie złapanych zbiegów wypaloną

na czole literą F (jak fugitivus) jest udokumentowane, podobnie jak

noszenie na szyjach łańcuchów z informacjami pozwalającymi zwrócić

niewolnika prawowitemu właścicielowi.

Gallia Cisalpina – Galia Przedalpejska, północne tereny dzisiejszych

Włoch, na które składa się dolina Padu oraz pasmo górskie od Alp do

Apeninów. W III wieku p.n.e. tereny te nie były jeszcze kontrolowane przez

republikę rzymską.

Gerunium – starożytne miasto znajdujące się w Samnium, jego

lokalizacja nie jest dokładnie znana. Wiadomo, że leżało w pobliżu


Larinum (obecnie Larino).

gladius (l. mn. gladii) – niewiele wiadomo na temat „hiszpańskiej” (łac.

gladius hispaniensis) wersji miecza używanego przez legionistów armii

republiki. Gladius był krótką bronią, wyróżniającą się przewężeniem ostrza

w kształcie liścia. Nie wiadomo na pewno, kiedy zaczął on być stosowany

w armii rzymskiej, ale wielu badaczy twierdzi, że stało się to po tym, gdy

rzymskie legiony zmierzyły się w czasie pierwszej wojny punickiej

z Celtyberami, uzbrojonymi w tego typu oręż. Rękojeść, wykonana z kości,

zabezpieczona była głowicą i drewnianą okładziną. Miecz zwykle noszono

po prawej stronie, a tylko centurionowie i wyżsi oficerowie mogli nosić go

po lewej stronie. Łatwo było wyciągnąć go z pochwy prawą ręką, a wisiał

na pasie po prawej stronie prawdopodobnie dlatego, aby uniknąć

problemów z przeszkadzającą w tej operacji scutum.

gugga – w komedii Plauta pojawia się zdanie określające obraźliwie

kupca kartagińskiego: Guggast homo. Servos quidem edepol veteres

antiquosque habet. Jest to zapewne określenie przymiotnikowe (gugga est

= guggast = jest gugga) odnoszące się do całej populacji, które można

tłumaczyć jako „mały szczur”.

hastatus (l. mn. hastati) – doświadczeni młodzi żołnierze, którzy

tworzyli pierwsze szeregi w formacji legionu wchodzącego do bitwy

w III wieku p.n.e. Osłonięci byli zbroją lub brązowymi napierśnikami oraz

naplecznikami, nosili hełmy z kitą oraz scuta. Dysponowali dwoma

oszczepami (pila), jednym lekkim, drugim ciężkim, oraz gladiusem

(gladius hispaniensis).

Herkules (a właściwie Herakles) – jeden z największych bohaterów

greckich mitów, który wykonał 12 wyjątkowo trudnych zadań.

Iberia – współcześnie Półwysep Iberyjski, na którym leżą Hiszpania

i Portugalia.
Iberus – łacińska nazwa rzeki Ebro, najdłuższej w Hiszpanii,

przepływającej przez północną część tego kraju.

Illyricum – Iliria, łacińska nazwa ziem na północno-wschodnich

wybrzeżach Adriatyku, obszar obejmujący współcześnie Słowenię, Serbię,

Chorwację, Bośnię i Czarnogórę.

Insubrowie – plemię galijskie.

Iuno – Junona, siostra i żona Jowisza, bogini małżeństwa i kobiet.

Iuppiter – Jowisz, często określany jako Optimus Maximus (Największy

i Najlepszy), był najpotężniejszym z bogów rzymskich, rządził pogodą,

sprowadzał burze. Był bratem i mężem Junony.

Jezioro Trazymeńskie – współcześnie Lago Trasimeno, jezioro

w środkowo-północnej Italii w pobliżu Perugii i Sieny.

Księgi Sybilli – starożytne księgi przechowywane w świątyni Jowisza

w Rzymie, miały podobno zawierać spisane przez Sybillę przepowiednie.

lararium – mała kapliczka w domach rzymskich, miejsce modlitw do

bogów.

Larinum – współcześnie Larino.

latro (l. mn. latrones) – złodzieje lub bandyci.

licium – lniana „bielizna” noszona przez rzymskich nobilów. Bardzo

prawdopodobne, że wszyscy rzymscy obywatele nosili jakieś wersje tego

typu bielizny.

Ligurowie – ludy zamieszkujące w starożytności obszar przybrzeżny

północno-zachodniej Italii, od Rodanu aż po rzekę Arno.

manipuł – podstawowa jednostka taktyczna armii rzymskiej w III wieku

p.n.e. Legion składał się z 30 manipułów, licząc łącznie około

4200 żołnierzy. Każdym manipułem dowodziło dwóch centurionów (jeden

z nich był starszy stopniem). Manipuły hastati i principes składały się z 2

centurii po 60 legionistów i 40 wspierających ich welitów. Manipuł triarii


był jednak mniejszy, bo liczył 2 centurie po 30 żołnierzy ciężkozbrojnej

piechoty i 40 velites.

Mars – rzymski bóg wojny.

Melkart – bóg kartagiński uważany za władcę mórz, w późniejszym

czasie utożsamiany z Herkulesem. Jeden z ulubionych bogów rodu

Barkasów. Wiemy, że zanim Hannibal wyruszył na wojnę z Rzymem, był

na pielgrzymce w świątyni Melkarta w południowej Iberii.

Minerva – Minerwa, rzymska bogini wojny, a także patronka mądrości.

mollis – łacińskie słowo oznaczające „delikatny”, „łagodny”;

w powieści użyte w pejoratywnym znaczeniu dla określenia osoby

o skłonnościach homoseksualnych.

Ocriculum – miejscowość zlokalizowana w pobliżu obecnego Otricoli

we Włoszech.

optio (l. mn. optiones) – podoficer w stopniu niższym od centuriona;

zastępca dowódcy centurii.

Oskowie – lud zamieszkujący w starożytności dużą część południowej

Italii, zwłaszcza Kampanię.

Padus – rzeka Pad.

papaverum – morfina, substancja wytwarzana z makówek maku

lekarskiego. Znana jest od co najmniej 1000 roku p.n.e.

phalanx – falanga, w starożytności jednostka taktyczna greckiej armii;

szyk falangi stosowały również inne armie w starożytności, włącznie

z libijskimi włócznikami Hannibala.

phalera (l. mn. phalerae) – rzeźbiona płytka, będąca odpowiednikiem

medalu nadawanego za odwagę. Rzymscy żołnierze nosili ją zwykle na

pasie piersiowym na zbroi. Phalerae były najczęściej wykonywane z brązu,

ale także z metali szlachetnych. Medale i wyróżnienia miały również formy

naszyjników, pierścieni i bransoletek.


Piacenza – dawniej Placentia (lub, jak u Liwiusza i Polibiusza,

Placencja), obecnie w obrębie miasta, dlatego w tekście zastosowano

współczesne nazewnictwo, podobnie jak w przypadku np. Kapui.

pilum (l. mn. pila) – rzymski oszczep. Składał się z długiego drzewca

(ok. 120 cm) i cienkiego żeleźca (ok. 60 cm), zakończonego hartowanym

sztychem w kształcie stożka lub piramidki. Oszczep był bronią ciężką; po

wyrzuceniu punkt ciężkości znajdował się za sztychem, co po uderzeniu

w cel przekładało się na jego wielką siłę penetrującą. Mógł przebić tarczę

i zranić chroniącego się za nią człowieka lub utkwić w niej, czyniąc ją

bezużyteczną. Zasięg pilum wynosił około 30 m, choć skuteczny, był

prawdopodobnie o połowę mniejszy.

porta decumana – jedna z czterech bram fortu marszowego rzymskich

legionów. Zwykle wznoszono ją na jednej z dwóch krótszych stron obozu

(który miał mniej więcej prostokątny kształt), naprzeciwko porta praetoria,

bramy znajdującej się najbliżej kwatery dowódcy. Obie bramy łączyła via

praetoria (pozostałe dwie – via principalis).

porta praetoria – zob. wyżej.

princeps (l. mn. principes) – w III wieku p.n.e. doświadczeni, starsi

wiekiem żołnierze w legionie manipularnym tworzący drugą linię formacji

rzymskiej. W zakresie uzbrojenia i ubioru nie różnili się od hastati.

proconsul – prokonsul, tytuł nadawany na rok konsulom, którzy działali

w imieniu konsula poza Rzymem, związany z szerokimi uprawnieniami

administracyjnymi i wojskowymi (np. na potrzeby prowadzenia wojny

w imieniu Rzymu).

pteryges (pojawia się czasami pisownia pteruges) – dwuwarstwowe,

utwardzane elementy zbroi wykonane z lnu, które chroniły dolne partie

ciała i krocze. Były mocowane do kirysów wykonywanych z tego samego

materiału lub jako niezależne elementy, które można było odczepić od


brązowego napierśnika. Chociaż zostały wymyślone przez Greków, były

używane w wielu armiach, włącznie z kartagińską i rzymską.

Rhodanus – łacińska nazwa rzeki Rodan.

Saguntum – Sagunt, obecnie Sagunto w Hiszpanii. Pod koniec III wieku

p.n.e. zamieszkiwali go głównie Grecy. To miasto-państwo związało się

z Rzymem sojuszem w nadziei przeciwstawienia się rosnącym wpływom

Kartaginy w regionie. Gdy Hannibal zaatakował Saguntum wiosną

219 roku p.n.e., wiedział, że sprowokuje w ten sposób wojnę z Rzymem.

Samnium – region zamieszkiwany przez kilka związanych sojuszami

plemion w środkowo-południowych Apeninach. W IV i III wieku

p.n.e. Samnici toczyli z Rzymem trzy wojny, z których ostatnią przegrali.

Nie pogodzili się jednak łatwo z porażką. Wsparli Pyrrusa z Epiru

i Hannibala w ich zmaganiach z republiką.

scutarius (l. mn. scutarii) – żołnierz ciężkozbrojnej piechoty

Celtyberów, uzbrojony w okrągłą tarczę i rynsztunek podobny do

wykorzystywanego przez rzymskich legionistów. Bogatsi wojownicy mogli

pozwolić sobie na kolczugi, inni zadowalali się skórzanymi kirysami. Wielu

scutarii nosiło nagolenniki. Ich wykonane z brązu hełmy przypominały

hełmy typu Montefortino. Uzbrojeni byli w proste miecze, nieco krótsze niż

ich galijskie odpowiedniki, ale znane z wyśmienitej jakości.

scutum (l. mn. scuta) – wydłużona, owalna tarcza rzymskiego

legionisty, o wymiarach 120 cm wysokości i 75 cm szerokości.

Wykonywana z dwóch warstw drewna, które ustawiano prostopadle do

siebie, a potem pokrywano płótnem lub skórą. Scutum była ciężką tarczą,

o wadze 6–10 kg. W środku znajdowało się duże, wzmocnione

wybrzuszenie, zwane umbo, chroniące uchwyt znajdujący się po jej drugiej

stronie. Tarcze często ozdabiano różnymi dekoracyjnymi motywami, a gdy

nie były używane (np. podczas marszu), chroniono je skórzanymi osłonami.


Bardzo podobnymi tarczami posługiwały się niektóre oddziały iberyjskich

i galijskich wojowników.

senat rzymski – ciało urzędnicze składające się z 300 senatorów

wybieranych spośród najbardziej wpływowych patrycjuszy. Senat spotykał

się w budynku kurii w centrum Rzymu. Jego podstawowym obowiązkiem

było doradzanie urzędnikom: konsulom, pretorom, kwestorom itd.

w sprawach polityki wewnętrznej i zagranicznej, religii oraz finansów.

Seres – tym terminem określano w Rzymie mieszkańców Chin.

signifer (l. mn. signiferi) – chorąży w randze młodszego oficera

odpowiedzialny za insygnia kohorty lub centurii. W każdej centurii był

jeden signifer, cieszył się wielką estymą.

socii – sojusznicy Rzymu. W okresie wojen punickich wszyscy

sprzymierzeńcy republiki, którym nie przyznano statusu obywateli, byli

zmuszani do zawierania sojuszów militarnych z Rzymem. Teoretycznie

krainy te były niezależne, ale w praktyce znajdowały się w relacjach

służebnych wobec Rzymu i były zobligowane do wysyłania kontyngentów

wojska na wezwanie republiki.

strygilla – niewielkie, zakrzywione narzędzie z żelaza używane do

oczyszczania skóry po kąpieli w łaźni. Zanim użytkownik łaźni mógł

skorzystać z basenów, najpierw musiał wetrzeć w ciało mieszankę oliwy

z różnymi pachnidłami, którą następnie strygillą zeskrobywał, usuwając

brud i pot.

tablinum – izba znajdująca się za atrium. Tablinum zwykle przechodziło

w zamknięty, otoczony kolumnami perystyl.

Tanit – bogini należąca wraz z Baalem Hammonem do panteonu

najważniejszych bogów Kartaginy. Traktowano ją jak Boginię Matkę,

patronkę, a także obrończynię miasta.


Telamon – współcześnie Talamone w Toskanii. W 225 roku p.n.e. w tym

miejscu doszło do wielkiej bitwy między Rzymianami a galijskimi

najeźdźcami, kierującymi się na terytoria położone na południe od Rzymu.

tesserae – kawałki kamienia lub marmuru, które przycinano, a następnie

układano na warstwie zaprawy, tworząc najróżniejsze mozaiki. Technika ta

pojawiła się w III wieku p.n.e.

tepidarium – największe pomieszczenie w rzymskiej łaźni, często

zamieniane w miejsce spotkań towarzyskich, a nie tylko kąpieli.

Wyposażone było w duży basen z ciepłą wodą, zachęcający do spędzenia

w tym miejscu czasu.

Ticinus – łacińska nazwa rzeki Ticino.

Trebia – łacińska nazwa rzeki Trebbia.

triarius (l. mn. triarii) – w III wieku p.n.e. najstarsi, najbardziej

doświadczeni weterani legionów manipularnych. Zazwyczaj nie

wprowadzano ich do walki, chyba że sytuacja była krytyczna. Powiedzenie

Res ad triarios venit (czyli dosłownie: sprawa doszła do triarii) jasno

pokazuje, jak mocno ten termin zakorzenił się w kulturze włoskiej. Każdy

weteran miał hełm z brązu, gladius hispaniensis oraz scutum, elementy

charakterystyczne dla wszystkich typów legionistów, a ponadto nagolenice

na lewej (postawnej) nodze oraz pancerz kolczy i długą włócznię.

tribunus – trybun, starszy stopniem oficer legionów, a także jedno

z dziesięciu stanowisk politycznych w Rzymie, które obejmowali ludzie

nazywani trybunami ludowymi, mający bronić praw plebejuszy.

Trybunowie mogli zawetować decyzje senatu lub konsulów (jeśli nie były

to decyzje podjęte w czasie wojny).

triplex acies – standardowy szyk przyjmowany przez legion podczas

bitwy, składający się z trzech linii ustawionych w określonych odstępach.

Cztery kohorty zajmowały pozycje w pierwszej linii, a w drugiej i trzeciej


stały po trzy kohorty. Nie ma pewności, jaki dystans dzielił poszczególne

linie, ale zapewne legioniści ćwiczyli różne warianty ustawień i umiejętnie

przechodzili z jednej formacji w drugą, wykorzystując właśnie ową wolną

przestrzeń pomiędzy liniami.

turma (l. mn. turmae) – oddział jazdy składający się z 30 żołnierzy.

veles (l. mn. velites) – w III wieku p.n.e. lekkozbrojni harcownicy

w armii rzymskiej rekrutowani spośród biedoty. W skład tych jednostek

wchodzili zazwyczaj młodzi ludzie. Ich jedyną osłoną w walce były mała,

okrągła tarcza, a także – dość rzadko – brązowy, prosty hełm. Uzbrojeni

byli w miecze, ale ich podstawową broń stanowiły oszczepy o długości 120

cm. Zdarzało się, że nosili nakrycia głowy wykonane z futer niedźwiedzi

lub wilków. Nie ma pewności w kwestii tego, czy velites byli dowodzeni

przez podoficerów.

Venusia – współcześnie Venosa.

Via Appia – główna droga prowadząca z Rzymu do Brundisium

(obecnie Brindisi) na dalekim południu Italii.

Via Latina – w III wieku p.n.e. droga ta prowadziła na południe od

Rzymu, przez ziemie Latynów, aż do Kampanii.

via praetoria – zob. hasło: porta decumana.

via principalis – zob. hasło: porta decumana.

Victumulae – miasto w pobliżu Placentii (obecnie Piacenza)

w północnej Italii. Dokładna lokalizacja nie jest znana.

Volturnus – rzeka Volturno.

Vulcanus – Wulkan, rzymski bóg ognia; w starożytnym Rzymie

wzywano go zawsze w czasie gaszenia pożarów.

westalki – kapłanki (jedyne kobiety w świątyniach rzymskich), które

służyły Weście, bogini ogniska domowego.


Spis treści:
Okładka

Karta tytułowa

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Rozdział XIX

Komentarz autora

Słowniczek

Karta redakcyjna
Tytuł oryginału

Hannibal. Fields of Blood

Copyright © by Ben Kane, 2013

First published in Great Britain in 2013 by Preface Publishing

Projekt okładki

Marcin Słociński

Ilustracja na okładce

Colin Thomas Photography Ltd

Opieka redakcyjna

Monika Basiejko

Adiustacja

Bogusława Wójcikowska

Korekta

Grażyna Rompel

Irena Gubernat

Przygotowanie mapy

Piotr Poniedziałek

ISBN 978-83-240-5457-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek

You might also like