You are on page 1of 584

PODZIĘKOWANIA

Książka oparta na faktach jest zawsze dziełem zbiorowym. Chciałbym więc


w tym miejscu raz jeszcze serdecznie podziękować ludziom, którzy
poświęcili swój czas i wysiłek, bym mógł ją napisać.
Szczególna wdzięczność należy się Martínowi Mazurowi, który pomimo
szczególnie trudnej sytuacji osobistej był mi ogromną pomocą
w organizacji wywiadów, tłumaczeń i poszukiwań archiwalnych. Nie
będzie przesadą stwierdzenie, że bez niego ta książka by nie powstała.
Dziękuję również Alejandrze Altamirano Halle.
Surowe spojrzenie Kat Petersen kolejny raz skupiło się na korekcie
tekstu. Mam nadzieję, że możliwość pogrążenia się w lekturze
zdumiewająco nieraz afektowanych artykułów „El Gráfico” wynagrodziła
jej wysiłek. Dziękuję także Rodrigowi Orihuelo, który przejrzał spore partie
maszynopisu, zgłaszając cenne sugestie poprawek. Jestem wdzięczny za
wyczyszczenie mojej frazy redaktorowi Johnowi Englishowi.
W wydawnictwie Orion jestem szczególnie zobowiązany Alanowi
Samsonowi za jego cierpliwość, sugestie zdynamizowania narracji, ale też
za zrozumienie, że chwilowa zmiana tematu na historię drutu kolczastego
lub nakryć głowy we wczesnym kinie argentyńskim doda głębi mojej
opowieści. Dziękuję także Ianowi Preece’owi, Paulowi Murphy’emu
i mojemu agentowi Davidowi Luxtonowi za ich rady i wsparcie.
Wiem oczywiście, że wielu Argentyńczyków spędza większość wolnych
chwil, siedząc w kawiarni i wspominając dawne czasy, ale przecież nie
musieli robić tego przy mnie, dziękuję więc wszystkim, którzy zgodzili się
na rozmowę – w szczególności tym, którzy nie próbowali na siłę przekonać
mnie do słuszności własnych poglądów.
Rozpęd przy pisaniu tej książki zawdzięczam Araceli Alemán. Dziękuję
jej za wieloletnią szczodrość – a także za pożyczenie mi mnóstwa książek.
Doradzało mi, dawało sugestie i wskazówki, wspierało w kwestiach
logistycznych tak wiele osób, że pominięcie kogoś wydaje się nieuniknione
(wybaczcie!), mam jednak nadzieję, że podziękowania za pomoc udzieloną
na tyle sposobów i przy tylu okazjach zechcą przyjąć: Marcela Mora y
Araujo, Roberto Assaf, Philippe Auclair, Guillem Balagué, Esteban
Bekerman, Andrès Campomar, Neil Clack, Dan Colasimone, Miguel
Delaney, Dan Edwards, Ezequiel Fernández Moores, Alex Galarza, Klaus
Gallo, Seba García, Rick Glanvill, Cassiano Gobbet, Ian Hawkey, Henrik
Hedegűs, Sam Kelly, Sándor Laczkó, Sid Lowe, Ed Malyon, Féderico
Mayol, Gunnar Persson, Joel Richards, Miguel Ryan, Robert Shaw, Ivan
Soter, Tim Vickery i Pablo Vignone.
Una cigarrería sahumó como una rosa
el desierto. La tarde se había ahondado en ayeres,
los hombres compartieron un pasado ilusorio.
Sólo faltó una cosa: la vereda de enfrente.
Jorge Luis Borges, Fundación mítica de Buenos Aires
Monopol tytoniowy okadził pustynię jak różę.
Popołudnie wyżłobiło się we wczorajszych dniach,
ludzie przeszłość iluzoryczną przeżyli wspólnie.
Jednego tylko zabrakło: wąskiej ścieżki z en face.
(przeł. Edward Stachura)
PROLOG
UTOPIE JAKO ŹRÓDŁO CIERPIEŃ
1535–2014
Właściwie wynik meczu z Brazylią nie powinien tak długo stać pod
znakiem zapytania. Argentyńczycy mieli miażdżącą przewagę, stwarzali
kolejne okazje, strzelali raz za razem, ale dopiero na trzy minuty przed
ostatnim gwizdkiem sędziego twardy prawy łącznik Racingu Humberto
Maschio podwyższył wynik na 2:0. Na fali ulgi, która ogarnęła wówczas
prowadzących, skrzydłowy Independiente Osvaldo Cruzowi dołożył
trzeciego gola i Argentyna, mając jeden mecz w zapasie, zdobyła
mistrzostwo Ameryki Południowej w 1957 roku, po raz 11. w historii.
A kiedy piłkarze fetowali jeszcze sukces na murawie Estadio Nacional
w Limie, jeden z działaczy wręczył mikrofon obrońcy River Plate Federico
Vairo.
Choć Vairo był liderem drużyny, na jego łagodnej twarzy zwykle
malowała się troska. Tym razem jednak zawładnęły nim inne emocje.
Próbował się opanować, chwycił mocniej mikrofon, ale gdy zaczął mówić,
głos mu drżał. „To wszystko – zaczął niepewnie – to wszystko dzięki tym
caras sucias, dzięki tym pięciu sinvergüenzas”[1]. Głos odmówił mu
posłuszeństwa, oddał więc mikrofon człowiekowi, który wcześniej
wypchnął go do przodu. Zdołał powiedzieć tylko jedno zdanie, ale w zdaniu
tym nie dość, że nadał drużynie nazwę, pod którą przeszła do historii, to
jeszcze podsumował ducha argentyńskiego futbolu tamtych czasów.
Wszyscy wiedzieli, kogo miał na myśli. Piątka graczy ofensywnych –
Omar Orestes Corbatta, Humberto Maschio, Antonio Angelillo, Omar
Sívori i Osvaldo Cruz – była postrachem rywali przez cały turniej,
prezentując piłkę techniczną, płynną i sprawiającą wrażenie radosnej.
Faktycznie trudno o lepsze określenie tych pięciu zawodników, którzy
poprowadzili Argentynę do zwycięstwa w Campeonato Sudamericano. Los
ángeles con caras sucias – aniołowie o brudnych twarzach – to ukłon
wobec filmu z 1938 roku, z Jimmym Cagneyem i Humphreyem Bogartem,
a zarazem nawiązanie do bezczelności i beztroski ich stylu gry oraz co
najmniej swobodnego podejścia do treningów. „Sívori doprowadzał [trenera
Guillermo] Stábilego do szału – opowiadał lewy pomocnik Ángel »Pocho«
Schandlein. – Jeśli autobus na trening odjeżdżał o ósmej, wyruszał zawsze
bez Sívoriego, który docierał taksówką koło dziesiątej. Sívori lubił
pospać…”.
Z czasem Carasucias – przydomek skrócił pełną nazwę, pomijając
kwestię ich anielskości – stali się symbolem tyleż wielkiej, co utraconej
przeszłości argentyńskiej piłki; złotego wieku, w którym prym wiodły
talent, zuchwalstwo i zabawa i w którym nikomu nie śniła się jeszcze epoka
odpowiedzialności i sceptycyzmu. Przeszłość bywa idealizowana, coś
o tym wiemy, ale poczucie straty, kiedy ów złoty wiek przeminął, było
z pewnością prawdziwe: nostalgia za iluzoryczną przeszłością, kiedy świat
nadal się stwarzał, a idealizm nie podporządkowywał się jeszcze
cynizmowi, stworzyła psychodramę argentyńskiego futbolu, a może i całej
Argentyny.
W 1535 roku don Pedro de Mendoza wyruszył w podróż przez Atlantyk
z Sanlúcar de Barrameda w prowincji Kadyks na czele 13 statków i dwóch
tysięcy ludzi. Karol V, król Hiszpanii i władca Świętego Cesarstwa
Rzymskiego, mianował go gubernatorem Nowej Andaluzji. Zarówno
Mendoza, jak i ci z cesarskiego dworu, którzy przyznali mu połowę
skarbów należących do pokonanych wodzów indiańskich i dziewięć
dziesiątych wszystkich pozostałych łupów, marzyli o ziemi niezmierzonego
bogactwa. Na miejscu czekały jednak rozległe prerie zamieszkiwane przez
wrogie plemiona, których kultura wydawała się prymitywna, gdy porównać
ją z wyrafinowanymi i bogatymi królestwami Meksyku i Peru.
Ekspedycja okazała się fiaskiem. Najpierw flotę konkwistadorów
u wybrzeży Brazylii rozproszył sztorm, później zastępca Mendozy, Juan de
Osorio, został zamordowany – niektórzy twierdzą, że na zlecenie dowódcy
wyprawy, podejrzewającego go o nielojalność. I chociaż potem don Pedro
popłynął w górę Rio de la Plata i w 1536 roku założył Buenos Aires
u ujścia niewielkiej rzeki zwanej po prostu Riachuelo[2], poczucie
spełnienia trwało krótko.
Syfilis przykuł Mendozę na długi czas do łóżka, a początkowa
współpraca z Indianami Querandi przerodziła się w konflikt. Wysoki na
trzy stopy ceglany mur, który otaczał osadę, był spłukiwany przez każdy
kolejny deszcz, a bez pomocy lokalnej ludności pierwsi osadnicy nie byli
w stanie zdobyć pożywienia – najpierw zmuszeni do jedzenia szczurów
i węży, potem własnych butów, a w końcu do kanibalizmu. Gdy załogę
uszczupliły ataki ze strony rdzennej ludności, choroby i głód, Mendoza
postanowił wrócić do Hiszpanii, by znaleźć tam wsparcie dworu. Zmarł
w podróży powrotnej przez Atlantyk.
Pomoc w końcu nadeszła, ale niedostateczna i spóźniona. W 1541 roku
garstka ocalałych uczestników misji Mendozy opuściła Buenos Aires
i udała się na północ do Asunción. Na miejscu porzucili siedem koni i pięć
klaczy: zważywszy na fakt, że zwierzęta te podwajały populację mniej
więcej co trzy lata, miało to decydujące znaczenie dla powstania kultury
gauchów, która rozwinęła się w Argentynie trzy stulecia później.
Od samego początku więc Argentyna, kraj srebra, była mitem, ideałem,
do którego rzeczywistość nie była w stanie się dopasować.
Swego czasu pomieszkiwałem tuż koło Avenida Pueyrredón, gdzie
dzielnica Recoleta przechodzi w Palermo. Jeśli po wyjściu z domu
skręcałem w lewo, mijałem szpital, cztery przecznice i sklepik, którego
właściciel głośno narzekał po angielsku, że tylko Europejczycy doceniają
sery, a gdy potem skręcałem w prawo pod górę, docierałem na cmentarz,
gdzie pochowano 18 prezydentów Argentyny, pisarzy Leopoldo Lugonesa
i Adolfo Bioy Casaresa, a także być może największy mit tego kraju: Evę
Perón.
Zdecydowanie częściej jednak skręcałem w prawo i wyruszałem
Pueyrredón na południe. Przecinałem handlową Avenida Santa Fe i szedłem
dalej, zostawiając za sobą dzielnice klasy średniej. Kiedy docierałem do
Once, gdzie naganiacze próbują sprzedawać ci monety drożej niż ich
nominalna wartość, bo potrzebujesz ich na autobus, wyczuwałem już
wpływy boliwijskie. To tam, jeśli potrzebowałem, mogłem kupić kolendrę
(nabycie ziół w Buenos Aires sprawia nieoczekiwane trudności). Mijając
dworzec autobusowy, maszerowałem dalej, wzdłuż linii H tutejszego metra,
przez dzielnicę Balvanera, do Parque Patricios – barrio wsławionego
niegdyś przez kowali opiewanych w tangu Sur. Tymczasem Pueyrredón
zmieniała nazwę, najpierw na Jujuy, potem na Colonia, aż w końcu, po
godzinie spaceru od mieszkania, wchodziłem na Estadio Tomás Adolfo
Ducó.
Chociaż stadion Huracánu nie był tak sławny jak El Monumental albo La
Bombonera, było w nim coś poruszającego. Został otwarty w 1947 roku
i wciąż czuło się w nim aurę lat 40., a to dzięki czerwonym betonowym
siedzeniom i wieży, zatopionej w głównej trybunie, najwyraźniej
nawiązującej do dużo wyższej wieży na Centenario w Montevideo, z oddali
przypominającej stary transatlantyk. Z pojemnością prawie 50 tysięcy
miejsc stadion był o wiele za duży dla Huracánu, ale wrażenie dawnej
świetności pobudzało wyobraźnię. Z pewnością przyciągał też filmowców.
To właśnie Ducó pojawia się w słynnym ujęciu z nagrodzonego
w 2010 roku Oscarem filmu Juana José Campanelli Sekret jej oczu.
Rozpoczynają go obrazy nocnego Buenos Aires z powolnym zbliżeniem na
jasno oświetloną murawę, na której Huracán gra z Racingiem, a potem
kamera pikuje nad jedną z bramek w kierunku popular[3], gdzie stoi jeden
z głównych bohaterów. Stadion pojawiał się także jako sceneria Pasión
dominguera Emilio Ariño z 1971 roku i Dżumy Luisa Puenzo z 1992 roku.
Podczas mojego pobytu w Buenos Aires Huracán często grywał w piątki.
Zazwyczaj wędrowałem więc tą drogą, żeby obejrzeć mecz z przyjaciółmi,
a potem udawaliśmy się razem coś zjeść, do Palermo albo do Microcentro.
Na łuszczącym się białym tle muru platei widzieliśmy wypisane czerwoną
farbą nazwiska legendarnych graczy Huracánu: Carlosa Babingtona, René
Housemana, Alfio Basile, Miguela Ángela Brindisiego – nazwiska, które
miały nam uświadomić, że nie patrzymy po prostu na piękny i zapyziały
obiekt jeszcze jednego podupadłego klubu z Buenos Aires, ale że to właśnie
tutaj w 1973 roku César Luis Menotti ogłosił manifest kontrrewolucji
przeciwko antyfutbolowi, który zdominował argentyńskie myślenie o piłce
od czasu mistrzostw świata w 1958 roku. I że to właśnie tutaj, w ich
zespole, tkwiły korzenie sukcesu odniesionego na mundialu 1978,
a zarazem zawiązki starcia między zwaśnionymi obozami menottyzmu
i bilardyzmu, innymi słowy: między idealizmem i pragmatyzmem; starcia,
które od tamtej pory unosi się nad tutejszą piłką.
Miałem szczęście, bo czas oglądania przeze mnie meczów Huracánu
zbiegł się z erą Ángela Cappy. Cappa był wyznawcą i nauczycielem
doktryny technicznego futbolu, która odpowiadała tradycjonalistom. Jego
zdaniem piłka dawała najbiedniejszym szansę awansu społecznego –
wyjścia ze świata ubóstwa, zarówno w sensie metaforycznym, kiedy
utalentowany piłkarz osiąga coś w rodzaju artystycznej transcendencji
niezależnie od swego pochodzenia, jak dosłownym, kiedy dobry zawodnik
zarabia ogromne sumy i zdobywa powszechny szacunek.
Późniejszy rozczarowujący okres pracy Cappy w River Plate nadszarpnął
jego wizerunkiem, ale w pierwszych miesiącach 2009 roku atak na
korporacyjną naturę współczesnego futbolu, z pewnością poruszający czułą
strunę w zubożałej lidze, wydawał się wzruszająco staroświecki. A było to
tym istotniejsze, że Cappa dbał o porywający futbol właśnie w Huracánie –
klubie pasującym najlepiej do romantyzmu szkoleniowca. Oglądanie
tamtego Huracánu – pięknie konstruującego akcje, nieskutecznego w ataku
i katastrofalnego w obronie – było wielką frajdą. I choć nigdy nie byli
drużyną budzącą zaufanie, w jakiś przedziwny sposób zdołali się dotoczyć
do ostatniej kolejki Clausury[4] sezonu 2008/09 jako lider tabeli, z jednym
punktem przewagi nad Vélezem Sarsfield, z którym mieli rozegrać
finałowy mecz sezonu.
Spotkania rozstrzygające o tytule zawsze są dramatyczne, ale pojedynek
na El Fortín, niewielkim stadionie w Liniers, zachodnim barrio Buenos
Aires, osiągnął epicką jakość wyjątkowo szybko. Najpierw sędziowie
niesłusznie nie uznali gola napastnika Huracánu, Eduardo Domíngueza,
później, po 19 minutach gry, nadeszło tak gwałtowne gradobicie, że mecz
przerwano, a kibice opuścili trybuny, szukając schronienia w stadionowych
korytarzach. Samochody zaparkowane na ulicach dookoła stadionu miały
wgniecione dachy i maski, w całej okolicy słychać było wycie alarmów.
W ciągu kolejnych dziesięciu minut gry – wznowionej po godzinnej
przerwie – Domínguez trafił w poprzeczkę, a Gastón Monzón obronił
karnego, wykonywanego przez Rodrigo Lópeza z Vélezu. Huracán miał
przewagę i wydawał się niezagrożony, a ataki Vélezu w drugiej połowie
stawały się coraz bardziej desperackie. Żeby dowieźć do końca wynik
remisowy, dający Huracánowi dopiero drugie w dziejach klubu mistrzostwo
kraju, brakowało siedmiu minut, gdy wychodzący do dośrodkowania
Monzón zderzył się z Joaquínem Larriveyem. Większość obserwatorów
uważała, że bramkarz był faulowany, ale sędzia puścił grę i Maxi Moralez
umieścił piłkę w pustej bramce – a chwilę później wyleciał z boiska, bo za
zdjęcie koszulki w geście triumfu obejrzał drugą żółtą kartkę. Marzenia
rozwiały się na ostatniej prostej i jak to często bywa w argentyńskiej piłce
dzisiejszych czasów, najlepsi piłkarze Huracánu rychło odeszli do
bogatszych klubów. Dwa lata później zespół spadł z ligi.
Jednak nawet mimo degradacji symboliczny urok Estadio Ducó był
oczywisty. Kiedy Coca-Cola kręciła na nim reklamę z udziałem modelki
Mariany Nannis, ówczesnej żony napastnika Claudio Caniggii, dyrektor
kreatywny Maximiliano Anselmo tłumaczył, że wybrał go, bo był to
„stadion w sensie ścisłym”. Jeśli nie liczyć wieży, nie miał wprawdzie
indywidualnych cech charakterystycznych dla innych obiektów, ale
oddawał atmosferę Buenos Aires lat 40. Innymi słowy: oddawał atmosferę
czasów, w których Argentyna wciąż była krajem pełnym optymizmu, Juan
Perón snuł wizje robotniczej republiki, a ludzie wierzyli, że budują lepszą
przyszłość. W tym znaczeniu Ducó mogło służyć za scenę odrodzenia,
zarówno jako sama budowla, jak i świadek meczów rozgrywanych tu we
wczesnych latach 70. Nie było z pewnością przypadkiem, że Cristina
Kirchner, grająca symbolami równie chętnie jak każdy światowy
przywódca, właśnie tutaj rozpoczynała kampanię wyborczą mającą
zapewnić jej w 2011 roku reelekcję – było to jej pierwsze wystąpienie
publiczne po śmierci męża, byłego prezydenta Néstora Kirchnera.
Wrażenie upadłej wielkości i zawiedzionych nadziei nie ogranicza się do
Ducó. I nie ogranicza się do piłki nożnej. Argentyna jest krajem pobożnych
życzeń, jest utopijnym snem, który nigdy nie przerodził się
w rzeczywistość, krążąc między jednym represyjnym reżimem a drugim aż
do hiperinflacji i w końcu do upadku w 2002 roku, który zniszczył tutejsze
standardy życia i dodał jeszcze jedną warstwę do już nagromadzonych złóż
rozczarowania. Rzecz w tym, że w świecie, gdzie współczesność przynosi
tyle zawodu, zawsze można odwołać się do przeszłości.
Całe Buenos Aires zdaje się żyć marzeniem o tym, że przeszłość nigdy
się nie skończyła, a jedyne pytanie dotyczy kwestii, o jakiej przeszłości
mowa. Odcinek od zamożnego Belgrano na południowy wschód do
brudnego San Telmo pełen jest rozsianych pomiędzy wielkimi budynkami
niespodziewanych placyków i parków albo ukrytych alei, na których łatwo
wyobrazić sobie mężczyzn w fedorach i z parasolami, spacerujących pod
rękę z kobietami w wyrafinowanych nakryciach głowy. Dziś wiele ścian
najbardziej efektownych budynków pokrywają brud i graffiti,
a nawierzchnie są w straszliwym stanie – popękane, nierówne i pełne psich
kup. W jasny wiosenny dzień, gdy palisandry kwitną na jasnofioletowo,
Buenos Aires może być miastem niezwykłej piękności, ale nie sposób
uwolnić się od myśli, o ile byłoby milsze, gdyby tylko ktoś zechciał je
posprzątać, położyć nieco kostki brukowej i chociaż trochę odmalować.
Obiecywało to wielu kandydatów na burmistrzów, ale gdy zostali
wybrani, rychło przekonywali się, że budżet już rozdysponowano na
podwyżki dla nauczycieli, śmieciarzy czy innych pracowników sektora
publicznego, i mając do czynienia z codziennymi strajkami i protestami,
musieli się poddać. Sam szybko doszedłem do wniosku, że nieustanne
demonstracje uliczne, które z początku uważałem za świadectwo
imponującego poziomu obywatelskiego zaangażowania, są w gruncie
rzeczy oznaką niefunkcjonalności tutejszego systemu politycznego. Jeśli
ludzi z transparentami spotykasz za każdym razem, gdy udajesz się na
Plaza de Mayo, jeśli drogi są regularnie blokowane przez protestujących,
jeśli całodobowe kanały informacyjne nieustannie pokazują przedstawicieli
jednej czy drugiej profesji ścierających się z policją[5], szybko staje się to
dla ciebie niezrozumiałym, obojętnym szumem, a specyfika każdego
kolejnego protestu gubi się w wielkim morzu niezgody. Z drugiej strony:
w kraju doskonale pamiętającym traumę brutalnie tłumionych demonstracji
zapał, z jakim korzysta się z prawa do protestu, właściwie powinien budzić
podziw.
Tak czy inaczej, pamięć zbiorowa dni pełnych chwały wydaje się trwać
w najlepsze, podobnie jak nostalgia za pierwszą połową minionego stulecia.
W Palermo wciąż można spotkać tradycyjnie czerwone angielskie skrzynki
pocztowe, a dumę z tego, czym kiedyś było Buenos Aires, wyczuwa się
w zachowanych z pietyzmem staromodnych kawiarniach i zadziwiającej
częstotliwości, z jaką nawet w miejscach najbardziej nieoczekiwanych
można napotkać sepiowe fotografie miasta. Przykładowo w nijakim poza
tym supermarkecie Coto na Calle French, dwie przecznice na południowy
wschód od Pueyrredón, ściany wzdłuż ruchomego chodnika zdobią nie
tylko reklamy i oferty wyprzedaży, ale także wizerunki starego Buenos
Aires. Choć i tak nic nie świadczy równie mocno o romansie argentyńskiej
stolicy z własną przeszłością jak nieprzemijająca obsesja na punkcie tanga,
tańca, który rodził się właśnie tutaj i w Montevideo w ostatniej dekadzie
XIX wieku, a którego popularność rosła w równym stopniu dzięki teatrom
i ulicznym kataryniarzom.
Tęsknota za przeszłością jest zrozumiała. Na przełomie XIX i XX wieku
Argentyna rozwijała się tak prężnie, że nikaraguański poeta Rúben Darío
określił Argentyńczyków mianem „Jankesów Południa”. W latach 20. był
to kraj stabilny politycznie, o dobrze prosperującej gospodarce,
zamieszkały przez kwitnący młody naród, wypadający korzystnie
w porównaniu z Kanadą czy Australią. W 1928 roku Argentyna była
ósmym państwem świata, jeśli idzie o produkt narodowy brutto.
W 2012 roku, według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, spadła
na miejsce 60[6]. W 1930 roku, kiedy mijało właśnie 70 lat niezakłóconych
rządów cywilnych, nastąpił pierwszy przewrót wojskowy. W ciągu
kolejnych 46 lat 13 kolejnych rządów powstawało na skutek wojskowego
zamachu stanu albo mniej jawnych form nacisku militarnego. Jak
zauważono w 1978 roku na łamach „New Statesman”, „klęska
Argentyńczyków jako narodu jest największą polityczną tajemnicą tego
stulecia”.
A przecież do sukcesu było tak blisko. Po masakrach rdzennej ludności,
dokonywanych w ciągu XIX wieku, Argentyna stała się, teoretycznie
przynajmniej, tabula rasa. Poczucie, że mają do czynienia z krajem,
w którym można tworzyć nowe, lepsze społeczeństwo, ośmielało utopistów.
Ideały jednak, jak zawsze, zderzały się z rzeczywistością i nabytymi
prawami, więc najtrwalszym efektem utopizmu okazało się nie stworzenie
lepszego świata, ale rozwinięcie sposobu myślenia, który najpierw stara się
o ustalenie ideałów i rzeczy niepodważalnych, a następnie – w obliczu
nieuniknionej porażki przy wcielaniu ich w życie – prowadzi do niemal
nihilistycznego przekonania, że nie pozostaje nic innego poza
pragmatyzmem. Argentyński futbol z pewnością zaludnia niezwykła liczba
zarówno romantyków i cyników, jak i ludzi, którzy zdają się dostrzegać
romantyzm w skrajnym cynizmie.
Po klęsce misji Mendozy przyszli inni. W 1580 roku Buenos Aires
odbudował Juan de Garay. Jego również uwiodła idea mitycznych
poszukiwań, spędził więc kolejne dwa lata na próbie odnalezienia
legendarnego miasta Los Césares, osady niemierzonego bogactwa,
założonej przez – w zależności od tego, której wersji wierzyć – rozbitków
z hiszpańskiego wraku, potomków Inków, olbrzymy bądź duchy, a leżącej
gdzieś w Andach Patagońskich. W 1583 roku Garay zginął w zasadzce
Querandich na brzegu rzeki Carcarañá.
Pierwsi osadnicy znaleźli się w kraju, który wymykał się schematom,
jakie początkowo do niego przykładali, więc – oddaleni od swoich
ojczyzn – przystąpili do konstruowania jego nowej tożsamości, której
głównymi składnikami były niepokój i ogólny brak poczucia
bezpieczeństwa: jako że nie było instytucji państwa, każdy musiał radzić
sobie sam. Nawet gdy te instytucje zaczęły się pojawiać, wraz z tworzonym
przez nie prawem krajowym, były postrzegane jako obce i ograniczające
wolność, której Nowy Świat miał być oazą. W rezultacie prawa nigdy tu nie
szanowano i nie postrzegano jako dobrodziejstwa, które zapewnia
bezpieczeństwo, ale raczej coś, co należy obejść. Poczucie niestabilności
powodowało, że kto miał pieniądze, władzę lub wpływy, natychmiast starał
się zabezpieczać swoją pozycję; poczucie niestabilności potęgowała armia
bez wroga.
Historyk i intelektualista José Luis Romero pisze, że „dusza Argentyny
jest tajemnicą”, dowodząc, że była ona mitem, chimerą, ziemią, której
tożsamość trzeba było wymyślić[7]. Poszukiwania te – i ich niemal
nieuchronne niepowodzenie – miały swoje konsekwencje, na które
wskazywało wielu argentyńskich pisarzy. W La hipocresía argentina na
przykład eseista i ekonomista Enrico Udenio dowodził, że „Argentyńczycy
to neurotyczne społeczeństwo, którego członkowie czują się niespełnieni
i odczuwają potrzebę działań autodestrukcyjnych… To społeczeństwo
zbudowane na marzeniach, które gdy marzenia się nie spełniają, szuka
przyczyn i odpowiedzialności za ten stan rzeczy na zewnątrz”[8].
Poglądy Udenio są skrajne, ale prawdą jest, że myślenie o tym, co mogło
się zdarzyć, unosi się nad Argentyną wraz z frustracją i smutkiem, że
wyczekiwane przez lata dni chwały nigdy nie nadeszły. Co być może
tłumaczy fakt, że Buenos Aires to miasto, w którym freudowska
psychoanaliza cieszy się największym wzięciem w skali świata –
z wyłączeniem Nowego Jorku, rzecz jasna. W zasadzie jedyną sferą,
w której Argentynie udało się sprostać pokładanym nadziejom, jest piłka
nożna, co najprawdopodobniej stanowi główny powód przypisywanego jej
w tym kraju zaiste ogromnego znaczenia.
Życie mitami i przywoływanie ideałów przeszłości rzutuje na wszystko.
Argentyńczycy bez przerwy narzekają, że kibice nie znają już historii, i być
może wielu rzeczywiście jej nie zna, ale jeśli wziąć pod uwagę relacje
z meczów w prasie i telewizji, żaden inny naród nie żyje tak bardzo
przeszłością. Przed ważnymi starciami znanych rywali kanały telewizyjne
nieustannie pokazują ich dawne spotkania.
A jak na kraj z zaledwie 25-milionową populacją Argentyna ma
niezwykle bogatą piłkarską historię. Wygrała dwa mundiale, a trzykrotnie
przegrywała dopiero w finale; 14 razy zwyciężyła w Copa América (sześć
razy częściej niż Brazylijczycy). Argentyńskie kluby 23 razy zdobywały
Copa Libertadores (pięć razy częściej niż drużyny brazylijskie).
Argentyńczyk Diego Maradona jest jednym z dwóch najpoważniejszych
kandydatów do miana największego piłkarza w dziejach futbolu, Leo Messi
mógłby być kandydatem trzecim, a niejeden umieściłby niedaleko za nimi
także Alfredo Di Stéfano (a jest jeszcze – to w końcu ta żyjąca przeszłością
Argentyna – cała lista kandydatów z epoki przedtelewizyjnej, którzy
również znaleźliby swoich zwolenników: Manuel Seoane, Antonio Sastre,
Adolfo Pedernera, Omar Sívori…).
Ale nie chodzi tu tylko o sukcesy czy o pasję. Żaden inny kraj nie nadaje
piłce tak wielkiego znaczenia intelektualnego, żaden inny nie kocha tak
bardzo jej teorii i mitów. Futbol w Argentynie jest otwarcie wiązany
z kulturą i polityką. Prezydenci zdają sobie sprawę z jego siły i próbują ją
wykorzystać, bez skrupułów mobilizując dla swojego poparcia grupy
chuliganów, barras bravas. Filozofowie zaś potrafią umniejszać znaczenie
pucharów i tytułów zdobywanych przez kolejne drużyny, bo sięgano po nie
w „nieodpowiedni sposób”.
Wiem, że to ogromna książka i jej napisanie zajęło mi dużo więcej czasu,
niż się spodziewałem. Czasami czułem się jak jeden z kartografów
w opowiadaniu Borgesa O ścisłości w nauce, tworzących „mapę cesarstwa,
osiągającą rozmiar cesarstwa”[9]. Chciałem opisać w niej nie tylko świat
idei i miejsce sportu w jego społecznym, ekonomicznym i politycznym
kontekście, ale także ludzi, piłkarzy i trenerów, których losy były tak
niezwykłe, że zdawały się pochodzić z powieści realizmu magicznego. Nie
mogłem przy tym zapominać o futbolu w sensie ścisłym, o meczach
i golach, dla których przecież przede wszystkim oglądamy ten sport;
o kulturze stanowiącej walutę, w której wycenia się tak wiele obszarów
argentyńskiego życia. Choć jest to więc przede wszystkim historia futbolu,
zważywszy na to, że jego dzieje są powiązane tyloma nićmi z polityką czy
sprawami społeczno-ekonomicznymi – że przenika on w zasadzie całe
życie publiczne tego kraju – powstała także książka o samej Argentynie.
CZĘŚĆ PIERWSZA

NARODZINY NARODU

1863–1930
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TA ANGIELSKA GRA

Kiedy wyruszycie na północny wschód przez Sarmiento od pomnika


Garibaldiego na Plaza Italia, powinniście skręcić w lewo i przejść przez
wyliniały trawnik na Plaza Holanda. Otaczającą jeziorko ścieżkę
podzielono tutaj na 100-metrowe odcinki dla wygody biegaczy,
posapujących z wysiłku pomiędzy rolkarzami i gęśmi (jeśli te ostatnie
akurat nie atakują rowerzystów wodnych). Gdy przetniecie tę ścieżkę,
dojdziecie między drzewami do Avenida Figueroa Alcorta; jeżeli wtedy
skręcicie w lewo i ruszycie wzdłuż drogi, miniecie tor wioślarski
i hipodrom, aż w końcu dotrzecie do El Monumental. Jeśli jednak
przejdziecie przez Alcorta, znajdziecie się na otaczającej planetarium dużo
świeższej trawie i natraficie tam, za zielonymi drewnianymi tablicami
oznaczającymi miejską sieć ścieżek rowerowych, na nijaki jasnoszary głaz
o wysokości mniej więcej półtora metra. Jego boki pomazano czerwoną
farbą, a z tyłu pośród różnych czarnych zawijasów ktoś napisał niebieskim
kolorem „CMB 2011”.
Przód jednak jest wolny od graffiti, a umieszczona na nim inskrypcja
obwieszcza, że jest to lugar histórico, historyczne miejsce. Jest też drugi,
znacznie mniejszy kamień, u stóp tamtego. Jeśli kiedykolwiek pokrywały
go jakieś napisy, zostały dawno wytarte. Pomnik postawiła Comisión
Nacional de Museos y Lugares Históricos: „aquí – głosi napis – se instaló el
primo campo de deporte del Buenos Aires Cricket Club 8 XII 1864” –
„w tym miejscu 8 grudnia 1864 roku powstał pierwszy obiekt sportowy
Buenos Aires Cricket Club”. O futbolu nie ma tu ani słowa, co wydaje się
dziwne, zważywszy na popularność obu dyscyplin w Argentynie, niemniej
to właśnie tutaj 20 czerwca 1867 roku 16 członków miejskiego środowiska
biznesowego – sami Brytyjczycy z wyjątkiem Williama Boschettiego, który
urodził się na wyspie Saint Lucia – spotkało się, by rozegrać pierwszy mecz
piłkarski, jaki kiedykolwiek odbył się na argentyńskiej ziemi.
Zasady gry w piłkę nożną, spisane przez Football Association w grudniu
1863 roku, dotarły do Buenos Aires i zostały opublikowane
w anglojęzycznej gazecie „Standard” w początkach roku 1867. Pismo
służyło społeczności, która w 1880 roku liczyła 40 tysięcy członków,
największej brytyjskiej (lub raczej brytyjskiej i irlandzkiej, bo większość
tych ludzi pochodziła z obecnej Republiki Irlandii) populacji
zamieszkującej jakikolwiek kraj niebędący wówczas częścią Imperium.
Wywierała ona zresztą tak znaczący wpływ, że czasami można było odnieść
wrażenie, że Argentyna w istocie jest częścią Korony Brytyjskiej, jak głosił
nagłówek „Timesa” w 1806 roku. Brytyjczycy zarządzali miejscowym
systemem bankowym, budowali koleje, zajmowali się eksportem skór,
wełny i mięsa; Wielka Brytania z wyraźną przewagą była największym
partnerem handlowym Argentyny.
Brytyjczycy w Argentynie robili to, co robią wszędzie na świecie:
tworzyli miniaturowe wersje ojczyzny, zakładając własne szkoły, szpitale,
kościoły i kluby sportowe. Te ostatnie z początku organizowały głównie
mecze krykieta, tenisa i – zważywszy na dostępność znakomitych koni –
polo, ale niektórzy ich członkowie musieli też uprawiać jakiś rodzaj piłki
nożnej w szkołach i na uniwersytetach. Już w 1840 roku brytyjscy
marynarze grali w dokach w coś na kształt futbolu. Była to czynność,
która – jak się zdaje – budziła konsternację wśród mieszkańców miasta,
o czym świadczy notatka w „La Razón”, z dozą niepewności opisująca tę
rozrywkę jako „nieustające bieganie za piłką”.
Żeby rozwinąć tę grę i rozpocząć jej propagowanie, potrzebna była
organizacja i zajął się nią Thomas – lub Tomás – Hogg. Jego ojciec był
właścicielem fabryki włókienniczej w Yorkshire, a po przeprowadzce do
Buenos Aires nie tylko kontynuował swoją działalność w tej branży, ale
także założył brytyjskie centrum handlowe, brytyjską bibliotekę, brytyjski
koledż oraz, w 1819 roku, klub krykieta. Syn był równie aktywny.
Zorganizował Dreadnought Swimming Club, klub pływacki, w którym
pierwsze zawody odbyły się w 1863 roku. Trzy lata później przerzucił się
na squasha i z bratem Jamesem utworzył Buenos Aires Athletic Society.
Mniej więcej w latach 60. XIX wieku zakładał również pierwszy klub
golfowy w Ameryce Południowej. Słowem, był pionierem niemal w każdej
dziedzinie sportu, choć to jego praca na rzecz piłki ostatecznie zyskała
największe znaczenie – nawet jeśli szybko porzucił tę dyscyplinę dla rugby.
Szóstego maja 1867 roku Hogg zamieścił w „Standardzie” notatkę pod
tytułem Foot Ball. „Spotkanie organizacyjne – czytamy – odbędzie się
w następny czwartek wieczorem, o siódmej trzydzieści, w Calle Temple
naprzeciw numeru 46, a jego celem będzie przyjęcie przepisów Meczów
Piłki Nożnej, które rozgrywane będą zimą na Stadionie Krykieta.
Zapraszamy wszystkich zainteresowanych”.
Pierwszy mecz zaplanowano na 25 maja, ale musiał zostać przełożony
prawie o miesiąc w związku z zalanym boiskiem przy stacji kolejowej Boca
Junction[10]. I w końcu, tamtego rześkiego czerwcowego popołudnia, po
krótkim opóźnieniu wywołanym dyskusją o tym, czy przyzwoite jest
noszenie szortów na oczach żeńskiej publiczności, drużyna ubrana
w czerwone stroje (los Colorados), której kapitanem był Hogg, stoczyła bój
z drużyną ubraną na biało (los Blancos), której przewodził przyjaciel
Hogga, William Heald; grano po ośmiu przez dwie 50-minutowe połowy.
W centrum Buenos Aires, na miejscu wyjątkowo odległym od
któregokolwiek z dzisiejszych stadionów – jakby współczesne kluby były
zbyt taktowne i wolały trzymać się z dala od poświęconej ziemi – futbol
w końcu objawił się Argentynie.
Heald nie wydawał się szczególnie zachwycony tym doświadczeniem.
W swoim dzienniku[11] zapisał, że o dziesiątej rano wsiadł z Hoggiem
w pociąg do Palermo, potem wyznaczali flagami linie boiska, a następnie
„przenieśli się do Confiteríi na chleb z serem i trochę portera”
w oczekiwaniu na resztę graczy. Niewielka liczba tych ostatnich
spowodowała, że „grało się bardzo ciężko” i pod koniec Heald był
„całkowicie wyczerpany”. Nie był to jedyny nieprzyjemny efekt: „Plecy
bolały mnie bardzo i wydawało się, że utraciłem cały apetyt, gdyż nie
mogłem niczego tknąć na kolację”.
Los Colorados wygrali 4:0 i kiedy zorganizowano kolejny mecz, Healda
w funkcji kapitana zastąpił H.J. Barge (w Argentynie zawsze brakowało
cierpliwości do liderów odpowiedzialnych za porażki – choć wygląda na to,
że Heald nie przejawiał wielkiej ochoty, by zagrać ponownie). Tym razem
los Colorados zwyciężyli 3:0; futbol zaczął zapuszczać pierwsze nieśmiałe
korzenie. Trzy lata później hiszpańskojęzyczna gazeta „El Nacional”
wspominała o „tej angielskiej grze” i przepowiadała, że „rychło się do niej
przyzwyczaimy”.
Futbol potrzebował więc trochę czasu, by się przyjąć – ale naprawdę
tylko trochę. Z początku piłka nożna była tylko jedną z wielu dyscyplin
uprawianych przez brytyjską społeczność, ale do 1880 roku stała się już
sportem najważniejszym – częściowo z powodu swojej prostoty (jedyny
potrzebny ekwipunek to piłka, którą można było zrobić nawet z gałganków
czy zwiniętej w kłębek gazety, a przepisy były na tyle proste, że każdy
chwytał je niemal natychmiast), a częściowo dlatego, że forsowały ją
brytyjskie szkoły, które – śladem swoich odpowiedników w ojczyźnie –
uważały futbol za sposób krzewienia zdrowych chrześcijańskich cnót
dyscypliny, siły i wytrzymałości. Co więcej, sporty zespołowe postrzegano
jako antidotum na solipsyzm, stanowiący prostą drogę do najbardziej
wyniszczającego z występków, onanizmu – prawdziwej obsesji szkół
wiktoriańskich[12].
Janem Ewangelistą piłki w Argentynie okazał się Alexander Watson
Hutton. Urodzony w Gorbals w 1852 roku, był synem właściciela sklepu
spożywczego, osieroconym przez oboje rodziców, zanim skończył pięć lat.
Wychowywany przez babkę ze strony matki, trafił później do Daniel
Stewart Hospital School w Edynburgu. Watson Hutton był zapalonym
piłkarzem; zdjęcie z okolic 1880 roku przedstawia go jako szczupłego, ale
umięśnionego mężczyznę z wysokim czołem i wspaniale
wypielęgnowanymi, nieco opadającymi wąsami.
W 1880 roku zaproponowano mu pracę w St Andrew’s Scots School
w Buenos Aires. Rok później ukończył z bardzo dobrym wynikiem
filozofię na uniwersytecie w Edynburgu i wypłynął z Liverpoolu, by objąć
nową posadę, choć do Argentyny przybył dopiero 25 lutego 1882 roku.
Piłka nożna zaś była dla niego czymś dużo ważniejszym niż sport – być
może ze względu na to, że dwóch jego braci zmarło na gruźlicę, uważał, że
dzięki niej może poprawić swoją kondycję, a innymi słowy: przedłużyć
życie.
Mało kto ze społeczności wygnańców mógłby się z tym nie zgodzić, ale
większość wolała jednak rugby – jeden z artykułów w „Heraldzie” określał
nawet futbol lekceważącym mianem „zwierzęcej gry”. Zarząd szkoły St
Andrew’s także był sceptyczny i różnica zdań na tle liczby godzin
poświęconych piłce nożnej w programie nauczania, a także niezgoda na
budowę sali gimnastycznej i powiększenie boiska sprawiły, że Watson
Hutton stracił w końcu cierpliwość i zrezygnował z posady.
Człowiek mniej zdeterminowany pogrążyłby się pewnie w żalu
i poczuciu krzywdy, a może nawet rozważał powrót do kraju, ale Watson
Hutton był wierny swojej drodze: założył English High School, która
rozpoczęła działalność 2 lutego 1884 roku. Dwa lata później, z piłką na
czołowym miejscu w programie nauczania, szkoła miała 50 uczniów
w internacie oraz 500 dochodzących na lekcje i musiała się przeprowadzać
w poszukiwaniu większej powierzchni. A że brytyjskie szkoły przyjmowały
nie tylko członków rodzin przybyszów z ojczyzny, ale także dzieci
argentyńskiej elity, piłka nożna zaczęła się rozprzestrzeniać wśród lokalnej
społeczności.
Edynburskie korzenie Watson Huttona pozostały dlań najważniejsze
także w Buenos Aires. W marcu 1855 roku poślubił Margaret Budge
(dawną nauczycielkę ze szkoły, w której pracował) w kościele
prezbiteriańskim Świętego Andrzeja. Rok później urodziło się pierwsze
z ich trójki dzieci, Arnold, który również będzie miał ważną rolę do
odegrania we wczesnych latach rozwoju argentyńskiej piłki. W lipcu
1886 z kolei na scenie pojawił się inny stary znajomy, William Waters, syn
gospodyni Watson Huttona z Edynburga, który przybył do Buenos Aires,
aby podjąć pracę w English High School i przywiózł ze sobą worek
skórzanych piłek. Legenda głosi, że sflaczałe futbolówki zdumiały
celników w porcie, którzy z początku sądzili, że mają do czynienia
z bukłakami na wino albo czapkami ze skóry, aż w końcu opisali je jako
„rzeczy dla zwariowanych Anglików”. W przyszłości Waters stanie się
wziętym importerem sprzętu sportowego do Ameryki Południowej, ale
pierwsze sukcesy odnosił na boisku.
Gdy tylko Watson Hutton umieścił futbol w centrum programu nauczania
English High School, inne szkoły poszły za jego przykładem,
a równocześnie do Argentyny zaczęli napływać zaznajomieni już z grą
robotnicy kolejowi z Wielkiej Brytanii. Spotkanie starych mistrzów
i niedawno nawróconych przyniosło znakomite efekty i nowa dyscyplina
rozwijała się błyskawicznie. Już w 1888 roku Argentyna miała pierwszą
okazję do oglądania piłki w wydaniu międzynarodowym: z okazji urodzin
królowej Wiktorii reprezentacja brytyjskiej społeczności z Buenos Aires
rozegrała mecz z Brytyjczykami z Montevideo; wydarzenie to powtarzano
co roku przez kolejne sześć lat. Do 1890 roku nawet Rosario, położone
blisko 200 mil na północny zachód od Buenos Aires, miało już dwie
drużyny – Athletic dla klasy zarządzającej i Central dla robotników.
Rok później postawiono kolejny ważny krok w dziejach argentyńskiej
piłki: grupa imigrantów pod przywództwem Aleca Lamonta, szkockiego
nauczyciela z St Andrew’s, doprowadziła do spotkania przedstawicieli
pięciu klubów – Old Caledonians, Buenos Aires and Rosario Railways,
Buenos Aires Football Club, Belgrano Football Club i St Andrew’s Scots
Athletic Club – i założenia Argentine Association Football League. Waters
został kapitanem i trenerem St Andrew’s, które zdobyło pierwsze
mistrzostwo ligi – pierwsze w historii mistrzostwo ligi piłkarskiej powstałej
poza Wielką Brytanią. W drużynie Watersa grali wyłącznie Szkoci,
podobnie jak w zespole, który zajął drugie miejsce, Old Caledonians,
złożonym głównie z pracowników brytyjskiej firmy hydraulicznej,
Bautaume & Peason, którą sprowadzono do budowy sieci kanalizacyjnej
w Buenos Aires.
Rok później cierpiąca na brak środków i kryzys przywództwa liga się
rozpadła. Ocalenie przyniósł Watson Hutton, który doprowadził do
wznowienia rozgrywek 21 lutego 1893 roku. Od tamtej pory boje
o mistrzostwo Argentyny toczą się co roku, a zarządzającą nimi instytucję
uważa się za najstarszą w Ameryce Południowej i ósmą pod tym względem
na całym świecie. Watson Hutton stał na jej czele do 1886 roku, co jakiś
czas sędziując mecze i dalej zarządzając English High School.
W rozgrywkach sezonu 1893 wzięło udział pięć drużyn, a tytuł
wywalczył Lomas, brytyjski klub założony przez absolwentów Bedford
School. Na fotografii przedstawiającej pierwszych mistrzów Argentyny
widzimy 12 mężczyzn siedzących wokół A. Lesliego, mężczyzny
o łagodnym spojrzeniu i siwych wąsach, ubranego w ciemny garnitur
z muszką i chusteczką, malowniczo wylewającą się z kieszeni na piersi.
Z 13 nazwisk tylko jedno – F. Nobili – nie jest w sposób oczywisty
brytyjskie lub irlandzkie.
Jak podaje książka wydana w 2006 roku z okazji 115-lecia klubu, ponad
500 osób przyszło obejrzeć pojedynek Lomas z Flores w tamtym
pierwszym sezonie, a fotografia z epoki pokazuje widzów siedzących na
drzewach i oglądających mecz ponad głowami trzech czy czterech rzędów
fanów znajdujących się dookoła linii bocznej. Na kolejnym zdjęciu, ze
starcia z English High School, zwraca uwagę arbiter, którego podkręcone
wąsy korespondowały z dewizką, sędziujący spotkanie w marynarce,
kamizelce, szerokich białych spodniach i cyklistówce.
Z początku Lomas nadawał ton rozgrywkom, wygrywając pięć z sześciu
pierwszych sezonów nowo powstałej ligi – kiedy ten jeden raz ulegli,
wyprzedziły ich własne rezerwy, Lomas Academicals. Zmierzch jednak,
gdy już się rozpoczął, zapadł szybko. Kiedy w 1908 roku wprowadzono
możliwość spadku z ligi, klub cudem uniknął degradacji, ale rok później nie
udało mu się już powtórzyć tego wyczynu – a jego upadek był zarazem
symbolem słabnącej siły starych brytyjskich drużyn w czasach, gdy piłka
podbijała kolejne społeczności i stawała się coraz bardziej argentyńska. Do
1930 roku Lomas zrezygnowało w ogóle z sekcji piłkarskiej – choć klub
nadal istnieje i nosi zielono-szkarłatno-złote barwy przyjęte w 1896 roku,
skupia się na rugby.
Kres hegemonii Lomas nadszedł akurat wtedy, gdy argentyński futbol
uczynił wielki krok naprzód: w kwietniu 1898 roku Ministerstwo
Sprawiedliwości i Edukacji Publicznej wprowadziło do szkół wychowanie
fizyczne jako przedmiot obowiązkowy. Zważywszy na początkową
nieufność rządu wobec piłki nożnej i panikę wywołaną dekadę wcześniej na
wieść o rzekomych 400 ofiarach uprawiania tego sportu w Wielkiej
Brytanii (doniesienia nie precyzowały, jaką część tej liczby stanowiły ofiary
śmiertelne, a jaką ofiary kontuzji), a także na fakt, że kompanie
ubezpieczeniowe zaczęły reklamować specjalne polisy dla graczy,
w „Standardzie” zaś przestrzegano rodziców przed zezwalaniem dzieciom
na udział w tak brutalnej grze – był to wyraźny znak, że dyscyplina zyskuje
akceptację.
Utwierdzony w przekonaniu, że futbol zapuści korzenie na ziemi
argentyńskiej, Watson Hutton kupił teren na boisko w północnym Buenos
Aires i założył Club Atlético English High School dla uczniów,
absolwentów i nauczycieli swojej szkoły. Rok później drużyna
występowała już w drugiej lidze AAFL i zakończyła rozgrywki z zaledwie
punktem straty do lidera, Banfield. Pod nazwą Alumni, przyjętą dwa lata
później w związku z zakazem używania nazw placówek oświatowych
w miejscach, gdzie pojawiały się reklamy, stała się potęgą, która
zdominowała argentyński futbol w pierwszej dekadzie XX wieku,
wygrywając pierwszą ligę dziesięciokrotnie w latach 1900–1911.
Watson Hutton od dawna już nie grał, ale jego syn – Arnoldo, jak tu na
niego mówiono – zadebiutował na lewym skrzydle Alumni w 1902 roku,
jako zaledwie 15-latek. Prawdziwa siła drużyny leżała jednak wówczas nie
w latorośli Huttona, ale w potomkach innej rodziny szkockiej, która
opuściła Wielką Brytanię znacznie wcześniej, a w Argentynie zdążyła
zapuścić korzenie znacznie głębiej. James Brown znalazł się wśród
220 Szkotów płynących na Symetrii, jednym ze statków, które wyruszyły
z Leith i Greenock do Buenos Aires w 1825 roku, opłacone przez dwóch
właścicieli ziemskich z Roxburghshire, Johna i Williama Parish
Robertsonów, którzy otrzymali zgodę argentyńskiego rządu na założenie
„eksperymentalnej wspólnoty rolniczej” w Monte Grande, na południe od
Buenos Aires.
Po czterech latach stało się jasne, że eksperyment się nie powiódł, ale
mało kto z osadników wrócił do ojczyzny. Brown kupił własny kawałek
ziemi i stał się rolnikiem pełną gębą. Jego najmłodszy syn, również James,
miał z kolei dziewięciu synów, z których siedmiu – Jorge Gibson, Ernesto,
Eliseo, Alfredo, Carlos Carr, Tomás i Diego Hope – grało dla Alumni.
Alumni była jedną z ostatnich wielkich angloargentyńskich drużyn,
podkreślającą, że podtrzymywanie „brytyjskich wartości” było dla niej
celem równie istotnym, jak wygrywanie i „dobra gra bez zaciętości”.
Podczas jednego ze słynnych meczów z Estudiantes piłkarze tego klubu
odmówili wykonania rzutu karnego, przyznanego im za zagranie jednego
z rywali ręką. Mylna byłaby jednak sugestia, że drużyna ta cieszyła się
popularnością jedynie wśród społeczności brytyjskiej w Argentynie. Jej
członkowie byli mistrzami zdolnymi do fantastycznej gry, a siła ich
przyciągania miała wymiar niemal powszechny. I jak to zwykle bywa,
politycy także usiłowali ogrzewać się w ich blasku; przy pewnej okazji José
Figueroa Alcorta uściskał Alfredo Browna, co zdaniem pisarza Osvaldo
Soriano było „pierwszym przypadkiem, w którym prezydent wykorzystał
piłkę nożną dla własnej chwały”.
W czasach dominacji Alumni krajobraz wokół dynamicznie się zmieniał.
Buenos Aires błyskawicznie się rozrastało, częściowo za sprawą urbanizacji
(ludność z obszarów wiejskich opuszczała stare rancza w poszukiwaniu
pracy w powstających na terenie metropolii fabrykach i zakładach
przemysłowych), a częściowo z powodu imigracji zza Atlantyku, głównie
Włochów i Hiszpanów, ale także znaczącej liczby Żydów z Polski i Rosji
oraz Niemców, Brytyjczyków i turcos – to ostatnie pojęcie rozciągano na
wszystkich przybyszów z Bliskiego Wschodu. W 1914 roku 80 procent
wszystkich ludzi urodzonych w Argentynie było potomkami imigrantów,
którzy przybyli tu po 1860 roku.
Wraz z rozwojem miasta postępował rozwój piłki nożnej. Drugą ligę
utworzono w 1895 roku, trzecią w 1899 (początkowo dla drużyn do lat 17,
które brały udział w całodziennych rozgrywkach w jednej ze szkół),
a czwartą w 1902 roku; do tego czasu piłka dawno już przestała być
domeną brytyjskich emigrantów. Z badań Julio Frydenberga wynika, że
w 1907 roku istniało co najmniej 300 klubów działających poza oficjalnym
systemem ligowym. Niektóre skupiały przedstawicieli poszczególnych
zawodów lub grup społecznych, ale większość reprezentowała konkretne
barrios. To fenomen, który pojawił się wraz z nadejściem masowej
urbanizacji i elektryfikacji: od kiedy budynki zaczęto oświetlać i ogrzewać
za pomocą prądu, a nie – jak wcześniej – gazu, można było budować dużo
wyższe domy, co prowadziło do powstawania osiedli apartamentowców,
charakteryzujących dzisiejsze Buenos Aires. Kluby zaś można przecież
traktować jako coś, co choć częściowo zaspokaja potrzebę tożsamości. Jak
głosi stara teoria[13], każdy kraj potrzebuje armii, banku i drużyny
piłkarskiej, więc klub dawał mieszkańcom barrio coś, wokół czego mogli
się jednoczyć, co odróżniało ich od reszty świata i dawało poczucie
przynależności do własnego obszaru. Nieprzypadkowo ogromna większość
klubów tworzących dziś argentyński system ligowy powstawała w latach
1887–1915, a więc w czasach, gdy zaczęła się także formować argentyńska
tożsamość narodowa.
Pierwszą całkowicie argentyńską instytucją, która powołała do życia
drużynę piłkarską, była Gymnasia y Esgrima (Gimnastyka i Szermierka)
z La Platy, miasta oddalonego o ponad 50 kilometrów od centrum Buenos
Aires. Klub założono w 1887 roku, a sekcję piłkarską utworzono
w 1901 roku, a więc w czasie, gdy powstało już wszystkie pięć grandes
tutejszego futbolu: imigranci pracujący w dokach Buenos Aires założyli
River Plate w 1901 i Boca Juniors w 1905 roku, francuscy imigranci
z fabryk w Avellanedzie[14] utworzyli Racing Club w 1903 roku, lokalnych
rywali tego ostatniego klubu, Independiente, powołali do życia
hiszpańskojęzyczni pracownicy należącego do Brytyjczyków
i zarządzanego przez nich domu towarowego City of London[15],
a w końcu w 1908 roku pewien ksiądz z Almagro, szukający bezpiecznej
przystani dla lokalnej młodzieży, wymyślił San Lorenzo.
Właściwe rozgrywki międzynarodowe rozpoczęły się w maju 1901 roku,
gdy drużyna złożona w większości z piłkarzy Lomas i Alumni wyprawiła
się do Montevideo, gdzie pokonała reprezentację Urugwaju 3:2[16]. Rok
później Urugwaj wygrał w tym samym stosunku w Buenos Aires, a od
kolejnego meczu, w 1905 roku, grano o srebrny puchar, ufundowany przez
magnata herbacianego Thomasa Liptona, który również urodził się
w Gorbals, kilka ulic dalej od Watson Huttona, tyle że w 1848 roku.
W 1905 roku system ligowy obejmował 77 klubów, rozgrywających
między sobą ponad 500 meczów w sezonie. Pierwszego czerwca tamtego
roku, przykładowo, rywalizowały ze sobą 52 drużyny, oglądane łącznie
przez ponad pięć tysięcy widzów. Czterocyfrowa widownia szybko stała się
normą, a anglo- i hiszpańskojęzyczne gazety zaczęły publikować
sprawozdania z meczów ligowych. Relacje ze spotkań traktowano tak
poważnie, że w 1912 roku „Herald” utrzymywał, że prasa potrzebuje na
stadionie specjalnych warunków do pracy i nie może zadowolić się
zwykłymi miejscami na trybunach.
Największe zainteresowanie budziły jednak zespoły przyjeżdżające na
tournée, co samo w sobie zresztą świadczyło o tym, że ligę argentyńską
zaczęto traktować serio. Pierwszy tour zorganizował Hippic Club,
towarzystwo sportowe zrzeszające społeczną elitę i kierowane przez barona
Antonio de Marchiego, który w 1904 roku zaprosił do Argentyny
Southampton. Na pierwszy mecz angielskiej drużyny, przeciwko Alumni,
stawił się nawet prezydent republiki, Julio Roca, co świadczyło
o społecznej – choć może jeszcze nie sportowej – doniosłości chwili.
Southampton był wówczas w pełni zawodowym klubem i choć wciąż
jeszcze grał w Southern League[17], awansował do finału Pucharu Anglii
w 1900 i 1902 roku. Jako zdecydowanie lepsza drużyna, pokonał Alumni
3:0, wygrywając także cztery pozostałe mecze w Argentynie, strzelając
w ich trakcie 29 goli i tracąc zaledwie cztery, a potem udał się na drugą
stronę La Platy i ograł reprezentację Urugwaju 8:1. Ewidentna wyższość
Southamptonu nad miejscowymi drużynami stanowiła w oczach
Brytyjczyków w Buenos Aires potwierdzenie, że stary kraj i stare wartości
wciąż są niezrównane; byli pod takim wrażeniem, że jeszcze w 1923 roku
„Herald” wychwalał „nadzwyczajną pracę głów i stóp, kunsztowną
mieszankę mózgów i butów”.
Rok później w ślad za Southampton do Argentyny przybył Nottingham
Forest, robiąc taką furorę, że drużyna Independiente po tej wizycie
postanowiła zmienić barwy swoich koszulek z białych na czerwone – takie
jakie nosili goście z Nottingham – choć została przy granatowych
spodenkach. Na tamtym etapie argentyńskie drużyny nie mogły się równać
z nawet dość przeciętnymi zespołami angielskimi (w 1905 roku Nottingham
Forest zakończył rozgrywki w liczącej 18 klubów Division One na 16.
miejscu, a rok później został zdegradowany). Dzięki przyjezdnym
z 1906 roku natomiast można się było zorientować, jak kraj wypada na tle
reszty świata. Drużyna Afryki Południowej, przybyła rok po Nottingham
Forest, była amatorska i tworzyło ją ośmiu Brytyjczyków oraz siedmiu
piłkarzy, którzy urodzili się w Afryce Południowej – chociażby w tym
sensie trudno ją nazwać reprezentacją kraju – ale jej dyspozycja dała wgląd
w poziom futbolu poza jego wyspiarską ojczyzną. Piłkarze z Afryki
pokonali San Martín 6:0 i drużynę złożoną z uczniów 14:0, aż w końcu
doszło do meczu, który okazał się najważniejszy spośród rozegranych
w Argentynie do tamtej pory.
Widownia na Sociedad Sportiva nie była prawdopodobnie tak liczna jak
ta, która oglądała klęskę Alumni z rąk Nottingham Forest rok wcześniej, ale
wiele jej nie ustępowała, a tym razem mogła zobaczyć, jak drużyna
Alumni, z Arnoldo Watson Huttonem w składzie, wygrała 1:0, odnosząc
pierwsze w historii lokalnej piłki zwycięstwo nad zespołem, który
przyjechał do Argentyny na tournée. „Herald” z typową dla siebie
rzeczowością zauważył, że było to szczęśliwe zwycięstwo, ale szczegółowo
opisał jego świętowanie. Po strzeleniu gola widzowie „wiwatowali aż do
zachrypnięcia, kapelusze, laski i gazety pofrunęły w powietrze, wysoce
szanowani, dostojni i stateczni zwykle obywatele tańczyli z radości”. Po
ostatnim gwizdku tłum wbiegł na boisko i zniósł zawodników Alumni na
ramionach. Piłkarze z Afryki Południowej wygrali osiem pozostałych
spotkań w Argentynie, ale tamto zwycięstwo Alumni okazało się
przełomowe – nawet jeśli Everton i Tottenham z łatwością ogrywały
argentyńskie drużyny podczas swoich tras w 1909 roku, pokazując, że
dystans do czołowych angielskich klubów wciąż pozostaje ogromny. Tamte
pojedynki, szczególnie z Tottenhamem, stanowiły też ilustrację rosnącej
różnicy zdań na temat tego, jak powinno się grać w piłkę: widownia
reagowała szczególnie nieprzychylnie na prowokowane przez Anglików
starcia bark w bark. W przyszłości tego rodzaju odmienne interpretacje
przepisów będą miały poważne konsekwencje.
ROZDZIAŁ DRUGI
„SŁYSZAŁEM BRZĘK ZRYWANYCH
ŁAŃCUCHÓW”

Martín Fierro, epopeja José Hernándeza, był pierwszym wielkim dziełem


literatury argentyńskiej. Tytułowy bohater poematu, zubożały gauczo, służy
w forcie broniącym granic wewnętrznych[18] przed rdzenną ludnością. Dla
przyszłych pokoleń Fierro stał się symbolem gaucza jako samotny –
i niezwykle męski – jeździec, w czasie podróży przez pampę radzący sobie
z przyrodą i Indianami (którzy z definicji nie byli Argentyńczykami)
z odwagą, choć niekoniecznie z opanowaniem. Był jednak postacią daleką
od jednoznaczności.
Poeta Leopoldo Lugones, na tyle zafascynowany figurą gaucza, że sam
napisał książkę La guerra gaucha[19], uznawał Martína Fierro za
największy epos Argentyny, ale nostalgii, jaką wywoływały postacie
gauczów w Buenos Aires w pierwszych latach XX wieku towarzyszyła
również świadomość, że opisywane w poemacie czas i kody kulturowe
należą do przeszłości; krytyk Calixto Oyuela, jeden z czołowych
reprezentantów argentyńskiego przebudzenia kulturalnego początków
minionego stulecia, przekonywał, że już w momencie publikacji Martín
Fierro był w gruncie rzeczy elegią poświęconą stylowi życia, który
nieodwołalnie przeminął.
Miało to głębokie społeczne i polityczne konsekwencje. Zjednoczone
Prowincje La Platy wywalczyły niepodległość od Hiszpanii w latach 1810–
1816; bohaterem narodowym i symbolem zwycięstwa został generał José
de San Martín, który w 1812 roku zrezygnował ze służby w armii
hiszpańskiej, wrócił do Buenos Aires i przewodził powstańcom w kilku
ważnych bitwach. Po osiągnięciu niepodległości poprowadził pięć tysięcy
żołnierzy w wielkim marszu z Argentyny przez Andy do Chile i na północ
do Peru, by kontynuować walkę z Hiszpanami. W każdym argentyńskim
mieście stoi pomnik San Martína i jego portrety stanowią wciąż znajomy
widok; dziedzictwo generała pozostaje jednak kwestią skomplikowaną.
Wielu przywódców politycznych wykorzystywało jego wizerunek do
swoich własnych celów; niejeden prezydent i kandydat na prezydenta
odkrywał, że odpowiada mu opisywanie San Martína jako wielkiego
wyzwoliciela, którego działania wojenne w Peru były demonstracją
argentyńskiej potęgi militarnej. Nie wspomina się przy tym, że istnieje duże
prawdopodobieństwo, iż jego operację zaplanowali i sfinansowali
Brytyjczycy, a co ważniejsze – zważywszy na przebieg wydarzeń na
argentyńskiej scenie politycznej w XX wieku – pomija się milczeniem, że
San Martín ostro sprzeciwiał się wykorzystywaniu armii do rozgrywek
politycznych.
Lata dwudzieste XIX wieku były czasem nieustającego konfliktu między
federalistami, głównie mieszkającymi z dala od stolicy posiadaczami
ziemskimi, którzy chcieli, by kraj był federacją niezależnie zarządzanych
prowincji, i unitarystami, którzy domagali się centralistycznego rządu
w Buenos Aires i reprezentowali ekonomiczne i światopoglądowe interesy
miasta. Trwającą wówczas wojnę domową zakończył traktat
wprowadzający konfederację argentyńską, wprawdzie bez głowy państwa,
ale z przekazaniem największej władzy w ręce Juana Manuela de Rosasa,
gubernatora prowincji Buenos Aires[20].
Rosas był zamożnym posiadaczem ziemskim – estanciero – i weteranem
walk o niepodległość. Kiedy wzrósł w siłę, otoczył się prywatną armią
gauczów, stając się kwintesencją caudillo – rządzącego silną ręką
wojskowego watażki, archetypicznego dla argentyńskiej kultury w równym
stopniu co jego podwładni. Władzę w Argentynie objął w 1829 roku i –
z krótką przerwą – rządził krajem jako dyktator aż do 1852 roku. Wymagał
absolutnego podporządkowania się jego władzy, wydalił jezuitów, którzy
(w odróżnieniu od reszty Kościoła katolickiego) odmówili udzielenia mu
wsparcia, a jego postawa wobec oponentów przybrała cechy terroryzmu
państwowego. Oficjalne dokumenty nosiły hasło „Śmierć dzikim
unitarianom”, wszyscy obywatele zatrudnieni na państwowych posadach
musieli nosić czerwoną odznakę z frazą „Federacja albo śmierć”, a każdy
mężczyzna miał przyjąć „federalny wygląd”, z wielkimi wąsami
i krzaczastymi bokobrodami. Rosas promował ideę Argentyny jako kraju
rozległych estancias, zarządzanych przez gauchos pod przywództwem
lokalnych caudillos.
Jego skłonności do myślenia i postępowania na sposób estanciero nie
wynikały tylko z poglądów politycznych. Jako że działalność majątków
ziemskich utrudniały ataki rdzennej ludności, przez długi czas
najskuteczniejszy sposób uprawy roli zapewniały ogromne rancza
hodowlane i towarzyszący im kult caudillismo. A atak na ten styl
gospodarowania również nie był tylko sprawą polityki[21], ale także
postępu technologicznego. Ogrodzenia z siatki pojawiły się w Argentynie
w 1844 roku za sprawą Richarda Newtona, a w 1870 roku sprowadzono tu
także drut kolczasty. Ogrodzenia spowodowały, że zamiast wypasania na
otwartych terenach pod kontrolą gauczów bydło można było hodować
w zagrodach – zmiana równie radykalna, jak grodzenie pól w XVI-wiecznej
Anglii. Tradycyjne umiejętności mistrzów jeździectwa straciły na znaczeniu
i gauczowie z pożądanych i cenionych wysoko wykwalifikowanych
pracowników stali się zwykłymi najemnikami. Wraz z ogrodzeniami
pojawiła się hodowla selektywna, która zawładnęła zbiorową wyobraźnią
do tego stopnia, że Tarquin, byk sprowadzony z Wielkiej Brytanii, stał się
ogólnonarodową sławą[22]. Wynalezienie chłodni w 1876 roku oznaczało,
że wołowinę można było hodować na eksport, co spowodowało z kolei
poważne zainteresowanie Brytyjczyków.
W tym samym czasie pampasy zaczęły się coraz bardziej wypełniać
osadnikami z Europy, w dużej mierze dzięki operacjom wojskowym
przeciwko rdzennym mieszkańcom Patagonii. Dzikie pola stawały się coraz
mniej dzikie. Niepodległą od zaledwie kilku dekad i naznaczoną
konfliktami społecznymi Argentynę trudno było traktować jako stabilny
podmiot – niepewne i podlegające dyskusji było w zasadzie wszystko, od
granic, przez rząd i prawo, aż po poziom samoświadomości, co może
tłumaczyć, dlaczego tak wiele energii poświęcili Argentyńczycy w XIX
i początkach XX wieku na próbę zdefiniowania samych siebie. Pytanie
brzmiało: jak połączyć europejską przeszłość z amerykańską
teraźniejszością?
ROZDZIAŁ TRZECI
NARODZENI NA NOWO

W 1903 roku AAFL zmieniła nazwę na Argentine Football Association


i choć wciąż stowarzyszona z Football Association w Londynie,
postanowiła prowadzić obrady po hiszpańsku, co stanowiło oczywisty
dowód postępującej kreolizacji gry. W 1912 roku nazwę zmieniono po raz
kolejny, tym razem na Asociación Argentina de Football, i afiliowano
organizację przy FIFA. Piłkarze z angielskimi korzeniami stanowili już
wtedy zdecydowaną mniejszość: jak donosił w czerwcu tamtego roku
„Standard”, zespoły Porteños, San Isidro i River Plate miały w swoich
składach po trzech Anglos, Gimnasia y Esgrima z Buenos Aires
i Estudiantes z La Platy po jednym, a Racing ani jednego.
Kolejny dowód rosnącego znaczenia tego sportu w jego lokalnej wersji –
zarówno na boisku, jak i poza nim – przyszedł w 1910 roku, kiedy
Argentinos pobili Britanicos 5:1 w ostatnim z serii rozgrywanych corocznie
meczów pokazowych między obiema społecznościami. Z dalszego ich
organizowania zrezygnowano częściowo dlatego, że stawały się coraz
bardziej jednostronne, a częściowo dlatego, że AAF miała już ważniejsze
sprawy na głowie. W tamtym roku, dla uczczenia stulecia powołania
pierwszego autonomicznego rządu Argentyny, federacja próbowała
zorganizować mistrzostwa Ameryki Południowej. Brazylia wprawdzie
odrzuciła zaproszenie, ale Chile i Urugwaj przysłały swoje drużyny na
imprezę, która była wówczas najbardziej znaczącym turniejem
międzynarodowym obok British Home Championship[23].
W meczu otwarcia Argentyna zagrała z Chile. Gospodarze odnieśli
pewne zwycięstwo, 3:1, a jedną z bramek strzelił Arnoldo Watson Hutton,
ale znaczące okazały się dwa inne szczegóły. Pierwszy – w relacji
„Heralda” można było przeczytać, że pani G.D. Ferguson roznosiła herbatę,
była to więc wciąż zdecydowanie brytyjska okoliczność towarzyska.
Drugi – Argentyńczycy nie wykorzystali rzutu karnego. Podyktowano go
w kontrowersyjnych okolicznościach, publiczność domagała się więc, by
strzelec po prostu wykopał piłkę poza boisko. Dziś nie sposób już
powiedzieć, czy faktycznie spudłował celowo, ale nawet jeśli próbował
strzelić gola, okrzyki tłumu wiele mówiły o panujących wówczas
obyczajach i o tym, jak postrzegano zasadę fair play.
Duch fair play ucierpiał z pewnością, kiedy ogłoszono skład Urugwaju
na mecz z Chile i okazało się, że znajdują się w nim Buck i Harley, dwaj
zawodnicy urodzeni w Zjednoczonym Królestwie. Jakkolwiek na brytyjskie
nazwiska można było natrafić także w kadrze gospodarzy, wszyscy jej
członkowie przyszli na świat w Argentynie. Widownię, ze względu na
sąsiedzką rywalizację niechętną Urugwajowi, rozwścieczyło to dodatkowo:
w zdecydowanej większości dopingowała ona Chile, wyjąc z obrzydzenia,
gdy sędzia nie uznał dwóch goli ich ulubieńców. Urugwaj wygrał 3:1, ale to
chilijskiego bramkarza znoszono z boiska na ramionach.
Finał, jak oznajmiał „Herald” w przedmeczowej zapowiedzi, był
„najważniejszym piłkarskim meczem związkowym rozgrywanym w tym
kraju”. Tysiąc widzów zapłaciło za bilety, a tysiąc kolejnych przyglądało się
spotkaniu z nasypu Kompanii Kolejowej Argentyny Centralnej, będąc
świadkiem zwycięstwa Argentyny 4:1. Arnoldo Watson Hutton znów
znalazł się wśród strzelców goli, ale wpływ jego rodziny, i w ogóle
Anglików, na tutejszą piłkę malał.
Kiedy Alumni zdobywali mistrzostwo w 1911 roku, Alexander Watson
Hutton miał 58 lat i coraz bardziej męczyło go zarządzanie klubem. Wielu
jego podopiecznych się starzało i coraz wyraźniej widać było, że drużyna
oldbojów nie jest już w stanie podejmować prawdziwej rywalizacji
w czasach, gdy wraz ze zwiększającą się widownią rosło też znaczenie
pieniędzy. Zaprzysięgli amatorzy nie dbali o budowę własnego stadionu
i często dzierżawili boiska od innych drużyn, a jeśli osiągali jakieś zyski ze
sprzedaży biletów, przeznaczali je na cele charytatywne. W końcu Watson
Hutton uznał, że ta formuła działania nie rokuje nadziei na dalsze sukcesy:
podjął decyzję o przejściu na emeryturę i rozwiązaniu klubu. Żył nadal
w Buenos Aires, aż do śmierci w 1936 roku, i został pochowany na
tutejszym brytyjskim cmentarzu Chacarita. O jego roli wciąż się jednak
pamięta: biblioteka w siedzibie Argentyńskiego Związku Piłki Nożnej nosi
jego imię, a nakręcony w 1950 roku film Escuela de campeones (Szkoła
mistrzów) opowiada dzieje Huttona i jego drużyny. Jest niewątpliwym
ojcem założycielem argentyńskiego futbolu.
Większość piłkarzy Alumni po rozwiązaniu klubu przeniosła się do
Quilmes, które rozgrywki w 1911 roku zakończyło na ostatnim miejscu
w dziewięciodrużynowej lidze, ale już rok później zdobyło mistrzostwo
kraju.
Liga była wówczas, w pewnym sensie, ofiarą własnych sukcesów.
Tournée zagranicznych zespołów okazywały się bardzo dochodowe dla
drużyn, które uważano za godne rywalizowania z nimi; pozostałym nie
dość, że przechodziły koło nosa zyski z meczów pokazowych, to jeszcze
nie mogły rozgrywać swoich spotkań w tym samym czasie, żeby nie
wprowadzać konkurencji w ofercie kierowanej do piłkarskiej publiczności.
Pieniądze zaczęły odgrywać coraz większą rolę i te kluby, które nie
zainwestowały na czas w rozbudowę boisk, traciły podwójnie: nie mogły
pomieścić dużej widowni, która generowała znaczące zyski, a bez tych
zysków nie były w stanie pokryć kosztów budowy stadionu, zwłaszcza że
wraz z rozwojem miasta ceny ziemi szły w górę.
Różnice finansowe powodowały coraz głębsze podziały i w 1912 roku
Richard Aldao, prawnik, biznesmen, członek Międzynarodowego Komitetu
Olimpijskiego i prezes Gimnasia y Esgrima (z Buenos Aires), założył
konkurencyjną organizację piłkarską, Federación Argentina de Football.
W efekcie powstało straszliwe zamieszanie. Z rozgrywek organizowanych
przez AFA wycofało się kilka drużyn, odwoływano kolejne mecze
i w końcu, od lipca, o mistrzostwo Argentyny rywalizowały już dwie
osobne ligi. Mistrzostwo sześciodrużynowej AFA zdobyło Quilmes,
podczas gdy o trofeum FAF walczyło osiem zespołów. Przed ostatnią
kolejką sezonu zbuntowanych Independiente musiało pokonać Argentino de
Quilmes więcej niż jednym golem, żeby wyprzedzić Porteño i zdobyć
mistrzostwo dzięki lepszej różnicy bramek. Jak planowali, tak zrobili:
wygrali 5:0; widząc jednak, że Argentino, zajmujące bezpieczne miejsce
w środku tabeli, wystawiło znacznie słabszy zespół, triumfatorzy
zaoferowali Porteño rozegranie dodatkowego meczu, który miał
rozstrzygnąć o mistrzostwie. Być może zresztą – trudno z dzisiejszej
perspektywy powiedzieć, jak było naprawdę – to Porteño zaprotestowało
i dostrzegłszy okazję do zorganizowania jeszcze jednego meczu, na którym
można było nieźle zarobić, FAF zmusiła Independiente do
ponadprogramowego występu.
Tak czy inaczej, ów mecz o mistrzostwo można było przedstawić jako
szlachetny gest, potwierdzający, że najlepsze tradycje pochodzących
z Anglii dżentelmenów nie odeszły wraz z Alumni, a poczucie
sprawiedliwości i pragnienie robienia tego, co robić należy, jeszcze raz
przeważyły – cóż z tego jednak, skoro w trakcie spotkania doszło do
najbardziej haniebnych scen w ówczesnej historii argentyńskiej piłki. Gol
Pedro Rithnera, brata wielkiego bramkarza Juana José Rithnera, pozwolił
Porteño wyjść na prowadzenie, ale Bartolomé Lloveras wyrównał. Później,
na trzy minuty przed końcem, piłkarze Independiente byli przekonani, że
zdobyli zwycięską bramkę, ale sędzia Carlos Aertz uznał, że piłka wyszła
na róg. Protesty zawodników Independiente były tak gwałtowne, że trzech
z nich zostało usuniętych z boiska, a pozostała ósemka opuściła plac gry
wraz z nimi. FAF uznała, że zwycięzcą spotkania i mistrzem kraju zostało
Porteño.
W samym środku tego zamieszania na tournée przyjechało Swindon
Town, co pozwoliło argentyńskim kibicom obejrzeć trochę piłki w czerwcu,
gdy AFA i FAF wciąż się awanturowały. Ponieważ dla tych spotkań nie
było żadnej piłkarskiej konkurencji, fani dopisali: frekwencja na widowni
dwukrotnie przekroczyła 20 tysięcy osób. Trener Swindon, Sam Allen, był
pod wrażeniem entuzjazmu Argentyńczyków dla piłki nożnej. „Wśród
miejscowej ludności – opowiadał w »Daily Chronicle« – wszędzie było
widać wielkie poruszenie. Chłopcy na ulicach i placach czy nad brzegiem
morza, żołnierze w koszarach – wszyscy oszaleli”.
Futbol budził więc coraz większe emocje, i to najróżniejszej natury.
Podział ligi był wynikiem sporu o pieniądze, a piłkarze również zaczęli się
zastanawiać, dlaczego nie są dobrze wynagradzani za to, że tysiące ludzi
przychodzą ich oglądać. Od lat nie było tajemnicą, że w związku
z udziałem w meczach zdarzało się im przyjmować korzyści majątkowe.
Już w 1906 roku w prasie Buenos Aires skarżono się na postawę niektórych
przybyszów z Urugwaju, z których żaden nie przyjechał tu z czystej miłości
do sportu. W 1913 roku „La Nación” pisał wprost o ukrywanym
profesjonalizmie.
Był to rok, w którym mistrzostwo kraju było już sprawą czysto
kreolską[24]: zarówno w lidze AFA, jak i FAF zwyciężały zespoły, które
nie miały nic wspólnego ze społecznością brytyjskich imigrantów.
Rywalizację organizowaną przez FAF wygrali Estudiantes de La Plata,
podczas gdy AFA, próbując wzmocnić dramaturgię i przyciągnąć
zainteresowanie, wprowadziła nową strukturę rozgrywek – i w ten sposób
narodziła się jedna z wielkich tradycji argentyńskiego futbolu.
Trzy dni po Bożym Narodzeniu Racing rozgrywał mecz o mistrzostwo
z San Isidro i wygrał 2:0 po golach prawego łącznika Alberto Ohaco, syna
jednego z hiszpańskich robotników, którzy zakładali klub. Rzut oka na
składy wiele mówi o zmianach, które zaszły w tutejszej piłce: z 22 piłkarzy
tylko trzech występujących w tamtym finale – Wilson, Goodfellow i Hulme
z San Isidro – nosiło brytyjskie nazwiska.
Dla Racingu był to początek złotej epoki, w trakcie której zdobył siedem
mistrzostw z rzędu i – grając elegancki, inteligentny i progresywny futbol –
doczekał się przydomka „La Academia”. W sezonie 1914 (szczęśliwie
znów rozgrywanym w normalnym cyklu kolejek) w drodze po tytuł AFA
stracili tylko punkt – mistrzostwo FAF należało do Porteño – a ich
dominacja trwała także po połączeniu rozgrywek w 25-drużynową ligę.
Ohaco, zawsze występujący w białym kaszkiecie, zostawał królem
strzelców przez cztery sezony z rzędu, od 1912 do 1915 roku, a w wieku
39 lat zakończył karierę jako zdobywca 244 bramek w 278 meczach dla
Racingu – co wciąż jest klubowym rekordem. Borocotó[25], redaktor „El
Gráfico”, wspominał go później jako „człowieka orkiestrę argentyńskiego
futbolu, grającego świetnie na każdej pozycji”.
Wraz z rozwojem ligi AFA zaczęła wyglądać ku swoim sąsiadom. Mecze
z Urugwajem należały już do tradycji, a 1914 rok przyniósł pierwsze
spotkanie towarzyskie z Brazylią, wygrane przez Argentynę 3:0.
W 1912 roku działacze AFA spotkali się także z przedstawicielami lig
z Rosario[26] i Urugwaju, by przedyskutować utworzenie federacji
piłkarskiej regionu La Plata. Był to początek powolnego procesu, który
nabrał tempa w 1915 roku, gdy Héctor R. Gómez, urugwajski nauczyciel,
parlamentarzysta i prezes Montevideo Wanderers, rozpoczął kampanię na
rzecz utworzenia południowoamerykańskiej konfederacji piłkarskiej,
przekonując, że pomoże ona przezwyciężyć partyjniactwo, które podzieliło
argentyński futbol. Rok później, gdy AFA organizowała turniej na stulecie
deklaracji niepodległości, Gómez postawił kropkę nad i. Organizacja pod
nazwą Confederación Sudamericana de Fútbol (Conmebol) powstała 9 lipca
1916 roku, śmiało ogłaszając harmonogram czterech Campeonatos
Sudamericanos, z których pierwsze rozpoczęły się już siedem dni
wcześniej.
Nie minął tydzień i Conmebol musiał stawić czoło pierwszemu
kryzysowi. Argentyna i Urugwaj pokonały Chile, ale Argentyna tylko
zremisowała z Brazylią, podczas gdy Urugwaj ograł ją 2:1. Oznaczało to,
że ostatni mecz, między Argentyną a Urugwajem, był zarazem
pojedynkiem rozstrzygającym i że Urugwajowi wystarczał remis, by
zdobyć pierwsze mistrzostwo kontynentu.
Spotkanie miało zostać rozegrane 16 lipca na stadionie Gimnasia y
Esgrima. Biletów sprzedano więcej niż miejsc i kiedy okazało się, że na
trybunach panuje nieprawdopodobny ścisk, po pięciu minutach mecz
przerwano. Na widok piłkarzy opuszczających boisko widownia wpadła
w furię. Ktoś ukradł naftę z lamp samochodów zaparkowanych w okolicy
stadionu i użył jej do podpalenia trybun. Ogień płonął przez cztery godziny
i tylko centralna trybuna nie uległa zniszczeniu. Mecz trzeba było przełożyć
na następny dzień – odbył się na stadionie Racingu w Avellanedzie
i zakończył, wbrew panującemu klimatowi, bezbramkowym remisem.
Urugwaj wygrał mistrzostwa.
Był to początek dominacji tego kraju w pierwszych międzynarodowych
turniejach. W 1917 roku Urugwajczycy pokonali Argentynę na własnym
terenie w meczu finałowym, rok później było podobnie i choć w 1919 roku
mistrzostwo zdobyła organizująca imprezę Brazylia, w 1920 tradycyjny
porządek został przywrócony: w Valparaíso Urugwaj był pierwszy,
Argentyna druga, Brazylia trzecia – w tym przypadku Argentyna musiała
zapłacić za brak wygranej z tradycyjnie czwartą reprezentacją Chile.
W tamtym czasie argentyński futbol borykał się z kolejną schizmą, tym
razem związaną z zastrzeżeniami na temat sposobu zarządzania
rozgrywkami i stosowania się do przepisów. Problemy rozpoczęły się pod
koniec 1918 roku wraz z dyskusją o tym, czy jeden z piłkarzy
wystawionych przez Columbian w meczu z Ferro Carril Oeste był
uprawniony do gry. W tym samym czasie w drugiej lidze odebrano osiem
punktów drużynie Vélez za wstawienie do składu zawodnika
zdyskwalifikowanego. Później AFA przyjęła wyjaśnienie, że budzący
wątpliwości piłkarz był bratem zawieszonego, i wycofała karę. Część
drużyn zaprotestowała, apelując do federacji o powołanie specjalnej
komisji, ale udaremniła to obstrukcja, która sprawiała wrażenie wywołanej
specjalnie, by podkreślić bałagan panujący w organizacji.
Rok później chaos jeszcze się zwiększył. Po zawieszeniu sześciu
z 19 zespołów w lipcu rozgrywki przerwano, a żadna z drużyn nie zdołała
rozegrać więcej niż ośmiu spotkań. I choć Boca, Estudiantes (z La Platy)
i Huracán pozostały lojalne wobec dotychczasowej struktury, 13 innych
klubów, w tym Racing, River Plate, San Lorenzo i Independiente,
postanowiło się odłączyć i wraz z Vélez powołało do życia Asociación
Amateurs de Football (AAF). Niejako na potwierdzenie zastrzeżeń
zbuntowanych klubów na temat nieudolności AFA mistrzostwa sześciu
drużyn próbowały dotrwać do następnego roku, ale zostały przerwane
21 stycznia. Nowa liga AAF tymczasem funkcjonowała prawie bez
przeszkód i mimo zamieszania w ostatniej kolejce ukończono ją 6 stycznia,
gdy każdy zespół rozegrał 13 spotkań (lub gdy organizator rozgrywek
ustalił ich wynik). Racing, który przed secesją wygrał sześć spotkań
i zremisował dwa w lidze AFA, tutaj zwyciężył we wszystkich 13 meczach,
co ukoronowało ów nadzwyczajny okres, w którym siedmiokrotnie
zdobywał mistrzostwo kraju, z czego aż czterokrotnie bez porażki; w ciągu
tych siedmiu lat przegrał zaledwie pięć razy.
W kolejnym sezonie obie instytucje zdołały wyłonić swoich mistrzów.
W lidze AAF piłkarze River Plate zakończyli erę rządów Racingu,
a w mistrzostwach AFA tytuł obronili zawodnicy Boca. W następnych
sześciu latach Huracán i Boca wygrywały rozgrywki AFA po trzy razy,
a tytuł AAF trafiał po dwa razy do San Lorenzo, Independiente i Racingu.
Wielkie argentyńskie drużyny zaczęły zaznaczać swoją pozycję.
ROZDZIAŁ CZWARTY
NA ARENIE MIĘDZYNARODOWEJ

Reprezentacja Urugwaju jechała na igrzyska olimpijskie w 1924 roku jako


wielka niewiadoma, a wracała jako zespół, który zmienił europejskie
myślenie o piłce nożnej. Mecz finałowy był niemalże defiladą: zawodnicy
z Ameryki Południowej, grając z rewolucyjną płynnością i rozmachem,
pokonali Szwajcarię 3:0 i odebrali złote medale, których mogli być pewni
w zasadzie od pierwszego występu na turnieju. Dla całej
południowoamerykańskiej piłki był to moment przełomowy. Sport, który
narodził się na błotnistych polach i dziedzińcach angielskich szkół, osiągnął
niewyobrażalny poziom subtelności i wyrafinowania; większość
Europejczyków – co charakterystyczne: z wyjątkiem Brytyjczyków –
podziwiała wirtuozerię piłkarzy z Urugwaju. Na wydobytych z archiwów
filmach widać zaskakującą nowoczesność ich gry: mecze toczono
w znacznie wolniejszym tempie, ale podania z pierwszej piłki i płynność,
jaką dawało wrzucenie futbolówki na wolne pole, pokazują, że tylko
szybkość odróżnia ich od tego, co stanowi fundament futbolu XXI wieku.
„Najważniejszym przymiotem zwycięzców była cudowna wirtuozeria
przyjmowania piłki, panowania nad nią i dalszego jej wykorzystywania –
pisał Gabriel Hanot, późniejszy redaktor »L’Équipe«, którego znakomita
kariera piłkarska dobiegała właśnie końca. – Imponowali nie tylko
świetnym wyszkoleniem technicznym: potrafili także dostrzegać ustawienie
kolegów z drużyny. Nie stali w bezruchu, czekając na podanie. Biegali bez
przerwy, gubiąc krycie i ułatwiając tym samym zadanie partnerom”.
Historia tamtego Urugwaju jest naprawdę niezwykła. Jeśli wierzyć
legendzie, którą opowiedział poeta i myśliciel polityczny Eduardo Galeano,
był to zespół prawdziwych amatorów, wśród których znajdowali się
kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu. I nawet jeśli w opisach Galeano
jest trochę licentiae poeticae, nie ulega wątpliwości, że Urugwajczycy mieli
do dyspozycji znacznie skromniejsze środki od rywali: do Europy
przypłynęli, korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, które
opłacili udziałem w serii meczów towarzyskich (zanim dotarli do Francji,
po 30-godzinnej podróży pociągiem, wygrali dziewięć sparingów
w Hiszpanii). Ich pierwsze spotkanie na olimpiadzie, z Jugosławią,
obejrzało tylko trzy tysiące widzów. „Założyliśmy urugwajską szkołę gry
w piłkę nożną – bez trenerów, bez przygotowania fizycznego, bez
medycyny sportowej” – mówił Ondino Viera, który później został trenerem
reprezentacji. Futbol w estuarium La Platy narodził się jego zdaniem
w opozycji do bardziej usystematyzowanego podejścia brytyjskich klubów.
Opowiadał: „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za
kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle
księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie
ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po
przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu
był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu,
był pierwotny i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego
Świata. To była nasza gra, dzięki której ukształtowaliśmy własną szkołę
futbolu, a wraz z nią szkołę futbolu całego Nowego Świata”.
„Z meczu na mecz – pisał Galeano – rosły tłumy pragnących ujrzeć tych
mężczyzn, zwinnych jak wiewiórki, który grali w szachy za pomocą piłki.
Reprezentacja Anglii opanowała do perfekcji grę długimi podaniami
i wysoką piłką, ale te wydziedziczone dzieci z dalekiej Ameryki nie poszły
śladami swoich ojców. Urugwajczycy wynaleźli grę krótkimi podaniami od
nogi do nogi, styl pełen szybkich zmian tempa i błyskawicznego
dryblingu”.
Powracającą ze złotymi medalami reprezentację witały w porcie
uszczęśliwione tłumy. „W Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli
wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów
futbolu – donosił podekscytowany dziennikarz »El Gráfico«. – Rychło to
argentyńskie i urugwajskie kluby podróżować będą do Europy, jak niegdyś
angielskie drużyny przybywały do Ameryki Południowej, by uczyć nas gry
w piłkę. Argentyńczycy i Urugwajczycy cieszyli się ze zwycięstwa
Urugwaju, jakby to był wspólny sukces. Na trybunach nie zasiadło zbyt
wielu kibiców z Ameryki Południowej, Europejczyków było co najmniej
trzy razy więcej, ale i tak zostali zagłuszeni głośniejszym dopingiem”.
W kraju ogłoszono dzień wolny od pracy i wydano okolicznościowe
znaczki pocztowe, natychmiast zdając sobie sprawę, że sukces sportowy
może mieć głębsze konsekwencje – był to także sukces kulturowy
i potwierdzenie, że Nowy Świat z powodzeniem może konkurować ze
Starym.
Jeśli jednak wśród mieszkańców Urugwaju zapanował zachwyt,
Argentyńczycy wahali się między szacunkiem i zazdrością. W czasie gdy
sąsiedzi wygrywali igrzyska olimpijskie, w Argentynie podejmowano
drużynę Plymouth Argyle, która dopiero co wywalczyła wicemistrzostwo
trzeciej ligi (południowej) i której kapitan, Moses Russell, przywiózł ze
sobą buldoga, maskotkę drużyny. Przyjezdni rozpoczęli tournée od
zwycięstwa 1:0 nad reprezentacją Argentyny, co wywołało znużoną raczej
reakcję „El Gráfico”. „Zgodnie z naszym zwyczajem – pisano, stosując
frazę powtarzaną później w mniej lub bardziej podobnych wariantach –
porteño selección była zbieraniną ludzi, którzy, owszem, dają sobie radę we
własnych klubach, ale nie mają pojęcia, jak ze sobą współpracować na
wyższym poziomie. Problem w tym, że bardziej skoordynowaną grę można
osiągnąć wyłącznie dzięki długim ćwiczeniom z tym samym składem”.
Tournée uznano jednak za udane, choć trener Plymouth Bob Jack
wywołał kontrowersje komentarzem na temat kiepskiego przygotowania
fizycznego argentyńskich piłkarzy. „Najdziwniejsze było to – pisało »El
Gráfico« – że oni [Jack i dyrektor Plymouth, Waling] krytykowali styl gry
naszych chłopców jako zbyt finezyjny. Zła to czy dobra charakterystyka
futbolu znad La Platy? Szanujemy mądrość słów pana Jacka, ale wolimy
pozostać przy naszej szkole piłki nożnej. Bo gdy wygrywa, jej wyższość nie
podlega dyskusji – przeciwnie, zostawia niezapomniane wrażenia, jak to
było w przypadku Urugwajczyków w Paryżu. Żeby zwyciężać, nie trzeba
być osiłkiem”.
Wszystko kręciło się wokół olimpiady i niewypowiadanych na głos myśli
o tym, co by było, gdyby w Paryżu wystąpił więcej niż jeden zespół
rioplatense. „Olimpijskie mecze wygrywane przez Urugwaj we Francji
cieszyły Argentyńczyków ze względu na poczucie, że ich zwycięstwa są
także naszymi” – mówił bramkarz Boca Juniors Américo Tesoriere. Inni
jednak byli mniej wspaniałomyślni i bardziej zaślepieni. Gdyby tylko
Argentynie chciało się pojechać na olimpiadę, oczywiście by ją wygrała –
zdawali się twierdzić, niepomni faktu, że w sześciu na siedem rozegranych
dotąd mistrzostw Ameryki Południowej górą byli Urugwajczycy. W końcu
zaproponowano sąsiadom rozegranie dwumeczu, który miałby ustalić, kto
jest naprawdę lepszy. Urugwaj, ucząc się czerpać korzyści finansowe
z faktu bycia mistrzem olimpijskim i prawdopodobnie przykładając do
pojedynku mniejsze znaczenie niż rywale, przyjął wyzwanie.
W pierwszym spotkaniu, zremisowanym w Montevideo 1:1, Argentyna
wypadła lepiej – i to mimo że w składzie gospodarzy wystąpiło dziewięciu
złotych medalistów. „Wynik jasno pokazuje, że nie może być mowy
o sugerowanej przez niektórych wyższości” – pisano w „El Gráfico”.
Rewanż zorganizowano tydzień później na stadionie Sportivo Barracas
w Buenos Aires. Spotkaniu towarzyszyło wielkie podniecenie i ogromne
oczekiwania: pojawił się gigantyczny tłum i znajome problemy. Po
zaledwie pięciu minutach gry kibice wdarli się na boisko, które w związku
z tym piłkarze musieli opuścić. Policjanci i żołnierze zmusili widownię do
powrotu na trybuny, ale Urugwajczycy odmówili dalszej gry i mecz został
przerwany. Rozwścieczone tym faktem „chuligańskie elementy” (jak
nazwał winowajców „Herald”) przewracały budki z biletami i próbowały
zburzyć stadion. Uniemożliwiono im to wprawdzie, ale zanim mecz
rozegrano ponownie, w następny czwartek, między boiskiem a trybunami
wyrosła czterometrowa siatka – pierwsza w całej Ameryce Południowej
fizyczna bariera oddzielająca kibiców od meczu. Wkrótce podobne
zabezpieczenia stały się normą na całym kontynencie.
Nie oznacza to, rzecz jasna, że ogrodzenie było w stanie uspokoić tłum
w trakcie powtórzonego meczu. Około 35 tysięcy widzów upchało się jakoś
na trybunach, a pięć tysięcy musiało odejść z kwitkiem (choć zdaniem „La
Nación” na widowni znalazło się aż 52 tysiące kibiców). Ci, którzy weszli,
byli świadkami wyjątkowo ostrej gry, w trakcie której obie strony skarżyły
się u arbitra na brutalność rywala, a także – w 15. minucie – jednego
z najsłynniejszych goli w historii Argentyny. Cesáreo Onzari, potężny
lewoskrzydłowy Huracánu, dośrodkował piłkę z rzutu rożnego. Futbolówka
ominęła wszystkich zawodników i wpadła do siatki. International Board
zaledwie 14 czerwca zdecydowała, że można uznawać bramki zdobyte
bezpośrednio z rzutu rożnego, a urugwajski sędzia Ricardo Vallarino
przyznał, że oficjalne potwierdzenie tej zmiany nie zostało formalnie
przekazane urugwajskiej federacji, ale mimo to uznał gola, który przeszedł
do historii jako el gol olímpico, choć jego jedyny związek z igrzyskami
polega na tym, że Argentyńczycy bardzo chcieli wykazać, iż to oni powinni
być złotymi medalistami w Paryżu. Tak czy inaczej, wszystkie bramki
zdobyte bezpośrednio z rogów noszą w Argentynie miano „olimpijskiego
gola”.
Po 30. minutach gry wyrównał Cea i mecz stał się jeszcze bardziej
szalony. Prawy obrońca Argentyny Adolfo Celli doznał podwójnego
złamania nogi i został zmieniony przez Ludovico Bidoglio (przepisy
dotyczące meczów towarzyskich w tamtym czasie umożliwiały każdej ze
stron dokonanie jednej zmiany z powodu kontuzji, jeśli tylko doszło do niej
w pierwszej połowie). Napastnik Boca Juniors Domingo Tarasconi
ponownie wyprowadził Argentynę na prowadzenie osiem minut po
przerwie, co skłoniło Urugwajczyków do jeszcze brutalniejszej gry. To
rozwścieczyło tłum, który zaczął rzucać w mistrzów olimpijskich
kamieniami. Sędzia przerwał mecz, ale Tesoriere, kapitan Argentyńczyków,
uspokoił fanów i gra została wznowiona. Cztery minuty przed końcem
spotkania Vallarino nie podyktował karnego, gdy José Andrade, pierwszy
czarnoskóry piłkarski bohater w dziejach Urugwaju, zaatakował z tyłu
Onzariego. „Grad kamyków – jak pisał »Herald« – spadł na występnego
czarnucha”. Urugwajczycy zaczęli odrzucać kamienie w stronę widowni,
a kiedy Vallarino im tego zakazał, zeszli z boiska – kontynuując kanonadę,
co skłoniło policję do interwencji. Scarone kopnął jednego
z funkcjonariuszy i został aresztowany – choć wypuszczono go wkrótce bez
postawienia zarzutów. Argentyńscy piłkarze pozostali na murawie, a w tej
sytuacji Vallarino nie miał innego wyjścia, jak tylko zakończyć mecz.
Gospodarze z radością przyjęli zwycięstwo 2:1 – 3:2 w dwumeczu –
utrzymując, że uzyskali dowód na to, że gdyby tylko pojechali na turniej do
Paryża, wróciliby ze złotym medalem.
„El Gráfico” nie widziało jednak powodów do radości. „Starcia jak
z walki partyzanckiej między mistrzami olimpijskimi a publicznością,
Scarone bijący się z policjantami – podobne sceny nie miały dotąd
precedensu w meczach między rioplatense. Jak mogło do tego dojść? Jak
piłkarze i kibice mogli doprowadzić do czegoś takiego?”
Gdy następnego dnia piłkarze Urugwaju odpływali do Montevideo,
w porcie stawił się wściekły tłum, doprowadzając, jak określił to „Herald”,
do „wymiany węgla” między statkiem a nadbrzeżem. Ciąg dalszy nastąpił:
dziesięć dni później rozpoczęły się mistrzostwa Ameryki Południowej,
rozgrywane w Urugwaju, po tym jak okazało się, że stan techniczny
stadionów w mającym zorganizować turniej (i wciąż będącym jego
formalnym gospodarzem) Paragwaju nie spełnia standardów, a w meczu
inauguracyjnym – stoczonym pomiędzy Argentyną i Paragwajem –
miejscowa publiczność jawnie wspierała Paragwajczyków. Spotkanie
zakończyło się bezbramkowym remisem, ale po ostatnim gwizdku
widzowie wtargnęli na boisko i znosili reprezentantów Paragwaju na
ramionach. Później Urugwaj zwyciężył Paragwaj 3:1, a gdy obaj rywale
pokonali Chile, bezbramkowy remis w ich meczu, rozegranym 2 listopada,
zapewnił Urugwajowi piąte mistrzostwo kontynentu.
Tamtej nocy grupa argentyńskich kibiców zgromadziła się przed hotelem
Colón w Montevideo, gdzie zatrzymała się reprezentacja ich kraju. Piłkarze
wyszli na balkon, przyjmując wyrazy uwielbienia aż do chwili, gdy grupa
pijanych Urugwajczyków zaczęła ich obrażać. Zawodnicy rzucali
w krzykaczy butelkami i w końcu jeden z urugwajskich przechodniów,
Pedro Demby, zdjął marynarkę i rzucił się w stronę Argentyńczyków.
Później twierdzono, że obywatel Argentyny, José Pedro Lázaro Rodríguez,
wyciągnął pistolet i postrzelił Demby’ego w ramię i gardło. Następnego
dnia ranny zmarł, stając się pierwszą ofiarą przemocy towarzyszącej
argentyńskiemu futbolowi. Rodríguez, kibic Boca i przyjaciel Onzariego,
umknął w zamieszaniu i podobno odpłynął następnego dnia tym samym
statkiem co reprezentanci Argentyny, a okręt odbił od brzegu godzinę
wcześniej, niż planowano. Dopiero dwa dni później urugwajska policja
zidentyfikowała domniemanego zabójcę ze zdjęcia opublikowanego przez
argentyńską gazetę „Crítica” – zrobionego zresztą podczas obiadu
z reprezentantami swego kraju. Jakiś czas później Rodríguez został
aresztowany, ale nigdy go nie deportowano.
ROZDZIAŁ PIĄTY
ARGENTINIDAD
Kolejnym, oprócz argentyńskiej zazdrości, ważnym efektem olimpiady
w Paryżu było wielkie zapotrzebowanie Europy na futbol z rejonu La Platy.
W 1925 roku trzy drużyny z Ameryki Południowej przyjechały na tournée
na Stary Kontynent. Byli wśród nich Boca Juniors, którzy gościli przede
wszystkim w Hiszpanii, ale wygrali także pięć spotkań we Francji
i w Niemczech. Argentyńska prasa szeroko komentowała te mecze,
a poczucie narodowej dumy wyczuwało się także w tym, że po ostatnim
gwizdku śpiewano zwykle hymn państwowy.
Ten nowy rodzaj patriotyzmu był częścią szerszego zjawiska związanego
ze zmianami demograficznymi. W ciągu półwiecza społeczeństwo criollo
zmieniło się z wiejsko-rolniczego na miejsko-przemysłowe, a masowa
emigracja z Europy zrodziła polityczne niepokoje. W 1912 roku
wprowadzono powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn, co przyniosło
kres hegemonii elity konserwatywnych właścicieli ziemskich. Próbowali
oni wprawdzie kontestować wybory, ale zostali przytłoczeni ciężarem
głosów klasy średniej i robotniczej. W tym samym czasie zmienił się
również stosunek Argentyńczyków do Wielkiej Brytanii. Jak zauważył
historyk Charles A. Jones[27], „nastroje społeczne [w Argentynie] przeszły
w ostatnim ćwierćwieczu XIX stulecia nagłą zmianę: od entuzjastycznego
poparcia dla Brytyjczyków do ledwie skrywanej wrogości”. Jeśli obecność
kapitału brytyjskiego traktowano początkowo jako wsparcie dla postępu
i liberalizmu, teraz uważano, że ogranicza rozwój państwowości i nie
sprzyja autonomii.
W 1916 roku w wyborach powszechnych zwyciężyła populistyczna
Unión Cívica Radical (UCR, Radykalna Unia Obywatelska), kierowana
przez Hipólito Yrigoyena. Nazywany „ojcem biednych”, polityk ten
wymusił reformy 1912 roku, bojkotując wybory. Był reformatorem i dążył
do poprawy standardów życiowych klasy robotniczej, ale jego władza
pochodziła wciąż z tych samych źródeł: pięciu na ośmiu ministrów z jego
rządu albo hodowało bydło, albo zajmowało się jego eksportem. Yrigoyen
był dziwnym człowiekiem, który wydawał się świadomie podtrzymywać
aurę otaczającej go tajemnicy. Przez długi czas odmawiał publicznych
wystąpień, wysyłając swoich przedstawicieli, by odczytywali przygotowane
przezeń teksty. Protestował także przeciwko robieniu mu zdjęć, twierdząc,
że obraża to jego uczucia religijne[28] – przynajmniej do czasu wyjaśnienia
mu korzyści propagandowych płynących z przeprowadzenia kampanii
plakatowej przed wyborami w 1916 roku. A poza wszystkim był
straszliwym promiskuitą – kolejne kochanki urodziły mu co najmniej
12 dzieci, a on sam potrafił znikać na długie godziny, by zabawiać młode
wdowy, które przybywały do parlamentu, by domagać się świadczeń
państwowych.
Jako że kobiety oraz imigranci wciąż nie mieli prawa głosu i trwał kryzys
gospodarczy związany z pierwszą wojną światową, Yrigoyen musiał
zmierzyć się z lewicową opozycją, która uważała, że zmiany nie idą
wystarczająco daleko. Narastające niezadowolenie rodziło skrajne postawy:
anarchizm, syndykalizm, radykalny unionizm. W 1918 roku wielkim
poparciem cieszył się strajk generalny. Zmęczona protestami UCR użyła
w końcu do ich zdławienia – nieraz brutalnego – policji i wojska. Sam
socjalizm jednak nie dawał się łatwo wyeliminować i w latach 20. stanowił
coraz większe wyzwanie dla kolejnych rządów. Niepokoje społeczne miały
dwa źródła: z jednej strony desperację najuboższych, z drugiej – rosnącą
pewność siebie klasy robotniczej, której wpływ na wyniki wyborów i idące
za tym poczucie siły stawały się coraz bardziej widoczne. To z kolei rodziło
tętniącą życiem kulturę – nawet jeśli nie została natychmiast doceniona
przez społeczność niemiecką – której sercem stał się futbol.
Głównym problemem ideowym, przed którym stała UCR, było
znalezienie sposobu na zjednoczenie popierających ją grup – znalezienie
tematu, który połączy ludzi różnych klas społecznych, a tym samym
uniemożliwi radykalnej lewicy przejęcie rządu dusz. Najoczywistsze
wydawało się sięgnięcie po coś, co dotyczyłoby wszystkich: wspólne
poczucie tożsamości narodowej. Problem w tym, że niełatwo było ją
zdefiniować.
Była bowiem stara Argentyna ludzi pogranicza i gauczów,
symbolizowana przez Martína Fierro i wciąż mająca wielu zwolenników.
Leopoldo Lugones, wybitny poeta tamtego czasu, mówił o tym wprost
w serii odczytów wygłaszanych w teatrze Odeon w 1913 roku (na widowni
zasiadał między innymi prezydent Roque Sáenz Peña), wydanych później
jako El payador. „Gauczo – twierdził – był naszym najwyrazistszym
bohaterem, gdy tworzyła się argentyńska tożsamość narodowa. (…)
Przyjmujemy go więc z całego serca jako naszego przodka, wierząc, że
możemy usłyszeć echo jego piosenek za każdym razem, gdy wiatr szepcze
wśród traw pampy”.
W następnej dekadzie poczucie identyfikacji z kulturą gauczów jeszcze
się nasiliło. Borges wraz z innymi estetami publikował w czasopiśmie
„Martin Fierro”[29], a imigranci z Włoch zakładali kluby gauczów,
ubierając bombachos[30] i piekąc mięso na asados[31], by podkreślić swój
związek z tradycyjnie pojmowaną argentinidad, argentyńskością.
Opowieści o gauczach były bardzo popularne. Warto jednak zauważyć, że
choć niektórzy intelektualiści z entuzjazmem propagowali kult gauczów,
inni – jak Borges – traktowali go z lekkim przymrużeniem oka, a byli też
tacy, którzy odnosili się do niego z jawną pogardą. Powieściopisarz Adolfo
Bioy Casares na przykład twierdził, że opisywani przez jego kolegów
gauczowie w rzeczywistości nigdy nie istnieli, a kostiumy wielu
próbujących odwoływać się do ich tradycji towarzystw miały więcej
wspólnego z filmami Rudolpha Valentino niż z czymkolwiek, co
w rzeczywistości nosili XIX-wieczni mężczyźni z pampy.
Nawet ci, którzy wydawali się w zupełności oddani ideałowi gauczo,
musieli przyznać, że romantyczne wyobrażenia pampasów miały niewiele
wspólnego z rozkwitającymi w latach 20. XX wieku metropoliami. Nowe
społeczeństwo potrzebowało bliższych, łatwiej dostępnych bohaterów,
wokół których mógłby się tworzyć nowy nacjonalizm. Rzecz w tym, że
istniała tylko jedna kulturalna moda budząca powszechną fascynację, która
pozwalała wypełnić powstałą lukę: w miejsce zajmowane do niedawna
w zbiorowej wyobraźni przez gauczów trafili piłkarze.
„Organiczni intelektualiści”, którzy stworzyli z futbolu porteño
ogólnonarodowy mit, byli w większości dziennikarzami związanymi z „El
Gráfico”, w latach 20. i 30. minionego stulecia prawdopodobnie najbardziej
wpływowego czasopisma piłkarskiego na świecie. Założony w 1919 roku
jako jeszcze jeden tygodnik dla mężczyzn, zajmujący się polityką,
sprawami kryminalnymi, sportem i opowieściami o znanych ludziach,
w ciągu dwóch lat skoncentrował się wyłącznie na sporcie, przede
wszystkim na piłce nożnej. W 1930 roku pismo sprzedawało co tydzień
100 tysięcy egzemplarzy, nie tylko w Argentynie, ale w całej Ameryce
Łacińskiej.
„El Gráfico”, kierowane przez urugwajskiego naczelnego Ricardo
Lorenzo Rodrígueza, lepiej znanego pod pseudonimem Borocotó,
oferowało coś więcej niż zwykłe sprawozdania z meczów czy wywiady.
„Ton pisma – zauważył David Goldblatt w książce The Ball Is Round – był
często moralistyczny, zazwyczaj edukacyjny i świadomie modernistyczny.
Przede wszystkim jednak stworzyło ono model dziennikarstwa sportowego,
które lubiło się odwoływać do historii i zestawiało sport z innymi
elementami rzeczywistości”. Autorzy tygodnika mieli więc świadomość
historii futbolu i zastanawiali się, w kontekście jakich wielkich zespołów,
piłkarzy i meczów opisywać wydarzenia bieżące. Podczas gdy
w europejskich czasopismach wciąż traktowano piłkę jako „tylko” sport –
coś, co dostarcza masom rozrywki w sobotnie czy niedzielne popołudnia –
na łamach „El Gráfico” przedstawiano ją jako tętniący życiem element
kultury: piłkarzy i mecze, w których uczestniczyli, traktowano tu tak, jak
w pismach literackich traktuje się pisarzy i ich dzieła.
Zważywszy na takie podejście, wydawało się nieuniknione, że Borocotó
powinien rozwinąć teorię historycznego rozwoju futbolu znad La Platy. „To
logiczne – pisał w 1928 roku – że z upływem lat anglosaski wpływ na naszą
piłkę słabł, robiąc miejsce mniej flegmatycznemu i bardziej niespokojnemu
duchowi latynoskiemu (…). Jest on mniej od brytyjskiego schematyczny,
mniej zdyscyplinowany i metodyczny, bo nie poświęca indywidualizmu na
rzecz wartości zbiorowych”.
Dopiero w latach 40. XX wieku, kiedy sam Borocotó nazwał wielki
zespół River Plate „La Máquina”, wyobrażenie drużyny piłkarskiej jako
maszyny zacznie mieć o wiele bardziej pozytywne konotacje, ale teoria
redaktora „El Gráfico” i tak brzmi dzisiaj dość ironicznie, bo właśnie
brytyjski futbol opisywał on jako przemysłowy, jednoznacznie łącząc piłkę
kreolską z artyzmem epoki preindustrialnej. W kontekście argentyńskim
wiąże się to oczywiście z ideałami gauczów – gambeta, określenie tak
fetyszyzowanego tutaj dryblingu, jest słowem zaczerpniętym z literatury
opisującej gauczów, w której określa ruch biegnącego strusia.
Rozwój piłki wydaje się tu więc odwrotnie proporcjonalny do rozwoju
społeczeństwa jako całości: wpływy brytyjskie malały wraz z urbanizacją
i uprzemysłowieniem, a w tym samym czasie argentyńska piłka stawała się
coraz mniej „uprzemysłowiona” i bardziej skupiona na umiejętnościach
jednostek. Rola futbolu w Argentynie lat 20. i 30. przypominała nieco tę,
którą w Stanach czasów wielkiego kryzysu odgrywało Hollywood: stadiony
dawały możliwość ucieczki jako miejsca ekscytacji i kolorytu, gdzie
spełniały się marzenia, a umęczeni duszącą rutyną fabrycznego życia ludzie
mogli poczuć się wolni.
Świadomość różnicy w podejściu do piłki u Anglosasów i Kreolów rosła
przez pierwsze dekady XX wieku. W 1929 roku, kiedy na tournée do
Argentyny przyjechała Chelsea, odmienność stylu jej gry w porównaniu
z gospodarzami była już oczywista. Mecze z udziałem londyńczyków, jak
się szybko okazało, były o wiele bardziej wyrównane niż te, które
rozgrywano podczas poprzednich wizyt angielskich zespołów. Przed
czwartym spotkaniem, z reprezentacją klubów Buenos Aires, „Herald”
ostrzegał zawodników Chelsea, którzy właśnie zakończyli sezon na
dziewiątym miejscu w drugiej lidze, że będą musieli zmierzyć się
z piłkarzami, którzy mają „solidną wiedzę o zawiłościach niezbyt zawiłej
gry”. Goście przegrali 2:3, a mecz przerwano przed końcem na skutek
„zakłóceń porządku”, wywołanych przez wślizg ich kapitana, Andrew
Wilsona[32]. Kibice wtargnęli na boisko, a jeden z nich uderzył lidera
Chelsea w twarz. Wygwizdywano także wejścia łokciem, a Luis Monti
kopnął George’a Rodgera w jądra, co doprowadziło do zejścia Anglika
z boiska. Dyrektor Chelsea, Charles Crisp, twierdził później, że jeden
z zawodników gospodarzy rozbił kopniakiem szybę w drzwiach do szatni,
w której przebierali się jego podopieczni. Jak można się było spodziewać,
relacjonujący spotkanie „Herald” był oburzony brakiem klasy miejscowych
kibiców i owacjami, jakimi przyjmowali gwałtowne zachowania
gospodarzy. Warto jednak zauważyć, że w tym przypadku nie tylko
anglojęzyczna gazeta uznawała, że sprawy zaszły za daleko: „La Nación”,
„La Época” i „El Diario” także krytykowały reprezentantów argentyńskiej
stolicy. Kiedy piłkarze Chelsea zdołali w końcu bezpiecznie opuścić
szatnię, 90 minut po zakończeniu meczu, okazało się, że w ich autokarze
przedziurawiono opony. „Que vergüenza!”, pisała „La Época”, co za hańba!
Przemoc coraz częściej towarzyszyła argentyńskiej piłce. Gdy w tym
samym roku doszło do starć kibiców w trakcie drugoligowego meczu
między San Martín i Villa Bargano, dwie osoby zostały zabite, a podczas
późniejszej strzelaniny raniono także starszą kobietę.
Atmosfera zmieniła się jednak, gdy kilka miesięcy później na tournée
przyjechała drużyna węgierskiego Ferencvárosu. Oczywiście, inaczej niż
w przypadku Anglików, Argentyńczycy nie mieli żadnych historycznych
powodów, żeby czuć antypatię do Węgrów, ale chodziło także o uznanie dla
ich stylu gry. Płynny, oparty na podaniach futbol Ferencvárosu był o wiele
bliższy modelowi argentyńskiemu niż gra drużyn przyjeżdżających z Wysp
Brytyjskich.
Chodziło jednak o coś więcej niż sam styl gry: między Anglikami
a criollo istniała także wielka różnica w samym podejściu do futbolu.
Historyk Julio Frydenberg tłumaczył: „Ideał był znany: wartości
angielskich sportów… Młodzież podziwiała Alumni i dżentelmenów.
Jednak w rzeczywistości futbol wywodził się z codziennego
współzawodnictwa, powstawało więc nieusuwalne napięcie między teorią
czystej gry a praktyką rywalizacji, z towarzyszącą jej nieuniknioną dawką
przemocy… Podczas gdy rywalizacja i wrogość dodawały kolorytu życiu
młodych zawodników, twórcy zasady fair play promowali zwyczaj »trzeciej
połowy«, czyli bratania się graczy obu drużyn zaraz po skończonym meczu.
Gdy walka trwała w najlepsze, najpopularniejsze zespoły miały trudność
z wyobrażeniem sobie przyjaznych relacji z przeciwnikiem, nawet po
ostatnim gwizdku sędziego”.
Brytyjczykom nie podobał się więc zarówno styl gry criollo, jak
i podejście criollo do piłki nożnej. „Standard” strofował tłumy, które
wygwizdywały przyjezdnych z Tottenhamu i Evertonu, a w 1914 roku
Arthur Chadwick, trener Exeter City, zauważył, że miejscowi zawodnicy
odznaczali się „sprytnym dryblingiem i szybkością, ale ich słabym punktem
był indywidualizm i to, że każdy próbował przyćmić swoich kolegów.
Dopóki nie zrozumieją, że do zdobycia bramki potrzeba współpracy
siedmiu ludzi, nigdy nie osiągną prawdziwych sukcesów”.
Zdaniem „El Gráfico” argentyńska piłka nożna opierała się w gruncie
rzeczy na dwóch fundamentach. Pierwszy był brytyjski, ze swoimi dobrymi
manierami, monotonnie mechanicznym stylem gry, zasadami fair play
i herbatkami pani Ferguson, drugi zaś criollo: pełen furii i pasji,
technicznych sztuczek i ognia podłożonego przy użyciu nafty po tym, jak
Racing zdobył mistrzostwo kraju w 1913 roku. „Futbol, który uprawiałem –
wyznawał na łamach czasopisma gwiazdor Alumni Jorge Brown
w 1921 roku – był prawdziwą demonstracją uprzejmości i energii. Był
obcesowy, a zarazem męski, piękny i pełen wigoru”.
W drugiej połowie lat 20. wywody Borocotó na temat zalet stylu criollo
stawały się coraz bardziej skomplikowane. W artykule z 1926 roku na
przykład wciąż zdawał się głosić prymat Brytyjczyków, twierdząc jedynie,
że piłka znad La Platy stoi „niemal na równi” z angielską. „Jesteśmy
przekonani – pisał – że technicznie nasza piłka jest bardziej umiejętna,
szybsza i precyzyjniejsza. Być może indywidualnym akcjom naszych
świetnych piłkarzy brakuje jeszcze czasem efektywności, ale argentyński,
a co za tym idzie także urugwajski futbol jest piękniejszy, bardziej
artystyczny i precyzyjny, a to dlatego, że w pole karne rywali
przedostajemy się nie dzięki długim podaniom do przodu – które jakże
łatwo mogą wylądować za linią końcową – ale za pomocą serii krótkich,
precyzyjnych i angażujących wielu graczy zagrań, kunsztownego dryblingu
i niezwykle delikatnych podań”.
Borocotó zauważył, że wykształcenie się stylu criollo po części wynikało
z okoliczności zewnętrznych. W 1928 roku wywodził, że argentyńscy
zawodnicy uczyli się gry w piłkę na potreros, nierównych pustych placach
Buenos Aires, zamiast na znakomicie przygotowanych boiskach szkolnych,
i w związku z tym musieli polegać bardziej na technicznych
umiejętnościach i sprycie, umożliwiających grę na niewielkiej przestrzeni,
niż na zdolności do niestrudzonego biegania po szerokim polu trawy.
Towarzyszyło temu jednak poczucie, że w stylu gry criollo jest również
coś wrodzonego. Chantecler, inny publicysta „El Gráfico”, także rozważał
ten problem w kilku numerach pisma z 1928 roku. Umiejętność dryblingu
jego zdaniem wynikała z przebiegłości, koniecznej do przetrwania
w gorszych dzielnicach miasta. Brytyjczycy, pisał, byli „zimnymi graczami
o umysłach matematycznych”, którzy uprawiali „wyuczony raczej niż
spontaniczny futbol”, podczas gdy gra criollo była bardziej żarliwa. Być
może kryło się w tym nieco prawdy, nawet jeśli Chantecler przypisuje
Brytyjczykom zamiłowanie do teorii i nie zauważa stylu na „jeźdźca bez
głowy”, który jakże często charakteryzuje angielską piłkę w jej najgorszym
wydaniu. Bardziej trafne było zresztą spostrzeżenie, jakiego dokonał,
opisując piłkę argentyńską i urugwajską, gdy odnosił się do obserwacji
Hanota, oglądającego reprezentację Urugwaju podczas igrzysk
w 1924 roku. Argentyńczycy grają sercem, pisał, w ich piłce chodzi o pasję,
gdy tymczasem Urugwajczycy grają głową i są dużo spokojniejsi.
Za dyskusjami o narodowych stylach gry kryła się pewna niezręczna
kwestia, na którą brakowało oczywistej odpowiedzi i która zarazem pod
pewnymi względami podkreślała użyteczność piłki nożnej jako narzędzia
patriotycznego: co to właściwie znaczy być Argentyńczykiem? Dlaczego
dziecko brytyjskich imigrantów miałoby być mniej argentyńskie od
potomka imigrantów włoskich? Pojęcie criollo pozwalało częściowo
poradzić sobie z tym problemem, ale tylko częściowo.
Do pewnego momentu najłatwiej było powiedzieć: Argentyńczyk to ktoś,
kto kibicuje argentyńskiej drużynie piłkarskiej. Nawet Borocotó mógłby
temu przytaknąć, tak jak w 1950 roku, gdy nie potrafiąc obronić definicji
argentyńskiej piłki jako czegoś wyjątkowego, przyznał, że jego druga
ojczyzna jest w gruncie rzeczy tyglem i utrzymywał – niespecjalnie zresztą
przekonująco – że cechy charakterystyczne jej futbolu są raczej
środowiskowe niż wrodzone. Gdyby tak nie było, pisał, Hiszpanie i Włosi
argentyńskiego pochodzenia graliby jak Argentyńczycy (równie dobrze
można by twierdzić, że każdy Argentyńczyk powinien grać w ten sam
sposób). Innymi słowy, tym, co powodowało, że Argentyńczycy grają
w piłkę po argentyńsku, były – zdaniem redaktora „El Gráfico” – pampasy,
asado i mate.
Nawet jeśli są to wywody mocno naciągane, widać z nich przecież, jak
bardzo argentyńskie samodefinicje były naznaczone kulturą gauczów, którą
z kolei postrzegano – nawet jeśli prawda historyczna była dużo bardziej
skomplikowana – jako stojącą w opozycji do brytyjskiej władzy. Kiedy
w 1919 roku ukazał się pierwszy numer tygodnika dla dzieci „Billiken”, na
okładce nie widniał bynajmniej grzeczny chłopczyk w uczniowskim
stroju – przeciwnie, obok hasła „Tegoroczny mistrz” narysowano
rozczochranego pibe[33] w stroju piłkarskim; jak pisze Mirta Varela
w swojej pracy na temat pisma, obraz ów miał przemówić do zwiększającej
się stale miejskiej klasy robotniczej.
Ostatecznie jednak prawdziwe serce argentyńskiej piłki bije w potreros,
a eksplozja kulturowej pewności siebie i kreatywności pobudziła także
rozwój tanga, nawet jeśli Martínez Estrada opisywał je jako „taniec
pesymizmu i powszechnego smutku”. Jak zauważył Galeano, „rodzimy styl
gry w piłkę, jak rodzimy styl tańca, narodził się w klubach milonga.
Tancerze kreślili swoje figury na jednym kafelku podłogi, a piłkarze
wyrażali się na równie niewielkiej przestrzeni, wybierając raczej posiadanie
piłki niż jej kopanie, jakby ich stopy zmieniały się w dłonie, obszywające
skórzaną kulę nicią. To u stóp pierwszych wirtuozów criollo zrodził się el
toque, dotyk: piłkę wprawiano w drżenie niczym struny gitary, tworząc
muzykę”.
„Piłka nożna jest sportem Kreolów – pisał Borocotó – a tango jest ich
muzyką. Chodzi przede wszystkim o estetyczną siłę powiązaną z tematem
barrios i małych klubów… ale po części także o coś absolutnie
emocjonalnego, z domieszką aspektów zmysłowych. Inne style muzyki są
wobec tanga tym, czym inne sporty wobec piłki nożnej. Mogą, owszem,
budzić zainteresowanie jednostek, ale nie mas, które wiedzą, że to piłka
nożna i tango są namiętnościami Argentyny”. Korzenie miały więc swoją
wagę, dlatego najbardziej atrakcyjnym praktykiem piłkarskiego stylu
criollo był zawodnik o najoczywistszym kreolskim pochodzeniu. W piłkę
potreros najlepiej grali ci, którzy uczyli się jej podczas mitycznych gier na
nierównych i zatłoczonych alejach i placach. W 1928 roku Borocotó
proponował wznieść pomnik wynalazcy dryblingu, pisząc, że powinien
przedstawiać „pibe o brudnej twarzy i grzywie włosów stawiającej opór
grzebieniowi; o inteligentnym, zalotnym, sprytnym i przekonującym
spojrzeniu lśniących oczu, które wydają się wesołe, choć usta pełne małych
zębów stępionych jedzeniem czerstwego chleba nie zdążyły jeszcze
uformować się w uśmiech. Jego spodnie są połatane; jego koszulka
w argentyńskie pasy ma wielkie wycięcie pod szyją i mnóstwo dziur,
wyżartych przez niewidzialne myszy zbyt długiego noszenia. Pasek
materiału przymocowany w pasie i przecinający klatkę piersiową jak szarfa
służy mu za szelki. Kolana ma pełne strupów i blizn opatrywanych jedynie
przez los; jest boso lub w butach, z których wyłażą palce, co wskazuje
jednoznacznie, że grały w niejednym meczu. Jego postawa musi być
charakterystyczna – tak jakby dryblował szmacianą piłką. To ważne: piłka
musi być szmacianką. Kłębkiem gałganków, najlepiej związanych za
pomocą starej skarpety. Jeśli taki pomnik kiedykolwiek powstanie, wielu
z nas będzie zdejmować przed nim czapkę, tak jak to robimy w kościele”.
Jakkolwiek dziwacznie brzmią wywody Borocotó na temat charakteru
narodowego, ten opis wydaje się oddawać esencję argentyńskiej piłki: pibe
jest tu przedstawiony jako człowiek z marginesu, urwis idący przez życie
z mieszaniną uroku i sprytu. Piłka nożna zaś jest taką formą aktywności,
w której proces dojrzewania może zostać odroczony; to domena łobuzów,
a ci, którzy w nią grają, są zwolnieni z odpowiedzialności i niemalże
zachęcani, żeby nigdy nie dorosnąć.
Najbardziej niezwykłe jest w tym opisie oczywiście to, że niemal pół
wieku przed debiutem największego argentyńskiego (i najbardziej
„argentyńskiego”) piłkarza w historii Borocotó odmalował, z niezwykłymi
szczegółami, portret Diego Maradony.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ZARABIANIE PIENIĘDZY

Boje toczono nie tylko o duszę i styl argentyńskiego futbolu, ale także
o jego strukturę. Rozłam, w wyniku którego AFA i AAF organizowały
osobne rozgrywki ligowe, trwał przez osiem sezonów, a z upływem czasu
coraz więcej klubów przyłączało się do rebeliantów (w ostatnim roku
teoretycznie nieoficjalną ligę tworzyło aż 26 zespołów). Do ponownego
zjednoczenia doprowadziła dopiero osobista interwencja prezydenta
republiki, Marcelo Torcuato de Alveara – głowa państwa zadekretowała
również, że aby podkreślić nowego ducha jedności, zwycięzcy obu lig
z 1926 roku, Boca i Independiente, rozegrają pojedynek o mistrzostwo
kraju. Ponieważ jednak ten mecz zakończył się bezbramkowym remisem,
a w jego trakcie doszło do niespodziewanej przerwy wywołanej
wtargnięciem kibiców na boisko, zdecydowano, że lepiej dać sobie spokój
i wznowić rozgrywki w 1927 roku.
W pierwszym sezonie ligowym po zjednoczeniu wzięły udział
34 drużyny (oraz 18 w drugiej lidze); każda z każdą grała po jednym
meczu. Dbając o utrzymanie w lidze pewnych faworyzowanych zespołów
(nieostatni zresztą raz, dodajmy), organizatorzy zdecydowali, że spaść do
niższej klasy może tylko klub, który dwukrotnie zakończył sezon na
jednym z czterech ostatnich miejsc. Było to niewygodne i zapewne
nielogiczne, ale w ten właśnie sposób zaczęła się złota era: era piłki
ofensywnej, w której ubóstwiano wirtuozów.
Tymczasem, w 1925 roku, zmienił się brytyjski futbol: nowy przepis
o spalonym stanowił, że gra może być kontynuowana, jeśli w momencie
podania przed napastnikiem znajduje się tylko dwóch obrońców (albo
obrońca i bramkarz), a nie – jak dotąd – trzech. Część zespołów rozpoczęła
wówczas eksperymenty z wycofaniem jednego ze środkowych
pomocników do linii defensywnej i uczynieniem z niego trzeciego obrońcy,
a pod koniec dekady trener Arsenalu Herbert Chapman stworzył słynny
system W-M[34]. W Ameryce Południowej jednak zmiana przepisów nie
miała z początku wielkiego wpływu na taktykę: większość drużyn
występowała nadal, jak w pierwszych latach rozgrywek ligowych,
w ustawieniu 2-3-5, choć gdy spojrzało się na graczy ofensywnych –
ponieważ łącznicy zwykle trochę się cofali – również można było mówić
o nieco spłaszczonej literze W.
Zdarzały się oczywiście intrygujące wariacje, których najlepszym
przykładem była ofensywna piątka Independiente – Zoilo Canavery,
Alberto Lalín, Luis Ravaschino, Manuel Seoane i Raimundo Orsi – gdzie
skrzydłowi byli najbardziej wysuniętymi zawodnikami, łącznicy grali nieco
niżej od nich, a środkowy napastnik pełnił rolę „dyrygenta”, kreując grę od
tyłu (formacja ofensywna przybierała wówczas kształt litery V). Właśnie ta
rola napastnika była symbolem różnicy między Nowym Światem
a koncepcją gry kultywowaną na Starym Kontynencie: Brytyjczycy grali
bezpośrednio, starając się jak najszybciej dostać pod bramkę,
Argentyńczycy zaś preferowali metody bardziej subtelne, próbując raczej
tworzyć schematy rozegrania w drugiej linii niż po prostu wrzucać piłkę
w pole karne.
To właśnie tamten zespół Independiente pojawia się w powieści Ernesto
Sábato O bohaterach i grobach[35], w której jedna z postaci, Julien
d’Arcangelo, streszcza bohaterowi o imieniu Martín incydent z udziałem
Lalína i Seoane, noszącego dwa przydomki, La Chancha i El Negro.
„Opowiem ci pewną barwną anegdotę – mówi d’Arcangelo do Martína. –
Pewnego popołudnia w trakcie przerwy La Chancha mówi do Lalína:
»Wrzuć mi piłkę, chłopie, a ja wejdę jak w masło i strzelę«. Druga połowa
się zaczęła, Lalín dośrodkował, a El Negro oczywiście doszedł do piłki,
wszedł jak w masło i strzelił. Seoane wzniósł ramiona i popędził do Lalína,
wrzeszcząc: »Widzisz, Lalín, widzisz?!«, na co Lalín odpowiedział: »Tak,
ale nie mam z tego żadnej frajdy«. I proszę bardzo: oto masz cały problem
argentyńskiego futbolu w pigułce”.
Wedle dzisiejszych kryteriów Seoane wydaje się nieco zbyt otyły jak na
sportowca: kiedy patrzymy na jego zdjęcie, widzimy, jak sznurki pod
kołnierzykiem rozciągają się, by objąć wypukłą klatkę piersiową, a szeroką
twarz zdobi szczery uśmiech. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś o takim
uśmiechu mógł jakiekolwiek partnerstwo na boisku traktować
pragmatycznie. Jak wielu najdawniejszych herosów argentyńskiej piłki
Seoane uwielbiano nie tylko ze względu na umiejętności, ale także z uwagi
na to, jak bardzo był reprezentatywny dla klubu i dla jego kibiców. Ojciec
Seoane był hutnikiem, który wyemigrował z hiszpańskiej Galicji
i zamieszkał najpierw w Rosario, a potem w Avellanedzie. Co do daty
i miejsca urodzenia przyszłej legendy Independiente nie ma pewności: choć
w oficjalnych biogramach mówi się o marcu 1902 roku i będącym dzielnicą
Avallenedy Piñeyro, sam Seoane opowiadał w wywiadzie dla czasopisma
„Imparcial”, że urodził się cztery miesiące wcześniej w Rosario. Jako
młody chłopak praktykował w fabryce szkła Papini, a potem zatrudnił się
w zakładach tekstylnych Campomar, gdzie grał w piłkę w drużynach
robotniczych. W 1918 roku dołączył do zespołu Club Progresista
i zdobywał tam coraz większy rozgłos z racji fenomenalnego dryblingu,
świetnej gry głową i zdolności przewidywania, które rekompensowały brak
sprawności fizycznej.
Independiente ściągnęło go w grudniu 1920 roku, a zadebiutował
w meczu drużyn młodzieżowych z CA Students, strzelając hat tricka, który
natychmiast zapewnił mu uwielbienie fanów. Zawsze miał skłonność do
przybierania na wadze, ale potrafił uczynić z niej zaletę: choć w pojedynku
biegowym nie miał szans, wykorzystywał swą tuszę w walce o piłkę
i przepychaniu się wśród rywali, wykazując niezwykły talent do
znajdowania miejsca na niewielkiej przestrzeni. Przede wszystkim jednak
zdobywał bramki, pamiętne 55 goli w 40 meczach dla Independiente
podczas marszu po mistrzostwo kraju w 1922 roku – o 23 trafienia więcej
niż ktokolwiek w poprzednim sezonie i o osiem więcej niż ktokolwiek
w kolejnych sezonach. Tylko Arsenio Erico, który przyszedł do
Independiente dekadę po Seoane, potrafił strzelić więcej niż 40 bramek
w jednym sezonie argentyńskiej ligi.
Rok później, gdy Independiente straciło tytuł na rzecz lepszego o trzy
punkty San Lorenzo, Seoane był jednym z czterech piłkarzy, którzy
zaatakowali sędziego podczas rozgrywanego u siebie meczu z River Plate,
co doprowadziło do jego przerwania. Podczas dyskwalifikacji występował
w barwach El Porvenir w lidze AFA, pojechał też z Boca Juniors na
europejskie tournée w 1925 roku, a w 1926 roku wrócił do Independiente.
W kolejnym sezonie zdobył 39 bramek, a jego drużyna znów wygrała ligę,
tracąc w ciągu całego sezonu tylko cztery punkty.
W czasach schyłku amatorstwa w argentyńskiej piłce Seoane strzelił
rekordowe 207 goli. Z upływem lat jego waga zaczęła jednak stanowić
problem, a kłopoty kondycyjne doprowadziły do niefortunnego zdarzenia
podczas upalnego dnia w Concepción, gdzie w trakcie chilijskiego tournée
pociągnął łyk z butelki z terpentyną w przekonaniu, że to sok
pomarańczowy. Przez dwa dni wydawało się, że nie przeżyje, ale wrócił do
gry – i grał aż do poważnej kontuzji odniesionej w meczu z Quilmes
w 1932 roku. Oficjalnie zakończył karierę rok później i wrócił do
sortowania wełny w fabryce Campomar. W tabeli najskuteczniejszych
strzelców w historii ligi argentyńskiej do dziś pozostaje na piątym miejscu.
W tamtej złotej epoce na stylu gry skupiano się co najmniej równie
mocno jak na wynikach, a w rezultacie ówczesne dyskusje o piłce –
i odnosi się to do całego argentyńskiego futbolu – dotyczyły mniej tego, kto
wygrał puchar czy ligę, a bardziej tego, jak grał. Mecze rozstrzygające
o tytułach miały oczywiście znaczenie, co pokazują choćby zdarzające się
regularnie w ich trakcie rozróby między kibicami, ale o szczegółach szybko
zapominano i zostawało generalne wrażenie. Dziedzictwo złotego wieku
i okresu, który go bezpośrednio poprzedzał, nie opierało się więc na
statystykach zdobytych tytułów albo zdobytych bramek, tylko na
wrażeniach pozostawianych w pamięci zbiorowej, dzięki którym tworzyły
się tożsamości poszczególnych klubów.
Boca, założona przez pięciu włoskich imigrantów nauczonych gry
w piłkę przez Paddy’ego McCarthy’ego, irlandzkiego boksera, który
wyemigrował do Argentyny w 1900 roku, było klubem z samego serca
miasta, a zarazem zespołem włoskiej społeczności i robotników – klubem
mas, które nawet obecnie posiadają w nim 50 procent i jeden udział[36].
Łatwo w dzisiejszych czasach dać się uwieść romantycznej opowieści o La
Boca, z jej pomalowanymi domami, artystami tanga i włoskimi barami na
przeznaczonej tylko dla ruchu pieszego ulicy Caminito – choć dobrze
pamiętać, że tuż za kilkoma idealizowanymi przez turystów przecznicami
leży mocno podupadłe barrio, którego poważnym problemem jest drobna
przestępczość.
Słynne niebieskie koszulki z poprzecznym żółtym pasem zaczęto nosić
w 1913 roku, po siedmiu latach gry z pasem po przekątnej. Jednak kiedy
klub zakładano, piłkarze grali w białych koszulkach w cienkie czarne pasy,
później zmienili je na jasnobłękitne trykoty, a potem wrócili do strojów
w paski. Legenda głosi, że kiedy w 1906 roku przyszło im grać
z Nottingham de Almagro, okazało się, że obie drużyny mają niemal
identyczne stroje. Ustalono, że zwycięzca zachowa prawo do ich noszenia,
a przegrany będzie musiał je zmienić. Pokonani zawodnicy Boca
postanowili zaadaptować kolor flagi z pierwszego statku, który wpłynie do
portu. Był to frachtowiec Drottning Sophia[37] ze Szwecji,
z powiewającym na maszcie żółtym krzyżem na niebieskim tle.
River Plate z czasem podążyło aspiracyjnym szlakiem na północ:
z portowej dzielnicy przeniosło się do Núñez, blisko zamieszkałych przez
klasę średnią Palermo i Belgrano, i zaczęło być postrzegane najpierw jako
zespół dorobkiewiczów, a następnie wyniosłych arystokratów, którzy
przedkładają styl nad pot i harówkę Boca. Independiente pozostawało
zakorzenione w kurzu i smole przemysłowej Avellanedy na południu,
pozbawione blasku Racingu, który choć wywodził się z podobnego
środowiska, po dekadzie dominacji mógł się przedstawiać jako ojciec
założyciel argentyńskiego futbolu.
Tożsamość San Lorenzo była bardziej skomplikowana. Na samym
początku grupa chłopaków spotykała się na rogu México i Treinta y Tres
Orientales, jedną przecznicę na północ od Avenida Independencia. Ksiądz
Lorenzo Massa, widząc, jak któryś z nich niemal wpada pod tramwaj
w pogoni za piłką, i martwiąc się o ich bezpieczeństwo w związku ze
zwiększającym się ruchem ulicznym, zaproponował im grę na
przykościelnym placyku, pod warunkiem że wszyscy jej uczestnicy będą
chodzić na niedzielne msze. W 1908 roku, podczas spotkania
założycielskiego w Almagro, przejściowej dzielnicy na zachód od centrum,
gdzie klasa średnia mieszała się z robotniczą, a sale do tanga sąsiadowały
z warsztatami, zdecydowano nazwać klub San Lorenzo, żeby uhonorować
zarówno księdza Massę (chociaż próbował się opierać), jak i jego patrona,
świętego Wawrzyńca, oraz bitwę pod San Lorenzo, jedno
z najważniejszych starć w wojnie o niepodległość[38].
ROZDZIAŁ SIÓDMY
MISTRZOWIE ZNAD L A P L AT Y
Liczba graczy i widzów wzrosła po zakończeniu pierwszej wojny
światowej. W ślad za oficjalną ligą (czy, w czasach schizmy, ligami)
powstawały niezliczone mniejsze organizacje piłkarskie, związane
z poszczególnymi zawodami lub ugrupowaniami politycznymi. Widownia
na meczach regularnie przekraczała dziesięć tysięcy osób, co oznaczało, że
w klubach pojawiało się coraz więcej pieniędzy, a dzięki nim podnosiły się
standardy. „Zawodnicy, którzy tworzą nasze czołowe drużyny lokalne –
zauważał »Herald« w 1926 roku – są profesjonalistami w każdym calu, tak
samo jak ci z najtwardszych i największych lig w Anglii. Piłkarze
argentyńscy grają zimą i latem, trenują codziennie i są zatrudnieni przez
dżentelmenów zainteresowanych finansowym wspieraniem wielkich
drużyn”.
Wielu z tych „dżentelmenów” było także postaciami znaczącymi
politycznie. Politycy pojawiali się na meczach już w trakcie pierwszych
tournée angielskich zespołów, ale w latach 20. zaczęli się też angażować
w zarządzanie klubami. Aldo Cantoni, na przykład, był senatorem z San
Juan, a także prezydentem AFA i prezesem Huracánu. Pedro Bidegain
z kolei był prezesem San Lorenzo i jednym z czołowych działaczy UCR.
Osobista interwencja prezydenta Alveara, która miała zakończyć rozłam
w związku piłkarskim, pokazuje zresztą najlepiej, że futbol już wówczas
odgrywał ważną rolę polityczną.
Jedna z dwóch instytucji rządzących argentyńską piłką mogła mieć
w nazwie słowo „amatorski”, ale w momencie zjednoczenia była to już
oczywista fikcja. W 1926 roku na łamach „El Gráfico” ukazał się artykuł,
z którego wynikało jednoznacznie, że niektórzy piłkarze (nazwisk nie
podawano) dostają za swoją grę pieniądze. Czasem obywało się bez
przepływu gotówki, a zawodnicy otrzymywali stroje, członkostwa
w klubach i garnitury. Bez formalnych kontraktów piłkarze byli też panami
samych siebie i mogli zmieniać kluby, kiedy tylko chcieli. „Buenos Aires
Herald” w swoim anglosaskim podniosłym tonie zauważał, że określanie
argentyńskiego futbolu mianem „amatorskiego” zakrawa na „kreolski żart”.
Europejskie kluby, jawnie już zawodowe i coraz bardziej skłonne do
prężenia finansowych muskułów, dostrzegły potencjał futbolu znad La
Platy po urugwajskim złocie na igrzyskach w 1924 roku i szybko zaczęły
interesować się także piłkarzami z Argentyny. W 1925 roku napastnik
Newell’s Old Boys Julio Libonatti, 24-latek z zaczesaną do góry grzywą
i wielkim krzywym nosem, został wypatrzony przez Enrico Maroniego,
włoskiego przedsiębiorcę zarządzającego zarówno firmą produkującą
alkohol Cinzano, jak i klubem piłkarskim Torino, i stał się pierwszym
oriundi, mieszkańcem Ameryki Południowej z włoskimi korzeniami, który
wrócił do kraju przodków. Reprezentant kraju, zdobywca ośmiu goli
w 15 meczach w drużynie narodowej, był członkiem zespołu, który
wywalczył Campeonato Sudamericano w 1921 roku, ale we Włoszech
odnosił jeszcze większe sukcesy. Wesoły i charyzmatyczny, znany
z jedwabnych koszul i generalnie fantazyjnego podejścia do strojów (oraz
lekkiej ręki do pieniędzy – gdy postanowił wrócić do Argentyny
w 1938 roku, jego ówczesny klub, Libertas Rimini, musiał opłacić mu bilet
na statek), szybko stał się ulubieńcem Turynu i otrzymał przydomek
Matador. W sezonie 1926/27 – w którym Torino teoretycznie zdobyło
mistrzostwo, ale straciło tytuł po oskarżeniu o przekupienie lewego obrońcy
Juventusu Luigiego Allemandiego, który miał odpuścić mecz derbowy –
zdobył 21 bramek, był także królem strzelców rok później, kiedy scudetto
dla Torino nie zostało już zakwestionowane.
Najistotniejsze w całej tej historii było to, że w październiku 1926 roku
Libonatti został powołany do reprezentacji Włoch, a wcześniej otrzymał
podwójne obywatelstwo, co umożliwiło obejście zapisów Carty di
Viareggio – przyjętych w tym samym roku regulacji, które znacznie
ograniczały piłkarzom z zagranicy możliwość gry w lidze włoskiej.
Po Libonattim drzwi dla przybyszów z Ameryki Południowej stanęły
otworem. Włochy oferowały wysokie pensje, kulturę niespecjalnie odległą
od argentyńskiej i szansę międzynarodowej sławy. Raimundo Orsi, który
pokazał się z dobrej strony na igrzyskach 1928 roku, został skuszony przez
Juventus tygodniówką w wysokości ośmiu tysięcy lirów, fiatem
509 i 100 tysiącami lirów za podpisanie kontraktu. Po wcześniejszych
trzech mistrzostwach ligi Asociación Amateur z Independiente napastnik
ten wywalczył pięć scudetti z Juventusem. Był także jednym z trzech
piłkarzy urodzonych w Argentynie (obok byłego napastnika Estudiantes
Enrique Guaity i – co było dla Argentyny wielkim ciosem – jej wielkiego
kapitana i lidera Luisa Montiego), którzy wywalczyli z reprezentacją Włoch
mistrzostwo świata w 1934 roku. Trener Włochów Vittorio Pozzo był
oczywiście krytykowany za stawianie na cudzoziemców – lub, jak rząd
faszystowski nazywał obywateli z włoskimi korzeniami, którzy
zdecydowali się wrócić do kraju przodków, rimpatriati, repatriantów – ale
przekonywał, że skoro powołuje się ich do wojska, byłoby absurdem
zakazywać im gry w reprezentacji. „Jeśli mogą umierać dla Włoch, mogą
dla nich grać” – mówił. Guaita, skądinąd, próbował w 1936 roku przenieść
się do Francji wraz z innymi oriundi, Alejandro Scopellim i Ángelo
Sormanim, w obawie przed wysłaniem na abisyńską kampanię
Mussoliniego.
Exodus piłkarzy przez La Platę nie miał wpływu na urugwajską
dominację w mistrzostwach Ameryki Południowej. Cztery miesiące po
zwycięstwie na olimpiadzie, tym razem na własnym terenie, Urugwaj
zdobył Campeonato Sudamericano po raz piąty, a tytuł zapewnił mu
wywalczony w ostatnim meczu bezbramkowy remis z Argentyną.
Bohaterem turnieju został jednak bramkarz tej ostatniej, grający na co dzień
w Boca Juniors Américo Tesoriere, który przez całe mistrzostwa nie puścił
ani jednej bramki – po ostatnim meczu pełni zachwytu kibice gospodarzy
znosili go z boiska na ramionach. Scenę tę umieszczono w nakręconym
w 1949 roku filmie Con los mismos colores (W tych samych barwach),
według scenariusza Borocotó i w reżyserii Carlosa Torresa Ríosa[39]. Jak
zauważał Pablo Alabarces w książce Football and Patria[40], film
świadomie kreował Tesorierego na bohatera narodowego, nawet za pomocą
sposobu, w jaki nakręcono kluczową scenę: „profil trzy czwarte,
uchwycony ze średniego dystansu, bohater patrzący w przyszłość,
w prawo”. Nieco ponad dwie dekady później, u szczytu potęgi Peróna,
Borocotó wracał do lat 20., próbując utrwalić narodowy mit.
Argentyna wygrała Campeonato Sudamericano w Buenos Aires
w 1925 roku, ale po wycofaniu się Urugwaju i Chile w tamtej edycji
turnieju uczestniczyły zaledwie trzy drużyny. W 1926 roku w Santiago
sprawy wróciły do znanego wcześniej porządku. Tytuł wywalczył Urugwaj,
a Argentyna musiała się zadowolić wicemistrzostwem, aż wreszcie,
w 1927 roku w Limie, okazała się lepsza od La Celeste. Samobójcza
bramka z 85. minuty dała jej zwycięstwo 3:2 i trzecie mistrzostwo
kontynentu w dziejach. Teraz nadszedł czas, by spełnić największe
marzenie: dorównać Urugwajowi przez zdobycie złotego medalu na
igrzyskach olimpijskich.
Budując możliwie najsilniejszą drużynę na igrzyska w Amsterdamie
w 1928 roku, Argentyńczycy byli tak zdesperowani, że federacja
przymykała oko na nielegalne opłacanie piłkarzy lub wręczanie im
świadczeń rzeczowych. Brytyjczycy, którzy mieli u siebie zawodowy futbol
od blisko 40 lat, chcieli jednak, by igrzyska olimpijskie pozostały
całkowicie amatorskie. Wezwana w roli arbitra FIFA znalazła się między
młotem a kowadłem: chciała uspokoić Brytyjczyków i Międzynarodowy
Komitet Olimpijski, a zarazem uniknąć zrażania przedstawicieli Ameryki
Południowej i tych Europejczyków z kontynentu, którzy wynagradzanie
zawodników uważali za niezbędne, by przekonać ich do udziału w turnieju,
skoro wiązało się to z kilkutygodniową nieobecnością w pracy. Stąd wzięła
się propozycja odszkodowań, za pomocą których federacje narodowe
mogłyby wyrównywać zawodnikom straty ponoszone w związku
z rywalizacją w rozgrywkach międzynarodowych. Przedstawiciele Wysp
Brytyjskich uznali, że chodzi o wprowadzenie zawodowstwa kuchennymi
drzwiami, i w lutym 1928 roku na znak protestu wystąpili z FIFA.
Henri Delaunay, prezydent Francuskiej Federacji Piłkarskiej, zrozumiał,
że podział jest nieuchronny. „Międzynarodowa piłka nożna – mówił na
kongresie FIFA w 1926 roku – nie może już rozwijać się w ramach igrzysk
olimpijskich, gdyż wiele krajów, w których futbol uprawia się zawodowo,
nie jest w stanie wysyłać na tę imprezę swoich najlepszych piłkarzy”. Stąd
wziął się pomysł na organizację przez FIFA mistrzostw świata, które nie
stałyby w sprzeczności z amatorskim etosem ruchu olimpijskiego. Dzień
przed rozpoczęciem igrzysk, 26 maja 1928 roku, ogłoszono, że pierwszy
mundial odbędzie się w 1930 roku.
W piłkarskim turnieju na olimpiadzie wzięło udział tylko 17 drużyn,
o pięć mniej niż cztery lata wcześniej, ale spodziewano się, że poziom
rozgrywek będzie wyższy, a Włochy i Hiszpania stawią czoło Urugwajowi
i Argentynie. Inna sprawa, że przez pewien czas wydawało się, że
reprezentacja tej ostatniej w ogóle nie dotrze do Holandii. Przygotowania
były chaotyczne, a pieniądze na pobyt w Amsterdamie znalazły się
zaledwie tydzień przed rozpoczęciem igrzysk. Zorganizowane przed nimi
tournée również poszło Argentyńczykom kiepsko: w Lizbonie zremisowali,
w Madrycie odnieśli minimalne zwycięstwo, a w Barcelonie przegrali –
skądinąd na widowni był wówczas wielki śpiewak tanga, Carlos
Gardel[41].
Kiedy jednak Argentyńczycy rozpoczęli treningi w cichym Bloemendaal,
tuż pod Amsterdamem, wszystko zaczęło się układać, a wrażenie to
wzmocniło jeszcze łatwe zwycięstwo w meczu inauguracyjnym. Przybysze
z Ameryki Południowej rozgromili reprezentację Stanów Zjednoczonych
11:2. Domingo Tarasconi zdobył cztery bramki, Roberto Cerro trzy, a Nolo
Ferreira i Raimundo Orsi po dwie – te cztery nazwiska dają pewne
wyobrażenie o nadzwyczajnej sile argentyńskiego ataku. Kibice w Buenos
Aires w napięciu oczekiwali na jakiekolwiek informacje. Przed redakcjami
gazet rozstawiono głośniki, żeby przekazywać treść depesz przesyłanych
w trakcie meczów przez korespondentów z Amsterdamu. Podczas
pierwszego spotkania wysłannik „La Prensa” wydał na składające się
z 15 słów telegramy dziesięć tysięcy franków. Niezależnie od liczby depesz
„La Nación” chwaliła się ich prędkością: redakcja twierdziła, że czas,
w którym pokonują Atlantyk w drodze z Holandii, wynosi 50 sekund.
Urugwaj zaczynał spokojniej, chociaż jego zwycięstwo z Holandią
oglądało ponad 40 tysięcy widzów. W ćwierćfinale Argentyna grała
z Belgią i po dziesięciu minutach prowadziła już 3:0 po dwóch golach
Tarasconiego i jednym Ferreiry. Później jednak Belgowie, być może
wykorzystując samozadowolenie rywala, stopniowo odrabiali straty: dzięki
bramce Jacques’a Moeschala w 53. minucie meczu zrobiło się 3:3. To
zmobilizowało Argentyńczyków: strzelili czwartą bramkę, później
Tarasconi dorzucił dwie kolejne i spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3.
Urugwaj również awansował – dzięki toczonemu w kiepskiej atmosferze
pojedynkowi z Niemcami; drużyna z Ameryki Południowej wygrała 4:1,
Petrone zdobył hat tricka, ale José Nasazziego i dwóch Niemców usunięto
z boiska.
W półfinałach łatwiej poszło Argentynie: Tarasconi strzelił trzy bramki,
a Ferreira dwie i reprezentacja Egiptu została rozgromiona 6:0. Urugwaj
tymczasem uczestniczył w klasyku, goniąc wynik w meczu z Włochami,
którzy wcześniej pokonali Hiszpanów, i ostatecznie zwyciężając 3:2.
Oznaczało to najbardziej pożądany przez kibiców neutralnych finał:
pojedynek między Urugwajem i Argentyną, rozegrany 11 tysięcy
kilometrów od ojczystych stron. O 40 tysięcy biletów ubiegało się ponad
ćwierć miliona chętnych, a zbiegowisko przed redakcją „La Prensa”
rozciągało się we wszystkich kierunkach na długość dwóch przecznic.
„W przerwach między relacjami z Amsterdamu – donosił »Herald« – tłum
kipiał z podniecenia, ale jak tylko głośniki odzywały się ponownie, słychać
było jedynie »ciiiiii…«, a wypowiedzenie choć słowa do chwili, gdy
sprawozdawca przestawał mówić, wydawało się grozić samobójstwem.
Grobowa cisza, przerywana jedynie monotonnym brzęczeniem głośników
i sporadycznym parsknięciem silnika samochodowego gdzieś z oddali,
unosiła się nad kilkoma dobrymi kwartałami”.
W połowie pierwszych 45 minut Petrone dał prowadzenie Urugwajowi,
ale pięć minut po przerwie Ferreira wyrównał i mecz skończył się
wynikiem 1:1. Trzy dni później spotkanie powtórzono. Urugwaj znów objął
prowadzenie i Argentyna znów doprowadziła do remisu. Wydawało się, że
przewaga jest po stronie Albicelestes, ale w obronie Urugwaju znakomicie
grali Nasazzi i Pedro Arispe, a w bramce świetnie spisywał się Andrés
Mazali i wreszcie 17 minut przed końcem powtórzonego finału Héctor
Scarone strzelił bramkę, która dała Urugwajczykom drugie z rzędu
olimpijskie złoto. Argentyna pogrążyła się we frustracji.
Rozgrywane rok później w Buenos Aires Campeonato Sudamericano
(w 1928 roku turniej nie odbył się ze względu na igrzyska olimpijskie)
można było potraktować jak nagrodę pocieszenia: zwycięstwo 2:0 nad
Urugwajem dało tytuł gospodarzom. Argentyńczycy wygrali więc dwa razy
z rzędu mistrzostwa kontynentu, ale Urugwajczycy dzierżyli to
najważniejsze trofeum i było też jasne, że właśnie ich kadra pozostanie
największym zagrożeniem dla argentyńskich nadziei na zwycięstwo
w pierwszych mistrzostwach świata.
Z czysto piłkarskiego punktu widzenia wydawało się oczywiste, że to
Urugwaj będzie właściwym gospodarzem turnieju, ale przemawiały za tym
również poważne względy ekonomiczne. Nawet po krachu na Wall Street
Montevideo pozostawało dobrze prosperującym miastem, a obchody
stulecia niepodległości dawały dodatkowe powody, by organizować
mistrzostwa na północ od La Platy. Najważniejsze okazały się zapewne
rządowe deklaracje wybudowania stadionu, który miał pomieścić 93 tysiące
widzów, i pokrycia kosztów pobytu każdej z przyjezdnych drużyn.
Deklaracje, które zresztą nie wystarczyły, by skusić wielu europejskich
potentatów do rejsu przez Atlantyk: Węgrzy, Austriacy, Włosi, Niemcy
i Hiszpanie zostali w domach, podobnie zresztą jak Anglicy i Szkoci, nadal
rozpamiętujący swoją porażkę w debacie nad definicją futbolu
amatorskiego.
Ostatecznie tylko cztery europejskie drużyny zdecydowały się na daleką
podróż. Rumuni spełnili obietnicę daną przez króla Karola
w 1928 roku[42], choć ich reprezentacja składała się głównie z robotników
zatrudnionych przez brytyjskie kompanie naftowe w Ploeszti,
urlopowanych na czas turnieju dzięki osobistej interwencji jednej
z królewskich kochanek. Francuzi działali pod presją prezydenta FIFA
Jules’a Rimeta, ale zarówno ich trener, Gaston Barreau, jak i najlepszy
napastnik, Manuel Anatol, zostali w ojczyźnie. Belgów przekonał z kolei
wiceprezydent FIFA, Rudolf Seeldrayers, ale oni również wyruszyli
w niepełnym składzie: ich największa gwiazda, Raymond Braine,
otworzyła właśnie kawiarnię, co skądinąd naruszało krajową definicję
amatorstwa[43]. Spośród płynących przez Atlantyk bodaj tylko
Jugosłowianie żywili entuzjazm dla nowych rozgrywek. Zainteresowanie
kibiców również nie było zbyt wielkie, być może dlatego, że wedle
powszechnej opinii najlepszymi drużynami na świecie były Argentyna
i Urugwaj, a ich spotkanie w finale wydawało się przesądzone niemal od
chwili losowania.
Ulewne deszcze opóźniły budowę Estadio Centenario, pospiesznie
ukończonego w ciągu zaledwie sześciu miesięcy, więc Argentyna musiała
rozegrać swoje pierwsze spotkanie na mundialu nie na nowym obiekcie,
lecz w Parque Central, gdzie zwykle odbywały się mecze Nacionalu. Nieco
osobliwe było też to, że ich rywalem byli Francuzi, którzy swój pierwszy
pojedynek już rozegrali, i to zaledwie dwa dni wcześniej – wygrywając
z Meksykiem 4:1.
Zważywszy na brak odpoczynku, reprezentacja Francji zapewne i tak nie
wytrzymałaby meczu kondycyjnie, ale jej sytuacja stała się jeszcze
trudniejsza w pierwszych minutach, gdy Lucien Laurent – zdobywca
pierwszej bramki w dziejach mistrzostw świata – został sponiewierany
przez Montiego i musiał opuścić boisko z powodu poważnej kontuzji
kostki[44]. Bramkarzowi Francuzów Alexisowi Thépotowi odnowił się
z kolei uraz z pierwszego spotkania (między słupkami stanął wówczas na
ponad godzinę prawy pomocnik Augustin Chantrel) i w efekcie drużyna
z Europy przez trzy czwarte meczu musiała grać dziewięcioma jako tako
sprawnymi zawodnikami.
Francuzi walczyli jednak do upadłego i ponieważ Argentyńczycy mieli
kłopot ze skutecznością, bo poproszony o grę na pozycji klasycznego
środkowego napastnika Nolo Ferreira nie potrafił przystosować się do
nowej roli, a świetny zazwyczaj podczas walki o górne piłki lewy łącznik
Roberto Cerro zmagał się ze skutkami ubocznymi leków przeciwlękowych,
do 81. minuty utrzymywał się wynik bezbramkowy. W końcu
Argentyńczycy wykonywali rzut wolny tuż zza linii pola karnego: trzech
Francuzów, zamiast stanąć w murze, ustawiło się na skraju pola
bramkowego, zasłaniając widok Thépotowi, i Monti z łatwością strzelił
gola. Trzy minuty później, gdy Trójkolorowi desperacko dążyli do
wyrównania, brazylijski sędzia Gilberto de Almeida Rêgo postanowił
zagwizdać po raz ostatni. Po gwałtownych protestach zmienił wprawdzie
decyzję i pozwolił obu drużynom grać jeszcze sześć minut, ale Francuzi
stracili impet i Argentyna rozpoczęła mistrzostwa świata od spodziewanej
wygranej – choć radość z sukcesu zepsuło buczenie wielu z ponad
23 tysięcy urugwajskich kibiców. Atmosfera na widowni była tak
nieprzychylna, że Argentyńczycy zagrozili wycofaniem się z turnieju –
ostatecznie zdecydowali się zostać w Urugwaju po tym, jak prezydent tego
kraju osobiście zagwarantował im bezpieczeństwo.
Do Buenos Aires wrócił natomiast na kilka dni Ferreira, dla którego
mistrzostwa zbiegły się z egzaminami na studiach prawniczych. Jego
nieobecność oznaczała szansę dla Guillermo Stábilego, 167-
centymetrowego napastnika Huracánu, którego cienkie wąsiki i czujne
spojrzenie strzelca wyborowego sprawiały wrażenie, że traktuje świat
z mieszaniną rozbawienia i gotowości do zadania śmiertelnego ciosu.
W pierwszych 17 minutach meczu z Meksykiem strzelił dwa gole,
a Argentyna objęła trzybramkowe prowadzenie – i choć później Óscar
Bonfiglio obronił rzut karny Fernando Paternostera, to ostatecznie
Albicelestes wygrali 6:3, Stábile zaś został autorem drugiego na mundialu
hat tricka (dwa dni wcześniej Bert Patenaude z USA zdobył pierwszego).
Dwie kolejne bramki Stábile dorzucił w meczu, który zapewnił
Argentyńczykom miejsce w półfinale: toczonym w atmosferze wrogości
zwycięstwie 3:1 z Chile. Zdjęcia z tego spotkania pokazują co najmniej
30 policjantów usiłujących przerwać bijatykę między zawodnikami po tym,
jak prawy pomocnik Chile Arturo Castro sfaulował Montiego, a ten
spróbował wymierzyć sprawiedliwość, waląc rywala pięścią w nos.
W półfinale dopingowana przez tysiące widzów, którzy specjalnie na tę
okazję przebyli La Platę, Argentyna była nie do zatrzymania. W pierwszej
fazie meczu Ralph Tracey nie wykorzystał wprawdzie dwóch dobrych
okazji dla Stanów Zjednoczonych, ale gdy tylko w 20. minucie Monti
wyprowadził Argentyńczyków na prowadzenie, losy awansu nie mogły
budzić wątpliwości, zwłaszcza że w przerwie Tracey opuścił boisko ze
zwichniętym kolanem, a w drugiej połowie bramkarz Jimmy Douglas
odniósł kontuzję nogi. W 56. minucie Alejandro Scopelli zdobył drugą
bramkę, a później Stábile i Carlos Peucelle strzelili śmiertelnie zmęczonym
rywalom każdy po dwa gole. Zadania nie ułatwił Amerykanom ich
fizjoterapeuta Jack Coll, który upuścił butlę z chloroformem, czasowo
oślepiając pomocnika Andy’ego Aulda. Jim Brown zdobył wprawdzie
honorową bramkę w ostatniej minucie, ale i tak wynik 6:1 trzeba uznać za
demonstrację siły rywali.
Cokolwiek czynili Argentyńczycy, Urugwajczycy również potrafili to
zrobić – w swoim półfinale rozbili Jugosłowian w tym samym stosunku:
6:1. Oznaczało to, że finał pierwszych mistrzostw świata będzie taki,
jakiego się wszyscy spodziewali: 111. derby La Platy.
Był to prawdopodobnie najważniejszy mecz w dziejach regionu, a jego
wynik pamięta się do dziś. „Jeśli miałbym wymienić jeden mecz, którego
wolałbym nie pamiętać, byłby to finał mundialu Urugwaj – Argentyna –
wspominał prawy łącznik Argentyny Pancho Varallo na kilka miesięcy
przed śmiercią w 2010 roku. – A przecież ciągle go pamiętam. Ciągle mam
go w głowie. Zrobiłbym wszystko, żeby cofnąć czas i móc rozegrać go od
nowa”. Varallo odniósł w karierze piłkarskiej mnóstwo sukcesów, zdobył
trzy mistrzostwa kraju z Boca Juniors, ale nawet w wieku 100 lat nie
potrafił ukryć irytacji na myśl o tym, że Argentyńczycy byli wówczas
zdecydowanie lepsi. „Szkopuł w tym – opowiadał – że spokojnie
wygrywaliśmy, naprawdę spokojnie. Do przerwy było 2:1 dla nas, ale
powinno być więcej. Tańczyliśmy z nimi”.
Naczelnik poczty argentyńskiej wynajął statek towarowy, który miał
przewieźć go wraz z ekipą przyjaciół na drugi brzeg estuarium – i nie był to
odosobniony przypadek, bo około 15 tysięcy jego rodaków zapakowało się
na parowce i transatlantyki, które w drodze do Europy zatrzymywały się
w Montevideo. Niekorzystna pogoda spowodowała, że wielu utknęło we
mgle i dotarli do Urugwaju dopiero dzień po finale. Jeszcze więcej
Argentyńczyków stawiło się w dokach Buenos Aires, żeby pożegnać
odpływających kibiców śpiewem „Argentina si! Uruguay no!”. Po południu
zamknięto biura, choć wielu pracowników i tak nie wróciło do domów,
żeby słuchać transmisji w radiu. Fabryka General Motors przerwała
produkcję, a Izba Deputowanych odwołała posiedzenie. Nad tłumem widać
było transparenty głoszące wiarę w zwycięstwo. Około 50 tysięcy ludzi
zgromadziło się przed redakcjami gazet, żeby słuchać aktualizowanych
sprawozdań z meczu przez wystawione na zewnątrz głośniki.
Finał był wydarzeniem, które przyciągnęło celebrytów. Dzień przed
meczem Carlos Gardel odwiedził reprezentację Argentyny w ośrodku
treningowym. Od piłki nożnej wolał wprawdzie jazdę konną i publicznie
chciał zachować neutralność między rzekomym krajem urodzenia
a państwem, którego obywatelstwo przyjął, ale nie było wątpliwości, że
prywatnie życzy zwycięstwa Argentyńczykom. „»Martwisz się o wynik?« –
wspomina Varallo pytanie, jakie zadał artyście. – »Chodź, zobacz, ile w nas
pasji«. I zaprowadziłem go do pokoju, gdzie dwóch kolegów odbywało
popołudniową drzemkę… w strojach reprezentacji kraju. Mógłbyś
powiedzieć: »Kocham te barwy tak bardzo, że nawet w nich śpię…«, cóż,
w naszym wypadku tak właśnie było”.
Oficjalnie finał mistrzostw świata oglądało 68 346 widzów, ale
w rzeczywistości było to ponad 80 tysięcy ludzi, a kolejne tysiące zebrały
się na ulicach wokół Centenario. Przed wejściem na stadion kibiców
poddawano rewizji, żeby sprawdzić, czy nie wnoszą broni, a sędzia,
doświadczony Belg John Langenus, przygotował sobie plan ewakuacji,
umożliwiający dotarcie na statek zaraz po zakończeniu meczu. „Czułem
prawdziwy strach” – opowiadał później. Śmiercią grożono także Montiemu,
który z początku odmówił gry, co wywołało konsternację w całej drużynie,
zwłaszcza że rutynowany pomocnik Adolfo Zumelzú, który mógłby go
zastąpić, był niezdolny do gry z powodu kontuzji. Kiedy wszystkie próby
przekonania Montiego zawiodły, ustalono, że w jego miejsce zagra Alberto
Chividini, mający wcześniej na koncie tylko trzy występy w reprezentacji –
ale w przedmeczowy poranek lider reprezentacji oświadczył, że gotów jest
jednak wyjść na boisko. Morale drużyny już jednak ucierpiało: tego, że
twardziel Monti nagle się przestraszył, Varallo nie potrafił mu wybaczyć
nawet po 80 latach. „Urugwajczycy ograli nas, bo byli cwani – mówił. – No
i umieli wykorzystać to, że są gospodarzami. Niektórzy moi koledzy bali
się, jakie będą konsekwencje naszej wygranej. Luis Monti był świetnym
piłkarzem, ale tego dnia pozostawał kompletnie niewidoczny. Gdyby jakiś
Urugwajczyk się przewrócił, pewnie próbowałby go podnieść. Podobno
dostawał listy z pogróżkami – mnie by to nie obeszło. Był taki obrońca
urugwajski, który krzyczał do mnie: »Zostaw tę piłkę, bo cię zabiję«, ale ja
to olewałem. Potem zresztą podbiegł następny i zawołał: »Nie zwracaj na
niego uwagi, to świr«”.
Varallo twierdził, że nigdy nie pozwoliłby sobie na taką słabość, jaką
okazał Monti. „Mój kuzyn, który często jeździł do Urugwaju, żeby
organizować mecze dla Estudiantes i Gimnasii, przyjechał do Montevideo
właśnie tego dnia i odwiedził hotel Urugwajczyków. Kiedy go ujrzeli,
zapytali, co tu robi. »Przyjechałem zobaczyć mojego kuzyna, Varallo«,
odpowiedział. »Aaa, on jest pierwszy, którego musimy wykosić«, usłyszał.
Problem w tym, że opowiedział mi to dopiero, gdy wróciliśmy do
Argentyny! Wtedy nie pisnął ani słowem. Ale ja miałem charakter: nie
dbałem o to, czy ktoś chce mnie zastraszyć”.
Nie dbał też o ból. „Miałem kontuzję, więc myślałem, że nie zagram
w tym finale. Ale rano przed meczem spróbowałem trochę pobawić się
piłką w jakimś kurniku niedaleko naszego hotelu w Santa Lucía i kolano
spisało się całkiem nieźle. Najbardziej doświadczeni członkowie drużyny
uznali więc, że powinienem zagrać. W tamtych czasach to najstarsi piłkarze
podejmowali decyzje. To prawda, mieliśmy trenera, ale on się nie liczył –
nie pamiętam nawet, jak się nazywał[45]. Okropnie chciałem grać, nawet
sobie nie wyobrażacie, jak bardzo marzyłem o pokonaniu tych całych
Urugwajczyków. Wiecie, prawdziwe derby Ameryki Południowej to mecze
Argentyna – Urugwaj. To tutaj grali najlepsi piłkarze, a meczami z jakąś
Brazylią nikt się wtedy nie przejmował”.
Legenda głosi, że trener Francisco Olazar tłumaczył taktykę, rysując
ustawienie na wilgotnym wciąż cemencie w szatni, i że naszkicowane
przezeń wówczas linie są widoczne do dzisiaj. Wydaje się to niemożliwe
nie tylko dlatego, że trudno sobie wyobrazić Olazara wydającego wówczas
taktyczne instrukcje, ale mniejsza o to – powszechna chęć wiary
w baśniowe historie wiele mówi o mitycznym statusie tamtego meczu po
obu stronach ujścia La Platy. To przecież jak z wyżłobieniami w skale czy
nierównościami w ziemi, w których niektórzy dopatrują się śladów
smoczych pazurów lub stóp olbrzymów: mecz tej rangi po prostu musiał
odcisnąć jakieś piętno nawet na środowisku naturalnym.
Varallo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego spotkania i z oczekiwań
rodaków. „Siedzieliśmy w szatni przed meczem, kiedy asystent trenera
wręczył mi plik telegramów, wszystkie z życzeniami powodzenia –
wspominał. – Wysyłali je krewni, przyjaciele, lekarze, ale też wielu
mieszkańców mojego rodzinnego miasta, La Platy, których osobiście nie
znałem. Lektura tych wiadomości była tak poruszająca, że wielu z nas
miało łzy w oczach. Trudno było się skupić przed grą”.
Emocje sięgnęły zenitu, gdy sędzia Langenus, w tradycyjnym kaszkiecie
i pumpach, wyprowadził obie drużyny na murawę. „To było niezwykłe
przeżycie zobaczyć ten wielki tłum wypełniający trybuny – opowiadał
Varallo. – Widownia składała się w większości z Urugwajczyków, którzy
zaczęli nas wyzywać, ale było też trochę rodaków, nawet jeśli większość
statków nie mogła przepłynąć przez La Platę z powodu mgły. Wśród
publiczności był też mój ojciec, ale musiał opuścić stadion, zasłaniając się
urugwajską flagą: niektórzy Urugwajczycy polowali na Argentyńczyków
i próbowali ich pobić. Nigdy tego nie zapomnę. Od najpiękniejszych
momentów po najgorsze – wszystko się wówczas wydarzyło”.
Wypada jednak zauważyć, że na ocalałych taśmach filmowych –
wyblakłych tak bardzo, że boisko wydaje się wysypane piaskiem lub
trocinami – nie widać przesadnej wrogości tłumu, a raczej mężczyzn
w garniturach, podrzucających w powietrze czapki i kapelusze. Z drugiej
strony, zważywszy także na wspomnienia Langenusa, argentyńskie obawy
nie były chyba bezpodstawne.
Pierwszy konflikt argentyńsko-urugwajski trzeba było zresztą zażegnać
już kilka godzin wcześniej, kiedy obie drużyny domagały się, by mecz
rozgrywano piłką wyprodukowaną w ich kraju. Na szczęście Langenus
i tym razem okazał zdrowy rozsądek, orzekając, że argentyńską piłkę
zawodnicy będą kopać w pierwszej połowie, a urugwajską w drugiej.
Grający nieswoją piłką Urugwaj objął jednak prowadzenie. Kiedy
Paternoster w 12. minucie meczu zablokował strzał Scaronego, futbolówka
trafiła do Castro. Ten zagrał ją na prawo, skąd Pablo Dorado huknął z całej
siły: piłka przeleciała pod brzuchem bramkarza Juana Botasso, który po
fazie grupowej zastąpił Bossio między słupkami. Paradoksalnie stracona
bramka uspokoiła jednak Argentyńczyków, choć nie Montiego, który – jak
pisał sprawozdawca „El Gráfico” – „stał dosłownie bez ducha w środku
pola, nie przypominając ani trochę znakomitego rozgrywającego, którego
pamiętaliśmy z tylu meczów”. Goście odzyskali pewność siebie i po ośmiu
minutach wyrównali: ubrany w jasny beret Juan Evaristo wymienił podania
z Montim i oddał piłkę do Nolo Ferreiry, który po powrocie z egzaminów
odzyskał pozycję lewego łącznika. Ferreira odegrał do prawoskrzydłowego
Peucellego, który minął Álvaro Gestido i uderzył wysoko tuż przy dalszym
słupku. Osiem minut przed przerwą Argentyna już prowadziła: José
Nasazzi, który poza tym incydentem rozgrywał znakomity turniej
w urugwajskiej defensywie, minął się z dalekim podaniem Montiego,
pozwalając Stábilemu zdobyć jego ósmą bramkę podczas tych mistrzostw.
W przerwie Argentyńczycy wydawali się kontrolować losy spotkania, ale
druga połowa przyniosła urugwajską szarżę – manifestację garra, co
dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość,
determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy
miejscowego charakteru narodowego. Z pewnością gospodarzom pomogło
to, że Varallo, Botasso i Evaristo zmagali się z urazami. Argentyna miała
okazję na podwyższenie prowadzenia, lecz Stábile jej nie wykorzystał,
a potem przyszła chwila, w której według Varallo los odwrócił się od jego
kraju: „Pamiętam, że kontratakowaliśmy, byłem przy piłce, strzeliłem na
bramkę, piłka minęła bramkarza, szła w samo okienko i… trafiła w spojenie
słupka z poprzeczką… Na całym stadionie zapadła cisza. Piłka wyszła poza
boisko, a najgorsze było to, że uderzyłem tak mocno, że moje kolano
kompletnie się już rozsypało. Próbowałem grać dalej, kulejąc. Tamten gol
mógł wszystko zmienić. Tymczasem zamiast 3:1 zaraz zrobiło się 2:2, a ja
nie mogłem już biegać. Przeszedłem na skrzydło, ale w gruncie rzeczy
powinienem zejść z boiska. Problem w tym, że wtedy nie można było
jeszcze dokonywać zmian. Grałem więc ze straszliwym bólem. A potem
mecz zamienił się w piekło”.
Urugwajczycy wyrównali w 12. minucie drugiej połowy. Środkowy
pomocnik Lorenzo Fernández, po przerwie operujący nieco wyżej niż
w pierwszych 45. minutach, podał z rzutu wolnego do Castro, który
dostrzegł w polu karnym Scaronego, stojącego tyłem do bramki. Scarone
przerzucił piłkę nad ramieniem i dwoma argentyńskimi obrońcami, José
Della Torre i Paternostrem, a Cea wepchnął ją do siatki.
Utykający na skrzydle Varallo został kompletnie zdominowany przez
Ernesto Mascheroniego: w 62. minucie Urugwajczyk odebrał mu piłkę,
popędził do przodu i podał do lewoskrzydłowego Santosa Iriarte. Płaski
strzał tego ostatniego zaskoczył Botassa: piłka minęła bramkarza na długo
przed tym, zanim zdążył się rzucić. „Przegraliśmy ten mecz w drugiej
połowie – wspominał Varallo – bo zabrakło nam charakteru. Niektórzy
piłkarze naprawdę dali się zastraszyć i zamienili się w tchórzy”.
Czasami jednak odwaga potrafi zaburzyć trzeźwy ogląd rzeczywistości.
Wielu uważało później, że zważywszy na stan jego kolana, Varallo w ogóle
nie powinien grać w tym meczu. W końcówce miał zresztą jeszcze jedną
okazję, ale powstrzymał go José Andrade, a w ostatniej minucie jednoręki
Castro[46] przypieczętował zwycięstwo Urugwaju: po dośrodkowaniu
Pablo Dorado, wyprzedzając Della Torre i główkując ponad rękami
Botassa. „Argentyna – pisał wielki włoski dziennikarz i historyk futbolu
Gianni Brera – grała z wielką wyobraźnią i elegancją, ale jej techniczna
doskonałość nie była w stanie zrekompensować zaniedbywania kwestii
taktycznych. Z dwóch zespołów znad La Platy Urugwajczycy przypominali
mrówki, a Argentyńczycy cykady”.
Jules Rimet wręczył więc swój puchar Raúlowi Jude, prezydentowi
urugwajskiej federacji piłkarskiej, w kraju zaś ogłoszono święto
państwowe, a sędzia Langenus szczęśliwie dotarł na swój statek.
Sprawozdawca „El Gráfico” Alfredo Rossi nie był jednak zachwycony:
„Belgijski sędzia Langenus przymykał oko na brutalne wślizgi
reprezentantów Urugwaju, choć Argentyńczycy dostosowali się do
wcześniejszych ustaleń, unikając ostrych fauli i szanując zasady fair play.
Mam również zastrzeżenia do zachowania Urugwajczyków poza boiskiem:
do anonimowych telefonów i listów z pogróżkami wysyłanych piłkarzom
przy okazji meczu z Francją i do artykułów prasowych, które osłabiły
morale Montiego. Inny problem to pomyłki działaczy federacji: zmuszenie
kapitana do gry i wystawienie kontuzjowanego Varallo zamiast zdolnego do
gry [Alejandro] Scopellego”.
Nastroje w Argentynie były fatalne. Zaatakowano urugwajską ambasadę,
ponownie zorganizowano też marsz kibiców – o ile jednak ten pierwszy,
przedmeczowy był demonstracją nadziei i poparcia dla drużyny, to podczas
drugiego argentyńskie flagi niesiono opuszczone na znak żałoby. Dwóch
mężczyzn zostało ponoć zastrzelonych za odmowę oddania hołdu
przechodzącej paradzie, a nieroztropnie wymachującą urugwajską flagą
kobietę wychylającą się z balkonu na Plaza de Mayo obrzucono
kamieniami. Argentyńska federacja futbolu amatorskiego, która wciąż
jeszcze zajmowała się sprawami drużyny narodowej – zawodowstwo miało
zostać wprowadzone w 1931 roku – zerwała stosunki z federacją
urugwajską. Jakże uprzejmie.
Artykuł wstępny w „La Nación” potępiał wprawdzie „fatalne maniery”
tych, którzy nie potrafili pogodzić się z porażką, ale „La Prensa” przenosiła
całą wściekłość z Urugwajczyków na tych, którzy – jej zdaniem – zawiedli
cały naród. „Argentyńskie drużyny wysyłane za granicę mają być
symbolem narodowej dumy, nieważne o jakim sporcie tu mówimy –
ogłaszano na tych łamach. – W ich skład nie mogą wchodzić ludzie, którzy
mają z tym problemy… Nie potrzeba nam takich, którzy padają po
pierwszym ciosie i którzy są bliscy omdlenia przy pierwszej przeszkodzie,
niezależnie od tego, jak zręcznie panują nad piłką. »Piłkarzy panienki«
należy wyeliminować z reprezentacji”.
„El Gráfico” poszło jeszcze dalej, kwestionując sam sens organizowania
turniejów międzynarodowych: „Mistrzostwa świata są skończone.
Triumfalnie dla Urugwaju, ale tak naprawdę szczęśliwie dla wszystkich, bo
trzeba powiedzieć, że rozwój tych rozgrywek wiązał się z atmosferą nie
tylko nieprzyjazną, ale i pełną niewdzięczności. Ich epilog nie mógł być
bardziej raniący. Mecz piłkarski po raz kolejny, jak tyle razy przedtem, stał
się sceną, na której obejrzeliśmy wielki spektakl braku kultury, brutalnych
zachowań, zaciekłości i wyzwisk. Tytułowi mistrza świata nadaje się
przesadne znaczenie, a sam turniej zostawia w naszych sercach smutne
i bolesne wspomnienia”.
Z zaskakującym brakiem samoświadomości, zważywszy na to, jak często
publicyści tego pisma używali futbolu do budowania argentyńskiej
tożsamości narodowej, wstępniak „El Gráfico” krytykował tych, którzy
zamiast zwykłego sportu widzieli w piłce nożnej manifestację narodowej
dumy. „Fatalna edukacja sportowa piłkarskich władz miała wielki wpływ
na zachowanie kibiców. Można było odnieść wrażenie, jakby to od
zachowania tych 22 mężczyzn, próbujących umieścić piłkę w bramce
przeciwnika, zależała pomyślność każdego barrio i przyszłość całego
narodu”.
Ośmiu zawodników, którzy wystąpili w finale, nigdy już nie założyło
reprezentacyjnej koszulki. Dla Stábilego cztery mecze na mundialu –
spotkania, w trakcie których strzelił aż osiem goli – były jedynymi, które
rozegrał w drużynie narodowej. Rozczarowujący wynik ostatniego
pojedynku nie był oczywiście jedynym powodem: futbol zmieniał się
radykalnie, czego najlepszym dowodem było to, że Monti – będący wciąż,
niezależnie od tego, jak kiepsko zagrał w finale mundialu, jednym
z ikonicznych piłkarzy argentyńskich – opuścił San Lorenzo, by
przeprowadzić się do Włoch i grać w Juventusie. Piłkarze zaczynali być
świadomi własnej wartości i zdawać sobie sprawę, że zyski z gry mogą
czerpać gdziekolwiek w świecie. Wywierali tym samym dodatkową presję
na argentyńskie kluby, które musiały zwiększyć przychody, by uniknąć
drenażu talentów. Rozrastająca się struktura rozgrywek krajowych sprzyjała
reformom. Argentyński futbol nigdy już nie miał być taki sam.
CZĘŚĆ DRUGA

ZŁOTY WIEK

1930–1958
ROZDZIAŁ ÓSMY
DNI CHWAŁY

Nie ma w historii argentyńskiego futbolu drużyny szanowanej bardziej niż


La Máquina, czyli zespół River Plate z lat 40. XX wieku. Nazwiska jej
ofensywnego kwintetu – Juana Carlosa Muñoza, José Moreno, Adolfo
Pedernery, Ángela Labruny i Félixa Loustau – ewokują wciąż aurę
mistycznej przeszłości, w której doceniano piękno i styl, a argentyńscy
kibice nie mieli wątpliwości, że to w ich kraju gra się najlepszą piłkę
świata. Nawet w tamtych czasach wydawało się niemożliwe opisywać ich
inaczej niż w kategoriach romantycznego zachwytu. „Wychodziłem na
mecz z La Máquiną, żeby wygrać – mówił Ernesto Lazzatti, pomocnik
Boca Juniors – ale jako miłośnik futbolu wolałbym czasem zostać na
trybunach i podziwiać, jak grają”. Status legend wyprzedzał ich
i definiował, okazując się czasem silniejszy niż rzeczywistość: słynna
piątka zagrała w tym zestawieniu w zaledwie 19 meczach.
Wydawało się, że La Máquina nie tylko jest najwyższym osiągnięciem
w historii argentyńskiej piłki, ale także ucieleśnia całą argentyńską kulturę.
To tutaj bowiem spotykały się tango i piłka nożna, destylując w swym
połączeniu ideał criollo. „Tango – tłumaczył Muñoz – to najlepszy sposób
treningu. Trzymasz rytm, a potem nagle go zmieniasz, robiąc krok naprzód.
Uczysz się figur, wykonujesz zwroty. Ruszasz biodrami, uginasz nogi”.
Gdy piłkarze ćwiczyli tango, muzycy tworzyli swoje hołdy dla La
Máquiny – Justo Pablo Bonora przykładowo został autorem tanga La
Máquinita[47].
Czysty indywidualizm lat 20. został już nieco powściągnięty, a wśród
piłkarzy wzrosła świadomość, że gra zespołowa jest niezbędna, więc
niewątpliwie posiadanie piłki i podania należały do ważnych elementów
stylu La Máquiny, jednak wciąż był to (przynajmniej w oczach reszty
świata) futbol nieco staroświecki, bazujący na umiejętnościach i technice,
gdzie przygotowanie fizyczne czy zorganizowana gra obronna nie
odgrywały wielkiej roli. Zawodnicy przy piłce nie byli niepokojeni zbyt
ścisłym kryciem: uważano, że mają prawo bawić się zarówno na boisku, jak
i poza nim. „Przed każdym meczem, w niedzielę koło południa – pisał
Galeano – [Moreno] pożerał wielką michę potrawki z kurczaka i popijał ją
kilkoma butelkami czerwonego wina. Kierownictwo River Plate kazało mu
więc zmienić fatalny tryb życia… Starał się, jak mógł. Przez tydzień nie
zarwał nocy i pił tylko mleko. Później jednak rozegrał najgorszy mecz
w życiu. Kiedy wrócił do dawnych zwyczajów, klub zdecydował się go
zawiesić. Wówczas zastrajkowali koledzy z drużyny, solidaryzujący się
z tym niepoprawnym hulaką”. Historyjka ta wydaje się nawiązywać do
zdarzenia z października 1939 roku, kiedy Moreno faktycznie został
zawieszony po kluczowym meczu z Independiente, przegranym przez River
Plate 3:2. Jak to często miał w zwyczaju, Galeano nie tyle streszczał fakty,
co tworzył opowiadanie na ich podstawie.
Nawet jeśli w wydaniu nieco podkoloryzowanym, jest to przecież
esencja argentyńskiej piłki tamtych czasów: szelmowskiej, zachwycającej,
genialnej i, jak się w końcu okazywało, grzęznącej w samozadowoleniu.
Pomiędzy 1930 a 1958 rokiem żaden zawodowy piłkarz z Argentyny nie
wystąpił w mistrzostwach świata – a jeśli już, to nie w barwach ojczystego
kraju. Reprezentacja, jaką wysłano na mundial w 1934 roku, nie miała nic
wspólnego z najsilniejszym narodowym składem: tworzyli ją sami
amatorzy, z których tylko dwóch – lewy pomocnik Arcadio López oraz
napastnik i kapitan Alfredo de Vincenzi – było wcześniej powoływanych do
kadry. W meczu ze Szwedami wprawdzie dwukrotnie obejmowali
prowadzenie, ale ostatecznie przegrali 2:3 – żegnali się z turniejem po
pierwszym meczu i nie wrócili na mistrzostwa przez kolejne dwadzieścia
cztery lata.
Ich futbol jednak zostawił po sobie ślad. Zdobywca drugiej bramki
w meczu ze Szwecją, Alberto Galateo, ze swoją twarzą żałobnika
i smutnymi oczami nie przypominał wprawdzie klasycznego pibe; jego
boiskowa postawa, a zwłaszcza mistrzowskie opanowanie gambety były
typowe dla bardziej rozważnych reprezentantów szkoły argentyńskiej
kreatywności, jego biografię zaś naznaczył charakterystyczny rys tragizmu.
Jako nastolatek grał w San Lorenzo Santa Fe, będącym de facto satelitą
jednego z dwóch największych klubów w mieście, Colón. Kiedy przyszło
mu podpisywać pierwszy zawodowy kontrakt, zarówno on, jak i jego
przyjaciel Antonio Rivarola otrzymali oferty od największego rywala
Colón, klubu Unión. Niezręczność sytuacji pogłębiał fakt, że narzeczone
Galateo i Rivaroli były córkami señora Desimone, założyciela San Lorenzo
Santa Fe i wiernego kibica Colón. Jak tylko Desimone usłyszał o decyzji,
którą uważał za zdradę, wyrzucił obu młodych piłkarzy z domu. Rivarola
postanowił wówczas oddać pieniądze, jakie już otrzymał z Unión, związał
się z Colón i oficjalnie się zaręczył.
Galateo tego nie zrobił, ale stał się lokalną gwiazdą, a po mistrzostwach
świata przeniósł się do Nacionalu Rosario, aż w końcu dostał szansę
w stolicy, gdzie podpisał kontrakt z Huracánem. Nie był jednak szczęśliwy
i zaczął pić. W 1937 roku był już zawodnikiem Chacarita Juniors, gdzie
grał z Ernesto Duchinim, wspominającym go później jako najlepszego
dryblera, jakiego kiedykolwiek widział. Jego alkoholizm się pogłębiał i po
zakończeniu kariery sąsiedzi regularnie słyszeli, jak awanturuje się
z rodziną. Dwudziestego szóstego lutego 1961 roku groził żonie i córce
nożem. Jego syn David stanął w ich obronie, wyciągając rewolwer kalibru
38. Padły strzały i Galateo zginął.
Mimo nieobecności na kolejnych mundialach Argentyna wciąż
uczestniczyła w mistrzostwach Ameryki Południowej, w których zresztą
dominowała. W istocie jednak argentyński futbol rozwijał się w izolacji:
w jego ekosystemie brakowało naturalnych wrogów, co doprowadziło do
powstania idiosynkratycznego i kruchego stylu gry, opartego na technice
indywidualnej i przywiązaniu do ofensywy; stylu, który kultywowano
z oddaniem nieznanym w historii futbolu innych krajów, zarówno
przedtem, jak i potem. To był złoty wiek, gdy na stadion chodziły tłumy,
„El Gráfico” znajdowało się u szczytu potęgi, a cały naród żarliwie śledził
rozgrywki ligowe niczym sportową operę mydlaną. Wspominając
w 1954 roku wizytę w Buenos Aires w latach 30., Jules Rimet opisywał
„tramwaje i autobusy wszelkich rozmiarów, wypełnione pasażerami,
z których część wisiała przy schodkach lub czepiała się bagażników,
a w gruncie rzeczy próbowała stanąć wszędzie, gdzie dało się postawić
dwie nogi – niektórzy młodzieńcy wchodzili nawet na dachy tramwajów.
Wracając z meczu – rzecz prosta, nigdy w drodze na mecz – potrafili
czasem odłączyć pantograf od linii trakcyjnej, co wywoływało straszliwy
chaos i korki, a hałas stawał się ogłuszający”.
Piłkarski boom miał wiele źródeł. Przyczyny ekonomiczne, takie jak
krach na Wall Street w 1929 roku i realia wielkiego kryzysu, a zarazem
wzrost nacjonalizmu na całym świecie zmniejszyły zapotrzebowanie na
piłkarzy z Argentyny poza jej granicami, co w połączeniu
z wprowadzeniem zawodowstwa w lidze krajowej, a więc płaceniem
zawodnikom po prostu za grę w piłkę, spowodowało, że największe
gwiazdy zostawały w ojczyźnie. Zarazem: gdy załamał się eksport,
a warunki życia uległy pogorszeniu, futbol stanowił formę eskapizmu.
Wokół waliło się wszystko, ale on pozostawał niezmienny.
Były też bardziej praktyczne powody. Buenos Aires miało wystarczająco
wiele dzielnic o poczuciu odrębnej tożsamości, żeby ich mieszkańcy
wspierali lokalne zespoły, nawet jeśli na co dzień nie interesowali się piłką
nożną. W 1913 roku otwarto pierwszą linię metra, z Plaza de Mayo na
zachód do Plaza Miserere, a rok później przedłużono ją przez Almagro do
Primera Junta (dziś tą samą drogą wiedzie Línea A, do 2013 roku
utrzymująca zresztą ten sam wystrój wagonów). W 1930 roku ruszyła druga
linia, z Callao na zachód (część obecnej Línea B), a w następnych latach
trwały prace nad budową kolejnych, w tym – mającej największe znaczenie
dla kibiców piłkarskich – obecnej Línea C, kursującej z dworca
Constitución, położonego kilka kilometrów od La Boca, na północ do
Diagonal Norte i, od lutego 1936 roku, dalej w kierunku Retiro. Innymi
słowy: rozwój publicznego transportu umożliwił kibicom łatwy powrót ze
stadionów do większości dzielnic Buenos Aires. Ponieważ mecze stały się
popularnymi wydarzeniami, nisko nad trybunami latały samoloty
z balonami reklamowymi, a na pobliskich ulicach handlarze oferowali
darmowe paczuszki ze słodyczami lub papierosami.
No i był także zaczarowany świat radia, bardziej niż wszystko inne
odpowiedzialny za kulturalną dominację Buenos Aires nad resztą
rozwijających się w błyskawicznym tempie miast Argentyny. W latach 30.
jego sieć obejmowała już cały kraj, od gorących krain podzwrotnikowych
na północy po mroźne południe i andyjskie szczyty na zachodzie, nadając
relacje zarówno z klubów tanga, jak i ze stadionów piłkarskich i skupiając
uwagę całego narodu na stolicy. Transmisje z meczów stały się ważne do
tego stopnia, że zgromadzeni na stadionie kibice godzili się na opóźnienie
rozpoczęcia samego spotkania, by radiowcy mogli przeprowadzić
przedmeczowe wywiady z piłkarzami. Słuchaczy od Tucumán po Tierra del
Fuego uwodziły dźwięki tanga zespołów Héctora Vareli i Osvaldo Pugliese
i pionierskie komentarze piłkarskie Fioravantiego (pseudonim używany
przez Joaquína Carballo Serantesa). Urodzony w Urugwaju Serantes
w dzieciństwie przeprowadził się do Santa Fe, żeby wkrótce stać się
jednym z najbardziej rozpoznawalnych głosów Argentyny. Fraza „Atento,
Fioravanti!”, używana przez redaktorów w studiu, by przerwać
komentatorowi i poinformować słuchaczy o wydarzeniach na innych
boiskach, stała się jednym z pierwszych skrzydlatych słów argentyńskiego
radia. W efekcie tego wszystkiego mieszkańcy prowincji zaczynali
kibicować drużynom z Buenos Aires, a aura metropolii dodatkowo
zachęcała ich do przeprowadzki. Fala migracji zza Atlantyku z przełomu
wieków zaczęła się wprawdzie zmniejszać, ale rozpoczęty za jej sprawą
proces urbanizacji został zwieńczony właśnie napływem ludności wiejskiej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ZAWODOWSTWO
Hipólito Yrigoyen, któremu przepisy konstytucyjne uniemożliwiały
pełnienie obowiązków prezydenta przez dwie kadencje z rzędu, został
ponownie wybrany na głowę państwa po sześcioletniej przerwie, gdy
w 1928 roku urzędowanie zakończył Marcelo Torcuato de Alvear. O ile
jednak pierwszy okres jego rządów charakteryzował się stopniowym
wzrostem znaczenia klasy robotniczej, zwiększeniem niezależności
i bezpieczeństwa energetycznego kraju dzięki należącej do państwa
kompanii Yacimientos Petrolíferos Fiscales (YPF, Państwowe Pola
Naftowe), a także korzyściami z trwającego na całym świecie wielkiego
boomu po zakończeniu pierwszej wojny światowej (szalejąca inflacja nie
zdołała go zdusić), o tyle druga kadencja nie przypominała pierwszej,
a niepokoje społeczne trwały niemal od początku.
W grudniu 1928 roku Yrigoyena odwiedził prezydent elekt Stanów
Zjednoczonych Herbert Hoover, który w drodze omal nie padł ofiarą
zamachu terrorystycznego: pewien anarchista usiłował podłożyć bombę pod
wagon, którym podróżował, ale został w porę aresztowany. Od tamtej pory
Yrigoyen towarzyszył Hooverowi jako gwarant jego bezpieczeństwa, ale
incydent z owym anarchistą okazał się jedynie skrajnym przejawem
bardziej ogólnego zjawiska: społeczeństwo było u kresu wytrzymałości.
Prezydent, który znalazł się między młotem a kowadłem – między
radykalną lewicą a konserwatywnymi posiadaczami ziemskimi – próbował
wzmocnić własną pozycję przez podsycanie konfliktów w szeregach armii,
co stało się w końcu przyczyną jego upadku.
Pod koniec 1929 roku Yrigoyen był już rozpaczliwie oderwany od
rzeczywistości, a cechująca go od zawsze obsesja prywatności dodatkowo
uniemożliwiała mu pełną orientację w wydarzeniach. Jego doradcy
cenzurowali spływające doń raporty i odgradzali go od wiadomości z prasy
czy radia, więc nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji po krachu na
Wall Street. W miarę pogarszania się kondycji ekonomicznej kraju
wspierająca dotąd radykałów z UCR klasa średnia była coraz bardziej
rozczarowana, dzieląc się na rywalizujące grupy, z których część wyszła na
ulice. Spirala politycznej przemocy, z której Argentyna nie mogła się
wyplątać przez ponad pół wieku, zaczęła się rozkręcać właśnie wtedy.
Dwudziestego czwartego grudnia 1929 roku Yrigoyen wyszedł cało
z nieudanego zamachu na swoje życie[48], ale spiski przeciw niemu nie
słabły: do obalenia głowy państwa dążyli zarówno faszyści i grupa
konserwatywnych dowódców armii, jak i kompania naftowa Standard Oil
of New Jersey[49], której przeszkadzała działalność YPF oraz prezydenckie
próby ukrócenia przemytu ropy między północną prowincją Salta
a Boliwią. Szóstego września 1930 roku Yrigoyen został pozbawiony
władzy przez wojskowy zamach stanu, a nowym prezydentem został
generał José Félix Uriburu.
Ostatnie lata życia Yrigoyen spędził w areszcie domowym w Buenos
Aires, a później na wygnaniu na wyspie Martín García; zmarł w 1933 roku.
Uriburu z kolei ustąpił z urzędu w lutym 1932 roku, zmagając się z rakiem
żołądka, na którego zmarł dwa miesiące później. Jego następcą został
Agustín Pedro Justo, żołnierz i dyplomata, który podczas kadencji
prezydenta Alveara był ministrem wojny i którego formalnie wybrano
w sposób demokratyczny, choć w atmosferze oskarżeń o fałszerstwa
wyborcze. Był to początek tak zwanej década infame – niesławnej dekady,
podczas której koalicja konserwatywnych ugrupowań dopuszczała się
„patriotycznych oszustw”, by nie pozwolić nurtom radykalnym na przejęcie
władzy.
Piłkę nożną kojarzono z robotniczym radykalizmem, który konserwatyści
starali się stłumić, a naciski na jej profesjonalizację były częścią
dokonujących się w latach 20. reform rynku pracy – choć ostatecznie presja
zmian wynikała także z tego, że bez nich rozgrywki ligowe stałyby się
zupełnie niesterowalne. W 1930 roku w pierwszej lidze argentyńskiej grało
36 drużyn i obawiano się, że nawet jeśli każda z każdą zagra tylko raz,
sezon rozciągnie się na okres letni, a piłkarze będą musieli rywalizować
w straszliwym upale. Obawy okazały się zresztą uzasadnione: rozgrywki
wydłużyły się na następny rok, a Héctor Arispe, kapitan Gimnasii La Plata,
w marcu 1931 roku zmarł na udar słoneczny po meczu ze Sportivo
Barracas. Między poszczególnymi drużynami w lidze były też ogromne
różnice: lider, Boca Juniors, przegrał w tamtym sezonie zaledwie
trzykrotnie, strzelając 133 gole i zdobywając 61 punktów, podczas gdy
ostatnie w tabeli Argentino del Sud na 35 spotkań przegrało 32 i dało sobie
strzelić 100 bramek. Stało się jasne, że z przyczyn ekonomicznych należy
podnieść jakość rozgrywek i zwiększyć liczbę meczów między lepszymi
drużynami.
Sezon 1930 roku zakończył się dopiero 12 kwietnia 1931 roku,
a rozpoczęcie kolejnego zaplanowano miesiąc później. Szybko jednak
wyszło na jaw, że jeżeli nie dojdzie do zasadniczych zmian, rozgrywki nie
zostaną wznowione w terminie. Manifestacja piłkarzy domagających się
swobody w podpisywaniu kontraktów – zakładająca zresztą milczącą
zgodę, że są już profesjonalistami – przemaszerowała ulicami stolicy, by
wręczyć swoje postulaty prezydentowi Uriburu. Ten przekazał sprawę
burmistrzowi Buenos Aires José Guerrico, który stwierdził rzecz od dawna
oczywistą: prawdziwym problemem jest zawodowstwo.
Dziewiątego maja, na dobę przed planowanym rozpoczęciem sezonu,
12 drużyn – Atlanta, Boca Juniors, Chacarita Juniors, Estudiantes, Ferro
Carril Oeste, Gimnasia y Esgrima, Lanús, Platense, Racing, San Lorenzo,
Talleres i Tigre – wystąpiło z Asociación Amateurs i zadeklarowało
przejście na profesjonalizm. Dzień później z planowanych 17 meczów
zorganizowano jedynie 13, a Atlético Estudiantes ze Sportivo Palermo
rozegrały spotkanie towarzyskie. Do grona drużyn zawodowych wkrótce
dołączyły River Plate oraz Independiente i 31 maja powstała profesjonalna
Liga Argentina de Football – choć walka piłkarzy o swobodę
w podpisywaniu kontraktów miała trwać jeszcze sześć dekad.
Wszystko to nie znaczy oczywiście, że piłkarski establishment stał
w opozycji do władz. Niezależnie od starań o lepsze pensje czy poprawę
warunków pracy, wśród piłkarzy, właścicieli klubów i klubowej
administracji dominowała pragmatyczna akceptacja nowej rzeczywistości.
A macki koalicji rozciągały się na wszelkie rejony życia – także na piłkę
nożną. Wieloma małymi lub średnimi klubami pod koniec lat 30. zarządzali
ludzie, których główną motywacją była lokalna duma, ale wśród tych
większych widać już było ambicje i powiązania polityczne. Prezydent Justo
na przykład kibicował Boca Juniors, a jego córka poślubiła Eduardo
Sáncheza Terrero, który był prezesem tego klubu w latach 1939–46. To za
jego czasów, w 1940 roku, Boca zaciągnęła korzystne pożyczki na budowę
stadionu. Najpierw stanęły dwie trybuny, a dopiero gdy w 1953 roku
oddano do użytku trzecią, obiekt zyskał słynną nazwę La Bombonera
(bombonierka). Kiedy zaś Ramón Castillo w 1942 roku zostawał
prezydentem kraju, jego syn Ramón Castillo Jr od roku kierował pracami
AFA. Piłka wywierała wielki wpływ na życie społeczne i politycy ciągnęli
do niej – jeśli nawet nie po to, by rządzić, to przynajmniej po to, by dobrze
się kojarzyć.
Możemy też przyjąć, że – świadomie czy nie – przywódcy argentyńscy
z czasów década infame korzystali z tego, że dla tak wielu obywateli kraju
piłka stała się narkotykiem. Dopóki dziesiątki tysięcy ludzi co niedzielę
udawały się na stadion, a setki tysięcy chciwie słuchały transmisji
radiowych, rozmowy w kawiarniach czy fabrykach dotyczyły futbolu, a nie
radykalnego socjalizmu i anarchii. Skutki wielkiego kryzysu nie dotknęły
wprawdzie Argentyny tak mocno jak Stanów Zjednoczonych czy Europy
Zachodniej, ale spadek eksportu spowodował wielki wzrost bezrobocia:
oficjalne dane mówią o 400 tysiącach ludzi pozostających bez pracy
w 1932 roku, choć w rzeczywistości liczby te mogły być nawet osiem razy
wyższe. Ubożenie społeczeństwa wyjątkowo silnie odczuły teatry
w Buenos Aires: w 1925 roku odwiedziło je 6,9 miliona osób, a w 1935 –
tylko 3,4 miliona; nie sposób tego spadku wytłumaczyć jedynie coraz
większą popularnością kina. A piłka nożna, mimo wszystkich niepokojów,
pozostawała opium dla ludu.
To nie przypadek, że kiedy Borges i Adolfo Bioy Casares pracowali
w 1967 roku nad opowiadaniem Esse est percipi, myśleli właśnie o futbolu
lat 30. Narrator ich opowieści uświadamia sobie nagle, że stadion El
Monumental rozsypał się w proch i że nikt nie gra już w piłkę: że nie ma
ani meczów, ani piłkarzy. „Ostatni mecz piłki nożnej został rozegrany
w tym mieście 24 lipca 1937 roku – tłumaczy mu dawny prezes klubu. –
Dokładnie od tamtego momentu piłka nożna, podobnie jak cała gama
innych sportów, jest gatunkiem dramatycznym realizowanym przez jednego
tylko człowieka w kabinie czy przez aktorów w podkoszulkach przed
kamerą”. Kosmiczny wyścig, przedstawiany jako „koprodukcja
amerykańsko-radziecka”, służy tym samym celom: „Ludzkość siedzi
wygodnie w domach i jej uwagę pochłania ekran czy też spiker, jeśli nie
popołudniówki”[50].
Najoczywistszą zmianą, jaką przyniosła epoka zawodowstwa, była łatwość,
z jaką kluby mogły ściągać nowych piłkarzy, wabiąc ich perspektywą
lepszych zarobków. Efektem ubocznym był wzrost znaczenia grandes:
w 1928 roku rozgrywki ligowe wygrał Huracán, a rok później Gimnasia y
Esgrima z La Platy, ale przez kolejnych 36 lat po wprowadzeniu
profesjonalizmu mistrzostwo kraju zdobywały wyłącznie kluby z Wielkiej
Piątki: Boca, River, Independiente, Racing i San Lorenzo.
Pierwszy wielki transfer, który wzmacniał ów trend, to przejście Pancho
Varallo z Gimnasia y Esgrima do Boca Juniors. Urodzony w Los Hornos,
na przedmieściach La Platy, Varallo miał 14 lat, gdy zaczął treningi
w miejscowej drużynie, 12 de Octubre. „Grali tam też moi wujkowie –
wspominał. – Zaczynałem jako obrońca. »Będę chronił bramkarza« –
powiadałem. Przepisu o spalonym wciąż jeszcze nie uznawaliśmy.
A potem, w miarę postępów w zespołach juniorskich, jeden z wujków kazał
mi grać jako »ósemka«”. W ustawieniu 2-3-5 Varallo był więc jednym
z członków ofensywnego kwintetu, występującym najczęściej z prawej
strony środkowego napastnika i na tyle efektywnym, że ze względu na siłę
swoich strzałów szybko doczekał się przydomka Cañoncito – armatka. Jako
18-latek był już na testach w Estudiantes, które chciało podpisać z nim
kontrakt, ale ponieważ szefowie jego dotychczasowego klubu kibicowali
Gimnasii, nalegali, by przeniósł się właśnie do niej. W 1929 roku pomógł
już swojej nowej drużynie zdobyć mistrzostwo kraju, a rok później został
powołany do reprezentacji, Vélez zaś wypożyczył go na panamerykańskie
tournée, w trakcie którego strzelił 16 goli.
I właśnie wtedy, w pierwszych dniach 1931 roku, przyszła oferta Boca
Juniors. „Zaproponowali mi cztery tysiące peso – opowiadał Varallo. – Nie
wyobrażacie sobie nawet, jaka to była suma. Mój ojciec nigdy wcześniej
nie widział stupesowego banknotu. Ale ludzie z Gimnasii bardzo źle to
przyjęli. Mój dom został zaatakowany. Rzucali kamieniami w okna.
Musiałem się przenieść [do Buenos Aires], bo powroty do La Platy
zamieniły się w koszmar. Raz kibice zobaczyli, jak wysiadam z pociągu,
i urządzili na mnie zasadzkę. Popychali mnie i kopali. Wróciłem do domu
zakrwawiony i z płaczem”. Po transferze do Boca Juniors Varallo kupił
dom, w którym mieszkał przez następne 80 lat, aż do śmierci.
Tak się złożyło, że drugi mecz w epoce zawodowstwa Boca rozegrała
właśnie w La Placie – rywalem była Gimnasia y Esgrima. Goście ze stolicy
przegrali 2:3 i po dwóch kolejkach mieli na koncie zaledwie punkt. Nie
minęło jednak wiele czasu i Varallo stworzył znakomity duet napastników
z Roberto Cerro (albo „Cherro”, jak należałoby wymawiać, żeby podkreślić
włoskie korzenie piłkarza), z którym występował również w reprezentacji.
„Widział, jak grałem na mundialu w Montevideo, i powiedział: »Przejdź do
Boca, będziesz tu królem«”. Razem strzelali mnóstwo goli: Cherro zdobył
221 w 305 meczach, a Varallo 181 w 210, co oznaczało, że obaj stali się,
odpowiednio, najlepszym strzelcem w historii drużyny i najlepszym
strzelcem w czasach jej zawodowstwa – aż do chwili, gdy oba te rekordy
pobił Martín Palermo, zresztą na kilka tygodni przed śmiercią Varallo.
Piłka, jaką wówczas grano, miała swój ciężar – ale Varallo był z tego
zadowolony. „To dzięki niej Cañoncito pokazywał, co potrafi –
opowiadał. – A najlepiej grało mi się, gdy piłka była mokra. Nabierała
wtedy wody i była twarda jak kamień. »Pancho, jest dla ciebie
stworzona« – mówili koledzy. Kiedy strzelałem, woda tryskała z niej na
wszystkie strony, a ona wpadała do siatki. Bramkarze nie mieli przy takich
piłkach wiele do powiedzenia. Musieli być naprawdę odważni, żeby
próbować je łapać”.
Jednak nieustanny kontakt z ciężką futbolówką był także przyczyną
problemów Varallo. Kontuzja kolana, z którą borykał się w trakcie
mistrzostw świata, była zapowiedzią późniejszych kłopotów, chociaż on
sam potrafił reputację podatnego na urazy obrócić na swoją korzyść.
„Nazywali mnie »kulawy pies« – tłumaczył. – Ale ja byłem wielkim
spryciarzem. Udawałem, że boli mnie kolano i ledwo biegam, więc obrońcy
nie kryli mnie zbyt ściśle. A potem, kiedy Cherro dostawał piłkę,
zaczynałem biec najszybciej, jak potrafię, żeby zdążyć do jego podania.
Kiedy cały czas kulejesz, obrońcy nie spodziewają się tak szybkiej reakcji.
Ze wszystkich moich goli pewnie ze 150 strzeliłem dzięki Cherro. Wiedział
o mnie wszystko, znał mnie lepiej niż rodzona matka”.
Czasami wszakże Varallo utykał naprawdę i trzeba go było nakłaniać do
gry. „Mieliśmy trenera, który nazywał się Mario Fortunato i był naprawdę
niesamowity – wspominał. – Sprawiał, że czułem się pewny siebie nawet
w najgorszych sytuacjach. Kiedyś miałem straszliwe kłopoty z chrząstką
i ledwo chodziłem. »Szefie, nie dam rady zagrać – powiedziałem mu. –
Boli mnie prawe kolano, myślę, że z chrząstką jest coś nie tak«. A on na to:
»Pancho, skoro mówisz o prawym kolanie, to znaczy, że wszystko jest
w porządku, bo chrząstkę masz tylko w lewym«. Nie tylko mu uwierzyłem,
ale zagrałem i strzeliłem gola”.
W 1939 roku ból stał się nie do zniesienia. „Kiedy zdecydowałem, że
kończę karierę, miałem dopiero 29 lat – opowiadał Varallo. – Tamten sezon
był koszmarem. Zaraz po meczu kolano straszliwie puchło, odpoczywałem
więc cały tydzień, kompletnie bez treningu, żeby w następną niedzielę
znów móc zagrać. Smarowali mi kolano tłuszczem z kurczaka, żeby
szybciej się goiło. Mama mówiła: »Proszę, daj już sobie spokój. Zobacz,
jak cierpisz«”.
Boca zdobyła mistrzostwo kraju w latach 1934 i 1935, ale Varallo cenił
wyżej coś innego niż tytuły. „Myśmy mieli sportowego ducha –
opowiadał. – W byciu członkiem drużyny, kolegą, przyjacielem z zespołu
krył się głęboki sens. Nie rozumiem, dlaczego dzisiaj tak często kopie się
przeciwnika i skąd bierze się to ciągłe napięcie przy każdej akcji, przy
rogach czy wolnych. To już inna piłka… Oni tyle biegają, że czasem się
zastanawiam, czy w ogóle mają czas pomyśleć. W latach 30. i 40. w każdej
drużynie było ośmiu czy dziewięciu świetnych techników, teraz mamy ich
po dwóch czy trzech…” Echa tego narzekania słychać skądinąd w całej
Argentynie: za dawnych, dobrych czasów to się naprawdę grało w piłkę,
a technika i inteligencja były ważniejsze od chaosu i ganianiny.
Cherro widział to podobnie. „Lubiłem tamten futbol – mówił na krótko
przed śmiercią (zmarł na atak serca w 1956 roku, gdy miał zaledwie
58 lat). – Bez rysowania na tablicach, bez krzyżyków i kółek, bez taktyki.
Futbol, który był sztuką, teatrem, muzyką. Niestety, ten futbol się kończył
już wtedy, kiedy przestawałem grać”. Urodził się w 1907 roku w Barracas,
leżącym wzdłuż Riachuelo barrio na południowy zachód od La Boca. Jego
brat Felipe w 1922 roku zaprowadził go na trening Sportingu Barracas,
gdzie Roberto zaczął występować w barwach piątego zespołu. Dwa lata
później grał już równocześnie w Quilmes i Ferro Carril Oeste – jakkolwiek
dziwnie to brzmi, w myśl ówczesnych przepisów było to możliwe. Jego
kariera nabrała jednak rozpędu po przenosinach do Boca, w 1926 roku. Był
utalentowany i pełen charyzmy, a kibice nadali mu przydomki Apilador
(drybler) i Cabecita de Oro (złota główka), co odzwierciedlało zarówno
jego umiejętności techniczne, jak i piłkarską inteligencję. Był także bardzo
silny: na fotografiach widać, jak jego szeroki tors zdaje się rozsadzać
koszulkę, a rosnące na nim ciemne kręcone włosy wychodzą aż na krótką
szyję. Niezależnie od masy, był klasycznym pibe: ciemnowłosym,
o szerokiej twarzy, której zmarszczki zawsze zdawały się zapowiadać
uśmiech.
Piłka nigdy nie stała się dla Cherro czymś więcej niż grą: przed i po
meczu obejmował zarówno kolegów, jak i rywali, a w spotkaniu przeciwko
Sportingowi Barracas poprosił o przeniesienie z lewego ataku na prawe
skrzydło, żeby nie musieć grać naprzeciwko brata. „Żył na granicy epok:
romantycznej i materialnej – czytamy o nim w nekrologu opublikowanym
przez »La Nación«. – Grał w czasach, gdy futbol uprawiano na chwałę
miłości, i był częścią czasów, gdy futbol uprawiano z miłości do chwały”.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
WEZBRANA RZEKA

Boca Juniors nie byli jedynym klubem, który wykorzystał nowe przepisy do
zwiększenia swoich zasobów: uparcie i konsekwentnie, od chwili powstania
w 1901 roku, rosło w siłę także River Plate. I jeśli historia Boca łączyła się
z falą imigracji, kibice River Plate powiedzieliby, że rozwój ich drużyny
wiązał się z tym, co wydarzyło się później: gdy imigranci zapuścili
korzenie i zaczęli się bogacić. Klub powstał z połączenia dwóch innych,
Santa Rosa i La Rosales, grających w Dársena Sur (dosłownie: Południowy
Dok) w Puerto Madero, które graniczy z La Boca.
Z nazwą klubu wiąże się pewna anegdota. Jeden z członków klubu
zobaczył robotników z fabryki Carboneras Wilson, w drodze na mecz
porzucających skrzynki, które kazano im nosić – to na tych skrzynkach
widniał drukowany napis „River Plate”. Klub przeniósł się do La Boca,
później zaś do Sarandí, na drugi brzeg Riachuelo, w pobliże miejsca, gdzie
dziś gra Arsenal Sarandí. Raczkujący jeszcze zespół borykał się z wieloma
problemami: zgodnie z wymogami AFA każdy stadion musiał mieć bieżącą
wodę, a na nowy obiekt River Plate jeszcze jej nie doprowadzono.
Podstawową instalację udało się już jednak zamontować, więc kiedy
przedstawiciel federacji przyszedł na inspekcję, jeden z piłkarzy, Alfredo
Zanni, stanął na dachu z wiadrami wody i na umówiony wcześniej sygnał
wlewał ją do rur.
Później klub przeprowadził się po raz kolejny, do portu i do La Boca,
a jego rozwój nabrał tempa. Pierwszy oficjalny mecz zawodnicy River Plate
rozegrali w 1905 roku[51], w 1908 klub zrzeszał stu socios,
zarejestrowanych członków, ale w 1911 roku ich liczba wzrosła już do
czterech tysięcy. Derby z Boca szybko stały się niezwykle zacięte.
Kolejna przeprowadzka nastąpiła w 1923 roku, tym razem do zamożnej
Recoleta, na stadion zaprojektowany przez Bernardo Messinę, kreatywnego
pomocnika, który był pierwszym kapitanem i prezesem klubu. Żeby
zaznaczyć ciągłość i podkreślić przywiązanie do klubowej przeszłości, na
nowym obiekcie zasadzono palmy, rosnące wcześniej na terenie fabryki
Carboneras Wilson. Nie przeszkodziło to oczywiście kibicom Boca
w twierdzeniu, że wiecznie się przenoszące i prące do przodu River Plate
robi wszystko, by zapomnieć o imigranckich korzeniach. Wrażenie to
pogłębiło się, gdy przygotowująca się do pierwszego sezonu w lidze
zawodowej drużyna podpisała kontrakt z prawoskrzydłowym Carlosem
Peucelle, weteranem Campeonato Sudamericano z 1929 roku i mistrzostw
świata z 1930, który przyszedł ze Sportivo Buenos Aires za sporą jak na
owe czasy sumę dziesięciu tysięcy peso.
W 1931 roku River Plate zakończyło rozgrywki na czwartym miejscu,
sześć punktów za Boca, a rok później kolejny raz pobiło rekord
transferowy, wydając 35 tysięcy peso na Bernabé Ferreyrę, środkowego
napastnika z Tigre. Kwota była tak wielka, że musiało upłynąć 20 lat, by
jakiś argentyński klub znów zapłacił tyle za piłkarza – nadany drużynie
przydomek Millonarios był więc, jak widać, zasłużony. Klub liczył
wówczas ponad 15 tysięcy członków.
Ferreyra był wybuchowy i twardy. Na zdjęciach jego klatka piersiowa
wydaje się niemal karykaturalnie wielka, a on sam spogląda spode łba,
porośniętego niesforną grzywą czarnych włosów z przedziałkiem
wycelowanym w sam środek niskiego czoła. W przeciwieństwie do
rozgrywających dyrygentów z lat 20. był napastnikiem w stylu o wiele
bardziej brytyjskim: dobrym w walce powietrznej, silnym i obdarzonym
piekielnie mocnym strzałem – efektem niekończących się ćwiczeń
w rodzinnym Rufino, w prowincji Santa Fe. „Bracia mówili, że muszę
strzelać najmocniej w całym mieście – opowiadał. – Kazali mi kopać piłkę
od rana do wieczora, codziennie. Pamiętam, jak krzyczeli: »Mocniej,
jeszcze mocniej!«”. Ćwiczenia uczyniły mistrza: Ferreyra szybko doczekał
się przydomka El Mortero de Rufino, Moździerz z Rufino, odwołującego
się właśnie do siły jego uderzenia. W 1930 roku został wypożyczony do
Vélezu, z którym pojechał na tournée do Chile, Peru, Meksyku, Stanów
Zjednoczonych i na Kubę. W 25 meczach zdobył 38 bramek, ale równie
wiele co statystyki mówiły o nim legendy. Przykładowo: podczas jednego
z meczów towarzyskich w Peru trafiony przezeń piłką bramkarz miał ponoć
stracić przytomność, a odwiedzony przez napastnika w szpitalu golkiper
poprosił, żeby następnym razem rywal go uprzedził, a on się po prostu
odsunie. Po kilku tygodniach wracający z drużyną na południe Ferreyra
znów zagrał przeciwko niemu i zgodnie z umową wskazał, gdzie zamierza
strzelić. Zdobył bramkę, a golkiper, który zdążył się w porę odsunąć,
podziękował mu za łaskawość. Innym razem sędzia kazał mu trzy razy
powtarzać rzut karny. „No dalej – powiedział podobno, kiedy piłka po raz
czwarty znalazła się w siatce. – Mogę tak strzelać cały tydzień”.
W ligowym debiucie dla River Plate Ferreyra zdobył dwie bramki, a jego
drużyna pokonała Chacarita 3:1. Po tym meczu Hugo Marini, dziennikarz
„Crítica”, usłyszał podobno, jak jakiś chłopiec pyta na trybunach starszego
pana, co sądzi o nowym napastniku. „To nie jest człowiek, to bestia” –
padło w odpowiedzi. Tak narodził się kolejny przydomek Ferreyry: Fiera.
Jego początki były fenomenalne: strzelał gole w każdym kolejnym meczu,
więc „Crítica” ufundowała nagrodę dla pierwszego bramkarza, który zdoła
go powstrzymać. W końcu, po 19 golach Ferreyry w 12 meczach River
Plate nagrodę zgarnął Cándido De Nicola, choć jego drużyna zdołała
jedynie zremisować 1:1.
Przed ostatnią kolejką sezonu 1932 River miał punkt straty do
Independiente. W tamtych czasach wyniki z innych stadionów były
przekazywane kibicom na wielkich tablicach ustawianych przez pismo
„Alumni”, więc choć Independiente przegrywało u siebie z Racingiem, jego
kibice wiedzieli też, że River straciło gola w meczu z San Lorenzo. Myśląc,
że tytuł mają w kieszeni, gracze Independiente nie wysilali się zbytnio
w dążeniu do wyrównania: na tablicy widzieli wciąż, że San Lorenzo
prowadzi 1:0. Rzecz w tym, że operator tablicy był fanem River Plate
i choć wiedział, że jego drużyna wyrównała, nie zmienił wyniku aż do
końca meczu Independiente. Dopiero kiedy piłkarze i kibice tej drużyny
zaczęli świętować mistrzostwo, gruchnęła nowina: nic nie jest przesądzone,
czeka ich jeszcze dodatkowy, decydujący pojedynek z River Plate.
Był to tylko jeden mecz, rozegrany na neutralnym stadionie San Lorenzo,
i rozstrzygnięty jeszcze przed przerwą. Dwie sprowadzone za wielkie
pieniądze gwiazdy, Ferreyra i Peucelle, strzeliły po golu w ciągu
pierwszego kwadransa, a lewy łącznik Ricardo Zatelli dołożył trzecią
bramkę w 38. minucie. Skończyło się na 3:0; River Plate zdobyło pierwsze
mistrzostwo kraju, a Ferreyra z 43 golami został królem strzelców –
naprawdę udana inwestycja.
Podobnie jak Varallo, Ferreyra był szczególnie groźny podczas
deszczowej pogody, gdy trzeba było grać mokrą piłką. Mówiło się, że River
zaszywa jedną futbolówkę w drugiej, a później moczy ją przez 48 godzin
przed meczem, żeby naprawdę nabrała ciężaru. Bramkarze cierpieli:
w 1932 roku Juan Yustrich z Boca zemdlał i puścił gola, trafiony piłką
w brzuch, a w 1935 Fernando Bello z Independiente został wprawdzie
pierwszym golkiperem, który zdołał obronić karnego Ferreyry, ale podczas
interwencji złamał oba nadgarstki.
I tak samo jak w przypadku Varallo, styl gry Ferreyry miał wpływ także
na jego zdrowie. Zakończył karierę już jako 30-latek, w 1939 roku,
zdobywając dla River Plate 187 bramek w 185 meczach. Był
prawdopodobnie pierwszą supergwiazdą argentyńskiego futbolu. Kiedy
River Plate ruszało w podróż po kraju, cena biletów zależała od tego, czy
zagra. Wspominano o nim w tangach, wystąpił także w czterech filmach,
a gdy zmarł w 1972 roku, w Rufino i Junín jego imieniem nazwano ulice.
„Nigdy już nie będzie takiego herosa jak Bernabé – powiedział gwiazdor
tanga, Aníbal Troilo. – Może będą lepsi piłkarze, ale żaden nie będzie aż
takim idolem”.
Dla River Plate jednak był to dopiero początek.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
NOWOCZESNOŚĆ
I RZEŹNIK Z BUDAPESZTU

Człowiek, który wprowadził River Plate i, generalnie rzecz biorąc,


argentyński futbol w nowoczesność (czyli postawił przed nim kwestię
taktyki), nazywał się Imre Hirschl. Tak przynajmniej zostało zapisane
w akcie urodzenia – później węgierskie imię Imre zostało zniemczone na
Emerich, a następnie uległo hispanizacji na Emérico. Zawirowania
związane z imionami były skądinąd najmniejszą z otaczających Hirschla
tajemnic.
Europejski futbol zmieniał się wówczas po wprowadzeniu w 1925 roku
przepisu o spalonym i związanego z tym rozwoju w Anglii ustawienia
znanego jako W-M. Europa Środkowa nie przejmowała się aż tak bardzo
wprowadzeniem do gry trzeciego obrońcy i powierzeniem mu roli stopera,
ale i tutaj w ciągu drugiej dekady XX stulecia środkowy pomocnik zaczął
grać bliżej własnej bramki (choć zachowywał wciąż sporą część
odpowiedzialności za kreowanie gry) – i w latach 30. ustawiana w literę M
obrona (mylnie nazywana „systemem W”) zaczęła się przyjmować na
całym kontynencie. Najbardziej wyrafinowane debaty o taktyce toczono
wówczas w kawiarniach Austrii i Węgier, gdzie intelektualiści stosowali do
analizy wydarzeń boiskowych te same narzędzia pojęciowe, przy pomocy
których rozmawiali o polityce, muzyce czy literaturze. I to właśnie znad
Dunaju wyruszyła przez Atlantyk druga fala pionierów, która
zrewolucjonizowała futbol południowoamerykański, dając zaszczepionej
przez Brytyjczyków miejscowej interpretacji tego sportu zastrzyk nowego
taktycznego rygoru. O ile pierwszą falę tworzyli młodzi Brytyjczycy,
szukający za oceanem przygody i poprawy ekonomicznego losu, ta druga
składała się w większości z Żydów, uciekających przed rosnącym
w Europie antysemityzmem.
Jako się rzekło: człowiekiem, który sprawił, że argentyńskie drużyny
otwarły się na system W-M, był węgierski Żyd nazwiskiem Imre Hirschl,
tajemnicza postać, której w 1932 roku powierzono funkcję trenera
Gimnasia y Esgrima z La Platy, choć wcześniej nie miał wielkiego
doświadczenia w pracy z czołowymi drużynami. Powszechnie uważa się, że
wchodził w skład drużyny Ferencvárosu, która zrobiła w Argentynie furorę
podczas tournée w 1929 roku, wiele argentyńskich źródeł zapewnia nawet,
że zadebiutował w tym klubie w 1916 roku, a zakończył karierę piłkarską
wkrótce po podróży za ocean, jako 29-latek. Problem w tym, że
w klubowym muzeum Ferencvárosu nie ma ani jednego dokumentu, który
mógłby to potwierdzić – wygląda na to, że Hirschl nie zagrał tu ani jednego
meczu. Nie przypominał go sobie także podczas rozmowy w 2014 roku
Ferenc Rudas, 92-letni, najstarszy żyjący wówczas piłkarz Ferencvárosu.
Hirschl był więc człowiekiem znikąd. Jeśli, jak przekonuje historyk José
Luis Romero, Argentyna była krajem, w którym można było znaleźć sobie
nową tożsamość, mało kto zrobił to równie skutecznie, jak ów przybysz
z Węgier.
Wydaje się prawdą, że Hirschl urodził się 11 czerwca 1900 roku
w Apostag, wsi położonej około 100 kilometrów na południe od
Budapesztu, ale niemal wszystko inne, co opowiedział Argentyńczykom na
swój temat, było kłamstwem. Jego córka Gabriela, wciąż pracująca
w Buenos Aires jako psychoanalityczka, mówi, że ojciec rzadko wracał do
przeszłości, ale że słyszała opowieść o tym, jak w ślad za braćmi wyruszył
podczas pierwszej wojny światowej do Palestyny, gdzie zataił swój wiek,
żeby zaciągnąć się do wojska brytyjskiego. Po wojnie został w Palestynie
i wraz z żydowskimi nacjonalistami walczył przeciwko Imperium
Osmańskiemu. Po eksplozji granatu miał bliznę na biodrze, a kula
karabinowa zostawiła mu ślad na nadgarstku.
Gabriela posiada wielką kolekcję wycinków z argentyńskiej, brazylijskiej
i urugwajskiej prasy. Z niektórych tekstów o ojcu wynika, że grał
w Ferencvarósie, z niektórych, że występował w Athletic Club Budapeszt,
inne z kolei twierdzą, że był zawodnikiem Hakoah Wiedeń i Hakoah Nowy
Jork, zdarzają się też wzmianki o jego związkach z paryskim Racing Club.
Jedna z urugwajskich gazet z 1949 roku (pracował w tym czasie
w Peñarolu) upierała się nawet, że był „jednym z najlepszych piłkarzy
świata”. Z opowieści córki wynika, że w domu mówił o grze dla jakiejś
czechosłowackiej drużyny, ale jedyny klub, w którego archiwach widnieje
jego nazwisko, to budapeszteński Húsos FC. Co wydaje się potwierdzać
szczegół, o którym wspominał Béla Guttmann[52] (inny węgierski Żyd,
który przeszedł na trwałe do historii futbolu jako wybuchowy, ale genialny
trener o niezwykle długiej i tułaczej karierze zwieńczonej dwoma
Pucharami Europy zdobytymi z Benficą), że głównym zajęciem Hirschla
była praca w rzeźni. Gabriela, jakkolwiek przyznaje, że ojciec wiedział, jak
oporządzić krowę, i był mistrzem w robieniu kiełbasek, uważa jednak, że
w tamtych czasach było to normalne, a Hirschlowie byli zbyt zamożną
rodziną, by którykolwiek jej członek musiał pracować jako rzeźnik.
W każdym razie w 1929 roku przebywający wówczas w Paryżu
i ubiegający się o wizę amerykańską Hirschl spotkał przypadkowo hrabiego
Matarazzo, brazylijskiego biznesmena i bogacza, prezydenta klubu Palestra
Italia, który wkrótce miał zmienić nazwę na Palmeiras. Węgier przekonał
go, by powierzył mu posadę trenera.
Wygląda też na to, że pod koniec czerwca lub na początku lipca 1930
roku Hirschl zapytał przebywającego wówczas w São Paulo Guttmanna,
czy nie znalazłby dla niego jakiejś pracy. Guttmann był wtedy zawodnikiem
wiedeńskiego Hakoah, podróżującego po obu Amerykach z misją
propagowania ideologii zdrowego, usportowionego judaizmu. „Powiedział,
że byłby wdzięczny, gdyby mógł dołączyć do zespołu jako masażysta, bo
ma silne ręce i mocny uchwyt – opowiadał legendarny trener Benfiki. –
Postanowiłem sprawdzić go od razu i powiadam wam: miałem cholernie
dobry masaż”.
Hirschl został więc masażystą w Hakoah i podróżował z nim przez
kolejny miesiąc w drodze do Argentyny. Tak to przynajmniej wygląda
w opowieści Guttmanna. Wersja Hirschla – a raczej wersje, bo wydaje się,
że zawsze opowiadał tę samą historię na różne sposoby – różniła się
fundamentalnie. „Studiowałem na uniwersytecie w Budapeszcie, grałem
w tamtejszej drużynie i odkryłem, że mam smykałkę do trenerki – mówił
w wywiadzie dla »La Tribuna« w 1939 roku. – Najpierw związałem się
z Athletic Club Budapeszt. Zanim zadebiutowałem jako trener, przez lata
podróżowałem po świecie jako piłkarz – odwiedziłem takie kraje jak
Czechosłowacja, Indie, Afryka [sic!], Anglia, Francja i Niemcy; byłem też
w Paryżu, w tamtejszym Racing Club. To stamtąd przeniosłem się do
Stanów Zjednoczonych, gdzie doskonaliłem swój fach w drużynie
Hakoah”.
„Pod koniec tournée zaczęło nam brakować pieniędzy – opowiadał
Guttmann – więc w Buenos Aires powiedzieliśmy mu do widzenia[53].
Wyjechaliśmy z miasta, a on został i zaczął rozpowiadać, że był w Hakoah
asystentem trenera. A ponieważ widywano go z nami, historia brzmiała
prawdopodobnie i szybko znalazł pracę”.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że Guttmann również często zmyślał
ile wlezie, a co ważniejsze: był kimś, kto bez przerwy wchodził z innymi
konflikty i pozwalał, by osobiste antypatie miały wpływ na jego anegdoty.
„Jego prawdziwym celem – kontynuował swoją opowieść o Hirschlu – było
jak najszybciej wylecieć z roboty, dostać solidną odprawę i z tych pieniędzy
opłacić żonie i dziecku podróż z Budapesztu[54]. A jak w tym fachu
najłatwiej stracić pracę? Żonglując składem najbardziej, jak się da. Tyle że
kibice uznali, że jest wybitnym ekspertem, co spowodowało, że zmienił
zdanie i skupił się na futbolu jako »prawdziwy trener«”.
Mimo porażki w pierwszych trzech meczach sezonu 1932 – i wygrania
jedynie trzech z pierwszych 16 spotkań – Gimnasia skończyła rozgrywki na
solidnym siódmym miejscu. Nic dziwnego, że kolejny sezon zaczęła
z impetem, wygrywając pierwsze pięć meczów i zajmując pozycję lidera
tabeli na półmetku, także dzięki świetnej formie napastnika Arturo Naóna.
Na początku Hirschl wydawał się skryty i zamknięty w sobie, a prasa nie
poświęcała mu zbyt wiele uwagi, skupiając się przede wszystkim na
meczach grandes. „To, co dzieje się w Gimnasii, jest zdumiewające –
zauważał jednak autor jego portretu w »El Gráfico« w maju 1933 roku. –
Zawodnicy nie mogą zmienić aż tyle sami z siebie – jego wpływ jest
oczywisty”. Węgier jednak komentował skromnie: „Po pierwsze, nie uczę
futbolu. Byłoby czymś dziwacznym próbować uczyć futbolu w kraju, gdzie
gra się najlepszy futbol. Takich piłkarzy, jak w Argentynie, nie ma nigdzie
na świecie. Criollos mają potencjał i jedyne, co mi pozostaje, to go
wykorzystać”.
Z artykułu wynika, że przed rozpoczęciem pracy Hirschl obejrzał trzy
mecze Gimnasii, a potem powiedział zarządowi, że zespół wydaje się
niezły i że nie potrzebuje żadnych pieniędzy na transfery. Obiecał, że jeśli
go zatrudnią, w 1933 roku będzie walczył o mistrzostwo kraju. Dostał
pracę, ale wkrótce doszło do napięć, bo część zawodników pierwszego
zespołu zastąpił piłkarzami, którzy wcześniej uchodzili za rezerwowych.
„Zarząd protestował – czytamy w »El Gráfico« – bo uważał tych graczy za
beznadziejnych. Ale w kontrakcie Hirschla zapisano, że ma wolną rękę
w podejmowaniu decyzji, więc postawił na swoim. A dziś jest oczywiste, że
jego obietnica umieszczenia Gimnasii w gronie drużyn ubiegających się
o tytuł została spełniona”.
Ci „beznadziejni” piłkarze to Arturo Naón, wciąż najlepszy strzelec
w historii Gimnasii, prawy łącznik Alberto Palomino, prawy pomocnik
Oscar Montañez i bramkarz Atilio Herrera, którzy wkrótce stworzą trzon
zespołu znanego jako „El Expreso”. Największą gwiazdą spośród
podopiecznych Hirschla stał się jednak José María „Pepe” Minella,
z początku środkowy napastnik, który zwrócił na siebie uwagę już jako 16-
latek, grając w lokalnej drużynie z rodzinnego Mar del Plata podczas
zwycięskiego meczu z załogą krążownika HMS Repulse, zorganizowanego
w 1925 roku z okazji wizyty w Argentynie księcia Walii, późniejszego króla
Edwarda VIII. Minella dołączył do Gimnasii w 1928 roku i strzelił 11
bramek w 37 meczach, ale podczas długiego posezonowego tournée
w latach 1930–31 musiał założyć koszulkę z numerem pięć[55] z powodu
kontuzji Pedro Chalú i nigdy już nie wrócił do ofensywy, redefiniując za to
pozycję środkowego pomocnika. „Historia będzie się dzielić na czasy przed
Minellą i po Minelli” – twierdził Juvenal, najbardziej znany ekspert od
taktyki piłkarskiej wśród argentyńskich dziennikarzy. Z Montañezem po
prawej i Ángelem Miguensem po lewej stronie Minella był sercem formacji
opisywanej jako las tres Ms.
„Piłkarzom zaoferowałem przyjaźń – opowiadał Hirschl – więc
mogliśmy lepiej dzielić się odpowiedzialnością. Skoro widziałem, że
wszystko idzie zgodnie z planem, nie musiałem sięgać po argumenty
siłowe. Owszem, nałożyłem kilka kar, ale tylko z początku. Przez kolejne
pół roku piłkarze nie zapłacili marnych pięciu peso. Criollo, o których
braku dyscypliny tyle się opowiada, przystosowali się naprawdę łatwo”.
Mając w pamięci słowa Guttmanna, trudno nie zachować ostrożności
podczas lektury tych wynurzeń: granica między głębią słów geniusza
a komunałami naciągacza zawsze jest cienka. W pewnym momencie można
nawet odnieść wrażenie, że Hirschl sam wyjaśnia, jak taki naciągacz działa:
„Wszystko opiera się na jasnym tłumaczeniu i na podchodzeniu do piłkarzy
z uczuciem. Jeśli mówisz do nich we właściwy sposób, jest ci o wiele
łatwiej”. Ale może nasze podejrzenia są niesprawiedliwe, może to prosta
mądrość rzeźnika pozwoliła Hirschlowi zrozumieć, że najlepsze efekty
osiągnie, pozwalając zawodnikom wierzyć w marzenia. Z pewnością był
wyjątkowo charyzmatyczny: na każdej fotografii z drużyną widać, jak
dominuje nad piłkarzami nie tylko ze względu na wzrost (mierzył 196
centymetrów), ale także dlatego, że zawodnicy dosłownie spijają z jego ust
każde słowo. Gabriela wspomina, że w bankach, sklepach czy na dworcach
kolejowych przyciągał uwagę i gromadził wokół siebie publiczność samym
sposobem mówienia.
W końcu jednak trzeba odrzucić wątpliwości. Jakiekolwiek były powody,
dla których Hirschl podjął pracę w Gimnasii (a tylko świadectwo
Guttmanna sugeruje, że nie były do końca szlachetne), szybko okazał się
bardzo inspirującym trenerem. „Moje pierwsze zadanie polegało na
postawieniu drużyny na nogi pod względem przygotowania fizycznego –
mówił. – Piłkarze musieli być w dobrej formie. Żeby osiągnąć ten cel,
musiałem rozważyć, jakiego rodzaju ćwiczeń potrzebuje każdy
z zawodników i jak ciężko powinien trenować. Nie można wymagać od 11
ludzi, by robili dokładnie to samo: dla jednych będzie to w sam raz, dla
innych zaś za mało lub zbyt wiele”. Wprowadził więc do treningów
„elementy szwedzkiej i amerykańskiej gimnastyki”[56], a także mieszankę
sprintów i biegów długodystansowych, a nawet koszykówki. Kiedy uznał,
że Delovo i Naón nie muszą trenować, ich przygotowanie do meczów
ograniczył do ciepłych kąpieli i masaży. „Intensywność zajęć zależy od ich
terminu – tłumaczył. – Pracujemy ciężej przed rozpoczęciem rozgrywek
i lżej w ich trakcie”. Przyznajmy: brzmi to zaskakująco nowocześnie.
Opisując zwycięstwa El Expreso nad Independiente i San Lorenzo, „El
Gráfico” zauważał, że doszło do nich między innymi dzięki lepszej
wytrzymałości drużyny Hirschla.
Inna sprawa, że jakkolwiek Węgier miał słuszność, podkreślając
specyfikę i wirtuozerię gry criollo, to jego rodak Guttmann osiągnął później
lepsze wyniki z São Paulo, gdzie wprowadził bardziej bezpośredni styl gry
z większą koncentracją na podaniach niż indywidualnych umiejętnościach.
Kolejna wielka innowacja Hirschla, a zarazem jeszcze jedna wskazówka,
że wiązał swoją przyszłość z Gimnasią w stopniu o wiele większym, niż
wydawało się Guttmannowi, polegała na płaceniu zawodnikom pensji tej
samej wysokości, żeby mieli „wspólne poczucie poświęcenia”. Warto
dodać, że oprócz podstawowej gaży wyjściowa jedenastka otrzymywała
także pewien procent ze sprzedaży biletów – w efekcie zamiast kwoty
między 120 a 300 peso miesięcznie gracze pierwszej drużyny (podobnie
zresztą jak trener) zarabiali powyżej 700 peso.
Wszystko układało się znakomicie aż do końca września, kiedy to
podczas 26. kolejki (sezon składał się z 34 kolejek) Gimnasia rozgrywała
wyjazdowy mecz z Boca. Do przerwy podopieczni Hirschla prowadzili 2:1,
ale po wznowieniu gry sędzia odgwizdał wyjątkowo kontrowersyjnego
karnego dla gospodarzy, a gdy zdołali wyrównać, uznał dla nich trzeciego
gola, tym razem ze spalonego. Gracze Gimnasii byli wściekli, ale choć
władze ligi przyznały im rację, zawieszając arbitra, wynik meczu nie uległ
zmianie.
W następnej kolejce Gimnasia wygrała z Independiente, ale to, co
wydarzyło się później podczas meczu z San Lorenzo, było jeszcze gorsze
niż zdarzenia sprzed dwóch tygodni. Kiedy piłkarze Hirschla przegrywali
2:1, wydawało się, że sędzia przyzna im karnego – ostatecznie jednak
arbiter, Alberto Rojo Miró, zdecydował, że przewinienie miało miejsce
przed polem karnym, a wkrótce potem uznał gola dla San Lorenzo, choć
bramkarz Gimnasii przekonywał, że zatrzymał piłkę na linii. Rozbici
piłkarze Gimnasii usiedli na boisku na znak protestu, a zanim sędzia
przerwał spotkanie, rywale strzelili im kolejne cztery bramki. Następne dwa
mecze, z River Plate i Racingiem, na pięć i cztery kolejki przed końcem
rozgrywek, zakończyły się porażką podopiecznych Hirschla, a szanse na
tytuł przepadły. Piłkarze i kibice Gimnasii uważali, że zostali obrabowani
przez dwóch sędziów.
W tamtym sezonie Gimnasia y Esgrima strzeliła 90 bramek, o cztery
więcej niż druga w rankingu najskuteczniejszych Boca, i zbierała
powszechne komplementy za swój ofensywny futbol (choć trzeba też
dodać, że straciła 55 goli – najwięcej z czołowych siedmiu drużyn).
Sympatia fanów była po jej stronie: wielu zdawało sobie sprawę, że Wielka
Piątka jest zbyt mocna, nie tylko ze względu na liczebność i gwałtowność
tłumów, ale także zaplecze polityczne, które mogło wywierać wpływ na
arbitrów. O tym, że sędziowie bali się sięgać po gwizdek w trudnych
momentach, świadczy fakt, że w całych rozgrywkach 1933 roku
podyktowano tylko 34 rzuty karne.
Guttmann jednak twierdził, że Hirschl i jego Gimnasia nie byli aż tak
niewinni. „Miał pewien sławny, albo raczej niesławny, trick – opowiadał
o swoim rodaku. – Jego piłkarze trenowali z ciężkimi piłkami, takimi jak te
używane w Anglii. W tamtych czasach w Ameryce Południowej panował
zwyczaj grania piłką gospodarzy w pierwszej połowie i gości w drugiej.
Ale Hirschl wpadł na pewien pomysł: dawał bramkarzowi kolczasty
pierścień, żeby przebić piłkę rywali, a potem grać już tą cięższą, do której
Gimnasia była przyzwyczajona. Mówię wam: to był kawał skurczybyka”.
Czyżby chodziło o tę samą ciężką piłkę, namoczoną i z upchniętym do
środka drugim kawałkiem skóry, która po przeprowadzce Hirschla do River
Plate stała się częścią legendy Bernabé Ferreyry?
River, któremu spodobał się ofensywny styl Hirschla, w ramach swojego
programu inwestycji szukał właśnie trenera specjalisty. Zatrudnił Węgra
w 1934 roku. Hirschl zaczął stopniowo – a przynajmniej tak twierdził;
trudno o przekonujące dowody – ustawiać defensywę w literę M,
przesuwając jednego ze środkowych pomocników do tyłu, choć nie tak
głęboko, by stał się jak w Anglii trzecim obrońcą, ale raczej by zajął
pozycję cofniętego rozgrywającego, jak to było już przyjęte w krajach
naddunajskich: piłkarza, który uczestniczy w grze obronnej, ale zarazem
pomaga kreować grę z głębi pola. Po roku sprowadził za sobą Minellę
z Gimnasii i powierzył mu właśnie tę rolę.
Niezależnie od tego, czy zaczynał od blefu, czy nie, sukcesów
trenerskich Hirschla nie sposób kwestionować. W 1936 roku, kiedy system
rozgrywek argentyńskich przechodził jeszcze jedną dziwaczną reformę,
zdobył z River Plate Copa Campeonato – czyli w gruncie rzeczy wygrał
ligę, choć jej rozgrywki polegały na tym, że każdy z zespołów grał z innymi
drużynami tylko raz. Jego piłkarze wygrali 13 z 17 meczów, strzelając przy
okazji 49 goli.
Miał przy tym wielkie zaufanie do młodych zawodników: wielki Adolfo
Pedernera debiutował u niego jako 16-latek, w 1935 roku. W tym samym
sezonie 18-letni José Manuel Moreno występował regularnie w pierwszym
składzie po lewej stronie formacji ofensywnej, żeby wkrótce grać już
z równym powodzeniem na każdej pozycji u boku środkowego napastnika.
Moreno dorastał w La Boca, kibicował Boca Juniors i bardzo chciał
występować w tej drużynie, ale po nieudanych testach nie dostał propozycji
kontraktu. Obiecał sobie wówczas, że w Boca pożałują tej decyzji i gdy
tylko złamany nos skłonił go do przerwania dobrze się zapowiadającej
kariery bokserskiej, przeniósł się do River Plate. Jego wielkie chwile
nadeszły w trakcie tournée po Brazylii w 1934 roku, kiedy wykazał się
nadludzką niemal pewnością siebie. „Spokojnie, chłopaki – miał
powiedzieć przed meczem z Vasco da Gama. – Strzelimy im piątkę, jak nic.
Popatrzcie tylko na gościa, który ma mnie kryć. Jest strasznie brzydki, mam
zamiar zdrowo go pogonić”. Jak powiedział, tak się stało: River wygrało
5:1.
Pedernera z kolei, dorastający w Avellanedzie, był fanem Racingu, ale
jego ojciec, który zaczął oswajać go z piłką, jak tylko syn skończył cztery
lata, grał w River Plate. Podobnie jak Moreno, chłopak również wiele się
nauczył od Ferreyry. W 1938 roku, niepewny jeszcze miejsca w wyjściowej
jedenastce, został dopuszczony przez napastnika do wykonywania rzutu
wolnego. Próbował podkręcić piłkę, ale źle trafił i bramkarz obronił bez
trudu. Ferreyra wziął go wtedy na stronę. „Jeśli bijesz wolnego –
powiedział – wal z całej siły, a nie rób jakichś cyrków, dobra?”
„Oczywiście, wziąłem to sobie do serca – opowiadał Pedernera. – Zawsze
kiedy ustawiałem piłkę do rzutu wolnego, miałem w pamięci, co mi radził
Bernabé”.
Przy innej okazji Pedernera wspominał, jak Ferreyra pojawił się kiedyś
w szatni z poobijanymi i posiniaczonymi nogami, skopany przez
pilnującego go obrońcę. „To wszystko przez Watson Huttona – narzekał. –
Przez tego faceta, co wymyślił piłkę…” Od tamtej pory Ferreyra schodził
coraz głębiej i głębiej do środka boiska, oddalając się od obrońców rywali
i szukając miejsca, gdzie miałby więcej swobody. To właśnie w tej roli,
cofniętego atakującego, miał brylować także Pedernera, operujący
ostatecznie jak reżyserzy gry z lat 20. Był „Adolfo Divino”, boskim Adolfo,
pilotem La Máquiny, zdolnym zarówno do oddania piekielnie silnego
strzału niemal bez zamachu, jak do rozegrania piłki z klepki z Moreno albo
do precyzyjnego podania na dobieg w kierunku Labruny, albo – jak to
zrobił podczas pewnego niezapomnianego meczu z San Lorenzo – do
zamarkowania podania, a potem delikatnego podcięcia piłki nad
bramkarzem.
Moreno i Ferreyra stworzyli zabójczy duet. W 1936 roku ten drugi był
najlepszym strzelcem River Plate w Campeonato, zdobywając 15 goli w 17
meczach, a z kolei w Copa de Honor najwięcej bramek – 13 – zdobył ten
pierwszy. Rok później, gdy rozgrywki ligowe wróciły do bardziej
standardowej formuły, Moreno strzelił 32, a Ferreyra 25 goli, River zaś
sięgnęło po mistrzostwo kraju, zdobywając w sumie 106 bramek,
przegrywając tylko trzy z 34 spotkań i osiągając sześciopunktową przewagę
nad równie bramkostrzelnym Independiente, którego liderem był wówczas
świetny paragwajski napastnik Arsenio Erico. „Żadna z drużyn nie
wychodziła na murawę tak świetnie przygotowana jak wybitne River Plate
– pisało »El Gráfico«, podkreślając rolę Hirschla w tamtym sukcesie. –
Żadna z drużyn nie mogła się z nią równać choćby pod względem kondycji
fizycznej”.
Mając już zapewniony tytuł, River grało z Boca Juniors w przedostatniej
kolejce, żądne rewanżu nie tylko za dwie wcześniejsze porażki w tym
sezonie – w lidze i meczu towarzyskim – ale także za cały okres
„starszeństwa” (terminem tym Argentyńczycy opisują sytuację, w której
jedna drużyna stale dominuje nad drugą). W brzydkim i pełnym awantur
meczu piłkarze Hirschla wygrali 3:2, a przemoc z boiska przeniosła się na
trybuny. Wysiłki Isaaca Caswella, angielskiego sędziego sprowadzonego
specjalnie po to, by mecz nie wymknął się spod kontroli, spełzły na niczym.
Piłkarze przeszli na zawodowstwo w 1931 roku, ale arbitrzy nie poszli
ich śladem i w latach 30. poziom sędziowania stawał się przedmiotem coraz
głośniejszej krytyki. W 1932 roku na przykład, kiedy Vicente de Angelis
nie uznał bramki Estudiantes, przegrywającego 1:0 w meczu
z przewodzącym tabeli River Plate, wściekli piłkarze rzucili się na niego.
De Angelis uciekł do szatni, a kiedy 15 minut później wrócił, by wznowić
grę, przyznał im rację, co wywołało plotki, że prezydent Estudiantes
sterroryzował go przy pomocy pistoletu. Bramkę na 1:1 nazwano el gol de
la casilla, golem z szatni.
AFA, wykazując się znaną już anglofilią (albo kulturowym
uzależnieniem – zależy, jak na to patrzeć), uznała, że rozwiązaniem
problemu sędziów będzie zwrot w stronę Wielkiej Brytanii i ściągnięcie
stamtąd arbitrów, którzy wyznaczyliby standardy i nauczyli fachu
argentyńskich kolegów. Caswell był laburzystowskim radnym z Blackburn,
który właśnie zakończył karierę sędziego w Anglii. Przypłynął do Buenos
Aires w październiku 1937 roku, niewzruszony przestrogami
współpasażerów, że „podjął się niebezpiecznego zadania”, i przez pierwsze
trzy tygodnie wizytował mecze, zapoznając się ze stylem i warunkami
pracy argentyńskich arbitrów.
Obraz, który wyłonił się z jego obserwacji, był alarmujący: „Wszystkie
większe boiska otoczone są wysokimi ogrodzeniami… Pole gry okala płot
z wysokiej na dziesięć stóp siatki, zwieńczonej u góry drutem kolczastym.
Policja konna pilnuje porządku na zewnątrz, a czasami także wewnątrz
stadionu, jej oddziały piesze są trzymane w odwodzie, podobnie jak straż
pożarna… Gra jest ostra, nieustannie przerywana gwizdkiem sędziego,
często zatrzymywana z powodu kontuzji (którym towarzyszy wbieganie na
boisko tuzina osób podających piłkarzom wodę), kłótni z arbitrami, bójek
na boisku i interwencji policji. Często do walk dochodzi w gronie kibiców,
niektórzy z nich czekają po meczu na sędziego, by obrzucić go wyzwiskami
lub kamieniami. Przez pół roku moja praca była bolesna i stresująca”.
Awantury wśród publiczności zdarzały się w argentyńskiej piłce od
zarania. W 1905 roku mecz między Belgrano a Quilmes został przerwany
z powodu wtargnięcia kibiców na boisko. Pięć lat później fani Boca
wymusili zakończenie drugoligowego pojedynku z Ferro Carril Oeste, gdy
jeden z piłkarzy zaatakował sędziego liniowego, a drugi głównego. W 1923
roku, w meczu między odbywającą tournée reprezentacją Szkocji a składem
lokalnych piłkarzy, szkocki piłkarz został zmuszony do wybicia piłki z rogu
na aut bramkowy po tym, jak kibice – przekonani, że rzut rożny został
podyktowany omyłkowo – po prostu ustawili się przed nim w rzędzie.
Wszystkie te incydenty, jakkolwiek nieprzyjemne, były jednak w gruncie
rzeczy odosobnione. Sytuacja uległa pogorszeniu dopiero, gdy kibice
zaczęli organizować się w grupy, a grupy te zaczęły się zbroić. W artykule
Ayer vi ganar los Argentinos (Wczoraj widziałem zwycięstwo
Argentyńczyków) napisanym dla „El Mundo” w 1929 roku pisarz
i dziennikarz Roberto Arlt kreślił obraz grup fanów niosących butelki
i pomarańcze przeznaczone do rzucania w rywali oraz chłopców
sprzedających cegły przed stadionem w celu łatwym do odgadnięcia.
Najgorsze obawy Caswella spełniły się w 1939 roku, kiedy jeden
z policjantów zaczął strzelać do tłumu wściekłych kibiców Boca,
próbujących wedrzeć się na boisko, gdzie ich piłkarze brali się za łby
z graczami Lanús. Zginęły dwie osoby – pierwsze śmiertelne ofiary
przemocy na argentyńskim stadionie.
Zmiana, jak trzeźwo zauważał Caswell, wymagała czasu. Punkt zwrotny,
zdaniem angielskiego arbitra, nadszedł we wrześniu 1938 roku, kiedy
podczas meczu Boca – Racing usunął z boiska awanturującego się Roberto
Cherro. Choć kibice obrzucili sędziego kamieniami, sam piłkarz został
zawieszony na miesiąc. „Moja zdecydowana postawa w trakcie tego meczu
– wspominał Caswell – i fakt, że wymusiłem dyscyplinę, nie zważając ani
na sławę piłkarza, ani na znaczenie klubów, zrobiły wielkie wrażenie
i odmieniły sytuację”. Anglik wrócił do kraju w 1940 roku, otoczony
powszechnym szacunkiem.
W sezonie 1938 River strzeliło 105 bramek w 32 meczach, ale to nie
wystarczyło. Independiente, z wciąż znakomitym Erico, zdobyło aż 115
goli, zapewniając sobie mistrzostwo kraju dzięki zwycięstwu 8:2 nad
Lanús, w ostatniej kolejce. I choć Paragwajczyk strzelał jak na zawołanie,
prawdziwą gwiazdą drużyny był Antonio Sastre – piłkarz, o którym César
Luis Menotti mówił, że w życiu nie widział lepszego, umieszczając go
w 1980 roku na szczycie swojej listy pięciu najwybitniejszych
Argentyńczyków wszech czasów. Sastre mógł grać na wielu pozycjach i to
czyniło go aż tak niebezpiecznym: kiedy rywale skupiali się na
napastnikach, Erico i jego partnerze Vicente de la Macie, on schodził po
piłkę do środka, rozbijając tradycyjne ustawienie, i kreując grę.
Urodzony w Lomas de Zamora w 1911 roku, Sastre, jak wielu innych,
został zauważony w barwach klubu Progresista, mającym swoją siedzibę
w Avellanedzie, w dzielnicy La Mosca. W Independiente zadebiutował
w 1931 roku, zastępując kontuzjowanego Lalína jako lewy atakujący,
najwyraźniej pod wpływem sugestii Seoanego, którego miejsce miał
ostatecznie zająć. Wysoki i silny, mógł zostać klasycznym środkowym
napastnikiem, ale przeniósł się na lewą stronę po tym, jak Independiente
kupiło znakomitego urugwajskiego snajpera Roberto Portę – jego
największym kapitałem okazała się więc uniwersalność. W sumie rozegrał
w Independiente 340 meczów i zdobył 112 bramek, pomagając drużynie
wygrać ligę w 1938 roku, a w 1941 roku przeniósł się do brazylijskiego São
Paulo, gdzie oprócz trzech tytułów mistrza kraju doczekał się pomnika na
swoją cześć. „Gdyby kiedykolwiek ustanowiono Nagrodę Nobla
w dziedzinie futbolu, nie mam wątpliwości, że cała Brazylia głosowałaby
na Sastrego” – mówił prezes klubu, Décio Pacheco Pedroso.
Hirschl odszedł z River Plate z tytułem wicemistrzowskim za sezon
1938, wrócił na krótko do Gimnasii, a potem zaczął pracę z Rosario
Central. Kiedy w 1939 roku jego nowi podopieczni przegrali 6:0 z River,
Węgier mówił, że to efekt jego pracy: „Przybyłem osobiście, by zebrać
owoce mojego nauczania. Tych sześć goli strzelili przecież moi chłopcy”.
Później pracował w San Lorenzo, Banfield i ponownie w San Lorenzo, aż
nagle, w 1944 roku, jego kariera w Argentynie została gwałtownie
przerwana.
Protokół z odbytego 13 stycznia posiedzenia komisji dyscyplinarnej AFA
wspomina w punkcie siódmym porządku obrad, że prezydent Banfield
Florencio Sola[57] usiłował przekupić bramkarza Ferro Carril Oeste
Sebastiána Gualco[58] przed meczem Banfield z Ferro we wrześniu 1943
roku (mecz zakończył się wynikiem 1:1, a Gualco w nim nie zagrał). Wśród
osób wymienionych jako biorące udział w próbie oszustwa był także
węgierski trener, który „intervenido en el intento de soborno al jugador
Gualco por la suma de 2,000 pesos” (zaangażował się w próbę
przekupienia zawodnika Gualco kwotą dwóch tysięcy peso). Hirsch znalazł
się w grupie dziewięciu osób[59] skazanych za amoralidad deportiva
(sportową niemoralność) i został dożywotnio pozbawiony możliwości
prowadzenia jakiejkolwiek bezpośredniej lub pośredniej działalności
w AFA lub w klubach przy niej afiliowanych. Karę anulował 10 maja
Generalny Inspektorat Sprawiedliwości, ale związana z nią niesława
pozostała.
Jakkolwiek trudno na tej podstawie wyciągać jakieś ostateczne wnioski,
rzuca się w oczy pewna koincydencja: kiedy 20 lat wcześniej Hirschl
wyjeżdżał z Węgier, drużyna Húsos była zamieszana w awanturę
z ustawianiem wyników meczów. W każdym razie pozbawiony możliwości
pracy w Argentynie dawny trener Gimnasii i River Plate przeniósł się do
Brazylii, gdzie pracował z Cruzeiro, a następnie trafił do Urugwaju. Po
zdobyciu dwóch mistrzostw kraju z Peñarolem przypisywano mu
wprowadzenie po drugiej stronie La Platy podstaw taktycznego myślenia,
które zawiodło Urugwajczyków do nieoczekiwanego sukcesu na mundialu
w Brazylii, w 1950 roku.
Mimo wszystkich zastrzeżeń trudno nie uznać go za geniusza,
w argentyńskim futbolu wyprzedzającego swoją epokę o całe lata.
Taktyczne innowacje, które wiodły go do największych sukcesów,
doceniono dopiero w 1939 roku. Owszem, Hirschl był – jak powiadał
Guttmann – kawałem skurczybyka, pytanie tylko, na czym owo bycie
skurczybykiem polegało. Czy na tym, że blefował, opowiadając
o zainicjowaniu zmian taktycznych wcześniej, niż to się naprawdę
wydarzyło, czy może na ukrywaniu przez cztery lata tego, co faktycznie
zrobił? Tak czy inaczej, to właśnie on wprowadził argentyńską taktykę
w erę nowożytną.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
RYCERZE UDRĘKI

Podczas gdy poszukiwania godnego następcy Hirschla nie przynosiły


rezultatu, River Plate wybudowało El Monumental, pierwszy nowoczesny
stadion w Argentynie, sfinansowany – jak twierdził bramkarz Amadeo
Carrizo – z zysków, jakie zapewnili nowi widzowie, przyciągnięci
fantastyczną grą Ferreyry. Zbudowany z betonu i stali obiekt został otwarty
25 maja 1938 roku: w obecności prezydenta Roberto Maríi Ortiza
gospodarze rozbili Peñarol. Ważniejsze było jednak, co stadion miał
symbolizować. Na terenie obiektu znalazły się szkoła, przychodnia i wiele
innych miejsc mających uprzyjemnić życie kibicom – można więc
powiedzieć, że w klubie z Buenos Aires wyprzedzano epokę, jeśli idzie
o możliwości wykorzystywania stadionu poza dniami meczowymi. Ángel
Labruna, który zadebiutował w drużynie w 1939 roku, opowiadał, że
spędzał tu większość wolnego czasu: grał w piłkę, tenisa stołowego
i ziemnego, korzystał ze wszystkich możliwości oferowanych przez klub
poza pływaniem, bo – jak mówił – „życie było mu miłe”. Co więcej, to tutaj
poznał przyszłą żonę. Aspekt społeczny przedsięwzięcia miał uzasadnić
niezwykle korzystne warunki rządowego kredytu, ale w rzeczywistości
pożyczka była jeszcze jednym dowodem, że światy polityki i futbolu
zaczynają się zazębiać i że kibice stają się obiektem umizgów elit.
Po tym, jak w 1939 roku drużyna mimo strzelenia 100 goli znów
skończyła rozgrywki na drugim miejscu (mistrzostwo pozostało przy
Independiente, lepszym o trzy bramki i, co ważniejsze, sześć punktów),
River Plate zdecydowało się zatrudnić kolejnego Węgra, byłego bramkarza
Barcelony Ferenca Plattkó. Jego próby wprowadzenia systemu W-M
skończyły się jednak katastrofą i zwolnieniem szkoleniowca z pracy już
w lipcu, po tym jak zespół przegrał siedem z pierwszych 12 meczów
sezonu – choć można spojrzeć na pobyt Plattkó w klubie jak na niezbędny
okres przejściowy. „Jego niepowodzenie – wspominał Carlos Peucelle,
świetny w latach 30. prawoskrzydłowy, później zaś dyrektor techniczny
klubu – było spowodowane w pierwszej kolejności ignorancją środowiska
sportowego”.
Peucelle uważał, że krótki okres pracy Plattkó był istotny, bo pomógł
zakorzenić się ideom, które wysuwał już Hirschl. „Nie sprawił, że wyrosły,
ale zasiał nasiona zmian” – mówił. A tym, kto doglądał wzrostu tych
nasion, był Renato Cesarini, jeden z kluczowych zawodników drużyny,
która pod Hirschlem sięgała po mistrzostwo kraju w 1936 i 1937 roku,
a zarazem ktoś, kto poznał europejską taktykę już kilka lat wcześniej.
Cesarini urodził się w 1906 roku w Senigallii, miasteczku leżącym
w pobliżu Ankony, na wschodnim wybrzeżu Włoch, ale jego rodzina
wyemigrowała do Argentyny, gdy miał zaledwie kilka miesięcy. Kiedy
Juventus namówił go, by opuścił Chacarita i dołączył do fali wracających
do Europy oriundi, miał 23 lata. Jego pobyt we Włoszech był pasmem
sukcesów: w Turynie zdobył pięć mistrzostw kraju z rzędu i okazał taki
talent do zdobywania bramek w końcówkach spotkań, że nawet dziś mówi
się o takich golach jako strzelonych w zona Cesarini. Wyjątkowość
Cesariniego nie polegała jednak tylko na trafianiu do siatki: potrafił
również kryć indywidualnie najbardziej kreatywnego gracza przeciwników
i zdolność tę przywiózł ze sobą, gdy w 1935 roku zdecydował się wrócić do
Argentyny, najpierw do Chacarita, a potem do River Plate, gdzie jego
nabyte we Włoszech umiejętności zgrały się idealnie z teoriami Hirschla.
„To on wyznaczał styl River Plate – mówił obrońca Boca Silvio
Marzolini, który później grał pod Cesarinim w reprezentacji kraju. –
A zarazem był kimś, kto zabiera piłkarzy na ryby. Uwierzylibyście? Na
ryby![60] Był bardzo inteligentny i naprawdę potrafił zbudować wyjątkową
relację z zawodnikami. Ale umiał też być potwornie irytujący: jak tylko
zauważył choćby jeden twój ruch, którego sobie nie życzył, natychmiast ci
to wytykał”.
Wprowadzając krycie indywidualne, którego nauczył się we Włoszech,
Cesarini cofnął Norberto Yácono na pozycję niezwykle defensywnego
prawego pomocnika, czyniąc zeń w gruncie rzeczy prawego obrońcę. Miało
to ogromny wpływ na to, który numer na koszulce wiązano w Argentynie
z jaką pozycją. Kiedy w latach 30. na strojach zawodników pojawiły się
numery, zwykle podążano za brytyjskim zwyczajem i widziano drużynę
w ustawieniu 2-3-5. Z jedynką grał więc bramkarz, z dwójką prawy
obrońca, z trójką lewy obrońca, z czwórką prawy pomocnik, z piątką
środkowy pomocnik, z szóstką lewy pomocnik, z siódemką
prawoskrzydłowy, z ósemką napastnik grający po prawej stronie
środkowego, z dziewiątką – środkowy napastnik, z dziesiątką – napastnik
grający po lewej stronie środkowego, z jedenastką – lewoskrzydłowy[61].
W czasach La Máquiny Yácono przeszedł z pozycji prawego pomocnika na
prawą obronę, stając się „czwórką”, a napastnicy grający po obu stronach
środkowego cofnęli się przed drugą linię – tworząc w efekcie ustawienie 3-
2-2-3, to samo, które za sprawą Herberta Champana w Anglii nazwano W-
M. Numery graczy na boisku, od prawego obrońcy do lewoskrzydłowego,
przyjęły wówczas konfigurację: 4, 2, 3 – 5, 6 – 8, 10 – 7, 9, 11. Oto
dlaczego nawet dzisiaj z numerem 5 w Argentynie występuje defensywny
pomocnik, często jako caudillo – inaczej niż w Anglii, gdzie po
wprowadzeniu systemu W-M i trzyosobowej defensywy piątkę otrzymał
środkowy obrońca, ustawiony pomiędzy dwójką bocznych[62].
Z perspektywy czasu wydaje się, że La Máquina zrodziła się
19 października 1941 roku, w trakcie przedostatniej kolejki sezonu. Tydzień
wcześniej obrońcy tytułu, Boca, wygrali z San Lorenzo 2:1, pozwalając
River Plate, które ograło Tigre 2:0, uzyskać dwupunktową przewagę nad
pozostałymi drużynami. Boca straciła już wprawdzie szanse na
mistrzostwo, ale miała nadzieję, że na El Monumental choć trochę popsuje
rywalom szyki. Jednak już do przerwy River Plate prowadziło 3:0, by
wygrać cały mecz 5:1. „El Gráfico” poświęciło temu zwycięstwu 14 stron.
W następnym sezonie szło im jeszcze lepiej. Z pierwszych siedmiu
spotkań wygrali sześć i zremisowali jedno, a potem, 7 czerwca, pojechali na
mecz z Chacarita Juniors, i choć tego samego dnia Boca pokonała Tigre
11:1, to zwycięstwo River Plate 6:2 kazało redaktorowi „El Gráfico”,
Borocotó, użyć określenia la Máquina, które od tamtej pory weszło do
powszechnego użytku. W latach 20. czasopismo krytykowało wprawdzie
„mechaniczną” naturę angielskiej piłki, tym razem jednak podobieństwo
drużyny do sprawnie funkcjonującego mechanizmu było powodem do
zachwytów – właśnie ze względu na płynność, z jaką się poruszała, i na to,
jak wiele trybików musiało się w niej zazębić. Fani zachwycali się także
pięknem powtórzenia, śpiewając: „Sale el sol, sale la luna, centro de
Muñoz, gol de Labruna” (wschodzi słońce, wschodzi księżyc, Muñoz
centruje, a Labruna strzela).
Gwiazdą tamtej wygranej 5:1 z Boca był Moreno, zapamiętany przez
kronikarzy jako najlepszy technik spośród graczy ofensywnych River Plate.
Z pewnością był on dzieckiem swojej epoki, z nieco nonszalanckimi
wąsikami, zwyczajem spędzania nocy w barach i klubach milongi, a także
tym samym co u Muñoza przekonaniem, że tango jest najlepszym
możliwym treningiem dla piłkarza. Wielki napastnik Boca Pancho Varallo
uważał, że gdyby Moreno porządnie przykładał się do ćwiczeń czysto
piłkarskich i należycie dbał o siebie, mógłby przewyższyć nawet
Maradonę – a warto dodać, że jeśli jakiś piłkarz bywa przedstawiany jako
bardziej rozpasany od Maradony, oznacza to, że jego życie towarzyskie
było naprawdę bujne. Loustau, kolega Moreno z River Plate, opowiadał
o meczu z Racingiem, na który Moreno stawił się po szczególnie upojnej
nocy i zlekceważył przestrogi lekarzy, że może umrzeć, jeśli zagra choćby
20 minut – meczu, w którym rzecz jasna napastnik nie tylko zagrał, ale był
najlepszy na boisku. Nawet jeśli ta historia nie jest do końca prawdziwa,
dotyka przecież jakiejś głębszej prawdy, podobnie jak opowieść o spotkaniu
towarzyskim rozgrywanym w Tucumán, gdzie tłum był tak wielki,
a ochrona tak szczelna, że podczas jednej z akcji na drodze pędzącego
w kierunku bramki rywali Loustau wyrósł konny policjant, co nie
przeszkodziło zawodnikowi zagrać piłki między nogami rumaka,
przemknąć pod jego brzuchem, kontynuować rajd, a następnie strzelić gola.
La Máquina była nie tylko znakomitą drużyną, ale także lustrem,
w którym Argentyńczycy widzieli swoje wyidealizowane odbicie: ludzi
utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich
i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami
nieodpowiedzialnych. „Moreno był najlepszy, lepszy niż Pelé – mówił
urugwajski napastnik Walter Gómez. – Cóż to było za mistrzostwo przy
piłce, co za siła, co za precyzja, co za styl! Pelé zalewał się potem,
a Moreno grał we fraku”.
Ale za jego artyzmem kryły się też agresja i twardość. W 1947 roku na
przykład stanął na drodze grupie kibiców Estudiantes, którzy wbiegli na
boisko wykłócać się z sędzią, i uniósł pięści, jakby na wspomnienie czasów,
gdy próbował kariery jako bokser. Po kilku miesiącach oberwał w głowę
kamieniem rzuconym przez fanów Tigre, ale z oburzeniem odpędził
członków ekipy medycznej River Plate, którzy rzucili mu się na pomoc.
„Dlaczego miałbym być opatrywany? – pytał, szalejąc ze złości. – Żeby
tłum miał uciechę i mógł śpiewać, że trafił Moreno? O nie, moi panowie!
Możecie mnie opatrywać tylko wtedy, kiedy nie będę mógł się ruszać”.
Słynna ofensywna piątka była niezwykle mobilna, w dużej mierze dzięki
temu, że nominalny środkowy napastnik, Ángel Labruna, miał tendencję do
schodzenia na lewą stronę, robiąc w ten sposób miejsce dla ofensywnych
szarż Moreno z prawej, na którego pozycję z kolei przenosił się z lewej
Muñoz. „To nie był pomysł żadnego director técnico – tłumaczył
Peucelle. – Robili to sami zawodnicy”. Syn zegarmistrza, który ciągle
sztorcował go za marnowanie cennego czasu na piłkę nożną, zadebiutował
w River Plate w 1939 roku podczas wspomnianego już epizodu, gdy
piłkarze pierwszej drużyny zastrajkowali, by wyrazić poparcie dla
Moreno – i pozostał graczem wyjściowej jedenastki właściwie przez
następne dwie dekady, strzelając w tym czasie rekordowe w dziejach klubu
315 bramek. Po lewej stronie grał Félix Loustau, ventilador, czyli
wentylator, którego nieustanny ruch pozwalał drugiej linii nabrać oddechu
i zmniejszał presję ciążącą na Pedernerze. „Nie graliśmy nowoczesnego
futbolu, tylko tradycyjny – upierał się Labruna. – Drużyna, której piłkarze
potrafiliby zajmować tylko jedną pozycję na boisku, nie zaszłaby wówczas
daleko”.
La Máquina wygrywała więc, ale nie za wszelką cenę i nie zawsze.
W 1941 i 1942 roku zdobywała mistrzostwo kraju, ale przez dwa kolejne
lata musiała uznawać wyższość Boca (Xeneizes[63], trenowani przez
swojego dawnego napastnika Alfredo Garasiniego, nauczyli się już odnosić
korzyści z ustawiania obrony w kształt litery M), by odzyskać tytuł
w 1945 roku. „Nazywali nas rycerzami udręki, bo nigdy nie chodziło nam
o to, żeby po prostu zdobyć bramkę – opowiadał Muñoz. – Byliśmy pewni,
że i tak ją strzelimy. Wychodziliśmy na boisko i graliśmy swoje: zabierz
piłkę, podaj mi, zrób gambetę, jeden zwód, drugi, a bramka zdobędzie się
sama”.
Amadeo Carrizo zadebiutował w River Plate w 1945 roku jako zmiennik
podstawowego bramkarza, Peruwiańczyka José Soriano – a po jego śmierci
pozostał ostatnim żyjącym członkiem La Máquiny. Z jego wspomnień
wynika, że drużyna… po prostu grała w piłkę. „Zawodnicy z szacunkiem
słuchali słów trenera: to nie było tak, że jakiś Moreno czy Pedernera nie
słuchali, wręcz przeciwnie. Czasami w szatni pojawiała się tablica, na
której rysowano taktykę, i wszyscy patrzyli uważnie – opowiadał. – Ale
kiedy już wchodziliśmy do tunelu, zawsze ktoś mówił: »OK, chłopaki,
zagrajmy la nuestra[64], przecież tylko to się liczy, nie?«. To było słowo,
które powtarzało się najczęściej”.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
CZASY JUANA PERÓNA
Década infame po prostu nie mogła trwać dłużej niż dziesięć lat. Poziom
niewydolności, który osiągano w jej trakcie, uniemożliwiał rządzenie;
przykładowo w 1937 roku Kongres był w stanie przegłosować zaledwie
trzy wnioski: jeden zezwalający prezydentowi na wydanie większej sumy
i dwa akceptujące jego wyjazd z Buenos Aires na wakacje. Do 1943 roku
rozczarowanie rządami konserwatystów było już powszechne, w dużej
mierze ze względu na wyjątkowo nieudolne próby odbudowania gospodarki
po czasach wielkiego kryzysu, który pozbawił środków do życia tysiące
drobnych właścicieli ziemskich. Jednym z ośrodków wyrażających to
rozczarowanie była grupa oficerów dysydentów, Grupo de Oficiales Unidos
(GOU, Grupa Zjednoczonych Oficerów), zirytowana niekonsekwencją
argentyńskiej polityki zagranicznej podczas drugiej wojny światowej
i zaściankowością klasy rządzącej.
GOU nawiązała kontakt z generałem Arturo Rawsonem, prosząc go
o zebranie odpowiednich sił, i 4 czerwca 1943 roku do Buenos Aires
wkroczyło dziesięć tysięcy żołnierzy, by usunąć ze stanowiska prezydenta
Ramóna Castillo, stojącego na czele państwa, od czasu gdy w sierpniu
1940 roku zachorował Roberto Ortiz, a formalnie będącego jego następcą
od czerwca 1942 roku. Kongres został rozwiązany, polityków zmuszono do
opuszczenia ministerstw, partie polityczne zdelegalizowano. Rawson
ogłosił się prezydentem i powołał rząd, który miał opowiedzieć się za
wsparciem aliantów podczas drugiej wojny światowej. Inni członkowie
przywództwa GOU woleli jednak zachować neutralność i zmusili Rawsona
do rezygnacji po zaledwie trzech dniach od zamachu stanu, 7 czerwca.
Zastąpił go Pedro Pablo Ramírez.
Ramírez utrzymał się na stanowisku nieco dłużej: osiem i pół miesiąca,
a następnie przekazał urząd swojemu wiceprezydentowi, Edelmiro
Farrellowi. Najbardziej znaczącą postacią w ich rządzie okazał się jednak
minister pracy Juan Domingo Perón, który – wysłany w 1939 roku we
włoskie Alpy, by studiować taktykę wojen górskich – zapoznał się tam
również z ideami socjaldemokratycznymi. Przez następne dwa lata Perón
wdrożył ogromny program reform społecznych i gospodarczych, zyskując
dzięki temu ogromną popularność. Uprzemysłowienie kraju przyspieszyło,
podobnie jak rozwój miast.
Wszystko to, podobnie jak postępująca alfabetyzacja i wzrost
zamożności umożliwiony przez odradzającą się gospodarkę, doprowadziło
nie tylko do kulturalnego boomu; oznaczało także narodziny nowej,
wykształconej i aktywnej politycznie klasy, która szukała swojego
przywódcy i znalazła go właśnie w osobie Peróna. Człowieka, który –
niezależnie od swojego wykształcenia i szkolenia wojskowego – był
potomkiem Indianki z plemienia Tehuelczów. Człowieka, który po
ukończeniu akademii wojskowej otrzymał od ojca trzy książki, a jedną był
Martín Fierro (jak napisano w dedykacji: „żebyś nigdy nie zapomniał, że
ponad wszystkim innym jesteś criollo”)[65].
Dowódcy wojskowi obawiali się jego magnetyzmu do tego stopnia, że
postanowili go aresztować, ale – jakby na potwierdzenie ich lęków –
17 października 1945 roku dziesiątki tysięcy manifestantów,
descamisados[66], czyli ludzi bez koszul, przeprawiło się przez Riachuelo
z leżących na południu przemysłowych dzielnic i zgromadziło się na Plaza
de Mayo, domagając się jego uwolnienia. Było tak, jakby – sięgając po
frazę pisarza Ernesto Sábato – „wprawiono w ruch wielką i cichą, niemal
podziemną do tej pory moc”; nawet jeśli opacznie rozumiany, narodził się
kult peronizmu.
W 1946 roku, gdy do kraju znów wróciła demokracja, Perón został
wybrany prezydentem z przewagą 11 procent głosów, skądinąd w ostatnich
wyborach przed nadaniem kobietom praw wyborczych. Dawny liberalny
konsensus został zmieciony, klasa robotnicza tak naprawdę po raz pierwszy
doszła do głosu i co więcej, jak pisał amerykański historyk Robert D.
Crassweller[67], objęcie urzędu przez Peróna było „wyrzeczeniem się
duchowego pokrewieństwa z Europą i wołaniem o prawdziwą rdzenność,
o kreolską rzeczywistość i kreolski mit, o ducha Martína Fierro; było
powrotem caudillo”.
Inna sprawa, że styl sprawowania władzy przez Peróna zmienił również
nastawienie do prezydentury. Choć demokratycznie wybrany, zwykł nosić
mundur, co mogło przyczynić się do erozji pojęcia demokracji cywilnej
w Argentynie – rzecz z głębokimi konsekwencjami dla kolejnych trzech
dekad historii kraju.
Z początku główne założenia peronizmu – sprawiedliwość społeczna
i ekonomiczna niepodległość – pozwoliły prezydentowi iść trzecią drogą
w okresie zimnej wojny. Podczas strajków rząd zwykle popierał
protestujących związkowców, podwyżki płac były większe niż inflacja,
a ceny najważniejszych towarów konsumpcyjnych – w tym biletów na
mecze – utrzymywały się na niskim poziomie. W kluczowych gałęziach
przemysłu prowadzono nacjonalizację, odbierając koleje firmom
zarządzanym przez Brytyjczyków, stocznie – Francuzom, a sieci
telefoniczne – Amerykanom. Kontrola handlu zagranicznego i kursu
wymiany walut oznaczała, że rezerwy finansowe mogły służyć
redystrybucji. Produkt przemysłowy brutto w latach 1941–48 wzrósł
o 60 procent, a Perón dotrzymał obietnic dotyczących praw pracowniczych.
Wprowadzono płatne wakacje, premie świąteczne i obowiązek wypłacania
odpraw zwalnianym pracownikom. Płaca realna wzrosła o 40 procent
między 1943 a 1951 rokiem. Zbudowano szkoły i szpitale, dotowano
uniwersytety, zwalczono gruźlicę. Dopóki nikt nie pytał, skąd właściwie
biorą się pieniądze na tę falę rozbudowy i rozdawnictwa, można było uznać
Argentynę za kraj prowadzący politykę społeczną w sposób modelowy.
Gdy Europa Zachodnia odbudowywała się po wojennych zniszczeniach,
gospodarka argentyńska rozwijała się dzięki eksportowi. Dług publiczny
został spłacony, co pozwoliło Perónowi zadeklarować, że kraj osiągnął
ekonomiczną niepodległość. Były to jednak iluzje: argentyńska neutralność
podczas drugiej wojny światowej, odmowa spełnienia amerykańskich próśb
i zerwania stosunków z państwami Osi po ataku na Pearl Harbor
zaowocowały sankcjami gospodarczymi, co z kolei przyniosło w kraju
wzrost postaw izolacjonistycznych. Argentyna, jak przekonywali jej kolejni
przywódcy, powinna radzić sobie sama.
Argentyński futbol, zamknięty w cudownej bańce mydlanej, przysypiał
w równie fałszywym poczuciu samozadowolenia. Dwa tygodnie przed
wyborem Peróna odbywał się decydujący mecz z Brazylią w Campeonato
Sudamericano (była to jedna z dodatkowych edycji, która mimo oficjalnego
statusu nie kończyła się przyznaniem trofeum). Stosunki między drużynami
nie były najlepsze od czasu Copa Julio Roca z 1945 roku, rozgrywanego
w Brazylii dwa miesiące wcześniej. Choć Argentyna wygrała pierwszy
z trzech meczów, w São Paulo, 4:3, w drugim, zorganizowanym w Rio,
została rozgromiona 6:2, a w drużynie gospodarzy błyszczał znajdujący się
wówczas u szczytu formy Heleno de Freitas[68]. W pierwszej połowie
rozstrzygającego spotkania Ademir złamał nogę Josému Pedro Batagliero
i Brazylia wygrała 3:1. Faul wydawał się wprawdzie przypadkowy, ale gdy
obie drużyny spotkały się znowu, we wspomnianym meczu Campeonato
Sudamericano, kibice argentyńscy pałali żądzą zemsty, a uliczni
sprzedawcy oferowali im niedojrzałe gruszki do ciskania w Brazylijczyków.
Argentyna, której do obrony tytułu wywalczonego rok wcześniej w Chile
wystarczał remis, po 20 minutach prowadziła już 2:0 dzięki golom Norberto
„Tucho” Méndeza[69], napastnika Huracánu z bujnie wypomadowaną
czupryną i wytwornym wąsikiem, który stał się dzięki tym trafieniom
najlepszym strzelcem turnieju. Dobiegała 30. minuta, gdy kapitan
Argentyńczyków José Salomón spróbował zablokować strzał Jaira. Obaj
gracze zderzyli się nogami, Salomón upadł, a po chwili okazało się, że
złamał zarówno kość strzałkową, jak i piszczel. Jego koledzy rzucili się na
Brazylijczyka, a kibice wpadli na boisko, by odwet stał się jeszcze sroższy.
Przywrócenie porządku zajęło policji ponad godzinę, po czym sędzia,
raczej symbolicznie niż sprawiedliwie osądzając skalę przewin, usunął
z boiska po jednym zawodniku z każdej drużyny (Chico i Vicente de la
Matę). Mecz dokończono w atmosferze wzajemnej wrogości: wynik
2:0 utrzymał się do końca, Argentyna zdobyła mistrzostwo, ale Salomón
nigdy więcej nie zagrał w reprezentacji. „Złamałeś nogę najlepszemu
argentyńskiemu obrońcy” – powiedział później trener Guillermo Stábile do
Jaira. „Bzdura – miał odpowiedzieć napastnik. – Najlepsi argentyńscy
obrońcy to de Zorzi i Valussi”.
O wpływie sukcesów sportowych na wyniki wyborów mówi się wiele –
najczęściej przywoływanym przykładem jest szokująca porażka Harolda
Wilsona z Wielkiej Brytanii w wyborach w 1970 roku, którą łączono
z niesmakiem po angielskiej porażce z Republiką Federalną Niemiec
w rozgrywanym pięć dni wcześniej ćwierćfinale mundialu – ale
o bezpośrednie dowody trudno. Nie sposób więc powiedzieć, czy wygrana
nad Brazylią miała jakikolwiek związek z sukcesem wyborczym Peróna,
choć z pewnością wywołane nią poczucie patriotycznego uniesienia
kandydatowi nie zaszkodziło.
Rok później Argentyna znów obroniła tytuł – drużyna z Moreno,
Méndezem, Mario „El Atómico” Boyé, Loustau i Di Stéfano w składzie
wygrała sześć spotkań i zremisowała jedno w rozgrywkach, w których tym
razem Brazylia nie wzięła udziału. Był to, jak widać, czas argentyńskiej
dumy i wiary we własne siły, nie tylko zresztą w futbolu, ale i bardziej
ogólnie; znajduje to swoje odbicie w klasycznym już filmie o tutejszej
piłce, którego współscenarzystą był – któż by inny? – Borocotó. Pelota de
trapo (szmacianka) opowiada historię Eduardo Díaza o przydomku
Comeuñas (obgryzacz paznokci) – pibe, który uczy się grać w piłkę
szmacianką na potrero w swoim barrio. Staje się gwiazdą i ulubieńcem
trybun, w kluczowym momencie jednak, tuż przed finałem
międzynarodowego turnieju z Brazylią – która tymczasem zastąpiła
Urugwaj w roli największego rywala Argentyny – dowiaduje się, że ma
przewlekłą wadę serca i jeśli zagra, może umrzeć w trakcie rywalizacji.
Jego trener namawia go, by się wycofał, ale tłum naciska, wnosząc go na
boisko. W punkcie kulminacyjnym Comeuñas spogląda na argentyńską
flagę i decyduje się zagrać: „Jest wiele sposobów oddania życia za
ojczyznę, a to jeden z nich” – powiada, zakłada koszulkę w biało-niebieskie
paski i zdobywa zwycięską bramkę. I choć bóle w klatce piersiowej nie
ustają, on sam nie umiera do końca filmu, będącego romantycznym hołdem
dla kultury pibe i la nuestra, ale także jawnie nacjonalistycznym
wezwaniem dla porteños, by patrzyli szerzej niż ich barrio i ich
przynależność klubowa: by dostrzegali także Argentynę i jej reprezentację.
Gdyby istniał naprawdę, zaledwie rok później Comeuñas nie miałby
okazji do zaryzykowania życia podczas gry dla ukochanej ojczyzny. Ani
w Campeonato Sudamericano w 1949 roku, ani w mistrzostwach świata
w 1950 roku Argentyńczycy nie wzięli udziału, winiąc za to biurokratyczne
trudności. Nie trzeba wiele wyobraźni, by widzieć w tym jednak swoisty
protekcjonizm: dla Peróna najważniejsze było to, by poczucie argentyńskiej
wyższości nad konkurentami nie mogło zostać zakwestionowane.
W opowiadaniu Julio Cortázara Zajęty dom z 1946 roku, gdzie pewien
burżuazyjny dom jest stopniowo przejmowany przez jakichś „onych”, na co
właściciele godzą się niechętnie, ale nigdy nie stawiają oporu – dość
przejrzysta metafora Argentyny Peróna – narrator opisuje, jak włóczy się po
księgarniach, „nadaremnie pytając o jakieś nowości z literatury francuskiej.
Od 1939 roku nic wartościowego nie pojawiło się w Argentynie”[70]. To
samo można by powiedzieć o argentyńskiej piłce: kiedy zatrzasnęły się
okiennice izolacjonizmu, wymiana idei, która mogła uratować ją od
popadnięcia w samozadowolenie, została zablokowana.
Sport był wówczas nie tylko jednym z najważniejszych instrumentów
tworzenia wizerunku pewnej siebie i pełnej siły przebicia Argentyny – był
także częścią aury otaczającej samego Peróna. Prezydent połączył
Argentyński Komitet Olimpijski z Konfederacją Sportu Argentyńskiego,
poddał je kontroli państwa i stanął na czele nowego tworu, na którego
inaugurację uruchomiono kampanię „Perón sponsorem sportu”, nazywając
głowę państwa także „Pierwszym Sportowcem”. Sam wolał wprawdzie
polowania i był biegłym szermierzem, ale miał świadomość roli piłki
w budowaniu tożsamości narodowej, co oznaczało, że nie mógł również
lekceważyć konsekwencji potencjalnej porażki w jakimś meczu
międzypaństwowym. W każdym razie wśród cech, które odróżniały go od
poprzedników, była też wiedza, że sport, to – by użyć frazy Alabarcesa –
„nowy (i prawowity) patriotyczny symbol”.
Oznaczało to konieczność napisania historii na nowo. Wyreżyserowany
przez Ralpha Pappiera w 1950 roku film biograficzny o Alexandrze Watson
Huttonie, Escuela de campeones (Szkoła mistrzów), mógł się wydawać
kłopotliwy przez podkreślanie brytyjskich korzeni futbolu. Przez większą
część filmu Watson Hutton nosi słynną czapkę Sherlocka Holmesa – zdaje
się, że autorzy byli zdania, że takie nakrycia głowy mieli wszyscy Anglicy
tamtych czasów – ale niezależnie od stereotypów znaczące jest to, że jego
niezwyciężona drużyna Alumni jest – z pewnością niezgodnie z prawdą
historyczną – prezentowana jako zespół Brytyjczyków, którzy szybko stają
się Argentyńczykami.
Można jednak dojść do wniosku, że chuchanie i dmuchanie na
argentyński futbol było podszyte lękiem, że nie jest on wcale aż taki
potężny. Wielka Piątka zmieniała się tymczasem w Wielką Dwójkę, aż
w końcu, po sześciu latach dominacji Boca i River, w 1946 roku San
Lorenzo wydarło im mistrzostwo dzięki zwycięstwu 3:1 z Ferro Carril
Oeste w ostatniej kolejce sezonu (Boca w tym samym czasie przegrała
z Vélezem Sarsfield).
O sile tamtej drużyny stanowiło Terceto de Oro (złote trio): prawy
atakujący Armando Farro, patykowaty spryciarz, który potrafił cofnąć się
do środka pola, by rozegrać piłkę, środkowy napastnik René Pontoni, ze
starannie utrefionymi jasnymi włosami, równie wypieszczonymi wąsikami
i ciągiem na bramkę, oraz śniady i silny lewy atakujący Rinaldo Martino.
Całą drużynę nazywano wówczas El Ciclón, cyklon – niejako utrwalając
legendę o pewnym odbytym w grudniu i styczniu tournée po Hiszpanii
i Portugalii. Pomimo „zimna, śniegu i intensywnych opadów deszczu tamtej
zimy”, pisał „El País”, San Lorenzo „sprawiło prawdziwą sensację”.
Jednak władze nadal pozostawały ostrożne, szczególnie po tym, jak
mająca już niemal w ręku Puchar Świata Brazylia przegrała finałowy mecz
organizowanego na własnym terenie mundialu w 1950 roku. Lekką
atletykę, mniej popularną i wyzwalającą o wiele mniej zbiorowych emocji,
uważano za bezpieczniejszą. W 1948 roku rząd ufundował więc wyjazd
całkiem sporej reprezentacji na igrzyska olimpijskie do Londynu, a jej
wyniki uznał za sukces: Argentyna znalazła się na 13. miejscu
w klasyfikacji medalowej, zdobywając dwa złota w boksie i jeden
w męskim maratonie. Medaliści tamtej olimpiady otrzymali od Peróna
kolejne krążki podczas specjalnej ceremonii na El Monumental
w 1949 roku. W tym samym roku Buenos Aires przegrało zaledwie jednym
głosem rywalizację z Melbourne o organizację igrzysk w 1956 roku[71].
Choć administracja trzymała się z dala od międzynarodowej piłki, robiła
wszystko, by kontrolować krajowe rozgrywki. Wybór Oscara Nicoliniego
i Valentína Suáreza na kolejnych prezydentów AFA był dokonywany
bezpośrednio przez Peróna, a budowy stadionów Huracánu (w 1947 roku)
i Vélezu (w 1951 roku) były – podobnie jak wcześniej obiekt River Plate –
w gruncie rzeczy finansowane przez rząd. W zamian władze zyskiwały
kontrolę: w kierownictwie każdego klubu znajdował się tak zwany padrino
(„ojciec chrzestny”), powiązany z Perónem.
Piłka odgrywała znaczącą rolę także w społecznym programie
prezydenta, głównie dzięki turniejowi Evity, który po raz pierwszy
zorganizowano w 1950 roku. Otwarty dla wszystkich drużyn dziecięcych,
które zgłosiły się do biur Fundacji Evity Perón, działał w gruncie rzeczy
jako instytucja bardziej dobroczynna niż sportowa, zapewniając młodym
zawodnikom stroje, a także pilnując, by przechodzili badania lekarskie,
otrzymywali szczepionki i byli poddawani prześwietleniom. Mecze
finałowe rozgrywano w Buenos Aires, poprzedzając je hymnem
państwowym i marszem dla Evy Perón, która rozpoczynała rozgrywki
pierwszym kopnięciem piłki.
Waga tych turniejów wykraczała jednak poza politykę i dobroczynność.
Utalentowani młodzi zawodnicy zyskiwali okazję, żeby się pokazać, a piłka
nożna – żeby stać się narzędziem społecznego rozwoju. Było jednak coś
więcej: celebracja dzieciństwa to znaczący fragment autoportretu
argentyńskiego futbolu. „Odwołując się do pibe – pisał socjolog Sergio
Levinsky[72] – Borocotó nie koncentruje się jedynie na jego młodości, ale
także na świeżości, spontaniczności i wolności – wartościach często
wiązanych z dzieciństwem i traconych w wieku dojrzałym na rzecz
poczucia odpowiedzialności”. W tym sensie wydaje się znaczące, że
właśnie Eva Perón stała się symbolem dziecięcego turnieju piłkarskiego.
Aktorka, która przybyła do Buenos Aires w latach 30., poślubiła Peróna
w 1945 roku[73] i w gruncie rzeczy stworzyła sobie nową osobowość.
Dokumenty dotyczące jej urodzenia zostały sfałszowane tak, by stworzyć
wrażenie, że jej rodzice byli małżeństwem – w ten sposób Eva Ibarguren
(nazwisko matki), urodzona w 1919 roku, stała się Evą Duarte (nazwisko
ojca), urodzoną w roku 1922. Argentyna wciąż była krajem, w którym
każdym mógł wymyślić się na nowo – a jeśli nawet musiał to zrobić za
pomocą małej vivezy[74], to trudno[75]. Evita pracowała z niespożytą
energią, sypiając często dwie, trzy godziny na dobę, będąc twarzą wielu
społecznych i dobroczynnych przedsięwzięć Peróna i ciesząc się
uwielbieniem mas. Podziwiano jej młodzieńczą witalność i świeżość:
wtedy, w późnych latach 40., zajmowała podobne miejsce na granicy
dzieciństwa i dojrzałości, co pibe. Co miało zresztą swoje wady i zalety.
„Pod wieloma względami – pisał brytyjski ambasador w Buenos Aires –
Evita Perón była ambitną, upartą i egoistyczną dziewczynką, która nigdy
nie dorosła. Argentyna… była wciąż niedojrzałym krajem”.
Pozostała młoda na zawsze. Dziewiątego stycznia 1950 roku Evita
zemdlała w miejscu publicznym. Trzy dni później przeszła operację i choć
poinformowano, że wycięto jej ślepą kiszkę, w rzeczywistości cierpiała na
raka szyjki macicy. Po powtórnej wygranej Peróna w wyborach
prezydenckich w 1952 roku wzięła udział w paradzie zwycięstwa w Buenos
Aires. Zbyt cierpiąca, żeby samodzielnie stać, była podtrzymywana przez
ukrytą pod futrem gipsową szynę – wyraz silnej woli, w którym jednak po
upływie czasu można dostrzec groteskowy symbol argentyńskiej
gospodarki jako poważnie chorego organizmu wspieranego niewidocznymi
i sztucznymi podpórkami. Jej śmierć, 26 lipca 1952 roku, rozpoczęła okres
niespotykanej na taką skalę żałoby. Kiedy następnego dnia ciało
prezydentowej wnoszono do gmachu Ministerstwa Pracy, w ścisku zginęło
osiem osób, a kolejne dwa tysiące trafiły do szpitala. Był to pierwszy
przejaw kultu Evity, który trwał jeszcze przez wiele lat[76].
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
EL DORADO
Rosnącą siłę związków zawodowych odczuwano także w świecie piłki.
Nadejście profesjonalizmu zrodziło problem, na który nie dało recepty:
zawodnicy na całym kontynencie byli niezadowoleni z powodu kiepskich
płac i braku zabezpieczenia społecznego. W 1939 roku José Nasazzi stanął
na czele strajku piłkarzy w Urugwaju. Pięć lat później nowo utworzona liga
zawodowa w Meksyku ściągała zawodników z Urugwaju i Argentyny,
oferując im lepsze warunki bytowe. W tym samym roku powstał pierwszy
związek zawodowy argentyńskich piłkarzy, Futbolistas Argentinos
Agremiados. Do 1948 roku jego członkowie domagali się uznania ze strony
władz, wprowadzenia płacy minimalnej i swobody podpisywania
kontraktów. I choć z początku kluby zwyczajnie ignorowały te postulaty, to
w kwietniu 1948 roku, po ogłoszeniu strajku, oficjalnie przyjęły do
wiadomości istnienie związku. Na jakiś czas ucięło to dyskusję, ale nie
rozwiązało żadnych problemów, więc strajk zwołano ponownie w czerwcu.
Stadiony, ku ogólnemu niedowierzaniu, opustoszały. Interweniował rząd,
który powołał specjalny trybunał do rozsądzenia sporu. Mecze wznowiono,
ale rozstrzygnięcia trybunału nie usatysfakcjonowały związkowców:
piłkarze zastrajkowali jeszcze raz, w październiku.
W innym czasie kluby zapewne oparłyby się żądaniom, a piłkarze
w końcu musieliby skapitulować, ale ten strajk zbiegł się z głośnymi
wydarzeniami, do których doszło prawie pięć tysięcy kilometrów na
północny zachód od granic Argentyny. Dziewiątego kwietnia tamtego roku,
o pierwszej po południu, prawnik Jorge Eliécer Gaitán, przywódca Partii
Liberalnej i zagorzały przeciwnik przemocy w polityce, wyszedł ze
swojego biura na Siódmej Ulicy w Bogocie. Na drugą miał umówione
spotkanie z ambitnym 29-letnim prawnikiem z Kuby, niejakim Fidelem
Castro, ale wcześniej postanowił zjeść lunch. Ramię w ramię
z przyjacielem, Plinio Mendozą Neirą, udał się w stronę odległego o pięć
minut spacerkiem hotelu Continental. Nigdy tam nie dotarł. Na drodze
czekał morderca, który oddał cztery strzały, i pięć minut przed planowanym
spotkaniem z Castro w lokalnym szpitalu orzeczono śmierć Gaitána.
W następnej dekadzie około 300 tysięcy Kolumbijczyków zginęło
z powodu reperkusji po tym zamachu.
Władze Kolumbii zdawały sobie sprawę, że kraj stanął w obliczu
wielkiego kryzysu i desperacko szukały sposobu na uspokojenie nastrojów.
„Piłka nożna była jedyną rzeczą, o której rząd mógł myśleć, że przy jej
pomocy może uspokoić i odzyskać kontrolę nad społeczeństwem po śmierci
Gaitána – mówił Guillermo Ruiz Bonilla, najbardziej szanowany
kolumbijski historyk futbolu, w rozmowie z dziennikarzem Carlem
Worswickiem[77]. – Nic innego nie mogło się z nią równać”. Oczywiście
argentyńskie władze nie mogły tego przewidzieć, ale inwestycje
w kolumbijską piłkę miały ogromny wpływ na sytuację w ich kraju. El
Dorado, jak szybko zaczęto nazywać ligę kolumbijską, stanowiła atrakcyjną
alternatywę dla rozgrywek w Argentynie: oferowała wyższe kontrakty
i rekrutowała piłkarzy z niezwykłą drapieżnością.
Wkrótce jednak relacje między ligą kolumbijską a kolumbijską federacją
piłkarską znacznie się pogorszyły, a w efekcie liga straciła oficjalną
akredytację. I choć w zamierzeniu miał to być cios w nią wymierzony,
okazał się raczej aktem wyzwolenia. Ponieważ liga kolumbijska nie
podlegała już regulacjom FIFA, wchodzące w jej skład kluby mogły
podpisywać kontrakty, z kim chciały, bo w gruncie rzeczy nie było takiej
władzy, która mogłaby im tego zabronić. Na początku 1949 roku
Millonarios powierzyło dawnemu obrońcy Platense i Quilmes Carlosowi
„Cacho” Aldabe rolę grającego trenera. Mając świadomość, że „Cacho” jest
bliskim przyjacielem Pedernery, w tamtym czasie wciąż jednego
z najlepszych piłkarzy świata, choć grającego już nie w River Plate,
a w Huracánie, Senior[78] wysłał swojego podwładnego do Buenos Aires,
by ściągnął do Kolumbii także dawnego kompana.
„Cacho” wsiadł do samolotu z walizką wypełnioną pięcioma tysiącami
dolarów; Senior przyznawał później, że był przerażony, bo sądził, że
Argentyńczyk nie wróci. „Cacho” spotkał się jednak z Pedernerą, który –
ponieważ był już po trzydziestce i nie widział szansy na rychłe przerwanie
strajku piłkarzy – obawiał się, że może już nigdy nie wrócić na boisko.
Legenda River Plate postawiła jednak warunki: pięć tysięcy dolarów za
podpisanie umowy i 200 dolarów miesięcznej pensji. Wówczas były to
astronomiczne kwoty i „Cacho” obawiał się, że nawet Millonarios nie będą
w stanie spełnić oczekiwań Pedernery. Wysłał w tej sprawie telegram do
Seniora. Odpowiedź przyszła natychmiast: „Przywieź go”.
Nikt nie dbał o to, by powiadomić Huracán, nie mówiąc o wypłaceniu
mu jakiegoś odszkodowania. „To było jak wybuch bomby – mówił
Worswickowi Efraín »El Caimán« Sánchez, kolumbijski bramkarz, który
przyszedł do San Lorenzo w 1948 roku. – Argentyńczycy uważali, że ich
piłka jest najlepsza na świecie, więc fakt, że z kraju wyjeżdżały kolejne
gwiazdy, musiał ich boleć”.
W czasie gdy w Argentynie nie posiadano się ze złości, setki kibiców
witały Pedernerę na lotnisku w El Dorado. Dzień później Millonarios grali
z Atlético Municipal z Medellín. W związku z trwającym w ojczyźnie
strajkiem i zaległościami w treningach nowa gwiazda nie nadawała się do
gry, ale i tak przyszło ją zobaczyć 15 tysięcy ludzi. Bilety przyniosły
Seniorowi 17 tysięcy dolarów – w jedno popołudnie zarobił na roczną
pensję Pedernery. Argentyńczyk zadebiutował w meczu przeciwko
Deportes Caldas 26 czerwca 1949 roku, wygranym przez Millonarios 3:0.
Szybko okazało się jednak, że ogranicza go kiepski poziom reszty drużyny,
więc Senior odesłał go do Argentyny z misją zrekrutowania większej liczby
rozczarowanych gwiazd. Pedernera wrócił do Kolumbii z Néstorem Rossim
i Alfredo Di Stéfano. Millonarios zaczęli strzelać średnio cztery gole na
mecz i zdobyli mistrzostwo kraju w 1949 roku.
Dla Di Stéfano transfer miał głębokie konsekwencje. Jego dziadek od
strony ojca wyemigrował do Argentyny z Capri, a matka miała francusko-
irlandzkie korzenie. Urodził się w barrio Barracas w 1926 roku
i zadebiutował w River Plate 11 dni po 19. urodzinach. Choć jego potencjał
nie budził wątpliwości, był to jedyny mecz, który rozegrał w tamtym
sezonie, a w następnym roku został wypożyczony do Huracánu. Po
powrocie do macierzystego klubu strzelił 27 goli w 30 meczach ligowych
(River Plate ukończyło rozgrywki na drugim miejscu, za Independiente)
i sześć bramek w sześciu meczach reprezentacji podczas zwycięskiego
Campeonato Sudamericano w Ekwadorze. Najprawdopodobniej gdyby nie
strajk, stałby się jedną z największych gwiazd River i całej Argentyny.
Wyjechał jednak do Kolumbii, gdzie też wiodło mu się bardzo dobrze.
Kiedy zaś w 1952 roku Millonarios ograło Real Madryt w meczu
towarzyskim 4:2, zwrócił uwagę hiszpańskich klubów i w końcu, po
rozstrzygnięciu sporu prawnego między Realem a Barceloną, trafił do
hiszpańskiej stolicy w 1953 roku. W Realu La Saeta Rubia, czyli Blond
Strzała, stał się jednym z najlepszych piłkarzy w historii klubu i jednym
z trzech zaledwie zawodników, którzy pod koniec dekady zagrali we
wszystkich kolejnych pięciu triumfach Realu w Pucharze Europy.
W Argentynie nie wystąpił już nigdy i choć po latach wrócił do kraju, by
trenować River Plate i Boca, rodakom trudno było uwolnić się od poczucia,
że jego piłkarski geniusz objawił się na uchodźstwie.
Exodus z Argentyny trwał, a złość Argentyńczyków rosła. Ponieważ
jednak ani władze, ani związek zawodowy nie chciały ustąpić, trudno było
dziwić się piłkarzom, którzy wybierali los łamistrajków i szukali szczęścia
w Kolumbii. W 1951 roku aż 133 argentyńskich piłkarzy grało w lidze
kolumbijskiej, co miało fatalne konsekwencje dla jakości zaczynających
z powrotem kuśtykać rozgrywek krajowych.
W tym właśnie roku Pedernera został grającym trenerem Millonarios i to,
czego nauczył się z La Máquiną, wprowadził teraz do swojej
naszpikowanej już gwiazdami drużyny. Rezultaty były olśniewające: nie
chodzi tylko o 28 zwycięstw w 34 meczach, ale o styl, w jakim je
odnoszono, mieszankę techniki i artyzmu, która spowodowała, że zespół
przeszedł do legendy. To był el Ballet Azul, niebieski balet, apogeum
argentyńskiej estetyki, która zatriumfowała wówczas w Bogocie.
Ale 1951 rok był też początkiem końca El Dorado. W sierpniu władze
ligi porozumiały się z FIFA; zawieszenie Kolumbii uchylono, pod
warunkiem wszakże powrotu zawodników do macierzystych klubów
w ciągu najbliższych trzech lat bądź zapłacenia za nich kwot odstępnego.
W czasie transferowego embarga Millonarios wygrali jeszcze ligę
w 1952 i 1953 roku, później jednak piłkarze zaczęli odchodzić, poziom
rozgrywek się obniżył, a równocześnie trwała coraz krwawsza wojna
domowa. „To było straszne: bez futbolu przemoc eksplodowała” – mówił
historyk Guillermo Ruiz.
El Dorado rozpłynęło się we mgle, piłkarze z Argentyny wrócili do
ojczyzny, więc i argentyńska liga mogła wrócić do normalności, czyli do
usypiającego przekonania, że jest najlepsza na świecie.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Z POWROTEM W DOMU

W 1948 roku, gdy groźba strajku piłkarzy narastała, zamiast rozwiązać


problem ich wynagrodzeń, AFA znów zajęła się kwestią sędziowania.
Pobyt Isaaca Caswella był tak udany – a zarazem jego praca miała tak
niewielki wpływ na dyspozycję miejscowych arbitrów – że federacja
zdecydowała się zatrudnić ośmiu brytyjskich sędziów, którzy mieliby
prowadzić wszystkie spotkania ligowe, i przydzieliła im tłumaczy do
pomocy podczas pisania raportów meczowych.
Oczywiście sędziowie z Anglii nie zawsze byli w stanie unikać
kontrowersji. Kiedy jeden z nich podczas ostatnich pięciu minut meczu
między Racingiem a Platense podyktował rzuty karne dla obu drużyn,
został obrzucony kamieniami przez rozwścieczony tłum i musiał zostać
wywieziony ze stadionu w policyjnej furgonetce. Get out Mr Bob Turner
and bad lucky [sic][79], krzyczał nagłówek lokalnej gazety, przechodząc na
angielski w nadziei przekazania tego komunikatu zainteresowanemu.
Z początku strajk miał ogromny wpływ na obraz futbolu sędziowanego
przez brytyjskich arbitrów. Podczas kolumbijskiego exodusu jedynym
klubem, który uniknął strat zawodników, był Racing, wspierany przez
ministra finansów w rzędzie Peróna, Ramóna Cereijo – i zdobywający
w związku z tym trzy tytuły mistrzowskie z rzędu, od 1949 do 1951 roku.
Mówiło się wówczas nawet, że piłkarze usłyszeli jasny komunikat:
wszelkie ich prośby o paszport zostaną odrzucone.
Trenerska reputacja Guillermo Stábilego ucierpiała podczas mistrzostw
świata w 1958 roku, w poprzedzającej go dekadzie był to jednak
szkoleniowiec odnoszący sukcesy, twórca ekscytującej, grającej ofensywny
futbol drużyny Racingu, opierającej się głównie na dryblingu i skuteczności
Norberto „Tucho” Méndeza, który przyszedł tu z Huracánu w 1947 roku.
„Miałem trzy miłości w życiu – mówił Méndez po zakończeniu kariery. –
Huracán był moją dziewczyną, Racing moją żoną, a Argentyna moją
namiętnością”.
Jeśli to było w ogóle możliwe, pozycja Racingu umocniła się jeszcze
w następnym sezonie, po przenosinach na El Estadio Presidente Juan
Domingo Perón, bardziej znanego jako El Cilindro – wielką betonową misę
w Avellanedzie, gdzie klub już pozostał. Dawny skrzydłowy Boca Mario
Boyé wrócił z Genui przez Kolumbię i odzyskał miejsce na lewej stronie,
gdzie utworzył nadzwyczaj skuteczne partnerstwo z Ernesto Gutiérrezem.
Mimo dziesięciu porażek Racing zajął pierwsze miejsce w tabeli
z ośmiopunktową przewagą nad Boca, strzelając 86 bramek – o dziewięć
więcej niż San Lorenzo i o 17 więcej od kolejnych zespołów.
Walka o trzeci tytuł była najbardziej zacięta: Racing i Banfield skończyły
sezon z tą samą liczbą punktów. Pierwszy mecz play-offów zakończył się
remisem 0:0, drugi wygrał Racing po bramce Mario Boyé. Tak wyglądają
w każdym razie nagie fakty, bo w tym przypadku nagie fakty to tylko
niewielki fragment całej historii.
Mecz ten bowiem stał się przedmiotem pogłosek i legend. Mówiło się, że
Evita, śmiertelnie już wówczas chora na raka, kibicowała Banfield i bardzo
życzyła drużynie zwycięstwa; pierwszy raz po operacji pokazała się
publicznie na dzień przed drugim meczem play-offów (przespacerowała się
po prezydenckich ogrodach), a dwa dni po spotkaniu po raz pierwszy od
czasu zabiegu wystąpiła w radiu. Racing z kolei był ponoć klubem Peróna,
ale jak już wspomnieliśmy, niewiele było dowodów na to, że prezydent
serio przejmuje się piłką nożną. Opowiadano, że doszło do zmiany reguł,
by pozbawić Banfield tytułu, ale to nieprawda: przepisy mówiły jasno, że
jeśli zespoły znajdujące się na czele tabeli mają tę samą liczbę punktów,
trzeba rozegrać dodatkowy pojedynek, jak to zresztą zdarzyło się
w przypadku River Plate i Independiente w 1932 roku. Były również
historie o ministrze Cereijo wspierającym Racing, o samochodach
oferowanych rywalom, ale wydaje się, że pojawiły się znacznie później.
Niewątpliwie prawdą jest, że większość opinii publicznej sympatyzowała
z Banfield. „Wielki zwycięzca i wielki pokonany – podsumowywał
przebieg rozstrzygającego pojedynku sprawozdawca pisma »Clarín«. –
Chico, który poważył się zbuntować przeciwko długotrwałemu
monopolowi Grandes, był już mistrzem po 34 kolejkach. Prawda ta została
uświęcona i pozostanie uświęcona pomimo wczorajszej porażki”.
Piętnaście lat później, gdy Evita już nie żyła, a Perón przebywał na
wygnaniu, obrońca Banfield Luis Bagnato zaczął jednak sugerować, że nie
obyło się bez udziału ciemnych sił. „Wyobrażacie sobie, jaka była stawka –
mówił w wywiadzie dla »El Gráfico«. – Nasze nadzieje zostały pogrzebane,
podobnie jak nadzieje tych, którzy marzyli o tym, że mistrzem będzie
chico… Nigdy nie chciałem mieszać się w jakieś kontrowersje, ale
zapewniam, że za kulisami działy się różne dziwne rzeczy. Została nam
satysfakcja, że jesteśmy moralnymi zwycięzcami”.
„Evita chciała, żebyśmy wygrali – mówił z kolei dawny napastnik
Banfield Miguel Converti w 2011 roku. – Miała do nas sympatię, ale
chodziło też o wsparcie słabszych przeciwko siłaczom, którzy wygrywali
ligę przez dwa sezony z rzędu. Triumf maluczkich odpowiadał peronistom
z powodów politycznych, jako dowód awansu klas uboższych, chociaż
równocześnie mówiło się, że Perón kibicował Racingowi”.
Jednak nawet jeśli żona prezydenta kibicowała Banfield, a jego sekretarz
prasowy Apold odwiedził podobno przygotowujących się do meczu
piłkarzy, oferując każdemu z nich samochód w przypadku wygranej, na
próbę wypaczenia wyniku spotkania brakuje twardych dowodów. Wręcz
przeciwnie: wiele mówi to, że pogłoski o rzekomych manipulacjach
pojawiły się dopiero w połowie lat 60., gdy seria zamachów stanu
i politycznych niepokojów wytworzyła atmosferę paranoi, w której łatwo
było doszukiwać się teorii spiskowych wszędzie, skoro spiski dostrzegało
się na samych szczytach władzy.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
NASZA DROGA

Gdy izolująca kurtyna nieco się podniosła, przekonanie Argentyńczyków


o własnej wyższości jeszcze się umocniło, a to dzięki serii dobrych
wyników na arenie międzynarodowej. Najważniejsze były spotkania
z Anglikami, które zawsze – jeśli nie faktycznie, to na pewno
w argentyńskiej wyobraźni – były sprawdzianem najważniejszym.
W 1951 roku, w ramach Festival of Britain[80], zaproszono Albicelestes do
Anglii, a rozegrany tam mecz towarzyski był pierwszym w historii
oficjalnym pojedynkiem obu reprezentacji; rewanż zaplanowano w Buenos
Aires dwa lata później. Przegląd prasy brytyjskiej z tamtego czasu pokazuje
wprawdzie, że do meczu z Argentyną nie przywiązywano wielkiej wagi,
traktując go po prostu jako jeszcze jeden mały krok na drodze do
normalizacji po drugiej wojnie światowej, ale w oczach Argentyńczyków
rzecz miała się kompletnie inaczej. Chodziło o uregulowanie kwestii quasi-
kolonialnych, i to w najlepszy możliwy sposób: za pomocą futbolu.
Zdaniem „El Gráfico” „Argentyna czekała na to 50 lat”.
Gazety w Buenos Aires rozpoczęły obsługę pierwszego meczu z Anglią
na wiele tygodni przed datą jego rozegrania, a ich szpalty wypełniały
szeregi wykresów i diagramów, wraz z gruntownymi analizami sesji
treningowych, a nawet tego, co piłkarze jedzą (głównie wołowinę, rzecz
jasna). Była w tym, jak podkreślało „El Gráfico”, przemożna potrzeba
zwycięstwa nad „tymi, którzy uważali się za ojców i mistrzów naszego
futbolu; tymi, którzy przybyli na naszą ziemię, by pokazać, że w piłkę
nożną można grać tylko na ich modłę”. Zauważmy na marginesie, że ten
bardzo dziwny fragment więcej mówi o argentyńskiej niepewności niż
o angielskiej arogancji. Pomysł, że Anglia tyranizowała jakiś naród,
a w szczególności Argentynę, dlatego że nauczyła jego przedstawicieli grać
w piłkę, brzmi absurdalnie: rzecz przecież w tym, że Anglia nauczyła grać
w piłkę po prostu wszystkich. Uwyraźniona tu postawa i frazeologia
przypominają raczej dyskurs „El Gráfico” z lat 20., a więc z czasów, gdy
tworzyła się tożsamość argentyńskiego futbolu – a co za tym szło:
tożsamość Argentyny – w opozycji do wszystkiego, co brytyjskie.
Zapowiedź przedmeczowa w „La Nación” skupiała się z kolei na
kontraście między dwiema kulturami. W trakcie spotkania, jak pisano,
zobaczymy „dwa kompletnie różne style gry: długie podania, ścisłe krycie
i kontrataki, które charakteryzują brytyjski futbol, oraz doskonały drybling
i szybkość Argentyńczyków”. Kilku argentyńskich piłkarzy niepokoiło się
spodziewaną konfrontacją z siłowym stylem gry Anglików, a bramkarz
Miguel Ángel Rugilo zdecydował, że będzie raczej piąstkował piłkę,
zamiast ją łapać, w obawie przed łokciami angielskich napastników.
Z pewnością Argentyna nie przystępowała do meczu z kompleksem
niższości, przynajmniej jeśli chodzi o technikę zawodników, ale zarówno
w jej piłkarzach, jak w obsługujących spotkanie dziennikarzach było coś
z zafascynowanych innym światem turystów. Reprezentanci Argentyny
kupowali ubrania, odkurzacze i lodówki, żeby zawieźć je do kraju,
a rezerwowy wówczas Santiago Vernazza, napastnik River Plate, nie krył
zdumienia tym, jak bardzo zielona może być trawa na Wembley
w porównaniu z pylastymi boiskami w ojczyźnie.
Anglicy rozpoczęli spotkanie o wiele lepiej od Argentyńczyków:
najpierw Jackie Milburn zmusił Rugilo do dobrej interwencji, później piłka
po główce Stana Mortensena poszybowała tuż nad poprzeczką, aż w końcu,
w 18. minucie, gospodarze wykonywali rzut rożny. Tym razem Rugilo ani
nie łapał, ani nie piąstkował, tylko zwyczajnie minął się z piłką. Miał
jednak szczęście: przy dalszym słupku futbolówka została wybita i trafiła
do Labruny, który wyminął Alfa Ramseya i zagrał ją do przodu. Rubén
Bravo, nie dość, że piętą, to jeszcze z woleja, odegrał ją znów do Labruny,
ten zaś wyminął bramkarza Anglików Berta Williamsa i zacentrował
wzdłuż bramki do Mario Boyé, który trafił głową do siatki. Później Boyé
opisywał ten moment jako najwspanialszy w życiu, ale tuż po strzeleniu
gola wydawało się, że oszalał albo nie mógł uwierzyć w to, co właśnie się
stało. „Rozpalony emocjami, wracał pędem na środek boiska, sprawiając
wrażenie kogoś, kto właśnie zawojował świat, tańcząc i skacząc z dzikiej
radości” – pisał Geoffrey Green w „Timesie”.
Stopniowo jednak goście zostali zepchnięci do głębokiej defensywy.
Wąsaty Rugilo, ubrany w zdumiewająco krótkie spodenki, stawał się
bohaterem meczu, nie tylko efektownie broniąc, ale i grając pod publiczkę
(kołysał się na poprzeczce, gdy strzał Anglików przelatywał ponad bramką,
i wymachiwał rękami, gdy złapał piłkę). Milburn dwukrotnie trafił
w słupek, aż w końcu, 11 minut przed końcem, Anglicy wyrównali po
swoim 14. rzucie rożnym w tym spotkaniu. Nikt z Argentyńczyków nie
zablokował Harolda Hassalla, gdy ten doszedł do wrzutki Toma Finneya na
11. metrze, ani Mortensena, który wyrósł nagle przy dalszym słupku, by
wepchnąć piłkę do bramki. Rugilo, co zrozumiałe, wzruszył tylko
ramionami.
Przewaga Anglików w powietrzu, której Argentyńczycy tak się obawiali,
dała się kolejny raz we znaki siedem minut później. Tym razem Ramsey
wykonywał rzut wolny po prawej stronie boiska, Mortensen zgrał piłkę
głową wzdłuż bramki, a niepilnowany Milburn wbił ją do siatki. Teraz
Rugilo był już załamany.
Wynik końcowy zadowolił jednak obie strony, a schodzący z boiska
piłkarze nie kryli wzajemnego szacunku. Anglicy wciąż pozostawali
niepokonani na Wembley i choć przegrywali do 79. minuty, mogli mówić,
że zdominowali rywali. Argentyńczycy wracali do kraju z honorem
i świadomością, że do wygranej brakowało 11 minut.
W drodze powrotnej zresztą wygrali 1:0 z Irlandią i na lotnisku Ezeiza
witały ich tłumy. „Nie możemy jeszcze rywalizować z nadzwyczajnie
przygotowanymi angielskimi piłkarzami, z ich zbiorowym wysiłkiem,
precyzją i szczegółowością przedmeczowych planów – mówił Valentín
Suárez, prezydent AFA. – Po tym, jak przyjrzałem się angielskiej piłce
z bliska, wciąż sądzę jednak, że nasz styl gry jest milszy dla oka i że jeśli
przyswoimy sobie kilka zalet wyspiarskiego futbolu, na przykład podania
z pierwszej piłki, możemy stać się wzorem dla świata”.
Jako się rzekło, Anglicy przyjechali do Argentyny w 1953 roku
i rozegrali dwa spotkania: pierwsze opisywane jako starcie jedenastki ligi
Buenos Aires z jedenastką angielskiej federacji piłkarskiej, drugie jako
regularny mecz międzynarodowy. I tym razem wyczuwało się aurę
zderzenia kultur: „Clarín” przedstawiał Anglików jako „gigantów z innego
świata”, w odróżnieniu jednak od wizyty Argentyńczyków w Londynie
atmosfera kurtuazji zaczynała się psuć. Anglików zabrano wprawdzie na
zwyczajowe wycieczki, na przykład na tor wyścigowy San Isidro, złożyli
też wieńce na grobie Evy Perón i zostali przyjęci w rezydencji prezydenta,
ale Perón postanowił przy okazji zagrać na nacjonalistycznych
sentymentach, po raz pierwszy poruszając w trakcie wygłoszonego
wówczas przemówienia kwestię Falklandów.
W pierwszej połowie meczu nieoficjalnego gospodarze dwa razy trafili
w poprzeczkę, ale później ich słabsza gra w powietrzu dała się we znaki po
raz kolejny: Tommy Taylor zdobył bramkę głową po rogu Jacka Froggatta
na cztery minuty przed przerwą. Chwilę później jednak Argentyna zdołała
wyrównać po bramce, która doczekała się miana Gola Niemożliwego.
Carlos Lacasia otrzymał piłkę w środku pola i zagrał krótko do Carlosa
Cecconato, który przerzucił ją na lewe skrzydło do Ernesto Grillo. Ten
wyprzedził Billy’ego Wrighta, później zakręcił bocznym obrońcą Tommym
Garrettem, a po kolejnym zwodzie Argentyńczyka na ziemi znalazł się
także Malcolm Barrass. Na spotkanie wpadającego już w pole karne Grillo
wyszedł bramkarz, Ted Ditchburn, ale zbyt szybko rzucił się pod nogi
Argentyńczyka, który przelobował golkipera, kierując piłkę w samo
okienko. Ikoniczny charakter gola podkreśla choćby gigantyczna fotografia
tamtej sceny w foyer związku zawodowego argentyńskich piłkarzy.
Od tamtej chwili „jedenastka Buenos Aires” była już nie do zatrzymania:
bramka Rodolfo Michelego i drugi gol Grillo przypieczętowały ich
wygraną 3:1. I choć Anglicy nie przejęli się tym wynikiem, twierdząc, że
mecz był jedynie przygrywką do oficjalnego spotkania, Perón ogłosił, że
w jego rocznicę, 14 maja, obchodzony będzie Dzień Piłkarza[81]. „Tamtego
dnia narodziła się piłka nożna” – twierdził nawet Micheli.
Trzy dni później, w niedzielę, miał się odbyć oficjalny mecz
międzypaństwowy, przed którym Anglia – podkreślając różnicę
w podejściu do obu spotkań – dokonała aż siedmiu zmian w składzie
(jedyną zmianą w Argentynie było wprowadzenie Norberto Méndeza
w miejsce kontuzjowanego Cecconato). Poranek był gorący i suchy, co
skłoniło Billy’ego Wrighta do wygłoszenia uwagi, że przydałaby się choć
kropla deszczu. Do 13:25 jego życzenie spełniło się aż w nadmiarze. Przed
drugą po południu niebo zrobiło się czarne i rozpętała się straszliwa burza
z piorunami. Zanim o trzeciej rozpoczął się mecz, na boisku pojawiły się
ogromne kałuże, a o 15:22 sędzia Arthur Ellis podjął decyzję o przerwaniu
spotkania i sprowadził zawodników do szatni. Niecałe dziesięć minut
później arbiter uznał, że mecz nie może być kontynuowany. Tłum kibiców,
tak niecierpliwie czekających na starcie z Anglikami, był wściekły
i obrzucił sędziów i piłkarzy obu drużyn pomarańczami.
Nic dziwnego, że Argentyńczycy tym bardziej podkreślali rangę
pierwszego spotkania, usiłując nadać mu status oficjalnego meczu, choć
FIFA podzieliła pogląd angielskiej federacji, że liczył się jedynie drugi
mecz. Oficjalne czy nie, zwycięstwo sprzed kilku dni zyskało jednak
wielkie symboliczne znaczenie. „Wygraliśmy mecz, demonstrując jakość
naszej gry – pisano w »Clarín«. – Styl criollo zawsze będzie zdolny uporać
się z angielską metodą. Wiemy, jak wygrać w starciu z europejskimi
taktykami, najlepsza dla naszego charakteru jest nasza droga. Nie
potrzebujemy żadnych zagranicznych pomysłów: argentyński kibic chce
wirtuozerii, piękna i uroku”. Skuteczność stylu criollo znalazła więc
potwierdzenie, a la nuestra okryła się jeszcze większą chwałą – to
„naszość” okazała się najlepszym sposobem na pokonanie gringos.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
W ZENICIE I JESZCZE WYŻEJ

Mimo pozytywnej atmosfery, otaczającej argentyński futbol we wczesnych


latach 50., AFA nie wysłała reprezentacji na mistrzostwa świata
w 1954 roku. Oficjalnym powodem były nierozwiązane spory z FIFA, ale
mówiło się również, że zadecydował głos Peróna, któremu działacze
federacji powiedzieli, że nie są w stanie zagwarantować sukcesu.
Zważywszy na niszczący społeczną tkankę charakter porażki Brazylii na
własnym terenie cztery lata wcześniej – doniesienia o masowych
samobójstwach to być może przesada, ale nawet bez nich trauma po
przegranym finale z Urugwajem była wystarczająco dotkliwa; jak to ujął
dramatopisarz Nelson Rodrigues, Maracanazo była pierwszą wielką
tragedią narodową Brazylii – ostrożność prezydenta była zapewne
zrozumiała, ale z perspektywy czasu można tu jednak widzieć również
zmarnowaną okazję. Wczesne lata 50. były bowiem najlepszym okresem
zarówno dla rządów Peróna, jak i dla argentyńskiej piłki, a związki między
nimi jasno podkreślały słowa, w jakich prezydent Boca Alberto Armando
dedykował głowie państwa sukces swojego klubu w lidze w 1954 roku,
mówiąc o „człowieku, który wiedział, jak wnieść w świat argentyńskiego
sportu żywotność i treść, co dało mu obecnie, w obliczu
międzynarodowych reperkusji, wizerunek pierwszego sportowca świata”.
Liczba widzów na stadionach sięgnęła szczytu właśnie w 1954 roku i od
tamtej pory nigdy już nie była tak wielka – a Perón zaczął powoli tracić
kontrolę nad gospodarką. Narodowe rezerwy się wyczerpywały, więc jego
program redystrybucji musiał ulec ograniczeniom. Spadała produkcja rolna,
po części z powodu niesprzyjających warunków pogodowych[82], które
w latach 1950–52 zniszczyły niemałą część upraw. W odpowiedzi Ramón
Cereijo postanowił związać przyszłość gospodarki z eksportem.
W 1952 roku wprowadzono Narodowy Program Oszczędnościowy
z zamiarem odtworzenia rezerw budżetowych, ale proces ten utrudniał
zapis konstytucji z 1949 roku, zabraniający reeksportu zysków.
W 1953 roku inflacja zaczęła rosnąć, za czym nie poszły jednak podwyżki
płac.
Tymczasem reformatorski zapał Peróna uderzył w filary argentyńskiego
establishmentu. W 1953 roku tłum peronistów podpalił gmach Jockey
Clubu, miejsce spotkań śmietanki towarzyskiej Buenos Aires, niszcząc
między innymi portret dona Antonio de Porcel pędzla Goi, wiele innych
dzieł i około 50 tysięcy książek. Kiedy ktoś w końcu zadzwonił po straż
pożarną, usłyszał w odpowiedzi: „Nie mamy rozkazu gaszenia Jockey
Clubu”. Rok później Perón postanowił z kolei zająć się Kościołem
katolickim[83], który wycofał poparcie dla prezydenta w związku
z inicjatywą legalizacji rozwodów i objęcia szkół wyznaniowych kontrolą
państwa. Ekstremistyczny margines, pewny poparcia prezydenta, znów
sięgnął po ogień, tym razem podkładając go pod katedry. W 1954 roku
Perón był wykończony. Zbliżał się do sześćdziesiątki, miał nerwowy tik
w prawym oku i utrzymywał 14-letnią kochankę, Nelly Rivas[84]. Bardziej
niż kiedykolwiek jego los zależał od poparcia związków zawodowych,
które zapewniał sobie szybkim wzrostem płac. Wywołana tym galopująca
inflacja, w połączeniu z atakami na Kościół, przelała czarę. W czerwcu
1955 roku admirał Samuel Toranzo Calderón podjął próbę zamachu stanu,
ale zła pogoda opóźniła bombardowanie Casa Rosada[85], który Perón
opuścił przed rozpoczęciem szturmu. Podczas ulicznych walk jego
zwolenników z marynarzami zginęło około 200 osób. Kiedy prezydent
przemówił do tłumu zgromadzonego na Plaza de Mayo, użył słów, które
z perspektywy czasu wydają się jeszcze straszniejsze, zważywszy na to,
czego doświadczyła Argentyna w ciągu następnego ćwierćwiecza. „Na
przemoc – mówił – odpowiemy jeszcze większą przemocą. Nasza
nadmierna tolerancja dała nam prawo sięgnąć po język siły… Każdy
człowiek, gdziekolwiek by się znajdował, jeśli spróbuje zakłócić porządek
publiczny, zagrażając konstytucyjnym organom władzy, jeśli naruszy prawo
i konstytucję, może zostać zabity… Za jednego zabitego po naszej stronie
odpowiemy pięcioma zabitymi po ich stronie”.
Ale siły sprzymierzone przeciw niemu były zbyt silne i 20 września
konserwatywny sojusz wojskowych i przemysłowców postawił Perónowi
ultimatum: zrezygnuj z urzędu lub zostaniesz obalony. Byli tacy, którzy
doradzali mu wezwanie na pomoc związków, ale w obawie przed rozlewem
krwi prezydent opuścił kraj i udał się do Paragwaju[86]. Następcą Peróna
najpierw został generał Eduardo Lonardi[87], katolicki nacjonalista
uważający się za przywódcę „rewolucji wyzwoleńczej” przeciwko „tyranii”
(posługiwał się też sloganem „Chrystus zwyciężył”), ale po dwóch
miesiącach podupadł na zdrowiu i został zdjęty z urzędu, na którym zastąpił
go twardogłowy generał Pedro Aramburu. Kiedy w 1956 roku lojalni
wobec Peróna wojskowi szykowali kontrrewolucję, Aramburu autoryzował
nielegalne zatrzymania i egzekucje dysydentów. Partia peronistów została
zdelegalizowana, a w ramach zorganizowanej deperonizacji uznano za
przestępstwo samo wspominanie nazwiska Juana lub Evity. Dla świata piłki
nożnej, przyzwyczajonego do łatwych pożyczek z państwowej kasy,
padrinos i ostrożnego podejścia do udziału w międzynarodowych
rozgrywkach, wszystko to oznaczało głębokie zmiany.
Już w czasach Peróna rosnąca pewność siebie prezydenta zwiększyła
zainteresowanie kontaktami międzynarodowymi – mecze z Anglią były
tego najlepszym przykładem – aż w końcu, po rezygnacji z udziału
w Campeonatos Sudamericanos w latach 1949 i 1953, reprezentacja
Argentyny wystąpiła w 1955 roku na turnieju w Chile. Turnieju, po którym
jej poczucie wyższości mogło jedynie się utrwalić. Tylko piłkarze Peru
zdołali odebrać jej punkt w drodze po dziesiąty triumf w tych rozgrywkach
w ogóle, a czwarty z rzędu (biorąc pod uwagę mistrzostwa, w których brała
udział). W meczu z Urugwajem Argentyńczycy strzelili sześć goli,
a w sumie zdobyli ich 18 w pięciu meczach: osiem Micheli, a José Borello
i Ángel Labruna po trzy. Różnica poziomów w porównaniu z rywalami była
naprawdę miażdżąca, co rodziło oczywiste pytanie: skoro Argentyna jest
tak dobra, tak wyraźnie lepsza od jakiejkolwiek innej drużyny
z kontynentu, to czego właściwie Perón się obawiał? Czyżby
Argentyńczycy do tego stopnia przyzwyczaili się do wygrywania, że
perspektywa porażki wydawała się bardziej niebezpieczna niż potencjalne
korzyści ze zwycięstwa? Że lepiej żyć w przekonaniu o swojej wyższości
niż stracić je podczas nieudanej konfrontacji?
Tak czy inaczej, rok później w Urugwaju dobra passa Argentyny miała
się skończyć. Udział w Sudamericano Albicelestes rozpoczęli wprawdzie
od trzech zwycięstw, potem jednak nadszedł mecz z Brazylią, pierwszy od
pamiętnego spotkania, które zakończyło karierę Salomóna w 1946 roku.
Kluczowy okazał się gol Luizinho na dwie minuty przed końcem meczu
i Brazylijczycy wygrali z Argentyńczykami po raz pierwszy w historii starć
na turniejach, czyli od 1922 roku. Argentyna wprawdzie nadal mogła
sięgnąć po mistrzostwo w przypadku zwycięstwa nad gospodarzami, ale
i tym razem przegrała 0:1. Czyżby jednak jej hegemonia nie była aż tak
niepodważalna?
W jakimś sensie tamta minimalna porażka tylko zwiększyła słodycz
późniejszego triumfu, kiedy Argentyna odzyskiwała tron podczas turnieju
w Peru. Zwycięstwo carasucias, brudnych twarzy, było zarazem apoteozą
la nuestra, a więc nie tylko jeszcze jednym sukcesem w mistrzostwach
kontynentu, ale doskonałym przedstawieniem ideałów argentyńskiej piłki,
kiedy Omar Orestes Corbatta olśniewał na skrzydle, a Trío de la muerte,
czyli Humberto Maschio, Antonio Angelillo i Omar Sívori, strzelało gola za
golem. Sívori z River Plate, wówczas 21-letni, był błyskotliwym dryblerem
z wielką głową (jej rozmiar był powodem, dla którego nosił przydomek El
Cabezón, głowacz), a grzywa ciemnych włosów, szczerby między zębami
i nierówny uśmiech powodowały, że wydawał się uosobieniem pibe,
wychowanego na ulicy samouka opiewanego przez Argentyńczyków jako
doskonały symbol ich sposobu gry. Angelillo z Boca Juniors, środkowy
napastnik, miał 19 lat, cieniutkie wąsiki i starannie zaczesane do tyłu włosy.
Maschio z Racingu, pseudonim Bocha, był z całej trójki najstarszy: miał
24 lata, przedziałek i surowe spojrzenie. Razem byli nie do zatrzymania.
Ale o wielkości tej drużyny nie stanowiło tylko Zabójcze Trio –
i Maschio był pierwszym, który to podkreślał. Na jednym skrzydle
błyszczał wspomniany już Omar Orestes Corbatta, znakomity drybler,
którego karierę komplikowało jednak pogłębiające się i mające ostatecznie
zwyciężyć uzależnienie od alkoholu, na drugim Osvaldo Cruz
z Independiente, który trafił do drużyny po tym, jak Antonio Garabal
opuścił Ferro Carril Oeste i wyjechał do Hiszpanii grać w Atlético Madryt.
W środku pola występował zaś, być może najważniejszy ze wszystkich,
Néstor „Pipo” Rossi, wielki caudillo[88].
Aura wielkości otaczała carasucias także dlatego, że funkcjonowali
przede wszystkim w zbiorowej wyobraźni; że stali się mitem, odległym, na
poły wymarzonym ideałem. „Nikt w Argentynie nie miał szansy widzieć
tamtej drużyny – opowiadał Maschio. – Nie było telewizji, pozostawały
tylko transmisje radiowe. W kraju rozegraliśmy zaledwie trzy sparingi
[przed turniejem], które wypadły dla nas bardzo korzystnie. Najpierw
ograliśmy jakąś drużynę z prowincji 8:1, potem wygraliśmy z Huracánem
3:1, a w końcu strzeliliśmy sześć goli jeszcze jednej drużynie z prowincji,
nie tracąc przy tym bramki. To mogło robić wrażenie”.
To właśnie w trakcie tamtych sparingów trener Guillermo Stábile, król
strzelców mundialu w 1930 roku, zaczął pojmować, że oto na jego oczach
tworzy się coś wyjątkowego. Osiem lat później mówił na łamach „El
Gráfico”: „Podczas meczów towarzyskich mieliśmy poczucie, że mamy do
czynienia z wyjątkową formacją ofensywną. Jej członkowie rozumieli się
tak, jakby grali ze sobą od zawsze. Ich siłą była kombinacja tradycyjnych
zalet i nowoczesnego rytmu. A za plecami mieli doświadczony i skuteczny
blok defensywny… Mózgiem zespołu, harującym na całym boisku
i dbającym o jakość gry, był nasz Głos, Pipo Rossi: »Ganiaj, Bocha, nie
stój! Zurdo, patrz, co się dzieje, i nie popisuj się tak! Enrique, podaj
wreszcie, inni też mogą grać! Corbatita, kogo kryjesz? Obstaw kogoś,
chcesz, żebym wykitował?!«”.
Ale jak pokazał pobyt reprezentacji w Peru, Stábile nie skupiał się tylko
na piłce nożnej. „Podrywał nasze dziewczyny – mówił Maschio, którego
zainteresowanie płcią przeciwną przeszło do legendy. – Sívori zaczął się
umawiać z telefonistką w hotelu, a ja miałem wyjść z jedną z jej
przyjaciółek. I kiedy dziewczyny zadzwoniły, trener powiedział: »Dajcie mi
telefon, chcę z nimi porozmawiać«. Zawsze próbował odbić nasze
zdobycze, a był naprawdę przystojny. Nie mieliśmy z nim szans”.
Na boisku Argentyńczycy także utrzymali formę ze spotkań
towarzyskich. Pierwszy mecz w Limie wygrali 8:2 z Kolumbią, kolejne,
z Ekwadorem i Urugwajem, kończyły się wynikami 3:0 i 4:0. Zwycięstwo
6:2 nad Chile oznaczało, że pokonanie Brazylii w przedostatnim meczu
zagwarantuje Argentynie tytuł.
Wcześniej Brazylia uchodziła za faworyta turnieju, a w pierwszych
pięciu meczach zdobyła 23 bramki dzięki kreatywności Didiego
i skuteczności Evaristo. „To był nasz najważniejszy mecz” – wspominał
Maschio.
Jego koledzy wyszli na prowadzenie mniej więcej w połowie pierwszych
45 minut, dzięki trafieniu Angelillo. Później, jak donosiło „El Gráfico”,
„Brazylia pokazała pazury, dążąc do wyrównania, jednak Argentynę
poderwały do boju okrzyki jej przywódcy, Rossiego. Corbatta niestrudzenie
biegał, wytrącając z rytmu Didiego. Sívori dryblował, a chłodny Maschio
wyczekiwał na okazję do zabójczej kontry”. W końcu, po wielu
niewykorzystanych szansach na wcześniejsze przypieczętowanie wygranej,
nadeszły dwa gole Argentyny w ostatnich trzech minutach meczu.
W Brazylii eksplodowała wściekłość. „Ten zespół nic nie zrobił – mówił
dramatopisarz i dziennikarz sportowy Nelson Rodrigues. – Absolutnie nic.
Fatalny technicznie, taktycznie i psychologicznie, tylko cudem uniknął
astronomicznej klęski”.
Do rozegrania został jeszcze jeden mecz, a w gruncie rzeczy – jak się
miało okazać – dwa. „Argentyńskim ambasadorem w Peru był generał
[Roberto Tomás] Dalton – wspominał Maschio. – Kiedy wygraliśmy
3:0 z Brazylią, zapewniliśmy sobie mistrzostwo, ale mieliśmy jeszcze
zagrać w sobotę ostatnie spotkanie z Peru. W czwartek Stábile powiedział,
że daje nam wolne aż do meczu, i cała ekipa ruszyła w miasto – zostaliśmy
tylko Dellacha, Angelillo i ja. Mieszkaliśmy razem w pokoju, a Dellacha
był dla nas jak ojciec: dbał o nas i nie pozwolił nam nigdzie iść, chociaż
przedstawił nas kilku dziewczynom na plaży. Mecz z Peru przegraliśmy
1:2 i Dalton był wściekły. Myślał, że skoro jesteśmy mistrzami, to nie
można nas pokonać, i zorganizował powtórkę. Stábile powiedział, że jeśli
ktoś ma ochotę wyjść, to oczywiście może, ale reszta postanowiła żyć jak
zakonnicy. Mieliśmy śniadanie w hotelu, trening w El Revolver Club,
potem lunch i kolejny trening po południu. Po kolacji chodziliśmy spać.
Wygraliśmy ten drugi mecz 4:1”.
Chociaż w tamtych mistrzostwach zagrali naprawdę fantastycznie –
Pedro Escartín, hiszpański sędzia i dziennikarz, uznawał ich potem za
faworytów mundialu w 1958 roku – w kraju nie czekało ich jakieś
nadzwyczajne przyjęcie. „Pamiętam, że na lotnisku witało nas ledwie parę
osób – opowiadał Maschio. – Nie ma co porównywać nie tylko
z dzisiejszymi czasami, ale nawet z liczbą kibiców, która przyszła, żeby
zobaczyć drużynę Racingu, kiedy wygraliśmy Puchar
Interkontynentalny[89]. Naprawdę, nic wyjątkowego. Tylko kilku fanów,
dziennikarze i nasze rodziny”.
O wyjątkowości zaczęto mówić później: z perspektywy czasu
peruwiańskie zwycięstwo Aniołów o Brudnych Twarzach okazało się
ostatnim wielkim momentem w dziejach la nuestra, wyszukanego,
swobodnego i ofensywnego stylu gry, który Argentyńczycy uznali po latach
za charakterystyczny dla złotego wieku ich piłki. Po roku bowiem wszystko
się skończyło: klęska z Czechosłowacją w Helsingborgu podczas
mistrzostw świata zepchnęła Argentynę w spiralę autorefleksji, z której
nigdy już nie potrafiła się wydostać. Ideał la nuestra, jak wiele innych
argentyńskich marzeń, nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością.
Ale choć argentyński futbol, jak cały kraj zresztą, był przestrzenią
złudnych i niemożliwych do spełnienia fantazji, w tym przypadku marzenie
było bliskie rzeczywistości. Biegłą technicznie, ofensywnie nastawioną
drużynę tworzyła grupa ludzi, którzy rozgrywali wielkie mecze, choć
myślami byli już przy wieczornych rozrywkach, i którzy zostawiali daleko
w tyle całą resztę kontynentu. Argentyński futbol nigdy już nie był tak
dobry – a przynajmniej nigdy nie był tak dobry w zachowywaniu wierności
artystowskim ideałom złotego wieku.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
O S TAT N I Z ANIOŁÓW
Gdy umawialiśmy się w kawiarni położonej gdzieś na przemysłowych
przedmieściach Avellanedy, Humberto Maschio miał 80 lat. Zaproponował
spotkanie o 10:30, ale bałem się korków, więc dotarłem na miejsce trzy
kwadranse wcześniej. Siedział już przy stoliku, mając przed sobą koszyczek
medialunas[90]. Kelnerzy i pozostali klienci ewidentnie go rozpoznawali:
odniosłem wrażenie, że spędzał tu mnóstwo czasu, flirtując i brylując
w towarzystwie. A kiedy w końcu, po wielu godzinach, wyszedłem znów
na ulicę i zacząłem kombinować, jak tu znaleźć o tej porze autobus
powrotny do Buenos Aires, wybiegł za mną kelner. Powiedział, że Maschio
woła mnie z powrotem, bo chce mi kogoś przedstawić. Okazało się, że
właśnie przyszedł Juan Carlos Rulli, jego stary kolega z Racingu.
Wysiadywanie w kafejkach i rozmowy o futbolu były całym jego życiem.
„Po każdym meczu w Avellanedzie przychodzimy tu na pizzę” –
opowiadał. Biorąc pod uwagę poziom, na jakim sam grał w tej drużynie,
jest coś poruszającego w tym, jak bardzo i sam Maschio, i krąg jego
przyjaciół przejmuje się wynikami Racingu i generalnie ligi argentyńskiej.
Jest to zresztą powszechny fenomen.
Maschio mógł się wyprowadzić z Avellanedy. Dorastał tu wprawdzie, ale
kiedy wyjechał grać w piłkę we Włoszech, mógł łatwo zerwać z miejscem
urodzenia; gdyby po powrocie, ze zgromadzonym świeżo majątkiem,
przeniósł się do Buenos Aires, nikt nie miałby do niego pretensji. Nie zrobił
tego jednak. „Nie potrafiłbym – powiedział. – Ruszyłem się stąd tylko raz,
do Córdoby, gdzie mam rodzinę”. Avellaneda wrosła w Humberto Maschio.
„Tu się urodziłem – mówił, wskazując na okno, za którym rzędy
samochodów zmagały się z porywistym wiatrem. – Ale tak naprawdę
jestem tu dzięki pewnemu cudowi. Mój dziadek dotarł już do Argentyny
[z Włoch], a ojciec miał popłynąć potem, razem ze swoimi siostrami. Ale
ponieważ grał w piłkę w Sampdorii, wysłał z dziewczynami przyjaciela.
Byli na pokładzie Mafaldy[91]. Dwie siostry udało się uratować, ale
najmłodsza zmarła na atak serca. Ojciec przypłynął innym statkiem, więc to
naprawdę cud, że tu jestem”.
„Zacząłem grać w piłkę na ulicach – opowiadał dalej. – W tamtych
czasach nie było ruchu, jedyny środek transportu stanowiły tramwaje. Mój
dom był dla mnie i moich przyjaciół jak piłkarska szatnia, a niedaleko
znajdowało się potrero z czterema czy pięcioma boiskami. Nocami
graliśmy w cabezę [główkowanie jeden na jednego] przy świetle latarni”.
Do Racingu mój rozmówca trafił w 1954 roku, ale ponieważ trzon
drużyny wciąż tworzyli mistrzowie kraju z lat 1949–51, początkowo trudno
było mu się przebić. Nie minął jednak rok, gdy Juan José Pizzuti odszedł do
Boca i można było wskoczyć na jego miejsce.
Po roku Pizzuti wrócił (do Boca przeniósł się z kolei Angelillo)
i w wieku 36 lat stał się dla pozostałych piłkarzy jak ojciec, a z Maschio
stworzył fantastyczny duet: młodszy kolega rozkwitał w roli ofensywnego
pomocnika, wykorzystując miejsce zapewniane na boisku przez ruchliwego
rutyniarza. „Pamiętam Corbattę – opowiadał Maschio. – Był naprawdę
hojny dla wszystkich, miał bardzo dobre serce. Niestety, wielu ludzi
wykorzystywało jego dobroć, aż w końcu zatracił się w alkoholu”.
Historia Corbatty jest tyleż tragiczna, co typowa. Nie ma w niej żadnego
pojedynczego incydentu, który prowadziłby do katastrofy: żadnego
wypadku samochodowego ani morderstwa, żadnej zdrady czy momentu
straszliwego pecha; był po prostu człowiekiem wielkiego talentu, tyle że ów
talent pchał go w rejony, z których nie potrafił się wydostać. W piłce był
geniuszem, ale jego życie prywatne okazało się katastrofą.
Urodzony w Daireaux, miasteczku na pampie, kilkaset kilometrów na
południowy zachód od Buenos Aires, w dzieciństwie stracił ojca i w efekcie
musiał przenieść się z rodziną do La Platy. Nigdy nie nauczył się pisać
i czytać, czego zawsze się wstydził: w późniejszych latach wspominał, jak
fatalnie się czuł, gdy koledzy z drużyny dyskutowali o czymś, co
przeczytali w jakiejś gazecie, ale był też czas, w którym próbował ukrywać
analfabetyzm, zawsze trzymając w ręce jakieś czasopismo podczas
udzielania wywiadu. Dellacha w końcu nauczył go, jak nabazgrać swój
podpis.
Karierę piłkarską próbował rozpocząć w Estudiantes, ale w wieku 14 lat
odprawiono go z kwitkiem, kiedy złapał kontuzję kostki. Znalazł miejsce
w Juverlandia de Chascomús, gdzie jego umiejętność dryblingu i silny
strzał zwróciły uwagę Racingu, do którego trafił w 1955 roku. Nawet gdy
stał się sławny – mówiło się, że fani innych klubów rejestrowali się jako
socios Racingu tylko po to, żeby zobaczyć, jak gra – pozostał straszliwie
nieśmiały, szczególnie w stosunku do kobiet. Litując się nad Corbattą,
koledzy z drużyny przedstawili go pewnej blondynce, opisywanej dosadnie
jako una chica que hacía la calle (dziewczyna, która pracuje na ulicy),
w nadziei, że przelotny romans pozwoli podbudować jego pewność siebie.
Nie spodziewali się, że Corbatta się zakocha, że wezmą ślub i zamieszkają
razem w Banfield. Tyle że pewnego dnia w 1959 roku Corbatta wrócił do
domu, z którego zniknęła nie tylko żona, ale i cały majątek. „Nie zostały
nawet pająki” – opowiadał.
W końcu jednak przezwyciężył swoją nieśmiałość. Titta Mattiussi,
legendarny gospodarz hostelu dla klubowej młodzieży, opowiadał anegdotę
o tym, jak w trakcie pewnego concentración[92] Corbatta przelazł przez
płot o szóstej rano, wracając z jakiejś upojnej nocy. Mattiussi trzykrotnie
wsadzał go do wanny z zimną wodą, ale i tak słyszał, jak Corbatta mówi do
kolegów, żeby do niego nie podawali, bo czuje się tak pijany, że nie jest
pewien, czy utrzyma się na nogach. „Ale kiedy trochę się przespał –
opowiadał dalej Mattiussi – grał jak bestia i zdobył dwie bramki”. Jak
w wielu historyjkach tego typu, nie wszystkie szczegóły muszą się zgadzać,
ale nawet biorąc na to poprawkę, trzeba uznać, że anegdota oddaje ducha
tamtych czasów. Nie bez powodów Corbattę nazwano kiedyś
„argentyńskim Garrinchą”.
Jeśli jednak w jego życiu prywatnym panował bałagan, na boisku radził
sobie znakomicie, grając z charakterystycznymi dla argentyńskiego złotego
wieku lekkością i polotem – i stąd tak wielka liczba anegdot na jego temat.
Przy okazji jednego clásico, rozgrywanego między Racingiem
a Independiente, był tak ściśle pilnowany przez Alcidesa Silveirę, że nie
mogąc uwolnić się od swojego opiekuna na murawie, zszedł za linię
końcową i schował się na moment za policjantami, oddzielającymi boisko
od trybun. W meczu reprezentacji z Urugwajem w 1956 roku do tego
stopnia rozwścieczył Pepe Sasíę swoimi sztuczkami, że napastnik poczekał,
aż rywal zostanie sfaulowany, po czym przebiegając obok leżącego, kopnął
go w twarz. Corbatta stracił dwa zęby, których nigdy później nie wstawił.
Słynął także ze skuteczności podczas rzutów karnych, a zwłaszcza
z tego, jak zmuszał bramkarzy do rzucenia się w zły róg. Z 68 jedenastek,
które wykonał w trakcie kariery zawodniczej, wykorzystał 64. „Podczas
karnych wykańczałem ich wszystkich – mówił w wywiadzie dla »El
Gráfico«. – Podchodziłem bardzo blisko piłki, tak żeby bramkarz nie zdążył
zareagować. Ale nigdy nie stawałem na wprost, tylko trochę z boku.
Uderzałem wewnętrzną częścią prawej stopy w środek piłki, zawsze bardzo
mocno. I miałem zawsze spuszczoną głowę, żeby nie wiedział, w którą
stronę będę strzelał, a sam patrzyłem spode łba, czekając, co zrobi. Kiedy
się ruszył, już go miałem”.
W 1963 roku Boca kupiło Corbattę za 12 milionów peso – wykorzystane
przez Racing na rozbudowę stadionu i unowocześnienie ośrodka
treningowego. W tym czasie alkohol zaczynał już brać nad nim górę.
Podczas tournée po Europie klub oddelegował obrońcę Carmelo Simeone,
żeby miał oko na Corbattę. Simeone był pewien, że wszystko jest
w porządku aż do chwili, gdy zajrzał pod łóżko kolegi i znalazł tam cały
stos pustych butelek po piwie.
Trudno się dziwić, że w barwach Boca rozegrał tylko 18 meczów
ligowych, a potem przeniósł się do Independiente Medellín, akurat na
ostatnie chwile ligi El Dorado. W Kolumbii porzuciła go druga żona,
znalazł się na granicy bankructwa, a jego uzależnienie od alkoholu jeszcze
się pogłębiło.
Kiedy w wieku 34 lat wrócił do Argentyny, był już tylko cieniem
dawnego Corbatty: trafił do drugoligowego San Telmo, a potem do Italia
Unidos i Tiro Federal de Río Negro w niższych ligach – kłopoty finansowe
i brak perspektyw zawodowych w świecie poza futbolem powodowały, że
grał, jak mógł najdłużej. „W piłce nie ma przyjaźni – mówił. – Szczególnie
gdy ci nie idzie. Wszyscy nagle znikają”. Wielu powiedziałoby jednak, że
nie chciał przyjąć pomocy. Kiedy skończyły mu się pieniądze, nocował
w knajpie niedaleko Hospital Fiorito[93], śpiąc za barem na dwóch
połączonych prowizorycznie szafkach. „Przyjechała po mnie siostra –
opowiadał – ale nie chciałem wracać do La Platy. Nocami brałem jakąś
gazetę, oglądałem obrazki, co pozwalało mi oderwać się od niewesołych
myśli i zasnąć. Wydałem wszystko, co miałem. Rozpuściłem pieniądze, nie
patrząc, komu i na co daję”.
Miał 38 lat, kiedy w końcu przestał grać zawodowo w piłkę i przeniósł
się do Benito Juárez, miasteczka położonego na południe od stolicy, gdzie
zamieszkał w jakiejś szopie i wychodził czasem na boisko w barwach
którejś z dwóch miejscowych drużyn. Pogrążony w alkoholowym nałogu,
bezdomny i pozbawiony środków do życia, po czterech nieudanych
małżeństwach, skończył, sypiając w szatniach na El Cilindro i pracując
z tamtejszymi drużynami młodzieżowymi – przejmujący przykład tego, jak
piłkarska fortuna kołem się toczy. Zmarł w 1991 roku, w wieku 55 lat. Dwa
lata później jego imieniem nazwano jedną z ulic prowadzących do stadionu.
Racing został wicemistrzem kraju w 1955 roku i zajął czwarte miejsce
w 1956 – w obu przypadkach po mistrzostwo sięgnęło River Plate. Maschio
był już wtedy prawdziwą gwiazdą i reprezentantem kraju pełną gębą,
walecznym rozgrywającym, który nie tylko ciężko pracował na boisku, ale
i strzelał wiele bramek – mówiło się nawet, że lada chwila przejdzie do
Juventusu. „W argentyńskim futbolu byłem wówczas najlepszy” –
opowiadał.
Został w Racingu na jeszcze jeden sezon, jednak po tym, jak na początku
1957 roku na trybunach kolejny raz pojawili się włoscy obserwatorzy, on,
Angelillo i Sívori zdecydowali, że odejdą po Campeonato Sudamericano.
Prezes klubu Santiago Saccol w marcu powiedział Maschio, że negocjacje
są na ukończeniu i że będzie mógł przejść do Bolognii. „Asystent prezesa,
który pochodził z Urugwaju, powiedział, że mi się spodoba – opowiadał
Maschio. – Że miasto było wprawdzie zniszczone w czasie wojny, ale
ludzie są bardzo przyjacielscy. Że są weseli i że faceci gadają tylko o trzech
rzeczach: polityce, piłce i kobietach. Kobiety zaś są nieco bardziej pulchne,
ale naprawdę ładne”.
„Pierwszy rok we Włoszech nie był dla mnie łatwy – mówił dalej. –
Tęskniłem za rodziną. Telefony w zasadzie nie działały – na połączenie
z Argentyną trzeba było czekać cztery albo pięć godzin. Na szczęście mama
pisała do mnie dwa razy w tygodniu – w poniedziałki i piątki”.
Kiedy Maschio wzmocnił Bolognę, Angelillo trafił do Interu, a Sívori do
Juventusu. Temu pierwszemu nie szło jednak zbyt łatwo w roli napastnika
grającego w duecie ze świetnym Jugosłowianinem Bernardem Vukasem
i po dwóch sezonach przeniósł się do Atalanty. „Zacząłem tam okres
przygotowawczy i musiałem strasznie dużo trenować, przed obiadem i po
południu. Myślałem, że się wykończę. Po kolacji trener dawał nam wolne
i koledzy wychodzili, ale ja musiałem iść spać”. Była to zapowiedź tego, co
czeka argentyńskich piłkarzy na przyszłorocznym mundialu.
„Nie byłem zbyt szybki, a w dodatku kryli mnie indywidualnie. Więc
Ferruccio Valcareggi [ówczesny trener Atalanty, który w latach 1966–74
prowadził reprezentację Włoch] powiedział, że aby stać się lepszym
piłkarzem, muszę zmienić styl gry. Grałem zbyt blisko bramki, doradził mi
więc, żebym cofnął się nieco głębiej, dzięki czemu łatwiej mi będzie
widzieć ruch innych zawodników. Naprawdę stałem się lepszym piłkarzem.
Miałem większą swobodę ruchów. Nie stałem się szybszy, ale potrafiłem
zgubić krycie, jak potem Riquelme. Wybrali mnie najlepszym piłkarzem
w historii[94]” – mówił Maschio.
Nie był jedynym Aniołem, któremu z początku nie wiodło się za granicą.
„Sívori też miał najpierw pod górkę – opowiadał. – Tak samo jak ja tęsknił
za domem, więc Umberto Agnelli, prezes Juventusu, postanowił zrobić mu
niespodziankę: zorganizował specjalną kolację, podczas której orkiestra
grała tylko tanga, a cała knajpa była pełna Argentyńczyków”.
Angelillo tymczasem strzelił 33 gole w sezonie 1958/59 – rekord, który
w Serie A nie został dotąd pobity. Inter zajął jednak tylko trzecie miejsce
w lidze, a z czasem zaczęto narzekać na nierówną formę byłego piłkarza
Racingu. „Angelillo był jak aktor – wspominał prezydent Interu Angelo
Moratti. – Kiedy mu się chciało, grał rolę pierwszoplanową, innym razem
jednak chował się za kulisami”. Styl jego życia, dodajmy, podobnie jak
wielu Argentyńczykom tamtego pokolenia, nie pozwalał skupić się
wyłącznie na futbolu. „Pod koniec pobytu w Interze Angelillo trochę się
opuścił – opowiadał Maschio – bo zaczął się spotykać z dziewczyną starszą
od niego o dziesięć lat. Pamiętam, że nieraz wspólnie imprezowaliśmy
i zacząłem chodzić z jej przyjaciółką. Jeździłem z Bolonii do Bergamo tam
i z powrotem”. Inni wiązali spadek formy Argentyńczyka z romansem ze
słynną włoską piosenkarką. Tak czy inaczej, jego słabość do kobiet nie
mogła się podobać purytańskiemu Helenio Herrerze, który rozpoczął pracę
z Interem w 1960 roku. Latem 1961 roku Angelillo odszedł do Romy, gdzie
spędził cztery lata, a potem grał jeszcze w Milanie, Lecce i Genui.
Zakończył karierę piłkarską w 1969 roku, a potem pracował jako trener
w niższych ligach włoskich i w Maroku – do ojczyzny nie mógł wrócić
w związku z nieodbytą służbą wojskową.
Kiedy Maschio odzyskał formę w Atalancie, poczuł, że zapuszcza
korzenie we Włoszech. Zaczął nawet grać w reprezentacji Włoch, jako
jeden z trzech Aniołów porzuconych przez Argentynę, a wciąż szukających
okazji do pokazania się w świecie futbolu reprezentacyjnego. Angelillo
i Sívori występowali już w eliminacjach do mistrzostw świata 1962, a gdy
przed samym turniejem kontuzję odniósł Giampiero Boniperti, powołanie
otrzymał także Maschio. W pierwszym meczu, zakończonym
bezbramkowym remisem z Republiką Federalną Niemiec, wprawdzie nie
wystąpił, ale zagrał w drugim spotkaniu, z Chile – w słynnej „bitwie
o Santiago”, podczas której dwóch Włochów zostało usuniętych z boiska.
„To było naprawdę coś – wspominał Maschio. – Złamali mi nos w ciągu
pierwszych 20 minut, a potem dostałem potężnego kopniaka w kostkę.
Wytrzymałem do końca, w zasadzie niezdolny do gry, bo wtedy nie można
było robić zmian”. Chile wygrało 2:0 i choć Włosi pokonali później
Szwajcarów, odpadli z turnieju.
Po dwóch udanych sezonach w Atalancie, Maschio został sprzedany
w 1962 roku do Interu, prowadzonego wówczas przez znakomitego, ale
kontrowersyjnego Helenio Herrerę, urodzonego skądinąd w Buenos Aires
dziecka hiszpańskich rodziców, którzy rychło przenieśli się do Casablanki.
Argentyńczyk nie przypadł mu jednak do gustu i choć razem zdobyli
mistrzostwo kraju, sprzedał go do Fiorentiny. We Florencji Maschio spędził
trzy lata, a potem, w wieku 33 lat, wrócił do kraju i znów zaczął grać
w Racingu.
Świat, do którego wrócił, różnił się już jednak fundamentalnie od tego,
który opuszczał: argentyńskie poczucie piłkarskiej wyższości legło
w gruzach po mundialu 1958 roku.
CZĘŚĆ TRZECIA

P O U PA D K U

1958–1973
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
KONIEC NIEWINNOŚCI

Wspaniałe zwycięstwo w rozgrywanych w Peru mistrzostwach Ameryki


Południowej w 1957 roku zwiększyło jeszcze argentyńskie poczucie
własnej mocy, choć tak naprawdę tamtejszy świat futbolu potrzebował już
otrzeźwienia. Na rozgrywany rok później mundial w Szwecji reprezentacja
Albicelestes jechała pewna sukcesu, choć przecież nie brakowało sygnałów
ostrzegawczych – gdyby tylko ktoś zechciał je zauważyć…
Najbardziej oczywistym ciosem był wyjazd do Włoch Trío de la muerta,
oznaczający, że Angelillo, Maschio i Sívori nie mogli już grać
w reprezentacji. Guillermo Stábile od razu wiedział, co to oznacza: „Za
kilka milionów peso straciliśmy wszystko, co zyskaliśmy w Limie” –
mówił. Eliminacje do mistrzostw świata, rozgrywane przez Argentynę po
raz pierwszy od 1934 roku, poszły wprawdzie nieźle: trzech spośród
carasucias odeszło, ale magia pozostała. Nawet jeśli na starcie Albicelestes
przydarzyła się porażka z Boliwią w La Paz, wysokość, na której
rozgrywano spotkanie, tłumaczyła jakoś ten wynik, a kiedy bramki
Norberto Menéndeza i Norberto Conde pozwoliły wygrać 2:0 wyjazdowy
mecz z Chile, wydawało się, że sprawy wróciły do normy. Na własnym
terenie Argentyńczycy rozbili zresztą Chile 4:0, po dwóch golach Corbatty,
z których jeden do dziś zalicza się do najwspanialszych w dziejach tutejszej
piłki. Gospodarze prowadzili już 2:0, kiedy napastnik Racingu zgubił
kryjącego go przeciwnika, wyminął bramkarza, zaczekał na powrót
kolejnego Chilijczyka, przedryblował go, a kiedy tłum domagał się strzału,
na widok bramkarza i dwóch obrońców, którzy za ułamek sekundy mogli
mu przeszkodzić po raz kolejny, Corbatta zamarkował jedynie uderzenie
i dopiero gdy wszyscy trzej przeciwnicy znaleźli się na ziemi, blokując
strzał, którego nie było, zdecydował się wbić piłkę do siatki. „El Gráfico”
nazwało to „najbardziej nieprawdopodobną akcją w historii”. Kolejne 4:0,
z Boliwią, oraz następne gole Corbatty i Menéndeza zapewniły awans na
szwedzki turniej.
Argentyńska opinia publiczna, żyjąca w przekonaniu o sile miejscowej
ligi i karmiona przez propagandę historiami o tym, że jej ulubieńcy grają
najlepszy futbol świata, była przekonana, że Albicelestes są również
faworytami mundialu. I przez pół godziny wydawało się, że się nie myli.
Argentyńczycy rozgrywali mecz inauguracyjny przed 31-tysięczną
widownią w Malmö i objęli prowadzenie z obrońcami tytułu, zachodnimi
Niemcami, już w trzeciej minucie, gdy atakujący z prawej strony Corbatta
wdarł się w pole karne i zaskoczył Fritza Herkenratha strzałem przy
krótkim słupku. Ale dyscyplina taktyczna i fizyczna przewaga Niemców
rychło dały znać o sobie. Bohater finału poprzedniego mundialu, Helmut
Rahn, otrzymał znów powołanie do reprezentacji dopiero po tym, jak
zrezygnował z picia piwa – i w fakcie tym można by się właściwie
dopatrywać lekcji dla Argentyńczyków. To Rahn był autorem wyrównującej
bramki, po strzale prawą nogą zza pola karnego, a potem – gdy Uwe Seeler
wyprowadził już Niemców na prowadzenie, wpychając piłkę do siatki na
trzy minuty przed przerwą – przypieczętował wygraną kolejną podkręconą
piłką zza szesnastki, tym razem jednak uderzoną lewą nogą. „Nie jesteśmy
przyzwyczajeni do aż tak brutalnej gry” – mówił Stábile, ale jego
komentarz odnosił się chyba bardziej do tempa niż do jakiejś przesadnej
agresji ze strony Niemców.
Odpowiedzią Stábilego na tę „przemoc” było wstawienie do składu na
drugi mecz, z Irlandią Północną, 39-letniego Ángela Labruny i powierzenie
mu roli lewego łącznika. Pomocnik Irlandczyków Jimmy McIlroy opisywał
później rywali jako „gromadę małych grubasków, którzy uśmiechali się do
nas i wymachiwali do dziewczyn na trybunach”. I to Irlandia Północna
objęła prowadzenie: pięta Danny’ego Blanchflowera pozwoliła Billy’emu
Binghamowi dośrodkować na głowę Petera McParlanda.
Stopniowo jednak Argentyńczycy wrócili do gry, choć wyrównująca
bramka padła w okolicznościach raczej szczęśliwych: w 37. minucie
dośrodkowanie Ludovico Avio odbiło się od uda Dicka Keitha i trafiło
w jego rękę. Szwedzki sędzia, Sten Ahlner, podyktował rzut karny, który na
bramkę zamienił Corbatta. Irlandia Północna nadal miała jednak szanse
i powinna ponownie objąć prowadzenie po tym, jak Wilbur Cush przepuścił
podanie McIlroya do będącego tuż przed bramką Faya Coyle’a, ten jednak
źle trafił w piłkę – było to jedno z trzech naprawdę fatalnych pudeł
w meczu, który dla irlandzkiego napastnika okazał się ostatnim w karierze
reprezentacyjnej. Menéndez wykorzystał prostopadłe podanie od Avio,
dając Argentynie prowadzenie, później zaś Avio główkował na 3:1,
zapewniając kolegom poczucie komfortu, dzięki któremu zaczęli
popisywać się sztuczkami technicznymi, podbierając piłkę jeden drugiemu
albo, jak to określił McIlroy, „robiąc sobie jaja”. Nie zmienia to faktu, że
zwycięstwo wcale nie przyszło łatwo, a spodziewana przez
Argentyńczyków różnica klas na boisku raczej nie rzucała się w oczy.
Słabości w argentyńskiej grze dawały się zauważyć już w czasach, gdy
wielu piłkarzy grało w kolumbijskiej lidze El Dorado. Kiedy Neil Franklin
wrócił na Wyspy po nieudanym epizodzie w Independiente Santa Fe,
opowiadał, że spotkał się z ostracyzmem argentyńskiej kliki, obawiającej
się brytyjskiej inwazji. „Stali się okropnie zazdrośni – opowiadał – jak
tylko zobaczyli, że piłkarze z Anglii będą trenować, i to ciężko.
Przykładanie się do zajęć nie było ich najlepszą stroną. Dobrze posługiwali
się piłką, chętnie się popisywali, ale podczas ćwiczeń byli
nieprawdopodobnie leniwi”.
Wszystkie ostrzeżenia zostały jednak zignorowane i złoty wiek
argentyńskiej piłki znalazł swój tyleż gorzki, co szokujący koniec
w Helsingborgu, podczas meczu z reprezentacją Czechosłowacji, która
przegrała już z Irlandią Północną i straciła szansę na wyjście z grupy.
„Przyzwyczailiśmy się grać w piłkę bardzo wolno, a oni okazali się
szybcy – wspominał José Ramos Delgado, który znalazł się w kadrze na
tamte mistrzostwa, choć nie wystąpił w żadnym meczu. – Od dawna nie
braliśmy udziału w rozgrywkach międzynarodowych[95], dlatego kiedy
pojechaliśmy do Szwecji, wydawało się nam, że jesteśmy bardzo
utalentowani, na miejscu okazało się jednak, że nie potrafimy dotrzymać
kroku reszcie świata. Naprawdę zostaliśmy w tyle. Europejskie drużyny
grały prosto i dokładnie. Myśmy dobrze utrzymywali się przy piłce, ale nie
umieliśmy się przebić pod bramkę rywali”.
Pierwszego gola strzelił Milan Dvořák płaskim uderzeniem zza pola
karnego już w ósmej minucie meczu, a komiczne błędy argentyńskiej
obrony pozwoliły Zdenkowi Zikánowi zdobyć drugą bramkę. Ten sam
zawodnik ustalił wynik pierwszej połowy na 3:0, po tym jak Carrizo
wypuścił piłkę z rąk. I chociaż Corbatta wykorzystał kolejnego karnego,
dając Argentyńczykom nadzieję na odrobienie strat, ostatni kwadrans
meczu przyniósł ich pogrom. Najpierw bramkę zdobył Jiří Feureisl,
a w samej końcówce Václav Hovorka dołożył jeszcze dwie – w przypadku
pierwszej wymijając Carrizo, a przy drugiej wbijając do pustej bramki
dośrodkowanie jednego z kolegów. Wynik 1:6 był najwyższą porażką
w historii reprezentacji Argentyny[96].
Atmosferę szoku i niedowierzania próbował wyrazić bramkarz Amadeo
Carrizo: „Gdybym miał wyjaśnić przyczyny tak słabego występu, użyłbym
jednego tylko słowa: dezorganizacja. Podróż do Szwecji zajęła nam jakieś
40 godzin, naprawdę kiepski początek, zważywszy, że Brazylia na przykład
wynajęła prywatny samolot, a przed mistrzostwami zorganizowała tournée,
w trakcie którego przećwiczyła swoją taktykę. Na boisku byliśmy równie
niezorganizowani. Nic nie wiedzieliśmy o rywalach. Cztery gole Czechów
były w zasadzie identyczne: dośrodkowanie wzdłuż bramki i piłka w siatce.
Kolejne dośrodkowanie wzdłuż bramki i kolejny gol. W końcu im się
znudziło. Gdy wysiadaliśmy z samolotu, myśleliśmy, że to będzie łatwizna.
Owszem, była, ale dla naszych rywali”.
Kibice w kraju byli wściekli. Kiedy drużyna wylądowała na lotnisku
w Ezeizie, obrzucono ją owocami i monetami. „Okropne to było –
wspominał Ramos Delgado. – Obrażano nas na każdym stadionie, nawet
tych, którzy w Szwecji nie zagrali ani minuty. Reprezentację trzeba było
przebudować. Zaczęto szukać innych piłkarzy: takich, którzy byliby skłonni
bardziej się poświęcać niż popisywać. Futbol po tym wszystkim przestał
być sztuką”.
Szwedzka porażka była tak miażdżąca, że wydawała się niemal nie do
pojęcia. Szok i wściekłość okazały się tym większe, że trzy lata po obaleniu
Peróna runął jeszcze jeden z życiowych pewników: pełne samozadowolenia
przekonanie o argentyńskiej wyższości rozpadło się w proch i pył.
Stwierdzenie, że jeden mecz odmienił losy całej argentyńskiej piłki, wydaje
się oczywiście zbyt daleko idącym uproszczeniem, ale w tamtym momencie
tak to właśnie mogło wyglądać. Po 1:6 z Czechosłowacją nic już nie było
takie samo. „Jaka szkoda – pisało »El Gráfico« – że Brazylia, która została
zmieciona z boiska przez białobłękitny sztorm [w Limie], rychło zdołała się
podnieść i zdobyć mistrzostwo świata w Szwecji, podczas gdy my, uważani
przecież za faworytów turnieju, zaczęliśmy rozmontowywać zespół zaraz
po tamtym zwycięstwie. Jaka szkoda, że skończył się czas carasucias i że
straciliśmy radosny futbol, który tak kochano na trybunach, a który dziś jest
już tylko wspomnieniem”.
Gwałtowność argentyńskich reakcji można było zrozumieć: reprezentacja
przeżyła dokładnie ten rodzaj upokorzenia, którego tak obawiał się Perón,
choć wypada dodać, że popierana przezeń polityka sportowego
izolacjonizmu, mająca na celu uniknięcie podobnych niepowodzeń,
w gruncie rzeczy pomogła rozwinąć się poczuciu samowystarczalności
i samozadowolenia, a więc najważniejszej przyczynie klęski. Właśnie
dlatego jednak, że katastrofa przyszła tak niespodziewanie, wściekłość
i wstrząs okazały się o wiele większe niż w innych tego typu przypadkach.
O piłkarzach, obrzuconych owocami i monetami na lotnisku, już
wspomnieliśmy – dodajmy jeszcze, że Stábile stracił pracę i rozpoczęła się
ogólnonarodowa debata na temat każdego właściwie z futbolowych
dogmatów, do których Argentyńczycy wcześniej przywiązywali tak wielką
wagę. Jeśli la nuestra nie była odpowiedzią, cóż nią było? Jeśli wiara
w argentyńską wielkość okazała się fałszywa, gdzie leżała prawda?
Częścią problemu było oczywiście to, że argentyńscy trenerzy strzelili
sobie w stopę, nie powołując na mundial żadnego z carasucias.
Argentyńczycy uwierzyli, że ponieważ Maschio, Sívori i Angelillo
przeprowadzili się do Włoch, nie mogli już dłużej grać dla swojej ojczyzny.
Była to jednak bzdura: cała trójka zdecydowała się występować
w reprezentacji Włoch dlatego, że ojczyzna już ich nie chciała.
Przekonanie, że argentyńska piłka jest tak mocna, a argentyńska liga tak
pełna utalentowanych zawodników, że z łatwością da się wypełnić lukę po
Trío de la muerta, było przejawem mentalności, która zakładała też, że
reprezentacja może po prostu grać swoje, nie biorąc pod uwagę taktyki
przeciwnika. Skauting i analiza gry rywala były w powijakach.
Za wściekłością i bólem, z jakimi zareagowano na wyeliminowanie
reprezentacji z mundialu, kryły się głębsze kwestie. Od lat 20.
Argentyńczycy wiązali swój sposób gry w piłkę z narodowym charakterem;
prestiż i tożsamość narodowa były współzależne z wynikami reprezentacji.
Jeśli więc kadra została rozgromiona, a jej styl obnażono jako kompletnie
nieadekwatny do współczesnych standardów, cóż to mogło znaczyć dla
całego kraju?
Nowe władze odziedziczyły te problemy po czasach Peróna, ale ich
postawa generalnie przyczyniła się do postępu w świecie piłki. Zniknęły
preferencyjne kredyty dla klubów, oznaczające w gruncie rzeczy
państwowe subwencje w piłkę nożną. Rozwój klasy średniej – będący
skądinąd efektem polityki gospodarczej peronistów – i telewizyjne
transmisje meczów doprowadziły do spadku frekwencji na stadionach,
pogłębionego oczywiście rozczarowaniem po katastrofie w Helsingborgu.
Dochody klubów malały, zaczęto więc uważniej patrzeć na pieniądze
i odtąd w meczach chodziło już bardziej o wygrywanie niż o spektakl.
Piękno i wierność określonym wartościom zeszły na drugi plan i Argentyna
znów, jak przy tylu innych okazjach, miała się przekonać, że kiedy umierają
marzenia, ich miejsce zajmuje cynizm. Po złotym wieku futbolu przyszła
era antyfutbolu – częściowo z powodu szwedzkiego rozczarowania
i wątpliwości wobec dotychczasowego podejścia do futbolu, częściowo zaś
w związku z ekonomią. „To właśnie wtedy pojawiła się europejska
dyscyplina – zauważył filozof Tomás Abraham. – Do argentyńskiej piłki
wdarła się nowoczesność, rozumiana jako rygor, treningi kondycyjne,
higiena, zdrowie, profesjonalizm, poświęcenie, cały ten fordyzm[97].
Trenerzy zaczęli się zajmować przygotowaniem fizycznym i przywiązywać
wagę do gry obronnej – kto wcześniej zwracał uwagę na grę obronną?
Dziwna rzecz, ale doszło do tego właśnie wtedy, gdy brazylijski triumf na
mundialu mógł właściwie dostarczać argumentów za naszym
dotychczasowym stylem gry”.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
OPOZYCJA I ROZWÓJ ANTYFUTBOLU

Oczywiście nic nie dzieje się bez przyczyny: anti-fútbol również nie
narodził się wyłącznie z szoku po klęsce w Helsingborgu. Trzeba raczej
powiedzieć, że ta klęska ułatwiła tylko zakwestionowanie dominujących
wcześniej poglądów na temat argentyńskiej piłki – podobnie jak innych,
dotyczących argentyńskiego stylu życia[98] – i skłoniła osoby
odpowiedzialne za jej kształtowanie do zmiany sposobu myślenia. Sztuczki
techniczne i ofensywny styl la nuestra miały odtąd trafić do lamusa.
Istniały, rzecz jasna, inne poglądy na temat tego, jak powinni grać
Argentyńczycy, a jeden z ich głównych głosicieli, Victorio Spinetto, został
zatrudniony wraz z Josém Della Torre i Josém Barreiro do poprowadzenia
reprezentacji podczas Campeonato Sudamericano w 1959 roku. Na
własnym terenie Argentyńczykom bardzo zależało na naprawieniu tego, co
zawiodło w Szwecji. Z drużyny, która przegrała z Czechosłowacją,
w kadrze na inauguracyjny mecz z Chile ocalało tylko dwóch zawodników,
Corbatta i pomocnik Independiente, José Varacka. Na oczach 70-tysięcznej
widowni na El Monumental Argentyna wygrała 6:1, a Pedro Manfredini
i doświadczony Juan José Pizzuti zdobyli po dwie bramki. Boliwię, Peru
i Paragwaj ograno z dwubramkową przewagą, a potem nadszedł mecz
z Urugwajem, przed rozpoczęciem turnieju uważanym za jednego z trzech
faworytów. Był to jednak Urugwaj pogrążony w chaosie oraz walce z sobą
samym i z całym światem, który w efekcie przegrał z Argentyńczykami
1:4 dzięki dwóm dubletom duetu z Racingu, Raúla Beléna i Rubéna
Héctora Sosy.
Wszystko to oznaczało, że do zwycięstwa w całym turnieju wystarczy
zremisować ostatni mecz, z Brazylią. I tak się stało: Pizzuti dał
gospodarzom prowadzenie, potem 18-letni wciąż Pelé wyrównał,
zdobywając swoją ósmą bramkę podczas mistrzostw kontynentu, ale więcej
goli nie padło. Argentyna sięgnęła po trofeum, ból z Helsingborga osłabł,
choć nie zniknął całkowicie, podobnie jak nie zniknęło poczucie, że jeśli
idzie o styl gry, nie wszystko wygląda tak, jak należy.
Spinetto był przedstawiany jako postać arcypragmatyczna, on sam jednak
uważał się za osobnika równie romantycznego jak wszyscy inni – po prostu
jego romantyzm przybrał odmienną formę od tej, której hołdowała
większość współczesnych. Nie obchodził go spektakl, nie patrzył na mecz
jak na okazję do wykazania się artystycznymi czy estetycznymi cnotami:
obchodził go tylko jego Vélez i obchodziło go wygrywanie. Owszem,
kwestionował wartości la nuestra i w rezultacie oskarżano go
o promowanie antyfutbolu, ale w jego koncepcji gry było o wiele mniej
cynizmu i przemocy niż w taktyce drużyn, do których później stosowano
ten termin.
Spinetto nie był dzieckiem potreros – a raczej był, ale z wyboru, a nie
z pochodzenia. Urodził się w czerwcu 1911 roku w zamieszkałym przez
klasę średnią barrio Flores i tam dorastał, chodząc do prestiżowego Colegio
Nacional de Buenos Aires. „Byłem grzecznym chłopcem z dobrego
domu” – opowiadał „El Gráfico” w 1971 roku. Jego dziadkowie byli
bogaczami, ale ojciec Spinetto lubił lekkie życie i wydał większość z tego,
co przyszły trener mógł odziedziczyć.
Rodzice nie żałowali grosza także na jego edukację, ale on nie dbał
o książki. „Jak na swój wiek byłem dobrze rozwinięty i szukałem
aktywności, w których liczyły się siła i śmiałość” – opowiadał. Codziennie
po południu chodził więc na parking przed stacją Belgrano, gdzie spotykali
się gazeciarze. „Chociaż różniliśmy się pochodzeniem, pozwalali mi
włączać się w bijatyki – może dlatego, że sam potrafiłem dać niezłego
kopa, a może dlatego, że zawsze przyjmowałem wyzwanie do walki”.
Kiedy rodzinie skończyły się pieniądze, konieczna była przeprowadzka:
z Flores Spinettowie przenieśli się do Quilmes, gdzie młody Victorio zaczął
treningi w Honor y Patria Bernal. Wkrótce jednak doszło do kolejnych
przenosin, tym razem na zachód Buenos Aires, do La Paternal. Przyszły
trener zaczął tam grać w miejscowej drużynie drugoligowej, a potem – rok
po uzawodowieniu argentyńskiej piłki – przeszedł do Platense. Zapowiadał
się nieźle, ale jego drogę do pierwszej drużyny blokowało dwóch dobrych
środkowych pomocników, Roberto Devoto i Manuel Fleitas Solich[99]. Pół
roku później postanowił więc zmienić barwy po raz kolejny i trafił do, jak
powiadał, „klubu, który stał się moim życiem”, Vélezu Sarsfield.
Klub ten został oficjalnie założony 1 stycznia 1910 roku. Kilka tygodni
wcześniej deszcz przerwał pewien mecz rozgrywany w pobliżu stacji
kolejowej Vélez Sarsfield (dziś Floresta). W strugach ulewy trzech
grających wówczas mężczyzn, Julio Guglielmone, Martín Portillo i Nicolás
Marín Moreno, postanowiło zająć się futbolem bardziej serio. Najpierw
nosili białe koszulki, bo takie najłatwiej było kupić, ale w 1912 roku
zmienili barwy na ciemnoniebieskie, a później – by podkreślić włoskie
pochodzenie wielu zawodników – wprowadzili czerwone, zielone i białe
pasy. Rok po tym, jak do drużyny dołączył Spinetto, doszło do kolejnej
zmiany trykotów: gracze Vélezu zaczęli występować w białych koszulkach
z niebieskim szewronem, uszytych przez lokalnego wytwórcę strojów dla
drużyny rugby, która nigdy się po nie nie zgłosiła.
W Vélezie szybko doceniono jego zdolność do strzelania bramek i rajdy
z głębi pola, ale nade wszystko determinację. Był klasycznym caudillo,
twardym, ale dobrze wyszkolonym technicznie środkowym pomocnikiem,
przede wszystkim zaś niekwestionowanym liderem.
Spędził z tym zespołem sześć lat, potem przeniósł się na rok do
Independiente i wrócił. W latach 30. Vélez był drużyną środka tabeli, ale
w 1940 roku przytrafił mu się spadek do drugiej ligi. Wcześniej nie należał
wprawdzie do klubów z kategorii grande, jak River lub Boca, ale znalazł
się w grupie tych, które jako pierwsze przeszły na zawodowstwo, i uważał
się za członka elity, nigdy też nie zdarzyła mu się degradacja, więc po tym
ciosie Spinetto, 30-letni już i borykający się z kontuzjami, postanowił
zakończyć karierę (choć w 1942 roku rozegrał jeszcze kilka meczów
w barwach drugoligowego Acassuso). Pablo Policastro, socio Vélezu,
wspominał podczas pewnej konferencji zorganizowanej w 2006 roku, jak
natknął się na Spinetto w dniu degradacji. „Miałem wtedy osiem lat, ale
wciąż jestem poruszony tamtym wspomnieniem – opowiadał. – Widziałem
go idącego po Calle Escalada ze łzami w oczach”.
Spinetto miał poczucie, że zawiódł swój klub, ale o sile jego osobowości
świadczy nie tylko to, że chciał naprawić własne błędy, ale przede
wszystkim to, że naprawdę mu się udało. Odszedł z Acasusso, kiedy José
Amalfitani[100], ponownie piastujący funkcję prezesa Vélezu,
zaproponował mu posadę trenera. „Powiedzieli mi, że muszę sobie radzić
z tym, co jest: że żadnych ekstrapiłkarzy i ekstrapieniędzy nie dostanę”.
Nie mając możliwości kupowania nowych zawodników, Spinetto
postanowił dać szansę klubowej młodzieży: już w pierwszym roku jego
pracy zadebiutowali błyskotliwy bramkarz Miguel Rugilo, nazywany
później Lwem z Wembley, napastnik Juan José Ferraro, który na liście
najlepszych strzelców klubu zajmuje drugie miejsce, i skrzydłowy Alfredo
Bermúdez. Przez cały sezon Vélez przegrał tylko trzy razy i zajął pierwsze
miejsce w tabeli z siedmiopunktową przewagą nad Unión de Santa Fe.
W pierwszej lidze Spinetto miał zdecydowanie większe ambicje niż tylko
bronić się przed spadkiem i w 1953 roku Vélez stał się pierwszą drużyną
spoza grona pięciu tradycyjnych grandes, która zdołała wywalczyć
wicemistrzostwo kraju[101]. W jakimś sensie jednak podczas 14 lat pracy
w klubie nie chodziło mu o miejsca w ligowej tabeli, tylko o zdefiniowanie
stylu gry Vélezu i nadanie mu tożsamości pozwalającej odróżnić go od
innych drużyn z Buenos Aires. Amalfitani przeniósł klub do Liniers, nieco
bardziej na zachód niż Floresta, do handlowego barrio, którego
podrzędność i brak wyrafinowania znakomicie odpowiadały wizerunkowi,
nad którym pracował Spinetto: był to zespół twardzieli i walczaków,
niemogących się poszczycić żadną z przewag grandes, ale gotowych mimo
to stanąć z nimi do walki. Trener pozbawił więc graczy Vélezu
kompleksów, nauczył szacunku do samych siebie i uzbroił w garra lub,
żeby użyć terminu przezeń preferowanego, w fibra – określenie to
dosłownie oznacza włókno, ale w ustach Spinetto oznaczało swoiste
połączenie twardości, wytrzymałości i determinacji. Sześć dekad później
była to drużyna pod względem statusu porównywalna z Racingiem i San
Lorenzo; jeśli coś te zespoły różniło, to przede wszystkim tradycja.
Symbolem twardości, z której zasłynął Vélez, był przede wszystkim
trener. Stojący w dresie (a później w niebieskiej koszuli z umieszczoną na
kieszonce literą T, od técnico), z owiniętym wokół szyi ręcznikiem, prawą
nogą podniesioną tak, by trzymać stopę na krawędzi tunelu, w którym
umieszczano wówczas ławki rezerwowych, i z łokciem spoczywającym na
kolanie, by stworzyć wygodniejszą platformę dla podpierającej szczękę
dłoni, nie przypominał żadnego z dotychczasowych szkoleniowców
argentyńskich. Potrafił wrzeszczeć na piłkarzy – wszystko jedno, czy
z własnej drużyny, czy z zespołu przeciwników – a także na sędziów,
w związku z czym bywał często odsyłany na trybuny, co w tamtych czasach
niemal się nie zdarzało. „Zawodnicy go uwielbiali, chociaż ich wykańczał –
wspominał Adolfo Mogilevsky, który pracował dla Spinetto w Atlancie,
a potem w reprezentacji. – Rzecz w tym, że choć miał reputację twardziela,
tak naprawdę był ciepły i cenił ludzkie wartości”.
„Co pomyślą wasze matki, jeśli przegracie?” – potrafił zapytać piłkarzy
podczas rozmowy w przerwie. „Zawodnik, który wychodzi na boisko bez
lęku, że przegrana okryje go hańbą, nie powinien w ogóle grać w piłkę –
powiadał. – Piłka nożna jest grą dla facetów”. Na wspomnianej konferencji
z 2006 roku Antonio Settino, inny członek klubu kibica Vélezu, wspominał
mecz z Lanús, w którym jego ulubieńcy przegrywali do przerwy 0:2. „Don
José Amalfitani zajrzał do szatni i powiedział piłkarzom: »Chłopaki,
uważajcie na nogi, każdy z was jest wiele wart«. Chciał, żeby już odpuścili.
Ale ledwo wyszedł, Spinetto zaczął wrzeszczeć: »Cioty! Macie wygrać ten
mecz!«. No i wygrali, a potem musieli czekać do dziesiątej wieczorem,
żeby móc bezpiecznie opuścić stadion, bo kibice gospodarzy chcieli ich
pobić. To don Victorio wygrał tamten mecz, pokazując swoją niezłomność
i miłość do Vélezu”.
Jego podejście do gry było niemal dokładnym przeciwieństwem ideału la
nuestra, której romantyczność nie robiła na nim żadnego wrażenia. „Jasne,
że ma znaczenie to, czy piłkarz jest wyszkolony technicznie, czy nie. Ale
jeśli nie ma też fibra, nigdy nie będzie wielki”.
Pojęcie anti-fútbol kojarzy się zwykle z przemocą i brudnymi
zagrywkami, stosowanymi na boisku szczególnie przez drużynę
Estudiantes, ale kiedy używa się go w odniesieniu do Spinetto, ma
odzwierciedlać głównie fakt, że bardziej niż na umiejętnościach
indywidualnych skupiał się on na zaangażowaniu i atmosferze w drużynie.
„Dużo pracował nad psychologią zawodników, ponieważ u niego trzeba
było starać się bardziej niż gdzie indziej – opowiadał ofensywny pomocnik
Norberto Conde. – Jeśli ktoś się ociągał, brakowało mu entuzjazmu albo nie
dawał z siebie wszystkiego, to znaczy, że nie chodziło mu o to, o co reszcie
zespołu”.
Uwielbiał być nieprzewidywalny. „Nieraz się zdarzało, że grałem
naprawdę kiepsko, a on mnie chwalił, jakbym rozegrał jakiś supermecz –
wspominał napastnik Ernesto Sansone. – A z kolei kiedy zagrałem świetnie
i dobrze o tym wiedziałem, potrafił mnie nieźle zrugać”.
Jego dziedzictwo wykraczało daleko poza Vélez. Oczywiście przesadą
byłoby nazywanie go taktycznym rewolucjonistą, bo jego koncepcje nie
były aż tak radykalne jak te, z którymi wówczas eksperymentowano i które
wprowadzano w Brazylii i w Europie, ale sam fakt, że myślał o taktyce
i kwestionował dogmaty la nuestra, czynił go w Argentynie kimś
wyjątkowym.
A najbardziej heretyckie wydaje się to, że od napastników Spinetto nie
wymagał jedynie atakowania: chciał, by stali się zawodnikami bardziej
uniwersalnymi. Jego największe sukcesy wiążą się z Osvaldo Zubeldíą,
piłkarzem obsadzanym na pozycji „dziesiątki”, który gotów był
przekroczyć ograniczenia tej roli. W 1953 roku, kiedy Vélez sięgał po
wicemistrzostwo, Zubeldía biegał po całym boisku niczym pomocnik
z naszych czasów. Czy był to jego pomysł, czy wymóg Spinetto, trudno
dziś ustalić, najbezpieczniej będzie więc powiedzieć, że doszło do
symbiozy między inteligencją piłkarza i dążeniem trenera do
przełamywania schematów.
Już w roli szkoleniowca to właśnie Zubeldía zasłynie na całym świecie
jako arcykapłan antyfutbolu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
MYSIA DZIURA

Choć José Sanfilippo umówił się ze mną w jednej z kawiarni Caballito,


w samym centrum Buenos Aires, nie chciał pić kawy i zadowolił się sokiem
pomarańczowym. „Kawę pijam tylko przed południem” – oznajmił tak
kategorycznie, że stało się dla mnie jasne, iż sprawa w tym samym stopniu
dotyczy zdrowia, co moralności. Utrzymywanie się w dobrej formie było
jego obsesją i potępiał piłkarzy, którzy piją lub palą. Był rygorystyczny we
wszystkim, co robił. „Nie jadam ciastek – oznajmił. – Dbam o wątrobę.
Pilnowałem diety już wtedy, kiedy grałem, ale wówczas nikt mnie nie
słuchał. Jestem jak ktoś, kto sam się zaprogramował, codziennie robię te
same rzeczy. Jestem jak Anglik… jak angielskie autobusy… I tak to
powinno wyglądać. Moi koledzy z drużyny tego nie rozumieli. Znikali po
treningach, a ja zostawałem”.
Sanfilippo ma reputację człowieka trudnego i nieco zdziwaczałego, jest
ekspertem telewizyjnym, który wali prosto z mostu. Niewątpliwie traktuje
swoje poglądy bardzo serio. Kiedy już siedliśmy przy stole, zapytał, jak
długo zajmuję się pisaniem o piłce, i był szczerze oburzony, kiedy usłyszał
odpowiedź. „Od 14 lat próbuje pan zrozumieć historię futbolu i przychodzi
pan do mnie dopiero teraz?” – zapytał.
Przyjmijmy, że chodziło o to, że od swoich rozmówców wymagał równie
wiele, co od siebie samego, albo że od siebie wymagał jeszcze więcej. Jego
pragnienie samorozwoju wyniosło go na piąte miejsce listy
najskuteczniejszych napastników w historii Argentyny: zdobył 200 bramek
w 260 występach w San Lorenzo i 21 w 29 meczach w reprezentacji.
„Wymyśliłem Sanfigola – opowiadał – dużą klatkę ze ścianą wielkości
bramki, której używałem do ćwiczeń, podzieloną na kwadraty
o powierzchni 80 na 80 centymetrów. Najważniejsze z nich były te
umieszczone w dolnych rogach, la ratonera, czyli mysie dziury. Codzienne
ćwiczenia uznawałem za kwestię kluczową. Trafienia w dolny róg były
pewniejsze niż strzały w okienko, tylko trzeba było strzelić bardzo
dokładnie, bo pozostałe sześć i pół metra mógł zasłaniać bramkarz.
Musiałem więc wiedzieć, jak znaleźć cel i mierzyć w te dolne rogi z każdej
pozycji.
Wszędzie, gdzie tylko znalazłem trochę miejsca, rozkładałem Sanfigola,
żeby doskonalić technikę i stać się lepszym piłkarzem. Jeśli nie umiesz
strzelać obiema nogami i słabo główkujesz, pozbawiasz się 70 procent
szans na zdobycie bramki. Prosiłem też kolegów, żeby mi podawali,
dośrodkowując z różnych stron, bo przecież trafianie ze stojącej piłki
w meczach w ogóle się nie zdarza. Wie pan, że dzisiaj są piłkarze, którzy
nie trafiają w bramkę – nie w to pole o powierzchni 80 centymetrów
kwadratowych, w które ja starałem się celować, ale w całą bramkę?!”
Kiedy się spotkaliśmy, miał 79 lat i był wyraźnie dumny z faktu, że
wygląda na o wiele młodszego. W pewnym momencie żartobliwej
wymiany zdań zaczął mnie dusić, a kiedy jego dłonie znalazły się na mojej
tchawicy, przeżyłem chwilę paniki, że jeśli tak mnie chwilę potrzyma, nie
dam rady się uwolnić. Z ufarbowanymi, moim zdaniem, włosami
i zdobionym diamentami sygnetem, na którym umieszczono jego inicjały,
przypominał któregoś ze starzejących się mafiosów z filmów Scorsesego.
Najbardziej niezwykłe miał jednak paznokcie: długie, wypolerowane
i idealnie zaokrąglone. Ta moda nie była czymś niespotykanym wśród
Argentyńczyków jego generacji, którzy wywodzili się z klasy robotniczej,
ale zdołali się wybić: manicure postrzegali jako symbol tego, że nie muszą
już dłużej pracować fizycznie.
Sanfilippo dorastał 22 przecznice od stadionu San Lorenzo w Boedo,
robotniczej dzielnicy znanej z wpływu na rozwój tanga, a w latach 20.
poprzedniego stulecia – siedziby grupy lewicujących pisarzy z Argentyny
i Urugwaju. Był kibicem i marzył, że kiedyś zagra dla San Lorenzo, choć
na marzenia w dzieciństwie nie miał zbyt wiele czasu. „Pochodzę z biednej
rodziny – mówił. – I od początku zdawałem sobie sprawę, że tylko ja mogę
zmienić jej sytuację i że muszę w związku z tym bardzo się starać”.
Ćwiczył więc nieustannie, jeszcze przed wynalezieniem Sanfigola. „Kiedy
nie masz dobrych warunków fizycznych, musisz rozwinąć inne
umiejętności. Trenowałem więc z piłką trochę większą od tenisowej,
zrobioną z plastiku i gumy. Odbijałem ją od krawężnika, szlifując zagrania
bez przyjęcia”. Podobnego zaangażowania wymagał od najbliższych. Jeden
z jego synów, jak z dumą opowiadał, to wykwalifikowany chirurg
plastyczny, drugi został księgowym, żona zaś jest świeżo upieczoną
prawniczką. „W domu Sanfilippów – podkreślał – nikt się nie obija”.
Kiedy podpisał pierwszy zawodowy kontrakt z San Lorenzo, miał 18 lat,
ale w klubie trenował już od kilku sezonów. Choć dni El Ciclón przeminęły,
wciąż był to zespół, który regularnie kończył sezon w pierwszej szóstce.
„San Lorenzo było cenioną drużyną – wspominał. – A ja dokonałem
czegoś, co udało się niewielu: jako 16-latek grałem już z seniorami”.
Jeszcze przed klęską w Helsingborgu Sanfilippo był wyznawcą zasad
abstynencji i samorozwoju, jakże obcych ideałom bohemy i złotego wieku.
„Ze wszystkich trenerów, dla których grałem, żaden niczego mnie nie
nauczył” – opowiadał.
„Wszystkiego nauczyłem się sam. Jedyne, czego potrzebowałem, to piłka
przy nodze. To był mój jedyny warunek: wszystko jedno, podanie czy
dośrodkowanie, byle nie górna piłka. Wiedziałem, gdzie leżą moje mocne
strony.
Dla każdego sportowca priorytetem numer jeden jest odpoczynek: od
północy do ósmej rano. Nie od szóstej rano do drugiej po południu,
prawda? Priorytet numer dwa to dieta: jak masz zdrową wątrobę, to masz
energię na boisku.
Priorytet trzeci to ćwiczenia kondycyjne. Jeśli masz wypoczęte ciało
i dobrze się odżywiasz, podczas treningu jesteś jak nowo narodzony. Kiedy
masz 18 lat, chcesz wszystkiego, możesz mieć wszystko i tak naprawdę
masz wszystko, ale jeśli brakuje ci dyscypliny, niczego nie osiągniesz.
Twoja dbałość o zdrowie nie zaczyna się i nie kończy na boisku, tylko
w łóżku. Byłem całkiem mądry, że już wtedy to wiedziałem. Przeciętna
kariera piłkarza trwa dziesięć lat, od 19. roku życia do 29., czasem ktoś
zaczyna wcześniej, czasem kończy później, generalnie jednak tego czasu
nie możesz zmarnować. Będziesz miał resztę życia na jedzenie
wieprzowiny, frytek i czego tam jeszcze. Ja grałem w Primera przez 20 lat,
co nie zdarzało się często, ale wszystko dlatego, że zawsze dbałem o swoje
ciało. Ci wszyscy kłamcy i pijacy… Nie chciałem ich mieć za kolegów”.
W pierwszych latach jego kariery San Lorenzo nie było drużyną, która
walczyłaby o mistrzostwo kraju, ale w końcówce lat 50. sytuacja się
zmieniła. Przez cztery sezony z rzędu, od 1958 do 1961 roku, Sanfilippo
zostawał królem strzelców, a jego klub – po dwóch wicemistrzostwach
w 1957 i 1958 roku – sięgnął wreszcie po tytuł w 1959 roku, czwarty raz
w czasach zawodowstwa. Mój rozmówca zdobył wówczas 31 bramek.
W tamtym czasie sprowadził już swój styl gry do absolutnych podstaw.
„Wielu się zastanawiało, dlaczego nie łapałem kontuzji. Wszystko dlatego,
że nigdy nie próbowałem mijać rywali. Mój interes to było strzelanie goli,
a wcześniej przyjmowanie piłki na wolnym polu i przewidzenie z góry, co
mam zrobić – tłumaczył. – Miałem zawsze w głowie dwa rozwiązania
sytuacji, więc nie musiałem zbyt wiele myśleć. Drybling jest potrzebny
tylko tym, którzy czują się osaczeni”.
Sanfilippo nigdy nie dawał się zbić z tropu. W październiku 1962 roku
piłkarze Boca przyjechali na Gasómetro jako samodzielny lider tabeli.
„»Ci goście są śmiertelnie przerażeni – powiedziałem do kolegów tak,
żeby wszyscy słyszeli. – Boją się wyjść z tunelu«. Wtedy [bramkarz
Antonio] Roma powiedział: »Spróbuj tylko do mnie podejść, kurduplu,
a cię wykończę«. »Tano – odparłem na to. – Śniło mi się, że strzelam ci
dwa gole. Jednego na samym początku, więc uważaj«. Wyszliśmy na
boisko, sędzia ustawił piłkę na środku. »No dalej, chłopaki« – powiedział.
»Chwileczkę, panie sędzio – ja na to. – Zastanawiam się, jak też strzelić
tego gola«. [Napastnicy Boca] Menéndez i Valentim stali przede mną i się
śmiali. Nachyliłem się do mojego kolegi z drużyny, [Elvio] Capdevili.
»Rzuć długą piłkę do przodu, przed [brazylijskiego obrońcę Boca] Orlando,
ale tak, żeby została przed polem karnym«. Zrobił, jak prosiłem, to było
naprawdę świetne podanie. Popędziłem do przodu, jak tylko kopnął piłkę,
ale wybiegłem odrobinę za daleko, więc mogłem tylko dosięgnąć jej piętą.
Trafiłem idealnie, poleciała prosto w okienko. Od zagrania Capdevili ani
razu nie dotknęła ziemi. Cóż to był za gol! Menéndezowi i Valentimowi nie
było już do śmiechu. Wyjąłem piłkę z siatki, wróciłem na środek, gdzie
wciąż stali, czekając na rozpoczęcie gry. »Sanfilippo dotrzymuje słowa« –
powiedziałem”.
Dotrzymał słowa także w kwestii drugiej bramki: wykorzystał karnego
i mecz skończył się wynikiem 2:2.
Udział w ostatnich meczach sezonu 1962 uniemożliwiła mu
dyskwalifikacja i ostatecznie został jedynie wicekrólem strzelców (koronę
odebrał mu Luis Artime z River Plate), a San Lorenzo zakończyło
rozgrywki dopiero na 11. miejscu. Uznał wtedy, że czas na zmianę
otoczenia, i przeszedł do Boca.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
WOLNY RYNEK

Wybory prezydenckie w 1958 roku wygrał Arturo Frondizi. Siedem lat


wcześniej kandydował przeciwko Perónowi jako potencjalny
wiceprezydent u boku Ricardo Balbína, po porażce jednak obaj politycy
rozstali się i Frondizi założył „bezkompromisowe” skrzydło Unión Cívica
Radical. Radykałowie rozbili się wówczas na dwie frakcje, ale socjaliści
również się podzielili, a ugrupowania konserwatywne były już trzy.
Partyjniactwo i chaos pogłębiały się coraz bardziej, podczas kampanii
wyborczej w 1958 roku Frondizi zapewnił sobie jednak poparcie Peróna za
pośrednictwem wspierającego go biznesmena Rogelio Frigerio i skorzystał
z faktu, że zdelegalizowani peroniści po prostu nie poszli głosować. Tyle że
jego mandat był słaby, a sprawowanie rządów utrudniał rosnący wpływ sił
konserwatywnych. W 1959 roku, w obliczu rosnącej inflacji, musiał też
wprowadzić niepopularny program oszczędnościowy, co kosztowało go
utratę sympatii Peróna.
Sam zakaz wymawiania nazwiska obalonego prezydenta nie spowodował
oczywiście zaniku peronizmu jako takiego: rolę partii Peróna,
zapewniającej przetrwanie jego ideałów, pełniły de facto związki
zawodowe. Zarówno na ulicach, jak w kręgach politycznych rosła liczba
wojskowych, pragnących zapobiec odrodzeniu koalicji ludzi pracy, wiernej
obalonemu prezydentowi i przygotowującej drogę jego powrotu. Po upadku
Peróna dominacja klasy robotniczej zmniejszyła się jednak, a jej miejsce
zajęła tworząca się właśnie miejska klasa średnia, zatrudniona w rosnącym
sektorze usług i w kulturze. „W tamtych czasach – pisał historyk John King
o latach 1958–65 – wydawano niemałe sumy na reklamę, wizyty
u psychoanalityków stały się nieodłączną częścią stylu życia klasy średniej
Buenos Aires, ludzie chodzili na filmy Ingmara Bergmana i napędzali boom
na literaturę iberoamerykańską, kupując dziesiątki tysięcy egzemplarzy
modnych powieści”.
Świat argentyńskiej piłki tracił jednak poczucie, że futbol jest dziedziną
sztuki. Modernizacja przemysłu i gospodarki znalazła odbicie także na tym
polu i w myśleniu o piłce doszło do głosu podejście naukowe
i technokratyczne. Bardziej niż o postawę na boisku zaczęło chodzić
o wynik; upowszechniały się też idee antyfutbolu. W tym samym czasie
Argentyńczycy jako społeczeństwo zaczęli się rozpraszać, częściej niż
kiedykolwiek wcześniej zamykając się w domach, zamiast szukać rozrywek
na mieście. Niezależnie od popularności Bergmana telewizja zaczęła
wypierać kino jako najpopularniejszą formę rozrywki: o ile w 1953 roku
w całym kraju sprzedano tylko pięć tysięcy telewizorów, to w 1960 już
800 tysięcy, a w 1973 – trzy miliony 700 tysięcy. Co przy tym istotne:
ponieważ od połowy lat 60. piłkę również zaczęto pokazywać w telewizji,
wielu Argentyńczyków, zamiast jak dawniej wybrać się na stadion, wolało
obejrzeć mecz w domu. W ciągu dziesięciu lat od 1954 roku przeciętna
widownia na spotkaniach ligi argentyńskiej spadła o 40 procent.
Na samą piłkę też patrzono już sceptyczniej. W filmie José Martíneza
Suáreza El crack[102] z 1960 roku rola tego sportu jest przedstawiona
znacznie bardziej ambiwalentnie niż na przykład we wcześniejszym o 12 lat
Pelota de trapo: świat futbolu portretuje się tu jako przesycony cynizmem
i taki, w którym chodzi tylko o pieniądze. Rok później René Mugica kręci
El centroforward murió al amanecer (Środkowy napastnik zginie o świcie),
na podstawie wcześniejszej o sześć lat sztuki Agustína Cuzzaniego[103]. To
dziwne, częściowo alegoryczne dzieło opisuje losy milionera, który hoduje
artystów i naukowców w celu polepszenia gatunku. Tytułowego
środkowego napastnika łączy z tancerką; problem w tym, że piłkarz
zakochuje się w niej, odrzuca swoją rolę ogiera rozpłodowego, zabija
milionera i zostaje skazany na śmierć. Wielu interpretowało ten utwór jako
krytykę peronizmu, co nie jest wykluczone, ale nie ulega też wątpliwości,
że mamy tu portret społeczeństwa, w którym artyści czy naukowcy –
i piłkarze – mogą być traktowani jak konie czy bydło. Co ważne, sztuka
Cuzzaniego powstała trzy lata przed klęską w Helsingborgu; niepokój
o kierunek, w którym zmierza piłka nożna, nie był więc tylko wynikiem
tamtego niepowodzenia.
Spadek liczby widzów na stadionach był wystarczająco silnym ciosem,
ale – po utracie wsparcia państwa – argentyńskie kluby zaczęły się borykać
także z wyzwaniami globalnego rynku. Usiłując wiązać koniec z końcem,
wiele drużyn, w szczególności Boca i River Plate, próbowało przyciągnąć
widownię dzięki egzotycznym z punktu widzenia zamkniętego dotąd kraju
gwiazdom – sięgano więc po piłkarzy i trenerów z Urugwaju, Peru czy
Brazylii.
W 1961 roku Boca zatrudniła na przykład Vicente Feolę, który jako
selekcjoner poprowadził Brazylię do mistrzostwa świata w 1958 roku. Jako
piłkarz właściwie nie wybijał się ponad przeciętność, ale jako trener
wywalczył mistrzostwo kraju z São Paulo w 1949 roku, a później został
asystentem wielkiego Węgra Béli Guttmanna. Z wyglądu przypominał
baryłkę osadzoną na krótkich nóżkach i miał reputację zatwardziałego bon
vivanta, który – jak mówiono – potrafił uciąć sobie drzemkę na ławce
trenerskiej nawet w trakcie meczu. Ruy Castro pisze jednak w biografii
Garrinchy, że Feola cierpiał na chorobę wieńcową z powodu nadwagi
i czasami musiał znosić przeszywający ból w klatce piersiowej. Najlepszym
sposobem radzenia sobie z cierpieniem było zamknięcie oczu, spuszczenie
głowy i czekanie, aż skurcz przejdzie, co skłonni do histerii dziennikarze
wspierani przez paparazzich uznawali za oznaki nadchodzącego snu.
Z drugiej strony Antonio Rattín twierdził, że przynajmniej raz widział Feolę
śpiącego. „Na koniec każdego treningu rozgrywaliśmy mecz –
wspominał. – I kiedyś, w wyjątkowo upalny dzień, zaczęliśmy grać, no
i graliśmy, graliśmy i graliśmy. Czekaliśmy, aż zagwiżdże na przerwę, ale
on tylko siedział. Zaczęliśmy się mu przyglądać, czekając, aż coś zrobi.
W końcu podszedłem do niego i zobaczyłem, że chrapie. Przez cały ten
czas spał”.
Nawet jeśli swoją powierzchownością sprawiał kiepskie wrażenie,
w kwestii taktyki Feola był rewolucjonistą. Dostrzegał zalety gry czwórką
obrońców, rozwijanej w Brazylii lat 50., i właśnie sięgnięcie przez niego po
ten system było przyczyną sukcesu seleção w Szwecji. Było rzeczą
naturalną, że chciał, by również Boca przyjmowała to ustawienie, więc
delegował do gry dwóch środkowych obrońców i zachęcał bocznych
defensorów do angażowania się w akcje ofensywne.
Mamy tu jednak do czynienia z pewnym niełatwym do wyjaśnienia
paradoksem. Jeśli, jak twierdzi filozof Tomás Abraham, efektem
Helsingborga było odwrócenie się argentyńskiej piłki od „tradycyjnego”
południowoamerykańskiego stylu gry akurat wtedy, gdy triumf Brazylii
zdawał się potwierdzać jego skuteczność, dlaczego w takim razie Boca,
zespół historycznie dumny ze swojej garra, zatrudniała architekta
brazylijskiego zwycięstwa? Najbardziej przekonująca wydaje się
odpowiedź, że był to efekt zamieszania: porażka w Helsingborgu zniszczyła
konsensus dotyczący tego, jaki jest właściwy sposób gry w piłkę, ale nie
udzieliła jasnych odpowiedzi, co powinno go zastąpić. Po rozczarowującym
sezonie w 1960 roku, kiedy Boca pod wodzą José D’Amico zajęła dopiero
piąte miejsce, z czteropunktową stratą do Independiente, w klubie
domagano się natychmiastowej poprawy sytuacji i postanowiono zatrudnić
trenera, który dopiero co zdobył mistrzostwo świata, nie zaprzątając sobie
przesadnie głowy pytaniem, jakie są jego metody pracy.
Poza wszystkim obraz Feoli jako lubiącego się bawić grubasa jest
mylący. Być może kryło się w nim nieco prawdy, kiedy w Szwecji
prowadził specyficzną grupę Brazylijczyków, ale w Boca przystosował się
do miejscowych zwyczajów. „Nie mówił wiele, ale to, co mówił, miało
sens – wspominał znakomity lewy obrońca Silvio Marzolini. – Zbudował
drużynę i stworzył świetną atmosferę. Właściwie to jemu zawdzięczamy
nowoczesną Boca; mocny zespół o szczelnej defensywie. Kiedy już
strzeliliśmy gola, w zasadzie można było skończyć mecz”.
Mimo wszystkich tych zmian Boca znów zajęła piąte miejsce, tym razem
z 12-punktową stratą do sięgającego po mistrzostwo Racingu: Feola wrócił
do Brazylii, a na jego miejsce ściągnięto ponownie D’Amico. „Feola miał
pecha – opowiadał Rattín. – Kiedy był naszym trenerem, trafialiśmy
w słupki albo nie wykorzystywaliśmy karnych. Po powrocie D’Amico
wygraliśmy w tym samym składzie”.
Ze wspomnieniem tamtej Boca wiąże się nie tylko mistrzostwo kraju – to
w jej szeregach grał pierwszy prawdziwy celebryta argentyńskiej piłki.
Silvio Marzolini był przecież nie tylko idolem, ale też pionierem
wykorzystywania przez piłkarzy swojego komercyjnego potencjału. Po
skończonym wywiadzie nalegał, bym przyjął podpisany przezeń dawny
fotos reklamowy (drugi miała dostać babcia towarzyszącej mi dziennikarki,
niezmiernie przejęta informacją, z kim spotyka się jej wnuczka). Widać na
nim Marzoliniego w stroju drużyny narodowej, ze starannie uczesanymi
blond włosami i niebieskimi oczami wpatrzonymi w obiektyw – jedynym
śladem tego, że mamy do czynienia z reklamą, było umieszczone w lewym
dolnym rogu niewielkie czerwono-niebieskie logo firmy, która sprzedawała
espadryle.
Kiedy się spotkaliśmy, jego oczy wciąż były niebieskie, a włosy, choć
posiwiałe, zachowały jeszcze sporo złotego blasku. Od czasu młodości
przytył wprawdzie nieco, ale nadal ujmował swoim urokiem i szczodrością.
Właśnie w tych dniach podarował jednemu z muzeów koszulkę, którą
otrzymał od Bobby’ego Charltona podczas wymiany po ćwierćfinale
mundialu w 1966 roku, a później używał jako góry od piżamy, a dwa dni po
naszym półtoragodzinnym spotkaniu w jego mieszkaniu w Belgrano stawił
się też na mój wywiad z Antonio Rattínem na La Bombonerze, sypiąc
anegdotami i nieco drażniąc człowieka, który był jego kapitanem zarówno
w Boca, jak i w reprezentacji.
Urodził się w październiku 1940 roku w Barracas,
południowowschodnim barrio Buenos Aires, w XIX wieku
zamieszkiwanym przez wiele zamożnych rodów, ale w połowie XX wieku
będącym już dzielnicą robotniczą, z wieloma fabrykami i licznymi domami
włoskich imigrantów. Zaczął grać w Deportivo Italiano, lokalnym zespole
założonym przez włoską społeczność, z którym wygrał jeden z turniejów
Evity w 1952 roku (wciąż trzyma tamto trofeum na półce w salonie).
Jako nastolatek dostał pracę w porcie, był rysownikiem w jednej z firm
współpracujących z Fiatem, a jednocześnie grał w młodzieżówce Ferro
Carril Oeste, do której trafił w 1955 roku. W barwach Fiata wystąpił
w turnieju włoskich drużyn w Argentynie, a po tym, jak jego drużyna
wygrała, został zaproszony do akademii Juventusu. Ferro nie pozwoliło mu
odejść, a co więcej, zdyskwalifikowało go na trzy lata. O karze zapomniano
błyskawicznie, gdy zespół, który właśnie awansował do pierwszej ligi,
desperacko poszukiwał lewego obrońcy. „Dobrze zarabiałem, więc koledzy
z firmy nie rozumieli, dlaczego, u licha, miałbym zaczynać od zera jako
piłkarz, skoro rysowanie mogło zapewnić mi niezłą przyszłość – wspominał
Marzolini. – Ale na testach poszło mi dobrze i powiedziałem, że chcę
odejść. »Jeszcze tego pożałujesz«, mówili”.
Ale nie pożałował. Przeciwnie: radził sobie tak dobrze, że wkrótce
otrzymał powołanie do reprezentacji na mistrzostwa panamerykańskie,
zorganizowane w Kostaryce w 1960 roku, a po zwycięstwie Argentyny
w tym turnieju podpisał kontrakt z Boca. Przejście tej drużyny na grę
czwórką obrońców pod Feolą umożliwiło Marzoliniemu rajdy po skrzydle,
ale jego rola zmieniła się na dobre po tym, jak klub w 1962 roku sprowadził
Alberto Gonzáleza. „Kupili go, bo potrzebowali w drużynie numeru 11 –
opowiadał Marzolini. – Argentyna wciąż odczuwała skutki tamtej
szwedzkiej katastrofy, a Atlanta, gdzie grał González, była bardzo twardą,
ciężko pracującą i dużo biegającą drużyną, świetnie poukładaną taktycznie.
González miał wprawdzie jedenastkę na koszulce, ale tak naprawdę grał
w drugiej linii. Kiedy więc przeszedł do Boca, również nie funkcjonował
jako typowa »jedenastka«, ale schodził do środka i ja miałem przed sobą
wolny cały lewy korytarz. Dzięki temu mogłem przeprowadzać te swoje
szarże jeszcze częściej. Zarówno w Chile w 1962 roku, jak w Anglii
w 1966[104] grałem właśnie w ten sposób, dzięki Juanowi Carlosowi
Lorenzo, który był dla mnie bardzo ważnym trenerem”.
Równie wielki wpływ na Marzoliniego, który stał się jednym z trzech
najlepszych lewych obrońców tamtej epoki – wraz z Níltonem Santosem
z Brazylii i Giacinto Facchettim z Włoch (jak Facchetti w Interze, był
wolny od taktycznych ograniczeń w drużynie, dla której najważniejsza była
jednak defensywa) – wywarł Bernardo Gandulla[105], który był pierwszym
trenerem Boca w sezonach 1957 i 1958, a w sztabie szkoleniowym tej
drużyny pozostawał także w latach 60. „Pamiętam, jak raz zrobiłem błąd,
o którym nikt inny nie wiedział – wspominał Marzolini. – Gdyby
skrzydłowy rywala mnie wtedy objechał, zostałbym tam, myśląc: »Cholera,
teraz on dośrodkuje i strzelą nam gola«. Ale Gandulla mi powiedział: »Nie
musisz być tylko bezradnym świadkiem: jeśli ktoś cię wyminął, zawsze
możesz pędzić we własne pole karne i spróbować wybić piłkę«. Miał
oczywiście rację: każdy błąd da się naprawić”.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
UŚWIĘCENIE P R A G M AT Y Z M U

Konsekwencje klęski w Helsingborgu w połączeniu z czynnikami


ekonomicznymi, każącymi skoncentrować się raczej na wynikach niż stylu,
spowodowały, że argentyński futbol stał się brutalniejszy i bardziej
cyniczny, a większość drużyn zaczęła grać defensywnie. Wywołało to
pierwsze objawy tęsknoty za złotym wiekiem, których najlepszym wyrazem
miał stać się film Armando Bó z 1963 roku, zatytułowany Pelota de cuero
(Skórzana piłka). Zrealizowany według scenariusza Borocotó, już samym
tytułem nawiązywał do wcześniejszego o 15 lat obrazu Pelota de trapo –
zastąpienie tamtej szmacianki futbolówką ze skóry oddawało zarazem
profesjonalizację sportu. Bohater filmu, Marcos Ferreti, traci miejsce
w składzie na rzecz wschodzącej gwiazdy, granej skądinąd przez
pomocnika Boca, Antonio Rattína. Przekonany, że nie może występować
w barwach żadnej innej drużyny, popełnia samobójstwo w trakcie meczu
Boca – River, pierwszego, który zostaje rozegrany pod jego
nieobecność[106]. Mamy więc do czynienia z opowieścią o lojalności
i poczuciu przynależności, jakie kiedyś zapewniał futbol – ale dziś już ich
nie daje – i z filmem, który przeprowadza także bardziej ogólną krytykę
nowoczesności. W jednej z ostatnich scen Ferreti wybucha złością na widok
europejskiego trenera rysującego taktykę na tablicy. Trudno o lepszy
przykład nostalgii za starymi, dobrymi czasami, ale też – jak podkreśla
Alabarces – sugestii, że modernizacyjny zapał wiąże się z ofiarami.
Jakkolwiek silny byłby opór przeciw zmianom wśród części piłkarskiego
środowiska, nowoczesność nadchodziła wielkimi krokami, a kiedy w końcu
nadeszła, przybrała postać drużyny Independiente. Po tym, jak przeminęły
dni Sastre i Erico, którzy odeszli z klubu w latach 1941 i 1942, zespół ten
funkcjonował według pewnej niepisanej zasady: zwykle zajmował miejsce
w górnej połowie tabeli, czasami odnosił jakieś fantastyczne zwycięstwa,
ale nigdy nie zdobywał żadnych trofeów. Rewolucja zaczęła się dopiero
wtedy, gdy Manuel Giúdice zastąpił na stanowisku trenera Armando
Renganeschiego.
Nawet jako piłkarz Giúdice cieszył się reputacją kogoś, kto wiele myśli
na temat gry, a kiedy rozpoczął karierę trenerską, zgromadził niemałą
kolekcję książek i artykułów na temat taktyki i techniki. Najpierw pracował
w Peru, gdzie zdobył mistrzostwo kraju z Centro Iqueño, a potem przeniósł
się do Urugwaju, gdzie wraz z Roberto Scaronem wywalczył aż trzy
mistrzostwa dla Peñarolu, do których dorzucił dwa Copa Libertadores.
Kiedy w 1963 roku wrócił do Argentyny i został zatrudniony
w Independiente, preferowany przezeń styl gry był już uformowany i różnił
się mocno od rytmu ofensywnych podań La Máquiny: jego drużyny cofały
się głęboko, wielu zawodników przebywało za linią piłki, czekając na
okazję do kontry i tworząc tym samym argentyńską wersję catenaccio[107].
„To piłkarz musi dostosować się do drużyny, nie drużyna do piłkarza” –
mówił w wywiadzie dla „El Gráfico” w 1964 roku; z dzisiejszej
perspektywy nie brzmi to może odkrywczo, ale w ówczesnej Argentynie
wyglądało na manifest radykała. Mówił o dążeniu do „futbolu naczyń
połączonych”: „W tym stylu gry tkwi tylko jedna prawda: nikt nie pracuje
dla siebie”. Mówiąc o „futbolu jedności”, robił jednak zastrzeżenie:
„Modalność drużyny uwzględnia oczywiście charakterystyki
poszczególnych zawodników wchodzących w jej skład i szanuje, rzecz
jasna, indywidualne aspiracje każdego z nich”. Innymi słowy: wedle jego
wizji zawodnicy nie musieli konformistycznie realizować jednego
scenariusza; chodziło o to, by jednostkowe umiejętności wykorzystać dla
wspólnego dobra.
Drużyny Giúdicego zawsze imponowały kondycją, głównie dzięki
pionierskiej pracy Horacio Gonzáleza Garcíi, specjalisty od przygotowania
fizycznego i jednego z pierwszych ludzi, który w argentyńskim sporcie
wykorzystywali odkrycia nauki. Były to także drużyny wielkiego ducha,
symbolizowanego choćby zwyczajem wychodzenia na boisko jeszcze przed
rozpoczęciem gry i wspólnego unoszenia rąk na powitanie tłumu – gestu
wymyślonego przez kapitana Jorgego Alberto Maldonado, twardego
defensywnego pomocnika o pseudonimie Chivita (kózka), nawiązującym
do jego koziej bródki.
W zwycięskim sezonie 1963 Independiente straciło tylko 25 goli
w 26 meczach, a w drugiej połowie sezonu nie przegrało ani razu. Podczas
posezonowego tournée z kolei rozgromiło Santos 5:1 i Peñarol 5:0,
a w następnym roku zmagań o mistrzostwo kraju przedłużyło passę
meczów bez porażki do 40, aż w końcu przegrało z Boca Juniors, którzy
ostatecznie sięgnęli po tytuł. Wtedy było już jednak jasne, że priorytetem
Independiente jest sukces w Copa Libertadores.
Rozgrywki te zainaugurowano w 1960 roku, ale ich znaczenie rosło
błyskawicznie. Międzynarodową rywalizację klubów próbowano
wprawdzie organizować w Ameryce Południowej od 1913 roku, kiedy to
Estudiantes, będące wówczas mistrzem dysydenckiej Federación Argentina
de Football, miało się spotkać z mistrzem Urugwaju, River Plate
z Montevideo. Nie jest jednak jasne, czy tamten mecz w ogóle rozegrano,
a w następnych latach podobne pojedynki organizowano nieregularnie –
ostatni odbył się w 1955 roku, osiem lat po poprzednim. River Plate
pokonało wówczas Nacional, zrównując się z nim w statystyce wygranych
(oba zespoły zwyciężały sześciokrotnie).
W 1948 roku próbowano rozszerzyć urugwajsko-argentyńską
rywalizację, organizując w Santiago Copa de Campeones, w którym
startowały kluby z Argentyny, Boliwii, Brazylii, Chile, Ekwadoru, Peru
i Urugwaju, grając każdy z każdym przez sześć tygodni. Była to jednak
jednorazowa inicjatywa.
Pomysł Copa Libertadores zaakceptowano na forum Conmebolu dopiero
w 1959 roku – przeciwko głosował jedynie Urugwaj, którego delegacja
obawiała się, że międzynarodowe rozgrywki klubowe osłabią znaczenie
Campeonato Sudamericano. Wypada przy tym zauważyć, że Libertadores
nie zawładnął wyobraźnią argentyńskiej publiczności od razu. Kiedy do
Buenos Aires przybyła drużyna Peñarolu, żeby rozegrać rewanżowy
półfinał z San Lorenzo (w pierwszym meczu padł remis 1:1), goście byli
zdumieni faktem, że mieszkańcy miasta zdawali się nie wiedzieć, iż
rozgrywa się w nim jakiś ważny mecz. Tylko 15 tysięcy kibiców oglądało
bezbramkowy remis, oznaczający, że trzeba rozegrać dodatkowe spotkanie,
wygrane w Montevideo przez gospodarzy 2:1. Rok później Urugwajczycy
obronili trofeum, podczas gdy reprezentujące Argentynę Independiente
odpadło w ćwierćfinale z Palmeiras.
Prawdziwe życie tchnęli jednak w turniej wielcy mistrzowie – jak bardzo
utalentowana i nieugięta byłaby drużyna Peñarolu, brakowało jej przecież
blasku zespołu, który sięgnął po puchar w 1962 roku. Santos, w którym
grali wówczas Pelé, Gilmar, Zito i Coutinho, stawał się właśnie
najsłynniejszym klubem świata – fetowanym tak bardzo, że w 1967 roku
ogłoszono dwudniowe zawieszenie broni podczas wojny domowej
w Biafrze, żeby obie strony konfliktu mogły obejrzeć mecz towarzyski
Brazylijczyków w ramach podróży do Nigerii – a przez fazę grupową
przeszedł jak burza, strzelając w czterech meczach 20 bramek.
Dopiero w czwartym roku istnienia Copa Libertadores argentyński klub
zdecydował się potraktować rozgrywki poważnie. Prezydent Boca, Alberto
Armando, chciał, żeby to jego zespół był pierwszą drużyną z Argentyny,
która sięgnie po puchar. „Libertadores stał się jego priorytetem – opowiadał
Marzolini – więc w 1963 roku kompletnie odpuściliśmy ligę. Ciągle
podróżowaliśmy na mecze pucharowe, a nie mieliśmy wystarczająco
szerokiego składu, żeby walczyć i tu, i tu”.
To właśnie wtedy Boca ściągnęło José Sanfilippo z San Lorenzo, choć
miało już skutecznego snajpera, popularnego wśród kibiców Paulo
Valentima. Żeby wkomponować się w drużynę, Sanfilippo zaczął grać
nieco głębiej, wraz z Norberto Menéndezem zajmując się głównie
kreowaniem sytuacji strzeleckich dla Brazylijczyka. W rezultacie strzelił
tylko siedem goli w 20 meczach ligowych, a drużyna zajęła trzecie miejsce
w sezonie 1963. Zdobył wszakże jedyną bramkę w meczu z River,
w przedostatniej kolejce, co oznaczało, że mistrzostwo kraju trafi do
Independiente. „Spłaciliśmy dziś dług zaciągnięty 30 lat temu” –
powiedział Alberto Armando, nawiązując do ostatniego meczu sezonu
1933, kiedy to River pokonało Boca, dzięki czemu mistrzostwo zdobyło
San Lorenzo.
Jeśli nawet w lidze nieco rozczarowywał, Sanfilippo błyszczał
w rozgrywkach kontynentalnych, zdobywając hat tricka w wyjazdowym
spotkaniu z Universidad de Chile, co zapewniło drużynie wyjście z grupy,
i strzelając gola w rozgrywanym u siebie półfinale, po którym Boca
wyeliminowała Peñarol.
W finale czekał na nich obrońca trofeum, Santos, który w półfinałach
wygrywał 1:0 i 4:1 z Botafogo.
„Tego się nie dało wygrać, bo w tamtym czasie oni byli najlepsi na
świecie – opowiadał Marzolini – no i miało się wrażenie, że Maracanã ma
200 metrów długości i 100 szerokości. Najlepsi przeciwko najlepszym,
zgoda, ale najlepszy z najlepszych był Santos Pelégo”. Nie wystarczyły trzy
gole Sanfilippo w dwumeczu: Santos zwyciężył 3:2 w São Paulo i 2:1 na
Bombonerze.
Kiedy wydawało się, że Sanfilippo – zwłaszcza podczas występów
w Copa Libertadores – zaczął przyzwyczajać się do nowej roli w zespole,
jego dni w klubie były już policzone. W marcu 1964 roku Boca miała
rozegrać mecz z San Lorenzo, w ramach przedsezonowego Copa Jorge
Newbery. Sanfilippo, co zrozumiałe, bardzo chciał zagrać przeciwko
dawnym kolegom, ale Aristóbulo Deambrossi, trener, który przed laty był
napastnikiem w pamiętnej „maszynie” River Plate, posadził go na ławce.
Ówczesne przepisy stanowiły, że zmian można dokonywać jedynie
w pierwszej połowie, i to w przypadku kontuzji (którą oczywiście łatwo
było w razie potrzeby symulować). „Ja byłem przecież świetnym
snajperem – przypominał po latach Sanfilippo. – Jedynym, który strzelił
gola każdemu z wielkich rywali w Copa Libertadores. A San Lorenzo miało
nad nami tylko punkt przewagi, więc gdybyśmy ich pokonali,
wygralibyśmy ten puchar”.
Uważał więc, że powinien grać, i krótko przed przerwą, w przekonaniu,
że jeśli ma wejść na boisko, musi się to stać jak najszybciej, zapytał
Deambrossiego, ile ma jeszcze czekać. „»Cztery minuty«, odpowiedział.
Pomyślałem: »Och, pieprzyć go«. Cały stadion skandował moje nazwisko.
Ciągle myślałem, że wchodzę. Nic z tego. Koniec pierwszej połowy, nic
z tego. Kiedy zaczął iść na środek boiska, pobiegłem za nim, krzycząc:
»Czemu to robisz?«. »Bo trenerzy mogą robić, co chcą« – odpowiedział. To
przelało czarę. Bum! Walnąłem go tak, że się przewrócił. A kiedy tak leżał,
powiedziałem mu: »Skoro potrafiłeś powiedzieć, że nie wpuścisz na boisko
wspaniałego strzelca Sanfilippo, będziesz też musiał mówić o jego słynnym
ciosie«. Oto dlaczego musiałem odejść do Nacionalu Montevideo”.
Na jednym ciosie się nie skończyło: Sanfilippo obraził również Adolfo
Pedernerę, ówczesnego asystenta Deambrossiego, i nazwał decyzję
o odsunięciu go od składu „fanaberią”. Koledzy z drużyny nie byli jednak
rozczarowani, kiedy Armando poparł decyzję sztabu szkoleniowego i uznał,
że Sanfilippo trzeba sprzedać. Jak to ujął Marzolini: „W historii piłki nożnej
było trzech naprawdę wielkich zawodników – Pelé, Maradona i Messi, ale
tylko jeden naprawdę wielki hijo de puta[108]: Sanfilippo”.
Jakkolwiek dobrym napastnikiem był Sanfilippo, trudno uznać, że Boca
ucierpiała na jego odejściu. W 1964 roku zdobyła mistrzostwo kraju, tracąc
tylko 15 goli w 30 meczach, z czego jedynie sześć w ostatnich 25, choć
strzeliła również niewiele: 35. Rok później, gdy grała nieco bardziej
widowiskowo – 55 strzelonych, 30 straconych – zdołała obronić tytuł.
W maju tamtego roku Argentyna grała z Peru na Estadio Nacional w Limie
w ramach turnieju eliminacyjnego przed igrzyskami olimpijskimi.
W końcówce spotkania, kiedy sędzia nie uznał gospodarzom wyrównującej
bramki, dwóch kibiców zaczęło wspinać się po siatce odgradzającej
widownię od murawy z widocznym zamiarem zaatakowania arbitra.
Interweniująca policja ostro pobiła delikwentów, co wywołało zamieszki na
trybunach. Gdy zaczęto podpalać siedzenia i rzucać kamieniami na boisko,
funkcjonariusze użyli gazu łzawiącego. Wybuchła panika: kibice rzucili się
ku wyjściom ze stadionu, które jednak okazały się zamknięte. Zginęło
312 osób, a ponad 500 odniosło obrażenia, większość w ścisku na klatkach
schodowych. Gdy zamieszki rozszerzyły się na ulice Limy, trzech
policjantów zostało zamordowanych.
Jako że po tej tragedii w Peru zawieszono wszelkie rozgrywki piłkarskie,
wyjazdowy mecz Independiente z Alianzą przeniesiono do Avellanedy.
A ponieważ na skutek sporów między Conmebolem i kolumbijską federacją
nie doszło również do wyjazdowego meczu argentyńskiego klubu
z Millonarios, Independiente awansowało do półfinału, grając tylko
u siebie, na La Doble Viserze[109]. Teraz jednak czekał ich najcięższy
możliwy rywal: Santos, zmierzający po swój trzeci z rzędu sukces w Copa
Libertadores.
Na stadionie Maracanã Brazylijczycy szybko strzelili bramkę, a w 34.
minucie prowadzili już 2:0. Ale cztery minuty później Mario Rodríguez
trafił piłką do siatki po dośrodkowaniu Raúla Savoya, a na minutę przed
przerwą, kiedy Santos nie nadążał już za lepiej przygotowanymi
kondycyjnie rywalami, Raúl Bernao wyrównał po strzale, który równie
dobrze mógł być dośrodkowaniem. W drugich 45 minutach gospodarze
rzucili się do szturmu po raz kolejny, ale drużyna Independiente
kontrolowała już przebieg wydarzeń: wiedząc, że remis stawia ją
w korzystnej sytuacji przed rewanżem, mogła cofnąć się do defensywy
i czyhać na okazję do kontry, co było zresztą jej ulubionym stylem gry. Na
remisie się jednak nie skończyło: w ostatniej minucie, po kolejnej
niebezpiecznej wrzutce Savoya, zwycięską bramkę zdobył Luis Suárez,
a Independiente stało się w ten sposób pierwszą drużyną z zagranicy, która
zdołała wygrać na Maracanie. Wynik dwumeczu nie został jeszcze
przesądzony, ale także w rewanżu Independiente grało lepiej od Santosu.
Finałowe starcia z Nacionalem Montevideo były zarazem apoteozą wizji
futbolu Giúdicego. Najpierw Independiente wywalczyło bezbramkowy
remis na Centenario, później zaś, w obecności 80 tysięcy widzów na
zatłoczonej La Doble Viserze, wygrało 1:0 dzięki nieskazitelnej dyscyplinie
gry obronnej i sprytnemu lobowi Rodrígueza na dziesięć minut przed
przerwą. Argentyna miała więc pierwszego zdobywcę Copa Libertadores.
Rok później udało się powtórzyć to osiągnięcie, co znaczące – dzięki
zwycięstwu odniesionemu w stylu, który uznano za wzorcowy dla
argentyńskiego futbolu nowej epoki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Z POWROTEM W SIODLE

Giúdice był jednym z dwóch pionierów czegoś, co można by nazwać


włoskim stylem w argentyńskiej piłce; drugim okazał się trener, którego
związki z Italią były o wiele bardziej oczywiste – Juan Carlos „Toto”
Lorenzo. W młodości dał się poznać jako utalentowany pomocnik
i napastnik, grający najpierw w Chacarita, a później w Boca. W 1947 roku,
jako 24-czterolatek, trafił do Sampdorii, później przeniósł się do Nancy,
a następnie grał w Atlético Madryt, Rayo Vallecano i w Mallorce. Ten
ostatni klub, wówczas trzecioligowy, powierzył mu prowadzenie drużyny,
gdy w 1958 roku postanowił zakończyć karierę piłkarską.
Świeżo upieczony trener Mallorki inspirował się ideami Helenio Herrery.
W końcówce lat 50. szkoleniowiec ten nie był jeszcze wprawdzie
zwolennikiem tak ostrożnego stylu gry, jaki stał się jego znakiem
firmowym w przyszłości, ale z argentyńskiej perspektywy postrzegano go
jako orędownika antyfutbolu. Podobne podejście odpowiadało także
Lorenzo, który rok po roku awansował z Mallorcą najpierw do drugiej,
potem zaś do pierwszej ligi, a w 1961 roku wrócił do Argentyny, gdzie
objął San Lorenzo, by rok później zostać trenerem reprezentacji. „To dzięki
Lorenzo zrozumieliśmy, co dzieje się na świecie – mówił Marzolini, który
grał pod nim w drużynie narodowej, a potem także w Boca. – Z gazet
wiedzieliśmy oczywiście, którzy piłkarze są dobrzy, ale on nam pokazał,
dlaczego są dobrzy: jak grają i w jakim stopniu ich sposób gry wynika ze
strategii”.
Przybysz z Europy reprezentował więc ten powiew nowoczesności,
którego zdaniem wielu dramatycznie Argentynie brakowało. Zbliżał się
mundial 1962, a narodowe umartwianie trwało w najlepsze. Na mistrzostwa
świata Albicelestes zakwalifikowali się wprawdzie bez większych
trudności, gromiąc Ekwador w grudniu 1960 roku 6:3 i 5:0, ale był to także
rok aż pięciu meczów z Brazylią: choć Argentyna dwukrotnie wygrywała,
w ostatnim z tych spotkań Brazylijczycy rozgromili ją aż 5:1. W wywiadzie
dla „El Gráfico” w styczniu następnego roku Pelé był zaskakująco szczery,
jeśli idzie o ocenę rywali. „Są o wiele wolniejsi – mówił. – Nadużywają
podań w poprzek boiska, a ich gra nie ma w ogóle głębokości…
Wystawienie środkowego pomocnika, któremu brakuje przyspieszenia
i zagrywanie w poprzek jest taktycznym błędem, zwłaszcza gdy ten
pomocnik ma kryć kogoś szybkiego”. Komentarz na temat przygotowania
fizycznego Argentyńczyków również brzmiał zjadliwie: „Wyobrażacie ich
sobie na ciężkim boisku? Przecież to byłaby katastrofa”.
W innej epoce taki wywiad wywołałby burzę, ale w owych czasach ginął
wśród wielu podobnych głosów. Trzy tygodnie po rozmowie z Pelém „El
Gráfico” wezwało więc do radykalnych reform w argentyńskim futbolu,
zarówno pod względem taktyki, jak i organizacji. „Od bardzo dawna
mówiło się, że gramy inną piłkę i że potrzebujemy przystosować się do
tego, »czym żyje świat« – narzekano we wstępniaku. – O tym, co
powinniśmy zmienić, powiedziano już bardzo wiele słów. Cierpimy, bo nic
nie zrobiliśmy”.
W czerwcu 1961 roku, podczas przygotowań do mistrzostw świata,
reprezentacja Argentyny odbyła tournée po Europie. Z Portugalią
w Lizbonie udało się wygrać 2:0, ale mecz z Hiszpanią zakończył się
porażką 0:2, a drugą bramkę w tym spotkaniu zdobył mający już
hiszpańskie obywatelstwo Alfredo Di Stéfano. Później przyszła porażka
1:4 z Włochami i remis 3:3 z Czechosłowacją.
Skład reprezentacji, która ruszała na mundial w 1962 roku, nie budził
entuzjazmu. Rany z 1958 roku wciąż były świeże, co oznaczało podejście
o wiele bardziej pragmatyczne i niechętne podejmowaniu ryzyka. O tym, że
mamy do czynienia z o wiele twardszą ekipą niż przed czterema laty
w Helsingborgu, można było się przekonać już w trakcie pierwszego
meczu, z Bułgarią w Rancagua, kiedy Lorenzo wystawił jedenastkę, której
przeciętny wzrost przekraczał 180 centymetrów. Zadziwiające było to, że
na tydzień przed meczem selekcjoner oznajmił, iż Rattín zagra tylko wtedy,
jeśli nie będzie padało – a ponieważ było mokro, posadził go na ławce, co
było początkiem napięć między trenerem i piłkarzem, które osłabiały
argentyńskie morale. Wściekły i oburzony Rattín opowiadał po latach, że
ówczesna reprezentacja Argentyny była najgorszą drużyną, w jakiej
kiedykolwiek występował.
W czwartej minucie meczu przed pole karne Bułgarów przedarł się
Marzolini, jego dośrodkowanie przedłużył Marcelo Pagani i Héctor
Facundo strzelił gola, po którym Argentyna cofnęła się, przyjmując presję
rywali, przeszkadzając im i faulując na potęgę. Iwan Kolew,
lewoskrzydłowy Bułgarów, był nieustannie podcinany, a Christo Ilijew
i Todor Dijew odnieśli tak poważne kontuzje, że do końca mistrzostw nie
zagrali już ani razu. „Zwycięstwo w takim stylu – donosił rozczarowany
sprawozdawca »El Gráfico« – smakuje gorzko”.
Anglicy, którzy rozpoczęli turniej od porażki z Węgrami, po
przeanalizowaniu gry Argentyńczyków postanowili odpłacić pięknym za
nadobne. Walter Winterbottom, zwykle pedantyczny i profesorski, odszedł
tym razem od tablicy i porzucił analogie z Ksenofonta, by oznajmić
podwładnym, że mają zagryźć rywala.
Na ten mecz do składu wrócił Rattín, a Lorenzo przyjął dziwne
ustawienie 4-2-2-2, w którym żaden z piłkarzy nie czuł się komfortowo.
Teoretycznie chodziło o to, by Rattín krył Johnny’ego Haynesa, a Vladislao
Cap – Charltona, ale ten plan spalił na panewce: Anglia szybko osiągnęła
przewagę i wygrała 3:1. Dziennikarz „Clarín” upatrywał przyczyn porażki
w „sile i szybkości Anglików”, co można uznać za objaw narastającego
przekonania, że argentyński futbol musi o wiele bardziej zdecydowanie
podążyć w tym kierunku.
Jeśli Argentyna miała awansować do drugiej rundy, potrzebowała
osiągnąć lepszy rezultat w meczu z Węgrami niż Anglia w pojedynku
z Bułgarią. Ale choć Węgrzy dali odpocząć trójce graczy ofensywnych,
a przez znaczną część spotkania grali w dziesiątkę po tym, jak János Göröcs
nie wytrzymał kolejnego ostrego wślizgu Argentyńczyków, spotkanie
zakończyło się bezbramkowym remisem. Gole nie padły również
w występie Anglików, nazwanym później przez Bobby’ego
Moore’a „najgorszym meczem międzypaństwowym w dziejach”,
i Argentyna odpadła, na próżno protestując przeciwko europejskiemu
spiskowi, dzięki któremu Bułgaria rzekomo ułatwiła awans Anglii.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
EL CAUDILLO
Kiedy go spotkałem, będący już dobrze po siedemdziesiątce Rattín
pracował jako agent ubezpieczeniowy, co wydawało się dziwnie
prozaicznym zawodem jak na kogoś, kto był jednym z największych idoli
kibiców Boca, a dla angielskiego fana w pewnym wieku uosabiał mroczne
oblicze argentyńskiej piłki. Obaj z Marzolinim wspominali, jak Bobby
Charlton opowiadał im kiedyś o angielskich matkach, które straszyły dzieci
tym, że jak nie będą grzecznie jeść warzyw, to przyjdzie Rattín i ich porwie.
Było w tym zapewne trochę licentiae poeticae, ale ze swoją lekko
przygarbioną sylwetką i posępnym wyglądem Rattín miał w sobie coś ze
straszydła. A przecież był to zaledwie ułamek prawdy o piłkarzu, który
w pewnym momencie stał się być może najlepszym defensywnym
pomocnikiem świata.
Urodził się w maju 1937 roku w Tigre, miasteczku położonym na wyspie
w delcie Parany, 30 kilometrów na północ od Buenos Aires. Jego ojciec był
przewoźnikiem. „Mój stary nigdy nie przyszedł na stadion popatrzyć, jak
gram – wspominał Rattín. – Mówił, że piłka jest dla leniów, i chciał, żebym
się uczył. Nieważne czego, chciał, żebym się uczył”.
Chociaż zawsze marzył o występach w Boca, jego idolem był grający
w River Plate jako „piątka” Pipo Rossi. „Uwielbiałem go – opowiadał. –
I próbowałem naśladować we wszystkim”. Rossi mieszkał w Béccar,
niedaleko Tigre, więc Rattín widywał go dość często, choć nigdy nie
próbował nawiązać rozmowy. „W pewną sobotę, kiedy miałem
zadebiutować w piątej drużynie Boca, jechałem pociągiem i na stacji
Béccar zobaczyłem, jak wsiada do tego samego wagonu – mówił. – Jak
tylko go ujrzałem, wstałem i się przesiadłem, nie po to, żeby z nim
rozmawiać, ale po to, by po prostu znaleźć się bliżej niego. Usiadłem zaraz
za nim. Kiedy dojechaliśmy do Retiro, obaj musieliśmy się przesiąść na
metro. Wysiadł na Avenida de Mayo, ja jechałem dalej do Lanús, gdzie
miał się odbyć mecz – pierwsze spotkanie w życiu, na którym założyłem
koszulkę Boca. To było wspaniałe, móc go zobaczyć z tak bliska, przekonać
się, jaki jest wysoki[110], jak chodzi, jak w ogóle wygląda”.
Kiedy dotarł na stadion, okazało się, że opiekun drużyny nie ma butów
piłkarskich w jego rozmiarze, zadebiutował więc w zwyczajnych
trzewikach.
Przełom w jego karierze nastąpił we wrześniu 1956 roku, kiedy znalazł
się w kadrze pierwszej drużyny na mecz z River Plate. Oznaczało to wyjazd
do Hindú Club[111], w satelickim miasteczku Don Torcuato, gdzie drużyna
odbywała przedmeczowe zgrupowanie. Prezes klubu, Miguel de Riglos,
podrzucił go na miejsce. „Po drodze zajechaliśmy do mnie, żebym mógł
wziąć strój i rzeczy na zmianę – wspominał Rattín. – Kłopot w tym, że
prezes chciał skorzystać z toalety. Żeby tam trafić, musiał przejść przez
wąski korytarz z desek. Łazienka miała ściany, bo właśnie je postawiliśmy,
ale nie miała porządnej spłuczki ani nic innego. Kiedy wyszedł, powiedział:
»Sprawdź, ile potrzebujesz kasy na porządną łazienkę«. »Tak, proszę
pana«. I 20 dni później powiedziałem, że potrzebuję 32 tysiące peso.
Zapłacił za flizy, ciepłą wodę, wannę, nawet bidet… Normalnie grałbym na
to cały sezon”.
River walczyło wtedy o mistrzostwo, ale Rattín nie zamierzał dać się
onieśmielić. Przed rozpoczęciem meczu podszedł do Rossiego i poprosił
o zgodę na wspólne zdjęcie. „Ciągle je mam – opowiadał. – I bardzo tego
chciałem. Pipo był później moim trenerem. I moim idolem, prawdziwym
idolem. Miał niski, mocny głos, a na boisku brzmiał prawie jak komentator,
wykrzykując i bez przerwy komenderując”.
Jednak kiedy spotkanie się zaczęło, nie było już mowy o uprzejmościach.
Wślizg w Ángela Labrunę nadał ton nie tylko temu spotkaniu, ale
właściwie całej karierze Rattína. „W piątej minucie kopnąłem El Feo
[Brzydala] naprawdę mocno, to było kurewsko ostre wejście. Kiedy więc
leżał na ziemi, powiedział: »Pibe, weź się uspokój, to nie będzie twój
jedyny mecz w Primera«. Na co odpowiedziałem [przybiera piskliwy,
sztucznie przepraszający ton]: »Och, tak bardzo mi przykro, Ángel,
naprawdę nie chciałem«”. Boca wygrała 2:1 „Za tamten mecz – opowiadał
dalej Rattín – dali mi cztery lucasy [cztery tysiące peso]. Dostałem dwa
tysiące w gotówce i dwa tysiące na konto. Tylko za to, że wygraliśmy
z River”.
Poczucie, że nowy styl gry może przynieść pozytywny efekt na arenie
międzynarodowej, pojawiło się tak naprawdę dopiero w 1964 roku, kiedy
reprezentacja Argentyny, prowadzona przez Spinetto i z Rattínem w środku
pomocy, pojechała do Brazylii na Taça das Nações, turniej zorganizowany
z okazji 50-lecia brazylijskiej federacji piłkarskiej.
W pierwszym meczu imprezy, na Maracanie, gospodarze rozgromili
Anglię 5:1. W tamtym spotkaniu Anglicy zostawili Pelému za dużo
miejsca – a Argentyńczycy nie mieli zamiaru powtarzać ich błędu.
Brazylijski napastnik otrzymał indywidualnego opiekuna w postaci José
Mesiano. I choć przecież nie była to dla niego żadna nowość, tym razem
zareagował wyjątkowo źle: po pół godzinie gry walnął obrońcę z byka,
łamiąc mu nos. Sędzia nie zauważył incydentu, więc Pelé uniknął usunięcia
z boiska, ale tak wytrąciło go z równowagi to, co zrobił, że przez pozostałą
godzinę był w zasadzie niewidoczny.
„Powiedziałem Spinetto: »Wprowadź [Roberto] Telcha, a ja zajmę się
Pelém«. Zabawne było to, że Telch jadł hot doga i nie miał jeszcze butów
na nogach. Oddał komuś jedzenie i zaraz był gotowy. Przy rzucie rożnym
podszedłem do Pelégo, który powiedział: »Rattín, z piłką proszę bardzo, ale
nie bez piłki«. »Nie ma problemu – odpowiedziałem. – Jeśli cię kopnę,
kopnę cię, jak będziesz przy piłce. Po prostu graj«. A potem kryłem go
indywidualnie na całym boisku. Telch strzelił dwie bramki, a potem już
tylko z nimi tańczyliśmy: to było tak upokarzające, że brazylijscy fani
wołali »Olé, olé, olé« po każdym naszym podaniu. Urządziliśmy im
pogrom i byli naprawdę wściekli na swoich. Pelé? Zamknął oczy i już ich
więcej nie otworzył. Pewnie czuł się nieswojo w związku z tym, co zrobił
Mesiano”.
Głęboko cofnięci Albicelestes strzelili trzy gole dzięki szybkim
kontratakom. Drużyny wróciły do Rio. Argentyna, wiedząc, że remis
wystarcza jej do zwycięstwa w turnieju, ustawiła się bardzo defensywnie,
zadowalając się przerywaniem akcji, utrzymywaniem się przy piłce i grą na
czas. Anglia zaś, jak „gromada prostaczków próbujących znaleźć wyjście
z labiryntu”, by zacytować Desmonda Hacketta z „Daily Express”,
kompletnie nie wiedziała, co robić.
Na łamach „Daily Mail” Brian James z niechęcią uznawał skuteczność
argentyńskiej taktyki. „Jeśli kompletnie nie obchodzi cię piękno gry i jesteś
gotów szukać rozrywki jedynie w rewiach, czasem możesz coś wygrać –
pisał. – Argentyna doprowadziła tę logikę do skrajności. Jej metoda
sprowadzała się do zdania: »Jeśli oni nie strzelą, my nie przegramy«.
Jedynie w najśmielszych chwilach najgwałtowniejszej lekkomyślności byli
gotowi nieco się otworzyć”.
Dni la nuestra dawno więc przeminęły, ale nikt z reprezentantów
Argentyny nie płakał z tego powodu. „Dzień później otrzymaliśmy
zaproszenie na uroczystą kolację – wspominał Rattín. – Każdy
z Brazylijczyków dostał złoty zegarek, a my, choć przecież wygraliśmy ten
cholerny turniej, dostaliśmy jakieś marne pióra z inskrypcją Taça das
Nações. Hijos de puta!”.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
MORALNE ZWYCIĘSTWO

Przy wszystkich kłopotach z gospodarką przyczyną obalenia prezydenta


Frondiziego była jednak polityka zagraniczna: fakt, że po spotkaniu z Che
Guevarą próbował pośredniczyć w negocjacjach między Johnem F.
Kennedym i Fidelem Castro, a także decyzja, by uchylić delegalizację partii
peronistów przed wyborami uzupełniającymi w 1962 roku, zaalarmowały
armię. Dwudziestego dziewiątego marca szef sztabu generalnego, generał
Raúl Poggi, dokonał zamachu stanu i wyznaczył na następcę Frondiziego
przewodniczącego senatu José Maríę Guido. Ten początkowo odmówił,
powołując się na lojalność wobec obalonej głowy państwa, ale w końcu
uległ namowom samego prezydenta i stał się w ten sposób jedynym
w dziejach Argentyny cywilem, który stanął na czele państwa w wyniku
przewrotu wojskowego.
Okres jego rządów charakteryzował się walką o władzę w łonie armii,
toczoną przez umiarkowanych „niebieskich” pod wodzą Poggiego
i twardogłowych „czerwonych”, na których czele stał dowódca korpusu
kawalerii, generał Enrique Rauch. Kulminacja konfliktu przypadła na
kwiecień 1963 roku, kiedy siły marynarki wojennej, wspieranej przez część
piechoty i lotnictwa, podjęły próbę kolejnego przewrotu z zamiarem
niedopuszczenia do wyborów, zapowiedzianych na lipiec tamtego roku.
Zamachowcy ponieśli porażkę po dwudniowych starciach, w których
zginęły 24 osoby.
Zwycięzcą lipcowych wyborów został Arturo Illia z UCR, który przez
następne trzy lata z trudem manewrował między generalicją
i przemysłowcami z prawicy a związkowcami i niedobitkami peronistów
z lewicy. Jako prezydent natrafiał na problemy od samego początku,
zwłaszcza że mając poparcie większości senatorów, nie mógł liczyć na
podobną życzliwość w Izbie Deputowanych.
W postawie wojska było zresztą wiele podejrzliwości, a wprowadzenie
kontroli cen, zwłaszcza w przemyśle farmaceutycznym, zwróciło przeciw
prezydentowi także świat biznesu. Początkowo związki wspierały program
gospodarczego ekspansjonizmu, ale kiedy ujawniono tajne plany
umożliwienia Perónowi powrotu z wygnania, również zaczęły zwracać się
przeciw Illii. Już w maju 1964 roku ogłoszono strajk generalny, a rok
później przywódcy Generalnej Konfederacji Pracy (CGT)[112] zaczęli
sugerować, że są gotowi poprzeć kolejny pucz. To, że rozważali podobny
krok zaledwie półtora roku po demokratycznych wyborach – i w obliczu
ewidentnie odradzającej się gospodarki – pokazuje, jak słabe były już
wtedy instytucje argentyńskiej demokracji.
Czasopismo „Confirmado” otwarcie wzywało do zamachu, drukując
ankiety mające pokazać społeczne poparcie dla tej idei. Ale wojska nie
trzeba było wcale namawiać. Generał Julio Alsogaray, dowódca pierwszej
dywizji, mający poparcie armii, części mediów i wielu polityków (wśród
nich Frondiziego), pojawił się w biurze Illii o piątej rano 28 czerwca
1966 roku i wezwał go do złożenia urzędu. Illia początkowo odmówił, ale
po tym, jak uzbrojeni żołnierze zajęli mu biuro, o 7:20 zdecydował się
ustąpić. Dzień później generał Juan Carlos Onganía został ogłoszony
nowym prezydentem Argentyny.
Tym razem jednak nie chodziło o zwykły zamach stanu. O ile poprzednie
ingerencje armii były działaniem na krótką metę, mającym na celu
ustabilizowanie kraju przed przywróceniem cywilnej kontroli, zamach
z 1966 roku dążył do utrwalenia nienormalnej sytuacji. Onganía zawiesił
działalność partii politycznych i wprowadził system partycypacjonizmu,
w którym korzystał z doradztwa komitetów reprezentujących rozmaite
grupy społeczne; komitetów, rzecz jasna, powołanych przez niego samego.
Jego intelektualiści byli w porządku – brzmiał ukryty komunikat –
pozostałych jednak należało traktować podejrzliwie. W lipcu 1966 roku
odwołano rektorów wszystkich wyższych uczelni. Opór na uniwersytecie
w Buenos Aires doprowadził do „nocy długich pałek”, za pomocą których
policja pacyfikowała demonstrację; w ślad za nią rozpoczęły się
prześladowania naukowców i akademików przez juntę. Wielu udało się na
emigrację.
Kiedy doszło do zamachu stanu, reprezentacja Argentyny przebywała
w Europie, szykując się do mistrzostw świata, które rozpoczynały się
11 lipca. Niezależnie od politycznego kryzysu w ojczyźnie przygotowania
do turnieju szły fatalnie. Ku zniesmaczeniu Rattína na stanowisko trenera
przywrócono Lorenzo, choć w latach 1964–65 pod wodzą José Maríi
Minelli kadra przegrała tylko jeden mecz. Lorenzo, który podczas pracy
z włoskimi Lazio i Romą dostrzegł zalety catenaccio, próbował nakłonić
podwładnych do zmiany ustawienia, wywołało to jednak straszliwe
zamieszanie, nawet jeśli na treningach libero nosił koszulkę w innym
kolorze. Piłkarze, co zrozumiałe, pytali, czemu tak radykalną reformę
próbuje się przeprowadzić na chwilę przed rozpoczęciem mundialu.
„Podczas przygotowań do mistrzostw mieliśmy ćwiczyć z piłkami, które
będą w użyciu na turnieju – wspominał Marzolini. – Federacja obiecała o to
zadbać. Ale już na miejscu okazało się, że futbolówki są zupełnie inne,
o wiele lepsze”. Tournée po Włoszech również nie mogło przebiegać
w gorszej atmosferze. Organizacja była fatalna, piłkarze kłócili się
z działaczami, których – co zauważyło kilka argentyńskich gazet – było
nadspodziewanie wielu, działacze kłócili się ze sztabem szkoleniowym,
a Rattín uderzył rezerwowego pomocnika José Pastorizę. „Kiedy byliśmy
już w Turynie – opowiadał – poprosiliśmy przedstawicieli federacji
o zmianę trenera, ale odmówili”.
Informacje o podziałach w ekipie były na tyle alarmujące, że prezydent
AFA Valentín Suárez poleciał do Europy, żeby uspokoić atmosferę. Dzięki
jego interwencji reprezentacja zjawiła się w Anglii w lepszych nastrojach
i nawet Rattín wydawał się zadowolony. Inna sprawa, że z dala od Buenos
Aires pomocnik Boca nigdy nie czuł się naprawdę szczęśliwy i na Stary
Kontynent zabrał taśmy z nagraniami głosu żony i dwójki dzieci, które
miały uchronić go przed tęsknotą. „Gdybym sam mógł decydować o swoich
kontraktach – mówił w wywiadzie dla »La Razón« – zawarłbym w nich
klauzulę o tym, że gram jedynie w Buenos Aires i że nigdy więcej nie
wyjadę z kraju”. Ta wrażliwość wydaje się sprzeczna z jego wizerunkiem
twardziela, warto jednak zwrócić na nią uwagę: tęsknota za domem
w połączeniu z napięciami wywołanymi chaosem organizacyjnym może
tłumaczyć, dlaczego podczas mundialu tak łatwo było go rozjuszyć.
W istocie po przyjeździe do Anglii organizacja niewiele się poprawiła.
Argentyńczycy zamieszkali niedaleko Birmingham i próbowali
zorganizować tajną sesję treningową w Lilleshall. Kierowca ich autobusu
pomylił jednak drogę i przejechanie 50 kilometrów zajęło mu dwie godziny,
a już na miejscu okazało się, że nikt nie spakował strojów dla drużyny, co
zmusiło piłkarzy do przebrania się w to, co zdołali wyprosić w pobliskiej
sali gimnastycznej. Marzolini wspominał (choć Rattín nie mógł sobie tego
przypomnieć), że w drodze powrotnej kapitan drużyny intonował obraźliwe
przyśpiewki na temat Lorenzo. Choć i tak największych zaniedbań
działacze AFA dopuścili się na krótko przed ćwierćfinałem.
Argentyna musiała ciężko zapracować na wyjście z grupy. „Mirror”
z aprobatą opisywał „rasę wojowników” po zwycięstwie 2:1 nad
Hiszpanią – meczu, który hiszpański rozgrywający Luis Suárez[113]
ukończył, ledwo kuśtykając. Później jego kontuzji używano jako dowodu
na brutalną grę Argentyńczyków, choć w tym przypadku raczej odnowił mu
się dawny uraz. Wizerunek przybyszów z Ameryki Południowej zaczął się
zmieniać dopiero po drugim meczu, rozgrywanym na Villa Park
z Republiką Federalną Niemiec. Było to ostre i zacięte spotkanie,
zakończone bezbramkowym remisem i zapamiętane głównie przez incydent
z 20. minuty drugiej połowy, po którym jugosłowiański sędzia Konstantin
Zečević usunął z boiska Rafaela Albrechta za ostre wejście w Wolfganga
Webera. Nie ma oczywiście wątpliwości, że faul zasługiwał na surową
karę[114], a zwłoka, z jaką Argentyńczyk w końcu opuścił boisko
(w panującej wcześniej kotłowaninie uczestniczyła ekipa medyczna i sztab
szkoleniowy), nie przysporzyła mu sympatii, choć z drugiej strony można
by się zastanawiać, dlaczego w meczu rojącym się od ostrych wejść, sędzia
zareagował tak zdecydowanie dopiero na to zagranie. I dlaczego nie zrobił
nic po tym, jak kopnięto leżącego na ziemi po faulu Albrechta. „Dlaczego
mówicie tylko o Argentynie? – pytał po meczu Lorenzo. – Dlaczego robicie
z nas kozły ofiarne?” Jednak większość angielskiej widowni wybuczała
jego drużynę, a FIFA przestrzegła ją przed „nieetycznymi” zagraniami.
Reputacja Argentyńczyków w Anglii była już na tyle kiepska, że
wybuczano ich także na stadionie Hillsborough, gdy wychodzili na ostatni
mecz fazy grupowej. Wygrali wprawdzie 2:0, ale każdy faul, każde podanie
do tyłu i każde zagranie, które można było uznać za grę na czas, witały
gwizdy. Jak napisał David Downing w książce o angielsko-argentyńskiej
rywalizacji, „komunikat dla Argentyńczyków był jasny: Anglicy tego nie
lubią”.
Paradoks polegał na tym, że podczas zmagań w grupie Argentyńczycy
faulowali rzadziej od Anglików. Angielskie gazety podawały te statystyki,
ale bez żadnego komentarza, co dodatkowo rozsierdziło reprezentantów
Argentyny. Dlaczego tylko ich uważa się za zwolenników brudnej gry? Co
z Nobbym Stilesem, skrytykowanym nawet przez Football Association za
wyjątkowo brzydki faul na Jackym Simonie w meczu z Francuzami?
Czyżby chodziło o zmowę drużyn z północnej Europy, mającą na celu
wyeliminowanie przybyszów z Ameryki Południowej? Dla
Argentyńczyków, przybywających ze świata nieustannych intryg
politycznych, w którym raz za razem dochodziło do wojskowych
przewrotów, ten rodzaj myślenia spiskowego mógł się wydawać logiczny.
Podejrzenia wzmogły się jeszcze po tym, jak dokonano wyboru sędziów
na ćwierćfinałowy mecz Anglia – Argentyna. FIFA zwołała spotkanie
w sprawie obsady arbitrów w położonym w Kensington Royal Gardens
Hotel i podjęła decyzję, zanim dwójka delegatów argentyńskich zdołała
dotrzeć na miejsce. Marzolini był zdania, że po prostu się spóźnili, ale Juan
Santiago, szef delegacji, twierdzi, że otrzymał błędną informację o godzinie
rozpoczęcia obrad. Samo działanie FIFA zaś miało charakter raczej
nieprzemyślany niż złowieszczy, ale trudno się dziwić, że dostarczyło
paliwa miłośnikom teorii spiskowych: niemiecki sędzia Rudolf Kreitlein
miał poprowadzić spotkanie Anglii z Argentyną, a Anglik Jim Finney mecz
RFN z Urugwajem. Nawet odkładając na bok podejrzenia o jawnej zmowie:
europejski sędzia, bardziej skłonny do przymykania oczu na ostrą grę,
dawał przewagę drużynie ze Starego Kontynentu. Różnice w interpretacji
przepisów były, dodajmy, źródłem nieustających napięć między
reprezentacjami europejskimi i południowoamerykańskimi przez cały czas
trwania mistrzostw.
Poczucie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko Argentyńczykom,
sięgnęło szczytu na dzień przed meczem, kiedy administracja Wembley
odmówiła im przeprowadzenia 20-minutowej rozgrzewki na stadionie,
powołując się na organizowane tego samego dnia wyścigi chartów.
Zważywszy na dwugodzinną przerwę między przewidywanym czasem
zakończenia treningu a pierwszą gonitwą, wydawało się to zdumiewające
i oburzające. Zresztą argentyński syndrom ofiary rozwinął się już wtedy do
tego stopnia, że najmniejsze nieporozumienie musiało eskalować do
rozmiarów potężnego konfliktu.
Z perspektywy czasu wydaje się więc, że wrogości, która towarzyszyła
meczowi, nie dało się uniknąć, choć w ostatniej chwili Argentyńczycy
starali się zrobić wszystko, by okiełznać nerwy. Dzień przed meczem
Suárez ostrzegał piłkarzy, by reagowali z umiarem na to, co dzieje się na
boisku, i – myląc się fatalnie – powiedział Rattínowi, że będzie mógł
skorzystać z pośrednictwa tłumacza, jeśli postanowi powiedzieć coś
Kreitleinowi. „Mamy wielką nadzieję – mówił Lorenzo na ostatniej
konferencji prasowej – że arbiter nie ulegnie presji widowni”. Samo
spotkanie było chaotyczne i rwane, w dużej mierze przez drobiazgowość
sędziego Kreitleina, ale nie osiągnęło przecież tego poziomu agresji, co,
powiedzmy, grupowy mecz Argentyny z Republiką Federalną Niemiec; nie
była to zażarta walka o przejście do legendy.
Incydent, dzięki któremu mecz zapamiętano, zdarzył się w 35. minucie,
kiedy to Rattín został usunięty z boiska, choć właściwie nie wiadomo,
z jakiego powodu. Kilka minut wcześniej Argentyńczyk otrzymał
upomnienie za podcięcie Bobby’ego Charltona, a jego niepewne spojrzenie
na Kreitleina niedługo po tym, jak przytrzymywał Geoffa Hursta, pokazuje,
że miał świadomość, iż stąpa po kruchym lodzie. Do samego usunięcia
Rattína doszło jednak po tym, jak piłka zwyczajnie opuściła boisko
i powinno nastąpić wznowienie gry przez bramkarza[115].
Było to zaiste szokujące. „Niespodziewanie zobaczyliśmy – pisał
Geoffrey Green w »Timesie« – jak Rattín, będący dość daleko od akcji, ale
w pobliżu niemieckiego sędziego, otrzymuje polecenie opuszczenia
boiska”. Zważywszy, że miał całą niedzielę na ustalenie, co się właściwie
stało, wygląda na to, że jeden z najważniejszych brytyjskich dziennikarzy
sportowych wciąż nie potrafił wytłumaczyć incydentu. Na łamach „Sunday
Telegraph” David Miller twierdził, że usnięcie Rattína z boiska było
skutkiem „nieustannego awanturowania się i obstrukcji w trakcie trwania
meczu”, co może było prawdą, choć po obejrzeniu zapisu wideo nie sposób
wyjaśnić, dlaczego Kreitlein zareagował w tym właśnie momencie.
Bez wątpienia w latach 60. Rattín należał do zawodników, którzy na
boisku narzekali niemal bez przerwy; nieustannie wykłócał się z sędziami,
wymachując przy tym rękami i często nachylając się do nich tak, by oczy
dyskutujących znalazły się w jednej linii (przypomnijmy, że Argentyńczyk
miał 190 centymetrów wzrostu). Tym razem jednak, jeżeli oczywiście nie
spierał się z arbitrem poza okiem kamery, wydawało się, że zachowuje
stosunkową powściągliwość. Nawet jego reakcja po decyzji arbitra
wskazuje raczej na niedowierzanie. Rafael Albrecht, Roberto Perfumo
i Ermindo Onega wściekle protestowali, w pewnym momencie ten drugi
złapał nawet sędziego za ramię, ale Rattín po prostu znieruchomiał z rękami
na biodrach i jakby otumaniony, kręcił powoli głową, później zaś – gdy
koledzy nadal oponowali – ruszył w stronę ławki rezerwowych, wyraźnie
szukając rady u Lorenzo. „Podczas odprawy przedmeczowej – opowiadał –
powiedziano mi, że jeśli pojawią się jakieś problemy, mam prawo jako
kapitan poprosić o tłumacza, i to właśnie zrobiłem. Ale sędzia uznał, że
niewłaściwie się zachowuję. Za pierwszym razem, gdy się do niego
zwróciłem, udawał, że nie słyszy, za drugim – po prostu pokazał mi drogę
do szatni”. To tłumaczenie było zwykle wyśmiewane przez historyków
brytyjskich – a dla współczesnego odbiorcy brzmi absurdalnie – jednak
pasuje do jego późniejszego zachowania. „Chcieli, żebym zszedł z boiska,
a ja odmówiłem – relacjonował Rattín. – Czego oni, do kurwy nędzy, chcą?
Nikogo nie obraziłem, nikogo nie kopnąłem, więc niby dlaczego mam iść
do szatni? Dlatego że poprosiłem o tłumacza, by móc porozmawiać z tym
niemieckim concha? Nie! Dlatego, że to wszystko było ustawione, o tak:
Niemiec sędziował tu, a Anglik tam”.
Kiedy Rattín odmówił zejścia z boiska, przy linii bocznej pojawił się Ken
Aston, szef komitetu sędziowskiego, który uznał, że powinien wesprzeć
Kreitleina. Wieczorem, w drodze powrotnej do domu, prowadzący
samochód Aston stanął na czerwonym świetle i w błysku nagłej inspiracji
wymyślił wprowadzenie żółtych i czerwonych kartek jako sposobu na
usprawnienie komunikacji między sędziami a piłkarzami. W tym przypadku
jednak nawet kartki by nie pomogły: do Rattína dotarło, że został usunięty
z boiska, tylko po prostu nie mógł w to uwierzyć. Jakkolwiek dziwnie to
zabrzmi, najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie jego zachowania to
bardzo szczere, choć z pewnością subiektywne poczucie krzywdy:
połączenie braku zaufania do działaczy własnej federacji z przekonaniem,
że istnieje spisek przeciwko Argentynie, i z ogromnym niepokojem, czy
jego drużyna nie zostanie oszukana, doprowadziła go do konfliktu
z jedynym człowiekiem, który mógł to wszystko powstrzymać, a który stał
się później – wedle Rattína przynajmniej – sprawcą całego zamieszania.
Przez chwilę wydawało się, że Lorenzo nakaże zejście z boiska całej
drużynie, w końcu jednak, osiem minut po decyzji sędziego, Rattín
rozpoczął swój długi marsz w stronę stadionowego tunelu, wówczas
położonego naprzeciwko loży królewskiej, a nie za jedną z bramek.
Realizatorzy oficjalnego filmu z turnieju, zatytułowanego Gol!, filmowali
tę jego powolną wędrówkę (mecz, którym stracili zainteresowanie, toczył
się gdzieś na drugim planie) w stylu Felliniego, dostrzegając w niej rodzaj
przedziwnej godności. Kiedy Argentyńczyk mijał chorągiewkę w narożniku
boiska – miniaturę brytyjskiej flagi z umieszczonym w centrum logo
mistrzostw – podniósł prawą dłoń i przejechał po niej palcami.
Interpretowano ten gest na wiele sposobów: niektórzy mówili, że chciał
wytrzeć rękę, jakby flaga – z godłem brytyjskiego państwa,
przypomnijmy – była zwykłą szmatą i jakby chodziło właśnie
o symboliczny odwet na Brytyjczykach. Zdaniem innych pokazywał po
prostu, że te mistrzostwa odbywają się w Anglii i że należało się w związku
z tym spodziewać faworyzowania gospodarzy. „Nie jestem pewien, co
chciał przez to powiedzieć – zastanawiał się Bobby Charlton, uznając
jednak ów gest za pożałowania godny – ale podejrzewam, że zrozumiał, że
właśnie dobiegła końca przygoda jego życia i że zakończył ją własnymi
rękami”.
Rattín zatrzymał się jeszcze na chwilę, znów opierając dłonie na biodrach
i przyglądając się w zamyśleniu wznowionej już grze – być może
obmyślając jeszcze jeden gest protestu, a może zwyczajnie żegnając
rozwiewające się marzenia. Kiedy w końcu dotarł do tunelu, towarzyszący
mu argentyński działacz zaczął wymachiwać pięścią w powietrzu,
najwyraźniej reagując na okrzyki angielskiej widowni. Rattín wydawał się
ich nie zauważać. Kiedy wchodził do tunelu, minął małego kucyka,
maskotkę obecnego na meczu regimentu, nakrytego bordowym płaszczem
ze złotym godłem. Nie spojrzał na zwierzę i zniknął w ciemnościach.
W swoim stanie psychicznym po prostu nie zarejestrował obecności konia.
Pytany o niego po latach, był skonfundowany.
„Mecz został przerwany na dwadzieścia parę minut. Rozmawiałem
z naszymi działaczami, którzy w końcu mi powiedzieli: »Tak dalej być nie
może. Musisz zejść do szatni«. »Ale ja niczego nie zrobiłem«. Jednak
decyzja zapadła. Wyleciałem. Zszedłem z boiska i usiadłem, wcale nie
specjalnie, na czerwonym dywanie, długim na sześć i szerokim na cztery
metry, tam gdzie stały królewskie fotele. Królowej nie było, ale dywan
przygotowali. Bardzo ładny dywan, naprawdę. Siedziałem tak sobie
i patrzyłem na mecz, jakieś sześć albo siedem minut. Potem wstałem
i zacząłem iść wzdłuż linii bocznej. Anglicy zaczęli czymś we mnie rzucać,
ale okazało się, że to są czekolady, czekolady z bąbelkami. Złapałem kilka,
odpakowałem i skosztowałem. To było dla mnie coś nowego – nigdy
wcześniej nie słyszałem o czekoladzie z bąbelkami. Zjadłem tabliczkę,
potem jeszcze jedną i w końcu, kiedy dotarłem do narożnej chorągiewki,
ścisnąłem ją, rewanżując się w ten sposób i obrażając tych Anglików
[wykonuje gest ściskania, choć wciąż nie bardzo rozumiem, co w nim
obraźliwego]. Potem niemal oberwałem kuflem pełnym piwa. Więc
musiałem się pospieszyć”.
Jak wielu incydentów z tego meczu, jedzenia czekolady, gestów przy
chorągiewce i kufla piwa nie ma na oficjalnym filmie FIFA.
Bobby Charlton nie miał wątpliwości, że wykluczenie Rattína było
właściwą decyzją. „Moim zdaniem nie było innego wyjścia, jak tylko
usunąć Rattína… – napisał w autobiografii. – W ciągu kilku minut
sfaulował mnie dwukrotnie, za drugim razem robiąc to w sposób absolutnie
rażący. Byłem blisko, kiedy sędzia go upominał, i widziałem wyraz jego
twarzy: wydawało się, że zaraz eksploduje, co naprawdę zrobił w chwili,
gdy do notesu arbitra trafił w ślad za nim jego kolega z drużyny, Alberto
González. Od tamtej pory miało się wrażenie, że Rattín stracił resztki
zainteresowania przebiegiem meczu”.
Wielu jednak okazało Argentyńczykowi więcej zrozumienia. Brian
Glanville niemal natychmiast zakwestionował postępowanie Kreitleina,
opisując go dzień po meczu na łamach „Sunday Timesa” jako „niskiego,
napuszonego mężczyznę ze świecącą w promieniach słońca łysiną,
kroczącego dumnie po boisku i zapisującego w swoim notesie nazwiska
kolejnych Argentyńczyków z pieczołowitością ucznia, który spisuje numery
lokomotyw na stacji kolejowej, w końcu zaś, nagle i bez słowa wyjaśnienia
(czyżby dlatego, że skończyły mu się strony?), nakazującego Rattínowi
opuścić boisko”. Zamieszanie było ogromne: Bobby Charlton twierdzi, że
dzień po meczu dowiedział się, że został przez sędziego upomniany, ale na
liście upomnianych w przekazanym FIFA oficjalnym raporcie ze spotkania
znajdują się trzy nazwiska: Solariego, Rattína i Artime. Cokolwiek więc
notował Kreitlein, nie była to raczej lista piłkarzy ukaranych. Wymyślony
przez Astona system żółtych i czerwonych kartek byłby tu naprawdę wielką
pomocą.
Częścią problemu było to, że nikt tak naprawdę nie wiedział, za co Rattín
został usunięty. Kreitlein nie potrafił tego wyjaśnić dziennikarzom, którzy
dzień później namierzyli go na leżaku w Kensington Gardens. „Rzut oka na
twarz Rattína wystarczył, by się zorientować, co mówi i co sądzi –
opowiadał. – Nie rozumiem po hiszpańsku, ale jego wygląd powiedział mi
wszystko. Biegał za mną po całym boisku, aż w końcu mnie zdenerwował.
Usunięcie go było jedynym wyjściem”. W tym samym czasie, jeśli wierzyć
fotoreporterowi dziennika „Mirror”, winowajca zwiedzał miasto, radośnie
fotografując się ze strażnikiem stojącym przed pałacem Buckingham. Sam
pamięta, że wybrał się na zakupy do Harrodsa. „Taksówkarz wiozący mnie
z hotelu nie zorientował się, z kim ma do czynienia – opowiadał, a w jego
historii pobrzmiewały też echa sędziowskich problemów z barierą
językową. – W Harrodsie natomiast zostałem rozpoznany: ludzie prosili
mnie o autograf i przepraszali za to, co wydarzyło się na Wembley. To
znaczy, nie rozumiałem ni w ząb, co mówią, ale widać było, że są
zakłopotani”.
Wracając zaś do samego meczu: natychmiast po wznowieniu gry
Argentyna zmieniła ustawienie, cofnęła się głęboko i zaczęła się bronić,
przerywając akcje Anglików najczęściej, jak mogła – mniej więcej tak
samo jak dwa lata wcześniej w Rio – aż w końcu jej opór złamał Hurst,
uderzając głową po dośrodkowaniu Raya Wilsona. Spotkanie zostało jednak
zapamiętane z zupełnie innych powodów. „Nigdy wcześniej ani nigdy
później nie uczestniczyłem w meczu, który tak bardzo deprecjonowałby
prawdziwe rozumienie futbolu – wspominał Bobby Charlton. – Owszem,
zdarzało się, że byłem popychany, przewracany, kopany czy nawet
opluwany, ale nigdy nie spotkałem się z faulowaniem sprowadzonym do
jeszcze jednej z zasad gry, stosowanym z rozmysłem i niemal bez przerwy”.
Boczny obrońca George Cohen opowiadał o „poklepywaniu po ramieniu,
które okazywało się wykręcaniem uszu, targaniu za włosy na karku, pluciu
w twarz”. Oglądając dziś film z meczu, trudno zyskać pewność, czy do
czegokolwiek z tego rzeczywiście doszło, czy opowieści o przeszłych
wydarzeniach nie zradykalizowały się z czasem na skutek wiedzy o tym,
jak owo spotkanie wpłynęło na dalsze wzajemne relacje. Zachowała się,
owszem, pewna scena z pierwszej połowy, kiedy faulujący Onegę Stiles
przeprasza go gestem uniesionej dłoni, a potem nagle ociera twarz dłonią
i zdaje się strząsać coś z palców z obrzydzeniem, jakby został opluty poza
kadrem, ale to jedyny dowód na niegodne zachowanie Argentyńczyków. Co
powiedziawszy, należy zauważyć, że plucie trudno zarejestrować
nowoczesnymi kamerami HD, więc czegóż można oczekiwać od filmu
sprzed 50 lat.
Dla gospodarzy turnieju nadeszła godzina chwały, osłabionej jednak
przez zachowanie Alfa Ramseya. Po wygranej trener Anglików mógł
przecież wykazać się miłosierdziem i ostudzić nastroje, on jednak uległ
emocjom i dał upust irytacji zachowaniem Argentyńczyków. Najpierw
próbował uniemożliwić wymianę koszulek między piłkarzami obu drużyn,
co również było przecież aktem grubiaństwa i udaremniło pokazanie, że oto
sportowy duch jest w stanie wziąć górę nad wszelkimi nieprzyjemnościami.
Na słynnej fotografii pokazującej, jak szarpie za koszulkę Cohena, w chwili
gdy obrońca próbuje wręczyć ją Gonzálezowi, wygląda na kogoś
małostkowego czy wręcz dziecinnego. „Kiedy zrobiono to zdjęcie, miałem
się wymienić koszulkami z tamtym gościem – opowiadał Cohen. –
Argentyńczyk nalegał, ale Alf zobaczył, co się święci, i podbiegł do nas.
Powiedział: »Nie będziesz się z nim wymieniał«, albo coś w tym stylu.
W tamtym momencie długość koszulki wynosiła już pewnie koło metra”.
A ponieważ Ramsey nie mógł się rozdwoić, w innych miejscach stroje
zmieniały właścicieli – w ten sposób Marzolini stał się posiadaczem trykotu
Bobby’ego Charltona.
Jeśli chodzi o Ramseya, najgorsze miało dopiero nastąpić:
w telewizyjnym wywiadzie szkoleniowiec dał się sprowokować pytaniem
o domniemaną negatywność w grze Anglików. „Nasz najlepszy futbol
pokażemy – grzmiał – podczas meczu z odpowiednim typem rywala.
Takim, który również chce grać w piłkę, a nie zachowuje się jak zwierzę”.
Było to niemądre i nieuprzejme, a powszechnie znana niechęć Ramseya do
występów przed mikrofonem w tym przypadku nie może go tłumaczyć.
Gafa selekcjonera posłużyła argentyńskim działaczom i dziennikarzom za
wymówkę przy usprawiedliwianiu wcześniejszych wydarzeń i legła
u podstaw trwającej całe dziesięciolecia wrogości.
Ramsey nie był oczywiście jedynym, który po końcowym gwizdku
stracił panowanie nad sobą. Wspomnienia się zatarły, a sprawozdania są
dalekie od ścisłości, ale wygląda na to, że grupa argentyńskich piłkarzy
i działaczy rzuciła się w kierunku schodzącego z boiska Kreitleina. Jeden
z nich – chociaż nikt nie potrafi powiedzieć który – próbował go
sponiewierać i został zatrzymany przez policję, a Harry Cavan,
północnoirlandzki delegat FIFA, twierdził, że został opluty. Pojawiły się też
niepotwierdzone doniesienia o Argentyńczykach oddających mocz
w stadionowym tunelu, z całą pewnością zniszczeń dokonano w ich szatni.
Bobby Charlton wspominał, że ktoś dobijał się także do szatni Anglików
i że jego brat z Wilsonem prosili działaczy, by „pozwolili im wejść”.
Komu? Charlton jest przekonany, że to Argentyńczycy szukali zaczepki, ale
Marzolini i Antonio Roma, obaj będący wiarygodnymi świadkami tylu
innych zdarzeń, kategorycznie zaprzeczają. Najbardziej przekonującego
wyjaśnienia dostarcza Neil Clack w swojej książce Animals![116]: do
angielskiej szatni usiłowali się dostać argentyńscy dziennikarze, spragnieni
pomeczowych komentarzy – czegoś, co było jeszcze wówczas obce
angielskiej kulturze piłkarskiej.
Gazety, co można było przewidzieć, podzieliły się według przynależności
narodowej. Angielscy piłkarze, pisał „Clarín”, „tonęli w błocie
nieprzyzwoitości, wrzuceni tam przez trenera – sprzedawcę kłamstw,
sterroryzowanego perspektywą utraty pracy w przypadku odpadnięcia
z mundialu. Ich rodacy zdawali sobie z tego sprawę, więc dość nieśmiało
cieszyli się ze zwycięstwa. Prawdziwa Anglia się wstydzi, a jej
świętowanie ma gorzki smak”. Co ciekawe: gazeta wysłała samolot na
jedną z peryferyjnych wysepek archipelagu Falklandów, gdzie dziennikarze
symbolicznie zatknęli argentyńską flagę.
Fernando Menéndez, prezydent AFA, oświadczył, że sędzia Kreitlein
„był absolutnie stronniczy”, i dodawał, że „ci, którzy go wybrali” – czyli
Stanley Rous[117] i kierowany przez niego komitet FIFA – są „sprawcami
całego zamieszania”. Co, rzecz jasna, nie zrobiło na działaczach FIFA
wielkiego wrażenia: organizacja nałożyła na AFA maksymalną wówczas
grzywnę 85 funtów. Ferreiro i Onega zostali zdyskwalifikowani na trzy
mecze, Rattín na cztery, Argentyńczykom oznajmiono także, że będą mogli
przystąpić do rywalizacji w kolejnych mistrzostwach świata jedynie po
zagwarantowaniu, że ich piłkarze nauczą się panować nad sobą. Conmebol,
konfederacja południowoamerykańska, natychmiast odwołała się od tych
decyzji, a FIFA wyciszyła sprawę.
Na powracających do kraju Argentyńczyków czekały na lotnisku Ezeiza
wiwatujące tłumy. Wszystko miało świadczyć o moralnym zwycięstwie
Argentyny: Rattín owinął się flagą, a drużynę zawieziono na przyjęcie do
Onganíi, który wychwalał „wasz wspaniały występ, waszą odwagę i waszą
waleczność”. Być może zresztą z argentyńskiego punktu widzenia
faktycznie było w tym występie coś zachęcającego, jakiś postęp
w porównaniu z rokiem 1958. „Ten zespół – jak pisał Jean Sasturain
w swojej historii występów Argentyny na mistrzostwach świata – inaczej
niż jego poprzednicy stawił opór, jak pilot stawia opór deszczowi albo jak
od dziesięcioleci opierali się Urugwajczycy, zakłócając rytm gry
i przetrzymując piłkę”.
Niemal pięć dekad później Rattín nie miał wątpliwości, że tamten
mundial był ustawiony.
„Musicie zrozumieć, że kiedy mówimy o mistrzostwach świata, to
mówimy albo o turniejach przed epoką telewizji satelitarnej, albo już
w naszych czasach. Zanim mundiale zaczęto transmitować na cały świat,
ich gospodarze zawsze świetnie wypadali, bo jedynym sposobem na
zarobienie pieniędzy przez FIFA była sprzedaż biletów na mecze.
Pamiętam, że podczas tamtego spotkania w 1966 roku na stadionie nie było
ani jednej reklamy [w tej kwestii miał niewątpliwie słuszność; przed
trybunami stały tylko gładkie białe bandy]. Więc gospodarze po prostu
musieli zwyciężać. Aż do 1970 roku reprezentacje krajów, które
organizowały turniej, albo go wygrywały, albo grały w finale. Nawet
Szwecja grała w finale. Kim, do jasnej cholery, są Szwedzi w futbolu?
Chile zajęło trzecie miejsce. Włochy zdobyły mistrzostwo. Wszystko
wyglądało wtedy inaczej: żadnych zmian, żadnej telewizji, niczego. Puste
stadiony, chyba że grali gospodarze. Dopiero gdy zaczęto zarabiać na
transmisjach, gospodarze przestali być aż tak ważni”.
A może gospodarze w przeszłości wypadali lepiej, bo podróże były
o wiele bardziej wyczerpujące, a nienawykłe do nich drużyny przyjezdne
czuły się znacznie bardziej nieswojo?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
DZIWNA CHWAŁA

W przedmundialowym zamieszaniu wielu kibiców mogło nie zauważyć


postępów Racingu, który w 1965 roku skończył sezon na piątym miejscu,
nie przegrywając w ciągu ostatnich 14 kolejek. Do klubu wrócił wówczas,
na stanowisko trenera, Juan José Pizzuti, który karierę piłkarską zakończył
w 1963 roku. Przed rozpoczęciem sezonu 1966 do drużyny dołączył także
Humberto Maschio po trzech sezonach w Fiorentinie i konflikcie z Herrerą
w Interze. Lata nieobecności pozwoliły mu zauważyć, że piłka argentyńska
pod wieloma względami znacznie upodobniła się do włoskiej.
„Zauważyłem ogromną zmianę, choć może nie w kwestii taktyki; gra po
prostu stała się o wiele bardziej fizyczna” – opowiadał.
Maschio był dawnym kolegą Pizzutiego z boiska, więc z początku miał
wątpliwości, jak teraz ułożą się ich relacje. Rozwiały się szybko. „On
naprawdę dobrze myślał i wiele widział – wspominał. – Jak to mówiliśmy
z kolegami: z nikim się nie ożenił. Wcześniej był moim przyjacielem, ale
teraz traktował mnie jak każdego innego piłkarza. I był bardzo zasadniczy.
Nie wiem, czy w dzisiejszych czasach dałby radę stosować te same reguły.
Przykładowo potrafił nas ukarać za to, że przeklinaliśmy albo że kogoś
obraziliśmy”.
Większość zakładała, że Maschio, wówczas już 33-letni, wrócił do kraju
z sentymentu, żeby zagrać pożegnalny sezon lub dwa i przejść na
emeryturę, ale szybko stało się jasne, że pięć lat po poprzednim
mistrzostwie w Avellanedzie znów szykuje się coś specjalnego. „Najpierw
kompletnie nas skreślili – wspominał napastnik Juan Carlos Cárdenas, który
na starcie sezonu 1966 miał 20 lat. – Uważali, że jesteśmy mieszaniną
staruszków i dzieciaków, bez szans na wygranie czegokolwiek. Wtedy, gdy
przekroczyłeś trzydziestkę, traktowali cię już jak dinozaura. Mówili, że
jesteśmy jakimiś odpadkami, a Racing się skończył. Musieliśmy z tym żyć,
bo skład naprawdę był stary i doświadczony. Rulli grał w Boca, Rodríguez
w Nacionalu, Maschio wrócił z Europy… A wśród dzieciaków byliśmy ja,
Díaz, Basile, Cejas i Perfumo”.
Dziś Cárdenas prowadzi agencję nieruchomości, której biuro znajduje się
w śródmiejskiej dzielnicy Floresta, zresztą w dawnej siedzibie
argentyńskiego radia. Od stadionu All Boys, gdzie pracował kiedyś jako
trener, dzieli go pięć minut spaceru. Jak wielu przybyszów z północy ma
ksywę Chango i pod nią jest wciąż powszechnie znany. Jego włosy
posiwiały, a twarz pokryły zmarszczki i generalnie wygląda na człowieka
zmęczonego życiem, ale na wspomnienie tamtych początków pod Pizzutim
zaczyna chichotać. „Kiedy zobaczyliśmy Maschio, wielkiego gościa,
zaczęliśmy robić sobie z niego jaja: »Biegaj, staruszku, biegaj«. Mieliśmy
wszyscy po 18, 19 lat, więc byliśmy pewni, że jesteśmy od niego bardziej
wytrzymali. Zaczęliśmy biegać dookoła boiska, pięć okrążeń na pełnej
szybkości: po jednym było OK, po drugim całkiem nieźle, ale potem
przyszło trzecie i czwarte, byliśmy kompletnie wykończeni, a ten straszny
dziadunio ganiał dalej. Nie mogliśmy tego znieść, więc stanęliśmy
i zaczęliśmy wrzeszczeć: »Ej, dziadku! Znajdź sobie dziewczynę! Nie
widziałeś dziewczyny od lat…«. Na co on mało nie pękł ze śmiechu, bo
przecież trudno było sobie wyobrazić Maschio bez kobiety”.
Na inaugurację sezonu Racing wygrał 2:0 z Atlantą, potem zremisował
na wyjeździe z Vélezem Sarsfield i pokonał Newell’s Old Boys i Quilmes.
Kiedy w końcu Chacarita Juniors również przegrali z nimi na własnym
boisku, 1:0, seria meczów bez porażki wydłużyła się do 20. „Ledwo
zaczęliśmy grać i wygrywać, a już mieliśmy ten rekord – mówił
Cárdenas. – A kibice do tej pory niezaangażowani i generalnie ludzie piłki
byli coraz bardziej i bardziej ciekawi Racingu czy, jak mówili, drużyny
Joségo. »O co chodzi z tymi facetami? Dlaczego nie przegrywają?« Fani
innych drużyn stawali więc po naszej stronie. Dziś coś takiego byłoby
niemożliwe”.
Sukces zawdzięczali przede wszystkim Pizzutiemu. „Widział każdą
najdrobniejszą cechę u piłkarza i nigdy się nie mylił” – mówił Maschio.
„Tamta drużyna zrewolucjonizowała argentyńską piłkę” – dodawał
Cárdenas.
„Mieliśmy trenera, który był prawdziwym liderem, miał doświadczenie
z czasów gry w Boca i River, no i zdobywał już tytuły z Racingiem. On sam
się nie bał i chciał, żebyśmy my też byli nieustraszeni. »Chcę właśnie takiej
drużyny«, mówił. W tamtych czasach nie brakowało zespołów z wielkimi
nazwiskami, ale dominująca koncepcja brzmiała: »Nie warto ryzykować«.
Więc Pizzuti wprowadził kompletnie nowy plan taktyczny – nowy
przynajmniej w porównaniu z powszechnie przyjętymi. Boca wygrała ligę
w 1965 roku tymi swoimi 0:0 i 1:0, nikt nie mógł strzelić im gola, ale było
to nudne jak flaki z olejem. A potem przyszliśmy my. Byłem typową
»dziewiątką«, środkowym napastnikiem, który lubi grać w polu karnym
przeciwnika i uważa, że jeśli strzelił gola, to zagrał dobrze, a jak nie strzelił,
to był kiepski. Ale Pizzuti pozbawił mnie tej funkcji i kazał szukać sobie
miejsca z przodu bez przydzielonej pozycji. »Nie chcę cię więcej widzieć
czekającego w polu karnym«, powiedział. I to był jeden z kluczowych
aspektów. »Siódemka« czy »jedenastka«, obie mogły znaleźć się nagle
w polu karnym. Cała ofensywna trójka wymieniała się pozycjami, co było
dla rywali niespodzianką”.
Złoty wiek bohemy mógł przeminąć, lata, w których piłkarze wychodzili
na boisko po kilku butelkach wina, należały do przeszłości, a finał Pucharu
Interkontynentalnego w 1967 roku pokazał, że Racing potrafi być równie
twardy i pragmatyczny jak wszyscy inni, ale Maschio twierdził, że
dawnego ducha udało się jednak ocalić. „Zagraliśmy 39 meczów bez
porażki, aż w końcu przegraliśmy z River Plate – opowiadał. – Nigdy
jednak nie myśleliśmy o wynikach. Chodziło bardziej o zabawę. Jedyny
raz, kiedy myśleliśmy o wyniku zbliżającego się meczu, przydarzył się
wtedy przed spotkaniem z River. Mieliśmy lekkiego stracha i graliśmy
naprawdę źle”.
Tamten mecz odbył się jednak dopiero w 26. kolejce – wówczas Racing
miał już w tabeli sporą przewagę nad pozostałymi drużynami. Ostatecznie
tytuł zapewnili sobie dzięki bezbramkowemu remisowi, ale rzut oka na
statystyki pozwala wyrobić sobie pojęcie na temat ich stylu gry: w sezonie
1966 strzelili 70 bramek w 38 meczach, podczas gdy w poprzednim sezonie
Boca sięgnęła po mistrzostwo, zdobywając 55 goli w 34 spotkaniach.
Racing rozpoczął proces przywracania ofensywnej gry w argentyńskim
futbolu.
Kolejny sezon przyniósł pierwszą większą zmianę struktury rozgrywek
od 1937 roku. Oszczędnościowa polityka Onganíi doprowadziła do
zmniejszenia dotacji, co prowincję dotknęło o wiele silniej niż Buenos
Aires. W Tucumán, przykładowo, zaczęły bankrutować plantacje cukru.
Wzrost bezrobocia i społeczne niezadowolenie skłoniły prezydenta do
wywarcia nacisku na AFA, by włączyła do rozgrywek także przedstawicieli
prowincji – gdzie, rzecz jasna, nie było większego narkotyku niż futbol.
Powstały dwie ligi: Metropolitano, dla klubów z Buenos Aires, La Platy,
Santa Fe i Rosario, podzielona początkowo na dwie 11-drużynowe grupy,
których liderzy i wiceliderzy awansowali do półfinałów, oraz 16-drużynowa
Nacional, gdzie każdy grał z każdym i gdzie zrzeszały się kluby
z pozostałych regionów.
Dla Racingu nowy sezon zaczął się dobrze. Rozgrywki ligi
Metropolitano zakończył na pierwszym miejscu, później wygrał
z Independiente w półfinale, by w końcu ulec wschodzącej potędze
Estudiantes w meczu finałowym. W Copa Libertadores z kolei przeszli jak
burza przez pierwszą rundę, wygrywając osiem i przegrywając tylko jeden
z dziesięciu meczów, a w serii półfinałowej trafił do grupy z River Plate,
a także Colo-Colo i Universitario.
Świadom, że podczas meczów Libertadores niejedno może się zdarzyć,
Pizzuti zaczął zabierać z drużyną 40 bokserów, którzy mieli zapewnić jej
bezpieczeństwo. „Kiedy dotarliśmy do Chile – opowiadał Cárdenas,
chichocząc z absurdalności tej sytuacji – José przedstawił ich jako
fotoreporterów, ale wszyscy mieli poprzestawiane nosy, grube karki
i nalane twarze. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, podbiegł jakiś dziennikarz,
żeby zrobić wywiad, i BUM! – dostał fangę w nos. »Nie chciałem zrobić
nic złego«, powiedział dziennikarz. »Przepraszam – odpowiedział
fotoreporter. – Poniosło mnie«. Panował straszny bałagan, ale tak to właśnie
wyglądało: spodziewaliśmy się najgorszego”.
Racing awansował do finału po zwycięstwie nad Universitario Lima
w dodatkowym play-offie (wcześniej obie drużyny zajęły ex aequo
pierwsze miejsce w grupie półfinałowej). Drugim finalistą był Nacional
Montevideo. Pierwsze spotkanie, na El Cilindro, zakończyło się
bezbramkowym remisem. Atmosfera podczas rewanżu na Centenario była
napięta. „Kiedy wychodziliśmy na boisko, [Oscar] Martín, który był
kapitanem drużyny, i reszta kolegów nieśli wielką urugwajską flagę.
Zrobiono nam zdjęcia, a potem flaga padła na ziemię – opowiadał
Maschio. – Jakiś policjant powiedział do Martína, że ma ją podnieść, ale ten
odparł, że nie ma ochoty. Dostał pałką, więc rzucił się na tego gliniarza”.
W końcu sytuację opanowano, ale mecz nie był ładnym widowiskiem.
„Okropnie się grało przeciwko Nacionalowi – wspominał Cárdenas. –
Mieli [Luisa] »Petę« Ubiñę, który po prostu na nas polował. W pewnym
momencie chciałem strzelić na bramkę i biegłem, ale oglądałem się przy
tym, bojąc się, że mnie uderzy. W końcu udało mi się uniknąć kopniaka, ale
cały stadion krzyknął »oooochhhh«, bo Ubiña zrobił wślizg, który mógł mi
połamać nogi, tylko że ja podskoczyłem i dotknąłem lekko piłki, kierując ją
w prawą stronę, więc on zanurkował jak samolot i wylądował na ziemi. Nie
strzeliłem gola, ale uratowałem nogi. »Ty zwierzaku – krzyknąłem, ruszając
w jego stronę. – Ty ptasi móżdżku!« »Zabiję cię, następnym razem cię
zabiję«, odpowiedział. I tak to właśnie wyglądało. Niektórzy stoperzy byli
prawdziwymi mordercami. Mogłeś im mówić, że jesteście przecież
kolegami, ale oni i tak odpowiadali: »Pilnuj swojej kasy, a ja zadbam
o swoją«”.
Piłkarze Racingu z ulgą przyjęli jeszcze jedno 0:0, które oznaczało
kolejny play-off w Santiago. Tym razem kibice zobaczyli gole. W 14.
minucie João Cardoso rzucił się szczupakiem do zagranej na krótki słupek
piłki i zgrabną główką wyprowadził argentyński klub na prowadzenie, tuż
przed przerwą zaś Norberto Raffo wyminął Montero Castillo i dorzucił
drugiego gola. Na 11 minut przed końcem Milton Viera zdobył bramkę
kontaktową i doszło do kolejnych scen przemocy, kiedy Roberto Sosa
popchnął Rubéna Díaza, gdy obrońca próbował powstrzymać go przed jak
najszybszym wyciągnięciem piłki z siatki, ale Racing nie dał już sobie
wydrzeć zwycięstwa.
Zmęczona podróżami drużyna odpuściła już rozgrywki ligowe
(z ostatnich 15 spotkań wygrała tylko dwa), całą uwagę poświęcając za to
finałowi Pucharu Interkontynentalnego, gdzie czekał zdobywca Pucharu
Europy Celtic, i nadziei na zostanie pierwszą w historii argentyńską
drużyną, która wygra rozgrywki na światowym szczeblu.
Pierwszy mecz rozgrywano na Hampden Park w Glasgow,
w październiku. Piłkarze Racingu lecieli przez Rio de Janeiro, gdzie
samolot lądował, by uzupełnić paliwo, a następnie przez Atlantyk do
Londynu, gdzie mieli przesiadkę. „Na pokładzie drugiego samolotu
spotkaliśmy Seana Connery’ego, czyli samego Jamesa Bonda – wspominał
Cárdenas. – Jako kibic Rangersów nie chciał, żeby wygrał Celtic, więc
życzył nam zwycięstwa”. Connery nie był jedynym brytyjskim celebrytą,
który został na chwilę kibicem Racingu, i nie był kibicem najbardziej
niespodziewanym. John Lennon rzadko kiedy okazywał zainteresowanie
piłką nożną[118], ale w Argentynie powtarza się w kółko, że chciał, by to
Racing wygrał tamto spotkanie. „Pamiętam, że w jakimś wywiadzie John
Lennon powiedział, że najbardziej się cieszył z gola Racingu – wspominał
Cárdenas – bo dzięki niemu Szkoci nie zdobyli pucharu”.
Zważywszy na to, co miało się wydarzyć, atmosfera przedmeczowa
wydawała się niezwykle wręcz łagodna, daleka w każdym razie od napięcia
i paranoi, jakie otaczały mecze Copa Libertadores, gdzie stosowano na
przykład prostą regułę niepicia z otwartej butelki, ponieważ ktoś mógł do
niej czegoś dosypać. Cárdenas wyjaśniał:
„To była kompletnie inna kultura, nie tak jak podczas Libertadores.
Leciałeś do Santa Fe, nawet na mecz ligi argentyńskiej, i na lotnisku
częstowali cię alfajores[119], a potem dostawałeś sraczki, bo te hijos de
puta dorzucali tam środek na przeczyszczenie.
Nigdy nie zapomnę, jak cały stadion [w Glasgow] gwizdał podczas
naszego hymnu. Ale ważniejsze było to, że kilka minut wcześniej, kiedy się
przebieraliśmy, do naszej szatni wszedł Sean Connery. Żartowaliśmy
razem, wyobrażasz to sobie? Kiedy towarzyszy ci cała ekipa, łatwiej ci
żartować, niż kiedy jesteś sam jak palec. Wydawał się taki wysoki i silny…
»Chodź i zagraj z nami«, mówiliśmy”.
Pomijając gwizdanie podczas hymnu, Cárdenas nie uważał, że atmosfera
na Hampden Park była szczególnie wroga. „Kiedy zaczęli śpiewać –
opowiadał – patrzyliśmy na nich i myśleliśmy sobie: »Zaraz dowalimy tym
hijos de puta«. Ale to normalny sposób motywowania się przed meczem.
Mieliśmy poczucie, że reprezentujemy nie tylko klub – reprezentujemy
Argentynę”. Oczywiście dodawało to spotkaniu jeszcze większego ciężaru,
zważywszy na to, co wydarzyło się na Wembley rok wcześniej –
rozróżnienie między Anglikami i Szkotami nie miało znaczenia dla
snujących opowieści o tym, jak to Racing złamie anglosaską hegemonię;
podobnie jak nie miał znaczenia fakt, że spośród wszystkich zawodników
Racingu tylko Perfumo był reprezentantem Argentyny w trakcie mundialu
1966.
Celtic grał jednak dużo lepiej i objął prowadzenie w 69. minucie, po tym
jak Billy McNeill wyskoczył ponad Basile i sięgnął głową do
dośrodkowania Johna Hughesa z rzutu rożnego. „Byli lepsi, jeśli idzie o grę
zespołową, i to naprawdę lepsi” – opowiadał Cárdenas. Po strzeleniu
bramki McNeill uznał za stosowne dopełnić ją paroma słowami pod
adresem Basile – co pokazywało, jak bardzo irytowała go już postawa
Racingu w tym meczu. Bertie Auld – którego zresztą Cárdenas przypominał
ze względu na niskie czoło i okulary – dostał już w nos tyłem głowy
Martína, którego natychmiastowa ucieczka z miejsca zdarzenia
wskazywała, że nie był to przypadek; Jimmy Johnstone z kolei padł ofiarą
straszliwego faulu Juana Carlosa Rullego.
Dwa tygodnie później na El Cilindro atmosfera była o wiele bardziej
napięta, także z powodu obecności na stadionie wielu kibiców z Urugwaju.
Incydent, który podsycił wzajemną wrogość, zdarzył się jeszcze przed
rozpoczęciem meczu, kiedy bramkarz Celticu Ronnie Simpson został
trafiony przedmiotem ciśniętym z trybun. Do dziś trudno ustalić, co
dokładnie rzucono – w wersji argentyńskiej mówi się o monecie, ale sir
Robert Kelly w wydanej w 1971 roku historii Celticu pisze o cienkim
żelaznym pręcie i sugeruje, że został on raczej wystrzelony z katapulty niż
po prostu rzucony.
Odczuwający skutki trafienia Simpson został wycofany ze składu: jego
miejsce zajął rezerwowy bramkarz, John Fallon, skądinąd przez dwa lata
grający w podstawowym składzie, przed transferem Simpsona z Hibernian.
Cárdenas jednak miał wątpliwości, czy kontuzja rywala naprawdę była
poważna: „Jak zawsze w Argentynie – opowiadał – jakiś idiota musiał
rzucić czymś na boisko. No ale przecież nie była to cegła. Facet miał pecha,
że moneta trafiła go w twarz. Nie dostał z całej siły, ale monety wówczas
nie były aż takie małe, więc faktycznie miał niewielkie rozcięcie pod
okiem. Podbiegłem do niego sprawdzić, jak się ma, i jak dla mnie nie było
to coś wielkiego. Nie mówię, rzecz jasna, że nic się nie stało, ale dziwię się,
że postanowił zejść z boiska. Może się wystraszył i zastanawiał, co będzie
dalej? Nas jednak cechowała zupełnie inna mentalność. Byliśmy
drapieżnikami: żaden z nas nie zrezygnowałby z gry w finale, nawet
z pięcioma szwami. To było całe nasze życie. Tamten incydent został
niepotrzebnie rozdmuchany. On nawet nie potrzebował szwów”.
Na własnym boisku Racing wrócił do bardziej ofensywnego stylu gry.
„To było jak przeglądanie się w lustrze – mówił Cárdenas – dwie drużyny
zwycięzców, dwa zespoły, które wolą atakować niż się bronić”. Po
kilkunastu minutach gry Celtic wyszedł nawet na prowadzenie, kiedy Cejas
przewrócił w polu karnym szarżującego z lewej strony
Johnstone’a i Tommy Gemmell wykorzystał jedenastkę, strzelając tuż przy
słupku. „To było straszne – kontynuował Cárdenas. – Ale kibice poderwali
nas do walki. Jakbyśmy dostali zastrzyk wiary: »To jest możliwe, wygrajmy
ten mecz!«”. I dziesięć minut przed przerwą Norberto Raffo znalazł się za
czwórką obrońców Celticu, a jego główka po dośrodkowaniu z prawej
strony przeszła obok Fallona. McNeill był przekonany, że zawodnik
Racingu znalazł się na spalonym, ale archiwalne filmy z tamtego meczu nie
pozwalają jednoznacznie potwierdzić jego zdania.
Trzy minuty po przerwie między szkockimi obrońcami prześlizgnął się
z kolei Cárdenas, ładnym strzałem dając gospodarzom prowadzenie.
„Kiedy było 2:1, tamci trafili w słupek – wspominał strzelec bramki dla
Racingu. – Gdyby weszło, to byłby koniec. Ale nie weszło. Zasłużyliśmy
na tę wygraną, tak jak oni zasłużyli na zwycięstwo w Glasgow”.
W dwumeczu był więc remis i tak jak w przypadku trzech poprzednich
finałów o losie trofeum musiało rozstrzygnąć dodatkowe spotkanie,
rozgrywane trzy dni później na Centenario w Montevideo.
Piłkarze ze Szkocji nie mieli już na ten mecz wielkiej ochoty.
„Argentyńczycy zachowywali się jak bandyci – pisał McNeill. – Naprawdę:
jak prawdziwi przestępcy. Nie miało dla nich znaczenia, jakim sposobem
sięgną po zwycięstwo”. Kiedy drużyna Celticu opuszczała El Cilindro, tłum
otoczył jej autokar i przy biernej postawie policji zaczął nim kołysać. Jim
Craig zapamiętał wołanie któregoś z kolegów siedzących z tyłu – nie był
pewien kogo – „Szefie, na Boga, oddajmy im ten cały puchar”. Johnstone
był podobnego zdania: jeśli tak bardzo tego chcą, mówił, trzeba im
odpuścić. Wydaje się, że nawet zarząd Celticu poważnie rozważał
rezygnację z rozegrania trzeciego meczu, w obawie przed dalszą eskalacją
przemocy, ale menedżer Jock Stein nie zamierzał ustąpić – chciał, żeby
Celtic stał się pierwszą brytyjską drużyną, która sięgnie po Puchar
Interkontynentalny.
Ale i Racing jechał do Montevideo niewolny od niepokoju o przyjęcie ze
strony Urugwajczyków; piłkarze Celticu byli nieświadomi argentyńsko-
urugwajskiej rywalizacji równie mocno, jak gracze Racingu rozróżnień
między Anglikami i Szkotami. A kiedy drużyna z Argentyny przybyła do
Montevideo, obawy się ziściły: witający ją urugwajscy kibice grali
candombe[120]. Jak wspominał Cárdenas, „o drugiej w nocy Urugwajczycy
przynieśli pod nasz hotel sztuczne ognie i hałasowali do rana tak, że
musieliśmy się przenosić na wyższe piętra. Myślę więc, że oni [Celtic]
mocno się pomylili w ocenie panującej w Montevideo atmosfery.
Z 80 tysięcy widzów tylko 20–25 tysięcy trzymało naszą stronę, reszta była
za nimi. Ale oni zamiast grać tak, jak to zwykle robili, postanowili nas
załatwić. Wyszli na boisko nie po to, żeby grać, ale po to, żebyśmy my nie
mogli grać – no i w końcu przegrali. Myśmy się już nauczyli, co się dzieje
z drużyną, która traci głowę. Byliśmy sprytniejsi.
Zaczęło się jednak od tego, że Celtic wyszedł na boisko z urugwajską
flagą – i dostał owację. Myśmy też wyszli z urugwajską flagą (nikt nie
chciał jej zresztą nieść) – ale nas wygwizdano. Wiedzieliśmy więc, że czeka
nas nie tylko mecz przeciwko Celticowi, ale też przeciwko trybunom”.
Wspomnienia piłkarzy Celticu są, rzecz jasna, całkowicie odmienne –
Szkoci zapamiętali na przykład, że urugwajska flaga, którą nieśli
Argentyńczycy, była większa, choć ich z kolei więcej ważyła. Wersja
Maschio zgadza się jednak z opowieścią Cárdenasa. „Widownia była za
Celtikiem, choć przyjechało też 15–20 tysięcy fanów Racingu –
wspominał. – Po tym, jak ograliśmy Nacional, Urugwajczycy byli na nas
wściekli”.
Przed rozpoczęciem meczu Pizzuti pokazał, jak dobrym jest
motywatorem i jak świetnie rozumie ludzką naturę. Cárdenas opowiada:
„Wszyscy zapamiętaliśmy, co wtedy mówił. »Musimy dać z siebie
wszystko, tak jak dawaliśmy z siebie wszystko w ciągu ostatnich miesięcy.
Wygraliśmy Libertadores i dotarliśmy aż tutaj dlatego, że pamiętaliśmy
o tym, by atakować. I proszę, błagam: nie dajcie się wciągnąć w żadne
awantury, nie kupujcie agresywnej taktyki, którą prawdopodobnie
zastosują. To oni zaczną, a my musimy być na tyle inteligentni, żeby nie
dać się sprowokować«. No i tak to właśnie wyglądało. Zamiast grać, tamci
zaczęli nas kopać. Jedynym, który nie potrafił zrealizować planu trenera,
był Basile, który ostro sfaulował jednego z rywali. Spóźnił się ze wślizgiem
i naprawdę mocno go zahaczył. Zobaczyliśmy, jak sędzia biegnie, żeby
wyrzucić go z boiska, i zaczęliśmy krzyczeć do Basile: »Weź go! Hijo de
puta, weź któregoś ze sobą!«. Więc Basile sprowokował jakiegoś Szkota,
który odpowiedział na zaczepkę, i w końcu obaj wylecieli. Gdyby nie wziął
któregoś ze sobą, mielibyśmy kłopot”.
Filmy z tamtego meczu i świadectwa piłkarzy Celticu świadczą o tym, że
rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Po serii drobnych incydentów
w pierwszej fazie spotkania paragwajski sędzia Rodolfo Osorio,
w poczuciu, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli, wezwał obu
kapitanów i zapowiedział, że przy następnym złamaniu przepisów usunie
Basile i Lennoxa, najwyraźniej niezależnie od tego, kto będzie
rzeczywistym winowajcą. Argentyńczyk chętnie wchodził w zwarcia, ale
dlaczego arbiter wybrał Lennoxa, względnie spokojnego gracza szkockiej
ofensywy, wydaje się trudne do pojęcia. Tak czy inaczej, kiedy faul Basile
doprowadził do bójki między zawodnikami obu drużyn na środku boiska,
Osorio usunął Argentyńczyka i Szkota. Lekko oszołomiony Lennox zszedł
za linię boczną, ale Stein natychmiast wypchnął go z powrotem. Osorio
usunął go więc po raz kolejny, na co Stein po raz kolejny polecił mu powrót
na murawę. Dopiero za trzecim razem, kiedy policjant z wyciągniętą szablą
zagrodził mu drogę, piłkarz Celticu zrezygnował z prób kontynuowania gry.
Wkrótce dołączył do niego Jimmy Johnstone, który wymachiwał rękami
na znak protestu po tym, jak ciągnięto go za koszulkę. „Piłkarz, na którym
od początku meczu skupiała się cała agresja przeciwników – napisał
później François Thébaud we francuskiej gazecie »Le Miroir des Sports« –
stał się ofiarą człowieka, którego celem miało być chronienie zawodników
przed oszustami i brutalami. W życiu nie widziałem równie szokującej
decyzji”.
W końcu wyleciał środkowy napastnik John Hughes za faul na Cejasie.
„Najdziwniejsze jest to – opowiadał potem – że kiedy znalazłem się tuż
przy bramkarzu, przeleciało mi przez głowę: »Jeśli go huknę, nikt tego nie
zauważy«, chociaż mecz oglądało 80 tysięcy ludzi i nagrywało kilka
kamer”. „Huknięcie” zresztą nie wystarczyło, bo w ślad za nim poszedł cios
kolanem. „Big Jock[121] zapytał mnie potem, co mi przyszło do głowy, a ja
byłem na tyle głupi, żeby mu powiedzieć. Łatwo sobie wyobrazić, jak
zareagował”.
Upiekło się natomiast Gemmellowi, który w trakcie kolejnej awantury
kopnął Maschio, jak później opowiadano, „w jaja”, ponoć dlatego, że został
wcześniej opluty. Sędzia zdecydował natomiast o usunięciu Aulda
i Rullego, choć ten pierwszy został na boisku do końca po prostu dlatego,
że… odmówił zejścia. Był to – jak sam później opowiadał – najlepszy
dowód na to, jak dalece mecz wymknął się spod kontroli arbitra.
„W przerwie byliśmy już pewni, że ich mamy – wspominał Cárdenas. –
Pizzuti zawsze mi mówił, że jestem bardzo dokładny. »Musisz strzelać –
zachęcał mnie bardzo często. – Bo potrafisz to robić celnie«. Wcześniej
zmarnowałem już dwie okazje i miałem poczucie, że jedyny sposób na
strzelenie bramki w tym meczu to uderzenie z dystansu”.
Tak właśnie padł gol, który naznaczył całą jego karierę, przyćmiewając
wszystko, czego dokonał w ciągu 16 lat gry w piłkę i, jak można
podejrzewać, także po tym, jak w 1976 roku zawiesił buty na kołku.
Biuro Cárdenasa jest urządzone niezwykle spartańsko, ale zaaranżował je
tak, że gdy podnosi wzrok znad biurka, patrzy na obraz przedstawiający
jego chwilę chwały. Na ścianie wiszą dwa oprawione w ramki wycinki.
Pierwszy to artykuł z „El Gráfico”, analizujący zarówno samego gola, jak
i jego znaczenie dla argentyńskiej piłki, ilustrowany diagramem
przedstawiającym poprzedzającą go akcję. Drugi to fotografia z wydanego
przez „El Tiempo” dodatku „Argentyńscy ludzie roku 1967”. Cárdenas
siedzi tu na krześle, nieco niezgrabnie, ubrany w strój Racingu, a po jego
prawej stronie, w jasnoniebieskim kostiumie kąpielowym, szarfie
z konkursu piękności i tiarze, stoi Mirta Massa, 22-latka, która stała się
wówczas pierwszą Argentynką wybraną Miss International[122]. Za nim,
z rękami założonymi na piersi, stał komik Alberto Olmedo, a po lewej,
ubrany w coś na kształt anielskiej szaty, z aureolą i skrzydłami,
eksperymentalny aktor Eduardo Bergara Leumann. Zdjęcie to, oczywiście,
wydaje się dziś niezwykle staroświeckie, ale przedstawia Cárdenasa
u szczytu sławy.
Kiedy sam ma opisać tamtą bramkę, przypomina samolot na autopilocie,
wykonujący do znudzenia tę samą czynność. „Zaczęło się od wyrzutu piłki
z autu, a decyzję o strzale podjąłem bardzo spontanicznie” – opowiada.
Mówi o tym, jak znalazł się z piłką na połowie Celticu, jak futbolówka
podskoczyła na suchym podłożu, a potem, kiedy do bramki pozostawało
niecałe 30 metrów, spadła idealnie na jego lewą stopę. „Wiele osób
twierdzi, że wrzeszczałem »Strzelaj, strzelaj!« – relacjonował Maschio. –
Ale ja nie powiedziałem ani słowa. To była jego własna decyzja”.
„Jeśli jesteś zawodowym piłkarzem, musisz być dobry – opowiadał
Cárdenas. – Niektórzy są lepsi, inni gorsi, ale wszyscy są dobrzy. I każdy
musi być zdolny do podejmowania decyzji. Miałem możliwość podania do
kolegi, ale ponieważ widziałem wracającego obrońcę, który spodziewał się
właśnie takiego zagrania, uznałem, że lepiej będzie strzelić. Celowałem
w okienko”. I piłka faktycznie pofrunęła w okienko, mijając prawą rękę
Fallona i wpadając do bramki tuż pod poprzeczką i tuż koło słupka. „To
była bramka marzenie – mówił dalej Cárdenas. – Najpiękniejsze, co mi się
w życiu przydarzyło”.
Był to wszakże specyficzny rodzaj piękna. Rundę honorową piłkarzy
Racingu z pucharem przerwał tłum ciskający w nich najrozmaitszymi
przedmiotami, co zmusiło drużynę do wycofania się z powrotem na środek
boiska. Widzowie skupili się także wokół szatni – dopiero interwencja
policji umożliwiła piłkarzom przejście. W parku otaczającym stadion
doszło do bójek między Urugwajczykami i Argentyńczykami.
„To było nadzwyczajne widowisko, a ja jestem bardzo szczęśliwy –
oświadczył generał Onganía. – Mamy do czynienia z wielkim zwycięstwem
całej Argentyny”. „La Razón” utrzymywał, że „Racing przywrócił dni
chwały naszej piłki”. Urugwajskie gazety, jak można się było spodziewać,
opisywały mecz w zupełnie innych barwach. „To nie był futbol – czytamy
w sprawozdaniu »La Mañana«. – To była hańba… Cały mecz był jedną
wielką farsą i oszustwem”.
Trudno oczywiście kwestionować jakość samego gola Cárdenasa albo
jego znaczenie dla całej Argentyny, w szczególności zaś dla fanów
Racingu. „Najszczęśliwsze chwile w dziejach naszego kraju – pisał Carlos
Fontanarrosa, redaktor »El Gráfico« – niemal zawsze są efektem takich
osiągnięć, jak obecny sukces Racingu. W niespokojnym kraju największą
radość daje nam sport”. Niegdyś piłka nożna miała siłę jednoczenia
wszystkich Argentyńczyków, w 1967 roku stała się jednym z nielicznych
źródeł pociechy.
„Minęło tyle czasu, zanim coś znowu wygraliśmy – opowiadał
Cárdenas – że ludzie zaczęli mi mówić, że gdyby wszyscy kibice Racingu
widzieli moją bramkę, mogłoby się zdarzyć, że piłka w końcu trafiłaby
w słupek”. Nic podobnego się jednak nie stało, a z kolejnymi latami bez
sukcesów tamten gol nabierał coraz większego znaczenia. Podczas gdy
kibice Racingu świętowali, fani Independiente wdarli się na ich stadion
i spalili siedem czarnych kotów, żeby obłożyć klub klątwą. W 1968 roku
drużyna przegrała trzymeczowy pojedynek o mistrzostwo ligi Nacional
z trenowanym przez Giúdicego Vélezem Sarsfield, a w 1969 roku odpadła
w półfinale Metropolitano, pokonana przez Chacarita Juniors – zaczynał się
upadek. W tym samym 1969 roku odszedł Pizzuti, po czterech latach
i czterech miesiącach pracy (wciąż jest to rekord długości utrzymywania
posady trenera Racingu), a fakt, że rok później zatrudniono kolejno
czterech szkoleniowców, a w roku następnym jeszcze trzech, najlepiej
świadczy o panującym wówczas zamieszaniu. Ostatnią próbą wyrwania się
z przeciętności był rok 1972, kiedy w Metropolitano Racing zajął drugie
miejsce po San Lorenzo – po zakończeniu tamtych rozgrywek Cárdenas
odszedł do meksykańskiej Puebli. Później kryzys pogłębiał się
systematycznie i w końcu doszło do spadku z ligi. Zdesperowani działacze
zamówili egzorcystów i zdecydowali o przekopaniu murawy
w poszukiwaniu kocich szkieletów, ale udało się znaleźć jedynie sześć. Na
odkrycie szczątków ostatniego zwierzaka trzeba było czekać aż do
2001 roku, kiedy stadion został gruntownie przebudowany. W tymże
2001 roku, po 34-letniej przerwie, Racing znów sięgnął po mistrzostwo
kraju.
Cárdenas wrócił z Meksyku w 1976 roku, rozegrał pożegnalny sezon
w Racingu, a potem próbował rozpocząć karierę trenerską. Z drużyną
General Lamadrid zdołał awansować do trzeciej ligi, prowadził także
Deportivo Armenio i All Boys, ale wkrótce rzucił futbol i zajął się handlem
nieruchomościami. Dla kibiców Racingu pozostał jednak na zawsze
człowiekiem, który pokonał Celtic.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
T R AT U J Ą C ŚCIEŻKĘ USŁANĄ RÓŻAMI

W 1965 roku, kiedy dawny napastnik Vélezu Osvaldo Zubeldía pojawił się
na wąskim i wystawionym na podmuchy wiatru boisku pod La Platą,
którego Estudiantes używało jako bazy treningowej, miał 38 lat, a opinie na
jego temat były mocno podzielone. Chociaż jako trener Atlanty, z którą
w latach 1961–63 zajmował czwarte, siódme i piąte miejsce w Primera,
radził sobie bardzo dobrze, to pracę z reprezentacją Argentyny zakończył
bez sukcesu. W klubie zasłynął z wymagań, jakie stawiał piłkarzom:
podwójnych sesji treningowych, niekończących się ćwiczeń ze stałymi
fragmentami gry, pułapkami ofsajdowymi czy pressingiem, ale nie było
jasne, czy podobnie rygorystyczne podejście uda się zastosować wobec
lepszych piłkarzy. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że gdyby nie poszło
mu w Estudiantes, kariera Zubeldíi nigdy nie wróciłaby na właściwy tor.
Zważywszy na reputację, jaką wkrótce miała zyskać jego nowa drużyna,
można wyobrazić sobie Zubeldíę jako cynika, dla którego nie liczy się nic
poza wygraną, i być może z upływem czasu faktycznie zmienił się w kogoś
takiego, a jego niepohamowaną miłość do piłki skaził przymus kolejnych
zwycięstw, ale na początku był niewątpliwie, tak samo jak wielu z nas,
naiwnym i łatwo popadającym w ekscytację wielbicielem futbolu.
Urodził się w Junín, 250 kilometrów na zachód od Buenos Aires,
w czerwcu 1927 roku. O tym, żeby zostać piłkarzem, marzył od dziecka,
a kiedy jego matka zaoszczędziła w końcu tyle pieniędzy, żeby kupić mu
buty piłkarskie, upierał się, że będzie w nich spał. Był kibicem River Plate,
ale zaproszony do tego klubu na testy, spanikował na widok Moreno,
Pedernery i Loustau, odwrócił się na pięcie i uciekł prosto do domu.
Ostatecznie trafił do Vélezu, gdzie rozkwitł pod okiem Victorio Spinetto
jako pracowity gracz ofensywy, a najjaśniejszym punktem jego kariery
zawodniczej był hat trick w wygranym 5:3 meczu z ukochanym River
Plate, zdobyty we wrześniu 1949 roku.
„Nawet jako piłkarz naprawdę analizował to, jak się gra i jak można
grać – opowiadał Rattín, który występował z Zubeldíą po przeprowadzce
z Vélezu do Boca Juniors w 1956 roku. – Świetnie na przykład znał
przepisy i trzymał się dokładnie na ich granicy”. Na okładce „El Gráfico”
z czasów jego gry w Boca Juniors widzimy Zubeldíę wyglądającego przez
okno, ze szczupłym ramieniem opartym o parapet, bujną fryzurą unoszącą
się ponad patrzącymi podejrzliwie oczami oraz nieprzyzwoicie wręcz
delikatnym nosem. Gdyby nie niebiesko-żółta koszulka, można by
pomyśleć, że to nie piłkarz, tylko wrażliwy młody poeta. W każdym razie
nic nie sugeruje, że patrzymy na człowieka, który stanie się liderem
drużyny nawet we własnym kraju piętnowanej za brutalność. No chyba że
przyjąć, iż to własna fizyczna kruchość leżała u podstaw stylu gry, który
później rozpropagował. Sam od zawsze musiał liczyć tylko na siebie: jego
piłkarskie atuty nie polegały na szybkości, sile czy umiejętnościach
technicznych, ale na zdolności czytania gry. „Biegał powoli, ale podawał
szybko” – wspominał Carlos Griguol, który zaczynał karierę piłkarską
właśnie u boku Zubeldíi w Atlancie.
Jego inteligencja przejawiała się jednak w czymś więcej niż umiejętności
zauważenia pozycji poszczególnych graczy na boisku. Zubeldíę cechowały
pilność i pracowitość, ale jego największym talentem była zdolność do
korzystania z okazji. „Żeby pozbawić równowagi bramkarza rywali,
potrafił niepostrzeżenie powiązać mu sznurówki” – opowiadał Marzolini.
Jeśli tylko nadarzała się okazja do zdobycia przewagi na jakimkolwiek
polu, próbował ją wykorzystać.
Przede wszystkim jednak Zubeldía był bardzo nieśmiały. „Żył w swoim
małym świecie – opisywał go dziennikarz Osvaldo Ardizzone. – Miał
proste zwyczaje i skromne nawyki. Nie robił awantur, nie podnosił głosu
ani nie przeklinał… Osvaldo był… jedną z tych postaci, u których
nieokazywanie emocji stało się środkiem do celu. A ponieważ nie miał
również talentu wielkiego mówcy, jego pragnienie pozostania
niezauważonym i nieśmiałość sprzyjały rozwinięciu natury obserwatora
i analityka… Oto jak traktował futbol: bardziej próbował go zrozumieć niż
pokochać. Raczej szukał wytłumaczeń, niż dążył do ideału piękna”.
W 1964 roku Estudiantes zakończyło rozgrywki ligowe na miejscu
trzecim od końca, więc priorytetem nowego trenera było po prostu
uniknięcie degradacji. „Pojawił się w klubie na miesiąc przed rozpoczęciem
sezonu – wspominał Juan Ramón Verón, skądinąd ojciec Juana Sebastiána,
powszechnie uznawany za najbardziej utalentowanego zawodnika
w ówczesnej kadrze Estudiantes („Jest dla nas kimś takim, jak Pelé dla
Santosu” – powiedział kiedyś Zubeldía); ciche dostojeństwo i elegancję
tego piłkarza trudno pogodzić z reputacją, jakiej wkrótce dorobiła się jego
drużyna.
„Zubeldía przyjrzał się pierwszej drużynie i przyjrzał się trzeciemu
zespołowi[123] – opowiadał Verón. – A gdy zobaczył, że trzeci skład gra
lepiej od pierwszego, postawił sobie pytanie o sens dalszego opierania się
na seniorach”. Pozbył się więc wszystkich poza czterema piłkarzami,
uznając nie bez racji, że młode umysły będą bardziej otwarte na jego
metody i idee.
W pierwszym sezonie pod nowym trenerem Estudiantes wywalczyło
szóste miejsce, drugi skończyło na siódmym. „Tutaj kibice byli cierpliwi:
Zubeldía mógł pracować spokojnie przez trzy lata i nikt nie oczekiwał, że
w tym czasie sięgnie po mistrzostwo. W Boca na przykład coś podobnego
byłoby niemożliwe – mówił Verón. – My zaś byliśmy naprawdę młodym
zespołem i z początku nikt nie zauważył, co się święci. Dopiero po jakimś
czasie zorientowaliśmy się nagle, że mamy wielką drużynę”.
W następnym roku, 1967, kiedy rozgrywki były już podzielone, w fazie
grupowej ligi Metropolitano Estudiantes zajęło drugie miejsce, ustępując
Racingowi jedynie gorszą różnicą bramek. Oznaczało to awans do
półfinału.
W tym czasie trenowali ciężej i bardziej metodycznie niż jakakolwiek
argentyńska drużyna przed nimi. „Wszystkie sytuacje, do jakich mogło
dojść w trakcie meczu, mieliśmy omówione i przećwiczone – opowiadał
pomocnik Carlos Bilardo. – Rzuty rożne, rzuty wolne, wyrzuty piłki z autu,
wszystko miało nam umożliwić osiągnięcie przewagi. Mieliśmy także
ustalone znaki i sekretny język, których używaliśmy, żeby wciągnąć
przeciwników w pułapkę”.
U Zubeldíi skromność i pracowitość szły ręka w rękę. „Mało który z nas
miał samochód i na treningi dojeżdżaliśmy zwykle pociągiem – mówił inny
pomocnik Estudiantes, Carlos Pachamé. – Ale kiedy trener chciał nas
zmotywować, zabierał nas o szóstej rano na stację Retiro i pokazywał nam
robotników. »Wydaje się wam, że ciężko pracujecie – mówił. – Ale to
nieprawda. To oni ciężko pracują, a nie wy! Pamiętajcie o tym«. Miał
oczywiście rację”.
Prawdziwą taktyczną innowacją w repertuarze Estudiantes było
agresywne stosowanie pułapki ofsajdowej – coś w zasadzie nieznanego
w ówczesnej piłce argentyńskiej. Verón nie pamięta szczegółów, ale
przypomina sobie, że ideę gry pressingiem Zubeldía tłumaczył, pokazując
piłkarzom film z meczu „jakiejś wschodnioeuropejskiej drużyny”. Trudno
o całkowitą pewność, ale wygląda na to, że chodziło o Dynamo Kijów
Wiktora Masłowa. Mniejsza zresztą o szczegóły: liczy się fakt, że szukając
sposobu na zapewnienie swojej drużynie przewagi, trener Estudiantes
analizował grę klubów z całego świata, nawet tych występujących na co
dzień za żelazną kurtyną. „Byli pierwszymi, którzy zaczęli u nas grać na
spalonego, i to nie tylko podczas stałych fragmentów – opowiadał Juan
Carlos Rulli. – A nieprzyzwyczajeni do tego sędziowie przyznawali im
w kółko rzuty wolne, nawet gdy nie nadążali za akcją i w momencie
podania napastnik nie był wcale za linią obrońców: wątpliwości zawsze
rozstrzygali na ich korzyść”.
W półfinale Metropolitano przegrywające już 0:3 Estudiantes odrobiło
straty i pokonało Platense 4:3, zapewniając sobie awans do rozgrywanego
na stadionie San Lorenzo, Viejo Gasómetro, finału z Racingiem. Na oczach
blisko 60-tysięcznej widowni, po trzech golach zdobytych w trakcie
20 minut drugiej połowy przez Raúla Madero, Veróna i Felipe Ribaudo,
Estudiantes stało się pierwszym zespołem spoza Buenos Aires, który
sięgnął po mistrzostwo Argentyny.
Nietrudno zauważyć przy okazji polityczne paralele: militaryzm rządu
Onganíi znajdował jakieś odbicie w stylu gry Estudiantes; polityka i futbol
wkraczały w nową erę – erę pragmatyzmu. Tradycjonaliści mogli kręcić
nosem, ale w samym nacisku na spójność i ducha drużyny nie było niczego
nagannego, podobnie jak w tym, że Zubeldía stał się w Argentynie
pionierem gry pressingiem i wysoko zastawianą pułapką ofsajdową.
Problem w tym, że istniała również ciemniejsza strona jego drużyny,
powodująca, że słowo anti-fútbol zaczęto wymawiać ze zgrozą. „Zubeldía
zaczynał z Atlantą, która grała bardzo twardo i pracowała nad formą
fizyczną jak nikt inny w Argentynie – tłumaczył Marzolini. – Ale
Estudiantes miało prócz tego naprawdę bezwzględną grupę piłkarzy;
niektórym przydałyby się solidne baty za to, jak się zachowywali na
boisku”. Nie chodziło tu więc o samo fizyczne podejście i nawet nie
o sporadyczne akty przemocy, jakich się dopuszczali w trakcie meczów,
faktycznie mogące szokować europejskich rywali podczas spotkań
w Pucharze Interkontynentalnym (choć mieliśmy tu do czynienia
z odwróceniem przywoływanej zwykle tezy, jakoby drużyny z Ameryki
Południowej nie radziły sobie w konfrontacji z ostrą grą, którą tolerowano
w Europie) – mowa nie tyle o usankcjonowaniu, co wręcz o zachętach do
stosowania wszelkiego rodzaju brudnych sztuczek. Zubeldía ujął to
lapidarnie: „Droga do chwały nie jest usłana różami”.
I znów: można się z tym zdaniem zgodzić, ale nie wynika z niego
przecież, że trzeba specjalnie kłuć przeciwników cierniami. Carlosa Bilardo
zaś, podobnie jak kilku innych kolegów z drużyny, oskarżano o wnoszenie
na boisko pinezek, którymi następnie kłuli kryjących ich rywali. Verón
twierdził wprawdzie, że to „bajki”, ale Bilardo zdawał się potwierdzać
prawdziwość zarzutów, biorąc udział w nawiązującej do tamtych praktyk
kampanii reklamowej w 2011 roku. Rattín z kolei był pewien, że to prawda,
choć zastrzegał, że nie widział na własne oczy, by gracz Estudiantes
kogokolwiek dźgnął. „Bilardo był cwany – wspominał. – Ciągle coś
kombinował. Raz jedno, raz drugie: ciągnął cię za koszulkę, udawał
sfaulowanego i tak dalej”. Z całą pewnością nie krył się przy tym ze swoim
pragmatyzmem: „Mecz ma zostać wygrany i tyle” – mówił.
Verón, co zrozumiałe, ani myślał szczegółowo opowiadać, co dokładnie
Zubeldía mówił piłkarzom albo na co im pozwalał, ale przyznał, że
Estudiantes „próbowało się wywiedzieć wszystkiego, co możliwe, na temat
poszczególnych piłkarzy przeciwnika: ich nawyków, osobowości, słabości,
a nawet szczegółów dotyczących życia prywatnego, żeby wykorzystać je na
boisku i sprowokować do reakcji, która może się nawet skończyć czerwoną
kartką”.
„Korzystali z wiedzy psychologicznej w najgorszy możliwy sposób –
opowiadał historyk Juan Presta. – Jeden z piłkarzy Independiente
przypadkowo zastrzelił kumpla podczas polowania. Kiedy grał przeciwko
Estudiantes, piłkarze Zubeldíi bez przerwy wołali za nim »morderca«.
W Racingu z kolei występował pewien bramkarz, o którym wiedziano, że
jest mocno uzależniony od matki. Kobieta nie chciała, żeby się ożenił,
a gdy w końcu to zrobił, umarła pół roku później. Bilardo podszedł więc do
niego w trakcie meczu i powiedział: »Moje gratulacje, słyszałem, że
w końcu zabiłeś matkę«”.
Mówiło się nawet, że Bilardo, który w trakcie zawodowej kariery
piłkarza uzyskał dyplom ginekologa (a od czasu do czasu pomagał
rodzicom prowadzić firmę meblarską), wykorzystywał w trakcie meczów
informacje pozyskiwane ze środowiska medycznego. Roberto Perfumo
z Racingu, przykładowo, obejrzał kiedyś czerwoną kartkę za kopnięcie
Bilardo w brzuch, ponoć dlatego, że pomocnik Estudiantes kpił z torbieli
usuniętej przez jego żonę z miejsca szczególnie wrażliwego.
„Znaliśmy przepisy na pamięć, aż do ostatniego przecinka,
i wiedzieliśmy, jak je obrócić na swoją korzyść – mówił obrońca Ramón
Aguirre Suárez, wybrany w jednej z internetowych sond na najbrutalniej
grającego zawodnika w historii Argentyny. – Sami namawialiśmy sędziów,
żeby nas upominali. Ale pułapkę ofsajdową, na przykład, argentyńska prasa
opisywała jako anti-fútbol, a potem wszyscy ją kopiowali”.
Niektóre ich sztuczki były tak paskudne, że wielu piłkarzy grających
niegdyś przeciwko Estudiantes do dziś nie potrafi im wybaczyć. Nawet
Rulli, który sam często przekraczał przepisy, zarówno podczas ostrych
wślizgów, jak pyskówek z rywalami, miał poczucie, że jego dawni koledzy
(był swego czasu graczem Estudiantes) posuwali się za daleko. „Wyzwiska,
uderzenia, kopniaki, popchnięcia… wszystko było dozwolone – mówił. –
Pewnych rzeczy naprawdę nie można robić. Koleguję się z mnóstwem
ludzi, których spotykałem na boisku, ale nie ma wśród nich zbyt wielu
graczy Estudiantes”.
Pisząc o częstotliwości, z jaką zawodnicy Zubeldíi sięgali po
niewybredne metody, trzeba jednak pamiętać, że potrafili także grać
w piłkę. „To była naprawdę świetnie poukładana drużyna – mówił Delgado,
który grał przeciwko Estudiantes po swojej przeprowadzce do Santosu. –
Pomijając sposób, w jaki kryli swoich przeciwników, prezentowali wysoki
poziom. Najważniejszy był Verón, dzięki któremu grali płynnie. Dwóch
środkowych pomocników natomiast – Pachamé i Bilardo – nie miało
wielkich umiejętności. Pachamé grał naprawdę defensywnie, Bilardo
natomiast braki talentu nadrabiał sprytem. Był najsłabszy z nich
wszystkich”.
Wygrana z Palmeiras w finałowym dwumeczu dała Estudiantes Copa
Libertadores – jako trzeciej argentyńskiej drużynie w historii rozgrywek.
Było to już w czasach, gdy zespół Zubeldíi stał się synonimem pojęcia anti-
fútbol – nawet „El Gráfico”, choć na ogół życzliwe, pisało, że tamto
zwycięstwo było „bardziej solidne niż piękne”. Po upływie kilku tygodni
pismo wydrukowało tekst o niemożliwym rzecz jasna do rozegrania
w rzeczywistości meczu między Estudiantes a La Máquiną River Plate,
orzekając, że zakończyłby się on wygraną zespołu z przeszłości. Legenda la
nuestra wciąż miała swój urok.
Rozgrywany kilka miesięcy później mecz o Puchar Interkontynentalny
z Manchesterem United doprowadził Estudiantes do miejsca, gdzie rok
wcześniej kończyło się spotkanie Racingu z Celtikiem. Zawsze dbający
o staranne przygotowanie drużyny Zubeldía był tym razem jeszcze bardziej
drobiazgowy, a concentración w klubowej siedzibie City Bell trwało aż
15 dni. Świecący przykładem trener cały czas przebywał z drużyną.
Zawodnicy mieli prawo do wykonania jednego telefonu dziennie, ale ich
żony i tak dostały od Zubeldíi surowy zakaz opowiadania o bieżących
problemach. „Moi piłkarze nie muszą wiedzieć, czy ich dziecko ma
gorączkę albo czy rachunek za prąd jest wysoki – opowiadał
szkoleniowiec. – Wszystko to mogłoby ich przecież niepotrzebnie
zmartwić. Chcę, żeby byli skupieni; nie chcę, żeby ciałem byli w City Bell,
a duchem zupełnie gdzie indziej”.
Pierwszy mecz, zamiast w La Placie, rozegrano na La Bombonerze
i chociaż z początku obie drużyny starały się o odbudowę poprawnych
relacji argentyńsko-brytyjskich, atmosfera szybko się popsuła. Na 53 faule
36 popełniła drużyna gospodarzy. Denis Law skarżył się, że ciągnięto go za
włosy, George Best dostał łokciem w brzuch, a Bobby’emu Charltonowi
trzeba było zakładać szwy po ostrym wejściu Bilardo. W większości
incydentów z przemocą w roli głównej brał jednak udział Nobby Stiles,
który spowodował dziesięć z 17 fauli Manchesteru United, z czego ofiarą
ośmiu padł Bilardo. Angielski zawodnik MU uchodził za bête noire od
mistrzostw świata w 1966 roku, a o to, by jego kiepska reputacja nie poszła
w niepamięć, zadbał program meczowy zawierający wywiad z brazylijskim
trenerem Benfiki Otto Glórią, gdzie pomocnika nazwano „zabójcą”,
opisując także jako „pełnego złych intencji brutala i antytezę sportsmena”.
Benfica niedawno rozgrywała w Argentynie mecz towarzyski z Boca
i przy okazji otrzymała od Estudiantes zaproszenie na asado. „Pytaliśmy
oczywiście o Manchester United – wspominał Bilardo. – I Eusébio
opowiedział mi, że grał przeciwko Stilesowi na mundialu. Pamiętam, że
pokazał mi pokryte bliznami kolano. »To zasługa Stilesa«, powiedział. Cały
był pokiereszowany. A Eusébio był przecież jak ciężarówka z przyczepą.
Na koniec mnie ostrzegł: »Uważajcie na Stilesa, zabije każdego, kto stanie
mu na drodze. Wiecie już, kto go będzie krył?«. Na co ja: »Tak, ja będę grał
na niego«. Ważyłem wtedy 65 kilogramów”.
Stiles był prowokowany przez cały mecz i miał rozcięty łuk brwiowy po
uderzeniu z byka, ale miarka przebrała się dopiero na 11 minut przed
końcem, kiedy w obraźliwy sposób pokazał sędziemu liniowemu znak
wiktorii. Ponieważ miał już żółtą kartkę za faul, usunięto go z boiska.
„W Buenos Aires Stiles i ja walczyliśmy jak równy z równym – opowiadał
Bilardo. – Pamiętam, jak raz się odwróciłem i dostałem od niego kopa
w tyłek. Jednego z wielu zresztą. Ale mniejsza z tym: zawsze wyznawałem
filozofię, że czasem dajesz, a czasem dostajesz. Po meczach nigdy nie
narzekałem, nie chodziłem do sędziów, żeby się wypłakać. Pamiętam też,
że raz go przewróciłem i potem mówił, że wyleciała mu soczewka
kontaktowa i był na wpół ślepy”.
Jedyna bramka padła w 26. minucie, po główce Marcosa Conigliaro,
który wykorzystał dośrodkowanie Veróna z rzutu rożnego. „W stałych
fragmentach byliśmy naprawdę mocni – wspominał potem Conigliaro. –
A schemat tego rogu wzięliśmy z angielskiej piłki”.
Większość obserwatorów uważała, że zwycięstwo 1:0 jest zbyt skromne,
Bilardo jednak był odmiennego zdania. Jak wspominał Pachamé, „wszyscy
mówili, że to żadna przewaga i że w rewanżu nas rozniosą. Nawet ci
z Manchesteru byli zadowoleni z wyniku: pamiętam ich rezerwowych,
wybiegających na boisko po ostatnim gwizdku, by celebrować wynik.
Policjantom wydawało się nawet, że to Anglicy wygrali – tak się cieszyli.
Pamiętam też, że w autobusie, który wiózł nas ze stadionu, słuchaliśmy
radia i wszyscy dziennikarze bardzo nas żałowali. »Jaka szkoda, że to…«,
»Jaka szkoda, że tamto…«. Siedzieliśmy w milczeniu, aż w końcu Bilardo
zawołał: »Ej, dawajcie jakąś muzykę! Wygraliśmy mecz i będziemy
balować! Ci, którzy nam współczują, chyba nas nie znają«”.
Przed meczem rewanżowym piłkarze Estudiantes zakwaterowali się
w Lymm – tam gdzie dwa lata wcześniej mundialową bazę miała
reprezentacja Brazylii. I podobnie jak w przypadku zdjęć Rattína,
pozującego ze strażnikami przed pałacem Buckingham, można było mieć
poczucie, że są w tym samym stopniu zawodnikami czekającymi na ważny
mecz, co turystami. Bilardo narzekał na padający nieustannie deszcz,
a Oscar Malbernat planował wyprawę do Liverpoolu, „nie tylko po to, żeby
zobaczyć miasto Beatlesów, ale także dlatego, że grał tam Manchester
United”.
Występujący w angielskiej telewizji George Best apelował o gościnne
przyjęcie przybyszy z Ameryki Południowej, ale nocą dwie doby przed
meczem ktoś wrzucił cegłówkę do pokoju Ramóna Aguirre Suáreza.
„Rankiem, kiedy przyszła policja i pojawili się dziennikarze, ktoś zapytał
Zubeldíę, co zamierza teraz zrobić – wspominał obrońca. – »No cóż –
odpowiedział – chyba zatkam jakoś tę dziurę, żeby piłkarze mi się nie
przeziębili«. Nigdy nie tracił panowania nad sobą”. Inna sprawa, że
makiaweliczna aura wokół drużyny była na tyle silna, a otaczająca ją sieć
spisków i kontrspisków tak gęsta, że mówiło się, iż to sam Bilardo wrzucił
cegłę, by dodatkowo zmotywować kolegów; rzecz jasna zainteresowany
zaprzeczał.
„Zubeldía wykonał świetną robotę przed rewanżem – opowiadał Verón. –
Wszystko miał rozpracowane z matematyczną precyzją: jak się ruszają po
boisku, jakie charakterystyki mają poszczególni zawodnicy, kto kogo kryje.
Mecz potoczył się dokładnie tak, jak zaplanował. Szczerze mówiąc, napisał
nawet wynik 1:1 na serwetce… Pamiętał też, że podczas finału z Palmeiras
na stadionie Pacaembu w São Paolo byliśmy zdeprymowani atmosferą,
więc zorganizował nam spacerek wokół Old Trafford na godzinę przed
meczem, żebyśmy mogli się oswoić”.
Oswoili się do tego stopnia, że już w siódmej minucie meczu objęli
prowadzenie po główce Veróna, który wyskoczył w powietrze do rzutu
wolnego, bitego z lewego skrzydła przez Raúla Madero. Później Best i José
Hugo Medina obejrzeli czerwone kartki za przepychankę, będącą – jak się
zdaje – efektem nieustannych prowokacji ze strony piłkarza Estudiantes.
Kulminacja ich zwarcia nastąpiła poza okiem kamer, ale wydawało się, że
Medina ucierpiał bardziej, a dodatkowo został jeszcze obrzucony
monetami, gdy celowo spowalniając krok, opuszczał boisko i schodził do
tunelu, troskliwie sprawdzając, czy jego usta nie są zakrwawione.
W 90. minucie meczu niepilnowany Willie Morgan znalazł się przy
dalszym słupku bramki Estudiantes i doprowadził do remisu – pułapka
ofsajdowa Argentyńczyków zawiodła ten jeden raz – a potem przez krótką
chwilę wydawało się, że United ma jeszcze szansę na przedłużenie
rywalizacji. „W ostatnich sekundach – opowiadał Bilardo – biegłem na
spotkanie któregoś z Brytyjczyków [Morgana], próbując uniemożliwić mu
dośrodkowanie, ale on zdołał zagrać piłkę, a potem obaj upadliśmy na
ziemię. Widziałem już piłkę w naszej bramce… ale [bramkarz Alberto]
Poletti pędził już w dzikich podskokach do środka boiska. W zgiełku tego
nie usłyszałem, ale sędzia odgwizdał już koniec meczu”.
„Byliśmy na szczycie” – wspominał Verón, ale Anglię ogarnęły niesmak
i furia. Pomocnik United Paddy Crerand nazwał Estudiantes
„najbrudniejszym zespołem, przeciwko któremu grał”, a Brian Glanville
w „Sunday Timesie” wręcz rozpaczał. „Ich taktyka – pisał – każe zadawać
sobie pytanie, czy piłka nożna na najwyższym poziomie może przetrwać
jako sport. Faule taktyczne stosowane wczoraj przez Estudiantes, podobnie
jak te w wykonaniu Racingu przed rokiem i Argentyny w 1966 roku na
Wembley, po prostu uniemożliwiają uprawianie tej dyscypliny”.
Wśród tekstów pełnych przesady – „Daily Mirror” opłakiwał „noc,
podczas której napluto na ducha sportu” – komentarz Glanville’a i tak
wydawał się najbardziej racjonalny: cyniczne zachowania Argentyńczyków
naprawdę stawały się problemem. Z pewnością nasilały się one w starciu
z brytyjskimi przeciwnikami, bo chęć ogrania dawnych quasi-kolonialnych
nauczycieli była przemożna, podobnie jak ukryte gdzieś przekonanie, że
Brytyjczycy dopuszczą się jakichś manipulacji, żeby samemu wygrać –
a pisząc o tym, trudno nie zauważyć także podwójnych standardów
stosowanych przez angielskich obserwatorów, którzy przymykali oko na
agresywne zachowania własnych piłkarzy, wywołane faulami taktycznymi
i naruszeniami porządku gry. Niezależnie od tych kwestii najważniejsze
jednak wydaje się coś innego: oto w samym sercu argentyńskiego futbolu
zagnieździł się negatywizm, i stało się to zaledwie dziesięć lat po tym, jak
w Buenos Aires radośnie sycono się dietą złożoną z ofensywnej gry,
potrawki z kurczakiem i czerwonego wina.
Pojawiające się tu i ówdzie wątpliwości, czy cel naprawdę uświęca środki,
były wyrazem niezadowolenia wyczuwalnego także poza światem futbolu:
rosnąca niechęć do cynicznych zagrywek piłkarzy Estudiantes znajdowała
odzwierciedlenie we frustracji spowodowanej biurokratycznym
autorytaryzmem rządów Onganíi, które nie przynosiły ani wzrostu
zamożności, ani stabilizacji społecznej. Dodatkowym kontekstem był ruch
młodzieżowy – echo paryskiego maja ’68. Jak w wielu innych miejscach
świata, ruch ten dla wielu jego sympatyków ograniczał się do zapuszczania
długich włosów i przywdziewania minispódniczek – choć i te prozaiczne
zachowania zostały zdelegalizowane przez Onganíę w ramach jego
konserwatywno-katolickiego programu odzyskiwania „tradycji
zachodniochrześcijańskiej” – ale miał także komponent idealistyczno-
socjalistyczny, inspirowany przez Che Guevarę i prowadzący do rodzenia
się postaw rewolucyjnych. Ruch studencki urósł w siłę do tego stopnia, że
władze musiały brać go pod uwagę. Opór wobec reżimu stawał się coraz
bardziej widoczny, czego najlepszym przykładem było tak zwane
Cordobazo.
W pierwszych miesiącach 1969 roku studenci i robotnicy
z Córdoby[124], która przechodziła szybki proces urbanizacji, rozpoczęli
serię protestów. Do maja, gdy Estudiantes wygrywało Libertadores, stały
się one zalążkiem czegoś poważniejszego: pracownicy przemysłu
metalurgicznego, transportowcy i związkowcy z innych gałęzi gospodarki
ogłosili strajk. Ich zgromadzenie zostało zaatakowane przez siły rządowe,
którym robotnicy stawili czoło. Doszło do walk ulicznych. W tym samym
czasie studenci całego kraju protestowali przeciwko prywatyzacji
uczelnianych stołówek. W Corrientes, na północy kraju, student Juan José
Cabral został zabity przez policję. Uniwersytet, w którego zajęciach
uczestniczył, zamknięto, co wywołało masowe protesty.
Na 29 maja zwołano kolejne demonstracje i strajki, więc władze jeszcze
zaostrzyły kurs. Od policyjnej kuli zginął Máximo Mesa ze związku
mechaników, na ulicach zaczęto budować barykady, siły rządowe
zaatakowały z pełną siłą.
Protesty ostatecznie zdławiono, ale nie bez konsekwencji. Po raz
pierwszy nieuzbrojeni obywatele Argentyny pokazali, że także są w stanie
sięgnąć po przemoc w starciu z państwem, co w efekcie doprowadziło
zarówno do podziałów w łonie armii, jak i zwiększenia radykalizmu wśród
ugrupowań politycznych. Targające krajem konflikty znajdowały też
odbicie w świecie piłki: tu również problemem było zakwestionowanie
dawnych hierarchii i konserwatywnych modeli zachowania przez kulturę
młodzieżową, z jej hedonizmem i dość niejasnymi ideałami
równościowymi, odwołującymi się do wieści ze zrewoltowanej Europy
1968 roku.
Ale oprócz rosnącego oporu społecznego przeciwko pragmatyzmowi
i cynizmowi istniały także czysto piłkarskie powody coraz
gwałtowniejszych reakcji na grę Estudiantes. Wedle Veróna pierwotny
zachwyt mediów zwycięstwami „skromnej” drużyny zastąpiła niechęć
klubów i dziennikarzy ze stolicy, stawiających już na nową, mniej cyniczną,
bardziej dającą się lubić, a nade wszystko pozbawioną statusu faworyta
drużynę Chacarita Juniors. Zespół ten, grający w San Martín, na biednych
przedmieściach Buenos Aires, w 1969 roku ograł 4:1 River Plate w finale
Metropolitano. „Zwycięstwo Chacarita ponownie uprawomocniło wartości,
które uczyniły argentyński futbol wielkim – pisał Juvenal w »El Gráfico«,
ewidentnie pijąc do Estudiantes. – Wartości, o których najwyraźniej
zapomniało wiele drużyn, piłkarzy i trenerów… Ponieważ Chacarita nie
jest małym klubem, który nagle wyrósł i zaczął cieszyć się serią
historycznych zwycięstw, biegając i grając brutalnie, gryząc i kopiąc,
harując i stosując chwyty poniżej pasa. Chacarita biegała, gryzła, harowała,
poświęcała się i dawała z siebie wszystko, ale także grała w piłkę. A raczej:
chciała grać w piłkę, przywiązywała wagę do gry w piłkę, a przy okazji
walczyła”.
Bramkarz Estudiantes, Poletti, uważał jednak, że prawdziwym
przestępstwem jego drużyny było rzucenie wyzwania establishmentowi i że
nie chodziło tylko o jeszcze jedną ulotną historię piłkarskiego kopciuszka,
ale o coś zdecydowanie poważniejszego[125]: „To prawda, że mieliśmy
kiepską reputację, ale w dużej mierze dlatego, że byliśmy parweniuszami,
którym udało się wybić. Zaczynaliśmy jako drużyna, której celem było
utrzymanie się w lidze, a po trzech latach sięgnęliśmy po mistrzostwo.
Zdominowaliśmy argentyńską piłkę, a byliśmy pierwszym klubem spoza
zaklętego kręgu grandes, któremu udało się coś wygrać. Osiągnęliśmy to
poświęceniem i dyscypliną. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Prasa nie
zostawiała na nas suchej nitki. Graliśmy inaczej niż wszyscy. Byliśmy
nowocześni. Wiedzieliśmy, co robić. Biegaliśmy. Walczyliśmy.
A najbardziej nienawidzili nas za to, że byliśmy drużyną. Taką, którą
chcieliby widzieć w swoich własnych klubach”.
A potem doszło do klęski w eliminacjach do kolejnych mistrzostw
świata, która rozdmuchała do wszelkich granic tezę, że w samym sercu
argentyńskiej piłki tkwi coś bardzo złego. Oczywiście rozczarowanie
towarzyszyło każdemu z dotychczasowych występów Albicelestes na
mundialu, ale przynajmniej w 1966 roku reprezentacja wracała do kraju
z poczuciem krzywdy i przekonaniem, że mogła wygrać turniej, gdyby nie
spisek Anglików z FIFA. W 1970 roku w Meksyku, gdzie sędziów
z Europy miało być mniej – kto wie?
Kłopot w tym, że najpierw trzeba się było tam dostać. Ciągłość pracy
selekcjonerów reprezentacji nie była nigdy najsilniejszą stroną tutejszej
federacji, ale w końcówce lat 60. doszło do szczególnego zamieszania. Po
powrocie z mundialu 1966 podziękowano za pracę Lorenzo, którego
zastąpił Jim López[126], na jego miejsce z kolei przyszedł Carmelo
Faraone, ustępujący wkrótce Renato Cesariniemu. Kiedy odszedł Cesarini,
tymczasowym szkoleniowcem został José María Minella. A ponieważ
zbliżały się eliminacje mundialu, Ramos Ruiz, interventor[127] AFA i kibic
Racingu, postanowił sięgnąć po Humberto Maschio, który miał wówczas
36 lat i właśnie zakończył karierę piłkarską.
W pierwszych czterech meczach pod wodzą Maschio reprezentacja
wygrała trzy razy i raz zremisowała, wszystko wydawało się więc być na
dobrej drodze, ale potem Onganía zmusił Ruiza do rezygnacji ze
stanowiska. Kiedy zaś interventor odszedł z federacji, wraz z nim
zwolniono całą ekipę trenerską – „to był wielki błąd”, skomentował
Maschio – i nowym szkoleniowcem, zaledwie na kilka tygodni przed
rozpoczęciem eliminacji, został Adolfo Pedernera.
Na pierwszy rzut oka jego zadanie wydawało się proste. Argentyna
trafiła do grupy z Peru i Boliwią; z trzech drużyn miała awansować tylko
jedna. Z perspektywy czasu widać, że w dziejach reprezentacji Peru miał
się za chwilę zacząć drugi złoty wiek, ale wówczas nie ceniono jej wysoko:
w mistrzostwach Ameryki Południowej w 1963 roku zajęła piąte miejsce,
a w rozgrywkach w 1967 roku nie brała udziału ze względu na trzęsienie
ziemi, do którego doszło rok wcześniej.
Trudności, jakie sprawiała rywalizacja z Boliwią, dotyczyły głównie
logistyki. Maschio wybrał drużynę złożoną z 24 piłkarzy, myśląc o tym, że
z połowy skorzysta na wysokości ponad 3600 metrów w La Paz, a z drugiej
na 1500 metrach w Limie. Pedernerze zabrakło czasu na podobne
przygotowania. W ciągu zaledwie tygodnia Argentyńczycy przegrali na
wyjazdach, 1:3 z Boliwią oraz 0:1 z Peru, i chociaż zdołali pokonać
Boliwijczyków w rewanżu, to dwa gole Oswaldo Ramíreza zapewniły
Peruwiańczykom remis w Buenos Aires – pod koniec sierpnia okazało się,
że to reprezentacja Peru pojedzie na mistrzostwa świata. Wściekli kibice
argentyńscy obrzucili kamieniami stojący na skrzyżowaniu boliwijski
autobus, a na stadionie ciskali różnymi przedmiotami w Peruwiańczyków.
Był to kolejny w piłkarskich dziejach tego kraju dzień wstydu. „Drużyny
nie zbuduje się w ten sposób, że po prostu zgromadzi się większość
najlepszych piłkarzy argentyńskich w jednym miejscu – wściekał się
Ardizzone w »El Gráfico«, grając na znajomej nucie. – Po czterech
odprawach przedmeczowych, trzech rozgrzewkach i kilku wykładach
o pułapce ofsajdowej niczego się nie wygra”. Coś musiało się zmienić.
„Argentyński piłkarz stracił całą radość grania – mówił obrońca Roberto
Perfumo. – Co więcej: ci, którzy dostawali powołania do reprezentacji,
wiedzieli, że czeka ich tylko jeden los – wyjdą na głupków”.
Jedenaście lat po klęsce w Helsingborgu i wywołanej nią rewolucji
nadeszła więc kontrrewolucja: jak głosił artykuł wstępny w „El Gráfico”,
„szkoła argentyńskiego futbolu” stała się „wielką ofiarą polowania na
czarownice”, które rozpętano po mundialu w Szwecji. „Chęć wymazania
z pamięci tamtych sześciu goli Czechosłowaków popchnęła nas w kierunku
bardziej defensywnej gry i ciągłego strachu przed porażką. Zapomnieliśmy
o potrzebie goli, o przyjemności, jaką w drodze do zwycięstwa daje
zdobycie większej liczby bramek od rywala – pisano. – Chęć ucieczki przed
naszymi odwiecznymi słabościami, brakiem szybkości i siły, zepchnęła nas
w bezkrytyczne naśladownictwo Europejczyków i w pogardę dla talentu
oraz inteligencji”.
Estudiantes nie zrobiło nic, by zmienić utartą opinię. Sześć tygodni po
tym, jak Argentyna straciła szansę awansu na mundial, piłkarze tego klubu
ruszyli do Włoch, by bronić Pucharu Interkontynentalnego w pojedynku
z AC Milan. Pierwszy mecz przegrali 0:3, w rewanżu na La Bombonerze
wygrali 2:1, ale rezultat ten bladł w świetle kolejnych scen przemocy.
Łokieć Ramóna Aguirre Suáreza złamał kość policzkową Néstora Combina,
Poletti walnął pięścią Gianniego Riverę, którego następnie skopał Eduardo
Manera. Nie brakło również wydarzeń zakrawających na farsę: kiedy
zakrwawiony Combin, który urodził się w Argentynie, ale wyemigrował do
Francji jako nastolatek, został zniesiony z boiska, aresztowano go pod
zarzutem uchylania się od służby wojskowej (przez krótki czas siedział
nawet w więzieniu, dopóki rosnąca presja międzynarodowa nie
doprowadziła do jego zwolnienia).
Odpowiedzią był jeden wielki niesmak. „Podczas tego wydarzenia,
w niczym nieprzypominającego meczu, na miejscu obecna była telewizja,
która pokazała całemu światu sceny przywołujące raczej starcia miejskich
bojówek” – pisał sprawozdawca „El Gráfico”, a prezydent również nie krył
oburzenia. „Te haniebne zachowania naraziły na szwank międzynarodową
reputację Argentyny i wywołały słuszne oburzenie całego narodu” –
grzmiał Onganía. Suárez, Poletti i Manera zostali skazani na 30 dni
więzienia za gorszące zachowanie w trakcie publicznego widowiska,
Polettiego dożywotnio zdyskwalifikowano, a Suáreza odsunięto od
występów w meczach reprezentacji na pięć lat.
Zubeldíę odsądzano od czci i wiary, choć jego zwolennicy utrzymywali,
że uczył swoich piłkarzy pressingu i pułapek ofsajdowych, a nie brudnych
trików. Bardziej prawdopodobna linia obrony każe raczej stwierdzić, że
również inne argentyńskie zespoły nader chętnie dopuszczały się
prowokacji.
Do ostatniej szarży tamtego Estudiantes doszło w Copa Libertadores.
Jako obrońcy trofeum piłkarze Zubeldíi dostali się do półfinału, gdzie
pokonali River 1:0 na El Monumental i 3:1 u siebie, by w finałowym
dwumeczu zmierzyć się z Peñarolem. Były to ponure i przygnębiające
widowiska: Néstor Togneri zdobył jedyną bramkę na trzy minuty przed
końcem meczu w La Placie, po czym bezbramkowy remis w Montevideo
zapewnił Estudiantes trzeci z kolei puchar. W pojedynku o Puchar
Interkontynentalny przegrali z Feyenoordem, unikając powtórki haniebnych
wydarzeń z ubiegłego roku, ale opinia publiczna zwróciła się już
definitywnie przeciwko nim. „To Estudiantes, które podziwialiśmy, które
oklaskiwaliśmy i którego broniliśmy, było inną drużyną – głosił kolejny
wstępniak opublikowany w »El Gráfico«. – Kiedy zwyciężali w swoich
pierwszych finałach, nie grali antyfutbolu, lecz prawdziwą piłkę nożną,
opartą na ciężkiej pracy, wielkiej energii i ogromnym poświęceniu”.
Zubeldía podał się do dymisji i po krótkim okresie pracy z San Lorenzo
i Racingiem w 1976 roku przeprowadził się do Kolumbii, gdzie pracował
z Atlético Nacional i dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo kraju.
W 1982 roku, wypełniając kupon na torze wyścigowym w Los Angeles,
dostał ataku serca i nigdy już nie wrócił do zdrowia: zmarł w wieku
zaledwie 54 lat.
Niezależnie od tego, czym stało się Estudiantes za jego czasów, Zubeldía
był rewolucjonistą i chociaż łatwo obwiniać o całe zło argentyńskiej piłki
lat 60. zarówno jego, jak i jego piłkarzy, nie byli oni bynajmniej
odosobnieni w kultywowaniu zachowań, które uczyniły z pragmatyzmu coś
absolutnie nie do przyjęcia. Można znaleźć mnóstwo innych przypadków
boiskowego chuligaństwa i bójek, szczególnie podczas meczów z klubami
zagranicznymi, ale najlepszym przykładem jest pewnie spotkanie
z 1971 roku, kiedy to w ramach walki o Copa Libertadores Boca spotkała
się z peruwiańską drużyną Sporting Cristal. Prowadzący już dwoma
bramkami Argentyńczycy roztrwonili przewagę, ale w ostatniej minucie,
przy stanie 2:2, Roberto Rogel został przewrócony w polu karnym
Sportingu. Urugwajski sędzia nie podyktował karnego i w kolejnej fazie
akcji Rubén Suñé sfaulował peruwiańskiego obrońcę Alberto Gallardo,
kiedy zaś rywal próbował się zemścić, wyrwał chorągiewkę z narożnika
i starał się go nią zdzielić. Wtedy Gallardo wybił się w powietrze i jego but
trafił w głowę Suñégo. Argentyńczyk i tym razem nie pozostał dłużny,
a kiedy w końcu walczących rozdzieliła policja, trzeba było założyć mu
siedem szwów. W tym czasie Ángel Rojas kopnął w twarz leżącego na
ziemi Fernando Mellána – piłkarz Sportingu miał pękniętą czaszkę, a jego
kolega z obrony, Eloy Campos, złamany nos. Kiedy Orlando de la Torre
odpierał atak trzech Argentyńczyków, jego matka, oglądająca tę awanturę
w telewizji, dostała ataku serca i zmarła. Ostatecznie sędziowie usunęli
z boiska 19 graczy – ostali się jedynie dwaj bramkarze i obrońca Cristal,
Julio Meléndez. Ukaranych zawodników skazano dodatkowo na 30-dniowy
areszt, choć szybka akcja dyplomatyczna doprowadziła do uchylenia
wyroku w drugiej instancji. Boca została wykluczona z rozgrywek,
a w dwóch pozostałych meczach fazy grupowej orzeczono walkowery dla
jej rywali. „Jeśli Argentyna nie chce lub nie potrafi zaprowadzić u siebie
porządku – przestrzegł peruwiański prezydent Conmebolu Teófilo Salinas –
południowoamerykańska konfederacja wycofa swoje poparcie dla
organizowania przez nią mistrzostw świata w 1978 roku i udzieli go
krajowi o większej wiarygodności”.
W Argentynie jednak wiarygodność ustępowała przed przemocą. Pod
koniec lat 60. część ruchu studenckiego, zradykalizowana na skutek
Cordobazo, na nowo doceniła peronizm, choćby dlatego, że wyjęty spod
prawa Perón zaczął być postrzegany jako symbol liberalizmu. W efekcie
młodsza część środowisk związanych z obalonym przed laty prezydentem
rozpoczęła ewolucję w kierunku populistycznego ruchu o charakterze
jawnie lewicowym. Proces ten wspierał sam Perón, licząc na to, że rosnąca
w siłę lewica stworzy mu możliwość powrotu. Rodziły się także grupy
radykalne, a najbardziej znacząca z nich, Ejército Revolucionario del
Pueblo (ERP, Rewolucyjna Armia Ludu), tworzyła oddziały partyzanckie,
które po okresie walk ulicznych przeniosły się do dżungli i na wzgórza
północnej prowincji Tucumán, by spróbować wzniecić tam rewolucję
wzorowaną na kubańskiej, wywołanej przez Fidela Castro i Che Guevarę.
Inne ugrupowanie, Montoneros – również inspirowane przez Guevarę
i składające się z radykalnie lewicowych młodych peronistów (wyznawana
przez nich ideologia była dość dziwną mieszanką marksizmu
i peronizmu) – organizowało ataki terrorystyczne. Jego członkowie 29 maja
1970 roku porwali byłego prezydenta, generała Aramburu, a następnie
zorganizowali mu proces pokazowy, oskarżając między innymi
o „zamordowanie 27 Argentyńczyków podczas nieudanego przewrotu
peronistowskiego w 1956 roku” (egzekucja ta była przedmiotem
dziennikarskiego śledztwa Rodolfo Walsha, którego rezultaty przedstawia
książka Operación Masacre). Generał został rozstrzelany 1 czerwca.
Kilka dni później Onganía został obalony przez kolejną grupę
wojskowych: władzę w kraju objął szerzej nieznany generał Roberto
Levingston, pełniący dotąd funkcję przedstawiciela Argentyny
w Międzyamerykańskiej Radzie Obrony w Waszyngtonie i uznany za
kandydata kompromisowego. W ojczyźnie nie kojarzono go do tego
stopnia, że po objęciu przezeń władzy do mediów trzeba było rozesłać jego
życiorys. Inna sprawa, że przetrwał na stanowisku jedynie dziewięć
miesięcy, a później zastąpił go stojący na czele armii generał Alejandro
Lanusse – wcześniejszy organizator obalenia Onganíi.
Peroniści nie ustępowali w dążeniach do powrotu ich lidera z wygnania –
w ramach przygotowań do niego ekshumowali ciało Evity z grobu,
w którym spoczywało we Włoszech, przewieźli je do Madrytu i złożyli
w pomieszczeniu znajdującym się bezpośrednio nad sypialnią Peróna i jego
trzeciej żony Isabelity; ów drastyczny szczegół trzeba uznać za doskonały
symbol instynktownej niemal nostalgii Argentyńczyków za mitami
przeszłości.
We wrześniu 1971 roku, gdy Lanusse zadeklarował przeprowadzenie
w ciągu najbliższych dwóch lat wolnych wyborów, powrót Peróna stał się
nieunikniony, jednak zanim do niego doszło, spirala przemocy jeszcze się
rozkręciła. Napadano na banki, zabijano żołnierzy i policjantów, porywano
przedsiębiorców z kraju i zagranicy, lewicowi radykałowie walczyli
z grupami prawicowymi – cała tkanka społeczna trzeszczała w szwach.
Kiedy Montoneros porywali Aramburu, ich organizacja liczyła tuzin
członków; w 1973 roku było ich już dobrze ponad tysiąc. Pisarz V.S.
Naipaul widywał wówczas na murach[128] graffiti obwieszczające Rosas
vuelve – powrót Rosasa, pierwszego dyktatora; nadchodziła nowa epoka
terroru.
Relacja prasowa z pierwszego meczu piłkarskiego rozgrywanego w Argentynie w 1867
roku
Fot. Wikimedia Commons

Zespół Alumni przed meczem z Southampton w 1910 roku


Fot. Wikimedia Commons
Eva Peron
Fot. Keystone / Getty Images
Tomás Felipe „El Trinche” Carlovich
Fot. Wikimedia Commons
Alfredo Di Stéfano
Fot. STAFF / Getty Images
Rozgrzewający się Argentyńczycy przed jednym z meczów mistrzostw świata we Włoszech
w 1934 roku
Fot. Haynes Archive / Popperfoto / Getty Images

Interwencja wojska po wbiegnięciu kibiców na murawę w Buenos Aires w 1960 roku


Fot. Keystone / Getty Images
Piłkarze Independiente pozdrawiają kibiców na stadionie River Plate przed meczem z Boca
Juniors w Copa Libertadores
Fot. Hulton Archive / Getty Images

Stadion River Plate w Buenos Aires


Fot. Keystone / Getty Images
CZĘŚĆ CZWARTA

ODRODZENIE
I KONFLIKT

1973–1978
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
SKAŻONE ZWYCIĘSTWO

Gdy na trybunach El Monumental powiewał już las niebiesko-białych flag,


César Luis Menotti po prostu zapiął szczelniej kołnierzyk. Nie było po nim
widać, że się cieszy: wykonał swoją robotę, i wykonał ją znakomicie, ale
musiał również zdawać sobie sprawę, że zwycięstwo w mistrzostwach
świata w 1978 roku będzie miało konsekwencje. Co myślał wtedy,
w momencie największego piłkarskiego triumfu, będącego zarazem chwilą,
w której najbardziej zbliżył się do zdrady swoich politycznych ideałów?
Jego sukces, triumf Argentyny, był wszak zarazem sukcesem junty. Na
boisku argentyński przywódca, generał Jorge Videla, z uśmiechem na
wąsatej twarzy i z błyszczącą w świetle jupiterów wypomadowaną fryzurą,
wręczał Puchar Świata kapitanowi drużyny, Danielowi Passarelli. Gdy
Passarella podniósł trofeum przy oszałamiającym ryku pełnej
patriotycznych uczuć widowni, Videla odwrócił się i uniósł oba kciuki.
Jak wynika z jego autobiografii Fútbol sin trampa (Piłka bez sztuczek),
Menotti czuł się bardzo niekomfortowo z tym, że junta wykorzystywała
propagandowo mundialowy sukces. Bezpośrednio po zwycięstwie
oświadczył, iż jest ono „hołdem dla czasów wielkości i chwały
argentyńskiej piłki” – fraza, która przemawiała do konserwatywnych
wojskowych, ale wynikała z jego własnego romantyzmu. Było to jednak
zbyt mało, by rozwiązać etyczne dylematy.
Videla zmarł w więzieniu w maju 2013 roku, zabity przez krwotok
wewnętrzny po tym, jak poślizgnął się pod prysznicem. Odsiedział rok z 50
lat, na które został skazany za porwania: w czasach jego rządów co
najmniej 400 dzieci odebrano matkom w ośrodkach internowania
i przekazano bezdzietnym rodzinom wojskowych. Było to ostatnie
z niemałej liczby sądowych orzeczeń. W 1985 roku Videlę uznano za
winnego wielokrotnego zabójstwa, porwań i tortur. Ułaskawiony
w 1990 roku, został powtórnie uwięziony w 2010 roku za łamanie praw
człowieka – chodziło o śmierć 31 cywilów w wojskowym więzieniu,
osadzonych tam po zamachu stanu, który w 1976 roku wyniósł go do
władzy. W sumie rządząca Argentyną junta była odpowiedzialna za śmierć
od 15 do 30 tysięcy obywateli swojego kraju.
Trudno powiedzieć, czy reżim upadłby szybciej, gdyby Argentyna nie
zdobyła mistrzostwa świata, ale nie ulega wątpliwości, że organizacja
turnieju była obliczona także na wzrost uczuć patriotycznych, dzięki
którym junta mogłaby zbić kapitał – co zresztą robiła bezwzględnie,
cynicznie i z powodzeniem.
Jak bardzo więc radosna wydawałaby się tamta scena z Videlą
wręczającym puchar Passarelli, jak bardzo ekscytująca i utalentowana nie
wydawałaby się tamta reprezentacja, trudno spojrzeć na wydarzenia
mundialu 1978 bez uwzględnienia szerszego kontekstu. Nawet jeśli to
zdanie nie do końca oddaje sprawiedliwość Menottiemu i jego piłkarzom,
splot nici łączących tamten turniej z reżimem wydaje się nie do rozplątania.
Po wyjściu z El Monumental, kiedy się skręci w prawo na Avenida del
Libertador, po dziesięciominutowym spacerze można dojść do ESMA – La
Escuela de Mecánica de la Armada, czyli wyższej szkoły technicznej
marynarki wojennej. Miejsca, gdzie – niech was nie zmyli zadbany trawnik,
pięknie odrestaurowane białe ściany i cztery dumne kolumny okalające
wejście – między 1976 a 1983 rokiem przetrzymywano i torturowano pięć
tysięcy osób, z których ocalało zaledwie 150. Było to najaktywniejsze
i owiane najgorszą sławą więzienie brudnej wojny.
Przetrzymywane tam ofiary junty w trakcie mundialu słyszały
wiwatujące na stadionie tłumy – straszliwa symbolika tej sceny była
wykorzystywana w wielu powieściach i filmach – nawet jeśli równocześnie
z korytarza dobiegał ich również krzyk torturowanych. Wielu więźniom
zezwolono na wysłuchanie w radiu transmisji meczu finałowego: wspierali
drużynę narodową, choć gardzili reżimem. Antropolog Eduardo Archetti
opowiada o więźniach krzyczących w swoich celach: „Wygraliśmy!
Zwycięstwo!” i cieszących się wspólnie z kapitanem Jorge Acostą, zwanym
El Tigre, uważanym za jednego z najokrutniejszych oprawców. Kilka
godzin później Acosta zdecydował się nawet przewieźć kilku więźniów po
mieście samochodem, żeby mogli przyjrzeć się radości na ulicach – a przy
tym przekonać się, że nikt w Buenos Aires nie myśli o antyrządowych
protestach. Pewna więźniarka poprosiła go, by otworzył dach kabrioletu,
żeby mogła lepiej widzieć. Kiedy to zrobił, zastanawiała się przez chwilę,
czy nie krzyczeć, że jest jedną z Desaparecidos – tych, którzy „zniknęli”.
Nie zrobiła tego, przekonana, że i tak zostanie wzięta za jedną z tych, które
oszalały z radości. Jak napisał Carlos Fontanarrosa po wcześniejszym
o nieco ponad dekadę zwycięstwie Racingu nad Celtikiem, „w tym
nieszczęsnym kraju największą radość dawał sport”.
Tym razem jednak nieszczęścia Argentyny były nieporównanie większe
od tamtych z 1967 roku. Jak pisał Bartolomé de Vedia na łamach „La
Nación” w 2003 roku: „Okres ten był niewątpliwie czasem argentyńskiej
tragedii: naród podzielony na pół przez tragikomiczną dychotomię, w której
futbol i śmierć rywalizowały w najbardziej absurdalnym pojedynku… Rok
1978 był rokiem bólu i śmierci, ale także piłki nożnej i radości. Życie
zawsze płynie swoim rytmem, światło spotyka się z cieniem… i w taki
właśnie sposób narody piszą swoje dzieje, z duszą pełną radości i w tym
samym czasie pełną łez… Grajmy więc w piłkę, bez cienia śmierci
wślizgującego się na stadion przez rozmaite szczeliny. I opłakujmy tych,
którzy zginęli, nie pozwalając, by cokolwiek odwróciło uwagę od naszego
bólu”.
Kontrast był rozpaczliwie bolesny i rozpaczliwie trudny, a rozwiązanie,
które sugerował de Vedia w ostatnich zdaniach, nie zawsze możliwe do
wcielenia w życie. Jak bowiem ci, którzy wówczas świętowali – w zasadzie
cały kraj – mieliby teraz, gdy cała prawda o brudnej wojnie wyszła na jaw,
uwolnić się od poczucia, że świętowali również sukcesy reżimu? Tylko
podczas turnieju „zniknęło” 29 ludzi. Ricardo Villa mówił później, że
gdyby zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się w kraju, nie wystąpiłby na
mistrzostwach świata. Obrońca Huracánu Jorge Carrascosa, który rozegrał
dwa mecze na mundialu w Niemczech zachodnich w 1974 roku, odrzucił
powołanie do reprezentacji, choć nigdy nie wyjaśnił, z jakiego powodu.
Nawet przed (niepotwierdzonymi) oskarżeniami o ustawianie meczów,
które wysunął „Sunday Times” w 1986 roku, tamto zwycięstwo na
mundialu miało w sobie jakąś skazę, ambiwalencję, z którą piłkarze musieli
się jakoś mierzyć. „Byli tacy, co wiązali nas z dyktaturą, ale myśmy nie
chcieli mieć z nią nic wspólnego – mówił obrońca Rúben Pagnanini. –
Mam poczucie, że dziennikarze nigdy nas tak naprawdę nie docenili.
A zwykli ludzie powtarzają to, co napisze prasa”.
Z czysto piłkarskiego punktu widzenia ta frustracja jest zrozumiała: cóż
niby innego mogli zrobić? „Zaszkodziło nam to, że nasz sukces zbiegł się
z rządami junty – opowiadał bramkarz Ubaldo Fillol. – Dla wielu ludzi
mundial z 1978 roku to 30 tysięcy »znikniętych«. Ale żaden z nas przecież
nikogo nie torturował ani nie zabił. Jedyne, co zrobiliśmy, to pomogliśmy
naszej ojczyźnie przeżyć odrobinę radości. Odważnie broniliśmy
argentyńskich barw. Nie można nas za to winić”.
Dylemat jest prawdopodobnie nierozwiązywalny: do jakiego stopnia
można utożsamić władzę z narodem? Do jakiego stopnia ludzie są
odpowiedzialni za rządzących, zwłaszcza niedemokratycznie, i do jakiego
stopnia sportową reprezentację kraju można identyfikować z tym krajem
i z tymi rządzącymi? Poza wszystkim byłoby nielogiczne obwiniać piłkarzy
o to, że dali z siebie wszystko, pomijając już fakt, że wielu przeciwników
junty również kibicowało la selección. „Cóż jest takiego w sporcie, że czyni
możliwym uścisk ofiary i kata po golu strzelonym przez reprezentanta
kraju?” – pytał Claudio Tamburrini, bramkarz grającego w niższych ligach
Almagro i student filozofii, jako działacz polityczny (choć bynajmniej nim
nie był) wtrącony do więzienia, z którego zdołał uciec w marcu
1978 roku[129]. – Podczas mistrzostw świata Argentyńczycy, ze mną
włącznie, zawiesili poglądy polityczne na kołku i pogrążyli się w sportowej
euforii… Kibicowanie drużynie narodowej kraju rządzonego przez
dyktaturę to przykład naprawdę kosztownej irracjonalności”.
W samym sercu konfliktu znalazł się właśnie Menotti, długowłosy
dekadent i były komunista, który chętnie mówił o wolności i prowadził
bardzo swobodny tryb życia, ale teraz – nawet jeśli wbrew własnej woli –
został sprowadzony do roli agenta junty. O rzekomych powiązaniach
między ideologią państwa a stylem gry jego reprezentacji pisano
zdecydowanie zbyt często. Czasem takie zależności występowały (postawa
drużyny narodowej Włoch, prowadzonej w latach 30. przez Vittorio Pozzo,
faktycznie odzwierciedlała obcesowy militaryzm rządów Mussoliniego), ale
na ogół rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Argentyński zwrot ku
antyfutbolowi po 1958 roku można przedstawiać jako efekt odrzucenia
idealizmu i pochwały ekstremalnych form pragmatyzmu, których erupcja
wiązała się z serią zamachów stanu, kryzysu ekonomicznego i ingerencji
armii w politykę. Odrzucenie cynizmu w grze można z kolei łączyć
z optymizmem, jaki wyrażały ruchy młodzieżowe, pełne wiary, że
beznadziejnie smutni technokraci muszą w końcu upaść. Ale w czasie gdy
Menotti wygrywał mundial, jego romantyczne odwoływanie się do
przeszłości – nawet w kompromisowej formie, jaką ostatecznie przyjęło –
diametralnie różniło się od morderczej doraźności junty.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
CYGAN, SPRZEDAWCA SAMOCHODÓW
I S TA R E Ś C I E Ż K I

Niektórzy mogliby powiedzieć, że kontrrewolucję przeciw antyfutbolowi


rozpoczął Racing Pizzutiego w połowie lat 60., jednak – niezależnie od ich
przywiązania do piłki ofensywnej – trudno traktować przemoc
i niesportowe zachowania, jakich się dopuszczali podczas meczów
z Celtikiem, jako przejaw romantycznych ideałów (co powiedziawszy, nie
twierdzę oczywiście, że piłkarze ze złotego wieku również byli całkowicie
wolni od cynizmu). River Plate, wierny tradycjom La Máquiny, grał
atrakcyjną piłkę przez całe lata 60. Ale świadomy powrót do la nuestra
zaczął się w Rosario, w Newell’s Old Boys Miguela Antonio Juáreza
i Césara Luisa Menottiego.
„Gitano” – Cygan – Juárez urodził się w wiosce El Tala, w andyjskiej
prowincji Salta, na północnym zachodzie Argentyny. Choć smykałkę do
piłki miał już jako dziecko, rodzice zadbali, by najpierw skończył szkoły,
więc początkowo grał w mniejszych klubach na północy kraju. Później
trafił do Belgrano de Córdoba, następnie zaś, w 1956 roku, do Rosario
Central. W zespole tym spędził osiem lat, ostatni sezon kończąc na trzecim
miejscu w ligowej tabeli. Powoływano go też do reprezentacji kraju –
pojechał z nią w 1957 roku na Campeonato Sudamericano, choć nie zagrał
w turnieju ani minuty, a rok później zdobył zwycięską bramkę w meczu
Copa Roca z Brazylią. W 1966 roku pomógł Unión de Santa Fe wywalczyć
awans do pierwszej ligi, a karierę skończył w Central Córdoba de Rosario,
gdzie w 1968 roku rozpoczął także pracę trenerską. I choć nie zdołał
wydostać się ze swoim klubem z trzeciej ligi, radził sobie na tyle dobrze, że
zatrudniło go Platense, które wprowadził do ligi Nacional. Tam jednak,
mimo wygranej 4:0 z River na El Monumental, zakończył sezon dopiero na
14. miejscu i w 1969 roku pożegnał się z posadą.
I właśnie dzięki temu mógł stać się kluczową postacią w procesie
ewolucji argentyńskiej piłki. Wcześniej grał z Menottim, wówczas
kanciastym i chudym napastnikiem, w Central, a teraz, w 1970 roku, został
zatrudniony przez Newell’s – i wydarzyło się coś, co cztery dekady później,
jak mówił dawny rozgrywający Newell’s Mario Zanabria, byłoby
niemożliwe.
Zanabria jest rozmówcą gadatliwym i entuzjastycznym, wiecznie
podrywającym się z krzesła, by podkreślić jakieś kluczowe kwestie,
i mającym rzadką u piłkarzy pamięć do szczegółów: kto strzelił, kiedy i co
to wówczas znaczyło. „W tamtych czasach nie było jeszcze takiej posady
jak asystent trenera – opowiada – ale ponieważ kochał piłkę nożną,
a skończył już karierę, Menotti przychodził na treningi, siadał na piłce
i dawał nam różne rady. Był sprzedawcą samochodów na Boulevard Oroño,
ale kompletnie nie miał do tego serca, więc większość czasu spędzał
z nami. Kilka miesięcy później dostałem żółtaczki i nie mogłem zagrać
w towarzyskim turnieju w Rosario, z udziałem Central, Newell’s, River
i Boca. Juárez z kolei miał przewlekłą chorobę płuc, bo za dużo palił.
Rozchorował się akurat w trakcie tego turnieju i drużynę poprowadził
Menotti. Newell’s wygrało, pokonując po drodze Central i River. Kiedy
Juárez nie był w stanie prowadzić treningów, Menotti pełnił właściwie
funkcję tymczasowego szkoleniowca”. Od tamtej pory tworzyli w zasadzie
trenerski duet.
Juárez i Menotti nauczyli drużynę grać ofensywnie i Newell’s, po
zakończeniu rozgrywek Metropolitano na piątym miejscu, pierwszy raz
w dziejach zakwalifikowało się do ligi Nacional. Zimą 1970 roku obaj
pojechali do Meksyku oglądać mecze mistrzostw świata. Menotti grał
krótko w Santosie i znał Pelégo, ale i tak był zdumiony poziomem, który
Brazylijczycy prezentowali w tamtym turnieju, a ich sukces umocnił go
w przekonaniu, że musi sięgnąć po styl gry, który uważał za tradycyjnie
argentyński.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
GOŁĄBEK
Czarno-biały film jest tak niewyraźny, że niemal nic na nim nie widać.
Okrągła plama światła drga nieustannie pośrodku ekranu, tylko czasem
przesuwając się od dołu do góry, a potem z góry na dół. Dopiero gdy
przyjrzeć się uważnie, widać ciemną postać wyłaniającą się z lewej strony
kadru i po chwili niknącą w cieniu. Przez mgnienie oka można rozpoznać
w niej piłkarza przyjmującego piłkę i podającego ją gdzieś poza granice
obrazu, na prawe skrzydło. Tam, w świecie istniejącym tylko we
wspomnieniach i wyobraźni, Jorge González opanowuje futbolówkę
i przekłada ją na prawą stopę. W tej sekundzie widać przy nim obrońcę,
który waha się przez moment, a potem zostaje w tyle. Widoczna na filmie
czarna plama przesuwa się coraz szybciej w kierunku upiornie białej plamy
w centrum. Rozmycie z lewej strony stopniowo się rozszerza, jak
otwierające się nożyce. Część, która tonęła w cieniu, rozświetla się i na
ułamek sekundy obraz znów staje się wyraźny. Widać bramkę. Widać grupę
piłkarzy, tyłem do kamery i przodem do siatki. Widać bramkarza, również
tyłem do obiektywu, wygiętego w przód, z opuszczoną prawą ręką – układ
jego ramion sugeruje przygnębienie. I widać podrywającego się z ziemi,
z ramionami uniesionymi w geście triumfu, jeszcze zanim kolana straciły
kontakt z murawą, Aldo Pedro Poya, który zdobył właśnie najważniejszą
bramkę w dziejach piłki nożnej w Rosario.
Zwykłe fotografie dają lepszy obraz tego, co się wówczas wydarzyło:
Poy, ubrany w koszulkę Central w żółto-niebieskie paski, uwalnia się spod
opieki obrońcy, Ricardo De Rienzo z Newell’s Old Boys, pędzi naprzód
i dochodzi do dośrodkowania, uderzając szczupakiem piłkę, która po koźle
ląduje za linią bramkową – i strzelając w ten sposób zwycięskiego gola
w półfinale rozgrywek Nacional w 1971 roku. Na wszystkie bramki
zdobyte szczupakiem mówi się w Argentynie palomitas, gołąbki, ale to była
La Palomita, gol o znaczeniu niemal mistycznym. W tym sensie wydaje się
bardzo na miejscu, że ów film jest aż tak niewyraźny: obiekty wiary nie
wymagają przesadnej jasności.
Kiedy mówimy o piłce w Rosario, historia dzieli się na tę przed golem
Poya i po nim. Co roku obchodzi się jego rocznicę, strzelec uczestniczy
w jego rekonstrukcjach, truchtając do piłki rzuconej mu z prawej strony,
lekko podskakując i główkując do siatki, a następnie tonąc w objęciach
otaczających go kibiców. „Dwa miesiące po golu ktoś mnie poprosił,
żebym odegrał tamtą scenę – wspomina Poy. – Wyszliśmy z baru i to
zrobiliśmy. Była kupa śmiechu i nigdy nie myślałem, że przerodzi się to
w coś poważniejszego. Ale na pierwszą rocznicę, w grudniu 1972 roku,
poprosili mnie ponownie. Przy okazji kolejnych rekonstrukcji jadam
zwykle obiad z przyjaciółmi, wspominamy, żartujemy. To takie spotkanie
po latach, z jednym szczególnym momentem, kiedy wykonuję tego
szczupaka. Wariactwo, powtarzane co roku”.
Czasami Poy odtwarza swego gola w Rosario, czasami robi to gdzie
indziej. Kiedy o tym opowiada, przychodzi mi do głowy głupie pytanie: co
by było, gdyby nie trafił w piłkę albo spudłował? „Czasami też o tym
myślę – odpowiada. – Ale jak dotąd na szczęście zawsze trafiałem
w bramkę. Strach pomyśleć, co by było, gdybym zawalił, na razie jednak
mi się udaje”. I dodaje, że odtwarzał już swoją palomitę w Miami i że
chciałby to zrobić także w Dingwall, w szkockim Highland, gdzie urodził
się pierwszy prezydent Central, Colin Bain Calder.
Jego palomita to symbol wyrwania się argentyńskiej piłki z duszącego
uścisku klubów ze stolicy. W przyszłości wprawdzie miały wciąż grać
pierwsze skrzypce, ale wtedy, w grudniu 1971 roku, mistrzostwo ligi
Nacional po raz pierwszy zdobył klub z prowincji. Co przy tym wydaje się
nieco dziwne, przynajmniej z perspektywy czasu, to fakt, że do wydarzenia
tego doszło w trakcie półfinału – derbów Rosario rozgrywanych na El
Monumental dzień po tym, jak do finału awansowało także San Lorenzo, po
zwycięstwie w rzutach karnych nad Independiente.
„Rosario to miasto, które kocha futbol, i miasto podzielone na pół –
opowiada Zanabria, wówczas 23-letni ofensywny pomocnik Newell’s. –
Inaczej niż w Buenos Aires, gdzie owszem, rywalizują Boca i River, ale jest
też wiele innych klubów i derbów, w Rosario wszystko rozgrywa się
między tymi dwoma zespołami. A przed meczem i po końcowym gwizdku
atmosfera w mieście jest naładowana w kompletnie wyjątkowy sposób,
zupełnie inny niż ten, który znam z innych miejsc. W Rosario jak wygrasz
derby, możesz iść na miasto. Dosłownie: wyjść z domu, spacerować po
ulicach. Ale jeśli przegrasz, musisz zostać. Nie możesz wyjść. Bo jak
pójdziesz do supermarketu, restauracji, na parking, kasjer, kelner czy
sprzedawca biletów przy samochodzie będzie albo szczęśliwy, albo smutny
po tym, co się stało. Ucieczka jest bardzo trudna, wręcz niemożliwa.
W Buenos są miejsca neutralne, przestrzeń, gdzie możesz normalnie żyć.
W Rosario nie. Jako zawodowy piłkarz wiesz, że udział w derbach Rosario
zmieni twoje życie. Staniesz się ich częścią”.
Wszystkie derby Rosario są więc wydarzeniem szczególnym, ale te były
jeszcze bardziej wyjątkowe od pozostałych. „Ważne, żeby spojrzeć na to
w określonym kontekście” – mówi Poy.
„Aż do tamtego popołudnia kluby z Rosario nigdy nie spotkały się
w play-offach, w bezpośrednim meczu, po którym jedni awansowali,
a drudzy odpadali. Tragedia lub chwała, w zależności od rezultatu. I wielka
panika. Ludzie wyjeżdżali z miasta albo barykadowali się w domach,
udając, że wyjechali, tylko po to, żeby uniknąć upokorzenia w przypadku
porażki ich zespołu. Ale panowało też przekonanie, że ktokolwiek wygra
ten mecz, wygra też finał i stanie się pierwszym mistrzem Argentyny spoza
Buenos Aires[130]. Dwie świetne drużyny, jeden mecz, 300 kilometrów od
domu.
Pierwsza połowa skończyła się bez bramek. W drugiej mieliśmy rzut
rożny, a ja próbowałem wyprowadzić obrońców z równowagi. Tuż przed
dośrodkowaniem krzyczałem do fotografa: »Szykuj aparat, nadchodzi mój
gol«. Bramkarz przechwycił piłkę i szybko rzucił ją do przodu, żeby
rozpocząć kontrę. Ale nam udało się ją odzyskać, zagrać krótkie podanie
i stworzyć trochę miejsca na prawym skrzydle, skąd dośrodkował
González. Miałem za daleko, żeby sięgnąć piłki nogą. Mogłem tylko rzucić
się szczupakiem”.
Szczęśliwie dla siebie, Poy w tym elemencie sztuki piłkarskiej był
naprawdę dobry, a to dzięki poradom poprzednika Labruny na stanowisku
trenera Central, Carlosa Griguola. „Ćwiczyliśmy to z trenerem Griguolem –
opowiadał. – Jest taki szczególny typ dośrodkowania, przy którym zwykle
starasz się użyć nóg, ale łatwiej i korzystniej byłoby główkować. Griguol
mówił, żeby nie bać się tych palomitas. I nie chodziło o to, że efektownie
wyglądają, ale o to, że obrońca właściwie nie ma sposobu, by im zapobiec”.
Central obronił prowadzenie, a potem pokonało San Lorenzo
2:1 w finale, rozgrywanym trzy dni później na stadionie Newell’s. Do
legendy przeszło jednak spotkanie półfinałowe. „Będą pamiętać tego gola
do końca swoich dni” – powiedział Poy w jednym z pomeczowych
wywiadów i nie pomylił się ani trochę, zważywszy na hołdy, jakie wciąż
mu towarzyszą. „Kiedy mówię komuś, że nic mnie już nie zaskoczy, mam
w tyle głowy to wszystko, co przydarzyło mi się w Rosario – opowiada. –
Podczas jednej z rocznic dostałem gęsiej skórki. Wiedziałem, że ludzie
czekają na mnie przed domem, ale gdy tylko otworzyłem drzwi,
zobaczyłem dwa tysiące Poyów, klaszczących i wymachujących rękami.
Nie mogłem w to uwierzyć, ale wszyscy mieli maski z moją podobizną”.
Maski z obowiązkowo doklejonym wąsikiem, opadającym i nieco
melancholijnym, stały się nieodłącznym elementem widowiska, gdyż Poy,
jakkolwiek obdarzany przez kibiców cechami boskimi, nie jest
wszechobecny i nie może brać udziału we wszystkich rocznicowych
spotkaniach. „W różnych częściach świata ludzie spotykają się 19 grudnia,
ktoś zakłada maskę i odbywa się rekonstrukcja tamtej bramki” – mówi.
Dziewiętnastego grudnia każdy może powiedzieć: „Hoy soy Poy” (Dziś
jestem Poyem).
Ale maski nie są wcale najdziwniejszą pamiątką po historycznym golu.
„Ricardo De Rienzo, który krył mnie w tamtej akcji, pewnego dnia źle
się poczuł i trafił do szpitala. Okazało się, że ma zapalenie wyrostka
robaczkowego i musi od razu iść na salę operacyjną. Chirurdzy rozpoznali
byłego piłkarza i po wycięciu wyrostka nie wyrzucili go, tylko włożyli do
słoja z alkoholem, a potem przekazali w ręce OCAL[131], oznajmiając, że
jest to wyrostek, który znalazł się najbliżej Aldo Pedro Poya w dniu, gdy
ten strzelał swoją palomitę przeciwko Newell’s Old Boys – dzielący ich
dystans wyniósł około 20 centymetrów…
Nigdy nie czułem się jak zawodowy piłkarz. Byłem raczej kibicem, który
gra w drużynie, którą kocha. Urodziłem się trzy przecznice od stadionu,
więc mam Central we krwi”.
Inna sprawa, że niezależnie od tego, jak wielką ikoną stał się w dziejach
klubu, gdy miał 24 lata, w 1969 roku, władze Central myślały o sprzedaniu
go. „Ojciec zabierał mnie czasem na ryby na piękne, bezludne wyspy –
tłumaczył po latach. – W okolicy mieszkało tylko czterech rybaków. Kiedy
usłyszałem pogłoski o tym, że mam zostać sprzedany, poprosiłem jednego
z nich, żeby mnie zabrał w rejs. Zaszyłem się na wyspie. Kiedy wróciłem
po tygodniu, sprawa transferu upadła”.
W Rosario jest wciąż tak popularny, że informacje o miejscu kolejnych
rekonstrukcji utrzymuje w sekrecie, chcąc uniknąć powtórki scen, do
których doszło w trakcie jego ślubu, w 1974 roku. „Tłumy fanów ciągnęły
się na 600 metrów od kościoła – opowiada. – Gdybym nie wyszedł
głównym wejściem, mogliby podpalić świątynię. Ksiądz powiedział, że
musi załatwić wszystko w pięć minut, bo ludzie skaczą mu po
konfesjonałach i kradną figury aniołów na pamiątkę”.
Mówi jednak, że całe to uwielbienie nie ma na niego wielkiego wpływu
i nie czuje się jak piłkarska wersja Billa Murraya z Dnia świstaka,
zmuszona do przeżywania wciąż na nowo 19 grudnia 1971 roku. „Nie, nie
znalazłem się w żadnej pętli czasu – mówi. – To dla mnie wielka
przyjemność móc wspominać tamten dzień, bo tworzyliśmy wtedy
fantastyczny zespół i mieliśmy świetnego trenera. Spotkałem niedawno
bardzo poważnego starszego pana, spacerującego z 27-letnią dziewczyną,
który na mój widok zatrzymał się i spytał: »Córeczko, czy wiesz, kim jest
ten człowiek?«. Dziewczyna wyglądała na przestraszoną i zakłopotaną, bo
nie wiedziała. Ojciec kontynuował: »Człowiek, który stoi przed tobą, to
Aldo Pedro Poy, który…«. A wtedy wyraz jej twarzy natychmiast się
zmienił: »Ach tak, to pan zrobił palomitę« – powiedziała. Czasem nie mogę
w to uwierzyć, ale wciąż mnie to spotyka. Codziennie”.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
CUD W HURACÁNIE
Po pamiętnej porażce z Central Juárez i Menotti musieli odejść z Newell’s:
Juárez wrócił do Salta i wprowadził Juventud Antoniana do ligi Nacional,
Menotti zaś objął posadę trenera Huracánu. Jako głosiciel romantycznej
doktryny, ze szlachetną twarzą drapieżnego ptaka, z roztaczaną wokół
siebie intelektualną aurą i nikotynowym nałogiem, wydawał się
ucieleśnieniem argentyńskiej bohemy. Dla niego futbol, który nie był
piękny, nie miał racji bytu. „Tych, którzy mówią, że liczy się tylko
zwycięstwo, chciałbym ostrzec, że zwycięzca może być tylko jeden –
mówił. – W lidze tworzonej przez 30 zespołów 29 trenerów musi więc
zadawać sobie także inne pytania: jakie dziedzictwo zostawię po sobie, co
daję swoim piłkarzom, jakie możliwości rozwoju im stwarzam...?
Taktyczne wywody nie są jedynym sposobem sięgania po wygraną;
uważam raczej, że skuteczność może iść w parze z pięknem”.
Menotti udowodnił słuszność swoich koncepcji, prowadząc Huracán do
zwycięstwa w lidze Metropolitano w 1973 roku i prezentując przy tym
piłkę tak zaskakująco ofensywną, tak atrakcyjną dla oka, że na Estadio
Tomás Adolfo Ducó przychodzili nawet kibice innych drużyn. „Menotti
opierał się zawsze na koncepcie małych koalicji – tłumaczył pomocnik
Omar Larrosa. – [Carlos] Babington i ja, Russo i Babington, Carrascosa
i Russo”. Była to drużyna legendarnych kreatorów, cieszących się swobodą
dzięki świetnie obmyślonej strategii gry obronnej, bazującej na sile i agresji
Basile, który odszedł z Racingu w 1970 roku.
W 1974 roku Babington przeniósł się do zachodnioniemieckiego
Wattenscheid 09, wcześniej poważnie rozważając transfer do Stoke City,
gdzie mógłby zakosztować życia w kraju swoich przodków: nosił
przydomek El Inglés, a w pamiętnym komiksie „El Gráfico” sportretowano
go jako dżentelmena z epoki wiktoriańskiej, w cylindrze, płaszczu
i z monoklem. Docenienie pełni talentu Miguela Ángela Brindisiego,
o szerokich policzkach i z wiecznie zaczerwienionymi oczami, miało
dopiero nadejść; był w każdym razie piłkarzem, którego finezyjna technika
wydawała się kontrastować z krzepką sylwetką.
René Houseman stał się z kolei jeszcze jednym symbolem bohemy wśród
legend argentyńskiej piłki. Pochodził z ubogiej rodziny, dorastał w jednej
z villa Bajo Belgrano, ucząc się gry w piłkę na ulicach, a nocami dorabiając
jako dostawca mięsa, aż w końcu zaczął grać w Los Intocables (Nietykalni),
młodzieżowym zespole z sąsiedztwa. Kontrakt z Defensores de Belgrano
podpisał w 1971 roku, a z Huracánem dwa lata później. Władze klubu były
pełne obaw: o jego wyskokach alkoholowych krążyło już tyle opowieści, że
postanowiono wynająć mu mieszkanie, by mógł zmienić otoczenie i uciec
ze środowiska, które miało na niego zły wpływ. Problem w tym, że szybko
wrócił w rodzinne strony. Pił nadal, a w końcu przyznał, że jest
uzależniony. Alkohol przyciągał go do tego stopnia, że w jednym z meczów
przeciwko River Plate wystąpił po pijanemu. „W przeddzień przypadały
urodziny mojego syna – opowiadał w wywiadzie dla czasopisma
»EFDeportes«. – Koledzy zafundowali mi ze 20 zimnych pryszniców
i mnóstwo kawy, ale niewiele pomogło. Nie nadawałem się do gry
w pierwszym składzie i wszedłem w drugiej połowie, przy stanie 0:0.
Dostałem piłkę, okiwałem trzech obrońców i bramkarza, strzeliłem gola.
Kumple opowiadali, że padłem na ziemię i zacząłem się śmiać. Potem
zasymulowałem kontuzję, zostałem zmieniony i pojechałem do domu się
przespać. Nic z tego nie pamiętam”.
Ta pyszna anegdota, doskonale pasująca do najlepszych tradycji
rozochoconych winem tancerzy tanga z czasów złotego wieku argentyńskiej
piłki, niestety nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Urodziny
syna Housemana wypadały 3 października. Jedyny mecz, który Huracán
grał z River – zakładając, że piłkarz dobrze zapamiętał rywala – na
początku tego miesiąca, odbył się 6 października 1978 roku, ale wówczas
mecz skończył się porażką 1:0. Jedyne zwycięstwo 0:1 w czasach gry
Housemana w Huracánie zostało odniesione 2 lipca 1980 roku. Jeśli więc
w tej historii ma kryć się jakieś ziarno prawdy, bramka musiała paść albo
w zremisowanym 1:1 pojedynku z 22 czerwca 1975 roku, albo piłkarz
zdobył ją z półwoleja w przegranym 1:2 meczu z 6 października 1977 roku.
Ten ostatni gol, owszem, przypomina nieco cytowany tu opis: Houseman
wychodzi na czystą pozycję, mija bramkarza i trafia do siatki. Jednak
cieszący się ze strzelenia gola prawoskrzydłowy Huracánu nie padł na
ziemię, nie mówiąc już o tym, że ani nie zaczął tego meczu na ławce
rezerwowych, ani nie został zmieniony przed końcem. Bramka z czerwca
1975 roku miała większe znaczenie, ale pozostałe szczegóły anegdoty
wydają się jednak zmyślone po latach.
Pomimo tego upiększenia nie można mieć wątpliwości ani co do talentu
Housemana, ani co do jego szybkości, ani co do jego problemów
z alkoholem. Kiedy kończył karierę, miał na swoim koncie 55 meczów
w reprezentacji Argentyny i cieszył się opinią najlepszego skrzydłowego od
czasów Corbatty, który oczywiście również borykał się z nałogiem. Inaczej
jednak niż Corbatta, Houseman potrafił sięgnąć po pomoc – spędził trzy
tygodnie na odwyku w Hospital Durand w Buenos Aires i twierdził, że
w wieku 37 lat przestał pić. Niezależnie od tego, co wydarzyło się później
i jak bardzo alkohol zrujnował mu karierę, kibice Huracánu uwielbiają go
za rolę, jaką odegrał w tej drużynie w pamiętnym sezonie 1973.
„Świat argentyńskiej piłki szybko zdał sobie sprawę, że ma do czynienia
z jednym z tych wielkich zespołów – wspominał Hugo Tocalli, wówczas
bramkarz Nueva Chicago. – Od czasu Racingu z 1966 roku nie było tu
właściwie żadnej nadzwyczajnej drużyny. Huracán był pierwszy. A po
latach dominacji Estudiantes było to jak zmartwychwstanie, dlatego że grali
naprawdę pięknie”.
„Patrzeć na ich grę to wielka radość – pisał jeden z dziennikarzy
»Clarín«. – Wypełnili argentyńskie boiska futbolem i po 45 latach
przywrócili uśmiech na twarze w dzielnicach żyjących rytmem tanga”. Ich
występy były tak urzekające, że po zwycięstwie 5:0 nad Rosario Central
bili im brawo nawet kibice przeciwnika. „Zespół grał na ulubioną melodię
Argentyńczyków – mówił Babington. – Były gambetas, podania
z pierwszej piłki, zakładanie siatek, sombreros [sztuczka polegająca na
przerzuceniu piłki nad głową przeciwnika], zagrania z klepki i na obieg”.
W 1973 roku Huracán rozpoczął rozgrywki zwycięstwem 6:1 nad
Argentinos Juniors, później wygrał 2:0 na wyjeździe z Newell’s,
5:2 u siebie z Atlantą, 3:1 na wyjeździe z Colón, 5:0 u siebie z Racingiem
i 1:0 na wyjeździe z Vélezem, aż w końcu stracili pierwszy punkt,
remisując 3:3 na własnym boisku z Estudiantes. „Po tak mocnym początku,
zwłaszcza po serii zwycięstw na wyjeździe, zrozumieliśmy, że możemy
grać o mistrzostwo – opowiadał Larrosa. – Ale Menotti ciągle powtarzał,
żeby myśleć tylko o następnym meczu, a nie o mistrzostwie, i korygował
różne detale, żebyśmy grali coraz lepiej. To była najważniejsza kwestia
i najistotniejszy cel: cały czas grać dobrze. Sam zawsze myślałem
o mistrzostwie, bo przyszedłem z Boca, a w Boca myśli się właśnie w ten
sposób. Ale tutaj było jeszcze coś: przed meczami byliśmy wprawdzie
zdenerwowani, ale jak już zaczynaliśmy grać, świetnie się razem
bawiliśmy, cieszyło nas każde podanie, mieliśmy mnóstwo frajdy”.
Po porażce 1:4 z Boca w 17. kolejce pojawiły się wprawdzie jakieś
wątpliwości, ale szybko zostały rozwiane. „Uznaliśmy, że to wypadek przy
pracy, który nie powinien mieć wpływu na to, jak gramy – mówił Larrosa. –
Musieliśmy pomyśleć o następnym meczu, zapomnieć o tym wypadku
i robić swoje. Robiliśmy więc swoje nadal”. Strata sześciu zawodników –
najpierw Housemana, Brindisiego i Avallaya, a później Babingtona,
defensywnego pomocnika Russo i lewego obrońcy Carrascosy, którzy
dołączyli do reprezentacji przygotowującej się do udziału w mistrzostwach
świata – spowodowała, że końcówka sezonu nie potoczyła się już tak
płynnie, ale drużyna była na tyle poukładana taktycznie, by poradzić sobie
nawet w obliczu tych nieobecności. Na zakończenie rozgrywek okazało się,
że Boca zdobyła o siedem bramek więcej niż 62 gole Huracánu, ale liczył
się przede wszystkim styl; styl i sentyment do czasów złotego wieku. Nikt
nie dbał o to, że nie okazali się najskuteczniejsi, ważne, że grali pięknie
i zostali zwycięzcami. Wykorzystany przez Larrosę rzut karny w końcówce
wygranego 2:1 meczu z Gimnasia La Plata zapewnił drużynie mistrzostwo
ligi Metropolitano na dwie kolejki przez końcem sezonu.
Kolejny rok przyniósł kolejne dowody na skuteczność metod
Menottiego. Newell’s prowadził wówczas Juan Carlos Montes, grający
z numerem 5 na koszulce[132] w zespole, który przegrał pamiętny półfinał
sprzed dwóch lat, ale fundamenty pod jego drużynę kładł przecież jeszcze
właśnie Menotti. Grając płynną, otwartą piłkę, zajęli pierwsze miejsce
w jednej z grup Metropolitano; zwycięzcą drugiej został Central. Finałową
czwórkę dopełniły drużyny, które zajęły drugie miejsca w grupach, Huracán
i Boca Juniors. Newell’s wygrało dwa pierwsze mecze, podczas gdy Central
zwyciężył z Boca i przegrał z Huracánem. Oznaczało to, że do zdobycia
mistrzostwa kraju podopiecznym Montesa wystarcza remis w ostatnim
meczu z Central. Tuż przed przerwą Central objął prowadzenie po rzucie
karnym wykonanym przez Gabriela Ariasa, a w drugiej połowie Carlos
Aimar strzelił drugą bramkę. Zwycięstwo Central groziło koniecznością
rozegrania meczu dodatkowego, 72 godziny później. „Łatwo sobie
wyobrazić, jakie byłoby morale drużyny po porażce” – opowiadał Zanabria.
Kilkadziesiąt sekund po golu Aimara Armando Capurro zdobył bramkę
kontaktową. „To pozwoliło nam złapać wiatr w żagle – kontynuował
Zanabria. – Bardzo chcieliśmy rozstrzygnąć sprawę na ich stadionie,
strzelając gola w końcówce…”
Zapis filmowy z tamtego spotkania nie jest aż tak fatalny, jak
w przypadku palomity Poya, ale i tak trudno się w nim rozeznać, zwłaszcza
że kamerę umieszczono bardzo nisko, gdzieś pomiędzy bramką
a narożnikiem boiska. Widać na nim jednak, jak piłka spada w kierunku
ciemnego kłębowiska piłkarzy, z którego wybija się nagle smukła postać
Zanabrii. Pada strzał, stopa zawodnika Newell’s wydaje się raczej muskać
futbolówkę niż uderzać w nią z całej siły, ale trafienie jest czyste i kopnięta
jeszcze za linią pola karnego piłka ląduje tuż pod poprzeczką. „Strzelałem
wcześniej z dystansu – opowiadał Zanabria. – To nie był mój pierwszy raz,
ale czasem zdarzało się, że piłka lądowała na trybunach, a czasem… no
cóż, bywało, że leciała tam, gdzie wcale nie celowałem – że moja głowa
miała jakiś plan, a stopa reagowała zupełnie inaczej. Ale to była piękna
bramka”.
Faktycznie była piękna, a że padła na dwie minuty przed końcem meczu,
trybuny oszalały i wydawało się, że mecz zostanie przerwany. Ostatecznie
jednak spotkanie zakończyło się remisem i Newell’s zdobyło swoje
pierwsze mistrzostwo.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
POWRÓT PERÓNA
Tak jak obiecał generał Lanusse, w marcu 1973 roku odbyły się wybory
prezydenckie. Pierwsza tura zakończyła się zwycięstwem Héctora
Cámpory, wieloletniego stronnika Peróna, od 1971 roku działającego jako
„osobisty przedstawiciel” dawnej głowy państwa – nie osiągnął wprawdzie
absolutnej większości, ale po rezygnacji lidera UCR Ricardo Balbína został
ogłoszony prezydentem bez organizowania drugiej tury. Cámpora ogłosił
amnestię dla ludzi odpowiedzialnych za polityczną przemoc okresu
dyktatury i nawiązał stosunki dyplomatyczne z Kubą Fidela Castro. Strajki
i spory pracownicze trwały nadal, ale rewolucyjna lewica, przynajmniej
chwilowo, zaprzestała walki partyzanckiej. Perón miał otwartą drogę
powrotu do kraju. Tak jak Menotti, były prezydent zamierzał przywrócić
Argentynie dawną świetność, odwołując się do czasów sprzed chaosu
końcówki lat 50. i uznania pragmatyzmu za obowiązującą ideologię.
W przeciwieństwie do Menottiego poniósł straszliwą klęskę.
Jego powrót doprowadził do natychmiastowego rozlewu krwi,
potwierdzając, że przepaści między lewicą i prawicą – nawet w łonie obozu
popierającego Peróna – nie da się zasypać. Kiedy 20 czerwca przylatywał
z Madrytu, wokół lotniska Ezeiza zgromadziło się wedle szacunków policji
trzy i pół miliona Argentyńczyków, reprezentujących trzy główne frakcje.
Po pierwsze, znaleźli się tam robotnicy, mający wciąż w pamięci podwyżki
płac i poprawę warunków życia podczas jego rządów w latach 40. i 50. Po
drugie, członkowie wielkiego marszu, zorganizowanego przez La
Tendencia Revolucionaria (radykalnie lewicowych działaczy ruchów
młodzieżowych i partyzantów z Montoneros). Po trzecie, sympatycy
skrajnej prawicy, przekonani, że można odgórnie zarządzać masami, i tym
samym stojący w opozycji do Montoneros. Z podium, przygotowanego dla
mającego przemówić do tłumów Peróna, zakamuflowani snajperzy zaczęli
strzelać do przedstawicieli lewicy. Zginęło 25 osób, a kolejnych 365 zostało
rannych.
Celem masakry było zmuszenie Cámpory do rezygnacji, ale zarazem
przyniosła ona kres nadziei na jakąkolwiek współpracę popierających dotąd
Peróna przedstawicieli prawicy i lewicy. Cámpora ustąpił 13 lipca,
a 23 września – 12 dni po tym, jak w Chile wojskowy przewrót obalił
Salvadora Allende – odbyły się wybory, dzięki którym Perón odzyskał
władzę, otrzymując 62 procent głosów.
Pierwszego maja 1974 roku na Plaza de Mayo zgromadziło się
100 tysięcy demonstrantów, z czego ponad połowę ściągnęli tu Montoneros,
widząc w święcie pracy ostatnią okazję do nawiązania kontaktu z Perónem
i przekonania go do rezygnacji ze stosowanych wobec nich represji.
Organizatorzy zezwolili na wznoszenie jedynie dwóch okrzyków: „Perón,
Perón” i „Argentina, Argentina”, ale gdy prezydent pojawił się na balkonie
Casa Rosada, Montoneros zaczęli krzyczeć: „Qué pasa, qué pasa, qué pasa,
General? Está lleno de gorilas el gobierno popular” – „Co się stało, co się
stało, co się stało, generale? Rząd ludowy jest pełen goryli” [tym
określeniem nazywano wojskowych przeciwników Peróna od 1955 roku].
Odpowiedzią był wybuch wściekłości: „Wrzeszczące głupie gołowąsy mają
się natychmiast zamknąć!” – krzyczał do mikrofonu Perón, a później dodał,
że krzykacze byli najemnikami opłaconymi przez wrogie siły z zagranicy.
Zwolennicy Montoneros opuścili plac, zostawiając prezydenta
przemawiającego do garstki zwolenników.
Dwa miesiące później 77-letni Perón dostał ataku serca i zmarł. Jego
ciało, wystawione na widok publiczny, zaczęło puchnąć i ulegać
rozkładowi, co stanowiło aż nadto wymowny symbol kondycji całego
państwa. Jak pisał w tamtym czasie V.S. Naipaul, zmarły „był człowiekiem
armii, który zerwał z kodem swojej kasty i wstrząsnął posadami
wywodzącego się jeszcze z czasów kolonialnych rolniczego społeczeństwa
Argentyny, zidentyfikował wrogów biedoty i założył związki zawodowe.
Brutalnemu światu estancias, burdeli, polo i marnie opłacanej służby
pokazał brutalną twarz. A jego legenda – legenda wyjątkowego w dziejach
rewolucjonisty – przetrwała mimo nieudolności i korupcji z okresu
pierwszych rządów, mimo upadku w 1955 roku i następujących po nim
17 lat wygnania, mimo zabójstw, które towarzyszyły jego triumfalnemu
powrotowi przed rokiem, i mimo fatalnej polityki ostatnich miesięcy”.
Mit przetrwał być może ze względu na proteuszowe oblicze samego
Peróna: mimo zniechęcenia wielu Argentyńczyków mogło stanąć za nim,
bo wśród rzeczy, które powiedział czy zrobił, zawsze było coś, z czym
mogli się utożsamić. Tak jak Martín Fierro, był ostatecznie tylko pustym
naczyniem, które każdy mógł napełnić własnymi pragnieniami
i przesądami. Powrót Peróna, kontynuował Naipaul, miał charakter
osobistej rehabilitacji, w ramach której polityk pogodził się z armią
i Kościołem. Nie udało mu się zmierzyć się z żadnym problemami, jakie
napotkał w zmienionej rzeczywistości, gdyż – jak pisał Naipaul – „być
może wyzwania związane z reorganizacją przerosłyby możliwości każdego
przywódcy, nieważne jak byłby kreatywny. Argentyna jest krajem grabieży,
nową ziemią, tak naprawdę zaludnioną dopiero w tym stuleciu. Pozostanie
więc krajem, który będzie grabiony, a jej polityka pozostanie polityką
grabienia”. Tyle zostało z utopii o powstaniu argentyńskiego państwa, ze
szczytnych ideałów towarzyszących pierwszym osadnikom, z marzeń
Mendozy o znalezieniu swego kraju srebra i spuścizny Garaya, na próżno
szukającego miasta Cezarów.
Wizje Naipaula były mroczne, ale jego pesymizm okazał się trafny
w perspektywie wydarzeń następnej dekady[133]. Następczynią Peróna
została jego żona, Isabelita, którą poznał na wygnaniu, w 1956 roku
w mieście Panama, gdzie była tancerką w Happy Land Bar. Dwukrotnie
owdowiały, wyrzucony z kraju, którego oblicze odmienił, co wieczór
zajmował jedno z ponurych miejsc przy scenie, by patrzeć na Isabelitę,
a warto dodać, że oboje nie byli jedynymi przyszłymi prezydentami
Argentyny spędzającymi wówczas wieczory w tym klubie. Menedżer
lokalu, zaprzyjaźniony z Isabelitą Raúl Lastiri, miał zostać w przyszłości
przewodniczącym Izby Reprezentantów i w 1973 roku, po ustąpieniu
Cámpory, przejął na cztery miesiące obowiązki głowy państwa.
Teść Lastiriego, José López Rega, był podoficerem argentyńskiej policji,
który odszedł ze służby, żeby pisać książki okultystyczne[134],
a współautorem jednej z nich ogłosił archanioła Gabriela. Utraciwszy cały
majątek, wyjechał do Brazylii, stał się wyznawcą candomblé[135],
a później – wykorzystując związki Lastiriego z Isabelitą – odwiedził Peróna
na wygnaniu w Madrycie. Po dołączeniu do ekipy byłego prezydenta
uzyskał wkrótce niezwykłe wpływy – swego czasu przekonał nawet
Isabelitę, by nie odchodziła od Peróna po którejś z małżeńskich kłótni,
innym razem rozwiązał sprawę skandalu w banku prowadzonym przez
argentyńskie związki zawodowe, pojawiając się na miejscu z walizką pełną
pieniędzy. Powróciwszy z wygnania, był odpowiedzialny za opiekę
medyczną nad starzejącą się głową państwa. Mówiło się nawet, że wraz
z Isabelitą manipulują Perónem, odmawiając mu dulce de leche[136],
dopóki nie podpisze podsuwanych mu dokumentów. To właśnie López
Rega zorganizował prawicowy szwadron śmierci AAA[137], a pułkownik
Osinde, odpowiedzialny za użycie broni przeciw Montoneros na Ezeizie,
był podsekretarzem stanu w jego ministerstwie.
Śmierć Peróna wyzwoliła w końcu Montoneros z utrzymującego się
nawet po maju 1974 roku kultu jego osoby i ostatecznie zwróciła
organizację przeciw rządowi. Z początku członkowie ugrupowania cieszyli
się urokiem Robin Hooda: cele dobierali ostrożnie, w zasadzie unikając
ofiar wśród ludności cywilnej i rozdając żywność ubogim, ale z czasem –
i rosnącym rozczarowaniem – stawali się coraz bardziej radykalni.
Dokonywane przez nich porwania wzmocniły organizację finansowo
i zwiększyły jej ambicje. We wrześniu 1974 roku więźniami Montoneros
zostali bracia Jorge i Juan Bornowie, zarządcy największej firmy
argentyńskiego przemysłu, Bunge y Born, uwolnieni później za rekordowo
wysoki w skali świata okup: 60 milionów dolarów. W tym czasie
organizacja była już w stanie wojny z rządem, a jej sojusznicy,
Rewolucyjna Armia Ludu (ERP), formowali oddziały w dżunglach
Tucumán. Jednak próby wzniecenia w kraju rewolucji na modłę kubańską
spełzły na niczym: argentyńska armia była dużo lepiej wyposażona
i wyćwiczona od wojsk Fulgencio Batisty. Po serii porażek ERP właśnie
Montoneros stali się główną siłą lewicowej insurekcji, a zarazem głównym
celem kontrrewolucyjnej kampanii wojska.
Argentynę opanował już wówczas faktyczny bezrząd i z pewnością nie
mogła tego zmienić osoba tak niedoświadczona i otoczona tak dziwacznymi
doradcami jak Isabelita Perón.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
O HEROSACH I KURCZAKACH

Z Norberto „Beto” Alonso umówiliśmy się w kawiarni położonej


w sąsiedztwie El Monumental, co z perspektywy czasu musiałem uznać za
nie najmądrzejsze posunięcie. Rozmawiałem przecież z jedną z ikon River
Plate, w dodatku klasyczną „dziesiątką”, i w efekcie nasze spotkanie było
co chwilę przerywane przez kibiców, którzy chcieli uścisnąć mu dłoń albo
zamienić kilka słów. Miał wtedy 60 lat, był żwawy i szczupły, a jego
błyszczące, szeroko otwarte oczy rzucały spod wciąż ciemnej grzywy
spojrzenie tyleż intensywne, co bezczelne – choć z drugiej strony jego
włosy przerzedziły się nieco i posiwiały od czasów, gdy grał w piłkę, więc
wyglądał faktycznie na dyrektora firmy ubezpieczeniowej, którym stał się
po zakończeniu kariery sportowej.
Alonso, zgodnie z tradycją wszystkich wielkich argentyńskich
„dziesiątek”, uczył się grać w piłkę w potreros. „Dorastałem w Los
Polvorines [ubogie przedmieście Buenos Aires] – opowiadał. – Były tam
trzy domy na krzyż, a reszta to potreros. Graliśmy dla pieniędzy, dla
ciuchów i dla samej przyjemności grania, ale mnóstwo się wtedy
nauczyłem”.
Szybko zaczął pełnić funkcję rozgrywającego, a jego wyprostowana
postawa, z głową zawsze wysoko uniesioną, sprawiała wrażenie, że jest
wyższy niż swoje 155 centymetrów.
„»Dziesiątka« to magnes przyciągający tłumy, zwłaszcza dla tych, którzy
wywodzą się z potreros, nawet jeśli tam nie gra się z numerami na
koszulkach – mówił. – Szczególnie lewonożna »dziesiątka«. Ojciec zawsze
mi powtarzał: »Zobacz, jak ci lewonożni pięknie grają i jak ludzie ich
uwielbiają«. Miał rację, po części pewnie dlatego, że prawonożnych jest
jednak większość, ale po części dlatego, że lewonożni są faktycznie
bardziej eleganccy. Nie wiem, na czym to polega, ten dziwny urok i to, że
zawsze potrafią wyciągnąć jakiegoś asa z rękawa. Nie byłem lewonożny, to
mi viejo [mój staruszek, czyli: mój ojciec] sprawił, że się nim stałem.
Stawałem na prawej nodze, czekając na piłkę, którą mi rzuci, a potem
uderzałem z woleja lewą”.
Jako dziewięciolatek Alonso dołączył do szkółki piłkarskiej River Plate,
ale tam zawsze występował z jedenastką. Podziwiał Ermindo Onegę, który
rozegrał w barwach River 222 mecze między 1957 a 1968 rokiem i był
rozgrywającym reprezentacji Argentyny na mistrzostwach świata
w 1966 roku[138]. „Urodził się w wariatkowie – opowiadał Alonso. – Miał
wielki talent i wielkiego pecha: jego kariera przypadła na czasy, w których
River nie mogło zdobyć mistrzostwa”.
Kiedy w 1944 roku Renato Cesarini odszedł z River, zastąpił go 35-letni
wówczas dawny pomocnik tego klubu José María Minella, który dopiero co
zakończył karierę piłkarską po dwóch sezonach spędzonych w Urugwaju,
gdzie grał w Peñarolu, i jednym w Chile, gdzie występował w Green Cross.
Jako piłkarz dojrzewał pod okiem Hirschla i Cesariniego – nic dziwnego, że
kiedy sam został trenerem, ich filozofia stała się filozofią klubu. Od tamtej
pory było już oczywiste: River ma grać ofensywnie i płynnie. „Nigdy nie
lubiłem improwizacji – mówił Minella. – Mój klub musiał mieć plan
taktyczny i styl, a styl, który stworzyli moi poprzednicy, był dobry. Oto
dlaczego wygraliśmy tak wiele meczów i zdobyliśmy tyle tytułów. Nie
widziałem powodu, żeby cokolwiek zmieniać”.
Po zdobyciu mistrzostwa kraju w 1947 roku doszło wprawdzie do lekkiej
obniżki lotów. W 1948 i 1949 roku River zajmowało drugie miejsce
w tabeli, a potem – gdy kolumbijski exodus wpłynął na dyspozycję wielu
argentyńskich drużyn – zajęło czwarte miejsce w 1950 i trzecie
w 1951 roku, choć wtedy do mistrza kraju traciło zaledwie punkt. Później
jednak River znów znalazło się na topie. W ciągu kolejnych sześciu lat pięć
mistrzostw kraju, a w 1958 roku do reprezentacji Argentyny powołano aż
13 piłkarzy tego klubu – nawet rezerwowi okazali się godni gry w drużynie
narodowej.
Od 1957 roku sprawy zaczęły się jednak pogarszać. Najpierw Sívoriego
sprzedano do Juventusu (a pieniądze z tego transferu posłużyły do
rozbudowy El Monumental), później zaś, w Boże Narodzenie 1958 roku,
podjęto decyzję o nieprzedłużeniu kontraktu Labruny. River zaczął
prześladować pech, który znajdował odbicie w braku wiary we własne siły.
Zaczęto mówić, że do całego peso zawsze brakuje pięciu centavos – niby
niewiele, ale jednak. Zanim zdobyli kolejne mistrzostwo, musiało minąć
18 bolesnych lat.
Tak to właśnie wyglądało, gdy Alonso trenował z młodzieżowymi
drużynami River Plate. Nie chodziło w gruncie rzeczy o spektakularny
kryzys, raczej o niezdolność do postawienia kropki nad i; w ciągu całego
tego okresu River 11 razy sięgało po wicemistrzostwo kraju[139]. La
Máquina była określana mianem Rycerzy Udręki także ze względu na
sposób, w jaki marnowała świetne sytuacje i nie wykorzystywała w pełni
swoich niebywałych zdolności, ale w tym przypadku chodziło o coś
znacznie gorszego: o serię wyjątkowo niefortunnych zdarzeń i permanentną
skłonność do autodestrukcji. Tydzień po tym, jak roztrwonili dwubramkową
przewagę, przegrywając z Peñarolem 2:4 w finale Libertadores
w 1966 roku, kibice Banfield wpuścili na boisko kurczaka, żeby ich
ośmieszyć. Obraz przemówił do wyobraźni i drużynę River zaczęto
nazywać las gallinas – kurczakami.
Bycie o krok od sukcesu stało się normą. W ciągu tych 18 lat bez tytułu
River zdobyło więcej punktów (788) i strzeliło więcej goli (1112) niż
jakikolwiek inny argentyński klub, było też na drugim miejscu na liście
drużyn o najlepszej defensywie (straciło 685 bramek). Statystyki Boca, San
Lorenzo i Independiente były o wiele gorsze, a każdy z tych klubów
zdobywał mistrzostwo pięciokrotnie. Z drugiej strony River pozostawało
wierne ideałom starej szkoły, wciąż próbując sprostać dziedzictwu La
Máquiny, nawet jeżeli reszta kraju po klęsce w Helsingborgu starała
przystosować się do nowej rzeczywistości.
A Alonso uważał się w tym wszystkim za szczęściarza. Choć
zadebiutował jako 17-latek w 1970 roku, to miejsce w wyjściowej
jedenastce zdobył dopiero w 1972 roku – okres klubowych cierpień skrócił
się więc w jego przypadku do trzech lat. W tamtym sezonie strzelił zresztą
gola, który zapewnił mu miejsce w klubowym panteonie, powtarzając
sztuczkę, której dwa lata wcześniej próbował Pelé podczas mundialowego
pojedynku Brazylii z Urugwajem – puszczając piłkę po jednej stronie
bramkarza Independiente Pepé Santoro, a samemu mijając go z drugiej
strony. Po wykonaniu tego manewru Pelé nie trafił w bramkę, ale Alonso
trącił piłkę tak, że wpadła do siatki. Co ciekawe: zapis wideo z tamtego
meczu nie zawiera jego bramki, choć inne trafienia się zachowały – należy
więc ona do grupy „goli fantomowych” z lat 70., których nieobecność na
taśmach filmowych skłoniła w 2013 roku redakcję „El Gráfico” do
przeprowadzenia dziennikarskiego śledztwa. Wygląda na to, że większość
z nich wycięto z oryginałów, żeby umieścić je w innych programach,
najprawdopodobniej serwisach informacyjnych.
Na początku 1975 roku 32-letni wówczas Roberto Perfumo wrócił
z Cruzeiro i stworzył znakomity duet z kapitanem drużyny Danielem
Passarellą. Jako urodzony przywódca, którego rola wymyka się
konwencjonalnym opisom, Passarella był twardym, choć niskim
(174 centymetry) środkowym obrońcą, który z łatwością mógł grać także
w drugiej linii, a nawet w ataku. Niezawodny wykonawca rzutów karnych,
był najskuteczniejszym strzelcem pośród obrońców w historii futbolu, do
czasu gdy jego rekord pobił Ronald Koeman. Jego 18-letnia kariera ligowa
zaczęła się w Sarmiento, później zaś rozegrał ponad 250 spotkań
w barwach River Plate, z którym wygrywał ligę sześciokrotnie, spędzając
w międzyczasie kilka lat we Włoszech[140]. Jeśli dorzucimy, że przez cały
ten czas dbał o swój przedziałek, oddamy ducha dyscypliny i porządku,
który zawsze mu towarzyszył.
Rok wcześniej w drużynie pojawił się Ubaldo Fillol, a pomocnicy Juan
José „JJ” López i Reinaldo „Mostaza” Merlo kończyli 24 lata, co znaczy, że
w ich piłkarskich biografiach zaczynał się właśnie najlepszy okres. Być
może najważniejszym wzmocnieniem okazało się jednak ściągnięcie
Ángela Labruny i powierzenie mu – po raz trzeci zresztą – posady trenera.
To Labruna zaczął ustawiać Alonso na „dziesiątce”, o czym piłkarz zawsze
marzył, i wzmocnił poczucie ciągłości, przekonując piłkarzy, że wartości La
Máquiny wciąż mają znaczenie. Jako „symbol klubu”, jak mówił Alonso,
Labruna „znał styl River”:
„To był proces, proces, który nigdy nie został przerwany. Labruna
sprowadził piłkarzy, którzy potrafili zapewnić dodatkowe wsparcie
wychowankom klubu, tak żeby wspólnie móc stworzyć wielką drużynę.
Graliśmy odpowiedzialnie, ale zarazem myśląc o tym, że najważniejsza
na boisku jest zabawa. Koniec końców to tylko sport, i to zawsze był tylko
sport, a ja wierzę, że jeżeli na murawie nie będziemy cieszyć się grą, nie
będą się nią radować również widzowie. O to właśnie chodziło w tym
naszym stylu gry, w stylu River. Nigdy nie byliśmy jak Boca, która grała
w zupełnie inny sposób. Takie same zwycięstwa na El Monumental i na
Bombonerze byłyby potraktowane kompletnie inaczej. W futbolu Boca
Juniors chodziło o siłę i o wślizgi, a w naszym – o granie piłką i podania.
Pewne zwycięstwa, które La Bombonera przyjęłaby owacjami, na El
Monumental zostałyby wygwizdane.
Sam nigdy nie słuchałem trenerów, a na boisku robiłem, co chciałem:
przecież gdybym nie miał frajdy z grania, nie potrafiłbym sprawiać radości
oglądającym mnie ludziom. Tylko raz Osvaldo Díaz [który krótko trenował
River Plate w 1972 roku] zaczął mi mówić o jakichś strzałkach, o tym, jak
mam kryć ich „piątkę” i że powinienem za nią biegać. Podczas meczu
treningowego czułem się tak okropnie, byłem taki biedny i nieszczęśliwy,
że nie potrafiłem kopnąć piłki. Czułem się naprawdę jak chodząca
katastrofa. Wróciłem do domu, a potem mu powiedziałem, żeby znalazł
sobie innego piłkarza, który będzie lepiej pasował do tej roli”.
Po bezbramkowym remisie z Estudiantes na rozpoczęcie sezonu
Metropolitano River wygrało kolejnych dziewięć spotkań, obejmując
w tabeli prowadzenie, które wydawało się niezagrożone aż do szarpanej
końcówki rozgrywek. Alonso został zawieszony na sześć meczów za
znieważenie sędziego liniowego, a pod jego nieobecność River wygrało
wprawdzie dwa spotkania, ale potem trzykrotnie przegrało i zremisowało
w meczu z Temperley. „Wyglądało na to, że historia znów się powtórzy –
opowiadał Alonso – ale na szczęście zdążyłem wrócić i zdobyłem dwie
bramki San Lorenzo. Boca przegrała z Huracánem i mieliśmy mistrzostwo
w kieszeni”.
Żeby postawić kropkę nad i, potrzebowali jednak zwycięstwa nad
Argentinos w meczu rozgrywanym na boisku Vélezu, w przedostatniej
kolejce rozgrywek, których rozstrzygnięcie nagle stało się dużo bardziej
skomplikowane. Związek zawodowy piłkarzy, domagający się podpisania
układu zbiorowego pracy i anulowania dyskwalifikacji piłkarza Banfield
Juana Taverny, oskarżonego o stosowanie dopingu[141], ogłosił strajk.
Mecze miały zostać rozegrane, ale kluby mogły wystawić jedynie drużyny
złożone z zawodników, którzy nie ukończyli jeszcze 18 lat, co
doprowadziło do wielu zdumiewających wyników: Boca zwyciężyła z All
Boys 7:0, Atlanta wygrała 6:0 z Gimnasią, a Rosario Central rozgromiło
Racing 10:0. Nastolatki z River zrobiły jednak, co do nich należało:
wygrywały 1:0, kiedy burdy na trybunach doprowadziły do przerwania
meczu cztery minuty przed końcem. Władze związku nie pozwoliły
strajkującym graczom pierwszej drużyny na odbycie rundy honorowej po
zwycięstwie, do czasu gdy będą mogli wrócić do pracy tydzień później.
Trudno nie dostrzec powiązania. Argentyna zmieniła podejście do piłki
po zawstydzającej porażce podczas mistrzostw świata w 1958 roku –
nadeszły czasy anti-fútbolu i River przestało wygrywać. Potem Argentyna
zmodyfikowała filozofię po raz kolejny, po zawstydzającej porażce podczas
mistrzostw świata w 1974 roku, i wróciła do stylu bardziej tradycyjnego,
a River zaczęło wygrywać – choć musiało minąć jeszcze trochę czasu,
zanim sięgnęło po mistrzostwo kraju. Alonso pamięta, jak Labruna mówił
do piłkarzy, że jeśli przetrwają „tę plagę” i wygrają w końcu ligę, kolejne
tytuły będą produkować „jak kiełbasę w masarni”. Słowa dotrzymał: River
znów wygrało ligę Nacional w 1975 roku, Metropolitano w 1977, a obie
ligi za jednym zamachem w 1979 roku.
Najdłużej w pamięci przetrwała jednak ta pierwsza wygrana. Po części
dlatego, że przyniosła przełamanie fatalnej passy, a po części dlatego, że
była symbolicznym końcem czasów antyfutbolu. Alonso wspomina, że
sensu gry poszukiwano wówczas w płynności, w bogactwie wariantów
rozgrywania poszczególnych akcji.
„Utrata własnego stylu to jak zaprzedanie duszy diabłu – opowiada. –
Naszym sztandarem był sztandar la nuestra, tradycyjnej szkoły Argentyny
i River Plate. W argentyńskim sposobie gry chodzi o to, co lubią ludzie.
A ludzie zawsze lubili zakładanie siatek, sombreros, elegancję, dryblingi
i prostopadłe zagrania. Dyskutowano o tym w nieskończoność: czy mamy
kopiować europejski styl, czy zmusić Europejczyków, żeby kopiowali nas.
Szala przechylała się raz w tę, a raz w tamtą stronę. Ale jeśli twoi piłkarze
umieją grać i naprawdę radzą sobie z jednym i drugim stylem, wszystko, co
masz zrobić, to po prostu uszanować ich preferencje. Nie możesz przecież
odsunąć od składu swojego najlepszego zawodnika, bo nie pasuje ci do
taktyki. Możesz grać dobrze w każdym stylu, ale po argentyńsku naprawdę
wspaniale możesz grać tylko w jednym: w stylu, który nazywa się la
nuestra”.
Nawet jednak po dwukrotnym wygraniu ligi trudno było im się odciąć od
miana gallinas. River awansowało w 1976 roku do finału Libertadores
i odrobiło dwubramkową stratę w pojedynku z drużyną Cruzeiro, w której
grał wówczas Nelinho – wszystko po to, by przegrać po rzucie wolnym
Joãozinho w ostatniej minucie. Wyglądało na to, że Libertadores na zawsze
zostanie poza ich zasięgiem[142].
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
WIEK DIABŁÓW

Francisco „Pancho” Sá jest wykładowcą kursów trenerskich


organizowanych przez AFA na El Monumental. Wysoki i szczupły, nosi
okulary w drucianych oprawkach pod kędziorami siwych włosów, a mówi
tak cicho, że siedząc w szkolnych ławkach jednej ze stadionowych sal
wykładowych, ledwo go słyszymy przez dobiegające z pobliskiej hali
krzyki i uderzenia piłki grających tam pięcioosobowych drużyn. Urodził się
daleko na północy, w Las Lomitas, w położonej przy granicy z Paragwajem
prowincji Formosa, ale zawsze był kibicem Independiente i już w rodzinnej
miejscowości siadał wraz z rodzicami i rodzeństwem przy radiu, by słuchać
transmisji meczów klubu z Avellanedy.
Karierę piłkarską zaczynał w młodzieżówce Central Goya, gdzie
podpisał także pierwszy zawodowy kontrakt, a w 1968 roku przeniósł się
do Huracán de Corrientes, klubu ze stolicy prowincji. Wydawało się, że
przełom w jego karierze nastąpił, kiedy w wieku 23 lat znalazł się w końcu
w Buenos Aires, ale w ciągu dwóch sezonów w River Plate wystąpił
zaledwie w dwóch spotkaniach. Prawdziwy początek oznaczała dopiero
przeprowadzka do Independiente – miał już 25 lat, ale zanim w 1982 roku
wziął definitywny rozbrat z piłką, stał się najbardziej utytułowanym
piłkarzem w historii Copa Libertadores.
Zespół, do którego dołączył, prowadzony przez dawną legendę Racingu,
Pedro Dellachę, wygrał właśnie Metropolitano. W bramce stał 28-letni,
a więc wkraczający w swój najlepszy okres Miguel Ángel Santoro – to
z nim w składzie drużyna wygra dwa pierwsze Libertadores – a za akcje
ofensywne odpowiadał elegant o kruczoczarnych włosach, José Omar
Pastoriza[143], zwany El Pato (Kaczka).
Rok później drużyna obroniła mistrzostwo ligi, potem zaś Dellacha
odszedł, a na jego miejsce pojawił się mieszkający z nim w pokoju podczas
przedmeczowych zgrupowań Humberto Maschio, dotąd zatrudniony jako
specjalista od przygotowania fizycznego. Maschio miał to szczęście, że
odziedziczył nie tylko zwycięski skład, ale także grupę utalentowanych
juniorów. Wśród tych ostatnich wybijał się zwłaszcza Ricardo Bochini,
opisany wprawdzie przez dziennikarza Hugo Ascha jako „niezgrabny
i nieruchawy karzeł, pozbawiony silnego strzału, umiejętności gry głową,
a nade wszystko charyzmy”, ale mający się stać najpopularniejszym
piłkarzem w historii klubu. W gruncie rzeczy zresztą to brak walorów
fizycznych albo gwiazdorskich zachowań zwiększał jego atrakcyjność
w oczach fanów: w swojej absolutnej zwyczajności był symbolem geniuszu
argentyńskiej piłki, dzieciakiem z ulicy, który stał się kimś nie dzięki
mozolnemu szkoleniu czy sile fizycznej, ale naturalnemu talentowi.
„Pozwoliłem Bochiniemu zadebiutować – opowiadał Maschio. – Grał pół
godziny i był fantastyczny. Kiedy następnym razem posadziłem go na
ławce, ludzie mnie wygwizdywali. Uwielbiali go, bo znali go
z młodzieżówki i z rezerw. Każda nasza »dziewiątka« zostawała przy nim
królem strzelców”.
Bochini nie lubi udzielać wywiadów, ale w końcu po wielu ceregielach
zgadza się spotkać ze mną podczas mojego ostatniego wieczoru w Buenos
Aires. Umawia się o wpół do dziesiątej na rogu pewnej ulicy w dzielnicy
Palermo, ale nie zjawia się przez 20 minut, a kiedy wreszcie postanawiam
do niego zadzwonić – jego numer nie odpowiada. Oddzwania chwilę po
dziesiątej, kiedy jestem już bliski rezygnacji, i podaje adres mieszkania
znajdującego się kilka przecznic dalej. Dwie minuty później otwiera drzwi
i wchodzę do siedziby żywej legendy Independiente – człowieka, który był
idolem Diego Maradony.
Mimo że jesteśmy w jednej z bogatszych dzielnic Buenos Aires, to jak na
kogoś tak fetowanego Bochini żyje zadziwiająco skromnie. Drzwi
wejściowe otwierają się prosto na skromnie urządzony salon: po jednej
stronie niewielka kanapa i dwa krzesła skupione wokół telewizora, na
którym rozgrywa się właśnie jakiś mecz Copa Sudamericana, a po drugiej
stół kuchenny z rozłożonymi na nim pracami domowymi do sprawdzenia.
Bochini, niemal całkowicie już wyłysiały, siedzi na samym brzegu kanapy,
otulony wielkim ciepłym płaszczem, którego nie zdejmie przez całą
rozmowę. W jego prawej ręce cały czas pobrzękują kluczyki do
samochodu, tak jakby w każdej chwili mógł podjąć decyzję, że na dzisiaj
wystarczy, i zakończyć wywiad. Jego wypowiedzi brzmią sucho
i monotonnie: nie jest niecierpliwy ani nieuprzejmy i stara się odpowiadać
na pytania, ale okazuje wyraźną ulgę, kiedy po 45 minutach dochodzę do
wniosku, że nic więcej z niego nie wycisnę. Kiedy jest już po wszystkim,
stwierdzam, że mam po prostu do czynienia z niezwykle skromnym
człowiekiem, w co trudno uwierzyć, jeśli się pamięta jego cudownie
instynktowne zachowania na boisku.
Urodził się w 1954 roku w Zárate, jakieś 90 kilometrów na północ od
Buenos Aires, na zachodnim brzegu Parany. Jako młody chłopak
występował w Belgrano, klubie z rodzinnego miasta, i zapowiadał się na
tyle dobrze, że kiedy skończył 15 lat, ojciec zabrał go na testy do San
Lorenzo i Boca Juniors. Nie wypadły pomyślnie, więc kolejną próbę podjęli
w Independiente. „Opiekunem drużyny był wtedy Nito Veiga[144] –
opowiadał Bochini. – Kiedy zobaczył mnie w akcji, uznał, że coś potrafię,
a potem wysłał mnie na mecz rezerw, Independiente przeciwko San Martín
de Tucumán, który, do dziś pamiętam, miał zostać rozegrany na stadionie
Racingu, bo obiekt Independiente był właśnie w remoncie. Mogę więc
powiedzieć, że pierwszy raz wystąpiłem w stroju Independiente na
stadionie Racingu”.
Rok później Belgrano de Zárate wypożyczyło go do Independiente –
miał występować w rezerwach, grających wówczas na siódmym szczeblu
ligowej drabinki. Mieszkał wciąż w rodzinnym mieście, co oznaczało
konieczność długich podróży na południe w każdy wtorek i czwartek, kiedy
odbywały się treningi, oraz dołączanie do drużyny na sobotnie mecze.
„Wychodziłem o szóstej rano – opowiadał. – Najpierw łapałem autobus na
rogu mojej ulicy, a potem przesiadałem się na drugi, żeby dojechać do stacji
kolejowej w Zárate. Potem jechałem pociągiem do dworca Constitución,
a stamtąd jeszcze jeden autobus do Avellanedy. W sumie dotarcie do
ośrodka treningowego zajmowało mi cztery–pięć godzin. Przyjeżdżałem
koło południa, trenowałem do drugiej–trzeciej, a potem wracałem do domu
kolejne cztery–pięć godzin. Traciłem na to cały dzień. Całe szczęście, że
działo się to tylko dwa razy w tygodniu, bo codziennie nie dałbym rady”.
Nawet w takim układzie jednak oznaczało to męczące podróże i Bochini
poważnie myślał o tym, by dać sobie spokój z futbolem. „Dorastałem
w skromnej rodzinie – wspominał. – Brakowało nam pieniędzy, a wszystkie
te autobusy i pociągi sporo kosztowały, nie mówiąc o tym, że musiałem
czasem coś zjeść. Klub nie zwracał kosztów, więc pewnego dnia po prostu
uznałem, że więcej nie będę jeździł i przez następne dwa miesiące
siedziałem w Zárate. Później jednak przekonali mnie, żebym wrócił:
powiedzieli, że się mną interesują i że czeka mnie przyszłość w tym klubie,
więc wznowiłem treningi. A w następnym sezonie zdecydowali się mnie
kupić, więc przeprowadziłem się do internatu, który klub prowadził dla
dzieciaków z prowincji. Skończyły się długie podróże”.
Jako obrońca Copa Libertadores Independiente w 1973 roku dołączyło
do tych rozgrywek dopiero na poziomie grup półfinałowych i także tym
razem musiało wygrać swój ostatni mecz, by awansować. Ich
przeciwnikiem było San Lorenzo, a jednobramkowe zwycięstwo zapewnił
im Miguel Ángel Giachello. W finale czekało Colo-Colo. Samobójczy gol
Sá w 71. minucie dał Chilijczykom prowadzenie w pierwszym meczu
w Avellanedzie, ale cztery minuty później lewoskrzydłowy Mario Mendoza
wyrównał i spotkanie zakończyło się wynikiem 1:1.
Rewanż odbył się, jak wspomina Sá, w wyjątkowo nieprzyjaznej
atmosferze. „Chile przechodziło wówczas trudny okres – opowiada. –
Prezydent Allende był już bardzo słaby, a kilka tygodni później został
obalony. Wrogość towarzyszyła nam od chwili, gdy wysiedliśmy
z samolotu: otaczała nas w hotelu, na stadionie, właściwie wszędzie. Nasz
autobus, który specjalnie jechał naokoło, żeby dodatkowo wyprowadzić nas
z równowagi, obrzucono butelkami. W szatni i w tunelu nie było prądu;
naprawdę, atmosfera jak na Libertadores. Wiele lat później wpadłem na
[Romualdo] Arppi Filho[145], który sędziował tamten finał, i zapytałem,
jaki był najtrudniejszy mecz w jego karierze. Odpowiedział, że właśnie
starcie Colo-Colo z Independiente”. Wszystko to nie zmienia faktu, że
Argentyńczycy nie ulegli rywalom: mecz zakończył się bezbramkowym
remisem i trzeba było zagrać jeszcze raz.
Dodatkowe spotkanie odbyło się na Centenario w Montevideo.
Independiente objęło prowadzenie po golu Mendozy, ale sześć minut przed
przerwą Carlos Caszely, najskuteczniejszy strzelec tamtych rozgrywek,
doprowadził do wyrównania. Doszło do dogrywki i wkrótce po zmianie
stron, w 107. minucie meczu, Giachello przeniósł piłkę nad bramkarzem
Colo-Colo Adolfo Nefem – Independiente wygrało 2:1.
Po tym sukcesie drużynę opuścił Maschio, a na jego miejsce pojawił się
Roberto Ferreiro, prawy obrońca Independiente, które wygrywało Copa
Libertadores dwukrotnie w latach 60. Pracował zaledwie rok, a po nim
drużynę poprowadził znów Dellacha. Częste odejścia trenerów nic jednak
nie zmieniły w kwestii kontynentalnej dominacji Independiente i miały
dużo mniejszy wpływ na styl drużyny niż rozwój talentu Bochiniego
i sprowadzenie z Quilmes Daniela Bertoniego, którego nazwisko
wymieniano odtąd wspólnie z nazwiskiem tego pierwszego.
Bertoni, skrzydłowy z tendencją do schodzenia do środka pola, grał
szybką, bezpośrednią piłkę i miał wielki talent. „Byli dwoma kluczowymi
piłkarzami, którzy wzbogacili całą tę naszą twardość – mówił Sá. – Bochini
był nadzwyczajnym piłkarzem, a Bertoni fenomenalnym napastnikiem.
Dziś już mało kto o nim pamięta, ale był szybki, silny, potrafił strzelać
obiema nogami, dryblował i strzelał mnóstwo goli. A Bochini był piłkarzem
w typie Iniesty, utalentowanym i inteligentnym”.
To Bochini stał się mistrzem najbardziej cenionej umiejętności
w argentyńskiej piłce, la pausa, czyli opóźnienia na ułamek sekundy
podania, by pozwolić jego adresatowi osiągnąć idealną pozycję[146].
Sposób, w jaki tłumaczył to zagranie sam Bochini, wskazuje rzeczywiście
na nadzwyczajną zdolność do zwizualizowania i przewidzenia zachowania
innych zawodników; przywołuje wręcz na myśl uwagę ewolucjonisty
Stephena J. Goulda, że zdolność czołowych sportowców do dokonywania
błyskawicznych kalkulacji na niemal każdym innym polu pozwalałaby ich
określić mianem geniuszy. Piłkarz Independiente mówił:
„Według mnie są dwa rodzaje la pausa i dwa sposoby robienia la pausa:
kiedy piłka zagrana jest powoli albo kiedy zagrana jest szybko. Czasami to
ty musisz biec z futbolówką przy nodze, żeby partner w tym czasie zdążył
wyjść na pozycję. Coś takiego wydarzyło się na przykład podczas meczu
z Olimpią [w fazie grupowej Libertadores w 1984 roku] – [Alejandro]
Barberón podał do mnie i popędził do przodu, a ja również biegłem z piłką,
równocześnie jednak czekając, aż znajdzie się na dobrej pozycji. Gdybym
został na swojej pozycji, bez ruchu, nie byłbym w stanie dobrze go
obsłużyć: biegłem więc z piłką, ale cały czas czekałem, aż znajdzie się
w odpowiednim miejscu, a ja będę mógł mu podać. Zrobiłem to,
dośrodkowałem, a on strzelił.
Innym razem, z Grêmio w Porto Alegre [w pierwszym meczu finału
Copa Libertadores w 1984 roku], miałem piłkę przy nodze, ale musiałem
zaczekać, bo tamci byli bardzo dobrze ustawieni i odcięli nam niemal całą
przestrzeń. Musiałem więc utrzymać piłkę mimo asysty kryjącego mnie
gracza, czekając, aż [Jorge] Burruchaga, który właśnie wystartował,
znajdzie się za plecami obrońców. Podeszliśmy blisko pola karnego, było
bardzo ciasno i musiałem zagrać idealnie w tempo. Zaczekałem, podałem,
strzeliliśmy.
Tak wygląda typowe wytłumaczenie, czym jest la pausa: chodzi o to,
żeby utrzymać piłkę, aż partner wyjdzie na pozycję. Za pierwszym razem,
w przypadku szybkiej pauzy, chodzi o moment olśnienia, o którym nikt nic
nie wie [Bochini cicho i trochę niepokojąco zachichotał] i prawie nikt go
nie zna. Gdybym został w środku pola, mój partner byłby 30 metrów dalej
i nawet gdyby zdołał przyjąć piłkę, w polu karnym nie byłoby nikogo, kto
czekałby na jego dośrodkowanie. Musiałem więc szybko biec, ale zarazem
czekać, bo byliśmy przecież w drugiej linii; mieliśmy mnóstwo przestrzeni
i mnóstwo metrów do ogarnięcia”.
Zdaniem Bochiniego zdolność postrzegania ruchu w ten właśnie sposób
jest wrodzona.
„To nie jest coś, czego możesz się nauczyć. To jest coś, co przychodzi
w danej chwili i zależy od inspiracji kolegów. Musisz wiedzieć, jak zrobić
la pausa, a ktoś inny musi wiedzieć, że ją zrobisz, i uważać, żeby wykonać
właściwy ruch w odpowiednim momencie – tak żeby zaskoczyć rywala. La
pausa bez współpracującego z tobą partnera jest po prostu utrzymywaniem
się przy piłce do momentu, w którym zostaniesz sfaulowany albo zyskasz
parę sekund, jeśli chodzi ci o grę na czas.
Najważniejsze, żeby mieć właściwych piłkarzy. Jeśli nie masz
w drużynie kogoś szybkiego, jak Barberón albo Burruchaga, kto będzie
potrafił w odpowiednim momencie wybiec za plecy obrońców,
wykorzystywanie la pausa nie ma sensu. Ale samej techniki można i trzeba
się nauczyć. Wiele zawdzięczam grze na potreros, jednak w trakcie
prawdziwych meczów – mam nawet wrażenie, że bardziej w trakcie
meczów niż treningów – technikę można poprawić. Kiedy na boisku masz
do czynienia z prawdziwymi problemami, musisz je rozwiązywać
najszybciej, jak potrafisz. Twoje zagrania robią się wtedy coraz bardziej
precyzyjne i coraz lepiej służą drużynie”.
Duet Bochini–Bertoni stał się więc zabójczo skuteczny, a ich współpraca
nie wymagała niemal ćwiczeń na treningach. „Rozumieliśmy się od
pierwszej chwili, w zasadzie bez słów – mówił Bochini. – To było coś
absolutnie naturalnego, zupełnie jakbyśmy grali ze sobą od urodzenia.
Świetnie się uzupełnialiśmy: ja byłem szybki i znałem mnóstwo sztuczek,
on był silny i doskonale grał z klepki, którą myśmy w Argentynie nazywali
pared [ściana, chodzi o odbijanie piłki od ściany]”.
Miało to, rzecz jasna, wpływ na grę całej drużyny. „Po tym, jak stworzyli
tak znakomitą parę, ustawienie całego zespołu się zmieniło, nie jakoś
ogromnie, ale się zmieniło – opowiadał Sá. – Staraliśmy się utrzymać
pewien taktyczny schemat: goście z przodu musieli ciężko pracować, żeby
zapewnić nam balans i żeby nie było słabych punktów. I zawsze mieliśmy
mózg. Najpierw był to Pastoriza. Cała drużyna starała się podać piłkę do
Pastorizy. A potem naszym mózgiem stał się Bochini. Był naprawdę
kreatywny i potrafił zrobić różnicę. To było wielkie wsparcie”.
Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości co do talentu Bochiniego, musiały się
one rozwiać w finale Pucharu Interkontynentalnego. W 1972 roku
Independiente spotkało się z wielkim Ajaksem, trenowanym przez Ştefana
Kovácsa, remisując 1:1 w Avellanedzie i przegrywając 0:3 po
jednostronnym widowisku w Amsterdamie (Johan Neeskens strzelił
jednego gola, a rezerwowy Johnny Rep dołożył dwa kolejne). W 1973 roku
jednak Ajax odmówił wzięcia udziału w tych rozgrywkach i Europę
reprezentował pokonany wcześniej przez Holendrów Juventus – a zamiast
dwumeczu rozegrano tylko jedno spotkanie, na Stadionie Olimpijskim
w Rzymie.
„Naturalną reakcją były wątpliwości, czy jesteśmy w stanie grać swoje
przeciwko jednej z najsilniejszych drużyn Europy – wspominał Bochini –
ale na boisku szybko się zorientowaliśmy, że wcale nie jesteśmy słabsi, że
potrafimy ich przedryblować, że jesteśmy równie szybcy, a nawet szybsi”.
Na początku drugiej połowy Antonello Cuccureddu z Juventusu nie
wykorzystał rzutu karnego, strzelając nad poprzeczką, a na dziesięć minut
przed końcem padła bramka, która zapewniła Bochiniemu – i duetowi
Bochini–Bertoni – status legendy Independiente. Akcję rozpoczął na środku
boiska Bertoni, podając do Bochiniego zewnętrzną częścią prawej stopy.
Oddalony ponad 30 metrów od bramki i mający niewiele miejsca Bochini
przyjął piłkę również na prawą nogę i choć był pilnowany przez Claudio
Gentile, zdołał jednak obrócić się i przełożyć ją na lewą. Nagle otworzyła
się przed nim uliczka, w którą wbiegł, gwałtownie przyspieszając.
Znajdujący się za jego plecami Bertoni zbiegł do środka akurat
w momencie, gdy Sandro Salvadore blokował Bochiniego. Bochini odegrał
piłkę na prawo, gdzie Bertoni zagrał perfekcyjną klepkę – futbolówka
wróciła do jego stóp na skraju pola karnego i Argentyńczyk, mimo że
osaczany już przez Salvadore i Silvio Longobucco, zdołał przerzucić ją nad
Dino Zoffem. Był to jedyny gol w tym spotkaniu i Independiente stało się
trzecią argentyńską drużyną, która wygrała Puchar Interkontynentalny.
Był to także gol o statusie mitycznym, bo taśma z argentyńską transmisją
tamtego spotkania zaginęła. Kibice mówili nawet o el gol invisible, aż
w końcu w 2009 roku ich organizacja, o nazwie Independiente Místico,
wpadła na prosty pomysł udania się do Włoch i poproszenia państwowego
nadawcy, telewizji RAI, o kopię nagrania. Nawet jednak bez tej dodatkowej
otoczki był to gol, po którym Independiente zyskało status globalnego
mocarstwa, a Bochini został prawdziwą gwiazdą.
Piłkarz ten odegrał również kluczową rolę w finale Copa Libertadores
w następnym roku, zdobywając pierwszą bramkę w zakończonym
zwycięstwem Independiente 2:0 spotkaniu rewanżowym z São Paulo, co
oznaczało konieczność rozegrania jeszcze jednego rozstrzygającego
pojedynku. Tym razem o jego losach zadecydowały dwa rzuty karne.
Najpierw, osiem minut przed przerwą, Pablo Forlán dotknął piłki ręką po
rzucie rożnym Bochiniego, a jedenastkę wykonywał jego kolega
z reprezentacji Urugwaju, Ricardo Pavoni, weteran finału Copa
Libertadores z 1965 roku[147]. Lewy obrońca wciąż nosi wspaniałe wąsy,
teraz lekko posiwiałe, nadające mu wygląd człowieka doświadczonego
i władczego; wówczas jednak były one kruczoczarne i opadały aż na
krawędź szczęki, wyglądał więc raczej jak autor melancholijnych ballad.
„Biorę piłkę i idę w kierunku 11. metra, ponieważ to ja byłem wyznaczony
do wykonywania karnych. Idę i idę, a bramka robi się coraz mniejsza –
opowiada Pavoni. – Wiem, że za chwilę będę strzelał. Słyszę, jak kibice
śpiewają »Uruguayo, uruguayo«, ale to »Uruguayo, uruguayo« znaczy
także: »Strzel to«, »Nie możesz spudłować«”. Uderzył piłkę w sam środek
bramki, podczas gdy bramkarz Waldir Peres rzucił się w lewo. Później,
w drugiej połowie, Carlos Gay obronił strzał Zé Carlosa i Independiente
wygrało Copa Libertadores po raz trzeci z rzędu. „To zwycięstwo
oznaczało, że mamy możliwość wygrać Libertadores cztery razy z rzędu –
mówił Sá. – To byłoby naprawdę coś, bo wcześniej nikomu się taka sztuka
nie udała”.
Największa przeszkoda nie miała nic wspólnego ze sportem: Bochini
odbywał wówczas służbę wojskową. „Nie było tak źle – opowiadał. – Przez
pierwsze dwa miesiące musiałem tam [w koszarach] siedzieć prawie cały
czas, ale potem pozwalali mi wychodzić i grać mecze, a w końcu miałem
się tam stawiać co 15 dni. Mój dowódca był kibicem Racingu, ale nigdy nie
miałem z tego powodu żadnych problemów ani nieprzyjemności,
a z czasem się nawet zaprzyjaźniliśmy i zaczęliśmy razem jadać. Tylko
jedne ćwiczenia dały mi w kość tak bardzo, że wróciłem do domu
wykończony – miałem grać mecz, ale nie mogłem się ruszać. Nogi miałem
jak kłody”.
Żeby awansować do finału, musieli wygrać z Cruzeiro różnicą co
najmniej trzech bramek; i zrobili to, między innymi dzięki olimpijskiej,
czyli zdobytej bezpośrednio z rzutu rożnego bramce Bertoniego. Później
zaś Independiente okazało się lepsze od Unión Española i osiągnęło cel:
czwarte trofeum Libertadores z rzędu i szóste w historii klubu.
Sukcesy w rozgrywkach kontynentalnych były wówczas dla tutejszej piłki
normą. Pomiędzy 1968 a 1980 rokiem nie zdarzyło się, by w finale Copa
Libertadores zabrakło klubu z Argentyny. Na poziomie reprezentacyjnym
jednak potrzeba było sporo czasu, by pozbierać się po szoku związanym
z brakiem awansu na mundial w 1970 roku. Omar Sívori zastąpił Juana José
Pizzutiego na posadzie selekcjonera i pragnąc naprawić błędy
z poprzednich eliminacji, wspólnie z działaczami AFA postanowił wdrożyć
plan Maschio: reprezentacja miała się specjalnie przygotować do
rozgrywanego na dużej wysokości wyjazdowego meczu z Boliwią.
Powstała specjalna ekipa piłkarzy, w której znaleźli się między innymi
Mario Kempes i Ricardo Bochini; wysłano ich do Tilcary, w północnej
prowincji Jujuy, by aklimatyzowali się i trenowali na wysokości ponad
2500 metrów nad poziomem morza. Nazywano ich La Selección
Fantasma – reprezentacja widmo, a ci, którzy zostali do niej powołani,
mieli poczucie odstawienia na boczny tor. Kempes narzekał później na
standard hotelu, w którym zostali zakwaterowani, i mówił, że dostali tak
mało pieniędzy na pobyt, że musieli zwiększyć liczbę sparingów z dwóch
do siedmiu tylko po to, by zarobić na zakupy żywności w lokalnym
supermarkecie. „Schudłem osiem czy dziewięć kilo” – oceniał. Sam plan
przygotowań okazał się jednak strzałem w dziesiątkę: po zwycięstwie
4:0 nad Boliwią w Buenos Aires i wyjazdowym remisie z Paragwajem
Argentyńczycy wygrali 1:0 w La Paz, kończąc eliminacje zwycięstwem
3:1 nad Paragwajczykami na własnym boisku.
Awans na mundial to jedno, ale perspektywa sukcesu na mistrzostwach
była czymś zupełnie innym. Mimo całego gadania o moralnym zwycięstwie
na turnieju w 1966 roku fakty były przecież takie, że najlepszy występ
Argentyńczycy podczas mistrzostw świata odnotowali w 1930 roku, kiedy
przegrali dopiero w finale z Urugwajem. Zważywszy zaś na awantury
sprzed ośmiu lat, można było dopatrywać się złośliwości w decyzji
o powierzeniu sędziowania pierwszego meczu po powrocie Argentyny na
mundial, w 1974 roku, brytyjskiemu sędziemu – i to nie byle jakiemu
sędziemu, tylko Walijczykowi Clive’owi Thomasowi, którego specyficzne
interpretacje przepisów powodowały właściwie nieustanne kontrowersje.
W meczu z Polakami w Stuttgarcie interwencje arbitra nie miały jednak
żadnego znaczenia. Argentyńczycy zaczęli fatalnie: bramkarz Daniel
Carnevali wypuścił z rąk piłkę dośrodkowaną z rzutu rożnego, pozwalając
Grzegorzowi Lacie strzelić gola już w siódmej minucie. Później Lato
przejął niecelne podanie Roberto Perfumo, podał do Andrzeja Szarmacha,
który zdobył kolejną bramkę dla Polski, a na początku drugiej połowy ten
sam napastnik trafił jeszcze w słupek po kolejnym nieporozumieniu
w argentyńskiej defensywie. Ramón Heredia zdobył wprawdzie bramkę
kontaktową, ale źle wyrzucona piłka przez Carnevalego zaowocowała
kolejnym trafieniem Laty. Argentyńczycy poderwali się jeszcze raz – René
Houseman strzelił gola na 2:3 – ale ich tendencje autodestrukcyjne okazały
się silniejsze: mecz inauguracyjny zakończył się porażką.
Następny strzał w stopę wydarzył się podczas meczu z Włochami. Po
20 minutach Argentyńczycy prowadzili 1:0 dzięki prostopadłemu podaniu
Carlosa Babingtona do Housemana i uderzeniu tego ostatniego w górny
róg, ale kwadrans później Perfumo tak niefortunnie usiłował zablokować
główkę Romeo Benettiego, że skończyło się to golem samobójczym.
O wiele lepsi do tamtego momentu piłkarze Argentyny stracili pewność
siebie i ostatecznie w meczu padł remis. Oznaczało to, że aby marzyć
o awansie, trzeba wygrać z Haiti różnicą co najmniej trzech goli i liczyć na
porażkę Włochów z Polakami. Argentyńczycy zrobili, co do nich należało
(ich mecz zakończył się wynikiem 4:1), a potem w napięciu patrzyli, jak
sędzia krzywdzi Włochów, nie dyktując karnego za ewidentny faul
Antoniego Szymanowskiego na Pietro Anastasim. Polska wygrała 2:1,
Argentyna awansowała kosztem Włochów.
Ale na tym radość miała się zakończyć: w drugiej rundzie czekały
Holandia, Brazylia i Niemcy wschodnie. Mecz z Polską pokazał już
wprawdzie, jak bardzo Argentyńczycy odstają od czołowych drużyn
europejskich, ale Holendrzy dali im prawdziwą lekcję. Pomarańczowi grali
wspaniale przez cały turniej, jednak deklasując Argentynę, wzbili się na
szczyty. Pomysłowość, wdzięk i elegancja kontra ociężałość,
przewidywalność i toporność – mecz skończył się wynikiem 4:0 i miało się
wrażenie, że gdyby naprawdę im się chciało, piłkarze z Europy strzeliliby
drugie tyle.
W tym kontekście mecz z obrońcami tytułu, Brazylią, przyniósł coś
w rodzaju wytchnienia. Brazylijczycy nie przypominali już wprawdzie
drużyny, która wygrywała mundial w Meksyku, ale i tak zwyciężyli 2:1, co
oznaczało pożegnanie Argentyny z turniejem. Dzień później umarł Perón
i w efekcie remisu 1:1 z Niemiecką Republiką Demokratyczną już w kraju
nie pokazywano. Choć w całym turnieju – mimo eksplozji talentu
Housemana i Babingtona – Argentyńczykom udało się tak naprawdę
niewiele, wywarł on jednak duży wpływ na przyszłe wydarzenia. „Mam
wrażenie, że argentyńska piłka bardzo na tym skorzystała – mówił Sá. –
Mieliśmy bardzo zdolną grupę piłkarzy, niezłych technicznie, ale kiepsko
przygotowanych pod względem fizycznym. Wydawało się nam, że
wygramy dzięki technice, dzięki utrzymywaniu się przy piłce
i kontrolowaniu gry. A rywale pokazali nam, jak bardzo odstajemy od nich
wytrzymałościowo: cierpieliśmy, szczególnie podczas meczu z Holandią”.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
SPEŁNIENIE LORENZO I BOCA
Po czwartym z rzędu zwycięstwie w Copa Libertadores Sá znalazł się
w grupie piłkarzy, którym pozwolono odejść z Independiente na koniec
sezonu 1975. Początkowo wybierał się do Kolumbii, ale niedługo przed
wyjazdem zadzwonił do niego trener Boca, Juan Carlos Lorenzo. „Zanim
wyjedziesz – powiedział – pogadaj z naszym prezesem, donem Alberto J.
Armando. Będzie na ciebie czekał”. Sá wybrał się więc na rozmowę i choć
w jej trakcie nie doszli do porozumienia, Armando poprosił fotografa, by
zrobił zdjęcie, jak ściskają sobie dłonie. „Pomyśl o tym – powiedział prezes
Boca. – Masz czas do popołudnia”. Sá uznał, że przyjmie ofertę.
Dobiegał wtedy trzydziestki i wydawało się, że najlepsze już za nim, ale
w pierwszym sezonie w Boca wygrał z nowym klubem Metropolitano,
kończąc rozgrywki z trzypunktową przewagą nad Huracánem, o którym się
mówiło, że gra jeszcze lepszą piłkę niż w 1973 roku. „Była jedna wielka
różnica – opowiadał Larrosa. – Avallay był kontuzjowany i [Osvaldo]
Ardiles musiał grać jako »dziewiątka«, no ale to przecież był Ardiles,
»dziesiątka«, więc mieliśmy rozgrywającego występującego w ataku.
Utrzymywaliśmy się przy piłce jeszcze dłużej niż w 1973 roku, z Brindisim
na prawym skrzydle, ze mną na lewym i z [Carlosem] Leone jako »piątką«.
Ustawieni w diament, mieliśmy 70 procent posiadania piłki. W 1973 roku
dysponowaliśmy większą siłą, ale jeśli idzie o sam styl gry, wyglądało to
pięknie, coś jak Barcelona Guardioli”.
Kolejnym transferem Boca był elegancki rozgrywający Mario Zanabria.
Po latach wspominał: „[Lorenzo] miał świadomość, że potrzebuję trochę
czasu, by oswoić się ze stylem gry jego drużyny, więc zaraz po moim
przyjściu powiedział: »Ściągnęliśmy cię na Libertadores. W lidze krajowej
będziesz się z nami zgrywał, ale prawdziwy powód, dla którego cię
potrzebujemy, to Copa Libertadores. Prezes ma na tym punkcie fioła: Boca
to jeden z wielkich klubów, które zakładały i promowały te rozgrywki, ale
nigdy ich nie wygrała, w odróżnieniu choćby od Racingu czy Estudiantes.
Cholernie nam na tym zależy«.
W 1976 grałem więc przez pół roku w lidze Nacional, żeby się
przystosować do nowych warunków. W Newell’s byłem przyzwyczajony,
że po przyjęciu piłki miałem chwilę, by się nią pobawić, może nawet
szukałem okazji do wypracowania sobie jakiejś sytuacji strzeleckiej
i wiedziałem, że gdyby mi się nie udało, to koledzy mnie zaasekurują:
graliśmy krótkimi podaniami i byliśmy ustawieni dość blisko siebie.
U Lorenzo w Boca wyglądało to kompletnie inaczej. Kiedy »dziesiątka«
miała piłkę, inni piłkarze nie biegli w jej kierunku, przeciwnie: odbiegali
jak najdalej, czekając na podanie. Musiałem się więc nauczyć grać szybciej,
nie marnować ani sekundy, bo po stracie piłki nikt by mi nie pomógł. No
i się nauczyłem: podawałem na pamięć, prawie bez zastanowienia, bo
nawet chwila zwłoki oznaczała, że ktoś, kto czeka na moje zagranie, może
się znaleźć na spalonym. Ćwiczyłem to w kółko także podczas samotnych
treningów: prosiłem kogoś, by podawał mi piłkę, i zanim jeszcze ją
dostawałem, decydowałem, w jakim kierunku ją poślę. Trochę się przy tym
obawiałem, pytałem sam siebie: »Co jest, do licha, czy to znaczy, że nie
potrafię już grać w piłkę?«. Nie brakowało też krytyków, bolało mnie, jak
mówili: »Wiecie, przyjechał z jakiegoś małego klubu w interiorze, a to jest
przecież Boca; nie każdy się nadaje do gry w Boca«. I tak dalej w tym
guście. Trenowałem jednak ciężko i tak długo, aż zrozumiałem, o co chodzi
Lorenzo. No i w efekcie stałem się lepszym piłkarzem, bo umiałem już grać
na dwa sposoby: tak jak robiliśmy to w Newell’s, wolniej i dłużej
utrzymując się z piłką przy nodze, i szybciej. Inna sprawa, że uwielbiałem
pracować dla Lorenzo: on zawsze znajdował dla mnie pozycję na boisku”.
Boca zakwalifikowała się do ćwierćfinału Nacional, pokonała Banfield,
a następnie Huracán – w tym meczu błysnął wchodzący z ławki
rezerwowych Zanabria – i w ten sposób zapewniła sobie grę w finale
z River, na El Cilindro. „To superclásico pamiętam najlepiej ze
wszystkich – opowiadał Sá. – Kibiców były dzikie hordy, naprawdę,
najlepsza widownia, jaką widziałem w życiu, nawet zważywszy na fakt, że
podczas meczów Independiente zawsze panowała niebywała atmosfera, bo
na trybunach było mało krzesełek i dominowały miejsca stojące. Niby
znałem już to wszystko, ale i tak byłem pod wrażeniem”.
Jedyną bramkę w tamtym spotkaniu zdobył, po kontrowersyjnym rzucie
wolnym, Rubén Suñé. Kiedy Fillol stał jeszcze przy słupku, poprawiając
mur, zawodnik Boca spojrzał na sędziego Arturo Iturralde, który podniósł
ręce w geście sygnalizującym zgodę na wznowienie gry. Na zdjęciu
zrobionym dokładnie w tamtym momencie widać Iturralde z uniesionymi
rękami, grupę piłkarzy River szykujących się na linii pola karnego do
ustawienia muru oraz Suñé, który ułamek sekundy wcześniej kopnął piłkę,
tak że jego stopa wciąż jeszcze unosi się w powietrzu, a ciało wykręca się,
by zobaczyć, czy futbolówka zmierza do bramki tuż przy słupku, którego
Fillol nie broni. W telewizyjnych archiwach zachowały się fragmenty
transmisji z tamtego spotkania, dziś łatwo dostępne także w serwisie
YouTube, ale obejmujące jedynie pierwsze minuty, co rzecz jasna
wzbudziło podejrzenia o losy dalszej części nagrania. Jedni twierdzili, że
zniszczyli ją sympatyzujący z River członkowie junty, inni, że kamerzystę
rozproszyła awantura, która wybuchła po golu, jeszcze inni – że taśma
zwyczajnie spłonęła w pożarze. Suñé, cytowany w przywoływanym już
tutaj śledztwie „El Gráfico” na temat fantomowych goli, mówi, że sam
bramki nie widział, ale zna kogoś, kto ma taśmę z jej nagraniem, i odmówił
podania jakichkolwiek dalszych szczegółów. Najprawdopodobniej stało się
jednak to, co przy brakującym nagraniu słynnej bramki Beto Alonso –
zaginiony fragment zapewne został wycięty z oryginalnej taśmy i użyty
w innym programie.
„To wtedy po raz pierwszy kibice Boca naprawdę mnie wzruszyli –
wspominał Zanabria. – Było to coś niebywałego widzieć, jak szczelnie
wypełniają trybuny, i słyszeć, jak bez przerwy śpiewają. Nawet pół godziny
po końcowym gwizdku byli tam jeszcze, wciąż śpiewając i wiwatując.
Czułem, jakbym miał halucynacje, jakby cały stadion się poruszał, jakby
był zrobiony z gumy, a nie z betonu”. To ostatnie zresztą wcale nie musiało
być iluzją: La Bombonerę zbudowano w ten sposób, że wzdłuż jednej
z bocznych linii stoi niska trybuna i dwie wieże, w których umieszczono
loże dla działaczy, a pozostałe trzy trybuny układają się w kształt podkowy.
Gdy tłum śpiewa i podskakuje, ma się wrażenie, że cały stadion się kołysze.
Dla Lorenzo jednak wedle wspomnień Zanabrii liczyła się przede
wszystkim taktyka i to, czy piłkarze są właściwie ustawieni.
„Nazywaliśmy go Duchem. »Ach, dzisiaj gramy z Duchem«, mówiliśmy,
bo kazał wyjściowej jedenastce biegać po boisku bez przeciwnika. Żadnych
słupków czy manekinów, żadnych piłkarzy z rezerw. Nikogo. Jedenastu na
nikogo. Graliśmy przeciwko duchom. Lorenzo łapał piłkę w ręce
i odgrywał wszystkie ruchy, które mógłby zrobić przeciwnik. »I kiedy
dojdziemy tutaj, to ty, Zanabria, ustawisz się w tym miejscu, a kryjący cię
piłkarz, González, będzie biegł na ciebie z tej strony, będziesz więc musiał
ściąć do środka, a ty – pokazywał kolejnego piłkarza – zgubisz krycie
i dostaniesz piłkę, i w ten sposób w tej strefie będzie dwóch na jednego«.
To był cały Lorenzo. A najlepsze, że większość z sytuacji, o których nam
mówił, naprawdę się później zdarzała. Był najnowocześniejszy w świecie”.
Było coś jeszcze, co czyniło tamtą Boca zjawiskiem tak niezwykłym na
tle epoki – rola bramkarza, Hugo Gattiego. „Mieliśmy kogoś
wyjątkowego – opowiadał Sá. – Libero grającego za plecami libero. Tym
drugim libero był Hugo Gatti, El Loco, zawsze gotów wybiec poza pole
karne, rozegrać piłkę nogą albo wykopać ją na aut, jeśli to było potrzebne”.
Boca i River reprezentowały więc wówczas dwie różne tradycje
argentyńskiego bramkarstwa: z jednej strony był konserwatywny Fillol,
który zwalniał grę, lubił zostawać na linii i reagować na wydarzenia,
a z drugiej proaktywny ekstrawertyk Gatti, który wychodził poza pole karne
z intencją przerwania ataku rywali niemal w chwili, kiedy ten się jeszcze na
dobre nie rozpoczął. „Fillol to stara argentyńska szkoła, ale zarazem wielkie
umiejętności – mówił Hugo Tocalli, który bronił w Quilmes, a potem został
cenionym trenerem. – Nigdy nie widziałem w akcji Carrizo [powszechnie
uważanego za najlepszego bramkarza Argentyny przed latami 70.], ale
jestem przekonany, że to Fillol był najlepszym bramkarzem Argentyny,
przynajmniej z tych, których oglądałem. Gatti to zupełnie inna para kaloszy.
I od lat dyskutujemy, jaki styl gry jest lepszy. To takie argentyńskie! Jak
z Bilardo i Menottim. Oczywiście inteligentni zawodnicy, jak Fillol,
zdawali sobie sprawę, że w ramach samorozwoju muszą podpatrywać także
Gattiego i wykorzystywać niektóre jego rozwiązania – na przykład grę
nogami, która nie była mocną stroną Fillola”.
W jednym Tocalli miał z pewnością rację: jest coś specyficznie
argentyńskiego zarówno w skłonności do teoretyzowania, jak w dzieleniu
świata na dwa obozy – w tym przypadku fillolistas i gattistas – jakby
pomiędzy nimi nie istniało nic pośredniego. Jak zauważył Enrico Udenio
w swojej antropologicznej pracy La hipocresía Argentina, czasami miało
się wrażenie, że Argentyna jest krajem czerni i bieli, bez stref szarości.
„Nasze style są kompletnie różne – wyjaśniał Gatti. – Fillol jest
bramkarzem, który ma trudności z wychodzeniem zbyt daleko. Ma świetny
refleks, ale ja żyję meczem. Ja gram. Opuszczam linię bramkową, by
przerwać akcję. Jestem pewien, że on nie wpuściłby wielu goli, które ja
wpuszczam, ale też mnóstwa strzałów, które bronię, on by nigdy nie
obronił. Cała ta dyskusja nie ma sensu, po prostu każdy z nas robi swoje”.
Wygranie w jednym sezonie rozgrywek Metropolitano i Nacional, a zatem
powtórzenie ubiegłorocznego osiągnięcia River musiało robić wrażenie, ale
o wiele większe wywierał sposób, w jaki Boca rozpoczęła występy
w Libertadores – pucharze, którego zdobycie było prawdziwym celem
drużyny. „Presja była ogromna – opowiadał Sá – bo przecież Boca, choć
była wielkim klubem, wciąż jeszcze nie wygrała Libertadores, podczas gdy
Independiente, Estudiantes i Racing już to zrobiły”.
Tracąc zaledwie dwie bramki w dziesięciu meczach, klub awansował do
swojego pierwszego finału od 1963 roku, gdzie czekał już obrońca tytułu –
Cruzeiro. Fakt, że chodziło o drużynę, która rok wcześniej pokonała
w finale River Plate, nie przeszedł, rzecz jasna, niezauważony. To właśnie
wtedy kibice Boca ułożyli pieśń, która miała zdobyć ogromną popularność:
„Vamos a traer la Copa a la Argentina, la Copa que perdieron las gallinas” –
„Damy Argentynie puchar, puchar, który stracili gallinas”.
Podczas przygotowań do finału koncentrowano się, co zrozumiałe, na
osobie Nelinho, ofensywnym prawym obrońcy, którego akcje przed rokiem
dosłownie zniszczyły River. „To był niebywały zawodnik – mówił
Zanabria. – Potrafił strzelać dosłownie z każdej pozycji, wliczając w to
rzuty rożne. Lorenzo myślał więc obsesyjnie o tym, jak zatrzymać Nelinho,
jak uniemożliwić mu oddanie strzału. Od 30. metra przed bramką nie wolno
nam było faulować”.
Ładna bramka Carlosa Veglio zapewniła Boca zwycięstwo na własnym
boisku, ale – jak wspominał Zanabria – mecz w Belo Horizonte oznaczał
wyzwanie zupełnie innego kalibru.
„Radziliśmy sobie całkiem nieźle, mimo że oni mieli w składzie tego
diabła Joãozinho, lewoskrzydłowego zabójcę, który na własnym boisku
prezentował się jakieś 15 razy lepiej niż gdzie indziej. Na Mineirão
naprawdę potrafili dać w kość, a w dodatku było strasznie gorąco, bo
graliśmy w środku dnia.
Pamiętam, jak dostałem piłkę i Brazylijczyk, który mnie krył, wystawił
nogę. Pamiętam, jak go minąłem, ale piłka trochę mi odskoczyła i nagle
wyrósł przede mną następny. Pamiętam, że z kolei ja wyciągnąłem nogę,
ale nie sięgnąłem piłki i podciąłem rywala. Pamiętam, że natychmiast
pomyślałem: »Cholera, za blisko naszego pola karnego, Lorenzo mnie
zabije«. Dopiero potem się odwróciłem i odetchnąłem z ulgą, bo bramka
wydawała się cholernie daleko, 25–30 metrów ode mnie, a więc wciąż
w strefie Nelinho, ale jednak w miarę bezpiecznie.
I nagle jakby cały stadion zaczął uprawiać jakieś czary. Czekaliśmy,
ustawieni w murze, a ich trener wszedł na boisko, wymachując rękami.
Potem ukląkł, Nelinho do niego podszedł, wyściskali się, a kibice zaczęli
śpiewać jak wariaci i wiwatować, 100 tysięcy ludzi wymachujących
flagami, jakieś kompletne szaleństwo, a my staliśmy wciąż w tym murze
i czekaliśmy, patrząc z niedowierzaniem i mówiąc do siebie: »On robi
macumbę[148], ten gruby hijo de puta«. Trener wciąż klęczał, modlił się
czy coś, a Nelinho płakał i go obejmował. Mieliśmy sześciu ludzi
w murze[149], czekając na jego strzał. W końcu kopnął piłkę, która
przeleciała tuż obok mnie i wydawało się, że poleci daleko nad poprzeczką,
ale nagle dramatycznie skręciła i wpadła do bramki Gattiego. Hijo de puta!
Cały ten ich obrządek zajął cztery czy pięć minut”.
Cruzeiro wygrało 1:0, co oznaczało konieczność rozegrania
dodatkowego meczu na Centenario.
„Lorenzo kompletnie zwariował, biegał i skakał od jednego pokoju do
drugiego, a w każdym mówiło się tylko o Nelinho. Nelinho to, Nelinho
tamto. A potem była straszliwa burza w Montevideo, w gruncie rzeczy
mieliśmy sporo szczęścia, że udało się nam bezpiecznie wylądować. Mecz
miał się odbyć 48 godzin po spotkaniu w Belo Horizonte, więc
poniedziałek wykorzystaliśmy na podróż, a na wtorek zaplanowano granie.
Problem w tym, że strasznie lało i trzeba było zamknąć lotnisko, więc
spotkanie przełożono o kolejne 24 godziny. A Lorenzo był na nas wściekły:
»Mam tego dość – mówił. – Gdzie tylko się ruszę, słyszę o Nelinho.
Jesteście finalistami Copa Libertadores! Pomyślcie o wszystkim, czego
dokonaliście, i przestańcie o nim gadać. Jesteśmy silni. Możemy z nimi
wygrać«”.
Kiedy przyjechali na ostatni trening, jeden z dziennikarzy powiedział im,
że Nelinho jest kontuzjowany. Zanabria wspomina, że piłkarze uznali to za
sztuczkę Lorenzo, która miała podnieść morale drużyny, ale kiedy potem
trener przedstawił im dwa plany taktyczne – jeden uwzględniający grę
brazylijskiej gwiazdy, a drugi jej absencję – przyjęli do wiadomości, że to
nie on kazał rozpuścić plotkę.
„Centenario przypominało bagno, woda stała wszędzie. A że Lorenzo
powiedział: »Jeśli Nelinho wystąpi, wszystkie piłki grajcie do [Darío]
Felmana«, to – ponieważ Nelinho w końcu wystąpił – zaraz po rozpoczęciu
gry podałem do Felmana. A ten ruszył na Nelinho i go wyminął. Plan był
taki, żeby uzyskać przewagę i wyłączyć Nelinho dzięki szybkości
i dynamice Felmana. Raz, drugi, trzeci – Felman sunął jak błyskawica.
Ruszał naprzeciw Nelinho, dostawał piłkę, hamował, przyspieszał,
hamował. Wiedzieliśmy, że musimy trzymać się blisko, ale tak naprawdę
nie chodziło o nas – ten mecz toczył się między Felmanem a Nelinho, taki
był plan. I pięć minut później Brazylijczyk zaczął gestykulować w stronę
ławki rezerwowych, prosząc o zmianę. Coś niebywałego. Plan się powiódł.
Felman go wykończył”.
Po ostatnim gwizdku wynik brzmiał 0:0 i całość miały rozstrzygnąć rzuty
karne. Boca ich nie ćwiczyła, a Zanabria nie wykonywał ich prawie nigdy,
choć regularnie bił rzuty rożne. Strzelał jako drugi w kolejności. „Miałem
szczęście – opowiadał – bo się poślizgnąłem i piłka poszła trochę wyżej, niż
planowałem, ale to mi właśnie pomogło: bramkarz sięgnął jej końcami
palców, ale nie potrafił obronić. A potem Palhinha spudłował ich piątą
jedenastkę. Wszystko mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby Nelinho był
jeszcze na boisku, zgoda. Ale mogłoby się też potoczyć inaczej, gdybyśmy
my nie mieli Lorenzo”.
W Buenos Aires wybuchła euforia. „Przywitanie w Argentynie było
niesamowite – opowiadał Zanabria. – Wciąż trwał sztorm i strasznie lało,
ale kibice towarzyszyli nam przez całą drogę do [ośrodka treningowego] La
Candela. Ciągnęło się to przez długie godziny”.
Tamten triumf dał Boca szansę na sukces, ich zdaniem jeszcze większy:
zwycięstwo w Pucharze Interkontynentalnym nad ówczesnym zdobywcą
Pucharu Europy, Liverpoolem. Zespół Boba Paisleya jednak, jak wiele
innych drużyn europejskich w latach 70., pomnych na awantury
towarzyszące tym meczom w przeszłości, odrzucił zaproszenie – wyzwanie
podjęła natomiast pokonana wcześniej przez Anglików Borussia
Mönchengladbach. Zdawało się, że Niemcy mieli przewagę po pierwszym
meczu, zremisowanym na Bombonerze 2:2, w rewanżu jednak Lorenzo
zrobił coś, co należałoby uznać za jego największy majstersztyk. „Posadził
na ławce kilka największych gwiazd – opowiadał Sá, który również znalazł
się wśród rezerwowych. – Ja akurat byłem blisko występu, ale miałem jakiś
kłopot z kolanem. Nie chciałem mu nic mówić, ale sam mnie o to
wypytywał, spryciarz jeden”.
Boca objęła prowadzenie po strzale Felmana w drugiej minucie, ale
o losach meczu rozstrzygnęły dwa kolejne gole, zdobyte w 33. i 37.
minucie. Najpierw Ernesto Mastrángelo, albo nieco rozkojarzony, albo
przeciwnie, niezwykle skoncentrowany (zależy, jak ocenić chwilę zwłoki
przed oddaniem strzału), wykorzystał dośrodkowanie z lewej strony,
później zaś swoją bramkę zdobył Carlos Horacio Salinas – i Boca została
mistrzem międzykontynentalnym.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
PIERWSZE KROKI DO CHWAŁY

Na swój sposób przegrana z Holandią w 1974 roku miała równie głęboki


wpływ na argentyński styl gry, jak upokorzenie z rąk Czechosłowacji
w roku 1958. Różnica polegała na tym, że tym razem efekt porażki
odczuwała cała Ameryka Południowa: Holendrzy strzelili także cztery gole
Urugwajczykom i kompletnie zdominowali Brazylię w meczu wygranym
2:0. Konkluzję, że futbol południowoamerykański jest przestarzały,
formułowano wszędzie, uznając także, że Brazylia nie wygrałaby
mistrzostw świata w 1970 roku, gdyby nie meksykański upał i wysokość
terenu, ograniczające piłkarzom czołowych drużyn europejskich możliwość
biegania i gry pressingiem.
W Brazylii i Urugwaju reakcją na porażkę było położenie większego
nacisku na fizyczność gry. Argentyna poszła już tą drogą tak daleko, jak
tylko się dało, i choć niektóre kluby – zwłaszcza Boca Lorenzo – wciąż
grały niezmiernie twardo, odpowiedzią na poziomie reprezentacyjnym był
powrót do bardziej artystycznego futbolu. W październiku 1974 roku
dawny obrońca Racingu i River Vladislao Cap został zwolniony z posady
selekcjonera – zastąpił go Menotti, książę-filozof ze starej romantycznej
szkoły. Świadom, ile zawdzięcza Juárezowi, jak podobnie myślą i jak
skutecznie potrafią wspólnie rozwiązywać problemy, Menotti natychmiast
poprosił dawnego partnera, by towarzyszył mu także tym razem.
Swój pierwszy mecz nowy trener reprezentacji musiał rozegrać zaledwie
tydzień po rozpoczęciu pracy: spotkanie towarzyskie z Hiszpanią skończyło
się remisem 1:1. „To jeszcze jeden przykład fatalnej organizacji, jaka
cechowała wówczas piłkę argentyńską – wspominał Menotti. –
Reprezentacja kraju nie była wówczas na pierwszym miejscu. Klubowi
działacze kierowali się własnym interesem, zostawiając drużynę narodową
na marginesie. Dopiero na miesiąc przed mundialem powoływało się grupę
piłkarzy, którzy akurat byli w niezłej formie, i organizowało się dla nich
tournée. Wedle takiej recepty Argentyna nigdy nie wygrałaby niczego.
Przedstawiłem więc plan działania, począwszy od 1975 roku, żeby
zobaczyć, czy federacja jest gotowa na zmiany, zaczynając od podstaw,
czyli od ułożenia porządnego kalendarza”.
W długiej rozmowie z „El Gráfico” w 1974 roku Menotti wyłożył swoje
credo, składające się z sześciu podstawowych zasad: talent i umiejętności
techniczne mają pierwszeństwo nad fizycznością i siłą; istnieje
„dialektyczny związek” między prędkością fizyczną i prędkością
myślenia – nie można biegać bez myślenia i myśleć bez biegania; drużyna
musi umieć płynnie przechodzić od krycia strefowego do indywidualnego;
w grze ofensywnej Argentyna będzie się posługiwać dwoma skrzydłowymi
i jednym środkowym napastnikiem jako najlepszą metodą przeciwstawienia
się panującemu powszechnie ustawieniu 4-4-2; piłkę straconą należy
odzyskać jak najszybciej; piłkarze muszą mieć świadomość przynależności
do określonej piłkarskiej tradycji ze swoim kanonem bohaterów.
Po latach Menotti utrzymywał, że nie miał własnego stylu, a jedynie
przywracał ludziom miłość do „prawdziwej natury argentyńskiego futbolu:
jego kreatywności”. Miał jednak świadomość ideowego wkładu, jaki jego
drużyna mogła wnieść do świata piłki, a być może nie tylko do niego.
„Gdybyśmy zdobyli mistrzostwo świata proponowanymi przeze mnie
metodami – mówił – zainspirowałoby to innych do ponownego przyjrzenia
się sposobom gry w piłkę, na poziomie najprostszej filozofii. Być może
zapobiegłoby to także poleganiu w zbyt dużej mierze na przemocy
i cynizmie, będących zawsze narzędziami, po które sięga się z lęku”. Były
to słowa, które mogły wówczas wybrzmiewać również jako komentarz
polityczny.
Co ciekawe, zważywszy, że swoje zatrudnienie zawdzięczał poniekąd
sukcesom Holendrów, Menotti był sceptyczny wobec zachwytów nad
„futbolem totalnym”, twierdząc, że jego zasady różniły się niewiele od
tych, które leżały u podstaw piłki argentyńskiej. „Ludzie mówią o sile
i szybkości, ale dla mnie to brzmi głupio – mówił w wywiadzie dla »World
Soccer« w 1975 roku. – Piłka nożna to kwestia przestrzeni na boisku, jej
tworzenia i ograniczania. Nie wierzę w tak zwany »futbol totalny«”.
Wspomniany już plan działania zakładał podział kraju na sześć stref,
wybór reprezentacji każdej z nich i zorganizowanie ich rozgrywek. „Nie
brakowało krytyków mówiących, że sięgamy po zbyt wielu piłkarzy, ale
jeśli spojrzeć na skład, który zdobył mistrzostwo świata, to 90 procent
zawodników przeszło przez te reprezentacje – opowiadał Menotti. – To
było bardzo ważne. Mieliśmy też mnóstwo raportów przygotowanych przez
ludzi, którzy dla mnie pracowali, albo takich, którzy po prostu znali się na
piłce. Czasami łatwiej poprosić o coś pucybuta niż trenera, jeśli wiesz, że
ten pucybut ma oko do piłki”. Nawet jeśli w tym przypadku nie myślał
dokładnie tak, jak mówił, warto zwrócić uwagę, że wypowiedź ta pasowała
do jego słów z przeszłości, kiedy stwierdził, że piłka nożna nie jest grą dla
technokratów, tylko dla wszystkich, którzy rozumieją jej ducha –
niezależnie od tego, jak skromne byłyby ich korzenie.
W ciągu następnych miesięcy doszło do wielkich zmian w składzie:
z 13 piłkarzy, którzy wystąpili w inaugurującym kadencję Menottiego
meczu z Hiszpanią, tylko René Houseman znalazł się w kadrze na mundial
w 1978 roku. Pierwsze zaś oznaki, że Menotti buduje coś niezwykłego,
pojawiły się w trakcie prestiżowego turnieju drużyn do lat 21 w Tulonie,
który Argentyńczycy wygrali – z Danielem Passarellą, Alberto Tarantinim,
Américo Gallego i José Danielem Valencią w składzie. Występ w Copa
América (jak przemianowano Campeonato Sudamericano, wznawiając
turniej w czerwcu tamtego roku po ośmioletniej przerwie i w tradycyjnym
formacie meczów u siebie i na wyjeździe) zakończył się wprawdzie
rozczarowaniem, bo reprezentacja nie wyszła z grupy po dwóch wygranych
z Wenezuelą i dwóch porażkach z Brazylią, ale wrażenie, że zaczął się
nowy rozdział, nie znikło, a Menotti miał trzy lata, by dowieść, iż wie, co
robi.
„Piłkarzy powoływaliśmy przede wszystkim ze względu na ich
umiejętności. Byłem przekonany, że w drodze do zwycięstwa nie musimy
poświęcać naszego stylu gry i naszego ducha, ale powinniśmy zarazem
przyswajać najważniejsze koncepcje Europejczyków, a co za tym idzie –
stać się dynamicznymi, myślącymi zespołowo i skoncentrowanymi na celu
profesjonalistami.
Drużynę zawsze konstruuje się, a następnie oliwi poza boiskiem.
Myślenie, że jest inaczej, prowadzi do pomyłek. Nigdy nie będziesz miał
drużyny na murawie, jeśli poza nią, po skończonym meczu, więź między
piłkarzami nie przetrwa. Kiedy ruszyliśmy na tournée po Europie [w marcu
1976 roku], nie przypominaliśmy grupy burżujów, którzy świetnie zarabiają
na grze w piłkę – byliśmy piłkarskimi wyrobnikami. W podróży z Kijowa
do Moskwy przez półtora dnia nie mieliśmy co jeść, poza kiełbasą
i bochenkiem chleba – jedna kromka na głowę. Potem jechaliśmy do
Warszawy, a stamtąd na Węgry – ośmiogodzinna podróż autokarem
w śnieżycy. A po drodze rozgrywaliśmy nasze najlepsze mecze, podczas
których piłkarze biegali jak szaleni. W powietrzu wisiał głód sukcesu, to się
czuło”.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
GLORIA W CZASACH TERRORU

Spirala przemocy i kłopotów ekonomicznych rozkręciła się na dobre na


początku 1976 roku. Osamotniona po śmierci męża Isabelita Perón nie
radziła sobie z inflacją, która w marcu osiągnęła rekordowe 56 procent.
Kiedy odszedł poprzedni prezydent, nic już nie było w stanie przyciągnąć
środowisk radykalnych w kierunku centrum – nastąpiła eksplozja terroru.
Lewicowa partyzantka walczyła z grupami paramilitarnymi, milcząco
usankcjonowanymi przez władze, i z prawicowym skrzydłem peronistów.
W Buenos Aires bomby wybuchały średnio co trzy godziny, a do zabójstw
na tle politycznym dochodziło co pięć godzin.
Chaos szerzył się wszędzie. Piątego lutego, w dniu swoich 46. urodzin,
Isabelita powołała szóstego od czasu objęcia władzy w czerwcu 1974 roku
ministra gospodarki. Tydzień później lewacka bojówka zamordowała
synową byłego prezydenta, generała Lanusse, prawicowy szwadron śmierci
zabił księdza Francisco Suáreza (zginął wraz z bratem w Tigre) z Ruchu
Księży dla Trzeciego Świata, a armia ogłosiła zlikwidowanie
kilkudziesięciu partyzantów w Tucumán. Ciała zabitych przez szwadrony
śmierci porzucano na ulicach Buenos Aires jako przestrogę dla innych.
W Córdobie tylko w styczniu i lutym odnotowano 32 porwania. Powrót
armii do władzy był kwestią czasu.
Ostateczny impuls nadszedł 15 marca, gdy w wybuchu bomby na
parkingu przed kwaterą główną wojska w Buenos Aires zginęła jedna
osoba, a 29 zostało rannych – będący wówczas szefem sztabu generał
Videla ledwo uszedł z życiem. Dwudziestego czwartego marca, akurat
w dniu, gdy River Plate zwyciężało 2:1 z Unionem Portuguesa w Copa
Libertadores, wojsko przejęło władzę. Isabelitę zabrano helikopterem
z dachu Casa Rosada, teoretycznie do jej oficjalnej rezydencji, ale pilot
wylądował na lotnisku w Ezeizie, gdzie przesadzono ją do samolotu, który
odleciał do Neuquén w południowych Andach. Późniejsze skargi
odsuwanej od władzy pani prezydent na brak ciepłej odzieży wskazują tyleż
na jej priorytety, co na pośpiech organizatorów zamachu stanu[150] –
wkrótce zresztą przetrzymujący ją żołnierze dostarczyli osadzonej stosowne
do górskich warunków ubrania.
Tego samego dnia setki działaczy związkowych zabrano na statki
zacumowane na rzece La Plata i tam zastrzelono – morderstwa te
usankcjonowała zresztą rok wcześniej Isabelita. Później junta poszła
jeszcze dalej, ogłaszając Proces Reorganizacji Narodowej (Proceso de
Reorganización Nacional) i definiując Argentynę jako chrześcijański kraj
toczący wojnę z komunizmem[151]. Przez następne siedem lat pod
sztandarami tej walki zabito 30 tysięcy ludzi. Parlament został rozwiązany,
działalność sądów zawieszona, partie polityczne zdelegalizowane, a prasie
zakazano „informowania, komentowania lub odnoszenia się do tematów
związanych z incydentami wywrotowymi, mówienia o pojawianiu się ciał,
a także o przypadkach śmierci elementów wywrotowych i / lub członków
sił zbrojnych oraz sił bezpieczeństwa biorących udział w tych incydentach,
chyba że wiadomości są zgłaszane przez odpowiedzialne i oficjalne źródła.
Jak w wielu miejscach świata, stadionowe trybuny, gdzie liczba widzów
zdawała się gwarantować anonimowość, stały się miejscem (ograniczonych
zresztą) protestów. Powszechnie uważano na przykład, że Huracán był
klubem sprzyjającym Montoneros, choć trudno orzec, na czym owo
„sprzyjanie” miałoby polegać. Kluby są mgławicowymi bytami, a ich
pochodzenie i poglądy ich kibiców to problem bardzo złożony –
w przypadku Huracánu większość faktycznie miała lewicowe sympatie
i zapatrywania, ale nie oznaczało to wsparcia dla partyzantki i z pewnością
nie wiązało się z publicznym manifestowaniem poglądów politycznych.
Owszem, w maju 1976 roku podczas meczu Estudiantes z Huracánem
w sektorze gości rozwinięto transparent Montoneros – w przerwie został
jednak usunięty, a wkraczająca na trybuny policja użyła ostrej amunicji.
Zginął Gregorio Noya, 38-letni pracownik domu aukcyjnego, który wybrał
się na mecz z 16-letnim synem. Odpowiedzialnością za incydent policjanci
obciążyli „lewicowych terrorystów”, a zważywszy na liczbę
odnotowywanych wówczas przypadków gwałtownej śmierci i służalczość
mediów wobec nowej władzy, przeszedł on niemal bez echa.
Decyzję o powierzeniu Argentynie organizacji mistrzostw świata
w 1978 roku FIFA podjęła już w czerwcu 1966 roku; dziesięć lat później
jednak perspektywa przygotowania turnieju stanowiła dla junty duży
problem. Impreza sportowa odbywająca się w cieniu ataków bombowych
i porwań była czymś nie do pomyślenia, mundial trzeba było wykorzystać
raczej jako okazję do przedstawienia Argentyny w roli państwa
bezpiecznego i stabilnego. Być może obawy przed globalną kompromitacją
nie miały bezpośredniego wpływu na podjętą przez wojskowych decyzję
o odsunięciu Isabelity od rządów, ale wkrótce po zdobyciu władzy junta
uczyniła organizację mundialu jednym ze swoich priorytetów i przejęła
kontrolę nad Ente Autárquico Mundial (EAM), krajowym komitetem
organizacyjnym.
Zdecydowane działania były rzeczywiście potrzebne: stan przygotowań
był tak kiepski, że prezydent FIFA Stanley Rous sprawdzał, czy
w Montevideo i Porto Alegre można ewentualnie rozegrać część spotkań,
i zastanawiał się nad przeniesieniem całego turnieju do Hiszpanii. João
Havelange jednak, który w 1974 roku przejął ster w organizacji po Rousie,
już w 1972 roku deklarował, że organizację turnieju może uniemożliwić
Argentynie jedynie ekonomiczna katastrofa i wywołane nią „wewnętrzne
zakłócenia”.
W kraju również nie brakowało wątpliwości. „Mistrzostwa świata
w 1978 roku – pisał redaktor »El Gráfico« Dante Panzeri w 1975 roku – nie
powinny się odbyć z tych samych powodów, dla których ktoś, kogo nie stać
na benzynę do swojego forda model T, nie powinien kupować sobie
torino[152]. Jeśli mimo wszystko to robi, znaczy to przecież, że kogoś
okradł”.
Około dziesięciu procent budżetu państwa, czyli ponad 700 milionów
dolarów (chociaż oficjalnie podawano kwotę 521 494 dolarów), wydano na
przebudowę stadionów River Plate, Vélezu Sarsfield i Rosario Central,
postawiono też nowe obiekty w Córdobie, Mar del Plata i Mendozie,
przygotowano biuro prasowe i udogodnienia dla telewizyjnych transmisji
w kolorze, a także modernizowano drogi i lotniska. Najwięcej kontrowersji
wzbudziła przebudowa Buenos Aires, której skandalicznym aspektem było
postawienie wielkiego betonowego muru, mającego zasłonić widok na
villas miserias – dzielnice nędzy – z drogi szybkiego ruchu wiodącej na
lotnisko Ezeiza. Sekretarz skarbu Juan Alemann opisywał mistrzostwa
świata jako „najbardziej widoczny i niemający usprawiedliwienia
przypadek niepotrzebnych wydatków w dzisiejszej Argentynie”.
Organizatorzy usiłowali tłumaczyć skalę inwestycji, zapewniając, że
zwrócą się one dzięki przyjazdowi około 50 tysięcy turystów, ale i te liczby
okazały się przestrzelone – ostatecznie z zagranicy przyjechało niecałe
dziesięć tysięcy kibiców.
Finanse stanowiły tylko część problemu. Logo turnieju, zatwierdzone
w 1974 roku, tworzyły białoniebieskie linie ułożone w kształt wzniesionych
rąk trzymających piłkę – co niewątpliwie nawiązywało do słynnego gestu
Peróna. EAM miała świadomość, co znaczy ów symbol, ale ostatecznie
zrezygnowała ze zmiany logo – i związanej z tym operacji wycofywania
mundialowych pamiątek i reklam – w poczuciu, że ściągnie to jeszcze
większą uwagę na postać dawnego prezydenta.
Na czele EAM stanął generał Omar Actis, który w latach 40. grywał
w trzeciej drużynie River Plate, ale w sierpniu 1976 roku zginął w eksplozji
samochodu pułapki. Ten akt terroru zapisano oczywiście na konto
„elementów wywrotowych”, choć pojawiły się także podejrzenia, najlepiej
wyartykułowane w książce Eugenio Menéndeza Almirante Lacoste: quién
mató al general Actis?, że zabójstwo zostało zlecone przez admirała
Carlosa Alberto Lacoste, który został kolejnym szefem EAM i jak się
powszechnie mówiło, sprzeniewierzył miliony z przeznaczonych na
mundial funduszy.
Być może bardziej niezależne media pragnęłyby przeprowadzić śledztwo
w tej sprawie, ale junta tłumiła sprzeciw i siłą wymuszała posłuszeństwo.
Gdy w pierwszą rocznicę zamachu stanu dziennikarz Rodolfo Walsh – ten
sam, który opisywał represje Aramburu w 1957 roku – wystosował do
rządzących list otwarty z pytaniami o zmarłych, uwięzionych i zaginionych,
został zamordowany dzień po jego wysłaniu.
Błędem byłoby oczywiście zakładać, że junta tworzyła jedną spójną
całość – było to raczej mnóstwo oficjalnych i półoficjalnych ciał, które
w ciągu kolejnych lat odpowiadały za okrucieństwa brudnej wojny.
Mieliśmy więc do czynienia z armią lądową, marynarką wojenną,
lotnictwem, żandarmerią, policją federalną, miejską i prowincjonalną,
różnymi ministerstwami, a nawet YPF, państwową spółką naftową,
z których każde działało lub próbowało działać we własnym interesie, bez
bezpośredniego przyzwolenia i próbując odgadnąć, co z tych działań może
przypaść do gustu przywódcom junty.
Trudno się dziwić, że w takim klimacie terror szybko wymknął się spod
jakiejkolwiek kontroli. Początkowo program uprowadzeń, tortur
i morderstw miał być wymierzony w przeciwników politycznych reżimu,
ale – jak piszą Jana Bennett i John Simpson w książce The Disappeared –
rychło ofiary zaczęto wybierać choćby po to, by można było przejąć ich
majątek albo zadowolić perwersyjne zachcianki prześladowców. Najlżejsze
podejrzenie o sympatię do opozycji, dające tajnym służbom jakikolwiek
pretekst do działania, mogło mieć straszliwe konsekwencje. W tym
znaczeniu mundial stanowił zresztą swego rodzaju szansę: „zniknąć”
obcokrajowca było dużo trudniej. Amnesty International apelowało do
jadących na mistrzostwa dziennikarzy o zachowanie czujności wobec
wszelkich przejawów ucisku. Videla odpowiedział sloganem „Los
argentinos somos derechos y humanos” – „My, Argentyńczycy, jesteśmy
uczciwi i humanitarni”.
Wielu mieszkańców Argentyny nie mogło uwierzyć, że ich rząd toczy
wojnę z własnymi obywatelami, choć byli i tacy, którzy narażali się na
dodatkowe cierpienia, próbując wnieść temat na forum publiczne. Już
w kwietniu 1977 roku matki tych, którzy znikali, zaczęły przychodzić na
Plaza de Mayo, żądając informacji i próbując zwrócić uwagę na zbrodnie
agencji rządowych. Wkrótce marsz Madres stał się wydarzeniem
cotygodniowym – kobiety otaczały Pirámide[153], trzymając zdjęcia
zaginionych dzieci. Trzy liderki protestu, Azucena Villaflor, Esther Careaga
i María Eugenia Bianco, wkrótce również „zniknęły”. Później ruch się
podzielił, ale mimo upływu lat jego przedstawicielki wciąż przychodzą we
czwartki na Plaza de Mayo. Podczas mundialu światowe media mówiły
o nich tak często, że bramkarzowi reprezentacji Niemiec Seppowi
Maierowi długo trzeba było odradzać udział w ich proteście.
Ale przedmiotem zainteresowania junty były także kwestie czysto
piłkarskie. Rząd wiedział, że dla podniesienia morale narodu potrzebuje
dobrego występu reprezentacji, a ewentualny sukces może wywołać
narodową euforię i poczucie jedności. Piłkarze, mówił Videla, są
zobligowani do „udowodnienia, że są najlepszymi synami narodu
i najlepszym, co Argentyna może pokazać światu… Mają zademonstrować
prawdziwą jakość argentyńskiego człowieka. Człowiek ten, zarówno jako
jednostka, jak i członek kolektywu, zdolny jest do wielkich rzeczy, kiedy
kieruje nim pragnienie osiągnięcia wspólnego celu… Oczekuję od was
wygranej, zwycięstwa w mistrzostwach świata, albowiem pewien jestem, że
wykażecie się w trakcie gry odwagą… i będzie to prawdziwy pokaz jakości
argentyńskiego człowieczeństwa”.
Menotti bardzo źle znosił tę nacjonalistyczną retorykę i starał się rozwiać
wrażenie, że jego drużyna jest w jakikolwiek sposób powiązana z rządem.
„Grając w piłkę, nie bronimy granic, ojczyzny czy flagi – mówił
w 1977 roku. – W naszej drużynie nie umierają ani nie zostają uratowane
żadne wartości patriotyczne”. Selekcjoner uważał, że jego reprezentacja gra
nie tyle dla narodu, co dla wielkich tradycji argentyńskiej piłki, w których
zadomowiła się dusza zamieszkującego jego kraj ludu.
Wszystko to nie zmieniało faktu, że naprawdę chciał wygrać mundial.
Do turnieju przygotowywał się niezwykle metodycznie, a w październiku
1976 roku skłonił nawet federację do wydania zakazu transferów
zagranicznych do czasu mistrzostw. Z 22 piłkarzy powołanych ostatecznie
do reprezentacji tylko Mario Kempes występował na co dzień za granicą,
w Valencii.
Menotti nie przekonywał wszystkich. Juan Carlos Lorenzo, który czaił
się w tle, mamrotał pod nosem, że próba reinterpretacji la nuestra w starciu
z przeciwnikami z Europy skazana jest na porażkę. Mówiło się nawet, że po
przejęciu władzy przez juntę Menotti zostałby zwolniony ze stanowiska,
gdyby tylko AFA miała pieniądze na wypłacenie mu odprawy.
Tylko że właśnie temu sposobowi myślenia – że Europejczyków (jeśli
oczywiście tyle różnych drużyn można wrzucić do jednego worka) można
pokonać tylko na sposób europejski – Menotti pragnął stawić czoło. Zmiana
stylu gry w 1958 roku, spowodowana porażką z europejską drużyną,
opierała się na tym właśnie założeniu; rewolucja roku 1974, wywołana
kolejną klęską z rąk europejskiej drużyny, miała je odrzucić. W wywiadzie
dla „El Gráfico” Menotti mówił:
„Konieczne jest zerwanie z ideą, że aby wygrywać, musimy grać jak
Europejczycy. To nieprawda, że odstajemy od nich fizycznie. Kiedy
zaczęliśmy rozgrywać z nimi mecze towarzyskie, zauważyłem, że nasi
obrońcy mają problem z upilnowaniem zawodników dobrych technicznie.
To nie była kwestia szybkości czy siły. Jeśli mieliśmy pilnować napastnika
wielkiego jak szafa, ale technicznie ograniczonego, żadnych kłopotów nie
było.
Pozostałem więc wierny koncepcji budowania zespołu, który sobie
wymarzyłem: bazującego na posiadaniu piłki, wymienności pozycji
i nieskończonej liczbie wariantów akcji ofensywnych; należną równowagę
miał nam zapewniać inteligentny kontroler w środku pola, Américo
Gallego, który był dla nas tym, czym Clodoaldo dla Brazylii w 1970 roku.
Łatwo się bronić, nie myśląc w ogóle o atakowaniu: po prostu cofasz się
głęboko i tyle. Ale nam nie chodziło o to, żeby zagrać w mistrzostwach
świata, myśmy chcieli je wygrać. A żeby to zrobić, musieliśmy wymyślić
sposób atakowania nawet wtedy, kiedy się broniliśmy”.
Kluczowa dla koncepcji Menottiego była szybkość poszczególnych
zawodników, co spowodowało rezygnację z powoływania Bochiniego,
nawet jeśli z drużyny Independiente, która wygrywała ligę Nacional
w 1977 roku, selekcjoner sięgnął po Bertoniego, Galvána i Larrosę. Ten
ostatni zauważył, że najważniejszą różnicą między Menottim, którego znał
z dawnych czasów, a tym, który prowadził reprezentację, była ilość uwagi
poświęcona przygotowaniu fizycznemu.
„To był ten sam człowiek, jeśli idzie o sposób myślenia, filozofię,
posiadanie piłki, ale zupełnie nowy, gdy chodzi o kondycję, dietę, sposób
treningu. Wcześniej było czymś normalnym, że przed meczem zjadaliśmy
bife de chorizo[154] z frytkami i sałatą: dawaliśmy radę, nawet jeśli czasem
czuliśmy się trochę ociężali. Potem jednak zjawił się doktor [Rubén] Oliva
i powiedział, że mamy jeść makaron, najlepiej bez sosu, tylko z oliwą
z oliwek, ewentualnie ze śmietaną. Protestowaliśmy: »nie, od makaronu się
tyje«. Ale makaron – nie nadziewany, rzecz jasna – dawał nam więcej
energii i pewność, że nasze żołądki przed rozpoczęciem meczu już go
strawiły, w odróżnieniu od potraw, które jadaliśmy wcześniej.
Praca nad taktyką też się zmieniła. Często trenowaliśmy grę pressingiem.
Menotti kazał nam ćwiczyć na ograniczonej przestrzeni, na przykład dwóch
na dwóch, żeby poprawić naszą orientację. Były kwadraty, 15 metrów na
15, i ja z moją »piątką« grałem przeciwko »ósemce« i »piątce«
przeciwnika. Naszym zadaniem po stracie piłki w Huracánie było cofnięcie
się do obrony i czekanie, aż znów ją przejmiemy. W Argentynie po stracie
mieliśmy naciskać rywali, a żeby to robić, musieliśmy grać blisko siebie. To
był nasz najważniejszy pomysł: achique – ograniczanie przestrzeni.
Huracán się cofał, Argentyna szła do przodu”.
Decyzja o powierzeniu pozycji ofensywnego środkowego pomocnika
Kempesowi okazała się słuszna, ale fakt, że Bochini nie dostał nawet
powołania, wywołał konsternację. Beto Alonso, który w gruncie rzeczy
zajął jego miejsce, był niewątpliwie utalentowanym zawodnikiem – dwa
razy wchodził z ławki rezerwowych, zanim jego udział w mistrzostwach
zakończyła kontuzja – ale mówiło się, że wybór padł właśnie na niego, bo
chodziło o ulubionego piłkarza admirała Lacoste.
W związku z incydentem, do jakiego doszło po finale poprzedniego
sezonu Nacional, dyskutowano także nad powołaniem Larrosy.
Independiente zremisowało u siebie 1:1 z Talleres i w pierwszej połowie
meczu rewanżowego objęło prowadzenie dzięki palomicie Beto Outesa.
„To był naprawdę trudny mecz” – opowiadał sam Larrosa. Tallares
wyrównało po wątpliwym rzucie karnym – podyktowanym za rzekomą rękę
Rubéna Pagnaniniego, choć piłka uderzyła zawodnika w pierś – później
zaś, 16 minut przed końcem spotkania, Ángel Bocanelli zdobył bramkę
ręką. Protesty piłkarzy Independiente były tak gwałtowne, że Larrosa,
Rubén Galván i Enzo Trossero obejrzeli czerwone kartki. „Prawdopodobnie
obdarzyliśmy go każdym epitetem poza »miły gość«” – opowiadał Larrosa.
Odrabianie wyniku w ósemkę wydawało się sprawą beznadziejną. „Mieli
dwie albo trzy okazje – wspominał dalej – i ten gość, co strzelił ręką,
zmarnował obie, bo był zbyt samolubny. A później Bochini dostał piłkę,
zagrał z klepki do Bertoniego, a potem strzelił i to była kapitalna bramka,
prawdziwe golazo. Patrzyliśmy na to z dwójką wyrzuconych kolegów
z tunelu i nie mogliśmy uwierzyć. Zostało pięć minut plus doliczony czas
gry. I było tak jasne, że sędzia próbuje nas wykolegować, że chciałem
wbiec na boisko i doprowadzić do przerwania meczu”.
Larrosa opanował się wprawdzie, ale mimo to nałożono na niego 20-
meczową dyskwalifikację. „Niektórzy mówili w związku z tym, że skoro
nie mogę grać w klubie, nie powinienem jechać na mundial” – opowiadał.
Żeby wywrzeć na gościach dobre wrażenie, Videla zrezygnował z munduru
i mecz otwarcia, bezbramkowy remis między Republiką Federalną Niemiec
i Polską, oglądał w garniturze. W krótkim przemówieniu przed
rozpoczęciem spotkania mówił także o „mistrzostwach świata pokoju”. „El
Gráfico”, podobnie jak wiele innych lokalnych mediów, rozpisywało się
z kolei na temat antyargentyńskiej „kampanii kłamstw”, zorganizowanej
przez wewnętrznych i zewnętrznych wrogów gospodarza turnieju.
Dla reprezentacji Argentyny inauguracja turnieju, rozegrany dzień po
spotkaniu Niemców z Polakami mecz z Węgrami na El Monumental,
przebiegła dramatycznie. Oba zespoły wyszły na murawę wśród
prawdziwej zamieci, w której rolę płatków śniegu odgrywały maleńkie
kawałki papieru i kaskady rozwijających się serpentyn – towarzyszące
odtąd większości wspomnień z tamtego mundialu. Po rozpoczęciu meczu
zapowiadało się jednak na powtórkę sprzed czterech lat: w dziewiątej
minucie Węgrzy objęli prowadzenie po tym, jak Károly Csapó dobił
sparowany przez Fillola strzał Sándora Zomboriego. Tym razem jednak
Argentyńczycy zdołali odpowiedzieć. Już po pięciu minutach kierujący
kolegami Gallego został sfaulowany przez Pétera Töröka tuż przed polem
karnym. Sándor Gujdár wypuścił płaski strzał Kempesa, a napastnik River
Leopoldo Luque jako pierwszy znalazł się przy piłce. Dzika radość piłkarzy
po golu była świadectwem ulgi, tylko siedzący na ławce Menotti zachował
spokój, wysuwając nieco podbródek znad podniesionego kołnierza
płaszcza[155] i zaciągając się papierosem. Wynik remisowy utrzymywał się
aż do 81. minuty. Gallego zagrał wtedy długą piłkę do Luque, który zgrał ją
do Beto Alonso. Do bramki pozostawało 18 metrów, więc Alonso mógł
strzelać, ale futbolówka podskoczyła, więc oddał ją z powrotem do Luque.
Zoltán Kereki wykonał desperacki wślizg, jednak bramkarz Węgrów zdążył
już wyjść z bramki, a piłka w zamieszaniu znalazła się pod nogami Daniela
Bertoniego, który umieścił ją między niepilnowanymi już słupkami. Poza
tym był to mecz drobnych incydentów, przerw w grze i obstrukcji – fauli
taktycznych w rodzaju tych, które tak zirytowały Glanville’a 12 lat
wcześniej – oraz narastającej węgierskiej frustracji, która w końcu,
w ostatnich minutach spotkania, znalazła ujście. Najpierw András Törőcsik
obejrzał drugą żółtą kartkę za uderzenie w brzuch nacierającego od tyłu
Gallego, potem boisko musiał opuścić Tibor Nyilasi za atak
wyprostowanymi nogami na Tarantiniego.
Francja tymczasem przegrała swój inauguracyjny mecz z Włochami, po
zwycięstwie Włochów nad Węgrami było więc jasne, że jeżeli
Trójkolorowi ulegną gospodarzom, odpadną z turnieju. Przegrali 1:2 po
kontrowersyjnej jedenastce i pięknym uderzeniu Luque zza linii pola
karnego.
Pewne awansu Włochy i Argentyna grały więc już tylko o to, kto zajmie
pierwsze miejsce w grupie, ale mecz ich miał także głębokie konsekwencje.
Włochy wygrały 1:0 po fantastycznym golu Roberto Bettegi, który dostał
piłkę od Giancarlo Antognoniego i błyskawicznie wymienił podania
z Paolo Rossim. Tym razem Argentyńczycy zagrali mniej cynicznie niż
w pierwszych meczach, utrzymywani w ryzach przez izraelskiego arbitra
Abrahama Kleina, będącego wówczas prawdopodobnie najlepszym sędzią
piłkarskim na świecie. Klein nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego
koledzy sędziujący pierwsze dwa mecze Argentyny, Portugalczyk António
Garrido i Szwajcar Jean Dubach, ulegli presji tłumu. „Niech pan zapyta
Platiniego, co sądzi o meczu z Argentyńczykami – mówił Izraelczyk
Robowi Smythowi w przeprowadzonym w 2012 roku wywiadzie dla
»Guardiana«. – Albo niech pan zapyta Węgrów, co myślą o swoim meczu”.
Jeszcze przed przerwą Klein dwukrotnie odrzucił apele Argentyńczyków
o podyktowanie rzutu karnego i schodząc na przerwę, stał się adresatem
zajadłych ataków widowni. „Tłum był bardzo niezadowolony –
wspominał. – Z piłkarzami nie miałem problemu, oni okazywali mi
szacunek. Widzowie natomiast, no cóż, płacą, a skoro tak, to mogą ci
powiedzieć wszystko, co myślą o tobie i o twojej matce”. Po latach
opowiadał, że czuł się wtedy fatalnie, ale kiedy stanął na środku boiska, by
sprowadzić piłkarzy do tunelu, wydawał się uosobieniem spokoju.
„W trakcie całego mundialu nic nie robiło tak wielkiego wrażenia – pisał
Brian Glanville w swojej historii mistrzostw świata – jak widok
izraelskiego arbitra, kroczącego z godnością pomiędzy dwójką asystentów
w przerwie meczu Argentyna–Włochy i ignorującego wycie
rozwścieczonego tłumu”.
Przed rozpoczęciem drugiej połowy Klein uznał, że nie będzie
wyprowadzał drużyn na murawę: pojawił się na niej tuż po
Argentyńczykach, więc skierowaną nań falę nienawiści przykryły owacje
na cześć drużyny gospodarzy. „W drugiej części meczu czułem się znacznie
silniejszy, bo wiedziałem, że wszystkie moje decyzje były trafne –
opowiadał. – Miałem się całkiem dobrze. Nawet po meczu, kiedy
ostrzegano mnie: »Nie wychodź, tłum na ciebie czeka«, odpowiadałem, że
się nie boję. W trakcie całej mojej kariery ani razu nie odczuwałem strachu.
Wiedziałem, że tłum po meczu nic nie może zrobić. Nie miałem żadnych
oporów przed robieniem tego, co należy do sędziego. Żadnych”. Jego
postawę w tamtym meczu komplementowano na całym świecie.
Kiedy w drugiej fazie turnieju Klein poprowadził znakomicie mecz
między Austrią a Niemcami zachodnimi, wydawało się, że jest pewniakiem
do sędziowania finału. Mówili tak zarówno Pelé, jak Glanville i Jack
Taylor, który był arbitrem finału mundialu cztery lata wcześniej. Innego
zdania była jednak komisja sędziowska, która – podobno na skutek
inicjatywy jej włoskiego szefa, Artemio Franchiego, i w związku
z protestami argentyńskimi – wybrała rodaka Franchiego, Sergio Gonellę,
co Clive Thomas uznał później za „totalną kompromitację”. „Prawdę
mówiąc, byłem bardzo rozczarowany – komentował Klein. – Myślałem
wówczas, że jestem godzien poprowadzenia meczu o mistrzostwo świata.
Wiadomo jednak, że sędzia główny może być tylko jeden, więc
z perspektywy czasu uważam moją karierę za bardzo udaną”. Holendrzy
zapewne nie patrzą na tamtą decyzję z równym dystansem.
Żeby się jednak dostać do finału, trzeba było najpierw przejść przez
jeszcze jedną fazę grupową. Argentyna, w związku z tym, że fazę pierwszą
zakończyła na drugim miejscu, musiała opuścić Buenos Aires i El
Monumental, żeby grać na El Arroyito w Rosario, co w gruncie rzeczy
wyszło jej na dobre. Choć pojemność trybun była dużo mniejsza –
40 tysięcy ludzi zamiast 70 tysięcy – to ich zwartość kreowała atmosferę
gęstą i pełną pasji. W związku z nieobecnością Luque, którego brat zginął
w wypadku samochodowym w dniu meczu z Włochami, a który sam
odniósł kontuzję łokcia w spotkaniu z Francuzami, Menotti na mecz
z Polakami przesunął Kempesa wyżej, a nieprzewidywalnego Housemana
wydelegował do gry za ofensywną trójką. I Kempes w końcu wykazał
słuszność decyzji o zrobieniu dlań wyjątku w zasadzie powoływania
wyłącznie piłkarzy grających w Argentynie: po 11 meczach bez gola
znalazł się w porę przy krótkim słupku, by w 16. minucie spotkania
zamienić na bramkę dośrodkowanie Bertoniego.
To również napastnik Valencii nie dopuścił do strzelenia gola przez
Polaków na siedem minut przed przerwą, zatrzymując piłkę ręką po główce
Grzegorza Laty. W dzisiejszych czasach oznaczałoby to czerwoną kartkę,
wówczas jednak ograniczano się do podyktowania rzutu karnego.
Kazimierz Deyna, rozgrywający swój 100. mecz w drużynie narodowej,
strzelił niemal prosto w Fillola i Argentyńczycy wciąż prowadzili 1:0,
później zaś, po rajdzie Ardilesa, Kempes wyminął Henryka Maculewicza
i na 18 minut przed końcem meczu ustalił jego wynik.
Później nadszedł pełen brutalności bezbramkowy mecz z Brazylią,
podczas którego już w trakcie pierwszych dziesięciu minut zanotowano
17 fauli. A ponieważ Brazylijczycy wygrali z Polakami 3:1, żeby
awansować do finału, Argentyna musiała wygrać z Peru różnicą trzech
bramek, i to strzelając co najmniej cztery gole.
Uczciwość tego meczu kwestionuje się od dawna – z brazylijskich gardeł
dobywają się gniewne pomruki o tym, że został ustawiony i że peruwiański
bramkarz, Ramón Quiroga, urodził się w Argentynie. Osiem lat po nim
z kolei, w dniu pamiętnego ćwierćfinału Argentyna–Anglia na mundialu
w Meksyku, „Sunday Times” – powołując się na anonimowych
urzędników – napisał, że argentyński rząd wysłał do Peru 35 tysięcy ton
zboża i, być może, trochę broni, a argentyński bank centralny odblokował
50 milionów dolarów zamrożonych peruwiańskich aktywów. W 2012 roku
były peruwiański senator Genaro Ledesma zeznał przed sądem w Buenos
Aires, że mecz był częścią Operacji Kondor, prowadzonej w latach 70.
przez grupę południowoamerykańskich dyktatorów, której celem było
wspólne zwalczanie opozycji. Ledesma oświadczył, że wojskowy
przywódca Peru, Francisco Morales Bermúdez, wysłał do Argentyny
13 więźniów, żeby byli tam torturowani, na co Videla wyraził zgodę pod
warunkiem osiągnięcia w meczu wyniku satysfakcjonującego
Argentyńczyków. „Videla potrzebował zwycięstwa w mundialu, żeby
naprawić fatalny wizerunek Argentyny w świecie – mówił Ledesma,
w czasie mistrzostw świata peruwiański opozycjonista, będący również
obiektem prześladowania i tortur. – Przyjął więc grupę [więźniów] pod
warunkiem, że Peru pozwoli wygrać argentyńskiej reprezentacji”.
Jeszcze bardziej znaczące wydaje się w tym kontekście świadectwo kilku
peruwiańskich piłkarzy. „Czy byliśmy pod presją? O tak – mówił
w Channel 4 José Velásquez. – Jaka to była presja? Presja rządu na
działaczy, a działaczy na trenerów”. Wiele mówił fakt, że rozgrywający
świetny turniej Velásquez został zmieniony już w 52. minucie. „Wydarzyło
się coś dziwnego – opowiadał. – W drużynie dokonano zmian. Ja musiałem
zejść dziesięć minut[156] po przerwie, kiedy przegrywaliśmy już dwiema
bramkami. Nie było najmniejszych powodów do tej zmiany. Byłem
ważnym elementem drużyny. Cóż więc miałem o tym myśleć?” Wygląda to
faktycznie podejrzanie, choć wypada zauważyć, że kiedy Velásquez
schodził, Peru przegrywało już 0:4; jeśli zdjęcie go z boiska było częścią
wielkiego spisku mającego zapewnić Argentynie wygraną, dokonało się
zbyt późno, by wpłynąć na przebieg wydarzeń.
Jest jednak inny dziwny i ciekawy szczegół. Krótko przed rozpoczęciem
meczu w peruwiańskiej szatni pojawili się Videla i Henry Kissinger, który
w styczniu poprzedniego roku zakończył ośmioletnią pracę na posadzie
amerykańskiego sekretarza stanu. Kissinger był zagorzałym kibicem, a jego
polityczny pragmatyzm nakazał mu popierać Videlę, więc obecność byłego
sekretarza na tamtym spotkaniu wydaje się logiczna, choć w jego biurze
uzyskałem informację, że „nie przypomina sobie” pobytu w peruwiańskiej
szatni. Nie zmienia to faktu, że wizyta Videli – wszystko jedno:
z Kissingerem czy nie – zmieszała Peruwiańczyków. „Wydawało się, że
przyszedł tylko się przywitać – wspominał kapitan drużyny, Héctor
Chumpitaz. – Mówił, że ma nadzieję na dobry mecz, bo argentyńska
widownia czeka na niego z wielkim zainteresowaniem. Życzył nam
szczęścia i to by było na tyle. Patrzyliśmy na siebie w osłupieniu
i myśleliśmy: czy on nie powinien pójść raczej do szatni argentyńskiej? Cóż
się tutaj wyrabia? Co to za życzenia szczęścia? O co chodzi? Zbiło nas to
z tropu”.
Twardych dowodów na spisek jednak nie ma i można wątpić, czy
ktokolwiek z oglądających po latach zapis wideo meczu Argentyna–Peru
dopatrzyłby się w nim czegoś podejrzanego. Larrosa stanowczo odrzuca
sugestię, że spotkanie zostało ustawione, a kiedy się patrzy na
Peruwiańczyków, dochodzi się do wniosku, że albo nie wszyscy wiedzieli
o spisku, albo byli znakomitymi aktorami. Na samym początku meczu Juan
Muñante trafił w słupek, a Quiroga popisał się kilkoma
nieprawdopodobnymi interwencjami. „W pierwszych dziesięciu minutach
mieli dwie świetne okazje: po jednej piłka odbiła się od słupka, a po drugiej
[Juan Carlos] Oblitas był bliski strzelenia gola – opowiadał Larrosa. – To są
rzeczy, o których się zapomina, kiedy się mówi: »O, było 6:0, cóż tam się
mogło stać?«. A jeśli pan myśli, że z tym słupkiem to było specjalnie, to
zapewniam: nawet jak pan każe najlepszym piłkarzom świata, Pelému czy
Maradonie, przedryblować obrońcę, a potem strzelić w słupek, to
oświadczam panu – nie trafią”.
Innymi słowy, niezależnie od poszlak wskazujących na spisek z samego
zapisu tamtego meczu wynika, że jedyną winą Peruwiańczyków była
rezygnacja z walki po tym, jak Argentyńczycy zaczęli zdobywać bramki.
W trakcie spotkania doszło skądinąd – ponoć dokładnie w momencie
strzelenia czwartego gola – do eksplozji bomby w domu Juana Alemanna,
ministra do spraw regionów, który publicznie kwestionował koszty
organizacji turnieju. Wskazywało to, podobnie zresztą jak wzrost
oczekiwań na ustępstwa w dziedzinie polityki płacowej, na potencjalny
problem dla junty: jeśli zwycięstwo w mistrzostwach wywoła
ogólnonarodową euforię i wzrost uczuć patriotycznych, jakim kosztem
będzie można je utrzymać w ryzach? Szacowano, że po zakończeniu meczu
w Rosario na ulicach Buenos Aires świętowało około 60 procent
mieszkańców miasta.
Zważywszy, że to wcześniejsza o cztery lata porażka z Holendrami
spowodowała zmianę w stylu gry Argentyńczyków, wydawało się czymś
naturalnym, że to właśnie Holandia okazała się rywalem gospodarzy
turnieju w finale. Przedmeczowe oczekiwania i napięcie rosły,
zestresowany Kempes poczuł więc, że potrzebuje się na jakiś czas
odizolować od reszty zespołu. Kiedy zatem trzeci bramkarz reprezentacji
Héctor Baley zaproponował, że mogą wybrać się na ryby, odłożył na bok
uprzedzenia większości argentyńskich piłkarzy i wyraził zgodę. „Nie lubię
wędkowania – wspominał Kempes. – Nigdy tego nie lubiłem, ale czasami
presja jest zbyt wielka. Menotti pozwolił nam jechać, pod warunkiem że
wrócimy na trening o dziesiątej rano. Baley obudził mnie więc w środku
nocy z przygotowanym sprzętem: wędkami i wszystkim, co potrzebne. Nie
mam pojęcia, jak zdołał to zdobyć. Było niewiarygodnie zimno, ale kiedy
wróciliśmy nad ranem, zanieśliśmy kucharzowi cztery złowione ryby.
Reszta chłopaków, patrząc, jak je potem jemy, naprawdę nam zazdrościła”.
O ile zdarzenia przed meczem z Peru spowija mgiełka niepewności
w kwestii tego, co działo się przed finałem, nie było już żadnych
niedomówień, a tego, co działo się wówczas w Argentynie, nie da się
obronić. Im bliżej meczu z Holendrami, tym propaganda stawała się
bardziej nachalna: „El Gráfico”, które atakowało „podstępnych i złośliwych
dziennikarzy, od miesięcy prowadzących kampanię antyargentyńskich
kłamstw”, nie zawahało się przed zamieszczeniem fotografii piszącego list
Ruuda Krola i sfabrykowaniem całego jego tekstu, zawierającego
niestworzone historie o tym, jak szczęśliwe jest życie pod rządami junty.
Podczas całego turnieju pismo okazywało zaskakującą pogardę
przedstawicielom innych narodów. Holendrów na przykład przedstawiano
jako naród narkomanów i homoseksualistów, a Szkotów jako alkoholików.
„Oto na naszych oczach legł w gruzach mit o piciu piwa jako najlepszym
sposobie przygotowań sportowca” – czytamy na przykład w relacji z meczu
fazy grupowej, zakończonego porażką Szkocji z Peru. Kontrast ze
spartańskimi obyczajami panującymi na zgrupowaniach Menottiego był
oczywisty, ale przy okazji podkreślano też, jak wcielenie la nuestra
z 1978 roku kontrastowało ze skąpanymi w czerwonym winie czasami
złotego wieku. „El Gráfico” nie było jedynym tytułem, który miał się czego
wstydzić w kwestii publicystyki okołomundialowej. Na łamach „La
Razón”, jak twierdził pisarz Ernesto Sábato, „mistrzostwa świata były
dowodem na dojrzałość, szlachetność i powszechne zaangażowanie, które
cechowały hojność i altruizm”.
Uprzykrzanie życia rywalom polegało między innymi na dowożeniu ich
na stadion okrężną drogą – po drodze kibice mogli otaczać autobus, walić
w szyby, śpiewać i generalnie zastraszać Holendrów na modłę
wcześniejszego o 11 lat traktowania Celticu przed rewanżowym meczem
o Puchar Interkontynentalny. Przed samym rozpoczęciem gry
Argentyńczycy opóźnili swoje wyjście na boisko, każąc Holendrom stać
samotnie w obliczu rozwścieczonego tłumu. Kiedy się w końcu stawili,
zaprotestowali przeciwko chroniącemu przedramię van de Kerkhofa
gipsowi. Zważywszy, że Holender grał z nim przez cały turniej, jedynym
celem Argentyńczyków było wytrącenie przeciwników z równowagi. Fakt,
że Gonella zgodził się opóźnić rozpoczęcie gry i nakazał zdjęcie gipsu, było
pierwszą zapowiedzią tego, jak słabe okaże się sędziowanie w tym meczu.
Mimo wszystkich szykan spotykających Holendrów przed rozpoczęciem
meczu to Argentyńczycy byli bardziej zdenerwowani. „Kiedy
wychodziliśmy na boisko, emocje były niewiarygodne – mówił Larrosa. –
Myślę, że na stadionie było ponad 80 tysięcy ludzi. Nie widzieliśmy
schodów ani przejść, tłok był tak wielki, że nie dało się wetknąć szpilki”.
Menotti krążył przy linii bocznej, zaciągając się papierosem. I choć
wdzierający się w pole karne Passarella zdołał dojść do dośrodkowania
z prawego skrzydła i uderzył z woleja tuż ponad bramką, Holendrzy
sprawiali wrażenie bardziej niebezpiecznych. Najpierw Rep główkował
minimalnie niecelnie po rzucie wolnym Ariego Haana, później zaś, kiedy
w wyniku nieporozumienia w argentyńskiej defensywie znalazł się
kilkanaście metrów przed bramką, został powstrzymany tylko dzięki
desperackiej obronie Fillola, który rzucił się w lewo i przeniósł silny strzał
nad poprzeczkę. „Stałem w bramce, mając za plecami Río de la Plata –
opowiadał Fillol. – Américo Gallego i Daniel Passarella wystartowali do
jednej piłki, która w efekcie trafiła pod nogi Repa. Holender ją opanował
i huknął mniej więcej z miejsca, z którego strzela się karne, a ja jakimś
cudem zdołałem obronić. Do dziś przeżywam tę paradę i do dziś myślę,
jakie to niewiarygodne, że nie było gola. Przegrywać 0:1 z taką drużyną jak
Holandia byłoby załamujące. Graliśmy już z Włochami na tamtych
mistrzostwach i jak tylko strzelili gola, nie znaleźliśmy już sposobu, żeby
wrócić do gry, a w końcu przegraliśmy. Więc ta obrona jest wciąż dla mnie
bardzo ważna. W gruncie rzeczy to moja najlepsza interwencja w życiu”.
Parada Fillola uskrzydliła gospodarzy. Jan Jongbloed w holenderskiej
bramce obronił główkę Passarelli, aż w końcu, na osiem minut przed
przerwą, Argentyna objęła prowadzenie po golu naprawdę przedniej
jakości. Akcję rozpoczął Ardiles, który uciekł dwóm próbującym wślizgów
rywalom, a następnie podał do Luque. Ten odegrał do Kempesa, który
wykorzystując swoją siłę, przedarł się między holenderskimi obrońcami
i pokonał Jongbloeda.
Jeszcze przed przerwą Holendrzy powinni doprowadzić do wyrównania.
Willy van de Kerkhof dośrodkował z lewej strony, jego brat René
przedłużył piłkę głową wzdłuż bramki, a znajdujący się na piątym metrze
Rob Rensenbrink miał dopełnić formalności – jego strzał trafił jednak na
wyciągniętą nogę Fillola.
Argentyna z kolei powinna podwoić prowadzenie wkrótce po
wznowieniu gry. Bertoni przedarł się prawą stroną i dośrodkował do Luque,
którego uprzedził jednak błyskawiczny wybieg Jongbloeda. Później gra się
uspokoiła: Holendrzy utrzymywali przewagę, ale ich akcje rozbijały się
o solidną, a miejscami cyniczną obronę argentyńską. Gdyby Gonella miał
jakiekolwiek pojęcie na temat karania żółtymi kartkami na przykład za
celowe zagranie ręką, historia mogła potoczyć się zupełnie inaczej.
W 82. minucie Pomarańczowi zdołali jednak wyrównać. René van de
Kerkhof, który uwolnił się spod krycia na prawej stronie, sprytnie
dośrodkował na skraj pola karnego, skąd rezerwowy Dirk Nanninga
strzałem głową pokonał Fillola. Tuż przed końcem regulaminowego czasu
gry Holandia miała jeszcze szansę na zwycięskiego gola. Rzut wolny
z głębi pola wydawał się wyjątkowo nieprecyzyjny, ale Rensenbrink, jak
zawsze przygarbiony i niepozorny, zdołał jakimś sposobem znaleźć się
w polu karnym i koniuszkiem prawego buta dosięgnąć piłki przed Fillolem.
Jego strzał minął bramkarza, ale odbił się od słupka i szansa Holendrów
przepadła. Johan Cruyff, tłumacząc swoje upodobania estetyczne,
powiedział kiedyś, że uwielbia dźwięk piłki odbijającej się od słupka
i wpadającej do siatki. Z pewnością nawet on, oglądając mecz
w Amsterdamie, myślał wówczas o czymś innym; oto szerokość słupka
dzieliła świat piłki nożnej – i Argentynę – od zupełnie odmiennej historii.
„Na stadionie było cicho jak na cmentarzu – wspominał tamtą chwilę
Larrosa – ale to nas obudziło. Skoro to nie weszło, mundial należał do nas.
Przed rozpoczęciem dogrywki Menotti powiedział: »Tylko spokojnie,
chłopaki, nie spieszcie się, mamy całe 30 minut. Widzę, że jesteśmy
w formie i że mamy więcej fizycznych rezerw niż oni, narzucimy swój
rytm«. No i zrobiliśmy to”.
Im dalej w turniej, tym ważniejsza dla argentyńskiej reprezentacji
stawała się szybkość i bezpośredni styl gry Kempesa – a w finale okazały
się one decydujące. W ostatniej minucie pierwszej części dogrywki
Passarella wykonywał rzut wolny z własnej połowy. Piłkę przejął Bertoni,
obrócił się, wyminął kryjącego go Holendra i zagrał na wolne pole przed
rozpędzonego Kempesa. Silny napastnik wytrzymał dwa holenderskie
wślizgi i choć Jongbloed obronił jego strzał, odbita piłka trafiła znów do
Argentyńczyka, a potem wpadła do siatki: Kempes zdobył swoją szóstą
bramkę i został królem strzelców turnieju. To również on był architektem
trzeciej bramki: jego następny rajd z głębi pola zakończył się kolejnym
rykoszetem, po którym piłkę dobił Bertoni. Na pięć minut przed końcem
nadzieje Holendrów legły w gruzach: przegrali drugi z rzędu finał
mistrzostw świata.
„Mecz z Holendrami był najlepszą ilustracją tego, czego zawsze
oczekiwałem od drużyny” – powiedział Menotti. Brian Glanville jednak,
dla którego były to szóste mistrzostwa świata w roli sprawozdawcy, uważał,
że Argentyna była najgorszym ze zwycięzców mundiali, jakich oglądał,
a sam turniej został „oszpecony futbolem negatywnym, niesportowym
zachowaniem, fatalnym sędziowaniem, plującymi piłkarzami i bezmyślną
kapitulacją Peru”.
Dla Argentyńczyków wszystko to nie miało znaczenia – a przynajmniej
nie miało go wtedy. Chociaż nawet w opublikowanym dzień po finale
tekście, który pozornie miał być wielką pochwałą tamtego zwycięstwa,
„Clarín” ujawnił całą towarzyszącą mu ambiwalencję, pisząc, że
„przesłania ono wszystkie mroczne chwile. Oto argentyński futbol jest
najlepszy na świecie… osiągnięcie Menottiego jest wielkie. Jego styl
zwyciężył. Jego przekonania zwyciężyły. Okazało się, że można zdobyć
mistrzostwo świata z piłkarzami technicznymi i ofensywnymi. Argentyński
futbol zostanie na zawsze zapamiętany dzięki temu zwycięstwu”.
Czym były owe „mroczne chwile”, autor tekstu nie sprecyzował.
Prawdopodobnie najbardziej bezpośrednio fraza ta odnosi się do porażki
z Holandią w 1974 roku i wcześniejszego o cztery lata braku kwalifikacji
na mundial. Z perspektywy czasu można jednak nieco poszerzyć jej
znaczenie i uznać, że dotyczy także lat, w których dominował anti-fútbol.
A w kontekście najszerszym nadać temu sformułowaniu również sens
polityczny, wspierając się choćby zdaniem, którego Menotti w nieco
przewrotnym znaczeniu używał publicznie, a którego ukrytą treść wyjawił
drużynie przed finałem. „Jesteśmy z ludu – powiedział w szatni przed
rozpoczęciem meczu. – Pochodzimy z klas uciskanych i reprezentujemy
jedyną prawowitą rzecz w tym kraju – piłkę nożną. Nie gramy dla
zajmujących najdroższe miejsca oficerów. Reprezentujemy wolność, nie
dyktaturę”. Innymi słowy, to w piłce nożnej, piłce ze starej, romantycznej
szkoły, umieszczał Menotti duszę argentinidad, zupełnie tak jak to robili,
każdy na swój sposób, Borocotó i Hipólito Yrigoyen pół wieku wcześniej;
w zwycięstwie jego drużyny, grającej zmodyfikowaną wersję tamtego
futbolu i znajdującej w nim miejsce także dla fauli taktycznych i umyślnych
zagrań ręką, widział triumf wartości lewicowych. Podczas gdy Videla
utrzymywał, że „nasz naród zawdzięcza zwycięstwo zdolnościom, odwadze
i dyscyplinie” – pomijając tak ważne dla Menottiego umiejętności
techniczne – selekcjoner, jak zauważył antropolog Eduardo Archetti, mówił
o zwycięstwie „ludu” raczej niż „narodu”.
„Cóż miałem robić? – pytał Menotti. – Prowadzić zespoły, które grają
brzydko, które wszystko zawdzięczają chwytom poniżej pasa, które
przynoszą zawód ludzkim uczuciom? Nie, oczywiście, że nie”.
Przeciwnie – tłumaczył dalej – swobodny i kreatywny futbol jego drużyny
przypominał o istnieniu swobodnej i kreatywnej Argentyny z czasów przed
juntą. Co brzmi jednak cokolwiek idealistycznie – to okoliczności
polityczne spowodowały, że jego piłkarze nie mogli wyjeżdżać za granicę;
powszechnie uważano, że wybór Alonso zamiast Bochiniego był
motywowany politycznie, a w trakcie całego turnieju utrzymywało się
przekonanie, że Argentyna zrobi wszystko, co możliwe, byle tylko osiągnąć
cel.
CZĘŚĆ PIĄTA

N O WA N A D Z I E J A

1978–1990
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
NARODZENIE
Trzydziestego października 1960 roku, 32 lata po tym, jak Borocotó
opisywał idealnego pibe, urwisa o grzywie niedających się uczesać włosów,
psotnym spojrzeniu i bezczelnym uśmiechu zębów stępionych jedzeniem
czerstwego chleba, ideał ten stał się ciałem w szpitalu imienia Evity Perón
w Lanús, przemysłowej dzielnicy na południu Buenos Aires[157].
Diego „Chitoro” Maradona i jego żona Dalma „Tota” Salvadora
pochodzili z Esquina w prowincji Corrientes, położonej niedaleko granicy
z Paragwajem na północnym wschodzie Argentyny. On był rybakiem,
mieszkającym w nadrzecznej glinianej chacie pokrytej trzciną,
utrzymującym się z łowienia ryb i przewożenia krów na wyspy leżące
w delcie Parany, gdzie zwierzęta te mogły się paść aż do nadejścia
przypływu. Tota przeniosła się do Buenos Aires w poszukiwaniu lepszego
życia i znalazła pracę jako pomoc domowa. Po upływie dwóch lat
przekonała Chitoro, by do niej dołączył. Początkowo mieszkali u krewnych
w Villa Fiorito, na południowych przedmieściach Buenos Aires. Wkrótce
Chitoro znalazł pracę w fabryce mączki kostnej niedaleko ujścia
Riachuelo – rzeki, na brzegu której Pedro de Mendoza zakładał Buenos
Aires i przez którą w 1945 roku przeprawiali się descamisados, by wyrazić
poparcie dla Peróna. Od tamtej pory Riachuelo stała się po prostu
zanieczyszczonym kanałem, który wyznaczał granicę między biednymi
i bogatymi dzielnicami Buenos Aires. Wkrótce po tym, jak rodzina
Maradonów przyjechała do Villa Fiorito, ich krewni się wyprowadzili
i Chitoro mógł zbudować własny dom ze znalezionych tu i ówdzie cegieł
i kawałków blachy.
Maradonowie mieli już trzy córki, kiedy Tota znów zaszła w ciążę.
O narodzinach jej czwartego dziecka krążą dziesiątki legend, tak jakby
domagały się one jakichś szczególnych znaków ze strony opatrzności, ale
najpopularniejsza mówi, że Tota poczuła bóle porodowe podczas tańców.
Kilka godzin później przyszedł na świat chłopiec, o którym mówiło się, że
kopał nawet w momencie narodzin. „Gratuluję – miał powiedzieć
przyjmujący poród lekarz. – Dziecko jest zdrowe i niezły z niego
skurczybyk”. Rodzina nadała mu imię po ojcu: El Diego.
Dorastał więc w domostwie przypominającym bardziej szałas, bez prądu
i bieżącej wody. To właśnie dzieciństwo w Villa Fiorito, jak zawsze
opowiadał, nauczyło go vivezy – mieszanki bystrości, sprytu czy
przebiegłości traktowanej jako cnota, która pozwalała najuboższym radzić
sobie w życiu. Ludzie z prowincji, opowiadał, byli bardziej otwarci, ale
główną cechą villeros były zachowania plemienne: zawsze trzymali się
razem, na pierwszym miejscu wśród pożądanych cech charakteru stawiając
lojalność. Sam nazywał się z dumą cabecita negra – czarna główka – co
było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaraních, wyrobnika
z najniższych warstw społeczeństwa.
Kiedy na trzecie urodziny dostał od kuzyna Beto swoją pierwszą piłkę,
zabrał ją ze sobą do łóżka i od tamtej pory stała się jego nieodłączną
towarzyszką. „Wielu ludzi boi się przyznać, że urodziło się w villa –
opowiadał. – Ja się nie boję, bo gdybym się nie urodził w villa, nie byłbym
Maradoną. Byłem wolnym człowiekiem: mogłem grać w piłkę do woli”.
Świata jego dzieciństwa nie można jednak idealizować. W Villa Fiorito
nie było posterunku policji w obawie przed rozruchami, ale policjantów
przywożono tam codziennie. Były też inne, bardziej przyziemne
niebezpieczeństwa. Jako dwulatek wpadł pewnej nocy do szamba.
„Diegito – krzyczał pomagający mu się wydostać wujek – tylko trzymaj
głowę nad gównem!” Historię tę opowiada często, słowa wujka
powtarzając jak mantrę przydatną w znacznie trudniejszych chwilach życia.
Jako dziecko imał się najróżniejszych zajęć, byle tylko zarobić trochę
grosza: otwierał drzwi do taksówek, zbierał złom i folię z paczek po
papierosach. Żeby przetrwać, trzeba było być sprytnym – nie miało to wiele
wspólnego z marzeniami peronistów, choć Chitoro i Tota mieli w domu
zdjęcia Peróna i Evity. O tym, że szybko zrozumieli, iż przyszłością syna
jest piłka nożna, świadczy wsparcie, którego udzielali mu od najmłodszych
lat. Najstarsze fotografie pokazują cztero–pięcioletniego Maradonę przy
drucianej siatce, poobijanej i powykręcanej od częstych uderzeń piłki. Po
drodze do szkoły ćwiczył kapki pomarańczą, kulą ze zmiętej gazety albo
kłębem szmat, nie upuszczając ich na ziemię, nawet gdy przechodził przez
most nad torami kolejowymi.
W grudniu 1968 roku ośmioletni wówczas Diego trafił na testy do
Cebollitas – Cebulek – młodzieżówki Argentinos Juniors. Klub ten został
założony w centralnym barrio Villa Crespo w 1904 roku przez grupę
przyjaciół o poglądach anarchosocjalistycznych i początkowo nosił nazwę
Męczenników z Chicago, na pamiątkę ośmiu anarchistów powieszonych
lub wtrąconych do więzienia po zajściach na Haymarket w Chicago
w 1886 roku[158]. Po roku działania, gdy klub zaczął się rozrastać, zmienił
nazwę na bardziej inkluzywną. Już jako Argentinos Juniors został
w 1909 roku członkiem federacji i po serii przeprowadzek w 1921 roku
osiadł w centralnym barrio La Paternal, nieco na zachód od pierwotnej
siedziby. Przez następnych kilka lat klub znajdował się na czele ruchu
zmierzającego do profesjonalizacji argentyńskiej piłki, jednak pieniędzy
zawsze mu brakowało i w 1936 roku spadł z ligi, żeby wrócić do niej
dopiero 20 lat później.
W tym czasie Argentinos Juniors stali się znani ze szkolenia młodzieży
i lubiani ze względu na atrakcyjny, nawet jeśli nie przynoszący sukcesów
futbol. Mówiono o nich Los Bichos Colodaros – czerwone robale[159].
W sezonie 1960 zajęli trzecie miejsce – nadzieję na mistrzostwo stracili
dopiero na trzy kolejki przed końcem, przegrywając 1:5 z River – ale przez
lata głównie bronili się przed spadkiem, mając świadomość, że jeśli wśród
ich wychowanków pojawi się jakiś naprawdę dobry piłkarz, rychło zostanie
sprzedany.
Zorientowanie się, że Maradona nie przypomina żadnego z dotychczas
przechodzących przez klub młodzieńców, nie zajęło szkoleniowcom
Argentinos wiele czasu. Był niski, przysadzisty, miał nienaturalnie wielką
głowę – w tym akurat nieco przypominał Sívoriego – i jak mówił trener
Francisco Cornejo, „wyglądał na przybysza z innej planety”. Potrafił tak
wiele, że działacze klubowi byli pewni, że jest starszy niż w rzeczywistości,
tylko słabo rozwinięty fizycznie, i starannie badali jego dokumenty.
Przekonany w końcu, że faktycznie ma do czynienia z cudownym
dzieckiem, Cornejo wysłał ośmiolatka do Cacho Paladino, lekarza
pracującego z piłkarzami Huracánu i z bokserami, żeby przepisał mu
kurację ze wspierających wzrost zastrzyków i tabletek. Od najmłodszych lat
Maradona oswajał się więc z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych
specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym.
Fenomenem stał się natychmiast. W trakcie przerw meczów Argentinos
zlecano mu zabawianie widowni sztuczkami technicznymi, a po jednym
z takich popisów, podczas spotkania z Boca Juniors w lipcu 1970 roku,
widownia domagała się, by został na drugą połowę. Swoje sztuczki
prezentował także w sobotnim telewizyjnym show – najpierw żonglował
futbolówką, później pomarańczą, a na końcu butelką. Z tamtego czasu
w telewizyjnych archiwach zachował się wywiad, podczas którego
zapytano, jakie ma ambicje. „Chciałbym wygrać ligę i mundial” –
odpowiedział.
Prasa po raz pierwszy wspomniała o nim 28 września 1971 roku: reporter
„Clarín” był pod wrażeniem jego popisów w przerwie meczu Argentinos –
Independiente, choć dziennikarskie hołdy umniejsza nieco przedstawienie
chłopca nazwiskiem „Caradona”. Ów dziesięciolatek, czytamy,
zademonstrował „rzadkie umiejętności panowania nad piłką i dryblingu”,
bardziej znaczący był jednak sposób, w jaki Maradonę od samego początku
wpisywano w tradycję pibe: „Tonął w zbyt wielkiej, jak na niego, koszulce,
a grzywa włosów całkiem zasłaniała mu oczy. Wyglądał na kogoś, kto
ledwo co wyszedł z potrero. Potrafi zgasić piłkę, a potem leciutko
podrzucić ją obiema stopami. Zachowuje się jak urodzony piłkarz. Nie
wydaje się pochodzić z naszych czasów, ale naprawdę z nich pochodzi;
wyznaje bardzo argentyńską miłość do piłki i dzięki niemu nasz futbol
nadal będzie mógł się rozwijać, wydając na świat wielkich piłkarzy”.
Te słowa wydawały się sporym obciążeniem dla kogoś tak młodego,
najwyraźniej jednak nikt nie miał wątpliwości, jaka przyszłość czeka
Maradonę. Późniejsze wydarzenia zmieniają oczywiście naszą perspektywę
i nadają wielkie znaczenie epizodom, które w innej biografii mogłyby
zostać zapomniane, ale nawet przy tym zastrzeżeniu nie ulega kwestii, że
od bardzo młodego wieku uważano, iż chłopiec jest przeznaczony do
rzeczy wielkich. Bardzo szybko zaczął trenować z dorosłą drużyną
i bynajmniej nie odstawał, a o to, by nie miał jakichkolwiek problemów
z nauką, dbał dyrektor szkoły, zachwycony jego grą i wystawiający mu
dobre oceny z egzaminów, w których nie uczestniczył – czy nie była to
zresztą, odebrana na wczesnym etapie edukacji, lekcja, że reguły zwykłego
świata niekoniecznie się do niego stosują? Maradona szybko pojął, że talent
otwiera wiele drzwi. Podczas pierwszego tournée z drużyną, do Urugwaju,
został zakwaterowany w domku bez bieżącej wody, podczas gdy większość
zespołu mieszkała zdecydowanie bardziej komfortowo. Błyskawicznie
jednak przestał być autsajderem: podczas wyprawy do Chile piłkarze
Argentinos mieszkali w pięciogwiazdkowym hotelu, a on zamawiał
śniadanie do pokoju, rozkoszując się nagle uzyskaną władzą. Tamtego
popołudnia strzelił cztery gole.
Wkrótce zaczął kaprysić. Porażki znosił fatalnie. Kiedy Cebollitas
przegrali finał rozgrywek ligowych, rzucił się na ziemię i zaczął płakać.
Pisarka Alicia Dujovne Ortiz włączyła ten incydent do jego legendy,
opisując, jak do Maradony podszedł nieznajomy mężczyzna i powiedział,
żeby powstrzymał łzy, bo w przyszłości zostanie najlepszym piłkarzem
świata. W innym meczu, w 1972 roku, dostał czerwoną kartkę za
awanturowanie się z sędzią. Był z pewnością wielkim, być może jedynym
w swoim rodzaju talentem, ale był również wybuchowy i wygląda na to, że
nikt na wczesnym etapie jego kariery nie potrafił bądź nie chciał zmierzyć
się z problemami, jakie powodował jego trudny charakter.
Kiedy skończył 15 lat, działacze Argentinos wręczyli Maradonie klucze
do mieszkania w Villa del Parque, co pozwoliło jego ojcu rzucić pracę
w fabryce mączki kostnej. Niedługo po przeprowadzce przy kasie
w lokalnym supermarkecie Tota zorientowała się, że zabrakło jej pieniędzy
na zakupy. Stojąca za nią w kolejce nastolatka zaoferowała pożyczkę, więc
wieczorem rodzice wysłali Maradonę, by odniósł jej pieniądze. Nazywała
się Claudia Villafañe i niebawem została pierwszą poważną dziewczyną,
a później żoną Maradony.
W tamtym czasie chłopak spotkał już swojego pierwszego agenta, Jorge
Cyterszpilera. Dwa lata starszy od Maradony, Cyterszpiler przykuwał
spojrzenia nadwagą i burzą kręconych włosów. Po przebytym
w dzieciństwie polio utykał i wydawało się, że nie może mieć ze sportem
nic wspólnego. Piłkę nożną jednak ukochał i stał się maskotką Argentinos,
a jego starszy o dziesięć lat brat, Juan Eduardo, zaczął grać w pierwszym
zespole. Wkrótce doszło do tragedii: 22-letni wówczas Juan Eduardo został
kopnięty w jądra, dostał krwotoku i zmarł. Zszokowany Jorge popadł
w depresję i prawie nie wychodził z domu, w pewnym momencie
opowiedziano mu jednak o młodym geniuszu grającym w barwach
Argentinos. Zaintrygowany, wkrótce odzyskał radość z oglądania futbolu.
Pochodzący z zamożnej klasy średniej Cyterszpiler zaczął zapraszać
Maradonę do siebie i płacić rachunki za wyprawy do kina czy pizzerii.
Zaprzyjaźnili się. Zorientowany zawsze w kwestiach finansowych starszy
kolega, pracujący w biurze Argentinos jeszcze przed rozpoczęciem studiów
ekonomicznych na Uniwersytecie Buenos Aires, zyskał tak duże zaufanie
Maradony, że ten powierzył mu prowadzenie swoich spraw.
Dwudziestego października 1976 roku, na dziesięć dni przed 16.
urodzinami, Diego Maradona zadebiutował w pierwszej drużynie
Argentinos, wchodząc z ławki podczas meczu z Talleres i stając się tym
samym najmłodszym zawodnikiem w dziejach Primera[160]. Kiedy pojawił
się na boisku, rywale prowadzili 1:0 i wynik ten nie zmienił się do końca
spotkania, ale Maradona zdołał się pokazać, zakładając siatkę obrońcy
Talleres, Juanowi Domingo Cabrerze.
Już cztery miesiące później, po rozegraniu zaledwie 11 meczów
w karierze, Maradona został powołany przez Menottiego na towarzyski
mecz z Węgrami na La Bombonerze. Kiedy w drugiej połowie, przy stanie
4:0 dla gospodarzy, wchodził na murawę, tłum skandował jego nazwisko.
Dla samego Maradony jednak nie było to łatwe doświadczenie.
W autobiografii, opublikowanej w 2000 roku, opowiadał o zazdrości
kolegów, przeżywanej przezeń tak mocno, że zmartwiony i poirytowany
miał ochotę zamknąć się gdzieś i płakać.
Łzy były nieodłącznym towarzyszem młodego Maradony, po części ze
względu na rzeczywistą chyba zawiść innych zawodników, a po części ze
względu na nierealistyczne oczekiwania, związane z jego niezwykłym
talentem. Przyzwyczajony do sukcesów, nie radził sobie z nieuniknionymi
przecież porażkami. Kiedy nie wybrano go Argentyńskim Sportowcem
Roku na gali w 1977 roku, zamknął się w pokoju i płakał, a kiedy rok
później Menotti nie znalazł dla niego miejsca w 22-osobowej kadrze na
mundial, groził, że rzuci piłkę i przysięgał, że nigdy nie wybaczy trenerowi
tej „zdrady”. Nawet po upływie wielu lat, kiedy pogodził się już
z ówczesnym selekcjonerem, wciąż się upierał, że doszło do fatalnej
pomyłki, choć Menotti miał przecież do dyspozycji nie tylko Mario
Kempesa, ale i grających na podobnej pozycji Beto Alonso i Ricardo
Bochiniego. Byli też tacy, którzy twierdzili, iż Menotti bał się, że młody
chłopak może go przyćmić, choć po zwycięstwie na mundialu trudno bronić
tezy o błędzie, jakim było niepowołanie niewątpliwie utalentowanego, ale
również niedojrzałego 17-latka. O rzuceniu piłki Maradona mówił podczas
wyprawy na pizzę z Cyterszpilerem i Chitoro. W następnym meczu,
napędzany przez bronca – w slangu Buenos Aires słowo to, utworzone
z odwrócenia sylab w cabrón (bękart) i często używane przez Maradonę,
oznacza gorzką energię zrodzoną z wściekłości lub rozczarowania – zdobył
dwie bramki i wypracował dwie kolejne, a Argentinos pokonali Chacarita
5:0.
„Mój Boże, cóż to był za piłkarz – opowiadał bramkarz Hugo Tocalli,
który występował z Maradoną w Argentinos w 1977 roku. – U szczytu
swoich możliwości, grający cudowną piłkę, prosił, żebym zostawał z nim
na pół godziny czy godzinę po treningach i pomagał mu ćwiczyć strzały,
rzuty wolne albo jakieś sztuczki techniczne. To, co wyrabiał, było nie do
uwierzenia. Nadzwyczajne. Brał dziesięć piłek, obliczał, gdzie mógłby
stanąć mur, który sobie potem wyobrażaliśmy, mówił dokładnie, w które
miejsce uderzy, i chociaż to wiedziałem, nie byłem w stanie obronić.
Wkurzał mnie, więc domagałem się, żeby spróbował jeszcze raz, a on
znowu trafiał. Potrzebował wyzwań, dzięki nim stawał się coraz lepszy”.
Prezesem Argentinos Juniors był wówczas Prospero Consoli, oficjalny
krawiec argentyńskiej armii, mający rangę kaprala. Być może dlatego
o objęcie posady honorowego prezesa poprosił generała Guillermo Suáreza
Masona, który był także członkiem zarządu YPF, wspomnianej już
państwowej spółki naftowej, i Austral, państwowych linii lotniczych.
O tym, do jakiego stopnia futbol pozostawał wciąż jednym
z najważniejszych składników argentyńskiego życia politycznego, wiele
mówi fakt, że Mason chętnie korzystał z helikoptera YPF do załatwiania
spraw związanych ze współzarządzaniem klubem. To również za jego
sprawą Austral przekazało Argentinos Juniors 250 tysięcy dolarów, co
miało umożliwić pozostanie w klubie Maradony – w zamian młoda
gwiazda dała się sfotografować w koszulce i czapeczce Austral, co było
wyraźnym świadectwem tego, że talent Maradony (i spryt eksploatującego
go Cyterszpilera) zaczyna przerastać Argentinos. Użycie państwowych
w gruncie rzeczy środków do finansowania klubu stało się przedmiotem
krytyki popularnego dziennika „Crónica”, ale była to praktyka mająca
długą tradycję – opisywaliśmy już preferencyjne kredyty udzielane na
budowę stadionów w latach 30. i 40. Maradona odwdzięczał się zresztą
wspierającymi juntę oświadczeniami o piłkarzach, którzy odgrywają rolę
żołnierzy walczących w służbie narodu na inne sposoby niż z bronią
w ręku.
Czy inwestycje się zwróciły? Argentinos zajęło ex aequo drugie miejsce
w swojej grupie ligi Metropolitano, ale przegrało dodatkowe spotkanie
z Vélezem Sarsfield o prawo do gry w półfinale – Maradona musiał opuścić
ten mecz ze względu na czerwoną kartkę we wcześniejszym spotkaniu
towarzyskim. „Sędzia mnie nie lubił” – opowiadał potem. Nigdy nic nie
było po prostu jego winą – ten temat będzie się przewijał przez całe jego
życie. Trudno się nie zastanawiać, czy nie powinien mieć więcej poczucia
odpowiedzialności. Z drugiej strony do mesjaszy – a Maradonę za takiego
uważano na długo przed tym, jak w jego 38. urodziny, w 1998 roku,
ogłoszono założenie Kościoła Maradony[161] – zapewne nie stosuje się
tych samych zasad moralnych co do zwykłych śmiertelników.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
NIESPODZIEWANI MISTRZOWIE

Tydzień po mundialowym zwycięstwie wznowiono sezon ligowy.


Wcześniej, po rozegraniu 15 z 40 kolejek Metropolitano[162], ogłoszono
przerwę, w której trakcie liderem była Boca, mająca punkt przewagi nad
River. Strata Quilmes wynosiła trzy punkty, ale na tę drużynę nikt nie
zwracał uwagi. Przecież od czasu wygrania ligi w 1912 roku przez
zawodników, którzy zostali bez klubu po rozwiązaniu Alumni, więcej
sukcesów Quilmes odnosiło w hokeju niż w piłce nożnej. Był to też ostatni
zespół z angielskimi korzeniami, który utrzymywał się blisko czołówki
argentyńskiej ligi zawodowej.
Początek sezonu 1978 nie był łatwy i po tym, jak w pierwszych siedmiu
spotkaniach udało się zdobyć zaledwie sześć punktów, duet trenerski
Mauricio López i Rubén Caballero zrezygnował z dalszej pracy.
A ponieważ rok wcześniej ligowy byt Quilmes uratował José Yudica,
postanowiono ściągnąć go do klubu jeszcze raz. Trener ten miał za sobą lata
solidnej, choć niezbyt spektakularnej kariery piłkarskiej, najpierw
w Newell’s, potem w Boca, Vélezie i Estudiantes, gdzie przez jakiś czas
grał pod Zubeldíą, określając go później jako „bardzo uczciwego faceta”.
„Miałem już inną wizję piłki, choć z pewnością Zubeldía wyprzedzał swój
czas i ciągle się rozwijał – opowiadał Yudica. – Jego kazania były
przydatne, choć tak naprawdę prawdziwe zmiany w argentyńskim futbolu
zawdzięczamy Menottiemu”. Po odejściu z Estudiantes grał jeszcze w kilku
mniejszych klubach, a potem wyjechał do Kolumbii, gdzie zdobył
mistrzostwo kraju z Deportivo Cali.
Kiedy wrócił do Quilmes, miał 42 lata. „Yudica jest ze szkoły Newell’s
Old Boys. To ojciec tych wszystkich gości typu Bielsa i Martino, łączących
sexy futbol z poświęceniem” – mówił Tocalli, który przeszedł do Quilmes
z Argentinos pod koniec 1977 roku. „Miałem szczęście grać z Maradoną
w 1977 roku – opowiadał dalej – a potem być trenerem Messiego, kiedy po
raz pierwszy dostał powołanie do reprezentacji [w drużynie juniorskiej], ale
w Quilmes też mieliśmy wyjątkowego piłkarza, o którym mało kto pamięta:
»El Indio« Gómeza. To dzięki niemu trzy nasze »dziewiątki« zostawały
królami strzelców i wyjeżdżały potem za granicę. Kłopot w tym, że jego
życie prywatne było katastrofą”.
Omar Gómez miał bujną grzywę, okrągłą twarz i szelmowski uśmiech.
„U Lópeza i Caballero trzeba było naprawdę ciężko pracować, ale
brakowało w tym radości – opowiadał. – Zawsze trenowałem jak
profesjonalista, harowałem ciężko, ale przy takim wymagającym treningu
potrzeba też trochę frajdy. W tym sensie ponieśli klęskę. Radość była
zakazana, co nastawiło piłkarzy przeciwko nim”.
Yudica przywrócił więc drużynie radość grania. „Pamiętaliśmy, że rok
wcześniej uratował nas przed spadkiem, i w ogóle wiedzieliśmy, co to za
facet – mówił Gómez. – Z nim byliśmy mocniejsi, widać to było z meczu
na mecz”. Co ważne: to, że piłkarze mieli więcej frajdy, nie oznaczało, że
pracowali mniej niż poprzednio. „W 1978 roku większość klubów dała
swoim piłkarzom wolne na czas mundialu, ale Yudica powiedział, że jeśli
będziemy dalej trenować, zyskamy nad pozostałymi wielką przewagę. Nie
powiedział, że nas ukarze albo że będzie patrzył krzywo na tych, co nie
będą przychodzić – po prostu powiedział dobitnie to, co myśli. I przekonał
nas: nikt, dosłownie nikt, nie zrobił sobie wakacji. On naprawdę potrafił
przekonywać, w tej sytuacji tak samo jak przy okazji dowolnego meczu,
kiedy mówił: wygramy z nimi, jeśli zrobimy to i to. Robiliśmy, co nam
mówił, i wygrywaliśmy”.
Kluczem okazało się spotkanie z Independiente na sześć kolejek przed
końcem sezonu: Quilmes wytrzymało straszliwy napór rywali i wygrało
1:0. „Wszyscy później mówili, że mamy szczęście, a szczęście sprzyja
mistrzom – mówił Gómez. – To był naprawdę trudny mecz: Independiente
miało świetną drużynę, a wygrywanie z grandes było wtedy bardzo trudne.
Jednak kiedy na boisku pojawił się [Juan Carlos] Merlo i strzelił gola,
zrozumieliśmy, że my też mamy dobrą drużynę. Byliśmy dobrze
zorganizowani, trudni do pobicia, mogliśmy zwyciężyć z każdym i jeszcze
mieliśmy szczęście. Od tamtej pory myśleliśmy coraz częściej, że może
nam się udać”.
Kiedy Boca też straciła punkty, do zdobycia mistrzostwa Quilmes
brakowało wyjazdowego zwycięstwa w ostatniej kolejce – rywalem było
trenowane przez Carlosa Griguola Rosario Central. „Zanim wyszliśmy na
boisko, Yudica powiedział, że jesteśmy o krok od dotknięcia chmur i że
sukces naprawdę leży w naszym zasięgu – wspominał Gómez. – To coś, co
piłkarze głęboko przeżywają: marzenie o sławie i chwale. Nie myśleliśmy
o nagrodach albo czymkolwiek związanym z pieniędzmi – myśleliśmy
tylko o tym, że możemy być mistrzami”.
Piłkarze wydawali się zresztą zaskoczeni samym faktem, że zaszli tak
daleko, by marzenie o mistrzostwie stało się realne: wcześniej podobna
szansa nie stała się udziałem żadnego równie małego klubu.
W prostolinijności, z jaką podchodzili do tej kwestii, było coś wspaniałego:
ze wszystkich rzeczy, które zaszczepił im Yudica, najważniejsza była wiara
w siebie. „Sprawił, że zaczęliśmy lepiej grać, i przekonał nas, że jesteśmy
zdolni wygrywać – opowiadał Tocalli. – Pieniądze nie miały znaczenia.
Wydaje mi się, że za wygranie ligi dostałem jakieś trzy tysiące dolarów. Nie
wystąpiłem we wszystkich meczach, ale nie sądzę, żeby ci, którzy grali,
zarobili więcej niż dziesięć tysięcy. Przed tamtym meczem z Rosario
Central nikt nie pytał o premie”.
Nerwy dawały jednak znać o sobie: Quilmes dwukrotnie przegrywało
i dwukrotnie odrabiało straty dzięki rzutom karnym Luisa Adreuchiego.
A później, w 52. minucie, pięć minut po tym, jak udało się doprowadzić do
wyrównania, Jorge Gáspari zdobył bramkę, która zapewniła klubowi jedyny
tytuł w dziejach od czasu przejścia na zawodowstwo. „Tego, co czuliśmy,
nie da się opisać – opowiada Gómez. – To trzeba przeżyć. Tak, myśli się
wtedy o ojcu, matce, żonie, synu i przyjaciołach, o radości, jaką czują
w tym momencie, ale tego, co czuje się w ciele, nie umiem opisać. Sam już
nie wiesz, kogo ściskasz i co robisz, nie wiesz, czy skakać, czy krzyczeć,
czy powinieneś paść na ziemię, czy tańczyć”.
Na tamtym sukcesie jednak nic się nie udało zbudować: mistrzostwo nie
było pomostem do dalszych osiągnięć, tylko wyczynem jednorazowym.
Kilka tygodni później odszedł Gómez. Quilmes miało na tyle mały budżet,
że kiedy pojawiała się poważna propozycja, w gruncie rzeczy musiało ją
przyjąć – podobne zjawisko stawało się normą dla coraz większej liczby
argentyńskich klubów. Gdy więc zgłosiło się grające w NASL[163] Dallas
Tornado, Gómez został sprzedany. W tym zresztą kryje się odpowiedź na
pytanie Tocallego, dlaczego jego dawny kolega nie zyskał sławy na miarę
Maradony czy Messiego: najlepsze lata kariery spędził w Stanach
Zjednoczonych.
Co nie znaczy, że nie będzie pamiętany za to, co osiągnął z Quilmes. Ich
sukces był prawdopodobnie najbardziej niespodziewanym triumfem
w dziejach ligi argentyńskiej, ale stanowił także efekt bardziej ogólnego
zjawiska. Po części wiązało się ono z podziałem ligi na Nacional
i Metropolitano, który miał doprowadzić do zmniejszenia dominacji
grandes – co się niewątpliwie powiodło, nawet jeśli najbardziej skorzystały
na tym nie drużyny z prowincji, ale dwa zespoły z Rosario i mniejsze kluby
z Buenos Aires. „Wielkie drużyny nie były już tak bezwstydne” – mówił
Zanabria, który przed transferem do Boca zdobył bramkę dającą pierwszy
tytuł Newell’s, poznał więc problem z obu stron. „Wcześniej grandes po
prostu podkupywały najlepszych graczy z innych klubów. Nie było z tym
żadnych problemów. W latach 70. jednak filozofia się zmieniła: mniejsze
kluby starały się zatrzymać swoje gwiazdy tak długo, jak to możliwe,
a w grę wchodziły też transfery zagraniczne, więc najwięksi przestali być
monopolistami”.
Oprócz czynników ekonomicznych były też kwestie taktyczne: chociaż
starano się go unikać, Estudiantes zaproponowali sposób grania, dzięki
któremu mniejsze kluby mogły sobie jakoś radzić. „To było naprawdę fajne
w argentyńskiej piłce tamtych czasów, że ciężka praca mogła przynieść
rezultaty – mówił Tocalli. – Wcześniej wielkie kluby po prostu skupowały
najlepszych graczy i to im wystarczało. Później jednak trenerzy, którzy
myśleli o futbolu serio, znaleźli inne sposoby wygrywania i zmienili
mentalność swoich podopiecznych: River miało Fillola, Passarellę i Luque,
fantastycznych zawodników, ale to nie znaczyło, że nie możemy z nimi
wygrać na El Monumental. Zrobiliśmy to. Musiał być sposób. I trenerzy
zaczęli go znajdować. Newell’s, Talleres, Quilmes, Ferro stały się
symbolami postępu. To było naprawdę dobre”.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
DUMA NARODU

Po zwycięstwie na mundialu Menotti zaczął myśleć o przyszłości,


koncentrując się na rozgrywanych w Tokio w 1979 roku mistrzostwach
świata do lat 20 – żaden argentyński selekcjoner nie interesował się dotąd
tak bardzo sportem młodzieżowym. AFA miała wówczas nowego prezesa,
Julio Grondonę, zatrudnionego z polecenia admirała Lacoste. Zażywny,
ociężały Grondona urodził się w Avellanedzie w 1933 roku, w dzielnicy
kojarzonej z opiewanymi w tangach gangsterami, których specjalnością
była żonglerka nożami (mówiło się, że podrzucony tu ziemniak spada
przecięty na pół). Pokój, którego okna wychodziły na cmentarz, dzielił
z dziesięciorgiem rodzeństwa; trwała décade infame, w trakcie której wielu
z tych, których groby oglądał, tkwiło jeszcze w spisie wyborców.
Jako 17-latek podpisał kontrakt z River, ale grał tylko w młodzieżówce,
później zaś przeniósł się do występującego w niższych ligach Defensores
de Belgrano i pracował w zakładach żelaznych ojca, w 1956 roku zaś kupił
kawał ziemi w Sarandí, dzielnicy Avellanedy położonej nad Riachuelo
i znanej z wyrobów skórzanych, i stał się jednym z założycieli tamtejszego
Arsenalu. W nowym klubie – którego barwy łączyły kolory dwóch
największych drużyn Avellanedy, Racingu i Independiente: jasnoniebieski
z czerwonymi pasami – początkowo łączył funkcję dyrektora i piłkarza,
w 1956 roku zaś został prezesem, ale od 1962 łączył tę rolę z posadą
dyrektora Independiente, aż w końcu ostatecznie opuścił Arsenal
i w 1976 roku rozpoczął się okres jego prezesury w Independiente.
Zwierzchnikiem federacji mógłby zapewne zostać wcześniej, ale
w 1970 roku pozbawiono go możliwości kandydowania w związku
z dyskwalifikacją za atak na sędziego podczas jednego z meczów Arsenalu.
Grondona, postać wysoce kontrowersyjna, od 1988 roku był także
wiceprezydentem FIFA, łącząc tę funkcję z kierowaniem AFA aż do śmierci
w 2014 roku. W tamtym czasie był bez wątpienia najważniejszą figurą
w argentyńskim futbolu.
Turniej młodzieżówek rozpoczynał się zaledwie dwa dni po zakończeniu
fazy grupowej Copa América, co z pewnością wymuszało na trenerach
kompromisy. W ostatnim meczu dorosłych reprezentacji Argentyna musiała
wygrać z Brazylią, żeby awansować do półfinału. Maradona strzelił
wprawdzie gola w poprzednim spotkaniu grupowym, wygranym z Boliwią
3:0, ale – wybrany kapitanem drużyny do lat 20 – wyjechał do Japonii i nie
wziął udziału w spotkaniu z Brazylijczykami, które Argentyńczycy
zremisowali 2:2.
Rozczarowanie drugim z rzędu brakiem awansu do półfinału rozgrywek
kontynentalnych szybko ustąpiło dzięki postawie młodzieżówki. Na razie –
w październiku 1978 roku – rozegrała ona wprawdzie tylko sparing z New
York Cosmos, w którym grali wówczas Carlos Alberto, Giorgio Chinaglia
i Franz Beckenbauer, ale jego przebieg nie pozostawiał wątpliwości, że oto
tworzy się wyjątkowa drużyna. Obecność Maradony była niewątpliwie
znacząca, ale jeszcze większą rolę odegrał inny nowy nabytek, mierzący
zaledwie 160 centymetrów napastnik Chacarita, Osvaldo „Pichi”
Escudero[164]. Ernesto Duchini, który przez lata kierował argentyńskimi
reprezentacjami juniorskimi, przedstawił go reszcie zawodników dopiero na
tydzień przed meczem, ale już podczas pierwszego treningu „wywijał
z nami hołubce tym swoim diabelskim dryblingiem”, jak to opisał obrońca
Juan Simón. Wstawiono go do składu na mecz z Cosmosem. „Przez
pierwsze pół godziny miało się wrażenie, że na boisku gra orkiestra –
opowiadał Simón. – To był milowy krok dla tej reprezentacji.
Prowadziliśmy 2:0 po pierwszych 25 minutach”. Skończyło się na 2:1.
Nieco osłabiona drużyna zajęła drugie miejsce w mistrzostwach Ameryki
Południowej do lat 20, co dało jej prawo gry w mistrzostwach świata.
W meczu inauguracyjnym rozbiła Indonezję 5:0, ale prawdziwego rozpędu
nabrała dopiero po tym, jak w przerwie drugiego spotkania, remisowanego
wówczas bezbramkowo z Jugosławią, w szatni głos zabrał Menotti.
„Zapytał, co my tu, do cholery, robimy – wspominał Simón. – »Jeśli
mieliście zamiar tak grać, mogliście równie dobrze zostać w domu.
Jesteście tu, bo jesteście ambasadorami pewnej idei, to jest coś, co was tu
przywiodło i co macie pokazać na boisku, nawet jeśli przegrywacie 0:10«.
Piłka jest waszą dziewczyną, dodał. »Macie ją traktować tak samo, jak
traktujecie wasze dziewczyny«”.
Escudero zdobył zwycięską bramkę dziesięć minut po wznowieniu gry,
a potem Argentyna wygrała z Polską, Algierią i Urugwajem, by w finale
pokonać Związek Radziecki 3:1 – w sumie w sześciu meczach zdobyła
20 bramek. Najlepszym strzelcem został Ramón Díaz, ale to Maradonę
okrzyknięto gwiazdą turnieju, z którego przekaz w kraju tyleż nagłaśniano,
co kontrolowano. Oto niepodważalny dowód na wielkość argentyńskiej
młodzieży – głosiła junta, równocześnie cenzurując telewizyjne transmisje,
zamazując postacie protestujących opozycjonistów i trzymane przez nich
transparenty.
Tuż przed meczem finałowym w Buenos Aires pojawili się
przedstawiciele Organizacji Państw Amerykańskich, żeby przeprowadzić
śledztwo w sprawie oskarżeń o łamanie praw człowieka. Otworzyli biuro na
Plaza de Mayo i zachęcali, by każdy, kto ma jakiekolwiek dowody, zgłaszał
się do nich. Kiedy więc radość po zwycięstwie w Tokio osiągnęła poziom
histerii, komentator Radia Rivadavia José María Muñoz zachęcał słuchaczy,
by „pokazali tym ludziom z komisji praw człowieka, jaka jest prawdziwa
Argentyna”. Na placu pojawiły się wtedy tysiące ludzi, a Muñoza noszono
na rękach. Madres, które nierzadko czekały cały dzień, by móc złożyć
zeznania, zostały sponiewierane i zepchnięte na bok.
Po powrocie do kraju Maradona był fetowany przez juntę, która wszakże
powołała go do wojska, obcięła mu włosy, a następnie wypuściła, dbając
o jego wizerunek wzoru do naśladowania dla argentyńskiej młodzieży. Już
wtedy miało się jednak wrażenie, że jest graczem skupionym głównie na
sobie, geniuszem wyrastającym ponad otoczenie i chorobliwie
podejrzliwym. Kiedy w trakcie ćwierćfinału, przy stanie 5:0, postanowiono
dać mu odpocząć i zdjęto go z boiska, rozpłakał się i zaczął rozmyślać, czy
oto nie potwierdzają się podejrzenia, że Menotti nie powołał go na mundial
w 1978 roku z zazdrości. W autobiografii przywołuje fantazje o wysiadaniu
z samolotu z pucharem w dłoniach i towarzyszące im zmartwienie, że
Menotti pozbawi go tej radości, odsyłając na mecz dorosłej reprezentacji;
zmartwienie tak wielkie, że „chciał umrzeć”. Ostatecznie jednak został
„ocalony” dzięki wezwaniu do odbycia – nawet w formie tak pobieżnej –
służby wojskowej.
Rok później Argentinos zajęło drugie miejsce w Campeonato
(rozgrywkach, w które przekształciło się Metropolitano), ale było już jasne,
że dni Maradony w klubie są policzone. Pierwsza oferta Barcelony nadeszła
w 1979 roku – co skłoniło AFA do przekazania Argentinos 400 tysięcy
dolarów na podwyżkę pensji Maradony i zatrzymanie go w kraju.
Na początku 1981 roku, obrażany przez kibiców Argentinos po porażce
w meczu towarzyskim z River Plate, Maradona zdecydował, że odejdzie:
nie może dłużej pozostawać tam, gdzie go nie szanują – powiadał,
ustanawiając wzorzec, który powtarzał się później w niemal każdym klubie,
w którym grał i z którym rozstawał się w niezgodzie. I choć River Plate
interesowało się nim, od kiedy skończył 12 lat, zawsze powtarzał, że jego
serce bije dla Boca.
Prezes Argentinos, generał Suárez Mason, otrzymywał ponoć pogróżki
od admirała Lacoste, kibica River Plate, który zachował wpływy w AFA
także po mundialu, powierzając ster w organizacji Grondonie, ale prawda
jest taka, że River nigdy nie złożyło Maradonie poważnej propozycji. Po
zdobyciu 116 bramek w 166 meczach dla Argentinos przeniósł się więc do
Boca w sezonie 1981 w ramach wypożyczenia. Jego nowy klub zapłacił
Argentinos cztery miliony dolarów, a dodatkowo spłacił ponad milion
dolarów ich długu.
Boca, do której przeszedł Maradona, nie przypominała już zespołu
odnoszącego sukcesy w końcówce lat 70. Po przełamaniu się
w rozgrywkach kontynentalnych w 1977 roku drużyna natychmiast wygrała
Libertadores ponownie, pokonując w finale Deportivo Cali, prowadzone
wówczas przez Carlosa Bilardo. Dla Sá było to szóste zwycięstwo w tym
pucharze. „Może miałem szczęście, a może byłem talizmanem – mówił –
bo kiedy spoglądam w przeszłość, myślę sobie: byłem na pierwszym
miejscu z piątoligowym Central Goya, byłem na pierwszym miejscu
w pierwszoligowym Huracán Corrientes, a potem z Independiente i z Boca.
Wygrywałem w rozgrywkach organizowanych w mojej dzielnicy, zanim
przeszedłem na zawodowstwo, i wygrywałem w takich rozgrywkach po
zakończeniu kariery. Wygrywałem też turnieje weteranów. Co chcę
powiedzieć: nie wiem, czy jestem szczęściarzem, czy wybrańcem, nie
wiem, czy to Bóg dał mi ten dar zwyciężania, ale jestem pewien, że też
miałem w tym swój udział”.
W następnych latach było jednak gorzej, zarówno w kraju, jak i za
granicą. Kolejny finał Libertadores Boca przegrała z paragwajską
Olimpią[165] – po części ze względu na świetną postawę Evera Almeidy
w bramce rywali podczas meczu rewanżowego, a po części z uwagi na
niezdolność utrzymania nerwów na wodzy: trzech piłkarzy Boca obejrzało
czerwone kartki (sędzia usunął także jednego gracza Olimpii). W 1979 roku
wybuchła również absurdalna afera związana z sytuacją wokół Ciudad
Deportiva. Czternaście lat wcześniej klub dostał od rządu 40 hektarów na
sztucznej wyspie na Río de la Plata, gdzie miały powstać obiekty sportowe,
przede wszystkim 140-tysięczny stadion. Ponieważ przez cały ten czas
budowa w zasadzie się nie rozpoczęła, rząd odzyskał ziemię, zezwalając
Boca na kontynuowanie prac w przekonaniu, że kiedy zostaną ukończone,
prawo własności wróci do klubu. W końcu w 1982 roku Boca na powrót
stała się właścicielem wyspy (choć nic wówczas nie wskazywało na rychłe
zakończenie prac budowlanych) – ale trzy lata wcześniej wyglądało na to,
że drużyna stoi w obliczu ekonomicznej katastrofy. W 1980 roku kryzys był
oczywisty: Boca zajęła siódme miejsce w Campeonato i dopiero piąte
w swojej grupie w Nacional. Żeby podnieść morale i podreperować finanse,
naprawdę trzeba było sprowadzić Maradonę.
Wkrótce po podpisaniu umowy nowy gwiazdor Boca wybrał się
z Claudią i grupą krewnych na El Monumental, by obejrzeć finał
rozgrywanego tam turnieju młodzieżowego. Poirytowany już faktem, że
miejsca w loży dyrektorskiej znaleziono tylko dla niego i jego dziewczyny,
stracił do reszty cierpliwość, gdy usłyszał obelgi ze strony kibiców River:
rzucił się do bójki i musiał zostać wyprowadzony. Oczywiście był to
drobny incydent, ale wskazywał na dwa zjawiska mające mu towarzyszyć
przez całą karierę: po pierwsze, był ciągle atakowany, a po drugie, dawał
się łatwo sprowokować i szybko wpadał we wściekłość. Był prawdziwą
gwiazdą, uwielbianą przez większość Argentyńczyków, ale zarówno
towarzyszący mu kult, jak i coraz częstsze próby jego podważania
powodowały, że dalsze życie Maradony w ojczyźnie stawało się nie do
wytrzymania.
Pamiętając o chwiejącej się argentyńskiej ekonomii, na przejście
Maradony do Boca trzeba patrzeć w dużo szerszej perspektywie. Mimo
prowadzonej przez rząd polityki oszczędnościowej inflacja znów zaczęła
rosnąć, spadła produkcja, wzrosło bezrobocie, obniżył się standard życia.
Opozycja – działające w podziemiu związki zawodowe, niedobitki
dawnych partii politycznych i ruchy społeczne, jak Madres – zaczęła
podnosić głowę. Futbol znów stał się barometrem narodowej kondycji –
odzwierciedlając ekonomiczny chaos i kanalizując bunt.
W 1981 roku River, które również otrzymało od państwa kawał ziemi,
było zadłużone na 30 milionów dolarów. Obligacje wyemitowane w latach
70. przez Boca miały wartość śmieciową. Racing przynosił coraz większe
straty i nie starczało mu nawet na spłatę odsetek. W najgorszej kondycji
znalazło się jednak San Lorenzo. W 1979 roku Osvaldo Cacciatore, generał
lotnictwa będący de facto burmistrzem Buenos Aires, zaczął wprowadzać
program radykalnych zmian w polityce miejskiej, polegających między
innymi na budowie dziewięciu dróg szybkiego ruchu i oczyszczaniu
slumsów. Uznał wtedy również, że w stolicy jest zbyt wiele stadionów,
a przestrzeń, które zajmują, można wykorzystać o wiele lepiej. Po
przyjrzeniu się obiektom San Lorenzo, Vélezu i Huracánu zdecydował, że
w najgorszym stanie znajduje się Gasómetro – wybudowany w 1916 roku,
w dużej mierze drewniany i położony w trudno dostępnej okolicy – i że to
właśnie od niego trzeba zacząć. Zadłużone San Lorenzo nie mogło się
oprzeć naciskom władzy: oddało ziemię, remisując bezbramkowo z Boca
w smutnym pożegnalnym meczu 2 grudnia 1979 roku. Rząd wkrótce
z dużym zyskiem sprzedał teren sieci supermarketów Carrefour, a piłkarze
San Lorenzo wiedli żywot nomadów, tułając się między jednym
rozpadającym się stadionem a drugim, aż w końcu osiedli na Nuevo
Gasómetro w podupadłym barrio Bajo Flores w 1993 roku. Tarapaty
finansowe klubu były tak wielkie, że na początku lat 80. organizowano
zbiórki na zakup mydła i ręczników dla drużyny.
Sytuacja ekonomiczna stała się na tyle poważna, że po raz pierwszy od
lat na stadionach zaczęto wznosić antyrządowe okrzyki. Na Chacarita
śpiewano peronistowskie pieśni jeszcze z lat 50., a na obiekcie Huracánu
powiewały flagi Montoneros. W marcu 1981 roku, zgodnie z zasadą
pięcioletniej kadencji, ustąpił Videla, którego miejsce zajął – mimo
protestów twardogłowych kolegów z junty – generał Roberto Viola. Nowy
przywódca, czując, że ma częściowo związane ręce w powodu
katastrofalnego stanu gospodarki, rozpoczął rozmowy z opozycją –
wówczas wciąż teoretycznie nielegalną – o powrocie rządów cywilnych.
Twardogłowi skupili się jednak wokół generała Leopoldo Galtieriego
i w grudniu 1981 roku obalili Violę: po 11 dniach funkcjonowania rządu
tymczasowego kierowanego przez Lacoste to Galtieri został nowym
prezydentem.
Wartość Maradony, który kosztował cztery miliony dolarów, musiała robić
wrażenie, ale jeszcze większe sprawiało to, że Boca nie płaciła w peso,
tylko właśnie w dolarach. W czerwcu 1981 roku, cztery miesiące po
zawarciu wstępnej umowy, peso – mimo desperackich działań
antyinflacyjnych – było już słabsze o 30 procent. Zadłużona Boca ledwo
zipała. Maradona na mocy umowy miał się stać właścicielem kilku
mieszkań, ale klub nie zdołał się z tego wywiązać – „równie dobrze mogły
być zbudowane z tektury”, jak się wyraził piłkarz.
Kłopoty Boca i całej Argentyny nie przeszkadzały w rozkwicie firmy
Maradona Productions, zarejestrowanej przez Cyterszpilera
w Liechtensteinie. Zatrzymanie piłkarza w kraju miała umożliwić seria
umów sponsorskich: Maradona podpisał kontrakty z Pumą i Coca-Colą,
reklamował też szczoteczki do zębów, mydła, rowerki do ćwiczeń
i zabawki – nie chciał natomiast być kojarzony z papierosami i winem,
które uważał za trujące.
W 1981 roku gwiazdor Boca zarabiał 65 tysięcy dolarów miesięcznie bez
premii, a „z innych źródeł” uzyskiwał dodatkowe półtora miliona dolarów
rocznie. Za nowy, duży dom w Villa Devoto, ekskluzywnej dzielnicy
w północnozachodniej części miasta, zapłacił milion dolarów. I właśnie
wtedy nastąpił gwałtowny zwrot, którego obawiał się od czasu pierwszego
występu w reprezentacji.
Już w grudniu 1979 roku udzielił wywiadu, w którym narzekał na ciągłe
bycie w centrum uwagi i na to, że bez przerwy ktoś czegoś od niego chce.
Ludzie proszą go o okulary przeciwsłoneczne, opowiadał, o domy,
o trzymanie dziecka do chrztu. Media rozpisują się o jego niezliczonych
romansach, czasem z prawdziwymi, a czasem z wyobrażonymi
partnerkami, podczas gdy zawsze lojalna Claudia siedzi w domu. W trakcie
jednego z ostatnich meczów w barwach Argentinos odepchnął 15-latka,
który prosił go o autograf. Skazano go na dwa miesiące więzienia, ale
wyrok ten – kolejny raz nie bez związku z jego nadzwyczajnym talentem –
został później anulowany.
Bez przerwy mówiono także, że pieniądze uderzyły mu do głowy, i choć
wiele z historii na ten temat było przesadzonych, Maradona i jego rodzina
niewątpliwie mieli kłopot z przystosowaniem się do nowych warunków.
Wkrótce po przeprowadzce do Villa Devoto podenerwowana Tota upadła
na chodnik przed domem, najwyraźniej zestresowana kontaktem z nowymi
sąsiadami. Do tego wszystkiego dokładały się wymagania związane
z udziałem w kolejnych meczach – i tym, żeby Maradona przechodził
w nich samego siebie. W lutym 1981 roku, żeby przypieczętować jego
transfer, zorganizowano sparing między Argentinos i Boca, w którym miał
zagrać po 45 minut w barwach każdej z drużyn. Problem w tym, że w 17.
minucie pierwszej połowy, gdy występował jeszcze w koszulce Argentinos,
naciągnął mięsień w lewej nodze. Zastrzyk przeciwbólowy pozwolił mu
wyjść na boisko także w barwach Boca, ale później czuł się tak fatalnie, że
przez trzy noce nie mógł spać. Podejrzenia kibiców jego nowego klubu, że
w pierwszej fazie meczu starał się bardziej, doprowadziły go do furii.
Niewątpliwie jako zawodnik Boca robił, co mógł. Od dziecka chciał grać
w tej drużynie, a to, że podpisał z nią umowę, kiedy miała problemy i od
czterech lat niczego nie wygrała, najlepiej świadczy o jego determinacji:
wyobrażał sobie, że może zostać jej zbawcą.
Takie podejście wywoływało zresztą mieszane uczucia wśród kolegów.
Silvio Marzolini, kiedyś świetny lewy obrońca, a wówczas jeden z trenerów
Boca, przestrzegał, że Maradona musi pamiętać, iż jest częścią drużyny,
i zamiast osobno w rodzinnym gronie powinien jeździć na mecze wraz
z kolegami – co zresztą piłkarz potraktował jak zniewagę: „Popełnił spory
błąd, mówiąc do mnie w ten sposób”. Z drugiej strony doprowadzanie
Maradony do wrzenia, które nazwaliśmy już bronca, nie było takim złym
pomysłem: w odpowiedzi na słowa Marzoliniego strzelił trzy gole
i wypracował czwartego dla doświadczonego kolegi z ataku, Miguela
Ángela Brindisiego, który przed sezonem 1981 został sprowadzony
z Huracánu i zaczął grać bardziej na środku ataku niż, jak dawniej, jako
ofensywny prawy pomocnik. „Nasz prezes zdawał sobie sprawę, że jeśli
w tym sezonie też nic nie wygramy, wtedy bye-bye, będzie musiał odejść –
opowiadał Marzolini. – Kiedy więc klub sprowadził Maradonę
i Brindisiego, wiedzieliśmy, że obaj są uważani za klucz do sukcesu i będą
musieli grać. Jeżeli jednak chodzi o sposób, w jaki go traktowałem,
Maradona był zwykłym piłkarzem, jak każdy inny w drużynie. Zdawałem
sobie sprawę, że akcentowanie jakichkolwiek różnic byłoby tu niewłaściwe.
On wiedział, że jest najlepszy, ja wiedziałem, że jest najlepszy, ale nasze
relacje były raczej chłodne, bo nie miał u mnie żadnych przywilejów. Była
to jednak wielka osobowość, która dawała z siebie wszystko”.
Z pierwszych dziewięciu spotkań sezonu Metropolitano Boca wygrała
siedem i zremisowała dwa, później zaś nadeszło spotkanie na Bombonerze
z River Plate, które od początku rozgrywek przegrało zaledwie raz.
Maradona ustrzelił hat tricka, jedną bramkę zdobywając po rajdzie
zaczętym jeszcze na własnej połowie, i mecz zakończył się wynikiem 3:0.
Kiedy gwiazdor Boca świętował swoją gambetę, Marzolini podbiegł do
linii bocznej z szeroko otwartymi ramionami, by go uściskać – wszystkie
różnice zdań odeszły w tej chwili w niepamięć. „Maradona to Gardel” –
krzyczały gazety, przywołując żyjącego pół wieku wcześniej wielkiego
śpiewaka. Kilka godzin po meczu Marzolini doznał jednak ataku serca.
„Nie jest łatwo być trenerem Boca – wspominał. – Podczas pierwszego
pobytu w klubie wypalałem 60 papierosów dziennie, a mój cholesterol bił
wszelkie rekordy. Musieli mi potem założyć bypassy”.
Tydzień później Boca przegrała wprawdzie, ale wciąż kontrolowała
przebieg wyścigu o mistrzostwo. Na początku maja drużynę czekał wyjazd
do najgroźniejszego wówczas rywala, Ferro Carril Oeste, zakończony
ostatecznie bezbramkowym remisem po 90 minutach wyjątkowo ostrej gry.
Maradona opowiadał, że nigdy wcześniej nie został tak skopany przez
przeciwnika i że zważywszy na poziom graczy Ferro, było to jednak
zaskakujące. Jedno słynne zdjęcie pokazuje go „dwa metry nad ziemią”, jak
sam je opisywał, po faulu Carlosa Arreguiego.
„Na półmetku rozgrywek Brindisi miał na koncie więcej bramek od
Maradony – wspominał Marzolini. – Diego przyszedł więc do mnie
i zapytał: »Silvio, jak to jest właściwie: on jest napastnikiem czy ja jestem
napastnikiem, bo przecież jeden z nas musi grać na szpicy, a drugi za jego
plecami?«. »Diego, nie zawracaj sobie tym głowy – odpowiedziałem. – My
gramy dobrze, a oni nie wiedzą, kogo kryć, bo nie macie przypisanych
pozycji«. W końcu to Maradona strzelił więcej goli niż Brindisi, a poza tym
pokazywał, że jest urodzonym przywódcą”. Przewaga Boca utrzymywała
się do czerwca, kiedy drużynę zaczęły zjadać nerwy i zremisowała cztery
mecze z rzędu. Rozwścieczeni członkowie barra brava[166], przekonani,
że mistrzostwo się wymyka, wdarli się na concentración drużyny w La
Candela.
Maradona czekał, aż lewoskrzydłowy Hugo Perotti skończy rozmawiać
przez telefon, kiedy zobaczył, jak ktoś rzuca nim o ziemię. Prowadzeni
przez José „El Abuelo” Barritę fani, w liczbie około dwóch tysięcy (część
z nich była uzbrojona), opanowali salę do tenisa stołowego. Dopadli Tano
Perníę, Jorge Ribolziego i Pancho Sá, mówiąc, że ich interwencja to
ostatnie ostrzeżenie. „Zostawiono nas kompletnie samych, celowo, na
miejscu nie było ani ochroniarzy, ani pracowników klubu – wspominał
Marzolini. – Chcieli się porachować przede wszystkim z [pomocnikiem
Jorge] Benítezem, ponieważ kiepsko dośrodkowywał, ale na szczęście go
nie było. Oskarżali nas, że nie zależy nam na wygrywaniu, ponieważ
zremisowaliśmy z Vélezem. Straszne to było”.
Jeden z intruzów zapewnił ponoć Maradonę, że jego krytyka nie dotyczy,
na co miał usłyszeć, że jeśli się nie wyniosą, gwiazdor następnego dnia nie
zagra. Według Maradony jednak członkowie barra powiedzieli mu
również, że niektórzy koledzy z drużyny nie chcą mu podawać, czym rzecz
jasna ugruntowali jego obsesję. Piłkarz wspominał również, że Marzolini
ukrył się w czasie napadu i że sam musiał rozmawiać z Barritą, tłumacząc
mu, że w takich warunkach drużyna nie może grać.
W końcu barra opuściła ośrodek. „Sytuacja wymykała się nam spod
kontroli, naprawdę musieliśmy coś zrobić, więc odwołaliśmy wszystkie
mecze towarzyskie i skupiliśmy się na lidze” – mówił Marzolini. Co
pewnie ważniejsze, do wyjściowej jedenastki na najbliższy mecz
z Estudiantes wrócił grający bardziej ryzykownie Hugo Gatti. Oficjalnie
mówiło się, że wcześniej bramkarz zmagał się z kontuzją, ale prawda była
bardziej skomplikowana. „Byłem z Gattim w wojsku i występowaliśmy
razem w reprezentacji – opowiadał Marzolini. – Udawał, że nie może grać,
ale ja znam prawdę. Wypadł ze składu, bo myślał, że nie wygramy ligi.
Zastąpił go Carlos Rodríguez i grał naprawdę dobrze. Ale potem Gatti
wrócił, dostał piłkę na połowie boiska i miał asystę przy [jedynym w całym
meczu] golu [Perottiego]. Tylko że to był naprawdę trudny charakter, trzeba
go było odsunąć na parę spotkań”.
Tydzień później drużyna pojechała na mecz z Colón i prowadziła 2:0,
kiedy na 12 minut przed końcem gospodarze opuścili boisko w proteście
przeciw fatalnemu sędziowaniu. Później przyszło spotkanie z Ferro,
rozstrzygające, jak się wydawało, o mistrzostwie: dzięki świetnym
interwencjom Gattiego i asyście Maradony przy golu Perottiego Boca
wygrała 1:0. Sukces mógł przypieczętować remis w przedostatniej kolejce
z Rosario Central, ale Maradona trafił w słupek z karnego i mecz skończył
się porażką 0:1. Brakujący punkt wywalczyli dopiero tydzień później,
zresztą w dramatycznych okolicznościach – tym razem gwiazdor Boca
wykorzystał jedenastkę i spotkanie z Racingiem zakończyło się remisem
1:1, ale w jego trakcie sędzia pokazał pięć czerwonych kartek, z czego
cztery (po dwie dla każdej z drużyn) już w pierwszym kwadransie.
Dla Maradony to było jednak na tyle. Trzy tygodnie po zdobyciu trofeum
Boca oświadczyła, że nie jest w stanie zapłacić kolejnej raty za jego
transfer. Argentinos Juniors zaskarżyło ją do sądu, aktywa Boca w banku
centralnym zostały zamrożone, a seria wystawionych przez nią czeków –
między innymi dla Maradona Productions – okazała się nie mieć pokrycia.
W środku całego zamieszania pojawiła się oferta z São Paolo, gotowego
zapłacić za Maradonę siedem milionów dolarów.
W tym czasie Maradona przebywał z drużyną na trzytygodniowym
tournée, niechętnie biorąc udział w kolejnych meczach towarzyskich. Kiedy
wrócił, usłyszał, że to jego obciąża się winą za kłopoty klubu i że to jego
wygórowane oczekiwania wpędziły Boca w tarapaty. Nawet jeśli kryło się
w tym nieco prawdy, z pewnością odpowiedzialność rozkładała się inaczej.
Trudno się dziwić, że krytyka go bolała. Poza wszystkim miał wciąż tylko
20 lat, a zdążył już rozegrać ponad 200 meczów ligowych, nieustannie
borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując zastrzyki
przeciwbólowe. W rzeczywistości bowiem było całkiem odwrotnie – Boca,
a nawet szerzej: argentyńska piłka była finansowo zależna od Maradony tak
bardzo, że musiał grać bez względu na to, jak wyniszczało to jego
organizm. W opublikowanym 19 października wywiadzie w „Clarín” wręcz
błagał o przerwę, mówiąc, że chciałby „odzyskać zdolność do cieszenia się
piłką i nie traktować jej jak przytłaczającego ciężaru”. Była to zresztą
prośba, którą formułował w różnych wariantach przez całą karierę i która
w istocie była świadectwem czegoś bardzo smutnego – tego, czym dla
Maradony, i być może także dla Argentyny, stał się w tym czasie futbol. Był
to przecież sport, który ciągle kochał, ale który wiązał się z wyjątkową
i niedopuszczalną w gruncie rzeczy presją. Rok wcześniej wakacje po
zakończeniu sezonu spędził na łowieniu ryb w Esquina (ewidentnie nie
miał uprzedzeń charakterystycznych dla tylu kolegów po fachu) i grze
w piłkę z przyjaciółmi rodziców. Tego lata wyjechał do Las Vegas.
Kiedy wrócił, Menotti zawiesił go w związku z domniemaną niechęcią
do treningów. Później się pogodzili, co nie zmienia faktu, że w ciągu
ostatnich miesięcy przed mistrzostwami świata w Hiszpanii Maradona był
mocno rozczarowany i coraz głośniej krytykował grupę trzymającą władzę
w argentyńskim futbolu. Dla junty, rzecz jasna, pozostawał narodową
ikoną.
W lutym 1982 roku prezydent Galtieri złożył wizytę reprezentacji
podczas przedmundialowego zgrupowania i wyściskał Maradonę przed
kamerami. Menotti nie krył już wówczas swojego negatywnego stanowiska
wobec rządzących, Maradona jednak zachowywał zrozumiałą
wstrzemięźliwość w kwestii politycznego zaangażowania. Pytany miesiąc
wcześniej o stosunek do władzy, odpowiedział: „Nie wiem… Jedyne, czego
pragnę, to żeby mój kraj był najlepszy na świecie”. Junta, oczywiście,
chciała dokładnie tego samego. Galtieri wiedział, że sukces sprzed czterech
lat pozwolił wojskowym utrzymać się przy władzy, i marzył o powtórzeniu
tego wyczynu w Hiszpanii, szczególnie że po tym, jak złagodzono przepisy
ograniczające wolność słowa, na porządku dziennym były już manifestacje
domagające się przywrócenia demokracji. Pod koniec marca na Plaza de
Mayo zjawiły się tysiące ludzi – była to pierwsza zorganizowana
demonstracja antyreżimowa. Żeby ją stłumić, Galtieri wysłał oddziały
prewencyjne policji, uzbrojone w szable, pałki, gaz łzawiący i ostrą
amunicję. W książce The Land that Lost its Heroes[167] Jimmy Burns
wspomina obraz staruszki z siatką w jednej i laską w drugiej ręce,
poniewieranej przez uzbrojonych policjantów. „Ten incydent – pisze –
wydawał się symbolizować desperację reżimu, który czuł się coraz mocniej
przypierany do muru”.
Postawa drużyny narodowej nie dawała jednak wiele nadziei na jeszcze
jeden triumf w mistrzostwach świata. W zremisowanym 1:1 meczu
towarzyskim z Republiką Federalną Niemiec Maradona wypadł kiepsko –
a ostre wślizgi Niemców nie mogły posłużyć za jedyne wyjaśnienie. Junta
doszła więc do wniosku, że potrzebne są radykalne kroki: jeszcze lepszym
od mundialu sposobem na osiągnięcie narodowej jedności – uznał Galtieri –
będzie wojna. Przez chwilę rozważał wywołanie konfliktu z Chile o sporną
granicę na dalekim południu, ale w końcu postanowił najechać Falklandy
w przekonaniu, że Brytyjczycy jakoś pogodzą się z okupacją czegoś, co dla
większości z nich jest tylko grupą kilku mało znanych wysepek na końcu
świata. Był to straszliwy błąd. Argentyńskie wojsko wylądowało na
Falklandach 2 kwietnia, a trzy dni później z brytyjskich portów wypłynęło
127 okrętów z zadaniem odzyskania wysp. Stany Zjednoczone, na których
neutralność liczył Galtieri, wsparły Brytyjczyków.
Dla Osvaldo Ardilesa i Ricardo Villi, którzy po mistrzostwach świata
w 1978 roku przeszli do Tottenhamu, gdzie odegrali kluczową rolę podczas
walki o Puchar Anglii w 1981 roku (Villa zdobył jedną z najsłynniejszych
bramek w dziejach tych rozgrywek w powtórzonym finale z Manchesterem
City), inwazja oznaczała szczególne trudności. Dzień po zajęciu
Falklandów Tottenham grał półfinałowy mecz z Leicester. „Presja mediów
była ogromna – wspominał Ardiles. – Naprawdę wielka. To był ważny
mecz, ale liczba dziennikarzy w naszym hotelu się potroiła”.
Tottenham wygrał 2:0, a w następny poniedziałek Ardiles wrócił do
Argentyny, by dołączyć do drużyny narodowej. Villa, który został
w Londynie, opowiadał później „El Gráfico”, że koledzy z klubu
zachowywali się fantastycznie: „Zamiast mówić, że była to »ciężka«
sytuacja, powiedziałbym raczej, że była »niekomfortowa«. Anglicy
generalnie są przyzwyczajeni do takich konfliktów. Przez wiele wieków
kontrolowali różne terytoria, które do nich nie należały, więc nabrali
doświadczenia w radzeniu sobie z podobnymi problemami. Wiadomości
dotarły, zostały nagłośnione, ale nikt nie myślał, że sprawy zajdą tak
daleko”.
Ardiles pojechał z reprezentacją na mundial, a następnie został
wypożyczony do Paris Saint-Germain, ale Villa został w Tottenhamie –
choć nie wystąpił w finale Pucharu Anglii w 1982 roku. „Gdyby brać pod
uwagę tylko względy sportowe, zagrałby bez dwóch zdań – mówił
Ardiles. – Ale konflikt między naszymi krajami osiągnął właśnie szczytowe
stadium i presja okazała się zbyt wielka. Bardzo smutne, bo zazwyczaj
w takim kraju jak Anglia polityka nie wygrywa z futbolem. W innych
częściach świata to nie jest takie oczywiste, ale w Anglii jest”.
Po latach obaj piłkarze mówią jednak o wsparciu zarówno ze strony
zarządu i piłkarzy, jak i fanów Tottenhamu oraz o generalnym braku
wrogości w świecie futbolu. „Może tylko ze strony krewnych brytyjskich
żołnierzy czuliśmy niechęć – wspominał Villa. – W sumie trudno się
dziwić, skoro podczas walk stracili swoich bliskich: macie wojnę
z Argentyną i nagle widzicie biegających za piłką Argentyńczyków;
reakcja, jaka pojawia się w takiej sytuacji, jest w gruncie rzeczy
automatyczna. Ale to był margines. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie,
żeby jakiś Anglik mógł się wtedy uchować w Argentynie”.
Sytuacja była trudna także dla piłkarza, którego niezmordowanie
kreowano na uosobienie Argentyny. Dzień po tamtym półfinale Pucharu
Anglii i dzień przed tym, jak Wielka Brytania wysłała swoją flotę na
Atlantyk, reprezentacja Argentyny zremisowała 1:1 ze Związkiem
Radzieckim w jeszcze jednym meczu towarzyskim. Maradona znów
wyglądał na zmęczonego i grał słabo. Krytykowany ze wszystkich stron,
uciekł do Esquina i dopiero po jakimś czasie zdecydował się na udzielenie
wywiadu „El Gráfico”. „Ludzie muszą zrozumieć – mówił – że ten cały
Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do
rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym,
chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co
daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie
myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli
zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu
tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno
spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa
bramki”.
W tamtym czasie reprezentował jeszcze Boca w rozgrywkach Nacional,
ale chociaż strzelił 11 goli w 12 meczach, nie czuł się szczęśliwy. Kiedy zaś
jeden z dyrektorów klubu, Pablo Abbatángelo, zarzucił piłkarzom po
porażce z Instituto, że nie dają z siebie wszystkiego, w telewizyjnym show
60 Minutos zareplikował, że tylko „ktoś naprawdę głupi” może wygadywać
takie rzeczy. A później nadszedł ćwierćfinałowy dwumecz z Vélezem. Na
własnym stadionie, przy stanie 0:0, sfrustrowany ścisłym kryciem Abela
Moralejo Maradona zaatakował rywala i obejrzał czerwoną kartkę. Boca
wygrała wprawdzie 2:1, ale w rewanżu, pod nieobecność swojej
zawieszonej gwiazdy, przegrała 1:3 i odpadła z walki o tytuł. Pierwszy
pobyt piłkarza w klubie dobiegł końca.
Nie chodziło tylko o to, że za granicą Maradona mógł lepiej zarabiać, ale
także o to, że presja pozostania w kraju stała się nie do wytrzymania. Ikona
Argentyny trafiła w końcu do Barcelony, która musiała zapłacić siedem
milionów i 300 tysięcy dolarów – pięć milionów i 100 tysięcy Argentinos
oraz dwa miliony i 200 tysięcy Boca. Zarobki nowej gwiazdy Katalonii
miały wynosić 70 tysięcy dolarów miesięcznie.
W Buenos Aires tymczasem atmosfera w czasie wojny o Falklandy była
wręcz surrealistycznie oderwana od rzeczywistości. Telewizja przeplatała
wiadomości o konflikcie z retransmisjami meczów z mistrzostw świata
z 1978 roku, a tłumy na Plaza de Mayo podskakiwały w rytm wołania „Kto
nie skacze, jest Anglikiem”. Związki między piłką i wojną podkreślały
jeszcze ulotki, przygotowane i rozprowadzane przez tajne służby,
zawierające komiks z Maradoną przyjmującym kapitulację brytyjskiego
lwa. Mundial i wojna o Falklandy znów pozwoliły Argentyńczykom
zatracić się w ślepym patriotyzmie, nie zważając przy tym ani na
ekonomiczną katastrofę, ani na rząd pozbawiony demokratycznego
mandatu i coraz bardziej tracący kontrolę nad wydarzeniami.
Dziesiątego kwietnia wybierający się do Casa Rosada z propozycjami
pokojowymi amerykański sekretarz stanu Alexander Haig został nagle
otoczony przez tłum demonstrantów. Na Plaza de Mayo zgromadziło się
ponad 300 tysięcy ludzi – była to największa manifestacja od czasów
Peróna. Palono flagi brytyjskie i amerykańskie, wymachując chorągwiami
argentyńskimi. Dla junty był to dowód słuszności obranej strategii, dla
obserwatorów z zewnątrz – jeden z symptomów politycznej choroby,
trapiącej kraj jeszcze od czasów Peróna, symbol, jak pisał Jimmy Burns,
„tłumienia indywidualizmu i zaprzeczania historii oraz zastępowania ich
skrajnym nacjonalizmem graniczącym z ksenofobią. Mówiąc językiem
polityki, oznaczało to zwycięstwo totalitaryzmu nad demokracją”. Poza
wszystkim: trudno było podkreślać swój indywidualizm w kraju, w którym
wyróżnianie się z tłumu wiązało się z niebezpieczeństwem,
a niebezpieczeństwo to polegało na możliwości „zniknięcia”. Podobnie jak
w 1978 roku, tak i teraz nawet przeciwnicy władzy nie mogli stać z boku,
gdy ojczyzna znajdowała się w stanie wojny. Pisarz Ernesto Sábato,
w przeszłości zwalczający Peróna i krytyczny wobec junty od początku jej
rządów, opisywał emocjonalny konflikt, przeżywany przez wielu
Argentyńczyków, w wywiadzie dla hiszpańskiego radia, a jego słowa ledwo
przebijały się przez szloch. „To nie wojskowa dyktatura toczy tę walkę –
mówił. – To cały lud Argentyny, jej kobiety, jej dzieci i jej starcy,
niezależnie od politycznych zapatrywań. Oponenci obecnego reżimu, tacy
jak ja, walczą o godność i wyplenienie ostatnich pozostałości kolonializmu.
Nie daj się zwieść, Europo: to nie dyktatura walczy o Malwiny[168], tylko
cały naród”.
Kiedy po ataku brytyjskiego atomowego okrętu podwodnego na
argentyński krążownik Generał Belgrano zginęło ponad
300 marynarzy[169], doniesienia o tej tragedii konkurowały z relacjami na
temat finalizowania transferu Maradony do Barcelony. Przed odlotem na
mundial w Hiszpanii reprezentacja kraju paradowała z transparentem „Las
Malvinas son Argentinas”. Wśród całego tego prężenia muskułów tliła się
jednak jakaś iskierka samoświadomości, skoro na dziesięć dni przed
rozpoczęciem mistrzostw artykuł w „La Nación” zatytułowano Sztuka
przegrywania. Analizując generalną atmosferę wokół mundialu, tekst
precyzyjnie opisywał szaleństwo, w którym piłka nożna i wojna były tak
totalnie splecione. „Postępujący spadek argentyńskiego optymizmu –
czytamy – wywołał prawdziwie ogólnokrajową nerwicę, wyrażającą się
w takich zjawiskach, jak kompulsywne przypominanie mundialu sprzed
czterech lat, kiedy to zwycięstwo nad najlepszymi drużynami z innych
krajów przywróciło społeczeństwu utraconą pewność, że może być
najlepsze w świecie. Tamten triumf, osiągnięty w teatrze gladiatorów, był
namiastką ukojenia dla zranionej duszy narodu, pozbawionej znaczących
osiągnięć w innych dziedzinach międzynarodowej konkurencji”.
Nawet Menotti, choć musiało być to trudne, zważywszy na jego
lewicowość, potrafił iść ręka w rękę z nacjonalistami z junty, widząc
w ataku na Falklandy nie oportunistyczny gest wymachiwania szabelką, ale
część niekończącej się argentyńskiej walki o samostanowienie i zrównując
występ reprezentacji na mundialu w Hiszpanii z trwającą właśnie kampanią
militarną. „Każdy z nas bierze udział w tej walce – mówił. – Naród jest dziś
zjednoczony przeciwko kolonializmowi i imperializmowi. Jesteśmy
przepełnieni wielkim bólem w związku z ofiarą naszych braci na morzu, ale
nam przypadła w udziale misja sportowa i wypełnimy ją z godnością”.
Nawet jeśli dla każdego neutralnego obserwatora było jasne, że źle
wyszkoleni i kiepsko wyposażeni argentyńscy rekruci nie mają
najmniejszych szans na zwycięstwo, ogromna większość tamtejszych
mediów uprawiała radosną propagandę wojenną, stosując przy tym język
quasi-futbolowy. Dlatego reprezentanci kraju przeżyli wielki szok, gdy po
wylądowaniu w Hiszpanii zaczęli czytać gazety wydawane w tym samym
języku i niemające żadnych powodów do stronniczości, a opowiadające
kompletnie inną historię. „Byliśmy pewni, że wygrywamy wojnę i jak na
patriotów przystało, czuliśmy się lojalni wobec barw narodowych –
opowiadał Maradona. – Był to potężny cios dla wszystkich członków
drużyny”.
Jako obrońcy trofeum, Argentyńczycy wzięli udział w meczu otwarcia
mundialu – ich rywalami na Camp Nou byli Belgowie. Maradona
wspominał, że oczekiwania w Buenos Aires były ogromne, a kadrowicze
docierali do Hiszpanii w przekonaniu, że ich sukces jest tak potrzebny, że
niemal nieunikniony. Dziewięciu członków wyjściowej jedenastki brało
udział w turnieju przed czterema laty, ale w ich grze brakowało tamtej
płynności i rozpędu, a w 63. minucie stracili bramkę. Franky Vercauteren
dostrzegł wychodzącego za linię obrońców Erwina Vandenbergha i zagrał
mu piłkę z lewej strony, a chociaż napastnik miał potężne kłopoty z jej
przyjęciem, Fillol zawahał się, obrońcy zaś nie podjęli próby jej
odzyskania, więc w końcu zdołał skierować ją do siatki. Maradona, który
zmagał się już z kontuzją uda, trafił w poprzeczkę z rzutu wolnego i w ten
oto sposób Argentyna stała się pierwszym urzędującym mistrzem świata,
który przegrał inauguracyjny mecz na kolejnym turnieju od czasu Włoch
z 1950 roku. „W piłce nożnej – tłumaczył później Maradona – emocje są
zaraźliwe: jeśli zespół jest w dobrej formie, nawet największy osioł może
grać jak orzeł. Niestety, tak samo jak nuda, przeciętność też jest zaraźliwa”.
Następnego ranka na pierwszej stronie „Clarín” widniały dwa tytuły:
Ostrzeliwanie brytyjskich oddziałów i Nieudany debiut na mistrzostwach
świata. A nieco później tego samego dnia nadeszła wiadomość o tym, że
Brytyjczycy przyjęli argentyńską kapitulację Port Stanley – niejako na
potwierdzenie dziwnych związków polityki z futbolem stało się to w trakcie
transmitowanego przez BBC meczu Brazylii ze Związkiem Radzieckim,
wygranego przez drużynę z Ameryki Południowej 2:1[170].
Dla junty oznaczało to początek końca, ale na mundialu Argentyńczyków
osłabiał także brak dyscypliny. Na licznych fotografiach z tamtych dni
Menotti wychodzi ze swojego pokoju, obejmując niemiecką modelkę. Jego
słabość do kobiet nigdy nie była tajemnicą, ale w kontekście nieudanej
inauguracji mistrzostw stwarzała jednak problem. Żona bocznego obrońcy
Alberto Tarantiniego pokłóciła się z nim na plaży, grożąc, że pójdzie do
łóżka z innym mężczyzną, a incydent ten łapczywie opisała hiszpańska
prasa. Wielu miejscowych dziennikarzy nie kryło też sceptycyzmu wobec
Maradony i nawet Pelé napisał w swojej rubryce na łamach „Clarín”: „Moja
główna wątpliwość dotyczy tego, czy jego postać rzeczywiście jest na tyle
wyjątkowa, by miał ją czcić cały świat”. Ponieważ trzy lata wcześniej
Maradona specjalnie poleciał do Rio, by poznać Pelégo, teraz odebrał jego
słowa jako zdradę.
Przed drugim meczem – z Węgrami, które w swoim pierwszym występie
pokonały Salwador 10:1 – miejsce w pierwszym składzie stracił Ramón
Díaz, a Kempes został ustawiony głębiej, by dać Maradonie więcej
swobody. W 26. minucie Bertoni strzelił pierwszego gola, dopadając do
piłki zgranej głową przez Passarellę po rzucie wolnym Kempesa,
a kilkadziesiąt sekund później Maradona podwoił prowadzenie, dobijając
z najbliższej odległości szczupakiem strzał Bertoniego. Jego drugi gol
w tym spotkaniu można uznać za zapowiedź tego, co miało się wydarzyć
cztery lata później – najpierw wymienił podania z Kempesem, a następnie
uciekł lewą stroną, by oddać precyzyjny niski strzał. Czwartą bramkę
zdobył Ardiles, po tym jak strzał Jorge Olguína trafił w słupek, i chociaż
Gábor Pölöskei strzelił wkrótce gola honorowego, Argentyńczycy wiedzieli
już, że aby awansować do kolejnej rundy, wystarczy im wygrać
z Salwadorem. Zrobili to, rzecz jasna, choć w stylu dalekim od
przekonującego: najpierw Passarella wykorzystał wątpliwą jedenastkę,
a później Bertoni ustalił wynik meczu na 2:0.
Konsekwencje niewygrania grupy były jednak poważne: w drugiej fazie
turnieju trzeba było rywalizować z Włochami i Brazylią. W pierwszym
z tych spotkań, na stadionie Sarrià w Barcelonie, Maradonę wyłączył z gry
Claudio Gentile – zapis z kamery, która śledziła obrońcę przez cały mecz,
to popis nieustannego uprzykrzania życia i faulowania, kiedy tylko sędzia
nie patrzy – a Ardiles kończył spotkanie z podartą przez rywali koszulką.
W pierwszej fazie turnieju Włosi wszystkie trzy mecze zremisowali,
a awansowali tylko dlatego, że zdobyli o jedną bramkę więcej od
Kameruńczyków, ale nieustanna krytyka ze strony rodzimych mediów
pomogła wyzwolić w tej drużynie wielkiego ducha walki. Do tego
w drugiej rundzie Włosi przypomnieli sobie w końcu, jak się strzela gole.
Pierwszą bramkę zdobyli właśnie w meczu z Argentyńczykami, w 56.
minucie, po klasycznej kontrze zakończonej podaniem Giancarlo
Antognoniego do Marco Tardellego i strzałem tego ostatniego w długi róg.
Kolejny kontratak, przeprowadzony dziesięć minut później, przyniósł drugą
bramkę: Bruno Conti odegrał do wbiegającego w pole karne Antonio
Cabriniego. Później Maradona i Passarella trafiali w słupek, a ten ostatni
zdobył bramkę z rzutu wolnego (choć Dino Zoff protestował, bo uważał, że
Argentyńczyk uderzał przed gwizdkiem), ale po czerwonej kartce dla
Gallego za spóźniony wślizg na Tardellim nie było już możliwości
strzelenia wyrównującego gola.
Oznaczało to, że aby marzyć o awansie do półfinału, trzeba wygrać
z Brazylią znaczną różnicą bramek. Skromne nadzieje Argentyny rozwiały
się jednak już w 12. minucie, kiedy Zico dopadł do piłki odbitej przez
Fillola na poprzeczkę po rzucie wolnym Édera. Kiedy Serginho strzelił
drugiego gola, a Júnior dołożył trzeciego na początku drugiej połowy, nie
było już o co grać. Faulowany wcześniej w polu karnym Brazylijczyków
i zły na sędziego, że nie podyktował jedenastki, Maradona stracił głowę
i po tym, jak Batista powalił Juana Barbasa, kopnął Brazylijczyka
w brzuch, po czym wyleciał z boiska. Opowiadał później zresztą, że tak
naprawdę polował na Falcão, którego podania z głębi pola gnębiły
Argentyńczyków przez całe spotkanie, ale zamroczony wściekłością
pomylił przeciwników. W końcówce Ramón Díaz zdobył wprawdzie
bramkę honorową, ale porażka 1:3 i czerwona kartka dla największej
gwiazdy oznaczały sromotny koniec dawnych mistrzów świata –
dziewięciu z nich nigdy nie wystąpiło już zresztą w reprezentacji.
Po klęsce na Falklandach przedstawiciele lotnictwa i marynarki opuścili
juntę, pozostawiając ster rządów samym wojskom lądowym. Na miejsce
Galtieriego przyszedł generał Reynaldo Bignone, który obiecał
przywrócenie władzy cywilnej w ciągu najbliższych 12 miesięcy. Z roczną
inflacją na poziomie 200 procent – mającą zresztą wkrótce wzrosnąć aż do
900 procent – z gospodarką, w której spadki sięgały dziesięciu procent
rocznie, i z zadłużeniem zagranicznym na poziomie 39 miliardów dolarów,
sytuacja była beznadziejna i Argentyna musiała zwrócić się o pomoc do
Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Wybory odbyły się w październiku 1983 roku. Dwie główne partie, które
wzięły w nich udział, to peroniści, kierowani przez Ítalo Lúdera, pełniącego
już obowiązki prezydenta kraju przez miesiąc w 1975 roku, kiedy Isabelita
Perón zachorowała, i radykałowie na czele z Raúlem Alfonsínem,
prawnikiem więzionym pod koniec pierwszej prezydentury Peróna, który
wspierał walkę o prawa zaginionych i głośno protestował przeciwko
operacji na Falklandach[171]. Peroniści podtrzymywali kult swojego El
Lídera dziewięć lat po jego śmierci, odtwarzając przez głośniki w całym
kraju jego najsłynniejsze przemówienia i wypuszczając na rynek czekoladę
z podobizną Evity. Czasy, w których argentyńską scenę polityczną można
było łatwo podzielić na peronistów i antyperonistów, należały już jednak do
przeszłości i rządy w kraju objął Alfonsín.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
POWRÓT ANTYFUTBOLU

Po nieudanym mundialu Menotti przestał być trenerem reprezentacji i – nie


pierwszy raz w historii Argentyny – nie była to tylko zmiana personalna,
ale także zerwanie ciągłości. Triumf w 1978 roku nie oznaczał oczywiście
całkowitego zwrotu ku wartościom la nuestra: raz wprowadzony, anti-
fútbol nie dawał się całkowicie wyplenić. W konsekwencji wcześniejszej
o 20 lat katastrofy w Helsingborgu dwie szkoły – menottisme i bilardisme,
jak je nazywano w latach 80. – koegzystowały, walcząc o prawo
pierwszeństwa. Mniejsze kluby, co wydaje się zrozumiałe, pławiły się
w rozkoszach antyfutbolu: to dzięki niemu mogły rzucić wyzwanie
najlepszym i walczyć z nimi niemal jak równi z równymi. Jak to ujął
opisujący sukcesy Quilmes Tocalli, był to czas, w którym ciężka praca
przynosiła owoce.
Reakcja na niepowodzenie Menottiego i jego filozofii skłoniła AFA do
sięgnięcia po człowieka, którego idee nie mogły być bardziej
przeciwstawne: Carlosa Bilardo. Człowieka, który po zakończeniu kariery
zawodniczej w 1970 roku przejął w następnym sezonie posadę trenera
Estudiantes po Zubeldíi. I człowieka, który pracując już jako
szkoleniowiec, pomagał równocześnie ojcu w prowadzeniu firmy
meblarskiej i wciąż praktykował jako ginekolog – biorąc ostateczny rozbrat
z medycyną dopiero w 1976 roku, kiedy podjął pracę w kolumbijskim
Deportivo Cali. W życiorysie Bilardo były także okresy pracy z San
Lorenzo, reprezentacją Kolumbii oraz ponownie Estudiantes, z którym
w 1982 roku wygrał rozgrywki Metropolitano.
Z początku nowy selekcjoner wypowiadał się niezwykle ciepło na temat
występów reprezentacji podczas mundialu w 1978 roku i spotkał się
z Menottim w Arena Hotel w Sewilli w marcu 1983 roku. Jego poprzednik
powiedział mu wprawdzie, że styl gry Estudiantes cofa argentyński futbol
w rozwoju o dziesięć lat, ale mimo to rozstali się w zgodzie. Później jednak
Bilardo zignorował radę Menottiego i nie powołał Alberto Tarantiniego
i Hugo Gattiego na pierwszy mecz prowadzonej przez siebie reprezentacji –
spotkanie towarzyskie z Chile – na co Menotti zareagował ostrym
artykułem w „Clarín”. Epoka odprężenia dobiegła końca i zaczął się okres
zimnej wojny, a Bilardo z pewnością sobie nie pomógł, odpadając z Copa
América już w fazie grupowej po bezbramkowym remisie w wyjazdowym
meczu z Brazylią, który trzeba było wygrać.
Pole sporu było jasno określone. Menotti głosił romantyczną wizję
odrodzonej la nuestra – a robił to tak natarczywie, że miało się wrażenie,
jakby po latach próbował nadać nowy sens wydarzeniom 1978 roku.
Bilardo obchodziło wyłącznie wygrywanie:
„Chcę być pierwszy. Zawsze trzeba myśleć o zajmowaniu pierwszego
miejsca. Drugie miejsce nie jest dobre, drugie miejsce to porażka… Dla
mnie to zrozumiałe: jeśli przegrywasz, powinieneś się źle czuć. Jeśli
chcesz, możesz to wyrazić płaczem, zamknięciem się w sobie albo atakiem
złego humoru… Rzecz w tym, że zawiodłeś tych, którzy na ciebie liczyli –
kibiców i tych, którzy cię zatrudnili. Czułbym się fatalnie, gdyby po
przegranym meczu ktoś mnie zobaczył jedzącego kolację, jak gdyby nigdy
nic. W piłkę nożną gra się, żeby wygrywać… Spektakle można sobie
oglądać w teatrze albo w kinie. Futbol to zupełnie inna para kaloszy.
Niektórzy kompletnie tego nie rozumieją”.
Co ciekawe, akurat kiedy społeczeństwo odrzucało autorytarny
pragmatyzm junty, idealistycznie witając powrót demokracji, drużyna
narodowa szła w przeciwnym kierunku, czyli od (nawet jeśli wątpliwego)
romantyzmu Menottiego do doktryny celu uświęcającego środki.
Zatrudnienie Bilardo oznaczało początek ośmioletnich męczarni, w każdym
sensie tego słowa. W żadnej innej dekadzie reprezentacja Argentyny nie
miała tak kiepskiego stosunku porażek i zwycięstw jak w latach 1981–90,
nawet jeśli w tym czasie zagrała w dwóch finałach mistrzostw świata,
z których jeden wygrała. „Z perspektywy czasu, gdy widzisz rezultaty,
wszystko wydaje się proste, ale tak naprawdę było strasznie ciężko –
wspominał Bilardo. – Mój dom został dwukrotnie zaatakowany przez
kibiców. Przed najważniejszymi meczami mówiłem żonie, żeby na wszelki
wypadek wywieszała tabliczkę: »Sprzedane«”.
Autorzy ówczesnych sukcesów Estudiantes wywodzili się ze szkoły
Osvaldo Zubeldíi, założonej jeszcze w latach 60. – nawet jeśli
intensywność jej nauk została nieco osłabiona. Istniały jednak także inne
zespoły, prezentujące w latach 80. mniej agresywne i cyniczne oblicze
antyfutbolu, na przykład Ferro Carril Oeste, prowadzone przez Carlosa
Griguola, który w 1973 roku poprowadził Rosario Central do zwycięstwa
w Metropolitano. Przynajmniej w sensie duchowym Griguol był jednym
z dziedziców Spinetto.
Ferro było typowym przykładem tak zwanego klubu z dzielnicy. Zostało
założone w 1904 roku przez setkę pracowników Buenos Aires Western
Railway, którym kierownictwo firmy przekazało środki na boisko
i budynek klubowy. W 1907 roku zespół rozpoczął rozgrywki w drugiej
lidze, a pięć lat później awansował. Dalsza historia tonie w przeciętności,
nad którą zresztą nikt nie ubolewał. Obecna siedziba klubu znajduje się
w zielonej dzielnicy Caballito, niemal dokładnie w geograficznym centrum
Buenos Aires, a kibice uchodzą za najbardziej wyluzowanych w stolicy.
Ferro ma również mocne sekcje koszykówki, hokeja i siatkówki, a także
dostępne dla członków klubu korty tenisowe i restaurację, chętnie
odwiedzaną przez okolicznych mieszkańców w porze niedzielnych
obiadów.
Wedle Daniela Colasimone, który pisał o tym w kwartalniku „Blizzard”,
nagły wzlot Ferro w latach 80. był efektem dwóch czynników. Po pierwsze,
osłabienia grandes w czasach finansowego chaosu ostatnich lat rządów
junty, po drugie, wyjątkowych zdolności trenera. Po odejściu z Rosario
Griguol prowadził meksykańskie América, a potem objął argentyńskie
Kimberley. W tym ostatnim klubie spędził jednak zaledwie kilka tygodni,
a potem przyjął propozycję prezesa Ferro, Santiago Leydena, by zastąpić
Carmelo Faraone, który rok wcześniej po raz kolejny wprowadził drużynę
do ekstraklasy. Odziedziczył zespół, w którym nikt nie śmiał marzyć
o walce o mistrzostwo. „Kiedy zaczynałem, po każdym meczu piłkarze
pytali tylko o wyniki innych kandydatów do spadku – opowiadał
w rozmowie z »El Gráfico«. – Zmiana ich podejścia zabrała mi rok”.
Wśród metod motywacyjnych Griguola, stosowanych już w Central,
było… policzkowanie zawodników. Nie stawiał również na gwiazdy, lecz
na zawodników z drużyn młodzieżowych, w poszukiwaniu takich, którzy
będą chcieli z nim pracować i zaakceptują jego podejście. Nosił beret lub
czapkę, które miały ukryć jego łysinę, i miał wąski, nieco krzywy uśmiech,
tak że na fotografiach sprawiał wrażenie kogoś, kto z dezaprobatą słucha
niestosownego kawału, ale tak naprawdę był twardzielem i innowatorem,
napędzanym przez przekonanie, że mniejsze zespoły naprawdę mogą
wygrywać. W 1981 roku prowadzone przez kogoś takiego Ferro – drużyna
dużo biegających, dobrze zorganizowanych i z łatwością utrzymujących się
przy piłce zawodników – zaczęła odgrywać coraz większą rolę
w argentyńskim futbolu. W lidze Metropolitano zajęli drugie miejsce za
Boca i przegrali z River w finale Nacional. Rok później jednak Griguol
spełnił swoje obietnice.
W miarę słabnięcia junty wzrastała przemoc w trakcie spotkań i spadała
liczba widzów, co dodatkowo zmniejszało przewagę tradycyjnych potęg.
Kolejnym problemem były oczekiwania Menottiego, który przez długie
miesiące chciał przygotowywać się z reprezentantami kraju do mundialu –
pozbawiając tym samym grandes ich najlepszych piłkarzy i doprowadzając
do jeszcze większego spadku frekwencji na meczach ligowych. W efekcie
i tak dramatyczna sytuacja klubów jeszcze się pogorszyła. Boca musiała
sprzedać Maradonę, ale także Mario Kempes musiał wrócić z River do
Valencii, bo argentyński klub nie był w stanie wywiązać się z warunków
jego wykupu; niedługo później drużynę opuścił też przechodzący do
Fiorentiny Daniel Passarella.
Skutki były wyjątkowo dotkliwe: proces decentralizacji, rozpoczęty
15 lat wcześniej, osiągnął apogeum w 1982 roku, kiedy to żadna z grandes
nie weszła do ćwierćfinałów Nacional. Dwumecz Ferro z Independiente
Rivadavia z Mendozy – którego stadion przemianowano akurat na Estadio
Malvinas Argentinas – zakończył się zwycięstwem 1:0 drużyny Griguola.
W półfinale jej rywalem było Talleres Córdoba: pierwszy mecz Ferro
wygrało 4:0 i zdekoncentrowane ogromną przewagą zremisowało rewanż
4:4.
Mówienie, że Ferro zaszło tak daleko tylko dlatego, że główni rywale
przechodzili gorszy okres, byłoby jednak niesprawiedliwe. Na początku lat
80. była to naprawdę dobra drużyna. W 1982 roku uformował się już jej
trzon, decydujący o obliczu klubu przez kolejną dekadę. Carlos Barisio był
spokojnym i zdecydowanym bramkarzem, który rok wcześniej ustanowił
rekord 1075 minut bez utraty gola, w czym pomogli asekurujący go
stoperzy, rosły caudillo Juan Domingo Rocchia i znakomicie operujący
piłką wychowanek klubu, Héctor Cúper, który później jako trener
doprowadził Valencię do dwóch z rzędu występów w finale Ligi Mistrzów.
Niezawodny Roberto Carlos Mario Gómez grał na prawej obronie,
a ofensywnie nastawionym lewym obrońcą był Oscar Garré, późniejszy
mistrz świata.
Trzyosobową drugą linię tworzyli zawodnicy pracowici i inteligentni:
Carlos Arregui po prawej stronie, kolejny wychowanek, Gerónimo
Saccardi, w środku (choć ten twardy i odpowiedzialny weteran, grający
jeszcze w 1974 roku w drużynie, która pod wodzą Spinetto walczyła
o mistrzostwo kraju, mógł również cofnąć się do defensywy i pełnić
funkcję trzeciego środkowego obrońcy), i Paragwajczyk Adolfino Cañete,
który wnosił odrobinę talentu i nieprzewidywalności do w sumie jednak
schematycznie grającej drużyny. Ofensywny tercet tworzyli szybki drybler
Claudio Crocco po prawej stronie i bramkostrzelny lewy napastnik Miguel
Ángel Juárez, między którymi operowali w roli „fałszywej dziewiątki”,
schodząc do drugiej linii i tworząc przestrzeń dla skrzydłowych, Julio César
Jimenez lub Alberto „Beto” Márcico. „To była bardzo mocna, poważnie
podchodząca do swoich obowiązków i mająca wielkie serce grupa
zawodników – mówił Griguol. – Dla nas to było normalne: biegać
i walczyć do ostatniego gwizdka. Wiem, że inne zespoły nie lubiły z nami
rywalizować. A do tego trzeba dodać, że jeśli już skupiały się na przykład
na grze jednym skrzydłem, myśmy mogli zaatakować środkiem albo drugą
stroną. A jak znowu oni próbowali grać środkiem, myśmy mogli schodzić
do boku”.
Bezbramkowy remis w wyjazdowym spotkaniu z Quilmes zapewnił im
przewagę w finałowym dwumeczu, na stadionie Caballito dopełnili więc
formalności. Najpierw Juárez, król strzelców tamtego sezonu, poprawił
główką pierwsze uderzenie po rzucie wolnym Roberto Gómeza, a później,
pomimo wielkiego ścisku w polu karnym, Crocco posłał piłkę wzdłuż pola
bramkowego, a wyciągnięty jak struna Rocchia wepchnął ją do siatki,
pieczętując zwycięstwo w całym sezonie. Był to, jak napisało „El Gráfico”,
„triumf świetnie naoliwionej maszyny, która wspięła się na szczyt,
przyjmując za swój emblemat prostotę”, a zarazem „doskonały przykład,
jak wspólne przekonania i świadomość jedności mogą doprowadzić grupę
zawodników do wielkiego sukcesu”.
Warto dodać, że Griguol był w Argentynie pionierem krycia strefowego,
a nad rozwijaniem schematów pressingu pracował z trenerem drużyny
koszykarskiej Ferro, Leónem Najnudelem – nagrywali sobie nawzajem
mecze na wideo i wspólnie je później analizowali. „Wymyślili to całe
krycie strefowe, w którym najważniejsze było chwytanie
i przytrzymywanie piłkarzy innych drużyn” – komentował Marzolini,
z czego wynika, że nowa metoda wcale mu się nie podobała. Za czasów
Griguola pressing Ferro był wyjątkowo intensywny, a w rezultacie piłkarze
często wymieniali się pozycjami. Za imponujące przygotowanie fizyczne
drużyny odpowiadał Luis María Bonini, który później pracował z Marcelo
Bielsą.
W związku z naciskiem na organizację gry Ferro portretowano często
jako jeden z przykładów anti-fútbolu, ale rzeczywistość była bardziej
skomplikowana: kiedy tylko zespół przejmował piłkę, lubił rozgrywać ją
w ciasnych trójkątach, co zwykle przedstawiano jako cechę
charakterystyczną menottistów – jeszcze jeden dowód na to, jak
ograniczająca może być prosta dychotomia bilardisme–menottisme.
Rok później kibiców Ferro czekało pasmo rozczarowań: po porażce
z Estudiantes zespół nie zakwalifikował się do ćwierćfinału Nacional,
rozgrywki Campeonato skończył na trzecim miejscu, a zaciętą rywalizację
w fazie grupowej Copa Libertadores – na miejscu ostatnim, regularnie
trwoniąc na wyjazdach uzyskane wcześniej prowadzenie w końcówkach
spotkań, jakby słowa krytyki na temat ich konserwatywnego podejścia tym
razem skłaniały piłkarzy Griguola do podejmowania niepotrzebnego
ryzyka.
W roku 1984 wróciły jednak forma i wyniki. Rozgrywki grupowe
Nacional Ferro przeszło bez porażki, a później przeczołgało się także przez
fazę pucharową: w jednej ósmej, przy stanie rywalizacji 1:1, pokonało
rzutami karnymi Huracán, w ćwierćfinale okazało się lepsze od
Independiente, a w półfinale od Talleres, w obu przypadkach kończąc
dwumecze wynikiem 2:1. Dopiero w finale z River zespół nabrał rozpędu.
Pierwszego gola, po uderzeniu głową, strzelił Cañete. Później rajd Hugo
Mario Noremberga przyniósł drugą bramkę, a Márcico – rozgrywający, jak
mówił, swój życiowy mecz – dołożył trzecią z karnego. Kolejna główka
Cañete, przepiękne trafienie w okienko z 16 metrów, rozpoczęła mecz
rewanżowy, którego jednak nie udało się dokończyć, bo kibice River
podłożyli ogień na trybunach. Zwycięstwo w meczu i tytuł mistrzowski
przyznano piłkarzom Ferro.
Mimo to wielu fachowców wciąż nie miało pewności, co myśleć o tej
drużynie. „Czy Ferro to nudny zespół?” – pytał Natalio Gorin na łamach
„El Gráfico” w 1984 roku, w artykule, któremu towarzyszył zresztą
diagram przedstawiający rozgrywanie piłki przez bramkarza i czwórkę
obrońców. Znajdujemy w tej analizie staranne przedstawienie wszystkich
stereotypów określających anti-fútbol, jednak po lekturze nie sposób oprzeć
się wrażeniu, że autor czuje się w obowiązku wyjaśniać rzeczy oczywiste,
a mianowicie, że można być zespołem grającym zachowawczo i ciężko
pracującym, a przy tym niesięgającym po przemoc i chwyty poniżej pasa,
jak Estudiantes z końca lat 60. „To nie jest drużyna, dla której faulowanie
stało się celem samym w sobie – pisał Gorin. – Gra twardo, ale fair”. To
prawda: Ferro byli mistrzami obrony wyniku, a kiedy tylko obejmowali
prowadzenie, praktykowali coś, co po latach nazwano „czystą dominacją”
za pomocą utrzymywania się przy piłce, ale ostatecznie – konkludował
publicysta „El Gráfico” – „odkąd wynaleziono futbol, wygrywają tylko te
drużyny, które grają dobrze”.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
MARADONA W EUROPIE
Barcelona nie kupowała Maradony wyłącznie ze względów sportowych.
Prezydent klubu Josep Lluís Núñez uważał, że dzięki nowym
możliwościom, które pojawiły się po śmierci Franco, zespół z Katalonii
może stać się globalną marką. Maradona, znany już na całym świecie,
idealnie wpisywał się w tę strategię – co oznaczało skądinąd udział
w jeszcze większej liczbie wyczerpujących meczów towarzyskich. Sam
piłkarz nie krył ogromnych ambicji: po przylocie do Katalonii był, wedle
relacji skrzydłowego Lobo Carrasco, „niewinny i głodny… chciał pożreć
cały świat, co mnie trochę przerażało”.
Na początku była więc seria świetnych występów – szczególnie w trakcie
wyjazdowej wygranej 4:2 z Crveną zvezdą, kiedy to belgradzka widownia
zgotowała mu aplauz, gdy opuszczał boisko – ale już w jej trakcie zaczęło
dochodzić do pierwszych spięć. Maradona zatrudnił jako osobistego lekarza
Rubéna Olivę, który wcześniej sprawował opiekę medyczną nad
reprezentacją Argentyny, a także osobistego trenera – mieszkającego
w Barcelonie Argentyńczyka Fernando Signoriniego, co rzecz jasna nie
spodobało się sztabowi medycznemu jego nowego klubu. Niepokojono się
także liczbą członków rodziny i przyjaciół, którzy zasiedlili przygotowany
dla niego dom – tak zwanym klanem Maradony. Mówiono o niekończących
się imprezach, o braniu narkotyków, o awanturach w nocnych klubach –
atmosferze braku dyscypliny i rozluźnienia obyczajów. Dziesięć lat później
Maradona przyznał, że to podczas pobytu w Barcelonie po raz pierwszy
sięgnął po kokainę. „Kiedy w to wchodzisz – tłumaczył – w gruncie rzeczy
chciałbyś powiedzieć »nie«, ale potem słyszysz swój głos mówiący »tak«.
Wydaje ci się, że będziesz potrafił to kontrolować, że wszystko będzie
OK… A potem sprawy się komplikują”. Był wówczas twarzą kampanii
antynarkotykowej.
Na boisku sprawy też nie układały się najlepiej: wedle jego własnych
słów miał kłopoty z dostosowaniem się do „furii” hiszpańskiej piłki. Inni
zawodnicy byli dużo lepiej przygotowani fizycznie, a on wciąż nie potrafił
podporządkować się zaleceniom trenera Udo Lattka, podczas treningów
każącego im biegać z piłkami medycznymi – jak mówił, im ważniejszy
mecz, tym cięższa piłka. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy
w Barcelonie zdobył tylko sześć bramek, w grudniu zaś zachorował na
żółtaczkę. Pierwsze Boże Narodzenie z dala od ojczyzny przeżył bardzo
boleśnie. „Boję się samotności jak cholera” – powiedział „Marce”. Jego
stosunki z Nuñezem pozostawały napięte po tym, jak prezydent
skrytykował go za zaproszenie kolegów z drużyny do paryskiej knajpy po
wygranym meczu towarzyskim z PSG, ale klub zrobił wiele, by zadowolić
swoją supergwiazdę. Był to jeden z oczywistych powodów zastąpienia
Lattka Menottim. Nowy szkoleniowiec zaś niemal od razu zdecydował
o przeniesieniu godziny treningów z przedpołudniowej na piętnastą, dużo
bardziej odpowiadającą argentyńskiemu stylowi życia.
Nie był to jednak udany sezon. Barcelona zajęła czwarte miejsce w lidze,
z 15 punktami straty do mistrzowskiego Athleticu Bilbao, przegrała z Aston
Villą w Superpucharze Europy i odpadła z Pucharu Zdobywców Pucharów
po meczu z nie najsilniejszą przecież Austrią Wiedeń. Nastroje mogły
poprawić nieco występy w Copa del Rey, gdzie Barça doszła do finału –
choć tuż przed nim doszło do kolejnej kontrowersji z udziałem Maradony.
Argentyńczyk wraz z Berndem Schusterem zostali zaproszeni do występu
w meczu pożegnalnym legendy niemieckiej piłki, Paula Breitnera. Problem
w tym, że ów mecz miał się odbyć na cztery dni przed finałem Pucharu
Króla – i choć Breitner wysyłał po Maradonę prywatny samolot, Núñez
zakazał mu podróży do Monachium. Argentyńczyk nie miał zamiaru
posłuchać, ale klub odmówił wydania mu paszportu, przechowywanego
wraz z dokumentami reszty zespołu. Maradona uznał to za niedopuszczalne
ograniczenie wolności – i nie tylko skomentował to, nie przebierając
w słowach, ale rozwścieczony rozwalił kilka pucharów w klubowym
gabinecie z trofeami; dzień później grupa kibiców zaatakowała go po
zakończeniu treningu. Niezależnie od tego zamieszania Barça pokonała
jednak Real w finale 2:1, a Maradona wypracował bramkę Víctora.
Zwycięstwo nie poprawiło mu jednak humoru: krytykował sędziów za to,
że nie chronią utalentowanych piłkarzy przed atakami rywali, i narzekał, że
kiepska realizacja transmisji telewizyjnych umożliwia faulowanie poza
kamerami. Jego krytycy, których w Hiszpanii nie brakowało, mówili, że
symulował i rozdmuchiwał rzekome faule. W tym samym czasie Menotti
wdał się w publiczną polemikę z trenerem Athleticu, Javierem Clemente.
W czwartej kolejce, kiedy Barça spotykała się z drużyną z Bilbao,
atmosfera była wyjątkowo napięta.
Rankiem w dniu meczu Maradona odwiedził w miejscowym szpitalu
chłopca potrąconego przez samochód. Kiedy wychodził, młody pacjent
powiedział: „Diego, bądź ostrożny, będą na ciebie polować”. Jak zawsze
przesądny, Argentyńczyk uznał to za przepowiednię. Mecz początkowo
przebiegał po myśli Barcelony: Katalończycy prowadzili 3:0. Później
doszło jednak do nieprzyjemnego incydentu, którego konsekwencje okazały
się dramatyczne. Schuster, szukający rewanżu za faul i kontuzję jeszcze
z ubiegłego sezonu, sfaulował Andoniego Goikoetxeę, po czym
zachwycony tłum zaczął skandować nazwisko Niemca. Maradona, widząc
narastającą furię obrońcy Athleticu, powiedział mu, żeby się uspokoił, ale
kilka minut później Goikoetxea wszedł ostrym wślizgiem w jego nogę,
łamiąc mu lewą kostkę[172]. „Zabrania się być artystą” – napisano na
pierwszej stronie dziennika „Marca”.
Początkowo zapowiadało się, że dla Maradony oznacza to koniec sezonu,
ale – ciężko pracując z Olivą – zdołał wrócić do gry już po trzech
miesiącach, w swoim stylu uświetniając pierwszy występ dwiema
bramkami w wygranym 3:2 meczu z Sevillą. Trzy kolejki później Barça
znów spotkała się z Athletikiem: bronca odezwała się po raz kolejny, bo
Maradona zdobył obydwie bramki, a Katalończycy wygrali 2:1. Na
wygranie ligi nie wystarczyło czasu – Barcelona zakończyła rozgrywki na
trzecim miejscu. By móc wystąpić w marcowym ćwierćfinale Pucharu
Zdobywców Pucharów z Manchesterem United, Maradona dostał zastrzyk
przeciwbólowy, ale grał słabo i musiał zejść z boiska na 20 minut przed
końcem. Wybuczany przez widownię, siedział w szatni i płakał. Zmiana
scenerii nie przyniosła zmiany oczekiwań publiczności.
Jego stosunki z Núñezem pogorszyły się po raz kolejny, kiedy piłkarz
udzielił wywiadu José Mari Garcíi, dziennikarzowi krytycznemu wobec
prezydenta klubu. Núñez zareagował sugestią, że żółtaczka Maradony to
efekt wystawnego trybu życia. Czując, że ma coraz więcej fanów
przeciwko sobie, Argentyńczyk uznał, że musi odejść – a Cyterszpiler aż
zacierał ręce na myśl, że będzie mógł się tym zająć. Poza wszystkim
Maradona potrzebował pieniędzy.
Przed końcem pobytu piłkarza w Barcelonie First Champion Productions
(tak teraz nazywała się firma Maradona Productions) przynosiła straty.
Kontuzje i niepowodzenia w walce o tytuły obniżyły wartość marketingową
zawodnika, reklamę McDonalda trzeba było kręcić od pasa w górę, tak
żeby nie było widać gipsu, przepadł milion dolarów zainwestowany w film
biograficzny[173]. A styl życia Maradony do tanich nie należał: bez
przerwy kupował nowe samochody, nie tylko dla siebie, ale także dla
pozostałych członków „klanu”. Kiedy Núñez odmówił pokrycia czeku
wystawionego przez Olivę, a Cyterszpiler – prowokując prezydenta klubu –
zaczął mówić o odejściu, doszło do kolejnego zaognienia konfliktu. Czara
goryczy przelała się jednak w następnym finale Copa del Rey, gdzie
rywalem Barcelony znów był Athletic.
W tygodniu poprzedzającym spotkanie Maradona i Clemente ścierali się
na łamach prasy, a napięta atmosfera zamieniła się we wrogą, gdy kibice
Athleticu zaczęli buczeć podczas przedmeczowej minuty ciszy, ogłoszonej
w związku ze śmiercią dwóch fanów Barcelony, którzy zginęli w wypadku
samochodowym. Athletic wygrał 1:0, a po ostatnim gwizdku Maradona do
reszty stracił panowanie nad sobą. Jak później twierdził, czuł się
sprowokowany przez baskijskiego obrońcę José Núñeza, z którym
wcześniej starł się twarzą w twarz, a który teraz pokazał mu znak wiktorii,
ale trudno to potraktować jako usprawiedliwienie brutalnego ataku na
Miguela Ángela Solę. Rezerwowy Athleticu wybiegł właśnie na boisko, by
cieszyć się z wygranej, kiedy Maradona rzucił się na niego, kopiąc go
w twarz i obalając na ziemię. Wywołało to regularną bójkę, nie tylko
z udziałem kopiących się nawzajem zawodników obu drużyn, ale także
rezerwowych, policjantów, dziennikarzy i kibiców, którzy wdarli się na
boisko. Argentyńczyk był jednym z sześciu graczy zdyskwalifikowanych
później na trzy miesiące (ukarano po trzech z każdej drużyny). „Po meczu
rzuciłem się na nich – tłumaczył Maradona w autobiografii – ponieważ
przez cały czas bili nas i zaczepiali, aż w końcu jeden z nich pokazał mi
dwa palce i gówno wpadło w wentylator… Napieprzaliśmy się wszyscy na
środku boiska… Bogu dzięki, że [obrońca] Migueli i reszta chłopaków
stanęli w mojej obronie, bo inaczej chyba by mnie zabili”.
Po rezygnacji Menottiego nowym trenerem Barcelony został Terry
Venables, a Maradonę sprzedano za 13 milionów dolarów do Napoli –
dzięki czemu stał się pierwszym piłkarzem w historii, który dwukrotnie
zmienił klub, bijąc transferowy rekord świata. Presja, pod jaką miał się
znaleźć w Neapolu, nie była jednak mniejsza niż w Argentynie czy
Katalonii – jeśliby je porównywać, była wręcz większa. Lądując we
Włoszech, w lipcu 1984 roku, najpierw udał się na Capri, później
podróżował bocznymi drogami, żeby uniknąć tłumów, w końcu zaś
przyleciał na stadion San Paolo helikopterem – prawdziwy mesjasz
zstępujący z nieba, którego nadejście entuzjastycznie przyjmowały tysiące
wiernych. A ponieważ Barcelona zażądała 600 tysięcy dolarów zadatku,
ponoć złożyły się na niego tysiące Neapolitańczyków, przekazując drobne
sumy do miejscowego towarzystwa budowlanego. To ostatnie można
zresztą potraktować jako ilustrację tego, jak bardzo zależało mieszkańcom
miasta na ściągnięciu Maradony do klubu – albo tego, w jakim stopniu klub
i miasto znajdowały się w kleszczach camorry. Trudno tu o twarde dowody,
ale biograf Maradony Jimmy Burns należy do grupy wielu autorów,
kwestionujących dobrowolność tamtej zbiórki.
Cyterszpiler szybko się przekonał, że panujące w Neapolu reguły
kompletnie różnią się od tych, które dotąd poznał. Na ulicach sprzedawano
mnóstwo produktów z wizerunkiem jego podopiecznego, od kaset po
papierosy. Kiedy próbował nad tym zapanować, tłumacząc, że wszystko, co
nosi twarz Maradony, powinno uzyskać licencję, został ostrzeżony przez
camorrę: handlarze pracują pod opieką mafii (i płacą jej prowizję).
W końcu strony doszły do porozumienia: First Champion Productions
zachowało prawa do reklam i marketingu, ale na rynku lokalnym rządziła
camorra.
Dla Maradony i jego klanu życie w Neapolu okazało się łatwiejsze niż
w Barcelonie. Co nie znaczy, że wszystko szło jak z płatka. Piłkarz grał
przyzwoicie, ale bez fajerwerków, i w okolicy Bożego Narodzenia drużyna
po 13 kolejkach miała tylko dziewięć punktów, zajmując w tabeli trzecie
miejsce od końca. Na związku z Claudią pojawiły się rysy: w styczniu
1985 roku prasa rozpisywała się o romansie gwiazdora z Heather Parisi,
prezenterką telewizyjną z Kalifornii.
W drugiej połowie sezonu drużyna zaczęła jednak grać lepiej: zabrakło
jej zaledwie dwóch punktów, żeby awansować do Pucharu UEFA,
a Maradona zajął trzecie miejsce na liście najlepszych strzelców Serie A.
Władze klubu przychyliły się do próśb swej największej gwiazdy,
domagającej się sprowadzenia trzech, czterech nowych piłkarzy: ściągnęły
nie tylko obrońcę Alessandro Renicę z Sampdorii, na którym zależało
Maradonie, ale także bramkarza Claudio Garellę z Verony i – co okazało się
szczególnie ważne – napastnika Bruno Giordano z Lazio. Stanowisko
trenera, w miejsce Rino Marchesiego, objął przychodzący z Como Ottavio
Bianchi, co akurat piłkarzowi się nie spodobało: uważał, że Bianchi jest
„zbyt niemiecki”.
Początek sezonu 1985/86 przyniósł zerwanie z Cyterszpilerem: First
Champion Productions znów miało kłopoty i Maradona doszedł do
wniosku, że jest przez przyjaciela z młodości wykorzystywany. Prawda
była bardziej skomplikowana: to wpływy camorry prowadziły do
ograniczania zysków przedsiębiorstwa. Na miejsce Cyterszpilera przyszedł
Guillermo Coppola, argentyński biznesmen reprezentujący już ponad
200 innych piłkarzy. Wyniki sportowe były na szczęście lepsze od
finansowych: rozpędzające się Napoli skończyło sezon na trzecim miejscu.
Poza boiskiem jednak Maradonie towarzyszyły nieustanne plotki i medialne
niedyskrecje o jego życiu prywatnym i imprezach. Także, niestety, o braniu
narkotyków.
W styczniu 1986 roku dwóch wysłanników rodziny Giuliano[174]
podeszło do zawodnika po treningu z informacją, że jej członkowie
chcieliby go lepiej poznać. Była to propozycja z gatunku tych nie do
odrzucenia, więc Maradona wziął udział w przyjęciu zorganizowanym
przez Carmine’a Giuliano. Zrobione wówczas zdjęcia wykorzystywano
później przeciwko piłkarzowi, ale zważywszy na liczbę imprez tej rodziny,
w których następnie brał udział, trudno go również przedstawiać jako
skrzywdzoną niewinność. Z pewnością wiedział, z kim się zadaje,
i z pewnością potrafił z tego korzystać – jego koneksje powodowały na
przykład, że żaden dziennikarz nie mógł go tak naprawdę skrytykować,
zarówno za postawę na boisku, jak i poza nim.
W grudniu 1985 roku Maradona wdał się w romans z Cristianą Sinagrą.
W tamtym czasie odstawił kokainę i ograniczył spożycie alkoholu, ale
w kwietniu 1986 roku Sinagra zaszła w ciążę i piłkarz postanowił z nią
zerwać. Na krótko przed mundialem w Meksyku szwagier Maradony, przez
którego siostrę kochankowie zawarli znajomość, dowiedział się, że kobieta
zamierza upublicznić sprawę. Trudno było wyobrazić sobie gorszy moment.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY
OPTYMIZM I L I B E R TA D O R E S
Argentyna znów stała się krajem demokratycznym, a wraz z powrotem
demokracji pojawiły się nadzieje na lepszą przyszłość, ale gospodarka
wciąż miała się fatalnie. W chwili gdy Alfonsín obejmował rządy, inflacja
osiągnęła 400 procent. Początkowo nie miało to wpływu na jego
popularność, zwłaszcza że przyczynił się do rozdawania żywności dla
najuboższych obywateli i odwołał ogłoszoną przez Bignone w kwietniu
1983 roku amnestię dla winnych łamania praw człowieka za czasów
dyktatury. Ścigał również stosujące przemoc organizacje lewicowe
i doprowadził do skazania przywódcy Montoneros, Mario Firmenicha[175].
Zwycięstwo wyborcze Alfonsína skłoniło też do powrotu wielu artystów
i naukowców, którzy wyemigrowali podczas rządów junty – szczególnie że
nowy prezydent powołał na stanowisko sekretarza do spraw kultury
dramatopisarza Carlosa Gorostizę, a informatykowi Manuelowi
Sadosky’emu powierzył funkcję sekretarza do spraw nauki i technologii.
Gorostiza zlikwidował Narodową Jednostkę do spraw Oceny Filmów,
będącą de facto urzędem cenzorskim, a w rezultacie produkcja filmowa
i liczba premier teatralnych podczas jego rządów uległa podwojeniu.
W kwietniu 1985 roku na ekranach pojawiła się Wersja oficjalna Luisa
Puenzo – film, w którym dwoje bohaterów adoptuje córkę i odkrywa
z czasem, że jest ona dzieckiem zaginionych w czasie dyktatury –
odgrywając kluczową rolę w rozpowszechnieniu prawdy o tym, co
wydarzyło się w czasach junty[176]. Było to także pierwsze argentyńskie
dzieło uhonorowane Oscarem.
Były również oficjalne próby rozliczenia się z czasami brudnej wojny:
Alfonsín powołał Narodową Komisję do spraw Osób Zaginionych, na
której czele stanął pisarz Ernesto Sábato. Udało się jej udokumentować
8960 przypadków zaginięć i choć liczba ta wciąż była daleka od całkowitej,
świadczyła o tym, że państwo poczuwa się do odpowiedzialności za
zbrodnie popełniane w jego imieniu. W tym samym czasie prezydent
musiał jednak prowadzić polityczną rozgrywkę: zaoferował gałązkę oliwną
peronistom i ułaskawił Isabelitę Perón, którą obwiniano o prześladowania
opozycjonistów podczas sprawowania przez nią rządów i rzekomą
defraudację środków publicznych.
Powrót demokracji i kulturalny boom przyniosły więc zastrzyk
optymizmu, poczucie zaś, że naród się odradza, a sytuacja normuje,
wzmocniły kolejne sukcesy w Copa Libertadores. Po finałowej porażce
Boca w 1979 roku musiało minąć pięć lat, żeby kolejna drużyna
z Argentyny zaszła tak wysoko w tym turnieju. Nawet jeśli łączenie
narodowego samopoczucia z sukcesami piłkarskimi odbywało się jedynie
na poziomie podświadomości, tych kilka lat niepowodzeń musiało
wzmacniać ogólne poczucie stagnacji.
Złą passę przełamało Independiente, co prawdopodobnie nie było
niespodzianką, jeśli zważyć na ich reputację specjalistów od rozgrywek
pucharowych. Nowy trener José Pastoriza, znakomity pomocnik z przełomu
lat 60. i 70., poprowadził drużynę do zwycięstwa w Metropolitano
w 1983 roku. Ze składu, który w 1975 roku sięgnął po szóste w dziejach
klubu Libertadores, pozostał tylko łysiejący rozgrywający Bochini, ale
motorem napędowym akcji ofensywnych stał się już Jorge Burruchaga,
który odegra wkrótce kluczową rolę w trakcie mistrzostw świata
w Meksyku. Tuż przed sezonem do Independiente wrócił grający wcześniej
w kolumbijskim Millonarios Alejandro Barberón – napastnik, który lubił
schodzić z lewej strony do środka pola, gdzie jego porozumienie
z Bochinim stało się niemal równie głębokie, jak dawna relacja Bochini–
Bertoni. Po niepewnym starcie w Libertadores świetna gra u siebie
pozwoliła im awansować do finału, gdzie ich rywalem było brazylijskie
Grêmio.
Pierwszy mecz, w Porto Allegre, był prawdopodobnie ostatnim wielkim
występem Bochiniego, którego idealne podanie w tempo do wbiegającego
z głębi pola Burruchagi przyniosło jedyną bramkę spotkania – akcję tę
pomocnik przedstawiał później jako najlepszy przykład la pausa.
Bezbramkowy remis na La Doble Viserze zakończył więc okres
sześcioletniej posuchy i przyniósł Independiente siódme, rekordowe
w dziejach tych rozgrywek zwycięstwo w Copa Libertadores. A w ślad za
nim przyszedł trzeci Puchar Interkontynentalny po wygranej w Tokio
z Liverpoolem dzięki bramce 19-letniego napastnika José Alberto
Percudaniego, który już w siódmej minucie meczu dopadł do piłki zagranej
za plecy obrońców przez Marangoniego. Nawet jeśli te triumfy, zważywszy
na pucharową markę Independiente, można było jeszcze traktować jako
odosobnione i niepowiązane z argentyńskim odrodzeniem, wydarzenia
kolejnego roku nie pozostawiały już wątpliwości: tutejszy futbol wstawał
z kolan, choć wiara w to, że Alfonsín zdoła zreformować kraj, zaczynała
już słabnąć.
Prezydentura Alfonsína stała pod znakiem problemów ekonomicznych
i konieczności rozliczenia ze zbrodniami junty. Nawet jeśli produkt krajowy
brutto wzrósł o dwa procent w 1984 roku, deficyt budżetowy wynosił wciąż
dziesięć miliardów dolarów – 13 procent tegoż produktu krajowego.
Oznaczało to konieczność dodruku pieniędzy, co z kolei powodowało
wzrost inflacji – w czerwcu 1985 roku ceny wzrosły o 30 procent
w stosunku do maja. Władze zdecydowały się je zamrozić i wprowadzić
nową walutę – australa, mającego wartość 1000 peso. Wydatki państwa
ograniczono, szczególnie obcinając budżet wojska, które otrzymywało teraz
połowę z tego, co jeszcze dwa lata wcześniej. Na krótką metę ta polityka
przyniosła efekty: pod koniec 1985 roku inflacja spadła do dwóch procent
miesięcznie, a deficyt budżetowy zmniejszył się o dwie trzecie.
Ale miało to swoją cenę. Związki zawodowe protestowały przeciwko
spadkowi płacy realnej, spowodowanemu początkowymi niepowodzeniami
w dławieniu inflacji; Kościół katolicki krytykował liberalizację
ustawodawstwa, wprowadzającą na przykład legalizację rozwodów –
w pewnym momencie wzywając księży, by nie udzielali komunii
parlamentarzystom, którzy głosowali za zmianą prawa. Nade wszystko zaś:
narastała wściekłość w szeregach sił zbrojnych. W październiku 1985 roku
generał Suárez Mason (skądinąd znany nam już były prezes Argentinos)
musiał uciekać do Miami po tym, jak wydano nakaz jego aresztowania
w związku z serią aktów sabotażu w bazach wojskowych. Niechęć armii do
postawienia przed sądami wojskowymi winnych zbrodni z czasów brudnej
wojny nie powstrzymała też Alfonsína od rozpoczęcia procesu junty przed
Sądem Najwyższym. Pierwsze przesłuchania odbyły się w kwietniu
1985 roku, a w grudniu zapadł wyrok, na mocy którego Videla i dawny
dowódca marynarki Emilio Massera zostali skazani na dożywocie, trzech
kolejnych dowódców otrzymało wyroki 17 lat więzienia, czterech innych
zaś uniewinniono, choć jeden z nich – Galtieri – stanął ostatecznie przed
sądem wojskowym i dostał 12 lat za nadużycia z czasów wojny
o Falklandy.
Poza wychowywaniem kolejnych Cebollitas wpływ Argentinos Juniors na
krajową piłkę był niewielki – zmieniła to dopiero eksplozja talentu
Maradony. Jego obecność pozwoliła w 1980 roku zająć drużynie drugie
miejsce w Campeonato, później jednak sytuacja wróciła do normy.
Campeonato wygrała Boca – z Maradoną w składzie – a Argentinos
przystępowało do ostatniej kolejki, zajmując przedostatnie miejsce w tabeli,
z punktem straty do San Lorenzo, i wiedząc, że tylko zwycięstwo nad
bezpośrednim rywalem zapewni utrzymanie. Ponieważ stadion San
Lorenzo przejęło już państwo, mecz rozgrywano – przy rekordowej zresztą
frekwencji – na obiekcie Ferro. W 17. minucie urugwajski bramkarz
Argentinos Mario Alles obronił karnego Eduardo Delgado, a tuż przed
przerwą Carlos Horacio Salinas, jeden z piłkarzy, którzy przyszli do
drużyny w ramach rozliczenia za Maradonę, wykorzystał jedenastkę dla
swojego zespołu. W drugiej połowie Argentinos przetrwali napór rywali
i w ten sposób San Lorenzo stało się pierwszym klubem zaliczanym
tradycyjnie do grandes, który spadł z ligi.
Dla San Lorenzo był to kolejny krok w dół w marszu, który rozpoczął się
wymuszoną sprzedażą Gasómetro, ale fakt, że wydawał się nieunikniony,
nie zmniejszał jego bolesności. „Cierpiałem równie mocno, jak po śmierci
ojca – wyznał pisarz i kibic San Lorenzo Osvaldo Soriano[177],
przebywający wówczas na wygnaniu w Europie. – Zostałem zupełnie sam,
bezbronny jak kobieta w ciemności”. Dekadę wcześniej inne drużyny
zaczęły sięgać po mistrzostwo kraju, a teraz grandes nie mogły nawet być
pewne miejsca w ekstraklasie. San Lorenzo wprawdzie od razu awansowało
do niej z powrotem, a w 1983 roku zabrakło mu punktu do zwycięstwa
w Campeonato.
Degradacja San Lorenzo była jednak szokiem także dla władz ligi, które
nie wyobrażały sobie rozgrywek bez grandes: z ich marką wiązała się nie
tylko tradycja, ale także (co było pewnie ważniejsze) kibice i ich pieniądze.
Od 1983 roku o spadku z ligi miało więc rozstrzygać tak zwane promedio –
średnia punktów zdobywanych w ciągu ostatnich dwóch sezonów (zabieg
ten uratował przedostatnie w tabeli River, ale jego ofiarą padł Racing). Rok
później średnią zaczęto wyciągać z trzech lat, wychodząc z założenia, że
kryzys żadnego z grandes nie może trwać aż tak długo. Z czasem okazało
się jednak, że nie jest to takie proste.
Wyjazd Maradony do Katalonii pod koniec 1984 roku przyniósł
Argentinos prawie sześć milionów dolarów zysku, ale klubowy zarząd,
zapewne świadom panującej dotąd hierarchii, postanowił zainwestować je
raczej w infrastrukturę niż w nowych piłkarzy. Oznaczało to kolejny sezon
batalii o utrzymanie, które udało się wywalczyć z zaledwie punktem
przewagi – zdobytym zresztą w ostatniej kolejce, w meczu z Nueva
Chicago, przerwanym po 45 minutach przy stanie 0:0. Dopiero wówczas
kierownictwo klubu postanowiło wydać trochę pieniędzy na transfery:
nowy trener Ángel Labruna sprowadził aż czterech zawodników, w tym
bramkarza Ubaldo Fillola i pomocnika JJ Lópeza z River. Postęp był
natychmiastowy, we wrześniu jednak Labruna trafił do szpitala na operację
woreczka żółciowego. Dostał tam ataku serca (zresztą podczas odwiedzin
syna Omara, któremu towarzyszył Fillol) i zmarł, w wieku zaledwie 64 lat.
Zastąpił go Roberto Saporiti, były trener Estudiantes i Talleres. Za jego
czasów Argentinos grali piękną, ofensywną piłkę, mając średnią niemal
dwóch bramek na mecz. Przez cały sezon zajmowali pierwsze miejsce
w tabeli na zmianę z będącym mistrzem Nacional Ferro – przed ostatnią
kolejką obie drużyny miały tyle samo punktów. Później jednak Ferro tylko
zremisowało wyjazdowy mecz z Estudiantes, podczas gdy Argentinos –
dzięki zdobytej w pierwszej połowie przez Olguína bramce z karnego –
wygrali z Temperley, w trakcie spotkania rozgrywanego zresztą na stadionie
Ferro, i zdobyli pierwszy tytuł mistrzowski w dziejach klubu.
Był to dopiero początek. Saporitiego zastąpił José Yudica, który
w 1978 roku sięgnął po mistrzostwo z Quilmes, a później wprowadził
ponownie San Lorenzo do ekstraklasy. W Quilmes okoliczności wymusiły
na nim ostrożną grę, ale w Argentinos znalazł piłkarzy odpowiadających
bardziej naturalnemu dlań stylowi ofensywnemu.
W 1985 roku regulamin rozgrywek Nacional był jeszcze dziwniejszy niż
zwykle, bodaj najgorszy w i tak skomplikowanych dziejach tutejszej ligi,
ale dzięki Bogu natychmiast go zmieniono. Żeby awansować do finału,
Argentinos musiało zwyciężyć w rzutach karnych z Vélezem, a potem
pokonało go jeszcze raz w finale. Następnym krokiem było Libertadores.
„Argentinos to dziś jeden z najlepszych klubów w Argentynie – mówił
Yudica w wywiadzie dla »El Gráfico« – po części dlatego, że mamy
piłkarzy idealnie pasujących na każdą pozycję”. Prawdziwe pytanie jednak,
zadawane zwłaszcza w kraju, którego pozycja na arenie międzynarodowej
zaczęła się znów wzmacniać, brzmiało: czy bycie jednym z najlepszych
klubów w Argentynie wystarcza do odnoszenia sukcesów w rozgrywkach
kontynentalnych?
Żeby awansować do finału, Argentinos musiało pokonać obrońcę tytułu
Independiente w ostatnim meczu swojej grupy półfinałowej. Prowadziło
2:1, ale na dwie minuty przed końcem sędzia podyktował rzut karny dla
rywala. Gdyby Claudio Marangoni trafił, awansowałoby Independiente, ale
Enrique Vidallé, charyzmatyczny bramkarz Argentinos, wyczuł intencje
strzelca: rzucił się w lewo i obronił jedenastkę. W finale Vidallé popisał się
jeszcze raz, w serii rzutów karnych zatrzymując strzał Ántony’ego de Ávili
z kolumbijskiej América de Cali.
Dla Yudiki ważne było nie tylko to, że jego drużyna wygrała, ale także
styl, w jakim to uczyniła:
„Przez cały czas graliśmy piłką, niezależnie od wyniku. Robiliśmy to
z szacunku dla naszego fachu, dla widowiska i dla ludzi, którzy wierzyli
w nasz styl. Mówienie o słabych stronach czy zaletach przeciwników nie
zajmowało mi wiele czasu. Po prostu pokazywałem zawodnikom wideo,
żeby mieli ogólne pojęcie, ale nic więcej, bo moi piłkarze myśleli raczej
o sobie niż o rywalach. Jedyny pewnik w piłce nożnej to właśnie piłkarze,
a na jakieś kompleksy niższości nie ma miejsca ani czasu. Po obu stronach
mamy 11 zawodników, nieważne, kto jest wyższy i lepiej ubrany, kto ma
więcej kibiców albo lepszy PR”.
Rzuty karne pogrążyły w końcu Argentinos w finale Pucharu
Interkontynentalnego, w którym zremisowało z Juventusem 2:2, tracąc
dwukrotnie obejmowane prowadzenie. Kilka tygodni później z klubu
odszedł Yudica, skonfliktowany z reprezentantami kraju, Sergio Batistą
i Claudio Borghim. „Zarząd uznał pewnie, że z tańszym trenerem zdoła
utrzymać klub na tym samym poziomie – opowiadał. – Dziennikarze
mówili, że miałem konflikt z piłkarzami, ale przecież razem wygrywaliśmy
mecze i zdobywaliśmy tytuły”.
Za chwilę miał nastąpić zmierzch wielkiego Argentinos, ale wcześniej
można było dostrzec ważne zjawisko: oto piłka argentyńska górowała znów
w Ameryce Południowej, ale górowanie to nie było jedynie udziałem
dawnych grandes. Mniejsze kluby również mogły rywalizować jak równy
z równym nie tylko z krajowymi znakomitościami, ale także z najlepszymi
drużynami z całego kontynentu i świata. Ich rozkwit był dowodem na
generalny postęp argentyńskiej piłki i nie wynikał jedynie z kryzysu
grandes.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
JEGO N A J W S PA N I A L S Z Y M O M E N T

Przygotowania reprezentacji Argentyny do mundialu szły fatalnie nie tylko


z powodu zainteresowania mediów romansem Maradony. Od chwili gdy
Carlos Bilardo zaczął pracę z kadrą, wiedział, że jeśli ma myśleć
o osiągnięciu czegokolwiek, musi zyskać wsparcie swojego najlepszego
piłkarza. W styczniu 1983 roku wybrał się więc do Lloret de Mar na
wybrzeżu Costa Brava, gdzie Maradona wracał do zdrowia po przebytej
żółtaczce. Pożyczył od niego dres i poszli pobiegać po plaży. Rozmawiali
o reprezentacji i Bilardo zaoferował piłkarzowi Barcelony opaskę kapitana,
choć między mundialem w 1982 roku a dwoma meczami towarzyskimi
z Paragwajem i Chile w 1985 roku w zasadzie w niej nie grał. W 1984 roku,
kiedy spekulacje na temat jego nieobecności się nasilały, selekcjoner
powtarzał, że to jedyny piłkarz, który może być pewien występów
w Meksyku.
„Krytykowano nas za styl gry, za piłkarzy, których powoływałem,
czasem nawet za to, że zrobiłem Maradonę kapitanem – wspominał
Bilardo. – Miałem jednak pewność, że będzie liderem zespołu,
i wiedziałem, że to wyjątkowy zawodnik, choć przed rozpoczęciem
mundialu w plebiscytach na prawdopodobną gwiazdę turnieju jego
nazwisko pojawiało się daleko za innymi, takimi jak [Michel] Platini czy
Zico. Argentyny również nie wymieniało się w gronie faworytów.
Potrafiliśmy z tego skorzystać – wiedzieliśmy, że najlepszy sposób to
udowodnić wszystkim, że się mylą”.
Najważniejsze dla budowy drużyny było tournée po Europie we wrześniu
1984 roku. „Pamiętam, jak tuż przed wylotem podszedł do mnie na lotnisku
José María Muñoz, komentator Radia Rivadavia – opowiadał Bilardo. –
»Nic się nie martw – powiedział. – Jak wygramy te trzy mecze, wszystko
się znów uspokoi«”.
To właśnie podczas tych spotkań Bilardo testował swój najważniejszy
plan taktyczny: niemal niespotykane wówczas ustawienie 3-5-2.
Argentyński selekcjoner powtarzał potem, że to on je wymyślił, a to
dlatego, że żadna z drużyn w tamtych czasach nie korzystała z klasycznych
skrzydłowych, nie było więc powodu do sięgania również po klasycznych
bocznych obrońców. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana: system 3-
5-2 miał wielu ojców, a Ćiro Blažević w Dinamie Zagrzeb i Sepp Piontek
w reprezentacji Danii mniej więcej w tym samym czasie doszli do
podobnych wniosków, co oczywiście nie umniejsza ani taktycznego
wizjonerstwa Bilardo, ani odwagi, z jaką gotów był rzucić wyzwanie
ortodoksji. „Kamień węgielny położyliśmy, grając ze Szwajcarią, Belgią
i Niemcami i wdrażając przy tym nowy system: trójkę obrońców, piątkę
pomocników i dwójkę napastników – tłumaczył Bilardo. – Byłem pewien,
że to dla nas najlepsze ustawienie, ale musiałem pokonać wiele oporów.
Wszyscy, od kibiców po dziennikarzy, pytali w kółko: »Ale kto jest
prawoskrzydłowym? Ale kto gra na lewej obronie?«. Trudno im było
wytłumaczyć, że takie sztywno przypisane pozycje nie mają już sensu,
odpowiadałem więc, że ważniejsze, by rozumiało mnie 30 piłkarzy niż
30 milionów Argentyńczyków”. Argentyna wygrała ze Szwajcarią i Belgią
2:0, a z Niemcami zachodnimi 3:1 – podczas tego meczu jednak Bilardo,
nie chcąc przedwcześnie zdradzać swojego planu na mundial, zmieniał
ustawienie.
W 1978 roku Menotti zbudował reprezentację z piłkarzy, którzy – oprócz
Kempesa – występowali na co dzień w kraju. W 1986 roku na
22 kadrowiczów sześciu grało w Europie, José Luis Brown w Kolumbii,
a Héctor Zelada w Meksyku – exodus rozpoczęty transferem Ardilesa i Villi
do Tottenhamu trwał więc w najlepsze. W 1990 roku, jak podkreślał
Bilardo, tylko ośmiu reprezentantów pochodziło z ligi argentyńskiej.
„Ciężko się w ten sposób pracowało, dlatego kiedyś powiedziałem, że
aby trenować dośrodkowania z rzutów wolnych, Burruchaga powinien
wykonywać je w Nantes, a [Oscar] Ruggeri główkować w Madrycie[178].
Rozmawiałem z piłkarzami tak często, jak tylko się dało, tłumaczyłem
schemat akcji przez telefon, żeby zwiększyć do maksimum godziny
wspólnej pracy.
W ośrodku treningowym w Ezeizie miałem telefon komórkowy – bodaj
jako pierwszy Argentyńczyk. Była to właściwie wielka walizka.
Dzwoniłem do piłkarzy z zagranicy podczas treningów. Wszyscy patrzyli
na mnie w osłupieniu. A kiedy jechałem do Europy, prosiłem klubowych
trenerów moich kadrowiczów, by pozwolili mi zorganizować z nimi
dodatkowe zajęcia – jeśli trenowali rano, to wtedy spotykałem się z nimi po
południu. Mówiłem na przykład: »OK, Burruchaga, teraz wyobraź sobie, że
ten pomarańczowy słupek to jest Batista, a ten drugi to Valdano«.
Zapraszałem ich na kolację, żebyśmy mogli porozmawiać o taktyce,
i zawsze miałem ze sobą tablicę i strzałki, żeby wyjaśnić schemat
rozegrania danej akcji. No i puszczałem im filmy, mnóstwo filmów,
wychodząc z założenia, że najlepiej wytłumaczyć coś, pokazując
prawdziwych piłkarzy. »Widzisz, o co mi chodzi? Patrz. Ten ruch. Tamto
zagranie. Takie krycie. Takie ścięcie do środka«”.
Eliminacje na mundial zaczęły się fantastycznie – od zwycięstw u siebie
i na wyjeździe z Wenezuelą i Kolumbią. Wyjazdowa porażka z Peru
oznaczała jednak, że do automatycznego awansu i uniknięcia dodatkowego
meczu barażowego o ostatnie miejsce dla Ameryki potrzebny jest remis
z Peruwiańczykami na El Monumental. Remis ten udało się wywalczyć, ale
z trudem: dopiero na dziewięć minut przed końcem Passarella umieścił
w siatce piłkę, która po rzucie rożnym nie została wybita przez
reprezentantów Peru i wróciła w pole karne. Mecz zakończył się wynikiem
2:2. „Eliminacje nie były łatwe – opowiadał Bilardo. – Ale wiedzieliśmy
przecież, że trudniej na mundial awansować niż potem na nim grać. Prasa
domagała się mojej dymisji. Nikt w nas nie wierzył. Kiedy wylatywaliśmy
na mistrzostwa, lotnisko było prawie puste. Gdy wracaliśmy, świętowało
pół miliona ludzi”.
Sceptyczni byli nie tylko kibice. Zwycięstwo w ostatnim meczu
towarzyskim, 7:2 z Izraelem, było pierwszym od siedmiu spotkań, a wśród
piłkarzy panowało napięcie. Maradona, Pablo Pasculli, Sergio Batista i Luis
Islas spóźnili się kwadrans na spotkanie drużyny, więc Passarella upomniał
kapitana, sugerując, że czwórka piłkarzy mogła brać narkotyki. Maradona
przyznał, że czasami sięgał po kokainę, ale zapewnił, że nie robi tego przed
mundialem, a potem sam zaatakował Passarellę, zarzucając mu nadmierne
gadulstwo podczas rozmów telefonicznych (dwa tysiące peso rachunku
drużyna musiała rozdzielić między sobą) i romans z żoną kolegi z drużyny.
Elegancki środkowy napastnik Jorge Valdano, dotąd wspierający Passarellę,
teraz zwrócił się przeciwko niemu i były kapitan drużyny opuścił
zgrupowanie, zasłaniając się chorobą.
W autobiografii Maradona opowiadał, że mecz inauguracyjny z Koreą
Południową argentyńscy kibice śledzili „spod przymkniętych powiek”, a to
z obawy przed upokorzeniem w stylu tego, które spotkało ich w końcu z rąk
Kamerunu cztery lata później. „Nie wiedzieli nawet, kto u nas gra –
kontynuował. – Passarella wyjechał, do drużyny dołączyli Brown, [José
Luis] Cuciuffo i [Héctor] Enrique. Staraliśmy się wierzyć w sukces, ale tak
naprawdę nie mieliśmy na czym oprzeć naszych nadziei… I nagle
wszystkie te drobiazgowe plany Bilardo, cała ta jego taktyka, obsesja na
punkcie ustawienia zaczęły przynosić rezultaty”.
Kiedy się ogląda tamte spotkania z dzisiejszej perspektywy, trudno nie
zdumiewać się ostrością, z jaką rywale traktowali Maradonę – być może
dlatego, że próbowali w ten sposób wyłączyć go z gry, a może dlatego, że
był tak szybki i zwrotny, że wślizgi, które w zmaganiach z innymi
piłkarzami miały wszelkie szanse, by trafić w piłkę, w jego przypadku
wyglądały na bandyckie. Już w szóstej minucie meczu z Koreą na Stadionie
Olimpijskim w mieście Meksyk Kim Pyung-seok zaatakował korkami jego
udo, a w trakcie kolejnych minut faulowano go jeszcze dziesięciokrotnie.
Brutalność ataku Koreańczyka nie przeszkodziła Maradonie w wykonaniu
rzutu wolnego – trafił w mur, ale piłka do niego wróciła, więc wrzucił ją
głową w pole karne, gdzie dopadł do niej niepilnowany Valdano i uderzył
w dalszy róg bramki. Dla drużyny, której brakowało pewności siebie, był to
wymarzony początek.
Kolejny faul Kima na Maradonie zdarzył się 18 minut później – i znów
to kapitan Argentyńczyków wykonywał rzut wolny, tylko tym razem
dośrodkowanie na krótki słupek wykorzystał główkujący Ruggeri.
Maradona wypracował również trzecią bramkę, dopadając przy linii
końcowej do dalekiego wybicia Nery’ego Pumpido i podając piłkę Valdano.
Park Chang-sun zdobył bramkę honorową, ale Argentyna – po remisie
Bułgarów z Włochami – kontrolowała już wydarzenia w grupie.
„Zwycięstwo w pierwszym meczu było fundamentalne – mówił Bilardo. –
Żeby je osiągnąć, obejrzeliśmy na wideo dziesięć meczów Koreańczyków.
Znaliśmy ich i wiedzieliśmy, jak ostro będą grać. Dobry start był niezwykle
ważny: presja drugiego meczu po tym, jak pierwszy się nie udał, jest
straszliwa. Doświadczyliśmy tego cztery lata później”.
Podczas drugiego meczu, z Włochami, nie było więc powodów, by rzucić
się do ataku – Bilardo cofnął do obrony grającego przeciw Koreańczykom
w drugiej linii Ruggeriego i powierzył mu krycie napastnika Alessandro
Altobellego. Włosi mimo to błyskawicznie objęli prowadzenie: Altobelli
wykorzystał karnego, podyktowanego za zagranie ręką Oscara Garré.
Maradona także miał opiekuna, Salvatore Bagniego, choć to Gaetano Scirea
był najbliżej, gdy – w 33. minucie meczu – stojący tyłem do bramki
Valdano przyjął piłkę od Ricardo Giustiego i przerzucił ją do wbiegającego
w pole karne Maradony. Kapitan Argentyńczyków pozwolił futbolówce
odbić się od ziemi, a następnie, mimo asysty kapitana rywali, uderzył ją
z powietrza tak, że odbiła się od słupka i wpadła do siatki. W trakcie nudnej
drugiej połowy Bruno Conti trafił w słupek, a gra z minuty na minutę robiła
się coraz bardziej nerwowa, bo obie drużyny nie były do końca zadowolone
z remisu.
Podział punktów oznaczał, że remis w ostatnim meczu powinien
zapewnić Argentynie zwycięstwo w grupie, Bułgarzy wiedzieli zaś, że
w przypadku niewysokiej porażki również mogą liczyć na awans jako
najlepszy z zespołów, które zajęły trzecie miejsca. Wątpliwości na temat
losów spotkania skończyły się już w trzeciej minucie, kiedy José Luis
Cuciuffo przedarł się lewą stroną i dośrodkował na głowę Valdano.
Jedenaście minut przed końcem Maradona posłał piłkę po jednej stronie
Andreja Żelazkowa, obiegł go z drugiej i dośrodkował do Burruchagi, który
ustalił wynik.
Mimo wygrania grupy nie wszystko szło jak z płatka. Bilardo traktował
dyscyplinę równie serio jak Zubeldía i nałożył na drużynę ścisłą godzinę
policyjną – złamaną pewnej nocy przez rezerwowego bramkarza, Luisa
Islasa z Estudiantes. Następnego ranka selekcjoner zwołał zebranie i zaczął
krzyczeć na piłkarzy, że wie, iż jeden z nich wrócił do hotelu w nocy,
i zamierza go teraz odesłać do domu, po czym wezwał winnego, by
natychmiast się przyznał. Islas siedział cicho, a reszta piłkarzy patrzyła po
sobie niespokojnie. Furia Bilardo rosła. Powiedział, że ktokolwiek to zrobił,
jest tchórzem, który podważa szanse Argentyńczyków na mundialowy
sukces, a potem kolejny raz zażądał przyznania się do winy. Islas wciąż nic
nie mówił, a Bilardo niemal zapluwał się z wściekłości. W końcu, gdy po
raz trzeci powtórzył swoje żądanie, rękę podniósł Maradona. „Szefie –
powiedział – to byłem ja”.
„OK – stwierdził Bilardo, klaszcząc w dłonie i zmierzając w stronę
drzwi. – Popołudniowy trening o zwykłej porze”. Lojalność Maradony
przybierała najróżniejsze formy, ale w tym przypadku jego chęć wzięcia
winy na siebie wyjaśnia być może, dlaczego tak wielu kolegów z drużyny
Bilardo okazywało mu bezgraniczne oddanie.
Rywal w meczu o awans do ćwierćfinału był Argentyńczykom dobrze
znany: reprezentacja Urugwaju. Drużyna, którą FIFA ukarała za
zachowanie w trakcie fazy grupowej (José Batista zobaczył najszybszą
czerwoną kartkę w dziejach turnieju, już w 55. sekundzie bezbramkowego
remisu ze Szkocją), prawdopodobnie nie miała szans na powstrzymanie
Maradony, który trafił w słupek z rzutu wolnego, strzelił nieuznanego gola
i wypracował cały szereg okazji dla Valdano i Pascullego. Paradoksalnie
rola kapitana Argentyńczyków w jedynej bramce meczu była jednak
niewielka: po jego zwodzie i rozpoczęciu akcji z głębi pola do przodu
ruszył Batista, zagrał na skrzydło do Burruchagi, którego podanie do
Valdano zostało odbite przez Urugwajczyków, ale piłka trafiła do
Pascullego, a ten wbił ją do siatki.
Mimo strzelenia bramki na miarę awansu Pasculli wypadł ze składu na
mecz ćwierćfinałowy. „Nie można wystawiać na Anglików klasycznego
środkowego napastnika – tłumaczył Bilardo. – Wiedziałem, że pożrą go bez
trudu, a zagęszczenie środka pola da Maradonie więcej przestrzeni
z przodu”. Napastnika Argentinos, Pascullego, zastąpił więc Héctor
Enrique, wszechstronny ofensywny pomocnik z River Plate, i w końcu
Bilardo pokazał światu ustawienie 3-5-2, które zapewniło jego reprezentacji
zwycięstwo w turnieju. W roli libero występował José Luis Brown, przed
którym operowali dwaj kryjący obrońcy, Ruggeri i Cuciuffo. Przed nimi
z kolei biegał Batista, tyleż odbierający piłkę, co ją rozgrywający, a po jego
bokach Julio Olarticoechea (wybrany zamiast usposobionego bardziej
defensywnie Garré) i Ricardo Giusti. Burruchaga był łącznikiem między
pomocą a atakiem, a Maradona teoretycznie grał jako cofnięty napastnik za
Valdano, choć w gruncie rzeczy dostał od Bilardo całkowitą swobodę
ruchów.
Trudno nie wspomnieć o dodatkowym kontekście tego spotkania,
związanym z faktem, że wojna na Falklandach zakończyła się zaledwie
cztery lata wcześniej. „Oczywiście przed meczem powtarzaliśmy, że piłka
nie ma nic wspólnego z wojną o Malwiny – pisał Maradona
w autobiografii, wydanej 14 lat po tamtym meczu – ale wiedzieliśmy
przecież, że zginęło tam wiele argentyńskich dzieci, zastrzelonych jak
ptaszki. To był nasz rewanż… Obciążaliśmy angielskich piłkarzy winą za
wszystko, co się stało, za wszystkie cierpienia argentyńskiego ludu”. Nie
pierwszy raz rozumowanie Maradony stało w sprzeczności ze znaną nam
rzeczywistością, a jego pamięć wydaje się zawodna. Nawet jeśli
argentyńscy piłkarze tak właśnie przedstawiali sprawę po latach, w trakcie
samego mundialu reprezentanci obu krajów wydawali się sfrustrowani
ciągłymi nawiązaniami do niedawnego konfliktu. „Może zechcecie
w końcu zauważyć – burczał Maradona w Meksyku – że piłkarze
z Argentyny nie mają ani karabinów, ani pistoletów, ani amunicji.
Przyjechaliśmy tu po to, by grać w piłkę. Jakże miałbym mówić o wojnie,
skoro nie dalej jak miesiąc temu 30 tysięcy kibiców Tottenhamu zgotowało
mi owację podczas pożegnalnego meczu Ossiego Ardilesa?”
Pierwsza bramka Maradony, zdobyta w 50. minucie meczu, jest owiana
złą sławą jako przykład vivezy w najgorszym wydaniu – po nieudanym
wybiciu Steve’a Hodge’a Argentyńczyk strącił piłkę pięścią ponad
wychodzącym Shiltonem. Kiedy biegł później w kierunku bocznej
chorągiewki, oglądał się niespokojnie przez ramię, jakby nie wierząc, że gol
może zostać zaliczony. „Czekałem, aż koledzy rzucą mi się w ramiona, ale
żaden nie podbiegał – wspominał po latach. – Musiałem im powiedzieć:
»Chodźcie tu natychmiast, bo sędzia tego nie uzna«”. Pytany zaraz po
meczu, czy strzelił głową, czy ręką, powiedział tylko, że była to głowa
Maradony i ręka Boga.
O incydencie tym rozprawiano przez lata, warto jednak zauważyć, że
krytykę tunezyjskiego arbitra, Alego Bin Nassera – w dużej mierze
opierającą się na fałszywym rozumowaniu, że sędziów spoza krajów
należących do futbolowego mainstreamu nie powinno się dopuszczać do
spotkań o dużą stawkę – łagodzi nieco fakt, że angielski komentator
spotkania Barry Davies przez blisko dwie minuty był przekonany, że
reprezentanci Anglii protestują nie z powodu ręki, tylko rzekomego
spalonego. Dopóki nie pojawiły się fotografie, sprawa nie była oczywista.
Poza tym angielskie prawo do pouczania osłabia nieco fakt brutalnego
traktowania Maradony w trakcie całego meczu. Jak napisał w 2014 roku na
łamach „Guardiana” Scott Murray, sam Terry Fenwick popełnił cztery faule
kwalifikujące się do pokazania czerwonej kartki, a zakończył mecz jedynie
z żółtą.
Drugi gol Maradony, strzelony cztery minuty później, zapierał dech
w piersiach i natychmiast wyparł z argentyńskiej świadomości pamiętną
bramkę Corbatty w meczu z Chile w 1957 roku jako najwspanialszą
w dziejach drużyny narodowej. Kapitan reprezentacji dostał piłkę od
Enrique jeszcze na własnej połowie – „po tak dobrym podaniu naprawdę
nie mógł spudłować”, żartował pomocnik – i jednym zwodem uwolnił się
spod krycia Petera Beardsleya i Petera Reida. Reid próbował go ścigać, ale
nie mógł nadążyć, a Maradona tymczasem przedryblował Terry’ego
Butchera, przeskoczył nogę Fenwicka i – mimo desperackiego wślizgu
Butchera – ominął rzucającego się do jego stóp Shiltona, a potem trafił do
siatki. Komentarz Victora Hugo Moralesa z argentyńskiej telewizji
przeszedł do legendy:
„Podanie do Diego, Maradona ma piłkę, dwóch go kryje, Maradona
pędzi z piłką, geniusz światowej piłki kieruje się w prawo, zostawia ich
z tyłu i będzie podawał do Burruchagi… Wciąż Maradona! Geniusz,
geniusz, geniusz! Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta… Goooooool… Goooooooool… Chce
mi się płakać! Dobry Boże, niech żyje futbol! Co za gol! Diegoooooo!
Maradona! Najmocniej przepraszam, ale mam łzy w oczach. Maradona,
niezapomniany rajd, akcja wszech czasów. Ty beczkowaty, kosmiczny
fenomenie. Z jakiej planety przyszedłeś, żeby ograć aż tylu Anglików, żeby
zamienić cały naród w wielką zaciśniętą pięść wołającą »Argentyna«?
Argentyna dwa, Anglia zero, Diego Armando Maradona, dzięki ci Boże, za
futbol, za Maradonę, za te łzy i za to Argentyna dwa, Anglia zero”.
„Musicie przyznać, że TO było wspaniałe” – powiedział Davies w BBC.
We wcześniejszym o pięć lat meczu towarzyskim na Wembley Maradona
przeprowadził podobną akcję, ale wówczas spudłował. Jeden z braci
piłkarza, El Turco, zadzwonił do niego wówczas i nazwał kretynem za to,
że nie próbował kiwnąć bramkarza i strzelał prawą nogą zamiast zrobić
sobie trochę więcej miejsca i uderzyć z lewej. Opowieść tę później
wykorzystywano, tworząc legendę o tym, że Maradona przypomniał sobie
rozmowę z bratem, mijając Shiltona, ale w autobiografii twierdził, że jeśli
tamten incydent w jakikolwiek sposób w nim utkwił, to jedynie
w podświadomości, i że tak naprawdę zdobył tę bramkę dzięki uczciwości
angielskich piłkarzy. „Nie mógłbym tego zrobić w meczu z żadną inną
drużyną, bo już dawno zostałbym sfaulowany – mówił. – Oni naprawdę są
najszlachetniejsi w świecie”.
Dziewięć lat później jego stanowisko zmieniło się jednak po raz kolejny.
W wywiadzie dla „El Gráfico” mówił, że w meczu z Anglikami chodziło
o Falklandy. „Czułem – i tak naprawdę wciąż czuję – że wygraliśmy wtedy
dużo więcej niż mecz piłkarski. Pokonaliśmy państwo, nie drużynę. To był
nasz udział, na miarę naszych możliwości… Moje bramki – każda z nich na
swój sposób – miały wielkie znaczenie. Przy pierwszej czułem, jakbym
sięgnął ręką do kieszeni Anglika i wyciągnął z niej pieniądze, które nie były
jego własnością, druga zaś… przebiła wszystko”.
W reakcji na drugą bramkę Maradony Bobby Robson zdjął z boiska
Reida i Trevora Stevena, wprowadzając na ich miejsce Chrisa
Waddle’a i Johna Barnesa. Mając do czynienia z prawdziwymi
skrzydłowymi, Argentyna się zachwiała. „Barnes wykańczał nas rajdami
lewą stroną – wspominał Bilardo – i pamiętam, że piłkarze krzyczeli do
mnie: »Zmień Giustiego!«. A [Ricardo] Giusti pełnił tę nową funkcję
bocznego obrońcy-pomocnika[179] i nie chciałem go zdejmować. »Nie,
Giusti zostaje – odkrzyknąłem. – Będzie cierpiał, ale się nauczy«.
Wcześniej dużo nad tym pracowaliśmy i to była jego działka. Zawsze
chciałem się rozwijać, stawać się coraz lepszy – to było moje motto w życiu
i w piłce”. Bilardo ryzykował, ale szczęście mu sprzyjało. Lineker strzelił
wprawdzie gola dla Anglików po dośrodkowaniu Barnesa na dziewięć
minut przed końcem, a ta sama kombinacja omal nie przyniosła im
wyrównania w 87. minucie – w ostatniej chwili Olarticoechea zdołał
minimalnie zmienić tor lotu piłki zmierzającej na czoło Linekera –
ostatecznie jednak Argentyna przetrwała. I w końcu uwierzyła w siebie. „Po
wygranej z Anglikami uświadomiłem sobie, że możemy być mistrzami
świata – powiedział Bilardo. – Dla nas to był najważniejszy mecz turnieju”.
Belgowie, którzy w ćwierćfinale pokonali rzutami karnymi Hiszpanów,
nie odrobili lekcji: zrezygnowali ze skrzydłowych i zagęścili środek pola.
I podobnie jak Anglicy, wytrzymali jedynie pół godziny. Atakujący prawą
stroną Burruchaga ściął do środka, a potem wyłożył piłkę pod nogi
Maradony, który wpadł w pole karne. Jean-Marie Pfaff wybiegł z linii
bramkowej i lider Argentyńczyków spokojnie przerzucił nad nim piłkę
zewnętrzną częścią lewej stopy. Strzelony przez niego 12 minut później
kolejny gol był jeszcze jednym przykładem oszałamiającego piękna. Dostał
piłkę 30 metrów od bramki, mając tuż przed sobą trzech obrońców, a kilka
metrów za nimi jeszcze jednego – Erica Geretsa. Przedarł się przez
pierwszą trójkę, wyminął Geretsa z lewej strony i trafił do siatki obok
Pfaffa. W rozpędzie niemal się przewrócił, ale rozłożył ramiona, złapał
równowagę i popędził przyjmować gratulacje kolegów.
Pięć minut przed końcem meczu na boisku pojawił się – zastępując
Burruchagę – 32-letni Ricardo Bochini, dla którego był to jedyny występ na
mistrzostwach świata. Maradona cieszył się, że Bilardo zabrał na mundial
jego idola, i mówił, że niedobrze się stało, iż Menotti – powołując się na
brak szybkości Bochiniego – nie zabrał go na dwa poprzednie turnieje.
Kiedy weteran wchodził na murawę, Maradona podbiegł do niego, mówiąc:
„Czekaliśmy na ciebie, mistrzu”. Bochini twierdzi, że nie pamięta tych
słów, ale ponoć nie przyjął ich najlepiej, uznając, że młodszy kolega
traktuje go z góry.
Rywale Argentyńczyków w meczu finałowym, reprezentanci Republiki
Federalnej Niemiec, także przeszli w trakcie turnieju na grę trójką
środkowych obrońców. Ich cofnięci skrzydłowi, Hans-Peter Briegel
i Andreas Brehme, grali bardziej defensywnie od zajmujących te pozycje
Argentyńczyków, ale generalnie ustawienie obu drużyn przypominało
lustrzane odbicie – naprzeciwko Maradony stanął Lothar Matthäus. Przez
wiele minut obaj zawodnicy de facto eliminowali się nawzajem z gry.
Pierwsza bramka w meczu nie była jednak efektem jakiejś
wyrafinowanej strategii, tylko nieoczekiwanego błędu Toniego
Schumachera, będącego do tego momentu prawdopodobnie najlepszym
bramkarzem turnieju. W połowie pierwszych 45 minut Niemiec wyszedł do
bitego z prawego skrzydła przez Burruchagę dośrodkowania z rzutu
wolnego – podyktowanego za faul Matthäusa na Maradonie[180] – i minął
się z piłką, co pozwoliło José Luisowi Brownowi strzelić głową swojego
jedynego gola w reprezentacyjnej karierze. W ósmej minucie drugiej
połowy Argentyna dołożyła kolejną bramkę – Maradona podał do Héctora
Enrique, który przekazał piłkę Valdano. Przy biernej postawie
Schumachera – w autobiografii niemiecki golkiper wspominał, że koledzy
zabronili mu wychodzić z bramki – Argentyńczyk wpadł w pole karne
i strzelił obok bramkarza.
W tym momencie wydawało się, że mecz jest rozstrzygnięty, ale
wprowadzenie Dietera Hoeneßa w miejsce nieefektywnego Feliksa
Magatha i uwolnienie Matthäusa z obowiązku krycia Maradony poderwało
Niemców. Największym zmartwieniem Bilardo w trakcie przygotowań do
tego meczu była obrona stałych fragmentów gry. Przerażały go tak bardzo,
że o czwartej rano w dniu finału wpadł do pokoju Ruggeriego, zerwał go
z łóżka i półprzytomnego zapytał, kogo ma kryć przy rzutach rożnych.
„Rummeniggego” – odpowiedział natychmiast obrońca, ale już w trakcie
meczu struktura argentyńskiej defensywy została naruszona po tym, jak
Brown odniósł kontuzję barku. Na 16 minut przed końcem Rudi Völler
przedłużył dośrodkowanie Brehmego z rogu i czający się w polu karnym
Karl-Heinz Rummenigge strzelił gola kontaktowego. Osiem minut później
Brehme zacentrował po raz kolejny, z tego samego narożnika – tym razem
piłkę przedłużył Thomas Berthold, a z najbliższej odległości futbolówkę do
siatki wpakował Völler.
Teraz inicjatywa wydawała się znajdować po stronie Niemców, w 84.
minucie jednak Maradona doskoczył do piłki spadającej w okolicy środka
boiska i z woleja popisał się fenomenalnym podaniem do Burruchagi.
Ponieważ Schumacher kolejny raz zawahał się przy wyjściu z linii,
argentyński pomocnik zdołał opanować futbolówkę i uderzył w dolny róg
bramki. Argentyna zdobyła mistrzostwo świata po raz drugi, a Maradona
spełnił marzenia, o których mówił w telewizji ponad dekadę wcześniej.
Kiedy większość piłkarzy i członków sztabu szkoleniowego celebrowała
zwycięstwo na boisku, Bilardo ze łzami w oczach mówił, ile zawdzięcza
Osvaldo Zubeldíi.
Nawet zwycięstwo w mundialu nie dało mu pełnej satysfakcji. „Po
wygranej z Niemcami byłem wściekły i nie umiałem się cieszyć –
opowiadał. – Ktoś mnie nawet zapytał: »Carlos, co się z tobą dzieje?«.
Odpowiedziałem: »Strzelili nam dwa gole ze stałych fragmentów. Tyle razy
to ćwiczyliśmy, tyle razy analizowaliśmy, jak to robią, a oni wbili nam dwie
bramki z rogów!«”.
Irytowało go też mówienie, że tak naprawdę zawdzięcza ten triumf
geniuszowi jednego piłkarza. „To prawda, podczas mundialu Maradona był
świetny, ale tak samo znakomicie grali inni piłkarze – mówił. – To nie był
tylko Diego, nawet jeśli on okazał się kluczowy: wiedzieliśmy, jak
zbudować jego otoczenie i jak zapewnić mu komfort. Weźmy na przykład
pozycję Valdano[181] w finale: zaczynał niemalże jako lewy obrońca,
a żeby strzelić gola, pojawił się na prawym skrzydle. Można by powiedzieć:
ci piłkarze wszystko wiedzieli”.
Powrót do kraju był, rzecz jasna, triumfalny, a Alfonsín zaprosił drużynę
do świętowania na balkonie Casa Rosada, na oczach wypełnionego po
brzegi Plaza de Mayo. Co było charakterystyczne dla stylu tego polityka,
sam nie dołączył do piłkarzy; nie szukał taniego poklasku ani nie próbował
się promować dzięki sukcesom innych.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY
POGRZEB KURCZAKÓW

Przydomek gallinas przylgnął do River Plate na dobre, nawet jeśli


w 1979 roku zespół wygrał Metropolitano i Nacional, w 1980 roku
Campeonato, a w 1981 roku znów Nacional. Drużyna z Ubaldo Fillolem,
Danielem Passarellą, JJ Lópezem, Roberto Merlo, Beto Alonso i Leopoldo
Luque w składzie była naprawdę świetna, być może najlepsza od czasów
La Máquinity, ale Libertadores wciąż pozostawało poza jej zasięgiem,
chociaż kadra była tak mocna, że w meczach w lidze krajowej grała czasem
kompletnie inna druga linia niż w rozgrywkach kontynentalnych.
W klubie panował chaos – w ciągu dwóch i pół roku po odejściu Di
Stéfano do Realu Madryt w 1982 roku pracowało tu aż siedmiu trenerów –
i w 1983 roku awans do fazy pucharowej przeszedł mu koło nosa. Było
naprawdę źle: trwający 47 dni strajk zawodników, którym nie płacono
pensji w terminie, oznaczał, że na boisko musieli wychodzić juniorzy
i River zajęło przedostatnie miejsce w Metropolitano, unikając degradacji
dzięki wprowadzeniu wspomnianej już zasady promedio, pozwalającej
wykpić się od najgorszego dzięki wyciągnięciu średniej zdobytych punktów
z trzech ostatnich sezonów.
Pierwsze zapowiedzi odrodzenia pojawiły się za kadencji Urugwajczyka
Luisa Cubilli w 1984 roku, kiedy to dopiero w finale Nacional ulegli Ferro,
a w Campeonato zajęli czwarte miejsce. Wyjazdowa porażka
1:5 z Uniónem doprowadziła jednak do zwolnienia Cubilli, którego zastąpił
Héctor „El Bambino” Veira. Szkoleniowiec ten już w wieku 18 lat został
królem strzelców Primera jako zawodnik San Lorenzo, a cztery lata później
pomógł tej drużynie wygrać rozgrywki Metropolitano, choć dalej jego
kariera piłkarska nie toczyła się już tak płynnie. Kiedy zostawał trenerem
River, wciąż uchodził za żółtodzioba w tym fachu, przyuczając się najpierw
w San Lorenzo i Vélezie, a potem przez dwa lata z powodzeniem
prowadząc drugoligowy Banfield.
Słynął już wówczas ze specyficznego poczucia humoru i osobliwych
wypowiedzi. Wiele jego bon motów przeszło do legendy, dajmy więc dla
przykładu trzy pierwsze z brzegu: „Chłopcze, moja praca jest cięższa niż
hydraulika na Titanicu”, „Widzieliście ten hotel? Musiał w nim umrzeć
Drakula” albo „Popatrzcie na tego dzieciaka. Raz w jedną, raz w drugą, raz
w jedną, raz w drugą… Zupełnie jak na autostradzie”.
„Jeśli zachowamy porządek, dyscyplinę i pokorę, możemy wspólnie
przejść do historii” – napisał na tablicy w szatni. Jego pierwszym krokiem
w tym kierunku było znalezienie nowej pozycji dla 23-letniego wówczas
Enzo Francescolego, którego z „ósemki” przerobił na środkowego
napastnika. „Jeśli to nie wypali – powiedział Veira prezesowi klubu, Hugo
Santillemu – odejdę z zawodu”. Francescoli nie został jednak typową
„dziewiątką” – Veira nazywał jego rolę „dziewięć i pół”, w połowie drogi
między „dziewiątką” a „dziesiątką”. Grający na prawym skrzydle Héctor
Enrique został tymczasem „ósemką”, ale pełnił de facto funkcję
„dziesiątki” grającej po prawej stronie[182]. Cała ta operacja spodobała się
widowni: od czasów La Máquiny River był klubem, w którego składzie
próbowano zmieścić jak najwięcej rozgrywających.
W trakcie całego sezonu przegrali zaledwie trzy razy, regularnie
wygrywając mecze bardzo wysoko: z Newell’s 5:1, z Vélezem 4:1,
z Estudiantes 5:1, z Argentinos 5:4, a z Racingiem de Córdoba 4:0.
Dziewiątego marca 1986 roku, na pięć kolejek przed końcem sezonu,
zapewnili sobie mistrzostwo kraju, pokonując 3:0 Vélez. Czas na
świętowanie przyszedł dopiero po zakończeniu wygranego 2:0 (po dwóch
golach Alonso) spotkania z Boca, pamiętnego także dzięki zapisom
filmowym, na których widać specjalną pomarańczową piłkę, użytą dla
kontrastu w związku z zasypującymi boisko białymi serpentynami.
Odzyskanie mistrzostwa kraju uspokoiło nastroje, ale marzeniem wciąż
pozostawał Libertadores i pozbycie się stygmatu drużyny, która nigdy go
nie wygrała – odczuwanego jeszcze boleśniej po zwycięstwach Boca.
Dobry start w rozgrywkach oznaczał, że remis na własnym boisku
z Argentinos wystarczy, by awansować do finału, ale River przegrało 0:2 –
co rywale przedstawili, rzecz jasna, jako klasyczne „zagotowanie się” przez
gallinas. Późniejsze zwycięstwo Argentinos z ekwadorską Barceloną[183]
oznaczało konieczność rozegrania dodatkowego meczu między klubami
z Argentyny, choć lepszy stosunek bramek oznaczał, że i tym razem River
do awansu wystarczał remis. „Graliśmy z jajami w gardle” – wspominał
Alonso, ale mecz skończył się wynikiem 0:0, co oznaczało trzeci
w dziejach klubu awans do finału, gdzie czekał przegrany finalista
z ubiegłego roku, América de Cali[184].
Po kilkunastu minutach pierwszej połowy meczu w Cali urugwajski
napastnik River Antonio Alzamendi znalazł miejsce po prawej stronie,
rozejrzał się, a następnie poślizgnął na mokrej murawie w trakcie próby
dośrodkowania. Piłka poleciała z pewnością niżej, niż zamierzał, ale Juan
Gilberto Funes, zwany El Búfalo[185], pokazał zwinność zaprzeczającą
temu przydomkowi, zdołał opanować futbolówkę i skierować ją do siatki.
Niedługo później, po sprytnie rozegranym rzucie wolnym, Alzamendi
uderzył z linii pola karnego dziwnie kozłującą piłkę po dośrodkowaniu
Alonso z lewej strony. Paragwajski pomocnik Roberto Cabañas strzelił
wprawdzie gola kontaktowego na początku drugiej połowy, ale River
zdołało dowieźć korzystny wynik do końca.
Siedem minut po przerwie meczu na El Monumental obrońca Alejandro
Montenegro obejrzał czerwoną kartkę, podobnie zresztą jak Ricardo
Gareca, który rok wcześniej odszedł z River do América, ale w 66. minucie
Enrique zagrał błyskawiczną piłkę do Funesa, który najpierw się zastawił,
później obrócił, a w końcu strzelił tuż przy lewym słupku argentyńskiego
bramkarza rywali, Julio Césara Falcioniego. Była to jedyna bramka
w meczu, który w końcu zapewnił River zwycięstwo w Libertadores.
„Kibice nosili mnie potem na rękach, zrobiliśmy całą rundę honorową
dookoła stadionu – opowiadał Alonso. – Dla kogoś, kto był nie tylko
piłkarzem, ale i fanem River, kogoś, kto praktycznie się tu urodził, była to
wielka chwila. Wszystko, co robiłem w życiu dla River, robiłem z serca”.
Ostatecznie jednak „kurczaki udało się w końcu pogrzebać”, jak to ujął
Gallego, dwa miesiące później w Tokio, gdzie River wygrało 1:0 ze
zdobywcą Pucharu Europy, Steauą Bukareszt. A Alonso tak tłumaczył
sposób, w jaki drużyna nauczyła się w końcu osiągać swoje cele
w najważniejszych meczach:
„Finały są jak superclásicos: grasz, żeby nie przegrać, żeby z tyłu być na
zero, bo jak sam strzelisz, to wiesz, że 1:0 powinno wystarczyć. Coś
takiego zdarzyło się właśnie w Pucharze Interkontynentalnym: wygraliśmy
dzięki jednej chytrej akcji. Był rzut wolny, ustawiłem szybko piłkę, trąciłem
ją lekko do kolegi, który od razu mi ją oddał, zobaczyłem ruch
Alzamendiego, podałem, a on strzelił.
To była drużyna, która mogła pójść na wojnę, i wiedziałeś, że ją wygra.
Na każdym stadionie graliśmy jak u siebie. Byliśmy dobrze ustawieni,
kontrolowaliśmy grę. Spychaliśmy innych do defensywy i patrzyliśmy, do
czego są zdolni. To był ostatni wielki zespół argentyński. Choć trzeba
dodać, że nie miał stuprocentowego DNA River. Tylko trzech z nas
urodziło się tutaj. Ale pozostali szybko i sprawnie się przystosowali. No
i wszyscy chcieliśmy coś osiągnąć, byliśmy pokorni i głodni sukcesu”.
Gol Alzamendiego z 29. minuty wystarczył do wygrania wyrównanego
i zaciętego spotkania. „Nie popełniliśmy ani jednego błędu strategicznego
czy taktycznego – mówił później Veira. – To się nazywa inteligencja.
Zwycięstwo osiągnięte głową”.
Proces rozpadu drużyny już się jednak rozpoczął. Francescoli odszedł
jeszcze przed Libertadores, sprzedany do paryskiego Racingu. Alonso
skończył karierę w 1987 roku, a Gallego rok później. W 1987 roku klub
opuścił Roque Alfaro, a Pumpido, Nelson Gutiérrez, Ruggeri, Alzamendi
i Funes zrobili to w roku 1988.
W roku 1987 posadę trenera River objął Carlos Griguol,
a w październiku pracujący już wówczas w San Lorenzo Veira został
oskarżony o molestowanie seksualne 13-latka, który twierdził, że
szkoleniowiec zwabił go do swojego mieszkania, usłyszawszy prośbę
o autograf. W kwietniu 1988 roku nieprzyznającego się do winy Veirę
skazano za usiłowanie gwałtu i deprawowanie nieletniego na cztery lata
więzienia. W sierpniu 1991 roku, na skutek apelacji, kategorię czynu
zmieniono na gwałt, a karę wydłużono do sześciu lat. Rok później we
wrześniu Sąd Najwyższy uznał jednak, że doszło jedynie do usiłowania
gwałtu, i zmniejszył karę do trzech lat, a ponieważ Veira spędził za kratami
już ponad trzy lata, został zwolniony – prezydentowi Carlosowi
Menemowi, którego partia miała większość w Sądzie Najwyższym,
zarzucono wówczas, że mógł wpłynąć na tę decyzję.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY
CHWAŁA NEAPOLU
Po zwycięskim mundialu Maradona spędził „miodowy miesiąc” z Claudią,
która – być może w związku z rewelacjami na temat romansu męża
z Cristianą Sinagrą – zrobiła sobie operację nosa i przefarbowała włosy na
blond. Komunikat był jasny: para znów jest razem i tworzy wspólny front.
We wrześniu Sinagra urodziła dziecko Maradony, choć musiały upłynąć
lata, by piłkarz uznał, że Diego, jak nazwano chłopca, jest naprawdę jego
synem. Sympatia opinii publicznej była po stronie matki, ale niezależnie od
komplikacji w życiu osobistym Maradona rozpoczął sezon w formie, którą
zachwycał na mundialu.
Wyjątkowość tego gracza, kiedy porównywać go z innymi kandydatami
do miana piłkarza wszech czasów, polega niewątpliwie na tym, że niemal
samodzielnie poprowadził przeciętny klub do mistrzostwa kraju, i to
w czasach, gdy pieniądze nie tyle miały wpływ na sukces, co o nim
rozstrzygały. Nie znaczy to oczywiście, że był lepszy niż Pelé, Di Stéfano,
Cruyff, Messi czy Puskás, ale z pewnością był inny od nich wszystkich.
W jego przypadku nie chodziło tylko o znalezienie się wśród innych
wyjątkowych talentów, zainspirowanie własnym geniuszem grupy bardzo
dobrych graczy do tego, by osiągnęli wielkość; Maradona potrzebował
raczej być centralną postacią, wokół której gromadzą się i na której głównie
muszą polegać inni. Nie chodziło przy tym jedynie o jego techniczne
sztuczki, o te wszystkie gambetas, rzuty wolne czy bramki, ale także o to,
że stawał się dla swoich drużyn inspiratorem i organizatorem. Z innych
legend futbolu chyba tylko Cruyff – choć w odmienny sposób – imponował
na boisku równie chłonnym taktycznie mózgiem.
Podobnie jednak jak krzywdzące byłoby przedstawianie drużyny
mistrzów świata z 1986 roku jako Maradony i reszty zespołu, nie można
mówić o Napoli jako o argentyńskim hetmanie i dziesięciu pionkach.
Występowali tam przecież inni gracze na wysokim poziomie, zwłaszcza po
tym, jak przed sezonem pomundialowym sprowadzono Andreę Carnevale,
który stworzył fenomenalny tercet ofensywny z Maradoną i Bruno
Giordano. Na środku obrony grał Ciro Ferrara, a w pomocy Fernando de
Napoli i Salvatore Bagni. Tyle że wszyscy oni, jakkolwiek utalentowani,
nie byliby w stanie grać o mistrzostwo kraju bez Maradony. To on pozwolił
im uwierzyć we własny talent, własną kreatywność, własny pęd do sukcesu;
pozwolił im uwierzyć, że wszystko jest możliwe – tak samo jak to zrobił
w reprezentacji Argentyny.
Z Maradoną u szczytu formy Napoli wygrało scudetto w sezonie
1986/87, po raz pierwszy w historii klubu, zapewniając sobie tytuł po
remisie 1:1 w przedostatniej kolejce z Fiorentiną. Tej nocy rodzina Giuliano
zorganizowała nie tylko wielkie święto dla kibiców, dostarczając im
jedzenie i szampana, ale także zamkniętą imprezę, o której zabroniono
pisać dziennikarzom. Wedle Bruno Passarelli, ówczesnego korespondenta
„El Gráfico” w Rzymie, zabawa odbywała się w wiosce Nola pod
Neapolem, w sekretnej i dobrze strzeżonej rezydencji. Nikt z uczestników
nie mówił, do kogo należy – nikt nie musiał pytać.
Być może trudno się dziwić zainteresowaniu camorry sukcesami Napoli.
Być może jej członkowie postępowali w tym przypadku jak zwykli lokalni
biznesmeni, uradowani triumfem drużyny. Ale w następnym sezonie
sytuacja wokół klubu zaczęła budzić dużo większe wątpliwości. Do
drużyny dołączył brazylijski napastnik Careca, wraz z Maradoną i Giordano
tworząc słynny tercet Ma-Gi-Ca. Rozgrywki zaczęli fenomenalnie, a kiedy
10 kwietnia pokonali Inter 1:0, mieli już cztery punkty przewagi w tabeli,
później jednak nie zdołali wygrać żadnego z ostatnich pięciu meczów
i zostali wyprzedzeni przez Milan Arrigo Sacchiego, który pokonał ich
3:2 na San Siro na trzy kolejki przed końcem sezonu. Nie ma na to
oczywiście żadnych dowodów, ale całe Włochy huczały od pogłosek, że
camorra, w obawie przed wielkimi stratami kontrolowanych przez nią
bukmacherów w przypadku ponownego zdobycia mistrzostwa przez
Napoli, zmusiła drużynę do odpuszczenia rywalizacji. Maradona
dementował te pogłoski, mówiąc, że „ludzie… gadają bzdury”. Sam
obwiniał sędziów, swoje problemy z krzyżem, ale także kolegów z drużyny,
którzy po porażce z Fiorentiną zaczęli się domagać zwolnienia Bianchiego.
Sam nigdy nie był wielkim zwolennikiem tego trenera, mówił, że „zaczął
eksperymentować” i ponosił znaczną część odpowiedzialności za kryzys
formy, ale zarazem uważał protesty piłkarzy za źle pomyślane, bo zmierzały
do uczynienia z Bianchiego męczennika.
Zgodnie z przewidywaniami Argentyńczyka kibice w kolejnych meczach
zaczęli skandować nazwisko trenera, a po zakończeniu sezonu klub
przedłużył z nim kontrakt. Pewny swojej pozycji Bianchi pozbył się
z drużyny sześciu zawodników. Wtedy Maradona powiedział prezesowi
Conrado Ferlaino, że nie zamierza dłużej pracować z tym trenerem i że ma
do wyboru albo jego, albo Bianchiego. Prezes nie dał się jednak
zaszantażować: przypomniał po prostu Maradonie, że w grudniu przedłużył
kontrakt z klubem do 1993 roku i na jego mocy zarabia pięć milionów
dolarów rocznie. Informacje na temat żądań piłkarza zniechęciły do niego
wielu kibiców.
Powracające kłopoty ze zdrowiem spowodowały, że Argentyńczyk zaczął
mniej trenować. I choć z pewnością chodziło mu o profilaktykę mającą
zapobiec poważniejszym urazom, nie złagodziło to podejrzeń, że niedawny
idol Neapolu szuka sposobu na odejście z klubu. Drużyna zakończyła
kolejny sezon na drugim miejscu w tabeli, ale straciła do Interu aż
11 punktów i ani przez moment nie wyglądało na to, że może poważnie
włączyć się do walki o mistrzostwo. Później przyszedł triumf w Pucharze
UEFA, po dwumeczu ze Stuttgartem, w trakcie którego Maradona
wywalczył kontrowersyjnego karnego (to raczej on, a nie niemiecki
obrońca dotknął piłki ręką), ale w czerwcu 1989 roku podczas spotkania
z Pisą piłkarz opuścił boisko z kontuzją uda, a rozwścieczeni kibice
wybuczeli siedzące w loży dyrektorskiej Claudię i córkę Maradony Dalmę,
a także jego agenta Guillermo Coppolę. Argentyńczyk był oburzony
i wściekły.
Wielu wiązało jego nierówną formę z imprezowym stylem życia,
o którym powszechnie wiedziano pomimo panującej w mediach zasady, by
o nim nie pisać. Maradona był coraz mocniej przekonany, że padł ofiarą
spisku – presja, jaką odczuwał już w pierwszych latach kariery
w Argentynie, tutaj rozwinęła się w paranoję. Pewnego razu wykorzystał
telewizyjny show, którego był gospodarzem, do ataku na krytykujące go
media, przy innej okazji próbował wepchnąć gazetę do ust rozmawiającego
z nim dziennikarza. Gdy sezon się skończył, wrócił do Esquina, deklarując,
że jego stopa więcej we Włoszech nie postanie.
Oczywiście mówienie o spisku było absurdalne – choć stało się
nieusuwalnym elementem narzekań Maradony na cały świat – prawdą jest
jednak, że wokół piłkarza działy się rzeczy dziwne i niepokojące. Ktoś
uszkodził jeden z jego samochodów i włamał się do mieszkania jego
siostry – niczego nie zabrał, choć poprzestawiał sprzęty. Czy były to
ostrzeżenia ze strony camorry? Maradona nie miał co do tego wątpliwości.
Kiedy powiedział, że zamierza zostać w Argentynie, odpowiedź z Neapolu
nadeszła błyskawicznie. Uważano, że złamał umowę: kibice i dziennikarze
zaczęli rozdmuchiwać ekscesy z jego udziałem, czego z pewnością by nie
robili, gdyby siedział cicho i po prostu dobrze grał w piłkę. Na łamach „Il
Mattino” ukazało się stare zdjęcie Maradony w towarzystwie rodziny
Giuliano, z podpisem: „Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek chciał się
narazić camorze, porywając się na jej idola”. Istnieją liczne interpretacje
tych wydarzeń, ale zdaniem Jimmy’ego Burnsa to sama camorra
przywoływała Maradonę do porządku.
Z niechęcią, czując się związany umowami – zarówno tymi podpisanymi,
jak i, być może, niepisanymi – Maradona wrócił więc do Neapolu. Zanim to
jednak zrobił, poślubił Claudię w trakcie ekstrawaganckiej ceremonii
w katedrze w Buenos Aires. Była to jeszcze jedna wizerunkowa katastrofa:
przepych wesela, na które sprowadzono ponoć prostytutki z całego świata,
a dla zwiększenia wrażeń rozdawano kokainę, kontrastował ze strajkiem
pracowników transportu publicznego, protestujących przeciwko zbyt
niskim płacom. Termin faktycznie nie był najszczęśliwszy, ale Maradonę,
który dokonywał właśnie aktu ostatecznego odcięcia się od nizin
społecznych, nic to nie obchodziło. Zwłaszcza że nadal go fetowano:
kandydat na prezydenta Carlos Menem, którego kampanię wyborczą
prowadził zresztą Cyterszpiler, zabiegał o jego poparcie.
Po powrocie do Włoch Maradona kompletnie nie nadawał się do gry.
Jego kondycja była tak fatalna, że na godzinę przed meczem Pucharu UEFA
z Wettingen, w listopadzie 1989 roku, nowy trener Alberto Bigon (zastąpił
Bianchiego latem) odstawił go od składu. W odpowiedzi Maradona kolejny
raz stwierdził, że jest ofiarą spisku. Miesiąc później oznajmił z kolei, że
losowanie mundialu zostało ustawione, na co sekretarz generalny FIFA
Sepp Blatter odrzekł, że jest „albo głupi, albo podły”. Mimo tych
wszystkich awantur Napoli już w drugiej kolejce znalazło się na pierwszym
miejscu w tabeli Serie A i utrzymywało tę pozycję aż do lutego, kiedy
wyprzedził je Milan. Im bliżej kolejnych mistrzostw świata, tym bardziej
Maradona koncentrował się na grze, a jego forma rosła. Wiosną miewał
momenty doskonałej formy. Wygrana 4:2 z Bolonią przy jednoczesnej
porażce Milanu z Veroną oznaczała powrót na szczyt w przedostatniej
kolejce, a 1:0 u siebie z Lazio w ostatnim meczu sezonu przypieczętowało
tytuł. Niezależnie od wszystkich skandali zrobił to jeszcze raz. A żeby
uświadomić miarę jego sukcesu, wypada zauważyć, że Napoli – po dwóch
scudetti wywalczonych podczas jego pobytu w klubie – nigdy nie
powtórzyło tego osiągnięcia.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY
JESZCZE JEDNO MORALNE ZWYCIĘSTWO

Po zdobyciu mistrzostwa świata w Meksyku nie brakowało głosów, że


Bilardo osiągnął już szczyt możliwości z tą drużyną, a w związku z tym
powinien odejść. Z charakterystyczną mieszaniną uporu i wiary w siebie
selekcjoner odrzucił te sugestie. „Mam poczucie, że ustawienie 3-5-2 nie
ujawniło jeszcze pełni swoich możliwości” – powiedział. Bardzo szybko
okazało się jednak, że się mylił: wkrótce po zakończeniu mundialu forma
Argentyńczyków była tak samo nierówna jak przed rozpoczęciem imprezy.
Jako gospodarzom Copa América w 1987 roku (rozgrywki znów zaczęto
organizować w jednym kraju) zależało im na pierwszym zwycięstwie
w turnieju od 1959 roku, ale Maradona zmagał się z zapaleniem ścięgna,
a przeciętnie grający koledzy odpadli w półfinale z Urugwajem. Później
przyszło wprawdzie grudniowe zwycięstwo nad Niemcami zachodnimi
w meczu towarzyskim, ale przed następnym Copa América była to jedyna
wygrana, jeśli nie liczyć sparingu z Arabią Saudyjską. Nieco lepiej
wyglądało to podczas Copa organizowanego w Brazylii, w 1989 roku, choć
tym razem Maradona narzekał na udo, a drużyna grała zdecydowanie
bardziej defensywnie niż na mundialu w Meksyku. Jako obrońcy tytułu nie
musieli oczywiście uczestniczyć w eliminacjach do kolejnych mistrzostw
świata.
Załamanie światowych cen towarów w 1986 roku uderzyło także w plany
gospodarcze Alfonsína. Rosła inflacja, wartość płacy realnej spadła o około
20 procent, kapitał zaczął uciekać z kraju, strajki stały się codziennością,
a piłkarze w pogoni za lepszymi pieniędzmi ruszyli do Europy.
Przypominało to obrazki z przeszłości: pogarszająca się sytuacja
ekonomiczna osłabiła pozycję prezydenta w konfrontacji z armią
i w grudniu 1986 roku, z inicjatywy Alfonsína, parlament przyjął tak zwaną
ustawę „Koniec i kropka”, uniemożliwiającą wszczynanie nowych
procesów przeciwko oficerom zamieszanym w zbrodnie okresu brudnej
wojny. To nie uspokoiło nastrojów i podczas świąt wielkanocnych
w 1987 roku w armii doszło do buntu. Negocjacje prezydenta
z rebeliantami doprowadziły do kolejnych ustępstw: w parlamencie
przegłosowano ustawę o należnym posłuszeństwie, zapewniającą immunitet
wszystkim wojskowym poniżej rangi pułkownika uczestniczącym
w brudnej wojnie, jako wykonawcom rozkazów przełożonych, którzy już
zostali skazani. Oznaczało to faktyczny koniec procesów o naruszanie praw
człowieka w okresie rządów junty.
Uspokojenie armii było z pewnością konieczne, ale kosztowało
Alfonsína utratę społecznego poparcia. Był skromnym, uczciwym
człowiekiem, a jego zwyczaj splatania palców u rąk i tworzenia z ramion
koła wydawał się wyrażać chęć wzięcia wszystkich Argentyńczyków
w objęcia, ale sytuacja, w jakiej wówczas się znalazł, wyglądała naprawdę
beznadziejnie.
Gospodarka wciąż pogrążała się w kryzysie. Dotkliwa susza z początków
1987 roku spowodowała spadek eksportu i zlikwidowała nadwyżkę
w handlu zagranicznym. Między czerwcem a październikiem austral stracił
połowę wartości – inflacja podskoczyła z około pięciu do 20 procent
miesięcznie i w związku ze zmniejszeniem siły nabywczej sprowokowała
dwa strajki generalne oraz serię pomniejszych protestów. Krach na Wall
Street w tymże 1987 roku zahamował zagraniczne inwestycje i pociągnął za
sobą podwyżkę podatków – jeśli dodać do tego inflację, dochody
gospodarstw domowych stały się niższe niż w 1983 roku. Kolejny bunt
w armii wybuchł – i został szybko stłumiony – w styczniu 1988 roku, ale
utrata społecznego poparcia skłoniła Alfonsína do rozpisania
przedterminowych wyborów – zamiast w październiku 1989 roku odbyły
się w maju. Recesja i inflacja rosły, zamrożenie płac doprowadziło do
strajku generalnego i starć protestujących z policją na Plaza de Mayo.
Niezależnie od poczucia, że mają coraz mniej w portfelach,
Argentyńczycy uważali, że Alfonsín nie dba o ściganie przestępstw białych
kołnierzyków. W 1988 roku członkowie zarządu Banco Atlas zostali uznani
za winnych oszustwa i przyczynienia się do wyprowadzenia z banku
centralnego 110 milionów dolarów, ale otrzymali wyroki w zawieszeniu za
zwrócenie połowy brakującej kwoty. Ten werdykt, zamiast stać się
symbolem determinacji prezydenta w walce z korupcją, postawił jego
zaangażowanie pod znakiem zapytania, zwłaszcza że w tym samym czasie
okazało się, iż dla niektórych przedsiębiorstw obowiązywał faktycznie
równoległy system ceł.
Alfonsín zdołał doprowadzić do ekstradycji ze Stanów Zjednoczonych
generała Suáreza Masona oraz generała Lópeza Regi, okultystycznego
pisarza, który zorganizował szwadrony śmierci AAA, z zamiarem
postawienia ich przed sądem w Buenos Aires[186]. W grudniu 1988 roku
doprowadziło to do trzeciego buntu armii, i tak rozwścieczonej już
kolejnym obcięciem budżetu. Miesiąc później członkowie jednej
z lewackich organizacji zaatakowali koszary wojsk lądowych w La
Tabladzie, gdzie zginęło 39 osób. Wyglądało na to, że spirala przemocy
znów się rozkręca, zwłaszcza że żołnierzy oskarżono o torturowanie
podejrzanych o udział w zamachu.
Kiedy kurs australa runął (w 1991 roku narodową walutą znów stało się
peso, wymieniane po kursie jeden do dziesięciu tysięcy) i inflacja
poszybowała w górę, Alfonsín stracił nadzieję na reelekcję: wybory
prezydenckie wygrał kandydat peronistów Carlos Menem, ekstrawagancki
potomek syryjskich imigrantów, który zwyciężył w 19 z 22 argentyńskich
prowincji. Mimo że wybory zostały przyspieszone, Alfonsín miał nadzieję
na dokończenie kadencji (upływała w grudniu 1989 roku), ale pogłębiający
się kryzys gospodarczy, w trakcie którego produkt krajowy brutto liczony
per capita spadł do poziomu z 1964 roku, a także zamieszki i grabieże, do
jakich doszło między innymi w Rosario, skłoniły go do ustąpienia z urzędu
w czerwcu. Po raz pierwszy od odejścia Yrigoyena w 1916 roku
argentyński przywódca pokojowo oddał władzę przedstawicielowi
opozycji.
Zmagający się z kryzysem gospodarczym i mający w perspektywie
kolejne radykalne reformy rząd argentyński marzył o udanym mundialu.
Presja nie była może aż tak wielka, jak za czasów junty, ale Menem,
oportunista i showman, nie miał oporów Alfonsína i chętnie wiązał postawę
piłkarzy z sytuacją kraju, a nawet własną. W pewnym momencie wziął
nawet udział w otwartym treningu na El Monumental[187].
Do tego czasu zdążył już wyhodować długie włosy i bujne bokobrody.
Nosił też poncho, świadomie odwołując się do wizerunku Facundo Quirogi,
najsłynniejszego z caudillos, zaprzysięgłego wroga XIX-wiecznego
europejskiego liberalizmu. Podobnie jak Perón, starał się również
rozbudzać romantyczne wizje wspaniałej argentyńskiej przeszłości
i wzmocnić w ten sposób ludowy nacjonalizm. Brytyjczyków nazywał
„największymi piratami na świecie” i zapowiadał kontynuowanie walki
o Falklandy, obiecywał poprawę sytuacji biedaków i klasy robotniczej,
a oprócz tego korzystał z życia, w którym poczesną rolę zajmowała miłość
do szybkich samochodów i piłki nożnej. Dziesiątki tysięcy ludzi
przychodziły mu kibicować w trakcie rajdów samochodowych.
Równocześnie rozwijał sekretne kontakty wśród elit sektora finansowego.
Menem przedstawiał się wprawdzie jako spadkobierca Peróna, ale po
dojściu do władzy przeprowadził reformy w stylu niemalże
thatcherystowskim. Praktycznie zlikwidował państwo opiekuńcze i uchylił
wiele praw pracowniczych wprowadzonych za czasów jego patrona.
Państwowe przedsiębiorstwa zostały sprywatyzowane – często nie bez
udziału praktyk korupcyjnych – a politykę gospodarczą prowadzono
zgodnie z oczekiwaniami zagranicznych wierzycieli. W 1991 roku kurs
peso został powiązany z kursem dolara, co na krótką metę oddaliło
odwieczny problem inflacji, choć nie zdołało zmniejszyć rosnącego stale
bezrobocia.
Dla podkreślenia dokonujących się w kraju zmian Menem postanowił
ułaskawić ludzi dawnej dyktatury. W 1990 roku więzienie opuścili Videla,
Massera, Galtieri i inni skazani w procesie junty, co Alfonsín nazwał
„najsmutniejszym dniem w historii Argentyny”. Ale były też inne powody,
by opinia publiczna zwróciła się przeciw nowemu prezydentowi, zanim
jeszcze stało się jasne, jakie konsekwencje ma jego program gospodarczy.
Jego życie prywatne dostarczało tematów pismom plotkarskim,
informującym o licznych romansach i złym traktowaniu żony, Zulemy, ale
także o jej napadach złości i rozrzutnym trybie życia ich dwóch synów.
Z typową bezczelnością populisty Menem postanowił zdobyć poparcie
człowieka, którego popularność wśród Argentyńczyków była
niekwestionowana: Maradony. Tuż przed rozpoczęciem mundialu, w trakcie
konferencji prasowej na mediolańskim stadionie San Siro, ogłosił go
ambasadorem sportu i wręczył mu paszport dyplomatyczny.
W końcu jednak, w grudniu 1990 roku, on także musiał stawić czoło
rebelii wojskowych, ale zdołał ją stłumić, dokonał kolejnych redukcji
wydatków na armię i mianował jej głównodowodzącym umiarkowanego
generała Martína Balzę, który sprzeciwiał się wszystkim poprzednim
puczom i należał do zdecydowanych krytyków inwazji na Falklandy.
Podczas kadencji Menema – co wcale nie było oczywiste, zważywszy na
jego retorykę w czasie kampanii wyborczej – doszło też do poprawy
stosunków z Wielką Brytanią. Kiedy zaś w 1994 roku zniesiono obowiązek
powszechnej służby wojskowej, skończył się przemożny wpływ armii na
życie publiczne.
Dla reprezentacji Argentyny tymczasem ostatnie cztery mecze Copa
América z 1989 roku były początkiem serii dziesięciu spotkań bez
zwycięstwa, zakończonej dopiero – podobnie jak wcześniejszy o cztery lata
równie kiepski okres – wygraną z Izraelem w ostatnim sparingu przed
rozpoczęciem mundialu. Same mistrzostwa nie zaczęły się jednak równie
łatwo jak poprzednie. Drużyny z Afryki systematycznie podnosiły poziom
od czasu pierwszego w dziejach imprezy zwycięstwa przedstawicieli tego
kontynentu, Tunezyjczyków, nad Meksykanami w 1978 roku, choć mało
kto spodziewał się chyba czegokolwiek dobrego po reprezentacji
Kamerunu, która miała za sobą fatalny występ we wcześniejszym o kilka
miesięcy Pucharze Narodów i której wciąż nie potrafił do siebie przekonać
rosyjski trener Walerij Niepomniaszczij. Piłkarze grozili strajkiem
w związku z zaległymi premiami, atmosferę psuł także konflikt między
dwoma świetnymi bramkarzami, Thomasem N’Kono i Josephem-
Antoine’em Bellem.
Maradona wiedział, że czeka go ciężka przeprawa, więc założył
ochraniacze nie tylko na golenie, ale także na łydki. Nie był w najlepszej
formie, a na dużym palcu prawej nogi miał specjalne łupki z włókna
węglowego, mające ochraniać wrastający paznokieć. Kibice na San Siro,
pamiętający, że dopiero co wraz z Napoli pozbawił AC Milan mistrzostwa
kraju, każde ostre wejście Kameruńczyków w jego nogi przyjmowali
owacją. „Wyleczyłem Włochów z rasizmu – ironizował później. – Cały
stadion kibicował Kamerunowi”.
Do przerwy utrzymywał się wprawdzie wynik bezbramkowy, ale po
godzinie wydarzyło się coś, co zwykle przesądza o losach meczu: faulujący
Caniggię André Kana-Biyik został usunięty z boiska przez Michela
Vautrota. Faul był wprawdzie oczywisty, a premedytacja Kameruńczyka
również nie budziła wątpliwości, ale zważywszy, że do przewinienia doszło
z dala od pola karnego, a w pobliżu znajdowało się jeszcze dwóch
kameruńskich obrońców, surowość francuskiego sędziego musiała
zastanawiać. Nie zmienia to zresztą faktu, że sześć minut później grający
w osłabieniu Kameruńczycy zdobyli bramkę.
Rajd lewą stroną Cyrille’a Makanaky’ego przyniósł drużynie z Afryki
rzut wolny. Dośrodkowanie w pole karne było niskie, piłka odbita od
Makanaky’ego pofrunęła w powietrze i wydawało się, że opada całe wieki,
a Néstor Sensini się zawahał, co pozwoliło François Omam-Biyikowi
wyprzedzić obrońcę i główkować w kierunku bramki. Strzał był celny, ale
to w zasadzie wszystko, co dobrego można o nim powiedzieć: brakowało
mu siły i wydawało się, że wystarczy, aby Nery Pumpido zrobił krok
w lewo, by złapać piłkę. Bramkarz jednakże źle ocenił jej lot: przykucnął
i pozwolił futbolówce prześlizgnąć się między jego palcami tak, że wpadła
do siatki.
Najgłośniejszy incydent z meczu Argentyna – Kamerun wydarzył się
jednak, gdy na zegarze dochodziła 88. minuta. Szarżującego Caniggię
próbował najpierw zatrzymać Emmanuel Kundé, ale potrącony przez niego
napastnik zdołał jakimś cudem utrzymać się na nogach, podobnie jak po
ostrym wejściu Bertina Ebwellé – powalić zdołał go dopiero Benjamin
Massing kopniakiem tak brutalnym, że but obrońcy wyleciał do góry. Rosły
Kameruńczyk miał już żółtą kartkę, więc dostał od sędziego drugą, ale faul
był na tyle paskudny, że zasługiwał na pokazanie od razu czerwonej.
Grający przez ostatnie minuty spotkania w osłabieniu reprezentanci
Kamerunu zdołali dowieźć wygraną do końca meczu, o którym Bilardo
powiedział później, że był najgorszym przeżyciem w całej jego karierze
sportowej.
Maradona był załamany. „Jesteśmy martwi, umarliśmy ze wstydu” –
powiedział. Podróż powrotna autobusem na lotnisko upłynęła drużynie
w kompletnym milczeniu. Kiedy w końcu dojechali, dowiedzieli się, że
odlot został opóźniony o dwie godziny. Maradona znalazł chwilę na
rozmowę z Claudią, która zdołała go trochę otrzeźwić. Podczas lotu Bilardo
wyznaczył piłkarzom nowy cel, pokazując, że wszystko wciąż jest
możliwe. „Wejdziemy do finału – powiedział – a jeżeli się nam nie uda, to
miejmy nadzieję, że samolot powrotny do Argentyny ulegnie katastrofie”.
Poza tym Maradona próbował być wspaniałomyślny. „Nie sądzę, że ich
sposobem na wygranie meczu było faulowanie – mówił, choć mnóstwo
siniaków na jego ciele mogłoby świadczyć o czymś innym. – Nie narzekam
i nie szukam wymówek. Kamerun wygrał, bo był lepszym zespołem”. Nie
zmienia to faktu, że lider Argentyńczyków skrytykował postawę FIFA
i sędziego Vautrota, uważając, że ponoszą odpowiedzialność za fiasko
wprowadzenia zasad fair play. Przynajmniej w tym był konsekwentny:
uważał, że zadaniem sędziów jest pilnowanie przepisów, a zadaniem
piłkarzy szukanie furtek do ich obchodzenia.
W ciągu kilku następnych dni do Bilardo zadzwonili, oferując swoje
rady, Menem i Alfonsín. Na mecz ze Związkiem Radzieckim trener dokonał
czterech zmian, do których wkrótce doszła piąta, bo już w dziesiątej
minucie spotkania pechowiec Pumpido złamał nogę i został zastąpiony
przez Sergio Goycocheę. To nie zmiany jednak ostatecznie uratowały
Bilardo, a kolejna już „ręka Boga” – trzecia w ciągu czterech lat, jeśli liczyć
gola strzelonego Anglikom i rzut karny dla Napoli w finale Pucharu UEFA
w 1989 roku. Tym razem Maradona zablokował ręką strzał Ołeha
Kuzniecowa, czego sędziowie nie zauważyli. Uciekający spod noża
Argentyńczycy objęli prowadzenie w 27. minucie, po dośrodkowaniu
Olarticoechei i główce Pedro Troglio, a 12 minut przed końcem Burruchaga
przejął niefortunne zagranie w tył Kuzniecowa i ustalił wynik spotkania.
Awans do kolejnej fazy – jako najlepszej z drużyn zajmujących trzecie
miejsce w grupie – zapewnił Argentyńczykom remis z Rumunami: Gavril
Balint strzelił gola dla przeciwników pięć minut po tym, jak obrońcy tytułu
objęli prowadzenie po główce Pedro Monzóna.
Trudno było uznać ten początek za szczególnie obiecujący, ale Bilardo
wyrobił w swoich piłkarzach nawyk robienia dokładnie tyle, ile trzeba, aby
osiągnąć cel, a także odzyskiwania formy w odpowiednim momencie
i uzyskiwania korzystnych wyników w kluczowych meczach niemal wbrew
sobie. „Bez indywidualnych fajerwerków z 1986 roku – opowiadał Juan
Simón – przyjęliśmy taktykę gry na przetrwanie”. W walce o awans do
ćwierćfinału strategię tę mieli zweryfikować Brazylijczycy – a mecz dwóch
drużyn z Ameryki Południowej otaczały kontrowersje.
Inicjatywa z całą pewnością należała do zawodników Brazylii. Piłka po
główce Dungi trafiła w słupek. Goycochea zdołał sparować na poprzeczkę
jedno z dośrodkowań, a po jego kolejnej interwencji uderzenie Alemão
z dystansu odbiło się od spojenia słupka z poprzeczką. Później niecelnie
główkował Careca, a znajdujący się w dogodnej pozycji Müller strzelił
ponad bramką. Argentyna jednak szczęśliwie się broniła. Maradona,
grający wciąż ze spuchniętym palcem u nogi, był nieustannie faulowany, na
dziewięć minut przed końcem udało mu się jednak ruszyć dryblingiem ze
środka boiska. Najpierw biegł w lewą stronę, wzdłuż linii środkowej,
a potem wykonał nagły zwrot w kierunku bramki. Alemão na próżno
wystawił nogę, Maradona uwolnił się także spod krycia Dungi. Od pola
karnego – i wbiegającego tam Caniggii – wciąż dzieliło go czterech
Brazylijczyków. Sytuacja nie wyglądała na niebezpieczną, ale rywale
spanikowali: wszyscy czterej skupili się na Maradonie, a on puścił piłkę
między ich nogami w kierunku kolegi. Caniggia opanował futbolówkę
w chwili, gdy Ricardo Rocha i Ricardo Gomes wpadli na siebie, potem
wyminął Taffarela i strzelił do pustej bramki. „Mecz z Kamerunem
sprowadził nas na ziemię – mówił Simón – ale spotkanie z Brazylią
pozwoliło nam się podnieść i poczuć, że jesteśmy nie do pokonania.
Byliśmy jak nowo narodzeni”.
Kontrowersje wokół meczu dotyczyły bidonów z wodą, za pomocą której
Argentyńczycy rzekomo odurzyli brazylijskich graczy – historia, której nie
sposób zweryfikować, ale powtarza ją wielu uczestników tamtego spotkania
i weszła już do okołomundialowej legendy. Podczas jednej z przerw w grze
fizjoterapeuta Argentyny Miguel di Lorenzo rzucił jeden z takich bidonów
lewemu obrońcy Brazylii, Branco, który uskarżał się potem, że po wypiciu
miał zawroty głowy. Brazylijski napastnik Bebeto twierdził wiele lat
później, że kiedyś podczas wspólnej kolacji di Lorenzo przyznał mu się do
wszystkiego. „Mówił, że miał przygotowanych kilka butelek – opowiadał
Bebeto – i że prawdopodobnie użyli jej także w trakcie innych meczów”.
Zapytany o to wprost w 2005 roku Bilardo odpowiedział tajemniczo: „Nie
twierdzę, że to się nie wydarzyło”. To także była viveza; jeśli o kimś
mówiono, że wykazał się sprytem, niezależnie od tego, czy naprawdę to
zrobił, trzeba go było docenić, a nie dementować pogłoski.
W ćwierćfinale Argentyna grała z Jugosławią i mecz ten toczył się
według znanego już schematu: najpierw przetrwanie naporu rywala i sporo
szczęścia, aż w końcu, po godzinie gry, o jeden faul na Maradonie za daleko
i druga żółta kartka dla Refika Šabanadžovicia. Zepchnięci do defensywy
Jugosłowianie zdołali wprawdzie dotrwać do rzutów karnych (Ruggeri
trafił w słupek, a gola Burruchagi nie uznano, bo sędzia dopatrzył się
zagrania ręką), ale wykonywali je gorzej niż Argentyńczycy: choć
Maradona i Troglio spudłowali, do siatki nie trafili również Dragan
Stojković, Dragoljub Brnović i Faruk Hadžibegić. Argentyna, co jeszcze
niedawno wydawało się nieprawdopodobne, znalazła się w półfinale.
Tam zaś czekali Włosi, a mecz miał się odbyć w Neapolu. I – jak
zauważył prezydent włoskiej federacji Antonio Matarrese, świadom
uwielbienia, jakim Maradona cieszył się w mieście, i zwyczajowego
traktowania południa Włoch przez resztę kraju – sympatia widowni wcale
nie musiała być po stronie drużyny narodowej. Maradona zresztą celowo
próbował to wykorzystać. „Przez 364 dni w roku traktują was jako
cudzoziemców, a teraz chcą, żebyście im kibicowali? – pytał ludzi
oklaskujących go w każdy weekend. – To przecież ja jestem
neapolitańczykiem 365 dni w roku”. Dwa lata wcześniej, zanim stosunki
między nim a klubem zaczęły się psuć, słowa te miałyby zapewne inną
wagę, teraz jednak – nawet jeżeli relacje neapolitańskiej publiczności
z resztą Włoch pozostawały skomplikowane – na pewno nie było tak, że na
San Paolo Argentyńczycy mogli się czuć jak u siebie w domu. „Neapol cię
kocha, ale to Włochy są naszą ojczyzną” – głosił jeden z transparentów.
Argentyńczycy, którzy od początku grali ostro, od 17. minuty musieli
gonić wynik, po tym jak będący na spalonym Totò Schillaci dobił
zablokowany przez Goycocheę strzał Gianluki Viallego. Wydawało się, że
Włosi kontrolują mecz, ale ich przesądni kibice nie kryli niepokoju: nie
dość, że gol padł w 17. minucie, to jeszcze był to 17. mecz reprezentacji na
tym stadionie – a siedemnastka uchodzi we Włoszech za liczbę
pechową[188]. Z czasem ten niepokój zaczął się również udzielać
piłkarzom, którzy – zgodnie z utrzymującym się od dziesięcioleci
stereotypem – cofnęli się na własną połowę i bronili korzystnego rezultatu.
Simón opowiadał, że Argentyńczycy wyczuli swoją szansę.
„Bilardo mówił tak: »Włosi wystawią dwóch bocznych pomocników:
[Luigiego] De Agostiniego z prawej i [Roberto] Donadoniego z lewej. Żeby
ich zatrzymać, wykorzystamy [Gabriela] Calderóna i Olarticoecheę.
Problem Włochów polega na tym, że kiedy tracą piłkę, nie wracają do
obrony, więc na każdym skrzydle będziemy mieli przewagę dwóch na
jednego i wolne miejsce do wykorzystania. To będzie nasz najłatwiejszy
mecz na mundialu«. No i to naprawdę tak wyglądało. Kiedy jesteś na
boisku i widzisz, że mecz przebiega tak, jak ci go zapowiedziano, myślisz
sobie: »Chapeau!«. Nawet ich gol był kompletnie przypadkowy,
a w dodatku ze spalonego. No i mieliśmy przewagę w posiadaniu piłki”.
W trakcie drugiej połowy Argentyna doprowadziła do wyrównania:
Caniggia wykorzystał dośrodkowanie Olarticoechei i pokonał Waltera
Zengę, który niepotrzebnie wyszedł z bramki i minął się z piłką – był to
pierwszy gol, który Włosi stracili na tych mistrzostwach. Dogrywka nie
przyniosła następnych bramek, choć po faulu Giustiego na Roberto Baggio
gospodarze grali z przewagą jednego piłkarza.
W trakcie rzutów karnych można było odnieść dziwne wrażenie, że losy
spotkania już się przesądziły. Kiedy do piłki podchodził – grający
z siedemnastką na koszulce – Donadoni, do siatki trafiło już sześciu
piłkarzy. Mierzył w lewo, niezbyt wysoko i tuż przy słupku: nie był to zły
strzał, ale Goycochea wyczuł jego intencje, rzucił się w dobrą stronę
i zdołał odbić piłkę. Później Maradona wyczekał, aż Zenga rzuci się
w lewo, i strzelił w przeciwnym kierunku, co oznaczało, że Aldo Serena
musi zdobyć bramkę. Nie udało mu się: jego silny strzał po ziemi trafił
w Goycocheę.
Argentyńczycy doczołgali się więc do finału, choć przystępowali do
niego w osłabieniu: żółte kartki wyeliminowały z gry czterech zawodników,
w tym Caniggię, którego przewinienie było zresztą kompletnie
niepotrzebne (próbował zatrzymać ręką piłkę lecącą wysoko ponad jego
głową). Sposób, w jaki osiągnęli cel, nie był ważny – liczyło się to, że go
osiągnęli. „W życiu nie widziałem czegoś podobnego – mówił Bilardo. –
W życiu nie widziałem równie zjednoczonego narodu. Polityka, muzyka,
cokolwiek innego nie mogłyby tego sprawić, tylko piłka nożna. Wszyscy na
nas patrzyli, wszyscy nam kibicowali. A kiedy w końcu wróciliśmy do
kraju, odczuwali dumę. Ten awans do finału to było naprawdę coś”.
Włosi czuli się oczywiście znacznie gorzej, a Maradona wietrzył kolejny
spisek. Dwa dni przed półfinałem policja zatrzymała jego brata Raúla –
znanego jako Lalo – za zbyt szybką jazdę ferrari należącym do
argentyńskiej gwiazdy. Ponieważ nie miał przy sobie dokumentów,
funkcjonariusze postanowili odstawić go do siedziby Argentyńczyków pod
Rzymem. Według relacji piłkarza policja „zachowywała się niewłaściwie”
i doszło do awantury z udziałem szwagra Maradony, Gabriela Espósito.
Następnego dnia z masztu przed bazą reprezentacji zerwano argentyńską
flagę, zostawiając tylko niewielki strzęp.
Wrogość okazywana Maradonie przez widownię meczu z Kamerunem
była niczym w porównaniu z tą, którą miał odczuć w finale. Antypatia
tłumu martwiła Bilardo do tego stopnia, że rozważał skrócenie
argentyńskiego hymnu, by oszczędzić swoim podopiecznym stania na
środku boiska przy akompaniamencie ogłuszających gwizdów. Ostatecznie
jednak Argentyńczycy ucierpieli na skutek własnego niezdyscyplinowania
i postawy sędziego, urodzonego i wychowanego w Urugwaju Meksykanina
Edgardo Codesala. Trudno nie widzieć w tym ironii losu, zważywszy na
obsesyjność, z jaką Maradona tropił światowe spiski przeciwko Argentynie,
i na trzy zagrania ręką, jakich dopuścił się w kluczowych momentach trzech
ważnych meczów w ciągu minionych czterech lat.
Faul Monzóna na Jürgenie Klinsmannie z 65. minuty wyglądał brzydko,
ale z pewnością nie było powodu, by reprezentant Niemiec upadał aż tak
dramatycznie i aż tak długo zwijał się z rzekomego bólu. Czerwona kartka,
którą Codesal pokazał Argentyńczykowi z emfazą kiepskiego aktora,
wydawała się zbyt surową karą. Wątpliwości budził również rzut karny za
domniemany faul Néstora Lorenzo na Rudim Völlerze – zanim zawadził
Niemca biodrem, argentyński obrońca zdążył jednak trącić piłkę. W tym
momencie Argentyńczykom puściły już hamulce: Troglio mógł wylecieć
z boiska za atak na sędziego, a dwie minuty po tym, jak Andreas Brehme
wykorzystał jedenastkę, Gustavo Dezotti dostał czerwoną kartkę za
złapanie za szyję Jürgena Kohlera. Kar dla popychających arbitra
reprezentantów Argentyny mogło być jeszcze więcej, ale Codesal zadowolił
się pokazaniem żółtej kartki Maradonie.
Argentyńczycy wracali więc do kraju z nienowym przecież w repertuarze
narodowych emocji poczuciem krzywdy, skarżąc się na Włochów, na FIFA
i generalnie na cały świat. Menem widział to jednak kompletnie inaczej:
przywitał piłkarzy jak bohaterów i twierdził, że są przykładem do
naśladowania. „Mieliśmy 11 tytanów na boisku – mówił. – Teraz
potrzebujemy 33 miliony tytanów, żeby wyciągnąć kraj z kłopotów”.
Jego oportunizm rzucał się w oczy tak bardzo, że można było odnieść
wrażenie, iż traktuje słuchaczy z lekceważeniem, ale w jego przemówieniu
pojawiły się jednak dwa znajome wątki. Po pierwsze, dostrzegało się, jak
potężną rolę odgrywa wciąż futbol w argentyńskim społeczeństwie, po
drugie, dawało się odczuć, że Argentyńczycy i tym razem uważają się za
moralnych zwycięzców. Patrząc z zewnątrz, nie sposób było się z tym
zgodzić; nawet jeśli mieli pecha w finale, poprzednie mecze rozgrywali
w stylu, który nie mógł przysporzyć im wielbicieli. Cyniczny zespół, przez
cały turniej balansujący na granicy prawa, padł ofiarą własnego
negatywizmu.
CZĘŚĆ SZÓSTA

DŁUG
I R O Z C Z A R O WA N I E

1990–2002
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY
TRZECIA DROGA

Santa Fe to przeciętne, niezbyt charakterystyczne miasto na północnym


wschodzie Argentyny, znane jako ośrodek dystrybucji zboża, olejów
roślinnych i mięsa. Na brudnych rogach ulic śpią bezpańskie psy,
podnoszące się z miejsca jedynie wówczas, gdy słońce zmusi je do
znalezienia kolejnego kawałka cienia. Conquistador Hotel również nie
wyróżniałby się niczym na tle innych betonowych budynków, gdyby nie
przymocowana do ściany figura postawnego mężczyzny w zbroi
i z rapierem, górująca nad plątaniną kabli telefonicznych i przyciągająca
spojrzenie umieszczonym na plecach postaci neonem układającym się
w słowo „hotel”. Ot, jeszcze jeden hotel budżetowy, jakich pełno
w centrach miast, a przecież to właśnie tutaj w 1992 roku jeden z proroków
nowej ery w piłkarskiej taktyce zmagał się z wątpliwościami, a po ich
pokonaniu wytyczył nowy szlak – szlak, który miał się okazać trzecią drogą
między skrajnościami menottyzmu i bilardyzmu.
Marcelo Bielsa nie przejdzie do historii jako wielki trener: trzy
mistrzostwa Argentyny i złoty medal olimpijski to w sumie niezbyt
imponujące osiągnięcia jak na tyle lat kariery. Jako teoretyk futbolu jest
wszakże jednym z najważniejszych. Jego dziwactwa – okulary na
sznureczkach, skomplikowana składnia, precyzja, z jaką dochodził do ławki
rezerwowych w Athleticu Bilbao w dokładnie 13 krokach, sposób, w jaki
przysiadał podczas meczów na przenośnej lodówce w Marsylii[189], albo
pamiętna scena, gdy oznaczył na swoich butach miejsca, którymi jego
zdaniem piłkarze powinni uderzać piłkę, a potem przez kilka dni chodził,
zostawiając wszędzie ślady kredy – łatwo pozwalają uczynić z niego
karykaturę i zapomnieć, jak wielką rolę odegrał w historii światowego
futbolu. Nie będzie przecież przesadą stwierdzenie, że od czasu przejścia
Brazylii na grę czwórką obrońców na przełomie lat 50. i 60. żaden
z mieszkańców Ameryki Południowej nie miał tak wielkiego wpływu na
piłkarską taktykę, jak Marcelo Bielsa w pierwszej dekadzie XXI wieku.
Od dziecka miał w sobie coś z intelektualisty: był poważny, a zarazem
pełen uporu i pasji. Towarzyszący mu pewien idealistyczny rys wydawał się
dziwny u nastolatka i irytujący u dorosłego. W końcu zaczęto na niego
mówić El Loco, bo nawet w decyzji o zostaniu piłkarzem było coś, co
odróżniało go od otoczenia. Pozostali członkowie rodziny zostawali wszak
prawnikami lub politykami albo łączyli prawo z polityką: jego brat Rafael
pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych za czasów prezydentury
Néstora Kirchnera, zaś siostra, María Eugenia, wybrała karierę architekta
i była zastępczynią gubernatora prowincji Santa Fe. Piętnastoletni Marcelo
był do tego stopnia zdeterminowany w myśleniu o karierze zawodniczej, że
wyprowadził się z domu i zamieszkał w klubowym internacie Newell’s Old
Boys. Inna sprawa (to coś, co będzie się powtarzać w przyszłości), że nie
wytrzymał tam długo: po dwóch dniach został wyrzucony, bo nie chciał
parkować swojej dwusuwowej pumy poza terenem ośrodka.
Nawet jeśli buntował się przeciwko rodzinie, wpływu, jaki na niego
wywarła, nie da się przecenić. W bibliotece jego dziadka znajdowało się
ponad 30 tysięcy książek, a Marcelo żywił podobny szacunek do wiedzy
i samorozwoju, prenumerując w pewnym momencie ponad 40 czasopism
z całego świata i gromadząc niebywałą, zawierającą tysiące nagrań kolekcję
meczów. Wśród niezliczonych anegdot na jego temat jest i opowieść o tym,
jak podczas mistrzostw Europy w 1996 roku wychodził z hotelu coraz
wcześniej i wcześniej, z nadzieją, że w nieodwiedzonych dotąd kioskach
znajdzie inne gazety.
Co również dla niego charakterystyczne, nie uważa swojej obsesji za
niezwykłą – zawsze wydaje się raczej zaskoczony, gdy ktoś spróbuje mu
uświadomić, że są ludzie, którzy niekoniecznie przez całe dnie ślęczą nad
DVD z rozegranymi już meczami. Swego czasu zapytany, jak zamierza
spędzić okres świąteczno-noworoczny, odpowiedział ze śmiertelnie
poważną miną, że przez dwie godziny dziennie ma zamiar się
gimnastykować, a w ciągu kolejnych 14 będzie oglądał mecze. Z czasem
rozwinął zresztą zdolność śledzenia transmisji dwóch spotkań jednocześnie.
„Ja studiuję futbol – podsumował. – Oglądam wideo, czytam, analizuję”.
Urodził się w Rosario w czerwcu 1955 roku jako syn Rafaela – prawnika
kibicującego Rosario Central – i Lidii, szkolnej nauczycielki. Zdaje się, że
głównie na przekór ojcu związał się z Newell’s, podobnie zresztą jak jego
brat. W piłkę grał niemal od chwili, gdy nauczył się chodzić, ale od
najwcześniejszych lat zaczął również czytać na jej temat – matka kupowała
mu egzemplarze „El Gráfico”, a potem je indeksowała. Czy można
powiedzieć, że to matka rozpoczęła proces taksonomizacji futbolu, który
Bielsa miał później doprowadzić do skrajności? „Wpływ matki na moje
życie był przemożny – opowiadał. – Żaden wysiłek nie był dla niej
wystarczający”. Silna i niezwykle pracowita, wymagała od dzieci tego
samego.
W świecie futbolu zdania na jego temat są podzielone, ale zarówno jego
apologeci, jak krytycy przyznają, że jest niezmordowanym pracoholikiem,
który oczekuje od innych porównywalnego zaangażowania. „Z początku
wydawał się ciężkim, a nawet wkurzającym typem przez ten swój upór
i nieprzyjmowanie do wiadomości zdania innych, ale w końcu zobaczyłem
w nim geniusza – opowiadał Fernando Llorente, który grał u Bielsy
w Athleticu Bilbao. – Potrafi przekonać do biegania i do harówki, widać to
zarówno w czasie meczów, jak i treningów jego drużyn. Wie więcej niż
ktokolwiek w tym świecie. Należy do absolutnej elity. Jeśli pozna się go
bliżej, nie sposób go nie pokochać”.
Wysiłek i dyscyplina nie wystarczyły, by zrobić z niego piłkarza. Jako
obrońca nieźle radził sobie z piłką, ale brakowało mu szybkości:
w Newell’s rozegrał tylko cztery spotkania, po czym klub zdecydował się
nie przedłużać z nim umowy. Miał 21 lat i przez kolejne cztery błąkał się po
niższych ligach, studiując zarazem agronomię i wychowanie fizyczne.
W wieku 25 lat przeprowadził się do Buenos Aires, gdzie objął posadę
trenera miejskiej drużyny akademickiej. Pedanteria, z jaką podjął nowe
obowiązki, była uderzająca: obejrzał trzy tysiące grających w piłkę
studentów, po czym wybrał 20 z nich, a co przy tym charakterystyczne,
w trakcie treningów korzystał ze słownika i przemawiał do piłkarzy,
używając formalnego zaimka usted[190]. Traktował ich jak zawodowców
i pilnował, by naprawdę solidnie trenowali. Wielu z nich wspominało
później nową „powagę”, jaka wraz z jego bytnością pojawiła się
w podejściu do zajęć, a już w tamtym momencie można było zauważyć
przywiązanie młodego trenera do wertykalnej gry i przenoszenia piłki jak
najszybciej do przodu.
Futbolem uczelnianym zajmował się przez dwa lata, a potem wrócił do
Rosario, gdzie zaczął pracować z drużynami młodzieżowymi Newell’s.
W przekonaniu, że z dala od dużych miast musi kryć się wiele nieodkrytych
piłkarskich talentów, podzielił mapę Argentyny na 70 sektorów, a potem
zaczął je metodycznie odwiedzać, pokonując swoim fiatem 147 dobrze
ponad osiem tysięcy kilometrów – samolotów unikał z lęku przed lataniem.
Wreszcie w 1990 roku w klubie uznano, że jest wystarczająco
kompetentny do podjęcia pracy z pierwszą drużyną[191]. Zastąpił José
Yudicę, który pojawił się tu w 1987 roku, by rok później wygrać z Newell’s
Campeonato. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że Yudica był
niezbędnym ogniwem przejściowym w drodze do podejścia, które
Argentyńczycy nazywają bielsista – bardziej pragmatycznym od następcy,
łagodniejszym i skromniejszym, zarówno w zachowaniu, jak i w ambicjach.
Pierwsza dawka bielsizmu, mimo wstępu z czasów Yudiki, była bowiem
naprawdę silna. „Kiedy przyszedł Marcelo, zmiana okazała się radykalna” –
opowiadał były pomocnik Newell’s, Juan Manuel Llop.
„Znaliśmy go oczywiście, bo pracował z rezerwami, więc nie był jakimś
przybyszem z innej planety. Ale przeprowadził tu rewolucję, dużo większą
od tej, którą zrobił Yudica. Najpierw byłem sceptyczny: jak [Gerardo]
Martino i inni starsi piłkarze uważałem, że zmian jest zbyt dużo. Szybko się
jednak zorientowałem, że to najlepsze, co mogło się zdarzyć w Newell’s,
i popierałem go z zamkniętymi oczami. Wiedzieliśmy, że dzięki jego
pomysłom będziemy zwyciężać. Wiedzieliśmy też, że w rezerwach
trenowali świetni piłkarze, przyzwyczajeni już do jego sposobu gry”.
Zajęcia zmieniły się dramatycznie.
„Dziś nie brzmi to już szokująco, ale wtedy była to prawdziwa
niespodzianka. Wszystkie sesje były krótkie, ale bardzo intensywne. Prawie
przez cały czas ćwiczyliśmy z piłką, cały czas pracowaliśmy nad taktyką.
Zaczynaliśmy o różnych porach, trzech, czterech piłkarzy robiło ćwiczenia
w strefach, przykładowo »piątka«, »czwórka« i »ósemka« pracowały
wspólnie, a innym razem robiły to »piątka«, »trójka« i »jedenastka«.
Młodsi zawodnicy byli już z tym oswojeni, ale dla nas to była kompletna
nowość”.
Ponieważ mecze rozgrywano najczęściej w niedziele, poniedziałki
piłkarze mieli wolne, a we wtorek i w środę rano pracowali z trenerem od
przygotowania fizycznego. Bielsa w tym czasie zamykał się w swoim
gabinecie i oglądał mecze kolejnych przeciwników na wideo. Praca nad
taktyką zaczynała się w środę po południu. „Młodzi piłkarze musieli czytać
gazety i przygotowywać szczegółowe dossier na temat rywala – opowiadał
Llop. – To był sposób na to, żeby poczuli się bardziej zaangażowani i żeby
uczyli się lepiej rozumieć futbol”. Później Bielsa pokazywał im filmy –
nigdy całe mecze, jedynie wybrane momenty i sekwencje, żeby podkreślić
kluczowe punkty.
W czwartek po południu odbywała się gra treningowa. „Graliśmy
krótko – mówił Llop – ale z taką intensywnością, jakby to naprawdę był
mecz Primera. Niezwykłe to było. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie
widzieliśmy. Druga jedenastka była ustawiona jak nasz kolejny przeciwnik,
a naszym zadaniem było ją pokonać, wygrać mecz. Porażka w czwartek nie
wchodziła w grę”.
Piątek poświęcano na szczegółowe przygotowania do meczu: Bielsa
ćwiczył z drużyną 120 schematów różnych sytuacji ofensywnych
i 120 defensywnych. „Chodziło w tym wszystkim o ruch, skoordynowany
ruch zawodników – tłumaczył Llop. – Piłka ma być tutaj, ty masz się
ustawić tutaj, a ty masz pobiec tam, jeśli oni będą grać na spalonego, nie
dacie się złapać, a jeden z was będzie mógł wyjść za ich linię. To było
bardzo, ale to bardzo szczegółowe”.
I trzeba przyznać: działało. A przynajmniej działało czasami. W sezonie
1990/91 rozgrywki ligowe po raz pierwszy podzielono na dwie części,
Aperturę i Clausurę, a zwycięzcy obu rozgrywali mecz decydujący
o mistrzostwie kraju. Dla Newell’s Apertura rozpoczęła się przeciętnie:
wygrali 1:0 z Platense i zremisowali na wyjeździe z Argentinos Juniors, ale
potem przegrali u siebie z Huracánem. Przed wyjazdem na czwarty mecz,
z Unión Santa Fe, posada Bielsy była zagrożona. „Krążyło sporo plotek –
mówił Llop. – Bo początek nie był udany. Nie wiem, czy zostałby
zwolniony po czwartej kolejce, czy później, ale gdybyśmy po takim
kiepskim starcie dalej szli tą drogą, kto wie, co by się wydarzyło. Marcelo
miał opinię dziwaka, jego metody budziły wątpliwości, więc wszyscy
chcieli wiedzieć, czy mu się uda. Gdybyśmy przegrali ten czwarty mecz,
pewnie byłby to koniec Bielsy, któż to wie?” Nie przegrali jednak: wygrali
3:1. „Wystartowaliśmy i już się nie zatrzymaliśmy” – opowiadał dalej Llop.
W następnych miesiącach Newell’s przegrało już tylko raz i skończyło
Aperturę z dwoma punktami przewagi nad River Plate. Santa Fe zaś
odegrało jeszcze ważniejszą rolę w rozwoju Bielsy.
Zwycięstwo w Aperturze oznaczało, że Newell’s przez pół sezonu
w zasadzie nie ma o co grać (to powód, dla którego w kolejnych latach za
mistrzów kraju uznawano zarówno tych, którzy wygrali Aperturę, jak
i tych, którzy wygrali Clausurę, bez konieczności organizowania
dodatkowego meczu). Odprężona drużyna zakończyła Clausurę na ósmym
miejscu, a pierwsze zajęli Boca Juniors. „To nie było normalne – opowiadał
Llop. – Nie było przecież tak, że nam nie zależało albo że oszczędzaliśmy
się na finał z Boca. Przeciwnie: kiedy już mieliśmy z nimi grać, byliśmy
bardzo ostrożni, bo wiedzieliśmy, że nie jesteśmy w dobrej formie.
Powiedziałbym, że zachowaliśmy większą czujność niż zwykle, i to dobrze,
bo inaczej mogłaby nas zgubić nadmierna pewność siebie. To była nasza
szansa: wygrać mecz na Bombonerze i przejść do historii argentyńskiego
futbolu. To na pewno spowodowało, że zagraliśmy szybciej i lepiej niż
przez resztę sezonu”.
Mecz w Rosario zakończył się zwycięstwem Newell’s 1:0, ale przed
rewanżem w La Boca była to minimalna zaliczka. Obie drużyny musiały
zagrać w osłabieniu, bo – jakkolwiek wydaje się to dziwaczne – akurat
pomiędzy meczami o mistrzostwo kraju rozpoczynało się Copa América
i do reprezentacji powołano Fernando Gamboę i Darío Franco z Newell’s
oraz Diego Latorre, Blasa Giuntę i Gabriela Batistutę z Boca.
Boca miała przewagę. Cristian Domizzi i Juan Simón obejrzeli czerwone
kartki, a na dziewięć minut przed końcem meczu Gerardo Reinoso zdobył
bramkę dla gospodarzy. Newell’s jednak lepiej strzelało rzuty karne: trafiło
trzykrotnie, a Boca tylko raz. „To był mój najlepszy mecz w życiu –
opowiadał Llop. – W dodatku graliśmy w błocie, mistyczne przeżycie”.
Newell’s było więc zwycięskie, ale ich forma gdzieś odpłynęła,
a w trakcie Apertury w sezonie 1991/92 zrobiło się jeszcze gorzej: przez
cały rok 1991 wygrali tylko dziewięć razy. Zdaniem Llopa problemem stało
się zmęczenie: „Przy metodach Bielsy było ono nieuniknione. Nie tylko
fizyczne, ale także mentalne i emocjonalne, bo przy tak intensywnej
rywalizacji trudno przez cały czas grać na tym samym poziomie. Ludzie nie
są jednakowi, nie wszyscy myślą tak samo i reagują w ten sam sposób.
A styl Bielsy, jego sesje treningowe, wymagają stałości i stąd czasem biorą
się kłopoty. Mieliśmy drużynę, która świetnie pasowała do jego koncepcji,
ale kiedy odszedł, w 1993 i 1994 roku walczyliśmy o utrzymanie. Człowiek
jest istotą, która w pewnym momencie musi się zrelaksować. Nie chodziło
o to, że przestaliśmy się starać, po prostu odpuszczaliśmy trochę, bo
czuliśmy się wyczerpani”.
Na początku Clausury presja była już ogromna. Zaczęło się wprawdzie
od wygranej u siebie 2:0 z Quilmes, ale potem nadszedł pogrom 0:6 z rąk
San Lorenzo, w pierwszym meczu fazy grupowej Copa Libertadores.
„Wstydzę się tego spotkania do dzisiaj, jak mało którego – opowiadał
Llop. – Nic nam nie wychodziło, kompletnie nic. Bielsa zmienił stopera.
[Mauricio] Pochettino był świetny na tej pozycji, ale musiałem zająć jego
miejsce, bo naprawdę nas łomotali, a myśmy nie wiedzieli, jak
zareagować”.
I tak wracamy do Santa Fe, gdzie rok wcześniej rozpoczął się marsz po
mistrzostwo kraju. W Hotelu Conquistador Bielsę dopadły wątpliwości.
Jego metody wymagały wiary, a on właśnie ją stracił. „Zamknąłem się
w pokoju – opowiadał potem – zgasiłem światła, zaciągnąłem zasłony
i zrozumiałem, co naprawdę znaczą słowa wypowiadane czasem tak lekko:
»Chcę umrzeć«. Zacząłem płakać. Nie rozumiałem, co się dzieje.
Cierpiałem jako kibic i cierpiałem jako profesjonalista”.
Zadzwonił do żony, Laury. „Zderzyłem się wówczas z argumentem,
który dla wielu byłby nie do odparcia” – opowiadał. Ich córka była
poważnie chora: przez kilka miesięcy balansowała między życiem
a śmiercią. To wtedy naprawdę przeżywał emocjonalne piekło. „Czy to, że
chciałbym się teraz zapaść pod ziemię w związku z jednym przegranym
meczem, ma jakikolwiek sens?” – pytał. Wiedział już, że nie ma, ale
ważniejsze było coś innego. „Rozumowanie było bez zarzutu – mówił. –
Ale moje cierpienie z powodu porażki domagało się jakiegoś
usprawiedliwienia”.
W ten sposób Bielsa doszedł do tego, na czym polegał kryzys: to, co się
stało w meczu z San Lorenzo, nie było zwykłą porażką, a on
zakwestionował coś więcej niż swoje umiejętności trenerskie. Dobór słów
nie był przypadkowy: on nie szukał rozwiązania problemu, tylko
usprawiedliwienia filozofii, którą żył i którą jego drużyna miała wyrażać na
boisku. „Jeśli trzeba będzie przemyśleć cały projekt – powiedział – zrobimy
to razem. Poszukamy nowego sposobu i nowej metody, jeśli się okaże, że
nie czujemy się na siłach osiągnąć tego, co zamierzyliśmy sobie przed
rozpoczęciem sezonu”.
Bielsa wyznaczył więc nową drogę. Problemem nie było to, że posunął
się zbyt daleko, ale to, że nie posunął się wystarczająco daleko. „Wciąż pod
wpływem emocjonalnego szoku – opowiadał – narodził się nowy sposób
rozumienia taktyki. Od jakiegoś czasu miałem kilka koncepcji na temat
jednostek i ich wkładu w zbiorowy wysiłek, ale nie wcielałem ich w życie,
ponieważ wiązały się ze zbyt dużą liczbą rotacji na boisku. Porażki, jakich
doznaliśmy, pozwoliły nam teraz odświeżyć strukturę drużyny, a zarazem
odnowić całą koncepcję, a to za sprawą całej serii zmian pozycji”. Ta
skomplikowana fraza jest dla Bielsy czymś typowym; mówiąc prościej,
chodziło o to, by zespół poznał zwyczaje przeciwnika i przez rotacyjny
system krycia indywidualnego wywarł na niego presję. Przykładowo: jeśli
rywale rozpoczynają rozgrywanie akcji od podania środkowego obrońcy do
prawego obrońcy, drużyna Bielsy będzie naciskać na środkowego obrońcę
i postara się przeciąć to podanie.
Llop wspomina ten czas jako pełen nerwów: „Marcelo próbował znaleźć
właściwą taktykę, więc całymi dniami gadaliśmy i gadaliśmy”. W Santa Fe
zremisowali 0:0, ale był to dopiero początek. Tydzień później pokonali
1:0 Rosario Central w meczu przerwanym na dwie minuty przed końcem
z powodu awantury na trybunach. „Najważniejszą różnicą było
przygotowanie fizyczne – mówił Simón. – Newell’s przypominało traktor,
który rozjeżdża wszystkich przeciwników. Ten zespół zadusiłby każdego, to
był ten pomysł Bielsy: dodanie wściekłego pressingu do istniejącego już
stylu Newell’s. Kiedy z nimi grałeś, wracałeś do szatni w poczuciu, że nie
tylko oszołomili cię podaniami, ale też zabiegali na śmierć”. Rewolucja
nabierała tempa. Żona Saldañi zginęła w wypadku samochodowym, ale on
grał dalej, znajdując oparcie w Bielsie i w sile drużyny.
Dobre wyniki pojawiły się także w Copa Libertadores. Do końca fazy
grupowej Newell’s pozostało niepokonane, odnosząc także ważne, bo
katartyczne wyjazdowe zwycięstwo 1:0 z San Lorenzo. A im lepiej szło
Bielsie, tym uważniej analizowano jego metody i częściej stawiano pytanie:
na czym polega jego nowy styl? Czy trener Newell’s jest bilardistą czy
menottistą? „Bielsy nie da się zestawić ani z Bilardo, ani z Menottim –
mówił Llop. – Był taktykiem ofensywnym. Proszę zauważyć: słowa
»taktyk« często używa się na określenie trenera, który myśli negatywnie,
skupia się na obronie. A przecież taktyka nie polega tylko na defensywie
i blokowaniu najmocniejszych stron przeciwnika. Bielsa to właśnie
udowodnił. Był mieszanką tamtych dwóch, połączył obie szkoły”.
Z pewnością tak właśnie widział to sam trener. „Słuchałem ich przez
16 lat: osiem lat Menottiego, dla którego najważniejsze było inspirowanie,
i osiem Bilardo, dla którego najważniejsza była funkcjonalność – mówił po
objęciu posady trenera reprezentacji w 1998 roku. – Starałem się wziąć od
nich to, co najlepsze”.
Komentarze Menottiego i Bilardo były zgodne ze stereotypami na temat
tych szkoleniowców. „Bielsa to młodzieniec z problemami – mówił
Menotti. – Ma swoje idee i wie, jak je wprowadzić w życie. Ale różnimy się
już w punkcie wyjścia: on sądzi, że futbol jest przewidywalny, ja myślę
kompletnie inaczej”. Bilardo z kolei uważał, że Bielsa po prostu go
naśladuje. „Podzielam jego rozumowanie, bo przypomina to, co robiliśmy
w 1986 roku – mówił. – Ma mnóstwo taśm z nagraniami oponentów,
zupełnie jak ja wtedy”.
Z pewnością znajdą się tacy, którzy będą zdania, że jego treningi –
zwłaszcza tych 120 piątkowych powtórzeń – były z ducha Bilardo (co nie
musi przecież oznaczać, że podejście Menottiego do ćwiczeń z piłkarzami
było szczególnie artystyczne), z drugiej strony jednak przekonanie Bielsy
o konieczności atakowania przy każdej nadarzającej się okazji było
z pewnością z ducha Menottiego.
Kiedy sam próbował zdefiniować swoją filozofię, mówił, że sprowadza
się do czterech pojęć: concentración permanente, movilidad, rotación
i repenitización – permanentne skupienie, mobilność, rotacja i coś jeszcze,
co trudno przełożyć, a jest jednym z klasycznych terminów Bielsy.
W muzyce repenitización to określenie oznaczające wykonanie utworu bez
jego wcześniejszego ćwiczenia – nie jest całkowitym zdaniem się na
wyobraźnię, bo dopuszcza czytanie nut[192], ale w odniesieniu do piłki
nożnej z pewnością zawiera pewien stopień improwizacji w połączeniu
z uważnością. Jest to, innymi słowy, pojęcie podsumowujące sprzeczny,
wydawałoby się, ze zdrowym rozsądkiem idealizm filozofii bielsista:
oczekiwanie od piłkarzy, że będą w kółko robić coś po raz pierwszy;
paradoks sygnalizujący wspaniałą bezcelowość tego, co starał się osiągnąć.
„To, co możliwe, zostało już dokonane – mówił podczas pracy
w Newell’s. – My próbujemy niemożliwego”. Kiedy Llop opowiadał
o rozgrywaniu „mistycznych meczów” i konieczności wiary w trenera,
mówił właśnie o tym: w przypadku Bielsy zawsze miało się wrażenie, że
chodzi mu tyleż o wygrywanie meczów, co o sięgnięcie absolutu. Oto
dlaczego otacza go atmosfera kultu.
Jak wielu jego rówieśników z Ameryki Południowej, Bielsa był pod
wrażeniem gry reprezentacji Holandii z pierwszej połowy lat 70., ale
bardziej bezpośredni wpływ wywarł na niego Urugwajczyk Óscar
Washington Tabárez – trener, którego pragmatyzm wydawał się pozostawać
w dziwnej sprzeczności z jego własnym idealizmem. „Piłka nożna – mówił
Bielsa – opiera się na czterech fundamentach, jak to ujął Óscar Tabárez: na
obronie, na ataku, na tym, jak przechodzisz z obrony do ataku, i na tym, jak
przechodzisz z ataku do obrony. Chodzi o to, by te przejścia odbywały się
w sposób jak najbardziej płynny”.
Podczas Clausury w sezonie 1991/92 Newell’s przegrało tylko raz
i z dwupunktową przewagą w tabeli odebrało tytuł Vélezowi.
W Libertadores z kolei pokonali Defensor Sporting i awansowali do
ćwierćfinału, gdzie jeszcze raz musieli się zmierzyć z San Lorenzo. Rany
po tamtym 0:6 były wciąż świeże, ale tym razem pokonali ich w Rosario
4:0, a cały dwumecz zakończyli wynikiem 5:1. W półfinale czekała
kolumbijska América de Cali. Pierwszy mecz zakończył się remisem 1:1,
ale już w piątej minucie drugiego spotkania, po rzucie wolnym i główce
Pochettino, Argentyńczycy objęli prowadzenie. Mecz był zacięty i ostry,
a atmosfera na trybunach do tego stopnia przepełniona wrogością, że samo
wejście na stadion stanowiło ciężkie przeżycie. Newell’s się broniło, ale
rzut karny w ostatniej minucie przyniósł Américe wyrównanie i o dalszych
losach obu drużyn musiała zdecydować seria jedenastek. Piłkarze z Cali
dwukrotnie nie trafili w sytuacji, gdy gol zapewniał im awans do finału,
a w końcu Norberto Scoponi obronił strzał Orlando Maturany i z wynikiem
11:10 Newell’s awansowało dalej – choć zanim drużyna mogła myśleć
o finale, najpierw musiała bezpiecznie opuścić boisko. Kolumbijscy kibice
byli wściekli, a trafiony z trybun jakimś przedmiotem Berizzo miał rozbitą
głowę.
Finał przeciwko São Paulo z Raím i Cafu w składzie także skończył się
rzutami karnymi, ale tym razem Newell’s przegrało. Bielsa – wyraźnie
wyczerpany emocjonalnym wysiłkiem związanym z prowadzeniem
drużyny, której kibicował, w stylu, który rozpropagował – zrezygnował
z posady. „Próbowaliśmy go przekonać, żeby tego nie robił – opowiadał
Llop – ale był kompletnie wypompowany. Chciał nawet odejść wcześniej,
ale odwiedziliśmy go z Martino w domu i namówiliśmy, żeby został, jednak
miesiąc czy dwa później i tak podał się do dymisji. Być może uważał, że
jego epoka dobiegła końca, że nie będzie już w stanie powtórzyć tak
dobrego wyniku. Ja w każdym razie chciałem, żeby został, i wiedziałem,
jak wielkie znaczenie ma dla Newell’s. Kiedy odszedł, musieliśmy się
bronić przed spadkiem. To było straszne”.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY
TABÁREZ I ODRODZENIE BOCA
Pobyt Maradony w Boca Juniors i zwycięstwo tej drużyny w Campeonato
w 1982 roku były niewątpliwie cudownym, ale jednak odstępstwem od
normy: kiedy tylko gwiazdor odszedł do Barcelony, drużyna znów
pogrążyła się w przeciętności, z której ponowne podźwignięcie miało zająć
dekadę. Nie dość, że pogorszyły się wyniki, to sytuacja finansowa stała się
beznadziejna. Przed końcem 1984 roku piłkarze zagrozili strajkiem
w związku z niewypłacanymi pensjami, a w 1985 roku zanosiło się, że klub
ogłosi bankructwo. Od katastrofy uratowały go jedynie prywatne pieniądze
nowo wybranego prezesa Antonio Alegre i wiceprezesa Carlosa Hellera,
a także sprzedaż Ciudad Deportiva w celu spłaty 183 zaległych roszczeń od
wierzycieli.
Za czasów José El Pato Pastorizy i Carlosa Aimara, w sezonie 1988/89,
udało się wprawdzie zająć drugie miejsce w lidze z ośmiopunktową stratą
do Independiente, w 1989 roku zaś sięgnąć po Supercopa Libertadores,
a w 1990 po Recopa Sudamericana[193], ale dopiero przyjście do klubu
Óscara Washingtona Tabáreza oznaczało prawdziwy zastrzyk energii.
Zanim został trenerem urugwajskiego Bella Vista, Tabárez był co
najwyżej przeciętnym obrońcą, który po zakończeniu kariery piłkarskiej
pracował także jako nauczyciel (stąd wziął się jego przydomek Maestro).
Uważano go za szkoleniowca twardego i zasadniczego, a reputację tę
wzmacniał dodatkowo wygląd, w którym ważną rolę odgrywały starannie
podkreślony przedziałek oraz dobrze dobrane krawat i marynarka –
w sumie przypominał komisarza policji z amerykańskich filmów lat 70. Był
Urugwajczykiem, ale jak wielu argentyńskich intelektualistów o poglądach
centrolewicowych nie krył uwielbienia dla Che Guevary i nawet nadał
córce imię Tania na cześć ostatniej partnerki rewolucjonisty. Na ścianie
jego domu w Montevideo wisiała tabliczka ze zdaniem przypisywanym
Che, ale mogącym także stanowić podsumowanie piłkarskiej filozofii
samego Tabáreza: „Trzeba nabierać twardości, nie tracąc czułości” –
wymagał bowiem od swoich drużyn zachowania ścisłego rygoru
w defensywie, zachęcając zarazem do odwagi w akcjach ofensywnych.
Jego początki w Boca naznaczyła jednak przemoc. Po wyjściu z grupy
w Copa Libertadores zespół pokonał Corinthians i Flamengo, a w półfinale
zmierzył się z Colo-Colo. Mecz na La Bombonerze Argentyńczycy wygrali
1:0, ale w okolicznościach, które doprowadziły Chilijczyków do furii.
W drodze na stadion, jak mówili, ich autobus nagle zmylił drogę i jechał
przez dzielnice nędzy, gdzie obrzucono go kamieniami. W szatni spod
pryszniców lała się tylko gorąca woda i przez moment wydawało się, że
drużyna odmówi wyjścia na boisko. Ostatecznie zagrała, ale dyrektor Colo-
Colo Jorge Vergara zapowiadał srogi odwet w Chile.
Przed wyjazdem na stadion Mirko Jozić, chorwacki trener Colo-
Colo[194], sprowadził swoją drużynę do piwnicy hotelu Sheraton. Widział,
że zawodnicy są zdenerwowani, więc pogasił światła i zaczekał, aż
niespokojną ciszę zastąpi śmiech. „Colo-Colo to wielki klub – powiedział –
ale możemy go uczynić jeszcze większym”. Zważywszy na dotychczasowe
niepowodzenia w pucharach kontynentalnych, nie ulegało wątpliwości, że
był to najważniejszy mecz w historii nie tylko tego zespołu, ale całej
chilijskiej piłki klubowej.
Trybuny Estadio Monumental wypełniły się po brzegi, ale większym
problemem od 64 tysięcy fanów okazało się tysiąc akredytowanych
dziennikarzy i fotografów. Ponieważ nie było dla nich miejsca na
trybunach, zgromadzili się na otaczającej boisko bieżni, od początku
potęgując wrażenie chaosu. Do przerwy utrzymywał się bezbramkowy
remis, ale w 19. minucie drugiej połowy prawym skrzydłem przedarł się
Marcelo Barticciotto, znalazł miejsce do dośrodkowania i wyłożył piłkę
Rubénowi Martínezowi, którego wolej dał Chilijczykom prowadzenie.
Kilka tuzinów upojonych radością fanów Colo-Colo przeskoczyło bandy
reklamowe, a dwie minuty później tym samym prawym skrzydłem
zaatakował Gabriel Mendoza i dośrodkował do Patricio Yáñeza, który
wyciągnięty jak struna przy dalszym słupku po raz drugi wepchnął piłkę do
argentyńskiej bramki. Tym razem świętowanie gola było jeszcze bardziej
radykalne: setki kibiców i fotografów wdarły się na murawę.
Bramkarz Boca, Carlos „El Mono” (Małpa) Navarro Montoya, poskarżył
się brazylijskiemu sędziemu Renato Marsiglii na błyski fleszy aparatów
fotograficznych, twierdząc, że mają na celu utrudnienie mu interwencji.
W 74. minucie, gdy po główce Diego Latorre goście strzelili gola
kontaktowego, atmosfera za jego bramką stała się tak wroga, że Montoya
podszedł do arbitra po raz drugi. „Zaraz mi skopią dupę” – powiedział. Na
osiem minut przed końcem meczu jednakże Martínez wymienił podania
z Yáñezem po lewej stronie pola karnego, przyspieszył, a następnie podciął
piłkę nad Navarro Montoyą. Było 3:1 dla gospodarzy.
W tym momencie kibice i fotoreporterzy dosłownie zalali boisko. Doszło
do bójki, w której piłkarze Boca atakowali zarówno fotografów, jak
zawodników i członków sztabu szkoleniowego Colo-Colo. Fotoreporter
AFP Rodrigo Arangua oślepł na kilka chwil po jednym z ciosów. Nawet
Tabárez w końcu stracił panowanie nad sobą: rzucił się na kolejnego
fotografa, Miguela Ángela Allendesa, który uderzył trenera aparatem,
w dwóch miejscach rozcinając mu prawy policzek. Zachowało się
wyjątkowe zdjęcie szkoleniowca Boca, nienagannie ubranego w kraciastą
marynarkę i biały sweter w serek, z przekrzywionym nieco ciemnym
krawatem i zakrwawioną twarzą, trzymającego za koszulkę wrzeszczącego
coś Batistutę i powstrzymującego go przed rzuceniem się na kogoś poza
kadrem.
Bijatyka trwała przez 17 minut. „To była prawdziwa wojna albo uliczna
bójka, a my byliśmy naprawdę przerażeni” – opowiadał Arangua, który
wraz z dwójką kolegów trafił później do szpitala. Fala przemocy dobiegła
końca dopiero wtedy, gdy policyjny pies o imieniu Ron ugryzł Navarro
Montoyę, porzucając go następnie z krwawiącą raną na udzie. „To nie było
normalne – przyznał porucznik Guillermo Benítez z lokalnej policji. – Jako
instytucja mamy swoją dumę, ale to, że bijatyka dobiegła końca,
zawdzięczamy psu”.
Zanim mecz wznowiono, Marsiglia w raczej symbolicznym geście
pokazał czerwone kartki Yáñezowi i pomocnikowi Boca Blasowi Giuncie.
Colo-Colo przetrwało chaotyczne ostatnie minuty i awansowało do finału,
który także zakończył się jego zwycięstwem: w dwumeczu z paragwajską
Olimpią było 3:0. Ron, nazwany „psem, który pogryzł małpę”, stał się
bohaterem narodowym, ale rok później umarł na atak serca. Boca zaś,
której zachowanie w trakcie meczu uznawano za tyleż haniebne, co
bohaterskie (charakterystyczna argentyńska mieszanka), wypłaciła
98 milionów peso odszkodowania oślepionemu fotoreporterowi, w sumie
jednak wyszła z doświadczenia wzmocniona, bo w obliczu przeciwności
zahartował się duch drużyny. Odmieniony wydawał się zwłaszcza Batistuta.
W rozwoju klubu niewątpliwie pomogło również to, że Tabárez był
trenerem o wielkim autorytecie i jasnej wizji tego, jak powinna wyglądać
gra jego podopiecznych. W zderzeniu z pewnością siebie Urugwajczyka
osłabiające Boca wątpliwości i zamieszanie gdzieś się ulotniły.
Kiedy Tabárez uszczelniał defensywę, w ataku nagle eksplodował
Batistuta. Dwudziestojednoletni wówczas napastnik był wcześniej
uznawany za co najwyżej przydatnego zmiennika, ale po bitwie w Santiago
prezentował się jak nowo narodzony. „Zaraz po przyjściu do klubu Tabárez
prosił o kupno napastnika, mimo że mieliśmy przecież Batistutę –
opowiadał Simón. – Problem w tym, że Batistuta marnował mnóstwo
sytuacji i zaczął grać na prawym skrzydle. Dopiero po Santiago wrócił na
środek ataku, a jego talent eksplodował. W piłce czasem mnóstwo zależy
od szczęścia”.
Na początku lat 90. Boca zrobiła ogromne postępy, w sezonie
1991/92 minimalnie przegrywając zarówno Aperturę, jak i Clausurę, co
tylko zintensyfikowało ból związany z trwającą tyle lat posuchą.
Mistrzostwo można było wywalczyć w sezonie następnym,
w przedostatniej kolejce Apertury, gdyby udało się wygrać u siebie
z Deportivo Español. Gospodarze przegrali jednak 2:3. „La Bombonera –
opowiadał Juan Simón, który zerwał więzadła w kolanie i musiał oglądać
spotkanie z trybun – kipiała jak szybkowar”.
Szansa nie została jednak zaprzepaszczona bezpowrotnie; w ostatnim
meczu, rozgrywanym u siebie z San Martín de Tucumán, wciąż wystarczał
remis. Do przerwy gospodarze przegrywali 0:1, ale już w 47. minucie
Claudio Benetti zdobył bramkę, która ostatecznie przyniosła mistrzostwo.
„Nie mam pojęcia, jak szatnia wyglądała w przerwie – mówił Simón – ale
Tabárez nigdy się nie denerwował. Trzeba go było widzieć, pośrodku tego
świętowania i szaleństwa, jak przechodzi w tej swojej marynarce przez
boisko i schodzi do tunelu. Czekał na nas w szatni. Był zawsze taki sam,
bardzo spokojny i po porażce, i po zwycięstwie”.
Kilka miesięcy później – po rozczarowującym szóstym miejscu
w Clausurze – Tabárez wrócił wprawdzie do Peñarolu, ale okres posuchy
dobiegł końca. Boca, choć nadal niepewna swojej pozycji finansowej, znów
stała się zespołem zwycięskim.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY
F ATA L N Y MOCZ Z FOXBOROUGH
Kiedy po mistrzostwach świata w 1990 roku Carlos Bilardo odszedł
w końcu z posady selekcjonera, zastąpił go Alfio „Coco” Basile, dawny
obrońca Racingu, który w trakcie 15-letniej kariery trenerskiej zdążył już
13-krotnie zmienić pracodawców. Zawsze dość zażywny, gdy przestał grać
w piłkę, zaokrąglił się jeszcze, ale zachował charakterystyczną fryzurę
w stylu demi-mullet[195]; plątanina włosów na klatce piersiowej, wystająca
zawsze spod rozpiętej na co najmniej dwa guziki koszuli, i niezwykle wręcz
ochrypły głos dopełniały specyficznego wizerunku. Początek jego kadencji
nie rzucał na kolana – z pierwszych siedmiu meczów towarzyskich wygrał
dwa, a pięć zremisował – ale w 1991 roku, podczas rozgrywanego w Chile
Copa América, Argentyna była w naprawdę wielkiej formie. Tym razem
bez Maradony, ale z Gabrielem Batistutą i Claudio Caniggią, duetem
szybkich, długowłosych i inteligentnych napastników, Albicelestes wygrali
wszystkie cztery mecze w pięciodrużynowej grupie, zdobywając przy
okazji 11 bramek.
Oznaczało to awans do składającej się tym razem z czterech zespołów
grupy finałowej, w której pierwszym rywalem była Brazylia, mająca wciąż
w pamięci świeżą, bo zaledwie ubiegłoroczną kontrowersyjną porażkę
z Turynu. Obie drużyny kończyły mecz w dziesiątkę, ale Argentyna zdołała
wygrać 3:2. Później przyszedł remis z gospodarzami turnieju, po którym
zwycięstwo w meczu z Kolumbią gwarantowało podopiecznym Basile
odebranie pucharu Brazylijczykom. Główka Diego Simeone w 11. minucie
przyniosła im prowadzenie, a osiem minut później Rodríguez przerzucił
piłkę nad kolumbijskimi obrońcami i Batistuta zdobył drugą bramkę, a choć
w drugiej połowie Ántony de Ávila strzelił gola kontaktowego, to na tym
się skończyło: po raz pierwszy od 1959 roku Argentyna zdobyła Copa
América.
Dla Maradony mistrzostwa świata we Włoszech były jedynie chwilą
wytchnienia wśród fali złych wiadomości. Jesienią 1990 roku jego
kondycja znów stała się tematem rozważań medialnych, a kiedy
22 listopada wypadł ze składu Napoli na mecz z Fiorentiną, dziennikarz
„La Gazzetta dello Sport” Franco Esposito napisał, że owładnęły nim
„ciemne siły” i pytał, na jaką „mroczną, tajemniczą chorobę” cierpi. Nie
trzeba było wiedzy z klubowych korytarzy, by domyślić się, co sugerował.
Jednym ze skutków policyjnej rozprawy z camorrą było to, że Maradony
nie miał kto osłaniać: Napoli, zmęczone już swoją schodzącą na manowce
gwiazdą, nie dementowało plotek. Policja rozpoczęła śledztwo w sprawie
zarzutów o posiadanie i rozprowadzanie przez piłkarza kokainy,
a wiadomość ta wywołała serię kolejnych rewelacji. Piero Pugliese,
klubowy ochroniarz będący zarazem kierowcą Maradony i, jak się okazało,
najemnikiem camorry, opowiedział śledczym o udziale Argentyńczyka
w transporcie dwóch kilogramów kokainy. Maradona nigdy nie został
oskarżony, nie mówiąc o wyroku, mało kto jednak stał po jego stronie,
kiedy pieklił się w sprawie rzekomo rozpętanej przeciw niemu „wendety”.
Później było jeszcze gorzej. Siedemnastego marca 1991 roku, po meczu
z Bari, wylosowano go do testu antydopingowego, co samo w sobie było
wiele mówiącym szczegółem. Wcześniej w podobnych sytuacjach unikał
problemów, wykorzystując… plastikowego penisa, napełnionego moczem
przez kogoś innego, umieszczanego przez Maradonę w spodniach od dresu
przed wizytą u kontrolerów i opróżnianego później do wskazanej przez nich
probówki[196]. Tym razem nie było odwrotu: okazało się, że test na
obecność kokainy wypadł pozytywnie.
„Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to była zemsta Włochów za
wyeliminowanie ich z mundialu” – mówił. Po latach przyznał wprawdzie,
że zdarzało mu się brać kokainę, ale twierdził, że za każdym razem się
badał i kiedy wychodził na boisko, zawsze był czysty. Warto przyjrzeć się
logice jego vivezy: oto Maradona przyznaje, że łamie reguły, ale zarazem
zrzuca winę na kogoś innego. Niby jest winny, ale zarazem jest ofiarą.
Problem zresztą nie w tym, czy jest winny, czy nie, ale w tym, że został
złapany; wpadł we wściekłość nie dlatego, że źle postąpił, ale dlatego, że
jego sposoby na unikanie kontroli w końcu zawiodły.
Zdyskwalifikowany na 15 miesięcy, 1 kwietnia Maradona wrócił do
Buenos Aires. Nie minęły cztery tygodnie, gdy został aresztowany
w Caballito za posiadanie kokainy. W sierpniu z kolei policja wkroczyła do
mieszkania jego kierowcy i przyjaciela, zwanego El Soldadito, i znalazła
tam nieprzytomnego piłkarza po całym dniu picia i brania narkotyków.
A ponieważ prezydent Menem dał jasno do zrozumienia, że nie będzie go
krył, w końcu Maradona zrozumiał, że potrzebuje pomocy.
Tak zaczął się jego radykalny detoks: jadł tylko owoce i warzywa, pił
wyłącznie wodę, chodził regularnie na siłownię i uprawiał jogging na Plaza
Holanda. Rozpoczął też psychoterapię, która – nie bez udziału członków
rodziny – pomogła mu zrozumieć, że powinien zerwać z ludźmi, którzy
mają na niego zły wpływ. Jednym z nich był jego obecny agent, Coppola.
Rodzina piłkarza skontaktowała się z Cyterszpilerem i poprosiła o pomoc
Menottiego i Bilardo. Były piłkarz Argentinos Juniors Adrián Domenech
zgłosił się na ochotnika, żeby jadać i trenować z dawnym kolegą. Sergio
Batista regularnie go odwiedzał. Jorge Valdano z kolei uległ mocy teorii
spiskowej i twierdził, że aresztowanie Maradony było sposobem na
odwrócenie uwagi od narastających kłopotów argentyńskiego rządu.
Podczas jednej z sesji terapeutycznych do piłkarza wróciła tamta scena
z dzieciństwa, kiedy wpadł do szamba – jakby całe jego życie było
nieustającą walką o utrzymanie się ponad powierzchnią.
Inna sprawa, że wciąż mógł czuć poparcie opinii publicznej: z sondażu
„Clarín” wynikało, że 71 procent Argentyńczyków uważa go za
niewinnego, a tyle samo gotowych jest uznać, że padł ofiarą spisku.
W świecie tak wielu zawiedzionych nadziei wyglądało na to, że Argentyna
nie chce stracić wiary we wcielenie idealnego pibe Borocotó. Zbawiciel
musiał pozostać zbawicielem.
Amnestia Menema dla członków junty – proces rozpoczęty jeszcze za
czasów Alfonsína – wywołała społeczne oburzenie, zwłaszcza wśród
młodszych Argentyńczyków. Wielu przyznawało, że trudno winić żołnierzy
za wykonywanie rozkazów, a niektórzy uważali, że decyzje prezydenta były
ceną, którą warto zapłacić za ratowanie demokracji, zagrożonej w obliczu
rosnącej frustracji wojskowych, jednak niejeden twierdził, że to kolejny
dowód na faktyczną bezkarność przedstawicieli dawnego establishmentu.
Do opisywania polityków głównego nurtu zaczęto stosować termin careta –
dosłownie: maska – co miało oznaczać oszusta i hipokrytę. Zwrot Menema
ku neoliberalizmowi pozwalał uznać go za jeszcze jednego obłudnika,
a w tym sensie symbol całej klasy politycznej.
Futbol i muzyka rockowa wydawały się dalekie od tego skażenia, więc
przez swoją antypolityczność stały się polityczne; Maradona, chcąc nie
chcąc, został rzecznikiem oporu i w typowy dla siebie chaotyczny sposób
zaczął odgrywać rolę trybuna ludowego. „Jestem głosem tych, którzy głosu
nie mają – mówił. – Głosem tych, a jest ich wielu, którzy uważają mnie za
swojego przedstawiciela”. Dziennikarz Carlos Ares nazwał go nawet
„Perónem lat 90.” i „postmodernistycznym przywódcą”. Wyglądało na to,
że to on stanowi największą siłę jednoczącą Argentynę.
Ale, jak zauważył socjolog Pablo Alabarces, aresztowanie go w kraju
(wszystko, co wydarzyło się za granicą, łatwo było potraktować jako efekt
rzekomych spisków) zmieniało nieco sytuację. Kibice Boca, stanowiący
najważniejszy elektorat Maradony, zaczęli śpiewać:

„W Argentynie mamy bandę,


Bandę, którą tworzą gliny
Banda wsadza Maradonę
Chociaż wciąga także Menem”.

Chodziło nie tylko o wbicie szpili wyimaginowanej hipokryzji: „Menem


robi to samo”. Dowodów na to, że prezydent jest kokainistą, przecież nie
było, a poza tym większość barras bravas również regularnie brała
narkotyki – nie tylko nie uważając tego za problem, ale szczycąc się tym
w wielu stadionowych przyśpiewkach. Kwestia była o wiele bardziej
skomplikowana: przyznając się do brania narkotyków, Maradona okazywał
się jednym z nich, ale także kimś niemającym nic wspólnego z careta.
Wiara, że rząd nie tylko przymyka oko na handel narkotykami, ale także
czerpie z niego korzyści, była wówczas szeroko rozpowszechniona.
W końcu wściekłość kibiców skupiła się na kimś, kogo uznali za
uosobienie careta – na przyjacielu i partnerze do golfa prezydenta Menema,
a zarazem wydawcy „El Gráfico”, Constancio Vigilu. W druku Vigil
atakował Maradonę, a później okazało się, że sprowadzał z zagranicy
luksusowe samochody, przeznaczone rzekomo dla niepełnosprawnych
fizycznie.
Samo wsparcie kibiców nie mogło Maradonie jednak pomóc, podobnie
jak – był o tym święcie przekonany – nie mogła mu pomóc psychoterapia.
Potrzebował gry w piłkę. Kiedy sędzia Amelia Berraz de Vidal, która jako
pierwsza przesłuchiwała go trzy godziny po aresztowaniu, zapytała, od
jakich narkotyków był uzależniony, odpowiedział: „Jedyne, od czego
jestem uzależniony, to futbol”. W końcu, po trzymiesięcznej terapii, zaczął
znów grać – najpierw w lokalnej drużynie amatorskiej, później występując
w meczu charytatywnym[197].
Carlos Bilardo, który w 1992 roku został trenerem Sevilli, uznał, że gdy
dyskwalifikacja Maradony dobiegnie końca, ściągnie go do drużyny.
W mieście odbyło się właśnie Expo, mające uczcić 500-lecie wyprawy
Krzysztofa Kolumba przez Atlantyk, a przy okazji wybudowano tu nowe
lotnisko oraz lepszą sieć dróg i linii kolejowych – wszystko to miało silniej
związać Sewillę kulturalnie i komercyjnie z resztą Hiszpanii i całego
kontynentu. Sprowadzenie Maradony było kolejnym posunięciem mającym
wzmocnić markę stolicy Andaluzji. Problem w tym, że do końca kontraktu
Argentyńczyka w Napoli pozostawał jeszcze rok, a Włosi odrzucili
propozycję sprzedania go za równowartość dwóch i pół miliona funtów.
W obliczu nierozstrzygniętych wciąż przez włoskie sądy spraw o uznanie
ojcostwa i branie narkotyków, przekonany, że ma do czynienia z wendetą,
Maradona odmówił powrotu do Neapolu. Do rozmów o jego przyszłości
włączył się sekretarz generalny FIFA Sepp Blatter i wynegocjował kwotę
czterech i pół miliona funtów odstępnego. W ciągu pierwszych czterech dni
po dobiciu targu Sevilli zwróciła się niemal połowa tej sumy dzięki
zwiększonej sprzedaży biletów na mecze. Maradona wciąż był magnesem,
który przyciągał tłumy.
Był jednak także człowiekiem ze sporą nadwagą. W Sevilli zagrał
w 26 spotkaniach i chociaż zdarzało mu się czarować dawną magią,
zwłaszcza w trakcie meczów z Realem Madryt i Sportingiem Gijón, jego
drugi pobyt w Hiszpanii trzeba uznać za rozczarowujący. Zwłaszcza że
i tym razem nie zdołał uniknąć kontrowersji – nic nie wskazywało na to,
żeby wyrok za narkotyki w jakikolwiek sposób go utemperował. Został
aresztowany za przekroczenie prędkości (prowadząc porsche, osiągnął
200 kilometrów na godzinę) i wziął udział w rozróbie przed nocnym
klubem, do którego nie chciano go wpuścić w dresie. Później wybuchł
skandal z opisaną w mediach wyprawą całej drużyny do domu
publicznego – słusznie lub nie, uznano go za jej prowodyra. W kolejnym
meczu Sevilli, z Burgos w czerwcu 1993 roku, Bilardo zdjął go z boiska.
Piłkarz, który – jeśli wierzyć temu, co umieścił w autobiografii – dziesięć
minut wcześniej dostał trzy zastrzyki przeciwbólowe, uznał to za zdradę
i nazwał trenera hijo de puta, później zaś zdemolował szatnię, a następnego
dnia zaczął się szarpać ze szkoleniowcem. Choć później obaj
Argentyńczycy zdołali się pogodzić, Maradona nie wystąpił już w żadnym
meczu Sevilli.
Argentyńska gospodarka rozwijała się przez pięć lat, a świat futbolu chętnie
na tym korzystał. Tym razem wzrost był jednak inny niż za czasów Peróna,
kiedy stymulowały go interwencjonizm i protekcjonizm państwa, które
odkryło korzyści z inwestowania w infrastrukturę. Boom z czasów Menema
zdarzył się w świecie przyspieszającej globalizacji i skazywał Argentynę na
łaskę i niełaskę światowych rynków. Prezydent miał lożę na El Monumental
i chętnie fotografował się w koszulce reprezentacji, ale na tym interwencje
państwa w futbol się kończyły: nie było dotacji, nie było odpowiednika
padrinos z czasów Peróna i nie było ograniczeń w sprzedawaniu piłkarzy za
granicę, nawet jeśli wielu mogłoby sobie tego życzyć.
Na krótką metę wszystko to nie wydawało się problemem. Peso
zyskiwało na wartości. Inflacja wreszcie znalazła się pod kontrolą.
Konsumpcja rosła – także konsumpcja futbolu. Wielką – nieproporcjonalnie
dużą w porównaniu z bogatszymi krajami – popularnością cieszyła się
telewizja kablowa, a ten fenomen był w ogromnej mierze związany z piłką
nożną: w 1997 roku mecze zajęły dziesięć pierwszych miejsc wśród
najchętniej oglądanych propozycji telewizyjnych. Zyski z transmisji
i kontraktów sponsorskich były naprawdę duże.
Dzięki podziałowi na Aperturę i Clausurę atrakcyjność krajowych
rozgrywek wzrosła, a medialne młyny mogły się kręcić jeszcze szybciej.
Mniejsze zespoły, niemające szans na walkę o mistrzostwo kraju w ciągu
38 kolejek, w sezonie o połowie krótszym nabierały nadziei na jeden
korzystny zryw. Pod wieloma względami można więc było mówić
o sukcesie, jednak odbywającym się kosztem jeszcze większej niż zwykle
krótkowzroczności.
Na arenie międzynarodowej wciąż było nie najgorzej. W 1992 roku
Argentyna pokonała Wybrzeże Kości Słoniowej oraz Arabię Saudyjską
i wygrała Puchar Króla Fahda – imprezę będącą prekursorem Pucharu
Konfederacji. W lutym 1993 roku, kiedy reprezentacja pozostawała
niepokonana od 23 spotkań, Basile zdecydował się znów sięgnąć po
Maradonę i oddać mu opaskę kapitańską, którą dotąd nosił Ruggeri. Remis
1:1 z Brazylią uznano jednak za rozczarowujący. Drużyna – pisali krytycy –
była „uzależniona od Diego”, co stanowiło pierwszą wskazówkę, że blask
Maradony, wcześniej niekwestionowany zarówno na boisku, jak i poza nim,
zaczynał zanikać. Tydzień później gwiazdor zachował jednak miejsce
w wyjściowej jedenastce na mecz z Danią o Puchar Artemio Franchiego,
czyli w rywalizacji między zwycięzcami mistrzostw Europy i Copa
América, zorganizowanej zaledwie dwukrotnie[198]. Jego ówczesny trener
klubowy Bilardo zabronił mu grania dłużej niż 90 minut, jednak gdy doszło
do dogrywki, Maradona został na murawie, komplikując swoją sytuację
w Sevilli. Po wcześniejszej bramce samobójczej Néstora Craviotto
Caniggia doprowadził do remisu, a ponieważ w dogrywce nie padły
następne bramki, Argentyna wygrała rzutami karnymi, zdobywając kolejne
trofeum w trakcie krótkiego pasma sukcesów we wczesnych latach 90.
W 1993 roku Copa América rozgrywano w Ekwadorze, po raz pierwszy
z udziałem 12 drużyn, bo do dziesięciu członków Conmebolu dołączono
reprezentacje Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Maradony tym razem
zabrakło, a faza grupowa nie przebiegła szczególnie imponująco: po dwóch
remisach i skromnym 1:0 z Boliwią Argentyńczycy ruszyli do Guayaquil na
mecz ćwierćfinałowy z Brazylią.
W pierwszej połowie dużo lepsi byli rywale: najpierw Cafu trafił
w słupek, a potem atakujący lewą stroną Müller strzelił gola dającego im
prowadzenie. Po przerwie Argentyna zaczęła grać lepiej, ale wciąż nie była
w stanie zdominować rywala, chociaż Leonardo Rodríguez zdołał zdobyć
bramkę wyrównującą. Brazylijczycy mieli kolejne okazje, ale – zwłaszcza
dzięki świetnej grze Simeone – Argentyńczycy zdołali dotrwać do rzutów
karnych. Simeone był wychowankiem Vélezu, gdzie jego nieustępliwość
hartowała się w otoczeniu doceniającym zaangażowanie w równym
stopniu, co umiejętności. Już jako młody piłkarz otrzymał od Victorio
Spinetto przydomek Cholo na pamiątkę dawnego pomocnika Boca,
Carmelo „Cholo” Simeone – piłkarza, który dzielił pokój z Omarem
Corbattą podczas tournée po Europie w 1963 roku i nie potrafił wówczas
powstrzymać go od picia. Nie byli krewnymi, ale Spinetto uważał, że grali
w podobnym stylu[199].
Obie drużyny wykorzystały już dziesięć jedenastek, gdy rozgrywający
swój ostatni mecz w barwach Brazylii Marco Antônio Boiadeiro zawahał
się i Goycochea zdołał wyczuć jego intencje. Po pewnym strzale Jorge
Borellego Argentyna awansowała do półfinału, w którym rywalem byli
Kolumbijczycy. Mecz znów zakończył się remisem, choć tym razem
bezbramkowym, ponownie pierwsze dziesięć rzutów karnych wykonano
bezbłędnie, a potem Goycochea obronił kolejny strzał – Víctora
Aristizábala – Borelli zaś zachował spokój i trafił tuż przy prawym słupku.
W finale z Meksykiem Argentyńczycy objęli prowadzenie w 63. minucie
po golu Batistuty – typowej bramce tego napastnika, który doszedł do piłki
zagranej za plecy obrońców, utrzymał się na nogach w starciu z Ramónem
Ramírezem i strzelił nie do obrony prawą nogą. Cztery minuty później
Meksykanie wprawdzie wyrównali po tym, jak Goycochea przewrócił
Luisa Roberto Alvesa, a Benjamín Galindo wykorzystał jedenastkę, ale po
kolejnych siedmiu Batistuta ustalił wynik meczu, opanowując szybki wrzut
z autu Simeone, mijając Claudio Suáreza i uderzając lewą nogą tuż przy
słupku. Czternaste mistrzostwo kontynentu dla Albicelestes stało się
faktem.
Kiedy drużyna narodowa radziła sobie całkiem dobrze, argentyńska
ikona miała problemy. Po odejściu z Sevilli, bez utrzymującej go
w równowadze możliwości gry w piłkę, Maradona znów sięgnął po
kokainę. Pewnej nocy, kiedy układał białe kreski na podłodze łazienki,
zastała go tam córeczka, Dalma. Tego było już za wiele. Maradona
kompletnie się załamał – wspominał później, że popadł w wielogodzinny
słowotok, nad którym nie potrafił zapanować. W końcu zdecydował się
wrócić do Esquina i zamieszkać z rodzicami.
Kolejny powrót do piłki stał się możliwy dopiero w październiku
1993 roku. Najpierw zapowiadało się, że znów będzie grał w Argentinos
Juniors, ale pewnego dnia odwiedzili go w domu członkowie związanej
z tym klubem barra i zażądali 50 tysięcy dolarów, które ktoś im rzekomo
obiecał jako udział w jego transferze. Maradona zdawał sobie sprawę, że
barra rosną w siłę, ale nigdy wcześniej nie musiał stawić im czoła.
Odmówił, a kibice Argentinos zostawili mu na ścianach domu obraźliwe
graffiti, aż wreszcie zostali przepędzeni przez fanów lokalnej drużyny
Defensores de Belgrano[200]. Zamiast więc do swojego dawnego klubu
Maradona trafił do Newell’s Old Boys, co wiązało się zresztą
z perspektywą gry w Copa Libertadores.
Kiedy przybył do Rosario, witano go jako najlepszego piłkarza świata.
„Najlepszy – miał ponoć odpowiedzieć – już tu grał: Carlovich”. Był to
rzadki u niego dyplomatyczny gest, a zarazem gra pod publiczkę, ale warto
zauważyć, że nazwisko Carlovicha zawsze pojawia się w tle dyskusji
o najlepszych piłkarzach w dziejach Argentyny. Oczywiście są Messi
i Maradona, są Di Stéfano, Pedernera, Moreno, Sastre, Seoane, ale jest
także Tomás Felipe Carlovich, zwany El Trinche (Widły), bardziej mit niż
żywy człowiek, a zarazem zawodnik, którego jedyną wadą jest to, że mało
kto widział go w akcji.
Wiadomo, że pomógł Centralowi Córdoba – jeszcze jednemu klubowi
z Rosario, grającemu przez lata w trzeciej lidze – w dwóch kolejnych
awansach, w 1973 i 1982 roku, ale nie zachował się ani jeden zapis wideo
meczu z jego udziałem. Wiadomo, że w pierwszej lidze rozegrał zaledwie
dwa spotkania. Z fotografii spogląda wysoki i szczupły mężczyzna, który –
jeśli nie brać pod uwagę wzrostu – był klasycznym graczem z potreros,
kudłatym i niechętnym wobec wszelkich autorytetów. José Pékerman
twierdził, że to najlepszy środkowy pomocnik, jakiego w życiu oglądał.
Urodził się w 1948 roku jako jeden z siedmiu synów imigranta
z Jugosławii. W dzieciństwie grał na ulicach, a po latach żałował, że
kolejne pokolenia były pozbawione możliwości takiej edukacji, zwodzone
fałszywą doskonałością sztucznej trawy. „Kiedyś – mówił – mieliśmy
mnóstwo boisk, a teraz nie ma ich prawie wcale. Wiecie, dlaczego tak
lubiłem grać na ulicach? Bo człowiek, który wychodzi na murawę i widzi
przed sobą 60 czy 100 tysięcy widzów, nie może cieszyć się grą. Po prostu
nie może grać, w ogóle. Ci wszyscy ludzie na trybunach, ich oczekiwania,
ich obelgi…”
Nie był zbyt szybki, ale prezentował się na tyle elegancko, że jako 15-
latek trafił do Rosario Central. Jako 20-latek dwukrotnie wystąpił
w barwach tego klubu w ekstraklasie. Pewnego razu znalazł się też
w kadrze na wyjazdowy mecz w Buenos Aires i na miejscu, z którego
wyruszał klubowy autobus, znalazł się sporo przed czasem. Usiadł z tyłu,
zaczekał dziesięć czy 15 minut, aż zjawią się koledzy, w końcu jednak,
znudzony, opuścił autokar i poszedł pokopać piłkę ze znajomymi
z amatorskiego Río Negro – klubu z dzielnicy, w której mieszkał. Do
Rosario Central nigdy już nie wrócił. „Jako piłkarz był fenomenalny –
opowiadał Carlos Griguol – ale nie lubił się poświęcać, więc kiedy
prowadziłem Central, specjalnie mu się nie powodziło. Miał wyjątkowe
umiejętności techniczne, ale zawsze wolał polować albo łowić ryby”[201].
W końcu Carlovich trafił do Central Córdoba, w którym rozegrał
w sumie, podczas czterech pobytów w klubie, 236 spotkań. Jeśli
gdziekolwiek czuł się jak w domu, to właśnie tam. „Wiele się o mnie
mówiło – opowiadał – ale prawda jest taka, że nigdy nie lubiłem oddalać
się zbytnio od mojego barrio, od domu moich rodziców, knajpy, do której
chodziłem, od moich przyjaciół i od »El Vasco« Artoli, który kiedy byłem
dzieckiem, pokazał mi, jak się kopie piłkę”. Był tak bardzo nieśmiały, że
wolał przebierać się sam w pomieszczeniu gospodarczym niż z resztą
drużyny, ale – czy chciał tego, czy nie – i tak stał się sławny. Jego legenda
rosła, zwłaszcza gdy zaczął odpowiadać na prośby publiczności
i prezentować swój popisowy numer, polegający na założeniu rywalowi
siatki najpierw do przodu, a później do tyłu. Ten podwójny trik stał się jego
znakiem rozpoznawczym. „Dyrektorzy klubu płacili mi specjalną premię za
numer z siatką i podwójną premię za numer z podwójną siatką” – mówił.
W spotkaniu z Independiente Rivadavia z Mendozy z kolei sprowokował
sędziego do pokazania mu czerwonej kartki: był to jedyny sposób, by
złapać autobus powrotny do Rosario i zdążyć na Dzień Matki.
Mecz, dzięki któremu stał się legendą, odbył się w kwietniu 1974 roku.
W ramach przygotowań do mistrzostw świata argentyńska drużyna
narodowa, prowadzona wówczas przez Vladislao Capa, zmierzyła się
z reprezentacją Rosario, a dochód z pojedynku przeznaczono na Klub
Dziennikarzy Sportowych. W drużynie z Rosario było pięciu piłkarzy
Newell’s, pięciu z Central oraz Carlovich. Do chwili gdy na dwie godziny
przed meczem znaleźli się na stadionie, nigdy razem nie trenowali i nigdy
nie rozmawiali o tym, jak mają grać, ale mecz zaczął się od tego, że
Carlovich założył siatkę Pancho Sá, zrobił zwód i założył mu ją po raz
kolejny. Stadion eksplodował i mecz, który zapowiadał się jako towarzyski,
zaczął być traktowany poważnie. Komentator radia LT8 Héctor Vidaña
mówił o „tańcu Rosarinos”: do przerwy reprezentacja Argentyny
przegrywała 3:0, a Cap prosił o zdjęcie Carlovicha z boiska. Przyszły idol
Maradony pozostał na murawie, ale druga połowa potoczyła się już bardziej
konwencjonalnie, choć mecz skończył się zwycięstwem Rosario 3:1.
Carlovich przestawał grać w piłkę dwukrotnie: w 1983 i w 1986 roku, ale
nawet później zdarzało mu się brać udział w jakichś meczach
organizowanych na terenie barrio i popisywać się tam swoimi
oszałamiającymi podaniami. Przez jakiś czas pracował jako murarz, ale
zaczął chorować na osteoporozę, która zaatakowała przede wszystkim jego
biodra. Żeby sfinansować leczenie, zorganizowano specjalny wieczór ku
jego czci, a w jego trakcie odbyły się dwa mecze pokazowe: tłum kolejny
raz śpiewał pieśni na jego cześć, a jeden z dziennikarzy zapytał, czy gdyby
mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, chciałby coś zmienić. „Nie –
odpowiedział łamiącym się głosem. – Nie, proszę pana, proszę mnie o to
nie pytać”. Przygryzł dolną wargę. „O nie, tylko nie to” – powiedział,
a potem zaczął płakać. Taki był los zawodnika wyznającego etos z potreros:
wolność ma swoją cenę.
Maradona, rzecz jasna, był kompletnie inny, ale i on musiał płacić cenę
za brak czegoś, co inni uznawali za zwykły profesjonalizm. Fatalna dieta,
alkohol i narkotyki powodowały, że nie nadawał się do coraz bardziej
intensywnej piłki lat 90. W pomyśle, że on – 33-latek z nadwagą – mógłby
odnaleźć się w drużynie stosującej pressing z ducha bielsista, było coś
absurdalnego. Nadmiar kilogramów udało mu się wprawdzie zrzucić
i zaczynał mecze pełen wigoru, ale rzadko był w stanie je dokończyć.
W Newell’s zagrał tylko siedem spotkań, a początkowa ekscytacja szybko
się ulotniła.
W pierwszych meczach eliminacji do kolejnego mundialu Argentyna
zachowała formę z Copa América – zaczęła od wyjazdowych zwycięstw
z Peru i Paragwajem. Później przyszła wprawdzie porażka 1:2 w Bogocie
z robiącą ciągłe postępy Kolumbią, ale nikt się nią nie przejął: po wygranej
u siebie z Peru Argentyńczycy wciąż kontrolowali sytuację w grupie.
Następnie jednak nie udało się wygrać z Paragwajem, a gdy Kolumbia
rozgromiła 4:0 Peruwiańczyków, piłkarze Basile znaleźli się pod presją.
Żeby awansować z pierwszego miejsca w grupie, musieli wygrać
z Kolumbią u siebie – w przeciwnym razie czekałyby ich jeszcze
dodatkowe mecze z drugą drużyną ze strefy Concacaf i najlepszym
zespołem z Oceanii, Australią. Wieczorem 5 września 1993 roku na El
Monumental wydarzyła się jednak katastrofa – w historii argentyńskiej piłki
największa od czasów Helsingborga, większa nawet od tej, którą przeżyli
podczas spotkania z Holendrami w 1974 roku.
Wynik remisowy utrzymywał się do 41. minuty, kiedy to kapitan
Kolumbijczyków Carlos Valderrama, El Pibe – zawodnik, którego styl gry
ucieleśniał wszystko, co Argentyńczycy uważali za najlepsze w rodzimej
piłce – przedarł się przez defensywę gospodarzy i wyłożył piłkę
Freddy’emu Rincónowi, który najpierw wyminął lewego obrońcę Ricardo
Altamirano, a potem także Goycocheę, strzelając gola dającego
prowadzenie Kolumbii. Pięć minut po przerwie nadzieje Argentyńczyków
pierzchły: Rincón zagrał długą prostopadłą piłkę za plecy Jorge Borellego,
dopadł do niej Faustino Asprilla, zmylił obrońcę i zmieścił futbolówkę
między nogami bramkarza. Gospodarze złożyli broń. W 74. minucie Leonel
Álvarez dośrodkował z lewej strony i choć piłka przeleciała nad Asprillą,
a składający się do woleja Rincón nie trafił w nią czysto, to złapany na
wykroku Goycochea skapitulował po raz trzeci. Minutę później Asprilla
odebrał piłkę Borellemu, przyspieszył i przerzucił ją nad bramkarzem.
Resztki dyscypliny defensywnej Argentyńczyków ulotniły się ostatecznie:
Asprilla podał do Adolfo Valencii i Kolumbia prowadziła już 5:0. W końcu
widownia zaczęła dopingować gości, a potem skandować nazwisko
Maradony, który przyglądał się temu pogromowi z loży VIP-owskiej.
Vergüenza! – krzyczało później „El Gráfico”: Hańba!
Świętowanie zwycięstwa w Kolumbii przybrało niepokojące rozmiary:
w Bogocie zginęło 80 osób. W Cali, gdzie burmistrz zdecydował
o zamknięciu wszystkich lokali gastronomicznych, liczbę ofiar udało się
ograniczyć do trzech. „Nie chciałbym nigdy więcej myśleć o tym meczu –
mówił później Basile. – To była zbrodnia przeciw naturze, dzień, w którym
chciałem wykopać dziurę w ziemi i własnoręcznie się w niej pochować”.
O tym, jak poważne skutki miała porażka, świadczy fakt, że dwa dni po
meczu Tiempo Nuevo – popularny program telewizyjny omawiający
najważniejsze wydarzenie bieżące – w całości poświęcono meczowi
z Kolumbią. Fascynujące to było widowisko. Goycochea, ubrany
w jasnozieloną marynarkę[202], siedział ponuro przy jednym stole
z rugającym go José Sanfilippo, to trzymając dwa palce przytknięte do
warg, to odrywając je i składając – zapewne nieświadomie – w zaciśniętą
pięść. Wściekły Carlos Bilardo, oglądający Tiempo Nuevo w domu, nie
wytrzymał: wsiadł w samochód, przyjechał do ośrodka telewizyjnego
i zażądał wpuszczenia na wizję. W białym sweterku w czerwone
i niebieskie romby (z pewnością nie wyglądał na kogoś, kto wybiera się do
telewizji) chodził po studiu i ze wzburzeniem w głosie bronił piłkarzy,
którzy trzy lata wcześniej grali u niego na mundialu.
Basile ocalił posadę, ale przed październikowym meczem z Australią
zdecydował się poprosić o pomoc Maradonę. Argentyńczycy nie grali
dobrze, ale obecność narodowej ikony okazała się inspirująca. To Maradona
wypracował bramkę Abela Balbo, ogrywając dwóch rywali, padając
z powodu wślizgu, podnosząc się, odbierając piłkę i popisując się
perfekcyjnym dośrodkowaniem. Australia wyrównała wprawdzie po strzale
Aurelio Vidmara, ale remis na wyjeździe dawał Argentyńczykom niezłe
perspektywy przed rewanżem w Buenos Aires. Zwycięstwo na El
Monumental nie należało do imponujących – jedyny gol padł po tym, jak
dośrodkowanie Batistuty odbiło się od Alexa Tobina i wpadło do siatki nad
bramkarzem Robertem Zabicą – ale zapewniło Albicelestes awans do
mistrzostw świata rozgrywanych w Stanach Zjednoczonych.
Powrót Maradony do reprezentacji nie przebiegał gładko. Jego
początkowy entuzjazm związany z grą dla Newell’s szybko się ulotnił,
w dużej mierze dzięki zmianie prezesa klubu: po tym, jak Indio Solariego
zastąpił Jorge Castelli, piłkarz miał wrażenie, że jego „wolności” są
ograniczone. Odszedł z klubu 1 lutego 1994 roku. Kilka tygodni później
grupa dziennikarzy próbujących ustalić, jakie są jego dalsze plany,
postanowiła odwiedzić jego rezydencję na prowincji, gdzie wypoczywał
wraz z ojcem, wujkiem Cirilo i grupą przyjaciół. Maradona zażądał, by
opuścili posiadłość. Odpowiedzieli, że zrobią to, jeśli udzieli im krótkiej
wypowiedzi. Odmówił. Jeden z jego przyjaciół polał dziennikarzy wodą
z węża ogrodowego, a inny udawał, że się onanizuje. W końcu Maradona
porwał wiatrówkę, wskoczył na dach samochodu i wystrzelił w kierunku
nieproszonych gości, raniąc cztery osoby. Poszkodowani złożyli skargę:
dwóch zgodziło się następnie przyjąć odszkodowanie, ale kolejnych dwóch
upierało się przy wejściu na drogę sądową.
Przed rozpoczęciem procesu Menem zaapelował do sędziego, by
wykazał się łagodnością. Julio Grondona, prezydent AFA, wybrał
milczenie, co zresztą wskazywało na fakt, że jego stosunki z Maradoną nie
są najlepsze. Opinia publiczna w większości wzięła stronę piłkarza. Natura
ludowych bohaterów jest przecież taka, że każdy ich występek zwiększa
zarazem ich legendę, a poza tym jest przecież jasne, że pibe musi psocić –
jakżeby mogło być inaczej? Jeśli, jak twierdzi socjolog Sergio Levinsky,
uwielbienie dla pibe wiąże się z oczekiwaniem, że nigdy nie dojrzeje
i zawsze będzie postępował jak dziecko, jakże można spodziewać się po
nim zachowań dojrzałych?
Jeszcze w trakcie procesu Maradona oświadczył, że podczas mundialu
chciałby nosić opaskę kapitana reprezentacji. Odpowiedzią był wybuch
euforii, choć tak naprawdę brakowało powodów, by jego pragnienia miały
się spełnić. Od czasu poprzednich mistrzostw nie grał dobrze, miał kłopoty
ze zdrowiem i kondycją, walczył z uzależnieniem od narkotyków
i wymiarem sprawiedliwości dwóch krajów. Była to więc inwestycja w sny,
przypominająca pośmiertne uwielbienie dla Evity, eksplozję kultu gauczów
w latach 20. poprzedniego stulecia czy nawet żądzę, jaką budziły
w Mendozie rojenia o kopalniach srebra, gdy pierwszy raz płynął przez
Atlantyk. Co tak naprawdę myślał Basile o zabraniu Maradony na mundial,
nie miało najmniejszego znaczenia: odkąd gwiazdor powiedział, że chce
zostać kapitanem, po prostu musiał być kapitanem.
Najnowszym snem śnionym przez Argentyńczyków było więc piękne
pożegnanie Maradony na jego ostatnim mundialu w karierze – niezależnie
od zachowania samej gwiazdy i pomimo jej ewidentnie kiepskiej formy.
Kiedy w marcu 1994 roku opuszczał boisko w przerwie meczu z Brazylią,
przegranego po raz pierwszy od pięciu lat starcia z tymi rywalami,
wyglądał na człowieka z potężną nadwagą i gigantycznymi brakami
kondycyjnymi. „Tak naprawdę Maradona nie nadaje się do gry –
przyznawał Basile – a naszym zadaniem jest stopniowe przygotowanie go
do mistrzostw świata”.
Trzy miesiące później kapitan Argentyny wyglądał jednak dużo zgrabniej
i choć nie był już taki szybki jak niegdyś, z pewnością nadawał się do
poprowadzenia drużyny, która – niezależnie od tamtej porażki
z Kolumbią – znów jechała na mundial ze sporymi oczekiwaniami; poza
wszystkim wygrała przecież dwa ostatnie Copa América. I co ważne: sam
turniej zaczęła bardzo dobrze, od pewnego zwycięstwa 4:0 z Grecją. Już
w drugiej minucie Batistuta wykorzystał błąd w obronie rywala, a później
zdobył jeszcze dwie bramki – jedną cudownym uderzeniem zza pola
karnego, a kolejną z rzutu karnego. Najlepiej zapamiętano jednak trzeciego
gola Argentyny, strzelonego przez Diego Maradonę. Sam w sobie
w katalogu jego przepięknych bramek nie był może niczym
nadzwyczajnym – choć seria zagrań z pierwszej piłki, a potem sposób,
w jaki przyjął futbolówkę na skraju pola karnego i wyrobił sobie miejsce do
oddania strzału w samo okienko, musiały robić wrażenie – ale jego
nieokiełznana radość i dziki bieg z krzykiem na ustach w kierunku
telewizyjnej kamery wydawały się wówczas symbolem jego pasji
i szczęścia spowodowanego powrotem do drużyny narodowej. Niestety,
wkrótce pojawiły się bardziej złowrogie interpretacje.
Mógłby to być ostatni gol Maradony w reprezentacji, ale przecież za
kilka dni czekał go jeszcze jeden mecz – z Nigerią w Foxborough. Tym
razem to drużyna z Afryki objęła prowadzenie – Rashidi Yekini zaatakował
z drugiej linii i wyłożył piłkę do Samsona Siasii, który najpierw
zamarkował strzał, a potem podciął piłkę nad wychodzącym Luisem
Islasem, będąc niemal na linii pola karnego. Argentyna wyrównała jednak
w środku drugiej połowy – zagranie piętą Maradony z rzutu wolnego
dotarło do Batistuty, a Peter Rufai obronił wprawdzie jego potężny strzał,
ale wobec dobitki Caniggii był już bezradny. Sześć minut później
napastnik, który zaledwie miesiąc wcześniej wrócił do gry po rocznej
dyskwalifikacji związanej z zażywaniem kokainy, zdobył drugą bramkę,
przytomnie dopadając do piłki z szybko rozegranego przez Maradonę rzutu
wolnego.
A jednak to był koniec – zarówno dla Maradony, jak i dla nadziei
Argentyńczyków. Po meczu ich kapitana wylosowano do testu
antydopingowego, czym nie wydawał się zresztą zmieszany: zapis wideo
pokazuje, jak schodzi z boiska eskortowany przez pielęgniarkę i radośnie
macha do wiwatującego tłumu kibiców. Kontrola wykazała jednak
obecność w jego organizmie aż pięciu niedozwolonych substancji,
odchudzających i mających zwiększyć wytrzymałość piłkarza. Maradona
został usunięty z turnieju i zdyskwalifikowany na 15 miesięcy. „O mało co
nie umarłem na treningach, a teraz zrobili mi coś takiego!” – skarżył się na
konferencji prasowej, jakby jego wysiłki mogły w jakiś sposób
usprawiedliwić to, że złamał zasady. Chwilę później do jego oczu napłynęły
łzy.
Wypowiedzi dzwoniących do radia argentyńskiego słuchaczy były pełne
niepokoju, a telewizje pokazywały ludzi płaczących na ulicach. Niektórzy
porównywali ówczesną atmosferę do dni po klęsce Argentyńczyków na
Falklandach w 1982 roku lub po pogrzebie Peróna w 1974 roku –
skojarzenia z tą ostatnią datą wzmacniał fakt, że potwierdzenie
pozytywnych wyników z drugiej próbki moczu Maradony nadeszło w 20.
rocznicę śmierci byłego prezydenta. Dla wielu Argentyńczyków Perón
i Maradona pozostawali obiektami wiary, niezależnie od tego, jak wiele
błędów zdołali popełnić.
Zresztą powiedzieć, że Maradona pozostawał obiektem wiary, to jeszcze
powiedzieć za mało. Dla wielu był bogiem – i to nie tylko w Argentynie. Na
całym świecie cieszył się tak wielką popularnością, że na ulice stolicy
Bangladeszu wyszło 20 tysięcy ludzi z wołaniem: „Dhaka spłonie, jeśli nie
pozwolicie grać Maradonie”. W ojczyźnie jednak odczuwano więcej
smutku niż złości, a telewizyjne stacje pokazywały – z akompaniamentem
sentymentalnej muzyki – montaże jego najpiękniejszych bramek, zupełnie
jakby zmarł, a nie oblał test antydopingowy.
O wstydzie czy hańbie nie było więc mowy. Maradona jak zwykle
perorował coś o spisku, upierając się tym razem, że jest to część
nikczemnej intrygi prezydenta FIFA, Brazylijczyka João Havelange’a,
mającej umożliwić jego rodakom wygranie mundialu. „Obcięli mi nogę –
wywodził. – To naprawdę brudny biznes. Chciałbym wierzyć
Havelange’owi i Blatterowi, ale po tym… Nie chcę nic więcej mówić”.
Prawda była jednak o wiele bardziej skomplikowana: Maradona od lat
brał narkotyki – nawet jeśli nie w celu poprawy wydajności organizmu, to
z powodów, nazwijmy to, rekreacyjnych. W Foxborough nie było jednak
plastikowych penisów. Po przejściu z Sevilli do Newell’s waga piłkarza
spadła z 92 do 72 kilogramów – on sam przypisywał to ciężkiej pracy
z Danielem Cerrinim, kulturystą wchodzącym w skład jego najbliższego
otoczenia, i chińskim dietetykiem Liu Guo Chengiem. Niewykluczone, że
Maradona nie wiedział do końca, co robi, i być może prawdą jest także, że
otaczający go krąg nie zorientował się, iż amerykański wariant specyfiku,
który zażywał już w kraju, ma w składzie efedrynę, podczas gdy jego
argentyński odpowiednik nie zawierał zabronionych substancji, niemniej
reguły były jasne: to on ponosił odpowiedzialność za obecność środków
dopingujących w jego organizmie. „Fakty są takie – mówił wprawdzie – że
mój osobisty trener popełnił pomyłkę, a ja wziąłem winę na siebie”. Ale
jego wina była niepodważalna.
Istnieją oczywiście inne sposoby opowiedzenia tej historii, ale
najwnikliwiej zrobił to może Bernardo Neustadt, dziennikarz, który
moderował wspominaną już scysję między Sanfilippo i Goycocheą po
porażce z Kolumbią i który z racji słów krytyki wymierzonych w Maradonę
stał się autsajderem. „Nasz kraj – mówił – to kraj, w którym wygrywają
spekulanci, i kraj, w którym przy każdej okazji łamie się konstytucję…
Argentyna zapłaciła Maradoną za swój styl życia, za nieprzestrzeganie
prawa”. Warto dodać, że piłkarz został na resztę mistrzostw w Stanach
Zjednoczonych: nie mógł wprawdzie grać, ale mógł zarobić 1,3 miliona
dolarów, bo ponoć tyle zapłaciła mu stacja Channel 13 za komentowanie
dalszej fazy turnieju.
Porażka 0:2 z Bułgarią w ostatnim meczu fazy grupowej oznaczała, że
Argentyńczycy awansowali do dalszych gier, ale jako jeden z czterech
najlepszych zespołów, które zajęły trzecie miejsca w swoich grupach.
Wyruszyli więc z Massachusetts do kalifornijskiej Pasadeny na mecz
z Rumunią, której płynna gra podaniami była już jednym ze zjawisk
turnieju. Spotkanie tych dwóch zespołów okazało się jednym z najlepszych
na tamtych mistrzostwach świata, ale była to niewielka pociecha dla
Argentyny, która przegrała 2:3 i musiała wracać do domu – w niesławie
i z perspektywą przyszłości bez swojego geniusza.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI
WZROST VÉLEZU I ODRODZENIE RIVER
Raúl Gámez spoglądał na skórzaną sofę pełną okruchów po bułeczkach, ale
albo ich nie zauważał, albo nie robiły na nim wrażenia. Usiadł,
rozprostował swój płaszcz z wielbłądziej wełny i machnął lewą ręką, na
której zwracał uwagę wielki sygnet. Był wysoki i nawet po
siedemdziesiątce sprawiał wrażenie władczego. Jego twarz pokrywały
zmarszczki – na każdym policzku czas wyżłobił dwie głębokie bruzdy.
Z pewnością miałem przed sobą człowieka, który wiele przeszedł i który
wie, co to przemoc. W 1986 roku, jako jeden z przywódców barra Vélezu,
pojechał na mistrzostwa świata do Meksyku. Podczas meczu Argentyna –
Anglia zrobiono mu zdjęcie na jednej z dolnych trybun Estadio Azteca: jest
półnagi, a w zaciśniętej w pięść dłoni ma biało-niebieską koszulkę, gotów
do uderzenia pucułowatego blondyna w trykocie z napisem „Viva
England”. Inny blondyn na drugim planie, również bez koszulki, poczuł
chyba przed chwilą siłę ciosu Gámeza: ma przymknięte oczy i wargi
wykrzywione tak, że wydaje się, iż za chwilę wepchnie do nosa swój cienki
wąsik. Od tamtej pory jednak mój rozmówca przeszedł metamorfozę:
w 1992 roku został wiceprezesem pogrążonego w kłopotach finansowych
klubu, a później dwukrotnie wybierano go na prezesa Vélezu.
Umawianie się z kimś takim w Starbucksie na Avenida Corrientes
wydaje się dość absurdalne, ale czyż nie ma czegoś absurdalnego również
w postaci chuligana, który nie tylko trafia do klubowego zarządu, to jeszcze
odnosi tam sukcesy? Inna rzecz, że choć sam odrzucił przemoc, zdarzyło
mu się paść jej ofiarą. Cztery dni po naszej rozmowie został porwany przez
uzbrojony gang: napastnicy zmusili go, by wraz z przyjacielem usiadł na
tylnym siedzeniu własnego samochodu, i zaczęli go wieźć do miejsca,
gdzie miał być przetrzymywany do czasu wpłacenia okupu – nie jest to,
niestety, nieznane zjawisko w Buenos Aires. Z drugiej strony bandyci
z pewnością mogli trafić na łatwiejszego przeciwnika: kiedy samochód
zwolnił, mijając policyjną kontrolę prędkości, Gámez zdołał otworzyć
drzwi i wyskoczyć. Policjanci ruszyli w pościg i uratowali drugiego
więźnia, a mojemu niedawnemu rozmówcy opatrzono rozbitą głowę. Kiedy
tego wieczora występował w telewizyjnych serwisach informacyjnych, był
niemal niewidoczny spod bandaży zasłaniających mu twarz i dłonie. Napad,
jak mówił, nie miał nic wspólnego z futbolem.
Kiedy w 1991 roku zostawał wiceprezesem klubu, wziął
odpowiedzialność za całą sekcję piłkarską. Zaczynał, jak mówi, „od zera”.
Planował przy tym robić wszystko jak należy. „Pamiętam, jak
powiedziałem do prezesa Racingu, że zamierzam pukać, zanim wejdę do
piłkarzy – opowiadał. – Chciałem traktować ludzi z szacunkiem. Nie tak jak
robiła Boca, której przedstawiciele bez przerwy opowiadali dziennikarzom,
że chcą kupić Chilaverta, więc musiałem mu płacić dziesięć tysięcy
dolarów ekstra, żeby wciąż czuł się zadowolony”.
W sezonie 1991/92 Vélez zajął drugie miejsce w Clausurze, rok później
skończył Aperturę na szóstym miejscu. „Wiedzieliśmy, że materiał jest
dobry – wspominał Gámez – ale ta praca przerastała Manerę, który
postanowił zrezygnować. Tymczasowym trenerem został jego asystent,
Roberto Mariani. Wygrał cztery mecze i dwa zremisował. Fantastycznie.
Piłkarze chcieli z nim dalej pracować, ale za każdym razem, kiedy ze mną
o tym rozmawiali, miałem wątpliwości. Dlaczego o to proszą?
Zaprzyjaźnili się czy co? Może on nie pracuje wystarczająco ciężko?”
Odmówiło mu kilku trenerów, w tym Bielsa, później jednak pewien
„farmaceuta, kibic Vélezu i przyjaciel większości z nas”, zasugerował
zwrócenie się do Carlosa Bianchiego. Jako piłkarz późniejszy
szkoleniowiec był legendą klubu, niezmordowanym napastnikiem, który
w 324 meczach strzelił dla zespołu rekordowe 206 goli. Zanim jeszcze
zadebiutował jako 18-latek w lipcu 1967 roku, pomagał ojcu, który
prowadził kiosk z gazetami (było coś ironicznego w fakcie, że Spinetto
i Bianchi – dwie ikony klubu szukającego swojej tożsamości w roli
autsajdera, próbującego przeciwstawić się dominacji grandes – wywodzili
się z klasy średniej). W 1968 roku zdobył już dziewięć bramek w lidze,
a zawzięty Vélez, prowadzony przez Manuela Giúdice, zdobył mistrzostwo
kraju.
Było to jedyne mistrzostwo Argentyny w karierze piłkarskiej Bianchiego,
choć zostawał on jeszcze królem strzelców ligi Nacional w 1970 roku, a rok
później także Metropolitano. W 1973 roku przeprowadził się do Francji,
gdzie również imponował skutecznością: w ciągu siedmiu lat pięciokrotnie
był najlepszym strzelcem, trzy razy w Reims i dwa razy w Paris Saint-
Germain. Później trenował Reims i Nice, ale gdy w grudniu 1992 roku
skontaktował się z nim Gámez, od ponad dwóch lat pozostawał bez pracy.
W pierwszych sześciu kolejkach następnego sezonu Vélez stracił tylko
jedną bramkę, w zremisowanym 1:1 meczu z Boca Juniors, wynik tamtego
spotkania zmieniono jednak w związku z rozróbami na trybunach na 1:0 dla
drużyny mojego rozmówcy. „Jako zespół Vélez wciąż nie miał określonej
tożsamości – opowiadał Gámez. – Inne kluby słynęły albo z ładnej gry, albo
z siły, albo z postawy defensywnej. Vélez nigdzie tu nie pasował. Nie miał
stylu. Dopiero Bianchi mu go nadał”.
Najpierw jednak Ricardo Gareca odszedł do Independiente, a Oscar
Ruggeri, wybrany w 1991 piłkarzem roku Ameryki Południowej, został
sprzedany do Ancony, która – jak mówił Gámez – „zbankrutowała, zanim
zdążyła nam zapłacić”. „Właśnie tak się zaczęło. A dwa lata później
ogrywaliśmy już Milan w Pucharze Interkontynentalnym”. W 19 meczach
Clausury zespół strzelił wprawdzie tylko 23 gole, ale co ważniejsze – stracił
zaledwie siedem. I nawet jeśli prawdą jest, że to Bianchi zdefiniował
współczesny styl zespołu, Spinetto – ów postrach la nuestra – z pewnością
by go zaakceptował.
Mistrzostwo wywalczone w 1994 roku otwarło drogę do występów
w Libertadores, gdzie Vélez dotarł do finału, spotykając się tam z liczącym
na trzecie trofeum z rzędu São Paulo. Po doskonałej grze José Luisa
Chilaverta w bramce o losach pojedynku miały rozstrzygnąć rzuty karne.
Paragwajczyk najpierw obronił strzał Palhinhi, później zaś sam wykorzystał
jedenastkę i klub zdobył swój pierwszy międzynarodowy puchar.
Trzy miesiące później drużynę czekała wyprawa do Tokio na mecz
Pucharu Interkontynentalnego z prowadzonym przez Fabio Capello
Milanem – drużyną Franco Baresiego, Paolo Maldiniego, Marcela
Desailly’ego, Zvonimira Bobana i Dejana Savićevicia. Pewny strzał Trotty
z rzutu karnego dał w 50. minucie prowadzenie zespołowi Bianchiego,
a siedem minut później Assad przejął niedokładne podanie do tyłu
Alessandro Costacurty, wyminął Sebastiano Rossiego i trafił do siatki
z niezwykle ostrego kąta. Półtora roku po zaledwie drugim w dziejach
mistrzostwie Argentyny Vélez był formalnie najlepszym klubem świata –
nawet jeśli do tytułu tego przywiązywano większe znaczenie w Ameryce
Południowej niż w Europie – a w jego wyjściowej jedenastce występowało
aż siedmiu wychowanków.
Vélez wydawał się więc w tamtym czasie wzorem, jeśli idzie
o zarządzanie klubem. Nie dość, że kontrolował wydatki, co w czasach
koniunktury pierwszych lat prezydentury Menema naprawdę było
rzadkością, to jeszcze wygrywał – w sezonie 1995/96 zarówno Aperturę,
jak i Clausurę. „Byliśmy skromni – tłumaczył Gámez. – Trzymaliśmy
agentów z dala od klubu, co zwykle utrudnia zarządom życie. Teoretycznie
łatwo być uczciwym człowiekiem, ale w klubie piłkarskim bywa to
niezwykle skomplikowane. Zwłaszcza teraz”.
Osiągnięcia Bianchiego, rzecz jasna, zwróciły uwagę bogatszych klubów
i jego odejście stało się nieuniknione. Przyjął ofertę Romy i przeniósł się do
Serie A od początku sezonu 1996/97 – czyli jeszcze w trakcie Clausury
1995/96. W trakcie ostatnich kolejek ligi argentyńskiej Vélez prowadził
jego asystent, Osvaldo Piazza, choć na jedno finałowe spotkanie Bianchi
wrócił jeszcze, by cieszyć się z drużyną kolejnym tytułem. Fundamenty pod
następne sukcesy zostały położone – w 1998 roku, kiedy zespół prowadził
już Marcelo Bielsa, Vélez wygrał Clausurę po raz kolejny.
Fenomen Bianchiego nie polegał skądinąd na jakimś taktycznym
nowatorstwie: chodziło raczej o sposób, w jaki siła jego osobowości
inspirowała zawodników. Choć często powtarzał, że trener nie może „być
gwiazdą”, mówił również o tym, że szkoleniowcy powinni „kultywować el
liderazgo”, co oznaczało dlań dużo więcej niż „przywództwo”, raczej coś,
co łączy przywództwo z kultem osobowości. Kiedy formułował dziesięć
„niepisanych recept” na sukces w zawodzie trenera, opublikowanych
w czasopiśmie „Management Deportivo”, ani słowem nie wspominał
o ustawieniu czy strategii boiskowej – jego teoria w całości dotyczyła
motywowania zawodników i dbania o spójność klubowej struktury.
„Otaczaj się ludźmi inteligentnymi” – radził.
Jeden raz tylko wydawało się, że jest bliski określenia jakiejś zasady
dotyczącej gry swoich drużyn: podzielił się wtedy przekonaniem, że
w piłkę należy grać najprościej jak się da. „Rozkaz to rozkaz i musi być
jasny, ale trzeba go wydawać z taktem” – powiadał. A członek klubowego
zarządu wychwalał jego zdolność do formułowania prostych i jasnych
instrukcji. „Chodziło o to, żeby toaleta była w łazience, a kuchenka
w kuchni” – mówił. Był więc przywódcą, którego największym talentem
były zdolności przywódcze.
Ale w tamtych czasach nie dominował tylko jeden styl. Kiedy Vélez
prezentował filozofię wysiłku i solidności, River pozostawało wierne
ideałom z przeszłości. Kiedy w 1988 roku Daniel Passarella wrócił do
drużyny, miał 35 lat. Wcześniej – zanim odszedł do Fiorentiny – spędził tu
osiem sezonów, a teraz uchodził już za najwybitniejszego obrońcę
w dziejach Argentyny. Gdy po wyborach prezesa klubu w grudniu
1989 roku z funkcji trenera zrezygnował Reinaldo „Mostaza” Merlo, to
właśnie Passarella – niezależnie od braku doświadczenia w roli
szkoleniowca – był naturalnym kandydatem na jego następcę. Jak się
okazało: słusznie, bo położył fundamenty pod dekadę sukcesów.
„Podszedłem do tego ze spokojem, który nawet mnie samego zaskoczył” –
opowiadał później.
Tracąc punkt do Independiente na półmetku sezonu 1989/90, River
rozkręcił się w drugiej fazie rozgrywek i wygrał ligę z przewagą siedmiu
punktów. Na łamach „El Gráfico” Juvenal określił tę drużynę jako
„precyzyjną jak chirurg, chłodną, dokładną, skuteczną i bezbłędną”. Był to
także zespół grający pressingiem w drugiej linii, głównie dzięki obecności
dwóch „Pac-manów”, Leonardo Astrady i Gustavo Zapaty, którzy łykali
piłkę jak bohaterowie tej starej gry komputerowej.
Passarella wygrał Aperturę w sezonach 1991/92 i 1993/94, a kolejny raz
zrobił to rok później jego następca, Carlos Babington. Po części ich sukces
był efektem względnej zamożności klubu i szerokiej ławki rezerwowych,
a po części – eksplozji talentu dwóch wychowanków, którzy stanowili
o obliczu ofensywy. Ariel Ortega był szybką, pomysłową i świetnie
dryblującą współczesną wersją „dziesiątki”, Hernán Crespo zaś
zapalczywym i silnym urodzonym snajperem. W dodatku w 1994 roku do
River wrócił jeszcze Enzo Francescoli, który w ciągu siedmiu europejskich
lat zdążył grać w Racingu Paryż, Olympique Marsylia, Cagliari i Torino.
Miał wprawdzie 33 lata i nie był już taki szybki, ale jego piłkarski mózg
wciąż działał błyskawicznie.
Po trzech tytułach w ciągu trzech lat rok 1995 przyniósł jednak
rozczarowanie. River zakończyło Clausurę 1994/95 dopiero na dziesiątym
miejscu, po rzutach karnych przegrało półfinał Libertadores z kolumbijskim
Atlético Nacional, a Aperturę 1995/96 ukończyło na miejscu siódmym.
Babingtona zastąpił wówczas były napastnik River, Ramón Díaz – co było
kolejną odważną decyzją, zważywszy, że dopiero co skończył grać
w Yokohama Marinos i nie miał żadnego doświadczenia trenerskiego.
Po tym, jak kiepsko rozpoczęła się Clausura 1995/96, było jasne, że
drużyna skupi się na Libertadores. Po zwycięstwie nad Universidad de
Chile w brutalnym półfinale River pierwszy raz od dekady awansowało do
finału. Ich rywalem, podobnie jak w 1986 roku, była América de Cali,
której groziła czwarta porażka w czwartym w historii klubu finale. Jedyną
bramkę pierwszego spotkania zdobył Ántony de Ávila, mimo ostrego kąta
cudownie przerzucając piłkę nad Germánem Burgosem, ale wieczór na El
Monumental należał do Hernána Crespo. Najpierw, szarżując na murawie
pełnej konfetti, dopadł do dośrodkowania Ariela Ortegi, później zaś –
wykorzystując błąd bramkarza naciskanego przez tego ostatniego –
główkował do pustej bramki po dośrodkowaniu Francescolego. River
w końcu zdobyło swoje drugie Copa Libertadores i zrównało się z Boca.
Po finale Crespo odszedł wprawdzie do Parmy, ale River ściągnęło na
jego miejsce równie skutecznego Marcelo Salasa i przez następne półtora
roku było nie do zatrzymania, grając zresztą bardziej zespołowo, nie
stawiając na momenty indywidualnego geniuszu. Kiedy w październiku
1996 roku pokonali Gimnasia y Esgrima z Jujuy 3:0, oznaczało to, że
w pierwszych dziewięciu meczach sezonu strzelili 25 goli – i to mimo że
pierwszy z nich zremisowali bezbramkowo z Gimnasia y Esgrima z La
Platy. W „Clarín” Juvenal nazywał ich wówczas La Máquiną lat 90. „To
River prosi się o spojrzenie z szerszej perspektywy, a jego taktyka odwołuje
się do historycznych wartości – pisał. – Tu nie chodzi tylko o detale, takie
jak stałe fragmenty gry czy krycie: chodzi o szukanie wygranej już na
połowie rywala i o sięganie po nią nie dzięki popychaniu, łapaniu za
koszulki czy wpadaniu na przeciwnika, ale dzięki grze w piłkę”.
River wygrało więc oczywiście tamtą Aperturę, podobnie jak Clausurę
i Aperturę w 1997 roku. Kiedy rok później Salasa sprzedano do Lazio, na
jego miejsce sprowadzono już kolumbijskiego napastnika Juana Pablo
Ángela i w latach 1999–2000 klub wywalczył kolejny dublet tytułów.
W sumie, gdy na początku kolejnej dekady Díaz odchodził z klubu, miał na
koncie cztery tytuły mistrzowskie. Piąty zdobył po swoim powrocie,
w sezonie 2001/02.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI
KLĘSKA NEOLIBERALIZMU

Przy otwartych rynkach i przewartościowanej walucie perspektywy


argentyńskiej ekonomii nie wyglądały dobrze: import stał się tańszy,
a produkcja przemysłowa i drobne podmioty działające w gospodarce
otrzymały serię paraliżujących ciosów. W latach 90. coraz większym
problemem było rosnące bezrobocie. Zmiana koniunktury w gospodarce
odbiła się także na futbolu. W 1995 roku na przykład kibice Boca wybrali
na prezesa klubu Mauricio Macriego – inżyniera budownictwa, a zarazem
najstarszego członka rodziny, do której należała największa argentyńska
firma budowlana.
Familia Macrich znajdowała się wśród największych beneficjentów
polityki gospodarczej Menema, a Mauricio myślał o interesach na skalę
globalną. Zamierzał więc zrobić z Boca markę rozpoznawalną w świecie,
świadomie przykładając większą wagę do Copa Libertadores i Pucharu
Interkontynentalnego niż do rozgrywek ligowych. Wiele z jego zamierzeń
się powiodło, a La Bombonera stała się miejscem przyciągającym
wycieczki z całego świata – zarówno w związku z kolejnymi meczami, jak
i podczas zwykłego zwiedzania stadionu.
W grudniu 1994 roku nagła ewaluacja meksykańskiego peso
doprowadziła do czegoś, co nazwano później efektem tequili: wyprzedaży
pozostałych walut Ameryki Łacińskiej i w efekcie pogrążenia argentyńskiej
gospodarki w recesji. Sytuacja niemal natychmiast stała się dramatyczna,
obnażając nie tylko kruche podstawy panującego dotąd samozadowolenia,
ale przede wszystkim fakt, że krótkowzroczne myślenie, zamiast rozwiązać
fundamentalne problemy strukturalne, jedynie je pogłębiło. Kiedy
gospodarka dostała zadyszki, w 1996 roku związki zawodowe ogłosiły
strajk generalny. Polityka oszczędnościowa szczególnie mocno uderzyła
w prowincję: w 1997 roku blokady dróg i zamieszki uliczne stały się
codziennością zarówno w Patagonii, jak i na północnym zachodzie.
W styczniu 1997 roku zginął dziennikarz José Luis Cabezas, prowadzący
śledztwo w sprawie nielegalnej aktywności przemysłowca Alfredo Yabrána,
jednego z największych beneficjentów prowadzonej przez Menema
prywatyzacji. Przemoc i korupcja nie były wprawdzie tak silne jak w latach
70., niemniej ich obecność dało się odczuć.
Sytuacja pogorszyła się jeszcze w związku z azjatyckim kryzysem
finansowym lat 1997–98; wywołany nim wzrost stóp procentowych
spowodował, że Argentyna miała kłopoty ze spłatą rosnącego zadłużenia.
Najgorsza była jednak, przynajmniej psychologicznie, nie sama specyfika
kryzysu, ale – jak pisał choćby dziennikarz Rodolfo Rabanal – jego
znaczenie dla dotychczasowej argentyńskiej polityki. Neoliberalna strategia
Menema doprowadziła do zmniejszenia inflacji, ale za cenę pogorszenia –
i tak dramatycznej – sytuacji najuboższych i ograniczenia aspiracji klasy
średniej, przy spadku płacy realnej i ograniczeniu praw pracowniczych.
Oznaczało to też kres imigranckich marzeń o samowystarczalności,
leżących u podstaw argentyńskiej tożsamości co najmniej od stulecia.
Według socjologa Javiera Auyero zrozumienie tej prawdy doprowadziło do
powszechnego przekonania o tym, że Argentyna jest przeklęta i –
zwłaszcza na terenie villas – głębokiego poczucia rezygnacji. O ile dawniej
uważano slumsy za konieczny etap pośredni między wegetacją na prowincji
a lepszym życiem w mieście, teraz wydawały się one miejscem, skąd nie
ma ucieczki.
Niezależnie od gospodarczych tarapatów innym ważnym zjawiskiem dla
argentyńskiego futbolu czasów Menema była coraz większa liczba aktów
pozaboiskowej przemocy i wzrost znaczenia barras bravas. U swego
zarania miały one dbać o oprawę meczów: zajmowały miejsca za bramką,
przygotowywały transparenty, serpentyny i prowadziły zorganizowany
doping, choć z pewnością naiwne było myślenie, że na tym wszystko się
kończyło. „Tak naprawdę zaczęło się jeszcze przed czasem transmisji
telewizyjnych – opowiadał Diego Murzi, wiceprezes organizacji Salvemos
al fútbol (Ratujmy futbol), walczącej z przemocą towarzyszącą
argentyńskiej piłce. – W latach 50. i 60. zawsze pojawiały się podejrzenia,
że drużyny gości padają ofiarą spisku, sędziowie są przekupieni przez
gospodarzy, a mecze ustawione, więc grupy fanów zaczęły się organizować
na wyjazdy, żeby przywrócić równowagę i zadbać o klubowe interesy.
Takie były korzenie barras bravas”. Pierwszą grupą kibiców, odgrywającą
większą rolę w skali kraju, była barra związana z Boca Juniors, której
rozwój wspierał trener Juan Carlos Lorenzo. „To on wynalazł barra brava –
wspominał Silvio Marzolini – i potem ją ustawił. Jej członkowie nawet
latali z nami samolotem. Tyle że to byli kibice z bębnami i innym sprzętem
tego typu, nie takie bandziory jak dzisiaj”.
W końcówce lat 90. jednak większość barras miała już powiązania ze
zorganizowaną przestępczością, brała udział w handlu narkotykami,
przemycie i wymuszeniach, domagając się udziałów w dochodach
z parkingów i sprzedaży pamiątek dookoła stadionów. Oczywiście
w argentyńskim futbolu nigdy nie brakowało kibiców chętnych do bitki
w obronie swoich drużyn, ale zmiana roli barras uosabiała coś bardziej
złowrogiego. Wydawało się, że samo serce argentyńskiego społeczeństwa
toczy rak.
Statystyki z 1986 roku mówią o 46 okołofutbolowych aktach przemocy,
w których 81 osób zostało rannych, a 451 aresztowano. Dla porównania
w 1990 roku burd było już 258, rannych 413, a aresztowanych 2255.
Różnica względem czasów Peróna była uderzająca. Doszło wtedy, jak pisał
historyk David Goldblatt, do „integracji miejskich barrios z szerszymi
grupami społecznymi, a futbol w latach 90. zwiększał poczucie lokalnej,
dzielnicowej i plemiennej przynależności do klubów”. Odzwierciedlało to
i pogłębiało podziały w społeczeństwie – w latach 40. i 50. niemal
homogenicznym i złożonym w większości z przedstawicieli klasy
robotniczej, a teraz podzielonym pod względem „przynależności klasowej,
nawyków konsumpcyjnych i systemów wartości”.
Zdaniem Raúla Gámeza problemy z barras zaczęły się w trakcie
mistrzostw świata w 1978 roku. „Jedni [barras] zaczęli zarabiać na
dokonywaniu jakichś drobnych napraw na stadionie, drudzy [władze]
zaczęli płacić za pomoc w organizacji meczów, a nawet za śpiewanie –
tłumaczył. – Kiedyś na stadionie było jak w teatrze… a potem atmosfera się
zmieniła. Sam należałem do barra, barra aguante. Aguantar to ktoś, kto
jedzie na mecz wyjazdowy w barwach klubowych i dzielnie ich broni, tak
samo jak broni innych kibiców, którzy też pojechali. Chodziło tylko o to.
Żadnych interesów. Piłkarze nie dawali nam nawet pary skarpetek! Inna
sprawa, że zawodnicy tak naprawdę nas nie lubili, bo domagaliśmy się od
nich wysiłku i zaangażowania”.
Nie ma prostego wyjaśnienia eskalacji przemocy na stadionach
w końcówce lat 80. Po części może chodzić o szersze problemy społeczne –
rozprzestrzenienie się przemocy politycznej, będącej na porządku dziennym
dekadę wcześniej, na inne sfery rzeczywistości. Ale ikony świata sportu
także nie były bez winy. „Grondona i Bilardo, który pod pewnymi
względami jest naprawdę głupi, zabrali ich na mundial w 1986 roku” –
relacjonował Gámez. Oczywiście on również poleciał wtedy do Meksyku,
ale jak mówi, zrobił to za własne pieniądze – coś, co wraz z ograniczaniem
się do walki na pięści i niesięganiem po broń stanowi zasadniczy punkt jego
kodeksu honorowego. Zdaniem mojego rozmówcy problem polega więc na
tym, że ludzie piłki próbowali używać barras do własnych celów.
I podobnie jak w przypadku Yrigoyena, który chciał jedynie
wykorzystywać buntownicze nastroje w armii, a – jak się rychło okazało –
obudził demona, tak i tym razem okazało się, że zjawisko wymyka się spod
kontroli. Gámez opisywał, jak to wyglądało:
„Trenerzy dawali im stroje. Członkowie zarządów, zamiast zwalniać
trenerów, używali barra do wymuszania na nich »dobrowolnej« decyzji
o odejściu. Piłkarze stawali się ofiarami innych piłkarzy, którzy dawali
barra stroje lub pieniądze: zawodnicy dzielili się na takich, którzy popierają
barra, i takich, którzy są neutralni. No i dzisiaj mamy efekty: wszystko jest
kwestią pieniędzy i wszyscy walczą ze sobą o kasę. Grupy fanów zamieniły
się w gangi. Wychodzącemu z więzienia zbirowi bardziej opłaca się
dołączyć do barra brava niż do bandy złodziei. Pieniądze są dobre,
a ryzyko dużo mniejsze. Policja zresztą jest w to zamieszana. Podobnie jak
klubowe zarządy. Dookoła stadionów barra wyłudzają haracze z parkingów
i nikt im w tym nie przeszkadza”.
Sam Gámez okazał się niezwykle skuteczny w rozwiązaniu problemu
barras w Vélezie, po części dlatego, że wiedział, z czym ma do czynienia:
„Pozbyłem się ich osobiście. Sypiali na kanapach w klubowym holu do
czasu, aż powiedziałem, że nikt nie może nocować w klubie. Oczywiście
popełniałem błędy: dawałem im różne koncesje, żeby mogli sobie pójść
i nie robić więcej problemów. Rozdawałem im na przykład bilety, nie
wypieram się tego. Ale dawałem każdemu do ręki, osobiście. Bo jeśli
rozdajesz 200 biletów w taki sposób, że wręczasz je jednemu czy dwóm
ludziom, to taki ktoś zdobywa sporą władzę, a inni dla tych biletów zrobią
to, co im powie. Nie chciałem tego, więc dawałem każdemu po jednym.
Nie było już więcej generała i 200 żołnierzy, którzy mu służą za bilety,
wejście na stadion i możliwość oglądania meczów. No i postawiłem
warunki: żadnej marihuany w klubie i żadnych igieł. Bezpieczna przestrzeń.
Powiedziałem też jasno, że jeśli złamią reguły albo zobaczę coś
niebezpiecznego, nasza umowa zostanie zerwana. Zmieniłem ją zresztą,
kiedy zobaczyłem, że próbują te bilety sprzedawać i wchodzić na stadion na
gapę. Było zupełnie jak na koncertach rockowych. »Dałem bilet żonie albo
córce, albo komuś tam« – mówili, a potem je sprzedawali. Ale ja czekałem
przy bramie stadionu i sprawdzałem, kto wchodzi.
Powiedziałem też piłkarzom: »Jeśli będziecie im dawać kasę, nie będę
wam płacił premii za wygraną«. To była cała strategia. Pozycja
zawodników się wzmocniła, bo już nie można było ich oskarżać, że nie
chcą pomagać kibicom. Po prostu wszyscy wiedzieli, że ten zły Gámez
zabierze im pieniądze, jeśli nie będą się słuchać.
Musisz zacząć od tego, że barra to tchórz, złodziej, który nigdy nie
wystąpi do walki jeden na jednego na ubitej ziemi. Kiedy policja ich
rozdziela, grożą, że się pozabijają, ale nic z tych rzeczy. Jak usuniesz
barierki, zobaczysz, czy naprawdę będą walczyć, czy trochę na siebie
pokrzyczą, a potem stchórzą, bo wiedzą, jak to naprawdę wygląda”.
Mimo tych zapewnień przemoc wśród barras nadal się nasilała.
W 1991 roku zabójstwa w świecie kibicowskim były na porządku dziennym
do tego stopnia, że rząd powołał specjalną komisję, która miała zająć się
problemem. Raport, który przygotowała, zawierał postulaty zainstalowania
monitoringu na stadionach oraz wprowadzenia tam regularnych kontroli
bezpieczeństwa, ochrony i higieny. Pieniądze na te wszystkie
przedsięwzięcia miały pochodzić z Prode, argentyńskiego totalizatora
piłkarskiego, ale sprawa nie wyszła poza etap planów. Kluby poproszono
o większą odpowiedzialność w trakcie dystrybucji biletów – czyli
w zawoalowanej formie mówiono o zakazie rozdawania wejściówek
przedstawicielom barras – ale ta prośba również została zignorowana. Poza
wszystkim wielu klubowych włodarzy traktowało barras jako swoje
zaplecze polityczne – relacje między nimi, jakkolwiek niezdrowe, dawały
korzyści obu stronom.
Rok później zanotowano 502 akty przemocy, w których raniono
660 osób, 12 poniosło śmierć, a do aresztu trafiło ponad 6000 osób – widać
z tego, jak bardzo nieadekwatna była próba interwencji władz. W 1993 roku
liczba incydentów spadła, ale za kraty trafiły 10 703 osoby. Codziennością
były nie tylko bójki między kibicami zwaśnionych klubów, ale także
kibicami tej samej drużyny, a nowym zjawiskiem – ataki na autobusy
wiozące zawodników na mecze oraz wtargnięcia członków barras na
konferencje prasowe. Nad futbolem unosiła się atmosfera anarchii, a kluby
wydawały się bezsilne wobec braku pieniędzy, kompetencji i woli.
W 1993 roku na przykład, kiedy Racing objął prowadzenie w wyjazdowym
meczu z Vélezem, dyrektorzy klubu z Avellanedy zaczęli szydzić
z miejscowych fanów. W odpowiedzi jeden z nich rzucił krzesłem w szybę
dyrektorskiej loży, na co któryś z działaczy wyciągnął pistolet i zaczął
strzelać.
W tamtym czasie odgłos strzałów na trybunach nie był zresztą niczym
niezwykłym. Przez całe lata 90. prowadzono niezliczone kampanie
przeciwko przemocy na stadionach, wszystkie skazane na niepowodzenie
z jednego prostego powodu: kluby i policja nierzadko współdziałały
z barras, a nawet jeśli nie, to funkcjonariusze zamiast spacyfikować zajścia,
często je prowokowali.
W 1994 roku, po zakończonym właśnie superclásico, jadący ciężarówką
kibice Boca zaczęli strzelać do fanów River i zabili dwie osoby. Trzy lata
później o dokonanie tych morderstw oskarżono niejakiego José Barritę, el
abuelo (ojca chrzestnego), jak go określano, największej barra Boca,
zwanej La Doce. Od tego zarzutu ostatecznie został uwolniony, ale i tak
trafił do więzienia za wyłudzenia i rozboje. Co przy tym znaczące:
w trakcie śledztwa okazało się, że La Doce miała na rachunku bankowym
trzy miliony dolarów, a niewykluczone, że więcej aktywów ulokowała
gdzie indziej.
W końcu 13 maja 1998 roku, na dwie kolejki przed końcem Clausury,
sędzia z Buenos Aires Victor Perrotta zdecydował o zawieszeniu
wszystkich rozgrywek piłkarskich do czasu zainstalowania na stadionach
monitoringu, zakazał też wnoszenia na trybuny wszelkich materiałów
pirotechnicznych i flag, a także zażądał sporządzenia listy chuliganów
i nałożenia na nich zakazów stadionowych. Kluby odmówiły wprawdzie
opłacenia montażu kamer, zgodziły się jednak na zakaz dotyczący
pirotechniki i flag (choć utrzymywały, że jego wyegzekwowanie jest rolą
policji), a co najciekawsze – sporządziły listy chuliganów z gorliwością,
która ostatecznie potwierdziła coś, co wszyscy podejrzewali: klubowi
włodarze świetnie wiedzieli, kto kieruje barras, a kto pozostaje z nimi
w zmowie.
Rozgrywki wznowiono po dwutygodniowej przerwie. Wielu spośród
tych, na których nałożono zakazy, wystąpiło na drogę sądową, twierdząc, że
ograniczenie ich praw jest niekonstytucyjne (w końcu nie zostali za nic
skazani), ale wydarzenia toczyły się tak, jakby wciąż zasiadali na
trybunach. W następnym sezonie, po kolejnej fali przemocy, rozgrywki
trzeba było przerwać na długie trzy miesiące.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY
ZMIERZCH GENIUSZA

Pozbawiony możliwości gry w piłkę Maradona został trenerem Deportivo


Mandiyú, czwartoligowego zespołu z Corrientes na dalekiej północy, gdzie
pracował wspólnie z dawnym kolegą z Argentinos Juniors, Carlosem
Frenem. Drużyna nie zdołała utrzymać się w lidze, za co Maradona tym
razem winił spisek sędziów – jednego z nich nazywając „kłamcą
i złodziejem” oraz „tchórzliwym mięczakiem bez jaj”. Rok później duet
krótko pracował w Racingu, ale ich pobyt w Avellanedzie zapamiętano nie
tyle z powodu formy prowadzonych przez nich piłkarzy, co raczej
z powtarzających się nieustannie nieobecności Maradony, spowodowanych
nadużywaniem alkoholu i narkotyków. I tym razem dawny gwiazdor
Argentyny winił sędziów. „Uwzięli się na mnie – twierdził. – To była
osobista zemsta”.
W tym czasie jednak kara dobiegła końca, a Coppola – który znów pełnił
funkcję agenta Maradony – wynegocjował dlań kontrakt w Boca Juniors,
prowadzonym wówczas przez Silvio Marzoliniego; kontrakt, na który
środki wyłożyła zresztą stacja telewizyjna America 2, zapewniając sobie
wyłączne prawa do transmisji meczów z udziałem byłego kapitana
Argentyny. W barwach Boca rozegrał on 30 spotkań, strzelając siedem goli
i marząc o pięknym zakończeniu piłkarskiej kariery. Na pięć kolejek przed
końcem Apertury w sezonie 1995/96 zespół miał pięć punktów przewagi
nad drugim w tabeli Vélezem. „Wiedziałem, przez co wcześniej
przechodził, a teraz przyglądałem się, jak zdobywa szacunek kolegów –
opowiadał Marzolini. – Nie miał żadnych przywilejów. Wiele meczów
kończyliśmy bez straty bramki – a często spokojnie wygrywaliśmy 1:0, co
było ważne, bo po wprowadzeniu nowych przepisów i przy nagradzaniu za
zwycięstwo trzema punktami remis trzeba było traktować jak porażkę”.
W tej piątej kolejce przed końcem sędzia nie odgwizdał ewidentnego
karnego za faul na piłkarzu Boca i mecz z Rosario Central zakończył się
remisem 0:0. „To było kluczowe” – wspominał Marzolini. Później
przyszedł kolejny bezbramkowy remis, tym razem z River, i „straszliwe
popołudnie”, jak mówił ówczesny trener Boca, kiedy przegrali
4:6 z Racingiem. „To właśnie tamtego dnia Mauricio Macri został wybrany
prezesem klubu, ale nie miało to oczywiście żadnego wpływu na wynik, bo
wybory odbyły się przed meczem. Maradona kończył spotkanie jako
»piątka«, zagrywając piłkę do przodu z nadzieją, że uda się po którymś
z jego podań strzelić gola, ale kiedy w końcu zdobyliśmy bramkę, oni
odpowiedzieli kolejną. W szatni Maradona leżał na podłodze i płakał –
nigdy tego widoku nie zapomnę. Mieliśmy tytuł na wyciągnięcie ręki
i pozwoliliśmy go sobie odebrać”. Następny mecz, z Estudiantes, przegrali
po golu w 88. minucie, a na zakończenie zremisowali z Deportivo Español.
Vélez Bianchiego tymczasem wygrał pięć ostatnich meczów, a co za tym
idzie: zdobył mistrzostwo kraju.
Przed rozpoczęciem Clausury w 1996 roku w klubie marzono o tym, że
uda się wskrzesić magię sprzed dziesięciu lat: szkoleniowcem Boca został
Bilardo. Jego odnowione partnerstwo z Maradoną rozpoczęło się od
wygranej 4:0 z Gimnasia y Esgrima Jujuy – ponieważ Caniggia był
w świetnej formie, sezon zapowiadał się jak najlepiej. Później jednak
Maradona nie wykorzystał karnego i doznał kolejnej kontuzji w trakcie
przegranego 0:1 wyjazdowego meczu z Newell’s. Bez niego forma drużyny
spadła, co stało się szczególnie widoczne po sensacyjnej porażce
0:6 u siebie z rąk piłkarzy Gimnasia y Esgrima La Plata. Maradona nie
spieszył się z powrotem do gry, po pierwsze, ze względu na chęć
wyleczenia urazu, a po drugie, z powodu kolejnej różnicy zdań z Bilardo,
niechętnym wystawianiu obok Maradony byłego pomocnika Vélezu José
Basualdo.
Kiedy w końcu wrócił, znów nie wykorzystał karnego – tym razem
podczas wygranego 2:0 spotkania z Belgrano. Boca miała wciąż nadzieję na
włączenie się do walki o mistrzostwo kraju, ale wtedy przyszedł
wyjazdowy mecz z Vélezem. Dzięki bramce Caniggii goście wprawdzie
objęli prowadzenie, ale to drużyna z Sarsfield ostatecznie wygrała,
w dodatku aż 5:1, a bramkarz José Luis Chilavert strzelił dwa gole –
z karnego i z wolnego. Dla Maradony było to nie do przyjęcia. „Vélez –
mówił – dostał gole, wolnego i karnego, z których żaden nie powinien być
podyktowany i uznany. Żaden!” Odpowiedzią była czerwona kartka za
protesty. Kiedy wrócił do gry, zmarnował kolejną jedenastkę, w meczu
z Central, a potem jeszcze jedną, w spotkaniu z River. Kiedy z Racingiem
nie strzelił piątego karnego z rzędu, nadzieje na tytuł legły w gruzach.
Maradona płakał i twierdził, że jakieś wiedźmy rzuciły na niego klątwę.
Tydzień później wyszedł na boisko jeszcze raz, w meczu z Estudiantes,
który mógł być jego ostatnim występem dla Boca.
Kolejnych 11 miesięcy okazało się traumatyczne. Najpierw przeżył atak
paniki, uwięziony w hotelowej windzie w Alicante, wrzeszcząc i rozwalając
stoły i krzesła na długo po tym, jak strażacy zdołali go wyciągnąć. Później,
w kolejnej próbie zerwania z kokainą, trafił na odwyk do jednej ze
szwajcarskich klinik. Następnie aresztowano Coppolę pod zarzutem handlu
narkotykami, choć ostatecznie oskarżenie upadło w związku z tym, że
znalezione w jego mieszkaniu narkotyki podrzuciła policja. Maradona
błąkał się tu i ówdzie, rozgrywał mecze pokazowe, aż w końcu spróbował
wrócić na ligowe boiska po raz ostatni, wynajmując jako trenera od
przygotowania fizycznego skompromitowanego kanadyjskiego sprintera
Bena Johnsona[203]. Pierwszy mecz w Aperturze Boca miała rozegrać
akurat przeciwko drużynie, w której zaczynał piłkarską karierę –
Argentinos Juniors. Po zakończeniu spotkania wybrano go, co trudno uznać
za niespodziankę, do kontroli antydopingowej. W kolejnych tygodniach
zagrał w pojedynku z Newell’s i jedną połowę wygranego 2:1 meczu
z River. Po zakończeniu tego ostatniego spotkania ogłoszono wynik
badania próbek z meczu przeciwko Argentinos – i okazało się, że
w organizmie Maradony ponownie wykryto kokainę. Kolejny raz głosząc
wszem wobec, że jest niewinny, w dniu swoich 37. urodzin oznajmił, że
kończy piłkarską karierę.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY
FUNDAMENTY PRZYSZŁOŚCI

Nawet największe rewolucje miewają zwyczajne początki. W 1994 roku


AFA zatrudniła José Pékermana na stanowisko trenera reprezentacji
młodzieżowych: do lat 20 i do lat 17. Zważywszy na dotychczasową karierę
Pékermana, był to zaskakujący wybór, ale okazał się strzałem w dziesiątkę.
Dzięki zaprowadzonym przezeń porządkom Argentyna, której skandaliczne
zachowanie w trakcie mistrzostw świata do lat 20 w 1991 roku przyniosło
w konsekwencji wykluczenie z młodzieżowych mistrzostw Ameryki
Południowej, będących zarazem eliminacjami do kolejnego młodzieżowego
mundialu, stała się grającą najbardziej regularnie i najbardziej utytułowaną
drużyną w historii tych rozgrywek: wygrała pięć z siedmiu mundiali
organizowanych w latach 1995–2007[204].
Zanim kontuzja kolana zmusiła go do zakończenia kariery w wieku
28 lat, Pékerman był raczej niewyróżniającym się pomocnikiem Argentinos
Juniors i Independiente Medellín. Żeby utrzymać rodzinę, podejmował się
najróżniejszych prac – był między innymi taksówkarzem, aż w końcu
znalazł zatrudnienie w młodzieżówce Chacarita, w wieku 32 lat zaś wrócił
do Argentinos i tam również podjął pracę z juniorami. Dekadę później
przeprowadził się do Chile i objął młodzieżówkę Colo-Colo. Z pewnością
zebrał doświadczenie, ale w żadnym z tych miejsc nie odnosił wielkich
sukcesów.
Po przyjęciu propozycji federacji Pékerman poprosił o pomoc Hugo
Tocallego i specjalistę od przygotowania fizycznego, Eduardo Urtasúna.
Kiedy Tocalli przestał grać w piłkę, otrzymał ofertę pracy z młodzieżówką
Vélezu, który właśnie zatrudnił José Yudicę na stanowisku trenera
pierwszego zespołu. I chociaż trzy lata później odszedł do Quilmes, gdzie
zaczął trenować dorosłą drużynę, to właśnie jego działalność w Vélezie
zwróciła uwagę Pékermana.
Już po roku nowy tercet trenerski zdobył wicemistrzostwo Ameryki
Południowej do lat 20, ulegając w finale Brazylii, ale zdobywając prawo do
gry w organizowanych przez Katar mistrzostwach świata w 1995 roku.
Z perspektywy czasu skład na ten turniej wydaje się jeszcze dość
skromny – z jego ówczesnych członków tylko Juan Pablo Sorín rozegrał
więcej niż dwa mecze w dorosłej reprezentacji – a ostatnie spotkanie fazy
grupowej zakończyło się porażką z Portugalią, co oznaczało awans
z drugiego miejsca. W fazie pucharowej jednak przyszły zwycięstwa
z Kamerunem, Hiszpanią i Brazylią. Argentyna nie straciła bramki
i zdobyła młodzieżowe mistrzostwo świata po raz pierwszy od sukcesu
drużyny z Maradoną w składzie w 1979 roku.
Tocalli nie miał wątpliwości, że to Pékerman był kluczem do
zwycięstwa. „Ma cholernie mocną osobowość – mówił – choć wcale na
takiego nie wygląda. No i żyje dla futbolu, a poza tym cały czas się
rozwija”.
W 1997 roku Argentyńczycy obronili tytuł podczas mistrzostw
w Malezji, a w drużynie grali Walter Samuel, Esteban Cambiasso, Juan
Román Riquelme i Pablo Aimar – zawodnicy, którzy zdobyli wkrótce
światową sławę i stali się podporą dorosłej reprezentacji. Dwa lata później
w Nigerii nie udało się powtórzyć sukcesu, ale w 2001 roku na własnych
boiskach, z Willym Caballero, Julio Arcą, Nicolásem Burdisso, Fabricio
Coloccinim, Javierem Saviolą, Maxi Rodríguezem i Andrésem
d’Alessandro w składzie, zostali mistrzami ponownie, pokonując w finale
Ghanę.
Trzy psy Pékermana wabiły się Katar, Malezja i Argentyna, dla
upamiętnienia miejsc, w których wygrywał kolejne mundiale, ale mimo
całej radości to nie kolekcjonowanie trofeów było jego celem. „W piłce
młodzieżowej nie chodzi o budowanie drużyn z myślą o wygrywaniu
meczów i turniejów, ale o wychowywanie piłkarzy – tłumaczył Tocalli. –
Ludzie, którzy się tym zajmują, muszą pamiętać, że ich najważniejszym
zadaniem jest rozwijanie talentów. Ich podopieczni nie mogą trenować
i myśleć jak zawodowcy, bo jeszcze nimi nie są. W naszym świecie
zwycięstwo bez myślenia o przyszłości nie ma większego znaczenia,
inaczej niż w dorosłej piłce. Jakość gry jest ważniejsza od wyników”.
Nic dziwnego, że młodzieżówka odnosiła sukcesy nawet po przejściu
Pékermana na stanowisko koordynatora technicznego drużyny narodowej.
W 2005 roku Francisco Ferraro poprowadził ją do zwycięstwa na
mistrzostwach świata w Holandii – a w drużynie grali wówczas Lionel
Messi, Pablo Zabaleta, Ezequiel Garay, Fernando Gago, Lucas Biglia
i Sergio Agüero. Dwa lata później Tocalli zdobył kolejne mistrzostwo, tym
razem w Kanadzie, a wśród jego podopiecznych oprócz Agüero znaleźli się
także Sergio Romero, Federico Fazio i Ángel di María.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY
UROKI PRZESZŁOŚCI

Rozczarowanie rządami Menema stało się powszechne, a do przekonania,


że Argentyna jest przeklęta, dołączyła nostalgia za czasami, kiedy
Argentyńczycy byli optymistami, pełnymi aspiracji do odgrywania głównej
roli na arenie międzynarodowej. Wszystko zaczęło się psuć w połowie lat
60. Rozwój lokalnej infrastruktury przyhamował, a w wielu miejscach
doszło wręcz do regresu, podczas gdy na regionalną potęgę zaczęła
wyrastać Brazylia; szok wywołany kolejnymi zamachami stanu podważył
zaufanie do aparatu władzy, a otwarcie na światowe rynki obnażyło
nieefektywność argentyńskiej gospodarki. „Z tego, co tworzyło naród
argentyński, zostały gruzy” – zauważała krytyczka Beatriz Sarlo na łamach
dziennika „Perfil”[205] podczas mistrzostw świata w 1998 roku, dochodząc
ostatecznie do konkluzji zbieżnej z wcześniejszymi o 70 lat wywodami
Borocotó. „W czasach rozpadu tożsamości, zwanych niekiedy epoką
postmodernizmu – pisała – futbol pełni funkcję spoiwa: jest prosty,
uniwersalny i bardzo telewizyjny”. Kiedy futbol był prosty, uniwersalny
i bardzo radiowy, tworzył narodową tożsamość; w schyłkowych czasach
drugiej kadencji Menema pozostawał jedną z niewielu rzeczy, które jeszcze
łączyły Argentyńczyków.
Pablo Alabarces widzi jednak różnicę stopnia, w jakim piłka nożna
odgrywała rolę integrującą naród w latach 90. i 20. – w pierwszym
przypadku odpowiedzialnością za rozpad wspólnoty obarcza bezpośrednio
Menema, opisując, jak polityka państwa zostawiła wielu Argentyńczyków
nie tylko bez dostępu do edukacji, opieki zdrowotnej, prądu, gazu, ale także
bez dachu nad głową, nie wspominając już o świadczeniach socjalnych
w rodzaju zasiłku dla bezrobotnych. Rozczarowanie i gniew popychały do
przemocy i przestępstw: trudno znaleźć lepszy symbol społecznego
rozkładu niż informacja z września 1998 roku, że więzienia w Buenos Aires
są przepełnione i 3700 osadzonych trzeba przenieść do przystosowanych
w tym celu opuszczonych fabryk.
Po mistrzostwach świata w 1994 roku nowym trenerem reprezentacji został
Daniel Passarella, który na początku lat 90. trzykrotnie poprowadził River
do mistrzostwa kraju. Skłócony z Maradoną, zdecydowanie krytykował
swobodny styl życia, który – jego zdaniem – był przyczyną problemów
dawnego kolegi z narkotykami. W jego reprezentacji panowała
homofobiczna atmosfera. Nie można było nosić długich włosów
i kolczyków. Batistuta wypadł z kadry na dziesięć miesięcy, zanim decyzja
o postrzyżynach umożliwiła mu powrót, a Caniggia i elegancki pomocnik
Fernando Redondo odmówili gry w drużynie narodowej tak długo, jak jej
trenerem pozostanie Passarella.
Obronę Copa América w 1995 roku utrudniła seria fatalnych decyzji
sędziowskich, ale także niedbalstwo podczas przegranego 0:3 ze Stanami
Zjednoczonymi ostatniego meczu fazy grupowej. Po wcześniejszych dwóch
zwycięstwach Argentyńczycy byli już pewni awansu, ale wystawienie
przeciwko Amerykanom graczy rezerwowych nie dość, że wybiło ich
z rytmu, to jeszcze porażka oznaczała wyjście z drugiego miejsca:
w ćwierćfinale zamiast z Meksykiem trzeba było grać z Brazylią.
W dziewiątej minucie wprawdzie Argentyna objęła prowadzenie: po akcji
Ariela Ortegi i Juana José Borrellego do brazylijskiej bramki silnym
płaskim strzałem trafił Abel Balbo. Wyrównującego gola strzelił Edmundo,
ale gdy dochodziła 30. minuta, silne uderzenie Batistuty przełamało ręce
Taffarela i Argentyńczycy znów wyszli na prowadzenie. Tuż przed przerwą
jednak pomocnik River Plate Leonardo Astrada obejrzał drugą żółtą kartkę
i dynamika meczu uległa zmianie; Argentyńczycy bronili się aż do 81.
minuty, kiedy Túlio wyciągniętą ręką opanował piłkę po dośrodkowaniu
Jorginho. Wykroczenie było tak oczywiste, że piłkarze obu drużyn
przystanęli, a Túlio przerzucił piłkę nad niezbyt przekonująco
interweniującym Hernánem Cristante. Peruwiański sędzia Alberto Tejada
dał się jednak nabrać i wskazał na środek boiska.
Choć César Sampaio obejrzał później czerwoną kartkę, mecz zakończył
się remisem 2:2 i Brazylia wygrała rzutami karnymi – a w Argentynie temat
był tylko jeden. „Brazylia dzięki ręce Boga”, krzyczała „La Prensa”.
Dekadę później dziennikarz Pablo Vignone zauważył jednak na łamach
„Página/12”, iż o tym, że Argentyńczyków dopadła karma albo że doszło
do jakiejś odpłaty za zagrania ręką Maradony podczas meczów z Anglią
i Związkiem Radzieckim bynajmniej się nie mówiło, nie wspominano też,
że podobne skandale były oczywistym efektem kultury viveza. „Jeśli chodzi
o wypominanie sobie grzechów – pisał – wypada zauważyć, że zarówno
ręka Túlio w Copa América, jak i ręka Maradony na mundialu były efektem
nagłego błysku chytrości wykształconej w potreros, przejawem folkloru
dalekiego od litery prawa, ale w jakiś sposób wynikającego z ducha
futbolu”.
Nadzieje na sukces w kolejnym Copa América zmalały po tym, jak
europejskie kluby sprzeciwiły się zwolnieniu zawodników na czas turnieju.
Rzut karny Marcelo Gallardo w ostatniej minucie meczu fazy grupowej dał
Argentynie remis z Paragwajem i awans z drugiego miejsca, ale
w ćwierćfinale lepsi okazali się piłkarze z Peru. Mimo to przez eliminacje
do mistrzostw świata w 1998 roku reprezentacja w pełnym już składzie
przeszła jak burza, zajmując pierwsze miejsce w dziewięciodrużynowej
grupie Conmebol (Brazylijczycy, jako obrońcy trofeum, nie musieli grać
w eliminacjach) i zapewniając Passarelli w 1997 roku tytuł najlepszego
trenera Ameryki Południowej. Nadzieje na sukces mundialowy nie były
całkiem bezpodstawne.
Los uśmiechnął się do Argentyny już podczas losowania rywali w fazie
grupowej. Pierwszym przeciwnikiem była Japonia, dobrze zorganizowana
i nieźle się broniąca, ale kompletnie niegroźna w ofensywie: Argentyńczycy
pokonali ją 1:0 dzięki sprytnemu wykończeniu Batistuty, który przerzucił
piłkę nad bramkarzem Yoshikatsu Kawaguchim, po tym jak na skutek
rykoszetu znalazła się pod jego nogami na linii pola karnego. Później
zespół nabrał rozpędu w meczu z Jamajką, wygranym 5:0 po dwóch
bramkach Ortegi i hat tricku Batistuty, i w mocno rezerwowym składzie
pokonał Chorwację 1:0. Oznaczało to pierwsze miejsce w grupie
i spotkanie z Anglikami o awans do ćwierćfinału.
Oba zespoły spotkały się siedem lat wcześniej podczas przebiegającego
w fatalnej atmosferze meczu towarzyskiego na Wembley (przegrywająca
już 2:0 Argentyna zdołała strzelić dwa gole i ostatecznie zremisowała), ale
w komentarzach przed bieżącym spotkaniem mówiło się przede wszystkim
o ćwierćfinale z 1986 roku. I trzeba przyznać, że kolejny pojedynek Anglii
z Argentyną okazał się równie emocjonujący jak tamten mecz i do dziś
uważa się go za jeden z najlepszych w dziejach mundialu – pełen
niespodziewanych zwrotów akcji i kontrowersyjnych momentów. Już
w szóstej minucie Simeone dobiegł do zgrania Batistuty i padł jak długi po
zderzeniu z Davidem Seamanem. Oburzony Gary Neville popędził
w kierunku sędziego Kima Miltona Nielsena i przekonywał, wymachując
rękami, że Argentyńczyk nurkował, ale choć w upadku Simeone było sporo
gry aktorskiej, kontakt uda Seamana z kostką Argentyńczyka nie budził
wątpliwości. Rzut karny Batistuty nie należał do najlepszych: uderzył
mocno, ale na dobrej dla bramkarza wysokości, Seaman więc sięgnął piłki,
ale jedyne, co mógł zrobić, to zbić ją na słupek, skąd wpadła do siatki.
Prowadzenie Argentyny nie trwało długo. W pierwszych dniach turnieju
Michael Owen był jedynie bardzo szybkim i niewątpliwie obiecującym 18-
latkiem, ale pod koniec mistrzostw traktowano go jak supergwiazdę pełną
gębą i kandydata na zbawcę angielskiej piłki. W dziesiątej minucie to
właśnie Owen ruszył do podania Scholesa i wpadł w pole karne. Mijając
Roberto Ayalę, upadł, choć kontakt między zawodnikami był minimalny,
i tym razem to Anglicy mieli rzut karny: do remisu doprowadził Alan
Shearer.
O tym, czy Owena rzeczywiście faulowano, można dyskutować, jego
kolejna akcja w tym meczu była jednak naprawdę wyjątkowa. Przed
angielskim polem karnym Sol Campbell zatrzymał Lópeza, a Paul Ince
przejął bezpańską piłkę. Przekazał ją Davidovi Beckhamowi, który
dostrzegł przed sobą, niemal dokładnie na środku boiska, Owena. Pierwszy
kontakt z piłką młodego napastnika – zewnętrzną częścią prawego buta –
pozwolił mu minąć José Chamota, a szybkość i siła spowodowały, że
utrzymał się na nogach mimo desperackich prób usiłującego go
powstrzymać argentyńskiego obrońcy. Mając przed sobą Ayalę, niemal tuż
przed polem karnym rywali, Owen jeszcze zwiększył tempo, mijając rywala
z prawej strony, robiąc sobie miejsce do oddania strzału, a potem
precyzyjnie przenosząc piłkę nad Carlosem Roą[206]. Był to być może
najpiękniejszy gol strzelony przez Anglików po solowej akcji w historii
mistrzostw świata – ale było to też, przynajmniej w oczach tych, którzy
dostrzegają powtarzanie się pewnych wzorców z pokolenia na pokolenie,
jakieś echo wydarzeń z przeszłości: ciosy Owena pozwalały cofnąć się
o 12 lat do dnia, w którym Maradona pognębił Anglików w 1986 roku,
najpierw vivezą, a później niewątpliwym błyskiem geniuszu.
Paul Scholes mógł zdobyć trzecią bramkę dla Anglików po znakomitym
zgraniu piłki głową przez Shearera, ale jego strzał przeszedł tuż obok
słupka, a potem, jeszcze przed przerwą, choć już w doliczonym czasie gry,
Argentyna wyrównała. Kolejnym, który w tym meczu upadał niemal bez
kontaktu z rywalem, był López, powstrzymywany przez Campbella: sędzia
podyktował rzut wolny i kiedy Anglicy spodziewali się strzału, Verón
zagrał piłkę obok muru, gdzie dopadł do niej stojący jeszcze przed
momentem między rywalami Zanetti, by ułamek sekundy później pokonać
Seamana.
Kluczowy moment meczu nastąpił dwie minuty po przerwie. Na środku
boiska Simeone ostro zaatakował Beckhama – za co później otrzymał żółtą
kartkę. Kiedy odchodził od leżącego Anglika, zmierzwił mu fryzurę –
a może lekko pociągnął za włosy – Beckham zaś w rewanżu wyciągnął
nogę i dziabnął Argentyńczyka pod kolanem. Simeone zachwiał się i upadł,
upewniając się, czy stojący blisko arbiter zauważył incydent. Sędzia widział
wszystko i pokazał Beckhamowi czerwoną kartkę za akt nadąsanej głupoty:
faul nie był szczególnie ostry, a Anglik został sprowokowany, jednak jego
wina nie podlegała dyskusji. Nawet w ojczyźnie mało kto stanął po stronie
gwiazdy Manchesteru United: „Dziesięć bohaterskich lwów i jeden głupi
chłopiec” – pisał na czołówce „Mirror” następnego dnia.
Reszta spotkania upłynęła pod znakiem nieprawdopodobnego wysiłku
Anglików, którzy nie dość, że powstrzymywali argentyński napór, to
jeszcze stwarzali sytuacje pozwalające myśleć o zwycięstwie. Przez krótkie
chwile cieszyli się nawet z prowadzenia, kiedy Campbell strzelił gola głową
po rzucie rożnym (sędzia nie uznał go w związku z faulem Shearera na
Roi), i domagali się rzutu karnego po tym, jak Chamot dotknął piłki ręką po
główce Shearera, co skłoniło „La Nación” do pisania z uznaniem
o „potężnych ciosach zranionego angielskiego lwa”.
I w ten sposób doszło do rzutów karnych, będących już angielską bête
noire. W drugiej serii David Seaman obronił wprawdzie strzał Crespo, ale
natychmiast Roa zrobił to samo z uderzeniem Ince’a, kiedy zaś w piątej
rundzie Argentyńczyk udaremnił również próbę Davida Batty’ego,
zapewnił swoim kolegom awans do ćwierćfinału.
Zaraz po pojedynku Argentyna – Anglia wielu komentatorów było
przekonanych, że obejrzało właśnie najlepszy mecz turnieju, ale spotkanie
Holandia – Argentyna kazało im zrewidować ten pogląd. Kiedy
Pomarańczowi w 12. minucie obejmowali prowadzenie – Dennis Bergkamp
delikatnie przedłużył głową podanie Ronalda de Boera, do piłki dopadł
Patrick Kluivert i pokonał Roę – Wim Jonk zdążył już trafić w słupek. Pięć
minut po bramce Kluiverta Argentyńczycy wyrównali jednak po
wspaniałym podaniu Veróna do Lópeza, które minęło holenderskich
obrońców i pozwoliło napastnikowi opóźnić strzał, a następnie puścić piłkę
między nogami Edwina van der Sara. Oba gole były fantastyczne, ale
w dalszej fazie spotkania nikt już o nich nie pamiętał, bo na 14 minut przed
końcem meczu Arthur Numan, mający już na koncie żółtą kartkę za faul na
Ortedze, wpadł na Simeone i został usunięty z boiska.
Argentyńczycy grali w przewadze tylko dziesięć minut: Ortega,
powstrzymywany przez Jaapa Stama po prawej stronie pola karnego, runął
na ziemię, zawadzając o nogę Holendra – był to jeden z tych przypadków,
w którym gdyby zawodnik atakujący po prostu próbował biec dalej, zamiast
padać jak zraniony łabędź, doczekałby się pewnie rzutu karnego. Sędzia,
Arturo Brizio Carter z Meksyku, nakazał Ortedze podnieść się z ziemi,
a van der Sar podbiegł do Argentyńczyka, by wyrazić swoją dezaprobatę.
Wstając, rozgrywający Albicelestes uderzył czubkiem głowy w szczękę
bramkarza Holendrów. Czerwona kartka była oczywistością.
Dwie minuty później Frank de Boer wykonał długie podanie do
wbiegającego w pole karne Dennisa Bergkampa. Napastnik miał trzy
kontakty z piłką: pierwszy pozwolił mu ją opanować, drugi – ominąć Ayalę,
trzeci – zdobyć bramkę. Cudowny gol, dowód nadzwyczajnych
umiejętności technicznych, skuteczności i minimalizmu, nie tylko
wyeliminował Argentynę z turnieju, ale także utwierdził Argentyńczyków
w dwóch sposobach myślenia na własny temat. Z jednej strony był to
przecież przykład tendencji do autodestrukcji, związany z niepotrzebnym
roztrwonieniem przewagi jednego zawodnika, z drugiej – „dowód” ciążącej
nad krajem klątwy, której najnowszym przejawem był jeden
z najwspanialszych goli w historii mistrzostw świata.
Po rezygnacji Passarelli o przejęcie reprezentacji poproszono Pékermana.
Odmówił, przyjmując rolę dyrektora i rekomendując zatrudnienie Marcelo
Bielsy oraz powierzenie kadry młodzieżowej Tocallemu.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY
BOCA KRÓLUJE

Kiedy w 1995 roku Mauricio Macri wygrywał wybory na prezesa klubu,


Boca była pogrążona w kryzysie finansowym. Z zawodu inżynier
budownictwa, nowy prezes zarządzał wcześniej koncernem Sevel, mającym
licencję na produkcję argentyńskich wersji fiatów i peugeotów.
W 1991 roku został porwany przez skorumpowaną grupę policjantów, która
przetrzymywała go przez 12 dni – do czasu, aż jego rodzina zdecydowała
się zapłacić okup. To właśnie w czasie uwięzienia Macri miał podjąć
decyzję o wejściu do polityki, a jego przygodę z Boca można uważać za
sprawdzian umiejętności wyborczych i okazję do budowania zaplecza
wśród mieszkańców Buenos Aires. I choć wydawałoby się, że między
kojarzonym z centroprawicą Macrim a wywodzącymi się głównie z klasy
robotniczej kibicami Boca powinny istnieć fundamentalne różnice, plan się
powiódł: w 2015 roku Macri został następcą Cristiny Kirchner na fotelu
prezydenta Argentyny[207].
Po raz pierwszy w dziejach Boca miała jasny biznesplan, pozwalający
klubowi wyjść z długów. Wśród wprowadzonych przez Macriego innowacji
była infolinia, zdecentralizowany system sprzedaży biletów i wydzielenie
na stadionie przestrzeni, gdzie korporacje mogły wynajmować loże dla
swoich pracowników. Sukcesy pozaboiskowe nie miałyby jednak znaczenia
bez zwycięstw odnoszonych na murawie.
Macri szybko zdał sobie sprawę, że jedynym sposobem na
funkcjonowanie argentyńskiego klubu jest pogodzenie się z rolą wylęgarni
talentów dla o wiele bogatszych zespołów z Europy. Pod jego rządami Boca
postawiła więc na szkolenie młodzieży: rozwijała swoją akademię,
wyszukiwała obiecujących juniorów z całego kraju i kupowała
zawodników, których w przyszłości mogłaby odsprzedać z zyskiem.
Rozkwit Buenos Aires nastąpił w okresie eksportu argentyńskich dóbr na
Stary Kontynent: Macri odwołał się do tej tradycji, czyniąc z Boca Juniors
wybieg dla piłkarzy myślących o wyjeździe do Europy. Sukcesy, jakie
przyniosła jego strategia, są niekwestionowane: w ciągu 12 lat prezesury
zarobił dla klubu 80 milionów funtów na transferach piłkarzy, a zarazem
mógł się cieszyć z 16 trofeów.
Rzecz jasna, na wprowadzenie zmian potrzebował czasu: gdy w lipcu
1998 roku Carlos Bianchi zostawał trenerem Boca, mijało sześć lat od
chwili, gdy drużyna pod Óscarem Tabárezem wygrywała Aperturę.
Krytycy Bianchiego mogliby wprawdzie twierdzić, że – podobnie jak
w Vélezie – odziedziczył zespół niemal w pełni już uformowany, jednak
choć rzeczywiście zawodnicy, których poprowadził do sukcesów, trenowali
już w klubie, to potrafił wyciągnąć z nich więcej niż Bilardo i Veira, po
części pewnie dlatego, że nie miał już do czynienia z zamieszaniem wokół
Maradony. Nowy trener odsunął od składu Caniggię, który wkrótce zerwał
kontrakt z klubem, pozbył się Diego Latorre, mówiącego, że szatnia Boca
przypomina „kabaret”, a także Néstora Fabbriego, Nolberto Solano i Sergio
Castillo, po czym zbudował niewielki i lojalny skład, w czym tkwił jego
zdaniem klucz do sukcesu. Nie znaczy to – rzecz jasna – że wszystko szło
jak z płatka: napastnicy Martín Palermo i Barros Schelotto na przykład
szczerze się nie znosili, z czym musiał sobie jakoś poradzić. „Zamknął się
z nami w jednym pomieszczeniu i powiedział, że wie, że się nie lubimy –
opowiadał Schelotto – ale teraz to się musi zmienić, bo zamierza wystawiać
nas przez 19 kolejek w wyjściowej jedenastce”.
Boca nie przegrała w żadnej z tych 19 kolejek – zwyciężając 13 razy
i remisując w sześciu meczach, a w efekcie wygrywając Aperturę
z przewagą dziewięciu punktów. Kiedy w końcu, na trzy kolejki przed
zamknięciem Clausury, ulegli Independiente, seria meczów bez porażki
wydłużyła się do 40. W ten sam weekend przegrało zresztą również River,
co oznaczało, że mistrzostwo kraju pozostaje w rękach Boca.
W defensywie zespół Bianchiego grał uważnie i twardo – w tamtym
sezonie tracili mniej niż bramkę na mecz, zarówno w trakcie Apertury, jak
i Clausury – ale w ofensywie zachwycał, przede wszystkim dzięki
cudownej kreatywności Juana Romána Riquelme. Był to zaledwie 20-letni
wiecznie zamyślony, nieobecny niemal wizjoner, a zarazem piłkarz, dzięki
któremu – jak powiedział Jorge Valdano – „futbol nigdy nie zostanie
zapomniany… Piłkarz jakby żywcem przeniesiony z czasów, gdy życie
było wolniejsze niż dzisiaj, a my wynosiliśmy krzesła na ulice i robiliśmy
z nich bramki podczas meczów z sąsiadami”. Jak przystało na zawodnika
z innej epoki, Riquelme przypominał raczej kogoś pogrążonego w żałobie
i z niechęcią wykonującego normalne czynności życiowe. Brakowało mu
szybkości – nie potrafił raptownie przyspieszyć w stylu, który niegdyś
charakteryzował Maradonę, a później Messiego – i wydawał się niemal
rozkoszować wolnym tempem. Był mistrzem la pausa, najwspanialszym
interpretatorem owej sztuki nagłego wyciszenia od czasów Ricardo
Bochiniego. Co czyniło go jeszcze bardziej atrakcyjnym – wydawało się, że
jest jej ostatnim wykonawcą. Od lat 50. – w przypadku Argentyńczyków:
od Helsingborga – piłka nożna stawała się przecież sportem coraz bardziej
frenetycznym i nawet Menotti wymagał od swoich piłkarzy szybkiej gry. Po
części zmiana była efektem coraz lepszego przygotowania fizycznego
zawodników, zawdzięczanego postępowi nauki czy zdrowszej diecie. Ale
chodziło też, jak twierdził Valdano, o fakt, że futbol stał się jeszcze jednym
przedmiotem konsumpcji. „Piłka przestała być tajemnicza – mówił. – W jej
przeżywaniu nie odwołujemy się już do wyobraźni, bo na każdym kroku
śledzą ją kamery. Obrazy z telewizora zawsze wygrają rywalizację
z obrazami, które powstają w twojej głowie. Ma to także wpływ na sposób
gry”.
Byli oczywiście tacy, którzy uważali Riquelme za przypadek
beznadziejnie anachroniczny i traktowali z pobłażaniem, ale co najmniej
równie wielu zachwycało się faktem, że w wyjątkowych okolicznościach
piłkarz tak ewidentnie odwołujący się do ideałów przeszłości może wciąż
osiągać sukcesy. „Enganche[208] to artysta, a więc niemal z definicji ktoś
niełatwy w obejściu i nierozumiany przez innych. Trudno chyba oczekiwać
od geniuszy, żeby byli zrównoważeni… – pisał Hugo Asch na łamach
»Perfil« w 2007 roku. – Człowiek, o którym mowa, jest więc
romantycznym bohaterem, poetą, nierozumianym geniuszem, owianym
mgiełką tajemnicy. Riquelme, ostatni okaz tej rasy, podobnie jak Bochini
jest melancholikiem i podobnie jak swój wielki poprzednik działa
w ukryciu, na dworze pełnym oddanych sług, w otoczeniu, które chroni go
przed złem tego świata”. Dla Riquelme tym otoczeniem stała się Boca
i zapewne zrobiłby najlepiej, gdyby nigdy nie odszedł z tego klubu.
Starszy o pięć lat Palermo był ruchliwym i walecznym snajperem,
łokciami przepychającym się w polu karnym i specjalizującym się
w golach, o których można powiedzieć, że zostały wepchnięte do siatki. On
akurat za nic miał estetykę: bycie środkowym napastnikiem oznaczało dlań
zdobywanie bramek tak często, jak się da, i na każdy możliwy sposób.
Dzięki temu został najlepszym strzelcem w historii Boca Juniors: zdobył
dla tego klubu 236 bramek, z czego 193 w lidze. Kiedy zbliżał się do
pobicia rekordu, kibice zawiesili pod jedną z lóż na La Bombonerze
transparent zawierający liczby od 180 do 221 (ta ostatnia była sumą goli
strzelonych przez ówczesnego rekordzistę, Roberto Cherro). Za każdym
razem, gdy Palermo zdobywał bramkę, ściągali płachtę i przekreślali
kolejną liczbę – a w końcu musieli przygotować następny transparent. Co
w tym kontekście wydaje się paradoksalne, świat pamięta go głównie dzięki
zmarnowaniu aż trzech rzutów karnych w jednym meczu – przegranym
przez Argentynę 3:0 z Kolumbią podczas Copa América w 1999 roku –
oraz uczczeniu jednej z nielicznych bramek dla Villarrealu wyskokiem na
betonowy murek, z którego następnie spadł i złamał nogę, co wyłączyło go
z gry na pół roku. Palermo zawsze walczył do końca.
W trakcie Apertury w 1999 roku Boca przegrała tylko dwa razy, ale
zajęła trzecie miejsce w tabeli i mogła skupić się na grze w Copa
Libertadores. Fazę grupową skończyła na pierwszym miejscu, a w walce
o awans do ćwierćfinału, podczas meczu wyjazdowego z Nacional Quito,
wywalczyła bezbramkowy remis. Rewanż na La Bombonerze był popisem
gospodarzy: cudowny gol Riquelme, który wyminął obrońcę i zmieścił
piłkę tuż przy słupku, był początkiem prawdziwej kanonady. Po pierwszych
45 minutach Boca prowadziła 5:1 i nawet jeśli po przerwie dała sobie wbić
jeszcze dwie bramki, sugerowało to jedynie, że myślami była już
w ćwierćfinale, gdzie miała zmierzyć się z River Plate, zmierzającym
w tym czasie po podwójny triumf w Aperturze i Clausurze. Było to
najbardziej wyczekiwane superclásico od dziesięcioleci.
W pierwszym spotkaniu, na El Monumental, River szybko objęło
prowadzenie: Saviola doszedł do dośrodkowania, wyprzedzając Córdobę
i zgrywając piłkę w kierunku Juana Pablo Ángela, który strzelił pierwszego
gola dla gospodarzy. Boca wyrównała po wspaniałym rzucie wolnym
Riquelme, ale zwycięska bramka Savioli była równie imponująca:
z 20 metrów w samo okienko.
Palermo, który kończył właśnie półroczne leczenie kontuzji kolana,
postanowił zagrać w rewanżu. Szanse na jego występ wydawały się tak
nikłe, że zapytany o nie trener River Américo Gallego powiedział, że jeśli
zobaczy go w składzie Boca, sam wystawi Francescolego, który miał
wówczas 39 lat, a karierę piłkarską zakończył trzy sezony wcześniej.
Bianchi jednak posadził Palermo na ławce rezerwowych, a pierwszą
bramkę dla Boca zawdzięczał innemu ze swoich grandes: na początku
drugiej połowy Riquelme ograł dwóch przeciwników na lewym skrzydle,
zszedł do środka i zagrał niską prostopadłą piłkę na dalszy słupek, gdzie
Marcelo Delgado wepchnął ją do siatki.
I teraz nadeszła kolej Palermo: mający ewidentne braki kondycyjne
i wciąż oszczędzający kontuzjowaną nogę napastnik pojawił się na boisku
kwadrans przed końcem spotkania. Sebastián Battaglia został sfaulowany
w polu karnym i Riquelme wykorzystał jedenastkę, ale to nie był jeszcze
koniec. Riquelme, który po lewej stronie bawił się ze zmęczonymi
zawodnikami River w kotka i myszkę, podał do Battaglii, który ruszył do
przodu, a następnie zagrał piłkę w kierunku Palermo, znajdującego się
mniej więcej 11 metrów od bramki. Piłka trafiła za plecy napastnika, a jego
przyjęcie było na tyle kiepskie, że kryjący go Víctor Zapata stracił
równowagę, więc ostatecznie Palermo zdołał się odwrócić. Jego drugi
kontakt z futbolówką pozwolił mu przygotować uderzenie, a trzeci –
zdobyć bramkę zwaną później el gol de las muletas, golem strzelonym
o kulach. Kiedy Palermo strzelił 180 goli, na pamiątkę tego wyczynu
wyprodukowano i wystawiono na aukcji charytatywnej tyle samo par
butów – wszystkie z jego autografami i opisami jego celnych trafień.
Najwyższą cenę na licytacji uzyskała para numer 73, mająca uczcić bramkę
pieczętującą zwycięstwo 3:0 w meczu i 4:2 w dwumeczu z River Plate, el
gol de las muletas.
Żeby zwyciężyć z Américą w meczu rewanżowym w Meksyku, trzeba
było główki Waltera Samuela w końcówce spotkania, choć pierwszy
półfinał Boca wygrała 4:1. W finale z Palmeiras Luiza Felipe Scolariego
padły dwa remisy i o wszystkim rozstrzygała seria rzutów karnych. Óscar
Córdoba obronił strzały Faustino Asprilli i Roque Júniora, a potem
Guillermo Barros Schelotto, którego bliźniak Gustavo grał w pierwszym
spotkaniu, trafił do siatki Palmeiras i Boca zdobyła puchar po raz pierwszy
od 22 lat.
Jak się wkrótce okazało, nie był to jeszcze szczyt możliwości tej drużyny
za czasów Bianchiego. Pięć miesięcy po zwycięstwie w Brazylii Boca
wyruszyła do Tokio na finał Pucharu Interkontynentalnego w 2000 roku,
gdzie rywalem był wchodzący właśnie w erę galácticos Real Madryt.
Bianchi zdawał sobie sprawę, że jego piłkarze nie mogą się mierzyć
z rywalami w otwartej grze, więc opracował strategię powstrzymania ich
ataków – był to rodzaj wyzwania, o którym marzył od dawna. Czwórkę
obrońców ustawił bardzo nisko, a przed nimi biegało trzech pomocników,
których zadaniem było ograniczanie rywalom wolnej przestrzeni. Jedynym
zawodnikiem, któremu powierzono kreowanie gry, był Riquelme, często
schodzący na lewą stronę, podczas gdy z prawej na jego miejsce pojawiał
się Marcelo Delgado – w sumie było to nieco koślawe 4-3-1-2, z wielką
dziurą między cofniętą siódemką piłkarzy a trzema zawodnikami z przodu;
system, który miał pozwolić trzymać przeciwnika na dystans i czyhać na
jego błędy.
Nie trzeba było czyhać długo: już w drugiej minucie prawy obrońca
Realu, Geremi, wrzucił piłkę z autu wprost do Serny. Ten przekazał
futbolówkę do Basualdo, który natychmiast zagrał ją w kierunku Delgado,
uwalniającego się spod krycia Fernando Hierro i znajdującego trochę
swobody na stronie opuszczonej przez Geremiego. Delgado dobiegł do linii
końcowej, zaczekał, aż Palermo znajdzie sobie trochę miejsca między
Aitorem Karanką i Roberto Carlosem, i dograł do napastnika, który zdobył
pierwszą bramkę dla Boca.
Nie był to solidny początek Realu, ale trzy minuty później zrobiło się
jeszcze dziwniej. Tym razem aut dla zespołu z Europy wykonywał po lewej
stronie Roberto Carlos: wyrzucił piłkę do Raúla, który tuż przed polem
karnym zespołu z Argentyny próbował odegrać piersią do Gutiego. Akcję
przerwał Battaglia i natychmiast podał do Riquelme, który jako łącznik
między formacją obronną a napastnikami miał koordynować kontrataki.
Przyjęcie piłki Argentyńczyka było nienaganne: za jednym zamachem
obrócił się i przygotował do kolejnego zagrania. Palermo już pędził
naprzód, szukając miejsca między Hierro a Geremim. Riquelme rzucił piłkę
do przodu (jego ponad 50-metrowe podanie było doskonałe, choć sprawiało
wrażenie wykonanego od niechcenia), tak że spadła przed napastnikiem, nie
zmuszając go ani do zmiany tempa, ani do zawracania sobie głowy
przyjęciem: Palermo po prostu biegł dalej, aż w końcu dopadł do kozłującej
piłki, a potem huknął tak, że przeleciała pod Ikerem Casillasem.
Owładnięty radością, pędził jeszcze, chcąc uczcić gola efektownym
ześlizgiem po murawie, ale w końcu się pogubił i niezgrabnie padł na
brzuch.
Sprowokowany dwoma szybko straconymi bramkami Real rzucił się na
Boca: Roberto Carlos trafił w słupek, a kilka chwil później Hugo Ibarra
niefortunnie odbił dośrodkowanie Figo wprost pod nogi Brazylijczyka,
który uderzył z woleja obok Córdoby. Była zaledwie 11. minuta meczu
i wydawało się, że Boca musi ulec pod naporem, ale rzut wolny Riquelme,
z trudem obroniony przez Casillasa, uspokoił nerwy zespołu z Argentyny,
a widzom przypomniał, że nie tylko Real może w tym meczu strzelać gole.
Przez następne minuty sytuacja wyglądała podobnie: piłkarze z Madrytu
wściekle atakowali, a elegancki i spokojny Riquelme dyrygował kolegami
i utrzymywał się przy piłce w taki sposób, że obrona nigdy nie osuwała się
w desperację.
Dla Bianchiego był to już drugi Puchar Interkontynentalny w karierze.
„Trudno je porównywać – mówił potem. – Oba są wyjątkowe z różnych
powodów. To zwycięstwo jednak jest nie tylko sukcesem Boca, ale całej
Argentyny. Potrafiliśmy udowodnić, że argentyński futbol jest najlepszy na
świecie”.
W to ostatnie zdanie nikt, rzecz jasna, nie uwierzył, choć także
w kolejnym sezonie Boca pokazała, że jest najlepsza w Ameryce
Południowej. Trzy tygodnie po zwycięstwie w Libertadores wygrała
Aperturę, po tym jak w ostatnich dwóch kolejkach sezonu River zdobyło
zaledwie punkt. W kolejnym Libertadores pokonali Palmeiras po rzutach
karnych w półfinale i w ten sam sposób Cruz Azul w finale.
Przez fazę grupową tamtego Libertadores Boca przeszła jak burza –
wygrywając pięć z sześciu spotkań. Później przyszło zwycięstwo
4:3 w dwumeczu z kolumbijskim Junior, pogrom Vasco da Gama
4:0 w ćwierćfinale i wspomniane półfinałowe spotkanie z Palmeiras. I tym
razem pierwszy mecz klub z Argentyny grał u siebie: Palmeiras dwukrotnie
obejmowało prowadzenie, ale Boca odrabiała straty, więc skończyło się
remisem 2:2 i – po czerwonych kartkach Fernando i Barijho – rywalizacją
dziesięciu na dziesięciu. W rewanżu seria brazylijskich błędów
w defensywie pozwoliła Walterowi Gaitánowi wyprowadzić Bocę na
prowadzenie już w drugiej minucie, a później Riquelme zaczarował
obrońców rywala i po rajdzie z połowy boiska zdobył kolejną bramkę.
Kiedy Fábio Júnior strzelił gola kontaktowego, wydarzenia na murawie
zdominowała przemoc. Dwóch kibiców Palmeiras wdarło się na boisko:
kiedy jednemu nie udało się uderzyć liniowego, drugi poczęstował arbitra
kopniakiem. Później Alexandre zobaczył czerwoną kartkę za straszliwy faul
na Cristianie Traverso, który miał mnóstwo szczęścia, że w chwili kontaktu
z rywalem zdołał odbić się od ziemi, więc impet ataku nie połamał mu
kości. Aníbal Matellán z Boca również został usunięty, a potem Bermúdez
skierował piłkę do własnej siatki po rzucie rożnym gospodarzy. Także to
spotkanie zakończyło się więc remisem 2:2, a później – podobnie jak rok
wcześniej – Argentyńczycy skuteczniej wykonywali rzuty karne. Boca
Juniors wygrywali właśnie w takim stylu.
Następnym zadaniem była obrona Pucharu Interkontynentalnego, ale
Bayern Monachium okazał się trudniejszym przeciwnikiem od Realu:
Bawarczycy wygrali po czerwonej kartce Delgado i golu Sammy’ego
Kuffoura w dogrywce. Bianchi zrezygnował ze stanowiska, deklarując, że
robi to dla dobra klubu, choć większość obserwatorów uważała, iż jest
sfrustrowany ciągłym drenowaniem drużyny przez kluby z Europy. Zastąpił
go Óscar Tabárez, ale nie był w stanie osiągnąć równie dobrych wyników.
W Aperturze i Clausurze sezonu 2001/02 Boca zajmowała trzecie miejsce,
a próba sięgnięcia po Copa Libertadores trzeci raz z rzędu zakończyła się
w ćwierćfinale, wygranym przez przyszłego zdobywcę trofeum –
paragwajską Olimpię.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY
KRACH
Menem stracił popularność na długo przed wyborami w 1999 roku, choć
konstytucja i tak uniemożliwiała mu kandydowanie na trzecią kadencję.
Negatywne emocje, jakie budził, pogrzebały też szanse innego kandydata
Partii Justycjalistycznej, Eduardo Duhalde, i nowym prezydentem kraju
został wywodzący się z Radykalnej Unii Obywatelskiej burmistrz Buenos
Aires, Fernando de la Rúa. W chwili gdy obejmował władzę, sytuacja była
dramatyczna: przez całe lata 90. rósł dług publiczny, po części dlatego, że
rząd nie próbował ograniczać wydatków, a po części ze względu na
zmniejszające się wpływy do budżetu: wszechobecną korupcję, pranie
pieniędzy i unikanie płacenia podatków. Międzynarodowy Fundusz
Walutowy udzielał wprawdzie kolejnych kredytów, ale kłopotów
przybywało. Po załamaniu gospodarki meksykańskiej przyszedł kryzys
w Brazylii, co jeszcze ograniczyło argentyński eksport, a w końcu trzeba
było zdewaluować peso i uwolnić jego kurs.
Załamanie gospodarki musiało mieć wpływ na świat futbolu. W marcu
2000 roku Racing ogłosił bankructwo, co w gruncie rzeczy stanowiło
symbol czegoś więcej niż krach jednego klubu: pierwsze mistrzostwo tej
drużyny, wywalczone w 1913 roku, oznaczało przecież zmierzch brytyjskiej
kontroli i początek argentyńskiej odpowiedzialności – jej upadek wydawał
się więc mówić o końcu tego etapu. Kibice, w typowym dla swojego świata
geście ucieczki od rzeczywistości, ruszyli na stadion, gdzie odprawili cały
rytuał pieśni i świec dymnych, ale nie mogli zmienić prostego faktu, że
pieniądze się skończyły. W końcu w styczniu 2001 roku zarządzanie
klubem przejęła kompania pod nazwą Blanquiceleste – pierwsza spółka
akcyjna w argentyńskim futbolu, która w zamian za dziesięcioletnią
koncesję wzięła na siebie spłacenie klubowych długów. Niezależnie od tych
działań fani uznali, że przyczyną kłopotów jest klątwa nałożona przez
kibiców Independiente w 1967 roku i postanowili odprawić egzorcyzmy.
Uczestniczyło w nich 100 tysięcy osób, ale wyniki Racingu nie chciały się
poprawić aż do czasu, gdy trener Reinaldo „Mostaza” Merlo, dawny
pomocnik River z włosami ufarbowanymi na kolor musztardy, zlecił
likwidację otaczającej boisko betonowej fosy. To właśnie wtedy
odnaleziono szkielet siódmego kota, spalonego przez kibiców
Independiente 34 lata wcześniej, a jeszcze w tym samym roku Racing
wygrał ligę – odnosząc pierwszy duży sukces od tychże 34 lat, czyli od
czasu wygrania Pucharu Interkontynentalnego. Tym razem jednak nikt nie
myślał o szansach na narodowe odrodzenie.
W marcu 2001 roku stanowisko ministra finansów Argentyny piastowało
kolejno trzech polityków. W lipcu pensje urzędników państwowych
i emerytury rządowe obcięto o 13 procent, co doprowadziło do wybuchu
strajku generalnego, po którym szybko nastąpił protest piłkarzy,
domagających się wypłacenia zaległych pensji, wartych już wówczas,
w przeliczeniu na brytyjską walutę, 35 milionów funtów. AFA zdołała
zaciągnąć krótkoterminowe pożyczki, żeby doprowadzić do wznowienia
rozgrywek, ale sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej dramatyczna.
W sierpniu najlepiej zarabiający pracownicy administracji rządowej
dostawali wypłaty w wekslach.
W trakcie wyborów uzupełniających w październiku 2001 roku
radykałowie ponieśli sromotną klęskę i stracili większość w parlamencie,
ale najbardziej niepokojące było chyba to, że aż 20 procent wyborców
wrzuciło do urn puste lub zniszczone karty, traktując ten gest jako „głos
wściekłości”[209]. Przed końcem listopada, gdy bezrobocie przekroczyło
20 procent, a inflacja zbliżała się do 40 procent, w obawie przed dewaluacją
Argentyńczycy rzucili się do banków, by wypłacić swoje oszczędności
i zamienić je na dolary. Rząd odpowiedział wprowadzeniem serii restrykcji
znanych jako corralito, w gruncie rzeczy zamrażając lokaty bankowe na
12 miesięcy i wprowadzając limity wypłat do wysokości 250 dolarów
tygodniowo.
Corralito wywołało ogólnonarodowe protesty: tysiące Argentyńczyków
wyległo na ulice wszystkich większych miast. Demonstracje zaczęły się od
walenia w garnki i patelnie, ale szybko zaczęło dochodzić do plądrowania
budynków, zwłaszcza należących do banków oraz dużych firm z Europy
i Stanów Zjednoczonych. W końcu, 5 grudnia, Międzynarodowy Fundusz
Walutowy, podając jako powód niewywiązanie się Argentyny
z ograniczenia deficytu budżetowego do ustalonej wielkości, wstrzymał
kolejną ratę kredytu, w wysokości 1,3 miliarda dolarów, i zażądał
dodatkowych oszczędności, sięgających dziesięciu procent budżetu
federalnego. W tej sytuacji prezydent de la Rúa ogłosił stan wyjątkowy.
Rozgrywki ligowe zostały zawieszone – dzięki wyjazdowemu remisowi
z Vélezem 27 grudnia Racing wygrał Aperturę – i można było je dokończyć
dopiero w lutym.
Starcia między protestującymi a policją były już wtedy na porządku
dziennym: do tłumienia wielotysięcznych demonstracji na Plaza de Mayo
20 i 21 grudnia policja użyła gazu łzawiącego, armatek wodnych
i gumowych pocisków, a w końcu sięgnęła także po ostrą amunicję:
w Buenos Aires zginęło pięć osób, a w całej Argentynie ofiar śmiertelnych
było 39. Bezsilny i osamotniony de la Rúa w obliczu rozpadu rządu
i eskalacji przemocy najpierw oglądał kreskówki w swoim gabinecie
w Casa Rosada, a w końcu uciekł helikopterem i ogłosił, że ustępuje ze
stanowiska – choć podkreślał przy okazji, że nie wyrażał zgody na tak
brutalną akcję policji.
Jego następcą został Adolfo Rodríguez Saá, peronistyczny gubernator
prowincji San Luis. Dwudziestego trzeciego grudnia Argentyna zalegała ze
spłatą 132 miliardów dolarów długu. W odpowiedzi rząd zaproponował
wprowadzenie trzeciej, obok dolara i peso, waluty – argentino – dostępnej
jedynie w gotówce i niewymiennej, co miało ułatwić prowadzenie bardziej
elastycznej polityki podatkowej, niemożliwej przy wymiennym peso.
Krytycy tego rozwiązania twierdzili, że faktycznie oznacza ono ukrytą
dewaluację, i kiedy stało się jasne, że Rodríguez Saá nie znajdzie wsparcia,
by przeprowadzić tę zmianę, prezydent zrezygnował ze stanowiska, na
którym zastąpił go Duhalde.
W styczniu 2002 roku nowy szef państwa pogodził się z nieuniknionym:
rozpoczął dewaluację peso. Do końca roku kurs utrzymywany dotąd na
poziomie jeden do jednego został sprowadzony do poziomu jeden do
czterech, co – zważywszy na uzależnienie Argentyny od importu –
doprowadziło do wzrostu cen. W kwietniu doszło do kolejnej fali protestów
i starć z policją, jeszcze raz zawieszono funkcjonowanie systemu
bankowego. Po kilku miesiącach sytuacja uspokoiła się jednak na tyle, że
Duhalde zapowiedział przeprowadzenie wyborów w kwietniu 2003 roku.
Obserwacja Beatriz Sarlo, że piłkarska reprezentacja to jedyne, co łączy
Argentyńczyków w 1998 roku, cztery lata później stała się jeszcze bardziej
aktualna; wówczas był to właściwie jedyny powód do dumy pogrążonego
w kryzysie kraju. Prowadzona przez Marcelo Bielsę kadra była
niepokonana od dwóch lat, mimo że występujący w niej piłkarze od ośmiu
miesięcy nie dostawali startowego. Kilku zawodników – Ayala, Verón,
Caniggia, Batistuta i Almeyda – jechało na mistrzostwa świata w Japonii
z niewyleczonymi urazami, a Riquelme, którego cierpliwe rozgrywanie
akcji nie odpowiadało przywiązanemu do szybkiej, wertykalnej[210] gry
Bielsie, został w kraju, lecz mimo to z występem Argentyńczyków wiązano
ogromne nadzieje – jakby krach gospodarki mógł zjednoczyć
i zmotywować ich na tyle, by potrafili podarować narodowi choć ten jeden
sukces. Przed przyjęciem posady selekcjonera Bielsa wygrał ligę
z Vélezem, a jego wizja gry w piłkę była ekscytująco radykalna – jeśli
ktokolwiek mógł wygrać mundial dla Argentyny, to chyba tylko on.
Zaczęło się nie najgorzej: Albicelestes kontrolowali grę w meczu
z przeciętną Nigerią i wygrali 1:0 dzięki główce Batistuty. Tyle że kiedy
Argentyńczycy cieszyli się z wygranej, rząd po cichu ogłosił zamiar
wymiany ich zamrożonych jeszcze w bankach oszczędności na obligacje
skarbu państwa, i to według mocno wątpliwego przelicznika. W kraju
wybuchły kolejne zamieszki.
Nastroje pogorszyły się jeszcze, gdy w następnym meczu fazy grupowej
Anglicy okazali się mieć więcej hartu – i szczęścia – niż podczas dwóch
poprzednich spotkań tych drużyn na mistrzostwach świata. Michael Owen
zdążył już trafić w słupek, gdy na minutę przed przerwą przewrócił się
podczas próby wślizgu Mauricio Pochettino (rzut karny był konsekwencją
tyleż nieostrożności obrońcy, co instynktu napastnika). Marzący
o odkupieniu za błąd sprzed czterech lat David Beckham ustawił piłkę na
11. metrze, a następnie huknął z całej siły po ziemi, niemal w sam środek
bramki. Pablo Cavallero, który podskakiwał na linii, chcąc wyprowadzić
strzelca z równowagi, nie zdążył wyciągnąć lewej nogi i piłka wpadła do
siatki tuż obok stopy golkipera. Drugą połowę Anglicy zaczęli znakomicie,
a Cavallero musiał świetnie interweniować po strzałach z woleja Paula
Scholesa i Teddy’ego Sheringhama. Później jednak rywale Argentyny
spuścili nieco z tonu i kiedy na dziesięć minut przed końcem Owena
zastąpił Wayne Bridge, zostali zepchnięci do defensywy. Do wyrównania
mógł doprowadzić Pochettino, który zgubił krycie w polu karnym, ale jego
uderzenie głową z pięciu metrów trafiło w Seamana i wyszło poza boisko.
Podobnie jak w meczu z Nigeryjczykami, gdzie poza główką Batistuty
Argentyna nie potrafiła trafić do siatki, i tym razem strzelanie goli okazało
się największym problemem piłkarzy Bielsy. Porażka 1:0 oznaczała, że
mecz ze Szwedami – którzy wcześniej pokonali Nigerię 2:1 – trzeba
wygrać, licząc na to, że Anglia w tym samym czasie uniknie porażki
z Super Orłami[211].
Spotkanie ze Szwecją przebiegło jednak wedle znanego już schematu.
Argentyna stwarzała kolejne okazje, ale gdy mijała godzina gry, to Szwedzi
objęli prowadzenie po rzucie wolnym Andersa Svenssona z 28 metrów.
Później Cavallero jakimś cudem zdołał zbić na poprzeczkę strzał Andreasa
Anderssona i w końcu, w 88. minucie, Ortega zanurkował w polu karnym
i Argentyńczycy mieli rzut karny. Ortega nie trafił wprawdzie, ale dobitka
Hernána Crespo okazała się skuteczna. Tyle że remis nie wystarczył do
awansu: kiedy podliczono statystyki fazy grupowej, okazało się, że żaden
zespół nie oddał tylu strzałów i nie wykonywał tylu rzutów rożnych co
Argentyna, jednak po nudnym 0:0 Anglii z Nigerią piłkarze Bielsy odpadli
z turnieju.
Tym razem uderzał brak oburzenia w ojczyźnie. „Jesteśmy smutni –
mówił Fernando Niembro z kablowej telewizji TyC – ale to, co się stało, nie
ma wpływu na nasze życie. Argentyńczycy mają te same problemy co
wczoraj: wciąż się boją o pracę i o to, czy nie zostaną napadnięci na rogu
ulicy”. Nie sposób nie zauważyć pewnego paradoksu: w latach 20. „El
Gráfico” usiłowało zdefiniować argentinidad za pomocą piłki nożnej,
a 80 lat później nawet tożsamość argentyńskiej piłki została zachwiana,
a więzi klubowe czy dzielnicowe wydawały się silniejsze od więzi
łączących naród; wiara w ten ostatni błyskawicznie zanikała.
W świecie piłki dramatycznie brakowało pieniędzy. Racing, mimo
przejęcia przez Blanquiceleste, miał 60 milionów dolarów długu,
zadłużenie San Lorenzo było niewiele mniejsze, a Boca, River
i Independiente brakowało 40 milionów – i to mimo że należności z praw
do transmisji telewizyjnych i z kontraktów reklamowych wypłacano im
z góry. Problem wszystkich pięciu klubów był identyczny: pożyczki
zaciągnięto w dolarach, więc po dewaluacji ich wielkość faktycznie się
potroiła. Belgrano de Córdoba wystawiło na sprzedaż całą drużynę. W Boca
Macri umożliwił kibicom dzwonienie na specjalną infolinię, a koszt tych
rozmów – dwa dolary od jednego połączenia – miał umożliwić zatrzymanie
w klubie Riquelme. Operacja się nie udała: piłkarz i tak odszedł do
Barcelony.
Duhalde, świadom, że futbol odgrywa rolę opium dla ludu, obniżył
podatki od biletów na mecze i zwolnił kluby z obowiązku opłacania
policjantów patrolujących okolice stadionów, ale na tym pomoc państwa się
skończyła. Wiele klubów rozwiązało drużyny rezerw, a AFA przestała
opłacać i wyposażać sędziów technicznych. Finansowa katastrofa
wydawała się tym bardziej szokująca, że od czasu zniesienia ograniczeń po
mistrzostwach świata w 1978 za granicę sprzedano prawie 5500 piłkarzy za
kwotę 570 milionów dolarów, a przytłaczająca większość zawodników
wyjechała w ciągu ostatnich pięciu lat. Kluby nie miały już kogo
sprzedawać i rozczarowanie było gigantyczne.
Pod koniec rozgrywek Apertury w 2002 roku przemoc dała o sobie znać
ze zdwojoną siłą. W październiku Banfield prowadziło 5:0 z River Plate,
gdy w dziesiątej minucie drugiej połowy fani drużyny przyjezdnej wdarli
się na boisko, by skończyć upokarzający dla nich spektakl. Tydzień później
River przegrało u siebie z Boca 1:2. Wedle obowiązujących już wówczas
przepisów kibice gości musieli opuścić stadion jako pierwsi i dopiero po
całkowitym opróżnieniu ich sektora mogli wychodzić fani gospodarzy –
tym razem La Doce odmówiła jednak wyjścia: została na trybunach,
świętując w ulewnym deszczu. Sfrustrowani kibice River sami ruszyli więc
do wyjść, przedzierając się przez policyjne szpalery i przeskakując barierki.
Policja odpowiedziała kulami gumowymi, pałowaniem i gazem łzawiącym,
odpalając salwy nie tylko na otwartych trybunach – co w tych
okolicznościach było wystarczająco niebezpieczne – ale także
w zamkniętych pomieszczeniach, na klatkach schodowych i korytarzach.
Wybuchła panika: toalety zapełniły się wymiotującymi i próbującymi
przepłukać oczy ludźmi, z których większość nie miała nic wspólnego
z rozróbami. Barras tymczasem walczyli z policją na ulicach: grupa
pseudokibiców wpadła nawet na pomeczową konferencję prasową
i zaatakowała trenera gospodarzy, Manuela Pellegriniego. W szatni lekarz
klubowy River usunął gumową kulę z oka jednego z fanów. W Mendozie,
tysiąc kilometrów na zachód, kibice tego klubu wywołali rozruchy
w ramach solidarności z poszkodowanymi.
W ostatniej kolejce sezonu piłkarzy Independiente czekał wyjazd do San
Lorenzo, a zwycięstwo w tym meczu zapewniało im mistrzostwo kraju.
Kiedy prowadzili już 3:0, kibice gospodarzy porozcinali otaczającą boisko
siatkę z zamiarem udaremnienia pomeczowego świętowania tytułu na
murawie – i dopiero użycie armatek wodnych zaprowadziło spokój.
Przemoc wybuchała niczym epidemia.
CZĘŚĆ SIÓDMA

NAD WODĄ

2002–2016
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
DRUGIE PRZYJŚCIE

Salvador Ricardo Aparicio był sfrustrowany. Na trening, odbywający się na


niewielkim boisku w Grandoli na przedmieściu Rosario, przyszło jedynie
13 z 14 chłopców z rocznika 1986, co oznaczało kłopoty z rozegraniem
tradycyjnego meczu siedmiu na siedmiu. Było wprawdzie jeszcze jedno
dziecko, bawiące się piłką w pyle przed frontem zdezelowanej trybuny, ale
ono urodziło się w 1987 roku. Dwaj starsi bracia przychodzili tu regularnie,
a babcia, która siedziała trochę wyżej na jednej z twardych drewnianych
ławek, proponowała już Aparicio, żeby pozwolił mu zagrać.
Relacje o tym, co się dokładnie wydarzyło, są sprzeczne. Aparicio
twierdzi, że zdesperowany poprosił czterolatka, żeby dołączył do
pozostałych, a kiedy jego krewna – nie pamięta już, czy mama, czy ciocia –
zaprotestowała, obiecał, że przerwie mecz, jeśli rywalizacja okaże się dla
niego zbyt ostra. Rodzina zapamiętała z kolei, że babcia mówiła trenerowi
o tym, że chłopiec może wystąpić, a Aparicio niechętnie się zgodził,
zastrzegając, że wystawi go na skrzydle, żeby mógł go szybko zdjąć, jeżeli
zacznie płakać. Tak czy inaczej, czterolatek wyszedł na boisko. Pierwszą
zagraną doń piłkę zignorował – czym Aparicio nie był szczególnie
zdziwiony. Chwilę później jednak futbolówka trafiła do niego po raz drugi,
tym razem na lewą nogę, więc trącił ją, zaczął biec do przodu i wyminął
trzech przeciwników za pomocą tyleż instynktownej, co zdumiewającej
gambety[212]. Aparicio w życiu nie widział drugiego takiego przypadku,
jak ów czteroletni chłopiec, który nazywał się Leo Messi.
Urodził się 24 czerwca 1987 roku w szpitalu Garibaldiego w Rosario. Tego
samego dnia w całej Argentynie eksplodowało 15 bomb, w tym jedna
w Rosario i jedna w Villa Constitución – położonym jakieś 50 kilometrów
dalej miasteczku niedaleko fabryki, w której pracował ojciec Messiego. Nie
do końca wiadomo, co było przyczyną ataków, choć wydaje się, że mogły
mieć związek z wchodzącą w życie dzień wcześniej ustawą o należnym
posłuszeństwie, przeforsowaną przez prezydenta Alfonsína.
Przyszli rodzice piłkarza, Jorge i Celia, pobrali się na osiem dni przed
finałem mistrzostw świata w 1978 roku. W kraju, którego cała historia
wydaje się przypominać powieść realizmu magicznego, a wszystkie
symbole odgrywają wielkie znaczenie, narodziny Messiego również
musiały zapowiadać rozmaite znaki. Rosario leży nad rzeką Paraná,
500 kilometrów w dół od Esquina, gdzie mieszkali rodzice Diego
Maradony. Dziecko przychodzi na świat w 55. rocznicę śmierci wielkiego
śpiewaka tang, Carlosa Gardela. Na pierwsze urodziny dostaje od krewnych
czerwono-czarną koszulkę Newell’s Old Boys – klubu, w którym za kilka
lat nie powiedzie się Maradonie; czego Maradona nie zdołał zakończyć,
Messi jeszcze nie zaczął.
Wręczenie dziecku koszulki było aktem symbolicznym – można tu
przywołać choćby słynną Adorację walczących w klatkach, pierwszy
z sześciu gobelinów Graysona Perry’ego z cyklu Marność małych
różnic[213]. W pracy Perry’ego dziecku, Timowi Rakewellowi, ofiarowuje
się koszulkę Sunderlandu, a gest ten jest tyleż oznaką przynależności
plemiennej, co symbolem uwięzienia przez to plemię. Gdyby Messi został
w Newell’s do czasów nastoletnich, a niezdrowy wpływ barras bravas na
finanse klubu stał się jeszcze bardziej przemożny, o tym uwięzieniu można
by zresztą mówić nie tylko w warstwie symbolicznej[214]. Cytowany tu już
Pablo Alabarces, pisząc o piłce nożnej jako łatwym nośniku tożsamości,
zauważa ponuro, że gdy mieszkańcy Argentyny materialnie i symbolicznie
zmienili się w konsumentów, rola futbolu również musiała wyewoluować.
Tam, gdzie niegdyś była „ciepła przestrzeń tożsamości” i „gdzie można
było otrzymać opowieść o przynależności do czegoś w zamian za odrobinę
pasji”, została jedyna możliwa tożsamość; nie „opowieść wśród innych
opowieści, ale jedyny – i tragiczny – sens życia”. Tragizm ten zwiększają
oczywiście fatalny stan argentyńskiej piłki i nędzne warunki, w których
rozgrywa się mecze: z jednej strony wielu Argentyńczyków określa swoją
tożsamość, odwołując się do futbolu, a z drugiej strony argentyński futbol
trudno dziś określić mianem dobrego.
Tamta koszulka Newell’s pozostaje skądinąd emblematyczna dla
tożsamości Leo Messiego. Przy wszystkich ciągnących się za nim przez
całą karierę oskarżeniach, że nie dba o występy w drużynie narodowej, na
zawsze pozostał chłopakiem z Rosario, skąd pochodzi także jego partnerka
i matka jego dziecka[215], Antonella Roccuzzo. Ulubiony aktor piłkarza,
gwiazda Sekretu jej oczu i Dziewięciu królowych Ricardo Darín, również
jest Argentyńczykiem. Choć przeprowadził się do Hiszpanii jako 13-latek,
wciąż mówi z silnym argentyńskim akcentem.
Jego ulubionym daniem jest milanesa: panierowany kotlet z wołowiny,
podawany przez matkę z sosem pomidorowym i serem. Jest zresztą coś
dziwnie niewyrafinowanego w diecie Messiego, nawet jeśli poprawiła się
po tym, jak Pep Guardiola został trenerem Barcelony. Już na samym
początku pobytu w Katalonii ostrzegano go, że pije za dużo coca-coli, a we
wrześniu 2014 roku ujawniono, że jego typowy pomeczowy posiłek składa
się z pizzy z serem i sprite’a. Nawet biorąc pod uwagę, że na argentyńskich
pizzach zwykle nie ma zbyt wiele sosu pomidorowego, za to jest mnóstwo
sera[216], wszystko to wygląda – by odwołać się do obserwacji
irlandzkiego dziennikarza Kena Early’ego – jak dziecięce menu
w przeciętnej restauracji. Mamy tu zatem jeszcze jedną manifestację owego
infantylizmu, stanowiącego część wizerunku pibe, o którym pisał Levinsky,
portretując dzieciaka z potrero, który tak naprawdę nie może dorosnąć, jeśli
jego talent ma się w pełni rozwinąć.
Co ciekawe, kiedy dziennik „Corriere della Sera” wypytywał Messiego
o jego włoskie korzenie, piłkarz nie wiedział nic o Recanati, w którym
mieszkali jego dziadkowie przed emigracją do Argentyny, ani o poecie
Giacomo Leopardim[217], który również się tam urodził, ani o pobliskiej
Najświętszej Panience z Loreto[218]: zanim skończył 13 lat i przeniósł się
do Barcelony, całe jego życie kręciło się wokół Rosario. To tamta
przeprowadzka oznaczała zerwanie z domem i – tak samo jak w przypadku
Tima Rakewella na gobelinach Perry’ego – nie obywała się bez trudności,
związanych szczególnie z tym, jak reagowali na nią rodacy (choć pisząc
o tym wszystkim, trudno nie zauważyć, w jak wielu przypadkach, nie tylko
w Argentynie, piłka nożna jest sposobem na wyrwanie się ze świata
kulejącej gospodarki i ubogich dzielnic, takich jak Grandoli).
Mimo koszulki musiało upłynąć trochę czasu, zanim Messi wszedł
w świat futbolu. Piłkę dostał na czwarte urodziny, ale wciąż wolał zbierać
karty i grać w kulki, w obu tych czynnościach chętnie rywalizując.
W końcu któregoś dnia poszedł jednak z ojcem i braćmi pobawić się piłką
na ulicy. „Patrzyliśmy na siebie zdziwieni – opowiadał Jorge. – Nikt go
tego nie uczył”. Nie minęło wiele czasu, jak zaczął grać w Grandoli,
strzelając regularnie po cztery, pięć goli na mecz, choć był tak mały, że
futbolówka sięgała mu niemal do kolan.
Jorge Messi przed powołaniem do wojska grywał w drużynach
juniorskich Newell’s. Później zaczął pracować w hucie stali, po jakimś
czasie otrzymując posadę kierownika. Podczas odwiedzin u dziadków mały
Lionel godzinami grywał na ulicy z rodzeństwem i kuzynami. Tamte mecze
często kończyły się łzami: nienawidził przegrywać.
W Grandoli chłopiec występował do skończenia sześciu lat, strzelając
dziesiątki bramek. Czas, w którym miał zmienić otoczenie na bardziej
zawodowe, zbliżał się wielkimi krokami, ale bezpośredni powód odejścia
był prozaiczny: pewnego dnia Jorge przyszedł obejrzeć Lionela
i Matíasa[219], nie biorąc ze sobą dwóch peso na wejściówkę, i nie został
wpuszczony na boisko. Po tamtym incydencie Messi nigdy więcej nie
wrócił do miejsca, w którym wszystko się zaczęło.
Do Newell’s Old Boys trafił 21 marca 1994 roku, na trzy miesiące przed
siódmymi urodzinami – choć miał zaledwie 122 centymetry wzrostu.
Również trzy miesiące wcześniej ostatni raz w barwach Newell’s wystąpił
Diego Maradona. Klub cieszył się wówczas znakomitą reputacją, jeśli
chodzi o rozwój młodych piłkarzy – głównie dzięki pracy Jorge Griffy
w latach 80.
Pierwsi trenerzy chłopca byli pod wrażeniem jego naturalnego talentu –
tego, że potrzebował raczej drobnych wskazówek niż gruntownego
szkolenia. Cintia Arellano, najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa, nazywała
go „samotnikiem” – później, już w czasach występów w reprezentacji, jego
zdystansowana postawa była przyczyną napięć z częścią kolegów. Być
może po prostu taki miał charakter, choć kusząca byłaby interpretacja, że to
jego geniusz izolował go od otoczenia; że uświadomił sobie, iż umie robić
coś, czego nikt inny nie potrafi, że to odróżnia go od innych, a może nawet
nakłada jakiś rodzaj odpowiedzialności za rozwój swojego talentu.
Nawet jeśli rzadko się odzywał, umiejętności, które prezentował,
zapewniły mu autorytet wśród rówieśników. Jeden z pierwszych
szkoleniowców Messiego w Newell’s, Quique Domínguez, powierzył mu
prowadzenie rozgrzewki, pewien, że reszta chłopców pójdzie za jego
przykładem. Wciąż nienawidził przegrywać: czasami wyrażało się to
atakami frustracji i łez, ale częściej prowadziło do niemal jednoosobowego
zapewniania drużynie wygranej. Pewnego razu w Pujato, kiedy Newell’s po
pierwszym kwadransie przegrywało 0:2, Lionel się skoncentrował –
„wkurzył się”, jak wspominał jeden z jego kolegów, Gerardo Grighini –
i zdobył hat tricka, który odmienił losy spotkania. Jego sztuczki sprawiały,
że jedynym sposobem obrońców na powstrzymywanie Messiego było
łamanie przepisów, jednak zdaniem Adriána Corii – trenera najstarszej
drużyny Newell’s, w której występował Messi – faule mobilizowały go do
jeszcze lepszej gry.
Był jednak wciąż bardzo niski: jako dziesięciolatek mierzył tylko
128 centymetrów – dużo mniej od wszystkich rówieśników i dużo mniej od
starszych braci, gdy byli w tym samym wieku. Trafił do endokrynologa,
Diego Schwarzsteina, który orzekł, że jego organizm nie produkuje
wystarczającej dawki hormonów odpowiedzialnych za wzrost.
Rozwiązaniem była kuracja wymagająca codziennych zastrzyków, ale jej
koszt wynosił równowartość półtora tysiąca dolarów miesięcznie. Rodzina
podjęła decyzję o rozpoczęciu leczenia, które zaczęło przynosić efekty:
jako 11-latek Leo był wyższy o pięć centymetrów, a jako 12-latek dobił do
148 centymetrów. Z początku za zastrzyki płacił Jorge dzięki pieniądzom
z ubezpieczenia i zbiórki w fabryce, później jednak musiał zwrócić się
o pomoc do klubu (choć zdaniem doktora Schwarzsteina leczenie powinno
być finansowane przez państwo). Newell’s, mimo licznych obietnic,
wsparło rodzinę tylko raz – datkiem w wysokości 300 peso. Ojciec piłkarza
zaczął szukać innych możliwości.
Choć Messi od dziecka kibicował Newell’s, lubił także River Plate,
w dużej mierze ze względu na swojego ówczesnego idola Pablo Aimara,
wielce utalentowanego enganche, który w 2001 roku przeniósł się do
Valencii. W 2000 roku Messi trafił do River na testy. Wszystko przebiegło
według znanego już schematu. Trenerzy, widząc jego wzrost, mieli
wątpliwości, czy sobie poradzi. We wstępnej gierce siedział na ławce
rezerwowych i wszedł w samej końcówce – ale jak tylko wszedł, od razu
założył siatkę kryjącemu go obrońcy, a chwilę później powtórzył tę
sztuczkę. Zaproszony po raz kolejny, tym razem grał od pierwszej minuty
i strzelił ponoć dziesięć bramek. River chciało podpisać z nim kontrakt, ale
problemem było zakwaterowanie: klub nie zapewniał go chłopcom poniżej
13. roku życia. Inna sprawa, że nie jest jasne, czy Jorge rzeczywiście chciał
oddać syna do River, czy planował jedynie wywrzeć presję na Newell’s
w związku z rosnącymi kosztami leczenia. Jeśli chodziło o to drugie,
pomysł spalił na panewce: klub składał wprawdzie kolejne obietnice, ale
nie kwapił się do płacenia. Ojciec chłopca zaczął więc rozważać
rozwiązanie jeszcze bardziej radykalne.
W lutym 2000 roku nakręcono filmik, na którym Messi prezentuje swoje
umiejętności: 113 razy podbija pomarańczę, a 140 – piłkę tenisową.
W pobliżu leży piłeczka pingpongowa, sięga więc także po nią i podbija ją
29 razy. Kilka miesięcy później taśma, zawierająca także bardziej
konwencjonalne zagrania, za pośrednictwem Horacio Gaggiolego,
pochodzącego z Rosario posiadacza licznych nieruchomości w Barcelonie,
trafia w ręce Josepa Marii Minguelli, agenta piłkarskiego, który dzięki
przyjaźni z byłym zawodnikiem, a obecnie jednym z trenerów Barcelony,
Carlesem Rexachem, miał mocną pozycję w klubie. Minguella powiedział
katalońskim działaczom, że jeśli sfinansują kurację hormonalną Messiego
i znajdą pracę jego ojcu, mogą go mieć. Siedemnastego września 2000 roku
13-letni Lionel po raz pierwszy w życiu wsiadł na pokład samolotu
i wyleciał do Hiszpanii.
Kilka dni wcześniej na łamach wychodzącej w Rosario gazety „La
Capital” ukazał się całostronicowy artykuł zatytułowany Wyjątkowy
trędowaty[220] maluch. Bohater tekstu wśród wyznań o tym, że lubi
kurczaka, a jego ulubioną książką jest Biblia, opowiada o marzeniu
związanym z grą dla pierwszej drużyny i o tym, że po zakończeniu kariery
chciałby zostać nauczycielem wychowania fizycznego. Najsmutniejszy
moment w życiu? Miał dziesięć lat, gdy zmarła mu babcia – pierwsza osoba
w rodzinie, która naprawdę uwierzyła w jego talent.
W Barcelonie Messi był nerwowy i niemal się nie odzywał, z początku
wolał też – przypominając w tym Carlovicha – przebierać się na korytarzu,
a nie w szatni z resztą rówieśników, wśród których byli Cesc Fàbregas
i Gerard Piqué. Trenerzy, zafrasowani jego wątłą sylwetką, apelowali do
pozostałych podopiecznych, by „go nie połamali”. W końcu jednak
wszyscy zobaczyli go z piłką przy nodze, a Piqué na prośbę o łagodne
traktowanie Argentyńczyka odpowiedział pytaniem: „Jak mamy na niego
uważać? Przecież nie umiemy się nawet do niego zbliżyć!”. Nie minął
tydzień, a Rexach, który właśnie wrócił z Australii, przyszedł zobaczyć go
w meczu z chłopcami starszymi o dwa lata. Przespacerował się dookoła
boiska, rzucił okiem na Messiego. Od razu wiedział, że musi go zatrzymać.
W zarządzie Barcelony zdania były jednak podzielone. Klub przechodził
kryzys, ostatni sezon z czasów pierwszego pobytu Louisa van Gaala
w Katalonii nie płynął wcale gładko. Po doświadczeniach z Juanem
Románem Riquelme i Javierem Saviolą działacze mieli wątpliwości, czy
Argentyńczycy potrafią się zaadaptować do tutejszych warunków. Nie było
jasne, czy przenosiny tak młodego zawodnika wraz z rodziną do kompletnie
innego świata mają sens – i czy kalkulują się ekonomicznie, zważywszy na
dodatkowy koszt związany z leczeniem chłopca. Świetnie pamiętano chaos,
jaki w Barcelonie wywoływał klan Maradony. Tak minęło dziesięć tygodni,
w trakcie których Jorge Messi i Minguella coraz bardziej tracili cierpliwość.
W końcu Minguella umówił się z Rexachem na tenisa. Potem poszli na
piwo. Agent przycisnął ówczesnego dyrektora technicznego, który w kilku
zdaniach zobowiązał się do podpisania kontraktu z Messim na podanej mu
przez kelnera serwetce. Dzień później Minguella potwierdził ważność
dokumentu u notariusza, a z czasem serwetka przeszła do legendy, choć
wypada mieć uzasadnione wątpliwości, czy można ją uważać za wiążącą
prawnie. Tak czy inaczej, po tym liście intencyjnym dopięto wreszcie
szczegóły kontraktu. Jorge na znak wdzięczności odbył ponad 60-
kilometrową pielgrzymkę z Rosario do sanktuarium maryjnego w San
Nicolás, w północnej części prowincji Buenos Aires, gdzie dołączył do nich
Lionel – i przeszedł ostatnie 800 metrów na bosaka. Piętnastego marca
2001 roku wyleciał do Hiszpanii po raz kolejny – tym razem, żeby
rozpocząć nowe życie.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY
WYJŚCIE Z OTCHŁANI

Konstytucja Argentyny uniemożliwia politykom trzykrotne sprawowanie


urzędu prezydenta, ale takie szczegóły jak konstytucja nie były w stanie
powściągnąć ambicji Carlosa Menema, który skonstruował prowizoryczną
interpretację umożliwiającą mu kandydowanie. Jego głównym oponentem
był Néstor Kirchner, mało znany prawnik z położonego na południu
Patagonii Río Gallegos.
Kirchner popierał sprowadzenie do kraju prochów Peróna i przeżył
masakrę w Ezeizie w 1973 roku. Trzy lata później obronił doktorat i poznał
Cristinę Fernández, z którą po upływie sześciu miesięcy wziął ślub. Kiedy
w 1983 roku w kraju znów zapanowała demokracja, został urzędnikiem
i przez jakiś czas kierował funduszem pomocy społecznej w Río Gallegos.
W 1987 roku był już na tyle popularny, że z ramienia Justycjalistów wygrał
wybory na burmistrza. W 1991 roku został gubernatorem prowincji Santa
Cruz, a Cristina w tym czasie zasiadała już w lokalnym parlamencie. Fakt,
że jego rozpoznawalność w skali kraju była znikoma, potrafił obrócić na
swoją korzyść, sprytnie kreując się na autsajdera: w wyborach
prezydenckich przeszedł do drugiej tury, a ponieważ sondaże wróżyły mu
miażdżące zwycięstwo, Menem pogodził się z porażką i wycofał
z rywalizacji.
Nowy przywódca miał dwa priorytety. Pierwszym była oczywiście
gospodarka, drugim – przeprowadzenie radykalnych zmian w wymiarze
sprawiedliwości i w armii, tak aby osłabić wpływy konserwatystów
i usunąć ze służby publicznej wszystkich tych, którzy mieli jakikolwiek
udział w okrucieństwach brudnej wojny.
Ale Kirchner powołał też jeszcze jedną komisję do spraw futbolu,
kierowaną przez Javiera Castrillego, byłego sędziego o przydomku El
Sheriff, który zasłynął w latach 90. ze swojej prawdomówności i surowości.
W kraju wciąż dochodziło do starć między barras. W 2004 roku piłkarze
Talleres przyznali, że płacą kibicom za „ochronę”, a podczas
zorganizowanych wówczas igrzysk paraolimpijskich piłkarze z Argentyny
pobili się z Brazylijczykami. Wyglądało na to, że przemoc daje znać o sobie
na wszystkich szczeblach tutejszego futbolu.
Tymczasem w grudniu 2002 roku Carlos Bianchi wrócił do Boca.
Odziedziczył tu drużynę, która zajęła drugie miejsce zarówno w Aperturze,
jak i w Clausurze. Sprzedaż Riquelme pozbawiła wprawdzie zespół nuty
artyzmu, ale jego atutem była szybka, bezpośrednia gra. No i występował
tam też Carlos Tévez – zawodnik, który niezależnie od technicznych
umiejętności i instynktu strzeleckiego sprawiał wrażenie zdolnego do
wygrywania meczów samą siłą woli. Dorastał w Fuerte Apache, villa
znanej z wysokiej przestępczości, i był jeszcze jednym dzieckiem potreros,
co stało się oczywiście jedną z przyczyn jego ogromnej popularności.
W połowie 2003 roku zespół osiągnął szczyt formy, gromiąc Santos
5:1 w dwumeczu, który zapewnił Boca piąty w dziejach klubu i trzeci
w ciągu ostatnich czterech lat triumf w Libertadores, a Bianchiemu miano
najbardziej utytułowanego szkoleniowca w dziejach rozgrywek:
z czwartym zwycięstwem na koncie wyprzedził Osvaldo Zubeldíę.
Boca zwyciężyła także Aperturę w sezonie 2003/04, w ostatniej kolejce
pokonując 1:0 wicelidera San Lorenzo. Od tamtej pory zespół znów skupił
się na Libertadores: w 2004 roku zajął pierwsze miejsce w swojej grupie,
podobnie jak zwycięzca Clausury, River, w swojej. Gole Téveza w obu
meczach drugiej rundy ze Sportingiem Cristal zapewniły piłkarzom
Bianchiego awans do dalszych gier – a River w tym czasie okazało się
lepsze od Santosu Laguna po serii rzutów karnych. Boca potrzebowała
karnych w ćwierćfinale, żeby pokonać São Caetano, River zaś zwyciężyło
z Deportivo Cali. Wszyscy czekali na apokaliptyczny półfinał.
Jedyną bramkę w pierwszym starciu między starymi rywalami strzelił
głową Rolando Schiavi z Boca – w meczu, w którym z boiska wylecieli
Marcelo Gallardo i Cascini, a bramkarz Boca Roberto Abbondanzieri miał
ogromne szczęście, unikając podobnej kary za duszenie Gallardo. Innym,
który mógł obejrzeć czerwoną kartkę (za popchnięcie jednego
z masażystów River), był Guillermo Barros Schelotto. Tuż po przerwie
spotkania rewanżowego z kolei drugą żółtą kartkę obejrzał Fabián Vargas
z Boca, a niedługo później stan rywalizacji wyrównał Lucho silnym
strzałem zza linii pola karnego. Następną czerwoną kartkę dostał Rubens
Sambueza z River, a owa decyzja do tego stopnia rozwścieczyła ławkę
rezerwowych tej drużyny, że sędzia odesłał na trybuny zarówno trenera –
byłego pomocnika Leo Astradę – jak i jego asystenta oraz jednego
z masażystów. Kiedy gospodarze wykorzystali już limit zmian, kontuzji
doznał Ricardo Rojas, co oznaczało, że River musi kończyć mecz
w dziewiątkę. Na sześć minut przed końcem Tévez wbił do siatki piłkę
zagraną z lewej strony, wydawało się więc, że losy awansu do finału zostały
przesądzone. Strzelec gola zdarł jednak z siebie koszulkę i zaczął
parodiować machającego skrzydłami kurczaka – jakby chciał powiedzieć,
że oto gallinas kolejny raz wywrócili się na ostatniej prostej. Sędzia znów
wyciągnął czerwoną kartkę, a w ostatniej minucie Cristian Nasuti pojawił
się przy dalszym słupku i z woleja wepchnął do siatki piłkę zagraną z rzutu
wolnego przez Fernando Cavenaghiego. River zdołało doprowadzić do
rzutów karnych, ale na tym skończyło się szczęście tej drużyny:
Abbondanzieri obronił strzał Maxi Lópeza, a rutynowany pomocnik Javier
Villarreal wykorzystał decydującą jedenastkę i zapewnił Boca awans do
jeszcze jednego finału. „Ten mecz był jak film – wspominał Villarreal. –
Drugiego takiego nie było od lat. Po żadnym innym się tak nie cieszyłem”.
Rywalem Boca podczas czwartego w tej pięciolatce finału Libertadores
było Once Caldas, zespół z położonego w sercu kolumbijskich plantacji
kawy Manizales, który wywalczył mistrzostwo kraju dopiero drugi raz
w historii. Pierwszy mecz zakończył się bezbramkowym remisem, choć
obie drużyny zdołały trafić w słupek. Rewanż na Palogrande przyniósł
z kolei wynik 1:1, a później Once lepiej strzelało jedenastki[221]. Wkrótce
potem Bianchi odszedł z klubu, który od tamtej pory nie wygrał już
niczego[222]. O tym, jak wysoko trzeba cenić osiągnięcia tego
szkoleniowca, świadczy fakt, że po gospodarczym krachu przełomu
tysiącleci Boca Bianchiego była jedyną argentyńską instytucją radzącą
sobie w środowisku globalnym.
Wkrótce jednak pojawiła się kolejna. W 2001 roku Argentyńczycy ze
względów bezpieczeństwa odmówili wyjazdu na organizowane przez
Kolumbię Copa América (wielu reprezentantów kraju otrzymywało listy
z pogróżkami), ale trzy lata później wysłali do Peru drużynę mocną
i zdeterminowaną naprawić to, co nie udało się na mistrzostwach świata
w Korei i Japonii. Grali dobrą piłkę, w ataku Tévez świetnie współpracował
z Javierem Saviolą, niewysokim i bardzo skutecznym napastnikiem
o pseudonimie Królik, ale po rzutach karnych przegrali w finale z Brazylią.
Zadośćuczynienie nastąpiło miesiąc później podczas igrzysk olimpijskich,
gdzie Argentyna wypadła fantastycznie, a gol Téveza zapewnił jej złoty
medal po finałowym meczu z Paragwajem. W sześciu meczach Albicelestes
zdobyli 17 bramek, nie tracąc żadnej – trudno o lepszy dowód jej
dominacji. Prawda, była to tylko olimpiada, ale świadectwa odrodzenia
dostrzegało się także w innych sferach piłkarskiej rzeczywistości.
Na tym jednak skończyła się argentyńska epoka Marcelo Bielsy.
Twierdząc, że brakuje mu „energii” do dalszej pracy z reprezentacją,
zrezygnował z posady pod koniec 2004 roku i do trenowania wrócił dopiero
w 2007 roku, przyjmując posadę selekcjonera w Chile. Powrót do piłki
klubowej nastąpił w roku 2011 – najpierw pracował w Athleticu Bilbao,
potem w Olympique Marsylia[223], wszędzie skazany na ten sam
scenariusz: najpierw zaskoczenie i szok, później oświecenie i zachwyt,
a w końcu wyczerpanie.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY
D O R A S TA N I E LEGENDY

Pierwsze miesiące w Barcelonie nie były łatwe, i to niezależnie od


normalnych trudności adaptacyjnych. Jako obcokrajowiec Messi nie mógł
grać w tak zwanej drużynie A (do lat 17), która zresztą była już wówczas
ukształtowana. Wściekli z powodu jego odejścia działacze Newell’s nie
kwapili się bynajmniej do przekazania karty zawodniczej Argentyńczyka,
więc Barcelona miała problemy z zarejestrowaniem młodzieńca
w hiszpańskiej federacji. W końcu, gdy w kwietniu 2001 roku wystąpił
w meczu drużyny B (do lat 16) przeciwko Tortosie, po jednym ze wślizgów
złamał nogę. Do gry wrócił w czerwcu, ale pechowy upadek ze schodów
spowodował uszkodzenie więzadeł kostki, co spowodowało kolejną, tym
razem trzytygodniową przerwę.
Kurację hormonalną zakończył jako 14-latek, ale rok później mierzył
tylko 162 centymetry i ważył zaledwie 55 kilogramów. Rzadko zdarzało mu
się wytrzymać kondycyjnie do końca meczu; mówił, że brakuje mu
szybkości i wytrzymałości. Koledzy z drużyny nie bez powodu przezwali
go Enano (Karzeł). W końcu jednak w marcu 2002 roku klub zdołał go
zarejestrować, co umożliwiło występy w lidze juniorskiej. Legendarny
później rocznik, zwany Maszyna ’87, zaczął się rozpędzać. Z umowy
między dwoma klubami ze stolicy Katalonii, Barceloną i Espanyolem,
wynikało, że w podzielonej na dwie grupy lidze lokalnej 17-latkowie jednej
z miejscowych potęg rywalizują z 16-latkami drugiej i odwrotnie, co
zwykle zapewniało obu możliwość cieszenia się mistrzostwem. Złożona
z 16-latków Maszyna ’87 okazała się jednak lepsza od 17-latków rywala –
po raz pierwszy w historii.
W sezonie 2002/03, gdy prowadzona po raz kolejny przez Louisa van
Gaala drużyna seniorska zajęła szóste, najgorsze od 15 lat miejsce w lidze,
15-latkowie – z Messim, Piqué, Fàbregasem i Víctorem Vázquezem – grali
znakomicie. Messi był jedynym zawodnikiem, który wystąpił we
wszystkich 30 spotkaniach – i strzelił w nich 36 goli. Trener tamtego
zespołu, Alex García, mówił, że poziom treningów był tak wysoki,
a rywalizacja tak zażarta, że mecze wydawały się po nich niemal relaksem.
W decydującym o mistrzostwie spotkaniu z Espanyolem w kwietniu
2003 roku po zderzeniu z rywalem Messi miał złamaną kość policzkową.
Osiem dni później Barcelonę czekał mecz z tym samym rywalem w finale
Pucharu Katalonii. Argentyńczyk tak bardzo chciał grać, że pożyczył
maskę, w której Carles Puyol występował z podobną kontuzją na początku
sezonu. Była na niego za duża, ograniczała mu widoczność, więc jeszcze
w trakcie pierwszej połowy ściągnął ją i przedarł się dryblingiem w pole
karne Espanyolu. Odrzucił maskę w kierunku ławki rezerwowych i grał
dalej, chwilę później strzelając gola. W przerwie, przy stanie 3:0, García nie
chciał dłużej ryzykować i zdjął go z boiska[224]. Spotkanie stało się słynne
jako el partido de la máscara – mecz maski – a w jego trakcie Messi dał
dowód nie tylko woli zwycięstwa, ale też twardości.
Drużyna kolekcjonowała więc trofea, a Messi w błyskawicznym tempie
rozwijał się jako piłkarz. García zachęcał go do odgrywania coraz to
nowych ról, ustawiał go na coraz to nowych pozycjach, on jednak najlepiej
czuł się tuż za napastnikami. Wciąż był małomówny i nieśmiały, choć
zaprzyjaźnił się z grającym w Espanyolu rodakiem Pablo Zabaletą. Koledzy
z drużyny wspominają, że nadal płakał po meczach, jeśli zdarzyło mu się
zagrać kiepsko; ich zdaniem był to jednak dowód nie tyle wewnętrznej
słabości, co ducha rywalizacji. Co nie odnosiło się zresztą jedynie do
futbolu: nikt nigdy nie potrafił pokonać Messiego w meczach na
PlayStation.
Jego ówczesny styl był zdaniem Garcíi mieszanką indywidualizmu
wyniesionego z argentyńskich ulic z filozofią Barcelony, od czasów Rinusa
Michelsa i Johana Cruyffa zorientowaną bardziej na kolektyw. Było to
szczęśliwe połączenie: kiedy Barcelona Pepa Guardioli znajdowała się
u szczytu swoich możliwości, nieprzewidywalność Messiego stanowiła jej
kluczowy atut. Hiszpańska wersja tiki-taki tworzyła skomplikowaną
konstrukcję: opierała się na posiadaniu piłki i zamęczaniu rywali nieustanną
wymianą podań. Barcelona robiła to samo, ale miała także Messiego, który
jedną gambetą potrafił nagle wyeliminować z akcji dwóch, trzech rywali.
Jego indywidualizm powodował, że gra tego zespołu była mniej
mechaniczna, nie mówiąc już o tym, że lepiej się ją oglądało.
W listopadzie 2003 roku młodego Argentyńczyka po raz pierwszy
włączono do kadry pierwszego zespołu. Chodziło wprawdzie tylko
o spotkanie towarzyskie – na otwarcie nowego stadionu Porto –
a w dodatku nie mogło w nim wziąć udziału wielu podstawowych
zawodników Barcelony, powołanych wówczas na mecze reprezentacji, nie
zmienia to jednak faktu, że mając 16 lat i 145 dni Lionel Messi stał się
trzecim wśród najmłodszych debiutantów w historii klubu, po Paulino
Alcántarze, który zagrał po raz pierwszy w 1912 roku, i Harunie
Babangidzie, który zrobił to w roku 1998[225]. Od tamtej pory
Argentyńczyk raz w tygodniu trenował z pierwszą drużyną.
Kolejnym krokiem było powołanie do reprezentacji. W czerwcu
2004 roku Claudio Vivas, asystent Marcelo Bielsy w drużynie narodowej,
przekazał kasetę z nagranymi występami Messiego Hugo Tocallemu,
współpracownikowi José Pékermana w drużynie do lat 20. Hiszpanie
próbowali wprawdzie zachęcić chłopaka, by wyrobił sobie paszport w ich
kraju, ale argentyńska federacja szybko zorganizowała dwa mecze
towarzyskie – z Paragwajem i Urugwajem – żeby to jej sztab trenerski mógł
przyjrzeć mu się z bliska. A kiedy tylko to zrobił, przyszłość Messiego była
ustalona.
W październiku Argentyńczyk wystąpił po raz pierwszy w oficjalnym
meczu Barcelony, zmieniając Deco w derbach z Espanyolem. Miał 17 lat
i cztery miesiące: nikt równie młody nie grał dotąd w katalońskim klubie
w meczu o stawkę[226]. Do końca sezonu zagrał jeszcze w sześciu
spotkaniach ligowych i meczu Ligi Mistrzów z Szachtarem Donieck.
Pierwszego maja zmienił Samuela Eto’o przy stanie 1:0 w meczu
z Albacete. Dostał podanie od Ronaldinho i zdobył bramkę, niesłusznie
nieuznaną z powodu spalonego. Niemal natychmiast dwójka zawodników
powtórzyła akcję – tym razem gol został uznany. Barça wygrała 2:0,
zapewniając sobie mistrzostwo kraju.
Po meczu Ronaldinho podbiegł do Messiego, podniósł go i wziął na
plecy. Byli sobie bardzo bliscy: po ich pierwszym wspólnym treningu
Ronaldinho zadzwonił do zaprzyjaźnionego dziennikarza i powiedział mu,
że spotkał właśnie piłkarza, który wkrótce stanie się lepszy od niego.
Nastolatek dołączył też do organizowanej przez kolegów w szatni zabawy
w siatkonogę. Wcześniej o pozycję najlepszego w drużynie Ronaldinho
rywalizował z brazylijskim bocznym obrońcą, Sylvinho. Teraz Messi zaczął
bić ich na głowę.
Miesiąc później Argentyńczyk podpisał swój pierwszy wieloletni
kontrakt z Barceloną, a później wyruszył do Holandii, gdzie dołączył do
kolegów z reprezentacji podczas mistrzostw świata do lat 20. Mimo że lista
sukcesów argentyńskiej młodzieżówki jest długa, o tej drużynie –
z Messim, Sergio Agüero, Pablo Zabaletą, Fernando Gago, Ezequielem
Garayem czy Lucasem Biglią – i jej występach na tym turnieju wciąż się
pamięta. Pékerman i Tocalli przejęli już z rąk Bielsy dorosłą reprezentację,
więc na zajmowane przez nich dotąd miejsce przyszedł Pancho Ferraro.
Nowy szkoleniowiec miał wątpliwości, czy wątły Messi poradzi sobie
w rywalizacji z silnymi rywalami: posadził go na ławce w meczu ze
Stanami Zjednoczonymi, a Argentyna przegrała 0:1. W drugim spotkaniu
zawodnik Barcelony zagrał już od pierwszej minuty i zdobył bramkę –
Zabaleta dołożył drugą i mecz z Egiptem zakończył się wynikiem 2:0.
Oznaczało to, że do wyjścia z grupy potrzeba zwycięstwa z Niemcami
(choć remis także pozwoliłby na awans, bo Argentyna byłaby wówczas
drużyną z największą liczbą punktów wśród tych, które zajęły trzecie
miejsca). Jedynego gola w tym spotkaniu strzelił Neri Cardozo – z podania
i po charakterystycznym już dryblingu Messiego.
Kolejną bramkę w turnieju piłkarz Barcelony zdobył w meczu
z Kolumbią, gdzie Argentyna odrobiła straty i wygrała 2:1. W ćwierćfinale
jej rywalem byli mistrzowie Europy, Hiszpanie, z Fàbregasem, Juanfranem,
José Enrique i Davidem Silvą w składzie. Do 71. minuty utrzymywał się
wynik 1:1, potem jednak Messi wyłożył piłkę Gustavo Obermanowi, który
strzelił drugiego gola, a dwie minuty później sam Lionel dołożył trzeciego
po kolejnym rajdzie. To był jego turniej, co potwierdził zarówno
w półfinale, zdobywając pierwszą bramkę w wygranym 2:1 meczu
z Brazylią (zwycięskiego gola strzelił Zabaleta), jak i w wygranym tym
samym stosunkiem finale z Nigerią. Tym razem wykorzystał dwa rzuty
karne, pierwszy podyktowany zresztą za przerwanie jednej z jego gambet.
Po tym meczu do Messiego zadzwonił z gratulacjami Maradona. „Wiecie,
co to znaczy, jak dzwoni do was Diego? – pytał później 17-letni wówczas
gracz Barcelony. – To naprawdę niezapomniane przeżycie”.
„Podoba mi się w nim nie tylko to, jak gra, ale też to, że jest liderem –
powiedział Maradona. – W meczu z Hiszpanami dał prawdziwy piłkarski
koncert. Byłem pod wrażeniem”.
Dwa miesiące później Lionel Messi zadebiutował w dorosłej już
reprezentacji Argentyny. Z jego perspektywy jednak wyjazdowy sparing
z Węgrami nie mógł potoczyć się gorzej. Na boisko José Pékerman
wprowadził go – na miejsce Lisandro Lópeza – w 56. minucie. Przy drugim
kontakcie z piłką ruszył do przodu. Obrońca Vilmos Vanczák złapał go za
koszulkę. Argentyńczyk próbował się uwolnić, ale Węgier nie puszczał.
W końcu Messi uderzył Vanczáka w pierś. Nie było to uderzenie
szczególnie brutalne – młody piłkarz Barcelony próbował się raczej
uwolnić niż zrobić krzywdę przeciwnikowi, ale gdy rywal runął na ziemię,
trzymając się za twarz, sędzia Markus Merk, skądinąd dentysta
z Kaiserslautern, pokazał reprezentantowi Argentyny czerwoną kartkę. Jego
debiut trwał równe 44 sekundy. Vanczák zobaczył żółtą kartkę,
a tymczasem Messi, kręcąc głową z niedowierzaniem, opuszczał boisko.
Zanim znalazł się przy linii bocznej, już płakał. Z perspektywy lat można
ten incydent uznać za zapowiedź fatum ciążącego nad jego karierą
reprezentacyjną.
W klubie jednak wszystko szło już jak z płatka. We wrześniu 2005 roku
oprócz argentyńskiego posiadał już także obywatelstwo Hiszpanii, co
znacznie ułatwiło trenerom Barcelony żonglowanie składem[227].
W październiku po raz pierwszy zagrał w lidze w wyjściowej jedenastce,
a drużyna wygrała 3:0 z Osasuną. Przed końcem roku występował już
niemal w tylu reklamach, co Maradona, zachwalając między innymi
burgery, napoje gazowane, oleje, jogurty, chipsy, buty i karty kredytowe,
a niezależnie od tego wahał się, czy przyjąć ofertę kontraktu od Nike, czy
od Adidasa. To, że będzie prawdziwą gwiazdą, nie ulegało wątpliwości,
zwłaszcza po występach w Lidze Mistrzów. Był kluczową postacią
pojedynku z Chelsea, gdzie po ostrym wejściu w niego czerwoną kartkę
otrzymał boczny obrońca Londyńczyków Asier del Horno – jednak
w zwycięskim finale z Arsenalem nie mógł zagrać z powodu kontuzji. Tego
lata zresztą czekało go więcej przykrych doświadczeń.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI
N O TAT K A W SKARPECIE

Na mistrzostwa świata w 2006 roku Argentyńczycy wysyłali drużynę


ustabilizowaną i utalentowaną. W eliminacjach zajęli drugie miejsce, za
Brazylią, ale jedynie dzięki gorszej różnicy bramek. W kadrze nie
brakowało sprytnych i świetnych technicznie piłkarzy, którzy –
przynajmniej tak to widziała opinia publiczna w kraju – grali zgodnie ze
starymi argentyńskimi receptami, z Javierem Mascherano jako klasyczną
„piątką”, ustawioną przed defensywnym kwartetem, dwójką carrileros –
wahadłowców[228] – Maxim Rodríguezem i Estebanem Cambiasso lub
Lucho Gonzálezem obok niego, a u szczytu tego diamentu przywróconym
do łask Juanem Románem Riquelme, jako enganche operującym za plecami
Hernána Crespo i Javiera Savioli. Jedynym powodem do
przedmundialowych zmartwień było trudne losowanie: rywalami w grupie
okazały się Holandia, obiecujące Wybrzeże Kości Słoniowej, które kilka
miesięcy wcześniej dość pechowo przegrało z Egiptem w finale Pucharu
Narodów Afryki, oraz reprezentacja Serbii i Czarnogóry, która w trakcie
eliminacji straciła tylko jedną bramkę, a później na skutek dziwacznych
reguł tworzenia rankingu FIFA została przeniesiona z europejskiego
koszyka i losowana wraz z drużynami z Afryki i ze strefy Concacaf.
Obawy zaczęły się rozwiewać po komfortowym 2:1 z Wybrzeżem Kości
Słoniowej w Hamburgu. W chwili rozpoczęcia turnieju Serbia i Czarnogóra
również nie były już tak silnym rywalem, jak to się wydawało w momencie
losowania, i przegrały na inaugurację z Holendrami 0:1, ale tego, co spotka
je z rąk Argentyńczyków, nikt się chyba nie spodziewał.
Wszystko zaczęło się już w szóstej minucie, kiedy Saviola wyłożył piłkę
Rodríguezowi. Później nastąpił gol, który przeszedł do historii jako efekt
najpiękniejszej być może zespołowej akcji w dziejach mistrzostw świata:
wymiany 26 podań, której kulminacją było zagranie piętą Crespo do
Cambiasso i strzał tego ostatniego ze środka pola karnego. Tuż przed
przerwą Rodríguez zdobył swoją drugą bramkę, dobijając uderzenie
Savioli, a w drugiej połowie po faulu na tym zawodniku czerwoną kartkę
obejrzał Mateja Kežman.
To, co wydarzyło się jeszcze później, nabrało znaczenia po upływie
czasu. Na kwadrans przed końcem meczu z ławki rezerwowych podniósł
się Lionel Messi, a po trzech minutach obecności na boisku wemknął się
w pole karne i dośrodkował do Crespo, który strzelił czwartego gola dla
Argentyny. Drugi z wprowadzonych po przerwie zmienników, Carlos
Tévez, po indywidualnej akcji umieścił piłkę w siatce po raz piąty,
a w końcu na dwie minuty przed ostatnim gwizdkiem sędziego Tévez podał
do Messiego, który zdobył swoją pierwszą bramkę na mistrzostwach
świata. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale musiało upłynąć równe osiem
lat – co do dnia – żeby strzelił drugą.
Bezbramkowy remis z Holandią zapewnił Argentynie awans
z pierwszego miejsca. Rywalem w drugiej rundzie był Meksyk – i w tym
meczu po raz pierwszy w trakcie mundialu Albicelestes musieli gonić
wynik. W szóstej minucie przeciwnicy wykorzystali coś, co było
problemem już podczas meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej – przewagę
wzrostu: Rafael Márquez doszedł do dośrodkowania z rzutu wolnego Pávla
Pardo, przedłużonego później głową przez jednego z kolegów, i wepchnął
piłkę do siatki przy dalszym słupku. W dziesiątej minucie zrobiło się jednak
1:1: Crespo dostawił uniesioną wysoko nogę do dośrodkowania Riquelme
z rzutu rożnego. Saviola i Crespo nie wykorzystali sytuacji sam na sam
z bramkarzem i doszło do dogrywki, w której będący na skraju pola
karnego Maxi Rodríguez przyjął na pierś dalekie podanie w poprzek boiska,
a następnie huknął z woleja w samo okienko. Była to fantastyczna bramka.
Ćwierćfinałowy mecz z Niemcami rozgrywano w Berlinie. Argentyna
objęła prowadzenie w znany już sposób: tym razem rzut rożny Riquelme
zamienił na bramkę silnym uderzeniem głową Ayala. Do 72. minuty, kiedy
Pékerman zdjął z boiska Riquelme i zastąpił go Estebanem Cambiasso,
wszystko wydawało się przebiegać po myśli Argentyńczyków. Zdaniem
wielu komentatorów był to moment, w którym trener Albicelestes nie tylko
stracił nerwy, ale także szansę na wygranie mundialu, Tocalli twierdził
jednak, że kadrę pogrążyły kontuzje. Na minutę przed zejściem Riquelme
urazu doznał bramkarz, Roberto Abbondanzieri, w którego miejsce na
boisku pojawił się Leo Franco. Siedem minut później z kolei Pékerman
musiał zmienić Crespo. Mając na ławce Messiego, Aimara i Saviolę,
selekcjoner sięgnął po Julio Cruza, wysokiego i dość nieporadnego na tle
tamtej trójki napastnika. Tocalli tłumaczył:
„Świetnie znaliśmy Riquelme, pracowaliśmy z nim od czasu, gdy miał
14 lat i występował jako »piątka«. Wiedzieliśmy, że jeśli trzy razy z rzędu
straci futbolówkę, to dlatego, że jest zmęczony albo ma jakiś kłopot.
Prowadziliśmy 1:0 i widzieliśmy, jak gubi piłkę za piłką, jak rusza się mniej
niż zwykle, a jego podania nie mają głębi. Nie było w nim tego błysku,
wydawał się zmęczony.
Mieliśmy na ławce Cambiasso, dobrego w walce o odbiór piłki, ale też
świetnego technicznie, gdy chodziło o jej podawanie. Więc przy stanie 1:0,
mówiliśmy sobie, zmiana Riquelme na Cambiasso pozwoli nam nadal grać
piłką, ale też łatwiej ją odbierać. To samo było z Cruzem: dlaczego Cruz,
a nie Messi? Bo wiedzieliśmy, że Niemcy są niebezpieczni w walce
w powietrzu, i chcieliśmy się zabezpieczyć. Uważaliśmy, że jedyny sposób,
w jaki mogą nam wbić bramkę, to główka po stałym fragmencie gry. No
i faktycznie strzelili nam głową, ale po 40-metrowej długiej piłce: tego nikt
nie mógł przewidzieć”.
Minutę po wejściu Cruza Tim Borowski przedłużył dośrodkowanie
Michaela Ballacka i Miroslav Klose faktycznie zdobył bramkę głową.
O awansie musiały zdecydować rzuty karne, w których Argentyńczycy
okazali się gorsi, w dużej mierze wytrąceni z równowagi tym, że niemiecki
bramkarz Jens Lehmann przed każdym strzałem wyciągał zza getrów
niewielką karteczkę z hotelowym nadrukiem i coś na niej czytał. Jak się
później okazało, z siedmiu nazwisk na liście Lehmanna tylko dwa należały
do wykonawców argentyńskich jedenastek, ale obaj ci piłkarze strzelili
dokładnie tak, jak przewidywał niemiecki trener bramkarzy Andreas
Köpke. Resztę uczyniła siła sugestii: ponieważ wydawało się, że Lehmann
zna ich zamiary, kolejni strzelcy wpadali w panikę. Ayala i Cambiasso
spudłowali, a Niemcy strzelali bezbłędnie i awansowali do półfinału.
Był to wspaniały spektakl, ale zakończył się haniebnie: wielką awanturą
na środku boiska i czerwoną kartką dla Leandro Cufré, który kopnął Pera
Mertesackera. „Argentyńczycy nas sprowokowali – mówił niemiecki
pomocnik Michael Ballack. – Kiedy nasi piłkarze szli strzelać rzuty karne,
wrzeszczeli coś po hiszpańsku. Nie rozumieliśmy, co mówią, ale
z pewnością chcieli wytrącić naszych napastników z równowagi. Tim
Borowski strzelił [na 4:2] i podniósł palec do ust, żeby pokazać im, że mają
siedzieć cicho. To ich naprawdę wkurzyło. Potem nie widziałem już zbyt
wiele, poza tym, że jeden czy drugi padli na boisko”. Na filmie z tamtego
spotkania widać, że Rodríguez wali Bastiana Schweinsteigera w tył głowy,
Fabricio Coloccini szarpie się z Torstenem Fringsem, a Juan Pablo Sorín
z menedżerem reprezentacji Niemiec Oliverem Bierhoffem.
Niemal natychmiast po porażce pojawiły się plotki o podziałach
w reprezentacji Argentyny i – chcąc uniknąć znajomego mechanizmu
oskarżeń i szukania winnych – zmęczony Pékerman zrezygnował z funkcji
trenera. Fakt, że dobrze rozpoznał niemieckie zagrożenie –
Argentyńczyków znów pogrążyła słaba gra w powietrzu – nie mógł być
wielkim pocieszeniem.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI
Z Ł O TA E K S TA Z A

Podczas mistrzostw świata w Niemczech Messi nie odegrał wielkiej roli,


ale w Barcelonie jego znaczenie rosło z każdym miesiącem. Jeśli
ktokolwiek jeszcze żywił wątpliwości, czy ma do czynienia z wielkim
zawodnikiem, musiał zostać przekonany w trakcie sezonu 2006/07.
W zremisowanym 3:3 meczu z Realem na Camp Nou Argentyńczyk
zaliczył hat tricka, a w półfinale Copa del Rey z Getafe zdobył bramkę,
która musiała skłaniać do porównań z Maradoną, nawet gdyby strzelec nie
urodził się nad La Platą. Wszystko zaczęło się mniej więcej w środku
boiska, gdy Xavi podał na prawo do stojącego przy linii bocznej Messiego.
Argentyńczyk minął jednego rywala, potem założył siatkę drugiemu,
gwałtownie przyspieszył, a po jakichś 25 metrach znalazł się naprzeciwko
kolejnych dwóch przeciwników (trzeci, daremnie starający się go dogonić,
próbował choćby złapać go za koszulkę), ale tych także wyminął, wpadł
w pole karne, objechał bramkarza i z ostrego już kąta podciął piłkę nad
usiłującym jeszcze interweniować obrońcą. Jeśli zamierzał po prostu
powtórzyć słynną akcję Maradony w meczu z Anglią, wyszło mu coś
więcej niż doskonała imitacja. Bilardo i Maradona podkreślali zresztą, że
boiskowe otoczenie było inne – przez dwadzieścia kilka metrów biegu
Messi nie był atakowany; nawet jeśli mieli rację, skojarzenia z legendarną
akcją wciąż czynią gola wyjątkowym. Inna sprawa, że zazdrośnie strzegąc
wyższości oryginału, Maradona i Bilardo nieświadomie przywoływali inny
wczesny mit argentyńskiej piłki: o piłkarzu, który strzelił cudowną bramkę
po indywidualnej akcji, a wracając na własną połowę, zacierał
pozostawione przez siebie ślady w boiskowym pyle, by nikt nigdy nie
powtórzył tego aktu wirtuozerii. Sam Messi zadedykował bramkę
Maradonie, przebywającemu wówczas na leczeniu w klinice
psychiatrycznej.
Sześć tygodni po tym, jak odtworzył jednego z goli strzelonych
Anglikom przez Maradonę, skopiował też drugiego – wbijając piłkę do
siatki ręką w zremisowanym 2:2 meczu z Espanyolem. „To Diego! –
krzyczał wówczas argentyński komentator. – Nie mówcie mi, że nie. Dla
mnie to Diego. To ten sam człowiek… Narodził się na nowo. Nie wierzę
w reinkarnację, ale… on naprawdę narodził się na nowo. Nie może być aż
tylu zbiegów okoliczności. Nikt mi nie wytłumaczy, że dwie rzeczy mogą
się powtórzyć w sposób naprawdę, ale to naprawdę identyczny”. Bramki
z Getafe i Espanyolem stanowiły ostateczne potwierdzenie: wszyscy
zestawiali już Messiego z Maradoną.
Niezależnie jednak od gambet potwierdzających jego geniusz, nie był to
dla Messiego i Barcelony udany sezon. Jego cudowny gol z Getafe padł
w trakcie meczu wygranego 5:2 – odrobienie strat przez rywali wydawało
się niemożliwe, więc przed rewanżem Argentyńczyk dostał wolne. Barça,
wbrew wszelkim spodziewaniom, przegrała jednak 0:4 Gole tracone
w końcówkach spotkań z Espanyolem i Betisem również okazały się
kosztowne: Katalończycy stracili mistrzostwo kraju gorszą różnicą
bramek[229].
Po rezygnacji Pékermana nowym selekcjonerem został ponownie Alfio
„Coco” Basile, który dopiero co wygrał z Boca Aperturę i Clausurę. W tym
czasie zdołał już posiwieć, ale jego długie, zaczesywane do tyłu włosy
opadały aż za kołnierzyk. Po profesorskim z wyglądu Pékermanie
wydawało się to zapowiadać zejście na ziemię, jednak Basile nie zmienił
wiele, jeśli idzie o styl gry. Drużyna wciąż występowała w klasycznym
argentyńskim ustawieniu 4-3-1-2, z Javierem Mascherano jako „piątką”,
Cambiasso i Verónem jako dobrze zbalansowaną parą otaczających go
pomocników i Riquelme jako enganche za plecami duetu Messi–Crespo.
Przez 17 dni Copa América w Wenezueli grali znakomicie, o wiele lepiej
niż którakolwiek z drużyn wygrywających te rozgrywki pod Basile na
początku lat 90.
Rzut karny Eddiego Johnsona zapewnił wprawdzie Amerykanom
prowadzenie w dziewiątej minucie inauguracyjnego meczu w Maracaibo,
ale już dwie minuty później Argentyna wyrównała: Crespo wykorzystał
wahanie bramkarza Kaseya Kellera przy opadającym w pole karne rzucie
wolnym Riquelme. Po godzinie gry Riquelme dostrzegł Messiego w tłoku
przed 16. metrem, a precyzyjne zagranie piłkarza Barcelony trafiło do
wychodzącego na pozycję Crespo, który strzelił z pierwszej piłki obok
bezradnego Kellera. Na ławce trenerskiej Basile, robiący wrażenie rozpiętą
niemal do mostka koszulą w fioletowo-białe paski, uniósł zaciśnięte pięści
w geście triumfu – dokładnie takich bramek oczekiwał od składu, który
wybrał. Rezerwowy Aimar strzelił głową trzeciego gola, a kolejny ze
zmienników, Tévez, wpadł między zmęczonych obrońców USA i ustalił
wynik na 4:1.
W kolejnym meczu również trzeba było zacząć od odrabiania strat:
Edixon Perea przedłużył piętą strzał jednego z kolegów po rzucie wolnym
sprzed pola karnego i Kolumbijczycy prowadzili 1:0. W 20. minucie Crespo
wykorzystał karnego po faulu na Messim, ale przy okazji nabawił się
kontuzji i musiał opuścić boisko, na którym pojawił się Diego Milito. Dwie
bramki Riquelme – główka po dośrodkowaniu Zanettiego i jeszcze jeden
fantastyczny rzut wolny – pozwoliły Argentynie prowadzić do przerwy 3:1.
Nadzieje Kolumbii odżyły dzięki główce Jaime Alberto Castrillóna po
rzucie wolnym z lewej strony boiska, ale już w doliczonym czasie gry
Milito ustalił wynik spotkania na 4:2. Pewni awansu Argentyńczycy
wystawili przeciwko Paragwajowi rezerwowy skład, ale i tak wygrali, tym
razem 1:0.
Ćwierćfinałowym przeciwnikiem było Peru, a futbol w wykonaniu
Argentyńczyków był jeszcze lepszy niż dotąd, w przypadku Messiego
i Riquelme hipnotyczny wręcz – z jednej strony skrzący się od gambet,
z drugiej od pauz przed kolejnymi rozrywającymi peruwiańską obronę
podaniami. Wydaje się niemal nieprawdopodobne, że przez 45 minut
utrzymał się wynik bezbramkowy, ale w przerwie Basile wprowadził
Téveza na miejsce Milito i efekt tej zmiany był niemal natychmiastowy.
W 47. minucie Tévez podał do Riquelme, który znalazł sobie miejsce do
oddania strzału i uderzył tuż przy słupku z dwudziestu kilku metrów.
Później Tévez trafił w poprzeczkę po dośrodkowaniu Zanettiego, a mniej
więcej po godzinie gry Messi strzelił drugiego gola dla Argentyny –
będącego efektem popisowej akcji Riquelme, który przyjął podanie od
Veróna, obrócił się, zaczekał, a następnie wyłożył piłkę graczowi Barcelony
jak na tacy. Nie był to zresztą koniec popisów: Tévez i Messi dwukrotnie
wymienili podania z klepki, peruwiański bramkarz obronił strzał Messiego,
ale był bezradny wobec dobitki Mascherano, a 40-metrowy rajd Téveza
zakończył się drugą w tym meczu bramką Riquelme. To prawda, rywalem
było nie najsilniejsze Peru, ale koncert piłkarzy Basile w drugiej połowie
spełnił marzenia wszystkich argentyńskich tradycjonalistów.
Ale zobaczyliśmy wówczas także jeden z pierwszych dowodów na to, jak
niezdrowy staje się kult Messiego. Schodząc z boiska, piłkarz zauważył na
jednej z wyższych trybun dziewczynę, która usiłowała zeskoczyć, by
znaleźć się jak najbliżej swojego idola. Krzyknął, by tego nie robiła, ale
rzuciła się w dół, cudem unikając poważnych obrażeń i dwukrotnie go
całując, zanim ochrona zdołała ją odciągnąć.
W półfinale czekał Meksyk, który zdążył już ograć Brazylię w fazie
grupowej i rozgromić Paragwaj 6:0 w ćwierćfinale. Zaczął dobrze: Andrés
Guardado trafił w słupek w pierwszej połowie, a Nery Castillo
w poprzeczkę na początku drugiej, ale w końcu i ten zespół musiał
skapitulować. Najpierw Gabriel Heinze wyskoczył do piłki długo
opadającej w pole karne po rzucie wolnym Riquelme, a później nastąpił
kolejny błysk geniuszu Messiego, równy wszystkim, jakie zaprezentował
do tej pory, choć zarazem kompletnie inny. Heinze wybił długą piłkę na
wolne pole do Téveza, który od razu zgrał ją na prawą stronę, do
wchodzącego w pole karne Messiego. Gracz Barcelony zaś po prostu
podciął ją nad bramkarzem Oswaldo Sánchezem – wyleciała wysoko
w górę, a potem raptownie opadła, grzęznąc w siatce, ale jej trajektoria
wydawała się równie nieprawdopodobna, jak naturalność, z jaką została
zagrana. Wynik spotkania ustalił z rzutu karnego Riquelme, ale
wydarzeniem wieczoru był gol Messiego, skłaniający Basile do pytania, czy
po czymś takim piłka nożna może stać się jeszcze lepsza. „Czy mamy
zwinąć manatki i zająć się czymś innym? – chrypiał argentyński
selekcjoner. – Czy jest coś jeszcze, co moglibyśmy zrobić? Czy po
zobaczeniu takiej bramki powinniśmy w ogóle dalej grać piłkę?”
A jednak bramka, jakkolwiek piękna, to jeszcze nie wszystko: zanim
Argentyna mogła po raz 15. świętować zdobycie Copa América, musiała
jeszcze pokonać Brazylię Dungi. Drużynę, która – po przegranej
z Meksykiem na inaugurację – okazała się równie nieustępliwa, jak jej
szkoleniowiec, gromiąc Chile w ćwierćfinale i pokonując po rzutach
karnych Urugwaj w półfinale. Już w czwartej minucie meczu Júlio Baptista
dostał długie podanie od Elano, zmienił kierunek biegu, umożliwiając sobie
strzał prawą nogą, i huknął w samo okienko. Na pięć minut przed przerwą
skrzydła Argentyńczykom podciął samobójczy gol Ayali po dośrodkowaniu
Dani Alvesa, a w 69. minucie prawy obrońca Brazylii dopadł do podania
Vágnera Love i ustalił wynik meczu. Po raz kolejny w historii swoich
występów na wielkich turniejach Argentyna pokazała fantastyczny futbol
i znów nie wystarczyło to do wygranej.
Jeśli w sezonie 2006/07 Barcelonie nie szło najlepiej, to następny okazał się
jeszcze gorszy. O Ronaldinho, który najlepsze lata kariery miał już za sobą,
mówiono, że wywiera zły wpływ na drużynę, i w końcu sprzedano go do
AC Milan. Z posadą trenera rozstał się z kolei Frank Rijkaard, a na jego
miejsce przyszedł – ku zaskoczeniu wielu obserwatorów –
niedoświadczony Pep Guardiola. Jedną z pierwszych ważnych decyzji
młodego szkoleniowca było, wbrew stanowisku klubowego zarządu,
wyrażenie zgody na wyjazd Messiego do Pekinu, gdzie odbywały się
kolejne igrzyska olimpijskie i gdzie Argentyńczyk miał leczyć rany zadane
przez Brazylijczyków w Wenezueli. Nie była to łatwa decyzja, ale okazała
się słuszna, nie tylko z perspektywy Messiego i Argentyny, ale także klubu,
któremu zapewniła wdzięczność, a co za tym idzie – lojalność zawodnika.
Reprezentacja olimpijska Argentyny była skądinąd bardzo silna – wielu
jej członków sięgnęło po młodzieżowe mistrzostwo świata w 2005 roku.
Znaleźli się wśród nich Messi i Riquelme, który wrócił tymczasem do
Boca, a do składu został włączony jako jeden z trzech starszych
zawodników[230]. I to właśnie duet Messi–Riquelme rozszczelnił obronę
Wybrzeża Kości Słoniowej w meczu na inaugurację, a kolejne wygrane –
z Australią i Serbią – zapewniły Argentyńczykom awans do ćwierćfinału
z Holandią. Tam nieporozumienie w obronie Holendrów pozwoliło
Messiemu strzelić pierwszego gola dla Albicelestes, a później – choć
Otman Bakkal zdołał wyrównać – jego świetne podanie umożliwiło
Ángelowi Di Maríi zdobycie zwycięskiej bramki w dogrywce.
Półfinał z Brazylią kompletnie nie przypominał ciężkiego boju dorosłych
drużyn sprzed roku. Płynna wymiana podań w 52. minucie stworzyła nieco
wolnej przestrzeni dla Di Maríi, a jego dośrodkowanie zamienił na bramkę
Agüero, który szybko dołożył drugiego gola, w końcu zaś Riquelme
wykorzystał jedenastkę i ostateczny wynik można uznać za rewanż za to, co
wydarzyło się w Maracaibo. Mecz o złoty medal był powtórką finału
z 1996 roku, kiedy to Argentyna w pojedynku z Nigerią dwukrotnie
obejmowała prowadzenie, by ostatecznie przegrać 2:3 – tym razem jednak
Di María wyprowadził Argentyńczyków na prowadzenie po solowej akcji
i sprytnym wykończeniu, a potem udało się uniknąć wpadek w obronie
i zwyciężyć 1:0.
Był to początek złotej ery Messiego. Prowadzona przez Guardiolę
Barcelona przeżywała najlepszy okres w historii klubu, a Argentyńczyk
odgrywał w nim kluczową rolę, dodając szczyptę indywidualizmu
i nieprzewidywalności do statecznej i często przewidywalnej tiki-taki. Grał
w środku jako „fałszywa dziewiątka”[231], po raz pierwszy występując na
tej pozycji w ćwierćfinałowym meczu Ligi Mistrzów w 2009 roku,
wygranym z Bayernem aż 6:2, a już wkrótce stając się jej symbolem.
W finale z Manchesterem United zaczął z kolei na prawej stronie i po
dziesięciu minutach zszedł do środka, kompletnie konfundując rywali.
W tym spotkaniu, wygranym przez Barcelonę 2:0, zdobył drugą bramkę
w nietypowy dla siebie sposób: strzałem głową.
Były i inne fantastyczne mecze z jego udziałem: wygrane 5:0 pierwsze
clásico z Realem José Mourinho w listopadzie 2010 roku, 7:1 z Bayerem
Leverkusen, w którym to meczu strzelił pięć goli, będąc w trakcie serii
dziewięciu spotkań, w których zdobył 21 bramek i sezonu 2011/12,
w którym zaliczył w sumie 50 trafień w lidze. W kolejnym sezonie zebrał
ich 46. W tamtym czasie to, co nadzwyczajne, u niego wydawało się
całkowicie normalne, choć śledząc jego wyczyny w klubie, Argentyńczycy
wciąż się zastanawiali, czy będzie w stanie powtórzyć swoje wyczyny
w reprezentacji. Z daleka od Katalonii, od środowiska, które nie tylko go
stworzyło, ale wydawało się także stworzonym dla niego.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY
KONIEC PEWNEGO ROMANSU

Duet, który kiedyś stanowił o wielkości Boca Juniors – duet będący


kombinacją siły, pragmatyzmu i odwagi z jednej strony oraz czystego
artyzmu z drugiej – doprowadził w końcu do podziałów w klubie.
W pewnym momencie Juan Román Riquelme i Martín Palermo nie potrafili
już ze sobą wytrzymać. „Łączy nas tylko to, że gramy dla Boca” –
powiedział Palermo w 2010 roku, w jednym z trzech chudych sezonów,
podczas których klub zmieniał trenerów aż sześciokrotnie.
Palermo wrócił do Boca w 2004 roku, po smutnych trzech i pół roku
spędzonych w Hiszpanii, i stworzył bardzo groźną parę napastników
z Tévezem, zapewniając klubowi dwie z rzędu wygrane w Copa
Sudamericana oraz zwycięstwo w Aperturze i Clausurze sezonu 2005/06.
W sierpniu 2006 roku zmarł nowo narodzony syn Palermo, Stefano. Cztery
dni później rozpoczął się kolejny sezon i napastnik uparł się, że wystąpi
w pierwszym meczu. W wygranym 3:0 spotkaniu z Banfield strzelił dwa
gole, potem zaś opuszczał boisko ze łzami w oczach, a większość kibiców
płakała wraz z nim. Zawsze był ulubieńcem fanów.
Riquelme wrócił w styczniu 2007 roku. Jemu z kolei nie powiodło się
w Barcelonie, gdzie Louis van Gaal posadził go na ławce rezerwowych
podczas swojego drugiego pobytu w klubie. Wcześniej mówił, że nie ma
ochoty opuszczać Boca, ale usłyszał, że jeśli naprawdę kocha tę drużynę,
powinien pozwolić jej zarobić 11 milionów euro na swoim transferze.
Problem w tym, że jako notoryczny indywidualista nie pasował do
zorientowanej na zespół filozofii van Gaala – mówi się, że kiedy Holender
po raz pierwszy spotkał Argentyńczyka, wręczył mu dziecięcą koszulkę
Barcelony ze słowami: „Daj synowi, będzie zakładał ją częściej niż ty
swoją”. W Villarrealu jednak Riquelme rozkwitł na powrót: Manuel
Pellegrini zbudował drużynę wokół niego i wbrew wszelkim prognozom
zajęła ona trzecie miejsce w sezonie 2005/06; inna sprawa, że to Riquelme
nie wykorzystał kluczowej jedenastki w półfinale Ligi Mistrzów
z Arsenalem. To, co zrobił realizator transmisji telewizyjnej tamtego
pojedynku, było czymś niebywałym: najpierw mieliśmy zbliżenie oczu
Riquelme, później bramkarza Kanonierów Jensa Lehmanna, a później
znowuż Riquelme, jakby to nie była seria rzutów karnych, tylko western
Sergio Leone. Kiedy w końcu Argentyńczyk ruszył do piłki, było niemal
pewne, że spudłuje. Pamiętajmy: trochę ponad dwa miesiące później
Lehmann złamie serce Riquelme ponownie, tym razem w ćwierćfinale
mundialu, choć w tamtym meczu rozgrywający Villarreal został zmieniony
jeszcze przed serią jedenastek. Problem z tym piłkarzem polegał na tym, że
nawet jeśli nie był niczemu winien, i tak uważano go za
odpowiedzialnego – wszystko jedno, czy grał, czy nie, albo czy to dlatego,
że tak bezbłędnie wykonywał rzuty karne w Boca, musiał stracić nerwy
podczas kluczowego karnego dla Villarrealu.
Kolejny sezon nie był już tak magiczny. W lidze Riquelme rozegrał tylko
13 spotkań, a w Copa del Rey nie wystąpił ani razu; gdy jego relacje
z zarządem i Pellegrinim uległy pogorszeniu, został wypożyczony do Boca.
Jego powrót na stare śmieci zbiegł się z powierzeniem funkcji trenera
Miguelowi Ángelowi Russo. Były pomocnik Estudiantes poprowadził
Lanús i swój dawny klub do wygrania Primera B, a Vélezowi zapewnił
zwycięstwo w Clausurze; podobnie jak Bianchi, był pragmatykiem,
gotowym znaleźć miejsce w składzie dla staromodnej „dziesiątki”.
W 2007 roku Boca zakończyła Clausurę na drugim miejscu, co jednak
ważniejsze, znów odnosiła sukcesy w Libertadores, w ogromnej mierze
dzięki świetnej grze Riquelme.
Zespół mógł wprawdzie odpaść już w fazie grupowej, ale przyparty do
muru zdołał wygrać 7:0 w swoim ostatnim meczu, rozgrywanym u siebie
z Bolívarem. Kolejnym rywalem był Vélez prowadzony przez Ricardo La
Volpe. Największym talentem Riquelme (przynajmniej wtedy, gdy nie
marnował jedenastek) była zdolność zachowywania spokoju, kiedy
wszyscy wokół tracili nerwy – tak jakby jego metabolizm funkcjonował
wolniej niż u innych; problem w tym, że kiedy wszystko szło źle, można
było odnieść wrażenie, że mu nie zależy. Tym razem jednak wszystko
potoczyło się dobrze: sędzia nie uznał wprawdzie gola Rodrigo Palacio na
samym początku spotkania, ale w dziewiątej minucie piłkarz ten znów
wdarł się w pole karne. Padł strzał, piłkarze Boca domagali się karnego za
zagranie ręką, zrobiło się zamieszanie, aż w końcu Palermo wywalczył
piłkę i podał do Riquelme, który na skraju pola karnego trzymał się z dala
od całej tej kotłowaniny. Jego strzał z pierwszej piłki wylądował w okienku,
a później, w 30. minucie meczu, nastąpiła chwila autodestrukcji Vélezu:
Palacio bez przekonania wychodził do górnej piłki zagranej w pole karne,
mając niewiele nadziei na wyprzedzenie Gastóna Sessy. Bramkarz
faktycznie bez problemów złapał futbolówkę, ale równocześnie wyciągnął
nogę i ciosem kung-fu kopnął Palacio, rozcinając mu czoło. Czerwona
kartka i rzut karny były oczywiste. Palermo nie wykorzystał wprawdzie
jedenastki, strzelając wysoko ponad bramką, ale po godzinie gry zdobył
drugą bramkę dla Boca po typowej dla siebie główce, a boczny obrońca
Clemente Rodríguez dzięki szarży w ostatniej minucie ustalił wynik meczu.
Jego gol okazał się kluczowy, bo na własnym boisku Vélez wygrał 3:1.
Konsekwentne dążenie do celu było dla Boca typowe. W ćwierćfinale
zremisowali u siebie z Libertad, później zaś wytrwali godzinny napór
w Asunción, aż w końcu Riquelme przejął piłkę na połowie boiska, zrobił
zwód i ruszył do przodu. Minął jednego zawodnika, drugiego, trzeciego, aż
w końcu uderzył płasko po ziemi tuż przy słupku. Dziesięć minut później
Palacio zdobył drugą bramkę i klub z Argentyny awansował do półfinału.
Tutaj z kolei, grając z kolumbijską Cúcuta Deportivo, dzięki bramkom
Riquelme, Palermo i Sebastiána Battaglii, Boca odrobiła straty
z przegranego 1:3 pierwszego spotkania. A finał z Grêmio został w zasadzie
rozstrzygnięty na boisku w Argentynie. Bramka numer jeden była dla
gospodarzy typowa: rzut wolny Riquelme, zgranie będącego na
minimalnym spalonym Palermo i szczurzy spryt Palacio, który wyrósł jak
spod ziemi, by umieścić piłkę w siatce. Kiedy Sandro Goiano w ciągu
pięciu minut drugiej połowy obejrzał dwie żółte kartki, Boca bezlitośnie
wykorzystała przewagę: gol numer dwa padł po cudownym uderzeniu
z wolnego Riquelme, a gol numer trzy to samobójcza główka Patrício,
naciskanego przez Ledesmę.
I tak nastąpiła konsekracja Riquelme. Po wszystkich problemach
w Europie wrócił, by zwyciężyć w Copa Libertadores, prowadząc,
organizując i uskrzydlając napastników Boca. Jego siódmy gol w turnieju
był spektakularny: po mniej więcej godzinie meczu rewanżowego z Grêmio
z narożnika pola karnego strzelił w samo okienko, choć wszyscy
obserwatorzy spodziewali się raczej dośrodkowania. Był to w jakimś sensie
archetypiczny gol tego piłkarza – taki, który wymagał natychmiastowej
oceny sytuacji, rozmieszczenia innych zawodników na boisku i wolnej
przestrzeni, a także nienagannego przyjęcia i silnego uderzenia bez
dodatkowych kontaktów z piłką; taki, w którym wykreowanie pozycji
strzeleckiej jest kompletnym zaskoczeniem, a bardziej oczywiste wydaje się
dośrodkowanie. Ósma bramka była już bardziej prozaiczna – dobitka do
pustej bramki – ale stawiała kropkę nad i; było to jego trzecie, i czwarte
w przypadku Boca, zwycięstwo w Copa Libertadores na przestrzeni
ostatnich siedmiu lat – osiągnięcie tym bardziej wyjątkowe, że z tych
siedmiu lat cztery i pół spędził w Europie. Trudno się dziwić, że świętując
zdobycie pucharu, koledzy nosili go na rękach. Wkrótce Riquelme podpisał
najwyższy kontrakt w historii argentyńskiej piłki – przewidujący zarazem,
że w ostatnim sezonie w karierze będzie grał za darmo.
Nie upłynął rok, a Boca po raz kolejny popadła w tarapaty, dramatycznie
podzielona na skutek konfliktu swoich dwóch największych gwiazd.
Wskazanie momentu, w którym ich relacja zaczęła się psuć, podobnie jak
opis dziejów jej kryzysu, nie jest proste, zwłaszcza że bywały momenty
lepsze i gorsze. Nie ma jednak wątpliwości, że podczas półfinałów Copa
Libertadores z Fluminense nie było już powrotu do dawnej zażyłości.
W pierwszym meczu, na La Bombonerze, Riquelme grał fantastycznie,
kontrolując przebieg spotkania i samemu zdobywając dwie bramki, za
każdym razem jednak rywale zdołali doprowadzić do wyrównania – po raz
drugi po strzale z dystansu Thiago Nevesa, który wydawał się iść prosto
w ręce Pablo Migliore. Riquelme zaatakował bramkarza po meczu, podczas
gdy Palermo miał poczucie, że dla dobra drużyny powinien go raczej
wesprzeć.
Z początku różnice między nimi nie miały destrukcyjnego wpływu na
drużynę. W 2008 roku Boca wygrała Aperturę, rozstrzygniętą w trzech
bezpośrednich pojedynkach z San Lorenzo i Tigre. Później jednak sprawy
potoczyły się szybko: Clausurę skończyli na miejscu 14., w Libertadores
2009 odpadli zaraz po wyjściu z grupy, w kolejnej Aperturze byli na
pozycji 11. „Kocham Boca – przypominał kibicom Riquelme w samym
środku kryzysu. – Gdyby było inaczej, nie harowałbym za darmo. Jestem
jedynym idiotą, który nie bierze tu pieniędzy, więc nie sądzę, żeby
ktokolwiek musiał mi przypominać, jakie są moje zadania”.
Ale forma drużyny nie chciała się poprawić i Clausurę 2010 Boca
skończyła na 16. miejscu – choć to w tamtym sezonie Palermo poprawił
trochę nastroje kibiców, zdobywając dwie bramki w wygranym 4:0 meczu
z Arsenalem Sarandí i stając się tym samym najlepszym strzelcem
w historii klubu. Inna sprawa, że moment, który powinien być ikoniczny,
stał się raczej symbolem choroby toczącej drużynę: Riquelme wymienił
podania z pierwszej piłki z Nicolásem Gaitánem i – mając przed sobą tylko
bramkarza – zagrał piłkę zewnętrzną częścią buta do Palermo, który zdobył
swoją 219. bramkę dla Boca. Świadom, że przechodzi właśnie do historii,
napastnik rozpoczął świętowanie, po czym nagle zauważył, że Riquelme
biegnie w inną stronę. Spróbował go gonić, potem przestał, a wyraz jego
twarzy zmienił się ze zdziwionego w pogardliwy. Połowa drużyny cieszyła
się z gola z Riquelme, połowa z Palermo.
„Każdy może strzelać takie gole” – powiedział później Riquelme, być
może z zamiarem wygłoszenia żartu, ale jego komentarz odbił się szerokim
echem. „Nie chcę o tym mówić – odpowiedział Palermo w wywiadzie
radiowym. – Wszyscy i tak widzieli to na własne oczy. Nie jestem
przyjacielem [Riquelme], nie mam [z nim] kontaktu”. Co właściwie
spowodowało konflikt, pozostaje więc niewyjaśnione; być może zresztą nie
było konkretnego powodu, tylko powolne narastanie napięcia między
dwoma wielkimi ego i dwoma kompletnie różnymi osobowościami, które
dzieliły murawę zbyt długo.
Ligowa forma Boca wciąż pozostawiała wiele do życzenia. Aperturę
2010/11 skończyli na 12. miejscu, później na siódmym, co oznaczało
przynajmniej oddalenie groźby spadku z ligi. A potem, stopniowo, drużyna
znów zaczęła się jednoczyć i można było mieć nadzieję, że pod trenerem
Julio Césarem Falcionim włączy się do walki o mistrzostwo.
Falcioni został trenerem Boca w grudniu 2010 roku i z sześciu
pierwszych meczów przegrał cztery. Z tygodnia na tydzień jego twarz
robiła się coraz bardziej zapadnięta, a zmarszczki idące od nosa do kącików
ust pogłębiały się w wyrazie dezaprobaty. W ostatnim z tych sześciu
spotkań posadził na ławce Riquelme. Tłumaczył wprawdzie, że to
z powodu kontuzji zawodnika, ale ponieważ ten utrzymywał, że jest
zdrowy, kibice wyli ze złości. Rozstrzygnięcie Falcioniego pokazywało
jednak, że jest człowiekiem samodzielnym i gotowym podejmować trudne
decyzje nawet wbrew opinii publicznej – choć równocześnie oznaczało, że
każdy najmniejszy poślizg zwróci przeciw niemu dużą część kibiców
i media. Zwłaszcza że wśród tych jego decyzji była jeszcze inna tak
odważna, że niemal szaleńcza: przed rozpoczęciem kolejnego sezonu
sprowadził z Newell’s 38-letniego środkowego obrońcę Rolando
Schiaviego.
W latach 2001–05 Schiavi stał się wprawdzie jedną z legend Boca,
wygrywając z klubem siedem różnych trofeów, od tamtej pory jego kariera
zdawała się jednak chylić ku końcowi, choć po drodze zdążył jeszcze
wygrać Copa Libertadores podczas zdumiewająco krótkiego wypożyczenia
do Estudiantes i – w wieku 36 lat – zadebiutować w reprezentacji[232].
W Boca weteran stał się ostoją defensywy, tracącej w drodze po
mistrzostwo kraju zaledwie sześć goli w 19 meczach, z których żaden nie
zakończył się porażką.
Rok później jednak napięcie stało się nieznośne. Boca doczłapała
wprawdzie do finału Copa Libertadores, gdzie zremisowała u siebie
z Corinthians 1:1, później jednak przegrała w São Paulo 0:2. Riquelme zaś,
który po przegranym meczu długo płakał w szatni, dość jak na siebie
nieoczekiwanie przystanął potem przy czekających na możliwość
przeprowadzenia wywiadów dziennikarzy. Z ponurą miną i łzami lśniącymi
w pustych oczach stwierdził: „Powiedziałem właśnie prezesowi, że kończę.
Kocham ten klub. Będę zawsze pamiętał, co mu zawdzięczam, ale czuję się
wyczerpany i nie potrafię wykrzesać z siebie nic więcej”.
Przerwał, kilkakrotnie odkaszlnął, po czym, przestępując z nogi na nogę
i nie patrząc w oczy żadnemu z dziennikarzy, kontynuował: „Jestem bardzo
oddany klubowi. Nie mogę grać na pół gwizdka. Uprawiałem ten sport
16 lat, ale nie mam już więcej do zaofiarowania. Teraz chciałbym po prostu
wrócić do domu, uściskać dzieci i zjeść asado z przyjaciółmi. Przepraszam
cię, synku, że nie zdobyłem pucharu”. Spojrzenie, jakim obdarzał go
w trakcie tej przemowy prezes Daniel Angelici, wskazywało raczej na złość
lub irytację niż sympatię dla odchodzącej legendy. Wyglądało na to, że
Riquelme, wolniejszy i wzbudzający większe kontrowersje niż zwykle, nie
był już wart zachodu. Po starciu z weteranem po wyjazdowym
bezbramkowym remisie z Zamorą w lutym Falcioni groził już zresztą
odejściem, a napięcie między szkoleniowcem i gwiazdą narastało przez
cały sezon, w trakcie którego starzejący się enganche nie krył, że wolałby
bardziej ofensywny styl gry. Inna sprawa, że gdy Boca faktycznie grała
otwartą piłkę, przegrała u siebie z Fluminense w Libertadores
i z Independiente w lidze aż 4:5, wyglądało więc na to, że Falcioni wie, co
robi. Boca wróciła do ostrożnego ciułania punktów, z czasem jednak jej
forma załamała się po raz kolejny. W Boże Narodzenie Falcioni już tu nie
pracował, a w lutym 2013 roku Riquelme ogłosił, że wraca do gry.
Przywrócony z przedwczesnej emerytury zawodnik zdobył kluczową
bramkę w meczu jednej ósmej Libertadores z Corinthians, w ćwierćfinale
jednak drużyna odpadła po rzutach karnych z Newell’s. A rok później
Riquelme odszedł z Boca już na dobre i dołączył do Argentinos Juniors –
klubu, któremu kibicował jako dziecko.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIĄTY
MESSI I MESJASZ
Choć po latach nie pamiętał już szczegółów, sześcioletni Messi dostarczał
rozrywki widowni meczu, podczas którego Maradona debiutował
w Newell’s Old Boys – kapkując i popisując się rozmaitymi sztuczkami
w przerwie towarzyskiego spotkania z ekwadorskim Emelec. Po raz drugi
przeznaczenie splotło ich losy, gdy Maradona zadzwonił do Messiego
w trakcie mistrzostw świata do lat 20 w 2005 roku, a kolejny raz po bramce
w meczu z Albacete w następnym sezonie. Przed długi czas relacje dwóch
argentyńskich ikon były jeśli nie bliskie, to z pewnością poprawne. Sytuacja
uległa zmianie w 2008 roku. We wrześniu Maradona ostro skrytykował
gracza Barcelony po zremisowanym 1:1 z Peru meczu eliminacji
mistrzostw świata. „Czasami – powiedział – Messi gra tylko dla Messiego.
Dla Klubu Sportowego Messi. Gdyby grał bardziej z Agüero czy Riquelme,
rywale mieliby dużo więcej zmartwień. Meczów nie wygrywa się, atakując
za każdym razem, gdy ma się piłkę, ale wiedząc, co z nią zrobić”. Przy
następnej okazji poszedł dalej, oskarżając Messiego, że „brak mu
charakteru” i że nie walczył dostatecznie ciężko, żeby móc dołączyć do
reprezentacji olimpijskiej – choć przecież nie tylko do niej dołączył, ale
jeszcze zdobył złoty medal.
Nawet biorąc pod uwagę skłonności Maradony do nieoczekiwanych
wybuchów, można było odnieść wrażenie, że tym razem obrał sobie
niewłaściwy cel, a z perspektywy lat nie należy wykluczać, że starał się
specjalnie popsuć atmosferę w reprezentacji Basile, samemu ubiegając się
o posadę selekcjonera. Próbował przy tym zjednać sobie Riquelme, którego
pozycja symbolu drużyny słabła z każdym świetnym meczem Messiego
w Barcelonie. Jakiekolwiek były jego motywacje, dopiął swego.
Eliminacje mistrzostw świata rozpoczęły się od zwycięstw nad Chile,
Wenezuelą i Boliwią, ale późniejsza wyjazdowa porażka z Kolumbią
poprzedzała serię czterech remisów. Jedenastego października 2008 roku
udało się wygrać z Urugwajem, ale trzy dni później trzeba było uznać
wyższość prowadzonego przez Marcelo Bielsę Chile. Była to dopiero
szósta porażka Argentyny w dziejach starć z zachodnimi sąsiadami,
pierwsza od 1973 roku i pierwsza w meczu, który miał jakieś znaczenie. Na
fali wywołanego tym oburzenia Basile podał się do dymisji,
a Argentyńczycy zrobili to, co robili tak często w chwilach trudnych –
zwrócili się do Maradony.
Powrót Diego do reprezentacji w 1993 roku nie był, jak pamiętamy,
przemyślany, a skończył się dyskwalifikacją po kontroli antydopingowej,
choć jego obecność na boisku dawała nadzieję na wykrzesanie dodatkowej
energii z reszty drużyny. Problem w tym, że podczas dwóch poprzednich
epizodów trenerskich wygrał zaledwie trzy razy, więc powierzenie mu
losów reprezentacji kraju wydawało się aktem ślepej wiary. Jego
politykowanie przyniosło jednak efekty – Riquelme przyznawał po latach,
że Maradona zachęcał grupę kluczowych piłkarzy, by podważyli pozycję
Basile. Inna sprawa, że wkrótce nowy selekcjoner krytykował już
przygotowanie fizyczne Riquelme i napięcie między tą dwójką stało się
bardzo widoczne.
Pierwszy mecz drużyny narodowej pod jego przywództwem, w marcu
2009 roku, przyniósł fałszywe nadzieje. Grający z dziesiątką na koszulce
Messi – jak tylko Maradona dostał pracę, zaczął odbudowywać mosty
wiodące do zawodnika Barcelony – poprowadził Argentyńczyków do
wygranej 4:0 z Wenezuelą, ale na El Monumental można było zobaczyć
głównie indywidualne popisy poszczególnych zawodników, wypadających
nieźle głównie ze względu na przerażenie rywali. Cztery dni później
wyglądało to już kompletnie inaczej. Gra na dużej wysokości w La Paz
zawsze stwarzała Argentyńczykom problemy, ale nigdy nie poszło im tak
źle, jak za czasów Maradony. Wypadli beznadziejnie i przegrali z Boliwią
1:6, przywołując na pamięć Helsingborg i wyrównując tym samym
ustanowiony wówczas niechlubny rekord najwyższej porażki w dziejach
drużyny.
Później zdarzyło się zwycięstwo z Kolumbią, ale także porażki
z Ekwadorem, Brazylią i Paragwajem. Na dwie kolejki przed końcem
eliminacji mundialu Brazylia, Chile i Paragwaj były już pewne wyjazdu do
RPA, Ekwador miał 23 punkty, Argentyna 22, Urugwaj i Wenezuela 21,
a Kolumbia 20 – wszystkie te zespoły walczyły o ostatnie miejsce dające
awans i jeszcze jedno, uprawniające do gry w play-offach. Najpierw
Argentyna musiała wygrać z Peru.
Kiedy Higuaín dobiegł do sprytnego podania Pablo Aimara, wszystko
wydawało się iść po myśli Maradony, ale w końcówce mecz zaczął się
toczyć według zaskakującego scenariusza. W ostatnich minutach nad
stadionem przeszła straszliwa ulewa i boisko pokryły kałuże stojącej wody.
Na kilkadziesiąt sekund przed końcem Argentyńczycy dwukrotnie nie
zdołali wybić piłki, która za każdym razem wracała w pole karne, aż
w końcu niepilnowany Hernán Rengifo wyrównał po główce z najbliższej
odległości. Mecz rozgrywano późnym wieczorem, Albicelestes wiedzieli
więc, że jeśli skończy się tym wynikiem, będą mieli tyle samo punktów co
Ekwador i Kolumbia oraz oczko straty do Urugwaju, który czekał na nich
w ostatniej kolejce. Musieli zdobyć bramkę. W takich okolicznościach
można było liczyć na jednego tylko człowieka – Maradonę krytykowano za
decyzję o powołaniu 36-letniego Martína Palermo, ale doprawdy, nikt poza
nim nie byłby w stanie nagle zgubić krycia w polu karnym rywala
i w ulewnym deszczu wepchnąć piłki do siatki.
Formalności trzeba było dopełnić w meczu z Urugwajem, ale Argentyna
potrafiła to zrobić: zdobyta z najbliższej odległości bramka Mario
Bolattiego dała im awans. Diego Maradona, wciśnięty w dres,
z powiewającym wokół szyi czerwonym szalikiem, podskakiwał przy linii
bocznej, aż w końcu się przewrócił, później zaś powiedział dziennikarzom,
że „mogą mu obciągnąć” – dość dziwny popis buty jak na kogoś, kto
w 13 meczach wykorzystał 55 piłkarzy, a na mundial awansował rzutem na
taśmę. Messiego tymczasem krytykowano za to, że nie świętował gola
Bolattiego odpowiednio entuzjastycznie – klasyczny przykład na
potwierdzenie porzekadła, że kiedy chce się uderzyć psa, kij zawsze się
znajdzie. Równie dobrze można by przecież mówić, że względny spokój
piłkarza po bramce był wyrazem skupienia i determinacji, by doprowadzić
sprawy do końca.
Wątpliwości na temat zaangażowania Messiego rodziły się nawet bez
wyraźnych powodów: strona internetowa Minutuono.com przedstawiła na
przykład opinię psychoanalityka, że przeprowadzka we wczesnym
dzieciństwie wywołała w nim poczucie niechęci do ojczyzny. Maradona,
być może mając w pamięci podobne odwiedziny Bilardo, kiedy sam leczył
się z żółtaczki, wyruszył więc do Barcelony, by zapytać swojego
gwiazdora, w jakim ustawieniu chciałby grać. Messi zasugerował 3-4-1-2
albo 4-3-1-2, tak aby mógł operować za duetem napastników, tworzonym
przez Higuaína i Téveza. Agüero, który z pewnością mógł stanowić
użyteczną alternatywę dla tej dwójki, miał wówczas tylko 21 lat.
Z perspektywy czasu występ Argentyny na mistrzostwach świata
w 2010 roku nie wydaje się taki zły, choć od początku przebiegał pod
znakiem permanentnego chaosu. W pierwszym meczu, z Nigerią, Messi
faktycznie grał za Tévezem i Higuaínem. W zestawieniu z drugą linią,
w której operowali Mascherano, Verón i Di María, miało to oczywiście
sens. Nie miało go już jednak, choć było pewnie nieuniknione, zważywszy
na brak w kadrze bocznych obrońców (i generalną argentyńską posuchę na
tej pozycji, pomijając może Javiera Zanettiego), ustawienie na prawej
obronie Jonása Gutiérreza obok straszliwie wolnych skądinąd Martína
Demichelisa, Waltera Samuela i Gabriela Heinze. Paradoksalnie to Heinze
zdobył jedyną bramkę w tym meczu – głową po rzucie rożnym – ale
w komentarzach po spotkaniu mówiło się głównie o braku płynności
i ospałej grze Argentyny. Zwycięstwo 4:1 nad Koreą Południową było już
bardziej przekonujące, a na zakończenie fazy grupowej mocno
przemeblowana jedenastka wygrała 2:0 z Grecją.
Rozpęd uzyskany w grupie udało się utrzymać w kolejnej rundzie.
Pierwsza bramka Téveza padła wprawdzie ze spalonego (napastnik
Albicelestes przedłużał dobitkę Messiego po tym, jak jego pierwszy strzał
został zablokowany przez bramkarza Meksykanów), później jednak nie
było już wątpliwości: Higuaín wykorzystał nieporozumienie w obronie
rywali i do przerwy Argentyna prowadziła 2:0, a w drugiej połowie Tévez
zdobył kolejną bramkę potężnym uderzeniem zza pola karnego. Gol Javiera
Hernándeza w samej końcówce nie był już w stanie odwrócić losów meczu.
W ćwierćfinale trzeba było jednak zagrać z Niemcami – z punktu
widzenia topornej argentyńskiej defensywy rywalem najgorszym
z możliwych. Wszelkie nadzieje Argentyny runęły już w trzeciej minucie,
kiedy po zagraniu Bastiana Schweinsteigera z rzutu wolnego bramkę
strzelił Thomas Müller. Od tamtej chwili każdy atak Argentyńczyków był
tylko okazją dla Niemców do skontrowania – okazją, z której skwapliwie
korzystali. Argentyna przegrała 0:4, a Maradona, który jako piłkarz był bez
wątpienia architektem i reżyserem gry w o wiele większym stopniu niż
Messi, w roli trenera okazał się beznadziejnym naiwniakiem.
Kiedy po przegranej z Niemcami Messi wszedł w końcu do szatni,
osunął się na posadzkę między dwiema ławkami, oparł o ścianę i zaczął
płakać. „Nasi piłkarze – relacjonował »Clarín« – przekonali się, że Święty
Mikołaj nie istnieje: Maradona nie jest tym, za kogo go uważali”. Problem
w tym, że w szoku byli nie tylko piłkarze.
Choć nawet i tym razem zdania były podzielone i wciąż nie brakowało
tych, którzy nie potrafili skrytykować Diego Maradony. A jeśli stary
mesjasz miał pozostać bez winy, trzeba było nią obarczyć młodego. „Messi
nie ponosi żadnej odpowiedzialności – zauważał przytomnie pisarz
Eduardo Sacheri – że my, Argentyńczycy, nie potrafimy przepracować
żałoby po Diego”.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY SZÓSTY
NIEUFNOŚĆ I KRÓTKOWZROCZNOŚĆ

Néstor Kirchner nie zdecydował się walczyć o reelekcję w wyborach


prezydenckich w 2007 roku – zastąpiła go żona, on zaś wciąż odgrywał
ważną rolę na scenie politycznej aż do śmierci w 2010 roku. W ciągu
pierwszych dziewięciu lat ich rządów argentyński produkt krajowy brutto
systematycznie rósł, bezrobocie spadło z ponad 20 do nieco ponad sześciu
procent, pozycja klasy średniej uległa poprawie, podobnie jak sytuacja
znacznej części klasy robotniczej. Na papierze dane te wyglądały
imponująco, ale ich trwałość budziła wątpliwości. Nawet przed kolejną
katastrofą, do której doszło w roku 2014, krytycy podnosili, że po kryzysie
z czasów Menema odbicie po prostu musiało nastąpić, i zwracali uwagę, że
dewaluacja peso, jakkolwiek nakręcała eksport, rodziła ryzyko inflacji,
a protekcjonistyczna polityka gospodarcza, ograniczająca Argentyńczykom
dostęp do obcej waluty, generowała problemy na przyszłość – mniej więcej
tak, jak za czasów pierwszej prezydentury Peróna.
Równie wielu jak tych, którzy oskarżali Peróna i Kirchnera
o krótkowzroczność, było takich, którzy łączyli nieustające problemy
finansowe Argentyny z uzależnieniem jej gospodarki od wahań na
światowych rynkach, które nastąpiło po obaleniu Peróna. Choć prawdziwe
powody stulecia ekonomicznych niepowodzeń mogły być jeszcze bardziej
skomplikowane. Jak to ujął jeden z ekonomistów, profesor Rafael di Tella:
„Jeśli jakiegoś gościa trafi 700 tysięcy kul, trudno powiedzieć, która
dokładnie go zabiła”.
W pewnym sensie Argentyna miała po prostu pecha, ponieważ od
zawsze nie dotrzymywała kroku reszcie świata (ekonomista Simon Kuznets
podzielił kiedyś wszystkie kraje świata na cztery kategorie: rozwinięte,
nierozwinięte, Japonię i Argentynę). Jej model rozwoju silnie związanego
z eksportem wzmocniły trzy czynniki: pierwsza wojna światowa, wielki
kryzys z lat 1929–33 i decyzja Wielkiej Brytanii o podpisaniu
preferencyjnych umów handlowych z członkami Wspólnoty Narodów[233].
Kiedy światowe mocarstwa podnosiły się ze zniszczeń po drugiej wojnie
światowej, zaczęły otwierać rynki, podpisując w 1947 roku Układ Ogólny
w sprawie Taryf Celnych i Handlu – a Argentyna w tym czasie prowadziła
politykę izolacjonizmu. Po części ruch ten spowodowały utrwalone
w argentyńskim systemie nierówności społeczne. Produkcja pszenicy na
eksport, czego wymagałby otwarty rynek, przyniosłaby z pewnością
wyższe dochody właścicielom ziemskim, ale zarazem wyższe ceny dla
robotników, stanowiących zaplecze polityczne Peróna – problem się
zaostrzał, ponieważ ogromne połacie ziem rolnych należały do garstki
latyfundystów. Cristina Kirchner utrzymywała wysoki podatek od eksportu
zboża, co pozwalało państwu odtwarzać rezerwy kapitałowe,
a wprowadzając limity eksportu, mogła utrzymywać niskie ceny na
lokalnym rynku. Ograniczenia te zniechęcały farmerów do zwiększania
produkcji i rozwijania upraw, a w efekcie Argentyna spadła z czwartego
miejsca wśród największych producentów pszenicy w 2006 roku na miejsce
dziesiąte w roku 2013[234].
Kolejny problem to oczywiście kwestia zaufania do instytucji
argentyńskiego państwa. Nawet po 30 latach demokracji korupcja
pozostawała wielką argentyńską bolączką. Nie mówiąc już o tym, że
informacji podawanych przez władze nie traktowano jako wiarygodnych:
gdy w marcu 2015 roku poinformowano, że roczna inflacja wyniosła
16,54 procent, wielu uważało, że w rzeczywistości była mniej więcej
dwukrotnie wyższa. Kto chciałby inwestować w kraju, którego rząd był
gotów wymuszać nacjonalizację poszczególnych przedsiębiorstw, tak jak
zrobił to w 2011 roku z przywoływaną już w tej książce YPF, kilkanaście
lat wcześniej sprywatyzowaną i zarządzaną przez posiadacza 51 procent
akcji, hiszpańską kompanię Repsol[235]? Jak można było mieć zaufanie do
państwa, w którym majątek Cristiny Kirchner powiększał się błyskawicznie
od czasu wyboru męża na prezydenta – z siedmiu milionów dolarów
w 2003 roku do 82 milionów w roku 2012 – i w którym prokuratora
Alberto Nismana znaleziono martwego na dzień przed wystąpieniem
w Kongresie, podczas którego miał mówić o roli argentyńskiego rządu
w tuszowaniu udziału Irańczyków w zamachu bombowym na żydowskie
centrum w Buenos Aires w 1994 roku[236]? Rezultatem tego braku
zaufania była seria działań na krótką metę.
Świat piłki nożnej zawinił tu w stopniu porównywalnym do pozostałych,
czemu sprzyjała choćby struktura rozgrywek ligowych, trwających
zaledwie pół roku: można było zdobyć mistrzostwo, sprzedać kilku piłkarzy
i zacząć od nowa… Korzystniejszy od poprzedniego kontrakt telewizyjny,
podpisany w 2007 roku, nie przyniósł wielkiej poprawy: dwa lata później
sytuacja kilku drużyn wyglądała tak źle, że nie były w stanie płacić
piłkarzom, i liga stanęła w obliczu groźby kolejnego strajku. AFA poprosiła
więc Televisión Satelital Codificada (TSC) – posiadaczkę praw do
transmisji meczów od 1991 roku, która pokazywała je za pomocą sieci
telewizji kablowej TyC – by wypłaciła awansem 720 milionów peso, które
pozwolą klubom spłacić zawodników i uniknąć protestu. TSC, której
właścicielem było Grupo Clarín i która zapłaciła już za prawa
230 milionów peso, odrzuciła jednak tę prośbę, po czym do negocjacji
wkroczył rząd, składając jej indeksowaną[237] ofertę 600 milionów peso –
o 123 procent wyższą od obowiązującej umowy. AFA doprowadziła do
zawarcia nowego porozumienia z TSC i przedłużenia go do 2014 roku,
a następnie przekazała prawa rządowi, który ogłosił powołanie programu
Fútbol para Todos (Piłka nożna dla wszystkich).
Dwudziestego sierpnia pani prezydent Cristina Kirchner, stojąc pomiędzy
prezesem AFA Julio Grondoną i Diego Maradoną, oświadczyła w telewizji,
że odtąd wszystkie mecze argentyńskiej ekstraklasy będą transmitowane na
żywo przez ogólnodostępne kanały. „Nie będzie już więcej porywanych
goli – powiedziała, czyniąc aluzję do faktu, że ci, którzy nie mieli
abonamentu kablówek, mogli obejrzeć bramki z meczów ligowych dopiero
w niedzielę wieczorem podczas programu ze skrótami. – Bo gole w tym
kraju porywano i przetrzymywano aż do niedzieli, tak samo jak porywano
obrazy i słowa. I tak jak porwano kiedyś 30 tysięcy Argentyńczyków. Nie
chcę, by nasze społeczeństwo było jeszcze kiedykolwiek społeczeństwem,
w którym zdarzają się porwania. Chcę, by nasze społeczeństwo z dnia na
dzień stawało się bardziej wolne”. Zdumiewająca to była retoryka i trudno
myśleć o niej bez uczucia niesmaku – jak bowiem można porównywać
umowę o prawa do transmisji meczów z usankcjonowaną przez państwo
polityką tortur i morderstw?
„Czytałam gdzieś – mówiła dalej Kirchner – że piłka nożna będzie odtąd
dotowana przez państwo. Ale ci, którzy pisali w ten sposób, wiedzą
przecież, że futbol jest fantastycznym biznesem, który nie potrzebuje
dotacji i może żyć ze swoich własnych zysków”. Co również stanowiło
jedną wielką manipulację, bo choć przecież niejeden zgodziłby się z opinią,
że piłka nożna stanowi dobro publiczne, które powinno być dostępne
w telewizji bez ograniczeń, to przecież żaden inny demokratyczny rząd nie
płacił za to, żeby to umożliwić – żaden inny rząd nie pompował w sposób
równie jawny pieniędzy w to, żeby rozgrywki piłkarskie mogły toczyć się
dalej. Być może futbol żyjący z własnych zysków był modelem
pożądanym, ale czegoś podobnego nie oglądano w Argentynie od dekad,
a fakt, że tak desperacko potrzebował dotacji, wskazywał, że nie będzie to
możliwe również w najbliższej przyszłości, nawet mimo wielkich
zastrzyków pieniędzy płynących ze sprzedawania piłkarzy do Europy.
Tak czy inaczej, przemówienie pani prezydent przyjęto owacyjnie, a jej
polityka płacenia przez rząd za transmisje meczów zyskała poparcie opinii
publicznej. Choć rozlegały się też głosy sprzeciwu. „Futbol powinien być
niezależny od polityki – mówił Mauricio Macri – a wydaje się oczywiste,
że oni [rząd] używają go w celach propagandowych. Ktoś powinien
obniżyć koszty produkcji i uruchomić program prywatnego sponsoringu,
żeby nie marnotrawić pieniędzy tak, jak to się dzieje dzisiaj”. Prezes Boca
prezentował podejście biznesowe do tematu Fútbol para Todos, ale na
przykład Juan Sebastián Verón, który tymczasem został prezesem
Estudiantes, przywoływał argumenty z dziedziny moralności. „Jeśli rząd
interesuje się piłką i chce, żeby była dostępna za darmo, to fantastycznie –
mówił. – Problem w tym, że nie ogląda się na koszty. Część z tych
pieniędzy mógłby łatwo przeznaczyć na szkoły i szpitale”.
Z perspektywy Kirchner jednak dotowanie futbolu było łatwym
populistycznym gestem – aczkolwiek wątpliwym prawnie – a przy okazji
uderzało w interesy Grupo Clarín, czyli największego koncernu
medialnego, krytycznego wobec jej rządów. Był to zarazem największy
program państwowego wsparcia dla futbolu od czasu preferencyjnych
kredytów udzielanych klubom na budowę stadionów w latach 30. i 40.
Reklamy emitowane przed meczami i w trakcie przerw skupiały się na
rozmaitych rządowych inwestycjach, ale nawet jeśli potraktować całe to
przedsięwzięcie w kategoriach propagandowych, nie sposób nie dojść do
wniosku, że piłka nożna znajdowała się wśród spraw dla narodu
najważniejszych, skoro można było przeznaczać na nią tak wielkie sumy.
Z punktu widzenia rządzących jej prawdziwa wartość polegała na
odwracaniu uwagi od innych tematów. Dokładnie tak, jak zauważyli Borges
i Bioy Casares w Esse est percipi: dla władzy dużo lepiej, gdy „ludzkość
siedzi wygodnie w domach i jej uwagę pochłania ekran”[238], zamiast
myśleć albo co gorsza, angażować się politycznie.
Niskie ceny pszenicy i futbol dostępny dla wszystkich – oto argentyńska
wersja polityki chleba i igrzysk, ale nawet pomijając aspekt populistyczny,
program Fútbol para Todos miał jeszcze jeden efekt, którego nikt się nie
spodziewał. Piłka nożna jest być może opium dla ludu, ale nie ma, by użyć
opisu somy (narkotyku z Nowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya),
„wszystkich zalet chrześcijaństwa i alkoholu, żadnej z ich wad”[239]. Piłka
nożna bowiem, na całym świecie, ale w Argentynie szczególnie dotkliwie,
cierpiała z powodu powiązania z przemocą. Nowe pieniądze oznaczały
zwiększone zainteresowanie ze strony świata zorganizowanej
przestępczości.
Wcześniej niektóre z barras odwracały się od futbolu właśnie ze
względu na ograniczone zyski, jakie przynosił. Nowy kontrakt telewizyjny
z 2007 roku oznaczał jednak powrót pieniędzy (nawet jeśli kluby nie
potrafiły ich roztropnie wydawać), a Fútbol para Todos – dodatkowe ich
pomnożenie. Stare barras wróciły więc, rychło się przekonując, że na ich
miejsce pojawiły się tymczasem nowe. Z czasem, jak wykazało
dochodzenie Salvemos al Fútbol, walki pomiędzy wrogimi barras zmieniły
się w walki wewnątrz barras. W konsekwencji doszło nie tylko do wzrostu
liczby ofiar śmiertelnych: przemoc wylała się poza teren stadionów i ich
najbliższego otoczenia, a „płuca” – puste miejsca między sektorami, mające
oddzielać kibiców rywalizujących na boisku drużyn – przestały spełniać
swoją funkcję. To już nie były zajścia w jakimkolwiek sensie związane
z futbolem, tylko zwyczajna wojna gangów, tyle że czerpiących łupy
z działalności konkretnych klubów piłkarskich.
Dziennikarz śledczy Carlos del Frade w wydanej w 2007 roku książce
o wpływach barra w Rosario[240] przedstawił ponury świat, w którym
trener młodzieży Central, były piłkarz Aurelio Pascuttini, zostaje zmuszony
do opuszczenia miasta po tym, jak jego dom ostrzelano – a to dlatego, że
odmówił dopuszczenia barras do czerpania zysków z transferów młodych
zawodników. Jeden ze szkoleniowców Newell’s przyznał z kolei, że choć
klub słynął ze świetnej pracy z młodzieżą, rodzice zaczęli posyłać dzieci
gdzie indziej z obawy przed wpływem barras.
Nawet przed hossą związaną z prawami do transmisji kwoty transferowe
musiały przyciągać uwagę świata przestępczego. Kiedy Luis Pereyra,
przywódca kojarzonej z River grupy Los Borrachos del Tablón (Pijacy
z trybun), trafił do więzienia za morderstwo, władzą w barra podzielili się
Adrian Rousseau i Alan Schlenker. Wkrótce jednak wybuchł między nimi
konflikt. Podczas pierwszej kolejki Clausury w 2007 roku do walk między
zwaśnionymi gangami doszło w położonym w pobliżu El Monumental Los
Quinchos, gdzie kibice spotykali się przed meczami na asados. Doszło do
strzelaniny i walki na noże. Kilka miesięcy po „bitwie pod Quinchos”
doszło do „bitwy pod Playón”, przed meczem z Independiente. W sierpniu
tamtego roku prawa ręka Rousseau, niejaki Gonzalo Acro, został
zaatakowany przez czterech uzbrojonych mężczyzn, gdy przed północą
wychodził z siłowni po skończonym treningu kick-boxingu. Postrzelony
w nogę, a później dwukrotnie w głowę, zmarł dwa dni później.
O zaaranżowanie tej zbrodni Rousseau oskarżył Schlenkera. Ten odrzucił
zarzuty, twierdząc, że akurat wtedy wyjeżdżał na ryby, ale wedle
powszechnego przekonania morderstwo miało związek ze sporem o udział
w zyskach z transferu Gonzalo Higuaína do Realu Madryt.
W sierpniu 2011 roku Ernesto Cirino wyprowadzał swojego pekińczyka
na spacer po Liniers. Pech chciał, że piesek obsikał mur domu Gustavo
Petrinellego, szwagra Maximiliano Mazzaro i zastępcy Mauro Martína,
przywódcy La Doce, czyli największej barra Boca Juniors. Ciężko pobity
Cirino zmarł w szpitalu dwa dni później, a Martín, Petrinelli i Mazzaro
stanęli przed sądem, oskarżeni o morderstwo. Proces zakończył się
wyrokiem uniewinniającym, ale w jego trakcie ujawniono powiązania
barras nie tylko z klubową hierarchią, ale także ze światem polityki
i wymiaru sprawiedliwości. Chociaż można było jasno wywnioskować,
czego dotyczą te powiązania, dowody w sprawie utajniono.
Nie była to jedyna ponura historia z udziałem herszta La Doce. Tuż przed
końcem Apertury 2011/12 odsiadywanie czteroletniego wyroku zakończył
dawny przywódca grupy Rafael Di Zeo i postanowił odzyskać kontrolę
sprawowaną już wówczas przez Martína. Członkowie zarządu Boca,
przerażeni perspektywą awantury na kilka tygodni przed wyborami nowych
władz klubu, przyznali zwolennikom obu stron osobne miejsca na
trybunach, skąd mogli miotać na siebie wyzwiska na zmianę
z wznoszeniem okrzyków zachęcających drużynę do lepszej gry.
W 2013 roku na stadiony przestano wpuszczać kibiców drużyn
przyjezdnych, ale nie doprowadziło to do rozwiązania problemu. Przemoc
w argentyńskiej piłce wciąż jest wszechobecna.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY SIÓDMY
DOMOWE NIEWYGODY

Dym unoszący się znad stanowisk sprzedawców chori[241] wsiąkał we


mgłę spowijającą wejścia na Estadio Brigadier General Estanislao López
w Santa Fe, tworząc wraz z nią niezłą czapę. Spod kulistych kloszy lamp
stojących wzdłuż wiodącej do stadionu promenady wydobywało się
rozproszone światło. Pod balustradą z kutego żelaza straganiarze
sprzedawali koszulki reprezentacji Argentyny, często z napisem „Messi 10”
na plecach, ale równie często z „Tévez 11”: relacje między tą dwójką
stanowiły główny temat dyskusji po pierwszym meczu Copa América,
zremisowanym 1:1 z Boliwią. Czy mogą grać razem? Albo raczej –
zważywszy na to, jak świetnie współpracowali podczas Copa América
w 2007 roku – dlaczego już nie mogą? Czy problem polega na tym, że na
boisku jeden wchodzi w przestrzeń drugiego? A jeśli tak, to czy należy
któregoś (którego?) posadzić na ławce? Po latach, zwłaszcza z europejskiej
perspektywy, dylemat ten wydaje się dziwny, ale argentyńskie spojrzenie na
futbol niemal zawsze łączy się z kwestiami ideologicznymi.
Ówczesnym dyskusjom towarzyszyło zresztą dziwne poczucie, że Copa
América 2011 wciąż się jeszcze nie zaczęło. Argentyna nadal tkwiła
w szoku – jeśli nie w żałobie – po spadku River Plate z ekstraklasy,
a bezbarwny mecz z Boliwią wywołał raczej falę narzekania niż
wściekłości. Był to wprawdzie argentyński turniej: szansa na zwycięstwo
po raz pierwszy od 18 lat. Byli gospodarzami, mieli wielu świetnych graczy
ofensywnych, a skład ich najważniejszego rywala – Brazylii – wydawał się
skonstruowany z myślą o przyszłości, żeby młodzi, zdolni zawodnicy, jak
Neymar czy Ganso, zdobyli trochę doświadczenia przed mistrzostwami
świata w 2014 roku.
Jak jednak można było myśleć o Copa América w czasie, kiedy River
zostało zdegradowane po raz pierwszy w swojej historii? Oto runął właśnie
jeszcze jeden z narodowych pewników, przyćmiewając wszystko inne –
perspektywa zaścianka, o której pisał Alabarces po mistrzostwach świata
w 2002 roku, była ważniejsza od szansy odniesienia międzynarodowego
sukcesu. Równe 15 lat po tym, jak River pokonało América de Cali,
zdobywając swoje drugie trofeum w Copa Libertadores, musiało grać baraż
z Belgrano – mecz ostatniej szansy w walce o utrzymanie. W Córdobie
zdążyli już przegrać 0:2, a mecz zakłóciło wtargnięcie na boisko
zamaskowanych barras, próbujących przywołać piłkarzy do porządku.
W rewanżu sytuacja niewiele się zmieniła: na chwilę przed końcem
spotkania, przy stanie 1:1, z trybun poleciały plastikowe krzesełka.
Ochraniani przez policję piłkarze zgromadzili się w kole środkowym.
Rozróby wylały się poza stadion: rozwścieczeni pseudokibice wybijali
szyby, niszczyli samochody, demolowali sklepy. W końcu padły strzały i do
akcji musiały wkroczyć helikoptery policyjne. Wszystko to było bardzo
smutne i bardzo przewidywalne.
Za kryzys River wielu winiło trenera JJ Lópeza, bezsilnego w obliczu
narastającej paniki, niekonsekwentnego w wyborze wyjściowej jedenastki
i być może zbyt ostrożnie nastawiającego drużynę. Paradoksalnie,
rozgrywki Clausury drużyna zakończyła na dziewiątym miejscu, a Apertury
na czwartym – gdyby w sezonie ligi argentyńskiej wyłaniano tylko jednego
mistrza, a każdy z każdym grał dwukrotnie, River zajęłoby piąte miejsce.
Spadło, pogrążone przez promedio – system wprowadzony właśnie po to,
by uchronić grandes od wstydu degradacji. Po wygraniu Clausury
w sezonie 2007/08 drużyna zajęła bowiem ostatnie miejsce w Aperturze
2008/09. Dwa sezony później, kiedy w oczy zajrzało im widmo spadku,
drużynę dopadł paraliż i nie wygrała żadnego z ostatnich siedmiu spotkań.
Santa Fe leży około 160 kilometrów na północ od Rosario – mecz
rozgrywano więc w rodzinnej prowincji Messiego i najbliżej miasta,
z którego się wywodził, a przecież nawet tutaj można było odnieść
wrażenie, że sympatie są po stronie Téveza. „Con el 10 – wykrzykiwał
spiker, przedstawiając składy – el mejor del mundo, Lionel Messi…”
(Z dziesiątką, najlepszy na świecie, Lionel Messi), a odpowiedzią trybun
były powściągliwe oklaski. „Y con el 11, el jugador del pueblo, Carlos
Tévez” (I z jedenastką, zawodnik z ludu, Carlos Tévez) – słowa te
przywitała ogromna wrzawa. Przesadą byłoby oczywiście mówić, że Messi
kiedykolwiek stracił w Argentynie popularność, ale przez rozmowy na jego
temat przebijała zawsze nuta sceptycyzmu: nigdy tu tak naprawdę nie grał,
nie odrobił pańszczyzny w River ani w Boca, a w dodatku pół życia spędził
w Katalonii. Czy nie jest aby pół-Katalończykiem? Część z tych głosów
można zrozumieć: wyjechał w końcu 11 lat wcześniej, ale było w nich także
coś niesprawiedliwego – Messi był przecież nikim innym jak tylko
Argentyńczykiem. Że nie kwapił się do głośnego śpiewania hymnu? Po
pierwsze, nie był w tym odosobniony, po drugie, trzeba tu wziąć poprawkę
na jego nieśmiałość. Wątpliwości zwiększyła głośna wypowiedź Maradony,
który zapytał, czy jego dawny kolega z reprezentacji, Sergio Batista, który
przejął po nim reprezentację, ma „się przebierać za Piñóna Fijo
[popularnego komika], żeby Messi zechciał się uśmiechnąć”? Tylko czy
piłkarz Barcelony wymagał zbyt wiele? Czy domagał się, by cała drużyna
grała dla niego? Z tego, co twierdził sam Batista, wynikało coś wręcz
odwrotnego. „Maradona był kompletnie inną osobowością – mówił
selekcjoner. – Przytłaczał nas, dominował. U Messiego tego nie widzę”.
Bardziej fascynująca jednak od podejrzliwości otaczającej Messiego –
podobnie zresztą jak innych wyjeżdżających z Argentyny, na przykład Che
Guevary czy Borgesa – jest popularność Téveza. Wspomnieliśmy już, że
kiedy Borocotó opisywał pibe, stwarzał zaskakująco wierny portret Diego
Maradony. Ale Tévez, z burzą ciemnych włosów, bliznami na szyi
(skutkiem oparzeń we wczesnym dzieciństwie), przysadzistą sylwetką
i pochodzeniem ze społecznych nizin, również tu pasuje: on też jest
archetypicznym pibe i właśnie to zdaje się pociągać w nim argentyńską
widownię. Messi inaczej – z zamożniejszej rodziny i z bardziej
odpowiedzialnymi fryzurami, pomimo niskiego wzrostu i lekkiej budowy
ciała nie całkiem pasuje do stereotypu, który wyklucza przecież, by
prawdziwy pibe mógł wychować się za granicą. Powiedzmy zresztą i to:
Tévez znalazł się w kadrze na ten turniej ze względu na swoją popularność.
Batista nie chciał go powoływać po tym, jak ze względu na „problemy
z mięśniami” nie przyjechał na mecz towarzyski z Brazylią, a wkrótce
potem zagrał w Manchesterze City. W końcu jednak selekcjoner uległ
„politycznej presji”, gdy Daniel Scioli, gubernator Buenos Aires,
zaapelował o włączenie „zawodnika z ludu” do drużyny.
W drugim meczu turnieju Argentyna zremisowała bezbramkowo
z kompletnie bezbarwną Kolumbią, a kilka dni później wybrałem się do
pewnej winnicy w Mendozie, gdzie wdałem się w rozmowę na temat
Messiego i Téveza z właścicielką. Zgodziliśmy się, że obaj szukają tych
samych wolnych sektorów na boisku i nie powinni grać razem. Zapytałem,
kogo posadziłaby na ławce. „W meczu ze słabszymi drużynami –
odpowiedziała – powinien grać Messi. Jest lepszy technicznie, bardziej
kreatywny. Ale z silniejszymi rywalami, takimi jak Brazylia czy
Urugwaj… – Położyła rękę na sercu i kontynuowała: – Tévez ma garra. Ma
wielkie serce. Będzie walczył”. Zastanawiałem się wtedy, czy sprawa ma
podtekst klasowy: czy kiedy mówiono, że Tévez jest bohaterem
„ludowym”, pod słowo „lud” podkładano rzesze ubogich? Ale sympatia do
niego była powszechna. Wybierano go nie dlatego, że pochodził z nizin, ale
dlatego, że wydawał się bardziej argentyński.
Na ostatni mecz fazy grupowej, z osłabioną Kostaryką, to jego odesłano
na ławkę, a lepiej zbalansowana w ustawieniu 4-2-3-1 Argentyna,
z Messim, Agüero i Di Maríą za plecami Gonzalo Higuaína, wygrała 3:0.
Po wygranej Kolumbii z Boliwią dało jej to drugie miejsce w grupie,
a w związku z tym – zamiast w miarę łatwego meczu z najlepszym
z zespołów, które zajęły trzecie miejsce – pojedynek z Urugwajem
w ćwierćfinale.
Batista wystawił na to spotkanie tę samą drużynę, ale po pięciu minutach
rywale objęli prowadzenie po tym, jak Diego Pérez wepchnął do bramki
piłkę zgraną głową przez Álvaro Pereirę po rzucie wolnym Diego Forlána.
Dwanaście minut później po dośrodkowaniu Messiego i główce Higuaína
Argentyna wyrównała, a siedem minut przed przerwą wydawało się, że losy
spotkania zostają właśnie przesądzone: mający już żółtą kartkę za ostre
wejście w Mascherano Pérez został usunięty z boiska za nieprzepisowe
powstrzymywanie Gago. Trener Óscar Washington Tabárez przesunął
jednak Álvaro Pereirę do środka i nakazał piłkarzom grać w ustawieniu 4-3-
2, bez lewego pomocnika. Posunięcie to wydawało się sprzeczne ze
zdrowym rozsądkiem, bo zostawiało Messiemu wolne miejsce po prawej
stronie, ale Tabárez zauważył, że przy mocno nieelastycznej taktyce
Argentyńczyków gwiazdor Barcelony nieustannie schodzi do środka.
W istocie robił to i tym razem – i grzązł w ścisku. Gospodarze turnieju nie
potrafili stworzyć sytuacji bramkowych, Urugwajczycy tymczasem
dwukrotnie trafili w poprzeczkę. W końcu Tévez zmienił Agüero, ale do
końca spotkania zostało niewiele czasu i już wchodząc na boisko, wyglądał
na zirytowanego. Frustracja Argentyńczyków rosła zresztą z każdą minutą
i w końcu drugą żółtą kartkę obejrzał także Mascherano, a siły obu drużyn
się wyrównały.
Ostatecznie o awansie do półfinału zdecydowała seria rzutów karnych:
Fernando Muslera obronił strzał Téveza i Urugwaj wygrał. Gospodarze
odpadli z turnieju, a lud odwrócił się od swojego bohatera. I co
charakterystyczne: nie chodziło o to, że nie wykorzystał karnego, tylko o to,
że jego słaby strzał uznano za przejaw czegoś poważniejszego: o to, że
odstawiony od składu, po wejściu na boisko nie robił wszystkiego, co
w jego mocy, by pomóc drużynie, tylko sprawiał wrażenie obrażonego.
Jego postawa nie pasowała do wizerunku pibe, nie przypominała
zaangażowania dzieciaka z potreros. Cztery lata później Tévez przyznawał
zresztą, że powołanie go na turniej było nieporozumieniem. „W 2011 roku
nie nadawałem się do gry – mówił – i nie powinienem dostać powołania,
wezwali mnie jednak w ostatniej chwili i pojechałem”.
Wkrótce zresztą jego sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej:
podczas meczu Ligi Mistrzów z Bayernem powiedział trenerowi
Manchesteru City, Roberto Manciniemu, że nie zamierza się rozgrzewać.
Usunięty ze składu i zawieszony przez klub, wrócił do Argentyny i spędzał
czas na grze w golfa – w ostatnim turnieju mistrzostw Open w klubie Royal
Lytham & St Annes nosił nawet kije za Andrésem Romero. Posłużyło to
Alejandro Sabelli za wymówkę: następca Batisty na posadzie selekcjonera
nie powoływał go do reprezentacji, a kiedy Tévez wrócił do gry, trzon
kadry był już sformowany, a ona sama przewodziła w grupie eliminacji do
mistrzostw świata. Po raz kolejny zagrał w drużynie narodowej dopiero
w 2015 roku, kiedy Sabellę zastąpił Gerardo Martino.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY
MAŁA C Z A R O W N I C A , PA P I E Ż
I WESOŁE KURCZAKI

Być może najdziwniejsze we współczesnym argentyńskim futbolu jest to,


że jego klubom wciąż wiedzie się nieźle w rozgrywkach kontynentalnych.
Nawet jak wszystko inne idzie źle, udaje się wygrać Libertadores, choć
charakterystyczne jest to, że nie ma już drużyn, które potrafiłyby
zdominować rozgrywki. W żadnym klubie nie widać ciągłości, a to, że
w latach 70. Independiente zwyciężało tu cztery razy z rzędu, wydaje się
dziś nie do pojęcia. Drapieżność europejskich klubów jest zbyt wielka,
podobnie jak potrzeba szybkiego zarobku u ich argentyńskich
odpowiedników – przepływ piłkarzy odbywa się nieustannie. Byle do jutra.
Weźmy dla przykładu Estudiantes, do którego w 2006 roku, po dziesięciu
latach gry w Europie, wrócił Juan Sebastián Verón. „Chcę pomóc drużynie
na nowo zwyciężać w rozgrywkach międzynarodowych” – deklarował.
Klub był wprawdzie wtedy na fali wznoszącej, a on sam wciąż ciężko
pracował na boisku i potrafił otwierać defensywy rywali precyzyjnymi
prostopadłymi podaniami, ale mimo wszystko jego deklaracja brzmiała
hurraoptymistycznie.
Do czasu, gdy trenerem Estudiantes został Diego Simeone. Sięgając do
dziedzictwa Carlosa Bilardo, który przed odejściem w 2004 roku
wprowadził do pierwszego składu grupę młodych piłkarzy, dawny
reprezentacyjny pomocnik zbudował drużynę odwołującą się do
najlepszych tradycji klubu: w 19 meczach Apertury sezonu 2006/07 jego
podopieczni stracili tylko 11 bramek i po raz pierwszy od 23 lat zdobyli
mistrzostwo kraju.
Mając w pamięci jego późniejsze wielkie sukcesy z Atlético, warto
pamiętać, że to tamta drużyna z Argentyny ucieleśniała jego ideał futbolu.
„Nie zapominajcie o Estudiantes – mówił po latach Simeone. – To był
zespół, który miał wszystko, co moim zdaniem najlepsze w futbolu:
praktyczność, zaangażowanie, zbiorowy wysiłek, talent, prostotę”. Ideał ten
nie powstrzymał go zresztą przed szybkim odejściem do River.
Wtedy jednak dość niespodziewane zatrudnienie Alejandro Sabelli
pozwoliło drużynie wspiąć się jeszcze wyżej. Chodziło wprawdzie o byłego
piłkarza Estudiantes (nosił przydomek Pachorra, leniwiec, ponieważ był
najwolniejszy w drużynie), ale w wieku 54 lat nie miał żadnych
doświadczeń w samodzielnym prowadzeniu drużyny, a większość kariery
trenerskiej spędził, asystując Danielowi Passarelli. Po dwóch latach pracy
ów zaskakujący wybór zarządu przyniósł klubowi najwięcej sukcesów od
czasu, gdy drużynę prowadził Zubeldía.
Sabella zdawał sobie sprawę, ile zawdzięcza swemu najsłynniejszemu
piłkarzowi.
„Verón to najważniejszy zawodnik w dziejach Estudiantes. Decyzja
o powrocie do klubu i dawanie przykładu młodszym zawodnikom na
każdym treningu to coś wyjątkowego. Postawił poprzeczkę bardzo wysoko,
a kiedy juniorzy widzieli, jak trenuje, musieli myśleć: »Halo, przecież to
jest Verón! Facet wygrał wszystko, a teraz tak zasuwa! Jakże ja miałbym
nie pracować równie ciężko?«. Wywarł wielki wpływ na szatnię. Tutaj
dorastał i miał swój udział w historii tego klubu, jeszcze zanim się urodził,
ale przeszedł drogę od bycia »synem tego Veróna« do punktu, w którym to
o jego ojcu mówiono »ojciec tego Veróna«[242]. Miał wielki talent i rzadką
umiejętność czytania gry. Historia argentyńskiej piłki nie zna wielu takich
przypadków, a przecież muszę jeszcze wspomnieć o jego duszy, bo to ona
sprawiała, że jego koledzy potrafili czasem grać powyżej swoich
umiejętności”.
Solidna defensywa – w 12 meczach stracili tylko pięć goli – pozwoliła
Estudiantes awansować do finału Copa Libertadores. Pierwszy mecz
z Cruzeiro, na własnym boisku w La Placie, skończył się bezbramkowym
remisem, a podczas rewanżu w Belo Horizonte to gospodarze wyszli na
prowadzenie po strzale Henrique i rykoszecie, który zmylił bramkarza. Była
52. minuta meczu, ale pięć minut później operujący w głębi pola Verón
uruchomił precyzyjnym podaniem biegnącego po skrzydle bocznego
obrońcę Christiana Cellaya. Cellay dośrodkował, bramkarz Fábio minął się
z piłką i Gastón Fernández z najbliższej odległości zdobył bramkę dla
Estudiantes. Szesnaście minut później goście prowadzili już 2:1 po rzucie
rożnym Veróna i główce Mauro Bosellego. Verón dotrzymał obietnicy
i podobnie jak ojciec pomógł Estudiantes sięgnąć po Copa Libertadores.
„Syn wrócił tutaj w 2006 roku z prostą, ale niemal niemożliwą do
spełnienia ideą: pomóc drużynie znów wygrać rozgrywki
międzynarodowe – mówił Juan Ramón Verón. – Miał wiele ofert, ale
wybrał klub, o którym nigdy nie zapomniał, jego własny klub. Takie
marzenia ma każdy kibic, ale on je spełnił”.
W ślad za tamtym sukcesem przyszło zwycięstwo w Aperturze 2010,
później jednak zaczęła się kolejna wyprzedaż. Ciągłość sukcesów została
zerwana. Musiało upłynąć pięć lat, zanim następny argentyński zespół
wygrał Libertadores.
To, że papież Franciszek kibicuje San Lorenzo, jest oczywistością. Komuż
innemu miałby kibicować? Urodził się w grudniu 1936 roku we Flores,
barrio położonym tuż obok Almagro, gdzie trzy dekady wcześniej ksiądz
Lorenzo zakładał tę drużynę. Ojciec przyszłego papieża występował
w drużynie koszykarskiej San Lorenzo, a on sam jako dziecko chodził na
mecze z mamą. Często kiedy się mówi o tym, że jakaś osoba publiczna
kibicuje którejś z drużyn, można podejrzewać, że mamy do czynienia raczej
z pobieżnym zainteresowaniem albo z zachowaniem na pokaz niż
prawdziwą pasją, ale w przypadku Franciszka z pewnością jest inaczej.
Jeśli wśród tłumu pielgrzymów na placu Świętego Piotra dostrzeże kogoś
w koszulce San Lorenzo albo z flagą w barwach zespołu, z pewnością go
pozdrowi, jeśli zaś drużyna właśnie wygrała mecz, może nawet pokazać
wynik na palcach obu dłoni. Na jego audiencjach nie brakuje grup
owiniętych w argentyńskie flagi, wyglądających raczej na kibiców niż
pątników. Ci, którzy pracują z nim na co dzień, podnoszą oczy ku niebu,
zapytani o jego pasję futbolową – ponoć mówi o niej przy każdej
okazji[243].
W 2013 roku, kiedy kardynał Bergoglio został wybrany na papieża
i przyjął imię Franciszek, San Lorenzo już od sześciu lat niczego nie
wygrało (ostatni sukces to wygrana w Clausurze, w 2007 roku). Teraz
jednak natychmiast zwyciężyło w Aperturze[244], co robiło tym większe
wrażenie, że rok wcześniej klub ledwo uniknął degradacji i uginał się pod
ciężarem długów. Nowy prezes, Matías Lammens, zapewnił jednak
finansową stabilizację, a rozpoczynający pracę trener, Juan Antonio Pizzi,
zaproponował nowy sposób gry.
Wkrótce po zdobyciu mistrzostwa Pizzi przeprowadził się jednak do
Valencii, co oznaczało, że drużyną w walce o Copa Libertadores pokieruje
Edgardo Bauza – człowiek, który w 2008 roku wygrał te rozgrywki
z urugwajskim Liga de Quito. Sukces w Libertadores wiele znaczył dla San
Lorenzo – dość powiedzieć, że kibice innych drużyn nieustannie tłumaczyli
skrót na klubowym herbie nie jako Club Atlético San Lorenzo de Almagro,
ale jako Club Atlético Sin[245] Libertadores de América.
Wrażenie, że szykuje się coś wyjątkowego, pojawiło się w trakcie
ostatnich meczów fazy grupowej. Chilijski Unión Española był już pewny
awansu do dalszych gier, a Botafogo miało dwa punkty przewagi nad San
Lorenzo i ekwadorskim Independiente del Valle. Oznaczało to, że aby grać
dalej, San Lorenzo musi zwyciężyć u siebie z Botafogo i liczyć, że
Independiente nie wygra w Chile – a jeśli zdoła to jednak zrobić, to wtedy
trzeba wbić Botafogo o dwie bramki więcej, niż strzeli drużyna
z Ekwadoru.
Do przerwy wszystko było pod kontrolą: San Lorenzo prowadziło po
bramce Héctora Villalby, a Unión i Independiente remisowały 1:1. Później
Ignacio Piatti strzelił jeszcze dwa gole, zespół z Argentyny wygrał więc
3:0 – i okazało się to bardzo potrzebne, bo w Chile, po szalonej drugiej
połowie, Independiente zwyciężyło 5:4. „Wszyscy myśleli, że jesteśmy
martwi, tylko zapomnieli nas zabić – skomentował Piatti. – Nasz zespół
przeszedł już niejedno, ale zawsze był to zespół wojowników. Zdarza nam
się grać słabo, ale nawet wtedy nie przestajemy walczyć”.
W kolejnej rundzie San Lorenzo wygrało po rzutach karnych z Grêmio,
a w ćwierćfinale okazało się lepsze od Cruzeiro (w dwumeczu było 2:1).
Losowanie półfinałów było dla Argentyńczyków pomyślne: trafili na
Bolívar, fatalnie grający na wyjazdach, choć niebezpieczny na własnym
terenie, w położonym wśród wysokich gór La Paz. Piłkarze Bauzy załatwili
więc sprawę u siebie, wygrywając 5:0 – porażka 0:1 w Boliwii nie miała
już znaczenia i po raz pierwszy w historii klubu San Lorenzo awansowało
do finału Libertadores.
Nie było to już jednak to samo San Lorenzo, które rozpoczynało
rozgrywki. Obiecujący młody napastnik Ángel Correa został sprzedany do
Atlético Madryt, gdzie zresztą podczas testów medycznych wykryto
u niego wadę serca[246], a bohatera fazy grupowej Piattiego oddano do
Montreal Impact akurat pomiędzy dwoma meczami finałowymi. Tak
wygląda smutna rzeczywistość argentyńskiej piłki: żaden klub nie jest
w stanie zatrzymać swych najlepszych piłkarzy na dłużej.
Na wyjeździe drużyna zremisowała z paragwajskim Nacionalem 1:1.
Mecz rewanżowy przebiegał w nerwowej atmosferze, a obie drużyny
popełniały mnóstwo błędów, ale ostatecznie San Lorenzo wygrało po rzucie
karnym wykorzystanym przez zażywnego Néstora Ortigozę. Tamtego
wieczora nie chodziło jednak o widowisko, tylko o 66-letni dług, spłacony
wreszcie przez Copa Libertadores drużynie San Lorenzo.
Nikt chyba nie radował się z tego sukcesu bardziej od Leandro
Romagnolego. Ten staromodny już z pewnością drybler, który budzi
w Argentynie nostalgię za złotym wiekiem, pasował do stylu swojej
drużyny, chętnie odwołującej się do starej szkoły i grającej mniej
wertykalny i frenetyczny futbol, niż to czyni większość klubów
argentyńskich wyznających idee Marcelo Bielsy. San Lorenzo kibicował od
dziecka, a kiedy zadebiutował w tym klubie jako 17-latek, obiecywał
matce, że przejdzie wraz z nim do historii.
Po zdobyciu 15 tytułów mistrza kraju San Lorenzo zostało w końcu
ósmym argentyńskim klubem, który wygrał Copa Libertadores – i przestało
być definiowane przez owo sin Libertadores. „Myślę o radości fanów –
mówił Romagnoli. – O tym, co dla nich znaczy to zwycięstwo. Nigdy
czegoś podobnego nie przeżyli, a my teraz mogliśmy im to ofiarować.
Wielu z nich ma 80 czy 90 lat. Czekali na to całe życie”.
Dzień po zwycięstwie w Libertadores delegacja piłkarzy poleciała
z pucharem do Rzymu na spotkanie z papieżem, podobnie zresztą jak to
było w grudniu po wygraniu ligi. „Cieszę się bardzo, ale oczywiście nie był
to żaden cud” – powiedział Franciszek, trzymając puchar z wyraźną dumą.
Miesiąc później ogłoszono zawarcie porozumienia z Carrefourem, na mocy
którego w 2018 roku klub przeprowadzi się na nowy obiekt, z powrotem
w Bodeo, które musiał opuścić w 1979 roku, i że stadion ten będzie nosić
imię papieża[247].
Radość z sukcesu San Lorenzo przekraczała jednak wymiar lokalny –
oprócz kibiców klubu, który odzyskiwał wreszcie poczucie własnej
wartości, naruszone przed laty przez utratę stadionu, dotyczyła także
szerszych kręgów społeczeństwa. Oto mimo wszystkich spowijających
argentyńską piłkę mroków, mimo oczywistego kryzysu ekonomicznego
tutejsze kluby wciąż potrafiły wygrywać międzynarodowe rozgrywki. „Po
pięcioletniej przerwie argentyński zespół znów wygrał Libertadores –
głosiła „La Gaceta de Tucumán” pod nagłówkiem Narodowa duma.
Niezależnie od tej dumy jednak prawdziwym wyznacznikiem poziomu
argentyńskiej – czy szerzej: południowoamerykańskiej – piłki klubowej
były występy San Lorenzo i Estudiantes w Klubowych Mistrzostwach
Świata, turnieju, który zastąpił Puchar Interkontynentalny i w którym
oprócz drużyn z Europy i Ameryki Południowej występowały także zespoły
z Afryki, Azji, Oceanii, a także Ameryki Północnej i Środkowej.
W 2009 roku Estudiantes uległo Barcelonie dopiero w finale turnieju i po
dogrywce, ale w 2014 roku San Lorenzo potrzebowało dogrywki, żeby
w półfinale poradzić sobie z Auckland, a później przegrało z Realem
Madryt 0:2, a mecz finałowy był kompletnie jednostronnym widowiskiem.
A mimo to przecież rok później jeszcze jeden argentyński klub wygrał
Libertadores.
Na El Monumental płakali nawet dorośli mężczyźni. Pod Obelisco[248]
z kolei bawili się jak dzieci w strugach deszczu. Dziewiętnaście lat po tym,
jak Enzo Francescoli poprowadził River Plate do drugiego zwycięstwa
w Copa Libertadores, drużyna wygrała te rozgrywki po raz trzeci, stając się
też pierwszym zespołem, który zwyciężył równocześnie w Sudamericana,
Recopa i Libertadores. Poszło to zresztą, jak na drużynę, która przeżywała
w tych rozgrywkach niejedną traumę, zaskakująco łatwo: wyjazdowy mecz
z meksykańskim Tigres UANL zakończył się bezbramkowym remisem,
a u siebie River wygrało 3:0. Radość i emocje były z pewnością szczere,
nawet jeśli towarzyszyło im poczucie, że najtrudniejszy mecz odbył się
dużo wcześniej, w ćwierćfinale, kiedy trzeba było odrabiać straty po
porażce u siebie z Cruzeiro 0:1 i ostatecznie wygrać 3:1.
Chociaż drużynie Marcelo Gallardo zdarzało się grać naprawdę nieźle
już w poprzednim sezonie, z grupy wyszła jako najgorszy ze wszystkich
awansujących dalej zespołów – po zaledwie jednym zwycięstwie
i z siedmiopunktową stratą do UANL. W losowaniu wpadli na Boca,
wygrali u siebie 1:0, a rewanż na La Bombonerze został przerwany po tym,
jak w przerwie meczu kibice gospodarzy rozpylili w tunelu wiodącym na
murawę gaz pieprzowy – niezbyt satysfakcjonujący sposób wygrywania
derbów. „Historię tego klubu tworzą zwycięstwa w takim właśnie stylu” –
mówił pomocnik Leonardo Ponzio, ale prawda wyglądała zupełnie inaczej.
Nie było to przecież zwycięstwo odniesione dzięki grze ofensywnej i pełnej
rozmachu, a raczej wymęczona wygrana. Zapewne tylko najwięksi
fundamentaliści przejmowali się stylem gry, choć warto zauważyć, że ów
styl wiele mówił o tym, jak wyglądają mecze Copa Libertadores w XXI
wieku. „Był to mecz stojący na bulwersująco niskim poziomie – pisał Tim
Vickery, najważniejszy z Europejczyków zajmujących się futbolem
z Ameryki Południowej. – Festiwal niecelnych podań (ponad 70 w samej
pierwszej połowie) i ostrych wślizgów. Jeśli potraktować to jak wizytówkę,
różnica między finałem Copa Libertadores a finałem Ligi Mistrzów jest
smutną ilustracją przepaści dzielącej futbol z obu kontynentów”.
River świętowało więc tak samo jak San Lorenzo czy Estudiantes, ale
nikt przytomny nie mógł przecież traktować tych zwycięstw na równi
z tamtymi sukcesami Estudiantes w latach 60., Boca i Independiente w 70.
czy całego szeregu innych argentyńskich klubów, wliczając w to River
w latach 80., kiedy Libertadores i Puchar Europy cieszyły się podobną
renomą. We współczesnym futbolu sukcesy klubów spoza Starego
Kontynentu trwają przecież chwilę tylko chwilę, w której może błysnąć
talent jakiegoś piłkarza czy trenera, by umożliwić mu wyjazd do Europy,
a później cała reszta pogrąża się znów w przeciętności. Tu nie ma wzorców,
systemów i struktur budowanych z myślą o przyszłości.
Innymi słowy, międzynarodowe sukcesy argentyńskich klubów świadczą
jedynie o tym, że tutejszy futbol, przy wszystkich swoich słabościach, nie
wygląda jednak aż tak źle jak brazylijski.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
CIĄGŁA POSUCHA

Zwykłe samochody, minibusy, campery, vany. Zaparkowane ciasno jeden


przy drugim na poboczu drogi wiodącej wzdłuż plaży. Cała Copacabana
pełna biało-niebieskich flag i szalików. Rankami, gdy słońce wschodziło
nad Atlantykiem, następowało tu wielkie zbiorowe przebudzenie: setki
argentyńskich kibiców zaczynały kręcić się przy maleńkich turystycznych
kuchenkach i gotować wodę na mate. Niektórzy spali na plaży, inni na
ulicznych ławkach, pozbawiając miejsca bezdomnych. Fan Fest, to
straszliwe centrum korpoświata FIFA, gdzie za pomalowanie twarzy trzeba
zapłacić równowartość 40 złotych, a za butelkę „oficjalnego” wina – ponad
600, leżało na drugim końcu plaży, ale prawdziwe serce turnieju biło tutaj,
w tym anarchicznym skupisku, gdzie kibice z całego świata (choć głównie
jednak z Argentyny) spotykali się i pili, flirtowali i kłócili się, a nade
wszystko oglądali mecze na wielkich telebimach. Wraz z nimi rzecz jasna
pojawiła się pieśń, śpiewany na melodię Bad Moon Rising[249]
nieoficjalny hymn turnieju, opisujący brazylijski horror, czyli zwycięstwo
najgorszego rywala na Maracanie.
Brasil, decime qué se siente
Tener en casa a tu papá?
Seguro que aunque pasen los años
Nunca lo vamos a olvidar
Que el Diego te gambeteó,
El Cani te vacunó:
Estás llorando desde Italia hasta hoy
A Messi lo vas a ver
La copa nos va a traer.
Maradona es más grande que Pelé
Brazylio, powiedz, jak to jest
Gościć swojego Papę[250]
Lata miną, a ty
Nigdy nie zapomnisz
Jak kiwał cię Diego
Jak El Cani[251] cię kłuł
Włochy widzą wciąż twoje łzy
A Messi, ech, zobaczysz
Zawiezie puchar do domu
Maradona jest lepszy niż Pelé
Podczas mistrzostw świata w Brazylii tę piosenkę słyszało się wszędzie –
klip z YouTube’a, na którym kilkuset argentyńskich kibiców śpiewa ją
w galerii handlowej w Porto Alegre, zdobył popularność na całym świecie.
To nie wszechobecność tych słów robiła jednak największe wrażenie, ale
fakt, że stanowiły podsumowanie wszystkich argentyńskich fascynacji. Być
może przywołanie turnieju we Włoszech wiązało się po prostu z faktem, że
w drugiej rundzie Argentyna wygrała tam z Brazylią, ale wydawało się też
odzwierciedlać to, że w kraju pamiętano także o stylu, jaki prezentowała
wówczas drużyna Carlosa Bilardo. A jeszcze bardziej znaczące było
zestawienie Maradony z Messim. Argentyńczycy wierzyli, że mundial
w Brazylii będzie turniejem Messiego, tak jak mistrzostwa w Meksyku
należały do Maradony. Tyle że, jak się wkrótce okazało, to, co przeżył
Messi w 2014 roku, przypominało raczej doświadczenia Maradony z roku
1990.
O tym, że to będą jego mistrzostwa, mówiono niemal od dekady; jeszcze
jeden paradygmat łączący go z Maradoną. Jesienią 2005 roku negocjował
swój pierwszy dorosły kontrakt z Barceloną. Miał 18 lat i od roku grał już
w hiszpańskiej ekstraklasie. Obie strony chciały podpisać wieloletnią
umowę, ale różnił je pewien szczegół. Podczas gdy klub chciał, by
upływała w 2014 roku – i w końcu postawił na swoim (choć później było
mnóstwo renegocjacji, podwyżek i przedłużeń) – ojciec piłkarza domagał
się kontraktu o rok krótszego. Chodziło mu o to, że gdyby w Barcelonie coś
poszło nie tak – na przykład złapałby kontuzję albo pokłócił się
z trenerem – Messi mógłby odejść na rok przed turniejem i miałby czas na
odbudowę formy. Po latach okazało się, że w kadrze Argentyny na
mistrzostwa świata w Brazylii znalazło się sześciu zawodników, którzy
w 2005 roku wystąpili w finale mundialu młodzieżowego (obrońca Gabriel
Paletta wybrał tymczasem grę dla reprezentacji Włoch).
Messi nie odegrał na turnieju tak wielkiej roli, jak jego wielki poprzednik
w 1986 roku – zresztą nawet fizycznie nie byłby w stanie tego zrobić.
Owszem, przeprowadził wiele kluczowych akcji, ale zarazem przekonał się
po raz kolejny, że w dorosłej piłce nie da się wygrać meczu w pojedynkę,
„wkurzając się”, by przywołać raz jeszcze frazę Grighiniego, tak jak to
robił wiele lat wcześniej w spotkaniach juniorskich Newell’s.
Awans na mistrzostwa Argentyńczycy wywalczyli w niezłym stylu: zajęli
pierwsze miejsce w grupie Conmebol, przegrywając tylko dwa z 16 spotkań
(jedno z nich, z Urugwajem, było ostatnim meczem eliminacji, kiedy
wszystko było od dawna przesądzone) i strzelając w ich trakcie 35 goli. Co
ważniejsze: w osobie Alejandro Sabelli znaleźli trenera wystarczająco
pragmatycznego i wystarczająco twardego zarazem, by oprzeć się
politycznym naciskom związanym z powoływaniem takiego czy innego
popularnego piłkarza, kiedy wszystko w drużynie funkcjonowało jak
należy. Najbardziej znacząca była oczywiście nieobecność Téveza, który
nie potrafił pomóc swojej sprawie kwaśnym komentarzem: „Grając dla
Argentyny, tracisz prestiż”, co przypominało skądinąd, że kiedy zawodnik
ten świętował w 2003 roku zdobycie przez Boca mistrzostwa na stadionie
Racingu, intonował wraz z fanami obraźliwe przyśpiewki na temat la
selección.
Argentyńczycy rozpoczęli eliminacje w ustawieniu 4-4-1-1, z Messim za
plecami Higuaína, ale później przeszli na 4-3-3, z Messim po prawej stronie
napastnika, ale schodzącym do środka i wymieniającym się z nim pozycją,
oraz Agüero po lewej. Mówiło się wtedy, że to sam Messi naciskał na tę
zmianę, chcąc załatwić miejsce w wyjściowej jedenastce dawnemu koledze
z pokoju. Jakiekolwiek były jednak powody, drużyna została świetnie
zbalansowana. Di María biegał między polami karnymi po lewej stronie
pomocy, asekurowany przez defensywnie usposobionego obrońcę Marcosa
Rojo, przed parą stoperów operował Javier Mascherano, a po jego prawej
stronie Fernando Gago również często trzymał się własnej połowy,
ułatwiając rajdy po swoim skrzydle drugiemu bocznemu obrońcy, Pablo
Zabalecie.
Strategię Argentyńczyków skomplikowały kontuzje. Gago miał problem
z kolanem i choć zdołał wyleczyć się na mundial, był daleki od szczytu
formy (inna sprawa, że w Boca zdarzały mu się kiepskie mecze nawet przed
kontuzją). Agüero narzekał na łydki i ścięgna, a Higuaín zmagał się
z urazem kostki – wszystko to tuż przed pierwszym meczem turnieju,
przeciwko Bośni i Hercegowinie na stadionie Maracanã. Nawet jednak
zważywszy na te wszystkie utrudnienia, decyzje personalne Sabelli
zaskakiwały tak bardzo, że wśród argentyńskich kibiców pojawiło się wiele
teorii spiskowych: selekcjoner zrezygnował z ustawienia 4-3-3 i zastąpił je
systemem 5-3-2, które podczas eliminacji testował tylko trzykrotnie,
w trakcie wyjazdowych meczów z Wenezuelą, Boliwią i Ekwadorem,
zakończonych porażką i dwoma remisami.
Jak się w końcu okazało, rzecz nie miała nic wspólnego ani
z oczekiwaniami Messiego, by Argentyna grała dwójką z przodu, ani
z żadnymi innymi dziwacznymi koncepcjami – po prostu Sabella nie chciał
równocześnie ryzykować zdrowia całej trójki zdolnych do gry zawodników
ofensywnych (inna sprawa, czy można było wówczas uważać Agüero za
zdolnego do gry): wystawił Messiego za plecami Agüero, w drugiej linii
zaś Di Maríę i Maxi Rodrígueza po obu stronach Mascherano.
Argentyńczycy objęli prowadzenie już w trzeciej minucie, kiedy po rzucie
wolnym Messiego i strzale Rojo piłka odbiła się od Seada Kolašinaca. Po
tym szczęśliwym początku zostali jednak zepchnięci do głębokiej
defensywy i w przerwie – tym razem podobno rzeczywiście za sprawą
Messiego, choć przecież nie on jeden zrozumiał, że jest tylko kwestią
czasu, aż któreś z zabójczych podań Miralema Pjanicia albo Zvjezdana
Misimovicia znajdzie drogę do snajperów rywali – zmienili ustawienie na
4-3-3. Na boisku pojawili się Gago i Higuaín, a gra Argentyńczyków
natychmiast się uspokoiła. Messi wprawdzie wciąż nie błyszczał, ale w 65.
minucie wziął udział w akcji typowej dla tej drużyny z okresu eliminacji:
Higuaín zszedł na lewą stronę, by zrobić mu miejsce w środku, a piłkarz
Barcelony minął dwóch obrońców i strzelił po ziemi tuż przy lewym
słupku. W końcówce spotkania Vedad Ibišević zdobył bramkę honorową
i mecz zakończył się wygraną Argentyny 2:1.
Wymęczone zwycięstwo na początek turnieju to scenariusz dobrze
Argentyńczykom znany, wydawało się więc, że kiedy drużyna zostanie już
przy ustawieniu 4-3-3, a jej kluczowi zawodnicy wrócą do zdrowia,
w kolejnych meczach będzie dużo łatwiej. Mimo to cały turniej przebiegał
w podobny sposób jak spotkanie z Bośnią. Irańczycy bronili się
znakomicie, frustrując Argentyńczyków i samemu stwarzając dogodne
sytuacje – być może nawet należał im się rzut karny – aż w końcu, już
w doliczonym czasie gry, Lionel Messi dostał piłkę po prawej stronie
boiska, jakieś dziesięć metrów przed polem karnym rywala. Między nim
a bramką znajdowało się 11 Irańczyków, ale on rozejrzał się, przełożył piłkę
na lewą nogę, a potem uderzył obok Rezy Ghuczanneżada, ponad Amirem
Sadeghim i pomiędzy próbującym interwencji bramkarzem a słupkiem.
W każdych okolicznościach byłby to fantastyczny gol, ale zdobyty tutaj,
w chwili gdy zirytowany Maradona zdążył już opuścić stadion, wydawał się
jeszcze bardziej wyjątkowy: oto lider Argentyńczyków wziął
odpowiedzialność za losy meczu i pokazał, że skoro nikt inny nie może
trafić do siatki, on to zrobi.
Zwycięstwo z Iranem dało piłkarzom Sabelli awans i stawką ostatniego
meczu grupowego – z Nigerią – było wyłącznie to, kto wyjdzie z grupy
z pierwszego miejsca. Argentyńczyków satysfakcjonował remis, ale zdołali
wygrać 3:2, Messi zaś zdobył dwie bramki – pierwszą po kapitalnym
uderzeniu z pierwszej piłki, które omal nie rozerwało siatki, po tym jak
wcześniejsze uderzenie Di Maríi odbiło się i od słupka, i od próbującego
interweniować bramkarza, a drugą po kolejnym świetnym rzucie wolnym.
O awans do ćwierćfinału trzeba było grać ze Szwajcarami w São Paulo.
Rywale cofnęli się bardzo głęboko, a ich cała strategia sprowadzała się do
pozbawiania Messiego przestrzeni na boisku. „Może nam się udać tylko
wtedy, jeśli będziemy to robić wszyscy razem – mówił ich trener Ottmar
Hitzfeld. – Jeśli będzie trzeba, będziemy go kryć we trzech albo czterech”.
I tak to właśnie wyglądało: przez cały mecz Messi opędzał się od roju
czerwonych koszulek. Argentyna cierpiała. Agüero, któremu odnowiła się
kontuzja ścięgna, został zmieniony przez Ezequiela Lavezziego. Messi
w zasadzie nie schodził na prawą stronę: grał jak klasyczny enganche za
dwójką napastników, co być może dodatkowo ułatwiało Szwajcarom
krycie. Nagle okazało się, że w całym tym zamieszaniu nie chodzi już o to,
czy Argentyna będzie grać dalej, ale o to, czy wypełni się los Lionela
Messiego.
Z perspektywy współczesnych rozmów o piłce nożnej wydaje się to
zastanawiające: zamiast dyskusji o znalezieniu równowagi w drużynie czy
integracji poszczególnych jej elementów wróciliśmy do spojrzenia
staroświeckiego. „Jest naszym najważniejszym zawodnikiem, naszym
kapitanem i najlepszym piłkarzem świata – mówił później Zabaleta. – My
wszyscy gramy dla niego i zdajemy sobie sprawę, ile dla nas znaczy. Mamy
wielkie szczęście, że jest Argentyńczykiem. Dlatego zawsze, kiedy udaje
się nam odebrać piłkę, próbujemy podawać do niego, jak to do najlepszego,
i liczymy na to, że strzeli”. Jak zauważył dziennikarz Ken Early,
w Barcelonie Messi dostaje piłkę, potem podaje do kolegi i rusza na wolne
pole, gdzie mógłby ewentualnie otrzymać futbolówkę po raz kolejny.
W Argentynie, kiedy dostaje piłkę, wszyscy pozostali stają i czekają, aż
zrobi coś wyjątkowego. W meczu drugiej rundy mundialu w Brazylii po
boisku biegały: Szwajcaria po jednej stronie i niezbyt ścisły sojusz
Messiego oraz Argentyny po drugiej.
Do końca regulaminowego czasu gry pozostawało już zaledwie kilka
minut, kiedy Messi dostał piłkę z lewej strony boiska, tuż przy linii bocznej.
Widać było, jak się rozgląda, a potem – to również dawało się wyczuć –
zamyka się w sobie i próbuje rozpocząć kolejną gambetę. Został
powstrzymany, ale wrażenie było oczywiste: po raz kolejny próbował
samemu znaleźć drogę do wygranej swojej drużyny. Ponieważ do 90.
minuty nie padły bramki, sędzia zarządził dogrywkę. Oba zespoły skupiły
się wokół swoich ławek rezerwowych. Messi był kapitanem Argentyny –
wybór dyktowany po trosze względami sentymentalnymi i potrzebą jak
najściślejszego powtórzenia historii Maradony – ale jako ostatni zawodnik
dołączył do grupy. Stanął z tyłu, sięgnął po butelkę wody i wylał sobie jej
zawartość na głowę. Pierwszy przemówił Sabella, później głos zabrał
Mascherano. Messi nie powiedział ani słowa. Czy był to jeszcze jeden
przykład cichego przywództwa, o którym mówili jego pierwsi nauczyciele
i trenerzy? A może, niezależnie od swojego geniuszu, był kapitanem tylko
z nazwy?
W jego minimalizmie zawsze było coś fascynującego. Kiedy patrzyło się
na sposób jego gry, można było przecież zauważyć, że choć był zdolny do
aktów niezwykłej wirtuozerii, miał również rzadką umiejętność wybierania
w każdej sytuacji najprostszych rozwiązań; nigdy nie starał się być
szczególnie brawurowy czy przesadnie ekstrawagancki. W spotkaniu ze
Szwajcarią dostrzegało się jednak również, że stosunkowo niewiele się
rusza. Przez 120 minut przebiegł jedynie dziesięć kilometrów
i 700 metrów – najmniej ze wszystkich piłkarzy z pola. Najmniej ze
wszystkich graczy z pola wykazywał się też czymś, co FIFA nazywa
aktywnością o średniej i wysokiej intensywności. Miał tylko 31 sprintów –
i tym razem mniej od wszystkich zawodników z pola z wyjątkiem
środkowych obrońców Federico Fernándeza i Fabiana Schära. Kiedy w tej
samej rundzie Brazylia pokonywała Chile po serii rzutów karnych, okazało
się, że Neymar przebiegł o trzy kilometry więcej od Messiego i wykazywał
się aktywnością o średniej i wysokiej intensywności przez 21 minut – przy
dziewięciu minutach Messiego; zaliczył też 57 sprintów.
A przecież to Messi kolejny raz wygrał mecz dla swojej ojczyzny. Na
trzy minuty przed końcem dogrywki Szwajcarzy przeżyli swój pierwszy
moment dekoncentracji. Kapitan Argentyńczyków przyspieszył, osiągając
prędkość 27,58 kilometra na godzinę – wedle FIFA był to jego najszybszy
bieg w trakcie całego meczu[252]. Spanikowani obrońcy rzucili się w jego
stronę, on zaś – faktycznie w sposób, który przypominał nieco zagranie
Maradony do Caniggii w meczu z Brazylią sprzed 24 lat, o którym śpiewali
teraz argentyńscy fani – posłał piłkę w kierunku Di Maríi. Strzał tego
ostatniego nie powtórzył może piękna tamtego gola, ale jego znaczenie nie
było wcale mniejsze. Po objęciu prowadzenia Argentyńczycy zaczęli
zresztą grać fatalnie, a Blerim Džemaili niemal doprowadził do
wyrównania, główkując z najbliższej odległości w słupek, a potem próbując
jeszcze bez powodzenia dobitki kolanem, jednak mecz skończył się
wynikiem 1:0. Argentyna awansowała do ćwierćfinału.
Kibice czekali na powtórkę z historii: na to, że Messi błyśnie tak, jak
zrobił to Maradona w 1986 roku – wtedy stało się to przecież właśnie
w ćwierćfinale. Ale błysku nie było. Argentyńczycy ograli Belgów, ale ich
kapitan grał słabo, a co gorsza, Di María złapał kontuzję uda. Pod
nieobecność tego ostatniego w półfinale z Holandią akcje ofensywne
Albicelestes nie były już takie groźne.
Mecz ten rozgrywano zresztą w wielkim smutku. Piłkarze Argentyny
wyszli na boisko z żałobnymi opaskami, by uczcić pamięć zmarłego
tydzień wcześniej Alfredo Di Stéfano, ale symbol ten nabrał dodatkowego
znaczenia rankiem w dniu spotkania, kiedy dziennikarz Jorge „El Topo”
López zginął w wypadku samochodowym po tym, jak taksówka, którą
podróżował, została potrącona przez skradziony samochód, uciekający
przed policyjnym pościgiem. Żona zmarłego, która również pracowała przy
obsłudze mistrzostw, dowiedziała się o wszystkim z tweeta Diego Simeone,
który wyrażał smutek i przerażenie w związku z tą tragedią.
Messi, będący skądinąd dobrym znajomym Lópeza, i tym razem
błyszczał tylko sporadycznie, choć jego rajd i dośrodkowanie w ostatnich
sekundach omal nie przyniosły Argentynie zwycięstwa. Ostatecznie
wygrała po rzutach karnych – Messi natychmiast zadedykował ten sukces
zmarłemu dziennikarzowi – ale najlepszym piłkarzem meczu był
niewątpliwie Mascherano, opanowany i waleczny defensywny pomocnik,
który w samej końcówce spotkania zdołał dogonić szarżującego Robbena
i zablokować jego strzał, nawet jeśli przy tym – jak później wyznał –
„rozerwał sobie odbyt”.
A przecież to wciąż jeszcze mógł być turniej Messiego – gdyby tylko
zdołał zagrać wielki mecz o złoto z Niemcami, które w półfinale
rozgromiły gospodarza turnieju aż 7:1. Gdyby tylko zdołał zdobyć bramkę
na wagę zwycięstwa, w połączeniu z czterema golami w fazie grupowej
i podaniem do Di Maríi w meczu ze Szwajcarią można byłoby pewnie
zbudować wokół jego występu stosowną narrację. Nie brakowało zresztą
wiele, kiedy tuż przed przerwą uderzył minimalnie niecelnie. Nie
brakowało wiele całej Argentynie: Higuaín zmarnował sytuację sam na
sam, a sędziowie (słusznie) nie uznali mu bramki ze spalonego; z kolei
bramkarz Niemców Manuel Neuer mógł obejrzeć czerwoną kartkę za
brutalne wejście w argentyńskiego napastnika.
Sabella być może zwietrzył swoją szansę i w przerwie finału wprowadził
Agüero w miejsce Lavezziego, ale napastnik Manchesteru City wciąż nie
był w pełni sił i nie zdołał odmienić losów meczu. O tym, że to Niemcy
zdobędą złoty medal, przesądził wolej Mario Götzego w 113. minucie. Jeśli
brać pod uwagę przebieg całego turnieju, było to zapewne zwycięstwo
zasłużone, choć trzeba przyznać, że Argentyńczycy znaleźli się bardzo
blisko triumfu. Ostatni akt z udziałem Messiego nastąpił w ostatniej
minucie, kiedy Argentyna miała rzut wolny tuż zza linii pola karnego.
Najlepszym rozwiązaniem wydawała się wrzutka w pole karne, gdzie na
taką okazję czekał Ezequiel Garay: doświadczenie meczu ze Szwajcarią
uczyło, jak obrońców rywala może rozproszyć perspektywa rychłej
nagrody, więc postawienie Niemców przed koniecznością wybicia piłki
stanowiłoby przynajmniej test ich charakterów. Messi jednak podjął inną
decyzję, a piłka po jego strzale poszybowała wysoko w górę. Oczywiście,
z perspektywy czasu łatwo ten wybór krytykować, a poza tym gdyby
strzelił, mielibyśmy kolejny dowód tego, ile potrafi, kiedy „się wkurzy”,
bierze odpowiedzialność i rozwiązuje problem. Wówczas jednak wydawało
się, że sam uległ narracji o człowieku, który wygrywa mundial
jednoosobowo. Przepadła najlepsza okazja, by zawodnicy, którzy sięgnęli
w 2005 roku po mistrzostwo świata do lat 20, pokonali Niemców, z których
pięciu wygrało z kolei mistrzostwa Europy do lat 21 w 2009 roku[253].
Po ostatnim gwizdku, kiedy Niemcy czekali na wręczenie pucharu,
ogłoszono, że Lionel Messi został uznany za najlepszego zawodnika
turnieju. Trudno sobie wyobrazić, by z wciśniętą mu w ręce Złotą Piłką
mógł wyglądać bardziej ponuro. Nikt go wprawdzie o niepowodzenie
Argentyńczyków nie obwiniał, nikt nie miał poczucia, że zawiódł, były
jednak wątpliwości. Czy biegał tak mało ze względu na wspomniany już
minimalizm, czy były jakieś poważniejsze przyczyny? W tygodniu
poprzedzającym finał jego ojcu przypisywano – szybko zresztą
zdementowane – słowa, że nogi Messiego „ważą po 100 kilo”. Czy miało to
coś wspólnego ze zjawiskiem, które dawało się zauważyć w ciągu ostatnich
kilku lat – obrazem zawodnika, który wymiotuje na boisku? Kiedy potem
w Barcelonie znów zaliczył znakomity sezon, trudno było nie myśleć, że
podczas mundialu w Brazylii wydarzyło się coś niedobrego – choć nigdy
nie zdołano przekonująco ustalić, co mianowicie, a sam Argentyńczyk
mówił, że przez cały rok 2014 nie mógł złapać formy.
Mówienie o klęsce drużyny, która właśnie wystąpiła w finale mistrzostw
świata i co więcej, miała w nim więcej szans na wygraną, byłoby skrajną
niesprawiedliwością. Większość Argentyńczyków żywiła wdzięczność dla
Sabelli i jego piłkarzy, także za to, że dzięki nim dobiegła końca
niepokojąca tendencja: do mundialu w Brazylii jedyną drużyną, którą ich
rodacy pokonali w fazie pucharowej wszystkich mistrzostw świata od
1990 roku bez odwoływania się do rzutów karnych, był Meksyk.
W następnych tygodniach Messi musiał więc jeszcze wiele razy
prezentować żałobne oblicze podczas różnych publicznych ceremonii,
snując się osowiały gdzieś w tle choćby podczas przywitania reprezentacji
przez panią prezydent Cristinę Kirchner. Nie ulegało wątpliwości: to, że
Argentyna nie wygrała mundialu, który miał być mu przeznaczony, że
tamta młodzieżówka z 2005 roku ostatecznie nie spełniła pokładanych
w niej nadziei i że jeszcze jedno argentyńskie marzenie rozwiało się
bezpowrotnie, było dla niego źródłem wielkiego bólu.
ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY
WIECZNA NAGRODA

Osiemnaście dni po finale mistrzostw świata w wieku 82 lat zmarł Julio


Grondona. Był prezesem argentyńskiej federacji piłkarskiej przez 35 lat –
pod koniec życia jako postać mocno izolowana, ale wciąż
o niezaprzeczalnych wpływach. Jego śmierć oznaczała koniec epoki – choć
nie koniec kłopotów argentyńskiej piłki, kłopotów, których stał się
symbolem. Być może, jak wielu przywódców tego kraju, nie potrafił stawić
czoła szerszym problemom społeczno-ekonomicznym, jednak – jak
zauważył Menotti – z pewnością wiedział, że akurat na drużynie narodowej
można zarobić. Inna sprawa, że prawa do transmisji meczów kadry sprzedał
firmie Traffic, która rychło znalazła się pod lupą FBI w ramach
dochodzenia, które doprowadziło do aresztowania w Zurychu w maju
2015 roku siedmiu prominentnych działaczy FIFA. Jakkolwiek jednak
skorumpowany był sam Grondona – zważywszy na stopień, w jakim inni
działacze Conmebolu byli zamieszani w aferę, można chyba uznać, że
śmierć wybawiła go od poważnych kłopotów – federacja, którą zarządzał,
nie działała w oderwaniu od argentyńskiej gospodarki. Dzień po jego
śmierci Argentyna zbankrutowała po raz kolejny.
Długie podnoszenie się z poprzedniego upadku poszło na marne.
Światowy kryzys finansowy uderzył głównie w argentyńskich eksporterów,
a zważywszy na to, jak bardzo tutejsza gospodarka zależy od eksportu,
trudno się dziwić, że w 2012 i 2014 roku kraj popadł w recesję. Inflacja
rosła, co było nieuniknione przy sztucznie zaniżonym kursie peso: oficjalne
dane z lipca 2014 roku mówiły, że wynosi niemal 11 procent, choć
powszechnie uważano, że w rzeczywistości jest trzy razy wyższa.
Trzydziestego pierwszego lipca Argentyna ogłosiła, że nie jest w stanie
spłacić 539 milionów dolarów odsetek z obligacji wyemitowanych jeszcze
przed krachem z 2001 roku, a później wykupionych za niewielkie sumy
przez amerykańskie fundusze inwestycyjne (Cristina Kirchner nazwała je
„sępami”), które odmówiły przystąpienia do porozumień zawartych przez
Argentynę z większością wierzycieli. Tym razem były to raczej, jak ujął to
rząd, „techniczne trudności” niż niekontrolowana katastrofa
przypominająca tę z 2001 roku; Argentyna bardziej nie chciała, niż nie była
w stanie spłacać spekulantów. Obyło się też bez protestów ulicznych
i kolejek do banków, życie toczyło się dalej, choć ogłoszenie
niewypłacalności z pewnością nie świadczyło o sile miejscowej gospodarki.
Z perspektywy wielu inwestorów wojownicza retoryka rządu i poczucie, że
ogłoszenie bankructwa było zabiegiem mającym wymusić na wierzycielach
kolejną restrukturyzację zadłużenia, oznaczały, że Cristina Kirchner nie jest
partnerem godnym zaufania.
Nikt nie mógł więc zaprzeczyć, że Grondona kierował pracami AFA
w trudnym czasie – z drugiej strony z pewnością ponosił odpowiedzialność
zarówno za panujący w federacji chaos, jak i za niepowodzenia
w zwalczaniu stadionowej przemocy i generalny rozpad infrastruktury.
Unosząca się nad organizacją aura korupcji sprowadziła zresztą do jej biur
kontrolerów finansowych – stało się to wkrótce po pochówku prezesa na
cmentarzu w Avellanedzie, tym samym, na który patrzył przed laty z okien
pokoju zajmowanego wraz z rodzeństwem. O drugiej połowie jego rządów
trzeba powiedzieć przede wszystkim to, że były epoką straconych szans.
Sukcesy Argentyńczyków w piłce młodzieżowej – tych pięć tytułów
mistrza świata do lat 20, wywalczonych na przestrzeni 12 zaledwie lat –
nigdy nie przełożyły się na triumfy w dorosłym futbolu. Rozgrywane
w Chile Copa América 2015 przyniosło kolejne rozczarowanie. Po
roztrwonieniu dwubramkowego prowadzenia z Paragwajem w pierwszym
spotkaniu udało się wprawdzie wygrać 1:0 z Urugwajem i Jamajką, ale
mecz ćwierćfinałowy z Kolumbią zakończył się bezbramkowym remisem
i awansem do półfinału tylko dzięki lepiej strzelanym rzutom karnym.
Oczywiście, podczas rozgrywanego w Concepción półfinału Argentyna
w końcu zabłysła. Messi, którego powrót do formy pomógł Barcelonie
wygrać kolejne rozgrywki Ligi Mistrzów, grał fantastycznie, podobnie
zresztą jak Javier Pastore. Argentyńczycy wygrali swój drugi mecz na
turnieju, z Paragwajem, aż 6:1, a choć Messi gola nie strzelił, to asystował
przy trzech trafieniach, miał przedostatnie podanie przy dwóch i inicjował
akcję bramkową przy jednym. W trakcie akcji, która zakończyła się
czwartym golem, jego gambeta była tak olśniewająca, że dwóch
próbujących go powstrzymać paragwajskich obrońców o mało na siebie nie
wpadło. Znaczące było też to, że tym razem zgromadził wokół siebie
piłkarzy wychodzących na drugą połowę i powiedział do nich kilka słów.
Tuż przed przerwą Paragwajczycy strzelili gola na 2:1, więc sens jego
przesłania był prosty: nie spać! Nie był to już tamten „cichy lider”
z mistrzostw świata w Brazylii.
Jeśli doliczyć przegrany z Brazylią Puchar Konfederacji w 2005 roku,
był to piąty występ Argentyny w finale wielkiej imprezy – i skończył się
tak samo jak pozostałe cztery. Twardzi i dobrze zorganizowani gospodarze
turnieju mieli poczucie, że po 99 latach prób nadszedł w końcu ich czas. Po
pół godzinie gry Di María złapał kontuzję i Argentyńczycy zaczęli wytracać
początkowy rozpęd. W końcówce Messi znów wyglądał na sfrustrowanego
i osamotnionego, a przecież ponownie mógł przesądzić o losach spotkania:
po jego świetnym podaniu Lavezzi dośrodkował do Higuaína, ale napastnik
Napoli[254] trafił w boczną siatkę.
Podczas serii rzutów karnych można było mieć wrażenie, że z góry
wiadomo, jak się skończą: Higuaín i Éver Banega spudłowali, Copa
América wygrało Chile. Kiedy zaś reszta drużyny próbowała szukać
pocieszenia w swoim towarzystwie, Messi stał samotnie pośrodku boiska –
oddzielony od innych i świadomością własnego talentu, i związanych z nim
oczekiwań. Jego twarz tonęła w smutku. Po zejściu do szatni wybuchnął
płaczem i płakał jeszcze, gdy wiozący drużynę autobus dojechał do hotelu.
Ogrom krytyki i obelg, któremu musiał stawić czoło w kolejnych dniach,
był tyleż przewidywalny, co niesprawiedliwy. To prawda, ani w finale
mistrzostw świata, ani w finale Copa América nie zagrał wielkiego
spotkania, ale z drugiej strony w obu tych meczach niemal cała energia
rywali skupiała się na wyłączeniu go z gry; czy w takiej sytuacji ktoś inny
nie mógł przejąć pałeczki? Gdyby w obu tych meczach dobre okazje
wykorzystał Gonzalo Higuaín, Argentyna byłaby mistrzem świata
i kontynentu, Messi zaś pozostałby kluczową postacią dla tych sukcesów.
A przecież owe minimalne porażki wpisywały się w pewien znany schemat.
Mieliśmy tu do czynienia z historią Argentyny w pigułce: światem wielkich
nadziei, które niemal nigdy się nie spełniały.
Kanadyjski sukces z 2007 roku był zarazem ostatnim etapem pracy
Tocallego z argentyńską młodzieżówką. Pékerman rozpoczynał właśnie
pracę z dorosłą reprezentacją, a kiedy działacze federacji zaczęli na niego
naciskać, by dokonał zmian w sztabie szkoleniowym, Tocalli zrezygnował
i wkrótce objął posadę trenera Vélezu. Później prowadził Colo-Colo
i Quilmes, zajmował się młodzieżą w Argentinos, a w 2013 roku, kiedy się
spotkaliśmy, wyjeżdżał właśnie do Santiago, gdzie przez następne lata
pracował[255] z młodzieżową reprezentacją Chile. Po jego odejściu młodzi
Argentyńczycy nie zakwalifikowali się do dwóch z trzech mistrzostw
świata do lat 20, a w 2011 roku odpadli w ćwierćfinale. Zapytałem go więc,
co poszło nie tak.
„Prowadziliśmy reprezentację przez 14 lat. Im dłużej to robiliśmy, tym
większe trudności mieliśmy ze znalezieniem odpowiednich zawodników.
Kiedy zacząłem pracować w lidze, nie chciało mi się wierzyć, że
w Argentynie przestali się rodzić zdolni piłkarze. Myślałem, że może po
prostu nie umiemy się nimi zajmować w klubach, że zmuszamy ich do
przejścia na zawodowstwo w czasie, gdy jeszcze się rozwijają. Kiedy
trafiłem do akademii Argentinos, zobaczyłem, że odpowiedzialność leży po
naszej stronie – tych, którzy zajmują się rozwojem młodych piłkarzy.
Dziesięć lat temu w tym kraju było jeszcze mnóstwo potreros, teraz prawie
zniknęły. Obecnie to my musimy uczyć piłkarzy tego wszystkiego, czego
tam uczyli się sami”.
Żaden inny kraj nie odnosił tylu sukcesów w piłce młodzieżowej, a od
ostatniego triumfu na mistrzostwach świata minęło ponad 20 lat. „Nikt nie
powie, że w Argentynie brakowało zdolnych piłkarzy – mówił Tocalli. –
Mieliśmy ich za każdym razem: w 2002, 2006, 2010 roku… Ale wygranie
mundialu nie jest łatwe”.
Być może Argentyńczycy uznali, że ich zasoby talentów są
nieskończone. Być może zgubiło ich poczucie samozadowolenia. Tocalli,
rzecz jasna, winą za kryzys w piłce młodzieżowej obciążał władze
federacji. „Jestem fanem myślenia w długiej perspektywie – deklarował. –
Widać, jak ono przynosi efekty w Hiszpanii, gdzie wszystko zaczęło się od
zmian w piłce młodzieżowej… W reprezentacji Niemiec też była ciągłość:
najpierw był Klinsmann, potem jego asystent Jogi Löw. A w Argentynie
wszystko jest postawione na głowie, miotamy się od ściany do ściany, bez
żadnej stabilności”.
Cóż więc pozostało? Dumne niegdyś, a dziś zrujnowane stadiony. Duchy
dawnej wielkości nawiedzające współczesną marność. Być może ci, którzy
śledzili argentyńską piłkę na bieżąco – ludzie, dla których jej upadek
postępował stopniowo – zdołali oswoić się z tym zjawiskiem, ale dla
przybysza z zewnątrz kontrast między tym, co było, a tym, co z tego
zostało, jest wstrząsający. Mecze oglądane w poczuciu zagrożenia, którego
nie jest w stanie zmniejszyć obecność nadgorliwych oddziałów policji
w pełnym rynsztunku. Wykonawcy rzutów rożnych, którzy muszą chronić
się przed ciskanymi z trybun przedmiotami. Podczas jednego z meczów
Vélezu widziałem kibiców ścigających policjanta, a następnie
powracających triumfalnie z odebraną mu tarczą. W trakcie superclásico na
El Monumental widziałem kibiców Boca porywających ochroniarzy,
a następnie zrzucających ich ze schodów, kopiących i okładających
pięściami za to tylko, że jeden z nich ucieszył się z bramki dla River Plate.
Każdy, kto obejrzał trochę meczów w Argentynie, potrafi opowiedzieć
podobne i znacznie gorsze historie. A metody, które mają zapobiegać
podobnym zajściom, czynią całe doświadczenie jeszcze mniej przyjemnym:
najpierw kibiców gospodarzy przetrzymywano na stadionie dopóty, dopóki
kibice przyjezdni nie zdążyli go bezpiecznie opuścić, później przyjezdnych
przestano w ogóle wpuszczać.
Względy ekonomiczne powodują, że najlepsi argentyńscy piłkarze nie
grają w Argentynie. Fakt, że największy z nich wszystkich Messi nie zagrał
tu ani razu, to tylko najbardziej spektakularny przykład. Każdy w miarę
obiecujący zawodnik błyskawicznie przenosi się tam, gdzie może lepiej
zarobić. Zgoda, ten proces zaczął się już w latach 70., ale wówczas
wyjeżdżało stosunkowo niewielu piłkarzy, i to do najlepszych lig w Europie
Zachodniej. Teraz za chlebem wyruszają tuziny, rok w rok, a celem ich
wojaży są także kraje Bliskiego Wschodu, Rosja, Ukraina, Japonia, Chiny,
a nawet Brazylia, dekadę później zaś, kiedy już się dorobią, gnani
sentymentem wracają do ojczyzny, by tam zakończyć karierę. Drużyny,
które zdobywają mistrzostwo kraju, natychmiast tracą najlepszych graczy.
Tak skonstruowany jest cały system: argentyńskie kluby potrzebują
pieniędzy, a kluby z zagranicy mają pieniądze, ale potrzebują piłkarzy.
Wszystkie strony korzystają, łącznie z zawodnikami i, rzecz jasna, ich
agentami. Tracą jedynie ci, którzy wciąż chcą oglądać mecze argentyńskiej
ligi.
System ten jest dziwną odwrotnością znanego w Stanach Zjednoczonych
draftu: o ile tam zasadą pozyskiwania młodych talentów jest to, że trafiają
w pierwszej kolejności do najsłabszych drużyn, co pozwala im się
wzmocnić przed kolejnym sezonem, tutaj najsilniejsze kluby tracą
najlepszych zawodników. Efekt jest w sumie podobny: bardzo wyrównana
liga, w której panuje ostra rywalizacja. Między zwycięstwem Banfield
w Aperturze 2009/10 a wygraną River Plate w Campeonato 2014 przyznano
11 tytułów mistrza kraju, po które sięgnęło aż dziesięć różnych klubów –
uderzająca różnica w porównaniu z pierwszymi 36 sezonami
profesjonalnych rozgrywek, w których mistrzostwo zdobywało tylko pięć
grandes. Generalnie rzecz biorąc, zaciętość rywalizacji jest zjawiskiem
pozytywnym i pewnie kibice z niejednego europejskiego kraju, w którym
od lat ligę wygrywają jeden czy dwa te same zespoły, myślą o nim
z zazdrością, ale tutaj sprawy zaszły chyba za daleko, a wartość tytułu
mistrzowskiego znacząco zmalała. Wśród nieustannych wyprzedaży,
w świecie, w którym ścina się najwyższe tulipany[256], a liczba
utalentowanych zawodników jest coraz bardziej ograniczona, wydaje się, że
do zdobycia tytułu wystarczy cierpliwie poczekać na połączenie szczęścia
i formy.
Na początku 2015 roku aż 1869 Argentyńczyków grało w piłkę za
granicą. Dla miejscowej ligi oznaczało to „efekt donuta”: występowali
w niej obiecujący młodzi zawodnicy oraz dawne sławy grubo po
trzydziestce, pomiędzy nimi natomiast ziała wyrwa. Grający tu
dwudziestokilkulatkowie albo byli naprawdę kiepscy, albo mieli naprawdę
poważne powody, żeby nie wyjeżdżać.
Można też odnieść wrażenie, że coś, co kiedyś stanowiło o argentyńskiej
sile, stało się teraz przyczyną słabości. Dziedzictwo Bielsy nie jest przecież
aż tak oczywiste. Jego styl, oparty na pressingu i wertykalizmie, jego
reinterpretacja rozumienia przestrzeni na boisku, były radykalne
i przynosiły fantastyczne rezultaty – przynajmniej w krótkiej perspektywie.
Inspirowały także kolejne pokolenie trenerów, od wiernych wyznawców,
jak Jorge Sampaoli, który zdobywał z Universidad de Chile trzy kolejne
mistrzostwa kraju, nie licząc Copa Sudamericana, potem zaś przejął
reprezentację Chile i poprowadził ją do zwycięstwa nad Argentyną we
wspomnianym finale Copa América 2015, po takich, którzy – jak Pep
Guardiola czy Mauricio Pochettino – jego koncepcje zmieniali
i udoskonalali. Wśród działaczy AFA nie brakowało jednak takich, którzy
uważali, że Bielsa jest problemem. Piłka nożna grana z intensywnością
stylu bielsista jest odpowiednia dla zawodników dobrych technicznie –
przekonywali – ale jeśli w dzikim tempie zaczynają biegać słabsi
zawodnicy, efektem jest straszliwy chaos niecelnych podań i fatalnych
przyjęć piłki, a mnóstwo zagrań do przodu wydaje się kompletnie
bezcelowych. Niewielkim pocieszeniem mógł być w tym kontekście fakt,
że na ośmiu ćwierćfinalistów Copa América 2015 aż pięciu prowadzili
argentyńscy trenerzy i że półfinały tamtych rozgrywek były wewnętrzną
sprawą argentyńskiej myśli szkoleniowej: niezależnie od sporów między
poszczególnymi szkołami to z Argentyny wywodzą się najtęższe mózgi
południowoamerykańskiego futbolu i to tutaj nadaje się ton jego debatom
intelektualnym.
Pomimo kiepskiego poziomu gry, niebezpieczeństw czyhających na
trybunach i ogólnego dyskomfortu mecze argentyńskiej ekstraklasy
przyciągają siódmą co do wielkości widownię na świecie[257], za
niemiecką Bundesligą, angielską Premier League, hiszpańską La Liga,
indyjską Superligą, włoską Serie A i meksykańską Liga MX (a do
przeskoczenia tej ostatniej brakuje średnio dwóch kibiców więcej na
spotkanie). Atrakcji z pewnością nie brakuje.
Przy całym problemie związanym z barras bravas emocji jest tu przecież
co niemiara. Transparenty, serpentyny, deszcz konfetti, nieustające śpiewy
i zbieganie w dół trybuny popular po strzelonym golu to część powodów,
dla których tak wielu turystów wybiera się na mecze ligi argentyńskiej.
Czasami, kiedy patrzy się na uczepionego siatki oddzielającej trybuny od
boiska człowieka z megafonem, który próbuje wprawić kilka tuzinów
kibiców w ekstazę, kiedy się widzi, jak w uniesieniu podskakują wspólnie
na widowni o wiele dla nich za obszernej, trudno nie ulec wzruszeniu, może
nawet rozczuleniu na widok tej próby odtworzenia dawnych rytuałów.
Z drugiej strony jednak te największe clásicos faktycznie są
nadzwyczajnymi widowiskami, poruszającymi nawet najbardziej
neutralnych widzów. Jeśli zaś kiedykolwiek w argentyńskim futbolu uda się
ograniczyć wpływy barras, to czy wraz z nimi nie zniknie ten koloryt
i pasja? O jakim rodzaju spektaklu będzie można mówić, patrząc na kuse
futerko mające okryć więdnące ciało argentyńskiej piłki, podtrzymywane
przy życiu dzięki kroplówkom rządowych dotacji?
Ten sam prosty dylemat leży u podstaw innych dyskusji. El Monumental
jest wspaniałym starym stadionem, dzięki któremu nawet beznadziejny
mecz ligowy wydaje się spowity aurą wielkości. Od czasu mistrzostw
świata z 1978 roku był kilkakrotnie malowany i reklamy się zmieniły, ale
nie trzeba wiele wysiłku, by wyobrazić sobie biegających po nim
Passarellę, Luque czy Kempesa. „Cudzoziemcom się to podoba –
skomentował pewien argentyński dziennikarz – ale oni nie przychodzą tu co
tydzień”. Miał oczywiście rację: wiele wspaniałych stadionów Buenos
Aires to w gruncie rzeczy parki rozrywki, czerpiące pełnymi garściami
z sentymentu do dawnych czasów. To samo można powiedzieć jednak
o sporej części argentyńskiej stolicy; na tym polega jej urok.
Z pewnością ten klimat przyciąga osoby postronne, jest ich jednak tak
wiele, że podczas niedawnych wyborów prezesa Boca jeden z kandydatów
deklarował, iż zamierza doprowadzić od ograniczenia liczby turystów na
meczach, ponieważ psują atmosferę (skądinąd zdają się oni świadczyć
o zwycięstwie „globalnej wizji” Macriego). Zwolennicy owego kandydata
wydrukowali ulotki z napisem „¡Socios sí, turistas no!”, które jednakże
wkrótce pofrunęły nad stadionem w postaci konfetti. Innymi słowy, stały
się częścią spektaklu, którego atrakcyjność była przyczyną ich powstania.
To, co przyciąga miejscowych, zidentyfikować trudniej, ale popularność
futbolu pozostaje niekwestionowana. Nawet jeżeli frekwencja na
stadionach jest niższa niż w przypadających na wczesne lata 50. czasach
świetności, piłka nożna wciąż przyciąga miliony przed telewizorami.
Rządowy program Fútbol para Todos, niezależnie od tego, czy traktować
go jako gest dobroczynny dla tych, którzy inaczej byliby odcięci od
ulubionej rozrywki, czy jako cyniczny gest mający odwrócić uwagę od
innych kwestii, stanowi niewątpliwie świadectwo wagi tego sportu.
W 2015 roku nadeszło kolejne poniżenie. Degradacja River wstrząsnęła
argentyńskim futbolem. Kibice Boca triumfowali, ale gdzieś w głębi
musieli zdawać sobie sprawę, że upadek rywali obnaża także ich własną
śmiertelność: skoro przydarzyło się to River, mogło przydarzyć się
każdemu. Ten przypadek był przecież kompletnie inny niż San Lorenzo czy
Racingu – tutaj mówiliśmy wszak o millonarios, najbardziej utytułowanym
klubie w historii kraju. River wprawdzie wywalczyło awans za pierwszym
podejściem – wygrywając 2:0 u siebie z Almirante Brown w ostatniej
kolejce sezonu drugiej ligi (radość z tego sukcesu zmniejszało z pewnością
zamknięcie jednej z trybun El Monumental w związku z incydentem, do
jakiego doszło dwa tygodnie wcześniej na stadionie Boca Unidos, gdzie
w trakcie zajść zginął kibic) – ale argentyński futbol z pewnością
zjednoczyła myśl, że coś podobnego nie może się zdarzyć po raz drugi.
Początkowo reforma ligi ograniczyła się do zmiany nazewnictwa: słowa
„Apertura” i „Clausura” zastąpiono frazami „Inicial” i „Final”, później zaś,
od sezonu 2012/13, zaczęto przyznawać trzeci tytuł mistrzowski – dla
drużyny, która wygra bezpośredni pojedynek między zwycięzcami obu;
pierwszy mecz play-off, między Vélezem a Newell’s, zakończył się
wygraną drużyny z Sarsfield 1:0. Rok później zrezygnowano z play-offów,
a w sezonie 2014/15 Inicial zastąpiło tymczasowe Campeonato –
mistrzostwo przyznane w połowie sezonu z zamiarem przekształcenia
rozgrywek z odbywających się od sierpnia do maja na trwające od lutego
do grudnia.
Pierwszy sezon wedle nowych reguł rozpoczął się w lutym 2015 roku,
a jego format był bodaj najbardziej absurdalny z dotychczasowych, co
w warunkach argentyńskich naprawdę jest nieprzeciętnym osiągnięciem.
Niedorzecznym rozgrywkom nadano imię Julio Grondony, dopasowując się
niejako do dziedzictwa jego chaotycznych rządów. W związku z kiepską
jakością drużyn i dramatycznym brakiem pieniędzy AFA postanowiła
rozszerzyć liczbę rywalizujących zespołów o dziesięć, do łącznej liczby
30 – co rzecz jasna osłabiło poziom rozgrywek jeszcze bardziej – a zarazem
zmniejszyć liczbę rozgrywanych meczów z 38 do 30 – co z kolei miało
oczywisty negatywny wpływ na dochody z biletów[258].
Jeszcze bardziej absurdalna – nie mówiąc o tym, że naruszało to
integralność sportu, w którym wszyscy powinni rywalizować na tych
samych zasadach – była decyzja, że każdy będzie grał z każdym tylko raz,
wyjąwszy pojedynki największych rywali, odbywające się wedle systemu
mecz i rewanż. Chodziło o to, żeby rozgrywać dwa superclásicos,
ściągające zwykle liczną widownię. Problem nie tylko w tym, że niektóre
drużyny miały silniejszego rywala w clásico, a niektóre słabszego – istniały
także kluby, które były go pozbawione z racji położenia. Kibice Aldovisi
z Mar de la Plata, położonego na wybrzeżu 400 kilometrów w dół od
Buenos Aires, usłyszeli na przykład, że ich największym wrogiem jest
Crucero del Norte, klub z Garupá, w prowincji Misiones, 1150 kilometrów
na północ. To było właśnie owo dziedzictwo Grondony: niejasna struktura
zbudowana dla ochrony nabytych praw i przywoływania wspomnień
z przeszłości. Grandes musieli tu być, ponieważ zawsze tu byli.
Niewykluczone, że Alexander Watson Hutton – człowiek, który 122 lata
wcześniej zakładał instytucję, która później przekształciła się
w Argentyński Związek Piłki Nożnej – byłby zdziwiony faktem, że gra,
którą sprowadził do tego kraju, wciąż jest na ustach wszystkich,
z pewnością jednak w ostatnich latach życia (zmarł w 1936 roku) był
świadkiem narodzin profesjonalizmu, patrzył na kibiców zwisających ze
stopni przepełnionych tramwajów, widział tłumy na stadionach i zdawał
sobie sprawę, jak wielkie rzesze gromadzą się przed radioodbiornikami.
Ale zobaczył również pierwszy z serii zamachów stanu, które tak bardzo
zniszczyły ten kraj. Z perspektywy lat te zbieżności są uderzające:
w 1912 roku odbyły się tutaj ostatnie wybory bez powszechnego prawa
głosu dla mężczyzn[259] i ostatni raz mistrzostwo kraju zdobyła drużyna
złożona z Anglików. W 1930 roku nastąpił przewrót wojskowy i odbyły się
ostatnie rozgrywki ligowe przed wprowadzeniem profesjonalizmu. Związek
nie jest oczywiście prosty ani bezpośredni, miewa akcenty ironiczne
i wymusza kompromisy, ale nie ulega kwestii, że zmiany społeczne odbijają
się w świecie futbolu równie mocno, co w świecie polityki.
A jeśli piłka nożna odgrywa jeszcze rolę sprzed 100 lat i współtworzy
narodową tożsamość, jeśli mówi nam cokolwiek o stanie państwa, jej
przesłanie budzi niepokój. W dziwacznej lidze, na zniszczonych stadionach,
zaskakująco wielkie tłumy oglądają rywalizację obiecującej młodzieży,
rutyniarzy u schyłku kariery i zwykłych przeciętniaków, podczas gdy
najlepsi piłkarze argentyńscy grają w piłkę za granicą. Zauważmy:
Argentyna to kraj założony przez imigrantów i ufundowany na imigranckim
marzeniu o lepszej przyszłości, a piłka nożna odgrywała centralną rolę
w formowaniu tego marzenia i opartej na nim tożsamości, teraz jednak
wszyscy najlepsi piłkarze (nie tylko zresztą najlepsi, także po prostu
dobrzy) sami są emigrantami, zmuszonymi porzucić mityczny kraj srebra
i przenieść się z powrotem do Starego Świata. Futbol stał się więc jeszcze
jednym rozwianym marzeniem Argentyny. Jeśli Argentyńczyk chce
zobaczyć najlepsze, co jego kraj ma do zaoferowania, musi zwrócić się ku
przeszłości lub wyjechać. Argentyński futbol jest gdzie indziej.
Diego Maradona w barwach Boca Juniors
Fot. Owen Franken / Corbis / Getty Images
Mario Kempes, 1978 rok
Fot. Peter Robinson / EMPICS / Getty Images
Maradona z Pucharem Świata, 1986 rok
Fot. Horacio Villalobos / Corbis / Getty Images
Oscar Ruggeri z trofeum Copa América, 1993 rok
Fot. Shaun Botterill / ALLSPORT / Getty Images
Claudio López, Gabriel Batistuta, Juan Sebastián Verón, Javier Zanetti i Ariel Ortega
podczas mistrzostw świata w 1998 roku
Fot. Henri Szwarc / Getty Images

Maradona schodzi z pielęgniarką na kontrolę antydopingową po meczu z Nigerią na


mistrzostwach świata w 1994 roku
Fot. Michael Kinkiel / Getty Images
Leo Messi i Sergio Agüero ze złotymi medalami igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008
roku
Fot. Koji Watanabe / Getty Images
Gabriel Batistuta w barwach Fiorentiny
Fot. Christian Liewig / TempSport / Corbis / Getty Images
Leo Messi, Pablo Zabaleta, Martín Demichelis, Marcos Rojo, Lucas Biglia, Javier
Mascherano, Rodrigo Palacio i Ezequiel Garay po zwycięstwie nad Holandią w półfinale
mistrzostw świata w 2014 roku
Fot. Ronald Martinez / Getty Images

Leo Messi w roli kapitana Albicelestes


Fot. Jonathan Daniel / Getty Images
Javier Mascherano po zwycięstwie nad Belgią podczas mistrzostw świata w 2014 roku
Fot. Jamie Squire / Getty Images
[1] Dosłownie: „[...] dzięki tym brudnym twarzom, dzięki tym pięciu
bezwstydnikom”.
[2] Riachuelo to po hiszpańsku potok lub strumień; dziś ta niewielka
rzeka nosi nieprzyjemną skądinąd nazwę Matanza – Rzeź [przyp. tłum.].
[3] Argentyńskie stadiony są generalnie podzielone na dwie sekcje:
platea – siedzące miejsca, zazwyczaj położone wzdłuż boiska i popular –
tańsze trybuny stojące, położone zwykle za bramkami. Różnica jest
dokładnie ta sama jak między stand a end w terminologii używanej
powszechnie w Wielkiej Brytanii, przed falą przebudowy stadionów
w latach 90.
[4] Struktura argentyńskiej ligi zmienia się bez przerwy, co bywa
przyczyną nieustającej konfuzji, ale między sezonem 1990/91 a sezonem
2011/12 rozgrywki podzielono na dwie tury, w trakcie których każdy grał
z każdym – Aperturę (otwarcie) i Clausurę (zamknięcie). W pierwszym
sezonie obowiązywania tego systemu zwycięzcy Apertury i Clausury grali
ze sobą o mistrzostwo kraju, później tytuł mistrza przyznawano
zwycięzcom obu turniejów [od sezonu 2012/13 Torneo Apertura i Clausura
zmieniły nazwę na Torneo Inicial i Final, sam format rozgrywek nie uległ
jednak zmianie – przyp. tłum.].
[5] Najzabawniejsze, jakie widziałem, były starcia policji z kelnerami:
każdy z nich ubrany był w białą koszulę i czarny fartuch, co przywoływało
na myśl skecz Monty Pythona.
[6] W 2015 roku zajmowała 52. miejsce [przyp. tłum.].
[7] Wydana w 1974 r. książka Bruce’a Chatwina W Patagonii [polskie
wydanie: Świat Książki, 2007] znakomicie to podsumowuje: podróżując
przez argentyńskie południe, pisarz spotyka cały szereg odmieńców,
marzycieli i ekscentryków, z których wielu dokonywało znaczących korekt
swojej przeszłości, by ułożyć sobie życie na nowo. Dla samego Chatwina
zresztą ta książka oznaczała wynalezienie siebie na nowo (żeby ją napisać,
porzucił pracę w „Sunday Timesie”), a sama w sobie wynalazła na nowo
literaturę podróżniczą. Później okazało się zresztą, że wiele zawartych
w niej scen było w pewnym sensie stworzeniem na nowo wspomnień jego
bohaterów.
[8] Dziękuję Guillemowi Balagué za zwrócenie mi uwagi na pracę
Udenio.
[9] Przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski.
[10] Koleje argentyńskie były wówczas w większości w rękach
brytyjskich.
[11] Cytowanym przez Andresa Campomara w Golazo! (Quercus, 2014).
[12] Bardziej szczegółowo analizuje tę kwestię David Winner w Those
Feet: A Sensual History of English Football (Bloomsbury, 2006); tytułem
przykładu zacytujemy tylko fragment jednego z kazań wielebnego Edwarda
Thringa, dyrektora szkoły z Uppingham, o tym, że masturbacja prowadzi do
„śmierci przedwczesnej i haniebnej”.
[13] Przypisuje się ją Henry’emu Kissingerowi, choć nie potrafiłem
znaleźć nigdzie źródła cytatu.
[14] Avellaneda jest formalnie osobnym miastem, położonym na
południowym brzegu Riachuelo, ale w rzeczywistości to już kolejna
przemysłowa dzielnica Buenos Aires.
[15] Najpierw, w 1901 roku, powstał klub Maipu Banfield; cztery lata
później grupa sfrustrowanych siedzeniem na ławce zawodników
zdecydowała się odejść i założyć własną drużynę [przyp. tłum., zob. Soccer
around the World: A Cultural Guide to the World’s Favorite Sport Charlesa
Parrisha i Johna Naurighta oraz The Ball is Round: A Global History of
Football Davida Goldblatta].
[16] W związku z tym, że w zespole gospodarzy wystąpiło aż dziewięciu
piłkarzy z jednego klubu, Albion, wielu uważa, że nie można go nazwać
reprezentacją Urugwaju; jeśli przyjąć to stanowisko, pierwszy mecz
reprezentacji Argentyny odbył się dopiero 13 września tamtego roku,
również w Montevideo, i zakończył się zwycięstwem nad Urugwajem 6:0.
[17] W tamtych czasach Southern League tworzyły w większości
drużyny amatorskie z południa Anglii, w odróżnieniu od w pełni już
zawodowej – i plasującej się o szczebel wyżej w piramidzie Football
Association – Football League [przyp. tłum.].
[18] W XIX wieku granice między ziemiami kolonialnymi
a zamieszkałymi przez rdzennych mieszkańców Argentyny stopniowo
przesuwały się na południe i zachód od Buenos Aires. W czasie pisania
Martína Fierro pokrywały się mniej więcej z obecną granicą prowincji
Buenos Aires.
[19] Adaptacja filmowa tego wydanego w 1905 roku dzieła, nakręcona
w 1942 roku, okazała się jednym z największych sukcesów w historii
argentyńskiej kinematografii.
[20] Większość naszej wiedzy na temat Rosasa pochodzi z dzieła
będącego pierwszym opisem historii Argentyny, napisanego przez
arystokratę Bartolomégo Mitre, prezydenta kraju w latach 1862–
1868 i założyciela konserwatywnego dziennika „La Nación”. W czasie
wojny walczył on przeciwko Rosasowi i był wyraźnie doń uprzedzony, ale
jego punkt widzenia obowiązywał aż do lat 50. XX wieku. W późniejszych
latach podejmowano próby rehabilitacji Rosasa: przedstawiano go jako
polityka o wiele mniej tyrańskiego, niż przedstawił to Mitré, a wręcz jako
poprzednika Peróna.
[21] Domingo Faustino Sarmiento, który w 1868 roku został siódmym
prezydentem Argentyny, w opublikowanej 23 lata wcześniej książce
Facundo o civilización y barbarie en las pampas argentinas nazwał go
„barbarzyńskim”. Sarmiento promował „cywilizację” europejską, której
kluczowym składnikiem był – jak utrzymywał – sport. Gdy w 1875 roku
zostawał honorowym członkiem Buenos Aires Cricket Club, pisał w liście
dziękczynnym, że ta dyscyplina sportu pomogła Brytyjczykom stłumić
powstanie sipajów w 1857 roku. „Kiedy ujrzałem studentów Oksfordu
i Cambridge, rywalizujących w słynnych wyścigach wioślarskich, w jakże
męskich meczach krykieta, zawodach lekkoatletycznych i innych
dyscyplinach, pozwalających młodym Anglikom ćwiczyć i rozwijać swe
siły fizyczne – pisał – zrozumiałem, jak dwadzieścia tysięcy urzędników
zdołało odeprzeć atak dwustu tysięcy zbuntowanych sipajów, utrzymując
brytyjską władzę nad ponad 150 milionami poddanych aż do czasu
przybycia regularnej armii”.
[22] W książce Britain and the Making of Argentina Gordona A.
Bridgera mowa nawet o pomniku postawionym Tarquinowi 100 lat później
przez Argentyńskie Towarzystwo Rolnicze [przyp. tłum.].
[23] Turnieje z udziałem reprezentacji Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii,
rozgrywane co roku w latach 1884–1984 [przyp. tłum.].
[24] Autor używa słowa Kreole, criollos, mając na myśli potomków
imigrantów, którzy wytworzyli własną odrębność kulturową w porównaniu
ze świeżo napływającą na te tereny ludnością europejską. W tym znaczeniu
Kreole to ludność miejscowa, zasiedziali potomkowie kolonizatorów – nie
chodzi o kolor skóry czy domieszkę krwi indiańskiej [przyp. tłum.].
[25] Pseudonim Ricardo Lorenzo Rodrígueza.
[26] Liga Rosarina de Fútbol powstała w 1905 roku, założona przez
Rosario Central, Newell’s Old Boys, Rosario A.C. i Atlético Argentino,
później znane jako Gimnasia y Esgrima z Rosario; została rozwiązana
w 1930 roku [przyp. tłum.].
[27] W eseju British Capital in Argentina History: Structures, Rhetoric
and Change.
[28] Yrigoyen szedł za nauczaniem niemieckiego filozofa Karla
Christiana Friedricha Krausego, który wierzył, że Bóg jest wszechobecnym
bytem, zawierającym w sobie wszechświat, a w związku z tym źródłem
poznania jest wewnętrzne ja i jego kontakt z Bogiem – co częściowo
tłumaczy silny introwertyzm argentyńskiego polityka.
[29] Ukazywało się w latach 1924–1927 [przyp. tłum.].
[30] Bombacho to rodzaj pumpów, bufiastych spodni zapinanych pod
kolanami, tradycyjnie noszony do konnej jazdy.
[31] Asados wciąż pozostają niezwykle popularne w Argentynie.
Zasadniczo chodzi o grilla, ale słowo to w naszym rozumieniu nie oddaje
społecznego znaczenia, jakie tam odgrywają spotkania przy pieczeniu
mięsa na ruszcie.
[32] Wilson, środkowy napastnik, który przeszedł do Chelsea
z Dunfermline w 1921 roku, grał zawsze w rękawiczce, chroniącej dłoń
strzaskaną przez szrapnel w czasie pierwszej wojny światowej.
[33] Dosłownie „dzieciak”, ale wyraz ów oznacza także urwisa.
[34] Ustawienie drużyny na boisku, 3-2-2-3, przypominało litery W i M
[przyp. tłum.].
[35] Wydanie polskie w przekładzie Heleny Czajki: Znak, Kraków 2006.
[36] Dzięki czemu utrzymują większość.
[37] „Królowa Zofia” [przyp. tłum.].
[38] Odbyła się 2 lutego 1813 roku – grupa powstańców dowodzonych
przez pułkownika José de San Martína pokonała i zmusiła do ucieczki na
pobliskie okręty oddział wojsk hiszpańskich [przyp. tłum.].
[39] Muzykę do filmu skomponował legendarny twórca tang Astor
Piazzolla [przyp. tłum.].
[40] Po hiszpańsku ukazała się jako Fútbol y patria, ale ja cytuję
rozprawę doktorską Football and Patria: Sport, National Narratives and
Identities in Argentina 1920–98 (Futbol i ojczyzna: sport, narodowe
narracje i tożsamości w Argentynie 1920–98), napisaną po angielsku
i wydaną przez University of Brighton w 2001 roku.
[41] Gardel urodził się w Tuluzie w 1890 roku jako nieślubne dziecko
praczki Berthe Gardes. Chcąc uniknąć stygmatyzacji, jego matka
wyemigrowała do Buenos Aires: zamieszkali w Abasto, a Carlos zaczął
chodzić do szkoły w Almagro. Na jego talencie poznano się szybko: zaczął
śpiewać w barach i podczas imprez organizowanych w domach.
W 1920 roku starał się o obywatelstwo urugwajskie, próbując przekonać
urzędników konsulatu w Buenos Aires, że urodził się w Tacuarembó
w 1887 roku. Motywy tej decyzji nie są do końca jasne: najbardziej
prawdopodobna teoria mówi, że chciał uniknąć kłopotów podczas wyjazdu
na tournée do Francji, gdzie powinien odbyć służbę wojskową.
W argentyńskim dowodzie osobistym figurował jako obywatel narodowości
urugwajskiej – obywatelstwo Argentyny otrzymał dopiero w 1923 roku.
Kiedy w 1935 roku Gardel zginął w wypadku lotniczym, był
prawdopodobnie największym celebrytą w dziejach Argentyny. Biorąc pod
uwagę to, jak wyglądał wówczas rozwój kraju i jak przebiegały
poszukiwania jego tożsamości narodowej, wydaje się bardzo na miejscu, że
ktoś taki był Argentyńczykiem zaledwie przez ostatni okres życia.
[42] Karol II Hohenzollern-Sigmaringen panował w rzeczywistości od
1930 roku [przyp. tłum.].
[43] Zakładanie kawiarni przez piłkarzy stało się takim problemem, że
belgijska federacja wydała w tej sprawie szczegółowe regulacje,
stanowiące, że zawodnicy mogą je prowadzić jedynie w przypadku, gdy
przez co najmniej pięć lat należały do ich rodziców; Braine otworzył swoją
w grudniu 1929 roku, na krótko przed wejściem w życie nowych przepisów,
i zamiast ją sprzedać, zdecydował się na grę dla Sparty Praga (potencjalny
transfer do Clapton Orient [wcześniej i później klub nosił nazwę Leyton
Orient – przyp. tłum.] nie doszedł do skutku, gdyż Belg nie uzyskał
pozwolenia na pracę).
[44] Zmiany nie były wówczas dozwolone [przyp. tłum.].
[45] Było dwóch trenerów: Francisco Olazar, obrońca Racingu z czasów
świetności tej drużyny w drugiej dekadzie tamtego stulecia, i Juan José
Tramutola, który – choć oficjalnie przedstawiany jako dyrektor
techniczny – pozostaje najmłodszym trenerem w historii mistrzostw świata:
miał 27 lat i 267 dni, gdy Argentyna rozgrywała swój pierwszy mecz
z Francją.
[46] Urugwajczyk stracił prawą dłoń w wypadku z piłą elektryczną,
jeszcze jako 13-latek [przyp. tłum.].
[47] Drużynę znaną jako „La Máquina” opisywano wówczas często
zdrobnieniem „La Máquinita”. „La Máquinita” – czyli maszynka – stała się
także określeniem drużyny River Plate grającej dekadę później,
w podobnym stylu co La Máquina, choć bez porównywalnych sukcesów.
[48] Zamachowiec oddał trzy strzały w kierunku prezydenta, ale zdołał
ranić jedynie jego ochroniarza [przyp. tłum.].
[49] Od roku 1972 roku przekształcona w koncern Exxon, a później
w ExxonMobil [przyp. tłum.].
[50] Fragmenty opowiadania Esse est percipi w przekładzie Andrzeja
Sobola-Jurczykowskiego [przyp. tłum.].
[51] Przeciwko drużynie Facultad de Medicina [czyli drużynie wydziału
medycznego miejscowej uczelni – przyp. tłum.], w której wystąpił
Bernardo Houssay, późniejszy badacz przyczyn powstawania cukrzycy
i laureat Nagrody Nobla (w 1947 roku) w dziedzinie medycyny za odkrycie
roli hormonów przysadki w regulacji ciśnienia krwi u ssaków.
[52] W książce Régi gólok, edzősorsok (Bramki z przeszłości i losy
trenerów), wspomnień György Ortha i Béli Guttmanna, zebranych przez
Tibora Hámoriego.
[53] Zestawiając to wspomnienie z książką Stjärnor på flykt (Gwiazdy
w biegu), historią Hakoahu pióra Gunnara Perssona, można przyjąć, że
stało się to mniej więcej 10 sierpnia 1930 roku.
[54] Losy pierwszej żony i dziecka Hirschla również pozostają niejasne.
Gabriela uważa, że zmarli na gruźlicę, być może jeszcze przed jego
wyjazdem z Węgier, niewykluczone też, że małżeństwo rozpadło się
jeszcze przed śmiercią kobiety.
[55] Tradycyjne numery na koszulkach w ustawieniu 2-3-5 to: 1 –
bramkarz, 2, 3 – obrońcy, 4, 5, 6 – pomocnicy, 7, 8, 9, 10, 11 – gracze
ofensywni. W ustawieniu W-M formacje układały się w konfiguracji 2, 5, 3;
4, 6; 8, 10; 7, 9, 11 [przyp. tłum.].
[56] Gimnastyka szwedzka, opierająca się na powolnych, harmonijnych
ruchach bez przyrządów, leżała u podstaw obecnej gimnastyki korekcyjnej
[przyp. tłum.].
[57] Stadion Banfield do dziś nosi jego imię.
[58] Drugie imię bramkarza, raczej nieadekwatnie, brzmiało Inocencio.
[59] Znalazł się wśród nich także Domingo Tarasconi, legendarny
napastnik Boca Juniors z czasów amatorskich.
[60] We wczesnych latach 60. piłkarze Boca żywili dziwne uprzedzenia
w stosunku do łowienia ryb, jakby uważali to zajęcie za niegodne. „Miałem
jacht i lubiłem żeglować – opowiadał Antonio Rattín. – Wiecie, wypłynąć
na parę dni, a potem wrócić. Ale tylko żeglować, nie łowić. Chociaż
czasem, jak zostawałem dłużej, zdarzało mi się nocą zarzucić sieci
i sprawdzić rano, czy coś w nie wpadło”. Wszystko to może mieć związek –
choć to tylko nieśmiała sugestia – z dziwną koncentracją argentyńskiej
kuchni na wołowinie. Mimo rozległego wybrzeża i obfitości ryb na wodach
przybrzeżnych wielu osiadłych tu włoskich imigrantów (Boca opierała na
nich niemałą część swojej bazy kibicowskiej), w ojczyźnie będących
niejednokrotnie rybakami, kojarzyło jedzenie ryb z ubóstwem. W nowym
świecie wołowina (w starym kraju jedzenie ludzi zamożnych) była
powszechnie dostępna, więc dlaczegóżby zawracać sobie głowę rybami?
[61] W języku angielskim: rightback (2), leftback (3), righthalf (4),
centrehalf (5), lefthalf (6), rightwing (7), insideright (8), centreforward (9),
insideleft (10) i leftwing (11). Zob. także wykres na str. 83 polskiego
wydania Odwróconej piramidy Jonathana Wilsona, przeł. Bartosz
Lewandowski, wyd. Polityka SP, Warszawa 2012 [przyp. tłum.].
[62] W Anglii w związku z tym słowa centrehalf i centreback są używane
niemal jako synonim i oznaczają środkowego obrońcę, choć w pierwszych
latach rozwoju taktyki piłkarskiej centrehalf grał w środku pomocy [przyp.
tłum.].
[63] Xeneizes to przydomek drużyny Boca, pochodzący z genueńskiego
dialektu. Liguryjskie słowo zeneize oznacza właśnie „genueński”; wielu
najstarszych kibiców klubu wywodziło się spośród imigrantów z Genui.
[64] La nuestra dosłownie znaczy „nasz”. Dokładne pochodzenie tego
terminu jest przedmiotem dyskusji, ale wszyscy się zgadzają, że oznacza on
styl gry oparty na indywidualnych umiejętnościach i swobodnej ekspresji.
[65] Dwie pozostałe to Żywoty Plutarcha i Listy do syna lorda
Chesterfielda.
[66] Określenie to było przedmiotem wielu debat. Wywodzi się je
z wydanych w 1861 roku Nędzników Victora Hugo, gdzie francuscy
Burboni określali tak hiszpańskich rewolucjonistów, porównując ich
pogardliwie do sankiulotów z czasów rewolucji francuskiej. W Argentynie
klasa średnia również używała go obraźliwie, ale z upływem lat określani
tak przedstawiciele ludu zaczęli poczuwać się do bycia descamisado. Nie
wiadomo, czy demonstranci z Plaza de Mayo byli zbyt biedni, by nosić
porządne koszule, czy zdjęli je, bo było zbyt gorąco, wiadomo jednak, że
Perón nazwał El Descamisado pociąg, którym ruszył w podróż po kraju
podczas kampanii wyborczej.
[67] W książce Perón and the Enigmas of Argentina.
[68] Heleno był, zdaniem wielu, najznakomitszym napastnikiem swojego
pokolenia, ale wybuch drugiej wojny światowej uniemożliwił mu
wykazanie się na mistrzostwach świata w 1942 i 1946 roku, a w 1950 jego
talent wyniszczał już niesportowy styl życia. Pił, palił, uprawiał hazard na
potęgę, był uzależniony od eteru, który wdychał z namoczonej chusteczki,
a oprócz tego był niepoprawnym kobieciarzem i jeśli wierzyć plotkom, miał
nawet romans z Evą Perón podczas swego nieudanego epizodu gry w Boca.
Zarażony syfilisem, zmarł w przytułku w wieku zaledwie 39 lat.
[69] Méndez był jednym z trzech bohaterów wspomnianego już filmu
Con los mismos colores (W tych samych barwach), opisującego także losy
Mario Boyé i Alfredo Di Stéfano – wszyscy trzej kopali razem piłkę
w jednej z dzielnic Buenos Aires i wszyscy zrobili później wielkie kariery.
Trudno nie uznać za znaczące faktu, że gdy trzej herosi spotkali się
ponownie, by zagrać w drużynie narodowej, nie dowiedzieliśmy się,
przeciwko komu występowali: w odizolowanym świecie argentyńskiej piłki
nie miało to znaczenia, była po prostu Argentyna i cała reszta.
[70] Przeł. Zofia Chądzyńska.
[71] Rozstrzygnął głos delegacji z Chile, która poparła Melbourne, bo –
jeśli wierzyć legendom – w Buenos Aires gościła już wiele razy i chciała
teraz zobaczyć jakieś nowe miejsce.
[72] W artykule opublikowanym w 12. numerze kwartalnika „Blizzard”.
[73] Evita była drugą żoną Peróna. Po raz pierwszy ożenił się z Aurelią
Tizón, nazywaną „Potota”, w 1929 roku, dwa miesiące po śmierci ojca.
Zmarła na raka macicy w 1938 roku, mając 36 lat. Znaczące, że Enrique
Pavón Pereyra, autor klasycznej biografii Peróna, w ogóle o niej nie
wspomina – być może w poczuciu, że istnienie Pototy umniejszałoby jakoś
mit Evity.
[74] W tym znaczeniu: sztuczki [przyp. tłum.].
[75] Matactwa Evity w sprawie daty urodzenia przypominają zabiegi
Helenio Herrery, wielkiego trenera Barcelony i Interu, ojca chrzestnego
catenaccio, który najprawdopodobniej urodził się w Buenos Aires
w 1910 roku, ale w akcie urodzenia zmienił datę na 1916 – rok, w którym
jego rodzice, po opuszczeniu Argentyny dwa lata wcześniej, byli już
w Casablance.
[76] Wśród pierwszych ofiar tego kultu był brat Evity, Juan Duarte, który
9 kwietnia 1953 roku, trzy dni po zwolnieniu z posady osobistego
sekretarza Peróna z powodu zarzutów korupcyjnych, położył się na łóżku,
gdzie zmarła jego siostra, wziął do ręki jej fotografię i zastrzelił się. Jego
ciało przeniesiono potem do jego własnego łóżka, próbując chronić pamięć
Evity, ale prowokując oskarżenia, że został zamordowany.
[77] W siódmym numerze kwartalnika „Blizzard”.
[78] Chodzi o Alfonso Seniora Quevedo, właściciela Millonarios [przyp.
tłum.].
[79] Brzmi to mniej więcej tak: „Spadaj pan, panie Bobie Turner, ze
swoim niefartem”; powinno być bad luck, a nie bad lucky [przyp. tłum.].
[80] Zorganizowana z wielkim rozmachem na stulecie pierwszej
wystawy światowej ekspozycja prezentująca największe osiągnięcia kraju
między innymi w dziedzinie architektury, designu, sztuki, filmu i nauki.
Większość imprez odbyła się w Londynie, choć zadbano o obecność także
w innych miastach Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii [przyp. tłum.].
[81] Święta poszczególnych zawodów to prawdziwa argentyńska obsesja.
Pracownicy pizzerii i knajp z makaronem obchodzą swój dzień 12 stycznia,
piwowarzy 19 stycznia, pracownicy służb ochrony lotniska 22 lutego,
dekoratorzy wnętrz i wystaw 12 kwietnia, dziennikarze 7 czerwca,
kartografowie 26 czerwca, historycy 1 lipca, fryzjerzy 25 sierpnia,
a sędziowie i pracownicy domów aukcyjnych 11 października. W sumie
takich świąt obchodzi się w Argentynie ponad 150.
[82] Dokładniej: suszy [przyp. tłum.].
[83] Choć uważał się za katolika i mówił, że wierzy w „słowa
Chrystusa”, Perón deklarował, że odrzuca kościelne „obrzędy” jako
stworzone przez ludzi. Chodziło mu o osłabienie politycznych wpływów
Kościoła, ale był chyba nieświadomy faktu, że w gruncie rzeczy definiuje
się jako protestant.
[84] Crassweller twierdzi, że związek Peróna z Rivas był „bardziej
ojcowski niż lubieżny” i że generalnie argentyński polityk szukał u kobiet
bardziej współczucia niż erotycznego spełnienia, ale nie sposób przecież
zaprzeczyć, że prezydent „wykorzystywał niedoświadczoną nastolatkę” i że
„ich relacja miała również charakter fizyczny”.
[85] Casa Rosada – dosłownie: różowy dom – to siedziba i biuro (ale nie
prywatna rezydencja) prezydentów Argentyny. Ulokowany na wschodniej
ścianie Plaza de Mayo, został oddany do użytku w 1898 roku, gdy
prezydentem był Julio Roca.
[86] Jeden z generałów powiedział ponoć do Peróna: „Gdybym był
prezydentem, nie ustąpiłbym i podjął walkę”. „Ja również, gdybym był
generałem” – miał odpowiedzieć Perón.
[87] Lonardi zastąpił także Peróna na stanowisku attaché wojskowego
w Santiago, w 1938 roku. Podczas pobytu w Chile Perón utworzył tam
niewielką sieć wywiadowczą i starał się pozyskać tajne plany rzekomej
wojny z Argentyną. Rozpracowywały go miejscowe służby, czego Perón
nie był świadomy albo nie ostrzegł w porę Lonardiego, który został
przyłapany na gorącym uczynku: fotografował akta, a na stole leżały
pieniądze przeznaczone dla informatora. Wydalony natychmiast z Chile,
przez następne lata żywił urazę do Peróna.
[88] Określeniem tym nazywano z początku lokalnych watażków, ale
w XX wieku nazywano tak każdego silnego przywódcę.
[89] W 1967 roku po dwumeczu z Celtikiem Glasgow [przyp. tłum.].
[90] Rogaliki, będące w gruncie rzeczy mniejszą i słodszą wersją
croissantów.
[91] Włoski transatlantyk Księżniczka Mafalda, który kursował z Genui
do Buenos Aires od 1909 roku, zatonął u wybrzeży Brazylii
25 października 1927 roku. Na pokładzie znajdującego się w fatalnym
stanie technicznym statku płynęły 1252 osoby, ofiar śmiertelnych było
314 [przyp. tłum.].
[92] Od lat 40. argentyńskie kluby zbierały swoich piłkarzy w przeddzień
meczu na concentracións w ośrodkach treningowych lub hotelach, żeby
mieć pewność, że będą skupieni na grze.
[93] Zabytkowy kompleks budynków szpitalnych w centrum Avellanedy,
skądinąd położony około kilometra od stadionu Racingu [przyp. tłum.].
[94] W dziejach Atalanty [przyp. tłum.].
[95] Chodzi o rozgrywki poza kontynentem południowoamerykańskim.
Choć Argentyna wycofała się z Campeonatos Sudamericanos
w 1949 i 1953 roku, wróciła do rywalizacji w 1955 i 1956 roku.
[96] W 2010 roku, podczas eliminacji mistrzostw świata, Argentyńczycy
przegrali z Boliwią w identycznym stosunku.
[97] Forma organizacji pracy wprowadzona przez Henry’ego Forda,
w której chodzi o produkcję masową, nastawioną na masowego odbiorcę
i dystrybucję standardowych produktów. Pracownik fabryki wykonuje tu
niezmienną, prostą czynność, której tempo podyktowane jest szybkością
przesuwania się wytwarzanych produktów po taśmie produkcyjnej [przyp.
tłum.].
[98] W związku z upadkiem Peróna [przyp. tłum.].
[99] Paragwajczyk Solich miał się stać w przyszłości utytułowanym
i wpływowym trenerem, który podczas kilku okresów pracy z Flamengo
promował grę czwórką obrońców. W sezonie 1959–60 był również krótko
szkoleniowcem Realu Madryt.
[100] Chociaż znany jest głównie jako El Fortín, stadion Vélezu
oficjalnie nosi imię Amalfitaniego, a AFA, w uznaniu jego zasług,
ustanowiła rocznicę jego śmierci Dniem Działacza Piłkarskiego. Skądinąd,
ponieważ umarł dokładnie w 16. rocznicę opisywanego już zwycięstwa
Argentyny nad Anglią 3:1, pod tą samą datą obchodzi się również Dzień
Piłkarza.
[101] Huracán zajął drugie miejsce ex aequo z River Plate w 1939 roku.
Żeby rozstrzygnąć ostateczną kolejność, rozegrano wprawdzie dodatkowy
mecz na stadionie Chacarity w październiku 1941 roku, ale po dogrywce
zakończył się on remisem 3:3. Rewanż już się nie odbył, co oznacza, że
jeden jedyny raz w historii Primera División dwie drużyny zajęły to samo
miejsce.
[102] Crack oznacza tu piłkarską gwiazdę.
[103] Wiele lat później nawiązał do niej również Manuel Vázquez
Montalbán w tłumaczonej także na język polski powieści Środkowy
napastnik zginie o zmierzchu [przyp. tłum.].
[104] Chodzi o mistrzostwa świata, rozgrywane w tych krajach [przyp.
tłum.].
[105] Gandulla, były napastnik Ferro Carril Oeste i Boca, został
zapamiętany głównie dzięki pobytowi w brazylijskim klubie Vasco da
Gama. Rzadko wychodził w pierwszym składzie i często rozgrzewał się
przy linii bocznej, przy okazji zbierając piłki, które wychodziły na aut;
brazylijskie określenie chłopca do podawania piłek, gandula, wzięło się
z przekręcenia jego nazwiska.
[106] Film jest luźno oparty na opowiadaniu urugwajskiego pisarza
Horacio Quirogi, Pomocnik Juan Polti, inspirowanego historią Abdóna
Porte, piłkarza Nacionalu, który w 1918 roku popełnił samobójstwo na
stadionie po tym, jak stracił sympatię kibiców i miejsce w podstawowym
składzie. Jego historię w typowym dla siebie romantycznym stylu opisuje
również Eduardo Galeano w mikroopowiadaniu Śmierć na boisku,
wchodzącym w skład Blasków i cieni futbolu.
[107] Catenaccio było stylem gry, który rozwinął się we Włoszech
w latach 50. i 60., z libero ustawionym za linią obrony. Zbudowany na
innym systemie, verrou, wyćwiczonym przez Karla Rappana w Servette
Genewa, został wprowadzony najpierw przez Gino Vianiego w Salernitanie
(ponoć po tym, jak spacerujący po plaży trener ujrzał kuter rybacki,
ciągnący za sobą drugą sieć, zbierającą te ryby, które prześlizgnęły się
przez oka pierwszej) i wyniesiony na wyższe poziomy wyrafinowania
najpierw przez Nereo Rocco w AC Milan, a potem przez Helenio Herrerę
w Interze.
[108] (Hiszp.) skurwysyn [przyp. red.].
[109] Obiekt położony zaledwie kilkaset metrów od należącego do
Racingu El Cilindro, powstał w 1928 roku jako pierwszy w Ameryce
Południowej stadion zbudowany przy użyciu betonu. Nazwa „Doble
Visera” pochodzi od dwóch dachów umieszczonych nad bliźniaczymi
trybunami.
[110] Rossi miał 185 centymetrów wzrostu, Rattín był o pięć
centymetrów wyższy.
[111] Hindú Club został założony przez absolwentów koledżu La Salle,
którego kółko teatralne było znane jako Hindustánicos. Dziś jest to klub
nastawiony przede wszystkim na sport, znany głównie ze swojej sekcji
rugby.
[112] Chodzi o największą centralę związkową w Argentynie [przyp.
tłum.].
[113] Grał w zwycięskim meczu Interu z Independiente, w którym
również występował Luis Suárez, w trakcie zmagań o Puchar
Interkontynentalny w 1964 roku.
[114] Gol!, przygotowany przez FIFA oficjalny film z mistrzostw świata
w 1966 roku, zwiększa niestety zamieszanie, pokazując, jak popchnięty
z tyłu Albrecht traci równowagę i wpada na Webera. W świetle tych kadrów
decyzja sędziego wydaje się kontrowersyjna; problem w tym, że
dokumentują inny fragment spotkania.
[115] Kiedy sędzia wznowił mecz, niespodziewanie podyktował rzut
wolny dla Anglików na środku boiska.
[116] Poświęconej historii spotkań Argentyna – Anglia [przyp. tłum.].
[117] Angielski działacz piłkarski, przewodniczący FIFA w latach 1961–
74 [przyp. tłum.].
[118] Co nie zmienia faktu, że ojciec Lennona był kibicem Liverpoolu,
że w piosence Beatlesów Dig It pada nazwisko Matta Busby’ego i że to
ponoć John jest odpowiedzialny za umieszczenie postaci Alberta Stubbinsa
[napastnik Liverpoolu w latach 1946–53 – przyp. tłum.] na okładce Sgt.
Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Jeśli dodać do tego obrazek z meczu na
okładce solowej płyty Lennona Walls and Bridges, wydanej w 1974 roku,
namalowany przezeń w wieku 11 lat i datowany na czerwiec 1952 roku,
można uznać, że przynajmniej w młodości futbol był dla niego ważniejszy,
niż się powszechnie sądzi. Mecz, który zainspirował go do malowania, to
finał Pucharu Anglii w 1952 roku między Newcastle i Arsenalem,
pokazywany w telewizji wkrótce przed powstaniem obrazka, a Lennon ze
szczególną pieczołowitością odtworzył najmniejsze detale strojów
grających w nim piłkarzy, na przykład niezwykle długie kołnierzyki
zawodników Arsenalu. „Znaczenie tego obrazka dla dorosłego Lennona –
czytamy na stronie runofplay.com w 2008 roku – polega między innymi na
tym, że piłkarz Newcastle namalowany tyłem do nas ma na koszulce numer
9, a Lennon miał słabość do dziewiątek: wśród jego dzieł znajdziemy
utwory Revolution 9, One After 909 i #9 Dream”. Oznacza to, że piłkarza
strzelającego na bramkę Arsenalu możemy zidentyfikować jako Jackiego
Milburna, a w bramkarzu zobaczyć George’a Swindina; znalezienie
w Google zdjęcia, które posłużyło autorowi Imagine za inspirację, nie
zajęło mi wiele czasu, choć widzę, że domalował obu drużynom po jednym
piłkarzu.
[119] Tradycyjny południowoamerykański wyrób cukierniczy; zwykle
złożone z dwóch kruchych ciastek maślanych lub biszkoptów przełożonych
słodką masą [na przykład kajmakiem – przyp. tłum.]. Ponoć zanim
zawędrowały na drugi kontynent, w Hiszpanii rozpropagował je arabski
wódz Musa ibn Nusajr.
[120] Styl muzyczny znany w całej Ameryce Południowej (i mający
wpływ na rozwój tanga), ale charakterystyczny zwłaszcza dla Urugwaju.
Oparty na rytmicznym bębnieniu, wywodzi się od afrykańskich
niewolników i jest kluczowy podczas dorocznego karnawału
w Montevideo.
[121] Stein [przyp. tłum.].
[122] Zorganizowane po raz pierwszy w 1960 roku wybory Miss
International należą do „wielkiej czwórki” konkursów piękności, wraz
z Miss Świata (odbywa się od 1951 roku), Miss Universe (od 1962) i Miss
Ziemi (od 2001). Konkurs, mający na celu promowanie „dobrej woli,
zrozumienia i pokoju na świecie”, opiera się ponoć nie tylko na ocenie
wyglądu uczestniczek, ale uwzględnia również ich chęć do bycia
„ambasadorkami pokoju i piękna”, a także pokazuje „wrażliwość,
życzliwość, przyjaźń, piękno, inteligencję, zdolność do działania i wielką
międzynarodową odpowiedzialność”. Do 2015 roku Miss International
pozostawał jedynym konkursem spośród „wielkiej czwórki”, w którym
nigdy nie zwyciężyła Afrykanka [w 2016 i 2017 roku również wygrywały
reprezentantki innych kontynentów – przyp. tłum.].
[123] Tworzyli go wówczas juniorzy [przyp. tłum.].
[124] Chodzi o miasto w środkowej Argentynie, drugie co do wielkości
po Buenos Aires (ponad milion mieszkańców), nie mylić z hiszpańską
Kordobą [przyp. tłum.].
[125] Estudiantes miało zresztą potencjał, by stać się jedną
z największych potęg w lidze argentyńskiej. Warto zauważyć, że w latach
30., tuż po wprowadzeniu profesjonalizmu, spierano się o to, jak wiele
drużyn można uznawać za grandes; część dziennikarzy uznawała zespół
z La Platy za szóstą siłę.
[126] López urodził się jako Alejandro Galán w Parque Patricios,
dzielnicy Buenos Aires, w 1912 roku. Był już znanym młodym bokserem,
kiedy w 1928 roku – po awanturze z własnym ojcem – wyemigrował do
São Paulo, gdzie przyjął pseudonim „Jim López”, by uniknąć rozpoznania.
Kiedy zaś boks został zakazany przez rząd, po tym jak lokalny czempion
Ditão doznał udaru po walce z włoskim mistrzem Erminio Spallą, zaczął
pracować jako trener piłkarski. Wiodło mu się na tyle dobrze, że
w 1947 roku został szkoleniowcem Portuguesy, z którą w 1952 roku zdobył
mistrzostwo ligi Rio-São Paulo. Później pracował to tu, to tam w Brazylii
i w Argentynie; posadę selekcjonera Albicelestes objął w 1967 roku po raz
drugi, po wcześniejszym epizodzie z 1962 roku.
[127] Nieco niejasne określenie, które tłumaczyć można jako
„inspektor”, w tamtym okresie opisywało de facto prezesa federacji.
[128] Urodziny na Trynidadzie Brytyjczyk, laureat literackiej Nagrody
Nobla w 2001 roku, podróżował wówczas do Argentyny na zlecenie „New
York Review of Books” [przyp. tłum.].
[129] Tamburrini wspomina historię porwania, tortur i ucieczki w książce
Pase libre – la fuga de la Mansión Seré (Przepustka: ucieczka z Mansión
Seré), na podstawie której Israel Adrián Caetano nakręcił w 2006 roku film
Crónica de una fuga (Historia pewnej ucieczki).
[130] Estudiantes, oczywiście, wygrało ligę cztery lata wcześniej, ale La
Plata, położona 50 kilometrów na południowy wschód od miasta Buenos
Aires, jest stolicą prowincji Buenos Aires.
[131] La Organización Canalla Anti-Lepra, założona we wrześniu
1966 roku tajna organizacja kibiców Central, żartobliwie porównująca się
do masonerii.
[132] Co oznacza defensywnego pomocnika [przyp. tłum.].
[133] Co nie zmienia faktu, że część jego wywodów na temat
maczystowskiej natury Argentyńczyków, w szczególności uwagi o ich
obsesji na punkcie seksu analnego, brzmi dzisiaj nieco dziwnie.
[134] Wedle relacji Naipaula okultyzm cieszył się w Argentynie wielką
popularnością w latach 70. W maju 1972 roku, na przykład, jeden
z kościołów Buenos Aires organizował specjalne nabożeństwo przeciw el
mal de ojo, złemu oku, ściągając na nie pięć tysięcy wiernych. „Kraj – jak
pisał Naipaul – nurzał się w nowym entuzjastycznym kulcie espiritismo,
czysto rdzennym uwielbieniu dla przeróżnych mediów, masowych transów
i cudownych uzdrowień, które odbywały się pod patronatem Jezusa
Chrystusa i Mahatmy Gandhiego”. W świecie coraz gęściej wypełnionym
przemocą ciągoty do ruchów pacyfistycznych wydają się zrozumiałe:
espiritas głosili wiarę w reinkarnację i doskonałość ducha; wierzyli, że
czyściec i piekło przeżywamy tu i teraz, a jedyną drogą ucieczki są
ponowne narodziny na bardziej rozwiniętej planecie.
[135] Religia afroamerykańska, praktykowana głównie w Brazylii, a dziś
będąca w tym kraju głównym konkurentem katolicyzmu. Przyniesiona na
kontynent amerykański przez kapłanów zachodnioafrykańskich religii
animistycznych (głównie z ludu Joruba), przez kilkaset lat praktykowana
w tajemnicy przez afrykańskich niewolników, obecnie adaptująca do
swoich obyczajów i doktryny liczne elementy chrześcijaństwa [przyp.
tłum.].
[136] Dulce de leche to jedna z najpopularniejszych słodkości
w Ameryce Łacińskiej, przygotowywana z długo podgrzewanego mleka
zmieszanego z cukrem [w gruncie rzeczy mowa o kajmaku – przyp. tłum.].
Wynaleziono ją ponoć w Cañuelas w 1829 roku, kiedy generał Lavalle
przybył do obozu generała Manuela de Rosasa, by negocjować warunki
traktatu kończącego wojnę domową w prowincji Buenos Aires. Pod
nieobecność Rosasa zmęczony Lavalle poszedł spać w jednym z namiotów.
Znalazła go kobieta grzejąca mleko z cukrem dla żołnierzy. Nie wiedząc, że
generał został tu zaproszony, w przekonaniu, że napotkała nieprzyjaciela,
wybiegła z namiotu, by wezwać żołnierzy. W tym czasie do obozu wrócił
Rosas i w całym zamieszaniu zapomniano o mleku. Kiedy kobieta w końcu
wróciła do paleniska, stwierdziła, że płyn zamienił się w gęstą brązową
pastę: dulce de leche.
[137] La Alianza Anticomunista Argentina (Antykomunistyczny Sojusz
Argentyński), organizacja założona w 1973 roku, a w 2006 roku uznana za
winną zbrodni przeciwko ludzkości. López Rega był formalnie ministrem
opieki społecznej i osobistym sekretarzem Peróna [przyp. tłum.].
[138] Grał też w Peñarolu, Vélezie Sarsfield i chilijskim klubie La
Serena. Zginął w wypadku samochodowym w wieku zaledwie 39 lat.
[139] Pięć razy w ciągu siedmiu lat przed podzieleniem rozgrywek na
Metropolitano i Nacional w 1967 roku, a później jeszcze sześciokrotnie.
[140] W River Plate występował w latach 1974–81 i 1988–89,
a w międzyczasie grał w Fiorentinie (1982–86) i Interze (1986–88) [przyp.
tłum.].
[141] Taverna był pierwszym Argentyńczykiem zdyskwalifikowanym za
zażywanie niedozwolonych substancji. Drugim, w 1980 roku, był wielki
obrońca Independiente i Boca, Pancho Sá, zawieszony na trzy miesiące po
tym, jak w jego organizmie wykryto efedrynę.
[142] Po raz pierwszy River Plate wygrało Copa Libertadores dopiero
w 1986 roku [przyp. tłum.].
[143] Pastoriza – piłkarz, którego Rattín popchnął w trakcie tournée po
Włoszech w 1966 roku – był dla klubu tak ważną postacią, że po śmierci
(w 2004 roku na atak serca) jego nazwisko wyszywano na klubowych
strojach, tuż pod logo produkującej je firmy Umbro; chodziło o to, by
uchronić napastnika Jairo Castillo przed kolejnymi żółtymi kartkami za
zdejmowanie koszulki po strzeleniu gola i pokazywanie widowni
pożegnalnego T-shirtu poświęconego zmarłemu.
[144] Veiga, szanowany trener młodzieży, był członkiem drużyny
Independiente, która zdobyła mistrzostwo kraju w 1948 roku podczas
strajku piłkarzy.
[145] Powszechnie szanowany Brazylijczyk, który sędziował także finał
mistrzostw świata w 1986 roku.
[146] Mistrzem tej umiejętności był Juan Román Riquelme, ale
najczęściej przywoływanym przykładem la pausa była, ku ubolewaniu
Argentyńczyków, akcja Brazylijczyka Pelégo, który zaczekał na
wbiegającego z głębi pola Carlosa Alberto, a następnie zagrał mu w tempo,
umożliwiając czwartą bramkę dla Brazylii w finale mistrzostw świata
w 1970 roku.
[147] Chodzi o ojca Diego Forlána. Teść Pablo, a dziadek Diego, Juan
Carlos Corazzo, również grał w reprezentacji Urugwaju – w Copa América
zwyciężali więc przedstawiciele trzech generacji jednej rodziny.
[148] Zanabria używa tego terminu w jego współczesnym, pejoratywnym
znaczeniu, jako określenia obrzędu czarnej magii, ale w XIX wieku
nazywano nim w Brazylii wszystkie religie niewywodzące się od
Abrahama.
[149] Na filmie dostępnym w serwisie YouTube widać mur
czteroosobowy [przyp. tłum.].
[150] Inna sprawa, że średnia temperatura w Neuquén wynosi w marcu
18 stopni – jest tylko o cztery stopnie niższa od panującej w Buenos Aires.
[151] Generał Jorge Rafael Videla deklarował, że „za terrorystę należy
uznawać nie tylko tego, kto posiada pistolet czy bombę, ale także tego, kto
rozprzestrzenia idee sprzeczne z zachodnią i chrześcijańską cywilizacją”
[przyp. tłum.].
[152] Model T Forda był produkowany w latach 1908–27, jako jeden
z pierwszych modeli masowej motoryzacji. Forda Torino produkowano
w latach 1968–76, dla Panzeriego był więc symbolem nowoczesności
[przyp. tłum.].
[153] Pirámide de Mayo, obelisk usytuowany na środku Plaza de Mayo,
wzniesiony w 1811 roku. Na jego szczycie znajduje się alegoria wolności
[przyp. tłum.].
[154] Stek z polędwicy wołowej.
[155] Zapis telewizji węgierskiej z tego meczu pokazuje trenera
reprezentacji Argentyny bez płaszcza, w garniturze i pod krawatem; nie
widać też, by Menotti palił [przyp. tłum.].
[156] W istocie zszedł już po ośmiu minutach.
[157] Zdumiewające, ale kiedy pojechałem tam w marcu 2012 roku na
mecz Copa Libertadores między miejscową drużyną a Emelec, nad
miejskim deptakiem wiodącym od stacji na stadion unosiła się gigantyczna
sylwetka piłkarza, przedstawiająca jednak nie Maradonę ani żadnego
innego z urodzonych w Lanús reprezentantów Argentyny, na przykład
Héctora Enrique albo Gustavo Lópeza, tylko Glena Johnsona – co było
z pewnością jedną z najbardziej ekscentrycznych kampanii reklamowych
w dziejach Adidasa.
[158] Podczas demonstracji na chicagowskim placu Haymarket,
zwołanej 4 maja 1886 roku pod hasłem ośmiogodzinnego dnia pracy
i w ramach solidarności z manifestantami zabitymi dzień wcześniej przez
policję, w funkcjonariuszy rzucono ładunek dynamitu. W eksplozji zginęło
siedmiu policjantów i co najmniej czterech cywilów. O udział w spisku
oskarżono ośmiu anarchistów i – choć nie znaleziono dowodów na to, kto
konkretnie rzucił bombę – aż siedmiu z nich skazano na śmierć.
W listopadzie 1887 roku powieszono cztery osoby, dwa wyroki zostały
złagodzone, a jeden ze skazanych popełnił samobójstwo w celi więziennej:
włożył w usta przeoczony przez strażników zapalnik, który następnie
rozerwał mu pół twarzy; umierał przez sześć godzin. Po sześciu latach
nowy gubernator Illinois, John Peter Altgeld, przeprosił trzech pozostałych
skazańców i skrytykował przebieg procesu. Uważa się, że zajścia na placu
Haymarket doprowadziły do ustanowienia pierwszego maja
Międzynarodowym Dniem Solidarności Ludzi Pracy.
[159] Bicho colorado (łac. Trombicula autumnalis) to roztocze znane
jako swędzik jesienny [przyp. tłum.].
[160] Jego rekord pobił dopiero Sergio Agüero w lipcu 2003 roku, kiedy
debiutował w barwach Independiente, mając 15 lat i 35 dni.
[161] Próbując potraktować słowo „Kościół” serio, trzeba by tu
wspomnieć o synkretycznej mieszance katolicyzmu i kultu celebrytów,
choć było w nim również coś z parodii („Diego nasz, któryś jest na
murawie / Święć się ręka twoja…”). Można więc – wbrew zapewnieniom
twórców, apelujących o poważne traktowanie – postrzegać ową wspólnotę
jako wyraz beztroskiego hołdu dla piłkarskiego idola. „Jestem wyznawcą
religii rozumu, za jaką uważam katolicyzm, oraz religii serca, którą jest
Diego Maradona” – mówi jeden z założycieli „Kościoła”, Alejandro Verón.
Historia ta pokazuje z pewnością, jak łatwo pogodzić kult pibe z doktryną
i ikonografią katolicką.
[162] W Metropolitano występowało wówczas 21 drużyn, co oznaczało,
że każda musi rozegrać 40 spotkań, z prawem do jednej dwutygodniowej
przerwy między kolejkami.
[163] Nieistniejąca już zawodowa North American Soccer League,
w latach 1968–84 skupiająca kluby ze Stanów Zjednoczonych i Kanady
[przyp. tłum.].
[164] W 1979 roku Escudero odszedł z Chacarita do Vélezu, ale jego
seniorska kariera była w gruncie rzeczy skromna. Rozegrał około 100
spotkań w Unión de Santa Fe i Rosario Central, jednak nigdy nie trafił do
pierwszej reprezentacji Argentyny.
[165] Ze stolicy kraju, Asunción [przyp. tłum.].
[166] W Argentynie mianem barra brava określa się zorganizowane
grupy kibiców.
[167] Książka poświęcona wojnie o Falklandy [przyp. tłum.].
[168] Argentyńska nazwa Falklandów.
[169] Argentyńczycy kupili ten okręt od Amerykanów w 1951 roku.
Pływający wcześniej jako USS Phoenix, przetrwał japoński atak na Pearl
Harbor w 1941 roku. Jego zatopienie wywołało ogromne kontrowersje nie
tylko w Argentynie, ale również w Zjednoczonym Królestwie: w momencie
ataku krążownik znajdował się 200 mil od wyznaczonej wcześniej przez
Brytyjczyków strefy wokół archipelagu, gdzie nie mogły się znajdować
żadne argentyńskie okręty. Dowództwo argentyńskiej marynarki wiedziało
jednak, że zgodnie z depeszą ostrzegawczą brytyjskiego rządu,
wystosowaną 23 kwietnia do argentyńskiej ambasady w Szwajcarii, za teatr
wojny uznawano cały akwen południowego Atlantyku. Kapitan Generała
Belgrano również uważał atak za uzasadniony, przyznając, że płynął na
zachód, by zająć dogodniejszą taktycznie pozycję. Faktem jest, że
14 godzin wcześniej peruwiański prezydent przedstawił propozycję planu
pokojowego, ale rząd Margaret Thatcher twierdził, że w chwili zatonięcia
krążownika nie był tego świadomy.
[170] Trudność z precyzyjnym ustaleniem, co który kanał telewizyjny
wówczas nadawał, czyni niemożliwym stwierdzenie z całą pewnością, kto
podał tę informację najpierw, ale z pewnością jednym z pierwszych, którzy
ją skomentowali, był menedżer Southampton i dawny żołnierz Lawrie
McMenemy, zatrudniony wówczas przez BBC w roli eksperta piłkarskiego
i nieco niezręcznie improwizujący na temat zawieszenia broni, gdy stacja
przerwała transmisję, by z londyńskiego studia podać najświeższe
wiadomości.
[171] Jego babcia od strony matki, żona walijskiego imigranta,
pochodziła z Falklandów.
[172] Wykazując całkowity brak skruchy, Goikoetxea rozkoszował się
w następnych latach przydomkiem Rzeźnika z Bilbao, a buta, którym
spowodował kontuzję Maradony, wyeksponował w swoim salonie
w specjalnej gablocie z pleksiglasu.
[173] Choć nakręcono godziny materiału, taśmy z nagraniami gdzieś
przepadły i nigdy nie udało się ich odnaleźć.
[174] Chodzi o rodzinę mafijną [przyp. tłum.].
[175] Zgodnie z porozumieniem ekstradycyjnym z Brazylią, która
zgodziła się wydać ukrywającego się Firmenicha Argentynie, wyrok nie
mógł być wyższy niż 30 lat, a w 1990 roku dawny lider Montoneros
wyszedł na wolność, ułaskawiony przez prezydenta Carlosa Menema
[przyp. tłum.].
[176] Proces poznawania prawdziwej tożsamości dzieci matek
zamordowanych przez juntę ciągle trwa. W sierpniu 2014 roku na przykład
83-letnia Estela Carlotto odkryła dzięki testom DNA, że 36-letni pianista
i kompozytor Ignacio Hurban jest synem jej córki Laury – będącej w chwili
aresztowania w październiku 1977 roku w drugim miesiącu ciąży –
zamkniętej w więzieniu La Cacha i następnie zamordowanej. Wedle
różnych szacunków co najmniej 500 dzieci odebranych opozycjonistom
zostało adoptowanych przez rodziny wojskowych. Hurban, który oddał
próbkę krwi do badania, próbując ustalić, kim byli jego rodzice, był 114.
przypadkiem, w którym poszukiwanie zakończyło się powodzeniem.
[177] Soriano w swoich utworach często odwołuje się do piłki nożnej.
Jego opowiadanie El penal más largo del Mundo (Najdłuższy rzut karny na
świecie) – opublikowane w 1995 roku, na dwa lata przed śmiercią autora –
mówi o długo odwlekanym rzucie karnym, który rozstrzygnął
o mistrzostwie kraju. Szerzej omawiam tę kwestię w książce Bramkarz,
czyli outsider [wyd. polskie Bukowy Las, 2014 – przyp. tłum.].
[178] Do transferu Ruggeriego doszło dopiero w 1989 roku, podczas
przygotowań do mistrzostw świata w 1986 roku grał w River Plate.
[179] Dziś nazwalibyśmy go cofniętym skrzydłowym lub wahadłowym
[przyp. tłum.].
[180] Zapis wideo z tamtego meczu pokazuje, że w tej akcji faulowany
był Valdano [przyp. tłum.].
[181] Pomijając już tamten mecz, warto odnotować, że w Hiszpanii
wybrano wówczas Valdano najlepszym zagranicznym piłkarzem sezonu
i że odegrał on wielką rolę w zdobyciu przez Real mistrzostwa kraju.
[182] „Ósemka” w tym znaczeniu jest określeniem ofensywnego
pomocnika, „dziewiątka” – snajpera, „dziesiątka” – obdarzonego swobodą
cofniętego napastnika / rozgrywającego w stylu Maradony [przyp. tłum.].
[183] Barcelona Sporting Club, założony w 1925 roku, ma siedzibę
w Guayaquil [przyp. tłum.].
[184] Rok później przegrali po raz kolejny, tym razem z Peñarolem. Być
może gallinas potrzebowali właśnie tego: zmierzenia się z zespołem, który
pękał jeszcze częściej.
[185] Przyszedł do klubu zaledwie kilka miesięcy wcześniej
z Millonarios, ale stał się tak popularny, że po dwóch latach jedna ze
związanych z klubem grup ultras nazwała się Barra del Búfalo. Po
występach w River grał w Olympiakosie i Vélezie, ale w 1990 roku musiał
zakończyć karierę ze względów zdrowotnych. Zmarł na atak serca
w styczniu 1992 roku, w wieku zaledwie 28 lat. Stadion w jego rodzinnym
San Luis nosi dziś imię Juana Gilberto Funesa.
[186] López Rega zmarł w więzieniu na cukrzycę w 1989 roku, czekając
na proces. Suárez Mason został uznany za winnego 43 morderstw
i 23 porwań (osób dorosłych i dzieci), ale ułaskawił go w 1990 roku Carlos
Menem. Wrócił do Kalifornii, ale pięć lat później został poddany
ekstradycji po raz kolejny, w związku z następnymi zarzutami o porywanie
dzieci. Osadzony w areszcie domowym – co w Argentynie było normą
w przypadku skazanych powyżej 70. roku życia – trafił znów do więzienia
w 2004 roku za złamanie warunków odbywania kary. Zmarł rok później,
w wieku 81 lat, skazany in absentia na dożywocie przez włoski sąd za
morderstwo ośmiu Argentyńczyków z włoskim obywatelstwem
i w oczekiwaniu na następne procesy w kraju, związane z 200 porwaniami,
30 morderstwami i handlem dziećmi więźniów politycznych.
[187] Niekiedy jego prezydentura przybierała formę spełniania
osobistych zachcianek. W 1998 roku na przykład wziął udział w meczu
drużyn pięcioosobowych wraz z brytyjskim ministrem sportu Tonym
Banksem i Bobbym Charltonem. „Z piłką radził sobie całkiem nieźle” –
zauważył w swojej autobiografii Charlton.
[188] Chodzi ponoć o rzymską cyfrę XVII – można z niej ułożyć słowo
VIXI, „żyłem”, które, za sprawą analogii do lapidarnego skwitowania przez
Cycerona losu uczestników sprzysiężenia Katyliny (vixerunt – stracili
życie), może oznaczać po prostu: „moje życie się skończyło”. O tym, jak
poważnie traktuje się ów przesąd, świadczy fakt, że model Renault
R17 sprzedawano we Włoszech jako R177.
[189] Pewnego razu nie zauważył stojącego na niej kubka z gorącą
herbatą [przyp. tłum.].
[190] Po polsku mogłoby to zabrzmieć na przykład: „Czy zechcieliby
państwo popracować teraz nad dryblingiem?” [przyp. tłum.].
[191] Miał wówczas 35 lat [przyp. tłum.].
[192] W tym sensie chodzi więc o wykonanie a vista – czyli,
w dosłownym tłumaczeniu z włoskiego, „na pierwszy rzut oka”.
W terminologii muzycznej fraza ta oznacza właśnie zagranie danego
utworu przez wykonawcę czytającego z nut, bez wcześniejszego
zaznajomienia się z nimi. Termin repenitización nie jest znany
argentyńskim muzykologom, do których udało mi się dotrzeć dzięki
uprzejmości redaktora Tomasza Cyza z „Ruchu Muzycznego” [przyp.
tłum.].
[193] Kluby, które zdobyły te trofea, z dumą umieszczają je na liście
swoich osiągnięć międzynarodowych, choć ich rzeczywista wartość może
budzić wątpliwości. Supercopa, organizowane przez Conmebol, odbywały
się między 1988 a 1997 rokiem, zanim zastąpił je Copa Mercosur –
poprzednik Copa Sudamericana. Brali w nim udział dawni zwycięzcy
Libertadores, a rozgrywki zdominowały zespoły argentyńskie, które
zwyciężyły w sześciu na dziesięć edycji. Recopa to z kolei pojedynek
między aktualnym zwycięzcą Libertadores i Supercopa, czasem
rozgrywany w formule dwumeczu, a czasem na gruncie neutralnym
(w 1990 roku Boca pokonała kolumbijskie Atlético Nacional, a spotkanie
odbyło się w Miami). Organizowany między 1988 a 1998 rokiem, od
2003 roku odbywa się ponownie jako spotkanie zwycięzców Libertadores
i Sudamericana.
[194] Jozić był trenerem jugosłowiańskiej młodzieżówki, która wygrała
mistrzostwa świata do lat 20, zorganizowane w Chile w 1987 roku. Po
zawieszeniu kapitana drużyny, Aleksandara Đorđevicia, i kontuzjach pięciu
podstawowych zawodników, pod nieobecność Bobana Babunskiego, który
toczył spory kontraktowe, i z Sinišą Mihajloviciem, Alenem Bokšiciem
oraz Vladimirem Jugoviciem zatrzymanymi przez kluby, nikt na nich nie
stawiał, ale zespół z Igorem Štimacem, Robertem Jarnim, Robertem
Prosinečkim, Zvonimirem Bobanem i Predragiem Mijatoviciem zdobył
złoty medal, grając oszałamiającą piłkę. Zważywszy na dużą grupę
jugosłowiańskich migrantów w Santiago, drużyna dobrze się bawiła także
poza boiskiem: Štimac spotykał się na przykład z ówczesną miss Chile,
Jugosłowianką z pochodzenia, lekceważąc prośby Jozicia o ograniczenie
życia towarzyskiego. W końcu także Joziciowi spodobało się w Chile: po
zakończeniu pracy z reprezentacją wrócił do Ameryki i trzykrotnie zdobył
z Colo-Colo mistrzostwo kraju.
[195] Mullet to grzywka z przodu, krótko ostrzyżone boki i długie włosy
z tyłu – w latach 80. w Polsce nazywano to „fryzurą czeskiego piłkarza”
[przyp. tłum.].
[196] Ów sztuczny penis trafił później do muzeum w Buenos Aires, ale
zaginął podczas objazdowej wystawy w grudniu 2003 roku i nigdy się nie
odnalazł.
[197] Piętnastomiesięczna dyskwalifikacja, nałożona we Włoszech,
obowiązywała tylko w meczach drużyn zawodowych [przyp. tłum.].
[198] W 1985 roku Francja pokonała Urugwaj 2:0.
[199] Cholo – mieszaniec, Metys – jest skądinąd określeniem
pejoratywnym; oznacza potomka rodziców, z których jedno było rdzennym
mieszkańcem Ameryki, a drugie przybyszem z Europy.
[200] Ci pierwsi napisali „Maradona tchórz”, drudzy „Diega broni
Bajo” – wspominał w autobiografii [przyp. tłum.].
[201] Czyli nigdy nie pasowałby również do Boca.
[202] Była to wczesna zapowiedź jego późniejszych ekstrawagancji
w dziedzinie ubioru; dość powiedzieć, że w następnych latach będzie często
występował jako ekspert piłkarski argentyńskiej telewizji, przywdziewając
jedwabne krawaty.
[203] Jego rekord świata na 100 metrów – 9,83 sekundy – został
anulowany, biegacz stracił także wszystkie medale zdobyte po 1987 roku
w związku z wykryciem w jego organizmie niedozwolonego dopingu
[przyp. tłum.].
[204] W 2007 roku zdobyła zresztą tytuł po raz ostatni [przyp. tłum.].
[205] Jako dziennik ukazywał się jedynie w ciągu kilku miesięcy
1998 roku; jego wydawanie wznowiono w 2005 roku w formule tygodnika
[przyp. tłum.].
[206] Roa był Adwentystą Dnia Siódmego i wegetarianinem, co
przyniosło mu przydomek Lechuga (Sałata). W 1999 roku, w wieku
zaledwie 30 lat, rzucił futbol: odmówił przedłużenia kontraktu z Mallorcą
i udał się na długie rekolekcje, przekonany, że zbliża się koniec świata.
„Rok 2000 będzie trudny – mówił. – Świat jest pełen wojen i kataklizmów,
trapią go głód, nędza i przeróżne nieszczęścia. Ludzie, którzy nie mają
duchowej łączności z Bogiem i nie żyją wedle jego planów, będą mieli
poważne kłopoty”. Kilkanaście miesięcy później wrócił do klubu, ale nigdy
nie odzyskał wcześniejszej formy.
[207] Wcześniej, w latach 2007–15, był burmistrzem Buenos Aires,
a wybory na prezesa Boca wygrywał również w latach 1999 i 2003 [przyp.
tłum.].
[208] Po hiszpańsku słowo to oznacza „hak”; w Argentynie określa się
nim kreatywnego rozgrywającego – przywoływaną tu wcześniej
„dziesiątkę”; kogoś, kto łączy pomoc z atakiem [przyp. tłum.].
[209] Chociaż niewątpliwie jest to znacząca część elektoratu, trzeba
podkreślić, że głosowanie w Argentynie jest obowiązkowe.
[210] Kiedy Bielsa używał pojęcia verticalidad, chodziło mu o podania
prostopadłe, dzięki którym drużyna jak najszybciej przenosi akcję pod
bramkę przeciwnika [przyp. tłum.].
[211] Przydomek reprezentacji Nigerii [przyp. tłum.].
[212] Bardziej szczegółowo opowiada tę historię Guillem Balagué
w książce Messi. Biografia, SQN, Kraków 2015 [przyp. tłum.].
[213] Tytuł jest nawiązaniem do freudowskiej koncepcji der Narzissmus
der kleinen Differenzen, która pojawia się w rozprawie Kultura jako źródło
cierpień. Freud pisze tam o „zjawisku polegającym na tym, że właśnie
społeczności sąsiedzkie, pod każdym względem sobie bliskie, wojują ze
sobą i z siebie szydzą” [przeł. Jerzy Prokopiuk, Aletheia, Warszawa 2013 –
przyp. tłum.]. W wydanej w 1998 roku książce La era del fútbol
argentyński socjolog Juan José Sebreli używa tej samej frazy (el narcisismo
de las pequeñas diferencias), by wyjaśnić intensywność rywalizacji między
drużynami reprezentującymi sąsiednie barrios.
[214] W tamtych czasach zdarzało się, że ultrasi byli właścicielami
piłkarzy [przyp. tłum.].
[215] W tej chwili para jest już małżeństwem i ma trzech synów [przyp.
tłum.].
[216] Tak dużo, że w tych kilku pizzeriach we włoskim stylu, na
przykład sieci Piola, pełno jest emigrantów i turystów z Europy Zachodniej,
z uznaniem kiwających głowami i mówiących: „TO jest prawdziwa pizza”.
[217] Conte Giacomo Taldegardo Francesco di Sales Saverio Pietro
Leopardi (1798–1837) był poetą romantycznym i filozofem, prekursorem –
co w kontekście opowiadanej tu historii wydaje się nie od rzeczy –
pesymizmu jako systemu filozoficznego [przyp. tłum.].
[218] W Loreto, położonym dziesięć kilometrów od Recanati, znajduje
się słynne sanktuarium maryjne, z kaplicą, która według legendy stanowi
domek Maryi, cudownie przeniesiony z Nazaretu [przyp. tłum.].
[219] Starszy o cztery lata brat Messiego, w dzieciństwie również myślał
o karierze piłkarskiej, którą zakończył po kilkuletniej tułaczce po niższych
ligach w wieku 27 lat [przyp. tłum.].
[220] Przydomek „trędowaty” noszą wszyscy piłkarze Newell’s od czasu,
gdy zespół jeszcze w latach 20. zagrał w meczu charytatywnym,
połączonym ze zbiórką pieniędzy na klinikę leczenia trądu. Z udziału
w spotkaniu w ostatniej chwili wycofała się drużyna Central, od tamtej pory
znana jako Las Canallas – kanalie.
[221] Pięć miesięcy później trener tej drużyny, Fernando Montoya, został
postrzelony w napadzie rabunkowym. Dotknięty paraliżem, musiał odejść
z zawodu i został dziennikarzem.
[222] W roku 2015 oraz w sezonie 2016/17 drużyna zdobyła mistrzostwo
kraju [przyp. tłum.].
[223] W 2016 roku Bielsa przyjął posadę trenera Lazio, z której
zrezygnował po zaledwie dwóch [sic!] dniach. W grudniu 2017 roku, po pół
roku pracy, został zwolniony z funkcji trenera OSC Lille [przyp. tłum.].
[224] Mecz skończył się wynikiem 4:1 [przyp. tłum.].
[225] Ich losy nie mogły być bardziej odmienne. Alcántara stał się
najlepszym strzelcem w historii Barcelony, a Babangida nigdy nie zagrał
w meczu o stawkę, w reprezentacji Nigerii wystąpił tylko raz, a po
wyjeździe z Katalonii tułał się po Europie, zarabiając pieniądze
w Metalurgu Donieck, Olympiakosie, Apollonie Limassol, Kubaniu
Krasnodar, Mainz 05, Vitesse i drugoligowym austriackim Kapfenbergerze
SV, gdzie w 2012 roku zakończył karierę.
[226] Ten rekord Messiego pobił następnie Bojan Krkić.
[227] Wedle obowiązujących wówczas przepisów w drużynach ligi
hiszpańskiej mogło występować trzech piłkarzy spoza Unii Europejskiej,
a w Barcelonie byli już Brazylijczyk Ronaldinho, Meksykanin Rafael
Márquez i Kameruńczyk Samuel Eto’o [przyp. tłum.].
[228] Chodzi o dwójkę pomocników grających w ustawieniu „diament”
pomiędzy defensywnym pomocnikiem a „dziesiątką”.
[229] Mistrzem został Real Madryt, autor się jednak myli: Barcelona
miała o wiele lepszą różnicę bramek (plus 45 przy plus 26 w przypadku
Realu), jednak stołeczny klub okazał się lepszy w pojedynkach
bezpośrednich, wygrywając 2:0 i remisując 3:3 [przyp. tłum.].
[230] Pozostali dwaj to Mascherano i obrońca Anderlechtu Nicolás
Pareja, który był zresztą starszy zaledwie o rok [od 1992 roku w igrzyskach
nie mogą brać udziału piłkarze, którzy w dniu rozpoczęcia imprezy mają
więcej niż 23 lata, ze wspomnianymi trzema wyjątkami – przyp. tłum.].
[231] „Fałszywa dziewiątka” gra teoretycznie na pozycji środkowego
napastnika, ale cofa się do pomocy, wyciągając za sobą obrońców i robiąc
miejsce dla atakujących z głębi pola kolegów [przyp. tłum.].
[232] Plotki o rzekomym wakacyjnym romansie z Sandrą Bullock
okazały się wyssane z palca przez samego Schiaviego, który wraz z kolegą
nabrał dziennikarzy właśnie po to, żeby obnażyć bezkrytyczność mediów,
natychmiast podających tę historię jako fakt.
[233] Utworzona w 1931 roku międzynarodowa organizacja, skupiająca
państwa będące w większości byłymi koloniami brytyjskimi, obecnie
zrzesza 53 państwa, w tym Kanadę, Indie i Australię [przyp. tłum.].
[234] Dane amerykańskiego Departamentu Rolnictwa podaję za
tygodnikiem „Economist” [w 2017 roku Argentyna również pozostawała
poza pierwszą dziesiątką – przyp. tłum.].
[235] W lutym 2014 roku po dwuletniej batalii prawnej podpisano
w końcu porozumienie, na mocy którego argentyński rząd wypłacił
wspieranemu przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską Repsolowi
odszkodowanie w wysokości pięciu miliardów dolarów.
[236] W zamachu na Żydowskie Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy
18 lipca 1994 roku zginęło 85 osób, a ponad 300 zostało rannych – była to
rekordowa liczba ofiar ataku terrorystycznego w Argentynie. W 2006 roku
prokurator Nisman oskarżył o zaplanowanie i sfinansowanie zamachu
władze Iranu, a siedem lat później zarzucił Cristinie Kirchner dążenie do
zatuszowania śledztwa w imię polityki zbliżenia gospodarczego między
Buenos Aires a Teheranem. Znaleziono go martwego w jego własnym
mieszkaniu 15 stycznia 2015 roku – nie wiadomo, czy popełnił
samobójstwo, czy został zastrzelony [przyp. tłum.].
[237] Według „La Nación” wypłaty dla AFA miały rosnąć co roku
w powiązaniu ze średnią ceną abonamentu telewizji kablowej, ale –
pomimo wzrostu inflacji – wydarzyło się to tylko raz, więc do połowy
2015 roku rząd płacił 823 miliony rocznie.
[238] Przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski [przyp. tłum.].
[239] Przeł. Bogdan Baran [przyp. tłum.].
[240] Central, Ñuls: la ciudad goleada. Fútbol y lavado de dinero
[Central, Ñuls: przegrane miasto. Futbol i pranie brudnych pieniędzy].
[241] Chori – skrót od chorizo – to określenie używane w Argentynie na
wszystkie rodzaje kiełbasy, głównie robionej z wieprzowiny. Grilluje się ją
przed niemal każdym tutejszym stadionem, serwując z chlebem jako tak
zwane choripán.
[242] Kwestie rodzinne tłumaczą również tytuł niniejszego rozdziału:
pseudonim boiskowy Juana Sebastiána Veróna to La Brujita, czyli Mała
Czarownica, bo na ojca mówiono La Bruja, czyli Czarownica [przyp.
tłum.].
[243] Jego miłość do sportu nie ogranicza się zresztą do piłki nożnej:
kibicował watykańskiej drużynie krykieta i przyjął w prezencie czapeczkę
drużyny, w której występowałem, kiedy w 2015 roku zagraliśmy w Rzymie
właśnie z reprezentacją Watykanu.
[244] Pozytywny wpływ papieża nie ograniczał się do San Lorenzo. Pod
koniec października 2013 roku Sunderland, który od pół roku nie był
w stanie wygrać meczu, wysłał swojego kapelana do Rzymu, by wręczył
Franciszkowi koszulkę i poprosił o błogosławieństwo na mecz z lokalnym
rywalem, Newcastle. Papież przychylił się do prośby i Sunderland wygrał
2:1 po bramce Fabio Boriniego w samej końcówce spotkania; strzelec gola,
nawiasem mówiąc, przeprowadził się do Anglii z Rzymu.
[245] Czyli bez [przyp. tłum.].
[246] W czerwcu 2014 roku piłkarz przeszedł operację serca, w Atlético
zadebiutował w grudniu, od września 2015 roku jest powoływany do
reprezentacji Argentyny [przyp. tłum.].
[247] W chwili oddawania do druku polskiego tłumaczenia książki
budowa obiektu jeszcze się nie rozpoczęła, nie jest też znany jego projekt
ani planowana pojemność [przyp. tłum.].
[248] Chodzi o 67-metrowy pomnik, wybudowany w 1936 roku, w 400-
setną rocznicę osiedlenia się tutaj pierwszych osadników z Hiszpanii. To
jedna z wizytówek Buenos Aires, a zarazem miejsce, gdzie kibice
tradycyjnie świętują sukcesy swoich drużyn [przyp. tłum.].
[249] Skomponowana przez Johna Fogerty’ego piosenka zespołu
Creedance Clearwater Revival, wielki hit końcówki lat 60. [przyp. tłum.].
[250] W Argentynie, zwłaszcza w świecie piłki, jeśli ktoś jest twoim
„Papá”, to znaczy, że jest lepszy od ciebie.
[251] Chodzi o Claudio Caniggię i jego gola, strzelonego z podania
Maradony. Podczas mundialu we Włoszech Brazylia, jak pamiętamy,
przegrała z Argentyną 0:1 i odpadła z turnieju.
[252] Wszystkie te statystyki podaję za artykułem Kena Early’ego
z portalu Slate.com.
[253] Mogło ich być sześciu, ale na rozgrzewce kontuzję złapał Sami
Khedira. Warto dodać, że w tamtej niemieckiej młodzieżówce grali również
Ashkan Dejagah i Fabian Johnson, którzy podczas mistrzostw świata
w 2014 roku reprezentowali Iran i Stany Zjednoczone, a także reprezentant
Polski Sebastian Boenisch. O tym, jak toczą się piłkarskie kariery, wiele
mówi fakt, że sześciu zawodników tamtej niemieckiej młodzieżówki
zdobyło po latach mistrzostwo świata, a siedmiu Anglików, których
pokonali w finale, skończyło w Sunderlandzie [pojawiające się w historii
argentyńskiego futbolu aluzje do drużyny z północno-wschodniej Anglii
należy tłumaczyć tym, że autor jest jej kibicem – przyp. tłum.].
[254] W chwili oddawania do druku polskiego tłumaczenia grał już
w Juventusie [przyp. tłum.].
[255] Do 2015 roku [przyp. tłum.].
[256] Syndrom najwyższego tulipana to praktyka społeczna, w której
krytykuje się, niszczy i prześladuje jednostki wybitne, jako odróżniające się
od otoczenia. Zjawisko – przywoływane później przez Arystotelesa
i Liwiusza – jako pierwszy zdefiniował Herodot w V księdze Dziejów,
opisując radę, jakiej tyran Miletu Trazybulos udzielił tyranowi Koryntu
Periandrowi. Ten drugi jakoby „wysłał raz herolda do Trazybula
z zapytaniem, jak ma najbezpieczniej urządzić swe panowanie i najlepiej
miastem zawiadować. Trazybul wyprowadził przybyłego od Periandra
posła za miasto, wszedł w uprawne pole i, krocząc przez zasiew, pytał
ciągle od początku herolda o powód jego przybycia z Koryntu, a przy tym
wyrywał raz po raz każdy wystający kłos, jaki zobaczył, i odrzucał go, aż
w ten sposób najpiękniejszą i najbujniejszą część zasiewu zniweczył” (cytat
z Dziejów w przekładzie Seweryna Hammera) [przyp. tłum.].
[257] Dane pochodzą z 2013 roku.
[258] Od sierpnia 2017 do czerwca 2018 roku w lidze występowało
28 zespołów, a AFA planuje dalszą redukcję – do 26 drużyn – w sezonie
2018/19, od 2020 roku zaś powrót do formatu 20-drużynowego [przyp.
tłum.].
[259] Prawo wyborcze dla kobiet wprowadzono dopiero w 1947 roku
[przyp. tłum.].
Angels With Dirty Faces. The Footballing History of Argentina
Copyright © Jonathan Wilson 2016
First published in Great Britain in 2016 by Orion
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018
Copyright © for the Polish translation Michał Okoński 2018
Redakcja – Piotr Królak
Korekta – Grzegorz Krzymianowski
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Projekt okładki – Jamie Tanner
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób
reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody
wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2018


ISBN EPUB: 978-83-8129-157-6
ISBN MOBI: 978-83-8129-156-9

wsqn.pl
WydawnictwoSQN
wydawnictwosqn
SQNPublishing
WydawnictwoSQN
E-booki
Zrównoważona gospodarka leśna
Panta rhei
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Podziękowania
Prolog. Utopie jako źródło cierpień 1535–2014
Część pierwsza. Narodziny narodu 1863–1930
Rozdział pierwszy. Ta angielska gra
Rozdział drugi. „Słyszałem brzęk zrywanych łańcuchów”
Rozdział trzeci. Narodzeni na nowo
Rozdział czwarty. Na arenie międzynarodowej
Rozdział piąty. Argentinidad
Rozdział szósty. Zarabianie pieniędzy
Rozdział siódmy. Mistrzowie znad La Platy
Część druga. Złoty wiek 1930–1958
Rozdział ósmy. Dni chwały
Rozdział dziewiąty. Zawodowstwo
Rozdział dziesiąty. Wezbrana rzeka
Rozdział jedenasty. Nowoczesność i rzeźnik z Budapesztu
Rozdział dwunasty. Rycerze udręki
Rozdział trzynasty. Czasy Juana Peróna
Rozdział czternasty. El Dorado
Rozdział piętnasty. Z powrotem w domu
Rozdział szesnasty. Nasza droga
Rozdział siedemnasty. W zenicie i jeszcze wyżej
Rozdział osiemnasty. Ostatni z Aniołów
Część trzecia. Po upadku 1958–1973
Rozdział dziewiętnasty. Koniec niewinności
Rozdział dwudziesty. Opozycja i rozwój antyfutbolu
Rozdział dwudziesty pierwszy. Mysia dziura
Rozdział dwudziesty drugi. Wolny rynek
Rozdział dwudziesty trzeci. Uświęcenie pragmatyzmu
Rozdział dwudziesty czwarty. Z powrotem w siodle
Rozdział dwudziesty piąty. El Caudillo
Rozdział dwudziesty szósty. Moralne zwycięstwo
Rozdział dwudziesty siódmy. Dziwna chwała
Rozdział dwudziesty ósmy. Tratując ścieżkę usłaną różami
Zdjęcia
Część czwarta. Odrodzenie i konflikt 1973–1978
Rozdział dwudziesty dziewiąty. Skażone zwycięstwo
Rozdział trzydziesty. Cygan, sprzedawca samochodów i stare
ścieżki
Rozdział trzydziesty pierwszy. Gołąbek
Rozdział trzydziesty drugi. Cud w Huracánie
Rozdział trzydziesty trzeci. Powrót Peróna
Rozdział trzydziesty czwarty. O herosach i kurczakach
Rozdział trzydziesty piąty. Wiek diabłów
Rozdział trzydziesty szósty. Spełnienie Lorenzo i Boca
Rozdział trzydziesty siódmy. Pierwsze kroki do chwały
Rozdział trzydziesty ósmy. Gloria w czasach terroru
Część piąta. Nowa nadzieja 1978–1990
Rozdział trzydziesty dziewiąty. Narodzenie
Rozdział czterdziesty. Niespodziewani mistrzowie
Rozdział czterdziesty pierwszy. Duma narodu
Rozdział czterdziesty drugi. Powrót antyfutbolu
Rozdział czterdziesty trzeci. Maradona w Europie
Rozdział czterdziesty czwarty. Optymizm i Libertadores
Rozdział czterdziesty piąty. Jego najwspanialszy moment
Rozdział czterdziesty szósty. Pogrzeb kurczaków
Rozdział czterdziesty siódmy. Chwała Neapolu
Rozdział czterdziesty ósmy. Jeszcze jedno moralne zwycięstwo
Część szósta. Dług i rozczarowanie 1990–2002
Rozdział czterdziesty dziewiąty. Trzecia droga
Rozdział pięćdziesiąty. Tabárez i odrodzenie Boca
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy. Fatalny mocz z Foxborough
Rozdział pięćdziesiąty drugi. Wzrost Vélezu i odrodzenie River
Rozdział pięćdziesiąty trzeci. Klęska neoliberalizmu
Rozdział pięćdziesiąty czwarty. Zmierzch geniusza
Rozdział pięćdziesiąty piąty. Fundamenty przyszłości
Rozdział pięćdziesiąty szósty. Uroki przeszłości
Rozdział pięćdziesiąty siódmy. Boca króluje
Rozdział pięćdziesiąty ósmy. Krach
Część siódma. Nad wodą 2002–2016
Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty. Drugie przyjście
Rozdział sześćdziesiąty. Wyjście z otchłani
Rozdział sześćdziesiąty pierwszy. Dorastanie legendy
Rozdział sześćdziesiąty drugi. Notatka w skarpecie
Rozdział sześćdziesiąty trzeci. Złota ekstaza
Rozdział sześćdziesiąty czwarty. Koniec pewnego romansu
Rozdział sześćdziesiąty piąty. Messi i Mesjasz
Rozdział sześćdziesiąty szósty. Nieufność i krótkowzroczność
Rozdział sześćdziesiąty siódmy. Domowe niewygody
Rozdział sześćdziesiąty ósmy. Mała czarownica, papież i
wesołe kurczaki
Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty. Ciągła posucha
Rozdział siedemdziesiąty. Wieczna nagroda
Zdjęcia
Strona redakcyjna

You might also like