Professional Documents
Culture Documents
NARODZINY NARODU
1863–1930
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TA ANGIELSKA GRA
Boje toczono nie tylko o duszę i styl argentyńskiego futbolu, ale także
o jego strukturę. Rozłam, w wyniku którego AFA i AAF organizowały
osobne rozgrywki ligowe, trwał przez osiem sezonów, a z upływem czasu
coraz więcej klubów przyłączało się do rebeliantów (w ostatnim roku
teoretycznie nieoficjalną ligę tworzyło aż 26 zespołów). Do ponownego
zjednoczenia doprowadziła dopiero osobista interwencja prezydenta
republiki, Marcelo Torcuato de Alveara – głowa państwa zadekretowała
również, że aby podkreślić nowego ducha jedności, zwycięzcy obu lig
z 1926 roku, Boca i Independiente, rozegrają pojedynek o mistrzostwo
kraju. Ponieważ jednak ten mecz zakończył się bezbramkowym remisem,
a w jego trakcie doszło do niespodziewanej przerwy wywołanej
wtargnięciem kibiców na boisko, zdecydowano, że lepiej dać sobie spokój
i wznowić rozgrywki w 1927 roku.
W pierwszym sezonie ligowym po zjednoczeniu wzięły udział
34 drużyny (oraz 18 w drugiej lidze); każda z każdą grała po jednym
meczu. Dbając o utrzymanie w lidze pewnych faworyzowanych zespołów
(nieostatni zresztą raz, dodajmy), organizatorzy zdecydowali, że spaść do
niższej klasy może tylko klub, który dwukrotnie zakończył sezon na
jednym z czterech ostatnich miejsc. Było to niewygodne i zapewne
nielogiczne, ale w ten właśnie sposób zaczęła się złota era: era piłki
ofensywnej, w której ubóstwiano wirtuozów.
Tymczasem, w 1925 roku, zmienił się brytyjski futbol: nowy przepis
o spalonym stanowił, że gra może być kontynuowana, jeśli w momencie
podania przed napastnikiem znajduje się tylko dwóch obrońców (albo
obrońca i bramkarz), a nie – jak dotąd – trzech. Część zespołów rozpoczęła
wówczas eksperymenty z wycofaniem jednego ze środkowych
pomocników do linii defensywnej i uczynieniem z niego trzeciego obrońcy,
a pod koniec dekady trener Arsenalu Herbert Chapman stworzył słynny
system W-M[34]. W Ameryce Południowej jednak zmiana przepisów nie
miała z początku wielkiego wpływu na taktykę: większość drużyn
występowała nadal, jak w pierwszych latach rozgrywek ligowych,
w ustawieniu 2-3-5, choć gdy spojrzało się na graczy ofensywnych –
ponieważ łącznicy zwykle trochę się cofali – również można było mówić
o nieco spłaszczonej literze W.
Zdarzały się oczywiście intrygujące wariacje, których najlepszym
przykładem była ofensywna piątka Independiente – Zoilo Canavery,
Alberto Lalín, Luis Ravaschino, Manuel Seoane i Raimundo Orsi – gdzie
skrzydłowi byli najbardziej wysuniętymi zawodnikami, łącznicy grali nieco
niżej od nich, a środkowy napastnik pełnił rolę „dyrygenta”, kreując grę od
tyłu (formacja ofensywna przybierała wówczas kształt litery V). Właśnie ta
rola napastnika była symbolem różnicy między Nowym Światem
a koncepcją gry kultywowaną na Starym Kontynencie: Brytyjczycy grali
bezpośrednio, starając się jak najszybciej dostać pod bramkę,
Argentyńczycy zaś preferowali metody bardziej subtelne, próbując raczej
tworzyć schematy rozegrania w drugiej linii niż po prostu wrzucać piłkę
w pole karne.
To właśnie tamten zespół Independiente pojawia się w powieści Ernesto
Sábato O bohaterach i grobach[35], w której jedna z postaci, Julien
d’Arcangelo, streszcza bohaterowi o imieniu Martín incydent z udziałem
Lalína i Seoane, noszącego dwa przydomki, La Chancha i El Negro.
„Opowiem ci pewną barwną anegdotę – mówi d’Arcangelo do Martína. –
Pewnego popołudnia w trakcie przerwy La Chancha mówi do Lalína:
»Wrzuć mi piłkę, chłopie, a ja wejdę jak w masło i strzelę«. Druga połowa
się zaczęła, Lalín dośrodkował, a El Negro oczywiście doszedł do piłki,
wszedł jak w masło i strzelił. Seoane wzniósł ramiona i popędził do Lalína,
wrzeszcząc: »Widzisz, Lalín, widzisz?!«, na co Lalín odpowiedział: »Tak,
ale nie mam z tego żadnej frajdy«. I proszę bardzo: oto masz cały problem
argentyńskiego futbolu w pigułce”.
Wedle dzisiejszych kryteriów Seoane wydaje się nieco zbyt otyły jak na
sportowca: kiedy patrzymy na jego zdjęcie, widzimy, jak sznurki pod
kołnierzykiem rozciągają się, by objąć wypukłą klatkę piersiową, a szeroką
twarz zdobi szczery uśmiech. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś o takim
uśmiechu mógł jakiekolwiek partnerstwo na boisku traktować
pragmatycznie. Jak wielu najdawniejszych herosów argentyńskiej piłki
Seoane uwielbiano nie tylko ze względu na umiejętności, ale także z uwagi
na to, jak bardzo był reprezentatywny dla klubu i dla jego kibiców. Ojciec
Seoane był hutnikiem, który wyemigrował z hiszpańskiej Galicji
i zamieszkał najpierw w Rosario, a potem w Avellanedzie. Co do daty
i miejsca urodzenia przyszłej legendy Independiente nie ma pewności: choć
w oficjalnych biogramach mówi się o marcu 1902 roku i będącym dzielnicą
Avallenedy Piñeyro, sam Seoane opowiadał w wywiadzie dla czasopisma
„Imparcial”, że urodził się cztery miesiące wcześniej w Rosario. Jako
młody chłopak praktykował w fabryce szkła Papini, a potem zatrudnił się
w zakładach tekstylnych Campomar, gdzie grał w piłkę w drużynach
robotniczych. W 1918 roku dołączył do zespołu Club Progresista
i zdobywał tam coraz większy rozgłos z racji fenomenalnego dryblingu,
świetnej gry głową i zdolności przewidywania, które rekompensowały brak
sprawności fizycznej.
Independiente ściągnęło go w grudniu 1920 roku, a zadebiutował
w meczu drużyn młodzieżowych z CA Students, strzelając hat tricka, który
natychmiast zapewnił mu uwielbienie fanów. Zawsze miał skłonność do
przybierania na wadze, ale potrafił uczynić z niej zaletę: choć w pojedynku
biegowym nie miał szans, wykorzystywał swą tuszę w walce o piłkę
i przepychaniu się wśród rywali, wykazując niezwykły talent do
znajdowania miejsca na niewielkiej przestrzeni. Przede wszystkim jednak
zdobywał bramki, pamiętne 55 goli w 40 meczach dla Independiente
podczas marszu po mistrzostwo kraju w 1922 roku – o 23 trafienia więcej
niż ktokolwiek w poprzednim sezonie i o osiem więcej niż ktokolwiek
w kolejnych sezonach. Tylko Arsenio Erico, który przyszedł do
Independiente dekadę po Seoane, potrafił strzelić więcej niż 40 bramek
w jednym sezonie argentyńskiej ligi.
Rok później, gdy Independiente straciło tytuł na rzecz lepszego o trzy
punkty San Lorenzo, Seoane był jednym z czterech piłkarzy, którzy
zaatakowali sędziego podczas rozgrywanego u siebie meczu z River Plate,
co doprowadziło do jego przerwania. Podczas dyskwalifikacji występował
w barwach El Porvenir w lidze AFA, pojechał też z Boca Juniors na
europejskie tournée w 1925 roku, a w 1926 roku wrócił do Independiente.
W kolejnym sezonie zdobył 39 bramek, a jego drużyna znów wygrała ligę,
tracąc w ciągu całego sezonu tylko cztery punkty.
W czasach schyłku amatorstwa w argentyńskiej piłce Seoane strzelił
rekordowe 207 goli. Z upływem lat jego waga zaczęła jednak stanowić
problem, a kłopoty kondycyjne doprowadziły do niefortunnego zdarzenia
podczas upalnego dnia w Concepción, gdzie w trakcie chilijskiego tournée
pociągnął łyk z butelki z terpentyną w przekonaniu, że to sok
pomarańczowy. Przez dwa dni wydawało się, że nie przeżyje, ale wrócił do
gry – i grał aż do poważnej kontuzji odniesionej w meczu z Quilmes
w 1932 roku. Oficjalnie zakończył karierę rok później i wrócił do
sortowania wełny w fabryce Campomar. W tabeli najskuteczniejszych
strzelców w historii ligi argentyńskiej do dziś pozostaje na piątym miejscu.
W tamtej złotej epoce na stylu gry skupiano się co najmniej równie
mocno jak na wynikach, a w rezultacie ówczesne dyskusje o piłce –
i odnosi się to do całego argentyńskiego futbolu – dotyczyły mniej tego, kto
wygrał puchar czy ligę, a bardziej tego, jak grał. Mecze rozstrzygające
o tytułach miały oczywiście znaczenie, co pokazują choćby zdarzające się
regularnie w ich trakcie rozróby między kibicami, ale o szczegółach szybko
zapominano i zostawało generalne wrażenie. Dziedzictwo złotego wieku
i okresu, który go bezpośrednio poprzedzał, nie opierało się więc na
statystykach zdobytych tytułów albo zdobytych bramek, tylko na
wrażeniach pozostawianych w pamięci zbiorowej, dzięki którym tworzyły
się tożsamości poszczególnych klubów.
Boca, założona przez pięciu włoskich imigrantów nauczonych gry
w piłkę przez Paddy’ego McCarthy’ego, irlandzkiego boksera, który
wyemigrował do Argentyny w 1900 roku, było klubem z samego serca
miasta, a zarazem zespołem włoskiej społeczności i robotników – klubem
mas, które nawet obecnie posiadają w nim 50 procent i jeden udział[36].
Łatwo w dzisiejszych czasach dać się uwieść romantycznej opowieści o La
Boca, z jej pomalowanymi domami, artystami tanga i włoskimi barami na
przeznaczonej tylko dla ruchu pieszego ulicy Caminito – choć dobrze
pamiętać, że tuż za kilkoma idealizowanymi przez turystów przecznicami
leży mocno podupadłe barrio, którego poważnym problemem jest drobna
przestępczość.
Słynne niebieskie koszulki z poprzecznym żółtym pasem zaczęto nosić
w 1913 roku, po siedmiu latach gry z pasem po przekątnej. Jednak kiedy
klub zakładano, piłkarze grali w białych koszulkach w cienkie czarne pasy,
później zmienili je na jasnobłękitne trykoty, a potem wrócili do strojów
w paski. Legenda głosi, że kiedy w 1906 roku przyszło im grać
z Nottingham de Almagro, okazało się, że obie drużyny mają niemal
identyczne stroje. Ustalono, że zwycięzca zachowa prawo do ich noszenia,
a przegrany będzie musiał je zmienić. Pokonani zawodnicy Boca
postanowili zaadaptować kolor flagi z pierwszego statku, który wpłynie do
portu. Był to frachtowiec Drottning Sophia[37] ze Szwecji,
z powiewającym na maszcie żółtym krzyżem na niebieskim tle.
River Plate z czasem podążyło aspiracyjnym szlakiem na północ:
z portowej dzielnicy przeniosło się do Núñez, blisko zamieszkałych przez
klasę średnią Palermo i Belgrano, i zaczęło być postrzegane najpierw jako
zespół dorobkiewiczów, a następnie wyniosłych arystokratów, którzy
przedkładają styl nad pot i harówkę Boca. Independiente pozostawało
zakorzenione w kurzu i smole przemysłowej Avellanedy na południu,
pozbawione blasku Racingu, który choć wywodził się z podobnego
środowiska, po dekadzie dominacji mógł się przedstawiać jako ojciec
założyciel argentyńskiego futbolu.
Tożsamość San Lorenzo była bardziej skomplikowana. Na samym
początku grupa chłopaków spotykała się na rogu México i Treinta y Tres
Orientales, jedną przecznicę na północ od Avenida Independencia. Ksiądz
Lorenzo Massa, widząc, jak któryś z nich niemal wpada pod tramwaj
w pogoni za piłką, i martwiąc się o ich bezpieczeństwo w związku ze
zwiększającym się ruchem ulicznym, zaproponował im grę na
przykościelnym placyku, pod warunkiem że wszyscy jej uczestnicy będą
chodzić na niedzielne msze. W 1908 roku, podczas spotkania
założycielskiego w Almagro, przejściowej dzielnicy na zachód od centrum,
gdzie klasa średnia mieszała się z robotniczą, a sale do tanga sąsiadowały
z warsztatami, zdecydowano nazwać klub San Lorenzo, żeby uhonorować
zarówno księdza Massę (chociaż próbował się opierać), jak i jego patrona,
świętego Wawrzyńca, oraz bitwę pod San Lorenzo, jedno
z najważniejszych starć w wojnie o niepodległość[38].
ROZDZIAŁ SIÓDMY
MISTRZOWIE ZNAD L A P L AT Y
Liczba graczy i widzów wzrosła po zakończeniu pierwszej wojny
światowej. W ślad za oficjalną ligą (czy, w czasach schizmy, ligami)
powstawały niezliczone mniejsze organizacje piłkarskie, związane
z poszczególnymi zawodami lub ugrupowaniami politycznymi. Widownia
na meczach regularnie przekraczała dziesięć tysięcy osób, co oznaczało, że
w klubach pojawiało się coraz więcej pieniędzy, a dzięki nim podnosiły się
standardy. „Zawodnicy, którzy tworzą nasze czołowe drużyny lokalne –
zauważał »Herald« w 1926 roku – są profesjonalistami w każdym calu, tak
samo jak ci z najtwardszych i największych lig w Anglii. Piłkarze
argentyńscy grają zimą i latem, trenują codziennie i są zatrudnieni przez
dżentelmenów zainteresowanych finansowym wspieraniem wielkich
drużyn”.
Wielu z tych „dżentelmenów” było także postaciami znaczącymi
politycznie. Politycy pojawiali się na meczach już w trakcie pierwszych
tournée angielskich zespołów, ale w latach 20. zaczęli się też angażować
w zarządzanie klubami. Aldo Cantoni, na przykład, był senatorem z San
Juan, a także prezydentem AFA i prezesem Huracánu. Pedro Bidegain
z kolei był prezesem San Lorenzo i jednym z czołowych działaczy UCR.
Osobista interwencja prezydenta Alveara, która miała zakończyć rozłam
w związku piłkarskim, pokazuje zresztą najlepiej, że futbol już wówczas
odgrywał ważną rolę polityczną.
Jedna z dwóch instytucji rządzących argentyńską piłką mogła mieć
w nazwie słowo „amatorski”, ale w momencie zjednoczenia była to już
oczywista fikcja. W 1926 roku na łamach „El Gráfico” ukazał się artykuł,
z którego wynikało jednoznacznie, że niektórzy piłkarze (nazwisk nie
podawano) dostają za swoją grę pieniądze. Czasem obywało się bez
przepływu gotówki, a zawodnicy otrzymywali stroje, członkostwa
w klubach i garnitury. Bez formalnych kontraktów piłkarze byli też panami
samych siebie i mogli zmieniać kluby, kiedy tylko chcieli. „Buenos Aires
Herald” w swoim anglosaskim podniosłym tonie zauważał, że określanie
argentyńskiego futbolu mianem „amatorskiego” zakrawa na „kreolski żart”.
Europejskie kluby, jawnie już zawodowe i coraz bardziej skłonne do
prężenia finansowych muskułów, dostrzegły potencjał futbolu znad La
Platy po urugwajskim złocie na igrzyskach w 1924 roku i szybko zaczęły
interesować się także piłkarzami z Argentyny. W 1925 roku napastnik
Newell’s Old Boys Julio Libonatti, 24-latek z zaczesaną do góry grzywą
i wielkim krzywym nosem, został wypatrzony przez Enrico Maroniego,
włoskiego przedsiębiorcę zarządzającego zarówno firmą produkującą
alkohol Cinzano, jak i klubem piłkarskim Torino, i stał się pierwszym
oriundi, mieszkańcem Ameryki Południowej z włoskimi korzeniami, który
wrócił do kraju przodków. Reprezentant kraju, zdobywca ośmiu goli
w 15 meczach w drużynie narodowej, był członkiem zespołu, który
wywalczył Campeonato Sudamericano w 1921 roku, ale we Włoszech
odnosił jeszcze większe sukcesy. Wesoły i charyzmatyczny, znany
z jedwabnych koszul i generalnie fantazyjnego podejścia do strojów (oraz
lekkiej ręki do pieniędzy – gdy postanowił wrócić do Argentyny
w 1938 roku, jego ówczesny klub, Libertas Rimini, musiał opłacić mu bilet
na statek), szybko stał się ulubieńcem Turynu i otrzymał przydomek
Matador. W sezonie 1926/27 – w którym Torino teoretycznie zdobyło
mistrzostwo, ale straciło tytuł po oskarżeniu o przekupienie lewego obrońcy
Juventusu Luigiego Allemandiego, który miał odpuścić mecz derbowy –
zdobył 21 bramek, był także królem strzelców rok później, kiedy scudetto
dla Torino nie zostało już zakwestionowane.
Najistotniejsze w całej tej historii było to, że w październiku 1926 roku
Libonatti został powołany do reprezentacji Włoch, a wcześniej otrzymał
podwójne obywatelstwo, co umożliwiło obejście zapisów Carty di
Viareggio – przyjętych w tym samym roku regulacji, które znacznie
ograniczały piłkarzom z zagranicy możliwość gry w lidze włoskiej.
Po Libonattim drzwi dla przybyszów z Ameryki Południowej stanęły
otworem. Włochy oferowały wysokie pensje, kulturę niespecjalnie odległą
od argentyńskiej i szansę międzynarodowej sławy. Raimundo Orsi, który
pokazał się z dobrej strony na igrzyskach 1928 roku, został skuszony przez
Juventus tygodniówką w wysokości ośmiu tysięcy lirów, fiatem
509 i 100 tysiącami lirów za podpisanie kontraktu. Po wcześniejszych
trzech mistrzostwach ligi Asociación Amateur z Independiente napastnik
ten wywalczył pięć scudetti z Juventusem. Był także jednym z trzech
piłkarzy urodzonych w Argentynie (obok byłego napastnika Estudiantes
Enrique Guaity i – co było dla Argentyny wielkim ciosem – jej wielkiego
kapitana i lidera Luisa Montiego), którzy wywalczyli z reprezentacją Włoch
mistrzostwo świata w 1934 roku. Trener Włochów Vittorio Pozzo był
oczywiście krytykowany za stawianie na cudzoziemców – lub, jak rząd
faszystowski nazywał obywateli z włoskimi korzeniami, którzy
zdecydowali się wrócić do kraju przodków, rimpatriati, repatriantów – ale
przekonywał, że skoro powołuje się ich do wojska, byłoby absurdem
zakazywać im gry w reprezentacji. „Jeśli mogą umierać dla Włoch, mogą
dla nich grać” – mówił. Guaita, skądinąd, próbował w 1936 roku przenieść
się do Francji wraz z innymi oriundi, Alejandro Scopellim i Ángelo
Sormanim, w obawie przed wysłaniem na abisyńską kampanię
Mussoliniego.
Exodus piłkarzy przez La Platę nie miał wpływu na urugwajską
dominację w mistrzostwach Ameryki Południowej. Cztery miesiące po
zwycięstwie na olimpiadzie, tym razem na własnym terenie, Urugwaj
zdobył Campeonato Sudamericano po raz piąty, a tytuł zapewnił mu
wywalczony w ostatnim meczu bezbramkowy remis z Argentyną.
Bohaterem turnieju został jednak bramkarz tej ostatniej, grający na co dzień
w Boca Juniors Américo Tesoriere, który przez całe mistrzostwa nie puścił
ani jednej bramki – po ostatnim meczu pełni zachwytu kibice gospodarzy
znosili go z boiska na ramionach. Scenę tę umieszczono w nakręconym
w 1949 roku filmie Con los mismos colores (W tych samych barwach),
według scenariusza Borocotó i w reżyserii Carlosa Torresa Ríosa[39]. Jak
zauważał Pablo Alabarces w książce Football and Patria[40], film
świadomie kreował Tesorierego na bohatera narodowego, nawet za pomocą
sposobu, w jaki nakręcono kluczową scenę: „profil trzy czwarte,
uchwycony ze średniego dystansu, bohater patrzący w przyszłość,
w prawo”. Nieco ponad dwie dekady później, u szczytu potęgi Peróna,
Borocotó wracał do lat 20., próbując utrwalić narodowy mit.
Argentyna wygrała Campeonato Sudamericano w Buenos Aires
w 1925 roku, ale po wycofaniu się Urugwaju i Chile w tamtej edycji
turnieju uczestniczyły zaledwie trzy drużyny. W 1926 roku w Santiago
sprawy wróciły do znanego wcześniej porządku. Tytuł wywalczył Urugwaj,
a Argentyna musiała się zadowolić wicemistrzostwem, aż wreszcie,
w 1927 roku w Limie, okazała się lepsza od La Celeste. Samobójcza
bramka z 85. minuty dała jej zwycięstwo 3:2 i trzecie mistrzostwo
kontynentu w dziejach. Teraz nadszedł czas, by spełnić największe
marzenie: dorównać Urugwajowi przez zdobycie złotego medalu na
igrzyskach olimpijskich.
Budując możliwie najsilniejszą drużynę na igrzyska w Amsterdamie
w 1928 roku, Argentyńczycy byli tak zdesperowani, że federacja
przymykała oko na nielegalne opłacanie piłkarzy lub wręczanie im
świadczeń rzeczowych. Brytyjczycy, którzy mieli u siebie zawodowy futbol
od blisko 40 lat, chcieli jednak, by igrzyska olimpijskie pozostały
całkowicie amatorskie. Wezwana w roli arbitra FIFA znalazła się między
młotem a kowadłem: chciała uspokoić Brytyjczyków i Międzynarodowy
Komitet Olimpijski, a zarazem uniknąć zrażania przedstawicieli Ameryki
Południowej i tych Europejczyków z kontynentu, którzy wynagradzanie
zawodników uważali za niezbędne, by przekonać ich do udziału w turnieju,
skoro wiązało się to z kilkutygodniową nieobecnością w pracy. Stąd wzięła
się propozycja odszkodowań, za pomocą których federacje narodowe
mogłyby wyrównywać zawodnikom straty ponoszone w związku
z rywalizacją w rozgrywkach międzynarodowych. Przedstawiciele Wysp
Brytyjskich uznali, że chodzi o wprowadzenie zawodowstwa kuchennymi
drzwiami, i w lutym 1928 roku na znak protestu wystąpili z FIFA.
Henri Delaunay, prezydent Francuskiej Federacji Piłkarskiej, zrozumiał,
że podział jest nieuchronny. „Międzynarodowa piłka nożna – mówił na
kongresie FIFA w 1926 roku – nie może już rozwijać się w ramach igrzysk
olimpijskich, gdyż wiele krajów, w których futbol uprawia się zawodowo,
nie jest w stanie wysyłać na tę imprezę swoich najlepszych piłkarzy”. Stąd
wziął się pomysł na organizację przez FIFA mistrzostw świata, które nie
stałyby w sprzeczności z amatorskim etosem ruchu olimpijskiego. Dzień
przed rozpoczęciem igrzysk, 26 maja 1928 roku, ogłoszono, że pierwszy
mundial odbędzie się w 1930 roku.
W piłkarskim turnieju na olimpiadzie wzięło udział tylko 17 drużyn,
o pięć mniej niż cztery lata wcześniej, ale spodziewano się, że poziom
rozgrywek będzie wyższy, a Włochy i Hiszpania stawią czoło Urugwajowi
i Argentynie. Inna sprawa, że przez pewien czas wydawało się, że
reprezentacja tej ostatniej w ogóle nie dotrze do Holandii. Przygotowania
były chaotyczne, a pieniądze na pobyt w Amsterdamie znalazły się
zaledwie tydzień przed rozpoczęciem igrzysk. Zorganizowane przed nimi
tournée również poszło Argentyńczykom kiepsko: w Lizbonie zremisowali,
w Madrycie odnieśli minimalne zwycięstwo, a w Barcelonie przegrali –
skądinąd na widowni był wówczas wielki śpiewak tanga, Carlos
Gardel[41].
Kiedy jednak Argentyńczycy rozpoczęli treningi w cichym Bloemendaal,
tuż pod Amsterdamem, wszystko zaczęło się układać, a wrażenie to
wzmocniło jeszcze łatwe zwycięstwo w meczu inauguracyjnym. Przybysze
z Ameryki Południowej rozgromili reprezentację Stanów Zjednoczonych
11:2. Domingo Tarasconi zdobył cztery bramki, Roberto Cerro trzy, a Nolo
Ferreira i Raimundo Orsi po dwie – te cztery nazwiska dają pewne
wyobrażenie o nadzwyczajnej sile argentyńskiego ataku. Kibice w Buenos
Aires w napięciu oczekiwali na jakiekolwiek informacje. Przed redakcjami
gazet rozstawiono głośniki, żeby przekazywać treść depesz przesyłanych
w trakcie meczów przez korespondentów z Amsterdamu. Podczas
pierwszego spotkania wysłannik „La Prensa” wydał na składające się
z 15 słów telegramy dziesięć tysięcy franków. Niezależnie od liczby depesz
„La Nación” chwaliła się ich prędkością: redakcja twierdziła, że czas,
w którym pokonują Atlantyk w drodze z Holandii, wynosi 50 sekund.
Urugwaj zaczynał spokojniej, chociaż jego zwycięstwo z Holandią
oglądało ponad 40 tysięcy widzów. W ćwierćfinale Argentyna grała
z Belgią i po dziesięciu minutach prowadziła już 3:0 po dwóch golach
Tarasconiego i jednym Ferreiry. Później jednak Belgowie, być może
wykorzystując samozadowolenie rywala, stopniowo odrabiali straty: dzięki
bramce Jacques’a Moeschala w 53. minucie meczu zrobiło się 3:3. To
zmobilizowało Argentyńczyków: strzelili czwartą bramkę, później
Tarasconi dorzucił dwie kolejne i spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3.
Urugwaj również awansował – dzięki toczonemu w kiepskiej atmosferze
pojedynkowi z Niemcami; drużyna z Ameryki Południowej wygrała 4:1,
Petrone zdobył hat tricka, ale José Nasazziego i dwóch Niemców usunięto
z boiska.
W półfinałach łatwiej poszło Argentynie: Tarasconi strzelił trzy bramki,
a Ferreira dwie i reprezentacja Egiptu została rozgromiona 6:0. Urugwaj
tymczasem uczestniczył w klasyku, goniąc wynik w meczu z Włochami,
którzy wcześniej pokonali Hiszpanów, i ostatecznie zwyciężając 3:2.
Oznaczało to najbardziej pożądany przez kibiców neutralnych finał:
pojedynek między Urugwajem i Argentyną, rozegrany 11 tysięcy
kilometrów od ojczystych stron. O 40 tysięcy biletów ubiegało się ponad
ćwierć miliona chętnych, a zbiegowisko przed redakcją „La Prensa”
rozciągało się we wszystkich kierunkach na długość dwóch przecznic.
„W przerwach między relacjami z Amsterdamu – donosił »Herald« – tłum
kipiał z podniecenia, ale jak tylko głośniki odzywały się ponownie, słychać
było jedynie »ciiiiii…«, a wypowiedzenie choć słowa do chwili, gdy
sprawozdawca przestawał mówić, wydawało się grozić samobójstwem.
Grobowa cisza, przerywana jedynie monotonnym brzęczeniem głośników
i sporadycznym parsknięciem silnika samochodowego gdzieś z oddali,
unosiła się nad kilkoma dobrymi kwartałami”.
W połowie pierwszych 45 minut Petrone dał prowadzenie Urugwajowi,
ale pięć minut po przerwie Ferreira wyrównał i mecz skończył się
wynikiem 1:1. Trzy dni później spotkanie powtórzono. Urugwaj znów objął
prowadzenie i Argentyna znów doprowadziła do remisu. Wydawało się, że
przewaga jest po stronie Albicelestes, ale w obronie Urugwaju znakomicie
grali Nasazzi i Pedro Arispe, a w bramce świetnie spisywał się Andrés
Mazali i wreszcie 17 minut przed końcem powtórzonego finału Héctor
Scarone strzelił bramkę, która dała Urugwajczykom drugie z rzędu
olimpijskie złoto. Argentyna pogrążyła się we frustracji.
Rozgrywane rok później w Buenos Aires Campeonato Sudamericano
(w 1928 roku turniej nie odbył się ze względu na igrzyska olimpijskie)
można było potraktować jak nagrodę pocieszenia: zwycięstwo 2:0 nad
Urugwajem dało tytuł gospodarzom. Argentyńczycy wygrali więc dwa razy
z rzędu mistrzostwa kontynentu, ale Urugwajczycy dzierżyli to
najważniejsze trofeum i było też jasne, że właśnie ich kadra pozostanie
największym zagrożeniem dla argentyńskich nadziei na zwycięstwo
w pierwszych mistrzostwach świata.
Z czysto piłkarskiego punktu widzenia wydawało się oczywiste, że to
Urugwaj będzie właściwym gospodarzem turnieju, ale przemawiały za tym
również poważne względy ekonomiczne. Nawet po krachu na Wall Street
Montevideo pozostawało dobrze prosperującym miastem, a obchody
stulecia niepodległości dawały dodatkowe powody, by organizować
mistrzostwa na północ od La Platy. Najważniejsze okazały się zapewne
rządowe deklaracje wybudowania stadionu, który miał pomieścić 93 tysiące
widzów, i pokrycia kosztów pobytu każdej z przyjezdnych drużyn.
Deklaracje, które zresztą nie wystarczyły, by skusić wielu europejskich
potentatów do rejsu przez Atlantyk: Węgrzy, Austriacy, Włosi, Niemcy
i Hiszpanie zostali w domach, podobnie zresztą jak Anglicy i Szkoci, nadal
rozpamiętujący swoją porażkę w debacie nad definicją futbolu
amatorskiego.
Ostatecznie tylko cztery europejskie drużyny zdecydowały się na daleką
podróż. Rumuni spełnili obietnicę daną przez króla Karola
w 1928 roku[42], choć ich reprezentacja składała się głównie z robotników
zatrudnionych przez brytyjskie kompanie naftowe w Ploeszti,
urlopowanych na czas turnieju dzięki osobistej interwencji jednej
z królewskich kochanek. Francuzi działali pod presją prezydenta FIFA
Jules’a Rimeta, ale zarówno ich trener, Gaston Barreau, jak i najlepszy
napastnik, Manuel Anatol, zostali w ojczyźnie. Belgów przekonał z kolei
wiceprezydent FIFA, Rudolf Seeldrayers, ale oni również wyruszyli
w niepełnym składzie: ich największa gwiazda, Raymond Braine,
otworzyła właśnie kawiarnię, co skądinąd naruszało krajową definicję
amatorstwa[43]. Spośród płynących przez Atlantyk bodaj tylko
Jugosłowianie żywili entuzjazm dla nowych rozgrywek. Zainteresowanie
kibiców również nie było zbyt wielkie, być może dlatego, że wedle
powszechnej opinii najlepszymi drużynami na świecie były Argentyna
i Urugwaj, a ich spotkanie w finale wydawało się przesądzone niemal od
chwili losowania.
Ulewne deszcze opóźniły budowę Estadio Centenario, pospiesznie
ukończonego w ciągu zaledwie sześciu miesięcy, więc Argentyna musiała
rozegrać swoje pierwsze spotkanie na mundialu nie na nowym obiekcie,
lecz w Parque Central, gdzie zwykle odbywały się mecze Nacionalu. Nieco
osobliwe było też to, że ich rywalem byli Francuzi, którzy swój pierwszy
pojedynek już rozegrali, i to zaledwie dwa dni wcześniej – wygrywając
z Meksykiem 4:1.
Zważywszy na brak odpoczynku, reprezentacja Francji zapewne i tak nie
wytrzymałaby meczu kondycyjnie, ale jej sytuacja stała się jeszcze
trudniejsza w pierwszych minutach, gdy Lucien Laurent – zdobywca
pierwszej bramki w dziejach mistrzostw świata – został sponiewierany
przez Montiego i musiał opuścić boisko z powodu poważnej kontuzji
kostki[44]. Bramkarzowi Francuzów Alexisowi Thépotowi odnowił się
z kolei uraz z pierwszego spotkania (między słupkami stanął wówczas na
ponad godzinę prawy pomocnik Augustin Chantrel) i w efekcie drużyna
z Europy przez trzy czwarte meczu musiała grać dziewięcioma jako tako
sprawnymi zawodnikami.
Francuzi walczyli jednak do upadłego i ponieważ Argentyńczycy mieli
kłopot ze skutecznością, bo poproszony o grę na pozycji klasycznego
środkowego napastnika Nolo Ferreira nie potrafił przystosować się do
nowej roli, a świetny zazwyczaj podczas walki o górne piłki lewy łącznik
Roberto Cerro zmagał się ze skutkami ubocznymi leków przeciwlękowych,
do 81. minuty utrzymywał się wynik bezbramkowy. W końcu
Argentyńczycy wykonywali rzut wolny tuż zza linii pola karnego: trzech
Francuzów, zamiast stanąć w murze, ustawiło się na skraju pola
bramkowego, zasłaniając widok Thépotowi, i Monti z łatwością strzelił
gola. Trzy minuty później, gdy Trójkolorowi desperacko dążyli do
wyrównania, brazylijski sędzia Gilberto de Almeida Rêgo postanowił
zagwizdać po raz ostatni. Po gwałtownych protestach zmienił wprawdzie
decyzję i pozwolił obu drużynom grać jeszcze sześć minut, ale Francuzi
stracili impet i Argentyna rozpoczęła mistrzostwa świata od spodziewanej
wygranej – choć radość z sukcesu zepsuło buczenie wielu z ponad
23 tysięcy urugwajskich kibiców. Atmosfera na widowni była tak
nieprzychylna, że Argentyńczycy zagrozili wycofaniem się z turnieju –
ostatecznie zdecydowali się zostać w Urugwaju po tym, jak prezydent tego
kraju osobiście zagwarantował im bezpieczeństwo.
Do Buenos Aires wrócił natomiast na kilka dni Ferreira, dla którego
mistrzostwa zbiegły się z egzaminami na studiach prawniczych. Jego
nieobecność oznaczała szansę dla Guillermo Stábilego, 167-
centymetrowego napastnika Huracánu, którego cienkie wąsiki i czujne
spojrzenie strzelca wyborowego sprawiały wrażenie, że traktuje świat
z mieszaniną rozbawienia i gotowości do zadania śmiertelnego ciosu.
W pierwszych 17 minutach meczu z Meksykiem strzelił dwa gole,
a Argentyna objęła trzybramkowe prowadzenie – i choć później Óscar
Bonfiglio obronił rzut karny Fernando Paternostera, to ostatecznie
Albicelestes wygrali 6:3, Stábile zaś został autorem drugiego na mundialu
hat tricka (dwa dni wcześniej Bert Patenaude z USA zdobył pierwszego).
Dwie kolejne bramki Stábile dorzucił w meczu, który zapewnił
Argentyńczykom miejsce w półfinale: toczonym w atmosferze wrogości
zwycięstwie 3:1 z Chile. Zdjęcia z tego spotkania pokazują co najmniej
30 policjantów usiłujących przerwać bijatykę między zawodnikami po tym,
jak prawy pomocnik Chile Arturo Castro sfaulował Montiego, a ten
spróbował wymierzyć sprawiedliwość, waląc rywala pięścią w nos.
W półfinale dopingowana przez tysiące widzów, którzy specjalnie na tę
okazję przebyli La Platę, Argentyna była nie do zatrzymania. W pierwszej
fazie meczu Ralph Tracey nie wykorzystał wprawdzie dwóch dobrych
okazji dla Stanów Zjednoczonych, ale gdy tylko w 20. minucie Monti
wyprowadził Argentyńczyków na prowadzenie, losy awansu nie mogły
budzić wątpliwości, zwłaszcza że w przerwie Tracey opuścił boisko ze
zwichniętym kolanem, a w drugiej połowie bramkarz Jimmy Douglas
odniósł kontuzję nogi. W 56. minucie Alejandro Scopelli zdobył drugą
bramkę, a później Stábile i Carlos Peucelle strzelili śmiertelnie zmęczonym
rywalom każdy po dwa gole. Zadania nie ułatwił Amerykanom ich
fizjoterapeuta Jack Coll, który upuścił butlę z chloroformem, czasowo
oślepiając pomocnika Andy’ego Aulda. Jim Brown zdobył wprawdzie
honorową bramkę w ostatniej minucie, ale i tak wynik 6:1 trzeba uznać za
demonstrację siły rywali.
Cokolwiek czynili Argentyńczycy, Urugwajczycy również potrafili to
zrobić – w swoim półfinale rozbili Jugosłowian w tym samym stosunku:
6:1. Oznaczało to, że finał pierwszych mistrzostw świata będzie taki,
jakiego się wszyscy spodziewali: 111. derby La Platy.
Był to prawdopodobnie najważniejszy mecz w dziejach regionu, a jego
wynik pamięta się do dziś. „Jeśli miałbym wymienić jeden mecz, którego
wolałbym nie pamiętać, byłby to finał mundialu Urugwaj – Argentyna –
wspominał prawy łącznik Argentyny Pancho Varallo na kilka miesięcy
przed śmiercią w 2010 roku. – A przecież ciągle go pamiętam. Ciągle mam
go w głowie. Zrobiłbym wszystko, żeby cofnąć czas i móc rozegrać go od
nowa”. Varallo odniósł w karierze piłkarskiej mnóstwo sukcesów, zdobył
trzy mistrzostwa kraju z Boca Juniors, ale nawet w wieku 100 lat nie
potrafił ukryć irytacji na myśl o tym, że Argentyńczycy byli wówczas
zdecydowanie lepsi. „Szkopuł w tym – opowiadał – że spokojnie
wygrywaliśmy, naprawdę spokojnie. Do przerwy było 2:1 dla nas, ale
powinno być więcej. Tańczyliśmy z nimi”.
Naczelnik poczty argentyńskiej wynajął statek towarowy, który miał
przewieźć go wraz z ekipą przyjaciół na drugi brzeg estuarium – i nie był to
odosobniony przypadek, bo około 15 tysięcy jego rodaków zapakowało się
na parowce i transatlantyki, które w drodze do Europy zatrzymywały się
w Montevideo. Niekorzystna pogoda spowodowała, że wielu utknęło we
mgle i dotarli do Urugwaju dopiero dzień po finale. Jeszcze więcej
Argentyńczyków stawiło się w dokach Buenos Aires, żeby pożegnać
odpływających kibiców śpiewem „Argentina si! Uruguay no!”. Po południu
zamknięto biura, choć wielu pracowników i tak nie wróciło do domów,
żeby słuchać transmisji w radiu. Fabryka General Motors przerwała
produkcję, a Izba Deputowanych odwołała posiedzenie. Nad tłumem widać
było transparenty głoszące wiarę w zwycięstwo. Około 50 tysięcy ludzi
zgromadziło się przed redakcjami gazet, żeby słuchać aktualizowanych
sprawozdań z meczu przez wystawione na zewnątrz głośniki.
Finał był wydarzeniem, które przyciągnęło celebrytów. Dzień przed
meczem Carlos Gardel odwiedził reprezentację Argentyny w ośrodku
treningowym. Od piłki nożnej wolał wprawdzie jazdę konną i publicznie
chciał zachować neutralność między rzekomym krajem urodzenia
a państwem, którego obywatelstwo przyjął, ale nie było wątpliwości, że
prywatnie życzy zwycięstwa Argentyńczykom. „»Martwisz się o wynik?« –
wspomina Varallo pytanie, jakie zadał artyście. – »Chodź, zobacz, ile w nas
pasji«. I zaprowadziłem go do pokoju, gdzie dwóch kolegów odbywało
popołudniową drzemkę… w strojach reprezentacji kraju. Mógłbyś
powiedzieć: »Kocham te barwy tak bardzo, że nawet w nich śpię…«, cóż,
w naszym wypadku tak właśnie było”.
Oficjalnie finał mistrzostw świata oglądało 68 346 widzów, ale
w rzeczywistości było to ponad 80 tysięcy ludzi, a kolejne tysiące zebrały
się na ulicach wokół Centenario. Przed wejściem na stadion kibiców
poddawano rewizji, żeby sprawdzić, czy nie wnoszą broni, a sędzia,
doświadczony Belg John Langenus, przygotował sobie plan ewakuacji,
umożliwiający dotarcie na statek zaraz po zakończeniu meczu. „Czułem
prawdziwy strach” – opowiadał później. Śmiercią grożono także Montiemu,
który z początku odmówił gry, co wywołało konsternację w całej drużynie,
zwłaszcza że rutynowany pomocnik Adolfo Zumelzú, który mógłby go
zastąpić, był niezdolny do gry z powodu kontuzji. Kiedy wszystkie próby
przekonania Montiego zawiodły, ustalono, że w jego miejsce zagra Alberto
Chividini, mający wcześniej na koncie tylko trzy występy w reprezentacji –
ale w przedmeczowy poranek lider reprezentacji oświadczył, że gotów jest
jednak wyjść na boisko. Morale drużyny już jednak ucierpiało: tego, że
twardziel Monti nagle się przestraszył, Varallo nie potrafił mu wybaczyć
nawet po 80 latach. „Urugwajczycy ograli nas, bo byli cwani – mówił. – No
i umieli wykorzystać to, że są gospodarzami. Niektórzy moi koledzy bali
się, jakie będą konsekwencje naszej wygranej. Luis Monti był świetnym
piłkarzem, ale tego dnia pozostawał kompletnie niewidoczny. Gdyby jakiś
Urugwajczyk się przewrócił, pewnie próbowałby go podnieść. Podobno
dostawał listy z pogróżkami – mnie by to nie obeszło. Był taki obrońca
urugwajski, który krzyczał do mnie: »Zostaw tę piłkę, bo cię zabiję«, ale ja
to olewałem. Potem zresztą podbiegł następny i zawołał: »Nie zwracaj na
niego uwagi, to świr«”.
Varallo twierdził, że nigdy nie pozwoliłby sobie na taką słabość, jaką
okazał Monti. „Mój kuzyn, który często jeździł do Urugwaju, żeby
organizować mecze dla Estudiantes i Gimnasii, przyjechał do Montevideo
właśnie tego dnia i odwiedził hotel Urugwajczyków. Kiedy go ujrzeli,
zapytali, co tu robi. »Przyjechałem zobaczyć mojego kuzyna, Varallo«,
odpowiedział. »Aaa, on jest pierwszy, którego musimy wykosić«, usłyszał.
Problem w tym, że opowiedział mi to dopiero, gdy wróciliśmy do
Argentyny! Wtedy nie pisnął ani słowem. Ale ja miałem charakter: nie
dbałem o to, czy ktoś chce mnie zastraszyć”.
Nie dbał też o ból. „Miałem kontuzję, więc myślałem, że nie zagram
w tym finale. Ale rano przed meczem spróbowałem trochę pobawić się
piłką w jakimś kurniku niedaleko naszego hotelu w Santa Lucía i kolano
spisało się całkiem nieźle. Najbardziej doświadczeni członkowie drużyny
uznali więc, że powinienem zagrać. W tamtych czasach to najstarsi piłkarze
podejmowali decyzje. To prawda, mieliśmy trenera, ale on się nie liczył –
nie pamiętam nawet, jak się nazywał[45]. Okropnie chciałem grać, nawet
sobie nie wyobrażacie, jak bardzo marzyłem o pokonaniu tych całych
Urugwajczyków. Wiecie, prawdziwe derby Ameryki Południowej to mecze
Argentyna – Urugwaj. To tutaj grali najlepsi piłkarze, a meczami z jakąś
Brazylią nikt się wtedy nie przejmował”.
Legenda głosi, że trener Francisco Olazar tłumaczył taktykę, rysując
ustawienie na wilgotnym wciąż cemencie w szatni, i że naszkicowane
przezeń wówczas linie są widoczne do dzisiaj. Wydaje się to niemożliwe
nie tylko dlatego, że trudno sobie wyobrazić Olazara wydającego wówczas
taktyczne instrukcje, ale mniejsza o to – powszechna chęć wiary
w baśniowe historie wiele mówi o mitycznym statusie tamtego meczu po
obu stronach ujścia La Platy. To przecież jak z wyżłobieniami w skale czy
nierównościami w ziemi, w których niektórzy dopatrują się śladów
smoczych pazurów lub stóp olbrzymów: mecz tej rangi po prostu musiał
odcisnąć jakieś piętno nawet na środowisku naturalnym.
Varallo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego spotkania i z oczekiwań
rodaków. „Siedzieliśmy w szatni przed meczem, kiedy asystent trenera
wręczył mi plik telegramów, wszystkie z życzeniami powodzenia –
wspominał. – Wysyłali je krewni, przyjaciele, lekarze, ale też wielu
mieszkańców mojego rodzinnego miasta, La Platy, których osobiście nie
znałem. Lektura tych wiadomości była tak poruszająca, że wielu z nas
miało łzy w oczach. Trudno było się skupić przed grą”.
Emocje sięgnęły zenitu, gdy sędzia Langenus, w tradycyjnym kaszkiecie
i pumpach, wyprowadził obie drużyny na murawę. „To było niezwykłe
przeżycie zobaczyć ten wielki tłum wypełniający trybuny – opowiadał
Varallo. – Widownia składała się w większości z Urugwajczyków, którzy
zaczęli nas wyzywać, ale było też trochę rodaków, nawet jeśli większość
statków nie mogła przepłynąć przez La Platę z powodu mgły. Wśród
publiczności był też mój ojciec, ale musiał opuścić stadion, zasłaniając się
urugwajską flagą: niektórzy Urugwajczycy polowali na Argentyńczyków
i próbowali ich pobić. Nigdy tego nie zapomnę. Od najpiękniejszych
momentów po najgorsze – wszystko się wówczas wydarzyło”.
Wypada jednak zauważyć, że na ocalałych taśmach filmowych –
wyblakłych tak bardzo, że boisko wydaje się wysypane piaskiem lub
trocinami – nie widać przesadnej wrogości tłumu, a raczej mężczyzn
w garniturach, podrzucających w powietrze czapki i kapelusze. Z drugiej
strony, zważywszy także na wspomnienia Langenusa, argentyńskie obawy
nie były chyba bezpodstawne.
Pierwszy konflikt argentyńsko-urugwajski trzeba było zresztą zażegnać
już kilka godzin wcześniej, kiedy obie drużyny domagały się, by mecz
rozgrywano piłką wyprodukowaną w ich kraju. Na szczęście Langenus
i tym razem okazał zdrowy rozsądek, orzekając, że argentyńską piłkę
zawodnicy będą kopać w pierwszej połowie, a urugwajską w drugiej.
Grający nieswoją piłką Urugwaj objął jednak prowadzenie. Kiedy
Paternoster w 12. minucie meczu zablokował strzał Scaronego, futbolówka
trafiła do Castro. Ten zagrał ją na prawo, skąd Pablo Dorado huknął z całej
siły: piłka przeleciała pod brzuchem bramkarza Juana Botasso, który po
fazie grupowej zastąpił Bossio między słupkami. Paradoksalnie stracona
bramka uspokoiła jednak Argentyńczyków, choć nie Montiego, który – jak
pisał sprawozdawca „El Gráfico” – „stał dosłownie bez ducha w środku
pola, nie przypominając ani trochę znakomitego rozgrywającego, którego
pamiętaliśmy z tylu meczów”. Goście odzyskali pewność siebie i po ośmiu
minutach wyrównali: ubrany w jasny beret Juan Evaristo wymienił podania
z Montim i oddał piłkę do Nolo Ferreiry, który po powrocie z egzaminów
odzyskał pozycję lewego łącznika. Ferreira odegrał do prawoskrzydłowego
Peucellego, który minął Álvaro Gestido i uderzył wysoko tuż przy dalszym
słupku. Osiem minut przed przerwą Argentyna już prowadziła: José
Nasazzi, który poza tym incydentem rozgrywał znakomity turniej
w urugwajskiej defensywie, minął się z dalekim podaniem Montiego,
pozwalając Stábilemu zdobyć jego ósmą bramkę podczas tych mistrzostw.
W przerwie Argentyńczycy wydawali się kontrolować losy spotkania, ale
druga połowa przyniosła urugwajską szarżę – manifestację garra, co
dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość,
determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy
miejscowego charakteru narodowego. Z pewnością gospodarzom pomogło
to, że Varallo, Botasso i Evaristo zmagali się z urazami. Argentyna miała
okazję na podwyższenie prowadzenia, lecz Stábile jej nie wykorzystał,
a potem przyszła chwila, w której według Varallo los odwrócił się od jego
kraju: „Pamiętam, że kontratakowaliśmy, byłem przy piłce, strzeliłem na
bramkę, piłka minęła bramkarza, szła w samo okienko i… trafiła w spojenie
słupka z poprzeczką… Na całym stadionie zapadła cisza. Piłka wyszła poza
boisko, a najgorsze było to, że uderzyłem tak mocno, że moje kolano
kompletnie się już rozsypało. Próbowałem grać dalej, kulejąc. Tamten gol
mógł wszystko zmienić. Tymczasem zamiast 3:1 zaraz zrobiło się 2:2, a ja
nie mogłem już biegać. Przeszedłem na skrzydło, ale w gruncie rzeczy
powinienem zejść z boiska. Problem w tym, że wtedy nie można było
jeszcze dokonywać zmian. Grałem więc ze straszliwym bólem. A potem
mecz zamienił się w piekło”.
Urugwajczycy wyrównali w 12. minucie drugiej połowy. Środkowy
pomocnik Lorenzo Fernández, po przerwie operujący nieco wyżej niż
w pierwszych 45. minutach, podał z rzutu wolnego do Castro, który
dostrzegł w polu karnym Scaronego, stojącego tyłem do bramki. Scarone
przerzucił piłkę nad ramieniem i dwoma argentyńskimi obrońcami, José
Della Torre i Paternostrem, a Cea wepchnął ją do siatki.
Utykający na skrzydle Varallo został kompletnie zdominowany przez
Ernesto Mascheroniego: w 62. minucie Urugwajczyk odebrał mu piłkę,
popędził do przodu i podał do lewoskrzydłowego Santosa Iriarte. Płaski
strzał tego ostatniego zaskoczył Botassa: piłka minęła bramkarza na długo
przed tym, zanim zdążył się rzucić. „Przegraliśmy ten mecz w drugiej
połowie – wspominał Varallo – bo zabrakło nam charakteru. Niektórzy
piłkarze naprawdę dali się zastraszyć i zamienili się w tchórzy”.
Czasami jednak odwaga potrafi zaburzyć trzeźwy ogląd rzeczywistości.
Wielu uważało później, że zważywszy na stan jego kolana, Varallo w ogóle
nie powinien grać w tym meczu. W końcówce miał zresztą jeszcze jedną
okazję, ale powstrzymał go José Andrade, a w ostatniej minucie jednoręki
Castro[46] przypieczętował zwycięstwo Urugwaju: po dośrodkowaniu
Pablo Dorado, wyprzedzając Della Torre i główkując ponad rękami
Botassa. „Argentyna – pisał wielki włoski dziennikarz i historyk futbolu
Gianni Brera – grała z wielką wyobraźnią i elegancją, ale jej techniczna
doskonałość nie była w stanie zrekompensować zaniedbywania kwestii
taktycznych. Z dwóch zespołów znad La Platy Urugwajczycy przypominali
mrówki, a Argentyńczycy cykady”.
Jules Rimet wręczył więc swój puchar Raúlowi Jude, prezydentowi
urugwajskiej federacji piłkarskiej, w kraju zaś ogłoszono święto
państwowe, a sędzia Langenus szczęśliwie dotarł na swój statek.
Sprawozdawca „El Gráfico” Alfredo Rossi nie był jednak zachwycony:
„Belgijski sędzia Langenus przymykał oko na brutalne wślizgi
reprezentantów Urugwaju, choć Argentyńczycy dostosowali się do
wcześniejszych ustaleń, unikając ostrych fauli i szanując zasady fair play.
Mam również zastrzeżenia do zachowania Urugwajczyków poza boiskiem:
do anonimowych telefonów i listów z pogróżkami wysyłanych piłkarzom
przy okazji meczu z Francją i do artykułów prasowych, które osłabiły
morale Montiego. Inny problem to pomyłki działaczy federacji: zmuszenie
kapitana do gry i wystawienie kontuzjowanego Varallo zamiast zdolnego do
gry [Alejandro] Scopellego”.
Nastroje w Argentynie były fatalne. Zaatakowano urugwajską ambasadę,
ponownie zorganizowano też marsz kibiców – o ile jednak ten pierwszy,
przedmeczowy był demonstracją nadziei i poparcia dla drużyny, to podczas
drugiego argentyńskie flagi niesiono opuszczone na znak żałoby. Dwóch
mężczyzn zostało ponoć zastrzelonych za odmowę oddania hołdu
przechodzącej paradzie, a nieroztropnie wymachującą urugwajską flagą
kobietę wychylającą się z balkonu na Plaza de Mayo obrzucono
kamieniami. Argentyńska federacja futbolu amatorskiego, która wciąż
jeszcze zajmowała się sprawami drużyny narodowej – zawodowstwo miało
zostać wprowadzone w 1931 roku – zerwała stosunki z federacją
urugwajską. Jakże uprzejmie.
Artykuł wstępny w „La Nación” potępiał wprawdzie „fatalne maniery”
tych, którzy nie potrafili pogodzić się z porażką, ale „La Prensa” przenosiła
całą wściekłość z Urugwajczyków na tych, którzy – jej zdaniem – zawiedli
cały naród. „Argentyńskie drużyny wysyłane za granicę mają być
symbolem narodowej dumy, nieważne o jakim sporcie tu mówimy –
ogłaszano na tych łamach. – W ich skład nie mogą wchodzić ludzie, którzy
mają z tym problemy… Nie potrzeba nam takich, którzy padają po
pierwszym ciosie i którzy są bliscy omdlenia przy pierwszej przeszkodzie,
niezależnie od tego, jak zręcznie panują nad piłką. »Piłkarzy panienki«
należy wyeliminować z reprezentacji”.
„El Gráfico” poszło jeszcze dalej, kwestionując sam sens organizowania
turniejów międzynarodowych: „Mistrzostwa świata są skończone.
Triumfalnie dla Urugwaju, ale tak naprawdę szczęśliwie dla wszystkich, bo
trzeba powiedzieć, że rozwój tych rozgrywek wiązał się z atmosferą nie
tylko nieprzyjazną, ale i pełną niewdzięczności. Ich epilog nie mógł być
bardziej raniący. Mecz piłkarski po raz kolejny, jak tyle razy przedtem, stał
się sceną, na której obejrzeliśmy wielki spektakl braku kultury, brutalnych
zachowań, zaciekłości i wyzwisk. Tytułowi mistrza świata nadaje się
przesadne znaczenie, a sam turniej zostawia w naszych sercach smutne
i bolesne wspomnienia”.
Z zaskakującym brakiem samoświadomości, zważywszy na to, jak często
publicyści tego pisma używali futbolu do budowania argentyńskiej
tożsamości narodowej, wstępniak „El Gráfico” krytykował tych, którzy
zamiast zwykłego sportu widzieli w piłce nożnej manifestację narodowej
dumy. „Fatalna edukacja sportowa piłkarskich władz miała wielki wpływ
na zachowanie kibiców. Można było odnieść wrażenie, jakby to od
zachowania tych 22 mężczyzn, próbujących umieścić piłkę w bramce
przeciwnika, zależała pomyślność każdego barrio i przyszłość całego
narodu”.
Ośmiu zawodników, którzy wystąpili w finale, nigdy już nie założyło
reprezentacyjnej koszulki. Dla Stábilego cztery mecze na mundialu –
spotkania, w trakcie których strzelił aż osiem goli – były jedynymi, które
rozegrał w drużynie narodowej. Rozczarowujący wynik ostatniego
pojedynku nie był oczywiście jedynym powodem: futbol zmieniał się
radykalnie, czego najlepszym dowodem było to, że Monti – będący wciąż,
niezależnie od tego, jak kiepsko zagrał w finale mundialu, jednym
z ikonicznych piłkarzy argentyńskich – opuścił San Lorenzo, by
przeprowadzić się do Włoch i grać w Juventusie. Piłkarze zaczynali być
świadomi własnej wartości i zdawać sobie sprawę, że zyski z gry mogą
czerpać gdziekolwiek w świecie. Wywierali tym samym dodatkową presję
na argentyńskie kluby, które musiały zwiększyć przychody, by uniknąć
drenażu talentów. Rozrastająca się struktura rozgrywek krajowych sprzyjała
reformom. Argentyński futbol nigdy już nie miał być taki sam.
CZĘŚĆ DRUGA
ZŁOTY WIEK
1930–1958
ROZDZIAŁ ÓSMY
DNI CHWAŁY
Boca Juniors nie byli jedynym klubem, który wykorzystał nowe przepisy do
zwiększenia swoich zasobów: uparcie i konsekwentnie, od chwili powstania
w 1901 roku, rosło w siłę także River Plate. I jeśli historia Boca łączyła się
z falą imigracji, kibice River Plate powiedzieliby, że rozwój ich drużyny
wiązał się z tym, co wydarzyło się później: gdy imigranci zapuścili
korzenie i zaczęli się bogacić. Klub powstał z połączenia dwóch innych,
Santa Rosa i La Rosales, grających w Dársena Sur (dosłownie: Południowy
Dok) w Puerto Madero, które graniczy z La Boca.
Z nazwą klubu wiąże się pewna anegdota. Jeden z członków klubu
zobaczył robotników z fabryki Carboneras Wilson, w drodze na mecz
porzucających skrzynki, które kazano im nosić – to na tych skrzynkach
widniał drukowany napis „River Plate”. Klub przeniósł się do La Boca,
później zaś do Sarandí, na drugi brzeg Riachuelo, w pobliże miejsca, gdzie
dziś gra Arsenal Sarandí. Raczkujący jeszcze zespół borykał się z wieloma
problemami: zgodnie z wymogami AFA każdy stadion musiał mieć bieżącą
wodę, a na nowy obiekt River Plate jeszcze jej nie doprowadzono.
Podstawową instalację udało się już jednak zamontować, więc kiedy
przedstawiciel federacji przyszedł na inspekcję, jeden z piłkarzy, Alfredo
Zanni, stanął na dachu z wiadrami wody i na umówiony wcześniej sygnał
wlewał ją do rur.
Później klub przeprowadził się po raz kolejny, do portu i do La Boca,
a jego rozwój nabrał tempa. Pierwszy oficjalny mecz zawodnicy River Plate
rozegrali w 1905 roku[51], w 1908 klub zrzeszał stu socios,
zarejestrowanych członków, ale w 1911 roku ich liczba wzrosła już do
czterech tysięcy. Derby z Boca szybko stały się niezwykle zacięte.
Kolejna przeprowadzka nastąpiła w 1923 roku, tym razem do zamożnej
Recoleta, na stadion zaprojektowany przez Bernardo Messinę, kreatywnego
pomocnika, który był pierwszym kapitanem i prezesem klubu. Żeby
zaznaczyć ciągłość i podkreślić przywiązanie do klubowej przeszłości, na
nowym obiekcie zasadzono palmy, rosnące wcześniej na terenie fabryki
Carboneras Wilson. Nie przeszkodziło to oczywiście kibicom Boca
w twierdzeniu, że wiecznie się przenoszące i prące do przodu River Plate
robi wszystko, by zapomnieć o imigranckich korzeniach. Wrażenie to
pogłębiło się, gdy przygotowująca się do pierwszego sezonu w lidze
zawodowej drużyna podpisała kontrakt z prawoskrzydłowym Carlosem
Peucelle, weteranem Campeonato Sudamericano z 1929 roku i mistrzostw
świata z 1930, który przyszedł ze Sportivo Buenos Aires za sporą jak na
owe czasy sumę dziesięciu tysięcy peso.
W 1931 roku River Plate zakończyło rozgrywki na czwartym miejscu,
sześć punktów za Boca, a rok później kolejny raz pobiło rekord
transferowy, wydając 35 tysięcy peso na Bernabé Ferreyrę, środkowego
napastnika z Tigre. Kwota była tak wielka, że musiało upłynąć 20 lat, by
jakiś argentyński klub znów zapłacił tyle za piłkarza – nadany drużynie
przydomek Millonarios był więc, jak widać, zasłużony. Klub liczył
wówczas ponad 15 tysięcy członków.
Ferreyra był wybuchowy i twardy. Na zdjęciach jego klatka piersiowa
wydaje się niemal karykaturalnie wielka, a on sam spogląda spode łba,
porośniętego niesforną grzywą czarnych włosów z przedziałkiem
wycelowanym w sam środek niskiego czoła. W przeciwieństwie do
rozgrywających dyrygentów z lat 20. był napastnikiem w stylu o wiele
bardziej brytyjskim: dobrym w walce powietrznej, silnym i obdarzonym
piekielnie mocnym strzałem – efektem niekończących się ćwiczeń
w rodzinnym Rufino, w prowincji Santa Fe. „Bracia mówili, że muszę
strzelać najmocniej w całym mieście – opowiadał. – Kazali mi kopać piłkę
od rana do wieczora, codziennie. Pamiętam, jak krzyczeli: »Mocniej,
jeszcze mocniej!«”. Ćwiczenia uczyniły mistrza: Ferreyra szybko doczekał
się przydomka El Mortero de Rufino, Moździerz z Rufino, odwołującego
się właśnie do siły jego uderzenia. W 1930 roku został wypożyczony do
Vélezu, z którym pojechał na tournée do Chile, Peru, Meksyku, Stanów
Zjednoczonych i na Kubę. W 25 meczach zdobył 38 bramek, ale równie
wiele co statystyki mówiły o nim legendy. Przykładowo: podczas jednego
z meczów towarzyskich w Peru trafiony przezeń piłką bramkarz miał ponoć
stracić przytomność, a odwiedzony przez napastnika w szpitalu golkiper
poprosił, żeby następnym razem rywal go uprzedził, a on się po prostu
odsunie. Po kilku tygodniach wracający z drużyną na południe Ferreyra
znów zagrał przeciwko niemu i zgodnie z umową wskazał, gdzie zamierza
strzelić. Zdobył bramkę, a golkiper, który zdążył się w porę odsunąć,
podziękował mu za łaskawość. Innym razem sędzia kazał mu trzy razy
powtarzać rzut karny. „No dalej – powiedział podobno, kiedy piłka po raz
czwarty znalazła się w siatce. – Mogę tak strzelać cały tydzień”.
W ligowym debiucie dla River Plate Ferreyra zdobył dwie bramki, a jego
drużyna pokonała Chacarita 3:1. Po tym meczu Hugo Marini, dziennikarz
„Crítica”, usłyszał podobno, jak jakiś chłopiec pyta na trybunach starszego
pana, co sądzi o nowym napastniku. „To nie jest człowiek, to bestia” –
padło w odpowiedzi. Tak narodził się kolejny przydomek Ferreyry: Fiera.
Jego początki były fenomenalne: strzelał gole w każdym kolejnym meczu,
więc „Crítica” ufundowała nagrodę dla pierwszego bramkarza, który zdoła
go powstrzymać. W końcu, po 19 golach Ferreyry w 12 meczach River
Plate nagrodę zgarnął Cándido De Nicola, choć jego drużyna zdołała
jedynie zremisować 1:1.
Przed ostatnią kolejką sezonu 1932 River miał punkt straty do
Independiente. W tamtych czasach wyniki z innych stadionów były
przekazywane kibicom na wielkich tablicach ustawianych przez pismo
„Alumni”, więc choć Independiente przegrywało u siebie z Racingiem, jego
kibice wiedzieli też, że River straciło gola w meczu z San Lorenzo. Myśląc,
że tytuł mają w kieszeni, gracze Independiente nie wysilali się zbytnio
w dążeniu do wyrównania: na tablicy widzieli wciąż, że San Lorenzo
prowadzi 1:0. Rzecz w tym, że operator tablicy był fanem River Plate
i choć wiedział, że jego drużyna wyrównała, nie zmienił wyniku aż do
końca meczu Independiente. Dopiero kiedy piłkarze i kibice tej drużyny
zaczęli świętować mistrzostwo, gruchnęła nowina: nic nie jest przesądzone,
czeka ich jeszcze dodatkowy, decydujący pojedynek z River Plate.
Był to tylko jeden mecz, rozegrany na neutralnym stadionie San Lorenzo,
i rozstrzygnięty jeszcze przed przerwą. Dwie sprowadzone za wielkie
pieniądze gwiazdy, Ferreyra i Peucelle, strzeliły po golu w ciągu
pierwszego kwadransa, a lewy łącznik Ricardo Zatelli dołożył trzecią
bramkę w 38. minucie. Skończyło się na 3:0; River Plate zdobyło pierwsze
mistrzostwo kraju, a Ferreyra z 43 golami został królem strzelców –
naprawdę udana inwestycja.
Podobnie jak Varallo, Ferreyra był szczególnie groźny podczas
deszczowej pogody, gdy trzeba było grać mokrą piłką. Mówiło się, że River
zaszywa jedną futbolówkę w drugiej, a później moczy ją przez 48 godzin
przed meczem, żeby naprawdę nabrała ciężaru. Bramkarze cierpieli:
w 1932 roku Juan Yustrich z Boca zemdlał i puścił gola, trafiony piłką
w brzuch, a w 1935 Fernando Bello z Independiente został wprawdzie
pierwszym golkiperem, który zdołał obronić karnego Ferreyry, ale podczas
interwencji złamał oba nadgarstki.
I tak samo jak w przypadku Varallo, styl gry Ferreyry miał wpływ także
na jego zdrowie. Zakończył karierę już jako 30-latek, w 1939 roku,
zdobywając dla River Plate 187 bramek w 185 meczach. Był
prawdopodobnie pierwszą supergwiazdą argentyńskiego futbolu. Kiedy
River Plate ruszało w podróż po kraju, cena biletów zależała od tego, czy
zagra. Wspominano o nim w tangach, wystąpił także w czterech filmach,
a gdy zmarł w 1972 roku, w Rufino i Junín jego imieniem nazwano ulice.
„Nigdy już nie będzie takiego herosa jak Bernabé – powiedział gwiazdor
tanga, Aníbal Troilo. – Może będą lepsi piłkarze, ale żaden nie będzie aż
takim idolem”.
Dla River Plate jednak był to dopiero początek.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
NOWOCZESNOŚĆ
I RZEŹNIK Z BUDAPESZTU
P O U PA D K U
1958–1973
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
KONIEC NIEWINNOŚCI
Oczywiście nic nie dzieje się bez przyczyny: anti-fútbol również nie
narodził się wyłącznie z szoku po klęsce w Helsingborgu. Trzeba raczej
powiedzieć, że ta klęska ułatwiła tylko zakwestionowanie dominujących
wcześniej poglądów na temat argentyńskiej piłki – podobnie jak innych,
dotyczących argentyńskiego stylu życia[98] – i skłoniła osoby
odpowiedzialne za jej kształtowanie do zmiany sposobu myślenia. Sztuczki
techniczne i ofensywny styl la nuestra miały odtąd trafić do lamusa.
Istniały, rzecz jasna, inne poglądy na temat tego, jak powinni grać
Argentyńczycy, a jeden z ich głównych głosicieli, Victorio Spinetto, został
zatrudniony wraz z Josém Della Torre i Josém Barreiro do poprowadzenia
reprezentacji podczas Campeonato Sudamericano w 1959 roku. Na
własnym terenie Argentyńczykom bardzo zależało na naprawieniu tego, co
zawiodło w Szwecji. Z drużyny, która przegrała z Czechosłowacją,
w kadrze na inauguracyjny mecz z Chile ocalało tylko dwóch zawodników,
Corbatta i pomocnik Independiente, José Varacka. Na oczach 70-tysięcznej
widowni na El Monumental Argentyna wygrała 6:1, a Pedro Manfredini
i doświadczony Juan José Pizzuti zdobyli po dwie bramki. Boliwię, Peru
i Paragwaj ograno z dwubramkową przewagą, a potem nadszedł mecz
z Urugwajem, przed rozpoczęciem turnieju uważanym za jednego z trzech
faworytów. Był to jednak Urugwaj pogrążony w chaosie oraz walce z sobą
samym i z całym światem, który w efekcie przegrał z Argentyńczykami
1:4 dzięki dwóm dubletom duetu z Racingu, Raúla Beléna i Rubéna
Héctora Sosy.
Wszystko to oznaczało, że do zwycięstwa w całym turnieju wystarczy
zremisować ostatni mecz, z Brazylią. I tak się stało: Pizzuti dał
gospodarzom prowadzenie, potem 18-letni wciąż Pelé wyrównał,
zdobywając swoją ósmą bramkę podczas mistrzostw kontynentu, ale więcej
goli nie padło. Argentyna sięgnęła po trofeum, ból z Helsingborga osłabł,
choć nie zniknął całkowicie, podobnie jak nie zniknęło poczucie, że jeśli
idzie o styl gry, nie wszystko wygląda tak, jak należy.
Spinetto był przedstawiany jako postać arcypragmatyczna, on sam jednak
uważał się za osobnika równie romantycznego jak wszyscy inni – po prostu
jego romantyzm przybrał odmienną formę od tej, której hołdowała
większość współczesnych. Nie obchodził go spektakl, nie patrzył na mecz
jak na okazję do wykazania się artystycznymi czy estetycznymi cnotami:
obchodził go tylko jego Vélez i obchodziło go wygrywanie. Owszem,
kwestionował wartości la nuestra i w rezultacie oskarżano go
o promowanie antyfutbolu, ale w jego koncepcji gry było o wiele mniej
cynizmu i przemocy niż w taktyce drużyn, do których później stosowano
ten termin.
Spinetto nie był dzieckiem potreros – a raczej był, ale z wyboru, a nie
z pochodzenia. Urodził się w czerwcu 1911 roku w zamieszkałym przez
klasę średnią barrio Flores i tam dorastał, chodząc do prestiżowego Colegio
Nacional de Buenos Aires. „Byłem grzecznym chłopcem z dobrego
domu” – opowiadał „El Gráfico” w 1971 roku. Jego dziadkowie byli
bogaczami, ale ojciec Spinetto lubił lekkie życie i wydał większość z tego,
co przyszły trener mógł odziedziczyć.
Rodzice nie żałowali grosza także na jego edukację, ale on nie dbał
o książki. „Jak na swój wiek byłem dobrze rozwinięty i szukałem
aktywności, w których liczyły się siła i śmiałość” – opowiadał. Codziennie
po południu chodził więc na parking przed stacją Belgrano, gdzie spotykali
się gazeciarze. „Chociaż różniliśmy się pochodzeniem, pozwalali mi
włączać się w bijatyki – może dlatego, że sam potrafiłem dać niezłego
kopa, a może dlatego, że zawsze przyjmowałem wyzwanie do walki”.
Kiedy rodzinie skończyły się pieniądze, konieczna była przeprowadzka:
z Flores Spinettowie przenieśli się do Quilmes, gdzie młody Victorio zaczął
treningi w Honor y Patria Bernal. Wkrótce jednak doszło do kolejnych
przenosin, tym razem na zachód Buenos Aires, do La Paternal. Przyszły
trener zaczął tam grać w miejscowej drużynie drugoligowej, a potem – rok
po uzawodowieniu argentyńskiej piłki – przeszedł do Platense. Zapowiadał
się nieźle, ale jego drogę do pierwszej drużyny blokowało dwóch dobrych
środkowych pomocników, Roberto Devoto i Manuel Fleitas Solich[99]. Pół
roku później postanowił więc zmienić barwy po raz kolejny i trafił do, jak
powiadał, „klubu, który stał się moim życiem”, Vélezu Sarsfield.
Klub ten został oficjalnie założony 1 stycznia 1910 roku. Kilka tygodni
wcześniej deszcz przerwał pewien mecz rozgrywany w pobliżu stacji
kolejowej Vélez Sarsfield (dziś Floresta). W strugach ulewy trzech
grających wówczas mężczyzn, Julio Guglielmone, Martín Portillo i Nicolás
Marín Moreno, postanowiło zająć się futbolem bardziej serio. Najpierw
nosili białe koszulki, bo takie najłatwiej było kupić, ale w 1912 roku
zmienili barwy na ciemnoniebieskie, a później – by podkreślić włoskie
pochodzenie wielu zawodników – wprowadzili czerwone, zielone i białe
pasy. Rok po tym, jak do drużyny dołączył Spinetto, doszło do kolejnej
zmiany trykotów: gracze Vélezu zaczęli występować w białych koszulkach
z niebieskim szewronem, uszytych przez lokalnego wytwórcę strojów dla
drużyny rugby, która nigdy się po nie nie zgłosiła.
W Vélezie szybko doceniono jego zdolność do strzelania bramek i rajdy
z głębi pola, ale nade wszystko determinację. Był klasycznym caudillo,
twardym, ale dobrze wyszkolonym technicznie środkowym pomocnikiem,
przede wszystkim zaś niekwestionowanym liderem.
Spędził z tym zespołem sześć lat, potem przeniósł się na rok do
Independiente i wrócił. W latach 30. Vélez był drużyną środka tabeli, ale
w 1940 roku przytrafił mu się spadek do drugiej ligi. Wcześniej nie należał
wprawdzie do klubów z kategorii grande, jak River lub Boca, ale znalazł
się w grupie tych, które jako pierwsze przeszły na zawodowstwo, i uważał
się za członka elity, nigdy też nie zdarzyła mu się degradacja, więc po tym
ciosie Spinetto, 30-letni już i borykający się z kontuzjami, postanowił
zakończyć karierę (choć w 1942 roku rozegrał jeszcze kilka meczów
w barwach drugoligowego Acassuso). Pablo Policastro, socio Vélezu,
wspominał podczas pewnej konferencji zorganizowanej w 2006 roku, jak
natknął się na Spinetto w dniu degradacji. „Miałem wtedy osiem lat, ale
wciąż jestem poruszony tamtym wspomnieniem – opowiadał. – Widziałem
go idącego po Calle Escalada ze łzami w oczach”.
Spinetto miał poczucie, że zawiódł swój klub, ale o sile jego osobowości
świadczy nie tylko to, że chciał naprawić własne błędy, ale przede
wszystkim to, że naprawdę mu się udało. Odszedł z Acasusso, kiedy José
Amalfitani[100], ponownie piastujący funkcję prezesa Vélezu,
zaproponował mu posadę trenera. „Powiedzieli mi, że muszę sobie radzić
z tym, co jest: że żadnych ekstrapiłkarzy i ekstrapieniędzy nie dostanę”.
Nie mając możliwości kupowania nowych zawodników, Spinetto
postanowił dać szansę klubowej młodzieży: już w pierwszym roku jego
pracy zadebiutowali błyskotliwy bramkarz Miguel Rugilo, nazywany
później Lwem z Wembley, napastnik Juan José Ferraro, który na liście
najlepszych strzelców klubu zajmuje drugie miejsce, i skrzydłowy Alfredo
Bermúdez. Przez cały sezon Vélez przegrał tylko trzy razy i zajął pierwsze
miejsce w tabeli z siedmiopunktową przewagą nad Unión de Santa Fe.
W pierwszej lidze Spinetto miał zdecydowanie większe ambicje niż tylko
bronić się przed spadkiem i w 1953 roku Vélez stał się pierwszą drużyną
spoza grona pięciu tradycyjnych grandes, która zdołała wywalczyć
wicemistrzostwo kraju[101]. W jakimś sensie jednak podczas 14 lat pracy
w klubie nie chodziło mu o miejsca w ligowej tabeli, tylko o zdefiniowanie
stylu gry Vélezu i nadanie mu tożsamości pozwalającej odróżnić go od
innych drużyn z Buenos Aires. Amalfitani przeniósł klub do Liniers, nieco
bardziej na zachód niż Floresta, do handlowego barrio, którego
podrzędność i brak wyrafinowania znakomicie odpowiadały wizerunkowi,
nad którym pracował Spinetto: był to zespół twardzieli i walczaków,
niemogących się poszczycić żadną z przewag grandes, ale gotowych mimo
to stanąć z nimi do walki. Trener pozbawił więc graczy Vélezu
kompleksów, nauczył szacunku do samych siebie i uzbroił w garra lub,
żeby użyć terminu przezeń preferowanego, w fibra – określenie to
dosłownie oznacza włókno, ale w ustach Spinetto oznaczało swoiste
połączenie twardości, wytrzymałości i determinacji. Sześć dekad później
była to drużyna pod względem statusu porównywalna z Racingiem i San
Lorenzo; jeśli coś te zespoły różniło, to przede wszystkim tradycja.
Symbolem twardości, z której zasłynął Vélez, był przede wszystkim
trener. Stojący w dresie (a później w niebieskiej koszuli z umieszczoną na
kieszonce literą T, od técnico), z owiniętym wokół szyi ręcznikiem, prawą
nogą podniesioną tak, by trzymać stopę na krawędzi tunelu, w którym
umieszczano wówczas ławki rezerwowych, i z łokciem spoczywającym na
kolanie, by stworzyć wygodniejszą platformę dla podpierającej szczękę
dłoni, nie przypominał żadnego z dotychczasowych szkoleniowców
argentyńskich. Potrafił wrzeszczeć na piłkarzy – wszystko jedno, czy
z własnej drużyny, czy z zespołu przeciwników – a także na sędziów,
w związku z czym bywał często odsyłany na trybuny, co w tamtych czasach
niemal się nie zdarzało. „Zawodnicy go uwielbiali, chociaż ich wykańczał –
wspominał Adolfo Mogilevsky, który pracował dla Spinetto w Atlancie,
a potem w reprezentacji. – Rzecz w tym, że choć miał reputację twardziela,
tak naprawdę był ciepły i cenił ludzkie wartości”.
„Co pomyślą wasze matki, jeśli przegracie?” – potrafił zapytać piłkarzy
podczas rozmowy w przerwie. „Zawodnik, który wychodzi na boisko bez
lęku, że przegrana okryje go hańbą, nie powinien w ogóle grać w piłkę –
powiadał. – Piłka nożna jest grą dla facetów”. Na wspomnianej konferencji
z 2006 roku Antonio Settino, inny członek klubu kibica Vélezu, wspominał
mecz z Lanús, w którym jego ulubieńcy przegrywali do przerwy 0:2. „Don
José Amalfitani zajrzał do szatni i powiedział piłkarzom: »Chłopaki,
uważajcie na nogi, każdy z was jest wiele wart«. Chciał, żeby już odpuścili.
Ale ledwo wyszedł, Spinetto zaczął wrzeszczeć: »Cioty! Macie wygrać ten
mecz!«. No i wygrali, a potem musieli czekać do dziesiątej wieczorem,
żeby móc bezpiecznie opuścić stadion, bo kibice gospodarzy chcieli ich
pobić. To don Victorio wygrał tamten mecz, pokazując swoją niezłomność
i miłość do Vélezu”.
Jego podejście do gry było niemal dokładnym przeciwieństwem ideału la
nuestra, której romantyczność nie robiła na nim żadnego wrażenia. „Jasne,
że ma znaczenie to, czy piłkarz jest wyszkolony technicznie, czy nie. Ale
jeśli nie ma też fibra, nigdy nie będzie wielki”.
Pojęcie anti-fútbol kojarzy się zwykle z przemocą i brudnymi
zagrywkami, stosowanymi na boisku szczególnie przez drużynę
Estudiantes, ale kiedy używa się go w odniesieniu do Spinetto, ma
odzwierciedlać głównie fakt, że bardziej niż na umiejętnościach
indywidualnych skupiał się on na zaangażowaniu i atmosferze w drużynie.
„Dużo pracował nad psychologią zawodników, ponieważ u niego trzeba
było starać się bardziej niż gdzie indziej – opowiadał ofensywny pomocnik
Norberto Conde. – Jeśli ktoś się ociągał, brakowało mu entuzjazmu albo nie
dawał z siebie wszystkiego, to znaczy, że nie chodziło mu o to, o co reszcie
zespołu”.
Uwielbiał być nieprzewidywalny. „Nieraz się zdarzało, że grałem
naprawdę kiepsko, a on mnie chwalił, jakbym rozegrał jakiś supermecz –
wspominał napastnik Ernesto Sansone. – A z kolei kiedy zagrałem świetnie
i dobrze o tym wiedziałem, potrafił mnie nieźle zrugać”.
Jego dziedzictwo wykraczało daleko poza Vélez. Oczywiście przesadą
byłoby nazywanie go taktycznym rewolucjonistą, bo jego koncepcje nie
były aż tak radykalne jak te, z którymi wówczas eksperymentowano i które
wprowadzano w Brazylii i w Europie, ale sam fakt, że myślał o taktyce
i kwestionował dogmaty la nuestra, czynił go w Argentynie kimś
wyjątkowym.
A najbardziej heretyckie wydaje się to, że od napastników Spinetto nie
wymagał jedynie atakowania: chciał, by stali się zawodnikami bardziej
uniwersalnymi. Jego największe sukcesy wiążą się z Osvaldo Zubeldíą,
piłkarzem obsadzanym na pozycji „dziesiątki”, który gotów był
przekroczyć ograniczenia tej roli. W 1953 roku, kiedy Vélez sięgał po
wicemistrzostwo, Zubeldía biegał po całym boisku niczym pomocnik
z naszych czasów. Czy był to jego pomysł, czy wymóg Spinetto, trudno
dziś ustalić, najbezpieczniej będzie więc powiedzieć, że doszło do
symbiozy między inteligencją piłkarza i dążeniem trenera do
przełamywania schematów.
Już w roli szkoleniowca to właśnie Zubeldía zasłynie na całym świecie
jako arcykapłan antyfutbolu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
MYSIA DZIURA
W 1965 roku, kiedy dawny napastnik Vélezu Osvaldo Zubeldía pojawił się
na wąskim i wystawionym na podmuchy wiatru boisku pod La Platą,
którego Estudiantes używało jako bazy treningowej, miał 38 lat, a opinie na
jego temat były mocno podzielone. Chociaż jako trener Atlanty, z którą
w latach 1961–63 zajmował czwarte, siódme i piąte miejsce w Primera,
radził sobie bardzo dobrze, to pracę z reprezentacją Argentyny zakończył
bez sukcesu. W klubie zasłynął z wymagań, jakie stawiał piłkarzom:
podwójnych sesji treningowych, niekończących się ćwiczeń ze stałymi
fragmentami gry, pułapkami ofsajdowymi czy pressingiem, ale nie było
jasne, czy podobnie rygorystyczne podejście uda się zastosować wobec
lepszych piłkarzy. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że gdyby nie poszło
mu w Estudiantes, kariera Zubeldíi nigdy nie wróciłaby na właściwy tor.
Zważywszy na reputację, jaką wkrótce miała zyskać jego nowa drużyna,
można wyobrazić sobie Zubeldíę jako cynika, dla którego nie liczy się nic
poza wygraną, i być może z upływem czasu faktycznie zmienił się w kogoś
takiego, a jego niepohamowaną miłość do piłki skaził przymus kolejnych
zwycięstw, ale na początku był niewątpliwie, tak samo jak wielu z nas,
naiwnym i łatwo popadającym w ekscytację wielbicielem futbolu.
Urodził się w Junín, 250 kilometrów na zachód od Buenos Aires,
w czerwcu 1927 roku. O tym, żeby zostać piłkarzem, marzył od dziecka,
a kiedy jego matka zaoszczędziła w końcu tyle pieniędzy, żeby kupić mu
buty piłkarskie, upierał się, że będzie w nich spał. Był kibicem River Plate,
ale zaproszony do tego klubu na testy, spanikował na widok Moreno,
Pedernery i Loustau, odwrócił się na pięcie i uciekł prosto do domu.
Ostatecznie trafił do Vélezu, gdzie rozkwitł pod okiem Victorio Spinetto
jako pracowity gracz ofensywy, a najjaśniejszym punktem jego kariery
zawodniczej był hat trick w wygranym 5:3 meczu z ukochanym River
Plate, zdobyty we wrześniu 1949 roku.
„Nawet jako piłkarz naprawdę analizował to, jak się gra i jak można
grać – opowiadał Rattín, który występował z Zubeldíą po przeprowadzce
z Vélezu do Boca Juniors w 1956 roku. – Świetnie na przykład znał
przepisy i trzymał się dokładnie na ich granicy”. Na okładce „El Gráfico”
z czasów jego gry w Boca Juniors widzimy Zubeldíę wyglądającego przez
okno, ze szczupłym ramieniem opartym o parapet, bujną fryzurą unoszącą
się ponad patrzącymi podejrzliwie oczami oraz nieprzyzwoicie wręcz
delikatnym nosem. Gdyby nie niebiesko-żółta koszulka, można by
pomyśleć, że to nie piłkarz, tylko wrażliwy młody poeta. W każdym razie
nic nie sugeruje, że patrzymy na człowieka, który stanie się liderem
drużyny nawet we własnym kraju piętnowanej za brutalność. No chyba że
przyjąć, iż to własna fizyczna kruchość leżała u podstaw stylu gry, który
później rozpropagował. Sam od zawsze musiał liczyć tylko na siebie: jego
piłkarskie atuty nie polegały na szybkości, sile czy umiejętnościach
technicznych, ale na zdolności czytania gry. „Biegał powoli, ale podawał
szybko” – wspominał Carlos Griguol, który zaczynał karierę piłkarską
właśnie u boku Zubeldíi w Atlancie.
Jego inteligencja przejawiała się jednak w czymś więcej niż umiejętności
zauważenia pozycji poszczególnych graczy na boisku. Zubeldíę cechowały
pilność i pracowitość, ale jego największym talentem była zdolność do
korzystania z okazji. „Żeby pozbawić równowagi bramkarza rywali,
potrafił niepostrzeżenie powiązać mu sznurówki” – opowiadał Marzolini.
Jeśli tylko nadarzała się okazja do zdobycia przewagi na jakimkolwiek
polu, próbował ją wykorzystać.
Przede wszystkim jednak Zubeldía był bardzo nieśmiały. „Żył w swoim
małym świecie – opisywał go dziennikarz Osvaldo Ardizzone. – Miał
proste zwyczaje i skromne nawyki. Nie robił awantur, nie podnosił głosu
ani nie przeklinał… Osvaldo był… jedną z tych postaci, u których
nieokazywanie emocji stało się środkiem do celu. A ponieważ nie miał
również talentu wielkiego mówcy, jego pragnienie pozostania
niezauważonym i nieśmiałość sprzyjały rozwinięciu natury obserwatora
i analityka… Oto jak traktował futbol: bardziej próbował go zrozumieć niż
pokochać. Raczej szukał wytłumaczeń, niż dążył do ideału piękna”.
W 1964 roku Estudiantes zakończyło rozgrywki ligowe na miejscu
trzecim od końca, więc priorytetem nowego trenera było po prostu
uniknięcie degradacji. „Pojawił się w klubie na miesiąc przed rozpoczęciem
sezonu – wspominał Juan Ramón Verón, skądinąd ojciec Juana Sebastiána,
powszechnie uznawany za najbardziej utalentowanego zawodnika
w ówczesnej kadrze Estudiantes („Jest dla nas kimś takim, jak Pelé dla
Santosu” – powiedział kiedyś Zubeldía); ciche dostojeństwo i elegancję
tego piłkarza trudno pogodzić z reputacją, jakiej wkrótce dorobiła się jego
drużyna.
„Zubeldía przyjrzał się pierwszej drużynie i przyjrzał się trzeciemu
zespołowi[123] – opowiadał Verón. – A gdy zobaczył, że trzeci skład gra
lepiej od pierwszego, postawił sobie pytanie o sens dalszego opierania się
na seniorach”. Pozbył się więc wszystkich poza czterema piłkarzami,
uznając nie bez racji, że młode umysły będą bardziej otwarte na jego
metody i idee.
W pierwszym sezonie pod nowym trenerem Estudiantes wywalczyło
szóste miejsce, drugi skończyło na siódmym. „Tutaj kibice byli cierpliwi:
Zubeldía mógł pracować spokojnie przez trzy lata i nikt nie oczekiwał, że
w tym czasie sięgnie po mistrzostwo. W Boca na przykład coś podobnego
byłoby niemożliwe – mówił Verón. – My zaś byliśmy naprawdę młodym
zespołem i z początku nikt nie zauważył, co się święci. Dopiero po jakimś
czasie zorientowaliśmy się nagle, że mamy wielką drużynę”.
W następnym roku, 1967, kiedy rozgrywki były już podzielone, w fazie
grupowej ligi Metropolitano Estudiantes zajęło drugie miejsce, ustępując
Racingowi jedynie gorszą różnicą bramek. Oznaczało to awans do
półfinału.
W tym czasie trenowali ciężej i bardziej metodycznie niż jakakolwiek
argentyńska drużyna przed nimi. „Wszystkie sytuacje, do jakich mogło
dojść w trakcie meczu, mieliśmy omówione i przećwiczone – opowiadał
pomocnik Carlos Bilardo. – Rzuty rożne, rzuty wolne, wyrzuty piłki z autu,
wszystko miało nam umożliwić osiągnięcie przewagi. Mieliśmy także
ustalone znaki i sekretny język, których używaliśmy, żeby wciągnąć
przeciwników w pułapkę”.
U Zubeldíi skromność i pracowitość szły ręka w rękę. „Mało który z nas
miał samochód i na treningi dojeżdżaliśmy zwykle pociągiem – mówił inny
pomocnik Estudiantes, Carlos Pachamé. – Ale kiedy trener chciał nas
zmotywować, zabierał nas o szóstej rano na stację Retiro i pokazywał nam
robotników. »Wydaje się wam, że ciężko pracujecie – mówił. – Ale to
nieprawda. To oni ciężko pracują, a nie wy! Pamiętajcie o tym«. Miał
oczywiście rację”.
Prawdziwą taktyczną innowacją w repertuarze Estudiantes było
agresywne stosowanie pułapki ofsajdowej – coś w zasadzie nieznanego
w ówczesnej piłce argentyńskiej. Verón nie pamięta szczegółów, ale
przypomina sobie, że ideę gry pressingiem Zubeldía tłumaczył, pokazując
piłkarzom film z meczu „jakiejś wschodnioeuropejskiej drużyny”. Trudno
o całkowitą pewność, ale wygląda na to, że chodziło o Dynamo Kijów
Wiktora Masłowa. Mniejsza zresztą o szczegóły: liczy się fakt, że szukając
sposobu na zapewnienie swojej drużynie przewagi, trener Estudiantes
analizował grę klubów z całego świata, nawet tych występujących na co
dzień za żelazną kurtyną. „Byli pierwszymi, którzy zaczęli u nas grać na
spalonego, i to nie tylko podczas stałych fragmentów – opowiadał Juan
Carlos Rulli. – A nieprzyzwyczajeni do tego sędziowie przyznawali im
w kółko rzuty wolne, nawet gdy nie nadążali za akcją i w momencie
podania napastnik nie był wcale za linią obrońców: wątpliwości zawsze
rozstrzygali na ich korzyść”.
W półfinale Metropolitano przegrywające już 0:3 Estudiantes odrobiło
straty i pokonało Platense 4:3, zapewniając sobie awans do rozgrywanego
na stadionie San Lorenzo, Viejo Gasómetro, finału z Racingiem. Na oczach
blisko 60-tysięcznej widowni, po trzech golach zdobytych w trakcie
20 minut drugiej połowy przez Raúla Madero, Veróna i Felipe Ribaudo,
Estudiantes stało się pierwszym zespołem spoza Buenos Aires, który
sięgnął po mistrzostwo Argentyny.
Nietrudno zauważyć przy okazji polityczne paralele: militaryzm rządu
Onganíi znajdował jakieś odbicie w stylu gry Estudiantes; polityka i futbol
wkraczały w nową erę – erę pragmatyzmu. Tradycjonaliści mogli kręcić
nosem, ale w samym nacisku na spójność i ducha drużyny nie było niczego
nagannego, podobnie jak w tym, że Zubeldía stał się w Argentynie
pionierem gry pressingiem i wysoko zastawianą pułapką ofsajdową.
Problem w tym, że istniała również ciemniejsza strona jego drużyny,
powodująca, że słowo anti-fútbol zaczęto wymawiać ze zgrozą. „Zubeldía
zaczynał z Atlantą, która grała bardzo twardo i pracowała nad formą
fizyczną jak nikt inny w Argentynie – tłumaczył Marzolini. – Ale
Estudiantes miało prócz tego naprawdę bezwzględną grupę piłkarzy;
niektórym przydałyby się solidne baty za to, jak się zachowywali na
boisku”. Nie chodziło tu więc o samo fizyczne podejście i nawet nie
o sporadyczne akty przemocy, jakich się dopuszczali w trakcie meczów,
faktycznie mogące szokować europejskich rywali podczas spotkań
w Pucharze Interkontynentalnym (choć mieliśmy tu do czynienia
z odwróceniem przywoływanej zwykle tezy, jakoby drużyny z Ameryki
Południowej nie radziły sobie w konfrontacji z ostrą grą, którą tolerowano
w Europie) – mowa nie tyle o usankcjonowaniu, co wręcz o zachętach do
stosowania wszelkiego rodzaju brudnych sztuczek. Zubeldía ujął to
lapidarnie: „Droga do chwały nie jest usłana różami”.
I znów: można się z tym zdaniem zgodzić, ale nie wynika z niego
przecież, że trzeba specjalnie kłuć przeciwników cierniami. Carlosa Bilardo
zaś, podobnie jak kilku innych kolegów z drużyny, oskarżano o wnoszenie
na boisko pinezek, którymi następnie kłuli kryjących ich rywali. Verón
twierdził wprawdzie, że to „bajki”, ale Bilardo zdawał się potwierdzać
prawdziwość zarzutów, biorąc udział w nawiązującej do tamtych praktyk
kampanii reklamowej w 2011 roku. Rattín z kolei był pewien, że to prawda,
choć zastrzegał, że nie widział na własne oczy, by gracz Estudiantes
kogokolwiek dźgnął. „Bilardo był cwany – wspominał. – Ciągle coś
kombinował. Raz jedno, raz drugie: ciągnął cię za koszulkę, udawał
sfaulowanego i tak dalej”. Z całą pewnością nie krył się przy tym ze swoim
pragmatyzmem: „Mecz ma zostać wygrany i tyle” – mówił.
Verón, co zrozumiałe, ani myślał szczegółowo opowiadać, co dokładnie
Zubeldía mówił piłkarzom albo na co im pozwalał, ale przyznał, że
Estudiantes „próbowało się wywiedzieć wszystkiego, co możliwe, na temat
poszczególnych piłkarzy przeciwnika: ich nawyków, osobowości, słabości,
a nawet szczegółów dotyczących życia prywatnego, żeby wykorzystać je na
boisku i sprowokować do reakcji, która może się nawet skończyć czerwoną
kartką”.
„Korzystali z wiedzy psychologicznej w najgorszy możliwy sposób –
opowiadał historyk Juan Presta. – Jeden z piłkarzy Independiente
przypadkowo zastrzelił kumpla podczas polowania. Kiedy grał przeciwko
Estudiantes, piłkarze Zubeldíi bez przerwy wołali za nim »morderca«.
W Racingu z kolei występował pewien bramkarz, o którym wiedziano, że
jest mocno uzależniony od matki. Kobieta nie chciała, żeby się ożenił,
a gdy w końcu to zrobił, umarła pół roku później. Bilardo podszedł więc do
niego w trakcie meczu i powiedział: »Moje gratulacje, słyszałem, że
w końcu zabiłeś matkę«”.
Mówiło się nawet, że Bilardo, który w trakcie zawodowej kariery
piłkarza uzyskał dyplom ginekologa (a od czasu do czasu pomagał
rodzicom prowadzić firmę meblarską), wykorzystywał w trakcie meczów
informacje pozyskiwane ze środowiska medycznego. Roberto Perfumo
z Racingu, przykładowo, obejrzał kiedyś czerwoną kartkę za kopnięcie
Bilardo w brzuch, ponoć dlatego, że pomocnik Estudiantes kpił z torbieli
usuniętej przez jego żonę z miejsca szczególnie wrażliwego.
„Znaliśmy przepisy na pamięć, aż do ostatniego przecinka,
i wiedzieliśmy, jak je obrócić na swoją korzyść – mówił obrońca Ramón
Aguirre Suárez, wybrany w jednej z internetowych sond na najbrutalniej
grającego zawodnika w historii Argentyny. – Sami namawialiśmy sędziów,
żeby nas upominali. Ale pułapkę ofsajdową, na przykład, argentyńska prasa
opisywała jako anti-fútbol, a potem wszyscy ją kopiowali”.
Niektóre ich sztuczki były tak paskudne, że wielu piłkarzy grających
niegdyś przeciwko Estudiantes do dziś nie potrafi im wybaczyć. Nawet
Rulli, który sam często przekraczał przepisy, zarówno podczas ostrych
wślizgów, jak pyskówek z rywalami, miał poczucie, że jego dawni koledzy
(był swego czasu graczem Estudiantes) posuwali się za daleko. „Wyzwiska,
uderzenia, kopniaki, popchnięcia… wszystko było dozwolone – mówił. –
Pewnych rzeczy naprawdę nie można robić. Koleguję się z mnóstwem
ludzi, których spotykałem na boisku, ale nie ma wśród nich zbyt wielu
graczy Estudiantes”.
Pisząc o częstotliwości, z jaką zawodnicy Zubeldíi sięgali po
niewybredne metody, trzeba jednak pamiętać, że potrafili także grać
w piłkę. „To była naprawdę świetnie poukładana drużyna – mówił Delgado,
który grał przeciwko Estudiantes po swojej przeprowadzce do Santosu. –
Pomijając sposób, w jaki kryli swoich przeciwników, prezentowali wysoki
poziom. Najważniejszy był Verón, dzięki któremu grali płynnie. Dwóch
środkowych pomocników natomiast – Pachamé i Bilardo – nie miało
wielkich umiejętności. Pachamé grał naprawdę defensywnie, Bilardo
natomiast braki talentu nadrabiał sprytem. Był najsłabszy z nich
wszystkich”.
Wygrana z Palmeiras w finałowym dwumeczu dała Estudiantes Copa
Libertadores – jako trzeciej argentyńskiej drużynie w historii rozgrywek.
Było to już w czasach, gdy zespół Zubeldíi stał się synonimem pojęcia anti-
fútbol – nawet „El Gráfico”, choć na ogół życzliwe, pisało, że tamto
zwycięstwo było „bardziej solidne niż piękne”. Po upływie kilku tygodni
pismo wydrukowało tekst o niemożliwym rzecz jasna do rozegrania
w rzeczywistości meczu między Estudiantes a La Máquiną River Plate,
orzekając, że zakończyłby się on wygraną zespołu z przeszłości. Legenda la
nuestra wciąż miała swój urok.
Rozgrywany kilka miesięcy później mecz o Puchar Interkontynentalny
z Manchesterem United doprowadził Estudiantes do miejsca, gdzie rok
wcześniej kończyło się spotkanie Racingu z Celtikiem. Zawsze dbający
o staranne przygotowanie drużyny Zubeldía był tym razem jeszcze bardziej
drobiazgowy, a concentración w klubowej siedzibie City Bell trwało aż
15 dni. Świecący przykładem trener cały czas przebywał z drużyną.
Zawodnicy mieli prawo do wykonania jednego telefonu dziennie, ale ich
żony i tak dostały od Zubeldíi surowy zakaz opowiadania o bieżących
problemach. „Moi piłkarze nie muszą wiedzieć, czy ich dziecko ma
gorączkę albo czy rachunek za prąd jest wysoki – opowiadał
szkoleniowiec. – Wszystko to mogłoby ich przecież niepotrzebnie
zmartwić. Chcę, żeby byli skupieni; nie chcę, żeby ciałem byli w City Bell,
a duchem zupełnie gdzie indziej”.
Pierwszy mecz, zamiast w La Placie, rozegrano na La Bombonerze
i chociaż z początku obie drużyny starały się o odbudowę poprawnych
relacji argentyńsko-brytyjskich, atmosfera szybko się popsuła. Na 53 faule
36 popełniła drużyna gospodarzy. Denis Law skarżył się, że ciągnięto go za
włosy, George Best dostał łokciem w brzuch, a Bobby’emu Charltonowi
trzeba było zakładać szwy po ostrym wejściu Bilardo. W większości
incydentów z przemocą w roli głównej brał jednak udział Nobby Stiles,
który spowodował dziesięć z 17 fauli Manchesteru United, z czego ofiarą
ośmiu padł Bilardo. Angielski zawodnik MU uchodził za bête noire od
mistrzostw świata w 1966 roku, a o to, by jego kiepska reputacja nie poszła
w niepamięć, zadbał program meczowy zawierający wywiad z brazylijskim
trenerem Benfiki Otto Glórią, gdzie pomocnika nazwano „zabójcą”,
opisując także jako „pełnego złych intencji brutala i antytezę sportsmena”.
Benfica niedawno rozgrywała w Argentynie mecz towarzyski z Boca
i przy okazji otrzymała od Estudiantes zaproszenie na asado. „Pytaliśmy
oczywiście o Manchester United – wspominał Bilardo. – I Eusébio
opowiedział mi, że grał przeciwko Stilesowi na mundialu. Pamiętam, że
pokazał mi pokryte bliznami kolano. »To zasługa Stilesa«, powiedział. Cały
był pokiereszowany. A Eusébio był przecież jak ciężarówka z przyczepą.
Na koniec mnie ostrzegł: »Uważajcie na Stilesa, zabije każdego, kto stanie
mu na drodze. Wiecie już, kto go będzie krył?«. Na co ja: »Tak, ja będę grał
na niego«. Ważyłem wtedy 65 kilogramów”.
Stiles był prowokowany przez cały mecz i miał rozcięty łuk brwiowy po
uderzeniu z byka, ale miarka przebrała się dopiero na 11 minut przed
końcem, kiedy w obraźliwy sposób pokazał sędziemu liniowemu znak
wiktorii. Ponieważ miał już żółtą kartkę za faul, usunięto go z boiska.
„W Buenos Aires Stiles i ja walczyliśmy jak równy z równym – opowiadał
Bilardo. – Pamiętam, jak raz się odwróciłem i dostałem od niego kopa
w tyłek. Jednego z wielu zresztą. Ale mniejsza z tym: zawsze wyznawałem
filozofię, że czasem dajesz, a czasem dostajesz. Po meczach nigdy nie
narzekałem, nie chodziłem do sędziów, żeby się wypłakać. Pamiętam też,
że raz go przewróciłem i potem mówił, że wyleciała mu soczewka
kontaktowa i był na wpół ślepy”.
Jedyna bramka padła w 26. minucie, po główce Marcosa Conigliaro,
który wykorzystał dośrodkowanie Veróna z rzutu rożnego. „W stałych
fragmentach byliśmy naprawdę mocni – wspominał potem Conigliaro. –
A schemat tego rogu wzięliśmy z angielskiej piłki”.
Większość obserwatorów uważała, że zwycięstwo 1:0 jest zbyt skromne,
Bilardo jednak był odmiennego zdania. Jak wspominał Pachamé, „wszyscy
mówili, że to żadna przewaga i że w rewanżu nas rozniosą. Nawet ci
z Manchesteru byli zadowoleni z wyniku: pamiętam ich rezerwowych,
wybiegających na boisko po ostatnim gwizdku, by celebrować wynik.
Policjantom wydawało się nawet, że to Anglicy wygrali – tak się cieszyli.
Pamiętam też, że w autobusie, który wiózł nas ze stadionu, słuchaliśmy
radia i wszyscy dziennikarze bardzo nas żałowali. »Jaka szkoda, że to…«,
»Jaka szkoda, że tamto…«. Siedzieliśmy w milczeniu, aż w końcu Bilardo
zawołał: »Ej, dawajcie jakąś muzykę! Wygraliśmy mecz i będziemy
balować! Ci, którzy nam współczują, chyba nas nie znają«”.
Przed meczem rewanżowym piłkarze Estudiantes zakwaterowali się
w Lymm – tam gdzie dwa lata wcześniej mundialową bazę miała
reprezentacja Brazylii. I podobnie jak w przypadku zdjęć Rattína,
pozującego ze strażnikami przed pałacem Buckingham, można było mieć
poczucie, że są w tym samym stopniu zawodnikami czekającymi na ważny
mecz, co turystami. Bilardo narzekał na padający nieustannie deszcz,
a Oscar Malbernat planował wyprawę do Liverpoolu, „nie tylko po to, żeby
zobaczyć miasto Beatlesów, ale także dlatego, że grał tam Manchester
United”.
Występujący w angielskiej telewizji George Best apelował o gościnne
przyjęcie przybyszy z Ameryki Południowej, ale nocą dwie doby przed
meczem ktoś wrzucił cegłówkę do pokoju Ramóna Aguirre Suáreza.
„Rankiem, kiedy przyszła policja i pojawili się dziennikarze, ktoś zapytał
Zubeldíę, co zamierza teraz zrobić – wspominał obrońca. – »No cóż –
odpowiedział – chyba zatkam jakoś tę dziurę, żeby piłkarze mi się nie
przeziębili«. Nigdy nie tracił panowania nad sobą”. Inna sprawa, że
makiaweliczna aura wokół drużyny była na tyle silna, a otaczająca ją sieć
spisków i kontrspisków tak gęsta, że mówiło się, iż to sam Bilardo wrzucił
cegłę, by dodatkowo zmotywować kolegów; rzecz jasna zainteresowany
zaprzeczał.
„Zubeldía wykonał świetną robotę przed rewanżem – opowiadał Verón. –
Wszystko miał rozpracowane z matematyczną precyzją: jak się ruszają po
boisku, jakie charakterystyki mają poszczególni zawodnicy, kto kogo kryje.
Mecz potoczył się dokładnie tak, jak zaplanował. Szczerze mówiąc, napisał
nawet wynik 1:1 na serwetce… Pamiętał też, że podczas finału z Palmeiras
na stadionie Pacaembu w São Paolo byliśmy zdeprymowani atmosferą,
więc zorganizował nam spacerek wokół Old Trafford na godzinę przed
meczem, żebyśmy mogli się oswoić”.
Oswoili się do tego stopnia, że już w siódmej minucie meczu objęli
prowadzenie po główce Veróna, który wyskoczył w powietrze do rzutu
wolnego, bitego z lewego skrzydła przez Raúla Madero. Później Best i José
Hugo Medina obejrzeli czerwone kartki za przepychankę, będącą – jak się
zdaje – efektem nieustannych prowokacji ze strony piłkarza Estudiantes.
Kulminacja ich zwarcia nastąpiła poza okiem kamer, ale wydawało się, że
Medina ucierpiał bardziej, a dodatkowo został jeszcze obrzucony
monetami, gdy celowo spowalniając krok, opuszczał boisko i schodził do
tunelu, troskliwie sprawdzając, czy jego usta nie są zakrwawione.
W 90. minucie meczu niepilnowany Willie Morgan znalazł się przy
dalszym słupku bramki Estudiantes i doprowadził do remisu – pułapka
ofsajdowa Argentyńczyków zawiodła ten jeden raz – a potem przez krótką
chwilę wydawało się, że United ma jeszcze szansę na przedłużenie
rywalizacji. „W ostatnich sekundach – opowiadał Bilardo – biegłem na
spotkanie któregoś z Brytyjczyków [Morgana], próbując uniemożliwić mu
dośrodkowanie, ale on zdołał zagrać piłkę, a potem obaj upadliśmy na
ziemię. Widziałem już piłkę w naszej bramce… ale [bramkarz Alberto]
Poletti pędził już w dzikich podskokach do środka boiska. W zgiełku tego
nie usłyszałem, ale sędzia odgwizdał już koniec meczu”.
„Byliśmy na szczycie” – wspominał Verón, ale Anglię ogarnęły niesmak
i furia. Pomocnik United Paddy Crerand nazwał Estudiantes
„najbrudniejszym zespołem, przeciwko któremu grał”, a Brian Glanville
w „Sunday Timesie” wręcz rozpaczał. „Ich taktyka – pisał – każe zadawać
sobie pytanie, czy piłka nożna na najwyższym poziomie może przetrwać
jako sport. Faule taktyczne stosowane wczoraj przez Estudiantes, podobnie
jak te w wykonaniu Racingu przed rokiem i Argentyny w 1966 roku na
Wembley, po prostu uniemożliwiają uprawianie tej dyscypliny”.
Wśród tekstów pełnych przesady – „Daily Mirror” opłakiwał „noc,
podczas której napluto na ducha sportu” – komentarz Glanville’a i tak
wydawał się najbardziej racjonalny: cyniczne zachowania Argentyńczyków
naprawdę stawały się problemem. Z pewnością nasilały się one w starciu
z brytyjskimi przeciwnikami, bo chęć ogrania dawnych quasi-kolonialnych
nauczycieli była przemożna, podobnie jak ukryte gdzieś przekonanie, że
Brytyjczycy dopuszczą się jakichś manipulacji, żeby samemu wygrać –
a pisząc o tym, trudno nie zauważyć także podwójnych standardów
stosowanych przez angielskich obserwatorów, którzy przymykali oko na
agresywne zachowania własnych piłkarzy, wywołane faulami taktycznymi
i naruszeniami porządku gry. Niezależnie od tych kwestii najważniejsze
jednak wydaje się coś innego: oto w samym sercu argentyńskiego futbolu
zagnieździł się negatywizm, i stało się to zaledwie dziesięć lat po tym, jak
w Buenos Aires radośnie sycono się dietą złożoną z ofensywnej gry,
potrawki z kurczakiem i czerwonego wina.
Pojawiające się tu i ówdzie wątpliwości, czy cel naprawdę uświęca środki,
były wyrazem niezadowolenia wyczuwalnego także poza światem futbolu:
rosnąca niechęć do cynicznych zagrywek piłkarzy Estudiantes znajdowała
odzwierciedlenie we frustracji spowodowanej biurokratycznym
autorytaryzmem rządów Onganíi, które nie przynosiły ani wzrostu
zamożności, ani stabilizacji społecznej. Dodatkowym kontekstem był ruch
młodzieżowy – echo paryskiego maja ’68. Jak w wielu innych miejscach
świata, ruch ten dla wielu jego sympatyków ograniczał się do zapuszczania
długich włosów i przywdziewania minispódniczek – choć i te prozaiczne
zachowania zostały zdelegalizowane przez Onganíę w ramach jego
konserwatywno-katolickiego programu odzyskiwania „tradycji
zachodniochrześcijańskiej” – ale miał także komponent idealistyczno-
socjalistyczny, inspirowany przez Che Guevarę i prowadzący do rodzenia
się postaw rewolucyjnych. Ruch studencki urósł w siłę do tego stopnia, że
władze musiały brać go pod uwagę. Opór wobec reżimu stawał się coraz
bardziej widoczny, czego najlepszym przykładem było tak zwane
Cordobazo.
W pierwszych miesiącach 1969 roku studenci i robotnicy
z Córdoby[124], która przechodziła szybki proces urbanizacji, rozpoczęli
serię protestów. Do maja, gdy Estudiantes wygrywało Libertadores, stały
się one zalążkiem czegoś poważniejszego: pracownicy przemysłu
metalurgicznego, transportowcy i związkowcy z innych gałęzi gospodarki
ogłosili strajk. Ich zgromadzenie zostało zaatakowane przez siły rządowe,
którym robotnicy stawili czoło. Doszło do walk ulicznych. W tym samym
czasie studenci całego kraju protestowali przeciwko prywatyzacji
uczelnianych stołówek. W Corrientes, na północy kraju, student Juan José
Cabral został zabity przez policję. Uniwersytet, w którego zajęciach
uczestniczył, zamknięto, co wywołało masowe protesty.
Na 29 maja zwołano kolejne demonstracje i strajki, więc władze jeszcze
zaostrzyły kurs. Od policyjnej kuli zginął Máximo Mesa ze związku
mechaników, na ulicach zaczęto budować barykady, siły rządowe
zaatakowały z pełną siłą.
Protesty ostatecznie zdławiono, ale nie bez konsekwencji. Po raz
pierwszy nieuzbrojeni obywatele Argentyny pokazali, że także są w stanie
sięgnąć po przemoc w starciu z państwem, co w efekcie doprowadziło
zarówno do podziałów w łonie armii, jak i zwiększenia radykalizmu wśród
ugrupowań politycznych. Targające krajem konflikty znajdowały też
odbicie w świecie piłki: tu również problemem było zakwestionowanie
dawnych hierarchii i konserwatywnych modeli zachowania przez kulturę
młodzieżową, z jej hedonizmem i dość niejasnymi ideałami
równościowymi, odwołującymi się do wieści ze zrewoltowanej Europy
1968 roku.
Ale oprócz rosnącego oporu społecznego przeciwko pragmatyzmowi
i cynizmowi istniały także czysto piłkarskie powody coraz
gwałtowniejszych reakcji na grę Estudiantes. Wedle Veróna pierwotny
zachwyt mediów zwycięstwami „skromnej” drużyny zastąpiła niechęć
klubów i dziennikarzy ze stolicy, stawiających już na nową, mniej cyniczną,
bardziej dającą się lubić, a nade wszystko pozbawioną statusu faworyta
drużynę Chacarita Juniors. Zespół ten, grający w San Martín, na biednych
przedmieściach Buenos Aires, w 1969 roku ograł 4:1 River Plate w finale
Metropolitano. „Zwycięstwo Chacarita ponownie uprawomocniło wartości,
które uczyniły argentyński futbol wielkim – pisał Juvenal w »El Gráfico«,
ewidentnie pijąc do Estudiantes. – Wartości, o których najwyraźniej
zapomniało wiele drużyn, piłkarzy i trenerów… Ponieważ Chacarita nie
jest małym klubem, który nagle wyrósł i zaczął cieszyć się serią
historycznych zwycięstw, biegając i grając brutalnie, gryząc i kopiąc,
harując i stosując chwyty poniżej pasa. Chacarita biegała, gryzła, harowała,
poświęcała się i dawała z siebie wszystko, ale także grała w piłkę. A raczej:
chciała grać w piłkę, przywiązywała wagę do gry w piłkę, a przy okazji
walczyła”.
Bramkarz Estudiantes, Poletti, uważał jednak, że prawdziwym
przestępstwem jego drużyny było rzucenie wyzwania establishmentowi i że
nie chodziło tylko o jeszcze jedną ulotną historię piłkarskiego kopciuszka,
ale o coś zdecydowanie poważniejszego[125]: „To prawda, że mieliśmy
kiepską reputację, ale w dużej mierze dlatego, że byliśmy parweniuszami,
którym udało się wybić. Zaczynaliśmy jako drużyna, której celem było
utrzymanie się w lidze, a po trzech latach sięgnęliśmy po mistrzostwo.
Zdominowaliśmy argentyńską piłkę, a byliśmy pierwszym klubem spoza
zaklętego kręgu grandes, któremu udało się coś wygrać. Osiągnęliśmy to
poświęceniem i dyscypliną. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Prasa nie
zostawiała na nas suchej nitki. Graliśmy inaczej niż wszyscy. Byliśmy
nowocześni. Wiedzieliśmy, co robić. Biegaliśmy. Walczyliśmy.
A najbardziej nienawidzili nas za to, że byliśmy drużyną. Taką, którą
chcieliby widzieć w swoich własnych klubach”.
A potem doszło do klęski w eliminacjach do kolejnych mistrzostw
świata, która rozdmuchała do wszelkich granic tezę, że w samym sercu
argentyńskiej piłki tkwi coś bardzo złego. Oczywiście rozczarowanie
towarzyszyło każdemu z dotychczasowych występów Albicelestes na
mundialu, ale przynajmniej w 1966 roku reprezentacja wracała do kraju
z poczuciem krzywdy i przekonaniem, że mogła wygrać turniej, gdyby nie
spisek Anglików z FIFA. W 1970 roku w Meksyku, gdzie sędziów
z Europy miało być mniej – kto wie?
Kłopot w tym, że najpierw trzeba się było tam dostać. Ciągłość pracy
selekcjonerów reprezentacji nie była nigdy najsilniejszą stroną tutejszej
federacji, ale w końcówce lat 60. doszło do szczególnego zamieszania. Po
powrocie z mundialu 1966 podziękowano za pracę Lorenzo, którego
zastąpił Jim López[126], na jego miejsce z kolei przyszedł Carmelo
Faraone, ustępujący wkrótce Renato Cesariniemu. Kiedy odszedł Cesarini,
tymczasowym szkoleniowcem został José María Minella. A ponieważ
zbliżały się eliminacje mundialu, Ramos Ruiz, interventor[127] AFA i kibic
Racingu, postanowił sięgnąć po Humberto Maschio, który miał wówczas
36 lat i właśnie zakończył karierę piłkarską.
W pierwszych czterech meczach pod wodzą Maschio reprezentacja
wygrała trzy razy i raz zremisowała, wszystko wydawało się więc być na
dobrej drodze, ale potem Onganía zmusił Ruiza do rezygnacji ze
stanowiska. Kiedy zaś interventor odszedł z federacji, wraz z nim
zwolniono całą ekipę trenerską – „to był wielki błąd”, skomentował
Maschio – i nowym szkoleniowcem, zaledwie na kilka tygodni przed
rozpoczęciem eliminacji, został Adolfo Pedernera.
Na pierwszy rzut oka jego zadanie wydawało się proste. Argentyna
trafiła do grupy z Peru i Boliwią; z trzech drużyn miała awansować tylko
jedna. Z perspektywy czasu widać, że w dziejach reprezentacji Peru miał
się za chwilę zacząć drugi złoty wiek, ale wówczas nie ceniono jej wysoko:
w mistrzostwach Ameryki Południowej w 1963 roku zajęła piąte miejsce,
a w rozgrywkach w 1967 roku nie brała udziału ze względu na trzęsienie
ziemi, do którego doszło rok wcześniej.
Trudności, jakie sprawiała rywalizacja z Boliwią, dotyczyły głównie
logistyki. Maschio wybrał drużynę złożoną z 24 piłkarzy, myśląc o tym, że
z połowy skorzysta na wysokości ponad 3600 metrów w La Paz, a z drugiej
na 1500 metrach w Limie. Pedernerze zabrakło czasu na podobne
przygotowania. W ciągu zaledwie tygodnia Argentyńczycy przegrali na
wyjazdach, 1:3 z Boliwią oraz 0:1 z Peru, i chociaż zdołali pokonać
Boliwijczyków w rewanżu, to dwa gole Oswaldo Ramíreza zapewniły
Peruwiańczykom remis w Buenos Aires – pod koniec sierpnia okazało się,
że to reprezentacja Peru pojedzie na mistrzostwa świata. Wściekli kibice
argentyńscy obrzucili kamieniami stojący na skrzyżowaniu boliwijski
autobus, a na stadionie ciskali różnymi przedmiotami w Peruwiańczyków.
Był to kolejny w piłkarskich dziejach tego kraju dzień wstydu. „Drużyny
nie zbuduje się w ten sposób, że po prostu zgromadzi się większość
najlepszych piłkarzy argentyńskich w jednym miejscu – wściekał się
Ardizzone w »El Gráfico«, grając na znajomej nucie. – Po czterech
odprawach przedmeczowych, trzech rozgrzewkach i kilku wykładach
o pułapce ofsajdowej niczego się nie wygra”. Coś musiało się zmienić.
„Argentyński piłkarz stracił całą radość grania – mówił obrońca Roberto
Perfumo. – Co więcej: ci, którzy dostawali powołania do reprezentacji,
wiedzieli, że czeka ich tylko jeden los – wyjdą na głupków”.
Jedenaście lat po klęsce w Helsingborgu i wywołanej nią rewolucji
nadeszła więc kontrrewolucja: jak głosił artykuł wstępny w „El Gráfico”,
„szkoła argentyńskiego futbolu” stała się „wielką ofiarą polowania na
czarownice”, które rozpętano po mundialu w Szwecji. „Chęć wymazania
z pamięci tamtych sześciu goli Czechosłowaków popchnęła nas w kierunku
bardziej defensywnej gry i ciągłego strachu przed porażką. Zapomnieliśmy
o potrzebie goli, o przyjemności, jaką w drodze do zwycięstwa daje
zdobycie większej liczby bramek od rywala – pisano. – Chęć ucieczki przed
naszymi odwiecznymi słabościami, brakiem szybkości i siły, zepchnęła nas
w bezkrytyczne naśladownictwo Europejczyków i w pogardę dla talentu
oraz inteligencji”.
Estudiantes nie zrobiło nic, by zmienić utartą opinię. Sześć tygodni po
tym, jak Argentyna straciła szansę awansu na mundial, piłkarze tego klubu
ruszyli do Włoch, by bronić Pucharu Interkontynentalnego w pojedynku
z AC Milan. Pierwszy mecz przegrali 0:3, w rewanżu na La Bombonerze
wygrali 2:1, ale rezultat ten bladł w świetle kolejnych scen przemocy.
Łokieć Ramóna Aguirre Suáreza złamał kość policzkową Néstora Combina,
Poletti walnął pięścią Gianniego Riverę, którego następnie skopał Eduardo
Manera. Nie brakło również wydarzeń zakrawających na farsę: kiedy
zakrwawiony Combin, który urodził się w Argentynie, ale wyemigrował do
Francji jako nastolatek, został zniesiony z boiska, aresztowano go pod
zarzutem uchylania się od służby wojskowej (przez krótki czas siedział
nawet w więzieniu, dopóki rosnąca presja międzynarodowa nie
doprowadziła do jego zwolnienia).
Odpowiedzią był jeden wielki niesmak. „Podczas tego wydarzenia,
w niczym nieprzypominającego meczu, na miejscu obecna była telewizja,
która pokazała całemu światu sceny przywołujące raczej starcia miejskich
bojówek” – pisał sprawozdawca „El Gráfico”, a prezydent również nie krył
oburzenia. „Te haniebne zachowania naraziły na szwank międzynarodową
reputację Argentyny i wywołały słuszne oburzenie całego narodu” –
grzmiał Onganía. Suárez, Poletti i Manera zostali skazani na 30 dni
więzienia za gorszące zachowanie w trakcie publicznego widowiska,
Polettiego dożywotnio zdyskwalifikowano, a Suáreza odsunięto od
występów w meczach reprezentacji na pięć lat.
Zubeldíę odsądzano od czci i wiary, choć jego zwolennicy utrzymywali,
że uczył swoich piłkarzy pressingu i pułapek ofsajdowych, a nie brudnych
trików. Bardziej prawdopodobna linia obrony każe raczej stwierdzić, że
również inne argentyńskie zespoły nader chętnie dopuszczały się
prowokacji.
Do ostatniej szarży tamtego Estudiantes doszło w Copa Libertadores.
Jako obrońcy trofeum piłkarze Zubeldíi dostali się do półfinału, gdzie
pokonali River 1:0 na El Monumental i 3:1 u siebie, by w finałowym
dwumeczu zmierzyć się z Peñarolem. Były to ponure i przygnębiające
widowiska: Néstor Togneri zdobył jedyną bramkę na trzy minuty przed
końcem meczu w La Placie, po czym bezbramkowy remis w Montevideo
zapewnił Estudiantes trzeci z kolei puchar. W pojedynku o Puchar
Interkontynentalny przegrali z Feyenoordem, unikając powtórki haniebnych
wydarzeń z ubiegłego roku, ale opinia publiczna zwróciła się już
definitywnie przeciwko nim. „To Estudiantes, które podziwialiśmy, które
oklaskiwaliśmy i którego broniliśmy, było inną drużyną – głosił kolejny
wstępniak opublikowany w »El Gráfico«. – Kiedy zwyciężali w swoich
pierwszych finałach, nie grali antyfutbolu, lecz prawdziwą piłkę nożną,
opartą na ciężkiej pracy, wielkiej energii i ogromnym poświęceniu”.
Zubeldía podał się do dymisji i po krótkim okresie pracy z San Lorenzo
i Racingiem w 1976 roku przeprowadził się do Kolumbii, gdzie pracował
z Atlético Nacional i dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo kraju.
W 1982 roku, wypełniając kupon na torze wyścigowym w Los Angeles,
dostał ataku serca i nigdy już nie wrócił do zdrowia: zmarł w wieku
zaledwie 54 lat.
Niezależnie od tego, czym stało się Estudiantes za jego czasów, Zubeldía
był rewolucjonistą i chociaż łatwo obwiniać o całe zło argentyńskiej piłki
lat 60. zarówno jego, jak i jego piłkarzy, nie byli oni bynajmniej
odosobnieni w kultywowaniu zachowań, które uczyniły z pragmatyzmu coś
absolutnie nie do przyjęcia. Można znaleźć mnóstwo innych przypadków
boiskowego chuligaństwa i bójek, szczególnie podczas meczów z klubami
zagranicznymi, ale najlepszym przykładem jest pewnie spotkanie
z 1971 roku, kiedy to w ramach walki o Copa Libertadores Boca spotkała
się z peruwiańską drużyną Sporting Cristal. Prowadzący już dwoma
bramkami Argentyńczycy roztrwonili przewagę, ale w ostatniej minucie,
przy stanie 2:2, Roberto Rogel został przewrócony w polu karnym
Sportingu. Urugwajski sędzia nie podyktował karnego i w kolejnej fazie
akcji Rubén Suñé sfaulował peruwiańskiego obrońcę Alberto Gallardo,
kiedy zaś rywal próbował się zemścić, wyrwał chorągiewkę z narożnika
i starał się go nią zdzielić. Wtedy Gallardo wybił się w powietrze i jego but
trafił w głowę Suñégo. Argentyńczyk i tym razem nie pozostał dłużny,
a kiedy w końcu walczących rozdzieliła policja, trzeba było założyć mu
siedem szwów. W tym czasie Ángel Rojas kopnął w twarz leżącego na
ziemi Fernando Mellána – piłkarz Sportingu miał pękniętą czaszkę, a jego
kolega z obrony, Eloy Campos, złamany nos. Kiedy Orlando de la Torre
odpierał atak trzech Argentyńczyków, jego matka, oglądająca tę awanturę
w telewizji, dostała ataku serca i zmarła. Ostatecznie sędziowie usunęli
z boiska 19 graczy – ostali się jedynie dwaj bramkarze i obrońca Cristal,
Julio Meléndez. Ukaranych zawodników skazano dodatkowo na 30-dniowy
areszt, choć szybka akcja dyplomatyczna doprowadziła do uchylenia
wyroku w drugiej instancji. Boca została wykluczona z rozgrywek,
a w dwóch pozostałych meczach fazy grupowej orzeczono walkowery dla
jej rywali. „Jeśli Argentyna nie chce lub nie potrafi zaprowadzić u siebie
porządku – przestrzegł peruwiański prezydent Conmebolu Teófilo Salinas –
południowoamerykańska konfederacja wycofa swoje poparcie dla
organizowania przez nią mistrzostw świata w 1978 roku i udzieli go
krajowi o większej wiarygodności”.
W Argentynie jednak wiarygodność ustępowała przed przemocą. Pod
koniec lat 60. część ruchu studenckiego, zradykalizowana na skutek
Cordobazo, na nowo doceniła peronizm, choćby dlatego, że wyjęty spod
prawa Perón zaczął być postrzegany jako symbol liberalizmu. W efekcie
młodsza część środowisk związanych z obalonym przed laty prezydentem
rozpoczęła ewolucję w kierunku populistycznego ruchu o charakterze
jawnie lewicowym. Proces ten wspierał sam Perón, licząc na to, że rosnąca
w siłę lewica stworzy mu możliwość powrotu. Rodziły się także grupy
radykalne, a najbardziej znacząca z nich, Ejército Revolucionario del
Pueblo (ERP, Rewolucyjna Armia Ludu), tworzyła oddziały partyzanckie,
które po okresie walk ulicznych przeniosły się do dżungli i na wzgórza
północnej prowincji Tucumán, by spróbować wzniecić tam rewolucję
wzorowaną na kubańskiej, wywołanej przez Fidela Castro i Che Guevarę.
Inne ugrupowanie, Montoneros – również inspirowane przez Guevarę
i składające się z radykalnie lewicowych młodych peronistów (wyznawana
przez nich ideologia była dość dziwną mieszanką marksizmu
i peronizmu) – organizowało ataki terrorystyczne. Jego członkowie 29 maja
1970 roku porwali byłego prezydenta, generała Aramburu, a następnie
zorganizowali mu proces pokazowy, oskarżając między innymi
o „zamordowanie 27 Argentyńczyków podczas nieudanego przewrotu
peronistowskiego w 1956 roku” (egzekucja ta była przedmiotem
dziennikarskiego śledztwa Rodolfo Walsha, którego rezultaty przedstawia
książka Operación Masacre). Generał został rozstrzelany 1 czerwca.
Kilka dni później Onganía został obalony przez kolejną grupę
wojskowych: władzę w kraju objął szerzej nieznany generał Roberto
Levingston, pełniący dotąd funkcję przedstawiciela Argentyny
w Międzyamerykańskiej Radzie Obrony w Waszyngtonie i uznany za
kandydata kompromisowego. W ojczyźnie nie kojarzono go do tego
stopnia, że po objęciu przezeń władzy do mediów trzeba było rozesłać jego
życiorys. Inna sprawa, że przetrwał na stanowisku jedynie dziewięć
miesięcy, a później zastąpił go stojący na czele armii generał Alejandro
Lanusse – wcześniejszy organizator obalenia Onganíi.
Peroniści nie ustępowali w dążeniach do powrotu ich lidera z wygnania –
w ramach przygotowań do niego ekshumowali ciało Evity z grobu,
w którym spoczywało we Włoszech, przewieźli je do Madrytu i złożyli
w pomieszczeniu znajdującym się bezpośrednio nad sypialnią Peróna i jego
trzeciej żony Isabelity; ów drastyczny szczegół trzeba uznać za doskonały
symbol instynktownej niemal nostalgii Argentyńczyków za mitami
przeszłości.
We wrześniu 1971 roku, gdy Lanusse zadeklarował przeprowadzenie
w ciągu najbliższych dwóch lat wolnych wyborów, powrót Peróna stał się
nieunikniony, jednak zanim do niego doszło, spirala przemocy jeszcze się
rozkręciła. Napadano na banki, zabijano żołnierzy i policjantów, porywano
przedsiębiorców z kraju i zagranicy, lewicowi radykałowie walczyli
z grupami prawicowymi – cała tkanka społeczna trzeszczała w szwach.
Kiedy Montoneros porywali Aramburu, ich organizacja liczyła tuzin
członków; w 1973 roku było ich już dobrze ponad tysiąc. Pisarz V.S.
Naipaul widywał wówczas na murach[128] graffiti obwieszczające Rosas
vuelve – powrót Rosasa, pierwszego dyktatora; nadchodziła nowa epoka
terroru.
Relacja prasowa z pierwszego meczu piłkarskiego rozgrywanego w Argentynie w 1867
roku
Fot. Wikimedia Commons
ODRODZENIE
I KONFLIKT
1973–1978
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
SKAŻONE ZWYCIĘSTWO
N O WA N A D Z I E J A
1978–1990
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
NARODZENIE
Trzydziestego października 1960 roku, 32 lata po tym, jak Borocotó
opisywał idealnego pibe, urwisa o grzywie niedających się uczesać włosów,
psotnym spojrzeniu i bezczelnym uśmiechu zębów stępionych jedzeniem
czerstwego chleba, ideał ten stał się ciałem w szpitalu imienia Evity Perón
w Lanús, przemysłowej dzielnicy na południu Buenos Aires[157].
Diego „Chitoro” Maradona i jego żona Dalma „Tota” Salvadora
pochodzili z Esquina w prowincji Corrientes, położonej niedaleko granicy
z Paragwajem na północnym wschodzie Argentyny. On był rybakiem,
mieszkającym w nadrzecznej glinianej chacie pokrytej trzciną,
utrzymującym się z łowienia ryb i przewożenia krów na wyspy leżące
w delcie Parany, gdzie zwierzęta te mogły się paść aż do nadejścia
przypływu. Tota przeniosła się do Buenos Aires w poszukiwaniu lepszego
życia i znalazła pracę jako pomoc domowa. Po upływie dwóch lat
przekonała Chitoro, by do niej dołączył. Początkowo mieszkali u krewnych
w Villa Fiorito, na południowych przedmieściach Buenos Aires. Wkrótce
Chitoro znalazł pracę w fabryce mączki kostnej niedaleko ujścia
Riachuelo – rzeki, na brzegu której Pedro de Mendoza zakładał Buenos
Aires i przez którą w 1945 roku przeprawiali się descamisados, by wyrazić
poparcie dla Peróna. Od tamtej pory Riachuelo stała się po prostu
zanieczyszczonym kanałem, który wyznaczał granicę między biednymi
i bogatymi dzielnicami Buenos Aires. Wkrótce po tym, jak rodzina
Maradonów przyjechała do Villa Fiorito, ich krewni się wyprowadzili
i Chitoro mógł zbudować własny dom ze znalezionych tu i ówdzie cegieł
i kawałków blachy.
Maradonowie mieli już trzy córki, kiedy Tota znów zaszła w ciążę.
O narodzinach jej czwartego dziecka krążą dziesiątki legend, tak jakby
domagały się one jakichś szczególnych znaków ze strony opatrzności, ale
najpopularniejsza mówi, że Tota poczuła bóle porodowe podczas tańców.
Kilka godzin później przyszedł na świat chłopiec, o którym mówiło się, że
kopał nawet w momencie narodzin. „Gratuluję – miał powiedzieć
przyjmujący poród lekarz. – Dziecko jest zdrowe i niezły z niego
skurczybyk”. Rodzina nadała mu imię po ojcu: El Diego.
Dorastał więc w domostwie przypominającym bardziej szałas, bez prądu
i bieżącej wody. To właśnie dzieciństwo w Villa Fiorito, jak zawsze
opowiadał, nauczyło go vivezy – mieszanki bystrości, sprytu czy
przebiegłości traktowanej jako cnota, która pozwalała najuboższym radzić
sobie w życiu. Ludzie z prowincji, opowiadał, byli bardziej otwarci, ale
główną cechą villeros były zachowania plemienne: zawsze trzymali się
razem, na pierwszym miejscu wśród pożądanych cech charakteru stawiając
lojalność. Sam nazywał się z dumą cabecita negra – czarna główka – co
było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaraních, wyrobnika
z najniższych warstw społeczeństwa.
Kiedy na trzecie urodziny dostał od kuzyna Beto swoją pierwszą piłkę,
zabrał ją ze sobą do łóżka i od tamtej pory stała się jego nieodłączną
towarzyszką. „Wielu ludzi boi się przyznać, że urodziło się w villa –
opowiadał. – Ja się nie boję, bo gdybym się nie urodził w villa, nie byłbym
Maradoną. Byłem wolnym człowiekiem: mogłem grać w piłkę do woli”.
Świata jego dzieciństwa nie można jednak idealizować. W Villa Fiorito
nie było posterunku policji w obawie przed rozruchami, ale policjantów
przywożono tam codziennie. Były też inne, bardziej przyziemne
niebezpieczeństwa. Jako dwulatek wpadł pewnej nocy do szamba.
„Diegito – krzyczał pomagający mu się wydostać wujek – tylko trzymaj
głowę nad gównem!” Historię tę opowiada często, słowa wujka
powtarzając jak mantrę przydatną w znacznie trudniejszych chwilach życia.
Jako dziecko imał się najróżniejszych zajęć, byle tylko zarobić trochę
grosza: otwierał drzwi do taksówek, zbierał złom i folię z paczek po
papierosach. Żeby przetrwać, trzeba było być sprytnym – nie miało to wiele
wspólnego z marzeniami peronistów, choć Chitoro i Tota mieli w domu
zdjęcia Peróna i Evity. O tym, że szybko zrozumieli, iż przyszłością syna
jest piłka nożna, świadczy wsparcie, którego udzielali mu od najmłodszych
lat. Najstarsze fotografie pokazują cztero–pięcioletniego Maradonę przy
drucianej siatce, poobijanej i powykręcanej od częstych uderzeń piłki. Po
drodze do szkoły ćwiczył kapki pomarańczą, kulą ze zmiętej gazety albo
kłębem szmat, nie upuszczając ich na ziemię, nawet gdy przechodził przez
most nad torami kolejowymi.
W grudniu 1968 roku ośmioletni wówczas Diego trafił na testy do
Cebollitas – Cebulek – młodzieżówki Argentinos Juniors. Klub ten został
założony w centralnym barrio Villa Crespo w 1904 roku przez grupę
przyjaciół o poglądach anarchosocjalistycznych i początkowo nosił nazwę
Męczenników z Chicago, na pamiątkę ośmiu anarchistów powieszonych
lub wtrąconych do więzienia po zajściach na Haymarket w Chicago
w 1886 roku[158]. Po roku działania, gdy klub zaczął się rozrastać, zmienił
nazwę na bardziej inkluzywną. Już jako Argentinos Juniors został
w 1909 roku członkiem federacji i po serii przeprowadzek w 1921 roku
osiadł w centralnym barrio La Paternal, nieco na zachód od pierwotnej
siedziby. Przez następnych kilka lat klub znajdował się na czele ruchu
zmierzającego do profesjonalizacji argentyńskiej piłki, jednak pieniędzy
zawsze mu brakowało i w 1936 roku spadł z ligi, żeby wrócić do niej
dopiero 20 lat później.
W tym czasie Argentinos Juniors stali się znani ze szkolenia młodzieży
i lubiani ze względu na atrakcyjny, nawet jeśli nie przynoszący sukcesów
futbol. Mówiono o nich Los Bichos Colodaros – czerwone robale[159].
W sezonie 1960 zajęli trzecie miejsce – nadzieję na mistrzostwo stracili
dopiero na trzy kolejki przed końcem, przegrywając 1:5 z River – ale przez
lata głównie bronili się przed spadkiem, mając świadomość, że jeśli wśród
ich wychowanków pojawi się jakiś naprawdę dobry piłkarz, rychło zostanie
sprzedany.
Zorientowanie się, że Maradona nie przypomina żadnego z dotychczas
przechodzących przez klub młodzieńców, nie zajęło szkoleniowcom
Argentinos wiele czasu. Był niski, przysadzisty, miał nienaturalnie wielką
głowę – w tym akurat nieco przypominał Sívoriego – i jak mówił trener
Francisco Cornejo, „wyglądał na przybysza z innej planety”. Potrafił tak
wiele, że działacze klubowi byli pewni, że jest starszy niż w rzeczywistości,
tylko słabo rozwinięty fizycznie, i starannie badali jego dokumenty.
Przekonany w końcu, że faktycznie ma do czynienia z cudownym
dzieckiem, Cornejo wysłał ośmiolatka do Cacho Paladino, lekarza
pracującego z piłkarzami Huracánu i z bokserami, żeby przepisał mu
kurację ze wspierających wzrost zastrzyków i tabletek. Od najmłodszych lat
Maradona oswajał się więc z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych
specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym.
Fenomenem stał się natychmiast. W trakcie przerw meczów Argentinos
zlecano mu zabawianie widowni sztuczkami technicznymi, a po jednym
z takich popisów, podczas spotkania z Boca Juniors w lipcu 1970 roku,
widownia domagała się, by został na drugą połowę. Swoje sztuczki
prezentował także w sobotnim telewizyjnym show – najpierw żonglował
futbolówką, później pomarańczą, a na końcu butelką. Z tamtego czasu
w telewizyjnych archiwach zachował się wywiad, podczas którego
zapytano, jakie ma ambicje. „Chciałbym wygrać ligę i mundial” –
odpowiedział.
Prasa po raz pierwszy wspomniała o nim 28 września 1971 roku: reporter
„Clarín” był pod wrażeniem jego popisów w przerwie meczu Argentinos –
Independiente, choć dziennikarskie hołdy umniejsza nieco przedstawienie
chłopca nazwiskiem „Caradona”. Ów dziesięciolatek, czytamy,
zademonstrował „rzadkie umiejętności panowania nad piłką i dryblingu”,
bardziej znaczący był jednak sposób, w jaki Maradonę od samego początku
wpisywano w tradycję pibe: „Tonął w zbyt wielkiej, jak na niego, koszulce,
a grzywa włosów całkiem zasłaniała mu oczy. Wyglądał na kogoś, kto
ledwo co wyszedł z potrero. Potrafi zgasić piłkę, a potem leciutko
podrzucić ją obiema stopami. Zachowuje się jak urodzony piłkarz. Nie
wydaje się pochodzić z naszych czasów, ale naprawdę z nich pochodzi;
wyznaje bardzo argentyńską miłość do piłki i dzięki niemu nasz futbol
nadal będzie mógł się rozwijać, wydając na świat wielkich piłkarzy”.
Te słowa wydawały się sporym obciążeniem dla kogoś tak młodego,
najwyraźniej jednak nikt nie miał wątpliwości, jaka przyszłość czeka
Maradonę. Późniejsze wydarzenia zmieniają oczywiście naszą perspektywę
i nadają wielkie znaczenie epizodom, które w innej biografii mogłyby
zostać zapomniane, ale nawet przy tym zastrzeżeniu nie ulega kwestii, że
od bardzo młodego wieku uważano, iż chłopiec jest przeznaczony do
rzeczy wielkich. Bardzo szybko zaczął trenować z dorosłą drużyną
i bynajmniej nie odstawał, a o to, by nie miał jakichkolwiek problemów
z nauką, dbał dyrektor szkoły, zachwycony jego grą i wystawiający mu
dobre oceny z egzaminów, w których nie uczestniczył – czy nie była to
zresztą, odebrana na wczesnym etapie edukacji, lekcja, że reguły zwykłego
świata niekoniecznie się do niego stosują? Maradona szybko pojął, że talent
otwiera wiele drzwi. Podczas pierwszego tournée z drużyną, do Urugwaju,
został zakwaterowany w domku bez bieżącej wody, podczas gdy większość
zespołu mieszkała zdecydowanie bardziej komfortowo. Błyskawicznie
jednak przestał być autsajderem: podczas wyprawy do Chile piłkarze
Argentinos mieszkali w pięciogwiazdkowym hotelu, a on zamawiał
śniadanie do pokoju, rozkoszując się nagle uzyskaną władzą. Tamtego
popołudnia strzelił cztery gole.
Wkrótce zaczął kaprysić. Porażki znosił fatalnie. Kiedy Cebollitas
przegrali finał rozgrywek ligowych, rzucił się na ziemię i zaczął płakać.
Pisarka Alicia Dujovne Ortiz włączyła ten incydent do jego legendy,
opisując, jak do Maradony podszedł nieznajomy mężczyzna i powiedział,
żeby powstrzymał łzy, bo w przyszłości zostanie najlepszym piłkarzem
świata. W innym meczu, w 1972 roku, dostał czerwoną kartkę za
awanturowanie się z sędzią. Był z pewnością wielkim, być może jedynym
w swoim rodzaju talentem, ale był również wybuchowy i wygląda na to, że
nikt na wczesnym etapie jego kariery nie potrafił bądź nie chciał zmierzyć
się z problemami, jakie powodował jego trudny charakter.
Kiedy skończył 15 lat, działacze Argentinos wręczyli Maradonie klucze
do mieszkania w Villa del Parque, co pozwoliło jego ojcu rzucić pracę
w fabryce mączki kostnej. Niedługo po przeprowadzce przy kasie
w lokalnym supermarkecie Tota zorientowała się, że zabrakło jej pieniędzy
na zakupy. Stojąca za nią w kolejce nastolatka zaoferowała pożyczkę, więc
wieczorem rodzice wysłali Maradonę, by odniósł jej pieniądze. Nazywała
się Claudia Villafañe i niebawem została pierwszą poważną dziewczyną,
a później żoną Maradony.
W tamtym czasie chłopak spotkał już swojego pierwszego agenta, Jorge
Cyterszpilera. Dwa lata starszy od Maradony, Cyterszpiler przykuwał
spojrzenia nadwagą i burzą kręconych włosów. Po przebytym
w dzieciństwie polio utykał i wydawało się, że nie może mieć ze sportem
nic wspólnego. Piłkę nożną jednak ukochał i stał się maskotką Argentinos,
a jego starszy o dziesięć lat brat, Juan Eduardo, zaczął grać w pierwszym
zespole. Wkrótce doszło do tragedii: 22-letni wówczas Juan Eduardo został
kopnięty w jądra, dostał krwotoku i zmarł. Zszokowany Jorge popadł
w depresję i prawie nie wychodził z domu, w pewnym momencie
opowiedziano mu jednak o młodym geniuszu grającym w barwach
Argentinos. Zaintrygowany, wkrótce odzyskał radość z oglądania futbolu.
Pochodzący z zamożnej klasy średniej Cyterszpiler zaczął zapraszać
Maradonę do siebie i płacić rachunki za wyprawy do kina czy pizzerii.
Zaprzyjaźnili się. Zorientowany zawsze w kwestiach finansowych starszy
kolega, pracujący w biurze Argentinos jeszcze przed rozpoczęciem studiów
ekonomicznych na Uniwersytecie Buenos Aires, zyskał tak duże zaufanie
Maradony, że ten powierzył mu prowadzenie swoich spraw.
Dwudziestego października 1976 roku, na dziesięć dni przed 16.
urodzinami, Diego Maradona zadebiutował w pierwszej drużynie
Argentinos, wchodząc z ławki podczas meczu z Talleres i stając się tym
samym najmłodszym zawodnikiem w dziejach Primera[160]. Kiedy pojawił
się na boisku, rywale prowadzili 1:0 i wynik ten nie zmienił się do końca
spotkania, ale Maradona zdołał się pokazać, zakładając siatkę obrońcy
Talleres, Juanowi Domingo Cabrerze.
Już cztery miesiące później, po rozegraniu zaledwie 11 meczów
w karierze, Maradona został powołany przez Menottiego na towarzyski
mecz z Węgrami na La Bombonerze. Kiedy w drugiej połowie, przy stanie
4:0 dla gospodarzy, wchodził na murawę, tłum skandował jego nazwisko.
Dla samego Maradony jednak nie było to łatwe doświadczenie.
W autobiografii, opublikowanej w 2000 roku, opowiadał o zazdrości
kolegów, przeżywanej przezeń tak mocno, że zmartwiony i poirytowany
miał ochotę zamknąć się gdzieś i płakać.
Łzy były nieodłącznym towarzyszem młodego Maradony, po części ze
względu na rzeczywistą chyba zawiść innych zawodników, a po części ze
względu na nierealistyczne oczekiwania, związane z jego niezwykłym
talentem. Przyzwyczajony do sukcesów, nie radził sobie z nieuniknionymi
przecież porażkami. Kiedy nie wybrano go Argentyńskim Sportowcem
Roku na gali w 1977 roku, zamknął się w pokoju i płakał, a kiedy rok
później Menotti nie znalazł dla niego miejsca w 22-osobowej kadrze na
mundial, groził, że rzuci piłkę i przysięgał, że nigdy nie wybaczy trenerowi
tej „zdrady”. Nawet po upływie wielu lat, kiedy pogodził się już
z ówczesnym selekcjonerem, wciąż się upierał, że doszło do fatalnej
pomyłki, choć Menotti miał przecież do dyspozycji nie tylko Mario
Kempesa, ale i grających na podobnej pozycji Beto Alonso i Ricardo
Bochiniego. Byli też tacy, którzy twierdzili, iż Menotti bał się, że młody
chłopak może go przyćmić, choć po zwycięstwie na mundialu trudno bronić
tezy o błędzie, jakim było niepowołanie niewątpliwie utalentowanego, ale
również niedojrzałego 17-latka. O rzuceniu piłki Maradona mówił podczas
wyprawy na pizzę z Cyterszpilerem i Chitoro. W następnym meczu,
napędzany przez bronca – w slangu Buenos Aires słowo to, utworzone
z odwrócenia sylab w cabrón (bękart) i często używane przez Maradonę,
oznacza gorzką energię zrodzoną z wściekłości lub rozczarowania – zdobył
dwie bramki i wypracował dwie kolejne, a Argentinos pokonali Chacarita
5:0.
„Mój Boże, cóż to był za piłkarz – opowiadał bramkarz Hugo Tocalli,
który występował z Maradoną w Argentinos w 1977 roku. – U szczytu
swoich możliwości, grający cudowną piłkę, prosił, żebym zostawał z nim
na pół godziny czy godzinę po treningach i pomagał mu ćwiczyć strzały,
rzuty wolne albo jakieś sztuczki techniczne. To, co wyrabiał, było nie do
uwierzenia. Nadzwyczajne. Brał dziesięć piłek, obliczał, gdzie mógłby
stanąć mur, który sobie potem wyobrażaliśmy, mówił dokładnie, w które
miejsce uderzy, i chociaż to wiedziałem, nie byłem w stanie obronić.
Wkurzał mnie, więc domagałem się, żeby spróbował jeszcze raz, a on
znowu trafiał. Potrzebował wyzwań, dzięki nim stawał się coraz lepszy”.
Prezesem Argentinos Juniors był wówczas Prospero Consoli, oficjalny
krawiec argentyńskiej armii, mający rangę kaprala. Być może dlatego
o objęcie posady honorowego prezesa poprosił generała Guillermo Suáreza
Masona, który był także członkiem zarządu YPF, wspomnianej już
państwowej spółki naftowej, i Austral, państwowych linii lotniczych.
O tym, do jakiego stopnia futbol pozostawał wciąż jednym
z najważniejszych składników argentyńskiego życia politycznego, wiele
mówi fakt, że Mason chętnie korzystał z helikoptera YPF do załatwiania
spraw związanych ze współzarządzaniem klubem. To również za jego
sprawą Austral przekazało Argentinos Juniors 250 tysięcy dolarów, co
miało umożliwić pozostanie w klubie Maradony – w zamian młoda
gwiazda dała się sfotografować w koszulce i czapeczce Austral, co było
wyraźnym świadectwem tego, że talent Maradony (i spryt eksploatującego
go Cyterszpilera) zaczyna przerastać Argentinos. Użycie państwowych
w gruncie rzeczy środków do finansowania klubu stało się przedmiotem
krytyki popularnego dziennika „Crónica”, ale była to praktyka mająca
długą tradycję – opisywaliśmy już preferencyjne kredyty udzielane na
budowę stadionów w latach 30. i 40. Maradona odwdzięczał się zresztą
wspierającymi juntę oświadczeniami o piłkarzach, którzy odgrywają rolę
żołnierzy walczących w służbie narodu na inne sposoby niż z bronią
w ręku.
Czy inwestycje się zwróciły? Argentinos zajęło ex aequo drugie miejsce
w swojej grupie ligi Metropolitano, ale przegrało dodatkowe spotkanie
z Vélezem Sarsfield o prawo do gry w półfinale – Maradona musiał opuścić
ten mecz ze względu na czerwoną kartkę we wcześniejszym spotkaniu
towarzyskim. „Sędzia mnie nie lubił” – opowiadał potem. Nigdy nic nie
było po prostu jego winą – ten temat będzie się przewijał przez całe jego
życie. Trudno się nie zastanawiać, czy nie powinien mieć więcej poczucia
odpowiedzialności. Z drugiej strony do mesjaszy – a Maradonę za takiego
uważano na długo przed tym, jak w jego 38. urodziny, w 1998 roku,
ogłoszono założenie Kościoła Maradony[161] – zapewne nie stosuje się
tych samych zasad moralnych co do zwykłych śmiertelników.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
NIESPODZIEWANI MISTRZOWIE
DŁUG
I R O Z C Z A R O WA N I E
1990–2002
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY
TRZECIA DROGA
NAD WODĄ
2002–2016
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
DRUGIE PRZYJŚCIE
wsqn.pl
WydawnictwoSQN
wydawnictwosqn
SQNPublishing
WydawnictwoSQN
E-booki
Zrównoważona gospodarka leśna
Panta rhei
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Podziękowania
Prolog. Utopie jako źródło cierpień 1535–2014
Część pierwsza. Narodziny narodu 1863–1930
Rozdział pierwszy. Ta angielska gra
Rozdział drugi. „Słyszałem brzęk zrywanych łańcuchów”
Rozdział trzeci. Narodzeni na nowo
Rozdział czwarty. Na arenie międzynarodowej
Rozdział piąty. Argentinidad
Rozdział szósty. Zarabianie pieniędzy
Rozdział siódmy. Mistrzowie znad La Platy
Część druga. Złoty wiek 1930–1958
Rozdział ósmy. Dni chwały
Rozdział dziewiąty. Zawodowstwo
Rozdział dziesiąty. Wezbrana rzeka
Rozdział jedenasty. Nowoczesność i rzeźnik z Budapesztu
Rozdział dwunasty. Rycerze udręki
Rozdział trzynasty. Czasy Juana Peróna
Rozdział czternasty. El Dorado
Rozdział piętnasty. Z powrotem w domu
Rozdział szesnasty. Nasza droga
Rozdział siedemnasty. W zenicie i jeszcze wyżej
Rozdział osiemnasty. Ostatni z Aniołów
Część trzecia. Po upadku 1958–1973
Rozdział dziewiętnasty. Koniec niewinności
Rozdział dwudziesty. Opozycja i rozwój antyfutbolu
Rozdział dwudziesty pierwszy. Mysia dziura
Rozdział dwudziesty drugi. Wolny rynek
Rozdział dwudziesty trzeci. Uświęcenie pragmatyzmu
Rozdział dwudziesty czwarty. Z powrotem w siodle
Rozdział dwudziesty piąty. El Caudillo
Rozdział dwudziesty szósty. Moralne zwycięstwo
Rozdział dwudziesty siódmy. Dziwna chwała
Rozdział dwudziesty ósmy. Tratując ścieżkę usłaną różami
Zdjęcia
Część czwarta. Odrodzenie i konflikt 1973–1978
Rozdział dwudziesty dziewiąty. Skażone zwycięstwo
Rozdział trzydziesty. Cygan, sprzedawca samochodów i stare
ścieżki
Rozdział trzydziesty pierwszy. Gołąbek
Rozdział trzydziesty drugi. Cud w Huracánie
Rozdział trzydziesty trzeci. Powrót Peróna
Rozdział trzydziesty czwarty. O herosach i kurczakach
Rozdział trzydziesty piąty. Wiek diabłów
Rozdział trzydziesty szósty. Spełnienie Lorenzo i Boca
Rozdział trzydziesty siódmy. Pierwsze kroki do chwały
Rozdział trzydziesty ósmy. Gloria w czasach terroru
Część piąta. Nowa nadzieja 1978–1990
Rozdział trzydziesty dziewiąty. Narodzenie
Rozdział czterdziesty. Niespodziewani mistrzowie
Rozdział czterdziesty pierwszy. Duma narodu
Rozdział czterdziesty drugi. Powrót antyfutbolu
Rozdział czterdziesty trzeci. Maradona w Europie
Rozdział czterdziesty czwarty. Optymizm i Libertadores
Rozdział czterdziesty piąty. Jego najwspanialszy moment
Rozdział czterdziesty szósty. Pogrzeb kurczaków
Rozdział czterdziesty siódmy. Chwała Neapolu
Rozdział czterdziesty ósmy. Jeszcze jedno moralne zwycięstwo
Część szósta. Dług i rozczarowanie 1990–2002
Rozdział czterdziesty dziewiąty. Trzecia droga
Rozdział pięćdziesiąty. Tabárez i odrodzenie Boca
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy. Fatalny mocz z Foxborough
Rozdział pięćdziesiąty drugi. Wzrost Vélezu i odrodzenie River
Rozdział pięćdziesiąty trzeci. Klęska neoliberalizmu
Rozdział pięćdziesiąty czwarty. Zmierzch geniusza
Rozdział pięćdziesiąty piąty. Fundamenty przyszłości
Rozdział pięćdziesiąty szósty. Uroki przeszłości
Rozdział pięćdziesiąty siódmy. Boca króluje
Rozdział pięćdziesiąty ósmy. Krach
Część siódma. Nad wodą 2002–2016
Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty. Drugie przyjście
Rozdział sześćdziesiąty. Wyjście z otchłani
Rozdział sześćdziesiąty pierwszy. Dorastanie legendy
Rozdział sześćdziesiąty drugi. Notatka w skarpecie
Rozdział sześćdziesiąty trzeci. Złota ekstaza
Rozdział sześćdziesiąty czwarty. Koniec pewnego romansu
Rozdział sześćdziesiąty piąty. Messi i Mesjasz
Rozdział sześćdziesiąty szósty. Nieufność i krótkowzroczność
Rozdział sześćdziesiąty siódmy. Domowe niewygody
Rozdział sześćdziesiąty ósmy. Mała czarownica, papież i
wesołe kurczaki
Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty. Ciągła posucha
Rozdział siedemdziesiąty. Wieczna nagroda
Zdjęcia
Strona redakcyjna