You are on page 1of 200

Spis treści

Kilka słów na początek............................................................................................... 5


Rozdział 1. Cnotliwy Koksu – Zawisza Czarny..................................................9
Rozdział 2. Człowiek-orkiesrta – Jan Zamoyski..........................................23
Rozdział 3. Torbohetman – Stanisław Żółkiewski......................................39
Rozdział 4. Pół-człowiek, pół-łomot – Stefan Czarniecki.......................56
Rozdział 5. Ciacho i bestia – Tadeusz Kościuszko.........................................70
Rozdział 6. JP na 100% - Józef Poniatowski....................................................86
Rozdział 7. Wystrzałowy generał - Józef Bem.............................................107
Rozdział 8. To on – Typ niepokorny – Tadeusz Rozwadowski.................121
Rozdział 9. Leśny postrach – Henryk „Hubal” Dobrzański.......................137
Rozdział 10. Jaja ze stali – Witold Pilecki..........................................................151
Rozdział 11. Mission impossible – Niedźwiedź Wojtek..................................171
Indeks tematyczny
Rozważny i romantyczny....................................................................................... 188
Indeks nazwisk
Spis ważnych (i tych mniej istotnych)
postaci występujących w książce
(poza bohaterami rozdziałów)............................................................................. 192
Może ukąszenie świni boli,
lecz to rany po leszczynie goją się dłużej
Kilka słów na początek
M inął rok od pierwszej książki Historia Bez Cenzury, a
mimo to kilka rzeczy się przez ten czas nie zmieniło.
Przede wszystkim nadal najciężej pisze mi się wstęp. Nawet
nie masz pojęcia, ile razy w tym miejscu już coś było, ale jed-
nak uznałem, że to skasuję. Teraz jednak wszystko wskazuje
na to, że pójdzie gładko, bo to, co powyżej napisałem, dało mi
do myślenia. Otóż nie tylko moja niechęć do wstępów w
książkach pozostała taka sama. Bez zmian pozostała przede
wszystkim ogromna radocha z pisania. Mogłem pisać, jak
chciałem i jak długo mi się podobało, ale o ile za pierwszym
razem zastanawiałem się, czy Ci się to spodoba, tak tu mia-
łem już trochę mniejszą spinę. Pierwsza część Historii Bez
Cenzury spotkała się z tak niesamowitym odbiorem z Waszej
strony, że mimo iż znam trochę słów (na co dowodem jest
owa książka), to nie do końca umiem to opisać. Zdecydowana
większość opinii była taka, że HBC w wersji książkowej jest
super, a ewentualną wadą jest to, że czyta się za szybko. Przy-
znam, że odetchnąłem wtedy z ulgą, bo gdyby trzeba było
zmienić styl, to byłaby wtopa. Czemu? Bo inaczej po prostu
opowiadać o historii nie umiem. To ten sam historyczny rock
and roll znany Ci z internetowego programu i poprzedniej
książki. W tej nie znajdziesz dowodu mojej literackiej meta-
morfozy i osiągnięcia większego stopnia wrażliwości twór-
czej. To jakby prosić Slayera, żeby nagrał balladę. Po czesku.
Niby by mogli, ale kto by tego chciał, skoro to, co robią, jest
dobre i naturalne?

Jednak ta książka nie jest taka sama jak pierwsza. Przede


wszystkim opowiada o innych osobach. To ważne, przyznaj-
my. Poza tym, żeby książka nie skończyła się tak szybko, jak
poprzednia, rozdziałów jest więcej, co też raczej nikogo mar-
twić nie powinno. Przede wszystkim jednak starałem się nie
oceniać bohaterów tak kategorycznie, jak w poprzedniej
książce. Może więc część z Was będzie zdziwiona, że czasem
rozdziały urywają się jak hejnał mariacki, ale to nie dlatego,
że nie chciało mi się pisać zakończeń. Pomyślałem, że każdy
powinien zrobić je po swojemu. Pewnie, że moje nastawienie
do każdej z tych osób da się wyczuć, bo nie ma czegoś takiego
jak pełen obiektywizm. Natomiast wszyscy mają prawo mieć
własne zdanie i postanowiłem to podkreślić, pozwalając każ-
demu z Was dopowiedzieć sobie ostatni, podsumowujący
akapit rozdziału… No dobra, w paru przypadkach nie mo-
głem się powstrzymać, ale w większości swój plan wykona-
łem.
Wiecie, co jest totalnie najgorsze we wstępach do książek?
Te wszystkie podziękowania. Kogo to obchodzi? Tu jednak
chciałbym, żebyście jeszcze chwilę wytrzymali, bo to strasz-
nie ważne. Naturalnie wielkie dzięki dla całej reszty ekipy Hi-
storii Bez Cenzury, dla dobrych ludzi ze Znaku i… tu pewnie
wiele osób zaczęłoby wymieniać swoich bliskich. Ale moi bli-
scy i tak wiedzą, że im dziękuję. Natomiast szczególne po-
dziękowania należą się z mojej strony dziesięciu niesamowi-
tym facetom i jednemu niedźwiedziowi, którzy swoimi ży-
ciorysami napisali tę książkę. Każdy z jej bohaterów był bez-
dyskusyjnie niesamowity. Najwspanialsze w tworzeniu było
to, że podczas dokładnego poznawania, a później opisywania
tych gości czasem aż nie dowierzałem, że takie koksy istniały
naprawdę. Jednak nie dość, że mieli jaja ze stali i niesamowite
przygody, to jeszcze ich wkład w historię naszego narodu jest
nieoceniony. Bo kim byliby królowie z poprzedniej książki,
gdyby nie tacy ludzie jak przedstawione tutaj Polskie Koksy,
bohaterowie od brudnej roboty? To książka napisana dla Wa-
szej przyjemności, ale też ku ich pamięci. A czym sobie na to
zasłużyli? Koniec pierdzielenia, przekonajcie się sami.
Wojtek Drewniak
Rozdział 1
Cnotliwy Koksu – Zawisza Czarny
„N iech mnie los uchowa przed Zawiszą z Garbowa!”
Kto tak mawiał? Nie wiem, zmyśliłem ten cytat
przed chwilą. Ale z drugiej strony masie osób mogło to
swego czasu przejść przez myśl, bo nasz Zawisza był praw-
dziwym postrachem i każdy musiał się z nim liczyć – od
Krzyżaków po samego papieża.

Kiedy się urodził? Nie mam pojęcia. Ale pocieszam się tym, że
nikt inny też nie wie. Tak jest, nie znamy dokładnej daty na-
rodzin jednego z naszych największych rycerzy. Powszechnie
uważa się, że na świat przyszedł około 1370 roku jako jedno z
dzieci swojej matki (wiem, Ameryki nie odkryłem) i ojca – Mi-
kołaja z Garbowa. Niestety senior rodu zmarł, zanim jego sy-
nowie rozpoczęli swoje rycerskie kariery, ale gdyby nie war-
tości, które im wszczepił, i odrobina uśmiechu od losu, to nie
jest wykluczone, że ich losy potoczyłyby się inaczej.
Bo według jednej z legend dotyczących dzieciństwa Zawi-
szy w okolicach roku Pańskiego 1390 miała miejsce akcja,
która wyjaśniałaby, jak to się stało, że bohater tego rozdziału
był takim wirtuozem miecza. Otóż razem z dwoma swoimi
braćmi (Jankiem i Piotrkiem) i ojcem wracali sobie z Węgier
do domu. Nagle zobaczyli, że na jednym z gościńców grupa
rzezimieszków zaatakowała jakiegoś podróżnika. Ojciec kazał
chłopakom ruszyć z pomocą, bo niestety świat wtedy nie wy-
glądał jak na filmach, że jak bohatera napada ekipa łotrów, to
podchodzą do niego pojedynczo. Gdyby tak było, to napad-
nięty nie miałby większych problemów, albowiem kiedy
chłopaki przepędzili już bandytów, okazało się, że ich ofiarą
padł sam Ippolito. Kto to był? Włoski mistrz szermierki, abso-
lutny wymiatacz, u którego szkolić chciał się chyba każdy z
ówczesnych wyższych sfer. Ktoś taki jak ten gość ze śmiesz-
nym wąsikiem, który na początku Gry o tron szkolił Aryę
Stark. W każdym razie facet był tak niepojęcie wdzięczny za
uratowanie życia, że w ramach zadośćuczynienia postanowił
zostać osobistym trenerem chłopaków. Zafundował im na-
prawdę elitarne treningi, które trwały przez dwa lata, a po
ich zakończeniu Zawisza, Janek i Piotras byli chyba najlepiej
wyszkolonymi młodymi rycerzami w królestwie. Dobrze się
składało, bo czasy szły ciężkie, ale nie uprzedzajmy faktów.
Jak wyglądał Zawisza? Kurde, no sorry, ale też nie wiado-
mo. Jego ksywa – „Czarny” – pochodzi od tego, że był brune-
tem i to jest jedyna pewna rzecz w kwestii jego aparycji. Ale
to były czasy, kiedy nie uroda decydowała o tym, czy się sta-
wało sławnym, czy nie. Wtedy trzeba sobie było na renomę
znacznie mocniej zapracować. Głównie przestrzeganiem ry-
cerskich cnót i wiernością, czego na bank Zawiszy odmówić
nie można. Pierwszą potwierdzoną w źródłach wzmianką o
naszym koksie jest dokument Jagiełły z 1397 roku, w którym
król potwierdza sprzedaż ziemi Piotrkowi z Garbowa, a ten z
kolei ręczy za swoich braci, wśród których wymieniony zo-
staje właśnie Zawisza. Wiem, może nie było to najciekaw-
szych kilkanaście wyrazów w Waszym życiu, ale pomyśla-
łem, że warto wreszcie rzucić jakimś konkretem. Aha, no i
ważne jest też to, że mimo iż wspomniano o nim w dokumen-
cie, to wcale nie jest powiedziane, że był wtedy w Polsce. Bo
tak się złożyło, że wielką karierę zrobił najpierw za granicą, a
dopiero potem mocno doceniono go w kraju. Trochę jak Be-
hemoth.
Otóż Zawisza formalnie służył jako rycerz i dworzanin
Władkowi Jagielle, ale rycerz był bardziej wolnym zawodem,
niż może się wydawać, i nasz koks postanowił też poudzielać
się trochę dla króla Węgier – Zygmunta Luksemburskiego.
Początki łatwe nie były, bo brał udział w przegranej kampa-
nii, ale nawet w obliczu braku zwycięstwa Zawisza nie porzu-
cił Zygmunta, mimo że duchowni zaserwowali klątwę
wszystkim, którzy go wspierali. Taka lojalność nie uszła uwa-
dze węgierskiego króla, który bardzo od tej pory cenił nasze-
go Zawiszę i chciał przyjąć go na służbę. Problem był jednak
taki, że o ile raz na jakiś czas można sobie było pojechać i po-
walczyć u innego króla na umowę o dzieło, to przyjęcie do
służby było już sporym zobowiązaniem, tym bardziej że takie
same plany wobec Zawiszy miał Władek Jagiełło. Sytuacja
mogła się wydawać skomplikowana. Ale nie dla naszego bo-
hatera.
Zawisza miał bardzo jasno nakreślone priorytety i mimo
że król Węgier na pewno lepiej by mu płacił, to zawsze kiedy
stawał przed wyborem – wybierał służbę ku chwale polskiego
króla, a nie łatwy hajs od Zygmunta Luksemburskiego. Oczy-
wiście to nie znaczy, że dla węgierskiego króla nie robił zle-
ceń, ale kiedy przychodziło co do czego, to nie wahał się ani
chwili. Tak właśnie było w 1408 roku, kiedy to pod rozkaza-
mi Zygmunta tłukł się w najlepsze w Bośni. Kiedy jednak do-
wiedział się, że polski król zwołuje rycerzy na wojnę przeciw-
ko Zakonowi, czym prędzej ruszył do kraju. Co więcej – za
nim podążyło niemało innych rycerzy. Gość imponował swo-
ją postawą.
Tak sobie myślę, że niby między wierszami sobie to po-
wiedzieliśmy, ale żeby nie pozostawić wątpliwości, krótko
sobie to wyjaśnijmy – Zawisza, jeżdżąc na Węgry, nie zdra-
dzał naszego kraju. Związki tych dwóch państw już wtedy
miały pewną tradycję, bo sięgały one panowania Ludwika
Andegaweńskiego, czyli teścia Zygmunta Luksemburskiego,
a co dla nas ważniejsze – króla Polski i Węgier jednocześnie.
Zatem służenie na tych dworach równocześnie nie było
czymś karygodnym. OK, jak wyjaśnione, to jedziemy dalej, bo
my tu gadu-gadu, a zbliża się bitwa pod Grunwaldem.
Zawisza wziął w niej udział jako kapitan naszej reprezen-
tacji. Według Długosza był jednym z dziewięciu rycerzy, któ-
rzy jechali na czele chorągwi krakowskiej. Co to znaczy? Że
grał w ataku. Chorągiew krakowska była bezapelacyjną elitą
rycerstwa z całego królestwa. Walczyli najbardziej wysunięci
i mieli siać postrach już od pierwszego uderzenia. Często jed-
nak zdarza się, że w zawodnikach pokłada się ogromne na-
dzieje, a ci w kluczowym momencie zawodzą. Z Zawiszą tak
nie było. Wsławił się w tej bitwie, a zwłaszcza w jej najcięż-
szym momencie, kiedy to chorągiew krakowska wypadła z
rąk chorążemu i upadła jak nasze nadzieje na półfinał Euro
2016 po karnym Błaszczykowskiego. Według Długosza to
właśnie: „najbardziej zaprawieni w bojach rycerze i weterani
podnieśli ją natychmiast i umieścili na swoim miejscu, nie
dopuszczając do jej zniszczenia”. Dzisiaj uważa się, że była to
właśnie ekipa Zawiszy. Po tym, jak zanotował najlepszą akcję
wygranego spotkania, należał mu się splendor i trochę odpo-
czynku, prawda? No niestety nie, bo musiał zapierniczać na
łeb na szyję, a przede wszystkim na Węgry, które dość zaska-
kująco postanowiły nas najechać.
O co chodziło? Ano niestety Zygmunt Luksemburski mu-
siał się wywiązać z sojuszniczych zobowiązań i, chcąc nie
chcąc, wysłał na nas swoje wojska, dowodzone zresztą przez
faceta o polskich korzeniach, gościa, o którym pewnie ciężko
mówiło się bez uśmiechu pod nosem – Ścibora ze Ściborzyc.
Spalił on Stary Sącz i przedmieścia Nowego i tam front się za-
trzymał, bo Polacy stawili opór. Sytuacja nadal była jednak
dość napięta. Ze względu na dobre układy z Zygmuntem wy-
słano do niego właśnie Zawiszę, żeby kazał mu się uspokoić.
Zadziałało? No pewnie! Jak węgierski król miał odmówić
swojemu ulubieńcowi? Ostateczny pokój podpisano w 1412
roku, za co obie strony mogły dziękować właśnie Zawiszy.
Efektem tego traktatu był też wielki zjazd w Budzie
(wszystkim śmieszkom tłumaczę, że to część dzisiejszego Bu-
dapesztu) z udziałem obu władców, który stał się pretekstem
do zorganizowania, a jakże, imprezy oraz turnieju rycerskie-
go, w którym wzięła udział absolutna śmietanka rycerstwa
europejskiego. Nagrody też były nie w kij dmuchał: koń ze
złotymi podkowami dla najlepszego rycerza i rumak ze srebr-
nymi podkowami dla najlepszego giermka. Chociaż Długosz
przedstawia polskich rycerzy jako najlepszych, to tak na-
prawdę główne nagrody przypadły rycerzowi ze Śląska i
giermkowi z Austrii. No właśnie, z tymi turniejami w życiu
Zawiszy to w ogóle jest dziwna sprawa.
Co powiecie na taką historię?

Jeszcze przed bitwą pod Grunwaldem o Zawiszy Czar-


nym usłyszał Jan Aragoński, syn samego króla Aragonii
Ferdynanda. Jan był najwspanialszym rycerzem w Euro-
pie – nigdy nie przegrał. Zatem fakt, że zaprosił polskiego
rycerza do pojedynku w Perpignan, był dla Zawiszy wiel-
kim zaszczytem. Nikt jednak nie wierzył, że może wy-
grać. W Aragonii żartowano i pytano: „Zavissius Niger?
Co to za zwierzę?…”. Jak jednak zdziwić się musieli, kie-
dy polski rycerz zwalił z konia niepokonanego dotąd ry-
cerza. Łzom nie było końca, a Zawisza do końca pobytu
w tamtych stronach poruszać się musiał z ochroną, by
zwolennicy Jana nie zrobili mu krzywdy.

To jedna z historii o udziale Zawiszy Czarnego w turniejach


rycerskich, które można spotkać w wielu miejscach. Jednak
jeśli porównamy te piękne opowieści z faktami, okaże się, że
pojedynek w Perpignan wcale nie był tak ważnym turniejem.
Chociażby dlatego, że skoro turniej miał miejsce w 1415
roku, to Jan Aragoński był wtedy Jankiem Aragońskim – miał
18 lat. Trochę nie wierzę, żeby w takim wieku być niepoko-
nanym rycerzem. Zawisza walczył więc albo z dzieciakiem (i
jeżeli był to dla niego pierwszy turniej, to rzeczywiście mógł
być wcześniej niepokonany), albo z innym Janem, ale nie był
to jakiś turbokoks, a jedynie wystawiony przez króla Arago-
nii zwycięzca jednego z turniejów. Historia o „Zavissusie Ni-
grze” i średniowiecznych kibolach została natomiast dopisa-
na po latach… Niestety większość opowieści o wyczynach
Zawiszy na turniejach to podobne domysły i legendy, bo na
bank potwierdzony jest jego udział tylko w dwóch tego typu
imprezach. Jednak nie ma się co martwić, gdyż wychodzi na
to, że nasz bohater nie potrzebował chałtur (chociaż zapewne
korzystał z nich często), żeby stać się sławnym. Swoją markę
ciężko wypracował na polach bitew, ale i jako poseł. Tak, bo
zażegnanie konfliktu na linii Zygmunt– Władysław nie było
jedynym dyplomatycznym epizodem w życiu naszego boha-
tera.
Władysław Jagiełło ufał naszemu koksowi na tyle, że wy-
syłał go jako swojego reprezentanta w naprawdę ważnych
sprawach. Na przykład dwa razy był posłem na procesach
polsko-krzyżackich. Tak jest, walki równie lub nawet bardziej
agresywne niż na polach bitew toczyliśmy z nimi w sądach.
Jako że procesy między dwoma państwami to dość poważna
sprawa, za duża na możliwości prokuratury rejonowej w
przysłowiowych Kielcach, to sędziami w tego typu procesach
bywali inni królowie. Patrząc na to, kto tym razem miał roz-
wiązać spór, nasi mogli być pewni, że wygraną mają w kie-
szeni, bo był to nie kto inny, jak sam… Zygmunt Luksembur-
ski. Wyobraźcie więc sobie zawód Zawiszy, kiedy jego wielo-
letni szef, ale i kumpel, nagle zaczął kombinować, wykręcać
się, aż wreszcie wydał wyrok na korzyść Krzyżaków. Więk-
szość Polaków strzeliła focha i oburzona wyjechała, ale Zawi-
sza nadal wierzył w rozsądek króla Węgier. Głupi był Zyg-
munt, jeśli myślał, że Zawisza potulnie skuli głowę. Kiedy
nasz bohater uznał, że dalsze pertraktacje nie mają sensu, to
stwierdził wprost, że ma gdzieś takiego przyjaciela. Nie uznał
wyroku sądu i ryzykując nie tylko stratą kumpla, ale wręcz
pozyskaniem nowego wroga, wyjechał. Zygmunt był pewnie
zdruzgotany, ale puścił to płazem, bo wiedział, że taki kozak
jak Zawisza może mu się jeszcze kiedyś przydać. Miał zresztą
rację. Morał tej historii jest jednak taki, że Zawisza w obronie
polskich interesów nie bał się powiedzieć, co myśli, nawet
największym ówczesnego świata, w tym… samemu papieżo-
wi.
Miało to miejsce w czasie soboru w Konstancji. Krzyżacy
nie marnowali żadnej okazji, żeby dopierdzielić Polakom,
również wizerunkowo. W związku z tym zatrudnili pewnego
dominikanina o lekkim piórze, by ten napisał tak zwany
paszkwil, czyli taki utwór, który kogoś obraża. Nie trzeba być
geniuszem, żeby domyślić się, że miał on obrażać Polaków, a
poza tym srogo dostało się personalnie królowi i mocno ob-
smarowana została unia polsko-litewska. Pech Krzyżaków
polegał na tym, że jednym z posłów był tam, a jakże, Zawisza
Czarny z Garbowa. Razem z resztą polskiej ekipy chciał uka-
rania autora i spalenia „dzieła”, ale każdy – z papieżem Marci-
nem V na czele – miał ich gdzieś. Swoją drogą trochę nieład-
nie z jego strony, bo poznał naszego rodaka już wcześniej. Za-
wisza był jego ochroniarzem po wyborze w 1417 roku. Tak
czy inaczej nasz koks tradycyjnie nie dawał za wygraną i ra-
zem z kumplami, żeby zwrócić na siebie uwagę, zakłócili ce-
remonię zakończenia soboru. Papież kazał im pokornie za-
mknąć ryje pod groźbą ekskomuniki, ale chyba zapomniał, z
kim ma do czynienia. Wyobraźcie sobie jego zdziwienie, a w
zasadzie bardziej przerażenie, kiedy podczas spokojnego po-
południa 4 maja drzwi do jego papieskiej komnaty wyleciały
z hukiem z futryny, a w powstałej w ten sposób dziurze sta-
nął wściekły polski rycerz. Teraz już nie było miejsca na
uprzejmości – Zawisza kazał papieżowi podpisać przygotowa-
ny wcześniej dokument, na mocy którego dominikanin mu-
siał odszczekać to, co napisał. Cel został osiągnięty, a papie-
ska sutanna pewnie powędrowała do prania. Kolejny raz Eu-
ropę obiegła wiadomość, że z naszym koksem nikt, ale to
NIKT nie powinien zadzierać.
Nie oszukujmy się jednak, bo nawet największy twardziel
potrzebuje odrobiny spokoju i czułości. Kiedy Zawisza wrócił
z Konstancji, postanowił się nieco ustatkować. Prawdopo-
dobnie w 1419 roku ożenił się z Barbarą z Radolina. Specjal-
nie napisałem „ożenił się”, a nie na przykład „pojął za żonę”,
bo ich związek należał do tej wąskiej grupy średniowiecz-
nych małżeństw, które naprawdę się kochały, a nie zostały
zaaranżowane, żeby hajs się zgadzał. Co nie znaczy, że się nie
zgadzał, bo Zawisza Czarny na bitwach dorobił się sporego
majątku, który, jak się okazało, potrafił nieźle inwestować.
Historia tego, jak nabywał kolejne majątki, jest nudna jak
szkolny podręcznik do historii, więc sobie darujemy. Warto
w każdym razie wiedzieć, że pod koniec życia nasz bohater
był właścicielem ponad 20 wsi i dwóch zamków. Nieźle jak
na gościa, który wcale nie pochodził z nie wiadomo jak za-
możnej rodziny. Tym bardziej imponujące jest, że tak zawrot-
na kariera nie zawróciła mu w głowie.
Przeciwnie – jeśli nie miało się nic na sumieniu, ale po-
trzebowało się kasy, to można było walić do Zawiszy jak w
dym. Nasz koks masę razy był żyrantem zastawów czy poży-
czek dla innych rycerzy. Był zresztą perfekcyjnym poręczy-
cielem, bo miał kabony jak lodu i wszyscy wiedzieli, że nie
ma dla niego rzeczy ważniejszej niż honor, toteż nie było
opcji, żeby w razie czego wykręcał się od spłacania kolegów.
Stratę paru groszy Zawisza na pewno łatwiej by ścierpiał niż
ujmę na honorze. Był też gościem, który nie patrzył na to,
skąd ktoś pochodzi. Nie interesowało go, czy ktoś jest dziec-
kiem samego króla, czy może szarym mieszczaninem, bo wy-
chodził z prostego założenia, że prawo do szlachectwa może
dać nie tylko szczęśliwe urodzenie się w odpowiedniej rodzi-
nie, ale też dokonania.
To była postawa godna naśladowania, a tak się złożyło, że
mieliśmy wtedy króla, który to wiedział i potrafił docenić. Za
swoje zasługi Zawisza dostał kilka urzędów od Jagiełły, w
tym jeden, który pewnie nie wszystkich by ucieszył – staro-
sty na pograniczu polsko-krzyżackim. Jak łatwo się domyślić,
nie była to najbezpieczniejsza okolica w kraju, ale Władysław
wiedział, co robi – pokazywał Krzyżakom, że w razie ataku,
już na dzień dobry, będą musieli zmierzyć się z największym
europejskim koksem. Który swoją drogą organizował też na-
prawdę tęgie imprezy.
Chyba najbardziej srogą imprezą, jaką zrobił, a przynaj-
mniej najbardziej sławną, była ta z marca 1424 roku. Okazja
była nie byle jaka, bo akurat koronowano czwartą żonę Ja-
giełły – Zośkę Holszańską. Oficjalna impreza też była niczego
sobie, bo trwała prawie tydzień. W jej trakcie były rycerskie
pokazy, masa jedzenia i inne bzdety, ale to after party, które
zorganizował Zawisza w domu pewnego Czecha, zyskało sta-
tus legendarnego melanżu. Goście byli prima sort, bo na do-
mówkę wpadli między innymi: Zygmunt Luksemburski, król
Danii, Norwegii i Szwecji Eryk VII Pomorski, książęta mazo-
wieccy i śląscy oraz legat papieski. Pewnym problemem dla
niektórych było to, że impreza miała miejsce w piątek, no a
jak to tak w post… Zawisza jednak słusznie uznał, że przecież
alkohol nie jest z mięsa, a na zagrychę będą ryby. Impreza
była tak dobra, że mówiono o niej na wielu europejskich
dworach, a koks z Garbowa zyskał sławę już nie tylko jako
wybitny rycerz i poseł, ale i organizator imprez lub – jak to się
ponoć ładnie określa – animator kultury. Kultury picia.
Jednak gość z takim charakterem mimo fajnej żony i oka-
zji do imprezowania nigdy nie usiedzi zbyt długo na miejscu.
Tym bardziej, że był cholernie ambitny i, jak już ustaliliśmy,
nie było dla niego nic ważniejszego niż kodeks rycerski, który
dość jasno ustalał też stosunek do wiary. Średniowieczny ry-
cerz musiał bronić chrześcijaństwa, co zresztą było całkiem
opłacalnym finansowo zajęciem, a bonus w postaci wieczne-
go zbawienia też wydawał się kuszącą opcją. Zawisza co
prawda urodził się już wiele lat po wyprawach krzyżowych
do Ziemi Świętej, ale dla chcącego nic trudnego. Akurat tak
się szczęśliwie złożyło, że w Czechach panoszyli się heretycy
zwani husytami, a najazd pacyfikacyjny planował kumpel
Zawiszy, znany nam już Zygmunt Luksemburski. No i jak tu
nie skorzystać?
Mało brakło i Zawisza zakończyłby nie tylko karierę, ale i
żywot na tej wyprawie, bo może i spędził masę czasu na po-
lach bitewnych, ale dopiero tam, w Czechach, spotkał się z za-
ciętością charakterystyczną tylko dla walk religijnych. Husy-
ci mieli głęboko w swoich czeskich okrężnicach szacunek dla
jeńców. Kiedy więc wojska Zygmunta zaczęły przegrywać,
znaczna część sił spierniczyła w obawie przed okrutną śmier-
cią z rąk heretyków. Ci, którzy nie zdążyli uciec, zabarykado-
wali się w jednym z miast. Nawet król zmiękł i w nocy uciekł,
ale nasz Zawisza gardził takim tchórzostwem. Razem z garst-
ką podobnie odważnych gości odparł szturm na miasto… i
bardzo chciałbym napisać, że zmienili losy walk, lecz byłbym
kłamczuchem. Po kilku dniach zostali złapani, ale Czesi miło
ich zaskoczyli, bo nie zabili ich w bestialski sposób, a tylko
triumfalnie obwieźli po okolicy i uwięzili w Pradze. Zawisza
wyszedł za kaucją dopiero po kilku miesiącach i wydawać by
się mogło, że już wystarczy mu tych przygód w walce o
chwałę chrześcijaństwa, ale nieee, skądże…
Bo już w 1427 roku Zawisza wesoło podskakiwał sobie w
siodle, jadąc obok Zygmunta Luksemburskiego celem spra-
wienia lania Turkom, z którymi nigdy wcześniej nie walczył.
Co go podkusiło? Znamy go już na tyle dobrze, że w sumie
śmiało obstawiać można, że kodeks rycerski, ale i jak by to
nie zabrzmiało – chęć rozwijania się. To był kompletnie nowy
przeciwnik, więc nasz koks chciał się po prostu sprawdzić.
Tak zmotywowany zajechał z wojskiem pod twierdzę Golu-
biec, dość ważną, bo ten, co ją miał, kontrolował dość spory
kawał terytorium nad Dunajem.
Oblężenie trwało strasznie długo i zaczęło się całkiem po-
zytywnie, bo flota Zygmunta wygrała z tureckimi okrętami,
ale co z tego, skoro finał oblężenia był dość tragiczny. „Pa-
niczny odwrót” to najlżejsze określenie, jakiego można użyć.
Prawda była taka, że europejscy rycerze dali się zaskoczyć i
część spierniczyła, a ci którzy mieli mniej szczęścia, zostali
otoczeni nad brzegiem rzeki. Niestety był wśród nich rów-
nież Zawisza. Kiedy Zygmunt Luksemburski zdał sobie z tego
sprawę, w te pędy posłał łódź, żeby wyciągnąć z tego bałaga-
nu swojego ulubionego rycerza, ale… Panie Długosz, czyń
pan swoją powinność:

Ale Zawisza jako nader gorliwy strażnik honoru rycer-


skiego, uważając za rzecz niegodną opuszczanie swych
towarzyszy, których już zobaczył w szponach śmierci,
wybrał niebezpieczne pozostanie z nimi. Nie zważając
zatem na własne bezpieczeństwo, odesławszy przysłaną
przez króla Zygmunta łódź, wkłada lśniącą zbroję i do-
siadłszy małego konia, w eskorcie dwu tylko pieszych,
wywijając kopią, ruszył przeciw wojsku tureckiemu.
Otoczony natomiast przez Turków został ujęty, ponie-
waż z powodu lśniącej zbroi i połowy czarnego orła, któ-
ry nosił jako herb na rycerskim stroju okrywającym
zbroję, uważano go za króla lub księcia.

Podobno, odsyłając łódź wysłaną na ratunek, koks z Garbowa


miał powiedzieć: „Nie ma takiej łodzi, która mogłaby prze-
wieźć mój honor”. No spoko, w każdym razie efekt tego był
taki, że teraz był w tureckiej niewoli, której jednak, jak przy-
stało na twardziela, się nie bał. Ja bym się na przykład bał jak
cholera, ale może dlatego, że nie mam takich kumpli jak Za-
wisza, któremu pomagała świadomość, że Zygmunt zapłaci
każde pieniądze, żeby go z tej niewoli wykupić. I tak by pew-
nie było, gdyby nie ludzka zachłanność.
Bo panowie Turkowie zaczęli się między sobą kłócić, któ-
ry z nich tak w zasadzie będzie miał prawo do zgarnięcia oku-
pu za tak znakomitego jeńca. W sumie nie ma im się co dzi-
wić, bo za kasę, jakiej można się było spodziewać za naszego
rycerza, można było do końca życia żyć prawie jak sam suł-
tan. Sytuacja zrobiła się mocno nerwowa, aż w końcu jeden z
zainteresowanych, kiedy poczuł, że ma coraz mniejsze szanse
na zgarnięcie hajsu, uznał, że jak on nie dostanie okupu, to
nie dostanie go nikt… i odciął Zawiszy głowę.
A jak było naprawdę? Bo Długosz czasem lubił przegiąć
pałę w swoich opisach. Jednak w tym przypadku jest spora
szansa, że to prawda, tym bardziej że kilku Polaków wróciło z
tej wyprawy do kraju i po latach mogli te informacje przeka-
zać kronikarzowi. Oczywiście drugą opcją jest to, że nasz bo-
hater zginął w walce. Bezdyskusyjne natomiast jest to, że za-
kończył żywot właśnie w czasie oblężenia feralnej twierdzy.
Jakby jednak nie zginął, śmierć Zawiszy tylko uzupełniła
„wzorcową” bohaterską biografię. Śmierć za wiarę była uko-
ronowaniem wielu lat postępowania zgodnie z rycerskimi
cnotami i w zasadzie trudno sobie wyobrazić bardziej po-
prawny, choć smutny koniec tej historii. Ale czy taki znowu
totalny koniec? No nie do końca.
Bo chociaż ród tego najsłynniejszego polskiego rycerza
wygasł w męskiej linii jeszcze w średniowieczu, to po kądzieli
(czyli po prostu w linii damskiej) miał się całkiem nieźle. W
czasach potopu Szwedzi ukradli biskupowi włocławskiemu
taki dywan na ścianę, na którym były wyrysowane herby
jego przodków aż do piątego pokolenia. Znajdziemy tam herb
Czarnej Zawiszanki – jedynej wnuczki Zawiszy Czarnego. Ale
to nadal nie koniec, bo jego geny odziedziczyli też ludzie tak
ważni dla naszej historii, jak Stasiek Koniecpolski czy, uwaga,
major Henryk „Hubal” Dobrzański! Trochę szkoda, że w szko-
le zamiast o Zawiszy Czarnym, który był prawdziwym wzo-
rem rycerskiej postawy, woli się nam wciskać jakąś pieśń o
Rolandzie, co nie?
Przeczytać o tym koksie to mało. Jego trzeba zobaczyć!
https://www.youtube.com/watch?v=b-DiY8wzoAg
Rozdział 2
Człowiek-orkiesrta – Jan Zamoyski
O tym gościu wspomnieliśmy już sobie co nieco w po-
przedniej książce. Poznaliśmy go jako wiernego kom-
pana Stefka Batorego, bez którego nasz król nie odniósłby
tylu sukcesów. Jest jednak dużo więcej fajnych rzeczy, któ-
re w życiu zrobił. Na przykład jako student został... rekto-
rem. Zbudował też sobie miasto (i to wcale nie jedno),
otworzył uczelnię i jest świetnym dowodem na to, że ka-
rierę robią nie tylko goście, którzy machają szabelką tam i
nazad. Równie dużo albo nawet więcej można dla swojego
kraju ugrać chłodnym umysłem, spokojem i orientacją w
aktualnych wydarzeniach. Co nie znaczy, że jak się Zamoy-
ski wściekł, to nie umiał poprowadzić wojska! Przed Wami
prawdziwy człowiek orkiestra.

Podobnie jak w przypadku Zawiszy Czarnego kariera Zamoy-


skiego to takie „od połówki do bohatera”. Czemu nie od zera?
No bo jednak nie urodził się jako dziecko chłopa, tylko w szla-
checkiej rodzinie, która jednak nie była na tyle zamożna, żeby
sam fakt urodzenia się w niej gwarantował życiowy sukces.
W sumie opowiedzmy sobie o początkach jego rodu, bo nie
zawsze źródła dają nam taki komfort. Otóż jednym z pierw-
szych przedstawicieli tej rodziny był Florian Szary z Szarzyn,
który w 1331 roku miał przyjemność bić się w bitwie pod
Płowcami. Chociaż w sumie nie wiem, czy „przyjemność” to
najlepsze określenie, bo został w tej bitwie ranny włócznią i
to nie raz, a trzy razy. Władysław Łokietek docenił to poświę-
cenie i nadał Florianowi herb Jelita, w którym – wbrew pozo-
rom – nie było wcale jelit, a trzy złote kopie. Fakt, przez łata
ten herb trochę się rozmył, bo po jakimś czasie używało go
ponad 200 rodzin, ale to właśnie dzięki Janowi Zamoyskiemu
stał się taki dobrze znany.
Po przeczytaniu powyższych kilku zdań ktoś może słusz-
nie zapytać: „Co z tego?”. Bardzo słusznie, bo faktycznie na-
wet gdybyśmy bardzo chcieli, to źródłosłów nazwiska Za-
moyski nijak nie łączy się z „Szary”. Ale spokojnie, już zmie-
rzamy do rozwikłania tej zagadki. Otóż sto lat przed narodzi-
nami bohatera tego rozdziału jego pradziadek kupił sobie we
wschodniej części kraju posiadłość Staropolskie Zamosczie.
To już brzmi bardziej znajomo, co? To właśnie od tej miejsco-
wości, która stała się rodzinnym gniazdem, jego synowie za-
częli używać nowego nazwiska. Swoją drogą ktoś, kto miesz-
ka we Wrocławiu czy innym Szczecinie, może się teraz zasta-
nawiać, po jakiego grzdyla ktoś miałby z własnej woli ochotę
osiedlać się we wschodniej Polsce? Wierzcie lub nie, ale w
tym okresie wschód naszego kraju, zwłaszcza Ruś Czerwona,
był jak Ameryka. Serio. Duże powierzchnie, małe zaludnienie
i w związku z tym dużo prościej było się tam dorobić. Tak się
złożyło, że rodzina Zamoyskich miała od pokoleń smykałkę
do biznesu i krok po kroku bogaciła się, kupując kolejne miej-
scowości, w tym Skokówkę, w której 19 marca 1542 roku na
świat zawitał nasz Janek.
Co prawda matka naszego koksa pożegnała ziemski padół
parę lat po urodzeniu małego Zamoyskiego, ale jego ojciec
wychował go najlepiej jak umiał. Nie oszczędzał na edukacji
syna – najpierw wysłał go do szkoły w nieodległym Krasnym-
stawie (gdzie dzisiaj robią spoko jogurty), a później wysłał go
w podróż po zachodniej Europie, żeby sobie pooglądał, jak w
wielkim świecie wygląda prowadzenie państwa i generalnie
życie ludzi na poziomie.
Jasiek miał całkiem spore szczęście, bo na praktyki trafił
do Franciszka II, który potem został królem Francji, Nasz bo-
hater był paziem, więc musiał w zasadzie robić różne głupo-
ty, na które nikt inny, wyżej postawiony nie miał ochoty.
Większość z nas była na praktykach, więc wie, jak to jest. Ja
na przykład kiedyś musiałem wyrywać mech spomiędzy
schodów pod pewnym pomnikiem w Lublinie. Ale OK, bo się
zapędziłem z tą dygresją, wracamy do Janka, który oprócz pa-
ziowania chciał maksymalnie wykorzystać swój pobyt. Cha-
dzał zatem w wolnych chwilach na tamtejsze uczelnie i słu-
chał sobie wykładów. Uczył się też matmy, co warto podkre-
ślić, bo to ewenement jak na szlachcica. Matmą u nas w kraju
w wyższych sferach generalnie gardzono, na czym później
skorzystał Zamoyski. Kiedy inni jak zawsze liczyli na to, że
„jakoś to będzie”, on chłodno kalkulował i zawsze był krok
przed konkurencją.
Eurotrip naszego Janka wcale nie ograniczał się tylko do
Francji. Później trafił do Strasburga, gdzie uczył się w prote-
stanckiej szkole znanego humanisty... STOP CO?! Jak to prote-
stanckiej?! A właśnie, tutaj pewna niespodzianka, bo jakoś
tak się utarło, że jak szlachcic, to katolik. No nie do końca, to
wcale nie była reguła, na co najlepszym dowodem jest wła-
śnie ojciec Janka Zamoyskiego, który był kalwinistą i w takim
duchu starał się wychowywać syna. Czy mu się udało? Nie.
Po pewnym czasie Janek uznał, że w Strasburgu mu źle
albo zimno, w sumie nie wiem, w każdym razie ważne jest to,
że postanowił przenieść się na uniwersytet w Padwie. Nie
dość, że cieplej, to jeszcze była to jedna z najlepszych uczelni,
na której uczyło się sporo wielkich Polaków i wykrętów zara-
zem, jak Kopernik czy Kochanowski. Co to ma do jego wiary?
A to, że wtedy były tam dwie grupki imprezowiczów – Niem-
cy i Polacy. Ci pierwsi byli protestantami i trochę większymi
mułami, więc nasz bohater uznał, że jak ma się dobrze bawić,
to już zmieni to wyznanie, żeby Polacy z niego nie szydzili, i
będzie się kumplował z rodakami. Jak więc widać, podejście
do spraw wiary miał bardzo luźne i tolerował wszelkie wy-
znania do momentu, aż ktoś mu nie podpadł.
Tak naprawdę, pomimo całej tej super podróży, to dopie-
ro właśnie w Padwie zaczął się rozkręcać i odkrył w sobie
wielki talent oratorski... czyli prościej rzecz ujmując – potrafił
mówić tak, że ludzie mu ufali. To cholernie cenny dar, jeśli
ktoś miał ambicje polityczne. No, ale od czegoś trzeba było
zacząć. Pierwszą swoją mowę publiczną pierdyknął w dość
trudnych warunkach – na pogrzebie jednego z profesorów.
Jednak zrobił takie wrażenie, że wszyscy prawie zapomnieli
na moment, po co tam przyszli. Jednak poza tym, że umiał
spoko opowiadać, to był zwyczajnie fajnym gościem, którego
bardzo lubiano. Do tego stopnia, że jako student został... rek-
torem. Jednak nie cieszmy się zbyt pochopnie, bo wtedy we
Włoszech trochę inaczej wyglądało i rektora wybierano spo-
śród studentów. Co absolutnie nie znaczy, że to była tylko
taka nic nie znacząca fucha. Jako rektor nasz młody Jan stał
się w Padwie drugą co do ważności osobą. Pierwszą, natural-
nie, był biskup. A, no i jeszcze jedno – jako rektor nie musiał
zdawać egzaminów, ale i tak pierdyknął pracę dyplomową na
168 stron, żeby nikt mu nie zarzucił, że prześlizgnął się przez
uniwersytet jak naoliwiony pingwin przez lodowisko.
Kiedy wrócił do Polski, miał już tak dobre CV, że momen-
talnie dostał robotę w królewskiej kancelarii Zygmunta Au-
gusta, gdzie mocno mu się poszczęściło. Dostał pracę, która u
większości z nas pewnie wywołałaby ekspresowy zgon z nu-
dów – miał uporządkować Archiwum Skarbu Koronnego.
Jednak on, zamiast przejmować się najnudniejszą robotą
świata, dostrzegł w niej plusy – pracował bardzo dokładnie i
przy okazji wybornie poznał polskie prawo. Nawet lepiej niż
wuj Stefan z Klanu.
Wkrótce jednak miały się ze światem pożegnać dwie waż-
ne dla niego osoby – żona (i to zaledwie po paru latach mał-
żeństwa) i król Zygmunt August, który swoim zjazdem do
bazy narobił nieporównywalnie większego zamieszania. Cze-
mu? Bo nie za bardzo miał kto po nim objąć tron. Zaczęły się
spory i różne pomysły, jak ten problem rozwiązać, ale daruj-
my sobie opisywanie przepychanek sejmowych, bo to po pro-
stu głupie. Ważne jest to, co ustalono na końcu – że władca
zostanie wybrany spośród panujących zza granicy.
Z poprzedniej książki wiemy, że spośród kilku kijowych
kandydatów (pomijając Batorego, który jeszcze wtedy nie
miał szans) wybrano zdecydowanie najgorszego – Francuza,
Heńka Walezego. Nasza szlachta nie była jednak aż tak bar-
dzo głupia i postanowiła się zabezpieczyć na wypadek, gdyby
obcy władca nie podszedł wystarczająco poważnie do rządze-
nia Polską, Stworzyli więc szereg warunków, na które władca
musiał się zgodzić i tylko wtedy można go było koronować –
pacta conventa i artykuły henrykowskie. Oczywiście przy ich
redagowaniu brał udział nasz Jan, który – jak już wiemy –
ogarniał prawo jak mało kto. Poza tym władał biegle francu-
skim, bo przecież paziował długo na tamtejszym dworze,
więc to właśnie naszego bohatera wysłano z poselstwem do
Henryka. Kiedy tylko się poznali, nowy przyszły król od razu
podpadł Zamoyskiemu. Naszemu koksowi bardzo nie spodo-
bało się, że Francuzik próbuje negocjować warunki, które
miał przyjąć bez wahania. Najmocniej ponoć był zły o to, że
musi zagwarantować w Polsce wolność religijną. To dziwi
tym mocniej, że Henryk dobrze wiedział, jak wojny o wyzna-
nie niszczą jego ojczyznę, a mimo to chciał przenieść na nasz
grunt ten sam chaos. Polacy jednak nie odpuścili i Walezy
zmiękł. Zresztą nie po raz ostatni, ale na opis jego panowania
szkoda tu stron. Porządził kilka miesięcy, a kiedy dowiedział
się, że zwolniła się fucha króla Francji, uciekł z Polski i zostało
nam po nim tylko powiedzenie: „Król Henricus wyrządził Po-
lakom psikus”. Chociaż w sumie nie, bo został jeszcze pro-
blem, co teraz zrobić.
Druga elekcja, czyli wybieranie króla, miała miejsce w
1575 roku i to był absolutnie przełomowy moment w życiu
naszego bohatera. Oto bowiem po pewnych przepychankach
na władcę wybrano Stefana Batorego, którego Zamoyski
mocno wspierał. Jednak Batory nie był kolejną magnacką
gnidą, a gościem ceniącym w swoim otoczeniu przede
wszystkim ekspertów. Tu jednak nie było problemu, momen-
talnie poznał się na talencie i wiedzy Janka i od tej pory chło-
paki byli jednym z najskuteczniejszych duetów w dziejach.
Na czym polegała ich współpraca? Stefan był człowiekiem
czynu, nienawidził kuluarowych przepychanek i papierko-
wej roboty. To wszystko załatwiał za niego Zamoyski – ura-
biał opozycję i pozwalał szefowi robić swoje. Był takim Do-
uglasem z House of Cards. Z tą różnicą, że nie patrzył w oczy,
jak z kimś gadał, i nie pił alkoholu.
Król bardzo doceniał starania Zamoyskiego i nie szczędził
mu nagród. Co chwila nadawał swojemu najlepszemu pra-
cownikowi nowe ziemie, miasta, wsie... No właśnie, opo-
wiedzmy sobie o jego majątku, bo Jan z czasem stał się posia-
daczem naprawdę niesamowitego bogactwa. Pod koniec ży-
cia miał 11 miast (kolejne 12 dzierżawił) i ponad 200 wsi (ko-
lejnych 612 dzierżawił). Wszystkie jego ziemie zajmowały
17,5 tysiąca kilometrów kwadratowych, czyli mniej więcej
tyle, co dzisiejszy Kuwejt! Jak tym wszystkim zarządzać? Nie
wiem, ale on jakoś potrafił. Nie był to jednak ulubiony typ
szefa. Był tym pracodawcą, który patrzy księgowym przez ra-
mię i generalnie wpieprza się człowiekowi w robotę, zasypu-
jąc go masą głupich pytań. Może jednak jest to jakiś sposób na
trzymanie finansów w ryzach, bo każdy się pilnował, a kasa
nie ginęła nie wiadomo gdzie. A ile tej kabony było? Rocznie
jakieś 300 tysięcy złotych, czyli równowartość 6 tysięcy koni
pociągowych. Trochę tych pieniędzy wydawał na wyprawy
wojenne i na łatanie dziury budżetowej, ale bez problemu
starczało mu też na utrzymanie u siebie sztabu ludzi, wśród
których był lekarz, prywatny piwowar, rzeźnicy, kucharze i
masa innych.
To, co mu zostało, a nie było tego wcale mało, inwestował
dalej – budował młyny, tartaki, cegielnie, huty, taką fabrykę
skór do oprawiania książek i jeszcze mógłbym dużo wymie-
niać... Jednak jego najtrwalszymi inwestycjami, których za-
zdrościli mu totalnie wszyscy, były miasta. Na przykład To-
maszów kazał zbudować na cześć swojego syna Tomasza, bo
kto bogatemu zabroni. Najbardziej znanym z jego miast jest
jednak Zamość. Co w nim takiego niezwykłego? Nasz bohater
miał wielki sentyment do Padwy, gdzie studiował. Jednak
obowiązki w kraju uziemiły go na tyle mocno, że nie mógł
tam sobie wyjechać, w związku z czym postanowił, że zbudu-
je sobie taką małą Padwę u siebie. Zatrudnił absolutnych de-
beściaków od projektowania i stosunkowo szybko mógł cie-
szyć się swoim nowym ulubionym miastem. Nie chciał jed-
nak, żeby miasto świeciło pustkami. Pewnie, że mógł zatrud-
nić tysiące statystów jak w Truman Show, ale to nie było w
jego stylu. Chciał, by miasto naprawdę żyło. Przede wszyst-
kim nowych mieszkańców zwolnił z czynszów i podatków,
co pocztą pantoflową napędziło mu kolejnych. Poza tym lu-
dzie czuli się tam bezpiecznie, bo Zamość był ufortyfikowany
jak cholera, chociaż budowę umocnień zakończono już po
śmierci Jana. W każdym razie, mimo że na wschodzie, było
bezpiecznie. To było ważne również dla kupców, którzy chęt-
nie zjeżdżali do miasta zachęcani przez Zamoyskiego.
A jakby tego było mało, to jeszcze sobie w mieście pier-
dyknął uniwersytet. Dobrze pamiętał, jak ważna dla jego ka-
riery była edukacja i chciał umożliwić ją swoim rodakom,
którzy nie szastali aż takim hajsem, żeby pozwolić sobie na
drogie wyjazdy za granicę. W akcie fundacyjnym akademii
padły słowa: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży
chowanie... Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja pu-
bliczna zgodnych i dobrych robi obywateli”. Gość naprawdę
się w to zaangażował, a jego uczelnia przetrwała 180 lat i
„wyprodukowała” masę mądrych ludzi.
Cała ta działalność sprawiła, że Zamoyski zyskał wielu
kumpli w środowisku artystów. Ale takich prawdziwych ar-
tystów, a nie jakichś zasmarkanych bardów grających po
karczmach. Przykład? Ależ z rozkoszą: na jego drugim weselu
wystawiono Odprawę posłów greckich, którą specjalnie na tę
okazję napisał sam Jan Kochanowski. To tak, jakby dzisiaj na
czyimś ślubie wystąpił Roger Waters. No lepiej się nie da. A
jak się bawił na tym przyjęciu sam pan młody? Średnio, ale to
był u niego standard. Jak już wiemy, Zamoyski nie pijał alko-
holu. Na imprezach pił z nieprzezroczystego kielicha, żeby
nikt się go nie czepiał, co on tam pije i czemu tak mało. Nie
był jednak tym typem, który sam nie pije i robi innym wy-
rzuty. Nie, na jego imprezach było zawsze w bród jedzenia i
alkoholu i każdy mógł korzystać do woli, byle nie być zbyt
upierdliwym i nie namawiać gospodarza do picia. Wiecie, co
mam na myśli. Każdy z nas ma takiego znajomego.
A skoro już jesteśmy przy piciu, to co tam ciekawego w
tym czasie działo się w Rosji? Ano niewesoło, bo Iwan Groźny
uznał, że bardzo chciałby mieć dostęp do Bałtyku i tak mu się
spieszyło, że nawet nie wypowiedział wojny Polsce, tylko bez
uprzedzenia ruszył na nas z ekipą. Batory uznał, że nikt mu
nie będzie Inflant zabierał, i chciał od razu ruszyć z odsieczą,
ale do tego potrzebował pomocy swojego niezawodnego Za-
moyskiego. Bo to wcale nie było takie proste. Trzeba było
przekonać szlachtę do zrzucenia się na wyprawę odwetową i
specjalne wojsko. Jan miał gadane, więc mu się udało, chociaż
musiał też obiecać co nieco szlachcie, ale to nie było aż tak
istotne w kontekście faktu, że banda ruskich sadystów po-
czynała sobie w najlepsze na naszych ziemiach.
Dzięki pomocy Zamoyskiego polskie wojsko zaserwowało
efektowny kontratak i szybko zdobyło... tylko Połock – pierw-
szą twierdzę z brzegu, co w zupełności wystarczyło polskiej
szlachcie. Uznała ona, że taki sukces w pełni nas zabezpieczy
przed Iwanem i ekipą i nie ma co dalej inwestować w wojnę.
Zamoyski wiedział, że musi ich od tego głupiego pomysłu od-
wieść, jednak tutaj tak łatwo nie będzie, bo i zagrożenie tym
razem mniejsze. Na szczęście Jan dobrze wiedział, jaki jest
słaby punkt polskiej szlachty, którego choćby połechtanie za-
wsze gwarantuje szybką reakcję – honor. Zamoyski na spo-
tkaniu ze szlachtą załatwił sprawę praktycznie jednym zda-
niem: „Cóż powiedzą wszystkie narody, jeśli się zatrzymamy
po tak świetnie rozpoczętej wyprawie?!”. Te słowa, razem z
kolejnym drobnym ustępstwem załatwiły sprawę i po krót-
kim czasie polska armia, ku przerażeniu Iwana, znowu ruszy-
ła.
Ta wojna była też ważna w karierze naszego koksa jeszcze
z jednego powodu, otóż w 1580 roku zadebiutował jako do-
wódca wojska. Generalnie nie był jakimś wielkim znawcą te-
matu, choć plan miał ambitny. Chciał zaatakować z zaskocze-
nia, ale ktoś doniósł, że nasi są w okolicy, i Rosjanie zamknęli
się w twierdzy. Nie trwało to jednak długo. Posiedzieli dwa
dni, uznali, że nie za bardzo mają szansę, i się poddali. Byli
dość odważni, bo na bank wiedzieli, co Iwan robi w takich sy-
tuacjach. Otóż rosyjski car, kiedy zdobywał twierdzę, bezlito-
śnie mordował załogę. Jakże więc zdziwieni i wdzięczni mu-
sieli być, kiedy nasz Zamoyski puścił ich wolno. Później nasz
świeżo upieczony dowódca dołączył do króla i całkiem spoko
zdobywało mu się z wojskiem kolejne twierdze aż do zawie-
szenia broni przez spanikowanego Iwana.
Niestety car nie był zbyt konsekwentny i po krótkim cza-
sie znowu zaatakował. Nie to, żeby Batorego to martwiło, bo i
tak chciał jeszcze coś ugrać w tym starciu, a już na bank naj-
mniej martwiło Zamoyskiego. Czemu? Bo Batory znowu ka-
zał mu szukać u szlachty hajsu na nową wojnę, a ta nie chcia-
ła jej dać ze względu na zawieszenie broni. Skoro jednak Iwan
znowu postanowił wpaść z wizytą, to powtórzyła się sytuacja
z początku wojny o Inflanty i kasiora jakimś sposobem nagle
się znalazła. Nasz koks miał też inny powód do zadowolenia,
mianowicie taki, że wtedy właśnie jego kumpel i król zara-
zem mianował go... hetmanem wielkim koronnym. Było to
lekkie zaskoczenie, bo, jak wiemy, Zamoyski nie miał wielkie-
go doświadczenia wojskowego, a poza tym po raz pierwszy w
historii dwa najważniejsze urzędy – kanclerza i hetmana –
dzierżyła jedna osoba. Można było mieć pewne obawy, ale
wbrew negatywnym głosom Zamoyski naprawdę dał radę.
Wszyscy niedowiarkowie przekonali się o tym podczas oblę-
żenia Pskowa. Było demonicznie ciężko, poza tym chwyciły
mrozy i ludzie zaczęli mówić o wycofaniu się. Generalnie
wszyscy wpadli w takie zawieszenie i bierność, a na wojnie
nie jest to najlepszy stan, bo można dać się zaskoczyć. Nieste-
ty wiedzieli o tym również Rosjanie. Nagle z twierdzy wypa-
dły wrogie wojska i gdyby Zamoyski nie rzucił przytomnie do
walki kawalerii, to byłoby przegwizdane. Jedynym efektem
kontrataku Rosjan było to, że wkurzyli Jana, który uznał, że
będzie tu siedział do usranej śmierci, ale nie odpuści. Nawet
król się w pewnym momencie wycofał, ale zawzięty Zamoy-
ski z wojskiem siedział dalej i jasno dawał do zrozumienia, że
nigdzie się nie rusza. W końcu Rosjanie poddali się i w wyni-
ku zawartego pokoju oddali nam Inflanty, a o Bałtyku Iwan
mógł sobie znowu tylko marzyć.
Po wojnie nasz bohater po raz trzeci się ożenił. Jego druga
żona zmarła przy porodzie, więc to nie tak, że zmieniał sobie
dziewczyny, kiedy mu się zachciało. Impreza znowu była
ogromna, zjechali się naprawdę poważni dygnitarze, więc
poza standardowym rzucaniem pieniędzmi w tłum i prezen-
tacją bogactwa postanowiono pokazać im coś ekstra. Na wzór
włoskich uroczystości wystawiono mitologiczne widowisko.
To tylko pozornie nie jest ciekawe, już tłumaczę czemu. Otóż
w tym przedstawieniu damską rolę grał chłopiec o delikatnej
cerze i niewieściej urodzie, z którym za jakiś czas się w tej
książce spotkamy – Stanisław Żółkiewski!
Niestety tak to w naszym kraju jest, że jak tylko komuś za-
cznie się dobrze układać, to zaraz się znajdą jakieś zazdrosne
fujary. W czasach Zamoyskiego wcale nie było inaczej. W
jego przypadku bandą zazdrośników był ród Zborowskich,
który liczył na to, że za poparcie Batorego na elekcji dostaną
więcej, ale większość zgarnął nasz Jan. Skoro sami byli za
ciency, to zaczęli spiskować z Moskwą i Wiedniem, a głów-
nym szefem konspiry był Samuel Zborowski, którego jednak
dość szybko nakryto, pozbawiono praw i wyrzucono na zbity
pysk. Niestety nie miał zamiaru się poddać i wrócił. Miał jed-
nak na tyle mało rozumu, że trafił na obszar, którym zarzą-
dzał Zamoyski. Ten złapał go i doniósł królowi, który uznał,
że dwa razy łaskawy nie będzie, i skazał Samuela na śmierć.
Oburzona i przerażona zarazem ekipa Zborowskich zaczęła
kombinować przeciwko Zamoyskiemu, ale Batory szybko
wybił im to z głowy. Wszyscy wiedzieli, że dopóki król żyje,
Jan jest nietykalny. Niestety dla nich obu ten stan nie miał
trwać zbyt długo.
Batory zmarł, a kulminacja konfliktu Zamoyski i kumple
vs Zborowscy i sporo innej szlachty miała miejsce przy okazji
kolejnego zjazdu szlachty zorganizowanego w celu wybrania
króla. Nasz bohater kompletnie nie ufał wrogiemu stronnic-
twu i profilaktycznie ufortyfikował swój obóz. Nie było to
jednak konieczne, bo w walce o wpływy Zborowscy dość sku-
tecznie zaorali się sami. Zarysujmy sobie sytuację: po jednej
stronie mamy Zamoyskiego, fajnego, lecz demonicznie boga-
tego i wpływowego gościa ze swoim stronnictwem, a po dru-
giej Zborowskich, których już popierało sporo szlachciców, a
niezdecydowana część była łatwa do przeciągnięcia, bo prze-
cież mało kto w tym kraju lubi, jak komuś bogatemu się do-
brze wiedzie, co nie? Jakim więc kretynem trzeba być, żeby w
takiej sytuacji w wyścigu o tron wesprzeć... Habsburga? Tej
rodziny szlachta nie znosiła jeszcze bardziej niż Zamoyskiego,
a poza tym nie była aż tak głupia i nie chciała oddać Niemco-
wi polskiego tronu (przynajmniej jeszcze nie wtedy...).
Wsparła więc ekipę Jana, która zaproponowała na nasz tron
Zygmunta Wazę, królewicza ze Szwecji. Wybrano go na kró-
la, ale pojawił się pewien problem. Zborowscy postanowili
mieć ten wybór w dupie i razem z resztą wiernej im szlachty
trzy dni później wybrali sobie na króla Maksymiliana Habs-
burga. Wojna domowa wisiała na włosku i trzeba było szybko
uspokoić buntowników. Hetman ruszył w te pędy do Krako-
wa i wjechał tam w ostatniej chwili, bo niemieccy żołnierze
już byli na miejscu i szykowali się do przyjęcia Maksymiliana.
Ten jednak na miejsce nie dotarł, bo na spotkanie wyjechał
mu nie orszak powitalny, a Zamoyski z wojskiem i Habsburg
na kopach wyleciał na Śląsk. Kiedy do miasta wjechał właści-
wy kandydat do tronu, Jan powitał go serdecznie, ale w za-
mian za uratowanie Wazie posady otrzymał tylko kilka su-
chych zdań pochwały. Nasz bohater nie był zachwycony i
wprost spytał jednego z kasztelanów, co to za pierdołowatą
niemowę nam przywieźli ze Szwecji. Oj, nie polubili się pano-
wie, a to był dopiero początek ich konfliktu.
Mimo że nowy władca wkurzał go od pierwszego spotka-
nia, to jak na wiernego poddanego i hetmana przystało, ru-
szył za Maksymilianem w pogoń na Śląsk. Co prawda było to
już poza naszymi granicami, bo ziemie te należały wtedy do
cesarstwa, ale Zamoyski postanowił to olać i z Keine Grenzen
na ustach wjechał z wojskiem, żeby stanąć naprzeciwko sił
Habsburga pod Byczyną 24 kwietnia 1588 roku. To była naj-
ważniejsza bitwa, jaką stoczył Jan, Warto zwrócić uwagę, że
gdyby nasz koks żył kilka wieków później, byłby pewnie cał-
kiem niezłym selekcjonerem piłkarskim. Możemy to wnio-
skować po tym, że jego wojskowa ekipa była świetnym mik-
sem doświadczenia, było sporo weteranów z wojny o Inflan-
ty i świeżej krwi, bo w tej bitwie dał szansę między innymi
przyszłym hetmanom – Żółkiewskiemu i Chodkiewiczowi.
Nigdy się nie dowiemy, jakim królem Polski byłby Maksy-
milian, ale wiemy z całą pewnością, że strategiem to on był
do dupy. Kiedy Zamoyski zobaczył, że Habsburg ustawił woj-
ska w półksiężyc, musiał srogo prychnąć. Bo nawet czterola-
tek domyśliłby się, że takie ustawienie ma na celu wciągnię-
cie ataku w centrum, a później otoczenie. Jan popatrzył z po-
litowaniem na tę żałosną strategię, po czym nakazał atak od
skrzydła, czym absolutnie zaskoczył, a następnie rozjechał
wojska Habsburga do tego stopnia, że sam Maksymilian nie
zdążył uciec i trafił do niewoli, a Zamoyski znowu na mo-
ment stał się ulubieńcem szlachty. Jak widać, łaska pańska
na pstrym koniu jeździ.
Z czasem jednak szwedzki król coraz bardziej wkurzał na-
szego bohatera. Chłopaki kłócili się o reformy, którymi nie
będziemy sobie tutaj zaprzątać głowy. W każdym razie od
pewnego momentu nie kryli się z opiniami na swój temat.
Kulminacją było naubliżanie królowi przez Jana. Była to wią-
zanka tak mocna, że król aż wyszedł. Zamoyski co prawda
władcę przeprosił, ale zrobił to pewnie tylko formalnie, a w
sercu ani jednego słowa nie żałował.
Jednak, jak już wiemy, w przypadku Zamoyskiego niechęć
do króla to jedno, a wykonywanie rozkazów to już co innego.
Z sukcesami prowadził wojsko przeciwko Tatarom, ale więk-
szym problemem był kolejny konflikt ze Szwecją, w który
wplątał nas naturalnie pochodzący stamtąd król. Znowu po-
szło o Inflanty. Zamoyski, mimo coraz większej niechęci, po-
nownie jakimś cudem przegadał szlachtę, żeby sypnęli bilo-
nem na wojsko. Tym razem trzeba było znacznie więcej kasy,
bo Szwedzi mieli dość perfidną, ale skuteczną metodę walki –
zajmowali porty, a później kolejne twierdze, do których do-
starczali zaopatrzenie dzięki wcześniej zdobytym przysta-
niom. Generalnie unikali otwartych bitew i czekali ufortyfi-
kowani, co nie ułatwiało zadania przeciwnikom. Początkowo
Zamoyski miał szalony, choć nie taki głupi pomysł, żeby zbu-
dować flotę, ale bał się, że nie zdąży, więc zebrał 20 tysięcy
ludzi i mozolnie, zamek po zamku odbijał kolejne tereny.
Wreszcie stanął ze swoim wojskiem pod Białym Kamieniem –
twierdzą niezdobytą jak cnota Longinusa Podbipięty z Trylo-
gii,
Oblegano ją przez miesiąc (twierdzę, żeby było jasne), ale
artyleria nie dawała rady. Jednak nasz hetman był tak niesa-
mowicie kreatywny, że aż miło. Rozkazał zasypać chrustem i
drewnianymi balami okoliczne bagna. Podciągnął tam wiel-
kie armaty i kazał pruć aż, jak to śpiewa Stachursky, „Kamień
na kamieniu tutaj nie zostanie”. Nie trzeba było aż tak dra-
stycznych rozwiązań, bo widząc, co się dzieje, Szwedzi pod-
dali twierdzę. To niestety było już ostatnie zwycięstwo Za-
moyskiego. Brało go jakieś choróbsko, więc przekazał do-
wództwo Chodkiewiczowi i wrócił do Zamościa. Ale jeszcze
przed odjazdem z własnej kasy opłacił żołd swoim wiernym
żołnierzom.
Nie czuł się już na siłach, żeby dowodzić armią, ale na po-
litykę czuł się jeszcze dostatecznie mocny. Tym bardziej, że
stosunki z władcą, który docenił wreszcie talent Jana, popra-
wiły się. Niestety ten błogi stan nie trwał długo. Oto bowiem
król postanowił pewnego dnia, że poślubi sobie Habsburżan-
kę. No to się znowu Polacy wściekli, że ktoś im chce Niemca
na tron wsadzić, a co gorsza może chcieć dążyć do absoluty-
zmu na wzór zachodni. A jak wśród szlachty trwoga, to nagle
wszyscy stawali się przyjaciółmi Zamoyskiego, który, jak już
dobrze wiemy, nie pierdzielił się w tańcu, nawet z królem. Na
sejmie wyszedł na mównicę i w swoim stylu naubliżał królo-
wi, zaznaczając, że ma złą wolę, że jest niekonsekwentny,
przedkłada prywatne interesy nad dobro państwa i general-
nie, że jest kretynem. Mowa była tak płomienna, że dała po-
czątek wydarzeniom, które przyniosły nam wojnę domową.
Tej jednak Zamoyski już nie dożył. Zmarł 3 czerwca 1605
roku w swojej małej Padwie. Odszedł otoczony najbliższymi,
a po jego śmierci całkiem trafnie sytuację podsumował pe-
wien historyk, o dziwo Niemiec: „I miała zaiste Polska czym
się chlubić, dopóki żył ów tak wielki mówca i wódz. Po jego
stracie ma państwo dostateczną przyczynę do opłakiwania
swej szkody, jak długo losy nie zdarzą mu drugiego podobne-
go męża”. Na szczęście po nim przyszło wielu wybitnych kok-
sów. To przecież dopiero drugi rozdział.
Podobało się? Sprawdź teraz innych polskich twardzieli!

https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 3
Torbohetman – Stanisław Żółkiewski
T ego pana już przed chwilą poznaliśmy jako dziecięce-
go aktora u Zamoyskiego. Na szczęście jednak los po-
prowadził go inną ścieżką kariery. Dlaczego „na szczęście”?
Bo po pierwsze, trudno by było facetowi całe życie grać
małą dziewczynkę, a po drugie – i zdecydowanie ważniej-
sze – zapisał się w historii między innymi jako pierwszy
Europejczyk, który zdobył Moskwę, legendarny dowódca,
jeden z największych patriotów i gość, który kilka razy
oszukał śmierć, bezczelnie parskając jej w ponury pysk.
Stachu Żółkiewski był jednym z największych hardkorow-
ców w naszej historii.

Ledwo się urodził, a już mógł umrzeć. Ale OK, po kolei: przy-
szedł na świat w 1547 roku niedaleko Lwowa, konkretnie we
wsi Turynka, gdzie spędził pierwsze lata życia. Według jednej
z historii niania uznała, że na bank nic się małemu Stefkowi
nie stanie, jak zostawi go samego na łące, żeby się pobawił.
Tak się jednak złożyło, że tuż obok krążył oddział tatarski. Na
szczęście rodzina była bardziej czujna i podobno w ostatniej
chwili zabrali dzieciaka sprzed nosa Tatarom, ratując przy-
szłego hetmana przed porwaniem albo śmiercią. Wszystko
skończyło się dobrze i nasz mały koks przez jakiś czas miał
spokój.
Jak spędzał ów czas? Jak to dzieciak – na nauce. Jako że do
biednej rodziny nie należał, początkowo nauczyciele przy-
chodzili do niego do domu. Później śmigał sobie do szkoły ka-
tedralnej we Lwowie, gdzie szło mu świetnie, uczył się języ-
ków i lubił czytać, co w jego przypadku jest super istotne. Bo
w kwestii wiedzy na temat prowadzenia wojska był samo-
ukiem. Polegał na tym, czego nauczył się na przykład z pa-
miętników Cezara. To trzeba docenić, bo przecież stał się jed-
ną z najważniejszych osób w państwie, mimo że nie odbył
studiów uniwersyteckich. Jak Lechu Wałęsa.
A jaki był z charakteru? Niestety trudno go było polubić,
bo gość od najmłodszych lat miał strasznie wysokie mniema-
nie o sobie. Z jakiegoś powodu uważał, że niebiosa się nim
szczególnie opiekują i że jest nieomylny. Dodatkowo charak-
teryzowało go niezwykłe oczytanie, co również sprawiało, że
na imprezie był tym typem gościa, który bez przerwy się
wpieprza i poprawia, gdy ktoś inny opowiada historię, bo z
jakiegoś powodu „on wie lepiej”. Strasznie irytujący typ.
Charakter miał więc trudny, ale fachowcem był świet-
nym. No właśnie, przecież książki to nie wszystko. Jak twier-
dzi każdy pracodawca – potrzebne jest jeszcze doświadczenie.
Gdzie je zdobywał Stasiek? U znanego nam już Zamoyskiego.
Młody Żółkiewski był na przykład częścią ekipy, która poje-
chała do Francji do nowo wybranego króla Henryka Waleze-
go. Upiekł wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo wyjazd
ten zastąpił mu popularne wtedy objazdówki bogatych dzie-
ciaków po Europie. Po drodze odwiedził też kraje Rzeszy, Pa-
ryż, Wiedeń... Podobało mu się? Nie. Lata później, kiedy odra-
dzał własnemu synowi ten odpowiednik dzisiejszego Era-
smusa, twierdził, że ludzie praktycznie nigdy nie przywożą
do nas z Zachodu dobrych wzorców. Zapomniał jednak chyba
o tym, ile nauczył się w tym czasie o sztuce wojennej, fortyfi-
kacjach i wojskach inżynieryjnych, o których wtedy w Polsce
można było pomarzyć. No ale cóż. Buce mają – wybiórczą pa-
mięć.
OK, bucem może i był, ale o okrutnym wojskowym talen-
cie, co szybko dał po sobie poznać. Po raz pierwszy jako do-
wódca pokazał się zaraz po elekcji Stefana Batorego, kiedy to
stanął na czele ludzi Zamoyskiego i, dowodząc nimi, brał
udział w bitwie, w której polskie siły rozgromiły pięciokrot-
nie silniejsze wojsko z Gdańska. Gdańszczanie nie chcieli
uznać wyboru nowego króla. Naturalnie po tym łomocie
zmienili zdanie. Naszemu przyszłemu hetmanowi strasznie
się to wojowanie spodobało. Już po paru latach ruszył z ojcem
i bratem na pierwszą wyprawę na Moskwę, a później (prowa-
dząc już własną chorągiew) pomógł rozpierniczyć dwukrot-
nie większe siły pod Toropcem (to kompletnie nieistotne,
gdzie to jest, generalnie w Rosji). Jednak nie był tym typem
dowódcy, który rozkazywał z bezpiecznej odległości. Absolut-
nie nie. Był prawdziwym twardzielem, który naprawdę mało
czego się bał, przez co nie raz ryzykował życiem. Na przykład
pod Pskowem.
To było w 1582 roku. Pewnego dnia Zamoyski pozwolił
obrońcom twierdzy pochować poległych, a przy okazji posta-
nowił wykorzystać ten czas na pertraktacje. Na rozmowy po-
kojowe wysłał ekipę, w której znalazł się nasz Stanisław. Miał
tylko jedno zadanie – trzymać się z dala od murów. Tak, zga-
dliście, nie posłuchał. Kiedy poseł Zamoyskiego prowadził
rozmowy, nasz koks razem z kumplem podjechali na tyle bli-
sko murów, że któryś z przeciwników go rozpoznał. Co więcej
– powiedział, komu trzeba, że ten gość to chyba krewny sa-
mego Zamoyskiego! Poseł ustalający warunki zaprzestania
oblężenia był mocno zdziwiony, że Rosjanie tak przeciągają
rozmowy. Nie mógł wiedzieć, że robili to po to, by na murach
zebrać kilkuset strzelców, którzy po pewnym czasie mieli już
Żółkiewskiego na muszkach. W pewnym momencie rozległy
się strzały i... nikt nie trafił. SERIO! Zatrzymajmy się tutaj na
chwilę, bo to jest jakiś żart, a nie wojsko. Nie jestem w stanie
pojąć, jak to się stało, że żaden z kilkuset strzelców nawet nie
ranił naszego koksa. Musiało to wyglądać jak każdy film akcji,
gdzie bohater ucieka i mimo że pruje do niego pół wojska, ja-
koś udaje mu się przeżyć. Jedynym rozwiązaniem, jakie przy-
chodzi mi do głowy, jest to, że rosyjscy strzelcy zamknięci w
twierdzy kolejny dzień znowu od rana pili. Tak czy inaczej
Stachu cudem przeżył i nabrał pewności, że Matka Boska nad
nim czuwa. Jak Lechu Wałęsa.
To jednak nie koniec tej przygody, bo może i obyło się bez
uszczerbku na zdrowiu, ale co się Stachu wystraszył, to jego.
Postanowił się więc zemścić. Prosił Zamoyskiego, żeby wy-
prowadzić w ramach zemsty atak, ale ten nie chciał się zgo-
dzić. Nasz koks postanowił więc poszukać sprawiedliwości
gdzie indziej i poszedł do szefa artylerii, który – jak się okaza-
ło – miał zapędy terrorystyczne. Zaproponował Żółkiewskie-
mu stworzenie szkatułki niby pełnej kosztowności, a na-
prawdę wypełnionej najlepszym prochem, jaki można było
dostać. Taki „prezent” wysłali do dowództwa twierdzy i z nie-
cierpliwością nasłuchiwali upragnionego „JEBUDU! Nie mu-
sieli długo czekać. W wyniku eksplozji dwóch członków star-
szyzny zginęło, a wielu zostało rannych. A żeby było jeszcze
śmieszniej, naszym zamachowcom uszło to na sucho, bo cała
wina spadła na... dowódcę twierdzy, który przez sabotaż miał
chcieć pozbyć się konkurencji.
Kiedy organizm Stefana Batorego postanowił przestać
żyć, Żółkiewski oczywiście poparł kandydata swojego patro-
na, Zamoyskiego – „pierdołowatą niemowę ze Szwecji”, którą
poznaliśmy w poprzednim rozdziale. Czemu to takie ważne?
Bo mało brakło i straciłby przez to życie. Jak już wiemy, były
dwa stronnictwa – jedno wspierało Habsburga, a drugie
Wazę. Żółkiewski ostro się udzielał, broniąc dobrego imienia
zarówno szwedzkiego kandydata, jak i swojego patrona, Za-
moyskiego. Kiedy skończył kolejną ze swoich ostrych prze-
mów, postanowił, że zasłużył na chwilę relaksu i ruszył do
baru. Kiedy tak sobie szedł w najlepsze, już zapewne rozmy-
ślając, co sobie dziś wypije, tuż obok głowy przeleciał mu...
Czekan. Czyli taki mały kilof. Przyznajmy, to dość niecodzien-
na sytuacja, ale to właśnie w takich momentach okazuje się,
czy ktoś jest twardzielem, czy tylko udaje. Ja na przykład
uciekłbym, zostawiając za sobą smugę kału, natomiast Żół-
kiewski spokojnie odwrócił się i zapytał: „A na mnież to?”. W
odpowiedzi usłyszał dość odważne: „Na ciebie, skurwysynu”.
Rozbawiony tą wyszukaną ripostą Żółkiewski odparł, że żału-
je, iż nie ma strzelby, którą mógłby się odegrać... Niestety ta-
kowe urządzenia posiadali poplecznicy Zborowskich, któ-
rych, jak się okazało, jest naokoło bardzo wielu i właśnie oto-
czyli naszego koksa. Oczywiście jego obstawa też była gotowa
do wałki, ale Żółkiewski wiedział, że jeśli każe pruć do Zbo-
rowskich, to rozpęta wojnę domową, bo sytuacja polityczna
była naprawdę napięta. Uśmiechnął się więc tylko do nie-
udolnych napastników i odjechał z miną zwycięzcy.
Nasz bohater po raz kolejny bez żadnego uszczerbku na
zdrowiu wyszedł z opresji, ale takie szczęście nie mogło trwać
wiecznie. Dobra passa została przerwana pod Byczyną. W su-
mie bitwa wyszła na plus, bo wygraliśmy, a Żółkiewski bar-
dzo się temu przysłużył, bo to on dowodził husarią, która roz-
strzygnęła o wyniku starcia. Niestety sam Stasiek dostał dość
nieprzyjemny postrzał w kolano. Do końca życia utykał, ale
była też pewna zaleta tego zranienia. Mianowicie wtedy nasz,
jak wiemy, odrobinę zadufany koks uznał, że nawet taki wy-
braniec niebios jak on czasem miewa pecha i od tamtej pory
w wyprawach towarzyszył mu osobisty medyk. Nie, nie od
czasu jak strzelało do niego kilkuset ruskich, nie od momen-
tu, jak przeleciał obok niego kilof, tylko dopiero od tego wte-
dy... Odważny koleżka.
Jednak ostatecznie pewnie tego postrzału w kolano nie ża-
łował, bo byczyńska ustawka okazała się wrotami do jego
wielkiej kariery. To ona przesądziła o przyznaniu mu buławy
hetmana i starostwa hrubieszowskiego. Rok później zasiadał
już w senacie. Ale na polu osobistym też wiodło mu się cał-
kiem spoko – ożenił się. To jednak był naprawdę niesamowi-
ty i wyjątkowy związek, bo... z miłości. Dziś to może nie jest
szokujące, ale w tych czasach było czymś naprawdę rzadko
spotykanym. Mamy na to dowody? Pewnie, nawet dość moc-
ne. Po pierwsze, nie było to typowe „małżeństwo w intere-
sach”, bo jego żona pochodziła z rodziny, która finansowo ni-
jak nie mogła się równać z familią Żółkiewskiego. Posag
wniosła jedynie symboliczny. To jednak nie koniec, bo Sta-
siek od razu zapisał jej połowę swoich dóbr. Wiedział jednak,
co robi, bo żona o dziwnym imieniu (Regina) okazała się
świetnym zarządcą rodowych ziem pod nieobecność męża. A
ten z racji swojej pracy wyjeżdżał dość często.
No właśnie, niedługo wyjechał służbowo (czyli po prostu
tłuc się) na Ukrainę. Jakie miał tam zadanie? Stłumić powsta-
nie, które wywołał niejaki Semen Nalewajko, swoją drogą
dzisiaj bohater narodowy Ukrainy. Pewnie sporo osób już so-
bie wyobraża, jak to nasz koks stłumił powstanie w sposób
tak brutalny, że Jürgen Stroop mógłby się od niego uczyć, ale
nie. Wbrew pozorom Żółkiewski nie łapał od razu za szablę.
Przede wszystkim, w odróżnieniu od wielu innych magna-
tów, nie zakładał z góry, że kozacy to banda świrów, z który-
mi nie ma co pertraktować, tylko od razu trzeba się z nimi
tłuc. Starał się wynegocjować bezkrwawe rozwiązanie sytu-
acji naprawdę długo i dopiero kiedy ze strony powstańców
nie było woli porozumienia, dość spektakularnie pokonał ich
w kilku starciach, a potem otoczył obóz, gdzie schowali się ci,
którzy przetrwali. Żółkiewski wiedział, że były tam również
kobiety, dzieci i ranni i naprawdę nie miał ochoty mieć ich na
sumieniu. Jednak, żeby wypracować sobie dobrą pozycję do
negocjacji, kazał ściągnąć z Kijowa naprawdę ciężkie działa i
trochę z nich ponapierniczał na postrach. Podziałało? No a
jak. Rozpoczęły się kolejne rozmowy.
Przebiegły bardzo sprawnie i pewnie fani Żółkiewskiego
uznają, że to zasługa jego talentu do pertraktowania, ale miej-
my też świadomość, że sami powstańcy doskonale wiedzieli,
w jak ciemnej dupie się znajdują, więc zgadzali się na wszyst-
ko, w każdym razie w wyniku negocjacji buntownicy i ich
bliscy mieli zachować życie w zamian za wydanie samego
Nalewajki, innych dowódców, broni i wszelkich zrabowa-
nych łupów. Wszystko skończyłoby się naprawdę dobrze,
gdyby nie ukraińska szlachta, którą dowodził Żółkiewski, To-
talnie zawalili sprawę i zafundowali naszemu koksowi chyba
najciemniejszą kartę w biografii. Bo kiedy zapewnieni o swo-
im bezpieczeństwie bezbronni kozacy zaczęli się rozchodzić,
żądni zemsty żołnierze przystąpili do brutalnego mordowa-
nia. Trupów nikt nie dał rady policzyć, ale były to setki ludzi
zabitych w najbardziej niehonorowy sposób. Co na to het-
man? Był zdruzgotany, a humoru nie poprawiło mu nawet
dość makabryczne i źle wróżące na przyszłość odkrycie. Otóż
w zdobytym obozie powstańców znaleziono broń i sporo in-
nego wyposażenia nadesłanego przez... Habsburgów. Mogło
to oznaczać tylko jedno – obce mocarstwo mieszało się w pol-
skie sprawy, finansując powstania. To jednak nie miało wte-
dy dla Stanisława znaczenia, bo czuł się jak zdrajca i nigdy o
tym nie zapomniał. Podobnie zresztą jak kozacy, którzy jakiś
czas później pod Batohem roznieśli na szablach tysiące na-
szych bezbronnych rodaków w identycznej „niespodziance”.
Lecz o tym sobie jeszcze opowiemy w odpowiednim czasie.
No ale co by był z Żółkiewskiego za zawodowiec, gdyby
załamał się przy pierwszej większej porażce, no nie? Na jakiś
czas zmienił jednak otoczenie, bo przerzucono go na północ,
gdzie miał pomóc w pokonaniu Szwedów. Chociaż formalnie
dowodził tam Zamoyski, to prawda była taka, że mózgiem
wielu działań był Stasiek Żółkiewski. Mogłoby się wydawać,
że Szwedzi to totalnie inny przeciwnik niż ci, z którymi do tej
pory mierzył się nasz koks, ale okazało się, że potrafił przeło-
żyć swoje doświadczenia na nowy grunt. Jak już wiemy z po-
przedniego rozdziału, Szwedzi uwielbiali się fortyfikować i
czekać na błąd oblegających. Stasiek znalazł tu wspólny mia-
nownik z Tatarami, na których zwalczaniu znał się jak mało
kto. Uznał więc, że frontalna szarża husarii nie ma tutaj sen-
su i uderzył lekką jazdą na skrzydło przeciwnika. To była dru-
ga, zaraz po hiszpańskiej inkwizycji, rzecz, której nikt się nie
spodziewał. Chaos wśród Szwedów był tak wielki, że nawet
nie zauważyli momentu, w którym nasza kawaleria stanęła
przed nimi i wjechała w nich w najlepsze. Działo się to w oko-
licach dzisiejszego Tallina i gdyby nie to zwycięstwo, odbicie
Białego Kamienia z poprzedniego rozdziału wcale nie poszło-
by tak łatwo.
Po tym sukcesie przyszedł dość trudny czas w życiu Żół-
kiewskiego, choć nie dawał tego po sobie poznać. Bo kiedy Za-
moyski stwierdził, że Inflanty są już opanowane i może się
zawijać do siebie, chciał przekazać dowodzenie właśnie Stani-
sławowi, ten jednak odmówił. Tłumaczył się tym, że bardziej
przyda się na kresach, walcząc z Tatarami. Prawda była jed-
nak taka, że mocno podupadł na zdrowiu i sam musiał wra-
cać na rodzinne ziemie, żeby się trochę podleczyć. Nie trwało
to wcale krótko, bo był tam dwa lata, co nie znaczy, że zajmo-
wał się tylko leżeniem w łóżku i jęczeniem. To nie ten typ
człowieka. Żeby nie wyjść z formy, raz na jakiś czas pojechał
sobie sprać paru Tatarów. To jednak nie koniec, bo niedługo
potem zmarł jego protektor (czyli taki gość, co się za nim
wstawiał), ale i przyjaciel – Zamoyski. Wszyscy podejrzewali,
że Żółkiewski nie będzie się najlepiej dogadywał z królem. Za-
bawne jest to, że spodziewał się pewnie tego również sam
władca, więc zaskoczenie musiało być spore, kiedy Żółkiew-
ski mimo swojego charakteru uznał, że przede wszystkim jest
żołnierzem i ma obowiązek być lojalnym. Inna sprawa, że do-
skonale wiedział, iż za tę decyzję może się spodziewać du-
uuużej nagrody od władcy, który bardzo potrzebował w swo-
jej ekipie takiego koksa.
Oczywiście miał rację, bo Zygmunt III w nagrodę za po-
parcie dał Stefanowi starostwo przemyskie i co jeszcze cen-
niejsze – dochody z gdańskich młynów, dodatkowo pomna-
żające jego majątek, o którym sobie jeszcze opowiemy. Na ra-
zie skupmy się na tym, że król też głupi nie był i inwestycja w
lojalność hetmana zwróciła mu się bardzo szybko. Oto bo-
wiem w 1607 roku opozycja uznała, że nie będzie już słuchać
władcy i doszło do rokoszu (czyli buntu) Zebrzydowskiego.
Na nieszczęście buntowników król miał pod ręką kogoś, kto
w tłumieniu powstań był bezbłędny. W bitwie pod Guzowem
Żółkiewski jasno dał opozycji do zrozumienia, że z legalnie
wybranym władcą i jego ekipą się nie zadziera. Jednak z roko-
szanami też postąpił humanitarnie, mimo że byli szlachecki-
mi zdrajcami, więc pewnie gardził nimi bardziej niż kozacki-
mi, prostymi powstańcami. Tak czy inaczej to właśnie nasz
bohater przekonał króla, że nie warto robić pokazowego
ćwiartowania buntowników i lepiej przy okazji pokazać, że
nowy władca to równy koleżka i wybacza błędy, jeśli ktoś
przyzna się do winy. Zygmunt III posłuchał i udało się zaże-
gnać konflikt w miarę szybko i stosunkowo bezkrwawo. A za
zasługi Stasiek dostał kolejny tytuł do kolekcji – tym razem
wojewody kijowskiego.
W tym samym roku zaczęły się też dymitriady. Jeśli miał-
bym się teraz rozpisywać o nich, to totalnie rozmyłoby nam
to rozdział, który przecież ma się skupiać na postaci Żółkiew-
skiego, prawda? Ale spoko, nic straconego. Żeby zorientować
się, o co w tym wszystkim chodziło, możecie teraz na chwilę
odłożyć książkę i odpalić sobie odcinek Historii Bez Cenzury
pod chwytliwym tytułem Rosja pod polskim butem. Śmiało.
Już obejrzany? No to jedziemy dalej. Właśnie wtedy Żół-
kiewski odniósł jedno z największych zwycięstw nie tylko
swojego życia, ale generalnie w historii naszego wojska. Cho-
dzi o kultową bitwę pod Kłuszynem, chociaż w sumie kto ją
miał wygrać, jak nie nasz koks? W końcu to on był najwięk-
szym specjalistą od walki z o wiele liczniejszym wrogiem,
prawda? Poprowadził kilkutysięczną armię do zwycięstwa
nad Rosjanami, których było, uwaga – podobno nawet dzie-
sięć razy więcej. Właśnie to zwycięstwo otworzyło Polakom
drogę do Moskwy, której zarządcą przez kolejny rok był, a jak-
że, nasz Stasiek.
Niestety to było ostatnie superwspomnienie z tej wypra-
wy, bo rządzenie zdobytym miastem wcale łatwe nie było, a
poza tym wszystko się szybko spieprzyło i Polacy musieli się
z Moskwy wycofać. Cały misterny plan Żółkiewskiego po-
szedł w piździec i nasz koksu musiał wracać do kraju. Na po-
cieszenie zahaczył jeszcze o Warszawę, gdzie obejrzał sobie
hołd ruski, i zły na władcę wrócił do swojej Żółkwi. Dodatko-
wo był zawiedziony, bo mimo totalnego sukcesu pod Kłuszy-
nem nie dostał awansu na hetmana wielkiego koronnego,
czyli takiego najważniejszego hetmana. Krótko mówiąc, miał
naprawdę małą motywację do roboty, ale niespodziewanie
zadbali o nią jego podwładni. Jednak nie przyszli do niego i,
klepiąc po plecach, nie mówili rzeczy w stylu: „Oj, szefie, bę-
dzie dobrze”. Wręcz przeciwnie – zbuntowali się. Tak jest,
jego żołnierze po powrocie z Rosji zawiązali konfederację i
jeździli po kraju, łupiąc go niemiłosiernie. Dziwicie się im? Ja
nie do końca, bo prawda była taka, że za swoją ciężką walkę,
historyczne zdobycie Moskwy i poświęcanie życia każdego
dnia... nie dostali wypłaty. Też bym się zdenerwował, choć
pewnie nie aż tak jak zrobił to Żółkiewski, który najbardziej
na świecie nienawidził właśnie zdrady. Nasz koks dość miał
już przepychanek i groźby wojny domowej, więc uznał, że
tym razem sentymentów nie będzie – wiernych państwu żoł-
nierzy poprowadził w błyskawicznej kampanii, która stłumi-
ła bunt, a jego przywódcy zakończyli żywot pokazowo nabici
na pal albo poćwiartowani, a w najlepszym wypadku ścięci.
Jeśli ktoś w wojsku miał wątpliwości, że z hetmanem się nie
zadziera, to po tym buncie już raczej się nie zastanawiał. Nie-
stety dla naszego Staśka posłuszeństwo oparte na strachu ni-
gdy nie ma prawa trwać długo, więc wszystko powoli zaczęło
się sypać.
Jak już jesteśmy przy sypaniu się, to jest coś, co powinni-
śmy sobie wyjaśnić. Otóż wiele osób, które z jakiegoś powodu
nie lubią Żółkiewskiego, zarzuca mu, że poparł tajny sojusz
między Polską i... Habsburgami. Już słyszę tych ujadaczy: „Ło
Matko Boska! Jak to?! On, uczeń Zamoyskiego, który przecież
za największe zło uważał Habsburgów! Jak śmiał poprzeć taki
układ?!”. Odpowiedź na to jest raczej nieskomplikowana i
wymaga uświadomienia sobie jednej, prostej rzeczy: czasy się
zmieniły. Zmieniły się dość mocno, a Żółkiewski jako jeden z
niewielu nie chciał trzymać się starych sojuszy z przyzwycza-
jenia, tylko wolał reagować na zmieniające się warunki. A sy-
tuacja była całkiem prosta: walczyliśmy z Rosją, na północy
czaili się łakomi na Inflanty Szwedzi, a Tatarzy też rośli w
siłę. Z kimś trzeba było mieć sztamę, a wtedy Habsburgowie
byli jedyną dużą siłą, która mogłaby nam pomóc. Zamiast
więc ujadać, że był zdrajcą, warto zdać sobie sprawę, że starał
się ugrać dla Polski jak najwięcej.
Ale niestety to już był początek tych czasów, kiedy nasze-
mu bohaterowi lepiej szła dyplomacja niż działania na polu
bitwy. Gdzieś zaczął znikać ten zdecydowany dowódca, który
nie bał się bić z rozmachem i miał świetną orientację w tere-
nie. Tatarzy pozwalali sobie na coraz więcej, a Stachu nie był
już tak zaradny. Na szczęście zdarzały się momenty, kiedy
jego talent do negocjacji wystarczał. Tak na przykład było w
1617 roku, kiedy ze swoimi wojskami zastąpił drogę koalicji
turecko-tatarsko-mołdawskiej, która gdyby do nas wpadła (a
było ich 50 tysięcy), to, delikatnie rzecz ujmując, byłoby moc-
no do dupy. Mimo że Żółkiewski umiał wałczyć z liczniejszym
wrogiem, to jak już ustaliliśmy, nie był już w szczytowej for-
mie. Postanowił więc dogadać się z szefem wrogiej ekipy. Na-
obiecywał mu niesamowite dary, że Polska uzna Mołdawię za
turecką strefę wpływów, że nie będzie już wypraw kozac-
kich... Chan (czyli szef przeciwnika) się zgodził i na razie był
to mały traktat, który miał odwieść muzułmanów od ataku
na Polskę, bo królewicz Władysław nadał starał się o mo-
skiewski tron i wojował na wschodzie, a wojna na dwa fronty
nie miała sensu. Niestety postanowienia traktatu zostały po-
twierdzone cztery lata później, chociaż według Żółkiewskiego
miały być jedynie „kęsem rzuconym szczekającemu psu, któ-
ry by mu kość w gardle uwięził”.
Na chwilę odpuśćmy sobie dyskusję o kolejnych star-
ciach, bo pewnie ktoś nie raz na imprezie zapytał go: „Stachu,
a na tym wojowaniu to da się zarobić?”. Dało się, jeszcze jak!
Klucz do kariery wojskowej tkwił jednak nie tylko w skutecz-
ności. Trzeba też było być lojalnym, z czym Żółkiewski nie
miał problemu. Kilka tytułów nadanych mu przez władców
już znamy, ale to nie koniec. Przyszedł bowiem rok 1618, a z
nim spełnienie wieloletnich marzeń naszego koksa. Dostał
wreszcie upragniony awans na turbohetmana (hetmana
wielkiego), a miesiąc później został kanclerzem wielkim ko-
ronnym. Co to oznaczało? Że gdyby ktoś dzisiaj miał taką
władzę, to jednocześnie byłby ministrem obrony, spraw we-
wnętrznych, zagranicznych i sprawiedliwości! A jakby tego
było mało, to inne ważne stanowiska obsadzili posłuszni mu
ludzie. W teorii Żółkiewski stał się drugim najważniejszym
człowiekiem w państwie, zaraz po królu. Jednak w praktyce
to on miał więcej do gadania. Więcej władzy to też jeszcze
więcej hajsu – miał pod sobą dziewięć starostw, a w okolicach
swojej rodzinnej Żółkwi dodatkowe tysiąc kilometrów kwa-
dratowych ziemi. Co na niej robił? A na przykład kazał zbudo-
wać kościół katolicki, ale też i cerkiew, żeby każde z mieszają-
cych się w tym rejonie wyznań czuło się jak u siebie w domu.
Nie miał żadnych uprzedzeń religijnych. Pierdyknął sobie też
elegancki pałac, kazał tworzyć ogrody, a nawet takie małe
zoo. Nie był też dla swoich poddanych paniczem-sadystą.
Mieszkańcom ufundował aptekę i szpital, który stał się też
przytułkiem dla starców i bezdomnych. Mimo że w pracy by-
wał bezwzględny, to prywatnie musiał być spoko koleżką,
nawet mimo trudnego charakteru.
Niestety szły cholernie ciężkie czasy, bo w wyniku skum-
plowania się z Habsburgami Polacy strasznie wkurzyli Tur-
ków. Oczywiście tradycyjnie nowy sojusznik zrobił nas w
wała, a nasi kozacy nie słuchali próśb i cały czas jeździli sobie
łupić ziemie podległe Turkom. Wiadomo było, że wojna wy-
buchnie. Postanowiono więc uprzedzić atak przeciwnika i w
1620 roku ekipa pod dowództwem naszego Żółkiewskiego
ruszyła do Mołdawii. Plan był taki, żeby stłuc Turasów pod
Cecorą, jednak sytuacja okazała się mocno pogmatwana. Bo
gdyby jedyny problem tkwił w większej liczebności przeciw-
ników, jeszcze dałoby się to jakoś przeskoczyć. W końcu Sta-
chu nie takie cuda już wyczyniał. Jednak to nie było idealnie
słuchające się wojsko. Tylko część pochodziła z najsilniejsze-
go wojska kwarcianego. Inni stanowili część prywatnych ar-
mii innych hetmanów i nie zawsze chcieli słuchać obcego
szefa. A jeszcze inna część to byli kozacy, którzy generalnie
trochę mieli to wszystko gdzieś.
17 i 18 września 1620 roku Żółkiewski odniósł pierwsze
sukcesy w walkach, ale już 19 września ugiął się pod presją
podkomendnych i wyprowadził poza wały prawie całą armię.
W sumie nie wiadomo, czemu się zgodził, skoro był szefem i
otwarcie uznawał ten pomysł za głupi. Widocznie lata już nie
te i nie chciało mu się spierać. W każdym razie miał rację –
tylko bardziej pasywne zachowanie dawało realne szanse na
zwycięstwo. Trzeba jednak przyznać, że przez pewien czas
podwładni Żółkiewskiego krzyczeli: „A nie mówiliśmy, stary
bucu?!”. Bo faktycznie początkowo nasi jechali po Turkach
jak kombajn po polu, ale skończyło się kozaczenie, jak na-
tknęli się na rów, w którym siedziały niepojęte liczby jancza-
rów. Jakby tych komplikacji było mało, to w pewnym mo-
mencie Mołdawianie przeszli na stronę wroga i wszystko za-
częło się totalnie chrzanić. Teraz to Stefan mógł się śmiać z
młodych dowódców, ale nie było czasu na głupoty.
Wojsko wycofało się... nie, sorry – spieprzyło do obozu.
Atmosfera była pewnie jeszcze bardziej ponura niż w prze-
rwie finału Ligi Mistrzów, jak Liverpool dostawał 0:3 z Mila-
nem. Dowodem na to niech będzie fakt, że pod osłoną nocy
jakieś 2 tysiące ludzi uciekło, a inni zaczęli rabować obóz. Jed-
nak nawet w tak beznadziejnej sytuacji pojawiła się nadzieja
na ujście cało z tego dość poważnego burdelu. Otóż Turcy za-
proponowali stosunkowo mały okup za wypuszczenie Pola-
ków z oblężenia, ale wtedy górę wzięła ambicja naszego bo-
hatera, który uznał, że już woli zginąć z honorem albo szablą
utorować sobie ucieczkę. Postawa może i piękna, ale pozosta-
li żołnierze pewnie nie byli zachwyceni, że w imię swoich za-
sad szef właśnie zaorał ich szansę na powrót do kraju i do ro-
dzin. Tak czy inaczej rozkaz to rozkaz – Polacy otoczyli się ta-
borami i taką mobilną fortecą wycofywali się w stronę grani-
cy. Trzeba przyznać, że szło im to całkiem nieźle, bo mimo że
Turcy próbowali, to nie byli w stanie złamać polskiego szyku
obronnego. Wreszcie, po odparciu 17 (!) ataków i przebyciu
ponad 150 kilometrów, nasza ekipa była już naprawdę blisko
skutecznego wycofania się. Niestety wtedy stało się coś, co
zawsze psuje atmosferę – ktoś puścił plotę. Ludzie zaczęli
między sobą szeptać, że zaraz po przekroczeniu granicy Żół-
kiewski natychmiast ukarze tych, którzy po przegranej bi-
twie rabowali obóz. Zaczęła się panika, bo wszyscy wiedzieli,
do czego jest w stanie posunąć się wściekły Stasiek. Niedługo
później pojawiła się kolejna plotka. Ktoś krzyknął, że hetmani
uciekają, więc i żołnierze zaczęli uciekać, a szczelny do tej
pory tabor pękł. Na to tylko czekali Tatarzy, którzy szli za na-
szą armią. Momentalnie rzucili się do ataku i zaczął się na-
prawdę srogi pogrom.
Żółkiewski nawet w takiej sytuacji postanowił zachować
honor – nie rzucił się od razu do ucieczki, jak większość woj-
ska, i dalej wałczył dzielnie. Szybko jednak dopadli go towa-
rzysze broni – hetman polny Koniecpolski z porucznikiem
husarskim Złotopolskim (nie, nie Dionizym), którzy uznali,
że jednak hetman bardziej się krajowi przyda żywy niż dum-
ny, ale martwy. Siłą wsadzili go na konia i szybko razem po-
gnali za uciekającym polskim wojskiem. Niestety tatarski po-
ścig był szybszy. Następnego dnia Turcy znaleźli zwłoki na-
szego hetmana z raną na skroni i odrąbaną prawą ręką. Uzna-
li, że i tak jest w zbyt dużym kawałku, i ucięli mu jeszcze gło-
wę, którą wysłali do Istambułu jako znak triumfu islamu nad
chrześcijaństwem. Kiedy w kraju się o tym dowiedziano, to,
co wybuchło, nie można już nazwać paniką, lecz histerią. Nie
ma się w sumie co dziwić, to była największa porażka od cza-
sów Warny, w której też zginął wódz naszej armii. A przy
okazji król, ale o tym może innym razem. Wróćmy do Żół-
kiewskiego.
Jego żona szybko wysłała ekipę, która sprowadziła to, co z
hetmana zostało, a później udało jej się odkupić od Turków
głowę męża. Pochowano go w rodzinnej Żółkwi. Zdecydowa-
nie trzeba tu wspomnieć o tekstach, które znalazły się na na-
grobku naszego koksa. Pierwszy z nich to słowa Horacego:
„Jak pięknie i słodko umrzeć za ojczyznę”. Lepiej chyba nie
dało się podsumować życia tego gościa. Nie był oczywiście
ideałem, ale swój kraj kochał jak mało kto. Ważniejszy dla
mnie jest jednak drugi tekst z nagrobka, zaczerpnięty z Ene-
idy: „Powstanie kiedyś z kości naszych mściciel”. To niesamo-
wite, jak dokładna była to przepowiednia. Już po dziewięciu
latach na świat przyszedł jego prawnuk – Jan III Sobieski.
A o tym jego wnuku, prawdziwym turbokoksie, mamy aż
dwa odcinki! No to lecimy!
Jan. Rycerz, który został królem.

https://www.youtube.com/watch?v=SCXPqNym2OQ
Jan. Król, który pozostał rycerzem.
https://www.youtube.com/watch?v=pfxNE6evC1w
Rozdział 4
Pół-człowiek, pół-łomot – Stefan
Czarniecki
T en rozdział będzie jak fílm Mortal Kombat. Może i bez
erotyki i pijackich akcji, natomiast znajdziecie w nim
pod dostatkiem krwi i... chciałem napisać „bicia”, aie nie.
Stefan Czarniecki się nie bił. On się napierdziełał. Bez lito-
ści. Miał żelazne zasady, jeśli chodzi o lojalność, natomiast
żeby puścić z dymem wieś czy miasto razem z każdym, kto
się nawinął, to już nie stanowiło większego problemu. Czas
poznać jednego z największych i najbardziej bezwzględ-
nych polskich dowódców, który trafił do naszego hymnu
obok takich celebrytów, jak Napoleon, Dąbrowski czy
oczywiście ojciec, co do swej Basi mówił zapłakany.

Urodził się w 1599 roku... chyba że nie. Bo inni biografowie


twierdzą, że w 1604 roku, więc w sumie to diabli wiedzą. Na
pocieszenie pewne jest, kto go spłodził – Krzychu Czarniecki i
Kaśka Rzeszowska – typowe małżeństwo ze średnio bogatej
szlachty. W zasadzie nie ma się co dziwić, że w domu się nie
przelewało, jak narobili sobie jedenaścioro dzieci. Rodziców
nie było stać na to, żeby Stefana wysłać do Akademii, a tym
bardziej na modną wtedy zagraniczną wyprawę, żeby chło-
pak liznął trochę zachodniej kultury. Nic natomiast nie stało
na przeszkodzie, żeby młody Stefek spróbował kariery woj-
skowej.
Oficjalnie na kartach historii nasz koks zadebiutował w
1621 roku, czyli gdy miał już przynajmniej 17 lat. Czego się o
nim dowiadujemy? Że walczył wśród kultowych lisowczy-
ków, o których można powiedzieć sporo dobrego, ale równie
dużo złego. Bo taka prawda, że goście w swoich czasach byli
znani cywilom z grabieży i brutalności wobec każdego, kto
się im napatoczył. Wśród takich starszych kolegów Czarniec-
ki wyrobił sobie na pewno silny charakter, ale co ważniejsze –
poczucie własnej wartości, bo dowódcy lisowczyków bardzo
często byli marnego pochodzenia, co nie przeszkadzało im w
sukcesach. Młody Stefan codziennie niemal utwierdzał się w
przekonaniu, że pochodzenie to nie wszystko. Chyba że
idziesz na prawo albo medycynę.
Każdy z nas, czy nam się to podoba, czy nie, zrobił w życiu
przynajmniej jedną rzecz, której się później wstydził. Nawet
taki gość jak Czarniecki. I nie chodzi tu o palenie dziesiątek
wsi z ich mieszkańcami, bo to mu akurat nie przeszkadzało.
Chodzi natomiast o to, że jako młody chłopak walczył pod
Chocimiem ramię w ramię z Kozakami, których potem niena-
widził jak psów. Pomijając jednak towarzyszące mu później
uczucie zażenowania na myśl o tym epizodzie, miało to też
swoje plusy. Doskonale poznał sposoby ich walki. Na czym
polegały? Gdyby ktoś planował walkę z siedemnastowiecz-
nymi Kozakami, to może te informacje okażą się przydatne.
Po pierwsze, w starciach używali taborów, czyli takich
mobilnych obozowisk, które piekielnie ciężko było zdobyć. Po
drugie, co w sumie mnie nie dziwi, bardzo nie lubili walczyć z
polską jazdą, która miała wtedy zasłużoną reputację postra-
chu absolutnie każdego wojska w Europie. No i na koniec –
generalnie unikali walnego, decydującego starcia w otwar-
tym polu, co dla ówczesnej szlachty i dzisiejszych kiboli jest
jakimś nieporozumieniem. Konkluzja z tego taka, że Kozacy
byli bardzo, ale to bardzo trudnym przeciwnikiem.
Stefek zbierał doświadczenia na różnych frontach, w tym
w walkach przeciwko Szwedom. I tu mamy dość zabawną hi-
storię, którą warto wyjaśnić. Otóż kiedy nasz bohater zrobił
się już sławny, przez lata opowiadano o tym, jak jeszcze przed
potopem dzielny Czarniecki tłukł przodków ABBY aż miło. To
wszystko prawda, przy czym chodzi o... Pawła Czarnieckiego,
brata naszego koksa. A Stefan dopiero się rozkręcał u jego
boku. Talent miał ogromny, więc kariera zapierniczała jak
Kubica w GP Kanady. Zasłużył się choćby w wojnie z Moskwą
w łatach 30. XVII wieku, chociaż metody, jakimi się posługi-
wał, raczej nie zachwyciłyby ówczesnych organizacji ochro-
ny praw człowieka. Ale że takowe nie istniały, to Czarniecki
mógł działać tak, jak lubił – ogniem i mieczem (nie, Henryk
Sienkiewicz nie zapłacił za lokowanie tutaj jego powieści),
czyli niemal terrorystycznymi metodami puszczania z dy-
mem całych osad.
Może i po trupach, ale wyniki osiągał bardzo dobre, co na-
turalnie zauważano i Stefan zgarniał kolejne tytuły i ziemie.
Jakie? Kogo to obchodzi. Wystarczy nam wiedza, że awanso-
wał. Poza tym ożenił się i dorobił dwóch córek, które ponoć
trzymał krótko do tego stopnia, że jedna z nich miała mieć do
siebie pretensje o własną płeć, mówiąc: „O, jak żałuję, żem się
nie urodziła mężczyzną, abym naśladowała czyny i dziedzi-
czyła sławę ojcowską”.
Jakoś tak mu te kampanie wojenne i sprawy rodzinne na-
mieszały w głowie, że z tego wszystkiego zapomniał o tym,
czego nauczył się, wałcząc razem z Kozakami. Kiedy przyszło
mu zmierzyć się z nimi pod Kumejkami... to dostał potężne
łańsko, w wyniku którego 40% jego oddziału nie nadawało
się do dalszej walki. Z drugiej jednak strony może to i dobrze,
że dostał zimny prysznic na względnie małą skalę, bo ta prze-
grana wybudziła go z letargu, a czasy szły ciężkie. Niejaki
Chmielnicki zorganizował na Ukrainie powstanie.
Czarniecki ruszył do tłumienia buntu pod rozkazami Ste-
fana Potockiego. Na początku wszystko szło spoko, ale pew-
nego kwietniowego dnia stanęli pod Żółtymi Wodami na-
przeciwko piętnastotysięcznej armii Kozaków i Tatarów. A
naszych było maksimum 3,5 tysiąca. Jednak to nie przewaga
liczebna sprawiła, że była to jedna z większych przegranych
w tamtym okresie. Ale OK, od początku: przede wszystkim
nie bano się takiego ogromu przeciwników, bo dobrze wie-
dziano, że powstańcy są beznadziejnie uzbrojeni i kijowo wy-
szkoleni. Zresztą, co ja będę mówił, mamy źródła:

Orda lich i nieśmiała i niepozorna w kożuchach i sier-


miężnikach, bez szabel, bez łuków, najwięcej z masła-
kami, to jest kość wsadzona w gibkie drzewo, co jest
gorszego niźli szabla.

Jednak nawet z tak prymitywną bronią było ich tylu, że mo-


gliby naszych po prostu zadeptać, w związku z czym polskie
wojsko okopało się i czekało dwa tygodnie na odpowiedni
moment na uderzenie. Niestety sytuacja robiła się niewesoła,
bo Kozacy wałczący po naszej stronie zaczęli spierniczać do
powstańców, i najrozsądniejszą opcją stały się rokowania. Na
pogadankę do szefa tamtejszych powstańców ruszył Czar-
niecki i jeszcze dwóch posłów, ale nie zdążyli nic zapropono-
wać, bo momentalnie ich aresztowano. Buntownicy mieli już
swój brutalny plan i nie zamierzali go zmieniać. Na czym po-
legał? Kozacy z uśmiechami na twarzach powiedzieli Pola-
kom, że nie ma sprawy, przyjmują warunki kapitulacji i żoł-
nierze spokojnie mogą sobie wracać do kraju... po czym kiedy
tylko nasze wojsko zaczęli to robić, powstańcy uderzyli na
niespodziewających się niczego Polaków i zmasakrowali ich
w sposób niepojęty. Brzmi znajomo? Niestety tak, to była ze-
msta za dokładnie taki sam numer, który Polacy zaserwowali
im jakiś czas wcześniej, a opowiadaliśmy sobie o nim w roz-
dziale o Żółkiewskim. Warto o tym pamiętać.
Czarniecki, któremu prawdopodobnie niewola uratowała
życie, został wykupiony, ale za długo wolnością się nie nacie-
szył. Kozacy znowu go capnęli i wpakowali do lochów na ka-
wał czasu. Jak długo? Wystarczająco, by ludzie zaczęli gadać,
że Stefan nie żyje. Plotki okazały się na tyle skuteczne, że za-
częto nawet rozdawać jego urzędy. Wtedy okazało się jednak,
że Czarniecki wytrzymał głód, choroby i widok mordowa-
nych kolegów i wrócił. Wściekły jak pan Stonoga po wybo-
rach prezydenckich.
Był tak nabuzowany energią i chęcią zemsty, że niektórzy
mieli do niego pretensje, że w bitwie pod Beresteczkiem dał
się ponieść emocjom i walczył ze swoimi ludźmi nie tylko
tam, gdzie powinien, ale też latał wte i wewte za spierniczają-
cymi powstańcami, waląc ich szablą bez litości. Tak czy ina-
czej udało się przepędzić buntowników o spory kawałek. Nie-
stety kolejnym dużym starciem była bitwa pod Batohem,
która nie jest najweselszą kartą w naszej historii.
Polaków zaatakowano w nocy, a hetman Kalinowski do-
wodził tak chaotycznie, że nasi zaczęli tłuc się sami ze sobą,
co raczej nie poprawiło sytuacji. Jakby samej porażki było
mało, syn Chmielnickiego wykupił po tym starciu od Tata-
rów wszystkich polskich jeńców, których złapali, i kazał ich
wymordować. W sumie życie straciło jakieś 8,5 tysiąca chło-
paków. Tyle dobrego, że nie Czarniecki. Miał dużo szczęścia,
bo ukrył go jakiś wojownik, a potem w zamian za okup wypu-
ścił. O ile nasz koks już po wyjściu z niewoli był wściekły, to
chyba nie ma słowa na opisanie tego, jaką zionął nienawiścią
po bitwie pod Batohem. Uznał, że to, co pokazywał Wcześniej,
nie daje buntownikom wystarczająco do myślenia i od tej
pory miał stać się arcywładcą zniszczenia i panem terroru.
Bardzo szybko zorganizował odwetową akcję pacyfikacyjną,
w której dła przykładu też pozbawił życia około 8 tysięcy
osób. Co oczywiście nie znaczy, że wszystko od tej pory szło
gładko. Smaka na zemstę nasz koks miał ogromnego, ale po
jednej z akcji to właśnie z odczuwaniem pełni smaków mógł
mieć spory problem.
Stało się to podczas oblegania kolejnej z miejscowości. Tu
jednak nazwa nie ma znaczenia. Istotne jest to, że Stefanowi
w pewnym momencie skończyła się cierpliwość. Chwycił za
szablę i ruszył jako pierwszy na umocnienia. Nie miał żadnej
zbroi, a z oczu biła mu chęć zabijania. Co na to oblegani? Za-
serwowali mu strzał ze strzelby prościutko w sam ryj. W wy-
niku konfrontacji z ołowiem naszemu bohaterowi urwało
spory kawał podniebienia i żołnierze musieli znosić go z pola
bitwy. O dziwo Czarniecki przeżył, ale kiedy tylko odzyskał
przytomność, zapytał, czy szturm się udał. Gdy w odpowiedzi
usłyszał, że po jego efektownym postrzale Polacy trochę
zmiękli i przerwali atak... to krew go zalała (dosłownie) i zno-
wu zemdlał. Tak czy inaczej przeżył ten swój akt heroizmu,
czy jak kto woli głupoty, i od tej pory był takim ówczesnym
Robokopem, bo dziurę w podniebieniu załatano mu... kawa-
łem blachy.
Czarniecki szybko wrócił do formy i bardzo dobrze się zło-
żyło, bo kiedy wydawało się, że razem z zakończeniem po-
wstania Chmielnickiego przyjdą spokojne czasy to z wizytą
do nas postanowili wpaść Szwedzi. Jak doszło do tego znane-
go wszystkim potopu, który według niektórych spustoszył
nasz kraj bardziej niż II wojna światowa? Cóż, generalnie
można było tego uniknąć, bo Szwedzi mieli dla nas całkiem
spoko ofertę. Wyobraźmy sobie rozmowę szwedzkiego wład-
cy Karola X Gustawa z naszym królem Janem Kazimierzem.
Oczywiście to wszystko odbywało się przez poselstwa, ale
żeby było śmieszniej, to wyobraźmy sobie ich rozmowę przez
puste kubki po jogurtach połączone nitką rozpiętą nad Bałty-
kiem (bo telefonów jeszcze nie było) :

God morgon, Janek.


– No elo, co tam?
– Słuchaj, mam taką propozycję. Bo mam wrażenie,
że nam obu trochę jest nie na rękę, że Rosja tak urosła
w siłę. Ma teraz całą prawobrzeżną Ukrainę, to tylko
kwestia czasu, jak was zaatakują. Albo nas. To propo-
nuję zrobić tak: pomogę ci pokonać ruskich. Razem
skopiemy im tyłki i będzie super.
– Dobra, dobra. Tak za darmo?
– No nie do końca, bo strasznie mi się podoba twoja
Kurlandia i Prusy, wiesz? Ale jak mi je oddasz i razem
pokonamy Rosję, to sobie odbijesz te straty na wscho-
dzie. Co ty na to?
– Wiesz co.., nie. Nie oddam ci ziem, które Rosjanie
i tak mi zabiorą przy pierwszym ataku, a poza tym nie
chcę się zrzekać tytułu króla Szwecji, który dostałem
po ojcu i noszę go dumnie, mimo że i tak nie mam żad-
nych szans na przejęcie u was władzy.
– Serio...?
– Yep...
– OK, to szykuj kąpielówki, frajerze!

Szwedzkie wojska dosłownie nas zalały, stąd właśnie nazwa:


potop szwedzki. Sytuacja była beznadziejna do tego stopnia,
że kolejni dowódcy wymiękali i składali przysięgę na wier-
ność Karolowi Gustawowi. Ale nie Czarniecki. Dostał za zada-
nie obronić Kraków, co robił, jak umiał najlepiej, do momen-
tu, w którym uznał, że dalsza walka nie ma sensu, a król był
bezpieczny... bo uciekł z kraju. W każdym razie Stefan dostał
pełnię władzy nad wojskiem do czasu, aż zdradzieccy hetma-
ni wrócą na naszą stronę. Tak faktycznie zaczęło się po pew-
nym czasie dziać, ale Czarniecki nie oddawał władzy przez
rok, na wypadek gdyby komuś znowu do łba przyszło zdra-
dzić kraj. Nie tylko lojalnością bardzo przyplusował u króla.
Był też autorem taktyki, która pozwoliła nawiązać walkę ze
Szwedami.
Nauczony doświadczeniem uznał, że frontalny atak na
umocnionego przeciwnika nie jest zawsze świetną opcją.
Wziął sprawę na chłodno i postanowił wykorzystać to, że
Szwedzi naprawdę perfidnie traktowali absolutnie każdego,
kogo spotykali na drodze swojego marszu. Łupili dwory, pa-
łace, ale też chłopskie chaty. Absolutnie każdej warstwie spo-
łecznej dały się we znaki narzucone kontrybucje. Czarniecki
pomyślał, że to doskonała okazja, żeby poza regularnym woj-
skiem do walk włączyć też chłopstwo i mieszczan. Podziała-
ło? No a jak!
W wyniku zaproponowanej przez naszego koksa wojny
szarpanej, czyli z użyciem partyzantki, już na początku 1656
roku cała południowa Polska była wolna od Szwedów. Regu-
larne wojsko dowodzone przez Stefana też radziło sobie cał-
kiem w porządku. Najlepszym przykładem jest to, czego do-
konali pod Warką. Wrogimi wojskami dowodził w tamtym
rejonie pewien Fryderyk, który niby wiedział, że Polacy na
niego idą, ale uznał, że nie ma bata, żeby żołnierze Czarniec-
kiego przekroczyli Pilicę, która ich od niego dzieliła, a dodat-
kowo była wezbrana przez wiosenne roztopy.
Ale nie z Polakami takie numery – nasi chłopcy znaleźli
nieznany powszechnie bród na rzece, przeprawili się i ude-
rzyli. Po trzech atakach ze Szwedów nie było co zbierać – 2 ty-
siące ciał legło na polu bitwy, a wielu trafiło do niewoli. To
pierwsza wygrana Polaków w otwartym polu w czasie poto-
pu. Sukces był wielki, ale niestety za bardzo namieszał w gło-
wie Janowi Kazimierzowi, który stwierdził, że teraz będzie z
górki, i postanowił wydać Szwedom bitwę na polach pra-
skich. Władca uznał, że to lepsze niż nudna wojna szarpana.
Nasz koks starał się przekonać króla, że ta ponoć „nieskutecz-
na” metoda „położyła u stóp Waszej królewskiej Mości 12 ty-
sięcy głów nieprzyjaciół”, ale ten nie słuchał. Wyobraźcie so-
bie jego zdziwienie, kiedy to nasze wojska dostały niepojęte
lańsko pod Warszawą. Oczywiście Czarniecki mógł rzucić: „A
nie mówiłem?!”, po czym odwrócić się na pięcie i triumfalnie
odejść w kierunku zachodzącego słońca. Uznał jednak, że le-
piej będzie udowodnić królowi, iż naprawdę warto słuchać
jego rad. Jak to zrobił? Wziął swoje wojsko i dzień po porażce
na polach praskich pokonał Szwedów pod Okuniewem. A
gdyby król miał jeszcze jakieś obiekcje, to niedługo potem
Stefek odbił go ze szwedzkiej pułapki w Gdańsku. Jan Kazi-
mierz nie miał wątpliwości, że to jego najlepszy żołnierz, i
chciał go mianować hetmanem, ale wniosek nie przeszedł, bo
zablokowali go... magnaci. Uznali, że Stefan jest prostym
szlachcicem bez wspaniałego rodowodu, więc na bank het-
manem byłby kijowym. To właśnie wtedy trochę oburzony
Czarniecki miał krzyknąć w odpowiedzi: „Jam nie z soli ani z
roli, ale z tego, co mnie boli”. Chodziło mu o to, że nieważne,
jak wiele ran odniósł za ojczyznę, skoro nie ma ogromnych
ziem jak Potoccy czy żup solnych jak Lubomirscy. Swoją dro-
gą to właśnie Lubomirski został wtedy hetmanem, za co po
jakimś czasie odwdzięczył się królowi... buntem.
Czarniecki może i by się obrażał, ale zawsze kiedy miał do
wyboru obrażanie się i spuszczenie komuś łomotu, to wybie-
rał to drugie. I tak już latem 1657 roku ścigał siły siedmio-
grodzkie (to tam, gdzie dzisiaj Rumunia) dowodzone przez
Rakoczego, które postanowiły nas trochę złupić i spierniczały
ile sił w nogach z prawie dwoma tysiącami wozów załadowa-
nych zrabowanymi kosztownościami. Nie dość, że odzyskał
zagrabione rzeczy, to jeszcze ze swoimi chłopakami wymusił
na Rakoczym okup w wysokości 1,2 miliona złotych i zwrot
jeńców. Za taki hajs można było wtedy dzierżawić 100 knajp
przez 24 lata. Nic dziwnego, że żołnierze lubili z nim jeździć
na wyprawy, skoro można było się tak obłowić. Ale nie tylko
za dobre zarobki cenili swojego szefa. Był po prostu jednym z
nich. Większość dnia spędzał na koniu, nie dbał o luksusy czy
wymyślne żarcie. Uwielbiał wpierniczać Wędzonkę, spał
przykryty filcowym kocem, a zamiast poduszki używał sio-
dła. Po prostu swój chłop.
Po uporaniu się z rabusiami Rakoczego nasz bohater
stwierdził, że w sumie dawno się nie napierdzielał z nikim na
północy, więc ruszył na Pomorze, żeby pomóc królowi Danii
w walce ze Szwedami. Niestety, zanim zdążył dojechać na
miejsce, przodkowie wynalazców klocków LEGO już się pod-
dali. Stefan uznał jednak, że nie po to przejechał taki kawał
drogi, żeby nikomu nie dać w mordę. W związku z czym wy-
myślił, że razem ze swoją ekipą złupi brandenburską Nową
Marchię (dzisiaj wschód Niemiec i zachód Wielkopolski). W
zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przez kawał cza-
su była ona sojuszniczką Szwedów, przy czym, no właśnie...
Na mocy nowych traktatów pokojowych przeszła na stronę
Polski. Czarniecki udawał jednak, że nic o tym nie wie, i przez
10 dni napierdzielał tam, kogo tylko popadnie, mszcząc się za
poparcie dla Szwedów w czasie potopu. Warto dodać, że nie-
długo potem podpisano pokój ze Szwedami, w wyniku które-
go może nie ponieśliśmy wielkich strat terytorialnych, ale
inne statystyki były dość smutne: zginęło 20% ludności, w
Krakowie została 1/3, a w Warszawie 1/2 mieszkańców. W
zasadzie było się za co mścić.
Czarniecki miał sporo szczęścia, że żył w czasach, kiedy
nowa wojna wybuchała średnio co 10 minut, bo chłop na-
prawdę nie mógł usiedzieć na miejscu, W 1660 roku znowu
śmigał w najlepsze na polu bitwy. Tym razem przy współ-
udziale litewskich wojsk bił Moskali. Z jakim skutkiem? Odbił
kilka województw, które nam zabrano, i totalnie zmasakro-
wał wrogie wojska pod Połonką. Naszych było 13 tysięcy i 7
dział, a Rosjan 20 tysięcy i 60 dział. Łomot był tak okrutny, że
przeciwnicy stracili ponoć nawet 16 tysięcy ludzi i wszystkie
działa. Swoją drogą pościg za spierniczającymi Rosjanami
prowadził jeden z bohaterów Sienkiewicza – Samuel Kmicic,
któremu nasz noblista postanowił na swoje potrzeby zmienić
imię na Andrzej. Ta wyprawa wojenna dała też kolejny do-
wód na to, jak charyzmatycznym przywódcą był Czarniecki.
Litwini, którzy byli podkomendnymi hetmana litewskiego
Pawła Sapiehy, olewali swojego szefa i przechodzili pod roz-
kazy Stefana. Sukces walk z Moskwą był tak wielki, że nasz
koks zapomniał na chwilę o wrodzonej skromności i w dro-
dze powrotnej wjechał do Warszawy na czele parady wojsko-
wej tak szpanerskiej, że w Korei Północnej mogą sobie o ta-
kich pomarzyć. Przez ulice miasta przedefilowały oddziały
niosące 115 zdobytych moskiewskich chorągwi, prowadząc
wozy z łupami, a także naprawdę wysoko postawionych dy-
gnitarzy wziętych w niewolę. Na Zamku Królewskim Stefana
przyjął kwiecistą mową kanclerz wielki koronny, który po-
równał Czarnieckiego do Fabiusza i Mariusza – wielkich wo-
dzów rzymskich. Nazwał go też zbawcą i wybawicielem oj-
czyzny.
Niestety od tego miejsca kariera Stefana zaczyna powoli
chylić się ku upadkowi, a wszystko przez to, że dał się chłopi-
na wciągnąć w politykę. W 1661 roku wziął udział w elekcji
vivente reggae, przepraszam, rege. Tak jak większość senato-
rów poparł francuskiego kandydata, oczywiście nie za dar-
mo, bo przytulił za to pokaźną sumę od jego ojca, z zawodu
króla Francji. Do elekcji w końcu nie doszło, ale pierwszy syf
pozostał. Kasa na koncie również. Od tej pory zaczęto patrzeć
na Czarnieckiego uważniej i coraz więcej osób czepiało się, że
jakim niby prawem dostaje od króla kolejne ziemie i tytuły.
W dwa lata stał się jedną z najbardziej hejtowanych na salo-
nach osób. Doszło nawet do tego, że domagano się od niego
zwrotu części majątków. Pod taką presją kompletnie nie po-
szły mu kolejne wyprawy – na Zadnieprzu i na Ukrainie,
gdzie nie poprawiło mu humoru nawet ulubione puszczanie
z dymem wsi. Zaginął gdzieś ten wojskowy geniusz. Jednak
na szczęście dla naszego bohatera w tym okresie osądzono
kogoś, kto miał znacznie więcej na sumieniu niż on.
Pamiętacie, jak napisałem, że hetman Lubomirski po ja-
kimś czasie pozwolił sobie zorganizować bunt? Udało się go
stłumić, a sejm walny skazał jego przywódcę na banicję i
utratę urzędów. Etat hetmana pozostał więc wolny. Król na
tę pozycję mianował oczywiście Czarnieckiego, ale nie tylko
dlatego, że już dawno sobie na to zasłużył. Chodziło też o to,
że Lubomirski miał sporo kumpli i trzeba się było liczyć z
wojną domową po wyrzuceniu go z roboty. W ocenie króla
tylko Stefan był w stanie okiełznać ten potencjalny chaos. W
taki oto sposób Czarniecki został hetmanem. Na sześć tygo-
dni przed swoją śmiercią...
Co ciekawe, nasz koks wcale nie dowiedział się o tym od
razu, bo akurat był w tym czasie zajęty tłumieniem kolejnego
powstania. Nie oszczędzał się tam. Dostał kilka ran postrzało-
wych, ale nie wywarło to na nim większego wrażenia. W su-
mie nie ma się co dziwić, po odstrzeleniu podniebienia pew-
nie niewiele jest w stanie zaskoczyć człowieka. Ewentualnie
właśnie nadanie tytułu hetmana. Bo kiedy nasz bohater się o
tym dowiedział, odparł:

Wszak nieraz to mówiłem, iż wtenczas mi dadzą buła-


wę, kiedy ani siła do wojny, ani ręka do szabli zdolne
będą. Jeżeli mi jednak Bóg użyczy zdrowia, starać się
będę o to, aby król jegomość nie żałował łaski, którą na
mnie zlewa. A jeżeli przyjdzie umrzeć, ta buława bę-
dzie chyba ozdobą grobowca, który mię przywali.

Krótko mówiąc, uznał, że służba nie drużba i trzeba tego Lu-


bomirskiego prewencyjnie zaatakować, zanim ten zbierze
zbrojną ekipę swoich kumpli. Niestety nie zdążył. Czarniecki
zmarł 16 lutego 1665 roku pod Lwowem. Podobno kiedy ko-
nał, do izby przyprowadzono najbliższą mu istotę: konia.
Wiemy towarzysz hetmana nie chciał jeść ani pić i padł nie-
długo po swoim panu, któremu jednak na „wieczny odpoczy-
nek” przyszło czekać dłuuuugie lata.
Pochowano go w rodzinnej Czarncy, w kościele, który
zresztą sam ufundował. Jednak w 1794 roku wpadli tam Pru-
sacy i roztrzaskali trumnę Stefana. Dopiero po 30 latach roz-
bitą czaszkę hetmana dołączono do reszty ciała i pochowano
w grobowcu. To wcale nie koniec, bo do dzisiejszego miejsca
spoczynku przeniesiono go w 1937 roku. W tym wydarzeniu
brał udział choćby marszałek Edward Rydz-Śmigły i masa in-
nych osób, która uczciła pamięć tego wspaniałego człowieka
o żelaznych zasadach... i żelaznym podniebieniu.
Zobacz, o kim jeszcze opowiadamy!

https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 5
Ciacho i bestia – Tadeusz Kościuszko
P atrzcie, to Tadek, co mu niedoszły teść skopał zadek!” –
nie wiem, czy dokładnie tymi słowami szydzono z Ko-
ściuszki po jego nieudanej próbie pozyskania żony, ale nie
zdziwiłbym się, gdyby tak było. Pewny natomiast jestem
tego, że po kilku latach już raczej nikt się z niego nie nabi-
jał, bo Tadeusz Kościuszko bardzo szybko zrobił zawrotną
karierę jako bohater dwóch narodów, a dziewczyny lgnęły
do niego tak, że musiał przed nimi uciekać.

Tadeusz Bonawentura Kościuszko (swoją drogą dziwne jest


to „Bonawentura” w środku, prawda?) pochodził ze szlachec-
kiej rodziny Przy czym nie wiadomo, czemu była szlachecka,
bo protoplasta rodu dostał majątek od Zygmunta Starego za
„nieznane zasługi”. Tak czy inaczej w tej familii przyszedł na
świat 4 lutego 1746 roku. Gdzie? Na terenie dzisiejszej Biało-
rusi. Chętnie bym tu coś napisał o jego rodzicach, ale tak się
składa, że to nie oni mieli największy wpływ na kształtowa-
nie się własnego dziecka. Jak by to nie zabrzmiało, Tadeusza
ukształtowali wujkowie. Jeden z nich był podróżnikiem i kie-
dy tylko bywał u Kościuszków w domu, opowiadał młodemu
chłopakowi o tym, co widywał na świecie. Pewnie stąd brak
uprzedzeń bohatera tego rozdziału do dalekich podróży. Inny
wujek był z kolei jezuitą, a zatem dobrze wiedział, jak ważna
jest edukacja, i uczył chłopaka języków obcych. A jak już przy
edukacji jesteśmy, to musimy sobie jasno powiedzieć, że Ta-
deusz nie zawsze był prymusem.
Kiedy skończył Kolegium Jezuitów w Brześciu, postano-
wił spróbować swoich sił w nowo otwartej Szkole Rycerskiej,
której założenie było jedyną fajną rzeczą, jaką zrobił najgor-
szy polski król (wszyscy wiemy, kto to taki). Dostał się? No
tak, ale ledwo, bo przyjęto go z 79. pozycji, którą zajął na 80-
osobowej liście i gdyby nie poparcie Czartoryskich, raczej by
się nie dostał. To jednak wcale nie koniec obalania mitów o
edukacji Tadeusza. Jego ultrasi lubią podkreślać, że był tak
wybitny, że od razu trafił do czwartej albo piątej klasy Korpu-
su Kadetów. Nie żeby to było kłamstwo, ale chodzi po prostu
o to, że ze względu na wyższy wiek kandydatów, niż począt-
kowo zakładano... po prostu nie tworzono niższych klas. Ale
OK, bo przez to obalanie mitów ktoś może pomyśleć, że Ko-
ściuszko to przereklamowany nieudacznik. Tymczasem to
właśnie w Szkole Rycerskiej zabrał się na poważnie do roboty.
Powiedzieć, że się uczył, to za mało, Tadek zakuwał jak
dziki osioł i szalenie go to kręciło. Miał zresztą swoje sposoby
na to, by maksymalnie wydłużyć dzień roboczy i jak najdłu-
żej być w stanie chłonąć wiedzę. Kto wie, może komuś się to
przyda przed sesją, więc wymienię; przywiązywał sobie
sznurek do ręki tak, żeby stróż przechodzący w nocy koryta-
rzem mógł go za niego pociągnąć i obudzić. A jak już Tadek
wstał, to mył się w zimnej wodzie, po czym nalewał jej sobie
do miski, w której trzymał stopy... Nie wiem, jak wytłuma-
czyć taki zapał do nauki. Może nikt mu nie powiedział, że są
drugie terminy?
Ale Kościuszko nie był tą osobą, która jest zawsze przygo-
towana, ale na lekcji się nie odzywa, bo się wstydzi. Nie, nie.
Tadek od początku przejawiał naprawdę potężną charyzmę.
Przykład? No spoko: na jednej z imprez napatoczył się woje-
woda podlaski, który pewnie trochę popiwszy, naubliżał jed-
nemu z kadetów. Chłopaki ujęli się za swoim kolegą, nie kie-
dy nie udało im się przekonać wojewody-buca do przeprosze-
nia, opracowali plan, jak go publicznie upokorzyć. Niestety
któryś z chłopaków najwyraźniej się, używając grypsery, roz-
pruł i o całym planie dowiedział się sam król. Wezwał Ko-
ściuszkę na dywanik, bo nie było tajemnicą, że to on niefor-
malnie szefował całej ekipie. Czy Kościuszko potulnie podwi-
nął ogon? E tam, poszedł do króla na pewniaka i tak go zbaje-
rował, że to wojewoda na polecenie samego króla szybciutko
musiał przepraszać obrażonego przez siebie kadeta. W sensie
kandydata na oficera, a nie tego Opla.
To, jak Kościuszko przykładał się do nauki i jaki miał
wpływ na innych, oczywiście nie umknęło dyrekcji szkoły.
Nie dość, że zaproponowano mu robotę, to jeszcze po ukoń-
czeniu nauki, jako najlepszy absolwent, został wysłany na za-
graniczne stypendium do Francji. Niby ekstra opcja i na bank
Tadeusz też się cieszył... mniej więcej do momentu, kiedy po
przyjeździe na miejsce okazało się, że to stypendium w Aka-
demii Królewskiej Malarstwa i Rzeźby. To tak, jakbyście za-
mówili w knajpie piwo, a podano by wam kakao. I to jeszcze
na zimno.
Przez krótki moment Kościuszko starał się przekonać sam
siebie do tego pomysłu, lecz nijak nie widział się w roli mala-
rza. Chciał kształcić się na inżyniera, ale to nie było takie pro-
ste. Nie mógł wstąpić do żadnej z paryskich szkół wojsko-
wych, bo nie dość, że przekraczało to jego możliwości finan-
sowe, to co ważniejsze – był cudzoziemcem. Jednak nasz Ta-
dek już wtedy był zbyt dużym twardzielem, żeby się poddać.
Uczył się sam, a poza tym chodził na prywatne korki do pro-
fesorów ze szkół wojskowych. Przez pięć lat. To masa czasu,
w którym sporo może się wydarzyć, co potwierdziłby... każdy
Polak mieszkający wtedy w kraju. Bo właśnie wtedy miał
miejsce pierwszy rozbiór. Ktoś z oburzeniem może zapytać:
„A czemu Tadeusz wtedy nie walczył za Polskę?!”. Odpowiedź
jest prosta, choć smutna: poza garstką ludzi skupioną wokół
sławnego Rejtana... nikt nie walczył. Kościuszko pewnie w ja-
kiś tam sposób przejmował się tym, co działo się w ojczyźnie,
ale był młodym chłopakiem i miał inne sprawy na głowie –
był zakochany.
Jeszcze przed wyjazdem do Francji poznał bardzo fajną
dziewczynę – Ludwikę Sosnowską, córkę przyjaciela rodziny.
Młodzi zakochali się w sobie i, wybiegając nieco w przyszłość,
była to jedyna odwzajemniona miłość w życiu Tadeusza. Ich
związek przetrwał próbę czasu i odległość związaną z wyjaz-
dem Kościuszki. Wszystko wydawało się zmierzać do szczę-
śliwego zakończenia jakimś eleganckim weselem, bo nawet
ojciec Ludwiki (już wtedy hetman), wiedząc, że Kościuszko
ma problemy z kasą, zatrudnił go jako korepetytora. Co więc
poszło nie tak? Ano okazało się, że tatuś Sosnowski przehan-
dlował własną córkę w karty.
Jak to się stało? Ojciec pewnie jej tłumaczył argumentami
typu „jakoś tak wyszło”, ale prawda wyglądała trochę inaczej.
Otóż pewnego wieczora pan Sosnowski grał sobie w najlepsze
z księciem Lubomirskim, który został dość widowiskowo
ograny. Książę, mając już zastawioną pewnie z połowę mająt-
ku, nie chciał jednak dać się upokorzyć i zainspirowany za-
pewne kilkoma głębszymi kieliszkami wpadł na pomysł: „Ej,
hetman. To może zróbmy tak – daruj mi te pół majątku, co to
przed chwilą wygrałeś, a ja w zamian każę się mojemu syno-
wi ożenić z twoją córką, co? Wiesz, jak waszą rodzinę to wy-
winduje na salony?”. Sosnowski, który niniejszym otrzymuje
nagrodę najgorszego ojca w tej książce, uznał, że to w zasa-
dzie super pomysł i inwestycja w politykę dynastyczną, a że
córka jest szczęśliwie zakochana w kimś innym, no to już
trudno.
Kiedy Sosnowski następnego dnia wytrzeźwiał i zdał so-
bie sprawę z tego, co zrobił, postanowił zachować się jak do-
rosły i... udawać, że nic się nie stało. Tadeuszowi nic nie mó-
wił do czasu, aż ten nie wykonał wszystkich zleconych prac.
Kiedy Tadek wywiązał się z obowiązków, szczęśliwy, że teraz
jego oświadczyny zostaną na bank przyjęte, usłyszał od nie-
doszłego teścia: „Synogarlice nie dla wróbli, a córki magnac-
kie nie dla drobnych szlachetków”, czyli po prostu „za wyso-
kie progi, prostaku! Tadeusz jednak, jak to miał w zwyczaju,
nie poddał się. Nie z takimi kozakami już sobie radził, w
związku z czym uznał, że zastosuje podryw po cygańsku – po-
rwał swoją ukochaną. Sosnowski z ekipą bardzo szybko jed-
nak ich dogonili i sprali Kościuszkę jak Pudzian Najmana albo
nawet mocniej. He, he, ciekawe, czy po tej akcji koledzy
mówili na hetmana „Kopiec Kościuszki”. W każdym razie,
żeby uniknąć podobnych akcji w przyszłości, córka Sosnow-
skiego, a bardziej jego karta przetargowa na salony, czekała
na swój ślub w klasztorze, a Tadeusz, kiedy tylko pozbierał
się po łomocie, stwierdził, że nic tu po nim, i uciekł do Ame-
ryki, zostawiając w kraju rozkochaną dziewczynę i masę dłu-
gów.
Jak potoczyły się sprawy w USA? Jak w filmie. Jakoś tak
łatwiej wszystko poszło, można powiedzieć, że od pucybuta
do milionera. Tadeusz miał w tym wszystkim trochę szczę-
ścia, bo tak się złożyło, że akurat wtedy Amerykanie tłukli się
o niepodległość i bardzo potrzebowali takich fachowców jak
nasz bohater. W związku z tym Kościuszko z miejsca dostał
robotę – miał ufortyfikować fragment Filadelfii, co zrobił tak
dobrze, że lokalni dowódcy poklepywali go z uznaniem po ra-
mieniu. Jest wiele osób, w tym polityków, którzy uznaliby to
za swoje szczytowe osiągnięcie i do końca życia nie zrobiliby
nic, żeby drażnić swoich amerykańskich znajomych. Ale Ko-
ściuszko miał swoje zdanie i nie bał się zadawać z ludźmi,
których uważał za wartościowych, a których Amerykanie
niekoniecznie lubili. Tak jest, chodzi o Indian. Jeszcze w trak-
cie pobytu w Filadelfii naszego bohatera odwiedził wódz o
dość specyficznej ksywie Little Turtle. Kościuszko polubił go-
ścia i dał mu na odchodne parę pistoletów. Nauczył go posłu-
giwać się nimi i polecił, żeby bez wahania użył ich przeciw
każdemu, kto będzie chciał podbić jego lud. Co na to Amery-
kanie? Nic, bo im nie powiedział.
Po tym epizodzie Tadek ruszył dalej tłuc się za wolność
Amerykanów, elegancko fortyfikował różne obozy, co za-
pewniło im choćby wygraną pod Saratogą. Kościuszko dosta-
wał coraz ambitniejsze zadania, aż wreszcie uznano go za go-
ścia, który zna się na budowaniu lepiej niż sam Donald
Trump, i polecono mu budowę twierdzy West Point. Co natu-
ralnie wykonał bezbłędnie ku zachwytowi samego Jurka Wa-
szyngtona.
O Amerykanach można powiedzieć dużo złego, ale na
pewno potrafią docenić porządnie wykonaną robotę i nie
inaczej było w czasach naszego bohatera. W uznaniu zasług
awansowano go na generała brygady, do tego dorzucono
„trochę” ziemi, a dokładnie 250 hektarów, i obietnicę na-
prawdę tęgiego hajsu, który faktycznie dostał, ale dopiero po
kilkunastu łatach. Co z nim zrobił? Mimo że dość mocno by
mu się przydał, to odesłał go z poleceniem przeznaczenia fun-
duszy na wykupienie wolności i wykształcenie Murzynów.
Taki był z niego równy koleżka.
Pamiętacie, jak wspomniałem o tym, że Ludwika Sosnow-
ska była jedyną odwzajemnioną miłością w życiu Kościuszki?
No właśnie, bo to by sugerowało, że prób związania się z jakąś
dzierlatką było więcej, prawda? Owszem. Tylko niestety zno-
wu trafił na kijowego ojca swojej wybranki. Otóż Tadeusz za-
kochał się w córce jednego z najbogatszych generałów, od
którego usłyszał podobne słowa, co od Sosnowskiego. Wie-
dząc, jak może się to skończyć, nasz odważny, lecz jednak nie-
głupi bohater nie zaryzykował tym razem cygańskiego pod-
rywu... No ale chyba nie myślicie, że został prawiczkiem do
końca życia, co? Bo my tu sobie rozprawiamy o jego poważ-
nych, choć nieudanych planach wobec dziewczyn, które ko-
chał... co absolutnie nie znaczy, że nie miał przelotnych ro-
mansów. Taka partia jak on? Wykluczone.
Bo trzeba sobie jasno powiedzieć, że ponoć z Kościuszki
było nie lada ciacho i podkochiwała się w nim masa dziew-
czyn. Nie to, żeby Tadek ich amorów unikał – rwał je na pęcz-
ki, grając na pianinie, żartując, cytując poezję, a także malując
portrety tych, które na niego leciały. Czyli jednak to malar-
skie stypendium we Francji nie okazało się aż tak bezużytecz-
ne. Ale żeby nie było, że kłamię, to może jakiś przykład, hm?
Trudno o pewniejsze źródło, bo wspominał o tym sam Ko-
ściuszko w liście do swojego kumpla. Otóż na pewnej impre-
zie trzy nieco już podpite i zdecydowanie napalone dziewczę-
ta poprosiły, by nasz koks namalował ich portret. Kiedy
skończył, poprosiły o kolejny, tym razem bez ubrań. Co na to
Kościuszko? Oddajmy mu głos: „Ta nieoczekiwana zmiana
przyprawiła mnie prawie o ekstazę”. W zasadzie trudno się
chłopu dziwić i być może doszłoby do scen, których opisanie
w tej książce wymagałoby jakiegoś ostrzeżenia na okładce,
ale niestety alkohol zrobił swoje. Dziewczyny tak okrutnie się
nawaliły, że Kościuszko najpierw był tylko lekko zażenowa-
ny, ale gdy oblazły go jak kleszcze grzybiarza (przy czym ry-
zyko, że któraś za chwilę zwymiotuje, było dość duże...), nasz
Tadek postanowił spierniczać. Nie musiał biec jakoś bardzo
szybko, bo jak wspomina w tym samym liście, dziewczyny
były tak zrobione, że nie były w stanie go gonić.
Ktoś, kto zobaczyłby, nie znając kontekstu, jak Kościuszko
– singiel – ucieka przed trzema napalonymi dziewczynami,
mógłby pomyśleć: „Ej, może gość jest gejem?”. 1 wiecie co?
Nie byłby w tym osądzie osamotniony. Serio, pojawiło się kil-
ka takich teorii, ale wszystkie one są kijem podparte. Głów-
nym argumentem miało być to, że swojego czasu Tadeusz
dzielił łóżko z generałem Johnem Patersonem, ale było to w
trakcie srogiej zimy i panowie po prostu uznali, że w ten spo-
sób szanse na to, że nie zamarzną, będą znacznie większe.
Inni uważali, że dziwne jest to, jak zachowuje się w towarzy-
stwie podwładnych, no ale fakt, że uprawiał ze swoimi żoł-
nierzami zapasy, o niczym przecież jeszcze nie świadczy.
Więc kiedy usłyszycie, że ktoś wygaduje teorie o homoseksu-
alnych zapędach Kościuszki, to powiedzcie mu śmiało, że jest
głupi.
No dobra, ileż można w tej Ameryce siedzieć? Kościuszko
zatęsknił za ojczyzną, wrócił do rodzinnej miejscowości,
gdzie zastał brata marnotrawnego. Okazało się bowiem, że
jego brat Józef przepierdzielił dosłownie wszystko, co zosta-
wili im w spadku rodzice: od budynków po majtki (nie, nie
przesadzam). Co prawda Józek stwierdził z całą powagą, że no
dobra, trochę się nie popisał, ale wysmażył Tadeuszowi kwit,
w którym poświadcza, że jest mu winny masę pieniędzy. Tyl-
ko co z tego, skoro nie miał skąd ich wziąć. Nasz bohater ze
łzami w oczach mógł się tym świstkiem papieru najwyżej po-
detrzeć. Ale przecież nie byłby sobą, gdyby się załamał, praw-
da?
Znowu miał trochę szczęścia, bo mimo że w naszej histo-
rii bywały weselsze okresy, to akurat wtedy działał Sejm
Wielki. Szanuję Wasz czas, więc nie będę się tutaj wdawał w
jego postanowienia. Najważniejsze dla nas, a tym bardziej dla
Kościuszki jest to, że zapadła tam decyzja o powstaniu armii,
co z kolei dało pracę Tadkowi, który naprawdę był wtedy bez
grosza. Sytuacja znacznie się poprawiła, bo za posadę genera-
ła wojsk koronnych zgarniał 12 tysięcy złotych rocznie, czyli
1200 kontuszy szytych na miarę.
Sejm Wielki generalnie miał spoko pomysły, żeby Polskę
odbudować. Zawsze jednak, jak komuś strzeli do głowy taka
szczytna idea, to momentalnie odzywają się ci, którym było,
jest i pewnie będzie to nie w smak – naturalnie Rosja i Niem-
cy. Nieuczciwie jednak zwalać winę za bałagan w państwie
tylko na nich. Wśród Polaków też znalazłoby się trochę kosz-
marnie bogatych panów, którym nie uśmiechała się żadna
rewolucja. Po prostu za dużo mogli na niej stracić. Byli wśród
nich Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i Franciszek Ksa-
wery Potocki. Pomyślałem, że warto wymienić kilka najwięk-
szych szmat w naszej historii. To oni i im podobni przygoto-
wali w miasteczku Targowica dokument, który znosił Kon-
stytucję 3 Maja, ale co gorsza – gwarantem tej konfederacji
była Katarzyna II, caryca Rosji. W praktyce oznaczało to, że
jeśli „ustawa” nie wejdzie w życie, to Kaśka ma prawo w
obronie wolnej Polski wjechać z armią i rozprawić się z „re-
wolucjonistami”. Brzmi tak znajomo, że jak to mawia pan
Zbigniew: „Szkoda strzępić ryja”.
W przeciwieństwie jednak do wizyty z 17 września 1939
roku tego ataku się spodziewaliśmy. Zaczęto więc szykować
się do wojny, a nasz Tadek został szefem jednej z trzech dywi-
zji. Stało się to na początku maja, więc praktycznie od razu
musiał brać się do roboty, bo 18 maja Rosjanie pojawili się u
nas w liczbie około 100 tysięcy żołnierzy. Nie dość, że prze-
waga wroga była demoniczna, to jeszcze nasi litewscy przyja-
ciele zrobili nas w wała i ich armia nie stawiła praktycznie
żadnego oporu. Nawet jednak w tak nierównej walce udało
się co nieco ugrać i zaskoczyć przeciwnika. Nasi wygrali
choćby bitwę pod Zieleńcami. Ktoś zapyta: „No, spoko, ale co
z tego?”. Nic. Faktycznie nijak to nie wpłynęło na wynik dal-
szych starć, ale nasi postawili się dużo silniejszym i walczyli
bez kompleksów, a na pamiątkę tego wydarzenia ustanowio-
no kultowy Order Virtuti Militari. Tadek Kościuszko, a w za-
sadzie powinienem napisać generał Tadeusz Kościuszko, zna-
lazł się na pierwszej w historii liście odznaczonych tym orde-
rem.
Naprawdę można się załamać, kiedy człowiek wypruwa
sobie żyły w walce o kraj, a nagle dowiaduje się, że sam król,
który z założenia powinien być największym patriotą w kra-
ju... dołącza do zdrajców z Targowicy i rozkazuje przerwać
walkę z rosyjskimi przyjaciółmi, bo przecież oni chcą nam
tylko pomóc. Wiele osób stwierdziło, że w takich warunkach
nie ma co w gównie rzeźbić, skoro nawet największy akt mi-
łości do kraju zostaje zaorany przez beznadziejnego władcę.
W związku z tym ci, którym na Polsce zależało, zaczęli z niej...
wyjeżdżać. Serio, to nie tak głupie, jak się może wydawać. Le-
piej było organizować powstanie za granicą, nie ryzykując
bycia aresztowanym albo zdradzonym przez podstawionych
agentów. I aresztowanym. Z tego samego założenia wyszedł
też Kościuszko. Tym bardziej, że akurat wtedy Francja nadała
mu honorowe obywatelstwo w uznaniu zasług w walce o
wolność. Ogólnie rzecz biorąc, to dobre podsumowanie: ja-
kim wrakiem była wtedy elita rządząca w Polsce, jeśli stara-
nia naszych rodaków bardziej doceniają Francuzi niż rodzime
władze.
Tadek ostro działał z innymi patriotami przy organizowa-
niu nowego powstania i starał się jak mógł, żeby zapewnić
nam pomoc, jednak wbrew temu, co twierdzą Bracia Figo Fa-
got, Francuz nie zawsze jest dobry. Jeden z nich zdradził pań-
stwom zaborczym, że Polacy za granicą coś kombinują, i całą
konspirację na jakiś czas szlag trafił. Jakby tego było mało, na
początku 1793 roku Rosja i Prusy podpisały dość ważne poro-
zumienie, na mocy którego zabrały nam trochę ziem. Tak,
chodzi o drugi rozbiór Polski, po którym nasz kraj okrojono
do powierzchni nieco mniejszej niż dzisiejsza Białoruś, a w
kraju zostało jakieś 4 miliony obywateli, czyli tyle, co w Por-
toryko (tak, też musiałem sprawdzić, gdzie to jest). Jeśli jest w
tej sytuacji jakikolwiek plus to to, że goście z Targowicy do-
piero wtedy zrozumieli, jak dali się wydymać zaborcom, a
upadająca gospodarka zaczynała ciągnąć ich za sobą. Sytu-
acja była beznadziejna, ale pozostała jeszcze garstka ludzi,
która nie chciała siedzieć biernie. W tym, a jakże – Tadek.
Kościuszko boleśnie się jednak przekonał, że między teo-
rią i praktyką bardzo często zachodzą dość poważne zgrzyty.
Mianowicie w czerwcu 1793 roku skończył opracowywać
koncepcję pod roboczym tytułem (który oczywiście sam
nadałem): Jak zrobić skuteczne powstanie w tych beznadziej-
nych warunkach. No i jak to bywa na papierze – nie było się do
czego przyczepić, wszystko składało się w całość, Ale w teorii
to i komunizm był spoko. W każdym razie nasz bohater prze-
słał swoją koncepcję do kraju, a po jakimś czasie otrzymał ją z
powrotem zweryfikowaną o faktyczną, a nie wyidealizowaną
ocenę warunków w Polsce. W sumie nie ma co się dziwić, jak
się nie jest na miejscu, to nawet najlepszy informator nie
odda w pełni, jak się sprawy mają. Kościuszko nie był za-
chwycony, bo Polacy na miejscu sugerowali, żeby powstanie
rozpocząć jak najszybciej, a Tadek upierał się, żeby to jeszcze
odwlec i lepiej się przygotować. I niby miał rację, ale znowu
tylko w teorii.
Co się takiego działo w kraju, że tamtejsi patrioci tak ci-
snęłi Kościuszkę na powstanie? Po pierwsze, rosyjskie służby,
przodkowie KGB, nie próżnowały i były już bardzo blisko wy-
krycia spisku. Poza tym podjęto też decyzję o zmniejszeniu
polskiego wojska, żeby chłopakom nic głupiego (na przykład
powstanie) do łbów nie strzeliło. Trudno się dziwić, że w ta-
kiej sytuacji co chwila wysyłano do Tadeusza ponaglenia, że
jak nie zaczną powstania teraz, to lada dzień wszystko się po-
sypie. W końcu nasz bohater ugiął się i mimo że szanse były
marne, to ruszył do Krakowa zostać dowódcą jednego z naj-
bardziej desperackich powstań w naszej historii.
W sumie trochę zabawne jest to, że my tu już całkiem nie-
źle poznaliśmy Tadeusza, no bo trzeba przyznać, że do marca
1794 roku wiódł dość ciekawe życie... a większość Polaków w
tamtych czasach usłyszała o nim dopiero wtedy. Swoją dro-
gą, jeśli ktoś myślał, że to Piłsudski był pierwszym naczelni-
kiem w naszej historii, to jest w błędzie. Tadek został bowiem
Najwyższym Naczelnikiem Siły Zbrojnej Narodowej, czyli go-
ściem z pełną władzą nad wojskiem. Co z nią zrobił?
Przede wszystkim wykazał się rewelacyjną otwartością
umysłu i podszedł do kwestii przewagi liczebnej przeciwnika
„na chłopski rozum”. I to dosłownie. Uznał bowiem, że czemu
by nie wciągnąć chłopstwa do regularnej armii powstańczej.
Ja wiem, że nie był to pierwszy w historii przypadek, kiedy
rolnicy próbowali walczyć ze złą władzą (jak również nie
ostatni), ale to Kościuszko robił co mógł, żeby jak największe
ich oddziały stały ramię w ramię z regularnym wojskiem.
Nasz generał-koks wiedział też, że poczucie przynależności
narodowej u chłopstwa nie jest jakieś ogromne i że trudno je
będzie przekonać do walki tylko o to, żeby przywrócić stary
ład. Bo prawdę mówiąc, chłopu było wszystko jedno, czy to
Rosjanin, czy Polak napierdziela go batem po plecach. Nato-
miast kiedy usłyszeli, że Tadeusz wydał Uniwersał Połaniec-
ki, na mocy którego między innymi wreszcie mieli mieć wol-
ność osobistą i gwarancję, że nie można ich eksmitować...
momentalnie nadziali kosy na sztorc i poszli bić się o taki
układ. To był bardzo prosty, ale skuteczny pomysł, który
działa od wieków – bo lepiej się walczy, medząc, że ugra się
przy okazji też coś dla siebie. Sorry, ale niestety tak było, jest i
będzie.
Czy zmotywowani chłopi z kosami jakkolwiek pomogli?
No pewnie, że tak! Wszyscy wiemy, że pod Racławicami dali-
śmy ruskim popalić do tego stopnia, że później ktoś namalo-
wał na ten temat całkiem niemały obraz. Niestety potem już
tak kolorowo nie było. Ostatnią bitwą, w której brał udział
Kościuszko, była ta pod Maciejowicami. Tu w sumie powinni-
śmy się na chwilę zatrzymać, żeby wspomnieć o pewnej plot-
ce. Otóż w kilku miejscach można znaleźć teorię, że Polacy
przegrali tę bitwę, no bo w sumie ciężko jest wygrać, gdy do-
wódca jest nawalony jak stodoła. Sytuacja jest jednak prost-
sza, niż się wydaje, bo Kościuszko wcale pijany nie był. Dużo
łatwiej zwalić winę na kogoś, niż przyznać, że Polacy byli w
tym starciu gorsi, bo dwukrotnie mniej liczni. Żeby było jesz-
cze ciekawiej, to losy tej bitwy mogły się mimo wszystko po-
toczyć inaczej, gdyż całkiem niedaleko stacjonowały 4 tysiące
żołnierzy dowodzonych przez Adama Ponińskiego, którzy
popędzili kolegom z pomocą, ale zwyczajnie nie zdążyli. Tutaj
mamy trochę mniej zaszczytną kartę w biografii Kościuszki,
bo nasz bohater do końca życia atakował Ponińskiego za to,
że mu nie pomógł, i to biednego Adama winił za klęskę. Na-
wet kiedy sąd go uniewinnił, to gdy tylko ktoś o Ponińskim
przy Tadku wspominał, nasz bohater wściekał się i próbował
udowodnić winę Adama w całym zajściu. Wszyscy jednak i
tak wiedzieli, że w ten niezgrabny sposób stara się jakoś
zmniejszyć rozmiar swojej porażki. No ale OK, bo my tu sobie
zaserwowaliśmy obszerną dygresję, a przecież bitwa w toku!
Kiedy Tadeusz zorientował się, że szanse na zwycięstwo
mają mniejsze niż zespół Boys na nagrodę Grammy, próbo-
wał ze swoimi żołnierzami uciec z pola bitwy. Niestety Rosja-
nie okazali się szybsi – grupa pościgowa dopadła ich pod Krę-
pą i otoczyła. Kościuszko próbował się bronić, ale szybko do-
stał szablą w cymbał i urwał mu się film jak pani od polskiego
w piosence Kazika. Kiedy odzyskał przytomność, był akurat
opatrywany po kilku godzinach leżenia na polu bitwy. Rosja-
nie nie dawali mu zbyt wielkich szans na przeżycie, ale zno-
wu zrobił im na złość i jakoś dał radę. Kiedy dochodził do sie-
bie zamknięty w jakiejś piwnicy pod zamkiem, rozwiązano
oddziały powstańcze. A gdy nasz bohater poczuł się lepiej,
dobrzy Rosjanie wysłali go do popularnego kurortu, często
odwiedzanego w tamtym okresie przez Polaków – Twierdzy
Pietropawłowskiej w Petersburgu.
Wiele osób zarzuca Kościuszce, że w przeciwieństwie do
Józefa Poniatowskiego, którego poznamy w następnym roz-
dziale, złożył przysięgę wiernopoddańczą carowi, za co ów
wypuścił go z pierdla. Prawda jest jednak taka, że to były
dwie totalnie różne sytuacje. Sam Tadeusz może i by się nie
zgodził na taki układ z Pawłem I Romanowem (bo to on był
wtedy carem), ale dzięki jego przysiędze na wolność wyszło
też 20 tysięcy polskich żołnierzy, których bez cienia przesady
kochał jak własnych synów, co zresztą, jak wiemy z ich pa-
miętników, odczuwali bardzo wyraźnie i byli mu wdzięczni
jak cholera.
Lata po uwolnieniu to tułaczka gościa zawiedzionego po-
rażką powstania, którym kierował. Pewnie wiele osób tłuma-
czyło mu, że to nie jego wina, że czynników była masa, a i
szanse od samego początku mizerne, niemniej jednak, i tak
musiało to wszystko boleć. Tadeusz podróżował po USA,
Francji (gdzie próbował coś dla Polski ugrać u Napoleona,
któremu słusznie nie ufał), aż wreszcie osiadł w Szwajcarii,
gdzie dość niespodziewanie skontaktował się z nim Aleksan-
der, nowy car Rosji. Czego chciał? Ano tak się złożyło, że naj-
potężniejsi władcy Europy, po tym jak pokonali Napoleona,
ustalali wtedy strefy wpływów. Aleksander chciał stworzyć
Królestwo Polskie, które oczywiście miałoby być marionetką
Rosji, ale chciał ten temat mimo wszystko obgadać z Tade-
uszem. Gdyby taki bohater jak on poparł utworzenie tego
państwa, wówczas jego rodacy może by tak nie wybrzydzali.
Co na to Kościuszko? Początkowo był zainteresowany, ale
kiedy dowiedział się, że to królestwo ma mieć mniejsze tery-
torium niż Księstwo Warszawskie, to parsknął śmiechem i
cały ambitny plan cara poszedł wiadomo w co.
Tadeusz Kościuszko zmarł niedługo później, bo 15 paź-
dziernika 1817 roku, ale nawet śmierć nie przeszkodziła mu
w podróżowaniu. Co więcej, zyskał umiejętność bycia w
dwóch miejscach naraz! Jego ciało po ekshumacji ze szwajcar-
skiego cmentarza trafiło na Wawel, natomiast serducho
przejechało się ze Szwajcarii do Włoch, potem z powrotem, aż
wreszcie przez Austrię i Czechosłowację po 110 latach trafiło
do ojczyzny, która wtedy już znowu była wolnym krajem.
Przeczytane? Teraz obejrzyj przygody Tadeusza!

https://www.youtube.com/watch?v=KpuKIUVmUiY
Rozdział 6
JP na 100% - Józef Poniatowski
T en gość jest pewnie zmorą wszystkich „turbo-patrio-
tów”, którzy uważają, że rano, jeszcze przed myciem
zębów, trzeba odśpiewać hymn, ucałować flagę, zapłakać
nad przypadającą danego dnia rocznicą jakiejś przegranej
bitwy, po czym zapakować sobie moralnego kija w kakao i
zacząć kolejny dzień śmiertelnie poważnego i smutnego
patrioty. A tu proszę, ten cały Józef Poniatowski swoim ży-
ciem pokazał, że w miłości do ojczyzny chodzi o coś zupeł-
nie innego. Ba! Udowodnił, że można być naprawdę luź-
nym gościem, imprezować, rwać dziewczyny, a jak przyj-
dzie odpowiedni moment, to patriotyzm wystrzeli w nas
sam.

„To ja, typ niepokorny”, mógł o sobie mówić już od pierw-


szych sekund, bo (pewnie ku średniemu zachwytowi matki)
postanowił zameldować się na świecie... o 3:00 rano. Dzieciń-
stwa wcale nie miał łatwego, choć OK – o pieniądze martwić
się nie musiał, ale nie to jest najważniejsze. Józek stracił ojca
w wieku 10 lat, lecz nie to było najgorsze, a fakt, że od tego
momentu kloszem nakryła go nadopiekuńcza i znerwicowa-
na matka, z którą mieszkał w Austrii i Czechach. Nie ona jed-
na postanowiła uszczęśliwiać syna na siłę, bo do zabawy włą-
czył się też jego stryj – z zawodu najgorszy król Polski – Stani-
sław August Ciota Poniatowski.
Z jakiegoś powodu król bardzo sobie upodobał młodego
bratanka. Dobrał mu nauczycieli i popchnął na wojskową
drogę, której on sam się zwyczajnie bał. Jednak Stasiek nie
byłby sobą, gdyby czegoś nie spieprzył. Dał przykaz, by w
Szkole Rycerskiej nie przemęczano jego ulubieńca. Władze
stwierdziły, że króla trzeba słuchać, i dały Józkowi tylko
szczątkowe wykształcenie, nawet pisać po polsku za dobrze
nie umiał. Swoje imię zapisywał „Jusef”, chociaż w sumie nie
on ostatni miał problemy z pisaniem prostych słów, co może
potwierdzić przynajmniej jeden z byłych prezydentów.
Jak już sobie wspomnieliśmy, pierwsze lata życia spędził
za granicą. Był w szoku, kiedy pierwszy raz przyjechał do Pol-
ski. Przeżył wstrząs podobny do tego po przeprowadzce z No-
wego Jorku do Radomia. Poza tym w ojczyźnie panował poli-
tyczny, nie bójmy się tego słowa, burdel. Poniatowski nigdy
się z tym nie pogodził, co jednak nie znaczy, że nie korzystał z
pokus, które w tym imprezowym kraju na niego czekały, o
nie! Jego pierwszym dużym melanżem był ślub siostry. Para
młoda okazała się dość nietypowa, bo pan młody był tak gru-
by, że nie był w stanie spleść przed sobą rąk, a jego wybran-
ka... nie miała oka. Poza tym nasz bohater bywał również go-
ściem na legendarnych obiadach czwartkowych, które jak już
sobie w poprzedniej części książki wspomnieliśmy, były jed-
ną wielką farsą. Ich uczestnicy przychodzili tam poopowia-
dać sprośne wierszyki, nażreć się i schlać. Z okresu imprezo-
wej inicjacji Józefa zachował się też wspaniały dowód na to,
jakim hipokrytą był król. Pisał bowiem listy do swojego bra-
tanka, w których przestrzegał go przed... rozrzutnością i to-
warzystwem. Czyli dokładnie przed tym, co sam miał na su-
mieniu.
Najbardziej jednak zapadły Józkowi w pamięć imprezy na
politycznych salonach, na które też stryjek go wkręcał. Brał
między innymi udział w spotkaniu z carycą Katarzyną II.
Można by pomyśleć, że to w sumie spoko, zawsze fajnie przy-
bić sobie piątkę z celebrytką, ale nasz Józef wtedy właśnie po
raz pierwszy tak wyraźnie zauważył, jak bardzo żenującym
władcą jest król Stasiek i że „państwo polskie istnieje tylko
teoretycznie”. Ale to nie koniec rzeczy, które dość mocno go
zdenerwowały, bo na tych imprezach spotykał też wielu do-
świadczonych wojskowych i szybko zdał sobie sprawę... że
gówno go w tej Szkole Rycerskiej nauczyli.
Postanowił więc zapisać się na staż w armii austriackiej,
Lepiej wybrać nie mógł, bo była jedną z najlepszych w tam-
tym okresie, czego zdecydowanie nie można powiedzieć o
polskim wojsku. Zanim jednak podniosą się krzyki typu
„Zdrajca! ” itp,, wyjaśnijmy sobie: Józef nie chciał się od Polski
odwracać. Jechał do Austrii się szkolić, ale przed wyjazdem
przysiągł, że wróci i stanie do walki, jeśli tylko ojczyzna, a ra-
czej to, co z niej zostało, będzie w potrzebie. No ale przecież na
stażu się człowiek nie tylko szkoli, co nie?
Co prawda najlepsze balety i szczyt imprezowej formy
były jeszcze przed Józkiem, ale powoli zaczynał się rozkręcać.
Raz na przykład założył się z nowymi kolegami, że w pełnym
rynsztunku, na koniu pokona wezbraną rzekę. Wtedy akurat
mu się udało, ale nie uprzedzajmy faktów. Tak, tu mógłbym
zasadzić spory spoiler, jeśli chodzi o finał tej historii, ale po co
psuć zabawę i już tutaj pisać, że utonął, próbując przekroczyć
rzekę na koniu... O kurna. Przepraszam. No nic, trudno, do
tego finału jeszcze sporo się wydarzy.
Na przykład to, że Józef wreszcie dostał okazję, żeby
sprawdzić się w boju. Sytuacja polityczna w tamtym kon-
kretnym momencie wyglądała tak, że Austria miała sztamę z
Rosją (niestety nie pierwszy i nie ostatni raz). Kiedy więc
przodkowie Włodka Putina wypowiedzieli wojnę Turcji, au-
striackie wojsko ruszyło z pomocą. A w nim Józef Poniatow-
ski. To miała być ostatnia wojna w tak zwanym „starym po-
rządku”, ale tego nikt jeszcze wtedy nie wiedział.
Józef naprawdę dawał radę. Uczył się sporo i wykazywał
się dużym męstwem, jednak – jak sam się przekonał – jest
bardzo cienka granica między męstwem a głupotą. Zresztą
komu ja to tłumaczę, zwróćmy się do wszystkich czytelni-
czek tej książki. Hej, dziewczyny, znacie przynajmniej jedne-
go takiego typa, który za wszelką cenę stara się popisać, a wy-
chodzi na idiotę, prawda? No właśnie. Dokładnie tak zacho-
wał się na tej wojnie Józek Poniatowski. No bo jak inaczej wy-
tłumaczyć fakt, że kiedy nie znalazł ochotników do szturmu
na turecką twierdzę, to sam postanowił dać przykład – złapał
pałasz i brawurowo ruszył na umocnienia... po czym po kilku
minutach bardzo szybko znoszono go z pola walki z ciężkimi
ranami. Miał sporo szczęścia, że przeżył, i naprawdę mocny
charakter, że po takiej przygodzie nadal chciał walczyć. Ale co
z tego, że chciał, skoro całą zabawę popsuł mu, a jakże, stryje-
k-król, który jak tylko dowiedział się o akcji bratanka, to kazał
go sprowadzić do domu, bo bał się, że... stanie mu się krzyw-
da.
Józef miał prawo się oburzyć, kiedy zresztą po części
zgodnie z umową, wcielono go do polskiej armii. Chyba naj-
mniejszej i najgorszej w Europie tamtych lat. To tak, jakby
dziś Messi przeniósł się z Barcelony do Iskry Stolec (tak, jest
taki klub). Można się kapinkę załamać, co nie? Jakby tego było
mało, król nie przestawał się mieszać w jego sprawy. Żeby za-
pewnić mu lepszy start w krajowym wojsku, chciał znowu
wymusić na podwładnych obdarowanie bratanka jakimś wy-
sokim stanowiskiem, ale tutaj doszło do pierwszego mocniej-
szego zaiskrzenia na linii Poniatowski – Poniatowski. Józef
stwierdził, że chyba króla zdrowo posrało. Odznaczenia i
awanse chciał uzyskiwać wyłącznie zasłużenie i nie jest mu
potrzebna żadna protekcja. Miał rację, bo i tak szybko awan-
sował. Ekspresowo mianowano go generałem, czyli osiągnął
ten sam stopień, co dużo bardziej doświadczony Tadek Ko-
ściuszko. No, ale jak już ustaliliśmy, w polskim wojsku nie
działo się wtedy za wiele, więc cóż robić jak nie imprezować?
Jako że na brak pieniędzy nie mógł narzekać (bo co by o
królu nie mówić, to nie pozwalał, żeby jego bratanek biedo-
wał), to i okazji do ich wydawania nie marnował. Zawsze
miał na sobie najmodniejsze ciuchy, grał w karty za gruby
hajs, ale to nie wszystko. Kolega mi mówił, że jak się popije, to
u człowieka zwiększa się skłonność do głupich zakładów. Jak
się okazuje, nie jest to nic nowego, bo na przykład raz Józef
założył się z kumplami, że przejedzie przez Warszawę na go-
lasa na koniu. Przejechał? Pewnie, że tak! A jak już przy ko-
niach jesteśmy, to nasz bohater miał najlepszą furę w mie-
ście. Otwarty powóz zaprzężony w osiem wybornych koni
sam właściciel nazywał „kabrioletem whisky”. Gdyby Józef
żył dzisiaj, zbankrutowałby dość szybko, biorąc pod uwagę,
ile musiałby zapłacić za mandaty. Delikatnie mówiąc, nie
przejmował się innymi użytkownikami ruchu. Na czele z pie-
szymi. No ale chyba nikt nie myśli, że w życiu takiego impre-
zowicza nie pojawiały się dziewczyny?
Rwał laski na potęgę i to takie z naprawdę tęgimi nazwi-
skami, jak Lubomirska czy Potocka, jednak to nie one naj-
mocniej zamieszały mu w głowie. Można tak powiedzieć tyl-
ko o jednej dziewczynie w jego życiu, chociaż umówmy się –
Józek to nie był wzór wiernego partnera, ale o tym za mo-
ment, bo opowiedzmy sobie jeszcze o pannie, co mu tak w tej
głowie zamieszała. Miała na imię Zelja i była śpiewaczką ope-
rową. Nie będziemy się tu rozwodzić nad ich relacjami, bo li-
czą się czyny, nie słowa, Jak bardzo był w niej zakochany?
Tak bardzo, że odmówił czworokąta z trzema pięknymi
dziewczętami. To chyba wystarczy. W 1791 roku Zelii i Józe-
fowi urodził się syn, ale nasz bohater nie do końca zachował
się zgodnie z oczekiwaniami, bo uznał, że w sumie to on pil-
nie musi się zbierać do swojej jednostki, a że służba nie druż-
ba, to nara. Później oczywiście interesował się, co tam u nich
słychać, ale nie jakoś przesadnie. Jego dziecko wychowało się
pod opieką matki i przyjaciół.
Za jedną z najpiękniejszych chwil w życiu uznawał Józef
ustanowienie Konstytucji 3 Maja. Oczywiście głupi nie był i
doskonale się domyślał, jakie mogą być konsekwencje takie-
go wybryku Polaków. Z drugiej strony nie wszyscy muszą
wiedzieć, więc wyjaśnijmy to sobie – nieunikniony atak Rosji.
Ale nawet mając świadomość mało wesołej przyszłości, Józef
nie wystraszył się i do tego samego namawiał swoich żołnie-
rzy słowami: „Kiedy już się zdobyło na czyn tak ważny, nale-
ży mieć odwagę utrzymać to dzieło”. Spoko by było, gdyby
król Polski też wychodził z podobnego założenia, jednak Sta-
nisław August Ciota Poniatowski nie umywał się do swojego
bratanka.
Naturalnie, zgodnie z przewidywaniami, Rosjanie zaata-
kowali i zaczęła się regularna wojna, w której wojsko do boju
prowadził nie kto inny jak nasz Józek. Był świetnym dowód-
cą, ale nie miał ochoty wyrzekać się wygód, do których zdą-
żył się już przyzwyczaić. W sumie w swoim obozie wojsko-
wym miał 36 koni. Namiotów dla niego i dla jego służby było
15, a jedzenie było bardzo wykwintne, chociaż starał się to
ukrywać. Pamiętacie scenę z Kilerów Dwóch, w której naczel-
nik więzienia jadał w stołówce z więźniami, ale do swojej mi-
ski miał cichaczem nalany „żurek ze Szeratona”? Tak samo
robił Józef, jednak zamierzony efekt osiągnął – żołnierze lubili
szefa, co jeszcze nie raz pokazali. To naturalnie nie koniec, bo
wojna wojną, a chuć chucią. Generał Poniatowski lubił czasa-
mi wymknąć się z obozu w cywilnych ciuchach i uderzyć w
balet. Zanotowano, że często zdarzały mu się „wesołe z dama-
mi ukraińskimi zabawy”. Jeśli ktoś jest zniesmaczony, to
niech się ogarnie. To były jego prywatne sprawy i dopóki nie
przekładały się negatywnie na jego pracę, to nic nam do tego.
A tak się akurat składa, że dowodził świetnie.
Biorąc pod uwagę skromne możliwości i bezdyskusyjną
przewagę wroga, radził sobie naprawdę nieźle. Nikogo jednak
chyba nie obchodzą takie rzeczy jak dokładny stan wojsk czy
uzbrojenie. Skupmy się więc na czymś, co jest dużo ciekaw-
sze, a często właśnie przykryte grubą warstwą nudnego pier-
dzielenia zwanego statystykami. Otóż nasz bohater zdobył
się na naprawdę wyjątkowy gest: wysłał 500 talarów na po-
trzeby... rosyjskich jeńców, by mieli dobre warunki. O to
samo poprosił następnie dowódcę wrogich wojsk, załączając
notatkę: „Milej bić się tam, gdzie z obu stron szacunek”. Co
jeszcze ciekawsze (i nie tak często wśród rosyjskiego dowódz-
twa spotykane), Rosjanin docenił ten gest i faktycznie w tym
konflikcie obie strony traktowały jeńców fair, I co? Fajniejsza
historia niż zestawienie cyferek, nie?
Na tym jednak miłe gesty się skończyły i wojska tłukły się
na poważnie, ale wiecie dla kogo Józef był najbardziej bez-
względny? Dla zdrajców i dezerterów. Karał bez cienia litości,
co sprawiło, że chłopaki chodzili jak w zegarku. Nasz bohater,
dysponując fatalnie wyposażoną resztką wojska, sprał ru-
skich pod Zieleńcami, co niestety nie miało przełożenia na
wynik tej wojny, ale podkreślmy sobie, że to pierwsze polskie
zwycięstwo wojskowe od czasów Jana III Sobieskiego! Józek
był ostatnią osobą, która chciała się poddać, i nie mógł zdzier-
żyć, że, wojsko nie ma oparcia w królu. Opieprzył go listow-
nie, stwierdzając choćby, że „gdyby wspierał kraj od początku
wojny, to albo byśmy poginęli z honorem, albo Polska byłaby
znów mocarstwem. A teraz nie wiem, co nastąpi”. Już nie
wspominając o tym, jak okrutnie zmieszał go z błotem za
chęć pertraktowania z Targowicą, którą uważał za najwięk-
sze ścierwo, a każdy z jej członków zasługiwał według Józefa
na śmierć. Poniatowski chciał rozkręcić partyzantkę, współ-
pracować z Litwą, byleby się tylko nie poddać, ale stryjek
skutecznie mu to utrudniał. Zamiast broni przesyłał mu...
medale dla wojskowych. A kiedy król otwarcie przyłączył się
do tej feralnej Targowicy i kazał wojsku dać sobie spokój z
dalszymi walkami, wtedy już całkiem trafił Józefa jasny pie-
ron. Chciał zorganizować zasadzkę i porwanie króla, ale ktoś
mądry wybił mu to z głowy, uświadamiając, że niewiele to
już zmieni... i pewnie też to, że całą kasę, którą Józef posiadał,
miał właśnie od króla, a imprezować za coś trzeba. W każdym
razie nasz bohater natychmiast złożył dymisję, a kilka dni
później król wypędził go z Warszawy.
Józef wyjechał do Austrii, gdzie odreagowywał w typowy
dla siebie sposób (tak jest, imprezując), ale i znalazł sobie
nowe hobby – trollowanie. Pisał listy do członków Targowicy
i w dość bezpośredni sposób ubliżał im i ich rodzinom. Nawet
tak kreatywne zajęcie pewnie kiedyś by mu się znudziło, na
szczęście jednak nadarzyła się okazja, żeby wrócić na wojsko-
we tory i znowu walczyć za ojczyznę. W kraju właśnie wybu-
chło powstanie kościuszkowskie. Wyglądało to na idealną
okazję, żeby wrócić i zostać bohaterem, ale sprawy potoczyły
się tak źle, jak chyba nikt, a zwłaszcza on się nie spodziewał.
Udział w tym powstaniu popsuł mu opinię w sposób
wręcz apokaliptyczny. Po pierwsze, nie trawili się wzajemnie
z innymi dowodzącymi Dąbrowskim i Zajączkiem, a konflikt
trzech generałów nigdy nic dobrego nie wróży. Jednak jesz-
cze gorsze było to, że kompletnie olał ostrzał odcinka, którego
obroną dowodził, i zamiast reagować... pojechał do króla na
balet. W tym czasie wrogowie przejęli dwie warownie, osiem
dział i zaopatrzenie. I tak, jak tylko dowiedział się, jak poważ-
na jest sytuacja, to wrócił i ruszył do obrony, lecz bić się po
pijaku to nie najlepszy pomysł. Nie dość, że sam ledwo prze-
żył, to zawiódł na całej linii jako wojskowy. Ale to nie koniec!
Chcąc zachować resztki honoru, podał się do dymisji. Zapo-
mniał jednak o jednej rzeczy – miał tak silną pozycję i był tak
łubiany przez wojsko, że przykład z niego wzięła cała dywizja.
Z ponad 6 tysięcy żołnierzy pozostało 300. Zgadnijcie, kogo
oskarżono o wywołanie zbiorowej dezercji. Sytuacja zrobiła
się napięta jak plandeka na Żuku, a Józef w obawie przed lin-
czem musiał pokornie spierniczać do Austrii. Tak, można by
tutaj odwrócić kota ogonem i napisać, że cierpiał i było mu
przykro. Pewnie, że było. Nawet nie chciał nosić żadnych or-
derów. Mówił: „Jak mogę nosić ordery z napisem »za godność
króla«, skoro król jest więźniem?”. Ale co sam spieprzył, to
jego.
Do tej pory poznaliśmy Józefa Poniatowskiego na tyle do-
brze, że wszyscy pewnie spodziewają się, iż tradycyjnie już
postanowił odreagować stres, rzucając się w wir imprez. Ale
nie, nie tym razem. Chłop się załamał. Ten okres po upadku
powstania kościuszkowskiego był chyba najsmutniejszym w
jego życiu. Świadomość tego, jak spierniczył sobie opinię i że
w Polsce teraz już nie lubi się dwóch Poniatowskich, nie da-
wała mu spokoju. Uznał zatem, że wróci do pruskiej już War-
szawy i stopniowo odbuduje swoją markę. Zanim jednak los
przyniósł kolejną okazję, żeby nasz koks mógł zabłysnąć jako
wojskowy, trzeba było się czymś zająć. Postanowił więc przy-
wrócić swoją opinię króla parkietu i tutaj, drodzy Państwo,
przechodzimy do imprezowego szczytu Józka Poniatowskie-
go.
Nasz bohater prawdopodobnie założył pierwszy klub-im-
prezownię w Polsce. W jego pałacu w Jabłonowie było 45 po-
koi, w tym sala do bilarda. Tam razem ze swoją ekipą rozkrę-
cali niepojęte wręcz imprezy Nie było jakiegoś planu dnia.
Wstawało się późno, potem polowało, grało w bilard czy tam
inne karty, polowało, jadło się wyborne żarcie (Józef uwiel-
biał szpinak – jak Popeye... albo jak ja), a potem impreza do
rana. I tak non stop. O tym, jak legendarne były to balety,
niech świadczy fakt, że pewnego razu na imprezę przyjechał
sympatyczny francuski grubasek, późniejszy król Ludwik
XVIII. Tak mu się hulanki spodobały, że został... na cztery
lata. Sam Józef, jeśli akurat nie imprezowa!, spędzał czas w
swoich ogromnych stajniach, gdzie trzymał kilkadziesiąt
koni tej samej, gniadej maści (to jak z Ferrari – niby można
mieć różne kolory, ale i tak każdy normalny weźmie czerwo-
ne). Oczywiście miał też absolutnie wszystko, co można było
do konia przymocować – dorożki, bryczki... nawet 50 Cent w
szczycie swojego bogactwa nie posiadał tak imponującego
garażu. Może porozbiorowa Polska formalnie króla nie miała,
za to króla melanżu – na bank. Ten tryb życia sporo go kosz-
tował. Nie tylko finansowo, ale i fizycznie. Od wódy wyłysiał
(jak nie napiszę kto w piosence nie napiszę kogo), co starał się
kryć za pomocą peruki, ale nie trzeba było fachowego oka,
żeby zauważyć, że nasz Józek zwyczajnie się zapuścił. Sam
pewnie by tej sytuacji nie chciał zmieniać, bo w sumie było
mu dobrze, ale rok 1806 odmienił los nie tylko jego, ale i całej
Europy.
Wtedy to właśnie pewien knypek z Francji, bardziej zna-
ny jako Napoleon, ruszył na wschód, w zasadzie w jeden
dzień rozbijając pruską armię. Bonaparte wiedział jednak, że
nie przez cały czas będzie tak łatwo. Przebywał daleko od
swoich francuskich rezerw, więc pomoc Polaków na obcej
ziemi była mu niezbędna. Nie będziemy się tu wdawać w dy-
wagacje na temat tego, czemu chyba tylko my w Europie
(OK, jeszcze Francuzi) uważamy go za bohatera i czy jego
obietnice dane naszym przodkom były cokolwiek warte.
Skupmy się na tym, co było wtedy, a było tak, że nawet mgli-
ste obietnice brzmiały dla wielu Polaków lepiej niż ruski but.
Wśród tych wielu był też Józef Poniatowski. Jak to się stało,
że zaczął pracować dla Napoleona i do końca pozostał mu
wierny?
Tak jak dobre kluby piłkarskie, Bonaparte też miał swoich
skautów, którzy o Józefie poinformowali go już wcześniej.
Faktycznie mogło imponować, że poza kijowym epizodem w
powstaniu kościuszkowskim dał się poznać jako dobry do-
wódca i lojalny żołnierz. Tylko że takich CV to Napoleon miał
na biurku tysiące. Co więc sprawiło, że dostrzegł w Poniatow-
skim nie tylko sojusznika, ale wręcz dowódcę sojuszników?
Wartość, którą cenił sobie szczególnie mocno – honor. Jak już
ustaliliśmy – Poniatowski głupi nie był. To znaczy Józef, a nie
Stanisław August. Dobrze wiedział, że obiecanki Napoleona
nie są zbyt wiele warte, jednak zdecydował się stanąć po jego
stronie, żeby w ten sposób zmazać plamę na swoim nazwi-
sku. I nie chodziło tylko o własne wyrzuty sumienia, ale
głównie o to, co zrobił jego pierdołowaty wujek. Taka posta-
wa może zaimponować i faktycznie Napoleon był pod spo-
rym wrażeniem. Od tej pory Bonaparte dawał naszemu boha-
terowi niemożliwe do wykonania zadania... i za każdym ra-
zem musiał być w sporym szoku, kiedy okazywało się, że Jó-
zek znowu dał radę.
Na dzień dobry miał zorganizować polski kontyngent dla
armii Napoleona... tak ze 40 tysięcy chłopa. 1 uświadommy
sobie: nie polegało to tylko na zorganizowaniu tylu męż-
czyzn. Trzeba im jeszcze było skądś wyczarować mundury,
broń, wyżywienie, stworzyć na to wszystko magazyny. To
była masakrycznie ciężka praca, ale nie jedyna, jaką musiał
wykonać. Bo musiał też opracować listę (jego zdaniem) war-
tościowych wojskowych, z której generał Dąbrowski miał so-
bie wybrać współpracowników. Inaczej mówiąc, to Józef de-
cydował, komu dać szansę znalezienia się w kadrze dowód-
czej, a komu nie. A skoro już sobie o tym wspomnieliśmy,
warto też podkreślić, że Poniatowski potrafił wyciągać wnio-
ski i unieść się ponad prywatną urazę. Tutaj mamy tego naj-
lepszy przykład. Mimo że nie trawili się (jak pamiętamy) z Za-
jączkiem i Dąbrowskim, to dla dobra sprawy i mając na uwa-
dze, do czego doprowadziły ich kłótnie, zakopał wojenny to-
pór. Jeszcze tylko raz poważnie się z nimi pokłócił, jednak w
sprawie, w której miał absolutną rację. Mianowicie chłopaki
potulnie przytaknęli Napoleonowi i zgodzili się na to, żeby
polscy żołnierze nosili francuską kokardę. Poniatowski pra-
wie eksplodował ze złości i jasno postawił sprawę: Polacy nie
będą nosić cudzych barw. Mają mieć wyraźnie podkreśloną
odrębność i niezależność. Co najważniejsze – swój cel osią-
gnął.
Mimo tego, że Józef miał czasem problemy z rozrzutno-
ścią, Napoleon cenił go coraz mocniej. Szybko przyszedł kolej-
ny awans – na Ministra Wojny. Czy Józef się cieszył? „Tak
średnio, bym powiedział, tak średnio”. Bo nienawidził papier-
kowej roboty, której od tej pory miał trzy razy tyle. Znalazł
jednak sposób na to, żeby robota była mniej upierdliwa. Prze-
niósł swoje biuro do znanego nam już pałacu-imprezowni.
Jak mu się znudziła papierologia, to schodził sobie na szybki
balet i znowu hyc do pracy. No bo chyba nie myśleliście, że
przestał imprezować?!
Każda okazja była dobra. Raz z kumplami rozkręcili tańce
z okazji... śniadania. Impreza była tak potężna, że dźwięki do-
tarły aż do siedziby biskupa, a że było to w czasie adwentu, to
Józef dostał srogi opieprz. Naturalnie, wszystkie ceremonie
odznaczenia też były świetnymi okazjami do tego, żeby się
napić. Była jednak pewna różnica w porównaniu z imprezo-
wym Józefem wcześniej, a tym, który pracował dla Napole-
ona. Na naprawdę odjechano inby pozwalał sobie tylko w to-
warzystwie bliskich przyjaciół. Na większości salonowych
imprez był świadomym swojej pozycji gościem. Potrafił upil-
nować nie tylko siebie, ale i innych. Kiedy zauważył, że pe-
wien oficer wziął do tańca damę bez jej zgody, zadbał o to,
żeby ów żołnierz trafił na 24 godziny do aresztu. Ale to nie
wszystko, bo kiedy tylko na imprezie pojawiał się ktoś zna-
czący (np. francuscy wysłannicy), Józef starał się pomagać
polskiej sprawie, jak tylko umiał, co z reguły oznaczało wyjąt-
kowo hojną gościnność, bo w kraju może i bieda, ale jego piw-
nice zawsze były pełne flaszek.
No ale nawet najlepsza impreza nie trwa wiecznie. Przy-
szedł rok 1808, kiedy to Austriacy postanowili zaatakować
Napoleona. Bonaparte był kapinkę w dupie, bo większość
jego sił była wtedy zajęta walkami w Hiszpanii. Co w związku
z tym zrobił? Zabrał znaczną część ekipy Poniatowskiego, bo
wierzył (zresztą słusznie), że główne walki rozegrają się na te-
renie Niemiec. Józef został z kilkoma tysiącami ludzi i modlił
się pewnie, żeby Austriacy nie zczaili się, że mają szansę bez
problemu zająć Warszawę... Niestety modły nie zostały wy-
słuchane i zaatakowali w kwietniu 1809.
Doradcy sugerowali Józefowi, żeby razem z tymi żołnie-
rzami, którzy mu zostali, zamknął się w twierdzach „i może
jakoś to będzie”. Józef nie był polskim piłkarzem i nie wierzył
w matematyczne szanse. Musiał zrobić coś nieszablonowego.
Poza tym wiedział, że nie najlepiej zmotywuje żołnierzy, jeśli
jego pierwszą decyzją w tym starciu będzie wycofanie się. Po-
stanowił więc bohatersko... oddać Warszawę. Ale spokojnie.
To był dopiero pierwszy etap planu-niespodzianki.
W zamian za brak oporu polskie wojsko mogło ewaku-
ować cały sprzęt. Faktycznie, tak jak można się było spodzie-
wać, osiedli w twierdzach. Przy czym Austriacy spodziewali
się, że Poniatowski będzie pokornie czekał na odbicie przez
Napoleona. Nie sądzili, że prawdopodobnie właśnie wtedy
nasz Józef wymyślił sformułowanie „YOLO” i postanowił
wcielić je w życie. Czekał tylko na odpowiedni moment... Ten
nadszedł stosunkowo szybko, bo Austriacy zaczęli dostawać
łomot na niemieckim froncie, a poza tym część sił musieli
przeznaczyć na pilnowanie Warszawy. W całej Galicji zosta-
wili tylko 10 tysięcy żołnierzy. Z taką liczbą dało się już wal-
czyć.
Jak wiadomo „nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwi-
zycji”, ale stacjonujący wtedy w Warszawie Austriacy mogli
równie dobrze krzyknąć, że „nikt nie spodziewał się polskiego
kontrataku!”. Bo to właśnie zarządził Józef, gdy uznał, że
przyszedł dobry czas na lańsko. Chociaż w zasadzie był to
triumfalny pochód przez austriacki zabór. Gdzie tylko polskie
wojsko się pojawiło, tam witano je z radością, a chłopi zacią-
gali się w jego szeregi. To nie wszystko, bo Józek zabezpieczył
te tereny też „prawnie”. Tworzył lokalne władze, które przy-
sięgały wierność Napoleonowi. W traktacie pokojowym z
1809 roku Księstwo Warszawskie zostało poszerzone o
wszystkie wyzwolone ziemie, czyli o prawie cały austriacki
zabór. A to wszystko dzięki wielkim jajom Józefa Poniatow-
skiego. Wielcy tego świata długo byli pod wrażeniem tego
wyczynu Polaka... i tutaj uwaga, bo wjeżdża moja prywatna
teoria. Napoleon to był ambitny gość. OK, to nie jest jeszcze
teoria, tylko fakt, to raz, a dwa – dopiero wprowadzenie. W
każdym razie wyobraźcie sobie sytuację, w której Bonaparte
dowiaduje się, jak spektakularną akcję zrobił Józef. Diabli
wiedzą, czy gdzieś nie pojawiło mu się w głowie: „Noż w mor-
dę! Taki Poniatowski z mizernym wojskiem doszedł aż pod
Kraków... To co? Ja nie dojdę pod Moskwę?!”.
Poza moją teorią mamy jeszcze garść faktów, które spra-
wiły, że spokój w Europie nie trwał długo. O co głównie po-
szło? O kasę i... Anglię. Otóż Napoleon chciał zmusić Angli-
ków do uległości, wykorzystując fakt, że mieszkali na wyspie.
Nakazał więc wszystkim swoim sojusznikom, czy jak kto
woli podbitym państwom, zerwanie kontaktów handlowych
z przodkami Monty Pythona. Nie spodobało się to wielu, a
najbardziej Rosji, która zarabiała masę kasy na sprzedawaniu
Anglikom zboża. Na takie straty w budżecie car Aleksander I
nie mógł sobie pozwolić. Poza tym od dawna uważał, że Na-
poleon za mocno kozaczy i czas go wreszcie uspokoić, Bona-
parte też wiedział, że wojna o totalną dominację w Europie
jest tylko kwestią czasu, więc zaczął mobilizację do wielkiej
wojny. Kiedy dzielny i waleczny Poniatowski się o tym do-
wiedział... to zbladł.
Był dzielny i waleczny, a nie głupi. W przeciwieństwie do
Napoleona uważał za poważną lukę w planie fakt, że duża
część francuskich wojsk dalej walczy w Hiszpanii (a jak wia-
domo, wojna na dwa fronty z reguły nikomu nie wychodzi na
dobre). Gdyby wojna wybuchła w 1810 roku, to przeciwko
dwustutysięcznej armii Rosji Napoleon mógłby rzucić w
pierwszej fali tylko 60 tysięcy ludzi plus ekipę zorganizowa-
ną przez Poniatowskiego. Krótko mówiąc, Rosjanie rozjecha-
liby ich koncertowo. Poniatowski wiedział, że jest dobrym
wojskowym, ale nie cudotwórcą, i nie da rady odpierać ataku
i czekać na łaskawą pomoc reszty napoleońskiego wojska,
które musiałoby przejść przez prawie cały kontynent... Posta-
nowił się więc udać do Paryża i uświadomić Małemu, że chy-
ba kapinkę się przeliczył. Ale nie pojechał z samym opie-
przem, bo miał też alternatywny pomysł.
Józef powiedział Napoleonowi, że dużo lepszą opcją od
beztroskiego marszu na Moskwę będzie rozegranie wojny na
Wołyniu i Ukrainie. Tam na bank łatwiej byłoby o zaopatrze-
nie, a przy odrobinie szczęścia do pomocy udałoby się jeszcze
zaangażować Turcję. Francuski knypek kazał mu jednak się
nie wymądrzać i wracać, bo ma armię do przygotowania.
Może się wydawać, że zaprawiony w podbojach Napoleon
uznał to za kolejny krok na swojej drodze do ultracesarstwa.
Prawda jednak była taka, że przez swoje pasmo sukcesów
gość przestał realnie oceniać szanse, w przeciwieństwie do
Poniatowskiego. Józef zdawał sobie sprawę, o jaką stawkę bę-
dzie to gra, więc ostro zabrał się do roboty. Prawie cały czas
poświęcał na organizację wojska. O tym, jak poważnie trakto-
wał zaistniałą sytuację, niech świadczy fakt, że nasz król par-
kietu ograniczył swoje imprezowe życie do tylko dwóch popi-
jaw w tygodniu i to maksimum do 22:00. Poza tym, co już
jest totalnym wyznacznikiem pojmowania powagi sytuacji –
spisał testament. Nie zapomniał w nim nawet o swojej służ-
bie (podostawali odprawy w wysokości, od półrocznej do
trzyletniej pensji) i warszawskich ubogich, którym też zapi-
sał niemały hajs.
Napoleon zawalił sprawę jeszcze w jednym aspekcie. Bo
fakt, przed atakiem na Rosję miał tę słynną Wielką Armię, ale
z tych 380 tysięcy ludzi (plus ponad 100 tysięcy koni) nie
wszyscy chcieli się bić za Francję. Były tam też wojska au-
striackie i pruskie, które Bonaparte zmusił do udziału w woj-
nie z Rosją. Jednak za jego plecami trzy czarne orły się doga-
dały. Ustalono, że żołnierze austriaccy i pruscy nie będą zbyt
ambitnie wojować z Rosjanami, bo po pierwsze wszystkie
strony miały już dość Napoleona, a po drugie żadne z tych
państw nie życzyło sobie na mapie Polski w jakiejkolwiek for-
mie.
Wreszcie w czerwcu 1812 roku Wielka Armia ruszyła na
Rosję. Kto się cieszył najbardziej? Wcale nie Francuzi, a naj-
prawdopodobniej Polacy. Nie tylko dlatego, że mieli nadzieję
na odzyskanie niepodległości, ale głównie dlatego, że nie
trzeba będzie utrzymywać tych setek tysięcy ludzi na na-
szych ziemiach. Kosztowało to więcej, niż ktokolwiek się
wcześniej spodziewał, więc fakt ich ruszenia na wschód był
wielką ulgą finansową. Sam Józef dokonał organizacyjnego
cudu, bo malutkie Księstwo Warszawskie wystawiło naj-
większy kontyngent ze wszystkich sojuszników Napoleona.
Poniatowski wiązał z tą wojną ogromne nadzieje, chociaż
wiedział, że sytuacja może potoczyć się różnie, tym bardziej
że warunki od początku nie rozpieszczały.
Pamiętacie, w jakich warunkach mieszkał Józef podczas
swoich pierwszych kampanii? Kilkanaście namiotów i tak
dalej. No właśnie. Tutaj dosłownie od początku brakowało
wszystkiego. Łatwo w takich warunkach o załamkę. Wiedział
o tym doskonale car Aleksander I, który też cenił sobie talent
Poniatowskiego. Postanowił się więc z naszym bohaterem
skontaktować. Olek proponował Józefowi najwyższe honory,
że go złotem obsypie, a nawet proklamuje Królestwo Polskie.
Poniatowski odpowiedział jednak krótkim „nie”. Po pierwsze
dlatego, że honor i lojalność stawiał ponad wszystko, a po
drugie dlatego, że dobrze wiedział, ile są warte rosyjskie
obietnice.
Warto też podkreślić jedną rzecz w kontekście polskiego
kontyngentu w Wielkiej Armii. Wojna to rzecz straszna, a
żołnierze nie zawsze zachowują się godnie, często wręcz jak
zwierzęta. O krzywdach, które wojsko wyrządzało przez wie-
ki cywilom, mógłbym tu pisać i pisać. Tym bardziej warto ja-
sno dać do zrozumienia, że Polacy w całej tej ekipie byli wzo-
rem do naśladowania. Czemu? Bo tak chłopaków wychował
sobie Poniatowski. Żołnierze uwielbiali go, gdyż był równym
gościem, wiecie, jednym z tych, co krzyczą: „Za mną!”, za-
miast: „Naprzód!”. Ale poza tym był nieprzebłagany, jeśli ktoś
coś przeskrobał. Bali się nawet myśleć, co by się stało, gdyby
szef dowiedział się, że podnieśli rękę na cywila. To samo ty-
czy się momentu, kiedy Wielka Armia zaczęła plądrować to,
co zostało z Moskwy... Sam Poniatowski pozwolił sobie wtedy
na przywłaszczenie tylko jednej, podróżniczej książki. No ale
OK, w naszej opowieści jeszcze do Moskwy nie doszli, więc
wracamy do wydarzeń.
Bonaparte zdawał się nie zauważać, że jego armia kurczy
się z dnia na dzień przez głupie gonienie rosyjskiej armii i
wchodzenie coraz bardziej w głąb kraju. Dowód? Ależ proszę:
kiedy Józef zasugerował, że może jednak lepsza będzie inna
opcja niż marsz na Moskwę, Napoleon powiedział, że jeśli
jeszcze raz zasugeruje inne rozwiązanie... to każe go rozstrze-
lać. Jak skończył się marsz na Moskwę dla już nie tak wielkiej
Wielkiej Armii, wszyscy wiemy. A jakby jeszcze spalonej Mo-
skwy było mało, to dodatkowo Rosjanie zaczęli kontratak i
trzeba było spierniczać w popłochu. Gdyby nie Poniatowski,
wcale nie jest wykluczone, że wielki Napoleon nie wróciłby z
tej wyprawy żywy.
Poniatowski i jego ekipa nie raz uratowali resztę Wielkiej
Armii podczas tego odwrotu, na przykład pod Winkowem.
Podczas innego starcia naszego bohatera przygniótł koń i to
tak poważnie, że „krew z ust i nosa trysnęła” i generalnie był
tak obolały, że nie mógł już siedzieć w siodle. Obrazkiem pod-
sumowującym dramat tego odwrotu spokojnie mógłby być
ten z narady Józefa i Napoleona, podczas której jeden mógł
tylko leżeć, a drugi nie był w stanie ustać bez laski. No ale
mimo wszystko się udało. Pomyje z Wielkiej Armii w grudniu
przybyły do Warszawy. Napoleon pod niebiosa wychwalał
zasługi Józefa, a ten pewnie zaciskał pięści. W sumie trudno
się naszemu bohaterowi dziwić. Przez głupie ambicje i idio-
tyczne rozkazy francuskiego kurdupla zginęły niepojęte
wręcz liczby żołnierzy. Znając temperament Poniatowskiego,
możemy przypuszczać, że prawdopodobnie dość mocno cho-
dziło mu po głowie, czy nie zafundować Napoleonowi jakie-
goś ciosu w pysk, jednak darował sobie. Z dwóch powodów:
po pierwsze, jak już wiemy, ale zawsze warto to podkreślić:
lojalność i honor stawiał na pierwszym miejscu, a po drugie,
dobrze wiedział, że porażka w Rosji wcale nie oznaczała koń-
ca wojny, o nie.
Rosja złapała wiatr w żagle i zyskiwała sojuszników, któ-
rzy też chcieli raz na zawsze skończyć z Napoleonem. Ekipa
Aleksandra I już w styczniu 1813 roku przekroczyła granice
Księstwa Warszawskiego, więc Józef nie miał czasu na depre-
sję, odpoczynek czy inne pierdoły. Po raz kolejny dokonał or-
ganizacyjnego cudu, chociaż to powinniśmy nazwać jakoś
inaczej – turbocudem. Bo z niedobitków po kampanii rosyj-
skiej i nowych rekrutów, przy ogromnych problemach finan-
sowych, w 10 tygodni zorganizował trzydziestotysięczną ar-
mię, z którą ruszył w kierunku Lipska, gdzie miała się odbyć
bitwa decydująca o kształcie świata... wiecie, jak ta pod ko-
niec Władcy pierścieni.
Do bitwy narodów (bo tak historia nazwała ustawkę pod
Lipskiem), pośród innych wojsk Napoleona, stanęło 8 tysięcy
polskich żołnierzy. Chwila, coś tu nie gra, prawda? No bo
przecież przed momentem pisałem, że było ich 30 tysięcy. To
prawda, ale część zdezerterowała albo zginęła podczas mniej-
szych bitew, takich supportów głównego starcia, podczas
którego Józef znowu dostał niemożliwe do realizacji zadanie.
Miał powstrzymać trzykrotnie liczniejsze skrzydło przeciw-
nika... i oczywiście znowu mu się udało, jednak nie bez strat.
Zginęła 1/3 jego ludzi, a i on sam nieźle oberwał, jednak to nie
był koniec jego roboty w tej bitwie. Wyobraźcie sobie dialog
Napoleona z jego doradcami, który mógł brzmieć mniej wię-
cej tak:
– Szefie, ostry łomot dostajemy.
– No... widzę. Kicha trochę. To co robimy?
– No, proponujemy odwrót, ale żeby go zabezpieczyć, to
potrzeba ze dwóch dni...
– ILE?!
– No, dwa, i to najbiedniej...
– Zlećcie to Poniatowskiemu. On to zrobi dobrze. I przede
wszystkim szybciej.
Tym razem Bonaparte miał rację, Józef Poniatowski sta-
nął na czele tego, co zostało z polskiej ekipy, by osłaniać od-
wrót resztek Wielkiej Armii przez ostatni czynny most na
rzece Elsterze. Jako że most był zawalony przez spierniczają-
cych Francuzów, to Józef, widząc nacierającego na drugim
brzegu wroga, rzucił się na koniu przez wodę... to była jego
ostatnia szarża. Jest kilka teorii na temat tego, co się wyda-
rzyło z Józefem:
1. Śmiertelnie trafili go wrogowie.
2. W wyniku odniesionych ran i może jakiejś kolejnej za-
słabł i spadł z konia.
3. [Najsmutniejsza, ale niestety prawdopodobna] W ferwo-
rze walki, a raczej panicznej ucieczki i walenia na oślep
śmiertelnie trafili go uciekający Francuzi...
Nigdy się nie dowiemy, co tak naprawdę spowodowało,
że Poniatowski spadł z konia do wody. Jego ciało wyłowiono z
rzeki dopiero po trzech dniach. Razem z nim zginął jego kor-
pus i skończyła się egzystencja nie tylko polskiej armii, ale i
polskiej sprawy przy boku Napoleona. Jednak Józef wypraco-
wał sobie swoim życiem taką opinię jako żołnierz, że na jego
pogrzebie doszło do fenomenalnej sytuacji... Salwę honorową
strzelili nawet Rosjanie. Pamiętano o nim doskonale jeszcze
przez kolejne lata, więc i my tego nie spieprzmy – pamiętaj-
my o jednym z najbardziej zajebistych patriotów w naszej hi-
storii.
100% zdrowego polskiego patriotyzmu? Tylko u nas!
https://www.youtube.com/watch?v=zAZVPSqSg8s
Rozdział 7
Wystrzałowy generał - Józef Bem
Z czym Wam się kojarzy nazwisko Bem? Mnie na przy-
kład w pierwszej kolejności z panią Ewą i najgorszą
piosenką w historii – SMS-y. Na szczęście kolejnym skoja-
rzeniem jest już Józek Bem, gość, który uwielbiał walić z
grubej rury i który scementował naszą długą przyjaźń z
Węgrami, a przywiązanie do kraju było dla niego ważniej-
sze od religii. Bo nie tylko Kościuszko był w naszej historii
bohaterem dwóch narodów.

Urodził się w 1794 roku, w święto liczby π, czyli 14 marca.


Matematycznej ciekawostki nikt się tu nie spodziewał, co? W
każdym razie w Polsce nie był to najweselszy czas, bo wszyst-
ko już leciało na łeb na szyję i nasz kraj miał być za moment
wymazany z mapy. Mały Józio dorastał w spokojnej atmosfe-
rze (pomijając rozbiór ojczyzny) i uczył się całkiem nieźle.
Wyjątkowo mocno lubił matnię i historię, szczególnie woj-
skowości. Już parę razy zdarzyło mi się wspomnieć, że mło-
dym chłopakom nie w głowie polityka i wojaczka, bo jak się
dorasta, to są inne priorytety. Tutaj jednak było inaczej. Kie-
dy nasz Józek miał 15 lat, znalazł się w tłumie wiwatującym
na cześć idących przez Kraków żołnierzy, którzy odbili mia-
sto w wyniku „akcji YOLO” Józefa Poniatowskiego, o której
już sobie wspomnieliśmy w rozdziale jemu poświęconym.
Ten widok zrobił takie wrażenie na naszym młodym bohate-
rze, że od razu wypalił do ojca z pytaniem, czy może się zacią-
gnąć do wojska. Ojciec bez większego wahania się zgodził.
Swoją drogą ciekawe, jak potoczyłaby się historia Bema, gdy-
by zadał to pytanie mamie.
Józef szybko zwrócił uwagę dowództwa – wystrzałowo
znał matmę i języki obce, więc skierowali go do artylerii. To
był strzał w dziesiątkę (tego typu żartów jeszcze trochę się w
tym rozdziale pojawi, więc nastawcie się psychicznie). Szło
mu naprawdę świetnie i czuł, że ten rodzaj wojsk to jego po-
wołanie. Szybko został podporucznikiem i przeniesiono go do
elitarnej szkoły, gdzie na roku było tylko 12 miejsc – Szkoły
Elementarnej Inżynierów i Artylerii. Tam uczył się pod
okiem francuskich oficerów. Szkołę skończył z odznaczeniem
i jako porucznik mógł rozpocząć regularną służbę, a zaczęła
się naprawdę z grubej rury (no co, ostrzegałem przecież).
Józefa skierowano do obrony twierdzy gdańskiej, a potem
wysłano razem z Napoleonem na Moskwę. Na szczęście Bem
został w Rydze (gdzie miał ze swoimi ludźmi pilnować po-
rządku) i nie musiał iść na ten potworny marsz, który bez
sensu pozbawił życia setki tysięcy łudzi. Korzystając z wolnej
chwili, nasz koks postanowił zaatakować wrogi posterunek i
wziął 50 Rosjan do niewoli. Czy spotkała go jakaś nagroda? A
pewnie, na jakiś czas aresztowano go za złamanie dyscypliny,
z której zachowaniem nasz Józek jeszcze nie raz miał mieć
problem. Wyszedł jednak w samą porę, żeby wziąć udział w
osłanianiu tego, co zostało z armii Napoleona i w popłochu
spierniczało na zachód. Wielu żołnierzy zawdzięcza życie pie-
kielnej ekipie Bema. Nie przesadzam, naprawdę jego kompa-
nia dostała przydomek „piekielnej kompanii artylerii”, bo w
kluczowych momentach pojawiała się znikąd i ratowała
wszystkich z tęgich tarapatów. Jak Gandalf w Hobbicie.
Po tym dość pracowitym okresie Bem postanowił poje-
chać do rodzinnego domu chwilę odsapnąć, ale nie miał za
dużo czasu na relaks, bo kiedy tylko dowiedział się o formo-
waniu polskiego wojska, wystrzelił (dobra, od teraz przestaję
podkreślać te żarty, żeby było jeszcze śmieszniej!) w te pędy
do Krakowa, gdzie dostał przydział i kolejną karę za posiada-
nie dyscypliny w okolicach okrężnicy. Albowiem w 1816
roku wbrew regulaminowi nasz bohater wziął udział w poje-
dynku. W sumie dostał nauczkę bardzo szybko, bo wyszedł z
tej konfrontacji z ciężkim postrzałem kości udowej i do końca
życia utykał jak doktor House. Cały ten epizod mógłby wpły-
nąć bardzo poważnie na karierę Bema, bo najpierw karnie
przeniesiono go do innego garnizonu, a potem sam złożył
prośbę o wycofanie ze służby. Znowu wrócił do rodzinnego
domu, a tam czekała na niego nowa żona jego ojca. Była jędzą.
Jak wielką? Na tyle wielką, że Józek uznał, iż w wojsku jest le-
piej. Mimo że zarządzał nim wtedy Wielki Książę Konstanty,
który traktował polskich żołnierzy jak śmieci. Tak czy inaczej
zimnej macosze Józefa my i Węgrzy sporo zawdzięczamy.
Warto coś sobie jasno podkreślić: Józef Bem nie był kolej-
nym żołnierzem, który lubił się tłuc tym, czym mu akurat ka-
zali. Nie, nasz bohater uwielbiał kombinować i zawsze szukał
innowacji. Jeszcze w czasie wojen napoleońskich pierwszy
raz spotkał się z użyciem rac i rakiet dla celów wojskowych.
Od tej pory pozytywnie oszalał na tym punkcie, widząc w
broni rakietowej przyszłość, czym wyprzedził o całą epokę
większość wojskowych w swoich czasach. Badał możliwości
użycia tej nowoczesnej wtedy broni, a swoją wiedzę zawarł w
książce Uwagi o rakietach zapalających. Dopiął też swego i
dzięki jego staraniom w 1823 roku utworzono Korpus Ra-
kietników – pierwszą w Polsce jednostkę, która specjalizowa-
ła się w napierniczaniu rakietami. Co więcej – robiła to nawet
lepiej niż siostry Radwańskie.
Naturalnie nie było tak, że kariera Józka stanowiła pasmo
sukcesów, to nie życiorys Kim Ir Sena. Na przykład w 1819
roku nasz Józef kombinował sobie z komponowaniem nowe-
go materiału wybuchowego, czego efektem była eksplozja
prosto w japę naszego koksa. Przez chwilę bano się o jego
wzrok, ale na szczęście skończyło się tylko na bliznach, które
podobno i tak wyszły mu na dobre, bo dodały męskości jego
ponoć mało charakterystycznej twarzy. Za kolejny niewypał
w swoim życiorysie Józef mógł uznać moment, gdy Rosjanie
wpadli na trop spisku niepodległościowego, w którym nasz
koks oczywiście uczestniczył. Został aresztowany i już pew-
nie myślał o bezkresach Syberii, ale wstawił się za nim jeden
z generałów. Dobrze wiedział, jaki wkład ma Bem w rozwój
artylerii. Skończyło się na karnym przeniesieniu na prowin-
cję. Co ciekawe, bardzo mu się tam spodobało.
Odkrył w sobie zamiłowanie pedagogiczne – uczył tamtej-
szych żołnierzy czytać i pisać, ale też zarażał ich swoją pasją
do wojsk rakietowych. Chłopaki tak go uwielbiali, że to wła-
śnie podczas tego dyscyplinarnego zesłania dostał od swoich
podopiecznych ksywę „Ojciec Bem”, która od tej pory towa-
rzyszyła mu aż do końca życia. Niestety pedagogiczna przy-
goda Józefa została brutalnie ucięta, bo po zmianie cara i bun-
cie dekabrystów znowu się komuś przypomniało o udziale
Bema w spisku. Wtedy, żeby uniknąć odejścia w atmosferze
skandalu, sam złożył rezygnację i zamieszkał we Lwowie,
gdzie pracował na budowie i wydał książkę o maszynach pa-
rowych. Ale znowu przyszedł czas, że trzeba było złapać za
broń.
Wybuchło powstanie listopadowe, Bem przyjechał w te
pędy do Warszawy, gdzie z miejsca awansowano go na majo-
ra i mianowano dowódcą artylerii. Miał pod sobą niezbyt
dużą ekipę, ale razem potrafili wyczyniać prawdziwe cuda.
Słowo „razem” jest tu o tyle istotne, że Józef traktował żołnie-
rzy jak kolegów i postępował z nimi jak z równymi sobie, co
wbrew pozorom wcale nie skutkowało rozluźnieniem dyscy-
pliny, a sprawiało, że podopieczni szli za nim w ogień. Cho-
ciaż w zasadzie bardziej ten ogień serwowali – artyleryjski.
Warto tutaj wspomnieć o dwóch bitwach, w których Jó-
zef błysnął. Pierwszą z nich była ta pod Iganiami, kiedy to 11
tysięcy żołdaków wojsk rosyjskich zaopatrzonych w 40 dział
dostało srogo po rajtach w starciu z 7 tysiącami żołnierzy i 12
działami Bema. Jak to się stało? Przez brawurę Bema, która
tym razem wyszła mu na korzyść. Polskie wojska miały za-
czekać na wsparcie ekipy dowodzonej przez Skrzyneckiego,
ale te nie nadchodziły. Wtedy nasz bohater namówił główno-
dowodzącego, że po co czekać na wsparcie, skoro może jakoś
to będzie. O dziwo uzyskał zgodę, ale po kilku chwilach mógł
tego żałować, bo polskie natarcie szybko traciło impet... Wte-
dy jednak Bem wyjechał ze swoją artylerią przed piechotę i
zaczęli napierdzielać w Rosjan ogniem gęstszym niż blasty w
This Is The War, Nie przerywając ognia, parli do przodu i w
zasadzie wyglądało to bardziej jak atak kolumny czołgów.
Przeciwnicy zaczęli w panice uciekać. W tym momencie na
pole bitwy dotarł Skrzynecki z posiłkami, ale uznał, że nie ma
sensu się już angażować, bo Bem tak pozamiatał, że nie ma
nic do dodania. Po wszystkim nasz bohater dostał awans, lecz
nie cieszył się nim w samotności, bo wyprosił też odznacze-
nia wojskowe dla swoich wiernych żołnierzy.
Drugą wartą odnotowania bitwą była ta pod Ostrołęką, oj
tam to się DZIAŁO (sorry, tego nie mogłem nie podkreślić),
choć niestety nie zakończyła się tak wesoło, jak opisana po-
wyżej. Tym razem to Polacy musieli zawijać się z pola bitwy
w trybie przyspieszonym, ale kiedy Rosjanie byli już pewni
zwycięstwa, nagle z tumanów kurzu wzbitych przez naszą
uciekającą piechotę wyjechała... tak jest – kawaleria z Bemem
na czele. Ku zaskoczeniu, a raczej przerażeniu przeciwników,
zaczęli do nich pruć z armat z naprawdę bliska i choć efekt w
postaci martwych Rosjan nie był powalający, to ta nagła
zmiana sytuacji i ogromny huk spowodowały niemałą pani-
kę u wroga. To pozwoliło uciec reszcie polskiego wojska na
bezpieczną odległość. Po skończonej akcji Józef dostał nie tyl-
ko awans i Order Virtuti Militari, ale też coś znacznie waż-
niejszego – sławę wśród przeciwników, którzy od tej pory bali
się go jak samego diabła, o czym się jeszcze zresztą przekona-
my.
Nasz Józef był wielkim zwolennikiem pomysłu, żeby wy-
dać Rosjanom walkę na linii Bzury, ale inni generałowie
uznali to za bzdury (rym zamierzony) i postanowili bronić
Warszawy. Jak się okazało, był to pomysł mocno kijowy, bo
Rosjanie sprali nas dość ostro. Bem pojawił się na polu bitwy
dopiero drugiego dnia walk. Bardzo chciałbym napisać cze-
mu, ale nie wiadomo. Sytuacja wyglądała podobnie jak pod
Ostrołęką, więc nasz bohater pomyślał, że znów zastosuje
brawurowy wjazd artylerią między szeregi wroga, ale tym ra-
zem nie wyszło. Pomimo przegranej Bem dalej chciał wal-
czyć. Nie tylko zresztą on, bo wśród żołnierzy chęć była spo-
ra, ale starym dziadom z dowództwa przestało się już chyba
chcieć i wybrali na swojego nowego szefa generała Rybiń-
skiego, co praktycznie równało się zakończeniu walk. Wojsko
dostało rozkaz wycofania się do Prus i złożenia tam broni.
Po upadku powstania nasz Józek trafił do Francji, gdzie
pomagał ściągać innych powstańców. Chciał stworzyć pol-
skie legiony, ale na chwilę wmieszał się też w politykę. Razem
z Adamem Czartoryskim próbował coś ugrać dla Polski na Za-
chodzie, lecz szybko zorientował się, że polityka to straszny
syf. Niemniej jednak tak zleciało mu aż 15 lat życia, w czasie
których nie robił nic ciekawego. Jak więc musiał się ucieszyć,
kiedy w Europie wybuchła Wiosna Ludów – ogromna rewo-
lucja, która dawała wielu narodom nadzieję na odzyskanie
niepodległości. Ostre rozróby zaczęły się między innymi na
Węgrzech i w tym buncie Bem dostrzegł też szansę dla Polski.
Nie zastanawiał się długo – ruszył w te pędy do naszych gula-
szowych bratanków.
Po drodze jednak postanowił zahaczyć o Wiedeń, gdzie
starał się pomóc tamtejszym buntownikom. Zresztą sami
wiedeńczycy, kiedy dowiedzieli się, kim jest, poprosili go o
objęcie nad nimi dowództwa. Można by tutaj zażartować, że
w sumie znalazł się w takiej sytuacji jak Jan III Sobieski. Przy
czym byłby to słaby żart, bo sytuacja była totalnie inna. W
dużym skrócie: Sobieski miał szanse, a Bem nie za bardzo. Po
pierwsze, miasto nie było ufortyfikowane, a po drugie, bun-
townicy nijak się mieli do regularnego i dobrze uzbrojonego
wojska, które niebawem podeszło pod miasto. Na szczęście
cesarscy żołnierze nie byli zbyt bystrzy, bo kiedy po kapitula-
cji miasta wchodzili do środka, w tym momencie, przez jedną
z bram wyjechał powóz z przebranym za woźnicę Bemem.
Gdy austriacka policja zaczęła go szukać, nasz bohater wła-
śnie przekraczał węgierską granicę.
Wiosna Ludów trafiła na Węgrzech na bardzo podatny
grunt. Kiedy tylko pojawiła się okazja na uwolnienie się od
Austriaków, patriotyczne powstanie eksplodowało niczym
wspomniany już proch w twarz ciekawskiego Bema. No wła-
śnie, skoro już przy naszym bohaterze jesteśmy – od razu
udał się do lidera buntowników – Ludwika Kossutha. Józef
zaproponował stworzenie polskiego legionu z naszych roda-
ków, którzy tak jak on przybyli pomóc Węgrom. Ludwik był
jednak bardziej analitycznie myślącym typem niż często po-
rywczy Józek i mądrze uznał, że jeśli do walk włączy się ofi-
cjalna polska formacja, to momentalnie na pomoc Austrii ru-
szy jej sojuszniczka – Rosja, a walka na dwa fronty z takimi
przeciwnikami raczej nie byłaby najlepszym pomysłem. Po-
stanowiono więc wcielić Polaków do węgierskich oddziałów.
Józefowi powierzono dowództwo nad Armią Siedmio-
grodzką. Nasz koks ochoczo ruszył do Transylwanii, gdzie na
ulice wyszły tłumy ludzi pragnących zobaczyć swojego no-
wego dowódcę, osnutego sławą charyzmatycznego postrze-
leńca. 1 pewnie gdy go zobaczyli, trochę się zawiedli. W su-
mie nie ma się co dziwić, bo jak się słyszy o gościu, który
wjeżdża z armatami w środek cudzego wojska, to w wyobraź-
ni od razu maluje nam się facet o posturze Pudziana, który
poci się testosteronem na ordery wbite bezpośrednio w skó-
rę... Tymczasem z powozu wysiadł niski typek o dość ubogim
owłosieniu, w cywilnych ciuchach i jeszcze utykający na jed-
ną nogę. O ile jednak może faktycznie nie stał się obiektem
westchnień tamtejszych dziewczyn, to żołnierze polubili go z
miejsca. Stanął przed nimi i powiedział:
Moi panowie! Rząd węgierski zamianował mnie głów-
nodowodzącym w Siedmiogrodzie. Domagam się od
was bezwzględnego posłuszeństwa. Kto nie będzie
słuchał, tego każę rozstrzelać. Potrafię także nagra-
dzać. Skończyłem.

Chłopaków urzekła ta prostota wypowiedzi, a jednocześnie


poczucie, że gość naprawdę nie boi się Walki pomimo świa-
domości, że przeciwnik jest dużo silniejszy. Józek od razu za-
brał się do roboty – razem ze swoimi ludźmi bez kompleksów
tłukł cesarskie wojska, czym jeszcze bardziej zaskarbiał sobie
miłość lokalnych mieszkańców, o żołnierzach, którzy do tej
pory zaznawali tylko porażek, nie wspominając. W ciągu kil-
ku pierwszych dni 1848 roku Bem rozbił całkowicie wszyst-
kie wojska Austriaków i opanował północny Siedmiogród.
Wtedy postanowił zwrócić się na południe, skąd... wojska au-
striackie – jak tylko dowiedziały się, że z północy idzie Bem –
od razu uciekły.
Niestety zdobywanie miast kończyło się zwykle pozosta-
wieniem części wojsk na straży, w garnizonach, więc i tak
małe siły Józefa (już wtedy generała) były coraz szczuplejsze,
a powstańcy zaczęli się odbijać od ufortyfikowanych twierdz,
w których opór okazywał się coraz silniejszy. Józefowi zosta-
ło do dyspozycji już tylko 1,5 tysiąca żołnierzy i osiem, dział
bez amunicji. Zaczął się więc zabierać do odwrotu, co nie
przeszkadzało jego wojskom raz na jakiś czas zrobić party-
zanckiego psikusa Austriakom. W końcu jednak do odwrotu
nie doszło, bo pojawiły się posiłki. Może i były skromne, ale
nasz generał już nie takie cuda wyprawiał. Postanowił wydać
wojskom cesarskim bitwę w okolicach Szaszvaros (najbar-
dziej węgierskie słowo, jakie znam). Okazało się, że kapinkę
się przeliczył, bo Austriaków pojawiło się dziesięć razy tyle co
buntowników, którzy mieli tylko 5 dział i minimum amuni-
cji. Jednak im bardziej przesrana sytuacja, tym nasz bohater
odwalał bardziej nieprzewidywalne akcje, Kiedy z garstką lu-
dzi osłaniał odwrót, a kolejny austriacki batalion zaczynał
właśnie zdobywać jego ostatnie dwie armaty, nasz koks
wskoczył na nie i z batem w ręce ryczał na cały głos: „Precz!
Precz stąd z powrotem! To moje działa!”. Austriacy zatrzyma-
li się na chwilę i popatrzyli po sobie, a na ich twarzach malo-
wało się pytanie: „Chryste, co to za debil?”. Ten krótki mo-
ment wystarczył jednak, żeby węgierska jazda zaskoczyła ich
i uratowała obie armaty i Bema przed niechybną zgubą. Swo-
ją drogą w tej walce Józef został ranny w rękę i trzeba mu
było amputować palec. Jak zareagował na wieści, które prze-
kazał mu lekarz? W swoim stylu: „I tak niewiele miałem z
niego pożytku, odejmij go pan, doktorze”.
Niestety po tych ekscesach Bem musiał przez jakiś czas
dochodzić do siebie, a wredni Austriacy nie chcieli na niego
poczekać z kolejnym atakiem. Chodziło o zdobycie mostu,
który w zasadzie otwierał drogę do Siedmiogrodu. Józef wie-
dział, jakie to ważne, i starał się rozkazywać zdalnie, ale nie-
stety było to potwornie trudne. Znacznie liczniejsze oddziały
cesarskie zdołały wejść na most i wydawałoby się, że już jest
pozamiatane, aż tu nagle, jak w filmie akcji, na polu bitwy po-
jawił się nasz koks. Żołnierze o mało co się nie posrali – wę-
gierscy z radości, a austriaccy ze strachu. Józef ryknął: „Na-
przód, moi chłopcy!”, a chłopcy ruszyli, krzycząc: „Niech żyje
Bem! Niech żyje Ojczyzna!”. Tłukli przerażonych Austriaków,
jakby wstąpiła w nich jakaś bestia, i po kilku godzinach Sied-
miogród znów należał do nich. Ta akcja odbiła się tak niesa-
mowitym echem, że udekorowano Bema najwyższym z moż-
liwych orderów... ale, ale, to nie był taki zwykły „najwyższy z
możliwych orderów”! Dodatkowo został on podobno ozdo-
biony największym diamentem wyjętym z korony królów
węgierskich, na którego miejsce włożono złotą blaszkę z napi-
sem „Józef Bem”. Węgierski pułkownik, który wręczał mu to
odznaczenie, powiedział: „Nie jestem mówcą, a nawet gdy-
bym nim był, nie potrafiłbym w tej chwili pięknie przema-
wiać. Niech więc Pan pozwoli ucałować mi swą rękę, która
krwawiła za moją ojczyznę”. Z kolei głównodowodzący po-
wstańców węgierskich pisał potem do Józefa: „Ojczyzna moja
uznaje pańskie wielkie zasługi i jest panu winna niespożytą
wdzięczność”.
Taka sława nie namieszała jednak Bemowi w głowie,
nadał jadał wspólnie ze swoimi żołnierzami i walczył z nimi
w pierwszej linii, zagrzewając do walki. Superważne jest jed-
nak to, że starał się też, żeby na terenie przez niego kontrolo-
wanym dobrze mieli również cywile. Wprowadził na przy-
kład nakaz zapłaty za pobierane przez wojsko towary, co po-
skutkowało tym, że było za co żyć, a kolejni cywile przyłączali
się do buntowników. Co więcej, sława Bema szybko wybiegła
poza granice i nie minęło wiele czasu, aż pojawiło się napraw-
dę sporo Polaków, którzy zaczęli formować swoje legiony. To
jednak nie koniec, bo Józef wziął pod opiekę również węgier-
skie dobro narodowe.
Chodzi o Sandora Petöfiego, który dołączył do wojsk Bema
na początku 1849 roku. Kto to był? Taki węgierski Mickie-
wicz – ich najwybitniejszy poeta romantyczny. Koniecznie
chciał walczyć za ojczyznę i służyć pod Bemem. Panowie
szybko się zakumplowali i Józef wkrótce mianował Sandora
swoim adiutantem. Co ciekawe, wcale nie dlatego, że był
zdolnym wojskowym. Nasz bohater uznał po prostu, że poeta
jest zbyt cenny dla Węgrów, żeby mógł pozwolić mu zginąć,
więc lepiej, gdy będzie go miał na oku. Zanotował nawet: „Je-
żeli padnie najdzielniejszy nawet z moich żołnierzy, to Wę-
grzy dadzą mi na jego miejsce innego, ale nikt nie zwróci mi
mojego ukochanego Petöfiego”. Sandor zresztą nie pozosta-
wał mu dłużny, bo pisał o Józku tak: „Bemowi zawdzięczam
więcej niż ojcu. Ojciec dał mi życie, a Bem honor”. Panowie
byli też siebie warci jeszcze z jednego powodu – każdy z nich
robił czasem coś nieprzemyślanego, zanim się dobrze zasta-
nowił, czy to aby nie jest głupi pomysł. I tak właśnie skończył
Petöfi – mimo zakazu Bema rzucił się w wir bitwy pod
Segesvar, gdzie dość szybko zakończył żywot.
Ta walka była zresztą jednym z ostatnich akordów Bema
w walkach na Węgrzech. Z tą różnicą, że on jednak przeżył.
Tak czy inaczej na pomoc Austrii przyszła Rosja, a car Mikołaj
I, który znany był z tego, że się nie pierdzieli w tańcu, rzucił
na powstańców 200 tysięcy dobrze wyszkolonych i uzbrojo-
nych żołnierzy. Nasz koks oczywiście robił, co mógł, i to na-
wet z pewnymi sukcesami, ale przewaga wroga była za duża.
Jedną bitwę skończył nieprzytomny na polu walki, a później
było już za późno, żeby ratować rewolucję. Nawet pomimo
tego, że Węgrzy zrobili z niego dowódcę powstania., Bem ra-
zem z wiernymi mu oficerami postanowił opuścić Węgry i
udał się w pozornie tylko zaskakującym kierunku, jakim była
Turcja.
W Polsce nie za bardzo mógł się pokazać, bo mając w pa-
pierach nie tylko regularne walki z Rosją, ale też udział w po-
wstaniu przeciw sojusznikowi, a potem... kolejne walki z Ro-
sją, mógł się spodziewać ekspresowego aresztowania i w naj-
lepszym wypadku dożywotniego zwiedzania nieskończo-
nych syberyjskich przestrzeni. Tymczasem w Turcji, która
miała kosę z Rosją, mógł sporo ugrać. Chciał tam tworzyć pol-
skie legiony i dalej walczyć za ojczyznę. Nie było to jednak ta-
kie proste. Przede wszystkim nawet największe doświadcze-
nie i najbardziej wystrzałowe CV nie mogło sprawić, że będzie
w Turcji traktowany poważnie, jeśli nie zmieni wiary na is-
lam. Poza tym Rosjanie cisnęli Turków, żeby wydali im Bema.
Żeby mieć jakiekolwiek uzasadnienie odmówienia tej proś-
bie, Turcja również jasno zasugerowała, że bez zmiany wy-
znania się nie obejdzie. Józef podszedł do tego z wielkim lu-
zem. Uznał, że skoro tego wymaga sytuacja, to w sumie co
mu tam i bez spin zmienił wiarę.
Rosjanie jednak z zadziwiającym uporem nadal cisnęli.
Skoro nie mieli już szans na sprowadzenie i ukaranie Bema,
to przynajmniej starali się wymusić na Turcji zakaz tworze-
nia polskich legionów. Niestety udało im się, a nasz bohater
został dla świętego spokoju odesłany (ale jako wolny czło-
wiek, żeby było jasne) do twierdzy Aleppo, położonej w zasa-
dzie na skraju pustyni.
Józef zaczął się uczyć tureckiego. Nie sprawiało mu to
większych problemów, bo talent do języków miał spory. Lu-
bił też zwiedzać okolicę, która tylko pozornie była nudna.
Szybko bowiem odkrył, że są tam spore złoża saletry, mogące
zaopatrzyć turecką armię w materiały wybuchowe. Chciał
rozkręcić przedsiębiorstwa mające dać pracę uchodźcom z
Polski i Węgier. To jednak nie koniec jego przygód w Aleppo,
bo Murat Pasza (tak się po zmianie wyznania nazywał Józef,
ale my dla wygody dalej będziemy nazywać go tak, jak do tej
pory) wziął udział w jeszcze jednej bitwie. Tym razem prze-
ciwko koczowniczym Beduinom, którzy otoczyli miasto. Tu-
reccy generałowie nie dawali rady, aie wtedy Bem wziął spra-
wy w swoje ręce – najpierw ostrzelał Beduinów (a jakże, z ar-
tylerii), ale główną siłę ognia skupił na ich... koniach, które
stały sobie z boku. Kiedy zaczęły spierniczać, Beduini rzucili
się za nimi w pościg, a wtedy z twierdzy wypadła konnica i
wytłukła koczowników. Lokalni dowódcy dziękowali Bemo-
wi, jak tylko mogli, ale ten, w lekko bezczelnym stylu, rzucił
tylko: „Spędziłeś całe życie w Azji, a nie wiesz, że lud koczow-
niczy dba o swoje konie, a nie o wojowników?”.
Niestety stan zdrowia naszego bohatera pogarszał się co-
raz bardziej. Odnowiły się stare rany, pustynny klimat też nie
rozpieszczał, a na dodatek koks zachorował na malarię. Wie-
dząc, co się święci, napisał listy pożegnalne, a potem... nie
ułatwiał pracy lekarzom. Odmawiał przyjmowania leków, a
kiedy wreszcie zgodził się współpracować, było za późno.
Zmarł 10 grudnia 1850 roku.
Został pochowany na tureckiej ziemi, wedle zwyczajów
islamu. Trumnę z ciałem generała nieśli kolejno Polacy, Wę-
grzy i Turcy – jego towarzysze broni. Ciekawe i trochę dziwne
było to, że choć Bem był artylerzystą, to nie padła ani jedna
salwa. To niedopatrzenie naprawili dopiero Polacy. Prochy
Bema powróciły do ojczyzny w 1929 roku, kiedy to odnale-
ziono jego grób w ówczesnej już Syrii. Uznano jednak, że Józef
nie byłby zachwycony, gdyby w swojej ostatniej drodze nie
zahaczył o Węgry. Trumnę ze szczątkami generała wiózł spe-
cjalny pociąg, który wychodzili oglądać Węgrzy z całego kra-
ju, żeby chociaż na moment oddać cześć gościowi, będącemu
tak samo ich bohaterem, jak naszym. Kiedy pociąg wjechał
do Polski, został powitany, a jakże – salwami. A potem hym-
nami Węgier, Turcji i już wtedy niepodległej Polski. A tak z
ciekawości... Ktoś policzył, ile w tym rozdziale było artyleryj-
skich żartów? Ja nie, ale mam nadzieję, że bawiliście się wy-
strzałowo.
Nie tylko Józef to wystrzałowy gość. Sprawdź, kto jeszcze
był niezłym przekrętasem!

https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 8
To on – Typ niepokorny – Tadeusz
Rozwadowski
J ak to się stało, że ten zajebisty dowódca-wynalazca i Jó-
zef Piłsudski byli przez kawał czasu kumplami, a nagle
stanęli po dwóch stronach barykady (i to dosłownie)? Jak
to się stało, że Tadka wtrącono do pierdla mimo tego
wszystkiego, co zrobił dla polskiego wojska? Rozwadowski
miał naprawdę ciekawe życie. Fakt, może nie było usłane
romansami, ale na pewno nie można powiedzieć, że było
nudne. Przed nami opowieść o chyba najbardziej niedoce-
nianym i najskromniejszym spośród bohaterów tej książ-
ki.

Podobnie jak kilku innych opisanych tutaj facetów pochodził


z takiej rodziny, że w zasadzie nie powinien nas dziwić fakt,
że Tadek, który przyszedł na świat 19 maja 1866 roku, zrobił
karierę jako wojskowy i był patriotą. No bo popatrzmy: jeden
z jego przodków tłukł podobno Krzyżaków pod Grunwaldem,
więc kto wie, może na afterze po bitwie przodkowie Rozwa-
dowskiego i Hubala co nieco razem wypili. To oczywiście nie
koniec, bo dziadek naszego bohatera walczył w powstaniu li-
stopadowym, z kolei ojciec i stryj bili się o wolność w powsta-
niu styczniowym. Gdyby Rozwadowscy mieli gdzieś w domu
gablotę z odznaczeniami, byłoby ich tam naprawdę sporo, w
tym kilka Virtuti Militari. Oczywiście nasz Tadek dorzuciłby
do nich kolejne ordery, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Nie ma chyba potrzeby uświadamiać sobie, że wychowu-
jąc się w takiej rodzinie, dostał od ojca końską dawkę patrio-
tycznych wzorców. Równie ważną rzeczą, jaką przekazał mu
pan Tomisław (bo tak miał jego ojciec na imię), było zamiło-
wanie do wojska, a szczególnie do kawalerii, w której służył.
Co prawda w austriackiej, ale pamiętajmy, który był rok – o
wolnej Polsce można było sobie pomarzyć, co oczywiście ro-
biło wtedy wiele osób, w tym coraz częściej nasz mały Tadzio.
W swoim młodym rozumku wytłumaczył sobie, że aby wal-
czyć kiedyś o Polskę, musi szkolić się w najlepszych możli-
wych szkołach i że służba w obcej armii nie wyklucza wcale
patriotyzmu, skoro naszego państwa aktualnie nie drukuje
się na mapach. Trzeba przyznać, że to całkiem spoko deduk-
cja jak na kilkunastoletniego chłopaka, no ale jak już ustalili-
śmy, wzorce w domu miał w pytę.
Jak Tadek pomyślał, tak zrobił – po skończeniu gimbazy
we Lwowie dostał się do szkoły kawalerii na Morawach, któ-
rej nazwa jest trudna i kompletnie nieistotna. Tak czy inaczej
uczył się tak świetnie, że trafił potem na Wojskową Akade-
mię Techniczną. Ostatnio słyszałem takie powiedzenie, że
„kto na Wacie studiuje, ten się w cyrku nie śmieje”. Co praw-
da dotyczyło to tej polskiej uczelni, a my mówimy o cesar-
skiej w Modling. W każdym razie jeśli któregoś z polskich stu-
dentów to pocieszy, tam też władze uczelni często nie uła-
twiały wychowankom życia. Na przykład najlepszym stu-
dentem na roku według wewnętrznego, niepisanego prawa
zawsze powinien być Austriak. Czemu? Bo tego wymagał
wojskowy honor. Aż tu pewnego dnia pojawił się na uczelni
nasz koks, który radził sobie tak rewelacyjnie, że nikt nie miał
nawet ćwierć argumentu przeciwko temu, żeby uznać go za
najlepszego studenta. Tym samym nie do końca pewnie za-
dowolone władze musiały złamać swoją głupią zasadę i na-
szego Tadka obwołano prymusem.
To wcale nie koniec jego edukacyjnej kariery. Mógłbym
napisać drugie tyle, co powyżej, ale zamiast tego wolę Wam
opowiedzieć, czemu Rozwadowski ożenił się trochę z przy-
musu z brzydką babą. Przyspieszmy więc nieco z tą jego na-
uką: na jakiś czas trafił do Krakowa, potem do elitarnej Wyż-
szej Szkoły Wojennej w Wiedniu, gdzie szkolenie było bardzo
ciężkie, ale Tadek zaciskał zęby i w trudnych chwilach po-
wtarzał sobie, że „Polsce może się to przydać”. Następnie tra-
fił do Budapesztu, gdzie wojskowości uczył samego arcyksię-
cia. Cały czas rozwijał się jako kawalerzysta... a skoro już przy
kawalerach jesteśmy, to jak to było z tym ślubem na siłę?
Różne są powody zawierania małżeństwa. Z miłości, z
wpady, dynastyczne, finansowe, ale żeby ktoś się hajtał „z
honoru”, to już rzadkość. A tak właśnie było w przypadku
Rozwadowskiego. W 1894 roku ożenił się z Maryśką Komo-
rowską. Ojciec nie był zachwycony, bo nie dość, że dziewczy-
na nie była szczególnie urodziwa i mądra, to jeszcze była...
kuzynką Tadeusza. Nasz koks uznał jednak, że to wszystko
jest nieważne, bo jakiś czas wcześniej obiecał umierającej
matce Marii, że zaopiekuje się jej córką. Nasz bohater zrobił
ojcu szach-mat, mówiąc mu, że skoro teraz ma coś przeciwko
ślubowi, to po co całe dzieciństwo wpajał mu, że honor jest
najważniejszy. Pan Tomisław uznał, że z tym argumentem
nie wygra, a poza tym co on się martwi, to Tadeusz przecież
będzie się z nią męczył. Oczywiście miał rację, bo Maria nie
była ani ładna, ani inteligentna. Tyle dobrego, że umiała się
w miarę nieźle zachować w towarzystwie i przestrzegać salo-
nowej etykiety, co bardzo się przydało, kiedy Tadeusz został
attaché wojskowym (czyli prościej mówiąc, przedstawicie-
lem austriackiego wojska) w Bukareszcie.
Tadek nadawał się do tej roboty doskonale, bo znał pięć ję-
zyków, był dobrze wychowany, a jego dodatkowe atuty były
takie, że lubił polować i grać w karty, dzięki czemu mógł przy
tych okazjach poznawać nowych, ważnych ludzi. Szczególnie
mocno zakumplował się z księciem Ferdynandem – rumuń-
skim następcą tronu (tak, Rumunia była monarchią). Nasz
rodak szczególnie zaimponował Ferdkowi podczas jednego z
polowań, kiedy z mniej więcej 300 metrów odstrzelił ptakowi
głowę, a pamiętajmy, że ówczesna broń nijak się miała pod
względem celności do tej dzisiejszej.
Oczywiście robota przedstawiciela wojskowego nie pole-
gała tylko na przyjemnych spotkaniach. Rozwadowskiego
wysłano tam, żeby w kuluarach zbierał informacje o tym, co
knuje Rosja, Turcja i co tam słychać w państwach bałkań-
skich. Nasz bohater doskonale wywiązywał się z obowiązków
i pisał obszerne raporty, choć... raz zrobił wyjątek. Pewnego
dnia na biurko jego szefa trafiło wyjątkowo krótkie sprawoz-
danie z przeprosinami Rozwadowskiego: „Dzisiaj piszę zwięź-
le, bo żona rodzi mi dziecko”. Co na to jego przełożony? Cóż,
nie spodziewajmy się zbyt wielkiej wyrozumiałości po au-
striackim wojskowym – oburzony napisał na marginesie;
„Gówno mnie obchodzą jego sprawy rodzinne” i przekazał ra-
port wyżej. Z drugiej strony nie był jednak aż tak zły bo kiedy
miał podpisać wniosek o awans Rozwadowskiego, też w swo-
im stylu zrobił notatkę na marginesie, aie tym razem napisał:
„Der Erste unter allen”, czyli „Pierwszy pośród wszystkich”.
To chyba nam wystarczy za dowód na to, że Tadek swoją mi-
sję w Bukareszcie wykonał elegancko.
W 1907 roku wrócił z Bukaresztu i został dowódcą jedne-
go z pułków artylerii. Mógł sobie trochę odpocząć, co nie zna-
czy, że się obijał. To nie był typ leniucha – wolny czas spędzał
na zastanawianiu się, jak by tu uskutecznić działania jego
ulubionych wojsk, czyli, jak już wiemy, artylerii. Jednak na
samym myśleniu się nie skończyło, bo to właśnie w tym cza-
sie nasz Tadek wymyślił dość rewolucyjne rzeczy, takie jak
armatni aparat celowniczy czy granato-szrapnel. Co to takie-
go? Spokojnie, to wbrew pozorom dość proste, choć na pew-
no nikt z nas nie chciałby zaznać działania tej broni osobiście.
Otóż to taki pocisk, który eksplodował dwa razy. Raz, kiedy
był w powietrzu – wtedy jego część wybuchała i zasypywała
przeciwnika gradem specjalnych kulek, a drugi raz, kiedy tra-
fił w cel (wtedy wybuchał główny ładunek). Jak mortar w
Wormsach, tylko odwrotnie. W każdym razie tym wynalaz-
kiem zdobył sobie sporą popularność w wojskowym światku,
a jego pomysł wykorzystywany jest do dzisiaj w formie poci-
sków odłamkowo-burzących.
Spokój nie trwał jednak długo, bo w 1914 roku wybuchła
pieruńsko jebitna rozpierducha, którą dziś znamy jako I woj-
nę światową. Oczywiście nasz bohater ruszył na front, bo
poza tym, że był po prostu do tego zobowiązany jako wojsko-
wy, to podobnie jak inni w tamtym okresie czuł, że to dosko-
nały moment na powrót Polski na mapę. Niektórzy tak się
tym podjarali, że często przeginali w interpretacji różnych
zjawisk. Na przykład kiedy przed wyruszeniem na front woj-
sko wzięło udział w mszy, a w jej trakcie słońce słupem świa-
tła oświetliło biskupa Sapiehę mówiącego o Polsce... to nawet
sam Rozwadowski miał się dać ponieść fali zbiorowej radości,
że to niby sam Bóg łaskawie spojrzał na ciemiężonych Pola-
ków. Cóż, każdy widzi to, co chce widzieć.
Wracając do Rozwadowskiego, póki co walczył w armii
austriackiej. Nie przeszkadzało mu to ani trochę, po pierwsze
dlatego, że Polski nadał jeszcze nie było, a po drugie, bo mógł
walczyć z Rosjanami, których nienawidził najbardziej na
świecie. Serio, uważał ich za największe zło, które trzeba
zwalczać przy każdej możliwej okazji, a tych miał w najbliż-
szym czasie dostać całkiem sporo. Pierwsza poważna nada-
rzyła się pod Annopolem, gdzie to właśnie artyleria Rozwa-
dowskiego okazała się kluczowa. Co takiego się tam stało? Już
tłumaczę.
Otóż po zdobyciu rosyjskich pozycji austriaccy dowódcy
osiedli na laurach i wstrzymali dalsze ataki. To wystarczyło.
Rosjanom, żeby się przegrupować i wyprowadzić kontratak.
Zaczęli napierdzielać z dział na pozycje, gdzie znajdowała się
też ekipa dowodzona przez Rozwadowskiego. Ostrzał był tak
potworny, że dzielni austriaccy dowódcy... uciekli! Tadek
oczywiście miał o wiele większe jaja i został na miejscu. Ale to
nie wszystko – uznał, że nie ma się co poddawać, bo choć sy-
tuacja jest ciężka, to jeszcze da się coś z tego ugrać. Nasz bo-
hater przejął dowództwo nad całą dywizją. Ale nie siłą, bo
wszyscy się z radością zgodzili, nawet starsi stopniem do-
wódcy piechoty. Dobrze wiedzieli, że Rozwadowski to gość
nie w kij dmuchał i z takim szefem można iść na ruskich.
Tadeusz ogarnął sprawnie oddziały, choć jako artylerzy-
sta wiedział, że najgorsze miało dopiero nadejść. Zauważył
bowiem, że wojsko wroga jeszcze się wstrzeliwuje. Co to zna-
czy? Że jeszcze nie są tak celni, jak mogliby być, i dopiero
ustawiają działa. Nasz koks szybko też zorientował się, że Ro-
sjanie dobrze kombinują i chcą skupić ostrzał na najsłabszym
ogniwie jego wojsk. Na szczęście po jego stronie był czas, bo
dzień się już kończył i przeciwnik musiał przerwać strzelanie.
Rozwadowski wiedział, że jeśli przez noc czegoś nie zrobi, to
Rosjanie, z dobrze już nastawionymi celownikami, zmiotą
ich, gdy tylko zacznie świtać. Miał jednak pewien dylemat...
Wydanie jakiegokolwiek polecenia byłoby złamaniem
rozkazu dowódcy całej armii, który zakazywał podejmowa-
nia jakichkolwiek działań ofensywnych. Swoją drogą dość
dziwny rozkaz, co nie? W każdym razie Rozwadowski uznał,
że szybciej zaryzykuje sąd wojskowy niż śmierć swoich żoł-
nierzy. Nakazał swoim chłopakom pod osłoną nocy zaatako-
wać rosyjską piechotę. Rosjanie kompletnie nie spodziewali
się jakiegokolwiek ataku, a tym bardziej tak dobrze skoordy-
nowanego, bo uderzyła na nich nie tylko piechota, ale i arty-
leria, które wspólnymi silami rozpiździły w pył rosyjskie woj-
sko i w ramach bonusu wzięły jeszcze tysiąc jeńców.
To jednak nie koniec niespodziewanych zmian akcji w
kontekście tej bitwy. Po udanej akcji nagle „odnalazł się”
wcześniejszy dowódca dywizji. Tak, ten, który wcześniej
uciekł razem z innymi mięczakami. Sporządził on raport z bi-
twy dla swoich przełożonych, w którym... zrobił z siebie bo-
hatera odpowiedzialnego za sukces. Stwierdził, że to on ura-
tował dywizję i utrzymał front. A Rozwadowski? Całkowicie
pominąć się go nie dało, więc dowódca-kłamczuch o nim
wspomniał, ale bardziej w stylu: „No i był tam jeszcze taki
Rozwadowski. Też walczył, ale generalnie bez szału”. Co zro-
bił Tadeusz, kiedy się dowiedział? No właśnie nie za wiele, bo
był niesamowicie skromny i nie lubił agresywnie walczyć o
zaszczyty. A poza tym czuł też chyba, że takie kłamstwo ra-
czej długo się nie utrzyma, bo przecież o ucieczce dowódcy
wiedzieli wszyscy i wcześniej czy później ktoś szepnie słówko
komu trzeba w sztabie. Oczywiście Rozwadowski się nie my-
lił i choć trwało to cztery lata, to po dokładnym śledztwie za
swoje zasługi w bitwie nasz bohater dostał najwyższe bojowe
odznaczenie, jakie można było dostać w Austrii – Krzyż Ka-
walerski Orderu Marii Teresy. To swoją drogą całkiem cieka-
we odznaczenie, bo nadawane za wyczyny w bardzo wyjątko-
wych okolicznościach. Można było je otrzymać za waleczność
i zwycięstwa dokonane z własnej inicjatywy – w tym wbrew
rozkazowi lub bez rozkazu.
Wielka Wojna dopiero się jednak rozkręcała. Nasz bohater
jeszcze wielu rzeczy miał dokonać i wielu ludzi spotkać. Na
przykład... Józefa Piłsudskiego. Stało się to 2 listopada 1914
roku i chłopaki szybko przypadli sobie do gustu. Momental-
nie dostrzegli, że mogą rozmawiać merytorycznie i szczerze o
wojskowych sprawach, a ich pierwsza pogadanka potoczyła
się tak dobrze, że skończyli naprawdę późno w nocy. Poza
tym Piłsudski zawdzięczał sporo Rozwadowskiemu, bo ten
przecież był wysoko postawionym gościem w austriackim
wojsku i mógł blokować pomysły swoich kolegów na uwale-
nie legionów Piłsudskiego i rozsianie żołnierzy po innych
wojskach.
Po jakimś czasie front się ustabilizował, jednak o ile dla
żołnierzy jest to dobra wiadomość (bo nie trzeba bez przerwy
przemierzać naprawdę sporych odległości z wcale nie lekkim
wyposażeniem), to dla cywilów zawsze zwiastuje to wielkie
problemy związane z obecnością głodnego i niewyżytego
wojska. Poza tym bardzo często w czasie wojny wszystkie
strony konfliktu zwyczajnie mają cywilów w dupie. Inaczej
zachowywał się Rozwadowski i robił, co mógł, żeby jego pod-
opieczni nie gnębili miejscowej ludności, lecz nie znalazł w
tym zbyt wielu sojuszników. Koledzy mówili mu: „Tadek,
weź wyluzuj. Wojna to wojna, a wojsku też coś się od życia
należy”. Nasz bohater jednak nie słuchał i może faktycznie
zdał sobie sprawę, że kijem Wisły nie cofnie, ale przynajmniej
sam chciał mieć czyste sumienie. Wielu zwykłych ludzi za-
wdzięczało życie jego działaniom w tamtym okresie.
W 1915 roku trafił na front pod Gorlicami, który był jak
każdy inny w tym czasie – walki trwały długo i w zasadzie ani
jedna, ani druga strona nie umiała zdobyć przewagi. Czemu?
Bo starcia piechoty wspieranej przez artylerię były prowa-
dzone w sposób zwyczajnie głupi. Jak to wyglądało? Otóż jed-
na strona najpierw pruta z dział w stronę wroga, a w tym cza-
sie piechota zajmowała dogodne pozycje. Kiedy już była goto-
wa, ustawał ostrzał i chłopaki ruszali na pozycje wroga, przy
czym... w międzyczasie wroga piechota, która pochowała się
przed ostrzałem, wracała na miejsca i teraz razem ze swoją
artylerią pruła do biegnących na nich żołnierzy. I tak do usra-
nej śmierci... Na szczęście nasz koks dostrzegł, jakie to
wszystko głupie, i wpadł na prosty, ale rewelacyjnie skutecz-
ny pomysł.
Uznał, że wcale nie trzeba przerywać ataku artylerii pod-
czas szturmu piechoty. Wystarczy stopniowo przesuwać
ostrzał w głąb sił przeciwnika, a żołnierzom dawać w tym
czasie zdobywać ostrzelane pozycje i atakować spanikowane-
go i ogłuszonego wroga. Piechurzy nie byli pewnie zachwyce-
ni, kiedy dowiedzieli się o nowej taktyce, bo to faktycznie nic
przyjemnego, jak człowiekowi nad głową latają artyleryjskie
pociski, ale szybko okazało się, że to wcale nie taki znowu wy-
rok śmierci. Sprawnie prowadzony ostrzał sprawiał, że działa
waliły nawet 100 metrów przed nacierającymi Austriakami,
nie robiąc im krzywdy. Żaden rosyjski piechur nie odważył
się nawet wystawić głowy z okopu, więc zdobywanie pozycji
było teraz dużo łatwiejsze. Generał (bo już wtedy miał taki
stopień) Rozwadowski zrobił furorę tym posunięciem, ale nie
osiadł na laurach. Kolejny wojenny show zrobił na oczach sa-
mego księcia pruskiego, kiedy rozniósł rosyjską dywizję, uży-
wając tym razem tylko artylerii.
Nasz bohater mógł dostać kolejną ciekawą funkcję, ale
tym razem na drodze stanęły jego własne priorytety. Otóż po
odzyskaniu Lwowa i reszty Galicji Rozwadowski stał się kan-
dydatem do zostania jej namiestnikiem. Chętnych do tej ro-
boty było dwóch, więc cesarz osobiście postanowił spraw-
dzić, który z nich lepiej nadaje się do roboty. Honorowy Ta-
dek uznał, że osobista audiencja u samego Franciszka Józefa
to zbyt dobra okazja, żeby zmarnować ją na własne potrzeby.
Zamiast więc chwalić swoje zalety, opowiedział władcy o
tym, jak żołnierze cesarza traktują cywilów. Cesarz był prze-
rażony (albo przynajmniej takiego udawał), po czym kazał
Rozwadowskiemu stworzyć raport i obiecał, że się tym zaj-
mie. Swoją postawą Tadeusz bardzo przyplusował u władcy,
natomiast niesamowicie podpadł Naczelnemu Dowództwu,
bo jak by nie było, narobił do własnego gniazda. Oczywiście
namiestnikiem Galicji też nie został, ale znając jego system
wartości, na bank nie żałował, że wykorzystał spotkanie z ce-
sarzem tak, a nie inaczej.
Wojna trwała dalej, więc Tadek wrócił na front, gdzie jed-
nym z korpusów dowodził generał Golia. Straszna pipa – nie-
udolny, niezdecydowany, głupi, a przy tym okropnie zarozu-
miały. Raz po raz jego ludzie dostawali po dupskach, aż
wreszcie Rozwadowski nie wytrzymał i powiedział, że jeśli
dostanie dowództwo nad jego artylerią, to w 48 godzin upora
się z problemami, których ta pierdoła nie umie rozwiązać.
Golia oczywiście odmówił, ale nasz bohater i tak nie mógł pa-
trzeć na tę żenadę i wykonał trochę frajerski ruch. Co prawda
w dobrej intencji, ale nadal frajerski – napisał skargę na Golię
do wyższego dowództwa, w której opisał nieporadność swo-
jego „kolegi”. Dowództwo postanowiło przyznać Tadeuszowi
dowództwo na czas ataku. Nasz koks oczywiście swoje zada-
nie wzorowo wykonał.
Niestety ten burak Golia nie nabrał ani trochę pokory i
nadal podejmował głupie decyzje. Pała się jednak przegięła,
kiedy zarządził ewakuację cywilów w czasie naprawdę tęgich
mrozów. Wiele osób, zwłaszcza dzieci, zaczęło umierać, a na
to Rozwadowski nie mógł już bezczynnie patrzeć. Znowu na-
pisał więc raport do przełożonych, w którym opisał trakto-
wanie cywilów przez Golię jak śmieci. Wiadomo było, że pa-
nowie nie mogą razem służyć obok siebie, bo któryś któregoś
w końcu zabije, i trzeba było jednego z nich odwołać. Padło
oczywiście na Rozwadowskiego. Czemu to takie oczywiste?
Bo takie decyzje wydawało przecież główne dowództwo, któ-
re bardzo nie lubiło naszego Tadeusza, od kiedy ten nakablo-
wał na nie u cesarza. To była zbyt dobra okazja na zemstę,
żeby jej nie wykorzystać. 1 marca 1916 roku dowództwo
przeniosło Tadeusza. Jednak nie na inny odcinek frontu, a w
stan spoczynku, W ten sposób uwolnili się od zagrożenia ko-
lejnymi donosami żądnego sprawiedliwości wojskowego.
Generał Rozwadowski, jak to było w jego zwyczaju, nie lu-
bił się obijać, nawet jeśli miał wreszcie na to czas. Skupił się
na pomaganiu legionom, w których imieniu interweniował u
samego cesarza. W końcu jednak przyszedł moment, kiedy
Rozwadowski nareszcie mógł się zająć swoim niepodległym
krajem. 28 października 1918 roku powołano go na stanowi-
sko szefa Sztabu Generalnego. Już dzień później ogłosił dekret
o powszechnej służbie wojskowej, dzięki czemu można było
szybko zacząć tworzyć oddziały wojskowe w odradzającym
się kraju. A były one dość mocno potrzebne, bo znowu trzeba
było stoczyć walki o ulubione miasto Tadeusza – Lwów. Uda-
ło się? Jasne, że tak, chociaż nie bez problemów. Rozwadow-
ski i jego ludzie wytrzymali jednak ciężkie starcia i Lwów
udało się utrzymać. Niestety w CV nie mógł sobie potem wpi-
sać, że walki o Lwów zakończył jako ostateczny zwycięzca, bo
pod koniec musiał zrzec się dowództwa na rzecz generała
Iwaszkiewicza. Jak już wiemy, Tadek nie należał do osób, któ-
rym zależało na splendorze, więc nie walczył o laury i podzię-
kowania, ale ludzie i tak swoje wiedzieli. Kiedy wyjeżdżał ze
Lwowa, żegnały go tłumy, a później założono fundację jego
imienia, która zajmowała się wspieraniem wdów i sierot po
obrońcach nie tylko Lwowa, ale i całych Kresów.
Rozwadowski odwalił też kawał porządnej dyplomatycz-
nej roboty na powojennej konferencji pokojowej w Paryżu. W
sumie nie powinno nas to dziwić, bo przecież doświadczenie
w tego typu robocie nabył w czasie misji w Rumunii, o której
już sobie opowiadaliśmy. W każdym razie to jest też osiągnię-
cie Tadeusza, o którym mało kto wie, bo i on sam przecież nie
lubił się chwalić. Gdyby jednak nie on i Romek Dmowski, to
prawdopodobnie doszłoby do powstania autonomicznej Gali-
cji Wschodniej. Poza tym Rozwadowski nawiązał również
bardzo dobre kontakty z francuskim marszałkiem Fochem,
który po znajomości nie strzelił focha, tylko zgodził się na
prewencyjny atak Polaków na bolszewików. O tym ataku
wspomniałem już w poprzedniej książce, więc nie ma się co
powtarzać. W dużym skrócie uderzenie było skuteczne i na-
sze wojska dotarły do Kijowa, jednak potem bolszewicy zdro-
wo się wściekli i mszyli do kontrataku niczym grzyb w ła-
zience zamalowany farbą olejną. Serio, wiem, co piszę.
Front zbliżał się do Warszawy i sytuacja była naprawdę
mało wesoła. Jednak mimo to Rozwadowski zaskakująco
optymistycznie podchodził do tematu. Był bardzo pewny pol-
skich żołnierzy, którym kazał się przegrupować. Nie był jed-
nak głównodowodzącym, miał nad sobą Piłsudskiego, z któ-
rym nie zawsze się zgadzał. Tadek dobrze wiedział, że stawka
jest zbyt wysoka, żeby własne ego stawiać nad losami nie tyl-
ko swojego kraju, ale i całej Europy. Lojalnie stosował się do
poleceń szefa, a ten był z kolei otwarty na sugestie Rozwa-
dowskiego. Pierwsza próba odebrania bolszewikom inicjaty-
wy miała miejsce nad Bugiem i niestety do udanych nie nale-
żała. Co prawda Polacy odnieśli kilka mniejszych sukcesów,
ale trzeba się było przegrupować i spróbować wdrożyć inny
plan. Jednak, szukając w tym wszystkim plusów, nawet te
skromne zwycięstwa nad Bugiem pokazały żołnierzom, że są
w stanie dać radę. Do tej pory przecież tylko się cofali pod na-
porem wroga. To strasznie ważne, zwłaszcza że kluczowa bi-
twa zbliżała się nieubłaganie.
Naturalnie chodzi o Bitwę Warszawską. Według wielu
źródeł to właśnie Tadek Rozwadowski miał przedstawić Pił-
sudskiemu dwa plany rozegrania bitwy, z których Wódz Na-
czelny wybrał ten o ataku znad Wieprza. Rozkaz wydano w
nocy z 8 na 9 sierpnia, a jak wyglądało jego wykonanie i wy-
nik bitwy? O tym możecie się dowiedzieć z poprzedniej książ-
ki. Tutaj w kontekście naszego bohatera ważniejsze jest pod-
kreślenie czego innego: choć formalnie to Piłsudski dowodził
i przyklepywał rozkazy, nie możemy być pewni, czy bez po-
mocy Rozwadowskiego zwycięstwo byłoby możliwe. Oczy-
wiście tym razem również nasz koks absolutnie nie pchał się
przed szereg i uważał, że po prostu robił to, co do niego nale-
żało.
Zwycięstwo pod Warszawą nie było jeszcze końcem woj-
ny. Żeby komuchom nic do łbów nie strzeliło i żeby się nie
zdecydowali na ponowny atak, chłopaki pogonili ich jeszcze
przez sporo kilometrów. Rozwadowski ogarniał kontrofensy-
wę we wschodniej Małopolsce i na Wołyniu, a Piłsudski nad
Niemnem. Chłopaki jednak coraz częściej się spierali i kiedy
Tadeusz uznał, że kraj jest już bezpieczny, 1 kwietnia 1921
roku podał się do dymisji. To jednak nie znaczyło, że pozwo-
lono mu przejść w stan spoczynku. Został inspektorem II Ar-
mii i był odpowiedzialny między innymi za to, żeby wszędzie
szkolono żołnierzy na takim samym poziomie, oraz za orga-
nizowanie ćwiczeń. Poświęcał się całym serduchem, mimo że
na karku miał już sześćdziesiątkę. Swoją drogą, wiecie, jak to
jest – im człowiek starszy, tym coraz bardziej ma gdzieś
wszelkie nowinki technologiczne. Ale nie Rozwadowski. Ta-
deusz był jednym z pierwszych wojskowych w naszym kraju,
który doceniał nową jak na tamte czasy broń pancerną. Za-
biegał o jak najszybsze włączenie jej w stan polskiego wojska,
lecz nie zapominał przy tym, że same maszyny nie walczą.
Był mentorem takich późniejszych gwiazd wojskowości jak
Sikorski, Sosabowski, Kleeberg czy Kutrzeba. Jak to się w ta-
kim razie stało, że jego karierę inspektora zakończyło areszto-
wanie?
Złożyły się na to dwa czynniki – fakt, że nie lubił się już z
Piłsudskim, który był wtedy na fali, oraz – co ważniejsze –
bezgraniczne oddanie swoim obowiązkom. Otóż kiedy Józef
postanowił dokonać zamachu majowego, to właśnie Tade-
usza mianowano dowódcą obrony Warszawy. Jednak jak już
wiemy, Piłsudski nie dość, że miał społeczne poparcie, to jesz-
cze więcej wojska – 4300 żołnierzy, podczas gdy Rozwadow-
ski 1700 i wcale nie mógł być pewny, czy któryś z nich nie
przejdzie na stronę buntowników (bo za takich uważał ekipę
Józefa). Gdyby to od Tadeusza zależało, to Warszawy by nie
oddał, nie licząc się ze stratami. Skąd to wiemy? Bo wydał
rozkaz rozprawienia się z zamachowcami, ale... nie miał go
kto spełnić. Poza tym sam prezydent Wojciechowski podał
się do dymisji, czym zakończył przewrót majowy i być może
uratował kraj przed wojną domową.
Naszego koksa aresztowano za to, że stanął po stronie rzą-
du. Nie mógł liczyć na żadne specjalne traktowanie – jego cela
była brudna, zimna i obleśna, ale nie to w tym wszystkim jest
najgorsze, bo wiele wskazuje na to, że Rozwadowskiego pró-
bowano otruć. Hipotezy są dwie – pierwsza mówi, że ściany
w jego celi pomalowano specjalną farbą z arszenikiem. Inni z
kolei twierdzą, że generała otruto już po wyjściu z pierdla –
wracając do Warszawy, miał dostać kanapkę z drobno pocię-
tym końskim włosiem, co miało doprowadzić do owrzodze-
nia żołądka. Niestety dowodów na to, czy faktycznie tak było,
nie mamy i pewnie nigdy mieć nie będziemy. Skąd zatem w
ogóle takie podejrzenia?
Kiedy po roku więzienia przyjechał do Lwowa, żeby tam
zamieszkać i spokojnie spędzić emeryturę, witający go ludzie
zobaczyli cień człowieka, o którym krążyły legendy. Był bar-
dzo wyniszczony, jeśli nie przez otrucie, to przez sam pobyt
w więzieniu. Pamiętajmy, że nie był już najmłodszym face-
tem. Wiedział, że do wojska już nie wróci, aie i tak chciał po-
móc. Uznał, że stworzy obszerną pracę o potrzebach polskie-
go wojska. Założył, że może gdy minie okres hejtu na jego
osobę, ktoś ją przeczyta i uzna za przydatną. Dziś znamy ten
tekst jako Testament wojskowy generała Rozwadowskiego. Co
między innymi się tam znalazło? Choćby pomysł stworzenia
dobrze uzbrojonych sił szybkiego reagowania na atak nie-
miecki i rosyjski. Ba! Wyznaczył nawet datę rozpoczęcia woj-
ny – 1936 rok, nie pomylił się zatem znacznie.
Generał zaczął coraz poważniej chorować, głównie siadał
mu żołądek, ale lekarze nie mieli pojęcia, co mu jest. Zawie-
ziono go do Warszawy, żeby może tam ktoś mu pomógł, ale
było już za późno. Tadeusz Rozwadowski zmarł 18 paździer-
nika 1928 roku. Jak już wiemy, władze państwowe nie pałały
sympatią do naszego generała, więc godzinę pogrzebu wy-
znaczono na ranek, żeby wiele osób chcących go pożegnać
było w tym czasie w pracy. Ludzie jednak przyszli, a skromny
za życia generał został pożegnany między innymi przez krą-
żące nad konduktem żałobnym wojskowe samoloty (za któ-
rych poderwanie do lotu na tę okazję dowódca lwowskiego
lotnictwa zapłacił stanowiskiem), a po ceremonii jeden z na-
szych największych bohaterów na wieki spoczął tam, gdzie
wyraźnie sobie zażyczył. Na cmentarzu obrońców Lwowa,
pośród tych, którzy podobnie jak on, po prostu robili to, co do
nich należało.
Przekonaj się, jakich jeszcze koksów nosiła polska ziemia!

https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 9
Leśny postrach – Henryk „Hubal” Do
P ora na rozdział o facecie, którego nazwisko padło już
na początku tej książki. Nie pamiętasz? To ja zacze-
kam, a Ty zerknij na ostatni akapit w rozdziale o Zawiszy
Czarnym. Już? No i czad. Jednak fakt, że w żyłach Hubala
płynęła krew naszego największego rycerza, to nie wszyst-
ko. Bo dobre geny jeszcze nie gwarantują sukcesu. Do-
brzański służył w Legionach Piłsudskiego, później w kam-
panii wrześniowej, a potem został jednym z pierwszych
dowódców partyzantki w czasie II wojny światowej. A
poza tym miał też cholernie mocny sen i nie znał się na żar-
tach...

To, że Heniek był potomkiem Zawiszy Czarnego, to tylko


wierzchołek góry lodowej, bo generalnie jego geny to niesa-
mowita wręcz kumulacja patriotyzmu. Bohaterowie pojawia-
li się w jego rodzinie od lat zarówno po stronie ojca, jak i mat-
ki. Moglibyśmy to załatwić powyższym skrótem myślowym,
ale CV przodków naszego koksa jest tak imponujące, że zasłu-
guje na opisanie: pradziadek Henryka – pułkownik Łukasz
Dobrzański służył w armii Księstwa Warszawskiego i pod
rozkazami Napoleona został odznaczony Orderem Virtuti
Militari, Legią Honorową i medalem św. Heleny. Syn Łuka-
sza, swoją drogą też Łukasz, był oficerem armii austriackiej, a
w powstaniu styczniowym brał udział jako adiutant generała
Mariana Langiewicza, To nie wszystko, bo w oddziale tego
generała służył ponadto jego drugi syn – Roman, który poległ
w boju. Trzeci syn – Michał walczył w powstaniu w Pułku Żu-
awów Śmierci i zginął w lutym 1863 roku. A po stronie mat-
ki? Jej dziadek był oficerem polskim w czasie powstania listo-
padowego, a ojciec brał udział w powstaniu styczniowym.
Grubo, co? W sumie nie powinno więc zbytnio dziwić, że w
rodzinie z takimi tradycjami przyszedł na świat kolejny bo-
hater. A stało się to 22 czerwca 1897 roku.
Wcale nie miał łatwego dzieciństwa i w zasadzie całe swo-
je wychowanie zawdzięczał matce. Czyżby był półsierotą?
Nie, chociaż faktycznie o jego ojcu w rodzinie mówiono jak o
osobie zmarłej, bo kiedy okazało się, że jego spółka robiła ja-
kieś przewały finansowe, za co został skazany na opuszczenie
zaboru, to rodzina (od pokoleń przecież honorowa jak chole-
ra) uznała, że nie będzie się do takiego nicponia przyznawała.
Tak czy inaczej mama jakoś dała radę go wychować, choć
trzeba przyznać, że łatwo na bank nie miała. Przyszły „Hubal”
nie był takim zwykłym, grzecznym dzieckiem, które tylko
siedzi i czyta książki. To znaczy tak też robił, bo uwielbiał na
przykład Trylogię Sienkiewicza. Znacznie częściej jednak niż
na czytaniu można było go przyłapać, jak odwalał jakieś sro-
gie psoty z kolegami. Albo sam. Tak, Henio wcale nie potrze-
bował towarzystwa, żeby przyprawić matkę o stan przedza-
wałowy. Raz na przykład, w wieku ośmiu lat, spadł z konia,
bo uznał, że na bank da radę przeskoczyć na nim... krowę. Jak
się domyślacie, nie do końca się udało, a jedynym, co zyskał,
był opieprz i wstrząs mózgu. Jednak nawet to nie zabiło w
nim ogromnej pasji do koni, o której jeszcze nie raz wspomni-
my. Uwielbiał te zwierzaki tak bardzo, że jak żadnego nie było
w pobliżu, a on chciał akurat pojeździć, to łapał za warkocze
swoją siostrę cioteczną (dla krakusów – chodzi o kuzynkę
oczywiście) i kazał jej biegać przed sobą, mając przy tym iście
końską dawkę zabawy.
Po pewnym czasie jego rodzina przeprowadziła się do
Krakowa, a sam Henryk dołączył do drużyny strzeleckiej. Ta-
kie drużyny oficjalnie były klubami sportowymi, ale pod tą
przykrywką szkoliły młodych Polaków na wypadek powsta-
nia i walki o niepodległość. Nasz bohater strzelał celująco, ale
matury to już sobie nie ustrzelił, mimo że sam twierdził ina-
czej, więc od razu wyjaśnijmy to małe kłamstwo Dobrzań-
skiego. Otóż Henrykowi najwyraźniej strasznie zależało na
tym, żeby myślano, że dostał się na studia. Takie informacje o
sobie rozpowszechniał w wojsku, gdzie twierdził, że dostał
się na agronomię na UW a tymczasem w sprawozdaniu ze
szkoły średniej zapisano, iż Henryk „nie zgłosił się do egzami-
nu”, czyli, krótko mówiąc, nie podszedł do matury. Jak by jed-
nak nie było, i tak na pierwszy wykład by nie poszedł (tak, są
ludzie, którzy chodzą na wykłady), bo w wakacje wybuchła I
wojna światowa. Pod koniec września walki zbliżyły się do
Krakowa i rodzina postanowiła spierniczać do Czech. Ale nie
do tego państwa, bo technicznie to go wtedy nie było. Chodzi
mi o podkrakowski majątek wuja naszego koksa, który nazy-
wał się właśnie Czechy. Tam jednak Heniek nie zagrzał długo
miejsca. Wziął szablę od swojego wuja i ruszył na wojnę po
stronie... Austriaków.
Zanim ktoś podniesie krzyk oburzenia, że „Jak to?! Czemu
nie po stronie Polski?!”, to przypominam, że formalnie Polski
wtedy nie było. Byli za to Polacy, którzy doskonale wiedzieli,
że takiej okazji na odzyskanie niepodległości już dawno nie
było – przecież wszyscy nasi zaborcy prali się w największej
wojnie od lat! W związku z tym hasła o „zerwaniu kajdan” pa-
dały na jeszcze bardziej podatny grunt niż wcześniej, a nasi
przodkowie po raz kolejny postanowili złapać za broń. Wśród
nich był też nasz Henryk, który przed opuszczeniem ciepłego
rodzinnego kurwidołka poszedł do kościoła, gdzie, jak zapisa-
no: „Ksiądz, pamiętający rok 63, błogosławił broń i żołnierza.
Baby chlipały, a stryj szron z wąsów obcierał”.
Dobrzański najpierw musiał zaliczyć kurs podoficerski,
ale to nudne, więc przejdźmy do jego chrztu bojowego w 2.
Pułku Ułanów Legionów Polskich. Ułani to ci sławni żołnie-
rze, którzy jeździli na koniach. No chyba że akurat nie było
koni, jak to miało miejsce w oddziale Henryka. Musiał więc
walczyć jak piechur – w okopach. Oczywiście dał radę. Jednak
nie tylko dlatego był kozakiem z krwi i kości. No bo jak ina-
czej opisać faceta, który przespał obrzucenie jego posterunku
granatami? Serio, podobno tylko przebudził się, zapytał, co
się stało, odwrócił na drugi bok i znowu usnął. Podczas kolej-
nych bitew wykazał się jednak znacznie większym zaangażo-
waniem, po czym została mu pamiątka w postaci brązowego
medalu „za waleczność”. Podejrzewam, że jedyną pamiątką,
jaka mnie zostałaby po takiej akcji jak ta z granatami, to co
najwyżej brązowe gacie.
Potem sytuacja trochę się popierniczyła, bo Austriacy do-
gadali się ze swoimi sojusznikami i na mocy tego porozumie-
nia legiony trafiły pod dowództwo Niemców. Oczywiście
mało kto lubi, jak rozkazuje mu Niemiec, i nie inaczej było
wtedy – dwie z trzech brygad legionów strzeliły focha i uzna-
ły, że nie będą składać przysięgi na wierność nowemu do-
wództwu... Ale nie nasz Dobrzański. On akurat był w tej eki-
pie, która się Niemcom, że tak powiem, „oddała”. Choć nie na
długo. Bo kiedy nasi dowiedzieli się o kolejnej próbie wsadze-
nia Polakom noża w plecy za pomocą traktatu brzeskiego,
uznali, że oni to pierniczą i idą do Rosji. Ale nie wszystkim się
udało – część dezerterów, w tym Dobrzańskiego, dopadli Au-
striacy i osadzili w obozach. Obozach dla internowanych, a
nie obozach koncentracyjnych. To jeszcze nie ta wojna.
W każdym razie warunki w tych miejscach również szało-
we nie były i nasz Heniek się pochorował, co koniec końców
wyszło mu na dobre. Trafił bowiem do szpitala i szybko zo-
rientował się, że w porównaniu z obozem jest słabiuśko pil-
nowany, co szybko wykorzystał. Tak jest, uciekł. Do Polski
trafił pod przykrywką – jako pomocnik palacza w lokomoty-
wie. Po takiej wojennej eskapadzie wypadałoby odpocząć i ze-
brać siły, ale czasy były wyjątkowe i nie za bardzo możliwa
była ta opcja. Do Henryka szybko dotarła informacja, że za-
czyna się spełniać marzenie tylu Polaków – tworzyło się woj-
sko polskie. Stał się więc częścią 2. Pułku Ułanów, dostał
awans i szkolił rekrutów, a kiedy zaczęły się rozruchy w oko-
licach Lwowa, razem z chłopakami pojechał walczyć nie tyl-
ko o to miasto, ale i o Przemyśl. To jednak nie koniec, bo póź-
niej stwierdził też, że pomoże w walce o Pomorze (he, he) i
tam również z sukcesami udzielał się w odbijaniu go z nie-
mieckich rąk.
Wielka Wojna skończyła się, niepodległość powróciła, ale
wcale nie oznaczało to spokoju, bo w 1920 roku komuniści
postanowili roznieść na zachód swoją rewolucję. Na szczęście
na ich drodze stanęli Polacy, w tym oczywiście nasz bohater.
W walkach z bolszewikami odznaczył się nie lada, bo tylko
dzięki jego uderzeniu pod Bielawiejką nie udało się komu-
chom otoczyć naszych głównych sił, ale to nie koniec. Był
taki most, o który walki toczyły się dwa dni, w końcu przyje-
chał nasz bohater i załatwił sprawę w kilka godzin. Zdobył też
rosyjskie gniazdo karabinów maszynowych, co umówmy się,
nie jest pewnie najprostszą sprawą. Takich ekstremalnych
wyczynów była cała masa i kiedy już kurz po uciekających
Rosjanach opadł. Dobrzański dostał za swoje zasługi Order
Virtutti Militari. A miał dopiero 24 lata!
Nie ma się co dziwić, że po takich osiągnięciach na froncie
proponowano mu start do Szkoły Sztabu Generalnego, ale
Henryk odmówił. Wreszcie miał trochę spokoju i chciał wró-
cić do swojej wielkiej pasji, którą, jak pamiętacie, były konie.
Mało brakło i skończyłoby się to tragicznie. Ale nie dla niego
albo dla któregoś ze zwierzaków, tylko dla jego znajomych.
Nie jeździł rekreacyjnie, tylko wyczynowo. Startował w za-
wodach jeździeckich w kraju i za granicą. Wygrywał raz za
razem, więc nie dziwi, że trafił nawet do reprezentacji Polski,
z którą pojechał między innymi do Londynu, gdzie wydarzy-
ło się coś na swój sposób zabawnego. W swojej konkurencji
jako jedyny dwukrotnie przejechał bezbłędnie. Był pewny, że
dostanie nagrodę indywidualną i wściekł się jak diabli, kiedy
Anglicy mu jej nie przyznali. Koledzy Henryka podchodzili do
tego z większym luzem i postanowili porobić sobie jaja ze
swojego spiętego ziomka.
Po powrocie do hotelu Dobrzański był nadal zamulony jak
Hillary Clinton po wyborach, ale wtedy boy hotelowy przy-
niósł paczkę dla naszego bohatera. Dumny Henryk powie-
dział do siedzących w pokoju kolegów; „No, moi kochani,
omyliliśmy się. Za wcześnie osądziliśmy Anglików. O! To na-
prawdę dżentelmeni wysokiej klasy”. Otworzył paczkę, będąc
pewnym, że znajdzie zasłużoną nagrodę, ale zamiast niej uj-
rzał tam... wazon, który jego kumple zawinęli chwilę wcze-
śniej z korytarza i zapakowali do paczki. Chłopaki ryknęli
śmiechem, ale radość nie trwała długo, bo Henryk wściekł się
jak chyba nigdy w życiu. Rozpieprzył wazon o podłogę i rzucił
się w stronę swojej walizki. Na szczęście jego koledzy wie-
dzieli, że ma tam pistolet, i pouciekali z pokoju, zanim ich po-
zabijał. A jak później wspominali, szanse na to były naprawdę
wysokie. Trzeba jednak przyznać, że Anglicy naprawili po ja-
kimś czasie swój błąd i późniejszy król Jerzy wysłał Henryko-
wi złotą papierośnicę z tekstem: „Dla najlepszego jeźdźca spo-
śród oficerów wszystkich narodów”. Kto wie, może też bał się
o swoje życie, po tym, jak usłyszał, do czego zdolny jest nieza-
dowolony Dobrzański.
To jednak nie koniec dość ekstremalnych historii związa-
nych ze sportową karierą naszego bohatera. Warto jeszcze
wspomnieć o innych zawodach, w których brał udział. W
1927 roku pierwszego dnia imprezy spadł z konia. Stracił
przytomność i ocknął się w szpitalu. Nie zagrzał tam jednak
długo miejsca, bo... uciekł. Wsiadł do taksówki, pojechał na
zawody, przejechał trasę bezbłędnie i wygrał. Po zawodach
dopadli go lekarze i zaciągnęli do szpitala, gdzie okazało się,
że wygrał, mając złamanych kilka żeber. Prawdziwy sporto-
wiec – twardziel, nie to, co niektórzy dzisiaj. Zwłaszcza wielu
piłkarzy-symulantów.
Skoro już widzimy, jak poważnie podchodził do swojej
sportowej kariery, to w sumie wypadałoby ją sobie podsumo-
wać garścią statystyk: wyczynowe jeżdżenie zakończył w
1928 roku, a w tym czasie reprezentował Polskę na 11 mię-
dzynarodowych zawodach. W 60 konkursach, w których
wziął udział, sześć razy wygrał, 30 razy zajął inne nagradzane
miejsca. Na naszym podwórku też dawał popalić konkuren-
cji, bo w Polsce wygrał 21 razy, a w czołówce meldował się aż
90 razy. Szacun! Na szczęście inni też to docenili i za swoje
sportowe zasługi Dobrzański dostał awans na majora.
Po zakończeniu sportowej kariery postanowił się ustatko-
wać. Służył w 20. Pułku Ułanów, gdy na jednej imprezie po-
znał o 12 lat młodszą Zośkę, z którą szybko wziął ślub. To
znaczy względnie szybko, bo po dwóch latach. Dzisiaj tyle
czeka się na salę weselną. Byli fajną parą, spędzali masę czasu
razem, podróżowali, wygrywali konkursy tańca i bardzo się
kochali. Nie dziwi więc, że po pewnym czasie na świat zawi-
tała ich córka – Krysia. Stała się oczkiem w głowie tatusia,
który uczył ją jeździć na kucyku, zanim jeszcze ogarnęła, jak
się chodzi. Nasz koks był bardzo szczęśliwy, jednak ta sytu-
acja nie mogła niestety trwać w nieskończoność. Razem z
najbliższymi musiał przenieść się do Hrubieszowa, gdzie zo-
stał kwatermistrzem, a jego przełożonemu, dowódcy pułku,
bardzo nie podobało się, że priorytetem Henryka jest rodzina.
Co nie trudno było zauważyć. W sumie można się wściec, jak
twój podwładny wydaje rozkaz wybudowania wcale nie ta-
kich tanich kortów tenisowych... Jednak nie w trosce o zdro-
wie żołnierzy, ale dlatego, że jego żona lubi ten sport. To jed-
nak nie koniec, bo sytuacji raczej nie ułatwiał fakt, że Do-
brzański miał naprawdę trudny charakter. Kolejny raz dał
temu dowód, kiedy dowódca, zresztą słusznie, opieprzył go
za to, że zabrakło jedzenia dla żołnierzy. Nasz bohater wprost
nienawidził, jak mu się zwraca uwagę, w związku z tym po-
stanowił odpłacić się szefowi z nawiązką – zamówił cały wa-
gon żarcia, którego nie było gdzie magazynować. Dowódca
uznał, że pała została przegięta. Po stosunkowo niedługim
czasie Henryka przeniesiono do Wilna.
Tam jednak los wcale się do niego nie uśmiechnął. Wręcz
przeciwnie – wypinał się na niego coraz mocniej. Dobrzański
nie mógł się dogadać z dowództwem, a za plecami mówiono
o nim „wieczny major” – szans na awans z takim charakte-
rem nikt mu nie dawał. To jednak nie wszystko, bo trudny
charakter udzielał się również po pracy – nie minęło wiele
czasu, a z domu wyjechała jego żona. Zabrała też córkę. Hen-
ryk zamknął się w sobie i pisał w zasadzie tylko do matki,
która stała się wtedy jego najlepszą kumpelą. Żalił się jej i
zwierzał, że zastanawia się nawet nad opuszczeniem armii,
ale niebiosa miały inne plany. OK, nie wiem, jak niebiosa, ale
na bank Niemcy i Rosjanie, którzy właśnie wtedy zaatakowa-
li nasz kraj.
Dobrzański został zastępcą dowódcy 110. Pułku Ułanów,
który wałczył z Rosjanami. Niestety zostali rozbici, a dowód-
ca zdecydował o rozwiązaniu oddziału. Co na to nasz boha-
ter? Uznał, że to chyba jakiś żart. Razem z wierną mu częścią
żołnierzy postanowił wycofać się do Warszawy, żeby bronić
stolicy. A iłu tych wiernych żołnierzy mu zostało? Szału nie
było – jakichś 13, może 15 ułanów. Nie jest to ogromna siła
bojowa, ale chłopaki wiedzieli, że każda pomoc przyda się
przy bronieniu stolicy Niestety nie zdążyli. Byli już praktycz-
nie pod miastem, kiedy dowiedzieli się, że Warszawa skapi-
tulowała. Wielu chłopaków się załamało, spuścili głowy i
uznali, że to koniec wojny. Ale nie Dobrzański. Plan miał pro-
sty; zrobić oddział z tych, którzy mimo wszystko nadał chcie-
li się bić. Miał zamiar przedrzeć się ze swoimi ludźmi do Fran-
cji, żeby tam dołączyć do aliantów i walczyć dalej z Niemca-
mi. Wiedział jednak, że to będzie cholernie trudne zadanie,
więc napisał list do córki. Może nie był on pożegnalny, ale jak
się go czyta, to jednak człowiek ma wrażenie, że Henryk mię-
dzy wierszami chciał przygotować córkę na najgorsze. Zresz-
tą oceńcie sami:

Może Bozia da, że jeszcze danym mi będzie córeczkę


osobiście ucałować, uściskać i do serca przytulić. Ta-
tuś idzie w świat spełniać swój twardy, ale niemniej
zaszczytny obowiązek wobec Ojczyzny. Żegnam Cie-
bie, Krysiuniu i Mamusię oraz błogosławię Was Obie i
do serca serdecznie tulę. Zawsze Wasz Henryk 1 X
1939.

Chłopaki, których było już wtedy w oddziale tylko w okoli-


cach dziesięciu, ruszyli w długą drogę. Daleko jednak nie za-
szli, bo w jednej ze wsi zauważyli coś ciekawego. A konkret-
nie niemieckie ciężarówki. Dobrzański stwierdził, że co tak
mają stać, jak mogą płonąć, i podzielił oddział na trzy grupy,
które z fantazją i nieziemską odwagą zaatakowały dużo licz-
niejszą niemiecką ekipę. Jaki był wynik starcia? Dwóch na-
szych poległo, za to Niemców dwudziestu, a ich samochody,
tak jak sobie zażyczył dowódca – spalono.
Dobrzański miał też na uwadze losy rodzin swoich kom-
panów. Zadecydował, że on sam i jego skromna ekipa przyj-
mą pseudonimy. W ten sposób przestawali być znani z na-
zwiska, Niemcy nie mogli mścić się na ich rodzinach, a przy-
najmniej było to dużo trudniejsze. To właśnie od tego mo-
mentu o Henryku Dobrzańskim możemy mówić Hubal. Ksy-
wę wziął od swojego rodowego przydomka. Wtedy też, czyli
pod koniec października, zdecydował, że jednak nie opuści
kraju. Uznał, że na wiosnę alianci przyjdą nam z pomocą i
wtedy Polska będzie potrzebowała swoich żołnierzy, żeby te
działania wspierali. Podjął decyzję, że w trakcie zimy zbierze
większą ekipę i nadal będzie prowadził walkę. Plan był ambit-
ny, ale chyba nawet sam Hubal nie przewidywał, jakie stwo-
rzy partyzanckie imperium.
Większości z nas określenie „partyzanci” kojarzy się z ra-
czej niewielką, może kilkunastoosobową ekipą brudnych i
często chaotycznie działających żołnierzy, którzy jedzą mech
i żyją w na szybko wykopanych ziemiankach. Czasem tak by-
wało, ale nie w tym przypadku. Ekipa Hubala stacjonowała
we wsi Gałki i rozrosła się tak bardzo, że na początku 1940
roku liczyła już 300 osób! Dobrzański podzielił żołnierzy na
piechotę i kawalerię, a wioska zmieniła się w prawdziwy
obóz wojskowy, do którego Niemcy bali się nawet zbliżać. Nie
przeszło to oczywiście bez echa, bo Henryk został pochwalo-
ny przez generała Tokarzewskiego, który kazał mu tworzyć
kolejne oddziały. A swoją drogą, skoro już ustaliliśmy, że
chłopaki nie siedzieli całymi dniami w ziemiankach, to jak
wyglądało ich życie codzienne?
Był to w zasadzie regularny obóz warowny Wojska Pol-
skiego, a zatem życie toczyło się tam w trybie garnizonowym
– rano pobudka, potem karmienie koni (tak, najpierw jadły
zwierzaki), następnie mycie, dopiero potem śniadanie, póź-
niej ćwiczenia, obiad, czas wolny i wieczorny capstrzyk. Nie
wiesz, co to jest capstrzyk? Spoko, sam musiałem sprawdzić.
To taki sygnał na trąbce, który oznacza koniec dziennych za-
jęć, po których nasz bohater bardzo lubił ze swoimi starszymi
stopniem kolegami grać w... dupniaka. To dość specyficzna
gra, która polegała na tym, że człowiek się wypinał i któryś z
uczestników zasadzał mu kopa w dupsko. Po czym osoba ob-
darowana kopniakiem musiała zgadnąć, od kogo dostała...
Cóż, co kto lubi. W każdym razie ta gra była popularna rów-
nież po wojnie. Kto oglądał Rejs, ten wie.
A co myśleli o swoim dowódcy ci zwykli żołnierze, którzy
byli za niscy stopniem, żeby bezkarnie kopać Hubala w zad?
Uwielbiali go. Mimo przecież mało wesołej sytuacji, jaką jest
wojna, podobno był bardzo pogodny. Dużo gadał ze swoimi
podwładnymi, interesował się, co u nich słychać i skąd po-
chodzą. Nigdy się nie wywyższał i nie miał przerostu ambicji.
Oczywiście czasem się wkurzał i wtedy naprawdę lepiej było
nie stawać na jego drodze. Na szczęście żołnierze mieli pewne
ułatwienie w rozpoznawaniu, czy szef ma dobry humor, czy
może lepiej omijać go z daleka. Podobno kiedy Dobrzański się
wściekał, to na jego czole pojawiała się dość spora, pionowa
zmarszczka. To był wyraźny znak, że lepiej zejść mu z oczu w
trosce o własne zdrowie. Jednak kiedy Hubal miał dobry
dzień, czasem lubił się nawet otworzyć przed żołnierzami i
wtedy na przykład opowiadał o tym, co chciałby robić po
wojnie. Wiele razy ponoć wspominał, że marzy mu się safari
w Afryce. Lubił polować, ale na niego też się czajono. I o zgro-
zo wcale nie chodzi mi teraz o Niemców, a o jego rodaków.
Bo w marcu 1940 roku Hubal dostał rozkaz demobiliza-
cyjny, czyli rozwiązujący cały jego oddział. Nie miał pojęcia,
co się stało, przecież jeszcze trzy miesiące temu został za swo-
je działania pochwalony! Kompletnie nie zgadzał się z decy-
zją. Ktoś powie: „No i co z tego, że się nie zgadzał? Był żołnie-
rzem i miał wykonać rozkaz!”. Niby tak, ale jak już ustalili-
śmy, jego charakter nie należał do najłatwiejszych. Poza tym
wiemy też, że to nie był debiut Hubala w kwestii niezastoso-
wania się do poleceń dowództwa. Podobno powiedział: „Sam
rozkazu nie wykonam, ale wszystkim moim żołnierzom daję
wolną rękę”. Trochę się musiał wkurzyć, kiedy większość
odeszła, a on został z jakimiś 70 wiernymi chłopakami. Naj-
gorsze miało jednak dopiero nadejść.
Mroźna zima się kończyła i Niemcy postanowili, że kiedy
tylko warunki się poprawią, wezmą się za bardzo śmiało po-
grywających sobie partyzantów. Na ich nieszczęście nawet w
znacznie zredukowanej liczbie ludzie Hubala byli cholernie
groźni. Nasz koks na czele swojej ekipy sprał Niemców dwa
razy – 30 marca i 1 kwietnia. Wtedy Niemców trafił szlag.
Uznali, że tak dłużej bawić się nie będą, i na partyzantów Hu-
bala zebrali 8 tysięcy żołnierzy, którzy zaczęli ich okrążać.
Najlepsze jednak jest to, że naszym udało się uciec, chociaż
piechota Dobrzańskiemu się lekko rozproszyła i od tej pory
miał już pod swoim dowództwem tylko konnych.
Tymczasem Niemców telepało już z nerwów, bo nadal nie
potrafili zwalczyć Hubala i jego chłopaków O Niemcach moż-
na wiele złego powiedzieć, ale nie to, że nie są pomysłowi.
Niestety. Uznali bowiem, że jeśli nie mogą wykończyć ich fi-
zycznie, to złamią ich moralnie, bo dobrze wiedzieli, że naj-
ważniejszą rzeczą dla polskiego żołnierza jest honor, a Do-
brzański był tego najlepszym przykładem.
Niemcy w ramach kary za działania partyzantów zaczęli
pacyfikować okoliczne wsie. Przy czym „pacyfikować” ozna-
cza po prostu palić domy i mordować niewinnych ludzi. Po
kilku dniach Hubal dowiedział się, że w wyniku działalności
jego ekipy spalono dwie wsie, a Związek Walki Zbrojnej za to,
że nie zastosował się do rozkazu demobilizacji, wydał na nie-
go wyrok... śmierci. Hubal załamał się na myśl, że przez niego
zginęli ludzie, a rodacy traktują go jak zbrodniarza. Dobrze, że
nie znał prawdy, która była o wiele gorsza. Bo w odwecie za
działania jego partyzantów Niemcy spacyfikowali wcale nie
dwie, a 31 wsi, w których wymordowali ponad 700 osób... W
każdym razie od tej pory Hubal postanowił nie narażać wię-
cej niewinnych ludzi i przestał ze swoją ekipą stacjonować po
wsiach. Na to tylko czekali Niemcy, którzy zaczęli ich coraz
mocniej okrążać.
Nie była to jednak sytuacja bez wyjścia. 28 kwietnia do
miejsca, gdzie stacjonowali partyzanci, przybył zaprzyjaźnio-
ny leśniczy. Przywiózł dla majora Dobrzańskiego cywilne
ciuchy i powiedział, żeby Heniek się nie wygłupiał, tylko je
założył i przeczekał hitlerowskie oblężenie w jednej z okolicz-
nych wsi. Generalnie pomysł był doskonały i w zasadzie był
jedynym słusznym wyjściem z tej sytuacji, bo w bezpośred-
nim starciu z kilkoma tysiącami Niemców jego ludzie nie
mieli przecież szans. Lepiej byłoby przeczekać, a potem kon-
tynuować walkę. Ale niestety Hubal był uparty i uznał, że ho-
nor nie pozwala mu zdjąć munduru, który będzie nosił do
końca życia. Nie wiem, może nikt mu nie powiedział, że to
tak tylko na chwilę? W każdym razie nasz koks odmówił i
podjął decyzję, że postara się wyprowadzić swój oddział z
okrążenia.
30 kwietnia 1940 roku oddział Hubala zatrzymał się w le-
sie w okolicach Anielina. Wszyscy padali ze zmęczenia, więc
wystawiono tylko jednego wartownika, który jednak przy-
snął sobie co nieco, a po przebudzeniu jego oczom ukazał się
najgorszy widok, jaki można sobie wyobrazić jako pierwszy
po drzemce – Niemca mierzącego do Ciebie z karabinu. Nie-
zwykłą zagadką jest, jakim cudem wartownik wyrwał ów ka-
rabin i uciekł, ostrzegając resztę oddziału. Swoją drogą Niem-
cy prawdopodobnie dowiedzieli się o miejscu stacjonowania
chłopaków od jakiegoś konfidenta.
Nasi zaczęli się wycofywać, ale tego dnia Niemcy strzelali
jeszcze celniej niż w pamiętnym meczu z Brazylią. Części żoł-
nierzy udało się uciec. Sam Hubal, wsiadając na konia, dostał
kulę prosto w serce. Hitlerowcy zabrali ciało naszego bohate-
ra i kiedy ustalili, że to faktycznie ten legendarny przywódca
partyzantów, bez jakiegokolwiek szacunku spalili zwłoki, a
to, co z nich zostało, zakopali w jakimś przypadkowym miej-
scu (poszukiwania grobu Hubala trwają w zasadzie do dzi-
siaj). Żołnierze, którym udało się uciec, dowiedzieli się o
śmierci szefa jeszcze tego samego wieczoru. Musiało ich to
pewnie strasznie zasmucić, ale z drugiej strony uznali też
chyba, że nie mogą zrobić tego dowódcy i tak po prostu się
poddać. Zacisnęli zęby i walczyli jeszcze przez prawie dwa
miesiące. To dłużej niż Francja. Na wieść o jej poddaniu się
oddział w końcu się rozwiązał.
A może małe co nieco w języku Szekspira? W dodatku o
tym, że my, Polacy, zawsze byliśmy FIRST TO FIGHT!
https://www.youtube.com/watch?v=7lu3xMj0HfQ
Rozdział 10
Jaja ze stali – Witold Pilecki
N o hej. Też jesteś jednym z tych, którzy zamiast czytać
od początku, od razu przeskoczyli do tego rozdziału?
Spoko, nic się nie stało. Generalnie tym, którzy tak zrobili,
się nie dziwię, gdyż o Pileckim sporo się ostatnio mówi. I
bardzo dobrze. To jeden z najodważniejszych ludzi, o ja-
kich słyszałem. Facet, który zasłużył na to, żeby wreszcie
go doceniono po latach milczenia o jego zasługach. Życio-
rys rotmistrza powinien być przedstawiany młodym lu-
dziom, bo jak mało co uświadamia dwie rzeczy. Po pierw-
sze, że miłość do ojczyzny potraö wykrzesać w nas niepoję-
te wręcz pokłady odwagi, a po drugie, co również warto
wiedzieć od najmłodszych lat, że życie to niesprawiedliwa
dziwka.

Nasz turbobohater przyszedł na świat 13 maja 1901 roku w


Ołońcu, który tak wtedy, jak i teraz leży na terenie dzisiejszej
Rosji. Ale zara... jak to w Rosji? Już tłumaczę: po pierwsze –
Polski wtedy nie było. Byli natomiast Polacy, w tym ojciec na-
szego Witka, pan Julian Pilecki. Byt wykształconym leśni-
kiem, ale jako Polak pod zaborami nie miał szans na znalezie-
nie dobrej roboty i awans na ojczystych ziemiach. Mieszkał
więc w Rosji z żoną i coraz większą gromadką dzieci i to wła-
śnie one były powodem wyjazdu z powrotem do kraju. Bo
mimo że rodzice starali się wychowywać małych Pileckich na
polskich patriotów, to wcale nie było to takie łatwe, kiedy na-
około żyli sami Rosjanie, z których dziećmi bawiły się ich po-
ciechy. Bardzo szybko zaczęły wtrącać do swojej polszczyzny
rosyjskie słówka i wtedy rodzice uznali, że „nie będzie ruski
pluł nam w twarz i dzieci nam rusyfikował”. Pan Julian został
na miejscu, żeby pracować, a reszta rodziny 'wyjechała na
Wileńszczyznę.
Witek chodził sobie do szkoły i dobrze sobie radził, ale to
mało kogo obchodzi, a na pewno nie mnie. Dużo bardziej
istotne jest, że wstąpił do harcerstwa, które wtedy jeszcze
było organizacją nielegalną z prostego powodu – szerzyło
idee wolnościowe, co caratowi raczej średnio się podobało.
Wszystkie spotkania, czy jak kto woli zbiórki, były prowadzo-
ne w tajemnicy, podobnie jak jeden z kursów, w którym
uczestniczył Witek – szkolenie wojskowe. Zatem Pilecki już
od najmłodszych lat nabierał doświadczenia w działaniu
konspiracyjnym. Nie miał przy tym pojęcia, jak bardzo mu
się to później przyda.
Wiem, że może nie wszyscy uwierzą, ale jest gorsza wia-
domość, jaką można usłyszeć w czasie wakacji, niż: „w sumie
to już za jakiś czas znowu do szkoły”. Jaka na przykład? Cho-
ciażby: „właśnie rozpętała się cholerna wojna”. Tak jest, po-
dobne słowa usłyszał w 1914 roku nasz Witek, przy czym
jeszcze wtedy nikt nie podejrzewał, że ten konflikt okaże się I
wojną światową. Powrót w rodzinne strony był trochę nie-
bezpieczny, w związku z czym rodzina Pileckich postanowiła
przeczekać wojnę u babci w okolicach Mohylewa (na wscho-
dzie dzisiejszej Białorusi). Matka, jak większość matek, chcia-
ła, żeby jej dzieci były bezpieczne, ale Witek miał inne plany.
Nie miał zamiaru biernie czekać. Ale co mógł zrobić, skoro
jego harcerska ekipa była daleko? Założył własną.
Utworzył zastęp, który później rozrósł się do poziomu
drużyny, a potem całego hufca. Ale ich zajęcia nie polegały na
paleniu ognisk i śpiewaniu, że drużynowy jest wśród nich. O
nie, harcerze Pileckiego chcieli walczyć. Tak się złożyło, że nie
musieli długo czekać na okazję, bo niedaleko były składy woj-
skowe rosyjskiej armii. Postanowili je zaatakować, tym bar-
dziej że czas też był odpowiedni – w Rosji wybuchła rewolucja
i wśród żołnierzy panowało rozprężenie albo, jak kto woli, to-
talna niewiedza, co się teraz będzie działo. No ale dobra, bo
nie o rewolucji mieliśmy sobie opowiedzieć, a o ataku na
skład. Harcerze odwrócili uwagę strażników, weszli do ma-
gazynów, nabrali sporo ekwipunku... po czym nastąpił przy-
pał. Wartownicy ich zauważyli i otworzyli ogień, ale chłopa-
kom udało się uciec ze skradzionym sprzętem, którego nie
kradli tylko po to, żeby dopiec ruskim. Mieli już co do niego
plany. Podwędzone wyposażenie pozwoliło na wyekwipowa-
nie ośmiu ochotników, którzy już następnego dnia, w peł-
nym rynsztunku, zgłosili się do I Korpusu generała Dowbora-
Muśnickiego i powiedzieli, że chcą walczyć. Wśród nich był
oczywiście Witek, który nie ostatni raz zrobił coś „na ochot-
nika”.
Nasz bohater może i chciał walczyć, ale na chrzest bojowy
musiał jeszcze poczekać. Bo póki co była wiosna 1918 roku i
Wielka Wojna powoli się kończyła. To oczywiście nie znaczy,
że w Europie robiło się super spokojnie. Witek, ucząc się w
gimnazjum, związał się też w tym czasie z Polską Organizacją
Wojskową, którą założył trochę wcześniej sam Piłsudski. Jako
gość z doświadczeniem w uprzykrzaniu życia wrogom został
szybko powołany pod broń i po raz pierwszy ruszył do walki
o Wilno w 1919 roku. Kiedy dokładnie? W międzynarodowy
dzień kaca – 1 stycznia. Starcia o Wilno załatwmy sobie
stwierdzeniem, że najpierw się nie udało, bo odbili je czerwo-
noarmiści, a potem Polacy dali radę dzięki kultowej ekipie, w
której był też nasz Witek. Ciekawe? Tak średnio. Serio, to nie
jest jakaś porywająca historia, a o wiele ciekawsze mamy
przed sobą, więc przejdźmy od razu do 1920 roku, kiedy to
Armia Czerwona wspaniałomyślnie postanowiła przynieść
nam komunizm, a jako bonus zniszczenie, terror i śmierć. Po-
lacy nie mieli ochoty na takie prezenty, więc złapali za broń.
A wśród nich był też młody Pilecki.
Witek trafił pod Grodno, gdzie chyba po raz pierwszy
świadomie zaryzykował własnym życiem. Razem ze swoim
kumplem na własną rękę przedostał się na ziemie, które opu-
ściło już cofające się polskie wojsko. Po co? Żeby uratować
ośmiu pozostałych tam kolegów. Później razem przedarli się
między bolszewickimi oddziałami i dołączyli do wojska, któ-
re broniło Warszawy. Tak, nasz Pilecki brał udział w tej kulto-
wej Bitwie Warszawskiej, a później jeszcze raz odbił Wilno.
Oczywiście nie sam, tylko z wojskiem. W Europie na jakiś
czas zapanował względny spokój i w związku z tym nasz koks
musiał zdecydować, co teraz zrobić ze swoim życiem. Jako że
był w wojennym cugu, zaczął od kursu oficerskiego, który
ukończył bez większych problemów, a koledzy wspominali,
że poza profesjonalnym podejściem do służby to z Pileckiego
był całkiem niezły jajcarz. Kurs jednak się skończył. Pilecki
trafił do rezerwy, a że żadna wojna się nie zbliżała, musiał się
zająć jakąś inną robotą.
Postanowił kontynuować tradycje rodzinne. Nie chodzi
jednak o bycie leśnikiem, a o zarządzanie ziemiami, których
Pileccy trochę mieli. Niestety jego biedniejący ojciec nie uła-
twił mu roboty. Kiedy Witold przybył na rodzinne ziemie
(majątek Sukurcze, jeśli to kogoś interesuje), dowiedział się,
że tatko wydzierżawił pola i łąki sąsiadowi. Plan może nie był
zły, bo dałoby się na tym zarobić, ale inflacja miała inne pla-
ny. Witold musiał się najeździć po sądach, zanim odzyskał
ziemię, ale w końcu się udało i w rubrykę „Zawód” mógł sobie
z dumą wpisywać „Rolnik”. Nie zapomniał jednak o wojsku.
Cały czas aktywnie pomagał w organizowaniu naszej armii i
w 1937 roku został dowódcą szwadronu... A w międzyczasie
poznał też żonę, lokalną nauczycielkę, z którą dorobił się
dwójki dzieci. Okazał się sprawnym biznesmenem (został
prezesem mleczarni), a poza tym pracował na roli, grał na
pianinie, zajmował się końmi... Generalnie względna sielan-
ka, która jednak nie może trwać wiecznie w kraju mającym
za sąsiada Niemcy, które tymczasowo przemianowały się na
III Rzeszę.
Czy nam się to podoba czy nie, mimo heroicznej postawy
naszych żołnierzy Wehrmacht wspomagany przez Armię
Czerwoną rozjechał nasze wojska w trybie ekspresowym. Od-
dział Pileckiego rozbito już z 4 na 5 września, a 26 września
Witold dowiedział się o rozkazie złożenia broni. Co zrobił
nasz wzorowy żołnierz? Olał rozkaz i razem z innymi niedo-
bitkami krył się po lasach. Nie zapomniał jednak o rodzinie.
Cholernie się martwił o najbliższych, więc umówił się ze swo-
im dowódcą – majorem Włodarkiewiczem, że spotkają się na
początku listopada w Warszawie. Pilecki przekroczył Bug i za
wszelką cenę chciał dotrzeć do domu, który był w rejonie
okupowanym, czy jak kto woli „uratowanym” przez ZSRR.
Jednak nie wiedział, że jego rodziny nie ma tam już przynaj-
mniej od 2 tygodni. Na szczęście nic im się nie stało, bo żona
Pileckiego była bardzo ogarniętą babką. Bała się, że Rosjanie
wywiozą ją z dzieciakami w głąb Związku Radzieckiego, co
mieli w zwyczaju robić z innymi rodzinami. Podjęła więc
dość kontrowersyjną decyzję – uznała, że z dwojga złego bez-
pieczniej będzie na ziemiach okupowanych przez hitlerow-
ców niż przez czerwoną hołotę. Postanowiła przedostać się
na ziemie Generalnego Gubernatorstwa, skąd pochodziła. Ale
wiedziała też, że absolutnie nie może się przyznać, gdzie uro-
dziły się jej dzieci. Czemu? Bo Niemcy wpuszczali tam tylko
ludzi urodzonych na terenach, które okupowali. Sama wi-
działa, jak odsyłali kobietę, która przyznała, że jej dzieci uro-
dziły się na Kresach. Co więc postanowiła zrobić Pilecka? Po-
darła dokumenty dzieci. W wyniku dość poważnej rozpierdu-
chy, jaką jest wojna, dokumenty się przecież gubią. Niemcy
uwierzyli i tylko na podstawie papierów matki wpuścili ich
do Ostrowi Mazowieckiej. Tam Pileccy byli bezpieczni. To
znaczy matka i dzieci, bo Witold nie miał zamiaru się poddać,
W tym czasie wrócił już do Warszawy i zaczynał rozkręcać
konspirację.
Razem z majorem Włodarkiewiczem i paroma osobami
zdecydował się założyć podziemną organizację, Tajną Armię
Polską... STOP Słodki Jezu w Niebiosach, jak ja tego gówna
nienawidzę. Przepraszam, ja wiem, że za tymi organizacjami
kryją się żywi ludzie bla bla bla.., WIEM! Ale te nazwy nie są
ważne. Zawsze, jak czytam o tym, że było kilka organizacji, z
czego parę zmieniło nazwę, kolejne się łączmy, że SZP, że TAP,
że ZWZ... to serio mam niepohamowaną ochotę się napić. Da-
rujmy sobie kolejne nazwy organizacji konspiracyjnych i
mówmy o nich jako o jednym Państwie Podziemnym, OK? W
ten sposób Wy nie będziecie sobie zaprzątać głowy pierdoła-
mi, a mnie nie wysiądzie wątroba przy pisaniu tego rozdzia-
łu. Z góry dziękuję za wyrozumiałość :)
Uf, po tej obszernej dygresji czas wrócić do głównego wąt-
ku. Gdzie skończyliśmy? A, że chłopaki zaczęli działać w pod-
ziemiu. Jak wszyscy w konspiracji, musieli przybrać pseudo-
nimy. Trzeba przyznać, że nasz bohater zbytnio się nad swo-
im nie napocił, ponieważ wybrał sobie ksywę „Witold'”... Ofi-
cjalnie zatrudniony był w hurtowni kosmetycznej, udało mu
się też kilka razy na krótko spotkać z rodziną, ale większość
czasu poświęcał na działanie w podziemiu. Czym się zajmo-
wał? Powiedzmy, że miał co robić, bo był między innymi sze-
fem oddziału zaopatrzenia i oddziału organizacyjno-mobili-
zacyjnego. Ale to dopiero początek jego konspiracyjnej karie-
ry, a najbardziej hardkorowa misja była dopiero przed nim.
W naszej historii jesteśmy bowiem w roku 1940, kiedy to
Niemcy postanowili poszerzyć sieć swoich obozów koncen-
tracyjnych o Generalne Gubernatorstwo. Rozpoczęli działa-
nie jednego z najpotworniejszych miejsc na ziemi – obozu w
Oświęcimiu. To właśnie tam postanowił przedostać się Wi-
told Pilecki. Mało jest sytuacji, w których bardziej zasadne
może być pytanie: „Po cholerę?!”. To prawda. Po co ktokol-
wiek z własnej woli pchałby się do ambasady piekła na
Ziemi? Po pierwsze, pamiętajmy, że my dziś oceniamy to
miejsce z perspektywy kilkudziesięciu lat. Większość ludzi na
świecie doskonale wie, co tam się działo, ale wtedy wcale tak
nie było. W 1940 roku Oświęcim jeszcze nie kojarzył się z fa-
bryką śmierci. Myślano, że obozy koncentracyjne to takie
wielkie więzienia, w których warunki nie rozpieszczają, ale
nie jest aż tak źle. Obalenie tego mitu świat zawdzięcza w
ogromnym stopniu właśnie naszemu Witoldowi, który
uznał, że można się albo domyślać, albo sprawdzić na własne
oczy. Poza tym pomyślał, że jak już będzie na miejscu, to
sprawdzi, czy dałoby radę zorganizować ucieczkę więźniów.
Kiedy opowiadał o tym swoim kolegom z podziemia, to ci
pewnie byh obsrani ze strachu, bo nikt inny nie miał aż ta-
kich jaj jak Witold. Podobno nawet sam Włodarkiewicz kazał
się naszemu bohaterowi sto razy zastanowić, zanim się zde-
cyduje na ochotnika trafić do niemieckiego obozu koncentra-
cyjnego. Ale nasz koks był już pewny.
Był tak zdesperowany, że w końcu dostał zgodę na akcję.
Jakie miał zadanie? Poza ogarnięciem, co tak naprawdę dzieje
się w hitlerowskich, przepraszam, niemieckich obozach, miał
również stworzyć tam wewnętrzny ruch oporu. Dzisiaj, kie-
dy wiemy co działo się w Oświęcimiu, brzmi to kosmicznie,
ale warto jeszcze raz podkreślić, że Pilecki nie wiedział, a na
pewno nie wiedział tego tak dokładnie, jak my. Fakt, był nie-
samowicie odważny, ale ta nieświadomość też miała duże
znaczenie, bo kto wie, czy zdecydowałby się na akcję w pełni
świadomy tego, co się w tym chorym miejscu dzieje. Spuen-
tować można to kultowym tekstem z Poranku Kojota: „Jeżeli
czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie
wie. Przyjdzie i to zrobi”.
Witold szybko ogarnął sobie fałszywe dokumenty wysta-
wione na nazwisko Tomasz Serafiński, który podobno zginął
we wrześniu 1939, przy czym okazało się to nieprawdą i Wi-
told później go spotkał, ale nie uprzedzajmy faktów. Nasz bo-
hater z nową tożsamością dał się złapać Niemcom w łapance
19 września 1940 roku. Co to były te łapanki? Zgarnianie lu-
dzi z ulic i domów często bez powodu i wywożenie ich do
obozów. W większości byli to mężczyźni zdolni do pracy, ale
nie tylko. Taka „niemiecka ruletka”. Pilecki dostał cynk, że
jest opcja uniknąć aresztowania, ale nie taki miał plan. Dał się
wyciągnąć z mieszkania swojej szwagierki. Polecił jej przeka-
zać, że rozkaz wykonał, i bez protestów dał się żołnierzom
wpakować na samochód.
Nie mam wątpliwości, że Pilecki wiedział, że łatwo nie bę-
dzie, ale o tym, że miał rację, przekonał się chyba szybciej, niż
myślał. Bo jeszcze przed wyjazdem do obozu razem z innymi
złapanymi trafił do ujeżdżalni (czyli takiej wielkiej hali, gdzie
jeździ się na koniach) na powitalną przekopkę. Pojmanym ka-
zano położyć się twarzą do ziemi i zaczęto ich traktować bu-
tami i bykowcami, czyli takimi batami. Po tym jakże typo-
wym dla hitlerowców powitaniu zapakowano więźniów do
pociągu, który ruszył w stronę Oświęcimia, czy jak wtedy
mówili okupanci: Auschwitz.
Do obozu Pilecki dotarł w nocy z 21 na 22 września. Dzię-
ki lewym papierom Niemcy zapisali go w kartotece jako To-
masza Serafińskiego, dostał numer 4859, jednak wtedy jesz-
cze numerów nie tatuowano. Otrzymał go na tabliczce, do
której jeszcze wrócimy. Nasz bohater był przerażony tym, co
zobaczył i później obserwował każdego dnia. Pobyt w obozie
porównywał z wylądowaniem na innej planecie. Nie wiedział
jednak, że takich planet naziści stworzyli mnóstwo. Wszyst-
ko zostało zorganizowane bardzo „po niemiecku” – schema-
tycznie i z wielką dokładnością. Niemieckie obozy koncentra-
cyjne były machinami zaprojektowanymi z ogromną precy-
zją, a ich celem było nie tylko pozbawianie łudzi życia, ale
wcześniej jak największe ich wykorzystanie w niewolniczej
pracy. Nie chcę rozpisywać się tu na temat tego, jak wygląda-
ło życie obozowe, bo wyszłaby nam z tego druga książka. Jeśli
jednak chcecie dowiedzieć się, jak wyglądało życie na tych hi-
tlerowskich „innych planetach”, to koniecznie przeczytajcie
sobie na przykład Pięć lat Kacetu albo 485 dni na Majdanku.
To świetne, chociaż cholernie smutne książki. OK, wracamy
do Pileckiego.
Na powitanie ogolono mu głowę i zapakowano razem z
innymi na golasa pod lodowaty prysznic. Szybko dostał też
bolesną lekcję posłuszeństwa, bo kiedy jeden z funkcyjnych
zobaczył, że Witold niesie tabliczkę z numerem w ręce, a nie
w zębach, to zaserwował mu taki cios w szczękę, że wybił mu
dwa zęby. To bolesna sprawa, ale chwilę później czekał go ko-
lejny cios, tym razem niefizyczny, kiedy na powitalnym ape-
lu wszyscy usłyszeń, źe jedyną drogą wyjścia z obozu jest kre-
matorium. Nie ma się co dziwić, że nawet Pilecki, gość z jaja-
mi ze stali, drżał i bał się, o czym sam zresztą wspominał.
Pobyt w obozie był testem dla absolutnie wszystkiego w
człowieku. Również dla psychiki. Niemcy tak to sobie wy-
kombinowali, że wcale nie musiało się tam roić od SS-ma-
nów. Sami byli źli, fakt, ale mieli też bardzo niebezpieczną
wiedzę – że ludzie to podłe zwierzęta, którym jeśli da się choć
odrobinę władzy, wtedy większości z nich potrafi grubo od-
walić. Tym bardziej w tak skrajnie nienormalnych warun-
kach, gdzie każdego dnia walczy się o życie. Jeśli człowiek
znieczulony tym codziennym oglądaniem ludzkiej krzywdy
dostanie jakąś funkcję, to nagle współwięźniowie przestają
się dla niego liczyć. Wystarczyła pozornie nieistotna robota i
już cisnęło się swoich podwładnych, żeby osoba postawiona
wyżej była zadowolona. Ta też nas tłukła i krzyczała, bo mu-
siała bać się osoby nad nią, i tak dalej... W sumie to tak jak
dziś w korporacjach, tyle źe tysiąc razy gorzej. Nasz bohater
nie pozwolił się złamać i mimo że dostał funkcję sprzątające-
go blok, nie dał na sobie wymusić znęcania się nad zwykłymi
więźniami, W związku z czym szybko skończył karierę funk-
cyjnego.
Jasne jest też, że pobyt w obozie był ekstremalnym wy-
zwaniem fizycznym. Wszędzie brud, wszy i katorżnicza ro-
bota. Ludzie często nie wytrzymywali i albo padali z wycień-
czenia, albo szli złapać za druty pod napięciem, żeby już tylko
skończyło się ich cierpienie. Pilecki, mimo że zawsze był w
dobrej formie, też miewał tam załamania zdrowia. Pierwsze z
nich przyszło dość szybko. Nasz bohater trafił do doktora De-
ringa, który pomógł mu dojść do siebie. O samym obozowym
szpitalu jeszcze sobie opowiemy, ale wróćmy do tego, co dla
Witolda było najważniejsze. Bo przecież nie zapomniał, po co
przyjechał do obozu.
Jak już wiemy, Pilecki miał już niemałe doświadczenie w
ogarnianiu siatek konspiracyjnych, więc nawet w tak strasz-
nych warunkach potrzebował tylko kilku tygodni, żeby za-
cząć tworzyć siatkę ruchu oporu w jednym z najgorszych
miejsc na planecie. Początkowo nie chciał do oświęcimskiego
podziemia przyjmować ludzi, którzy przed wojną mieli sto-
pień oficera. Ktoś może to uznać za głupotę, no bo przecież
tacy ludzie mogli mieć wielkie doświadczenie. Ale Witold
wiedział, że Niemcy głupi nie są i doskonale zdają sobie spra-
wę z tego, kogo trzymają w obozie. Każdy więzień miał swoją
kartę, więc jeśli hitlerowcy zaczęliby podejrzewać, że w obo-
zie zawiązuje się jakaś konspira, to oficerowie jako pierwsi
poszliby na przesłuchania, a w takich warunkach każdy
mógłby zacząć sypać. Pilecki całkiem mądrze minimalizował
więc ryzyko...
I teraz aż mnie kusi, żeby napisać, że „ale nawet w takich
warunkach w ludziach zadziałała zazdrość i nieufność”. Jed-
nak byłbym idiotą. Bo w tamtych warunkach ludzka psychi-
ka siadała tak strasznie, że nie powinno nikogo dziwić, że w
pewnym momencie oświęcimscy współpracownicy Pileckie-
go zaczęli podejrzewać, że szef konspiracji nie chce przyjmo-
wać innych oficerów po to, żeby zgarnąć dla siebie wszystkie
potencjalne zasługi. Kiedy nasz bohater dowiedział się o po-
dejrzeniach, zamiast się obrażać, podszedł do tego na spokoj-
nie. Tym bardziej, że niedługo później nagiął swoją zasadę i
do podziemia dołączyło dwóch pułkowników, a żeby totalnie
oczyścić się z podejrzeń, przekazał szefostwo organizacji puł-
kownikowi Rawiczowi. Co nie znaczy, że przestał organizo-
wać siatkę. O nie!
Korzystając ze swoich wtyk, Witold często zmieniał miej-
sca pracy w obozie i w ten sposób rekrutował kolejne osoby.
Ekipy konspiracyjne powstawały wszędzie – w stolarniach,
magazynach odzieży, a nawet w pracowni rzeźbiarskiej, bo
taka też była. Skoro już przy komandach (czyli grupach pra-
cowniczych) jesteśmy, to superważne było komando elektry-
ków. Oni przecież naprawiali esesmańskie radia, na których
mogli przy okazji posłuchać alianckich rozgłośni i przekazać
innym, jak wyglądała sytuacja na frontach. To było istotne
dla więźniów, jednak nie tak bardzo jak przyziemne sprawy.
Stąd chyba najważniejszymi wtykami konspiratorów byli lu-
dzie w kuchni, dzięki którym dało się załatwić dodatkowe
porcje żarcia.
Jednak żeby ktoś nie pomyślał, że mimo skrajnie kijowych
warunków wszystko szło gładko. Nie, nie. Był taki moment,
kiedy całą konspirację mógł szlag trafić, a wszystko dlatego,
że Pilecki naprawdę ciężko zachorował. Zapalenie płuc to nie
przelewki, a w obozie koncentracyjnym to już prawie kaplica.
Jednak było coś gorszego – obozowy szpital. To miejsce, gdzie
nikt nie chciał trafić, bo jak się tam poszło, to szanse na po-
wrót były naprawdę minimalne. Za to prawie pewnym moż-
na było być złapania tyfusu. Warunki panowały tam po pro-
stu straszne. Poza tym Niemcy lubili raz na jakiś czas wpaść
sobie do szpitala i zabrać kilku więźniów bezpośrednio do
krematorium, „żeby się już nie męczyli”. Generalnie mało ku-
sząca opcja, o czym wiedział też Pilecki. Próbował walczyć z
chorobą na własną rękę, ale kiedy pewnego dnia stracił przy-
tomność, trafił na rewir (czyli właśnie do szpitala). Pewnie
jak wielu innych nie przeżyłby, ale znowu z pomocą przy-
szedł mu doktor Dering, dzięki któremu nasz koks zaczął
wracać do formy. Jednak żeby doleczył się do końca, doktor,
który swoją drogą był naturalnie członkiem konspiracji, zała-
twił mu u siebie robotę w charakterze pielęgniarza i tu prze-
chodzimy do kolejnego wątku, mianowicie do tego, że oświę-
cimski ruch oporu aktywnie walczył ze zdrajcami, a ta walka
bardzo często zaczynała się właśnie w obozowym szpitalu.
Czemu? Bo większość pracujących tam lekarzy była Pola-
kami, więc łatwo było ich wciągnąć do konspiracji. Poza tym
panował tam względny spokój. Poza okazjonalnymi wizyta-
mi esesmani nie pchali się jakoś do zasyfionego rewiru, bo
bali się, że coś złapią. To właśnie w szpitalu zaczynano wyko-
nywanie wyroków na tych więźniach, którzy współpracowa-
li z obozowymi władzami. Jak to robiono? Hodowano wszy
zarażone tyfusem i jeżeli ktoś za miskę zupy był w stanie do-
nieść na współwięźnia, to właśnie na takim frajerze umiesz-
czano śmiercionośne insekty. W obozowych warunkach była
to praktycznie zbrodnia doskonała. Ale nie stanowiła jedynej
formy zakończenia żywota donosicieli. Bo często też wyroki
wykonywali nieświadomie sami esesmani. Jak? Poza lekarza-
mi w uśmiercaniu konfidentów bardzo przydatni byli więź-
niowie zatrudnieni w obozowej kancelarii. Zdarzało się, że
podmieniali oni dokumenty osób skazanych na egzekucję na
papiery donosicieli, a nieświadomi niczego Niemcy nie zasta-
nawiali się, tylko zabijali tych, których mieli na liście. Likwi-
dowali w ten sposób własnych współpracowników.
Pilecki i jego ludzie zbierali informacje, które nasz bohater
przekazywał później na zewnątrz. Co takiego w nich było?
Prawdziwy obraz obozowego życia, brutalności esesmanów,
śmierci, głodu i bezwzględności, w które świat długo nie
mógł uwierzyć, a niektórzy nie wierzą do dzisiaj. Jedną z naj-
ważniejszych przekazanych informacji była ta na temat obo-
zu Auschwitz II założonego w Brzezince, gdzie Niemcy rozpo-
częli eksterminację Żydów. Te straszne wiadomości przeka-
zywał właśnie nasz Witold. Ale OK, jak to robił? Bo chyba nie
pocztą obozową? No pewnie, że nie. Głupi nie był i wiedział,
że całą korespondencję kontrolowali Niemcy. Najczęściej
meldunki przekazywali zakonspirowani więźniowie, których
zwalniano z obozu. Później dużą rolę odgrywali też uciekinie-
rzy, ale przez jakiś czas podziemna organizacja Pileckiego
zdecydowanie nie wspierała ucieczek i odradzała je kolegom.
Głupota? Absolutnie nie.
Taka ucieczka oznaczała straszne skutki dla kolegów ucie-
kiniera, którzy zostali w obozie. Odpowiedzialność zbiorowa
dotyczyła całych komand i całych bloków (miejsc, gdzie
więźniowie mieszkali). Kiedy przy apelu stan grupy się nie
zgadzał, wszyscy musieli stać na baczność do momentu, aż
sytuacja się wyjaśni. Nieważne, czy było zimno, czy padało.
Mieli stać przez wiele godzin niemal bez ruchu i często zda-
rzało się, że dla wielu więźniów taki apel był ostatnim. Dopie-
ro w 1942 roku, kiedy Niemcy znieśli odpowiedzialność zbio-
rową, konspiracja obozowa zaczęła organizować ucieczki, ale
nie tylko to. Pilecki wymyślił sobie, że kiedy sam się wydosta-
nie z obozu, to zrobi tak, że wszyscy więźniowie odzyskają
wolność. Udało się? Spokojnie, cierpliwości, jeszcze sobie o
tym powiemy. Na razie w naszej opowieści mamy rok 1943,
w którym to nasz bohater postanowił, że czas zawijać się z
Auschwitz.
Czemu Pilecki podjął decyzję o ucieczce? Po pierwsze, jego
misją było zebrać informacje, stworzyć siatkę i spadać, a nie
siedzieć, ile się da. Każdy dzień w Oświęcimiu mógł być ostat-
nim i naprawdę nie był to przyjemny pobyt nawet dla naj-
większego twardziela. Pilecki zatem uznał, że zadanie wyko-
nał, Dodatkowo Gestapo wpadło na trop konspiracyjnej siat-
ki. Niemcy uznali, że odpowiedzialni muszą być za nią więź-
niowie z dużym stażem, a to akurat było bardzo prosto zwe-
ryfikować, bo im dłuższy staż, tym niższy obozowy numer.
W związku z tym wielu starych więźniów postanowiono po-
rozwozić po obozach na terenie Rzeszy, a pobyt w kolejnym
tego typu kurorcie mało się Witoldowi uśmiechał. Udało mu
się uniknąć wywózki, bo symulował chorobę, a w międzycza-
sie szykował już plan ucieczki.
Wbrew temu, czego uczą nas filmy, czasami łatwiej jest
uciec nie samemu, ale większą ekipą. Tak właśnie planował
zrobić nasz bohater. Postanowił uciec z Edwardem Ciesiel-
skim i Janem Radziejem. Plan opracowali całkiem spójny.
Uznali, że najłatwiej będzie uciec przez piekarnię, bo ta odda-
lona jest o jakieś dwa kilometry od głównego obozu. Datę też
wybrali nieprzypadkową: wielkanocny poniedziałek. Wie-
dzieli, że atmosfera będzie wtedy trochę luźniejsza. Poza tym
potrzebowali nieco czasu, żeby wszyscy razem mogli znaleźć
się w jednym komandzie piekarzy, na tej samej nocnej zmia-
nie, bez wzbudzania podejrzeń. Musieli też wcześniej dorobić
klucz do drzwi, bo pracowali zamknięci, oraz liczyć na to, że
strażnicy nie będą mieli ochoty przykładać się do roboty.
Wreszcie przyszła upragniona noc. Między drugą a trzecią w
nocy chłopaki z radością zauważyli, że jeden z pilnujących
ich ludzi pisze list, a drugi ma ich głęboko gdzieś. Wyłączyli
alarm, odkręcili blokadę drzwi, użyli dorobionego klucza i
wyszli. Ale jeszcze nie uciekli. Żeby dać sobie więcej czasu po
tym, jak strażnicy się zorientują, że spieprzyli sprawę, pod-
parli drzwi od zewnątrz kamieniami i taczkami. W oknach
były kraty, więc strażnicy byli praktycznie uwięzieni. Dopie-
ro po takim zabezpieczeniu chłopaki dali w długą. W ten spo-
sób Pilecki zakończył swój pobyt w Oświęcimiu, który póź-
niej tak podsumował:

Wychodząc, miałem kilka zębów mniej niż w momen-


cie mojego tu przyjazdu i złamany mostek, zapłaciłem
więc bardzo tanio za taki okres pobytu w tym sanato-
rium.

Nie obyło się jednak bez przypału, bo w trakcie swojej pięcio-


dniowej ucieczki natknęli się na niemiecki oddział, który za-
czął do nich pruć z karabinów. Wtedy Pilecki został ranny, na
szczęście niegroźnie, a chłopakom udało się uciec. To nie była
łatwa trasa dla trzech wychudzonych, przemęczonych ucie-
kinierów z obozu koncentracyjnego. Kierowali się w stronę
Bochni, czyli mieli do przejścia trochę ponad 100 kilome-
trów, a po drodze Wisłę, którą jednak udało im się przepły-
nąć, bo znaleźli jakąś łódkę. W końcu 5 maja dotarli do Boch-
ni i Pilecki mógł sobie odpocząć, czego jednak nie zrobił, bo
już następnego dnia pojechał do miejscowości, gdzie miesz-
kał facet, za którego nasz bohater przez trzy lata podawał się
w Oświęcimiu.
Prawdziwy pan Tomasz Serafiński musiał się dość mocno
zdziwić, kiedy w swoich progach zobaczył gościa, który przy-
znał mu, że w sumie to pożyczył od niego tożsamość, ale spo-
ko, nic się nie stało, bo teraz mu ją oddaje z zapewnieniem, że
nie narobił mu przypału przez ostatnie trzy lata. Pan Tomasz
miał również pełne prawo być przerażony, gdyż uciekinier z
obozu posługiwał się przecież jego nazwiskiem, więc tylko
kwestią czasu było, aż Niemcy zapukają do jego drzwi. To
prawda, ale na szczęście udało mu się przekonać Gestapo, że
to jakaś pomyłka i tym razem prawdziwy Serafiński nie wró-
cił do obozu.
Gość, od którego Pilecki pożyczył nazwisko, okazał się
bardzo równym typem, bo nie dość, że nie obraził się na Wit-
ka, to jeszcze przez jakiś czas go u siebie ukrywał, jak przysta-
ło na kolegę z AK. Co więcej, skontaktował też naszego koksa
z konspiracją, żeby ten mógł wcielić w życie swój nowy plan,
który pochłaniał go w całości – odbicie więźniów Oświęcimia.
Jak chciał tego dokonać? Kluczem miało być powstanie w
obozie, które wywołałaby stworzona przez niego siatka.
Opracował dokładny plan, nie mógł się doczekać, aż przed-
stawi go dowództwu w Warszawie, a kiedy wreszcie to zro-
bił... zgody nie otrzymał. Czemu? Bo dwa miesiące wcześniej
Niemcy capnęli Stefana „Grota” Roweckiego, który znał plan
Pileckiego, i bali się, że mógł już niestety nie być taki tajny.
Poza tym ktoś, kto do sprawy Oświęcimia podchodził z
mniejszymi emocjami niż żyjący tam przez trzy lata Witold,
na chłodno wyliczył, że takie powstanie się niestety nie opła-
ca. To niestety była prawda, bo według wyliczeń udałoby się
otworzyć obóz maksymalnie na pół godziny, a w tym czasie
mogłoby uciec 200–300 osób. Pozostałe pozostawiono by
same sobie, a kiedy tylko Niemcy odzyskaliby kontrolę, skala
ich zemsty byłaby niepojęta. Uznano wiec, że plan Pileckiego
wcielony zostanie w życie dopiero, jeśli hitlerowcy postano-
wią zlikwidować obóz i zaczną zabijać wszystkich jak leci.
Oczywiście jeden nieudany plan absolutnie nie przekreślił za-
sług naszego bohatera, którego za wykonanie niepojęcie
trudnej misji awansowano do stopnia, pod którym dziś koja-
rzy go większość z nas – rotmistrza.
Jeśli jednak ktoś myślał, że wycieczka do piekła i z powro-
tem była ostatnią misją Pileckiego, to jest w tęgim błędzie.
Czasy były takie, że nie dało się długo odpoczywać. Już wtedy
podejrzewano, że jeśli Armia Czerwona wejdzie do naszego
kraju, to sama z niego nie wyjdzie. Przerażające były progno-
zy, że mogą się u nas zagnieździć nawet na... 10 lat! Przy
czym taki wynik bralibyśmy w ciemno, wiedząc, jak długo
naprawdę zostali. W każdym razie trzeba było zacząć ogar-
niać nową konspirację antykomunistyczną. Czemu nową? Bo
w sumie nikt nie wiedział, czy w Polskim Państwie Podziem-
nym ruscy już nie mieli jakichś wtyk albo czy komuś z do tej
pory dzielnie walczących z Niemcami po prostu nie podobały
się tego typu poglądy. W ten sposób zrodziła się organizacja
„NIE”. Ale nie ma ona nic wspólnego z pismem wypuszcza-
nym wiele lat później przez gościa ze śmiesznymi uszami.
„NIE” było skrótem od „Niepodległość”. Pilecki, jak to miał w
zwyczaju, bardzo zaangażował się w jej rozkręcanie, ale tro-
chę utrudniło mu to walkę w Powstaniu Warszawskim, w
którym też wziął udział... Walczył mimo zakazu z „góry”. Naj-
pierw działał jako szeregowy żołnierz, a później, kiedy przy-
znał się już, jaki naprawdę miał stopień, dostał poważniejsze
zadania. Swoją karierę w powstaniu zakończył jako dowódca
jednej z kompanii, ale niestety wiemy, jak koniec tego zrywu
wyglądał. Nasz bohater trafił do niemieckiej niewoli. Na
szczęście wojna nie potrwała już zbyt długo.
Do Polski Pilecki wrócił dopiero po wojnie i po... urlopie.
No co? Każdy zasługuje na trochę odpoczynku, zwłaszcza
przy tak stresującej robocie, jaką całą wojnę wykonywał Wi-
told. Przez jakiś czas mieszkał we Włoszech, odwiedził też
Rzym, generalnie chillował odrobinkę. Jednak po pewnym
czasie uznał, że nabrał sił i już czas wracać do kraju, bo był
przecież związany przysięgą złożoną organizacji „NIE”. 8
grudnia 1945 roku przyjechał do Warszawy, tym razem jako
Roman Jezierski. Nazwisko może i było znowu fałszywe, za to
zdziwienie po przybyciu do ojczyzny w pełni autentyczne. O
czym dowiedział się na miejscu? Że „NIE” Szlag trafił i trzeba
było od nowa organizować konspirację. Pilecki wziął się za-
tem do roboty i zaczął rekrutować do nowej siatki swoich sta-
rych kolegów z „NIE” i Oświęcimia. Organizacja zaczynała się
rozrastać, jej członkowie zbierali coraz więcej informacji o
działaniach komunistów na naszych ziemiach, ale niestety
stalinowskie służby były demonicznie skuteczne i szybko
wpadły na trop spiskowców. Już w 1946 roku wielu z nich
aresztowano i zabito. Konspiratorom zaczął się palić grunt
pod nogami i koledzy namawiali, a wręcz rozkazywali Pilec-
kiemu, żeby uciekał z kraju. Witold stwierdził jednak, że „zo-
stanę, wszyscy nie mogą stąd wyjechać, ktoś musi tu trwać
bez względu na konsekwencje”. O tych konsekwencjach miał
się przekonać bardzo szybko.
Skąd UB wiedziało, kim naprawdę jest Roman Jezierski?
Od agenta, któremu udało się wkręcić do tajnej organizacji
naszego koksa. Najpierw aresztowano Pileckiego w specjalnie
zaaranżowanej pułapce, a później przeszukano jego mieszka-
nie, gdzie znaleziono broń, amunicję, notatki i ulotki antyko-
munistyczne. Wystarczająco dużo materiału dowodowego,
żeby skazać wtedy całe miasto.
Trafił do więzienia na Rakowieckiej, a to, co tam przeżył,
aż strach sobie wyobrażać. Skąd to wiem? Ze słów samego Pi-
leckiego, który podczas ostatniego widzenia z żoną powie-
dział jej, że w porównaniu do tego, co mu robią w katowni
UB, obozy koncentracyjne „to była igraszka”. Trudno się dzi-
wić takiej opinii – przesłuchania były długie (czasem całe
dnie i noce) i bezlitosne. Pękali przy nich nawet najtwardsi, w
tym nasz bohater. Torturowany przyznał się do wszystkich
stawianych mu zarzutów i podpisał też oświadczenie, że
wszystko powiedział „dobrowolnie i bez represji”.
Po kilku miesiącach przesłuchań Pilecki usłyszał wyrok
komunistycznego sądu – kara śmierci. Ale to, jak się okazało,
było za niskim wymiarem kary. Bo poza tym, że skazano go
za szeroko pojęte szpiegostwo, to jeszcze dołożono mu drugi
wyrok śmierci za to, że niby przygotowywał jakiś zamach... I
jeszcze kolejny za posiadanie broni bez zezwolenia. A gdyby
tego było mało, to wymiar „sprawiedliwości” dorzucił do
tego jeszcze 25 lat... i konfiskatę majątku. Ale Pilecki miał w
zwyczaju się nie poddawać.
Apelacja nic nie dała, lecz Witold i jego żona postanowili
napisać listy do Bieruta z prośbą o ułaskawienie. Przecież
nasz bohater miał wielkie zasługi dla konspiracji i walki z na-
zizmem. Liczono więc, że pierwszy sekretarz trochę zmięk-
nie. Jak się okazuje, mieli rację. Szczególnie mocno za czerwo-
ne serducho złapał go list autorstwa Pileckiego, w którym
opisywał swoją żołnierską drogę i to, jak bardzo przysłużył
się ojczyźnie. Nawet taka łajza jak Bierut musiał to docenić i
Pileckiemu złożono propozycję nie do odrzucenia. Nagle oka-
zało się, że zarzuty wcale nie są aż tak strasznie poważne i w
sumie to może nawet udałoby się uniewinnić Witolda. Wy-
starczyłoby tylko, gdyby wsypał i publicznie oskarżył tych,
którzy po wojnie tworzyli rząd na Zachodzie. Na to rotmistrz
nie mógł się zgodzić. Uznał, że woli umrzeć z honorem, niż
żyć jak szuja.
Wyrok wykonano 25 maja 1948 roku, a jego wykonawcą
był Piotr Śmietański o mało przyjemnej ksywie „Kat z Moko-
towa”. Przynajmniej w teorii. Bo według najpopularniejszej
wersji Witolda wyprowadzono po wieczornym apelu do spe-
cjalnej sali, gdzie skazańcy, schodząc po kilku stopniach w
dół, dostawali strzał w tył głowy. Jednak według relacji więź-
niów, którzy widzieli, jak prowadzono Pileckiego na egzeku-
cję, miał mieć usta przewiązane opaską i być prowadzony
przez dwóch strażników. Nie wiadomo, czy był wtedy przy-
tomny albo w ogóle żywy. Tak czy inaczej jego zwłoki pocho-
wano w „kwaterze na łączce” – specjalnym miejscu, w któ-
rym UB grzebało swoje ofiary, żeby pamięć o nich zaginęła.
Udało się? Absolutnie nie. Wyrok na rotmistrza unieważnio-
no w 1990 roku, uznano go za bohatera, a w 2013 mianowa-
no pośmiertnie na pułkownika. Jednak te wszystkie zaszczy-
ty nie zwalniają nas z pamiętania o tym wielkim bohaterze. I
mimo że dziś znajdzie się wielu takich, którzy uznają, że jest
go już w popkulturze „za dużo”, to Witold Pilecki w pełni za-
sługuje na uwagę, którą mu się ostatnio poświęca. A nawet
na jeszcze większą i mam nadzieję, że po tym rozdziale nie
muszę Was do tego mocniej przekonywać. Podobnie jak do
tego, że życie to czasem niesprawiedliwa dziwka.
Witold to był prawdziwy patriota! Zobaczcie, czemu jeste-
śmy tacy zajebiści zawsze wtedy, gdy po prostu trzeba! Jak
choćby w czasie II wojny światowej!

https://www.youtube.com/watch?v=QcjrzBEcJ4Q
Rozdział 11
Mission impossible – Niedźwiedź
Wojtek
B ohaterów tej książki, których do tej pory sobie omówi-
liśmy, łączy wiele wspólnych cech charakteru, ale też
to, że byli... ludźmi. Jednak Wojtek nie zaliczał się do homo
sapiens, a do Ursus arctos syriacus, a więc formalnie był
niedźwiedziem. Ale prawda jest taka, że był kimś pośrod-
ku. Tak jest, „kimś”, a nie „czymś”. Nie podejmę się osądze-
nia, kto był naszym najlepszym żołnierzem w historii. Ale
na bank najmilszym i najbardziej niezwykłym był Miś
Wojtek – wierny przyjaciel, oddany żołnierz, meloman,
wyborny skrzydłowy przy podrywaniu i... wielki fan piwa.
Wydaje misie, że go polubicie.

Na początek tego rozdziału musimy sobie wyjaśnić, że choć


to bohater niecodzienny, to wcale nie był pierwszym miś-
kiem w historii naszego wojska. W czasie I wojny światowej
w batalionie Murmańczyków służyła biała niedźwiedzica
Baśka. Jeden z kaprali oswoił ją do tego stopnia, że bawiła się
z dzieciakami członków oddziału, ale też opanowała elemen-
ty musztry. Ta nauka dość mocno się przydała, bo kiedy ra-
zem z oddziałem Baśka przeszła szlak bojowy, wzięła udział w
defiladzie. Niesamowite musiało być zdziwienie, kiedy
ogromna niedźwiedzica stanęła przed Józefem Piłsudskim i...
zasalutowała. Marszałek na bank uśmiechnął się pod bujnym
wąsem. Niestety niedźwiedzica Baśka zakończyła żywot w
mało wesołych okolicznościach, bo zerwała się z łańcucha i
uciekła do wsi, gdzie widłami zakłuli ją przerażeni mieszkań-
cy, Innym niedźwiedziem w polskim wojsku był Michał, z
którym się jeszcze w tym rozdziale spotkamy. Ale OK,
przejdźmy do naszego głównego bohatera. Jak to się w ogóle
stało, że trafił między naszych żołnierzy?
Historia Wojtka zaczęła się w 1942 roku w Iranie, gdzie
trafiły oddziały Armii Polskiej tworzone z Polaków ewaku-
owanych z ZSRR. Podczas jednego z postojów w drodze do Pa-
lestyny naszych chłopaków obserwował pewien mały, cho-
lernie głodny chłopaczek z zawieszonym na szyi workiem.
Patrzył z zazdrością na żołnierzy jedzących w najlepsze, a kie-
dy ci go zobaczyli, to szkoda im się dzieciaka zrobiło i zawoła-
li go do siebie, żeby coś podjadł. Nagle zauważyli, że w tym
worku, co go miał na szyi, coś się poruszyło, a po chwili zoba-
czyli, jak na zewnątrz wystawił pyszczek, tak jest – miś. Miał
wiele wspólnego ze swoim właścicielem – też był mały i
strasznie głodny. Nasi chłopcy po persku średnio sobie radzi-
li i dopiero na migi dowiedzieli się od dzieciaka, że matka mi-
sia została zabita przez myśliwych, którzy albo kazali chłopa-
kowi zaopiekować się maluchem, albo ten sam go znalazł. W
każdym razie los małego niedźwiadka (jeśli przeżyłby dzie-
ciństwo) nie zapowiadał się najlepiej, bo ścieżkę zawodową
mógł mieć wtedy tylko jedną – występowanie na perskich
jarmarkach. To jedna z gorszych rzeczy, jaka może przyda-
rzyć się zwierzęciu – takie niedźwiedzie były tresowane po-
przez zadawanie im bólu i trzymane w nieludzkich, a w zasa-
dzie nieniedźwiedzich warunkach.
Nasi żołnierze uznali, że nie pozwolą na taki obrót spraw,
i postanowili miśka odkupić. Problemem było jednak to, że
nie mieli uniwersalnej waluty, czyli dolarów, i to, że właści-
cielem niedźwiadka był młody Arab, a ci potrafią się targo-
wać jak nikt inny na świecie. Chłopaki zrzucili się i zapropo-
nowali za miśka trochę lokalnej waluty, szwajcarski nóż ofi-
cerski i coś, co według nich miało ostatecznie ustrzelić dzie-
ciaka – tabliczkę czekolady. Ten jednak wcale nie był przeko-
nany. Dopiero gdy Polacy pokazali mu ogromną wołową kon-
serwę, którą mogliby dorzucić do puli, momentalnie się zgo-
dził. Tak oto miś rozpoczął swoją służbę, choć ani on, ani jego
nowi opiekunowie nie wiedzieli jeszcze, jak czadowe przygo-
dy razem przeżyją. Ale było jeszcze coś, czego nie wiedzieli...
Kiedy emocje po zakupie supersłodkiego niedźwiadka już
opadły, chłopaki zdali sobie sprawę, że... kurna, nic nie wie-
dzą o opiece nad zwierzęciem, które niedługo stanie się
ćwierćtonowym monstrum! Uznali jednak, że nie ma co pa-
nikować i jakoś dadzą radę, a na początek trzeba nowemu ko-
ledze nadać imię. Nie chcieli kombinować z super poważny-
mi ksywami czy przypałowymi imionami w stylu Brajan,
ewentualnie Ksawier. Uznali, że dadzą mu najpiękniejsze z
męskich imion, jakie istnieje – Wojtek. Kolejną kwestią, z jaką
należało się uporać, było wykarmienie miśka. Był jeszcze za
młody na mięso, więc karmiono go skondensowanym mle-
kiem podawanym z butelki, a jakże – po wódce. Zamiast
smoczka chłopaki zwinęli szmatkę i jakoś sobie radzili. Zrobi-
li mu też własne legowisko, ale Wojtek i tak wolał spać ze
swoim opiekunem. Generalnie był strasznym pieszczochem –
uwielbiał włazić na kolana i to zamiłowanie, ku przerażeniu
kolegów z oddziału, nie minęło, nawet kiedy był już ogrom-
nym niedźwiedziem. Poza tym w historii niedźwiedzi nie
było chyba większego fana motoryzacji niż nasz Wojtek.
Uwielbiał jeździć ciężarówką, ale nie na pace – w szoferce! Za-
raz obok kierowcy! Przebywanie w samochodzie tak go jarało,
że często nie chciał z niego wychodzić na postojach w czasie
podróży. Żołnierze pozwalali mu zostawać w aucie w charak-
terze zabezpieczenia antywłamaniowego i mieli rację – nic im
nigdy z fury nie zginęło.
Kupując małego niedźwiadka, nasi żołnierze zapomnieli
też o jeszcze jednej, dość istotnej rzeczy, a mianowicie, że nie
zapytali dowódcy o zgodę. Wojtas jadł sobie w najlepsze, a
przy tym rósł jak na drożdżach, a nie jak na skondensowa-
nym mleku. Dzień przypału zbliżał się nieubłaganie, aż w
końcu nadszedł. Pewnego dnia Wojtek, niczym prawdziwy
król lasu (bo niedźwiedź jest król lasu, tak jak lew jest król
dżungli) wystraszył się jakiegoś ptaka i w popłochu spierni-
czał do swojego opiekuna. Pech chciał, że wpadł prosto w ra-
miona szefa kompanii. Żeby zminimalizować nieuchronny
opieprz, chłopaki zaczęli dość chaotycznie tłumaczyć, skąd
się wśród nich wziął niedźwiedź, ale było już za późno... Szef
zakochał się w tym pociesznym zwierzaku od pierwszego
zderzenia. A zaraz po nim kolejni wyżsi oficerowie. Major
Chełmiński pozwolił nawet Wojtkowi spać w umywalce, któ-
rą miał w namiocie, a potem oddał cały ten namiot na potrze-
by nowego, nietypowego żołnierza i jego opiekuna – Piotra
Prendysza (zapamiętajmy sobie tego gościa, bo nie raz jeszcze
się w tym rozdziale pojawi). Dziwi Was, że dowództwo tak ła-
godnie obeszło się z niedźwiedziem? Mnie na początku też,
ale jakby się nad tym dłużej zastanowić, to była najlepsza z
możliwych opcji – widzieli, że miś stał się maskotką oddziału,
która podnosiła morale w tych mocno kijowych czasach.
Jednak nie tylko żołnierze kochali Wojtka. To była w pełni
odwzajemniona miłość. Zwierzak był niepojęcie wdzięczny
swoim nowym kolegom za opiekę, jaką go otoczyli, i za to, że
nie pozwalali mu się nudzić. Nauczyli go na przykład zabawy
w berka, a kiedy podrósł, jego ulubioną rozrywką stały się...
zapasy! O ile na początku żołnierze wygrywali, to gdy Wojtas
stał się większy, spokojnie dawał radę nawet sześciu żołnie-
rzom jednocześnie. Chociaż raz na jakiś czas specjalnie po-
zwalał komuś się pokonać, żeby nie przerywać zabawy. Kiedy
oddział dotarł do Palestyny, nasz bohater postanowił na-
uczyć się wspinać na drzewa. Szło mu naprawdę dobrze, jed-
nak zapomniał o nauce drogi powrotnej. Jak już wlazł na
górę, nie potrafił zejść. Co wtedy robił? Wcale nie czekał na
pomoc, po prostu puszczał się i spadał na pysk. Proste i sku-
teczne. Przynajmniej do momentu, kiedy wszedł na tyle wy-
soko, że po takim „zejściu” srogo się poobijał. Na tyle mocno,
że w swoim niedźwiedzim rozumku uznał, iż jednak warto
ogarnąć, jak się schodzi, co oczywiście szybko opanował.
Ktoś się może zastanawiać, co przez cały dzień robił
niedźwiedź wśród żołnierzy. Ze wspomnień jego ludzkich to-
warzyszy broni możemy sobie taki typowy dzień Wojtasa od-
tworzyć. Nasz bohater wstawał rano, z reguły jako pierwszy
w oddziale. Wychodził się przejść, a podczas tego spaceru
spotykał oficera dyżurnego, który zawsze miał dla niego coś
dobrego. Tak, to możemy sobie podkreślić już teraz – Wojtek
uwielbiał słodycze. Po tym porannym spotkaniu nasz mi-
ś-żołnierz szedł do kantyny, gdzie opierniczał śniadanie –
płatki zbożowe, suchary, mleko, dżem... czyli w zasadzie co-
kolwiek, co dali mu w kuchni. Nie wybrzydzał. Jaki był kolej-
ny punkt dnia Wojtasa? Szedł się spotkać z kolegą, który dla
odmiany nie należał do homo sapiens. Najlepszym kumplem
Wojtasa był dalmatyńczyk, którego właścicielem był angiel-
ski oficer. Uwielbiali się ganiać po całym obozie, a pies lubił
wycinać Wojtkowi swój koronny żart. Otóż prowokował
niedźwiedzia, żeby ten go gonił, a kiedy misiek już go prawie
dopadał, dalmatyńczyk zatrzymywał się w miejscu jak na
ręcznym. Wojtek ze swoją masą nie potrafił tak wyhamować
i zawsze kończyło się to efektownym wyrżnięciem na pysk i
kilkoma fikołkami.
Niestety Wojtek nie zawsze przestrzegał dyscypliny.
Głównie dlatego, że nie był człowiekiem i nie wszystko dało
się mu wytłumaczyć. Niemniej jednak powodowało to masę
nie zawsze zabawnych sytuacji. Pierwszą akcją, jaką odwalił
Wojtek, była jego ucieczka. W sumie to nie wiadomo, czemu
postanowił skosztować innego żywota. Albo chciał zaznać
wolności, co w sumie nigdy nie było mu zbyt długo dane,
albo (co bardziej prawdopodobne) nie mógł już znieść tych
cholernych czterdziestostopniowych upałów. W każdym ra-
zie pewnego dnia po prostu zniknął, a żołnierze ruszyli za
nim w pościg... cysterną. Czemu akurat cysterną? Bo wiedzie-
li, że Wojtek ma słabość do kąpieli, a koledzy w gorące dni
chłodzili go, polewając wodą. Wreszcie dostrzegli niedźwie-
dzia, ale ten nie dawał się namówić na powrót. Chłopaki od-
kręcili więc zawór w cysternie i po kilku chwilach polewania
Wojtek, podążając za cysterną i licząc na kolejne kąpiele, jak
na smyczy wrócił do obozu.
To oczywiście dopiero początek srogich imb, które nasz
bohater robił z coraz większym rozmachem. Wojtek był nie-
złym jajcarzem i często odstawiał kawały nie tylko swoim ko-
legom, ale i innym, którzy nie wiedzieli, że jest oswojony. Na
przykład dziewczynom z oddziałów łączności. Pewnego dnia,
przechadzając się po obozie, zauważył suszącą się damską
bieliznę. Uznał, że śmiesznie będzie, jak ją sobie weźmie. A te-
raz wyobraźmy sobie widok półnagich dziewczyn, spierni-
czających w popłochu po obozie przed niedźwiedziem, który
biega trochę na ślepo, bo na głowie ma damskie majtki. Wi-
dok absolutnie komiczny. Kiedy nasi żołnierze już się po-
śmiali, stanęli w obronie koleżanek i bielizny, która jednak na
wojnie jest dość istotnym towarem. Chłopaki postanowili nie
zmarnować okazji i zaprosili dziewczyny na imprezę prze-
prosinową, na której panny pokochały sympatycznego miś-
ka, a panowie zdali sobie sprawę, że przy jego pomocy mogą
wyrywać hurtowe wręcz liczby dziewczyn. Zabierali Wojtka
na wszystkie imprezy, a na nich zachęcali dziewczyny do gła-
skania niedźwiedzia, trzymając je za rękę, żeby dodać im od-
wagi. A jak tego było za mało, popisywali się, dając miśkowi
całusy albo organizując zapasy, w których czasem im się pod-
kładał. Po łatach chłopaki zgodnie przyznawali, że Wojtek był
perfekcyjnym magnesem na dziewczyny.
To nie wszystko, mamy jeszcze przed sobą masę przykła-
dów na to, jakim kawalarzem był Wojtas. Raz na przykład
włamał się do składu żywności... na kacu. Było to w Boże Na-
rodzenie. Dzień wcześniej, co nie jest tajemnicą, była Wigilia.
Tak jakoś wyszło, że chłopaki trochę popili, a i Wojtkowi się
poszczęściło i co nieco tego wieczoru golnął. Dobrze wiemy,
że jak się wstaje na kacu, to zależnie od stanu, w jakim jeste-
śmy, możemy się udać w jedno z dwóch miejsc: do łazienki
lub gdy jest z nami lepiej – do kuchni, żeby coś opierniczyć. Z
Wojtkiem nie było aż tak strasznie, więc instynktownie udał
się do magazynu, gdzie zaczął się zajadać tym, co tylko mógł
znaleźć, przy okazji niszcząc część zapasów. Chociaż z reguły
darowano Wojtkowi różne przewinienia, to tym razem po-
stanowiono go ukarać poprzez uwiązanie na łańcuchu... Ale
były święta i naszym chłopakom po kilku godzinach zmiękły
serducha. Jednak to nie tak, że miś Wojtek był dla żołnierzy
tylko kłopotem. O nie! Raz na przykład złapał szpiega!
Było to w 1943 roku. Gdzie? W łaźni, bo trzeba Wam wie-
dzieć, że nasz niedźwiedź-bohater uwielbiał łaźnię. Korzystał
z niej razem z innymi chłopakami i bardzo szybko nauczył się
jej obsługi. Momentalnie załapał, że trzeba pociągnąć za sznu-
rek, żeby woda zaczęła lecieć, i od kiedy to pojął, już nie kło-
potał kolegów, tylko sam się kąpał. Oczywiście jako że był
niedźwiedziem, to i potrzeby miał trochę większe, więc czę-
sto wyczerpywał cały zapas, co na bliskowschodniej pustyni
nie było najweselszą niespodzianką. Od pewnego momentu
zaczęto zamykać łaźnię na klucz, więc Wojtek tylko czekał, aż
ktoś będzie wchodził, żeby się z nim zabrać pod prysznic. Nie
wiedział o tym pewien szpieg... Otóż pewnego razu Wojtek
śmigał sobie po obozie, aż tu nagle, ku wielkiej radości, zoba-
czył, że drzwi do łaźni są uchylone. Wbiegł czym prędzej do
środka, a chwilę potem cały obóz na nogi postawił przeraźli-
wy krzyk arabskiego agenta, którego Wojtek znalazł w swo-
im ulubionym pomieszczeniu. W zasadzie Arab gdzieś w głę-
bi serca cieszył się pewnie, że jest w łaźni, bo zapewne obsrał
się po pachy. Momentalnie przyznał się do szpiegostwa, a kie-
dy zagrożono mu kolejnym spotkaniem z Wojtkiem, to wy-
śpiewał w te pędy, z kim współpracuje i że jego celem był ma-
gazyn broni. Czyn misia-żołnierza został doceniony, a w ra-
mach nagrody za działalność kontrwywiadowczą dostał kan-
dyzowane owoce, piwo i największą nagrodę – możliwość
wzięcia długiego prysznica. Z tej ostatniej Wojtek skorzystał
do granic możliwości i następnego dnia trzeba było jechać po
nową dostawę wody do obozu.
Jednak przez to, że praktycznie od początku życia był w
centrum uwagi, rozpieszczany przez dziesiątki osób, nasz
miś stał się bardzo zazdrosny o swoją pozycję w stadzie. Oka-
zał to z całą bezwzględnością, kiedy spotkał... niedźwiedzia
Michała, o którym wspomnieliśmy sobie na początku tego
rozdziału. Dwie ekipy posiadające miśki w swoich szeregach
postanowiły zaaranżować ich spotkanie, ale chyba nikt się
nie spodziewał, że w Wojtka wstąpi demon, jak tylko zobaczy
potencjalnego konkurenta w stadzie. Michał zresztą też za-
chwycony nie był. Oba niedźwiedzie wyrwały się opiekunom
i rzuciły na siebie. Zaczęły się naparzać, a po chwili Wojtek
zaczął mieć wyraźną przewagę, kto wie, może to dzięki zapa-
som, które od początku życia ćwiczył z żołnierzami. To, że
praktycznie od małego był wychowywany przez naszych
chłopaków, prawdopodobnie uratowało życie niedźwiedzia
Michała, bo już naprawdę niewiele brakowało, żeby Wojtek
go udusił, ale wtedy w naszym bohaterze odezwała się jego
oswojona część i posłuchał krzyków swoich opiekunów. Ode-
pchnął konkurenta, dał się na łańcuchu odprowadzić na
miejsce. A Miś Michał? Był zdecydowanie mniej ułożony niż
Wojtek i oddano go do zoo w Tel Avivie w zamian za... małp-
kę. Liczono na to, że z taką koleżanką Wojtek łatwiej się doga-
da, jednak do dogadania się potrzeba woli obu stron, a szybko
okazało się, że małpka Kasia to straszna pinda. Skakała Wojt-
kowi po głowie, zaczepiała, kiedy spał, i mimo dość sporej
różnicy gabarytów nasz miś zaczął się jej w pewnym momen-
cie bać. Uciekał przed nią przez cały obóz, a po jakimś czasie
wystarczyło, że ktoś wypowiedział jej imię, a nasz misiek się
stresował jak maturzysta na początku maja. Żołnierze też jej
nie lubili, bo kradła im szlugi, ale były inne sprawy, którymi
należało się bardziej przejmować niż małpą, bo w lutym 1944
roku nasi chłopcy wypłynęli z Aleksandrii walczyć o Monte
Cassino. A z nimi nasz dzielny wojak Wojtek.
O tej bitwie słyszał chyba każdy, w sumie nie ma się co
dziwić, bo starcie o Monte Cassino było jednym z najwięk-
szych w historii II wojny światowej, chociaż są tacy, którzy
uważają, że była to bitwa totalnie bez sensu. Ale może rozwi-
niemy sobie to przy innej okazji, a teraz niech nas to nie inte-
resuje. Wojtka też to średnio obchodziło – chłopaki jechali, to
i on. A jakie mieli zadanie? Typowe dla kompanii zaopatry-
wania artylerii – mieli dostarczać amunicję do miejsc, gdzie
ustawiono działa. To tylko pozornie łatwa robota, bo już
samo dotarcie do pozycji artylerii po krętych drogach (kto
grał w CMCR 2.0 na trasie we Włoszech, ten wie) było nieła-
twe, a jeśli dodamy do tego możliwość dostania porcji ołowiu
od Niemca, w związku z czym (dla zminimalizowania takiej
szansy) większość akcji przeprowadzano ciemną nocą, to już
robi się całkiem niewesoło.
Powiedzmy sobie jasno – do tej pory Wojtek żył sobie w
naprawdę rajskich warunkach, nie brał udziału w poważniej-
szych akcjach i dopiero tutaj spotkał się z wojną. Rzucono go
na naprawdę głęboką wodę i kłamstwem byłoby napisanie
tu, że od razu świetnie się tam odnalazł. Na początku był
przerażony – nie wychodził ze swojego namiotu, jednak z cza-
sem przyzwyczaił się i zaczął się rozwijać jako żołnierz, czego
nikt wcześniej nie przewidział. Obserwował chłopaków, któ-
rzy pracowali przy skrzyniach z amunicją, i kiedy w końcu
zrozumiał, na czym polega ich zajęcie, postanowił im pomóc.
Podszedł i jak gdyby robił to od dawna – wyciągnął łapy przed
siebie w oczekiwaniu, aż dadzą mu skrzynię. Najlepsze jest to,
że przecież nigdy go do tego nie szkolono, a Wojtek wiedział,
że trzeba być naprawdę delikatnym, niosąc 45 kilogramów
ładunków wybuchowych i zapalników. Chłopaki musieli być
naprawdę odważni, żeby pozwolić miśkowi na tak ryzykow-
ną pracę, ale wiecie co? Nie zawiedli się. Wojtek nigdy nie
upuścił ani jednego pocisku. Co prawda trzeba było odrobinę
popracować nad jego motywacją, bo na początku ustalił sobie
dość elastyczne godziny pracy – nosił ładunki do czasu, aż
mu się znudziło. Potem robił przerwę, z reguły wcale nie
krótką. Chłopaki jednak szybko znaleźli sposób – nauczyli
Wojtka, że warto donieść skrzynię do celu, bo tam dostanie
jakiś smakołyk. Od tej pory łasy na słodycze Wojtek był naj-
bardziej wydajnym żołnierzem oddziału. Dołożył swoje nie-
małe co nieco do ogólnego wyniku swojej kompanii, która
dostarczyła walczącym 17,3 tysiące ton amunicji, 1200 ton
paliwa, 1100 ton żarcia i przyczyniła się do zwycięstwa alian-
tów w tym cholernie trudnym regionie.
Żeby jednak ktoś sobie nie pomyślał, że pod Monte Cassi-
no Wojtek przeszedł cudowną metamorfozę i stał się w pełni
karnym żołnierzem. To nie tak. Nadal łamał dyscyplinę i cza-
sem nie był w stanie zapanować nad swoimi instynktami,
jednak szybko bywał przywoływany do porządku i to na róż-
ne sposoby. Zdarzało mu się na przykład w łowieckim szale
rzucać się na pasące się zwierzaki. Kilka razy pewnie dopadł-
by biednego osiołka, ale opiekunowie uspokajali go (misia,
nie osiołka) w ostatniej chwili. Jednak pewnego razu nie wy-
trzymał i rzucił się na pasącego się na polanie konia. Żołnie-
rze byli bezsilni i mogli tylko obserwować, jak za kilka chwil
Wojtek pozbawi go życia, ale pan koń nie powiedział wcale
ostatniego słowa i cierpliwe czekał. A kiedy miś zbliżył się
tylko na odpowiednią odległość, otrzymał tak silnego kopa w
pysk, że aż się przewrócił i uciekł. Po tej bolesnej nauczce
Wojtek już nie rzucał się na zwierzaki.
Niedługo później nasz miś postanowił zrobić wokół siebie
trochę zamieszania i wdrapał się na dźwig, który znalazł
gdzieś w okolicy. Po pewnym czasie zebrał się tłum gapiów
obserwujących niedźwiedzia bujającego się na tej konstruk-
cji, ale szybko pojawili się też polscy żołnierze, którzy spro-
wadzili Wojtka na ziemię (dosłownie), używając niezawodnej
metody – piwa. Oj tak, Wojtek uwielbiał alkohol. Lubił cho-
dzić podpity po obozie, a najbardziej ukochał sobie właśnie
piwo, które starano się mu dawkować, bo spustu wcale nie
miał jakiegoś imponującego. Można by pomyśleć, że niedź-
wiedź potrzebuje znacznie więcej, żeby się spić jak Świnia,
tymczasem do wejścia na inny poziom świadomości wystar-
czyła Wojtkowi tylko jedna butelka wina. A zatem wielu z
nas przepiłoby niedźwiedzia. To całkiem fajna wiadomość,
no nie? Swoją drogą Wojtek uwielbiał też papierosy, ale „pa-
lił” je w dość dziwny sposób. W zasadzie to je trochę jadł i tro-
chę palił, bo połykał je w całości, ale musiały być zapalone,
inaczej gardził taką używką. Dość ekstremalny sposób, który
pewnie zrobiłby niezły efekt na imprezie, ale profilaktycznie
jednak nie polecam zjadania zapalonych szlugów.
Kiedy wojna się dla jego kompanii skończyła, nasi żołnie-
rze uznali, że we Włoszech jest tak ładnie, iż nie będą się spie-
szyć z powrotem. Ten urlop był chyba najweselszym czasem
w i tak dość beztroskim życiu Wojtka. Znając jego słabość do
wody, raczej nie powinno dziwić, że ukochał sobie pluskanie
się w Adriatyku i ani myślał wychodzić z kąpieli. Chłopaki
musieli za każdym razem udawać, że już wyjeżdżają, i dopie-
ro wtedy wystraszony misiek wybiegał z wody i doganiał ko-
legów w ciężarówce. Nasi żołnierze nie zapomnieli też, że
Wojtek doskonale pomaga przy podrywie, więc pozwalali mu
robić jeden z jego ulubionych niedźwiedzich żartów – pod
wodą podpływał do grupy dziewczyn, a potem wynurzał się,
powodując salwy pisków. Naturalnie wtedy do akcji wkra-
czali nasi chłopcy, którzy poskramiali groźnego zwierza i ra-
towali wdzięczne dziewczyny z opresji.
Urlop jednak skończył się we wrześniu 1946 roku i nasi
żołnierze, a z nimi naturalnie Wojtek, wyruszyli do Szkocji.
Tam odbyła się wielka impreza na cześć walczących o Monte
Cassino, wszyscy w Glasgow wiwatowali na cześć defilują-
cych przez miasto wojskowych. Jednak po tych podniosłych
chwilach okazało się, że w szkockim obozie wcale nie będzie
łatwo. To był biedny kraj, nawet jedzenie tam racjonowano,
więc wyżywienie miśka, który dziennie musiał opierniczyć
20 tysięcy kalorii, wcale nie należało do łatwych. Tyle dobre-
go, że Wojtek nie wybrzydzał i był w stanie zjeść praktycznie
wszystko (włącznie z pastą do butów, czym raz przyprawił
swoich kolegów o stan przedzawałowy). Okoliczni mieszkań-
cy też okazali się naprawdę uczynni i przynosili dla niedź-
wiadka resztki z domowych stołów, co Wojtek zawsze doce-
niał. Nie znaczy ta jednak, że nie starał się kombinować jakie-
goś dodatkowego pożywienia na własną rękę. Doprowadziło
to do jego skoku życia.
Pewnego dnia Wojtek postanowił włamać się do ziemi
obiecanej – oczywiście chodzi o obozową kuchnię. Zawsze za-
mykano ją na klucz, bo wszyscy wiedzieli, że jak Wojtas tam
wpadnie, to nie będzie co zbierać, a już na bank nie będzie co
jeść przez najbliższe dni. Jednak nikt nie spodziewał się, że
wystarczy otwarte okno, żeby zwabić kuszonego zapachami
miśka. A na bank nie wiedzieli tego kucharze, których krzyk
przeszył obóz... Po jakimś czasie dało się usłyszeć chyba jesz-
cze głośniejszy śmiech. Oto bowiem Miś Wojtek, jak Kubuś
Puchatek... zaklinował się. Głowa tkwiła w środku, a reszta
na zewnątrz, ale nasz niedźwiedź wcale nie chciał rezygno-
wać. Uznał chyba, że jakoś się przeciśnie i parł do przodu, co
nie ułatwiało roboty żołnierzom, którzy starali się go wycią-
gnąć za tylne łapy na zewnątrz. W końcu jednak się udało i
jego opiekun, którego już znamy. Piotr Prendysz, opieprzył
Wojtka z góry na dół. Od tej pory nasz bohater już nie próbo-
wał włamać się do kuchni, ale jako że był wielkim (dosłow-
nie, bo ważył już wtedy ponad ćwierć tony) jajcarzem, wy-
myślił sobie nowy żart: kiedy widział, że drzwi do kuchni są
uchylone, otwierał je na oścież i spierniczał zadowolony.
Jednak życie w obozie wojskowym po wojnie nie obfito-
wało w rozrywki i chłopaki starali się jakoś zabawiać siebie i
swojego kompana. Z nudów zrobili miśkowi ocieplaną szopę,
żeby nie musiał już mieszkać w namiocie, ale czy w namiocie,
czy w szopie, jakoś trzeba było sobie urozmaicać czas. Wojtek
lubił wpatrywać się w krzewy naprzeciwko swojego nowego
domu, bo często śmigały tam jakieś małe gryzonie i to był
taki jego telewizor. Jednak znamy już naszego niedźwiedzia
na tyle, że wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie wytrzymał-
by długo bez odwalenia jakiejś grubej akcji, prawda?
Pewnego dnia nasz bohater udał się na przechadzkę i tak
się jakoś zamyślił, że wyszedł na drogę, którą akurat jechała
ciężarówka. Jej kierowca nie miał pojęcia, że za chwilę przeży-
je jeden z najstraszniejszych momentów w życiu. Wcale jed-
nak nie chodzi o to, że w ostatniej chwili zauważył niedźwie-
dzia. Przytomnie odbił w lewo i wylądował w stawie obok
drogi. Będąc w szoku, najwidoczniej zapomniał, że na drodze
jest dość spory, pozornie dziki zwierz, i wyszedł z samochodu
oszacować straty. Nie minęła dłuższa chwila, a pan kierowca
spieprzał, krzycząc wniebogłosy, goniony przez niedźwie-
dzia. Instynkt przetrwania kazał mu uciec na drzewo... a że
Wojtas nie Coralgol (jak ktoś jest za młody, to tłumaczę – naj-
większa pizda wśród niedźwiedzi), to zaczął włazić za nim.
Generalnie nasz miś był zachwycony tym, że ktoś postanowił
pobawić się z nim w berka na drzewie, więc ścigał go wy-
trwale. Niestety jak zawsze w porę pojawili się polscy żołnie-
rze i popsuli mu zabawę.
Chłopaki nie potrafili jednak złościć się na Wojtka zbyt
długo. Nie minęło zatem wiele czasu, a zabrali go ze sobą do
knajpy. Nie był to zresztą pierwszy raz, ale tym razem chło-
paki mocno przeholowali, a najbardziej sam Wojtek. No ale
nie ma się co dziwić, bo nie często do knajpy wchodzi niedź-
wiedź, z którym można się napić. Wszyscy więc chcieli spró-
bować, a Wojtek, jako że nie umiał mówić, to nie odmawiał.
Pech chciał, że ochotę na drinka poczuł tego wieczora rów-
nież jeden z polskich oficerów, który – kiedy wszedł do baru i
zobaczył pijanych żołnierzy wraz z zalanym w trzy dupy
niedźwiedziem – to opieprzył ich, że ho, ho. Chłopaki dostali
na jakiś czas zakaz wychodzenia do miasta. Jednak żeby nie
było, że nasz miś-bohater był po wojnie tylko znudzonym ży-
ciem pijaczkiem. O nie! Był też melomanem! Takim na miarę
swoich możliwości. Uwielbiał słuchać muzyki na żywo, do
której nawet lubił się bujać, a jakby tego było mało, chłopcy
odwiedzali z nim również teatr i operę. Tam jednak nie był
najlepszym gościem, bo szybko zasypiał, a jako że śpiący
niedźwiedź emituje różne dźwięki i zapachy, chłopaków wy-
praszano ze spektakli.
Może są tu tacy, którzy mają mi za złe, czemu do tej pory
nie wyjaśniłem, jak to się stało, że niedźwiedź został awanso-
wany na kaprala. Problem jest jednak taki, że to wcale nie jest
pewne. Mówi się, że awansowano Wojtka na kaprala, kiedy
wsiadał na statek w Aleksandrii, ale według innych opowie-
ści stopień wojskowy nadany Wojtkowi był tylko żartem żoł-
nierzy. Miało to prawdopodobnie miejsce w trakcie przesłu-
chań po wojnie, na których komisja sprawdzała, czy polscy
wojskowi znają angielski na tyle dobrze, żeby pracować
gdzieś w cywilu. Kiedy było już po wszystkim, nasi postano-
wili zrobić sobie jaja z szanownej komisji i powiedzieli, że w
sumie to nie przepytali jeszcze jednego kaprala. Kiedy zostali
poproszeni o wezwanie go, w drzwiach ukazał się ogromny
niedźwiedź. Komisja była oczywiście przerażona, a nasi żoł-
nierze pokładli się ze śmiechu. Nie ma pewności, że w hierar-
chii wojskowej nasz Wojtek miał formalnie jakikolwiek sto-
pień. Ale czy on się tym przejmował?
Pewnie, że nie. Bo zwierzaki, w przeciwieństwie do ludzi,
mają głęboko gdzieś tytuły. Wojtas cieszył się każdym dniem
spędzanym ze swoimi kolegami, których kochał tak bardzo,
że kiedy pewnego razu Piotr Prendysz wrócił do obozu po
dłuższej nieobecności, misiek tak go uściskał, że mało biedne-
go opiekuna nie zmiażdżył. Przyszedł jednak czas demobiliza-
cji, żołnierze odchodzili do cywila i coś trzeba było z Wojt-
kiem zrobić. Wypuszczenie w las odpadało, bo przecież nigdy
praktycznie nie żył w dziczy i by sobie nie poradził. Postano-
wiono zatem oddać go do zoo w Edynburgu. Czemu akurat
tam? Niby była opcja ulokowania misia w warszawskim
ogrodzie zoologicznym, ale nasi żołnierze stwierdzili, że nie
zrobią ze swojego przyjaciela propagandowej maskotki ko-
munizmu. Przyszedł więc dzień rozstania, chyba najsmut-
niejsza chwila w życiu tak naszego bohatera, jak i jego kole-
gów – 15 listopada 1947 roku.
Nasi dzielni żołnierze płakali jak bobry, kiedy Wojtek po
raz ostatni opuszczał obóz w Winfield. Załatwili mu jednak
najlepsze warunki, jakie byli w stanie – gwarantowano, że nie
będzie przenoszony i będzie miał prywatny basen. Niby su-
per, ale misiek i tak strasznie to przeżył, kiedy Piotr Prendysz
wprowadził go na wybieg, pożegnał się i zniknął. Co zrobił
Wojtek? Usiadł i czekał, aż wróci, jednak to się nigdy nie sta-
ło. Prendysz, mimo że płakał ponoć przez miesiąc, uznał, że
takie spotkania w niewoli i konieczność żegnania się byłyby
zbyt dużym przeżyciem dla każdego z nich. Inni koledzy
Wojtka przychodzili do niego w miarę możliwości i byli plagą
obsługi zoo, bo łamali zakazy i włazili wprost na wybieg do
swojego starego kumpla, który zmarniał, od kiedy trafił do
ogrodu zoologicznego. Jego futro, które żołnierze pielęgno-
wali, straciło blask. Nie żeby był zaniedbywany przez obsłu-
gę, ale ta opieka nijak się miała do rozpieszczania przez pol-
skich przyjaciół. Po 16 latach spędzonych w zoo, 2 grudnia
1963 roku, nasz bohater zmarł. Miał 22 lata, więc nie aż tak
dużo jak na niedźwiedzia, jednak stres pewnie zrobił swoje.
Koledzy jednak zadbali o to, by pamięć o ich towarzyszu prze-
trwała. Nasz koks ma swoje pomniki w Edynburgu, ale i w
Grimsby, Krakowie i wielu innych miastach. Swoją drogą też
macie wrażenie, że to świetny materiał na wzruszający film?
Sprawdź, jak Wojtas z koleżkami spuszczają Niemcom ło-
mot pod Monte Cassino!

https://www.youtube.com/watch?v=Y9QcI9afVnc
Indeks tematyczny
Rozważny i romantyczny
Arcydzieła kultury (Rozdz. 3, Rozdz. 6, Rozdz. 7, Rozdz. 11)
Będziesz miał do portfolio (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4,
Rozdz. 6, Rozdz. 9)
Bijatyki (Rozdz. 3, Rozdz. 5)
Braci się nie traci (Rozdz. 1,Rozdz. 4)
Brak umiejętności pływania (Rozdz. 6)
Chłop przebrany za babę (Rozdz. 2, Rozdz. 11)
Ciekawe rzeczy (Całość)
Ciekawostka matematyczna (Rozdz. 7)
Dawna edukacja (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz.
7, Rozdz. 8, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Epickie ucieczki (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 9, Rozdz. 10,
Rozdz. 11)
Fani różnych trunków (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 11)
Farciarze (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Historyczne ceny (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 5)
Historyczne menu (Rozdz. 1, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz. 11)
Historyczne zawody sportowe (Rozdz. 9)
Hobby (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 7, Rozdz. 8, Rozdz.
9, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Honor to ważna sprawa (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz.
6, Rozdz. 7, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Husaria (Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Jak laliśmy Rosjan (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6,
Rozdz. 7,Rozdz. 8, Rozdz. 9)
Konflikty z papieżem (Rozdz. 1)
Konflikty z Turkami (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 6)
Legendy rodowe (Rozdz. 1, Rozdz. 2)
Lepiej późno niż wcale (Rozdz. 5)
Łamanie regulaminów (Rozdz. 5, Rozdz. 7, Rozdz. 8, Rozdz.
11)
Majątki magnackie (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Najlepsi na czele (Rozdz. 1, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Nie wkurzaj koksa (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 9)
Obrona to mocna strona (koksów) (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz.
6, Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Olewanie rozkazów (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 8, Rozdz. 9)
Podkładanie świń (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 8)
Podróże kształcą (Rozdz. 2, Rozdz. 5, Rozdz. 6)
Pogrzeby (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Polacy na Kremlu (Rozdz. 3)
Polacy pod zaborami (Rozdz. 5, Rozdz. 7)
Polak – twardy orzech do zgryzienia przez Niemców (Rozdz.
9)
Polak, Węgier, dwa bratanki (Rozdz. 1, Rozdz. 7)
Polska partyzantka (Rozdz. 4, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Polskie wojsko od kuchni (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz.
7, Rozdz. 8, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Pomoc charytatywna (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 11)
Pośmiertne podróże (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5, Rozdz. 7)
Powstania narodowe (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5, Rozdz. 6,
Rozdz. 7, Rozdz. 8)
PR i marketing (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 6)
Proste, ale skuteczne pomysły (Rozdz. 2, Rozdz. 5, Rozdz. 7,
Rozdz. 8, Rozdz. 11)
Próby przekupstwa (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 5)
Przymusowe „wakacje” (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5,
Rozdz. 8)
Sławni potomkowie koksów (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 9)
„Strategiczne” odwroty (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5,
Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Śluby historyczne (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5,
Rozdz. 6, Rozdz. 8, Rozdz. 9)
Teorie spiskowe (i spiski) (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 5, Rozdz.
7, Rozdz. 8, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Turnieje rycerskie (Rozdz. 1)
Uznanie i ordery (Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 7, 184, Rozdz. 8,
Rozdz. 9, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Walki z przodkami ABBY (Rozdz. 2, Rozdz. 4)
Wezwania na dywanik (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 8)
Wielkie bitwy (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5,
Rozdz. 6, Rozdz. 7, Rozdz. 8, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Wolne elekcje (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Wspieranie sojuszników (Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Wyborne melanże (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 6)
Wyjazdy na saksy (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Wynalazki (Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Wyrywanie lasek (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 8,
Rozdz. 11)
Wystrzałowe żarty (Rozdz. 7)
Zbuduj se miasto (Rozdz. 2)
Zdrady... stanu (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5, Rozdz.
6)
Zemsty (Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Zmiany nazwisk (Rozdz. 2, Rozdz. 7,Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Zmiany religii (Rozdz. 2, Rozdz. 7)
Zwierzaki w armii (inne niż Miś Wojtek) (Rozdz. 54, Rozdz.
11)
Żart, a nie wojsko (Rozdz. 3, Rozdz. 6)
Życie w stylu YOLO (Rozdz. 4, Rozdz. 6)
Indeks nazwisk
Spis ważnych
(i tych mniej istotnych)
postaci występujących w książce
(poza bohaterami rozdziałów)
Adam Poniński – gość, którego Kościuszko szczerze nienawi-
dził i obwiniał za swoją porażkę pod Maciejowicami
(Rozdz. 5).
Aleksander I Romanow – wygrał z Napoleonem, bo mu zima
pomogła (Rozdz. 5, Rozdz. 6).
Barbara z Radolina – żona Zawiszy. Rodziła mu dzieci i dobrze
ogarniała rodzinny majątek (Rozdz. 1).
Bohdan Chmielnicki – ukraiński buntownik, u nich bohater,
u nas nie za bardzo (Rozdz. 4).
Bolesław Bierut – prezydent, którego przywieziono nam zza
Buga (Rozdz. 11).
Bracia Figo Fagot – eleganckie chłopaki; odpowiedzialni za
sporo przebojów, jaki za Kapitana Bombę (Rozdz. 5).
Cezar – przysłowiowo przekroczył Rubikon i rzucał kośćmi, a
potem Brutus był przeciwko niemu (Rozdz. 3).
Doktor Dering – pomagał Pileckiemu w obozie koncentracyj-
nym (Rozdz. 10).
Donald Trump – prezydent USA; ciekawostka: ma takie same
inicjały jak Donald Tusk (Rozdz. 5).
Edward Ciesielski i Jan Radziej – kumple Pileckiego, z którymi
uciekł z obozu (Rozdz. 10).
Edward Rydz-Śmigły – Wódz Naczelny od 1.09.1939 roku;
historycy do dzisiaj spierają się, czy faktycznie był do-
brym dowódcą, czy nie (Rozdz. 4).
Eryk Pomorski – król Norwegii, Danii i Szwecji. Był na jednej z
imprez u Zawiszy. Jeśli to kogoś interesuje, to na chrzcie
dostał na imię Boguś. Mnie to na przykład nie interesuje
(Rozdz. 1).
Ferdynand (rumuński królewicz) – dobry kumpel Rozwa-
dowskiego (Rozdz. 8).
Ferdynand Aragoński – król Aragonii, czyli takiej mniejszej
Hiszpanii (Rozdz. 1).
Florian Szary z Szarzyn – przebili mu brzuch i wypadły mu je-
lita, ale sam je sobie wsadził z powrotem (Rozdz. 2).
Franciszek 11 – król Francji, brat Heńka Walezego; obiło mi
się o uszy, że zmarł na infekcję ucha (Rozdz. 2).
Franciszek Józef – władca Austro-Węgier, rządził chyba ze sto
lat (Rozdz. 8).
Franciszek Kleeberg – jako ostatni polski generał złożył broń
(w październiku 1939 roku) (Rozdz. 8).
Fryderyk Badeński – olał nasze siły i przegrał (Rozdz. 4).
Gandalf – tak naprawdę to nie jest postać historyczna (Rozdz.
7).
Generał Golia – pierdoła wojskowa; Rozwadowski musiał po-
prawiać po nim błędy, aż w końcu nie wytrzymał (Rozdz.
8).
Henryk Sienkiewicz – noblista, kochał Marię i to nie jedną
(Rozdz. 4, Rozdz. 9).
Henryk Walezy – pierwszy król z wolnej elekcji, generalnie
pierdoła, jakich mało (Rozdz. 2, Rozdz. 3).
Hillary Clinton – niedoszła prezydent USA, przegrała z bu-
dowlańcem (Rozdz. 9).
Iwan Groźny – morderca dzieci (własnych również), bał się
Batorego (Rozdz. 2).
Jakub Błaszczykowski – serio? Nie wiesz, kim jest Kuba Błasz-
czykowski? (Rozdz. 1).
Jan Aragoński – syn króla Aragonii, czyli takiej mniejszej
Hiszpanii. Nie pojedynkował się z Zawiszą, chociaż wielu
tak myśli (Rozdz. 1).
Jan Długosz – polski kronikarz, lubił czasem pościemniać, ale
i tak gdyby nie on, to wiedzielibyśmy znacznie mniej o
tamtych czasach (Rozdz. 1).
Jan Farurej – brat Zawiszy Czarnego; uratował dupę włoskie-
mu szermierzowi, stolnik [hehe – przyp. aut.] krakowski,
jeden z największych koksów pod Grunwaldem (Rozdz.
1).
Jan Henryk Dąbrowski – lubił maszerować (Rozdz. 4, Rozdz.
6).
Jan III Sobieski – Lew Lechistanu, sprawi elegancko Turków
pod Wiedniem, miał kazuara (Rozdz. 3, Rozdz. 6, Rozdz.
7).
Jan Karol Chodkiewicz – jeden z naszych najlepszych dowód-
ców (Rozdz. 2).
Jan Kazimierz – król Polski, ale zrezygnował na własne życze-
nie (Rozdz. 4).
Jan Kochanowski – pisał fraszki, nie wyglądają na trudne, to
może i ja spróbuję: Bytem rano w sklepie, kupiłem kakao,
miałem kupić bułki, lecz nic się nie stało (Rozdz. 2).
Jerzy Sebastian Lubomirski – zawinął sprzed nosa buławę
hetmańską Czarnieckiemu (Rozdz. 4).
Jerzy Waszyngton – prezydent USA, kumpel Kościuszki
(Rozdz. 5).
John Paterson – generał armii amerykańskiej, spał z Kościusz-
ką, bo było mu zimno (Rozdz. 5).
Józef Lubomirski (mąż Ludwiki Sosnowskiej) – wygrał żonę
w karty (Rozdz. 5).
Józef Piłsudski – marszałek, bohater bardzo fajnego rozdziału
poprzedniej książki (Rozdz. 5, Rozdz. 8, Rozdz. 9, Rozdz.
10, Rozdz. 11).
Józef Sylwester Sosnowski – niedoszły teść Kościuszki, który
sprał naszego koksa na kwaśne jabłko (Rozdz. 5),
Józef Zajączek – generał, który nie lubił się z Poniatowskim,
ale jak przyszło co do czego, to razem walczyli u Napole-
ona (Rozdz. 6).
Julian Pilecki – ojciec Witolda Pileckiego (Rozdz. 10).
Karol X Gustaw – szwedzki król, co zrobił nam potop (Rozdz.
4).
Katarzyna II – caryca Rosji; wbrew temu, co się o niej czasem
mówi, nigdy nie uprawiała seksu z koniem (Rozdz. 5,
Rozdz. 6),
Kim Ir Sen – zrobił Koreę Północną, ostry świr (Rozdz. 7).
Krzysztof Czarniecki i Katarzyna Rzeszowska – rodzice Czar-
nieckiego, pochodzili z biednej szlachty, ale ich syn i tak
się dorobił (Rozdz. 4).
Lech Wałęsa – gdzie jest moje sto milionów? (Rozdz. 3).
Little Turtle – indiański wódz, któremu Kościuszko dał re-
wolwery (Rozdz. 5),
Longinus Podbipięta – ten z Trylogii, który ściął 3 głowy na
raz, a potem zrobili z niego durszlak (Rozdz. 2).
Ludwik Andegaweński – pierwszy wspólny król Polski i Wę-
gier; u nich rządził super, do nas przysłał matkę (Rozdz.
1).
Ludwik Kossuth – ważny gość w historii Węgier, kumpel
Bema, dowódca powstania (Rozdz. 7).
Ludwika Sosnowska – zakochał się w niej Kościuszko, chciał
jej zrobić cygański podryw, ale zamiast tego dostał łomot
od jej ojca (Rozdz. 5).
Major Chełmiński – udostępnił Misiowi Wojtkowi swoją
umywalkę, a potem cały namiot (Rozdz. 11).
Maksymilian Habsburg – kontrkandydat Batorego do Koro-
ny, był na przykład w Krasnymstawie (Rozdz. 2).
Małpka Kasia – straszna małpa, Miś Wojtek się jej bał (Rozdz.
11).
Marcin V – papież; zdefekował (obsrał) sutannę po wizycie
Zawiszy Czarnego w jego gabinecie (Rozdz. 1).
Marszałek Foch – francuski wojskowy, który podpisał pokój z
Niemcami, ale wcale nie był co do tego przekonany. To on
określił traktat wersalski „zawieszeniem broni na 20 lat”
(Rozdz. 8).
Messi – piłkarz; nie płacił podatków (Rozdz. 6).
Mikołaj I – car Rosji, pierwszy tego imienia (Rozdz. 7).
Mikołaj Kopernik – wybitny astronom, lekarz; niektórzy
twierdzą, że również kobieta (Rozdz. 2).
Mikołaj z Garbowa – ojciec Zawiszy Czarnego, też z Garbowa
(Rozdz. 1).
Miś Coralgol – największa ciota wśród niedźwiedzi (Rozdz.
11).
Murat Pasza – imię i nazwisko Józka Bema po zmianie wyzna-
nia na islam (Rozdz. 7).
Najman – najmniejszy koks naszych czasów, dostał lańsko od
Pudziana (Rozdz. 5).
Napoleon – jak wielu innych chciał zawładnąć Europą, ale jak
wielu innych wyłożył się na Rosji (Rozdz. 4, Rozdz. 5,
Rozdz. 6, Rozdz. 7,Rozdz. 9).
Niedźwiedzica Baśka – biała niedźwiedzica służąca w polskim
wojsku, rozniesiona na widłach przez przerażonych chło-
pów (Rozdz. 11).
Niedźwiedź Michał – nerwowy konkurent Misia Wojtka
(Rozdz. 11).
Pan Zbigniew (Stonoga) – coś się... coś się popsuło... (Rozdz.
4).
Paweł Czarniecki – brat Czarnieckiego, którego losy często lu-
dzie mylili z losami Stefana (Rozdz. 4).
Paweł I Romanow – syn Katarzyny II, nie taka łajza jak jego
matka (Rozdz. 5).
Piotr Kruczek – brat Zawiszy Czarnego (Rozdz. 1).
Piotr Prendysz – opiekun i najlepszy przyjaciel Misia Wojtka
(Rozdz. 11).
Piotr Śmietański – kat z Mokotowa (Rozdz. 10).
Popeye – siłacz z kreskówki, lubił szpinak (Rozdz. 6).
Pudzian – największy koks naszych czasów, pobił Najmana
(Rozdz. 5, Rozdz. 7).
Rakoczy – zrobił na Polskę tęgi napad, ale Czarniecki szybko
go dopadł (Rozdz. 4).
Roger Waters – basista Pink Floydów, Mozart naszych czasów
(Rozdz. 2).
Roland – takie instrumenty klawiszowe, a poza tym ten fran-
cuski rycerz, o którym każą wam czytać na polskim
(Rozdz. 1).
Roman Jezierski – to tak naprawdę Witold Pilecki (Rozdz. 10).
Samuel Kmicic – Andrzej z Potopu (Rozdz. 4).
Samuel Zborowski – za bardzo sobie pozwalał, w końcu Bato-
ry z Zamoyskim posłali go do piachu (Rozdz. 2).
Sandor Petöfi – taki węgierski Mickiewicz, Bem się nim opie-
kował, ale nie do końca się udało (Rozdz. 7).
Semen Nalewajko – taki wcześniejszy Chmielnicki (Rozdz. 3).
Stachursky – w zasadzie Jacek Łaszczok, studiował prawo,
były DJ radiowy w Pszczynie, autor takich dzieł jak Dosko
i Vademecum DJ’a (Rozdz. 2).
Stanisław August Ciota Poniatowski – dalej muszę tłuma-
czyć? (Rozdz. 5, Rozdz. 6).
Stanisław Koniecpolski – potomek Zawiszy Czarnego, chciał
uratować Żółkiewskiego, ale było już za późno (Rozdz. 1,
Rozdz. 3).
Stanisław Sosabowski – pojechał na targ warzywny do Ho-
landii, chociaż uważał to za głupi pomysł (Rozdz. 8).
Stefan Batory – na jego widok ruscy robili pod siebie, więcej o
nim w poprzedniej książce (Rozdz. 2).
Stefan „Grot” Rowecki – dowódca Armii Krajowej, ukończył
kurs podoficerski w Rabce (Rozdz. 10).
Stefan Potocki – jeden z naszych dowódców (pod Żółtymi
Wodami), nie był najlepszy, głównie dlatego, że był młody
(Rozdz. 4).
Ścibor ze Ściborzyc – najechał na Polskę i wrócił do domu
(Rozdz. 1).
Tadeusz Kutrzeba – dowodził w bitwie nad Bzurą, najwięk-
szej bitwie kampanii wrześniowej (Rozdz. 8).
Tomasz Serafiński – Pilecki podpierniczył mu nazwisko, któ-
rym legitymował się w Auschwitz (Rozdz. 10).
Tomasz Zamoyski – od ojca dostał miasto – Tomaszów Lubel-
ski (Rozdz. 2).
Władimir Putin – rosyjski prezydent, premier, w sumie może
być kim tylko ma ochotę (Rozdz. 6).
Władysław IV Waza – tytułował się carem Rosji, ale tak na-
prawdę nim nie był (Rozdz. 3).
Władysław Jagiełło – lubił rozbierać się przed mężczyznami,
więcej o nim w poprzedniej książce (Rozdz. 1).
Władysław Sikorski – polski wojskowy, jego śmierć do dzisiaj
budzi kontrowersje (Rozdz. 8).
Wuj Stefan z Klanu – rodzinny prawnik Lubiczów (Rozdz. 2).
Zelja – Józef Poniatowski miał z nią dziecko, ale nie za bardzo
się nim interesował (Rozdz. 6).
Zofia Holszańska – z okazji jej ślubu z Jagiełłą Zawisza Czarny
wyprawił tęgi balet (Rozdz. 1).
Zygmunt August – ostatni z Jagiellonów, załatwił nam Unię
Lubelską... w sensie dokument, a nie ten obraz (Rozdz. 2).
Zygmunt III, czyli Waza – nie za dużo nam pokazał (Rozdz. 2).
Zygmunt Luksemburski – pracował na kilka etatów: król
Czech, Węgier, a potem jeszcze cesarz. Prywatnie kumpel
Zawiszy Czarnego (Rozdz. 1).
Zygmunt Stary – król Polski. Nie zawsze był stary, był czas,
kiedy był młody (Rozdz. 3, Rozdz. 5).
Projekt okładki i stron tytułowych rozdziałów
Piotr Cebo
Fotografie autora na okładce oraz wewnątrz książki
Martyna Bakun
Ilustracje i grafiki wykorzystane w książce
© by Sophoan Neary, CC-BY-SA-4.0
fot. Romuald Niementowski
© by Jan Mehlich, CC-BY-SA-3.0
Pozostałe – Domena publiczna
Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba
Researcher
Paweł Chilczuk
Fotoedycja
Katarzyna Banasiak
Weryfikacja merytoryczna
Tomasz Babnis
Adiustacja
Aleksandra Ptasznik
Korekta
Agnieszka Kochanowska-Sabljak
Agnieszka Mańko
Indeksy
Paweł Chilczuk
Opracowanie typograficzne
Graphito
Copyright © by Agencja Produkcji Telewizyjnej i Reklamowej
Big-Art Tomasz Okoń
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2017
ISBN 978-83-240-4197-8

HBC, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37


Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569
e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

You might also like