Professional Documents
Culture Documents
Kiedy się urodził? Nie mam pojęcia. Ale pocieszam się tym, że
nikt inny też nie wie. Tak jest, nie znamy dokładnej daty na-
rodzin jednego z naszych największych rycerzy. Powszechnie
uważa się, że na świat przyszedł około 1370 roku jako jedno z
dzieci swojej matki (wiem, Ameryki nie odkryłem) i ojca – Mi-
kołaja z Garbowa. Niestety senior rodu zmarł, zanim jego sy-
nowie rozpoczęli swoje rycerskie kariery, ale gdyby nie war-
tości, które im wszczepił, i odrobina uśmiechu od losu, to nie
jest wykluczone, że ich losy potoczyłyby się inaczej.
Bo według jednej z legend dotyczących dzieciństwa Zawi-
szy w okolicach roku Pańskiego 1390 miała miejsce akcja,
która wyjaśniałaby, jak to się stało, że bohater tego rozdziału
był takim wirtuozem miecza. Otóż razem z dwoma swoimi
braćmi (Jankiem i Piotrkiem) i ojcem wracali sobie z Węgier
do domu. Nagle zobaczyli, że na jednym z gościńców grupa
rzezimieszków zaatakowała jakiegoś podróżnika. Ojciec kazał
chłopakom ruszyć z pomocą, bo niestety świat wtedy nie wy-
glądał jak na filmach, że jak bohatera napada ekipa łotrów, to
podchodzą do niego pojedynczo. Gdyby tak było, to napad-
nięty nie miałby większych problemów, albowiem kiedy
chłopaki przepędzili już bandytów, okazało się, że ich ofiarą
padł sam Ippolito. Kto to był? Włoski mistrz szermierki, abso-
lutny wymiatacz, u którego szkolić chciał się chyba każdy z
ówczesnych wyższych sfer. Ktoś taki jak ten gość ze śmiesz-
nym wąsikiem, który na początku Gry o tron szkolił Aryę
Stark. W każdym razie facet był tak niepojęcie wdzięczny za
uratowanie życia, że w ramach zadośćuczynienia postanowił
zostać osobistym trenerem chłopaków. Zafundował im na-
prawdę elitarne treningi, które trwały przez dwa lata, a po
ich zakończeniu Zawisza, Janek i Piotras byli chyba najlepiej
wyszkolonymi młodymi rycerzami w królestwie. Dobrze się
składało, bo czasy szły ciężkie, ale nie uprzedzajmy faktów.
Jak wyglądał Zawisza? Kurde, no sorry, ale też nie wiado-
mo. Jego ksywa – „Czarny” – pochodzi od tego, że był brune-
tem i to jest jedyna pewna rzecz w kwestii jego aparycji. Ale
to były czasy, kiedy nie uroda decydowała o tym, czy się sta-
wało sławnym, czy nie. Wtedy trzeba sobie było na renomę
znacznie mocniej zapracować. Głównie przestrzeganiem ry-
cerskich cnót i wiernością, czego na bank Zawiszy odmówić
nie można. Pierwszą potwierdzoną w źródłach wzmianką o
naszym koksie jest dokument Jagiełły z 1397 roku, w którym
król potwierdza sprzedaż ziemi Piotrkowi z Garbowa, a ten z
kolei ręczy za swoich braci, wśród których wymieniony zo-
staje właśnie Zawisza. Wiem, może nie było to najciekaw-
szych kilkanaście wyrazów w Waszym życiu, ale pomyśla-
łem, że warto wreszcie rzucić jakimś konkretem. Aha, no i
ważne jest też to, że mimo iż wspomniano o nim w dokumen-
cie, to wcale nie jest powiedziane, że był wtedy w Polsce. Bo
tak się złożyło, że wielką karierę zrobił najpierw za granicą, a
dopiero potem mocno doceniono go w kraju. Trochę jak Be-
hemoth.
Otóż Zawisza formalnie służył jako rycerz i dworzanin
Władkowi Jagielle, ale rycerz był bardziej wolnym zawodem,
niż może się wydawać, i nasz koks postanowił też poudzielać
się trochę dla króla Węgier – Zygmunta Luksemburskiego.
Początki łatwe nie były, bo brał udział w przegranej kampa-
nii, ale nawet w obliczu braku zwycięstwa Zawisza nie porzu-
cił Zygmunta, mimo że duchowni zaserwowali klątwę
wszystkim, którzy go wspierali. Taka lojalność nie uszła uwa-
dze węgierskiego króla, który bardzo od tej pory cenił nasze-
go Zawiszę i chciał przyjąć go na służbę. Problem był jednak
taki, że o ile raz na jakiś czas można sobie było pojechać i po-
walczyć u innego króla na umowę o dzieło, to przyjęcie do
służby było już sporym zobowiązaniem, tym bardziej że takie
same plany wobec Zawiszy miał Władek Jagiełło. Sytuacja
mogła się wydawać skomplikowana. Ale nie dla naszego bo-
hatera.
Zawisza miał bardzo jasno nakreślone priorytety i mimo
że król Węgier na pewno lepiej by mu płacił, to zawsze kiedy
stawał przed wyborem – wybierał służbę ku chwale polskiego
króla, a nie łatwy hajs od Zygmunta Luksemburskiego. Oczy-
wiście to nie znaczy, że dla węgierskiego króla nie robił zle-
ceń, ale kiedy przychodziło co do czego, to nie wahał się ani
chwili. Tak właśnie było w 1408 roku, kiedy to pod rozkaza-
mi Zygmunta tłukł się w najlepsze w Bośni. Kiedy jednak do-
wiedział się, że polski król zwołuje rycerzy na wojnę przeciw-
ko Zakonowi, czym prędzej ruszył do kraju. Co więcej – za
nim podążyło niemało innych rycerzy. Gość imponował swo-
ją postawą.
Tak sobie myślę, że niby między wierszami sobie to po-
wiedzieliśmy, ale żeby nie pozostawić wątpliwości, krótko
sobie to wyjaśnijmy – Zawisza, jeżdżąc na Węgry, nie zdra-
dzał naszego kraju. Związki tych dwóch państw już wtedy
miały pewną tradycję, bo sięgały one panowania Ludwika
Andegaweńskiego, czyli teścia Zygmunta Luksemburskiego,
a co dla nas ważniejsze – króla Polski i Węgier jednocześnie.
Zatem służenie na tych dworach równocześnie nie było
czymś karygodnym. OK, jak wyjaśnione, to jedziemy dalej, bo
my tu gadu-gadu, a zbliża się bitwa pod Grunwaldem.
Zawisza wziął w niej udział jako kapitan naszej reprezen-
tacji. Według Długosza był jednym z dziewięciu rycerzy, któ-
rzy jechali na czele chorągwi krakowskiej. Co to znaczy? Że
grał w ataku. Chorągiew krakowska była bezapelacyjną elitą
rycerstwa z całego królestwa. Walczyli najbardziej wysunięci
i mieli siać postrach już od pierwszego uderzenia. Często jed-
nak zdarza się, że w zawodnikach pokłada się ogromne na-
dzieje, a ci w kluczowym momencie zawodzą. Z Zawiszą tak
nie było. Wsławił się w tej bitwie, a zwłaszcza w jej najcięż-
szym momencie, kiedy to chorągiew krakowska wypadła z
rąk chorążemu i upadła jak nasze nadzieje na półfinał Euro
2016 po karnym Błaszczykowskiego. Według Długosza to
właśnie: „najbardziej zaprawieni w bojach rycerze i weterani
podnieśli ją natychmiast i umieścili na swoim miejscu, nie
dopuszczając do jej zniszczenia”. Dzisiaj uważa się, że była to
właśnie ekipa Zawiszy. Po tym, jak zanotował najlepszą akcję
wygranego spotkania, należał mu się splendor i trochę odpo-
czynku, prawda? No niestety nie, bo musiał zapierniczać na
łeb na szyję, a przede wszystkim na Węgry, które dość zaska-
kująco postanowiły nas najechać.
O co chodziło? Ano niestety Zygmunt Luksemburski mu-
siał się wywiązać z sojuszniczych zobowiązań i, chcąc nie
chcąc, wysłał na nas swoje wojska, dowodzone zresztą przez
faceta o polskich korzeniach, gościa, o którym pewnie ciężko
mówiło się bez uśmiechu pod nosem – Ścibora ze Ściborzyc.
Spalił on Stary Sącz i przedmieścia Nowego i tam front się za-
trzymał, bo Polacy stawili opór. Sytuacja nadal była jednak
dość napięta. Ze względu na dobre układy z Zygmuntem wy-
słano do niego właśnie Zawiszę, żeby kazał mu się uspokoić.
Zadziałało? No pewnie! Jak węgierski król miał odmówić
swojemu ulubieńcowi? Ostateczny pokój podpisano w 1412
roku, za co obie strony mogły dziękować właśnie Zawiszy.
Efektem tego traktatu był też wielki zjazd w Budzie
(wszystkim śmieszkom tłumaczę, że to część dzisiejszego Bu-
dapesztu) z udziałem obu władców, który stał się pretekstem
do zorganizowania, a jakże, imprezy oraz turnieju rycerskie-
go, w którym wzięła udział absolutna śmietanka rycerstwa
europejskiego. Nagrody też były nie w kij dmuchał: koń ze
złotymi podkowami dla najlepszego rycerza i rumak ze srebr-
nymi podkowami dla najlepszego giermka. Chociaż Długosz
przedstawia polskich rycerzy jako najlepszych, to tak na-
prawdę główne nagrody przypadły rycerzowi ze Śląska i
giermkowi z Austrii. No właśnie, z tymi turniejami w życiu
Zawiszy to w ogóle jest dziwna sprawa.
Co powiecie na taką historię?
https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 3
Torbohetman – Stanisław Żółkiewski
T ego pana już przed chwilą poznaliśmy jako dziecięce-
go aktora u Zamoyskiego. Na szczęście jednak los po-
prowadził go inną ścieżką kariery. Dlaczego „na szczęście”?
Bo po pierwsze, trudno by było facetowi całe życie grać
małą dziewczynkę, a po drugie – i zdecydowanie ważniej-
sze – zapisał się w historii między innymi jako pierwszy
Europejczyk, który zdobył Moskwę, legendarny dowódca,
jeden z największych patriotów i gość, który kilka razy
oszukał śmierć, bezczelnie parskając jej w ponury pysk.
Stachu Żółkiewski był jednym z największych hardkorow-
ców w naszej historii.
Ledwo się urodził, a już mógł umrzeć. Ale OK, po kolei: przy-
szedł na świat w 1547 roku niedaleko Lwowa, konkretnie we
wsi Turynka, gdzie spędził pierwsze lata życia. Według jednej
z historii niania uznała, że na bank nic się małemu Stefkowi
nie stanie, jak zostawi go samego na łące, żeby się pobawił.
Tak się jednak złożyło, że tuż obok krążył oddział tatarski. Na
szczęście rodzina była bardziej czujna i podobno w ostatniej
chwili zabrali dzieciaka sprzed nosa Tatarom, ratując przy-
szłego hetmana przed porwaniem albo śmiercią. Wszystko
skończyło się dobrze i nasz mały koks przez jakiś czas miał
spokój.
Jak spędzał ów czas? Jak to dzieciak – na nauce. Jako że do
biednej rodziny nie należał, początkowo nauczyciele przy-
chodzili do niego do domu. Później śmigał sobie do szkoły ka-
tedralnej we Lwowie, gdzie szło mu świetnie, uczył się języ-
ków i lubił czytać, co w jego przypadku jest super istotne. Bo
w kwestii wiedzy na temat prowadzenia wojska był samo-
ukiem. Polegał na tym, czego nauczył się na przykład z pa-
miętników Cezara. To trzeba docenić, bo przecież stał się jed-
ną z najważniejszych osób w państwie, mimo że nie odbył
studiów uniwersyteckich. Jak Lechu Wałęsa.
A jaki był z charakteru? Niestety trudno go było polubić,
bo gość od najmłodszych lat miał strasznie wysokie mniema-
nie o sobie. Z jakiegoś powodu uważał, że niebiosa się nim
szczególnie opiekują i że jest nieomylny. Dodatkowo charak-
teryzowało go niezwykłe oczytanie, co również sprawiało, że
na imprezie był tym typem gościa, który bez przerwy się
wpieprza i poprawia, gdy ktoś inny opowiada historię, bo z
jakiegoś powodu „on wie lepiej”. Strasznie irytujący typ.
Charakter miał więc trudny, ale fachowcem był świet-
nym. No właśnie, przecież książki to nie wszystko. Jak twier-
dzi każdy pracodawca – potrzebne jest jeszcze doświadczenie.
Gdzie je zdobywał Stasiek? U znanego nam już Zamoyskiego.
Młody Żółkiewski był na przykład częścią ekipy, która poje-
chała do Francji do nowo wybranego króla Henryka Waleze-
go. Upiekł wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo wyjazd
ten zastąpił mu popularne wtedy objazdówki bogatych dzie-
ciaków po Europie. Po drodze odwiedził też kraje Rzeszy, Pa-
ryż, Wiedeń... Podobało mu się? Nie. Lata później, kiedy odra-
dzał własnemu synowi ten odpowiednik dzisiejszego Era-
smusa, twierdził, że ludzie praktycznie nigdy nie przywożą
do nas z Zachodu dobrych wzorców. Zapomniał jednak chyba
o tym, ile nauczył się w tym czasie o sztuce wojennej, fortyfi-
kacjach i wojskach inżynieryjnych, o których wtedy w Polsce
można było pomarzyć. No ale cóż. Buce mają – wybiórczą pa-
mięć.
OK, bucem może i był, ale o okrutnym wojskowym talen-
cie, co szybko dał po sobie poznać. Po raz pierwszy jako do-
wódca pokazał się zaraz po elekcji Stefana Batorego, kiedy to
stanął na czele ludzi Zamoyskiego i, dowodząc nimi, brał
udział w bitwie, w której polskie siły rozgromiły pięciokrot-
nie silniejsze wojsko z Gdańska. Gdańszczanie nie chcieli
uznać wyboru nowego króla. Naturalnie po tym łomocie
zmienili zdanie. Naszemu przyszłemu hetmanowi strasznie
się to wojowanie spodobało. Już po paru latach ruszył z ojcem
i bratem na pierwszą wyprawę na Moskwę, a później (prowa-
dząc już własną chorągiew) pomógł rozpierniczyć dwukrot-
nie większe siły pod Toropcem (to kompletnie nieistotne,
gdzie to jest, generalnie w Rosji). Jednak nie był tym typem
dowódcy, który rozkazywał z bezpiecznej odległości. Absolut-
nie nie. Był prawdziwym twardzielem, który naprawdę mało
czego się bał, przez co nie raz ryzykował życiem. Na przykład
pod Pskowem.
To było w 1582 roku. Pewnego dnia Zamoyski pozwolił
obrońcom twierdzy pochować poległych, a przy okazji posta-
nowił wykorzystać ten czas na pertraktacje. Na rozmowy po-
kojowe wysłał ekipę, w której znalazł się nasz Stanisław. Miał
tylko jedno zadanie – trzymać się z dala od murów. Tak, zga-
dliście, nie posłuchał. Kiedy poseł Zamoyskiego prowadził
rozmowy, nasz koks razem z kumplem podjechali na tyle bli-
sko murów, że któryś z przeciwników go rozpoznał. Co więcej
– powiedział, komu trzeba, że ten gość to chyba krewny sa-
mego Zamoyskiego! Poseł ustalający warunki zaprzestania
oblężenia był mocno zdziwiony, że Rosjanie tak przeciągają
rozmowy. Nie mógł wiedzieć, że robili to po to, by na murach
zebrać kilkuset strzelców, którzy po pewnym czasie mieli już
Żółkiewskiego na muszkach. W pewnym momencie rozległy
się strzały i... nikt nie trafił. SERIO! Zatrzymajmy się tutaj na
chwilę, bo to jest jakiś żart, a nie wojsko. Nie jestem w stanie
pojąć, jak to się stało, że żaden z kilkuset strzelców nawet nie
ranił naszego koksa. Musiało to wyglądać jak każdy film akcji,
gdzie bohater ucieka i mimo że pruje do niego pół wojska, ja-
koś udaje mu się przeżyć. Jedynym rozwiązaniem, jakie przy-
chodzi mi do głowy, jest to, że rosyjscy strzelcy zamknięci w
twierdzy kolejny dzień znowu od rana pili. Tak czy inaczej
Stachu cudem przeżył i nabrał pewności, że Matka Boska nad
nim czuwa. Jak Lechu Wałęsa.
To jednak nie koniec tej przygody, bo może i obyło się bez
uszczerbku na zdrowiu, ale co się Stachu wystraszył, to jego.
Postanowił się więc zemścić. Prosił Zamoyskiego, żeby wy-
prowadzić w ramach zemsty atak, ale ten nie chciał się zgo-
dzić. Nasz koks postanowił więc poszukać sprawiedliwości
gdzie indziej i poszedł do szefa artylerii, który – jak się okaza-
ło – miał zapędy terrorystyczne. Zaproponował Żółkiewskie-
mu stworzenie szkatułki niby pełnej kosztowności, a na-
prawdę wypełnionej najlepszym prochem, jaki można było
dostać. Taki „prezent” wysłali do dowództwa twierdzy i z nie-
cierpliwością nasłuchiwali upragnionego „JEBUDU! Nie mu-
sieli długo czekać. W wyniku eksplozji dwóch członków star-
szyzny zginęło, a wielu zostało rannych. A żeby było jeszcze
śmieszniej, naszym zamachowcom uszło to na sucho, bo cała
wina spadła na... dowódcę twierdzy, który przez sabotaż miał
chcieć pozbyć się konkurencji.
Kiedy organizm Stefana Batorego postanowił przestać
żyć, Żółkiewski oczywiście poparł kandydata swojego patro-
na, Zamoyskiego – „pierdołowatą niemowę ze Szwecji”, którą
poznaliśmy w poprzednim rozdziale. Czemu to takie ważne?
Bo mało brakło i straciłby przez to życie. Jak już wiemy, były
dwa stronnictwa – jedno wspierało Habsburga, a drugie
Wazę. Żółkiewski ostro się udzielał, broniąc dobrego imienia
zarówno szwedzkiego kandydata, jak i swojego patrona, Za-
moyskiego. Kiedy skończył kolejną ze swoich ostrych prze-
mów, postanowił, że zasłużył na chwilę relaksu i ruszył do
baru. Kiedy tak sobie szedł w najlepsze, już zapewne rozmy-
ślając, co sobie dziś wypije, tuż obok głowy przeleciał mu...
Czekan. Czyli taki mały kilof. Przyznajmy, to dość niecodzien-
na sytuacja, ale to właśnie w takich momentach okazuje się,
czy ktoś jest twardzielem, czy tylko udaje. Ja na przykład
uciekłbym, zostawiając za sobą smugę kału, natomiast Żół-
kiewski spokojnie odwrócił się i zapytał: „A na mnież to?”. W
odpowiedzi usłyszał dość odważne: „Na ciebie, skurwysynu”.
Rozbawiony tą wyszukaną ripostą Żółkiewski odparł, że żału-
je, iż nie ma strzelby, którą mógłby się odegrać... Niestety ta-
kowe urządzenia posiadali poplecznicy Zborowskich, któ-
rych, jak się okazało, jest naokoło bardzo wielu i właśnie oto-
czyli naszego koksa. Oczywiście jego obstawa też była gotowa
do wałki, ale Żółkiewski wiedział, że jeśli każe pruć do Zbo-
rowskich, to rozpęta wojnę domową, bo sytuacja polityczna
była naprawdę napięta. Uśmiechnął się więc tylko do nie-
udolnych napastników i odjechał z miną zwycięzcy.
Nasz bohater po raz kolejny bez żadnego uszczerbku na
zdrowiu wyszedł z opresji, ale takie szczęście nie mogło trwać
wiecznie. Dobra passa została przerwana pod Byczyną. W su-
mie bitwa wyszła na plus, bo wygraliśmy, a Żółkiewski bar-
dzo się temu przysłużył, bo to on dowodził husarią, która roz-
strzygnęła o wyniku starcia. Niestety sam Stasiek dostał dość
nieprzyjemny postrzał w kolano. Do końca życia utykał, ale
była też pewna zaleta tego zranienia. Mianowicie wtedy nasz,
jak wiemy, odrobinę zadufany koks uznał, że nawet taki wy-
braniec niebios jak on czasem miewa pecha i od tamtej pory
w wyprawach towarzyszył mu osobisty medyk. Nie, nie od
czasu jak strzelało do niego kilkuset ruskich, nie od momen-
tu, jak przeleciał obok niego kilof, tylko dopiero od tego wte-
dy... Odważny koleżka.
Jednak ostatecznie pewnie tego postrzału w kolano nie ża-
łował, bo byczyńska ustawka okazała się wrotami do jego
wielkiej kariery. To ona przesądziła o przyznaniu mu buławy
hetmana i starostwa hrubieszowskiego. Rok później zasiadał
już w senacie. Ale na polu osobistym też wiodło mu się cał-
kiem spoko – ożenił się. To jednak był naprawdę niesamowi-
ty i wyjątkowy związek, bo... z miłości. Dziś to może nie jest
szokujące, ale w tych czasach było czymś naprawdę rzadko
spotykanym. Mamy na to dowody? Pewnie, nawet dość moc-
ne. Po pierwsze, nie było to typowe „małżeństwo w intere-
sach”, bo jego żona pochodziła z rodziny, która finansowo ni-
jak nie mogła się równać z familią Żółkiewskiego. Posag
wniosła jedynie symboliczny. To jednak nie koniec, bo Sta-
siek od razu zapisał jej połowę swoich dóbr. Wiedział jednak,
co robi, bo żona o dziwnym imieniu (Regina) okazała się
świetnym zarządcą rodowych ziem pod nieobecność męża. A
ten z racji swojej pracy wyjeżdżał dość często.
No właśnie, niedługo wyjechał służbowo (czyli po prostu
tłuc się) na Ukrainę. Jakie miał tam zadanie? Stłumić powsta-
nie, które wywołał niejaki Semen Nalewajko, swoją drogą
dzisiaj bohater narodowy Ukrainy. Pewnie sporo osób już so-
bie wyobraża, jak to nasz koks stłumił powstanie w sposób
tak brutalny, że Jürgen Stroop mógłby się od niego uczyć, ale
nie. Wbrew pozorom Żółkiewski nie łapał od razu za szablę.
Przede wszystkim, w odróżnieniu od wielu innych magna-
tów, nie zakładał z góry, że kozacy to banda świrów, z który-
mi nie ma co pertraktować, tylko od razu trzeba się z nimi
tłuc. Starał się wynegocjować bezkrwawe rozwiązanie sytu-
acji naprawdę długo i dopiero kiedy ze strony powstańców
nie było woli porozumienia, dość spektakularnie pokonał ich
w kilku starciach, a potem otoczył obóz, gdzie schowali się ci,
którzy przetrwali. Żółkiewski wiedział, że były tam również
kobiety, dzieci i ranni i naprawdę nie miał ochoty mieć ich na
sumieniu. Jednak, żeby wypracować sobie dobrą pozycję do
negocjacji, kazał ściągnąć z Kijowa naprawdę ciężkie działa i
trochę z nich ponapierniczał na postrach. Podziałało? No a
jak. Rozpoczęły się kolejne rozmowy.
Przebiegły bardzo sprawnie i pewnie fani Żółkiewskiego
uznają, że to zasługa jego talentu do pertraktowania, ale miej-
my też świadomość, że sami powstańcy doskonale wiedzieli,
w jak ciemnej dupie się znajdują, więc zgadzali się na wszyst-
ko, w każdym razie w wyniku negocjacji buntownicy i ich
bliscy mieli zachować życie w zamian za wydanie samego
Nalewajki, innych dowódców, broni i wszelkich zrabowa-
nych łupów. Wszystko skończyłoby się naprawdę dobrze,
gdyby nie ukraińska szlachta, którą dowodził Żółkiewski, To-
talnie zawalili sprawę i zafundowali naszemu koksowi chyba
najciemniejszą kartę w biografii. Bo kiedy zapewnieni o swo-
im bezpieczeństwie bezbronni kozacy zaczęli się rozchodzić,
żądni zemsty żołnierze przystąpili do brutalnego mordowa-
nia. Trupów nikt nie dał rady policzyć, ale były to setki ludzi
zabitych w najbardziej niehonorowy sposób. Co na to het-
man? Był zdruzgotany, a humoru nie poprawiło mu nawet
dość makabryczne i źle wróżące na przyszłość odkrycie. Otóż
w zdobytym obozie powstańców znaleziono broń i sporo in-
nego wyposażenia nadesłanego przez... Habsburgów. Mogło
to oznaczać tylko jedno – obce mocarstwo mieszało się w pol-
skie sprawy, finansując powstania. To jednak nie miało wte-
dy dla Stanisława znaczenia, bo czuł się jak zdrajca i nigdy o
tym nie zapomniał. Podobnie zresztą jak kozacy, którzy jakiś
czas później pod Batohem roznieśli na szablach tysiące na-
szych bezbronnych rodaków w identycznej „niespodziance”.
Lecz o tym sobie jeszcze opowiemy w odpowiednim czasie.
No ale co by był z Żółkiewskiego za zawodowiec, gdyby
załamał się przy pierwszej większej porażce, no nie? Na jakiś
czas zmienił jednak otoczenie, bo przerzucono go na północ,
gdzie miał pomóc w pokonaniu Szwedów. Chociaż formalnie
dowodził tam Zamoyski, to prawda była taka, że mózgiem
wielu działań był Stasiek Żółkiewski. Mogłoby się wydawać,
że Szwedzi to totalnie inny przeciwnik niż ci, z którymi do tej
pory mierzył się nasz koks, ale okazało się, że potrafił przeło-
żyć swoje doświadczenia na nowy grunt. Jak już wiemy z po-
przedniego rozdziału, Szwedzi uwielbiali się fortyfikować i
czekać na błąd oblegających. Stasiek znalazł tu wspólny mia-
nownik z Tatarami, na których zwalczaniu znał się jak mało
kto. Uznał więc, że frontalna szarża husarii nie ma tutaj sen-
su i uderzył lekką jazdą na skrzydło przeciwnika. To była dru-
ga, zaraz po hiszpańskiej inkwizycji, rzecz, której nikt się nie
spodziewał. Chaos wśród Szwedów był tak wielki, że nawet
nie zauważyli momentu, w którym nasza kawaleria stanęła
przed nimi i wjechała w nich w najlepsze. Działo się to w oko-
licach dzisiejszego Tallina i gdyby nie to zwycięstwo, odbicie
Białego Kamienia z poprzedniego rozdziału wcale nie poszło-
by tak łatwo.
Po tym sukcesie przyszedł dość trudny czas w życiu Żół-
kiewskiego, choć nie dawał tego po sobie poznać. Bo kiedy Za-
moyski stwierdził, że Inflanty są już opanowane i może się
zawijać do siebie, chciał przekazać dowodzenie właśnie Stani-
sławowi, ten jednak odmówił. Tłumaczył się tym, że bardziej
przyda się na kresach, walcząc z Tatarami. Prawda była jed-
nak taka, że mocno podupadł na zdrowiu i sam musiał wra-
cać na rodzinne ziemie, żeby się trochę podleczyć. Nie trwało
to wcale krótko, bo był tam dwa lata, co nie znaczy, że zajmo-
wał się tylko leżeniem w łóżku i jęczeniem. To nie ten typ
człowieka. Żeby nie wyjść z formy, raz na jakiś czas pojechał
sobie sprać paru Tatarów. To jednak nie koniec, bo niedługo
potem zmarł jego protektor (czyli taki gość, co się za nim
wstawiał), ale i przyjaciel – Zamoyski. Wszyscy podejrzewali,
że Żółkiewski nie będzie się najlepiej dogadywał z królem. Za-
bawne jest to, że spodziewał się pewnie tego również sam
władca, więc zaskoczenie musiało być spore, kiedy Żółkiew-
ski mimo swojego charakteru uznał, że przede wszystkim jest
żołnierzem i ma obowiązek być lojalnym. Inna sprawa, że do-
skonale wiedział, iż za tę decyzję może się spodziewać du-
uuużej nagrody od władcy, który bardzo potrzebował w swo-
jej ekipie takiego koksa.
Oczywiście miał rację, bo Zygmunt III w nagrodę za po-
parcie dał Stefanowi starostwo przemyskie i co jeszcze cen-
niejsze – dochody z gdańskich młynów, dodatkowo pomna-
żające jego majątek, o którym sobie jeszcze opowiemy. Na ra-
zie skupmy się na tym, że król też głupi nie był i inwestycja w
lojalność hetmana zwróciła mu się bardzo szybko. Oto bo-
wiem w 1607 roku opozycja uznała, że nie będzie już słuchać
władcy i doszło do rokoszu (czyli buntu) Zebrzydowskiego.
Na nieszczęście buntowników król miał pod ręką kogoś, kto
w tłumieniu powstań był bezbłędny. W bitwie pod Guzowem
Żółkiewski jasno dał opozycji do zrozumienia, że z legalnie
wybranym władcą i jego ekipą się nie zadziera. Jednak z roko-
szanami też postąpił humanitarnie, mimo że byli szlachecki-
mi zdrajcami, więc pewnie gardził nimi bardziej niż kozacki-
mi, prostymi powstańcami. Tak czy inaczej to właśnie nasz
bohater przekonał króla, że nie warto robić pokazowego
ćwiartowania buntowników i lepiej przy okazji pokazać, że
nowy władca to równy koleżka i wybacza błędy, jeśli ktoś
przyzna się do winy. Zygmunt III posłuchał i udało się zaże-
gnać konflikt w miarę szybko i stosunkowo bezkrwawo. A za
zasługi Stasiek dostał kolejny tytuł do kolekcji – tym razem
wojewody kijowskiego.
W tym samym roku zaczęły się też dymitriady. Jeśli miał-
bym się teraz rozpisywać o nich, to totalnie rozmyłoby nam
to rozdział, który przecież ma się skupiać na postaci Żółkiew-
skiego, prawda? Ale spoko, nic straconego. Żeby zorientować
się, o co w tym wszystkim chodziło, możecie teraz na chwilę
odłożyć książkę i odpalić sobie odcinek Historii Bez Cenzury
pod chwytliwym tytułem Rosja pod polskim butem. Śmiało.
Już obejrzany? No to jedziemy dalej. Właśnie wtedy Żół-
kiewski odniósł jedno z największych zwycięstw nie tylko
swojego życia, ale generalnie w historii naszego wojska. Cho-
dzi o kultową bitwę pod Kłuszynem, chociaż w sumie kto ją
miał wygrać, jak nie nasz koks? W końcu to on był najwięk-
szym specjalistą od walki z o wiele liczniejszym wrogiem,
prawda? Poprowadził kilkutysięczną armię do zwycięstwa
nad Rosjanami, których było, uwaga – podobno nawet dzie-
sięć razy więcej. Właśnie to zwycięstwo otworzyło Polakom
drogę do Moskwy, której zarządcą przez kolejny rok był, a jak-
że, nasz Stasiek.
Niestety to było ostatnie superwspomnienie z tej wypra-
wy, bo rządzenie zdobytym miastem wcale łatwe nie było, a
poza tym wszystko się szybko spieprzyło i Polacy musieli się
z Moskwy wycofać. Cały misterny plan Żółkiewskiego po-
szedł w piździec i nasz koksu musiał wracać do kraju. Na po-
cieszenie zahaczył jeszcze o Warszawę, gdzie obejrzał sobie
hołd ruski, i zły na władcę wrócił do swojej Żółkwi. Dodatko-
wo był zawiedziony, bo mimo totalnego sukcesu pod Kłuszy-
nem nie dostał awansu na hetmana wielkiego koronnego,
czyli takiego najważniejszego hetmana. Krótko mówiąc, miał
naprawdę małą motywację do roboty, ale niespodziewanie
zadbali o nią jego podwładni. Jednak nie przyszli do niego i,
klepiąc po plecach, nie mówili rzeczy w stylu: „Oj, szefie, bę-
dzie dobrze”. Wręcz przeciwnie – zbuntowali się. Tak jest,
jego żołnierze po powrocie z Rosji zawiązali konfederację i
jeździli po kraju, łupiąc go niemiłosiernie. Dziwicie się im? Ja
nie do końca, bo prawda była taka, że za swoją ciężką walkę,
historyczne zdobycie Moskwy i poświęcanie życia każdego
dnia... nie dostali wypłaty. Też bym się zdenerwował, choć
pewnie nie aż tak jak zrobił to Żółkiewski, który najbardziej
na świecie nienawidził właśnie zdrady. Nasz koks dość miał
już przepychanek i groźby wojny domowej, więc uznał, że
tym razem sentymentów nie będzie – wiernych państwu żoł-
nierzy poprowadził w błyskawicznej kampanii, która stłumi-
ła bunt, a jego przywódcy zakończyli żywot pokazowo nabici
na pal albo poćwiartowani, a w najlepszym wypadku ścięci.
Jeśli ktoś w wojsku miał wątpliwości, że z hetmanem się nie
zadziera, to po tym buncie już raczej się nie zastanawiał. Nie-
stety dla naszego Staśka posłuszeństwo oparte na strachu ni-
gdy nie ma prawa trwać długo, więc wszystko powoli zaczęło
się sypać.
Jak już jesteśmy przy sypaniu się, to jest coś, co powinni-
śmy sobie wyjaśnić. Otóż wiele osób, które z jakiegoś powodu
nie lubią Żółkiewskiego, zarzuca mu, że poparł tajny sojusz
między Polską i... Habsburgami. Już słyszę tych ujadaczy: „Ło
Matko Boska! Jak to?! On, uczeń Zamoyskiego, który przecież
za największe zło uważał Habsburgów! Jak śmiał poprzeć taki
układ?!”. Odpowiedź na to jest raczej nieskomplikowana i
wymaga uświadomienia sobie jednej, prostej rzeczy: czasy się
zmieniły. Zmieniły się dość mocno, a Żółkiewski jako jeden z
niewielu nie chciał trzymać się starych sojuszy z przyzwycza-
jenia, tylko wolał reagować na zmieniające się warunki. A sy-
tuacja była całkiem prosta: walczyliśmy z Rosją, na północy
czaili się łakomi na Inflanty Szwedzi, a Tatarzy też rośli w
siłę. Z kimś trzeba było mieć sztamę, a wtedy Habsburgowie
byli jedyną dużą siłą, która mogłaby nam pomóc. Zamiast
więc ujadać, że był zdrajcą, warto zdać sobie sprawę, że starał
się ugrać dla Polski jak najwięcej.
Ale niestety to już był początek tych czasów, kiedy nasze-
mu bohaterowi lepiej szła dyplomacja niż działania na polu
bitwy. Gdzieś zaczął znikać ten zdecydowany dowódca, który
nie bał się bić z rozmachem i miał świetną orientację w tere-
nie. Tatarzy pozwalali sobie na coraz więcej, a Stachu nie był
już tak zaradny. Na szczęście zdarzały się momenty, kiedy
jego talent do negocjacji wystarczał. Tak na przykład było w
1617 roku, kiedy ze swoimi wojskami zastąpił drogę koalicji
turecko-tatarsko-mołdawskiej, która gdyby do nas wpadła (a
było ich 50 tysięcy), to, delikatnie rzecz ujmując, byłoby moc-
no do dupy. Mimo że Żółkiewski umiał wałczyć z liczniejszym
wrogiem, to jak już ustaliliśmy, nie był już w szczytowej for-
mie. Postanowił więc dogadać się z szefem wrogiej ekipy. Na-
obiecywał mu niesamowite dary, że Polska uzna Mołdawię za
turecką strefę wpływów, że nie będzie już wypraw kozac-
kich... Chan (czyli szef przeciwnika) się zgodził i na razie był
to mały traktat, który miał odwieść muzułmanów od ataku
na Polskę, bo królewicz Władysław nadał starał się o mo-
skiewski tron i wojował na wschodzie, a wojna na dwa fronty
nie miała sensu. Niestety postanowienia traktatu zostały po-
twierdzone cztery lata później, chociaż według Żółkiewskiego
miały być jedynie „kęsem rzuconym szczekającemu psu, któ-
ry by mu kość w gardle uwięził”.
Na chwilę odpuśćmy sobie dyskusję o kolejnych star-
ciach, bo pewnie ktoś nie raz na imprezie zapytał go: „Stachu,
a na tym wojowaniu to da się zarobić?”. Dało się, jeszcze jak!
Klucz do kariery wojskowej tkwił jednak nie tylko w skutecz-
ności. Trzeba też było być lojalnym, z czym Żółkiewski nie
miał problemu. Kilka tytułów nadanych mu przez władców
już znamy, ale to nie koniec. Przyszedł bowiem rok 1618, a z
nim spełnienie wieloletnich marzeń naszego koksa. Dostał
wreszcie upragniony awans na turbohetmana (hetmana
wielkiego), a miesiąc później został kanclerzem wielkim ko-
ronnym. Co to oznaczało? Że gdyby ktoś dzisiaj miał taką
władzę, to jednocześnie byłby ministrem obrony, spraw we-
wnętrznych, zagranicznych i sprawiedliwości! A jakby tego
było mało, to inne ważne stanowiska obsadzili posłuszni mu
ludzie. W teorii Żółkiewski stał się drugim najważniejszym
człowiekiem w państwie, zaraz po królu. Jednak w praktyce
to on miał więcej do gadania. Więcej władzy to też jeszcze
więcej hajsu – miał pod sobą dziewięć starostw, a w okolicach
swojej rodzinnej Żółkwi dodatkowe tysiąc kilometrów kwa-
dratowych ziemi. Co na niej robił? A na przykład kazał zbudo-
wać kościół katolicki, ale też i cerkiew, żeby każde z mieszają-
cych się w tym rejonie wyznań czuło się jak u siebie w domu.
Nie miał żadnych uprzedzeń religijnych. Pierdyknął sobie też
elegancki pałac, kazał tworzyć ogrody, a nawet takie małe
zoo. Nie był też dla swoich poddanych paniczem-sadystą.
Mieszkańcom ufundował aptekę i szpital, który stał się też
przytułkiem dla starców i bezdomnych. Mimo że w pracy by-
wał bezwzględny, to prywatnie musiał być spoko koleżką,
nawet mimo trudnego charakteru.
Niestety szły cholernie ciężkie czasy, bo w wyniku skum-
plowania się z Habsburgami Polacy strasznie wkurzyli Tur-
ków. Oczywiście tradycyjnie nowy sojusznik zrobił nas w
wała, a nasi kozacy nie słuchali próśb i cały czas jeździli sobie
łupić ziemie podległe Turkom. Wiadomo było, że wojna wy-
buchnie. Postanowiono więc uprzedzić atak przeciwnika i w
1620 roku ekipa pod dowództwem naszego Żółkiewskiego
ruszyła do Mołdawii. Plan był taki, żeby stłuc Turasów pod
Cecorą, jednak sytuacja okazała się mocno pogmatwana. Bo
gdyby jedyny problem tkwił w większej liczebności przeciw-
ników, jeszcze dałoby się to jakoś przeskoczyć. W końcu Sta-
chu nie takie cuda już wyczyniał. Jednak to nie było idealnie
słuchające się wojsko. Tylko część pochodziła z najsilniejsze-
go wojska kwarcianego. Inni stanowili część prywatnych ar-
mii innych hetmanów i nie zawsze chcieli słuchać obcego
szefa. A jeszcze inna część to byli kozacy, którzy generalnie
trochę mieli to wszystko gdzieś.
17 i 18 września 1620 roku Żółkiewski odniósł pierwsze
sukcesy w walkach, ale już 19 września ugiął się pod presją
podkomendnych i wyprowadził poza wały prawie całą armię.
W sumie nie wiadomo, czemu się zgodził, skoro był szefem i
otwarcie uznawał ten pomysł za głupi. Widocznie lata już nie
te i nie chciało mu się spierać. W każdym razie miał rację –
tylko bardziej pasywne zachowanie dawało realne szanse na
zwycięstwo. Trzeba jednak przyznać, że przez pewien czas
podwładni Żółkiewskiego krzyczeli: „A nie mówiliśmy, stary
bucu?!”. Bo faktycznie początkowo nasi jechali po Turkach
jak kombajn po polu, ale skończyło się kozaczenie, jak na-
tknęli się na rów, w którym siedziały niepojęte liczby jancza-
rów. Jakby tych komplikacji było mało, to w pewnym mo-
mencie Mołdawianie przeszli na stronę wroga i wszystko za-
częło się totalnie chrzanić. Teraz to Stefan mógł się śmiać z
młodych dowódców, ale nie było czasu na głupoty.
Wojsko wycofało się... nie, sorry – spieprzyło do obozu.
Atmosfera była pewnie jeszcze bardziej ponura niż w prze-
rwie finału Ligi Mistrzów, jak Liverpool dostawał 0:3 z Mila-
nem. Dowodem na to niech będzie fakt, że pod osłoną nocy
jakieś 2 tysiące ludzi uciekło, a inni zaczęli rabować obóz. Jed-
nak nawet w tak beznadziejnej sytuacji pojawiła się nadzieja
na ujście cało z tego dość poważnego burdelu. Otóż Turcy za-
proponowali stosunkowo mały okup za wypuszczenie Pola-
ków z oblężenia, ale wtedy górę wzięła ambicja naszego bo-
hatera, który uznał, że już woli zginąć z honorem albo szablą
utorować sobie ucieczkę. Postawa może i piękna, ale pozosta-
li żołnierze pewnie nie byli zachwyceni, że w imię swoich za-
sad szef właśnie zaorał ich szansę na powrót do kraju i do ro-
dzin. Tak czy inaczej rozkaz to rozkaz – Polacy otoczyli się ta-
borami i taką mobilną fortecą wycofywali się w stronę grani-
cy. Trzeba przyznać, że szło im to całkiem nieźle, bo mimo że
Turcy próbowali, to nie byli w stanie złamać polskiego szyku
obronnego. Wreszcie, po odparciu 17 (!) ataków i przebyciu
ponad 150 kilometrów, nasza ekipa była już naprawdę blisko
skutecznego wycofania się. Niestety wtedy stało się coś, co
zawsze psuje atmosferę – ktoś puścił plotę. Ludzie zaczęli
między sobą szeptać, że zaraz po przekroczeniu granicy Żół-
kiewski natychmiast ukarze tych, którzy po przegranej bi-
twie rabowali obóz. Zaczęła się panika, bo wszyscy wiedzieli,
do czego jest w stanie posunąć się wściekły Stasiek. Niedługo
później pojawiła się kolejna plotka. Ktoś krzyknął, że hetmani
uciekają, więc i żołnierze zaczęli uciekać, a szczelny do tej
pory tabor pękł. Na to tylko czekali Tatarzy, którzy szli za na-
szą armią. Momentalnie rzucili się do ataku i zaczął się na-
prawdę srogi pogrom.
Żółkiewski nawet w takiej sytuacji postanowił zachować
honor – nie rzucił się od razu do ucieczki, jak większość woj-
ska, i dalej wałczył dzielnie. Szybko jednak dopadli go towa-
rzysze broni – hetman polny Koniecpolski z porucznikiem
husarskim Złotopolskim (nie, nie Dionizym), którzy uznali,
że jednak hetman bardziej się krajowi przyda żywy niż dum-
ny, ale martwy. Siłą wsadzili go na konia i szybko razem po-
gnali za uciekającym polskim wojskiem. Niestety tatarski po-
ścig był szybszy. Następnego dnia Turcy znaleźli zwłoki na-
szego hetmana z raną na skroni i odrąbaną prawą ręką. Uzna-
li, że i tak jest w zbyt dużym kawałku, i ucięli mu jeszcze gło-
wę, którą wysłali do Istambułu jako znak triumfu islamu nad
chrześcijaństwem. Kiedy w kraju się o tym dowiedziano, to,
co wybuchło, nie można już nazwać paniką, lecz histerią. Nie
ma się w sumie co dziwić, to była największa porażka od cza-
sów Warny, w której też zginął wódz naszej armii. A przy
okazji król, ale o tym może innym razem. Wróćmy do Żół-
kiewskiego.
Jego żona szybko wysłała ekipę, która sprowadziła to, co z
hetmana zostało, a później udało jej się odkupić od Turków
głowę męża. Pochowano go w rodzinnej Żółkwi. Zdecydowa-
nie trzeba tu wspomnieć o tekstach, które znalazły się na na-
grobku naszego koksa. Pierwszy z nich to słowa Horacego:
„Jak pięknie i słodko umrzeć za ojczyznę”. Lepiej chyba nie
dało się podsumować życia tego gościa. Nie był oczywiście
ideałem, ale swój kraj kochał jak mało kto. Ważniejszy dla
mnie jest jednak drugi tekst z nagrobka, zaczerpnięty z Ene-
idy: „Powstanie kiedyś z kości naszych mściciel”. To niesamo-
wite, jak dokładna była to przepowiednia. Już po dziewięciu
latach na świat przyszedł jego prawnuk – Jan III Sobieski.
A o tym jego wnuku, prawdziwym turbokoksie, mamy aż
dwa odcinki! No to lecimy!
Jan. Rycerz, który został królem.
https://www.youtube.com/watch?v=SCXPqNym2OQ
Jan. Król, który pozostał rycerzem.
https://www.youtube.com/watch?v=pfxNE6evC1w
Rozdział 4
Pół-człowiek, pół-łomot – Stefan
Czarniecki
T en rozdział będzie jak fílm Mortal Kombat. Może i bez
erotyki i pijackich akcji, natomiast znajdziecie w nim
pod dostatkiem krwi i... chciałem napisać „bicia”, aie nie.
Stefan Czarniecki się nie bił. On się napierdziełał. Bez lito-
ści. Miał żelazne zasady, jeśli chodzi o lojalność, natomiast
żeby puścić z dymem wieś czy miasto razem z każdym, kto
się nawinął, to już nie stanowiło większego problemu. Czas
poznać jednego z największych i najbardziej bezwzględ-
nych polskich dowódców, który trafił do naszego hymnu
obok takich celebrytów, jak Napoleon, Dąbrowski czy
oczywiście ojciec, co do swej Basi mówił zapłakany.
https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 5
Ciacho i bestia – Tadeusz Kościuszko
P atrzcie, to Tadek, co mu niedoszły teść skopał zadek!” –
nie wiem, czy dokładnie tymi słowami szydzono z Ko-
ściuszki po jego nieudanej próbie pozyskania żony, ale nie
zdziwiłbym się, gdyby tak było. Pewny natomiast jestem
tego, że po kilku latach już raczej nikt się z niego nie nabi-
jał, bo Tadeusz Kościuszko bardzo szybko zrobił zawrotną
karierę jako bohater dwóch narodów, a dziewczyny lgnęły
do niego tak, że musiał przed nimi uciekać.
https://www.youtube.com/watch?v=KpuKIUVmUiY
Rozdział 6
JP na 100% - Józef Poniatowski
T en gość jest pewnie zmorą wszystkich „turbo-patrio-
tów”, którzy uważają, że rano, jeszcze przed myciem
zębów, trzeba odśpiewać hymn, ucałować flagę, zapłakać
nad przypadającą danego dnia rocznicą jakiejś przegranej
bitwy, po czym zapakować sobie moralnego kija w kakao i
zacząć kolejny dzień śmiertelnie poważnego i smutnego
patrioty. A tu proszę, ten cały Józef Poniatowski swoim ży-
ciem pokazał, że w miłości do ojczyzny chodzi o coś zupeł-
nie innego. Ba! Udowodnił, że można być naprawdę luź-
nym gościem, imprezować, rwać dziewczyny, a jak przyj-
dzie odpowiedni moment, to patriotyzm wystrzeli w nas
sam.
https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 8
To on – Typ niepokorny – Tadeusz
Rozwadowski
J ak to się stało, że ten zajebisty dowódca-wynalazca i Jó-
zef Piłsudski byli przez kawał czasu kumplami, a nagle
stanęli po dwóch stronach barykady (i to dosłownie)? Jak
to się stało, że Tadka wtrącono do pierdla mimo tego
wszystkiego, co zrobił dla polskiego wojska? Rozwadowski
miał naprawdę ciekawe życie. Fakt, może nie było usłane
romansami, ale na pewno nie można powiedzieć, że było
nudne. Przed nami opowieść o chyba najbardziej niedoce-
nianym i najskromniejszym spośród bohaterów tej książ-
ki.
https://www.youtube.com/user/HistoriaBezCenzuryMB
Rozdział 9
Leśny postrach – Henryk „Hubal” Do
P ora na rozdział o facecie, którego nazwisko padło już
na początku tej książki. Nie pamiętasz? To ja zacze-
kam, a Ty zerknij na ostatni akapit w rozdziale o Zawiszy
Czarnym. Już? No i czad. Jednak fakt, że w żyłach Hubala
płynęła krew naszego największego rycerza, to nie wszyst-
ko. Bo dobre geny jeszcze nie gwarantują sukcesu. Do-
brzański służył w Legionach Piłsudskiego, później w kam-
panii wrześniowej, a potem został jednym z pierwszych
dowódców partyzantki w czasie II wojny światowej. A
poza tym miał też cholernie mocny sen i nie znał się na żar-
tach...
https://www.youtube.com/watch?v=QcjrzBEcJ4Q
Rozdział 11
Mission impossible – Niedźwiedź
Wojtek
B ohaterów tej książki, których do tej pory sobie omówi-
liśmy, łączy wiele wspólnych cech charakteru, ale też
to, że byli... ludźmi. Jednak Wojtek nie zaliczał się do homo
sapiens, a do Ursus arctos syriacus, a więc formalnie był
niedźwiedziem. Ale prawda jest taka, że był kimś pośrod-
ku. Tak jest, „kimś”, a nie „czymś”. Nie podejmę się osądze-
nia, kto był naszym najlepszym żołnierzem w historii. Ale
na bank najmilszym i najbardziej niezwykłym był Miś
Wojtek – wierny przyjaciel, oddany żołnierz, meloman,
wyborny skrzydłowy przy podrywaniu i... wielki fan piwa.
Wydaje misie, że go polubicie.
https://www.youtube.com/watch?v=Y9QcI9afVnc
Indeks tematyczny
Rozważny i romantyczny
Arcydzieła kultury (Rozdz. 3, Rozdz. 6, Rozdz. 7, Rozdz. 11)
Będziesz miał do portfolio (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4,
Rozdz. 6, Rozdz. 9)
Bijatyki (Rozdz. 3, Rozdz. 5)
Braci się nie traci (Rozdz. 1,Rozdz. 4)
Brak umiejętności pływania (Rozdz. 6)
Chłop przebrany za babę (Rozdz. 2, Rozdz. 11)
Ciekawe rzeczy (Całość)
Ciekawostka matematyczna (Rozdz. 7)
Dawna edukacja (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz.
7, Rozdz. 8, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Epickie ucieczki (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 9, Rozdz. 10,
Rozdz. 11)
Fani różnych trunków (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 11)
Farciarze (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Historyczne ceny (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 5)
Historyczne menu (Rozdz. 1, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz. 11)
Historyczne zawody sportowe (Rozdz. 9)
Hobby (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 7, Rozdz. 8, Rozdz.
9, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Honor to ważna sprawa (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz.
6, Rozdz. 7, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Husaria (Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Jak laliśmy Rosjan (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6,
Rozdz. 7,Rozdz. 8, Rozdz. 9)
Konflikty z papieżem (Rozdz. 1)
Konflikty z Turkami (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 6)
Legendy rodowe (Rozdz. 1, Rozdz. 2)
Lepiej późno niż wcale (Rozdz. 5)
Łamanie regulaminów (Rozdz. 5, Rozdz. 7, Rozdz. 8, Rozdz.
11)
Majątki magnackie (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Najlepsi na czele (Rozdz. 1, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Nie wkurzaj koksa (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 9)
Obrona to mocna strona (koksów) (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz.
6, Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Olewanie rozkazów (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 8, Rozdz. 9)
Podkładanie świń (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 8)
Podróże kształcą (Rozdz. 2, Rozdz. 5, Rozdz. 6)
Pogrzeby (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Polacy na Kremlu (Rozdz. 3)
Polacy pod zaborami (Rozdz. 5, Rozdz. 7)
Polak – twardy orzech do zgryzienia przez Niemców (Rozdz.
9)
Polak, Węgier, dwa bratanki (Rozdz. 1, Rozdz. 7)
Polska partyzantka (Rozdz. 4, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Polskie wojsko od kuchni (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 6, Rozdz.
7, Rozdz. 8, Rozdz. 9, Rozdz. 10)
Pomoc charytatywna (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 11)
Pośmiertne podróże (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5, Rozdz. 7)
Powstania narodowe (Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5, Rozdz. 6,
Rozdz. 7, Rozdz. 8)
PR i marketing (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 6)
Proste, ale skuteczne pomysły (Rozdz. 2, Rozdz. 5, Rozdz. 7,
Rozdz. 8, Rozdz. 11)
Próby przekupstwa (Rozdz. 2, Rozdz. 4, Rozdz. 5)
Przymusowe „wakacje” (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5,
Rozdz. 8)
Sławni potomkowie koksów (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 9)
„Strategiczne” odwroty (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5,
Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Śluby historyczne (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 5,
Rozdz. 6, Rozdz. 8, Rozdz. 9)
Teorie spiskowe (i spiski) (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 5, Rozdz.
7, Rozdz. 8, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Turnieje rycerskie (Rozdz. 1)
Uznanie i ordery (Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 7, 184, Rozdz. 8,
Rozdz. 9, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Walki z przodkami ABBY (Rozdz. 2, Rozdz. 4)
Wezwania na dywanik (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 8)
Wielkie bitwy (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5,
Rozdz. 6, Rozdz. 7, Rozdz. 8, Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Wolne elekcje (Rozdz. 2, Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Wspieranie sojuszników (Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Wyborne melanże (Rozdz. 1, Rozdz. 2, Rozdz. 6)
Wyjazdy na saksy (Rozdz. 1, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 7)
Wynalazki (Rozdz. 7, Rozdz. 8)
Wyrywanie lasek (Rozdz. 3, Rozdz. 5, Rozdz. 6, Rozdz. 8,
Rozdz. 11)
Wystrzałowe żarty (Rozdz. 7)
Zbuduj se miasto (Rozdz. 2)
Zdrady... stanu (Rozdz. 1, Rozdz. 3, Rozdz. 4, Rozdz. 5, Rozdz.
6)
Zemsty (Rozdz. 3, Rozdz. 4)
Zmiany nazwisk (Rozdz. 2, Rozdz. 7,Rozdz. 10, Rozdz. 11)
Zmiany religii (Rozdz. 2, Rozdz. 7)
Zwierzaki w armii (inne niż Miś Wojtek) (Rozdz. 54, Rozdz.
11)
Żart, a nie wojsko (Rozdz. 3, Rozdz. 6)
Życie w stylu YOLO (Rozdz. 4, Rozdz. 6)
Indeks nazwisk
Spis ważnych
(i tych mniej istotnych)
postaci występujących w książce
(poza bohaterami rozdziałów)
Adam Poniński – gość, którego Kościuszko szczerze nienawi-
dził i obwiniał za swoją porażkę pod Maciejowicami
(Rozdz. 5).
Aleksander I Romanow – wygrał z Napoleonem, bo mu zima
pomogła (Rozdz. 5, Rozdz. 6).
Barbara z Radolina – żona Zawiszy. Rodziła mu dzieci i dobrze
ogarniała rodzinny majątek (Rozdz. 1).
Bohdan Chmielnicki – ukraiński buntownik, u nich bohater,
u nas nie za bardzo (Rozdz. 4).
Bolesław Bierut – prezydent, którego przywieziono nam zza
Buga (Rozdz. 11).
Bracia Figo Fagot – eleganckie chłopaki; odpowiedzialni za
sporo przebojów, jaki za Kapitana Bombę (Rozdz. 5).
Cezar – przysłowiowo przekroczył Rubikon i rzucał kośćmi, a
potem Brutus był przeciwko niemu (Rozdz. 3).
Doktor Dering – pomagał Pileckiemu w obozie koncentracyj-
nym (Rozdz. 10).
Donald Trump – prezydent USA; ciekawostka: ma takie same
inicjały jak Donald Tusk (Rozdz. 5).
Edward Ciesielski i Jan Radziej – kumple Pileckiego, z którymi
uciekł z obozu (Rozdz. 10).
Edward Rydz-Śmigły – Wódz Naczelny od 1.09.1939 roku;
historycy do dzisiaj spierają się, czy faktycznie był do-
brym dowódcą, czy nie (Rozdz. 4).
Eryk Pomorski – król Norwegii, Danii i Szwecji. Był na jednej z
imprez u Zawiszy. Jeśli to kogoś interesuje, to na chrzcie
dostał na imię Boguś. Mnie to na przykład nie interesuje
(Rozdz. 1).
Ferdynand (rumuński królewicz) – dobry kumpel Rozwa-
dowskiego (Rozdz. 8).
Ferdynand Aragoński – król Aragonii, czyli takiej mniejszej
Hiszpanii (Rozdz. 1).
Florian Szary z Szarzyn – przebili mu brzuch i wypadły mu je-
lita, ale sam je sobie wsadził z powrotem (Rozdz. 2).
Franciszek 11 – król Francji, brat Heńka Walezego; obiło mi
się o uszy, że zmarł na infekcję ucha (Rozdz. 2).
Franciszek Józef – władca Austro-Węgier, rządził chyba ze sto
lat (Rozdz. 8).
Franciszek Kleeberg – jako ostatni polski generał złożył broń
(w październiku 1939 roku) (Rozdz. 8).
Fryderyk Badeński – olał nasze siły i przegrał (Rozdz. 4).
Gandalf – tak naprawdę to nie jest postać historyczna (Rozdz.
7).
Generał Golia – pierdoła wojskowa; Rozwadowski musiał po-
prawiać po nim błędy, aż w końcu nie wytrzymał (Rozdz.
8).
Henryk Sienkiewicz – noblista, kochał Marię i to nie jedną
(Rozdz. 4, Rozdz. 9).
Henryk Walezy – pierwszy król z wolnej elekcji, generalnie
pierdoła, jakich mało (Rozdz. 2, Rozdz. 3).
Hillary Clinton – niedoszła prezydent USA, przegrała z bu-
dowlańcem (Rozdz. 9).
Iwan Groźny – morderca dzieci (własnych również), bał się
Batorego (Rozdz. 2).
Jakub Błaszczykowski – serio? Nie wiesz, kim jest Kuba Błasz-
czykowski? (Rozdz. 1).
Jan Aragoński – syn króla Aragonii, czyli takiej mniejszej
Hiszpanii. Nie pojedynkował się z Zawiszą, chociaż wielu
tak myśli (Rozdz. 1).
Jan Długosz – polski kronikarz, lubił czasem pościemniać, ale
i tak gdyby nie on, to wiedzielibyśmy znacznie mniej o
tamtych czasach (Rozdz. 1).
Jan Farurej – brat Zawiszy Czarnego; uratował dupę włoskie-
mu szermierzowi, stolnik [hehe – przyp. aut.] krakowski,
jeden z największych koksów pod Grunwaldem (Rozdz.
1).
Jan Henryk Dąbrowski – lubił maszerować (Rozdz. 4, Rozdz.
6).
Jan III Sobieski – Lew Lechistanu, sprawi elegancko Turków
pod Wiedniem, miał kazuara (Rozdz. 3, Rozdz. 6, Rozdz.
7).
Jan Karol Chodkiewicz – jeden z naszych najlepszych dowód-
ców (Rozdz. 2).
Jan Kazimierz – król Polski, ale zrezygnował na własne życze-
nie (Rozdz. 4).
Jan Kochanowski – pisał fraszki, nie wyglądają na trudne, to
może i ja spróbuję: Bytem rano w sklepie, kupiłem kakao,
miałem kupić bułki, lecz nic się nie stało (Rozdz. 2).
Jerzy Sebastian Lubomirski – zawinął sprzed nosa buławę
hetmańską Czarnieckiemu (Rozdz. 4).
Jerzy Waszyngton – prezydent USA, kumpel Kościuszki
(Rozdz. 5).
John Paterson – generał armii amerykańskiej, spał z Kościusz-
ką, bo było mu zimno (Rozdz. 5).
Józef Lubomirski (mąż Ludwiki Sosnowskiej) – wygrał żonę
w karty (Rozdz. 5).
Józef Piłsudski – marszałek, bohater bardzo fajnego rozdziału
poprzedniej książki (Rozdz. 5, Rozdz. 8, Rozdz. 9, Rozdz.
10, Rozdz. 11).
Józef Sylwester Sosnowski – niedoszły teść Kościuszki, który
sprał naszego koksa na kwaśne jabłko (Rozdz. 5),
Józef Zajączek – generał, który nie lubił się z Poniatowskim,
ale jak przyszło co do czego, to razem walczyli u Napole-
ona (Rozdz. 6).
Julian Pilecki – ojciec Witolda Pileckiego (Rozdz. 10).
Karol X Gustaw – szwedzki król, co zrobił nam potop (Rozdz.
4).
Katarzyna II – caryca Rosji; wbrew temu, co się o niej czasem
mówi, nigdy nie uprawiała seksu z koniem (Rozdz. 5,
Rozdz. 6),
Kim Ir Sen – zrobił Koreę Północną, ostry świr (Rozdz. 7).
Krzysztof Czarniecki i Katarzyna Rzeszowska – rodzice Czar-
nieckiego, pochodzili z biednej szlachty, ale ich syn i tak
się dorobił (Rozdz. 4).
Lech Wałęsa – gdzie jest moje sto milionów? (Rozdz. 3).
Little Turtle – indiański wódz, któremu Kościuszko dał re-
wolwery (Rozdz. 5),
Longinus Podbipięta – ten z Trylogii, który ściął 3 głowy na
raz, a potem zrobili z niego durszlak (Rozdz. 2).
Ludwik Andegaweński – pierwszy wspólny król Polski i Wę-
gier; u nich rządził super, do nas przysłał matkę (Rozdz.
1).
Ludwik Kossuth – ważny gość w historii Węgier, kumpel
Bema, dowódca powstania (Rozdz. 7).
Ludwika Sosnowska – zakochał się w niej Kościuszko, chciał
jej zrobić cygański podryw, ale zamiast tego dostał łomot
od jej ojca (Rozdz. 5).
Major Chełmiński – udostępnił Misiowi Wojtkowi swoją
umywalkę, a potem cały namiot (Rozdz. 11).
Maksymilian Habsburg – kontrkandydat Batorego do Koro-
ny, był na przykład w Krasnymstawie (Rozdz. 2).
Małpka Kasia – straszna małpa, Miś Wojtek się jej bał (Rozdz.
11).
Marcin V – papież; zdefekował (obsrał) sutannę po wizycie
Zawiszy Czarnego w jego gabinecie (Rozdz. 1).
Marszałek Foch – francuski wojskowy, który podpisał pokój z
Niemcami, ale wcale nie był co do tego przekonany. To on
określił traktat wersalski „zawieszeniem broni na 20 lat”
(Rozdz. 8).
Messi – piłkarz; nie płacił podatków (Rozdz. 6).
Mikołaj I – car Rosji, pierwszy tego imienia (Rozdz. 7).
Mikołaj Kopernik – wybitny astronom, lekarz; niektórzy
twierdzą, że również kobieta (Rozdz. 2).
Mikołaj z Garbowa – ojciec Zawiszy Czarnego, też z Garbowa
(Rozdz. 1).
Miś Coralgol – największa ciota wśród niedźwiedzi (Rozdz.
11).
Murat Pasza – imię i nazwisko Józka Bema po zmianie wyzna-
nia na islam (Rozdz. 7).
Najman – najmniejszy koks naszych czasów, dostał lańsko od
Pudziana (Rozdz. 5).
Napoleon – jak wielu innych chciał zawładnąć Europą, ale jak
wielu innych wyłożył się na Rosji (Rozdz. 4, Rozdz. 5,
Rozdz. 6, Rozdz. 7,Rozdz. 9).
Niedźwiedzica Baśka – biała niedźwiedzica służąca w polskim
wojsku, rozniesiona na widłach przez przerażonych chło-
pów (Rozdz. 11).
Niedźwiedź Michał – nerwowy konkurent Misia Wojtka
(Rozdz. 11).
Pan Zbigniew (Stonoga) – coś się... coś się popsuło... (Rozdz.
4).
Paweł Czarniecki – brat Czarnieckiego, którego losy często lu-
dzie mylili z losami Stefana (Rozdz. 4).
Paweł I Romanow – syn Katarzyny II, nie taka łajza jak jego
matka (Rozdz. 5).
Piotr Kruczek – brat Zawiszy Czarnego (Rozdz. 1).
Piotr Prendysz – opiekun i najlepszy przyjaciel Misia Wojtka
(Rozdz. 11).
Piotr Śmietański – kat z Mokotowa (Rozdz. 10).
Popeye – siłacz z kreskówki, lubił szpinak (Rozdz. 6).
Pudzian – największy koks naszych czasów, pobił Najmana
(Rozdz. 5, Rozdz. 7).
Rakoczy – zrobił na Polskę tęgi napad, ale Czarniecki szybko
go dopadł (Rozdz. 4).
Roger Waters – basista Pink Floydów, Mozart naszych czasów
(Rozdz. 2).
Roland – takie instrumenty klawiszowe, a poza tym ten fran-
cuski rycerz, o którym każą wam czytać na polskim
(Rozdz. 1).
Roman Jezierski – to tak naprawdę Witold Pilecki (Rozdz. 10).
Samuel Kmicic – Andrzej z Potopu (Rozdz. 4).
Samuel Zborowski – za bardzo sobie pozwalał, w końcu Bato-
ry z Zamoyskim posłali go do piachu (Rozdz. 2).
Sandor Petöfi – taki węgierski Mickiewicz, Bem się nim opie-
kował, ale nie do końca się udało (Rozdz. 7).
Semen Nalewajko – taki wcześniejszy Chmielnicki (Rozdz. 3).
Stachursky – w zasadzie Jacek Łaszczok, studiował prawo,
były DJ radiowy w Pszczynie, autor takich dzieł jak Dosko
i Vademecum DJ’a (Rozdz. 2).
Stanisław August Ciota Poniatowski – dalej muszę tłuma-
czyć? (Rozdz. 5, Rozdz. 6).
Stanisław Koniecpolski – potomek Zawiszy Czarnego, chciał
uratować Żółkiewskiego, ale było już za późno (Rozdz. 1,
Rozdz. 3).
Stanisław Sosabowski – pojechał na targ warzywny do Ho-
landii, chociaż uważał to za głupi pomysł (Rozdz. 8).
Stefan Batory – na jego widok ruscy robili pod siebie, więcej o
nim w poprzedniej książce (Rozdz. 2).
Stefan „Grot” Rowecki – dowódca Armii Krajowej, ukończył
kurs podoficerski w Rabce (Rozdz. 10).
Stefan Potocki – jeden z naszych dowódców (pod Żółtymi
Wodami), nie był najlepszy, głównie dlatego, że był młody
(Rozdz. 4).
Ścibor ze Ściborzyc – najechał na Polskę i wrócił do domu
(Rozdz. 1).
Tadeusz Kutrzeba – dowodził w bitwie nad Bzurą, najwięk-
szej bitwie kampanii wrześniowej (Rozdz. 8).
Tomasz Serafiński – Pilecki podpierniczył mu nazwisko, któ-
rym legitymował się w Auschwitz (Rozdz. 10).
Tomasz Zamoyski – od ojca dostał miasto – Tomaszów Lubel-
ski (Rozdz. 2).
Władimir Putin – rosyjski prezydent, premier, w sumie może
być kim tylko ma ochotę (Rozdz. 6).
Władysław IV Waza – tytułował się carem Rosji, ale tak na-
prawdę nim nie był (Rozdz. 3).
Władysław Jagiełło – lubił rozbierać się przed mężczyznami,
więcej o nim w poprzedniej książce (Rozdz. 1).
Władysław Sikorski – polski wojskowy, jego śmierć do dzisiaj
budzi kontrowersje (Rozdz. 8).
Wuj Stefan z Klanu – rodzinny prawnik Lubiczów (Rozdz. 2).
Zelja – Józef Poniatowski miał z nią dziecko, ale nie za bardzo
się nim interesował (Rozdz. 6).
Zofia Holszańska – z okazji jej ślubu z Jagiełłą Zawisza Czarny
wyprawił tęgi balet (Rozdz. 1).
Zygmunt August – ostatni z Jagiellonów, załatwił nam Unię
Lubelską... w sensie dokument, a nie ten obraz (Rozdz. 2).
Zygmunt III, czyli Waza – nie za dużo nam pokazał (Rozdz. 2).
Zygmunt Luksemburski – pracował na kilka etatów: król
Czech, Węgier, a potem jeszcze cesarz. Prywatnie kumpel
Zawiszy Czarnego (Rozdz. 1).
Zygmunt Stary – król Polski. Nie zawsze był stary, był czas,
kiedy był młody (Rozdz. 3, Rozdz. 5).
Projekt okładki i stron tytułowych rozdziałów
Piotr Cebo
Fotografie autora na okładce oraz wewnątrz książki
Martyna Bakun
Ilustracje i grafiki wykorzystane w książce
© by Sophoan Neary, CC-BY-SA-4.0
fot. Romuald Niementowski
© by Jan Mehlich, CC-BY-SA-3.0
Pozostałe – Domena publiczna
Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba
Researcher
Paweł Chilczuk
Fotoedycja
Katarzyna Banasiak
Weryfikacja merytoryczna
Tomasz Babnis
Adiustacja
Aleksandra Ptasznik
Korekta
Agnieszka Kochanowska-Sabljak
Agnieszka Mańko
Indeksy
Paweł Chilczuk
Opracowanie typograficzne
Graphito
Copyright © by Agencja Produkcji Telewizyjnej i Reklamowej
Big-Art Tomasz Okoń
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2017
ISBN 978-83-240-4197-8