You are on page 1of 229

Tytuł oryginału

Пост 2
Copyright © 2021 Dmitry Glukhovsky
through Nibbe Literary Agency
nibbe-literary-agency.com

Przekład
Paweł Podmiotko
Redakcja i korekta
Piotr Mocniak, Tomasz Porębski, Marcin Piątek
Skład
Tomasz Brzozowski
Grafika na okładce
Michał Krawczyk
Konwersja do wersji elektronicznej
Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-66873-64-3

Insignis Media
ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 (12) 636 2519
biuro@insignis.pl, www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
EPIZOD 1

1
– Czy pan się aby nie przyjaźnił z setnikiem Krigowem? Co, Juriju Jewgienijewiczu?
Pułkownik Surganow patrzy Lisicynowi w oczy dobrodusznym, ciepłym wzrokiem, ale Lisicyn
dobrze wie, co to znaczy.
Jak to „przyjaźnił”? Skąd ten czas przeszły? Czy to pytanie nie jest przypadkiem podstępną
propozycją, by wyrzekł się tej przyjaźni?
Kiedy pyta szef kontrwywiadu wojskowego, odpowiedzi trzeba obmyślać starannie… i szybko. Do
głowy przychodzi mu najważniejsze: pułkownik zna właściwą odpowiedź, a teraz tylko sprawdza, czy
Lisicyn mówi prawdę.
– Tak jest. Ale dlaczego „przyjaźnił”, panie pułkowniku? Wciąż się przyjaźnimy.
Lisicyn stara się nie odrywać wzroku od wyblakłych oczu Surganowa, od jakby przypalonych
brwi, od uniesionych kącików ust. I samemu patrzeć na niego tak samo – życzliwie i uprzejmie. Tak
jakby nie słyszał niczego o czystkach w wojsku, którymi dyryguje właśnie Surganow.
– Wciąż się przyjaźnicie. No cóż.

2
Powietrze w Sali Gieorgijewskiej Wielkiego Pałacu Kremlowskiego było przesycone skrzypieniem
skóry i chrypliwymi szeptami, ostrą jak amoniak oficerską wodą kolońską i zapachem machorki.
Czekali na imperatora.
Na białym marmurze ścian odznaczały się tylko złote żołnierskie krzyże. Zwieszające się z sufitu
ogromne brązowe żyrandole świeciły setkami świec, pod obcasami wojskowych butów lśnił śliski
wzorzysty parkiet. Wzdłuż ścian stały ławki obite czerwonym aksamitem, ale oczywiście zakazano na
nich siadać. Zabroniono również chodzić po sali. Wolno było jedynie przestępować z nogi na nogę.
Czekali już półtorej godziny, ale gotowi byli czekać jeszcze wieczność: kozacy potrafili trzymać
szyk.
– Krótko mówiąc, okazała się dziewicą! Jarzysz? – szeptał do ucha Jurze Lisicynowi zachwycony
Saszka Krigow. – Mam szczęście do dziewic, sam nie wiem czemu!
– Bo ty umiesz być romantyczny – odparł Lisicyn. – Czują, że mogą komuś takiemu zaufać.
A kiedy do nich dociera, że wpadły, jest za późno, żeby się wyrywać.
Lisicyn bardzo się denerwował, budził się w nocy chyba pięć razy. Za to Krigowowi było jakby
wszystko jedno.
– Lecą na mundur. Szczególnie na czapkę z otokiem – opowiadał Krigow. – Zobaczą czapkę od
munduru na kawiarnianym stoliku i to jest jak magnes. Same podchodzą.
– Po prostu masz szczęście. Tyle razy kładłem czapkę i tylko krawężniki podchodzą, żeby
sprawdzić przepustkę. A laski jakoś się wstydzą.
– Bo ty jesteś ze wsi, Jura. Z kozackiej stanicy. Może jeszcze częstujesz je słonecznikiem?
– A co?
– A nico. Wieczorem cię nauczę, jak należy działać w Moskwie. Pokażę ci dobre łowiska.
Będziemy łowić na żywca.
Wtedy trzasnęły drzwi – do sali wbiegł siwowąsy starszyna.
– Równaj! Baaaaa-czność!
W jednej chwili szepty umilkły. Zachrzęściły koalicyjki, napinające się na wyprostowanych
plecach i wypiętych piersiach.
W oddali zabrzmiało echo szybkiego stukotu obcasów na polerowanym drewnie. Imperator
nadchodził ze swoją świtą.
Gwardziści w drzwiach wyprężyli się na baczność, nabrali na zapas powietrza i otworzyli drzwi na
oścież, tak jak zrobili to wcześniej w złotej Sali Aleksandrowskiej, a przed nią w tronowej herbowej
Andriejewskiej, a przed nią w przytulnej Kawalergardzkiej z dywanem na posadzce.
– Jego Cesarska Wysokość, Imperator i Samodzierżca Moskiewski Arkadij Michajłowicz!
Lisicyn nie oddychał. Krigow nie oddychał. Pozostałych czterdziestu ośmiu setników, esaułów
i podesaułów, których wybrano na tę ceremonię z całej armii, z całego imperium, nie odważyło się
wypuścić powietrza.
Każdy miał ochotę choć na milimetr wysunąć nos z szeregu, żeby zobaczyć imperatora jako
pierwszy, ale nikt nie śmiał.
I oto wszedł.
Niewysoki, przygarbiony, zaskakująco młody. Oficjalne portrety ukazywały cara jako starszego
i poważniejszego, prostowały mu plecy i dodawały solidności, ale taka właśnie rola portretów.
Za nim szli adiutanci, ordynansi, dwaj kozaccy generałowie: jednoręki Buria i Sterligow oraz
nienadążający za orszakiem brzuchaty ataman Połujarow – dowódca moskiewskiej armii.
Pobrzękiwanie orderów, ostróg i szabel.
Zatrzymali się.
Nie dało się nie patrzeć na imperatora. Starszyna mówił: nie gapić się! – ale ukradkiem, jakby
zezując na własne nosy, patrzyli wszyscy.
Tak – był niewysoki, przygarbiony. Nie łysy, ale z zakolami, mimo młodego wieku. A jednak już
na pierwszy rzut oka było jasne, dlaczego wszyscy podporządkowywali się mu bez słowa sprzeciwu.
Już od pierwszego słowa – wymówionego cicho, ale bardzo wyraźnie – ciarki szły po plecach.
– Cześć, orły!
– Czołem, Wasza Imperatorska Wysokość! – zagrzmieli żołnierze jak jeden mąż.
Car cofnął się nieco – tak, żeby objąć wzrokiem wszystkich naraz. Miał na sobie najzwyklejszy
polowy mundur pułkownika, u boku kaburę, na nogach znoszone buty, które niejedno widziały.
Lisicyn czuł, że się poci – tak jak nie pocił się w okopach pod ostrzałem gradów, jak nie pocił się
podczas oczyszczania kaukaskich aułów, kiedy odwracał się plecami do pustookich domów.
– Prosiłem Władimira Witalijewicza, waszego atamana, żeby wybrał mi na dziś najlepszych
z najlepszych – zaczął imperator. – Wszystkich, którzy odznaczyli się w boju. Tych, którzy ryzykowali
życiem, żeby ocalić towarzyszy. Tych, którzy zgłaszali się na ochotnika do walki na pierwszej linii.
Tych, którzy w szpitalach polowych prosili o odesłanie na front. Powiedziałem: „Władimirze
Witalijewiczu, daj mi pięćdziesięciu takich żołnierzy, a ja zawojuję z nimi świat”. I oto jesteście.
Doborowa kompania.
Lisicyn słyszał, jak wali mu serce.
– Kraj ojców ma za sobą trudny, podły czas. Tysiącletnie podboje naszych wielkich przodków
zostały w jednej chwili rozdrapane przez wrogów. To nie była wasza wina, ani moja. Mój świętej
pamięci ojciec zdołał jednak położyć kres tej grabieży, a mnie przypadło w udziale odzyskać to, co
rozkradziono. Mnie, i wam razem ze mną, jeśli nie odmówicie mi wierności. I co? Nie odmówicie?!
– Nigdy! – ryknęli z przejęciem żołnierze.
– Nasze imperium tworzyli kozacy. Bez kozaków nie przyłączylibyśmy do Rosji Syberii,
Kamczatki ani Czukotki, nie należałby też do nas Kaukaz. Bez Jermaka, bez Piotra Bekietowa, bez
Siemiona Dieżniowa nie ma historii Rosji. I teraz, kiedy chcemy wyruszyć z Moskowii, by odzyskać
całą Rosję – bez kozaczyzny ani rusz! Miło wam to słyszeć?
– Miło!
– Mnie też. Jest was tu pół setki, ani o jednego mniej, ani o jednego więcej. Nie będę krył, wiążę
z wami pewne plany. Wasz czas się zbliża. Wiedzcie, że imperator i kraj naszych ojców nie
zapominają o tych, którzy wiernie nam służą. Ale najważniejsze, że nie zapomni o was naród.
Odwrócił się do swojego ordynansa – ten trzymał w dłoniach obitą aksamitem szkatułę ze złotym
obramowaniem.
– Za mną.
Podszedł do czoła szyku.
Wyjął ze szkatuły złoty Krzyż Świętego Jerzego i osobiście przypiął go pierwszemu w szeregu
niezwykle wysokiemu esaułowi Morozowowi. Uścisnął mu dłoń. Zapytał, jak służba. Ten,
uszczęśliwiony, skinął tylko głową.
Imperator mijał zadzierających podbródki kozaków. Otaczająca go niewidzialna kula statycznej
elektryczności potoczyła się naprzód, ładowana podnieceniem tych, do których się zbliżał; sprawiała,
że włoski na karkach kozaków stawały dęba.
Przyszła kolej Lisicyna.
Imperator sięgał mu do brody, nasada jego nosa nosiła ślady złamania, z uszu wychodziły włoski,
pachniał zaś imperator dobrym importowanym tytoniem i odrobinę koniakiem. Ale Lisicyn pamiętał
wszystkie te ludzkie cechy bardziej ze zdziwieniem: zaskakujące było to, że pomazaniec Boży może
w ogóle mieć jakieś znaki szczególne, niczym w raporcie policyjnym. Lisicyn je zapamiętał
i natychmiast postarał się zapomnieć. Wnukom będzie opowiadał o czym innym. O dojmującym
poczuciu szczęścia i z niczym nieporównywalnej dumy z tego, że się tu znalazł.
– Jak służba? – zapytał go imperator, nabijając Lisicyna na szpilkę orderu.
– Służę z ochotą! – ryknął Jura.
Imperator po ojcowsku poklepał go po plecach i przeszedł do Krigowa. Lisicyn starał się uspokoić
galopujące serce i żałował tylko, że ta chwila okazała się tak krótka. „Jak służba, pyta mnie Jego
Wysokość Imperator… A ja, jak jakiś debil…”
– Żadnych skarg? – car uśmiechnął się do Krigowa. – Zadowolony ze służby?
Lisicyn wciąż obserwował go kątem oka, nie mógł się oderwać.
– Mam być szczery, Najmiłościwszy Panie? – spytał nagle Krigow.
Jura się wzdrygnął. Co robisz, Saszka, ty przygłupie, ty draniu? Jak śmiesz odzywać się tak do
cara…
– Z cesarzem zawsze należy być szczerym – odparł z uśmiechem imperator.
– Dopuszczono się niesprawiedliwości.
Imperator podniósł na niego wzrok.
– Ach tak.
– Zamiast mnie powinien tu stać ktoś inny.
– Kto taki?
Ataman Połujarow i jednoręki generał Buria niemal zrobili krok naprzód, by lepiej słyszeć, ale się
powstrzymali.
– Wazgen Bałasanian. Razem służyliśmy. Zostaliśmy ranni w tej samej bitwie. Dagestan.
Wyciągnął mnie spod ostrzału.
Lisicynowi znów krew zahuczała w uszach.
– I co z tym twoim Wazgenem? – Imperator spojrzał na Krigowa poważnie. – Nie przeżył?
– Nie przeszedł selekcji.
– Jakiej znowu selekcji, bracie?
Lisicyn nie zdołał się powstrzymać, obrócił się odrobinę w stronę Krigowa, w stronę imperatora.
Po co on to tu wyciąga? Po co mówić o tym cesarzowi? Czy on nie rozumie?!
– Odrzucono go w ostatnim momencie. Jako Ormianina.
– Jak to?
– Żeby nie psuć obrazu. Słowiańskiego. Uroczystego. Na ceremonii. Jeśli Wasza Wysokość
pozwoli, ja bym mu oddał swój krzyż.
Ataman Połujarow wszystko usłyszał, stary pierdziel. Ściągnął brwi, otarł usta dłonią zaciśniętą
w kułak.
– Kto tak zdecydował?
– Nie mogę tego wiedzieć.
Ataman moskiewskiej armii patrzył na Krigowa takim wzrokiem, jakby przymierzał się do cięcia
szablą. Krigow tego nie widział, za to Lisicyn widział wszystko.
– Jak to nie możesz?
– Nie mogę wiedzieć, Najmiłościwszy Panie.
Imperator zmrużył oczy, przyglądając się Krigowowi, jego szeroko otwartym szarym oczom, jego
pszenicznej brodzie i bezbarwnym brwiom, obserwując, jak wykrzywia usta, jak oddycha. I w ten
sposób przechwycił spojrzenie, które Krigow przez pomyłkę rzucił w kierunku atamana. Od razu się
do niego odwrócił – i zauważył, że Połujarow spuścił wzrok.
– I co, jest tu jeszcze jakiś towarzysz tego Bałasaniana? – zapytał imperator. – Ktoś jeszcze wie,
o czym mowa?
Połujarow od razu do niech podszedł, sapiąc.
– Proszę mi pozwolić, Najmiłościwszy Panie…
– Proszę zaczekać, Władimirze Witalijewiczu, proszę zaczekać. No i? Ktoś może tu potwierdzić
twoje słowa?
Krigow wpatrywał się w punkt, i Lisicyn wpatrywał się w punkt.
„Bałasanian cię o to nie prosił, idioto skończony” – wrzeszczał w myślach na Krigowa Jura. „Po
kiego Szejtana ci taka sprawiedliwość? Car pokiwa głową i natychmiast o wszystkim zapomni. Mało
ma swoich carskich spraw? Za to Połujarow nie wybaczy – nie daruje tego ani tobie, ani
Bałasanianowi. Już po was”.
– Skoro możemy przyjmować Ormian w szeregi kozaków, skoro możemy żądać, by przelewali
krew za kraj naszych ojców – bo czy to ważne, czy Ormianin, Tatar, czy, uchowaj Boże, Żyd – to
znaczy, że są nam we wszystkim równi. Nie ten jest prawdziwym kozakiem, kogo kozaczka urodziła,
ale ten, kto nie zhańbił munduru. Okazuje się, że któryś z twoich dowódców uważa inaczej? Poważne
zarzuty, poważne… Co, Władimirze Witalijewiczu? Żeby targnąć się na kozacką równość, na
braterstwo?
– Niech ktoś jeszcze to potwierdzi, Najmiłościwszy Panie… Niech jeszcze choć jeden łajdak
zechce poprzeć to oszczerstwo! – prychnął ataman Połujarow.
Krigow zerknął z ukosa w stronę Lisicyna. Obaj wiedzieli, dlaczego Bałasanian, którego posłano
z nimi do stolicy po Krzyż Świętego Jerzego, w końcu poszedł rano pić z rozpaczy po knajpach.
Dlatego że Połujarowowi brakowało miejsca, żeby wpisać na listę odznaczonych swojego
siostrzeńca. A może wcale nie siostrzeńca – o młodym podesaule krążyły różne plotki, podobnie jak
o upodobaniach Połujarowa. Zachciało mu się na starość.
Lisicynowi zaschło w ustach, język mu się przykleił do podniebienia.
Połujarow dowodził moskiewskimi kozakami od samej Restauracji, był jak góra, zachwiać nim
było niemożliwością. A wrogów wygryzał z łatwością, bo każdego mógł posłać na śmierć.
– No dobrze. Zajmie się pan tym, Władimirze Witalijewiczu?
Oczywiście, że się zajmie.
Już jutro Krigow pojedzie z powrotem na Kaukaz, gdzie wrzucą go w największą maszynkę do
mięsa, i po paru dniach przedstawią go do trzeciego już Krzyża Świętego Jerzego – tym razem
pośmiertnie.
„Saszka, Saszka. Ty pojebie”.
Lisicyn przyglądał się czubkom swoich butów. Wyczyszczone na wysoki połysk.
Tyle dziś było radosnego podniecenia, kiedy szykowali się do apelu. Wielki dzień! Oczywiście
kiedy Bałasanian dowiedział się, że go nie biorą, trzasnął drzwiami i gardłował na ulicy, ale to
porywczy południowiec… Pokrzyczałby – no i by się wykrzyczał.
A teraz jego też odeślą.
Krigow zniósł zdradę Jury. Nie zaczął wzywać go na pomoc, nie trącił go nawet łokciem. Nie
chciał ciągnąć go za sobą w przepaść. „Dobry z ciebie człowiek, Krigow. I niezawodny towarzysz”.
Wybacz i żegnaj.
Imperator przeszedł już dalej – do jakiegoś zabijaki z innego pułku.
– Najmiłościwszy Panie…
Lisicyn nagle usłyszał własny głos. Ale jakby jakiś obcy – zachrypnięty, skrzeczący. Wyschnięte
gardło, niezdarny język ledwo artykułują słowa.
Imperator chyba się nie zorientował, za to od razu pomiarkował się Połujarow. Ruszył w stronę
Lisicyna, dając mu do zrozumienia, że pożre go bez litości.
– Najmiłościwszy Panie!
Teraz głos był jego, Lisicyna. Dźwięczniejszy, mocniejszy.
Imperator odwrócił się.
– Tak?
Jura ryknął:
– Setnik Lisicyn. Potwierdzam wszystko, co powiedział setnik Krigow na temat Bałasaniana.
Dowództwo w ostatniej chwili odmówiło nadania odznaczenia właśnie z powodu, który podał Krigow.
W mojej obecności.
– Kto z dowództwa? – dopytywał chytrze imperator.
Lisicyn milczał. Wiedział: tego mu nie wybaczą. Ocalić towarzysza to jedno, a wskazać winnego –
drugie. Imperator wpatrywał się w niego kpiącym wzrokiem i, jak się zdaje, domyślał się już, kogo
kryją oficerowie. Serce waliło Lisicynowi w piersi. Odwaga minęła, ogarnęło go przeczucie
nieszczęścia i świadomość głupoty tego, jak zmarnowali sobie z Krigowem życie.
Połujarow odkaszlnął.
– Ja, Najmiłościwszy Panie. Jestem gotów wytłumaczyć się na osobności.
– Niestety, to będzie konieczne. Dlatego że nie możemy, Władimirze Witalijewiczu, uczyć czegoś
takiego naszych oficerów i żołnierzy. Dlatego że wielka Rosja była i znów będzie krajem dla
wszystkich narodów, które ją zamieszkiwały i zechcą znów się w niej znaleźć. Będzie naszym
wspólnym domem, wspólną sprawą, inaczej nigdy nie podniesiemy jej z gruzów. Ja tutaj zdzieram
gardło, Władimirze Witalijewiczu, obiecuję łaskę buntownikom, którzy okażą skruchę i wrócą, a tu się
okazuje, że mamy coś takiego… Pod bokiem.
– Proszę mi pozwolić na osobności, bez świadków, Najmiłościwszy Panie…
Ataman Połujarow spurpurowiał, zaczął się jąkać.
– Władimirze Witalijewiczu, prosiłem cię o pięćdziesięciu żołnierzy, z którymi można zawojować
świat. Ufałem ci. A tu się okazuje, że to ciebie trzeba pilnować. Proszę, oddaj szablę, choćby Burii.
– Imperatorze… Arkadiju Michajłowiczu…
– Ani się waż.
Imperator odwrócił się do jednorękiego generała Burii.
– Aleksandrze Stiepanowiczu. Niech pan tymczasowo przejmie dowództwo. A potem zobaczymy.
Generał Buria – suchy, sztywny – zamrugał i zdecydowanym krokiem podszedł do Połujarowa,
wyciągnął swoją jedyną rękę po atamańską szablę.
– Proszę oddać, Władimirze Witalijewiczu.
I wszystko to działo się tuż przed Lisicynem, tuż przed Krigowem, na oczach całej pięćdziesiątki,
w grobowej ciszy, w białych marmurach i złocie Sali Gieorgijewskiej. Wszyscy kozacy patrzyli gdzieś
w dal, nikt nie ośmielał się spojrzeć na Połujarowa.
Połujarow niezgrabnie, przez swój tłusty bok, przez ogromne jak pasy startowe pagony, zaczął
ściągać pas, zahaczył o coś, wreszcie odpiął szablę, a przez cały ten czas oficerowie milczeli; milczał
też imperator. Wreszcie Połujarow się uporał, Buria przyjął bezużyteczną szablę, wszyscy wstrzymali
oddech.
– Kozaczyzna to bractwo, które ma pół tysiąca lat. To nie krew czyniła kozaka kozakiem, lecz
waleczność i wierność krajowi naszych ojców, żołnierskiej tradycji. Nie wskrzesimy Ojczyzny, jeśli
nie będziemy hołubić naszych tradycji! Nie odrodzimy się z popiołów, jeśli zdradzimy przodków. Nie
powstaniemy z kolan, jeśli nie będziemy pamiętać swojej historii! Te mundury, które wam uszyto,
które nosicie, nosili je wasi prapradziadowie. To nie nędzne kuse stroje maskujące tamtej armii, która
Rosji nie obroniła. Nie zielone sukno wcześniejszych bezbożników. Ale jeszcze starsze mundury,
w których napisano na pagonach: sumienie i honor, męstwo i wierność! Sumienie, Władimirze
Witalijewiczu, i honor. Wyjdź.
Zdegradowany ataman obrócił się na pięcie, żeby wymaszerować z sali; prawa dłoń, którą chciał
oprzeć na rękojeści szabli, opadła w pustkę. W drzwiach potknął się o dywan. Oficerowie milczeli.
Generał Buria nie zauważał Krigowa ani Lisicyna.
Imperator skinął na ordynansa, otworzył szkatułę i kontynuował wręczanie odznaczeń.
– Jak służba?

3
Wieczorem tamtego dnia Lisicyn z Krigowem i Bałasanianem wyszli na Patriarsze Prudy – po drugiej
stronie Sadowego Kolca, naprzeciw dawnego hotelu Pekin, gdzie mieścił się teraz sztab wojsk
kozackich.
Moskwa była wspaniała. Tak ogromna, jakby nie ludzie ją budowali, lecz jacyś starożytni cyklopi,
i właśnie jakby dla cyklopów była stworzona: zbyt szerokie ulice dla małych ludzi, zbyt wysokie
domy, zbyt uroczyście tu było dla zwykłego życia: granit, marmur i złoto. Maszerował przez nią i pierś
rozpierała mu duma, że jest jej cząstką, moskiewskim obywatelem, że należy do tej siły, tej starożytnej
potęgi! Wystarczyło przejść się po Sadowym, żeby to poczuć: my też nie jesteśmy jakimiś odpadami,
jakimiś śmieciami bez ojczyzny, stoimy na ramionach tytanów z przeszłości, i ci tytani patrzą na nas
z półmroku czule – i wymagająco.
Wieczór był jeszcze ciepły łagodnym czerwcowym ciepłem, a nie ciężkim lipcowym skwarem.
Słaby wiatr niósł po chodnikach puch młodych topoli, zasadzonych niedawno w miejsce zwęglonych
kikutów. Domy cierpko, jak lekarstwo, pachniały świeżą farbą, dźwięk dzwonów stu moskiewskich
cerkwi mieszał się z głosami płynącymi z café-chantant i śmiechem, który opadał lekko jak piórko
z otwartych na oścież okien.
Na Patriarszych paliły się wszystkie latarnie, na rogach ulic dyżurowali miejscy policjanci, którzy
próbowali robić groźne miny, ale w rzeczywistości miękli od tego, jak niepoważne były nieszczęścia
i kłopoty trapiące mieszkańców. Grupki dziewcząt w luźnych sukienkach paliły papierosy przed
drzwiami restauracji, obgadując swoich chłopców i strzelając oczami na przechodniów. Chłopcy, bez
wyjątku cywile w garniturach, siedzieli rozwaleni przy stolikach, rozpływając się już nieco od
wieczornego ciepła i musujących win, na trzech kozaków w galowych mundurach patrzyli z ironią
i wyraźnym poczuciem wyższości. Kozacy też czuli się tu nieswojo – rzecz jasna, oprócz rodowitego
moskwianina Krigowa.
Ojciec Krigowa był chirurgiem, matka pracowała w archiwum, a ich mieszkanie, do którego
zaprosili Lisicyna, żeby oblać ordery, znajdowało się przy samym Sadowym Kolcu, tyle że po jego
wewnętrznej stronie, dlatego należało do strefy srebrnej – i całe było ich własnością; z syna byli dumni
do szaleństwa i do szaleństwa się o niego bali. W Dagestanie pod Drebentem Krigow był paniczykiem
z moskiewki i właśnie dlatego ciągle pchał się w najgorsze piekło: tylko po to, by wszystkim dowieść,
że jest wart tych z Rostowa. Za to tutaj, w Moskwie, czuł się jak ryba w wodzie.
A Lisicynowi, mimo uszytego na miarę munduru, jego pierwszego Krzyża Świętego Jerzego, który
przypiął mu sam imperator, i stu gramów, które wlał w siebie jeszcze przed wyjściem ze sztabu, wciąż
brakowało potrzebnego dla wieczornej Moskwy kurażu. Dla niego, tak jak dla Balasaniana, wewnątrz
moskiewskiej srebrnej strefy zaczynało się aż nazbyt niezwykłe życie, tak niepodobne do niczego
znajomego, że zdawało mu się snem.
Prawdziwe życie było tam, pod Derbentem, w walkach z czarnobrodymi abrekami, w oczyszczaniu
ich kamiennych wiosek, w patrolowaniu zrujnowanych, rozpadających się miast, gdzie w każdej
sekundzie wszystko mogło się rozsypać: tak waliło tam serce, tak pulsowała adrenalina, tak jasny był
od niej świat – szary beton, czarne góry i mleczna mgła! A to… To było jak filmy o dawnym,
przedwojennym świecie, o nierealnej równoległej rzeczywistości, które oglądał na wiekowym tablecie
z porysowanym i popękanym ekranem. Chciało się w to wierzyć, ale się nie udawało.
I jeszcze jeden powód, dla którego nie mógł rozpłynąć się w tym wieczorze: nie opuszczały go
wydarzenia dnia.
Krigow się śmiał, wygadywał jakieś szokujące i zachwycające brednie, Bałasanian wtórował mu
z kwaśną miną, a Lisicyn tylko zmuszał się do uśmiechu. W sercu miał mrok. Jura wspominał to,
czego Krigow nie widział: oczy byłego atamana Połujarowa, kiedy imperator kazał mu oddać szablę.
Połujarow słynął z pamiętliwości.
„Są takie żmije, którym odrąbiesz głowę, a ta nawet martwa może jeszcze ukąsić i wstrzyknąć
jad” – powiedział Lisicyn Saszce Krigowowi podczas obiadu u jego rodziców. Ale Krigow tylko
machnął ręką.
Wpadli do jakiejś podziemnej knajpy, Krigow zamówił dla wszystkich szampana – żeby oblać
Krzyże Świętego Jerzego. Ponieważ umówili się, że na razie będą trzymać wydarzenia dnia
w tajemnicy przed Bałasanianem, ten całkiem w tej chwili zmarkotniał. Wyciągnęli odznaczenia,
pozachwycali się – Lisicyn ponuro, Bałasanian z zawiścią, Krigow żartobliwie – a potem Krigow
zaproponował Bałasanianowi, żeby zamienili się kieliszkami.
Oddał mu swój, z krzyżem, a od niego wziął z niedopitym szampanem. I osuszył go, zanim
Bałasanian zdążył zrozumieć, co się dzieje. Potem opowiedzieli Wazgenowi całą historię –
o ceremonii, o carze, o zdegradowanym atamanie potykającym się o dywan. Krigow, durna pała,
rechotał na całego, Lisicyn mówił, jak było.
– Do samego imperrratorra tak? – podkręcając z ormiańska „r”, zachwycał się Bałasanian.
– Połujarow tak tego nie zostawi – uprzedził ich Lisicyn, wyjmując z zanadrza garść prażonych
pestek słonecznika, których przywiózł ze sobą cały worek.
Ale zamówili wódkę, potem jeszcze jedną, i jeszcze… I Wazgen w końcu zgodził się powiesić
złoty krzyż na piersi – dla żartu, żeby przymierzyć.
– Wierzę w mądrość i łaskę imperatora! – oznajmił.
Wypili za to. Zagryźli pestkami. Bałasanian śmiał się w głos. Ech, Bałasanian, ty durniu, myślisz,
że złoty krzyż naprawdę można dostać od Saszki Krigowa, a nie wyłącznie od samego imperatora!
Trzeba było jak najszybciej osłodzić tę gorycz – Lisicyn podszedł do baru po następną kolejkę wódki
i tam poznał Katię.
To znaczy wtedy jeszcze nie wiedział, że to Katia, zobaczył tylko na kontuarze rękę o zadziwiająco
cienkim nadgarstku, niemal jak u dziecka, i palce – długie i bardzo piękne, ale wręcz bezcielesne –
obejmujące nóżkę kieliszka do wina. To, które wypełniało kieliszek, miało kolor zastygłej żylnej krwi,
a ręka była krwi całkowicie pozbawiona. Jura uznał to za zły znak i ciężko, spode łba wpatrywał się
w rękę Katii i jej kieliszek.
Przeznaczeniem tej ręki nie było chwytanie czy trzymanie czegokolwiek. Może granie sonat na
fortepianie. Ale chwycić coś albo coś gdzieś przeciągnąć tymi palcami na pewno by się nie dało.
Wtedy dziewczyna puściła kieliszek, zabębniła palcami o bar, obserwując ciężką reakcję Jury,
a potem ułożyła je w literę V. Widząc znak wiktorii, Jura odetchnął z ulgą i dopiero potem zamglonym
wzrokiem zaczął szukać właścicielki tych fortepianowych palców. Nawet nie od razu zauważył, że na
wskazującym ma złoty pierścień.
– Tylko zwycięstwo! – powiedział Lisicyn do przyszłej Katii.
– Amen! – odparła.
Cała okazała się równie słabo przystosowana do życia poza obrębem Sadowego Kolca, jak jej
nadgarstki i dłonie. Ramiona miała zbyt szczupłe, szyję zbyt łabędzią, kości obojczyka, policzkowe,
klatki piersiowej – wszystkie zdawały się tak delikatne, jakby zrobiono je ze złożonego kilka razy
białego papieru. Jej oczy były chorobliwie duże – jakby dorastając, przyszła Katia od dzieciństwa
miała je zdumione i szeroko otwarte.
Żadna kozaczka nie dostrzegłaby w tej suchotniczej tancereczce rywalki; tam, na rubieżach
Moskowii, żyły inne kobiety – o włosach i nerwach twardych jak drut. Nadgarstki i uda miały jak
moskiewscy mężczyźni, a odwagę dwukrotnie większą. Każda kozaczka mogłaby Katii, tej
przezroczystej muzie, najwyżej współczuć.
Właśnie dlatego Lisicyn, sam będąc mieszkańcem rubieży, poobijanym przez tamtejszą twardą
miłość, nie mógł się w przyszłej Katii nie zakochać. Wśród mieniącej się barowymi światłami
alkoholowej mgły przyglądał się jej prostej grzywce, jej sięgającym ramion włosom, jej zielonym
oczom.
– A ty co, jesteś kozakiem? – zapytała i roześmiała się.
– Tak, jestem – odpowiedział. – A pani?
A ona naprawdę była baletnicą. Służyła w Teatrze Bolszoj, w corps de ballet. To, że baletnice też
służą, wydało się Lisicynowi, wojskowemu, śmieszne i ujmujące.
– Czyli służysz jako szeregowiec.
– Każdy szeregowiec nosi w plecaku buławę marszałkowską – poinformowała go Katia. – Ale ty
masz w nim chyba pestki słonecznika?
Dopiero wtedy Lisicyn przestał łuskać pestki.
– No cóż… Są za to ekologiczne, przywiozłem je z Rostowa. Oj, wszystko tu zasypałem
łupinami…
– Czy nie poczęstuje pan damy, esaule?
– Setnik ze mnie, nie esauł… Serio, chcesz pojeść? – zmieszał się Lisicyn.
– Zrobię ci więcej miejsca w plecaku, może zmieści się buława.
Podstawiła swoją nieodpowiednią do tego dłoń. Nasypał jej garść aromatycznego słonecznika.
– Własna produkcja? – zainteresowała się Katia.
– No nie… Własny mamy miód. Tatko ma pasiekę.
– A miodku nie przywiozłeś?
– Niesłusznie się naśmiewasz. Teraz jest kasztanowy, nie wiesz nawet, jaki dobry! A potem będzie
sezon na akacjowy, ten to dopiero palce lizać. Następnym razem ci przywiozę.
Katia uniosła brwi.
– A mówią, że mężczyźni nie lubią robić dalekosiężnych planów.
Podszedł do nich Krigow. Zdjął łupinkę słonecznika, która przykleiła się Lisicynowi do ust.
– Ej, no jak to tak? Towarzyszom skończyła się amunicja, a ty tu… Oj. Dobry wieczór. Pani
wybaczy. Setnik Lisicyn jest na samowolce. Czeka na niego sąd polowy.
– Lisicyn to ja – wyjaśnił Jura.
– A ja jestem Katia.
I tak Katia z przyszłej stała się teraźniejszą.
Kiedy Jura wyszedł z Krigowem na papierosa, ten z całej siły klepnął go w plecy.
– Niczego sobie. Katiusza. W sam raz dla ciebie, co?
– Żarty sobie ze mnie stroisz?
– Jak to?
– Przecież to moskwianka. Do tego ze złotym pierścieniem. To ty, bracie, urodziłeś się
z moskiewskim adresem zameldowania. A mnie za trzy dni kończy się przepustka i wracam do stanicy
bumelować.
– No to ożeń się z nią, akurat sobie załatwisz zameldowanie! – poradził Krigow.
– No coś ty… Ja tak nie potrafię – powiedział Lisicyn. – Co ty, nie znasz mnie?
– Czo ty, czo ty. Znam cię: głupek jesteś. Nie potrafisz.
– Zresztą po jaką cholerę ja jej jestem potrzebny? Baletnica. Z Cesarskiego Baletu! I ja, frajer.
– Jak nie chcesz, to ja się za nią wezmę! – ostrzegł Krigow.
– Słuchaj no! – uprzedził go Lisicyn.
W tym momencie trzasnęły drzwi i na progu pojawiła się Katia z cienkim papierosem.
– Setniku Lisicyn! – odezwała się. – Mam propozycję. Propozycję-challenge.
Krigow podał jej ogień. Również Krigow zapytał:
– Jaką?
– Jutro jest bal. Cha-cha-charytatywny. Bal jutro, a ja nie mam partnera. To znaczy kawalera.
Lisicyn spojrzał bezradnie na Krigowa.
– Jakże taka gwiazda może nie mieć kawalera? – zapytał Krigow.
– Uciekł – odparła Katia. – Ale nie z panem rozmawiałam. Setniku Lisicyn! Uratuje pan damę
w potrzebie?
– Ja… Ja nie wiem jak? – zapytał Krigowa Jura.
– Ja wiem – oznajmił tamten.
– Nauczę – powiedziała Katia.
– A gdzie będzie ten bal? – wybełkotał Lisicyn.
– W Metropolu.
– To… Wewnątrz pierścienia Bulwarów?
– To dwa kroki od Kremla.
– Nie wpuszczą mnie.
– Mnie wpuszczą! – wtrącił Krigow.
– Biorę to na siebie – powiedziała Katia.
Lisicyn patrzył na nią z zakłopotaniem, zdeprymowany jej żartobliwym naporem.
Katia była nieprawdopodobnie efektowna. Nawet nie „efektowna”, ale naprawdę piękna. Lisicyn
patrzył na nią z przestrachem, bojąc się, że jedno głupie słowo lub nieostrożny ruch ją spłoszy. I zerkał
groźnie na Krigowa, który ani myślał zostawiać ich samych, i krążył wokół, wyczekując, aż Jura się
potknie.
– Jesteś jak motyl – oznajmił Katii niepewnie. – Taka piękna. Nie chcę cię spłoszyć.
– Romantycznie. Dziękuję, że nie jak pszczółka. Więc jak brzmi odpowiedź?
Była pijana, ale Lisicyn też. To wyrównywało szanse – tak długo, jak długo oboje byli pijani. Póki
oboje byli pijani, mógł sobie wyobrażać, że jutro pójdzie z nią na bal, że ona może się nim
zainteresować nie tylko dla kaprysu i z ciekawości, że będzie odpowiadać na jego listy i kiedyś –
może, bo przecież, czy to możliwe…?
Saszka, po co ci ona? No co ty, w życiu nie widziałeś baletnicy i jeszcze sto razy nie zobaczysz?!
Idź, bracie! Ten trzeci musi odejść! – Jura mrugał do Krigowa jak oszalały, ale ten jakby oślepł i nie
dostrzegał żadnego z jego sygnałów.
– O! Nasi!
Bałasanian, porzucony przez towarzyszy, też wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem, i jako
pierwszy zobaczył tamtych. Przez gwarny tłum, odsuwając cywili na boki, prosto na nich szedł
kozacki patrol.
Lisicyn od razu wytrzeźwiał, wyprostował się, spojrzał w dal, ponad głowami.
– To nie po nas?
– Mania prześladowcza? – roześmiał się Krigow. – Mania wielkości?
Ale Lisicyn już wiedział, że nie – to nie mania: sczepił się wzrokiem z dowódcą patrolu i nie mógł
się już rozczepić. Ten, widząc Krigowa i Lisicyna, przyspieszył kroku i szedł teraz nie zwyczajnie
naprzód, ale właśnie do nich. Esauł, a z nim dwaj setnicy. To nie był żaden patrol. Oni szli ich
aresztować.
Teraz nawet Krigow zdał sobie z tego sprawę. Przyczesał zmierzwione włosy. Spoważniał.
Uciekać? Kryć się?
Nie mieli przy sobie broni: na przepustce w Moskwie broń regulaminowa, nawet szable, była
zakazana. Lisicyn zebrał się w sobie i uznał, że najważniejsze to zachować godność. Obejrzał się na
Katię.
– Lepiej już idź.
– Co?
– Proszę!
Za późno.
Esauł, z ręką na rękojeści szabli, zatrzymał się naprzeciw Lisicyna. Stuknął obcasami. Sposępniał.
– Setnik Lisicyn, setnik Krigow?
– Tak jest, Wasze Wysokobłagorodie.
– Pozwólcie z nami.
Lisicyn czekał na to od chwili, kiedy ataman Połujarow potknął się o wykładzinę w Sali
Gieorgijewskiej. I oto odrąbana żmijowa głowa kąsała ich obu – Lisicyn jeszcze nie wiedział, gdzie
zostanie wstrzyknięty jad, ale nie wątpił, że będzie to ukąszenie śmiertelne.
Krigow spojrzał na esauła.
– Czyżbyśmy byli zatrzymani, Wasze Wysokobłagorodie?
Katia stała przy nich uparcie, nie odchodziła. Marszczyła brwi, nie chciała się rozstać z Lisicynem.
– Zatrzymani? Nie.
Esauł spojrzał na Katię z wahaniem.
– Nie chciałbym przy cywilach… Wzywa was generał Buria… Ataman. Nowy. Poprzedni…
Połujarow… Właśnie się zastrzelił.

4
Następnego dnia Lisicyn niezgrabnie prowadził Katię przez reprezentacyjną salę hotelu Metropol,
gdzie wydawano wspomniany bal. Znów miał na sobie mundur galowy, naramienniki setnika mocno
siedziały na swoich miejscach. Katia założyła białą suknię: balową, ale jakby ślubną.
Gości zwozili do hotelu maybachami – lakierowanymi limuzynami, wyprodukowanymi oczywiście
przed wojną, ale nienagannie wyklepanymi przez Tadżyków w ich nielegalnych warsztatach. Witali
ich wyszkoleni portierzy w kamizelach i cylindrach, w białych rękawiczkach, ubrani w nie wiadomo
jakim stylu, ale bardzo imponująco. Potem przekazywali przybyłych kelnerom, którzy częstowali ich
już kanapeczkami z kawiorem i wręczali krymskiego szampana w kryształowych pucharkach. Zza
rzeźbionych dębowych drzwi huczały dęciaki i kotły rozgrzewającej się orkiestry.
Lisicyn starał się opanować drżenie.
Dotąd tańczył tylko na dyskotekach osiedlowych; cóż, w klubie oficerskim uczyli czegoś
klasycznego, co pasowało do białogwardyjskich kokard: w dni powszednie kursy prawidłowej
wymowy i historii Imperium Rosyjskiego, w dni wolne – prosimy do kadryla. Ale to był kadryl, nie
walc.
Katia rozkazała mu nie być tchórzem. Objęła go zdecydowanie i udając, że jest w jego rękach
porcelanową figurką, powiodła go przez salę. Sięgała mu do piersi, prawie nic nie ważyła –
powiedziała, że w balecie trzeba taką być, aby partner mógł z łatwością nosić cię na rękach.
Mimo rozkazu Lisicyn był walcem przerażony.
Żeby zupełnie się nie zbłaźnić, umówił się z Katią, że spotkają się najpierw rano – i ćwiczyli przez
trzy godziny na podwórzu jakiegoś zbombardowanego domu przy Sadowym. Przez ten czas zdążył się
w niej nieodwołalnie zakochać, ale nie zaczął się lepiej ruszać. Ona jednak postawiła mu bezwzględny
warunek: wieczorem ma być w Metropolu.
Kompletnie nie mógł zrozumieć, po co jej to było. Z cieniami na powiekach i teatralnymi rzęsami,
z obnażonymi ramionami i niemal dziecięcą talią, w tej dziwnej sukni była przeznaczona któremuś
z tłustych starych elegantów we frakach, któremuś z błyszczących młodych lalusiów, których
podwoziły do wejścia czarne jak węgiel maybachy, ale absolutnie nie Jurze – palantowi, żołnierzykowi
i prowincjuszowi.
Jura to wiedział i dlatego pocił się, potykał i nie umiał wymyślić ani jednego składnego żartu.
A Katia unosiła się nad ziemią, obdzielała obecnych uśmiechami i nie wiedzieć po co przedstawiała
Lisicyna jakimś swoim znajomym z bohemy o wymyślnych i trudnych do zapamiętania imionach.
Zbliżał się moment wstydu: na środek wyszedł wodzirej, zadzwonił w dzwoneczek, poprosił, by
jak najszybciej uporać się z szampanem i zwrócić kieliszki służącym, ponieważ do właściwego balu
pozostało tylko kilka minut. Jura odstawił jeden pucharek i natychmiast chwycił drugi, po czym wlał
go w siebie.
I wtedy zbliżył się do nich jakiś już na pierwszy rzut oka nieprzyjemny mężczyzna, który byłby
wysoki, gdyby nie jego powykrzywiane plecy, i który wyglądałby młodo, gdyby się tak nie odmładzał,
po czym nosowym głosem przywitał się z Katią. Lisicyn wyczuł, że ta jednocześnie cieszy się i żałuje,
że go widzi. Mężczyzna nawet nie zamierzał witać się z Jurą, w ogóle patrzył przez niego na wylot,
jakby setnik Lisicyn miał na sobie nie galowy mundur oficerski, ale strój kelnera.
– Widzę, że szybko znalazłaś zastępstwo – powiedział.
– Nie szukałam. Zaprosiłam pierwszego w kolejce. – Katia pochyliła głowę. – Kolejka ciągnie się
stąd aż do Teatru Bolszoj.
– No tak. Pierwszego w kolejce. W końcu nigdy nie byłaś wybredna.
Katia dygnęła.
– Jesteś tego żywym dowodem.
Powykrzywiany człowiek zmusił się do zgryźliwego uśmiechu..
– Dziwka. Żałosna.
I wtedy Lisicyn, zwalniając w końcu napinającą się z każdym nosowym słowem sprężynę, obalił
tego gównojada wyćwiczoną bokserską kombinacją ciosów, z których drugi trafił prosto w szczękę.
Nokaut.
Zleciała się ochrona, chwycili go pod łokcie, wykopali z Metropolu, zagrozili, że wezwą policję –
i tylko przez szacunek do munduru tego nie zrobili.
Wstał, zmrużył oczy, zapalił. Postał minutę, dwie – Katia nie nadchodziła. W sercu miał mętlik.
Przynajmniej nie trzeba się kompromitować tym pieprzonym walcem, powiedział do siebie. Ulżyło
mu.
A Katia wciąż nie wychodziła i nie wychodziła. Może padła przed tym wampirem na kolana,
spryskuje mu twarz wodą.
Przecież po to tu Lisicyna zaciągnęła – żeby rzucić nim w twarz jakiemuś swojemu tatuśkowi,
zemścić się. No, przepraszam, nie domyśliłem się. Jak rzuciła, to rzuciła. Teraz prosi tamtego
o wybaczenie za dzikusa.
A niech ją!
Nie, jak?! Nie może jej wypuścić… To dobra dziewczyna, i umie być zwyczajna, kiedy zechce:
gdy na tym zniszczonym podwórku w pośpiechu uczyła go kroków walca – była niecierpliwa, ale nie
złośliwa ani zarozumiała, śmiała się z jego idiotycznych żartów… Czy to wszystko naprawdę dla tego
pokazu mody, po to, by przejść się z nim na smyczy przed tym draniem?
Tak – tylko ona go dziś martwiła. Wczoraj zmartwienia były inne: spodziewał się zemsty
wszechpotężnego Połujarowa i niesprawiedliwej egzekucji. A gdy tylko egzekucję odwołano, gdy
przestała się wydawać realna, od razu znów zaczęło go interesować, jak tam życie i co będzie dalej.

5
Generał Buria, teraz już pełnoprawny ataman, wyciągnął z szuflady nie swojego biurka pudełeczko,
z niego zaś, niezgrabnie, jedyną ręką, wyjął Krzyż Świętego Jerzego i wbił Bałasanianowi szpilkę
w pierś. Zapiąć już nie mógł.
– Z resztą jakoś sam sobie poradzisz. Dobra, idź, strasznie od ciebie jedzie, brachu.
Szczęśliwy Bałasanian prychnął i poleciał.
– Ty, Lisicyn, też możesz iść.
Jura spojrzał na Saszkę Krigowa. Ten czekał. Buria dał mu znak skinieniem głowy:
– Krigow. Znasz pułkownika Surganowa?
Przypominający rzeźnika pułkownik, który przy atamanie pozwalał sobie rozwalać się w fotelu,
wstał.
Sasza obrócił się do Jury, skinął nań, pozwalając mu odejść: idź, co tu poradzisz? Lisicyn
zasalutował, ale w drzwiach przystanął, licząc, że podsłucha początek rozmowy.
– Jego Wysokość Imperator zwrócił na pana uwagę po dzisiejszym incydencie… Chce jeszcze raz
się z panem zobaczyć. Ma dla pana specjalne zadanie. Zapomniałeś czegoś, Lisicyn?
Jura przymknął za sobą ciężkie drzwi.
Krigow nigdy mu nie opowiedział, co to za specjalne zadanie; po paru dniach przyszedł do sztabu
z naramiennikami podesauła. Nie zdążyli oblać awansu – Lisicyn dostał rozkaz powrotu na Kaukaz,
a Krigow – pozostania w Moskwie. Już się nie zobaczyli.
Jura pojechał do Drebentu z dziwnym, nieznanym dotąd uczuciem: zdawało mu się, że imperator
zauważył i obdarzył zaufaniem niewłaściwą osobę. Co takiego zrobił Krigow? Powiedział
o Bałasanianie, to wszystko. A dlaczego? A dlatego, że on i tak wszystko ma, jest moskwianinem
i synem lekarza, ma też prawdziwe wykształcenie. A dlaczego Lisicyn się nie odezwał? Bo z trudem
dochrapał się stopnia setnika i czuł przerażenie na myśl, że ponownie zostanie szeregowym. I oto znów
wszystko trafiło się Saszce: stopień, specjalne zadanie i osobista życzliwość imperatora. Lisicyn
najbardziej zazdrościł Saszce cara.
Jurze zostało tylko jedno pocieszenie. Katia.

6
Katia wybiegła na ulicę po pięciu minutach. Przez te pięć minut Lisicyn zdążył na zawsze się z nią
pożegnać i ze złamanym sercem wrócić do odbywania służby na Kaukazie, obiecał sobie, że nie będzie
się zakochiwał, i podjął stanowczą decyzję, że jeśli nawet po przejściu w stan spoczynku nie pójdzie
do klasztoru, to już na pewno nie będzie się spotykał z nikim poza prostytutkami, z którymi
przynajmniej wszystko jest jasne od początku.
Katia zniszczyła jego determinację w ułamku sekundy.
Pocałowała go w usta i powiedziała, że dawno nikt nie dał jej takiego cudownego prezentu. Że
powalony przez Lisicyna łajdak to prominentny mecenas, ważny darczyńca Cesarskiego Baletu, który
w zamian za swoje datki pieniężne wybiera sobie ofiary spośród tancerek, nie zawraca sobie głowy
zalotami, corps de ballet nazywa swoim kurnikiem, i po zszarganiu reputacji jednej baletnicy od razu
bierze się za następną. Ale oto kosa trafiła na kamień właśnie w osobie Katii, powiedziała Katia.
Mecenas nie mógł czegoś takiego wybaczyć i zaczął niszczyć jej karierę, ale nawet jeśli i tak z nią
teraz koniec, to przynajmniej było to piękne.
Pocałowała go znowu, a on uwierzył we wszystko.
Do powrotu na Kaukaz pozostały jeszcze dwa dni.
Mało czasu, bardzo mało. Żeby go nie tracić, w ogóle nie wychodzili z łóżka. Na peronie Dworca
Kijowskiego, z którego, oczywiście, dawno już nie odjeżdżały pociągi do żadnego Kijowa, Katia nie
płakała. Nieustannie żartowała – ostro i zabawnie – i na pożegnanie poprosiła Lisicyna o rękę i serce.

7
Pułkownik Surganow, o wyglądzie rzeźnika, a w rzeczywistości szef kontrwywiadu, kiwa głową ze
smutkiem.
– A wiesz cokolwiek o zadaniu, które miał wykonać setnik Krigow?
– Nie, panie pułkowniku! – odpowiada zgodnie z prawdą Lisicyn.
Rzeźnik patrzy na niego uważnie i dobrodusznie.
– Setnik Krigow stanął na czele ekspedycji, którą imperator posłał na nasze wschodnie rubieże. Za
Wołgę.
– Do buntowników?
– No… Sądziliśmy, że od dawna żadnych buntowników tam już nie ma. Pozdychali, albo się
wyszumieli… Tyle lat minęło. Ani widu, ani słychu.
– Tak jest.
– Ale ekspedycja Krigowa przepadła bez wieści. A byli tam wyborowi żołnierze, z 19.
Samodzielnej Brygady. Co gorsza…
Surganow wytrząsa z paczki drogiego zagranicznego papierosa, nie wiadomo, jak zdobytego, i nie
wiadomo, jak dostarczonego do Moskwy z wrogiego Zachodu.
Lisicyn uważa, że Sasza Krigow na pewno żyje. Surganow zapala. Kozakowi nie proponuje.
– Co gorsza, mamy informacje, że przeciwko nam zbuntowała się placówka graniczna, ostatnia
stacja na tej linii kolejowej. Jarosław.
– Bunt? Z jakiego powodu?
– A tak. My tu… Przegapiliśmy sprawę. Z powodu perturbacji… Nie rozwiązaliśmy na czas
problemu z zaopatrzeniem… A tamci znaleźli się… Cóż. Chociaż osobiście dopuszczam też inny
powód. Gorszy. Penetracja przez prowokatora z drugiego brzegu Wołgi. Tak czy inaczej…
Chcielibyśmy powierzyć ci, bracie, tę sprawę.
Patrzy na Lisicyna znacząco. Lisicyn stoi z wybałuszonymi oczami. Pułkownik czeka.
– Mam zaprowadzić tam porządek? – odzywa się Lisicyn.
– Przynajmniej wyjaśnić – Surganow wypuszcza dym – co tam się, u diabła, wyprawia. No i tak,
zaprowadzić porządek, jeśli się uda. A już naprawdę dobrze będzie, jeśli się dowiesz, gdzie się tam
zapodział twój przyjaciel Krigow.
– Tak jest.
Rzeźnik kiwa głową.
– A ty, bracie, naprawdę niczego nie słyszałeś o tym, co się dzieje za tamtym mostem? I co się
działo w czasie wojny?
– Nie, panie pułkowniku! – odpowiada zgodnie z prawdą Lisicyn.
– Rozumiem. Cóż, wprowadzimy cię w sytuację. I jeszcze jedno. Niczego na jutro nie planuj.
Jutro, bracie, przyjmie cię sam imperator.
– Mnie? Osobiście?
Lisicynowi zakręciło się w głowie.
– Ciebie, bracie, ciebie. Tak więc bądź łaskaw za mocno dziś nie imprezować. Wyśpij się.
– Ja… Oczywiście, Wasze Wysokobłagorodie…
– Jak chcesz, Lisicyn, to mów mi Iwan Olegowicz. Jakoś tak bardziej po domowemu.
Aha, a jaki masz pierścionek? Srebrny? Daj go tu, masz ode mnie złoty, ponoś go do wyjazdu.
EPIZOD 2

1
Przez cały spektakl co chwila spogląda na zegarek i głośnym szeptem pyta sąsiadów, kiedy się
skończy. Ludzie go uciszają, jakiś goguś dwa rzędy przed nim, żeby zrobić wrażenie na swojej
suchotniczej damie, odgraża się, że wyrzuci Lisicyna z sali, jeśli ten natychmiast nie przestanie.
Ale Jura koniecznie musi wiedzieć, kiedy będzie koniec – siedzi na jaskółce, a będzie się
przedzierał pod scenę z ogromnym bukietem kwiatów, które swoimi kolcami na pewno będą się
czepiać wszystkich tych ich aksamitów i koronek. Z nerwów łuska słonecznik i cała podłoga u jego
stóp jest już zaśmiecona łupinami.
Grają Śpiącą królewnę, „opus magnum Władimira Warnawy, obecnie niewątpliwego klasyka,
w młodości znanego chuligana”, jak przeczytał Jura w programie. Katia nie zapraszała go na
przedstawienie – chciał koniecznie zrobić jej niespodziankę i w ogóle nie powiedział, że będzie
w Moskwie. Bilet do Teatru Bolszoj zdobył sam i trafiło mu się właśnie takie miejsce – w najdalszym
rzędzie.
Nie od razu udaje mu się odnaleźć Katię wśród jej koleżanek, a i to dopiero za pomocą lornetki –
w sztabie dla żartu zaproponowano, by wziął ją ze sobą, a on się zgodził. Wszyscy ci uciszający ludzie
wokół patrzą na niego, oczywiście, jak na idiotę – facet siedzi wyprostowany jak tyczka, w pełnym
kozackim mundurze galowym, pożera pestki słonecznika i gapi się w swoją gigantyczną lornetkę,
jakby scena była linią frontu, a orkiestron – okopem, z którego wybiegł wróg, by walczyć na bagnety.
Za to przez tę lornetkę widać Katię. O co chodzi w tym całym balecie, tego do końca nie rozumie,
dlatego że nie odrywa wzroku od niej. Złości się, kiedy zasłaniają mu ją inni tancerze, cieszy, kiedy
rozchodzą się na boki, pozwalając jej się pokazać. Zazdrości jej partnerom, zazdrości primabalerinie.
Partia Katii jest niewielka. Często, prawie zawsze, musi robić to samo, co pozostali – synchronicznie,
jak na defiladzie, tak jakby nie można jej było powierzyć czegokolwiek poważniejszego, czegoś,
w czym mogłaby zabłysnąć!
Lisicyn wącha swój bukiet – czy róże pachną? Zdaje się, że pachniały, kiedy je zabierał, ale teraz
cały aromat jakby wywietrzał; a może po prostu się przyzwyczaił?
Niby od pół roku są razem, chociaż on nadal służy na Kaukazie – ale wśród tych długich miesięcy
był trzytygodniowy urlop w stolicy, na który dostał zaproszenie od Katii.
Przez trzy tygodnie spacerowali po bulwarach i nabrzeżach, jadali kolacje w najlepszych
restauracjach i pili szampana do śniadania. Przez cały ten czas był o nią zazdrosny z powodu
moskwian – sytych, nieznających biedy – którzy oczywiście wszyscy rzucą się na Katię, jak tylko
Lisicyn wyjedzie za trzecią obwodnicę miasta. Zdawał sobie sprawę, że wygląda głupio ze swoją
zazdrością, ale podczas wspólnych upojnych wieczorów Jura nie umiał już trzymać w tajemnicy
swoich wątpliwości, czy zasługuje na Katię – i rwał się do bójki z każdym, kto zbyt natrętnie się na nią
gapił. Dwukrotnie skuwała go żandarmeria i tylko urok Katii (a i to cudem!) sprawiał, że
funkcjonariusze wypuszczali Lisicyna bez wnoszenia sprawy. Katia beształa go za te awantury,
a potem wybaczała; lecz wiary w siebie, ani w nią, mu nie przybywało.
Tak samo i teraz zadaje sobie pytanie: czy ona na niego czeka?
Pójdzie teraz do niej z tymi różami, ale czy nie wyjdzie tam ktoś inny, z parteru, i zanim on zejdzie
ze swojego balkonu, nie podaruje jej już własnego bukietu, okazalszego, i w rękę nie pocałuje,
i w policzek?
Czy to nie głupota i zarozumialstwo z jego strony, że chciał ją zobaczyć? A nuż ma na ten wieczór
inne plany? Poprzednim razem zawiadomił ją z wyprzedzeniem – a ona zdążyła tak wszystko
zorganizować, żeby wpisać przepustkę Lisicyna w swój grafik miłosny. Czyżby stołeczne życie było
tak nudne, że nie pojawiali się absolutnie żadni chętni na spędzanie z Katią czasu i na jej duszę?
Podczas antraktu wodzi wzmocnionym lornetką wzrokiem po pierwszych rzędach, szukając kogoś
podobnego do tamtego pierdziela, któremu Katia dała kosza na balu charytatywnym. Chociaż jego
rywal może wyglądać jakkolwiek. Szczególnie skrupulatnie studiuje Lisicyn tych, którzy, podobnie jak
on, siedzą z kwiatami.
Na przykład ten wymuskany wąsacz – czy przyjęłaby jego zaloty? A ten chłopaczek? Właściwie
nie jest wcale taki młody… Katia ma dwadzieścia dziewięć lat, a ten… No, dwadzieścia z kawałkiem.
Gówniarz.
Trzeba było powiedzieć jej z wyprzedzeniem!
Może by tak wyjść? Wyjść, zadzwonić do niej po spektaklu – powiedzieć, że przyjeżdża jutro, dać
jej czas na przygotowanie…
Ale bardzo nie chce tracić tego wieczoru. Bo ekspedycja wyrusza do Jarosławia już pojutrze
i zostały tylko dwa wieczory. Niech to licho.
Wstaje jednak zawczasu, roztrąca oburzonych teatromanów i drapie kolcami róż ich megiery,
pochylony jak pod ostrzałem biegnie pod scenę i tam czeka jeszcze piętnaście minut, aż skończy się
balet, żeby rzucić w Katię kwiatami jako pierwszy, zanim jakiś siwowłosy lew z Orderem Świętego
Andrzeja na szyi – czy to aby nie minister? – wręczy swój prosty bukiet zarumienionej primabalerinie.
Katia wydaje stłumiony okrzyk.
Głośnym szeptem każe mu czekać w tym samym miejscu, pod sceną. Po dziesięciu minutach,
kiedy sala jest już prawie pusta, wybiega do Jury, rozgorączkowana, i prowadzi go za kulisy, gdzie piją
szampana z pozostałymi tancerkami – lekkimi jak uczennice kobietkami o zeszpeconych stopach.
Wszystkie gruchają, otaczając Jurę jak gołębie staruszka, który kruszy im chleb, ale Lisicyna interesuje
tylko Katia.
Potem oczywiście restauracja, i wino, i śmiech, i tańce do trzeciej w nocy. Lęk i wątpliwości
ustępują coraz bardziej z każdym uśmiechem Katii, a słowa, które miał dziś wieczorem wypowiedzieć,
wciąż nie przechodzą mu przez usta. Nie znajduje dla nich odpowiedniego momentu, wciąż odkłada je
na potem.
A później Katia zaciąga go do siebie, wchodzą na palcach, żeby nie obudzić jej współlokatorki,
także tancerki, zamykają się w pokoju na zasuwkę, a potem zamiar zachowania tajemnicy
i oszczędzania sąsiadki jakoś sam idzie w zapomnienie; w ogóle wszystko idzie w zapomnienie aż do
brzasku – i dopiero wtedy, paląc w łóżku papierosa, Lisicyn przyznaje się Katii, że pozostała im
jeszcze tylko jedna noc, po której będzie musiał wyjechać w ślad za Saszką Krigowem tam, gdzie
szejtan mówi dobranoc.
Bardzo go kusi, żeby powiedzieć jej o tym, że jutro przyjmie go sam imperator, ale powstrzymuje
się i nie puszcza pary z ust nawet ogarnięty miłosnym wyczerpaniem, dzieląc się z Katią w łóżku jej
papierosem z ustnikiem.

2
Kiedy zaczynają bić kuranty, ludzie już czekają: zdjęli czapki i uciszyli się.
Śnieg prószy powoli i uroczyście: choć w listopadzie można by się spodziewać przenikliwego
wiatru, tego dnia akurat przycichł. Śnieg jest miękki, ale pada gęsto – przez biały tiul już z odległości
pół wiorsty prawie nie widać Baszty Spasskiej.
Białe płatki spadają na nieosłonięte głowy dorosłych i siedzących na ich ramionach dzieci
i niespiesznie topnieją – więc w chwili gdy rozbrzmiewa dwunasty dzwon i Brama Jerozolimska
otwiera się przy zbiorowym westchnieniu zachwytu, cały zebrany na placu Czerwonym tłum wydaje
się już siwy.
Najpierw niespiesznym, lekko roztańczonym stępem wyjeżdżają dwójkami kawalerzyści
w papachach, z obnażonymi szablami – osobista eskorta Jego Imperatorskiej Wysokości. Trzeci
i czwarty żołnierz trzymali w dłoniach sztandary: czarno-żółto-biały imperialny tricolor i białą
chorągiew ze szkarłatnym krzyżem.
Ogiery są potężne, niemal półtora raza większe od zwykłych dorożkarskich koni, a jeźdźcy
pasowali do nich wzrostem. Konie są jasnoszarej, srebrzystej maści i gdyby nie ich czarne oczy, wśród
padającego śniegu zdawałyby się przezroczyste, widmowe, i kawalerzyści z obnażonymi szablami
jechaliby jakby w powietrzu.
Pierwsza para, druga, trzecia – i oto w półmroku baszty zapala się blady płomień: reflektory
carskiego landoleta. Dziwaczne auto jest pomalowane na biało. Miejsce kierowcy zakryto, a dach nad
tylną kanapą został złożony. Na długiej masce powiewają chorągiewki – imperialny emblemat.
Tłum rusza do przodu, policjanci, którzy odgradzają go kordonem, trzymając się za ręce obleczone
w białe rękawiczki, zaciskając zęby i stękając, wypychają go do tyłu. I oto ukazuje się cały samochód.
Cesarz stoi, przytrzymując się jedną ręką; na drugiej ma chłopczyka, który ubrany jest dokładnie
tak jak on – w przepasany koalicyjką polowy szynel i papachę z wojskowym bączkiem.
Jura w napięciu wpatruje się w jego postać. Nie może uwierzyć, że dziś wieczorem to on – setnik
Lisicyn – będzie miał wielki zaszczyt osobiście widzieć i słuchać imperatora. Czym sobie na to
zasłużył? Co powie imperator?
– Aj! – skarży się Katia. – Coś się tak wczepił?
– Przepraszam, przepraszam… – rozluźnia żelazny chwyt, którym ściskał jej delikatne ramię.
W baszcie budzi się głos. Nad placem Czerwonym rozlega się:
– Jego Cesarska Wysokość, Imperator i Samodzierżca Moskiewski Arkadij Michajłowicz i Jego
Cesarska Mość, Wielki Książę Michaił Arkadjewicz!
Głośniki wtórują mu od strony Muzeum Historycznego, od strony GUM-u, nabrzeża Sofijskiego,
placu Maneżowego, Iljinki, od strony Łubianki, Twerskiej, Warwarki – ze wszystkich miejsc, gdzie
zgromadzili się ludzie, aby uczcić radosne święto.
Limuzynie dotrzymuje kroku jeszcze tuzin jeźdźców – dwójkami, wszyscy z obnażonymi
szablami, owiani parą z końskich nozdrzy, stąpają miękko po śniegu.
– Chwała Imperatorowi! Niech żyje!
Nie wiadomo, kto pierwszy zawołał, ale już po kilku chwilach entuzjazm rozchodzi się falami od
oczyszczonego przez policję przejazdu, od pierwszych rzędów, które mogą ujrzeć cara na własne
oczy – do tych, którym się nie poszczęściło i ściśnięci znaleźli się dalej.
– Niech żyje! Niech żyje!
Zdaje się, że zebrali się tu w ogóle wszyscy mogący chodzić, wszyscy ze złotymi pierścieniami.
Imperator nieczęsto pojawia się publicznie, a następcę tronu pokazuje ludziom tylko raz w roku –
w wielkie prawosławne święto, dzień Archistratega Michała i wszystkich Bezcielesnych Mocy.
Archanioł patronuje Wielkiemu Księciu, tak jak patronował jego dziadkowi Michaiłowi Pierwszemu,
założycielowi dynastii.
Lisicyn myśli – oto właściwy moment!
– Katia, ja…
Propozycja małżeństwa, którą żartobliwie złożyła mu pół roku wcześniej na dworcu, pozostała
zawieszona w próżni – Lisicyn niby ją przyjął, ale podczas jego poprzedniej wizyty żadne z nich nie
wspominało o zaręczynach. Musi się teraz oświadczyć na nowo, jak należy – i na serio. Ale za bardzo
się boi odmowy. I zastanawiał się przez całą noc, jak zacząć rozmowę. Najpierw oznajmi, że on, setnik
Lisicyn, syn wiejskiego pszczelarza, został wezwany przez samego imperatora – i to pilnie, właśnie
dziś. I dopiero potem, zanim Katia otrząśnie się ze zdumienia, wykorzysta chwilę i wyciągnie
pierścionek. Potem zdał sobie sprawę, że zadziwiającym i szczęśliwym przypadkiem w ten dzień
wypada święto Archistratega Michała i wyjazd carskiego orszaku. Scenografia idealnie pasowała do
akcji; nie mógł dłużej tego odkładać!
– Wezwał mnie dziś cesarz – mówi Lisicyn do Katii. – Prywatna audiencja.
Katia rzuca mu spojrzenie pełne niepokoju. A może zachwytu.
– Oho!
Pewnie zachwytu.
– A o czym będziecie rozmawiać?
– Nie mogę ci powiedzieć. Tajemnica państwowa.
Katia staje na palcach i podszczypuje go w gładko ogolony policzek.
– Jesteś taki kochany.
I nie podejmuje dalszych prób wyciągnięcia od niego tajemnicy; a on zastanawia się dlaczego.
– Chodzi o ekspedycję – mówi Jura.
– Na którą lepiej nie jechać.
– Nie mów tak.
– Mówię, co myślę.
– Nie cieszysz się, czy co?
Katia wzrusza ramionami.
– Oczywiście, że się cieszę! Ale… Nie zastanawiałeś się, co się stało z twoim przyjacielem?
– Zastanawiałem się. Saszce nic się nie stanie. Na pewno wszystko z nim w porządku.
– Więc dlaczego się boję?
Jura marszczy brwi i macha ręką.
– Przecież to zwykła ekspedycja. Zwykłe zadanie.
– Gdyby to było zwykłe zadanie – nie zgadza się Katia – to wątpię, żeby przyjmował cię osobiście
imperator. Przyjąłby wszystkich setników – i miałby z głowy.
Ludzie się odwracają i uciszają ich. Lisicyn zwleka, obracając w kieszeni kupiony w pośpiechu
pierścionek zaręczynowy, i wciąż nie decyduje się go wyjąć.
Biały imperatorski landolet z zapalonymi światłami sunie powoli, mijając tysiące wyciągniętych po
łaskę rąk, a car machnięciami dłoni obleczonej w czarną skórę ich tą łaską obdarza – i twarze
zgromadzonych rozjaśniają się, a śnieg zaczyna topnieć na ich głowach. Carewicz Michaił
Arkadjewicz siedzi na rękach ojca mocno, pewnie, nie wierci się – i patrzy na poddanych poważnie jak
na swoje pięć lat.
– Jaki dziwny chłopczyk – mówi Katia do Lisicyna.
– Jakby był święty – odpowiada Jura.
– Jakby był porządnie naćpany.
Stójkowy stojący najbliżej nich, który, jak się zdaje, podsłuchał ich rozmowę, nadstawia uszu teraz
podejrzliwie i z dezaprobatą. Zresztą sam Jura też czuje się urażony w imieniu imperatora.
– Bo wie, że lud w nim widzi cara.
– Kiedy siedzi u nas, w teatrze, w swojej loży, też jest taki nadąsany.
Orszak mija ich i kieruje się wzdłuż GUM-u w stronę Maneżu; Jura odprowadza go wzrokiem,
Katia się śmieje, tłum przelewa się za eskortą powietrze aż dźwięczy, tak wyczuwalny jest dokonany
przed chwilą cud, którego świadkami byli wszyscy zebrani.
– Katia…
Ściska w kieszeni pierścionek zaręczynowy. Ale Katia spłoszyła go swoimi żarcikami, a teraz
orszak już się oddalił i końskie ogony zmiotły właściwą chwilę, przysypał ją puszysty, wolno padający
śnieg. Nie zdążył.
– Tak?
A kiedy znów uda mu się tutaj dostać? Przepustkę do strefy złotej dostał od pułkownika
Surganowa tylko na dziś – jutro trzeba ją oddać. Katia ze swoim złotym pierścieniem może chodzić na
plac Czerwony choćby codziennie: służy w Teatrze Bolszoj, a mieszka przy zaułku Leontjewa, wolno
jej iść wszędzie. I te tysiące ludzi, które oblepiają cesarski orszak na drodze od Bramy Jerozolimskiej
do monastyru Sreteńskiego, mają takie obrączki na palcach wskazujących. A Lisicyn jest tu
nadmiarowy. Nie zasługuje na nią.
No, tchórzu śmierdzący, decyduj się!
– Nie to miałem na myśli…
– A co?
Bierze oddech i w końcu proponuje:
– Może pójdziemy wypić po koniaczku?
Lepiej wieczorem. Lepiej przy kolacji. W restauracji.
Po audiencji.

3
Z Maneżu cesarski landolet wraz z eskortą zmierza w dół do Puszkińskiej. Kawalerzyści nie chowają
szabel, car nie opuszcza ręki, na której trzyma następcę tronu. Okrzyk „Niech żyje!” toczy się wraz
z orszakiem jak śnieżna kula po wypełnionej ludźmi Twerskiej, przykleja się do niego coraz więcej
entuzjastycznych głosów i uśmiechniętych twarzy – i gdy orszak dociera do Puszkińskiej, strażnicy
miejscy z najwyższym trudem powstrzymują napór rozochoconego tłumu.
– Niech żyje!
Dzieci przytykają czoła do oszronionych szyb: wewnątrz Pierścienia Bulwarowego, w strefie złotej
nie ma już ani jednego domu bez okien, u wszystkich działa też ogrzewanie. Ludzie w ciepłych
domach patrzą na cara z wdzięcznością i wszyscy, którzy wylegli na ulice, zrobili to z własnej woli.
Szable w dłoniach kawalerzystów połyskują jak ozdoby w bożonarodzeniowej iluminacji rozciągającej
się w poprzek Twerskiej; pożytku z nich tyle samo – są tylko na pokaz. Nikt tu nie życzy imperatorowi
źle i on to wie – dlatego jedzie w lud z tą atrapą ochrony, dlatego bez lęku pokazuje ludziom małego
Wielkiego Księcia – kruchą fiolkę, w której migocze tak łatwy do ugaszenia święty ogień władzy
otrzymanej od Boga. I ludzie patrzą na ten płomyk z czułością i uwielbieniem. Kiedy przyjdzie czas,
kiedy cesarzewicz będzie gotowy, by stać się cesarzem, będą gotowi i oni.
– Niech żyje!
Poczet sztandarowy podjeżdża do Puszkińskiej, do bulwarów – do niewidzialnej granicy. Tu
kończy się strefa złota i zaczyna srebrna. A tłum za tą granicą jest znacznie gęstszy i bardziej uważny:
do strefy srebrnej należy wszystko pomiędzy bulwarami a Sadowym, a ludzi tam pełno – w domach
jest wiele komunałek, wszyscy się pchają jak najbliżej Kremla. Każdy, kto nie zasłużył na złotą
obrączkę na palec, stara się zdobyć przynajmniej srebrną. A tu, wzdłuż bulwarów, ustawili się wszyscy
ze srebrnymi pierścieniami, kto tylko mógł.
Na Puszkińskiej orszak skręca w prawo i jedzie powoli wzdłuż rzędów młodych cienkich drzewek,
po przeobrażonych bulwarach – najpierw do Dmitrowki, potem do Pietrowki. Również tu ulice zdobiły
białe flagi ze szkarłatnymi krzyżami dla uczczenia dnia Michała Archanioła. Stójkowi w zimowych
szynelach z błyszczącymi guzikami stoją jak należy, przodem do zgromadzonego tłumu – ale i tu
wśród tysięcy twarzy nie widać gniewu czy niezadowolenia. Wszyscy z odkrytymi głowami.
Wystarczy im, że popatrzą na imperatora – albo przynajmniej w ślad za nim, na śnieg wirujący za białą
limuzyną, za końskimi ogonami, który w świetle kolorowej świątecznej iluminacji wygląda jak
rozsypywane z samochodu konfetti, manna z nieba, iskry szczęścia.
Stojący tu wiedzą, że nie wolno im przekroczyć bulwarów – dalej, do złotej strefy, mogą wejść
tylko ci, którzy noszą na palcu pierścień z dukatowego złota z carskim godłem. I nikt nie próbuje
naruszyć tego porządku i przerwać przezroczystej membrany. Każdy zna swoje miejsce i właśnie
w podzięce za ich posłuszeństwo imperator przyjeżdża w dniu Archanioła Michała do tych, którzy
stoją cierpliwie wzdłuż bulwarów.
Chłopczyk na jego rękach zaczyna marznąć, delikatnie drży, ale się nie poddaje; a sam imperator
niestrudzenie trzyma go w górze. Podmuch wiatru rozwija sztandary, szable ze świstem przecinają
zgęstniałe powietrze, parskają konie, ludzie klaszczą.
– Chwała Cesarzowi! Chwała Wielkiemu Księciu!
Ale kondukt nie przejedzie wszystkimi bulwarami – przy Pietrowce znów skręca w prawo i jedzie
nią w stronę Teatru Bolszoj, wzdłuż szeregów ustawionych na powitanie żołnierzy Michajłowskiego
i Arkadjewskiego Pułku Gwardyjskiego. Ludzie oklaskują jeszcze wirujący śnieg i końskie ogony,
a potem rozchodzą się po jarmarcznych straganach ustawionych wzdłuż bulwaru, aby pić grzane wino
i dzielić się radością z tymi, którzy nie zdążyli na przejazd orszaku.
A imperator, przejechawszy przez Pietrowkę wzdłuż zastygłych gwardzistów, przy teatrze znów
zanurza się w przytulnym cieple – na placu Teatralnym ludzie czekają na niego z papierowymi
kwiatami, które będą rzucać pod kopyta białych koni i pod wilgotne czarne koła landoleta.
– Czy się nie boi, że ktoś rzuci bombę? – pyta w tłumie ktoś nietutejszy, kto znalazł się wewnątrz
bulwarów dzięki użyczonemu pierścieniowi.
– A kogo miałby się bać! – słyszy odpowiedź. – Rządzi po ludzku, a następcę tronu ochroni
Archanioł Michał.
Plac jest oklejony afiszami Borysa Godunowa i Dziadka do orzechów, imperator mija je i jedzie
dalej, w stronę budynków Ochrany, żandarmerii i przylegającego do nich Dietskiego Mira, różniących
się od siebie jedynie tabliczkami przy wejściu. Imperatora witają tam ustawieni wzdłuż murów kadeci
Akademii Ochrany – błękitna krew, same szlacheckie dzieci – wreszcie landolet wjeżdża na ulicę
Bolszaja Łubianka; tu jego droga wkrótce się skończy.
Monastyr Sreteński – ze złotymi cebulastymi kopułami cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego
i Nowomęczenników i Wyznawców Cerkwi Rosyjskiej – tkwi między różnymi budynkami Ochrany:
koszar, rekrutacji, karceru, kwater oficerskich, które są tak przemieszane, że połapie się w tym tylko
ktoś z wewnątrz.
Brama monastyru jest już otwarta na oścież dla imperatora i Michaiła Arkadjewicza, a na schodach
prowadzących do cerkwi Nowomęczenników i Wyznawców wita ich sam patriarcha w odpowiednich
do okazji szatach liturgicznych: zielonej mantii zarzuconej na mnisią riasę. Złote serafiny patrzą
surowo z białego kukola na jego głowie. Pozostali hierarchowie stoją za plecami władyki, szepczą
między sobą: rzadko widzą imperatora, wyczekiwali go.
Jeźdźcy przejeżdżają przez bramę, zsiadają z koni, rozchodzą się, tworząc półkole. Biały landolet
zatrzymuje się, adiutant wyskakuje jako pierwszy, otwiera drzwi i imperator wychodzi, stawia
zziębniętego chłopca na ziemi, strąca śnieg z karakułowej papachy, otrzepuje oprószone naramienniki,
podchodzi do patriarchy i zamiast ukłonów serdecznie się obejmują. Patriarcha, zgarbiony starzec,
mógłby być dla cara ojcem, ale nie okazuje imperatorowi ojcowskiej protekcjonalności: ich szacunek
jest wzajemny i dla każdego widoczny.
Władyka gładzi cesarzewicza po głowie i zaprasza do środka, by szybko się ogrzał. W cerkwi
wszystko jest już gotowe na świąteczne nabożeństwo. Po drodze Wielki Książę dostaje gorącą herbatę
w szklance ze srebrnym koszyczkiem, a do tego obwarzanka; reszta poczęstunku będzie podana po
nabożeństwie.
4
Zanim z cerkwi Nowomęczenników rozleje się po Moskwie dźwięk spiżowych dzwonów, zgarbiony
starzec w białym kukolu opada na zginające się z trudem kolano przed poważnym chłopczykiem
o szarych oczach i czerwonych od mrozu policzkach. Patrzy z uśmiechem, jak ten łyka herbatę, jak
pospiesznie zjada obwarzanek pod kpiącym spojrzeniem ojca.
– Opowiadałem ci już w zeszłym roku o Archaniele Michale. Ale u was, dzieci, pamięć co roku się
wyzerowuje. Opowiem jeszcze raz, nic mi to nie umniejszy.
Chłopiec kiwa głową. Starzec prowadzi go do pękniętej ikony, z której odpadają złote łuski. Na
ikonie przedstawiony jest przystojny mężczyzna ze skrzydłami, nierosyjskimi ciemnymi oczami
i długimi kędziorami. Spojrzenie ma smutne, a w ręku trzyma miecz. Czarny mężczyzna namalowany
na złotym tle.
– Michał jest nazywany Archistrategiem, ponieważ dowodzi całym świętym wojskiem aniołów. To
pod jego dowództwem armia światła, którą zwiemy bezcielesnymi mocami, pobiła na głowę armię
demonów, armię ciemności. Zobacz, w jednej ręce ma włócznię, a na niej flagę, widzisz? To
chorągiew, a nie zwykła flaga. Chorągiew jest biała, to kolor Boga, a nie niej widnieje krzyż –
czerwony, a właściwie szkarłatny. Czy wiesz, dlaczego na chorągwi jest krzyż?
– Dlatego że on wierzy w Chrystusa!
– Ech! Jednak zapomniałeś. Dobrze, podpowiem ci. Tą włócznią przebił Smoka, Szatana.
Pamiętasz tę historię? Wśród aniołów Pana był jeden o imieniu Jutrzenka; najbliższy mu,
najpiękniejszy spośród wszystkich aniołów, najsilniejszy… I to właśnie on postanowił zdradzić Pana,
obalić go i zająć jego miejsce. Pycha! Zaczął podburzać inne anioły do buntu. I trzecia część poszła za
nim. Zdrajcy. Ale jeden wyszedł i powiedział: „Kto może się równać z Bogiem?”, „Któż jak Bóg?”,
a po hebrajsku: „Mi ka el?”. Kto może się równać z Bogiem, Michaile Arkadjewiczu?
Władyka patrzy chytrze na cesarzewicza.
– Nie wiem. – Chłopiec wzrusza ramionami.
– Nikt. Nikt nie może się równać z Panem. Nikt na świecie. Tak właśnie go nazwali, Mikael, po
naszemu Michaił. I pozostali aniołowie, dwie trzecie, posłuchali Michaiła, stając się jego armią, on zaś
ich głównodowodzącym, z greckiego „Archistrategiem”. Jutrzenkę zaczęto nazywać Szatanem, czyli
„wrogiem”. Wróg Pana i rodzaju ludzkiego. W niebiosach rozegrała się zacięta bitwa i Michał tą
właśnie włócznią zadał ranę Szatanowi, który przybrał postać smoka. Zresztą ma on też ognisty miecz
i tarczę z krzyżem, i zbroję, później ci pokażę. Tak właśnie powalił Szatana, zdradzieckie anioły stały
się demonami i diabłami, a nasze anioły, te dobre, pokonały je i zrzuciły z nieba na ziemię. I to na
cześć tego wielkiego zwycięstwa na chorągwi Archistratega Michała jest namalowany szkarłatny
krzyż. Oto jakiego masz świętego obrońcę, Wasza Imperatorska Wysokość – mówi z czułością do
chłopca władyka. – Takiego, który zdołał obronić i samego Pana Boga. Chodź no, przejdziemy jeszcze
do tamtej ikony.
Wstaje, stękając, odgania machnięciem ręki pomocnika, który już chciał podstawić mu łokieć do
podparcia.
Chłopczyk ogląda się na ojca, ten kiwa mu głową: idź, nie bój się.
Patriarcha ujmuje rączkę cesarzewicza w swoją pomarszczoną dłoń i przechodzą nieco dalej. Tam
wisi inna ikona, nie ze spróchniałego drewna – czysta, nowa, napisana na lśniącym metalu na wieki.
Przedstawia skrzydlatego wojownika, który z marsową miną dmie w róg, a wokół niego tłoczy się bez
liku mniejszych człowieczków, i wszyscy są przerażeni.
– To znów on, Archanioł Michał. Dmie w róg, wzywa martwych na Sąd Ostateczny. A co ma
w drugiej ręce?
– Torbę? Reklamówkę?
– Nie, Wasza Wysokość, to nie torba. To waga. Tak kiedyś wyglądały wagi. Będzie na niej ważył
ludzkie dusze. U grzeszników są one ciężkie, spadną do piekła, na wieczne męki. A dusze
sprawiedliwych są lżejsze niż piórko – można ich wpuścić do raju. Ale waga to jedno, a Michał
wstawia się u Chrystusa za ludźmi. Prosi o miłosierdzie dla nich. Pomaga zdecydować, kto może trafić
do raju, komu należy wybaczyć grzechy. Takiego masz patrona, Michaile Arkadjewiczu.
Imperator stoi za ich plecami, też słucha, uśmiecha się.
– Oto po kim dostałeś imię – mówi władyka. – Tak więc…
– Dostałem imię po dziadku! – przerywa cesarzewicz. – Dziadek był Michaiłem Pierwszym, a ja
będę Michaiłem Drugim. Kiedy dorosnę.
– Każdy Michaił ma imię po archaniele – śmieje się patriarcha. – Na cześć tego, kto jako pierwszy
powiedział „Któż jak Bóg?”. A kto jest jak Bóg, co? Kto jest nad nim?
– Nikt. – Wielki Książę kręci głową.
– O! Pamiętasz to, co najważniejsze! Nikt.
Starzec całuje chłopczyka w czubek głowy.
– No i? Ogrzałeś się? Teraz chodźmy, odprawimy nabożeństwo.
Kiwa głową swojemu pomocnikowi i po chwili w całej Moskwie zaczynają bić dzwony.

5
Czarny samochód z czarnymi wojskowymi tablicami podjeżdża pod sztab kozaków równo
o wyznaczonej godzinie. Ma przyciemnione szyby, nie da się określić, co czeka pasażera w środku.
Lisicyn schodzi na dół w swoim galowym mundurze oficerskim, koszulę ma wyprasowaną
i nakrochmaloną. W twarz uderza zamieć – pod wieczór wzmógł się wiatr. Jura przez cały dzień starał
się powstrzymać podniecenie, uspokajał i wyśmiewał sam siebie; ale teraz, gdy nadszedł czas, by
wsiąść do auta, które zawiezie go na spotkanie z przeznaczeniem – wspaniałym? straszliwym? –
zaczyna się trząść.
Wartownik w kołpaku salutuje i otwiera mu drzwi; Lisicyn pochyla się, by wsiąść do środka –
i widzi, że nie będzie jechał sam. Na tylnej kanapie rozwalił się pułkownik Surganow. Drzwi trzaskają,
samochód rusza z miejsca, warkocząc z zadowolenia.
– Jak minął dzień?
Surganow jest uprzejmy.
– No… Na przygotowaniach. Wasze Wysoko…
– No to i ja cię trochę przygotuję.
Lisicyn pachnie wodą kolońską, Surganow jest nieświeży i nieogolony, z worami pod oczami.
Z przodu siedzi dwóch ludzi, kierowca i eskortujący, obaj w takich samych mundurach, jak
pułkownik – kontrwywiad wojskowy. Szofer włącza koguta, jęczący sygnał dźwiękowy. Policjant
drogówki zatrzymuje Twerską z powodu czarnego samochodu, który mijając zastygłą rzekę pojazdów,
wyjeżdża na specjalny pas. Dalej w kierunku Kremla pędzi już prosto.
– Masz słuchać uważnie wszystkiego, co będzie mówił Jego Wysokość. Na pytania odpowiadaj
szczerze. Własnych pytań nie zadawaj.
– A panu mogę? Zadać pytanie.
– Wal.
– Chciałbym… Nie wie pan może, o czym… O czym dokładnie będziemy rozmawiać?
– Rozmawiać…
Surganow wpada w zadumę, unosi pięści do światła, zaczyna im się przyglądać. Kłykcie były
spuchnięte i popękane. To raczej nie była równa walka – twarz pułkownika pozostała nietknięta.
– Ta ekspedycja, Krigowa, na drugi brzeg Wołgi… Jego Wysokość objął ją osobistym nadzorem.
O tym, że na placówce w Jarosławiu stało się… coś… Doniesiono mu z opóźnieniem. A fakt, że od
kilku dni nikt od nich się z nami nie kontaktuje, jest bardzo, bardzo niepokojący. Biorąc pod uwagę,
hmm, historię.
– Mówi pan o buncie, Iwanie Olegowiczu?
Surganow zwleka z odpowiedzią.
– Biorąc pod uwagę historię. Rebelii. Wojny. Tego, jak właściwie zdławiliśmy rebelię.
Odrywa wzrok od swoich dłoni, żeby przestudiować fizjonomię Lisicyna. Zanurza pięści
w ciemności, jak w wodzie.
Lisicyn czeka na ciąg dalszy – o wojnie na wschodniej granicy wie tylko z lekcji informacji
politycznej na kursie oficerskim.
– Pamiętasz, co tam się działo?
– Ja? No… Kiedy nasza ofensywa się załamała… To znaczy wojsk federalnych… Zdaje się, że
rebelianci zamierzali ruszyć na stolicę… A potem… Miałem wtedy tylko dziesięć lat. Trochę mi się to
wszystko miesza, z jakiegoś powodu przypomniał mi się cud z ikoną Archanioła Michała… Którą
wynieśli na most przez Wołgę. Tak nam opowiadali. A potem… Po nabożeństwie… Zaczęły się tam
u nich spory wewnętrzne, dobrze mówię?
Lisicyn jąka się, plącze – znów czuje się jak uczeń przy tablicy. Pułkownik się krzywi. Za oknem
migoczą reklamy: wódka, sukienka, nabór do korpusu ochotników. Tam, gdzie zaczyna się strefa złota,
samochód zwalnia na moment, żeby wartownik mógł przeczytać numer i oddać honory.
– No i wtedy oni się, w sumie, wycofali. Ci rebelianci. Rzucili się sobie nawzajem do gardeł.
I w końcu nie przeszli przez most, cofnęli się. To wszystko. W cud można nie wierzyć, w ikonę… Ale
fakt faktem. Chociaż ja sam, jako prawosławny… Tak. I od tej pory nikt już nie naruszał wschodnich
granic. Chociaż Federalny Korpus Ekspedycyjny też… Nie wrócił. Tak. To chyba wszystko. Lepiej się
znam na południu, panie pułkowniku. W końcu tam służyłem.
– Wiem, gdzie służyłeś, wiem, Lisicyn. Starczy, że usta otworzysz i od razu wiadomo –
przedrzeźnia go Surganow.
– Zdaje mi się…
– Widzisz, brachu, o ikonie pamiętasz. A o wybawcy Ojczyzny nie? O Michaile Pierwszym, o ojcu
Arkadija Michajłowicza? W końcu kto powstrzymał bunt?
– No bo… To przecież wiadomo… O Jego Wysokości Cesarzu to przecież każdy…
– Oczywiście. Wiadomo. Tylko nie zapominaj o tym na audiencji.
– Jak bym mógł…
– Różnie może być. Proszę, jak się przy mnie zdenerwowałeś, a ja to kto? Trybik. A tam spojrzysz
w oświecone oczy i od razu się posypiesz.
W jego głosie słychać kpinę, ale Lisicyn nie bierze jej do siebie.
Samochód dojeżdża do Maneżu i skręca w lewo, w ulicę Ochotnyj Riad. Lisicyn wierci się: Kreml
oddala się, zawiany lodowatą kaszą, auto przejeżdża między byłą Dumą a byłym hotelem Moskwa jak
między Scyllą a Charybdą, które lada chwila ich zmiażdżą. Kusi go, żeby zapytać, dlaczego nie jadą na
Kreml. Jeśli nie na Kreml, to dokąd?
– To dla mnie wielki zaszczyt… – stara się wyrecytować Lisicyn, ale słowa więzną mu w gardle.
– Imperator przyjmował też twojego przyjaciela Krigowa, zanim wysłał go tam, za most – mówi
z jakiegoś powodu Surganow.
– Nie zawiodę pana – zapewnia Lisicyn.
– Krigow mówił tak samo. Ech… Słuchaj. Weźmiesz pięćdziesięciu ludzi. Jeśli napotkacie tam coś
dziwnego… Coś… czego nie da się wyjaśnić. To lepiej, brachu, od razu wracaj.
– Powiedział pan przecież, że tam jest bunt – próbuje zrozumieć Lisicyn. – Na placówce
w Jarosławiu?
– Powiedziałem, bunt. Nie posyłaliśmy im żarcia, bo dowództwo tyłów rozkradało zaopatrzenie,
a wszystkie skargi z placówek chowało do szuflady. Zanim się zorientowaliśmy…
– Czyli jednak bunt? Zbuntowali się z głodu?
– No jakby bunt, niby tak.
Surganow pociera podbródek.
– Posłuchaj jeszcze, co ci powie imperator. I jeśli zobaczysz tam cokolwiek dziwnego… Coś,
czego nie będziesz mógł pojąć… To natychmiast wracaj.
– Tak jest.
– Przynajmniej jeden z was musi wrócić, zrozumiano?
– Tak.
Samochód dociera na plac Stary, zatrzymuje się przed ogromną żeliwną bramą z kratami i kolcami.
Szyby się opuszczają, do wnętrza zaglądają żołnierze w kevlarach. Szofer okazuje dokumenty wozu,
legitymację. Tamci bez żadnego szacunku świecą wszystkim po twarzach latarkami, oślepiając ich.
Przez ramię na paskach mają przewieszone pistolety maszynowe. Goście z przeszłości.
Jedna brama się otwiera, przed nimi kolejna. Potem trzecia, a przed każdą – kontrola.
– Gdzie jesteśmy?
– To prywatna rezydencja Jego Imperatorskiej Mości. Był łaskaw zaprosić cię w gości. Na herbatę.
– Ja… To wielki zaszczyt… Ja…
Lisicyn sztywnieje.
– Daj spokój, nie wstydź się.
– Ale ja przecież… Dlaczego ja?
– Ty? A tak. Spodobał mu się wtedy Krigow. Zapamiętał też ciebie i to, że zaryzykowałeś dla
przyjaciela głową. I proszę: dawać mi tu Liapkina-Tiapkina. Tak więc podziękuj za to Krigowowi.
– Iwanie Olegowiczu, kiedy go znajdę, na pewno to zrobię!
– Idź, idź…
Drzwi otwierają wartownicy w granatowych płaszczach z wyłogami z karakułów. Surganow
przekazuje Lisicyna kapitanowi o posturze i powierzchowności, jakby przed chwilą wyszedł z ram
heroicznego płótna batalistycznego.
– Dalej idź sam.
– Tak jest.
Serce waliło Lisicynowi tak, jakby miał zaraz wystąpić na igrzyskach olimpijskich.

6
Za trzema kordonami osobistej ochrony ukazuje się w końcu apartament: coś w rodzaju starego
moskiewskiego mieszkania z wysokim sufitem. W amfiladzie pomieszczeń panuje przytulny
półmrok – pałacowe żyrandole są pogaszone, miękkie światło sączy się z lamp podłogowych
w domowych materiałowych abażurach. W głębi cicho gra fortepian – ktoś się uczy, raz po raz
próbując z rozbiegu pokonać trudny muzyczny fragment.
Lisicyn stoi w progu na baczność, jak urzeczony słucha fortepianu, nie śmiejąc zrobić następnego
kroku.
Gdzieś brzęczy telefon – słychać niewyraźny męski głos… Imperatora powiadomiono o przybyciu
gościa. I oto słychać kroki.
Pojawia się w samym końcu amfilady, która przez portale nad drzwiami w każdej z komnat
wygląda jak łańcuch odbić w dwóch ustawionych naprzeciw siebie zwierciadłach. Ma na sobie
oficerską bluzę, spodnie z lampasami i… – Lisicyn dostrzega to ze zdziwieniem – miękkie wojłokowe
kapcie.
Jura nie tyle się prostuje, co wyciąga jak struna, stuka obcasami; wojskowa czapka spoczywa mu
na dłoni.
– Setnik Lisicyn?
– Wasza Imperatorska Wysokość!
– Chodźmy, bracie.
Z lekkim uśmiechem odwraca się i idzie pierwszy, wskazując Lisicynowi drogę przez portale do
krainy po drugiej stronie lustra. Pokoje są pełne rzeźbionych mebli z pomarańczowego sękatego
drewna, kryształowych żyrandoli podobnych do wodospadów, olejnych portretów w złoconych
ramach – po lewej stronie twarze poprzedniej dynastii, Romanowów, po prawej – obecnej,
Stojanowów; patrzą sobie w oczy.
Służby i ochrony już nie widać. Muzyka robi się wyraźniejsza i bardziej natarczywa. Wreszcie
wchodzą do dużego salonu – dywany, sofy, stół dla sześciu osób z ciężkimi drewnianymi krzesłami,
poduszki z frędzlami, lustra. Fortepian, przy którym siedzi mniej więcej dziesięcioletnia
dziewczynka – tak naprawdę równo dziesięcioletnia: to Wielka Księżna Maria Arkadjewna. Znad
biurka podnosi na gościa wzrok obłożony podręcznikami i zeszytami chłopiec – sam cesarzewicz.
– Dobry wieczór – wita się jako pierwszy.
– Wasza Cesarska Mość. – Lisicyn znów stuka obcasami.
– Czy wiesz, do kogo jesteś podobny? – śmieje się zza fortepianu dziewczynka i zaczyna grać coś
innego, dziarskiego.
– Mania, przestań! – upomina ją chłopiec. – Ona gra Marsz ołowianych żołnierzyków z Dziadka do
orzechów! – wyjaśnia wyprężonemu jak struna Lisicynowi.
– Siadaj, bracie, przy stole. – Cesarz podsuwa setnikowi krzesło, ale ten wciąż stoi.
Robi mu się sucho w ustach.
– No siadaj. Po co tak sterczeć?
W końcu Lisicyn siada. Wielka Księżna, wystukawszy na klawiszach ołowiany marsz, wraca do
swoich ćwiczeń, cesarzewicz skupia się na lekcjach, ojciec poklepuje go po głowie, aż wreszcie
spogląda na Lisicyna – uważnie.
– Napijesz się herbaty?
– Tak jest.
Imperator uśmiecha się, dzwoni srebrnym dzwoneczkiem. Pojawia się schludna starsza kobieta
w fartuchu i czepku, szuka wzroku imperatora, odczytuje jego gesty. Kiwa głową i rozpływa się
w powietrzu.
– Małżonka nie czuje się dobrze – mówi imperator. – Kazała przeprosić.
Lisicyn wytrzeszcza oczy – żeby tylko wyszło, że współczuje! – i kiwa głową.
Herbatę przynoszą na srebrnej tacy, w porcelanowym imbryczku, z kryształową wazą pełną
obwarzanków – cesarzewicz natychmiast podkrada kilka i napycha sobie buzię, za co ojciec go nie
upomina – i czarką bursztynowego miodu. Lisicyn patrzy na miód, uśmiecha się.
Zaraz po nalaniu wrzątku Lisicyn bierze duży łyk – i parzy sobie język. Chłopiec to zauważa,
martwi się o kozaka.
– Ostrożnie! Ja się tak oparzyłem!
– Za późno – Lisicyn mamle chropawym, otępiałym językiem.
Dziewczynka chichocze. Gra teraz nierówno, bo co i rusz ogląda się przez ramię na ołowianego
żołnierzyka w kozackim mundurze.
– No, opowiedz nam, brachu, o sobie – prosi imperator.
Trzeba wziąć się w garść, mówi sobie Lisicyn. Nie robić błędów w wymowie, nie pozwalać sobie
na żadne obce wtręty, na żadne pasożytnicze słowa, mówić tak, jak próbowano mu to wbić do głowy
na kursie: jak przystało na rosyjskiego oficera.
– Z Rostowa jestem, Wasza Wysokość. Rodzice mieli nas czworo, mnie wysłali do szkoły
wojskowej. Potem służba, potem wyższe studia oficerskie. Znów służba, Czeczenia, Kabardo-Bałkaria,
Osetia, teraz Dagestan. Byłem dwukrotnie ranny. Otrzymałem odznaczenia, w tym osobiście od
Waszej Imperatorskiej Wysokości Krzyż Świętego Jerzego.
– Ależ pamiętam, pamiętam.
Pamięta!
Lisicyn zamiera w oczekiwaniu na to, co imperator mu powie o jego przyszłym życiu. Ten popija
herbatę.
– A co ty tak samą herbatę pijesz? Widzę przecież, że nie odrywasz oczu od miodu! Jesteś głodny?
– Nie, Wasza Imperatorska Wysokość… Nie jestem głodny. Po prostu próbuję się zorientować, co
to za miód. Kolendrowy czy kasztanowy.
– No pięknie! Widzę, że się znasz. A spróbuj.
Lisicyn słucha, ze skrępowaniem sięga srebrną łyżeczką do czarki, nabiera lepkiego, podobnego do
smoły miodu. Wącha.
– Kolendra.
– No patrz! Czyli bywają różne. A ja jem to, co mi postawią na stół.
– Bo ojciec ma pasiekę, Wasza Imperatorska… Kasztan jest inny, ma szczególny zapach. Dla
prawdziwych smakoszy… To znaczy… Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość. Bywa że i zioła dają taki
smak, czo… Co…
– Pamiętam, że w chłopięcych czasach, kupowaliśmy miód z Ałtaju, właśnie z polnych kwiatów
i ziół. – Imperator kiwa głową, zamyślając się. – I gdzie jest teraz ten Ałtaj…
– Tak jest. A kasztan to dopiero, ale tylko kiedy jest świeżo spod pszczoły… Taki z niczym się nie
może równać! To znaczy od pszczoły.
Cesarz patrzy na niego z uśmieszkiem, ale w tym uśmieszku jest więcej życzliwości niż
lekceważenia.
– Daj spokój, to nic. Dobrze mówisz, czysto. Uczą was w tej szkole oficerskiej. Miło słuchać.
Język nie jest zaśmiecony.
– Cieszę się, że mogę spróbować!
– To dobrze, dobrze, że się cieszysz, brachu. Ale powiedz mi, tylko szczerze… Kiedy ty
i towarzysze studiowaliście tam – czy śmiał się ktoś z tego, że oficerowie frontowi są zmuszani uczyć
się od nowa ojczystej mowy, oczyszczać ją z zapożyczeń?
Lisicyn pospiesznie przytyka usta do filiżanki: Surganow kazał nie kłamać cesarzowi, ale najpierw
trzeba zebrać się na odwagę.
– Tak było – przyznaje z bólem.
– A co z historią? Że trzeba od nowa uczyć się historii Imperium Rosyjskiego, że każą czytać
Sołowjowa? Są na to skargi?
– Tych jest mniej, ale…
– Ech. No nic, bądź cierpliwy. Szlachta, oficerowie powinni mówić poprawnie i dobrze znać
historię. Od prostego człowieka nie wymagam, on jest prostolinijny, pójdzie tam, dokąd go wezwą.
Ale pasterze, jego pasterze powinni być uczeni. Proszę – cesarz kiwa głową w stronę chłopca –
Michaił Arkadjewicz się uczy, i ty też się nauczysz.
– Nuda! – protestuje w imieniu Lisicyna następca tronu.
Imperator uśmiecha się pod nosem. Potem przybiera surową minę.
– Bez przeszłości nie ma przyszłości. Dąb ma silne korzenie, dlatego jest taki mocny, dlatego żyje
dłużej od innych drzew i ma rozłożyste konary. Gdyby nie trzymał się tak gleby korzeniami, jego pień
nie uniósłby takiego ciężaru, byle wietrzyk by go powalił. Czy tłumaczę to jasno?
Lisicyn przytakuje, chociaż pytanie jest skierowane do cesarzewicza – ten burczy, nie odrywając
się od podręczników.
– Tak, jasno, jasno!
– To nie udawanie i nie zabawa! – mówi car. – Co znaczy „restauracja”? Odbudowa. Historia to
tylko pozornie ruiny. To nie ruiny, to fundament, bez którego nie odbudujemy naszej twierdzy. Ten
fundament trzeba oczyścić z błota, z odpadków, którymi został przysypany, umocnić; wszystko sobie
przypomnieć, utrwalić. Przetrwał tysiąc lat i przetrwa drugie tyle, i tylko na nim można od nowa
zbudować wielką rosyjską cywilizację. Rozumiesz, setniku?
– Rozumiem.
– On niczego nie rozumie! – chichocze wielka księżna.
– Wszystko rozumie! – ujmuje się za kozakiem następca tronu. – Nawet ja rozumiem!
– No już! – Cesarz marszczy brwi. – Z szacunkiem do oficera! Na jego ramionach, na ramionach
jego towarzyszy wszyscy stoimy! Ech… Trzeba by z nimi surowiej, co?
Lisicyn ostrożnie wzrusza ramionami.
– Bóg jeden wie, jak powinno się wychowywać carów – wzdycha cesarz. – Czego ich lepiej uczyć?
Dobroci czy sprawiedliwości? Przebiegłości czy uczciwości? Na jakie życie ich szykować? Na jakie
panowanie?
– Jestem za sprawiedliwością – wydusza Lisicyn.
– To akurat pamiętam – śmieje się cesarz. – Może cię wezmę, żebyś pouczył go sprawiedliwości?
– Nie zasługuję na taki zaszczyt! – Lisicyn z trudem porusza oparzonym językiem.
– No, jak Bóg da, to jeszcze zasłużysz! Sprawiedliwość… Potrzebna cecha. A co jeszcze, Michaile
Arkadjewiczu? Jaki powinien być cesarz?
– Uczciwy! I waleczny! – mówi dźwięcznie Wielki Książę.
– Tak, tak. To wszystko prawda. I uczciwy, i waleczny. Ale najważniejsza jest jednak dobra
pamięć. Trzeba pamiętać, kto wyrządził ci dobro, i nigdy nie zapominać. Trzeba pamiętać swoje błędy
i nigdy ich nie powtarzać. Trzeba pamiętać, kto przed tobą dzierżył berło i stery imperium, ile zrobił
dla ojczyzny. I starać się być ich godnym, rozumiesz? Przecież nie wziąłeś się z powietrza, tylko ode
mnie, jak i ja od swojego ojca. Twój dziadek powstrzymał bunt, ocalił stolicę, ja po kawałku jednoczę
kraj – dla ciebie, dla narodu. Będziesz musiał kontynuować moje dzieło, żeby przekazać ją swoim
dzieciom jeszcze większą, jeszcze silniejszą… Romanowowie utrzymali się trzysta lat, my też
powinniśmy tyle przetrwać.
– My musimy dłużej! – oznajmia chłopczyk. – Na przykład pięćset czterdzieści trzy!
– I to rozumiem! – śmieje się cesarz. – Pij herbatę, setniku, pij, szanowny.
Lisicyn bierze łyk.
– Tak to. Niesłusznie u was na uczelni… Tak mówią. To nie błaznowanie, nie małpowanie. To
powrót do źródeł. W gruncie jest siła. Życiodajne soki. Ten, kto każdego ranka budzi się z amnezją,
będzie dreptał w miejscu, dlatego że zapomina wszystko, co wiedział i potrafił. Dlatego właśnie
w teraźniejszości jest tylko teraźniejszość, a w przeszłości – przyszłość.
– Tak jest.
– To jest, bracie, nasza wyjątkowa droga. I niech nas za nią choćby jeszcze sto lat trzymali
w blokadzie, choćby tysiąc. Ta blokada jest dla nas z pożytkiem. Tak, jesteśmy tu za szkłem, ale u nich
panuje chłód, a u nas ciepełko. My tu w naszej cieplarni lepiej się przyjmiemy i szybciej okrzepniemy.
Tamci pozbawiają nas technologii, myślą, że to kara. Cóż, to właśnie ta technologia ich podzieli,
zdemoralizuje i zniszczy. My chociaż wiemy, że świat, w którym żyjemy, jest solidny; jak żyli nasi
przodkowie, tak i my żyjemy. A oni tam… Dojrzewanie moralne nie nadąża u nich za postępem
technicznym. Rozwijają się, rozwijają, a wewnątrz gniją żywcem. Zgniją i padną, zanim dojrzeją.
Cesarz miesza cukier, stuka srebrem o porcelanę – nerwowo, pospiesznie.
– Blokada… Kurwa wasza mać. Kto tu kogo powinien karać!
– Tatusiu! – protestuje Wielka Księżna. – To było naprawdę fuj!
– A ty nie podsłuchuj! – irytuje się cesarz. – Rozpuściłem was… Gdyby dziadek żył, toby się
z wami tak nie cackał! Jak ja mam wam kraj przekazać?
Dzieci milczą, Lisicyn czeka, co jeszcze powie imperator, zastanawia się, czy powinien odezwać
się teraz sam – o Krigowie, o tym, że jest wdzięczny cesarzowi za to, że ten ocalił ich wtedy przed
zemstą Połujarowa. Ale wspomina słowa Surganowa i postanawia się wstrzymać.
Cesarz wkłada łyżkę do miodu, obraca nią z zadumą w gęstym bursztynie.
– Ałtaj… Jak myślisz, podesaule, czy Ałtaj znów będzie nasz? Czy choćby Ural będzie znowu
nasz?
– Ja… Jestem setnikiem…
– Będzie czy nie?
– Będzie, oczywiście, że tak, Wasza Imperatorska…
– Będzie. Na pewno będzie, niezależnie od ceny, będzie. I jeśli kozacy nie odzyskają dla mnie
Uralu i Syberii, to nikt tego nie dokona.
Wstaje, klepie Jurę po plecach.
– Powiedz mi, Lisicyn. A jeśli trzeba będzie poświęcić dla mnie życie, zrobisz to?
– Tak jest!
Lisicyn hałaśliwie zrywa się z miejsca.
– Dobrze, dobrze.
Cesarz wzdycha, podchodzi do okna.
– No, chodźmy, odprowadzę cię. Dzieci powinny już iść spać.
Ale w połowie amfilady, rozejrzawszy się dookoła i upewniwszy, że nikt ich nie słucha, Arkadij
Michajłowicz kładzie Lisicynowi rękę na naramienniku.
– Posłuchaj mnie. Chcę, żebyś tam pojechał, żebyś sam na własne oczy wszystko zobaczył, wrócił
tu cały i zdrowy i osobiście mi wszystko opowiedział. Żebyś powiedział mi prawdę, rozumiesz? Co
tam się dzieje. Bo wokół mnie jest wielu ludzi, którzy mnie okłamują. I właśnie dlatego cię
wyciągnąłem, że w żaden sposób nie jesteś z nimi związany. Muszę wiedzieć na pewno. Kapujesz?
Lisicyn tylko wytrzeszcza oczy i kiwa głową, nie może nawet znaleźć słów.
– I nie mów nikomu o tej mojej osobnej prośbie.
W drzwiach imperator podaje kozakowi rękę – po męsku, z zamachu, ściska ją krótko i mocno,
i odprawia Lisicyna na schody, gdzie już czeka na niego eskorta.
7
– Co powiedział? – pyta od razu Surganow.
Czarny samochód wyjeżdża za żeliwną bramę.
– Mówił o historii. O korzeniach. O pamięci. Dzieci pouczał. Byli tam Wielki Książę i Wielka
Księżna… O blokadzie.
– A o twojej misji nic?
– Nie, panie pułkowniku. Tylko czy jestem gotów oddać za niego życie. Za cesarza.
– Jasne. O Krigowie nic?
– Nic.
Surganow odwraca wzrok, patrzy w okno. Lisicyn pozwala sobie pomyśleć o tym, do jakiej
restauracji zaprosi dziś Katię, żeby wręczyć jej kupiony na łapu-capu (bez przymiarki, w ciemno!)
pierścionek zaręczynowy.
– Czyli tak. Okoliczności się zmieniły. Nie wyruszycie jutro, ale już dziś, po powrocie do sztabu.
Rzeczy masz spakowane?
– Tak jest – mówi nieruchomo Lisicyn.
– No i dobrze. Wybraliśmy ci już żołnierzy, kiedy piłeś herbatę. Dostaniesz sotnię, pięćdziesięciu
może nie wystarczyć. Będziesz miał pod sobą dwóch setników, Żylina i Zadorożnego.
– Ale jak mam nimi dowodzić? Przecież ja sam też…
– Ty, bracie, jesteś teraz podesaułem. Pagony dostaniesz w sztabie, od razu sobie przyszyjesz.
– Jak to? Iwanie Olegowiczu… Dziękuję!
– Nie mnie dziękuj, debilu. Takie czasy, wszystko w pośpiechu. No dobrze. Tylko niech ci woda
sodowa nie uderzy, zrozumiano? Tam może być nieciekawa sytuacja. Przede wszystkim. Nikogo tam,
na miejscu, nie słuchaj.
– Ja… Rozumiem…
– Co rozumiesz?
– Że jest tam trudna sytuacja, że trzeba uważać… Wasze Wysokobłagorodie.
Pułkownik krzywi się.
– Gówno rozumiesz. Nie słuchaj nikogo. Pamiętaj, to wszystko. Nawiasem mówiąc, to samo
z Krigowem. Pamiętaj po prostu, że w tym Jarosławiu mogą się trafić różne rzeczy. I jeśli nagle twój
przyjaciel Krigow się znajdzie i będzie żywy, i nagle będziesz musiał go zabić, to zabij go bez
zastanowienia. Jak wściekłego psa. Tyle choć rozumiesz?
– Za co?
Lisicyn czuje, jak coś ściska mu głowę, jak na rękach występuje mu gęsia skórka.
– A za nic. Po prostu zapamiętaj, co ci powiedziałem, na miejscu się zorientujesz. Zapamiętasz?
– Tak jest.
8
– Dzień dobry! Poproszę Katię! Tu Jura. Jej Jura.
Stoi na środku zadymionej sali kasyna oficerskiego, dookoła krzyki i śmiechy, obijające się
o siebie kule bilardowe trzaskają głośno niczym strzały z pistoletów. W całym klubie jest tylko jeden
telefon, stoi do niego kolejka – setnicy i esaułowie przestępują z nogi na nogę i przerzucają się
dowcipami, póki nie przyjdzie ich kolej, by umówić się z jakąś moskiewską ślicznotką na wieczór
albo, zagłuszając szum wysłużonych przewodów, zakrzyknąć „Dobranoc!” do słuchających gdzieś
daleko dzieci.
Katia podchodzi.
– Cześć.
– Cześć, Katiu. Tu Jura.
– Jaki Jura?
Robi długą pauzę, potem zaczyna chichotać.
– No i jak tam cesarz? Opowiesz mi przy kolacji?
– Nie mogę. Wyruszamy już teraz, Katiu. Wybacz. Chciałem normalnie.
– I kiedy wracasz?
– Nie wiem. Może niedługo. W sensie za parę dni.
– W takim razie to nic strasznego. W takim razie zaczekam.
– Na pewno zaczekasz?
– Czy ty we mnie wątpisz?
– Nie! Ja – nie!
– Więc to wszystko. No to odłóżmy rozmowę do następnego spotkania. Przecież wiesz, że nie lubię
przez telefon.
– Zaczekaj, Katiu. Zaczekaj sekundę.
Lisicyn ogląda się – na tłoczących się wokół znudzonych trepów, którym nie chce się nawet
udawać, że nie nadstawiają właśnie uszu. Nie chciałby, żeby słyszeli to teraz niepowołani ludzie…
– Katiu. Przepraszam, że to tak… Że to teraz. Ale generalnie, tak.
– Co „tak”?
– No… poprosiłaś mnie wtedy o rękę. Odpowiadam ci: „tak”. Rękę i serce.
– Ach! To wspaniale.
– Ale, to znaczy, wyjdziesz za mnie?
– O! – Ktoś obok zaczyna wrzeszczeć. – Lisicyn się żeni! Podrzucamy Lisicyna!
– Podrzucamy sukinsyna! – z pijanym entuzjazmem popiera ktoś inny.
– Jak wrócisz, to porozmawiamy – śmieje się w słuchawce Katia. – Ja czekałam, to i ty poczekasz.
EPIZOD 3

1
Na dworzec Jarosławski wiozą ich czarnymi zakratowanymi uralami żandarmerii: dowództwo się o nie
wystarało, żeby nie tracić sił swoich żołnierzy na łażenie po Moskwie. Pięć dobrze utrzymanych
ciężarówek na ogromnych kołach pomieściło całą sotnię kozaków.
Lisicyn ma pod sobą dwóch setników – Zadorożnego i Żylina; każdy z nich dowodzi swoją
półsotnią. Do szoferki Lisicyn wziął ze sobą Zadorożnego, bo ten zdaje się bystrzejszy.
– Ci twoi, co to za chłopcy? – pyta go Lisicyn, wypluwając łupinkę słonecznika w garść.
– Z Tuły.
– Byli w boju?
– Stacjonowali na zachodniej granicy, pod Wielkimi Łukami. Oczywiście różnie tam bywało, ale
żeby wprost w boju, to nie, Wysze Błagorodie.
– A druga półsotnia? Chcesz słonecznika?
– Dziękuję. – Zadorożny podstawia dłoń. – Żylina? Ci są z Riazania, z oddziałów na bazie dawnej
wyższej szkoły powietrznodesantowej. On sam też jest ze spadochroniarzy. Z dyńki rozbije cegłę na
pół, ale to wszystko. Dlatego też zatrzymał się na stopniu setnika.
– Za to pewnie ma doświadczenie?
– Wojował z Tatarami, którzy zostali po naszej stronie Wołgi. Właśnie do Wołgi ich spychał. A co,
Wasz-brodie, będzie trzeba postrzelać, tak?
– Tam jest bunt – oznajmia Lisicyn. – Miejscowy komendant przekazał, że teraz są niezależni
i zerwał łączność. Dowodził tam u nich niejaki Pirogow, były pułkownik milicji. Przez dwadzieścia lat
siedział sobie cichutko, a tu niespodzianka.
– A co oni tam mają za wojsko?
– Dawny garnizon. Jakichś dwudziestu ludzi. Granica tam spokojna.
– Więc dlaczego wysłali nas aż stu?
Patrzą z Lisicynem po sobie.
Za Sadowym Kolcem kończy się piękna Moskwa i zaczyna Moskwa zwyczajna: zamieszkałe
odremontowane budynki sąsiadują z wyszczerbionymi, zaniedbanymi, w niektórych światło pali się
tylko w jednym oknie na ostatnim piętrze – pewnie jakaś staruszka nie chce opuszczać domu,
w którym przeżyła całe życie, i dalej uparcie wnosi sobie wodę w bańkach na najwyższe piętro,
mijając opuszczone podziurawione mieszkania innych ludzi. Drogi są tu gorsze niż w strefie srebrnej,
ale ciężarówka przejedzie bez trudu. Natomiast za trzecią obwodnicą, która stanowi granicę stolicy,
sprawy mają się jeszcze inaczej. Latarnie rzadko się tu palą, wiatr roznosi śmieci po ciemnych ulicach,
a cywilni mieszkańcy trzymają się blisko punktów kontrolnych.
– Podobno Krigow był pana przyjacielem? – pyta Zadorożny, nie doczekawszy się odpowiedzi.
– Był i jest – odpowiada stanowczo Lisicyn.
– I nie ma o nim żadnych wieści, Wasz-brodie?
– Nie ma. Przepadł razem z ekspedycją. Ale przestań już z tym tytułowaniem, Zadorożny, przecież
wiesz, że dopiero co założyłem te pagony. Zwracaj się do mnie po imieniu: Jura.
– W takim razie ja jestem Wadim. – Tamten się uśmiecha. – To był w ogóle ryzykowny pomysł:
z pięćdziesięcioma ludźmi za Wołgę…
– Pomysł cesarza – mówi mu surowo Lisicyn. – Zwiad.
– No jasne. Ale my się chyba nie wybieramy za Wołgę? Jeszcze nas zaskoczą w ostatniej chwili!
– Nie mam takich informacji – oznajmia Lisicyn jeszcze surowiej.
– Jasne, wiadomo. Tak tylko pytam. Na wszelki wypadek.
Sadowym dojeżdżają do Prospektu Restauracji, skręcają na plac Trzech Dworców.
– Szybko dojechaliśmy – wzdycha Zadorożny; rozgląda się po szoferce, poklepuje deskę
rozdzielczą. – Przydałyby się nam takie terenówki, co?
– No jasne.
– Ale dla wszystkich nie starczy. Widać żandarmerii są bardziej potrzebne.
Kierowca – żandarm, w granatowym mundurze – nie patrzy na nich, ale uważnie wszystkiego
słucha.
– Jeszcze nie minęło zbyt wiele czasu. – Lisicyn reaguje w końcu na przedostatnie pytanie żądnego
wiedzy Zadorożnego. – Ekspedycja Krigowa nie miała wyznaczonego terminu. Wróci, nigdzie stąd nie
ucieknie.

2
W czasie gdy żołnierze wyskakują z urali żandarmerii, wyładowują cekaemy i skrzynki z amunicją
i wreszcie ustawiają się w dwuszeregu, Lisicyn rozgląda się po placu. Trwa tu wielka budowa i prace
są prowadzone nawet teraz, nocą, przy drogim oświetleniu elektrycznym. Uwijają się ramiona żurawi
samochodowych, klną pomarańczowi robotnicy, wożąc w taczkach kleisty cement, sypią iskrami
spawacze w maskach, piszczą, cofając się, wywrotki z brązową zimną ziemią.
– Co budujecie, koledzy? – pyta kozak z czubem, częstując śmierdzącym skrętem wychudłego
Tadżyka.
– Bazę dla was. Czo ty, nie wiesz?
– Dopiero co mnie przenieśli, jeszcze się nie orientuję.
Lisicyn się orientuje: na placu powstaje rejon umocniony. Po odbudowanych liniach kolejowych
ruszą pociągi pancerne i tiepłuszki z kozakami: z Dworca Kazańskiego – do Kazania,
z Leningradzkiego – do Petersburga, z Jarosławskiego – na koniec świata.
Klepie czubatego po plecach, tamten chowa peta w dłoni i salutuje.
– W tył zwrot! Naprzód! Marsz! – krzyczy Lisicyn, przechodząc obok.
Stu ludzi odwraca się jak jeden mąż, szereg zamienia się w kolumnę. Żołnierze – czy to z Tuły, czy
z Riazania – zostali wybrani doskonale. Mocni, dobrze odżywieni, świetnie wyszkoleni. W ślad za nim
dudnią zgodnie noga w nogę jak na defiladzie i szybki, metalicznie zgrzytający stukot podkutych
obcasów wypełnia Lisicyna spokojem i determinacją. Ma za sobą siłę, na której można się oprzeć,
i sam jest jej częścią.
Przechodzą przez dworzec Jarosławski. Wewnątrz pali się już światło, ale to malarze bielą ściany
pomieszczeń – przyszłych koszar i składów, rysują na ścianach kozackie herby. Wkrótce zakwaterują
się tu znużeni siedzeniem w oficerskich palarniach hotelu Pekin esaułowie i setnicy, a perony zapełnią
się żołnierzami czekającymi na załadunek do swojego pociągu. Niech na razie douczają się podstaw
strzelania i walki wręcz – w Tule, w Riazaniu, w Rostowie, w Twerze. Niech na razie oficerowie
dosłuchują zagrzewających do walki mów politruków i dopalają słodką moskiewską machorkę.
Wkrótce rozesłani z Moskowii na wszystkie strony świata zwiadowcy wrócą i wtedy ich czas
nadejdzie. I wtedy odrodzony z popiołów dwugłowy orzeł rozpostrze nad krajem swoje okrzepłe
skrzydła. A na razie – zazdrośćcie podesaułowi Lisicynowi, próżniaki. Zazdrośćcie tym, którym
przypadło działać.
Teraz perony są jeszcze puste, tak jak i tory. Tylko na jednym z nich, pod jedyną latarnią, stoi
czerwono-zielona lokomotywa, do której podczepiono dwa wagony składu elektrycznego.
Lisicyn wita się krótko z kierownikiem pociągu, człowiekiem o zapadniętych oczach, skórze
kruchej jak spróchniały papier i z rakowym wolem. Żołnierzom rozkazano się załadować – po
pięćdziesięciu do każdego wagonu.
– A czo to za pośpiech? – pyta ochrypłym głosem.
– Do rana musimy tam być. Przed świtem.
– No… Na rano to, daj Boże, będziem.
Kozacy sadowią się na odrapanych plastikowych siedzeniach, Lisicyn idzie do kabiny maszynisty.
Kolejarze w czarnych uniformach sygnalizują odjazd, pociąg buczy, żeby ludzie od niego odeszli,
rakowaty kierownik pociągu przesuwa owinięty niebieską taśmą izolacyjną drążek – i peron płynnie
przesuwa się do tyłu. Zostawiając za sobą jedyną latarnię, pociąg jakby spada w przepaść, pogrążając
się w ciemności – ale wtedy maszynista zapala przednie reflektory i przed nimi ukazuje się tor: dwa
lśniące druty szyn i sunące im na spotkanie słupy – znaki na taśmie mierniczej rozciągniętej od punktu
wyjścia wszystkich współrzędnych do nieskończoności.

3
W kabinie lokomotywy jest ich czterech – kierownik z wolem, Lisicyn z adiutantem i jeszcze
maszynista z rzadką bródką w dresowych spodniach z wypchanymi kolanami.
Lisicyn łuska słonecznik. Kierownik pociągu patrzy na niego z dezaprobatą i Jura podsuwa mu
garść.
– Chcesz słonecznika?
– Nie chcę. Nie śmieciłbyś tu, atamanie.
Lisicyn czubkiem buta zamiata łupiny pod wykładzinę.
– Ja poproszę – mówi maszynista.
– Bierz. Bierz, ile chcesz, ja nie żałuję.
– To czo to jest, coś typu ekspedycja karna? – pyta Lisicyna kierownik pociągu.
Ten stara się patrzeć na niego surowo i odpowiada sucho.
– Ekspedycja w celu przywrócenia porządku.
– No tak.
Rakowaty przykłada usta do pomiętej aluminiowej manierki, Lisicynowi nie proponuje. Jadą bez
słów – przez ciemność, ale nie przez pustkę: tu i tam w świecie reflektorów widać jakieś budy,
chałupki, chatynki.
Po drodze z Kaukazu do Moskwy jest tak samo. Ludzie lgną do linii kolejowej, to wzdłuż niej
koncentruje się większość życia.
Gdzieniegdzie w okienkach jarzy się światło, ci nędzni ludzie wychodzą na ganki, mrużą oczy,
osłaniają je dłońmi, ale patrzą na pociąg – a wielu też do niego macha: oto jedzie dowód na to, że nie
utknęli sami w tym zakątku wszechświata, ale są obywatelami kraju, który był i znów będzie wielki.
Maszynista odpędza ich od torów przeciągłym sygnałem. Potem musi buczeć jeszcze raz, kiedy
przed nimi w ciemności pojawia się ręczna drezyna załadowana jakimiś bańkami.
– Hamuj! O tam, patrz! Hamuj, bo zaraz w nich walniemy! – wrzeszczy kierownik do ślepawego
maszynisty.
Pociąg zwalnia ze zgrzytem, ledwie udaje mu się nie zmieść z torów zmurszałego rzęcha wraz
z pasażerami. Pojazd wlecze się w ślimaczym tempie, przy dźwigniach męczą się dwaj wymizerowani
staruszkowie i nie dają rady ani odrobinę przyspieszyć.
– Ledwo zipią, szejtany! – gotuje się Lisicyn. – Masz szczekaczkę?
– Nie.
– Zatrąb jeszcze!
– A co to da?
– W takim razie zawołam chłopaków, zepchniemy ich z torów własnymi rękami.
Kierownik pociągu patrzy na niego z dezaprobatą.
– Gdzie ich zepchniesz? A kto ich ustawi z powrotem na tory?
– Sami niech się ustawią! Ja mam wyznaczony termin, muszę być w Jarosławiu przed świtem.
A oni z tym swoim gównem w bańkach się nie spieszą. Widzisz przecież, że boją się rozlać!
– Ludzie mają życie! – mówi z naganą rakowaty. – Co ty, przygalopowałeś z Moskwy i wszystko
wiesz?
– A co to ma do rzeczy?! I ja wcale nie jestem z Moskwy, ale z Rostowa!
– No to tym bardziej! To nie jest droga dla was, tylko dla nich, żeby, jak to ująłeś, wozili nią swoje
gówno tam i z powrotem! Innych dróg właściwie nie ma! Jak ludzie mają żyć?
– Bezczelny się robisz, stary! – Lisicyn kładzie dłoń na nahajce.
– Pojeździłbyś tyle, co ja – Kierownik pociągu się odwraca. – Wtedy inaczej byś ludzi traktował!
– Ja po takich miejscach jeździłem, gdzie ty byś się w życiu nie zapuścił! Teraz też, żebyś wiedział,
nie jedziemy na wczasy!
Rakowaty znów pociąga z manierki, częstuje też maszynistę. Staruszkowie na drezynie zdejmują
czapki, machają nimi przepraszająco, całkowicie oślepieni światłami spalinowozu. Pokazują czapkami
gdzieś w przód. Maszynista rozkłada mapę posklejaną taśmą klejącą.
– Zaraz będzie zwrotnica – mówi przepraszającym tonem. – Za jakieś trzy kilometry. Tam,
najwidoczniej, skręcą. Dla was też lepiej… troszkę wolniej jechać. Żeby już całkiem się rozwidniło.
Lisicyn nadyma się, chcąc ryknąć, ale wpatruje się w te dwa stare diabły na drezynie – kabina
spalinowozu wisi teraz prosto nad nimi – i tylko zgrzyta zębami, po czym wypuszcza z płuc nadmiar
powietrza.
– Dobra.
Kierownik kiwa głową, ale i tak nie podaje kozakowi swojej manierki. A Lisicynowi by się to teraz
przydało. Zbyt wiele mu się przydarzyło przez cały ten niekończący się dzień.
Jeszcze dobre trzy kwadranse wloką się za tym złomem.
Rakowaty chce jeszcze osłabić światło reflektorów, żeby tak nie oślepiało jadących, ale na to mu
już Lisicyn nie pozwala:
– Szejtan wie, co jest przed nami.
– A to samo, co i tutaj – pomrukuje kierownik pociągu. – Rosja, bracie, jest wszędzie taka sama,
oprócz Moskwy. Nie wiem, co wy tam chcecie podbijać. Tu byście najsampierw wszystko ogarnęli.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy!
Kolejarz wzrusza ramionami, a Lisicyn, po tym, jak dał mu odpór, zastanawia się nad odpowiedzią.
– Trzeba na powrót zjednoczyć wszystko to, co zostało utracone; to nasz obowiązek.
– Obowiązek? Wobec kogo?
– Wobec naszych ojców!
– Wobec swojego ojca masz tylko jeden obowiązek: przeżyć go, żeby to nie on musiał cię
grzebać! – wzdycha kierownik pociągu. – A w tych podbojach chodzi o coś innego.
– Niby o co? – Lisicyn próbuje rozciągnąć usta w ironicznym uśmieszku.
– Po prostu o to, żeby podbijać. Rosji o nic innego nie chodzi, jak tylko o to, żeby stawać się
większą. Wszystkie ofiary, wszystkie wyrzeczenia były zawsze tylko po to. Żeby dalej rosnąć. Po co
cierpimy? Żeby naszym ojcom nie było za nas wstyd: zobaczcie, ile się nachapali. A na co ci ojcowie
tyle chapali? Po co to życie w głodzie, stanie w kolejkach? Żeby dziadom nie było za nich wstyd. A po
co dziadom było tyle ziemi? Po co dziadowie znosili strach, tracili życie na frontach, ginęli
w obozach? Żeby pradziadom nie było za nich wstyd: za ich czasów to ho, ho! – ile ziemi wzięli! Bo
przecież nie ma innego uzasadnienia. Trzeba rosnąć i tyle, a resztę niech czort...
Kierownik pociągu gładzi się po wolu.
– A po chuj nam, że tak spytam, tyle ziemi? Co z nią robić?
– Przekazać dzieciom – odpowiada Lisicyn. – Zresztą w ogóle co to za gadanie!
Obraca już swoją nahajkę w dłoniach, chce, żeby rakowaty ją widział. Sam ją plótł i sam ją
wygotowywał w pszczelim wosku. Na końcu ma supeł.
– Cóż, nie jestem wojskowym, tylko cywilem, więc nie zabrania mi się mieć własnego zdania!
Więc tak… Rzecz nie w dzieciach, ty mój kochasiu. A w tym, że jak tylko przestaniemy żreć, to od
razu wszystko nam się zaczyna rozpadać. Bo takie życie można znosić, tylko kiedy widzi się w tym
jakiś sens. A sens jest taki, żeby dalej puchnąć. Innego sensu nie ma.
Spluwa na ziemię.
Lisicyn dalej obraca w dłoniach swoją plecioną nahajeczkę, ale w żaden sposób nie może puścić jej
w ruch. Mówi tylko kierownikowi pociągu:
– Łżesz jak najęty, łajdaku.
– No więc kłamię, to kłamię. Ale pojedź sobie za most, zerknij, co tam jest. Na co się tam Arkadij
Michałycz tak napalił. Czy aby nie na to, co jego tatko we krwi…
Lisicyn nie może tego dalej znosić. Rozwija nahajkę i chłoszcze drania z wolem po pysku,
rozorując mu supłem policzek. Kierownik pociągu pada na ziemię, przyciska rękę do rany, jucha
bryzga przez palce.
– Ani się waż! Nie waż się tak mówić o cesarzu imperatorze, śmieciu! Nie waż się tak mówić
o rodzinie cesarskiej!
4
– Ej! Wasz-brod! Niech pan wstaje, niedługo będziemy!
Lisicyn wzdryga się – i otwiera oczy. W dłoni wciąż ściska rękojeść nahajki. Nad torami wstaje
czerwone słońce. Ziemia jest goła, nędzna, nie ma śniegu, nie ma trawy. Przed nim, we mgle, jak
w kłębach dymu prochowego, widać puste miasto. Miasto jest zwyczajne – zbiorowisko poutykanych
w bezładzie najrozmaitszych budynków. Przy Lisicynie stoi wartownik. Kierownik pociągu
z obandażowaną mordą – przez opatrunek przesiąkła czerwień – odwraca się tyłem. Maszynista
spogląda na podesauła poddańczym, przymilnym wzrokiem.
– Byłeś tu kiedyś? – pyta maszynisty Lisicyn, przecierając oczy.
– Dawno.
– Gdzie jest ta ich placówka?
– Dalej, tuż przy moście na Wołdze.
– Zwolnij. I zatrzymaj się wcześniej. Wyślemy przodem ludzi.
Lisicyn rozsuwa drzwi, kuląc się na chłodnym wietrze, czeka aż otworzą mu wagon. Wszyscy tam
gapią się na niego sennie, oprócz setnika Żylina. Żylin jest rześki i zły.
– Dojeżdżamy! – informuje go Lisicyn. – Wystawiaj cekaemy, zwiadowcy do mnie, budź drugi
wagon. Pełna gotowość.
Pierwsze boczne drzwi rozsuwają się na boki, cekaemy piechoty wysuwają swoje żądła.
Natychmiast tłoczą się przy nich kozacy – żeby zapalić. Do wagonu wdziera się powietrze z zewnątrz.
Ludzie spoglądają po sobie z niedowierzaniem.
– Słuchaj, co tak śmierdzi?
Lisicyn też czuje tę kwaśną woń. Nieprzyzwyczajone oczy zaczynają mu nawet łzawić – a on
myślał, że to przez zimny wiatr.
Im dalej jadą, tym gorsze powietrze. Zdaje się nawet, że i w skórę szczypie.
Torów jest coraz więcej, więcej, więcej – rozgałęziają się, plączą; na zardzewiałych szynach stoją
cysterny. Na obłych bokach widać znaki „materiały łatwopalne” i wrzody wyżarte przez korozję. Te
żelazne naczynia pompowały kiedyś gęstą czarną krew, a tu był ważny węzeł, jedno z serc
olbrzymiego cielska – Ojczyzny; ale ono dawno już stanęło, nie bije – i porzucone cysterny są tu jak
zakrzepy w tętnicach. Wokół nikogo nie ma. Nie ma ludzi, nie ma bezdomnych psów, nie ma ptaków.
Niczego nie słychać poza stukotem kół.
Mijają brudny, zabity deskami gmach dworca. Pomalowany na żółto jak kurczaczek, przy reszcie
trupio bladego miasta, wygląda jak akordeonista na stypie.
Dlaczego mieliby się tu buntować, myśli Lisicyn. W imię czego? Żeby przejąć to, co tu widać? Na
Kaukazie, dajmy na to, jest chociaż klimat. Góry karmią, można wypasać owce. Łatwo ich bronić,
trudno atakować. Miejscowi przez trzysta lat pielęgnowali urazę do Rosjan, której zresztą nigdy nie
umieli ukryć. No i to po prostu zbyt różne narody: oni patrzą na nas jak na dzikie bestie, my na nich
tak samo. Na Kaukazie jest przynajmniej jasne, skąd ten wieczny bunt i wieczna wojna. Ale tu?
I oto wesolutki dworzec zniknął już we mgle, pokazały się jakieś białawe ceglane ni to garaże, ni to
magazyny, ni to ludzkie siedziby; według mapy są już prawie na miejscu. Lisicyn wzywa setników
i zwiad, idzie z powrotem do lokomotywy.
– W zasadzie to już tam – mówi im maszynista. – Widzisz tamte budynki przed mostem? Był tam
kiedyś zakład produkcji opon. A teraz placówka.
Lisicyn podnosi swoją teatralną lornetkę i patrzy przed siebie.
– A co to za mgła?
– To od Wołgi – wyjaśnia mu maszynista. – Wołga oddycha. Nie czuje pan, jak w oczy szczypie?
To nie mgła – to nieprzenikniony zielony mur, tak gęsty, jakby był z waty. Nie da się przez niego
dojrzeć, co jest tam, po drugiej stronie Wołgi. Nie widać nawet na sto metrów od bliższego brzegu.
Ciężki most kolejowy pogrąża się w zielonej mgle niczym ogromna trampolina nad morzem kwasu.
Zza takiej zasłony dymnej może wyjść ktokolwiek, choćby cała dywizja – i nie zobaczysz, nie
przygotujesz się. Może to nie bunt? Może placówka została zdobyta?
– Czuję. Dobra, zatrzymaj pociąg – rozkazuje Lisicyn. – Żeby nas tu jeszcze nie wykoleili. Stań za
tym hangarem, akurat się schowamy.
Pociąg hamuje ze zgrzytem, kryjąc się całkowicie za ogromnym brzydkim budynkiem
pomalowanym w pomarańczowe pasy. Jeśli nawet z placówki zauważyli zbliżający się pociąg, to za
tym hangarem dostaną go tylko od góry, moździerzem. Lisicyn zeskakuje na zamarzniętą ziemię,
bierze ze sobą setników i zwiad, rozglądając się dookoła, idzie wzdłuż pomarańczowych murów,
gotowy usłyszeć świst moździerzowego pocisku.
Cisza.
Docierają do węgła, znów patrzą przez lornetki.
Placówka w Jarosławiu – sypiące się bloki fabryczne z ogromnymi oknami, które bez szyb
przypominają groty w skale, i ceglane budynki mieszkalne – jest otoczona wysokim betonowym
ogrodzeniem zwieńczonym drutem kolczastym. Tak się grodzi strefy przemysłowe, a nie twierdze! Ale
to jest strefa przemysłowa…
Lisicyn instruuje setników i zwiadowców: bunt, sabotaż, liczebność i wyposażenie
przewidywanego przeciwnika.
– Na razie nie wszystko jest dla nas jasne. Przed zerwaniem łączności komendant, o nazwisku
Pirogow, wysuwał jakieś żądania. Ale jakieś takie niezrozumiałe. No, dajmy na to, groził, że pośle
Moskwę do diabła.
– Ale dlaczego? – pyta Zadorożny. – Skąd to całe zamieszanie?
– Mieli tam niby problemy z zaopatrzeniem. Choć nie obeszło się bez prowokatorów. Ale teraz tak,
chłopcy… Przede wszystkim trzeba pamiętać, że to nie ekspedycja karna. Jesteśmy tu po to, żeby
zaprowadzić porządek. Zanim ruszymy do szturmu, zaproponujemy, żeby poddali się dobrowolnie.
Pod żadnym pozorem nie ruszamy kobiet i dzieci. Jeśli ktoś podniesie ręce do góry, niech wychodzi.
To są swoi, Rosjanie, choćby nawet zbłądzili. Nie zwierzęta. Nasze zadanie to wziąć do niewoli albo
wyeliminować sprawców. Zrozumiano? Żylin? Niech pan tak właśnie powie swoim chłopcom.
Zanosi się od kaszlu – od zielonego powietrza drapie w gardle.
– Przyjąłem.
– I jeszcze jedno… Jeśli zobaczycie coś dziwnego, zawołajcie mnie. No, z Bogiem!
Puszcza przodem zwiadowców. Studiuje placówkę przez lornetkę: miejsce zdaje się opuszczone,
ale w tęczowej obwódce wizjera pojawia się flaga. Zwykła flaga imperium, wciągnięta wysoko na
maszt, łopocze na wietrze. Jeśli to bunt, mówi do siebie Lisicyn, to powinni byli ją opuścić, nie?
Wokół placówki piętrzą się przeróżne konstrukcje: chatki na kurzych nóżkach, baraki w stylu
greckich świątyń, mieszkalne bloki z wielkiej płyty, spalone ni to trolejbusy, ni to autobusy. Tak, jest
gdzie się ukryć – i żołnierze podchodzą do muru ostrożnie, nie wychylając się. Jeśli jarosławscy się
zbuntowali, to powinni się spodziewać gości z Moskwy: nie myślą chyba, że cesarz puści im to
płazem? A jeśli się spodziewają, to może nie tylko Lisicyn obserwuje właśnie zwiadowców przez
lornetkę.
Są przy samej placówce.
Jedna figurka nieruchomieje na torach – nachyla się nad jakimś czarnym workiem. Lisicyn
poprawia ostrość: zdaje się, że to ludzkie ciało. Pozostali dwaj zwiadowcy, pochyleni, podbiegają do
bramy. Dokąd to?! Ale z placówki nie słychać ani strzałów, ani krzyków. Pułapka?
Ogarniają go mroczne, złe przeczucia.
Przez lornetkę widać, jak kozacy wsłuchują się przez bramę w to, co dzieje się za murem. Jeden
podsadza drugiego, ten wdrapuje się na górę, zagląda za ogrodzenie, potem przecina obcążkami drut
kolczasty, przeskakuje na drugą stronę. No, teraz. Teraz coś się stanie.
Lisicyn ogląda się na Żylina i Zadorożnego.
– Jedna półsotnia przez pole tam, druga niech się szykuje do desantu z pociągu; spróbujemy
podjechać do bramy. Cekaemy osłaniają. Naprzód.
Setnicy biegną wydawać rozkazy, lokomotywa budzi się ze snu. Teraz się zacznie. Lisicyn zaciska
i rozluźnia pięść obciągniętą czarną skórą rękawiczki. Odwraca się do kozaków. Szepcze do nich:
– No, panowie! Nie spieprzcie tego!
Żylin daje sygnał nahajką – jego pięćdziesiątka rozsypuje się wokół opuszczonych budynków,
oblewa je jak rozlana rtęć, by po chwili znów zbić się w ciężką kulę i wybić dziurę w obronie
przeciwnika.
I wtedy nad placówką w Jarosławiu pojawia się czarna chmura.
Zaniepokojone wrony wzbijają się z hałasem nad mury, nad bloki fabryczne – i zaczynają krążyć
nad podwórzem, leniwie i ociężale, nie chcąc opuszczać swoich siedlisk.
Przeczucie kłopotów staje się nie do zniesienia. Kwaśne powietrze pali w oczy.
Nadjeżdża rozpędzający się pociąg i Lisicyn w biegu wskakuje na schodek lokomotywy – zerka na
karabiny maszynowe, na żołnierzy wiszących w otwartych drzwiach niczym winogrona… Teraz.
Placówka w Jarosławiu wynurza się na ich spotkanie z tej zielonkawej mgły, wypływa w milczeniu
jak topielec, nabrzmiewa w oczach…
Ale nagle brama się otwiera.
– Cel! – wrzeszczy do strzelców Lisicyn, pomijając setników.
Ktoś macha stamtąd, od strony placówki.
W bramie stoją dwaj zwiadowcy. Pokazują: wszędzie czysto.

5
– Wrota piekieł – żartuje piegowaty podchorąży, całkiem jeszcze młody chłopaczek, który wszedł do
środka jako pierwszy. Wygląda blado: przed chwilą rzygał, więc próbuje teraz dowcipkować.
Lisicyn zatrzymał się w bramie placówki, rozgląda się dookoła, wsłuchuje w siebie. Czy takie miał
przeczucia? Nie, nie takie. Nie da się przewidzieć czegoś takiego, to niemożliwe.
U jego stóp leży naga kobieta, umazana krwią, mruga do niego jednym, wytrzeszczonym okiem,
drugie jest wydziobane. Obok niej dziecko, też martwe, z główką rozbitą o węgieł stróżówki – to
widać, całe jest umazane czymś brunatnym. Kobieta trzyma dziecko za nogę, uczepiła się. W piersi ma
dziury, na ukos, jak koalicyjka. Dalej jest więcej ciał – rozproszonych, porozrzucanych.
Lisicyn robi jednak krok naprzód. Potem kolejny. Pozostali idą za nim.
Są tu tacy, którzy zginęli od kul.
Starcy, młodzi, kobiety, mężczyźni. Wielu jest nagich, wielu na wpół rozebranych.
Są też tacy, którzy umarli inaczej. Trudno zrozumieć jak.
Spora część z nich ma rozbitą głowę lub skręcony kark. Wielu ma zwichnięte ręce, powykręcane
nogi. Tak jakby chwytał ich ktoś ogromny, zły i głupi, ktoś, kto nic o ludziach nie wiedział,
i niecierpliwie, jak lalkom, wykręcał kończyny, łamał stawy – i w rozdrażnieniu odrzucał.
A na środku fabrycznego placu stoi pociąg – długi skład osobowy, co najmniej piętnaście
wagonów; lokomotywa wypadła z szyn i przewróciła się na bok, jakby pociąg też skręcił sobie kark
i od tego umarł.
Nie zostało tu żywej duszy. Wrony, zmęczone lataniem, schodzą coraz niżej, kraczą
z niezadowoleniem, próbują przysiąść z powrotem, prawie zaczepiają o głowy kozaków, chcą dalej
dziobać swoich ludzi.
Domy stojące wokół pociągu są puste, niektóre okna są zamknięte, inne otwarte na oścież,
trzaskają okiennicami. Nikt z nich nie wygląda, nikogo to groźne kozackie wojsko nie obchodzi. Flaga
imperium łopocze, nadyma się na wietrze. Słońce wspina się po niebie, blaknie, z czerwonego robi się
niemal białe.
– Co tu się stało? – pyta tępo Żylin, kaszląc w kułak.
Od tutejszego gryzącego powietrza ma czerwone, wilgotne oczy – wygląda, jakby był gotów
zapłakać nad zmarłymi.
Lisicyn wzrusza ramionami.
Szejtan wie. Ale stało się to całkiem niedawno. Może dwa dni temu.
– Chodźmy, zobaczymy – postanawia wreszcie. Zerknijmy chociaż na pociąg.
Niechętnie, oglądając się na domy, idą.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to że wszystkie okna w wagonach są zamalowane farbą, ślepe. Ale
tu i ówdzie są popękane i rozbite, podziurawione przez kule. I przez dziury widać kraty. Okna są
okratowane od wewnątrz, jakby ten pociąg przewoził jakieś zwierzęta albo więźniów. Ale jeśli
więźniów, to takich, którzy lepiej żeby nie wiedzieli, dokąd ich wiozą, dlatego okna w wagonach
zamalowano.
– Jakby dla skazanych na śmierć – domyśla się Zadorożny.
– W takim razie co to jest? – zastanawia się Lisicyn.
Na wagonach widnieją krzyże. Czerwone krzyże na białym tle.
– Chr… Chro… ń. I… Zzz… baaw – pilnie czyta na głos piegowaty podchorąży i też kaszle.
Zadorożny zdejmuje papachę, drapie się po głowie.
– Wielki ten pociąg… Nie to, co nasz, prawda? Dwie lokomotywy… Skąd on jechał?
Drzwi wagonów też zamknięte, tak mocno, jakby zaspawali je od środka. Co tam jest?
Żylin wskakuje na stopień pod wybitym oknem. Przytyka twarz do odłamków szkła, zagląda do
wagonu.
– Kurwa mać – wyrzuca z siebie. – Juriju Jewgienjewiczu, tam też jest pełno trupów… Tfu…
– Co to był za bunt? – Zadorożny gwiżdże.
Lisicyn znów wzrusza ramionami.
– Tam są chyba otwarte drzwi… Chodźmy…
Do tych otwartych drzwi podchodzą w pięciu – Lisicyn z setnikami, piegowaty podchorąży
i jeszcze ktoś od Żylina; reszta żołnierzy została przy bramie, rozglądając się wokół i robiąc znak
krzyża.
– I… Ooood… Puuuuść… Naaaa M – czyta znów na głos piegus.
– Słuchaj, podchorąży! Nauczyłbyś się czytać! – przerywa mu ze złością Lisicyn. – Od kogo jest
ten debil, co? Od ciebie, Zadorożny, czy od Żylina?
– Ja się uczę, Wasze Błagorodie – sapie urażony piegowaty. – W szkole czytania i pisania nie uczą,
trzeba samemu.
– I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom! – czyta mu
z rozdrażnieniem Lisicyn. – Głąbie!
– Szkoły przecież pozamykali, Jura. – Zadorożny wzrusza ramionami. – Na mocy najwyższego
dekretu. Niektórych rodzice uczą czytać i pisać… Sami.
– Kolejny! – warczy na niego Lisicyn. – Więc tak… Żylin, podsadź mnie!
Żylin podstawia mu plecy i Lisicyn wdrapuje się do przechylonego wagonu. Wchodzi do
pochyłego przedsionka… Chuchnie odchodami i moczem. Ale przede wszystkim widać krew.
Krew. Zaschnięta, przymarznięta krew – wszystko jest nią zalane, umazane, cała podłoga,
wszystkie ściany. I trupy, trupy. Mężczyźni, kobiety, w bezładzie. Tacy sami jak ci na zewnątrz – na
wpół nadzy, na wpół ubrani. Ich skórę pokrywały ślady zębów i paznokci. Jedni leżeli twarzą do ziemi,
inni usiedli, objęli kolana i tak umarli. Lisicyn zbiera się na odwagę i wchodzi do środka, żeby
obejrzeć ciała.
Wszystkich zastrzelono. Każdy dostał po kilka kul: pierwsza trafiała gdzie popadnie, ostatnia
w głowę. Ściśle mówiąc, to była egzekucja. To była rzeź. Wieźli jakichś ludzi, jeńców, w pociągu
więziennym, przywieźli na placówkę w Jarosławiu i tu wszystkich zabili.
Na litość boską, to jest jakieś pierdolone piekło.
Skąd oni ich wieźli? Za Wołgę, czy zza Wołgi? Przecież miejscowych by się tylu nie uzbierało?
Jeśli wierzyć Surganowowi.
Lisicyn przewraca ciało dobrze zbudowanego młodego chłopaka w samych portkach. Broda
sklejona brunatną krwią, policzek rozerwany w miejscu, gdzie wychodziła kula; zaciśnięte powieki.
Zaraz… A co on ma na ramieniu?
Tatuaż. Krzyż. Jedna belka to kozacka szabla, druga – zwinięta nahajka. U dołu widać
szaroniebieskie litery „B.W.” Lisicynowi dreszcz przebiega po karku. Wie, co one oznaczają: „Bóg
wybaczy”.
Gdyby kazał teraz swojej sotni podwinąć rękawy – połowa będzie miała taką dziarę. Dowództwo
tego nie pochwala, ale chłopcy i tak się tatuują: świętują swój chrzest bojowy. To jedna z tych
kozackich tradycji, których nie sieje się z góry, ale, jak chwasty, wyrastają same.
Kozak. Zabity. W tym pociągu.
Potem Lisicyn wchodzi w głąb wagonu – szturcha martwe ciała butem. Obraca jednego z nich
twarzą do siebie, potem drugiego… Co za straszne gęby.
– No i co tam, Juriju Jewgienijewiczu? – wołają na zewnątrz.
Jeszcze jeden z tatuażem. Też młody, nieogolony, z gołym tyłkiem i nieśmiertelnikiem na szyi. Tak
nie może być, że on tu leży bez gaci… Tak nie powinno być. Jest przecież regulamin… Co za wstyd…
Lisicyn nachyla się nad zabitym – na dziurze w czole zaschła krew – i zdejmuje mu nieśmiertelnik.
„19 Koz. Sam. Bryg. Makarow A. N.”
19. Kozacka Samodzielna Brygada.
– Wasze Błagorodie!
– Żyję, żyję! Chodź no tu który… Zadorożny!
19. Kozacka Samodzielna – przecież to z niej rekrutowali Krigowowi żołnierzy do jego ekspedycji.
To znaczy…
Zadorożny podchodzi niepewnym krokiem, rozglądając się w oszołomieniu.
– Dawaj tu chłopaków. Będziemy wynosić stąd ludzi. Tu są nasi, z Dziewiętnastej. Kładź ich
wszystkich osobno, zawieziemy ich z powrotem, do ich matek.
Szejtan wie, ile jeszcze tych wagonów przed nami. Roboty będzie do wieczora. Wagon za
wagonem, w amfiladzie, i w każdym to samo. Kręci się w głowie od ciężkiego powietrza, słodkiego od
woni stęchłego moczu i gnicia. Ale trzeba będzie tę robotę wykonać.
– Na pewno musimy wyciągnąć swoich… I szukajcie żywych!
Zataczając się, wychodzi do przedsionka wagonu. Myśli o tym, że bez żywych nie uda im się tego
rozgryźć. Nie da się zrozumieć, co się wydarzyło na placówce w Jarosławiu. Czy to możliwe, że ktoś
w tym pociągu ocalał? Na przykład w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej ludzie po rozstrzelaniach
leżeli półżywi po kilka dni w dołach pod trupami, a potem jednak wypełzali i żyli dalej.
Saszka na pewno się wydostał z tego bałaganu. Bałagan to oczywiście mało powiedziane, ale
Krigow to człowiek o stalowej konstrukcji, tak łatwo się go nie zgniecie.
Lisicyn wychodzi na zewnątrz, na powietrze.
Krigow, Krigow. A więc nie spełniłeś, bracie, pokładanych w tobie nadziei. Tu leżą twoi ludzie,
zastrzeleni. Czyli nie przekroczyłeś w ogóle Wołgi? Jak to się stało? Kto to wam zrobił i za co?
Czyżby to ten komendant, Pirogow? I to jak! Jak mógłby położyć pół setki kozaków? Chyba tylko
poprzez zdradę?
Kozacy wchodzą do pociągu. Wyważają drzwi wagonów, wypuszczają ciężki smród na zewnątrz.
Żegnają się i biorą do roboty. Lisicyn stoi, patrząc otępiały na to, jak wzdłuż pociągu zaczynają kłaść
rządek trupów. Ktoś ma torsje, ktoś kogoś wyklina. Szukają żywych. Wciąż niechętnie, wciąż powoli,
licząc na to, że podesauł zmieni zdanie i ich odwoła.
Saszka, ty nie możesz być wśród martwych. Musisz być wśród żywych. Ty i ja będziemy jeszcze
tańczyć na moim weselu. Przecież to ty mi kazałeś żenić się z moją baleriną, więc bądź tak miły
i wyjdź z tego żywy.

6
Nie ma co się zastanawiać: Surganow, jak się zdaje, właśnie coś takiego miał na myśli. Zobaczysz coś
dziwnego – od razu wracaj i melduj.
I los kozackiej ekspedycji też się chyba wyjaśnił: oto ta ekspedycja, pociągiem pasażerskim
pojechała prosto do piekła.
Ale trzeba się tu jeszcze rozejrzeć. Co jak co, ale Surganow na pewno by się z tym zgodził. Na
pewno. Sam powiedział, żeby od razu wracać, i sam by się na to zgodził. Nie po to awansowali go na
podesauła, żeby narobił tu w gacie i spłynął do domu.
Lisicyn obchodzi pociąg dookoła, wchodzi do kabiny maszynisty. Lokomotywa leży na boku, jej
wnętrze wygląda jak mieszkanie po trzęsieniu ziemi: walają się tu jakieś czajniki, jakieś swetry,
rondelki… Szejtan wie co. Nie ma map, nie ma dziennika pokładowego, brak jakichkolwiek zapisków.
Różańce i krzyżyki wiszą krzywo na przedniej szybie, jacyś smagli święci wytrzeszczają oczy
z kieszonkowych ikonek, więcej nic. Pielgrzymi, kurwa.
Idzie dalej, kopie butelki, garnki, puszki… Nachyla się, podnosi jedną z nich – ciężką, zalutowaną
blaszankę. Zbliża do oczu, czyta oznaczenie: „Zakłady mięsne Ostankino”. Znajoma puszka.
Tuszonka. Sami mają takie ze sobą – prowiant. Lisicyn waży w dłoni kilogram mięsa. To Saszki.
Ciężkie.
Zapala papierosa. Patrzy przez okna lokomotywy i przygląda się osowiale terenowi placówki. Białe
ceglane budyneczki, garaże, warsztaty. Przeciąg z okien wypycha firanki na zewnątrz. To nie jest
żadna twierdza, żaden bastion. Zwykłe podwórze w zwykłej rosyjskiej dziurze, ze zwykłym
betonowym płotem. Nie mieli tu przed kim bronić granicy, nie spodziewali się żadnych ataków…
A już żeby się buntować…
Jaki tu, do licha, bunt?
Cokolwiek, ale nie bunt.
W oknie stoi Żylin, macha, wzywa go, żeby wyszedł. Lisicyn wygląda na zewnątrz.
– Juriju Jewgienijewiczu… My tu coś… Znaleźliśmy.
Wyraz twarzy Żylina wskazuje, że znalezisko nie należy do przyjemnych – i to, jak mamrocze,
sprawia, że Jura zaczyna się domyślać, co dokładnie odkryli.
– Tak.
– To nie on – mówi od razu Lisicyn, chociaż głowa rozumie: to on.
Sasza Krigow leży z rozbitą głową i złamanym nosem, podziurawiony kulami jak sito, z szeroko
otwartymi oczami, patrzy na Jurę i gdzieś poza niego, może samemu Bogu w oczy. Patrzy bez strachu,
bez nienawiści… Takim krowim wzrokiem. Pokornym.
– Tu jest nieśmiertelnik, jak to nie on?
– A spierdalaj ze swoimi nieśmiertelnikami, Żylin!
Jura klęka przy Saszce i zamyka mu oczy. Prześpij się, Sasza, odpocznij. Śpij.
Nie chciałem, żebyś umierał, Sasza. Bywało, że myślałem sobie – to ja powinienem być teraz na
twoim miejscu, ja! Bo miałem cięższą służbę i bardziej zasłużyłem! To ja, a nie ty, powinienem był
jako pierwszy awansować na podesauła! I to mnie pierwszego powinien był zauważyć cesarz! I to
mnie powinien był wysłać na tamtą ekspedycję za Wołgę! I jak to… Jak to teraz jest?
Nie prosiłem cię, żebyś umierał. Sam postanowiłeś za mnie umrzeć.
Robi nad Krigowem znak krzyża i bez obrzydzenia całuje go w roztrzaskane czoło.
Zadorożny i Żylin patrzą na niego dziwnie – stoją nad nim, dupki, nie odwrócą wzroku.
– Na co się gapicie, co?! Więc tak! Ładujemy naszych, tak jak mówiłem. Przywieziemy chłopców
do domu.
– Juriju Jewgienijewiczu, tu są… – Zadorożny odkasłuje. – Wśród zabitych… Takie dziwne
typy… W skafandrach ochronnych.
– Co?!
Lisicyn za pierwszym razem ich nie słyszy, myśli o swoich sprawach.
– Jakie typy?
– No, w skafandrach. I w maskach przeciwgazowych. I na lokomotywach są te krzyże… Chyba
jednak medyczne.
– I co?!
– A jeśli to… No… Jeśli oni byli chorzy? Wszyscy?
Lisicyn patrzy w osłupieniu na uśpionego Krigowa. Ociera usta.
– Na co chorzy?
Żylin i Zadorożny patrzą po sobie.
– A choćby na syfilis – żartuje Zadorożny.
Lisicyn wstaje z kolan. Otrzepuje klapy szynelu. Spogląda na martwych żołnierzy ułożonych obok
martwego dowódcy. Na nieżywych cywili.
– Co wy, głupi jesteście?
Ci milczą.
– Gdzie u nich… Nie wiem, wrzody… Sińce pod oczami… Cokolwiek! Wszyscy są normalni…
Że co, dżuma? Widzieliście zadżumionych? Cholera? Co? Wszyscy byli… Zdrowi. Mniej więcej. Jeśli
nie liczyć złamań i ran postrzałowych…
– W takim razie skąd krzyże na pociągu?
– To nie są krzyże medyczne! Przecież tam wszędzie są modlitwy! Czy wy chociaż czytać umiecie,
kmioty?! To krzyż Archanioła Michała! Też czerwony.
– Tak jest – mówi Żylin.
– Więc kto to jest? – Zadorożny opuszcza wzrok, jakby pytał Krigowa. – Co to za pociąg?
– Kto… Kto! Była przecież ta historia, z ikoną! Cudowną. Którą wynieśli na most. Ikona
Archanioła Michała. Sam Michaił Pierwszy Giennadjewicza. Albo oblatywał helikopterem. Po czym
ofensywa rebeliantów… Załamała się. Znana historia! Nie mieliście tego w szkole czy co? No?!
– No, było coś takiego… – burczy Zadorożny. – Coś takiego to tak.
– Właśnie… Może to jakiś miejscowy kult…
– A co się stało naszym?
Lisicyn zaciska i rozluźnia pięści.
– A skąd mam wiedzieć! Skąd ja mam to wiedzieć?!
7
Na klatce schodowej też krew, też ciała.
Ludzie z roztrzaskanymi głowami, z wywichniętymi nogami, z oderwanymi uszami. Lisicyn
wchodzi po schodach, w dłoni ma stieczkina. Martwe dzieci leżą wtulone w stopnie. Porzucone
w pośpiechu mieszkania, drzwi otwarte na oścież.
Jeśli to był bunt, powtarza siebie Lisicyn, to kim byli buntownicy i ci, przeciw którym się
zbuntowali? Tu nie ma czerwonych ani białych, sami cywile, wszyscy przeciwko wszystkim, człowiek
przeciwko człowiekowi, bez różnicy, bestia przeciwko bestii.
Zatrzymuje się przed otwartymi drzwi – to chyba szkoła. Jak mogli nie oszczędzić dzieci? Co im
dzieci zawiniły?
Niechętnie wchodzi do klasy.
Krzesła leżą wywrócone, ławki przesunięto tak, jakby ktoś próbował zabarykadować się od środka.
Całą tablicę pokrywają wypisane białą kredą litery. No, chociaż tutaj uczyli czytać i pisać, mówi do
siebie Lisicyn. Mrużąc oczy, podchodzi do tablicy. Nie ma tam ani abecadła, ani arytmetyki –
wszystko naprędce zabazgrano ukośnym pismem dorosłych. Pisali jedno na drugim, ścierając rękawem
to, co już napisali.
„Ktoś puka”. „Ogłuchłam”. „Nie otwieraj”. „Trzeba je stąd zabrać”. „Ja też”. „Sam to zrobiłem”.
„Wiem, gdzie jest bezpiecznie”. „Mówi, że to Jegor”. „Schron przeciwlotniczy”. „Tylko w ten
sposób”. „Najważniejsze to ich nie słuchać!” „Tam na pewno niczego nie słychać”.
Lisicyn ociera pot z czoła, z karku. Poci się, bo czuje, że nie umie wykonać tego zadania, że nie
umie się domyślić, jak i co się tu wydarzyło. I dlatego, że niebezpieczeństwo jest tu, obok, nigdzie nie
zniknęło. Niby nie ma się kogo bać, ale to wszystko podstęp, pułapka. Muszę zrozumieć, muszę…
Jeszcze raz czyta napisy, próbując ustawić je we właściwej kolejności – ale wciąż nie może pojąć, o co
tu chodziło. Ktoś ukrywał się w klasie szkolnej, podczas gdy na podwórzu zabijano ludzi. Ukrywał się,
a potem spróbował uciec – do jakiegoś schronu. Ale raczej tam nie dotarł.
Lisicyn pisze na tablicy: „Żyje tu ktoś?”. Wychodzi z klasy.
Idzie po schodach i myśli: nie słuchać Krigowa. Dlaczego? Co takiego Krigow mógł mu
powiedzieć? Nie mogłeś być zdrajcą, Saszka. Mogli cię zdradzić, oszukać, zwabić… A ty – nigdy, nie
ma mowy.
Jura staje przy oknie, zapala kolejnego papierosa, patrzy na podwórze.
Wygląda przez okno. Rząd trupów ciągnie się wzdłuż całego pociągu. Trzeba im powiedzieć, żeby
układali cywili w stosy. Cywili trzeba spalić.
– Żylin! – Jura wychyla się przez okno. – Żylin! Układaj cywili w stosy!
– Co?
– W stosy! Jak drewno na opał! Będziemy ich palić!
– Jak drewno, Juriju Jewgienijewiczu?
– Tak!
– Przyjąłem!
– A naszych dawaj do nas, do pociągu!
Lisicyn patrzy jeszcze, jak setnik przekazuje jego rozkaz kozakom, jak ci kręcą głowami,
przetrawiają to, co usłyszeli. Rząd ciał się rozluźnia, trupy zaczynają bawić się w kanapkę.
A więc Krigowa też wzięli do niewoli. Wzięli do niewoli i wieźli dokądś pociągiem. A tu, w tej
placówce, postanowili ich wszystkich załatwić. Chociaż niewykluczone, że pozabijali ich już
wcześniej, a potem tu przywieźli. A może chcieli przewieźć ich stąd przez rzekę? Powiedzieli: no,
ładujcie się, zawieziemy was raz-dwa tam, dokąd musicie jechać – i z zaskoczenia wszystkich
wystrzelali. Mogło tak być? Oczywiście, że nie.
Ech, Saszka, Saszka, niech cię chuj strzeli! Dlaczego miałem cię nie słuchać?
Wraca na klatkę schodową, wchodzi piętro wyżej. Znów wygląda przez okno: kozacy
znieruchomieli.
– Co jest?
– Zaraz!
Trzaskają drzwi na klatkę. Podeszwy dudnią na schodach. Ciężko dysząc, podbiega do niego
Zadorożny.
– Jura, oni tam… Nie chcą ładować naszych do pociągu.
– Jak to?! Co to ma znaczyć?!
– No, widziałeś ich… Jak są wszyscy połamani… I te twarze.
– I co teraz?
– Mówią, że trzeba wszystkich tu spalić. Nikogo nigdzie nie wozić.
– Jak to? A to dlaczego?
– Boją się. Mówią, że to jakieś diabelstwo. No i cały pociąg w modlitwach… Kraty… Ty też się
zastanów, sam się zastanów, Jura, czy warto… Spalmy ich i tyle.
Lisicyn ma przed oczami roześmianą twarz Saszki.
– Miiilczeć! Koniec! Nie Jura, tylko panie podesaule! Będzie mnie tu łajza tykać! Wszystkie nasze
chłopaki pojadą do domu!
– Tak jest.
– Kto tam się buntuje?
Lisicyn szybko, zanim minie mu wściekłość, zbiega po schodach, nahajkę ściska w dłoni, aż bieleją
mu palce, od razu wskazuje nią sabotażystów – tu stoją, żegnają się nad trupami.
– Kto tu odmawia swoim braciom chrześcijańskiego pochówku? Kto tu mówi, żeby ich spalić?!
– My ich nie będziemy ruszać, chce pan, to samemu ładować, Waszbrodie – odpowiada mu ponuro
wygolony do gołej skóry zwalisty kozak.
– A więc tak! A więc tak! Nie zostawimy ich tu! Ja bym nawet ciebie, draniu, tu nie zostawił! To
są nasi, zginęli tu za nas, i musimy zabrać ich do matek, wyprawić pogrzeb i po ludzku pochować!
Zrozumiano?! Kto będzie ładował – do mnie, kto nie chce – stójcie z nim.
Większość przenosi się tam, gdzie Lisicyn zbiera posłusznych. Przy wygolonym zostaje pięciu
ludzi, podobnie ponurych jak on.
– Wychłostać ich! Każdemu po pięć nahajek! Żylin! Słyszysz?
– Tak jest, Wasze Błagorodie.
– Nie odkładaj na później! Tu, przy mnie!
Kozacy spluwają, klną pod nosem, ale podporządkowują się – rozpinają szynele, składają je
starannie: czy to by zyskać na czasie przed chłostą, czy też żeby zachować godność; inni, wyznaczeni
na bijących, nabzdyczają się, pokazując, że będą chłostać bez przyjemności, a nawet przekomarzają się
ze skazanymi, żeby zachować poczucie braterstwa.
Ustawiają się w szeregu, rozprostowują nahajki, pochylają się, robią zamach; pozostali obserwują –
ze współczuciem i zazdrością, niektórzy wykorzystują ten czas, żeby zaciągnąć się skrętem. Rrraz!
Iii – dwa! Żylin pilnuje, czy chłoszczą rzetelnie, Zadorożny przesuwa wzrokiem po przyglądających
się: żeby nie było zbyt wiele współczucia. Praca oficera.
Lisicyn wsłuchuje się w siebie: co jest?
Brzęczy. Ale słabnie.
– A tam co? – jeden z chorążych wskazuje nagle okno na drugim piętrze.
W oknie, za powyginanymi kratami, ktoś chodzi.
Po tej martwej placówce kręci się ktoś żywy.
Lisicyn kreśli wzrokiem linię od okna do drzwi wejściowych i tak jak stoi – z ręką na kaburze –
rusza z miejsca.
– Dwoje ludzi do mnie! Zadorożny! Żylin – doprowadź sprawę do końca!
Wbiegają na klatkę. Wspinają się po schodach, broń mają już w dłoniach.
Z góry słychać jakiś hałas. Zza drzwi. Jakby ktoś coś tam przetoczył albo przewrócił.
– Słyszałeś?
– Słyszałem…
Lisicyn skrada się po schodach na drugie piętro – do żelaznych drzwi. Zadorożny idzie za nim. Na
schodach widać szeroką brunatną wstęgę… Pozostawiła ją kobieta z wyprutymi wnętrznościami –
pełzła na górę z połamanymi nogami.
Jechali do piekła, ciuch-ciuch-ciuch, no i dojechali.
Lisicyn zatrzymuje się przed drzwiami. Od zewnątrz jest do nich przyspawana zasuwa, zrobiono
też w nich wizjer. Na ścianie obok ktoś wyskrobał gwoździem fiuta ze skrzydełkami. Zasuwa jest
zasunięta. Kogoś tam zamknęli. Zadorożny odbezpiecza pistolet.
– To karcer czy co?
Hałas się powtarza. Za drzwiami coś się przewraca.
Jura ostrożnie zbliża się do wizjera, przytyka do niego oko – szkło jest zamazane od środka, zdaje
się, że krwią. Przytyka ucho do zimnego metalu, nasłuchuje: słyszy jęk. Wymienia spojrzenia
z Zadorożnym. Uderza pięścią w drzwi – dźwięcznie, jakby bił w dzwon.
– Ej! Kto tam?
Jęk robi się głośniejszy, ale pozostaje nieartykułowany. Zamknięty w środku człowiek stara się
jakby coś powiedzieć, ale nie może.
– Osłaniaj mnie.
Znów jęk – teraz wyraźniejszy i jak gdyby głośniejszy, jakby ten, kto go wydał, podszedł bliżej
drzwi.
Hałas za drzwiami robi się cichszy, słabszy. Lisicyn szarpie przymarzniętą zasuwę: raz, drugi – ta
w końcu ustępuje, drzwi skrzypią i niechętnie otwierają się w jego stronę. Lisicyn przekłada swojego
stieczkina do prawej ręki. Zadorożny unosi broń.
Czego tu się bać, mówi do siebie Lisicyn. Nie ma czego.
Przed nim puste mieszkanie. Ciemny przedpokój, kuchnia – kraty w oknach, na końcu korytarza
pokój. Na podłodze leży martwy człowiek w mnisiej riasie. Na szyi ma krzyż na łańcuchu. Jego twarz
jest sina i nabrzmiała. Wielokrotnie skręcony łańcuch głęboko wpił się w szyję nieboszczyka. Ktoś go
udusił – i jeszcze odrobinę, a uciąłby mu tym łańcuchem głowę, z taką siłą i nienawiścią go skręcił.
Lisicyn wkracza do mieszkania, cicho idzie naprzód – słyszy przed sobą szmer. Krok, krok, krok,
stieczkin w wyciągniętych rękach wędruje to w prawo, to w lewo… Pokój. Za nim wchodzi też
Zadorożny, ciężko dyszy.
– Ręce!
Zapaskudzony odchodami pokój, z ulicy wpada blade światło, pocięte przez pręty w oknie na
kratki, można grać w kółko i krzyżyk. Na podłodze siedzi krępy mężczyzna. Zamknięte oczy,
przestrzelona noga, dookoła krew. Jęczy, składa jakieś słowa ze strzępów, ale wszystko to niewyraźne,
nie po rosyjsku. Rąk nie podnosi, nie rozumie Lisicyna.
– Hej, stary! Zadorożny, pomóż no!
Nachylają się nad nim, uderzają go po policzkach. Mężczyzna ma na sobie kurtkę milicyjną
z poprzedniej epoki, na kurtce naramienniki pułkownika. Wzdryga się – i w końcu otwiera oczy.
Rozkleja zeschnięte wargi. Marszczy brwi. Potem zwraca się do Lisicyna ochrypłym głosem:
– A ty to co, kurwa, za zwierz?
– Podesauł Lisicyn. A ty to kto?
– Pułkownik! Pirogow! Siergiej Pietrowicz! Komendant!
Lisicyn i Zadorożny spoglądają po sobie.
– I co tu się u ciebie wydarzyło, pułkowniku?
Pirogow kręci ciężkim łbem, wracając do siebie. Zasłona opada z jego opuchniętych, podobnych
do otworów strzelniczych BTR-a oczu.
– Co się wydarzyło? U kogo? No? O czym ty mówisz, kozaczku?
EPIZOD 4

1
Niewygodnie się chodzi po podkładach kolejowych, ale na nasypie jest jeszcze trudniej. Podkłady są
chociaż ułożone pod długość dziecięcego kroku; i dzieci szły po nich, ile mogły, póki nie zaczęły po
prostu padać z nóg. Jegorowi trudno było dostosować swój krok do rozstawu podkładów, ale kiedy
wydłużał go, pokonując po dwa naraz, dzieci nie mogły nadążyć. Nogi od tego drętwiały i czuł się
podwójnie zmęczony, jakby nie przeszedł trzydziestu kilometrów, lecz sześćdziesiąt. Jakby doszedł już
do Rostowa – a dzieliło ich od niego jeszcze drugie tyle po zamarzniętej listopadowej ziemi, po
śliskich czarnych podkładach.
Nie słyszy kroków i przez to zdaje mu się, że wędrują we śnie. Cały świat oniemiał, a bez
dźwięków jest w nim trudno. Trzeba ciągle odwracać się za siebie, ciągle rozglądać się na boki: a nuż
ktoś ich ściga z Placówki, a nuż Jegor nie wszystkich zabił. Żeby ze sobą rozmawiać, kreślą litery
palcami w powietrzu: nie wychodzi im czytanie z ruchu warg, tylko złość bierze. Złość bierze się też
z tego, jak długo to mówienie palcami trwa; lepiej już zmilczeć.
Ale najtrudniej jest rozmawiać z dziećmi. Z Aliną i Sonieczką. Wania Winogradow chociaż umie
czytać, w Placówce uważano go za cudowne dziecko. Alinka w ogóle nie zna literek – rodzice jej nie
uczyli. Dlatego nieustannie ryczy, na początku jeszcze wierzgała, ruszała ustami jak ryba: mama,
mama. To udało się Jegorowi odczytać. Michelle z początku głaskała ją po głowie, bezgłośnie jej
tłumaczyła, potem krzyknęła ze złością, zaczęła ją szarpać, wreszcie nie wytrzymał też Jegor i dał
głupiej Alince klapsa. Ostatecznie Alinka się uspokoiła, wciąż niczego nie rozumiejąc, poszła ulegle
z obcymi ludźmi, zanosząc się od płaczu, z dala od rodziców i od domu – gdzieś wzdłuż torów.
Nie zdążyli powiedzieć dzieciom, że ich mamusie i tatusiowie już odeszli, zanim musieli przekłuć
im gwoździkami bębenki w uszach. A teraz one nie słyszą. Napisali to Wani, Sonia, zdaje się, też
przeczytała, przytaknęła. Alinka nadal nic nie rozumiała. Ale i tamta dwójka oczywiście niczego nie
rozumiała. Jak coś takiego w ogóle można zrozumieć?
Jegor myśli o swojej matce. Jej ciała nie było tam, na podwórzu, choć poodwracał wszystkich
zmarłych. Nie było jej też za bramą. Zaginęła? Uciekła? Ukryła się? Jeszcze się znajdzie?
Kiedy robią krótką, głodną przerwę, Michelle pisze mu w powietrzu:
„Z”, „O”, „S”, „T”, „A”, „W”, „I”, „Ł”, „A”, „M”, „B”, „A”, „B”, „C”, „I”, „Ę”.
Babcia, no tak. Babcia. Zostawił tam babcię. Nie sprawdził. Cholera no. Serce mu zamiera. Ale
potem mówi sobie w duchu: babcia jest przecież sparaliżowana, nigdzie nie pójdzie. Poleży, poleży
i sama się przekręci. Jeśli nie rozszarpali jej tam już wtedy. Jegor tak rozmyśla, a potem ze zszarzałych
oczu Michelle domyśla się, że nie o to jej chodzi. I wtedy bazgrze jej powietrznymi literami:
„N”, „I”, „E”, „M”, „O”, „G”, „L”, „I”, „Ś”, „M”, „Y”, „Z”, „A”, „B”, „R”, „A”, „Ć”.
Michelle mruga.
„Ż”, „A”, „L”.
Kręci brodą. Żal. Podnosi palec – ręka drży mu ze zmęczenia.
„O”, „N”, „I”, „W”, „S”, „Z”, „Y”, „S”, „C”, „Y”, „U”, „M”, „A”, „R”, „L”, „I”.
Kiwa jej głową: czy ty to chociaż rozumiesz? „W”, „S”, „Z”, „Y”, „S”, „C”, „Y”. Nikt tam nie
został. Nie ma dokąd wracać. Nie ma już nic – nie ma Placówki, nie ma twojego dziadka i babci, nie
ma Sierioży, nie ma Rinata, nie ma jednookiego Lwa Siergiejewicza, nie ma i nie będzie Pałkana,
i tylko matka Jegora się ulotniła.
Michelle się odwraca.
Alinka, uparta paskudnica, skorzystała z ich rozmowy, z tego, że nie patrzyli w jej stronę –
i biegnie ile sił z powrotem na Placówkę.

2
Pałkana odkładał na później. Umieścił go na samym końcu kolejki. Gdy chodził z wagonu do wagonu,
zmieniając zacinające się z przegrzania kałachy z jednego na drugi, gdy chwytał w drgający celownik
ludzkie głowy, gdy po raz setny, dwusetny otrzymywał cios kolbą w ramię, gdy patrzył, jak ciała, które
dopiero co miotały się i podrygiwały, nieruchomieją, jak krew uchodzi z nich pulsująco, a potem
przestaje, gdy ślizgał się w parującej kałuży, padał, podnosił się i ruszał dalej, myślał – zajmę się nim
potem. Potem, na końcu.
Z początku, co prawda, myślał o czym innym. O tym, że wszystko to trzeba zrobić, że to
konieczne, że to nie zależy od niego, inaczej po prostu się nie da. O tym, że dalej na linii kolejowej jest
Rostów, a za Rostowem inne miasteczka, wsie i wreszcie sama Moskwa, i wszystko to zginie,
przepadnie i nic po nich nie zostanie – tak jak nic nie zostało po Placówce i jej mieszkańcach – jeśli
Jegor nie zrobi tego, co powinien. A powinien był robić właśnie to: strzelać do ludzi, do jednego
człowieka po drugim, bez pośpiechu, bez emocji, żeby nikogo nie przegapić.
Wszyscy ci ludzie nie byli już ludźmi, chociaż niektórzy nie wściekali się, nie wybałuszali oczu,
nie wysuwali języków, a jedynie kryli się przed kulami za innymi, opętanymi. Ale Jegor ich już znał,
wiedział, w co się zamieniają, w co się zamienili, i co zrobią ze wszystkimi innymi, jeśli oszczędzi
teraz choć jednego z nich. Tylko w pierwszym wagonie – to jest pierwszym od końca, bo tak naprawdę
dwudziestym – zmuszał się do tego, tłumaczył sobie, dlaczego on, Jegor, zabija ludzi.
Kiedy już się ogarnął, przestał rozmyślać, a rzecz stała się ciężka i monotonna niczym kopanie
dołu w glinie. Dobrze, że miał przekłute uszy i dziko bolała go głowa: nie słyszał ich krzyków, a ból
sprawiał, że nienawiść w nim aż kipiała. Wypluwał ból w formie ołowiu, ten leciał podzielony na
grudki, kąsał ich i uspokajał. Niedziałające automaty porzucał po prostu w wagonach, wyjmował
z nich tylko magazynki.
Czasem jednak przypominał sobie o Pałkanie. Bał się spotkania.
Tam były kobiety, byli i starcy, ale najwięcej było młodych chłopaków – może dlatego, że byli
najbardziej żywotni. Wielu zdarło z siebie ubrania, Jegor widział, jak odzież ich parzy; na niektórych
zostały jednak jakieś strzępy. Były wśród nich kozackie mundury. Zaczął już liczyć kozaków, żeby
zorientować się, czy są tu wszyscy, którzy wyprawili się za rzekę, ale potem pomylił się i dał spokój.
Szukał Krigowa, ale nie znalazł go albo nie poznał.
Po dziesiątym wagonie, dokładnie w połowie, przestało mu się chcieć dobijać padających na
ziemię. Jeśli ktoś się nie ruszał, Jegor nie wykańczał go już kontrolnym strzałem. Ze zmęczenia
ogarnęła go taka obojętność, jak zamarzającego żywcem. Przez jedenasty wagon przeszedł ot tak,
niedbale, ale na samym końcu któryś z leżących chwycił go za but z siłą potrzasku na niedźwiedzia.
Wtedy Jegor usiadł, odetchnął i ruszył przez wagon z powrotem, każdemu, nawet najbardziej
beznadziejnemu przypadkowi przystawiając lufę do głowy i naciskając spust.
Kiedy pociąg się skończył, Jegor ledwo stał na nogach. Nie mógł podnieść rąk – za bardzo się
trzęsły. Wyszedł na zewnątrz, usiadł na schodku. Spojrzał na czarne, pokryte odciskami ręce. Splunął
na dłonie, spróbował zetrzeć z nich spaleniznę i brud.
Długo patrzył w okna domów, z wyjątkiem jednego. Na podwórzu nikogo nie było, choć było ono
zasłane trupami. Falowały firanki, a okiennice ruszały się w tył i w przód. Zaczynało mżyć. Ludzie
stopniowo wrastali w błoto. Jegor nabierał sił i na razie pilnował – a nuż ktoś jeszcze wyjdzie na
zewnątrz. Nikt nie wychodził. Tylko jeden człowiek pozostał tu przy życiu: Pałkan. Jegor w końcu
popatrzył też na jego okienko.
Za kratą izolatki rzucał się jakiś cień – to bliżej okna, to dalej. Jegor zastanawiał się przez cały
czas, czy Pałkanowi starczy rozumu, żeby rzucić się na pręty zbrojeniowe, które przyspawano do
framugi. Bo siły, żeby je wyrwać, starczyłoby mu z naddatkiem. Ale ten już się przemienił, rozumu
miał tyle, co ryba.
Trzeba było wejść do niego na górę, jak tylko skończył z pociągiem. Wtedy Jegor był jeszcze na
tyle zaczadzony, że mógłby położyć ojczyma z rozpędu, siłą bezwładu pozostałą po pierwszym – który
był ostatni – wagonie. Ale gdy łapał oddech, gdy studiował swoje pokryte sadzą dłonie i macał
potłuczone kolbą ramię, przed oczami pojawiał mu się tamten stary Pałkan. Ten, który zabierał
Jegorowi gitarę i mu ją zwracał, ten, który wbrew woli matki faszerował go tuszonką i częstował
wódką, puszczał do niego oko, pokazując mu sekretne przejścia, pytał o hasła do krzyżówek, ten,
z którym matka się ustatkowała i zaczęła nowe życie, i który, generalnie, nigdy nie był dla Jegora
okrutny.
Jegor posiedział na schodku i kiedy drżenie rąk ustąpiło, zeskoczył z niego, przypiął do automatu
pełny magazynek i poszedł zabić Pałkana.
Z trudem wchodził po schodach. Po drodze napotkał wypatroszoną Ritę Białą, też czołgała się
gdzieś w górę. Stanął przy żelaznych drzwiach izolatki. A oto kutas ze skrzydełkami, którego
narysował Wańka Woroncow gwoździem na tynku: a sam Wańka leży na podwórzu z ustami pełnymi
błota. Ościeżnica była poplamiona czymś brunatnym – to Jegor rąbnął metalowymi drzwiami po
palcach ojca Daniiła.
Zajrzał przez wizjer.
Zobaczył ojca Daniiła, który spokojnie leżał na podłodze, złapał się rękami za szyję i tak
zesztywniał. Czyli Pałkan jednak zapędził gada w róg i go udusił. Dobrze mu tak, sukinsynowi.
Jegor chciał się rozzłościć na ojczyma, przypomnieć sobie, jak zaledwie kilka godzin wcześniej
nienawidził go za to, że ten kazał mu rozstrzelać dwadzieścia wagonów ludzi, a sam oszalał – i do
widzenia, wtedy Jegor mógłby go zabić z łatwością. A teraz zamiast tego przed oczami stanęło mu co
innego – to, jak Pałkan zagrodził drogę rozpędzonemu pociągowi i nie chciał ustąpić, jak się opierał,
jak długo nie dopuszczał do siebie tego diabelskiego bełkotu, którym zaraził go tamten spalony
z pociągu. Gość.
A teraz trzeba było też go zastrzelić, jak tamtych w pociągu.
W wizjerze pojawił się Pałkan. Kręcił się tam i sam po karcerze jak zwierzę w klatce. Ale już się
nie miotał, tylko przechadzał – powoli, kulejąc, stopniowo tracąc siły, potrząsając swoją ciężką głową,
jakby próbując wytrząsnąć z niej szaleństwo. Padał ze zmęczenia, tak jak i Jegor. Potem nagle
poderwał się, czując, że ktoś go obserwuje, i powlókł się w stronę drzwi, przykrywając ręką czerwoną
plamę na nogawce spodni. Jegor patrzył na niego jak urzeczony, przyklejony do wizjera.
Ojczym podszedł do samych drzwi, powęszył i coś do niego powiedział. Wymówił dwie sylaby,
patrząc przez szkiełko Jegorowi prosto w oczy. Jakby zawołał go po imieniu, tyle że ten swoimi
dziurawymi uszami nic nie usłyszał. Wtedy Pałkan uniósł umazany krwią palec i przesunął nim po
wizjerze, zamalowując siebie.
On nigdzie stąd nie wyjdzie, powiedział do siebie Jegor. Nigdzie się stąd nie wybierze. Sam umrze
bez jedzenia i wody. I nie zdoła nikogo zarazić.
Jedna rzecz zabijać obcych ludzi, takich, którzy nie są w ogóle ludźmi. Tu zaś to co innego.
Zmęczył się. Zlitował. Krótko mówiąc, okazał tchórzostwo.
3
Spieszą się, jak mogą, ale nie dają rady dojść do Rostowa przed zmrokiem. Dzieci mają stopy
poobcierane do krwi, poobijana Alinka przestała się opierać i uciekać, ale ledwo się wlecze, nie
reaguje na szarpania i uszczypnięcia. Sonieczka Winogradowa nie jest kłótliwa, słuchała Michelle we
wszystkim, szła szybko, ile sił, a potem po prostu straciła przytomność i upadła na ziemię; Jegor
musiał wziąć ją na ręce, a później, kiedy mogła już przynajmniej trzymać prosto plecy – na barana.
Zatrzymują się na jakimś przejeździe, w opuszczonej stróżówce, przy dwóch zadartych do góry
szlabanach. Dalej pola się kończą, rozłożyste świerki podchodzą bardzo blisko nasypu kolejowego, las
próbuje się zamknąć, zabliźnić przesiekę. Nocą nie chce się do tego lasu wchodzić, nawet po torach.
A tu ta stróżówka.
Szyby są na miejscu – to dobrze, ale i podejrzane. Gdyby nikt tu nie mieszkał, okna z pewnością
wybiłby jakiś przechodzień, aby przypomnieć sobie radosnym brzękiem szkła, że jeszcze istnieje
i może zmieniać świat. A jeśli ktoś tu mieszka i po prostu wyszedł, to po powrocie może
nieproszonych gości załatwić, tak na wszelki wypadek, zwłaszcza że śpiący nie będą prosić o litość.
Ale jeśli zostaną na zewnątrz, mogą zamarznąć na śmierć. To oczywiście loteria.
„J”, „A”, „J”, „U”, „Z” – pisze w powietrzu Michelle i stawia kropkę nad „z”. Jegor też już nie
może, nie ma siły się kłócić. Włamują się do budki dróżnika, znajdują wygniecione prycze i padają bez
czucia. Dzieci nie mają już siły płakać, nie proszą nawet o jedzenie. Noc zapada natychmiast.
Jegor zdążył tylko poprosić, żeby nie wracał we śnie do wagonów, i ukazuje mu się coś zupełnie
innego. Siedzi na dachu swojego domu, patrzy w dół, na podwórze – jest lato, uczniowie mają
wakacje, chłopcy ganiają za połataną skórzaną piłką, mężczyźni rżną w kozła przy wartowni, wiatr
zwiewa zielone opary z powrotem nad rzekę, łatwo się oddycha. W rękach ma chyba gitarę, Jegor
dotyka strun.

Zatrzymaj czas. Zatrzymaj wiatr.


Zatrzymaj Ziemię. Nie rośnijcie, dzieci.
Nie starzej się, mamo. Nie zachodź już, słońce.
Nie odchodź stąd, tato. Mamo, czy on wróci?

Czy wrócę, mamo, z tej mojej wyprawy?


Przeciwko mnie wiatry, przeciwko mnie lata.
Wszystkich rzek wody, planet obroty.
Zatrzymaj Ziemię. Zatrzymaj czas.

Jegor gra i słyszy gitarę, śpiewa i słyszy siebie. Nagle dołącza do niego drugi głos – delikatny,
dziewczęcy. Odwraca się – to Michelle. Siedzi na skraju dachu, zwiesiwszy nogi, uśmiecha się do
niego, mruży oczy w słońcu.
– Super piosenka – mówi. – Szczególnie muzyka. O kim to?
– O mnie – odpowiada Jegor. – No, i o tobie też.
– Zabierzesz mnie ze sobą? – pyta Michelle. – Na swoją wyprawę?
– Oczywiście. Pójdziesz?
– Z tobą dokąd tylko chcesz. Choćby na koniec świata.
– Lepiej w przeciwną stronę – proponuje Jegor. – Do Moskwy.
– Okej.
Przerzuca nogi z powrotem na dach – ma opalone kolana, wiatr wdziera jej się pod sukienkę,
Michelle ze śmiechem próbuje go okiełznać – i podchodzi do Jegora. Nachyla się nad nim, pachnie
poziomkami. Całuje go w policzek – w kącik ust – w usta. To pocałunek siostrzany, matczyny
i miłosny: taki, który nie wypełnia Jegora żądzą, ale promieniejącym szczęściem; ciepłym szczęściem
poczucia, że ktoś go przyjął, wyczuł, zrozumiał i przyjął na zawsze.
Budzi się z uśmiechem na ustach. Piosenka, którą przed chwilą śpiewał z pamięci, niknie jak litery
pisane palcem w powietrzu, w ciągu kilku sekund wszystko zapomina. Ale miodowe ciepło z jego snu
zalało wszystkie rany w jego wnętrzu, wszystko znieczuliło, wszystko zdezynfekowało.
W zakurzonym i oszronionym oknie widać słaby księżyc i nagie drzewa, do domku wpada mało
światła, jak na dno studni. Ale Jegor widzi Michelle wyraźnie. Leżą naprzeciw siebie. Michelle otuliły
dzieci, Jegor jest sam. Jej twarz – umazana krwią i sadzą, poprzecinana wyschniętymi śladami łez –
wciąż jest bardzo piękna. Jegor czuje w sobie taką czułość wobec niej, pewnie jeszcze niewywietrzałą
po przebudzeniu, że sięga ponad pochrapującymi dziećmi i ostrożnie dotyka jej policzka, gładzi go.
Ona nikogo już nie ma, nikogo ani niczego, oprócz Jegora – a więc będzie teraz z nim, będzie jego,
a on będzie należał do niej, bo on też już zupełnie niczego nie ma; nie da się zapłacić wyższej ceny za
bycie razem.
Michelle się wzdryga. Jegor cofa rękę.
Dziewczyna otwiera oczy. W milczeniu kiwa do niego głową: co jest?
Chłopak wstaje, siada przy oknie. Chucha na szybę i pisze: „Jesteś bardzo ładna”. Michelle
marszczy brwi wyrwana ze snu, wykrzywia usta. Pokazuje mu ze złością swoje włosy, twarz:
wyglądam jak strach na wróble. Odwraca się plecami. Jegor dalej siedzi, nie odrywa od niej wzroku.
Dziewczyna wierci się w łóżku, potem znów ogląda się na niego z niezadowoleniem: czuje to. Też
siada. Pisze na szybie: „Przestań się gapić!”.
I to koniec: miód kwaśnieje, zsiada się, błyskawicznie pleśnieje i wszystko znów wali mu się na
głowę. Wszystko, co widział, i wszystko, co robił. Próbuje jeszcze czepiać się tamtej Michelle,
niegłuchej, z którą rozmawiał w swoim śnie. Ta wyciera rękawem słowa Jegora i pisze mu: „Idź spać.
Muszę się wyspać. Chcę jutro iść prosto do Moskwy”.
Jegor jej przerywa: „Pójdziemy razem”. Wskazuje na dzieci. Ta patrzy na nie z zakłopotaniem,
jakby pierwszy raz je widziała. Kuli się jakby, kurczy.
Jegor pisze na skrzypiącej szybie: „Nie zostawię cię!”. Michelle próbuje się uśmiechnąć, ale słabo
jej to wychodzi. Siedzą tak w milczeniu, nagie gałęzie ruszają się za oknem wte i wewte, kreśląc
cieniami ich twarze. Michelle wpatruje się podejrzliwie w Jegora, ten myśli: czyżby wciąż nie
rozumiała, że bez niej nie dam rady?
Chucha na szybę: „Kocham cię”.
Przychodzi mu to z trudem, palec trzęsie mu się tak, jakby dopiero co wyszedł z ostatniego –
pierwszego – wagonu. Dokończył, znieruchomiał. Ona też milczy. Potem podnosi i opuszcza ramiona.
Jegor niżej, pod swoim wyznaniem, pisze: „Co?”.
Michelle – też z boku – pisze niechętnie: „Ja nie mogę”.
Jegor czuje, że to czarne błoto, którego nałykał się tam, w pociągu, między wagonem dwudziestym
a pierwszym, które niby to osiadło, niby to podeschło – zaczyna w nim odmakać, wzbierać, kipieć.
Co ci teraz przeszkadza?! Zostaliśmy tylko we dwoje, będziemy żyć, a ten twój kozak zdechł!
Zginął tam, za mostem, a może to ja go stuknąłem mimochodem, nie rozpoznawszy, bo z dzielnego
przystojniaka zamienił się w potwora?! Jego już nie ma! A ja i ty – jesteśmy, oto my! „W czym
problem?”
Michelle nie odpowiada.
Jej jasne włosy są splątane, czerwona puchowa kurteczka zapięta szczelnie, Michelle skrzyżowała
ręce na piersiach, ukryła miękkie ciało pod skorupą, patrzy na Jegora wilkiem.
A on – na głos! – wrzeszczy:
– Na litość boską, widziałaś go tylko raz! No, ruchaliście się, trudno, chuj z tobą, wybaczam ci to,
okej? Wybaczam, mimo że to zajebiście bolało! Co to za wielka miłość do niego, od pierwszego
wejrzenia i nawet po śmierci?! Że niczym nie mogę go przebić! Przecież on się tylko z tobą bawił!
Poużywał sobie i pojechał dalej, psuć kolejne takie idiotki jak ty!
Dlaczego nie zasługuję na twoją miłość?! Brak mu tchu. Michelle kręci głową: nie słyszę. Jegor
wali pięścią w stół, Sonieczka zaczyna się wiercić.
Ze złością wyciera z szyby słowa o miłości, chucha na nią i oznajmia jej: „Jego już nie ma!”.
Michelle, po namyśle, w końcu też się decyduje – z trudem, tak jak on – na własne wyznanie: „Wiem
o tym”.
Powoli wypuszcza powietrze, pisze dalej: „Jestem z nim w ciąży”.
Jegor zamyka się. Kładzie. Odwraca do ściany. Kuli. Teraz nie zostało mu już zupełnie nic.

4
Ale nie może zasnąć.
Skóra mu płonie, drapie się. Przeżera go wszystko, co przylgnęło do niego przez ostatnie dwa dni.
Wierci się na zapadniętej pryczy, próbując znaleźć pozycję, w której nie będzie czuł swojego ciała, ale
mu się nie udaje: przez głuchotę wyostrzyły mu się pozostałe zmysły. Mizerne światło księżyca razi go
w oczy, świerzbi go każdy zatkany por, w dziurawych uszach huczą krzyki. Zmęczone mięśnie,
których wciąż nie chce odpuścić skurcz, wibrują. Wibruje ziemia.
Jegor dotyka podłogi, wsłuchuje się palcami. Wibruje ziemia. Stół lekko drży. Jegor się domyśla,
zrywa się, otwiera na oścież drzwi. Tak jest: pociąg! Michelle podnosi się w ślad za nim – co się
stało?!
Od strony Moskwy jedzie do nich pociąg i czuć to nie tylko po wibracji szyn – w leśnym mroku
zapala się biała gwiazda. Rośnie, pędzi w stronę Jegora, w stronę stróżówki, rozdwaja się, i ziemia pod
jego nogami zaczyna się trząść w rytm żelaznych kół: tu-dum tu-dum, tu-dum tu-dum.
Z Moskwy do Jarosławia jedzie najprawdziwszy pociąg. Nie drezyny, na których dowozili im
zaopatrzenie – ogromna lokomotywa spalinowa z wagonami, które, jak się okazuje, posiada i Moskwa,
po prostu wcześniej nie było potrzeby, żeby marnować je dla jarosławian. Może to pomoc, o którą
prosił Pałkan? Może żywność, której tak bardzo potrzebowali jeszcze przedwczoraj? Jednak się
przestraszyli i kogoś wysłali. Pałkan myślał, że Moskwa ich opuściła, Jegor też na nich nie liczył.
Liczył tylko na siebie.
Pałkan.
Jeśli oni naprawdę tam jadą, do Placówki… Pałkan nie zdąży przecież sam kopnąć w kalendarz, na
co miał nadzieję Jegor. Przecież on tam jest, jego okno wychodzi na podwórze. Będą się rozglądać,
przeszukiwać mieszkania, znajdą go… Czyli co, w takim razie… Czyli to wszystko było na marne,
wszystko, co zrobił Jegor, pójdzie na marne? Tylko dlatego, że na samym końcu zabrakło mu
zdecydowania?
Wychodzi na tory i podnosi ręce.
Podnosi i opuszcza. Michelle patrzy na niego z progu, otulając się poszarpanym kocem na zimnym,
wilgotnym wietrze. Pyta go bez słów: czego ty chcesz?
A tego, że trzeba ich zatrzymać. Nie wszyscy w Placówce zginęli. Okłamałem cię. Ten pociąg nie
może dotrzeć do Jarosławia, ktokolwiek nim jedzie, cokolwiek tam wiezie. Nie wolno im.
Jegor stoi na drodze pociągu z rozpostartymi ramionami; Pałkan tak samo zatrzymywał pociąg
z opętanymi przy moście. Pałkanowi starczyło jaj, żeby nie zejść z torów, starczy i Jegorowi. Myśli
o tym, jak ci ludzie w pociągu, teraz zgodni i weseli, pędzący na pomoc Placówce, za parę godzin będą
chodzić nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył, i wyrywać sobie nawzajem kończyny. A potem rozbiegną się
z Placówki we wszystkie strony – także w stronę Moskwy.
Lokomotywa w jednej chwili rozrasta się z białej gwiazdy w ryczącego potwora. Jegor macha mu,
żeby ten się zatrzymał, całkiem już oślepiony światłem reflektorów, ale pociąg nie hamuje – buczy
i pędzi prosto na niego.
Cykasz się, mówi do siebie Jegor, trzęsąc się, zaciskając mocniej nogi, żeby się nie posikać. Pałkan
jakoś się nie cykał.
A ty się cykasz?! Mruży oczy. Pociąg się zatrzyma. Zaraz zacznie hamować.
Podgląda: nie. Nie hamuje. Nie zatrzyma się.
Po co to robi? Jegor i tak uczynił już wszystko, żeby uratować ludzi. Nie był tego nikomu winny,
ale wziął to wszystko na swoje barki.
Pałkana zepchnęli z torów Jegor i Kotz, uratowali go. Nie ma jednak nikogo, kto odsunąłby Jegora,
Michelle patrzy na niego, przewidując porażkę, kręci głową, ale ani drgnie. Co, nie rozumiesz,
dlaczego tu stoję? Żeby ocalić dla ciebie twoją pieprzoną Moskwę!
Czyżby tak bardzo miała go gdzieś, że gotowa jest nawet pozwolić mu umrzeć, tu i teraz, na jej
oczach? Dziwka! No zabierz mnie stąd, widzisz, że sam nie mogę opuścić tego posterunku!
Ale Michelle nie chce go ratować. Nie spuszcza z niego okrągłych sennych oczu, patrzy jak
zahipnotyzowana, sekundy jeszcze się ciągną, ale zaraz się skończą – podnosi się już wicher
nadjeżdżającej lokomotywy – nie zatrzyma się, nie zatrzyma się, wszystko na darmo; po co Jegor ma
umierać?! Zrobił, co mógł, spełnił swój obowiązek, zrobił – co mógł, to zrobił!
– Nie rób tego! – krzyczy Michelle, ale kto by ją tam rozumiał.
Jegor schodzi z torów na kilka sekund przed tym, jak ciężka dudniąca lokomotywa przejeżdża
obok z pełną prędkością. Jegorowi udaje się dostrzec za oknami kabiny człowieka z zakrwawioną
twarzą, upartą i złą, który prowadzi krótki pociąg naprzód. Za lokomotywą turkoczą dwa wagony:
w rozświetlonych oknach widać śpiących kozaków. Papachy, karabiny maszynowe.
Posiłki.
Jegor odwraca się do Michelle. Dotyka spodni: suche.
Pociąg zamienia się w kometę i po paru chwilach gaśnie w pustce, a Jegor wraca do łóżka.
Odwraca się plecami do Michelle i zapada się w ciemność. Na sny nie ma już sił.

5
Budzą ich dzieci: chcą jeść. Złoszczą się, że dorośli nie rozumieją ich rybiej mowy, nie od razu
wpadają na to, żeby pokazać na usta, na brzuszki. Nie ma jedzenia. Jedzenie będzie w Rostowie. To
jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów, dla dorosłego to cztery godziny piechotą. Słabe słońce
wyświetla na szybie pozostałości wczorajszej kłótni: „Jestem z nim”.
Dzięki temu domowi.
Obmywają się ostrym mroźnym powietrzem, mocują wygodniej automaty, ogarniają dzieci –
Alinka, zapłakana już od świtu, nabrała sił, znów wyszarpuje rękę. Dorosłym w ciągu nocy przybyło
niewiele życia, mają obtarte stopy, skręca im żołądki z głodu.
Jegor stara się nie patrzeć na Michelle, nawet kiedy pisze jej litery. Nie może już więcej na nią
patrzeć, na tę dziwkę.
No dobrze… Przecież nie ze względu na nią to wszystko robił. Nie dla kawałka cipki, jak mawiają
faceci w Placówce. Nie dla niej strzelał ludziom w głowy. W ciąży. Nie dla niej zginęło tylu ludzi…
I matka zniknęła, i Pałkanowi odbiło…
Krigow, bydlaku, jak ty mi ją tak odebrałeś, że nie wypuszczasz jej nawet, jak już zdechłeś?!
Dlaczego to nie ja cię, Krigow, zastrzeliłem tamtego dnia, myśli Jegor i ciągnie, bezlitośnie ciągnie
naprzód małą Sonię, rozwścieczony tym, że jej cieniutkie nóżki nie nadążają i plączą się; dlaczego nie
poznałem twojej twarzy, zanim wystrzeliłem?!
Dobra. To nie z jej powodu, naprawdę. Tylko z powodu pozostałych ludzi, żeby żyli. Żeby to
wszystko nie powtórzyło się w Rostowie, a potem w Moskwie.
Ostrzec ich. Opowiedzieć. Nauczyć ich, jak się ochronić, jak ocaleć. Jak uratować to, co zostało
z ich kraju. Uchronić ich. Żeby mieć przyszłość.
Dojść, dobiec do Rostowa – powiedzieć im, co ich wkrótce czeka. Jeśli Pałkan zarazi kozaków, to
jak długo będą się wlec z Jarosławia do Rostowa? Chociaż dlaczego wlec – przecież oni potrafią
biegać…
No dobrze, dobrze. Zresztą może Pałkan już umarł, zużył wszystkie siły i wykitował. Może od razu
go stuknęli, zobaczyli, że oszalał, i go zastrzelili. Niekoniecznie wszystko musi pójść w najgorszą
stronę.
Jegor wypuszcza powietrze, uspokaja się.
Tak czy inaczej, nie jest jeszcze za późno, żeby wszystko naprawić. Muszą po prostu dojść do
Rostowa jako pierwsi, dopłynąć tam przed wzbierającą falą. Dowodzi tam wujek Kola Richter,
towarzysz Pałkana. Zna Jegora. Od razu do niego pójdzie, od razu wszystko opowie. Bez szczegółów.
Po prostu: wydarzyło się to i to, my przeżyliśmy, pozostali – licho wie, co się z nimi stało. Niedługo
sami zobaczycie.
Jegor idzie przodem, żeby mieć przed oczami tylko las, tylko szare świerki i mleczne niebo. No i?
I tyle. Uspokoił się? Chyba się uspokoił. Przestaje tak okrutnie ciągnąć Sonieczkę. Patrzy na nią:
zrobiło mu się wstyd. Łapie ją pod pachami, znów sadza sobie na ramionach. Poniesie ją tyle, ile zdoła.
A potem niech sama tupta.
Potem będzie inne życie.
Powie wszystkim w Rostowie o tym, co się stało w Jarosławiu, będą mieli czas na przygotowanie,
zawiadomią Moskwę, wymyślą coś, przyślą więcej żołnierzy, zawczasu ogłuszonych, Jegora odznaczą,
też zabiorą do Moskwy, no a tam… Mało tam w tej ich Moskwie lasek? Wszystko się ułoży.
A dzieci… Cóż, wychowa je. Jakoś. Wanieczkę to na pewno można sobie wziąć.
Wtem ktoś klepie go po plecach.
Michelle.
Zdyszana, rozzłoszczona. Dzieci zostały w tyle, Alinka siedzi na ziemi, Sonieczka trzepoce
oblodzonymi rzęsami.
Michelle szturcha go w ramię. Krzyczy bezgłośnie. Co?!
„C”, „O”, „T”, „Y”, „?”, „D”, „O”, „K”, „Ą”, „D”?
Do Jegora dociera, że za szybko szedł. Nie nadążała z dziećmi.
„N”, „I”, „E”, „Z”, „O”, „S”, „T”, „A”, „W”, „I”, „S”, „Z”, pisze do niego i pokazuje mu środkowy
palec; dziwka, i jaka ona jest jednak piękna – a szczególnie, kiedy się wścieka! Determinacja Jegora,
żeby po prostu spędzić bez niej całe życie, błyskawicznie wyparowuje. On też pokazuje jej środkowy
palec i pisze nim:
„N”, „I”, „E”, „M”, „A”, „C”, „Z”, „A”, „S”, „U”.
Ale dalej idą obok siebie, potrącają się, ale idą. I Jegor zdaje sobie sprawę, że nie zdoła tak po
prostu znaleźć dla niej w Moskwie zastępstwa. I może w ogóle nigdzie mu się to nie uda.
Potem do jego głowy znów wkradają się bez zaproszenia obrazy: dzwoni do Moskwy, przyjeżdżają
ludzie, żeby zbadać sprawę, zapraszają go na rozmowę z dowództwem – ogłuchł, ale spełnił swój
obowiązek – przypinają mu do piersi jakieś odznaczenie, pozwalają mieszkać w Moskwie, a nawet
dają mieszkanie. I wtedy porozmawiamy. I wtedy zobaczymy.
Te obrazy zwęglają ię w jego wewnętrznej komorze spalania, dodając mu sił na kolejny krok,
jeszcze jeden, jeszcze. Zadaje sobie pytanie o Michelle, co ona wrzuca do pieca, jakie marzenia?
Nienawiść i miłość palą się równie dobrze.

6
Rostów zaczyna się tak, jak zaczynają się wszystkie miasta: od białych ceglanych garaży, od
bezładnych osiedli domków letniskowych, od odrapanych dwupiętrowych domów z białymi ramami
okiennymi, od zwisających przewodów, od plątaniny zniszczonych dróg, które ciągną się w ślad za
torami kolejowymi, od podmiejskich stacji składających się z peronu i budki z piwem, i cała ta przędza
przyrasta coraz gęściej na kolejowym wrzecionie, póki nie uzbiera się z niej całe miasto.
Patrol zatrzymuje ich na przejeździe kolejowym tuż przed dworcem – dokładnie tam, gdzie
torowisko zaczyna się rozgałęziać; podchodzą do nich mężczyźni w uszankach, obszczekują niemymi
owczarkami, trącają lufami karabinów, zadają bezgłośne pytania. Jegor wskazuje na swoje uszy, potem
unosi ręce do góry. Z pamięci, sam siebie nie słysząc, mówi:
– Ogłuchłem. Wszyscy jesteśmy głusi. Dzieci też.
Wartownicy patrzą po sobie z uśmiechem: całe poselstwo głuchych, a niech mnie! Dzieci jęczą
o jedzenie, ale Jegor je ucisza – tego jeszcze brakuje, żeby wzięli ich za żebraków!
– Jesteśmy z placówki w Jarosławiu. Jestem synem Pirogowa. Synem komendanta. Siergieja
Pietrowicza Pirogowa.
Dobrze to powiedział?
Zrozumieli go?
Ich spojrzenia chyba się zmieniają – z kpiących na nieufne. Bulgoczą coś niezrozumiale.
Zastanawiają się, jak porozumieć się z głuchymi. Jegor radzi: napiszcie. Jeden idzie do punktu
kontrolnego, znajduje tam gdzieś stare gazety i ogryzek ołówka. Wypisuje na papierze: „Co się stało?”.
Jegor bierze od niego ołówek – nie ma już siły kreślić rozpływających się w powietrzu liter.
Gryzmoli: „Nasza Placówka została zdobyta. Jesteśmy jedynymi ocalałymi. Zaprowadźcie nas do
naczelnika. Do Richtera!”.
„A co z Pirogowem?”
Jegor przesuwa sobie palcem po gardle: nie żyje.
Wtedy przyglądają się im ponownie, tym razem jakby ze współczuciem.
Pozwalają im ogrzać zmarznięte ręce na posterunku, podczas gdy z dworca wlecze się drezyna.
Wiozą ich do dużej placówki, na dworzec główny w Rostowie; podłużny biały budynek z okrągłą
wieżą na jednym końcu wygląda jak łódź podwodna, która wynurzyła się pośrodku równiny, albo jak
pomnik jej poległej załogi.
Częstują herbatą, pozwalają się rozebrać, kobiety zabierają dzieci z krwią zaschniętą w uszach, by
je opatrzyć i nakarmić, Michelle idzie szorować skórę śmierdzącym szarym mydłem, a Jegor
wszystkiego odmawia. Najpierw poinformować naczelnika. Wszystko inne potem.
Prowadzą go do gabinetu Richtera – ludzie na korytarzach gapią się na niego, szepcą między
sobą – plotki już zaczęły się rozchodzić. Sadzają go w pomieszczeniu, które jest większe i lepiej
urządzone niż kwatera Pałkana. Pojawia się sam Richter – gładko ogolony, energiczny i pachnący
wodą kolońską pedant z przedziałkiem w rzadkich siwych włosach. W rękach ma notesik, został
o wszystkim poinformowany, jest gotowy. Niby gotowy, ale kiedy widzi Jegora, zmienia się na twarzy
tak, jakby wnieśli mu go do gabinetu w trumnie.
Pięknymi literami, jakby kaligrafował, pyta na papierze: „Co się stało? Dlaczego wszyscy
ogłuchliście?”.
Jegor bierze notatnik, zaczyna gryzmolić:
„Nasza Placówka została zaatakowana zza rzeki. Pozabijali wszystkich, tylko my uciekliśmy.
Zabili Siergieja Pietrowicza. Mogą przyjść tutaj”.
Richter zabiera mu notes: „Kto?”.
Jegor zastanawia się, jak to wyjaśnić, waha się. Pisze: „Opętani”. Sprawdza – jaką Richter ma
minę? Czy wie o opętanych, o szatańskiej modlitwie? Ten drapie się po głowie, nic nie rozumie.
„Choroba, z drugiej strony rzeki. Nie tyle choroba, co tajna broń. Zaraża słowami. Przez uszy. Jak
się jej posłucha, można oszaleć. Ludzie robią się agresywni. Atakują innych. Zabijają!” – Jegor pisze,
oglądając się na Richtera, który marszczy czoło, niczego nie pojmując.
To, co mu tu pisze, przypomina właśnie szaleństwo, uświadamia sobie Jegor. „Ja jestem normalny!
To wszystko prawda! Niech pan zapyta dziewczynę! Ona potwierdzi!”
Richter patrzy teraz na niego ze współczuciem, ale oczywiście nie może w to uwierzyć. Jegor sam
nie mógł w to uwierzyć, nawet gdy już widział, jak znajomi ludzie na jego oczach zamieniają się
w opętanych.
„Jakieś pierdolenie” – mówi bez ogródek wujek Kola Richter, człowiek wojskowy.
„To nie pierdolenie!” – protestuje Jegor. „Niech pan zadzwoni do Moskwy, oni muszą wiedzieć!
Trzeba ich ostrzec! Trzeba się przygotować!”.
„Jak przygotować?”
„Przebić sobie uszy! Bębenki! Jak ja! Żeby ich nie słyszeć!”
Teraz Richter już zdecydowanie patrzy na Jegora jak na szaleńca – nie umie udawać, Jegor
wszystko widzi.
„Potrzebujesz lekarza. Uszy ci krwawią. Wda się zakażenie. Trzeba to opatrzyć. Potrzeba
antybiotyków”. – Wujek Kola wypisuje mu receptę.
„Nie chcę! Póki przy mnie nie zadzwoni pan do Moskwy! Oni to potwierdzą! Przecież wysłali tam
kozaków! Do Placówki! Oni wiedzą, że tam się coś dzieje! Trzeba im powiedzieć!” – Jegor się
spieszy, gwałtownie bełkocze, zanim umieszczą go w ambulatorium.
Przez ciemne oczy wujka Koli przemyka wahanie – tak jak ryba przecina przerębel. Wzdycha.
Kiwa głową. Przysuwa do siebie telefon z dwugłowym orłem – taki sam jak Pałkana. Podnosi
słuchawkę. Coś do niej mówi, czeka, zerkając na niespokojnego Jegora, mówi do niej coś jeszcze.
Długo czeka. Bawi się ołówkiem. Jegor nie odrywa od niego wzroku. Śledzi jego brwi, usta,
rozbiegane oczy. Myśli o Pałkanie, który kręcił się za kratami izolatki jak wściekły dzik. O tym, jak
zamazał wizjer w drzwiach swoją krwią. Żegnał się w ten sposób z Jegorem czy przed nim ukrywał?
Wygląda na to, że w słuchawce ktoś się budzi, Richter wzdryga się, zaczyna coś mówić, osłaniając
dłonią usta – jakby bał się, że Jegor, nawet głuchy, go zrozumie. Słucha odpowiedzi, ale ta jest tak
krótka, że Jegor zaczyna podejrzewać oszustwo: z pewnością w słuchawce jest teraz cisza, albo
szybkie sygnały, podczas gdy Richter z poważną miną wciąż udaje, że rozmawia z Moskwą.
„Co mówią?” – pisze do niego Jegor.
Wujek Kola macha na niego ręką, jakby po drugiej stronie rzeczywiście dawano mu jakieś
instrukcje, potem kiwa głową i rozłącza się. Przysuwa do siebie notes z pytaniem Jegora i pisze w nim:
„Coś bredzisz. W ogóle nie wiedzą, o czym ty mówisz. Mówią, żebym osobiście się tym nie
zajmował”.
„Nie wierzą?” – Jegor nie może uwierzyć.
Richter, z opuszczonymi kącikami ust, kiwa starannie uczesaną głową. Jegor pisze od razu: „Ale
przepuściliście tam kozaków? Do Jarosławia? Pociąg z dwoma wagonami?”, zagląda Richterowi
w przeręble oczu.
Ten przytakuje.
„Dlaczego?”
„Nie spowiadali mi się”.
Właśnie! Jegor podsuwa Richterowi pod nos swój brudny palec. „Oni wiedzą!”
„Cóż, jak wiedzą, to wiedzą. Czy im powiedzieliśmy? Powiedzieliśmy.” – Richter rozkłada ręce.
„Koniec, idziemy do lekarza!”
I rzeczywiście – prowadzi Jegora do ambulatorium i podczas czyszczenia uszu z krwi, wylewania
jodyny na rany i bandażowania głowy nadal z nim koresponduje. Chce wiedzieć, jak zginął Pałkan,
a Jegor musi zmyślać, konstruować kolejne kłamstwa. Lekarz pyta o to, co się stało z uszami Jegora.
„Wy też będziecie musieli tak zrobić. Wszyscy. Albo koniec”. Richter robi do lekarza minę: nie
słuchaj go, gada bzdury. „Koniec dla wszystkich” – dopisuje Jegor.

7
Siedzą z Michelle naprzeciwko siebie, siorbią gorącą zupę. Obojgu oczyścili rany, oboje mają watę
w uszach i zabandażowane głowy. Kucharka i gruby kucharz podglądają ich przez okienko do
wydawania posiłków, bezgłośnie plotkują. Nad głową mają zegar, jest dwunasta.
Michelle – ponura, nerwowa – zjadła trochę szczi, ale zostawiła pół talerza.
„N”, „I”, „E”, „P”, „U”, „S”, „Z”, „C”, „Z”, „A”, „J”, „Ą”, „M”, „N”, „I”, „E”.
Dokąd, pyta ruchem głowy Jegor, oglądając się na kucharki.
„D”, „O”, „M”, „O”, „S”, „K”, „W”, „Y”.
Powoli, niezgrabnie, złoszcząc się na siebie nawzajem za krzywe litery i niezrozumienie,
wyjaśniają, że Michelle próbowała się uwolnić od razu, i przed ambulatorium, i po – wciąż odmowa.
Potem wpadają na pomysł, żeby rozsypać na stole sól i w niej pisać – litery są mniejsze, wyraźniejsze,
rozmowa biegnie szybciej.
Dlaczego nie chcą mnie puścić, pyta Michelle. Co im powiedziałeś? Jegor się obraża: on nie ma nic
do tego, powiedział dokładnie, jak było, w jego obecności dzwonili do Moskwy, a w Moskwie uznali
jego opowieść za brednie; cóż, pewnie muszą ich jeszcze potrzymać do wyjaśnienia okoliczności. Nie
wrzucają ich przecież do lochu – leczą ich, karmią, opiekują się dziećmi.
„Ucieknę” – powtarza uparcie Michelle.
„Pójdę z tobą” – pisze Jegor.
Dziewczyna miesza sól. Wygląda przez okno. Znów odwraca się do niego.
„Dlaczego?”
„I tak będziesz moja”.
Michelle się uśmiecha. Posyła mu całusa. Odsuwa krzesło. Wychodzi – ale w drzwiach czeka już
na nią wartownik, blokuje przejście, nie pozwala opuścić stołówki. Jegor zrywa się z miejsca – chce
przedostać się do Richtera, ale nie pilnuje ich jeden człowiek, tylko aż trzech. Nie chcą go słuchać,
wpychają z powrotem do stołówki – bez złości, ale uparcie. Pokazują: idź, na razie jeszcze pojedz.
Jegor bierze dokładkę i wmusza ją w siebie; Michelle siedzi ze skrzyżowanymi ramionami, jak
uosobienie pogardy: powiedzieli ci „żryj”, to żresz? A Jegor owszem, żre, i odwal się.
„I tak będziesz moja”.
Patrzy na tarczę zegara – znów jest tam dwunasta, wskazówki znieruchomiały. To u nich czas się
zatrzymał, myśli, za to w Jarosławiu pędzi trzy razy szybciej. Oni tu przyjdą, myśli, i tak wcześniej czy
później tu przyjdą, bo w Jarosławiu już się pożerają nawzajem, pozrywali z siebie pagony i papachy
i wykrzykują te swoje herezje na całe gardło.
Pewnie już się tu zbliża, a ci idioci mu nie wierzą.
Nieźle. Tymczasem trzeba się najeść na zapas. Najeść i przespać, choćby na krześle. A potem
wydostać się stąd i szukać tych, którzy będą gotowi go wysłuchać.

8
W półśnie do Jegora przychodzi matka.
Nie widzi jej, ale ona mówi do niego z sąsiedniego pokoju: nie martw się, wszystko ze mną
w porządku. On odpowiada, że tak właśnie myślał, już chce wstać, iść do niej, ale nie ma siły
w nogach. Matka prosi go – nie trzeba, leż, odpoczywaj. Jegor protestuje: chcę na ciebie popatrzeć,
stęskniłem się. Nie musisz na mnie patrzeć, wspominaj mnie taką, jak mnie zapamiętałeś, mówi do
niego mama.
Jegor znajduje jednak w miękkich jak z waty nogach siły, żeby się podnieść, z trudem zrzuca
z siebie ciężki jak mogilna ziemia koc, wstaje; wchodzi do sąsiedniego pokoju zawalonego rupieciami
i zakurzonymi gratami – ale matki tam nie ma; jej głos znów dochodzi zza drzwi. Idzie w jej stronę,
jak gdyby po dnie jeziora, tak mu ciężko – a ona mówi mu surowo: nie szukaj mnie, mówiłam ci. Nie
rób tego. Mówię ci, wszystko ze mną w porządku, umarłam i tyle. A ty musisz żyć, więc wracaj do
łóżka i śpij, odsypiaj.
Mówi jej stanowczo „nie” i wlecze się z powrotem do łóżka, i dopiero kiedy znów zasypia, dociera
do niego, że ona umarła. Co w tym dobrego, pyta Jegor. Zależy, kto czego chce, szepce mu matka do
ucha. Ty musisz żyć, a dla mojego Sierioży lepiej już było umrzeć, niepotrzebnie zostawiłeś go, żeby
się męczył.
Jegor wzdryga się i budzi.
Michelle patrzy na niego spode łba: do niej sen nie przychodzi. W rękach ma jakiś głupi dziecięcy
plecaczek. Jegor wykręca szyję – widzi tego spaślaka, kucharza, który gapi się sprośnie na Michelle
i wciąż próbuje zaczepić ją zgniłozębnym uśmiechem.

9
Nagle warta znika ze stołówki.
Szybkim krokiem wchodzi Richter, skinieniem wzywa ich oboje za sobą. Za nimi formuje się
eskorta, z Michelle ulatnia się całe poczucie wyższości; dokąd nas prowadzą, pyta Jegora przerażonym
wzrokiem.
Wychodzą do głównego budynku dworca, podają im czyste ubrania, otwierają drzwi…
Na pierwszym torze stoi ten sam krótki pociąg, który Jegor próbował w nocy zatrzymać własnym
ciałem. Tylko że teraz nie ma on dwóch wagonów, ale trzy: doczepiono trzeci z pociągu z opętanymi,
boki w krzyżach i modlitwach, okna zakratowane, drzwi zaryglowane.
Jak to możliwe? Jak oni wrócili? Więc Pałkan jednak umarł? Umarł, dzięki Bogu! Wykitował,
nikomu w końcu nie przekazując tego obłędu.
Wujek Kola Richter zatrzymał ten pociąg dla Jegora; zrobił to, co nie udało się Jegorowi. Dobrze
jest być naczelnikiem, choćby czegoś takiego.
Richter prowadzi ich do wysokiego kozaka ze złamanym nosem. Ten ma u boku potężną kaburę,
w ręku jakiś bat, na głowie papacha na bakier, spod której wystaje ciemny kosmyk. Jegor nie dostrzega
z dołu naramienników, ale widzi, że to też dowódca: stoi swobodnie, łuska słonecznik z adiutantem
wyprężonym na baczność u boku.
Wujek Kola popycha Jegora w stronę tego kozaka, a Michelle idzie do niego sama. Ten mierzy ich
oboje wzrokiem, zerka na zegarek na ręce, wyciera nos i zgadza się wejść do środka, do hali dworca.
Poczekalnia jest w remoncie – ściany są pomalowane do połowy, a podłoga wyłożona deskami.
Jegora i Michelle sadzają przed atamanem na koślawych krzesłach przy koślawym stole, dają papier.
Ataman stara się robić wrażenie surowego, ale pozbawiony słuchu Jegor nawykł już do
wychwytywania u ludzi każdego drżenia, odczytywania tików nerwowych. Trochę blady ten kozak.
Koniec końców, był na Placówce?
„Jesteś z Jarosławia?” – pisze ataman na swojej kartce. Jegor potwierdza: „Dopiero co
przyszliśmy”.
„Wiesz, co tam się stało?”
„Już opowiadałem. Zaatakowali nas ludzie z drugiej strony mostu. Przyjechali pociągiem.
Przywieźli ze sobą – Jegor odrywa się od papieru, rzuca okiem na atamana – tak jakby chorych,
zakaźnie”.
Ataman zaciera ręce, wierci się.
„Ale to nie zwyczajni chorzy. Są jak nieludzie. Opętani” – pisze z wahaniem Jegor. „Zarażają
innych poprzez słowa. Ludzie wpadają w szał i zaczynają się zabijać nawzajem. Nazywa się to
modlitwą szatańską. To była taka tajna broń. Użyła jej Moskwa przeciwko odległym regionom kraju.
Co ty, nie wiesz?”
„Co jest z twoimi uszami?”
„Ogłuszyłem się sam. Żeby ich nie słyszeć. Jeśli ich posłuchasz, zarazisz się. Tak się na nas mścili
za to, co im zrobiliśmy. Mówią, że tam, za mostem, nie ma życia. Winią nas za to wszystko.”
Kozak patrzy na Jegora dziwnie, przenosi wzrok na Michelle: „A ty co powiesz?”.
Ta wzrusza ramionami. „Straciliśmy słuch i nie zaraziliśmy się. Nikt więcej nie ocalał. Jest pan
z Moskwy?”
Ataman marszczy brwi, drapie się po złamanej nasadzie nosa, sięga do kieszeni po pestki
słonecznika. Zaczyna łuskać, potem podaje Michelle – chcesz?
Częstuje się.
„Obecnie z Moskwy. Wracamy tam”.
„W tamtym pociągu byli wasi, kozacy” – zaczyna pisać Michelle, odsunąwszy Jegora łokciem,
unosi wzrok na atamana i szybko kontynuuje. „Dowodził nimi Aleksander Krigow, Sasza”.
Ataman od razu prostuje plecy, zaciska pięść ze słonecznikiem, ściąga brwi.
„Zna go pan?” – ożywia się Michelle.
Kozak pochyla głowę.
„Jestem jego dziewczyną”.
Uśmiecha się ironicznie, myśląc, że robi to niezauważalnie.
„Jestem z nim w ciąży”.
Jego twarz zastyga. Jegor się wyrywa, chce zabrać jej ołówek, ale kozak osłania przed nim
Michelle swoim potężnym ramieniem.
„Proszę mnie ze sobą zabrać” – pisze dziewczyna. „Muszę się dostać do Moskwy”.
To wszystko. Najważniejsze powiedziała. Wczepia się wzrokiem w tego trepa, w tego żłoba, a on
oddycha przez otwarte usta, pierś mu chodzi jak kowalski miech.
„Saszka nie żyje” – ma taką minę, jakby wręczał jej zawiadomienie o śmierci męża. Saszka, czyta
Jegor na skos przez stół. Przyjaciele z wojska? Michelle robi smutną minę, dając znać, że wie. Jegor
stara się przyłapać ją na fałszu. Wolno mu podglądać ich korespondencję, można podsłuchiwać – jego
to też dotyczy, to oni zgadują się teraz, żeby się go pozbyć i żyć dalej bez niego.
„Spróbuję coś zrobić” – oznajmia ataman.
Michelle uśmiecha się do niego. „Jak się pan nazywa?” – pyta.
Jegor czuje, jak gdzieś go unosi, czuje się tak, jakby doszedł do połowy niekończącego się mostu
przez martwą rzekę w zielonej mgle i zdał tam sobie sprawę, że nie zdoła stąd dotrzeć ani do jednego,
ani do drugiego brzegu, pochłonęła je zielona mgła, został mu tylko skrawek stałego gruntu pod
stopami.
„Jurij Lisicyn” – pisze zdecydowanie ataman. „Podesauł”.
„Ja jestem Michelle” – informuje go dziewczyna. „Bardzo mi miło!”
Nawet nie esauł, tylko jakiś tam podesauł, chichocze w duchu Jegor. Jakiś zasrany podesauł, co się
tak go uczepiłaś, głupia?! Jego, Jegora, imię nie pojawia się na ich karteczkach, pozostaje bezimienny,
jakby w ogóle nie istniał, jakby to nie on odwalił za nich całą brudną robotę, żeby mogli sobie teraz
turkotać swoją pieprzoną ciuchcią do swojej pieprzonej Moskwy!
Podczas gdy tamtych dwoje nie może się na siebie napatrzyć, Jegor wyrywa im papier i bazgrze
szybko:
„Zadzwońcie najpierw do tej waszej Moskwy i powiedzcie im, że niedługo będą mieli przewalone!
Że ta ich tajna broń wróciła z tamtego brzegu! Niech się szykują!”
Ataman mruży oczy, próbując odczytać jego gryzmoły. Jegor dopisuje jeszcze: „Dzwonili przy
mnie do Moskwy, oni nie wierzą. Ale pan przecież sam widział, co tam się działo! Tak samo będzie
tutaj! Niech pan im powie!”.
Kozak popada w zadumę. Odwraca się do Richtera, który stoi na uboczu i wytrzeszcza swoje
podobne do przerębli krótkowzroczne oczy, żeby też podejrzeć niemą rozmowę. Mówi coś do niego,
rozczapierza palce, składa je w kształt słuchawki telefonicznej. Tamten szybko kiwa głową, wskazuje
na drzwi, proponuje, żeby wyjść.
Ataman odsuwa krzesło, mruga zachęcająco do Michelle, a Jegora jakby jeszcze raz waży na
swojej wadze; wychodzi w ślad za Richterem, i zostają we dwoje przy okrągłym stoliku w dworcowej
poczekalni. Przed Jegorem leży kartka, na której napisano: „Jurij Lisicyn, podesauł” i „Ja jestem
Michelle, bardzo mi miło”. Dziegieć wrze, klatkę piersiową rozpiera mu jak zamknięty szybkowar.
Michelle chwyta kartkę i zgniata ją.
Jegor spluwa jej pod nogi i wbija wzrok w brudne okno wychodzące na peron. Kiedyś było przez
nie widać przyjeżdżające i odjeżdżające szybkobieżne pociągi pasażerskie: jeden odjeżdżał z toru
pierwszego, odsłaniając drugi, z za nim trzeci… Było dokąd jechać. A teraz tuż przy oknie stoi tylko
jeden skład, i to jakiś kusy.
Rozprostowują przed nim nogi dymiący papierosami kozacy, jadą do Moskwy – w jedynym
kierunku, jaki pozostał. Dojechali tam, gdzie ziemia się kończy, i wrócili z pustymi rękami.
Pociąg ma trzy wagony. W pierwszych dwóch są zwykłe szyby, za którymi siedzą tacy sami
znudzeni kozacy, rżną w karty, rżą niesłyszalnie. A trzeci ma kraty i wybite okna, przez które
listopadowy wiatr nawiewa śnieg. Po co oni go podczepili, zastanawia się Jegor.
Patrzy na ten wagon i jakby znów przez niego szedł. I czuje takie zimno, jak gdyby okna
poczekalni też były wybite, a zimny wiatr wpychał Jegorowi lodowe okruchy za kołnierz, rzucał mu je
w twarz.
Zapomina o Michelle, zastyga, spoglądając na zielony wagon cały w czerwonych krzyżach, czyta
urwaną modlitwę, wypisaną od szablonu na burcie; czy to wszystko naprawdę mu się przytrafiło? Czy
on naprawdę to wszystko zrobił?
Jakby się rozdwoił: starego Jegora zastąpił i wspomógł nowy, nawykły do śmierci i nieczuły na
ból. Głuchy. A tamten Jegor, czuły na dźwięki, został tylko gdzieś w środku jego głowy, we śnie.
Kiedy za kratami ktoś zaczyna się ruszać, Jegor nawet nie zwraca na to uwagi. Michelle budzi go
szturchnięciem, wskazuje na okno. Jest blada jak ściana. Jegor podnosi wzrok na wagon – a tam, za
odłamkami szkła, za zespawanymi na krzyż prętami zbrojeniowymi – patrzy na niego Pałkan.
Patrzy, uśmiecha się, macha ręką.
Jegor wstaje – przydzieleni mu strażnicy natychmiast odwracają się do niego, robią krok – ale
Jegor ich nie zauważa. Podchodzi do okna, przytyka czoło do szyby, żeby kurz i szron nie
przeszkadzały mu się przyjrzeć.
Pałkan na pewno się przemieniał tam, w Placówce, na pewno dostawał wścieklizny, wygadywał te
szatańskie bzdury, miał pianę na ustach, gołymi rękami zabił ojca Daniiła i przewodził innym
opętanym przez okno na drugim piętrze.
Jak to możliwe, żeby on teraz… Choćby zwyczajnie rozpoznał Jegora?
Jegor wpatruje się w twarz ojczyma – dzieli ich teraz ledwie pięć metrów, z takiej odległości
wszystko jest od razu jasne: z Pałkanem wszystko w porządku. Wszystko z nim dobrze, jak ręką odjął.
Jegor też się do niego uśmiecha, też macha ręką: cześć!
Pałkan składa dłonie w trąbkę, woła coś z wysiłkiem. Kozacy na peronie odwracają się do niego,
wrzeszczą, żeby się zamknął i cofnął – sądząc z tego, jak wykrzywiają gęby, mniej więcej coś takiego
kryje się w ich bezgłośnym mamrotaniu.
Pałkan nie słucha, dalej krzyczy coś do Jegora, nie odrywając rąk od ust, i Jegor dostrzega, że jego
nadgarstki są skute kajdankami. Jednak go aresztowali. Aresztowali, ale nie wiedzą kogo. Myślą, że
człowieka.
Dlaczego on jest normalny? Czy to w ogóle możliwe?
Może stał się cud?
Jegor macha do Pałkana, wskazując na uszy, rozkłada ręce: nie słyszę cię, nie słyszę! A sam
gorączkowo odtwarza w głowie wszystko, czego zdążył się dowiedzieć o opętanych od ojca Daniiła,
kiedy ten był jeszcze przekonany, że ma zwycięstwo w kieszeni.
Ściemniał, że niby to Jegor jest przeznaczony do wielkich rzeczy. Mówił, że jest teraz związany
z Jegorem, nawet jeśli to wbrew jego woli. O tym wszystkim Jegor chciałby zapomnieć, ale właśnie to
przychodzi mu do głowy jako pierwsze. Nie, nie, to tylko oszustwo, tylko pokusa, próba werbunku, to
nie zadziałało i trzeba to wykreślić. A co jeszcze?
Czy można z tego wyjść i na powrót stać się człowiekiem? Nie da się. Powiedział przecież
wyraźnie – nie da się. Jak to było? Myśleli, że można ich uratować, wymodlić im zdrowie, a oni
zawsze znów idą do Szatana. Znów idą do Szatana, tak właśnie powiedział. Znów… To znaczy… Jeśli
znów… Czyli próbowali ich uspokoić i może czasami nawet się to udawało. Albo opętani sami…
Odchodzili… Stawali się normalni… Na jakiś czas… Choroba odpuszczała… Pomroczność mijała…
Kozacy wchodzą do wagonu Pałkana, odciągają go od okna, a ten łapie się krat, wierzga nogami.
Ale nikt się od niego nie zaraża.
Na razie.
Pomroczność mijała, a potem znowu.
Do Jegora też podchodzą strażnicy, siłą sadzają go z powrotem na krześle. Macha do Pałkana
i z krzesła. Swędzi go w nosie, piecze w oczy. A to, kurwa, z jakiej racji? Przecież to Pałkan, tylko
Pałkan!
Po prostu Pałkan, i tyle. Ale on nikogo więcej nie ma.
EPIZOD 5

1
Przecież on nie myśli, że mogą być razem tylko dlatego, że oprócz ich dwojga nikt z Placówki się nie
uratował?
Michelle spogląda na Jegora, kiedy ten nie widzi, zastanawia się: czy ty nie rozumiesz? Tak,
jedziemy na tym samym wózku, tak, pomogłeś mi się wydostać, tak, dziękuję, ale nie pragnę cię i nie
mogę cię zapragnąć.
Wymyśliła dla siebie życie, już dawno wymyśliła dla siebie piękne, olśniewające życie – we
wspaniałej, niewiarygodnej Moskwie. Będzie spacerować po ukwieconych bulwarach, będzie
królować na balach, będzie poskramiać i tresować dumnych i pięknych mężczyzn, starannie
wybierając najgodniejszego z nich, a potem sama zakocha się bez pamięci w jakimś hrabi, oficerze
gwardii czy artyście. W tamtym życiu będą jej wręczać kwiaty o odurzającym zapachu, na wyścigi
zapraszać do teatrów, będzie miała mądre i wyrafinowane przyjaciółki, a Michelle będzie jedną
z nich – bo z urodzenia należy do Moskwy, tego ogromnego miasta, gdzie wszystko jest możliwe,
gdzie nikt nikogo nie zna, ale ją będą znali wszyscy.
Oto jakie życie wymyśliła dla siebie przez te wszystkie lata – piętnaście, dwadzieścia? – od kiedy
utknęła w Placówce. Sto razy powiesiłaby się tam z tęsknoty i obrzydzenia, gdyby nie miała tej
wymyślonej dalekiej Moskwy i tego wymyślonego dalekiego życia.
Sasza Krigow – bezczelny kozacki ataman z jasną brodą, silny, o szarych oczach, takich jak jej
własne – pasował do tego życia, mógłby w nim być jej przewodnikiem; a ona byłaby jego towarzyszką
w zdobywaniu szczytów, ciągnęłaby go za sobą, gdyby zabrakło mu sił, podtrzymywałaby go, gdyby
poślizgnął się na krawędzi lodowca. Przeglądaliby się w sobie nawzajem, w swoich oczach, jedno
byłoby odbiciem drugiego. On do tego pasował, a Jegor – nie.
Teraz już nigdy nie będzie miała takiego życia, ale będzie miała inne.
Saszy nie ma. Nie da się tego pojąć i Michelle nie miała czasu, żeby się z tym oswoić, więc po
prostu przyjęła to do wiadomości.
Wszystko, co zostało po Saszy, to jego ułamek, zalążek.
Musi przenieść go całego, żywego – przez burzę, przez piekło – do tych, którzy będą go
potrzebować tak bardzo jak ona. Do rodziców Saszy. Oni przyjmą Michelle, bo poza ziarnem, które się
w niej zakorzeniło, nic po ich synu nie zostało. Po tym, kogo tak kochali i kogo niemal zdążyła
pokochać Michelle.
Wybacz, Jegor.
Wybacz i żegnaj.
Wątły, ponury, z zakrwawionym bandażem na głowie Jegor z zazdrością i zawiścią podgląda jej
korespondencję z podesaułem. Poczekalnia dworcowa jest pusta i zimna, wokół stoją uzbrojeni
mężczyźni, za dużymi oknami wiruje biel. Siedzą przy okrągłym stoliku we trójkę – Jegor, Lisicyn
i ona.
Michelle przeczuwa: przy tym stole decydują się teraz jej losy. Spotkanie zastało ją znienacka –
głowę ma przewiązaną, spod bandaży wystają posklejane, skołtunione włosy, ubranie ma pobrudzone
licho wie czym, lepkie i śmierdzące. Wygląda tak, że litość bierze, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnie, to
żeby Lisicyn się nad nią litował. Tata powiedział jej kiedyś, że powinna zawsze zachowywać się jak
carówna i Michelle nigdy nie zapomniała jego słów.
On jest całkiem inny od Krigowa. Sasza był wesoły, choć umiał się też zdobyć na surowość, był
zrównoważony, choć mógł udawać wściekłość, i był ogólnie dobry, choć pewnie zabijał bez emocji.
A Lisicyn, podesauł – to zresztą ta sama ranga, co u Saszy – jest jakiś rozedrgany, połamany, pęknięty
i na nowo sklejony. Przy nim nie będzie spokoju, on nie emanuje równomiernym ciepłem, takim
człowiekiem można się oparzyć, przeczuwa Michelle – nie ona, oczywiście, ale kobieta, która go
pokocha. Ale taki ktoś też może pokochać jak szaleniec. Zawahał się, zanim dał Michelle karteczkę:
„Spróbuję coś zrobić”. Ale wahał się dlatego, że taki człowiek, jak już obieca, będzie się czuł
zobowiązany próbować i tłuc głową w mur, żeby to osiągnąć.
Kiedy pisze jej swoje nazwisko – najpierw nazwisko, a dopiero potem ranga – Michelle uśmiecha
się, mimo że kilka sekund wcześniej Lisicyn poinformował ją o śmierci Saszy; nic na to nie poradzi.
Jest przyzwyczajona, że podoba się mężczyznom.
Kiedy jesteś ładna, zdaje ci się, że świat jest bardziej życzliwy niż w rzeczywistości. Składa się
w połowie z uśmiechniętych ludzi, którzy wciąż starają się ci dogodzić: wiecznie robią ci prezenty,
wiecznie gdzieś cię zapraszają, słuchają cię uważnie, bez względu na to, jakie bzdury opowiadasz,
śmieją się z twoich żartów i sami przez cały czas próbują cię rozśmieszyć.
I tu, w Rostowie, to samo: gruby kucharz zdążył wcisnąć jej kanapki „na drogę” w plastikowym
szkolnym tornistrze z kolorowymi nadrukami. Podziękowała i wzięła.
Co do Jury też ma pewność: będzie umiała go oczarować.
Jura. Jura jest niezły, na swój sposób przystojny, Michelle nie może tego nie zauważyć. Zupełnie
niepodobny do Krigowa, a przy tym w nieuchwytny sposób bardzo w czymś do niego podobny.
Jegor domaga się od niego, żeby dzwonił do Moskwy, chce, żeby natychmiast przyznali, że nie
zwariował, że w Placówce wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak mówi. Michelle nie może pojąć,
skąd ta histeria, po co ten pośpiech: przecież wszystko skończone. A i kozacy tam pojechali, pojechali
i wrócili cali i zdrowi. Czy nie można odłożyć tych poważnych rozmów do Moskwy?
Kiedy Jura wychodzi, żeby zadzwonić, Jegor z kwaśną miną zaczyna czytać ich korespondencję
i Michelle chowa przed nim kartkę. To nie jej wina, że on sobie coś wyobraża. Jest mu wdzięczna, że
ją uratował, że ocalił podwórkową dzieciarnię – Sonieczkę, Wanię, Alinkę. Dziękuję, naprawdę! Ale to
przecież nie znaczy, że mają teraz adoptować sieroty i żyć razem jak jedna wielka rodzina!
2
To ona pierwsza zauważa Pałkana – Jegor gapi się w okno szklanym, pozbawionym życia
wzrokiem. Widzi go i nie może pojąć, jak to możliwe. Jegor przecież wszystkich pogrzebał,
powiedział, że nikogo za sobą nie zostawili.
I wtem Pałkan.
Michelle klepie Jegora po ramieniu, budzi go. Ten się podrywa, przyciska twarz do szyby – śmieje
się, poznaje ojczyma, zaczyna do niego machać, daje mu jakieś znaki. Tamten też do niego macha, też
śmieje się w głos, krzyczy zza krat.
Michelle nie wstaje. Dopiero co miała w sobie tyle energii – chciała walczyć, oczarowywać,
starczyłoby, żeby dojść piechotą do Moskwy – wszystko ulatuje w jednej chwili. Jegor nie został sam,
wyciągnął sobie ojczyma z tamtego świata, choćby niekochanego, to jednak bliskiego. A jej
powiedział, żeby szła, nie oglądając się za siebie.
Patrzy na Jegora, a widzi przed sobą babcię, słyszy, jak ta recytuje swojego Jesienina, znowu coś
smutnego. Samo jej się przypomina:

Minął tamten huragan. Niewielu nas ocalało.


Niewielu się na apel przyjaźni stawiło.
Wróciłem, znów ujrzałem kraj osierociały,
W którym mnie osiem lat nie było.

Kogo mam wzywać? Z kim się tu podzielę


Smutną radością, żem ocalił życie?*

No, i coś tam jeszcze dalej; babcia w tym miejscu zawsze się myliła, plątała, więc i Michelle nie
zapamiętała. Odeszła, nawet do niej nie zajrzała. Zostawiła ją sparaliżowaną. A jeśli ona żyła, kiedy
odchodzili? Zostawiła ją bez pomocy, bez wody. Michelle odwraca się od okna, patrzy gdzieś
w zakurzony mrok.
Jakże ta babcia jej przeszkadzała, jak ją drażniła swoimi modlitwami, swoim zapachem stęchlizny,
wiecznymi pretensjami do dziadka z tego czy innego powodu, brzęczącym głosem i wyostrzonym
słuchem, nieustannym zamartwianiem się o wszystko na świecie! Babcia była dla niej jarzmem,
kamieniem młyńskim u szyi, to przez nią Michelle nie mogła wcześniej wyjechać do Moskwy. Zanim
pojawił się Krigow, istniał tylko jeden plan, przerażający i ponury: czekać na śmierć babci.
– Babciu… – mówi Michelle w kurz, w ciemność, bezdźwięcznie, jakby jej głos chwycił paraliż. –
Wybacz, babciu.
Życzyła śmierci babci i całej Placówce. Życzyła.
Póki Placówka była prawdziwa, Moskwa pozostawała mirażem. Nie było na świecie miejsca dla
jednego i drugiego jednocześnie. Placówka była skrojona i zszyta z cegieł, żelaza, z gdaczących kur
i kocich kup, z przeciekających rur i dziecięcych wrzasków, z potu facetów i woni prochowego dymu,
z tej przeklętej tuszonki i zawodzenia babci: to jest z żywej materii. I póki była tak namacalna, tak
gęsta, tak śmierdząca i głośna, nieśmiała Moskwa pozostawała mgiełką, iluzją, zwidem. Przez całe
życie Moskwa majaczyła się jej niczym świetlista fatamorgana, którą roiła sobie na podstawie niemal
już stopniałych wspomnień z dzieciństwa, wspomnień na starych fotkach w jej wypalonym iPhonie,
wreszcie jednej bałamutnej opowieści Saszy Krigowa. Przez cale jej życie Moskwa wzywała ją do
siebie. Michelle próbowała uciekać, ale wiedziała, że Placówka nie pozwoli jej odejść: przyciągnie ją
z powrotem, otoczy i zamknie w swoim wnętrzu.
I dopiero gdy Placówka została zniszczona razem z głupawymi dzieciakami i wygadanymi babami,
razem ze wszystkimi lubianymi i nielubianymi zajęciami, wieczornymi rozmowami i nocnymi
modlitwami, kurnikiem i przedszkolem, razem z dziadkiem i babcią, z całą tą słodką biedą, którą była
zmuszona uważać za swoje życie; gdy ona sama stała się przeszłością, to właśnie wtedy Moskwa
zaczęła rozkwitać, nabierać ciała i sił, stawać się coraz wyraźniejsza, coraz żywsza – z każdym
krokiem w jej kierunku stawianym przez Michelle po murszejących podkładach kolejowych.
I tak, z jednej strony Michelle natychmiast uwierzyła w śmierć Placówki: to koniec, historia,
pogorzelisko, a więc trzeba jak najszybciej uciekać w przyszłość; ale z drugiej – Placówka nigdzie nie
odeszła i, niby nieodwołalnie zniszczona, uparcie wlokła się za Michelle jak żebrak.
Przecież to nie dlatego Placówka upadła i zginęła, że Michelle milion razy sobie tego życzyła?
Przecież to nie jej wina?
Nie jej wina. Ludzie z pociągu powiedzieli, a potem jeszcze Jegor wyjaśnił jej na palcach, czyja to
wina: była jakaś szatańska modlitwa, z Moskwy zaaplikowali ją reszcie kraju, myśleli, że wygasła,
a ona tam dalej kosiła ludzi, a teraz wróciła – głusi przywieźli opętanych z powrotem przez most, by
po tej stronie też wszystko zniszczyć, choć w głowie się to nie mieści, żeby zniszczyć Moskwę.
A Placówka po prostu była pierwsza na ich drodze, a więc ją zmiażdżyli, więc ją zmietli. Co ma do
tego Michelle? To nie jej czary, nie jej pragnienia.
Dziadek też mógłby jej teraz powiedzieć: Wnusiu, daj spokój, co to za głupoty. Przecież i bez tego
prawie od nas uciekłaś do tej swojej Moskwy. Ani ty nie masz z tym nic wspólnego, ani my. I tak
zapłaciłaś już za to, że możesz dalej żyć – straciłaś słuch. To wysoka cena, można za nią kupić nie
tylko życie, ale szczęśliwe życie, takie, jakie sama sobie wymyślisz. Łap je i w nogi!
Tylko że dziadek zginął, sfiksował, rozbił sobie głowę o kraty, o głowę Krigowa, na jej oczach –
i z roztrzaskanym czołem spadł z pociągu na nasyp; to, że Michelle sama to widziała, było straszne, ale
przyniosło też ulgę. Ale babcia…
Trzeba było sprawdzić, co u niej, zanim uciekli.
Teraz ona nigdy nie umrze. Pojedzie z nią nawet do Moskwy.
„Przecież mówiłeś, że on nie żyje! Że wszyscy nie żyją!” – Michelle pisze wściekle do Jegora na
wygniecionej kartce.
Jegor mierzy ją wzrokiem, jego twarz ściąga i puszcza lekki skurcz; bierze od niej ołówek
i odpowiada:
„Nie mogłem go znaleźć. Czas uciekał”.
„Dlaczego się nie zaraził?” – dopytuje Michelle.
„Skąd mam wiedzieć? Schował się gdzieś, przeczekał!”
Jegor rozkłada ręce: no co?!
Michelle stuka ołówkiem, potem przyciska grafit do papieru:
„A nic! Może moja babcia też, a ty…”. Grafit się łamie. Jegor wzrusza ramionami. Michelle
odrzuca od siebie oniemiały ołówek. Chłopak wzdycha, niby to ze skruchą. Dotyka jej dłoni – ona
odpycha jego palce ze złością, której sama się po sobie nie spodziewała.
3
Gdzieś daleko trzaskają drzwi – po leżących na posadzce deskach, przez stół, dociera do nich fala
uderzeniowa; a potem zaczynają podskakiwać – jeszcze zanim można zobaczyć, kto po nich z taką
nienawiścią tupie buciorami.
Jura wpada do poczekalni cały czerwony, za nim ledwo nadążają czterej kozacy i Richter. Lisicyn
wydaje swoim kozakom rozkazy, ujada bezgłośnie, macha rękami, wskazuje podbródkiem – zabrać
ich! Michelle szuka jego oczu, ale ich tam nie ma, podesauł zawsze jest do niej obrócony bokiem albo
plecami.
Kozacy łapią ich pod łokcie, po dwóch na każde z nich, jakby byli agresywni, nie dają im czasu na
pytania czy choćby zdziwienie.
– Jura! Jura! – krzyczy Michelle, ale krzyczy bezgłośnie; nikt się nie zatrzymuje.
Samego Lisicyna w ogóle nie widać. Drogę wskazuje komendant placówki w Rostowie, ulizany
starszy pan w mundurze. Kozacy wyłamują im ręce, wyłamują zwyczajnie z nudów i niespodziewanej
możliwości zadania człowiekowi bólu – bo Michelle ani myślała się opierać! Jegora prowadzą
przodem i on tak – wierzga, ale nie starczy mu sił przeciwko dwóm strażnikom, tylko ich wkurzy,
dureń. Siwowłosy komendant biegnie przed siebie korytarzami, ogląda się, ciągnie ich jak szczur do
swojej nory, szara farba na ścianach łuszczy się, rzadkie żarówki dyndają na postrzępionych
przewodach, ludzkie cienie huśtają się to w prawo, to w lewo, jak na huśtawkach, potem schodami
w dół, brutalnie ciągną Michelle niżej, do piwnicy – wreszcie zatrzymują się przed drzwiami.
Na coś czekają, odwracają się do Michelle plecami.
Znów próbuje powiedzieć im na głos: „Puśćcie nas! On mi obiecał! Dokąd nas zabieracie?!”. Ale
oni wszyscy ogłuchli. Na coś czekają. Komendant kluczem otwiera drzwi i wtedy wystraszone kobiety
przyprowadzają za ręce wystraszone dzieci: Sonieczkę, Wanię Winogradowa, Alinkę – przebrane
w czyste ubranka, umyte – i wpychają je do tego pomieszczenia, które otworzył komendant.
Są w nim prycze, nie ma okna, nie ma niczego. Sonia wyrywa się do Michelle, ta nie wytrzymuje,
też wyciąga do niej rękę – ale strażnicy ją odpychają, Sonia znika w pomieszczeniu, trzaskają drzwi,
obraca się klucz w zamku i natychmiast Jegor i Michelle zostają wepchnięci do sąsiedniej celi, tak
samo pustej – tylko prycze – tak samo ciemnej i głuchej. Rzucają ich na podłogę, kozacy wychodzą –
w celi zapada mrok – zamykają i ryglują drzwi; przez chwilę świeci jeszcze dziurka od klucza, ale
potem i ona gaśnie.
Ogarnia ich całkowita, nieprzenikniona ciemność, a jedyne, co zdążyli wcześniej zrobić, to
wymienić zdezorientowane spojrzenia. I Michelle nie od razu, lecz dopiero gdy udaje jej się odrobinę
uspokoić galopujące serce, uświadamia sobie, że nie będą już mogli rozmawiać. Nie mają możliwości
omówić tego, co się stało, ani uzgodnić, co robić dalej. To naprawdę straszne – nie widzieć i nie
słyszeć jednocześnie.
Michelle wyciąga rękę, znajduje ścianę. Idzie wzdłuż niej. Kiedy odnajduje drzwi, zaczyna tłuc
w nie pięściami i krzyczeć – krzyczeć, aż zaczyna ją drapać w gardle, ale przez to, że sama nie słyszy
swojego krzyku, poddaje się wcześniej, niżby mogła. Drzwi ani drgną, nikt nie odpowiada na jej
wrzaski; nie wiadomo, czy po drugiej stronie ktoś w ogóle jest, czy zamknęli ich w piwnicy i odeszli.
W celi jest ciepło, pachnie przeciekającymi rurami i jakimiś szmatami, pewnie gdzieś w pobliżu
jest kotłownia. Przez swoją głuchotę i ślepotę Michelle czuje się, jakby pływała w wannie pełnej
rdzawej wody i nic innego na świecie nie istniało. Gdyby chcieli ich zabić, zabiliby od razu, sama
siebie przekonuje Michelle. A już na pewno nie wsadzaliby ich do ciepłej celi. Po co marnować
ogrzewanie na skazanych na śmierć? Pewnie to tylko do wyjaśnienia okoliczności. Może pojawiły się
jakieś nowe fakty… Widocznie powiedzieli tam coś Jurze przez telefon – wrócił przecież nieswój,
ciągle odwracał się do niej plecami.
Jakby nieprzyjemnie mu było patrzeć na Michelle. Jakby dowiedział się o niej czegoś takiego, co
wywróciło wszystko do góry nogami. Ale o co ona i Jegor mogliby być oskarżeni, podejrzani? I do
tego dzieci!
Robi jej się gorąco, kiedy wspomina wyciągniętą rękę Soni i ten moment, gdy chciała jak
najszybciej pozbyć się maluchów, kiedy doszli do dziwnego rostowskiego dworca przypominającego
górę lodową albo ośnieżony grobowiec. Bała się, że teraz dzieci przykleją się do niej na dobre, że
niepotrzebnie się nad nimi zlitowała, że przez całe życie będzie musiała ciągnąć za sobą za rękę cudze
maluchy.
Wspomina też, jak Sonia zrobiła sobie na podwórzu Placówki telefon komórkowy z deseczki
i stukała w niego, żeby być jak ona, jak Michelle.
Próbuje się zorientować, która ściana ich celi graniczy z celą dzieci. Patrząc od drzwi – prawa. Tuli
się do tej ściany. Ale co dalej? Nakładać ręce, posyłać dzieciom niewidzialne promienie troski?
Wszyscy tu mają dziurawe uszy, Jegor tak ratuje ludzi.
Michelle znajduje pryczę: oczywiście siedzi tam już Jegor. Popycha go na oślep – posuń się!
Tamten rozumie, robi jej więcej miejsca. Siedzą obok siebie, ale utrzymują dystans. To jego, pajaca,
wina, że ich zamknęli, i on dobrze o tym wie. Po co było się pchać!
Milczą przez całą wieczność, taplając się w tej ślepej rdzy.
Strach umyka przed złością, ale kiedy złość zasypia, strach podkrada się bliżej. Dlaczego tak
brutalnie ich potraktowano, przecież niczego nie zrobili? Dlaczego o nic nie pytali, tylko po prostu ich
tu wrzucili? Dlaczego nie zostawili im włączonego światła? Sama nie znajdzie odpowiedzi na te
pytania. Sama nie pokona strachu.
Ostrożnie wyciąga rękę w prawo – tam, gdzie w ciemności jest Jegor. Odnajduje jego dłoń, bierze
ją w swoją – szorstko, bezceremonialnie – żeby półgłówek nie zaczął sobie czegoś wyobrażać.
Rozkłada ją jak kartkę i własnym palcem zaczyna po omacku kreślić na niej litery, Jegor odsuwa rękę,
kuli się – łaskocze, Michelle szturcha go: przestań!
„Z”, „A”, „B”, „I”, „J”, „Ą”, „N”, „A”, „S”, „?”
Kiedy kończy, on strząsa jej palce, sam bierze ją za przegub i pisze, łaskocząc ją w dłoń: „C”, „O”,
„?”.
„D”, „L”, „A”, „C”, „Z”, „E”, „G”, „O” – zaczyna Michelle, ale jego dłoń nagle się zaciska jak
paszcza drapieżnika, chwytając jej palce. Nie za mocno. Głaszcze szorstko jej skórę między kciukiem
a resztą dłoni – tam, gdzie jest delikatna. Głaszcze ją ostrożnie, jak saper minę, z jakiegoś powodu
Michelle nazywa to za pomocą słów dziadka. Chce zabrać Jegorowi swoją dłoń, ale on jej nie
wypuszcza. Drugą ręką po omacku trąca ją w szyję, obejmuje ją za kark, wsuwa palce we włosy.
Michelle nieruchomieje, nie wiedząc, co robić – a on, objąwszy ją w ciemności, jednym ruchem
przysuwa się całkiem blisko: usta przy ustach. Zanim udaje jej się wyrwać, całuje ją – namiętnie
i niezdarnie, chybiając, ale nie ustępując. Pachnie potem – już całkiem dorośle, jak facet – i tym
kwaśnym czymś, co jedli na obiad.
W końcu Michelle przytomnieje – zaciska zęby, odpycha Jegora, którego twarz zaczyna jej się
jawić w ciemności jak jakiś biały pokraczny pysk; łapie ten pysk palcami i odpycha go od siebie, palce
wślizgują mu się do ust i nagle on ją gryzie. Michelle krzyczy, wyrywa się, pada na ziemię i zanim
tamtemu udaje się skoczyć w ślad za nią, odpełza do tyłu.
Piszczy: „Pomocy!”, ale po wibracjach posadzki i ścian wyczuwa, że nikt nie spieszy jej na
ratunek; daje się odczuć coś innego – jak Jegor sunie na oślep po podłodze, próbując ją zatrzymać.
Jest od niej młodszy o siedem lat, ale wyższy i silniejszy, a teraz, kiedy nie może go zgasić
pogardliwym grymasem czy smagnąć szyderstwem, nie robi już na niej wrażenia żałosnego
chłopaczka. Michelle nagle zdaje sobie sprawę, że on ją pokona. I krzyczy najgłośniej jak potrafi:
„Pomocy!”.
Wciska się w kąt, ale on szybko ją tam znajduje. Łapie ją za goleń, wyciąga z kąta na środek
pomieszczenia jak na ring, kładzie się na niej, zatyka usta dłonią. Chce wbić mu paznokcie w oczy, ale
on wykręca jej ręce, sprawiając palący, przeszywający ból, aż przestaje się opierać. Wtedy łapie ją za
włosy, odrzuca jej głowę do tyłu, tak jakby chciał poderżnąć jej gardło, i pośpiesznie rozpina suwak jej
kurtki.
Michelle wywija się, wykręca, bije w pustkę pięściami, tylko raz trafiając i ślizgając się po jego
policzku – wtedy on wpija się swoimi żelaznymi palcami w jej szyję, ściska, ściska jej gardło;
Michelle stara się napiąć mięśnie, żeby móc dalej oddychać choćby przez maleńką dziurkę, ale ból jest
zbyt wielki i powietrze nie leci, kręci jej się w głowie, narysowane białą kreską monstrum rozrasta się,
puchnie, przygniata ją, ona może tylko piszczeć czy chrypieć: „Nie, nie, nie”, a ono zrywa z niej
sweter, sięga jak żelazny pająk pod koszulkę, znajduje jej piersi, wpija się w nie i całkiem mu od tego
odbija.
Dusi ją, pożądliwymi palcami rozpina guziki jej dżinsów, te poddają się jeden po drugim, wsuwa
rękę w jej majtki, wciska ją między zaciśnięte uda, szczypię ją tam, żeby ustąpiła, znów ją przydusza,
przygniata do kafelków posadzki, ściąga dżinsy w dół, w dół, w dół – śmierdzi potem, zwierzęciem,
kapustą, cebulą, krwią, złością.
„Nie jestem twoja!” – krzyczy do niego, a może tylko jej się wydaje, że krzyczy; on wciska te
swoje palce w nią, w głąb, w ciało, i te wchodzą do środka, boli ją, boli, ale ze strachu jest tam gorąco
i mokro – Michelle nienawidzi się za to, chce stracić przytomność, żeby za nic nie odpowiadać, żeby
nie czuć, że jest tu czemuś winna. Jej dżinsy zostały zdarte, dyndają na jednej nodze, czerń bulgoce, on
trzyma ją za włosy, a sam wije się tam, zrywając z siebie portki. Michelle próbuje się jeszcze wyrwać,
ale on trzyma ją mocno, wplątał palce w kok z tyłu jej głowy, ta podryguje jak u kukiełki; a potem
wciska jej między uda swoje nagie kolano – i wciska w nią siebie samego, w żywe, ciepłe, mokre,
rozpierając, paląc, rozciągając, wypełniając ją.
Dopiero teraz Michelle uświadamia sobie, że to się dzieje – jej, teraz, naprawdę, że to ona jest
gwałcona, ona. Tłucze to monstrum, przezroczyste w ciemności, w jego podskakujące białe zarysy,
wszystko miesza jej się w głowie, próbuje wypchnąć, wypędzić go z siebie – a wtedy on też bije ją na
oślep, trafiając w brzuch, w piersi, w twarz. Ona słabnie, on zbiera siły, przykuwa jej ręce i na oślep,
myląc się, gorączkowo znów w nią wchodzi, rusza się tam i z powrotem, bezmyślnie, głupio,
rozdzierając ją, rozgniatając, rozbudzając; ból zamienia się w chęć, obrzydliwą chęć, nie, nie, nie,
krzyczy do niego, nie możesz, ja nie chcę, to nie twoje, śmieciu, łajdaku, draniu, potworze, sukinsynu,
wyjdź, nie, odejdź, nie rób tego, proszę, ja nie chcę, nie jestem twoja, nie!
Próbuje myśleć, że to Sasza, że Sasza wrócił z martwych, tak okropnie stęskniony. Próbuje
zamienić czarnego potwora o tańczących białych konturach w kontury Saszy, ale kwaśny zapach,
zapach rdzy, smród cebuli wypędzają go z powrotem. A potem brakuje jej sił, poddaje się – drętwieje,
ulatuje z własnego ciała. Napływa fala, porywa ją, napływa kolejna, kołysze nią. Płacze, a raczej wie,
że płacze: czuje gorąco w oczach, ale czuje też gorąco tam w dole, on jak zwierzę liże ją po twarzy,
Michelle odwraca się, traci oddech, a on wciąż podryguje, Michelle mdleje, ale ciągle nie może stracić
przytomności, i to trwa bez końca, aż jego pchnięcia stają się zbyt ślepe, zbyt szybkie, aż ostatnie
z nich wygina jego ciało w spazmie; u niej w środku rozlewa się coś gorącego i potwór uspokaja się,
robi się cięższy, miększy, drży, starając się złapać oddech – i opada na bok. Odpełza od niej.
Michelle dotyka się między nogami – jest tam gorąco i lepko. Nie wiedzieć czemu przed
wytarciem ręki wącha ją: pachnie tak, że robi się niedobrze: czymś jadalnym i rdzą. Podnosi się, na
czworakach zaczyna wymiotować czymś żrącym.
Boli ją brzuch, dół brzucha, on coś w niej uszkodził, coś zepsuł. Michelle chce się schować, chce
znów znaleźć tamten kąt i wcisnąć się w niego, ale zmusza się, by stanąć na nogi. Cieknie z niej coś
gorącego, parzy jej kolana. Dotyka się tam: mokro… I coś w tej cieczy… Coś… Znajduje pryczę, a na
niej Jegora, wyczerpanego, zmizerniałego, śniętego – i zaczyna młócić go mokrymi ciepłymi
pięściami: po głowie, po twarzy, po szyi, gdzie bądź, a on się nie opiera, zasłania się, chowa tylko
twarz, nadstawia potylicę; ona krzyczy, ale nie ma dźwięku.
Nie ma dźwięków.
4
Zegar w jadalni zatrzymał się, wskazówki utknęły, tak jak oni utknęli w tej celi. Nikt po nich nie
przyszedł, nikt nie powstrzymał Jegora przed zgwałceniem jej, nikt nie powstrzymał Michelle przed
pobiciem go. Nie miała dość odwagi i żelaza w palcach, żeby go udusić, zepchnęła go z pryczy na
pokrytą kafelkami posadzkę, zwinęła się w kłębek i płakała; bolał ją brzuch, świecił w ciemności
purpurowo, przed oczami wirowały jej słoneczne protuberancje. I koniec, nie było już niczego. Unosiła
się, kołysana w tej kipieli, wyrzucana martwa na brzeg, potem znów trafiała pod wodę. Dżinsy
najpierw były mokre, potem wyschły.
I oto wschodzi gwiazda poranna: światło w dziurce od klucza.
Pali się, nie gaśnie.
Michelle tak bardzo na nie czekała, że widzi je nawet przez spuchnięte czerwone powieki. Oczy
ma już tak nawykłe do ciemności, że cieniutki snop światła ze szczeliny może naszkicować całą celę,
zaznaczyć kontury. Solidne kontury, szare.
Michelle budzi się. Jegor leży na podłodze – też podkurczył nogi i zwinął się w kłębek. Michelle
omija go, prostuje się – wciąż czuje ból, podchodzi do drzwi i zbliża oko do dziurki od klucza. Są tam
czyjeś plecy, ludzie taszczą jakieś worki, ktoś zasłania jej to ucho igielne swoim szerokim tyłkiem;
wtedy Michelle bije zaciśniętymi pięściami w dźwięczny metal, wiedząc już, że znów jej nie usłyszą,
ale nagle przez drzwi dobiega zgrzyt, delikatne drganie – i otwierają się, a do środka wpada tyle
światła, jakby tuż przed nią zapaliła reflektory lokomotywa.
W progu stoi Lisicyn.
Twarz ma białą jak kartka papieru. Policzek drga mu sam z siebie, niezależnie od reszty Lisicyna.
Ma czerwone oczy, jakby je tarł. W ręku trzyma duży, ciężki pistolet, nie głupawego makarowa, ale
jakiegoś drapieżnika.
Do celi wbiegają kozacy, chwytają Jegora za kołnierz, stawiają na nogi. Jegor ma całą gębę
umazaną we krwi, ręce też. Mruga wyrwany ze snu, nic nie rozumie. Wyciągają go na zewnątrz
i wloką dokądś korytarzem. Lisicyn dziwnie przygląda się Michelle, ona też patrzy na siebie: dżinsy
ma brunatne od pasa w dół, ręce też, wszystko zaplamione.
Ale Lisicyn jest jakiś oszołomiony, nieuważny. Szpera po kieszeniach, znajduje ogryzek ołówka,
pisze na ścianie maleńkimi literkami: „W porządku?”. Michelle z jakiegoś powodu potwierdza
skinieniem głowy, ciesząc się, że w ogóle ją pyta.
„Zaraz zabiorę cię stąd razem z nimi i wywiozę. Słuchaj się, nie zadawaj pytań. Wszystko będzie
okej” – zasłania swoje literki dłonią, żeby nikt inny ich nie zobaczył. Michelle znów pospiesznie
przytakuje, na wszystko się zgadza.
Wtedy on ślini palec i ściera całą swoją pisaninę ze ściany. Ich umowa pozostaje tylko w pamięci
Michelle.
Ona zaś podnosi upuszczony i zgubiony w ciemności plecak z kanapkami. Lisicyn patrzy na nią
zamglonym, niewidzącym wzrokiem.
Wzywa kozaków, ci wyprowadzają ją na korytarz.
Drzwi do celi dzieci też są otwarte – Michelle udaje się zajrzeć do środka; ale jest pusta. Na
korytarzu, oprócz eskorty, są tez inni ludzie – przyczesany komendant, jakaś babka ze łzami w oczach
i ustami zasłoniętymi chusteczką, oboje dzicy i straszni. Kozacy ściskają ramiona Michelle, wypychają
ją na korytarz. Patrzy sobie pod nogi – a tam sznur czerwonych korali, jakby ktoś rozsypał brusznicę,
tylko miejscami żołnierskie buciory zrobiły z niej szkarłatne zacieki: czyjaś przezroczysta, rzadziutka
krew.
Korytarze, korytarze – w końcu wyciągają ich na peron, w wyblakłe światło poranka, ale nie tam,
gdzie stoi kozacki pociąg, tylko jakiś boczny; czeka tam duża drezyna motorowa i pięciu ludzi eskorty,
wszyscy naburmuszeni, z rękami na kolbach automatów. Na drezynie jest już Pałkan z rękami
założonymi za plecy, zakutymi w kajdanki, pobity i jakiś otępiały, wpychają do niego Jegora, a ten
nawet nie od razu go poznaje. Lisicyn podsadza Michelle i wskakuje jako ostatni, motorniczy
uruchamia silnik – linką, jak piłę spalinową, i drezyna rusza. Jedzie w kierunku Moskwy.
Dokąd ich wiozą? Dlaczego?
Pałkan próbuje powiedzieć coś Jegorowi i wtedy Michelle zauważa, że ma w ustach knebel, brudną
szmatę; usiłuje mówić nawet mimo tego, widocznie to coś bardzo ważnego – ale szturchają go kolbą
karabinu, żeby przestał.
Jak się okazuje, Jegor też ma kajdanki. I tylko Michelle nie skuli, nie przestraszyli się jej. Dokąd
jadą z takimi środkami ostrożności? Postanowili wysłać ich do Moskwy na przesłuchanie? Więc
dlaczego na tej drezynie, dlaczego nie pociągiem razem z całą resztą? Zamarzną przecież, jadąc tak
daleko, już idzie zamieć.
Michelle szuka odpowiedzi u Lisicyna, ale Lisicyn odwraca wzrok, otula się szynelem – podniósł
kołnierz, naciągnął papachę na oczy – zamyka się w sobie. Pozostali kozacy rozsiedli się tak, żeby
żaden z więźniów przypadkiem nie zeskoczył.
Olbrzymia biała bryła rostowskiego dworca, podobna jednak bardziej do nagrobka niż do góry
lodowej, znika w mlecznej mgle. A za nią pojawiają się jakieś zwykłe wiejskie domki z rozpadającymi
się płotami, bezlistne, zmarznięte drzewa, przekrzywione hangary za betonowymi ogrodzeniami
i rzędy garaży z pustaków – pogranicze miasta i ziemi niczyjej.
Jegor ogląda się na Michelle z lękiem i poczuciem winy, właściwie widzi ją po raz pierwszy od
wczorajszego. Patrzy na jej zakrwawione dżinsy. Aż rozszerzają mu się źrenice. Kręci głową pytająco:
chyba nie stało ci się nic takiego… złego?
Ona też przygląda się swoim dżinsom, właściwie jasnoniebieskim, ale teraz z okropnymi plamami
po wewnętrznej stronie ud, aż do stóp, do ziemi. Niebieski materiał jest miękki, a brunatny zaskorupiał
jak pancerz. I całe ręce ma umazane.
Straciła dużo krwi.
I wtedy ostatecznie wszystko do niej dociera. Jakby obok wybuchła bomba.
Jej ciało samo zaczyna się trząść, oczy eksplodują łzami, z gardła wyrywa jej się wilcze wycie,
które słyszą wszyscy oprócz niej i Jegora – kozacy spoglądają po sobie i tylko wzruszają ramionami,
Pałkan tępo gapi się spode łba.
Michelle chce mu powiedzieć: stało się, stała się najgorsza, najstraszniejsza rzecz, to ty zrobiłeś, ty
to ze mną zrobiłeś, ty draniu, morderco, żałosny dupku, potworze! – jestem teraz pusta, nic we mnie
nie zostało, nic z Saszy, wyrwałeś to wszystko ze mnie, wyczyściłeś, dlaczego, no, dlaczego?!
Ale nie może tego powiedzieć na głos, nie ma prawa zdradzać tej tajemnicy Lisicynowi.
To dziecko Saszy w jej brzuchu było jej ochroną, jej przepustką do Moskwy, w ogóle do
jakiegokolwiek życia, jedynym powodem, by Michelle była traktowana w szczególny sposób; ataman
koniecznie musi dalej w nie wierzyć!
Jegor jest zmieszany. Odwraca się od niej.
Dlaczego on jej to zrobił? Za co?!
Wczepia mu się w ramię, wbija paznokcie w policzek, zmusza, żeby na nią popatrzył. Kozacy
odwracają wzrok, Lisicyn chce się poderwać, ale zostaje na miejscu – Jegor wszystko znosi, więc
Michelle nie potrzebuje obrony. I kiedy Jegor zmuszony jest patrzeć, zmuszony jest czytać, ona pisze
mu w powietrzu: „N”, „I”, „E”, „J”, „E”, „S”, „T”, „E”, „M”, „T”, „W”, „O”, „J”, „A”, „I”, „N”, „I”,
„G”, „D”…
– Nie jestem twoja! Nic tym nie osiągnąłeś! I nie osiągniesz! Rozumiesz?!
On spluwa jej pod nogi – nic nie słyszał, ale zrozumiał wszystko.
Pałkan zaczyna się wiercić niespokojnie – odwraca się do nich i bełkocze coś przez szmatkę, gryzie
ją, wytęża siły. Jegor to zauważa, próbuje go uspokoić, mówi mu coś, chyba pociesza – w każdym
razie kozacy nie przejmują się jego usiłowaniami. Oni też są bez wyjątku jacyś oszołomieni, posępni.
Michelle zmusza płuca do miarowych oddechów, zmusza serce, by biło wolniej, zmusza się do
bycia carówną. Nawet teraz nie chce, żeby się nad nią litowano. Chce, żeby ją podziwiano. Zmusza
łzy, by przestały płynąć.
Uspokajany Pałkan jakby przycichł, ale Jegor nie spuszcza go z oczu. Potem obrzuca wzrokiem
kozaków, Michelle, Lisicyna. Wzrok ma nieprzyjemny, zaszczuty. Spojrzenie takie, jakby dźgał
szydłem. Coś mu chodzi po głowie. Michelle myśli, że zamierza uciec.
Pałkan znów zaczyna się kołysać, szarpie rękami w kajdankach, jakby chciał przerwać łańcuch.
Jego niepokój udziela się kozakom, Lisicyn wstaje, rozwija nahajkę, szturcha nią Pałkana w jego
potężne plecy.
Jegor puszcza oko do Michelle, na twarzy ma krzywy uśmieszek.
Drezyna mija jakieś garaże z silikatu, kiedy Lisicyn zrywa się i daje sygnał, żeby hamować.
Pałkana spychają z drezyny jako pierwszego, kozacy łapią go pod łokcie, dwaj ciągną go naprzód
w stronę garaży, ledwo sobie z nim radzą. Teraz powinna przyjść kolej na Jegora, ale jeden
z konwojentów zawahał się, zauważył coś na niebie, porusza ustami. Potem wraca do rzeczywistości,
Jegor zostaje zepchnięty na zamarznięte błoto, jego też zaciągają za garaże, aż w końcu sam podesauł
szarmancko podaje Michelle rękę.
Gdzie my przyjechaliśmy? Co tu jest?
Między garażami widać ścieżkę, białe cegły zabazgrane kutasami, wokół walają się stare opony,
potłuczone szkło pod stopami i rozwalona taczka z węglem. Pałkana stawiają pod ceglaną ścianą, jest
zdezorientowany, jakby nic nie rozumiał.
I wtedy Michelle zaczyna rozumieć, gdzie przyjechali. Gdzie i po co.
Rozumie, że niepotrzebnie wzięła ze sobą plastikowy szkolny plecaczek, niepotrzebnie brała
kanapki, niepotrzebnie zamierzała dalej żyć.
Jegor próbuje się wyrwać, ale ślizga się i przewraca, natychmiast łapią go za kark i szturchańcami
prowadzą do ojczyma. Michelle też stawiają przy pomazanych cegłach. Stara się skrzyżować
spojrzenia z Lisicynem – jak to tak? przecież była umowa?! – ale Lisicyn jest zajęty: wyjmuje z kabury
pistolet, sprawdza naboje.
Michelle czuje, jak trzęsą się jej kolana. Dygoczą niczym liście osiki. Jura powiedział, że wszystko
będzie dobrze. Najważniejsze, żeby nie zdradzić innym ich zmowy. I wtedy wszystko z nią będzie
dobrze. Z nią wszystko będzie dobrze. A z Pałkanem? A z Jegorem?
Ataman woła posępnych kozaków. Ci stają na baczność w szeregu. Lisicyn recytuje coś jakby
z pamięci, zwracając się do Pałkana. Kozacy stoją tak: trzej obok siebie z uniesioną bronią, jak pluton
egzekucyjny w filmach, a dwaj pilnują po bokach, na wypadek gdyby ktoś znów próbował uciec.
Nadlatują wrony, patrzą na ludzi z zainteresowaniem.
Wtedy Jegor coś do nich mówi, porusza ustami. Kiwa na Pałkana, który ledwo stoi, już niczego nie
kojarzy. Prosi o coś. Lisicyn wzrusza ramionami: dawaj.
Wtedy Jegor podchodzi do Pałkana – objęliby się, gdyby nie to, że obaj mają ręce skute za plecami.
Po prostu przyciska do niego klatkę piersiową, kładzie ojczymowi podbródek na ramieniu. Pałkan jest
niemy, Jegor ogłuchł, takie to pożegnanie.
Kozacy obserwują to obojętnie.
Jegor całuje Pałkana w usta. Lisicyn krzywi się, któryś z kozaków charka w bok. Długi pocałunek.
Michelle przygląda się – i widzi: Jegor wyciągnął zębami knebel z ust Pałkana i sam go chwycił.
A Pałkan coś mówi, mamrocze – jakby nigdy się nie zamknął. Nie patrzy na ludzi, nie patrzy na
Jegora, patrzy pod nogi. Lisicyn marszczy brwi, przekrzywia głowę: Boże mój, co ty tam pleciesz?
A Jegor ciężko dyszy, ale gapi się wyzywająco. Wypluwa szmatkę na ziemię.
I mówi coś wesoło – głośno, wyraźnie – z ust wylatują mu obłoczki pary; radość aż z niego kipi,
jakaś straszliwa radość. Uśmiecha się od ucha do ucha.
Szturcha ojczyma w ramię. Ten jakby majaczył przez sen – niby coś mówi, ale trudno zrozumieć
do kogo. Lisicyn krzyczy na kozaków, czegoś się od nich domaga. Kozacy jakby się rozprężyli, mieli
tu ludzi rozstrzeliwać, a tymczasem prawie śpią na stojąco.
Kozacy w końcu podrywają automaty, ale nie strzelają. Żadna lufa nie jest wycelowana
w Michelle, tylko w mężczyzn.
Jednak ją oszczędzą?
Pałkan podnosi swój ciężki łeb, kieruje płomienny wzrok na żołnierzy i mówi coś takiego, że sam
zaczyna się trząść – a tamci się gubią. Nawet Lisicyn.
I dopiero wtedy Michelle wreszcie zaczyna rozumieć, poznaje w nim Krigowa, poznaje dziadka.
Poznaje ich ruchy, ich nieludzkie zachowanie.
– Zastrzel go! – krzyczy do Lisicyna. – Strzelaj szybciej!
Jura podnosi rękę ze swoim ciężkim pistoletem i posłusznie strzela. Strzela bezszelestnie, trafia
prawie w Michelle; ta widzi wylot lufy, dwa blade błyski, siwy obłoczek, mosiężne łuski na bok cyk,
cyk, i już Pałkan flaczeje, zamienia się w worek cementu, za plecami na białej ścianie pojawia się
czerwony kleks.
Jegor pochyla się, nurkuje pod lufą, biegnie wzdłuż garaży, ale wtedy podrywa się jeden ze
strażników i smaga Jegora serią po plecach na skos, jak nahajką. Jegor pada twarzą na ziemię,
w potłuczone szkło i węgiel.
Lisicyn krzyczy do kozaków, macha – wracajcie na drezynę! – i ci tworzą jaki taki szyk, jako tako
idą, zapalając po drodze skręty tandetnymi zapalniczkami.
A Jura bierze Michelle za ramię i kieruje w stronę zabitego Jegora, jakby mówił, no dawaj, nie bój
się. Potyka się o rozbite cegły, o węgiel, ogląda się przez ramię, niepewna: ma wierzyć Jurze czy nie?
Może ona też za chwilę dostanie w plecy? Pokazuje mu swój brzuch, mówi – czy nie za cicho?
„Jestem w ciąży, jestem w ciąży z Saszą, Krigowem. Jestem w ciąży, mnie nie możesz, słyszysz?
Z Saszą, z Krigowem, będę miała dziecko!”
Tamten kiwa głową: tak, tak, rozumiem, rozumiem, załatwimy to.
Odwraca się do swoich ludzi – wszyscy już doszli do drezyny, nikt się nie ociąga? Po drodze,
mijając leżącego twarzą w dół Jegora, celuje w podstawę jego czaszki i jeszcze – cyk, cyk – tylko łuski
połyskują w słabym listopadowym słońcu i w nosie kręci woń spalonego prochu. Jegor drga raz, przy
pierwszej łusce, przy drugiej już mu wszystko jedno. Lisicyn prowadzi Michelle za garaże.
I kiedy nie widzą już drezyny, a ludzie na drezynie z pewnością nie widzą ich, Jura ściska Michelle
rękę i strzela w pustkę. Podnosi węgielek i pisze: „Schowaj się, potem cię znajdę. Nie idź do Rostowa,
był rozkaz, żeby sprzątnąć wszystkich”.
Michelle pospiesznie kiwa głową: tak, tak, wszystko rozumiem, nie pójdę, zrobię wszystko jak
trzeba. Jura całuje ją w rękę i odchodzi, zataczając się.
Michelle siedzi w ciszy, obejmując rękami kolana, patrzy na martwego Jegora. Dobrze ci tak,
mówi. Ma tak mocno ściśnięte gardło, jakby to Jegor ją dusił. Dobrze ci tak, kretynie. Łajdaku.
Żałosny dupku. Żałosny… Żałosny…
Znów płyną łzy.
Zasłania głowę rękami i szlocha, zapominając, że nie ma prawa płakać, bo przecież przed chwilą ją
też zabito.
Ale kozacy musieli już odjechać, bo nikt nie przychodzi do niej, żeby dobić ją strzałem w tył
głowy.
Michelle postanawia jednak policzyć do tysiąca, zanim wyjdzie ze swojej kryjówki. Tysiąc – to
długo. Tysiąc wystarczy, żeby kogoś rozstrzelać, wypalić papierosa i pojechać na śniadanie.
Przechodzi nad Jegorem, mówiąc mu po prostu „na razie” i bojąc się obrócić go twarzą do góry.
Przechodzi obok bezkształtnego Pałkana, z którego całe jego kipiące życie wylało się przez dwie małe
dziurki. Wygląda na tory kolejowe.
Drezyna stoi tam, gdzie stała.
Stoi na niej nagi mężczyzna. Na jego ramionach stoi nagi mężczyzna. Trzyma w dłoniach jakiś
strzęp mięsa, zawinięty w zielone sukno. Jeden, zataczając się, idzie z powrotem w stronę dworca
w Rostowie, skąd dopiero co przyjechali na egzekucję. A dwaj kolejni biegną z absolutnie niemożliwą
dla człowieka prędkością, jakby lecieli nad szynami, nad podkładami – do Moskwy.
Do Moskwy.
– Nie. Nie. Nie – mamrocze Michelle. – Nie mogą. Oni nie mogą!
Nie mogą dojść do Moskwy, żeby wziąć ją z zaskoczenia, żeby ją pożreć i unicestwić.
– Dlaczego to zrobiłeś?! – wrzeszczy na leżącego Jegora. – Dlaczego ty to zrobiłeś?!
Trzeba ich ostrzec, trzeba dotrzeć tam na czas i powiedzieć…
Michelle wyciera rękawem twarz.

* Siergiej Jesienin, Ruś sowiecka, tłum. Seweryn Pollak (przyp. tłum.).


EPIZOD 6

1
– Koniec, postanowione. Kierownik artystyczny potwierdził, na święta wystawiamy Dziadka do
orzechów! – ogłasza zespołowi Warnawa. – Tyle lat go nie grali w Teatrze Bolszoj, chcę zrobić jebaną
furorę.
Warnawa sam mówi i sam się cieszy: jak dziecko. W ogóle łatwiej go ucieszyć niż rozzłościć;
zadziwiająca cecha u baletmistrza. Niewysoki, ogolony na zero, żeby skończyć wreszcie z plotkami
o łysinie, z białymi obwódkami wokół oczu na opalonej nawet zimą twarzy, w tym swoim
nieśmiertelnym rozciągniętym dresie, Warnawa jest ojcem dla wszystkich tancerzy baletowych – jak
Suworow dla żołnierzy.
Katia myśli: Dziadek do orzechów.
To przez Dziadka do orzechów tu jest, to przez niego tańczy w balecie. Przez tamten raz, kiedy
pędziła z mamą jeszcze na stary spektakl – też w okolicach Nowego Roku, biegiem do metra, dziesięć
razy pokazywały patrolom dokumenty, bilety: Bolszoj działał w czasie wojny domowej, kiedy już nic
innego nie działało, kiedy na zawsze zniknęła telewizja i internet z kreskówkami – Bolszoj, złożony
z samych ludzi, pracował dalej bez łączności, bez ogrzewania, z mrugającym słabiuteńkim zasilaniem
elektrycznym. Magiczna lampa: jedyny ocalały portal, którym można uciec z nudnej i strasznej
wojennej rzeczywistości.
Małą Katię Dziadek do orzechów wprawił w zdumienie.
Nie wiedziała, że człowiek może tak się poruszać – na przykład latać. Że kobieta może stać się tak
piękna, osiągnąć taki szczyt wdzięku. Ludzie dookoła owijali się w łachmany: sklepy były już od
dawna zamknięte, elegantki zszywały frankensteiny z ubrań modnych przed laty, bodaj malowały usta
burakami. A tu – bal bożonarodzeniowy, ożywione lalki wirujące z ołowianymi żołnierzykami,
bajeczne suknie, zachwycająca, piękna Marie, której rolę tańczyła sama Szewcowa.
Katia postanowiła wtedy, że musi zostać Marie.
Wróciły do domu po północy – na ich ulicy była regularna strzelanina, trzeba było poczekać na
gwardyjskie transportery opancerzone – ale jeszcze przez kilka godzin nie mogła zasnąć. Matka potem
szukała i z trudem znalazła dla niej na czarnym rynku bajkę audio z muzyką Czajkowskiego, i Katia,
słuchając płyty w kółko, aż przegrzewał się odtwarzacz, usiłując zatrzymać ulotne wspomnienia,
rysowała do wtóru siebie jako Marie, nieudolnego bohatera Dziadka do orzechów, ckliwą Wieszczkę
Cukrową, ohydnego i strasznego Króla Myszy, Drosselmeyera, który przypominał jej zabitego tatę.
Inne dziewczynki były przyprowadzane do szkoły baletowej przez matki, tęskniące za pustymi
latami swojego zmarnowanego życia w nadziei, że córki zostaną gwiazdami w ich zastępstwie. Katia
wymogła lekcje baletu sama – na swoje dziesiąte urodziny. I sama zmuszała matkę, żeby na nie
jeździć, póki nie wrócił pokój, do wstąpienia na tron Michaiła Pierwszego – potem jeździła już sama.
Ale przez te pięć sezonów, które Katia przetańczyła w Teatrze Bolszoj, nie wystawiano tam
Dziadka do orzechów.
– Więc tak. Marie zatańczy Antonina. Dziadkiem będzie Zarajski. Drosselmeyerem będziesz ty,
Wania – rozdziela role Warnawa. – Corps de ballet, rzecz jasna, tańczy zabawki, myszy, kwiaty.
Antonina uśmiecha się i natychmiast, kontynuując ruch ust, ziewa.

2
Katia wyłania się zza rogu, kiedy Rublewa już prawie zniknęła w głębi korytarza; Katia ma na sobie
baletki, ciche, miękkie łapki, i Rublewa w żaden sposób nie mogła jej zauważyć. Tam, gdzie kończy
się korytarz, na ścianie wisi dzwoniący właśnie telefon.
Drzwi do prywatnej garderoby Rublewej pozostały uchylone; przejść obok nich jest ponad siły
Katii. Nieruchomieje naprzeciw nich i wsuwa w szczelinę swoją brudną satynową pointę.
Na ścianie wisi plakat: „Antonina Rublewa, primabalerina Cesarskiego Baletu” – Tośka na rękach
Zarajskiego w beznadziejnej Giselle w inscenizacji Gutenmachera. Biały firanowy tiul, ubogie tło,
umęczony gej Zarajski podrzuca w powietrze bezużyteczną Rublewą, która i tak przegrała walkę
z ciążeniem, jak tylko się urodziła. Nie jest to najbardziej udane zdjęcie, ale rzecz nie w tym, co na nim
przedstawiono, a w tym, co napisano pod spodem.
Na wieszaku futro z norek z krótkimi rękawami pod ulubione przez Rublewą sięgające łokci
skórzane rękawiczki, na stoliku – kilka czasopism. Katia wstrzymuje oddech, rzuca szybkie spojrzenie
na korytarz. Wraca z próby jako ostatnia, pozostali już poszli, nic nie powinno jej przeszkodzić.
Wślizguje się do garderoby Tośki, błyskawicznie szacuje porozrzucane magazyny: „Vogue”,
„L’Officiel”, „Numéro”, jeszcze jeden „Vogue”, wrześniowy. Skąd Rublewa tyle ich ma i po co jej aż
tyle! Kręci jej się w głowie, jak po tamtym niekończącym się fouetté w Jeziorze łabędzim. Wahanie
trwa nie dłużej niż sekundę. Katia bierze „Vogue’a” – tego nowszego, i wsłuchawszy się w ciszę na
korytarzu, znika.
Ale tam musi pędzić do toalety, bo Rublewa fuka na kogoś w słuchawce, rzuca nią ze złością, po
czym leci z powrotem. Katia zamyka się w kabinie, modląc się, żeby przynajmniej teraz Bóg jej nie
zawiódł, zdejmuje fajansową pokrywkę spłuczki, zwija „Vogue’a” w rurkę (jak dobrze, że nie połasiła
się na olbrzymie „Numéro”!) i chowa go w środku, bezgłośnie opuszcza ciężkie i śliskie wieko,
spuszcza wodę i wychodzi z najbardziej niewinną i obojętną miną.
Przy umywalkach stoi Rublewa, pospiesznie zmywa zacieki z tuszu, na Katię patrzy jak na mysz:
z obawą i obrzydzeniem. Katia, podtrzymując legendę, myje ręce, jej wzrok przecina się ze wzrokiem
Rublewej w lustrze.
– Nie doczekasz się! – rzuca jej Tośka.
– Doczekam – odpowiada grzecznie Katia.
Po magazyn wraca, kiedy w budynku już gaszą światło, upewniwszy się, że Rublewa wsiadła do
zawczasu podstawionej lakierowanej limuzyny z numerem 717 – szczęśliwą liczbą księcia
Biełonogowa, o czym wie oczywiście cała moskiewska socjeta.
Katia spryskuje pismo perfumami i pędzi z nim do domu – do Taniuszy. Ale nie od razu pokazuje
je sąsiadce: najpierw każe sobie nalać prosecco, potem nastawia porysowaną płytę Stromae, i na
koniec wyciąga czasopismo.
– No co ty? – wzdycha Taniusza. – Co to… Wog? To po francusku?!
– Paryski numer! – oznajmia z dumą Katia. – Z września!
– Tego roku? – Taniusza jej nie wierzy.
– Sama zobacz! – Katia zakreśla datę paznokciem.
– Po co! – powstrzymuje ją Tania. – Co za wandalizm! Oglądałaś już?
– Oczywiście, że nie. Czekałam na ciebie.
– Gdzie dostałaś?
– Ukradłam! Storublewej.
– A ona skąd miała?
– Biełonogow przywozi jej z Francji z kontrabandą. To miłość.
– No to za miłość!
Stukają się kieliszkami i popijają kwaśne, bladozłote prosecco, krztusząc się bąbelkami. Teraz
można otworzyć.
Magazyn wciąż nosi ślady zwijania w rulon, glansowanych stronic jest w nim niewiele – sami
Francuzi dawno przeszli na media elektroniczne, papier to dla nich tylko ukłon w stronę tradycji; ale
wydania elektronicznego nie można przeczytać z powodu blokady, zresztą działające komputery nie są
w Moskwie dostępne dla cywilów. Co najwyżej dla Biełonogowa, prycha Katia.
Ale nawet tych kilka stron wystarczy im, żeby zorientować się, czym teraz żyje Europa. Co nosi.
Ludzie na zdjęciach wyglądają dziwnie, chyba nawet dziko. Garnitury są zbyt luźne, sukienki zbyt
krótkie, kozaki zbyt wysokie, kolory zbyt jaskrawe, jaskrawe i śmiałe, że aż łzawią oczy. W ogóle nie
przypomina to tego, co przyjęto nosić w tym sezonie w Moskwie.
Katia i Tania najpierw kartkują w milczeniu, potem robią przerwę – na drugi łyk, który jest już
gładszy, cieplejszy – i wtedy Katia się decyduje.
– Podoba mi się ta.
– Przecież na ulicy cię w niej wyśmieją!
– I jeszcze ta.
– W tej to ogóle spalą cię żywcem. Co ty, nie wiesz, jacy są u nas ludzie?
– Naprawdę, Taniu. Fajna sukienka. To jest, oczywiście, odważna, ale…
Taniusza wzdycha, zbliża magazyn do oczu.
– No więc ile czasu mi dajesz?
– Nie wiem. Chcę ją założyć na powrót Jury.
– A kiedy on wróci?
Katia pochmurnieje. Znów unosi kieliszek do ust, bierze tak duży łyk, że aż grzęźnie jej w gardle.
– Powinien był tydzień temu.
Tania patrzy na nią niespokojnie i czule, gładzi ją po ręce.
– Jeśli uda mi się dostać materiał. To jest chyba wełna, a to nie wiem co. No, i sama rozumiesz, nie
ma tu wykrojów, więc będzie w przybliżeniu.
– Chołmogorowa! Obszyłaś nam całego Pietruszkę na oko, jesteś przecież genialna! I oczywiście
postaram się pomóc z materiałem!
– I magazyn będzie mój – stawia ostateczny warunek Tania.
– Twój! – przyrzeka Katia.
Dalej przeglądają „Vogue’a”. Na jego stronach widać świat zadziwiająco podobny do
prawdziwego, a przy tym zupełnie do niego niepodobny. Świat, który, oderwawszy się od Moskowii,
pomknął przez kosmos po jakiejś własnej, dziwnie pokręconej trajektorii i odleciał już tak daleko, że
przeraża jak obca planeta. Reklama czego? Jakie to dziwne produkty ona sprzedaje? Nawet Katia nie
rozumie, choć zna francuski: dzięki baletowi zaraziła się frankofonią. Ubrania są niezrozumiałe nawet
dla Taniuszy, która, swoją drogą, uchodzi za najbardziej awangardową wśród kostiumografek.
Czy w ogóle ludzie tam teraz żyją, w tej Francji?
Podziękowania dla Rublewej, podziękowania dla księcia Biełonogowa, podziękowania dla
magazynu „Vogue”: dzięki za chwilę słodkiego zapomnienia, za wojaż na europejską asteroidę, za
oderwanie Katii od mrocznych myśli; może i jej atramentowe sny zabarwią się kolorami.

3
– Katerina! Biriukowa!
Katia odwraca się: Filippow.
Zastępca dyrektora artystycznego. Spasiony fircyk z podkrążonymi oczami od nocnego
biesiadowania i wszystkich ekscesów, które za tym idą. Wełniany garnitur ledwo się na nim zapina,
a wyperfumował się tak, że jego zapach bije już od drzwi – słodyczą i rozkładem.
Katia pyta o pozwolenie łysego Warnawę, promieniejącego szczęściem i pomarszczonego od
uśmiechów, odchodzi od drążka i biegnie w stronę drzwi. Spodziewa się tortur i publicznej egzekucji:
na pewno Antonina ją podejrzewa i już na wszelki wypadek nakablowała. Filippow prosi ją do
swojego gabinetu.
Katia idzie za nim chyłkiem, patrzy przymilnie.
– Tak, Konstantinie Konstantinowiczu?
– Zamknij no drzwi. Cóż.
Filippow obgryza paznokcie, jakby ze skrępowaniem, miesza koniak na dnie kieliszka.
– Mam dla ciebie zamówienie.
Katia czerwieni się.
– Co to znaczy? Od… Ochrany?
– Nie! No nie. Osobiste zamówienie! – Filippow odkasłuje, jakby miał zaśpiewać. – Od… Od
księcia Biełonogowa. Poufne.
– Co? – Katia przestaje udawać i wbija wzrok w grubasa.
– Jego Łaskawość chciałby zaprosić cię na kolację.
– Mnie?
Filippow unosi brwi: czy te wszystkie pytania są naprawdę konieczne?
– W jakim celu? – pyta z uporem Katia.
– W celu osobistego poznania, jak można się domyślić.
– Jestem w związku – oznajmia kategorycznie Katia. – O ile wiem, on też.
Zastępca dyrektora obraca kieliszek, obgryza palec i wypluwa zrogowaciały naskórek, uśmiecha
się paskudnym uśmiechem kota z Cheshire.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiada. – Nie pcham nosa w życie prywatne moich artystów.
Mogę tylko powiedzieć, że Jego Łaskawość to człowiek o bardzo szerokich horyzontach. A kolacja to
czasem po prostu kolacja.
– Tak samo pan mówił o Bystrickim, Konstantinie Konstantinowiczu – zauważa Katia. –
A w efekcie byłam zmuszona…
– Pamiętam, do czego byłaś zmuszona. – Koci uśmiech znika. – A ty pamiętasz, jak my byliśmy
zmuszeni załagodzić tamten incydent w Metropolu? I sądzę, być może naiwnie, że wciąż jesteś nam
coś winna, skoro nadal tu służysz. Ale Bóg z nimi, z mecenasami. Mecenasi to jedno, Katieńka,
a działacze państwowi to jednak drugie. Tym bardziej książę. I uwierz mi, Biełonogow nie jest takim
człowiekiem, który będzie zmuszał baletnice do czegokolwiek.
– Wierzę.
– Ale i nie takim, żeby można mu odmówić zwykłej kolacji.
– Mam próby do końca tygodnia, Konstantinie Konstantinowiczu.
– Ach tak. Dziadek do orzechów? – Grzebie w papierach na swoim biurku. – Kim tam jesteś?
Myszą? Lalką?
– To miłe, że zna pan wszystkie moje partie. – Katia szczerzy zęby.
– Po prostu zgadłem, to nie było trudne. Ale powiem tak, Biriukowa. Myszy i lalek jest dużo,
zresztą w corps de ballet nie ma ludzi niezastąpionych. Za to Jego Łaskawość chciałby iść na kolację
właśnie z tobą. Nie wiem, jak mam to ująć jeszcze prościej. Zwłaszcza że jesteś nam coś winna.
Filippow mruży oczy, milknie. Spluwa w bok. Katia czuje lekkie mdłości.
– Mogę o tym pomyśleć?
– Pomyśl.

4
Katia się spóźnia – umyślnie – a on już czeka. Aksamitna marynarka, jedwabna apaszka, palce
w pierścieniach, koszula z wijącym się monogramem: „AB” – Andriej Biełonogow. Trzyma się prosto
i wydaje się młodszy niż jego sześćdziesiąt osiem lat, ale nie odmładza się specjalnie – siwa grzywa
opada mu na ramiona, a on nie zamierza farbować siwizny jak inni spóźnieni wielbiciele kobiecego
piękna.
Na widok Katii szarmancko wstaje, całuje ją w rękę, jak się zdaje, całkowicie nie przejmując się
obsługą i licznymi gośćmi restauracji. Co się stało z Rublewą, zadaje sobie pytanie Katia. Czyżby
odstawka?
– Dziękuję, że znalazła pani czas – mówi Biełogonow. – Już straciłem nadzieję.
Katia pochyla główkę, unosi kąciki ust, jest maksymalnie ostrożna.
– Czemu to zawdzięczam?
– Zauważyłem panią w Śpiącej królewnie.
– Naprawdę? Przecież nie jestem tam solistką. Przez większość czasu siedzę z boku i patrzę
z zachwytem na tańce wróżek.
– Kiedy wychodziła pani się ukłonić. Taki dzielny wojak wręczył wtedy pani krzykliwy
wielgachny bukiet. Nic tylko na grobie nieznanego żołnierza go złożyć.
Katia milczy.
– Ale wojak był przystojny. To mu muszę oddać – dodaje uprzejmie książę.
– To mój narzeczony.
– Tak też pomyślałem. Wyglądała pani na bardzo szczęśliwą.
– Długo go nie widziałam. Służy na Kaukazie.
– No, na Kaukazie się ostatnio uspokoiło. Cóż, można mu tylko pozazdrościć. Ober, mogę prosić
o kartę win?
Leciwy sommelier z chorymi stawami podaje mu tekturkę z tłoczonymi złotymi literami.
– Ależ wy tu macie patriotyczny wybór. Południowa Rosja i Kaukaz. O to walczył pani
narzeczony – zwraca się do Katii Biełonogow. – Ale proszę mi powiedzieć – zniża głos – nie macie
czegoś czarnorynkowego? Z kalifornijskich, zaokrąglonych, pełnych ciała?
Ober zerka na Katię z powątpiewaniem, kaszle w kułak pokryty siwymi włosami.
– Młoda dama jest ze mną i można jej ufać – mruczy łagodnie Biełonogow, puszczając oko do
Katii. – Zinfandel, pinot noir? Napa Valley?
– Mamy zinfandela – wykrztusza sommelier, oglądając się z obawą na innych kelnerów. – Ale
będzie w butelkach po kagorze.
– Nie liczy się forma, ale treść – odpowiada mu żartobliwie Biełonogow.
Przynoszą tajemniczego zinfandela i jakieś maleńkie, cudnie pachnące sałatki – „Co to? Trufle!” –
i delikatne jak kobiece usta w pocałunku czerwone mięso w towarzystwie kiełków soi, jednym
słowem – ach.
Katia ledwie upija łyk wina, ledwie kosztuje mięsa.
– A teraz wyjechał na wschód – mówi. – Do Jarosławia. I nie ma od niego żadnych wieści.
– Do Jarosławia? – książę marszczy wysokie czoło. – To teraz nie najlepsze miejsce.
– Coś pan wie?
Katia odkłada widelec.
– Co nieco, ale niewiele – wzdycha książę. – Wie pani, na dworze trzymam się trochę z boku.
Świętej pamięci imperator nadał mi tytuł szlachecki za przyjaźń, a nie służbę. Choć sam akurat był ze
służb. Tak więc błękitna krew zarówno mi zazdrości, jak i o wszystko mnie podejrzewa.
– Za przyjaźń? – dopytuje Katia, pozwalając sobie nabić na widelec jeszcze jeden kawałek mięsa.
Książę Biełonogow osuszył już trzeci kieliszek, prosi o następną butelkę fałszywego kagora.
– Tak. Znaliśmy się ze zmarłym cesarzem ze szkoły, da pani wiarę? Ganialiśmy za piłką na boisku
po szkole, graliśmy w Contrę w klubie komputerowym… Wyobraża pani sobie, jaki jestem stary? Cóż.
A teraz Misza Stojanow, mało, że został cesarzem, to będzie jeszcze świętym. Niezbadane są twoje
ścieżki, Panie…
– Kanonizują go? – Katia jest zdumiona. – Naprawdę?
– Tak! Do gazet trafi to dopiero pojutrze. Zobaczy pani. Tak, Władyka ogłosi. Decyzja już zapadła,
uroczystość odbędzie się przed Bożym Narodzeniem.
– Nie może być.
– Może i będzie. Zbawca ojczyzny, założyciel Moskowii, twórca nowego rosyjskiego państwa…
Czas najwyższy. Jeśli założyciel jest święty, to i państwo jest święte. Zwłaszcza że mamy i cud… Ech,
proszę mi wybaczyć, Katieńka, panią to pewnie zupełnie nie interesuje. Ja tak siłą rozpędu kontynuuję
rozmowy z rządowej palarni, a z panią lepiej byłoby porozmawiać o sztuce.
– Ależ nie, skąd…
Katia rozsypuje kiełki soi i pospiesznie zaczyna je zbierać.
– Gdzie można panią zobaczyć oprócz Śpiącej królewny?
Katia odrywa się od kiełków. Próbuje wzbudzić rzęsami wiatr.
– W Dziadku do orzechów. Warnawa będzie właśnie na święta wystawiał Dziadka do orzechów.
Nie mogę się doczekać. To dla niego zostałam baletnicą. Potrafię zagwizdać całą muzykę
Czajkowskiego, pełne dwie godziny. – Katia się uśmiecha. – Ale musiałam się naczekać. Pewnie
z dziesięć lat go w u nas w Teatrze Bolszoj nie wystawiali. No nic, właśnie się doczekałam, i to nawet
przed emeryturą.
– Jaką partię pani zaproponowano? – pyta uprzejmie Biełonogow.
– Cóż, jestem przecież w corps de ballet. Jakie tam nam proponują partie? Hurtowe. Będę gościem,
potem zabawką, potem myszką z mysiej norki.
– Wie pani, jak też czekam na tego Dziadka do orzechów – odpowiada książę. – Jestem wielkim
fanem Warnawy jeszcze z dawnych czasów. Już dawno należało go zreinterpretować, nie sądzi pani?
– Jestem za.
– Tak. Chciałoby się czegoś świeżego. Czegoś wyrazistego. Młodej krwi.
– Ale Warnawa…
– A od ilu sezonów pani tańczy? – przerywa Katii Biełonogow, przyglądając się jej przez kieliszek
jak przez lupę.
– Od pięciu.
– To niesprawiedliwe. Zabawka… Zasiedziała się pani w corps de ballet, Katieńko. To
niesprawiedliwe. Wciąż błyszczą te same twarze, ale ich blask już przygasł.
Katia udaje, że krztusi się winem, brudzi kremową sukienkę, Biełonogow krząta się razem
z kelnerem, żeby ją uratować, a sam się uśmiecha. Katia wykorzystuje tę przerwę, żeby się opanować.
– Nie chciałabym, żeby pan pomyślał… Jeśli może pan coś dla mnie zrobić, chciałabym pana
prosić o coś innego.
Książę słucha uważnie.
– Chodzi o mojego narzeczonego… Lisicyn, Jurij, podesauł. Może jest możliwość, żeby się
dowiedzieć… Co z nim…
Biełonogow wkłada do ust kęs kruchego czerwonego mięsa i przeżuwa go niespiesznie, patrząc
Katii prosto w oczy.
– Mógłbym spróbować. Ale proszę nie przeceniać poziomu mojego zaangażowania
i zorientowania – uprzedza.
– Byłabym bardzo zobowiązana – mówi Katia. – Bardzo.
Do domu odwozi Katię lakierowany samochód o numerze 717.
5
I oto baletmistrz wzywa lekko skacowaną Katię do siebie, delikatnie ujmuje ją za łokieć. Katia jest jak
zwykle pierwsza; w sali jest tylko ona i dziesięć jej odbić w lustrach.
– Katiusza. Myślę, że nadszedł czas.
– Co?
– Chcę, żebyś opanowała partię Marie.
– Jakiej Marie? – Katia głupieje z przerażenia i wrażenia, że dzieje się cud bożonarodzeniowy.
– Partię Marie, czyli Klary w Dziadku do orzechów, no wiesz.
– Główną? Przecież to Antonina ją tańczy.
– Na razie oczywiście jako dublerka. Ale żebyś umiała. Nadszedł czas, żebyś zrobiła krok naprzód.
W końcu to już piąty sezon.
– Pan… – Katia chce się dowiedzieć, czy Warnawa sam nagle postanowił jej to zaproponować, ale
boi się, że spłoszy cud. – Tak, oczywiście. Dziękuję!
– Rzecz jasna będzie to wymagało trochę pracy. Pozostał niecały miesiąc.
– Ja… Jestem gotowa. Obserwowałam ją, a układy w starych baletach znam na pamięć. W domu
tańczyłam – trajkocze Katia.
– No i świetnie, no i pięknie. Dobra, omówimy to później. Poproszę Zarajskiego, żeby został na
dublety, to doświadczony człowiek, pomoże.
– Może być i Zarajski!
W tym momencie przybiegają już pozostałe: Kalinkina, Trusz, Lalina, Smorodczenko,
Kirszenbaum, Woronina, Kasymowa, dwie Nikiszowe, Niepiejwoda, Niebylicka, Ston i Ambarcumjan.
W trykotach, w rajstopach, w sportowych stanikach, z włosami spiętymi w kok, marynarskim krokiem.
Żadna nie planowała utknąć w corps de ballet, wszystkie marzyły o byciu solistkami. Każda z nich
to siebie widziała na ziarnistych monochromatycznych plakatach z podpisem „Primabalerina
Cesarskiego Baletu”, to siebie widziała na noworocznym balu u imperatora, siebie – kłaniającą się
w świetle jupiterów jako ostatnia przed oklaskującą ją pełną widownią, obsypaną kwiatami. I co? Kim
została? Kroplą w deszczu, mrówką w mrowisku, nutą w symfonii. W ten sposób Filippow wyjaśniał
im wszystkim, dlaczego mogą sobie swoje ambicje wsadzić głęboko w duszę i już ich przed nim nie
wytrząsać. Bez tła nie ma show, artyści corps de ballet to nie zespół taneczny, tylko rama dla obrazu,
to wszystko.
W czwartym sezonie, w piątym, w szóstym – ludzie godzili się z tym, że ich miejsce jest
w szeregu, a nie przed szeregiem, że blasku starczyło im, żeby dostać się do Teatru Bolszoj, ale nie
żeby w nim zabłysnąć. Zmęczyli się parciem w górę i zamiast tego zaczęli się zastanawiać, jak
zachować siły na życie – właściwie na wszystko, co działo się za murami, które w Bolszoj nazywali
z pełnym czci westchnieniem „te mury”. Wmówili sobie, że ich marzenia i męki, wrzaski
i upokorzenia ze strony pedagogów, drążek i tresura zamiast dzieciństwa – wszystko to było tylko po
to: żeby być kropelką.
Niektórzy poddawali się już w trzecim sezonie i wynosili swoje ambicje na strych. Ale Katia od
samego początku nie czekała na cud i zamierzała walczyć do końca.
Podchodzą do Katii, całują ją w policzek, a ona odpowiada tym samym.
Ostatnia pojawia się Rublewa. Z nikim się nie wita, na nikogo nawet nie patrzy, oprócz Warnawy.
I zachowuje się tak, jakby nie było tu w ogóle nikogo oprócz niego, i zajęcia będą teraz indywidualne.
Ona jeszcze nie wie. Żadna z nich jeszcze nie wie.

6
– Ale dlaczego w ogóle musiałaś odmówić? Hm? – Taniusza nalewa herbatę, kroi serwolatkę. – No,
z jakiej racji? Hm? Jak długo marzyłaś o tej roli?
– Jak długo! Całe życie.
– No właśnie! – podsumowuje Tania.
Ruda, rumiana, o szerokich biodrach i pełnych piersiach, przy Katii wygląda tak, jakby dostała całe
odcięte z Katii mięso, a razem z nim również jej wesołość i zwykłą młodzieńczą miłość życia,
pozostawiając Katii same żyły, diabelski upór i niezaspokojone pragnienie, żeby coś udowodnić. Katia
patrzy na Taniuszę i myśli: czy ja w ogóle jestem stworzona do szczęścia?
Katia przeczesuje ręką włosy – są jeszcze mokre od roztopionych płatków śniegu. Na ulicy
zadymka, ludzie chodzą okutani w futerka i puchówki z poprzedniej epoki, odziedziczone po
rodzicach, szczególnie pod latarniami widać, jak gęsto pada; nieliczne samochody powoli płyną przez
Twerską, jakby pod prąd, a przez okno wychodzące na zaułek Leontjewski wlatuje śnieżka –
uczniowie łobuzują.
– Żadnego śledztwa w sprawie czasopisma? – pyta Tania.
– Antonina jakby nawet tego nie zauważyła. U niej się chyba teraz rozgrywa antyczna tragedia.
Przyszła dzisiaj cała opuchnięta.
– Kiedy dowie się o twojej kolacji z jej facetem, to dopiero spuchnie. Na razie to tylko próba –
uspokaja ją Taniusza. – Patrz, mam tu jeszcze makrelę wędzoną na ciepło, palce lizać! Idź umyć łapy
i chodź.
Katia myje ręce i przygląda się badawczo swojemu ja po drugiej stronie lustra: chyba nie zrobiłaś
jeszcze niczego, czego nie zamierzałaś w tym życiu robić, prawda? Niczego.
– Ale ja nic takiego nie zrobiłam! – usprawiedliwia się jej ja z łazienki. – Poszłam na neutralną
kolację, podstawiłam policzek, od razu powiedziałam mu o Jurze! Z Warnawą to samo; no tak, no,
zgodziłam się popróbować. Żadne zwierzę nie ucierpiało!
– No właśnie!
Katia wraca do kuchni, nastawia zajechaną płytę wciąż niedoścignionej Billie Eilish, wypaloną
w podziemiu przez jakichś chałupników z dziesięć lat temu, kiedy piraci mieli jeszcze działający
sprzęt. Po prawie dwóch dekadach blokady w Moskowii pozostała tylko elektronika produkowana na
miejscu, czyli wojskowa i tajna, bezużyteczna i niedostępna dla cywili.
– Słyszałaś? Michaił Pierwszy będzie kanonizowany. – Tania dzieli się z nią wiadomością,
rozpakowując makrelę zawiniętą w gazetę i odczytując informacje przez rybi tłuszcz. – Piszą, że
będzie świętym Michaiłem Obrońcą.
– Tania, zaczekaj. No co ty, usmarowałaś sobie całe ręce? Chciałam cię poprosić, żebyś pokazała
mi sukienkę. Robisz postępy?
– Robię. Pokażę po kolacji.
Podczas gdy Katia pochłania makrelę i zachłystuje się gorącą słodką herbatą, Tania wciąż zwleka
i zwleka. Czyta na głos o kanonizacji: wielki dzień, dawno spóźniony, i tylko skromność, a nawet
pewien opór ze strony imperatora Arkadija Michajłowicza, ta-ta-ta, jednogłośna prośba Patriarchatu,
ta-ta-ta, zbliżający się Sobór Powszechny, niewątpliwy cud dokonany przez zmarłego cesarza jeszcze
przed wstąpieniem na tron, ta-ta-ta, relikwie przechowywane w monastyrze Sreteńskim już dawno
stały się obiektem kultu, twórca współczesnego państwa rosyjskiego, prawdziwy bohater, który
zatrzymał natarcie rebeliantów na stolicę i tym samym, ta-ta-ta, Arkadij Michajłowicz był zmuszony
poddać się naciskom społeczeństwa i Cerkwi, które – jakże rzadki przypadek! – wystąpiły wspólnym
frontem. Patriarcha zamierza przeprowadzić ceremonię w ostatnich dniach grudnia, nie ma ku temu
widocznych przeszkód.
– Nawiasem mówiąc, jestem za – wypowiada się Taniusza. – Dobry był z niego facet i szkoda, że
tak młodo umarł. I to był najprawdziwszy cud, z tą ikoną archanioła. Licho wie, co by się z nami
wszystkimi stało, gdyby wtedy nie przeleciał nad rebeliantami z ikoną.
– Tania… – Katia oblizuje palce. – Ile wtedy miałaś lat?
– Ile? Nie wiem, pięć? Sześć?
– Mówisz teraz poważnie, że to był cud?
– A co?
Katia dolewa sobie herbaty, nadyma już policzki, żeby dać przyjaciółce odpór, ale gryzie się
w język.
– No nic. Jak cud, to cud.
– Jeśli chodzi o świętych, to Bóg z nimi – mówi szybko Taniusza. – Nam się od tego nie zrobi ani
cieplej, ani zimniej. Lepiej opowiedz mi więcej o Biełonogowie. Myślisz, że karmię cię tu makrelą ot
tak?
– Nie ma o czym mówić – wzrusza ramionami Katia. – Obiecał, że zadzwoni, jeśli będą jakieś
wieści o Jurze. Najwidoczniej żadnych wieści jeszcze nie ma.
I wtedy w przedpokoju zaczyna świergotać ich stary telefon – biała słuchawka z przyciskami
zamocowana nad wygniecionym satynowym fotelem.
Katia zrywa się i leci do niego.
– Od Jego Łaskawości księcia Biełonogowa – odzywa się w słuchawce nosowy i wyraźnie ważny
głos. – Zaproszenie na spotkanie.

7
– Nie mam dobrych wiadomości – Biełonogow przekłada papiery.
Samochód czekał na Katię przed wejściem, sekretarz powiedział jej surowo, że rozmowa nie jest
na telefon i że książę przyjmie ją u siebie.
Panoramiczne okna pięciusetmetrowego apartamentu wychodzą na rzekę Moskwę, która oddziela
purpurowe mury Kremla fosą nie do przebycia; zdaje się, że z tej wysokości Biełonogow ma Kreml jak
na dłoni.
Sekretarz znika, starannie zamknąwszy za sobą drzwi, Katia przysiada na skraju wygodnej
otomany – a książę wychodzi zza ogromnego mahoniowego biurka i zaczyna zaciągać zasłony, ciężkie
jak kurtyna w teatrze, ze złotymi firankami i frędzlami. Znów ma na sobie wytworny aksamit – tym
razem innego koloru – i pasującą do niego jedwabną apaszkę.
Katia przygląda mu się z rosnącym niepokojem i jeszcze jakimś innym uczuciem. Bezsilność?
Przeczucie nieszczęścia? Oczekiwanie? Oczekiwanie na co? I przerażenie.
Dopiero po całkowitym zaciemnieniu pokoju książę podchodzi do Katii.
– Oddział, którym dowodził podesauł Lisicyn, w całości zaginął bez wieści. Są wszelkie powody,
by sądzić, że można go uznać za zmarłego. Ale proszę się nie spodziewać zawiadomienia o śmierci
w walce. Ekspedycja była tajna, dziwię się, że w ogóle tyle pani o niej wie.
Katia zaczyna mrugać – szybko, szybko, wsłuchuje się w siebie: czy coś w niej pękło? Chciałaby,
żeby pękło. A przy tym strasznie nie chce, żeby Jura zginął.
– Co się z nim stało? Czyżby nie było już żadnej nadziei? – przerywa samej sobie.
– Z Rostowem nie ma łączności. Ustalenie tego, co się stało, jest niemożliwe – mówi sucho
książę. – Katiu, proszę panią, żeby nikomu pani o tym nie mówiła. To poważna sprawa. Jestem
cywilem, dla pani wmieszałem się w nieswoje sprawy i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to
wszystko zostanie między nami. Rozumie mnie pani? Dobrze mnie pani rozumie?
Katia siedzi z suchymi oczami.
Dlaczego mam suche oczy, pyta sama siebie. Czy nie powinnam się teraz rozpłakać? Co jest ze
mną nie tak?
Stara się wyobrazić sobie Jurę – śmiesznego, nerwowego, tak bardzo w niej zakochanego, zbyt
poważnego i zbyt obawiającego się ją stracić, pojawiającego się na spektaklach bez uprzedzenia,
rwącego się do bójek o nią z natrętnymi moskiewskimi typkami, gwałtownego i niezdarnego w łóżku.
Wspomina, jak oświadczył jej się przez telefon w noc wyjazdu. Jak obiecała mu odpowiedzieć, kiedy
wróci.
Kiedy Katia wspomina, jak bardzo Jura ją kochał, oczy zaczynają ją piec.
Myśli o tym, że kochała w nim tylko jego miłość do niej. Myśli o tym, że się nienawidzi.
Sama siebie pyta, czy aby nie kokietuje teraz martwego Jury, niby to kajając się i niby to
nienawidząc samej siebie.
– Oczywiście. Nikomu nie powiem.
Wstaje, kłania się.
– Bardzo mi przykro – mówi Biełonogow. – Nie chciałem tego.
Kiedy Katia stoi już w drzwiach, on bierze ją za rękę.
– To wszystkie wiadomości, które otrzymałem w ostatniej chwili – mówi. – Liczyłem na to, że
panią uspokoję. Właściwie chciałem panią zaprosić na bal maskowy, hrabia Iwanow wydaje. Ale teraz
to już chyba będzie nie na miejscu…
– To już będzie nie na miejscu – potwierdza Katia, delikatnie zabierając mu swoje palce.

8
– Dziwka! – syczy do niej Antonina. – Żmija spod kamienia! Myślisz, że o niczym nie wiem? Że
niczego nie rozumiem? Myślisz, że jestem idiotką, tak? Myślisz, że Zarajski mi nie powiedział od razu
pierwszego wieczoru? Myślisz, że go oczarowałaś, tak, tandetna pindo?
Katia zesztywniała, cała jej zawczasu przećwiczona tyrada przywarła jej do krtani i nie chce wyjść
na zewnątrz. Antonina robi kroczek w jej stronę, jeszcze kroczek – i Katia wbrew swojej woli odsuwa
się.
– Myślisz, że po co on to robi?
– Kto?
– Kto! Biełonogow. Biełonogow! Za kogo ty mnie masz? Ty, podmoskiewska pokraka! On to robi
tylko w jednym celu, i chcę, żebyś to dobrze zrozumiała. Po prostu chce mi udowodnić, że
pstryknięciem palców może mnie zastąpić byle gównem. I tak znalazł ciebie, gówno par excellence,
żeby natychmiast i definitywnie stało się to dla mnie jasne. Myślisz, że on z tobą prowadzi te
rozmowy? On ze mną, ze mną rozmawia, poprzez ciebie! Gumowa lalko.
– Tonia, co ty? O czym ty mówisz?
– O dublowaniu. Jesteś teraz moją dublerką, tak? Asekurujesz mnie, tak? I jestem pewna, że to ty
ukradłaś moje pisemko, zawistna suko!
– Bredzisz – mówi Katia.
– Dokąd się wybierasz? Do wyższych sfer? Chcesz podskoczyć wyżej swojej małej głupiutkiej
główki? Przecież ty jesteś żołnierskim wycieruchem, frontową dziwką – masz to w genach, gdzie ty się
pchasz, czego tu szukasz? A gdzie twój jebaka w papasze, nie zaczekałaś?
Katia robi krok w kierunku Antoniny, bierze krótki ostry zamach i wymierza jej policzek.
– Magazyn wzięłam ja. Resztę też zabiorę. Niech cię piekło pochłonie.
Rozchodzą się do różnych zakątków wielkiego teatru – aż do próby.
Kiedy Rublewa wychodzi na scenę, jej policzek wciąż płonie. Dobroduszny Warnawa podchodzi
do primabaleriny tylko po to, by poprawić krzywiznę jej ręki, a ta przekazuje mu otrzymany policzek.
– Idź tę tam pouczyć – nawet nie patrzy w stronę Katii – ja sobie jakoś poradzę. Ja się uczyłam
u największych, cieniasie.
– Tonieczka… – Warnawa przestaje się szczerzyć. – Może dziś odpoczniesz? Skoro nie jesteś
w nastroju? A Katia zatańczy.
Stadko corps de ballet zamarło wystraszone i zaciekawione. Baleriny patrzą ogromnymi oczami.
Tancerze z zakłopotaniem poprawiają trykoty.
– A ty, Wołodia, nie chciałbyś dziś odpocząć? – odpowiada Rublewa wściekle i przymilnie. –
I w ogóle, nie zmęczyła cię ta ciągła praca, przecież nie jesteś już taki młody? Przecież to nie ty
decydujesz, kto będzie odpoczywał, a kto pracował, Wołodieńka, kogo my tu oszukujemy? Bystricki
ma więcej do powiedzenia od ciebie, zapytaj dziewczyny, każda potwierdzi. Kto jest bardziej układny,
ten dostaje partię. Tak, dziewczynki?
Baleriny stoją w milczeniu.
– Moje święte. Oto, kogo należałoby kanonizować: was, was, moje kochane, moje wierne
przyjaciółeczki!
– Nie poznaję cię, Toniu – martwi się Warnawa. – Co z tobą?
– Biełonogow ją rzucił – wyjaśnia mu któraś ze stadka.
– Zacznijmy od tego, że Biełonogow nie mógł mnie rzucić, bo nie on mnie wybrał! – przerywa jej
gniewnie Rublewa. Jeśli już ktoś mnie wybrał, to tatko obecnego imperatora, a Biełonogow był dla
mnie co najwyżej na pocieszenie!
Na scenie panuje cisza – przerażająca cisza.
– Co się tak gapicie?! – krzyczy na nich Rublewa. – Jakbyście sami nie wiedzieli!
Katia wie, że jeśli ktoś pójdzie i przekaże to Filippowowi, który jest do teatru przydzielony, to
będzie koniec Rublewej. Takich słów, wypowiedzianych głośno, wypowiedzianych publicznie, jej nie
wybaczą. Ochrana ma chwyt buldoga. Rublewa po prostu przepadnie bez śladu, i tyle. Po prostu
zniknie.
Oto ona, droga na skróty do zwycięstwa, mówi do siebie Katia. Po próbie wejść na piętro do
Filippowa i powtórzyć mu całą rozmowę.
– Co się gapicie? – krzyczy przeraźliwie Rublewa, sama już wiedząc, jak straszny popełniła błąd. –
Koniec tego! Weźmy się wreszcie do pracy!

9
Oczywiście Katia nikomu nie doniosła na Antoninę. Nawet Taniuszy nie powiedziała niczego
o wybryku Rublewej. Okropne, że tak silny człowiek może się okazać tak kruchy; okropne byłoby
zniszczyć go podłością. Katia zdecydowała się pozostać sobą.
Ale pierwsze, co robi po przyjściu do domu, to podnosi słuchawkę telefonu i wybiera numer
sekretarza Biełonogowa.
– Jego Łaskawość zaprosił mnie na bal – mówi stanowczo. – Bal maskowy. Proszę mu przekazać,
że przyjdę.
Po tym, jak to powiedziała, trzyma jeszcze przez chwilę słuchawkę i myśli o tym, że nie
odpowiedziała Jurze, kiedy ten dzwonił do niej przed wyjazdem: dokładnie tak samo trzymała
słuchawkę, słychać było takie same sygnały, kiedy się rozłączył.
Dobrze to czy źle, że nie zdążyła przyjąć oświadczyn?
W jej chaotycznym życiu był kotwicą pewności. Nakręcona przez szkołę baletową na
dwudziestopięcioletni bieg, po którym, jak każda baletnica i każdy sportowiec, powinna była po prostu
ulec autodestrukcji, Katia nigdy nie pozwalała sobie na miłość. Miłość nie była dla niej sensem życia,
ale formą spędzania wolnego czasu. Miłość nie mogła pretendować do tego, żeby podporządkowywać
życie Katii swoim zachciankom. Miłość zawsze chodziła z Katią przy nodze i w ciasnej obroży; Katia
spuszczała miłość ze smyczy na wakacjach, ale pozwoliwszy jej podokazywać, znów brała ją na
łańcuch, a jeśli ta nie była posłuszna, to usypiała ją na dobre, podejrzewając o wściekliznę.
Z Jurą – właśnie przez jego wyjątkową prostotę, przez jego przekonanie, że z całego świata można
wyciągnąć jakieś jednoznaczne wnioski i że on wyciągnął jedynie słuszne, przez jego gotowość, by
kochać ją bezwarunkowo, i przez to, że jedyne jego wątpliwości co do Katii sprowadzały się do
pytania, czy na nią zasługuje (o, miał to wypisane na czole!) – nagle zaczęła się zapominać. Poruszała
ją jego miłość; to, czego nie mogła poczuć w corps de ballet – swoją wyjątkowość – czuła, wychodzą
na Patriarsze Prudy w towarzystwie prowincjusza, kozaka i prostaka. Może to i było w złym guście –
dobra, może i Katia była w gruncie rzeczy wulgarna, może w głębi duszy tęskniła za prostą rolą
dziewczyny żołnierza, ale ta rola była sto razy bardziej pociągająca niż role myszy i lalek.
– Czy może się pan dowiedzieć, jaki jest temat balu? – dodaje Katia. – Muszę przecież
przygotować przebranie.
– Szalone lata trzydzieste – odpowiada jej sekretarz.
Wtedy Katia przypomina sobie o sukience, którą Tania szyje jej na powrót Jury. Zastanawia się
przez chwilę – odwołać zamówienie czy nie odwoływać, i postanawia, że nie powinna, bo inaczej
spadnie na nią grad pytań, na które nie ma prawa odpowiadać.
Katia jest nauczona dochowywać tajemnicy.

10
Taniusza ledwo zdąża pożyczyć odpowiednią sukienkę z nieogrzewanego i na wpół zaciemnionego
Teatru Satyry, w którym pracuje na pół etatu. Grają tam Mistrza i Małgorzatę i mają pod dostatkiem
sukien uszytych według mody sprzed stu lat.
Limuzyna o numerze 717 przycumowuje do ich domu od strony zaułka Leontjewskiego; książę
czeka w środku. Jest ubrany po profesorsku: w niechlujny trzyczęściowy garnitur; siwą grzywę ma
umyślnie potarganą, na nosie okrągłe okulary w cienkich oprawkach, w zębach fajka, na szyi
nieodzowna jedwabna apaszka.
– Za kogo się pan przebrał? – pyta go Katia.
– To średnia arytmetyczna między Einsteinem a Eisensteinem – uśmiecha się do niej książę. –
Abstrakcyjny nie-Rosjanin. A pani?
– Poprosiłam, żeby ukradziono dla mnie suknię Małgorzaty – przyznaje Katia. – Ale ktoś już ją
zwędził. To po prostu strój statystki. Za to jest na mnie w sam raz.
– Doskonała sukienka – ocenia Biełonogow. – I proszę się nie przejmować. Są sytuacje, w których
lepiej być statystą niż grać główną rolę. Proszę mi wierzyć.
Samochód skręca w Twerską, zawraca przy Ritzu i nieśpiesznie jedzie z powrotem w stronę
Sadowego. Pada mokry śnieg. Witryny sklepowe okupują już Dziadki Mrozy, siedzący wśród
świerkowych gałęzi jak na czatach. Uliczni robotnicy zmieniają świąteczną iluminację: zdejmują tę
poświęconą Michałowi Archistrategowi, rozwieszają noworoczną.
– U nas zawsze jest jakieś święto – zauważa książę, patrząc na ich starania. – U nas zawsze jest
karnawał.
– A co to za karnawał dziś wieczorem? U hrabiego?
– Wydaje go rosyjskie towarzystwo szlacheckie. Zobaczy pani.
Po dotarciu do Sadowego Kolca samochód skręca w lewo i jedzie w stronę Smoleńskiej, mijając
hotel Pekin. Katia wykręca swoją łabędzią szyję, odprowadzając Pekin pożegnalnym spojrzeniem.
Widząc jej smutek, Biełonogow otwiera srebrną puderniczkę z przyprószonym lusterkiem.
– Ma pani ochotę?
– Mam – odpowiada Katia z wdzięcznością. – Ach!
Mijają Cesarski Szpital Dziecięcy, Cesarski Zwierzyniec.
– A daleko jedziemy?
– Już jesteśmy. To ten budynek, amerykańska ambasada.
– Jaka ambasada?
– No, kiedyś była tu ambasada. Ten duży, biało-żółty.
– Przecież ona spłonęła! Naprawdę jest zamieszkana?
– Nie jest. Właśnie dlatego to tu będzie bal.
Limuzyna zatrzymuje się. Książę wysiada pierwszy – z cichym stęknięciem, ale natychmiast się
spostrzega. Podaje rękę Katii.
– Mogli, rzecz jasna, wykorzystać dowolną dawną ambasadę – wzdycha Biełonogow, obrzucając
wzrokiem poczerniały od sadzy dostojny dziesięciokondygnacyjny stalinowski gmach. – Francuska
lepiej by się nadała na bale. Tak czy siak, wszystkie stoją puste. Ale tu jest, rzecz jasna, zabawniej.
– Rzeczywiście, zabawnie!
Odźwierni są ubrani w kożuchy Armii Czerwonej. Biełonogow podaje im swoją wizytówkę – kość
słoniowa ze złotym monogramem, ci szukają nazwiska na liście, wprowadzają do środka.
– Niech państwo wejdą na drugie piętro – radzą. – Okna są tam całe, więc jest ciepło. A na
pierwszym i trzecim można się ogrzać tylko przy ogniskach, za to dają tam szaszłyki!
Po książęcej puderniczce Katia jest w euforii, wszystko bardzo, ale to bardzo jej się podoba.
Szaszłyki na pierwszym piętrze dawnej ambasady, marynowane w czymś słodkim (w coca-coli! –
śmieje się głośno człowiek w kolejce) i lekko uwędzone, są zachwycająco pyszne, obcy kawalerowie
w blasku ognia wydają się tajemniczy i demoniczni, kobiety otulone futrami – nieosiągalnie piękne, ale
chce się z nimi wszystkimi rozmawiać, zbliżyć się do nich, chce się być częścią tego zdumiewającego
święta.
Wchodzą na drugie, przeszklone piętro. Jest tam szatnia, można więc zrzucić wierzchnie okrycia,
palą się lampy elektryczne, ludzie widzą nawzajem swoje twarze i wreszcie się rozpoznają.
– Hrabia Worobjew. Książę Jeroszkin. Hrabia i hrabina Żewakinowie. Baron Krajewoj. Książę
Bilałow. Hrabia Borzuchin – Biełonogow bez końca wymienia uśmiechających się do niego ludzi
i przedstawia im wszystkim Katię. – Jekaterina Biriukowa. Tańczy w Teatrze Bolszoj.
Wśród pozostałych gości książę wygląda niczym biały kruk: jest w cywilu i jego profesorskie
binokle tylko podkreślają jakąś jego bezradność – podczas gdy większość wybrała jako przebranie
historyczne mundury wojskowe, które do tego leżą na nich jak ulał. Wielu z nich uśmiecha się, słysząc
o zawodzie Katii, ale ta nie wyczuwa dwuznaczności, uskrzydlona i połechtana tym, że jest
przedstawiana z imienia i nazwiska.
– A oto i gospodarz uroczystości. Boris Pałycz!
– O, Andriej Aleksiejewicz! Dziękuję, że nas pan zaszczycił.
Podchodzi do niech mężczyzna w przykrótkim zielonym mundurze, chabrowej czapce
z czerwonym otokiem i granatowych bryczesach*. Ma ospowatą twarz, prostą, ale inteligentną.
– Jaki ładny mundur! – zachwyca się Katia. – Jakiej to formacji?
– Naszej! – Boris Pawłowicz puszcza oko do księcia, klepiąc go po plecach. – A pan, Andrieju
Aleksiejewiczu, czyj uniform założył?
– Nie liczy się forma, lecz treść – odpowiada mu żartobliwie Biełonogow.
– Pięknie powiedziane! – pochwala hrabia Iwanow.
Teraz Katia zauważa, że większość gości jest ubrana właśnie tak jak gospodarz – niebieskie
spodnie, niebieskie czapki z otokiem.
– Nostalgiczny wieczór nam wyszedł – rozkłada ręce hrabia, zauważając lekkie zakłopotanie Katii.
– Wszyscy mają tendencję do idealizowania przeszłości – mówi Biełonogow.
– I romantyzowania! – Katia dodaje żeńską kwestię.
– Otóż to! – śmieje się hrabia Iwanow. – My, Rosjanie, zawsze spoglądamy w przeszłość
w poszukiwaniu naszego złotego wieku, zawsze jesteśmy niezadowoleni z teraźniejszości. Ale skoro to
ogólnoludzkie, to nie ma się czego wstydzić. Książę Biełonogow udzielił nam rozgrzeszenia.
– Tylko lokal jakiś dziwny – kontynuuje pogawędkę Katia. – Nieurządzony.
Lokal jest faktycznie dziwaczny. Tu i ówdzie stoją wygniecione fotele i kanapy, ściany obwieszone
są czerwonymi sztandarami i oklejone plakatami z bezsensownymi hasłami sprzed stu lat, ale spod
nich wyłania się co innego: penisy wszelkich kształtów i rozmiarów wymalowane na tynku i cegłach
oraz niecenzuralne wezwania do położenia kresu ekscesom amerykańskiego żołdactwa i panoszeniu
się amerykańskiego kapitału.
– Tu był skłot – wyjaśnia jej hrabia Iwanow. – Wykwaterowaliśmy troszkę chłopaków na czas
imprezy. Ale chcieliśmy zachować ich ducha, tylko trochę go zaadaptować. Potem wpuścimy ich
z powrotem, niech dalej robią syf.
– Jasne. – Katia kiwa głową. – No cóż.
– Barbarzyństwo – wzdycha Biełonogow. – Dzicz. Żeby tak zerwać stosunki z Zachodem…
– Oj, błagam pana! – Do rozmowy włącza się jakiś inny książę w chabrowej czapce, kościsty
i ochrypły. – A to, co oni zrobili z naszymi ambasadami, nie było barbarzyństwem? Przecież tam
doszło do prawdziwego ludobójstwa rosyjskiej ludności! Za granicą nie ocalał ani jeden człowiek,
który umiałby chociaż mówić po rosyjsku! Cały russkij mir został zniszczony, zgładzony! To gorzej
niż barbarzyństwo! Żeby wszystkich wybić! Co do jednego! Na to co pan powie? Nadal będzie pan ich
bronić?! Tym bardziej, że jak wiemy, kto jak kto, ale akurat pan osobiście wszystkich stosunków nie
zerwał!
– Nikogo nie bronię – tłumaczy się Biełonogow. – Poza tym, Wasiliju Iljiczu, wie pan przecież, że
co się tyczy tego ludobójstwa, to istnieją różne opinie… W kwestii losu, jaki spotkał rosyjskojęzyczną
diasporę.
– Tu nie może być dwóch zdań!
– Czyżby? A to nie wy sami jesteście wszystkiemu winni? Wy i wasi ludzie.
– My?! Za coś takiego można wyzwać na pojedynek!
– Nie wolno mu, Wasiliju Iljiczu, on pierwotnie był cywilem, zapomina pan – upomina kościstego
gospodarz, uważnie obserwujący kłótnię.
– W takim razie niech sobie nie pozwala na takie wypowiedzi, jeśli nie jest gotów za nie
odpowiadać!
– Ależ odpowiem; przed kim trzeba i kiedy trzeba – mówi chłodno Biełonogow.
– Gdybyśmy mieli paragraf za brak patriotyzmu, dawno by już pan wisiał, Andrieju
Aleksiejewiczu! – rzuca do niego kościsty. – Dobrze, że jest jeszcze paragraf o przemycie, który
zresztą często idzie w parze ze szpiegostwem, może mi pan wierzyć jako specjaliście.
Biełonogow milczy, tylko uśmiecha się uprzejmie. Ale kościsty nie zamierza przestać. Kieruje
oczodoły na Katię.
– Tak więc, panienko, radzę poszukać innego amanta! Na wszelki wypadek!
Katia z przestrachem chwyta księcia za łokieć.
– To nic, to nic! – uspokaja ją Biełonogow. – To tylko nasze zwykłe sprzeczki z generałem
Klatyszewem.
– Cha, cha – śmieje się hrabia Iwanow. – To prawda. Cóż, bawcie się dobrze!
Gości przybywa, szampan i koniak leją się bez końca, gra Utiosow w tanecznej aranżacji,
w ciemnych kątach pociągają nosami i słychać już ciche jęki, zaczęli rozchodzić się po pokojach, gdzie
stoją takie same sofy i fotele i gdzie leżąc na tych sofach, można rozpuścić w swoich sokach drugą
osobę. Katia trzyma się kurczowo księcia i razem błąkają się przez pełen dymu mrok.
– A przecież i nam nic, co ludzkie, nie jest obce – mówi Biełonogow i nagle sięga ustami do Katii.
Ta z początku pozwala się pocałować, ale potem się odsuwa.
– Nie rozumiem, po co to panu potrzebne. Przecież miał pan Antoninę.
Biełonogow uśmiecha się smutno.
– Czułem się przy niej dziadkiem…
– Nie jest pan jeszcze stary! – protestuje Katia.
– Dziadkiem z bajki o rybaku i rybce. Zna to pani? Nie chcę być kraju tego carycą, chcę być
władczynią wszystkich mórz świata**.
– Ale przecież primabalerina Teatru Bolszoj i tak ma wyższą rangę niż władczyni wszystkich mórz
świata – zauważa Katia.
– Właśnie.
– Więc niech teraz siedzi i czyta bajkę na nowo?
– Właśnie.
Katia kiwa głową: rozumiem.
– W takim wypadku tańczę tu partię rozbitego koryta, przy którym smuci się obalona władczyni
mórz?
– Zdaje mi się, że ćwiczy już pani partię herbowej szlachcianki, która przebiera nogami, żeby
zostać carycą – odpowiada Biełonogow.
Żarna karnawałowej zabawy przesuwają obok nich ludzi w maskach i przebraniach, pocierają ich
o siebie plecami, jak ziarna pszenicy, które nie mogą się doczekać, aż rozpadną się w pył i zmieszają
ze sobą.
– Osobiście zadowala mnie los herbowej szlachcianki – zapewnia Biełonogowa Katia.
– Wszystkie herbowe szlachcianki na początku tak mówią – uśmiecha się tamten. – Mówią, że
zwyczajnie polubiły dziadka za jego piękną siwiznę i dobre serce. Dobra, kotku, chodźmy. Jakoś mi tu
zepsuli nastrój. Odwiozę panią do domu.
– Naprawdę? Ja bym jeszcze została – opiera się pijana Katia, oglądając się z żalem na całą szopkę
i jej gości.
– Więc niech pani zostanie – odpowiada sucho książę.
Odsuwa się od niej.
– I cóż, to po prostu cud, że znalazła się kobieta, którą całkiem zadowala jej los. Nie ma więc
potrzeby dokonywania tutaj żadnych innych cudów.

12
Teatr Bolszoj naprawdę jest dla Moskwy zbyt wielki – myśli Katia, po raz trzytysięczny odmierzając
baletowymi kroczkami odległość od swojego mieszkania do placu Teatralnego.
Kiedyś pasował do kraju w sam raz, ale teraz wygląda jak czapka po zmarłym ojcu, którą chłopiec
przymierza przed lustrem. Chociaż, gdyby nie ta czapka, gdyby nie było na kim się wzorować, myśli
Katia, to skąd byłoby wiadomo, na kogo wyrosnąć?
Wchodzi wejściem służbowym, pogrążone w półmroku korytarze pokonuje biegiem – po balu
maskowym trudno jej było wczoraj zasnąć, a dziś się obudzić – i mimo to jest spóźniona. Wbiega
zdyszana do sali, kiedy wszyscy są już w komplecie – i od razu wyczuwa, że coś się wydarzyło.
Rozgląda się: Warnawa rozmawia cicho z Sanią Kłykową, pozostali też szepczą po kątach;
Antoniny nie ma.
– Co się stało? – pyta.
Patrzą na nią w milczeniu.
– Więc tak. Katia. Do roli Marie będziemy też teraz szykować Saszę – informuje ją Warnawa,
zamiast odpowiedzieć. – Taka sytuacja.
– Saszę? Zamiast kogo? – pyta Katia jakby obojętnie.
– Zamiast Rublewej.
– A co z Rublewą?
Warnawa patrzy gdzieś w lustra, gdzieś w okna, za którymi zawisł szary moskiewski poranek.
– Na razie nie możemy na nią liczyć.
Kłykowa unosi brew, rozkłada ręce: no tak to. Patrzy bez wrogości, ale nie potrafi dobrze ukryć
swojej radości, a radość jednej baletnicy to smutek drugiej. Całe baletowe życie oparte jest na
przeciwwagach i precyzyjnie wyregulowane: gdyby szczęścia starczało w nim dla wszystkich, to czy
ktokolwiek chciałby się tak zajeżdżać i wycieńczać?
No dobra, Kłykowa, myśli Katia, jak ci się to udało?
Dzięki komu?
I kto jest teraz czyją dublerką – Katia Kłykowej czy Kłykowa Katii?
Dlaczego właśnie ona?
– Dobrze, wystarczy. Ustawiamy się, pracujemy. – Warnawa lekko grasejując, kończy zebranie. –
Dziadek do orzechów sam się nie przećwiczy!
Katia jest posłuszna, ale nie może się uspokoić.
– Co z Tońką? – szepce do Zarajskiego, który uwydatnia jej pozę w pas de deux.
– Aresztowali ją – odpowiada swoim zwyczajowym dramatycznym fryzjerskim tonem.
– Co?
– Pstro. Aresztowali i wywieźli na Łubiankę.
– Jak to?
– A tak to.
Krew Katii gęstnieje: ledwo, ledwo, z trudem przepycha się przez skronie, nogi jej słabną. Ktoś
jednak doniósł. Ktoś ze swoich, z tych, którzy byli na tamtej próbie. Tońka, ty pyszałkowata idiotko!
Jak można było… Krążyły plotki, owszem, ludzie szeptali między sobą, ale nie da się ścigać za plotki,
nie żyjemy przecież w ludożerczym państwie, ale tak jak ona… No co za idiotka!
No, może jeszcze to rozważą… Może się z tego wykpi? Biełonogow się za nią wstawi. Wybaczy
jej to, za co się obraził, i uratuje ją.
Z sali prób Katia wychodzi ostatnia. Przechodzi tą samą drogą obok prywatnej garderoby
Rublewej… Drzwi znów są otwarte.
Wróciła!
Katia przystaje przy szczelinie w drzwiach, nasłuchuje – w środku ktoś się rusza. Zbiera się na
odwagę i puka do drzwi, gotowa okazać skruchę i prosić Rublewą o wybaczenie za kobiecą zazdrość…
W środku myszkuje spasiony Filippow.
Ściąga plakat: „Antonina Rublewa, primabalerina Cesarskiego Baletu”. Plakat był mocno
przyklejony, odrywa się pasami. Głowa Rublewej jest już oderwana, ciało jeszcze tańczy.
– Chciałaś coś, Biriukowa? – pyta Filippow.
– Chodzi o rolę Marie w Dziadku do orzechów, Konstantinie Konstantinowiczu. Zatwierdził pan
Kłykową?
– Jeszcze nikogo nie zatwierdziliśmy, Biriukowa! – odpowiada wicedyrektor. – Widzisz, co się
u nas dzieje.
Odwraca się i odrywa Antoninie nogi.

13
Katia decyduje się nie od razu.
Wypija na odwagę trochę koniaczku, konsultuje wszystko z Taniuszą, potem tylko idzie do
telefonu. Wybiera numer.
– Tu Katia. Chciałabym mówić z Andriejem Aleksiejewiczem. Biriukowa, z Teatru Bolszoj. Tak.
To sprawa osobista. Dziękuję!
Potem czeka – długo, długo czeka, aż sekretarz przekaże Biełonogowowi, że dzwoni, że koniecznie
chce rozmawiać z nim osobiście, że właśnie teraz jest na linii.
– Tak?
– Andrieju Aleksiejewiczu… Ma pan dziś wolny wieczór? Mogę też jutro.
– A co?
– No… Chciałam zaprosić pana na spotkanie.
– Spotkanie? Ach tak.
Książę rozmyśla – zbyt długo! – potem wzdycha, jakby kapitulując:
– Jutro. Przyślę po panią samochód.
– Do zobaczenia!
Katia odkłada słuchawkę – i zdaje sobie sprawę, że nie denerwowała się tak bardzo, odkąd
skończyła siedemnaście lat. Z jakiej racji? – gani sama siebie. Przecież to ona się nie dawała,
wykręcała się i robiła uniki… To ona decydowała, jak będzie – i trzymała go na dogodny dla siebie
dystans. Skąd teraz ten nagły niepokój? I w co ma się ubrać?
Tego wieczora musi mieć inicjatywę. Musi być zniewalająca. Nie trzepotać rzęsami, nie grać małej
dziewczynki, nie zachwycać się i nie zdumiewać, ale znów stać się samą sobą – i wygrać tę partię.
Musi się ubrać tak, aby czuć się i być boginią.
Wraca do kuchni, gdzie Tania zajada się szarlotką na ciepło.
– Taniusza… A nasza sukienka jest gotowa?
– Z „Vogue’a”? – Tania otrzepuje cukier puder o biodra. – Prawie.
– Potrzebuję jej na jutro. Na wieczór.
– No co ty? Jurka wraca?
– Nie. To dla innego.
Tania przeżuwa to, co ma w ustach, i teraz patrzy na nią poważnie.
– Cóż, jak dla innego, to dla innego. Chodźmy przymierzyć.

14
Ta sukienka – kosmiczna i zadziwiająco dobrze na niej leżąca – wymaga od Katii zmiany fryzury, bo
jej zwykłe rosyjskie uczesanie nie pasuje do paryskiej egzystencji. Pochlebstwami i obietnicami
zmusza fryzjera Raufa, żeby znalazł czas, obcina sobie grzywkę na skos, skraca włosy z tyłu i kiedy
wszystko jest zrobione, sama już siebie nie poznaje.
Dokąd ją zaprosi Biełonogow?
Boi się tak wyjść z domu, boi się, ale jednocześnie ma wielką ochotę ruszyć tak w świat. Spędza
przed lustrem dziesięć, piętnaście minut, zapewniając samą siebie, że w takim stroju może wszystko.
Choćby wszyscy patrzyli na nią, jakby była naga, choćby prychali i chichotali za jej plecami.
Restauracja, w której jedli kolację pierwszego wieczoru, nada się do tego idealnie: jest zatęchła jak
monastyr Sreteński, a Katia czuje się dziś Joanną d’Arc.
– Dokąd jedziemy? – pyta szofera, wsiadając do limuzyny Biełonogowa.
– Na nabrzeże Sofijskie – odpowiada tamten. – Do domu.
Mijają Bolszoj, mijają Łubiankę, mijają plac Stary, zjeżdżają nad zamarzniętą rzekę. Jadą wokół
Kremla, pod jego czerwonymi murami, pod jego złotymi orłami. Wjeżdżają na Kamienny Most,
skręcają przy Domu na Nabiereżnoj, znanym obecnie jako SM „Szlacheckie Gniazdo”.
Ale Biełonogow ma apartamenty po drugiej stronie ulicy, vis-à-vis tej szlachty.
…Kiedy Katia wchodzi do gabinetu, jego okna są już szczelnie zasłonięte. Książę ma na sobie
jedwabny szlafrok z eleganckim wzorem, szyję okrytą apaszką, włosy zaczesane do tyłu. Jest suchy,
sprężysty, z tyłu można by mu dać, no, powiedzmy, pięćdziesiąt lat – tak mówi sobie w duchu Katia.
Biełonogow odpędza sekretarza jak muchę, machnięciem ręki. Sam zamyka drzwi na klucz. Staje
przed nią z kieliszkiem whisky.
– Myślałam, że zjemy gdzieś kolację…
– Ciekawy styl.
– Dziękuję. Do twarzy mi? – pyta go, chociaż obiecywała sobie, że nie zapyta.
– Bardzo. Wezmę płaszcz. – Pomaga jej się rozebrać i robi krok w tył. – Proszę się napić.
Katia bierze kieliszek.
– Andrieju Aleksiejewiczu. Ja… Chciałam się u pana wstawić za Antoniną Rublewą – mówi. –
Aresztowała ją Ochrana.
Biełonogow mierzy ją wzrokiem.
– Wiem.
– Czy nie może pan nic zrobić, żeby ją wypuścili? Palnęła głupotę, ale to była tylko głupota, a ktoś
na nią doniósł i na pewno wszystko zostało rozdmuchane…
– Wiem o wszystkim.
– I co?
Książę wzrusza ramionami.
– Przecież był pan z nią blisko!
– Po to tu pani przyjechała? – pyta jakby leniwie. – Żeby się za nią wstawić?
– Nie, ale… Po to też.
– Ciągle mnie pani o coś prosi – mówi Biełonogow. – I ciągle nie o to, co trzeba. Dlaczego to pani
robi?
– Co pan ma na myśli?
– Widzi pani, nie spełniam wszystkich życzeń. Nie jestem dobrym czarodziejem, kotku.
– Nie rozumiem.
– Jak to pani wyjaśnić? Jestem jak Drosselmeyer. Mam dar ożywiania lalek, zamieniania ich
w ludzi. Ale tylko dlatego, że żywymi ludźmi ciekawiej jest się bawić.
Biełonogow bierze ją za rękę i pociąga – Katia myśli, że na sofę, ale nie – do wysokiej lampy
podłogowej, jedynego jasnego punktu w półmroku gabinetu. Zbliżywszy Katię do źródła światła, staje
tak, żeby lepiej widzieć jej twarz.
– Niech pani nie próbuje sprawiać wrażenia lepszej, niż pani jest.
– Wcale nie próbuję…
– Podobają mi się akurat wredne.
– Co?!
Książę przesuwa kciukiem wzdłuż jej kości policzkowej, po policzku, zatrzymuje się w kąciku ust.
– W kwestii Antoniny. Jakiego protektora by primabalerina Cesarskiego Baletu nie miała, po takiej
publicznej zniewadze, po tak ohydnej insynuacji nie zdołałby jej wybronić przed Ochraną – mówi
Biełonogow, nie spuszczając wzroku z Katii. – Ona przepadła.
Katia milczy, nie wiedząc, jak ma teraz wypowiedzieć to, po co tu przyjechała, oprócz biednej
Tońki. Boi się strząsnąć jego rękę.
– To wszystko? – pyta ją książę.
– Nie. Nie. To pan przyczynił się do tego, żeby zaproponowano mi dublowanie głównej roli
w Dziadku do orzechów?
– O – pochwala tamten. – O właśnie. I? I co w związku z tym?
I wsuwa jej swój kciuk do ust. Ta posłusznie je rozchyla. Kciuk jest szorstki, kwaśny w smaku,
śmierdzi tytoniem.
– I co teraz będzie z tą rolą? – mówi niewyraźnie Katia.
– A co ma być? – Książę rozciąga jej policzek.
– Kto będzie ją tańczył? – pyta Katia z wędkarskim haczykiem w policzku.
Biełonogow się uśmiecha. Katia stoi przed nim z tą swoją skośną grzywką, w marsjańskiej
francuskiej sukience, która ostatecznie nikogo nie zszokowała, w kozaczkach na obcasie. Po prośbie.
Tamten wyciąga kciuk z jej ust i wyciera go o szlafrok.
– Rozbieraj się.
– Co?
– Zdejmuj tę idiotyczną sukienkę. To couture, a nie prêt-à-porter, w prawdziwym życiu nikt
czegoś takiego nie nosi. Nie, nie, buty zostaw. Tylko sukienkę.
Katia, już niemal naga, zaczyna po omacku szukać haczyków, które, korzystając z jej podpowiedzi,
powinien znajdować mężczyzna, odpina je niezdarnie, w świetle lampy czując się, jakby zabrali ją na
Łubiankę i tam rozbierali – czy to żeby rzucić jej potem więzienne łachy, czy żeby od razu postawić ją
pod ścianą.
– Bieliznę też. Buty zostaw.
Posłusznie ściąga majtki, przestępuje przez nie obcasami i oddaje mu je w ślad za sukienką.
Tamten stoi w milczeniu, patrząc na nią. W gabinecie jest ciepło, ale Katia czuje, jak przechodzą ją
ciarki.
– Nie zasłaniaj się. Nie ma tu nic, czego bym nie widział. A tak. Ręce za plecy.
Potem rozchyla swój szlafrok: siwa klatka piersiowa, siwy brzuch. Zdejmuje z szyi tę swoją
jedwabną apaszkę.
Jego szyja pod apaszką okazuje się pomarszczona, jak u żółwia, z dwoma długimi fałdami skóry
zwisającymi od samego podbródka. Jest bardzo stary.
– Uklęknij – nakazuje jej. – No, no. Nie brzydź się. Ty nie z takich, co się brzydzą. Zrozumiałem to
od razu, kiedy cię zobaczyłem. Tam, na scenie. Z tymi kwiatami.

15
Taniusza budzi ją ostrożnie, z przerażeniem w oczach.
– Katia… Katieńka…
– Co ty jesteś, moja matka? Dopiero dziewiąta, dziś mogę spać do południa!
– Poszłam rano po świeży chleb, pomyślałam, że wezmę gazetę, „Wiedomosti”, tam obok jest
kiosk. A tu… Coś takiego.
Katia z trudem otwiera oczy, obraca się na drugi bok i gwałtownie siada. Przewraca żółte strony
gazety, całe w plamach po roztopionych śnieżynkach.
– Przygotowania do kanonizacji zmarłego cesarza Michaiła Giennadjewicza idą pełną parą…
Pierwszy święty nowego państwa rosyjskiego… Przerzut wojsk kozackich z południa do Moskwy był
dawno zaplanowany, więc… Noworoczna premiera nowego Dziadka do orzechów Władimira
Warnawy zapowiada się jako najważniejsze wydarzenie towarzyskie grudnia.… To, tak? Ma się
pojawić sam imperator… Nieźle.
– Nie, nie tam. Tu, na dole, malutka. – Taniusza znajduje właściwe miejsce, wskazuje grubym
palcem.
„Wiceminister handlu, tajny radca książę A. Biełonogow został dziś aresztowany pod zarzutem
zdrady stanu. Według informacji, którymi dysponują »Wiedomosti«, Biełonogow jest przetrzymywany
w areszcie śledczym Ochrany na placu Łubiańskim. Jego zatrzymanie nie jest pierwszym z serii
podobnych wydarzeń, które obserwatorzy nazywają »czystką szlachty«, chociaż organy ścigania nie
zajmowały się jeszcze tak wysoko postawionymi osobami. Prezes Rady Ministrów, książę Oriechow,
ogłosił już, że Biełonogow został zdymisjonowany ze stanowiska w rządzie, gdyż zarzuty wobec niego
są zbyt poważne… ”
Katia odkłada gazetę, nie ma już siły czytać.
Pokój faluje, Taniusza woła ją bezgłośnie.
Ogarnia ją przeczucie zbliżającej się śmierci. Przed nią wznosi się czarny mur, ale Katia nie ma
dokąd uciec, będzie musiała pokornie podejść do muru i wniknąć do środka.
Po raz trzytysięczny trzeci pokonuje tę samą trasę – z zaułka Leontjewskiego do Teatru Bolszoj.
Najpierw w dół Twerską, potem na drugą stronę, potem wzdłuż zaułka Kamergerskiego obok MChAT-
u, potem Dmitrowką w dół.
Myśli głównie o tym, jakie to wszystko było głupie, jakie ohydne i jakie niepotrzebne. Zastanawia
się, na co ma się teraz szykować: że wyśmieją ją w szatni? Czy że w ogóle wywalą ją z baletu?
Przebiera się pospiesznie, nie patrząc na nikogo, biegnie jak mała myszka do sali prób, staje przy
drążku, trzyma się go obiema rękami, widzi w lustrach swoje idiotyczne odbicie: tę ukośną grzywkę
przystrzyżoną pod nieszczęsną sukienkę z nieistniejącego świata, swoją przerażoną twarz, podkrążone
oczy.
– Katiu. Biriukowa. Wzywają cię do Filippowa – Podchodzi do niej Warnawa.
Katia trzyma się kurczowo drążka, jakby zrywał się huragan i musiała się bronić, by nie zmiotło jej
prosto w paszczę śmierci.
– Idź.
I niesie ją tam – w górę po marmurowych schodach, w głąb korytarzy pokrytych purpurową
wykładziną, obok ogromnych okien, które nie przepuszczają żywego światła, do gabinetu za
dębowymi drzwiami. Bez namysłu wchodzi do środka.
Filippow, poprawiając tłuste włosy, ocierając ropne worki pod oczami, każe jej usiąść. Obok niego
stoi ów kościsty z balu maskowego w amerykańskiej ambasadzie. Tyle że teraz nie ma na sobie
munduru z rekwizytorni, ale prawdziwy – mundur Ochrany. Pasuje na niego jak ulał.
– Moje nazwisko Klatyszew – mówi. – Już się znamy.
Katia uświadamia sobie: nie tego się bała.
Bała się jakichś głupot, jakiejś potwornej bzdury – utraty roli, utraty pracy. Teraz zostanie po
prostu zmięta jak kartka papieru, podarta na strzępy jak Antonina, wyrzucona do śmieci i zapomniana.
Za nic, po prostu dla towarzystwa, przy okazji.
– Mogę usiąść? Słabo się czuję – prosi Katia.
– Proszę, proszę, dlaczego nie.
– Ja niczego nie robiłam – bełkocze Katia.
– Generał Klatyszew chciał panią poinformować, jeśli pani jeszcze nie wie, że pani patron, książę
Biełonogow, został dzisiaj aresztowany.
Katia od razu postanawia nie zaprzeczać.
– Czytałam. W „Wiedomostiach”.
– Podejrzewamy księcia między innymi o zdradę tajemnicy państwowej. Katerino Aleksandrowna,
nie słyszała pani może od niego czegoś, co dotyczy tajnej broni, której użyto podczas wojny domowej,
aby powstrzymać rebeliantów?
– Nie!
– A może słyszała pani od niego jakieś plotki plamiące cześć i honor zmarłego imperatora Michaiła
Giennadjewicza?
– Nie – mówi Katia. – Nie! My tylko widzieliśmy się kilka razy… Tylko kilka razy…
– Widzieliście się kilka razy. Czy w kwestii przyczyn ludobójstwa dokonanego na rosyjskich
wspólnotach za granicą, katastrofy russkowo mira, mówił pani coś podobnego do tego, co mieliśmy
okazję wspólnie usłyszeć na tamtej imprezie?
– Nie! Nie dyskutowaliśmy o polityce! Nie byliśmy tak blisko!
– Nie byliście blisko.
Klatyszew bada ją wzrokiem, zaczynając od oczu, ale potem jego spojrzenie zsuwa się na cienką
szyję z zamalowanymi siniakami, na jej małe piersi pod koszulką do ćwiczeń, gdzieś na brzuch –
powoli, jak żelazny wąż. Cienkie wargi krzywią się w kwaśnym uśmiechu. Następnie równie
niespiesznie przesuwa swój ciężki gadzi wzrok z powrotem na jej twarz.
– A co się tyczy pani narzeczonego, podesauła, jeśli się nie mylę, Lisicyna Jurija. Kontaktował się
z panią w ostatnim czasie?
– Nie. – Katia stara się nie mrugać. – Wszystko z nim w porządku?
Generał też nie mruga – tylko jakby coś żuje. Płyną sekundy.
– To wszystko. Może pani iść – uznaje Klatyszew.
Katia wstaje.
– Dokąd?
– Pewnie na próbę – wzrusza ogromnymi ramionami Filippow. – Skąd przyszłaś, tam idź.
Katia trzyma się rękami drzwi, chwieje się. Zdaje jej się, że na korytarzu czekają na nią ludzie
w mundurach, że Klatyszew i Filippow wypuszczają ją tylko dla żartu, a kiedy uwierzy, że jest
uratowana, zawołają, żeby ją aresztować.
– Mam kontynuować próbę?
– Kontynuuj. Tak, Wasiliju Iljiczu?
– A w czym właściwie problem? – Klatyszew celuje swoim ostrym podbródkiem w Katię.
– Katerina przygotowywała się do zatańczenia głównej roli w nowym Dziadku do orzechów. Miała
zastąpić Antoninę Rublewą.
Klatyszew rozciąga cienkie wargi, obnaża wielkie żółte zęby, chore i przebarwione od papierosów.
– A, Rublewa. Tak, Rublewa. Rublewa jest w porządku. To właśnie ona udzieliła nam informacji
w sprawie Biełonogowa. Tak.
Zimna zgroza ściska Katii pierś, podchodzi do gardła, gdy Klatyszew odrywa się od niej, zwraca
swoje rybie oczy do wewnątrz, żeby wspomnieć Tonię. Milczy z szacunkiem, pozwalając mu wrócić
z pokoju przesłuchań do gabinetu Filippowa.
– Nie, w najbliższych latach nie wróci do teatru. A jeśli chodzi o panią, to do pani – w tej chwili –
nie mamy więcej pytań, Katerino Aleksandrowna. Tak. Tak więc na razie proszę iść, na razie proszę
tańczyć.

* Jest to mundur NKWD (przyp. tłum.).


** Aleksander Puszkin, Bajka o rybaku i rybce, tłum. Renata Lis (przyp. tłum.).
EPIZOD 7

1
Lisicyn otwiera oczy.
Zimno. Półmrok. Majaczą w nim dziwne kształty: jakby koła od roweru, jakieś skrzynie,
zardzewiały wrak niezgrabnego małego samochodu. Okratowane okienko, do tego garażu wpada przez
nie odrobina światła. Wolnego miejsca jest mało, Lisicyn zwinął się na starych, rozpadających się
oponach.
Wstaje, niemal waląc głową o niski sufit, znajduje drzwi. Zamknięte – od wewnątrz. Chyba na
jakiś rygiel. Stuka w nie – zabandażowanymi rękami. Dlaczego są zabandażowane? Przez opatrunki
przesiąkła krew.
– Ej! Ej! Jest tam kto?
Ktoś miga w okienku. Podrywa się, podchodzi bliżej: za brudną szybą widać chyba twarz kobiety,
dziewczyny. Przez ułamek sekundy zdaje mu się, że to twarz Katii, za którą już się stęsknił – i jakby
przed chwilą widział ją we śnie? Ale skąd miałaby się tu wziąć? Odpędza zwidy, ale dziewczyna
w oknie wciąż mu się przygląda. To jakaś inna dziewczyna, jednocześnie znajoma i nie.
Wtedy Lisicyn – żeby jej nie spłoszyć – uśmiecha się przez to okienko. Ta patrzy na niego nieufnie
przez brudne szkło. Potem znika. Jura klnie, ale wtedy rygiel w drzwiach zaczyna zgrzytać, na
zewnątrz łomocze kłódka.
Drzwi się otwierają. W tym czasie Lisicyn zdążył już się skulić, przygotować do skoku, i powala
sylwetkę, która pojawiła się w jasnym kwadracie, jak tarczę na strzelnicy. Rzuca ją na ziemię,
przygniata, natychmiast się rozgląda – gdzie pozostali? I dopiero potem sprawdza, kogo schwytał.
Znajoma twarz… Blondynka, młoda, dwadzieścia lat z kawałkiem, włosy spięte w kitkę, czerwona
kurtka, na plecach plecaczek. Przypomniałby sobie, gdyby nie pękała mu głowa.
– Jestem Michelle! – mówi jakimś dziwnym, nieżywym głosem; do tego zbyt głośno. – Jestem
dziewczyną Saszy Krigowa.
Saszy Krigowa. Właśnie.
Lisicyn rozluźnia chwyt.
– A gdzie Saszka? – pyta surowo.
– Nie słyszę – chrypi dziewczyna. – Ogłuchłam.
Ale Lisicyn sam już wie: Krigow został zabity. Stał nad ciałem Saszy na podwórzu placówki
w Jarosławiu, pomagał wnieść go do podczepionego wagonu razem z resztą zabitych.
Więc tak. On przecież dowodzi setką żołnierzy. Ma pociąg, który stoi teraz na rostowskim dworcu.
Dwa wagony kozaków i jeden z trupami.
Rozluźnia ręce, stacza się na bok z dziewczyny, wstaje. Rozgląda się po okolicy oszołomionym
wzrokiem. Ona chyba naprawdę jest tu sama. Strasznie chce mu się palić. Lisicyn wsuwa rękę do
kieszeni, znajduje rozsypane pestki słonecznika. Podaje je tej młodej damie, Michelle. Kiwa do niej.
– Chcesz trochę? Z Rostowa.
Ona – z okrągłymi, wystraszonymi oczami – ostrożnie bierze z jego dłoni kilka pestek, ale nie
spieszy się do jedzenia.
Jura szpera przy pasie: ani nahajki, ani pistoletu. Co się stało?
– Gdzie moja broń?
Dziewczyna nie rozumie. Jura pokazuje jej gestami, ale ona tylko wzrusza ramionami: nie mam
pojęcia. Pora jest ni to poranna, ni to wieczorna, jakaś szarówka. Nie ma wiatru, niebo jest
bezchmurne. Wokół stoją hangary i garaże.
– Ledwie cię znalazłam! – krzyczy mu w twarz dziewczyna; no, może nie krzyczy, tylko zbyt
głośno, jakby był głuchy, wbija mu słowa do uszu.
– Ciszej! – Lisicyn przykłada palec do ust. – Ja słyszę wszystko.
– Ledwie cię znalazłam – powtarza bardziej po ludzku. – Myślałam, że to koniec.
– A co się ze mną stało? – pyta ją na głos przez roztargnienie; ona kręci głową, wodzi palcem
w powietrzu: „napisz”.
Lisicyn znajduje odłamek cegły, skrobie nim o malowany metal bramy do garażu jak kredą po
tablicy: „Co się ze mną stało?”, a kiedy pisze, przypomina mu się jakaś klasa szkolna – przewrócone
ławki, tablica upstrzona dziwnymi frazami, jakby ktoś rozmawiał przy użyciu kredy. Co tam było?
„Najważniejsze to ich nie słuchać!” „Nie otwieraj…” Chyba jeszcze coś o schronie przeciwlotniczym,
że tam jest bezpiecznie, jakieś imiona… I właśnie, à propos… „Ogłuchłam”. Tak było, czy tylko mu
się zdaje? Skąd w ogóle te obrazy przed jego oczami? To sen czy wspomnienia na jawie?
– Tu był chaos! – Michelle się zapomina i znów krzyczy. – Twoi kozacy przeciwko sobie
nawzajem! Dali ci po głowie i gdzieś zaciągnęli! Schowałam się i widziałam. Potem jednych zabili,
inni się rozproszyli! Poszłam cię szukać! No i znalazłam. Jak się czujesz, w porządku?
Lisicyn unosi zabandażowane ręce, przygląda im się jeszcze raz. Boli go głowa. Fragmentu
o zabijających się nawzajem kozakach na razie nie rozumie, trudno się myśli z watą szklaną w głowie.
„Kto dał mi po głowie? Kto mnie tu zaciągnął?” – skrobie na drzwiach.
– Jacyś twoi ludzie! – Dziewczyna zastanawia się, oczy ma rozbiegane. – Może jedni chcieli cię
zabić, ogłuszyli, a drudzy cię przed nimi ukryli?
„Gdzie oni wszyscy są?”
– Tu nikogo nie ma! Tylko martwi!
– No to idziemy!
Stąpa na sztywnych, drewnianych nogach – każdy krok przychodzi mu z trudem, jakby miał
skurcze – okrąża te garaże i hangary. Rzeczywiście, leżą. Najpierw jakiś chłopaczek twarzą do ziemi,
w węglu i potłuczonych cegłach, potem barczysty facet z szarą twarzą i pianą na ustach. Lisicyn
przystaje. Nachyla się. Odwraca tego z twarzą w cegłach. Kompletnie zesztywniał, leży jak kłoda i tak
jak kłodę się go obraca. To jeszcze nastolatek, zerwało mu pół czoła, strzelano w tył głowy. Brwi ma
oszronione, oczy pokrył lód.
Drugi ma na sobie kurtkę munduru policyjnego z naramiennikami pułkownika.
Michelle patrzy na nich jak na swoich. Niemal płacze. Lisicynowi też wydają się jakby znajomi.
„Kto to?” – pisze tym razem węglem po bielonej cegle, nieopodal smugi krwi szerokości ludzkich
pleców.
– Jegor.
„A kto ich zastrzelił?”
Michelle stuka go palcem w pierś: „ty”.
Ach tak.
Marszczy czoło, próbuje sobie przypomnieć, jak ich zabijał. Przychodzi mu na myśl ten facet
osuwający się po ścianie, na której zostawia czerwoną smugę. Pistolet w dłoni i dymek. A, tak było.
A chłopaka, zdaje się, zastrzelił któryś z żołnierzy? Kiedy ten dał nogę. Ale nie, stają mu przed
oczami: pistolet, cel, potylica. Do leżącego. To też on, też Lisicyn.
Dlaczego?
– On coś krzyczał, zanim został rozstrzelany! – mówi Michelle bez intonacji. – Wołał coś do mnie
i do was! Nie pamiętasz, co powiedział?
Lisicyn przygląda się odmrożonej twarzy. Myśli z wysiłkiem. Z porannej mgły wyłania się pięciu
żołnierzy ustawionych w szeregu: pluton egzekucyjny. Te dwa typki pod murem garażu. Więc tak.
Młody coś krzyczał, faktycznie.
„Kazał nam spie…” – pisze Lisicyn na ścianie. Przypomina sobie: to jednak dziewczyna.
I dopisuje: „…przać”. Wodzi wzrokiem po murze, żeby ten przypomniał mu, jak to było. „I jeszcze
powiedział: wasza Moskwa pójdzie się teraz pieprzyć”. No, oczywiście nie „pieprzyć”, ale ostrzej. To
jednak dziewczyna.

2
– Musimy się dostać do Moskwy! – wciąż tak samo płasko i głośno mówi ta Michelle. – Musimy
razem pojechać do Moskwy i wszystko im tam opowiedzieć!
Jej głos jest nieprzyjemny przez to, że akcentuje nie te głoski.
Lisicyn kiwa głową, zgadza się. Pojedziemy i opowiemy.
Ale za co on ich rozstrzeliwał? Czy to za nienawiść do Moskwy?
Lisicyn znów wpatruje się tępo w swoje zabandażowane ręce. Zaczyna rozwijać szmatki.
Dziewczyna przystanęła nieopodal, czeka. Ostatnia warstwa materiału idzie kiepsko, skleiła ją krew.
Odrywanie sprawia mu ból, ale Lisicyn z jakiegoś powodu musi wiedzieć, co z jego rękami. Tak jakby
wtedy miał zrozumieć, co się stało z nim całym.
Ręce są pogryzione. Rany są głębokie, widać mięso, sączy się osocze. Obraca brunatne dłonie
przed oczami. Ślady ugryzień są zaokrąglone, zęby były cienkie. Ludzkie. Zaczyna zawijać szmatki
z powrotem.
Tak. Tak.
Przed nimi, na torach kolejowych, porzucona drezyna. Obok niej walają się ludzie, jak worki.
Ukochane kozackie mundury. W tej swojej myślowej zupie podpływa znów do tego, co powiedziała
dziewczyna: jego kozacy pozabijali się nawzajem. Próbowali też zabić samego Lisicyna. Jak to
możliwe?
Zaczyna przestawiać nogi, popycha ciało do przodu – w stronę torów, w stronę drezyny. W tej
dziewczynie też jest coś dziwnego. Coś z nią jest nie tak, Lisicyn wyczuwa to nawet przez warstwę
waty szklanej. Tylko co?
Oto i drezyna.
Obok niej, jak do ścięcia, klęczy kozak. Jedną rękę ma wyłamaną razem ze strzępami mięśni,
rękaw jest oderwany, kość sterczy na zewnątrz. Głowę ma przekrzywioną na bok, wybałuszone oczy,
rzadkie włosy kołyszą się, rozwiewane przez wiatr. Lisicyn przypomina go sobie: rozkazywał mu brać
ze sobą jeszcze czterech i zejść z nim do piwnicy, do karceru. Tak. A gdzie pozostali? Miał pod
komendą sotnię kozaków, gdzie jest reszta?
Ani w jedną, ani w drugą stronę, w polu w zapadającym zmierzchu nikogo nie widać.
Spowijająca jego umysł ciepła mgłą zaczyna się rozwiewać, w głowie mu się przejaśnia, a mróz
szczypie skórę: tak, pod jego dowództwem stało się tu coś strasznego, coś, na co Lisicyn, świeżo
upieczony podesauł, pozwolił, coś, czego nie przewidział.
Odrywa jednorękiego od drezyny, spycha go na nasyp. Podnosi z błota zbędny automat.
Dziewczyna podchodzi bliżej.
– Skąd przyjechaliśmy? – pyta ją Lisicyn.
Ona macha ręką.
– Wskakuj.
– Jedźmy do Moskwy! – mówi. – Musimy dostać się do Moskwy!
Tak, tak, przytakuje jej. Niedługo pojedziemy. Pociągiem. Razem ze wszystkimi.
Trzeba wrócić, zebrać żołnierzy. A potem pojedziemy. No, wskakuj, pokazuje dziewczynie lufą.
Ta, zerkając z obawą na automat, wchodzi do Lisicyna na drezynę. Ten szarpie za linkę, silnik kaszle,
wypuszcza słodki niebieski dym i drezyna rusza z miejsca.
Dookoła ani żywej duszy, wszystko jest nieruchome, jakby jechali przez fotografię.
Dlaczego ona tak na niego patrzy?

3
Dlatego że ją też powinien był rozstrzelać. To ten słodki dym, ten zimny wiatr wiejący w twarz
sprawiają, że w głowie mu się nieco przejaśnia.
Był rozkaz: sprzątnąć wszystkich. Surganow powiedział: wszystkich, którzy przeżyli w placówce
w Jarosławiu, trzeba zlikwidować, nikogo nie oszczędzać. I pilnuj, żeby się nie zmówili, dodał. Lisicyn
spytał wtedy słuchawkę telefonu: czy nie należy wyjaśnić, co się wydarzyło w Jarosławiu?
Schwytaliśmy komendanta, Pirogowa, jest cały i zdrowy, wieziemy go do Moskwy na przesłuchanie,
udaje głupiego, mówi, że niczego nie wie poza tym, że był pociąg zza mostu, z drugiej strony Wołgi,
a w pociągu gruźlicy, dlatego na burtach miał namalowane czerwone krzyże i ludzie z pociągu
domagali się, żeby przepuścić ich do Moskwy na leczenie. A co było dalej, tego komendant nie
wiedział. Nie wiedział, jak się znalazł za kratami. Nie wiedział też, dlaczego całe podwórze ma
zawalone trupami. Chociaż wiedział, oczywiście, tylko nie chciał mówić. Za to chłopaczek coś
mówił… O szatańskiej modlitwie, o głuchocie… Dosyć, uciął Surganow. Wszystkich pod nóż.
Wykonać. Sygnał w słuchawce.
Wokół mnie jest wielu ludzi, którzy mnie okłamują, powiedział Lisicynowi imperator. A ja chcę,
żebyś powiedział mi prawdę. Pojedź tam, dowiedz się, co tam się właściwie stało, i wszystko mi
opowiedz.
Lisicyn nakazał zamknąć tych z Jarosławia w ciemnicy, żeby nie gadali ze sobą po swojemu,
głuchoniememu. Zaczął wydzwaniać do kancelarii cesarskiej: niech imperator każe mu ich nie
rozstrzeliwać, niech pozwoli zaczekać, przesłuchać, doszukać się prawdy. Niech pozwoli mu nie
usłuchać dowódcy. Nie łączyli go. Z ulicy nie można było tak po prostu zadzwonić do cesarza. Lisicyn
żądał, błagał, groził – w końcu telefonista zgodził się tylko zanotować wiadomość. Lisicyn poprosił
imperatora, żeby oddzwonił, sam zdając sobie sprawę z całego idiotyzmu sytuacji. Ale czekał na
telefon przez całą noc.
O świcie telefon zadzwonił. Surganow – do komendanta w Rostowie. Chciał sprawdzić, czy
wykonano jego rozkaz, czy wszyscy zostali zlikwidowani i czy kozacki eszelon odjechał do Moskwy.
Lisicyn zmusił komendanta do kłamstwa, zwołał pluton egzekucyjny i poszedł do piwnicy po
skazańców. Niby wykonywał rozkaz, a czuł się, jakby dołączył do spiskowców, jakby zdradzał cara.
– Zabiliście wszystkich od nas? – pyta go dziewczyna. – Tych, którzy przyszli z Jarosławia?
Lisicyn marszczy brwi.
– Przyszliśmy z dziećmi. Były z nami dzieci, troje. Całkiem małe. Przecież ich nie zabiliście,
prawda?
I patrzy na niego tak żałośnie, jak zbity pies.
Lisicyn się zastanawia. Przypomina sobie szary poranek, pewnie dzisiejszy, ale jednocześnie
zupełnie z jakiegoś minionego życia.
Nie, potrząsa głową. Nie zabili.
Dziewczyna kiwa mu głową z zadowoleniem.
– Dzieci nie stanowią przecież żadnego zagrożenia! Co one zrobią? W końcu to tylko dzieci.
Zresztą i tak są głuche.
Co do głuchoty, to tak… Lisicyn nie myśli już o dzieciach, myśli o głuchocie.
Przecież ten dzieciak, którego stuknął za garażami, tłumaczył mu, chciał mu opowiedzieć…
– W jaki sposób ogłuchłaś? – pyta dziewczynę.
Wskazuje na jej uszy, ona się domyśla.
– Strzelili mi tuż nad uchem! Straciłam słuch! A dzieciom sami przebiliśmy! Przebiliśmy im
gwoździkami te… Błony bębenkowe! Żeby się nie zaraziły!
– Czym? Czym? – Lisicyn ściąga brwi, rusza ręką, kreśli litery i znak zapytania.
Dziewczyna się kuli. Wymawia starannie i miarowo:
– Tą… Szatańską modlitwą. Którą nasłano na nich z Moskwy W czasie wojny. Jegor mówił, że to
tajna broń. Ona doprowadza ludzi do obłędu. Zarażają się nią nawzajem. I twoi kozacy… Pałkan ich
zaraził. Komendant naszej placówki. No i pozagryzali się.
– Co to za pierdolenie!
Gdyby tak było, gdyby coś takiego istniało, Surganow by o tym wiedział. A gdyby wiedział, to
powinien był ostrzec przynajmniej Lisicyna jako dowódcę. Nie było przecież mowy o żadnej tajnej
broni ani o żadnej wojnie! Tak? Tak. Ale ostrzegał go przed czym innym: żeby nikogo w Jarosławiu
nie słuchał.
Lisicyn ma gorzki smak w ustach. Odcharkuje słowa tej walniętej laski, ale ciągnąca się ślina spada
mu na but.
Dlaczego nie sprzątnął jej tam, razem z całą resztą?
Dlatego że jest w ciąży z Saszką. Z jego Saszką. Dlatego że sam Saszka leży sztywny w wagonie.
Dlatego że on tak samo pojechał – tam, donikąd – i zginął. Stało się z nim coś takiego, na co też nie
był gotowy. O czym, być może, też go nie uprzedzono, wysyłając go w ostatnią wyprawę.
Ale Surganow musiał coś wiedzieć, skoro kazał mu sprzątnąć wszystkich co do jednego. Lisicyn
zapytał: jak to, a dzieci? Wszystkich pod nóż, tak to. Wykonać.
Do dzieci weszli najpierw.
– Wybacz mi, Panie.
Lisicyn miał w dłoni swojego stieczkina, było z nim jeszcze trzech innych. Zapalili światło. Było
jeszcze wcześnie, dzieci nie chciały się budzić. Tuliły się do siebie jak szczeniaki, śpiąc w kłębku
jedno na drugim.
Iwakow zapytał, czy je budzić, czy nie.
W drzwiach stała przydzielona do dzieci kobieta, z jakiegoś powodu przyczepiła się do ich
oddziału. I klucznik od komendanta, który ich tu przyprowadził. Niańka zaczęła wołać dzieci od progu,
zapomniała, że są głuche.
Lisicyn pomyślał, że nie będzie ich nigdzie prowadził. Stał z zaschniętymi ustami, patrzył na nie:
spały jak zabite.
Niańka powiedziała, że dzieci zostały wczoraj umyte i przebrane. Zapytała, czy będą potrzebowały
ciepłych ubrań. Lisicyn rozkazał Iwakowowi wypchnąć ją na zewnątrz. A Gonczarukowi – strzelać.
Wprost tutaj, zanim się obudzą.
Gonczaruk wybałuszył na niego oczy, uniósł broń i stał nieruchomo. Niańka zaczęła wyć. Głowa
mu pękała. Surganow tak rozkazał. I to Surganow wziął ten grzech na siebie. A imperator nie odwołał
rozkazu. Surganow powiedział: wszystkich. A dzieci? Wszystkich.
Głowa mu pękała. Gonczaruk wciąż się wahał. Niańka wyła na korytarzu, szarpała się tam
z Iwakowem. Głuche dzieci niczego nie słyszały, spały. Lisicyn uniósł rękę i kilka razy wystrzelił
w kłębek ciał. Huk był nie do zniesienia. Kłębek się poruszył. Dopiero wtedy Gonczaruk też zrobił to,
co trzeba. Już nie tak głośno. W uszach mu dzwoniło.
To Surganow. To rozkaz. Musiał to zrobić sam. Musiał wziąć grzech na swoje sumienie. Niańka
wrzeszczała przeszywająco. Lisicyn krzyknął do Iwakowa, żeby ją uciszył. Ten uderzył ją, czy coś.
Umilkła. Na podłodze się uspokoiło.
W uszach mu dzwoniło. Gonczaruk wskazał na usta Lisicyna. Ten otarł je ręką: krew. Przegryzł
sobie wargę i tego nie zauważył. Przybiegli kolejni jego chłopcy. Lisicyn rozkazał im posprzątać
w celi, zabrać tych tu. Wzięli każdy po jednym ciałku na ręce i ponieśli tak, jakby kołysali je do snu.
Dwa należały do dziewczynek. Jeden z kozaków podtrzymywał jej nawet główkę, chociaż już było po
wszystkim. Krople spadały na posadzkę.
Lisicyn stał bez życia. Jak lunatyk. Wybacz mi, Panie.
Surganow rozkazał. On wie lepiej. On powiedział, Lisicyn wykonał.
Gonczaruk zapytał, co teraz. Jura się obudził.
Teraz trzeba było zająć się dorosłymi.
Otworzyli, wyciągnęli, zawieźli. Komendant z Jarosławia zaczął gadać jakieś brednie. Zatkali mu
usta szmatką.
Facetów stuknęli za garażami, dziewczyny pożałował.
Dlatego że była w ciąży z Saszką Krigowem. I oto dlaczego jeszcze, przypomina sobie teraz
Lisicyn: żeby mu potem wyjaśniła, co tu się w ogóle wyprawia. Dlatego że imperator polecił mu
osobiście – dowiedz się.

4
– Pierdolisz głupoty!
Dziewczyna z plecaczkiem odwraca się.
Dworzec.
Oto on, wznosi się z błotnistej ziemi, brudnobiały jak topniejąca bryła lodu. Ich eszelon stoi na
torze, reflektory ma martwe; wszystko wokół też pozbawione jest życia. W oknach się nie świeci,
z kominów nie unosi się dym, cisza jak wata otula ich ze wszystkich stron, rozdziera ją tylko terkot
silnika drezyny. Ma ochotę jak najszybciej go zgasić, żeby ich nie zdradził. Chociaż przed kim?
Przed nikim. Kozaków nie ma. Miejscowych też nie ma.
Jakby wielka czarna ręka ściska Lisicynowi gardło. Gdzie jego żołnierze? Gdzie ludzie, nad
którymi powierzono mu dowództwo, za których ma teraz odpowiadać? Jeśli naprawdę coś im się stało,
Lisicyna czeka trybunał.
Drezyna podjeżdża do peronu, Jura gasi silnik i przygotowuje automat. Dziewczyna siedzi skulona
i blada jak ściana. Kręci głową: nie pójdę z tobą; a jednak wysiada w ślad za Lisicynem.
Ostrożnie podchodzą do budynku. Dworzec milczy, w panoramicznych oknach odbija się wątłe
zachodzące słońce. Zanim pociągnie za klamkę zamkniętych drzwi, Lisicyn podchodzi do szyby,
przykłada dłoń do czoła, tworząc daszek, i zagląda w to ciemne zwierciadło.
Z początku nie może nic dojrzeć: jego oczy dopiero się przyzwyczajają.
Potem zaczynają widzieć, ale nie rozumieją, co widzą, i Lisicyn dalej wpatruje się w jakiś biały
ruchomy punkt, stopniowo rozpoznając w nim ludzi i czując, jak wszystko w nim zamiera, jak skręcają
mu się wnętrzności, a spokojne jeszcze przed chwilą serce zaczyna walić jak szalone.
Poczekalnia, delikatnie oświetlona na purpurowo przez brudne szkło…
W tym słabnącym świetle kłębi się ludzka masa. Są tu jego kozacy, na miejscu jest prawie całą
sotnia. Wielu jest nagich, niektórzy mają na sobie tylko buty, albo tylko papachę. Początkowo zdaje
się, że kłębią się tak bez żadnego sensu, ale później Lisicyn ten sens dostrzega.
To korowód. Nawet kilka korowodów, jeden wewnątrz drugiego.
W największym, zewnętrznym kręgu ludzie – wyłącznie mężczyźni, sami żołnierze Lisicyna –
pełzają gołymi brzuchami po brudnej posadzce. Jeden czołga się za drugim w kierunku przeciwnym do
ruchu wskazówek zegara, starając się złapać za piętę tego, który jest przed nim. Bez końca, nie
zatrzymując się.
Wewnątrz tego kręgu jest drugi, mniejszy, obracający się w przeciwną stronę: nadzy ludzie
w strzępach mundurów chodzą jeden za drugim jak psy, na czworakach, i też jak psy wtykają nosy
między białe pośladki tych z przodu.
Wewnątrz drugiego kręgu jest trzeci. W nim jego kozacy wloką się, trzymając się za ręce i garbiąc
w pokłonie. Wygląda na to, że ich siły są na wyczerpaniu, bo niektórzy z trudem powłóczą nogami,
inni muszą ich podtrzymywać. Ruch odbywa się tam znowu przeciwnie do wskazówek zegara…
I wszyscy są w czymś umazani.
A pośrodku całego tego okręgu stoją nieruchomo trzej ludzie. Jak wrzeciono, jak oś świata. Stoją
pochyleni ku sobie. Stykając się czołami. Jeden z nich trzyma szablę – taką, jaką powinien mieć setnik.
I wszyscy trzej są ciemnoskórzy. Skąd tu jacyś nie-Rosjanie?
Nie może oderwać wzroku.
Ktoś przeszkadza Lisicynowi, woła go. Podrywa się, rwą się nitki łączące mu serce z resztą flaków,
wszystko leci w dół.
To ta dziewczyna.
Ciągnie go za rękę, ryczy, prosi, żeby odejść.
Lisicyn odsuwa ją od siebie. Musi zrozumieć, ma obowiązek zrozumieć, co tu się dzieje. Po to
przysłał go tu imperator – żeby zrozumiał. Żeby na własne oczy… I osobiście mu opowiedzieć.
Jeden z pełznących nagle podnosi się na kolana i wchodzi w mniejszy krąg. A jeden z tych, którzy
poruszali się na psią modłę, wypchnięty przez tamtego, wstaje i dołącza do wewnętrznego kręgu.
A w trzecim kręgu jeden mężczyzna prostuje się i wchodzi w sam środek, gdzie stoją w uścisku trzej
kolejni.
Jeden z tych trzech podaje mu szablę. Dwaj pozostali biorą tego, który oddał broń, za ręce. Ten,
który przed chwilą do nich dołączył, bierze zamach – i ścina mu głowę. Jednym cięciem. To musi być
cios o potwornej sile. W górę tryska fontanna krwi. Spływa w dół na pozostałych. Odcięta głowa ginie
w korowodzie. Ale bezgłowy nie przewraca się, stoi dalej – pozostała trójka obejmuje go
i podtrzymuje.
Fontanna pulsuje, zabarwiając tańczących w wewnętrznym kręgu, potem coraz bardziej słabnie, aż
w końcu zamiera.
Kiedy nie ma już krwi, trójka z centrum przekazuje pozbawione głowy ciało idącym
w korowodzie – a ci ciągną go po okręgu, podtrzymując za bezsilne, zwiędłe ręce.
Następnie przekazują go niżej: tam też przeszkadza i po jednym czy dwóch obrotach wypychają go
na zewnątrz, do kręgu pełznących.
Ci przetaczają się przez zwiotczały tułów, stopniowo usuwając go ze swojej drogi, spychając na
bok – tam, gdzie leżą już inne podobnie wyżęte czerwone worki.
I wtedy jeden z czołgających się po zewnętrznym kręgu podnosi się na kolana i dołącza do
biegających jak psy. Drugi krąg nieco się kurczy.
Wszystkie trzy żarna obracają się jednocześnie, każdy w nich wie, co robić, nikt się nie waha ani
nie myli. Oczy patrzą przed siebie, usta się poruszają. Co oni robią, pyta Lisicyn. Oni coś robią, ale co
to jest?
Słychać stamtąd jakieś muczenie. Brzęczenie roju. Chór. Lisicyn się wsłuchuje.
Dziwne uczucie wije mu się w środku, jak robak, jak tasiemiec. Że to wszystko, wszystko, co
widać w witrynie dworca, cała ta zgroza – że to słuszne, że ma to cel, ma sens, który trzeba odgadnąć,
a żeby odgadnąć, trzeba patrzeć dalej.
Ciach – leci kolejna głowa.
Jaką ten cios miał fantastyczną siłę; a ciął już inny człowiek. Kto ich tego nauczył?
Nie zauważają go, a Lisicyn – wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew instynktowi
samozachowawczemu – chce być zauważony. Co oni tam śpiewają?
Słona ślina gwałtownie wypełnia mu usta, Lisicyn w ostatniej chwili pochyla się i gryzący płyn,
drażniąc mu gardło, chlusta z ust na ziemię. Lisicyn patrzy na dziewczynę. Wyciera twarz rękawem.
– Co za diabelstwo się tam wyprawia?!
– Chodźmy! Chodźmy! – prosi dziewczyna, płacząc. – Tam nie można… Chodźmy!
Jura kręci głową.
Unosi rękę, stuka w szybę.
W środku wreszcie zwracają na niego uwagę. Zatrzymuje się jeden krąg, zatrzymuje drugi, zamiera
trzeci. Na Lisicyna kierują się oczy – niemrugające, jak u manekinów. Potem mężczyzna stojący
najbliżej okna – młody rudzielec – bierze rozbieg i rzuca się prosto na Lisicyna, jak gdyby nie było
między nimi grubej szyby; wpada w nią, łamiąc sobie nos i pozostawiając czerwoną plamę. Cofa się –
i znów rzuca się naprzód; na szybie pojawiają się pęknięcia. Drugi – Gonczaruk! – też chce przebiec
przez szklaną ścianę, potem trzeci… dziewczyna krzyczy, szarpie Lisicyna za rękaw, policzkuje go –
i dopiero wtedy ten przytomnieje.
Pędzą do drezyny – za nimi słychać brzęk wybitej szyby; nadzy ludzie w czerwieni wypadają na
zimno. Mkną w ich stronę – szybciej, niż może biec człowiek – Lisicyn szarpie za linkę: raz, dwa,
trzy – drezyna rusza niechętnie, niespiesznie, zakrwawione stwory pędzą w ich kierunku, zeskakują
z peronu na tory, natychmiast łapią rytm kroków po podkładach kolejowych, niemal ich doganiają,
Lisicyn ledwo zdąża poderwać automat, pociąga za spust, czarna stal podskakuje mu w rękach, łuski
latają mu przed oczami, potyka się jeden nagi człowiek, drugi – ale jest ich tam dziesięciu i wszyscy
biegną za drezyną; któryś zostaje w tyle, inny upada, kończą się naboje, a dwaj trzymają się jeszcze na
nogach, sadzą dzikie, niemożliwe susy, lecą w powietrzu, potem jeden z nich wysuwa się do przodu –
Zadorożny.
Lisicyn szykuje się na to, że ten zaraz wskoczy na drezynę, błyska mu w głowie myśl – jak z nimi
walczyć, skoro mają taką siłę – ale Zadorożny tylko biegnie kilka kroków za nimi i krzyżuje wzrok
z Lisicynem.
Otwiera usta, zamyka. Coś mówi?
– Odwal się! – krzyczy do niego Lisicyn, łapiąc automat za lufę, żeby bić kolbą jak pałką.
Zadorożny mu odpowiada, ale turkot silnika i świst wiatru kneblują go, zagłuszają.
Coś jednak dolatuje, przebija się do Lisicyna. Urywki.
– Co? – pyta Zadorożnego. – Co?!
Tamten jest ubrany do pasa, przypomina jeszcze człowieka, na nogach ma buty i pewnie dlatego
wciąż biegnie, gdy reszta została w tyle.
– Powtórz! Powtórz!
– Awaaaadoooszszsziiihruuuuumaaaaawet…
Lisicyna ogarnia odrętwienie – i po jego ciele rozlewa się ciepło, jak u człowieka, który umiera
z wychłodzenia.
Słowa stają się wyraźniejsze, oddzielne, wypuszczają pędy i kwitną…
Zadorożny powtarza, powtarza tak jak Lisicyn prosił, chce mu przekazać to, co wie, poinformować
go…
I nagle koziołkuje, i znika.
Lisicyn drga. Jak urzeczony patrzy w ciemność, która tak nagle połknęła Zadorożnego. Potem
ogląda się za siebie. To był wystrzał. To wystrzał go obudził.
Za jego plecami stoi ta dziewczyna – Michelle. U jej stóp leży otwarty szkolny tornister.
W wyciągniętych przed siebie delikatnych dłoniach drży jego, Lisicyna, zaginiony stieczkin.

5
Gdziekolwiek spojrzy, stoją mu przed oczami te ludzkie żarna: brudne skórzane koła zębate ocierają
się o siebie wypustkami rąk, powoli mieląc w proch same siebie. Na Kaukazie Lisicyn widział różne
rzeczy, ale gdyby się postarał, znalazłby dla nich wszystkich jakieś objaśnienie. A tu żadnego
objaśnienia nie ma – po prostu piekło pojawiło się na ziemi.
Nigdy o czymś takim nie słyszał, nikt go na to nie przygotował. Oni wszyscy przeistoczyli się
w coś, w nieludzi, jego żołnierze. Porzucił ich – tak, ale tam już nie było kogo ratować. W Rostowie,
tym upiornym, wyziębionym mieście, które nosiło tę samą nazwę, co jego ojczysty ciepły Rostów nad
Donem, nie pozostał już pewnie nikt. Wszyscy byli właśnie tacy… Jak Zadorożny.
Nikt go na to nie przygotowywał, poza tym dzieciakiem, którego zastrzelił za garażami. I tą
dziewczyną.
Chowa do kabury odebrany jej pistolet. Powiedziała, że podniosła go z ziemi, bała się o siebie.
Podstępna mała suka… Chociaż to nawet zrozumiałe. Jeśli naprawdę widziała tam, jak jego kozacy
rozszarpują się nawzajem na strzępy…
Lisicyn zapina kaburę.
Dziewczyna wyciąga do niego zaciśniętą dłoń, potem rozwiera palce. Jura wyjmuje zapalniczkę,
pociera kółkiem, wylewa trochę ciepłego światła na jej brudną dłoń.
Leżą tam dwa cienkie gwoździe meblowe o szerokich mosiężnych główkach. Czubki gwoździków
są pobrudzone.
– Co to? – pyta.
Drezyna wlecze się przez ciemność, światło jej reflektora nie sięga daleko, po bokach torów piętrzy
się las, zbliża się, napiera – potem się rozstępuje; miga przejazd drogowy, miga pusta wieś – dlaczego
pusta, skoro po drodze tutaj zdawało się, że wszystkie były zamieszkane? – i znów drzewa przysuwają
się bliżej, a wśród drzew mogło się ukryć cokolwiek.
– Co?!
– Co to? – powtarza Lisiscyn i pisze w powietrzu, tak jak nauczyła go Michelle; świeci sobie
zapalniczką, ale ta szybko się nagrzewa i parzy mu rękę.
– Przekłuj sobie uszy! O tak! Przebij!
Dziewczyna bierze gwoździe, wkłada je sobie do uszu ostrym końcem do środka, pokazuje jak
z zamachu klepnąć w nie dłońmi.
– Żeby ich nie słyszeć! Żeby nie słyszeć opętanych!
Lisicyn bierze gwoździe. Przygląda się im. Kręci głową.
– Nie mogę!
Ona rozumie, że ten odmawia.
– Dlaczego?! Musisz! Inaczej tobie też odbije, jak im wszystkim!
– To nic… Jakoś sobie poradzimy. A nuż mi nie odbije.
– Co?!
– Jak ty to sobie w ogóle wyobrażasz, kochana? Co ja będę robił bez uszu? Jaki ze mnie będzie
żołnierz, do cholery, jaki dowódca? To jest inwalidztwo, to wydalenie ze służby!
– Co?! Nie słyszę cię!
– Otóż to, kurwa! Otóż to, moja piękna! Dokąd ja pójdę z dziurawymi uszami?! Mam być
w sztabie kancelistą? Też nie! Kancelista musi pisać ze słuchu, a jak mi będą dyktować? To koniec,
wtedy to już tylko do pasieki, z pszczołami rozmawiać! Nie! Nieee! Spierdalaj! Jestem kozakiem,
rozumiesz to? Kozakiem! A tak, to kim będę?!
– Musisz je przebić! Uszy! Rozumiesz?! Inaczej się zarazisz! Wszyscy się zarażają! Gdyby oni
porozmawiali tak z tobą przez minutę, to byłby koniec! Przejebane! – krzyczy do niego dziewczyna. –
Sam widziałeś! Przecież sam widziałeś!
– Widziałem! Tak! I co?! Widziałem, słyszałem! I nic: proszę, stoję, jestem normalny, rozmowy
z tobą prowadzę! Nie, siostro, do dupy z twoimi gwoździami!
Bierze zamach, żeby rzucić gwoździki w ciemność, ale dziewczyna łapie go za rękę, z szaloną siłą
odgina mu palce i odbiera swoje gwoździe.
Lisicyn robi krzywą minę, otula się szczelniej. Zimno tu, wiatr smaga.
Wyjeżdżał jako dzielny podesauł – a wracać ma jako głuchy inwalida? Wtedy o Katii będzie
można zapomnieć. Nie przypadkiem już na samym początku powiedziała mu o buławie
marszałkowskiej w plecaku: taka kobieta, nawet jeśli wyjdzie za porucznika, to tylko po to, aby
z czasem zostać generałową. Przeniesiony do rezerwy głuchy nie będzie jej godny, ona tańczy
w Cesarskim Balecie, potrzebuje partii na swoją miarę. Daj Boże, żeby wykręcił się jeszcze
z trybunału za poległych żołnierzy, daj Boże, żeby ktokolwiek w Moskwie w ogóle uwierzył w jego
prawdę… Nie, bracia, wracać trzeba z dobrym słuchem i czystą głową.
Dlatego że przeciw sobie będzie miał tych, którzy wysłali go na pewną śmierć. Jego, a przed nim –
Saszkę Krigowa. Buntownicy jacyś, rebelia… Jaka, w mordę, rebelia?!
Czy Surganow wiedział, po co go wysyła? Wiedział.
Kiedy mówił – nikogo tam nie słuchaj, kiedy sugerował, żeby zastrzelić Krigowa – wiedział. Więc
dlaczego uczciwie go nie ostrzegł? Dlaczego nie poinstruował go, jak z tym świństwem walczyć?
To Surganow jest wszystkiemu winien. I ci, którzy tam z nim trzymają. Zdradził Lisicyna, zdradził
jego żołnierzy – dlaczego?! Może chciał na nich eksperymentować? Poradzą sobie z tymi bestiami, czy
nie?
Surganow. To takich jak on trzeba stawiać przed trybunałem, to takich trzeba wieszać. Szczur
sztabowy, piwniczny łamacz kości. Proszę, sotnię kozaków położyli. Takiego wyniku się
spodziewałeś?! Zadowolony jesteś, bydlaku?!
I to, jak dziecięce główki zwisały kozakom z ramion, i wszystko inne w tamtej celi, i że jego
kozacy zamienili się w to mięso, w ten rój owadów, i że Zadorożny biegł za nim ze straszną mordą…
To też jego wina. Dlaczego nie mogli powiedzieć, dokąd ich wysyłają?! Może wszyscy by jeszcze
żyli!
I ta zaraza nie rozprzestrzeniałaby się wokół nich. I nie parłaby teraz na Moskwę, depcząc
Lisicynowi po piętach.
Cokolwiek to jest, trzeba jak najszybciej dostać się do Moskwy. Jeśli ta… Szatańska modlitwa…
Dostanie się tam przed nimi…
Znów myśli o Katii.
Katia na scenie Teatru Bolszoj – schyla się po kwiaty, cała mokra od potu, drżąca ze zmęczenia
i radości. Katia w świetle świec, zbliżająca swoje usta do jego ust, jęcząca, nieważka… I pod murami
Kremla – zadziorna, lotna, nie dla Jurki Lisicyna stworzona, ale idąca z nim przez zamieć ręka w rękę.
Musi do niej wrócić.
Musi osłonić ją przed tym piekłem.
Potem wspomina Zadorożnego: jaki wczoraj opuszczał Moskwę i kim się stał. Jego twarz, kiedy
skakał po szynach za drezyną. Zamienić się w takie… Lisicyna przechodzi dreszcz. A co, jeśli nie
wytrzyma; co, jeśli będzie miał pecha – i spotka go to samo, co całą jego sotnię?
Co, jeśli znajdą go potem nagiego, okaleczonego, z wykrzywioną gębą, z wyrwanymi rękami,
z rozkruszonymi zębami? Co powiedzą Katii – i czy powiedzą cokolwiek? Jakiego go zapamięta?
Takiego jak podczas ich ostatniej rozmowy?
A gdyby zobaczyła go przemienionego? Takiego, jakimi zobaczył swoich żołnierzy?
Nie… Jeśli już zginąć, to tak, żeby mogła go wspominać bez obrzydzenia.
Żeby i po śmierci potrafiła go jeszcze kochać.

6
Skutecznie urwali się pogoni: pędzili przez godzinę albo dłużej, jechali wciąż przez pusty kraj, raz
tylko minęli jakieś ogniki. Kiedy przejeżdżali obok nich, dziewczyna odwróciła się do Lisicyna.
– Nie powinniśmy im powiedzieć?! Zatrzymać się, ostrzec ich, żeby uciekali?!
Lisicyn potarł czoło.
– Trzeba dojechać do Moskwy. Moskwa musi zostać ostrzeżona, to najważniejsze. Moskwa,
rozumiesz?! – pokazał jej, dokąd jechali.
Skuliła się, odprowadzając wzrokiem światełka, ale zrozumiała.
Myślałby tak dalej, że wyprzedzili falę, gdyby na torach nie pojawił się człowiek. Stał ze
zwieszoną głową, jakby zasnął na stojąco, plecami do nich. Reflektor drezyny dosięgnął go, gdy
dzieliło ich od niego zaledwie pięćdziesiąt metrów. Mało czasu. Lisicyn krzyknął mu, żeby zszedł
z torów, ale tamten nie odpowiadał. Stał jak somnambulik, nieruchomo.
Lisicyn zdążył wymienić spojrzenia z dziewczyną – ta pokręciła głową: nie hamuj! Kiedy Lisicyn
wystrzelił w powietrze, mężczyzna nawet nie drgnął; i wpadli na niego z pełną prędkością, jakieś
pięćdziesiąt na godzinę. Wyraźnie było słychać chrupnięcie, mężczyzna zgiął się w pół, poleciał w bok
i, jak się zdawało, ruszył w ślad za nimi, już połamany – Lisicyn odwrócił się do tyłu, ale było zbyt
ciemno i nie można było tego stwierdzić na pewno.
Po tym zdarzeniu paliwo bulgotało w baku jeszcze przez dwadzieścia minut, a potem silnik zaczął
się krztusić i wkrótce padł. Reflektor też zgasł. Zeskoczyli z drezyny i ruszyli po osuwającym się
nasypie w nieprzeniknionej ciemności; dziewczyna odnalazła jego rękę i ścisnęła ją mocno palcami.
Lisicyn z początku nie odpowiadał, potem sobie przypomniał, że ona jest przecież głucha, niech to
szejtan, i dopiero musi się bać. Wtedy też pozwolił sobie nieco ścisnąć jej palce, żeby czuła ludzkie
ciepło.
Sosny kołysały się i skrzypiały, czasem zupełnie jak zwierzęta, wiatr wiał wśród nich i wygrywał
jakieś melodie jak z zaświatów. Cienie żyły swoim życiem, oderwane od pni i gałęzi, bez związku
z nimi przeskakiwały to tu, to tam. Lisicyn myślał: czy ten, którego potrącili, był zwykłym
człowiekiem, czy opętanym? Jeśli zaś nie zwykłym, to dokąd oni teraz w ogóle idą i po co? Może
przed nimi czeka to samo, co zostawili za sobą.
Z przodu coś rozbłysło. Latarnia uliczna na zapomnianej przez Boga stacyjce kolejowej. Ale to
jednak działająca elektryczność, a to znaczy, że działają tu i ludzie. Dziewczyna ściska go za rękę.
– Ja już nie mogę – nie krzyczy, jak zwykle, ale szepce. – Od rana jestem na nogach, zaraz się
przewrócę. Wejdźmy tu.
Zbliżają się: maleńka osada składająca się z trzech przekrzywionych domów. Ochryple szczekają
psy – ogromne owczarki biegają wzdłuż krzywego drucianego ogrodzenia.
Lisicyn wchodzi w żółtą plamę pod latarnią, domyślając się, że z domu, zza ciemnych okien, przez
brudne koronkowe firanki, na pewno już ktoś ich obserwuje. Patrzą uważnie i lękliwie.
– Gospodarze! Cesarskie Wojska Kozackie! Na służbie! Nie bójcie się! – przekonuje ich, a przy
tym samego siebie, Lisicyn. – Pozwólcie się ogrzać!
Psy mu przerywają, ujadają i szczerzą zęby, ale Lisicyn ma dobre przeczucie: gdyby tamci już tu
dotarli, psów by tu nie było. Pożarliby je albo rozerwali na strzępy gołymi rękami.
I rzeczywiście – w sieni zapala się światło.
Zgrzytają zasuwy, otwierają się ostrożnie drzwi. Na progu stoi stary dziad z karabinem. Nie celuje
nim jednak w Lisicyna, po prostu mruży oczy zza połamanych okularów.
– Jesteś sam?
– Z dziewczyną.
– Ural! Fu! – uspokaja psy staruszek. – Swoi!
Przechodzą przez furtkę, która trzyma się na słowo honoru, obok głucho warczącego psiska, po
skrzypiących wydeptanych schodkach wchodzą do domu, w zwykłą kwaśną woń starych ludzi. Zapach
kończącego się życia jest stęchły, nieprzyjemny, ale jednak ludzki. A za nimi, tam, gdzie został ciemny
Rostów, pachnie teraz inaczej.
Tapety w kwiatki, pocięta cerata na stole, kalendarz z kociętami na rok, kiedy staruszkom chciało
się jeszcze odmierzać czas, obrazek malowany na folii – górskie szczyty lśniące aluminiowym
śniegiem. Tuż przy wejściu stoi ni to kanapa, ni to łóżko – siedzi na nim zaspana staruszka
w rozpiętym włóczkowym kardiganie i mruży oczy.
– Goście, Natalia! – woła do swojej babci dziadunio.
– Dzień dobry! – mówi Lisicyn.
Na domowym ikonostasie Mikołaj Cudotwórca z siwą brodą i miedzianą aureolą, nad nim Matka
Boska przytulona do dzieciątka, wokół też folia aluminiowa, u dołu świeczka. Folia to tani sposób, by
ozdobić swoje życie. Lisicyn żegna się przed ikonami.
– Oj, a ja, a ja taka nieubrana! – płoszy się staruszka. – Nastawię herbatę!
Nie od razu udaje jej się wstać – trzyma ją jeszcze sen, powoli przestawia opuchnięte jak walonki
nogi, wlecze się do kuchenki, czymś tam grzechoce, bucha błękitny propanowy płomień, woda
zaczyna bulgotać, dochodząc do wrzenia.
– Skąd przyszliście? – pyta ich dziadunio.
– Z Rostowa.
– Stało się coś? Bladzi jesteście jak papier.
– Stało się, dziadku. Na dziewczynę nie patrz, ona nie słyszy.
– Nazywam się Michelle – mówi.
Nie krzyczy, tylko ledwie słyszalnie wymawia, jakby z trudem. W cieple nagle się roztopiła,
rozpłynęła: patrzy wokół lśniącymi oczami, kręci głową. Długim spojrzeniem odprowadza do kuchni
staruszkę, nie spuszcza wzroku z dziadka.
– Ja jestem Walerij Nikołajewicz – odpowiada staruszek.
– Ona nie słyszy – przypomina mu Lisicyn. – Jest ranna. Powiedz mi, Waleriju Nikołajewiczu, jak
tu u was jest, na razie spokojnie?
– Spokojnie. A co się ma dziać? Do granicy kawał drogi. A Moskwa blisko.
– Jest spokojnie! – Lisicyn pokazuje dziewczynie kciuk w górę. – Można odpocząć!
– Co?
Lisicyn siada na krześle. Nie ma siły znów rysować w powietrzu.
– Nie znajdzie się ołówek i kartka papieru? – pyta gospodarza.
– Poszukam.
– Chcecie zjeść kolację? – skrzeczy staruszka. – Patrz, twoja pani ledwo stoi na nogach!
Gwiżdże czajnik. Staruszek przynosi notes, długopis. Lisicyn pisze dziewczynie, że panuje tu
spokój, że można przeczekać. Ta przysiada na kanapie, zamyka oczy.
Lisicyn obraca w palcach długopis i nagle wpada na pomysł. Trzeba napisać do Katii list, ot co.
Napisać jej wszystko to, czego nie zdążył powiedzieć, i nosić przy sobie. Żeby jej to pismo dostarczyli,
jeśli go zabiją, albo jeśli przestanie być człowiekiem.
Wyrywa z notesu żółte kartki, chwyta wygodniej długopis nienawykłymi palcami i zaczyna kreślić
litery, łączyć je w słowa. W domu jest ciepło, trudno w nim uwierzyć w to, co się wyprawia zaledwie
kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Babcia przynosi im jajka na twardo, maselniczkę z miękkim żółtym masłem, pokrojony szary
chleb. Gładzi dziewczynę po głowie.
– Kochanie…
Ta budzi się, rozgląda zdezorientowana. Patrzy Lisicynowi przez ramię na list.
– Do kogo piszesz?
– Do mojej dziewczyny.
Nie udaje się jej odczytać jego słów z ruchu ust, ale udaje się podejrzeć – i kiwa głową
z uśmiechem. Lisicyn marszczy brwi, zasłania się.
– Spójrz tylko na siebie, córeczko – mówi do dziewczyny staruszka. – Cała się usmarowałaś.
Chodź, chodź, dam ci chociaż czyste ubranie. I umyjesz się. Chodźmy.
Ta patrzy na nią bezradnie, potem wstaje. Lisicyn pisze dalej w pośpiechu.
Z pokoju, w którym stukają wieka drewnianych skrzyń, słychać mamrotanie dziewczyny:
– Musicie się zbierać. Trzeba stąd uciekać.
– Może i trzeba. Zaczekaj, nie spiesz się, zjesz trochę, wtedy porozmawiamy. Dokąd się mamy
spieszyć? I co, dobre te rajstopy? A co to, masz tu krew?
Babcia wychodzi z pokoju, wraca z czajnikiem i miednicą, zamyka za sobą drzwi, reszty nie
słychać. Lisicyn ślęczy nad listem, idzie mu ciężko. A potem, po skończeniu, powoli wraca
z zaśnieżonej Moskwy do realnego świata. Łapie dziadka.
– Macie tu chyba generator, tak? Benzyna czy diesel? Skąd macie prąd?
– Z wiatru.
– O ja cię pierdolę…
Kobiety wychodzą z pokoju – zamyślone, niespokojne. Staruszka siłą sadza dziewczynę przy stole,
podsuwa jej jedzenie, ta protestuje.
– Musicie uciekać z nami! – mówi znowu. – Oni niedługo tu przyjdą!
– Kto przyjdzie, córeczko?
Lisicyn uderza jajkiem na twardo o kant stołu, brudnymi palcami obiera skorupki.
– Umyłbyś chociaż ręce! – denerwuje się babuszka. – A ty jedz, córeczko, jedz!
– Trzeba stąd uciekać!
– Przed kim? – marszczy brwi staruszek.
Jak im to wyjaśnić? Lisicyn soli i odgryza kawałek jajka: żółtko poszarzało, jajko grzęźnie mu
w gardle. Pisze na karteczce adres i adresata, chowa do kieszeni.
Dziewczyna odsuwa poczęstunek.
– Tam idą… Tam idą opętani! Jarosławia już nie ma, Rostowa też, oni tu idą, proszę was!
Ma łzy w oczach, patrzy na zdezorientowaną staruszkę.
– Musicie się pakować, musicie uciekać z nami…
– O czym ty mówisz, córeczko? Jacy znowu opętani?
Staruszek też wstaje, udziela mu się niepokój, babcia z uporem leje herbatę do wyszczerbionych
filiżanek. Przychodzi szary pręgowany kot, wygina się w pałąk, ociera o nogę babci w dziurawych
wełnianych rajstopach, mruczy, prosi o jedzenie.
Lisicyn wlewa sobie wrzątek do gardła.
– Opętani – potwierdza z rezygnacją, bo wie, że mu nie uwierzą, a nie da się czegoś takiego
udowodnić. – Nie ma już Rostowa.
– Oni zarażają się nawzajem… Słowami… Popadają w obłęd. Pożerają ludzi i jakby… Robią
razem jakieś rzeczy… Nie wiem… Musicie uciekać… Wszyscy… – zawodzi dziewczyna.
Lisicyn pośpiesznie smaruje masłem urwany kawałek chleba. Ma poczucie, jakby był to jego
ostatni posiłek – zbliża się egzekucja; i nagle, choć nie ma już po co jeść, ogarnia go wilczy apetyt.
Dziewczyna prawie już płacze.
– Nie wierzycie mi, tak? Zapytajcie jego! – domaga się. – On też widział, on wszystko widział!
Lisicyn tępo wpycha w siebie suche żółtko. Czas mija, a jego opuściły siły. Żarówka pod sufitem
migocze. Brzęczy sennie stara mucha, której pozwolono żyć aż do wiosny. Jeśli zamknie się oczy,
widać wirującą piramidę z ludzkich ciał, widać, jak głowy odpadają od ciał, a te stoją i tryskają krwią.
Widać też celę, w której śpią dzieci. Lisicyn wpycha w siebie szare żółtko, sine białko, chce się zmusić
do przełknięcia tego wszystkiego bez popijania.
Staruszkowie spoglądają po sobie. Babcia garbi się i robi znak krzyża.
– Mówiłam, że to wszystko do nich wróci. No i wraca.
Dziadek osuwa się na krzesło, jakby wyjęto z niego kości.
– Przecież tyle lat niczego nie było słychać – zaprzecza. – Myślałem, że wszystko się już
skończyło.
– Co wróci? – pyta Lisicyn.
– Widzieliśmy już coś takiego – wyjaśnia staruszka. – Że ludzie doprowadzali się nawzajem do
szału słowami i zjadali żywcem.
– Gdzie? Jak?
– A na drugim brzegu. Bo my jesteśmy stamtąd. Jesteśmy uchodźcami, udało nam się tu dostać
w czasie wojny.
– Co oni mówią? – pyta dziewczyna. – Co wy mówicie?!
– Uciekaliśmy z całą rodziną. Syn zdążył nas wsadzić na łódkę, wtedy można jeszcze było
przeprawić się przez rzekę. Nas wsadził, a sam… Zamienił się właśnie w kogoś takiego.
Kot wskakuje Lisicynowi na kolana, ociera mu się karkiem o pierś, patrzy mu w oczy zielonymi
ślepiami, mruczy. Jura odsuwa od siebie pusty talerz.
– Ale skąd się to wszystko wzięło?
– Moskwa to wypuściła. Moskwa użyła tego słowa przeciw nam – kaszle dziadek. – Tak było,
pamiętam jak dziś. Przez system ostrzegania obrony cywilnej. Ze wszystkich głośników. A potem od
razu padło zasilanie. Włamali się jakoś do elektrowni z Moskwy. I koniec, zaczęły się ciemne czasy.
Szybko się rozeszło. Wszystkie miasta padły od razu. Dzieci zagryzały rodziców, brat brata, i tak
wszyscy. Mówią, że w trzy dni było po Jekaterynburgu. „Przemienieni” w mig wszystkich zmietli,
później tańczyli te swoje tańce, a następnie zaczęli pożerać się nawzajem. Nasza córeczka też się tak
przemieniła, ledwo się przed nią obroniliśmy. Tak to było. Dobrze chociaż, że odcięli prąd.
– Dlaczego? – pyta głupio Lisicyn.
– Bo ani słowo tu nie dotarło. Dlaczego do tej pory w tej twojej Moskwie nigdzie nie ma radia ani
telewizji? Dlaczego nie ma internetu? Właśnie dlatego. Żeby oni nas stamtąd z powrotem słowem nie
zarazili.
– Nic takiego nie słyszałem. Żeby była taka broń… Przecież to…
– No, a my słyszeliśmy. – Staruszek się uśmiecha.
– Już wtedy ci mówiłam – stęka staruszka. – To się na nich zemści.
– Nie wierzę – odpowiada Lisicyn.
– A w co tu nie wierzyć? Jesteś przecież wojskowym, pewnie różne rzeczy widziałeś…
Dziewczyna znów łapie babcię za rękę.
– Zbierajcie się! Chodźmy! Oni tu idą!
– Cóż, jak idą, to idą. – Ta kręci głową. – Nie mamy już sił uciekać, córeczko. Czyli jednak nas
dogonili.
– Co? Dlaczego?!
Kot u Lisicyna na kolanach wbija mu nagle pazury w ciało, wpatrując się gdzieś w pustkę,
w ścianę; sierść mu się jeży, proszalne mruczenie milknie. Przygląda się i wydaje dziwny dźwięk –
długi, cichy, niedobry, a potem daje susa na żółtą szyfonierę.
Po chwili za oknem zaczynają wyć psy.
Lisicyn wstaje.
– Idziemy – mówi do dziewczyny.
Ta nie puszcza ręki staruszki. Babcia patrzy na nią z niepokojem i czułością.
– Idźcie, idźcie! – Macha na nich.
– Nie pójdę sama! Nie pójdę bez ciebie! – krzyczy do staruszki Michelle. – Nie zostawię cię tu!
Oni was pożrą! Pożrą was!
Lisicyn sprawdza, ile mu zostało naboi.
– Nie dojdę, córeczko, tu do najbliższych domów jest dziesięć, jedenaście kilometrów, a mi nogi
nie chcą chodzić! – Babcia wskazuje na swoje stopy jak walonki, kręci głową ze zmęczeniem. – Idź ty,
ty masz młode nogi…
Psy na zewnątrz zaczynają wyć.
– On cię poniesie! – Dziewczyna ociera pięścią wodę z oczu. – On jest zdrowy! Poniesiesz?!
Lisicyn robi wydech i wdech. Patrzy na tę Michelle. Coś mu się obraca pod mostkiem.
– No dobra, spróbujemy… – Kiwa głową, zdając sobie sprawę, że skazuje ich wszystkich na
śmierć.
– O! On pomoże!
– Daj spokój! – mówi stanowczo dziadek do Lisicyna. – Zamkniemy się tu, przeczekamy. To
zwykła babska histeria. No, idźcie. Psy już się wkurzyły, nie słyszy, czy jak? Idźcie!
Staruszka gładzi rękę Michelle, prowadzi ją do wyjścia. Ta stawia opór, ale w progu ulega.
Wyciąga z kieszeni te swoje gwoździki, chce je oddać babci.
– Trzeba sobie przebić uszy! Trzeba je nimi przekłuć, żeby nie zwariować!
Ale babcia zaciska jej palce, zmusza, żeby zamknęła gwoździe w dłoni.
– I tak jestem już prawie głucha. Idźcie. Zresztą jakby co, to mam igły. Poradzimy sobie. Każdy ma
swój czas, córeczko.
Całuje Michelle w czoło. Ta cała się trzęsie. Lisicyn rzuca im ostatnie spojrzenie.
– Nie wierzę. Dlaczego tak się stało?
– A co? Chcieliśmy żyć sami, bez Moskwy. Mogli nam odpuścić?
Staruszek wzrusza ramionami.
– Niech już przyjdą.
7
Biegną po nasypie w ciemności, trzymając się za ręce. Psy poganiają ich wyciem; po jakimś czasie
zamienia się ono w szczekanie, następnie jakby w skowyt, potem wiatr zdmuchuje wszystkie dźwięki
jak świeczkę. W ciemności znika gwiazdka wioskowej latarni.
Księżyc przesłaniają chmury, mleczne światło ledwie się sączy przez maleńkie szczeliny – jest to
ciemność, do której oczy nie mogą się przyzwyczaić. Szyny pod nogami ledwie połyskują, dobrze, że
niedawno kozacki eszelon wypolerował je swoim wielotonowym ciężarem. Idą wzdłuż tych refleksów.
Dziewczyna coś mamrocze, Lisicyn się przysłuchuje:

Minął tamten huragan. Niewielu nas ocalało.


Niewielu się na apel przyjaźni stawiło.
Wróciłem, znów ujrzałem kraj osierociały,
W którym mnie osiem lat nie było.

Kogo mam wzywać? Z kim się tu podzielę


Smutną radością, żem ocalił życie?
Tu nawet wiatrak – to ptaszysko z belek,
Z jedynym skrzydłem – oczy mruży skrycie.

Dla wszystkich jestem tu nieznajomy,


Ci, którzy pamiętali, dawno zapomnieli.
A tam, na miejscu rodzinnego domu,
Leży przydrożny pył i popiół pogorzeli…

Potem milknie, powtarza ostatnią strofę, próbując, zapewne, przypomnieć sobie, co jest dalej, ale
się poddaje. Fala ciemności pędzi za nimi, poganiając ich. Dziewczyna, która jeszcze niedawno padała
z nóg, teraz nie odstaje ani na krok, tylko chwyta się jego palców coraz mocniej, coraz bardziej
rozpaczliwie, bojąc się je puścić choćby na sekundę, rozłączyć się – i zgubić.
Jedyna nadzieja w tym, mówi sobie Lisicyn, że opętani zgubią drogę, albo zasną na stojąco, jak
tamten, którego przejechali. Zadorożny gonił ich, sadząc olbrzymie susy z niewyobrażalną prędkością,
przez trzydzieści albo i czterdzieści kilometrów; jeśli te potwory wpadną na ich trop, dościgną ich
w ciągu kilku minut.
I mają szczęście: aż przez dwie godziny za nimi kłębi się mrok, ale nie wykonuje ostatecznego
skoku. Być może trawi pozostawiony przez nich za sobą dom z dwojgiem upartych staruszków, którzy
bajdurzyli coś, że uciekli z drugiego brzegu Wołgi. Przed opętanymi. I to już wiele lat temu.
Dlaczego Surganow o tym wie, domyśla się, a imperator się nie domyśla? Dlaczego utrzymują go
w niewiedzy? Dlatego że to spisek. Spisek przeciwko carowi.
Nie wiadomo, kto do niego należy, ale spisek został uknuty. Na pewno kontrwywiad. Może
i Ochrana, może nawet sztab wojsk kozackich.
Przecież to nie Surganow wybrał Lisicyna do specjalnego zadania, i nie Surganow wybrał
Krigowa. Imperator sam ich sobie upatrzył przy wręczaniu odznaczeń, osobiście wyciągnął zarówno
jednego, jak i drugiego. Żeby ominąć dowództwo, ominąć policję polityczną i wojskowy kontrwywiad.
Sam ich zwerbował, nim zrobili to inni. I prosił, żeby nie mówić nikomu o swoim specjalnym zadaniu.
Tylko zameldować osobiście.
Tak jest, szepce do siebie Lisicyn. Tak jest, Najmiłościwszy Panie. Dziękuję za okazane zaufanie.
Nie zawiodę.
A po dwóch godzinach podchodzą do zamieszkałej stacji.
Za betonowym ogrodzeniem z drutem kolczastym stoi maleńki dworzec wyglądający ni to jak
bajkowy wiejski domek, ni to jak siedziba rady wiejskiej; stacja nazywa się Berendejewo, w drodze
w drugą stronę Lisicyn albo ją przespał, albo przegapił. Tam też pali się światło – na razie.
Przez bramę widać ciężarówkę GAZ z zamkniętą skrzynią.
Muszą się tu już zaczynać porządne drogi, przejezdne dla pojazdów ciężarowych. Od
Aleksandrowa na pewno – a to już następna stacja, przypomina sobie odprawę Lisicyn.
Stuka w bramę; znów szczekają psy. Nie da się żyć na odludziu bez psów – ludzie się podkradną
i cię załatwią. Wychodzą do nich strażnicy, waciaki zamiast mundurów. Nie ma flagi imperialnej,
zauważa Lisicyn. To chyba nie placówka, tylko tak, przytulili się jacyś ludkowie do magistrali
kolejowej, żeby nie odlecieć w rosyjski kosmos.
Widzą jego kozacki mundur, papachę i naramienniki, widzą też kaburę – wpuszczają. Cały
dworzec jest podzielony na klitki, jak komunałka. Skądś dochodzi chrapanie, skądinąd przekleństwa.
Od razu po wejściu do budynku Lisicyn pyta:
– Czyj GAZ tam stoi?
– A co? – odpowiadają mu nieprzyjaźnie.
Jura odwraca się w stronę głosu.
– Rekwiruję go. W imieniu cara imperatora, naczelnego wodza wojsk kozackich.
– Jeszcze czego! – śmieją się z niego.
– A wy wszyscy pobudka i wychodzić. Zaraz będzie tu jatka.
Teraz ludzie się ożywiają, podchodzą bliżej.
– W jakim sensie jatka? Kogo z kim?
– Musicie uciekać! – wtrąca Michelle. – Idą tu opętani!
Miejscowi spoglądają po sobie.
– Jacy znowu opętani? Co ty pleciesz?
Lisicyn traci cierpliwość. Kładzie dłoń na kaburze.
– Czyj to samochód, pytam. Krok naprzód, oddaj kluczyki! Kto chce żyć, może jechać z nami!
Pozostałych zeżrą tamci, ale to już wasza sprawa.
– Kozaczek, co? Jaki się zrobił wojowniczy!
– Myślisz, że twoje pagony robią na nas wrażenie, chujku mamusi? – prycha gruby mężczyzna
w niedopinającej się puchówce. – U siebie w Moskwie możesz rozkazywać takim samym
cosplayerom, a tutaj grzeczniej!
– Zaraz tu przyjdą opętani! – nalega głucha Michelle.
Patrzą na nią z zainteresowaniem, pożądliwie. Lisicyn wpycha sobie dziewczynę za plecy.
Wyciąga z kabury swojego stieczkina.
– Zabierzesz nam ciężarówkę, a z czego będziemy potem żyć? – skarży się jakaś kobieta. –
Wozimy nią ziemniaki na sprzedaż do Moskwy!
– Słuchaj, Wasze Błagorodie, wypierdalaj stąd w podskokach. Wpuściliśmy cię, tego tamtego, jak
ludzie, a ty chcesz nam majątek konfiskować…
– W Moskwie dostaniecie z powrotem! – Lisicyn próbuje ich przekonać.
– Cesarz imperator nam ją zwróci? Co ty pierdolisz! Jak na razie to tylko wszystko zabierał!
– Ani się waż tym tonem o imperatorze! – Lisicyn unosi broń. – Ani się waż!
Naprzód wychodzi brodaty facet ze sztucerem myśliwskim w dłoniach.
– Myślisz, że nas wystraszyłeś? Nie, kolego, znudziło nam się bać…
Po kątach też widać ruch, brzęk metalu.
– Nie rób tego! – Michelle wychyla się zza pleców Lisicyna. – Jedziemy z wami na jednym wózku!
Musicie się przygotować! Trzeba przebić sobie bębenki! Proszę, mam tu… Gwoździe… Jeśli
będziecie słyszeć, zarazicie się od nich… O tak trzeba, patrzcie…
– Laska jest pierdolnięta! – mówi grubas. – Laski nie ruszamy!
– Wręcz przeciwnie! – sugeruje ktoś. – Te pierdolnięte to jest zawsze ogień w łóżku!
Lisicynowi robi się gorąco. Kołnierz szynela staje się ciasny, uwiera w szyję, nie pozwala
oddychać. Odbezpiecza broń.
– No dalej, dalej! Strzelaj, sukinsynu! – Grubas rozpina kurtkę. – Tu też nas dorwaliście, tak,
bydlaki?! Tu też będziecie nam wpychać swojego cara do gardła?! Gdzie tu w ogóle można żyć bez
niego? Podoba się wam, no to pierdolcie się z nim w dupę! Dokąd mam przed wami uciekać,
sukinsyny? Na koniec świata?!
Czerwona mgła.
Żarna. Krew chlusta z szyi.
– Awaaaaadooon – Lisicyn wydusza z siebie żrące, drażniące gardło słowa. – Sziiiiihrruuuuur.

8
– Ona na ciebie czeka. Ona cię kocha i czeka na ciebie. Twoja Katia. Tęskni za tobą. Pamiętasz chyba,
jaka jest piękna? Pamiętasz, jak wam było dobrze razem? Musisz się obudzić, Jura. Musisz znów być
taki jak wcześniej. Dla niej. Żeby znów być razem z nią. Słyszysz mnie?
Lisicyn otwiera oczy.
Coś przeszkadza mu patrzeć. Chce to strzepnąć, zetrzeć brud z oczu – ręka go nie słucha. Chce
wstać – i nie może się wyprostować. Na nadgarstkach ma kajdanki, przypięte do kaloryfera. Potem
wszystko odpływa…
– Jura! Słyszysz mnie? Kiwnij głową, jeśli słyszysz.
Lisicyn znów odzyskuje przytomność, znów zmusza się, by rozkleić opuchnięte powieki, kiwa
ciężką, jakby skacowaną głową. Wpatruje się, mrużąc oczy. Przed sobą widzi poczekalnię dworcową,
podzieloną na małe mieszkanka. Na posadzce krew, ludzie leżą twarzą do ziemi. Słońce świeci przez
rozbite okna. Wiatr wieje z ulicy.
Pięć kroków od niego, obejmując się ramionami, stoi Michelle. Zgadza się, Michelle. Za nią gapi
się jeszcze jakaś nieznajoma dziewczyna umazana na czerwono.
– No i dobrze. No i ładnie – mówi do niego czule Michelle. – Czyli teraz możemy jechać dalej,
tak? Do Moskwy.
EPIZOD 8

1
Michelle nie wie, czy zdążył już się zarazić, kiedy z trudem wlecze go po ziemi, po błocie, po
ceglanym gruzie i węglu do otwartego garażu – dobrze choć, że ma blisko. Oddycha, ale jest
nieprzytomny. On w każdej chwili może otworzyć oczy; a w tych oczach może być wszystko.
Michelle bandażuje jego pogryzione dłonie i trzyma pod ręką ukradziony mu pistolet – zanim
zaczyna go opatrywać, bada nieznaną broń, znajduje bezpiecznik, próbuje się zorientować, czy bardzo
się różni od makarowa jej dziadka.
Przez cały dzień kryje się za garażami, zjadając po kawałku stare kanapki i co chwilę zaglądając
przez okienko: czy się obudził?
Jeśli ocknie się, będąc sobą, Michelle dotrze do Moskwy – on ją ochroni i przeprowadzi,
przedstawi rodzinie Saszy Krigowa i wyjaśni, że nie jest oszustką, pomoże jej się dowiedzieć, co się
stało z jej własnymi rodzicami. Jeśli jest opętany, to będzie jej koniec.
Chodzi tam i z powrotem obok martwego Jegora, rozmawia z tym kretynem, raz nawet kopie go
w splot słoneczny, ale potem czuje strach i wstyd za to, co uczyniła. Dlaczego on jej to zrobił? Co go
w ogóle napadło? Za co pozbawił ją dziecka Saszy? Nigdy niczego mu nie obiecywała, to jego
problem, że nie wiedział, gdzie ulokować swoją miłość. To było nieuczciwe, to bolało. To było podłe
i nieuczciwe. Michelle siada na węglu, plecami do ściany, i próbuje zatrzymać łzy, ale te nie chcą się
zatrzymać.
– Idiota! – mówi znów do niego. – Idiota!
Szkoda go jej, ale siebie bardziej. Szkoda jej wszystkich.
Szkoda to taki czeski samochód, mówił dziadek. Michelle uśmiecha się, potem znów szlocha.
Później przestraszona, że ktoś mógł ją usłyszeć, podrywa się i biegnie zobaczyć, czy nie wrócił któryś
z opętanych.
Nie. Rozbiegli się wzdłuż linii kolejowej. Trzepią ten swój… Bełkot.
Stukot kości o metal wyczuwa własnymi kostkami – przez ziemię: kozak się ocknął. Doczekała się.
Teraz się okaże.

2
Nie chce wracać na placówkę w Rostowie. Tam nie ma życia, Michelle czuje to skórą, włosami,
mięsem. Widziała, jak to było w domu, w Jarosławiu. Jura nie widział, a ona widziała. Ale on zabiera
drezynę, a zostać samej w nadchodzącej ciemności jest dla niej zbyt przerażające.
Zdoła go ostrzec, zdoła go nauczyć, jak się uchronić. Musi tam jechać, będzie trzeba wrócić na
dworzec, szukać jego kozaków. Michelle nie słyszy, co on do niej mówi, musi ciągle patrzeć mu
w twarz, wyłapywać wskazówki mowy ciała, niewypowiedziane zamiary. Powierzyła się temu
człowiekowi, jak jeszcze nigdy nikomu. I tak, ma w plecaku jego pistolet, i będzie musiała odgadnąć,
nie słysząc go, czy zaczyna mówić dziwne rzeczy.
Kiedy podchodzą do okien dworca, za którymi wiruje ten straszliwy krąg z nagich żołnierzy,
Michelle zrzuca plecak z ramienia i wsuwa rękę do środka. Jura jej nie wierzył i trzeba pozwolić mu
się przekonać, że nie kłamała; ale jeśli będzie się przysłuchiwać opętanym, jeśli zdąży ich wysłuchać –
trzeba będzie szybko do niego strzelać, przez plecak.
Michelle nie spodziewała się po sobie takiego wyrachowania. To nie ona, to jakiś spokojny głos
podpowiada jej, co trzeba zrobić. Jak postąpić, żeby pozostać przy życiu, żeby wydostać się z tego
piekła, żeby dotrzeć do Moskwy.
Ale potem zapomina, że zamierzała do niego strzelać.
Później widzi tych nieszczęsnych nieludzi, którymi szatańska modlitwa kręci jak marionetkami,
każąc im robić coś dziwnego i nienaturalnego, każąc zabijać i umierać, bezmyślnie i nieświadomie;
i myśli o Saszy. O Saszy Krigowie, jak siedzi nago na ramionach innego nagiego żołnierza
w wagonowym łączniku, pośród krwi i wymiocin, nawet nie zezwierzęconym, ale jakiś
odczłowieczony. I tak, to okropne, on jest straszny, tak, ale jest też żałosny – jakby wypatroszony
przez jakąś niepojętą dziką siłę, bezmyślny i pusty… Jego też jej szkoda.
Szkoda.
Gdyby choć został jej po nim okruszek, gdyby zostało po nim dziecko, które wyrosłoby podobne
do niego, szarookie i jasnowłose; a tak ma tylko ten obraz w pamięci, a i o nim chce jak najszybciej
zapomnieć.
Potem uświadamia sobie, że Jura stara się usłyszeć, co oni tam gadają za szybą, w poczekalni. Że
jeśli nawet jeszcze się nie przemienił, to za chwilę to się stanie. Musi go stąd zabrać, jak najszybciej –
bo inaczej trzeba będzie go zastrzelić. Błaga go, żeby uciekali, ale on już wpadł, mięsna karuzela go
zaczarowała, zahipnotyzowała, on już chce tam iść, do swoich towarzyszy. Puka do nich, żąda, żeby
wzięli go do siebie…
Michelle płacze i odbezpiecza pistolet Lisicyna.
I wtedy on się budzi, dzięki Bogu, budzi się.

3
Już widząc ikony, leżącą na kanapie babcię, czując od progu kwaśny starczy zapach, Michelle rośnie
gula w gardle. Staruszek – wysoki, przygarbiony, prawie całkiem wyłysiały – nie przypomina jej
dziadka, a staruszka – jej babci. Chociaż wszyscy starzy ludzie są do siebie jakoś podobni. Teraz
wystarcza jej nawet ta zbieżność.
Staruszka przynajmniej może chodzić. Krząta się, nastawia czajnik, nakrywa do stołu – babcia
Michelle była taka dziesięć lat temu, kiedy sama Michelle dopiero przeobrażała się z dziewczynki
w dziewczynę. Ten ich dom – z ciepłym żółtym światłem, z ikonami i mruczącym kotem, ocierającym
się o nogi stołu – wydaje się w ogóle snem; a może snem jest wszystko, co przytrafiło się jej przez
ostatnie trzy dni?
Potem babcia prowadzi ją do pokojów w głębi, żeby się przebrała – widzi, że dżinsy Michelle są
całe brudne, widzi zaschniętą krew, ale przy mężczyznach nie daje po sobie poznać. Patroszy szafę na
ubrania, wyciąga jakąś przeżartą przez mole wełnę, ale znajduje też czyste koszulki, rajstopy i sweter.
– Nie możecie tu zostać… – mamrocze Michelle, rozbierając się.
Jakoś nie wstydzi się rozebrać przy obcej staruszce. To, co mówi jej babcia, rozumie nawet bez
słów: co się stało? To on ci to zrobił? Michelle chce obronić Jurę przed podejrzeniami.
– To nie on. On jest dobry. Zabierze mnie do Moskwy, do rodziny. Zgwałcił mnie kto inny. Byłam
w ciąży. Straciłam… Ja straciłam…
Babcia obejmuje ją, całuje w głowę. Niesłyszalnie odpędza ból. Przynosi jej gorącą wodę
i ściereczkę, i kiedy Michelle ciepłą szmatką ściera krew z kolan, z ud, babcia kiwa jej głową, kiwa
i coś szepce, patrząc w kąt pokoju; Michelle ogląda się – tam też wisi ikona.
Babcia pokazuje jej – ty też byś się pomodliła, a nuż by ci ulżyło; przynajmniej czegoś takiego się
można domyślać – wszystkie staruszki kierują rozmowę w tę stronę, jej rodzona babcia robiła tak sto
razy. Ale tam, w Jarosławiu, w Placówce, Michelle powiedziałaby jej krótko i jasno: Odwal się,
babciu! A tu – wdech, wydech – kiwa jej głową: dobra, pomodlę się, jeśli ci to potrzebne.
– Ale musicie z nami uciekać, rozumie pani? Tu nie można zostać…
Są tacy, których już się nie uratuje. Którzy utknęli w przeszłości. A pozostałych trzeba próbować
wyciągnąć.
4
Sam jej oddaje ten swój list.
Kiedy facet ze strzelbą wychodzi naprzód, kiedy cały ten motłoch zaczyna szemrać po kątach,
gapić się na nią i rechotać, obnażając zgniłe zęby, Jura zasłania Michelle swoim ciałem, wypycha ją do
tyłu; w jednej ręce ma pistolet, w drugiej – ten papier, list, który pisał do swojej dziewczyny
u staruszków.
I ponieważ stoi za jego plecami, to nie od razu zdaje sobie sprawę, co się tu na jej oczach
rozgrywa. Nie słysząc, nie rozumie też, o co była ta kłótnia. Nawet jej to nie martwi, obchodzi ją tylko
jedno: tych ludzi, którzy nocują i żyją w idiotycznej chacie na stacyjce o baśniowej nazwie
Bieriendiejewo, trzeba jak najszybciej nauczyć, jak mają pozostać ludźmi, jak przeżyć. Ale oni nie
chcą jej słuchać, nie chcą jej wierzyć; a ona ich nie słyszy – więc nie wie, jak ich przekonać.
A potem podchodzą do nich ci mężczyźni – trzej, czterej – jeden ma strzelbę, pozostali trzymają
ręce w kieszeniach, ale tylko do czasu, i mamroczą coś ze złością; Michelle nie wie co i nie wie, co
Jura im odpowiada – widzi tylko, jak nagle cały się wygina, jakby miał atak padaczki, i czuje, jak
cierpnie jej skóra. Ci idioci zaczynają rżeć, gapią się na niego, wytykają palcami, ale milkną jeden po
drugim; przez ich twarze przebiega grymas, pozbawiając ich w jednej chwili zwykłego, ludzkiego
oblicza – wtedy Michelle krzyczy z całych sił, zrywa struny głosowe:
– Zatkajcie uszy! Nie słuchajcie go! Przekłujcie sobie bębenki! Nie słuchajcie go, albo umrzecie!
Rzuca się do nich, udaje jej się wywlec za rękę jakąś kobietę, tamta też ciągnie kogoś za sobą,
Michelle wrzeszczy – po prostu wrzeszczy, żeby choćby swoim głosem zagłuszyć mamrotanie
Lisicyna.
Pchają jakieś drzwi, najpierw Michelle prowadzi ich, potem oni ją, ledwie zdąża obejrzeć się przez
ramię: ludzie walą tam głowami o ściany, tarzają się po ziemi, wiją się jak ślimaki, a jej Jura tym
dyryguje, kręcąc się jak bąk…
– Chodź tu! Chodź tu! – woła do kobiety; to nawet nie kobieta, lecz dziewczyna mniej więcej w jej
wieku.
Wyciąga swoje gwoździe, a kiedy tamta się schyla, żeby ją usłyszeć, robi wszystko za nią –
ruchem wyuczonym jeszcze w fabrycznym bunkrze w Jarosławiu. Sami się nie zdecydują, zbyt trudno
jest samemu przekłuwać sobie bębenki. Wkłada jej gwoździki do uszu – nie bój się! – i od razu dłońmi
z obu stron: klap!
Dziewczyna wyciąga się jak struna – ból jest piekielny – i zaraz łamie się wpół, pada
nieprzytomna. Chłopak, który trzymał się z nimi, gapi się na Michelle jak na obłąkaną, bierze zamach
pięścią, myśli, że ją przestraszy, a ona śmieje mu się w twarz, pełza po podłodze, znajduje swoje
gwoździki, a potem woła go do siebie:
– Chodź, nie bój się! Jesteś facet, czy kto?!
Tamten cofa się – krok, drugi – w stronę drzwi. I widać, że do niego też dociera przez szczelinę ten
ich chór, bo strach ustępuje i ogarnia go coś całkiem innego, tak jak kot chwyta mysz uzbrojoną
w pazury łapą i wyciąga z nory na zewnątrz.
– Błąd… – szepce za nim Michelle. – Błąd, błąd…
Potem zaczyna przesuwać meble, trzeba szybko się tu zabarykadować, kiedy oni będą tańczyć
swoje tańce i pożerać się nawzajem, czy co tam z nimi będzie tym razem. Michelle nie może tu zrobić
nic, jak tylko się schować, tylko wpełznąć w szczelinę w podłodze i przeczekać burzę.
Ach, Jura, Jura. Czy nie lepiej byłoby, gdyby strzeliła do niego przez kolorowy szkolny plecak na
dworcu w Rostowie? Uciekała przed zarazą – i sama ją tu przyniosła na własnych podeszwach, na
własnych nogach.
Dom cały się trzęsie; dobijają się i tutaj, gdzie Michelle leży twarzą do ziemi, obejmując
nieprzytomną dziewczynę, dobijają się, ale nie umieją otworzyć drzwi, bo wyleciało im już z głowy,
co to takiego drzwi i jak się je otwiera, bestia wyparła już człowieka; i to nawet nie zwykłe zwierzę
tam zamieszkało, ale jakiś stawonóg, coś, co niby też istnieje – ale istnieje na własnych prawach,
nieznanych ludziom i sprzecznych z ich naturą.
Trzeba to wytrzymać. Przecież kiedyś się to skończy.
Czy się nawzajem pożrą, czy zaczną tańczyć, czy wpadną w to otępienie, a wtedy będzie można po
cichutku stąd wyjść? Być może. Jest nadzieja, przynajmniej okruch nadziei.
Żarówka pod sufitem migocze, ale nie gaśnie. A tam teraz, w tamtej sali, też pali się światło… Ale
o tym lepiej nie myśleć. Lepiej nie myśleć o tym, co było z Saszą, co się teraz dzieje z Jurą. Michelle
nie udało się go uratować, było już za późno – zresztą gdyby nawet wcześniej zaproponowała mu
swoje gwoździe, odmówiłby przez upór. Bo jak ma słuchać swoich rozkazów bez uszu, bez uszu to nie
żołnierz. Głupi, głupi… Oj, Jura; oj, Jura, Jura.
Żeby się nie bać, wyjmuje jego list.
Teraz to dobrze, że niczego nie słyszy.

5
Katieńko,
są takie rzeczy, których wstydzisz się powiedzieć, póki żyjesz. Zbierasz się, żeby wypowiedzieć je
na głos, a potem łapiesz się na myśli, że to zbyt głośne, zbyt oklepane, zbyt fałszywe. To prawdziwy
ból w dupie powiedzieć komuś, że się go kocha. A czy ja na pewno kocham? A czy ona uwierzy?
A czy ona chce to usłyszeć? A czy po tym wyznaniu trzeba natychmiast uczynić następne, że chcesz
się żenić? A jeśli ona nie odpowie, że też kocha? A czy to, co czuję, to miłość? A skąd mieć pewność?
Byli tacy, co przysięgali sobie miłość, a potem darli ze sobą koty. Przeklinali się nawzajem i jeszcze
nie żałowali sił, żeby po rozstaniu napsuć drugiej stronie jak najwięcej krwi. Więc nawet jeśli kocham,
nawet jeśli i ty mnie kochasz i doszliśmy w tej sprawie do porozumienia, to co dalej? I takie rzeczy.
W swoją miłość oczywiście specjalnie nie wątpię, bo jesteś po prostu najlepszym, co mnie w życiu
spotkało. Ale wątpiłem w ciebie, bo po co ci ktoś taki jak ja? Dlatego nie decydowałem się prosić cię
o rękę: bo co, powiesz „nie” i magia zniknie. Nie będę już umiał się okłamywać, że mamy jakąś
przyszłość, a wtedy jak mam dalej żyć? Ale jeśli przekazano ci ten kawałek papieru, to znaczy, że nie
ma i nie może być dla nas przyszłości, bo i mnie już nie ma. A jeśli nie ma przyszłości, to nie ma
i odpowiedzialności, więc mogę szczerze i otwarcie powiedzieć, że jesteś najlepszym, co mi się
przytrafiło w tym życiu. Najlepszą, najbardziej niezwykłą, najdziwniejszą i najfajniejszą kobietą,
najpiękniejszą. Naj, naj, naj. Zresztą jaką, do cholery, najlepszą, skoro odkąd cię poznałem, inne
w ogóle wywietrzały mi z głowy? Po prostu o nich zapomniałem. I aż dziwnie było o nich myśleć.
Wszystkie koleżanki stały się obce, a w mojej głowie i sercu jesteś tylko ty. To dlatego jestem taki
odważny, bo nie żyję, inaczej nawet nie zaczynałbym o jakichkolwiek koleżankach! Chodzi mi o to, że
nie jesteś naj, ale w ogóle jedyna. Piszę do ciebie tę kartkę, dlatego że w każdej chwili mogę zginąć.
Właśnie zdałem sobie z tego sprawę i postanowiłem od razu napisać, bo a nuż nie będę już miał takiej
możliwości. Kiedy przyszedłem bez pytania na twoje przedstawienie, tak się bałem, że ktoś inny da ci
kwiaty przede mną, albo że ci się nie spodobają, albo że umówiłaś się już na randkę tego wieczoru, bo
zawsze wiedziałem, że jesteś prawdziwą boginią. Wciąż nie mogłem zrozumieć, dlaczego zwróciłaś
wtedy na mnie uwagę w tym barze, czym sobie na to zasłużyłem, skąd ten zaszczyt. Wcześniej ci tego
nie mówiłem, bo myślałem, że to głupie, że to jak pochlebstwo, że prawdziwy mężczyzna tak nie
powinien. No i że po prostu zdążę to zrobić jeszcze sto razy, a teraz zdaję sobie sprawę, że mogę nie
zdążyć, a więc teraz mogę się nie wstydzić. Kiedy leżałem i wokół mnie świstały kule, myślałem
o tobie, kiedy nie mogłem zasnąć, myślałem o tobie, kiedy wezwał mnie do siebie imperator,
siedziałem u niego i myślałem, jakie to ma na tobie zrobić wrażenie, kiedy będę ci o tym opowiadał.
I myślałem też o tobie pod prysznicem, wybacz mi wulgarność. Krótko mówiąc, wszystko widzę przez
ciebie, jak przez lunetę, albo celownik karabinu. No i teraz też… Żegnam się tylko z tobą. Pamiętaj, że
cię kochałem. I prosiłem o rękę.
Twój Jura
Michelle czyta ten list raz, potem drugi. Ma czas – póki działa elektryczność, póki opętani są zajęci
sobą, nie zaczęli jeszcze szukać jedzenia. Leży zakopana pod stertą rupieci, obejmując obcą
dziewczynę, wysunąwszy spod czyjegoś brudnego koca tylko kartkę papieru i własny nos – czyta
o miłości.
Myśli: a więc Lisicyn zdążył napisać do swojej narzeczonej. Miał czas, żeby przygotować się na
śmierć. A Saszy nie było dane te dwadzieścia minut – w spokoju, przy świetle lampy. To musiało go
ogarnąć nagle. Bo i on mógłby do niej napisać coś takiego.
Za czwartym razem już jej się wydaje, że czyta list Saszy do siebie. Za piątym zna go już na
pamięć.
Dziękuję ci, Jura.

6
Kiedy dziewczyna odzyskuje przytomność, Michelle musi ją tulić trzy razy mocniej; razem ze
świadomością wraca do niej również ból, który teraz nigdy do końca nie zniknie, który zastąpi jej
słuch – ale jednocześnie zapewni ochronę przed obłędem.
Michelle jest gotowa na jej przebudzenie. Poszperała po pomieszczeniu, znalazła coś do pisania:
złamany ołówek i skrawki gazet. Gdy tylko jej towarzyszka otwiera oczy, Michelle pokazuje jej: „Nie
krzycz, bo nas zabiją”. Dzieńdoberek, kur…
A potem: ćśśś, szszszsz, cicho, cicho… Za ścianą dalej się kotłuje, drewniana podłoga drży.
Dziewczyna uświadamia sobie, że ogłuchła, chce wrzeszczeć z przerażenia, ale Michelle jej tego
zabrania. Tuli ją, a potem, kiedy ta trochę się uspokaja, pomaga jej wstać i na palcach prowadzi do
zastawionych meblami drzwi, jest w nich szpara.
Przez szparę widać trzech ludzi stojących na rękach z głowami w dół, z zamkniętymi oczami
i purpurowymi gębami, kolejni leżą jak martwi, jeszcze inni podskakują w miejscu. Dziewczyna
krzyczy przestraszona – może zobaczyła swojego chłopaka wśród nieludzi – ci, którzy stoją na rękach,
natychmiast otwierają oczy. Michelle zasłania jej usta dłonią, ciągnie z powrotem do nory. Sięga po
gazetę, pisze jej wiadomość:
„Wszyscy ci ludzie – już po nich. Gdybyś miała słuch, też byś się zaraziła. Musiałam to zrobić.
Sama też jestem głucha”.
Teraz siedzi w milczeniu, trawi te słowa.
Jest blondynką, z włosami do ramion, ciemnooką i chudą, same kanty, same kolce bez kwiatów.
Siedzą w kącie za rozbitym kredensem, przykryte postrzępionymi kocami; pomieszczenie jest ślepe, to
jakaś komórka. Nie wiadomo, czy na zewnątrz jest dzień czy noc – światło daje tylko mrugająca
żarówka.
Michelle gryzmoli jej jeszcze na starej gazecie wyjaśnienia – wszystko, co wie. O szatańskiej
modlitwie, o tym, że przybyła z drugiego brzegu, że to tajna broń, że cały Jarosław wyginął od tej
zarazy, i Rostów też, i że nie ma innego sposobu, żeby się uratować. Trzeba uciekać.
Teraz, kiedy Lisicyn się przemienił, potrzeba jej jakiegokolwiek towarzysza. Sama nie przeżyje;
a we dwie, choć obie są głuche, mogą jeszcze spróbować…
„Kiedy oni, tamci…” – wskazuje głową w stronę drzwi – „zmęczą się, albo odejdą, spróbujemy
ruszyć dalej” – obiecuje jej Michelle. „Do Moskwy”.
Dziewczyna się kuli, zerka ponuro.
„Umiesz w ogóle czytać? Jak masz na imię?”
Tamta się złości, bierze w końcu od Michelle gazetę i ołówek.
„Wiera”. Pokazuje na salę, w której ludzie stoją na głowach: „To coś jak choroba? Zakaźna?”.
„Coś jak choroba psychiczna” – odpowiada Michelle. „Pożerają też ludzi!”
Wiera się wzdryga: „Tam jest mój ojciec i chłopak!”.
„Z nimi już koniec. Naprawdę”. – Michelle pisze litera po literze. „Moi też… Wszyscy umarli”.
Ale Wiera nie chce w to wierzyć. Rzuca gazetę, odpycha Michelle, idzie do drzwi, znów
przystawia oko do szpary, patrzy przez nią, patrzy. Patrzy. Odwraca się – ma przegryzioną wargę,
czerwone oczy. Spogląda na Michelle z nienawiścią. Mówi coś bezgłośnie, ale Michelle domyśla się
co:
– To przez was!
Michelle przykłada palec do ust – nie hałasuj, nie hałasuj… Składa ręce jak do modlitwy: wybacz.
„Oni i tak przyszliby tu za parę godzin! Są teraz wszędzie! Trzeba uciekać! Trzeba uciekać do
Moskwy!”
Wiera odgarnia znów spadającą grzywkę, wyrywa Michelle ołówek, wściekle pisze jej pod nosem:
„Nie idę do żadnej Moskwy!”.
Michelle jest zdumiona: dlaczego?
„Nie można tu zostać. Oni tu przyjdą. Zarażą wszystkich. Trzeba zdążyć przed nimi”.
Wiera nie odpowiada. Pociera uszy, patrzy na krew na dłoniach. Błyska oczami, cała się kurczy. Po
namyśle znów bierze ołówek.
„Więc tu umrzemy”.
„Dlaczego?!” – Michelle wyszarpuje jej z rąk ołówek.
„Dlatego że w Moskwie mam przechlapane. Jak mnie złapią, to powieszą!”
„Za co?”
„Tata jest wrogiem narodu”.
„Jak to?”
„Jak to?! Co ty, wczoraj się urodziłaś?” – Wiera śmieje się przez ból z jej głupoty. „Kiedy car
doszedł do władzy, zabili wszystkich, którzy byli przeciw niemu w czasie wojny domowej. Razem
z rodzinami. WROGOWIE NARODU. Ledwo zdążyliśmy uciec. Ale oni wszystkich pamiętają,
wszystkich znają. Nie ma dla mnie powrotu”.
Michelle bierze ołówek; na marginesach gazety nie zostało wiele miejsca, grafit też już się stępił.
„Razem z rodzinami? Dzieci też?”
„Była przecież wojna. Wszystkich. Po co w ogóle chcesz tam iść?”
„Stamtąd pochodzę”.
„Długo tam nie byłaś?”
„Od wojny domowej” – nazywa wojnę tak samo jak Wiera.
„I czemu uciekliście wtedy z Moskwy?”
„Rodzice tam zostali. Wysłali mnie samą” – Michelle pisze coraz wolniej, w coraz większej
zadumie.
Wiera klepie Michelle po ramieniu swoją czerwoną dłonią i uśmiecha się szyderczo.
„A może ty też nie powinnaś tam jechać?”
Michelle odsuwa się od niej, strząsa rękę. Wszystko jej zamiera w środku. Tyle razy zadawała
sobie pytanie – dlaczego przez te wszystkie lata ani ojciec, ani matka, ani ukochani wujek z ciocią nie
próbowali jej odszukać, dlaczego po prostu oddali ją babci i postawili na niej krzyżyk? Dlaczego
dziadek nie umiał konkretnie odpowiedzieć na jej pytania i nie pozwalał jej wrócić do Moskwy?
„Po tym, jak car przejął władzę, doszło do brutalnych czystek. Zero litości. Całą rodzinę przyjaciół
ojca rozstrzelali, nas wywieziono ciężarówką pod trupami”.
Czy to nie dlatego, że ojciec Michelle też był wrogiem narodu?
I czy to nie dlatego wsadził ją do pociągu bez pożegnania, że po prostu próbował ją ocalić przed
śmiercią? Ją ocalił, a sam został… I tyle. A potem się do niego dobrali… I do matki. I do całej rodziny,
która została w Moskwie.
Gdyby dziadek żył, można by teraz było się do niego przytulić, dopytać. Gdyby dziadek żył…
Gdyby żyła babcia.
I co teraz?
Co może ją czekać w Moskwie, nawet jeśli jakimś cudem tam dotrze po tym, jak się stąd
wydostanie? Złapią ją?
„Tyle lat minęło” – pisze do Wiery Michelle. „Na pewno o wszystkim już zapomnieli!”
„Nie wiem” – odpowiada tamta. „Ojciec się bał. Jak chcesz, to sama go spytaj”.
Wiera wskazuje jej zabarykadowane drzwi.

7
Kiedy tupot ustaje, czekają jeszcze trochę, nie chcą kusić losu. Potem Michelle wygląda przez
szparę…
Kilku leży bez tchu. Dwaj stoją nieruchomo, z rękami po bokach i z zamkniętymi oczami. Jeden
z nich to chyba Lisicyn, nie rozpoznaje go od tyłu, ale domyśla się po spodniach munduru – ma nagi
tors i jest boso; a drugi w ogóle nie ma na sobie ubrania. Okna są powybijane – być może to przez nie
uciekali – i widać w nich dzień.
A w miejscu, gdzie Jura osłaniał ją własnym ciałem, na ziemi leży jego pistolet.
To tam musi iść. Do pistoletu. Nie zdążył wystrzelać nabojów, modlitwa zadziałała szybciej.
Wspólnie zaczynają przesuwać rupiecie – powoli, ostrożnie. Lisicyn i tamten drugi wciąż się nie
ruszają.
Komoda szoruje o podłogę, zgrzyta kanapa – nogi wyczuwają wibracje. Nie za głośno? Obudzą
ich? Michelle uchyla odrobinę drzwi, wyślizguje się z komórki… Po chropowatych klepkach podłogi,
które też muszą skrzypieć – tak jak skrzypiał parkiet w mieszkaniu babci. Krok, jeszcze jeden,
jeszcze…
Mężczyzna podobny do Lisicyna stoi spokojnie, tyłem do niej. Wygląda na to, że oddycha – gdyby
zesztywniał, stojąc, chyba by się przewrócił? Ale śpi czy udaje? Pistolet leży tylko kilka metrów od
niego.
Michelle, zanim rzuci się po niego, rozgląda się po raz ostatni.
Czyjaś krew wylała się na podłogę i połyskuje oleiście. Umazane nią były też odłamki szkła
w oknie. Wszyscy, którzy wcześniej stali na rękach, leżą teraz martwi z sinopurpurowymi
nabrzmiałymi głowami.
Wiera skrada się za nią. Rozpoznaje w jednym z opuchniętych – tamtym brodaczu, który groził
Lisicynowi obrzynem – kogoś bliskiego. Zasłania usta ręką. Może i płacze – Michelle nie słyszy.
Na palcach obchodzi nagiego człowieka… Patrzy mu w twarz…
Jura Lisicyn.
Stoi z zaciśniętymi powiekami. Twarz ma poharataną paznokciami, jakby chciał wydrapać sobie
oczy.
Drugi nagi mężczyzna też niczego nie widzi – temu udało się dobrać do swoich oczu. Michelle ani
na sekundę nie spuszczając oczu z Lisicyna, kuca i przysuwa do siebie jego pistolet. Od razu odbiega
i sprawdza: pół magazynka wciąż jest na miejscu.
To tyle.
Celuje w nieznajomego mężczyznę i naciska spust. Tamten pada na ziemię. Lufa od razu
przeskakuje na Jurę.
Lisicyn na odgłos wystrzału wzdryga się, ale się nie budzi.
Wiera, z miejsca, gdzie leży jej martwy ojciec, patrzy na Michelle mściwie i z niemym żądaniem:
zabiłaś naszego, teraz zabij swojego. Ale Michelle nie chce strzelać do Jury.
A co, jeśli może jeszcze oprzytomnieć? Jeśli może jeszcze wyzdrowieć?
Co, jeśli był już opętany, kiedy ciągnęło go do garażu? A potem doszedł do siebie. Taki Pałkan był
przecież normalny, zanim znów się przemienił.
Może i Jura jeszcze wyzdrowieje? Może uda się go jeszcze odzyskać.
„Krótko mówiąc, wszystko widzę przez ciebie, jak przez lunetę, albo celownik karabinu. No i teraz
też… Żegnam się tylko z tobą. Pamiętaj, że cię kochałem. I prosiłem o rękę. Twój Jura”.
Pistolet jej ciąży, ciągnie rękę w dół. Michelle podtrzymuje go drugą, żeby lufa nadal celowała
w pierś Jury.
Wiera pokazuje jej głową: no, dawaj.
Michelle wskazuje na Wierę, obraca niewidzialną kierownicą: umiesz prowadzić? Tamta kręci
głową.
No właśnie. A on umie. Michelle chwyta stieczkina za lufę, podchodzi od tyłu do Lisicyna i uderza
go rękojeścią w tył głowy.

8
– Ona na ciebie czeka. Ona cię kocha i czeka na ciebie. Twoja Katia. Tęskni za tobą. Pamiętasz chyba,
jaka jest piękna? Pamiętasz, jak wam było dobrze razem? Musisz się obudzić, Jura…
Jak długo tak go odczarowywała? Pół godziny, godzinę?
Próbował otwierać oczy, ale były zasnute mgłą. I dopiero teraz zabłysło w nich coś świadomego:
coś z człowieka, a nie skolopendry.
Lisicyn próbuje wstać z podłogi, ale kajdanki – Wiera skądś je wytrzasnęła – go powstrzymują.
Przygląda się im tępo, z rozdrażnieniem, ale to już zwykła ludzka irytacja.
– Jak się czujesz? – pyta go Michelle.
Ten bezgłośnie otwiera usta, zapominając, że ona nie zrozumie go w ten sposób. Pokazuje jej swój
przykuty przegub. Chyba ją poznał.
– To oni ci to zrobili – mówi mu Michelle. – Zaraz poszukam klucza. Sama ledwie zdążyłam się
ukryć. Dzięki Bogu, żyjesz. Nie mów nic, nie mów, jestem głucha, pamiętasz?
Ale on nie pamięta. Mruga, odpływa, znów flaczeje. A jednak Michelle już wie: oprzytomniał.
Wiera idzie za nią do pokoju.
„Jedź z nami. Weźmiemy ciężarówkę i pojedziemy”.
„Ojciec mówił, że oni wszystko pamiętają”.
„Wszystko zapomnieli. Nie pamiętają nawet o tej szat. modlitwie”.
Wiera waha się, odrzuca grzywkę. Wyciera rękawem nos. Ma czerwone oczy. Płakała nad ciałem
ojca. Potem wzięła się w garść.
„W dwie na pewno sobie z nim poradzimy. A ty nie możesz tu zostać. Jeśli twoi wrócą. Tu było
mnóstwo ludzi. Wszyscy się rozpierzchli. Co będziesz robić?”
Wiera wskazuje głową na drzwi – na Lisicyna przykutego do kaloryfera: „On w każdej chwili
może się znów taki stać”.
„Będę go pilnować. Stuknę go, jeśli będzie trzeba” – wzdycha Michelle. Dodaje: „Może on
w ogóle wyzdrowiał?”.
Wiera wciąż nie może się zdecydować.
„Myślisz, że sama się nie boję?” – pisze Michelle. „Może moi rodzice też byli wrogami narodu,
skąd mam wiedzieć! Ale nie możemy tu zostać. Trzeba jechać!”
Wiera w końcu pochyla głowę.
– W porządku? – pyta ją Michelle, uśmiechając się.
– Nie.
„Nie ma tu mojego chłopaka. Zostanę. Poczekam na niego. Może on też otrzeźwieje”.
Na tych słowach ołówek łamie się na dobre.
Michelle żebrze u niej o kluczyki do ciężarówki jak głuchoniema – gestami; tamta udaje, że nie
rozumie, dopóki nie znudzi jej się upokarzanie Michelle – i dopiero wtedy sięga do kieszeni
mężczyzny z rozdętą głową, który z jakiegoś powodu zapomniał się rozebrać.
Michelle stoi nad Lisicynem, trzyma jego mundur. Zastanawia się: ubrać go czy nie? Potem
rozkłada przed nim ubranie. Rozpina kajdanki, ostrożnie zdejmuje obrączkę z ręki. Odsuwa się o krok.
– Jura! Słyszysz mnie? Kiwnij głową, jeśli słyszysz.
Lisicyn wzdryga się, otwiera oczy, kiwa głową. Przymyka powieki. Uśmiecha się do niej. Poznał
ją.
– No i dobrze. No i dobrze – mówi do niego Michelle. – Czyli teraz możemy jechać dalej, tak? Do
Moskwy.
Wstaje z wysiłkiem.
Z roztargnieniem podnosi mundur, zesztywniałe ręce wkłada w rękawy. Dotyka palcami rozbitej
potylicy, patrzy z zakłopotaniem na krew, krzywi się z bólu. Wiera stoi obok, obserwuje.
„Co się tu działo?” – pisze Lisicyn na szybie.
– Wdałeś się w bójkę z miejscowymi – odpowiada Michelle. – A potem przyszli opętani. Jednych
pożarli, inni uciekli. Ja się ukryłam.
Jura czyści naramienniki, strzepuje kurz z munduru, z irytacją zeskrobuje brud z papachy, chucha
na bączka Niezgrabnymi po niedawnym skurczu palcami próbuje zapiąć mosiężne guziki szynela.
Dotyka pustej kabury. Patrzy na Michelle podejrzliwie. Ta wzrusza ramionami.
– Mamy kluczyki. Siądziesz za kółkiem?
Zgadza się. Ale porusza się powoli, jakby był w szoku. Z jego nosa kapią czerwone krople.
Wychodzą na podwórze. Wiera za nimi – twarz ma pomarszczoną, jakby miała nie dwadzieścia,
tylko sześćdziesiąt lat. Wiatr porusza drzwiami do chaty o nazwie Bieriendiejewo w przód i w tył.
Zagubiony Lisicyn brnie w stronę ciężarówki. Wdrapuje się do kabiny, wkłada kluczyk do stacyjki.
Powietrze zabarwia się na niebiesko od spalin, zaczyna pachnieć przygodą.
Michelle idzie otworzyć bramę. Spustoszyła to miejsce, sprowadziła tu nieszczęście. Pistolet
Lisicyna ciąży jej w plecaku.
Wiera wlecze się za nią – złość i bojowy nastrój opuściły ją, dziewczyna szykuje się do
samotności. Kiedy brama jest już otwarta, łapie Michelle za rękaw. Pisze walonkiem na śniegu takimi
wielkimi literami, jakby mieli je odczytać z samolotu: „POMÓŻ Z OJCEM”.
Michelle stoi nieruchomo, z początku nie chce odpowiadać. Samochód grzeje już silnik,
zwerbowała Lisicyna, można wskakiwać i pędzić do Moskwy. Jak pomóc? Pochować go? Kuć teraz
w zamarzniętej ziemi? No nie.
Wtedy Wiera robi z oczu wąskie szparki, chwyta Michelle dwoma palcami za podbródek.
– Po co?!
– Co po co?! – kluczy.
Wiera wskazuje na swoje krwawiące uszy, potem celuje palcem w Michelle. Po co mi to zrobiłaś?!
Twarz ma wykrzywioną: nie ma siły nienawidzić, łzy napływają jej do oczu. Michelle zamierza się
oburzyć: przecież ja cię uratowałam! A potem myśli: czy to naprawdę dla niej ratunek? No dobra,
przedziurawiła jej bębenki, a teraz ta Wiera została sama, jedyna zdrowa na umyśle na swojej stacji.
Co jest gorsze, bardziej okrutne?
Jej złość się ulatnia.
– Dobra! – macha na nich.
Moskwa zaczeka.
Próbują rozbijać brunatną ziemię łopatą i łomem, ale szybko kończą im się siły. Nawet Lisicyn jest
wyczerpany – zużył wszystko, co miał, w czasie opętania. Wtedy postanawiają po prostu przywieźć
wózkiem piasek ze sterty przy domu – mieszkańcy chcieli mieszać cement i postawić dobudówkę.
Kładą ojca Wiery w płytkim dołku, który udało im się wykopać, i usypują z wierzchu kopiec
z gruboziarnistego ciemnożółtego piasku. Twarz zasypuje mu sama Wiera, pozostali się krępują. Jakoś
niezgrabnie i niepewnie robi nad tym kopczykiem znak krzyża.
– Skąd się to wszystko wzięło? Dlaczego się tu znalazło? Dlaczego my? – pyta Lisicyna Michelle.
Ten patrzy spode łba, niewyraźnie.
I tyle. Teraz można tu Wierę zostawić.
Michelle i Lisicyn wracają do wozu, znów go uruchamiają i wyjeżdżają za bramę. Michelle rzuca
spojrzenie za siebie, przez drżące boczne lusterko.
Widzi w nim nieznaną jej i niepotrzebnie uratowaną Wierę samą, zagubioną, i ten brunatny
kopczyk ze sterczącą w nim deską. Dziewczyna wychodzi na drogę, robi krok za ciężarówką, potem
się zatrzymuje.
– Hamuj. Hamuj! – krzyczy Michelle.
Ten wciska hamulec.
Michelle otwiera drzwi, pokazuje Wierze: z tyłu, z tyłu!
Ktoś za nimi biegnie. Pół nadzy, pół ubrani, brudni ludzie-insekty. Wiera chowa się przed nimi –
Lisicyn wrzuca wsteczny – Michelle wyciąga do niej rękę – ona ją w porę chwyta – ciężarówka
przyspiesza, oby tylko Jura znów ich nie usłyszał! – i naprzód, już w biegu zatrzaskując zardzewiałe
drzwi – na pustą drogę, zgodnie z drogowskazem „Szosa Jarosławska, Moskwa”. Przy czterdziestu
kilometrach na godzinę pościg wciąż nie zostaje w tyle – dziewczyny obserwują go w lusterku; przy
sześćdziesięciu w końcu się odrywają.
Lisicyn mruga, ale prowadzi. Też patrzy na tamtych w lusterku.
„Mój chłopak tam był”. – Wiera pisze na wilgotnej szybie.
Lisicyn znów mruga. Potem zaczyna szperać po kieszeniach. Odwraca się do Michelle i pyta ją
niesłyszalnie samymi ustami:
– Gdzie mój list?

9
Szosa Jarosławska w niektórych miejscach jest zerwana, gdzie indziej zawalona zepsutymi pojazdami,
które trzeba omijać poboczem. W pobliżu nie widać nieludzi, ale ludzi też nie uświadczysz. Rosja-
Moskowia jest słabo zaludniona, poza granicami placówek i stacji okazuje się opustoszała. Nawet
w tym okrojonym, rozbitym kraju, resztkach dawnego imperium, wciąż jest za dużo ziemi, żeby można
było jej doglądać, i ta niszczeje bez ludzkiej opieki. Michelle czuje dumę z tego, że to jej ojczysty kraj
tak bez końca przesuwa się za szybą GAZ-a, ale zarazem i smutek.
Teraz wyprzedzili mętną falę, mówi do siebie Michelle; trzeba przypłynąć przed nią do Moskwy,
do brzegu. Żeby ostrzec ludzi. Żeby nauczyć ich tego, czego właśnie nauczyła Wierę. Ta chociaż żyje,
jedzie z nimi. A potem – cóż, jakoś się odnajdzie w nowym życiu. Wszyscy jakoś się odnajdą
w nowym życiu.
Michelle przypomina sobie, że jedzie w ciepłej kabinie ciężarówki, a na kołach, razem ze sobą,
wiezie do Moskwy zarazę. Zerka z ukosa na siedzącego obok Lisicyna. Trzyma rękę w plecaku. Wiera
zajęła miejsce na skraju. Wóz trzęsie na wybojach. Szynel Lisicyna leży zwinięty u Wiery na kolanach.
Papacha pod przednią szybą patrzy na Jurę jednym okiem wojskowego bączka, czuwa. Michelle też
czuwa.
To nic. Jest niewrażliwa na jego bełkot. Samochodem do Moskwy jest stąd tylko kilka godzin
jazdy. Jura na pewno wytrzyma. Piechotą szłaby tydzień. A kiedy dojadą – no, wtedy. Wtedy się
okaże.
Lisicyn – pokaleczony, wymęczony – myśli o swoich sprawach. Michelle zwróciła mu list,
o pistolecie zapomniał. Też się na nią ogląda. Myśli ma niewesołe – wzdycha, obgryza paznokcie
zamiast pestek słonecznika, które już dawno mu się skończyły.
W pewnej chwili klepie Michelle w kolano. Ta wzdryga się: co?
Jura zwalnia, chucha na szybę. I pisze: „jeśli też się taki stanę” – potem ściera rękawem, znów
chucha – „lepiej mnie zabij”. Obserwuje ją – nie spuściła wzroku, nie speszyła się? I dodaje wielkimi
literami: „NIE CHCĘ”. Widocznie rozjaśnia mu się w głowie, zaczyna do niego docierać, co się stało
w Bieriendiejewie.
– Okej? – pyta ją.
– Okej! – odpowiada.
Wie, że Wiera wszystko widzi. Ale Wiera nie dodaje niczego od siebie do ich rozmowy: róbcie, co
chcecie. Zamiast tego wygląda przez okno: pada śnieg, przysypuje niesprzątniętą po ludziach ziemię,
jest dla niej opakowaniem. Ze śniegiem wszystko jest lepsze, lepsze niż w życiu. Chyba.

10
Ludzi spotykają dopiero pod Siergijew Posadem, siedemdziesiąt kilometrów od Moskwy. Michelle
stuka w deskę rozdzielczą, prosi o postój. Ludzie jak ludzie.
– Idą tu opętani! – woła do nich, wychylając się przez okno. – Musicie przekłuć sobie bębenki!
Uszy! Bębenki! Igłą, gwoździami! Inaczej się zarazicie! Słyszycie? Przekażcie wszystkim! Przebijcie
sobie bębenki i schowajcie się! Tylko tak ocalejecie!
Baby w wystrzępionych chustkach rozmawiają ze sobą, pokpiwają, ale Michelle jest wszystko
jedno. Tam, gdzie widzi przynajmniej jedną osobę, wychyla się przez Wierę i krzyczy. Tu też są
ludzie, nie tylko Moskwę trzeba ratować. Kto usłyszy, ten usłyszy, uspokaja sama siebie.
Woła do ludzi w Krasnoarmiejsku i w Puszkino, gdzie samochód wpada w dziurę na rynku
i wszyscy razem go wypychają. Ludzie wypytują, ale Michelle nie odpowiada. Wbija im tylko do
głów: przedziurawcie sobie gwoździami bębenki, będzie bolało, ale ocalejecie. Teraz myślicie, że
urwałam się z choinki, ale niedługo zrozumiecie.
„Nazywają cię Misza” – informuje ją Lisicyn, pisząc na szybie i zapalając papierosa. – „Miszka-
jurodiwy”.
– Mam gdzieś, jak mnie nazywają. – Michelle wzrusza ramionami. – Najważniejsze, żeby zrobili,
co trzeba.
„Jurodiwej nie uwierzą. Uwierzą władzy!” – kłóci się z nią Lisicyn, ale nie przeszkadza jej
rozmawiać z ludźmi.
Nie wierzą, ale handlarze z rynku wyciągają ich ciężarówkę z błota. I litując się nad dziewczynami,
wciskają im jeszcze jakieś idiotyczne prezenty na drogę. Na skrzynię wskakuje tam też pięcioro
autostopowiczów – i tak jedziecie do Moskwy, my również w tamtą stronę, chociaż do obwodnicy
MKAD.
Ale im bliżej Moskwy, tym bardziej Michelle zaczyna się bać, że Wiera może mieć rację. Że
w stolicy nikt na nią nie czeka, a jeśli zacznie szukać swoich krewnych, to natknie się na mściwych
ludzi. Kto wie, czy ona i jej zaginiony ojciec nie znajdują się na liście wrogów? Może nie czeka tam na
nią życie księżniczki, ale niezgodny bilans w protokole z rozstrzelania. Tyle lat na nią czekał, ale
niewykluczone, że te dokumenty się nie przedawniają – pojawi się w mieście, zgłosi się, i koniec,
załatwione.
A jednak jedzie do Moskwy – drogą z okruchów chleba, ze skasowanych zdjęć w zniszczonym
telefonie, wraca do wyimaginowanej krainy, z której wygnali ją w dzieciństwie.
A zostało im już tyle co nic: minęli właśnie Korolow. Korolow jak Jarosław, Jarosław jak Rostów,
Rostów jak Siergijew Posad: tylko sobory są inne, a domy wszędzie takie same. Michelle patrzy na
brudne cerkwie z zerwanymi kopułami i zastanawia się, o co ma prosić Boga. Babcia powiedziała, że
Boga trzeba o coś prosić…
A kiedy wjechali już do Mytiszczi, u Jury znów się zaczyna.
Jeszcze odrobinę i dojechałby do Moskwy.
Blednie, z całej siły ściska kierownicę, i Wiera szturcha Michelle łokciem.
Ta zaczyna go zagadywać, uspokajać, znów mówi mu o Katii, o miłości, jak ona na niego czeka,
jak tęskni – i w ten sposób pomaga mu dociągnąć do jakiegoś podwórka. Całego go skręca i oczy
zachodzą mu mgłą, kiedy Michelle i Wiera wyganiają z ciężarówki wystraszonych pasażerów
i wpychają tam zamroczonego Lisicyna, zanim zahipnotyzuje żywych.
Wiera, która podejrzała ostatnią prośbę Jury na przedniej szybie, posyła Michelle pytający grymas:
i co, zrobisz to, co obiecałaś? Ale Michelle nie może dotrzymać obietnicy. Udaje jej się z powrotem
wyciągnąć list – dziękuję, że mi pomogłeś, teraz ja pomogę tobie.
Wiera patrzy na nią surowo: idiotko, sama nie potrafisz, to daj mi pistolet, zabiję go za ciebie. Ale
Michelle powtarza sobie w głowie wersy z jego listu – i nie oddaje.
Zamyka Jurę w ciężarówce, zamiast kłódki wstawia jakiś metalowy pręt, odpędza pasażerów jak
najdalej – a tam wykłuwa komuś ratunek. Załapali się na fragment przemiany Jury, zaczynają wierzyć,
że gwoździe mogą przynieść ocalenie.
GAZ utknął na opuszczonym podwórzu. Brudnoróżowe czteropiętrowe bloki, brudnobłękitne
jedenastopiętrowe bloki, unieruchomiona karuzela, blaszane garaże.
Pobądź tu sobie, Jura.

11
Do MKAD wiedzie stąd prosta droga.
Znów się zmierzcha, śnieg ścieli się miękko, od porzuconej ciężarówki ciągnie się sznur
roztopionych śladów, a na zaśnieżonym niebie nie widać ani zachodzącego słońca, ani wschodzącego
księżyca: bez tych odważników w zegarze z kukułką świat zdaje się kręcić sam z siebie.
Idą całą gromadą – Michelle, Wiera i wszyscy pasażerowie, którzy wybierają się do stolicy. Trzy
kobiety mają w Moskwie coś do załatwienia – dwie są starsze, jedna około trzydziestki, żywa jak Ruda
Lenka w Placówce w Jarosławiu, dalej jeszcze jakiś niepozorny staruszek i nastolatek. Chłopak jest
cały w pryszczach, co i rusz ogląda się nią i za Wierą – nieśmiało i pożądliwie. Staruszek kuśtyka
z trudem, opiera się na kiju. Kobiety są skore do śmiechu, choć śmieją się bezgłośnie, przekomarzają
się; co chcą sprzedawać w Moskwie, nie wiadomo – ręce mają puste. Może przeciwnie, jadą na
zakupy?
Kobiety bywały już w Moskwie, idą pewnie, wskazują drogę. Woziły jedzenie na sprzedaż, jak
zrozumiała Michelle. Rozumieć jest trudno – nie chce im się kreślić liter w powietrzu, pokazują coś
tylko na palcach. Wdzięczność za to, że Michelle je podwiozła, szybko się kończy.
Tutejsze domy to już ogromne, całe z betonu pudła, obłożone płytkami. Dużo porzuconych placów
budowy: liczyli na życie i rozwój, nie sprawdziło się. Teraz wszystkie te mrówkowce, niczym
wydrążone skały, urozmaicają ponury, płaski pejzaż środkowej Rosji. A dla Michelle, która całe
dorosłe życie spędziła na tej niewesołej równinie, Mytiszczi było przedsionkiem niebosiężnej
Moskwy.
Na te skały opada mgła, pozostaje tylko prosty wąwóz ulicy – Szosa Jarosławska. I ta mgła przed
nimi zaczyna się nagle jarzyć – jak mur wznosi się żółta elektryczna aura. Ciągnie się, nieco się
zaokrąglając, tak jak zaokrągla się horyzont, kiedy patrzy się na równinę.
Drogowskazy objaśniają: „Obwodnica MKAD – 1 km”. Świetlista aureola na czyjejś ogromnej
głowie.
A kiedy podchodzą jeszcze bliżej, widzą przed sobą ludzi.
I to, że droga jest zagrodzona.
Przeciwpancerne jeże zespawane z szyn kolejowych, betonowe bloki. Wartownicy w granatowych
i szarych szynelach i papachach. Zauważają wędrowców, dają znaki rękami: stać. Unoszą megafon,
coś przez niego krzyczą.
Kobiety z ciężarówki dyskutują o tym, co usłyszały. Staruszek drapie się po głowie. I tylko
nastoletni chłopak dalej rzuca Michelle natrętne i żałosne spojrzenia. Potem próbuje dla niej
wyprodukować czarujący uśmiech.
– Co oni mówią? – pyta Michelle tę obrotną, farbowaną blondynkę z czerwonymi ustami.
Tamta krzyżuje ręce na piersi – przejścia nie ma. Dyskutują o nowych okolicznościach między
sobą – słyszący ze słyszącymi, a Michelle może tylko wymieniać spojrzenia z Wierą.
Postanawiają jednak iść naprzód. Staruszek wyjmuje portfel, zaczyna przeliczać pieniądze –
przedziwne błękitne sturublówki z wizerunkiem Michaiła Pierwszego, jakich Michelle nigdy w ich
Placówce nie widziała. Kobiety chichoczą, machają lekceważąco na pieniądze.
Idą dalej – Wiera i Michelle za nimi. Zapora jest coraz bliżej, widać wyraźnie mundury, nawet
Michelle je rozpoznaje: kozacy. Widać już parę unoszącą się z ust oficera – odłożył szczekaczkę,
wrzeszczy normalnie, zabrania iść dalej stanowczym ruchem ręki.
Wiera patrzy na Michelle, kręci głową – nie idźmy, wracajmy!
I wtedy kobieta – ta obrotna – rozpina kurtkę, podciąga sweter i pokazuje kozakom swoje pełne
jędrne piersi z wielkimi brązowymi sutkami. Nastolatek aż podskakuje ze zdziwienia, i Michelle też
wbija wzrok w ten biust – tak jest tu niezrozumiały i nie na miejscu. Sutki unoszą się z zimna,
zmieniają kształt – i całe piersi, ciężkie i żywe, podciągają się jakby zapraszająco. Umalowana kobieta
kołysze nimi w prawo i w lewo, hipnotyzując żołnierzy, i robi krok naprzód, testując siłę ich woli,
potem jeszcze jeden, jeszcze… Tamci milczą.
Wtedy pozostali powoli ustawiają się za nią.
Michelle gorączkowo próbuje się domyślić, czy nie taka jest tu cena za wejście, i skąd ta kobieta
o niej wie, i czy ona i Wiera też nie będą musiały jej zapłacić…
…Gdy z przodu błyska pojedyncza iskierka i umalowana kobieta pada na plecy z dziurą dokładnie
pomiędzy piersiami. Natychmiast zza zapory, sypie się cały snop iskier – salwa! – i padają na ziemię
pozostałe dwie kobiety, przewraca się jak skoszona Wiera, a sama Michelle ledwie zdąża rzucić się na
ziemię.
Leży – i Wiera leży obok, z przestrzelonym brzuchem, trzyma się za niego obiema rękami, łapie
zimne powietrze. Michelle bierze ją za rękę, zaczyna się czołgać – prosi Wierę o pomoc, żeby
odpychała się nogami od zaśnieżonego asfaltu; wstawać nie wolno: nastoletni chłopak właśnie się
zerwał, chciał uciec – i zaraz dostał.
Czołgają się tak, czołgają – aż Wiera zupełnie przestaje pomagać i zamienia się w balast. Nie da się
już jej przesunąć – Michelle sprawdza – nie ma to zresztą sensu. Para nie wydobywa się z ust:
przestała oddychać.
Wtedy sama, jedna, pozostawiając za sobą ślad na śniegu i modląc się, żeby nie zwrócili na to
uwagi, czołga się dalej – od latarni, od tej moskiewskiej aureoli, w ciemność. Nie wstaje, nawet kiedy
można już wstać. Czuje tyłem głowy, plecami, jak patrzą na nią przez celownik, jak decydują – dobić
ją czy nie.
I dopiero kiedy zsuwa się do ciemnego przydrożnego rowu, bierze oddech i zaczyna szlochać.

12
Moskwa jest ogromna – Michelle nie ma jej nawet do czego porównać, poza wspomnieniami znad
morza. Zaraz za MKAD zaczynają się osiedla mieszkaniowe – wieżowce, wieżowce, wieżowce –
domy zbudowane dla milionów ludzi, które ciągną się aż po horyzont, stają się tylko mniejsze,
z betonowych stalagmitów zamieniają się stopniowo w tonący we mgle szary mech. To tu jest centrum
życia, tu jest pępek świata, tu jest cel jej poszukiwań i wędrówek – i to o rzut kamieniem! Ale dostać
się tam jest niemożliwością.
Cała Moskwa jest otoczona pętlą.
Z czternastego piętra opuszczonego apartamentowca widać to dokładnie jak z lotu ptaka: oto
MKAD, cała obwodnica jest oświetlona w dzień i w nocy, i najeżona kozackimi bagnetami
i karabinami maszynowymi. Tam i z powrotem jeżdżą konni, kopcą ciężarówki, węzły – skrzyżowania
z innymi arteriami – są bronione szczególnie mocno. Wygląda na to, że w ciągu ostatnich dwóch dni
ochrona została wzmocniona – Michelle niepotrzebnie czekała, aż kozacy odejdą.
I nadal strzelają do ludzi: walą od razu, jak tylko ktoś podejdzie na odległość celnego strzału. Nie
ma jak podejść, nie ma jak się wytłumaczyć.
Michelle rzuca okiem na prawie już przykryte śniegiem powykręcane ciała swoich towarzyszy
podróży – wśród których jest też jej biedna Wiera – i schodzi na dół. Przez podwórka, między
garażami, wraca do siebie – tam, gdzie zostawiła GAZ-a z Lisicynem.
Nie zatrzyma się u samych wrót Moskwy.
Nie przedrze się do miasta siłą, nie uda jej się przekraść, jako głucha nie jest też w stanie
porozumieć się z patrolami. Tylko jedno może zadziałać: czekać, aż Jura znów dojdzie do siebie. Aż
z nieczłowieka znów stanie się podesaułem kozaków – i przeprowadzi ją za rękę przez blokady.
Czeka aż w ciężarówce zapanuje spokój, uchyla drzwi, zagląda do środka. Upewnia się, że Lisicyn
jest w śpiączce, i realizuje swój ryzykowny plan: przykuwa go ciężkim psim łańcuchem, który znalazła
w jednej z pustych dacz w Mytiszczi: wokół potężnej wielopasmowej autostrady wiją się podmiejskie
dróżki z wiejskimi domami, są tam najrozmaitsze rzeczy.
Po cichu zbiera kozacki mundur, który znów z siebie zerwał, przykrywa go stertą cudzych ubrań,
żeby nie marzł. Co jakiś czas uruchamia silnik, żeby się ogrzać. Człowiek czy nie człowiek, w nocnym
chłodzie długo się nie pociągnie.
Czuwa nad nim, czekając cierpliwie, aż wybudzi się ze swojej długiej hibernacji, żeby z nim
porozmawiać – ale on, kiedy przytomnieje, wciąż jest opętany. Rzuca się na nią, szarpiąc gruby
łańcuch, prawie się dusząc; dobrze że znalazła mu obrożę po jakimś ogromnym psie stróżującym, i to
miękką, skórzaną – kolczatką na pewno rozprułby sobie gardło.
Nie odrywając wzroku, wpatruje się w oczy Michelle i mówi jej te swoje wściekłe słowa –
z przekonaniem, z pasją – nie zdając sobie sprawy, że ona go nie słyszy. Z ust kapie mu ślina, na
wargach ma pianę, białka błyskają w ciemności. Michelle też próbuje mu opowiadać – o Katii, o jej
miłości do niego, ale on widać już o niej zapomniał, nie rozpoznaje jej imienia, nie słucha Michelle,
tak jak ona nie słucha jego.
I tak prowadzi z nim rozmowy: w jednej ręce stieczkin, w drugiej – kawałek kiełbasy. Został jej
z podarków na drogę, które zebrali dla niej, jurodiwej, współczujący ludzie w Puszkino. Michelle
ostrożnie wodzi kiełbasą w powietrzu i rzuca ją Lisicynowi – ten z początku gardzi jedzeniem, a ona
myśli, że być może opętani w ogóle nie jedzą niczego poza ludzkim mięsem; boi się o niego, że w ten
sposób zagłodzi się i umrze. Ale kiedy odwiedza go po raz kolejny, kiełbasy nie ma.
Śpi w kabinie, odstrasza złodziei pistoletem Lisicyna; całymi dniami błąka się po okolicznych
domach i na wpół opuszczonych wioskach, szuka czegoś do jedzenia. Nic jej nie cieszy, w myślach
żyje u babci i dziadka, stopniowo zapominając, że oni nie żyją. Jedyną dobrą rzeczą, jaką ma, jest słoik
miodu, też dar z Puszkino, do którego pozwala sobie na koniec dnia, przed samym snem sięgnąć
palcem i oblizać, żeby starczyło jej radości na sen i na przebudzenie.
Dni zlewają się w jeden: pewnie podjeżdża już na stalowych gąsienicach Nowy Rok. Kozacki
mundur Lisicyna, wyprany przez nią i zacerowany, leży niepotrzebny; a sam Jura, wycieńczony,
uwalany własnymi odchodami, dziki, chodzi w kółko po swojej klatce – pace ciężarówki, podczas gdy
Michelle żebrze o jałmużnę u sąsiadów i wbija im do głów, jak się uratować przed nadchodzącą
katastrofą.
Nikt jej nie wierzy – aż czarna fala dociera w końcu do Moskwy.
Michelle w tym czasie szabruje czyjeś puste mieszkanie, z którego okien widać szosę. Nie od razu
zauważa biegnących nią ludzi – jest pochłonięta zawartością szafy, w której właściciele zostawili
sukienkę niemal w jej rozmiarze.
Szosa Jarosławska, poza kilkoma zjazdami, pod samą Moskwą jest obudowana wysokim
ogrodzeniem, niemal jak tunel bez dachu, lej maszynki do mięsa. I przez ten tunel na kozackie
posterunki pędzą nadzy ludzie. Biegną, machając rękami.
Michelle napatrzyła się przez te dni na normalnych ludzi idących do Moskwy. Spotykając takich na
drodze, ostrzegała ich, że nie wpuszczą ich do miasta. Jedni się z niej śmiali, inni zaczynali z nią
dyskusje, ale jej było wszystko jedno. Tam, gdzie zabili Wierę, piętrzyło się coraz więcej ciał, wrony
unosiły się nad drogą coraz większym stadem, a ludzie i tak nie wierzyli, że do Moskwy już nie wolno,
i szli sobie dalej.
Ale teraz to co innego.
Tych Michelle poznaje od razu. Pędzą w jakimś wymyślnym szyku, nie zatrzymują się, żeby
z szacunkiem zdjąć czapkę, nie pytają o pozwolenie, nie powstrzymują ich wystrzały. Siedzący
w swoich gniazdach snajperzy – przez te kilka tygodni kozacy wznieśli tu prawdziwą twierdzę – nie
nadążają z celowaniem.
Dopiero w ostatniej chwili zaczynają walić karabiny maszynowe. Michelle przyciska twarz do
szyby: nie wie już, za kim teraz jest. Chciałaby, żeby kozacy w granatowych mundurach wykosili to
diabelstwo, ale chciałaby też, żeby te istoty, które na zawsze uwolniły się od strachu, choćby nawet
poprzez obłęd i wściekliznę, rozbiły bezduszną maszynkę, która przez wszystkie te dni sprawnie
zamieniała na oczach Michelle żywych ciepłych ludzi w trupy. Niech już wyszepczą kozaczkom swoje
tajemnice, niech ci zrzucają mundury, jak Jura Lisicyn.
Kaemy prują bezgłośnie, niestrudzenie.
Opętani miotają się i koziołkują, nafaszerowani ołowiem, stają się ciężcy i zwalniają bieg. Co teraz
myślą kozacy? Zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje wokół? Przestrzegli ich przed tym?
Powiedzieli, jak się ochronić? Bo jeśli choć jeden opętany zdoła dobiec na odległość krzyku, na
odległość kilku dziwnych słów połączonych w jedno bezsensowne zdanie, to koniec ze wszystkim,
koniec z Moskwą.
Ale nie na darmo ich tu postawili.
Granatowe szynele, baranie papachy, żelazne wyszkolenie, zimna krew. Licho wie, co robili
wcześniej tam, skąd ich tu przysłali, ale mielą nieludzi równie sprawnie, jak wcześniej młócili ludzi.
Fala krztusi się i opada.
Za nią pewnie pójdzie następna – równie wściekła i nieustraszona – i tak samo ją wykoszą, i tak to
będzie trwać, póki po drugiej stronie MKAD wciąż będą ludzie z nietkniętymi uszami.
Michelle wraca biegiem, oglądając się za siebie, z ciążącym jej w dłoni pistoletem, do swojej
ciężarówki, nasłuchuje, co tam w furgonie – przecież oni zaraz obudzą Jurę, pewnie do utraty tchu
będzie się wyrywał na wolność – potem zaciąga zasłony ze szmat, które zawiesiła na oknach kabiny,
i obejmując rękami kolana, czeka, aż burza ucichnie.
Myśli o swojej babci.
I o tamtej obcej starej kobiecie w domu z kotem.
O Saszy, o Jegorze. O swoim pustym łonie. O Jurze Lisicynie.
O Wierze, która niepotrzebnie jej posłuchała.
Ktoś przecież jest temu wszystkiemu winien? Ktoś przecież za to wszystko zapłaci?
EPIZOD 9

1
Dzieje się to w dniu, w którym Michelle kończy się całe jedzenie, nie licząc resztek miodu na dnie
litrowego słoika. Od kilku dni nie odważyła się wyjść na zewnątrz – w okolicy grasują opętani i jest
zbyt niebezpiecznie, by mogła opuścić znajome podwórko, niczego nie słysząc.
Podczas swojego ostatniego wypadu widzi, jak w oddali, na granicy z Korolowem, wiruje ogromny
ludzki wir, wsysając wszystkich okolicznych mieszkańców, którzy jej nie posłuchali. A ci, którzy
posłuchali – siedzą, ogłuszeni, po piwnicach, dojadają zapasy, pukanie do nich i żebranie o jałmużnę
nie ma sensu.
Poranek.
Niebo jest tak jasne, a słońce świeci tak mocno, jakby był maj. Zabarwia domy na żółtoróżowo,
jest dobra widoczność i wprowadza to w taki nastrój, jakby wszyscy mieli jeszcze przed sobą długie,
piękne i łatwe życie. Powietrze jest lekkie, czyste, ale robi się zimno – może dlatego, że bez chmur
widać wyraźnie: niebo jest puste.
Michelle zjada to, co zostało na dnie słoika, i otwiera furgon, w którym na łańcuchu siedzi Jura.
Tyle czasu dzieliła się z nim wszystkim – i tą resztką też trzeba się podzielić, zanim spuści go
z łańcucha, żeby biegał, a sama w końcu pójdzie pod lufy karabinów.
Dziś Jura się nie rzuca, siedzi na podłodze, patrzy gdzieś w dal, jakby na Michelle, ale nie – obok,
może po prostu na kwadrat światła, na to niebo, na wolność. Patrzy – i zdaje się, że słucha jeszcze
czegoś, co dla Michelle jest niedostępne. Może niedalekiego chóru opętanych?
Michelle robi krok w jego stronę. Ten nie rzuca się na nią, nie wyrywa, żeby znów ją zagadać, nie
szczerzy zębów, nie drapie się brudnymi pazurami. Michelle robi kolejny krok, stawia na podłodze
aluminiową miskę i przelewa tam przy nim płynny złocisty miód. Nie wolno oddawać w słoiku –
mógłby się pokaleczyć.
– Proszę, Jura. Wybacz, że wcześniej go przed tobą ukrywałam. Bez niego bym tyle nie
wytrzymała.
Jura wzdryga się – nie w reakcji na jej słowa, ale na to, jak miód ciągnie się wewnątrz kwadratu ze
światła – patrzy na poczęstunek jak urzeczony. Przełyka ślinę – pod obrożą przesuwa się zarośnięta
włosami grdyka. Przez ten czas wyrosła mu okropna, skołtuniona broda, a on sam strasznie schudł. Żal
patrzeć, a taki był piękny.
Michelle podsuwa mu kijem miskę po podłodze, a on nadal jej się przygląda, nie rozumiejąc, że to
dla niego, że to można jeść.
– Jedz, jedz! – wyjaśnia mu Michelle. – To jedzenie dla ciebie. Słodkie! Miód.
Może już sięgnąć do miski, ale nie sięga. On też całkiem już opadł z sił, tak jak i ona. Ciężko
wzdycha, jak pies, który przeczuwa nadchodzącą śmierć. Patrzy na miód w milczeniu. Michelle czuje,
jak zatyka jej się nos, jak łzy, które przez te dni zapomniała, skąd się biorą, napływają jej do oczu.
– Wypuszczę cię – obiecuje Jurze. – Wybacz, że tak długo cię tu… Wypuszczę cię. Będziesz tam
sobie biegał… Ze swoimi…
On jej nie słucha. Patrzy na miód.
I – czy jej się to zdaje? – jemu też zaczynają lśnić oczy. Płyną mu łzy.
– Co z tobą? – pyta go Michelle.
Ten, nie zwracając na nią uwagi, przesuwa się bliżej miski – na tyle, na ile pozwala mu łańcuch.
Sięga do niej nosem, wdycha zapach, wreszcie zagarnia miseczkę do siebie. Bierze ją w obie ręce,
przegląda się w miodowym dnie jak w lustrze. Potem niepewnie macza w nim palec – i wodzi nim
w kółko, bawi się. Mruga, łka. W końcu wsuwa słodki palce do ust i ssie go jak niemowlę pierś.
Znów wsadza palec do miodu i ssie.
Odrywa się od miodu i zaczyna czegoś szukać. Spotyka się wzrokiem z Michelle i uspokaja się.
Jego spojrzenie staje się jakieś inne – jaśniejsze, pogodniejsze. Potem znów patrzy ponad nią – w dal.
I nagle jakby przeszedł przez niego prąd, wstrząsając całym jego ciałem.
Z trudem podnosi się na nogi – ścierpnięte, nieposłuszne. Marszczy brwi. Dotyka rękami szyi.
Znajduje obrożę. Nagle, zawstydzony, zasłania swoje krocze.
Skończyło się? Zaćmienie się skończyło!
Ta sama elektryczność przebiega przez ciało Michelle.
Zrywa się, podbiega do Jury, zapominając o środkach ostrożności, i obejmuje go. Zaczyna
szlochać – co za podłość, przecież wcale nie zamierzała!
– Juroczka, kochany, Jura… Jura…
Pospiesznie rozpina mu tę idiotyczną obrożę, zarzuca na niego podarty waciak. Przyciska do niego
całe ciało – nie zwracają uwagi ani na brud, ani na smród. Cieszy się nawet nie z tego, że nie musi już
dziś iść pod kule, ale po prostu z tego, że teraz nie jest sama. I z tego, że Jura odtajał.
Jasność umysłu nie wraca do niego od razu – długo nie był człowiekiem. Michelle wyprowadza go
z ciężarówki, zaczyna zmywać z niego brud i przyschnięte gówno puszystym śniegiem.
– Śnieżek wszystko umyje… Nawet uszy i szyję…
Lisicyn przygląda jej się ze zdziwieniem i zainteresowaniem, potem znów odciągają go jakieś
niedostępne dla niej dźwięki. Mówi coś do niej, wskazując palcem w niebo.
Potem Michelle naciera go wódką – miała schowaną dla kurażu – daje mu łyk. Wystarczy, jest
chyba czysty.
– Pójdziemy się ubrać?
Mundur czeka na niego już od dawna: wyprany, wyczyszczony. Michelle z nudów wypolerowała
też na wysoki połysk bączka na czapce. Nie ma tylko czym obciąć paznokci i brody…
Jura pozwala jej się umundurować. Szynel dynda na nim jak na wieszaku, papacha zupełnie nie
pasuje na kudłatą głowę… A on sam przygląda się sobie ze zdziwieniem: po co mi to wszystko?
Po zjedzeniu tego, co zostało na dnie słoika z miodem, siedzą w ciepłej kabinie ciężarówki,
wypalając to, co zostało na dnie zbiornika paliwa. I Jura odmarza jeszcze bardziej.
– Była taka walka… Ciężka… Ledwo cię z tego wyciągnęłam, ledwo wyleczyłam… Byłeś
nieprzytomny chyba ze dwa tygodnie… – kłamie mu już z przyzwyczajenia. – Myślałam, że to koniec.
A ty: proszę, wyzdrowiałeś! Twardy jesteś!
Pyta o coś, już po rosyjsku, ale nie przypomniał sobie jeszcze, jak się pisze, dlatego Michelle
pozostawia jego pytania bez odpowiedzi. Jura szuka po kieszeniach swojego słonecznika, szuka
papierosów. Przypomina sobie o pistolecie. Wychodzi zaczerpnąć powietrza. Słucha powietrza. Potem
z wahaniem pisze po zaparowanej szybie – wreszcie orientuje się, kim jest Michelle: „Dzwonią”.
Michelle zaczyna się niepokoić: kto znowu do niego dzwoni? Skąd?
„Dzwony w mieście”.

2
Najpierw zabiera go na wycieczkę do wieżowca: żeby pokazać mu maszynkę do mięsa. Tłumaczy, że
nie wejdzie się teraz do Moskwy na piękne oczy – koszą z karabinów już na przedpolu. W tym czasie
Jura jest już prawie taki jak wcześniej. Drapie się po brodzie, kiwa głową, studiuje umocnienia:
„Dobrze, że ochraniają! To znaczy, że wiedzą!”.
Michelle obserwuje go z niepokojem – czy on nie udaje? Czasem przyłapuje go na takim wyrazie
twarzy, jaki widziała tylko u przedszkolaków. Można z nim iść do kozaków? Mundur, owszem, ma,
ale czy nie palnie czegoś w rozmowie ze swoimi?
Ale Jura ogląda obwodnicę, zastanawia się. Zgadza się z nią, że nie uda im się przedostać tak po
prostu, z rozpędu. I nagle coś w oddali przyciąga jego uwagę.
„Masz może lornetkę?” – pisze do niej. No jasne, lornetki mu się zachciewa!
„Trzeba podejść tam bliżej, popatrzeć” – wskazuje.
Schodzą na dół, przemierzają puste podwórka – Michelle kręci głową otuloną w ciszę jak w watę,
boi się przegapić nadejście opętanych, ale chyba wszystkich wessało w tamten lej w Korolowie. Idą
wzdłuż obwodnicy, nie zbliżając się do niej, aż Jura wskazuje jej drugi wieżowiec: stąd popatrzymy.
Po wejściu na górę w napięciu szuka na MKAD czegoś, co wcześniej wypatrzył, aż w końcu pokazuje
Michelle dwa palce złożone w literę „V”.
„Tam stoją moi! Tam jest sztandar, widzisz? Moi! Z Derbentu!”
Otrzepuje szynel z pyłu ze ścian klatki schodowej, macha jej radośnie – chodź za mną! Zbiega
dziarsko, brawurowo, jak prawdziwy Lisicyn; ale potyka się i leci w dół – gdyby Michelle go nie
złapała, na pewno coś by sobie złamał.
– Nie tak szybko, nie tak szybko…
Ci jego ludzie z Derbentu stoją przy niewielkim rozjeździe obok jakiegoś centrum handlowego,
można do nich dotrzeć przez podwórka i bocznymi uliczkami.
– No, dobra. Idziemy?
Michelle z jakiegoś powodu robi znak krzyża.
Jura, potykając się jak trzylatek, wyrywa do przodu, ciągnie ją za sobą. Ta spieszy za nim,
przypominając mu ich historię – czy on ją słyszy, czy nie?
– Zostałeś wysłany do Jarosławia z misją zwiadowczą. Było z tobą stu ludzi. Była bitwa
z opętanymi, wszyscy twoi żołnierze zginęli. Ty ocalałeś. Ja jestem narzeczoną Saszy Krigowa, jestem
z nim w ciąży. Sasza zginął. Tylko ty przeżyłeś. Musisz iść do Moskwy, zameldować o sytuacji
dowódcy. Masz cenne informacje. Musisz im opowiedzieć, co się tam dzieje, nauczyć ich, jak się
przed tym obronić. A mnie musisz poznać z rodzicami Saszy. Dlatego że nie mam nikogo innego.
Rozumiesz? Zapamiętasz?
Kiwa jej głową, potakuje – ale myśli o czymś innym. To zmarszczy brwi, to się uśmiechnie – zdaje
się, że wszystkie myśli Jury błyskawicznie znajdują wyraz na jego twarzy, nie jest w stanie niczego
ukryć. Jak okłamie żołnierzy?
I ile jeszcze potrwa jego obecna poprawa? Skoro długo był zamroczony, to znaczy, że
i obłęd odpuści na dłużej? Czy może jest już całkowicie wyleczony? Albo w ogóle nic to w tym
przypadku nie oznacza, nie istnieje żadna prawidłowość? A jeśli to go ogarnie na posterunku, podczas
rozmowy? Jeśli, oczywiście, strażnicy w ogóle dopuszczą ich bliżej niż na odległość strzału.
Wychodzą na drogę bardzo blisko patrolu, na znak Jury natychmiast podnoszą ręce do góry.
Żołnierze odwracają się, wypuszczają obłoczki pary – niemo krzyczą. Za ich plecami biegnie gładka
asfaltowa droga do Moskwy, po bokach stoją ośnieżone budynki, ich okna błyszczą w słońcu – a tam,
przed nimi, Moskwa mieni się w odbitych promieniach słońca, cała się iskrzy.
Przed nimi leży kilka przyprószonych śniegiem ciał – widocznie był rozkaz, żeby na wszelki
wypadek nie ruszać zabitych. Kozacy przyglądają się Lisicynowi, rozpoznają w jego szynelu swoje, są
zaskoczeni. Szybkim krokiem podchodzi do nich oficer, przykłada lornetkę do oczu. Odsuwa.
Przykłada jeszcze raz. Lisicyn coś do niego krzyczy. Na jego twarzy maluje się szczera radość:
rozpoznał kogoś w tym oficerze. Odwraca się do Michelle, pokazuje jej kciuk w górę.
Michelle, gotowa na to, że w każdej chwili może ją trafić kula – pewnie w pierś, jak tamtą
umalowaną kobietę – boi się mu wierzyć. Ale nie, okazuje się, że Jura ma rację.
Oficer macha, przywołując go do siebie. Jura mocno chwyta Michelle za rękę i prowadzi ją ze
sobą. Boi się z nim iść, w ciągu tych tygodni tyle razy widziała, jak ludzie padają, nie dochodząc do
moskiewskiej aureoli, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Łaskocze ją między piersiami, tam, gdzie
trafi kula.
Ale kiedy już widzi twarze kozaków, zdaje sobie sprawę, że jest uratowana.
Wszyscy się tu uśmiechają, a czarniawy oficer, który przywołał Jurę, szeroko otwiera przed nim
ramiona. Całują się potrójnie, jak na Wielkanoc, cieszą oczy swoim widokiem, czarniawy – gładko
ogolony, fircykowaty – przygląda się zarośniętemu i zdziczałemu Lisicynowi z czułością i troską,
klepie go po plecach tak, że ten aż się chwieje.
Wokół tłoczą się szeregowcy, wszyscy gapią się na Lisicyna z podziwem i zdumieniem. Ktoś
częstuje go słonecznikiem. Bierze, patrzy na pestki w swojej dłoni, kaszle, ociera oczy, śmieje się.
Dostrzegają też Michelle – Jura opowiada im wszystkim coś o niej, gładzi się po brzuchu. Jego kozacy
też są teraz jak dzieci – a to pochmurnieją, a to się ożywiają. Mówi o Krigowie, domyśla się Michelle.
Zabierają ich do namiotu, nalewają wódki do aluminiowych kubków, mówią, mówią, mówią…
Śniady oficer zrzuca szynel, na mundurze ma naszywkę z nazwiskiem: „Bałasanian W.A.”. Jura odnosi
się do niego najcieplej. Bałasanian chce gdzieś dzwonić, telefonista przynosi masywny aparat
z przewodem, ale Lisicyn kręci głową, prosi, żeby nie dzwonić. Tłumaczy coś smagłemu, który
zdziwiony unosi brwi, ale się zgadza.
Michelle nie odrywa wzroku od Lisicyna. Czy się nie zaplącze, czy go nie zamroczy. Ale on
trzyma się dzielnie – może to te uśmiechy wokół podtrzymują go na duchu; cholera wie, jak to działa.
Jura pisze do niej: „Zaraz przyjedzie samochód, wszystko w porządku”. A póki nie przyjechał,
przynoszą im aluminiowe miski z gorącą kaszą. Lisicyn je – budzi się apetyt, Michelle też je,
przypominając sobie, ile dni nie miała w ustach nic porządnego. Wszyscy ludzie wokół są mili, weseli.
Jakoś wcale nie kładzie się na nich cieniem to wszystko, co przeżyła Michelle, gdy jako jedyna
wyczołgała się spod kul. W końcu to inni strzelali. A tym ma się ochotę odwzajemnić za dobroć, śmiać
się bezgłośnie z ich niesłyszalnych żartów, uśmiechać się w odpowiedzi na ich uśmiechy.
Do namiotu wchodzą jeszcze jacyś ludzie, pytają o coś Lisicyna, on odpowiada krótko, nie patrząc
im w oczy. Podchodzą do Michelle, nie wiedzieć czemu robią jej zdjęcie, każą jej podać palce,
maczają je w atramencie i przykładają je do tekturki.
– Po co?! – pyta Michelle Jurę.
„Pogranicznicy. Sprawdzają wszystkich przybyszy”.
Dobrze, uspokaja się. Wiera nagadała jej samych bzdur.. Ona miała swoją historię, Michelle będzie
miała swoją. Niech ją sprawdzają, Michelle wyjechała stąd jako dziecko, cholera wie kiedy.
A jej ojciec nie mógł być wrogiem narodu. Był bohaterem i kropka.
3
Potem dają im jeszcze wypić strzemiennego – przyjechał samochód! – wyprowadzają ich z namiotu,
wsadzają do jakiegoś wojskowego pojazdu na wielkich kołach. Lisicyn przygląda się samochodowi ze
zdziwieniem, ale i z aprobatą. Ten smagły oficer, Bałasanian, siada z przodu obok kierowcy, macha,
żeby ruszał.
Podnoszą się szlabany, samochód objeżdża porozrzucane tu i ówdzie bloki betonu, kozacy
w papachach i szarych szynelach salutują, Jura klepie Michelle po kolanie, ta się odwraca – ostatni raz
rozgląda się po umocnieniach od środka, patrzy oczami obrońców na stronę, z której przyszła: tam, na
celownikach, znajduje się pogrążony w półmroku zły kraj, rozpadające się domy, chmury wron
i wirujący, przerażający huragan, przed którym musi ostrzec tych, którzy bronią teraz Moskwy.
Auto wjeżdża na pustą szosę, która ciągnie się już bez przeszkód aż po horyzont – i pędzi po niej,
podskakując na rzadkich wybojach. Z przeciwka jadą ciężarówki holujące działa – niekończąca się
kolumna. To dobrze: wkrótce karabiny to będzie za mało.
Po prawej i lewej stronie migają wysokie domy, bardziej eleganckie niż te na przedmieściach
stolicy. Moskwa nie przypomina tej z fotek, które Michelle przechowuje w swojej głowie – jest
większa, bardziej zróżnicowana, surowsza niż miasto jej marzeń, ale jest prawdziwa, wyraźna
i namacalna. Nie rozwieje jej wiatr, nie rozmyje czas.
Michelle wraca do punktu wyjścia, by odzyskać pamięć i odnaleźć siebie, odkryć wszystko, co
było przed nią ukrywane; by po długim i bezsensownym zawieszeniu stać się tym, kim się urodziła.
Aż ją przeraża, że to wszystko dzieje się naprawdę – że naprawdę w końcu się przedarła,
przeniknęła tutaj. Przyszłość, na którą tak długo czekała, którą zaklinała, by nadeszła szybciej, i do
której, nie doczekawszy się, wyruszyła sama – oto ona. Teraz. Wokoło.
Po krótkim czasie samochód zostaje zatrzymany na blokadzie drogowej – ale to rutynowa kontrola.
Michelle pytająco dotyka kolana Jury, ten pokazuje jej na palcach „trzy”, jakby to wszystko
wyjaśniało. Rzeczywiście nic strasznego – przepuszczają ich i samochód jedzie dalej.
Teraz miasto wygląda inaczej – nie ma już wielopiętrowych bloków z wielkiej płyty, widocznie nie
wolno ich tu budować – pojawiają się za to poważne budynki z szarego kamienia, z wielkimi oknami,
wysokimi piętrami, kolumnami, łukami, jakimiś posagami… Z nieznanego powodu Michelle ma
ochotę nazwać to zasłyszanym słowem „posag”, chociaż jest niemal pewna, że znaczy ono coś innego.
Te widoki przypominają jej zdjęcia z dzieciństwa. Ta Moskwa jest jej bliższa, bardziej
rozpoznawalna. Michelle wykręca szyję na wszystkie strony, starając się napatrzeć na te domy, na
ulice… Na świątynie.
Lisicyn żegna się przy każdej cerkwi. Przed nimi tłoczą się ludzie – nie są to brudni, nieszczęśliwi
mieszkańcy opuszczonych podmoskiewskich miasteczek, ale dobrze ubrani, stateczni mieszczanie.
Wychodzą z cerkwi, robią znak krzyża i składają pokłon… Michelle przypomina sobie słowa
Lisicyna – że biją dzwony. Szkoda, że ona tego nie słyszy.
Im dalej jadą, tym więcej ludzi na ulicach: istne tłumy. Może dziś niedziela? I zupełnie nie
wygląda na to, żeby panował tu stan wojenny. Wszyscy ci ludzie nie mają pojęcia, co kłębi się na
obrzeżach Moskwy. A od piekła dzieli ich ledwie dziesięć czy dwadzieścia kilometrów!
Skręcają w jakąś ulicę i Michelle już sama, bez podpowiedzi, wie, że to Sadowe Kolco. Aleja jest
odświętnie udekorowana, piękna, że aż kręci się w głowie – łopoczą flagi i proporce, nad bocznymi
uliczkami wiszą wstęgi i girlandy, tu i ówdzie widać portrety cara, którego widziała wcześniej na
sturublówkach, kolorowe wielkie plakaty. Tyle że z jakiegoś powodu jest przedstawiony z aureolą, jak
na ikonach babci.
Samochód staje. Kierowca wyskakuje na zewnątrz, otwiera drzwi Lisicynowi, a Bałasanian
wypuszcza Michelle, szarmancko podając jej rękę. Dziewczyna zeskakuje w mokry śnieg; oficer
pomaga jej się przedostać na odśnieżony chodnik. Michelle wciąga do płuc mroźne powietrze –
dziwne, z lekkim posmakiem spalenizny, a jednak zadziwiająco lekkie.
Dom.
Jest w domu – oto, co czuje.
To nie sen, snem było wszystko, co działo się z nią dotychczas, cała jej monotonna aż do mdłości
egzystencja na Placówce w Jarosławiu, gdzie jednakowe były nie tylko dni, ale całe lata, gdzie nie
przeżyła ani jednej silniejszej emocji. Ale to musiała być hibernacja. Dojrzewanie poczwarki, która
w tamtejszej stęchliźnie i martwocie nigdy nie zdołałaby zamienić się w motyla. Tam Michelle
pozostałaby ludzką larwą, nie dowiadując się, do czego została stworzona.
Koszmarnym snem zdaje jej się też wszystko, co przeżyła w ostatnich tygodniach.
Budynek, przy którym się zatrzymali, też jest ozdobiony sztandarami – kozackimi, dobrze jej
znanymi. Przed wejściem stoi warta w szarych szynelach i Bałasanian wzywa tam Lisicyna, ale ten
prosi towarzysza: musi jeszcze coś zrobić. Bałasanian patrzy na zegarek, zgadza się.
I Jura prowadzi ją po Sadowym Kolcu, Michelle sama, na własnych nogach, idzie po
najprawdziwszym Sadowym Kolcu – kilka przecznic od miejsca, w którym ich wysadzono. Patrzy na
siebie z niepokojem: wyczyściła mundur Jury, a sama między niedzielnie wystrojonymi moskwianami
wygląda jak prawdziwy strach na wróble. Przecież jeszcze tego ranka zamierzała w tym ubraniu
umrzeć, było jej wszystko jedno… Jak życie może się odmienić w ciągu pół dnia!
Wzdłuż jezdni pod padającym śniegiem zbiera się tłum. Policjanci stają w szyku na chodnikach,
nie pozwalają ludziom wychodzić na opróżnioną w jakimś celu drogę.
Jura trzyma się już pewnie, prawie nie wygląda jak chłopiec. Zrobił się poważny, nawet ponury –
ale stąpa pewnie, już nie podskakuje. Zamroczenie ustąpiło. Michelle zaczyna się zastanawiać –
a teraz, kiedy rozjaśniło mu się w głowie, nie zacznie jej wypytywać o ciężarówkę z łańcuchem i stertą
brudnych szmat na podłodze? Nie zdziwi się, że przeżył jako jedyny z całej sotni kozaków? Ale na
razie o nic nie pyta.
– Dokąd idziemy? – Michelle go zatrzymuje.
„Do Saszy” – pisze tamten w czystym powietrzu.
Do Saszy. Już.
Budzi to w niej strach: przyjmą ją czy nie? I smutek: po tym, jak Lisicyn przekaże ją rodzicom
Saszy, będzie musiała się z nim pożegnać – teraz już na dobre.
Michelle ogląda się za siebie – Bałasanian i drugi kozak idą za nimi, z szacunkiem pozostając
trochę w tyle. To im będzie musiała powiedzieć o Jurze? To oni zaciągną go na śmierć?
Jeszcze ciężej zawisa na podanym jej przez Jurę ramieniu.

4
I oto stoi z Jurą przed tymi drzwiami, obitymi grubą czarną skórą przybitą złotymi gwoździkami.
Uśmiechają się do wizjera w złotej obwódce, jak w lornetce teatralnej – dziadek taką miał. Zdaje się,
że drzwi nie otworzą się nigdy. Może nikogo nie ma? Tata Saszy jest przecież lekarzem, chirurgiem,
a chirurdzy mogą nie mieć dni wolnych.
Klatkę schodową zamieciono do czysta, jest ciepło, od czasu do czasu winda ożywa i zgrzyta
w szybie za siatką, na wszystkich piętrach pali się światło i ani jedne drzwi nie są pocięte przez
chuliganów. Michelle mogłaby zamieszkać nawet tutaj, na tej klatce schodowej – w porównaniu
z kabiną ciężarówki to raj.
Lisicyn czeka z papachą przyciśniętą do piersi. Michelle też zamarła.
Wreszcie drzwi się otwierają.
Na progu stoi siwowłosa kobieta, której twarz, mimo siwizny, wydaje się zaskakująco młoda. Na
ramiona zarzuciła chustę, ale plecy ma proste i nosi wąską wełnianą spódnicę do kolan. Być może
matka Michelle tak by się teraz ubierała, gdyby żyła.
Jurę rozpoznaje od razu.
Lisicyn robi krok w jej stronę, bezgłośnie wygłasza zawiadomienie o śmierci syna. Michelle
obserwuje ją – matkę Saszy – ukradkiem, z ciekawością i przestrachem. Ta stoi nieruchomo, jak
skamieniała – sparaliżowana twarz, stężałe ciało. Potem powoli kiwa głową. Nie zaprasza ich do
środka, dalej stoi w drzwiach.
Podbiega starszy mężczyzna w okularach, obejmuje ją. Zakola i siwizna jeszcze nie całkiem
pokonały ciemnoblond włosy – a więc to do niego był podobny Sasza. Widzi Lisicyna z gołą głową,
robi się szary na twarzy. Matka się wycofuje. Ojciec zaprasza ich do środka.
W przedpokoju jest wysoki sufit, z żyrandola pada żółte elektryczne światło, na ścianach
reprodukcje z rosyjskimi krajobrazami, popękana sztukateria, na stoliku telefon z tarczą. Ojciec
zaprasza ich do kuchni, pyta o coś Michelle, ta nie słyszy; on pomaga jej się rozebrać, zdejmując
kurtkę – i nagle wiotczeje, osuwa się na podłogę.
Jura przyskakuje, łapie go pod pachy, wraca matka Saszy, szybko wlewa mu między wargi jakieś
krople, wkłada pod język białe kulki… Zgroza. Zgroza.
Michelle zdaje sobie sprawę, że Sasza Krigow umarł. Że już go nie ma.
Że przyszła do jego rodziców – dobrych, prawdziwych ludzi.
Że przyszła ich okłamać, że nadal jest w ciąży z ich synem.
I nie ma odwrotu.

5
Siedzą przy okrągłym stole z jedwabnym obrusem, szkarłatnym z żółtymi frędzlami. Okna kuchni
wychodzą na ciche podwórko, na którym rosną stare sięgające najwyższych pięter drzewa oblamowane
śniegiem – piękne jak w bajce.
Ojciec Saszy dochodzi do siebie, matka krząta się, robi herbatę. Jura opowiada jej o czymś,
najwyraźniej jeszcze nie o niej, lecz o synu. Michelle kątem oka czyta odwróconą do góry nogami
gazetę, którą, najwidoczniej, zostawił tu gospodarz, kiedy podszedł do drzwi.
Na pierwszej stronie artykuł zatytułowany BUNT SKAZANY NA KLĘSKĘ. Michelle skleja
odwrócone litery w odwrócone słowa.
„Hordy buntowników, podburzane przez prowokatorów i agentów wpływu wysyłanych z Uralu
i Syberii, nie mają najmniejszych szans przedostać się do stolicy Moskowii. Korespondent gazety
»Ruski Wiestnik« został o tym zapewniony przez ministra wojny księcia Kobłowa i atamana
wojskowego P. Burię”.
Michelle podnosi wzrok na Lisicyna: Boże, przecież oni tu nic nie wiedzą o niebezpieczeństwie,
w jakim się znaleźli! Ale ten jest pochłonięty rozmową z matką Saszy, nie zauważa jej niemego
pytania.
„Rozmieszczone na przedpolach Moskwy doborowe oddziały kozaków z łatwością odpierają
chaotyczne ataki słabo uzbrojonego wroga. Nie ma żadnego powodu, aby wprowadzać stan
wyjątkowy, oznajmił książę Kobłow. W ubiegłym tygodniu pułki kozackie nie straciły ani jednego
zabitego lub rannego.
Jeśli chodzi o motywy i żądania buntowników, to wiadomo, że ich głównym celem jest próba
pomszczenia klęski poniesionej w wojnie domowej i właśnie dlatego ich ofensywa zbiega się w czasie
z kanonizacją świętej pamięci imperatora Michaiła I Stojanowa, która odbędzie się dziś w stolicy.
Negocjacje z buntownikami są wykluczone, a rząd spodziewa się, że jeśli rebelia nie wygaśnie
sama z siebie, wierne Imperatorowi wojska rozpoczną kontrofensywę po świętach Bożego Narodzenia.
Do tego czasu będą występować przerwy w komunikacji z innymi miastami Moskowii,
w szczególności na wschodzie”.
Michelle jeszcze raz czyta pierwszą stronę, a potem, uznawszy, że patrząc do góry nogami, mogła
coś źle zrozumieć, obraca gazetę do siebie. Czyta mniejsze artykuliki, które przylegają do głównego:
„Zapasów żywności starczy na całą zimę…”, „Cesarz jest nieugięty”, „Incydenty pod Moskwą nie
będą miały żadnego wpływu na plany uroczystości kanonizacyjnych…”, „Teatr Bolszoj informuje, że
premiera odbędzie się zgodnie z planem…”, „Osoby szerzące paniczne plotki czekają bardzo surowe
kary, zapowiada…”, „W głównym dniu uroczystości na dyżur bojowy wyjdą kadeci Akademii
Ochrany i…”.
Już od ponad tygodnia bronią miasta przed opętanymi i wciąż nie zdają sobie sprawy, z czym mają
do czynienia! Może właśnie dzięki temu, że walą do wszystkich jak leci, gdy tylko ktoś zbliży się na
odległość strzału? Trzeba koniecznie pokazać tę gazetę Jurze – oprócz niego nikt w tym mieście nie
widział, co nadciąga do Moskwy ze wschodu, nikt w to nie uwierzy… Tylko on tu myśli tak samo jak
ona.
I to jego Michelle zamierza zdradzić.
Wierci się na krześle.
Może trzeba mu po prostu powiedzieć, że jest zarażony?
I niech sam wtedy decyduje o swoim losie. Jeśli będzie chciał się poddać, to niech się podda. Jeśli
postanowi ze sobą skończyć… Żeby nie zamieniać się więcej w nieczłowieka… To będzie jego
decyzja. Kiedy będzie musiała to zrobić? Już niedługo. Odciągnąć go na bok, szepnąć do ucha…
Michelle czyta nagłówki po raz piąty, nie rozumiejąc tego, co czyta.
I wtedy jakby padł na nią cień, jakby przysypał ją kamienny popiół. Michelle podnosi wzrok, chce
go z siebie strząsnąć – to matka Saszy na nią patrzy. Jakoś zupełnie inaczej, z uwagą. A Jura jest na
wpół obrócony do Michelle, opowiada coś o niej, kiwa zachęcająco głową… No proszę, sprawy doszły
teraz i do niej. Do jej stanu.
Siedzi prosto, próbuje się uśmiechnąć.
Matka Saszy wychodzi, wraca z zeszytem i niebieskim długopisem. Kiwa do niej głową, uśmiecha
się. Nalewa sobie kawy, zajmuje miejsce z boku – żeby wygodniej było do siebie pisać. Przygląda się
Michelle z profilu.
„Jak masz na imię?” – pisze idealnymi literami, jak z szablonu do nauki pisania.
– Michelle.
Ze wszystkich sił stara się sobie przypomnieć, jak by mówiła, gdyby słyszała teraz swój własny
głos. Stara się nie krzyczeć i akcentować właściwe sylaby.
– Sasza i ja byliśmy razem tylko przez dwa dni. Ale powiedział mi, że w drodze powrotnej
zabierze mnie ze sobą do Moskwy. To pewnie głupio brzmi, prawda? Zdaję sobie sprawę!
Michelle czuje, jak krew napływa jej do głowy z każdym słowem, które zbliża ją do wielkiego
kłamstwa. Matka Saszy stuka długopisem w stół, a potem pisze:
„Jestem Irina Antonowna”.
– Bardzo mi miło.
„A jak masz na nazwisko?”
– Bielkowa.
„Bieliakowa?”
– Nie, Bielkowa.
Irina Antonowna podaje Michelle długopis: napisz. Ta pisze w zeszycie: „Bielkowa Michelle…”,
ale matka Saszy nie odbiera długopisu, zanim Michelle nie napisze również otczestwa: „Eduardowna”.
I znowu zimny pot na czole, na karku – jak przy pobieraniu odcisków palców.
„Skąd jesteś?”
– Teraz z Jarosławia, ale w ogóle z Moskwy. Wyjechałam, kiedy byłam dzieckiem. Do babci.
„W którym jesteś miesiącu?”
Nie ma na jej twarzy złości, nie ma niedowierzania – twarz ma spokojną, jak wtedy, gdy Jura jej
powiedział, że jej syn nie żyje.
Michelle ogląda się na Lisicyna, jakby prosząc go o wsparcie. Zbliżające się kłamstwo sprawia, że
zaczyna ją piekielnie swędzieć nos, ale nie decyduje się go podrapać.
– Sasza i ja poznaliśmy się w październiku – odpowiada. – Więc wychodzi na to, że od
października.
Do kuchni wraca ojciec Saszy, też nalewa sobie herbaty, siada naprzeciwko, również zamierzając
się odezwać – ale zamiera, domyślając się, o czym mowa. Robi się czerwony, dopytuje o coś Irinę
Antonownę, ta odpowiada mu spokojnie, nie spuszczając wzroku z Michelle.
Swędzenie w nosie jest teraz wprost nie do wytrzymania, i przez to, że Michelle nie może go
podrapać, zaczynają jej łzawić oczy.
„Nie pamiętasz, czy Sasza miał gdzieś pieprzyk? Pod ubraniem?” – wypisuje swoimi pięknymi
literami Irina Antonowna.
Z początku Michelle tylko się peszy, potem uświadamia sobie sens tego pytania, tego
przesłuchania – i teraz peszy się tak, żeby wszyscy widzieli, biorąc Jurę i ojca Saszy na świadków.
Irina Antonowna bezgłośnie stuka długopisem w blat.
„Nie krępuj się. Myślę, że wszyscy tu widzieliśmy Saszę, jak go pan Bóg stworzył”.
Michelle stara się sobie przypomnieć. A co, jeśli nie zda teraz tego egzaminu? Pół mrok, pół świt,
pokój gościnny w Placówce w Jarosławiu, bawi się brodą Saszy, oboje są nadzy, oboje lepcy – wciąż
jeszcze rozpaleni… Co tam można było dojrzeć?
Ojciec Saszy wydaje się zakłopotany, że musi brać udział w czymś takim, próbuje odwrócić uwagę
Jury jakimiś pytaniami, Michelle czuje, że zastanawia się zbyt długo.
– Nie pamiętam! Było ciemno! Mówił mi, że jego ojciec jest chirurgiem, dużo opowiadał
o Patriarszych Prudach, o tym, jak tu teraz wygląda życie! Moi rodzice mieszkali kiedyś na
Patriarszych, przed wojną! Pytałam go jeszcze, czy nie zna mojego ojca! Nie pamiętam żadnych
dużych pieprzyków. Na ramionach miał piegi, jakby od słońca!
Ojciec Saszy kiwa jej ukradkiem: prawidłowa odpowiedź. Michelle chce się do niego uśmiechnąć,
ale boi się Iriny Antonowny. Serce jej wali. Wyciera nos.
– I tak to wyszło. On był… Moim pierwszym. No i… No i tam, w Jarosławiu, nikogo już nie mam.
Nie mogłam nigdzie indziej iść, potem spotkałam Jurę… – trajkocze Michelle, przypominając sobie, że
trzeba mówić ciszej.
„Masz gdzie mieszkać?” – pisze do niej matka Saszy.
– Nie. Nie wiem! – odpowiada Michelle.
Irina przesuwa palcami po jej ręce – w zadumie. Patrzy na jej dziwne ubranie – to, w co ubrała ją
staruszka po zabraniu jej umazanych krwią dżinsów. Wszystko nie w jej rozmiarze, wszystko
dziurawe, i pewnie ten zapach…
„A co z twoimi rodzicami?”
– Nie wiem! Zniknęli! Ale byli porządnymi ludźmi! Ojciec pracował w ministerstwie! Po prostu
była wojna! Wsadził mnie do pociągu, byłam mała! Zamierzałam sama ich szukać! Dopiero co
przyjechałam! Miałam telefon komórkowy ze zdjęciami, mogłabym wam udowodnić, że to wszystko
prawda! Ale się spalił i wszystkie fotki przepadły! Nie myślcie sobie, że jestem jakąś bezdomną!
Teraz w jej oczach pojawiają się już autentyczne łzy – z żalu do siebie i nad sobą.
Matka Saszy kiwa do niej głową, uśmiecha się – bez ciepła, ale i bez złośliwości.
„Jak dokładnie nazywał się ojciec? Napisz, proszę”.
Michelle pisze. Tamta wyrywa z notesu kartkę z nazwiskiem i wstaje. Michelle też chce się
podnieść, ale Irina Antonowna daje jej znak, żeby siedziała. Wychodzi. Dokąd wychodzi? Dlaczego?
Michelle ogląda się zdezorientowana na Lisicyna, na ojca Saszy. Ten uśmiecha się łagodnie,
uspokajająco macha ręką – nie przejmuj się, wszystko w porządku. Bierze długopis, pisze: „Jestem
Anatolij”. I też jej się przygląda, ale po ludzku, a nie tak jak kupujący na bazarze oglądają mięso.
Wzdycha bezgłośnie. O czym myśli? Pewnie o swoim Saszy. On chce uwierzyć Michelle, a matka
Saszy – nie.
„A co się stało z twoim słuchem?” – pyta ją takimi koślawymi literami, że Michelle z trudem je
odczytuje.
– Wystrzelili mi nad uchem z karabinu! – odpowiada i zastanawia się, czy to już czas, by zacząć
mówić o tym, że wkrótce wszyscy tutaj będą musieli się ogłuszyć.
Jura pewnie też o tym myśli. I też na razie się powstrzymuje.
„Najprawdopodobniej to uraz. Przerwanie błony bębenkowej” – bazgrze Anatolij. „Trzeba by cię
obejrzeć”. Michelle wzrusza ramionami, ale myśli: ciekawe, czy to się w ogóle leczy.
Matki Saszy wciąż nie ma.
– Dokąd poszła Irina Antonowna? – nie wytrzymuje oczekiwania Michelle.
Anatolij przygładza włosy, zdejmuje i przeciera okulary. Potem objaśnia jej na papierze: „Chce się
dowiedzieć, co się dzieje z twoimi rodzicami. Ira pracuje w archiwum, może znaleźć informacje”.
Michelle unosi i opuszcza podbródek.
Tak po prostu? Czyżby naprawdę wszystko się miało zaraz rozstrzygnąć? Czy istnieje archiwum,
w którym zapisano każdą mieszkającą w Moskwie osobę – kim była i gdzie się podziała?
Jura przysuwa do siebie gazetę, przegląda nagłówki. Podrywa się, rzuca Michelle bezradne
i nerwowe spojrzenie: widziałaś? Ta tylko wzrusza ramionami. Wtedy Jura pyta o coś ojca Saszy,
wskazuje swoim zgrubiałym palcem na litery. Potem sam zauważa, że jego palec jest dziwny, nie
całkiem ludzki: brud wżarty w pory, obgryzione paznokcie – i wstydliwie go chowa.
Ojciec Saszy prawi jakieś ewidentne androny, krzywi twarz z poczucia niezręczności, oczy błądzą
między oknem a stołem, Jura marszczy czoło, a Michelle też chce usłyszeć, dlaczego w gazecie
wszystko jest postawione na głowie.
– Do tych ludzi z gazety trzeba zadzwonić! – Michelle wtrąca się do ich rozmowy. – To nie są
żadni buntownicy, żadni rebelianci! To opętani! Oni zarażają się nawzajem słowami! To w ogóle cud,
że zaraza nie przerzuciła się dotąd na tych kozaków, którzy bronią Moskwy!
Jura kiwa głową, ze wzburzeniem klepie dłonią w stół: proszę, nawet dziewczyna to rozumie!
Wstaje, zaczyna przechadzać się po kuchni. Podchodzi do okna.
Ojciec Saszy uśmiecha się do nich niewesoło, odwraca się w stronę korytarza, gdzie zniknęła jego
żona, potem znów bierze do ręki długopis. Waha się – pisać czy nie pisać, potem jednak pisze:
„Gazety o tym nie napiszą”.
– Dlaczego?!
Lisicyn ogląda się, słysząc jej okrzyk, odrywa się od pokrytej szronem szyby. Skonfundowany
ojciec Saszy gestem prosi Michelle, żeby była ciszej. Znów sprawdza, czy ktoś nie skrada się
korytarzem.
„Ponieważ to oszczerstwo przeciwko świętej pamięci cesarzowi!”
– Jakie znowu oszczerstwo? Dlaczego przeciwko cesarzowi? – stara się szeptać Michelle.
Anatolij zamiast odpowiedzieć idzie zagotować wodę. Otwiera lodówkę, robi rewizję zawartości.
Wyjmuje jakieś podroby, rozkłada je na stole – rano Michelle dałaby się za to pokroić, teraz nie ma
apetytu.
– Niech pan powie! Chcę zrozumieć! – znów się zapomina. – To zagrożenie dla całej Moskwy, dla
was wszystkich, nawet pan sobie nie wyobraża! Dopiero co stamtąd przyjechałam, zza MKAD, oni tu
idą, opętani! Jest ich tam całe morze! Trzeba powiedzieć ludziom, jak uniknąć zarażenia! Tylko tak,
tylko przebijając sobie bębenki! Tylko dlatego się nie zaraziłam, że byłam ranna…
Ojciec Saszy przykłada palec do ust – nie gniewnie, lecz błagalnie. Przysiada się do Michelle i nie
spuszczając wzroku z korytarza, kreśli pośpiesznymi, niezgrabnymi literami:
„To właśnie Michaił I tego użył! Podczas wojny domowej. Przeciw ludziom. Przeciw regionom”.
Potem starannie skreśla „Przeciw ludziom” i pisze czytelnie: „Przeciw buntownikom”.
Jura czyta z góry ich wymianę zdań i wybucha. Ze złością udziela reprymendy ojcu Saszy –
próbuje się opanować, ale Michelle czuje jak kipi z emocji. Michelle wstaje, bierze Jurę za rękę: nie
rób, nie rób – i boi się, że on znów osunie się we mgłę i w ciemność, on musi być w dobrym nastroju,
żeby pozostać człowiekiem, tak jej się wydaje. Jura się odsuwa, znów podchodzi do okna, opiera czoło
o szybę, topi szron, stara się ochłonąć.
Ojciec Saszy patrzy na nich nerwowo, nie spiera się z Jurą, ale kiedy ten odwraca się od niego
i Michelle, dodaje na kartce: „Dawno i nieprawda! To nie ma znaczenia”.
Jak to nie ma?
– Ma. Ma! – szepcze mu do ucha Michelle.
Jura wciąż stoi przy oknie, plecy ma napięte.
„Na pewno jesteś w ciąży z Saszą?” – pisze jej Anatolij. „Z naszym Saszą?”
Na jego twarzy maluje się popłoch, jakiego trudno spodziewać się po człowieku w jego wieku
i jego fachu. Michelle unosi i opuszcza podbródek.
– Tak.
„No to teraz jesteś dla nas jak członek rodziny…”
Znów ogląda się ukradkiem – na Jurę przy oknie, na korytarz za plecami. Na zapisanej już kartce
pisze długopisem: „Właśnie w ten sposób Michaił I został cesarzem. Nie wiedziałaś?”.
Michelle kręci głową.
„Był dyrektorem biura, opracowali tam broń NLP, której nikt nie odważył się użyć, a on to zrobił.
Stłumił powstanie regionów, ale za jaką cenę! I dlatego się tu zaczęło, ludzie mają przecież rodziny
rozrzucone po całej Rosji, rzecz jasna, nie wszyscy to poparli… I stąd wojna domowa. A przeciwko
Moskwie tego nie użyjesz… I tak poszło, brat przeciwko bratu”.
Sprawdza głuchą Michelle – czy ona rozumie, o czym pisze? Czy może nie? Michelle go pogania:
pisz, pisz, nie zatrzymuj się, później poskładam wszystko do kupy.
„Ale teraz nie wolno o tym mówić. Dziś zostanie kanonizowany. Święty. Dokonał cudu. Więc nie
waż się o tym gadać, jasne? Żadnych opętanych!” – podkreśla jej to dwa razy. „Ludzie dopiero co
o tym zapomnieli, i chwała Bogu! Lepszy zły pokój niż dobra wojna… Inaczej znów się zacznie!”
Odkłada długopis, wyrywa zapisaną kartkę, podpala ją od niebieskiego płomyka na palniku
gazowym i wrzuca do popielniczki. Obraca ją widelczykiem, gdy ta płonie – żeby wszystko zamieniło
się w sadzę, żeby nic nie ocalało.
Lisicyn odwraca się, czując woń płonącego papieru. Wygląda na to, że udało mu się ochłonąć.
Wciąż jest wzburzony, ale wciąż pozostaje człowiekiem.
Michelle siedzi, trawi roztopiony ołów, który „cicho-cicho-cicho, wytrzymaj-wytrzymaj-
wytrzymaj” wlano jej przez lejek do gardła.
I wtedy Jura się wzdryga.
Michelle zrywa się z miejsca – czy to to?! – nie zdążyła! – ale on otwiera na oścież okno, wychyla
się po pas, zdaje się coś do kogoś wołać, i nagle zrywa się z miejsca, odpycha ojca Saszy, nieomal
przewraca stół – i wybiega na korytarz.
– To nie to, to nie to, to nie ona! – mamrocze do siebie Michelle. – To nie tak się zaczyna! To nie
ona!
Oszołomiony ojciec Saszy podnosi się z podłogi, też podchodzi do okna; Michelle nie wie, czy ma
biec za Jurą, czy najpierw ostrzec rodziców Saszy?
Wygląda na podwórko…
Stoi tam czarny lakierowany samochód, a ludzie w granatowych mundurach wykręcają ręce
ludziom w szarych. Śmieszna, niema szamotanina. Potem: klap! – jeden z granatowych pada, jakby
poślizgnął się na lodzie; i klap! – pada drugi. Z klatki schodowej wybiega jeszcze jeden kozak – to
Jura; w ręku ma czarną jaskółkę, pistolet. Rzuca się do ucieczki po śniegu, skręca w bramę, znika.
Ojciec Saszy łapie ją wpół, odciąga od okna, zatrzaskuje okiennice.
Wszystko dzieje się tak szybko, że Michelle nie nadąża, nie robi nic, nie jest w stanie cokolwiek
zrozumieć.
Jak worek opada z powrotem na krzesło.
Ołów gęstnieje w niej, zastyga.

6
Nie wypuszczają jej z mieszkania.
Irina Antonowna zamknęła drzwi na trzy zamki i zapadkę, wydaje ojcu Saszy niesłyszalne
instrukcje, Michelle gapi się na nich; obejmując się ramionami, próbuje się ogrzać. Jura odszedł,
uciekł – wciąż nie wiedząc, że jest chory, nie wiedząc, że zaraża. Komu powinna to teraz wyznać?
Dzwonić do gazety? Wyjaśnić sprawę rodzicom Saszy?
Brak sił.
Zgroza.
Matka patrzy na nią nieruchomo jak wąż, twarz ma sparaliżowaną – jak w tamtej sekundzie, gdy
Jura powiedział jej o Saszy. Tylko jej pierś unosi się i opada; ojciec Saszy znów łyka krople.
– Trzeba go złapać! – zbiera się w końcu na odwagę Michelle. – Jura jest opętany! Może
wszystkich zarazić, jeśli nie zostanie schwytany! Teraz jakby mu się rozjaśniło, ale on… On jest
zarażony! Potem znów mu odbije i może tu wszystkich zarazić, całą Moskwę! Trzeba to powiedzieć!
Trzeba ostrzec ludzi!
Matka Saszy łapie ją za nadgarstek – żelaznym chwytem – ciągnie do swojego pokoju, popycha na
kozetkę. W pokoju stoi drugi telefon, czarny z herbowym orłem, bez przycisków i bez traczy, do tego
sejf, biurko z fotografiami – Irina Antonowna pozuje na nich w prostym mundurze, obok innych
umundurowanych ludzi, wszyscy patrzą w obiektyw z powagą. Osobno stoi duże zdjęcie, na którym
jest z wysokim, chudym i kościstym mężczyzną w paradnym mundurze, a jego kościotrupie palce
spoczywają na jej ramieniu. I jeszcze dwa duże piękne bilety na biurku, na których wytłoczono folią:
„Teatr Bolszoj”, „Parter”, „Dziadek do orzechów”.
Irina Antonowna bierze kartkę, pisze: „Natychmiast zamilknij”.
Podsuwa Michelle pod nos – czytaj!
Potem ciągnie dalej. „To wszystko herezje. Zapomnij o tym. Jasne?!”
– To nie herezje! – krzyczy do niej Michelle. – To w waszych gazetach są bzdury! A to wszystko
prawda! Wasz syn przez to zginął! On też był opętany! To przyszło zza mostu! Zza Wołgi! Był tam
pociąg, jechali tu, do Moskwy! Żeby się na was zemścić za to, co im zrobiliście na wojnie! Zwrócić
wam zarazę! Chcieli w odwecie zarazić tym Moskwę! Żeby ją zniszczyć! Sasza też taki był!
Widziałam go! Przysięgam! Wasz syn! Jura też zachorował! A teraz jest tutaj! Trzeba ostrzec ludzi!
Żeby przebili sobie bębenki!
Matka Saszy blednie, ogląda się na czarny telefon, po kątach pokoju – a potem wymierza Michelle
policzek: mocny, bolesny.
„Zamknij się, póki nie usłyszeli”.
Teraz Michelle nie może już płakać – rozpiera ją tylko czysta wściekłość. Z progu patrzy ojciec
Saszy; żona macha na niego ręką, wygania z pokoju.
„Nie waż się o tym mówić. Nie powinno cię tu być. I tak będziemy mieć problemy przez twojego
ojca. Że też Saszę podkusiło”.
– Co?! Co z moim tatą?! – szepcze Michelle.
Irina Antonowna sznuruje usta.
Podchodzi do telefonu, przy którym leży notes. Bierze go, wraca do Michelle. Otwiera,
a tam starannym pismem ciasno zapisano:

Bielkow E.A. (1982) – zlikw. przez tryb. wojsk. jako


wrogi element.
Bielkowa G.S. (1985) – zlikw. przez tryb. wojsk. wr. el.
Bielkow M.A. (1986) – zlikw. przez tryb. wojsk. w.e.
Bielkowa A.I. (1986) – zlikw. przez tryb. wojsk.

I obserwuje Michelle, podczas gdy ta próbuje się połapać w szyfrze, próbuje wymyślić znaczenia,
które niekoniecznie skazywałyby ojca i mamę na śmierć.
– Co to znaczy? – Pokazuje palcem na „zlikw.”.
„Zlikwidowano”.
Na całym świecie nie zostaje już nic, wszędzie pusto i wszędzie czarno. Niczego nie ma. Niczego
nie ma. Zimno. Zimno. Martwo. „Bielkow M.A.” – to jej wujek Misza, brat taty. Mrok.
– Nieprawda! To kłamstwo! Nieprawda!
Kolejny policzek. Piecze.
– Jeszcze raz! Niech pani tylko spróbuje! – syczy Michelle.
Ta znów bierze zamach – i nagle zastyga. Odwraca się w stronę wyjścia, w stronę przedpokoju,
a w przejściu pojawia się ojciec Saszy – zmieszany, łapie ustami powietrze i patrzy: na drzwi, na żonę,
na drzwi, znów na żonę.
Dzwonek?
Pukanie?
Irina Antonowna otwiera szafę – wiszą w niej marynarki od munduru, widać złote pagony –
wyjmuje z kieszeni legitymację, odsuwa Michelle, wychodzi do przedpokoju, zerka w lustro –
wygładza rękawy, przyczesuje siwe włosy. Otwiera drzwi wejściowe.
Do środka wpada trzech mężczyzn w granatowych mundurach, z żelazem w rękach,
z wykrzywionymi gębami, z guzikami błyszczącymi miedzią. Nad gospodarzami rozdziawiają się
pyski – ryczą bezgłośnie, w ustach tkwią stalowe zęby; przestraszona Michelle wygląda z pokoju,
matka Saszy wpycha ją z powrotem.
Ale oni już dostrzegli Michelle, szczerzą do niej kły – zbierają się do skoku, ręce z pistoletami
uniesione – celują w nią, są gotowe do strzału. To po nią tu przyszli. To ci sami, którzy przyszli po
Jurę. A więc odszukali i Michelle.
Ale matka Saszy osłania ją przed gośćmi własnym ciałem.
Wyciąga tę swoją książeczkę, otwiera przed nimi legitymację, jakby to był talizman, jakby machała
płonącą pochodnią przed obnażającymi kły wilkami. Ci rzeczywiście kulą się, szczerzą zęby, warczą,
ale ustępują: o pół kroku, o krok.
Matka Saszy obwodzi ich wszystkich wyciągniętym palcem, jakby wytyczając granicę, której
tamci nie mogą przekroczyć. Dwaj flaczeją, schodzi z nich powietrze, wycofują się na klatkę
schodową, w domu zostaje tylko jeden – pewnie dowódca.
Ciężko dyszy, chowa pistolet, bierze od matki Saszy jej legitymację, jak skorpiona – ostrożnie.
Czyta. Nie idzie mu lektura – wzrok ześlizguje się z liter, co i rusz zerka wściekle na Michelle. Irina
Antonowna zdejmuje słuchawkę z widełek, podaje mu – masz, dzwoń. Ten ma całą gębę purpurową,
odsuwa telefon, przepisuje sobie coś z legitymacji do notesu, matka Saszy obserwuje to z pogardą:
pisz, pisz.
Granatowy mundur kończy notować, salutuje im z nienawiścią, rzuca Michelle pożegnalne
spojrzenie, jakby robił zdjęcie, żeby przypadkiem jej nie zapomnieć, i znika.
Ojciec Saszy zamyka za nim drzwi. Śmierć, którą ci granatowi przynieśli tu z ulicy, wycieka
stopniowo w ślad za nimi przez szparę w drzwiach, jak krew do odpływu w wannie.
Ojciec Saszy chce objąć żonę, ale to go powstrzymuje. Poprawia włosy. Milczy. Patrzy na drzwi.
Potem pokazuje głową Michelle: chodź za mną.

7
„Nic nie mów, pisz!” – Irina Antonowna wskazuje na uszy, robi wokół nich kółko swoim długim
suchym palcem. Jasne?
Michelle się trzęsie.
Krzyczy na siebie bezgłośnie, zmuszając się, aby się nie wygadać, kiwnąć głową, zamknąć się, nie
rozpłakać, nie uderzyć tej suki w twarz. Sama się wciska w stalowy gorset, żeby się nie rozpaść, nie
rozpłynąć, nie wybuchnąć.
Znów siadają obok siebie przy biurku, pod kątem prostym.
„Oni przyszli po ciebie” – informuje ją matka Saszy.
„Dlaczego?”
„To ty nie wiesz?”
„Dlatego że jestem wrogiem narodu?”
Irina Antonowna patrzy jej w oczy: naprawdę jesteś taka głupia czy postanowiłaś odstawiać mi tu
cyrk? Ale Michelle nie ma innego wytłumaczenia.
„Coście narobili?”
„Nic. Ale Jura jest zarażony. Czy oni wiedzą, że jest zarażony?”
„Nikt niczego nie wie. Tu nie ma czego wiedzieć” – pisze stanowczo matka Saszy.
„Pani musi wiedzieć! Chociaż pani! Jak zginął pani syn!”
Ta znów sznuruje usta. Zastanawia się. Wrzuca do kawy kostkę cukru. Rozgniata ją łyżeczką.
Miesza przez całą wieczność.
„Czyli tak. Nie wydam cię. Zostaniesz z nami. Będziesz tu mieszkać. Załatwimy ci nowe
dokumenty. Obronimy cię przed nimi. Ale zapomnij o tych swoich herezjach raz na zawsze, jasne? Ani
słowa o opętanych, o jakimś przekłuwaniu bębenków, o jakimś obłędzie, ani słowa o Jarosławiu
nikomu i nigdy. Nie było cię tam. Zapomnij o tym!”
Michelle gapi się na nią, nie rozumiejąc. Jeszcze raz czyta zapisaną na papierze sugestię.
„Jak mam zapomnieć?!”
„To się nie wydarzyło. To wszystko kłamstwo, oszczerstwo. Sasza zginął na wojnie
z buntownikami”.
„O tym nie można milczeć! Nie mamy prawa o tym milczeć! Przecież on przez to zginął! Pani syn!
I inni zginą!”
Irina Antonowna czyta jej pisaninę z całkowitym spokojem. Potem zimnym palcem gładzi
Michelle – której brakuje tchu – po gorącym policzku.
„To ja jestem jego matką. Ja go urodziłam. Ja go wychowałam. I wyedukowałam. Komu będzie
trudniej milczeć: mnie, czy tobie?”
Oczy ma zielone. Twarz nieruchomą. Prawie nie ma na niej zmarszczek. Stuka długopisem w blat,
potem dopisuje:
„Ale będę milczeć, i ty też. Bo inaczej cię im nie wyrwę”.
Michelle bawi się okruchami chleba na stole – układa je w linię, następnie linię dzieli na odcinki,
potem zgarnia wszystko i znów wyrównuje.
„Oni tam stoją! Za obwodnicą. Są już prawie w mieście! Nie można udawać, że ich nie ma!”
„To nie nasza sprawa!” – Matka Saszy zmiata okruchy ze stołu.
„Trzeba powiedzieć ludziom! Żeby się ochronili! Przed tym można się ochronić! Trzeba po prostu
przekłuć sobie bębenki!”
„W żadnym wypadku”.
„Czyli Sasza umarł na darmo?!”
Irina Antonowna odchyla się na oparcie krzesła. Być może nie ma już sił trzymać się prosto. Mąż
stoi nad nią, czyta wszystko z góry. Kładzie jej ręce na ramiona – i tym razem ona mu na to pozwala.
Mężczyzna przysiada się do nich, bierze długopis.
„Ostrzegaliśmy go. Ira go ostrzegała, żeby tego nie robił. Żeby zrezygnował z misji. Posłał nas na
drzewo. Powiedział, że jesteśmy paranoikami. Imperator mu polecił, osobiście”.
„Wiem” – pisze Michelle. „Mówił mi”.
Irina Antonowna kręci głową – jak w transie. Oczy ma suche. Zawsze ma suche oczy. Zabiera
mężowi długopis, wyciska niebieski tusz na żółty papier:
„Sam był sobie winien”.
Potem zaczyna dorysowywać do wielkich liter ornamenty, do małych – zawijasy. Michelle siedzi
i patrzy tępo, jak litery kryją się pod atramentowym bluszczem, jak na atramentowych gałęziach
rozkwitają atramentowe kwiaty, jak uparcie się rozrasta ten niezwykły ogród.
Nie ma siły.
Nie ma siły walczyć, nie ma siły niczego nikomu udowadniać, nie ma cierpliwości, by dalej patrzeć
na ból, ani śmiałości, by patrzeć na śmierć, nie ma chęci, by sprzeciwiać się tym, którzy bardziej tego
potrzebują. Zostać w tym mieszkaniu, zostać z tymi ludźmi, przywyknąć do nich, zaufać im. Mieszkać
z nimi tak długo, jak to możliwe, póki jej nie wyrzucą.
Położyć się. Umyć i położyć w czystej pościeli.
Zasnąć. Zapomnieć.
Zapomnieć o babce, zapomnieć o dziadku, zapomnieć o Saszy z rozbitym czołem, zapomnieć
o zesztywniałym Jegorze leżącym twarzą w dół wśród pokruszonych cegieł, zapomnieć o tym, co
zrobił jej na ślepo w ciemnej celi, zapomnieć o sobie samej, że jest pusta w środku, zapomnieć
o Lisicynie na łańcuchu, zapomnieć o kozackim kręgu i ludzkim huraganie pod Moskwą, zapomnieć
o tym wszystkim, wszystko wymazać, wszystko wyrzucić, wszystko spalić.
Więc co powinna pamiętać?
Swoje dzieciństwo w Moskwie?
Zamiast niego ma te skróty w notesie matki Saszy: „Zlikw.” – wszystko, co było, będzie
zlikwidowane.
Wypaliły się jej zdjęcia w iPhonie, Michelle wybrała się do Moskwy, żeby je odtworzyć.
Przyjechała, a przeszłość też spłonęła na popiół. Domy wciąż stoją, są z kamienia, a ludzi
z dawnego życie aresztowali i spalili.
Michelle robi wdech.
Robi wydech.
Odpuszcza.
– Mogę się umyć i poprosić o czyste ubranie?

8
Okna sypialni wychodzą na Sadowe Kolco.
Michelle – wygrzana, różowa, z przyciętymi paznokciami – przegląda się w lustrze. Bierze
grzebień, unosi kosmyk i poczynając od końcówek, zaczyna rozczesywać błyszczące, mokre włosy.
Rozplątuje kosmyk za kosmykiem. Meble w sypialni są bogate, na ścianach tapety w eleganckie
zawijasy, wysoki sufit, parkiet nie skrzypi.
Michelle nie chce na siebie patrzeć, więc patrzy przez okno.
Wszystkie domy na Sadowym są odnowione, wiele z nich na nowo pomalowano. Wstawiono okna,
szyby lśnią czystością. Nad szeroką jezdnią rozciągnięto girlandy, latarnie są ozdobione świerkowymi
wieńcami, przybranymi w pozłotę. Oczyszczono ulicę z ludzi, usunięto samochody. Wzdłuż drogi stoją
policjanci, nie pozwalają nikomu zablokować jezdni.
Słońcu zabrakło sił, by osiągnąć zenit: dotarło do połowy nieba i znów zaczęło chylić się ku
horyzontowi. Wypaliło się, zaczęło świecić na pół gwizdka. Zalewa Moskwę dukatowym złotem; jego
blask jest jak lawa wypływająca z wulkanu.
Na skraju Sadowego – na skraju tego, co Michelle jest w stanie dojrzeć w swoim oknie – coś się
pojawia.
Stopniowo wypełnia tę przygotowaną zawczasu pustkę. Jak gęsta ciecz spływa do płytkiego koryta
rzeki.
Procesja.
Ludzie w lśniących szatach, niosący w rękach… Krzyże?
Włosy Michelle są splątane, zmierzwione. Grzebień nie przechodzi przez nie, grzęźnie. Michelle
ciągnie go ze złością, torturuje się tępym bólem, patrzy w dół na tę pozłotę.
Tak, ci ludzie w dole niosą krzyże. Dużo krzyży. Na co im tyle krzyży? Tak jakby każdy z nich
szedł kopać sobie swój własny grób, i niósł ze sobą krzyż.
Krzyże i do tego ikony.
Na czele procesji widać potężne krzyże i ogromne ikony, niesie je po kilka osób: jeden człowiek
nie dałby rady. Kolejne są mniejsze.
Dymią kadzielnice, a nad ludźmi unosi się para, jakby całe to złoto, które na siebie założyli,
zaczęło się topić. Czy oni śpiewają? Ale roztopione złoto to tylko głowa węża. Za nią jacyś mnisi
w czerni niosą coś w szóstkę – ni to taran, ni to trumnę… I jeszcze więcej ikon… I jeszcze więcej
krzyży. A za mnichami idą już zwykli ludzie; chociaż widać, że nie tacy zwykli – w futrach
narzuconych na garnitury z krawatami, w futrzanych uszankach, w wełnianych paltach. I jest ich wielu,
szyja węża jest dzięki nim czarna, tłusta, lśniąca. Dalej maszerują granatowe płaszcze, które niosą…
Niosą ogromny portret pierwszego cara, Michaiła Giennadjewicza. I wszystko to w ciszy. W głuchej,
absolutnej ciszy – a jakże pięknie byłoby teraz słyszeć ich śpiew! A za granatowymi szynelami idą
szare. A za szarymi wszyscy inni.
Dziś jest jakieś ważne święto. Prawosławne.
Dlatego biły dzwony.
Czy to o nim czytała w gazecie? Na tę okazję udekorowano miasto? I wtedy Michelle splata, łączy
wszystkie wątki: kanonizacja Michaiła Pierwszego, zmarłego cara, ojca obecnego imperatora.
Zaliczenie w poczet świętych, czy jak to się mówi.
Michelle wspomina ojca, wspomina matkę, wujka z ciocią. Za co im to zrobili?
Grzebień uwiązł w jej włosach, cienkich i mocnych jak rzeczne wodorosty. Michelle szarpie go,
szarpie ze wszystkich sił – wyrywa kosmyk, z jej oczu tryskają łzy. Patrzy na grzebień, nienawidzi go.
Ludzie pod oknami płyną powoli, uroczyście. Trudno zliczyć, ilu – pewnie tylu, że starczy na całe
Sadowe Kolco, tak żeby, opasawszy miasto pierścieniem, pozłacana głowa pochodu dogoniła swój
wijący się ogon.
Brudne ubranie leży na podłodze jak krowi placek.
Michelle dotyka go – śmierdzącego, wytłuszczonego, lepkiego.
Znów zakłada zimne spodnie. Potem zaskorupiały T-shirt – sztywny jak pancerz owada. Następnie
rozciągnięty, o dwa rozmiary za duży sweter, cały w plamach – krwi, wymiocin, śliny, gówna.
Ostrożnie otwiera drzwi, wymyka się do przedpokoju. Rodzice Saszy są w kuchni, pali się tam
światło. Michelle nie może znaleźć swoich butów – czyżby je ukryli? Wtedy wychodzi na klatkę
schodową boso. Ostrożnie przymyka drzwi, nie szczękając zamkami.
Schodzi po zimnych schodach.
Na podwórzu atakuje ją mróz. Lód kłuje bose stopy. Michelle daje nura w tę samą bramę, w której
zniknął Jura. Brak jej cierpliwości, żeby iść powoli, więc biegnie.
Wyskakuje na Sadowe.
Natyka się na policyjny kordon, grzęźnie w wystrojonym tłumie. Procesja kroczy
niepowstrzymanie wszystkimi ośmioma pasami jezdni, ikona z carem jest już gdzieś daleko z przodu.
Michelle chce ją wyprzedzić, powoli brnie w ścisku, mija brzuchatych policjantów, zrywami
przebija się przez ludzką masę, przez wszystkich niezadowolonych, że się ich popycha, że odrywa się
ich od świętowania. Ludzie, których dotknęła, otrząsają się, zaczynają macać się po kieszeniach – czy
ona im czegoś nie ukradła? Klną, wymyślają jej – ale jej to nie obchodzi, jest głucha. Jest
nieposkromiona.
Wreszcie dociera do czoła pochodu. Nad głowami ludzi wznosi się portret cara. Kiedy jedni się
męczą, pomagają inni. Car patrzy w dal, nie rozróżnia małych ludków: są poniżej poziomu jego
wzroku, a on patrzy za horyzont.
Michelle ma już odmrożone nogi, lód przestał parzyć, ból jest stłumiony, ale teraz często
wykręcają jej się stopy, ponieważ stały się dla niej obce; Michelle namawia je, żeby jeszcze trochę jej
posłużyły, jeszcze odrobinę poczłapały.
Wyprzedza ich.
Wypatruje przerwy między policjantami – i daje w nią nura.
Z gęstej ludzkiej masy wpada w bańkę, w pustkę – na wyczyszczoną jezdnię Sadowego Kolca. Tuż
przed siwobrodymi starcami idącymi na czele procesji.
Michelle rozkłada ręce na boki i ze wszystkich sił krzyczy do nich i tych, którzy idą za nimi, i tych,
którzy idą za nimi:
– Wszyscy zginiecie! Wkrótce będą tu opętani! Oni was zarażą! Obłędem! Trzeba przebić sobie
bębenki! Przekłujcie uszy! On nie dokonał cudu! Wasz car! On wypuścił zarazę! W czasie wojny!
A teraz ona wraca! Oni już są w mieście! To nie buntownicy! Zatrzymajcie się! Słyszycie mnie?!
Krzyczy bezgłośnie.
I starcy się nie zatrzymują, ani ci, którzy idą za nimi, nie zwalniają kroku – marsz idzie tak, jak
szedł, tylko policjanci, przytrzymując czapki, biegną do niej ze wszystkich stron, a procesja
niewzruszenie posuwa się naprzód, opływa Michelle z prawej i z lewej, ludzie w pozłocie patrzą obok
niej, celowo odwracają wzrok, a car przepływa nad jej głową, nie zauważając jej.
Ale ona wciąż wykrzykuje, wrzeszczy, wyje, chrypi – kiedy granatowe szynele wykręcają jej ręce,
kiedy wloką ją po zimnej ziemi, kiedy wpychają ją do policyjnej budy – podobnej do tamtej, bez okien,
w której trzymała na łańcuchu Jurę.
Drzwi się zatrzaskują, nastaje wieczna ciemność.
EPIZOD 10

1
Gdyby nie zima, nie mrozy, można by pomyśleć, że to odgłosy dalekich grzmotów. W lipcu byłby to
z pewnością grzmot i Katia by się cieszyła: wyobrażałaby sobie, że do dusznej Moskwy wkrótce dotrze
burza, wyładowaniami elektrycznymi wyzeruje niebo, oczyści powietrze zimną wodą, spłucze kurz,
pozwoli oddychać. Ale teraz, w grudniu, nie ma mowy, żeby to była burza.
To salwy armatnie: już trzeci dzień walą na przedmieściach. Tuż po tym, jak się zaczęło, ludzie
spoglądali po sobie z każdym grzmotem. Teraz działa biją w tle, łupią w dzień i w nocy – nadają życiu
nowy rytm i ludzie niemal przestali już słyszeć tę armatnią aranżację.
Skrzeczy dzwonek do drzwi: tii-tii-tii-tii…
Zamknęła drzwi na zapadkę, przypomina sobie Katia. Na oba zamki i na zapadkę, chociaż Tania
prosiła ją, żeby zamykała się tak, by dało się otworzyć z zewnątrz. Ale to było kiedyś: dawniej Katia
miała taki mocny sen, że nie dało się jej dobudzić.
– Wszystkie apteki obleciałam, nigdzie nie ma, wyobrażasz sobie? – trajkocze zarumieniona
Taniusza.
– Nie znalazłaś?
– Tylko posłuchaj. Dopiero w czwartej, tej naprzeciw Ritza, no wiesz, w bramie. Blisko Dumy
Państwowej, resortowa czy coś, no i tam znalazłam. I farmaceutka mówi mi, że środki przeciwbólowe
sprzedają teraz tylko na dowód osobisty.
– Dlaczego?
– Ja do niej też: dlaczego? A ta szeptem: dlatego że wreszcie do nich dotarło, dlaczego tak znikają
z półek. Ani analginy, ani nawet aspiryny, niczego już nie ma. Mówi, że zrozumieli, po co ludziom
środki przeciwbólowe. Kazali spisywać wszystkich, którzy o nie pytają. I dane z dowodu. Za sianie
paniki.
– No co ty! Ale chyba… – Katia patrzy Tani w oczy. – Swojego dowodu ani naszego adresu… Nie
podawałaś?
– Nie! – Taniusza zrzuca palto z pełnych ramion. – Oczywiście, że nie! Ta farbowana suczka
sprzedała mi analginę spod lady, całą paczkę, za poczwórną cenę. Za po-czwór-ną!
– Za to nie spaliłaś nam adresu. – Katia oddycha z ulgą. – Mądra dziewczynka.
Tania idzie umyć ręce, Katia stoi przy oknie, słucha armat. Po wyjściu z toalety Taniusza kładzie
na stole zestaw papierowych saszetek z bladoniebieskimi drukowanymi literami i otwiera kredens,
w którym trzymają koniak.
– Nie zwlekajmy.
– Na pewno podjęłaś już decyzję? – pyta ją niespokojnie Katia. – Nie, nie, ja nie mogę, przecież
wieczorem tańczę.
– Ja na pewno – mówi Tania. – Na pewno. A ty nie chcesz?
– Mówię ci przecież, że tańczę. Dziś premiera. A co?
– Dobra.
Tania wychyla kieliszek, zakąsza czekoladką. Zaraz po pierwszej zjada następną. Potem rozrywa
papier, wyciska na pulchną dłoń krążek analginy i po namyśle jeszcze jeden.
– Czyli co, zamierzasz od razu teraz? – pyta ją z przestrachem Katia.
– No, a kiedy? Trzeba z marszu, póki kuraż nie wywietrzał! – oznajmia Taniusza. – Chodźmy do
sypialni.
Ma tam już wszystko przygotowane. Łóżko wyłożone ceratą, igły do szycia leżą na kawałku gazy,
obok stoi spirytus medyczny. Plastikowa szpatułka z kuchni – do zaciśnięcia w zębach, żeby nie
przegryźć języka.
– No i jak? – Katii robi się niedobrze na sam widok tego całego instrumentarium.
– No jak to. Kukocka mówi, że tak… – Tania bierze igiełkę swoimi grubymi palcami, od razu jak
należy: w końcu jest krawcową, i ostrożnie wsuwa ją sobie do ucha, pokazując Katii, pod jakim kątem
trzeba ją trzymać. – A potem tyk tutaj i już. Mniej więcej na tyle. I od razu drugie. Mówią, że analgina,
nie analgina, ból jest taki, że traci się przytomność. Tak że trzeba od razu drugie, póki niczego nie
czujesz.
– Boję się – mówi cicho Katia.
– A ja to niby nie? – wzdycha Taniusza. – Będziemy się bać, jeśli opętani przedrą się przez
MKAD. Wtedy to tak, będzie się czego bać.
– Przecież to wszystko bzdury – mówi niepewnie Katia. – Ta sprawa z wścieklizną i z uszami… To
wszystko prowokacja. Pytałam w pracy, zastępca dyrektora artystycznego ma kontakty z ludźmi… No,
z kim trzeba. Roześmiał mi się w twarz.
– No i dobrze. A u nas w Teatrze Satyry nawet staruszki bileterki poprzekłuwały sobie bębenki,
mimo że i tak są głuche.
– Czy to nie mogą być po prostu jakieś słuchawki? Włączasz muzykę i niczego nie słyszysz.
– Ludzie mówią, że nie. I ta święta tak powiedziała. A poza tym… Powiedzmy, że znajdziesz
odtwarzacz. Będziesz sobie chodzić. Ale bateria ci się kiedyś wyczerpie. Już lepiej kłuć. Bileterki też
mówią…
– A te bileterki to co, potwierdzają, że tak było?
Tania odkorkowuje fiolkę ze spirytusem, moczy gazę – czuć ostry zapach – przeciera igły, podaje
je Katii.
– Kto by się przyznał – mówi. – Pytam je: byłyście przecież wtedy w kwiecie wieku, jeśli to
wszystko prawda. Przecież to wszystko się działo przy was, za waszej pamięci. Było tak czy nie, zrobił
to czy nie zrobił? Czy może z tą ikoną to wszystko prawda? A one tylko się wykręcają od odpowiedzi.
A nazajutrz nie przychodzą do pracy. A na trzeci dzień głuche i w bandażach. Więc tak, Katia.
Taniusza kładzie się na łóżku, na plecach, z głową na ceracie. Bierze plastikową szpatułkę, którą
wczoraj przewracały kartofle na patelni. Zagryza ją, zaciska swoje cukrzycowe zęby, zamyka oczy.
Katia patrzy na błyszczące igły w swoich dłoniach i już ma zrobić wszystko tak, jak prosiła Tania,
kiedy nagle sobie przypomina.
– Zaczekaj, Taniusza, już… Tylko włączę muzykę. Bo jeszcze… No, krzykniesz… Jeszcze
sąsiedzi się domyślą… Zaraz wracam.
– Włącz mi swojego Stromae – prosi Tania. – Alors on danse.

2
Złapali Bałasaniana czy nie, zabili go czy nie, biednego wiernego Bałasaniana, dobrego niezawodnego
Bałasaniana, który zawahał się tylko na sekundę, kiedy Lisicyn prosił go, żeby nie informował
kontrwywiadu, kiedy prosił go, żeby zawiózł go do sztabu, kiedy prosił, żeby wysadzić wcześniej
dziewczynę i jego, pozwolić im pójść do domu Saszki, pozwolić powiedzieć po ludzku jego rodzicom,
biedny głupi Bałasanian, czy naprawdę go zabili za to, że Lisicyn zastrzelił te suki w niebieskich
płaszczach, czy naprawdę obwinią Bałasaniana o współudział, zdradę, bunt, może już go rozstrzelali,
może leży zimny gdzieś w rowie – a Lisicyn, proszę bardzo, nadal żyje, wciąż jeszcze gorący, wciąż
jeszcze się ukrywa, wciąż jeszcze się miota; czy to sprawiedliwe, nie, to nieuczciwe, ale nie było
innego wyjścia. Nie było wyjścia, Wazgenczik, wybacz mi, wybacz mi, mój drogi, ufny głupku,
mamrocze pod nosem Lisicyn, ale gdybym ich nie zabił, to oni zabiliby mnie, ja wiem takie rzeczy,
widziałem takie rzeczy, które oni starają się ukryć, zataić przed imperatorem, jak tylko mogą, i to nie
są brednie, nie, to nie jest mania, to jest prawda, prawda, której nie zdążyłem ci powiedzieć, bałem się,
że się przestraszysz, że na mnie doniesiesz, tak jak ja kiedyś, być może, sam bym na ciebie doniósł,
gdybyś mi powiedział coś takiego – że jest spisek, że imperator jest otoczony przez zdrajców, że jego
własny kontrwywiad go zdradza, że Ochrana go zdradza, że karmi się go opowieściami
o buntownikach, o powstaniu, a prawdę się ukrywa, wymazuje, drze na kawałki i pali, bo oni coś
szykują, bo coś tu nabrzmiewa, jakiś zaropiały, purpurowy czyrak, a oni – ćśś, ćśś… – nie pozwolą
nikomu powiedzieć o tym carowi: złapią go, uduszą albo otrują, i po krzyku – bo to jest spisek
przeciwko carowi, przeciwko dynastii, przeciwko samej ojczyźnie, przecież oni chcą, żeby opętani
zniszczyli i cara, i stolicę, i cały kraj, chcą wrócić do ruin i tymi ruinami rządzić, oto, co się dzieje.
Brzmi to jak majaki, jak paranoja, ale nie, brzmiałoby tak, gdyby pod klatką Saszy nie było tych
sukinsynów w granatowych szynelach, gdyby nie wyśledzili Lisicyna w niecałą godzinę, gdyby nie
przyszli go aresztować – a przecież nikt na niego nie doniósł, nie było komu, celowo dopiero
w ostatniej chwili powiedział Bałasanianowi, dokąd idą, a tu oni, wyskoczyli jak spod ziemi, znikąd,
i gdyby nie zaczął strzelać, gdyby się zawahał, gdyby spóźnił się chociaż o sekundę – od razu by go
zakuli, a może i stuknęli na miejscu, powiedzieliby: „opór podczas próby zatrzymania”, zresztą
niczego by nie musieli mówić, nie mają się przed kim tłumaczyć, Surganow siedział wtedy u Burii
w gabinecie, to jest wszystko jedna klika, przecież to Surganow go przygotowywał do tej misji, ani
słowem nie napomknął, co tam Lisicyna czeka, i Saszkę Krigowa tak samo wysłali na śmierć!
Imperator prosi ich, żeby się dowiedzieli, co jest za Wołgą – a oni już wiedzą, od dawna wiedzą
absolutnie wszystko, ale wysyłają na śmierć jedną sotnię kozaków za drugą! Po co?! Tylko żeby
uspokoić imperatora, odwrócić jego uwagę: tak, tak, tak, Wasza Wysokość chciał odrodzenia, chciał
odzyskać ziemie przodków, no to odzyskujemy; Wasza Wysokość chciał przywrócić utraconą
wielkość – a my co, od razu baczność i przywracamy, proszę, doborowe oddziały Waszej Wysokości
jadą za rzekę, proszę, dowodzą nimi samodzielnie przez Waszą Wysokość wybrani dowódcy,
wszystko zgodnie z planem, niech Wasza Imperatorska Wysokość się nie martwi, o wy sukinsyny,
o wy kurwy, ilu was tam było, zdrajców, wśród tych, którzy w procesji nieśli ikonę zmarłego cara
Michaiła Giennadjewicza po Sadowym, którzy trzymali sztandary i krzyże, którzy nieśli cyborium,
którzy śpiewali hymny ku czci nowego świętego, a sami zawiązali spisek przeciw jego synowi, krwi
z jego krwi, ciału z jego ciała, wśród pozłacanego duchowieństwa, wśród tych tłustych mord
w szubach i futrzanych czapach, wśród tego urzędniczego ścierwa, wśród eskorty w granatowych
szynelach, wśród generałów i pułkowników, co ustawili się jak najbliżej ikony, żegnali i modlili,
a sami knują przeciw imperatorowi Arkadijowi Michajłowiczowi, sami tylko czekają, aż ten wrzód
pęknie, aż do Moskwy wleje się ta ropa, żeby cudzymi rękami obalić świętą monarchię, która powinna
trwać trzysta lat, pięćset lat, jak wyraził nadzieję cesarzewicz, niewinna dusza, monarchię, która
powinna trwać tysiąc lat, którą powołano do tego, by zjednoczyć wszystkie roztrwonione, utracone
ziemie i doprowadzić je do rozkwitu! Wrogowie są wszędzie, w każdym kącie, nawet wśród tych,
którzy na bank powinni być swoi, na przykład rodzice Saszki, jego rodzony ojciec, jak on w ogóle
mógł coś takiego o świętej pamięci imperatorze, jak mógł coś takiego pomyśleć, jego własny syn
zapłacił życiem, a on zaraz potem dosłownie depcze jego grób, oskarżając kogo? – świętego, świętego
protektora i obrońcę, cudotwórcę, a poprzez imperatora Michaiła Giennadjewicza, jak się okazuje,
również Arkadija Michajłowicza, i jego dzieci, owieczki, chce umazać we krwi, i przyszłego
imperatora Michaiła Drugiego, i zbrukać całą dynastię Stojanowów, trzeba było mu tam od razu
przyłożyć, wyrżnąć o stół jego bezczelną mordą, dziewczyny się krępowałem, krępowałem się
podnieść rękę na staruszka, na ojca poległego towarzysza, w końcu człowiek zasłużony, lekarz, ratuje
ludzkie życie, żonę ma też – archiwistkę, i to nie byle jaką archiwistkę, ale wicedyrektorkę archiwum,
i to nie byle jakiego archiwum, ale głównego archiwum Ochrany, jak miałaby nie znać całej prawdy,
jak ona może znosić we własnym domu takie gówno, takie herezje, takie złośliwe oszczerstwa, takie
kalumnie rzucane na rodzinę cesarską, zadaje sobie pytanie Lisicyn, kiwając się w przód i w tył,
siedząc na ziemi, na pasiastym materacu całym w brunatnych plamach, w opuszczonym obcym
mieszkaniu o zabitych deskami oknach, w rozpadającym się domu z wyłamanymi drzwiami, do
którego uciekł przed gościnnymi rodzicami Saszy, przed granatowymi szynelami żandarmów, przed
głuchą dziewczyną i skazanym na zgubę Bałasanianem – żeby przesiedzieć, przeczekać, aż machną
ręką na poszukiwania, chociaż przez kilka dni… I nagle wszystko układa się w całość: matka, matka
służy w Ochranie, choćby i w archiwum, to ona doniosła, to ona nakablowała, kiedy poszła zadzwonić,
niby to żeby wyjaśnić los rodziców Michelle, jej ojca z ministerstwa czy kogoś tam, i gdzie się podział,
poszła i sama zniknęła, rzekomo żeby zadzwonić do swojego archiwum, a w rzeczywistości żeby
wezwać grupę operacyjną, podczas gdy papcio zajmował gości rozmowami, mówi Lisicyn, oto, co się
stało, Sasza, twoi rodzice okazali się gnidami, przyszedłem im po ludzku powiedzieć, że ich syn był
bohaterem, i że odszedł, że został zdradzony i zginął na darmo, że mógłby jeszcze żyć, gdyby nie
spisek, i że nie zginęłoby stu moich ludzi – stu ludzi! – pojechaliby żywi do domu, do matek,
i wszystko byłoby dobrze, gdyby oni nie ukrywali prawdy, gdyby nawet przed własnymi dziećmi nie
ukrywali prawdy, gdyby nie pletli sieci wokół imperatora, kapusie, szumowiny, a teraz Moskwa jest
przez nich na skraju przepaści, zgrozy, której nie da się opisać słowami, a oni myślą, że powstrzymają
ją armatami, karabinami, ale to przecież zaraza, na zarazę ani armaty, ani karabiny nie pomogą, ją
trzeba leczyć, trzeba na nią lekarstwa, a lekarstwa są dwa: prawda i głuchota, i gdyby nie musiał
przekazać imperatorowi prawdy, Lisicyn już dawno przebiłby sobie bębenki, ale wtedy zostałby
zaskoczony, wyśledzony, otoczony i zapędzony do rogu, a on, niepełnosprawny, bezradny, nawet nie
wyczuje, jak się zbliżają. Ale trzeba coś zrobić, nie można tak tu siedzieć, od trzech dni się ukrywa, od
trzech nocy szpera po okolicy, wyjada resztki ze śmietników, a czas ucieka, musi w końcu zdobyć
złoty sygnet, który pozwoli mu przejść za Sadowe i za Pierścień Bulwarowy, przebić się przynajmniej
do Katii, przynajmniej ją ostrzec, wyjaśnić jej, jak się uratować, zobaczyć ją po raz ostatni, zanim
postawi wszystko na jedną kartę.
Katia, Katia, Katiątko, jak dobrze z nią było! – Lisicyn gładzi się po głowie, jakby to była dłoń
Katii. Wspomina, jak częstował ją w barze pestkami słonecznika, uśmiecha się do swojego prostactwa
i naiwności.
Grzebie w kieszeniach i znajduje jedno nasionko. Łuska je drżącymi palcami, ogląda, wspomina
dom, wspomina słońce, opite nim słoneczniki, ciepły rostowski wrzesień, siebie samego u ojca na
ramionach, pasiekę, łagodne pszczoły, które chodzą mu po rękach, plastry pełne miodu, szczęście
wielkie jak cały świat, miód, który zlizywał wtedy prosto z palców, ojca, który śmiał się z jego
niecierpliwej dziecięcej zachłanności, klepał go po głowie, uczył, jak nie denerwować pszczół, jak
z nimi rozmawiać…
I tamto mija. Miód leczy zranioną duszę, wysusza ropę, dezynfekuje, poszarpane brzegi rany
schodzą się, goją i zrastają z powrotem.
Lisicyn wstaje, wędruje przez pusty obcy dom, zapisany niecenzuralnymi hasłami i zabazgrany
wulgarnymi rysunkami, pod stopami chrzęszczą potłuczone butelki i strzykawki: wygląda to jak
warstwa zlodowaciałego śniegu. Między Sadowym a trzecią obwodnicą jest pod dostatkiem
opuszczonych domów: restauracja jak dotąd tu nie dotarła, ludzie tulą się do Kremla, od Kremla bije
ciepło.
Wychodzi na podwórko, na którym zamiast drzew sterczą osmalone kikuty.
Jego umysł jest zupełnie jasny, mgła się rozwiała.
Dudnią armaty. Robi się już ciemno; to dobrze i źle. Dobrze, bo w półmroku patrole nie będą tak
dobrze widzieć, że jest zarośnięty i obdarty. Źle, bo trudniej będzie dojrzeć upragniony złoty pierścień
na palcu ofiary.
Latarnie palą się tylko na Twerskiej – wszystkie zaułki są ciemne. Zamieszkuje je różnej maści
hołota, którą światło kłuje w oczy. Miejscowi krzywo patrzą na szynel Lisicyna, ale nie mówią niczego
głośno.
Idzie wzdłuż Twerskiej: jak zobaczy patrol, wchodzi w przecznicę, w cień. Nie ma nawet
brązowego pierścienia, z którym można się osiedlać między trzecią obwodnicą a Sadowym. Nie ma też
dokumentów. Wygląda jak dezerter, zresztą jest nim w istocie – uciekł przed dowództwem, przed
kontrwywiadem, pozostał lojalny jedynie wobec samego imperatora. Bez jego łaski koniec z nim,
a Lisicyn nie ma zamiaru umierać.
W świetle latarni migocze złoty sygnet na palcu jakiegoś typa ubranego po cywilnemu w palcie
z podniesionym kołnierzem i rudej uszance. Lisicyn trzyma się za nim, razem z nim schodzi ze światła
w cień, zostaje w tyle; że tamten niczego nie podejrzewał.
Cywil skręca z oświetlonej latarniami ulicy w pogrążony w półmroku zaułek z marznącymi na
wietrze, ale nadrabiającymi miną prostytutkami. Wewnątrz Sadowego Kolca jest zakaz prowadzenia
burdeli, Krigow mówił, że to obraza majestatu. Elegancik przymierza się to do jednej, to do drugiej –
ale ulicznice są zbyt obdarte, wieje od nich beznadzieją, odbierają mu apetyt. Coś do niego mówią –
ten tylko się opędza, chowa ręce do kieszeni – i idzie dalej. Nie przywidział się Lisicynowi ten złoty
sygnet na palcu? W końcu brąz błyszczy podobnie.
A oto typ daje nura w bramę, w mętny mrok – i Lisicyn, szczerząc się w duchu, oddychając już jak
przed skokiem, szykuje się, by skręcić za nim, ale stara zdesperowana kurwa, dyżurująca przy tej
bramie jak cerber, łapie go za rękaw, żartuje ochryple, żeby od niej nie uciekał: on jest weteranem,
a ona weteranką… Lisicyn zdaje sobie sprawę, że tamten zaraz usłyszy, odwróci się, przestraszy, wróci
z ciemności w półmrok, będzie na oczach świadków, i koniec – już go nie dopadnie. Lisicyn strząsa tę
dziwkę pułkową z łokcia, ale wychodzi mu to zbyt szorstko i ta zaczyna krzyczeć; to koniec? Ale
cywil nie słyszy niczego, jakby był głuchy niczym tokujący cietrzew – nie zwracając na nic uwagi prze
tam, skąd może się już nie wydostać. Lisicyn przewraca staruchę na ziemię, wbiega w bramę, głośno
tupiąc, dogania mężczyznę ze złotym pierścieniem, i gdy tylko wchodzą w całkowitą ciemność, uderza
go w potylicę. Kiedyś powaliłby go jednym takim ciosem, ale teraz mięśnie mu zwiotczały – tylko
strąca mu uszankę z głowy.
Ten chwieje się, ale ustaje – odwraca się ze zdziwieniem. Ma zabandażowaną głowę, na uszach
widać brunatne plamy. Czyżby naprawdę ogłuchł? Otwiera gębę, ale Lisicyn szybko reaguje i wali go
hakiem w zabandażowane ucho. Załatwiony.
W bramę zagląda stara prostytutka, podnosi wrzask, Lisicynowi udaje się ściągnąć z palca
upragniony pierścień na sekundę przed tym, jak z piwnicy wyskakują burdelowe wykidajła.
Wbiega w kolejną bramę, słyszy, jak gwiżdżą w ślad za nim, ślizgając się na kiepsko skutym
lodzie, biegnie – po Twerskiej, po bocznych uliczkach – serce mu wali, popędza go wilcza fantazja,
radość rozgrzewa mu krew w żyłach, dobiega w ustronne miejsca, sprawdza: złoty. Złoty!
Przymierza – za luźny. Jego palce też stały się cienkie, paznokcie długie, obgryzione, pod
paznokciami brud. Prawie zabił tą ręką człowieka za pierścionek. Co się z nim stało? Co się z nim
porobiło?
Coś się z nim stało, coś niedobrego.
Lisicyn pluje sobie w dłoń. Zaczyna trzeć ręce, próbując zmyć z nich brud. Ale tylko rozmazuje go
jeszcze bardziej.

3
Oprócz Michelle w celi są jeszcze trzy osoby.
Starzec z jedwabną apaszką na szyi – na jego widok Michelle przychodzi do głowy wyrażenie
„siwy jak gołąbek” i nazywa go w duchu gołąbkiem. Jest z nim drobna kobieta, która wygląda jak
postarzałe dziecko – cała spleciona z żył, ze zdumiewająco delikatnymi dłońmi i kościstymi stopami,
o twarzy jednocześnie pięknej i odpychającej. I jeszcze wysoki grubas, porywczy, nerwowy, ciągle
przecierający okulary.
Kiedy Michelle zdejmują worek z głowy, widzi, że gołąbek ze swoją kobietką są już w celi
zadomowieni. Grubasa dokwaterowują dwa dni po jej aresztowaniu. Jest rozmowny i ciekawski. Po
ustaleniu, że Michelle jest głucha, uczy się nawet kreślić litery w powietrzu, tak bardzo jest nią
zainteresowany.
Poznał ją: widział ją na procesji.
„Nie patrz na to, że ludzie cię mijali. Kto miał usłyszeć, ten wszystko usłyszał. Kto wie, o czym
mówiłaś, ten wszystko zrozumiał. Jesteś bohaterką. Ktoś powinien był im wszystkim przypomnieć, jak
to było naprawdę. Ale ludzie się cykorują. Na czele kolumny idą ministrowie, deputowani! Kto by się
przyznał! Oni kroczą w pierwszych szeregach właśnie dlatego, żeby pokazać sobie nawzajem, że nie
mają żadnych wątpliwości! A ty im prawdę prosto w twarz!”
I tnie powietrze swoją tłustą ręką, pokazując, jak Michelle pięknie załatwiła na pochodzie
wszystkich ważnych ludzi w futrach i pozłocie. Pisze, że został aresztowany właśnie za zachwyt,
z jakim opowiadał potem znajomy o jej akcji na procesji: ktoś zakablował. Ale plotki się rozeszły,
uspokaja Michelle: „To wszystko nie było na darmo, za coś takiego można nawet umrzeć!”.
Ale właśnie teraz bardzo chce jej się żyć. Skądś, a właściwie znikąd biorą się u niej siły i chęć, aby
wydostać się z tej celi, znów odetchnąć moskiewskim powietrzem, przejść się po ulicach, które
zdążyła zobaczyć tylko przez okno samochodu… A nuż udało jej się to wszystko ocalić? Może
i z początku jej nie zrozumieli, nie przyjęli – ale potem się na niej poznają.
A grubas wypytuje ją: skąd jest, czy przyszła tu z daleka, co tam z Jarosławiem, co z Rostowem
Wielkim, co słychać w Korolowie. Michelle odpowiada na głos: nie chce jej się wydłubywać
z powietrza litery po literze, dużo trzeba przekazać, póki ktokolwiek jest gotów jej słuchać. Opowiada
im o pociągu zza mostu, o wyjedzonej, ogryzionej do czysta Placówce w Jarosławiu, o kozackim
korowodzie na dworcu w Rostowie, o domku strzeżonym przez psy łańcuchowe, gdzie nieznajomi
starsi państwo dali im odpocząć… Tylko o Lisicynie nie wspomina – mówi tak, jakby szła sama.
Grubas słucha – chciwie spijając jej z ust każde słowo.
A pozostała dwójka stara się nie zwracać uwagi, jakby za to, że jej słuchają, mogła ich czekać jakaś
dodatkowa kara. Kobieta od czasu do czasu zerka jednak z niedowierzaniem; gołąbek w jedwabnej
apaszce patrzy tak na Michelle, jakby i bez niej wszystko wiedział. W ogóle mało co ich interesuje, są
zbyt pochłonięci sobą nawzajem. Widać, że obłędnie się nienawidzą: nieustannie robią sobie awantury,
starzec kilkukrotnie podnosi rękę na kobietę, a nawet ją dusi, ta desperacko się broni, kopiąc go
w krocze.
Stary może gdzieś by przed nią uciekł, ukrył się, ale cała cela ma trzy metry na trzy, nie ma gdzie
się schować. Ściany wyłożone kafelkami, wysoki sufit, pod sufitem okratowana żarówka, świeci przez
całą dobę, w kącie zafajdany sedes bez klapy, w ścianie zardzewiały kranik z wodą. Na drugi dzień
przestają się już siebie wstydzić, tak jak krowa nie wstydzi się sąsiada z boksu obok. Staruszek
w jedwabnej apaszce jeszcze odwraca się z obrzydzeniem, a ten dryblas z brzuchem ciągle podgląda
i tylko przeciera swoje zapocone okulary.
Drzwi celi otwierają się, na progu staje klawisz.
W ręku ma białą kopertę.
Staruszek-gołąbek podrywa się, wstaje – z trudem: z każdą nocą spędzoną na betonowej posadzce
coraz trudniej mu się wyprostować – kuśtyka z dziarskim uśmiechem do wyjścia, mamrocząc coś,
spoglądając triumfalnie na kolegów z celi. Przyszedł do niego list – odpowiedź na wiadomość, którą
wysłał do kogoś przez strażników dwa dni wcześniej.
Sięga po kopertę i wreszcie widzi, jaką pocztę mu przynieśli. Jest to dokładnie ta sama koperta,
którą wtedy wysłał – nieodpieczętowana. Mięśnie zwisają mu niczym łachmany. Pyta o coś strażnika,
ten szczerzy zęby, kręci głową, a potem wręcza mu coś – małego, lśniącego.
Starzec przygląda się przesyłce, zatacza się, jakby zakręciło mu się w głowie, rzuca się na
przysadzistego strażnika, ten z łatwością odpycha go od siebie, gołąbek przewraca się, pada na ziemię.
Błyszczący przedmiot leci w ślad za nim, szybując jak piórko, ląduje obok niego: jest to brzytwa.
Drzwi się zamykają, gołąbek pozostaje na zimnej posadzce. Koperta leży przy jego lewym boku,
brzytwa przy prawym. Na kopercie są litery – nazwisko adresata, ale Michelle nie potrafi ich odczytać.
Odkąd udało mu się wcisnąć tę kopertę strażnikom, gołąbek wciąż przemierzał celę wzdłuż
i wszerz, w podnieceniu zacierał ręce i obgryzał paznokcie. List pisał, zasłaniając kartkę przed
wszystkimi i oglądając się podejrzliwie. Nie mógł się doczekać odpowiedzi. A listu nawet nie
otworzyli.
Dziewczynka-starucha śmieje się z niego bezgłośnie, on odgryza jej się przez ramię, chce uderzyć,
ale jego zamach jest teraz pozbawiony siły. Kiedy pisał, prowokowała go; kiedy miotał się po klatce
w oczekiwaniu na odpowiedź, wyśmiewała go. A teraz, jak się zdaje, postanowiła w ogóle wyszydzić
go na śmierć.
I jeszcze ta brzytwa.
Michelle patrzy na kobietę z zakłopotaniem: dlaczego brzytwa? Ta chętnie jej to tłumaczy. Kiwa
głową w stronę staruszka, przesuwa sobie palcem po gardle. I znów wybucha niesłyszalnym
śmiechem.

4
Próba generalnie przebiegła dobrze, ale nie idealnie. Katia czuje straszną tremę przed premierą. Stawka
jest ogromna: dzisiejszy występ sprawi, że jej życie potoczy się w jedną albo drugą stronę. Szczerze
mówiąc, nawet dziurawiąc bębenki Taniuszy, myślała o tym, jak panikuje przed występem. Pierwsza
tytułowa rola w życiu; co z tego, że jest oblężenie, że walą z armat, że ludzie oszaleli i chcą
ogłuchnąć – kiedy tamtego pamiętnego dnia mama zabrała ją na Dziadka do orzechów, w Moskwie też
wybuchały pociski. Do wybuchów można się przyzwyczaić, jak do wszystkiego. Co, miałaby teraz nie
żyć? Bardziej się boi kompromitacji. Gdy tylko Tania ponownie otwiera oczy – czyli żyje, a tyle było
krzyku – Katia zaczyna się ubierać.
Trzeba wyjść jak najwcześniej, trzeba jeszcze raz przejść się przez partię w sali prób, powtórzyć
najważniejsze rzeczy. Gdyby miała coś na uspokojenie, toby to wzięła, ale takich środków też już
w aptekach nie ma.
Z jakiegoś powodu maluje usta – przecież i tak będzie potem charakteryzacja! – kiedy dzwonek do
drzwi znów zanosi się od swojego rzekomo przytulnego skrzeku.
– Tania! – woła; potem sobie uzmysławia: przecież ona nie słyszy.
Czyżby to wszystko było naprawdę? Na serio, na zawsze? Znów dzwonek. Katia spieszy się, pędzi
na palcach do drzwi, wygląda przez wizjer…
Jezu.
Tam stoi Jura.
Jakby wrócił z tamtego świata. Zarośnięty, wychudzony, z czarnymi kręgami pod oczami, a oczy
ma czerwone, płaszcz z niego zwisa, usta ma popękane. Patrzy w dół, w górę, znów naciska dzwonek,
ten znów robi tii-tii-tii-tii… Katia nieruchomieje. Serce jej zamarło. Dłonie się pocą. Sięga do zasuwy,
kładzie na niej palce, ale nie otwiera, nawet nie oddycha – a nuż poczuje przez drzwi?
Tii-tii-tii-tii-tii-tii.
Miałeś umrzeć, Juroczka, mieli cię zabić, poważni ludzi mi mówili, że nie ma cię na świecie,
dlaczego ożyłeś, dlaczego tu przyszedłeś, i tak już cię zdradziłam, czego ode mnie chcesz? Żebym
zdradziła cię jeszcze raz?
Tii-tii-tii.
W jego oczach są łzy. Najprawdziwsze łzy – płyną po policzkach.
– Kto tam?
– To ja, Katiątko, ja, Jura, otwórz…
Szepcze.
– Jura?
Katia przekręca zasuwę.
Tylko uchyla drzwi – tamten od razu wpycha się, wciska w szczelinę, jakby sam diabeł go gonił.
Straszliwie od niego śmierdzi, starł się z niego cały kozacki polor, a i on sam jest jakiś zdruzgotany,
jakby miał wypadek i chodził siłą bezwładu, chociaż w środku ma liczne złamania.
Obejmuje Katię z taką siłą, że nie pozwala jej oddychać.
– Katia… Katieńka.
Innych słów zapomniał.
Wstyd, jaki wstyd. Za kurewstwo, za to, że tak łatwo zgodziła się uznać go za zabitego, że okazała
się takim Judaszem. Oto stoi: nie całkiem żywy, raczej niedobity, ale jednak żywy.
– Jura… Muszę wychodzić. Wejdź… Weź prysznic… Mamy gorącą wodę…
– Skąd?
– Co?
– Dokąd idziesz?
– Do pracy. Dziś tańczę.
Z początku patrzy na nią tym swoim tęsknym zakochanym spojrzeniem, jak pies na swoją panią,
potem uzmysławia sobie sens jej słów i chwyta ją za nadgarstek.
– Zaczekaj. Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Nie możesz nigdzie iść. Nie możesz… Tam jest…
Niebezpiecznie.
– To nic.
– Jak to „to nic”?! Jakie „to nic”! Posłuchaj no… To teraz brzmi jak brednia… Zdaję sobie
sprawę… Ale tu niedługo będzie strasznie… Trzeba… Trzeba przekłuć sobie bębenki. Żeby nie
oszaleć. Żeby nie zginąć. Trzeba gwoździami, albo… Albo czymś takim. Błony bębenkowe. Co tak na
mnie patrzysz, Katia? Wiem, że to dziwne, że ja… Czy ty myślisz, że ja… Katia!
– Nie myślę tak.
– Tak? Naprawdę? No to… No to najlepiej od razu… Albo nie… Albo najpierw chociaż
porozmawiajmy… Przecież tyle cię… Ja o tobie… Tylko nie wychodź na zewnątrz…
Katia ostrożnie wyswobadza swoją rękę.
– Jura. Muszę lecieć, naprawdę… Zrób sobie… Jedzenie jest w lodówce…
– Nie rozumiesz! – gorączkuje się ten. – Dokąd ty chcesz lecieć?
– Do teatru. Mam dziś spektakl – wyjaśnia spokojnie, jak pijanemu, Katia.
– Nie wolno ci tam iść!
– To premiera, Jura. To Dziadek do orzechów. Pamiętasz, jak ci mówiłam, że zawsze marzyłam,
żeby zatańczyć partię Marie? To główna rola. Dali mi główną rolę, Jura.
– Ale zaczekaj… Zaczekaj z tą twoją rolą… Tam w każdej chwili może… Tam może się w każdej
chwili zacząć! Nie rozumiesz! Trzeba sobie przekłuć… Tam są ci… Opętani…
– Słyszałam.
– Nie wierzysz mi, tak? – Znów łapie ją za rękę.
– Tania dziś sobie przekłuła.
– Naprawdę? No właśnie! Widzisz? Ty też musisz! Może ja to zrobię… Będę delikatny…
– Nie!
Wyrywa mu się.
– Dlaczego?
– Mam główną rolę, słyszysz mnie czy nie?! Mam główną rolę! Jak mam ją tańczyć głucha?! Czyś
ty zwariował?!
Jurą wstrząsają dreszcze – twarz mu się wykrzywia, zaciska ręce przed sobą, żeby się nie trzęsły.
– Proszę… To poważna sprawa… Bardzo poważna…
– Ja też mówię poważnie! Ja też mówię, kurwa, poważnie! Nie zrezygnuję z tego, jasne?!
– Przecież to tylko tańce… A tu chodzi o życie!
– Tańce? Spierdalaj, Jura! Skąd przyszedłeś, tam spierdalaj!
Jura cofa się, dławi słowami.
Kuli się, czernieje.
Wtedy ona z kolei bierze go za rękę.
– Posłuchaj. To jest premiera. To jest Bolszoj. To jest Dziadek do orzechów. To jest coś, o czym…
Tam jest cały świat! Tam będzie sam imperator… Rozumiesz? I to ja mam tę rolę… To ty, ty nie
rozumiesz!
Jura w skupieniu studiuje czubki swoich butów – buty są dziurawe. Zegar tyka coraz głośniej.
Potem wreszcie się odrywa, unosi wzrok – jego twarz ma jakiś inny wyraz.
– Imperator tam będzie?
– Tak!
Stoi z otwartymi ustami, oblizuje wargi, zbiera myśli i nagle wypala:
– Katia… Możesz mnie wprowadzić?
– Gdzie?
– Do siebie, do Bolszoj. Do teatru. Dzisiaj. Teraz.
Katia nie umie powstrzymać uśmieszku i ściera go z twarzy z opóźnieniem.
– No nie, Jura… Nie dzisiaj… Musimy doprowadzić cię do porządku… Ty zostań tutaj, a ja…
Odpocznij.
– Ja muszę tam iść. Koniecznie muszę tam iść!
Teraz ją przeraża.
Wszystkie te jego połamane kości znów się zrastają – i to krzywo. Głos przechodzi w zgrzyt,
z psiego skomlenia zamienia się w stłumione warczenie.
– Wykluczone. W takim stanie…
– Ja muszę tam iść! Muszę go zobaczyć!
– Kogo?
– Imperatora! Muszę się z nim zobaczyć!
– Odbiło ci?!
– Mam dla niego meldunek! Dopiero co stamtąd wróciłem! Stamtąd, rozumiesz?! Muszę go
zobaczyć! A ty musisz mi pomóc! Musisz!
Bije od niego żar, wściekłość, prawdziwe szaleństwo. Katia ogląda się na telefon.
– Dobra. Dobra… Dobrze. Ty… Idź się doprowadzić do ładu, w porządku? Umyj się. Ja zaczekam.
Chciałam wyjść wcześniej, z zapasem… Żeby jeszcze poćwiczyć. Ale… Dobra. Idź. Zdążymy.
Jura jakoś od razu jej wierzy – może dlatego, że bardzo chce jej wierzyć.
– Tak? Naprawdę?
– Naprawdę.
Zrzuca szynel, ona go odbiera – jakby po prostu pomagała mu się rozebrać, jakby po prostu wrócił
z wojny, jakby na niego czekała, jakby cieszyła się, że go widzi; tęskniła, bała się o niego i modliła –
jakby czekało ich normalne życie.
A kiedy on chwiejnie idzie do łazienki, ona siada obok telefonu i poczekawszy, aż popłynie woda,
wybiera numer zapisany ołówkiem na tapecie.
– Halo. Mogę prosić Iwana Olegowicza? Prosił, żeby dzwonić bezpośrednio do niego jakby co.
Cóż, więc ja… Tak. Właśnie teraz. To wszystko, nie mogę już mówić. Dziękuję.

5
Okularnika wyciągają od nich zupełnie niespodziewanie, w samym środku głuchoniemej rozmowy
z Michelle. Drzwi otwierają się szeroko, dwaj strażnicy wchodzą bezceremonialnie do celi. Starzec
zaczyna krzyczeć, jego babka wciska się w kąt, Michelle po prostu patrzy w osłupieniu, co tam dalej
będzie w tym śnie.
A biorą dryblasa. Spadają mu okulary, prosi, żeby dali mu po nie wrócić, ale strażnik rozgniata je
buciorem na szklaną miazgę. Drzwi zatrzaskują się z taką siłą, że Michelle zdaje się, że słyszy ten
łoskot. A potem tam, za zamkniętymi drzwiami, dzieje się coś jeszcze, co sprawia, że starzec i jego
kobieta bledną i przytulają się do siebie.
Potem kłócą się nie wiadomo o co.
A na koniec tej sprzeczki staruszek zaczyna rozpinać marynarkę – piękną marynarkę z bordowego
aksamitu; po marynarce – koszulę, na koniec zdejmuje jedwabną apaszkę. Jego szyja pod chustką jest
obwisła, pofałdowana, jak u żółwia. W ręku lśni mu mały przedmiot.
Kobieta, widząc, co to jest, rzuca się na niego, zawisa mu na rękach, ten ją odpycha, i nie czekając,
otwiera sobie brzytwą żyłę na ręce. Krew wypływa powoli, gęsta jak rtęć, a on tnie jeszcze raz –
wzdłuż. Kobieta otwiera usta, jej krzyk wzbudza wibracje powietrza, Michelle patrzy na tych dwoje
jak zahipnotyzowana, w milczeniu, jak we śnie, obserwuje to wszystko; starzec też jest jak lunatyk –
macza palec w krwi i zamaszyście pisze na ścianie: NIEWINNY.
Potem idzie i bębni w drzwi, brudzi je krwią, czeka na odpowiedź – odpowiedzi brak. Krzyczy coś
do świata za ścianą, ale tam jest głucho. Wtedy nabiera jeszcze ze swojego ciała czerwonego
atramentu, który teraz płynie już żwawiej, i zaczyna pisać na ścianie ZAWSZE BYŁEM I BĘDĘ
LOJALNY, ale nie kończy: chwieje się, jak pijany od upływu krwi.
Kobieta podskakuje, wrzeszczy na Michelle – co ona tak stoi i się gapi?! – wali piąstkami w drzwi,
ale nikt nie otwiera; może podglądają przez judasza, podsłuchują – ale nie otwierają. Krew nie
przestaje płynąć, starzec słabnie w oczach, sinieje. Michelle otrząsa się, chce się uwolnić od niemego
zamroczenia, nachyla się nad nim – co robić? Zrobić mu opaskę uciskową? Ale w czasie gdy schyla się
po koszulę, w czasie gdy rwie rękawy na pasy, próbuje przewiązać ramię powyżej rany – oczy starca
gasną, przestają się ruszać. Za drzwiami cisza, patrzą jeszcze czy im się znudziło?
Brzytwa leży przy prawym boku staruszka, jego nieprzeczytany list przy lewym. Czarna kałuża
podpełza do koperty, kobieta podnosi ją, żeby nie zamokła. Płacze. Kłóci się z drzwiami. Rozmawia ze
starcem. Odsuwa się od niego, żeby się nie ubrudzić. Milczy. Otwiera list. Czyta. Śmieje się w głos.
Przyskakuje do Michelle, czyta jej na głos. Przypomina sobie, że ona nie słyszy, wciska jej list do rąk.
Siada na posadzce, obejmuje kolana. Starzec leży zmęczony, obojętny.
Michelle otwiera list.
Jest napisany niewyraźnie – w pośpiechu, na kolanie, z oglądaniem się na towarzyszy z celi – ale
mimo to udaje jej się go przeczytać.

Najmiłościwszy Panie, Drogi Arkaszo,


pewnie nie pamiętasz, a ja pamiętam, jak huśtałem cię na kolanach, bawiliśmy się w »Idzie
rak, nieborak« i tak śmiesznie się bałeś przy »Będzie znak!«, a potem od razu zaczynałeś się
śmiać. I od razu prosiłeś, żebym jeszcze cię pohuśtał.
Wiesz, że dotąd nie nadużywałem naszej znajomości. Ale tu nastąpiła potworna pomyłka.
Zostałem porwany przez kanibali od Klatyszewa i jestem przetrzymywany w celi. Wszystko
rozumiem, czystki i w ogóle, ale ja nie miałem z tym nic wspólnego! Ja, w przeciwieństwie do
tych wszystkich lizusów, nigdy nie pozwoliłem sobie nawet na słowo za dużo, i nawet po
pijanemu, nawet u dziwek nigdy nie powiedziałem nic złego ani o tobie, ani o twoim ojcu,
ponieważ uwielbiałem i uwielbiam was obu z całej duszy i jestem wdzięczny za to, jak mnie
potraktowaliście.
Nigdy się też nie śmiałem z tego, że postanowiłeś go kanonizować. Doskonale rozumiem,
dlaczego to konieczne. Znam z imienia i nazwiska i jestem gotów wymienić wszystkie osoby
z twojego otoczenia – nawiasem mówiąc, głównie współpracowników twojego ojca – które
miały nadzieję wykorzystać tę historię z użyciem tajnego motywu przeciwko niemu
i przeciwko tobie. Uważałem wtedy i uważam teraz, że to użycie było uzasadnione, że trzeba
było to zrobić, bo w przeciwnym razie nie dałoby się utrzymać kraju. Wszyscy cykorowali
i twój ojciec zdecydował się jako jedyny.
Ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność i on to zrobił.
I koronował się, nie dlatego, że chciał władzy, ale dlatego, że ktoś musiał wyciągnąć kraj
z gówna. I przecież to wszystko się udało! I powinno było zadziałać na sto procent, i tyle lat
szło jak po maśle. Cóż, trochę się przeliczyliśmy, tak, nie pomyśleliśmy, że jakieś ogniska
przetrwają, że to wróci, ale to przecież nie ludzie, nie ma co ich żałować. Zanim zadziałał tajny
motyw, to byli buntownicy, a teraz stali się bestiami. Jak trzeba do nich z karabinów, to
z karabinów, jak trzeba z armat, to z armat. Ja w ogóle jestem za tym, żeby truć ich gazem, jeśli
jeszcze nam coś zostało.
Mówię ci to otwarcie, mówiłem jemu i wszystkim tym darmozjadom, którzy do mnie
przyłazili, żeby wykorzystać tę historię przeciwko tobie! A przyłazili, przyłazili, słusznie ich
podejrzewasz! Pora to wszystko przeciąć, i to w możliwie najostrzejszy, najbardziej stanowczy
sposób! Zawsze mówiłem, że to był środek wymuszony, ale konieczny, i nie wierz tym, którzy
o mnie łgali, że tęsknię za zagranicą. I że tajny motyw zmiótł całą naszą diasporę, że niby to
zniszczył russkij mir, nigdy o to Miszy nie obwiniałem! Co poradzić, że jest powiązany
z językiem rosyjskim, naszą ojczystą mową, w końcu po rosyjsku powstawał… No tak,
zamknęli się przed nami, dranie, zablokowali nas, przestraszyli się „ruskiej wścieklizny”, no
i trudno, no i chuj z nimi, co oni tam mają na tym Zachodzie, czego my nie mamy?! Również
i w tym popieram twojego ojca na sto procent – nie mielibyśmy naszego Złotego Wieku, po
prostu nie odważylibyśmy się do niego wrócić, gdyby nas nie zablokowali. Nigdy nikomu,
powtarzam – nigdy!– nie mówiłem inaczej. Nigdy nie żałowałem blokady. Jeśli ktoś
zakablował na mnie z powodu moich czasopism, książek, elektroniki – to wszystko nie dla
mnie, to dla kobiet. A co do tytoniu, alkoholu, czy żarcia, to sam na pewno wiesz, że przemyca
je Ochrana, i sami, w tym wielki słowianofil Klatyszew, zażerają się przede wszystkim tym, co
z importu, więc i tu nie ma z mojej strony żadnej zdrady.
I miałeś rację z tą kanonizacją, i miałeś rację, że kazałeś tym wszystkim pajacom nosić
portret po Sadowym i żegnać przed nim, i modlić się do niego, bo to jest jedyny sposób, żeby te
kreatury się zamknęły. Twój ojciec był święty i wszystko to, co zrobił, było święte, koniec
dyskusji! Dlatego że od tego szeptania o ludobójstwie, o zbrodniach przeciwko ludzkości do
zamachu stanu jest tylko jeden krok.
Ale ja nie mam z tym nic wspólnego! Ja zawsze byłem swój, zawsze byłem twój, do szpiku
kości, do niczego nie pretendowałem, byłem odrobinkę sybarytą, ruchałem baletnice i kiedy
mnie proszono, żeby przytakiwać, to przytakiwałem, a kiedy nie proszono, to milczałem. Nie
wiem o żadnym swoim przestępstwie przeciwko tobie i twojemu ojcu – ani myślą, ani
uczynkiem. To może być tylko pomówienie, intryga tych, którzy chcą zerwać twoją więź
z przeszłością, którzy chcą zdobyć nad tobą władzę. A ja nigdy do niczego nie pretendowałem,
Arkasza, i proszę cię tylko o jedno – żeby mnie, żałosnego starca, po prostu wypuszczono stąd,
abym dożył swoich dni. Jeśli nie możesz na mnie patrzeć – wyrzuć mnie z rządu, jeśli chcesz,
mogę przestać wychodzić z domu. Ale mogę ci jeszcze posłużyć, i to dobrze! Znam
wszystkich, którzy ci podsrywali, i wszystkich wskażę, będę też stawał do konfrontacji, jeśli
zajdzie taka potrzeba, a jeśli urządzisz procesy, będę też zeznawał na rozprawach.
W imię mojej przyjaźni z twoim ojcem – nie gub mnie. Na wszystkie świętości, zlituj się.
Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. Już chłopcem byłeś dobrym, sprawiedliwym,
szlachetnym. Wypuść mnie. Błagam cię. Zlituj się. Na Boga

Pozostaję z nadzieją, Twój


Andriej Biełonogow

6
Mundurowi bezszelestnie wchodzą do ich mieszkania, bezgłośnie pytają Katię, gdzie on jest. Depczą
parkiet brudnymi buciorami, na komendę wpadają do łazienki i już po kilku sekundach wywlekają
Jurę – nagiego, podrapanego, w siniakach, z wystającymi żebrami – i wypychają go za drzwi, zanim
zdąży choćby rzucić Katii pożegnalne spojrzenie.
Iwan Olegowicz, który zostawił jej swój numer, na wypadek gdyby Jura się pojawił, dzwoni,
serdecznie dziękuje, zapewnia, że wszystko zrobiła dobrze i że postąpiła jak prawdziwa patriotka,
obiecuje, że nie skrzywdzą Jury.
Ciągną go nagiego po schodach, Katia wybiega z szynelem: załóżcie mu! Pani się nie martwi,
mówią jej. Damy radę.
Nie chciała dzwonić. Nie wierzyła, że on wróci. Iwan Olegowicz nie powiedział jej, że Jura żyje.
Powiedział: gdyby jednak. Najważniejsze, żeby zadzwoniła do niego, a nie do kogoś innego. Ale Katia
nie dzwoniłaby do nikogo, gdyby Jura tak się nie zmienił, gdyby nie zaczął tej dziwnej rozmowy
o imperatorze, gdyby tak się jej nie uczepił. Zlitowałaby się wtedy nad nim, ukryła go, umyła
i nakarmiła przed… rozstaniem.
Z tamtego świata nie ma powrotu.
Daje im czas, by zeszli z nim po schodach, a potem wybiega – przez odświętną Twerską,
udekorowaną już na Nowy Rok girlandami i świerkowymi wieńcami, bombkami choinkowymi
i rubinowymi gwiazdami, wielobarwnymi światełkami, Dziadkami Mrozami i Śnieżynkami; ale na
ulicy jest niewiele osób, choć to sobota, najlepszy czas na spacery. Ślizgawki świecą pustkami,
zaprzężone w trojkę sanie z dzwoneczkami, do których zwykle ustawiają się kolejki długie niemal na
kwartał, same teraz czekają bezczynnie w kolejce; konie parskają, niespokojnie strzygą uszami,
nasłuchując dudnienia odległych armat, woźnice przerzucają się wymuszonymi żartami. Sklepy są
otwarte, ale w witrynach widać wyłącznie reklamy, na półkach stoją wyłącznie jakieś nienadające się
do jedzenia produkty – ludzie wymietli wszystko dzień wcześniej, chociaż w gazetach pisali, że
w mieście zapasów wystarczy na długo i nie ma powodów do niepokoju.
Śnieg pada ogromnymi płatkami, krąży w aureolach latarni ulicznych, tańczy w zawirowaniach
wiatru z bocznych uliczek. Tak dużo śniegu i tak mało ludzi, że chodniki są białe i puszyste. Śnieg
mieni się pod stopami Katii błękitnymi iskierkami, jak w dzieciństwie. Ma na nogach białe walonki,
nawet bez kaloszy, dziś w Moskwie jest czysto. Leci jak we śnie, unosi się nad ziemią, nie zostawiając
za sobą śladów. I nawet salwy artylerii zdają jej się salwami honorowymi. Ma ochotę zadrzeć głowę
i znaleźć w śnieżnym niebie migotliwe konfetti fajerwerków.
Skraca drogę, skręcając w zaułek Kamergerski – mija MChAT, mija opustoszałe kawiarnie, mija
niepotrzebne beczki z grzanym winem, mija brzuchatych policjantów, przechadzających się wzdłuż
osamotnionych stoisk jarmarku bożonarodzeniowego i niepozwalających handlarzom schować się do
mysich dziur w ślad za publicznością. Nie puszczają też do domu ulicznych muzyków – kwartetu
skrzypcowego rzępolącego melodie ze starych kreskówek.
Bolszoj jest otoczony przez ludzi w granatowych szynelach; stoją tu od dawna – pagony mają już
przyprószone śniegiem, nie wpuszczają obcych. Katia pokazuje wartownikom swoją przepustkę do
teatru, proszą jeszcze o dowód osobisty – ma go oczywiście przy sobie – sprawdzają, rozstępują się,
pozwalają przejść.
Ogromne plakaty Dziadka do orzechów wiszą na fasadzie teatru jak sztandary, falują na wietrze –
i wygląda to, jakby trzypiętrowa Katia oddychała i drżała w ramionach trzypiętrowego Zarajskiego.
Przy wejściu służbowym utworzyła się kolejka – znowu sprawdzają. Oczekujący ustawili się
w szeregu – tancerze wraz z orkiestrą, szepczą między sobą; przesuwają się powoli – w czym
problem?
– Sprawdzają słuch – wyjaśnia jej wiolonczelista.
– Co?
– Kontrola, upewniają się, że wśród personelu nie ma panikarzy.
– Jak to?
– No, gdyby ktoś przekłuł sobie bębenki – szepcze jej wiolonczelista – to koniec, przejebane.
– Ale po co sprawdzać nas? – Katia nie może pojąć. – I nas, i was? Przecież to absurd! Jak byśmy
mogli bez słuchu?
– Im to wytłumacz.
W środku jest chyba cały pluton granatowych: każdego wykonawcę biorą na bok, szepczą coś do
niego z odległości jednego kroku, każą powtórzyć, co powiedzieli. Tym, którzy odpowiedzą
niepewnie, świecą latarką w uszy, aby upewnić się, że nie mają tam strupów.
Do Katii szepczą: „Cztery czarniutkie czupurne czarciątka…”.
Ta wzdryga się – sprawdza ją młody porucznik, chce ją rozbawić. Podkręcone czarne wąsiki,
psotne iskierki w oczach, ale mimo wszystko u pasa ma kaburę.
– To pani jest na plakacie? – pyta. – Poznałem panią.
Wykręcają ręce i wyprowadzają sprzątaczkę, która nie dosłyszała swojej wyliczanki.
– Tak – Katia uśmiecha się do niego uprzejmie. – Okropne zdjęcie!
– Co też pani! Doskonałe. Podpisze mi pani potem program?
– Oczywiście.
Katia przechodzi przez ucho igielne – i wreszcie spotyka się z pozostałymi baletnicami w szatni.
– Po co to?
– Szukają zdrajców – wyjaśnia szeptem Wioletta. – Jeśli ktoś przekłuł sobie bębenki, to znaczy, że
uwierzył w oszczerstwa rzucane na imperatora. We wszystkie te pierdoły o rosyjskiej wściekliźnie,
o tym, co zrobił Michaił Pierwszy, no wiesz. Brednie. Prawda?
Katia ostrożnie wzrusza drobnymi ramionami.
Na rozgrzewce wszyscy chcą poznać jej zdanie – i corps de ballet, i Zarajski. I charakteryzatorka,
która rysuje jej ogromne zdziwione dziecięce oczy, pełnokrwiste usta, rumieńce na policzkach.
I Filippow, który przechadza się wzdłuż szeregu artystów, apelując, by tańczyli dziś wieczorem tak,
jak jeszcze nigdy w życiu nie tańczyli – bo tak, czasy są niespokojne, i właśnie teraz jest to ważne, by
nie ulegać panice, by dać publiczności święto, by nie pozwolić buntownikom zastraszyć moskwian.
Służba w teatrze nie bez powodu nazywa się służbą, mówi Filippow, kołysząc się na swoich świńskich
nóżkach i zatrzymując się wprost przed primabaleriną – przed Katią.
– To nas zbliża z żołnierzami! – Krztusi się dymem cygara. – Oni są teraz na służbie, i my też!

7
Lisicyn spodziewa się batów, ale nikt go nie bije.
W więźniarce zarzucają mu na ramiona szynel, żeby nie marzł, droga nie trwa długo. Próbuje
odgadnąć po czasie przejazdu: Łubianka? Trochę daleko. Więzienie w Lefortowie? Za blisko.
Niedaleko, na Arbacie, mieści się trybunał wojskowy już od stu lat, Lisicyn o tym wie, w zwykłej
kamienicy kupieckiej, tutaj sądzą i w razie nagłej potrzeby mogą od razu stuknąć.
Ale wyprowadzają go na ogromny dziedziniec okrągłej stalinowskiej twierdzy: zdaje się, dawnego
Sztabu Generalnego, dają tylko chwilę na przywitanie się ze śniegiem i kryją przed nim niebo, wloką
w jakieś korytarze. Łaskocze go w potylicy, czeka na kulę, ale wpychają go do pomieszczenia, które
nie nadaje się do rozstrzelań – na podłodze dywan, pod ścianami kanapy, ładne tapety. Lampa
z zielonym abażurem. Biurko, za biurkiem siedzi pułkownik Surganow.
– Witaj, Lisicyn.
– Pierdol się, Iwanie Olegowiczu.
– Jesteś na mnie zły?
Lisicyn rzuca się, ale cała jego wściekłość nie wystarcza, żeby wyrwać się konwojentom.
– Wybacz, że musieliśmy cię zabrać gołego. Nie ma czasu na grzeczności, sam rozumiesz.
– Rozumiem! Ale się tak nie ciesz, tłusta mordo, ty pierwszy będziesz miał przejebane! Oni mają
wasze armaty w głębokim poważaniu! Wystarczy, że jeden się tu przedostanie, jeden – i będzie po
wszystkim!
– No, pierwszy jak pierwszy…
Surganow zapala papierosa, uśmiecha się pod nosem. Częstuje Lisicyna. Ten ma wielką ochotę
zapalić, ale kręci głową.
– Zadowolony jesteś, tak?! Tego właśnie chciałeś?
– Wcale nie tego. Z naciskiem na „wcale”.
– Ty sprzedajny sukinsynu!
– No, no. – Surganow zaciąga się swoim papieroskiem.
– Dlaczego posłałeś chłopaków na śmierć? Dlaczego mi nie powiedziałeś, co tam się dzieje?
Przecież wiedziałeś! Wiedziałeś! W imię czego oni… W imię czego Saszka Krigow?! Sukinsyn!
Lisicyn zaczyna wrzeszczeć, łzy tryskają mu z oczu.
– Dosyć! Przestań histeryzować! Jesteś oficer, czy baba?! – warczy na niego Surganow. –
Ostrzegałem cię, jak mogłem! Ostrzegałem cię i tak, i siak, i owak!
– Przecież nie wspomniałeś ani słowem o tej szatańskiej modlitwie, czy jak jej tam!
– A nie mówiłem ci, żebyś ich nie słuchał?! Mówiłem, żeby załatwić wszystkich ocalałych
z Jarosławia?!
– Dlaczego nie powiedziałeś otwartym tekstem?!! Te twoje aluzje kosztowały mnie życie stu
żołnierzy! Widziałem ich… Ty ich nie widziałeś, a ja widziałem!
Surganow odchyla się w fotelu.
– Ja też patrzyłem przez lornetkę. Taki sobie widok, zgadzam się.
– Niedługo zobaczysz wszystko i bez lornetki! Myślisz, że oni tu się będą zastanawiać?! Kamień
na kamieniu nie zostanie! Myślisz, że ich rękami obalisz cesarza? Wszystkich was pożrą, a potem
siebie nawzajem!
– Proszę, jaki z ciebie panikarz – prycha Surganow. – A przecież nie zastanowiliśmy się jeszcze
nad tobą. Jak to się stało, że wszyscy zginęli, a ty jesteś tu? Jak ci się udało nie zarazić?
– Jak? – powtarza Lisicyn; pytanie zbija go z tropu. – Znokautowali mnie, straciłem przytomność.
Dziewczyna mnie wyciągnęła, narzeczona podesauła Krigowa. Nie zdążyłem się nasłuchać… A co,
chcesz zrobić za mnie zdrajcę, bydlaku? Ty? Ze mnie? Zdrajcę?!
– Ochłoń. Co ma do tego zdrada! Po prostu… Jeśli człowiek raz się tym zarazi – Surganow patrzy
Lisicynowi w oczy – to nie może już wrócić do zdrowia, prawda?
Lisicyn nurkuje pod lód, mąci zimną wodę, próbuje zajrzeć w siebie. Z jakiegoś powodu pytanie
Surganowa budzi w nim strach, ale z jakiego – tego nie wie. Nie widać dna. W mętnej głębokiej
wodzie jak maleńkie iskierki, zerwane rybie łuski, unoszą się obrazy, które zachowała jego pamięć.
A reszta jest nieprzenikniona.
– Nie.
– A sprzątnąłeś wszystkich, bracie, tak jak ci powiedziałem?
– Wszystkich.
– A narzeczoną Krigowa?
Lisicyn mruga. Łapie się za głowę. Przypomina sobie: po każdej luce w pamięci dochodził do
siebie pod jej opieką.
– Eee, nie. Ona… Ona jest w ciąży z Krigowem i… Nie dałem rady.
– Ech, ty.
Surganow kręci głową z rozczarowaniem. Ale Lisicyn obstaje przy swoim:
– Ona jest głucha. To nie ona. Kto przekłuwa sobie bębenki, nie zaraża się. No, albo jeśli jest
wtedy nieprzytomny… Kiedy tamci są obok.
Pułkownik zapala jednego od drugiego.
– No i co wtedy?
– Jezu! Kto wie tak naprawdę, ilu zarażonych uciekło z placówki w Jarosławiu! Zanim tam
przyjechaliśmy! A ty przecież o tym wiedziałeś! To czemu odwracasz kota ogonem?
Zrywa się, ale nie rzuca się na Surganowa. Ten patrzy na niego z wahaniem.
– Wysłuchasz mnie, Lisicyn? Obiecaj, że nie będziesz się awanturować. Zostawcie nas, chłopcy.
Pułkownik kładzie na biurku pistolet, eskorta niechętnie opuszcza pokój.
– Jak będzie trzeba, to ja cię gołymi rękami… – syczy Lisicyn.
– Masz rację – przerywa mu Surganow. – Wiedziałem, co tam będzie.
– Dlaczego nie ostrzegłeś?! Ani mnie, ani Krigowa?!
– Dlatego że imperator Arkadij Michajłowicz w to nie wierzy.
– Jak to nie wierzy? Co znaczy: nie wierzy?
Pułkownik wstaje zza biurka, podchodzi do Lisicyna. Wyciąga z paczki papierosa, częstuje go.
– Uważa, że to oszczerstwo przeciw jego ojcu. Że żadnego tajnego motywu nie było. Że stał się
cud. Że jego ojciec nie mógł czegoś takiego wykorzystać przeciw cywilom, przeciw ludności. A więc
nie użył. A zatem nic takiego się nie wydarzyło.
Lisicyn bierze papierosa. Siedzi gołym tyłkiem na zimnej skórze sofy, odpala od Surganowa. Pyta
wyschniętym gardłem.
– A wydarzyło się?
– Sam, nasz drogi człowieku, decyduj, czy się wydarzyło, czy nie. Bo ci, którzy mówią, że to się
wydarzyło, są uważani za zdrajców. Sam zdecyduj, ja ci nie będę podpowiadać.
– Widziałem to wszystko na własne oczy!
– I zdążyłeś już komuś powiedzieć, skoro posłali po ciebie ludzi z Ochrany. Ledwo uciekłeś, co?
Lisicyn drga – kiwa głową. Zaciąga się dymem. Boże, jak dobrze. Od razu w głowie zrobiło mu się
tak jasno, tak klarownie.
– Dlaczego więc nie wymyślić… Usprawiedliwienia?
– Dlatego że wokół imperatora są ludzie, którzy próbują kopać pod nim dołki. Pod nim i pod całą
dynastią. Uważa więc, że tamci wszystko to wymyślają. Ty, powiadają, bezlitośnie zabijasz własnych
ludzi, swój własny naród, masz ojca oprawcę, w twoich żyłach płynie krew oprawców, a dynastia to
dynastia oprawców… Rozumiesz, do czego to może doprowadzić, brachu?
Lisicyn siada prosto.
– A więc spisek istnieje?
– Oczywiście, że spisek istnieje.
Lisicyn kiwa głową: tak, teraz to brzmi jak prawda.
– To on nie wiedział tego bezpośrednio od ojca?
– Cóż… Widocznie nie wiedział. Ile on miał wtedy lat? Nie miał jeszcze dwudziestu. Może tatko
planował mu opowiedzieć później, ale ostrej niewydolności serca nie da się zaplanować. I tyle. Tak że
teraz jest cudotwórcą i kropka, i cicho sza.
Lisicyn gasi peta o skórzaną kanapę, prosi Surganowa o jeszcze.
– Ale przecież to… Przecież to tutaj przyszło, stoi pod Moskwą. Jeszcze chwila i wejdzie…
Surganow rozkłada ręce.
– Nam cesarz nie wierzy. W zeszłym tygodniu aresztowano szefa wywiadu wojskowego. Generała
Pachomowa, znasz go? Za to wierzy Ochranie, która powtarza mu, że to piąta kolumna mąci. Mówi, że
to bunt. To samo jest w gazetach.
– Ale przecież kiedy to było… Niedawno, jeśli tak… Ilu ludzi jeszcze żyje, którzy sami
pamiętają… Osobiście. Czy nikt mu nie powie…
Surganow uśmiecha się smętnie.
– Ty to jesteś zupełnie jak dziecko. Co za różnica, kto co pamięta? Pamięć ludzka, mój drogi, nie
takie sztuczki potrafi wyczyniać! Ludzie nie chcą denerwować imperatora, kto może ich winić?
Do Lisicyna dociera w końcu wszystko, w całości.
– A ja… A ja i Krigow – po co mu byliśmy?
– No właśnie. Dokładnie po to, żeby prawdę powiedział mu ktoś, kto się nie sprzedał. Swój.
Lisicyn kończy już drugiego papierosa.
– Czyli pan… Czyli pan jest z nami, Iwanie Olegowiczu?
Ten kiwa poważnie głową.
– No, to znaczy… – zrywa się Lisicyn. – To znaczy, że mnie mógłby uwierzyć?
– Cóż, to znaczy, że w tobie cała nadzieja, podesaule. Co prawda trochę późno cię schwytaliśmy.
Długo się ukrywałeś. Dobrze chociaż, że nie wpadłeś w łapy Ochrany, bo stamtąd już byśmy cię nie
wyciągnęli.
– I co teraz?
– Oto jest pytanie. On już nie słucha wojskowych. Kiedy wsadzili generała Pachomowa, kancelaria
cesarska przestała nam odpowiadać. Wszystko przez Ochranę, przez Klatyszewa, przez Łopatko.
A amunicji zabraknie szybciej niż ludzi za MKAD. Oto, w czym problem. Usiadłbyś chociaż, bracie,
bo świecisz klejnotami.
Lisicyn z zażenowaniem zawija się w płaszcz. I nagle go olśniewa:
– A gdyby… Gdyby dziś w teatrze… Przecież on będzie… W Bolszoj. Sam chciałem tam iść.
Moja narzeczona jest baletnicą…
– Wiem – mówi Surganow.
– Tak… No… Może tam. Może gdybym tam do niego podszedł. I powiedział. Że byłem, że
widziałem, że jako jedyny przeżyłem, że wróciłem. Przecież sam mnie tam posłał… Przecież mnie
rozpozna.
Pułkownik Surganow zaplata palce, studiuje je w zadumie.
– W Bolszoj… Tam będą mogli nas dopaść… A co do rozpoznania… Mój drogi… Nie ma tu
pewności. W takim stanie… Dobra.
Wygląda za drzwi, woła:
– Owsiannikow! Chodź tu! Wołaj ordynansa! Człowieka trzeba ostrzyc. I czysty mundur kozacki!
Żywo! – Spogląda na zegarek. – Tam już się zaczyna pierwszy akt!

8
Czarne lakierowane limuzyny podjeżdżają pod Teatr Bolszoj jedna za drugą zarówno od strony
Pietrowki, jak i przejazdu Teatralnego. Wysiadają z nich panowie w karakułowych czapkach i damy
w futrach, wchodzą po granitowych schodach, gdzie wita ich szereg żandarmów w granatowych
szynelach.
Potężna budowla, pomyślana i wzniesiona jako świątynia, oświetlona w zapadających
ciemnościach reflektorami. Na portyku, który osiem potężnych kolumn podpiera niczym Atlas niebo,
Apollo w rydwanie zaprzężonym w czwórkę koni, mknie w krzyżowych oślepiających snopach
światła, wiecznie o krok od przepaści. Dokąd?
Pary wysiadają z samochodów w uroczystej ciszy, kroczą w milczeniu przez wyludniony plac – ku
schodom świątyni. Na środku placu stoi gigantyczna choinka, o rozmiarze, który nie istnieje
w przyrodzie, nieżywa: skrojona i zszyta z kawałków innych ściętych świerków. Urządzone wokół niej
lodowisko, lodowe serce Moskwy, jest puste.
Śnieg sypie gęsto, zacierając ślady ludzi, którzy dopiero co po nim stąpali, jakby chciał jak
najszybciej zatrzeć o nich pamięć na ziemi. Ale nowe samochody wciąż przybywają, nowi ludzie
zmierzają niekończącym się potokiem w stronę surowej bryły budynku. Wchodzą po schodach
i znikają. Można pomyśleć: jak oni wszyscy mogą się tam zmieścić? Ale teatr jest ogromny,
pomieściłby pewnie i całą Moskwę, i całą Moskowię, i całą starą Rosję.
Jednak dziś zostali zaproszeni tylko wybrańcy. Po wejściu do środka zrzucają z ramion wierzchnie
okrycia: pod mokrymi od śniegu szubami i płaszczami kryją się perły i fraki; pod anonimowymi
szynelami – galowe generalskie mundury.
Goście oddają swoje zimowe powłoki do szatni, a potem każdy z nich jest poddawany
szczegółowej kontroli. Młodsi oficerowie w granatowych mundurach z błyszczącymi guzikami
z szacunkiem, ale stanowczo wzywają każdą parę na bok i szepczą im do ucha słowa, które ci muszą
potem powtórzyć.
Inspekcja wzbudza lekkie zamieszanie. Niektórzy z obecnych mają nieco stępiony słuch ze
względu na podeszły wiek, inni uważają, że udział w tym dziwnym rytuale jest poniżej ich godności:
są wśród nich bohaterowie ojczyzny, a także wysocy rangą urzędnicy najróżniejszych służb i resortów.
Niektórzy z racji stopnia i stanowiska sami mogliby wydawać kontrolerom rozkazy – i widać, że ta
procedura, którą uważają za pustą i upokarzającą formalność, jest dla nich zaskoczeniem. Ale
podchodzą do nich osoby jeszcze wyżej postawione, które dowodzą tą akcją, i przekonują wątpiących.
Wyjaśniają w zaufaniu: takie jest osobiste życzenie i żądanie imperatora.
Niektórzy chcieliby uniknąć kontroli, a nawet są gotowi opuścić premierę, ale szuby i płaszcze są
już w szatni, a drzwi otwierają się tylko do środka. Tu i ówdzie robi się zamieszanie, dochodzi nawet
do lekkiej szamotaniny: kontrolerzy odkrywają wśród zaproszonych głuchych, ci najpierw starają się
ukryć swój defekt, potem próbują uwolnić się z silnych rąk, niektórzy się awanturują, ale zostają
szybko poskromieni i odprowadzeni gdzieś w czeluście teatru, które podczas ostatniej przebudowy
zostały znacznie pogłębione.
Jednak większość gości słyszy doskonale: zarówno dlatego, że przyszli tu, by cieszyć się
nieśmiertelną muzyką wielkiego Czajkowskiego, jak i dlatego, że byli poinformowani o czekającym
ich sprawdzianie.
Bufet działa i lekko zarumienione panie oraz bladzi panowie gaszą pragnienie zimnym winem
musującym. Witają się serdecznie z przyjaciółmi i ostrożnie z wrogami, są szarmanccy wobec obcych
dam i udają szarmanckość przy własnych.
A z sali słychać już strojenie orkiestry, dziwne kakofoniczne ziarno, z którego za chwilę wyrośnie
i rozkwitnie wspaniały i przedziwny kwiat symfonii.
Czekają na cesarza.
Wiedzą, że pojawi się w loży cesarskiej, dopiero gdy reszta publiczności rozsiądzie się już
i ucichnie, a mimo to wciąż wykręcają szyje – a nuż dziś będzie inaczej? W końcu to wyjątkowy
wieczór. Dziś wszyscy są tu na zaproszenie monarchy i wszyscy zdają sobie sprawę, że nie wolno im
było odmówić, bo przyjść tu to znaczy wykazać się przytomnością umysłu, niezłomnością i odwagą
w obliczu straszliwego niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad Ojczyzną, a uchylić się od tego byłoby
tożsame z okazaniem haniebnego defetyzmu, graniczącego wręcz ze zdradą.
Zajmują swoje miejsca: jest tu naprawdę kwiat narodu. Rzędy siedzeń są tylko trochę przerzedzone
po kontroli słuchu – ale luki wypełniają granatowi oficerkowie, którzy są w ten sposób nagradzani za
swoją pożyteczną służbę.
Publiczność cichnie… I oto zasłona zaciągnięta nad lożą cesarską rozsuwa się na boki. Szept
roznosi się po sali, a wraz z nim rozchodzi się fala, jak poryw wiatru po łanie żyta: każdy pośpiesznie
się odwraca. Panny wykręcają swoje łabędzie szyje, generałowie i ministrowie obracają się całym
tułowiem, bo ich purpurowe karki dawno już utraciły ruchomość; tysiące oczu kierują się w jeden
punkt.
Imperator założył dziś frak, jakby chcąc podkreślić, że nie ma zamiaru poddawać się panicznym
nastrojom oblężenia. Razem z nim są cesarzowa, cesarzewicz i młoda carówna; następca tronu jest
ubrany jak ojciec, wielka księżna jest kopią matki.
Sala bije im brawo – najpierw cicho, potem coraz bardziej zdecydowanie. Tak jakby nocny
lipcowy deszcz przyszedł z cichym szmerem, ale szybko zamienił się w ulewę, w potop, który jest
w stanie zagłuszyć ludzkie głosy.
Każdy, kto wątpił w zasadność pójścia do teatru, na beztroskiego Dziadka do orzechów, w wieczór,
w którym rozsądniej byłoby zostać w domu, widząc tu całą cesarską rodzinę, zaczyna besztać się
w duchu za małoduszność; każdy też rozumie teraz sens kontroli w foyer: tu są tylko przyjaciele.
Przyjaciele cesarza, przyjaciele cesarstwa. A wszyscy, których nie zaproszono, wszyscy, których
odsiano, to obcy. I entuzjastycznie oklaskując imperatora, z całego serca oklaskują też siebie.

9
Katia setki razy wychodziła na tę scenę, setki razy widziała przed sobą tę salę – i pustą, i pełną
bijących brawo ludzi. I purpurowo-złotą, oświetloną dziesiątkami żyrandoli, z których główny,
niewiarygodnych rozmiarów, zdolny, jak się wydaje, oświetlić całą Moskwę, unosi się w centrum sali,
zaprzeczając prawom grawitacji. I niemal ciemną, rozświetlaną refleksami magii, która działa się na
scenie, odbijającej się w zachwyconych oczach widzów.
Ale sama za każdym razem pozostawała niewidzialna. Oko ludzkie jest w stanie skupić się tylko na
jednym punkcie, ludzie widzą wyraźnie jedynie fragment rozciągającej się przed nimi panoramy,
maleńki jak ślad ukłucia igłą. Reszta jest zamazana, a kiedy na scenę wychodzi solistka, tysiące
uważnych oczu zwracają się tylko ku niej. Ruchy corps de ballet muszą być nie mniej precyzyjne, za
nimi też stoją długie lata morderczej pracy – ale żaden z widzów nie widzi twarzy tych artystów, ich
jedynym zadaniem jest poruszać się synchronicznie, urzekając publiczność niesamowitą i nienaturalną
dla chaosu ludzkiej egzystencji harmonią. Jedynym wyjątkiem były divertissement – przez krótki czas
wykonywania swojego numeru można poczuć się divą; ale scenki następują po sobie zbyt szybko,
widz nie ma czasu zapamiętać ich bohaterów. I tylko solistka jest oczekiwana, uwielbiana albo
znienawidzona – przez wszystkich. Tylko solistka może choć przez krótką chwilę być pewna, że nie
żyła na próżno.
I oto – po przystrajaniu choinki, po marszu ołowianych żołnierzyków, po dziecięcym galopie, po
tańcu nakręcanych zabawek i tańcu demonów – Katia-Marie w końcu odłącza się od tłumu. Żegna się
z corps de ballet. Najpierw w świetle jupiterów pozostaje ona, Drosselmeyer, Fritz i Dziadek do
orzechów; potem pozostali odchodzą w cień i oto Katia tańczy z zepsutym Dziadkiem do orzechów na
rękach; sala nie może oderwać od niej wzroku; teraz rozbrzmiewa kołysanka i zaczynają się czary…
Choinka w salonie rozrasta się do gigantycznych rozmiarów – czy to Katia się zmniejsza?
Szmaciane lalki i ołowiane żołnierzyki ożywają; i sami już wierzą w to, że są żywi. I oto zaczyna
samodzielnie działać – na razie jeszcze kanciasto i z przerwami – zepsuty i naprawiony Dziadek do
orzechów.
Kiedy na czele armii ołowianych żołnierzyków ściera się z hordami myszy, Katia wyraźnie słyszy,
jak dzieci w loży cesarskiej – jedyne dzieci w całej ogromnej sali – wydają okrzyk przestrachu. I jak
radośnie się śmieją, kiedy Katia-Marie rzuca w Króla Myszy swoim pantofelkiem…
Stamtąd też, jak wie Katia, patrzą na nią uważnie również inne oczy. I teraz, kiedy w tej loży
śmieją się i zachwycają nią, a nie Antoniną, ona też ma ochotę rozczulać się i zachwycać tymi, którzy
tam siedzą.
Myszy zostały pokonane. Serce jej wali. W ciele czuje niezwykłą lekkość. Wszystko wychodzi jej
z niewiarygodną łatwością i precyzją, nie myli się w ani jednym kroku; Dziadek do orzechów, który
przeistoczył się w baśniowego Księcia-Zarajskiego, ożywa teraz naprawdę i Katia, widząc tę
przemianę z martwego w żyjącego, ma gęsią skórkę, jak w dzieciństwie.
Zarajski prowadzi ją przez zimowy las, dookoła wśród podmuchów teatralnego wiatru wirują
śnieżynki: Kalinkina, Trusz, Lalina, Smorodczenko, Kirszenbaum, Woronina, Kasymowa, dwie
Nikiszowe, Niepiejwoda, Niebylicka, Ston i Ambarcumjan, i jedenaście innych baletnic, pięknych
i anonimowych. Zarajski podnosi Katię na ręce – bardzo podobnie jak w kadrze z nieśmiertelnego
plakatu „Antonina Rublewa – primabalerina Cesarskiego Baletu”.
Na sali wybucha burza braw.
Zapalają się światła; imperator klaszcze na stojąco, Katia widzi to od razu.
Jest szczęśliwa.

10
Przypomina to operację specjalną. Samochody kontrwywiadu podjeżdżają pod tylne wejście, gdzie
wita ich człowiek ubrany w mundur Ochrany, ale salutujący Surganowowi.
– Musimy się pospieszyć! Antrakt się kończy! – mówi głośnym szeptem.
– Imperator został na drugi akt? – pyta pułkownik.
– Tak jest.
Lisicyn w czyimś mundurze galowym, pośpiesznie ostrzyżony, biegnie przez puste korytarze, słabe
lampki pod sufitem zapalają się i gasną, granatowy mundur wskazuje drogę, Surganow biegnie krok za
nimi. Przez moment Lisicyn zapomina, gdzie jest, zdaje mu się, że to nie podziemia teatru, a dworzec
w Rostowie.
I od razu staje mu przed oczami tamta cela, gdzie dzieci spały jedno na drugim jak szczenięta.
Lisicyn potrząsa głową, wyrzuca je z niej. Już ich nie pamiętał, długo o nich nie myślał, dlaczego
teraz?
Wbiegają na schody; schodami na górę, natykają się na wartownika. Granatowy mundur zaczyna
mu coś wyjaśniać, ale Surganow wali go szybko w gębę swoją poobijaną rzeźnicką pięścią. Tamten
pada na ziemię, nieruchomieje.
– Musimy zdążyć przed końcem antraktu, inaczej zamkną drzwi!
Wspomina dalej: jak kozacy nieśli dzieci korytarzem, jak przyszli obudzić Michelle i tamtego
chłopaka, jak komendant placówki w Rostowie zażądał, żeby już nikogo u nich nie rozstrzeliwali, jak
w pochmurny poranek pojechali drezyną gdzieś daleko, żeby wystrzały nie niepokoiły cywili na
placówce. Jak postawili komendanta i jego synka pod ścianą. Jak jeden wyrwał zębami knebel
drugiemu. A co było potem? Nie pamięta. Wielu rzeczy nie pamięta.
Nagle są w foyer, wyskakują z jakichś drzwi służbowych. Tam znów czeka na nich Ochrana,
pilnują, żeby wszyscy, którzy zasiedzieli się w bufetach, weszli na salę. Stąd słychać już oklaski –
zaczyna się. Budzi się orkiestra.
Zatrzymują ich w drzwiach: żądają biletów.
Surganow je ma, ale nie oderwano od nich końcówek. Porucznik wzywa kapitana, ten podbiega
zaniepokojony. Patrzy podejrzliwie na bilety, żąda, żeby sprawdzono ich obu. Jednego i drugiego
dokładnie przeszukują, potem przywołują Lisicyna: nachyl się.
Ten pochyla się, a tamten szepcze mu na ucho, łaskocząc wąsami:
– Piękne słońce, mróz od rana. A ty wciąż śpisz, ukochana. Zbudź się, ślicznotko, ze snu*.
– Piękne słońce – powtarza za nim zaskoczony Lisicyn. – Mróz od rana. Po co to?
– Żeby się dowiedzieć, czy nie ma pan przekłutych bębenków. Czy pan nie z tych, co wierzą w te
wszystkie herezje.
Nie mam przebitych bębenków, myśli Lisicyn. I komendant placówki w Jarosławiu też miał
nietknięte uszy. Wszyscy tam mieli przedziurawione bębenki, a on nie. Wszystko słyszał, tyle że
niczego nie pamiętał.
A czy to możliwe, żeby człowiek najpierw się przemienił, a potem stał się znów normalny?
– Idziemy! – Surganow ciągnie go za rękę. – Co tak stoisz?
Lisicyn się otrząsa: nie, to niemożliwe, żeby coś takiego się z nim stało! On sam jest na pewno
normalny!
Wchodzą na widownię, na której już przygasają żyrandole… Wchodzi orkiestra…
– Tam!
Od loży cesarskiej dzieli ich pięćdziesiąt kroków. Lisicyn przepycha się między rzędami, depcze
po nogach, ludzie krzyczą, syczą, klną. Kiedy imperator jest już widoczny, na drodze Lisicyna, jak
diabły z pudełka wyskakują ochroniarze.
– Wasza Imperatorska… Najmiłościwszy Panie!
Trzymają jakieś małe zagraniczne pistolety – jeszcze krok i pociągną za spusty.
– Imperatorze! To ja! Podesauł Lisicyn! Wasza Wysokość wysłał mnie na ekspedycję! Do
Jarosławia! Wróciłem! Jako jedyny! Dopiero co! Przybyłem natychmiast! Żeby zameldować! To
pilne! – krzyczy Lisicyn, podczas gdy ochrona odpycha go, powala na ziemię, wiąże mu ręce. –
I Aleksandra Krigowa! Za Wołgę! Znalazłem! Dowiedziałem się!
Orkiestra milknie. Po sali rozchodzi się szmer.
– Zapalcie światło! – krzyczy ochrona.
– Wróciłem stamtąd, zza MKAD… Wasza Wysokość mnie osobiście, Najmiłościwszy Panie!
Lisicyn! Mam meldunek…
Żyrandole znów rozbłyskują.
– Pokażcie go no… – słychać nagle głos z loży cesarskiej.
Prowadzą Lisicyna z rękami wykręconymi za plecy. Widzowie po cywilnemu rozsuwają się,
pozwalają mu stanąć przed imperatorem.
– Tak… To on. Dobrze, podesaule. Później. Mamy teraz coś w rodzaju święta… Przyprowadźcie
go później… – mówi cesarz z góry, ze swojego półpiętra, ze swojej loży. – Potem.
– Wasza Imperatorska… To rzecz niecierpiąca zwłoki! – krzyczy Lisicyn. – Trzeba ratować ludzi!
Tam, pod Moskwą… Oni wszyscy są opętani! To jak choroba, tylko przenosi się przez słowa! To była
jakaś nasza tajna broń… My ją przeciw buntownikom… A ona teraz wróciła… Trzeba szybko działać!
Trzeba przebić sobie bębenki! Armaty tego nie załatwią! Oni się przedrą!
Tysięczna publiczność milczy oniemiała. Olbrzymi żyrandol pod sufitem oślepia jak słońce. Ściany
wokół są całe czerwone, jak mur, po którym osuwał się tamten zastrzelony komendant. Złoto jest tanie,
jak folia na ikonach w domu staruszków. Imperator stoi wyprostowany, jego dzieci wyglądają z prawej
i lewej strony zza balustrady jak z okopu. Ochrona czeka na jedno słowo, żeby skręcić Lisicynowi
kark.
– To kłamstwo! – mówi imperator. – To oszczerstwo.
– Przysięgam Waszej Wysokości, Najmiłościwszy… Ja sam, na własne oczy! Właśnie stamtąd
wróciłem, widziałem, jak to zaraża ludzi!
Imperator wybucha.
– To jest podłe łgarstwo! Sprzedałeś się! Ja cię jak syna… Zaufałem ci… A ty się sprzedałeś!
– Jestem wierny Waszej Wysokości! Tylko panu! Aż po grób! Wasza… Przysięgam!
– Kłamiesz! Kłamiesz! – wrzeszczy imperator.
– To istnieje! I to tutaj idzie! I będzie niedługo!
Sala milczy. Wyłamują mu ręce, siadają na nim, zaczynają go dusić, wyczuwając, że car nie chce
już z nim mówić. Ciemnieje mu w oczach. Kończy się powietrze.
– Tego nie ma! Nie waż się oczerniać mojego ojca! Tego… niczego… nie było!
– Przysięgam Waszej Wysokości! To tam było! Ludzie zamieniają się od tego w bestie! Najpierw
coś do siebie mówili, a potem podrzynali sobie gardła! Odrąbywali głowy! Tam wszędzie jest krew!
Leżą tam wypatroszeni, w Jarosławiu! Z wyprutymi flakami! Wrony tam latają! Oni się tym
nawzajem!
– Nie! Ani się waż! Na świętego! Na cesarską…
– To było! To przyszło! Jak muchy na oczach, rzygało gównem, abaddon, śmierć była wokół,
wirowało, szigaooooon, krew chlustała z szyi jak fontanna, toooodszterb, jak ćwiartowali, jak łamali
kołem, jak tańczyli na stryczku, gówno ciekło po nogach, wszystko tu, Najmiłościwszy Panie, wróciło,
wszystko było i wszystko będzie, szteeeeerb, pilny meldunek, nie waż się, nie waż się, o Imperatorze,
szyaaaaaaaaaaa…
– To ja decyduję! Ja będę decydować, co było i czego nie było! Jasne?! Ja! Zabrać go! Zabrać!
Ochrona rzuca Lisicyna na ziemię, pod fotele. Z góry spadają na niego w ciemności słowa:
– Zapomnijcie o tym! Nakazuję wam wyrzucić to z głowy! Zapomnieć o tych herezjach!
Dalej jest ciemność.

11
Katia, która wyszła już na scenę, patrzy sparaliżowana, jak wdeptują Lisicyna gdzieś pod ziemię.
Imperator w swojej loży – wszyscy patrzą na niego zahipnotyzowani – prostuje się, łapie oddech,
bierze się w garść.
– Zapomnijcie o tym! Nakazuję wam wyrzucić to z głowy! Zapomnieć o tych herezjach! I jeśli
ktokolwiek tutaj odważy się choć raz, choćby jeden raz powtórzyć słowa tego zdrajcy, wszyscy,
powtarzam, wszyscy bez wyjątku będziecie wisieć! Nie pozwolę, by ktokolwiek splamił pamięć
mojego ojca! To męczennik i cudotwórca! Kto popiera zdrajcę, sam jest zdrajcą! No? Może ktoś tu tak
nie uważa?! Podnieście ręce, nie bójcie się! Dawajcie! Co?! Co?! Nie zamierzam więcej słuchać tego
ohydnego gadania! Jak nie pomoże szubienica – będę ścinał głowy!
Teatr Bolszoj może pomieścić dwa tysiące widzów. I całe te dwa tysiące milczą, cisza jest
grobowa. Imperator wrzeszczy, zrywając struny głosowe:
– To buntownicy! I tamci też byli buntownikami! Oni na to zasłużyli, zasłużyli na gorsze rzeczy,
trzeba ich było dusić jednego po drugim, w dyby ich, szpilki im wbijać pod paznokcie abaddon albo
lutownicą w dupę szigaon albo pod ścianę ich wszystkich i sam bym każdego osobiście kto ośmieliłby
się na ojca na jego pamięć śmiecie będziecie rzygać krwią świętego człowieka ważyliście się oczerniać
zabójcy kto go otruł kto nie ja go trułem szteeeeeerb i z każdym z każdym wszystkich co do jednego
wszystkich którzy ośmielą się targnąć to ja ja decyduję szteeeeeerb tooood szszszszsz czego milczycie
kontynuujemy spektakl kontynuujemy ten jebany spektakl gdzie muzyka bydlaki tańczcie co tak
stoicie!
Orkiestra zaczyna znowu grać Królestwo słodyczy, to pierwsza scena po antrakcie, ale żyrandol
wciąż jeszcze się pali i w jego gorącym świetle widać, jak imperator, cały w konwulsjach, bierze na
ręce przestraszonego płaczącego cesarzewicza i przekrzykując trąby, ogłasza:
– To właśnie było i to będzie przez tysiąc lat!
I nagle z rozmachem uderza jego głową o kant balustrady, zachlapując ją na czerwono, i powtarza
to jeszcze raz, i jeszcze, przenikliwie krzyczy matka chłopca, a imperator łapie osłupiałą z przerażenia
wielką księżnę i wpycha jej palcami oczy w głąb czaszki. Katia robi krok, drugi, corps de ballet
próbuje zacząć tańczyć, ale nie może oderwać wzroku od tego, co dzieje się na sali, w orkiestronie
jeszcze nic nie widać i orkiestra gra dalej, ludzie zrywają się z miejsc, zaczyna się ścisk, drzwi są
zamknięte, imperator dalej wyje i już po kilku sekundach przez przerażony chór głosów, przez krzyki
bólu i błagania o powietrze, zaczyna się przebijać coś innego, strasznego, nieludzkiego.
Ta mroczna fala dociera wkrótce i na scenę, i do orkiestry, która wciąż gra i gra, jak jej kazano, ale
teraz zaczyna się mylić, milkną instrumenty, zamiast nich wkraczają głuche ryki i skowyt, aż te
w całości zastępują muzykę.
Katia tańczy, aż pada z nóg.

KONIEC

* Aleksander Puszkin, Poranek zimowy, tłum. Andrzej Lewandowski (przyp. tłum.).


EPILOG

Michelle nie wie, ile minęło czasu.


Żarówka pod sufitem dawno zgasła – i chwała Bogu. Przywykła już do myśli, że tu umrze.
Nastąpił koniec świata, to dla niej jasne. Ostrzegała ich, że to się stanie, ale nikt jej nie słuchał. A teraz
nie ma już do kogo mówić.
Przez księcia nie ma czym oddychać. Od czasu, gdy podciął sobie żyły, nikt już do ich celi nie
wchodził. Dobrze, że wyłączyło się też ogrzewanie, i tylko woda, nie wiedzieć czemu, nadal powoli
kapie z kranu.
Michelle osłabła, nie ma siły wstawać, jej głowa jest gdzie indziej. Jest w niej tylko Jarosław, tylko
dom – najbardziej realna rzecz, jaka przytrafiła się Michelle w tym życiu. Babcia recytuje jej swojego
Jesienina i modli się o zdrowie dziecka jej i Saszy, dziadek uczy ją strzelać ze starego makarowa, Jegor
prosi o wybaczenie, gra dla niej na swojej gitarze.
W przebłyskach innego świata, ze swojego kąta celi patrzy na nią baletnica – opuchnięta,
odczłowieczona, nażarta mięsem. Ona nie zamierza umierać, ma jakieś swoje sprawy nawet po końcu
świata. A Michelle pości, dlatego nie jest już prawie przywiązana do ziemi, płynie już, płynie po
jakiejś rzece, na której brzegach stoją znajomi, na wpół znajomi ludzie, machają do niej. Przed nią jest
chyba wodospad, ale to nawet dobrze. Ma ochotę przyspieszyć i zeskoczyć w kipiącą przepaść. I kiedy
już skacze i leci, drzwi się otwierają.
Świecą latarkami, zatykają sobie nosy, znajdują żywych ludzi, cieszą się. Baletnica wstaje sama,
wciąż ściska w dłoni brzytwę, ważne narzędzie. Michelle podnoszą na nogi, jest zbyt słaba, żeby iść
o własnych siłach. Baletnica o coś ich pyta, ci jej pokazują – nie słyszą, są głusi.
Od świeżego powietrza Michelle traci przytomność. Cucą ją, nacierając śniegiem. Dookoła są takie
same uratowane cherlaki jak ona. Jest mroźny słoneczny dzień. Oczy bolą nie do wytrzymania.
Rozległy plac jest pusty. Po niebie krążą wrony.
Domy stoją szare jak skały. Ulice są puste.
Ktoś podchodzi do Michelle, pokazuje ją palcem i pada przed nią na kolana. Pokazuje ją
pozostałym. Z jakiegoś powodu oni też są radośni i przejęci, że ją widzą. Piszą jej na śniegu:
„Błogosławiona Michelle”.
Michelle patrzy na nich ze zdumieniem: czego oni chcą?
Jakoś jej tłumaczą – chciałaś uratować ludzi, prawda? Krążą o tobie legendy. Jak chciałaś
przekazać ludziom prawdę. Jak się poświęciłaś. Jak ucierpiałaś. Jak zginęłaś w katowni. A teraz cię
znaleźliśmy.
Wymawia się i odżegnuje, ale podnoszą ją na rękach, otulają, niosą. Niosą dokądś ulicą, dają jej się
nawdychać powietrza, napatrzeć na niebo, potem wnoszą pod dach. Znów ciemnieje jej przed oczami
i długo się nie rozjaśnia. Potem, w końcu, się budzi. Dają jej do picia coś cierpkiego, esencjonalnego –
zanurza się i wypływa wzmocniona.
Jest w cerkwi.
Wokół stoją ludzie – patrzą na nią z uwielbieniem, żegnają się żarliwie. Chcą ją całować po rękach.
Rozgląda się dookoła wciąż jeszcze ze zdumieniem, prowadzą ją gdzieś delikatnie, ale stanowczo.
Wszyscy wokół są głusi. Wszyscy piszą w powietrzu litery, przerywając sobie nawzajem rękami.
Prowadzą ją do ikony.
Ikona jest stara, pęknięta, pokryta płatkami złota.
Na ikonie widnieje piękny człowiek ze skrzydłami, ciemnymi oczami i długimi kręconymi
włosami. Oczy ma smutne, a w ręku trzyma miecz. Mężczyzna jest namalowany czarno na złotym.
„Archanioł Michał” – wyjaśniają. „Twój patron!”
„Dlaczego?” – nie rozumie Michelle.
„No jak to! A jak masz na imię! Przecież to na jego cześć!”
Michelle nie wie, jak się zachować. Kiwa głową. Wtedy ją proszą: pomódl się. Pomódl się za
siebie i za nas wszystkich, ilu nas tu zostało.
Archanioł Michał patrzy na nią smutno, uważnie. Michelle po raz nie wiadomo który próbuje się
przeżegnać, wymówić w duchu te słowa, poprosić niewidzialną istotę, która zawsze była wobec niej
obojętna, o obronę, zbawienie, wybaczenie.
Zbiera palce.
Unosi rękę do czoła.
Opuszcza do łona.
Wiedzie do serca.
I przecina pierś z prawej do lewej.
To wszystko?
I nagle w jej wnętrzu coś się porusza. Patrzy na siebie… Ma brzuch. Wielki brzuch. Jak to? Jak to?
Zdaje jej się? Kładzie na nim rękę.
W brzuchu coś kopie. Ktoś kopie. Życie.
Michelle wydaje okrzyk, pada na kolana. Łzy płyną jej same. Policzki robią się od nich gorące.
Żegna się jeszcze raz – teraz już szczerze, wybiega na zewnątrz… Tam jest już wiosna. Tam
nabrzmiały już pączki na drzewach, pachnie żywym ciepłem, a słońce nie jest chłodnym, zimowym
słońcem, ale łagodnym wiosennym słoneczkiem. Jak długo spała?
Michelle unosi głowę… Patrzy na dzwonnicę. Chodzi tam głuchy dzwonnik, chodzi tam spiżowe
wahadło, odmierzając czas.
Ona słyszy. Słyszy! Słyszy melodyjne granie dzwonów.
A ją znów podnoszą i niosą na rękach, i idą z klasztoru na bulwary, a tam stawiają ją na czele
procesji, która już idzie, śpiewając bezładnie, na chybił trafił, trzymając w dłoniach krzyże i ikony
Chrystusa i Matki Boskiej wzdłuż Pierścienia Bulwarowego. I Michelle widzi, że udało jej się ocalić
wielu ludzi, bo jest ich tu mnóstwo, dość, by wypełnić wszystkie bulwary i zamknąć krąg.
Spis treści

Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna

Epizod 1
Epizod 2
Epizod 3
Epizod 4
Epizod 5
Epizod 6
Epizod 7
Epizod 8
Epizod 9
Epizod 10
Epilog

You might also like