Professional Documents
Culture Documents
Karta redakcyjna
Podziękowania
Inne książki Doroty Masłowskiej
Korekta: JAN JAROSZUK
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © by Dorota Masłowska 2017 by arrangement with Agencja Literacka Syndykat Au‐
torów
For the Polish edition
Copyright © 2017, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-65613-50-9
PARCHA
DŻINA
KIEROWCA
POLICJANT
BARMANKA
SZATNIARKA
WIESIEK
KOBIETA
DZIAD
Martini rose, martini bianco, martini kaszel.
Martini rose, seiczęto, los trabantos, buenos aires.
Ekesera, czingueczęto, seiczęto, fellatio.
Mirel matie, kantare, romi sznajder, kawa i herbata.
On ryczy, ona mówi: zamknij się. On: to nasza rumuńska pieśń narodo‐
wa, nie wypieraj się tradycji, kochanie. Tu są jeszcze zarysowania, bo tak
się chwycili, i jak ruszyłem, to podrapali. Najdroższy lakier, czarny metalik.
Spotkała mnie dziwna taka sytuacja, gdy jechałam samochodem z War‐
szawy na Tczew...
I te dziwnie zachowujące się osoby przedstawiły się... My jesteśmy z Ru‐
munii, ja mogę panu pokazać flagę. Ale jaką flagę? Jaką flagę?
Powiedziałem im: jakie ścinki wędlin? Jakie kurwa ścinki wędlin?
Wsadź mi tę koleżankę do auta, podaj adres i wyślę ci ścinki wędlin. Bę‐
dziesz mógł se mieć jedyną w życiu szansę zrobić sobie kanapkę z koleżan‐
ką. WYPIERDALAĆ.
Z żoną zatrzymaliśmy się na orlenie i podeszły dwie osoby dziwnie bar‐
dzo zachowujące się, w tym jedna z nich, kobieta, była w ciąży, podające
się za narodowości rumuńskiej mówiące po polsku. Żona jest podczas che‐
mioterapii, nie ma jednego cyca, nigdy nie wiem, lewego czy prawego, i...
Ale ta koleżanka to była taka koleżanka, co trzymała się za drzwi i nie
chciała puścić, nawet jak ruszyłem. I ja powiedziałem, o nie, nie będzie
kurwa tak.
To obrzydliwe. To wykluczone.
Ja powiedziałam nie, bo nie mogę ich przyjąć do samochodu, ponieważ
mam samochód zarejestrowany na tak zwaną działalność i ze względu na tę
widoczną kratkę, ze względu na którą nie mogę ich więc zabrać, na co od‐
powiedzieli...
I tak dziwnie patrzyła się. Taką miała twarz o takim wyrazie normalnie
ryby w galarecie. Mąż odpowiedział, że niestety zabranie ich jest niemożli‐
we, ale oni byli bardzo nachalni. Jak odmówiliśmy, zaczęli strasznie płakać
i zaklinać się.
Powiedziałem: nie. Nie. Bo nie.
No to się ta niedobra koleżanka wyłożyła na ziemię, jej wina. Tu wyłoży‐
ła się, o, powiedziałem: nie, tego jeszcze nie było. Chodź, szmato, chodź, ja
cię wyprasuję. I jadę prosto na nią, o tak. A jak uciekała. Aż się kurzyło za
nią. Tak to jest, jak się za dużo ćpa.
Zatankowawszy, poszedłem na stację zapłacić, gdy wróciłem, mój syn lat
10 spytał, czy istnieją Rumuni mówiący po polsku. Odpowiedziałem oczy‐
wiście, że nie, bo on jest dzieckiem znerwicowanym, co tu dużo mówić,
opóźnionym trochę od rówieśników i różne bajki takie wymyśla.
Niby byli tacy mili, niby tacy mili, ale jak zobaczyłam ich uzębienie, to
ooo, kategorycznie odmówiłam podwiezienia. Ja nie mówię, że jakieś wiel‐
kie od razu halo, ale dziś to nie jest problem, kupić sobie nawet najtańszą
szczoteczkę do zębów, nawet w kiosku, i dwa razy dziennie zęby wyszoro‐
wać, wymyć porządnie, myju myju, czarny krzyż i po krzyku. O to należy
dbać. To jest przyjemność. Ament.
Akt 1
SCENA 1
KIEROWCA: Dziewczyna ta natomiast lat około 20, ciężarna, nic nie odpo‐
wiadała, tylko siedziała, ale uważam ją za współwinną w uczestniczeniu
morderstwa. Czyjego morderstwa? Mnie morderstwa, proszę pana, chociaż
może to się wydawać nierealne.
PARCHA: No to do Elblągu czy gdzie tam, a potem już ona sobie poradzi.
Ona sobie zawsze daje radę. Którą sobie zawsze daje. My, Rumuni, ooooo,
to zaciekły naród. Jeszcze panu coś zaśpiewa, jak się wyluzuje trochę, nie
Dżina? Ty potrafisz, kochanie. Bardzo sympatyczna dziewczyna. No,
usiądź sobie tak, o tak, piękne ty moje śliczne, wszystko dobrze? Masz
nową gumkę do włosów? Ale kiedy sobie kupiłaś, teraz? Nie wierzę. Prze‐
śliczna jest, wiesz? To cykorie są, te kamienie?
PARCHA: Niech pan zobaczy, jaka jest ładna, oo. Szelmutka. No zęby trochę
ma od rzeczy. Ale to ciężkie życie sprawiło, nie kochanie? U nas w Rumu‐
nii nie ma przebacz, jedliśmy właściwie całe życie tylko ścinki wędlin, to
dla kośćca zabójcze. I tą, cyrkonię. Cykorię. A jako słodycze najchętniej ge‐
alcid, takie dropsy na zgagę.
KIEROWCA: A on:
KIEROWCA: Rozumie pan to? Powiedział, żeby sobie wzięła. Moją własność,
moją rzecz. Obcy ludzie, których pierwszy raz widzę w życiu.
DŻINA: No wiesz?!!
KIEROWCA: I w rękę złapała torebkę, i tu uderzyła mnie nią, tu, w kręgi szyj‐
ne kręgosłupa...
PARCHA: Twój wybór, ja proszę cię bardzo, więc teraz ja cię tym zabijam...
PARCHA: Poza tym nie możesz wiedzieć, co ja robiłem wcześniej tym no‐
żem. Może ściany w akwarium skrobałem. A może gówno psie kroiłem na
plastry, co? A może jest tępy. Bo może jest to mój nóż, którym otwieram
koperty. W których są listy. Od moich krewnych z Rumunii, listy pisane
przez nich na korze z drzew, moczem i kałem. I barwnikiem do pisanek.
Mali kuzyni błagają w nich, żeby im przysłać jakiś papierek, Laszlo chce
po snickersie, a Ruchla po marsie, a Rakocze po twixie, zaś Cincinatti ma‐
rzy o takiej tacce tekturowej po frytkach, wiesz jakiej. I jak myślisz, wysy‐
łam im? Wysyłam. To dla nich naprawdę wiele znaczy, naprawdę wiele.
SCENA 2
Jadą.
PARCHA: O, basta. Dobrze, że cię jednak nie zabiłem, a było blisko, Chryste,
jaki miałbym jutro dół! Była impreza, fajnie fajnie, i z tego wszystkiego za‐
biłem jakiegoś faceta obcego nieznajomego!
Obrzydliwe uczucie. Szybciej, szybciej kolego. Szanujmy swój nawza‐
jem czas. Ale nie denerwuj się tak. Bo się spocisz i przewiejesz, o tu.
DŻINA: Pędzi jak strzała, nie? Nic takiego samochodu nie zatrzyma.
PARCHA: Albo daewoo tico. To jest wóz. Panie, jak my powiemy w Rumu‐
nii, że tym jechaliśmy, to hooo. Krewni nam szałas podpalą z zazdrości. Se‐
iczęto. To nie jest samochód, to jest religia. Ludzie popierdują tu jakimiś
pan widzi. Tego, kurwa, wyściguj go, ja pierdolę! Jak pizda, no jak pizda,
masz samochód z takimi możliwościami, a wleczesz się nim jak kurwa
w kiślu. Dżinusia się porzyga...
KIEROWCA: Milczę. Nic nie odpowiadam. Najważniejsze nie dać się morder‐
cy sprowokować.
PARCHA: To, co powiedziałem, to znaczyło „dziękuwa” po rumuńsku. Ale
nie zdejmowałem już tych kapciuszków trochę, oooj. Może być porno. Ale
jesteśmy przecież tutaj w intymnym własnym gronie, nie?
DŻINA: Ja na pewno też nie. Nie ty i nie ja, to już nie wiem kto. Może ktoś
puścił bąka?
DŻINA: Śmierdziuch.
PARCHA: No i co chcesz robić z tym telefonem dalej, co? Gdzie tak chcesz
dzwonić, powiedz nam, chyba nie na policję? Takim jesteś kolegą? Daj ten
telefon, no daj.
Pauza.
DŻINA: Uczyłam się, wiesz? Ale jakoś nie wyszło. Nie miałam do tego dry‐
gu.
PARCHA: (przez sen) My jesteśmy tylko biednymi, uczciwymi Rumunami
mówiącymi po polsku... Przypłynęliśmy tu rudowęglowcem Ibupron...
U nas nie ma takich choinek. Są tylko inne drzewa.
DŻINA: Kto? On? Nie. Kuzyn. To znaczy, to jest taki kochanek jakby.
PARCHA: (przez sen) Nie, nie, nie, nie, chwilunia, chwilunia, co tu się dzieje?
Pauza.
KIEROWCA: (obcierając twarz chustką z tkaniny) To z nim masz to dziecko?
DŻINA: Z kim?
DŻINA: Nie, wczoraj go poznałam przecież chyba... Czy to jest zresztą waż‐
ne? Moja matka tak samo ciągle pyta, a ja jej mówię: to jest dziecko, po
prostu dziecko i chuj, rozumiesz? To jest mój syn. A że akurat ja je mam, no
bo widzisz, tak się stało. To jest moje dziecko! Z tobą na pewno go nie
mam. A ona: to się nim zajmuj, a nie: palisz, pijesz, chlasz, gacie zdejmu‐
jesz z kim się da, a potem wstajesz o 17.30 i się dziwisz, że ci niedobrze.
Weź się za coś, wzięłabyś odkurzacz i... A ja... Dobra, nieważne. Właśnie.
Dobrze, że mi przypomniałeś.
KIEROWCA: I ten potwór, ta straszna kobieta, nawet nie będę nazywał jej ko‐
bietą, wyjmuje z tych bambetli, z tego swojego kramu puszkę butaprenu!
I przegląda się w wieczku! Jak w lusterku!
DŻINA: Powiedz mi coś, ale tak, żeby ona nie widziała, rozumiesz? Nie! Nie
tak, nie obracaj się! To moja matka, to ona tam siedzi z tyłu? Tylko to mi
powiedz, bo nie chcę się odwracać. Brunetka, starsza.
DŻINA:
Mój syn? Kompletnie cię już powaliło. Niedobrze mi. Chyba rodzę.
Dzwoń po doktora Lubicza.
DŻINA: Luz luz luz, jak jest tak, to przecież mogę się powstrzymać. He he.
Ale się zląkłeś, ja pierdykam.
Jadą.
DŻINA: Weź zamknij ryja, dobrze? Spałeś to śpij, nie przeszkadzaj w kultu‐
ralnej rozmowie dwojga ludzi.
PARCHA: Sama się zamknij, ty, nie będziesz mi mówić, jak on cię obraża...
DŻINA: Nie, właśnie daj mu się wypłakać, niech sobie popłacze, wypłacze
się.
KIEROWCA: I wtedy nawet nie wiem, to były sekundy, mimo prób zastrasze‐
nia mnie i zwalenia tego na mnie i wpojenia mi poczucia winy i odpowie‐
dzialności z powodu tego patrolu przez zabójców i skłonienia do jechania
dalej, udało mi się zboczyć, zjechać właśnie w kierunku tego patrolu...
PARCHA: Panie generale, właśnie odnośnie tego. Czy na Elbląg to dobrze je‐
dziemy, w sensie w dobrą stronę? Bo tacie kompletnie się pomieszało, my
z siostrą tu całkiem się nie orientujemy, a spieszymy się na prom właśnie
płynący do Rumunii, a właściwie rudowęglowiec taki, Ibupron, może pan
słyszał?
SCENA 3
KIEROWCA: Mizerne zimowe słońce jak licha moneta wpadło dawno za ho‐
ryzont. Po szosie przetaczały się zwłoki rozjechanych psów i zwierząt.
W tanich barach na wietrze kołysały się zeszłoroczne reklamy lodów, wy‐
blakłe od pożądliwych spojrzeń dzieci. Widziałem ciemność. Dotknęłem
jej.
My już będziemy się zwijać. Stąd mamy niedaleko na prom. Twoja pro‐
pozycja podwiezienia nas, to, że chciałeś właściwie nieprzymuszony, nie
musiałeś tego robić, a to pomogło nam strasznie. Dzięki tobie może już nie‐
długo będziemy znowu w ojczyźnie. Rumun nie rzuca słów na wiatr, to na‐
sza dewiza. Dlatego chcieliśmy wynagrodzić ci twoją dobroć i życzliwość.
PARCHA: CHODŹ.
Odchodzą.
SCENA 1
PARCHA: Proszę cię. Proszę cię. Proszę cię. Nie obcieraj się o mnie, jak
idziesz, jestem na to przewrażliwiony. Za co? Za co?
Jak to: dałem mu pięć tysięcy i odtwarzacz empetrójek?! Jak: dałem? Ale
w ogóle komu? Temu koledze z szajbą? No ty chyba jesteś niepoważna.
Dałem? Za darmo? Przecież on był nienormalny, ten człowiek! I ty nie po‐
wiedziałaś mi nic, że ja to robię? Jak to: powiedziałem, że jestem Czaro‐
dziejem Najpiękniejszych Bajek? Jakim czarodziejem? Może to ty mu to
powiedziałaś? Ale ja?
Rzeczywiście, pamiętam to poczucie czarodzieja, ale nie, że mu coś
z tego powodu od razu dawałem. I ty mi na to pozwoliłaś, nie powiedziałaś
mi nic i tak pozwoliłaś, żebym po prostu mu je dał??! Pięć tysięcy??? Cie‐
bie powaliło, kobieto??? Myślisz, że je w bucie znalazłem na mikołaja?
Żyły sobie wyprułem, żeby to zarobić. I ja to mu dałem? Może sprzedałem?
Może sprzedałem mu je? Nie, bez sensu. Bez sensu. Bez sensu.
Gdzie jest ta siatka? Sory. Dżina. Co to jest w ogóle za imię, lepszego nie
mogli ci wymyślić? Jesteście Indianami? Peruwianami? Regina? A na na‐
zwisko masz Salwe? Sory, he he. Za to siebie cenię, że w największej kur‐
wa gnojówie życia, na dnie dna ciągle potrafię emanować poczuciem hu‐
moru.
Nie nie nie, uspokójmy się i mówmy poważnie, to niepotrzebne emocje,
pewne rzeczy trzeba wyjaśnić. A więc była impreza, to fakt, trochę przy‐
grzaliśmy. Rozumiem, że poznałem cię właśnie wtedy. Te narkotyki są jed‐
nak szkodliwe, ja pierdolę. Nic nie pamiętam, można mi wmówić wszystko.
Ale skąd ja w ogóle miałem pięć tysięcy? Z konta wypłaciłem??? Aha.
To wykluczone, niemożliwe. Jakbym je wypłacał, to bym pamiętał. I da‐
łem mu? Wszystko? I ty mi na to pozwoliłaś? I nie zostało nawet dziesięć
złotych??! Poszukaj tam w siatce, musi być, muszę napić się kawy, ogarnąć
się jakoś, wziąć prysznic. Daj mi jakieś lusterko, mam jutro na ósmą plan.
A z tym odtwarzaczem empetrójek to co? Też mu dałem? To wykluczone.
Wszystko tam miałem, wszystkie ulubione piosenki. A telefon gdzie mam?
Jak: ty nie masz go? Zobacz tam w siatce, musi być. I dokumenty. Jak: nie
ma?! Jak: nie ma?! Daj mi to. Musi być.
A może jebnęłaś mi, co? Nie, no bez obrazy, tak pytam, nie znam cię, wi‐
dzę cię pierwszy raz w życiu, nikomu już nie ufam. Mam jutro do roboty na
ósmą, plan mam na ósmą, rozumiesz? Rozumiesz, co to znaczy? Mam na
ósmą plan i jak się tam, kurwa, nie zjawię, to to się, kurwa, skończy pła‐
czem. To jakiś skandal. Ja nie wierzę. Ty pracujesz gdzieś w ogóle? Wiesz,
co to znaczy?
DŻINA: Nie.
PARCHA: No właśnie.
DŻINA: Przedwczoraj chyba. To znaczy nie, wczoraj chyba, wczoraj to było,
nie. Bo dzisiaj to chyba nie.
PARCHA: Tylko się nie denerwuj, przestań się wkręcać. Ja tak tylko pytam,
mnie to gówno obchodzi, dziewczyno, ja cię widzę pierwszy raz w życiu.
PARCHA: No to grubo.
DŻINA: Nie zadawaj mi teraz takich pytań, na które ja nie mam teraz wpły‐
wu.
Pauza.
SCENA 2
DŻINA: No to krokiet.
PARCHA: Nie nie nie, ona tak żartuje! Wszystko nie tak. Wszystko nie tak,
jak myślałem. To wykluczone. Przepraszam panie na chwilę.
Patrz tam. Trzymaj to. Odwróć się i patrz tam, i trzymaj to, i nie odzywaj
się, ja wszystko powiem, ty stój tu i patrz tam i się nie ruszaj.
Przepraszam panie ślicznie za tę niezrównoważoną osobę. Koleżanka jest
trochę na zejściu, ona nawet nie jest w żadnej ciąży, wiedzą panie, taką po‐
duszkę ma tu włożone, o, he he.
I przestań się śmiać głupio, bo to już dawno nie jest śmieszne wszystko.
Psychopatka, narkomanka jedna. Te dragi to jednak dają po bani, panie wy‐
baczą.
Przepraszam bardzo panie, ale wydarzyło się coś i jestem roztrzęsiony.
Czy mogę panie uprzejmnie zapytać: co to za piękne miasto, gdzie jeste‐
śmy?
BARMANKA: To zależy.
PARCHA: Aha.
To zależy, to fakt.
Widzą panie, bo jest sytuacja przykra, my znaleźliśmy się tu przypad‐
kiem, nie z naszej winy, my jesteśmy z Warszawy i zawieruszyliśmy się tu,
no po prostu...
BARMANKA: Panie, to też jest przebranie. Ona jest tam księżna Dajana
w przebraniu, a ja jestem Barbara Cartland. Jest dwudziesta druga, jak wi‐
dać na załączonym zegarku.
PARCHA: Dwudziesta druga. To wykluczone. Nie zdążę się wyspać przed
planem. Muszę zadzwonić. To jakieś, kurwa, szaleństwo. Dżina, zrób coś
do cholery. Powiedz im coś. Powiedz im, kim jestem. Przecież wiesz.
PARCHA: NIEEEE!
PARCHA: Panie Wieśku, witam, właśnie jest taka sprawa, żebym ja wykonał
jeden telefon i tu panie są za, tylko mówią, żebym jeszcze dla upewnienia
się zapytał pana...
WIESIEK: A musisz tak ryja drzeć?
BARMANKA: Ale gdzie tam, od godziny nam tu cwaniak jeden opowiada le‐
gendy, jaki to nie jest bogaty z Warszawy aktor, a karty telefonicznej se nie
może kupić najtańszej, bo mu szkoda, to narkomanie jacyś są. A ten twój
pysk to ja skądś znam. To ty mi jajka z kurnika wykradasz, figlarzu.
PARCHA: Ale to nie tak, ja... Przeklinam was! Przeklinam! Przeklinam! Kur‐
wa, klątwa! Żeby wam mikrofalówka wybuchła, kurwa, i wszystko razem.
.
SCENA 3
PARCHA: To jest coś gorszego niż Rumunia. Zły sen, zły sen o tym, że
wcale się nie śni.
Ależ to poezja. Mówię poezją.
DŻINA: Ma.
PARCHA: Tylko nie idioto, sory, to nie jest ta stopa zażyłości, koleżanko.
Chociaż coś w tym jest: jak mogłem dać komuś pięć tysięcy?! To wyklu‐
czone, wykluczone. Pięć tysięcy, wiesz, ile to jest pieniędzy? Ludzie by za
pięć tysięcy własne gówno zjedli, za to można mieć pole z domem, płotem,
willę w Białymstoku.
DŻINA: Nigdzie nie będę dzwonić, weź się ode mnie odwal, dobrze? Nawet
nie próbuj mi sugerować, ja nie będę do niej dzwonić, żeby mi co powie‐
działa? Sama to sobie mogę powiedzieć. Zmiesza mnie z gównem. Puści‐
łam wczoraj całe alimenty. Ona mi tego nie przepuści. Każe mi skręcać dłu‐
gopisy.
.
SCENA 4
Noc, pole, kobieta 40–50 lat w rozmazanym makijażu zatrzymuje auto, wy‐
chodzi, otwiera bagażnik, wyjmuje butelkę wódki i pije, i wkłada z powro‐
tem. W tym czasie do jej samochodu biegnie, gubiąc obuwie, dwoje bied‐
nych Rumunów i rzuca się na maskę.
PARCHA: Ty, cudzie Boga ty, absolucie wszechświata ty, jesteś, zawołałem
cię i przyszłaś. Niech pani przysięgnie, że nie jest pani moją fatamorganą!
Cud. Cudy się dzieją. Do Warszawy, ile stąd kilometrów?
KOBIETA: Cso?
PARCHA: Sto!! Sto!! Mówiłem. Sto kilometrów to jest tyle, o, to jest pi‐
zgnięcie gałęzią psowi. Jesteśmy uratowani! Zbawieni! Pani magister. Kró‐
lowo. Jest pani piękna. Jedziemy z panią! Jedziemy z panią! Ale tu cieplut‐
ko! Ale przyjemnie! Jesteśmy normalnymi ludźmi! Tylko tak wyglądamy.
Prosimy. Będziemy się zachowywać kulturalnie! Nie będziemy puszczać
bąków!
KOBIETA: Prosz. Z ńheba miście spadli. Tho nie jest mój samochód. Tho
jest vectra. Thu wsiskasz, thu wsiskasz i masz.
PARCHA: No to chodź, Dżina, pani ewentualnie się zgodziła, żebyś też po‐
jechała, załatwiłem ci to. Poręczyłem za ciebie. Ona NIE ŚMIERDZI. Tylko tak
wygląda.
Jadą.
PARCHA: No i co tam? Jak życie? Pogoda, jak widać, taka sobie tym roku,
nieurodzaj tej zimy po prostu straszny...
Cisza.
Cisza.
PARCHA: No, szczerze mówiąc to jakby nie, aaaaa! Chyba że może ona, ale
nie przypuszczam. Uwaga!... Kurde, co ty robisz, kobieto?
DŻINA: Sory, ale takie nieśmiałe pytanie, ma pani coś może do żarcia?
Cisza.
KOBIETA: Cso? Możhesz nasikać tam, gdzie chsesz. To jes męża vectra, mie
to nie obchozi, a nawet cieszy. Adieu.
PARCHA: Hrabino, te, te, te. Wie pani, jedzie się super, fajnie się gada, ale
jakbyś jednak pierdyknęła se jakąś kawkę, to bylibyśmy wdzięczni, cso?
KOBIETA: Cso? Ty mi słoneszko nie mhów, cso mam robhić, bo wziełam
was wyłąsznie pho to, że mhyślałam, sze mhacie prawo jhazdy. Więs teraz
bez reklamasji.
KOBIETA: (zatrzymuje się z piskiem opon, jest środek lasu i ani jednego
światełka ani dźwięku) Prosz. Prosz państwa do lasu. Przhystanek na żhy‐
czenie. Trzheba bhyło od razu powhiezieć. Jutro czszy kiedyś puście esa,
czszy grzyby są.
He he he he.
KOBIETA: (do słuchawki) Regina i Szmeges, moi pszyjaciele. Nie, nie zwa‐
riowałam. Barso po prostu sympatyszni, otwarsi młozi ludzie fajni, nie, nie
jestem pijana, skąd? Czhekasz na mie od tszech ghozin? Nie, nie jestem
pijana. A kto tam tak ghada w tle z tyłu? Nhikt? To ona? No nie musisz się
tak ukrywać z tym, po prostu wphadła dziewszyna na komputerze pograć,
a thy gozinami gadasz przez telefon, a ona się tam nuzi, smutna i goła, i jest
jej zimno, zimno i chłodno, iź tam do niej, wyliż jej cipe. Nie, nie jestem
pijana, nie jestem, a może jestem, a może nawet jestem. Nie wiem, gzie je‐
stem, bo nie ma tu żadnych tych etykietek tu szczerze mówiądz. Jest za to
jakieś pole, jakiś wręsz las, gałęzie i borówki, może to Nhorwegia? Będę
niebawem, to się uwińcie, i zrhóbcie mi jakhiś obiad. Obiad. Spalcie go
i posólcie za mosno. Żeby był spalony. I za słony, no, thak jak lubie. Bo
jhak się nie rozpierdole, to moge wrósić strasznie głodna. Pa. Adieu.
PARCHA: Żyje? Żyje. Życie to podstawa. Już ona sobie poradzi, ma chary‐
zmę, sama to przyznaj. Ten wąsik ma taki. Figlareczka.
PARCHA: Widzisz gdzieś jej telefon? Muszę zadzwonić, że chyba spóźnię się
na plan.
DŻINA: Zostaw mnie, bucu. Sam sobie zjedz, twoją pulę genetyczną trzeba
kategorycznie powstrzymać.
PARCHA: No weź sobie. Przyda ci się. Niee, dobra, żartowałem, ta rura poło‐
wę wyżarła. Taka baba stara pijana, a bestia ciągle się parzy, no no. To
obrzydliwe.
DŻINA: Weź się już zamknij, bo nie mogę cię słuchać, idioto, pojebie, odłóż
tą torebkę, a jak ona może nie żyje i jest trupem, trupowi nie grzeb w toreb‐
ce...
PARCHA: A co, a może nie pieprzy się, może to bierze na trądzik? Tak?
Uspokój się. Kosmetyki, malowanki, pisaki i barwniki do oczu, biorę to dla
ciebie, nie ma bata. Przyda ci się, wierz mi, nie widzisz, jak wyglądasz, ale
ja widzę. Jak nie chcesz, dam komu innemu. Czekaj, może ma drugi tele‐
fon. Jest portfel. Trzydzieści złotych ma. TRZYDZIEŚCI ZŁOTYCH! Kupa szma‐
lu. Będzie jakaś stacja, to kupimy sobie WACIKI.
(do kobiety) Ty szujo. Wszystko przepiłaś. Ja ci dam.
.
SCENA 5
PARCHA: Bez matki, bez ojca, nareszcie sami do końca. No ja oszaleję. Pija‐
na baba nas wiezie, w dziki wjeżdża, przecież to jest normalnie dzik z lasu.
Mógł nas napaść. No ludzie są niepoważni, mogła nas zabić. Ludzie są bez‐
nadziejni. Muszę zadzwonić, bo będzie afera.
DŻINA: Zamknij się już, zamknij się już, zamknij się. O to jedno tylko cię
proszę.
PARCHA: Dobra, dobra, sama się zamknij. Nienawidzę cię. Nienawidzę za‐
wsze tych dziewczyn, z którymi spółkowałem, chociaż ich nie kocham, to
obrzydliwe, obrzydliwe, seks bez miłości to jest porno, wyjmij-włóż.
DŻINA:Nie pieprzyłam się z tobą, na pewno nie, na pewno nie, mówiłam ci,
to wykluczone.
Idą w ciszy.
Pauza.
Pauza.
SCENA 1
DZIAD: To wy?
Wnętrze domu Dziada, który zbiera śmieci, wszystko się wala, dwie wanny,
buty, wszystkie śmieci poustawiane świata, chodzi telewizor.
DZIAD: Aniela?
DZIAD: Niech ksiądz nie pyta-nie chce wiedzieć. Jak tylko wyjdę, to przy‐
chodzą-przychodzą. Idę, idę i słyszę szur szur, idą, otwierają zamki i doty‐
kają, dotykają. Wchodzą i dotykają. O widzi ksiądz. Nie mogę nigdzie
wyjść, bo zaraz muszę wracać.
Włazi na łóżko.
PARCHA: Suuuper.
DŻINA: Możemy się przespać u dziadka? Padamy na ryj-na twarz. Przyszli‐
śmy piechotą z Kazachstanu-z Uzbekistanu. Chcemy tylko się przespać
i nie będziemy zawracać głowy.
SCENA 2
DŻINA: W piździe.
PARCHA: Gdzie jest moja komórka? Gdzie ją zostawiłem? Może ty mi jebnę‐
łaś? Nie. Ty lepiej pomyśl o swoim dziecku. Zostawić dziecko w przed‐
szkolu to jest duże osiągnięcie moralne. Lepiej byś go wcale nie rodziła.
Jak on ma na imię? To jest syn, tak?
Cisza.
PARCHA: No właśnie.
DŻINA: Jakieś faktury wypełniałam...
PARCHA: Ja osobiście...
DŻINA: Moje dziecko jest strasznie brzydkie. Wszystkie kobiety idą z nor‐
malnymi dziećmi, dlaczego ja nie mam normalnego dziecka, tylko takie
brzydkie?
PARCHA: Nienawidzę tego, a najgorsze jest to, że zawsze mnie naciągną ja‐
kimiś fortelami, chodź, mamy fajne albumy, mamy fajne kolekcje znacz‐
ków filatelistycznych, mamy różne smaki herbat, no chodź, ta półeczka to
z Ikei, tu mamy to, a tu mamy to, FAJNE?
Idzie do łazienki.
PARCHA: Tylko się nie obraź. Ty nie masz w życiu miłości! To takie proste!
Nie kocha cię nikt po prostu! Nikt cię nie kocha, dlatego jesteś taka nie‐
szczęśliwa, to że spółkujesz z jakimiś tam, którzy cię nie kochają, to jest ja‐
łowe, puste, to nic nie wnosi. Miłość jest w życiu najważniejsza, ktoś, kto
rano nie powie ci wypierdalaj, tylko wiesz. Dżina? Miłość cię oczyści.
Te, te, co ty tam robisz?
Kąpiesz się? Po co?
Wyłaź, nie chcę tu sam siedzieć, boję się. Sama se poszłaś do łazienki,
a mnie tu zostawiłaś.
Nie podgląduję cię.
Po co się kąpiesz?
Nie będę się z tobą pieprzył i tak, choćbyś się wyparzyła wrzątkiem.
Dżina, e!
Żartowałem tak, idiotko.
Otwórz te drzwi, kurwa.
Otwórz te drzwi!
PARCHA: Oczywiście, ale muszę umyć ręce, jestem cały dzień w podróży.
SCENA 1
STARUSZKA: Jaką gnojówę? Tu, nad Wisłę. Tylko saboty na nogi, kawałek
chleba w rękę i dalejże. Kąpać się, opalać, marzyć, śnić sen najpiękniejszy,
najświętszy sen młodości, czysty jak łzy, co po policzkach...
Halina kręci się koło swojego królestwa – kuchenki po sufit zastawionej fe‐
stiwalem różnych osmalonych i ocharchanych garnuszków, wydartych z ka‐
lendarzy przepisów kucharskich, gazetek z Tesco, starannie zachowanych
ulotek szkół językowych i etykietek od konserw, stert umytych starannie ku‐
beczków po jogurtach. W ślad za nią postępuje, łakomie zaglądając jej
przez ramię i śliniąc się, Mała Metalowa Dziewczynka, usiłująca dostać się
do cukierniczki. Halina bije ją po brudnych łapach.
HALINA: Nie muszę rozwiązywać, tylko od razu mam hasło. Wiosenne tête-
a-tête.
HALINA: Leczo.
HALINA: No to dobrze, to ja już nie muszę jej nigdzie nie zabierać, czego
i tak bym nie zrobiła, bo wrócę dziś z pracy po 23.
HALINA: E, ojciec szklorz, matka szyba. Mamie to się ciągle zdaje, że jest
przezroczysta. Niech mama lepiej zje flupsy z papryką. Dla kogo ich nie
ugotowałam, tylko przelewałam cały tydzień z garka w garnek?
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Najpewniej się odchudza, nie chce być już
taka wychudła, tylko przezroczysta.
SCENA 2
HALINA: Już zakwitły pierwiosnki i pełną parą nadeszła wiosna, kusząc nas
swoją piękną aurą.
Chętniej wybierasz się na dotleniający spacer, do łask wraca też rower.
Chętniej nie wybierasz się na dotleniający spacer, do łask nie wraca też ro‐
wer, którego nie posiadasz. Słoneczne popołudnia sprzyjają aktywności fi‐
zycznej i spotkaniom z przyjaciółmi, z którymi się nie spotykasz, bo ich nie
masz, i wspólnym wyjazdom z miasta i wypadom z restauracji, if you know
what I mean. Najwyższy czas na porządki w wiosennej garderobie!
Na wieszak nie wędrują szarości, brązy, grube rajstopy, ciężkie swetry,
palta i jesionki.
Chętniej nie wkładasz też tych lekkich sukienek, których nie masz,
i cienkich rajstop, których również nie masz. Na pewno nie masz też lżej‐
szych żakietów, ale na ten jeden, co masz, to na pewno jesteś zbyt gruba.
Nie szkodzi. Oto nasze zeszłoroczne propozycje, które nie pozwolą ci zlą‐
dować twardo na marginesie wszystkiego, z ręką w nocniku wiosennych
trendów.
HALINA: No popatrz, mamo, a głowę bym dała sobie uciąć, że mama sobie
tam siedzi, bo tam ma święty spokój i dalibóg, nie pomyliłam się (energicz‐
nym gestem, wciąż zaczytana, przesuwa wózek Staruszki konsekwentnie tak,
by nie zasłaniał jej telewizora).
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (do Staruszki, udając, że też czyta):
W kwietniu zeszłego roku wszystko będzie, jak było. Otrzymasz tajemniczy
list, to może być upomnienie z gazowni! Dni znaczące: piętnasty. Wysypią
ci się kulki na mole. Dni nieznaczące: wszystkie pozostałe. Twój szczęśliwy
kolor: przezroczysty. Twój szczęśliwy kamień: kamień nerkowy.
SCENA 3
HALINA: Oczywiście ci tego nie mówię poprzez grzeczność, ale Boże, jakaś
ty gruba, jak świnia. Cały dom mi zasapiesz.
BOŻENA: A pewnie, a kto jak nie ty? Języki – obce, doświadczenie jako dys‐
pozytorka materiałów reklamowych w korpoltażu bezpośrednim ręcznym,
ambasadorka zapachu „Stara Baba” w Polsce w promocji bezpośredniej
w autobusach i tramwajach z dominującą nutą potu i delikatnie sekundują‐
cymi jej echami piżma, naftaliny i starej zupy...
HALINA (krzątając się przy kuchni i wykonując różne czynności, tyleż facho‐
we, co pozbawione sensu): A ja to już myślę: byle do tego urlopu, którego
nie będę miała. Czytam, czytam i zdecydowałam się wreszcie. Nie ma
mowy, w tym roku znowu nie pojedziemy na żadne wakacje.
HALINA: Nigdzie.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Jak się zdaje, właśnie tam jestem, ale jesz‐
cze sprawdzę. Hop hop! Hop hop! Gdzie jestem? A tutaj. No, właśnie, to
tak jak myślałam.
SCENA 4
HALINA: Moje zakreśl na inny kolor, żeby nie pomylić. Niby głupia zabawa,
a jak się zgadza.
BOŻENA: Zgadza się jak nic! Pamiętasz, jak nie byłam we Francji i moja
noga nigdy już tam nie postanie? Fasolka po bretońsku i bułka paryska, oni
się tym wprost zajadają, a to taka buła jak wrocławska albo nawet gorsza.
Monumentalny zarys tej znanej wieży Eiffli, która że taka niby wysoka,
taka niby wysoka, a na zdjęciu w gazecie – o może taka, mniejsza od moje‐
go palca.
HALINA: To jeszcze nic, myśmy nie byli we Włoszech. Ale nie byłam zado‐
wolona W OGÓLE, że tam nie pojechaliśmy. Zapomnij! Do jedzenia nic
specjalnego. Włoszczyzna, orzechy, kapusta włoska, pieczeń rzymska, ta
ich pizza to mrożona z promocji z Tesco, wyobraź sobie, że z pleśnią. Zja‐
dłam, bo nie wyrzucę, ale żeby strawić to bardzo przelekramowane, więc
pojechaliśmy jeszcze do Rygi. Poza tym nie było sensu jechać, bo papież
już nie został człowiekiem, tylko Niemcem. Dobrze, że tam nie byłam i nie
zrobiłam zdjęć, to ci nie pokażę.
BOŻENA: Tu nie byliśmy. I tu też nie byliśmy. A to właśnie nie my. Gdybym
miała ten album, to bym ci pokazała.
Równie nagle chowa album.
SCENA 5
HALINA: Też pierwsze słyszę. Ale całkiem smaczne, bardzo podobne do tych
ziemnych z promocji, a wręcz to właśnie te same. Mam na nie sposób, jak
ich nie jeść, to w ogóle nie czuć zjełczałym. Można jeszcze dodać cenę
z chleba, żyły z mięsa, kości... Nie wyrzucać, usmażyć na łoju, ugotować na
kurzych łapach, zmielić, usmażyć znowu, nie wyrzucać, tylko mocniej oso‐
lić i w kubeczki po kefirze, odgrzać, podgrzać, odsmażyć, zjeść, a jak już
by się pieniło, to zwymiotować, a czasem nawet i wcale nie, i gotowe. Te‐
raz się ze mnie śmieją, a jak przyjdzie następnym razem II wojna światowa,
to jeszcze będą pałaszować, aż im się uszy będą trzęsły.
BOŻENA: Dziękuję, taka gruba, a jeszcze dokłada do pieca. Wcina, aż jej się
uszy trzęsą. Żryj, żryj świnio, żryj, bo to z makiem. Ja bym to podawała
jeszcze z dupką od chleba.
SCENA 1
SCENA 2
AKTOR: To była bardzo ciężka rola, bardzo wiele ujęć kręciliśmy w samej
Polsce, sypialiśmy w tamtejszych hotelach, nieraz nawet bez szamponiku,
mydełka i osobnego ręcznika do nóg, dlatego teraz potrzebuję spokojnej
głuchej ciszy, odpoczynku, medytacji, nowego samochodu terenowego, za‐
mierzam też pojechać do Peru pojeździć na quadzie po kolebce naszej cy‐
wilizacji, potem jeszcze tydzień na wódce, tydzień na koksie, parę dni na
detoksie, psychoterapia, trzy dni u Hellingera jako podpaska, zamierzam też
wreszcie przeczytać wszystkie tytuły i nazwisko autora książek tego słynne‐
go Hokelbeta, a potem to już hops do mojej pościółki w prosiaczki i chra –
wiadomo co. Ogromny ze mnie śpioch. Lubię też dobre wino, lubię je pić,
lubię nim sikać, wieczorkiem usiąść przy składance smoothjazzowej dołą‐
czanej ostatnio do rosołu Knorr... (to mówiąc, Aktor otwiera jakąś szafkę
w meblościance, gdzie pysznią się butelki wina i zaczyna je wyjmować i sta‐
wiać na stole).
AKTOR: To taki bardzo znany rosół. Wino, wino, wino to modlitwa, nie wy‐
obraża sobie nawet pani, jak żmudnym, skomplikowanym, misternym,
mantrycznym niemalże procesem jest jego przygotowanie. Każda taka jed‐
na butelka w mojej piwniczce to cała malownicza historia i symfonia złożo‐
nych procesów, procedur, receptur, ludzkiej wytężonej pracy, cierpliwości,
znajomości prawideł i czasu, czasu, czasu, niechże to pani sobie wyobrazi,
jeśli ma pani na to dość wyobraźni.
HALINA: Są zdjęcia! Głowę jej odcięli i grali nią w piłkę jej nogami! Ja to
już nie wychodzę po 16.30, bo to niebezpiecznie, zresztą i tak z pracy wy‐
chodzę dopiero po 23.
SCENA 3
EDYTA: Boże, jak ja się spłakałam, jak ja się wzruszyłam! Majtki to mam
zupełnie mokre od śluzu, chyba muszę je wyrzucić i kupić sobie nowe, bo
te są i tak już całkiem niemodne! Jakie to było wzruszające, jakie okrutne,
tyle razy narzekam na swoje problemy, kompleksy i że mam cycuszki małe
jak skarpetki, a teraz poczułam wdzięczność do Boga, że inni mają jednak
gorzej, a życie jest jednak takie prawdziwe!
Do teraz stoi mi w oczach, jak ta matka podmywa się w miednicy, a jej
ojciec-górnik pije przez szlauch płyn hamulcowy prosto z gąsiorka i wy‐
miotuje na dywan. Więcej się bałam tylko na Freddim Krugerze i rollerco‐
asterze, bo jesteśmy zaślepionymi egoistami, przecież mogliśmy wcale nie
urodzić się nami, przecież to nie było wcale takie oczywiste.
BOŻENA: Ja chciałam zwrócić uwagę bohaterom filmu, że jeśli mąż czy kon‐
kubent pije płyn hamulcowy, to z czystym sumieniem mogę polecić GU‐
MOLEUM – dużo łatwiej się zmywa wymiociny i krew, i tak nie śmierdzi,
a osoby z zaćmą, a zwłaszcza całkiem niewidome, to nawet nieraz myślą,
że to parkiet. Ale nie zrobię tego, bo jestem gruba jak świnia i nie będę się
afiszować ze swoimi myślami.
HALINA: A mi się ten film tam wcale nie podobał. Same przeklinanie i pale‐
nie papierosów. Ja to lubię filmy o ładnych babeczkach, jak one tańczą, jak
one śpiewają, jak one nie żyją i jak one nie srają. Film o koniach, konie, co
mnie obchodzą jakieś konie! Nadmienię, że to moja subiektywna opinia, bo
filmu nie widziałam.
EDYTA: Boże, jak ja się bałam, patrząc dzisiaj na kasjerkę w Tesco, Boże,
jak ja się bałam, że można się było tak zaniedbać, Boże, jak ja się bałam, że
przecież wystarczyłoby tylko parę drobnych zmian, dobry fryzjer, dyskret‐
ny makijaż i przynajmniej pięć godzin snu zamiast dwóch, i wyglądałaby
zupełnie jak normalny człowiek. Boże, jak ja się bałam, że to by wcale jed‐
nak może nie wystarczyło, Boże, jak ja się bałam, że niezbędny byłby jed‐
nak przeszczep włosów i może jeszcze twarzy, względnie całego ciała i ca‐
łej osoby, wymiana wszystkich przodków do czwartego pokolenia wstecz
i całej garderoby, zmiana daty, a przede wszystkim kraju urodzenia na inny,
a wyglądałaby zupełnie jak normalny człowiek. Więcej to się bałam tylko
na Freddim Krugerze i rollercoasterze, więcej to się bałam tylko na Critter‐
sach.
Życie jest jednak takie prawdziwe, niesprawiedliwość jest taka niespra‐
wiedliwa, ci wykluczeni są całkowicie wykluczeni, a wrażliwość społeczna
jest taka wrażliwa. Postanowiłam, że jeszcze dziś, jak tylko znajdę gdzieś
jakąś rzekę, z której uratuję tonących, albo jakiś pożar, z którego uratuję
płonących, to nie będzie to może łatwe, bo żadnego tak nagle nie znajdę
w tych czasach pokoju, kiedy wojna dzieje się akurat w innych krajach, co
nie stwarza aż tak wielu okazji jednoznacznego dobra, ale kupię chociaż
kilo dobrych cukierków i nie zawiozę ich do sierocińca, tylko zjem z tych
wszystkich nerwów jeszcze w samochodzie sama chaps chaps chaps. Może
więc po prostu wezmę wszystkie ulotki pod przejściem podziemnym i wy‐
rzucę dopiero za następnym rogiem. A może po prostu, żeby nie łazić po
żadnych przejściach po 16.30, bo to niebezpieczne, posegreguję śmieci
w torebce: folia do folii... papierki do papierków... szminki do szminek...
HALINA: Nie muszę rozwiązywać, tylko od razu mam hasło. Wiosenne tête-
a-tête.
SCENA 4
W mieszkaniu siedzą wszyscy razem: Mężczyzna przy swoim, teraz już za‐
pełnionym butelkami po winie, wypalonymi papierosami i niedociągniętymi
ścieżkami stoliku, jego rodowe obrazy z rodowymi gerberami z Ikei dawno
już odkleiły się i spadły ze ścian. Halina, Bożena, Osowiała Staruszka
i Mała Dziewczynka w swoich naturalnych pozycjach z zaaferowaniem śle‐
dzą wydarzenia w telewizorze.
HALINA: A pewnie, kto by tam chciał być ślepy, chyba tylko głuchy!
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nie jest może ślepa ani głucha, ale jest za
gruba. Powinna się odchudzić.
BOŻENA: Powinna się odchudzić i zmienić ubranie. Ja bym tak nie poszła do
Biedronki po ocet.
HALINA: Niektórym z nas rośnie nos, innym leci z niego dym, a jeszcze inni
potrafią robić to z kamienną twarzą, oto odpowiedź na to raz po raz cisnące
się na usta pytanie: jak oni kłamią!
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Ładnie to podpitalać ciągle komuś jego ży‐
cie i w przyprawiających o zaślinianie poduszki przez sen historiach opo‐
wiadać jako swoje! Odkąd żyję, to odkąd pamiętam babcia ani nigdy nig‐
dzie nie szła, ani nie jechała na żaden obóz kondycyjny.
HALINA: Monika, nie przedrażaj! W Biedronce kupisz taki sam, tylko gor‐
szy, za połowę tej ceny.
BOŻENA: Na sam rosół, uważaj, tym się nie najesz, zaraz znowu będzie
głodna! Dodaj makaronu albo chociaż kości.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Niech ona nie dodaje makaronu! Nigdy się
nie odchudzi. Zawsze będzie już gruba, a otyłość to choroba.
MONIKA: To nie było łatwe. Urodziłam się tu jako malutkie niemowlę przez
zupełny przypadek, po prostu tu od dłuższego czasu żyli moi prapradziad‐
kowie, pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, rodzeństwo, wujkowie, ciocie
i kuzyni, oczywiście rzuceni tu przez wichry losu, cały czas stęsknieni za
Zachodem, skąd pochodzili. Podobno od początku wiele płakałam, biłam
malutkimi piąstkami, już wtedy chciałam wracać tam, skąd pochodzę, czyli
na Zachód, ale będąc bezradnym noworodkiem nie umiałam nawet słowa
po polsku, nie mówiąc już o zabukowaniu biletu (w Polsce w latach sie‐
demdziesiątych nie było nawet internetu). Cóż mogłam zrobić, chcąc nie
chcąc, nauczyłam się polskiego i mówię teraz całkowicie bez akcentu,
a jednak znaczenia niektórych wielosylabowych słów do teraz nie mogę za‐
pamiętać, co nie przeszkadza mi ich wypowiadać. Muszę też przyznać, że
szkodzi mi tutejsza woda, tutejsze powietrze, nie podoba mi się krajobraz,
architektura i nie lubię ludzi, ponurych, niezadowolonych z życia i zakom‐
pleksionych.
.
SCENA 5
EDYTA: Boże, jak ja się wzburzyłam, jak ja się oburzyłam, chyba z tego
wszystkiego pójdę do domu i zjem sałatkę lozańską, pasztecik z młodych
koziołków, wiadro parmezanu, a jak i to nie wystarczy, to jeszcze kopę mar‐
chwi na samo i ze skórami i tacką, popiję litrem płynu do demakijażu i jesz‐
cze kilo dobrych cukierków, których nie zawiozę biednym sierotom do sie‐
rocińca, tylko zjem z tych wszystkich nerwów jeszcze w samochodzie sama
i jak tylko po drodze jeszcze wstąpię na siłownię, żeby uniknąć boczków, to
nie zniosę dłużej faktu, że nie było po drodze żadnych pożarów, z których
uratować bym mogła płonących, i żadnych rzek, z których uratować bym
mogła tonących, więc nie zrobiłam tego i obawa, że drzwi egzystencji mogą
się zamknąć za mną bez tego samego huku, bez którego się otworzyły, bę‐
dzie zbyt dojmująca, więc wreszcie wywrzeszczę to głośno i wprost, krzyk‐
nę to jasno i spokojnie, powiem to dobitnie, ale też niezbyt agresywnie,
a może po prostu psst psst szepnę to sobie samej na uszko albo po prostu
zwyczajnie pomyślę, z kamienną twarzą, nic nie dam po sobie poznać, bo
znowu będzie na mnie, że nie golę bobra: film Koń, który jeździł konno
utrwala i kandyzuje w klajstrze pseudoszczęścia stereotypiczne role kobie‐
ty, uprzedmiatawia ją, zwęża, poszerza i odbiera jej naturalny pępek.
SCENA 1
RADIO: W dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim,
wszyscy ludzie na świecie byli Polakami. Każdy był Polakiem, Niemiec był
Polakiem, Szwed był Polakiem, Hiszpan był Polakiem, Polakiem był każdy
po prostu każdy każdy każdy. Pięknym krajem była podówczas Polska;
mieliśmy wspaniałe morza, wyspy, oceany, flotę, która po nich pływała
i odkrywała wciąż nowe, również przynależące do Polski kontynenty, był
między innymi znany polski odkrywca Krzysztof Kolumb, którego potem
oczywiście przechrzczono na Christophera czy innego Chrisa czy Isaaka.
Byliśmy wielkim mocarstwem, oazą tolerancji i multikulturowości, a każdy
nieprzybywający tu z innego kraju, bo ówcześnie jak już wspominaliśmy
ich nie było, był tu gościnnie witany chlebem...
RADIO: ...i solą... Ale skończyły się dobre czasy dla naszego państwa. Naj‐
pierw odebrano nam Amerykę, Afrykę, Azję i Australię. Niszczono polskie
flagi i domalowywano na nich inne paski, gwiazdki i inne esy-floresy, język
polski urzędowo pozmieniano na frymuśne obce języki, których nikt nie
umie i nie zna, a jedynie ludzie, którzy nimi mówią, tylko po to, żebyśmy
my, Polacy, go nie znali i nie rozumieli, i czuli się jak ostatnie szmaty...
SCENA 2
OSOWIAŁA STARUSZKA: Huk potworny, serce to szarpało się w piersi jak sło‐
wiczek...
Grzebią w gruzie.
OSOWIAŁA STARUSZKA: Nie wiem, ile minęło czasu; wychodząc tamtej jesie‐
ni z mieszkania, nie wzięłam zegarka. Długo wycieńczona i głodna błądzi‐
łam po wielkiej kupie gruzu. Chleba!
SCENA 3
MĘŻCZYZNA:I wtedy już właśnie widz się domyśla, że babcia zginęła w tym
bombardowaniu. Ta dziewuszka jeszcze do niej:
BOŻENA: A daj mnie, bo nie poszłam do Tesco, nie mogę się tak szwędać in‐
nym ludziom po ich polu widzenia, skoro mogą się porzygać z lepszych po‐
wodów.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (do siebie): Chleba! A widziałaś, jak się ro‐
wer palił? (wali pięściami do drzwi Mężczyzny) Chleba!
KONIEC
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki
Doroty Masłowskiej:
PAW KRÓLOWEJ
2017