You are on page 1of 162

Spis treści

Karta redakcyjna

DWOJE BIEDNYCH RUMUNÓW MÓWIĄCYCH PO POLSKU


Osoby
Prolog
AKT 1
Scena 1
Scena 2
Scena 3
AKT 2
Scena 1
Scena 2
Scena 3
Scena 4
Scena 5
AKT 3
Scena 1
Scena 2

MIĘDZY NAMI DOBRZE JEST


Dedykacja
Osoby
AKT I
Scena 1
Scena 2
Scena 3
Scena 4
Scena 5
AKT II
Scena 1
Scena 2
Scena 3
Scena 4
Scena 5
AKT III
Scena 1
Scena 2
Scena 3

Podziękowania
Inne książki Doroty Masłowskiej
Korekta: JAN JAROSZUK
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk

Copyright © by Dorota Masłowska 2017 by arrangement with Agencja Literacka Syndykat Au‐
torów
For the Polish edition
Copyright © 2017, Noir sur Blanc, Warszawa

ISBN 978-83-65613-50-9

Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.


ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa
e-mail: nsb@wl.net.pl
księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl

Konwersja: eLitera s.c.


Dwoje biednych Rumunów
mówiących po polsku
OSOBY:

PARCHA
DŻINA
KIEROWCA
POLICJANT
BARMANKA
SZATNIARKA
WIESIEK
KOBIETA
DZIAD
Martini rose, martini bianco, martini kaszel.
Martini rose, seiczęto, los trabantos, buenos aires.
Ekesera, czingueczęto, seiczęto, fellatio.
Mirel matie, kantare, romi sznajder, kawa i herbata.

On ryczy, ona mówi: zamknij się. On: to nasza rumuńska pieśń narodo‐
wa, nie wypieraj się tradycji, kochanie. Tu są jeszcze zarysowania, bo tak
się chwycili, i jak ruszyłem, to podrapali. Najdroższy lakier, czarny metalik.
Spotkała mnie dziwna taka sytuacja, gdy jechałam samochodem z War‐
szawy na Tczew...
I te dziwnie zachowujące się osoby przedstawiły się... My jesteśmy z Ru‐
munii, ja mogę panu pokazać flagę. Ale jaką flagę? Jaką flagę?
Powiedziałem im: jakie ścinki wędlin? Jakie kurwa ścinki wędlin?
Wsadź mi tę koleżankę do auta, podaj adres i wyślę ci ścinki wędlin. Bę‐
dziesz mógł se mieć jedyną w życiu szansę zrobić sobie kanapkę z koleżan‐
ką. WYPIERDALAĆ.
Z żoną zatrzymaliśmy się na orlenie i podeszły dwie osoby dziwnie bar‐
dzo zachowujące się, w tym jedna z nich, kobieta, była w ciąży, podające
się za narodowości rumuńskiej mówiące po polsku. Żona jest podczas che‐
mioterapii, nie ma jednego cyca, nigdy nie wiem, lewego czy prawego, i...
Ale ta koleżanka to była taka koleżanka, co trzymała się za drzwi i nie
chciała puścić, nawet jak ruszyłem. I ja powiedziałem, o nie, nie będzie
kurwa tak.
To obrzydliwe. To wykluczone.
Ja powiedziałam nie, bo nie mogę ich przyjąć do samochodu, ponieważ
mam samochód zarejestrowany na tak zwaną działalność i ze względu na tę
widoczną kratkę, ze względu na którą nie mogę ich więc zabrać, na co od‐
powiedzieli...
I tak dziwnie patrzyła się. Taką miała twarz o takim wyrazie normalnie
ryby w galarecie. Mąż odpowiedział, że niestety zabranie ich jest niemożli‐
we, ale oni byli bardzo nachalni. Jak odmówiliśmy, zaczęli strasznie płakać
i zaklinać się.
Powiedziałem: nie. Nie. Bo nie.
No to się ta niedobra koleżanka wyłożyła na ziemię, jej wina. Tu wyłoży‐
ła się, o, powiedziałem: nie, tego jeszcze nie było. Chodź, szmato, chodź, ja
cię wyprasuję. I jadę prosto na nią, o tak. A jak uciekała. Aż się kurzyło za
nią. Tak to jest, jak się za dużo ćpa.
Zatankowawszy, poszedłem na stację zapłacić, gdy wróciłem, mój syn lat
10 spytał, czy istnieją Rumuni mówiący po polsku. Odpowiedziałem oczy‐
wiście, że nie, bo on jest dzieckiem znerwicowanym, co tu dużo mówić,
opóźnionym trochę od rówieśników i różne bajki takie wymyśla.
Niby byli tacy mili, niby tacy mili, ale jak zobaczyłam ich uzębienie, to
ooo, kategorycznie odmówiłam podwiezienia. Ja nie mówię, że jakieś wiel‐
kie od razu halo, ale dziś to nie jest problem, kupić sobie nawet najtańszą
szczoteczkę do zębów, nawet w kiosku, i dwa razy dziennie zęby wyszoro‐
wać, wymyć porządnie, myju myju, czarny krzyż i po krzyku. O to należy
dbać. To jest przyjemność. Ament.
Akt 1

SCENA 1

Zima, stacja benzynowa, zmierzcha, do samochodu Kierowcy ładuje się


dwoje biednych Rumunów.

PARCHA: Żona się nazywa Dżina.

KIEROWCA: Dziewczyna ta natomiast lat około 20, ciężarna, nic nie odpo‐
wiadała, tylko siedziała, ale uważam ją za współwinną w uczestniczeniu
morderstwa. Czyjego morderstwa? Mnie morderstwa, proszę pana, chociaż
może to się wydawać nierealne.

PARCHA: Mów jej po prostu Dżina. Dżina, jak ty masz na nazwisko?

KIEROWCA: Zapytana o nazwisko, również nie odpowiadała, milcząc, ale na


imię miała Dżina, co najprawdopodobniej jest zdrobnieniem od Regina, i to
już jest trop, po którym można obojga morderców z łatwością namierzyć,
bo to jest imię rzadkie i tego ja się domagam, ujęcia zabójców w imieniu
wszystkich podatników, którzy mogą zostać przez nich napadnięci i zabici.
PARCHA: Ona nie ma na nazwisko. Po prostu Dżina. Jest to piękne imię dla
takiej dziewczyny, właściwie i imię, i imię i nazwisko, i jednocześnie pseu‐
donim artystyczny. Dżina to dobra dziewczyna. Nic nie ukradnie, nic nie
narzyga. Przysięgam na to niewinne dziecko, które nosi pod sercem. Wie
pan, to życie. Jesteśmy biednymi, uczciwymi Rumunami mówiącymi po
polsku. Żona jest w ciąży, jedzie do lekarza do Wrocławia, do specjalisty,
bo zrobiły jej się te, przerzuty, cysty, po prostu bagno ma w tym brzuchu.
I tak dalej. To pojedziemy sobie razem tam, gdzie pan tam jedzie?

KIEROWCA: Do Wrocławia! Komisarz rozumie, a to wyjazdówka jest na


Gdańsk!

PARCHA: Do Wrocławia, ale my się nie upieramy. W Gdańsku może nawet


lepiej, też są różni specjaliści, morze, jod, muszle, okręty, może być
Gdańsk, ja się nie chcę kłócić o to z panem.

KIEROWCA: Odpowiedziałem im, że nigdzie nie jadę. Tylko do Elbląga.


A zresztą i tak zaraz potem wracam, odpowiedziałem spokojnie, zgodnie
z prawdą, bo jestem spokojny.

PARCHA: No to do Elblągu czy gdzie tam, a potem już ona sobie poradzi.
Ona sobie zawsze daje radę. Którą sobie zawsze daje. My, Rumuni, ooooo,
to zaciekły naród. Jeszcze panu coś zaśpiewa, jak się wyluzuje trochę, nie
Dżina? Ty potrafisz, kochanie. Bardzo sympatyczna dziewczyna. No,
usiądź sobie tak, o tak, piękne ty moje śliczne, wszystko dobrze? Masz
nową gumkę do włosów? Ale kiedy sobie kupiłaś, teraz? Nie wierzę. Prze‐
śliczna jest, wiesz? To cykorie są, te kamienie?

KIEROWCA: Trudno właściwie powiedzieć, jak to zaszło, to była chwila.


Mężczyzna, z którym była, skądś znałem tą twarz, to zapewne jeden z tych
znanych mafiozów, Wołowina czy ten drugi, których pokazują, a ja akurat
obróciłem się, bo krzyknął do mnie: uwaga! Rumuny idą!, czy coś takiego.
I ja się tam obróciłem, a to była rzecz jasna podpucha, a on wepchnął mi ją
na przednie siedzenie, z bambetlami jakimiś, siatami, ja mówię: csooo??!
A on: Dżina. To jest Dżina.
Odczułem zdenerwowanie, co myślę, komisarzu, jest logiczne. Ja mówię:
człowieku, jaka Dżina, co za Dżina znowu, co mnie obchodzi twoja żona
jakaś Dżina? Tak się spytałem.
Dla mnie to ona się może nazywać Doktor Queen, zabieraj mi ją stąd już,
śpieszę się, do roboty jadę, co tu się kurde flak dzieje?!...

PARCHA: Tak naprawdę ma na imię w dowodzie Pyralgina, a mówi każde‐


mu, żeby mówili na nią Dżina. Peralgina, Aspiryna, Kofeina to u nas trady‐
cyjne rumuńskie imiona kobiece. Święta Peralgina, to u nas w Rumunii
była taka patronka kobiet pijanych wracających po ciemku. Nie? Bywa
w życiu. Kobiet takich jak ona. Ale ona mówi każdemu, że jest Dżina, nie
wiem, co to za dziwny kaprys ona ma. Niech pan jej nie mówi Pyrangina,
niech pan jej mówi Dżina, niech pan zrozumie uczucia wielkiej być może
artystki.

KIEROWCA: Ale co mnie to obchodzi?! Wynocha, Rumuny, bo zawołam za‐


raz...
Natomiast koleżanka ciężarna, o której już wspominałem, udawała, że
nie słyszy, ale tam jak wisiała taka choineczka zapachowa, to się tym bawi‐
ła, prawdopodobnie planując jej niepostrzeżenie mi ukradnięcie.
A on mówi, żebym zobaczył, jaka jest ładna, a co mnie to obchodzi
w ogóle, ładna czy nieładna, ja wiem tylko, że czuć od niej olejem smażo‐
nym, ohydną smażeliną jakąś, a weź się ty odczep gówniarzu i zabieraj stąd
tą swoją księżniczkę z bębnem!
Ja nigdzie nie jadę.

DŻINA: Mówił pan, że jedziesz.

KIEROWCA: Tak? Pomyliłem się.


Rzekłem ironicznie. Ponieważ byłem już zirytowany tą nachalną i nie‐
chcianą przeze mnie sytuacją.

DŻINA: Zajebiste masz to ma tu.

KIEROWCA: A gówniara bawiła się cynicznie choineczką, żeby odwrócić te‐


mat.

DŻINA: Pan to kupił czy sam zrobił?


KIEROWCA: Jak: zrobił?! Jak: sam zrobił?! Z dywanu wycięłem?! Dziewczy‐
no, to się kupuje normalnie, tu idziesz na stację i tego jest na pęczki!!! Skąd
wyście się urwali w ogóle?

PARCHA: Niech pan zobaczy, jaka jest ładna, oo. Szelmutka. No zęby trochę
ma od rzeczy. Ale to ciężkie życie sprawiło, nie kochanie? U nas w Rumu‐
nii nie ma przebacz, jedliśmy właściwie całe życie tylko ścinki wędlin, to
dla kośćca zabójcze. I tą, cyrkonię. Cykorię. A jako słodycze najchętniej ge‐
alcid, takie dropsy na zgagę.

KIEROWCA: I opowiada mi jakieś swoje odyseje kosmiczne, jak oni w tej


Rumunii tam, jak te jakieś osty jedli, chwasty i skały, no możliwe, ale PA‐
NIE, u nas też był stan wojenny, było na kartki, KURCZE PIECZONE, CO MNIE TO
OBCHODZI! Proszę przestać do mnie mówić! Bo ja pana nie słucham! Nie
słucham już tego! Nie słucham.

Dramatycznie zatyka sobie uszy.

DŻINA: Albo cukier waniliowy na sucho. Na przykład. Wisolwit bardzo


rzadko, bardzo rzadko, wyłącznie jak mama coś do lombardu wstawiła,
kryształy rodowe, tego mieliśmy na pęczki, bo strugała warzywa w całej
Rumunii i była bardzo znana.

PARCHA: Ja zresztą wcale nie ukrywam, że przyganiał kocioł garnkowi, zna


pan to znane przysłowie rumuńskie, a sam też niezbyt uzębiony jestem.
Uzębienie duże, ale z przejaśnieniami, o.

KIEROWCA: I mi pokazuje zęby, takie brązowe kołki niewyparzone, takie jak


niedopałki, prawie pawia puściłem, jak można takie zęby mieć i jeszcze się
ten, rozmnażać... A dziewucha z tą choineczką, czy to jest dopuszczalne,
kulturalne?

DŻINA: O Jezu, chciałabym też mieć takie coś...

KIEROWCA: A on:

PARCHA: No to se weź przecież, pan ma dwa, to się przecież nie obrazi na


ciebie chyba, prawda?

KIEROWCA: Rozumie pan to? Powiedział, żeby sobie wzięła. Moją własność,
moją rzecz. Obcy ludzie, których pierwszy raz widzę w życiu.

DŻINA:(próbując powiesić sobie choineczkę na szyi) Ale gdzie ja to sobie


powieszę?
PARCHA: Wie pan: z nią nie ma lekko, jak się uprze. Uparła się, bo jest upar‐
ta. Niech pan jej to podaruje, niech pan to zrobi DLA MNIE. U nas nie ma
w Rumunii takich choineczek, w ogóle nie ma takiego drzewa jak choinka,
tylko takie inne. Dąb. Klomb.

KIEROWCA: Klomb! Słyszał pan o takim drzewie, komisarzu? Bo ja nie! Pro‐


szę opuścić teren mojego samochodu. I zostawić mnie w spokoju. Wezwę
odpowiednie środki. Dziewucha też. Zabieraj ten bebech i spieprzaj, to mój
samochód jest, nie mam czasu. I próbowałem ją wyciągnąć z auta, a wyłaź,
ty suko jedna!!! A wtedy ona jakby się nagle przebudziła.

DŻINA: No wiesz?!!

KIEROWCA: I w rękę złapała torebkę, i tu uderzyła mnie nią, tu, w kręgi szyj‐
ne kręgosłupa...

DŻINA: Ty zły człowieku ty, gdzie mi z łapskami!

KIEROWCA: Gdzie akurat tam niedaleko mam czyrak, co mogło spowodować


nieodwracalne zagrożenia zdrowia i życia. Zacząłem krzyczeć: ludzie! Lu‐
dzie! Na pomoc!, chcąc wezwać pomocy, ale oni mi to uniemożliwili i ster‐
roryzowali mnie, a potem chcieli mnie zabić.
PARCHA: Chłopcze, co jest, odbiło ci? Kobietę brzemienną chcesz bić, taki
chłop duży, nie widzisz, że ona jest niższa, szczuplejsza, że nie ma z tobą
szans? Dżinuś, ty siedź spokojnie, ty kozaki sobie rozepnij, o tak, słoneczko
ty moje, masz kozę tu w nosie, wiesz? No Dżina chodzi z kozami w nosie,
wie pan? Fląderka. Ale słodka. Daj ci wyjmę.

DŻINA: Nie-e, sama! Sama!

PARCHA: Nie, daj ci wyjmę. DAJ CI WYJMĘ. O proszę!

KIEROWCA: I normalnie pokazuje mi jej smara, obrzydliwego gila z nosa.


Panie, ja jestem wrażliwy na różne takie, ja, mnie się przypomniały sytu‐
acje ze szkoły podstawowej, gdy inni chłopcy śliną, miód z uszu, te, bąki
podpalali... NIE JADĘ! NIE JADĘ NIGDZIE! SIEDZĘ! Siedzę w samochodzie! Sie‐
dzę! Patrzę! Bo lubię zimę!

PARCHA: Twój wybór, ja proszę cię bardzo, więc teraz ja cię tym zabijam...

Parcha pokazuje scyzoryk.

KIEROWCA: Wtedy właśnie doszło do pierwszej groźby zamordowania mnie.


PARCHA: Zabijam cię, chociaż wcale nie chcę i wcale nie umiem, nie znam
technik, więc to może boleć bardziej niż cokolwiek w życiu cię bolało.
I jeszcze potem idziesz do piekła i ja ci dobrze życzę. I kiblujesz w tym pie‐
kle, jaja ci się palą, jest niefajnie, i myślisz sobie: nie opłacało się, oj nie
opłacało się, w końcu i tak tam jechałem do tego Elblągu, a teraz dupa.
I niewinnego człowieka pakujesz do więzienia, czyli mnie...

DŻINA: A taki był asertywny jak w scence na kursach. A tylko mu pokazać


skrobaczkę do jarzyn, a sra w majty.

PARCHA: Poza tym nie możesz wiedzieć, co ja robiłem wcześniej tym no‐
żem. Może ściany w akwarium skrobałem. A może gówno psie kroiłem na
plastry, co? A może jest tępy. Bo może jest to mój nóż, którym otwieram
koperty. W których są listy. Od moich krewnych z Rumunii, listy pisane
przez nich na korze z drzew, moczem i kałem. I barwnikiem do pisanek.
Mali kuzyni błagają w nich, żeby im przysłać jakiś papierek, Laszlo chce
po snickersie, a Ruchla po marsie, a Rakocze po twixie, zaś Cincinatti ma‐
rzy o takiej tacce tekturowej po frytkach, wiesz jakiej. I jak myślisz, wysy‐
łam im? Wysyłam. To dla nich naprawdę wiele znaczy, naprawdę wiele.

Z nożem, otwiera sobie tylne drzwi, wsiada do samochodu.

Wsiadaj, mówię ci, wsiadaj, nie pierdol, wsiadaj wsiadaj wsiadaj. My


Rumuni mamy dużo cierpliwości, ale każdy Rumun w końcu kiedyś ci po‐
wie: dosyć. Jedziemy.
.

SCENA 2

Jadą.

Dżina i Parcha wyjmują fajranty i zaczynają w strasznym pośpiechu palić


po dwa naraz, krztusząc się.

PARCHA: O, basta. Dobrze, że cię jednak nie zabiłem, a było blisko, Chryste,
jaki miałbym jutro dół! Była impreza, fajnie fajnie, i z tego wszystkiego za‐
biłem jakiegoś faceta obcego nieznajomego!
Obrzydliwe uczucie. Szybciej, szybciej kolego. Szanujmy swój nawza‐
jem czas. Ale nie denerwuj się tak. Bo się spocisz i przewiejesz, o tu.

Z uczuciem masuje plecy kierowcy.

PARCHA: Seiczęto. Piękna fura. Nie, Dżina?

DŻINA: Pędzi jak strzała, nie? Nic takiego samochodu nie zatrzyma.
PARCHA: Albo daewoo tico. To jest wóz. Panie, jak my powiemy w Rumu‐
nii, że tym jechaliśmy, to hooo. Krewni nam szałas podpalą z zazdrości. Se‐
iczęto. To nie jest samochód, to jest religia. Ludzie popierdują tu jakimiś
pan widzi. Tego, kurwa, wyściguj go, ja pierdolę! Jak pizda, no jak pizda,
masz samochód z takimi możliwościami, a wleczesz się nim jak kurwa
w kiślu. Dżinusia się porzyga...

DŻINA: Hola hola. Aż tak nie jestem pijana chyba.

KIEROWCA: (zdaje się popadać w histerię) Ze strony napastników byłem cią‐


gle poniżany, poganiany, przymuszany do wciąż szybszej jazdy wbrew bez‐
pieczeństwu i przepisom ruchu. Jestem kierowcą od piętnastu lat. Mam
drobny taki nawyk: gdy z naprzeciwka nadjeżdża samochód, czytam jego
rejestrację, nie mogę się opanować. To samo z tymi znakami, Gdańsk 153
itp., Iława itp. Dodaję wszystkie cyfry i dzielę przez ich ilość. Zawsze mam
taką nadzieję, że wyjdzie po równo. Jak jest po równo, to mnie cieszy. To
dla mnie dowód, że istnieje gdzieś tam coś takiego jak symetria i porządek
najbardziej elementarnych struktur świata. Najgorzej jednak, gdy nie jest po
równo.

PARCHA: Buty sobie zdejmuję okejos? Perke? Puertorikos? Martini seiczęto


fellatio?

KIEROWCA: Milczę. Nic nie odpowiadam. Najważniejsze nie dać się morder‐
cy sprowokować.
PARCHA: To, co powiedziałem, to znaczyło „dziękuwa” po rumuńsku. Ale
nie zdejmowałem już tych kapciuszków trochę, oooj. Może być porno. Ale
jesteśmy przecież tutaj w intymnym własnym gronie, nie?

Ziewa, układa się do snu.

KIEROWCA: Powtarzałem sobie tylko: to nic. To nic. To nic to nic to nic.


To się przecież może wcale nie dzieje, to jest może nawet sen, a ja o tym
nie wiem i niepotrzebnie się denerwuję... Lecz ten sen wcale się nie śnił.
I on jakby już prawie zasnął, prawie usypiał i ja miałem nadzieję... po‐
myślałem...

PARCHA: Fuj, ale śmierdzi, Dżina, pierdłaś?

DŻINA: Ja nie pierdłam, to już tak śmierdziało, jak weszliśmy.

PARCHA: No właśnie. Ale daje ostro. Ale to nie ja.

DŻINA: No właśnie, ja na pewno też nie.


PARCHA: Ktoś naśmierdział, to pewne. Ale na pewno nie ja.

DŻINA: Ja na pewno też nie. Nie ty i nie ja, to już nie wiem kto. Może ktoś
puścił bąka?

PARCHA: Świntuszek. A tak siedział cichutko jak myszka, nooo.

KIEROWCA: (popada w histerię) Cso??? TO NIE JA!

DŻINA: A może kto?

PARCHA: TY! To pan! Nikt inny!

DŻINA: Śmierdziuch.

Kierowca histerycznie rzuca się do komórki i próbuje dzwonić.

PARCHA: No i co chcesz robić z tym telefonem dalej, co? Gdzie tak chcesz
dzwonić, powiedz nam, chyba nie na policję? Takim jesteś kolegą? Daj ten
telefon, no daj.
Pauza.

Ty prowadzisz, to jest szalenie niebezpieczne. Ja ci wybiorę numer, ty


tylko powiesz. O kochani, przyjeżdżajcie, Chrystusie Panie, szybko! Kobie‐
ta brzemienna! Zmarznięta! Bezbronna! Siedzi mi w samochodzie! I ze
mną jedzie, a ja ją wiozę! Nie wiem, co robię! O na pomoc! O ratunku!

LUDZIE! Wy chuje nieużyte, nieżyczliwe. Jak wy tak możecie.

Kładzie się z telefonem i zasypia.

KIEROWCA: No i wtedy on wreszcie zasnął. A wiedziałem, że to jest jedyna


moja wtedy szansa, zagadać do tej kobiety, była kobietą, to nadawało jej ja‐
kichś takich ludzkich cech, kobiety nie mogą być nigdy do końca złe jak
mężczyźni, moim zdaniem to fundament istnienia świata, ponieważ muszą
i dziecko urodzić, i nie są alkoholiczkami, ale to dawało mi nadzieję, więc
zagaduję do niej: ty w ogóle umiesz mówić?

DŻINA: Uczyłam się, wiesz? Ale jakoś nie wyszło. Nie miałam do tego dry‐
gu.
PARCHA: (przez sen) My jesteśmy tylko biednymi, uczciwymi Rumunami
mówiącymi po polsku... Przypłynęliśmy tu rudowęglowcem Ibupron...
U nas nie ma takich choinek. Są tylko inne drzewa.

KIEROWCA: To jest twój chłopak, ten?

DŻINA: Kto? On? Nie. Kuzyn. To znaczy, to jest taki kochanek jakby.

KIEROWCA: Chrapie ten twój Rumun trochę, co?

PARCHA: (przez sen) To przez tę przegrodę.

DŻINA: To przez przegrodę, miał nos złamany w więzieniu. Teraz strasznie


ma kompleksy o to. Nie mów tego głośno, bo się wkurwi i nas oboje za‐
rżnie jak psy, że się przeciw mu namawiamy i obmacujemy.

PARCHA: (przez sen) Nie, nie, nie, nie, chwilunia, chwilunia, co tu się dzieje?

Pauza.
KIEROWCA: (obcierając twarz chustką z tkaniny) To z nim masz to dziecko?

DŻINA: Z kim?

KIEROWCA: No dziecko to.

DŻINA: Moje dziecko, ale z nim?

KIEROWCA: No czy w tej ciąży jesteś to z nim?

DŻINA: Jaa? Ach tooo... Nieee, nie, skąd?!

KIEROWCA: Nie z nim?

DŻINA: Nie, wczoraj go poznałam przecież chyba... Czy to jest zresztą waż‐
ne? Moja matka tak samo ciągle pyta, a ja jej mówię: to jest dziecko, po
prostu dziecko i chuj, rozumiesz? To jest mój syn. A że akurat ja je mam, no
bo widzisz, tak się stało. To jest moje dziecko! Z tobą na pewno go nie
mam. A ona: to się nim zajmuj, a nie: palisz, pijesz, chlasz, gacie zdejmu‐
jesz z kim się da, a potem wstajesz o 17.30 i się dziwisz, że ci niedobrze.
Weź się za coś, wzięłabyś odkurzacz i... A ja... Dobra, nieważne. Właśnie.
Dobrze, że mi przypomniałeś.

Wyjmuje puszkę kleju, udaje, że wciąga.

DŻINA: Jestem kompletnie uzależniona od tego świństwa. Prawdę mówiąc,


przestaje mi się to podobać.

KIEROWCA: I ten potwór, ta straszna kobieta, nawet nie będę nazywał jej ko‐
bietą, wyjmuje z tych bambetli, z tego swojego kramu puszkę butaprenu!
I przegląda się w wieczku! Jak w lusterku!

PARCHA: (przez sen) Dżina jest artystką.

KIEROWCA: A to, tto, nie szko-szkodzi dziecku?

DŻINA: Cso ty... Ja to kontroluję przecież. Zresztą lekarze powiedzieli, że


moje dziecko jest już przyzwyczajone i jak odstawię, to może być dla niego
gorszym wstrząsem niż mały rząch od święta, jednym słowem, może zgłu‐
pieć tam, lepiej trochę rząchnąć, niż żebym ja miała zły humor, a dziecko
chodziło wkurwione. W małych ilościach to jest nawet zdrowe podobno,
byś spróbował, to byś trochę też wyluzował się, a nie taki siedzisz. O, ale
czołgi fajne jadą, będzie wojna.
KIEROWCA: Niee! Nigdy!
Krzyknąłem.
Smród był potworny, zacząłem mieć zawroty.

DŻINA: Wiesz co?


Bo najgorsze, kurwa, jest, że świat chce zrobić z człowieka szarą szmatę
salutującą w szeregu, przechodnia przechodzącego przez jezdnię. Pasażera,
kurwa, tramwaju, powiewającego na rurce z taką twarzą, o. Bez żadnych
wypustek. Bez żadnej twarzy. Takiego jak ty. Człowieka-wędlinę.
Ja nie chcę taka być.
(przerażona) E, jak ty masz na imię, obejrzyj się! Obejrzyj się! I powiedz
mi jedną rzecz.

KIEROWCA: Ale co? Co się dzieje?

DŻINA: Powiedz mi coś, ale tak, żeby ona nie widziała, rozumiesz? Nie! Nie
tak, nie obracaj się! To moja matka, to ona tam siedzi z tyłu? Tylko to mi
powiedz, bo nie chcę się odwracać. Brunetka, starsza.

KIEROWCA: Niee! To twój chłopak, ten co z tobą jest! Twój kuzyn!


DŻINA: Ta dziwka mnie śledzi. Chodzi o to, że puściłam wczoraj wszystkie
alimenty i ona chce mnie zabić na pewno teraz, nie zdziwiłabym się, gdyby
tu wsiadła za nami, muszę cały czas uważać, nie mogę ani na chwilę się ob‐
racać, bo ona się pojawia i mówi do mnie: weź się za coś, zetrzyj po sobie,
to jest twój syn.

KIEROWCA: Ale kto? On?! (pokazuje na Parchę)

DŻINA:
Mój syn? Kompletnie cię już powaliło. Niedobrze mi. Chyba rodzę.
Dzwoń po doktora Lubicza.

KIEROWCA: (prawie płacząc) Jak? Twój kuzyn zabrał mi telefon!

DŻINA: Luz luz luz, jak jest tak, to przecież mogę się powstrzymać. He he.
Ale się zląkłeś, ja pierdykam.

Jadą.

KIEROWCA: To nie są żarty, dziewczyno. Jak żona rodziła, to różne były


komplikacje, rozszarpali jej odbyt... Pęcherz uszkodzony, no kobita strasz‐
nie się wycierpia...
PARCHA: (już się obudził) Ona nie ma odbytu.

KIEROWCA: Oczywiście, że nie ma... ale ja nic takiego nie sugerowałem...

PARCHA: Dżina nie ma odbytu, ona nie jest taka.

DŻINA: Weź zamknij ryja, dobrze? Spałeś to śpij, nie przeszkadzaj w kultu‐
ralnej rozmowie dwojga ludzi.

PARCHA: Sama się zamknij, ty, nie będziesz mi mówić, jak on cię obraża...

DŻINA: Chuj. Kurwa. Gówno.

PARCHA: Kupa. Sraka. Obrzydliwa sraka. Pipa. Pacha.

KIEROWCA: (na skraju załamania) Przestańcie... NA BOGA... Ludzie... Mu‐


sicie tak się obrażać, przezywać?! Hałasować! Nie macie wstydu! Kobieto,
ty jesteś w ciąży, wąchasz butapren, przeklinasz, smrodzisz w samochodzie,
to dziecko to wszystko słyszy i widzi! W życiu płodowym zapamiętuje! Po‐
tem jak przy gościach ci raz powie! Pierwsze słowo, które powie! Na
Boga...
PARCHA: Słyszałaś, lampucero? Pan jej wybaczy, się uspokoi, to jest głupia
Rumunka, prostaczka, całe życie pracowała w fabryce małp i psów, nie
umie się zachować w ludziach. Widzisz, co zrobiłaś? Pan aż prawie zawału
dostał, jak usłyszał twoje odzywki.

DŻINA: A twoje nie lepsze!

PARCHA: Nie, właśnie ja powie...

DŻINA: Nie. Nie. Nie i jeszcze raz nie.

PARCHA: Tak! Właśnie że tak!

KIEROWCA: (wybucha płaczem i zatrzymuje samochód) Stop! Błagam... Ma‐


cie... Ja nie jadę! Nie jadę! Nie chcę, oddaję wam... Ten samochód jest
wasz... Ja wam go oddaję! Ja wysiadam... Piechotą se pójdę... Mam ochotę
się przejść, tu jest taki las, tam jest miejsce w sam raz dla mnie, znajdę so‐
bie jakiś korzeń stary, zbuduję w nim dom... Sam wystrugam talerze, łyżki,
wieszaki, te, instrumenty muzyczne...
PARCHA: Nie nie nie, kochany, wykluczone, przestań ryczeć, uspokój się,
natychmiast się uspokój, my też mamy terminy, spieszymy się na czas.

DŻINA: Nie, właśnie daj mu się wypłakać, niech sobie popłacze, wypłacze
się.

PARCHA: Nie, bo nie broń go.

DŻINA: Płacz, człowieku, płacz, to cię oczyści. Ja na przykład, jak miałam


teraz to, zapalenie pęcherza, wie pan, jak to jest, łaziłam, nie mogłam sobie
miejsca znaleźć, ciągle chciało mi się pisiu. Lecę, pędzę! Leję po nogach!
Biegnę sprintem, wyścigi Rumunii kobiet z zapaleniem pęcherza! Otwie‐
ram skobelek! Już cała jestem zesikana! Siadam na tron i robię triumfalnie
trzy gorące kropelki, a uczucie jest takie, jakby mnie ktoś robił właśnie na
drutach. Wie pan. Szył moje zwłoki na maszynie. Coś jak orgazm. Tylko
gorzej.

KIEROWCA: (cały czas płacząc) Panie komisarzu, to, że żyję, zawdzięczam


wyłącznie sobie, własnej zimnej krwi i opanowaniu, temu, że nie dałem się
sprowokować, że cały właściwie czas nie reagowałem na te próby odebra‐
nia mi władz umysłowych, bo teraz nie mam co do tego wątpliwości...
I wtedy zobaczyłem patrol policji, który stał przy drodze, bałem się przez
chwilę, że to fatamorgana, że ci, co chcą sprawić, abym był nienormalny
i zwariował, że to oni podstawili ich, namówili przeciwko mnie, aby tam
stali i mnie prowokowali, podjudzali, a potem się ze mnie śmiali, szydzili...
PARCHA: O kurważ twoja mać, psy, widzisz, do czego doprowadziłeś??
Niee, no stary, to nie jest koleżeństwo, to, co ty robisz teraz, to jakiś skan‐
dal.

KIEROWCA: I wtedy nawet nie wiem, to były sekundy, mimo prób zastrasze‐
nia mnie i zwalenia tego na mnie i wpojenia mi poczucia winy i odpowie‐
dzialności z powodu tego patrolu przez zabójców i skłonienia do jechania
dalej, udało mi się zboczyć, zjechać właśnie w kierunku tego patrolu...

POLICJANT: Co pan wyprawia? Czemu pan staje?

KIEROWCA: Jechałem zbyt szybko, poruczniku, generale, niech pan mnie


aresztuje, ja, ja tam, gdzie panowie nie widzą, tam, tam jest górka, ja pod
nią wyprzedzałem, przekroczyłem ciągłą, potrąciłem kogoś, panowie tego
nie widzieli, ale ja do wszystkiego się przyznaję, nawet więcej, chcę zostać
od razu aresztowany i dobrowolnie poddać się karze, ja chcę być przez pań‐
stwa aresztowany, to moja jedyna prośba, szczegóły wyjawię później po‐
tem...

PARCHA: Tatoooo... Tata wraca z powrotem do samochodu...

POLICJANT: Że słucham bardzo? O co właściwie chodzi państwu? Coś się


stało?
PARCHA: Wszystko w absolutnym porządku. My jesteśmy biednymi uczci‐
wymi Rumunami mówiącymi po polsku, tata ma alzheimera, u nas w Ru‐
munii to istna plaga, aż strach z nim jechać. Odkąd wyszedł z obozu, kom‐
pletnie nie jest sobą, wciąż przypominają mu się te złe okropne sny, oko‐
py...

KIEROWCA: Nie zapisałem numerów rejestracyjnych tych dwóch policjan‐


tów, ale sądzę, że z łatwością można ich namierzyć. Jeden niewysoki, drugi
wyższy, blondyn. Uważam, że powinni zostać zawieszeni w obowiązkach
służbowych za nieudzielenie pomocy osobie porwanej, a wręcz współpra‐
cowanie ze złodziejami i mordercami, danie wiary ich podłym kłamstwom,
jakobym ja był w okopach i utracił tam tożsamość.

POLICJANT: (do Parchy) Problem w tym, czy to nie zagraża bezpieczeństwu


jazdy.

PARCHA: Panie generale, właśnie odnośnie tego. Czy na Elbląg to dobrze je‐
dziemy, w sensie w dobrą stronę? Bo tacie kompletnie się pomieszało, my
z siostrą tu całkiem się nie orientujemy, a spieszymy się na prom właśnie
płynący do Rumunii, a właściwie rudowęglowiec taki, Ibupron, może pan
słyszał?

POLICJANT: Ale w Elblągu nie ma morza.


PARCHA: No właśnie. Bo on pływa po jeziorze. Elbląskim.

KIEROWCA: Rudowęglowiec Ibupron. Taka padła nazwa. To proszę też na‐


mierzyć, może nawet jeszcze nim płyną.
.

SCENA 3

Jadą dalej. Kierowca, prowadząc, histerycznie łka i spazmuje nad kierowni‐


cą.

PARCHA: NIE RYCZ!

DŻINA: Daj mu spokój...

PARCHA: Niech przestanie ryczeć, bo sam się zaraz poryczę.

DŻINA: Odwal się od niego, niech się wypłacze, to pomaga.

PARCHA: Nie, Dżinuś, bo ja nie wytrzymam takich warunków, dla mnie to


jest nie do wytrzymania, kiedy ktoś tak histeryzuje jak on.

KIEROWCA: Mizerne zimowe słońce jak licha moneta wpadło dawno za ho‐
ryzont. Po szosie przetaczały się zwłoki rozjechanych psów i zwierząt.
W tanich barach na wietrze kołysały się zeszłoroczne reklamy lodów, wy‐
blakłe od pożądliwych spojrzeń dzieci. Widziałem ciemność. Dotknęłem
jej.

PARCHA: CZŁO-WIE-KU. Posłuchaj mię. My jesteśmy ci strasznie wdzięczni,


że nas chciałeś podwieźć, dawno nie spotkało nas tyle życzliwości od w su‐
mie obcego człowieka, który wcale nie musiał okazywać nam serca i pomo‐
cy w tak trudnej sytuacji, a jednak chciał i to zrobił, taka ludzka życzliwość
i serce to dla nas znaczy bardzo wiele...

Zaczyna grzebać w siatach.

My już będziemy się zwijać. Stąd mamy niedaleko na prom. Twoja pro‐
pozycja podwiezienia nas, to, że chciałeś właściwie nieprzymuszony, nie
musiałeś tego robić, a to pomogło nam strasznie. Dzięki tobie może już nie‐
długo będziemy znowu w ojczyźnie. Rumun nie rzuca słów na wiatr, to na‐
sza dewiza. Dlatego chcieliśmy wynagrodzić ci twoją dobroć i życzliwość.

Kierowca patrzy niedowierzająco na Parchę, który z plastikowej reklamów‐


ki wyjmuje pliki banknotów i różne rzeczy.

Jestem Czarodziejem Najpiękniejszych Baśni. Przyjechałem tu w przebra‐


niu, aby sprawdzić, czy ludzie są dobzi i robią dobre uczynki. Tu masz
w nagrodę pięć tysięcy w tych kupkach. Raz, dwa, cztery, pięć. I jeszcze
mój odtwarzacz empetrójek. I trzy euro. I okulary słoneczne, albo nie, jutro
się mi przydadzą.
Wiesz, jak to się obsługuje. Tu masz pilot przy słuchawkach. Ściągasz
sobie z netu różne kawałki. Przerzucasz to z kompa i możesz tego tam mieć
pięćset tysięcy empetrójek. Tam zresztą jest parę płyt, ale nie wiem, czy bę‐
dzie ci się podobać. Mogłem właściwie pomyśleć wcześniej, gdybym wie‐
dział, to bym pościągał ci te, wiesz, te, Wojciech Gąssowski, Koń Polski.
De Mono. Kabaret Otto.
No my lecimy. Chodź, Dżina, ubieraj się. To są prawdziwe pieniądze, nie
żadne odbite na ksero. Kupisz sobie za nie coś fajnego. Termomiks. Poleca‐
my. My mamy z Dżiną u nas w Rumunii i naprawdę warto. To samo piecze
chleb. Dżina idzie rano na pole, zbiera zboże. Potem mieszamy je w termo‐
miksie i mamy chlebuś o taki świeżutki, bez żadnych E1939 i E1968, to jest
PRZYJEMNOŚĆ.

DŻINA: Ej, zwariowałeś? Jestem zmęczona jak szmata, przecież to są jakieś


knieje, jakieś porzeczki.

PARCHA: CHODŹ.

Odchodzą.

KIEROWCA: I, panie komisarzu, właściwie pod koniec stało się najgorsze. On


przyłożył mi nóż do gardła i zażądał pieniędzy i kluczyków, a ona celowała
do mnie z wyjętego z torebki pistoletu, prawdopodobnie był odbezpieczony.
Chcieli mnie zabić i okraść. Żądali drogocenności, różnych biżuterii, sprzę‐
tu RTV i AGD, konkretnie chodziło im o termomiks, którego nie posiadam
i nigdy nie posiadałem, a jedynie posiadała teściowa, z którą nie utrzymuję
kontaktów, nie wiem, jak się o tym dowiedzieli. Skąd to wiedzieli? Wydaje
mi się, że musieli śledzić mnie już wcześniej, od wielu lat mam pewne po‐
dejrzenia, że jestem obserwowany. Po czym uciekli w las bez słowa, nie po‐
dziękowawszy nawet, nie zostawili żadnych pieniędzy, ani grosza, złamanej
złotówki w podziękowaniu. I, panie komisarzu, chcę, żeby zostało dodane,
że jeżeli zostaną schwytani, mam nadzieję, że będę mógł spojrzeć im jesz‐
cze raz w oczy. Ale nie będę mógł przebaczyć. Nie będę. Nie będę. Nie, ni‐
gdy. Zapisał pan? Nie będę. To dobrze.
Akt 2

SCENA 1

Wieczór, Dżina i Parcha idą szosą, płacząc w całkowitym rozkładzie psy‐


chofizycznym.

PARCHA: Proszę cię. Proszę cię. Proszę cię. Nie obcieraj się o mnie, jak
idziesz, jestem na to przewrażliwiony. Za co? Za co?
Jak to: dałem mu pięć tysięcy i odtwarzacz empetrójek?! Jak: dałem? Ale
w ogóle komu? Temu koledze z szajbą? No ty chyba jesteś niepoważna.
Dałem? Za darmo? Przecież on był nienormalny, ten człowiek! I ty nie po‐
wiedziałaś mi nic, że ja to robię? Jak to: powiedziałem, że jestem Czaro‐
dziejem Najpiękniejszych Bajek? Jakim czarodziejem? Może to ty mu to
powiedziałaś? Ale ja?
Rzeczywiście, pamiętam to poczucie czarodzieja, ale nie, że mu coś
z tego powodu od razu dawałem. I ty mi na to pozwoliłaś, nie powiedziałaś
mi nic i tak pozwoliłaś, żebym po prostu mu je dał??! Pięć tysięcy??? Cie‐
bie powaliło, kobieto??? Myślisz, że je w bucie znalazłem na mikołaja?
Żyły sobie wyprułem, żeby to zarobić. I ja to mu dałem? Może sprzedałem?
Może sprzedałem mu je? Nie, bez sensu. Bez sensu. Bez sensu.
Gdzie jest ta siatka? Sory. Dżina. Co to jest w ogóle za imię, lepszego nie
mogli ci wymyślić? Jesteście Indianami? Peruwianami? Regina? A na na‐
zwisko masz Salwe? Sory, he he. Za to siebie cenię, że w największej kur‐
wa gnojówie życia, na dnie dna ciągle potrafię emanować poczuciem hu‐
moru.
Nie nie nie, uspokójmy się i mówmy poważnie, to niepotrzebne emocje,
pewne rzeczy trzeba wyjaśnić. A więc była impreza, to fakt, trochę przy‐
grzaliśmy. Rozumiem, że poznałem cię właśnie wtedy. Te narkotyki są jed‐
nak szkodliwe, ja pierdolę. Nic nie pamiętam, można mi wmówić wszystko.
Ale skąd ja w ogóle miałem pięć tysięcy? Z konta wypłaciłem??? Aha.
To wykluczone, niemożliwe. Jakbym je wypłacał, to bym pamiętał. I da‐
łem mu? Wszystko? I ty mi na to pozwoliłaś? I nie zostało nawet dziesięć
złotych??! Poszukaj tam w siatce, musi być, muszę napić się kawy, ogarnąć
się jakoś, wziąć prysznic. Daj mi jakieś lusterko, mam jutro na ósmą plan.
A z tym odtwarzaczem empetrójek to co? Też mu dałem? To wykluczone.
Wszystko tam miałem, wszystkie ulubione piosenki. A telefon gdzie mam?
Jak: ty nie masz go? Zobacz tam w siatce, musi być. I dokumenty. Jak: nie
ma?! Jak: nie ma?! Daj mi to. Musi być.
A może jebnęłaś mi, co? Nie, no bez obrazy, tak pytam, nie znam cię, wi‐
dzę cię pierwszy raz w życiu, nikomu już nie ufam. Mam jutro do roboty na
ósmą, plan mam na ósmą, rozumiesz? Rozumiesz, co to znaczy? Mam na
ósmą plan i jak się tam, kurwa, nie zjawię, to to się, kurwa, skończy pła‐
czem. To jakiś skandal. Ja nie wierzę. Ty pracujesz gdzieś w ogóle? Wiesz,
co to znaczy?

DŻINA: Nie.

PARCHA: To skąd miałaś pieniądze na tę wspaniałą zabawę, co? Może też ja


ci dałem?

DŻINA: Nie wiem, z bankomatu wyjęłam.


PARCHA: A one tam przyleciały z nieba i usiadły?

DŻINA: Niee, chyba alimenty to były.

PARCHA: Jakie alimenty?

DŻINA: No poszłam do bankomatu, myślałam, że nic tam nie ma, przysię‐


gam. A tam pięć stów. No to to chyba były alimenty, teraz myślę. No to ku‐
piłam sobie kebaba i parę różnych rzeczy, potem ta impreza...

PARCHA: Te te te, co za alimenty? Alimenty na dziecko?

DŻINA: No alimenty na dziecko.

PARCHA: A co ty w ogóle zrobiłaś z dzieckiem?

DŻINA: Jakim dzieckiem?


PARCHA: No nie wiem, tym swoim dzieckiem, mówiłaś, że masz dziecko,
jak pamiętam.

DŻINA: Ach tak, właśnie...

PARCHA: Ach właśnie. Ach właśnie. Dziecko masz.

DŻINA:Zostawiłam go gdzieś. Poczekaj. No do przedszkola go chyba od‐


prowadziłam, nie?

PARCHA: Ale kiedy?

DŻINA: No nie wiem. Rano.

PARCHA: Jak rano? Kiedy rano?

DŻINA: Ach tak, rzeczywiście.

PARCHA: No właśnie.
DŻINA: Przedwczoraj chyba. To znaczy nie, wczoraj chyba, wczoraj to było,
nie. Bo dzisiaj to chyba nie.

PARCHA: No i co? Został tam? He he.

DŻINA: Słuchaj, masz coś do picia?

PARCHA: Tylko się nie denerwuj, przestań się wkręcać. Ja tak tylko pytam,
mnie to gówno obchodzi, dziewczyno, ja cię widzę pierwszy raz w życiu.

DŻINA:Nie wiem, no skąd mam wiedzieć. Może moja matka go zabrała.


Czasem go zabiera, jak ja nie mogę.

PARCHA: No to grubo.

DŻINA: Nie zadawaj mi teraz takich pytań, na które ja nie mam teraz wpły‐
wu.

PARCHA: Masz rację.


DŻINA: Ważne, żeby się nie nudził. Wystarczy mu włączyć herosów i on się
bawi sam, sam spędza czas.

PARCHA: (zaczyna wrzeszczeć) No właśnie! No właśnie! Sam spędza czas!


A pięć tysięcy poszło się jebać i to jest fakt! Koniec, kurwa, koniec. Koniec
imprez, koniec ćpania, koniec zajebistych imprez, które kończą się tak, że,
kurwa, w malignie jakiemuś dupnemu dziadkowi z neurastenią dałem pięć
tysięcy. I budzę się ubrany w kardigan z karitasu, ściągnięty z trupa w sie‐
demdziesiątym drugim, i jest kurwa zajebiście, od ośmiu godzin udaję Ru‐
muna mówiącego po polsku i opowiadam szkodliwe skutki jedzenia ścin‐
ków wędlin, ale nagle okazuje się, że jestem Polakiem na zjeździe, jebanym
Polakiem na zjeździe mówiącym po polsku i budzę się w jakimś polu, w ja‐
kichś zagonach i porzeczkach w Dupskach Wielkich na granicy z Kazach‐
stanem w kazachstańskim kardiganie śmierdzącym molami i z zębami pod‐
rasowanymi flamastrem tak, że nawet tego nie mogę zmyć. I kurwa mam
jutro na ósmą plan, bo kurwa tak się składa że gram księdza Grzegorza
w serialu znanym i lubianym. Ksiądz Grzegorz.
Jak zawsze w szczytowej formie.

Pauza.

PARCHA: Te narkotyki to są jednak strasznie szkodliwe. My... Jeszcze tyl‐


ko chciałem cię spytać o taką rzecz, to dla mnie bardzo ważne. Może to
głupie, wybacz. Czy ja, czy, to znaczy uprawiałem może z tobą seks? Tak
się pytam.
.

SCENA 2

Bar Cymesik, Barmanka i Szatniarka Halina oglądają telewizor. Z dworu


słychać zbliżającą się kotłowaninę i wrzaski. Wchodzą Parcha i Dżina, na
skraju poczytalności, spoceni i na skraju szaleństwa.

BARMANKA: Se oglądamy, a tam naraz słyszę, wrzaski jakieś, szamotanina,


ja mówię, co to teraz tam będzie, robaki Bułgarkom z cip pouciekały i tak
wrzeszczą? I idę sprawdzić.
A tu otwierają się drzwi i wchodzi taki oddział zamknięty dwuosobowy,
nie wiem, pijani czy naćpani czymś, czy uciekli z wariatkowa, z torbami
czy siatami jakimiś tu, wchodzą, oho, a ta hrabina to cała z brzuchalem. I se
wchodzą tak, o.
Słucham?

DŻINA: Poproszę dużo wrzątku. Rodzę. Niech babuka nadrze prześcieradeł.

BARMANKA: I pokazuje mi na Halinke. Babuka! I se macha torebką. Ja mó‐


wie: nie ma czegoś takiego: wrzątek. Jest kawa, herbata, są barszcz, są fryt‐
ki. Krokiet. Tu wszystko pisze.

DŻINA: No to krokiet.
PARCHA: Nie nie nie, ona tak żartuje! Wszystko nie tak. Wszystko nie tak,
jak myślałem. To wykluczone. Przepraszam panie na chwilę.
Patrz tam. Trzymaj to. Odwróć się i patrz tam, i trzymaj to, i nie odzywaj
się, ja wszystko powiem, ty stój tu i patrz tam i się nie ruszaj.
Przepraszam panie ślicznie za tę niezrównoważoną osobę. Koleżanka jest
trochę na zejściu, ona nawet nie jest w żadnej ciąży, wiedzą panie, taką po‐
duszkę ma tu włożone, o, he he.
I przestań się śmiać głupio, bo to już dawno nie jest śmieszne wszystko.
Psychopatka, narkomanka jedna. Te dragi to jednak dają po bani, panie wy‐
baczą.
Przepraszam bardzo panie, ale wydarzyło się coś i jestem roztrzęsiony.
Czy mogę panie uprzejmnie zapytać: co to za piękne miasto, gdzie jeste‐
śmy?

BARMANKA: Co to za miasto i gdzie oni są! On mnie się pyta! Ostróda.

SZATNIARKA: Ostróda to jest.

PARCHA: Ach Ostróda, piękne miasto. A to jest bardziej tak na południe, na


północ, na wschód? Bo kompletnie wyleciało mi z głowy.

BARMANKA: To zależy.
PARCHA: Aha.
To zależy, to fakt.
Widzą panie, bo jest sytuacja przykra, my znaleźliśmy się tu przypad‐
kiem, nie z naszej winy, my jesteśmy z Warszawy i zawieruszyliśmy się tu,
no po prostu...

BARMANKA: Aha. Ja też jestem z Warszawy. Halina też z Warszawy. Wszy‐


scy jesteśmy z Warszawy. Tu na ferie se przyjechałyśmy. Właśnie ze sanek
wróciłyśmy.

PARCHA: No to widzi pani. Sanki, piękna rzecz. Co za pyszna sanna, parska


raźno koń, jak mawia poeta, wielki poeta.
Ale do rzeczy, moje panie, bo żarty żartami, a tu wydarzyły się wydarze‐
nia naprawdę dla mnie niejasne, trudno mi to wytłumaczyć, jak to się
wszystko stało, właściwie może to zabrzmieć nierealnie. Jednym słowem
w niewyjaśnionych okolicznościach znalazłem się tu, a jutro mam na ósmą
do pracy, ale niestety nie mam telefonu przy sobie. A muszę zadzwonić.
To znaczy generalnie jest tak: nie wiem, jak to udowodnić, ja tak nie wy‐
glądam. Ja tak nie wyglądam, to były takie żarty, przebieranki, impreza
i wiedzą panie, źle to się wszystko skończyło, źle. Jestem z zawodu akto‐
rem, gram księdza Grzegorza w takim serialu, kojarzą panie na pewno,
ksiądz Grzegorz, o o o, a więc to właśnie ja. Chciałem spytać, która jest go‐
dzina?

BARMANKA: Panie, to też jest przebranie. Ona jest tam księżna Dajana
w przebraniu, a ja jestem Barbara Cartland. Jest dwudziesta druga, jak wi‐
dać na załączonym zegarku.
PARCHA: Dwudziesta druga. To wykluczone. Nie zdążę się wyspać przed
planem. Muszę zadzwonić. To jakieś, kurwa, szaleństwo. Dżina, zrób coś
do cholery. Powiedz im coś. Powiedz im, kim jestem. Przecież wiesz.

DŻINA: Proszę bigos dwa razy.

PARCHA: NIEEEE!

SZATNIARKA: Panie Wiesiuu!

PARCHA: Niee, to nie tak, do czego mi tu Wiesiek jeszcze potrzebny! Kim


jest w ogóle Wiesiek, na Boga, panie nie rozumią kompletnie położenia,
w jakim się znalazłem, kim jest Wiesiek, kim jest dla mnie jakiś Wiesiek?
Luuudzie! Ludzie. Na Boga jedynego. Jestem ksiądz Grzegorz. Pomóżcie
człowiekowi, ja jutro mam, kurwa, na ósmą do pracy.

BARMANKA: Na ósmą na te, zbierać puszki idziesz?

DŻINA: My Rumuni to zaciekły naród.


PARCHA: Zamknij się, proszę cię, nie odzywaj się i milcz. Odwróć się. Od‐
wróć się. Odwróć się tam. Dziecko w przedszkolu zostawiłaś, stań tam so‐
bie i na spokojnie to przemyśl, czy tak postępuje matka. Dziecko w przed‐
szkolu zostawiła. Trzy dni temu. Alimenty przećpała. Kebaba se kupiła.
Psychopatka, narkomanka ta.

BARMANKA: I jak ona to powiedziała? Że są Rumunami jakimiś! Dobre.

DŻINA: Ale moja matka na pewno je odebrała, na pewno.

BARMANKA: Karta telefoniczna piętnaście siedemdziesiąt najmniejsza.

PARCHA: Ale ja nie mam!

BARMANKA: Piętnaście siedemdziesiąt.

PARCHA: Potrzebuję jeden impuls, kobieto. Tylko na krzyknięcie: Ratunku,


kurwa!

BARMANKA: Panie Wiesiu!! Chodź pan! Bo tu pan ma jakiś problem.


PARCHA: DAJCIE MI ZADZWONIĆ! KURWA ! JEDEN TELEFON! JEDEN TELEFON! TO
JEST OSIEMDZIESIĄT GROSZY!

BARMANKA: Osiemdziesiąt groszy tak, ale piętnaście siedemdziesiąt naj‐


mniejsza karta. Ja nie wiem, co pan jest za bubek, czy ksiądz, czy jakiś
Grzegorz, karta kosztuje tyle i tyle, i to są pieniądze, a nie że każdy czubek
z wariatkowa by mi tu przychodził i sobie dzwonił, gdzie chciał. Tak po‐
wiedziałam, nie Halina? I wtedy przyszedł Wiesiek.

WIESIEK: Słucham, jest jakiś problem, w czym?

BARMANKA: Przedstawiam ci. To jest ksiądz Grzegorz. Z żoną zakonnicą.


I dzieckiem ministrantem. He he.

WIESIEK: Słucham, co potrzeba?

PARCHA: Panie Wieśku, witam, właśnie jest taka sprawa, żebym ja wykonał
jeden telefon i tu panie są za, tylko mówią, żebym jeszcze dla upewnienia
się zapytał pana...
WIESIEK: A musisz tak ryja drzeć?

PARCHA: Oczywiście że nie, ale...

WIESIEK: A musisz tak ryja drzeć?

BARMANKA: Ale gdzie tam, od godziny nam tu cwaniak jeden opowiada le‐
gendy, jaki to nie jest bogaty z Warszawy aktor, a karty telefonicznej se nie
może kupić najtańszej, bo mu szkoda, to narkomanie jacyś są. A ten twój
pysk to ja skądś znam. To ty mi jajka z kurnika wykradasz, figlarzu.

PARCHA: Ale to nie tak, ja... Przeklinam was! Przeklinam! Przeklinam! Kur‐
wa, klątwa! Żeby wam mikrofalówka wybuchła, kurwa, i wszystko razem.
.

SCENA 3

PARCHA: To jest coś gorszego niż Rumunia. Zły sen, zły sen o tym, że
wcale się nie śni.
Ależ to poezja. Mówię poezją.

DŻINA: Jeszcze odnośnie dziecka. Na pewno moja mama odebrała go prze‐


cież z przedszkola. Kiedy to było? Poczekaj, przedwczoraj. W czwartek.
Odprowadziłam go do przedszkola. Pamiętam to na pewno, bo darł ryja,
o tak, błeeee. Przysięgam. Ale czy go odebrałam? Nie wiesz? Nie mówiłam
nic na ten temat, że go odbierałam?

PARCHA: Poczekaj, daj mi się skupić, myślę teraz o czym innym.

DŻINA: To przypomnij sobie, nie wspominałam nic?

PARCHA: Nie wiem, kochanie, bo w czwartek cię nie znałem.

DŻINA:To fakt, to fakt, no właśnie, myślę, że musiała go odebrać, bo zawsze


go odbiera, bo na przykład ja nie mogę. Masz rację. I tak było. Tak było.
Tak stał i tak wrzeszczał. Buuu. Jak myślisz? Tak było chyba. Chyba że
chciała się na mnie zemścić i go nie odebrała.

PARCHA: A klucze od domu ma w razie czego?

DŻINA: Ma.

PARCHA: No to pewnie poszedł do domu.

DŻINA: Myślisz? (pauza) On nie ma kluczy, on ma cztery lata, idioto.

PARCHA: Tylko nie idioto, sory, to nie jest ta stopa zażyłości, koleżanko.
Chociaż coś w tym jest: jak mogłem dać komuś pięć tysięcy?! To wyklu‐
czone, wykluczone. Pięć tysięcy, wiesz, ile to jest pieniędzy? Ludzie by za
pięć tysięcy własne gówno zjedli, za to można mieć pole z domem, płotem,
willę w Białymstoku.

DŻINA:Właściwie to nie jestem nawet pewna, czy go odprowadziłam. Bar‐


dzo możliwe, że może został u mojej matki. Bardzo niewykluczone. Gra se
w herosów i bawi się legiem, on potrafi zająć się sam.
PARCHA: Przestań pieprzyć od rzeczy, przestań, bo mam jutro na ósmą plan
i to jest teraz najważniejsze, co musimy zrobić.

DŻINA: Nigdzie nie będę dzwonić, weź się ode mnie odwal, dobrze? Nawet
nie próbuj mi sugerować, ja nie będę do niej dzwonić, żeby mi co powie‐
działa? Sama to sobie mogę powiedzieć. Zmiesza mnie z gównem. Puści‐
łam wczoraj całe alimenty. Ona mi tego nie przepuści. Każe mi skręcać dłu‐
gopisy.
.

SCENA 4

Noc, pole, kobieta 40–50 lat w rozmazanym makijażu zatrzymuje auto, wy‐
chodzi, otwiera bagażnik, wyjmuje butelkę wódki i pije, i wkłada z powro‐
tem. W tym czasie do jej samochodu biegnie, gubiąc obuwie, dwoje bied‐
nych Rumunów i rzuca się na maskę.

PARCHA: (spłakany) Warszawskie numery... Jedzie pani do Warszawy?

KOBIETA: Dho Wrszawy.

PARCHA: Ty, cudzie Boga ty, absolucie wszechświata ty, jesteś, zawołałem
cię i przyszłaś. Niech pani przysięgnie, że nie jest pani moją fatamorganą!
Cud. Cudy się dzieją. Do Warszawy, ile stąd kilometrów?

KOBIETA: Cso?

PARCHA: Do Warszawy ile jest kilometrów?


KOBIETA: Stho.

PARCHA: Sto!! Sto!! Mówiłem. Sto kilometrów to jest tyle, o, to jest pi‐
zgnięcie gałęzią psowi. Jesteśmy uratowani! Zbawieni! Pani magister. Kró‐
lowo. Jest pani piękna. Jedziemy z panią! Jedziemy z panią! Ale tu cieplut‐
ko! Ale przyjemnie! Jesteśmy normalnymi ludźmi! Tylko tak wyglądamy.
Prosimy. Będziemy się zachowywać kulturalnie! Nie będziemy puszczać
bąków!

KOBIETA: Prosz. Z ńheba miście spadli. Tho nie jest mój samochód. Tho
jest vectra. Thu wsiskasz, thu wsiskasz i masz.

PARCHA: A koleżanka tu ewentualnie może też jechać z nami?

KOBIETA: A cso mnie to.

PARCHA: No to chodź, Dżina, pani ewentualnie się zgodziła, żebyś też po‐
jechała, załatwiłem ci to. Poręczyłem za ciebie. Ona NIE ŚMIERDZI. Tylko tak
wygląda.

Jadą.
PARCHA: No i co tam? Jak życie? Pogoda, jak widać, taka sobie tym roku,
nieurodzaj tej zimy po prostu straszny...

Cisza.

KOBIETA: Oszwiście. Pogda. Siśnienie. Shuper.

Cisza.

PARCHA: A pani to tak z takim rozmachem jedzie, pani magister, szczerze


mówiąc... Nie da się tak trochę tak bardziej po linii?

KOBIETA: Ale tham... Po prostu jakbhy coś zajechało z naprzeciwka, to mi


powiedzcie szczerze. Wyjełam se soczhewki i gdzhieś położyłam thu, ale
z grubhsza wizę, jest. No i cso? Dokąd jeziecie? Studhenci, jesteście sthu‐
dentami, ccso studiujesz? Nie bhójcie się mnie, nie jesthem pyjana, nics się
nie bójcie, ja jhade.

PARCHA: Nie jesteśmy studentami, jesteśmy Rumunami mówiącymi po pol‐


sku, lesbijkami, pedałami, Żydami, pracujemy w agencji reklamowej, jak
już mówiłem, wie pani, o co chodzi, jedziemy do Izraela sadzić drzewa, te
chuje ludzkie nie chcą nas podwieźć nawet o centymetr, ja jestem ksiądz
Grzegorz z Plebanii, jadę na plan na ósmą, muszę jeszcze się przespać,
żeby być jutro w formie, wykąpać się.
KOBIETA: A maćsie moż prawo jasdy, któryś z whas?

PARCHA: No, szczerze mówiąc to jakby nie, aaaaa! Chyba że może ona, ale
nie przypuszczam. Uwaga!... Kurde, co ty robisz, kobieto?

KOBIETA: No tho jak nie mhacie, po co mi dhupe zawrasacie. Myślałam, żhe


masie i temu sie ze mną jeziecie. Ghówno.
Ńhe, spoko spoko, ńhe zenerwujcie się, jeziemy jak jest. Bóh dał, Bóh
zabrał, ń bhyło pythania... Albho ja was naucze, thu jest sprzęgło, thu jest
biegi i jeziesz. Albho nie, jhade sama... To jest samochód, tho jest wóz, to
jest szysko na kredyt... Spoko sphoko, wyszysko phod kontrolo. Kurwa,
phowiem wam. Phowiem wam, ale wam phowiem. Jesteście tacy szczęśli‐
wi, młodzi, then samochód kosztował pięziesiąt tysięcy, za pięziesiąt tysię‐
sy nie może być nis złego.

DŻINA: Sory, ale takie nieśmiałe pytanie, ma pani coś może do żarcia?

KOBIETA: Khurwa, Węgry, Rumuńja, Tursja, wiem, superpiękny kraj.


Wszhyscy mówio, Rumunia syf, ghówno, fekhalia, islam, dzieci jedzo
ghówno z chodnika, ten, cincinatti dychtator rzązi, luzie jedzo khamienie,
a tho jest shuper krhaj z papryką i owhocami, i wakhacjami, i ja tam jezie‐
my na nharty z mhężem. Ale supher. Jeździcie sobie. Nie macie żadnych
rzeczy, żadnych bagażhy, kredytów, pienięsy, tylko se jeździcie, wolni od
tego jedzenia ciągle i srania ciągle, nie mhacie pojęcia, cso to za syf.
DŻINA: Wie pani, czasem coś znajdziemy na śmietniku, ludzie wyrzucają te‐
raz tak dobre rzeczy, kurczaki całe, parówki. Śmietniki. Czasem jak idę na
śmietnik, to coś mnie kusi, żeby wiesz. Żeby jak wyrzucam śmieci, to żeby
nie puścić na czas worka.

KOBIETA:Jhasne, wyrzucchają, śmietniki śwhietna rzecz, sama kiedhyś aba‐


żur wynalazłam sesesja, wszyscy sie pytajo.

Cisza.

DŻINA: No wszystko pięknie. A lać się chce.

KOBIETA: Cso? Możhesz nasikać tam, gdzie chsesz. To jes męża vectra, mie
to nie obchozi, a nawet cieszy. Adieu.

Pauza, kobieta jedzie coraz bardziej zygzakiem, Rumunom zaczyna być


strach.

PARCHA: Hrabino, te, te, te. Wie pani, jedzie się super, fajnie się gada, ale
jakbyś jednak pierdyknęła se jakąś kawkę, to bylibyśmy wdzięczni, cso?
KOBIETA: Cso? Ty mi słoneszko nie mhów, cso mam robhić, bo wziełam
was wyłąsznie pho to, że mhyślałam, sze mhacie prawo jhazdy. Więs teraz
bez reklamasji.

Jadą zygzakiem dalej.

PARCHA: Bo jednak rudowęglowiec Ibupron, który ma zawieźć nas w pewne


miejsca, między innymi do Izraela, odjeżdża niedługo... Mam jutro na ósmą
plan, a pani nadkłada strasznie w tych zygzakach i my byśmy woleli jednak
nie tyle że nawet żyć, co po prostu... Koleżanka parę dni temu zostawiła
dziecko w przedszkolu. Do dziś prawdopodobnie siedzi tam i bawi klocka‐
mi.

DŻINA:I po co mi o tym przypominałeś, gnoju? Żeby mi się znowu przypo‐


mniało??

PARCHA: Siedzi tam. Bez dobranocki, bez czapki, w niezmienianych maj‐


tach, po prostu dramat. Jedziemy na odsiecz. Jak nie wrócimy, to ona
ochrzantus dostanie od matki taki, że ha.

DŻINA: Gnój. Kutas głupi.


KOBIETA: Alhe jaka magister, posłuchajsie, ja się nie ziwię wsale, bo facht,
że sama trochę nawet szuję się najebana i przyznaję to, najebałam się, ale tu
nie ma sęsu wysiadać przecież, bo to jest dźhika przyroda polska, to są ba‐
gna. Bhęzie jakaś sytuacja typu stasja benzynowa, jacyś luzie, to se wysią‐
ziecie, ale thu was po prostu nie mam sersa wysazać.

Wyciąga spod nóg butelkę i pije, i chce podać dalej.

Chluśniem bo uśniem, hej.

PARCHA: Kobieto, nie wytrzymam z tobą, ty jesteś niepoważna! Co to, kur‐


wa, jest, nie chluśniem, tylko skup się kurwa, bo mi nerwy puszczają, mi,
staremu Rumunowi, który niejedno widział! Gdzie my w ogóle jesteśmy?
W Puszczy Białowieskiej? Zatrzymaj się. Mówię: zatrzymaj się.

KOBIETA: (zatrzymuje się z piskiem opon, jest środek lasu i ani jednego
światełka ani dźwięku) Prosz. Prosz państwa do lasu. Przhystanek na żhy‐
czenie. Trzheba bhyło od razu powhiezieć. Jutro czszy kiedyś puście esa,
czszy grzyby są.
He he he he.

Jadą dalej, kobieta pije z gwinta.

Poszekajcie chwilunie, bo mi zwoni. (Odbiera dzwoniący telefon.)


No. Nho. Nho. I cso jeszcze, i cso jeszcze. Nie, nie jestem pijana. Jhadę.
Z przyjciółmi moimi, jeśli chsesz wiezieć, jak się nazywacie wy?

PARCHA: Laszlo Szambo. A ona Regina. Na nazwisko Salwe.

KOBIETA: (do słuchawki) Regina i Szmeges, moi pszyjaciele. Nie, nie zwa‐
riowałam. Barso po prostu sympatyszni, otwarsi młozi ludzie fajni, nie, nie
jestem pijana, skąd? Czhekasz na mie od tszech ghozin? Nie, nie jestem
pijana. A kto tam tak ghada w tle z tyłu? Nhikt? To ona? No nie musisz się
tak ukrywać z tym, po prostu wphadła dziewszyna na komputerze pograć,
a thy gozinami gadasz przez telefon, a ona się tam nuzi, smutna i goła, i jest
jej zimno, zimno i chłodno, iź tam do niej, wyliż jej cipe. Nie, nie jestem
pijana, nie jestem, a może jestem, a może nawet jestem. Nie wiem, gzie je‐
stem, bo nie ma tu żadnych tych etykietek tu szczerze mówiądz. Jest za to
jakieś pole, jakiś wręsz las, gałęzie i borówki, może to Nhorwegia? Będę
niebawem, to się uwińcie, i zrhóbcie mi jakhiś obiad. Obiad. Spalcie go
i posólcie za mosno. Żeby był spalony. I za słony, no, thak jak lubie. Bo
jhak się nie rozpierdole, to moge wrósić strasznie głodna. Pa. Adieu.

PARCHA: Słyszałaś Dżina? Będziemy niedługo. To już niedaleko. Zdążę na


plan. Pani mi pożyczy telefon, muszę zadzwonić.

KOBIETA: Gzie łapy? Sory za męża. Strsznie się denerwuje, że mu rozpiżdże


ten samochód. Rozumie go dobrz. Jego kchanka jest ziś, miał byś rmantysz‐
ny wieczszór, odrobhiła leksje zaraz po szkole, pieluche zmieniła i od razu
przyszła, wiesie o so chozi, to prawziwa miłość, ma ją jako Mariusz w tle‐
fonie. A on chozi jak wściekły od okna do okna z miękim fiutem, jej mówi:
posieź tu kchanie, musz obciąć paznokcie, sory i tam stoi w tym oknie i sra
w majtki, żhe przyjedzie jego vectra, narpiew jedno kółko, potem drugie,
a kharoserie ja przniose w reklamówce.
He he he.
AAAAAAAAA!!!

Jest wypadek, samochód wpada na coś w ciemnościach.


Kobieta leży zakrwawiona na poduszce powietrznej, a Rumunom nic się nie
stało, przed maską leży dzik.

PARCHA: (oburzony) No i co to jest? Co to jest?

KOBIETA: (tracąc przytomność) Jeż.

PARCHA: Jeż... Jeż! Ja ci dam jeż.


E, pani magister, e, pobudka. Oż ty, pani magister kopnęła w kalendarz.
To nas wystawiła do wiatru, no naprawdę, w szczerym polu, w głuszy, no
niepoważna.

DŻINA: No to udziel jej pierwszej pomocy.


PARCHA: Ja? A ty myślisz, że to jest tak hop-siup? Nie mam czasu, spieszę
się. Nic jej nie będzie chyba, nie?

DŻINA: Skąd wiesz?

PARCHA: Żyje? Żyje. Życie to podstawa. Już ona sobie poradzi, ma chary‐
zmę, sama to przyznaj. Ten wąsik ma taki. Figlareczka.

DŻINA: Może masz rację, to nie ma już sensu. To co robimy?

PARCHA: Widzisz gdzieś jej telefon? Muszę zadzwonić, że chyba spóźnię się
na plan.

DŻINA: Chyba poszedł się jebać.

PARCHA: Jak to?! To wykluczone.

Wyrzuca zgnieciony telefon, szuka w nogach, wyciąga butelkę wódki po ko‐


biecie i pije łapczywie.
PARCHA: Chcesz łyka? Trochę zostało. Nie mogę się najebać, bo muszę być
jutro w formie.
Chodź, weźmiemy jej chociaż zegarek. No śliczny masz zegarek, kocha‐
nie, seico, te brylanciki to szczyt mody, nie miej mi za złe, ale jestem w de‐
speracji. Dwunasta piętnaście. To niemożliwe, chyba ma nieprzestawiony.
Czyli jest około jedenastej, czyli jest wciąż szansa, że zdążę.

Zakłada sobie zegarek, sięga po torebkę kobiety.

O, ma torebkę, może ma jakąś kaskę, muszę kupić kartę. Nie, ty tam


grzeb, ja się brzydzę moralnie, ja w życiu nic nie ukradłem. Poza może ja‐
kimiś epizodami w przedszkolu.
Albo nie, oddawaj, ja sprawdzę, tobie nie można ufać, ty jesteś wariatką
i narkomanką.
Gumy do żucia – bierzemy do podziału. Tabletki antykoncepcyjne – to
obrzydliwe – chcesz?

DŻINA: Weź to ode mnie.

PARCHA: No weź sobie, po tym są fajne halucynacje.

DŻINA: Zostaw mnie, bucu. Sam sobie zjedz, twoją pulę genetyczną trzeba
kategorycznie powstrzymać.
PARCHA: No weź sobie. Przyda ci się. Niee, dobra, żartowałem, ta rura poło‐
wę wyżarła. Taka baba stara pijana, a bestia ciągle się parzy, no no. To
obrzydliwe.

DŻINA: Weź się już zamknij, bo nie mogę cię słuchać, idioto, pojebie, odłóż
tą torebkę, a jak ona może nie żyje i jest trupem, trupowi nie grzeb w toreb‐
ce...

PARCHA: A co, a może nie pieprzy się, może to bierze na trądzik? Tak?
Uspokój się. Kosmetyki, malowanki, pisaki i barwniki do oczu, biorę to dla
ciebie, nie ma bata. Przyda ci się, wierz mi, nie widzisz, jak wyglądasz, ale
ja widzę. Jak nie chcesz, dam komu innemu. Czekaj, może ma drugi tele‐
fon. Jest portfel. Trzydzieści złotych ma. TRZYDZIEŚCI ZŁOTYCH! Kupa szma‐
lu. Będzie jakaś stacja, to kupimy sobie WACIKI.
(do kobiety) Ty szujo. Wszystko przepiłaś. Ja ci dam.
.

SCENA 5

Dół. Wychodzą z samochodu, zaczynają kuśtykać przed siebie przez całko‐


witą ciemność.

PARCHA: Bez matki, bez ojca, nareszcie sami do końca. No ja oszaleję. Pija‐
na baba nas wiezie, w dziki wjeżdża, przecież to jest normalnie dzik z lasu.
Mógł nas napaść. No ludzie są niepoważni, mogła nas zabić. Ludzie są bez‐
nadziejni. Muszę zadzwonić, bo będzie afera.

DŻINA: Zamknij się już, zamknij się już, zamknij się. O to jedno tylko cię
proszę.

PARCHA: Dobra, dobra, sama się zamknij. Nienawidzę cię. Nienawidzę za‐
wsze tych dziewczyn, z którymi spółkowałem, chociaż ich nie kocham, to
obrzydliwe, obrzydliwe, seks bez miłości to jest porno, wyjmij-włóż.

DŻINA: Cso? Co powiedziałeś? Nie pieprzyłam się z tobą, mówiłam ci już.


Nie pieprzyłam się.
PARCHA: A skąd mogę ci ufać, no czemu mam ci ufać, jakie mam podstawy?
Kobieto, przecież ty masz całkowitą amnezję, z tego, co wiem, raz pamię‐
tasz, raz nie pamiętasz, Bóg daje, Bóg zabiera, jak ty możesz wiedzieć, czy
spałaś ze mną, czy nie, jak nawet ja tego nie wiem, proszę cię, nie rozśmie‐
szaj mnie. Podejrzewam, że przespałem się z tobą, bo mam doła i prawdo‐
podobnie właśnie przez to, właśnie przez to, po tym to poznaję. Nienawidzę
mechanicznego, przemysłowego, instrumentalnego seksu z obcymi kobieta‐
mi, do których nie czuję nawet pogardy, tylko przeraźliwą otchłań i pustkę,
obce ciało pod rękami, które równie dobrze mogłoby być ciałem zwierzę‐
cia, obce ciało bez żadnej twarzy, pa-pach pa-pach, i jak potem już jest po
wszystkim, i leżysz. Leżysz. Oddychasz. Twój oddech jak przejeżdżające
samochody, jak wyjące syreny, jak opadające cienie. Wszystko jest takie
śmieszne. Ślina i sperma schną jak deszcz. Bo to są soki miłości, soki miło‐
ści. Ślina! Sperma! Białko jajka kurzego! I woda z mąką ziemniaczaną!

DŻINA:Nie pieprzyłam się z tobą, na pewno nie, na pewno nie, mówiłam ci,
to wykluczone.

PARCHA: Właśnie że tak! Skorzystałaś z tego, że jestem nieświadomy nicze‐


go i bezbronny!

Idą w ciszy.

PARCHA: (nie wytrzymuje) No to piękną ty jesteś matką, nie ma co. Dziecia‐


ka zostawiłaś o tak, w ogóle mi nie mów, wolę nie myśleć, kurwa, dzieciak
sam w przedszkolu dzień i noc, nawet sprzątaczki już poszły, woźny po‐
szedł, a ono tam siedzi w kałuży moczu i ciśnie w te samochodziki, bo co
ma robić, co ma robić, no co. Wszystkie zabawki się z niego śmieją. Okej,
okej. Luz, jak zaczynam przeginać, to mi powiedz.

Pauza, idą, nic nie jedzie.

PARCHA: Sory, muszę coś mówić. Bo uśniemy. I zamarzniemy. Zimno mi


jest. Zwariuję zaraz z zimna. Jak oni kiedyś wytrzymywali w tych lasach.

DŻINA: To się połóż.

PARCHA: Bardzo śmieszne. Baaardzo śmieszne.

DŻINA: Mi też jest zimno chyba, nie? Zimno jak w piździe.

PARCHA: I co, i chcesz wymusić na mnie, że oddam ci kurtkę swoją, tak? To


wykluczone. Chociaż prawdopodobnie osiągnąłbym życie wieczne w ciągu
piętnastu minut. Mogłabyś wziąć udział w procesie beatyfikacyjnym.

Pauza.

PARCHA: Ale myślisz, że umrzemy? Już? Tak od razu?


DŻINA: Tak.

Pauza.

PARCHA: Co za beznadzieja, co za upadek.


A coś mi mówiło, żeby dać sobie bastę z dragami, żeby już nie żreć tego
świństwa, wy narkomani, to jest dla was codzienność, ale dla normalnego
człowieka to jest naprawdę wyniszczające. I proszę cię bardzo, ktoś mi
mówi: impreza przebierana pod hasłem „brud, smród i choroby”, Ewka cię
zaprasza, Mokotów. Przebieram się, staram, zęby sobie maluję flamastrem,
jakieś ciuchy śmierdzące, taksówkarz nie chce mnie podwieźć. Przychodzę.
Poznaję laskę, a mówiąc nazwiskami CIEBIE, ma być przyjemnie, dyskoteka
gra, jakieś zostają mi zaoferowane wynalazki i nagle, kurwa, jest akcja pod
tytułem: Rumunia! Jestem Rumunem! Gdzieś jadę, pieniądze rozdaję! Ja,
porządny ksiądz Grzegorz, kawaler. To ty mnie na to namówiłaś. Po co mi
o tym przypomniałaś! Niepotrzebnie się wkurwiłem i wszystko mi się przy‐
pomniało. Spóźnić się na plan – tak. Umrzeć – tak. Ale nie w ten sposób.
To jakaś paranoja.
Szczerze mówiąc, mimo wszystko podświadomie obawiam się, że mogę
nie otrzymać życia wiecznego. To znaczy, Bóg wie, że teoretycznie byłem
lepszy lub gorszy, ale dobry, i w tym świetle byłem w porządku, ale z kolei
Kościół katolicki się przypierdoli ze swoimi dogmatami, spowiedziami, po‐
stami i udupią mnie. Mnie. Księdza Grzegorza udupią.

DŻINA: Boże, ty jesteś, widzę jakieś światełko.


PARCHA: Niemożliwe. Nie może być.

DŻINA: To jakiś chyba dom.

PARCHA: Dom! Jesteśmy uratowani! Ciepełko! Herbata, nie mówiąc już


o jedzeniu! Czysta pościel! Zadzwonię do Warszawy, że trochę się spóźnię,
ale na pewno przyjadę.
Akt 3

SCENA 1

Parcha i Dżina stoją pod drzwiami nieogrodzonego domu w zupełnym polu


i mocno w nie walą.

PARCHA: Pomocy! Pomocy! Halo! Ratunku! Otwierać, kurwa!

Wreszcie zaczynają się rozlegać odgłosy otwierania rozlicznych zamków,


skobelków, zasuwek, ciągle nowych i nowych, i wychyla się głowa zarośnię‐
tego Dziada.

DZIAD: To wy?

PARCHA: Tak, to my. My we własnej osobie.

DZIAD: Jesteście sami?

PARCHA: Oczywiście sami.


DZIAD: (odpina łańcuch) Na pewno?

DŻINA: Tak, to my.

DZIAD: Wchodźcie. Tylko szybko.

Wnętrze domu Dziada, który zbiera śmieci, wszystko się wala, dwie wanny,
buty, wszystkie śmieci poustawiane świata, chodzi telewizor.

DZIAD (przyglądając się im): Ksiądz Grzegorz? Ależ to ksiądz!

PARCHA: Tak, to ja, jestem tym aktorem, właśnie...

DZIAD: Co za wizyta niespodziewana-zaskakująca. W nocy-późną porą noc‐


ną! Ksiądz Grzegorz! Nareszcie-wreszcie ksiądz mnie odwiedził-przyszedł
do mnie. To dla mnie zaszczyt-przyjemność. A ta kobieta-dziewczyna to
kto?
PARCHA: Koleżanka-znajoma.

DZIAD: Aniela?

PARCHA: Tak. Była prostytutka, narkomanka, wiesz synie. Przygarnąłem ją


do siebie-do mnie.

DZIAD: A sutanna gdzie?

PARCHA: Jaka sutanna?

DZIAD: Zimno-chłodno w sutannie, co? Wieje po jajach. Przyszedłeś po cy‐


wilu.

PARCHA: Niechże dziadek przestanie. Bo się rumienię. Ma coś dziadek do


jedzenia? Do picia coś ciepłego? Cholernie mi dupa zmarzła. Koleżance
też.

DZIAD:Właśnie nie, właśnie nie, liczyłem-oczekiwałem, że właśnie ksiądz


mi pomoże, zrobi zakupy. Nie mogę wychodzić.
PARCHA: Jak to? Czemu?

DZIAD: Niech ksiądz nie pyta-nie chce wiedzieć. Jak tylko wyjdę, to przy‐
chodzą-przychodzą. Idę, idę i słyszę szur szur, idą, otwierają zamki i doty‐
kają, dotykają. Wchodzą i dotykają. O widzi ksiądz. Nie mogę nigdzie
wyjść, bo zaraz muszę wracać.

PARCHA: Telefon dziadek ma?

DZIAD: Ale gdzie tam. Miałem. Ale dzwonili.

Włazi na łóżko.

Tu są ślady. Tu dotykają. Tu dotykają. Tu są ślady, gdzie dotykali. Przycho‐


dzą-przychodzą i tak dotykają. Nie mogę ruszyć się ani na chwilę-ani na
moment stąd, ani na chwilę, bo przychodzą od razu-zaraz. I dotykają.

PARCHA: Suuuper.
DŻINA: Możemy się przespać u dziadka? Padamy na ryj-na twarz. Przyszli‐
śmy piechotą z Kazachstanu-z Uzbekistanu. Chcemy tylko się przespać
i nie będziemy zawracać głowy.

DZIAD: Przespać-przenocować. Zdaje się-wydaje się... Księdzu Grzegorzu,


zawsze. Ale musicie uważać. Oni nie śpią. Musicie być ostrożni. No chyba
jak zobaczą-dostrzegą, że to ty, ksiądz Grzegorz, i się opamiętają.
.

SCENA 2

Parcha i Dżina leżą na łóżku przykryci szmatami, patrzą na zegarek, żują


gumę, w klaustrofobicznym pokoiku wypełnionym śmieciami, z bulgoczącą
łazienką. Dżina bawi się jakimś sznurkiem.

PARCHA: No? No? No?


Masz, czego chciałaś. To jest twoja impreza, twoja prywatka przebierana
„nędza, szczury i choroby”, która kosztowała mnie pięć tysi i pracę. Baw‐
my się! Może pogramy w gry słowne.

DŻINA: W gry słowne.

PARCHA: Nie powtarzaj po mnie. Nie przyjadę na plan, zwątpiłem w to.


Będą czekać, będą dzwonić, będzie afera, wypierdolą mnie stamtąd, to
pewne, i wezmą jakiegoś bezsensownego aktora, powiedzą widzom, że
ksiądz Grzegorz po pożarze przeszedł operację plastyczną i wygląda teraz
zupełnie inaczej! To skandal! Jestem w totalnej piździe!

DŻINA: W piździe.
PARCHA: Gdzie jest moja komórka? Gdzie ją zostawiłem? Może ty mi jebnę‐
łaś? Nie. Ty lepiej pomyśl o swoim dziecku. Zostawić dziecko w przed‐
szkolu to jest duże osiągnięcie moralne. Lepiej byś go wcale nie rodziła.
Jak on ma na imię? To jest syn, tak?

Cisza.

No mów coś do mnie, bo zasnę. Przyjdzie nocą dziadek z prętem i będzie


myślał, że przyszliśmy mu dotykać, i nas zajebie. Ja będę czuwał, ale pytam
się, dlaczego ja mam czuwać, a nie ty? Dlaczego ja mam za to wszystko po‐
nosić odpowiedzialność? Kim ty w ogóle jesteś? Z zawodu? Czym się zaj‐
mujesz?

DŻINA: Jestem artystką życia.

PARCHA: Oooo. Tak podejrzewałem właśnie. A poza tym co robisz?

DŻINA: Czy ja wiem?


Nie za bardzo tak.

PARCHA: No właśnie.
DŻINA: Jakieś faktury wypełniałam...

PARCHA: Muszę zadzwonić do swojej agentki, bo będzie źle.

DŻINA: Matka mi to załatwiła. Ale poszłam tam na kacu, te cyferki komplet‐


nie mi się troiły w oczach, bo to były takie słupki, rządki, kolumny, siedzia‐
ły tam takie różne szmaty w zaropiałych sweterkach, które sobie zrobiły se
na szydełku i się obcinały na mnie. Jestem pewna na stówę, że po godzi‐
nach pracy kserowały sobie cyce w kserze i oglądały co wyszło.
Aha, i jeszcze pracowałam latem w takiej budce. Smażyłam kiełbasy,
frytki, rozumiesz, na metrze kwadratowym, ja i sto pięćdziesiąt litrów wrzą‐
cego trzyletniego tłuszczu, i ja, kobieta-olej. Ale zawsze coś jebnęłam, ja‐
kieś dziesięć złotych i wieczorem miałam dziesięć złotych, DZIESIĘĆ ZŁO‐
TYCH, i szłam do knajpy taka dumna na browara, i siedziałam z takim ryjem
czerwonym jak szynka konserwowa HAM, kobieta-kiełbasa, i olej kapał mi
z włosów na stół, a moja matka mówiła: nareszcie, nareszcie, nareszcie coś,
nareszcie.

PARCHA: No to bardzo niefajnie. Musisz coś ze sobą zrobić, wziąć się do


czegoś. Chyba że rzeczywiście nie masz żadnego talentu.

DŻINA: No i tak chodzę, wychodzę i chodzę, wiesz, wchodzę i wychodzę,


generalnie to po prostu pieprzę się z różnymi takimi palantami jak ty, cho‐
ciaż wcale mi się nie chce, po prostu idę do nich, bo chcę się przespać
w spokoju, żeby mi nikt nie darł ryja nad uchem, jak się obudzę skacowana,
wiesz, my mamy kawalerkę, siedemnaście metrów, jak ci ktoś pierdolnie ja‐
kimś czajnikiem albo garkiem nad uchem, to to nie są żarty na kacu, jak
umierasz, a ci dziecko przyniesie pianinko do łóżka i zacznie napierdalać
„jesteśmy jagódki”, „kokoszeczka ważyła jajeczka”, a oni myślą, że idę do
nich, bo chcę uprawiać z nimi seks życia w siedemnastu pozycjach i nie ma
przebacz, choćby im zwisał i powiewał, to muszą chociaż raz włożyć i wy‐
jąć, bo inaczej nie ma, nie ma, nie liczy się. A rano jest: o Boże, gdzie jest
twoje ubranie, na pewno strasznie się spieszysz, bo ja tak, pijesz jeszcze tą
herbatę? Jak chcesz, dam ci termos!
He he he. He he he. A ja już jadę tramwajem, już jadę, pa-pach pa-pach.
Wtaczam się po schodach, otwieram drzwi. Gdzie byłaś?! Zobacz! Co ty
wyprawiasz! To jest twoje dziecko!
Mamo mamo! Kto był ojcem Kopernika?
Lepiej mu powiedz, kto jest jego ojcem, jego, no???
Bóg, a któżby inny?
Cały dzień grał w herosów! A na koniec się zesikał. Przepraszam cię, ale
włączam odkurzacz.
Mamo, jak kokoszeczka ważyła jajeczka!!! Jak kokoszeczka ważyła ja‐
jeczka!!! Temu dała, temu dała, a temu nic nie dała!! I frrr poleciała.
Mamo! Mamo!
Ale ta, ona też się z kimś kurwi, tak czytałam.
Nie, posłuchaj lepiej, jak on nauczył się grać hymn na pianinku! No po‐
słuchaj! Wszystkie zwrotki! I od tyłu też! Idź po pianinko i zagraj mamie.
Nie tam, głupolu.
A ty, jak ty wyglądasz? Nie masz domu? W zsypie nocowałaś?

PARCHA: No to ja ci słonko już nie pomogę. Ale to bardzo bardzo niedobrze,


że tak postępujesz, powinnaś z tym skończyć, spotkać kogoś, kto nie będzie
traktował cię jak szmatę. A robiłaś sobie test na HIV? Powinnaś. Bądźmy
poważni, musisz znaleźć sobie chłopaka, który może cię pokocha, a może
nie, ale nie można ciągle robić z siebie ściery. Może to u ciebie jakiś pod‐
świadomy kompleks, może to spowodowały złe relacje z ojcem.

DŻINA: Bóg naszym ojcem.

PARCHA: Ja osobiście...

DŻINA: Nie miałbyś pożyczyć pięć stów?

PARCHA: Ja??? Tobie???

DŻINA: Moje dziecko jest strasznie brzydkie. Wszystkie kobiety idą z nor‐
malnymi dziećmi, dlaczego ja nie mam normalnego dziecka, tylko takie
brzydkie?

PARCHA: Nienawidzę przypadkowego seksu z jakimiś kobietami, dla któ‐


rych jestem księdzem Grzegorzem, a one myślą, że w ten sposób potwier‐
dzą swoje istnienie w świecie, że ze mną spały, spałam z księdzem Grzego‐
rzem, już nie jestem nikim, tralalala, spałam z księdzem Grzegorzem,
dziewczyny, ale się działo, myślałam, że oszaleję.
DŻINA: Nie mogę tam wrócić. Ona mnie zajebie.

PARCHA: Nienawidzę tego, a najgorsze jest to, że zawsze mnie naciągną ja‐
kimiś fortelami, chodź, mamy fajne albumy, mamy fajne kolekcje znacz‐
ków filatelistycznych, mamy różne smaki herbat, no chodź, ta półeczka to
z Ikei, tu mamy to, a tu mamy to, FAJNE?

DŻINA: Muszę się iść wysikać.

Idzie do łazienki.

PARCHA: Tu mamy to, a tu mamy tamto, a tu mamy cycki, kompletnie nie


zwracaj uwagi. To tu, to tam, to są nasze rajstopy, tam je rzucamy o, a ty,
jak grasz, to tak bardziej tego czy tamtego, bo ja znowuż zastanawiałam się,
a tutaj to jest blizna, okropna, okropna wprost blizna, no masz ci los. No to
masz, to sobie oglądaj, tam jest to i to jest to, a ja idę się wykąpać. O, już
wróciłam, i co, i fajnie, nie? No i co teraz? W ubraniu śpisz, zwariowałeś?
Chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spał, jeśli mam być szczera, też tu będę
spać, z tobą, nie wierzysz? Zobacz. Ja i ty, ty i ja, i ja, i ksiądz Grzegorz, bo
to kompletna pomyłka, że jestem taką zwykłą barmanką w Kafe Kafe, zwy‐
kłą rozdawaczką gazety „Metropol” w bramie uniwersytetu, to przecież ja‐
kiś absurd, żebym ja była tak zwykła, skoro jestem całkowicie nie taka
zwykła, a wręcz przeciwnie, bo jesteś tu ty i ja cię znam.
A ja leżę jak kompletna skopana dziwka na zgliszczach.
Zastanawiam się, czy wyłączyłem żelazko.
Zastanawiam się, jakie tramwaje stąd mogą jechać.
Co za jebana Rumunia. Co za samotność.
O, już się spuściłeś, to właściwie dobrze, ja szalenie się w ogóle cieszę.
Teraz idę spać. O, już się obudziłam, już wychodzisz? Ale dokąd? Za chwi‐
lę przyjdą dziewczyny cię obejrzeć! Mówią, że jesteś dla mnie strasznie, po
prostu strasznie! I że taka dziewczyna jak ja! I mówią, że jak taki będziesz
taki to!
I jadę, jadę tramwajem. Bez matki. Bez ojca. Nareszcie sam do końca.
A teraz jeszcze, kurwa, wyjebali mnie z pracy, nie, wyjebią, za trzy go‐
dziny. Jestem nikim. Jestem skończony.

W nowym napadzie euforii, staje pod drzwiami łazienki.

Dżina! Dżina? Ej.


Ja wiem już, jaki jest twój problem w życiu, właśnie to sobie uświadomi‐
łem, to strasznie proste.

DŻINA: (próbując zrobić sobie stryczek) No?

PARCHA: Tylko się nie obraź. Ty nie masz w życiu miłości! To takie proste!
Nie kocha cię nikt po prostu! Nikt cię nie kocha, dlatego jesteś taka nie‐
szczęśliwa, to że spółkujesz z jakimiś tam, którzy cię nie kochają, to jest ja‐
łowe, puste, to nic nie wnosi. Miłość jest w życiu najważniejsza, ktoś, kto
rano nie powie ci wypierdalaj, tylko wiesz. Dżina? Miłość cię oczyści.
Te, te, co ty tam robisz?
Kąpiesz się? Po co?
Wyłaź, nie chcę tu sam siedzieć, boję się. Sama se poszłaś do łazienki,
a mnie tu zostawiłaś.
Nie podgląduję cię.
Po co się kąpiesz?
Nie będę się z tobą pieprzył i tak, choćbyś się wyparzyła wrzątkiem.
Dżina, e!
Żartowałem tak, idiotko.
Otwórz te drzwi, kurwa.
Otwórz te drzwi!

Szarpie za klamkę, otwiera drzwi.


W środku wisi Dżina, która się powiesiła w międzyczasie.

No ale co ty zrobiłaś?! Po co to zrobiłaś?!


Jak tak w ogóle można?!!! Co to jest? Co to jest? Natychmiast stamtąd
złaź.
AAAA!!

DŻINA: No powiesiłam się tak.

PARCHA: No to sobie tu wiś, bo ja stąd spadam.

DŻINA: Nie, kurwa, nie możesz mnie tu samą zostawić.


PARCHA: W ogóle mnie nie proś, ja stąd spierdalam.

I co następuje dalej, a co ja piszę, co się by się działo wtedy: wybiega Par‐


cha, a Dżina odcina się scyzorykiem i biegnie za nim, odpychają po drodze
przerażonego dziadka w kalesonach: szczęść Boże, spieszymy się na nasz
prom!
Po śniegu nadpływa rudowęglowiec Ibupron, wbiegają na jego pokład,
gdzie życzliwie wita ich rumuńska załoga i pasażerowie: nareszcie, naresz‐
cie! Oni rozdają ulotki ze szkół językowych i papierki po słodyczach,
a wszyscy całują ich po rękach. Ekstatyczny bal absolwentów opieki spo‐
łecznej. Uczestnicy jedzą gałęzie i ziemię, w rękach trzymają stare, obwisłe
balony, śpiewają przenikliwe rumuńskie pieśni. Kelner mówi do Parchy:
Panie Bułacze, to dla nas wielki zaszczyt. Specjalnie dla pana i żony
przygotowaliśmy jedną całą paprykę z nadzieniem ze ścinków wędlin! Czy
zechce pan skosztować?

PARCHA: Oczywiście, ale muszę umyć ręce, jestem cały dzień w podróży.

Wchodzi do łazienki. A tam wisi Dżina.


Między nami
dobrze jest
Dla mojej Mamy
z okazji 25-lecia
na jednym świecie.
(i oczywiście dla Agaty)
OSOBY:

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA


HALINA
BOŻENA
OSOWIAŁA STARUSZKA NA WÓZKU INWALIDZKIM
MĘŻCZYZNA
AKTOR
PREZENTERKA
EDYTA
MONIKA
Akt I

SCENA 1

Stary wielokondygnacyjny budynek ludzki w Warszawie. Mieszkanie jedno‐


pokojowe. Dwie pary drzwi – jedne wychodzą na podwórko z pojemnikami
na odpady wtórne, zza drugich dochodzi cały czas toaletowy szum, wodne
bełkoty, ciurkanie rur. Okno, za którym przetacza się cały czas w bezpośred‐
niej bliskości dzika, wszystkożerna karuzela wielkiego miasta ze swoimi
tramwajami, samochodami, klaksonami i przelatującymi po niskim niebie
samolotami, od których drży w barku butelka ze zwietrzałym ciociosanem,
drżą misterne piramidy obitych i oblepionych resztkami żywności garnków
i garnuszków na kuchence, trzęsie się obraz w wiecznie włączonym telewi‐
zorze i syczy i spina się żarówka w żyrandolu. Wnętrze sprawia cały czas
wrażenie zbudowanego na pękającej ziemi albo spychanego spycharką,
Mała Metalowa Dziewczynka w marynarskim ubranku i z dziko prężącą się
kokardą w rzadkich metalicznych włoskach i jej babcia, Osowiała Starusz‐
ka na Wózku Inwalidzkim ciągnąca za sobą po wykładzinie splątane kable
warkoczy albo pajęczyn, są w nim jak pasażerki tonącego statku – zawie‐
szone pomiędzy paniką a nudą, bezmyślną aktywnością a bezmyślną stagna‐
cją, klaustrofobią a lękiem przestrzeni, z charakterystyczną dla osób skaza‐
nych na swoje towarzystwo niejasnością, czy bardziej gonią się, czy przed
sobą uciekają, czy zmęczone jednym i drugim trwają w bezruchu. Pomiędzy
ich naprzemiennymi napadami stuporu i nadpobudliwości matka Dziew‐
czynki, Halina, wykonuje z niewzruszeniem automatycznego zwierzęcia po‐
ciągowego automatyczne czynności gospodarcze, a teraz akurat wychodzi
wyrzucić śmieci.
OSOWIAŁA STARUSZKA NA WÓZKU INWALIDZKIM: Ech, pamiętam dzień, w któ‐
rym wybuchła wojna.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Co wybuchło?

OSOWIAŁA STARUSZKA NA WÓZKU INWALIDZKIM: Wojna. Byłam wtedy młodą


śliczną dziewczyną, a twarz miałam jak wiosna, serce tłukło się w młodej
piersi jak słowiczek schwytany w...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: W słoiczek.

OSOWIAŁA STARUSZKA NA WÓZKU: Jeszcze wtedy chodziłam na nogach,


Boże, jak ja chodziłam.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Eee, przesadza babcia z tym chodziłam


i chodziłam.

OSOWIAŁA STARUSZKA: A tak, chodziłam, pamiętam, że...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Tyle babcia chodziła, to się chyba babcia


nachodziła. Teraz babcia sobie może wreszcie gdzieś nie pójść. O Jezu, ja
to jakbym była babcią, to bym sobie nie poszła, oj nie poszła. Do szkoły, na
angola i jeszcze by się znalazło w parę miejsc.

OSOWIAŁA STARUSZKA: W te i we wte, w te i we wte. Przed wojną to się cho‐


dziło że aż hej. Do kina, na wafle, na ptifury, nad rzekę. Po piasku, po zie‐
mi, nad rzekę. Po trawie, po fiołkach puszystych, nad rzekę, w upalne dni,
gdy jej gruba, czysta, porżnięta promieniami słońca jak jaka karafka tafla...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Jaką znowu rzekę?

STARUSZKA: Jak to? Nad Wisłę.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nad tę gnojówę? O Jezu.

STARUSZKA: Jaką gnojówę? Tu, nad Wisłę. Tylko saboty na nogi, kawałek
chleba w rękę i dalejże. Kąpać się, opalać, marzyć, śnić sen najpiękniejszy,
najświętszy sen młodości, czysty jak łzy, co po policzkach...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: A co to jest „chleba”? Nie nie, żartowałam.


Też przepadam kąpać się w Wiśle, to ponadczasowa przyjemność. Zawsze
jak wychodzę na brzeg, raźno parskając benzyną, to mam odrę, dur brzusz‐
ny i zatrucie kadmem, i nie żyję, więc dostaję zwolnienie rekalskie i nie
muszę już chodzić do szkoły.
STARUSZKA: Płotki łowiliśmy, drobne, dzikie, tak się targały raptusy, srebrną
tłustą łuską brukając nam dłonie.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Co babcia mówi, my też nieraz łowimy pre‐


ski. W znaczeniu zgnite kondony. A jak uciekają, a jak się wyrywają! Chło‐
paki się śmieją, a mnie to krew zalewa, jak sobie uświadamiam, ile szczwa‐
nych oportunistycznych potencjalnych Polaczków każdego dnia wywija się
od istnienia.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Wszyscy mówili, że Hitler, ojciec mówił, że ten Hi‐


tler...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: A jak się wyrywają! Myślą chyba, że Wisła


w połowie Polski skręca i płynie prosto do Ameryki i że tam się urodzą ze
stupięćdziesięciodolarówką w jednej ręce i trzystapiętnastodolarówką
w drugiej, a my tu będziemy sami się użerać na tym kartoflisku. Urodzą się,
urodzą, z miotłą i szufelką, i ogryzioną pałką od świątecznego indyka, ze
śmietnika! A raczej nie urodzą, bo my ich chlaps i ten...

OSOWIAŁA STARUSZKA: A kto tam wierzył w jakiegoś Hitlera, młody był


człowiek, serce szarpało się w piersi... szarpało się jak złapany...
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: ...kondon w słoiczek!

Do mieszkania, starannie wycierając pantofle, wchodzi Halina z bimbają‐


cym smętnie opróżnionym ze śmieci wiaderkiem. Zadowolona, starannie
wyciera pantofle domowe w wycieraczkę i wiesza kluczyk na haczyk. Może
przynieść też z piwnicy węgiel, ogórki konserwowe albo tak przydatne zimą
przy przywożeniu pościeli z magla saneczki dziecięce, ale najważniejsze, że
pod pachą przynosi znaleziony właśnie skarb – wychachmęcony z kubła
z makulaturą magazyn kobiecy, mocno już przez kogoś przeczytany.

HALINA: Jaki słoiczek? Co to znowu za słowa?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Mama to taka oburzona, jakbym została po‐


częta drogą usiądnięcia mamy na brudnym fotelu w PKP Nieintercity.

Halina kręci się koło swojego królestwa – kuchenki po sufit zastawionej fe‐
stiwalem różnych osmalonych i ocharchanych garnuszków, wydartych z ka‐
lendarzy przepisów kucharskich, gazetek z Tesco, starannie zachowanych
ulotek szkół językowych i etykietek od konserw, stert umytych starannie ku‐
beczków po jogurtach. W ślad za nią postępuje, łakomie zaglądając jej
przez ramię i śliniąc się, Mała Metalowa Dziewczynka, usiłująca dostać się
do cukierniczki. Halina bije ją po brudnych łapach.

HALINA: Obiad jadłaś?


MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: A co jest na obiad?

HALINA: A suche pierdo z octem.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (unosząc pokrywkę jakiegoś garnka): A su‐


che pierdo, moje ulubione. A co tak wstrętnie śmierdzi?

HALINA (wyrywając jej garnek i kategorycznym gestem zamykając lodówkę):


Zostaw, to ja sobie odgrzeję na kolację.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Aż do Warszawy wkroczyli Niemcy. Ja tylko w su‐


kience, tylko z torebką, w torebce tylko...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Niemcy, Niemcy, coś słyszałam o jakichś


Niemczech... O Jezu, wiem, to ci, co tak jodłują!

OSOWIAŁA STARUSZKA: Ja tylko z torebką, tylko w tej sukience w różyczki...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Chyba w zgnite... Znaczy w suszone!


OSOWIAŁA STARUSZKA: ...wracałam znad Wisły, bo dzień był całkiem upalny,
z oczami jeszcze wciąż zbłękitniałymi od patrzenia w jej senną, chłodną,
mydlaną, czystą...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: ...brudną, ciepłą, zielonkawą, spienioną, ja‐


dowitą taflę tej gnojówy...

OSOWIAŁA STARUSZKA: ...gdy aż tu nagle...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Gdy aż tu nagle bum.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Słucham?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Dym, płomienie, ogień, widziała babcia?

OSOWIAŁA STARUSZKA: Co widziałam?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: No jak się palił?


OSOWIAŁA STARUSZKA: Co się pali?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: ROWER. Rower.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Jaki rower?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: A nie wiem. Strasznie było słychać palą‐


cym się rowerem, ja czego jak czego, ale tego charakterystycznego swądu
nie pomylę z niczym.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Nie, nie widziałam.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: A ja widziałam.

Niewzruszona rodzinnymi niesnaskami Halina, potrzaskawszy trochę dla


animuszu pokrywkami od garnków, ściera ze stołu dłonią niewidzialne
okruchy, wyciera ręce w sweter i wzdychając w kierunku niebios, zabiera
się do lektury świeżo zdobytego magazynu.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Co tam mama ma? Nowa gazetka cenowa?


HALINA: A to magazyn. „NIE DLA CIEBIE”. Był w kuble z makuraturą. Za
darmo, więc mówię: a kupię, a co, a stać mnie.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nawet niezły.

HALINA: Z kwietnia zeszłego roku. W sam raz nie dla mnie.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nawet krzyżówkę ma mama od razu roz‐


wiązaną.

HALINA: Nie muszę rozwiązywać, tylko od razu mam hasło. Wiosenne tête-
a-tête.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Mama pokaże. Wiosenne tête-a-tête...


Chwilka... Wiosenna macanka nad gnojówką?

HALINA: Babcia już nie jadła obiadu?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Babciu, nie jadłaś już obiadu?


OSOWIAŁA STARUSZKA: A co było?

HALINA: Leczo.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Leczo. Różne takie flupsy z papryką i sper‐


mą węgierskich kosmitów. Zobacz również: zupa tygodnia, zupa miesiąca,
niemarnowanie, II wojna światowa, głód.

OSOWIAŁA STARUSZKA: A nie nie nie, to nie jadłam.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Babcia nie jadła.

HALINA: Dlaczego to?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: A ja wiem? Najpewniej się odchudza, ja też


się odchudzam.

HALINA: A czy babcia już dzisiaj nigdzie nie była?


MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Ja, ja, ja! Ja nie zabrałam nigdzie babci.

HALINA: No to dobrze, to ja już nie muszę jej nigdzie nie zabierać, czego
i tak bym nie zrobiła, bo wrócę dziś z pracy po 23.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: W końcu cały dzień siedzi babcia w domu


bez windy, do nikogo ust otworzyć, więc jak wracam ze szkoły i aż do wie‐
czora siedzę przed telewizorem, to nie mam czasu tej starej brukwi jeszcze
gdzieś wozić! Rączo furgotały na wietrze moje warkoczyki, gdy tak sobie
nie szłyśmy jesiennym parkiem, ona opowiadała mi te swoje pyszne histo‐
rie, jak pojechała na ten obóz koncentracyjny. Moim zdaniem trochę zrzyna
z Czterech pancernych i psa i Allo Allo, ale niech jej tam. W końcu jest
postmodernizm.

HALINA: Co ty znów wygadujesz? Co to za słowa?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Też nie znam, dopiero ściągnęłam z inter‐


netu.
No i tak nie spacerowałyśmy sobie w najlepsze w tę i we w tę po ozłoco‐
nych jesienią alejkach, gdy ni stąd, ni zowąd przyczepił się do nas pewien
natręt. Jak myślę, był Niemcem, bo był kurturalny i nawet ukłonił się, stuk‐
nął obcasami i mówi tak: Dzień dobry, moje nazwisko Arzheimer, ale to
jego nazwisko to całkiem wyleciało mi z głowy... No jakże on to tam... no
zapomniałam... czy ja już zupełnie tracę głowę? Takie znane nazwisko na
A... Jakże to... No nieważne. W każdym razie ledwie zapomniałam nazwi‐
sko tego, już pojawił się następny, też zapukał, bardzo kurturalny, ubrany
w taką perukę i mówi: jestem tym znanym filozofem niderlandzkim, tym,
no jak mu tam, no ten, co przeciwstawił się dualizmowi kartezjańskiemu...
No SKLEROZA. No właśnie.
Jak nie zaczęli mącić, jak nie zaczęli kręcić, uznałam, że moja dłuższa
obecność w babci braku pokoju jest zbędna, a wręcz krępująca, więc nie
chcąc im przeszkadzać, poszłam do swojego braku pokoju i aż do wieczora
siedziałam tu razem z wami przed telewizorem.

Halina przybiera dogodną pozycję osoby czytającej gazetę i jednocześnie


oglądającej telewizję, co utrudnia jej pałętająca się wszędzie na swoim
wózku Staruszka.

HALINA: E, ojciec szklorz, matka szyba. Mamie to się ciągle zdaje, że jest
przezroczysta. Niech mama lepiej zje flupsy z papryką. Dla kogo ich nie
ugotowałam, tylko przelewałam cały tydzień z garka w garnek?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Najpewniej się odchudza, nie chce być już
taka wychudła, tylko przezroczysta.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Ja chodziłam! Przed wojną to się chodziło. że aż hej,


to się biegało. Do kina, na wafle, na ptifury, nad rzekę.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: No jak babcia będzie jeść ciągle te wafle


i inne kogle-mogle, to gratuluję. Nigdy się babcia nie odchudzi.
OSOWIAŁA STARUSZKA: Po piasku, po ziemi, nad rzekę. Tylko kawałek chle‐
ba w rękę i dalejże...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Niech babcia zapomni o chlebie, zwłaszcza


biały pszenny – tuczy. I ważny jest ruch. Jak babcia będzie tak tylko sie‐
dzieć na tym wózku inwalidzkim, to babcia się nigdy nie odchudzi, musi
babcia więcej jeździć, a przynajmniej sama się pchać. Cicho, bo ktoś pukał.
Puk puk.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Kto tam?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Otworzę, sprawdzę... A nie... Myślałam, że


to przyszła II wojna światowa.

HALINA: Co ty znowu opowiadasz!?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Przysięgam. No nic, widocznie przelatywa‐


ły po prostu jakieś modele samolotów.
.

SCENA 2

Mieszkanie i wszystko tak jak wcześniej. Staruszka w stuporze, Dziewczynka


bawi się znudzona kogucikiem na patyku. A jednak w pewnym momencie
oceniwszy tę czynność jako nietwórczą, zaczyna swoim patykiem pchać po
mieszkaniu babcię. Halina, trochę poirytowana ich przepychankami, trochę
już na nie impregnowana, zagłębia się w lekturze swojego magazynu, jed‐
nocześnie z cyrkową wprawą łapiąc spadające z szaf i półek przedmioty. Po
podwórku mogą przechodzić jacyś ludzie wrzucający śmieci do odpowied‐
nich pojemników, Pomiędzy nimi może czaić się monstrualnie gruba Boże‐
na, jak komandos ukrywająca się przed ich spojrzeniami za niemogącymi
ukryć jej obelżywie wielkiego ciała pojemnikami. Osowiałej Staruszce udaje
się wyrwać z kociokwiku zabawy i pośpiesznie zamyka się na kluczyk w toa‐
lecie wśród kojących ciurkań wody.

HALINA: Już zakwitły pierwiosnki i pełną parą nadeszła wiosna, kusząc nas
swoją piękną aurą.
Chętniej wybierasz się na dotleniający spacer, do łask wraca też rower.
Chętniej nie wybierasz się na dotleniający spacer, do łask nie wraca też ro‐
wer, którego nie posiadasz. Słoneczne popołudnia sprzyjają aktywności fi‐
zycznej i spotkaniom z przyjaciółmi, z którymi się nie spotykasz, bo ich nie
masz, i wspólnym wyjazdom z miasta i wypadom z restauracji, if you know
what I mean. Najwyższy czas na porządki w wiosennej garderobie!
Na wieszak nie wędrują szarości, brązy, grube rajstopy, ciężkie swetry,
palta i jesionki.
Chętniej nie wkładasz też tych lekkich sukienek, których nie masz,
i cienkich rajstop, których również nie masz. Na pewno nie masz też lżej‐
szych żakietów, ale na ten jeden, co masz, to na pewno jesteś zbyt gruba.
Nie szkodzi. Oto nasze zeszłoroczne propozycje, które nie pozwolą ci zlą‐
dować twardo na marginesie wszystkiego, z ręką w nocniku wiosennych
trendów.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Trochę przetrzepać z moli, trochę popry‐


skać dezodoryzantem, trochę wyprać, trochę nie wyprać, trochę w ogóle nie
wyprać, nie wyjąć z szafy i chodzić w tym, w czym się spało, i spać w tym,
w czym się chodzi, trochę otrzepać, trochę w ogóle nie mieć wcale i goto‐
we! Wysiłek żaden, a i efekt proporcjonalnie nie większy.

HALINA: Spódnica – Tesco, 28 złotych. Plama z tłuszczu doda zagadkowo‐


ści. Podkoszulka – z szafy, przetarta na cycach. Szarości, brązy i urynowa
żółć, tłuste plamy i przecierki, to hity tego sezonu, jak i każdego innego se‐
zonu. Plamy potu. Nasz trick – prędzej niż później pojawią się same. Skar‐
pety męskie – Stadion Dziesięciolecia 17 par 10 złotych. Buty – skaj.
„Wszystko po pięć złotych”, 12 złotych. Torebka – siatka plastikowa. Złoty
pięćdziesiąt, Lidl. Duża i pakowna, pojemność – 10 kilo kartofli, 5 butelek
octu, łapy kurze, wczorajszy numer bezpłatnej gazety „Metro”, ale zmieści
się jeszcze niewielka portmonetka. Można myć w zlewie.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Zeszłowiosenne zabiegi na poszarzoną


zimą i zniszczoną papierosami, niewłaściwym odżywianiem i chorobą
wieńcową cerę.
HALINA: Twarz umyj mydłem i posmaruj kremem Nivea albo zwykłą mar‐
garyną. Świetnie zrobi też tarcie ręcznikiem.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nasza porada: swojego kremu Nivea, aby


starczył ci na dłużej, nie używaj.

HALINA: Jednej połowy włosów nie umyj swoim zwykłym szamponem,


a drugiej połowy też. Nasz trick: im częściej tego nie robisz, tym lepiej wi‐
dać, że ich nie masz, dłużej też utrzymają niepokojący zapach szafki na
buty i przepoconej słoninki. Kwiecień zeszłego roku to nareszcie okazja, by
wiosenne słońce nie igrało w ich smętnych tłustych kosmykach.

Odczekawszy swoje, Staruszka nieporadnie pcha się z powrotem do miesz‐


kania, za nią odgłos spuszczanej wody.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Wózka nie oliw – przejmujące skrzypienie


doskonale da innym do zrozumienia, że właśnie wjechałaś i że pitoleniu za‐
raz nie będzie końca...

HALINA: No popatrz, mamo, a głowę bym dała sobie uciąć, że mama sobie
tam siedzi, bo tam ma święty spokój i dalibóg, nie pomyliłam się (energicz‐
nym gestem, wciąż zaczytana, przesuwa wózek Staruszki konsekwentnie tak,
by nie zasłaniał jej telewizora).
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (do Staruszki, udając, że też czyta):
W kwietniu zeszłego roku wszystko będzie, jak było. Otrzymasz tajemniczy
list, to może być upomnienie z gazowni! Dni znaczące: piętnasty. Wysypią
ci się kulki na mole. Dni nieznaczące: wszystkie pozostałe. Twój szczęśliwy
kolor: przezroczysty. Twój szczęśliwy kamień: kamień nerkowy.

HALINA (wraca do lektury): Uff! Gotowe! Porządki w szafie zrobione. Teraz


tylko czekaj na brak komplementów, obojętne spojrzenia i parę laczków na
ryj od czasu do czasu. Teraz możesz już czekać, aż znowu przyjdzie II woj‐
na światowa i wszystkie pieczołowicie gromadzone przez lata kubeczki po
kefirze nareszcie się przydadzą.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Puk puk!

HALINA: Kto tam?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (zagląda w garnki): To tylko znowu przy‐


szła ja, II wojna światowa. Widzę, że nie dość, że ma pani dużo kubeczków,
to jeszcze nagotowała pani pysznej broni biologicznej! Gratuluję.

HALINA: Co ty znów wygadujesz? Marsz do swojego braku pokoju.


MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Jak się zdaje tu właśnie jestem, ale jeszcze
sprawdzę. Hop hop! Hop hop! Gdzie jestem? A tutaj. Ach tutaj, no to idź
właśnie tutaj i tutaj zostań. Już się robi.
.

SCENA 3

Do mieszkania, nie używając pukania, z typowym dla osób nieposiadają‐


cych do przekazania żadnej sensacyjnej informacji, a jedynie to sobie roją‐
cej, podminowaniem, wchodzi Bożena. Jest monstrualnie gruba i porusza
się z widocznym trudem, nie mogąc domknąć drzwi, wyrywa je i odkłada na
bok. Sapiąc, stękając i trzymając się boleśnie za kręgosłup, pośpiesznie
drepcze w kierunku fotela, na którym niezwłocznie, jakby nie mogąc utrzy‐
mać się na własnych nogach, siada. Poziom przedmiotów w mieszkaniu
podnosi się o 40 centymetrów.

BOŻENA: Wybacz, że nie zadzwoniłam wcześniej do ciebie na komórkę, ale


nie mam komórki, bo po co mi, skoro jestem gruba jak świnia. Więc po
prostu wpadłam.

HALINA: Oczywiście ci tego nie mówię poprzez grzeczność, ale Boże, jakaś
ty gruba, jak świnia. Cały dom mi zasapiesz.

BOŻENA: Dziękuję. Widzę to w twoim spojrzeniu, mimo wszystko mogłabyś


jeszcze chwilę pogardliwie pofukać, żebym uniknęła jakichkolwiek wątpli‐
wości, że jestem grubą świnią i nie powinnam się tak nachalnie szwędać in‐
nym ludziom po ich polu widzenia, mają prawo do wyboru powodów, dla
których rzygają.
Korzystając z zaangażowania Haliny w podpalanie palnika, Mała Metalo‐
wa Dziewczynka kręcąca się wszędzie w poszukiwaniu czegoś do zniszcze‐
nia albo oderwania, przechwytuje i niby nigdy nic zaczyna czytać magazyn.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Zodiakalna Gruba Świnia może się spo‐


dziewać w zeszłym kwietniu samych miłych niespodzianek. W Biedronce
pojawi się nowy rodzaj niedrogiej mielonki „Szynka drobiowa pradawna”,
skład: woda, skóry wieprzowe, płyn do mycia naczyń, płyn do spryskiwa‐
czy, woda (97 procent), żelatyna, przyprawy; oraz nowy rodzaj przetermi‐
nowanej śmietany „Tylko o Parę Dni”, skład: woda, żelatyna, barwnik bia‐
ły, zagęszczacz, porzedzacz, odkamieniacz, odtruwacz, żywe kultury salmo‐
nelli. To, czego nie zjedzą inni, popij tym, czego nie wypiją. Nareszcie za‐
akceptuj siebie i całkowicie się zmień. W tym celu wychodź dużo z domu
i spaceruj, bo jak przystało na zodiakalną Grubą Świnię, jesteś grubą świ‐
nią, ale nie wychodź i nie spaceruj, zwłaszcza innym ludziom po ich polu
widzenia: mają prawo do tego, by rzygać z lepszych powodów.

Odkłada magazyn, jakby przez nikogo niezauważona. Bożena z zaintereso‐


waniem zerka na niego z trudnym do skrycia zainteresowaniem, ale nie ma‐
jąc odwagi go pomacać.

BOŻENA: O, jaka śliczna gazeta, „NIE DLA CIEBIE”.

HALINA: A tak, „NIE DLA NAS”.


BOŻENA: Bardzo ładna.

HALINA: Kupiłam sobie dzisiaj w kuble z makulaturą. Prawdziwa okazja –


za darmo i w dodatku z rozwiązaną krzyżówką. Miła niespodzianka, gdzie
ja bym miała głowę do jakichśtam krzyżówek!

BOŻENA: Ja, od kiedy właściwie od zawsze obejmuję to stanowisko specjali‐


sty usuwania zanieczyszczeń sanitarnych w przestrzeniach prywatnych wła‐
snych, kompletnie nie mam czasu na takie rzeczy. Praca niewymagająca,
ale męcząca i niesatysfakcjonująca.

HALINA: Doskonale to rozumiem. Ja, jako specjalistka przemieszczeń palet


towarowych w przestrzeni sklepowej klasyczną metodą fizyczną, muszę
wstawać wcześniej, niż się położę, i wracam z pracy dużo później, niż zno‐
wu do niej wstałam. W braku przyszłości mają mnie jednak awansować na
menedżerkę do spraw elektronicznego ustalania wagi realnej obiektów sek‐
toru owoców i warzyw i myślę: a dlaczego właściwie nie spróbować?

BOŻENA: A pewnie, a kto jak nie ty? Języki – obce, doświadczenie jako dys‐
pozytorka materiałów reklamowych w korpoltażu bezpośrednim ręcznym,
ambasadorka zapachu „Stara Baba” w Polsce w promocji bezpośredniej
w autobusach i tramwajach z dominującą nutą potu i delikatnie sekundują‐
cymi jej echami piżma, naftaliny i starej zupy...
HALINA (krzątając się przy kuchni i wykonując różne czynności, tyleż facho‐
we, co pozbawione sensu): A ja to już myślę: byle do tego urlopu, którego
nie będę miała. Czytam, czytam i zdecydowałam się wreszcie. Nie ma
mowy, w tym roku znowu nie pojedziemy na żadne wakacje.

BOŻENA: Coś ty!

HALINA: Ano tak! Znowu nie pojedziemy.

BOŻENA: A gdzie nie pojedziecie?

HALINA: Nigdzie.

BOŻENA: No a gdzie indziej? A my w tym roku nie pojedziemy nad morze.


Boże, jak tam jest dla nas zbyt drogo! Nie mamy na to pieniędzy! Poza tym
jestem gruba jak świnia i nie powinnam się tak nachalnie szwędać innym
ludziom po ich polu widzenia.

HALINA : A pewnie, a jak.


BOŻENA: Po drodze nie zahaczymy jeszcze o Kobyłkę, gdzie mieszka ku‐
zynka... I wprost stamtąd też nie pojedziemy nigdzie!

HALINA: No to pewnie się spotkamy – masz numer na mój brak komórki.


Nigdzie, stare dobre nigdzie, wszystkie wspomnienia mam właśnie stamtąd.
Chociaż od paru lat bardzo tam tłoczno, po prostu wszyscy się tam pchają,
sama mam tam szwagra, szwagierkę, brata, bratową, wuja, kuzynkę, sio‐
strę...

BOŻENA: A jak ciemniutko tutaj! A jak ciaśniutko!

HALINA (energicznie przestawiając wózek Staruszki, który zasłania jej


i uniemożliwia jednoczesne rozmawianie, śledzenie programu telewizyjnego
i macanie gazety): Ojciec szklorz, matka szyba. Jak mama myśli, że jest już
przezroczysta, to wciąż jeszcze mama nie jest. A ty marsz do swojego braku
pokoju!

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Jak się zdaje, właśnie tam jestem, ale jesz‐
cze sprawdzę. Hop hop! Hop hop! Gdzie jestem? A tutaj. No, właśnie, to
tak jak myślałam.

Mała Metalowa Dziewczynka znowu, przez nikogo niezauważona, prze‐


chwytuje pismo.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Odwrotnie niż w nowocześnie zaprojekto‐
wanych mieszkaniach, w których członkowie rodzin bezskutecznie nawołu‐
ją się godzinami po przestronnych korytarzach, hallach i osobnych poko‐
jach, usiłując dociec, gdzie sami oni się znajdują, nie mówiąc już o ich bli‐
skich, to klaustrofobicznie ciasne pomieszczenie sprawia wrażenie nieduże‐
go, a to właśnie w nim wielopokoleniowa familia wspólnie śpi, je, wydala,
żyje, nie śpi, przewraca się z boku na bok, wymiotuje i dostaje sraczki, nie
żyje i umiera, nie musząc się przy tym w nim w ogóle szukać, a wręcz prze‐
ciwnie: ciągle i ciągle się w nim znajdując.
Efekt ten osiągnięto przez prosty trick architektoniczny, mieszkanie
zmyślnie podzielono tak, aby brak pokoju Małej Metalowej dziewczynki,
brak świętego spokoju osowiałej inwalidki i niepokój Haliny (51 l.) mieścił
się dokładnie w tym samym jednym pokoju, gdzie jak dzień długi przeka‐
zują sobie brak pokoju.
Aż trudno uwierzyć, że oprócz nich udało się tu zmieścić cały oryginalny
komplet mebli z lat siedemdziesiątych (płyta pilśniowa). Ich powierzchnie
udało się przez lata zmatowić, porysować i szczelnie pokryć dziecięcymi
maziajami, a miszmasz produktów spożywczych, napoi wyskokowych
i wydzielin fizjologicznych tworzy na komplecie „Mieszko” stylizowany na
zwykły brud, niezwykły palimpsest. Tapety na brzegach lekko zmoczono
i naddarto, grzyba na ścianie, który przykryty został kilimem, w ogóle nie
ma. Pudełko po chałwie, ładnie oprawione wieczko bombonierki „Solidar‐
ność”, plastikowa wstążka wpięta w doniczkę z firodendronem, pałętające
się tu i ówdzie obierki jarzyn, kostki od kurczaka, rozkoszne, puszyste koty
kurzu, rocznik bezpłatnej gazety „Metro”, rzucona „niby to mimochodem”
tubka dentoseptu, kubeczki po kefirze, to wcale nie żadne łobuzy przewró‐
ciły śmietnik, tylko...

HALINA (zirytowana, wyrywając jej gazetę i z powrotem kładąc w bezpiecz‐


nym miejscu na stole): Nie daje chwili spokoju!
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Jestem w swoim braku pokoju!
.

SCENA 4

Halina przy kuchni, grzebie w swoich garnkach. Metalowa Dziewczynka


rozpędza wózek ze Staruszką, po czym wskakując zwinnie na jego tył, jeździ
dookoła telewizora, wreszcie wózek przewraca – tu jak kulki z flippera
mogą wysypać się wszystkie ukryte w pledziku pigułki – a nie potrafiąc na
powrót umieścić babci w pozycji pionowej, porzuca ją na dywanie. Jeszcze
chwilę krąży w poszukiwaniu jakiegoś utraconego zajęcia, po czym zaczyna
rysować prętem po politurze mebli. Przewrócona Staruszka w pozycji po‐
ziomej plecie warkocze albo robi na drutach 10-metrowy rękaw od swetra.
Potem odkłada robótkę i szamocząc się, rozpaczliwie usiłuje się podnieść.
Bożena na swoim fotelu coraz śmielej przybliża się do „Nie dla Ciebie”,
wreszcie sięga drżącą dłonią i początkowo nieśmiało przewraca kilka stron,
wreszcie zaczyna ją przeglądać z narastającą śmiałością, a nawet czyni
uwagi.

BOŻENA: A psychozabawę masz tu jeszcze niewypełnioną.

HALINA: Ano widzisz.

BOŻENA: Wypełnię, bo będzie na zmarnowanie. Czy jesteś spontaniczną wy‐


cieczkowiczką, ciepłolubną domatorką, seksowną wampirzycą, zapracowa‐
ną pracoholiczką, fantazyjną wichrzycielką, niepoprawną globtroterką, gru‐
bą świnią, czy przecenioną mrożoną pangą z Kerfura...

HALINA (wycierając ręce w sweter i zaglądając jej przez ramię): Ja niepo‐


prawną globtroterką.

BOŻENA: A pewnie: ja tak samo. Niepoprawna globtroterka – wszystkie od‐


powiedzi A. Ale zaznaczę dla niepoznaki jeszcze jedno B. Gotowe!

HALINA: Moje zakreśl na inny kolor, żeby nie pomylić. Niby głupia zabawa,
a jak się zgadza.

BOŻENA: Zgadza się jak nic! Pamiętasz, jak nie byłam we Francji i moja
noga nigdy już tam nie postanie? Fasolka po bretońsku i bułka paryska, oni
się tym wprost zajadają, a to taka buła jak wrocławska albo nawet gorsza.
Monumentalny zarys tej znanej wieży Eiffli, która że taka niby wysoka,
taka niby wysoka, a na zdjęciu w gazecie – o może taka, mniejsza od moje‐
go palca.

HALINA: To jeszcze nic, myśmy nie byli we Włoszech. Ale nie byłam zado‐
wolona W OGÓLE, że tam nie pojechaliśmy. Zapomnij! Do jedzenia nic
specjalnego. Włoszczyzna, orzechy, kapusta włoska, pieczeń rzymska, ta
ich pizza to mrożona z promocji z Tesco, wyobraź sobie, że z pleśnią. Zja‐
dłam, bo nie wyrzucę, ale żeby strawić to bardzo przelekramowane, więc
pojechaliśmy jeszcze do Rygi. Poza tym nie było sensu jechać, bo papież
już nie został człowiekiem, tylko Niemcem. Dobrze, że tam nie byłam i nie
zrobiłam zdjęć, to ci nie pokażę.

OSOWIAŁA STARUSZKA (podbija na swoim skrzypiącym wózku): Aż do War‐


szawy wkroczyli Niemcy...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Niemcy, wiem, to ci, co tak jodłują!

HALINA (pouczająco): Niemcy to ci, co mieszkają w RFN-ie i nie myją sia‐


tek, tylko wyrzucają, a kubków po kefirze to już w ogóle, no ciekawe. Jak
im skóry po kurczaku zostaną, to ciekawe w czym galaretkę sobie zrobią.
Potem jak przyjdzie znowu II wojna światowa, to do nas będą przychodzić.

Bożena z niewiadomokąd wyciąga osmalony i ośliniony album ze zdjęciami.

HALINA: Jaka gruba! Jaka nieopalona!! Ho ho ho. Że się w kadrze zmieści‐


łaś, no no.

BOŻENA: Tu nie byliśmy. I tu też nie byliśmy. A to właśnie nie my. Gdybym
miała ten album, to bym ci pokazała.
Równie nagle chowa album.

HALINA: Takim to dobrze. Nie żyć. Umierać.

BOŻENA: No a co? Każdy chce jakoś nie żyć.


.

SCENA 5

Dalsza stagnacja. Halina i Bożena pogrążone w swoich myślach z rękami


założonymi refleksyjnie na brzuchach. Skrzypienie wózka staruszki, skrzy‐
pienie gwoździa Małej Metalowej Dziewczynki na politurze mebli lub zgrzyt
i iskrzenie przecinanych przez nią kabli.

HALINA: A może byś coś zjadła? Przeczytałam tu świetny przepis: leczo. Tą


mielonkę pradawną z Tesco nie wyrzucasz, tylko obierasz z pleśni, jeśli jest
już śliska, to podsmażasz, po czym tniesz na kilka plastrów szynki parmeń‐
skiej. Kanapkowy seropodobny trzesz na parmezan, w konsystencji powi‐
nien przypominać już wymiędloną plastelinę, inaczej wciąż jeszcze się do
czegoś może przydać. Wrzucasz to do starej grzybowej. Powinna już lekko
opalizować.

BOŻENA: A skąd wziąć grzybową?

HALINA: Ugotować tydzień temu.

BOŻENA: Rzeczywiście, bardzo proste. A te gorzkie zjełczałe na wierzchu to


co?

HALINA: To orzeszki piniowe.


BOŻENA: Piniowe? A jakie to piniowe?

HALINA: Też pierwsze słyszę. Ale całkiem smaczne, bardzo podobne do tych
ziemnych z promocji, a wręcz to właśnie te same. Mam na nie sposób, jak
ich nie jeść, to w ogóle nie czuć zjełczałym. Można jeszcze dodać cenę
z chleba, żyły z mięsa, kości... Nie wyrzucać, usmażyć na łoju, ugotować na
kurzych łapach, zmielić, usmażyć znowu, nie wyrzucać, tylko mocniej oso‐
lić i w kubeczki po kefirze, odgrzać, podgrzać, odsmażyć, zjeść, a jak już
by się pieniło, to zwymiotować, a czasem nawet i wcale nie, i gotowe. Te‐
raz się ze mnie śmieją, a jak przyjdzie następnym razem II wojna światowa,
to jeszcze będą pałaszować, aż im się uszy będą trzęsły.

BOŻENA: Dziękuję, taka gruba, a jeszcze dokłada do pieca. Wcina, aż jej się
uszy trzęsą. Żryj, żryj świnio, żryj, bo to z makiem. Ja bym to podawała
jeszcze z dupką od chleba.

HALINA: Przepraszam, że tak to wszystko na niby, ale wszystko zjadłam, za‐


nim się zmarnowało.

BOŻENA: No właśnie. No to nic. Będę lecieć, jutro muszę wstać wcześniej,


niż się położę.
HALINA:Ja też jak wrócę znacznie później, niż znowu wstałam, to jeszcze
muszę wytrzeć jezioro gazetą.

BOŻENA: Już mnie tu nie ma.

HALINA: Jakby co, to mnie też nie ma.

Tymczasem Mała Metalowa Dziewczynka znów chyłkiem podkrada i zaczy‐


na czytać damskie czasopismo.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Efekt pozornego chaosu i bric-à-bracowej


przypadkowości w tym pięknym starym doszczętnie zdewastowanym
mieszkaniu został uzyskany przez prawdziwy chaos i przypadkowość. Pa‐
nujący wszędzie śmietnik do złudzenia przypomina śmietnik z prawdziwe‐
go zdarzenia, będąc nim w istocie. Opinia naszego eksperta, stylisty wnętrz:
ten rozpaczliwy syf to naprawdę piękne stare przedwojenne mieszkanie.
Ale mimo że w pomieszczeniu mniej więcej od wojny przeprowadzany jest
konsekwentnie brak remontu, ciągle brakuje w nim modnej od kilku sezo‐
nów czystości, suchości i przestrzeni. Możliwe są dwa rozwiązania tego
nieprzyjemnego koszmaru.
Pierwszym, dość kosztownym, jest przerobienie tej komórki na piwnicz‐
kę na wino (ale już nie, na przykład, trzymanie tu sprzętu narciarskiego czy
snowboardowego – wilgoć!), a samemu wyprowadzenie się do luksusowe‐
go apartamentu. Zgrabne półki i stojaki, i ich rozmyślne rozmieszczenie
mogą umożliwić kilku naprawdę przesmacznym buteleczkom bycie tu trzy‐
manymi!
Drugie, ekonomiczne: członkowie rodziny zabijają się nawzajem i po‐
wracają w bardziej korzystnych inkarnacjach, albo też po prostu nigdy się
nie rodzą i nie żyją, i tak jest lepiej dla nich wszystkich, a zwłaszcza dla
wszystkich innych wszystkich. Kamienica najlepiej, żeby została zburzona
(dobrze by było, gdyby jeszcze podczas wojny – później może być z tym
problem), a na gruzowisku wybudowany został względnie elegancki budy‐
nek wielopiętrowy, normalni ludzie kupili w nim mieszkanie, wstawili tu
tapczan z Ikei RIKKA, stolik z Ikei STAKKA, wazon ROSTE, kwiaty
HAMMA, wodę do kwiatów LIKKE, powietrze pokojowe GRETTA, siebie
samego SIEBBIE i spłacając kredyt przez następne czterdzieści lat, wpadali
tu z pracy się zdrzemnąć, umyć dupsko i z powrotem.
Akt II

SCENA 1

Widzimy to samo wnętrze z tymi samymi dwiema parami drzwi, oknem, za


którym drapieżnie szczerzy się miasto, z tymi samymi stękami z rur, odgło‐
sami meczów piłkarskich i stosunków seksualnych zza ścian, z tym samym
ekologicznym śmietnikiem na zewnątrz. Do mieszkania wchodzi Mężczyzna,
elegancki, stylowy, świeży i rozglądający się z brakiem satysfakcji po za‐
grzybionych ścianach, odłażących tapetach i wytartych śladach po kółkach
wózka inwalidzkiego na dywanie. Schludni szwedzcy robotnicy z Ikei wno‐
szą za nim kartony, a on pokazuje im nogą, gdzie mają je postawić; przykle‐
ja na ślinę do ścian parę stylowych rodowych obrazów z Ikei, utrwalających
piękno jego przodków, gerberów i słoneczników w dużym zbliżeniu (olej).
Wyjmuje z teczki laptop, butelkę wina i zaczyna je pić.

MĘŻCZYZNA: Wreszcie się zamknęły! Kompletnie nie mogę pisać mojego


scenariusza filmu pod tytułem Koń, który jeździł konno, o którym było bar‐
dzo głośno i zebrał wszystkie nagrody!
Rzecz dzieje się w Polsce, w Łodzi lub w Wałbrzychu, lub w familokach
na Dolnym Śląsku, lecz zdjęcia kręcone są częściowo na Litwie, częściowo
w Katowicach. Bohater, którego nazwałem roboczo Jasiek, mieszka w ra‐
dioaktywnym bloku. Pewnego dnia jego pijany ojciec górnik, zataczając się
na stary poniemiecki kredens z witrażykami, łamie sobie obie ręce i obie
nogi. Dla rodziny Jaśka zaczynają się ciężkie czasy.
Aby utrzymać umierającą na raka rodzinę, chłopak jest bezrobotny
i wpada w złe środowisko. Wszędzie przemoc, ponure ugory blokowisk,
wyciekające baterie, palące się rowery, komputerowe symulacje hołd. To
właśnie na jednej z nich bohater zauważa głuchą i ślepą, ale całkiem do rze‐
czy wyglądającą Monikę, która melankolijnie grzebie patykiem w osypują‐
cych się pikselach. Zaprzyjaźnia się z nią. Razem zbierają złom na urano‐
wych ugorach upadającej Stoczni Gdańskiej, którą świetnie nam zresztą
ograł Czarnobyl. Monika uczy go dostrzagać to, czego w naszym zabiega‐
nym, cotygodniowym trybie życia nie widzimy my, ludzie normalni. Nie‐
stety w tym samym czasie brat Jaśka zachorowuje na białaczkę. Lecz on
bierze los w swoje ręce.

Bez pukania do pomieszczenia wchodzi Aktor, wykonujący gesty despera‐


cji.

AKTOR: Nie chcę mieszkać już w tym bloku!

MĘŻCZYZNA: W dodatku wszędzie się kręci jeden pedał, którego wszyscy


w tym polskim ciemnogrodzie traktują nietolerancyjnie, podczas gdy on na
końcu okazuje się normalnym mężczyzną, tylko po prostu zadbanym i nie‐
tolerowanym.

AKTOR: Chcę mieszkać w innym bloku!


MĘŻCZYZNA: Przedostatnia scena: mieszkanie rodziców Jaśka, zaduch, typo‐
wa polska ciasnota i ciemnota. Matka Jaśka myje nogi w zlewie, nieletnia
siostrzyczka, jeszcze niemowlę, bawi się szkieletem od ryby zawiniętym
w zatłuszczoną polską flagę. Kamera mija wstrząsanego delirium ojca, któ‐
ry leży na tapczanie, przeciągnąwszy sobie szlauch z gąsiorka, pije z niego
brudny płyn hamulcowy i jak najęty wymiotuje krwią wprost na wyliniałą
wykładzinę, przejazd do okna. Na brudnej, niezmienionej na PCV szybie
drga samotny, zagubiony promień światła słonecznego. Komputerowy prze‐
jazd kamery przez szybę. W osiedlowym kuble z makulaturą przesympa‐
tyczny kundelek – młode szczenię – figluje z wyrzuconym przez kogoś ma‐
gazynem, przykładowo „Dla Ciebie”, z którego okładki uśmiecha się ślicz‐
na, młoda kobieca twarz. Już mi jeden z drugim krytyk z koziej pałki nie
powie, że zostawiam widza bez żadnej nadziei.
.

SCENA 2

Do mieszkania bez pukania z plikiem fruwających kartek wchodzi prezen‐


terka, upychając po rękawach dyndające z ubrań metki i niespecjalnie przy‐
glądając się interlokutorowi, siada na fotelu, zaplatając nogi we wdzięczny
warkocz. Zaczyna czytać z kartki, jakby jednocześnie myśląc na inne, waż‐
niejsze tematy. Aktor może mówić od siebie, ale może też posiłkować się ja‐
kimś magazynem albo czytać nieudolnie z podsuniętej kartki, albo puścić
kasetę z magnetofonu i udawać, że to mówi.

PREZENTERKA: W głośnym i dyskutowanym filmie Koń który jeździł konno


wcielił się pan w rolę Jaśka. Niech pan lepiej zdradzi, co pan robi, że pan
tak świetnie wygląda?

AKTOR: Codziennie wypijam litr prawdziwej regularnej wody płynnej, jem


też owoce i warzywa z naturalnych owoców i warzyw. Staram się nie jeść
słodyczy, fast foodów i papierosów, bo mają 1100 kalorii. Regularnie upra‐
wiam sport. Wyrywam włosy z nosa i uszu. Moja żona się nawet ze mnie
śmieje i mówi, że jestem pedałek. Oczywiście nie ma nic do gejów, a jedy‐
nie podśmiwa się z ich pewnej sympatycznej przekomicznej niesmacznej
zniewieściałości.

PREZENTERKA: Aha. (Porządkuje swoje notatki, coś wykreśla, czemuś się


przygląda. Czyta z nich z niejakim trudem i w pośpiechu.) Pana bohater
przechodzi też przemianę wewnętrzną. W tle Polska F czasu przemian i bu‐
szujący kapitalizm, nasze małe „tu i teraz”, nasze małe „tam i na pewno nie
wcześniej niż w 2045”, nasze małe „a na Zachodzie to już, a tutaj nie”, na‐
sze małe „jak ja nienawidzę tych Kaczorów”, nasze małe „a ja hops do mo‐
jej pościółki w prosiaczki i chra-pśśś, chra-pśśś”. Dlaczego wybrał pan ak‐
torstwo? Co pan ma?

AKTOR: Mam samochód jeden zwykły do jeżdżenia samochodem i jeden te‐


renowy do jeżdżenia po terenie, i mam mieszkanie i żonę, z którą połączyła
nas oboje wielka miłość do mnie, mam córeczkę i chcę spędzać z nią jak
najwięcej czasu, ale niestety trochę piję, a wtedy wciągam koks, a wtedy ro‐
bię się senny i rozdrażniony, aż muszę wciągać coraz więcej i więcej, aż
wreszcie kompletnie nie da się ze mną dogadać i bez koksu ani rusz, więc
wciągam przed graniem, po graniu, przed próbą, spektaklem, po spektaklu,
nawet tu na wywiad musiałem usypać sobie ściechę jak stąd dotamtąd, żeby
pojawiło się we mnie to zbawienne poczucie bycia przeze mnie mną i dzia‐
nia się przez rzeczy, które się dzieją; nic nie czuję, nie sypiam ze swoją
żoną i w dupie mam córeczkę, sprzedałem już oba samochody i mieszkanie,
ale wyszedłem z tego bagna i teraz chleję wódę, żeby trochę się uspokoić,
a wieczorem hops do mojej pościółki w prosiaczki i chra-pśś, chra-pśśś.
Ogromny ze mnie śpioch.

PREZENTERKA: Jako dziecko podobno był pan niewielkiego wzrostu i to się


z wiekiem zmieniało, im bardziej był pan starszy. I na koniec ostatnie pyta‐
nie. Jak wygląda pana zwyczajny zwykły dzień?

AKTOR: To była bardzo ciężka rola, bardzo wiele ujęć kręciliśmy w samej
Polsce, sypialiśmy w tamtejszych hotelach, nieraz nawet bez szamponiku,
mydełka i osobnego ręcznika do nóg, dlatego teraz potrzebuję spokojnej
głuchej ciszy, odpoczynku, medytacji, nowego samochodu terenowego, za‐
mierzam też pojechać do Peru pojeździć na quadzie po kolebce naszej cy‐
wilizacji, potem jeszcze tydzień na wódce, tydzień na koksie, parę dni na
detoksie, psychoterapia, trzy dni u Hellingera jako podpaska, zamierzam też
wreszcie przeczytać wszystkie tytuły i nazwisko autora książek tego słynne‐
go Hokelbeta, a potem to już hops do mojej pościółki w prosiaczki i chra –
wiadomo co. Ogromny ze mnie śpioch. Lubię też dobre wino, lubię je pić,
lubię nim sikać, wieczorkiem usiąść przy składance smoothjazzowej dołą‐
czanej ostatnio do rosołu Knorr... (to mówiąc, Aktor otwiera jakąś szafkę
w meblościance, gdzie pysznią się butelki wina i zaczyna je wyjmować i sta‐
wiać na stole).

PREZENTERKA: Nie kojarzę...

AKTOR: To taki bardzo znany rosół. Wino, wino, wino to modlitwa, nie wy‐
obraża sobie nawet pani, jak żmudnym, skomplikowanym, misternym,
mantrycznym niemalże procesem jest jego przygotowanie. Każda taka jed‐
na butelka w mojej piwniczce to cała malownicza historia i symfonia złożo‐
nych procesów, procedur, receptur, ludzkiej wytężonej pracy, cierpliwości,
znajomości prawideł i czasu, czasu, czasu, niechże to pani sobie wyobrazi,
jeśli ma pani na to dość wyobraźni.

Oboje porzucają swoje fotele i przyjmują pozycje tradycyjnie przyjmowane


przez osoby prezentujące mapę pogody.
AKTOR: Chiny. Mały Feng-Shui pracuje przy taśmie, przy produkcji wino‐
gron, jego numer pracowniczy w wielkiej fabryce owoców europejskich to
milion siedemset sześćdziesiąt tysięcy sto osiemdziesiąt dwa, co daje nume‐
rologiczną szóstkę i oznacza...
Do miąższu wtyka pestki i obleka go skórką trzydzieści dwie godziny na
dobę, z narażeniem życia, na które i tak nie ma przerwy ani nawet szansy.
Nie bumeluje – na jego miejsce czeka 15 milionów innych, identycznych
jak on czterolatków. Spieszy się i daje z siebie wszystko – nie chce, by bry‐
gadzista dostrzegł jego znużenie, w takim wypadku może przenieść go do
mniej inspirującej pracy przy kulaniu kuleczek na jeżyny lub przytwierdza‐
niu czubków do jagód. Wieczorem wraca do swojej chałupki z patyczków,
je zupkę chińską o smaku koreańskim i hops do swojej kupy przecenionych
chińskich staników i gaci, chra-pśś, chra-pśś.

PREZENTERKA: W tym samym czasie stara Hinduska imieniem Delhi miota


się w tych śmierdzących kadzidełkiem szmatach w maziaje, których naku‐
piła sobie za bezcen w India-shopie. Na śniadanie zje dziś tylko trochę cur‐
ry w proszku. Pospiesznie zamyka na gałąź swoją lepiankę z opon samo‐
chodowych, spieszy się przebierać ziarnka piasku, tylko te najbardziej okrą‐
głe i symetryczne nadadzą się na szkło na butelki.

AKTOR: Dalej przychodzi kolej na polskich emigrantów zarobkowych. Jan


z Tłuszcza, doktor nauk społecznych, lepi i maluje na czarno grudki ziemi,
już w Polsce był z niego majsterklepka. Maria, zredukowana tkaczka z Ło‐
dzi, dzielnie mu w tym pomaga, wplatając pomiędzy nie imitacje dżdżow‐
nic, sztuczne larwy chrząszczy i misternie uplecione na bazie prawdziwych
korzonków korzonki. Zaraz spieszy się do swojej drugiej pracy – po godzi‐
nach pracuje przy wycinaniu ząbków i malowaniu maleńkich żyłek na li‐
ściach, nic dziwnego, zawsze miała zdolności artystyczne, ukończyła grafi‐
kę na ASP. Pilnie składa cent do centa, ciężko zarobione pieniądze umożli‐
wią jej kupno biletu powrotnego do Polski plus opłaty lotniskowe.
Tymczasem więźniowie polityczni z Rosji przecierają już powietrze ze
spalin, dzieci w Uzbekistanie wybierają najpiękniejsze promienie słonecz‐
ne...

PREZENTERKA: A potem rachu-ciachu, czary-mary, winko na leżaki, w karto‐


ny, w skrzynki, w tiry, po drodze jeszcze kilka nieszczególnie urodziwych
kobiet z Bułgarii złapie przy trasie do swoich słoiczków trochę zagranicz‐
nych kondonów albo wręcz i nie, jeszcze kasjerka z Tesco, która stłucze
jedną z butelek, żeby ją spłacić, weźmie kredyt bez poręczeń, żyrantów
i zgody współmałżonka, a nie mogąc go spłacić, powiesi się na pasku od to‐
rebki, fotoreportaż z popełniania przez nią desperackiego czynu zamieści
„Superexpress”; jak udało się zwinnym fotografom uchwycić sam moment
samobójstwa, to już na zawsze pozostanie poza sferą zainteresowań zbul‐
wersowanych tragedią czytelników, a jednak utwierdzi ich w niewychodze‐
niu z domu po 16.30.

Ni stąd, ni zowąd, wracając ni to z piwnicy, ni to z toalety, pojawiają się


Halina i Bożena i szybko zajmują swoje poprzednie miejsca: Bożena na fo‐
telu z dłońmi założonymi na brzuchu, Halina z płachtą „Superexpressu”
przy kuchence.

HALINA (czytając „Superexpress”): Powiesiła się na pasku od torebki!


A wcześniej jeszcze ją zabili, zgwałcili, zawinęli w dywan i pletli warko‐
czyki z jego frędzli, litości nie mieli żadnej!
BOŻENA: Co ty mówisz??

HALINA: Są zdjęcia! Głowę jej odcięli i grali nią w piłkę jej nogami! Ja to
już nie wychodzę po 16.30, bo to niebezpiecznie, zresztą i tak z pracy wy‐
chodzę dopiero po 23.

BOŻENA: Ja też nie wychodzę po 16.30, ani o żadnej godzinie, bo jestem


gruba jak świnia i nie będę się innym szwędać po ich polu widzenia, to ich
pole widzenia i mają pełne prawo porzygać się z lepszych powodów.

Halina i Bożena pośpiesznie wychodzą albo znikają ze sceny na mniej oczy‐


wiste sposoby. Fotele znowu zajmują Aktor i Prezenterka. Zamiana jest bar‐
dzo krótka. Aktor dosiada się do stolika. Z niekłamaną przyjemnością ma‐
suje butelki, pieści etykietki. Przeciera kieliszki, ogląda je pod światło, na‐
lewa wino.

AKTOR: Teraz sama pani widzi, że to niedorzecznie drogie wino naprawdę


warte jest swojej ceny, a pani mocz naprawdę zada dzisiaj w Wiśle bobu
moczom innych ludzi. Proszę skosztować. No i...?

PREZENTERKA (próbując, wąchając, mlaszcząc, obracając płyn w kieliszku):


Hmm... Cóż. Ładny kieliszek.
AKTOR: No właśnie. Bo to ja je wypiłem. A oto moja kolekcja korków. To ja
wypiłem. To ja wypiłem. To wypiłem. To wypiłem. Ja wypiłem! JA WYPI‐
ŁEM! To ja. To też ja. I to ja. A ten akurat nie, to moja żona wydudlała
z euforii, jak zrozumiała, że nią jest.

PREZENTERKA: No to może być pan chyba pewien, że jak przyjdzie znowu II


wojna światowa, to pana korki naprawdę zadadzą bobu płomieniom pod‐
czas pożaru.

W drzwiach staje Mała Metalowa Dziewczynka, wdzięcznie kołysząc swoimi


warkoczykami.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Puk puk!

PREZENTERKA: Kto tam?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: To przyszłam znowu ja, II wojna światowa,


przyprowadziłam trochę płomieni. To my, płomienie, o, to naprawdę PAN
to wszystko wypił? Co za wspaniałe koreczki, możemy je polizać?

AKTOR: Nie dziwię się wam, sam też to czasem robię.


PREZENTERKA: W społeczeństwie są problemy. Pana bohater pochodzi z pa‐
tologicznej rodziny, jego ojciec pije... Dziękuję za wywiad. Do widzenia.
Życzę wielu sukcesów.
.

SCENA 3

Po mieszkaniu kompulsywnym krokiem, nie mogąc sobie miejsca znaleźć,


chodzi Edyta – elegancka, zapłakana i z torebką, paląc kompulsywnie cien‐
kie papierosy i trzymając w ręku smętny flaczek mokrych koronkowych maj‐
tek. Halina idzie wynieść śmieci, Bożena ukrywa się jak komandos za ku‐
błem.

EDYTA: Boże, jak ja się spłakałam, jak ja się wzruszyłam! Majtki to mam
zupełnie mokre od śluzu, chyba muszę je wyrzucić i kupić sobie nowe, bo
te są i tak już całkiem niemodne! Jakie to było wzruszające, jakie okrutne,
tyle razy narzekam na swoje problemy, kompleksy i że mam cycuszki małe
jak skarpetki, a teraz poczułam wdzięczność do Boga, że inni mają jednak
gorzej, a życie jest jednak takie prawdziwe!
Do teraz stoi mi w oczach, jak ta matka podmywa się w miednicy, a jej
ojciec-górnik pije przez szlauch płyn hamulcowy prosto z gąsiorka i wy‐
miotuje na dywan. Więcej się bałam tylko na Freddim Krugerze i rollerco‐
asterze, bo jesteśmy zaślepionymi egoistami, przecież mogliśmy wcale nie
urodzić się nami, przecież to nie było wcale takie oczywiste.

BOŻENA: Ja chciałam zwrócić uwagę bohaterom filmu, że jeśli mąż czy kon‐
kubent pije płyn hamulcowy, to z czystym sumieniem mogę polecić GU‐
MOLEUM – dużo łatwiej się zmywa wymiociny i krew, i tak nie śmierdzi,
a osoby z zaćmą, a zwłaszcza całkiem niewidome, to nawet nieraz myślą,
że to parkiet. Ale nie zrobię tego, bo jestem gruba jak świnia i nie będę się
afiszować ze swoimi myślami.

HALINA: A mi się ten film tam wcale nie podobał. Same przeklinanie i pale‐
nie papierosów. Ja to lubię filmy o ładnych babeczkach, jak one tańczą, jak
one śpiewają, jak one nie żyją i jak one nie srają. Film o koniach, konie, co
mnie obchodzą jakieś konie! Nadmienię, że to moja subiektywna opinia, bo
filmu nie widziałam.

EDYTA: Boże, jak ja się bałam, patrząc dzisiaj na kasjerkę w Tesco, Boże,
jak ja się bałam, że można się było tak zaniedbać, Boże, jak ja się bałam, że
przecież wystarczyłoby tylko parę drobnych zmian, dobry fryzjer, dyskret‐
ny makijaż i przynajmniej pięć godzin snu zamiast dwóch, i wyglądałaby
zupełnie jak normalny człowiek. Boże, jak ja się bałam, że to by wcale jed‐
nak może nie wystarczyło, Boże, jak ja się bałam, że niezbędny byłby jed‐
nak przeszczep włosów i może jeszcze twarzy, względnie całego ciała i ca‐
łej osoby, wymiana wszystkich przodków do czwartego pokolenia wstecz
i całej garderoby, zmiana daty, a przede wszystkim kraju urodzenia na inny,
a wyglądałaby zupełnie jak normalny człowiek. Więcej to się bałam tylko
na Freddim Krugerze i rollercoasterze, więcej to się bałam tylko na Critter‐
sach.
Życie jest jednak takie prawdziwe, niesprawiedliwość jest taka niespra‐
wiedliwa, ci wykluczeni są całkowicie wykluczeni, a wrażliwość społeczna
jest taka wrażliwa. Postanowiłam, że jeszcze dziś, jak tylko znajdę gdzieś
jakąś rzekę, z której uratuję tonących, albo jakiś pożar, z którego uratuję
płonących, to nie będzie to może łatwe, bo żadnego tak nagle nie znajdę
w tych czasach pokoju, kiedy wojna dzieje się akurat w innych krajach, co
nie stwarza aż tak wielu okazji jednoznacznego dobra, ale kupię chociaż
kilo dobrych cukierków i nie zawiozę ich do sierocińca, tylko zjem z tych
wszystkich nerwów jeszcze w samochodzie sama chaps chaps chaps. Może
więc po prostu wezmę wszystkie ulotki pod przejściem podziemnym i wy‐
rzucę dopiero za następnym rogiem. A może po prostu, żeby nie łazić po
żadnych przejściach po 16.30, bo to niebezpieczne, posegreguję śmieci
w torebce: folia do folii... papierki do papierków... szminki do szminek...

Edyta, utyskując, robi generalne porządki w torebce. Wychodzi z pokoju,


niepotrzebne rzeczy starannie segreguje i wrzuca do odpowiednich kubłów.
Bożena chce łapsnąć magazyn, ale Halina jest zwinniejsza i bardziej pewna
siebie.

EDYTA: Proszę, co za nieporządek. „DLA CIEBIE” z kwietnia zeszłego


roku! Z rozwiązaną krzyżówką! Do kubła z makulaturą! Co za nieporządek,
wala się wszystko, przyroda umiera, a ja ile razy czegoś nie szukam, to
wyjmuję tylko swoje brudne paznokcie!!

HALINA: O, „NIE DLA MNIE” z zeszłego kwietnia, bardzo dobra gazeta.


Niedroga, za darmo, stać mnie.

Halina przegląda magazyn. Na skrzypiącym rowerku przyjeżdża Mała Me‐


talowa Dziewczynka i też mimochodem zagląda w lśniące strony.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nawet niezła.


HALINA: Z kwietnia zeszłego roku. W sam raz nie dla mnie.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nawet krzyżówkę ma mama od razu roz‐


wiązaną.

HALINA: Nie muszę rozwiązywać, tylko od razu mam hasło. Wiosenne tête-
a-tête.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Mama pokaże. Wiosenne tête-a-tête...


Chwilka... Wiosenna macanka nad gnojówką?
.

SCENA 4

W mieszkaniu siedzą wszyscy razem: Mężczyzna przy swoim, teraz już za‐
pełnionym butelkami po winie, wypalonymi papierosami i niedociągniętymi
ścieżkami stoliku, jego rodowe obrazy z rodowymi gerberami z Ikei dawno
już odkleiły się i spadły ze ścian. Halina, Bożena, Osowiała Staruszka
i Mała Dziewczynka w swoich naturalnych pozycjach z zaaferowaniem śle‐
dzą wydarzenia w telewizorze.

MĘŻCZYZNA: To był oczywiście nie koniec, ale zaledwie początek, a właści‐


wie krótkie streszczenie zdjęć, które ostatecznie nie weszły podczas monta‐
żu do ostatecznej wersji filmu, co było ukłonem bardziej w stronę tej 4-mi‐
lionowej publiczności, która na ten film nie przyszła do kin, bo nie będzie
wydawać dwie dyszki na bilet, a jeszcze przecież naczosy dziesięć w cenie
ośmiu, m&msy, orzeszki w cukrze pudrze, kola i siedem tyskich, żeby oglą‐
dać przekrój przez hasiok i słuchać udawania rzygania w dolby surround,
jak na co dzień słyszy w dolby surround jego nieudawanie, więc musiałem
zgodzić się na pewne drobne ustępstwa, też muszę przecież za coś żyć, też
muszę spłacać jakoś kredyt mieszkaniowy! Monika ma dość bycia ślepą
i głuchą...

HALINA: A pewnie, kto by tam chciał być ślepy, chyba tylko głuchy!
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nie jest może ślepa ani głucha, ale jest za
gruba. Powinna się odchudzić.

BOŻENA: Powinna się odchudzić i zmienić ubranie. Ja bym tak nie poszła do
Biedronki po ocet.

MĘŻCZYZNA: ...Monika postanawia wyrwać się z braku perspektyw i stawia


wszystko na jedną kartę. Sprzedaje spróchniały gołębnik z ukochanymi pta‐
kami, a za pieniądze kupuje bilet do Warszawy. Tam zamieszkuje na kom‐
puterowej symulacji na folderze reklamowym grodzonego osiedla...

OSOWIAŁA STARUSZKA: To Warszawa? Ulica Solec? Nie poznaję...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Oj babciu, to ten taki budynek, ten taki


jeszcze niewybudowany.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Szłam tamtędy w dniu, gdy wybuchła wojna...

HALINA: Niektórym z nas rośnie nos, innym leci z niego dym, a jeszcze inni
potrafią robić to z kamienną twarzą, oto odpowiedź na to raz po raz cisnące
się na usta pytanie: jak oni kłamią!
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Ładnie to podpitalać ciągle komuś jego ży‐
cie i w przyprawiających o zaślinianie poduszki przez sen historiach opo‐
wiadać jako swoje! Odkąd żyję, to odkąd pamiętam babcia ani nigdy nig‐
dzie nie szła, ani nie jechała na żaden obóz kondycyjny.

MĘŻCZYZNA: ...tam zatrudnia się w agencji reklamowej jako wzięta copywri‐


terka, znanej kancelarii prawniczej jako znana adwokatka i biurze projekto‐
wym jako urodziwa architektka. Wiele pracuje zawodowo i ma fax, ale po
pracy jest zagubiona, bo nie ma dzieci. Chodzi do photoshopu i pije tam ro‐
sół Knorr...

HALINA: Monika, nie przedrażaj! W Biedronce kupisz taki sam, tylko gor‐
szy, za połowę tej ceny.

BOŻENA: Na sam rosół, uważaj, tym się nie najesz, zaraz znowu będzie
głodna! Dodaj makaronu albo chociaż kości.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Niech ona nie dodaje makaronu! Nigdy się
nie odchudzi. Zawsze będzie już gruba, a otyłość to choroba.

BOŻENA: Chyba u was, w tym ciemnogrodzie, wiadomo – Polska. U nas


w Ameryce jest całkowicie inaczej. Tylko to pomyślałam, bo jestem gruba
jak świnia i nie będę się tu afiszować ze swoimi myślami.
MĘŻCZYZNA: Tam przypadkowo poznaje Maxa i dotyka się z nim ustami
nago w toalecie, a potem w windzie. A jednak pojawiają się perypetie, Mo‐
nika ma dość pustki i braku wartości, a Max okazuje się nieodpowiedzial‐
nym gówniarzem, który nie chce założyć rodziny, tylko trzyma w szafce
obok rosołu Knorr 100 kilogramów przeżenionej mąki krupczatki...

HALINA: Przedraża. Zwykła pszenna – tańsza.

MĘŻCZYZNA: ...a po piętach depcze mu trzech tęgich wymazanych na chybił-


trafił samoopalaczem Kolumbijczyków z rosyjskiej mafii, seksowna poli‐
cjantka, uzależniony od tramalu fajtłapowaty dedektyw i fryzjer-gej. To ten
ostatni, chociaż jest nietolerowany, okazuje się dobry i ratuje biedne dziec‐
ko z pożaru, bo wcale nie jest żadnym gejem, tylko normalnym mężczyzną,
ale po prostu jest zadbany i nietolerowany.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Nienawidzę nietolerancji. Szczerze to nie‐


nawidzę też pierrotów i bajecznych z mieszanki wedlowskiej. Pozdrawiam!

MĘŻCZYZNA: Monika rodzi męża i dzieci, chłopca czy dziewczynkę, i jest


bardzo szczęśliwa, bo kobieta jest spełniona. Szczerze rozmawia ze swoim
sedesem o nowym domestosie. Na horyzoncie majaczą 3 komputerowe sy‐
mulacje drapaczy chmur, a oni idą za rękę i się śmieją. Koniec. Tak właśnie
wyglądałaby ostatnia scena tego filmu, gdybym go kiedykolwiek zrobił.
PREZENTERKA: Witam. Jeszcze przed chwilą grzebała w pikselach na hoł‐
dzie, dziś jest wielką gwiazdą. Sprzedała spróchniały gołębnik, postawiła
wszystko na jedną kartę, dziś szczerze przedstawia nam zawartość swojej
torebki.

MONIKA: W torebce przeważnie noszę ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy: las‐


so magnetyczne plus alt, lasso geometryczne, próbnik, pędzel, jasność-kon‐
trast, kolory, gradienty, maski, filtry, skalowanie plus przycisk shiftu i obo‐
wiązkowo gumkę do mazania – przydaje się zwłaszcza do włosów łono‐
wych, o które naprawdę już od dawien dawna nietrudno.

PREZENTERKA: Czyli życie gwiazdy to nie wcale takie, jak w powszechnym


mniemaniu, hop i kizi mizi z poliestrowym kotem na czerwonym dywanie
tylko...

MONIKA: Szczerze, to ciężka praca. Nieraz zdarzało się, że po całym dniu


spędzonym monotonnie na niejedzeniu, niepiciu, potem niesikaniu i niesra‐
niu, a w międzyczasie jeszcze na niepoceniu się, byłam tak zwężona, wy‐
dłużona i znużona, że kładłam się ot wprost na kozetce w photoshopie, nie
mając siły jechać do tego domu, którego ze zmęczenia zapominałam, że nie
miałam, bo nie istniałam i tak całymi dniami i nocami leżałam, czekając, aż
ktoś mnie zauważy i z powrotem poszerzy i skróci, nie mówiąc już o bólu
fantomowym po usunięciu pępka. A jednak jednocześnie wiele zawdzię‐
czam nieistnieniu i niebyciu, z jednej strony nie jestem nikim, ale z drugiej
na przykład nie jestem Polką.
PREZENTERKA: W takim razie wspaniale mówisz po polsku, poprawnie i nie‐
malże bez akcentu.

MONIKA: To nie było łatwe. Urodziłam się tu jako malutkie niemowlę przez
zupełny przypadek, po prostu tu od dłuższego czasu żyli moi prapradziad‐
kowie, pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, rodzeństwo, wujkowie, ciocie
i kuzyni, oczywiście rzuceni tu przez wichry losu, cały czas stęsknieni za
Zachodem, skąd pochodzili. Podobno od początku wiele płakałam, biłam
malutkimi piąstkami, już wtedy chciałam wracać tam, skąd pochodzę, czyli
na Zachód, ale będąc bezradnym noworodkiem nie umiałam nawet słowa
po polsku, nie mówiąc już o zabukowaniu biletu (w Polsce w latach sie‐
demdziesiątych nie było nawet internetu). Cóż mogłam zrobić, chcąc nie
chcąc, nauczyłam się polskiego i mówię teraz całkowicie bez akcentu,
a jednak znaczenia niektórych wielosylabowych słów do teraz nie mogę za‐
pamiętać, co nie przeszkadza mi ich wypowiadać. Muszę też przyznać, że
szkodzi mi tutejsza woda, tutejsze powietrze, nie podoba mi się krajobraz,
architektura i nie lubię ludzi, ponurych, niezadowolonych z życia i zakom‐
pleksionych.
.

SCENA 5

Edyta ze zwitkiem swoich mokrych majtek w dłoni, Halina, Bożena, Mała


Metalowa Dziewczynka.

EDYTA: Boże, jak ja się wzburzyłam, jak ja się oburzyłam, chyba z tego
wszystkiego pójdę do domu i zjem sałatkę lozańską, pasztecik z młodych
koziołków, wiadro parmezanu, a jak i to nie wystarczy, to jeszcze kopę mar‐
chwi na samo i ze skórami i tacką, popiję litrem płynu do demakijażu i jesz‐
cze kilo dobrych cukierków, których nie zawiozę biednym sierotom do sie‐
rocińca, tylko zjem z tych wszystkich nerwów jeszcze w samochodzie sama
i jak tylko po drodze jeszcze wstąpię na siłownię, żeby uniknąć boczków, to
nie zniosę dłużej faktu, że nie było po drodze żadnych pożarów, z których
uratować bym mogła płonących, i żadnych rzek, z których uratować bym
mogła tonących, więc nie zrobiłam tego i obawa, że drzwi egzystencji mogą
się zamknąć za mną bez tego samego huku, bez którego się otworzyły, bę‐
dzie zbyt dojmująca, więc wreszcie wywrzeszczę to głośno i wprost, krzyk‐
nę to jasno i spokojnie, powiem to dobitnie, ale też niezbyt agresywnie,
a może po prostu psst psst szepnę to sobie samej na uszko albo po prostu
zwyczajnie pomyślę, z kamienną twarzą, nic nie dam po sobie poznać, bo
znowu będzie na mnie, że nie golę bobra: film Koń, który jeździł konno
utrwala i kandyzuje w klajstrze pseudoszczęścia stereotypiczne role kobie‐
ty, uprzedmiatawia ją, zwęża, poszerza i odbiera jej naturalny pępek.

BOŻENA: A ja to nie jestem żadną feministką. Ja jestem grubą świnią.


HALINA: Mnie to na żadne skrobanki nikt nie namówi! Ja bym nigdy nie
dała zabić malenieczkiego dziecka, co schronienie znalazło w moim łonie!
Skąd ja bym wzięła tyle pieniędzy?!!

BOŻENA: Skąd ja bym miała mieć na to pieniądze??

HALINA: Nie stać mnie, żeby być taką morderczynią.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Ja też nie jestem żadną lizbijką.

HALINA: Co ty znów wygadujesz, co to za słowa?

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Też nie znam, ściągnęłam dopiero z inter‐


netu.
Akt III

SCENA 1

Mieszkanie Mężczyzny, który z furią porządkuje swoje papierzyska i butelki


po winie, zwija kartony, składa obrazy z gerberami.

MĘŻCZYZNA: I o co te awantury? Niech ta w okularach zgoli bobra, kupi so‐


bie soczewki kontaktowe, a wtedy urodzi sobie męża i dzieci, będzie miała
swojego domestosa i przestanie myśleć o bzdurach. Kompletnie przez nie
mogę pisać scenariusza do mojego filmu Koń, który jeździł konno, o którym
było bardzo głośno, zdobył wszystkie nagrody i przełamał impas polskiego
kina, które jest w opłakanym stanie i bynajmniej nie jest to stan zjednoczo‐
ny, nie mogę pisać przez nie tego scenariusza, bo nie dość, że za dużo piję,
za dużo jem, za dużo jeżdżę na quadzie po kolebce naszej cywilizacji, do
Egiptu na basen i do Nowego Jorku na zakupy, to jeszcze jak wracam i chcę
nakręcić film o współczesnej Polsce i panujących tu wykluczonych, wyko‐
rzenionych, rozpadzie więzi, nędzy, nietolerancji, destabilizacji tożsamości
narodowej i innych strasznych problemach, o których świetnie pisał Hokel‐
bet – nie wiem, nie czytałem, a które mnie nie dotyczą, to nie dość, że nie
mogę bo nie potrafię, to jeszcze jak wracam z Okęcia na to kartoflisko,
gdzie panują chore systemy, chore pojęcia, chore konflikty i chore relacje,
i metro brrruu, tramwaje wrrrr, samoloty szuuuu, zanieczyszczona gnojów‐
ka gul gul gul, to też chcę jakoś żyć, a jeszcze muszę spłacać kredyt na to
mieszkanie, które dalibóg, lepiej nadawałoby się na piwniczkę na wino.
Wychodzi. Staruszka kręci gałką radia. Spośród szumów i chrzęstów fal ra‐
diowych wreszcie wyłania się głos spikera.

RADIO: W dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim,
wszyscy ludzie na świecie byli Polakami. Każdy był Polakiem, Niemiec był
Polakiem, Szwed był Polakiem, Hiszpan był Polakiem, Polakiem był każdy
po prostu każdy każdy każdy. Pięknym krajem była podówczas Polska;
mieliśmy wspaniałe morza, wyspy, oceany, flotę, która po nich pływała
i odkrywała wciąż nowe, również przynależące do Polski kontynenty, był
między innymi znany polski odkrywca Krzysztof Kolumb, którego potem
oczywiście przechrzczono na Christophera czy innego Chrisa czy Isaaka.
Byliśmy wielkim mocarstwem, oazą tolerancji i multikulturowości, a każdy
nieprzybywający tu z innego kraju, bo ówcześnie jak już wspominaliśmy
ich nie było, był tu gościnnie witany chlebem...

Na rowerku przyjeżdża Mała Metalowa Dziewczynka. Nerwowo kręci się


wokół radia, jakby była zazdrosna, że coś wygryzło ją z fonosfery.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Chleba, chleba, coś słyszałam o jakimś


chlebaku.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Chlebie.


MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Czy chlebie, czy chlebku, ja tam nie wiem,
co to jest, ale jeśli to te białe sypiące się kamory z Tesco, to trzeba im ko‐
niecznie było powiedzieć, że można nimi świetnie rysować po asfalcie. I się
potem nie zmywa na kwaśnym deszczu. Ale są bardzo tuczące.

RADIO: ...i solą... Ale skończyły się dobre czasy dla naszego państwa. Naj‐
pierw odebrano nam Amerykę, Afrykę, Azję i Australię. Niszczono polskie
flagi i domalowywano na nich inne paski, gwiazdki i inne esy-floresy, język
polski urzędowo pozmieniano na frymuśne obce języki, których nikt nie
umie i nie zna, a jedynie ludzie, którzy nimi mówią, tylko po to, żebyśmy
my, Polacy, go nie znali i nie rozumieli, i czuli się jak ostatnie szmaty...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: No właśnie, no i dobrze, święta racja. Ja so‐


bie ściągam z internetu subtitlesy i wszystko rozumiem.

RADIO: Potem zabrano nam kolejno Egipt, Francję, Włochy, Brazylię,


wreszcie odebrano nam Niemcy.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: I dobrze nam tak, a co, gdziebyśmy znaleźli


pracę?

RADIO: ...mieszkających tam Polaków natychmiastowo zniemczono i kazano


im jodłować, ostatecznie odłączono Rosję, gdzie polską ludność zapędzono
do mówienia jakimś dziwnym narzeczem. Zostawiono nam piaszczysty
spłachetek ziemi ukochanej, ojczystej. Wisła cięła łany krwistych malw sre‐
brzystą nitką i złoty kłos dojrzewał, chleb nasz powszedni...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: To powiedzcie im, żeby kupili sobie w Te‐


sco te białe kamory, świetnie się nimi pisze po asfalcie, tylko śmiertelnie tu‐
czą, nigdy babcia nie będzie przezroczysta!

RADIO: Aż do Warszawy wkroczyli Niemcy i powiedzieli, że Polska ani


chwili dłużej nie jest już Polską, Warszawa nie jest jej stolicą, tylko dziurą
w ziemi pełną gruzu.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Święta racja, dziura! Zabita dechami. Nie‐


nawidzę tego miasta! Metro wrrr, tramwaje bruuu, w autobusach smród,
a do jakiegokolwiek celu nie jedziesz, to po trupach, po trupach po tru‐
pach!!

RADIO: ...a my nie jesteśmy żadnymi Polakami...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: I bardzo słusznie. I bardzo słusznie, ja też


nie jestem żadną Polką, niby dlaczego? Takiej decyzji nie mogłam podjąć
nawet podświadomie. Jestem Europejką.
RADIO: ...nie jesteśmy Polakami, tylko Niemcami albo Rosjanami, a właści‐
wie to ich zwłokami, a ci co nawet nie są zwłokami, to zaraz nimi i tak
będą...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: No właśnie, w pełni się zgadzam z tym ra‐


diem. Po co być jakimiś Polakami?

STARUSZKA: Polsko, kraino prześliczna, pamiętam, jak umierało twe piękno.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Umierało, umierało, to niech, sobie wzięło


apap! Każdy wie, że Polska głupi kraj, biedny i brzydki.
Architektura brzydka, pogoda ciemna, temperatura zimna, nawet zwie‐
rzęta uciekły i schowały się w lasach. W telewizji złe programy, dowcipy
niedowcipne, prezydent wygląda jak kartofel, a premier jak kabaczek. Pre‐
mier wygląda jak kabaczek, a prezydent jak premier. We Francji jest Fran‐
cja, w Ameryce Ameryka, w Niemczech są Niemcy i nawet w Czechach są
Czechy, a tylko w Polsce jest Polska. W Francji są bagietki, w Anglii grzan‐
ki, w Niemczech bułki, a w Polsce ciągle tylko ten chleb chleb chleb.
W Francji jest bagietka, we Włoszech makaron, a w Polsce do dziś je się
nie wiadomo czemu te kartofle. We Francji wszyscy mówią po francusku,
w Anglii po angielsku i tylko w tej Polsce wszyscy pierwsza litera pier dru‐
ga do po polsku czego nikt nie rozumie. Ja to już od dawna zdecydowałam,
że nie jestem żadną Polką, tylko Europejką, a polskiego nauczyłam się
z płyt i kaset, które zostały mi po polskiej sprzątaczce. Nie jesteśmy żadny‐
mi Polakami, tylko Europejczykami, normalnymi ludźmi! To właśnie nie
jest moja mama, tylko nasza prywatna sprzedawczyni z Tesco. Przywozi
nam na wózku widłowym Tesco do domu, a my tylko pokazujemy, czego
nie chcemy i ona odwozi to z powrotem, a jak się ślizga na zakrętach! To
nie jest nasza sąsiadka, tylko nasza prywatna rozdawaczka ulotek, jest taka
gruba, że trzymamy ją w domu, nie będzie się szwędać normalnym ludziom
po ich polu widzenia. Przynosi nam do domu przejście podziemne i tu roz‐
daje ulotki, sama ich za nas nie bierze i wyrzuca za pierwszym rogiem! A to
właśnie nie jest moja babcia, tylko nasza sprzątaczka. Jest taka stara i prze‐
zroczysta, bo przyjechała dziś tym wózkiem prosto z Ukrainy. I między
nami dobrze jest. I między nami dobrze jest! Nie jesteśmy żadnymi Polaka‐
mi, tylko normalnymi ludźmi! Do Polski przyjechaliśmy tu z Europy po
bio-prawdziwe dobre ziemniaki z prawdziwej ziemi, a nie te wodniste z Te‐
sco, a polskiego nauczyliśmy się z płyt i kaset!

Zgrzyty na linii, przerwa w połączeniu, buczenie, Mała Metalowa Dziew‐


czynka kręci gałką radia, wybucha z niego muzyka big-beatowa.

RADIO: Koń który jeździł konno


i krzyczał na siebie prrr,
ryba błynąca statkiem,
lodówka robiąca brrr.

Koń który jeździł konno


fabrycznie zamknięte drzwi
krew płynąca we krwi
krew płynąca we krwi

OSOWIAŁA STARUSZKA: Zostaw! Ja pamiętam dzień, w którym wybuchła


wojna.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Wojna cenowa?

OSOWIAŁA STARUSZKA: Ja tylko z torebką, tylko w tej sukience w różyczki,


wracałam znad Wisły, bo dzień był całkiem upalny, z oczami jeszcze wciąż
zbłękitniałymi od patrzenia w jej senną, chłodną, mydlaną, czystą taflę...
Raźno stukotały na bulwarze moje czółenka z rudawej skórki...

MAŁA METALOWA: ...za obcasami, których melancholijnie wlokły się tataraki,


stare kondony, podpaski i rozmokła reklamówka...

OSOWIAŁA STARUSZKA: I już na naszym byłam podwórku, już rozwarłam


bramę, już stawałam u drzwi naszej kamienicy, już dłonie wyciągając do
młodszego rodzeństwa, gdy wtem się spostrzegłam, że podczas nadrzecznej
przechadzki coś niefortunnie przyczepiło mi się do obcasiku pantofelka.
Stanęłam przy śmietniku, by pozbyć się wiślanego paprocha i do dziś pa‐
miętam, że...
.

SCENA 2

Zmiana światła. Osowiała Staruszka – już bez wózka i w swojej sukience


w różyczki – i Mała Metalowa Dziewczynka przy kubłach do segregacji
śmieci próbują z mozołem odczepić śmieci przyczepione do pantofelka Sta‐
ruszki.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Że to stara wielka pucha po lunschmeacie,


do której przyczepiło się kilka rozmokłych gazetek z Tesco, samodegradu‐
jąca się siatka, aplikator od tamponu, worek ze zwłokami i torebka z Mcdo‐
nalda z prawie nieruszonymi frytkami, które mimo leżenia w wodzie od po‐
nad roku lub i dwóch zachowały kształt i aromat, więc chapsnęłam jedną
czy dwie, chociaż są bardzo tuczące i jak nie weznę się w garść, to z prze‐
zroczystości nici...

OSOWIAŁA STARUSZKA: Gdy aż tu nagle...

Wycie syren, warkot samolotów, bombardowanie.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Aż tu nagle bum! Dość znajomy ten swąd.


Uciekajmy, tu się pali jakiś rower.
OSOWIALA STARUSZKA: Całe niebo, całe niebo ciemne...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Od tych nadlatujących modeli samolotów.


Niech babcia szybko spadnie ze schodów do piwnicy, złamie rękę i roztrza‐
ska sobie głowę, bo tam leżały cegłówki!

Osowiała Staruszka i Mała Metalowa Dziewczynka spadają ze schodów.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Całe niebo, całe niebo...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Całe niebo wynajęli na tę wystawę modeli


samolotów. Ale się ktoś nakleił!

OSOWIAŁA STARUSZKA: Huk potworny, serce to szarpało się w piersi jak sło‐
wiczek...

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: ...na którym ktoś tłucze słoiczek.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Aż wreszcie cisza, cisza tak zimna i głucha...


MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Wychodzimy, bo tu śmierdzi kartoflami
i mokrymi kartonami, to już wolę zrzygać się, patrząc na ciocię Bożenkę.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Stój, nie idź!

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: O. A to ci niespodzianka. A dałabym głowę,


że w miejscu, gdzie stoją teraz w powietrzu kawałki gruzu i kamieni, szkła
i walające się luzem piksele, stała jeszcze przed chwilą nasza kamienica! O,
te lecące kawałki szuflad to doskonale poznaję, ale dałabym głowę, że były
całymi szufladami, a wręcz komodą. Takie drzazgi, jak lecą, to mieliśmy ta‐
kie same, tylko to były krzesła. Te zęby tu to do złudzenia podobne do tych,
co były u nas w domu grzebieniami, te strzępy to całkiem jak strzępy na‐
szych zdjęć, z tą różnicą, że myśmy mieli całe. O, a ci Polacy, co lecą, to też
tacy nieopodal mieszkali, ale ci nasi to byli żywi i byli całymi Polakami,
a nie ich latającymi na prawo i lewo niezidentyfikowanymi szczątkami.
Czyżbym była pijana tak, że nie dość, że całkowicie nie pamiętam, bym
kiedykolwiek cokolwiek piła, to jeszcze nie mogła trafić do własnego
domu? Ten, który się właśnie przewraca, do złudzenia go przypominał,
a wręcz nim był. Dziwne.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Wszystko to spadało, kładąc się warstwami. Za‐


mknęłam oczy jeszcze mocniej, a gdy je otwarłam, już leżało, gruz-ciała-
proch-ciała, miał-ciała, gruz-ciała, jak jaka upiorna lazania.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Jak mama nigdy nie robi lazani, to też tak
nie układa. Niezła hołda. Można ekstra pogrzebać sobie w pikselach.

Grzebią w gruzie.

OSOWIAŁA STARUSZKA: Nie wiem, ile minęło czasu; wychodząc tamtej jesie‐
ni z mieszkania, nie wzięłam zegarka. Długo wycieńczona i głodna błądzi‐
łam po wielkiej kupie gruzu. Chleba!

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Tylko, zaklinam, z pełnoziarnistej mąki, nie


te radioaktywne kamory. Nie chcę być szczupła, chcę być przezroczysta!

OSOWIAŁA STARUSZKA: Chleba!

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (grzebiąc dalej): A widziała babcia, jak ro‐


wer się palił? No wreszcie są! No wreszcie są! Poznaję ten stłuczony ju‐
dasz, to nasz, uf, przecież to drzwi od naszego mieszkania! Puk puk! Puk
puk! Musi babcia mocniej, bo jak pukać w taką kupkę popiołu, to nic nie
słychać.

OSOWIAŁA STARUSZKA: E, widocznie siedzą po swoich pokojach. Wytrzyj


buty. Tu jest miejsce, gdzie leżała wycieraczka. I powieś paltocik. Tu
gdzieś, koło tych potłuczonych talerzy widziałam, że walał się wieszaczek.
MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (biegnie na spotkanie): Wuju Maurycy!
Wuju Maurycy! Wuju Maurycy, znalazłam nogę wuja, stała w pokoju,
gdzie jest reszta wuja? A te usta to czyje? Kto je tu tak rzucił bez ładu
i składu pod spalonymi półkami ze spalonymi książkami i tak ohydnie pod
tym popiołem mlaszcze?

OSOWIAŁA STARUSZKA: Dariu! Wszystko powiem mamie, jak znajdę jej


twarz odbijającą się jeszcze w lusterku, które trzyma jeszcze jej urwana
ręka.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (grzebiąc dalej w gruzie): O ho ho, a tu ja‐


kieś całkiem jeszcze dobre ręce, tylko jedna złamana. Chyba się złamała,
jak babcia spadała do piwnicy. Tylko muszę je oderwać, bo strasznie się na
czymś zacisnęły! Ekh! Ekh! Strasznie się zacisnęły! Co to może być, a za‐
krwawione, a zakurzone, a martwe, chyba się roztrzaskało o cegłówki!
W Ameryce to do takich rzeczy załączają gumowe rękawiczki. O. To. A to
nie przypadkiem jak gdyby babci twarz? A cała reszta to nie jest w ogóle
cała babcia? A jakie nerwy potargane, a jakie splątane, jak babcia znajdzie
jakiś ząb od grzebienia, to przeczeszemy, bo wygląda babcia jak podarty
spadochron (wywleka spod gruzu całą babcię). No z babci to flejtuszek, to
jest ta słynna sukienka, co mi truje o niej babcia dniami i nocami, to są te
różyczki? Zachwaszczone, połamane, jaki pan, taki kram! Pokrzywy, łyse
mlecze, jakieś bandaże pokrwawione, babcia myśli, że to będzie łatwo od‐
plamić? Co oni tu nawyszywali, łuski od nabojów, wąsate szczypawki, dru‐
ty kolczaste, to zupełnie niemodne, to nie mogły być po prostu czaszeczki?
O Jezu, toż trzeba było mamę zawołać, wiadomo, że babcia nie umie nasta‐
wiać sobie pralki, to że już lepiej jak tak prosi to jej nastawić, niż żeby
znów babcia wszystko zepsuła.
.

SCENA 3

Mieszkanie Mężczyzny. Identyczny układ wszystkiego jak wcześniej, tylko


pod wszystkimi pseudosplendorami z Ikei nie ma już ani śladu grzyba, me‐
blościanek, kilimków i kubeczków po kefirze. Jedynym śladem po ich istnie‐
niu jest kupka walających się koło kubłów na śmieci pikseli, po której w do‐
szczętnie wygryzionym przez myszy marynarskim mundurku z gniazdami os
we włosach biega – o ile to możliwe – wykonująca dramatyczne gesty z po‐
ematu średniowiecznego „Roland wbija sobie miecz w grdykę na wzgórzu”
Mała Metalowa Dziewczynka. W oddali na swoich blaknących na słońcu fo‐
telach siedzą w pozycjach telewizyjnych Halina i Bożena, wśród nich pęta
się Edyta, nie wiedząc, gdzie powiesić swoje majtki z mokrej ze wzruszenia
koronki i siatką pełną papierków po mieszance wedlowskiej, i Monika w po‐
szukiwaniu utraconego pępka.

MĘŻCZYZNA:I wtedy już właśnie widz się domyśla, że babcia zginęła w tym
bombardowaniu. Ta dziewuszka jeszcze do niej:

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Babciu! Babciu! Niechże babcia wstaje!

MĘŻCZYZNA: I uderza w straszną rynnę, bo teraz rozumie, że nie dość, że jej


ukochana babcia zmarła w bombardowaniu, to jeszcze jej matka z tego
względu też prawdopodobnie się nigdy nie urodziła, więc nie dość, że jest
sierotą, to jeszcze sama nawet też nie istnieje, ani nigdy nie istniała i tak
jest lepiej dla nich wszystkich, a zwłaszcza dla wszystkich innych wszyst‐
kich, a przede wszystkim najlepiej jest dla mnie, bo mam tu święty spokój
i dla siebie cały pokój.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Chleba! Chleba!

MĘŻCZYZNA: – woła w ostatniej scenie dziewczynka, konając z głodu na


hołdzie gruzu. Widz przeżywa wzruszenie i refleksję nad czasami pokoju,
w których wojna i głód mają akurat miejsce w innych krajach.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA: Chleba!

HALINA: A zjedzże sobie ten spleśniały, co leży na parapecie dla ptaków,


przecież go nie wyrzucę!

BOŻENA: A daj mnie, bo nie poszłam do Tesco, nie mogę się tak szwędać in‐
nym ludziom po ich polu widzenia, skoro mogą się porzygać z lepszych po‐
wodów.

EDYTA: Może cukierka? Bardzo dobre. Mam w samochodzie jeszcze kilka,


których nie zjadłam ze wzruszenia, jak je zawoziłam do sierocińca po obej‐
rzeniu tego filmu.
MONIKA: A ja nie jadam nic, bo nawet nic tuczy i powoduje pępek.

MAŁA METALOWA DZIEWCZYNKA (do siebie): Chleba! A widziałaś, jak się ro‐
wer palił? (wali pięściami do drzwi Mężczyzny) Chleba!

MĘŻCZYZNA (podejrzliwie patrzy przez wizjer, otwiera): A idźże, brudasie,


nie mam żadnego chleba. Chleba, chleba, a jak jej dam chleba, to kupi wód‐
kę i narkotyki.

KONIEC
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki
Doroty Masłowskiej:

KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY


2012

WIĘCEJ NIŻ MOŻESZ ZJEŚĆ


2015

WOJNA POLSKO-RUSKA POD FLAGĄ BIAŁO-CZERWONĄ


2016

PAW KRÓLOWEJ
2017

You might also like