You are on page 1of 239

Małgorzata Musierowicz

Wnuczka do orzechów

Wydawnictwo AKAPIT PRESS, Łódź 2014

28 lipca 2013 NIEDZIELA


1.
Dzięcioł puścił w ruch swój niezłomny dziób, osadzony w jak-

że niezłomnej czaszce.

Spośród buków odezwała się na to wilga, a słońce dodało nieco efektów, rzucając płachty złota na
kałuże – wszystkie naraz zalśniły i zamigotały. Zapachniało mokrym zielskiem, ciepłą ziemią, a także
grzybami.

Ale Dorota, człowiek lasu, wiedziała swoje. Żadnych grzybków, choćby to nawet miały być pierwsze
borowiki. Trzeba spiesznie wracać, zaraz znów będzie lało. Wilga dzisiaj nie śpiewa, lecz skrze-czy.
Idzie burza.

Kolejny werbel rozbrzmiał jeszcze bliżej, na pojedynczej so-

śnie. Czarne dzięcioły samce oznaczają w ten sposób swoje teryto-rium, broniąc się przed
konkurencją. Mechanizmy świata są w zasa-1

dzie powtarzalne, począwszy od niskich nawet stopni w drabinie ewolucji.

Na przykład stare konie robią się uparte jak osły.

– No, rusz się, co? – zaproponowała Dorota i musnęła szyję Kobyłki końcem bata.

Kobyłka obejrzała się, prychnęła i stała dalej. Też swoje wiedziała. Wiedziała mianowicie, że nikt
jej nie uderzy.

– Chcesz tak stać do wieczora?

Miało się na południe.

Bryczka tkwiła w samym centrum wielkiego rezerwatu buków, w błocie, na drożynie tuż przed
mostkiem. Mostek, przerzucony ponad strumykiem o wysokich brzegach, starzał się, próchniał i
pokrywał kożuchem zielonej pleśni.

Tu było już całkiem bezludnie. Nawet z głównej drogi leśnej wszystko poznikało – samochody i
motory rozjechały się spod ko-

ścioła w ciągu kwadransa, a wszyscy cykliści i piesi zdołali już zapewne dotrzeć do swoich domów.
Babcia i jej starsza siostra zabrały się po mszy skodą leśniczego (były zaproszone na duży sąsiedzki
obiad), powierzając Dorocie konia z powózką i zalecając powrót rozważny i niespieszny; Kobyłka
miała się relaksowo przewietrzyć, bo od bezruchu sztywniały jej kolana.

No to wietrzyła się, starucha-uparciucha, stojąc przed tym mostkiem już od dłuższej chwili. Swoją
drogą, znajdowały się obie w cudownym miejscu. Dorota specjalnie wybrała tę okrężną drogę 2

powrotną. Fagus sylvatica L. Buk! Najpiękniejsze z drzew, nawet w pojedynkę! A cóż dopiero taki
zabytek przyrody, jak cały ich ocean na morenowych wzgórzach i w głębokich dolinkach! O, to było
coś, co mogłaby oglądać codziennie! Tylko że zwykle nie miała czasu na wędrówki w tych stronach.
Szkoła była daleko i w przeciwnym kierunku.

Tutaj, w samym sercu rezerwatu, gęsty las bukowy pokrywał

pagórki falistymi kondygnacjami. Tysiące gładkich szarych pni (podobnych do nóg słoniowych)
dźwigały swoje olbrzymie korony, tworząc – zależnie od zmian oświetlenia – wciąż nowe pierwsze
plany i dalsze tła.

Słońce, wędrując, musi tu przenikać przez kolejne warstwy li-stowia, więc blask łamie się i
przemieszcza pod różnymi kątami; roz-prasza się w sposób wyjątkowy, bo gałęzie buków rosną
równolegle do ziemi, a ich skórzaste liście też układają się poziomo. Teraz po-

świata jest zielonkawa. A w końcu października, kiedy buki się prze-barwiają – ech, jakież one są
złote! – w dzień słoneczny aż powietrze się zmienia, jakby ktoś w nim rozpylił złocisty aerozol.

I wszystko tonie w głębokiej ciszy, pełnej majestatu.

Ta bukowa cisza, zamknięta pomiędzy grubym dywanem ściółki a gęstym sklepieniem, to jest kolejne
cudo.

Nawet ktoś urodzony i wychowany na wsi, obyty z lasami od dziecka, popaść tu musi w zachwyt i
dziwne onieśmielenie.

Nic dziwnego, że dawne ludy czciły drzewa i że buki zaliczano 3

do drzew świętych. A ilekroć Dorota przywoziła do rezerwatu kogoś z letników, zawsze słyszała to
samo westchnienie zachwytu i – rzecz ciekawa! – takie same słowa:

– Jak w świątyni!

Tak to się wszystkim kojarzyło. Chyba jakiś atawizm.

O, nawet ciężkawa intelektualnie Kobyłka wyczuwa niezwyk-

łość tego miejsca. Pewnie dlatego tak stoi jak wryta, kontempluje w milczeniu i od czasu do czasu
macha tylko ogonem, by odpędzić muchy i gzy.

– Jedziemy? – spytała Dorota, lecz spotkała się z niewzruszoną obojętnością.

Dzięcioł zrobił sobie przerwę. Wilga umilkła, jak zakorkowa-na.

Teraz dało się słyszeć, jak deszcz zaczyna leciutko pukać w tysiące liści, wypełniając całą przestrzeń
lasu swoim tajemniczym szmerem. Słońce się schowało.

– Już pada! Dosyć tego! Piorun cię strzeli prosto w kuper i bę-

dziesz miała za swoje! – tak Dorota postraszyła Kobyłkę (bez wido-mego efektu), po czym
zeskoczyła z bryczki, starając się ominąć kałuże. Wzięła dziś nie kalosze, jak nakazywałby rozsądek,
tylko czyściutkie białe drewniaki, które zostały po mamie (zresztą niewygodne, bo ciężkie, ale cóż
począć, kiedy ze swoich sandałków wła-

śnie wyrosła), i nie spodnie, jak co dzień, tylko odświętną sukienkę, która też nagle się okazała
przyciasna i przykrótka. (Babcia, drżąco i 4

dramatycznie: „Przecież do kościoła w portkach nie pójdziesz?”, ciocia-babcia, twardo i kpiąco:


„Albo kiecka, albo nic!”). No, ale przynajmniej było do czego założyć mamine włoskie korale; te ca-
cuszka do spodni jednak nie pasowały. Błękitno-białe, opalizujące szklane banieczki, zapinane na
elegancki złoty magnesik. Pamiątkowe. Delikatne, że aż strach było je zakładać. Ale je Dorota
zakładała; to, że mama zostawiła jej swój skarb, i to „na zawsze”, naprawdę coś znaczyło.

Znaczyło, rzecz jasna, że ma nie zapomnieć o mamie. Ale o jej historii też ma pamiętać.

Zresztą i tak by pamiętała: ta historia przecież dotyczyła ich obu, skoro Dorota była jedynym owocem
tej zawiedzionej miłości.

Istną bohaterką romansową.

Z tym że na co dzień nie czuła się niczym podobnym. Była na to chyba zbyt praktyczna. I zbyt wiele
miała do roboty.

Stąpając pomiędzy koleinami nalanymi po brzegi brunatną wodą, dotarła do mostku i złapała
Kobyłkę za uzdę.

– Chodź, ty myślicielko. Atawizmy w kąt! Bo zmokniemy.

Ale stworzenie się zaparło.

Nie bez powodu jednak. Dopiero stanąwszy na mostku, można było zobaczyć, że jeden z jego
pozieleniałych bali zapadł się, pozostawiając za sobą długą wyrwę.

A tędy właśnie wiódł szlak turystyczny oznaczony paskami, letnicy mieli tu swoje trasy biegowe, a
czasem nawet weekendowe 5

gromadki mieszczuchów z Poznania pojawiały się z tymi modnymi kijaszkami, by trenować nordic
walking. Przed mostkiem też widniał

taki biało-zielony znak, ale nie było żadnego ostrzeżenia o niebezpie-czeństwie. Słowem: pułapka
zastawiona i czeka. A przecież ktoś mógł tędy po zmroku przechodzić lub przejeżdżać – i
nieszczęście gotowe.
Zdjęła białe drewniaki, wrzuciła je do bryczki i po cmokają-

cym aksamicie błota poszła na pobocze, gdzie pośród zielska znalazła wielką, ułamaną gałąź.
Wywlokła ją stamtąd i ułożyła w poprzek drogi, przed mostkiem, barykadując wjazd.

Warto by jeszcze zabezpieczyć i drugą stronę.

Lekko przeszła na bosaka po oślizgłym balu. Dla niej to frasz-ka, ale mieszczuchy będą tu spadać
seriami, jak ulęgałki. No! Leśniczy pewnie odwiezie obie babcie po obiedzie, to mu się zaraz powie
o mostku. Niechby wreszcie kazał zrobić nowy, porządny, z po-ręczami.

Nogi już miała czarne, sukienkę też zapaćkała, omal nie zgubi-

ła korali (magnesik nie wytrzymywał gwałtownych poruszeń). Bu-szując w krzakach, znalazła cały
konar i przywlokła go na szlak.

Ułożyła sporą barykadę i z zadowoleniem wzięła się pod boki.

Deszcz kropił gęściej, zsumowany szmer milionów delikatnych uderzeń wzmógł się z lekka i – ho-ho
– niebo ponad dróżką stało się niskie i ciemne. Nagle napłynęła fala duchoty. Pomiędzy drzewami
zapanowało naelektryzowane milczenie. Ptaki ucichły.

Jasna sprawa, za kwadrans będzie burza. Kolejna gwałtowna burza tego upalnego lata.

Dorota ruszyła do upartej Kobyłki, zwróciła jej honor i pochwaliła ją za roztropność, po czym
nakierowała tak, by mogły ruszyć w przeciwnym kierunku. Dojadą przez las z powrotem do drogi
asfaltowej na Kostrzyn, a stamtąd już prosto do domu.

Wytarła stopy w trawę, co niewiele pomogło. Jej to, prawdę mówiąc, nie przeszkadzało, od dziecka
miewała ubłocone nogi. Ale babcie nie tolerowały śladów błota w bryczce.

Zbiegła więc do strumyka.

A tu, oprócz gorzkiego zapachu butwiejących liści i szlamu, czekało na nią całkiem zaskakujące
odkrycie: za paprociami, rozcią-

gnięte pośród koronkowych kwiatków marzanki, leżało nieruchomo, plecami do góry, a głową w bok,
ciało ludzkie.

No, proszę!

Już spadają!

Mostek na szczęście nie znajdował się na wysokości, z której, koziołkując, można by sobie skręcić
kark. Ale nieruchomość tego szczupłego ciała była niepokojąca. Nogi miało przywalone grubym
balem.

Dorota przyklękła pośród mokrych kwiatków i siadła na ubło-conych piętach, nie dbając już o stan
sukienki. Przypłaszczyła się aż do ziemi i zajrzała w tę nieruchomą twarz.

Hm, hm. Dziewczyna. Blady policzek nosił ślady makijażu.

Był chłodny, ale nie zimny. Puls na szyi bił słabo, lecz wyraźnie.

Pewnie tylko zemdlała albo coś.

Jedna z tych miejskich biegaczek niedzielnych. Biegła tak sobie, biegła, trafiła nogą w wyłom na
mostku, poleciała w dół jak kamień, a kłoda spadła za nią, przygniatając jej nogi. Oj, oby były całe.

Zresztą, przy upadku mogło nawet nastąpić uszkodzenie kręgosłupa albo wstrząs mózgu. Albo jedno z
drugim.

Sport to zdrowie, jak powiadają.

W gimnazjum uczono ich kiedyś zasad pierwszej pomocy, owszem, lecz w krytycznej chwili obecnej
Dorota obawiała się wyjść poza wymacywanie pulsu dwoma palcami.

Sztuczne oddychanie?

A jeśli ofiara ma złamane żebra?

To może usta-usta?

Ble. W tym akurat nie była najlepsza. Kiedy przerabiali tę metodę w szkole, Igor Bogatka za swój
zapał w szerzeniu nowej umiejętności musiał niestety oberwać książką po łbie. Dorota dostała za to
uwagę od nauczycielki i była to krzycząca (owszem, bardzo nawet krzycząca!) niesprawiedliwość.
Nauczycielka bowiem nie wyjaśniła, jak powinna się zachować uczennica, kiedy uczeń pcha się do
niej z dziobem i łapami. Z miejsca, bez namysłu, zamiast potępić bez-czelnego Igora Bogatkę, ukarała
Dorotę Rumianek. I za co? Za zdrowy odruch warunkowy!

Tak. A w liceum pierwsza pomoc w nagłych wypadkach nie 8

należała do priorytetów nauczania. (Mieli poważniejsze, a wręcz glo-balne sprawy na głowie).


Prawdę mówiąc, wszystkiego, co w tej dziedzinie umiała, Dorota nauczyła się wcześniej, od mamy.

Stęknąwszy, odwaliła ciężką belkę na bok. Ciało leżało naprawdę w dziwnej pozycji. W takich
sytuacjach najgłupsza rzecz – to je poruszyć. Jeżeli doszło do urazu kręgosłupa, można tym bardzo
pogorszyć sprawę. Szkoda, że nie ma tu pod ręką amoniaku, to zawsze pomaga. Podtyka się
zemdlonemu butelkę pod nos i efekt jest spektakularny, do gwałtownych wymiotów włącznie.
Zaraz, zaraz.

A co to ciocia-babcia Wiktoryna chowała przed wyjazdem pod siedzeniem bryczki? Czy to by mogła
być butelczyna?

Wróciła na górę. Wskoczyła na stopień, zajrzała pod ławeczkę, gdzie mieścił się nieduży pojemnik na
bagaż.

Doskonale.

Flaszka domowej nalewki miodowej. Najwyraźniej babcia Wikta dyskretnie utoczyła ją rano ze swej
wielkiej butli, zamierzając wręczyć flaszeczkę leśniczemu. Ale po wyjściu z kościoła pewnie
zapomniała, że ukryła gościniec przed siostrą (a może babcia Andzia nie pozwoliła butelki
wydobyć).

Metod podawania tego akurat środka cucącego nigdzie nie uczono. Ale na filmach widzi się przecież
nieraz, jak nieprzytomne ciało, po wlaniu mu w usta pewnej ilości alkoholu, zaczyna się krztusić i
momentalnie łapie oddech oraz odzyskuje pełną świadomość, by 9

niezwłocznie złożyć urywane zeznania obciążające.

W tym wypadku wlanie czegokolwiek do ust ofiary było utrud-nione. Usta te były szczelnie zamknięte
oraz pomalowane na czerwono. Może ta wielkomiejska dama wcale nie wybrała się na biega-nie,
tylko opuściła dom w jakimś innym celu, wymagającym pełnego makijażu.

Ale, z drugiej strony, ubrana była właśnie tak, jak wszyscy weekendowi biegacze z miasta. Buty
specjalne, markowe. Leginsy.

Fikuśny skafanderek termiczny zawiązany w talii. Koszulka z napi-sami. Wypchana torebeczka przy
pasku. Ekskluzywna komórka na ekskluzywnym sznurku. Na prawej ręce złota obrączka. Dobrze, że
nie ma zbójców przy tej drodze.

Dzięcioł podleciał, przyjrzał się z grubsza sytuacji i zaczął znacząco walić głową w pobliski buk.
Siedział wysoko, ale i tak dał się sklasyfikować: czerwona potylica i czerwony pas na piersi:
Dryoco-pus martius. Te lasy w pełni zasługiwały na miano rezerwatu. Kto tu nie mieszkał! Kto tu nie
kląskał i nie śpiewał! Co tu nie kwitło! A sąsiad Chrobot, dziecię natury, potrafił tu wyszukać całe
kosze borowików i rydzów (inni natykali się wyłącznie na podgrzybki i gą-

ski). Chodził potem po domach letników i sprzedawał plon za marne grosze, które następnie z
lubością przepijał.

Dorota odkorkowała butelczynę i powąchała zawartość. Uu-u.

Wsunęła rękę pod kark ofiary, uniosła jej głowę i oparła ją bokiem na swoich kolanach. Jedną ręką
zrobiła dzióbek z jej warg, a 10

drugą nachyliła butelkę. Chlupnęła miodówką w uczyniony otworek.


Tak jest! Doskonale. Brawo. Ofiara zakrztusiła się po krótkiej chwili, w trakcie której spirytus
wpłynął jej pomiędzy zęby i w gardło (a tam pociurkał zapewne do tchawicy). Spazmatycznie łapiąc
powietrze, zaczęła pluć i kaszleć, wreszcie głowa jej opadła z powrotem, a z ust dobył się jakiś
charkot.

– Co, co...? – nie dosłyszała Dorota.

Powieki leżącej podniosły się, jak u lalki – klik! – i ukazały się oczy.

Dorota patrzyła na to oblicze z pozycji odwrotnej, toteż nie odczytała ich wyrazu. Zazwyczaj nie
miała z tym żadnego kłopotu; no, wielkie rzeczy, człowiek po siedemnastu latach życia w bliskim
towarzystwie zwierząt musi się w końcu nauczyć nieomylnego odczy-tywania przekazów
bezsłownych. W dodatku miała bardzo porządnie rozwiniętą intuicję. Od razu wiedziała, co kto myśli
i czuje – każde stworzenie, czy to człowiek, czy zwierzę.

No, ale nie teraz.

Teraz to się mogła tylko domyślać, co czuje osoba, która zleciała z mostku.

– Cześć – powiedziała krzepiąco. – Zleciałaś z mostku.

Szkliste, błędne oczy miały kolor liści – a może po prostu odbijało się w nich sklepienie bukowe.
Wisiało nad nimi obiema jak ogromna migocząca kopuła z niezliczonymi dziurkami na światło.

– Dzw-o-o...ni? – wyszeptały wreszcie pomalowane usta.

11

– Nie, puka – odparła żwawo Dorota.

– Kto...?

– Dzięcioł czarny, samiec.

– Yyyh... – Leżąca męczeńsko przewróciła gałkami ocznymi. -

Dzwo...ni...?

Jak komuś dzwoni w uszach, to może mieć lekkie wstrząśnienie mózgu. Pewnie huknęła się w głowę
– diagnozowała sobie Dorota. Może też niefortunna biegaczka kojarzy tak słabo, bo ma amnezję
pourazową.

Ofiara poruszyła się i uniosła lekko na łokciach. A! A więc to nie kręgosłup!

– Wstajemy? – ucieszyła się Dorota.

Siedząca spróbowała się wesprzeć na rękach, co się jej udało, oraz powstać na nogi, co było
porażką. Od razu z ostrym krzykiem opadła z powrotem (ból zresztą dosyć skutecznie ją otrzeźwił).
Po podwinięciu nogawki okazało się, że w poprzek prawej łydki wzbie-ra dość okropny, gruby jak
porządna kiełbasa, czerwony wałek obrzęku, lak jakby od uderzenia kłody wylała się pod skórą
krew. Aż bolało patrzeć na ten paskudny uraz. Owszem, ofiara mogła poruszyć nogą (kości chyba
były całe), ale nie mogła na niej stanąć.

Zanim się ją dźwignęło do pionu, zanim się ją wywlokło na drogę i dotarło do powózki, okrzyków
bólu było jeszcze co niemiara.

– No, bądź zuchem – powtarzała Dorota, sapiąc. – Bo cię tu zostawię! No? Jeszcze kawałeczek,
idziemy!

12

Na górze Kobyłka powitała je zdegustowanym spojrzeniem.

Pewnie rzeczywiście głupio wyglądały, zataczające się i wczepione w siebie, jak Chrobot z kolegą.

Zatrzymały się przy bryczce, dysząc.

Zdaniem Doroty, ktoś tu chyba troszkę się ze sobą cackał.

Można było zachować się nieco dzielniej: nie jęczeć, nie zawisać komuś całym ciężarem na plecach,
tylko na przykład w milczeniu skakać pomocnie na drugiej nodze. No ale ci z miasta już tak mają.

Pokonanie stopnia bryczki nie było jednak problemem, bo po-szkodowana uchwyciła się boku
powózki i – słaniając się na jednej chwiejnej nodze, popychana od tyłu przez Dorotkę – wylądowała
wreszcie na kolanach, brzuchem na ławeczce, chudą pupą do góry.

Tak też ją Dorota zostawiła. Miała dość.

Zresztą, od dziecka potrafiła powozić na stojąco.


2.
Chociaż do domu był spory kawałek drogi, szczęśliwie dojechały przed największym deszczem.
Pociemniało, wielki cumulo-nimbus wypiętrzył się ponad dachem stodoły Chrobota, po zachod-niej
stronie nieba, czyli burza była tuż nad tym drugim jeziorem; czuło się już jej leciutki, siarkowy
zapach. Ptaki ucichły, kot się schował, gęsi przejawiły jaskółczy niepokój, a kury, depcząc sobie
wzajemnie po głowach, panicznie wlazły do szopki. Mężny kogut 13

jako pierwszy dał nogę.

Dał się słyszeć przeciągły, groźny pomruk kilku naraz wyładowań.

Pilnie trzeba było schować pod dach tę bezwładną ofiarę.

Znów się jakoś obsunęła przez dwadzieścia minut jazdy. Leżała jak nieżywa.

Milczący dom, przykucnięty pod parasolem olbrzymiego orzecha, gapił się na drogę otwartymi
oknami. Cisza. Babć jeszcze nie było, nie miał kto pomóc. Sąsiad Chrobot zaś, ciałem będący w
zasięgu głosu, duchem przebywał w zgoła innym wymiarze. Widać było z daleka wielkie „V”
ustawione z jego butów pośród bujnej a zachwaszczonej trawy. Zawsze jakoś sypiał pod płotem, w
odległym kącie gospodarstwa, jakby nie mógł się upić praktyczniej, w sypialni.

Zza domu wybiegł leniwie Psiuk, jednym spojrzeniem ocenił, że nie przywieziono zakupów, z których
można by coś uszczknąć, więc nawet nie pisnął, nie podskoczył, tylko życzliwie machnął ogonem w
stronę Kobyłki. Już chciał powrócić do sadu, gdzie zwykł

słodko sypiać w dni pozbawione wrażeń, gdy wtem zorientował się, że wrażenia jednak będą, i
roztropnie wybrał schronienie na weran-dzie, pod daszkiem.

Dorota poszła najpierw do szopki, po grabie.

A potem – po swoje krzesło biurowe na kółkach, które stało przed komputerem.

Następnie docuciła ofiarę, wetknęła jej do ręki stylisko grabi, 14

kazała się na nich oprzeć i wysiąść z bryczki. Podtrzymując słaniają-

cą się od przodu, a popychając od tyłu, pomogła jej stanąć na ziemi, a wtedy już tylko podjechała jej
z nagła pod kolana swoim krzeseł-

kiem. Kobitka klapnęła aż miło, tak zaskoczona, że nawet nic nie powiedziała.

Dorota zawiozła ją do domu, co nie było łatwe, zważywszy, że musiała pchać to krzesło na
niemrawych kółkach przez podjazd.
Położyła nieszczęsną na swoim łóżku, ostrożnie zdjęła jej buty, okryła ją, powiedziała: – Poleż sobie
– i poleciała wyprzęgać.

Napoiła konia, wydała psu obiad, zadbała o kota.

W porywistym wichrze zamknęła bramkę na skobel, przy wtó-

rze grzmotów umocowała stukającą okiennicę. Wreszcie weszła do domu i zobaczyła, że gość słodko
śpi, z nosem wtulonym w hafto-waną poduszkę z koronkami.

Więc wyszorowała sobie porządnie te ubłocone nogi, odgrzała zupę jarzynową z koperkiem oraz
odsmażyła pyszne kopytka ziemniaczane ze skwareczkami i cebulką. Po namyśle zostawiła połowę
obiadu dla śpiącej. Obudzi się, to pewnie zgłodnieje.

Gruchnęło znowu, tuż nad dachem. Deszcz lunął raptownie, z wielką siłą i hukiem i – patrzcie tylko!
– towarzyszył mu grad; stare dachówki i parapety aż dzwoniły. Niestety. Już po sałacie.

Ohoho, hihihi, sąsiad Chrobot miał niemiłe przebudzenie; sadził teraz przed podwórze ku stodole,
wysoko podnosząc rozkraczo-ne kolana, a głowę okrywając kapotą. Lało potężnie, słychać było 15

nieustający gęsty szum. Świeży oddech deszczu i ozonu wpływał

przez uchylone kuchenne okno i mieszał się z cierpkim zapachem geranium. Parapet pomiędzy
pelargoniami był już mokry, leżały na nim kulki gradu, zaczynało kapać na podłogę.

Zamknęła okno w kuchni, powycierała i poszła sprawdzić w pokojach.

Ten od strony sadu, uszykowany na przyjazd hipotetycznych letników, miał okna pozamykane. Ale w
pokoju babć były uchylone lufciki, u niej zaś okno stało otworem, jak zwykle. Letnicy z War-szawy
spytali kiedyś, czy to rozsądne, zostawiać pusty dom wśród lasów cały pootwierany i wyjeżdżać
sobie na pół dnia do kościoła.

Babcia spojrzała na nich jak na wariatów. To jest Wielkopolska! A kto by tu kradł, i to przy
niedzieli?

Zresztą nie było czego kraść. No chyba żeby ktoś się połaszczył na stary, rozklekotany komputer.
Wielce wątpliwe.

A zwitek pieniędzy na czarną godzinę oraz złoty pierścionek z koralowym oczkiem chowała babcia i
tak w stodole, wysoko pod stropową belką, za furą siana. Skarby te były zamknięte (dla ochrony
przed myszami oraz sąsiadem Chrobotem) w metalowym pudełku po herbacie Darjeeling i na wszelki
wypadek każdy w domu wiedział, gdzie ono leży. Wchodziło się tam po drabinie, ale drabiny w
stodole nie było, o nie. Drabina leżała dla niepoznaki za stajnią, z tyłu.

Deszcz aż huczał. Walcząc z naporem wiatru, Dorota zamknęła swoje okno, odwróciła się – i
zobaczyła, że chuda dziewczyna na jej 16
łóżku już nie śpi: poderwała głowę z poduszki, wsparła się na łokciu i gapiła się z miną
nierozumiejącą.

Prawdę mówiąc, już nie wyglądała na dziewczynę.

Teraz, przyjrzawszy się spokojnie, można było ocenić jej wiek: po trzydziestce na pewno albo i
więcej. Ej, więcej! Twarz miała sympatyczną i zabawną, całą w piegach. Sądząc po żywej mimice i
nagłych ruchach, była to osoba narowista. Popatrywała teraz bystro wokół i widać było, że się jej tu
podoba.

– Korale to masz jak oczy – odezwała się znienacka. – A znów oczy – jak korale.

I po chwili, wyjaśniająco:

– Mam na myśli głównie ich kolor. Uderzający.

– Korali?

– Oczu. No, jednych i drugich.

– Mam to po mamie – wyjaśniła Dorota.

– Oczy?

– Korale też.

– Ładne. To i to. A to jest mama?

Nad łóżkiem miała Dorotka duże zdjęcie.

– Tak, to ona – potwierdziła, widząc, że leżąca zatrzymała wzrok na fotografii.

– Żyje czy już nie żyje niestety?

– Żyje, ale w Oslo niestety – i Dorota dodała po chwili, uprze-dzająco: – Nie, nie porzuciła nas.
Pracuje tam. Jest pielęgniarką.

17

– Jeszcze jedna nie wytrzymała. Ha! Podobna – zauważyła w zadumie kobieta na łóżku. – Do ciebie –
dorzuciła wyjaśniająco. – A raczej ty do niej. No, teraz rozumiem. To geny. – Głos miała już cał-

kiem dziarski.

– Proszę?...

– Doholowałaś mnie tu jak pielęgniarka z dziada pradziada. To był wyczyn.


– Jaki tam wyczyn!

– Był. Dziękuję ci bardzo. Teraz leżałabym nieprzytomna w błocie, wśród burzy. Pewnie bym się
ocknęła od ulewy, lecz cóż z tego, nie mogłabym sama iść. Chyba że na czworakach. Musiałabym
pełznąć przez chaszcze i błota, lawirując wśród piorunów. Uratowa-

łaś mi życie.

– Po prostu tylko zleciałaś z mostku – rzekła Dorota, szczerze ubawiona tą plastyczną wizją. He, he,
babka lubi dramatyzować. A jaka gadatliwa!

– Teraz pamiętam, tak! – nawijała tamta. – Potknęłam się strasznie w biegu i poleciałam w dal, a ta
koszmarna belka spadła na mnie z góry. Na Jowisza, co to był za nieludzki ból! Od tego chyba
zemdlałam. Ech, biegłam, nie patrząc, głupio z mojej strony, ale chciałam wybiegać złość.

– A po co się złościłaś? – nie pojęła Dorota, po czym jednak wprowadziła niezbędną korektę: – Pani.
Po co się pani złościła?

– Jaka „pani”. Mów mi „ty”. To mi się podoba. Jakbyś była 18

moją siostrą. Czwartą. – Kobieta się uśmiechnęła, jej skośne oczy zamieniły się w dwie szparki, a
piegowata twarz aż zajaśniała od pięknych, choć nieco wystających zębów. Ale zaraz się zasępiła. –
Po co się złościłam? Raczej: o co. A bo... ach, dużo by gadać.

– No to nie gadaj – odparła Dorota pogodnie.

Jak można było przewidzieć, tamta się od razu rozgadała.

– Syn zdał maturę – wyznała boleśnie i umilkła, jakby to wszystko wyjaśniało.

Deszcz łomotał w parapety.

– To chyba dobrze? – rzuciła wreszcie Dorota dla podtrzyma-nia konwersacji.

– Właśnie, że nie – padła natychmiast odpowiedź. – Niedobrze.

Zdał za słabo. I oczywiście nie dostał się na medycynę.

– O! A to szkoda dla niego. Ja też mam w planach medycynę.

Może też się nie dostanę za pierwszym razem. Trzeba próbować.

– Ach, ale – bo ty nie wiesz, bo syn mojej siostry... – rozkręca-

ła się kobieta – ...jak zdawał maturę, to rzecz jasna zdał najlepiej ze wszystkich...

– Kto zdał najlepiej ze wszystkich...? – zgubiła się Dorota.


– Ignaś, siostrzeniec. Rodzinny geniusz. Najwyższa średnia ocen w dziejach liceum. Jak poszedł na
historię sztuki, to się dostał

w czołówce, a teraz oczywiście jest najlepszym studentem na roku, chociaż ma złamane serce...

– Co, co? Cha, cha, złamane serce? Hu, hu, to tak się jeszcze 19

mówi?

– Co, nic o tym nie wiesz?

– No pewnie, że nie! O, nie, nie! Ja się trzymam od tego z daleka.

– W tym wieku? Z taką urodą?

– E, z jaką znów urodą...? Poza tym w liceum mamy oczywi-

ście przewagę dziewczyn, a znów tutaj nie ma się do kogo odezwać.

Miejscowe chłopaki są jak ameby.

– No, nasz Ignaś akurat nie ameba. To geniusz, naprawdę. Po-szło mu jak zwykle. Lecz, ciekawe, mój
Józek też nie ameba, a też mu poszło jak zwykle.

– Może on już taki jest, ten twój – wytłumaczyła jej Dorota rzecz całkiem oczywistą, a kobieta
zaniemówiła na chwilę, jakby zaskoczona.

– No wiesz! Gaba, moja siostra, powiedziała to samo, dokładnie to samo – rzekła wreszcie, kręcąc
głową. – I to mnie rozzłościło.

Ona zawsze jest po stronie swojego syna i zarazem po stronie mojego syna. Mojego! Z reguły broni
Józinka przede mną, jakbym ja była jakimś potworem, a ona – jego prawdziwą matką! Ja nawet nie
wiem, czy mój syn jej przypadkiem bardziej nie lubi niż mnie. Nakrzyczałam na niego, owszem, ale
przecież miałam świętą rację! Ma wszelkie atuty! Wszelkie! Nie jest głupszy od Ignasia czy mniej
zdolny, tylko się nie przykłada! Nie przykłada! Naprawdę – przy jego zdolnościach powinien się
dostać w pierwszym podejściu!

20

– Żeby dorównać temu geniuszowi? – Dorota trafiła chyba w sedno sprawy, bo kobieta znów
umilkła. Zirytowana nagle, zerwała z głowy szeroką elastyczną przepaskę. Włosy miała rude i
kręcone, zwinięte na czubku głowy w ciasny koczek.

– Raz by mógł – mruknęła, impetycznie ciskając przepaskę w kąt łóżka i czerwieniejąc gwałtownie.
(Złośnica!) – Może mu po prostu nie zależy – rzekła Dorota ze zrozumieniem. – Albo może twój syn
po prostu nie jest geniuszem i nie ma być. Może on jest zwyczajnie, no wiesz... konkretny –
powiedziała pocieszająco i ze zwykłym rozmachem siadła na starej skrzyni obok.
(Skrzynia aż stęknęła).

– Konkretny?! Konkretny?! – zagotowała się ruda. – To mógł

się ciągle nie umawiać z tą namolną Agatą! Powiedziałam mu to, a jakże!!! Prosto w oczy! Konkretni
ludzie pracują bez opamiętania, nie tracą czasu w taki sposób! A on! Zawracała mu głowę, dzwoniła,
wyciągała z domu! Niby to nie chciał, a umawiał się i umawiał, nic w końcu z tego nie wyszło, a
matura ucierpiała! A cóż mu szkodziło się przyłożyć, spełnić odwieczne marzenie matki i zostać
lekarzem?

– Najlepiej nie złość się o to, co było – mitygowała Dorota – bo to i tak już na nic.

– Łatwo ci mówić „nie złość się”, nie masz dzieci. Ja mam troje. Najmłodszy poszedł dopiero do
zerówki, więc wszystko przede mną na nowo. Zauważyłaś, że dla Homo sapiens właściwie nie ma
dobrego wieku? W zasadzie każdy z nas w każdej chwili życia jest 21

albo za młody, albo za stary, albo przejściowy i wciąż do czegoś nie pasuje. To dlatego czasem
człowiek już nie wytrzymuje i wychodzi z siebie.

– Eee... bo ja wiem... – bąknęła Dorotka, myśląc sobie zarazem, że chyba jej rudowłosy impetyczny
gość szuka łatwych usprawiedliwień. Jej osobiście nigdy jeszcze nie zdarzyło się „wyjść z siebie”.
Co więcej, nie miała nawet takiej potrzeby. Zawsze czuła się w swojej skórze zupełnie dobrze i
idealnie pasowała do swojego miejsca na ziemi.

– No, więc – rozkręcała się ruda – dzisiaj, pewnie przez ten upał, wyszłam z siebie i nakrzyczałam
na dryblasa, sama rozumiesz... Tak bym chciała, żeby był wzorowy... no, co prawda jest, prawie.
Prawie. Ale żeby się chociaż porządnie uczył! Żeby choć zdał maturę najlepiej ze wszystkich! Tylko
to, to jedno! Gdzie tam!

Mruk jeden, stał potulnie jak niewinna sierotka, on tak zawsze stoi, jak go rugam, a mój mąż się
wtrącił i jak zwykle zaczął go bronić.

Więc nakrzyczałam też na męża...

– Uuu...!

– ...a on na to: „Skarbie, nie przejmuj się tak strasznie, to tylko burza hormonów, jesteś w trudnym
wieku, zaczyna się klimakterium”. Widzisz?! Powiedzieć coś takiego do żony! Przy dziecku!

Zalała się purpurą, a z oczu sypnęła zielone iskry.

Dorota wyobraziła sobie tę scenkę domową i omal nie prychnęła śmiechem. Na szczęście ruda tego
nie zauważyła. Wiercąc się 22

na łóżku, pojękując, że wszystko ją boli, zdejmując skarpetkę i oglą-

dając sobie kontuzjowaną nogę, która już miała ślad po uderzeniu, gruby jak mortadela, wokół kostki
brzydki obrzęk, a zaczynała też malowniczo sinieć, dodała impetycznie: – Oczywiście zupełnie
inaczej jest, kiedy człowiek sam sobie mówi: „Hej, jestem w trudnym wieku, zaczyna się
klimakterium”.

Mam czterdzieści... eee... no i parę... lat... nie oszukujmy się. Co innego wszelako, kiedy mężczyzna
życia ci to powie, rzucając przy tym tanie komunały o burzy hormonów, dodajmy: zgoła przedwcze-

śnie, zgoła przedwcześnie! – i to jeszcze z takim pobłażliwym uśmiechem, wiesz! Aaa!!!! Aaa!...
Wyleciałam z domu jak rakieta balistyczna, trafiłam w samochód, zadzwoniłam do Natalii, młodszej
siostry. Ledwie zaczęłam opowiadać – ona w śmiech. A co w tym śmiesznego? No to nakrzyczałam i
na nią i ruszyłam do najmłodszej, Patrycji – ta mieszka tu, niedaleko. Na pewno by mi pomogła,
wysłuchała. Ale po drodze zdałam sobie sprawę, że nie będę mogła jej wszystkiego szczegółowo
opowiedzieć, bo tam zawsze jest tłum rodziny, wyobraziłam sobie tę zbiorową wesołość i zmieniłam
zdanie, zostawiłam samochód na parkingu przed „Rzepichą” i postanowiłam pobiegać po lesie.
Zawsze mam strój i buty biegowe w bagażniku, bo gdy się mieszka w centrum miasta, trzeba
wykorzystywać każdą okazję do ruchu, zwłaszcza gdy ci mąż oznajmia tuż przed wyjazdem na
wymarzone wakacje, że wyjazd na wymarzone wakacje trzeba odwołać, bo mu się zastępca
pochorował. Doktor Kraniak! Nie Kra-23

niak – tylko cwaniak! Ha! Perforacja wrzodu żołądka! Rzekomo. Ha!

Można się wściec! Nie wyjeżdżaliśmy razem od wieków, zawsze jak nie praca, to dzieci. Teraz była
okazja: młodszą dwójkę zabrała na wakacje do Anglii ich kuzynka. Józek sam sobie radzi i mam z
nim spokój. No, to mieliśmy wyjechać na cały sierpień w nieznane, z namiotem przez Europę, jak
dwoje zakochanych młodzików (tak sobie zaplanowałam). I nagle on mi mówi coś takiego. O
zdrajco!

Poczekaj! Kto sieje wiatr, zbiera burzę! Hormonów! I pomyśleć, że ten człowiek jest lekarzem!!!

– Moim zdaniem – orzekła mediacyjnie Dorotka – on właśnie wyraził się jak lekarz.

– Lekarz nie powinien się do żony wyrażać jak lekarz! – krzyknęła ruda zapalczywie, wznosząc obie
pięści nad głowę. – Lekarz powinien rozumieć swą żonę bardziej, a nie mniej, i wyrażać się do żony
jak do żony, to elementarne. Byłam bardziej niż oburzona! Postanowiłam, że to wybiegam. No i sama
widzisz, co z tego wyszło.

Wniosek: oburzenia wybiegać się nie da, lepiej po prostu w kogoś rzucić słoikiem z musztardą. Tak
jest zdrowiej.

– Niekoniecznie. Zwłaszcza gdy się trafi. Cha, cha.

– Cha, cha. Zobaczymy, co powiesz, jak będziesz po czterdzie-stce – mówiła rudowłosa żywiołowo,
wciąż obmacując sobie nogę. -

Tak, zobaczę to na pewno, bo postanowiłam się z tobą zaprzyjaźnić.


Ile masz lat?

– Siedemnaście.

24

– A na imię masz?...

– Dorota.

– A ja jestem Ida. Ida Pałys. Dobrze, że nie ma złamania. Za to mięsień łydki ma duże kłopoty, i to na
sporym obszarze, kto wie, czy nie zmiażdżony – patrz tu, to pouczające, stąd dotąd robi się od stłu-
czenia rozległy wylew podskórny. Szlag by trafił! No nic, jakoś się z tego wyliżę. Jeśli masz choćby
bandaż elastyczny, to sobie sama tę nogę opatrzę. Jestem lekarzem.
3.
No więc to dopiero był przebój.

Kiedy babcie po powrocie z leśniczówki zostały zapoznane z gościem, wiadomość, że pod dach tego
odludnego domostwa cudownym sposobem zawitała lekarka, prawie pozbawiła je mowy.

Do przychodni było stąd daleko, jak do wszystkiego zresztą.

Służba zdrowia w całym kraju znajdowała się tradycyjnie w stanie zapaści, a cóż dopiero tu, na
prowincji, jak by nie było, zapadłej.

Gabinety specjalistyczne w obu przychodniach miasteczka były zwykle oblężone, bo obsługiwały i


miasteczko, i całą gminę; trzeba było czekać na wizytę ponad miesiąc, a już do pacjentów niepłacą-

cych los się wcale nie uśmiechał.

– A pani doktor jaką ma specjalność? – zapytała ciocia-babcia Wiktoryna, iskrząc czarnym okiem, po
czym nalała gościowi kawy.

25

– Reumatolog? – spytała z nadzieją.

– Coś ty, przecież to po twarzy widać: urolog! – rozmarzyła się babcia Andzia.

– Ale przecież nie po twarzy?!... He, he.

– Przestań, Wikta.

– Jestem laryngologiem – przedstawiła się ruda i aż podskoczyła na kuchennym stołku, słysząc


podwójny wybuch entuzjazmu.

– Mam coś z uchem!... – zakrzyknęły obie siostry równocześ-

nie, po czym spojrzały na siebie wzajem karcąco.

Dorota czym prędzej zmieniła temat i ukroiła kawał placka z wiśniami.

Lekarka podziękowała:

– Nie jadam.

Podziękowała i za kawę:
– To używka.

A ponieważ przedtem nie chciała jeść kopytek (bo i one, i skwarki, i smalec są zabójczo kaloryczne)
i wzgardziła zupą (bo ze śmietaną i mąką), a zamiast obiadu schrupała pół główki młodej kapusty na
surowo i pęczek marchewki, można się było domyślać, że jest jedną z pilnych apostołek zdrowego
życia i jeszcze zdrowszego odżywiania. Nic dziwnego, że mdleje z byle powodu.

Za to była dobrym lekarzem – to się widziało od razu w jej uważnym spojrzeniu, w pochyleniu
głowy, w autentycznej koncen-tracji na rozmówcy. Po posiłku wysłuchała wszystkiego, co jej bab-26

cie rozwlekle i szczegółowo opowiedziały o uszach i o innych zapal-nych punktach swoich głów, a
także – o swoich podejrzeniach i obawach tyczących całego organizmu. Wypytała obie o ciśnienie,
obejrzała wyniki ostatnich badań, zaprosiła je pod okno, gdzie było dobre światło, zajrzała im nie
tylko do uszu, lecz także do gardeł i nosów; wiele uwagi poświęciła rozlicznym gruczołom chłonnym
gospodyń; co prawda oznajmiła, że bez swojej torby i instrumentów nic tu nie zdziała (zastępczo
używała czystej łyżeczki do herbaty), ale przynajmniej uspokoiła obie babcie w kwestii anginy,
polipów, trwałej utraty słuchu i zapalenia krtani. Kiedy zaś przerzuciły się na opis dolegliwości
reumatologicznych oraz nerkowych, wysłuchała również i tego, i także miała coś krzepiącego do
powiedzenia. Na przykład – że obie, jak na siedemdziesiąt parę lat, są w świetnej formie.

Umiała rozmawiać ze starszymi ludźmi.

Wiedziała, że tego potrzebują.

I traktowała pacjentki z szacunkiem, bez wzgardliwej pobłażli-wości, bez protekcjonalnego tonu.


Uśmiechała się do nich miło i żartowała, poklepała Wiktorynę po muskularnym ramieniu, a Andzię
nawet krzepiąco objęła. Kolosalna różnica w porównaniu z lekarzem pierwszego kontaktu w
przychodni: on z zasady nie dotykał chorych (a już zwłaszcza – pacjentów w wieku podeszłym),
jakby się ich brzydził. Po prostu wypisywał z daleka parę recept lub skierowanie.

Będąc kilkakrotnie świadkiem takich scen, Dorota złożyła sobie uro-27

czystą obietnicę, że jako lekarz nie zachowa się tak przenigdy! A teraz widziała na żywym
przykładzie, jak to naprawdę powinno wyglądać.

Doktor Ida Pałys badanie zakończyła nieprędko, a w jego efekcie babcie poczuły się znacznie lepiej.

I natychmiast pomyślały życzliwie o bliźnich.

– Ta Asia od Jankowiaków kaszle cały miesiąc, biedactwo.

Mogłabyś jutro po nią pojechać, pani doktor by zobaczyła, osłuchała.

– Pół biedy Asia, ale Filipek ma trzeci migdał.

Ruda lekarka odrzekła na to, że w zasadzie każde dziecko ma trzeci migdał, tonsilla pharyngea, i że
jutro już jej tu nie będzie, bo przecież musi wracać do domu.
– Naprawdę musisz? – wyrwało się Dorocie, a lekarka umilkła zdziwiona, po czym zastanowiła się i
odparła z wolna: – No... eee... właściwie to nie. Właściwie to wcale nie muszę – i tu zaśmiała się z
nagłą satysfakcją. – Wywalczyłam sobie cały miesiąc urlopu, uwierzysz? Mogę tu sobie chyba zostać
na dwa dni. A może i na trzy. Albo pięć.

– Można i na dłużej! – rozochociła się babcia Andzia. – Mamy pokój na wynajem, ale w tym roku
nikt się nie zgłosił. Ludzie zbied-nieli. My też.

– A mówiłam ci, żebyś dała reklamę w internecie – wypomnia-

ła karcąco Wiktoryna.

– Jeszcze czego! Wstydu nie masz! – fuknęła babcia Andzia i 28

zaraz pofrunęła do pokoju letników. Tam wyjęła z komody wy-krochmaloną i wymaglowaną bieliznę
pościelową, zdobną w koronki i hafty własnej roboty, wytrzepała poduszki i kołdrę, założyła po-
włoczki. Wiktoryna tymczasem zatarła twarde dłonie i konspiracyj-nym szeptem zaproponowała
kieliszeczek miodówki domowej, ale źle trafiła, czego należało się spodziewać.

– Dzięki, pani Wikto, nie znoszę alkoholu.

– Nie wygłupiaj się z tą miodówką! – zagderała babcia z pokoju, gdyż słuch zawsze jej dopisywał,
kiedy trzeba było. – Chcesz skończyć jak Chrobot, pod płotem?

– Andzia, bądź cicho. Kieliszeczek dziennie zażywam! Kieliszeczek!

Lekarka, jakoś miło od razu zadomowiona, siedziała pod oknem z nogą na krześle, kręciła na palcu
długi rudy loczek i sympa-tycznie się uśmiechała.

– W pani wieku, przy tak niskim ciśnieniu – rzekła z wdzię-

kiem, lecz stanowczo – kieliszeczek dziennie tylko pomoże na krą-

żenie.

Wiktoryna spojrzała z takim zachwytem, jakby lekarkę z nagła opromieniła gigantyczna zorza polarna.

– Przecież wiedziałam! – zakrzyknęła i palnęła się w kolano.

Czułam! To mi dobrze robi! Andzia, słyszysz?

– A pani Andzia natomiast nie powinna nawet patrzeć na alkohol. Trzeba by przepisać pani leki
przeciwko nadciśnieniu.

29

Uszczęśliwiona i triumfująca babcia Wikta złapała połowę pozostałą z główki kapusty i wcisnęła ją
w ręce lekarce, gestem wdzięczności.

– Zjedz sobie jeszcze, chudzino.

– Dzięki!

– I zostań u nas na miesiąc!

– A wie pani co? – powiedziała rudowłosa, błysnęła zębami i oczy jej się zaświeciły na zielono. –
Zostaję.
4.
Ku pewnemu zaskoczeniu wielkomiejskiej doktor Idy Pałys okazało się, że chociaż już jest wiek
XXI, w tym domu nie ma telefonu stacjonarnego (który, jak wiadomo, zdecydowanie za drogo
wypada), zaś komórkowy łapie zasięg tylko wtedy, kiedy się z nim wejdzie wysoko pod stromą
górkę, aż na szosę (dom stał na dnie malowniczej głębokiej dolinki z jeziorem, otoczonej zalesionymi
bujnie wzgórzami). Toteż komórki w tym domu nikt nie posiadał, bo po co.

Telefonem stacjonarnym cieszył się mieszkaniec drugiego do-mu, niejaki Chrobot (linię przeciągnięto
tu podobno jeszcze za Niemca), ale w niedzielę był rutynowo pijany. Jednakże w razie pil-nej
potrzeby można tam wejść i zadzwonić – przynajmniej tak twierdziła ta stanowcza, urocza Dorotka.
Wszystko tam jest pootwierane, 30

dodała, aparat wisi w sieni pomiędzy taczką a gumiakami, a sąsiad jest bardzo uczynny. Dzięki temu
udało się jej podłączyć do interne-tu. (Mama z Oslo na to nalegała, chciała mieć szybki kontakt z cór-
ką).

W tej sytuacji doktor Ida Pałys postanowiła, że nie będzie się czołgać pod słup, na wzgórek, ani
nawiedzać ukradkiem domostw wsiowych pijaków, tylko napisze maila do męża, żeby się za bardzo
o nią nie martwił, gdyby nie wróciła zbyt prędko.

Ale po namyśle doszła do wniosku, że dobrze jednak Markowi zrobi, kiedy się pomartwi, a może i
pierworodny Józinek odczuje jakiś niejasny niepokój. Siedzą tam sobie razem, w tej swojej od-
wiecznej męskiej komitywie, obaj mrukowaci, zajęci swoimi przy-ziemnymi myślami, a bogaty,
subtelny świat przeżyć kobiecych jest dla nich istną terra incognita1. Bolesna nieobecność żony i
matki, pusty wieczór bez kobiecego ciepła i uśmiechu poruszy ich być może na tyle, by dokonali
wspólnego rachunku sumienia. Tak, niech się trochę – cholera jasna! – najedzą strachu.

Co postanowiwszy, Ida napisała wieczorem maila do najstar-szej siostry.

Cześć, Gabuniu!

Jak będziesz miała chwilkę koło północy, a wiem, że będziesz

1 ziemia nieznana (łac.)

31

miała, bo czytasz Ellery'ego Queena, to zadzwoń, proszę, do Józinka, on też nie będzie spał, a
jakby spał, to się obudzi, w przeciwieństwie do Marka – i powiedz, że chwilowo nie wrócę do
domu, bo miałam wypadek.

Uspokój ich ewentualnie, że nie samochodowy, tylko że mam bardzo, bardzo poważnie
kontuzjowaną nogę, to znaczy, za bardzo ich nie uspokajaj, niech się trochę podenerwują, ale bez
przesady, zwłaszcza niechby się Marek trochę przestraszył, dobrze mu to zrobi.

Prawdę mówiąc, omal nie straciłam życia w kwiecie wieku, możesz mu to zasugerować.

Rano idź do mnie i spakuj mi tę czarną walizkę, dobrze? Potrzebuję forsy! – jest tam, gdzie wiesz,
weź wszystko, bo tu karta na nic mi się nie przyda, piżamy ze trzy, bo nie chce mi się w kółko robić
prania, scilicet1 gatki, staniki, szlafroczek cienki, ten w gwiazdki, podkoszulki, skarpetki, spodni
dwie pary, jakiś sweter, klapki, kosmetyki! – są w łazience, w szafce, nie zapomnij o żelu
świetlikowym, ja bez niego dostaję zapalenia spojówek albo, co gorsza, uczuleń, te nieszczęsne
kolageny przeciwzmarszczkowe pod oczy — przynajmniej pod moje! – są do bani. Przynieś też od
siebie The Lamp of God Ellery'ego i dołóż mi do walizki, a znów ode mnie z domu za-bierz sobie
The Siamese Twin Mystery – skończyłam czytać wczoraj w nocy, pycha!

1 rozumie się samo przez się; naturalnie, oczywiście (łac.) 32

Teraz: jak już spakujesz tę walizkę, dołącz do niej moją torbę z instrumentami, pieczątką i
receptami i wyjdź spokojnie, nic nie mó-

wiąc Józinkowi, który i tak by cię nie słuchał, a Marka nie będzie, bo jako klasyczny pracoholik
zrezygnował z urlopu na rzecz tego szczwanego wygi, docenta Kraniaka, który wmówił wszystkim,
a zwłaszcza naiwnym idealistom, że nagle ma perforację. Cha, cha, cha! Koń by się uśmiał, i to do
łez.

Następnie odspawaj od komputera tego swojego depresyjnego geniusza, daj mu klucze, torbę i
walizkę i każ mu iść na dworzec, niech wsiądzie do pociągu, który odchodzi o 11.45 z peronu 1a,
niech się nie pomyli i nie zgubi, i niech dojedzie do Promna, gdzie naprzeciwko stacji, na parkingu
pod karczmą „Rzepicha” stoi mój samochód. Od godziny dwunastej będzie tam czekał ktoś z moich
gospodarzy, niech Ignaś da mu to, co przywiózł, i już może wracać do Poznania, pociąg powrotny
ma niebawem. Ale mógłby też przyjechać tutaj. Jest pięknie! Gospodarze moi odwieźliby go potem
do szosy kostrzyńskiej, tam złapie autobus.

Jak Ignaś będzie protestował, że woli komputer i co go obchodzi stara ciotka, to mu natrzyj uszu,
niech za dużo nie rezonuje, tylko jedzie, powiedz mu ewentualnie, że czeka go tu piękna
niespodzianka – bo też czeka naprawdę, i naprawdę piękna, mam nadzieję, że to go wyrwie z tej
mrocznej melancholii, spowodowanej przez złowróżbną (od razu wiedziałam!) McDonaldusię. Ech!
Cierpienia młodego Stryby! Żeby tylko się nie nałykał jakichś tabletek albo nie skoczył z 33

mostu, to by było do niego podobne! (Parę razy widziałam go na moście Teatralnym, wpatrzonego
w poręcz, ale to dziwne, wszak nie płynie pod nim żadna rzeka — ale z drugiej strony: kto
powiedział, że skakać z mostu należy akurat do rzeki?? Na sucho też można!) Jest taki wrażliwy,
może nawet za bardzo, tak, z całą pewnością, a swoją drogą, od początku mówiłam, że ta Magda
jest dziwnie łakoma, a to zawsze oznacza brak panowania nad sobą także w innych dziedzi-nach
poza jedzeniem, ale nikt mnie nie słuchał, bo kto by słuchał
doktora medycyny, matki trojga dzieci, kobiety niegłupiej i roztrop-nej, prawda? Zawsze to samo,
słucha się tylko Ciebie, jak Ty to robisz?! Tak, przyznaję, jesteś profesorem, ale nie zawsze masz
rację, czego dowodzi twój szczery entuzjazm dla McDonaldusi, jak też i wiele innych szczerych
entuzjazmów na przestrzeni całego Twego życia, sama wiesz, ale dobrze, dobrze, już nic nie mówię.

Ach, przyszło mi nagle do głowy, że gdyby Ignaś chciał tu zostać na dłużej, toby mógł: jest
komputer, ale przede wszystkim jest czarowna przyroda wokół, ja wiem, że on nie lubi przyrody, ale
może jednak by mu to dobrze zrobiło, natura działa cuda, całkowicie od-pręża, ja czuję się tu jak w
innym świecie – spokój, cisza, potężne łasy, wzgórza, ocean zieleni, niedaleko domu jest jezioro, za
nim — drugie, po łące koło sadu łażą bociany i dziobią żaby, i wcale się nie brzydzą, mają gniazdo
na dachu sąsiada, niejakiego Chrobota, te bociany, oczywiście, nie te żaby, dodaję to pod wpływem
gramatycz-nych korekt Łusi, na Jowisza, jak mnie ta córka wytresowała!

34

Mieszkam tu w starym, zacisznym domu z kaflowymi piecami, wszystkie w kolorze kobaltowym,


masz pojęcie? – oszalałam z zachwytu! – a za domem jest spory sad, właśnie dojrzewają wiśnie, a
jagód jest tu cała polana, tak, rosną sobie koło domu! Dali mi na kolację pełną ich miskę, do tego
była śmietana, tak gęsta, że krajali ją nożem, ale odmówiłam, bo któż może wiedzieć, co się w niej
kryje?

Pochodzi z krowy Chrobota. Od razu pomyślałam, że w pijanym widzie nie umył krowie czego
trzeba i w konsekwencji wydzieliła ona śmietanę pełną Escherichia coli, a kto wie, czy i nie
prątków Kocha.

Alkoholizm niesie ze sobą nie tylko degradację fizyczną, ale i zaka-

żenia bakteryjne, nawet jeśli dotyczy to żywego inwentarza. Pijacy są tak niechlujni. A cóż dopiero
ich krowy.

Gospodynie, dwie wysoce oryginalne a kontrastowe siostry (groźna Wiktoryna, była nauczycielka
podstawowa, cała w srebrnych loczkach, i słodka Andzia, była urzędniczka Poczty Polskiej, ostrzy-

żona na srebrnego jeża) są, wręcz przeciwnie, schludne w stopniu najwyższym (choć
laryngologicznie, owszem, z lekka zaniedbane).

Wszystko w ich domu aż lśni. Jest uroczo. Przeznaczyły jeden pokój na wynajem, niedrogo! –
wynajęłam cały. Mam do dyspozycji aż cztery łóżka! Ignaś mógłby tu pomieszkać bez kłopotu, a i
Ty mogła-byś się pojawić. Tu jest tak, jakby się trafiło w przeszłość z naszych młodych lat, mają
nawet konia z bryczką, co dowodzi, że wieś polska nie rozwija się, mimo głośnych dotacji, w takim
tempie jak Ty i ja, którym nikt wspomożenia nawet nie proponuje. Wyraziłam zdziwie-35

nie faktem, że moje gospodynie trzymają się tego archaicznego środka lokomocji, zamiast sobie
kupić za parę groszy przechodzone autko, takie jak moje. Odpowiedź pani Wiktoryny była celna,
miażdżąca i niepodlegająca dyskusji: koń jest może archaiczny, ale wlewu pali-wa nie ma!
Słowo daję, znalazłam się w Edenie! Choć, co prawda, jedzenie tu jest z pewnością tłustsze. (Nie
jest przypadkiem, że nasz Stwórca nie umieścił w rajskim menu słoniny i kiełbas, lecz wyłącznie
żyw-ność pochodzenia roślinnego).

Ale to jedyny mankament, jaki dostrzegłam! – i wiedz, że nie ruszę się stąd za żadne skarby świata
aż do jesieni. Zwłaszcza że bardzo kuleję. Naprawdę bardzo. I bardzo potrzebuję odpoczynku.

Odpisz mi szybko! Mam nadzieję, że jak zwykle w upalny wieczór siedzisz przy swoim biurku,
jednym okiem błądząc po blogosfe-rze i poczcie na przemian, a drugim czytając Ellery'ego.

Musiało tak być rzeczywiście, bo zanim Ida skończyła pisanie obszernego maila do swej córki Łusi
(przebywającej z braciszkiem w Oksfordzie), a następnie do opiekującej się nimi Róży, córki
Gabrieli (trzeba było przecież Róży przypomnieć zasady traktowania i ho-dowli zarówno Łusi, jak
i Ziutka, a także wypisać ich ulubione, po-trawy, wśród których na czele listy znajdowały się
pierogi, zwłaszcza z kiszoną kapustą i grzybami), ukochana starsza siostra Gabriela już
odpowiedziała:

36

Iduś, ty kulejący pawianie!

Dobrze, że Ci wpadło do głowy, by się odezwać, bo Józef (pamiętaj, nie Józinek, on już tego nie
toleruje) się trochę denerwował

(po tej Twojej iście operowej, a może i nawet operetkowej, scenie ze spazmami), czyś się gdzieś nie
rozbiła samochodem albo czy Cię piorun nie trafił na miejscu (tu była potężna burza). Ale tylko
trochę, znasz go. To wcielenie spokoju, chyba z Twoich genów dostały mu się tylko te decydujące o
piegach i kolorze włosów.

Natomiast (muszę Cię zmartwić) Twój plan spalił na panewce, gdyż Marek się NIE zdenerwował.
Wieczorny komunikat, że nie-ludzko cierpisz i że omal nie postradałaś swego młodego życia, nie
dotarł do niego. Po obiedzie Marek pomknął do swego szpitala, gdzie był jakiś nagły przypadek.
Tak więc kulejesz w pewnym sensie daremnie, bo męża Twego to właściwie nie dotknęło. Nie kulej
już.

Zeszłam jednak do Józefa i powiedziałam mu po prostu, że postanowiłaś zostać sobie na leśnych


wakacjach.

Uspokoił się od razu (a nawet jakby mu nieco ulżyło), po czym wrócił do skręcania i oliwienia
roweru. W mieszkaniu Waszym jest duży bałagan z tego powodu, ale zaklinał się, że posprząta, a ja
mu wierzę. To jest odpowiedzialny człowiek. Dlaczego wolisz, żeby to mój syn do Ciebie
przyjechał? Aż tak się gniewasz na Józefa? Nie bądź dla niego za surowa, chłopak jest wspaniały.
(I taki już pozosta-nie, cokolwiek będzie robił w życiu. Zobaczysz).

37

Ale zgoda, jutro Ci wyślę Ignasia z żądanym ekwipunkiem, mo-

że mu to faktycznie dobrze zrobi. W Twoim opisie wygląda to wszystko bardzo milo i zachęcająco,
słusznie czynisz, że nie rezygnujesz z wakacji. (Miałaś pracowity rok).

Nota bene, do Marka nie powinnaś mieć żalu, nie jest on przecież żadnym pracoholikiem (tylko
świetnym, oddanym swojej pracy ordynatorem!). Nie możesz potępiać męża za to, że ma poczucie
obowiązku!

Są na świecie rzeczy ważniejsze niż ćwierkanie dwojga wielo-dzietnych pięćdziesięciolatków pod


namiotem, i nie bądź tak egoi-stycznie nastawiona, bo to do Ciebie niepodobne.

Nie wiem, czy Ignaś tam u Was zostanie (mówi, że raczej nie i że go żadne niespodzianki, a już
zwłaszcza wiejskie, nie bawią i nie nęcą), ale prawdę mówiąc, wolałabym, żeby pobył choćby i z
Tobą, a nie siedział tutaj sam, co chwila popadając jak nie w melancholię, to w (nieuchronne, jak
wiemy) konflikty z Twoim synem.

Mnie tu zaraz nie będzie. Zawożę rodziców do Patrycji (gdzie zwolnił się pokój po mamie Florka),
kolej na nas.

A mój Grześ mimo upałów zaczyna remont korytarza oraz pokoju rodziców. Mówi, że tu będziemy
mu tylko przeszkadzać.

Uciekam więc na wieś, jak tylko tata zdoła się spakować (jest oporny). Przynajmniej pomogę
Pulpecji z gotowaniem dla tej całej naszej czeredy (już tam dziś przyjechała Nutria z chłopcami,
którzy śpią pod namiotem) i w ogóle we wszystkim. Widzę, że Pulpa jest 38

czasem bardzo zmęczona, w dodatku wysłała córki na obóz językowy, na cały miesiąc. Kto jej
pomoże?

Dołożę Ci jeszcze Halfway House. (Tylko mi nie zniszcz ani nie zgub!)

Sama jestem już przy Double, Double. Ten Ellery to prawdziwa przygoda intelektualna (niech żyją
antykwariaty internetowe!).

Uwielbiam czytać ulubionych autorów totalnie (lecz chronologicz-nie), za jednym zamachem;


uważam, że w ten sposób poznaje się nie tylko całość ich dzieła, ale i ich samych, w jednym
nagłym, odkryw-czym rozbłysku. Pasjonujące. Wracam do czytania. Całuję w nogę.

G.
Doktor Ida Pałys rozpromieniła się, patrząc ciepło w monitor.

Jak dobrze jest mieć altruistyczną starszą siostrę! Hej!

Z nagłym dreszczem emocji zdała sobie sprawę, że jej droga przez las, a następnie – przez mękę,
doprowadziła do zgoła nieoczekiwanego zwieńczenia. Oto znienacka rozpostarł się przed nią
rozkoszny okres pozbawiony codziennego rozgwaru i naglących okrzyków głodnej rodziny, a także
wszelkich obowiązków, terminów, nacisków, sporów oraz – co najważniejsze! – nocnych dyżurów!!!
Za to – wypełniony po brzegi błogim odpoczynkiem w leśnym ustroniu, w nienarzucającym się
towarzystwie cichych leśnych staruszek i ślicznej, opalonej, uśmiechniętej leśnej nimfy, od której
biła naturalna radość życia oraz kojąca pogoda ducha.

39

Na Jowisza!

Wolność!!!

Wolność i wypoczynek totalny. Nawet od Marka!

Tak jej się pomyślało, o wstydzie!

Siedziała w kącie pokoju, przy niedużym biurku z komputerem i drukarką (na półce nieco powyżej
– szereg zeszytów, podręczników i czasopism, wszystko we wzorowym ładzie; powyżej półki –
stareńka gitara zawieszona na haczyku), i widziała przez okno niebieski zmierzch w ogrodzie.
Słyszała (z niedowierzaniem), jak Dorota, nu-cąc, energicznie trzaska naczyniami w kuchni po
drugiej stronie sionki. Śpiewać przy zmywaniu mogła chyba tylko ta radosna leśna i polna zarazem
nimfa!

Ida westchnęła na myśl o swojej Łusi (z której przy podobnych okazjach wydobywały się zgoła inne
dźwięki) i rozejrzała się badawczo po pokoju.

To, co ujrzała, spodobało się jej bardzo.

Proszę: na sporym regale – spory księgozbiór. Znajome grzbiety oraz okładki, jak miło. Dużo
książek o przyrodzie, reprezentowana jest i biologia i – proszę, brawo! – medycyna. Nimfa przecież
chodzi do ekologicznego liceum społecznego, a chce zostać lekarzem. Za-pytana, czy w tym
słynnym liceum dużo wymagają, odpowiedziała, że jak matka człowiekowi wyjeżdża za granicę, by
zarabiać na jego utrzymanie i na czesne w szkole, to człowiek ten wie, że musi dać z siebie
absolutnie wszystko. W tym roku nawet udało się zdobyć 40

zwolnienie z opłat! – za dobrą naukę i zachowanie. Nie masz to jak porządna motywacja.

Ida zdążyła wypytać ją o to wszystko po południu, w ogrodzie; dziewczyna była otwarta i szczera,
inteligentna, swobodna i dobrze ułożona, umiała rozmawiać i słuchać, mówiła rzeczy ciekawe. Z
mi-
łym poczuciem humoru!

I miała swój charakter! Nie usiłowała, jak tylu innych, udawać, że nie mieszka na wsi, przeciwnie:
zostawiła tu stare chłopskie meble – proste, z drewna o ciepłym kolorze, nieco toporne, a jednak
cechu-jące się harmonią, funkcjonalne i o pięknych proporcjach. Mogłyby być ozdobą niejednego
skansenu: skrzynia na odzież – wielka i rzeź-

biona, piękny okaz z potężnym kluczem w zamku; wiekowa szafa z rzeźbioną galeryjką; łóżko z
dużym wezgłowiem malowanym w gir-landy chabrów i stokrotek, a także sekretarzyk (również
malowany w kwiatki), istne cacko z trzema dużymi szufladami i dziesiątkiem malutkich. Wszystkie
te okazy rozmieszczono w pokoju z takim smakiem, tak sensownie i z taką dbałością o kompozycję,
że Ida dała Dorocie mentalne oklaski. Sama nie urządziłaby tego ładniej! A lubi-

ła urządzać wnętrza i znała się na tym.

Zauważyła z uznaniem, że w celu wyeksponowania tych uni-kalnych mebli Dorota pozostawiła w


zasadzie puste ściany, bez obrazów. Zachowała tylko dziewiętnastowieczny, wzruszająco naiwny
oleodruk z błękitną Matką Boską wśród róż.

Ściany miały wyszukany kolor spłowiałej niezapominajki.

41

Doskonały wybór. Ma dziewczyna oko. Ma poczucie piękna.

A to dzisiaj rzadkość.

Ida zatarła ręce.

Dobrze by było wyswatać siostrzeńca. Świetna dziewczyna z Doroty. Dogadałaby się z Gabrysią
jak nic. Prawdę mówiąc, Gabriela (po lekko spóźnionym wydaniu starszej córki za wybitnego
młodego astronoma, zatrudnionego obecnie w Oksfordzie, i po burz-liwych przebojach z młodszą
córką Laurą, którą nareszcie udało się doholować do bezpiecznej i szczęśliwej przystani życiowej
w ramionach polonisty), na obecnym etapie życia zasłużyła na zrównowa-

żoną i przyjazną, inteligentną synową, taką, z którą będzie o czym pogadać, z którą będzie się
razem piło babską herbatkę w kuchni, smażyło konfitury i wychowywało z pół tuzina wnuków. Taką,
która poratuje teściową w chorobie, podniesie na duchu w chwili chandry, uszczęśliwi i
utemperuje jej syna, zadba o rodzinnych starców.

Coś trzeba mieć z tego życia.

Ida postanowiła, że spróbuje to ukochanej siostrze załatwić.

Oczywiście, oni oboje są bardzo młodzi, pomyślała, to dzieciaki jeszcze, ale niech się przynajmniej
poznają, polubią, to będzie pierwszy krok ku wspaniałej wspólnej przyszłości.
Przeleciała wzrokiem po suficie z popękanymi od starości dę-

bowymi belkami, po oknie z różowymi kwiatkami, po białych za-słonkach. Miłe wnętrze. Ach,
ujmująca ta fotografia mamy! – ładnej czterdziestolatki o poważnym, uczciwym spojrzeniu. Dorota
jest do 42

niej bardzo podobna. Obie aż promieniują rzetelnością.

Fotografii ojca nigdzie nie widać. Aha.

Ida wyłączyła przechodzony komputer (na tapecie widniała ry-cina przedstawiająca przekrój
mózgu ludzkiego) i dźwignęła się z krzesła na kółkach, po czym, wspierając się na nim i
popychając je przed sobą, pokuśtykała w kierunku drzwi. Korzystając z okazji, w przejściu,
szybciutko, niby to od niechcenia, zapuściła żurawia przez niedomknięte drzwi starej szafy: brawo,
brawo, także i tu idealny porządek i zapach świeżości. Lawenda? Tak. Oto saszetka, Córka
pielęgniarki. No, no, no.

To ci musi być świetna pielęgniarka.

Gasząc światło, doktor Ida Pałys uśmiechała się do siebie. Palec przeznaczenia ją tu wepchnął,
ani chybi. Ta Dorota to skarb. Jak dobrze pójdzie, biedny Ignacy Grzegorz wyleczy tu swą
młodzieńczą depresję. A serce zawsze przecież może się zrosnąć.
29 lipca
PONIEDZIAŁEK
1.
Mamuś!

Wczoraj nie pisałam, bo komputer zajęła na dobre nasza nowa letniczka! Tak! Letniczka! Hura!

Wyobraź sobie, że jakimś cudem znalazłam kontuzjowaną fa-43

cetkę pod mostkiem, w lesie! Przywiozłam babkę do domu, a ona trzask-prask! – wynajęła lekką
ręką cały pokój!!! Na miesiąc! Super!!!

Zapłaci z góry, babcie się cieszą! Popatrz, jak to się los w jednej chwili odwraca, a już wyglądało
na to, że w tym roku nikt nie przyjedzie!

Dużo pieniędzy zażądali w gminie za śmieci!!! Podpisaliśmy tę nową umowę, a za prąd i wodę też
wyszło sporo. No, ale teraz oddy-chamy, przynajmniej będzie z czego zapłacić rachunki! Babcia
Andzia uznała to za dowód, że Pan Bóg nieustająco czuwa nad nami, także – jak rozumiem – w
kwestii finansowej. Babcia Wikta oczywi-

ście musiała dodać wątpliwość: czy aby na pewno Wszechmogący ucieka się do zastawiania
pułapek na mostkach? Raczej może nagrodził mój samarytański odruch. Ale żeby zaraz żywą
gotówką?!

No, nie będziemy się nad tym zastanawiać! – pokój wynajęty, a letniczka jest wyjątkowo miła!
Może „miła” to nie jest właściwe sło-wo, kobita jest ostra! Na pewno też fajna, kulturalna, taka
zwa-riowana gaduła. Lekarka!!! Lubię ją. Dziś przyjedzie jej siostrzeniec, student historii sztuki!
Podobno to geniusz! Może też u nas zamieszka????

Jestem jakoś miłe zaciekawiona! Historia sztuki! Ktoś, kto decyduje się na takie studia w
dzisiejszych czasach, musi chyba być ro-mantykiem! A to oznacza, że nie jest wulgarnym głupkiem
ani świn-tuchem. Miło będzie dla odmiany poznać kogoś takiego! Jestem pew-44

na, że jest poważny, męski i przystojny, i prawdę mówiąc, już czuję jakiś respekt wobec niego.
Więcej nawet! Jakoś nagłe czuję w moim życiu powiew nadciągających wielkich wydarzeń!!!

Wiem, co teraz myślisz, przecież nie wierzysz w romantycznych chłopaków, ale spokojnie! – jestem
rozsądna, jak zawsze! Podobno on ma złamane serce i wiesz? – już to jedno jest romantyczne!!!

No, spróbujemy go tu zabrać na maliny, na ryby, popływamy albo przewieziemy go Kobyłką po


lasach! Na pewno mu się poprawi!

Co u Ciebie? Miałaś w końcu nocny dyżur? Nie daj się wykorzystywać!!! Szanuj zdrowie i nie
przepracowuj się! My tu sobie ja-koś radzimy. Zaraz jadę na stację po tego studenta (ma na imię
Ig-naś, ładnie, prawda?). Babcia dowiedziała się od leśniczego, że w karczmie „Rzepicha”
interesują się gęsiną!!! Dobrze się składa, bę-
dę tam, to się popytam. D.

Dosiulku!

Odpowiadam od razu, bo jeszcze nie zasnęłam, nie mogę. Tak, miałam dyżur, wcale nie spałam. To
nie jest tak, że ja się daję wykorzystywać! Po prostu staram się być niezastąpiona, wtedy pewniej
się czuję i wiem, że nikt mnie tak łatwo nie zwolni, przecież wciąż z trudem się dogaduję w tym ich
języku. Mimo to pacjenci mnie lubią, wiesz? Zwłaszcza staruszkowie. Tak mnie to cieszy. Dobrze
jest być potrzebną. Ale po tym wszystkim jestem tak zmęczona, że zasnąć nie mogę. Lubię czytać
przed snem liściki od Ciebie. Czytam i czuję się 45

jak w domu. Pisz jak najwięcej!

I dbaj o babcie.

Letniczka! Dobre wieści! A ja pieniądze i tak przeleję w piątek, nie martwcie się.

Co do dalszych spraw: romantyków już nie ma, wiem coś o tym. Nie ma! Pytanie, czy kiedykolwiek
byli. Może oni tylko udawali, zgodnie z modą. Ale ta moda już minęła. I nie wróci.

Dosiulku, tylko uważaj! Jesteś zapalonym biologiem, jesteś przyszłą lekarką, więc wprost WYPADA
CI zachowywać trzeźwość umysłu i zdawać sobie sprawę z zagrożeń. MUSISZ być rozsądna!

Nie dla Ciebie ufność, romantyzm i sentymenty, ja już naprawdę z górą wyczerpałam rodzinny limit
naiwności. Pamiętaj, i to zawsze: przede wszystkim jesteś CZŁOWIEKIEM, a dopiero potem –
kobietą.

Instynkt rozrodczy zwodzi często ludzi na manowce. Używaj rozumu.

Po to go masz.

Uwaga! – im ładniej kto gada, tym groźniejszy. Nie słuchaj, co gada, patrz, jak się zachowuje, to
uczynki świadczą o człowieku, nie słowa. Słowa często kłamią. Ja tego kiedyś nie wiedziałam.

Pamiętaj! ZAWSZE bądź podejrzliwa wobec wymownych!

Wiem, co teraz myślisz. Że mówiłam to już 1000 razy. Nie wzdychaj.

Nie pozwolę, żebyś i Ty została oszukana. To tak bardzo boli. No masz, rozkleiłam się.

Tęsknię za Tobą. Ale to nic, przecież zobaczymy się na Gwiazdkę.

46

KOCHAM BARDZO!
Mama
2.
Dziesięć po dwunastej pociąg zatrzymał się na stacji Promno i dobrze, że zrobił to koło tablicy z
nazwą miejscowości, bo zaczytany w dziele Tatarkiewicza (Dzieje sześciu pojęć) Ignacy Grzegorz
Stryba przegapiłby moment, kiedy trzeba wysiadać. A tak – to wysiadł, na ostatnią co prawda
chwilę, bo już na stopniach wagonu przypomniał sobie, że na półce w przedziale zostawił swoją
drugą książkę (Wierzyńskiego Życie Chopina) – zabraną na wypadek, gdyby skoń-

czył w drodze czytać tę pierwszą albo gdyby zachciało mu się od-mienić klimat intelektualny –
więc biegiem po nią wrócił i zupełnym cudem zdążył, wraz z torbami ciotki Idy, wyskoczyć na
żwirek peronu. I nie ucięło mu nóg. Uff.

Budynek podupadłej stacyjki podupadłego PKP, tonący w blasku słońca i w zakurzonych krzewach
bzu, cały był pomalowany (nieudolnie!) przez grafficiarzy, a jedyne okno miał zabite deskami.

Chyba nikogo tam nie było. Ignacy Grzegorz stał przez chwilę bezradnie na tym kafkowskim
odludziu, mrugając i rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś żywej istoty. Znalazł ją. Oprócz niego
wysiadła z pociągu rozłożysta staruszka z koszykami i kołysząc się w poprzek osi na swych
żylastych, wyjątkowo szeroko rozstawionych nogach, jęła się ku niemu zbliżać peronem.

47

– Przepraszam – zagadnął grzecznie i ukłonił się. – Czy może mi pani wskazać, gdzie tu jest
karczma „Rzepicha”?

Stara kobieta spojrzała na niego jak na idiotę. Pieczołowicie umieściła na żwirku swe koszyki
(były w nich jajka, poowijane w kawałki gazet!), stęknęła, wyprostowała się, po czym wystawiła
rękę z palcem wskazującym.

– A ło! – rzekła głośno, jak do głuchego, tkając zrogowaciałym paznokciem w jedyny budynek
znajdujący się w polu widzenia, a ustawiony na górce na wprost stacji, po drugiej stronie szosy.
Budynek był rozległy i znaczny, zaś na zboczu wzgórza stała wielka tablica, głosząca wołowymi
literami w kolorze fizjologicznego brą-

zu: KARCZMA RZEPICHA.

– Aha – rzekł z godnością Ignacy Grzegorz. – Dziękuję.

Spojrzała na niego miłosiernie.

– Panie Boże, prowadź! – wymamlała tonem pełnym pokrze-pienia i ująwszy koszyki, oddaliła się
gęsim krokiem właśnie w kierunku „Rzepichy”.

Ignacy stał przez chwilę, otrząsając się z lekkiego szoku: przez ten krótki moment zdawkowej
konwersacji ukazano mu straszliwą, zapadłą wśród głębokich zmarszczek jamę ustną; miał więc
sposob-ność stwierdzić, że staruszka nie posiada ani jednego zęba. Jak ona się odżywia?

Może tylko wysysa jajka? (Przez usmarowany otworek w sko-rupce???...) 48

Yyy. Zemdliło go, lecz się opanował, nawrócił myśl ku rze-czom pięknym i wzniosłym (wynalazł
sobie taki system i to naprawdę działało!), zamrugał, zebrał swe bagaże i ruszył w stronę wyjścia z
peronu. Wokół panowała upalna cisza, na słupku szlabanu siedział

czarny bułhakowowski kot i wpijał w idącego złe spojrzenie. Ignacy Grzegorz odwrócił wzrok i –
poświstując dla niepoznaki – wyminął

słupek, szlaban oraz demonicznego ssaka. Postawił torbę i walizkę obok swych nóg, postał chwilę,
popatrzył w lewo i w prawo, stwierdził, że nic nie jedzie, po czym – ha! – nie zapomniał zabrać
bagażu i przeszedł przez szosę.

Słońce paliło. Czuł na karku jego złowrogie ukąszenia. Kierując się absurdalnymi strzałkami,
polazł po asfaltowym podjeździe na górę, gdzie w rzeczy samej na całkowicie pustym parkingu
zlokali-zował natychmiast zielone autko ciotki Idy. Dotarł do niego i zatrzymał się w poczuciu
bezradności.

Nikogo tu nie było.

Pustkowie.

Karczma „Rzepicha” miała pootwierane okna; wydostawała się przez nie tłusta, mokra woń
świńskiej golonki oraz ciężka – kwaśnej kapusty zasmażanej. Słychać było uporczywe rzężenie i
dudnienie pseudomuzyki, dobiegające z wnętrza lokalu. Opodal wejścia, pod pożółkłą brzozą,
zaprzężony do bryczki stał cherlawy koń, a pod nim leżały jego odchody.

Ignacy Grzegorz wycofał się momentalnie, poszedł na skos 49

przez parking w kierunku grupy iglaków i usiadł na kamiennym murku, wybierając jego ocieniony
fragment.

Co za niebywały skwar. Dobrze, że z okazji upału zdecydował

się na te nowe szerokie spodnie do kolan. Wahał się, bo gdy je przymierzył, własne nogi wydały mu
się podobne w kolorze (i w konsy-stencji...) do rybiego brzucha. Ale potem pomyślał, że nie ma naj-
mniejszego powodu, by się tym przejmować: jego ukochana Magdusia, jego Galatea, opuściła go
na zawsze, zaś reszta ludzkości może mieć o jego bladych łydkach opinię dowolną.

Magdusia...

Poczuł, że osuwa się w otchłań egzystencjalnego smutku. Już był na samej krawędzi. Żeby się nie
osunąć do reszty, uchwycił się Tatarkiewicza, jak koła ratunkowego, którego dodatkowym walorem
było to, że należało jeszcze do dziadka (wydanie z roku 1975, z no-tatkami ołówkowymi, często
łacińskimi lub greckimi, które Ignacy Borejko pozostawił wraz z wykrzyknikami i znakami
zapytania na większości marginesów).

„Piękno jest w umiarze. Klasyczną formułę temu poglądowi dal Dürer (Von der Malerei, s. 301):
«nadmiar i niedostatek psują każdą rzecz» (zu viel und zu wenig verderben alle Ding). Półtora
wieku później francuski teoretyk sztuki Du Fresnoy wyraził się jeszcze dobitniej, twierdząc, że
piękno «leży pośrodku pomiędzy dwoma krańcami». Wziął on myśl z Arystotelesa, który wszakże
stosował ją tylko do dobra moralnego, nie do piękna...”

50

A więc górą ten, kto ma niezawodne poczucie miary! – skonkludował Ignacy Grzegorz i uśmiechnął
się słabo, z satysfakcją. Czuł

wyraźnie, że posiada poczucie miary, o tak. Brakowało mu tylko do-

świadczenia w jego stosowaniu.

Opuścił pilnie wzrok na pożółkłe kartki. Czytanie tych wspaniałych zdań było czymś równie
krzepiącym, jak budowanie mostu pomiędzy brzegami przepaści bez dna.

Wtem coś szczęknęło, skrzypnęło, walnęło i z „Rzepichy” wy-szła stosownie krzepka i hoża
dziewoja na długich brązowych nogach, z włosami jak piastowski snopek słomy rozpłaszczony na
jej czole. Była wysoka, ubrana dziwacznie i raczej bez pomysłu: w kusą, lichą sukienkę, błyszczące
korale oraz ciężkie szpitalne drewniaki.

Twarz miała jak te wiejskie dziewczyny z obrazów Chełmońskiego: pełną, rumianą, z wydatnymi
ustami i mocnym podbródkiem; tak zwany okaz zdrowia (Ignacy nigdy nie był zwolennikiem urody
tego typu – rześkiej a niewyszukanej). Zmrużyła oczy od blasku i przysłaniając je dłonią,
rozejrzała się władczo po nasłonecznionym parkingu, po czym ostatecznie trafiła wzrokiem na
konia i jego ekskre-menty.

– No, czy tobie nie wstyd?! – huknęła. – I co ja mam teraz z tym zrobić?

Pytanie było najzupełniej retoryczne. Doskonale wiedziała, co zrobić. Wyjęła z powózki saperkę,
sprawnie i bez najmniejszych oznak obrzydzenia zebrała nią wszystko, co do okruszka (yyy!), z 51

asfaltu, po czym zakopała to starannie pod najbliższym krzakiem.

Otrzepała ręce, schowała łopatkę, ujęła się pod boki i stojąc w pełnym słońcu, zaczęła przez zęby
pogwizdywać bojową melodię.

Wstrząśnięty Ignacy Grzegorz, milcząc, przypatrywał się jej z cienia. Wyglądała trochę groźnie,
jak jedna z tych straszliwych Amazonek (choć bez łuku i kołczana, a za to z symetrycznym – hm,
owszem, nawet idealnie! – biustem). Tak, one bez wątpienia obchodziły się ze swymi końmi w ten
właśnie nieskrępowany i jakże naturalny sposób. Cóż, kiedy nie wszystko, co naturalne, jest
zarazem kuszące. Lub przynajmniej – apetyczne. W każdym razie – dla niego.
Nagle znów wspomniał maleńką Magdusię, jej twarzyczkę jak z obrazu Klimta, jej słodkie usta jak
wisienki, jej oczy ciemne od tajemnic, ich aksamitne spojrzenie pełne symbolistycznego powabu i
to, jak ufnie składała swą czarną pachnącą główkę na jego piersi – taka elegancka i bezbronna!
Zabolało go w sercu. Jęknął.

Dziewoja go dostrzegła.

W mgnieniu oka znalazła się przed nim.

– To na ciebie czekam? – zapytała z energiczną nadzieją. Zamaszyście wyciągnęła do niego rękę,


tak, tę samą!!! Yh!

W popłochu udał, że tego nie widzi, utkwiwszy intensywny wzrok w promiennej twarzy dziewczyny.
Uśmiechała się do niego tak szeroko, tak zachęcająco, że ukazywała wszystkie swe duże, bia-

łe jak śnieg, lecz lśniące jak lód zęby. (Na pewno były ostre jak u 52

wilka!) Świeże i różowe jej wargi były niejako repliką – a rebours1 – tamtej sinej, pustej jamy,
ujrzanej w zwiędłych ustach na peronie.

Eros i Thanatos.

Odwrócił wzrok i powstał.

– Nie wiem, czy to na mnie czekasz. Hm. Ale może tak. – Tu przedstawił się z ukłonem: – Ignacy
Grzegorz Stryba. – I dodał: – Mam tu rzeczy dla mojej ciotki Idy Pałys.

Jakiś owad zabrzęczał mu nagle dziko i przeraźliwie tuż koło ucha. Wzdrygnąwszy się, odpędził go
machaniem.

– To tylko osa! – powiedziała Amazonka ze zdziwieniem.

– Tak, osa! – odparł, zdziwiony tym, że ona się dziwi. Nagle popisała się znajomością łaciny:

– Typowa przedstawicielka rodziny Vespidae. Nietypowa mo-

że by cię zaatakowała. A typowa nie atakuje, kiedy się jej nie zagra-

ża.

Uwierzyłby kto!

On wiedział swoje.

Od dziecka odczuwał wstręt do owadów (oraz wszelkiego robactwa) i dlatego absolutnie nie był w
stanie przeczytać do końca Przemiany Franza Kafki. Trudno. Arcydzieło – nie arcydzieło, to był
koszmar nie do zniesienia. Gdyby on, Ignacy Grzegorz Stryba, zamienił się pewnej nocy w owada,
popełzłby natychmiast ku najbliż-

1 na odwrót, na opak, wstecz (fr.)

53

szemu lepowi albo przynajmniej postarałby się wpaść do wrzątku.

Błonkoskrzydła, na szczęście, odleciała ku innym celom.

Pomachał jeszcze trochę, na postrach, po czym ruszyli w kierunku bryczki; Ignacy umieścił na niej
walizkę i torbę, a potem wsadził książki pod pachę i powiedział, że już idzie, bo niebawem ma
pociąg.

Nie znosił wsi oraz przyrody w stanie dzikim.

– Jak to! – rzekła, rozczarowana. – To jak ja sobie dam radę?

– Jak to... – odpowiedział z zakłopotaniem. – Nie rozumiem.

– Zrozumiałam – wyjaśniła mu – że doprowadzisz samochód do nas. Ja zresztą jeszcze nie mam


prawa jazdy.

– Cóż, ja mam prawo jazdy – rzekł, zadowolony z siebie. – Mogę doprowadzić samochód do was,
tylko zapewne ucieknie mi pociąg.

– Ucieknie ci pociąg, to złapiesz drugi. Albo cię podrzucę do autobusu.

– Do autobusu! – szepnął. Wyobraził sobie nagle, jak ona, niczym sienkiewiczowska Horpyna,
bierze go wpół i podrzuca! (do autobusu). Zamrugał, potrząsając głową. Ta rozmowa była dziwna.

Właściwie z nikim jeszcze nie rozmawiało mu się tak trudno.

Zdał sobie raptem sprawę, że ich dialog składał się głównie z powtórzeń. Zdarza się powszechnie,
że ludzie, rozmawiając, powta-rzają nawzajem swoje kwestie, ale doprawdy nie z taką częstotliwo-

ścią. Tak mniej więcej rozmawiałoby się z kosmitą (gdyby ów znał

54

język polski) – z rzeczowym, koleżeńskim i w zasadzie przyjaznym kosmitą – tyle że z całkiem innej
planety, wirującej w zupełnie innym układzie i zapewne w odwrotną stronę.

– Masz kluczyki? – zapytał.


– Mam kluczyki – odrzekła.

– To poproszę.

– Proszę – rzekła, po czym (coś okropnego!) niedbale zdjęła drewniaki i z rozmachem wrzuciła je
do bryczki. Została na bosaka, na tym zanieczyszczonym asfalcie. Stopy miała ładne, ale duże i
zakurzone.

W samochodzie ciotki było gorąco jak w piekle i coś w nim buczało w dziwnie niskiej tonacji.
Ignacy miał nadzieję, że to nie jest kolejna przedstawicielka rodziny Yespidae. Pootwierał
wszystkie drzwi i cierpliwie czekał na zewnątrz, aż rozgrzane powietrze wraz z ewentualnym
napastnikiem wydostanie się na fali przewiewu. Tylko że przewiewu nie było. Dziewczyna
przyglądała mu się nieruchomo z odległości paru metrów. Słońce stało w zenicie.

Postanowił przerwać milczenie.

– Jak to zrobimy? – zapytał swobodnie, a nawet nonszalancko, ujmując się pod bok.

– Jak co zrobimy? – najeżyła się ona.

– No... nie wiem, dokąd jechać.

– Prawda, nie wiesz dokąd jechać! – palnęła się w czoło.

To się już robiło chore, oni niewolniczo powtarzali po sobie 55

nawzajem! Gdzie się podziała jego zwykła elokwencja? Czy zabił ją ten niemiłosierny upał, czy też
była to wina owej rozczochranej Rzepichy o popielatych stopach? Zupełnie jakby jakiś złośliwy
czaro-dziej postawił zaklęte zwierciadło... Albo nie: nie zwierciadło, raczej niewidzialny gumowy
ekran, od którego męcząco odbijało się każde kolejne zdanie, jak piłeczka rzucana przez kogoś
bardzo znudzonego.

Bosa dziewoja podeszła bliżej, oparła się łokciem o karoserię i aż odskoczyła, blacha była tak
rozpalona.

– Gorące, co? – zapytał idiotycznie Ignacy Grzegorz, czując się jak w sennym koszmarze, a ona
odpowiedziała: – Co?... Gorące.

Wtem zaśmiała się hucznie (dopiero teraz Ignacy pojął, co miał

na myśli Sienkiewicz, określając tak śmiech Horpyny), końskim zamachem głowy odrzuciła z
brązowego czoła jasną grzywę i powiedziała raźno, tym swoim ciepłym, rozkazującym głosem: –
No to już! Jedź do pierwszego skrzyżowania. Poczekaj koło sklepu za przejazdem kolejowym, taki
ohydny czerwono-żółty budy-neczek. My tam się doczłapiemy i dalej ci już objaśnię. Dobrze?

– Dobrze – odrzekł i jęcząc w duchu, wsiadł do samochodu.


Wychylił się jeszcze przez okno i zapytał dla pewności: – W lewo?

A ona odkrzyknęła już z bryczki:

– W lewo!

56
3.
Leżąc na brzuchu, odziana w skąpe figi i biustonosz, doktor Ida Pałys ocknęła się z kolejnej
relaksującej drzemki na kocyku. Teraz usiłowała leniwie przypomnieć sobie, czy pisząc do
Gabrysi, zażą-

dała spakowania kostiumu plażowego. A, zresztą! W tej pustelni nie miało to większego znaczenia,
zawsze można było znaleźć kącik cał-

kiem ustronny, na przykład za tą właśnie kępą pokrzyw, i opalać się bez świadków.

Przemiło spędziła czas przedpołudniowy, drzemiąc sobie w cieniu, ale teraz zrozumiała, że jeszcze
trochę, a zostanie z niej suchy skwarek z suchym rudym wiechciem włosów na umęczonej czaszce.

Słońce znacznie się przesunęło i z lubością zastygło w zenicie.

Wczorajsza burza nic nie pomogła, żar lał się z nieba z niezrozumia-

łym uporem. Właściwie, Ida wstałaby i poszła sobie w głęboki cień już dawno temu, ale w tym
rozkosznym rozleniwieniu, między jedną słodką drzemką a drugą, przed odejściem powstrzymywała
ją myśl o tym, że kiedy tylko się podniesie, odczuje ostry ból w łydce. A nie należała do osób, które
lubiłyby odczuwać ostre bóle. Nawet w łyd-ce.

Jednakże południe minęło, o czym świadczyło pianie koguta, który darł się tak, jakby go kto
żywcem skubał przed upieczeniem na maśle. Słońce paliło jak oszalałe, dłużej zwlekać
niepodobna.

Poza tym była wściekle głodna.

O wiele bardziej niż zazwyczaj. Dziwne.

57

Przekręciła się na plecy, usiadła, po czym przyklękła na jednym kolanie, a zdrową nogę wparła w
trawnik. Uchwyciwszy się mocno pobliskiego pnia jabłoni powstała, odczuła ostry ból w łydce,
jęknęła i prędko złapała za grabie, które od wczoraj całkiem nieźle jej służyły jako podpora przy
chodzeniu. Dobrze, że już niebawem będzie miała samochód, żeby sobie podjechać nad jezioro
albo po zakupy do wiejskiego sklepiku.

Westchnęła.

Prawdę mówiąc, jeszcze nie minął pierwszy dzień wolności, a ona już tęskniła za swoim Markiem i
czuła wyrzuty sumienia na myśl o tym, jak bardzo go wczoraj nie lubiła. Co jej, u licha, odbiło?!

Wszystko przez ten upał w mieście. Tu, na wsi, letnia spiekota jest zjawiskiem zupełnie naturalnym,
a nie cuchnącą spalinami dewiacją; i naprawdę daje się jakoś wytrzymać, i wcale nie powoduje w
kobiecie rudej jak wiewiórka, a więc wrażliwej na wysoką temperaturę, takich niekontrolowanych
wybuchów oraz sprzężonego z nimi ze-społu paranoicznych podejrzeń. Przeciwnie. Budzi w niej
uczucia sielskie, ciche i błogie.

Dokuśtykała do drewnianego ganku, usiadła na bujaku w zielonym cieniu winorośli (smakowite


winogrona już się robiły apetycz-nie granatowe!) i przyglądała się pejzażowi poprzez drżące od
żaru powietrze. Z radia w kuchni dobiegała muzyka namiętna i kojąca – a to, w sam raz, cudowna
Mahalia Jackson śpiewała Summertime. O, tak. Było jak w raju.

58

Jakże tu pięknie! Jak pięknie! Ktoś, kto postawił ten dom ze sto lat temu, wybrał sobie idealne
miejsce. I pewnie przez ten czas nic się tutaj nie zmieniło, poza tym, że drzewa urosły. Dom,
zbudowany z wiśniowej cegły i ciosanego kamienia, tkwił w ziemi jak smakowity grzyb wśród
świerków, na samym końcu dolinki w kształcie jajka. Otaczały ją wyniosłe leśne wzgórza, aż
niebieskawe w żarze południa. A przecinały dolinę zakosy stromej drogi, zbiegającej jak struga
sosu przez złote placki i srebrzyste naleśniki pól. Łąkę pod lasem przemierzały bociany. Opychały
się na obiad żabami, to pewne. W ciszy słychać było nawet, jak za domem spadają na trawę twarde
jabłuszka; od czasu do czasu kontrapunktowało te dźwięki pacnięcie dojrzałej renklody. W kępach
różowych floksów i fioleto-wej kocimiętki brzęczały pszczoły i trzmiele, systematycznie spijając
wiadome nektary, a zgromadzone w tym samym celu nad rabatami zwiewne chmary motyli wprost
szalały z łakomstwa. Nasturcje, zamiast piąć się po słupkach ganku, oddawały się pożeraniu
ścieżki, płonąc na niej w słońcu, całym dywanem, jak setki lampioników.

(Podobno nasturcje są w całości jadalne, od kwiatów po owocki.

Mniam). W powietrzu wisiała ich apetyczna, odurzająca, gorzko--

słodka woń, z sadu napływał zapach owoców, a od góry przykrywała te wszystkie pyszności, jak
salaterka, przejrzysta kopuła nieba z ob-

łoczkami pulchnymi jak krem.

Wtem na szczycie wzgórza, na początku kamienistej drogi, pojawił się swojsko wyglądający
samochodzik i Ida z radością rozpo-59

znała swoją własność. Zatrzymał się. Miło było patrzeć z daleka na tę jego znajomą od lat,
poczciwą zieloną mordkę.

Po dłuższej chwili ciszy i bezruchu z autka wydostał się siostrzeniec – wysoka, szczupła i
przygarbiona postać na cienkich bia-

łych nogach, z ciemną głową i długimi rękami. Widząc na tle bujno-

ści przyrody ten chwiejny i blady jak lilia wykwit kultury miejskiej, Ida nie mogła nie pomyśleć z
satysfakcją o własnym synu pierwo-rodnym, Józefie, który, choć także będąc dzieckiem
wielkomiejskim, młodszym od kuzyna o prawie rok, też był wysoki, a nawet wyższy, lecz rumiany i
krzepki. I z całą pewnością lepiej wyglądał na tle przyrody. Gdybyż tak jeszcze Józinek miał
predyspozycje intelektu-alne Ignacego! Ale cóż, jak wiadomo, nie można mieć wszystkiego (a
szkoda).

Ignacy Grzegorz stał wciąż bez ruchu, opierając się o otwarte drzwi, w charakterystycznej dla
siebie głębokiej zadumie wpatrzony w drogę za samochodem. Na co on czeka?

Ach, oczywiście!

Dorotka. Oto nadjechała roześmiana, z rozwianym włosem, stojąc w pędzącej bryczce jak na
rydwanie, poganiając rozbrykaną szkapinę i coś głośno wykrzykując. Z fasonem zatrzymała konia
przy samochodzie.

Ida przyglądała się tej scenie z niepohamowaną ciekawością, typową dla kibicujących ciotek w
wieku przejściowym. Jakże piękna jest młodość! Ach, czy już nawiązała się między nimi ta
pierwsza nić 60

porozumienia?

Cóż, trudno było to ocenić z tak daleka.

Dziewczyna machnęła ręką, pokazując kierunek, ściągnęła lejce i pojechała piaszczystą drogą w
dół.

Ignaś wsiadł, zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik, po czym rozważnie, z wolna, potoczył samochód
za nią.

Bryczka była już w połowie drogi, gdy nagle z autkiem coś się stało.

Jadąc, gwałtownie skręciło i wpadło prawymi kołami prosto do rowu na poboczu, tak jakby Ignaś
w ogóle nie panował nad kierownicą.

– Co robisz, ośle! – wrzasnęła Ida, zrywając się na równe nogi i od razu przysiadając z bólu w
kucki. (Biegun bujaka walnął ją w kontuzjowaną nogę).

Lecz oczywiście mogła sobie darować ten nieuprzejmy okrzyk.

Nie został usłyszany. Na jej oczach, w jednej chwili, zielone autko odbiło, gwałtownie wykręciło w
lewo i migiem przecięło drogę po skosie, a następnie skoczyło jak zając i całą przednią częścią
zawisło ponad drugim poboczem, poddarte ku górze i osadzone na przydroż-

nym kamieniu, jak pomnik młodzieńczej niekompetencji.

Wtem drzwi auta otwarły się gwałtownie i wystrzelił z nich siostrzeniec. Runął w dół, pędząc w
kierunku domu. W połowie drogi minął Dorotę, która, trzymając lejce, stała w bryczce jak wryta i
najwyraźniej usiłowała ogarnąć rozumem tę nową sytuację.

61

– Tu! Tu! – wołała Ida, machając rękami ze swego przysiadu. – Do mnie! Do mnie!

Teraz do akcji wkroczył pies Psiuk, który, ocknąwszy się ze słodkiej drzemki, poderwany został na
równe nogi widokiem mkną-

cej złowróżbnie nieznajomej postaci o gołych łydkach. Szczekając szaleńczo na postrach, pognał w
stronę intruza, a ścigany młodzian jeszcze bardziej przyspieszył swój bieg. Wpadł na ganek, jakby
goni-

ły go Erynie, przeleciał koło swej rodzonej ciotki jak piorun kulisty i wskoczył do domu,
momentalnie zatrzaskując za sobą drzwi.

Wewnątrz rozległ się jakiś łoskot i zapadła groźna cisza. Pies natychmiast umilkł i oblizał się z
zadowoleniem, robiąc minę istoty bezgranicznie oddanej, która wzorowo wywiązała się ze swoich
obowiązków. Po czym ziewnął i się położył.

Gdzieś w zieleni zapiał triumfalnie kogut.

Idę naszła raptem obawa, że z tej bezsilności zaraz dostanie zawału.

Pokuśtykała, wsparta na grabiach, przez ganek i wdarła się do kuchni.

Ujrzała obie gospodynie, z okrągłymi oczami siedzące za sto-

łem przy kupce obranych ziemniaków. Każda z nich dzierżyła pionowo mały nóż. Przed stołem
leżało krzesło, przed krzesłem słaniał

się na bladych nogach Ignacy Grzegorz Stryba, z sobie tylko wiado-mych powodów trzymając się
prawicą za siedzenie, drugą zaś ręką wykonując skomplikowane gesty uspokajająco-
przepraszające.

62

Zwrócił teraz ku ciotce twarz purpurową, jego wybałuszone oczy wyrażały szaleństwo czystej
zgrozy.

– Mmm! – wyrzekł wreszcie przez zaciśnięte zęby. – Mmmm!

Mmmm! Czy tu jest jakaś łazienka?

Z tyłu, za plecami Idy, rozległ się wybuch serdecznego śmiechu.

To weszła Dorotka.
4.
Gabuniu! Siostro!

Jest blisko północ, a ja cierpię. Cierpienia moje mają związek nie tylko ze znaną Ci od lat nogą
(która szaleńczo mnie boli), lecz z przypaleniem całej tylnej części ciała, od karku po pięty, z
wyjątkiem niewielkiej partii pośladków oraz wąziutkiego paska na plecach, gdzie była gumka od
stanika. Podeszwy stóp wytrzymały napór ognia. Mogłabym na nich normalnie stąpać, jeślibym
stąpać normalnie mogła. Ale, jak już wiesz, stąpać normalnie nie mogę. Przez no-gę.

Jeżeli się teraz głupio śmiejesz, to niech cię Pan Bóg skarze, a jeśli kiwasz tylko głową, mówiąc:
„A mówiłam”, to wiedz, że ja też to mówiłam, a raczej myślałam, ale zagapiłam się, a raczej nie
chciało mi się wstać z powodu bólu nogi, i oto skutki. Boli mnie noga. Siedzę przed komputerem po
pierwsze dlatego, że siedzieć na niespalonym 63

czubku odwłoku mogę, a leżeć na spalonych plecach nie mogę i nie wiem, czy kiedykolwiek będę
mogła, toteż nocy tej na pewno nie prześpię, chyba że w końcu położę się na brzuchu, ale niestety,
wtedy właśnie najbardziej chrapię, co budzi nie tylko otoczenie, ale i mnie samą, a po drugie
dlatego, że muszę Ci dać znać, co się dzieje z Twoim synem.

Zanim się zdenerwujesz, zaznaczam, że śpi on obecnie snem sprawiedliwego w sąsiednim pokoju
(wrzuciłam mu środek nasenny do wapna) i jest całkowicie bezpieczny, natomiast Ty jesteś mi
winna, jak się spodziewam, niezłą forsę – pójdzie w tysiące.

Wydarzenia, jakich dzisiaj byłam mniej lub bardziej czynnym świadkiem, pozostaną na długo w mej
pamięci, jeśli bowiem myśla-

łam, że czekają mnie ciche i błogie wakacje na zielonym łonie natury, byłam w błędzie, do czego
właściwie mogłabym się już przyzwyczaić, zwłaszcza że na własne moje życzenie do akcji została
wprowadzona osoba Ignacego Grzegorza, a przecież już od dawna powinnam wiedzieć, że
gdziekolwiek zamajaczy na horyzoncie którykolwiek z członków naszej rodziny, tam błogi spokój
pryska, cisza zostaje z całą pewnością zakłócona, a kłopoty i ewenementy sypią się jak starożytne
łakocie z rogu Amaltei. (Nota bene, ilekroć nasz ojciec wspominał nam o tych łakociach, oczami
młodzieńczej duszy widzia-

łam w owym kozim rogu głównie marcepanki Wedla i krówki Gopla-ny, a przecież mogły tam być
co najwyżej figi smażone w miodzie, i to pochodzącym od dzikich pszczół Hellady).

64

I oto (patrz, jak naprowadzająco działa podświadomość!) już jestem w głównym nurcie mej
opowieści. Ad rem: Twój syn Ignacy Grzegorz dojechał bezpiecznie pociągiem do Promna,
poprawnie doprowadził mój samochód szosą kostrzyńską do właściwego zakrę-
tu, a następnie zatrzymał się, by poczekać na swą przewodniczkę – wysiadł z samochodu i zapewne
wtedy wpuścił do środka szerszenia.

Mogło też być tak, jak twierdzi Ignaś: że szerszeń czekał na niego przez ten cały czas od niedzieli,
przyczajony we wnętrzu mojego autka. Dodam, że mówiąc te słowa, Twój syn patrzył na mnie
wzrokiem tak oskarżycielskim, jakby podejrzewał, że to ja zainstalowałam w aucie tego owada. Nie
chcę przypuszczać, że biedak ma paranoję.

Składam to na karb stresu, który przeżył, Ignaś oczywiście, nie owad, choć ten ostatni właściwie
bardziej ucierpiał, i dlatego wybaczam mu (Ignasiowi). W każdym razie, nic nie wiedząc o
szerszeniu, jego pro-weniencji i zamiarach, biedny chłopak wsiadł, odpalił, ciut podjechał, wrzucił
na luz i potoczył się z wolna drogą z górki, dosyć stromej. W tym momencie szerszeń, który – jak
mniemam – wlazł mu w nogawkę tych absurdalnych, szerokich a krótkich spodni (powinnaś mu
naprawdę kupić jakieś inne, jak on w nich wygląda!) i prawdopodobnie znajdował się już w
okolicy pośladka, czy to zdecydował

się, bestia, na atak z potrzeby własnej, czy to (co bardziej prawdopodobne) został przez Ignasia z
nagła przyciśnięty tymże pośladkiem do fotela, w każdym razie, w tej granicznej sytuacji
egzystencjalnej, odruchowo użądlił. Niestety, w zamęcie owej chwili konania wybrał

65

pośladek, a nie fotel. A mogło, mogło przecież być na odwrót! Fatum to złośliwe bydlę.

Pewnie myślisz ironicznie (znam cię!), że niezwykły to zbieg okoliczności, ale uważaj, ja teraz
dopiero opiszę Ci przypadek dziwny, który, gdyby go przytoczyć w powieści, nawet przygodowej,
uznany by został za wysoce nieprawdopodobny; a przecież życie sa-mo go napisało, i to więcej niż
realistycznie.

W tym samochodzie była jeszcze pszczoła.

Kiedy obecnie próbuję ustalić genezę tych wydarzeń, bo przecież jakaś geneza zawsze być musi, to
wspominam moją Łusię. Otóż, gdy odwoziłam dzieciaki na lotnisko, Łusia, wbrew moim wyraźnym
zakazom, wlazła z lodem do autka i oczywiście w trakcie mego gwał-

townego hamowania na światłach zleciała jej z tego loda górna kulka czekoladowa, padając mi na
udo, następnie obok uda, a następnie pod stopy. Byłam zirytowana i zajęta prowizorycznym
czyszczeniem kompromitującej brunatnej plamy na nowych białych spodniach, zapomniałam o tej
leżącej kulce, tym bardziej że zaraz ruszyłam, bo było zielone (światło), a samolot do Londynu
czekać nie będzie, że już nie wspomnę o nerwowym Fryderyku, który czekać nie lubi, i Twojej aż
nazbyt łagodnej córce Róży, która czekać w upale nie mo-

że, bo ledwo sobie radzi z dwojgiem własnych dzieci (mała Mila ru-chliwa jak kropla rtęci, mały
Karol ruchliwy jak cały termometr!), lecz ona (kulka lodów), w formie słodkiej plamy, przetrwała
na pod-
łodze, a zapewne częściowo i na fotelu kierowcy.

66

Tak czy inaczej, z powodów ostatecznie nieznanych pszczoła znalazła się pod drugim pośladkiem
Twego syna! – i jedno, czego, odtwarzając obecnie bieg wypadków, nie wiemy, to: czy ona ukąsiła
najpierw, czy szerszeń, czy też oboje równocześnie, ale to by już było ZBYT nieprawdopodobne. W
każdym razie wbiła mu żądło nieomal symetrycznie względem ukłucia szerszenia, jakby się
umówili; tak, ja wiem, że to brzmi śmiesznie, ale to nie było śmieszne, chłopak szalał

z boleści i trwogi. Zawsze twierdził, że nie lubi owadów, ale dopiero tu się okazało, że uczucie to
jest wzajemne, i to wręcz w dwójnasób.

Wszystko to, z konieczności rozwlekłe w opisie, w rzeczywisto-

ści trwało sekundę. Wiesz, jak piorunujące wrażenie sprawia na człowieku ukąszenie przez to
paskudztwo, jedno czy drugie, czy zwłaszcza przez oba naraz. Ból to jest okrutny, nic więc
dziwnego, że Ignaś stracił rozum oraz panowanie nad kierownicą i raptownie zjechał w prawo,
wskutek czego samochód jednym bokiem wpadł do rowu. Po wstrząsie, jaki temu towarzyszył,
nastąpiło odbicie, Ignaś – wciąż w szoku – panicznie skręcił kierownicę do końca w przeciwną
stronę i z rozpędu wpruł się w stos kamieni leżących na przeciwległym skraju drogi, kończąc na
największym z nich. Moje kochane autko zawisło na – jak się okazało potem – swej biednej misce
olejowej, która tym samym została poważnie uszkodzona. Ignaś wypadł na zewnątrz, nie gasząc
silnika, pobiegł do domu, a tymczasem olej spokojnie sobie wyciekał. Podczas gdy on wyciekał, my
wszyscy znajdowaliśmy się przy Twoim synu, którego opatrzyłam w zaciszu tutejszej łazienki, 67

wydłubując wrzeszczącemu z pośladka żądło pszczele za pomocą wypalonej w żywym ogniu


agrafki, podczas gdy gospodynie chao-tycznie przetrząsały apteczkę w poszukiwaniu potrzebnych
środków opatrunkowych i przeciwukąszeniowych, a ich wnuczka wydobyła migiem z własnej
szuflady opakowanie calcium effervescens; wszystko to było dość barbarzyńskie i amatorskie
zarazem, a to dlatego, że nikt z tubylców nie wiedział, że w torbie lekarskiej mam co trzeba, bo
torba była przecież w bryczce, o czym w ogólnym popłochu zapo-mnieliśmy. No, trochę to wszystko
trwało, i kiedy wreszcie położyli-

śmy zbolałego i cierpiącego delikwenta na, rzecz oczywista, brzuchu, mogłam wreszcie pomyśleć o
moich własnych zmartwieniach.

Bojowa jak zwykle pani Wiktoryna udała się na wzgórek (ja z wolna kuśtykałam w oddali) i tam
stwierdziła, że auto już ani zipnie, bo mu się zatarł silnik, a w dodatku z tej kupy kamieni ściągnąć
je będzie można tylko z pomocą traktora (którego, dodajmy, srebrno-włose siostry nie posiadają).
Zaproponowałam udział ich konia Kobyłki w tej niezbędnej wszak operacji, ale moja gospodyni
spojrzała na mnie z oburzeniem i wzgardą, po czym napomknęła, że – cytuję – „staruszka jest
słaba w kolanach” (miała na myśli kobyłę). Już my-

ślałam z rozpaczą, że moje biedne auteczko zostanie tam na zawsze, w charakterze


średniowiecznego wisielca, straszącego na rozstajach dróg, i że rozdzióbią je kruki, wrony, już-już
łzy mi się lały z oczu, gdy wtem pojawił się mityczny Sąsiad, pan Chrobot, który dzisiaj miał swój
rzadki dzień trzeźwości, uczuć sąsiedzkich i ogólnej po-68

trzeby działań humanitarnych. Najpierw stał dość długo na miejscu wypadku, kiwając się na
piętach i spluwając na przemian, i coś dłu-go rozważał. Potem przeszedł do czynu, który był tak
bosko logiczny, że jasnym się stało, iż te rozważania miały charakter wyłącznie na-wykowy. Pan
Chrobot mianowicie machnął ręką i wyruszył do swojej stodoły, skąd wyjechał starym, ale jarym
mercedesem vito posiadającym hak holowniczy, zaczepił łańcuch gdzie trzeba i ściągnął moje
autko z kupy kamieni, po czym zaholował je do bardzo odległego warsztatu i powrócił z
wiadomością, że będzie gotowe „w tygodniu”

(w którym – nie wyjaśnił) i że „to pokosztuje”. Ile – nie wiedział.

Sam nadal nie był pewien, ile ma zażądać za swoją usługę, wobec tego dałam mu 100 PLN, a on
się niebotycznie ucieszył, z czego wno-szę, że przesadziłam in plus. Ale może miało to ostatecznie
jakiś sens, bo odtąd jest dla mnie bardzo miły, szarmancko podaje mi grabie, zaproponował
wspólne połowy węgorza i nawet przyniósł mi jowial-nie swoje ulubione piwo, któreśmy wspólnie
wypili, choć ja piwa nie piję (tuczy). (Ale jednak nie wszystkich, ho Chrobota nie!) A prawdę
mówiąc, trochę się go do tej pory bałam.

W chwili, gdy piszę te słowa, sytuacja jest już względnie opano-wana. Samochód w naprawie.
Bagaż wyładowany. Leki zaordyno-wane. Plecy i nogi od tyłu po prostu mi płoną, mimo że
posmarowa-

łam je – jak poradziła p. Wiktoryna – białkiem kurzym, którego tu jest ile dusza zapragnie; głowa
mi pęka, mimo że wzięłam ibuprom, ale poza tym nic się nie dzieje.

69

Twój syn się chyba obudził, bo dobiega mnie cichy szmer rozmowy: Dorotka weszła do niego, jak
tylko jęknął. Jak tak będzie ję-

czał całą noc, to żadne z nas nie zaśnie, bo ja też będę jęczeć, i tak będziemy nawzajem się budzić,
zabawne, on ma dwa czerwone po-

śladki, a ja mam oba białe, lecz żadne z nas nie może spać na wznak.

Ale wiem, chyba wezmę poduszkę i koc i położę się na ganku, względny chłód nocy owiewać będzie
moje płonące plecy oraz uda i może jakoś zasnę. Szerszenie, o ile wiem, w nocy nie działają.

Mam nadzieję, że już szczęśliwie dotarliście do Pulpecji i że odpiszesz mi z komputera Floriana.


Wiesz, powiem Ci, że nawet mi się podoba ta zupełna niemożność telefonowania z naszej uroczej
dolinki. Zazwyczaj już po minucie autorytatywnie przerywasz mi to, co mówię, i mówisz, że za
wiele mówię. A teraz, kiedy nie mówię, mogę się nareszcie w pełni wypowiedzieć.

Dobranoc! Pogram sobie jeszcze z godzinkę w Anagram Ma-gie, noc szybciej zleci. A potem wezmę
tabletkę nasenną. Ściskam go-rąco, a wręcz upalnie — Twoja biedna, biedna siostra Ida

PS „Pięćdziesięciolatków”?!!!! – jak mogłaś mi tak napisać.

Mam lat niespełna 49, jak Ci niestety wiadomo. Czuję się natomiast jak zwykle na 25, a w lepszych
chwilach na 16.

A Ty już mnie żywcem wpychasz do grobu.

70
5.
– Cśś! Bo się wszyscy pobudzą.

– Moja ciotka nie śpi.

– Ale moje babcie – tak!

– Masz dwie babcie?

– Każdy ma dwie babcie.

– Ale zwykle mieszkają osobno.

– Moje mieszkają razem, bo są siostrami, babcia jest matką mojej matki, a ciocia-babcia jest
matką chrzestną mojej matki. A jeszcze matka chrzestna mojej matki jest też moją matką chrzestną.

– Trochę się w tym gubię.

– Nie szkodzi.

– Yh-yh!

– Nie stękaj! Przyłóż sobie ten kompres, co, ja ci mam przykła-dać? Ojejku, no to przyłóż przez
piżamę, też zadziała. A to – wypij.

No. Nie jęcz, nie jęcz, co z ciebie za facet, aż tak cię nie boli.

– Ależ boli i pali, pali jak ogniem. Słuchaj, eee... Jak masz na imię?

– Dorota Rumianek jestem.

– Dorota Rumianek?! Poważnie?

– Co ci się znowu nie podoba? Imię? Czy nazwisko? Całkiem ładne, uważam.

– Ładne, ależ ładne! Takie, rzekłbym, zdrowotne. Pasuje do ciebie idealnie. Jesteś dla mnie tak
bardzo dobra, Doroto, taka... ru-71

miankowo opiekuńcza, taka wręcz, rzekłbym, macierzyńska. Czuję się przy tobie jak Piotruś Królik
w tym jego łóżeczku. I tyle mi czasu poświęcasz. Nie warto. Mówię uczciwie. Kompletny pechowiec
ze mnie, a w dodatku moje serce jest zajęte. Na zawsze.

– A co to mnie obchodzi?! Po prostu przyniosłam ci świeży kompres i wapno. Każda pielęgniarka


by to dla ciebie zrobiła. Serce!
Phi! Wcale mi się nie podobasz.

– Wcale? ...? O...

– Wybacz.

– A wiesz, że to mi się nawet podoba, Doroto. Ta piękna, pięk-na szczerość. Ty mi się też nie
podobasz.

– Moja piękna szczerość ci się podoba, a ja ci się nie podobam.

Aha.

– O nie, co ja słyszę, to znów się zaczęło.

– Co znów się zaczęło?

– To przeklęte odbijanie piłeczki. O gumowy ekran.

– O gumowy ekran?! Oj, masz gorączkę, to pewne.

– Nie, nie mam gorączki.

– Widzisz jakąś piłeczkę.

– Widzę piłeczkę, ale ta piłeczka jest w pełni metaforyczna, Doroto.

– Ach, metaforyczna ona jest, aha. Czoło masz rozpalone i...

– Weź tę rękę! Nie dotykaj mnie!!! I najlepiej zapal światło.

– A proszę, proszę, mogę cię nie dotykać. Nic przyjemnego.

72

– Nic przyjemnego?!... Och, znowu to samo, och, co ja gadam.

Och.

– No właśnie nie wiem, co ty gadasz. Światła nie muszę zapa-lać, i tak wszystko wiem. Nie tylko
masz złamane serce i spuchnięte siedzenie, ale w dodatku pokręciły ci się zwoje mózgowe, hi, hi...

– Zaraz! Zaraz! Kto ci powiedział, że mam złamane serce?

Auuuu!

– Ty sam. Leż no spokojnie, bo okład zleci, nie siadaj, to cię nie będzie bolało.
– To jest nieprawda, ja mówiłem tylko, że mam zajęte na wieki.

– A, fakt. No dobrze, to twoja ciocia coś wspomniała. Zajęte?

Opowiedz mi o tym.

– Nigdy! Zresztą to nie są tematy dla ciebie, jesteś jeszcze naprawdę bardzo, bardzo dziecinna.

– Ja? Dziecinna?! Z nas dwojga właśnie ja?

– Chodzisz jeszcze do szkoły, prawda?

– Trudno powiedzieć, że chodzę. Dojeżdżam. Do liceum.

– Bryczką?!

– Zwariowałeś. To jest od nas kawał drogi. Bryczka jest tylko na krótkie dystanse tu, po okolicy.
Kobyłkę trzeba oszczędzać. Motorynką jeżdżę.

– Ach, tak.

– Dojeżdżam kawałek motorynką do Kostrzyna, tam zosta-73

wiam ją na placu koło kościoła, żeby nikt nie ukradł, i dalej jadę do Swarzędza autobusem.

– A jak pada deszcz?

– Ojejku, no to wkładam pelerynę.

– A jak jest śnieg?

– U nas tu porządnie odśnieżają. Trzeba tylko wyleźć z motorynką na górkę.

– A jak się motorynka zepsuje?

– Coś ty, to Romet. Dobry model. Dziaduś ją sobie kiedyś ku-pił, ale jak umarł, to mnie przypadła.
Zawsze bardzo o nią dbał, ja zresztą też umiem. No, w razie większej awarii jest Chrobot.

– Zapewne!... chrobot i takie stukanie, prawda?

– Sąsiad! Nazywa się Chrobot. On mnie czasem podwozi.

Zwłaszcza jak jest gołoledź.

– O, Doroto... twoje życie jest trudne.

– To twoje życie jest trudne, szerszenie cię nie lubią.


– Polubiłem cię.

– Ja też cię polubiłam. Chociaż jesteś taki... bardzo wymowny.

– Ale nadal nas od siebie odrzuca, Doroto.

– Nadal nas odrzuca. I to jest dobry początek przyjaźni. A jest to, jak wiemy, uczucie bezpłciowe.

– Bezpłciowe! Aha.

– Słowem, zakarbuj to sobie, instynkt rozrodczy – w kąt!

– W kąt!... Aha. Dobrze, dobrze, że to tak, hm, radykalnie, tak 74

trzeźwo, hm, ustaliłaś, od pierwszej chwili. To praktyczne. Jak bę-

dziesz to powtarzać każdemu mężczyźnie, z pewnością każdego zniechęcisz. Przyjaźń! Tak, to by


było dobre... Brak mi przyjaciół.

Dziękuję ci. Tak mi pomogłaś. Nawet chce mi się... spać, a już myś-

lałem, że... oka... nie... zmrużę.

– Zmrużysz, zmrużysz. Wrzuciłam ci środek nasenny do wapna.

– Do... wapna?...

– Śpij już.

– Już... śpię...
6.
Wielki zegar szafkowy tykał jak zwykle głośno, wybijając przy tym kwadranse, lecz przecież nigdy
nie zagłuszał odgłosów domowych. Także i teraz Wiktoryna i Anna, leżąc w swoich staroświec-kich
łóżkach, mogły słyszeć nie tylko szmer rozmowy dwojga młodych w sąsiednim pokoju, lecz i
klekotanie klawiszy starego komputera, który w sposób naturalny dostał się na dobre we władanie
letniczki.

– Co ta kobita tak pisze godzinami? – mruknęła Wiktoryna w ciemnościach, po czym trzepnęła


niecierpliwie w poduszkę.

– Ach, one teraz tak wszystkie – sennie i wyrozumiale wyszeptała jej siostra. – Śpij już.

75

– Jak mam spać, kiedy twoja wnuczka siedzi po nocy na łóżku u chłopaka? Nic cię to nie obchodzi?
Swojej córki nie upilnowałaś, a...

– Ćśśś! Wikta, ja cię ostrzegam. Nie zaczynaj. Nic o tym nie wiesz, a gadasz.

– Ja nic nie wiem? Ja? Że nie wyszłam za mąż, to nie znaczy, że się nie znam na życiu. Właśnie
dlatego, że się znam, nie wyszłam.

– Wiem, wiem, bo wciąż mi to mówisz. Wciąż!

– Nie wzdychaj, Andzia, nie wzdychaj. Lato się skończy i znów będę miała dla siebie własny pokój.
A ty dla siebie. I wtedy się wyśpisz.

– Ale dobrze, że się ta letniczka znalazła.

– Oj, dobrze. Jest to poważny zysk.

– Ale też, Wikciu, to twoja zasługa. Myślałam, że zemdleję, jak jej walnęłaś podwójną cenę!

– A ja od razu wiedziałam, że zapłaci bez mrugnięcia okiem.

Kobitka ma gest. To się widzi. Popatrz na jej ubranie. Dużo to wszystko kosztowało.

– Wikta, Wikta, nie żałuj jej tego, przecież to lekarka, ciężko pracuje.

– Twoja córka też ciężko pracuje, a jeszcze utrzymuje dwie stare baby i dziecko. Zresztą, lekarka,
nie lekarka, mogła przecież odmówić, powiedzieć, że za drogo. Jak nie powiedziała, znaczy, że jej
to nie rusza.
76

– Wikta, mów szeptem, bo usłyszy.

– I o co ci właściwie chodzi, może sobie słyszeć, przecież taka była ucieszona, że pokój jest tani.
He, a pewnie, że tańszy od podróży przez Europę. A o co zakład, że tu wypocznie lepiej? Ech, mo-
głam zażądać jeszcze więcej.

– Chciwość, Wikciu, chciwość. Nie bądź pazerna. Ja mam nie-czyste sumienie od tego.

– Andzia! Jesteś zacofana. Ceny z ogłoszenia w gminie są waż-

ne tylko wtedy, jak ktoś przeczyta ogłoszenie w gminie. Jak nie przeczytał ogłoszenia w gminie, to
ma wolną rękę, bo jest wolny rynek, każdy ma prawo dyktować taką cenę, jaka mu się podoba.

– Gadaj sobie, a ja i tak mam wyrzuty sumienia. A ona nas zbadała za darmo! O, ja będę jej
gotować pyszne obiadki, wynagrodzę jej.

– Przecież ona się głodzi. Popatrz, co za świat, wszystko stoi na głowie, obraza boska, lekarka ma
pełno pieniędzy, a nic nie je.

– U mnie zje.

– Andzia, a młodzi wciąż gadają.

– No to co cię niepokoi?

– Ale co ona tak siedzi u niego? Tak nie powinno być.

– Nie rozumiesz młodej dziewczyny, Wikta. Z kim ma się Dorotka nagadać, z nami? I nic się nie
bój, on się jej nie podoba.

– A ty skąd to wiesz?

– Po oczach widzę. Zresztą, Dorotka do mnie jest podobna, 77

prześmiewna.

– To ja jestem prześmiewna! Podobna jest do mnie, nie do ciebie.

– Do ciebie?! Ty nie jesteś prześmiewna, ty jesteś drwiąca, wybacz, Wikciu, szczerość. No i to


jednak ja się znam na życiu, a nie ty, pamiętaj.

– Ty wyszłaś za swojego Rumianka, a ja wolałam pracować, niż męża z hektarami łapać. Ale to
wcale nie znaczy, że ty lepiej się znasz na życiu.

– Wikciu, Wikciu, ja przecież nie to miałam na myśli. Chcia-


łam powiedzieć, że spotkało mnie takie jedno doświadczenie kiedyś w młodości i dlatego swoje
wiem.

– Tak? Co ty tam wiesz? Jakie znowu doświadczenie?

– Pamiętasz tego Henia z Łubowa?

– Tego blondyna, co na ciebie zawsze czekał po mszy?

– A! Pamiętasz!

– Był beznadziejny.

– A wcale że nie! No, troszkę może był gapcia ten Heniu, ale miał swój wdzięk. Czułam – przyznaję
się bez bicia – jakby to powiedzieć, hi, hi, mały feblik do niego, ale tylko wtedy, jak był na
motocyklu. Ale tego razu, co nasza maciora się wściekła, to on był

bez motocykla, bo ze stacji szedł. Pewnie ją zdenerwował, bo obaliła Henia w błoto, w garniturze i
butach, o mamusiu, jak on wyglądał!

Żałowałam go, no pewnie, jak tu nie żałować człowieka, ale że prze-78

śmiewna jestem, to wszystko mi przeszło, od ręki.

– Przeszło ci, bo go maciora obaliła?!

– Tak. To miało wpływ. Prawdziwy mężczyzna powinien...

– Obalić maciorę?!...

– ...być inny... – W głosie Andzi zabrzmiało rozmarzenie, więc Wiktoryna sarknęła ironicznie:

– Rany boskie, Andzia, tylko mi tu nie zaczynaj! Wszyscy oni tacy sami... Cicho...

– Co: cicho?

– Cicho jest u nich.

Obie staruszki zataiły dech.

– Ani słowa... skończyli gadać! – złowieszczo szepnęła Wiktoryna.

– Uspokój się, o, Dorotka właśnie wychodzi. Słyszysz klapki?

– Aha, to ona.

– I oczywiście zaraz do komputera. Ledwo lekarka przestała klekotać, teraz ta zaczyna.


– Ale przynajmniej Dorotka zamknie drzwi. Śpijmy, Andzia.

– Tak, śpijmy. Ja się jeszcze pomodlę o dobrego chłopca dla niej. I żeby był chociaż przystojny, nie
taki bladzioch, jak ten.

– Tak, tak, pomódl się, pomódl, a nie zapomnij o kolorze oczu, oczy mają być jak chabry. Już tam
Pan Bóg tylko czeka na twoje konkretne zamówienia.

– Wikta, ja cię nie rozumiem, jak ty możesz tak cyniczną być...

79

– Jestem tylko przytomna.

– ...tak szyderczą!

– Bez złudzeń jestem. Patrz, Andzia, a o dobrego męża dla córki leż prosiłaś, co?

– Jaka ty jesteś bez serca, ja zaraz będę płakać. Tak, żebyś wiedziała, prosiłam, ale może po prostu
naszej Tereni nie ten chłopiec się akurat trafił, co go Pan Bóg dla niej przeznaczył.

– To pewne! – mruknęła Wiktoryna. I chrząknęła rozgłośnie, a gdy echo przebrzmiało i w pokoju


zapadła cisza, zaś z sąsiedniego łóżka dobiegło coś jakby pociągnięcie nosem, dodała z wes-
tchnieniem: – No przecież ci nie bronię tego pacierza ani nie szydzę.

Pomódl się, sama się może po swojemu pomodlę w tej sprawie, tak na wszelki wypadek. Też
Dorotkę kocham, przecież. Jakby była mo-ja.
7.
Mamuś!

Ojejku, niepotrzebnie się denerwujesz! Spokojnie! Mój instynkt rozrodczy smacznie śpi! Wyluzuj.
Nie ma tu żadnego romantyka! Ten Ignaś to nie jest żadne zagrożenie! Jest mądry i dobrze
wychowany, łagodny i nawet miły, ale to wielki dzieciak, bardzo wrażliwy, do tego niedołęga!
Właśnie rozwalił samochód swojej ciotce!

W dodatku wcale mi się nie spodobał, ma uszy stale czerwone, 80

a oczy to ma jak ranna sarenka! Łatwo się poci, zwłaszcza jak się zdenerwuje, pot mu wtedy kapie
z czubka nosa, wyobrażasz sobie?!

Jak starej babci! Ja też mu się nie podobam, patrzy na mnie z obawą.

Biedak ma złamane serce, jak by to śmiesznie nie brzmiało – a widzisz, chłopcy też zostają na
lodzie, wystawieni do wiatru! No i co powiesz? Niepotrzebnie tak się negatywnie nastawiasz do
rodzaju męskiego, przecież każdy, czy to kobieta, czy mężczyzna, może zostać oszukany!

Ale nie musi!

A, właśnie: w „Rzepisze” powiedzieli, że w kurczaki to wprost opływają, ale gęsi wezmą z miłą
chęcią, nawet żywe!!! – babcia Wikta się ucieszyła, bo nie lubi swoich gąsek zabijać
(własnoręcznie).

Oszukać się nie dałam, cenę utargowałam dobrą, więc sprzedamy już za parę dni! No, powiedz, że
jestem zuch!

Dojrzały wiśnie dziadusia, dużo ich wysypało, będziemy sma-

żyć konfitury.

Dobranoc!

Dorota

PS Szerszeń go ugryzł w kuper. A potem jeszcze osa. Widziałaś coś podobnego?!!!!

81
30 lipca

WTOREK
1.
Coś jadło na dworze; powolne, soczyste, solenne chrupanie obudziło doktor Idę Pałys, której łóżko
stało pod oknem. Najpierw spojrzała w belkowany sufit, potem potoczyła wzrokiem po niskim
pokoju o białych ścianach i podłodze z desek. A potem dostrzegła powiewny ruch firanek i
spojrzała poprzez ich gęstą siatkę na słoneczny świat.

W zielonym sadzie, pomiędzy bielonymi drzewami, rudy koń wyjadał z trawy żółte jabłka; przez
chwilę Ida zastanawiała się, skąd zna tę cherlawą postać o zapadłym grzbiecie, wzdętym brzuchu i
ko-

ścistej miednicy. Ach, tak, prawda. Ten stary koń brał udział w rato-waniu jej młodego życia, a na
imię ma, jak to koń, Kobyłka.

Na stoliku nocnym obok łóżka złocił się apetyczny bukiet na-gietków, wciśnięty w szklany niebieski
dzban. Przez pękaty brzuch dzbanka zobaczyła po drugiej stronie izby zniekształconą i siną postać
Ignacego Grzegorza, śpiącego z twarzą w poduszce. A ten tu skąd? Ach, tak!

Przypomniało jej się już wszystko, co najważniejsze.

Wakacje!

Jej serce poszybowało radośnie, jak balonik.

I natychmiast musiała się podrapać.

82

Szerszenie w nocy rzeczywiście nie działały, lecz nie doceniła aktywności komarów. Noc na ganku
mogłaby upłynąć całkiem miło, wśród chłodzących powiewów, gdyby nie te latające narzędzia tor-
tur. Były liczne, lecz przecież wystarczyłby jeden, żeby ją udręczyć.

Może powinna była się owinąć firanką?

Systematycznie nakłuwana i na przemian budzona metalicz-nym, zawodzącym brzękiem kolejnych


napastników, zdezerterowała w końcu i spróbowała zasnąć w tym samym pokoju, co Ignaś (który
zawodząco jęczał przez sen). Okazało się to niemożliwe, więc o trzeciej poddała się i zażyła
tabletkę, która w zasadzie jeszcze chyba działała, bo oto z lekka kręciło się jej w głowie.

Była ósma rano. Siostrzeniec spał jak zabity, z przesuszonym kompresem na tyłach piżamy i, o
dziwo, nie reagował nawet na zbłą-

kaną muchę, chodzącą mu po ręce. Najwyraźniej środek nasenny po-mógł mu przetrwać tę noc bez
wielkich cierpień.
Słychać było brzękanie naczyń w przyległej kuchni. Dochodził

stamtąd miły, zapomniany zapach kawy zbożowej i – niebezpieczny!

– smażonego boczku. Szykuje się tłuste, ciężkie, zabójcze śniadanko, ech, poziom cholesterolu
wśród mieszkańców tego Edenu musi być ogólnie bardzo wysoki.

Co prawda, jak na te naganne nawyki żywieniowe, ciocia-babcia Wikta, widziana właśnie przez
okno, trzymała się fantastycz-nie: sucha, miedzianoskóra, wysoka i silna, ani grama tłuszczu! –
oto szparko kroczyła sadem od strony posesji Chrobota, niosąc w mie-83

dzianej i zarazem żelaznej dłoni sporą aluminiową konewkę z mlekiem.

Hm, właściwie to nikt tu nie był otyły, nawet Chrobot. Wzorowy metabolizm.

Stuknęły drzwi od ganku.

Cicha rozmowa w kuchni.

Wszystko tu słychać, bo okna są pootwierane na przestrzał, tylko gęste firanki osłaniają wnętrze
przed owadami.

Lecz nieskutecznie. Oto zbłąkana mucha przeleciała z nad-garstka Ignasia na rzepkę Idy. I tu
zginęła marnie, trzepnięta panto-flem, Ida zaś poczuła, że musi jednak wstać i natychmiast umyć
to umazane kolano, najlepiej szczotką.

Zafundowała sobie długi, orzeźwiający prysznic (plecy piekły już trochę mniej), odziała się
przewiewnie i odświeżona, z trzeźwiej-szym już umysłem, wspierając się na grabiach, pokuśtykała
do kuchni. Tu, siedząc przy stole, mogła obserwować z uznaniem, jak drob-niutka i wdzięczna
ptaszyna, babcia Andzia, radzi sobie z piecem kuchennym, pamiętającym pewnie jeszcze zabór
pruski. Ta ptaszyna też miała żelazne dłonie!

Dominująca Wiktoryna odstawiła bańkę z mlekiem i wzięła się do szorowania garnka. Ida
dowiedziała się od niej niebawem, że w piecu kuchennym pali się drewnem, a gazu tu wcale nie ma
i nie bę-

dzie, bo nikt nie myśli wrzucać góry pieniędzy wiadomo komu prosto do tej jego złodziejskiej
kieszeni. Przy piecu ogrzewa się stale 84

duży zbiornik na wodę do zmywania, ale w łazience jest przepływo-wy ogrzewacz elektryczny i
trzeba pamiętać, że raz po raz poleci tam zimna woda, zwłaszcza kiedy ktoś chlapie się w ciepłej
bez umiaru (a tymczasem prąd stale drożeje).

– Najlepiej – zasugerowała z boczku babcia Andzia, wstydli-wie sznurując usteczka – kąpać się w
jeziorze. W ten sposób nie przepełnia się szamba.

Ida przyznała po namyśle, że to bardzo dobry i praktyczny pomysł.


Przez kuchenne okno widać było, jak i wczoraj, słońce, kwiaty, motyle i drzewa, a na niebie tkwił
tylko jeden obłoczek, jak kulka bitej śmietany, i wcale się nie ruszał. Już o tej godzinie było
gorąco.

Na patelni coś smakowicie skwierczało, zaś na stole czekała sałatka z ogórków i pomidorów, a
także okrągły świeży chleb o popękanej skórce, masło i twaróg z siekanym szczypiorem, dzbanek z
kawą i kamionkowy garnuszek z gęstą śmietanką, zapieczoną po wierzchu na rumiano, wreszcie –
miseczka pełna płynnego miodu.

Z tego wszystkiego Ida, po pewnym wahaniu, wybrała bohater-sko szczypior.

Ale prędko przestał jej wystarczać; jedzenie było tak świeże i apetyczne, a wszystko tak pięknie
pachniało, że już się nie sprzeci-wiała, kiedy na jej talerzu spoczął chrupiący i rumiany plaster
boczku w złotym diademie z jajecznicy. Udała po prostu, że go nie dostrzegła.

85

– Jedz, dziecinko, jedz – powiedziała nieuważnie babcia Andzia, jakby wcale nie pamiętała
wczorajszych grymasów gościa przy obiedzie. Albo jakby pamiętała, lecz wolała o nich zapomnieć.

Ida pomyślała, że właściwie... chwilowo... też woli o nich zapomnieć. Może lepiej poddać się od
razu, a nie – po długiej, widowi-skowej walce. To dobry moment, teraz nikt tego nie zauważy.

Ciocia-babcia Wikta czytała z zajęciem dział ogłoszeń w gaze-cie Głos Wielkopolski sprzed
tygodnia.

Babcia Andzia płukała kubeczki, zwrócona twarzą do zlewu.

Doktor Ida Pałys sięgnęła więc śmiało po kromkę pachnącego chleba o błyszczącej, popękanej
skórce, w udanym roztargnieniu posmarowała ją porządnie masłem, posypała grubą solą,
ugryzła... i straciła panowanie nad sobą.

Jakie to było dobre!

Ostatecznie wakacje można mieć także i od diety!

I od wegetarianizmu.

Trudno się katować, kiedy ktoś ci pod samym nosem smaży i gotuje.

Poza tym, co ją właściwie obchodzi poziom cholesterolu, skoro wyniki ma prawie bez zarzutu.
Miesiąc na wsi nie zmieni ich tak od ręki!

No!

Rozmowa przy stole potoczyła się normalnie dopiero wtedy, gdy Ida się najadła. Od razu, gdy tylko
z sapnięciem satysfakcji od-86
chyliła się w krześle i poklepała po rozkosznie zaokrąglonym brzuchu, obie staruszki jak na
komendę zasiadły przy stole i zaczęły się znowu rozmowy na tematy zdrowotne.

Normalka. Dola eskulapa. Doktor Ida Pałys już dawno przywykła do tego, że na wczasach, na
spotkaniach towarzyskich lub nawet w operze musi stawiać diagnozy i udzielać bezpłatnych porad
medycznych, a niekiedy nawet, w pełnej gali wieczorowej, oglądać ludzkie migdałki. Pocieszała się
jedynie myślą, że jej najbliższa ko-leżanka z przychodni ma gorzej: była stomatologiem. O ile Idzie
po-kazywano także i uszy, koleżance wyłącznie rozdziawiano się przed nosem „na każdym miejscu
i o każdej dobie”, demonstrując stosowne ubytki czy wręcz ropnie dziąseł lub przyzębia.

Załomotały drewniaki i oto wpadła z dworu zamaszysta Dorota, ubrana w swoją jedyną sukienkę i
korale, meldując, że kurczaki już spakowała, jajka też, a teraz bierze Kobyłkę i jedzie do sklepu.

Chciała też wiedzieć, jak się Ida czuje i czy Ignaś jeszcze śpi.

– Ja lepiej, on – jak zabity – odparła Ida. – Wrzuciłam mu wczoraj tabletkę nasenną do wapna.

Na te słowa Dorota klasnęła w ręce i dostała ataku śmiechu, a doktor Ida Pałys śmiała się też, nie
wiedząc dlaczego – tak zaraźliwa była ta radość życia. Patrzyła z przyjemnością na opaloną,
rumianą buzię, która miała w wyrazie tyle energii i wdzięku, że wystarczyło-by tego na dziesięć
normalnych nastolatek. Jakimś cudem Dorota nie uległa powszechnej modzie na ospałe
naburmuszenie czy wręcz cy-87

niczne grymasy. Ta dziewczyna od rana do nocy całą sobą przekazu-je wiadomość, że dobrze się
jej żyje na tym pięknym świecie i że życie jest pełne codziennych, wciąż nowych nadziei.

– I do tego pracowita! – powiedziała z podziwem na głos, gdy dziewczyna wybiegła, zabierając z


sobą rozmach, blask i żywioło-wość. Wprost czuło się ten ubytek – jakby nagle zgasło światło. –
Jak panie to robią? – spytała. – Mojej Łusi nie mogę zagnać do naczyń, a wasza Dorota zmywa
sama, nieproszona.

Zdziwiła się, kiedy obie staruszki się roześmiały.

– Bo to my jesteśmy u niej – wyjaśniła babcia Andzia.

A ponieważ Ida nie rozumiała, Wiktoryna wyjaśniła, że dom wraz z przyległymi budynkami i
gruntem (dwa hektary pól, pół hektara łąki do jeziora i kawał lasu aż do cmentarza) – to majątek
Doroty.

– Mój mąż nieboszczyk jej zapisał – dodała babcia Andzia. – Pamiętam, jak rok przed śmiercią (a
zmarł na serce, Paweł, biedaczysko) naradzał się ze mną co noc. Andzia, mówił, daj ci Boże
zdrowie, ale ty też już za długo nie pociągniesz. A Wikta jeszcze starsza...

– O półtora roku! – wtrąciła zniecierpliwiona Wiktoryna.

– .. .po co przepłacać notariusza, mówił, z ojca na córkę, z cór-ki na wnuczkę, to jest za każdym
razem dużo pieniędzy, a pieniądze piechotą nie chodzą. Nasza Terenia i tak już tu nie wróci z tych
swoich fiordów. Chodź, powiada, zawnioskujemy do sądu opiekuńczego, 88

zapiszemy wszystko od razu na Dorotkę. Będzie miała dziewczyna porządny posag, to i lepiej się
poczuje, a też nikt jej nie potraktuje bez respektu, jak... – tu Andzia zamilkła, jakby ugryzła się w
język, a ster rozmowy przejęła Wiktoryna:

– Jak Rumianek umarł, dwa lata już będzie, to odczytaliśmy testament (a ładnie go spisał,
serdecznie!) i to Dorotę tak ruszyło.

– A jak miało nie ruszyć – wtrąciła Andzia gorąco. – To tylko ty ciągle z Pawła pokpiwałaś, a ona
bardzo kochała dziadusia. Jego śmierć bardzo przeżywała.

– Trzeba przyznać, że Rumianek był w porządku – przyznała Wiktoryna. – I dobrze zrobił. Można
by się obawiać, że takiej młodej to się w głowie przewróci od nagłego wzbogacenia. A stało się
akurat odwrotnie. Przedtem faktycznie, jak to smarkata, wykręcała się od roboty, jak tylko mogła.

– Ona się nie wykręcała, Wikciu, ona jest tylko szałaput!

– Szałaput?... – Ida nie znała tego słowa.

– No, prędka jest.

– Prędko to ona od roboty uciekała! Ale kiedy dostała spadek, wszystko się zmieniło. Teraz to jest
gospodyni całą gębą. Tak się poczuła. Nawet mnie tu z Lednogóry sprowadziła – tu Wiktoryna
chrząknęła. – Na zawsze – dodała, kryjąc emocje.

– Bo Wikcia jak wróciła z miasta na stare lata, to osiadła tam, w naszej dawnej chałupce. Ledwo
ciągnęła na tej nauczycielskiej emeryturze – wyjaśniła babcia Andzia. – Do tego zachorowała, a że
89

była całkiem sama...

– Nie biadol. Smarkata przyjechała po mnie, kiedy leżałam w gorączce, bez gadania zapakowała
mnie w kołdrze na powózkę i przywiozła tu. Krótko mówiąc, dziewczyna ma serce – ucięła
Wiktoryna. – Zawsze miała. No a teraz, jak mówię, jeszcze się do tego zrobiła odpowiedzialna za
wszystko. I wszystkich.

– Odpowiedzialna, ale nadal słucha waszych poleceń, dobrze widzę! – zaśmiała się Ida.

– No bo przecież to jest jeszcze dziecko! – wyjaśniła Wiktoryna i dodała: – Słuchać nas musi,
jesteśmy obie wyznaczone na opie-kunki prawne, do pełnoletniości.

– Ale kto uprawia tę całą ziemię?

– Wydzierżawiona. My byśmy nie poradziły, a ziemia nie mo-

że leżeć odłogiem, bo dziczeje.


– No dobrze, zaraz, zaraz, ale przecie Dorota wybiera się na medycynę, będzie musiała zamieszkać
w mieście. To są ciężkie studia, chyba nie będzie jednocześnie zarządzać gospodarstwem? –
Doktor Ida Pałys lubiła, żeby wszystko było wcześnie zaplanowane i chodziło jak w zegarku. Ale
tutaj obowiązywała inna filozofia.

– E, to się jeszcze zobaczy – orzekła pogodnie Wiktoryna, a An-dzia dodała:

– Będzie, co Bóg da. On zawsze wie najlepiej.

90
2.
Szosa kostrzyńska, biegnąca przez równinę pomiędzy rozległymi polami, była po jednej stronie
obsadzona szpalerem wysokich topól z chmurami posrebrzanych listków, które ocieniały asfalt od
strony południowo-wschodniej. Od drugiej strony była za to całkiem łysa i goła. Żyto już sąsiedzi
zebrali – paczki słomy, popakowane w folię przez kombajn i rzucone w regularnych odstępach,
szpeciły rozległe ściernisko. Kombajn chyba z lekka nawalał, bo regularne były też smugi
wypuszczonych przez maszynę kłosów. Myszki polne mają używanie, miło pomyśleć.

Już teraz, po dziesiątej, słońce paliło zawzięcie, nad szosą powietrze drgało od żaru. Ale od strony
lasu ciemniejącego wokół pola pana Nowaka, po prawej, biegł powiew, niosąc zapach suchego
ziar-na – jeszcze tam stała pszenica! – prawda, że ciepły, ale i tak ożyw-czy. Kobyłka nabrała
nieco wigoru, poczłapała szybciej, więc była i niejaka ochłoda od samego ruchu powietrza.

Zresztą, kto by narzekał. Wystarczyło sobie przypomnieć ten sam asfalt, pokryty gołoledzią.

Dorota cmoknęła i skróciwszy wodze, przynagliła Kobyłkę.

Wolałaby załatwić sprawy szybko – oskubane, wypatroszone i schłodzone kurczaki tkwiły, rzecz
jasna, w torbie termicznej, pod ławeczką, ale na pewno dobrze im nie robi ta forma transportu, i to
w taki skwar.

Kobyłka uprzejmie przyspieszyła kroku. Za krzyżówką zjecha-91

ły z miękkiego asfaltu i zanurzyły się na trzy kilometry w las. Tu dopiero było gorąco! Upał
zatrzymał się w bezruchu pomiędzy so-snami, oszałamiająco pachniało żywicą. Miękki popielaty
kurz unosił

się spod kopyt i kół i wędrował wolno w górę, ujawniając niewi-dzialne zazwyczaj konstrukcje
przestrzenne, złożone z pasów blasku oraz cienia. Dorota zagapiła się na nie, zastanawiając się,
czego to jeszcze zazwyczaj nie widać; obserwacje, a za nimi wnioski, zaczęły się mnożyć w jej
głowie, kończąc się jak zwykle ogólnym zachwytem nad Dziełem Stworzenia. Ten zachwyt był
głównym powodem jej wyboru: przyroda! To ją właśnie interesowało. Dlatego chciała koniecznie
się uczyć w tym właśnie liceum. Miała nadzieję, że dowie się więcej, jak najwięcej o cudzie życia,
który obserwować mogła na co dzień, gdziekolwiek spojrzała. Żeby nie czuć się jak zabłąkana w
tym Sezamie pełnym niezliczonych skarbów, o których nie tylko nic nie wie, ale których nawet nie
umiałaby nazwać!

Kobyłka, jakby słysząc jej myśli, prychnęła z dobrotliwą kpiną; ona nic nie musiała wiedzieć, sama
była jednym z tych cudów.

I tak sobie człapały niespiesznie przez ten pachnący las. Ani się Dorota obejrzała, jak dotarły do
przecinki i wnet zajechały na brukowany placyk przed sklepem „U Kasi”. Otaczały go krzewy i
podsuszone tuje, a pod nimi, niestety, niestety, były szkolny kolega Igor Bogatka opalał się na
czarno, siedząc wraz z kilkoma kumplami na zielonej plastikowej ławce, buzując hormonami i
wydając co jakiś czas charakterystyczne dla siebie, małpie okrzyki godowe.

92

Chłopacy, wyciągnięci w pozach typowych (nogi przed siebie, miednica w górę, podbródek przy
mostku), sączyli piwo, gapiąc się jednocześnie w swoje komórki albo przez nie gadając. Igor,
biedny prymityw, miał już mętny wzrok. To znaczy, dużo bardziej mętny niż na co dzień. Z tymi
wydatnymi jak u pitekantropa łukami brwio-wymi, z niskim czołem, z łapskami jak łopaty,
supłowato umięśniony, mógłby być ulubionym modelem dla Darwina, zwłaszcza że zarazem z
twarzy (niedużej względem reszty ciała, a osadzonej na nie-proporcjonalnie szerokiej szyi), no i z
owych krótkich łap oczywi-

ście, przypominał w niejasny sposób żółwia z Galapagos (Chelonoi-dis nigra). To nie była
oczywiście jego wina, któż odpowiada za zestaw genów, jaki mu w tej loterii przypadnie? Ale tak
czy siak, winny czy niewinny – były szkolny kolega skojarzył się jej na zawsze z żółwiem – i
kropka! – nic mu nie pomoże. Dotkliwe podobieństwo kryło się głównie w tych cienkich ustach bez
warg. I w szczególnym układzie dziurek od nosa.

Przed sobą miał już Igor kilka pustych puszek i jak zwykle wydawał się naładowany samorodną
agresją, balansującą na granicy nieprzewidywalności. Coś jednak można było przewidzieć bez
trudu: Dorota głowę by dała, że w ciągu najbliższych pięciu sekund usłyszy jakiś gruby żart lub też
zostanie zaczepiona ręcznie.

Nie myliła się. Podchmielony Bogatka tradycyjnie zaprezento-wał jedno i drugie, a jego
towarzysze mieli z tego wielką, stadną i żywiołową uciechę. Dorota w milczeniu, rutynowo,
strząsnęła jego 93

rękę ze swojego łokcia (cofnął się tradycyjnie, z miną tradycyjnie żałosną), po czym wydobyła
wielką torbę z kurczakami i czym prę-

dzej zataszczyła ją do sklepu.

Sklepik pani Kasi mieścił się na skraju ukrytej w lesie wsi let-niskowej, w starym, przebudowanym
domu z czerwonej cegły (za Niemca była tu szkoła). Wewnątrz panował przyjemny chłodek.

Przenośny klimatyzator działał tu aż miło, a do tego jeszcze pod sufi-tem kręcił się duży wiatrak,
swobodnie rozwiewając miodowe, po-pstrzone pasma lepów na muchy. Obok tac z pączkami i
drożdżówkami widniała elektryczna pułapka na osy, która co jakiś czas głośno strzelała
morderczymi iskrami w kolorze bladego fioletu. Był to stały letni motyw dźwiękowy w tym sklepie.
Nieszczęsne owady nie mia-

ły tu szans. Dorota nie mogła patrzeć na tę bezlitosną eksterminację.

Oprócz charakterystycznego swędu spalonej chityny unosiła się w lokalu bogata, przyjemna woń
włoszczyzny oraz – mniej przyjemna – kwaszonej kapusty. Wyczuwało się też ziemisty zapach
kartofli, aromat więdnącego kopru do kiszenia ogórków i kręcący w nosie odorek proszków do
prania; te ostatnie wypełniały półkę tuż przy wejściu. We wtorki i soboty pachniało tu też kiełbasą
i boczkiem.

Na długiej ladzie stały pudła pełne gumy do żucia i cukierków, duże słoje z lizakami, stojaki
dropsów i chipsów. Podłogę zastawio-no skrzynkami jabłek, ogórków, marchwi i cebuli – złotej i
fioleto-wej – oraz koszami warzyw. Całe dwa regały w głębi zajęte były 94

przez cmentarne znicze we wszystkich kolorach i rozmiarach – towar, który, jak wiadomo, każdemu
i zawsze na pewno się przyda.

Równie obfity był też asortyment tanich alkoholi, z denaturatem na froncie zestawu.

Do tego swojskiego wnętrza zupełnie nie pasował standardo-wy, nowoczesny stojak znanej firmy
kolporterskiej, prezentujący wszystkie krajowe tytuły dzienników i periodyków, od prawa do lewa,
zaś systemowo eksponujący te o szczególnym stopniu dra-styczności. Mimo wyraźnych zaleceń
firmy kolportującej, pani Kasia, wielka kobieta małego biznesu, miała zwyczaj zakrywać te – jak
mawiała – paskudztwa, wykładając na wierzch pisemka o ogrodach, haftach i robótkach
szydełkowych. Bardzo też uważała na dzieci, które zatrzymywały się przy stojaku. Natychmiast je
odwoływała. A kiedy ktoś z grona Bogatki jednak sięgał po coś niestosownego i ośmielał się to
przynieść do lady, spotykał się ze spojrzeniem tak twardym, że zaczynały go palić uszy.

Pani Kasia ucieszyła się na widok wchodzącej, bowiem smaczne, świeże, ekologiczne kurczaki od
Rumianków cieszyły się zawsze dużym powodzeniem. Od razu weszła na zaplecze, by po-wkładać
towar do lodówki, zaś Dorota zawróciła na dwór po jajka.

A tam Igor Bogatka, niezrażony przejściową chwilą wzgardy, ze zwykłą nadzieją (matką głupich)
wspierał się o bok bryczki i rzucał w Kobyłkę zakurzonymi kapslami.

Dorota go zignorowała, pochyliła się i uchwyciła z obu stron 95

stos tekturowych wytłoczek z jajkami. Spoczywał on bezpiecznie na dnie pojazdu: trzy tacki jedna
na drugiej. Razem dziewięćdziesiąt świeżutkich jaj.

– Nawet dzień dobry koledze nie powiesz! – użalił się mętnie Bogatka.

Ale ona była zajęta.

Podniosła i ostrożnie wydobyła swój kruchy towar.

Igor Bogatka, wiedziony wiadomym instynktem w jego wersji prymitywnej, nie oparł się i – w
swoim mniemaniu pieszczotliwie klepnął ją w pośladek. Chamstwo! Czy spodziewał się, że ujdzie
mu to płazem?!...

Rozzłoszczona Dorota, nie mogąc uwolnić rąk, użyła nogi.

Przydepnęła mu z rozmachu palce u bosej stopy, ciężkim drewnia-nym obcasem!!! – a tak mocno,
że aż nieszczęsny zapiał. Phi, też coś! Gdyby tylko mogła w pełni wyrazić nagromadzoną od lat
bezradność i oburzenie, stopa Bogatki byłaby już zmiażdżona na placu-szek.

Wyminęła jego skuloną postać i ruszyła ze swym ładunkiem przez placyk do sklepu.

Tuż za jej plecami dał się słyszeć szurgot kół rowerowych, ha-mujących na asfaltowym chodniczku.
Zaraz też ktoś grzecznie uchylił przed nią drzwi i przepuścił ją przodem. Podziękowała raźno, nie
patrząc, i weszła.

Właścicielka sklepu przejęła od niej ciężar, rzucając w stronę 96

nowego klienta krótkie:

– Zaraz będę!

Na zapleczu odstawiła tacki z jajkami, wyrażając powściągliwy zachwyt dla ich kształtów, barw,
urody, świeżości oraz domycia.

Podczas gdy ona obliczała należność, Dorota, czekając, zerknęła do sklepu przez paciorkową
zasłonę.

Był tam wysoki chłopak, z pewnością letnik, bo całkiem nie-znajomy; stał spokojnie, z rękami
założonymi na koszulce. Na szerokich ramionach miał plecak, na zgrabnie osadzonej głowie –
białą czapkę z daszkiem, ocieniającym mu twarz; widać było tylko nos, ładne usta i mocny
podbródek. Nic nie mówił, czekał bez drgnienia, jak jakiś samuraj. W jego nieruchomej sylwetce
był spokój, równo-waga, siła – ale nie agresywna, nie! Dobra. I kiedy tak na niego Dorota patrzała
z ukrycia, ta pełna harmonii sylwetka stała się nagle w dziwny sposób – niezbędna. Ciekawe
zjawisko! Tak jakby znienacka wypełniła puste miejsce w przestrzeni świata, miejsce, które
najwyraźniej czekało na ten właśnie kształt – jak wtedy, gdy dopasowuje się ostatni kawałeczek
puzzla w układance komputerowej: klik! – i obraz się stabilizuje, po czym ostatecznie wyostrza. I
jeszcze jedno: chociaż chłopak stał tak bez ruchu, niczego jeszcze nie powiedział

ani nie zrobił, i chociaż Dorota nie widziała całej jego twarzy ani oczu, od razu było jej jakoś
wiadomo, że to porządny człowiek. Zna-

ła się na tym!

Intuicja.

97

Pani Kasia przyniosła odliczoną starannie należność za jajka i za kurczaki sprzedane przez lipiec,
no, ładnie, sporo grosza! Teraz ruszyła obsługiwać czekającego cierpliwie klienta. On już
tymczasem wziął ze stojaka koło regału butelkę wody mineralnej. I w milczeniu wrócił do lady.
Poruszał się spokojnie, a cała jego postawa wyrażała powściągliwość i naturalną uprzejmość –
coś, czego próżno by szukać w Bogatce. Dorota postała jeszcze chwilę (dziwnie miło było tak sobie
na niego patrzeć ukradkiem, prawdę mówiąc, nie mo-gła oczu oderwać!), po czym drgnęła,
zaczerwieniła się, wzięła swoją torbę i – nie wiadomo dlaczego kompletnie onieśmielona – ruszyła
z zaplecza, wzdłuż bocznych regałów, do drzwi wyjściowych.

Zdawało się jej, że przemknęła za jego plecami całkiem cicho, choć nogi jej się jakoś plątały, ale –
rzecz dziwna! – ten chłopak musiał chyba uważać na jej ruchy, bo od razu, dwoma długimi
krokami, dotarł do drzwi, które następnie przed nią otworzył, choć nie taszczy-

ła już żadnego ładunku.

Umknęła wzrokiem, tym razem bez słowa. Wypadła na zewnątrz, a tam upał chuchnął na nią żarem,
a Bogatka na nowo ją zdenerwował. Siedział na jej miejscu, w bryczce, w jednej ręce trzymał
wodze, a w drugiej – puszkę piwa, którą właśnie opróżniał, przeciągle wysysając z niej ostatnie
kropelki.

– No już! – powiedziała Dorota rozkazująco, stając u boku bryczki, lecz Igor Bogatka, który trwał
w przekonaniu, że teraz jest górą, w istocie patrzał na nią z góry, a na ustach miał zwycięski 98

uśmiech zmutowanego żółwia. I ani myślał jej usłuchać.

Zmarszczyła brwi i bez słowa machnęła ręką, wskazując mu energicznie drogę w dół.
Najważniejsze to nie dać po sobie poznać, że się go obawia! Ludzie kochani, co tu robić? Przecież
nie będzie wracała z tym chodzącym instynktem!

To machnięcie niewiele dało.

Wtem, ku jej niemałemu zdumieniu, Bogatka zmiękł i się zgarbił, jakby coś go wystraszyło.
Spojrzał na coś poza nią, oczy mu uciekły w bok, puścił lejce i – ociągając się – zlazł z drugiej
strony bryczki. Ale nie byłby sobą, gdyby nie zrobił czegoś brzydkiego, chamuś jeden. Ze złością
cisnął za siebie, na oślep, puszką.

Dorota odruchowo odskoczyła.

I wpadła na kogoś!!! Tyłem!!! Jak na wielką, ciepłą ścianę!!!

Łups!!!

Bo tuż za nią stał w milczeniu ten chłopak z plecakiem!

O wszyscy święci, jemu też przydepnęła palce!

Aż jęknął.

Tak się spłoszyła, że wypuściła swoją torbę, a pieniądze posypały się na kamienne płyty chodnika.
Chciała się pochylić, by je zebrać, i chłopak też się nachylił, gubiąc czapkę. Lecz niczego nie
podnieśli, gdyż zaraz się, w nagłym popłochu tej bliskości, wypro-stowali. Ale to było jeszcze nic!
Włosy Doroty zahaczyły o skuwkę przy szelce jego plecaka i dodatkowo wczepiły się w jakąś
sprzączkę z rzepem! Co szarpnęła głową – bolało. Stała więc hardo, z odsta-99
wionymi na boki pięściami, z konieczności wpierała czoło w jego ramię i czuła tylko, że zaraz się
spali na popiół. Przecież wszyscy pomyślą, że ona się do tego obcego publicznie przytula!

Na tle szyderczych okrzyków i uwag, dobiegających oczywi-

ście z ławki pod parasolem, słyszała jeszcze tylko łomot krwi we własnych uszach. Strasznie jej
serce waliło. Dlaczego? Milczała, zmieszana i przerażona.

On też milczał. Wolno i żmudnie, posapując, delikatnie odcze-piał jedno pasemko jej włosów po
drugim. Trwało to chyba całą wieczność!

Skończył wreszcie.

Dorota odstąpiła na krok.

Och, och, och, co to się nagle stało?!

Świat wokół został wyłączony, jakby jednym nagłym pstryk-nięciem.

A to oni zajrzeli sobie w oczy.

I tak stali.

Na trzy sekundy zapanował idealny spokój, pewnie taki, jaki panuje wewnątrz bańki mydlanej.

Nagle – żadnego zmieszania. Radość. Bezpieczeństwo. Wzruszenie. Jakby wróciła, zmarznięta, z


dalekiej, samotnej podróży, i otworzyła drzwi do pokoju, w którym było ciepło, jasno i radośnie.

Jakby ktoś na nią długo, długo czekał, od dawna, i jakby się ucieszył

z jej przybycia. Jakby się palił cichy ogień na kominku. Jakby mru-100

czał kot. Jakby za oknem padał śnieg, a na stole parowała herbata.

Jakby tykał zegar, jakby mijały chwile, tygodnie, lata, życie. Jakby wszystko przemijało, tylko nie
to bezpieczeństwo.

I cała, caluteńka została ogarnięta wiernym spokojem, który znalazła w tych oczach. Czuła się,
jakby ktoś ją objął.

Ach, co to się dzieje? – o mało mu się nie rzuciła w ramiona!

Miała ochotę przytulić się i złożyć głowę na jego sercu, z tym że oczywiście wtedy automatycznie
musiałaby przestać patrzeć mu w oczy. A nie mogła przestać patrzeć mu w oczy. Za nic.

Były bowiem jasne i czyste, jak szyby w porządnych oknach.

Były dobre, zacne, miłe, zaciekawione. Były wesołe i lśniące ciepłem, jak letnie niebo, jak jej
korale.

Korale?!...

Ledwie o nich pomyślała, dlaczegoś musiała ich dotknąć.

Ale nie znalazła ich na szyi.

Leżały na brukowej kostce, rozbite, a może rozdeptane. Zobaczyła to z takim wstrząsem, jakby to
ona sama nagle spadła z wysoka, ze świstem, wprost na kamienie. Brzdęk!!!

Aż ją w żołądku ścisnęło! Coś okropnego!!!

Jej korale! Mamine korale!

To zły znak!

Kontrast między tymi dwiema sąsiadującymi ze sobą chwilami był tak przykry, poczucie winy tak
przemożne, że łzy same stanęły jej w oczach, a żeby się jakoś opanować, musiała, po prostu
musiała 101

wskoczyć do bryczki, zaciąć Kobyłkę i natychmiast odjechać!

Nawet się za siebie nie obejrzała.


3.
Przyszła ta gruba letniczka z domu pod modrzewiem, zapytała o wiśnie, a kiedy się dowiedziała, że
już się skończyły, bo w tym roku kiepski urodzaj, zamówiła na jutro całą skrzynkę.

– Na konfiturki? – spytała pani Kasia uprzejmie.

– A nie, kompotów narobię, mąż przepada. Wiśnie są dobre na serce.

Właśnie wtedy drzwi znów się otwarły i ten wysoki typek w białej czapce wszedł ze dworu i z wolna
zbliżył się do lady.

– Czapkę się w sklepie zdejmuje! – pouczyła go nareszcie pani Kasia. Nie darowała sobie. Raz
mogło być przez zapomnienie, ale dwa razy to już złe obyczaje!

Ale młody kompletnie nie zareagował. Pani Kasi to się zdecydowanie nie spodobało i nastawiła się
do niego raczej niechętnie. No, ale z drugiej strony, ręce miał przecież zajęte.

Niósł pod pachą torbę termiczną Doroty, pod drugą pachą miał

swoją butelkę mineralnej, w garści ściskał pieniądze, a na drugiej dłoni, rozpostartej, piastował –
z typowo męskim zakłopotaniem -

niebieskie, potłuczone koraliki, które pani Kasia rozpoznała bez trudu.

102

– Ale co się stało? – zdenerwowała się natychmiast.

– To ten czarny z piwem. Widziałam! Zaczepiał tego konia! I tę dziewczynę też – pospieszyła
letniczka, wpatrując się ciepło w dryblasa. – Ten tu miły pan ją nawet obronił, ale ona wszystko
rzuci-

ła, wskoczyła i pojechała.

– Igor! – odgadła właścicielka sklepu i rozzłościła się. – Niero-by jedne! Ja ich kiedyś szlauchem
obleję, klientelę mi też odstrasza-ją! A już latem to najgorzej! Siedzą tu całymi dniami, bekają,
wrzeszczą, przeklinają, drapią się po tych pustych głowach, nic nie mają do roboty!

Sapnęła.

– Ona się chyba zapłacze! – dodała po chwili. – Raz mi opowiadała o tych koralach. Po matce. Oj,
szkoda! – Oceniła kobiecym okiem potłuczone szkiełka na dłoni chłopaka. – Nic z nich nie bę-
dzie. I daj no tu, młody, tę torbę, oddam jej, jak znów przyjedzie.

Pieniądze też jej zwrócę, nic się nie bój, my się z nią dobrze znamy.

– Sam jej odwiozę – odezwał się wreszcie dryblas w czapce, poważnie patrząc spod daszka. I
zaczerwienił się gwałtownie. – Wolałbym – dodał.

Pani Kasia przyjrzała mu się podejrzliwie.

– Wolałbyś, no nie? A coś ty taki chętny? To porządna dziewczyna.

– Adres by się przydał. I nazwisko.

– He, aha, a już, a jeszcze czego, dane osobowe ci będę zdra-103

dzać. Mowy nie ma.

Młody się ociągał.

– No, dalej! – huknęła na niego. – Przestań tę forsę miętosić!

Raz na tydzień tu wpada z jajkami, oddam jej. A może i prędzej wró-

ci, jak się spostrzeże. Dawaj, patrz, tu chowam, do szuflady, w papierek owijam. Jasne? A na
wierzchu piszę: DOROTKA.

– Dorotka? – powtórzył, uśmiechając się skrycie.

– Wie pani co, a niech pani wpisze jeszcze skrzynkę właściwie – odezwała się letniczka spod
regału. – Dużo mam starych słoików, a tu widzę, że przywieźli wieczka do twistów. Jak już, to już,
zrobię od razu więcej.

– A pewnie, racja! Dwie skrzynki będzie w sam raz.

– Co tydzień? – spytał młody.

– Hm? – nie zrozumiała pani Kasia, pochłonięta zeszytem, któ-

ry wydobyła z szuflady. Wpisywała tam to, co sprzedała na kredyt (ludziom często nie starczało
pieniędzy, odkąd wprowadzono ten złodziejski VAT), ale także miała w zeszycie listę zamówień,
którym starała się sprostać. Przed Wielkanocą wszyscy chcieli zapisać się na twaróg, a przed
Gwiazdką – na karpia. Letnicy zawsze pytali o specjalne, droższe lody, takie, jakich tu na ogół nie
bywało. A znów ludzie przed długimi weekendami zapisywali się na chleb. Wiedziała wtedy, ile
bochenków sprowadzić, nie lubiła, jak chleb się marnuje.

Teraz go traktują jak towar, przerzucają, wyrzucają. Ona jeszcze miała w pamięci swego dziadka,
rolnika, który upuszczony kawałek, 104
a nawet okruch chleba podnosił z ziemi i solennie całował. Dawniej ludzie byli inni, to i jedli
inaczej. I na odwrót. Wpisała: dwie skrzynki wiśni.

– Jajka – naprzykrzał się młody. – Co tydzień świeże?

– Przecież mówiłam. I kurczaki jak lalunie, z tym że kurczaki to nieregularnie.

– Ale jajka.

– Co: jajka?

– Co tydzień? Świeże?

– Świeże, świeżutkie, istne perełki, w każdy wtorek – odrzekła machinalnie, odkreślając kurczaka
dla fryzjerki. – Ile dać? Dziesięć?

– Ehm... – stęknął jak niemowa.

– Już, już!

Przyniosła dziesięć jaj w papierowej torebce, ostrożnie umie-

ściła je w reklamówce, prędko skasowała, wydała mu resztę i zaraz zaczęła liczyć nakrętki do
twistów. Gruba letniczka zażądała dwudziestu i pytała, czy to wystarczy. A tu już ktoś następny
wchodził.

Aha! Kościelny po kurczaki!

Przywitała kościelnego i nie zauważyła, kiedy młody sobie poszedł. Właśnie przekonywała grubą
letniczkę, że trzydzieści wieczek będzie w sam raz.

105
4.
Ignacy Grzegorz Stryba pospał sobie twardo aż do dwunastej, a obudził się jak za naciśnięciem
guzika. Przed oczami miał gorący mrok, bowiem spał był przez całą noc z twarzą w poduszce.
Rzecz oczywista, zaraz się domyślił, że leży z twarzą w poduszce (zazwyczaj sypiał, leżąc płasko na
wznak, z wałkiem z Ikei pod karkiem, ponieważ miał skłonności do garbienia się i często bolała go
podstawa czaszki). A jak tylko się domyślił, chciał się beztrosko przewrócić na plecy, lecz już za
pierwszym poruszeniem ognista boleść w tym gorszym pośladku, również przebudzona, niemal
pozbawiła go tchu. Piorun bólu przeszył jego biedne ciało. Ignaś wydał krótki okrzyk i skamieniał.

Kiedy zdołał się wreszcie z całą ostrożnością obrócić na prawy bok, rzeczywistość uderzyła go w
twarz z niespodziewanym wigo-rem. Pokój zalany był jaskrawym słońcem, ale nie był to jego
pokój, był to pokój całkiem obcy, i oszołomiony barbituranami młodzieniec przez krótką, okropną
chwilę nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.

Zaraz potem usłyszał nudny, monotonny brzęk owadzi i w ułamku sekundy zwalczył przerażenie.
Namalowało mu ono jednak w wyobraźni obraz rodem z kafkowskiej Przemiany, taki mianowicie,
że on, Ignacy Grzegorz Stryba, stał się przez noc Gregorem Samsą i osobiście wydaje ów brzęk.

Spojrzał odruchowo na swoją rękę, ale ponieważ oczywiście nie przybrała ona przez noc formy
owadziej łapki, zaśmiał się i rzekł

106

sam do siebie, ubawiony:

– Tylko bez neurozy, tylko bez neurozy! – Po czym uniósł się na łokciu w pościeli i zamrugał,
przypominając sobie, co jest powodem jego dotkliwego cierpienia. Tak. Już wiedział.
Przypomniało mu się wszystko. Powodem jego dotkliwego cierpienia była, w gruncie rzeczy, ciotka
Ida i jej szalone zachcianki. To im zawdzięczał

wczorajszą przygodę. A przecież nie chciał tu przyjeżdżać!!!

Rozejrzał się wokół. Za oknem kipiało oczywiście życiem łono natury. Jak on go nie znosił!

Cisza. Tylko kura gdacze gdzieś w oddali. Głos jakże przykry, jakże idiotyczny w swej monotonii.

Bezruch. Tylko białe firanki w kwadratowych oknach wybrzu-szają się groźnie a bezgłośnie,
poruszane przeciągiem.

I nic dziwnego. W otwartych drzwiach pokoju tkwił bowiem, jak równo pokryty kurzem
socrealistyczny posąg człowieka pracy, kościsty i zaniedbany facet w gumiakach.

Wpierał się łokciem w futrynę, a wielką pięścią – w swój obro-


śnięty policzek. Drugą ręką dzierżył drzewce wideł. Pomiędzy czer-wonymi policzkami, pod
fioletowym nosem, przyklejony miał

szczerbaty uśmiech.

Ignacy Grzegorz, nadal wpółleżąc, trwał w osłupieniu.

Cóż to za przedziwna statua?

I co tu robi?

I dlaczego tak się gapi, drwiącym chyba spojrzeniem?

107

Lecz oto znów dał się słyszeć – z bliska! – niski, obmierzły brzęk owadzi.

Tuż nad łóżkiem, na obcej, szorstkiej, bielonej ścianie, z leciut-kim, suchym stuknięciem
wylądował wielki szerszeń. A!... Na Jowisza! A!... Panika! Trwoga!...

– Ale nic się, chopyszek, nie bój! – ozwał się niespodziewanie bulgotliwy głos od drzwi i Ignacy
Grzegorz aż drgnął. – Szyrszyń tyż stworzynie boże.

Słowo „szerszeń” wymawiane z wielkopolska brzmiało jeszcze bardziej złowieszczo.

Przedstawiciel ludu odkleił się od futryny i zdecydowanie podszedł do łóżka z jakąś zaczajoną,
myśliwską intencją, czytelną w ca-

łej mowie ciała.

Ignacy zrobił wielkie oczy, ale celem nie był on, celem był

owad. Nie minęła i sekunda, jak szerszeń został nakryty czapką, zgrabnie uwięziony w jej wnętrzu,
a następnie – wypuszczony na wolność za oknem.

Mężczyzna uśmiechnął się porozumiewawczo i dorzucił życzliwie: – Jak sie na nim de nie posadza,
to un jest jak tyn aniołyszek.

Ignacy zachował się oczywiście jak dżentelmen i postanowił

nie usłyszeć tej zaszyfrowanej uwagi. Może nie należała do najbardziej eleganckich, ale należy
oddać facetowi w gumiakach, że z całą dostępną mu delikatnością i wprawą wybawił gościa z
kłopotu, a 108

„szyrszyniowi” ocalił życie (lecz po cóż?! – oto jest pytanie!).

– Dziękuję – rzekł krótko Ignaś i odchrząknął.


Facet stał przed łóżkiem z założonymi rękami, kiwał się na pię-

tach gumiaków i wciąż się uśmiechał.

Milczenie zaczynało być nieco krępujące, lecz przedstawiciel ludu, jak się zdawało, czuł się
całkiem swobodnie.

– A na rybki by się nie wybroł? – spytał wreszcie.

– Kto?... – zdziwił się Ignacy, tocząc wzrokiem po pokoju, co z pytającego wydobyło krótką frazę
chrapliwego śmiechu wraz z okrzykiem:

– Ale tyż un jest paradny!

Ignacy Grzegorz Stryba, będąc człowiekiem poważnym i dobrze wychowanym, czuł się bardzo
nieswojo, kiedy ktoś się z niego głośno śmiał, zwłaszcza gdy przy tym osoba taka klepała swe
kolana lub niedowierzająco kręciła głową. Ale bo też kto to widział tak się naigrawać! Prosto w
oczy! Nawet archetypowy Odwieczny Rywal w osobie kuzyna Józinka ograniczał się jedynie do
skrywanych drwią-

cych uśmieszków lub też mamrotania kpinek pod nosem.

Ach, ta ludowa bezpośredniość! – jakże trudna była w odbio-rze. Lecz ostatecznie mógł Ignacy
domniemywać, że zwracano się do niego w trzeciej osobie, by okazać coś w rodzaju uszanowania.

– Nie łowię ryb z zasady – wyjawił więc dumnie, wciąż wpół-

leżąc na boku, bowiem obawiał się, że gdy tylko się poruszy – wrza-

śnie. Powstrzymał się też od wyznania, że ryb, również z zasady, nie 109

jada. Jego rozmówca najwyraźniej – jadał.

– Na rano ułowiułym wyngorza – wyznał z rozmarzeniem. -

Szkoda, że moi kobity nie ma, a tak to sumsiodki dostały, do octu dadzom.

Chwila ciszy. Uśmiech. Pogodne drapanie się pazurem po szczecinie.

Najwyraźniej oczekiwana jest jakaś empatyczna reakcja, zdecydował Ignacy Grzegorz i zadał
uprzejme pytanie: – Nie żyje?

– Kobita? – upewnił się człowiek w gumiakach, jakby istniała jakakolwiek możliwość, że Ignacy
pyta o węgorza. – Dzie ta. U

Niymca siedzi, robotę złapała. Już rok byndzie.


– Panie Chrobot! – odezwał się z przeciwległej kuchni mocny głos kobiecy. – Nie strasz mi pan
letników. Daj pan chłopcu zjeść śniadanie, bo zaraz obiad!

Jak się okazało, ze śniadaniem czekała jedna z babć Doroty, osoba surowa a stanowcza.
Skierowała teraz człowieka z widłami do jego zajęć, sama zaś złapała Ignacego Grzegorza twardą
ręką za łokieć i pokpiwając niemiłosiernie, pomogła mu wstać z łóżka. Kiedy się umył i
doprowadził do ładu, dała mu sfatygowaną poduszkę do wymoszczenia kuchennego krzesła, a gdy
ulokował wreszcie na nim swe opuchnięte pośladki (a właściwie – ten jeden, nieco mniej obolały),
zaserwowała mu despotycznie posiłek. Dobrze chociaż, że przedtem zapytała, czy usmażyć jajka.

110

Jajka!

Wstydził się nieco przyznać do tej swojej idiosynkrazji – poza wszystkim starsza pani (której tak
zwane gumno wraz z tak zwanym obejściem wypełnione było nieustannym gdakaniem i gęganiem)
mogłaby poczuć się dotknięta czyjąś niechęcią do drobiu. Z literatury pozytywistycznej wiadomo,
że osoby hodujące drób – na małą, rzecz jasna, skalę – przywiązują się do swych kur czy gęsi tak
silnie, że nieomal płaczą z rozrzewnienia, ukręcając im szyjki.

W każdym razie, omijając dyskretnie temat kurzych makroga-met, Ignaś poprosił tylko o kanapkę z
serem i herbatę.

Jedzenie mu smakowało. Dziwne. Pewnie to przez ten kminek w serze. Zresztą ów chrupiący
kwaśny chleb domowy też był doskonały.

Zjadł drugą kanapkę.

I nawet trzecią.

Kiedy kończył czwartą, drzwi w głębi niedużej sieni (była tam łazienka) otwarły się raptem i
wyjechała z nich impetycznie, na krze-

śle biurowym, ciotka Ida. Odpychała się od podłogi grabiami.

– Aha! – zawrzasnęła, powiewając rudymi lokami. – Siedzisz półgębkiem! Boli cię jeszcze? Mnie
już nie tak bardzo. Możliwe, że całkiem zapomniałam, że powinno mnie boleć, śniadanie było takie
pyszne. Zresztą, co ja ci będę gadać, sam zobacz. Ojoj, ale tu u was smacznie pachnie, a co to
takiego, pani Wikto, smażony ser? Ach, jak ja dawno nie jadłam smażonego sera, ach, z kminkiem,
ach, czy 111

mogę skosztować? – Po czym (Ignacy Grzegorz pomyślał, że chyba nadal śni) skonsumowała dwie
potężne pajdy posmarowane grubo masłem i obficie obłożone grubymi plastrami wiejskiego
specjału.

Tymczasem z dworu nadeszła ta druga, krucha staruszka, dźwi-gając bez najmniejszych oznak
wysiłku wielki kosz pełen wiśni.
Ignacy Grzegorz poderwał się odruchowo, by podać jej pomocną dłoń, lecz natychmiast ból kazał
mu opaść z okrzykiem na poduszkę, z którą kontakt wywołać musiał okrzyk kolejny. Obie
gospodynie serdecznie się tym ubawiły i wnet – nadal roześmiane – zajęły się płukaniem owoców, a
także pozbawianiem ich pestek za pomocą dziwacznej maszynki (nazywały ją drylotkiem). Sok
pryskał przy tym gęsto, osiadając kropelkami na ich fartuchach, a także na rękach i twarzach, i to
nadawało staruszkom złowrogi wyraz (Ignacy nie śmiałby porównywać ich do wiedźm z Makbeta,
były na swój sposób całkiem miłe, lecz, szczerze mówiąc, naprawdę wyglądały jak zbry-zgane
krwią nietoperzy). Ciotka Ida zainteresowała się również i wiśniami – były jak najbardziej
jadalne! – więc zaraz dostała sporą ich miskę na wyłączność, a to szczęśliwie przyciągnęło całą
jej uwagę.

Podziękował za pyszne śniadanie, zabrał ze sobą poduszkę i, ostrożnie stawiając zesztywniałe


nogi, udał się do pokoju Doroty.

Tak, miał na to pozwolenie. Zapracowane gospodynie, przepychając się przed drylotkiem i


ociekając wiśniową posoką, zaproponowały mu nieuważnie, by skorzystał z komputera lub wybrał
tam sobie coś 112

do czytania.

Książki Doroty przyciągnęły jego pilną uwagę. Uwielbiał po-znawać ludzi, oglądając ich
księgozbiory. Ten był – jak ona! – przyjemny, lecz zupełnie nie fascynujący. Porządny, solidny i
poprawny, konkretny, nie zawierał żadnych rewelacji i z pewnością nie wywo-

łałby zawrotu głowy. Klasyka. Nic z awangardy. Absolutny brak filozofii, żadnych książek
religijnych, z wyjątkiem małego, po-

żółkłego, najwyraźniej pamiątkowego modlitewnika (szkolny charakter pisma na stronie tytułowej


zdradzał pierwszego właściciela: Paweł Rumianek). Modlitewnik założony był zasuszonymi nieza-
pominajkami. Totalna nieobecność albumów o sztuce! – zgroza, doprawdy, ani jednego! Sporo
lektur szkolnych. Żadnych kryminałów poza Agathą Christie. Wszystkie książki Orwella?! A to
ciekawe.

Capek! A to niezwykłe. Spokojne powieści obyczajowe w starych wydaniach. A to już zwykłe.


Kobiety w jego rodzinie też lubiły te wszystkie sagi i perswazje wraz z dumą i uprzedzeniem.

Noce i dnie – lektura, lecz, sądząc po stanie zaczytania – lubia-na. Pierwsze wydanie powojenne.
Ale tu – proszę, proszę – oto starannie dobrany, bardzo duży i bogaty zbiór wartościowych książek
o tematyce przyrodniczej – dowodzi poważnego stosunku do obranej specjalności.

Nie znalazł ani jednego tomiku poezji – a czegóż tu się spodziewać? Kto jak kto, ale ta razowa,
trzeźwa istota poezją zajmować się nie może. Co prawda Magdusia (ach, Magdusia!) zrazu też nie
113

interesowała się poezją, i to zupełnie, dopiero on (w trakcie jej cięż-


kiej grypy) osobiście musiał się tym zająć. Lecz doprawdy, trudno by sobie wyobrazić ten tutaj
sielski, rumiany okaz zdrowia, krzepy i wigoru – w łóżku (nawet ułożony, powiedzmy, jak
Magdusia: w tej jakże wdzięcznej, kuszącej pozie), wchłaniający ze wzruszeniem strofy Leśmiana.
Nie do pomyślenia, począwszy od pozy. Wyimagi-nował sobie jednak, z pewnym wysiłkiem, jak
Dorota (dla ułatwienia odziana w tę czarną koszulkę Magdusi), wsparta o poduszki, słucha, gdy on
czyta o malinowym chruśniaku i... – eee, nie! – aż jęknął, zniechęcony. Jakoś od razu wiedział, że
usłyszałby od niej tylko kpiny albo rzeczowe uwagi botaniczne na temat malin. Ewentualnie
mogłaby twardo zasnąć. Są ludzie, do których poezja nigdy nie przemówi. A Magdusia przy
Leśmianie aż dostawała wypieków!

Za pudełkiem szachów (to ona grywa w szachy?!) znalazł, upchniętą w zakamarku regału, książkę
Gombricha O sztuce; była to szkolna nagroda za bardzo dobre wyniki nauczania, jak głosił napis
na stronie tytułowej, podbity pieczątką. Najwyraźniej Dorota nigdy nawet nie otworzyła tej pięknej
książki, tylko od razu wcisnęła ją w kąt. Kartki były dziewiczo czyste.

Ignacy Grzegorz lubił Gombricha jeszcze od gimnazjum, toteż usiadł w kącie, na skrzyni,
podłożywszy sobie swoją poduszkę, i zabrał się do czytania. Tak minęła mu błoga godzinka
słodkiej samotności, gdy wtem cicho otwarły się drzwi i ukazały Dorotę, zmienioną nie do
poznania, bo dziwnie niepewną i dziwnie poruszoną. Na jego 114

widok stropiła się wyraźnie – wyglądało na to, że chciała uniknąć spotkania z kimkolwiek, więc
ominęła pełną kobiet kuchnię i wniknęła do swego pokoju, gdzie nie spodziewała się zastać żywej
duszy.

– Ach, ty tutaj! – powiedziała, nawet z pewnym niemiłym zaskoczeniem, ale może to się tylko tak
Ignacemu, w jego obecnym stanie ducha, zdawało. – Poszedłbyś lepiej na powietrze.

– Nie pójdę na powietrze, bo tam są owady – oznajmił katego-rycznie.

– Owady! Popatrz, do głowy by mi nie przyszło – zakpiła, lecz z miną niewesołą. – No, jak się
czujesz, lepiej? – rzuciła pytanie, lecz takim roztargnionym tonem, jakby odpowiedź nic a nic jej
nie obchodziła.

Mimo to Ignacy powiadomił ją, że boli go nadal, zwłaszcza to miejsce po szerszeniu, ale że użył
Fenistilu i przynajmniej go nie piecze. Od podania dalszych szczegółów powstrzymał go jej z lekka
ironiczny wzrok. Dlatego zmienił temat i zapytał, czy myli się, są-

dząc, że widzi ją dzisiaj w złym nastroju.

Zaprzeczyła, lecz jakoś bez przekonania, i nagle zapłonęła rumieńcem. Siadła przy tym na swoim
łóżku, jakby nogi nagle odmó-

wiły jej posłuszeństwa.

– Aha! – rzekł Ignacy Grzegorz domyślnie. – Chyba sprawy sercowe.


Ona zaczerwieniła się jeszcze bardziej i zaprzeczyła bardzo gwałtownie.

115

– A jednak – rzekł z goryczą człowieka doświadczonego. – Dużo wiem na ten temat. Zły nastrój to
coś, z czym muszę się na co dzień borykać.

– Borykać? – zapytała ona, lecz tym razem już bez kpiny w głosie. – Opowiedz mi o tym.

– Opowiedzieć ci o tym? Ależ mowy nie ma. A dlaczego ty się tym interesujesz?

– Żeby uniknąć błędów... w przyszłości.

– No, skoro tak, to jedno ci powiem, Doroto: nigdy, nigdy, przenigdy nie zrywaj z chłopakiem za
pomocą krótkiego, trywialne-go maila. Złamiesz mu serce.

– Aha! Mam cię. Jednak! – złamane.

– Po tym wszystkim! Maila!

– Maila! A co w tym złego?!

– Miała powiedzieć mi to prosto w oczy! A nie tak! Mailem!

Jak do psa!

– Jak do psa! Hi, hi, hi...

– To jest śmieszne?! To jest śmieszne, tak?! Po dwóch latach!

– Po dwóch latach aż?

– Tak! Bo znałem ją przedtem jeszcze, kochałem się w niej od dawna. Ale dopiero tamtego
sylwestra... pod wierzbą... – Tu Ignaś umilkł boleśnie.

– Pod wierzbą? Opowiedz.

– Całowałem ją.

116

– Wierzbę? Hi, hi...

– Przestań! To nie jest śmieszne! To są moje najpiękniejsze wspomnienia!

– OK. No i co było potem?...

– Potem ona zachorowała.


– Od tego?

– Nie, na grypę. Leżała u nas dwa tygodnie, bo się wdały powi-kłania. To było takie piękne... Nie
odstępowałem od jej łóżka, czytałem jej. Wierzyńskiego, Poświatowską, Tuwima... Leśmiana... Ona
miała wielkie braki. W znacznej mierze je wypełniłem.

– Jak ona to znosiła?

– No jak to... no, ze spokojem. Zupełnym. Miała gorączkę.

– Gorączkę. Ach, tak.

– Potem... ach, niestety! – musiała odjechać. Ale pisaliśmy do siebie listy. Piękne listy na pięknym
papierze listowym. Przynajmniej ja, bo ona pisała na kartkach z zeszytu. Pisanie nie było jej
mocną stroną.

– A co było jej mocną stroną?

– Doroto, ty pytasz o zbyt wiele.

– O zbyt wiele? Nie rozumiem. Przecież czytanie też nie...

Więc... no, dobra. I co było dalej?

– Cechuje cię nie tylko piękna szczerość, Doroto, ale także nie-piękna niedyskrecja.

– Nie jestem niedyskretna, tylko ciekawa, a to nie jest to samo.

117

– Mamy różne poglądy na ten temat.

– Możliwe, że na każdy.

– Możliwe, Doroto. Bardzo wręcz prawdopodobne. Może dzięki temu tak dobrze nam się gawędzi.

– Może. I co było dalej?

– Co było dalej? Korespondowaliśmy ze sobą, rozmawialiśmy godzinami przez telefon, od czasu do


czasu widywaliśmy się – ona przyjeżdżała do Poznania albo ja jechałem do Wrocławia. Czasem
spotykaliśmy się w połowie drogi, w Lesznie. I znów jej czytałem. I całowałem ją, a ona mnie...
ach. Pardon, to temat nie dla ciebie, jesteś jeszcze za młoda. Potem ona zdała maturę (pomagałem
jej się przygotować z polskiego), potem ja miałem maturę...

– Była od ciebie starsza?!

– Była ode mnie starsza. No i co z tego? Co z tego?!


– Nic, tak pytam.

– A następnie, w trakcie mojej matury, nagle ona przysłała mi tego maila. Cud, że zdałem.

– Cud. A co było w tym mailu?

– Znam go na pamięć, wyrył mi się ognistymi zgłoskami. I pa-li, pali boleśnie.

– Pali? Gdzie?!

– W pamięci. To było tak: „Wyjeżdżam do Paryża, żegnam”. I podpis.

– I podpis! Brutalne!

118

– Właśnie. I już nigdy się nie odezwała.

– Rzeczywiście, potraktowała cię jak psa!

– A!...Aaa! No już dobrze, przestań się podśmiewać. Ale też nie ubolewaj, nie ubolewaj. To mnie
znów wtrąca w depresję. Tobie pierwszej zdradziłem treść tego maila. Mam nadzieję, że nikomu nie
powtórzysz.

– Nikomu nie powtórzę. Nie mam zwyczaju powtarzać.

– Nie masz zwyczaju powtarzać? Naprawdę? Cha, cha, cha.

– I co było dalej?

– Nic. Nic absolutnie.

– Dlaczego?!

– Dlaczego? Dobre sobie. Sama zgadnij.

– Próbuję i nie mogę. Byłeś w niej zakochany?

– Czy byłem w niej zakochany! Oczywiście! Nadal jestem.

– To dlaczego o nią nie walczysz?

– Może ona wcale tego nie chce...

– A może chce? Jak ty się łatwo poddajesz...

– Mam swoją godność, Doroto. Wyznam ci, że studia dają mi wiele satysfakcji i dlatego się jakoś –
połowicznie – wydobyłem z otchłani.
– Połowicznie! – hi, hi, to już coś. To teraz tylko się czegoś przytrzymaj, pokręć głową i się
rozejrzyj, na pewno spotkasz jakąś miłą dziewczynę i...

– Nie ma miłych dziewczyn. Wyginęły jako gatunek.

119

– Są, przysięgam. A już na historii sztuki – na pewno!

– Na pewno? Cha. Cha. Owszem, powiedzmy, że jest taka jedna... Paulina... zaraz, jest i Olusia...
nawet próbowałem się z nimi umawiać... ale nie! Nie, na pewno wiem jedno, one wszystkie są
okrutne. Kobiety to demony.

– Demony! Ależ ty jesteś głupi! Pamiętaj, ludzie dzielą się tylko na porządnych i na szuje. Płeć nie
ma nic do rzeczy.

– Płeć nie ma nic do rzeczy? Cha, cha. Cha!... Jesteś, jak już wspomniałem, bardzo dziecinna. No
dobrze, dość tego, teraz twoja kolej. Opowiadaj.

– Opowiadać? Nie mam o czym, ty ofiaro demonów.

– O tym, dlaczego się rumieniłaś.

– Ze złości – rzekła bojowo Dorota. – Zgubiłam korale. Upadły mi i się stłukły. Jak miała na imię
ta spod wierzby?

– Co to niby znaczy „ta spod wierzby”?! Wyrażaj się o niej z szacunkiem. Na imię miała
Magdalena. Ale zdaje mi się, że celowo zmieniasz temat. To popularny chwyt erystyczny.

– Erystyczny? Nie wiedziałam. Co to znaczy?

– Potem ci objaśnię. No więc: co było z tymi koralami?

– Z koralami? E, nic, po prostu spadły, kiedy... Ech! Zawsze miały za słaby magnesik jak na mnie. I
tyle. – Tu Dorota nagle znieruchomiała, wytrzeszczyła błękitne oczy, jakby jej coś przed nimi
stanęło, otworzyła usta w różowe kółeczko, po czym palnęła się w czoło, mówiąc:

120

– Torba. Zostawiłam torbę!

– Torbę? Nie masz torby, nie masz korali, czego jeszcze nie masz?

– Pieniędzy! – jęknęła, łapiąc się za głowę. – Muszę natychmiast wracać. Co się ze mną dzieje?!
Nie wiem, jak mogłam wszystko pogubić.

– Ja też nie wiem, jak mogłaś wszystko pogubić – to rzeczywi-


ście dziwne. A wiesz, co jest jeszcze dziwniejsze?

– Co jest jeszcze dziwniejsze?

– To, że dopiero teraz spostrzegłaś, że wszystko pogubiłaś -

rzekł z naciskiem Ignacy Grzegorz Stryba, biegły w rozumowaniu dedukcyjnym niczym Sherlock
Holmes. – Wnioskuję, że albo ktoś cię gonił, albo coś wyjątkowego cię spotkało.

– Spotkało... – wypsnęło się niechcący Dorocie. I natychmiast uciekła.


5.
Ledwie wypadła do sionki, ledwie minęła kuchnię, już ją zdybała babcia Wikta.

– Hej, a ty gdzie?!... – huknęła, taszcząc z dworu kolejny kosz z wiśniami. – Pół dnia cię nie ma,
musiałam panią doktor do drylo-wania zasadzić! Bierz mi się zaraz do roboty, tylko fartuch załóż,
trzeba skończyć przed obiadem, a zresztą nie, chwileczkę, przecież 121

ty mi jeszcze orzechów nie narwałaś!

Dorota milczała; nie mogła jej odpowiedzieć, że się spieszy z powrotem do sklepu, gdzie zgubiła
pieniądze, ciężko przez nie wszystkie zarobione. Niewiele było większych przewin w oczach babci
Wikty; kto raz zaznał ciężkiej biedy (a siostry przeżyły ją w dzieciństwie, po śmierci ojca), ten
zawsze będzie się jej obawiał.

Posłusznie zdjęła z haczyka płócienny worek, a z nóg – drewniaki.

– A po co orzechy, do konfitury? – spytała z głębi kuchni zdziwiona letniczka.

Wszystkie trzy – dwie babcie i wnuczka – prychnęły śmiechem.

– Do nalewki leczniczej – wyjaśniła Wikta. – Bez tego zimy się nie przeżyje.

– Antyoksydanty! – wrzasnęła Dorota już z ganku.

– Zgadza się – przytaknęła autorytatywnie doktor Ida Pałys, opuszczając kuchnię z użyciem grabi.

– Białko i błonnik, i fosfor. Choroby żołądka, serca, kamica żółciowa, cukrzyca typu II i tak dalej –
strzelała wiedzą Dorota.

– Hej, uwaga! – wtrąciła Ida. – Najlepiej orzechy, i to dojrzałe, najcenniejsze, chrupać świeżo po
obraniu, a nie – zalewać zielone spirytusem i moczyć miesiącami.

– Ktoś ci broni pochrupać, skarbie? – sarknęła Wiktoryna. -

Chrup sobie do woli. Ale nalewka na zielonych orzechach to jest 122

najlepsza rzecz na rotawirusa i grypę. Damy ci też flaszeczkę, to sa-ma się przekonasz.

Lekarka coś bąknęła, jakby chciała zaprotestować, ale jej to nie wyszło. Nie z babcią Wiktą.

– Musimy przejść na „ty” – spostrzegła się Wiktoryna. – I tak ciągle się zapominam, pani doktor
taka młodziutka.

– Tak, właśnie, właśnie – ucieszyła się Ida Pałys.


Dorota mrugnęła wesoło i ruszyła przez suchą, spłowiała trawę pod drzewo.

– Z orzechami to już ostatni gwizdek – gawędziła dalej Wikta, która wyszła na zewnątrz, oparła się
o ścianę domu i założyła na piersi swe wiśniowe ręce. – Najlepiej to je rwać dwa tygodnie po
Świętym Janie, najdalej do połowy lipca, póki miękkie. Tylko tu się doprosić nie można, zaraz
będzie sierpień, dziewczyna wiecznie gdzieś lata, a co, ja, emerytka, mam po drzewie jak małpa
skakać? Z

tym reumatyzmem? No już, Dorota, a urwij tam najładniejszych!

Stary, ogromny orzech rosnący przy południowej ścianie domu miał przeszło sto pięćdziesiąt lat i
bardzo już się rozrósł. Rodził jeszcze smaczne, zdrowe owoce, ale już nie za wiele, tak jakby się
zmę-

czył po tylu latach i nie miał już sił.

Ale na nalewkę wystarczy!

Letniczka, która z ciekawości pokuśtykała za nimi do ogrodu, patrzyła z podziwem, jak Dorota z
workiem uwiązanym w pasie podciąga się na rękach do pierwszego konara, a potem lekko i zwin-
123

nie (ileż to już razy tak wchodziła!) wspina się na bosaka po kolejnych rozgałęzieniach. Usiadłszy
wygodnie na najwyższym z moż-

liwych, zawołała „Ju-huu!” i pomachała z góry.

– Tylko nie spadnij! – przelękła się doktor Ida Pałys.

– Czemu by miała spaść? To jej się jeszcze nie zdarzyło. Po drzewach to ona biega jak wiewiórka!

– Prawdziwa wnuczka do orzechów! – zażartowała lekarka, wciąż jednak z niepokojem patrząc w


górę.

– Ona jest do tańca i do różańca! Wszystko potrafi, tak żeśmy ją wychowały.

– Bez ojca? – wychwyciła Ida ten rodzaj żeński, a babcia Wikta, jak zwykle, gdy o tym była mowa,
nasrożyła się i ucięła krótko: – Bez, psiakrew. Wielki pan doktor, za przeproszeniem pani doktor. I
to kardiolog! A zwiał jak szuja. Teresa została sama, w sam raz do obrzucania błotem przez byle
żmiję. Nieźle tu jej dali niektó-

rzy popalić! Ale dziewczyna była zuch. Dała radę!

I energicznym ruchem ręki ucięła temat.

– U nas w Lednogórze też rósł orzech koło domu – dopomogła w zmianie motywu babcia Andzia,
spiesznie wychodząc na ganek i mrużąc oczy pod słońce. – I nalewkę też się robiło co roku, pamię-
tasz, Wikta? Od nie wiem kiedy, przecież jeszcze nasza mama, co mówię, jeszcze nasza babcia ją
nastawiała. Jak byłam młoda, to też tak po drzewach śmigałam!

– Andzia, to nie ty śmigałaś, tylko ja. Tyś się zawsze bała, że 124

spadniesz. A teraz mi podkradasz wspomnienia, tak samo jak z tą gęsią, co to niby ciebie
uszczypnęła, jak szłaś z gorącym barszczem.

Gadaj sobie, co chcesz, ale łażenie po drzewach to już ma Dorota po mnie!

– A orzech w Lednogórze też taki stary? – spytała lekarka.

– Jeszcze starszy. Ale plonu z niego nie mamy, tamtego roku Wikcia sprzedała letnikowi chałupkę
razem z orzechem.

– Za psi grosz, niestety. I tak dobrze, że się znalazł jakiś frajer, za przeproszeniem pani doktor, co
tam chciał sobie daczę z grillem urządzić. Okolica płaska, nie to, co tu.

Takie to odgłosy z Matki Ziemi docierały do Doroty, która siedząc wysoko, pośród podłużnych,
błyszczących liści, wybierała spomiędzy nich gładkie kulki orzechów. Czuła się zwycięsko, jakby
tkwiła w bocianim gnieździe fregaty, która płynie po szmaragdowym oceanie. Figurki kobiet
stojących na dole były małe i śmieszne, babcia Wikta, widziana w takim skrócie, wcale nie
przedstawiała się władczo. Dom wyglądał z tej perspektywy jak nie on. Widać było calutki dach i
kominy, a także to, niestety, że rynny są pozapychane zeszłorocznymi liśćmi, które obficie opadały
z wiekowego drzewa.

Liście poczerniały i pogniły, zrobiły się z nich mokre korki.

Zapomina się o tym, kiedy nie ma w domu mężczyzny; dziaduś czy-

ścił rynny każdej jesieni.

W dali, za sadem i za łąką, migotało jezioro. Nad nim, na ogromnym nieboskłonie, kłębiły się
różnokolorowe chmury, które 125

sunęły z zachodu. A kiedy się popatrzało na wschód, za wzgórze, widać było czubeczki topól, przy
szosie, za którą znajdował się sklep.

Ciekawe, czy ten chłopak jest tam jeszcze, czy też dawno pojechał.

Czas mijał. Nazbierała już cały worek orzechów, wcale nie spieszyło się jej do zejścia. Przeciwnie,
oparła się wygodnie plecami o grubą gałąź, zwiesiła nogi i oddała się wspomnieniom.

Tak jest, miała bowiem wspomnienia!

Ani pędząc bryczką do domu, ani w towarzystwie Ignacego, nie mogła przejrzeć sobie tych
wspomnień w spokoju.
Teraz była sam na sam ze światem, patrzało na nią tylko niebo i ptaki. Brzęczały owady. Słońce
paliło, ale wiatr kojąco przebiegał

po liściach, po jej włosach i skórze. „Drzewo i wiatr – wiedzą w tej samej chwili o wszystkich
liściach”1. Czuła się tak bardzo na miejscu, jakby sama wyrosła na tym orzechu, sięgając jego
korzeniami głęboko pod ziemię; jakby się stała jego częścią. Może zresztą i stała się nią
faktycznie, skoro od urodzenia żyła w jego cieniu, zajadała jego owoce i piła dekokty z jego liści,
codziennie słuchała szumu jego zielonej korony i wpatrywała się w biegające po niej ruchliwe
cienie oraz światełka. Te skaczące świetlne zajączki były jej najdaw-niejszym wspomnieniem.
Widziała nad sobą to drzewo, kiedy jako

1 Marek Obarski (1947-1997)

126

małe dziecko zasypiała w ogrodzie i kiedy się budziła. Teraz także każdego ranka spoglądała na
nie, kiedy tylko podchodziła do okna.

W dodatku orzech był jej własny!

Cudownie było – posiadać drzewo!!!

Choć może było raczej tak, że to drzewo posiadało ją. Na pewien czas.

Co ona powinna zrobić z tym czasem? Żeby Stwórca mógł

ocenić: o, to dziecko naprawdę warto było sprowadzić na świat! I przede wszystkim: żeby mama
się dowiedziała, że wszystkie jej de-cyzje były słuszne, a to, co musiała, biedna, przeżyć, było – po
coś.

Dorota postanowiła to już dawno: musi się przydać. Będzie po-

żyteczna!

Babcie wciąż jej wbijały w głowę, że odziedziczyła majątek.

Ale ona miała świadomość, że dziaduś zostawił jej coś znacznie cen-niejszego – ziemię, własną
ziemię. Widziała ją teraz z góry – pełną roślin, stworzeń, żyjątek, próchnicy i mikroorganizmów;
cudotwór-czą ziemię, którą przez lata, pokoleniami, wiernie i z szacunkiem uprawiali jej
przodkowie. Tu też, nieco dalej za łąką, złożono ich, żeby sobie w niej odpoczęli.

Z drzewa ogarniała wzrokiem cały swój odziedziczony wycinek tej wielkiej, hojnej, życiodajnej
Ziemi. Czyż to nie było cudow-ne, że miała na własność coś takiego? Choć oczywiście to raczej ten
wycinek planety posiadał teraz ją. Na pewien czas. Na pewien wycinek Czasu.

127
Ta żywa, tajemnicza Ziemia, tak wielka w oczach człowieka i tak zarazem mikroskopijna w
porównaniu z martwymi kosmicznymi olbrzymami, płynęła po wyznaczonym sobie szlaku,
zanurzona w Nim właśnie, w nieskończonym Czasie, kręciła się, wiecznie i regularnie, stwarzając
iluzję przemijania dni i nocy.

A teraz nagle te dni i noce nabrały wagi! Bo coś się wydarzyło!

Coś ważnego.

Po pierwsze: niewidoczna dotąd luka w strukturze świata została nagle wypełniona. Tym samym
objawiła fakt swojego istnienia.

Dorota widziała na własne oczy, jak to się stało, i to w zwykłej chwili, w zwykłym wiejskim
sklepiku! Może dlatego właśnie nie doceniła tego zjawiska na miejscu; ale to przecież było jak
cud.

Po drugie, te trzy sekundy w bańce mydlanej. To był wstrząs.

Jakby wniknęła do czyjejś duszy. Czy może – do serca? Jak to moż-

liwe, w trzy sekundy? Tyle zobaczyć – w trzy sekundy!? Skoro nie była jakąś egzaltowaną wariatką
i przecież nie miała żadnych skłonności do sentymentalizmu! Przeciwnie, była realistyczna i
praktyczna, a nadto wychowana od dziecka w podejrzliwości wobec romantycznych omamów.

Może więc po prostu się omyliła?

No nie, miałaby się omylić w chwili takiego napięcia? Kiedy w zwykłych okolicznościach, choćby
w biegu, w przelocie, potrafiła wyczytać wszystko nawet ze spojrzenia psa? Nigdy nie
potrzebowała słów, żeby kogoś zrozumieć do głębi.

128

Intuicja.

O, na przykład: od razu, jeszcze pod „Rzepichą”, odczytała to, co było we wzroku Ignacego
Grzegorza, i miała rację. Rozmowa z nim tylko to potwierdziła. W tym genialnym studencie
dominował

lęk. Nadwrażliwość, samotność, nadmierne skoncentrowanie na sobie samym. On się popisuje nie
tylko przed innymi, ale także przed sobą. Chyba czuje się zarazem wiele wart – i mało wart.
Mogłaby się z nim przyjaźnić i nawet mu pomóc. Nie mogłaby go pokochać.

A czy pokochałaby tamtego milczącego chłopca z plecakiem?

Czy też może – chwileczkę, uwaga! – czy też może to się już stało?

Od pierwszego wejrzenia; tak to się mówi. Oj, było wejrzenie, było!


Czy to właśnie to oznacza? Pierwszym wejrzeniem wejść na trzy sekundy do czyjegoś serca,
zobaczyć tam tęsknotę i miejsce dla siebie, chcieć tam zostać na zawsze?

A skąd ona niby ma to wiedzieć?

Uwaga! Może to tylko figle i pułapki instynktu rozrodczego, jak powiedziałaby mama?

Ale, rzecz dziwna! Dotąd pytała mamę o wszystko, bez naj-mniejszego skrępowania, i opowiadała
jej o wszystkim. A teraz, z całkowitą pewnością, zrozumiała, że o tym wydarzeniu nie powie jej ani
słówka.

Nikomu nie powie.

129

To byłoby jak zdradzić sekret, jak – podle zawieść czyjeś zau-fanie. Ponieważ to, co zobaczyła w
oczach jasnych jak okna, było przede wszystkim ufnością.

Mama jest przeciwna ufności.

– Dorota! – dobiegł srogi okrzyk z dołu. – Już dosyć, złaź! Co ty tam robisz godzinami? Wiśnie
czekają!

– Już, już! – odkrzyknęła.

Zaciągnęła sznurek przy worku, rzuciła pożegnalne spojrzenie na jezioro (chmury zgęstniały i
zaczęły się powoli wypiętrzać. Znów będzie burza! – ale chyba dopiero pod wieczór).

Zsunęła się szybko w dół, z pomocą gładkich, miłych, chłodnych nawet w taki upał gałęzi, które
same uczynnie podchodziły pod stopy i dłonie. Już docierała do najniższej kondygnacji, już
wyciąga-

ła rękę do tego co zawsze dużego, wygodnego jak poręcz konara, gdy nagle krzyk nieartykułowany,
przerażający, zmroził jej krew w żyłach.

– Aaaaa!

A potem:

– Uważaj!!! Szerszeń, szerszeń!!!

Ale tę drugą część okrzyku usłyszała dopiero na ziemi, gdzie teraz leżała, zwijając się z bólu, który
ją oddzielił od świata huczącą, niewidzialną ścianą. Miała jednak dość przytomności umysłu, by
wiedzieć, że na pewno sobie coś złamała.
130
2 sierpnia
PIĄTEK
1.
W Poznaniu było gorąco.

Zwrotnikowe powietrze przepełniał żółty pył, unoszący się znad miejsca, gdzie jeszcze niedawno
był parking podziemny. Teraz ziała tam wyrwa, jak po upadku bomby. Budowano parking
podziemny.

Podobnie spektakularne zmiany zachodziły na rondzie Kapo-niera, którego już właściwie nie było.
Wszędzie pracował ciężki sprzęt. Nad okolicą mostu Teatralnego górowały dźwigi, tak wielkie jak
bojowe roboty z Gwiezdnych wojen, a głuche dudnienie silników, metaliczny łoskot i szczęk oraz
rytmiczny hałas obecne tu były dniem i nocą. Trwały prace nad rozbudową ciasnego centrum
starych Jeżyc; rdzenni mieszkańcy dzielnicy obawiali się, że ta enklawa se-cesji otrzymać może
coś równie europejskiego, jak nowy dworzec kolejowy Poznań Główny (składający się obecnie w
większości z centrum handlowego).

Spokoju nie było tu ni w dzień, ni w nocy, a obecna fala upa-

łów w znacznej mierze pogarszała sytuację, poczynając od zmaso-wanego ataku na zmysły ludzkie:
zanikły wszelkie zapachy poza wonią spalin, w ustach czuło się stale smak cementu, wzrok miał

człowiek przyćmiony kurzem, uszy wypełnione łoskotem, a percep-131

tory czucia zapocone i na dobitkę zatkane pyłem budowlanym.

Obezwładniające.

Altruistyczna siostra Idy Pałys, a zarazem matka Ignacego Grzegorza, Gabriela Stryba, profesor
filologii klasycznej i wielbi-cielka biegania dla zdrowia, ostatkiem sił wlokła się obecnie rozrytą
ulicą Dąbrowskiego, taszcząc niczym dwumetrowa jasnowłosa nie-wolnica dwie torby z zakupami.
Lecz nie byłaby sobą, gdyby w tych warunkach nie pomyślała z empatią o istotach, które mają
jeszcze gorzej; na przykład, jak muszą się czuć w tej chwili ci biedni ludzie pracujący przy
obsłudze młota pneumatycznego lub choćby ten nieszczęsny operator dźwigu, zawieszony jak
zniewolona kukułka w budce, o tyle, tyle metrów bliżej bezlitosnego słońca.

(Od myśli, że inni mają gorzej nie robiło się jej lepiej; nie, ona tylko wstydziła się, że jest jej źle).

Dotarła wreszcie do rogu Dąbrowskiego i ruszyła dalej, w dół

ulicy Roosevelta, kryjąc się w skąpym cieniu. Wzdrygnęła się, mijając wielkie truchło opustoszałej
kamienicy numer osiem, której wszystkie okna były zabite deskami lub dyktą. Lokatorzy musieli ją
opuścić, gdyż wymagała albo natychmiastowej renowacji totalnej, albo natychmiastowej rozbiórki.
Obecne wstrząsy podłoża, produko-wane przez potężne maszyny budowlane, przyspieszą raczej tę
drugą ewentualność.
W nastroju elegijnym dotarła do swojej kamienicy pod piątką i pchnęła ciężkie drzwi bramy. Było
tu o jakieś półtora stopnia chłod-132

niej, bo brama należała do cienistych. Lecz niestety na drodze pomiędzy nią a łazienką (z oceanem
chłodnej wody, w której można będzie się zanurzyć po czubek głowy) królowała obecnie sympa-
tyczna Pusia, suczka czarna podpalana z malutkim ogonkiem, pełna inwencji i bardzo żywiołowa.
Pusi towarzyszyła, rzecz jasna, jej wła-

ścicielka, wczepiona w smycz: pani Dąbek-Nowacka z pierwszego piętra. Biedne są te psy w


mieście. Żadnej swobody.

– To jest nie do wytrzymania! – powiedziała sąsiadka, pracując skórą czoła. Jej srogie brwi
narysowane były na nim – nie całkiem symetrycznie – czarną kredką, pomiędzy perełkami potu.

Pusia zaniosła się krótkim lamentem.

– Proszę! Pusia potwierdza! – Wskazała palcem sąsiadka. -

Moja Pusiuchno, jaka ty jesteś mądra, dziecinko, pańcia cię uwielbia, ciu, ciu.

– Dzień dobry, Pusiu, rzeczywiście, upał – przytaknęła grzecznie Gabriela, usiłując wejść na
schodki. Ale została złapana za nad-garstek i przytrzymana w pół ruchu, choć z nogami na różnych
po-ziomach. Pusia gorliwie pomogła swej pani, sprawnie blokując najbliższy stopień.

– Upał upałem – oświadczyła pani Dąbek-Nowacka. – Ale to trzęsienie ziemią!

– Ziemi?

– Ziemią! Zobaczy pani, że popęka kamienica. Będziemy musieli się wyprowadzić, wszyscy, jak ci
spod ósmego! – przepowiada-133

ła sąsiadka, zaciskając uchwyt. – Pani profesor, niech pani coś zrobi!

– Już się robi – odpowiedziała pani profesor, trochę niezado-wolona z faktu, że jej myśli płynęły
przed chwilą tym samym kory-tem lękowym. – Może napiszę list protestacyjny do władz miasta. I
przyjdę do pani po podpis.

To było dobre.

– Podpis? – spłoszyła się sąsiadka, a Gabriela, korzystając z chwili, uwolniła rękę. – O nie. Ja
protestów nigdy nie podpisuję.

– Ho-ho, homo sovieticus się kłania! – rzuciła – (bezmyślnie!) – domowy żarcik Gabriela.

Sąsiadka na szczęście nie zrozumiała i nawet obejrzała się za siebie, jakby spodziewała się ujrzeć
tam kogoś zgiętego w ukłonie.
Lecz mama Borejko (która właśnie, usłyszawszy rozmowę na scho-dach, uchyliła ciekawie drzwi i
wystawiła siwą, ładną głowę) – o! -

ona usłyszała dokładnie.

– Widzę, że zioniesz nietolerancją – rzekła kpiąco, kiedy Gabriela władowała się do wnętrza
mieszkania. Takie zjawiska, jak zwykły o tej porze roku napływ zwrotnikowego powietrza znad
Afryki Północnej, nie były w stanie odebrać jej wigoru.

Dobre stare pokolenie. Tym to się nigdy mózg nie gotuje.

– Zionę wszystkim naraz – oparła Gabriela, taszcząc torby do kuchni. – I mózg mi się gotuje.
Proszę, matuś, rozpakuj to, ja muszę natychmiast wejść do wanny.

– A wejdź sobie, wejdź, czemu nie. Tylko przypadkiem nie 134

spodziewaj się tam wody. Właśnie wyłączyli bez uprzedzenia.

– Nie!...

– Tak.

– Na jak długo?!

– Nie wiadomo. Może włączą, jak skończą.

– Jak skończą?

– Budować.

– Matuś, znikamy stąd. Natychmiast do samochodu, uciekajmy na wieś.

– Ja mogę w tej chwili, bo jestem spakowana. Ale ślubowałam komuś, że go nie opuszczę aż do
śmierci. A on nie chce jechać.

– Jak to, nie chce jechać? Przecież byliśmy umówieni już na wczoraj!

– Twój ojciec nadal twierdzi, że się z nikim nie umawiał. I że o wszystkim w tym domu decydują
kobiety, nawet nie pytając praw-dziwych mężczyzn o zdanie. Szczerze mówiąc, jest dosyć rozdraż-

niony. To przez ten upał.

– Przecież od tego właśnie chcemy uciec!... Zaraz, jak to, ty naprawdę taty nie pytałaś?

– Napomknęłam. A on jak zwykle czytał.

– To przez ten upał – podpowiedziała domyślnie Gabriela i po-szła do pokoju rodziców.


A tam!...

Ignacy Borejko, dżentelmen, filolog klasyczny i biblioteko-135

znawca, zatraciwszy z powodu upału pewną (doprawdy niedużą) część swych klasycznych
hamulców, odziany jedynie w podkoszulek oraz płócienne spodenki, szczupły, drobny, łysy, kulił się
na krzesełku i nos pogrążony miał w książce, a natomiast nogi – w misce wody. Z obu stron ustawił
wiatraczki elektryczne, które dmuchały na siebie wzajemnie, międląc i wymieniając gorące
powietrze, co w za-

łożeniu miało podwoić żądaną ochłodę. Ponieważ okna zasłonięte były ciemnymi kotarami, ojciec
miał włączoną lampkę, stojącą zazwyczaj na nocnym stoliku. Ta jednakże rzucała swój krąg
światła dosyć nisko, dlatego starszy pan zmuszony był wyginać kręgosłup w łuk, a całe ciało
nachylać w bok pod kątem 45 stopni. Wyglądał na bardzo znużonego.

Gabrieli ścisnęło się serce.

– Tato – powiedziała, siadając na jego łóżku.

Zza zamkniętych okien dobiegał równomierny, głuchy łoskot.

Ściany drżały.

– Gabuniu – rzekł ojciec słabo, zdejmując okulary. – Wybacz, to przez ten upał jestem w stroju
niedbałym. O nastroju nawet nie napomknę.

– Tatku, Patrycja na nas czeka, przygotowała ten chłodny po-kój od północy. Uciekajmy stąd.

– Chłodny pokój od północy. Ach tak. Twoja mama mówiła.

Westchnął i przetarł oczy.

– Mówiąc uczciwie: nie miałem siły się zabrać do pakowania.

136

To mnie przerasta.

– Ależ ja cię spakuję. Natychmiast. Kilka potrzebnych rzeczy – i ruszamy. Najdalej za godzinę
będziemy na miejscu. Resztę przy-wiezie się potem. Byle się stąd wyrwać.

– Nie ma wody.

– Właśnie.

– Musiałem sobie nalać do miski tej słynnej – jak jej tam? – mineralnej z czystych górskich źródeł.
Niestety, ogrzała się w ułam-ku chwili. Ergo: to nie może być autentyczna woda źródlana.
– Tato, ruszajmy na wieś. Tam las szumi. Wieczorem pachnie maciejka.

– I jest woda.

– Cała studnia. I kilka jezior. A pewnie i jakieś czyste źródło się trafi.

– Gabrysiu, pojechałbym, ale wiesz... już się przyzwyczaiłem do tego mojego łóżka z pilotem. Z
początku go nie lubiłem i nie mo-głem spać. A teraz – wręcz przeciwnie.

~ Ojej.

– Tak. Nie zasnę na tym twardym tapczanie u Pulpecji. Z całą pewnością. Nie zasnę. Oka nie
zmrużę.

– A jedną noc wytrzymasz?

– Jedną? – zastanowił się ojciec powodowany wrodzoną uczci-wością. – No... jedną, może.

– To ja mam pomysł. Odwiozę was dzisiaj, zostawię i wrócę 137

jutro busem Floriana, i przewiozę wasze łóżka.

– Obiecujesz? – ożywił się ojciec.

– Tak. Z całą powagą.

– To przywieź też zapas książek na całe wakacje. Sporządzę ci zaraz notatkę, żebyś wiedziała, co
wziąć i gdzie to stoi.

– Ja wiem, gdzie co stoi.

– Tak, wiem, że wiesz.

– I coś jeszcze zabrać?

Ojciec przeniósł na nią spojrzenie brązowych, błyszczących in-teligencją oczu, otoczonych


fałdami skóry. Zamyślił się.

– Nie! – odparł wreszcie, z wyraźną nutką triumfu. – Otóż nie.

Niewiele mi potrzeba. W gruncie rzeczy jedyne moje odstępstwo od postawy stoickiej to obecny
(raczej niechętny) stosunek do owego „łoża prostego, okrytego skórą”. Starałem się być wierny
idei tej prostoty, ale odkąd, przez ciebie zresztą, zaznałem luksusu, spartań-

skie rozwiązania już nie bawią mojego kręgosłupa. Natomiast innych potrzeb w gruncie rzeczy nie
mam. Poza jedną: podobnie jak Marek Aureliusz, potrzebuję towarzystwa ksiąg.

– A więc załatwione, księgi ci też przewiozę.


– To, co czytam, oczywiście zabiorę ze sobą od razu.

– A co czytasz?

– Żywoty Plutarcha. Po grecku i po łacinie, na przemian. Miło się tak porównuje oba teksty.

138

– Nieporęczne tomiszcze. Ciężkie. Mam wydanie in octavo1.

– Lubię to moje. A Kościuszko (który, jak wiesz, nie rozstawał

się z Plutarchem!) miał wydanie in octavo ze względów ściśle praktycznych. Mieściło mu się za
pazuchą. Nawet gdy spadł z konia pod Maciejowicami, miał ten tomik przy sobie... Domyślam się,
że nadal za pazuchą, bo gdzież by? – zastanowił się przez moment ojciec, po czym dodał konieczne
wyjaśnienie: – Naczelnik szczególnie wielbił

postać Tymoleona.

– Tak, tato, wiem.

Ignacy Borejko westchnął z głębi duszy.

– Wiem, że wiesz. Ty i ja wiemy to samo, i co z tego. Jesteśmy w ginącej mniejszości. Zauważ –


rzekł po krótkiej chwili, wzdychając ponownie – że Plutarch, „wychowawca Europy”, zatracił dziś
moc wzruszania. Coś stało się z Europą (bo przecież nie z Plutarchem!). Do łez przy lekturze
Żywotów przyznawał się Słowacki, pła-kał Henryk Heine, płakał Józef Wybicki, łzy ronił
Mickiewicz. Jean Jacąues Rousseau rozczytywał się w Plutarchu od szóstego roku życia, a w
ósmym umiał go na pamięć. Mocarze! Tytani ducha! A dziś?

– w tym nowym, wspaniałym świecie nikt się nie wzruszy nawet wspaniałą śmiercią Katona.

– Ten jego spokój... – dopowiedziała Gabriela.

– Ten jego spokój!... – ciągnął ojciec. – To męstwo! – rzucił

1 w ósemce (łac.) – tj. w formacie ósmej części arkusza 139

entuzjastycznie, po czym z pewnym ociąganiem zamknął Plutarcha, zakładając go druczkiem od


tabletek przeciwko nadciśnieniu tętni-czemu. – Pojęcia nie mam – wtrącił na stronie małą
dygresję, jak prawdziwy orator zmieniając tonację i nawet natężenie głosu – dlaczego te papierki z
instrukcją obsługi oraz przestrogami co do skutków ubocznych i działań niepożądanych
drukowane są mikroskopijną czcionką. Przecież zanim znajdę lupę, już mogę w pośpiechu łyk-nąć
coś, co zaowocuje obrzękiem naczynioworuchowym, niedokrwi-stością lub zakażeniem jamy
ustnej.

Na krótko zapadła cisza, brzemienna w przemyślenia i obawy, po czym żywa myśl ojca zwinnie
wróciła do tematów domowych.

– W nocy nie było prądu – oznajmił z wyrzutem w głosie. – Czytaliśmy z mamą do późna, bo ten
upał nie pozwala na sen. Kiedy nagle stało się ciemno, mieliśmy ustawione wezgłowia dość
wysoko, tak że utknęliśmy na siedząco, Mila i ja, a twoja matka miała dodatkowo podniesioną tę
podpórkę pod kolanami, jak lubi. Tak trwaliśmy do rana, przy czym Mila miała gorzej. Ona
siedziała, podczas gdy ja ostatecznie leżałem, a właściwie – wpółleżałem u, że tak powiem, stóp
wezgłowia, skulony w pozycji embrionalnej. Nie wiem, jak te małe biedactwa to wytrzymują. –
Namyślił się. – No, długo nie wytrzymują – skonkludował.

(Miał zwyczaj zawsze kończyć każdą myśl, puentować każdą wypowiedź, mówiąc – starannie
stawiać pauzy, zawieszać głos przy każdym przecinku i stawiać kropkę po każdym zdaniu
twierdzącym.

140

Gabriela wyczuwała nawet, kiedy ojciec stawiał średniki).

To jej pomysłem było sprezentowanie rodzicom, na ich złoty jubileusz, owych wymyślnych łóżek;
teraz doznała wyrzutu sumienia.

– Jak to, ale dlaczego nie użyliście pilotów?

– Bo one są tylko na prąd elektryczny, ty humanistyczna dyle-tantko.

– Ale macie jeszcze piloty awaryjne!

– Są uczepione pod spodem materaców. Jak sądzisz, znaleźli-byśmy je, czołgając się po ciemku pod
łóżkiem?!... No widzisz.

– Mogliście mnie obudzić, zawołać!

– Ależ po co? Gdym tylko pojął, że ze spania nici, zaczęliśmy sobie z Milą rozmawiać. My zawsze
mamy o czym, wiesz przecież.

Już samo omówienie wszystkich waszych dziecięcych psikusów starczyłoby na trzydzieści dwie
noce. Zaproponowałem dla żartu, byśmy na początek omówili te na literę „A”. Ale twoja mama jest
przekorna, więc postawiła na swoim, zaczęliśmy od „Z'\

– „Zakopanie trupa w porcie, zakładanie myszy w torcie”? – zaśmiała się Gabriela.

Ojciec też lubił Przyborę.

– „...zanurzanie wuja w stawie...” et cetera – dopowiedział z pamięci. – Niemal żałowaliśmy, gdy


przed świtem zabłysło w końcu światło – tak nam się dobrze wspominało.

– Sam widzisz, tato, musimy stąd wyjechać. U Patrycji nie bę-

141

dzie wyłączeń prądu. Zresztą, w razie czego mają zestaw lamp naf-towych.

– Masz rację. A tu nic nie wiadomo. Teraz znowu woda! To barbarzyńcy! Założę się, że jedną z tych
swoich koparek uszkodzili wszystkie podziemne rury wodociągowe. Wczoraj zerwali kable
elektryczne, jestem pewien. Dziś to się może powtórzyć! – wieszczył

ojciec, wznosząc ramiona i trzęsąc nimi, jak łysa Kasandra w podkoszulku. – I co jeszcze, pytam!?
Od tych wstrząsów podziemnych runą ściany kamienic. W finale barbarzyńcy rozszarpią ciąg
kanali-zacyjny, dzielnica zostanie zalana fekaliami, a ocaleją tylko po-wierzchnie reklamowe. Nad
wszystkim zaś unosić się będą stada czarnych much. Naturalną rzeczy koleją skończy się na
epidemii dżumy, którą rozniosą wypuszczone z podziemi szczury. Miasto czeka zagłada.

– Na Jowisza! – rzekła Gabriela, walcząc ze śmiechem i współ-

czuciem jednocześnie. – Uciekajmy więc, póki jeszcze możemy!

– A żebyś wiedziała. No, dość tego dobrego, gadasz i gadasz! – zacznij mnie wreszcie pakować.
2.
Mamuś!

Tylko się nie zdenerwuj, nogę sobie troszkę złamałam! Lewe śródstopie. Nic takiego!!! Już chodzę
w gipsie, to jest, raczej nie 142

chodzę, ale sobie jakoś radzę. Babcie nalegały, żeby Ci nic nie pisać, bo się zdenerwujesz, ale
mnie ten system nie odpowiada. Zresztą, nie jest to pierwsze złamanie, na jakie się w swoim życiu
natykasz, to po jakie licho mam tu coś udawać?! Wolę taki sposób, że oto Cię otwar-cie informuję
o gipsie i już mamy z tym tematem spokój! Noga się zrośnie sama. Szkoda tylko, że musiałam
rozpruć nogawkę dobrych spodni, no ale przecież nie mogę ciągle latać w tej jednej kiecce!

Nie pisałam przez jakiś czas, bo mi tu ciągle letniczka okupuje komputer, ona też koresponduje z
córką (która pojechała z bratem na wakacje do Anglii). Ma też trzy siostry, do których pisuje, a jak
już nie pisze listów, to gra jak szalona w jakieś anagramy!!! W efekcie ciągle tkwi w moim pokoju,
przy komputerze. Ale nie mam jej tego za złe, ja mogę sobie siedzieć na dworze i czytać, odpocznę
od komputera, a ona niech pisze, jak musi, babka jest w porządku, nawet bardzo!!! Chociaż sama
kuleje, pojechała ze mną (bo Chrobot wezwał

karetkę) do szpitala w Swarzędzu i pilnowała mnie tam cały czas, od rejestracji i kolejki, poprzez
rentgena i ortopedę, po gipsownię, a potem zafundowała powrót (radio taxi wezwane z Poznania,
kobitka ma szeroki gest!). I cały czas żartowała, żeby mnie rozweselić! Jest naprawdę koleżeńska i
pomocna! Na pierwszy rzut oka wygląda na narwaną, ale to pozory, w potrzebie okazuje się
trzeźwa, przytomna, szybka w działaniu. A przy tym wszystko robi z wdziękiem! Dużo się śmieje.
Lubię ją! Niech już sobie siedzi przy moim komputerze, ile chce!

143

No ale to tylko jeden powód mojego milczenia. Drugi jest taki, że się zastanawiałam nad tym, co
ostatnio napisałaś.

Mamuś, otóż doszłam do wniosku, że wcale nie chcę być podejrzliwa! Nie chcę spodziewać się po
ludziach wszystkiego najgor-szego! Wiem, wiem, są do tego zdolni. Ale przecież nie wszyscy i
nawet nie zawsze! Dlaczego by – przeciwnie – nie założyć, że w większości zachowają się raczej
przyzwoicie, że mają raczej dobre odru-chy i że wolą nikogo nie krzywdzić, tylko czasem im się to
nie udaje?

Co ryzykuję? Że się pomylę?

Jakoś się tego nie boję! Pamiętaj, nie jestem naiwna!

Pewnie, że nie trzeba ślepo ufać każdemu. Ale żyć całkiem bez zaufania do ludzi jest chyba trudno
i źle. I nudno!!!
Nie martw się o mnie zupełnie, jestem doskonale wychowana!!!!

Uściski!!! Milion!!!

Dorota
3.
Jędruś Rojek od urodzenia uwielbiał lody. Nie, no oczywiście nie od urodzenia, lecz od momentu,
kiedy mu je po raz pierwszy po-dano. Dobra, niech będzie, mógł mieć wtedy dwa latka, no to
wychodzi, że wielbi lody od dziewięciu lat. To jest kawał czasu. To jest po prostu wielki szmat jego
życia. Przyjąwszy, że jadał lody przez 144

cały rok, może tylko z odliczeniem dni, kiedy cierpiał na katar (co roku katar, równo przez siedem
dni, razy dziewięć lat, to jest sześć-

dziesiąt trzy, a dziewięć razy trzysta sześćdziesiąt pięć jest trzy tysią-

ce dwieście osiemdziesiąt pięć, odjąć sześćdziesiąt trzy, równa się...

nie licząc dla równego rachunku lat przestępnych... tak! Gdyby codziennie dostawał lody, zjadłby
ich w sumie...

– Trzy tysiące dwieście dwadzieścia dwa!? – zakrzyknął z niedowierzaniem, a wszyscy spojrzeli na


niego zaskoczeni, nawet psy, które skryły się na ganku przed tym okropnym upałem. Leżały oso-
wiałe, nie mając ochoty nawet machnąć ogonem, choć osy i pszczoły uwijały się wokół, zwabione
słodkimi zapachami.

Przy stole było miło i gwarnie. Szczękały sztućce i dzwoniły naczynia, co chwila ktoś się śmiał
albo przytulał, bo jak zwykle ma-ma i jej siostry, zgromadzone w jednym miejscu, nawet w chwilo-
wym braku czwartej z nich, nie mogły się sobą nacieszyć.

Wujek Florian, który bardzo lubił gości, był w pysznym humo-rze i mimo upału wciąż żartował
albo opowiadał te swoje odlotowe kawały! Przyjechali tu do niego przedwczoraj, jak co roku, na
wakacje (Jędrek uwielbiał to miejsce! Głównie z powodu koni, których wujek miał już siedem! – to
dlatego budował nową stajnię!), i teraz się byczyli całą gromadą rodzinną na szerokim,
ocienionym, prze-wiewnym ganku (wiosną i latem jadało się tu wszystkie posiłki). Na obiad była
chłodna zupa pomidorowa gazpacho, okrągłe kluski z parmezanem i zielonym rozmarynem,
mnóstwo świeżej sałaty, a na 145

deser coś jakby puszysty omlet z wiśniami, który się nazywał clafoutis. Wszyscy zajadali jak
szaleni, a ciocia Patrycja (jak najsłuszniej zwana Pulpecją), z powodu upału ubrana w strój
plażowy, opowiada-

ła wszystkim – zainteresowanym czy nie – że większość jej wiśni w tym roku pozasychała wprost na
gałęziach, bo drzewo dostało drob-nej plamistości grzybowej. To wszystko przez ten upał. Tata
Jędrka i Szymona zapytał żartem, czy w tym pysznym clafoutis znajdowały się właśnie owe felerne,
zgrzybiałe wisienki, ale ciotka Patrycja zgromiła go tylko spojrzeniem oburzonym i przyniosła
drugi deser, a były nim lody, własnej w dodatku roboty: sorbet o smaku arbuzo-wym, z miętą i
cytryną!
– Trzy tysiące czego? – spytała z typową dla niej pozorną uwagą delikatna i roztargniona mama
Szymona i Jędrka (nazywali ją Matalią, a czemu? – to proste, bo była zarazem i Mamą, i Natalią!).

Na piegowatym nosie miała okrągłą plamkę światła słonecznego i z tymi wielkimi źrenicami
wyglądała trochę jak księżniczka z filmu anime. Spozierała w zamyśleniu poprzez szparę,
uczynioną w kurty-nie z dzikiego wina. (Rozrosło się tu ono tak bujnie, że konstrukcji samego
ganku w zasadzie nie było widać). – Chyba ktoś jedzie – do-dała. – W taki skwar!

A potem wychyliła z cienia głowę z tymi wszystkimi rudymi lokami i spojrzała na puste pola,
dzielące dom od szosy kostrzyń-

skiej.

Faktycznie, chociaż nic jeszcze nie było słychać, niebawem po-146

jawił się w oddali charakterystyczny obłok żółtego kurzu.

– Natalia zawsze wszystko wie z wyprzedzeniem – z dumą wyjaśnił wszystkim tata (patrzał na
swoją własną żonę, jakby była niezwykłym zjawiskiem przyrody) i podkręcił siwiejącego wąsa. –
Jest jak dobra wróżka.

– Sam jesteś jak dobra wróżka, Robrojeczku, i zawsze byłeś – powiedziała serdecznie ciocia
Patrycja (znali się jeszcze z młodości!

– niesamowite!).

Ale tata Jędrka tylko się zaśmiał, machnął ręką i nadal patrzył

na Matalię. Pewnie jak zwykle myślał, że co tam on, on się nie liczy.

Tata był prawdziwie skromny. Jędruś uważał, że może nawet za bardzo.

Rozczulał go jednak ten nieco barani zachwyt, jaki się w takich chwilach pojawiał na wąsatym i
rumianym obliczu taty. Jędrek nie podzielał tego zachwytu, oczywiście, gdyż szczere uczucie, jakie
ży-wił do matki, nie należało do ślepych, przeciwnie; znał przecież doskonale jej przywary, takie
jak – po pierwsze! – brak jakichkolwiek umiejętności kulinarnych!, dalej: roztargnienie,
nerwowość, bałaga-niarstwo, nadwrażliwość, nadmierną wyobraźnię (która kazała jej „wciąż
trzymać synów za nogę”, jak mawiał z wyrzutem tata) – tak, znał i nauczył się je pomijać. I omijać.
Trzy tysiące dwieście dwadzieścia dwa razy obiecywał jej, na przykład, że nie będzie jadł lo-dów
szybko i łapczywie i że na pewno uniknie anginy. (Prawda, że dwa razy jednak miał anginę).

147

Swoją drogą, jak ona to robiła, że zawsze wszystko wiedziała wcześniej? Czasem nawet sięgała po
telefon, i to stacjonarny, na sekundę przedtem, nim zadzwonił. A przecież była zarazem do tego
stopnia niepraktyczna, że potrafiła wyprać spodnie wraz z zawarto-
ścią kieszeni!

Żółty obłok kurzu był coraz bliżej.

Posiadłość wujostwa leżała na kwadratowej równinie, jak na wielkiej patelni, a obramowana była
z trzech stron ciemnym lasem sosnowym. Prosta droga wśród pól łączyła te odizolowane hektary ze
światem. Z wysokiego ganku, jak z wieżyczki obserwacyjnej kaszte-lu, widać było każdą żywą
duszę, która zbliżała się od strony tej cho-rej (jak twierdził wuj Florek) cywilizacji. Mógł to być
listonosz albo kurier (ciotka Patrycja pasjami lubiła robić zakupy przez internet), albo też kolejny
inkasent, ale tym razem, kiedy chmura kurzu zatrzymała się wreszcie przed drewnianą bramą i
opadła, wyszło na jaw, że przyjechał ciężko wyładowany opel z ciocią Gabrysią, która, cała
zgrzana i purpurowa, przywiozła tu zgrzanych i purpurowych dziadków.

Podniósł się gwar radosny, psy szczekały i skakały, wuj Florian, gościnny i serdeczny jak zawsze,
rzucił się pomagać z bagaża-mi, ciotka Pulpecja, ofiarnie rezygnując z deseru i piszcząc oraz trzę-

sąc opalonym ciałem, wybiegła także witać swych rodziców, wszyscy się ściskali i całowali oraz
poklepywali po plecach, całkiem jak gdyby ostatnio widzieli się przed dekadą.

148

Nawet Szymon musiał zostawić swój tablet (tata mu kazał) i pomóc Jędrkowi w noszeniu tych
wszystkich paczek z książkami.

Dziadzio najwyraźniej nie wierzył, że wuj Florian też może mieć książki w domu. (A miał!)

Zanieśli wszystko do przygotowanego już pokoju. Było tu pusto, chłodno i zielono (okno w całości
przesłonięte było dzikim wi-nem). Babcia z miejsca udała się do przyległej łazienki, gdzie odkrę-

ciła kran nad wanną. Dziadek opłukał tylko nad umywalką ręce i twarz, usiadł na tapczanie i wypił
duszkiem dwie szklanki świeżej wody studziennej. Był tak strudzony podróżą przez – jak to ujął –
infernalne drogi miejskie, podmiejskie, powiatowe oraz gminne, że wypił jeszcze dwie szklanki, po
czym padł na wznak i momentalnie zasnął.

Babi natomiast wzięła szybką kąpiel i – odświeżona, uczesana, rześka, odziana w świeżą sukienkę
– pojawiła się znów na ganku, gdzie jedzono już drugi rodzaj lodów, tym razem – jeżynowe z mię-

tą.

– A jest Józinek? – chciała wiedzieć, siadając pośród rodziny i przyjmując z rąk Pulpecji pucharek
z lodami.

– Od wtorku. W półtorej godziny zrobił trzydzieści kilometrów na rowerze, w takim upale! –


odrzekł wuj z uznaniem. – Ma chłopak zdrowie!

– Muszę mu coś powiedzieć. Znowu do mnie dzwoniła ta jego Agata.


149

– „Jego” Agata? – powtórzyła wątpiąco ciocia Gabrysia.

– Chciała koniecznie wiedzieć, gdzie on jest i dlaczego nie od-biera telefonu – ciągnęła babcia. – I
tak mi dziurę w brzuchu wierciła, że w końcu się zirytowałam i niczego nie zdradziłam. I nie wiem,
czy postąpiłam słusznie.

– Postąpiłaś słusznie, matuś – oznajmiła ciotka Pulpecja i odęła pulchne wargi.

– Wiesz, po prostu pomyślałam sobie, że gdyby chciał jej powiedzieć, gdzie jest, toby powiedział. A
nie powiedział!

– Mnie się nie podoba ta dziewczyna.

– Pulpa, Pulpa – łagodziła ciocia Gabrysia. Łagodzenie było jej ulubionym zajęciem. – Przecież
tobie się podobać nie musi.

– Ale jemu ona też się nie podoba, daję głowę. To nie jest dziewczyna dla niego. On jej nawet za
bardzo nie lubi.

– Przecież mówiłaś, że chodzą ze sobą? – spytał ze zdziwieniem wujek Florek.

– Pozornie chodzą, ale faktycznie nie chodzą.

– Jak to jest możliwe, moja piękna żono? Są chwile, kiedy nie nadążam za twoją logiką, którą
oczywiście niezmiennie podziwiam.

– Ona się na nim wiesza – wytłumaczyła mężowi ciocia Pulpecja, akcentując swą wypowiedź w
punktach szczególnej wagi. – Byli w jednej klasie, to mu na pewno utrudniało sprawę. Jak
wpadłam wiosną na Roosevelta, to widziałam ich z okna, czekała, aż Józinek wyjdzie, skoczyła na
niego jak pantera, a potem, jak szli 150

ulicą, to on nie był zachwycony. Wyglądał tak, jakby całkiem nie wiedział, jak ją od siebie odkleić.

– To znaczy jak wyglądał? – dopytywał się wujek. – Możesz to sprecyzować?

– Nie – rzekła ciotka. – Sprecyzować nie mogę. Ale mogę ci pokazać.

I przybrała taki wyraz twarzy, że faktycznie stała się łudząco podobna do naburmuszonego
Józinka.

Cała rodzina jednocześnie się roześmiała. Dobrze, że Józef te-go nie widział.

– No dobra, ale zostawcie chłopaka w spokoju – mitygował

wujek Florek. – Problem będzie istniał, dziewczyny świetnie wiedzą, do kogo trzeba się przykleić.
A Józek musi sobie sam z tym poradzić, zanim spotka tę jedną jedyną, prawda, Pulpeciku?

„Pulpeciku”!... Hm, hm! To wszystko było bardzo ciekawe i Jędruś nastawił uszu. Nawet jego brat
oderwał wzrok od brzdąkają-

cego tabletu (rano ściągnął sobie aplikację Piano Maestro) i też z zajęciem spojrzał na ciotkę,
ciekaw jej reakcji. Ale ciotka nic nie odrzekła, tylko zaśmiała się jakoś tajemniczo i zrobiła do
wujka słodkie oczy.

Obaj bracia Rojkowie, Szymon i Jędruś, bardzo, od zawsze, podziwiali kuzyna Józka, zwłaszcza
jego geniusz piłkarski (bardzo żałowali, kiedy oznajmił, że kończy z piłką nożną, bo się boi, że
jeszcze zostanie politykiem; po czym na serio zajął się kolarstwem).

151

Ale ten człowiek mieścił w sobie znacznie więcej cech godnych po-dziwu: odwagę i rycerską
bitność, wiedzę techniczną i matematycz-ną, doświadczenie życiowe i pomysłowość. No i miał złote
ręce!

Kuzynkowie adorowali go niezmiennie. Nawet jego flegma-tyczna mrukliwość zdawała się małym
Rojkom czytelnym przeja-wem męskich cnót. A już wspaniały tata Józefa, ten, który potrafił

wywiercić pacjentowi dziurkę w czaszce, wydłubać z mózgu co trzeba i całkowicie go uzdrowić – o,


ten to dopiero był pomnikiem spokoju! Tak, Józef był równie spokojny jak doktor Pałys, Józef był
też równie wspaniały i oczywiście obu kuzynków ciekawiło wszystko, co go dotyczy. A zwłaszcza
ciekawi byli dziewczyn, które zachodzi-

ły mu drogę. Dziewczyna może zmienić każdego.

– Ida twierdzi, że to przez Agatę Józinkowi słabo poszło na maturze... – zauważyła w tej samej
chwili Matalia.

– E tam, słabo, słabo! – po prostu nie poszło mu bardzo dobrze.

Zdał średnio, ale zdał – wystąpił z obroną wuj Florek.

– ...ale przecież on już taki jest – ciągnęła Matalia. – Nigdy się nie uczył dla świadectw i ocen.

– W przeciwieństwie do Ignacego – bąknął wujek z taką miną, jakby bardziej jednak rozumiał
postawę Józka. Tak chyba było rzeczywiście. Opowiadano, że wuj Florian w młodości był
niebanalną postacią, ubierał się tylko na czarno, miał malinowe włosy i jeździł

na harleyu bez tłumika, dwieście kilometrów na godzinę. Wyglądał

wtedy podobno nad wyraz podejrzanie. To Patrycja zrobiła z niego 152

człowieka statecznego, twierdził sam zainteresowany. Kolejny do-wód na potęgę kobiecości.


Groźną potęgę, zdaniem Jędrusia, jeśliby tak wszystko wziąć pod uwagę. No bo co ciotce
przeszkadzał harley?!...

– A ja czuję, że z Józkiem wszystko jest i będzie w porządku -

oświadczyła naraz Matalia z miną wróżki. – I czuję, że w końcu zostanie lekarzem i że znajdzie
sobie wspaniałą dziewczynę, którą wszyscy polubimy. Taki właśnie on jest, idzie wolno, ale prosto,
dojdzie, gdzie trzeba, a Ida niechby się nauczyła go doceniać.

– Ja też tak myślę – oznajmiła ciocia Gabrysia z przekonaniem.

– I ja! – zgłosiła się Babi.

– Ja też. Z tym że, moim zdaniem, on wcale nie musi zostawać lekarzem, powinien robić w życiu to,
co sam wybierze – dołączył się do rozmowy wujek Florek. – Możemy dzieciom radzić, ale nie
powinniśmy decydować za nie. Dzieci nie są po to, by realizować am-bicje swoich rodziców. A Ida
tym się właśnie kieruje w tej całej awanturze. Ambicją.

– Florek, nieprawda – wystąpiła w obronie siostry ciocia Gabrysia. – To przecież też jest tak, że
chętnie kierujemy dzieci tam, gdzie będziemy mogli im pomóc. Józek ma w domu dwoje lekarzy,
pomyśl, jak łatwo byłoby mu się uczyć i wystartować w tym zawo-dzie. Poza tym ja na przykład
sama wybrałam zawód taty, bo od dziecka byłam tym głęboko zainteresowana...

– Czyżby Józinek zdradzał podobne zainteresowanie dla medy-153

cyny? – spytała spokojnie Babi i to zamknęło dyskusję.

Nie zdradzał.

Zdaniem Jędrka (którego niestety nikt nie zapytał we właściwym czasie) kuzyn zdradzał
zainteresowanie dla wszystkiego innego, tylko nie dla medycyny.

– A gdzie właściwie jest w tej chwili Ida? – chciała wiedzieć Matalia. – Dzwoniła do mnie i była
przedburzowo wzburzona. Po-kłóciła się i z Markiem, i z Józinkiem naraz i z hukiem opuściła dom.

Myślałam, że tu ją zastanę.

Ciotka Gabrysia wyjaśniła, że ich siostra wylądowała ostatecznie na wakacjach gdzieś niedaleko
stąd, a Ignaś do niej dołączył, są chyba w jakimś gospodarstwie agroturystycznym – od razu
przysłała wiadomość mailową, lecz bez podania współrzędnych. A szkoda, bo ona, matka, bardzo
chciałaby znaleźć się teraz przy Ignasiu, który właśnie (pod okiem Idy) został dotkliwie
pogryziony. To, że opie-kuje się nim tylko ciotka z kontuzjowaną nogą, jest czymś absolutnie
sprzecznym z naturą. W takich okazjach bowiem to matka powinna być przy dziecku.

– Twoje dziecko już się goli – zauważył trzeźwo wuj Florian. -

Ciągle chcesz z niego robić maminsynka? Przecież jest pod opieką lekarską. I to doskonałą, jak
znam skrupulatność Idy.

Ciocia Gabrysia zrobiła dziwną minę i zapytała, czy jednak mogłaby skorzystać z komputera. I
zaraz znikła we wnętrzu domu.

Jędruś już dawno zauważył, że w ich rodzinie, tak licznej, 154

wiecznie się nawzajem szukano. Tym razem jedno z najczęściej za-dawanych tu pytań padło z ust
babci: – Czy ktoś w ogóle wie, gdzie jest Józef?

Wujek Florian odpowiedział, że rudy siedzi dzisiaj od rana w szopie i coś majstruje na tokarce;
poprosił o to bardzo grzecznie, lecz z naciskiem, i obiecał, że niczego nie zepsuje. W rzeczy samej,
dodał

z zadowoleniem wuj, chłop ma smykałkę do majsterkowania i robota pali mu się w rękach.

– Ale co on tam wyczynia?

– Nie pytałem – wujek wzruszył masywnymi ramionami i do-

łożył sobie jeszcze lodów jeżynowych. (Był z niego niezły łasuch). -

Józef nigdy nic głupiego nie zrobi. Bądźcie pewni.

– No, ale nas wygonił! – dorzucił Szymon, który znów coś przeglądał w tablecie. – Nie wiem
dlaczego. Nigdy mu nie przeszka-dzaliśmy, a dziś tak.

Jędruś ofiarował się, że zaprowadzi babcię do szopy. (Miał nadzieję, że przy okazji uda mu się
zobaczyć, co właściwie Józek wy-prawia, zamknięty tam tak tajemniczo; dlaczego dwaj wierni jego
kuzynkowie nie mają prawa tego wiedzieć?) Babi mile podziękowała Jędrkowi i nazwała go swoją
kochaną kruszynką (hu, hu!). I poszli: z ocienionego ganku prosto w szaleń-

stwo słońca. Natychmiast ich dopadł gończy polski, Bubek, któremu Jędruś zwykle wynosił do
ogrodu kubeczki po jogurcie oraz kawałki szynki. Omal Jędrka nie przewrócił, skacząc na niego z
roześmianym 155

pyskiem. Psy go zawsze lubiły. Ruszyli z tańczącym Bubkiem przez trawnik otoczony pasami
lawendy oraz rabatami mdlejących w upale floksów i malw. Za trawnikiem, odgrodzona od niego
długą kępą iglaków, była strefa gospodarcza, kończąca się budynkami stajni.

Zaraz pod pierwszymi świerkami bielał schludny, otynkowany baraczek, umownie zwany szopą.
Przytykał krótszym bokiem do drewnianego pawilonu gościnnego, który zaradny wuj Florian
postawił parę lat temu. W pawilonie sypiała rodzinna młodzież, kiedy przybywała tu na wakacje
lub weekendy i nie mieściła się w domu z gankiem. Biały baraczek za to był królestwem wujka i
zawierał cały warsztat majsterkowicza.

Babi zapukała dyskretnie swoim kościstym, wykrzywionym paluszkiem, lecz daremnie: za drzwiami
słychać było odgłos pracującej maszyny. Weszli więc i przystanęli za progiem, podczas gdy Bubek
tylko zajrzał, kichnął i się wycofał.

Drewniany pył unosił się tu wszędzie. Pachniało sucho, przyjemnie. Józek stał w głębi; nie
zauważył ich przyjścia, pochylał się nad hałaśliwą tokarką, która sypała wokół jasne drobiny.

Jędruś zauważył – z pewnym rozczarowaniem, ale i z ulgą – że ulubiony kuzyn nie wykorzystuje tej
wywalczonej samotności dla niczego nadzwyczajnego: ot, po prostu obrabia nieduże klocki
drewna. Ciekawe było tylko to, że na widok babci drgnął, złapał za szmatę, niby to wytarł ręce (po
czym?) i niby to od niechcenia rzucił ją tak, że zakryła to, co już utoczył.

156

Babi powiedziała mu o Agacie i zaczęła się tłumaczyć, ale on mruknął, że dobrze zrobiła.

– Komórkę wyłączyłem – dorzucił flegmatycznie – na całe la-to. Nie będą mi tu dzwonić i dzwonić.

Babcia milczała wyrozumiale.

– A z mamą się pokłóciłeś? – spytała wreszcie. Józef uśmiechnął się.

– Ja? Coś ty, Babi. Nie było żadnej kłótni. Ona tylko łatwo się denerwuje. Tata jej powiedział
dlaczego. Klimakterium, ludzka rzecz.

– Jak najbardziej – przyznała babcia. – Z tym że przechodzą przez to wszystkie kobiety, ale nie
każda robi seryjne awantury. Dobrze, że cię nie pomalowała na zielono.

Józek się roześmiał. Babi też.

– Fajna jest, wiesz przecież – rzekł pobłażliwie. – Ja tam lubię te jej wyskoki.

– Lubisz! To dobrze dla was obojga – zaśmiała się babcia. – Ja też je lubię, powiem ci na ucho.
Wychowywanie tej dziewczyny to było jedno pasmo uciechy. Ani chwili nudy.

– To fakt. Nudy brak. Nakrzyczała na nas obu i pojechała.

Przejdzie jej.

– No, no. Jedno jej muszę przyznać, dzieci się jej udały – oznajmiła babcia i poklepała Józinka po
ręce. – Dobrze, że ma takiego dobrego syna.

157

– Ja też jestem dobrym synem – wtrącił natychmiast Jędruś, nieco zazdrosny, wysuwając się z
drugiego planu na pierwszy. W pochwałach babci było coś takiego, że chciało się koniecznie też na
nie zasłużyć. – Jak Matalia wyprała Szymonowi komórkę...
– Co zrobiła?!

– No, wyprała, a jeszcze dała dużo odplamiacza, bo spodnie były brudne, a na końcu jeszcze płynu
do zmiękczania tkanin, bo prała razem sweter...

– Do zmiękczania!...

– To ja wtedy bardzo jej broniłem – pochwalił się żarliwie Ję-

druś.

– No, no! A dlaczego postanowiła komórkę wyprać, odplamić i zmiękczyć?

– Chyba żartujesz! – obruszył się Jędrek. – Aha, żartujesz naprawdę. Potem tak jej było przykro, że
aż kupiła Szymonowi table-cik. Nie pytając taty. A tymczasem tata kupił mu smartfona. Nie pytając
mamy. No to ja wtedy chciałem też coś dostać, no to już razem kupili mi komórkę. Sporo forsy
poszło w kosmos przez to pranie.

Żeby nie ja, to na pewno by się pokłócili. Prawie nigdy się nie kłócą, ale wtedy to było już
naprawdę blisko.

– No, no! – rzekła Babi, zafrapowana. – Miło się z wami gawę-

dzi, wnuczkowie kochani. A powiedz mi jeszcze, czy ta komórka bardzo zmiękła?

Babi okropnie lubiła tak dla żartu udawać naiwną. Ale napraw-158

dę rozumiała wszystko, była bardzo mądra, a to dlatego, że mnóstwo czytała. Jędruś słyszał też
kiedyś, jak Matalia mówiła o jakichś wielkich sukcesach babci, w teatrze. Było to podobno w
przeszłości, kiedy jeszcze istniały prawdziwe teatry. Sama Babi nigdy się niczym nie chwaliła.
Wyglądała całkiem zwyczajnie, jak wszystkie babcie, tylko że w odróżnieniu od nich była chuda, a
jej uśmiech był nie taki poczciwy, tylko taki trochę jakby kpiący. Tata mówił, że Babi jest zarazem
głową i szyją, lecz Jędrek nie do końca rozumiał, co on miał

na myśli.

Wrócili wszyscy troje na ganek, bo kuzyn Józek już jakoś stracił zapał do toczenia w drewnie. Ale
drzwi szopy zamknął na klucz, który następnie wpuścił do kieszeni. Ciekawe.

Przy stole zjadł wielką porcję lodów i usłyszawszy, że ciocia Gabrysia rusza jutro rano do
Poznania, powiedział ochoczo, że on też pojedzie, bo ma coś szybkiego do załatwienia. I że pomoże
cioci z tymi książkami.

Wuj Florek ucieszył się i przeprosił, że on jechać z nią nie mo-

że, bo do konia imieniem Kabanos, który postarzał się i coś ostatnio słabuje, ma przyjść
weterynarz. Ale, dodał, z przyjemnością pożyczy im busa, byle tylko wrócili z nim do obiadu, bo po
obiedzie trzeba przywieźć zamówiony na budowę cement. Pomoc Józka będzie mile widziana.

Najmłodszy Rojek sięgnął do misy po pękatą fioletową renklodę, wbił w nią swe wielkie siekacze,
aż sok trysnął, i pomyślał sobie, 159

że jest jeszcze jeden powód do podziwiania kuzyna: otóż wszyscy potrzebują jego pomocy.

Ten Józek to jest jak baobab!


4.
Iduś, ty bazyliszku!

Piszę od Floriana, bo już tu jesteśmy, po długich bojach. Dlaczego nie dajesz znaku życia? Czy
znów poszłaś się opalać i tym razem dostałaś jednak udaru? (Wielkie nieba, pomyślałby kto, że
doktor medycyny, matka trojga dzieci, kobieta niegłupia et cetera potrafi, od czasu do czasu
zachować się w sposób zrównoważony. Ale nie, dzień po dniu mija, a Ty ciągle w emocjonalnej
wibracji).

Zjedliśmy właśnie lody u Patrycji. Pulpa fabrykuje je obsesyj-nie i magazynuje w wielkiej


zamrażarce, metodycznie oznaczając pu-dełka pisakiem. W opisie jest nie tylko smak lodów, lecz i
data ich produkcji, wraz z godziną zamrożenia (co ma pozwolić na przemy-

ślaną rotację i utrzymywanie lodów w stanie nieustannej zdatności do spożycia). Zamrażarka stoi
w piwnicy, a na wypadek ewentual-nych awarii i wyłączeń kupiony został specjalny generator
prądu elektrycznego, funkcjonujący na paliwo samochodowe. Powiedziałabym trzeźwo, że wobec
stale rosnących cen tego ostatniego bardziej opłacalne byłoby kupowanie zwykłych lodów w
pobliskim sklepiku.

Jednakże dzieła Pulpy są rzeczywiście unikalne (lody z kwiatów 160

czarnego bzu, lawendowe z cytryną albo malinowe z szałwią!). Robrojek, który myśli praktycznie,
rzucił całkiem serio (oblizując wąsy po sorbecie jeżynowym), pomysł, by Pulpa otworzyła sklepik
gelate-rię, i poradził jej znaleźć jakiś dobry lokal w mieście. Pulpa go wy-

śmiała (powiedziała, że jej przebywanie w mieście dłużej niż przez konieczną godzinę nie wchodzi
w ogóle w rachubę). Do tej pory nie rozumiałam w pełni jej stanowiska. Ale nagle, ku własnemu
zaskoczeniu, je podzielam.

Wieś!!! Po co my w ogóle siedzimy w tym Poznaniu? (Jeżyce tak bardzo się zmieniły). Czy nie
lepiej dojeżdżać do pracy i oddawać miastu tylko połowę dnia, a pozostałą część doby spędzać na
trawie, w ciszy, wśród drzew i kwiatów?

Właśnie wyjechała rodzina Floriana; jego mama miała wiosną operację. Teraz pojechała do
sanatorium, Florek mówi, że już cał-

kiem niepotrzebnie, bo u nich ona zawsze dojdzie do siebie. Trzeba przyznać, że oboje zrobili z
tego miejsca coś wyjątkowego. Każdego lata jest tu piękniej. Możesz sobie wyobrazić, ile pracy za
tym stoi!

Jak ta nasza mała, słodka Pulpa zdołała wyrosnąć na taką dzielną i zaradną kobietę! I kiedy ona
to wszystko zdąży zrobić! Patrzę na jej rozkład dnia i oczom nie wierzę!
Szkoda, że Cię tu nie ma! – tak dobrze nam tu razem. Natalia świetnie wygląda, choć jak zwykle
jeszcze przez jakiś czas po zakoń-

czeniu roku szkolnego bywa „trochę senna, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca”. Szymek jest
chudy i zamyślony, co miesiąc wyż-

161

szy, ostatnio namiętnie tworzy (z udziałem klocków lego) śmieszne filmiki animowane z dźwiękiem
i podkładem muzycznym, całkiem sam! – dziś wszyscy to oglądaliśmy na YouTube. (Nasza Mama
była zachwycona, pokładała się ze śmiechu przy tym oglądaniu, natomiast nasz sceptyczny Ojciec
kazał sobie szczegółowo tłumaczyć akcję i czynił krytyczne wtręty, i to dopiero było zabawne,
zwłaszcza gdy pojawiły się odwołania do tragedii greckiej!) Jędruś zrobił się bystrzak, śmiały
gaduła. Ma sprytne oczka i poczucie humoru! Miły! Zabawne, ten Zamyślony Szymon jest z twarzy
podobny do Roberta, a Wesoły Jędrek do Natalii. A kiedy się ro-dzili, było z tym podobieństwem
akurat na odwrót, pamiętasz? Dzieci się tak zmieniają!

A Ania i Nora na obozie w Hiszpanii! Pierwszy raz same! Podobno radzą sobie świetnie. Pulpa,
gdy o tym mówi, jest wcieleniem dumy i spokoju.

Co z Ignasiem? Chcę do niego przyjechać i trochę go pokrzepić, wyobrażam sobie, jaki jest
obolały i upokorzony, serce mi się kraje. Dlaczego nikt nigdy nie traktuje poważnie jego obaw i
jego idiosynkrazji? Przecież muszą być po temu powody, Ignaś nie jest histerykiem. Jeśli boi się
owadów, to dlatego, że one go gryzą, proste, prawda? Podaj mi jak najspieszniej namiary, gdzie
jesteście, jak do Was trafić? Przyjechałabym może pojutrze, jutro od samego rana jadę do
Poznania po resztę rzeczy rodziców. Trzymaj się, ruda smarkulo.

162

Gab.
5.
Gaba!

Nie zawracaj mi teraz głowy swoim wszechogarniającym instynktem macierzyńskim, Ignaś jest już
na chodzie, natomiast mamy tu problem w postaci pacjentki z brzydkim złamaniem kości śródsto-
pia (plus jeszcze kilka nieprzyjemnych drobiazgów), zakutej w gips i cierpiącej zarazem na ciele i
na duszy. To ostatnie zastanawiające.

Jeszcze czegoś takiego w mej praktyce nie widziałam: radosna, pro-mienna istota wbiega jak
sarna na ogromne drzewo w wieku 150 lat, a następnie spada z niego z wielkim hukiem, jak
gruszka, łamie nogę i momentalnie dostaje załamania nastroju. Nie wynika ono z bólu, to wiem na
pewno, bo zaprawiłam ją odpowiednimi środkami. Chodzi o coś innego. Ale nie wiem o co i to mnie
doprowadza do bezsilności, którego to stanu nienawidzę, jak się zapewne domyślasz, bo ty go też
nienawidzisz, wiem o tym doskonale. Ciekawa jestem zresztą, kto by lubił stan bezsilności, chyba
tylko przewrotne larwy w rodzaju doktora Kraniaka, które na zawołanie potrafią dostać perforacji
wrzodu żołądka.

Sytuacja skomplikowała się nie na żarty, bo, jak się okazuje, na tej jednej nieletniej dziewczyninie
wisiało tu bardzo wiele spraw, w realizacji których jej noga wydaje się być elementem czołowym,
że 163

tak powiem, i do tego najzupełniej nieodzownym. Jaja, kobyła, kurczaki, przewóz gęsi et cetera.
Być może to właśnie myśl o tych niezre-alizowanych obowiązkach tak ją rozstroja, ale przecież to
by było całkiem dziwne, dziewczyna ma 17 lat, w tym wieku obowiązki nie stają się jeszcze
przedmiotem manii, tak jak to można obserwować u znanego nam obu ordynatora oddziału
neurochirurgicznego. Na-wiasem mówiąc: czy masz od niego jakieś wieści (bo ja nie!) i czy
przepadł na oddziale, czy też może zamierza do was dołączyć przy niedzieli? Jeśli to drugie, to
powiedz mu, że nie zgodzę się zobaczyć go prędzej, niż mi przyzna, że lata przejściowe mogą być
różne dla każdej jednostki ludzkiej. I niech to powie przy wszystkich! Wtedy mu przebaczę.

Może chciałabyś wiedzieć, co słychać u mojej na odmianę no-gi? Otóż, postanowiła się jakoś
wylizać. Boli co prawda nadal, a obrzęk, jak i wylew podskórny utrzymują się nadal, ale – uwaga!
– na widok cierpień innych nóg, cierpień większych niż swoje, jakby się zawstydziła i obecnie
pozwala mi na poruszanie się bez krzesła na kółkach, choć wciąż jednak z grabiami. Krzesło na
kółkach powróci-

ło natomiast do swej właścicielki, która ujeżdża na nim po całym domu i próbuje ujeżdżać po
obejściu, od czasu do czasu roniąc ciche łzy. Obie babcie nie zwracają na to popłakiwanie
większej uwagi (jedna jest na to zbyt twarda, druga zbyt rozkojarzona), ale też przyznać trzeba, że
mają teraz więcej roboty, bo przejęły sporą część obowiązków swej wnuczki.

164
Sama widzisz, że jeśli chodzi o kontuzje i wypadki, sytuacja tu rozwija się bujnie i obiecująco.
Nieszczęścia lubią chodzić parami, a to już jest trzecie. Może za czwarte do drugiej pary należy
uznać klę-

skę urodzaju, którą mamy w obszarze wiśni! – dużych drzew wi-

śniowych jest tu w sadzie około dwudziestu, posadził je tutejszy dziadek nieboszczyk, oczywiście za
życia, a wszystkie latoś dały bujny plon. Nie będę się nad tym rozwodzić, powiem tylko, że z
letniczki niezobowiązująco zaproszonej do łasowania, poprzez udział w pil-nym drylowaniu stałam
się obecnie osobą, na której zawisła odpo-wiedzialność za całość przerobu. Tak. Zostałam z
wiśniami na głowie i zamiast raczyć się należnym odpoczynkiem, zrywam je, dryluję i przerabiam
na konfitury w tempie 10 słoików dziennie. (Soku wychodzi znacznie więcej niż 10, a też go trzeba
pasteryzować). Dobrze, że pamiętam, jak ciotka Felicja to robiła. Chodzi zwłaszcza o metodę
szumowania. Nota bene, niełatwo się szumuje na stojąco, gdy noga człowiekowi doskwiera. No ale
tym bardziej nie mogłaby tego robić Dorotka.

Czy już Ci napisałam, co było powodem jej upadku ze 150-letniego orzecha?

A nie, nie napisałam. No to już Ci lepiej nie napiszę. Sama widzisz, że wizyta Twoja tutaj musi
zostać przesunięta w czasie, byłabyś dodatkowym problemem. Ale spokojnie. Twój syn w znacznym
stopniu momentalnie ozdrowiał (widziałam to na własne oczy), a przynajmniej nie zachowuje się
już, jakby miał zaraz skonać, przeciwnie 165

nawet, przepełniony poczuciem winy stara się pomagać, jak tylko umie. Umie oczywiście niewiele,
mam na myśli zakres tutejszych skomplikowanych prac domowych i gospodarczych, ale jeśli chodzi
o zmywanie naczyń wykazuje się pewnym nawet kunsztem, a wręcz pedanterią, moje gratulacje.
Toteż został mu ten obowiązek przydzie-lony na stałe. Wykonuje go bez szemrania. Przestał też
napomykać o rychłym wyjeździe. Widuje się go obecnie wyciągniętego na jednym boku u stóp
poszkodowanej, jak z całkowitym oddaniem czyta jej wiersze.

Być może ta noga uderzyła mu do głowy. W takim przypadku przyjazd nadopiekuńczej matki
mógłby go zbić z pantałyku. Nie przyjeżdżaj. Lepiej pilnuj rodziców. To na razie.

Ida

PS Ciesz się, że nie widzisz moich paznokci. A w szczególności – ich barwy. Jeśli nie uda mi się ich
domyć, będę musiała rozstać się z zawodem.

PPS Mam na myśli oczywiście paznokcie u rąk.


6.
Dopiero w dwie godziny po tym, jak Dorota dała mu dwa naprawdę piękne, eleganckie maty, a
trzecią partię szachów zakończyła wynikiem patowym, Ignacy Grzegorz przestał odczuwać gorycz
po-166

rażki. Na Jowisza, zagrał z nią dlatego, że siedziała z nosem na kwintę, chciał ją rozweselić i
podnieść na duchu. Tymczasem nie tylko nie poprawił jej nastroju, ale wyraźnie popsuł własny!

Po pierwszej partii uznał, że nie docenił przeciwniczki, że grał

nieuważnie i dlatego przegrał. Ale przy drugiej skupił już wszelkie moce ducha – i znów dostał
inteligentnego mata.

Wynik patowy mógł być, o zgrozo, efektem litości.

Wolał o tym nie myśleć. Ambicja bolała go strasznie. A Dorota Rumianek wydała mu się teraz
wręcz odpychająca, choć ani nie kpiła z pokonanego, ani nie robiła po wygranej partii takich
triumfujących min, jak na przykład kuzyn Józef, z którym gra w szachy była istnym koszmarem
(rudy, jako partner, był kompletnie nieprzewidywalny, ponadto preferował rozbójnicze zasadzki
albo też akcje partyzanckie, a przy tym groził, że zaraz zaśnie, i wciąż Ignacego popędzał, od-
mawiając mu należnego wszak prawa do refleksji). Nie, Dorota, od-niósłszy miażdżące zwycięstwo,
siedziała spokojnie, myśląc wyraź-

nie o czymś innym, jakby te wygrane nie miały dla niej żadnego znaczenia. I to było najgorsze.

Dopiero ciotka Ida poprawiła mu nieco humor.

– Dała ci łupnia, co? – skomentowała na stronie. – Nie dziw się, dziewczyna jest w klubie
szachowym. W tym liceum. Kiedyś mi o tym wspomniała. Dużo trenuje.

Poczciwe ciotczysko! Ignacemu zrobiło się trochę lepiej. Cóż, jeśli dziewczyna regularnie trenuje
w klubie szachowym, przegrać z 167

nią nie jest aż tak wielkim despektem. Sam grywał tylko od czasu do czasu, głównie z tatą. Obaj
lubili grę spokojną, analityczną, taką, przy której, namyślając się, można zarazem podyskutować, a
nawet pożartować. Co do mamy – była tak uczciwa i prostolinijna, że każdy mógł z góry
przewidzieć większość jej posunięć. Ignacy często da-wał jej wygrywać w szachy, a mama się
cieszyła.

Ale Dorota go po prostu ewidentnie przewyższała.

Postanowił pogodzić się z tym niemiłym faktem, lecz za to skonfrontować się z nią na płaszczyźnie,
w której to on był silniejszy.
Udał się więc (używszy obficie aerozolu przeciwko komarom, meszkom i kleszczom) na dwór, bo
zauważył, że to tam Dorota przebywa teraz najchętniej.

Siedziała na swoim krzesełku komputerowym w cieniu feral-nego orzecha, przy ogrodowym stoliku,
a nogę zakutą w gips trzymała w poziomie, na kuchennym zydelku wymoszczonym poduszką.

O zydelek ten wspierała również, z typowym dla siebie talentem do organizowania przestrzeni,
życia i w ogóle wszystkiego, ustawiony na drugim kolanie koszyk z ziemniakami. Na trawie stał
garnek z wodą, do którego co jakiś czas wrzucała obraną bulwę.

– Pogadajmy o poezji – rzekł, rozścielając koc u jej stóp i kła-dąc się ostrożnie na boku.

– Znowu?

– Znowu – rzekł Ignacy Grzegorz Stryba, podrygując nerwo-168

wo, ponieważ czuł, że coś mu łazi po szyi. Ale to było tylko złudzenie, nic po nim nie łaziło. Po
pierwsze, aerozol miał taki zapach, że odstręczał nawet jego samego. Po drugie – rzecz dziwna! –
w spo-kojnej obecności Doroty owady najwyraźniej się hamowały. – Dobrze, no więc Leśmian cię
męczy, Wierzyńskiego nie chcesz słuchać, Tuwim to staroć. Od razu czułem, że poezja to dla ciebie
obszar zamknięty. Ale przyszło mi do głowy, że może ty po prostu masz nega-tywne nastawienie do
poetów płci męskiej.

– A to możliwe – zgodziła się Dorota nieco, jak na nią, apa-tycznie. – Dla mnie mężczyzna, który
pisze wiersze zamiast borykać się z życiem, to jest osobnik lękowy.

– Lękowy?! Posłuchaj, oceniasz niesprawiedliwie. Bardzo niesprawiedliwie. Mężczyzna, który


pisze wiersze, może w ten właśnie sposób boryka się z życiem.

– He, he, on w ten właśnie sposób się boryka z życiem, a jego żona zarabia na chleb i buty dla
dzieci. Mam uważać, że to jest w porządku? W porządku był Słowacki, on się nie ożenił, on buty
mógł

mieć w nosie.

– Jakie buty?!... Ja nie wiem, co to jest, ale ty wszystko, dosłownie wszystko widzisz po swojemu.

– A ty nie? – zdziwiła się Dorota.

– Ja też piszę wiersze – wyznał nagle Ignacy Grzegorz.

– Piszesz wiersze?

– Czyżbym tego właśnie nie powiedział przed chwilą? Znów 169

powtarzasz, a już przez chwilę myślałem, że ci przeszło.


– Nie wiedziałam, że piszesz wiersze.

– Teraz już wiesz. Ale ponieważ i tak mnie uważasz za osobni-ka lękowego... właściwie, może
naprawdę nim jestem... to nawet nie będę ci tłumaczył, dlaczego je piszę.

– A dobrze – zgodziła się Dorota.

Ignacy starannie ukrył doznane znowu uczucie przykrości. Ale ona i tak to zobaczyła.

– Jejku, no nie rób takiej miny. Nie chciałam być niegrzeczna.

No i przecież ty nie jesteś jeszcze mężczyzną! – powiedziała serdecznie, z pocieszającą intencją. –


Jak dorośniesz, to ci te wiersze przejdą, jak wietrzna ospa.

Ignacy Grzegorz Stryba zamilkł, otworzył usta i po chwili je zamknął. Cóż, nie będzie się indyczył i
spierał z zagipsowaną ofiarą jego własnej fobii. Nie będzie jej też niczego udowadniał. Przełknie
jakoś to upokorzenie.

– Posłuchaj Bronisławy Ostrowskiej – zaproponował ugodowo.

– Sonet. Kobiecy punkt widzenia. Może to do ciebie wreszcie przemówi. No i jest to także, w
pewnym sensie, wiersz przedstawiający ciężką dolę owadów, powinien ci się spodobać.
Wyszukałem go w internecie. Uważaj:

W domu pachną smażone czereśnie,

Osy biją o nagrzane ściany...

170

W sercu wstaje z daleka, jak we śnie, Obraz dawno, dawno zapomniany:

Siedzę w cieniu chmielowej altany, Jest pogodnie, radośnie i wcześnie, Świeci zlotem kociołek
miedziany, A w nim pachną smażone czereśnie.

Walcząc witką z osami zlotemi,

Aby która w płyn lepki nie padła, Patrzę w czerwień wonnego zwierciadła –

A w nim widzę – dalekie od ziemi – Słodkich odbić różowe widziadła:

Wieczną bajkę dziecinnej alchemii.


Skończył czytać, złożył kartkę z wydrukiem wiersza i spojrzał

wyczekująco na Dorotę. Wydłubywała oczko ziemniaczane czubkiem noża (makabryczne zajęcie!),


a jej mina wyrażała poważne skupienie. Ignacy miał nadzieję, że skupienie to dotyczyło wiersza,
nie kartofla.

– I co? – spytał.

– Jest absolutnie jasne, że to nie były czereśnie, tylko wiśnie -

skonkludowała Dorota, z pluskiem wrzucając obrany ziemniak do 171

garnka, jakby stawiała kropkę nad „i”.

Ignacy omal się z triumfem nie roześmiał: czyż nie przewidywał takiej właśnie rzeczowej reakcji?

– Próbowałam kiedyś usmażyć czereśnie – ciągnęła, sięgając raźno po kolejną bulwę – ale
konfitura z nich nie wyjdzie, o nie.

Wyjdzie mdły dżem. A ta czerwień wonnego zwierciadła. Lepkiego.

Dobrze oddane! Jak mi nie wierzysz, to idź do kuchni i zajrzyj do garnka, przy którym stoi twoja
ciocia. To nie czereśnie puszczają tam lepki sok.

– Ależ... – zamrugał w oszołomieniu Ignacy – dlaczego miałaby poetka zamieniać wiśnie na


czereśnie?

– Dlaczego? Była praktyczna. Popatrz na rymy. „We śnie” i „wcześnie”. W sam raz. A co rymuje
się ze słowem „wiśnie”? Chyba tylko „skiśnie”, „błyśnie” albo „świśnie”.

– „Pryśnie” lub „tryśnie”... – uzupełnił w zadumie Ignacy. – I tylko to by ewentualnie pasowało.

– Cały wiersz musiałby być o czymś innym, nie o słodkich wspomnieniach. A jej właśnie na nich
zależało.

– No wiesz, chyba masz rację – przyznał niechętnie.

– Pewnie, że mam rację. Ale patrząc od strony naukowej, a nie kuchennej, to nie jest duża
nieścisłość – ciągnęła Dorota. – Wiśnia pospolita, Cerasus vulgaris, powstała przez wielokrotne
krzyżowanie czereśni ptasiej z wiśnią karłowatą.

– Uhm. Zaraz mi powiesz o roli owadów w tym procesie.

172
– Wiśnia jest samopylna. Ale racja, świat bez owadów przestałby żyć. A ty nimi pogardzasz.

– Ja nimi nie pogardzam, ja się ich boję.

– Boisz się? Najwyżej cię taki użądli. Poboli cię, poswędzi i przestanie. Żebyś to chociaż miał
alergię. Ale nie masz. Spuchłeś akurat tak, jak każdy. Skąd ta panika?

– Są takie obrzydliwe.

– Obrzydliwe?! Są zachwycające! Takie malutkie arcydziełka konstrukcji. Żywe pojazdy kosmiczne.


O własnym napędzie! Wystarczy się zapatrzeć na ich przetchlinki, żeby to zrozumieć.

– Yh. Czy może istnieć wstrętniejsza nazwa?

– Są gorsze. Ta jest funkcjonalna. Przetchlinki. Zawsze parzy-ste. Zastanawiałeś się kiedyś nad tą
symetrią? Przetchlinki doprowa-dzają powietrze do tchawek.

– Niestety, wiem. Musiałem się o tym uczyć. Tak jak o jajach kurzych i ich sznureczkach
białkowych. Yyy.

– Tchawki mają chitynową osłonkę, i to elastyczną! To jest ge-nialne. Tlen dostarczany jest
tchawkami wprost do każdej komórki, z pominięciem układu krwionośnego. Dlatego organizm
owada ma taką nieprawdopodobną wydajność gazową, to jest, rozumiesz chyba, potrzebne do lotu.

– Układ krwionośny. Yh.

– A serce – wielokomorowe.

– Mają serca.

173

– Mają.

– To straszne.

– To piękne.

– Ty wszystko widzisz po swojemu.

– Widzę, jak jest. To ty widzisz inaczej. Są takie tajemnicze!

– Owady?!

– Owady. Nic nie wiemy o ich początkach. Wiemy tylko, że jako pierwsze spośród wszystkich
zwierząt nauczyły się latać. Mamy dowód – skamielinę! – że latały już we wczesnym dewonie,
jakieś czterysta milionów lat temu...
– Czterysta...?! Tyle lat! Nie chciałbym żyć w dewonie i patrzeć na to, jak owady, yh, w kółko sobie
ewoluują. Co za ohyda.

– Ohyda? Wiesz co, Ignaś, powiem ci tak szczerze, jak bratu: ty się zgrywasz.

– Ja się zgrywam?!!!

– Tak, ty. Jesteś dumny ze swojej wrażliwości, pielęgnujesz ją.

I wyolbrzymiasz. Udajesz sam przed sobą. Nawet ta żałoba po Magdusi sprawia ci przyjemność.
Skończ z tym, bo to niezdrowe. I przestań się tak wszystkiego brzydzić, natura nie jest obrzydliwa.
Popatrz wokół, zastanów się nad tym powszechnym cudem celowości. Tu wszystko jest po coś!!! A
ty brzydzisz się nawozu, brzydzisz się jaj i kur. Boisz się owadów. Masz im za złe, że się zachowują
po swojemu!...

– Wiesz, prawdę mówiąc... to sobie mam za złe, że się zacho-174

wuję po swojemu. Gdyby nie ja, nie miałabyś teraz nogi w gipsie.

Ale też krzyknąłem szybciej, niż pomyślałem, wiesz, chciałem cię ostrzec. Widziałem, że lada
moment złapiesz za szerszenia. Był tam i czekał.

– Jakbym złapała za szerszenia, to wtedy już na pewno bym zleciała. Więc się już nie martw. Tak
czy inaczej, było mi sądzone, że zlecę.

– A nie masz żalu?

Dorota zastanowiła się uczciwie.

– Żalu? No, mam żal, chociaż nie wiem, czy do ciebie – przyznała. – Noga mnie boli. I jestem
uziemiona. Wszystko wzięło w łeb.

To też chyba było mi sądzone.

I nagle zmierzchła, posmutniała tak bardzo, że Ignacy bez namysłu zaoferował swe usługi z
zakresie tego, co wzięło w łeb. Oraz dosłownie w każdej dziedzinie – dodał – która obecnie leży,
przez tę nogę, odłogiem, co zapewne powoduje w obowiązkowej naturze Doroty istną burzę
sprzecznych emocji. To właśnie burza sprzecznych emocji, te nagłe ambiwalencje, powodują takie
emocjonalne roz-chwianie, wyjaśnił (a ona spojrzała na niego kpiąco, choć łzawo).

– Zrobię, co będę mógł i umiał! – zakończył żarliwie.

– Dzięki. I tak już myjesz za mnie naczynia i sprzątasz łazienkę. Tak. Jest coś, co mógłbyś jeszcze
zrobić. Wiesz, że... (tu poczer-wieniała) zgubiłam pieniądze... i torbę termiczną...

– ...i korale – dopowiedział domyślnie Ignacy. I, masz ci los, 175


ona już płakała! Dwie wielkie łzy samoczynnie opuściły jej oczy i popłynęły strużkami po
policzkach.

Ignacy poderwał się z pozycji półleżącej (spoczywał dotąd na kocu i poduszce), wydał okrzyk bólu,
ukląkł bez sił, bo nogi się pod nim ugięły, i chwycił się mimo woli za pośladek. Lecz zaraz
zapomniał o swoim cierpieniu i zrobił to, po co wstał: wyjął delikatnie (lecz stanowczo) ostry nóż z
ręki Doroty. Jeśli chciała sobie ocierać łzy grzbietem dłoni, to proszę bardzo. Ale bez tego noża.
Wyobraź-

nia ukazała mu zbyt straszliwą scenę, pełną czerwonej, lepkiej krwi i głębokich podłużnych nakłuć
w bliskiej okolicy oka. Aaa!...

W oknie kuchni ujrzał zaciekawioną twarz ciotki Idy i zdał sobie sprawę, że pewnie śmiesznie
wygląda, jak jakiś starodawny absz-tyfikant w ataku zazdrości, na kolanach przed płaczącą
Dorotą, i do tego z nożem w ręce. Wrzucił go do garnka w wodą; tam przynajmniej nikogo nie
skaleczy. Czym prędzej zmienił pozycję i znów opadł na koc.

– Mam gdzieś pojechać? – zapytał.

Już nie łzawiła.

– To było przed sklepem „U Kasi” – powiedziała. – Po drugiej stronie szosy i za lasem, powiem ci
gdzie. Napisałam już maila, pani Kasia odpisała, ma te pieniądze, czeka. Tu są na ogół uczciwi
ludzie, nawet ten Bogatka... Ale torba przepadła. Szkoda. Mama mi ją przysłała z Oslo, właściwie
to nie jest torba, tylko tak wygląda, to raczej taka lekka turystyczna lodówka, z uchwytami.
Zielona w białe paski, 176

duża, usztywniona. Jakbyś gdzieś ją zobaczył w krzakach, no, kto wie...

– Rozejrzę się – rzekł Ignacy niepewnie.

– Rozejrzyj. Poprosiłabym Chrobota, żaden problem dla niego – podjechać mercedesem do sklepu.
Ale pani Kasia nie da mu ani grosza do ręki, i słusznie, przepiłby na miejscu. Słuchaj, babcie mają
w ogóle nie wiedzieć, że wróciłam bez forsy! Wstyd mi... się z tego tłumaczyć, nawet bym nie
umiała, bo to j e s t nie do pomyślenia.

Staruszki ciężko pracują, a ja gubię ich zarobek z powodu... no, z byle powodu. Ale jeśli nie
odbiorę pieniędzy w miarę szybko, któraś pojedzie z jajkami do sklepu zamiast mnie i wtedy
wszystko się wy-da.

– Aha.

– Nie mogę tak ni z tego, ni z owego wziąć Kobyłki i ruszyć, zwłaszcza że teraz nawet nie dam rady
jej zaprząc. A na motorynkę też z tą nogą nie wsiądę. Za to ty możesz, jak najbardziej.

– Nigdy nie prowadziłem motorynki – wyznał Ignacy Grzegorz.


– Na to nie trzeba nawet prawa jazdy. Poradzisz sobie. To tak jak jechać rowerem bez
pedałowania.

Ignacy Grzegorz nie umiał zbyt dobrze jeździć na rowerze, bo zawsze się obawiał, że straci
równowagę, czyli stan, który i tak osią-

gał z pewnym trudem. Czuł wszelako, że przyznanie się do tego nie przysporzyłoby mu szacunku w
oczach rannej Amazonki. A była – 177

zawsze – ale po tym wypadku zwłaszcza! – jakaś taka... silna i przemożna, że nie chciał wyjść w jej
oczach na głupka lub niedojdę. Czy można się przyjaźnić z niedojdą, który do tego przegrywa w
szachy trzy razy pod rząd?! Chrząknął.

– Troszkę potrenuję i gotowe – powiedział raźno. – Dziś potrenuję, a jutro pojadę. Może tak być?

– Może być. Byle było! – odpowiedziała z wdzięcznością Dorota Rumianek.

3 sierpnia

SOBOTA
1.
Jeszcze na chwilę przed wejściem do busa nie było jasne, które z nich ma zająć miejsce za
kierownicą. Gabriela uważała, że skoro Florek jej właśnie wręczył kluczyki, tym samym dał do
zrozumienia, komu powierza swój samochód. Ale Józek najwyraźniej sądził, że otrzymała kluczyki
tylko po to, by mu je oddać, toteż bez słowa wy-ciągnął rękę, a jego figlarny uśmiech przekazywał
coś w rodzaju komunikatu: „No, ciotko! Nie drocz się! Kto tu lepiej prowadzi i w dodatku jeszcze
nigdy nie wpadł na drzewo?”. Coś w tym rodzaju.

Pomyślała, że w rzeczy samej chłopak częściej niż ona jeździł tym busem (Florian, który nie miał
własnego syna, przepadał za Józkiem i pozwalał mu na wszystko!), ona zaś przywykła głównie do
prowa-178

dzenia swojej astry. W dodatku już od samego rana był upał, blask wypełniał suche, rozwibrowane
powietrze i Gabriela czuła, że zaczyna ją boleć głowa.

Złożyła kluczyki na wielkiej łapie siostrzeńca.

W busie była klimatyzacja, którą Józek włączył zaraz po star-cie, więc jazda niekoniecznie
musiała oznaczać udrękę. Widząc, jak chłopak prowadzi – spokojnie a pewnie – Gabriela
odprężyła się, oparła głowę i przymknęła oczy. Nie przyznawała się do tego zbyt chętnie nawet
przed sobą, ale kiedy chciał ją wozić jej własny syn Ignacy Grzegorz, wolała jednak prowadzić
sama. Był kierowcą zbyt nerwowym i zbyt ostrożnym, a zarazem, niestety, zbyt roztargnionym.
Kiedy widziała, jak kurczowo trzyma on kierownicę, gryząc przy tym wargi, sama zamieniała się w
kłębek nerwów. Kiedy bywa-

ła świadkiem jego nagłych zamyśleń przypadających akurat na najbardziej wymagające uwagi


sytuacje, miewała potem nocne koszma-ry. Dlatego zbyt rzadko pozwalała mu prowadzić, wskutek
czego biedny Ignaś nie nabierał praktyki. Błędne koło. (Skrupiło się to wszystko na Idusi, która w
efekcie teraz jest bez samochodu).

Józinek natomiast, przeciwnie, już od małego, co wakacje, a nawet co weekend, ujeżdżał ze swym
ulubionym wujkiem Florianem po leśnych i polnych drogach; został nieźle podszkolony także na
terenie miejskim, przez swego ojca, więc zrobienie prawa jazdy było dla niego czystą
formalnością.

– „...Komisja Europejska wie lepiej, jak osiągnąć sprawiedliwy 179

kompromis w negocjacjach z krajami pogrążonymi w kryzysie -

odezwał się nagle w samochodzie głos męski. – Zgodnie z traktatami unijnymi jesteśmy
zobowiązani do działań wspierających socjalną gospodarkę rynkową...”

– Zgaś to, dobrze? – jęknęła Gabriela, nie otwierając oczu.


– „...nasze europejskie problemy powinniśmy rozwiązywać w Europie...” – zdążyło jeszcze
powiedzieć radio, nim umilkło.

– Głowa mnie ćmi, przepraszam – powiedziała Gabriela tonem usprawiedliwienia. – Chciałeś


posłuchać?

– Nie, tak tylko włączyłem, odruchowo.

– Mam już alergię na media. Wszystkie.

– Ja też.

– Dobrze nam jest na wsi, co?

– Tak – odparł żywo siostrzeniec. – Wszystko mi się tu podoba. Zwłaszcza... no, ludność.

– Ludność! – zdziwiła się Gabriela i aż otworzyła oczy. – Dlaczego akurat ludność? Florek mi
opowiadał, jak sobie świetnie radzisz z końmi. Myślałam, że o nich coś powiesz.

– Konie też są piękne – zgodził się Józef w zamyśleniu, po czym zamilkł, prowadząc busa szosą
kostrzyńską, pod wysokimi topolami, poprzez lasy, pola i zielone zakątki, obok wielkiej plantacji
róż, jednej, drugiej i trzeciej, mijając sady jabłkowe, śliwkowe i mo-relowe, skręcając przy
zdobnej w kwiaty białej figurce Matki Bo-skiej, stojącej na tle narożnego żywopłotu. Tu, obok
tablicy z napi-180

sem OGRODNICTWO DAGLEZJA i strzałką, odbiegała w lewo długa droga, prowadząca do domku
Laury i Adama, tylko że teraz ich tam nie było – śladami Mickiewicza ruszyli do Lozanny. O,
jeszcze tylko blaszane hale, zrudziałe od suszy tuje, żwirek i już wyjazd na Swarzędz. Silnik
pracował cicho i równo, samochód lekko kołysał. Gabrieli kiwała się ta ćmiąca głowa.

Na długiej ulicy Warszawskiej, już przed granicą Poznania, zatrzymując się na światłach, Józef się
wreszcie odezwał: – Mogłem w Swarzędzu.

– Co? – ocknęła się z otępienia. (Czyżby zasnęła?) – Farbę kupić. Zgapiłem się. Ale jeszcze jest
Castorama, mo-

żemy podjechać zaraz.

– Nie, nie, nie chcę czekać w samochodzie. Już ty mnie najpierw dowieź na Roosevelta. Zanim ja
wszystko spakuję, skoczysz sobie po zakupy, masz na to co najmniej godzinę.

– W porządku – rzekł Józef i ruszył, bo światła zmieniły się na zielone.

– Spałam – uprzytomniła sobie jednak Gabriela. – Śnił mi się ojciec. Mówił, żebym nie zapomniała
zabrać popiersia Seneki.

Siostrzeniec okazał rozbawienie. Ładnie się śmiał, rudzielec jeden, zawsze tak było, nawet kiedy
jeszcze jeździł z Idą wózkiem spa-cerowym. Każdy uśmiech na tej poważnej, szczerej twarzy był jak
nagły i niespodziewany rozbłysk słońca, tym cenniejszy, że rzadki.

Uśmiechnęła się także.

181

– Dziwna rzecz, sny – zauważyła sennie, masując sobie obola-

ły kark. – Ani przez chwilę nie myślałam o zabraniu na wieś popiersia. Czy to możliwe, że miałam
je w podświadomości? Czy też raczej, jak twierdzi twoja poetyczna ciotka Natalia, śni nam się to,
co inni chcą nam przekazać?

– Kto wie – mruknął Józek, wprawnie wyprzedzając TIR-a. – Ja to dopiero miałem numer.
Niesamowity. To się nie zdarza. Po prostu wpadłem na kogoś, kto mi się śnił.

– A co w tym niesamowitego? Zwykła rzecz, sny często nam reprodukują wrażenia z całego dnia.
Jak za długo w nocy siedzę nad pracami studentów, to potem jeszcze do rana je w kółko poprawiam
i podkreślam błędy.

– Tak, ale ja tej... osoby... przedtem nigdy nie widziałem. Nigdy. A śniła mi się. I dopiero potem ją
spotkałem.

– Coś ty! Raczej niemożliwe. Dorobiłeś sobie wszystko post factum1, człowiek czasem ma takie
skłonności.

– Nie ja! Wiem, co mówię. Nic sobie nie dorabiałem, nie jestem taki. Śniła mi się, a dopiero dwa
dni potem ją spotkałem w rea-lu.

– I myślałeś, że to sen! – zadowcipkowała Gabriela. Józek nie podjął jej tonu.

– Nie – powiedział poważnie. – Od razu wiedziałem, że to jest

1 po fakcie (lac.)

182

naprawdę. Wiesz. Naprawdę.

I umilkł na resztę drogi.

Zresztą Gabriela i tak się znów zdrzemnęła.

Kiedy się obudziła z ciężką głową i charakterystycznym światełkiem, pulsującym ostrzegawczo w


jednym oku, stali na Roosevelta, przed domem, w powietrzu unosił się żółty kurz, ziemia dudniła,
słońce lało szalony blask przez wszystkie okna, a Józek czekał spokojnie, z założonymi na
kierownicy rękami. Przyglądał się ciotce z uśmiechem pełnym sympatii. Kochany dzieciak.
– Koszmar z Seneką? – zapytał.

– Nie tym razem – jęknęła Gabriela, łapiąc się za skronie. – Pę-

dzę w kierunku aspiryny, dzięki, cześć. Wracaj za godzinę. Czy dłu-

żej?

– Godzina wystarczy – odrzekł. – Muszę tylko kupić farbę.

Akryl.

– A to i na Dąbrowskiego dostaniesz, po co znów masz się pchać w te korki?

– Tu nie będą mieli. Potrzebny mi specjalny odcień. Trzeba umieszać.

Wyskoczył z samochodu, otworzył drzwiczki przed Gabrielą, podał jej rękę, poczekał, aż ciotka
zejdzie i dotrze do bramy. I odjechał.

183
2.
Wydzielona część starego wielkiego mieszkania przy Roosevelta, którą zajmowali Strybowie,
znajdowała się tuż przy wejściu, po lewej stronie od głównych drzwi wejściowych. Ale zawsze po
wejściu z klatki schodowej pierwsze kroki kierowała Gabriela – jak zresztą i każdy inny członek
rodziny albo i gość – do wielkiej kuchni, mieszczącej się po prawej stronie w głębi, na końcu
długiego korytarza. Teraz też tam poszła przez ten korytarz, pełen dźwięcznych ech, dziwnie pusty
obecnie i zastawiony jakimiś paczkami. W kuchni zawsze ktoś był. To w tym właśnie pomieszczeniu,
zdecydowanie, znajdowało się centrum życia rodziny Borejków i jej nieformalny salon.

Pokój, który mógłby ewentualnie pełnić rolę salonu – zielony balkonowy – po ślubie Laury dostał
się Ignasiowi. Już nie był zielony, tylko popielaty, miał białe pionowe żaluzje zamiast dotychcza-
sowych firanek, halogenowe oświetlenie i przypominał obecnie bibliotekę naukową z nowym,
imponującym biurkiem w centrum oraz z nowym komputerem, skanerem, drukarką i szeregiem
segregatorów alfabetycznych pod jedyną wolną od książek ścianą.

Jak na świątynię pracy umysłowej wybitnego studenta było to, przyznać trzeba, miejsce urządzone
idealnie. Wszystkie odwieczne regały z książkami, dotąd stojące w korytarzu, zostały zbiorowo od-
kurzone i powędrowały (za uroczystą zgodą dziadka, który miał przy tym taką minę, jakby
przekazywał wnukowi bezcenny legat przed-184

śmiertny) do tego pokoju, który odtąd powinien się chyba nazywać gabinetem.

Nie do wiary, ale po tylu latach korytarz został wreszcie od-korkowany! Przynajmniej będzie
można odmalować jego popękane tynki, odsłonięte w swej bezbarwnej nędzy wraz z kurzem i
festona-mi pajęczyn zaregałowych, liczącymi pewnie i pół wieku. Najwyraźniej Grześ ma to w
planach: wyżej położona część pajęczyn zosta-

ła już wessana odkurzaczem, lampy i podłogę okrywała folia. Sufit został wyszpachlowany
Pachniało wilgotnym tynkiem.

Mąż czekał na Gabrielę przy kuchennym stole: brodaty, długo-włosy, szczupły, ubrany tylko w
kąpielówki, nieco jakby zakurzony i z kropkami gipsu we włosach i na twarzy. Wyglądał w tym
pustym mieszkaniu trochę jak Robinson w okularach, tyle że bez Piętaszka.

Wyglądał też na istotę, której upał wcale nie przeszkadza w istnieniu.

Kuchnia była dziś wysprzątana, czyściutka jak nigdy, a on, od-prężony, siedział przy wielkim stole
i mieszał w kubku syczącą aspirynę, a nawet chyba dwie.

– Dostrzegłem z okna początki migreny – powiedział ze swoim łagodnym uśmiechem, niknącym w


szpakowatej brodzie. – Masz wtedy takie zmrużone oczy i wyraz zagubienia. Wypij to. Zaraz ci
zrobię kisiel. W skrobi jest dużo potasu. A wiesz, że w migrenie chodzi o potas. Gdybyś jeszcze
zrezygnowała z jedzenia konserw i mięsa...
– Najpierw aspiryna, Grzesiu. Żeby nie było za późno. Wolę 185

nie zaczynać od tych mocnych środków. Czy jest już woda?

– Trochę brązowa.

– Tylko nie zdradź rodzicom, że jest, bo zaraz wrócą! Och.

Wezmę brązowy prysznic – westchnęła z ulgą Gabriela, zauważając, że dostała aspirynę w


ojcowskim kubku z krasnalkiem. (Trzeba go też zabrać, żeby tylko nie zapomniała!) Wypiła.

– A teraz się połóż w ciemnym pokoju, z wentylatorem, i prze-

śpij parę godzin.

– Nie mogę! Muszę wszystko spakować.

– Nie musisz, prześpij się. Spakowałem.

– Co, książki?

– Nie widziałaś ich w korytarzu? Dwadzieścia dwa kartony.

– Oj, oj, ale przecież tylko ja wiem, jakie tato chciał zabrać.

– Spakowałem wszystkie z pokoju rodziców. Brałem kolejno, półka po półce, dział po dziale. Trzeba
przyznać, że twój ojciec zaprowadził tam wzorowy system. Wszystko opisałem na wierzchu, tak że
przy wyjmowaniu będzie porządek. Okleiłem taśmą. Rozkrę-

ciłem też łóżka. Słuchaj, przecież to jest jedyna i niepowtarzalna okazja od dziesięcioleci: rodzice
wyprowadzeni na miesiąc albo i dłużej, i to wraz z książkami! – tego jeszcze nigdy nie było. Można
u nich zrobić remont generalny. Trzeba tylko opróżnić pokój do zera.

Naprawdę, nie mogę malować ścian po kawałku, przesuwając co chwila jakiś regał, wyjmując
książki i układając je na nowo. Rega-186

łów tam jest osiem, wiedziałaś? Na trzydziestu metrach kwadratowych. Trzeba je po prostu też
wywieźć, żebym nie musiał ich przepychać z pokoju do pokoju. Poza wszystkim, parkiet jest w
stanie rozpaczliwym. Jak to wszystko stąd wyjedzie, będzie można wpuścić cykliniarza.

Gabriela złapała się za głowę.

– Grzesiu, upał cię dopadł. To jest właśnie amok. Coś ty wy-myślił? Mam zabrać to wszystko
busem Floriana? To ile kursów przewidujesz? Florian potrzebuje samochodu na...

– Wiem, na popołudnie – rzekł Grzegorz. – Dzwoniłem do Roberta. Załatwił mi od ręki, na wieczór,


wóz meblowy i dwóch mię-
śniaków do noszenia. Jego zięć, Czarek, ma sporą firmę przewozo-wą.

– Ale czy to wszystko się tam pomieści?

– Dzwoniłem do Roberta, żeby sprawdził. Poszedł, wymierzył, powiada, że spokojnie.

– A co na to Florkowie?

– Mówią, że dobry pomysł. Florek zna porządnego cykliniarza, da mi telefon.

– To po co ja tu właściwie jechałam w taki upał?

– Do mnie jechałaś – rzekł Grześ. I uśmiechnął się.

187
3.
Jazda na motorynce tym zasadniczo się różniła od jazdy na rowerze, że o zachowanie równowagi
było jeszcze trudniej. Zwłaszcza że na rowerze nigdy Ignacy Grzegorz nie siadał półgębkiem.

A teraz nie miał innego sposobu.

Po paru godzinach refleksyjnych prób, po treningach odbytych pod okiem zainteresowanego


wszelką nowością pana Chrobota (któ-

ry – wsparty zwisająco o swój płot – od pierwszej chwili nie spusz-czał oka z wyjącego pojazdu i
chwiejnego jeźdźca, a wreszcie prze-skoczył przez sztachety, by przejść do porad praktycznych, i
nawet ofiarnie biegał w ten upał za Ignasiem po piaszczystej, pylnej drodze, klnąc życzliwie,
rycząc ze śmiechu i momentami trzymając siodeł-

ko), w sobotę rano nastąpiła chwila próby generalnej na pustej szosie. Ponieważ pan Chrobot
uznał, spluwając, że wszystko przebiegło zadowalająco, Ignacy Grzegorz Stryba zameldował się u
Doroty po odbiór wskazówek.

Była w kuchni, przygotowywała na siedząco obiad, wydawała się dosyć zaaferowana. Otrzymał od
niej wszelako mapkę naszkico-waną na karteczce oraz zapewnienie, że pani Kasia została uprze-
dzona o jego przyjeździe; napisała jej też Dorota w mailu o swoim wypadku i zapewniła przy tym,
że jajka, jak zwykle, zostaną dostar-czone we wtorek. Tak więc zadanie stojące przed Ignacym było
zupełnie proste: pojechać, odebrać pieniądze i wrócić.

Gospodynie znajdowały się właśnie w kurniku, zajęte utrzymy-188

waniem przy życiu, a może i – kto wie? – jednoczesnym uśmierca-niem swojego mnogiego drobiu
(nawet tu dochodziły odgłosy, wskazujące na raczej dłuższe zatrudnienie obu staruszek w tym
straszli-wym przybytku).

Dorota uznała więc, że droga wolna, i doradziła, by Ignaś zjadł

wczesny obiad przed wyjazdem (ciotka Ida pławiła się dziś w jeziorze i zapowiedziała powrót na
trzecią).

Spożywszy bez szemrania podany mu chłodnik z ogórkami i boćwinką, ziemniaki z masłem i


koperkiem (za smażoną kurzą nogę grzecznie podziękował, wymawiając się upałem), sałatę ze
śmietaną oraz budyń z malinami, Ignacy wystartował motorynką spod domu.

Siedząc asymetrycznie, lecz w miarę pewnie, podjechał pod górkę, minął pamiętne miejsce z
kamieniem, na którym osadził był ciotczy-ne autko, wydostał się po piachu na szosę, rozejrzał się
starannie w obie strony (nic nie jechało), z umiarem dodał gazu i ruszył samotnie w dal, w
spiekocie południa, wzdłuż wielkiego szpaleru topól.
Mając w pamięci mapkę, a zarazem podziwiając malowniczy pejzaż, który przypominał mu to
obrazy Stanisławskiego (te obłoki!

te słoneczniki!), to Wyczółkowskiego (te łąki! te łany!), Ignacy Grzegorz Stryba wytypował


właściwy skręt w prawo, przy zjeździe zarył w piach, omal się nie wyłożył wraz z motorynką, z
pomocą prawej nogi złapał równowagę i pojechał już swobodnie przez las mieszany, wśród
wdzięcznych, dziwnie wypiętrzonych, pojedyn-czych pagórków, również porośniętych drzewami.
Jadąc tak, przypo-189

mniał sobie nagle wczorajszą opowieść pani Wiktoryny. Przy kolacji zebrało się jej mianowicie na
wykład o historii tych okolic, poczynając od czasów piastowskich. Słowa swe kierowała głównie do
niego, studenta historii sztuki, a przyznać trzeba, że jej nauczycielska przeszłość sprawiła, iż
wykład był dobrze skonstruowany, zwięzły, celny a bogaty w szczegóły. (Lednogóra, wojska
Bolesława Chrobrego maszerujące na szlaku Poznań – Gniezno, Bolesław Krzywousty osobiście na
rynku w Pobiedziskach, pospolite ruszenie, wystawienie przez miejscową ludność sporego oddziału
spośród mieszczan i kmieci, przodkowie, sztandary, miecze, bitwy na okolicznych polach i w
lasach, szczęk oręża, grzebanie poległych rycerzy i ciurów w kurhanach. Te rzeczy).

Ignacy Grzegorz zdał sobie nagle sprawę, że podskakując wraz z motorynką na korzeniach sosen,
przejeżdża obok tych właśnie kurhanów.

Toż to nie mogło być nic innego! Wzgórki tej wysokości i kształtu nie powstają wszak samorodnie
na terenach równinnych.

Zatrzymał motorynkę, zszedł z niej, posykując, ustawił ją na podpórce i pobrnął przez zeschłe
liście i jagody ku najbliższemu wzniesieniu.

Szedł i szedł, a wzniesienie jakby się oddalało, miast przybli-

żać, całkiem jak w baśniach ludowych całego świata. Jakże zrozumiałe są te wspólne
doświadczenia istot ludzkich w tak różnych kra-jach i kulturach, doświadczenia dnia codziennego,
przetwarzane na-190

stępnie w mity. Oddalające się góry, źródła żywej wody, chatki na kurzych nóżkach, braciszek z
siostrzyczką i pierniczkiem, wilki dybiące na dziewczynki, wilkołaki dybiące na dziwożony,
dziwożony dybiące na ludzi i vice versa, wszystkie te związki i ukryte znaczenia, zakorzenione w
podświadomości zbiorowej, które tak genialnie wytropił i opisał Bruno Bettelheim!...

Wtem Ignacy przystanął, bo uderzyło go, jak wielka cisza panuje w tym ciemnym, gęstym lesie.

Była przejmująca.

Z rzadka odezwał się dwusylabowo pojedynczy ptak albo coś znienacka zaszeleściło.

No i – brzęczało, owszem. Zielone muchy!

Ale poza tym – cisza. Lecz nabrzmiała jakąś skrytą Obecno-


ścią.

Być może były tu – z pewnością były! – ukryte za drzewami lub w krzakach, norach i wykrotach
jakieś zające, sarny, bobry... a może i dziki. Ale nie dawały o sobie znać. Chwilowo. Tylko go
obserwowały (dziesiątkami błyszczących oczu). Na razie.

Hm. Ignacy Grzegorz postał przez dłuższą chwilę na kępie mchu, przestępując z nogi na nogę, po
czym postanowił, że eksplora-cję kurhanów wyrastających na płaskim łonie natury przełoży sobie
na inną okazję. Stanowczo nie przepadał za łonem natury. Chrząknął, zanucił cicho pod nosem,
zawrócił w miejscu, po czym, nie oglądając się już na mroki lasu, podążył przez chaszcze z
powrotem ku mo-191

torynce. Szedł coraz szybciej i szybciej, wreszcie, poszarpany okrut-nie po łydkach przez kolce
jeżyn, wypadł, dysząc, na drogę leśną.

I nie zgubił się w kniei.

Widok motorynki, wiernie stojącej na podpórce i promienieją-

cej metalicznie w blasku słońca, nie tylko uradował go nad wyraz, lecz w dodatku umocnił w nim
wiarę w siebie. Trafił wszak z powrotem, i to wiedziony rozumem. W dodatku w to samo miejsce!

Odetchnął z ulgą i rzekł sobie półgłosem: – No, jedziemy!

I tu czekało go nie lada rozczarowanie.

Motorynka nie jechała. Stała martwo. Zupełnie nie reagowała na czynności rutynowe, to jest –
uporczywe kopanie kick-startera z obu możliwych pozycji, siedzącej i stojącej.

Spokojnie, spokojnie – zmitygował sam siebie Ignacy, po czym obszedł motorynkę kilka razy,
usiłując dociec – przez pilną obserwację – co jej właściwie dolega. Ale niczego nie dostrzegł. Tak
zwana fajka tkwiła na świecy zapłonowej, wszystkie części, jak się zdawało, były na
przewidzianych miejscach.

Po prostu nie jechała i już.

A on się nie znał na motorynkach.

Wyjął z kieszeni mapkę. Cóż, wynikało z niej, że do sklepu miał jeszcze duży kawał drogi. Strzałka
narysowana przez Dorotę przy oznaczonym punkcie zjazdu z szosy kostrzyńskiej, skierowana w
głąb tej drogi leśnej, miała opis: ok. 4 km. No, ładnie. Jeśli już 192

przejechał, powiedzmy, kilometr tej trasy, to zostawały mu trzy. Zastanowił się, czy kiedykolwiek
pokonał taką trasę na piechotę. Jeśli nawet ją pokonał (któż wie, ile to kilometrów przebiega się
codziennie po mieście?!), to z pewnością nie wlókł ze sobą popsutej motorynki, która bynajmniej
nie mogła być uznana za lekki bagaż podręczny.
Lecz przecież zdoła ją doprowadzić do domu na jej własnych kołach! Te działały.

Uradowany, że znalazł wyjście z sytuacji, odwrócił motorynkę, pchnął, po czym wyruszył z nią w
drogę powrotną. Trudno, nie zdoła dziś pomóc Dorocie, lecz przecież nic straconego, pojedzie
jutro, a raczej w poniedziałek, bo pewnie sklep w niedzielę nieczynny. W

międzyczasie pan Chrobot naprawi awarię, Dorota wspominała, że chętnie służy on pomocą w
takich przypadkach. I zdąży się załatwić sprawę przed wtorkiem!

Nie ma problemu.

Droga powrotna trochę mu się dłużyła, motorynkę ciężko się pchało przez leśne ostępy, mimo że w
myślach recytował sobie dla rozweselenia Marię Malczewskiego („Hej, ty, na bystrym koniu, gdzie
pędzisz, kozacze” – cha, cha!). Właściwie, droga dłużyła się tak bardzo, że zastanowił się, czy aby
na pewno wraca tą samą. Lecz tak! Miał za dowód charakterystyczne odciski własnych opon.
Jechał

tędy, niewątpliwie. Czy być może, że rozglądając się po kurhanach, przejechał więcej niż kilometr?

193

Tak być musiało, bowiem oto mijała już prawie godzina, a on wciąż szedł. Wyglądało coraz
bardziej na to, że przejechał w tamtą stronę trzy kilometry, a zatrzymał się, gdy do sklepu pozostał
mu jeden. Cha, cha. Zabawne. Ciekaw był, kiedy wreszcie dojdzie. Postanowił nie zatrzymywać się
nawet dla odpoczynku, mimo że był

już bardzo zmęczony tą wędrówką w upale, po piachu i przeróżnych wybojach oraz typowo leśnych
przeszkodach. Myśl o tym, że mógł-

by tu zostać na noc, bez zapałek, latarki, termosu, koca, wody, puszki z konserwą lub choćby
sucharów, zdany na łaskę leśnej zwierzyny, a następnie znaleziony w postaci niedużego ogryzka,
przyprawiała go o wciąż nowe przypływy energii.

Cóż to była za ulga, gdy usłyszał nagle wśród tej niepokojącej ciszy swojski, powolny odgłos
traktora, a także szum opon, szybko mknących po asfalcie. Las się przerzedził, zza krzaków
wyłoniła się łacha piasku, na której widniał jeszcze ślad jego buta i już była szosa z jej wysokimi
topolami!

Tak, teraz sobie odpocznie.

Ignacy siadł ostrożnie na zwalonym pniu, spojrzał na swoje nogi, pokryte zasychającymi już
ranami szarpanymi, a następnie – na zegarek.

Szedł ponad godzinę. Ciekawe, jak długo jeszcze będzie musiał

iść.
Wyjął mapkę i porównał oba odcinki – ten oznaczający drogę leśną i ten grubiej narysowany, pod
kątem prostym. Takie mapki, 194

mające jedynie zapewnić ogólną orientację, szkicuje się ot tak, od ręki. Tym niemniej oba odcinki
na rysunku były tej samej długości, a więc mogło to oznaczać, że przed nim kolejna godzina
marszu, na szczęście już nie przez leśne odludzie.

Audaces fortuna iuvat!1 W drogę!

Zmusił się do powstania (zabolało!), pchnął motorynkę i prze-kroczywszy szosę, ruszył prawą jej
stroną w kierunku właściwym.

Szedł i szedł, utykając, słońce paliło, a szosa była całkowicie pusta.

Nic dziwnego, zegarek wskazywał, że zbliża się druga. Mało kto lubi opuszczać główny posiłek
dnia. Dobrze, że roztropna Dorota nalega-

ła na ten wczesny obiad. Dopieroż byłby teraz głodny! Mógłby nawet całkiem utracić siły.

Prawdę mówiąc, i tak nie miał ich za wiele, pewnie dlatego, że dawno nie pił. Straszny był ten
upał. Pot spływał Ignacemu po plecach, po skroniach i w ogóle po wszystkim; nie wiedział, czy to
w oślepionych oczach tak mu się ćmi, czy też naprawdę nad asfaltem unosi się drżąca mgiełka, jak
nad piaskami Sahary.

Z naprzeciwka, od strony Swarzędza, zbliżała się biała kropka.

Niebawem ukształtowała się w sylwetkę samochodu, który już po chwili przemknął ze świstem obok
Ignacego, pozostawiając po sobie smugę rozchwianego żaru oraz zapach spalin. Ludzie na ogół

nie zdają sobie sprawy, jak to jest: mieć sprawny pojazd z dachem

1 Odważnym szczęście sprzyja (łac.)

195

kryjącym kierowcę przed słońcem.

Z pewnym zdziwieniem zauważył Ignacy, że samochód, który go przed chwilą minął, obecnie
powraca tym samym pasem szosy, jadąc tyłem z całkiem sporą szybkością i wydając
charakterystyczny jękliwy odgłos. Zatrzymał się. Trzasnęły drzwi.

– No, ja nie mogę! – powiedział nad ramieniem Ignacego znajomy baryton, należący do tej właśnie
osoby, której chyba najbardziej w świecie nie chciałby teraz ujrzeć.

Tą osobą był Józef Pałys.

– Myślałem, że mi się zdaje – kontynuował kuzyn, podczas gdy Ignacy przystanął męczeńsko i
zwrócił ku niemu oślepioną twarz, płonącą od żaru. – Co ty tu robisz?

– Jadę sobie motorynką – słabo odpowiedział Ignaś, a na to ru-dy dostał ataku śmiechu. W jego
milczkowatym wydaniu atak śmiechu wyglądał inaczej niż u zwykłych ludzi. Józek stał, zakładając
ręce, usta miał zamknięte i tylko wydawał odgłos w rodzaju „yh-hmhmhm”, podczas gdy pierś mu
się trzęsła.

– Tak, widzę – rzekł wreszcie. – Można też odpalić silnik.

– Nie można – sapnął Ignacy.

Rudy zapytał tylko:

– Taaa..? – Podszedł bliżej, zajrzał motorynce do baku i mruknął: – Mało. – Zajrzał pod bak, coś
przekręcił i dodał: – Teraz poje-dziesz na rezerwie.

O, bogowie.

196

To nie mogło być takie proste. Nie. Niemożliwe – pomyślał

upokorzony Ignacy Grzegorz Stryba.

Ale było.

Józef wymierzył starterowi parę kopniaków i odpalił motorynkę, która pod jego ręką posłusznie
popadła w oczekiwane wibracje.

– No, jedź. Daleko masz?

– Sam nie wiem – rzekł nieszczęśliwy Ignacy.

– Dobra, dawaj ją tu, podrzucę cię – mówiąc to, rudy podjechał

do busa i wyjął z niego deskę, po której zgrabnie wtoczył motorynkę przez tylne drzwi. Łupnął
nimi, kazał Ignacemu siadać z przodu, po czym ruszyli.

Nie musiało już się zdarzyć nic gorszego. Ale się zdarzyło.

Jechali dosłownie dwie minuty, gdy zza zakrętu wyłonił się znany Ignacemu stromy zjazd w prawo,
z piaszczystą drogą i pa-miętnym głazem.

Już otwierał usta, by powiedzieć: „To tu”, gdy wtem się zawstydził i pozwolił się dowieźć aż o dwa
zakręty dalej. I dopiero wtedy oznajmił, że musi wysiadać.

Józinek oświadczył, że to dobrze, bo bardzo mu się spieszy -


obiecał wujowi, że po obiedzie pomoże mu z cementem. Spieszno mu było rzeczywiście, bo nawet
nie dopytywał o nic, tylko ruszył od razu i niebawem znikł w oddali.

A Ignacy najpierw jeszcze, na wszelki wypadek, podprowadził

swój sprawny pojazd na piechotę, następnie kopnął, odpalił, wsiadł, 197

skręcił i zjechał z fasonem w dół stromej drogi. Zatrzymał się tuż przed Dorotą – siedziała przy
stole pod orzechem, z nogą na sto-

łeczku, i czytała książkę, która wsparta została pomysłowo na dwu zielonych jabłkach. Dzięki temu
miała wolne ręce i mogła, nawet nie patrząc, obierać owoce na kompot. Ignacy przez mgnienie
odczuł podziw: ona wszystko potrafiła wprząc w swój system organizacyjny.

– Nie załatwiłem! – rzekł desperacko. – Głupio z mojej strony, zapomniałem o paliwie, musiałem
wrócić. – Po czym dodał tonem swobodnym: – Dojechałem na rezerwie.

Popatrzała na niego z niedowierzaniem, przeniosła wzrok z je-go czerwonej twarzy na czerwone


nogi, a potem znów spojrzała na twarz.

– OK – powiedziała krzepiąco. – Nie martw się, do wtorku jeszcze dużo czasu. Coś tam wymyślę.
4.
Iduś, co ja słyszę, podobno na tych wakacjach opływasz w wi-

śnie. Załatw mi kilka skrzynek, no, ze trzy, cztery. Ale dopiero po niedzieli, jak się tu zorganizuję.

Nasi Rodzice wyrwali się z korzeniami, zbiegli z Jeżyc, od wczoraj już są u nas, a Gaba, na wpół
żywa, a na wpół nie, dojecha-

ła właśnie z kompletną zawartością pokoju Mamy i Taty. Masywna wyprowadzka. Na dobytek


zgromadzony przez cale pracowite życie 198

naszych Rodziców składają się: dwa łóżka, osiem regałów i dwadzie-

ścia dwa kartony książek, laptop i drukarka, kosz wypełniony pamiątkami, papierami, zdjęciami
etc, popiersie Seneki, jedna szafa, dwie lampy stojące, dwa fotele i dwa stoliki nocne, z których
jeden kulawy.

Grześ miał pomysł kompletnie nietypowy, ale dobry, a nawet genialny – tam sobie wypróżni,
spokojnie pomaluje, a my tu przynajmniej nie będziemy poddawani tradycyjnym pytaniom Taty. On
zawsze, jak tylko przyjeżdża, robi nam przegląd biblioteki, a potem pyta, czy nie mamy jednak
czegoś dobrego do czytania i nigdy nic dla siebie nie znajduje, a wręcz potępia fakt, że mój mąż
lubi horrory Kinga. Teraz Tata będzie miał do czytania co dusza zapragnie. Pewnie, że jest to
kłopot jak licho, rewolucja, samo noszenie i układanie książek zajmie ze trzy doby, a Ania i Nora
na obozie. Ale co tam.

Ważne, że – mam nadzieję! – Rodzice dzięki tej rewolucji zostaną u nas na dłużej i solidnie
wypoczną. Najbardziej się cieszę, że Mama pobędzie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale jak jest
Mama, to wszystko gra i człowiek jest jakiś taki spokojny, przynajmniej ja. Może to o to chodzi, że
to Mama zawsze jest zupełnie spokojna i nie obawia się niczego. A może przynajmniej tak dobrze
udaje!

W takich niepewnych czasach rodzina to grunt i cieszę się, że tu ich mam!

Jest już Natalia z chłopakami, dobrze nam będzie jak w raju, tylko taki drobiazg, małe Rojki wciąż
chcą palić ognisko, muszę im 199

przemówić do rozumu, w gminie ogłoszono zagrożenie pożarowe.

Robrojek musi wracać do roboty, szkoda, ale jeszcze zostaje do jutra, żeby pomóc wnosić te ciężkie
regały. Śpi z chłopakami w namiocie.

Ach, no przecież, już wiem, zagnam do pomocy Szymka i Jędrusia.


Józek też pomaga, skręca właśnie dziadkom łóżka jak mistrz świata, on wyjątkowo dobrze skręca
meble. Ja nie wiem, czego Ty od niego chcesz. Moim i Florka zdaniem, on powinien iść na
politechni-kę, to jest miejsce dla niego, a nie zdawać znowu i znowu na medycynę. Florek mówi, że
Józinek zawsze miał wybitny zmysł tech-niczny. Czegoś Ty się zaparła na tę medycynę dla niego,
nawet Marek się przy tym nie upierał!

Może to jest dobry pomysł, że się tam gdzieś zapodziałaś, se-kutnico, niech sobie chłopiec od
Ciebie odpoczywa.

Pamiętaj o wiśniach, na po niedzieli, nie wcześniej, bo muszę najpierw pourządzać Rodziców.


Podeślę Ci Floriana, a zresztą nie wiem, on teraz taki zajęty, rozbudowuje stajnię. Józef będzie mu
pomagał. Wymyśl coś.

Buzi! – Pulpa.

PS Przywieźli nawet filodendron! No i co, wystawimy go do ogrodu, też będzie miał wakacje,
pierwsze w życiu. Ogólnie jestem na „tak”.

200
7 sierpnia
ŚRODA
1.
Przez tych parę pracowitych a gorących dni babcie w kółko przepraszały Dorotę, że nie mają dla
niej prezentów na imieniny. Też coś! Jakby nie rozumiała, że nie miały kiedy jechać po zakupy, i to
w taki piekielny upał!

Ale przedwczoraj, przy kuchennym stole, w trakcie zbiorowe-go wytwarzania kompotów z kolejnej
partii niedrylowanych wiśni (pomysł doktor Pałys, pozwalający przyspieszyć przerób i oszczę-

dzić paznokcie), przyszło Dorocie do głowy, że można by tu coś wy-targować.

Skorzystała z chwili, gdy Ignacy Grzegorz został wysłany do piwnicy z kolejną partią gotowych
przetworów (miał je tam starannie poustawiać na półkach, a następnie poszukać pustych słoików),
i powiedziała, że prezenty, rzecz jasna, nie są ważne, tylko pamięć, ach, ta pamięć, ale gdyby tak
naprawdę babcie chciały zrobić jej przyjemność, to niechże jej pozwolą powrócić do obowiązków,
takich jak na przykład wożenie jaj do sklepu „U Kasi”. Przy okazji dokupiłaby nowych wieczek do
twistów, bo te lada moment się skończą i co wtedy.

– Po jakiego czorta miałabyś się wybierać z jajkami, kiedy nie jesteś w stanie wejść w tym gipsie
do powózki? – rzekła celnie bab-201

cia Wikta.

– Ani z niej wyjść – zatrwożyła się babcia Andzia, na prawo i lewo rozsypując cukier przy
wytwarzaniu nowej porcji syropu.

– Zresztą jajek i tak nie przeniesiesz, chyba że w zębach -

dodała Wikta, która właśnie poszukiwała zakrętek do słoików w ostatniej możliwej szufladzie
kredensu (nie znalazła). – Co do wieczek, to racja, trzeba dokupić. Ja sama pojadę, jak znajdę
chwilkę – dorzuciła, a Dorota omal znów nie zapłakała. Coś strasznie ją ciągnęło do tego sklepu,
miała uczucie, że to sprawa życia i śmierci, czu-

ła też, że jeśli tam nie pojedzie, stanie się coś definitywnego, że zatrzasną się jakieś drzwi, i to na
zawsze.

Intuicja. Pociągnęła nosem.

– Zjawisko takiej gorliwości widzę u nastolatki po raz pierwszy w życiu – zauważyła Ida Pałys ze
zdumieniem, miarowo przeka-zując Dorocie napełnione słoiki do zakręcenia. – Masz okazję
wypocząć, to korzystaj!

– Umrę z tego bezruchu – oświadczyła zrozpaczona Dorota i z furią zakręciła słoik. – Zresztą, kto
to mówi!
Bo doktor Ida Pałys, przez te dni wypełnione nieustannym przerabianiem wiśni, bynajmniej nie
wypoczywała, jak na kontuzjowaną letniczkę przystało, tylko bezinteresownie obejrzała kilkoro
sąsiadów wraz z dziatwą (poczynając od Asi Jankowiaków), a ściślej biorąc: obejrzała im uszy,
gardła i nosy, nie zaniedbując jednak przy tym przeglądu innych regionów ich ciał.

202

Dorota, jako lekarka in spe1, miała prawo asystować przy tych badaniach i nawet pomagać, co też
chętnie robiła (Ida miała zacięcie pedagogiczne i najwyraźniej zamierzała uzupełniać jej wiedzę
oraz umiejętności). Choć przyznać trzeba, że kiedy w poniedziałek rano w roli pacjenta pojawił się
najbliższy sąsiad, Dorota miała ochotę uciekać jak najdalej. Ale ostatecznie nie uciekła, bo zrobiło
się ciekawie.

U Chrobota mianowicie Ida znalazła w nosie polipy, w jamie ustnej głębokie afty, a w zaognionych
uszach – istne skamieliny.

Przepłukała mu uszy za pomocą wielkiej strzykawy i napsikała do nich antybiotyku, wysmarowała


mu wnętrze ust gencjaną, wykazała mu, że ma spore nadciśnienie i wezwała go do abstynencji.
Kiedy wrócił po dwu godzinach, by z wdzięcznością wręczyć jej kosz pełen pierwszych malutkich
borowików (nie chciała bowiem słyszeć o zapłacie), poprosił ją jeszcze nieśmiało, by obejrzała mu
plecy, bo ostatnio coś go tam jakoś stale ciampie. (Dorota musiała wyjaśnić zaintrygowanej Idzie,
że to znaczy „boli, pulsuje”). Gdy doktor Pałys znalazła tam (i sprawnie usunęła) czyrak wielkości
i koloru pomidora koktajlowego („Popatrz, Dorotko, typowy furunculus, to sprawka gronkowca
Staphylococcus ureus, zapalenie zaczęło się od mieszka włosowego”), pan Chrobot z punktu stał
się jej niewolnikiem i powiedział, że teraz pani doktor może go prosić, o co tylko chce. Poprosiła
go więc, by kąpał się codziennie, a nie raz na miesiąc, na co

1 w nadziei – w przyszłości (łac.)

203

pan Chrobot potulnie przystał i poprosił o inne zadania. Wtedy Ida mrugnęła i powiedziała, że ma
pomysł.

W efekcie Chrobot pojechał gdzieś mercedesem na pół wtorku, następnie (co było doskonale widać
spod orzecha) o pierwszym zmroku, niczym nieśmiały wielbiciel, przekradł się przez płot i sadem
dotarł pod okno Idy, zapukał sekretnie i wręczył jej jakieś długie pudło, po czym skrupulatnie – o
cudzie! – oddał resztę w bankno-tach i drobnych monetach.

W środę z samego rana, w dniu imienin Doroty, stało się wiadomym, że w paczce, którą sąsiad
przywiózł z miasta, były eleganckie, lekkie kule inwalidzkie o podgumowanych końcówkach.

Doktor Pałys ładnie przewiązała prezent czerwoną wstążeczką, doczepiając do niej bukiecik
kwiatków.

– Teraz nie umrzesz z bezruchu – powiedziała triumfalnie, wręczając przy śniadaniu swoją
niespodziankę, i wycałowała serdecznie Dorotę, dodając, że życzy jej wszystkiego najlepszego,
wiele radości i w ogóle szczęścia w życiu, bo mało kto tak bardzo na nie zasługuje.

– Wszyscy na nie tak samo zasługują – powiedziała Dorota raźno i wyściskała Idę, tę boginię
empatii. Wielkie nieba! Cóż to za kochana kobieta! Dorota czuła, że też by się mogła stać jej
niewolnicą, i też z punktu. Kule umożliwiające chodzenie, a więc i jeż-

dżenie, były najlepszym i najbardziej potrzebnym prezentem imieninowym, jaki dostała przez
siedemnaście lat życia. Natychmiast za-204

częła trenować, z jedną nogą w gipsie, a drugą bosą. Szło się jej pierwszorzędnie (miała mocne
ręce).

Wkrótce wyszło na jaw, że wyjazd pana Chrobota został wyko-rzystany także przez obie babcie.
Wiktoryna wręczyła solenizantce sprowadzony z miasta album Motyle, a babcia Andzia – parę
ślicznych, czerwonych tenisówek w aktualnie potrzebnym rozmiarze (czterdzieści jeden). Babcia
przez jakiś czas nie rozumiała, dlaczego jej prezent wzbudził takie rozbawienie i rozczulenie,
dopóki jej nie wyjaśniono, że po zdjęciu gipsu nastaną już zapewne przymrozki, więc tenisówki
przydadzą się solenizantce dopiero za rok (jeśli oczywiście rozmiar jej stóp do tego czasu się nie
zmieni).

– No, ale jedna przyda się już dzisiaj! – odparła na to praktycznie babcia, wobec czego Dorota
włożyła jedną tenisówkę, wycałowała obie staruszki, posłusznie dokończyła śniadanie i prędko
poderwała się od stołu, nie czekając na przebudzenie Ignacego, który miał

zwyczaj wstawać dopiero o jedenastej. Nie chciała, by bidulek poczuł się odtrącony; lecz przez te
dni zrozumiała, że swoją sprawę musi załatwić sama, tylko tak to mogło się udać. Kurczaków dziś,
na szczęście, wieźć nie musiała – problem zagubionej torby nie zepsuł

więc świątecznej atmosfery oraz z trudem wypracowanego porozumienia.

Natomiast został jej dorzucony dodatkowy bagaż. Doktor Ida Pałys w ostatniej chwili wpadła na
genialną myśl: niechby Dorota zabrała wszystkie skrzynki z wiśniami, czekające na dzisiejszy
prze-205

rób (było ich, po najnowszym rwaniu przez pana Chrobota i babcie, aż dziesięć) i zostawiła je w
sklepie na przechowanie, do szybkiego odbioru. Obiecała natychmiast napisać maila do siostry,
która z pewnością kogoś przyśle po te wytęsknione wisienki. Niechże je sobie siostrzyczka weźmie,
dodała z satysfakcją, po czym zapytała o cenę za tych pięćdziesiąt kilo wiśni i błyskawicznie
uiściła należność na chętne ręce Wiktoryny.

– Cóż, nie dziwcie się, jestem po prostu dobrą siostrą – dodała, zadowolona z siebie. – Zawsze
szczodrą. Wyślę zaraz maila, potem padnę na koc i będę sobie czytać w cieniu, a Pulpa niech
dryluje do północy.

Babcia Wikta zaprzęgła więc Kobyłkę, babcia Andzia zapakowała jajka, a doktor Ida Pałys
wyjechała z krzesełkiem aż na ganek, by popatrzeć, jak też sobie Dorota poradzi.

Poradziła sobie, oczywiście, elegancko. Dokuśtykała o kulach do bryczki, po czym zdrową nogą
weszła na stopień, i – jak na wue-fie – podciągnęła się, wsparta na wyprostowanych rękach,
trzymając mocno mosiężne uchwyty. Z obu stron. Łups! Okręciła się wraz z gipsem w powietrzu,
opadła z głuchym łomotem na ławeczkę, złapała za lejce. Ida dała jej wielkie brawo i zaraz potem
doładowano na bryczkę skrzynki z wiśniami. Już chciała ruszać, gdy jeszcze babcia Andzia podała
jej kule.

Ech, dobrze było nareszcie wyrwać się w świat, nawet z takim ładunkiem!

206

Kobyłka pobrnęła pod górę, wydostały się na szosę, skręciły w lewo i pod szemraniem topolowych
listków, owiane tym boskim zapachem dojrzałej pszenicy (Nowak jeszcze nie zebrał, na co on
czeka?), człapały sobie po lepkim asfalcie, nie spiesząc się, obie bardzo zadowolone z życia. Tak
wjechały w las.

Po drodze zatrzymały się na polanie, gdyż Kobyłka uznała, że nastał czas na małe co nieco. Dorota
pozwoliła jej na chwilę wy-tchnienia w gęstym cieniu, zresztą bardzo lubiła patrzeć, jak te
aksamitne usta delikatnie i wytwornie skubią trawę i zioła. Kobyłka nigdy nie jadła łapczywie,
zachowywała się przy jedzeniu jak dama, a miała wtedy minę pełną filozoficznej zadumy, jakby
myślała: „Cieszmy się absolutnie każdą chwilą życia, smakujmy je z pełną świadomością”.
Uważna obserwacja pozwalała dostrzec, że mądre stworzenie wybiera sobie przysmaki z pewnym
rozmysłem, to skub-nie jaskra, to macierzankę, to znów zagryzie podbiałem, by zakoń-

czyć deserem z wonnej koniczyny. Po posiłku i relaksie Kobyłka pozostawiła naturze rewanż w
postaci kilku schludnych pączków życiodajnego nawozu, a następnie obejrzała się wymownie na
Dorotę, zawiadamiając ją bez słów, że już mogą jechać.

Kiedy bez pośpiechu dotarły przed sklep, było już niemal południe, skwar, i niektórzy musieli się
napić piwa. Zielona ławeczka była pełna gwarnego towarzystwa, podobnie jak foteliki pod rekla-
mowym parasolem. Komórki w uchu, puszki piwa w ruchu, ciała w bezruchu, a mózgowia w
letargu. Igor Bogatka, dla dobra swej urody 207

(hi, hi!) tkwiąc z poświęceniem w pełnym słońcu, w jednych majtkach i boso, za to z okazałymi
okularami słonecznymi na nosie, opróżniał dużą paczkę chipsów, a ponieważ były słone, pił do
nich mnóstwo piwa, a ponieważ pił mnóstwo piwa, był mocno oszołomiony. A ponieważ był mocno
oszołomiony, nie od razu zauważył

przybycie Doroty Rumianek, tylko dopiero wtedy, gdy zatrzymała się nietypowo, przed samymi
drzwiami sklepu, i usiłowała opuścić bryczkę.

Wtedy natychmiast znalazł się przy niej.

– Co sobie zrobiłaś? – chciał koniecznie wiedzieć. – Złamałaś nogę?


– Nie, rękę! – odpaliła. – Nie widzisz?

Tak zaburzyła mu percepcję, że przez chwilę stał bez ruchu, z rozdziawionymi ustami.

– Ale gips masz na nodze – oznajmił wreszcie.

– Bogatka, jesteś błyskotliwy – warknęła Dorota. – Z drogi, bo muszę wysiąść!

– Nie dasz rady – rzekł z przekonaniem. Odpowiedziała, że to się jeszcze okaże i kazała mu się
odsunąć. Ale Bogatka się nie odsunął, tylko wykorzystał sytuację i kiedy Dorota złapała za
mosiężne uchwyty oraz wystawiła nogi, złapał ją znienacka i wyniósł z bryczki na rękach, zanim
nawet zdążyła się spostrzec.

Z ławeczki doniosły się ryki aprobaty, Dorota wrzasnęła z oburzenia, ale Bogatka wysapał jej tylko
do ucha tchnieniem browar-208

nym:

– Spoko, nie jestem taki cham, jak myślisz! – Po czym wniósł

ją do sklepu, jak wierzgające niemowlę, otwierając sobie drzwi cel-nym kopniakiem i ignorując jej
rozkazy oraz napomnienia.

Na ich widok pani Kasia wzniosła okrzyk, a kilka biednych, spłoszonych os poderwało się z tacy
pełnej lukrowanych pączków i wpadło do pułapki, po czym zakończyło życie w swędzie i iskrzeniu.

Dobrze, że sklep był pusty i nikt z klientów nie widział, jak Bogatka, z miną Supermana, zażądał
krzesła i otrzymał je, po czym ostrożnie posadził Dorotę i prężąc muskuły, zaproponował pomoc w
rozłado-wywaniu towaru.

Wielka kobieta małego biznesu chętnie na to przystała, zwłaszcza gdy zobaczyła piętrzące się w
powózce pełniutkie skrzynki z pięknymi wiśniami. Tak więc wtaszczyli je we dwoje na zaplecze,
sprawnie i szybko, pani Kasia przeniosła też tacki z jajkami, po czym poczuła się w obowiązku
nagrodzić jakoś swego nieoczekiwanego pomocnika, więc dała mu ekstra paczkę chipsów i
odesłała go do kolegów. Poszedł z ociąganiem.

– Raz chociaż się nie zachował jak małpa – powiedziała rzeczowo pani Kasia. – No, to masz
kłopot! – dodała, patrząc na gips. – Nie mogłaś uważać? Ale nie martw się, damy radę. Na drugi
raz umówimy się na godzinę, będę czekać przed sklepem, żebyś nawet nie musiała wysiadać. Macie
za dużo wiśni?

– Mieliśmy, to już reszta. Ta pani już dostała wiadomość i ma 209

przyjechać po odbiór.

– Aha, a jak się nazywa?


– Aaa... do licha, nie wiem. Ale nasza letniczka nazywa się doktor Ida Pałys. Ta pani to jej siostra,
odbierze wiśnie, na pewno.

– Szkoda, że ich nie macie więcej. Klienci pytają, a gospoda-rzom nie opłaca się nawet rwać, ceny
skupu są takie, jak wiesz.

Zresztą panuje zaraza. Że też wam się te wiśnie nie pochorowały!

Pewnie dlatego, że w dole mieszkacie.

– No i mamy inną odmianę niż wszyscy, węgierską, ona jest odporna na mróz i na choroby. Na
wiosnę podrzuciłam im dobrego nawozu, to naprawdę owocowały, jak nigdy. No, ale też wreszcie
dorosły do tego. Szkoda, że dziaduś nie doczekał takich zbiorów, cieszyłby się.

– Oj, Dorotka, ten twój dziaduś, co to był za człowiek poczciwy, a jaki pracowity! A do ciebie to
miał cierpliwość jak nikt. Jeszcze pamiętam, jak tu ciebie przywiózł malutką, ze trzy latka mogłaś
mieć, a już ci lejce dał do trzymania. Siedziałaś u niego na kolanach, on się śmiał, a ty krzyczałaś
do mnie na cały głos: „Lolota sama, sama!”. I tak ci zostało, dziewczyno: „sama i sama”. Nic
dziwnego, że nogi łamiesz, ty zuchu. Kurczaki kiedy będą?

– Pewnie za tydzień. Czy znalazła się może moja torba ter-miczna? – spytała rzeczowo Dorota,
usiłując się nie zarumienić i obawiając się, że okoliczności zgubienia rzeczy tak niezastąpionej
zostaną teraz poddane analizie, a wtedy wyjdzie na jaw... co właści-210

wie? Ano, przyczyna jej wielkiego zmieszania i popłochu.

Ale nie, pani Kasia przypisała całe zajście Bogatce.

– Że też cię ten Igor tak wypłoszył – mruknęła. – Proszę, tu pieniądze, a tu torba. Torbę dopiero co
odniósł.

– Igor?

– Nie, ten w czapce. Pozbierał wszystko, jak odjechałaś, przyniósł, oddał, ale w tym zamieszaniu
zapomniał o torbie i jakoś ją zabrał. Wczoraj raniutko był, ledwo otworzyłam. Musiałem tędy
przejechać, powiada, to wpadłem i oddaję, i przepraszam, powiada, proszę zwrócić. No, to
będziesz mogła znów kurczaki wozić. Aha, powiedz babci Wikcie, że jedna letniczka pytała o gęsi,
jakby babcia miała, niech też parę przyśle. Ale oskubane.

– Dobrze! – odrzekła krótko i zwięźle Dorota o płonących policzkach i czym prędzej poprosiła o
przyniesienie jej kul ze dworu.

Nie chciała już się narażać na kontakt z tym piwnym Supermanem, było to dosyć niemiłe doznanie,
a poza tym – jego nagła uprzejmość wprowadzała do ich znajomości dysonans. Dorota wolała,
żeby było po staremu, czyli żeby nie musiała niczego zawdzięczać Igorowi Bogatce.

Nie miał już, zresztą, okazji do demonstrowania swej nadludz-kiej krzepy: pani Kasia
odprowadziła Dorotę aż do powózki, poczekała, aż dziewczyna wsiądzie, i podała jej kule.
Umówiły się na następny przyjazd: jak zwykle we wtorek, ale punkt o jedenastej.

Dorota skłoniła Kobyłkę do startu i przedefilowały sobie god-211

nie przed frontem jednokomórkowców, pokazując im swe dumne profile. Słyszała nieuważnym
uchem tradycyjne cmokania, gwizdy i grube słowa, ale nie zareagowała nawet drgnieniem rzęsy.
Lecz kiedy niespiesznie ujechały kawałek przez las i znalazły się całkiem same na cienistej
polance, Dorota straciła pozory chłodnego opano-wania, zatrzymała Kobyłkę i niecierpliwie
otworzyła torbę.

Tak jest. Miała rację! Miała rację!

Wstydziła się to zrobić w sklepie, a także przed sklepem, ale czuła, wiedziała, a nawet – słyszała,
że torba nie jest pusta. Coś tam się w środku przesuwało i cicho stukało.

W wewnętrznej płaskiej kieszeni na tylnej ściance znalazła bą-

belkową kopertę, a w niej – starannie zebrane okruchy swoich korali, z urwanym zameczkiem.

A na samym dnie torby spoczywała paczuszka!

Była prostokątna, owinięta w ładny papier upominkowy, a przewiązana (dosyć niezgrabnie)


błyszczącą złotą wstążeczką. Przez chwilę jeszcze Dorota trzymała pakiecik w obu dłoniach,
przygląda-jąc mu się i rejestrując każdy szczegół. Kokardka. Miał z tym kłopot!

Wstążka była trochę wymięta, chyba za pierwszym podejściem się nie udało. Ale ponieważ mu
zależało na efekcie, zawiązał kokardkę po raz drugi. Papier też zdradzał ślady pewnych
eksperymentów. Aż szkoda było otwierać coś z takim trudem wypracowanego.

Ale otworzyła.

Pod papierem było białe tekturowe pudełko. Na nim przycze-212

piona zszywaczem karteczka:

Dla Dorotki. Na imieniny?

Nic więcej. Bez podpisu.

Skąd wiedział?...!

Pismo! Mocne. Proste, zwyczajne. Żadnych ozdobników, żadnych pretensjonalnych wykrętasów.


Ładne w swojej czystej prostocie. Ten człowiek niczego nie udaje, on po prostu – jest.

Od razu to wyczułam, pomyślała Dorota z radością. Od razu!


Intuicja.

Wstrzymując dech, zajrzała wreszcie do kartonika.

W środku była prosta, drewniana szkatułka, pomalowana na jasny kolor niebieski, zrobiona bardzo
starannie: gładziutka, z metalo-wymi zawiaskami. Po podniesieniu wieczka ukazał się płatek
białego jedwabiu, pod którym COŚ BYŁO, i Dorota, której jakoś dziwnie za-brakło zdecydowania,
z ręką zawieszoną w powietrzu przez chwilę wpatrywała się w delikatny splot tkaniny.

Tak! Czuła, wiedziała, że pozna zaraz jakaś tajemnicę i że to będzie nieodwracalne!

Zatrzasnęła szkatułkę. Opadła na oparcie bryczki, nabrała peł-

ne policzki powietrza, a potem je wypuściła z głośnym „puff!”, tak jakby coś takiego właśnie
mogło jej dodać sił przed tym skokiem w nieznane.

Kobyłka pasła się spokojnie, preferując tym razem koniczynę, a Dorota siedziała pod migoczącą
koroną wielkiego dębu, bez żadnej 213

myśli, a tylko z czymś w rodzaju wewnętrznego mocnego światła typu raczej punktowego. Wreszcie
zamrugała szybko, powiedziała sobie: – No, dobra! – wyprostowała się i uniosła jedwab.

I zobaczyła spoczywające w zaciszu szkatułki jasnoniebieskie matowe korale.

Nanizane zostały na jedwabną granatową wstążkę. Kulki były duże i gładkie, miłe w dotyku,
ciężkie, drewniane. Pomalowano je na tenże kolor co szkatułkę! Był to dokładnie taki sam odcień
błękitu, jaki miały tamte koraliki, potłuczone. I mimo to można by jeszcze przypuszczać, że te nowe
– takie ładne i starannie wytoczone z drewna – zostały kupione w jakiejś galerii, gdyby nie jeden
fakt: ozdobiono je także i białą farbą, dokładnie naśladując wzór na tam-tych szklanych – układ
plamek przypominający obłoczki na niebie.

Aaa!

Zrobił te korale sam!

Dla niej! Tylko dla niej, specjalnie!

Dorota siedziała ze szkatułką w dłoniach i uśmiechała się, szczęśliwa jak dziecko.

A więc TO było naprawdę. Naprawdę BYŁO. To, co zobaczyła w jasnych oczach, było tam
NAPRAWDĘ. Ktoś naprawdę na nią jedną czekał, ktoś naprawdę się ucieszył, że ją spotkał. Ktoś,
kto jest dobry i miły, pełen ufności i taktu.

Nie podpisał się pod życzeniami! – dlaczego? Bo nie chce się narzucać. Zrobił dla niej korale,
żeby wynagrodzić jej stratę, żeby jej 214

sprawić radość. Ale nie chce z tego czerpać korzyści, nie liczy też na żaden rewanż.
Pozostawia jej decyzję co do dalszego ciągu.

Była tego pewna.

Gdyby miało nie być dalszego ciągu, mógłby przecież po prostu oddać w sklepie pani Kasi to, co
pozbierał z bruku, i ruszyć dalej.

Ale on zrobił coś zupełnie innego. Zadał sobie wiele trudu. Poznał jej imię. Domyślił się, ile
koraliki były dla niej warte. Obdaro-wał ją – pomysłowo, symbolicznie, wprost uroczo! Tak, to
bardzo pomysłowe i figlarne – jasne jest, że i torbę, i koraliki zabrał z sobą tamtego wtorku
celowo. Po to, by móc je oddać w kolejny wtorek. I zostawić prezent.

I wycofać się o krok.

Strategicznie.

Strategicznie, tak? No, dobrze!

To teraz jej ruch.


2.
Było przedpołudnie, bardzo upalne, bardzo rozprażone, bez-chmurne i pełne słonecznego blasku,
tak szkodliwego dla zaczytanych a niemłodych oczu; dziadek Borejko oznajmił już rano, że pragnie
czas ten przetrwać w zacienionym pokoju, wśród swoich ksią-

żek.

215

Trzeba je było tylko wydobyć z pudeł i rozstawić na półkach w określonym porządku, lecz obawiał
się, że sam nie da rady. Dlatego właśnie pomagali mu teraz Jędrek i Szymon – przyznać trzeba, że
bez większego zapału. Ale trudno, wniesiono już regały i poustawia-no je pod najdłuższą ścianą,
ciotka Patrycja oraz Matalia pięknie je dziś umyły, półka po półce, a kuzyn Józek już wczoraj
zrobił swoje, najważniejsze: poskręcał te skomplikowane łóżka z pilotami.

Padło więc na nich, na Rojków.

Dziadek zachęcił ich, by podzielili się zadaniami, gdyż na tym właśnie polega doskonała
organizacja wspólnej pracy. On osobiście, jako naturalny przywódca, może ich zorganizować od
ręki: Jędrek, jako młodszy, powinien otwierać kartony i wydobywać książki dokładnie w takim
porządku, w jakim zostały spakowane, zaś Szymon, jako silniejszy, niechby je przenosił partiami w
kierunku swego dziadka, który zajmie każdorazowo dogodną pozycję (siedzącą) pod odpowiednim
regałem.

Tak też uczyniono.

Babcia Mila w tym czasie siedziała w fotelu i wyjmowała z wielkiego kosza przeróżne pudełeczka z
przeróżnymi pamiątkami, takimi jak ząbek cioci Gabrysi lub pukiel włosów cioci Idy, z rozczu-
leniem je oglądała, po czym chowała z powrotem.

Po upływie koniecznego czasu doskonale zorganizowana wspólna praca ruszyła wreszcie z kopyta
i obecnie posuwała się już całkiem szparko: dwie półki pierwszego regału zapełniono książkami
216

autorów na literę „A”. Wtem wpadła ciocia Pulpecja w za ciasnych szortach oraz podkoszulku z
wielkim dekoltem i chwiejąc poszcze-gólnymi partiami swojej anatomii, oznajmiła, że jedzie teraz
do sklepu, bo Ida załatwiła dla niej wiśnie.

– Czy ktoś czegoś potrzebuje? – zapytała, stawiając na nocnym stoliku tacę z wodą, sokiem i
szklankami.

– Poproszę jedynie o ciasteczka owsiane – rzekł skromnie dziadek, podnosząc wzrok znad książki,
którą zaczął właśnie czytać, zamiast odstawić ją na półkę.
– Załatwione – powiedziała ciocia. – Kupię ci cały zapas, tat-ku. Na razie układajcie, układajcie.
Porządkujcie. Sami. Gabrysia robi dziś obiad, a Natalia zaraz do niej dołączy, pojechała tylko do
sąsiadów po śmietanę.

Na wieść o tym, co się będzie działo w kuchni, Babi podskoczyła w fotelu i powiedziała, że leci na
pomoc, i faktycznie zaraz tam pomknęła lekkim kroczkiem, z miną tak podochoconą, jakby pędziła
na imprezę. Ciocia Patrycja natomiast udała się do busa, zajęła miejsce za kierownicą, z
rozmachem poluzowała pas bezpieczeństwa, tak by ogarnął cały jej podkoszulek, przypięła się,
energicznie odrzuciła złote loki i już po chwili widać było przez okno, jak szarżuje, gnając w
kierunku lasu i wznosząc wielkie tumany kurzu.

Nieoczekiwanie dziadek z lekka się odprężył i powiedział, że czas chyba ogłosić małą przerwę,
gdyż ostatecznie są wszyscy trzej na wakacjach i nie ma powodu, by się w taki upał
przepracowywali, 217

skoro nic ich doprawdy nie goni, przynajmniej w tej chwili.

Usiadł wygodnie w fotelu, nalał wody studziennej z dzbanka, zaprawił ją sokiem malinowym i
wręczył szklanki wnukom.

– Wasze zdrowie! – rzekł, pijąc ze smakiem. – Co to tam czytasz, Szymciu? O! Arystotelesa?!

– Tak tylko patrzę, słyszałem o nim – rzekł starszy brat, który siedział na kartonie z książkami
autorów na „A”, przeglądał je i drapał się z namysłem po chudej łydce, pogryzionej w nocy przez
komary. Spali w namiocie! Jędrka też pogryzły, chociaż miał łydki raczej normalne. Widocznie
komarom jest wszystko jedno, z czego piją.

– Gdzie słyszałeś o Arystotelesie, czyżby w szkole? – ucieszył

się dziadek.

– Nie. Rozmawiałeś o nim z wujkiem, przy kolacji.

– Aha, wczoraj, pamiętam. Ciekawie się rozmawiało.

– Dziadziu, a ja nic nie rozumiałem! Tożsamość i tożsamość.

Nawet nie bardzo wiem, co to jest!

– Chętnie ci wytłumaczę – ożywił się dziadek, który uwielbiał

tłumaczyć. – Jest to, dosłownie: „bycie tym samym”. Jest to bycie sobą, jest to bycie tym, za kogo
się podajesz, kim się czujesz.

– I każdy ma swoją własną.

– Tożsamość? Tak jest.


– A trojacy? – wtrącił się natychmiast Jędruś, bo nie lubił pozostawać na uboczu jakiejkolwiek
rozmowy.

218

– Słucham?...

– On chciał zapytać o trojaczki, dziadziu.

– Nie, bo trojaczki się mówi o dzieciach, a ja mówię o dorosłych. Dorosły trojaczek to jest trojak.

– Nie, trojak to jest taniec ludowy albo garnek ludowy – zaprotestował Szymon – a na dorosłych
też się mówi trojaczki.

– Cicho bądź, teraz ja mówię! Dziadziu, albo na przykład ośmioracy jednojajowi? – wzmógł
Jędruś ekspresję. – Oni są wszyscy tacy sami.

– Nawet jeśli trafiają się identyczne ośmioraczki jednojajowe (a dodam, że nie jestem pewien, czy
się trafiają), to bez wątpienia każdy z nich ma własną tożsamość – orzekł dziadek. – Każdy z nich
ma takie właściwości, dzięki którym pozostaje właśnie tym konkretnym, określonym bytem. To
znaczy: tym konkretnym, określonym kimś.

– Ale czy na pewno każdy? – zatroszczył się serdecznie Jędruś.

– Na pewno. I – mimo najróżniejszych zmian zewnętrznych.

Te zmiany nie naruszają istoty sprawy. Wasza babcia ładnie to kiedyś ujęła: patrzę na ciebie,
powiedziała (do mnie, oczywiście!), i widzę nie łysego staruszka, tylko tamtego chłopca, którym
byłeś, młodego, z rudymi lokami.

Wnukowie spojrzeli na niego z jednoczesnym zdumieniem.

– Miałeś rude loki?!

– Mniejsza o nie – rzekł dziadzio niecierpliwie. – Ważne jest 219

coś innego...

– Były bardzo długie? – zapłonął ciekawością Jędrek.

– Nie! – z lekką irytacją odparł zapytany. – Były całkiem nor-malnej długości. Wracam do tego, co
chciała powiedzieć babcia...

– Ja wiem co! Że cię kocha nawet kompletnie łysego! – zakrzyknął Jędrek z entuzjazmem.

– Nie jestem kompletnie łysy – zaznaczył oschle dziadek. -


Otóż, w tym, co powiedziała wasza babcia, zauważycie przekonanie o istnieniu jednej, niezmiennej
tożsamości. Mojej.

– Ja też mam tożsamość – stwierdził Jędrek nie bez dumy.

– Każdy ma, przecież o tym dziadzio właśnie mówił – pouczył

go Szymon.

– Dziadzio mówił, że babcia mówi, że tylko jeden dziadzio ma.

O tym dziadzio właśnie mówił. Że babcia mówiła, że jest o tym przekonana.

– Wcale tego nie mówiłem – oświadczył dziadek. – Jeśli chcesz coś naprawdę dobrze zrozumieć,
Jędrusiu, wystarczy, byś uważnie słuchał. Uważnie, powtarzam. Babci chodziło o to, że jestem
człowiekiem tożsamym z owym młodzieńcem sprzed lat. I to o tym jest przekonana. A przecież
zmieniłem się – choćby fizycznie! – tak zresztą, jak i wy. Tożsamość nie jest niezmienna.

– Przed chwilą powiedziałeś, że jest.

– To prawda, Jędrusiu, powiedziałem. Jest ona niezmienna w sensie najbardziej zasadniczym. Ale
mówiłem też, że zarazem może 220

ona ulegać pewnym zmianom pod wpływem czynników zewnętrznych – kulturowych, społecznych i
tak dalej. I pod wpływem przemijania, oczywiście. Oczywiście...

– Dziadziu...

– Tak?...

– Poproszę jeszcze raz wodę z sokiem.

– Nalej sobie, nalej, Jędrusiu. Domyślasz się więc, Szymonie, że skoro każdy członek
społeczeństwa ma swoją tożsamość, musi istnieć coś takiego, jak tożsamość zbiorowa. I o tym
właśnie rozmawia-

łem wczoraj z waszym wujkiem Florianem, który nota bene ma zupełnie dobrze umeblowaną głowę,
wbrew swojej utrwalonej już skłonności do popkultury.

– Do czego?

– Mniejsza z tym, Jędrusiu. Pij soczek. Widzisz, Szymonie, zmiany dotyczące tożsamości – także tej
zbiorowej! – wywołują stres i lęk. Ludzkość wypracowała na przestrzeni dziejów swoje sposoby
zaradcze – przede wszystkim kulturę. Wypracowała też mechanizmy obronne – obrzędy, ceremonie,
rytuały.

– To tym się można tak naprawdę obronić?!


– Tak naprawdę to nie. Ale można próbować. Otóż, mówiliśmy z Florkiem o tym, że kiedy w
społeczeństwie o zakłóconej tożsamo-

ści zanikają lub zostają mu odebrane dawne sposoby zaradcze, dawne mechanizmy obronne –
wtedy musi nastąpić poważny kryzys – prawił dziadek. – Nie ma na czym budować wspólnoty.
Próbuje się 221

ją tworzyć wokół rzeczy takich, jak moda, fryzura, rodzaj słuchanej muzyki et cetera...

– To jest ważne – rzekł poruszony Szymon – jakiej muzyki się słucha!

– Niewątpliwie. Ale nie można zbudować tylko na tym prawdziwej, wspólnej tożsamości
społeczeństwa. Musi ona się opierać na czymś istotnym. Społeczeństwo, kolejne generacje, które
po sobie następują, powinny być ze sobą powiązane. Czym właściwie?

– Ja nie wiem.

– Otóż przede wszystkim umiejętnością rozpoznania dobra i zła. To jest to spoiwo.

– Ale rozmawialiście o świniach! – przypomniał Szymek, a Ję-

drek się zaśmiał, mile zaskoczony. Lubił świnie.

– O świniach? A tak. Prawda. Arystoteles zastanawiał się, dlaczego właściwie ludzie dążą do życia
w społeczeństwie. Do czego są sobie nawzajem potrzebni? Dlaczego na przykład ludzie zawierają
małżeństwa...

– Właśnie, dlaczego? – zapalił się Jędruś, lecz dziadek uniknął

meritum, a rozwinął temat po swojemu: – ...czyli dlaczego w sposób naturalny tworzą komórki
rodzinne, które następnie składają się na strukturę państwa? To, zdaniem Arystotelesa, tajemnica
natury – tłumaczył. – Z jakiegoś powodu człowiek chce tworzyć państwo. Świnie, na przykład, też
żyją w gromadzie, ale nigdy nie utworzą wspólnoty, co najwyżej stado. Za-222

spokajają tylko swoje potrzeby i instynkty. Nie rozróżniają dobra od zła, nie mają poczucia dobra
wspólnego, nie są zdolne do solidarności. Nie mają tradycji i nie mają wspólnej pamięci.

– A my mamy!

– Powinniśmy mieć. Inaczej będziemy niewolnikami. Przed tym przestrzega Arystoteles. Jeden z
trzech największych filozofów starożytnej Grecji. Jeden z najpotężniejszych filarów wielkiego
gma-chu myśli ludzkiej.

– A ja słyszałem – oznajmił Jędrek – że świnie są bardzo inteligentne.

– Gdzie słyszałeś?
– W telewizji.

– Ach, tak. Jędrusiu, ty patrz na świat własnymi oczami, a uni-kaj jego odbić w krzywych
zwierciadłach. Sam obserwuj, a wnioski też wyciągaj samodzielnie. Dobrze by było, chłopcy, gdyby
w szkole uczono was logiki. Niestety...

Dziadzio westchnął, umilkł i popadł w zadumę, a minę miał

niewesołą.

Smutno tak wyglądał, naprawdę.

Szymon podszedł do regału i odstawił Pisma różne na półkę, oznaczoną samoprzylepną literką
„A”.

Zrobił to z wielkim szacunkiem.

Tymczasem Jędruś już tkwił niezgrabnie, boczkiem, na kościstym, spiczastym starczym kolanie.
Było tak niewygodne w użyciu, 223

że sam się dziwił, dlaczego na nim usiadł!

Zwykle go dziadek lekko onieśmielał swą potoczystą wymową, zresztą tych jego długich
wypowiedzi Jędrek nie rozumiał zbyt dokładnie, bo mu uwaga uciekała w całkiem inną stronę. Dziś
także niewiele wyłapał, poza wzmianką o pokoleniach, które następują. Ta go uderzyła. Sam był
pokoleniem, które następuje, prawda? A kto zstępuje? Ten oto jego dziadzio, który był kiedyś
(niesamowite!!!) młodym chłopakiem, a teraz jest już kompletnie łysy.

I Jędruś chyba chciał go po prostu pocieszyć. Nie dość, że zstę-

puje, to jeszcze tak wygląda.

Patrząc z zakłopotaniem w bok, odważył się zarzucić swe ra-mię na chude, stare ramiona i nawet
kilka razy poklepał dziadka po łopatce. A dziadek – jakby to wszystko bez słów zrozumiał – objął

go z wdzięcznością i pocałował w głowę.


3.
Iduś, odreagowujesz przesadnie. Dziesięć skrzynek wiśni! – prosiłam o trzy, prawda? Więcej
umiaru, więcej spokoju, apeluję!

Oczywiście dziękuję Ci bardzo za ten królewski dar, zapłaciłaś z góry, jakże jesteś wspaniała, ale
jak ja mam przerobić 50 kg tymi rączkami? Oczywiście z części usmażę konfitury, ale większość
zamrożę.

Bardzo ładne wiśnie, trzeba przyznać, dobry gatunek. Czy mu-224

szę szybko oddać te skrzynki? Daj mi trochę czasu. Na razie większość ich mam w piwnicy, gdzie
jest chłodno. Najpierw muszę zrobić porządki w zamrażarce, może mi miejsca na wiśnie
przybędzie. Jedną skrzynkę zaniosłam do kuchni, na zaraz. Szkoda, że Cię tu nie ma!

W mojej kuchni znajdują się w tej chwili: Mama, Gabrysia i Natalia.

Jest gorąco, ale nikt na to nie zwraca uwagi. Sześcioro rąk przygotowało dzisiejszy obiad:
chłodnik z ogórkami, cytryną i koperkiem oraz cieniutkie naleśniki (zgadnij, kto jedyny takie
potrafi usmażyć?) z twarożkiem i cynamonem. Wiśnie będą do tego jak znalazł. Ugotuje się też
wielki gar kompotu, będzie dla Florka i Józka na budowę.

(Wiesz, że Florek rozbudowuje stajnię?) Muszę o nich zadbać.

Wracając z zakupami (fajny macie ten sklepik – kupiłam mnó-

stwo rzeczy!), zajrzałam do nich: porozbierani do rosołu, spoceni jak myszy, czerwoni jak raki, w
pełnym słońcu wożą ten cement tacz-kami, serce się kraje. Ale oni zadowoleni.

O, ale wesoło tam w kuchni! Śmieją się jak wariatki, ciekawe z czego. Lecę do nich, stęskniłam się
za tym śmiechem Mamy i Gabrysi naraz. Zauważyłaś, że one śmieją się tak samo, na tej samej
nucie? Powinnaś tu do nas przyjechać. No, dobra, to Ci już powiem: Twój mąż się zapowiedział na
sobotę i niedzielę. Przyjedź, przyjedź.

Marek prosił, żeby Ci nic nie mówić (najwyraźniej sądzi, że mam z Tobą, jak zwykle, kontakt
telefoniczny). Mam tylko zwabić Cię pod jakimś pretekstem, zdaje się, że niepokoi się o Ciebie, ale
ja Ci jednak wszystko mówię, bo też się o Ciebie niepokoję. Daj mu się prze-225

prosić, dobrze radzę. Nie przeciągaj struny.

Albo sama go przeproś, w końcu to wszystko jedno, kto przeprasza, zgoda jest najważniejsza. A
godzić się jest tak przyjemnie!

Tyle od wiernej siostry


Pulpecji
4.
– Naprawdę, tak mi przykro, Doroto, wcale nie wiedziałem, że dziś twoje imieniny. Nikt mi nie
powiedział! Dlaczego? Nie mogę zrozumieć, tutaj konspirowano, nawet pan Chrobot został
wtajemni-czony, tylko mnie pozostawiono na uboczu.

– Bo śpisz za długo! – powiedziała babcia Andzia ze śmiesz-kiem. – Nie chciałyśmy cię budzić.

– Niestety, ja mogę spać dopiero, kiedy ciocia się obudzi i za-panuje względna cisza – wyjaśnił z
mimowolnym wyrzutem Ignacy i powrócił do tematu: – A sam nigdy bym nie zgadł, że to dziś
Doroty, w szkole mieliśmy jedną Dorotę, ale ona obchodziła imieniny w lu-tym i tak mi się jakoś
utrwaliło.

Westchnął.

Czuł się przy tym wspólnym stole ciałem obcym, pariasem i istotą wyrzuconą poza nawias.
Zapewne nie bez podstaw. A przecież mógł mówić o prawdziwym szczęściu: te kobiety nie
zlinczowały go na miejscu. Nie czyniono mu nawet wyrzutów, choć to przez niego 226

biedna miłośniczka robactwa spadła, cierpiała, została zagipsowana i unieruchomiona, co dla tak
bojowej i ekspansywnej osoby musi być rzeczą nieznośną. A teraz jeszcze ta historia z jej
imieninami!

Spojrzał na nią ze współczuciem, lecz, szczerze mówiąc, nie wyglądała żałośnie. Przeciwnie,
promieniała, oczy jej się świeciły, co chwila się w zamyśleniu uśmiechała. Wydawało się, że go
nawet nie słyszy, lecz nie była bynajmniej zajęta jedzeniem smacznych skądinąd racuszków z
białym serem i jagodami; owszem, dłubała w jednym z nich czubkiem noża, z uporem wiercąc
dziurkę, lecz przecież samym nożem nie da się raczej zjeść racucha.

Ignacy Grzegorz utknął, nie wiedząc, jak się zachować wobec tak dziwnej nieuwagi.

Z pomocą przyszła mu ciotka Ida.

– Hop-hop! – huknęła Dorocie w ucho i to dało efekt.

– Co-co? – spytała, wznosząc wzrok znad talerza.

– Ignaś coś do ciebie mówił.

– A, słyszałam, słyszałam, tylko byłam... za... za... zamyślona – wyjaśniła Dorota. – Przepraszam! –
Przeniosła na niego roześmiane spojrzenie.

– Przykro mi, że nie mam dla ciebie żadnego miłego prezentu -


kontynuował Ignacy. – Jedyne, co mi w tej chwili przychodzi do głowy – to napisać dla ciebie
wiersz.

– Napisać dla mnie wiersz? – Prychnęła śmiechem.

– Ale obawiam się, że to nie jest najbardziej oczekiwany z 227

upominków.

Nie zaprzeczyła.

– A zrywanie kwiatków na bukiet – co przed chwilą rozważa-

łem – nie miałoby tu sensu – dodał.

– Nie miałoby sensu – zgodziła się Dorota. – Sama sobie mogę nazrywać.

– Może mógłbym coś zrobić dla ciebie, coś wyjątkowego?

– Wyjątkowego? A wiesz ty co? – rzekła nagle i wzrok się jej wyostrzył, gdy spojrzała na niego z
jakąś uchwytną nadzieją. – Faktycznie jest coś, czego sama nie zrobię, z powodu gipsu. Nie wejdę
na drabinę.

– Mam wejść na drabinę? – zdziwił się Ignacy. – I co?

– I co? No, mógłbyś...

– Tak?

– Wyczyścić rynny.

– Wyczyścić rynny!

– Są pozapychane liśćmi. Widziałam to z orzecha, z góry.

– A! Dziewczyna ma łeb! – z zadowoleniem powiedziała do siostry Wiktoryna i palnęła się w


kolano. – Jasne, to dlatego zacieka ściana na stryszku.

– Oj, prawda, Wikciu, a odkąd Paweł umarł, nikt o tym nawet nie pomyślał.

– Trzeba do tego męskiej ręki – bąknęła Dorota i zaczęła ogry-zać racuszka, wbitego centralnie na
czubek noża.

228

– Ach, męskiej!? – rzekł Ignacy z naciskiem i wyrzutem jednocześnie, po czym nerwowo podał jej
widelec. – No, proszę, proszę!
Teraz to męskiej.

– No, właściwie to niekoniecznie... – połapała się od razu. – Sama też bym dała radę. Żeby nie ten
gips.

No, tak. Na to mógł odpowiedzieć tylko jedno: – Oczywiście. Zaraz to zrobię.

Miał tylko nadzieję, że w rynnie nie będzie robaków, a pod rynną – gniazda szerszeni.

Ciotka Ida, której dotąd oczy latały to w jedną, to w drugą stronę, jakby była widzem na trybunie
Wimbledonu, błyskawicznie wyczuła, co go gryzie, i zaoferowała parę rękawiczek lateksowych.

Tyle dobrego. Przynajmniej nie będzie musiał dotykać wijące-go się robactwa gołymi palcami.

Zaraz po obiedzie Ignacy Grzegorz Stryba, w rękawiczkach i fartuchu kuchennym, znalazł się na
drabinie, dostawionej skośnie od południowej strony domu, a ubezpieczanej z dołu przez dwie
chrome istoty żeńskie: ciotkę Idę oraz Dorotę. Pozostałe dwie kobiety kibi-cowały z pewnego
oddalenia. Babcia Andzia wzięła dystans, dając głośny wyraz obawie, że w razie upadku Ignacy
mógłby zlecieć prosto na nią i złamać jej kręgosłup. Babcia Wikta natomiast niczego się nie bała,
tylko chciała ogarnąć wzrokiem całość działań i wydać parę dyrektyw. Stała przez parę minut z
rękami wpartymi pod boki, ale szybko się zniechęciła, burknęła, że to idzie zbyt ślamazarnie, i
udała 229

się do kurnika. Widząc to, babcia Andzia też sobie poszła, żeby po-zmywać naczynia. I to było
dobre. Gdyby Ignacy miał spaść lub skompromitować się w inny sposób, lepiej, by go te dwie
śmieszki nie widziały. Rodzonej ciotki Idy mógł się doprawdy nie krępować, a Dorota i tak uważała
go za dziecko.

No, zobaczymy.

Stojąc na czubku drżącej drabiny, Ignacy Grzegorz nabrał tchu i opuścił wzrok na rynnę.

W okolicy środkowego odpływu była nieco obwieszona i tam to zgromadziła się czarna, cuchnąca
packa, w której coś się wiło. I miało dużo odnóżek.

Stał bez ruchu i tylko próbował się przemóc.

– A jak to już wydłubię – spytał, grając na zwłokę – to co mam z tym zrobić?

– Wyrzuć – odparła Dorota. – Ale staraj się w nas nie trafić.

I obie z ciotką wybuchnęły śmiechem.

Tak im się zrobiło wesoło, że nieomal zapomniały o jego obecności. To mu jakoś pomogło. Zapuścił
dłoń w rękawiczce w czarną maź, wyjął sporą jej porcję, przestrzegł: – Uwaga, rzucam! – i rzucił.
Paskudztwo spadło z plaśnięciem w trawę.
Tymczasem one, wiernie obciążając z obu stron drabinę, prowadziły sobie w najlepsze swoją
wdzięczną konwersację. O ile mógł

dosłyszeć, czyszcząc rynnę fragment po fragmencie, przez krótki 230

kwadrans zdążyły pogawędzić dość wyczerpująco o czyrakowatości, o zapaleniu ropnym


migdałków, o ropniach w uchu, o ropnych prze-tokach i takichż zatokach nosowych oraz
czołowych. Od zatok czo-

łowych przeszły do tematów neurochirurgicznych i ta droga zawio-dła je wprost do osoby doktora


Marka Pałysa, którego Dorota była bardzo ciekawa.

– Pogodziliście się w końcu, choćby pisemnie? – spytała.

– Jeszcze nie – odrzekła ze smakiem ciotka Ida.

– Jeszcze ci nie przeszło?

– E, no przeszło, ale nie mogę tak od razu tego ujawnić. Dam mu ja burzę hormonów! Trochę go
muszę podręczyć.

– Tak? Ojej.

– Pewnie. To mu dobrze zrobi.

– Nie wierzę.

– Uwierz. Ich trzeba krótko trzymać.

– Jestem tutaj! – uprzedził Ignacy Grzegorz Stryba, czując, że rozmowa nie jest w zasadzie
przeznaczona dla męskich uszu, a zmierza w kierunku jeszcze mniej dla nich odpowiednim.

– Wiemy, wiemy! – powiedziały.

Nie wyglądało na to, by jego obecność im przeszkadzała.

– Ale jesteście szczęśliwym małżeństwem, prawda? – upewniła się niespokojnie Dorota.

– Absolutnie. Fajny jest mój Mareczek.

– To dlaczego go dręczysz?

231

– Żeby nie było nudno, oczywiście! – odrzekła ciotka Ida takim tonem, jakby dziwiła się, że Dorota
nie rozumie rzeczy podsta-wowych. – Rasowy mężczyzna to rycerz i myśliwy. Potyczki, poje-dynki,
łowy, pogoń, oto co go zachwyca i czego potrzebuje.
– Jestem tu nadal! – przypomniał o sobie Ignacy z drabiny.

– Wiemy, wiemy...

– Uciekaj, a będzie cię ścigał. Ukryj się, a przekopie górę, żeby cię wydostać.

– Czasem to nie tak działa – wtrącił z wysokości Ignacy Grzegorz Stryba, czując się (po dwu
ostrzeżeniach, których, jako dżentelmen, udzielił) upoważnionym do udziału w rozmowie. – Weźmy
Magdusię.

– Ach, Magdusię! – powiedziała ciotka tonem nieopisanie wie-loznacznym.

– Uciekła, ale wcale nie chce, bym ją gonił.

– Cha, cha! – wygłosiła ciotka Ida.

– Proszę?

– Oczywiście, że chce, spryciula. Po to uciekła.

– Też mu to mówiłam – zaznaczyła Dorota. – Mówiłam, żeby o nią walczył.

– Dobrze mówiłaś.

– Jak ja mam o nią walczyć, kiedy ona jest w Paryżu, a ja tutaj?!!! – uniósł się Ignacy Grzegorz i
impulsywnie zrzucił z góry, krótką serią, parę porcji tego świństwa naraz.

232

– A to już – rzekła ciotka – sam musisz wymyślić. Chyba rozumiesz, że to właśnie jest twoje
zadanie. Nie nasze. A już zwłaszcza nie moje. Cha, cha.

Ignacy chciał zgłębić ten temat, chciał – skoro już tak się zło-

żyło – uzyskać jednak parę konkretnych porad z ust kobiety niemłodej, znającej życie et cetera, lub
też z ust dziewczyny młodej, nieznającej życia et cetera, lecz mogącej to i owo powiedzieć o
dziewczęcym punkcie widzenia na sprawę et cetera – ale los zdecydował

inaczej.

W jednej chwili stracił możliwość takiej rozmowy, a zarazem stracił asekurację. I ciotka, i Dorota
wypatrzyły właśnie furgonetkę firmy kurierskiej, zmierzającą piaszczystą drogą w dół, od szosy.

Wydały okrzyki podniecenia i porzuciły go bez sekundy namysłu.

Dziarsko pokuśtykały na spotkanie kuriera, jedna – wspierając się na kulach, a druga – na


grabiach.
Drabina zachybotała pod jego drżącymi nogami, ale zdołał

utrzymać ją w pionie, chwytając się kurczowo wystającej spod dachu krokwi.

I nie zleciał. I nie złamał sobie kręgosłupa.


5.
Gabryelo, matko Ygnacego!

Twój syn jest już zupełnie uleczony, piszę, bo się na pewno de-233

nerwujesz, znam Cię. Dziś wlazł na drabinę i wyczyścił zapchane rynny, ani razu nie wspominając
o swoich pośladkach. Nota bene, oglądałam mu je z samego rana, oczywiście za jego zgodą, śladu
po osie już nawet nie widać, natomiast wypukłość (trafniej byłoby może nazwać to miejsce
płaszczyzną), na której odbyła się krótka agonia szerszenia, jeszcze jest obrzękła, zaczerwieniona i
swędzi. Ale już nie boli. Za tydzień chłopak nawet nie będzie umiał powiedzieć, gdzie został
ugryziony.

Jeśli idzie o stan jego ducha, jest nawet jeszcze lepiej. Po melancholii nie ma już śladu. Twój syn
je potężne śniadania, wielkie obiady i solidne kolacje, codziennie pływa w jeziorze, twarz ma
rumianą i opaloną, nie ucieka na widok osy i coraz mniej czasu spędza na posępnym gapieniu się
w przestrzeń. Osobowość naszej Dorotki wywiera na niego wpływ zbawienny. Nie w tym sensie,
który uprzednio zakładałam – bo muszę wyznać, że zamierzałam ich po macierzyńsku skojarzyć
(perspektywicznie) w piękną parę, zapewniając Ci tym samym w przyszłości idealną synową – ale
w sensie bardziej chyba wskazanym dla niego. Otóż, ta dziewczyna stanowi wyzwanie dla jego
ambicji. Z przyjemnością patrzę, jak mu to służy. Poza tym, ona jest tak pełna życia, wigoru,
jakiejś pozytywnej energii, że nawet Ignasiowi to się musiało udzielić.

Dzisiaj przy obiedzie dostrzegłam ostatecznie swą pomyłkę.

Dorota wyraźnie zaprzątnięta jest kimś innym. Była tak nieobecna duchem, że tylko skończony
frajer nie dostrzegłby związku między 234

tym romantycznym i szczęśliwym zamyśleniem a nowymi koralami, z którymi wróciła dziś do domu,
które najwyraźniej dostała w prezen-cie imieninowym, których mimowolnie dotyka co pięć minut i
z któ-

rymi nie rozstaje się nawet na sekundę, a nie wiem, czy nawet nie pójdzie w nich spać. Ignacy nie
dostrzegł tego związku.

Jej babcia, dla której, jak już wspominałam, pogodna dystrak-cja jest stanem naturalnym, w ogóle
nie zauważyła nowych korali, a z kolei Wiktoryna całkowicie się nie interesuje czymś takim, jak
biżu-teria, ozdoby, kosmetyki etc, nie używa nawet kremu do twarzy, bo uważa, że to nie przystoi
kobiecie myślącej, w przeciwieństwie do gumiaków, które przystoją. Ale to, że Ignacy nie zauważył
nowych korali, dużych i okazałych, bardzo zresztą korzystnie podkreślających urodę Dorotki, no, to
już jest pewnego rodzaju dowód, a zarazem zawód. Dla mnie, oczywiście.

No i ta paczka z Norwegii. Matka przysłała Dorocie prezent imieninowy – ładną, świetnie skrojoną
sukienkę letnią w kolorze bla-doniebieskim, bardzo w stylu Kate Middleton. Natychmiast po
otwar-ciu paczki, nie patrząc nawet na fason, dziewczyna zakrzyknęła, że ten odcień będzie
pasował! Do czego? Łatwo się domyślić. Korale są priorytetem.

Z tego wszystkiego wynikł jednak mały kłopot, bo pochłonięte przymierzaniem sukienki (matka ma
oko, suknia leży idealnie! – na Dorocie, bo na mnie jest ciut za duża) zapomniałyśmy o Twoim
synu, tkwiącym na drabinie. Jak się okazało, sam zejść się bał, zwłaszcza 235

gdyśmy nie obciążały dolnych szczebli, i całe szczęście, że sąsiad Chrobot szedł właśnie ze swą
żywicielką, bo – po odprowadzeniu jej z szacunkiem do samiutkiej obory – mógł przybyć po
Ignasia i zdjąć go z dachu w okolicy komina, gdzie biedaczysko siedział już od pewnego czasu
(uspokój się, dom jest niewysoki).

Dawny Ignaś byłby z tego zrobił całą historię. Obecny – nie.

„Przyszedłem tylko zostawić fartuch – rzekł hardo, wchodząc dum-nym krokiem do kuchni – bo mi
się w nim nogi plączą” (???) i poprosił, bym rozsupłała węzeł, który mu uprzednio zasupłałam, a
któ-

rego sam rozsupłać nie mógł, nie widząc, rzecz jasna, jego zawiłości.

Po czym natychmiast zaciął zęby i powrócił na drabinę, by do końca wyczyścić rynny.

Chłopak mężnieje w oczach. Podziękuj mi.

No, tyle chciałam Ci powiedzieć, Siostrzyczko, a ponadto poprosić, byś skłoniła Pulpę do zwrotu
plastikowych skrzynek na owoce. Mamy tu jeszcze śliwki renklody które niebawem trzeba będzie
zbierać, a potem jeszcze węgierkę łowicką oraz jabłka. Dziadek nieboszczyk dużo sadził. Niech
ktoś skrzynki po prostu podrzuci do sklepu, daleko nie macie.

Pulpecji dziękuję za zaproszenie, ale dobrze mi tu, gdzie jestem, a jak ktoś bardzo by pragnął mnie
ujrzeć, to przecież zawsze może mnie poszukać, prawda?

Idę się wykąpać w jeziorze, by nie przepełnić szamba.

Ściskam za szyjkę -

236

Ida
6.
Ukochana Magdusiu! Żyję bez Ciebie jak w czarnej przepaści.

Nie ma chwili, bym Cię nie wspominał... i te wspomnienia jedynie trzymają mnie przy życiu.

Jakże trafnie ujął podobne uczucia Kazimierz Wierzyński!

Spójrz przez chwilę na ten misterny wiersz, oddaje wszystko, co mógłbym Ci powiedzieć, a i tak
nigdy w życiu nie napisałbym tak pięknie.

CO JEST ZA MNĄ

Każdy dzień cię zabiera, każdy dzień mi cię kradnie I jest mi coraz puściej, coraz bardziej źle, W
skrytości serca ważę i przeliczam na dnie To wszystko, co jest za mną, co przeciwko mnie.

I przyznaję się w głębi do wszelkich słabości, Do wszystkich klęsk, nieudań i bolesnych strat –
Tylko wyrzec nie mogę się owej miłości, Która mi ciebie daje i zasłania świat.

237

Ból duszy splątał mi się ostatnio z bólem ciała; i sam nie wiem, który z nich był dotkliwszy.

Pewna dziewczyna, która była tu przy mnie i jak najlepsza z pielęgniarek ratowała mnie w
cierpieniu fizycznym, nie pozostała też obojętna na moje męki duchowe. Zwierzyłem się jej w
chwili słabo-

ści, uniosłem rąbek zasłony, za którą płonie ogień tęsknoty. To Dorota, tak zadziwiająco rozsądna,
doradziła mi, bym odezwał się do Ciebie. Bym o Ciebie walczył!

Wołam więc: wróć do mnie!

Twój na zawsze – bez żadnych warunków – Ignacy Grzegorz Stryba


7.
Kończył się upalny dzień, a doktor Ida Pałys zaproponowała, żeby kolację imieninową Doroty
zjeść przy ognisku. Wróciła właśnie znad jeziora po dokonaniu codziennych ablucji wieczornych i
powiedziała, że woda cudnie ją orzeźwiła. Te kiełbaski wyglądają pysznie, a byłyby z pewnością
jeszcze lepsze, gdyby je upiec na patykach.

Babcie uznały, że to głupi pomysł. Jest za gorąco, za sucho, w dodatku ruszył się wiatr. Z ogniem
nie ma żartów, gmina wydała zakaz palenia ognisk aż do jesieni, trzeba się podporządkować.
Jeden posiadacz leśnej działki w Puszczy Zielonce palił wielkie ognisko co wieczór, piekł
karkówkę, a nawet prosiaki, i nic tylko dokładał do 238

ognia, rozsiewając snopy iskier po okolicy. Gmina go upominała, a on swoje. Bardzo tego
pożałował.

– Któregoś razu siedzą przy ognisku – opowiadała Wikta. – Je-dzą, piją...

– Lulki palą... – nie powstrzymała się Ida. – Tańce, hulanki, swawole...

– Tak jest, a jakże. Aż tu nagle co nadlatuje? – Wikta zawiesiła głos wyczekująco.

– Bocian? – strzelił Ignacy Grzegorz.

Cztery pary kobiecych oczu spojrzały na niego z politowaniem.

– Helikopter straży pożarnej – podpowiedziała Andzia, która też dobrze znała tę historię.

– He, he, zadziałali według paragrafu, jakby się las palił, i zala-li mu z góry całą posesję, z
pieczonym prosiakiem włącznie – ze smakiem opowiadała Wiktoryna. – A potem mu przysłali
rachunek za akcję, na kilkanaście tysięcy. Dobre, co? Więc my, owszem, usiądźmy sobie pod
orzechem, ale kiełbaski usmażymy w kuchni, przeniesie się wszystko raz-dwa.

Wokół stolika ogrodowego ustawiono stołki, zydelki i krzeseł-

ko komputerowe. Przyniesiono imieninową kolację: świeżutki chleb, sałatkę jarzynową i pachnące


pomidory, ogórki oraz tort z jeżynami i bitą śmietaną.

Pewnie, że w ogrodzie było milej niż w domu. Pachniały flok-sy i maciejka. Słychać było głośne,
nieustanne cykanie świerszczy.

239

Słońce niedawno zaszło i od ziemi zaczynał się podnosić leciutki chłód, z oddali napływał zapach
jeziora. Liliowe niebo tuż nad ich głowami było wprost idealnym tłem dla wznoszącego się zza lasu
olbrzymiego księżyca, który wyglądał jak blada pomarańcza z Kuby, a świecił matowo jak japoński
lampion. Złoty krąg huśtał się na po-wierzchni wody w dzbanku, tak jak z pewnością przeglądał
się teraz w wodzie jeziora i jak pewnie by się odbił w każdej kropli rosy, gdyby zdołała przetrwać
ten upał. Istne cuda.

Dorota powiedziała o tym Ignacemu.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Jesteś niemożliwa. Mówisz jak mistrz zen.

– Mistrz zen?

– Dögen Kigen, Japonia, wiek XIII. Co on ma z tobą wspólnego?

– Wspólnego? Pewnie nic zupełnie.

– Też tak myślę. Nic zupełnie. A jednak on napisał: „Cały księ-

życ i całe niebo odbijają się w jednej kropli rosy na źdźble trawy”. I ty też do tego doszłaś.
Nadzwyczajne.

– Nadzwyczajne?! Nie musiałam do tego aż dochodzić, bo tak jest i każdy to widzi. Ale wiesz, ten
mistrz zen mógł być przecież równie zwykłym człowiekiem, jak ja. Tak sobie żył i tak sobie zaob-
serwował.

– Tylko że mistrz zen tłumaczył na tym przykładzie, co to jest tak zwane oświecenie, do którego
trzeba dążyć. A ty?

240

– A ja nic nie tłumaczę i tym się różnię od mistrza zen. Ja tylko chciałam ci pokazać, że natura jest
cudem i że trzeba przynajmniej zwrócić na nią uwagę, żeby ją zrozumieć. Jeśli choć jedną rzecz
poznasz do końca, masz szansę zrozumieć wszystko inne.

– Jemu chyba dokładnie o to chodziło!

– Trzeba po prostu chcieć i umieć patrzeć, a nie tylko się brzydzić.

– Ja się księżyca nie brzydzę, Doroto.

– No, to uprzejmie z twojej strony. Szerszeń też się może odbić w kropli rosy.

– Szyrszyń.

– Hi, hi.
– Bzz... bzz!

Wybuchnęli śmiechem.

Z tą bezgraniczną fiołkową przestrzenią nad głowami można było czuć się swobodnie jak na
biwaku. Nawet sroga ciocia-babcia siadła nagle w pozie wręcz luzackiej, ze stopą jednej nogi
wspartą bokiem na kolanie drugiej i – któż by uwierzył! – śpiewała z towa-rzyszeniem gitary co
chwila nowe piosenki harcerskie. Wikta nie należała raczej do osób, które lubią być duszą
towarzystwa i popisy-wać się swobodnym śpiewem. Wyszło jednak na jaw, że przy długotrwałym
wytwarzaniu kompotów Ida znalazła i z nią płaszczyznę porozumienia. Wiktoryna zdeklarowała się
jako niegdysiejsza za-palona harcerka, a potem nawet drużynowa. Ida Pałys natomiast 241

uwielbiała swego czasu namiotowe obozy studenckie, z ogniskami, przy których właśnie harcerskie
piosenki cieszyły się wielkim powodzeniem.

– ...i młodą piersią chłonąć wiatr!... – śpiewały obecnie pełną młodą piersią, entuzjastycznym
duetem.

Ignacy mrugnął do Doroty. Roześmiała się.

– Napisałem maila do Magdusi – wyznał półgłosem.

– Napisałeś? O! Brawo!

– Zobaczymy, czy odpowie.

– Odpowie, zobaczysz. A ja chciałam cię jeszcze o coś spytać.

– Spytaj.

– Czy pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z Magdusią?

– Eee... nie, chyba nie pamiętam – zastanowił się Ignacy. – A dlaczego pytasz?

– Pytam, bo chodzi mi o taką rzecz... – Dorota się zawahała, szukając słów. – No, tyle się słyszy o
tym pierwszym wejrzeniu... to jest, pierwszym wrażeniu... czy to prawda, czy to nie jest jedna z
tych, no wiesz, bajeczek poetyckich...

– Bajeczek poetyckich!...!

– Ach, przepraszam.

– Nie umiem ci na to odpowiedzieć, Doroto. Ale chyba pierwsze moje spotkanie z Magdusią miało
miejsce wtedy, gdy nosiła pampersa.

– Pampersa!? Ależ... to... przykre.


242

– Przykre? Raczej przydatne.

– Eee... e, no, na pewno, na pewno.

– Była wtedy niemowlęciem.

– Aha, niemowlęciem! Uff. Rozumiem.

– A ja chyba też nosiłem wtedy pampersa.

– Czyli magia pierwszego wejrzenia, to jest, wrażenia, tu nie zadziałała.

– No, w pewnym sensie był moment, jakoś tak dużo później, kiedy ujrzałem Magdusię jak gdyby
innymi oczami. Musiał być. Z

całą pewnością. Ale nie umiem go sobie ani przypomnieć, ani zloka-lizować.

– No, trudno. A powiedz mi jeszcze taką rzecz...

– Tak?

– Jaki prezent od Magdusi ucieszyłby cię najbardziej?

– Prezent? Najbardziej?

– Nie mów tylko, że książka.

– Książka – powiedział w tej samej chwili Ignacy. – Nawet wiem jaka.

– Nie, nie.

– Dlaczego: nie, nie? Ach, już rozumiem. Pytasz, co by mnie ucieszyło, ale myślisz o kimś innym.

– Tak.

– Chcesz mu dać prezent.

– Właśnie. Ale nie książkę, coś mniejszego. Drobiazg, który by 243

się zmieścił w takim małym pudełeczku.

– No, to ja nie wiem, źle się wybrałaś z tym pytaniem, ja w ogóle jestem dziwny i nietypowy.
Musiałabyś zapytać kogoś innego, typowego. Mój kuzyn, o, ten by był dobry. Szkoda, że go tu nie
ma.

– Tak? A typowego kuzyna co mogłoby ucieszyć?


– Ucieszyć, jego? Obcęgi.

– Obcęgi! Aha, majsterkowicz. A ktoś prawdziwie romantyczny na przykład, co by chciał dostać?

– Ja jestem prawdziwie romantyczny! – rzekł Ignacy. – I chciałbym dostać książkę. Tomik poezji.
Ucieszyłbym się, gdyby Magdusią mi go dała. Widzisz, ona nie bardzo lubiła poezję, dopiero ja...

– No, tak, wiem, wiem, mówiłeś. Nie, to zapomnij, skreślam temat.

Niczego się od niego nie można dowiedzieć! – pomyślała z na-głym zniechęceniem, patrząc, jak
dżentelmen Ignacy Grzegorz Stryba, przewraca stołek i rzuca się pomagać babci Andzi. Niosła ona
z kuchni ciężką, żeliwną patelnię pełną skwierczących kiełbasek. Jakże niezdarnie złapał Ignacy za
uchwyt tej patelni, który przecież zapro-jektowany został tak, by można za niego łapać i się nie
oparzyć! Ale on jednak się oparzył, syknął, polizał swe palce, spróbował raz jeszcze, znów syknął, i
tak dalej, co widząc jego ciotka, ruchem zupełnie automatycznym i rutynowym, przesunęła patelnię
za niego. Co za notoryczna fajtłapa z tego człowieka!

244

Rumiane kiełbaski pięknie pachniały, więc czym prędzej po-częto je chrupać, zagryzać kromkami
chleba, pomidorami, małosol-nymi ogórkami i smarować wszystko musztardą. Śpiew, rzecz jasna,
ustał, i teraz słychać było tylko świerszcze.

– Jedzenie! – przerwała nagle tę błogą ciszę Ida, mówiąc tonem odkrycia. – Jedzenie, jedzenie,
jedzenie. Coś do jedzenia. To jest najlepsze, co można podarować mężczyźnie. Przez żołądek do
serca.

– Co, co? – spłoszyła się Dorota, niespokojna, czy Ida w swym rozśpiewaniu mogła dosłyszeć, co
było przedmiotem rozmowy z Ignacym. Ale nie, to była najwyraźniej przypadkowa zbieżność te-
matyki, bo oto doktor Pałys dodała: – Nie doceniałam ci ja, nie doceniałam roli jedzenia w życiu
uczuciowym człowieka. Kiedy mnie wreszcie mój Marek odnajdzie, poproszę was o takie właśnie
kiełbaski, są boskie. Upiekę mu je osobiście na zakazanym ognisku, jak dzika kobieta pierwotna. I
podam je przy świetle księżyca, ubrana jedynie w spódniczkę z traw.

Ignacy zakrztusił się grzanką. Wpadła mu do tchawicy. Kaszlał

tak długo, że Dorota zdołała dyskretnie zadać swoje pytanie także i Idzie.

– Pierwsze wejrzenie? – powtórzyła doktor Pałys głośno, ku konsternacji Doroty. – Pewnie, że


wierzę w pierwsze wejrzenie.

– Wrażenie, wrażenie.

– Wrażenie wskutek wejrzenia – sprecyzowała Ida, sięgając po 245

pomidora. – Przeżyłam to dobrych kilka razy – prychnęła śmiechem.


– Byłam bardzo kochliwa. Ale nic, zupełnie nic nie mogło się rów-nać z tym, co się zdarzyło, gdy
spotkałam Mareczka. – Tu ucichła, tuląc pomidor do piegowatej twarzy. – Było to... – powiedziała
i zielone oczy się jej zamgliły – było to... – i umilkła bezradnie.

– A kartofelki zapiekane już dobre będą – oznajmiła rzeczowo babcia Andzia. – Aż tutaj po
zapachu czuję. Weź no, Wikcia, idź, wyjmij je z piekarnika, bo Ignaś by się pewno poparzył.

– Było to... – ocknęła się wreszcie Ida – jak jakiś cud. Cud w bibliotece Akademii Medycznej. Przy
katalogach. Stanęliśmy jak wryci. Wszystko miał w tych oczach, wszystko. Ach, taki słodki mruk.
Właściwie to ja go zmusiłam, żebyśmy natychmiast poszli na kawę. I od razu powiedziałam mu, że
chcę być z nim przez całe życie. I trzask, prask, za trzy miesiące już był ślub.

– Oj, to szybciutko – powiedziała z przyganą babcia Andzia. -

Za szybciutko.

– Wcale nie! – obruszyła się Ida. – A na co mieliśmy czekać?

– To jest prędkość wielkomiejska, Andzia, nie rozumiesz tego – rzekła jej siostra.

– My z Pawłem trzy lata byliśmy po słowie! – odparła z dumą.

– Rumianek miał chorego ojca – wyjaśniła Wiktoryna. – Dlatego pośpiechu nie było.

– Jak mi się Paweł oświadczał, to od razu powiada: ale pocze-kasz, Andzia, co?

246

– A kiedy ojciec mu umarł, to był jeszcze rok żałoby – dorzuci-

ła Wikta. – Ale dobrze, żeś czekała.

– Nie wiem, może za długo. Już nie byliśmy tacy młodzi, jedyną córeczkę zdążyliśmy mieć. Za to
kochał Tereskę, och, za pięcioro!

Wszystko jej wybaczał...

– Dobry był człowiek z Rumianka – przyznała Wiktoryna. – Ja miałam mniej szczęścia. Dostałam
pracę w Poznaniu, poznałam blondyna. Nie, żeby mi się jakoś od razu spodobał. Wydał mi się taki
jakiś, no, wiecie, ciuciu-muciu. Z drugiej strony, do mnie zawsze mięczaki lgnęły, cóż począć, ten
nie był pierwszy. Zresztą, miałam już tę czterdziestkę, hm. Nie było w czym przebierać, że tak
powiem.

Dalejże, jednego razu oświadcza się i prowadzi mnie do mamusi.

Rozmemłana, w szlafroku, z papierosem, patrzy na mnie od góry do dołu i mówi: – A ty pewnie ze


wsi jesteś, co?! Ja na to: – Ale za to włosy mam umyte! Odwróciłam się i wyszłam, ale on za mną
już nie poszedł. I tyle.

– Biedna pani Wikta – użaliła się serdecznie Ida. – Ale bonmo-cik1 pierwsza klasa, muszę
przyznać. Moje gratulacje.

– Mów mi „ty”. No, może to i zabawne, ale miłe nie było, szlag by trafił. Klęłam jak szewc.

– Nie ma czego żałować – pocieszyła ją Ida. – Zwłaszcza takiej teściowej. Teściowa musi być
przyjazna, to podstawa wszystkiego. A

1 zdrobnienie od bon mot (fr.) – zręczne powiedzenie 247

blondyn potem się odezwał?

– Zwiał jak szuja. Trudno, jego strata. Bo moja chyba nie. Tylko mi szkoda, że dzieci nie mam.
Zawsze chciałam mieć dzieci.

– Masz mnie – powiedziała poważnie Dorota. – I zawsze mnie będziesz miała.

Wikta pociągnęła nosem i zakasłała dla niepoznaki.

– No, dobra – rzuciła dziarsko. – Podaj szklanki, Dorota, bę-

dziemy pić z naszą panią doktor bruderszaft.

I wszyscy spełnili toast kompotem wiśniowym pochodzącym z tych słoików, które się złośliwie nie
pozamykały przy pasteryzowa-niu.

W tym jak najbardziej stosownym momencie z zielonego pół-

mroku za płotem odezwał się dramatyczny głos pana Chrobota: – Sumsiodki, wołejcie straż, fajczy
sie po drugi strunie!

Trzeba było dopiero czujności sąsiada, by zwrócono uwagę na ruchomą czerwonawą poświatę,
widoczną ponad wysoko biegnącą szosą.

– Pole Nowaka się pali! – zakrzyknęła Andzia.

– Lecę do telefonu! – powiedziała Wikta i przelazła zwinnie przez płot. – Tak, ja zadzwonię,
sąsiedzie, bo sąsiada tam będą podejrzewać.

W kwadrans później, gdy w oddali dały się słyszeć przeraźliwe dźwięki syren strażackich, Kobyłka
już stała w zaprzęgu, Dorota siedziała w bryczce, a Wikta otwierała bramkę od podwórza.

248

– Pożar na wsi to nie przelewki – tłumaczyła Idzie Dorota.


Obie z Wiktą wybierały się zobaczyć, jak duży jest zasięg ognia.

Musiało się palić jak licho, oto chyba już czwarty wóz strażacki jechał. Słychać też było warkot
helikopterów.

– Boimy się tu ognia, ile to dobytku ludzie przez to potracili! – dodała Wikta, wskakując na drugie
siedzisko bryczki. – Siedź tu, siedź – nakazała, słysząc, że Ignaś wyraża chęć obejrzenia tego
niezwykłego widowiska. – To nie jest żadne widowisko, chłopcze. Kiedy palą się zboża, to jest
jedna rozpacz, tyle roboty na darmo, a po-myśl tylko o tym wszystkim stworzeniu, co na polu żyje!

– Żeby się tylko las nie zajął! – dodała zmartwiona Dorota. – Jest tak strasznie sucho!

Zostawiły letników i, dość szybko o nich zapominając, pojechały pod górkę. Ledwie wydostały się
na szosę, już zrozumiały, że sprawa jest poważna. Wysoki ogień było widać z daleka, płonęło całe
pole wzdłuż szosy, za topolami.

– Pali się jak cholera. Kiedy to się tak rozhulało, psianoga?

Szosa mało uczęszczana, pusto, domów nie ma, to i nikt nie zauwa-

żył.

– Patrz, babciu, gdzie ten helikopter lata, najpierw gasi pole od strony lasu.

– Dobrze robi.

Ale kiedy dojechały w pobliże pożaru, zatrzymując powózkę tam, gdzie im pozwolono – czyli
akurat koło mercedesa vito i stra-249

pionego pana Chrobota wspartego o błotnik – ujrzały, że las po lewej stronie pola już się zdążył
nadpalić. Pan Chrobot wręcz twierdził, że to pewnie stamtąd poszedł ogień.

Chyba tak rzeczywiście było. Ugaszono już pole w strefie pod drzewami, ziemia tam została
zaorana w szerokim pasie, a za nią, w pomarańczowym, chybotliwym świetle, widać było czarny
trójkąt zwęglonego leśnego poszycia. Ktoś pewnie palił ognisko na bocznej ścieżce lasu, a
podmuch wiatru rzucił iskry na suche trawy i potem na zboże.

Teraz sucha pszenica płonęła w tej części pola, która przylega-

ła do szosy. W dalszej jego partii, pod ścianą lasu, prawie na linii ognia, widać było dwie
tratujące zboże maszyny rolnicze: tam także, nie licząc się ze stratami, orano pasy ziemi, żeby
zatrzymać przed lasem ekspansję płomieni. Kłęby czarnego dymu ulatywały w niebo, powietrze
wypełniał ostry, budzący w człowieku atawistyczną grozę zapach spalenizny.

Dwa wozy strażackie, stojące na asfalcie, lały długimi łukami strumienie wody w ogień; dwa inne
wjechały wprost na pole, ogarniając pożar od przeciwnej strony. Helikoptery, z wielkim hałasem
nadlatujące na zmianę, zrzucały płachty wody na centrum ognia, gdzie płomienie sięgały najwyżej.
Potem leciały po nowy zapas i znów wracały.

Sporo ludzi stało na szosie, w wydzielonej przez strażaków strefie – sąsiedzi i przejezdni. Co
chwila przystawał nowy samochód, 250

motocykl lub furmanka. Właściciel pola, pan Nowak, też już dobiegł

ze wsi, teraz siedział na kamieniu beznadziejnie zgarbiony, z twarzą w dłoniach, jakby nie mógł
patrzeć na to zmarnowanie. Wiadomo było, że nie ubezpieczał się nigdy, nie miał pieniędzy.
Sąsiedzi patrzyli na niego ze współczuciem, co chwila ktoś podchodził, poklepał

go po ramieniu albo zagadał parę dobrych słów, inni po prostu stali obok niego, w ten prosty
sposób dodając mu otuchy. Tylko ludzie z miejskich samochodów okazywali podekscytowanie,
pokrzykiwali, jakby to była jakaś przygoda rodem z filmu lub gry komputerowej, a nie
najprawdziwszy kataklizm. Niektórzy śmiali się drwiąco i rzucali kretyńskie uwagi, i ci byli
najgorsi do zniesienia. Dorota aż odwróciła wzrok, widząc, że istoty ludzkie mogą tak szydzić z
cudzego nieszczęścia. To się nie mieściło w słowie „ludzkie”. Ludzkie jest przecież współczucie,
ludzka jest dobroć, braterstwo, chęć niesienia pomocy!

Babcia Wikta też patrzyła na to ze zgorszeniem i niedowierzaniem.

– Boże, ratuj, co to się teraz z tym narodem porobiło! Żadnego współczucia! Przecież to jeden
drugiemu źle życzy, no, jak ten świat ma dalej wyglądać? W końcu się wszyscy nawzajem
pozabijamy!

Wreszcie nie zdzierżyła, wyskoczyła z bryczki, podeszła do grupy tych najgorszych i zaczęła im
pedagogicznie przemawiać do rozumu, ale było to działanie daremne, mówiła jak do stworzeń
innego gatunku.

251

A przecież nie należeli do innego gatunku, przecież byli ludź-

mi!

Czy oni nie zdają sobie sprawy, że szydząc z drugiego człowieka, sami siebie poniżają? –
rozmyślała Dorota. – Czy nie mają poczucia wspólnoty, choćby nawet biologicznej? Może dlatego
są tak nieczuli, że nie rozumieją zjawiska, które widzą; nie pojmują całego problemu. Sąsiedzi
Nowaka wiedzą, że dotknęło go nieszczę-

ście, które równie dobrze mogłoby spotkać ich samych. Rozumieją, co on przeżywa. Tamci czują się
bezpiecznie: im się pole nie spali.

Czy sądzą, że tym samym są na dobre wyjęci spod topora losu?

Wikta wreszcie dała za wygraną i machnęła ręką. Podeszła do rodziny Nowaków – wszyscy tu byli,
płacząca żona i wystraszone dzieci także. Ciocia-babcia zagadała najpierw do nich, potem do ich
załamanego ojca.

Dorota, samotnie siedząc w bryczce, obserwowała to z daleka; żałowała, że nie może się ruszyć.
Mniejsza o gips, przede wszystkim nie mogła zostawić Kobyłki bez opieki. Biedaczka bała się
ognia.

Trzeba było do niej przemawiać łagodnie, pilnować, bo co rusz rżała, strzygła uszami, chciała
uciekać i sprawiała wrażenie spanikowanej, a raz nawet przymierzyła się do zapomnianej od
dawna sztuki stawa-nia dęba. Dorota postanowiła odwieść ją jeszcze dalej od pożaru i wycofała
powózkę na sam skraj lasu, na piaszczystą drogę wiodącą do sklepu.

Nagle z niesmakiem dostrzegła Igora. Przytrzymywany przez 252

kolegę, wlazł na siodełko motoru i z tej wysokości z zapałem robił

komórką zdjęcia, wrzeszcząc, że zaraz je wrzuci na facebooka. Już miała ochotę sama zwrócić mu
uwagę, kiedy zobaczyła, jak pan Chrobot rusza w tę stronę. Ściągnął Igora za kark i wymierzył mu
kopniaka w tyłek tak, że chłopak aż poleciał dwa kroki w przód.

Stamtąd zaczął się głupio śmiać i robić do Chrobota małpie miny.

– Wstydu ni mosz, weredo, paskudzie jedyn! – huknął do niego Chrobot, wygrażając kułakiem.

– Panie Chrobot!!! Jak to tak można człowieka kopać! – fuknę-

ła na niego nadchodząca Wikta.

– Paskud! – rzekł wzburzony sąsiad.

– Od takiego traktowania lepszy nie będzie! Przemów mu pan lepiej do rozumu, ze spokojem.

– Sumsiodka nie bundz tako miłosierno, tyn gzub jest bez ojca chowany, żadnygu moresu nie zna.
Niektóry to zaś dobrych smarów potrzebuje, od razu inaczy chodzi.

– Pan, panie Chrobot, też chyba dobrych smarów od ojca nie dostał – zgasiła go Wikta. – Daj pan
lepiej czapkę, przejdę się po ludziach – zarządziła. – Niech się chociaż na coś ta publika przyda!

Wzięła jego wymięty kaszkiet i poszła w tłum. Przez kłęby dymu widać było, jak wytrwale obchodzi
zgromadzonych, szczególnie tych z miasta, jak ich zagaduje, namawia, zbiera pieniądze, moneta po
monecie, banknot po banknocie, i wreszcie podchodzi do płaczącej Nowakowej, by rzeczowo
wysypać zawartość czapki do jej 253

fartucha.

Kobieta rzuciła się Wikcie w ramiona, ale ta uwolniła się natychmiast, tu przecież nie chodziło o
żadne wyrazy wdzięczności.
Szorstko huknęła panią Nowakową w łopatki, aż się wyprostowała na baczność.

Kochana babcia Wikta!

Na polu wciąż się paliło, jakby nigdy nie miało przestać.

Jeden z wozów strażackich, kołysząc się na bruzdach, wyjechał

z kłębów dymu i na sygnale ruszył po wodę w stronę najbliższego jeziora, tego koło leśniczówki.
Zaraz za nim kolejny popełzł jak smok przez czarne, dymiące ściernisko i nagle, w smugach jego
świateł, Dorota zobaczyła na drodze, tuż przed bryczką, wysoką sylwetkę rowerzysty w białej
czapce.

To on!!!

Nadjechał z głębi lasu i zatrzymał się na widok ognia. Teraz stał na asfalcie, patrząc na pożar.

Wóz strażacki, włączając syrenę, wygramolił się z pola na szosę. Chłopak cofnął się przed nim z
asfaltu, odwrócił się wraz z rowerem i nagle stanął twarzą w twarz z Dorotą.

Zaskoczony, nie zapanował nad twarzą. Rozbłysła radością!

A potem zatrzymał wzrok na koralach, które Dorota oczywi-

ście wciąż miała na szyi. Popatrzył, popatrzył. Uśmiechnął się. Z

satysfakcją kiwnął lekko głową.

Dorota – jakby w odpowiedzi – położyła dłoń na błękitnych 254

gładkich kulkach, przyciskając je do szyi. I też się uśmiechnęła.

Nagle! Ojej! To się znowu wydarzyło! Ustał wszelki ruch i ucichły wszystkie dźwięki. Znów się
znajdowała w bańce ciszy i spokoju, trzymana na uwięzi przez mocne, dobre spojrzenie. Nie mogła
odwrócić oczu ani nawet mrugnąć. Przechylała się tylko w jego stronę coraz bardziej, jakby
przyciągał ją potężny magnes.

– Dorota!

Głos babci Wiktoryny.

– Jedziemy! Nic tu po nas.

Powózka zakołysała się, Wikta wsiadła, władczo przejęła wodze i cmoknęła na Kobyłkę. Ruszyły z
wolna.

A Dorota wciąż pochylała się nad krawędzią bryczki, przytrzy-mując się mocno, nie mogąc
oderwać oczu od jasnego spojrzenia chłopca z rowerem.

Ale oto minęły go i wśród chwiejnej, ognistej poświaty poczła-pały po asfalcie. Stał bez ruchu, jak
wmurowany, Dorota widziała to doskonale, bo głowa sama jej się odwróciła w jego stronę. Był
coraz dalej i dalej...

Wtem wskoczył na rower i ruszył za bryczką, jakby chciał ją dogonić, nie stracić z oczu. Biały
punkt czapeczki zbliżał się coraz bardziej. Kiedy jednak nisko, tuż nad szosą, przeleciał z hałasem
helikopter, Kobyłka dostała ataku histerii, zadarła ogon i pomknęła przed siebie w panice i
trwodze, tak szybko, jak jej się od lat nie zdarzało.

255

Asfalt umykał za nimi, znikły z widoku samochody i motory, wciąż tylko drgająca łuna wznosiła się
nad szpalerem topól, ale na drodze nie było widać już nikogo.

10 sierpnia

SOBOTA
1.
Cześć, Ignasiu!

Dzięki za maiła.

No, słowo daję, już myślałam, że się nigdy nie odezwiesz. Wi-dzę, że jednak nie do końca wpadłeś
w tę przepaść z zasłonką, zadba-

łeś o towarzystwo, no, no! Powiedz tej Dorocie, że poradzimy sobie doskonale bez jej rad. Niech
się za dużo nie przejmuje Twoim stanem psychicznym, a zwłaszcza fizycznym, Ty naprawdę nie
potrzebujesz pielęgniarki.

Wierszyk bardzo ładny, dzięki. Niepotrzebnie jesteś taki skromny, jestem pewna, że też byś potrafił
napisać coś takiego.

Przyjechałam na cały sierpień do Polski, mieszkam niestety u babci we Wrocławiu, adres znasz.
Jeśli chce Ci się podróżować w taki upał, to zapraszam.

Całuski! – słodkie, słodkie, słodkie i gorące!

Magda

256
2.
Ach! Ach!! Ach!!!

Ledwie Ignacy Grzegorz przeczytał rankiem te cudne zdania, poczuł się, jakby krew w nim nagle
zaczęła musować. Rumieńce uderzyły mu na policzki oraz na uszy (czuł, że wprost płoną!), serce
zaczęło łomotać, a radosne oszołomienie zaćmiło mu wzrok.

– Całuski, całuski, słodkie, słodkie, słodkie i gorące! – szeptał, raz po raz przymykając i
otwierając powieki, by wróciła mu ostrość widzenia, i zaglądając co chwila do maila od Magdusi,
żeby się upewnić, że nie śni, i żeby na nowo odczuć ów luby dreszcz szczęś-

cia. Wreszcie wylogował się, skoczył na równe nogi i pobiegł do kuchni.

Dorota siedziała z gipsową nogą na stołku i piła z dużego kubka gorące mleko.

Tylko to go powstrzymało od działań gwałtownych. Miał

ochotę ją uściskać z wdzięczności, a nawet wyrzucić ją wysoko, w powietrze, aż pod sufit, tak jak
to, od czasów starożytnych, robi się ze zwycięzcami i triumfatorami.

– To ty, to ty! – krzyknął, tupiąc w deski podłogi i bijąc się pięściami po piersi, gdyż rozsadzały go
uczucia gwałtowne.

– Ten chłopiec zwariował – zauważyła ciotka Ida, która po przeciwległej stronie stołu opychała się
jajecznicą. – Tak, to ona, bez wątpienia.

– Tak, to ja – przyświadczyła Dorota ze śmiechem. – Na ogół

257

jestem tu co rano, ale miło, że tak się cieszysz.

– Odpisała mi! – krzyknął Ignacy bez tchu. – To dzięki tobie!

– Zaprzeczam – powiedziała Dorota i napiła się mleka.

– To znaczy, dzięki tobie ja do niej napisałem, a ona mi wła-

śnie odpowiedziała!

– No, wiesz! – prychnęła Ida. – Nie zapominaj, że ciotka też poniosła tu pewne zasługi.
Doradzałam ci, byś ją gonił.

– W tej chwili wyjeżdżam do Wrocławia! – zorientował się w swych zamiarach Ignacy Grzegorz. –
Jak mam się stąd wydostać?

– Możemy cię podrzucić do Kostrzyna, pan Chrobot i ja – odrzekła ciotka, po czym wpiła zęby w
kromkę świeżego chleba z ma-słem. – Za chwilę wyjeżdżamy do warsztatu, musimy pogonić tego
majstra – ciągnęła, jedząc z apetytem. – Złapiesz autobus do Poznania, wysiądziesz blisko Dworca
Głównego. I już mkniesz ku szczęś-

liwej przyszłości. Jesteś pewien, że znów chcesz wpaść w tę słodką pułapkę? Ta dziewczyna jada za
tłusto.

– Ty też! – krzyknął Ignacy, nie wiedząc, co mówi.

– Ale ja tylko w wakacje. I jem same zdrowe produkty. A McDonaldusia pochłania frytki non stop.
Za dziesięć lat będzie gruba jak beczka. Już nawet nie wspomnę, co będzie miała w tętnicach.

Ale Ignaś jej nie słyszał.

– Jak to dobrze, że nie muszę się pakować! – krzyknął urado-wany. – Tylko pożegnam się ze
wszystkimi, do widzenia wam, do widzenia, gdzie jest pani Wikta, gdzie pani Andzia, muszę im po-
258

dziękować za gościnę, było mi bardzo miło i lecę. – Wypadł z kuchni, śmiejąc się jak szalony.
Widziały go z okna, jak sadzi przez zielone, słoneczne podwórze, wymachując rękami i nawet
podskakując.

– Mój ty świecie, oto i happy end, kto by pomyślał – zauważy-

ła Ida, skrzętnie dolewając sobie śmietanki do kawy zbożowej. – Już sama nie wiem, co dla tego
chłopca bardziej korzystne, może nawet lepsza tęga McDusia z arteriosklerozą niż owa
długotrwała samotni-cza melancholia i majaczenie o nietoperzach. No, niech jedzie, a ja napiszę
do Gabrysi, z pewnością on w tym stanie ducha napisać do matki zapomni. Ale to już zrobię po
powrocie. A ty, co masz dzisiaj w planach? Nie będzie ci tu smutno bez nas?

– Mnie? – upewniła się Dorota z niedowierzaniem. – Smutno?

O, nie, skądże – i roześmiała się radośnie. – Będę sobie siedziała pod drzewem i obmyślała pewną
niespodziankę.

– No, no, no – powiedziała Ida i rzuciła jej zielone, zaintrygowane spojrzenie. – Młodość jest
piękna.
3.
O dziewiątej rano krzątająca się w kuchni Patrycja usłyszała głosy w północnym pokoju. Nikt nie
odpowiedział na jej delikatne pukanie, więc zajrzała przez uchylone ostrożnie drzwi.

Rodzice już nie spali, i to najwyraźniej od dawna. Czytali sobie w najlepsze.

259

Nareszcie był tu porządek. Rześkie, pachnące powietrze po-ranka wpadało przez otwarte okno,
przesłonięte burzą dzikiego wina.

Nic dziwnego, że nie dosłyszano jej subtelnego pukania – pokój wy-pełniało głośne i natarczywe
ćwierkanie wróbli; uwijały się z poran-nym ożywieniem wśród liści. Przesiane przez zieleń światło
nadawa-

ło wnętrzu chłodny koloryt akwarium.

Wyglądało tu wszystko tak inaczej niż dotąd, tak miło, tak przytulnie, tak domowo, że Patrycja
stała przez chwilę bez ruchu.

Spoglądała zadowolonym okiem na stojące pod ścianami rega-

ły pełne ustawionych równo książek, na dwa nocne stoliki pełne fotografii w ramkach, czarny
krzyżyk po babci Makowskiej i ulubioną fotografię Jana Pawła II – tę z rozpostartymi ramionami.
Wreszcie spojrzała na dwa schludne białe łóżka z pilotami, a przede wszystkim – na siedzących w
łóżkach zaczytanych rodziców.

Nagle poczuła się jak w dawnym poznańskim domu. Cechowa-

ła go szczególna aura, która dobywała się nie tylko z postaci mamy i taty, ale – najwyraźniej! – z
całego ich naturalnego otoczenia. Wtedy jej się, młodej a głupiej, zdawało, że te papierowe mury
są żałośnie nietrwałe; ale to przecież z nich był zbudowany prawdziwy, dobry dom dzieciństwa. La
maison de papier1 – taki tytuł miała ukochana powieść mamy. Więcej niż dom! Forteca z książek!

Pomyślała o latach spędzonych przy Roosevelta – w sumie nie-1 Dom z papieru, Francoise Mallet-
Joris 260

licznych, bo tak szybko wyszła za mąż! – i o tym, jak bardzo chciała się stamtąd wyrwać i zacząć
nowe życie z Florkiem, i o tym, jak spieszno jej było zostawić ich wszystkich.

Oczywiście, dobrze zrobiła, nie żałowała tego ani przez chwilę, nigdy. Nie straciła też swojej
rodziny, skądże, wszyscy ją odwie-dzali, lubili u niej przebywać. Rodzice przyjeżdżali co roku na
wakacje, w święta, a często i w weekendy.
To tylko teraz, patrząc na znajomy, płowy koloryt ściany peł-

nej domowych książek, na znane od zawsze grzbiety okładek, ich stały rytm i szyk, ten sam zarys
profilu ojca na tle biblioteki, jego odwieczną pozę (odstawiony łokieć ręki, czule podtrzymującej
grubą książkę za plecki, wsparty był jak zwykle na nocnym stoliku) i równie odwieczną pozę mamy
(która czytała zażarcie, z włosem jak zwykle rozwianym, opierając książkę na podciągniętych
kolanach, a podbródek na zaciśniętej pięści) – tak, dopiero teraz Patrycja w pełni zrozumiała, że
odchodząc z Florkiem, straciła na zawsze swój dom.

Owszem, założyła nowy, własny, jakże udany. Ale tamten, dawny, straciła.

To taka radość, że on znów tu jest! – tak, stary dom wrócił do jej nowego domu. Forteca z tych
spłowiałych książek była już u niej.

Będzie chroniła jej dzieci, oby jak najdłużej. A Ania i Nora będą widziały na co dzień, że można w
finale życia zachować mądrość, godność i pogodę ducha. Zanim same za parę lat założą rodziny,
będą też mogły ocenić, co to właściwie znaczy: kochać się całe życie.

261

Patrzyła z progu tak długo, że i ojciec, i mama podnieśli wzrok, przesuwając jednakowym ruchem
okulary na czoła.

– Mówiłaś coś?

– Nic a nic – odpowiedziała. – Tylko tak sobie stoję i się cieszę. Dobrze was tu mieć. Nie puszczę
was z powrotem.

– Nam też tu dobrze – uśmiechnęła się mama. – Spało się dziś cudownie! I to we własnych łóżkach.
Co prawda wieczorem wyły gdzieś syreny, ale daleko.

– Pola się paliły. Ale w dwie godziny je ugaszono.

– Tak, w nocy już było całkiem spokojnie. Taka tu cisza.

– To nie jest cisza. Czy twoje liczne ptactwo mieszka może tu, na ganku, w gąszczu dzikiego wina?
– zainteresował się ojciec. – A czy zbłąkany ptak wpada czasem do pokoju? Od świtu słyszę nad
głową ćwierkanie, budząc się, miałem przez moment wizję, że lada chwila coś białego mi pacnie w
otwarte oko.

– Ale zauważyłeś być może, że nie dudnią tu młoty pneumatyczne?

– Zauważyłem, Milu, i to jest wspaniałe bez wątpienia, chcia-

łem tylko być zupełnie ścisły. To nie jest cisza. W każdym razie – nie idealna.

– I całe szczęście.
Te ich rozmowy! Te miny! Ironiczno-czuły uśmieszek mamy, wieczny krytycyzm taty, jego chimery,
jej stałość, ich wspólna, nie-ustanna i niestrudzona chęć rozmawiania, wymiany poglądów, wyja-
262

śniania stanowisk, rozumienia świata.

Oni się chyba nigdy sobą nie znudzą!

– Chodźcie na śniadanie, Marek dzwonił z drogi, zaraz tu bę-

dzie – powiedziała, uradowana. – Zrobiłam ci pyszne kakao, tato. Jak to dobrze, że przyjechał też
kubek z krasnalkiem.
4.
Jędruś uznał, że to wspólne rodzinne śniadanie było interesują-

ce pod każdym względem, począwszy od pysznych świeżych jajek na twardo. Wszystkim, zresztą,
bardzo one smakowały.

Wujek Marek przyjechał strasznie głodny i zjadł za jednym zamachem trzy, z majonezem, zjadł też
pół chleba, sporo szynki, pół

słoiczka chrzanu, miseczkę twarożku oraz, jeden po drugim, pięć do-rodnych pomidorów.

– O, Patrycjo – powiedział wreszcie, odchylając się na oparcie krzesła i kładąc dłoń na brzuchu. –
Ty to potrafisz człowieka nakar-mić.

– Bo ja nie wierzę w ten cały cholesterol – odrzekła z zadowoleniem ciocia Pulpecja. –


Zawracanie głowy i spisek firm farmaceu-tycznych. Zjedz jeszcze na deser rogalika, Mareczku, nie
wiadomo, kiedy znowu ci się trafi jakiś domowy posiłek. Biedaku. Popatrz na Józka, na moim
wikcie twój syn rozkwita jak róża.

Wszyscy obecni – czyli Babi z dziadkiem, obaj wujkowie, obie 263

ciocie oraz Matalia i Szymon z Jędrkiem – w tej samej chwili spojrzeli na Józefa, sprawdzając, jak
bardzo rozkwita; pod zmasowanym ostrzałem spojrzeń kuzyn zrobił się czerwony i zamarł z ustami
otwartymi wokół całego jajka, wbitego na widelec.

– Ale trochę schudł – zauważył wujek Marek, patrząc ciepło na syna.

– Bo pracuje fizycznie – powiedział wujek Florek. – I to jak!

Obiecał, że mi pomoże we wszystkim. Do końca budowy.

Józef, wciąż zamarły z otwartymi ustami, przytaknął bezdźwięcznie.

– Chłopak jest w porządku – dorzucił wuj Florek.

– Wiem – odparł wuj Marek, po czym klepnął syna w ramię tak mocno, że Józek kłapnął zębami i
samoczynnie odgryzł pół jajka.

To było boskie! Jędruś wybuchnął szczęśliwym śmiechem.

– Żeby nie on, tobym leżał i kwiczał – ciągnął wesoło wujek Florek, smarując szynkę chrzanem. –
Ludzi nie można dostać do roboty, wszyscy zajęci albo im się nie chce. Na dobranoc rozładowali-
śmy jeszcze wczoraj ciężarówkę desek. Ale wiedz też, Marek, że mu porządnie zapłacę. Niech sobie
zarobi przez lato i jesień, póki nie zamkniemy budowy. Żebyście mu nie ciosali kołków na głowie.

– Ja nie ciosam – rzekł wuj Marek.

– Tata nie – przyświadczył Józek, który wreszcie przełknął jaj-ko. – A mógłby. Z medycyną mi nie
wyszło.

– Trudno. Widocznie tak miało być – wujek Marek objął syna 264

za ramiona. – Ja zawsze jestem z ciebie zadowolony.

– A ja z ciebie – mruknął Józek i objął tatę.

Siedzieli tak sobie we dwóch, wygodnie oparci o krzesła, uśmiechnięci i podobni do siebie we
wszystkim oprócz powierz-chowności. Wuj Marek miał włosy ciemne z siwizną na skroniach,
ciemne oczy i brwi, cerę bladawą. Józek był rudy, oczy miał szare, twarz rumianą. Ale śmiali się
tak samo, spoglądali tak samo, mówili podobnie, nawet ich głosy miały podobne brzmienie. Fajni
byli.

Ciocia Patrycja przyniosła półmisek z pulchnymi rogalikami, oblanymi gęstą polewą.

– Jedz. Ida ci takich nigdy w życiu nie upiecze – powiedziała. – Upiera się, że lukier maślany to
zabójstwo.

– Gdzie właściwie jest moja żona? – zapytał wtedy wuj Marek, a w pokoju zapanowała nagła cisza.

– Nie wiadomo – odpowiedział wreszcie wuj Florian. – Gdzieś w okolicy. Ukrywa się.

– Dlaczego?!...

– Babskie fochy, moim zdaniem.

– Florian! – ostrzegła ciotka Pulpecja. – Milcz lepiej, Ida z Markiem mieli konflikt, sami go
rozwiążą.

– Nonsens – rzekł wuj Marek. – Nie mieliśmy żadnego konfliktu.

– Nie? Co ty powiesz. Biedaczka się podobno strasznie zdenerwowała.

265

– Ale to nie znaczy, że miał miejsce konflikt – wtrącił dziadek, popijając ze smakiem kakao. –
Łacińskie słowo conflictus oznacza zderzenie (Jędrusiu i Szymku, zakonotujcie to sobie). Łatwo się
domyślić, że do konfliktu trzeba co najmniej dwojga. Marek z pewno-

ścią się nie kwapił do zderzenia czołowego z naszą Idusią, tylko, jako człowiek roztropny, wykonał
unik.

– To był unikalny konflikt solowy – zażartowała niezrozumiale ciocia Gabrysia. Ale nikt się nie
zaśmiał wraz z nią, obecni wygląda-li, jakby się trochę martwili.

– Rozgniewała się o głupstwo i wybiegła. Początkowo się wcale nie przejąłem – wyznał wuj Marek.
– Ale teraz... co się z nią dzieje?

Rozmowa z lekka zamarła. Jędruś nie wytrzymał; uwielbiał

brać żywy udział w konfliktach.

– Może ona leży gdzieś w lesie ze złamaną nogą? – rzucił swobodną myśl na rozgrzewkę.

To zadziałało. Wszyscy się ożywili.

– Dzieciak ma intuicję – bąknęła ciocia Gabrysia. – Marek, uspokój się, wszystko jest dobrze,
jestem z nią w kontakcie mailo-wym...

– O, to ciekawe – rzekł Marek, wstając nagle od stołu i rzucając serwetkę. – A do mnie nie
napisała. I wcale nie zadzwoniła.

– Tak, to jest bardzo dziwne, że nie napisała i nie zadzwoniła -

powiedział Jędruś złowróżbnie, a wujek Marek spojrzał na niego z 266

niepokojem.

– Synku, przestań się wtrącać do rozmowy – poleciła Matalia.

– Ale, ale... bo to wygląda, jakby ciocia Ida naprawdę robiła coś złego! – rzekł obronnie Jędrek.
Bardzo lubił wujka Marka i automatycznie stanął po jego stronie.

– Jesteśmy w kontakcie – powtórzyła spokojnie ciocia Gabrysia. – Jędrek, siedź cicho. Słuchaj,
Marek, tam po prostu nie ma zasięgu. Ida zadzwonić nie może, najlepszy dowód: Ignaś też się
stamtąd nie odzywa.

– Mogłaby pójść gdzieś, gdzie jest zasięg – burknął wujek Marek, chyba gniewny.

– Nie mogłaby, bo ma coś z nogą.

– Mówisz jak Jędruś. Złamała nogę w lesie, co?

– Nie złamała, ale nie może chodzić.

– Przecież ma samochód!

– Zepsuty.
– Wszystko to wygląda dziwnie – orzekł wujek Marek.

– Zgadzam się tobą, chłopie – zgodził się wujek Florek swym tubalnym głosem. Śmiesznie było
wyobrażać go sobie z malinowymi włosami. Teraz był łysawy. Pewnie przez to farbowanie za
młodu!

– To wcale nie jest dziwne – uśmiechnęła się Babi – jeśli się zna Idę. Po prostu wierzgnęła, jak to
ona, bryknęła, dotarła do miejsca, gdzie może to odreagować i teraz całą energię kieruje na
najbliż-

sze otoczenie. Ciesz się, Mareczku, że nie na ciebie.

267

– Ida może na mnie kierować, co tylko zechce – powiedział ry-cersko wujek Marek. Po czym
nasępił się i dodał: – Ukrywacie ją przede mną?

To było dobre! A jakim spojrzeniem wujek przy tym potoczył!

Jak zbój!

– Marek, bez paranoi – łagodziła ciocia Patrycja. – Naprawdę nie mamy bladego pojęcia, gdzie
ona jest.

– Ja mam. Blade – odezwał się nagle Józek. – Jak wracałem busem, spotkałem Ignasia.
Podwiozłem go z motorynką.

– Z czym? – zdumiała się ciocia Gabrysia.

– Prowadził szosą starego rometa.

– Jaką szosą?

– Kostrzyńską. Gdzieś tam mieszkają. Ignacy i mama. W promieniu dziesięciu kilometrów od nas,
najwyżej.

Wujek Marek wstał.

– Józek, jedziemy, pokażesz mi.

– Tato, ale ja obiecałem wujkowi...

– Obiecał mi – przyświadczył wujek. – Robota czeka.

– Powiem ci, gdzie go wysadziłem. Koło skrętu na dawny PGR, za przystankiem PKS – wyjaśnił
Józek. – Więcej nie wiem, bo się spieszyłem. Nie patrzałem, dokąd szedł.
– Trzeba by przeczesać całą okolicę w tym promieniu – powiedziała pobłażliwie ciotka Patrycja. –
Zajęcie na miesiąc. Mam lepszy pomysł. Wręcz genialny w swej prostocie. Odwieź mi, Mareczku,
268

skrzynki po wiśniach do sklepu „U Kasi”.

– Skrzynki...?

– I zapytaj, skąd je przywieziono. O, albo powiedz, że sam je chcesz dostarczyć. Dostaniesz adres i
gotowe.

– Jaki znów adres?

– Wiśnie przysłała do sklepu Ida – wytłumaczyła mu ciocia Patrycja. – Pochodzą z miejsca, gdzie
ona się ukrywa. Rozumiesz wreszcie?

Wujek Marek zrozumiał wreszcie, powiedział „aha”, poprosił o szczegóły, po czym natychmiast
stracił swój zwykły, flegmatyczny sposób bycia i z nagłym pośpiechem udał się do swojej starej
hondy.

Tak poganiał wujka Florka (który mu ładował zielone plastikowe skrzynki do bagażnika i na tylne
siedzenie auta), że nie zwrócił uwagi na postać przycupniętą za fotelem kierowcy. Czyli na
Jędrzeja Rojka we własnej osobie.

Ruszyli w upale, wzniecając kurz, i dopiero gdy – po przebyciu długiego odcinka drogi wśród lasu
mieszanego – wujek zatrzymał się na placyku przed chałupką z napisem „U Kasi”, spostrzegł, że
nie przybył tu sam.

Łypnął czarnym okiem przez ramię, a wtedy Jędruś uśmiechnął

się szeroko i przemówił:

– Wujciu, a kupisz mi loda?

269
5.
W sklepie było paru starszych chłopaków. Ubrani w kąpielówki, klapki i okulary słoneczne tłoczyli
się przed lodówką zawierającą piwo i napoje gazowane. Jeden z nich – mówili do niego: Igor –
kupował sobie pętko grillowej zwyczajnej, i nim to zajęta była pani sprzedawczyni. Wybierała,
ważyła i inkasowała dosyć długo, gdyż jednocześnie wypytywała go tonem podejrzliwym, czy to nie
on przypadkiem palił wczoraj w lesie ognisko, bo do niego wszystko podobne, z tych nudów to już
gotów spalić całą okolicę, byle tylko sobie upiec kawałek kiełbasy. Zapytany burknął coś w
rodzaju „głupia baba”, jego koledzy gruchnęli śmiechem, a sprzedawczyni uprzedziła, że jeszcze
chwilka, a jej cierpliwość się, psiakrew, wyczerpie i zostanie tu wezwany policjant, któremu ona
jak najchętniej opowie o swych podejrzeniach.

Z innych rzeczy ciekawych Jędruś zauważył świecącą i strzela-jącą pułapkę na osy, bardzo
interesująco pomyślaną i pełną wciąż nowych, dramatycznych incydentów; mógłby się gapić bez
końca, obserwując jej niezawodne działanie, ale za pułapką stały na ladzie plansze. Przedstawiały
piękne i kuszące lody różnych firm i Jędrek od razu poświęcił się studiowaniu tych obrazków.
Wahał się pomię-

dzy zielonym przysmakiem w formie gruszki i pasiastym biało-czer-wonym w kształcie batona,


słysząc jednocześnie, że kiełbasa została już nabyta i że sprzedawczyni zwraca się do wujka Marka
z uprzej-mym: 270

– Proszę, co dla pana?

– Gruszkowego! – zdecydował więc prędko Jędruś, zwracając się do wujka, lecz ów nie poświęcił
mu ani sekundy uwagi, tylko oświadczył zwięźle, że ma do zwrotu dziesięć skrzynek po wiśniach.

– A, wiem – uśmiechnęła się ta pani. – To proszę zostawić.

Oddamy.

– Wolałbym sam. Poproszę o adres.

– Adres? No, chwila moment, panie kochany. O ochronie danych pan słyszał? Nie mogę udzielać
takich informacji każdemu.

– Jestem mężem – wyznał ponuro wujek Marek.

– Taaak? – Spojrzała na niego sprzedawczyni z podejrzliwo-

ścią. – A skąd ja to mogę wiedzieć?

Wujek Marek porywczo, bez słowa, pokazał jej obrączkę na swoim palcu.

– Że pan jest mężem, to ja widzę, ale czyim?


– Osoby, która przysłała wiśnie.

– Tej letniczki?

– Tak. Ida Pałys.

– No, zgadza się nazwisko, ale zaraz, coś mi tu nie pasuje, więc to jest niby pana żona, a pan nie
wie, gdzie ona jest?

– Właśnie.

– Jakieś to dziwne.

– Barrrdzo! – wyrwało się wujkowi.

– A żona w ogóle chce, żeby ją pan znalazł? Może od pana 271

uciekła – trafiła w sedno sprzedawczyni i Jędrek spojrzał na nią z mimowolnym uznaniem. – Już ja
się do kłótni małżeńskich mieszać nie będę – zdecydowała. – Zostaw no pan te skrzynki, jak po nie
przyjadą w tygodniu, to oddam na pewno. – Spojrzała na twarz wujka i zlitowała się trochę: –
Mogę najwyżej przekazać, że pan jej szuka.

Wujek zgrzytnął zębami i wyszedł gwałtownie, a Jędrek za nim.

Już-już chciał przypomnieć o lodach, lecz kiedy spojrzał na minę wuja, postanowił, że jednak nie
przypomni.

Stali tak przez chwilę bez ruchu obok samochodu, w pełnym blasku słońca, które było już dość
wysoko i zaczynało zdrowo przy-piekać. Sosny nie dawały wcale cienia i Jędrek pomyślał, że zaraz
się tu rozpuści na miejscu, jeśli wujek dłużej będzie przeżywał. A na to się zanosiło.

Wuj wsparł ręce na biodrach, jakby tam miał parę coltów, świstał przez zęby i nie mówił ani słowa.
Jędrek zastanawiał się, co bę-

dzie dalej, to jest, czy wujcio zdecyduje się zostawić tu te skrzynki, nie uzyskując w zamian
wiadomości, czy też raczej wróci z nimi jak niepyszny do cioci Patrycji. Oba wyjścia były złe.

Ale w tej chwili zdarzyło się coś niespodziewanego.

Chłopak w majtkach i czarnych okularach, zwany Igorem, wyszedł ze sklepu, gryząc resztkę
kiełbasy i stanął obok nich. Popatrzał

przeciągle na hondę.

272

– Dwie dychy i powiem od razu, gdzie żona jest – rzekł tonem szantażysty z amerykańskiego filmu.
Wujkowi dłonie od razu zacisnęły się w pięści, ale się nie odezwał ani słowem.

– A za pięć dych nawet pokażę.

Kiedy nadal nie było odpowiedzi, chłopak w majtkach postanowił dorzucić do swej oferty
zachęcający szczegół: – Byłem tu, jak te wiśnie przyjechały. Nawet pomagałem no-sić.

Chwila ciężkiej ciszy.

– Wiem, skąd są – wystrzelił Igor ostatni nabój.

Wujek spojrzał na niego bokiem, wreszcie wydobył z portfela niebieski banknot i bez słowa wcisnął
go w łapę z resztką kiełbasy.

Potem usiadł za kierownicą, zaczekał, aż Jędruś zajmie swoją poprzednią pozycję koło skrzynek,
przechylił się i otworzył drzwi po prawej.

– Wsiadaj – powiedział do chłopaka, który chował banknot do ciasnej kieszonki majtek.

Igor pospiesznie przełknął kiełbasianą piętkę i wślizgnął się do hondy. Oparł się pryszczatymi
plecami o tapicerkę, powiedział

„uau!”, zatarł ręce, po czym zachichotał triumfalnie.

– Gdzie? – spytał krótko wujek.

– To jest tam, tam, szefie, za szosą – powiedział szybko chłopak, machając dłonią w kierunku
przeciwnym do tego, którym przy-273

jechali. – Ta droga, tu, prosto w las.

Wujek wystartował.

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, wujek prowadził

spokojnie, ale coś z niego silnie promieniowało. Nawet Jędruś to wyczuwał.

Igor niepewnie zerknął parę razy w bok, wreszcie, zaniepoko-jony przedłużającym się milczeniem,
które mogło tak wiele oznaczać, przemówił: – Szefie, pan sobie nie myśli... Ale pan wie, jak jest.
Forsy potrzebuję.

Wujek Marek spojrzał na niego krótko.

– Nie pracujesz? – spytał.

– No, nie. Pracy nie ma.

– Szwagier potrzebuje pomocy na budowie.


– Ee, to nie dla mnie.

– Dlaczego?

Chłopak wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem. Wzruszył

ramionami, pokręcił się znowu, dotknął deski rozdzielczej i zmienił

temat:

– Superwozik, chociaż stary model.

– Daleko jeszcze? – spytał chłodno wujek.

– Nie, już las się kończy. O, szosa. Teraz w lewo.

Skręcili i pojechali szosą przez płaskie pola, mijając po lewej straszne czarne pogorzelisko. Igor
umilkł i popatrywał na nie bocz-274

kiem, zafascynowany. Jędrusiowi też się podobało. Wyglądało, jakby przeszedł tędy jakiś
wspaniały Transformer z miotaczem ognia. Ale nagle pomyślał Jędruś o świerszczach. Lubił
świerszcze. Czy zdą-

żyły uciec przed ogniem? Wątpił w to. Ogarnęła go zgroza, ścisnęło go w gardle, nie chciał o tym
myśleć, więc czym prędzej spojrzał na drugą stronę szosy. Tam było normalnie – oto złote
ściernisko przeszło płynnie w łąkę pełną wierzb, a po paru kilometrach teren nagle stał się
urozmaicony, pojawiły się pagórki, a szosa zaczęła biec w dół. Niespodziewanie po prawej
roztoczył się widok na głęboką dolinkę pośród wzgórz, otoczoną lasami, i na niebieskie jeziorko w
oddali.

– Tu, tu, koło tego kamienia – wskazał Igor. – To ten dom tam, całkiem na dole.

Zjechali żółtą, piaszczystą drogą po stromym zboczu i wreszcie zatrzymali się przed samym
domem. Był stary. Opodal rosło ogromne drzewo, a pod drzewem siedziała najładniejsza
dziewczyna, jaką Jędrek widział w życiu. Miała wielkie, bardzo niebieskie oczy i nogę w gipsie, a
jedną nogawkę spodni rozprutą na całej długości szwu.

Pewnie z powodu gipsu. Ale wyglądało to jednak dziwnie.

Wysiedli.

Patrzyła na nich znad książki, niemile jakoś zaskoczona, bez ruchu, otworzyła usta, jakby chciała
coś powiedzieć, ale wujek Marek nawet jej nie zauważył, tak był skoncentrowany na swym celu; od
razu ruszył do domu. Przeskoczył schodki, wpadł na ganek, szyb-275

ko zapukał i natychmiast wszedł.


Jędrek ruszył za nim.

A ten Igor został z dziewczyną.


6.
– Cześć, Dorota – powiedział, sadowiąc się bez zaproszenia na stołku i przybierając pozę
standardową.

– Cześć – odparła zimno. – Kto to przyjechał z tobą?

– Nawet nie wiem. I co, tak sobie siedzisz, książkę czytasz?

– Czytam.

– Że też ci się chce. Dawno tu nie byłem, co?

– Dawno. Ostatni raz w szóstej klasie.

– Urządziłaś imieniny.

– Urządziłam. Przyniosłeś wino i upiłeś się razem z chłopakami. Dziadek was musiał odwozić do
domu. Już nigdy więcej nie wy-prawiłam imienin dla klasy.

– Cha, cha, to była zabawa!

– Nie, to nie była zabawa.

Drzwi domu otwarły się z rozmachem i na ganku pojawił się znów srogi, wysoki brunet z wąsem, a
za nim wyskoczył rudawy chłopiec o sprytnych oczkach i siekaczach jak dwie łopaty. Stali przez
chwilę bez ruchu, po czym ruszyli do samochodu. Zaczęli z niego z wolna wydobywać ładunek i
ustawiać go na trawie. Dorota 276

przyglądała się im spod orzecha, usiłując zrozumieć, o co tu chodzi.

Skrzynki! – czy to mógłby być...

Lecz oto babcia Andzia nadeszła od strony kurnika, niosąc dwa nieżywe kurczaki trzymane jedną
ręką za cztery nogi – pogodna, rozproszona, zharmonizowana z otoczeniem, świecąc w słońcu
srebrną czuprynką i śmiejąc się z daleka do niespodziewanych gości.

– Dzień dobry pani – powiedział gość. – Czy mogę...

– Proszę, proszę! – przerwała mu ucieszona babcia. – A co też pana interesuje, pokój na lato?
Mamy już wynajęty.

– Słyszałem. Nie, ja tylko oddaję skrzynki. Chciałbym się zobaczyć z żoną. Nazywam się Pałys.

A więc to naprawdę on! Przyjechał, tak jak Ida przewidziała!


– Jejku, miło pana poznać – zachwyciła się babcia, entuzjastycznie majtając kurczakami. – Ach, ta
pana żona! Taka wesolutka, istna wiewióreczka! Z nieba nam tu spadła, no dosłownie spadła. Ale
nie, nie zastał jej pan, szkoda, dziś od rana pojechała się przejechać, z sąsiadem.

– Z sąsiadem!

– Tak, sąsiad jest taki uczynny do pomocy, a już dla tej pana żony to by wszystko zrobił, my tu się
śmiejemy, że istny niewolnik.

Starczy, że ona paluszkiem kiwnie, a on już leci.

– Ach, tak – rzekł doktor Pałys.

– Pewnie się zakochał! – zażartował sobie dzieciak.

– O, matko – szepnęła Dorota, przeczuwając nadciągającą ka-277

tastrofę.

– Wrócą na obiad, ale niekoniecznie, bo uprzedzali, żeby na nich nie czekać – ciągnęła wesoło
babcia Andzia.

– A to i nie poczekam – rzekł twardo przyjezdny. – Dziękuję, do widzenia.

I to właśnie była ta katastrofa. Tak jest. Niestety. Doktor Pałys wsiadł natychmiast do samochodu,
chłopiec wskoczył za nim jak królik i ruszyli prędzej, niż Dorota zdołała wstać.

– A co powiedzieć żonie? – zawołała za nimi babcia Andzia, która miała spóźniony refleks, ale oni
już pięli się pod górkę, wlokąc za samochodem smugę kurzu.

Dorota opadła bez sił na oparcie krzesełka.

– Oj, a tu do naszej Dorotki kawaler zawitał! – z życzliwym zainteresowaniem zauważyła babcia


Andzia i czym prędzej przy-dreptała pod orzech. Spojrzała z ukosa, z uznaniem, na muskulaturę
Igora i dodała: – Ho-ho-ho, to pewnie ten, co ci te koraliki dał na imieniny, tak, Dorotka? Ładny
kawaler się o ciebie stara, to i ładny podarunek. Udał się, udał! Dorotka wciąż nosi te korale, od
rana do wieczora. Hi, hi! Co tak patrzysz? Myślałaś, że babcia nie zauważy-

ła, co? Myślałaś, że babcia nic nie widzi? O, babcia ma dobre oczko, babcia tylko nic nie mówi!
No, już idę, idę, Dorotka, idę, nie rób takiej miny. Już wam nie przeszkadzam, pogadajcie sobie,
pogadajcie, pókiście młodzi! A wpadaj do nas, chłopcze, teraz, kiedy Dorotka musi więcej w domu
siedzieć! – I dokonawszy dzieła totalnej dy-278

wersji, nieświadoma tego jak niewinne dziecię, babcia Andzia znacząco mrugnęła i wycofała się
wraz z kurczakami, przesyłając po drodze Dorocie wymowne spojrzenie, a Igorowi swoje figlarne
„pa, pa”.
Swawolny jej chichocik zanikł wreszcie we wnętrzu domu.

Igor Bogatka stał jak czerwony posąg ulepiony ze zdumienia i złości i wpijał wzrok w błękitne
kulki, pyszniące się na szyi Doroty.

– Dał ci korale?!

– Co ty tu jeszcze robisz, Bogatka?

– Skuję mu mordę.

– Idź sobie, natychmiast! – powiedziała Dorota rozkazująco, usiłując ukryć przestrach.

– Jeszcze zobaczysz! – zagroził Bogatka i tyle jedynie zdążył

powiedzieć, bo oto honda, jadąc z jękiem na wstecznym biegu, po-wróciła rakiem ze wzgórza,
zatrzymała się w kłębie pyłu, a mąż Idy pochylił się, mówiąc surowo w otwarte okno wozu: –
Jędrek mi o tobie przypomniał. Wskakuj! – i położył ręce na kierownicy.

Bogatka zerwał się ze stołka, podbiegł do samochodu i posłusznie wsiadł, dziwnie potulny wobec
tego człowieka. Jak nie on.

Dorota zakrzyknęła spod orzecha:

– Proszę pana! Proszę pana! – lecz mąż Idy jej chyba nie słyszał, więc zaczęła wymachiwać
rękami, a nawet jedną z kul.

Chyba to ostatnie pomogło, bo doktor Pałys rzucił spod nasę-

279

pionych brwi diagnozujące spojrzenie, po czym wyszedł, trzasnął

drzwiczkami i zbliżył się do niej.

Im bardziej się zbliżał, tym łagodniejszy się stawał wyraz jego twarzy.

– Śródstopie? – zapytał, mierząc wzrokiem opatrunek gipsowy, a Dorota odparła, że tak, nie ma o
czym mówić, taki drobiazg, i poprosiła, by usiadł.

Zawahał się, a potem zajął stołek, na którym przedtem siedział

Bogatka.

– Trzymaj ją w poziomie – doradził i przysunął kolejny stołek.

Wprawnie ujął jej nogę z gipsem i umieścił pośrodku poduszki. -


Staw kolanowy podparty – wyjaśnił.

– Zwykle tak robię, dzięki. Może wody z sokiem, panie dokto-rze? – zaproponowała Dorota,
usiłując zyskać na czasie i zastanawiając się, co tu jeszcze wymyślić, by przetrzymać męża Idy aż
do jej powrotu.

– A chętnie. Skąd wiesz, że jestem lekarzem?

Skąd, dobre sobie, pomyślała Dorota. Jakby tego nie było wi-dać od razu!

– Od Idy – odparła. – Opowiadała o panu. Ona stale, stale o panu mówi.

Po tej próbie ratunkowej Dorota czym prędzej napełniła szklankę, podała gościowi i patrząc, jak
pije, zastanawiała się, co jeszcze mogłaby uczynić, by zażegnać katastrofę. Zapadła cisza. Sły-280

chać było tylko gdakanie kur i szum orzechowych liści, czesanych gorącym wiatrem. Słońce
przedostawało się przez nie ruchliwymi zajączkami, które skakały po ciemnej głowie doktora
Pałysa. Było na niej trochę srebrnych nitek.

Odstawił szklankę, siedział milcząc, najpierw patrzył w ziemię, a potem podniósł głowę i przyjrzał
się badawczo Dorocie.

Miał takie ojcowskie spojrzenie. Jego dzieci na pewno za nim przepadają.

Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział powściągliwym uśmiechem.

– Chyba jesteś w wieku naszej Łusi – zauważył.

– Trochę starsza. O Łusi też mi Ida opowiadała. Aha, przepraszam, pan się może dziwi, że ja jestem
z Idą na „ty”, ona pierwsza to zaproponowała, zaraz potem, jak ją znalazłam w lesie.

Doktor podniósł z zaskoczeniem czarne brwi.

– Spadła z mostku – wyjaśniła Dorota.

– Nic nie wiedziałem! Dlaczego nie zadzwoniła?

– Tu nie ma zasięgu. To była duża kontuzja łydki. Ale Ida dała sobie z tym radę, ona jest taka
dzielna, i już zaczyna sama chodzić. A dziś nawet po raz pierwszy wyjechała. Sąsiad ją zabrał do
Kostrzyna, do warsztatu. Mieli zobaczyć, czy autko Idy już naprawione.

– A z nim co się stało?

Dorota zawahała się przed udzieleniem wyczerpującej odpowiedzi. Mężczyźni chyba źle reagują
na wiadomość, że ktoś po pro-281

stu rozwalił dobry samochód. Z powodu szerszenia.


– Miska olejowa – odparła wreszcie.

– Hm – mruknął. – A ty też spadłaś z mostku?

– Nie, ja z orzecha.

– Z tego? Wysoki.

– Z dwu metrów zleciałam, niegroźnie!

– Widzę właśnie. Tylko jedna noga złamana.

– Fakt, mogłam złamać wszystkie cztery.

Doktor Pałys zaśmiał się krótko i spojrzał na nią z uznaniem.

To jej bardzo dodało ducha. Poczuła się z nim naraz tak swobodnie, że już śmiało zaproponowała,
żeby został, poczekał. Przecież oni na pewno niedługo wrócą, przecież Kostrzyn jest niedaleko. I
zaprosiła go na wspólny obiad.

Ale mąż Idy nie chciał zostać.

– Pojadę – powiedział stanowczo i klepnął się w kolano.

I jakoś od razu wiadomo było, że to postanowione, nieodwo-

łalne, koniec, kropka, i że nie ma tu o czym dyskutować. Ojej! Słowem, katastrofa. Co powie biedna
Ida?! Doktor Pałys wstał, pożegnał się i życzył Dorocie zdrowia. Po czym wsiadł do hondy,
pomachał z okna i odjechał. Szkoda. Naprawdę szkoda.
7.
– Cała ściana u nich pękła – powiedział w telefonie zdenerwo-282

wany Grześ i Gabriela aż usiadła z wrażenia. – Głęboka rysa idzie od sufitu do podłogi. A z sufitu
sypie się gruz. Sąsiad z góry ma to sa-mo.

– I co teraz?

– Przyjdzie komisja budowlana. I zobaczymy.

– Miałeś przebłysk geniuszu z tą totalną przeprowadzką.

– Żebyś wiedziała. Teraz tylko nie wiem, co dalej. Malować?

Wołać cykliniarza? Bez sensu. Tu zaraz się mogą zacząć sceny dan-tejskie. A niech to, mówię ci!
Wszystko rozgrzebane, a ja z niczym ruszyć nie mogę.

– Jak ja im to powiem? – martwiła się Gabriela.

Ale gdy tylko ich zdybała na cienistym ganku, obłożonych książkami i mnóstwem dojrzałych
papierówek, rzecz okazała się nietrudna.

Mama ugryzła z apetytem swoje jabłko, pokiwała głową i powiedziała spokojnie, że panta rhei1, a
człowiek myślący powinien wiedzieć, że jest zaledwie przelotnym gościem na tej ziemi, zaś to, co
posiada, w gruncie rzeczy tylko pożyczył sobie na krótkie użyt-kowanie. Jeśli Gabrysi natomiast
chodzi o znaną zasadę, że nie prze-sadza się starych drzew, to ona pragnie zaznaczyć, że
bynajmniej nie czuje się staro.

Ojciec z kolei oznajmił, że właśnie ostatnio odczuł – z zasko-1 wszystko płynie (gr.), Heraklit z
Efezu 283

czeniem! – wyraźne objawy początkowej fazy zapuszczania korzeni.

– W tę oto glebę – dodał wyjaśniająco, tkając kościstym palcem, i to wielokrotnie, w podłogę


ganku, skądinąd betonową. – I rzecz szczególna, córko. Zawsze, kiedyśmy tu przybywali na
wakacje, nie mogłem się doczekać powrotu do Poznania. Teraz okazuje się, że to nie do miasta
tęskniłem, ani nawet nie do naszego zakurzo-nego mieszkania (Milu, nie patrz tak na mnie...).
Ciągnęło mnie do mojej osobistej biblioteki. W sytuacji, gdy mam ją tutaj, oczywiście wcale nie
jest mi spieszno na Roosevelta. – Z głęboką satysfakcją napił się powoli i do syta wody
studziennej. Odetchnął pełną piersią.

– Aaach! „Daj sobie z wielkim światem spokój! Zostańmy lepiej tu, na boku...”1 – pogodnie
zacytował.
– Faust – odgadła mama.

– Widzisz, Gabrysiu – dodał ojciec – miasto sprawia, że męż-

czyzna w moim wieku czuje się coraz bardziej przesuwany – i to niedbale! – na margines
rzeczywistości. Nie mówię tylko o Poznaniu, gdyż, jak wiemy, „we wszystkich miastach świata jest
tak samo”2.

– Ionesco?!...

– Podczytałem ci trochę, Milu, kiedy byłaś w łazience.

– Miałeś mi tego nie robić! Nie lubię, jak mi ktoś rusza zakład-ki.

1 Faust, J.W. Goethe (przeł. Jacek St. Buras) 2 E. Ionesco, Notatki i kontrnotatki 284

– Nie ruszyłem żadnej! Po prostu byłem ciekaw, co tak pilnie zakładasz w tym starym czasopiśmie.
Zawsze jestem ciekaw, co zakładasz. I co podkreślasz.

– No i co tam wyczytałeś?

– On ma oczywiście rację. Naprawdę człowiek w mieście jest więźniem konieczności. Żyć musi w
pośpiechu, nie ma w ogóle czasu. Nie umie zrozumieć, że może istnieć coś, co nie jest użyteczne. I
nie pojmuje, że to „właśnie sprawy użyteczne mogą być bezu-

żytecznym ciężarem”. Za to ostatnie zdanie dałbym mu Nobla. Jeśli zaś o mnie chodzi – odczuwam,
że miasto rozpycha się bezwzględnie. Natura mi tego nie robi. Zawsze jest mi przychylna, ma dla
mnie miejsce, pozwala mi być sobą. Naturam si seąuemur ducem, nun-

ąuam aberrabimus1. Tu czuję się częścią wielkiej, harmonijnej cało-

ści, z której wyszedłem, i do której powrócę. Gdybym kiedyś umarł, złóżcie mnie po prostu gdzieś
tu, w okolicy – zadysponował ojciec. – Będę zadowolony. Tu jest spokój, majestat, przestrzeń. Jest
czym oddychać.

Przy obiedzie problem spękanych ścian kamienicy powrócił, ale nie stał się tematem dominującym.

– Siedźcież tu, moi drodzy, jak długo wytrzymacie z nami i z naszą popkulturą – skonkludował
lekko Florian i puścił oko do te-

ściowej. Odpowiedziała mu tym samym. – To tylko od was zależy.

1 Jeśli przewodnikiem naszym będzie natura, nigdy nie zbłądzimy (łac.) 285
Nam jest z wami zawsze miło i rodzinnie.

A Patrycja, zbierając talerze po drugim daniu, dodała praktycznie: – To Fatum sprawiło, że ściana
wam pękła. Jak dziewczynki pójdą na studia, kamienica może już będzie po generalnym remoncie.

Miałyby wtedy gdzie się zatrzymać. Tato, dziś lody z czerwonych porzeczek, nałożyć ci na próbę?

– Poproszę – rzekł Ignacy Borejko z zachwytem. – Więcej, więcej, śmiało. Wiesz, wydaje mi się, że
już trafiłem do nieba.

Marek, który wrócił bardzo chmurny z wyprawy po Idę, przez cały obiad nie zabierał głosu i nie
kwapił się do udzielenia jakiejkolwiek wiadomości na temat poszukiwań. Nie odezwał się nawet do
Józka, który, wyczuwając nastrój, obrzucał ojca co czas jakiś szybkim spojrzeniem. Gabriela też
miała wrażenie, że coś poszło nie tak, ale skoro Marek nic nie mówił, to i ona o nic nie pytała. Gdy
zaś Patrycja zaczęła się dobierać do tematu od strony skrzynek na wi-

śnie, Gaba uszczypnęła ją znacząco pod stołem i siostra umilkła, jakby jej kto odłączył zasilanie.

Za to po obiedzie, kiedy Gabriela udała się z książką do ogrodu, w gęsty cień katalpy o wielkich
liściach, by tam spocząć na leża-ku i prawdopodobnie niebawem słodko zasnąć (jak to się jej
ostatnio zdarzało, ilekroć przybrała pozycję wpółleżącą), szwagier przyszedł

do niej sam.

Usiadł na trawie i westchnął.

286

Gabriela założyła Ellery'ego pierwszą lepszą margerytką.

Już się szykowała na wysłuchanie dłuższej opowieści, gdy do Marka dołączył Józek.

Usiadł na trawie obok ojca i westchnął.

Nastało dłuższe milczenie. Dwa mruki siedziały w tych samych pozach, tak samo opierając
przedramiona o podciągnięte kolana, i patrzyły w dal.

Teraz westchnęła Gabriela.

– Specjalnie się postarałem o tydzień wolnego! – odezwał się nagle Marek. – Żeby jej wynagrodzić
ten zawód!

– O! – rzekł Józek, zadowolony. – A to dobrze zrobiłeś.

– To nie było łatwe – oznajmił Marek, robiąc dłonią gest wie-loznaczny, a następnie z rezygnacją
nią machając.
– Domyślam się – pospieszyła Gabriela. – Zwłaszcza wobec tej perforacji w żołądku doktora
Kraniaka.

– To nie była perforacja – mruknął Marek. – Kraniak jest hipo-chondryk.

– Ha! Ida od razu go wyczuła! – zaśmiała się Gabriela i czeka-

ła, co będzie dalej.

– Nie było jej tam – zdecydował się na wyznanie mąż Idy. – Gdzieś sobie pojechała. Ale muszę cię,
Gaba, przeprosić, bo ci nie wierzyłem. Tam naprawdę nie ma zasięgu. I ona naprawdę miała
kontuzję nogi. I zepsuty samochód.

– I naprawdę nie wiedziała, że dziś do niej przyjedziesz – po-287

cieszyła go Gabriela.

– No bo skąd.

– Właśnie. Więc dlaczego się martwisz?

– Ja się nie martwię – odrzekł Marek ze zmartwieniem. – To tylko kobieta mojego życia, prawda?
Co się będę martwił. Pojechała sobie po prostu z sąsiadem.

Józek i Gabriela wymienili spojrzenia.

– O co jej chodzi? Co ja jej zrobiłem? A może naprawdę powiedziałem coś obraźliwego? Józek...

– Byłeś w porządku – mruknął Józef. – Znasz ją. Mamie czasem odbija. Dobrze, że cię nie wsadziła
pod zimny prysznic, jak mnie.

– Przejdzie jej – zawyrokowała Gabriela. – Jak zwykle.

– Myślisz?...

– Na pewno. Tylko spokojnie. „Słowa są źródłem nieporo-zumień”.

– O! – zauważył Józek z miłym zaskoczeniem. – Ja też na to wpadłem.

– Nie wpadłeś, tylko czytałeś w szkole. To z Małego Księcia.

– Fakt. Ten lotnik.

– Tak. Marek, pamiętaj, że ta wariatka cię kocha. Po prostu ani przez chwilę o tym nie zapominaj.

– No to dlaczego...

– To była klasyczna, klasyczna miłość od pierwszego wejrze-288


nia! – przerwała mu krzepiąco.

– Od pierwszego? – upewnił się Józek, patrząc na ojca, jakby pilnie oczekiwał potwierdzenia

– Absolutnie – odrzekł ten i jakby się z lekka rozpogodził.

– Oczywiście my, wszystkie siostry, a nawet mama, byłyśmy na bieżąco od pierwszej chwili, więc
zapewniam cię, że Ida...

– To było w bibliotece – wspomniał Marek w zadumie. – Najpierw poczułem ten zapach


mandarynek. Potem ją zobaczyłem. Wło-sy. Oczy. Piegi. Staliśmy. Jak dwa dudki. Od razu
wiedziałem.

Człowiek rozpoznaje istotę własnego gatunku. Natychmiast. Tego dnia powiedziała, że chce być ze
mną przez całe życie.

– No i jest – uprzytomniła mu Gabriela. – Ty dudku jeden.

Czasem trzeba tylko od siebie odpocząć. A w ogóle to za mało czasu masz dla niej.

– Wiesz dlaczego.

– Wiem doskonale. Ale co fakt, to fakt.

– Politechnika! – podsumował nagle Józef z wyrazem zadowo-lonej stanowczości i zatarł ręce. –


Będę miał dla żony więcej czasu.

– Oho! – zaśmiała się Gabriela, patrząc z sympatią na siostrzeńca i myśląc o tym, że czas płynie
jak szalony, i o tym, że mały zabijaka Józinek już jest dużym, spokojnym i odpowiedzialnym Jó-

zefem, i o tym, że gdzieś tam chodzi po świecie dziewczyna, która go poślubi, i że ta szczęściara
jeszcze nawet się nie domyśla, jaki to świetny chłopak organizuje już teraz czas swojego życia, by
prze-289

znaczyć go dla niej. To było naprawdę rozczulające i wzruszona ciotka przez chwilę pozwoliła
swojej wyobraźni na odtworzenie od-głosu dzwonów, niosącego się wśród świeżej zieleni, na
migawkowe przedstawienie panny młodej (chwilowo w gęstym welonie), następnie – pierwszego
rudego niemowlęcia w wózku, dalej – dumnego Józefa z naręczem kolejnych rudych niemowląt,
roześmianego Jó-

zefa w stroju Gwiazdora, rozdającego niezliczone prezenty swej dziatwie, w sąsiedztwie wielkiej
choinki z papierowym aniołem na szczycie... A potem spojrzała na siostrzeńca, który siedział z
rozma-rzonym, czułym uśmiechem i wpatrywał się w dal oczami szklanymi – i pomyślała, że być
może on widzi właśnie to samo. Minus niemowlęta, rzecz jasna, bo tego oni nigdy nie mają we
wczesnych planach, a tym bardziej – w marzeniach, dopowiedziała sobie trzeźwo.

Potem oczywiście serce jej się ścisnęło, bo jak zwykle pożałowała swojego melancholijnego,
samotnego syna, który był tak różny od Józka, a tak bardzo jej drogi. I postanowiła, że zaraz tam
do niego pojedzie, żeby go pocieszyć, podtrzymać, niezależnie od tego, czy Ida jej to odradza i czy
Florek bardzo jej docina. Ignaś nie powinien tak długo smucić się w samotności.

– O, goście będą – zauważył nagle Marek, który siedział zwró-

cony twarzą do płotu, z widokiem na las. – Ale im się spieszy!

– Mercedes vito, przed liftingiem – ocenił Józek, podnosząc się i taksując sylwetkę samochodu,
nadjeżdżającego pędem szaleńczym.

– Lata dziewięćdziesiąte.

290

– Co za trup, turbina mu gwiżdże.

– I tłumik dziurawy.

Gabriela się zaśmiała mimo woli. Skąd oni wiedzą takie rzeczy?

Tuman siwego kurzu, jaki uniósł się z leśnej drogi, jeszcze wisiał w powietrzu, gdy samochód już
się zatrzymał przed ogrodze-niem i zamarł w cichym bezruchu. Gabriela miała wrażenie, że ktoś
im się przygląda zza błyszczącej w słońcu szyby. Wyglądało to bardzo tajemniczo.

Marek wstał, a za nim Józek. Gabrieli wstać się nie chciało.

Było za gorąco na gwałtowne ruchy, a zresztą pokrzepianie szwagra odebrało jej sporo i tak już
nadwątlonej energii.

Mercedes tkwił jeszcze w letargu przez dłuższą chwilę, aż wreszcie drzwi od strony kierowcy się
otworzyły i na żwir podjazdu wylazł oberwaniec w gumiakach i kaszkiecie oraz burym
podkoszulku. Najpierw postał chwilę, zwrócony do wnętrza wozu, słuchając jakichś instrukcji i
przytakując posłusznie. W końcu ruszył naprzód chwiejnym krokiem – zdawało się, że ma
obluzowane wszystkie stawy.

Teraz i Gabriela wstała, zaciekawiona, i dołączyła do Pałysów.

Dziwaczny gość dotarł do ogrodu i zatrzymał się przy białym płotku, za katalpą. Ujrzeli jego
czerwone oblicze, fioletowy nos i uśmiech pełen szczerb. Nieświeży podkoszulek ukazywał żylaste
ramiona oraz zwiędłą klatkę piersiową, pokrytą siwymi kudłami. Na plecach 291

tuż pod karkiem oberwaniec miał założony szokująco czyściutki i świeży gazowy opatrunek, który
przykuł nagle uwagę doktora Pały-sa.

Zajrzał gościowi przez ramię. Gaza była obficie zażółcona riva-nolem i z fantazją przyklejona
wąskim zielonym przylepcem, z wielokrotnym wizerunkiem disnejowskiej Myszki Miki.
– Kto panu zakładał ten... – zaczął Marek i urwał, zdumiony, bo gość uciszył go machnięciem ręki.

– Panie! Bierz pan manele! – polecił i odkaszlnął donośnie, by pozbyć się mokrej chrypy. –
Jadymy.

– Nigdzie się nie wybieram – oznajmił doktor Pałys. – O co chodzi? Kto panu zakładał ten opa...

– Jadymy, ale już! – uparł się gość. – Mom pedziane, bez pana mom nie wracać. Jadymy.

– Do chorego? Coś się stało? I kto panu zakładał ten opatru...

– Paniee! – rzekł gość, któremu cierpliwość szybko się skoń-

czyła. – Z pana to jest ale brynkot. Jo tu tak długo blybrać nie bynde.

– Ja tym bardziej – uciął Marek. – To pan ma do mnie sprawę, proszę powiedzieć, o co chodzi.

– O co chodzi? O co chodzi? – zakrzyknął nagle kozi głos z mercedesa. – Zawsze tak musisz mieć
wszystko wyjaśnione?! – Drzwi się rozwarły i wyskoczyła Ida, wystrojona w jasnoniebieską, trochę
tylko za dużą sukienkę. Płonąc rumieńcem wzburzenia oraz silnie utykając, zbliżyła się do płotu. –
I to jest właśnie problem nu-292

mer jeden, tobie po prostu brakuje spontaniczności! Tobie nawet nie można zrobić najzwyklejszej
niespodzianki, nie można dokonać ro-mantycznego porwania, o nie, ty będziesz stał i pytał, i
ustalał szczegóły tym swoim ostrożnym męskim umysłem, dopiero kulejąca kobieta musi się
czołgać do ciebie po żwirze, cześć, synuś, cześć, Gabuniu, powiedzcie mu, żeby się spakował, ja go
zabieram na weekend.

– Dokąd? – spytał oszołomiony Marek, a Józek zaczął się śmiać, kręcąc przy tym głową.

– Do mojej rajskiej doliny. Mam cały pokój dla siebie! Ignacy wyjechał do Wrocławia, McDusia go
wezwała. Ja z sąsiadem byłam w warsztacie, kiedy ty przyjechałeś...

– To jest sąsiad? – spytał Marek i nagle jednym susem prze-skoczył przez płotek.

– Tak. Panie Chrobot, a z pana też jest niezłe ziółko, kompletnie się pan nie spisał w roli
tajemniczego posłań... – Tu Ida przestała pyskować, bowiem mąż porwał ją w objęcia, by
niezwłocznie przejść do serii głodnych pocałunków. Zarzuciła mu malinowe ramiona na szyję i
umilkła na dobre, co widząc pan Chrobot ruszył bez zbędnej gadaniny ku mercedesowi vito, a
Gabriela pociągnęła za łokieć uśmiechniętego Józka i oboje oddalili się w stronę domu.

– Spakujmy go – zaproponowała, odgadując bez trudu, dlaczego Idusia nie chciała się tu pokazać.
– Przyniesiemy mu po cichu torbę i uniknie się rodzinnych komentarzy zbiorowych. To tak bar-293

dzo przeszkadza w romantycznych momentach.

Tak też zrobili w pełnej konspiracji, spiesząc się bardzo i w ostatniej chwili zawracając jeszcze do
łazienki po szczoteczkę do zębów i golarkę. Ale właściwie na próżno. Bo kiedy wyszli do ogrodu,
po mercedesie vito nie było już ani śladu i nawet kurz już opadł.

13 sierpnia

WTOREK
1.
Cześć, Mamuś!!!

Nareszcie mogę usiąść na dłużej do pisania! Komputer miałam ciągłe zajęty przez letników,
dlatego Ci pisałam tylko po słóweczku na dobranoc. Stale siedziała przy nim nasza letniczka albo
ten jej siostrzeniec!!! Ale on wyjechał, a Ida wykorzystała wolne miejsce, by w sobotę sprowadzić
tu męża, też doktora zresztą!

Teraz na odmianę on siedzi przy moim biurku, ale tylko wie-czorami i krótko: chyba sprawdza, co
się dzieje na jego oddziale (jest ordynatorem).

Za to Ida dała sobie spokój z komputerem, wcale nie pisze, ca-

łymi dniami tkwi z mężem w lesie nad jeziorem! Dzisiaj od rana jest znów nieludzki skwar,
zapowiedzieli, że tam przepadną we dwoje aż do obiadu, a po obiedzie znów pójdą pływać!
Strasznie dużo pływają, że też im się nie znudzi. Niby są, a tak jakby ich nie było. Czasem 294

nawet pływają w nocy. W domu cisza zupełna.

Doktor Pałys się przyznał przy kolacji, że bardzo lubi łowić ry-by, co pan Chrobot zresztą od razu
wyczuł, i zabiera ich jutro przed świtem, łódką, na to drugie jezioro! Ida nie jest tym jakoś
szczególnie zachwycona. Ale widzę, że zmilczała. Bardzo się stara, żeby ten jeden jedyny tydzień
urlopu mąż miał udany.

Mówię ci, co tu się działo! Panu Nowakowi spaliło się całe po-le pszenicy, była straż pożarna i
helikoptery. Susza! Upały mamy straszne. Ale coś czuję, że idą fronty burzowe. Babcię Wiktę
strasznie bolą stawy, musiałam jechać do Kostrzyna po Vołtaren i inne leki.

Oj, drogo!!! Teraz mamy dobrze, bo letnicy wszystko nam mogą zapisać na receptę!! Wygodnie mieć
lekarzy w domu!

W niedzielę, nie wiadomo dlaczego, wysiadł prąd w całej okolicy. Długo go nie włączali,
martwiłyśmy się o zamrażarkę, ale kurczaki jakoś przetrwały. Babcię Wiktę opanowały jednak lęki
na temat perspektyw mrożenia gęsi, więc wczoraj pojechała samochodem pa-na Chrobota do
„Rzepichy” i sprzedała wszystkie gąski, żywe, i od jednego zamachu, chociaż początkowo chcieli
tylko kilka na próbę!!!

Jest niemożliwa!

Czujemy się bogate!!!

Wiesz, myślałam trochę o przyszłości: chyba będę się specjali-zować w laryngologii, Ida mówi, że
to jest fajna specjalizacja dla kobiety. Jej się udało wychować trójkę dzieci, prawie wcale nie
opuszczając pracy, a pracuje w dwóch miejscach, i jeszcze zrobiła dokto-295
rat!!! Laryngologia, co? Jak myślisz?

Za sukienkę śliczną już Ci dziękowałam, ale jeszcze raz DZIĘ-

KUJĘ!!! W niedzielę pojechałam z letnikami do kościoła i byłam bardzo elegancka, w czym


zupełnie nie przeszkadzał fakt, że mój gips już jest brudny! Dziś jednak go obskrobałam pumeksem.
Co do sukienki, leży jak ulał!

Oj, chyba jednak Ci się przyznam: stłukły mi się ostatnio Twoje koraliki!!! Magnesik był słaby,
rozbiły się, spadając na bruk! Tak mi żal! Mam nadzieję, że nie jest Ci bardzo przykro, Mamuś,
starałam się je szanować. Ale przecież jestem szałaput, jak mówi babcia, wygląda na to, że
koraliki delikatne – to nie dla mnie! A swoją drogą mam już nowe, drewniane, które wprost
nadzwyczajnie pasują do nowej sukienki!! Te się nie zbiją nigdy, starczą mi na całe, całe, całe
życie!!!

Tak się cieszę!!! Że mam te korale!!!

I cieszę się, że żyję! Że to Ty mnie urodziłaś! I że to właśnie w tym właściwym czasie, właśnie w
tym najwłaściwszym miejscu! – no, jestem po prostu z tego powodu szczęśliwa!!!

Piękne, piękne jest to lato, Mamuś kochana, wszystko kwitnie, owocuje, dojrzewa, mam ochotę
upleść sobie wianek albo obwiesić dom girlandami, poustawiać wszędzie bukiety i stosy jabłek, i
szkoda, że z tym gipsem nie mogę tańczyć, szkoda, że nie mogę włazić do jeziora, przepłynęłabym
je z tej radości z dziesięć razy w tę i z powrotem!!!!

296

Dziękuję Ci za wszystko!!!

Dorota
2.
Dzień był gorący nie do wytrzymania, a czerwona kreska w termometrze za oknem dochodziła do
trzydziestu czterech stopni w cieniu. Wyprana rano błękitna sukienka wyschła w mgnieniu oka.

Wciąż śpiewając wniebogłosy, Dorota umyła i wysuszyła głowę, po czym wyjrzała przez okno
swego pokoju.

Babcia Wikta, słysząc buczenie suszarki, rozsądnie poszła zaprzęgać Kobyłkę. Teraz bryczka stała
przed gankiem, a babcia Andzia wstawiała do niej stos tacek z jajkami.

Dziesiąta dwadzieścia.

Czas jechać.

Paczuszka! Paczuszka!

Wszystko było gotowe i czekało. Świeżo zerwane, słodko i mi-

ło pachnące rumianki – same kwiatki, bez łodyżek – czekały na tale-rzyku. Dorota przestała
śpiewać, wystawiła w skupieniu czubek ję-

zyka i zabrała się do dzieła. Starannie ułożyła kwiatki w kwadrato-wym pudełeczku na upominki.
Dobrze! Ładnie to wyglądało.

Teraz wyjęła z szuflady biurka jedno z ciastek, które upiekła dziś rano. Wszystkie inne miały formę
półksiężyców. To jedno zo-297

stało cichcem upieczone w specjalnej foremce o kształcie serduszka.

Złote ciasto urosło idealnie, było pulchne i apetyczne. Zostało oblane lśniącym karmelem, na
którym ułożyła Dorota biały kwiatek z migdałowych płatków, z kółeczkiem cytrynowej skórki
pośrodku.

Piękne serduszko spoczęło na posłaniu z rumianków. Tak. Ładnie! I już można było zamykać
pudełko. Teraz się przyklei na wiecz-ku malutki bilecik: DZIĘKUJĘ CI ZA KORALE!!!

ZAWSZE JE BĘDĘ NOSIĆ!

DOROTA R.

I już można zapakować pudełko w ozdobny złoty papier.

A ponieważ serduszko to kształt nader wymowny, dobrze bę-


dzie dla równowagi nieco uskoczyć, strategicznie. Dama na tej sza-chownicy ma sporo możliwości
ruchu. Więc tak: ON będzie czekał z rowerem dziś przed sklepem. To jest pewne, że będzie; już wie,
że ona przyjeżdża we wtorki! (To dlatego właśnie we wtorek zostawił

torbę z prezentem). A na razie nie ma pojęcia, gdzie jeszcze jej szukać! No, może jak ruszy głową,
zrozumie, że rumianek to jest trop.

Przyjedzie na razie w jedyne znane mu miejsce, gdzie ona by-wa regularnie. Oczywiście. Otóż
trzeba go celowo nie dostrzec, bo przed sklepem będzie zapewne także Igor z kompanią. Należy się
pozbyć Igora przez odesłanie go jednym ruchem na poprzednio zaj-mowane pole, następnie
przekazać ładunek pani Kasi i – mijając obojętnie pionki po prawej stronie – ruszyć po linii
prostej do przo-298

du. Zatrzymać się za pierwszymi drzewami w lesie, na polanie koło dębu, tak by stojącą bryczkę
widział ON, a nie widział siedzący z boku Igor.

Wtedy należy ostentacyjnie zostawić błyszczącą paczuszkę w miejscu, w którym ON z pewnością ją


dostrzeże, i z którego ją weź-

mie – z pewnym trudem, żeby mu to zabrało trochę czasu. Powiedzmy – trzeba ją powiesić na
drzewie ponad drogą, co z wysoko-

ści powózki będzie łatwo wykonalne.

I zmykać. Nie jechać do przodu, bo dogoni bez trudu. Jeszcze nie! „Uciekaj, a będzie cię ścigał”.
Niech więc ON ją ściga logicznie, po linii prostej, główną drogą przez las. A Dama tym razem,
korzystając z chwilowej przewagi w czasie, umknie po skosie w bok. Z

polany za wielkim dębem jest nagły skręt w prawo, wąska, zaroś-

nięta drożyna grzybiarzy, ukryta wśród leszczyn. Tam trzeba wjechać, a kawałek dalej wymknąć się
na drogę koło bajorka i przez brzezinę wyjechać na szosę. I zniknąć. „Ukryj się, a przekopie
górę”.

Tak! Wszystko przecież wskazuje na to, że dobre rady doktor Idy Pałys były (w zasadzie) skuteczne.

Przewiązała zapakowany prezent czerwoną wstążeczką. Schowała go przed wścibskim okiem


świata w niepozornej torebce folio-wej z nadrukiem apteki. Założyła swoją piękną sukienkę i
przepiękne korale. I już była gotowa.

– Słuchaj starszych, dobrze radzą. Starszych rady się przydadzą! – powiedziała wesoło do babci
Wikty, raźno wychodząc z domu 299

o kulach, z dyndającą na nadgarstku torebką.

– Moje słowa, smarkulo! Co ci się nagle przypomniało?


– Nie przypomniało, bo ja zawsze pamiętam wszystkie twoje sentencje, zwłaszcza rymowane.

– Tak? Co ty powiesz? Jakie jeszcze? – zainteresowała się Wikta, pomagając jej wejść do powózki.
– „Nie chodź do lasu szczy-pać bzu i nie wierz chłopcu jako psu?”

– Tej akurat nie pamiętam.

– A szkoda. Coś się tak wystroiła, hm?

– A co, nie mogę? Suknia jest od mamy, specjalnie przysłana.

– Żebyś w niej jajka woziła?

– Czemu nie. Lato zaraz się skończy, jeszcze dwa-trzy tygodnie i już będzie na nią za zimno. To
niech się teraz nacieszę, no co!

Na drugi rok z niej wyrosnę.'

– Niech cię! Ona planuje! Ile chcesz jeszcze rosnąć? Jedź już, jedź. Daj kule, położę ci je z tyłu, bo
jajka potłuczesz. W torbie masz te dwie gęsi, co pani Kasia prosiła, oskubane. Powiedz jej, że
więcej nie będzie. I zapytaj, czy będzie chciała renklody.
3.
Nieznośny upał dokuczał już od rana. W nocy też było źle -

duszno, parno, w namiocie nie było czym oddychać, a jak się go 300

otworzyło dla wentylacji, to wlatywały komary. Bracia zużyli cały aerozol przeciw owadom i
narobili tym samym chemicznego zadu-chu. W czymś takim spać się tym bardziej nie dało.
Ostatecznie wy-jęli tablet i komórkę, i każdy grał w swoją grę, do późna. Jędrek w końcu zasnął
przy ósmej rozgrywce sudoku.

Teraz wylazł z rozprażonego namiotu, zostawiając w nim śpią-

cego Szymona, ziewnął i mrużąc oczy, na bosaka po gorącej, suchej trawie, poczłapał do domu z
gankiem. Czuł, że nie przeżyje bez ką-

pieli. Wanna może być, ale tym, czego mu dziś najbardziej trzeba, jest całe wielkie jezioro.

Umyty do czysta pojawił się w przewiewnej kuchni. Na stole czekały nietknięte talerzyki ze
śniadaniem i dzbanek lemoniady z lodem. Jeszcze nie wszyscy zjedli. Była tu tylko Babi, piła
przestu-dzoną herbatę z cytryną. Nie chciała śniadania, bo jej za gorąco, powiedziała. Na książce,
którą oparła pionowo o dzbanek, Jędrek odczytał słowo, którego by się w lekturach babci nie
spodziewał.

– Nosorożec? – zapytał zdziwiony, sięgając po swoją bułeczkę z rodzynkami, ułożoną obok kubka
jogurtu.

Babi spojrzała na niego ponad okularami.

– Trochę inny niż w ZOO – wyjaśniła. – To sztuka teatralna. O

człowieku, który jest sam wśród ludzi, przemieniających się w po-twory.

– W nosorożce?

– Tak. Wszyscy się tak zmienili.

301

– A on?

– Był ostatnim człowiekiem w stadzie nosorożców.

– Ja cię!... I czuł się głupio – rzekł Jędruś ze zrozumieniem.


– Tak. Bardzo. W końcu zaczął się obawiać, że to może on jest potworem, a oni są normalni.

– Ale tak nie było!

– Nie. Oczywiście, że nie.

– Pewnie go nie lubili!

– Nienawidzili. Stado potworów nienawidzi i zwalcza każdego, kogo nie może wchłonąć. A już
zwłaszcza tego, który nie pozwala się wchłonąć i stawia opór.

– Wiem coś o tym – rzekł Jędruś. – Ze szkoły. Wyśmiewają się ze... z chłopca, że jest rudy. Ale tak
naprawdę nie z tego, że jest rudy, bo on nie jest taki bardzo rudy. Wyśmiewają się dlatego, że on
nie chce być z nimi i robić tego, co oni.

– Tak, tak, to właśnie to – rzekła Babi, patrząc na niego do-brymi, mądrymi oczami i słuchając, jak
zawsze, z całkowitym oddaniem. – To się już w szkole zaczyna. Wiesz co, poradź temu chłopcu, żeby
się nie bał być sam. Dla zdobycia uznania nie musi robić rzeczy, których nie pochwala. Uznanie
nie jest tego warte.

– Tatuś powiedział to samo!!! – ucieszył się Jędruś. – Dokładnie to samo!

– No widzisz. Spytaj mamy, potwierdzi.

– Potwierdziła!

302

– Oczywiście! Nie trzeba koniecznie być w stadzie. Samotnik może ocalić świat.

– Jak to?

– Czasem, widzisz, wystarczy, że jeden człowiek nie zapomni jak to jest: być człowiekiem.

– Ale nie jest fajnie być samotnikiem.

– Każdy prawdziwy rycerz nim jest. Powiedz temu chłopcu, że zawsze trzeba brać w obronę
słabszych, pomagać komu się da i w miarę możliwości nie dopuszczać do wyrządzania krzywdy. To
mu pomoże.

– OK. Dlaczego czytasz takie dziwne książki, Babi?

– Mówią prawdę o naszym świecie. A prawdę trzeba znać, nawet jeśli jest przykra.

– Dlaczego?

– Żeby być człowiekiem, i to wolnym.


– Dlaczego?

Babi spojrzała na niego z wielką czułością.

– Bo zostaliśmy stworzeni wolnymi. Mamy tę wolność w sobie, w duszy. Ty też! Będziesz musiał
strzec swojej wewnętrznej wolności, nie pozwól jej sobie zabrać. A już zwłaszcza uważaj, gdy ktoś
ci każe nienawidzić – jakiegoś człowieka lub sprawy. Właśnie po tym poznasz, że ten ktoś chce cię
zniewolić.

– Ja nie umiem nienawidzić – stwierdził Jędruś po wnikliwym zastanowieniu.

303

– Otóż to. Ale nosorożce będą chciały cię nauczyć. Kiedyś, na pewno. Nie daj się! Nie słuchaj ich.
Nigdy się nie przyłączaj do prze-

śladowań. Nienawiść równa się niewola.

– A wolność równa się co?

– Zgadnij.

To rzekłszy, Babi jak zwykle zostawiła go z tematem do rozmyślań i spokojnie znów pogrążyła się w
czytaniu.

Już-już był bliski rozwiązania, gdy wtem weszła blada Matalia i powiedziała, że strasznie ją w
nocy bolała głowa i boli ją nadal.

Wypiła aspirynę, zaparzyła kawę i dodała, że na pewno dzisiaj bę-

dzie ogromna burza. I to niedługo.

Ona też nie chciała nic jeść, wobec tego Jędruś pochłonął przeznaczoną dla niej domową bułeczkę
z rodzynkami. Przedtem zamierzał poprosić, żeby to Matalia z nim poszła nad jezioro, ale widząc,
co się święci, nawet nie próbował. Szybko umknęła do dużego pokoju i położyła się na kanapie, z
kawą w filiżance i z okładem na głowie.

Teraz do kuchni wszedł Józek, a za nim wujek Florian. Obaj byli zgrzani i spoceni. Wracali z
budowy. Dziś miał paść rekord go-rąca, wyjaśnili, dlatego pracowali już od czwartej rano, ale
teraz po prostu się nie da. Istny piec!

Nalali sobie lemoniady z dzbanka i pili jak smoki, a potem zaczęli z apetytem zajadać.

Wujek pochwalił Józka za pilność i nie miał nic przeciwko te-304

mu, żeby teraz, w ten najgorszy upał, dać mu wolne przedpołudnie.


– Włącz jednak komórkę – polecił. – Wątpię, żeby dziś cegłę przywieźli, ale gdyby jednak, to
zadzwonię.

Wolne przedpołudnie? Hura! Jędruś zaczął namawiać kuzyna na kąpiel w jeziorze, on jednak
krótko, lecz stanowczo odmówił. A ponieważ Jędruś nie dawał za wygraną i nawet był nieco
natarczywy, kuzyn wreszcie wydusił z siebie, poprzez spory kęs chleba z serem, że ma przed
południem coś ważnego do załatwienia. I nagle się zrobił czerwony.

Coś takiego!

Wszedł Szymon w kąpielówkach, złapał w przelocie bułkę i jogurt i nie chciał słuchać żadnych
próśb brata. Wyjawił, że kąpielówki założył tylko z powodu upału i nigdzie się nie wybiera, i
chciał, żeby mu Jędrek dał święty spokój, przecież sami na pewno nie pójdą nad jezioro, Matalia
im zabroniła.

I natychmiast udał się przed komputer wujka Florka, by jak co dzień dyskutować sobie z kolesiami
na forum maniaków brick-filmingu.

Babi nadal czytała książkę z napisem Ionesco.

Kuzyn Józek zjadł, umył po sobie talerz i kubek, potem chwilę pogadał z wujkiem Florkiem,
ustalając, że wróci na budowę po po-

łudniu. Następnie spojrzał na kuchenny zegar malowany w róże, a ujrzawszy, że dochodzi


dziesiąta, świsnął cicho przez zęby i bez słowa opuścił dom.

305

Jędruś – za nim!

Kuzyn poszedł do pawilonu, gdzie był jego letni pokój, zaba-wił tam nieco, lejąc mnóstwo wody z
prysznica, wreszcie wyszedł, w białej czapce, w nowych, czystych dżinsach i – o rety! – w wypra-
sowanej koszuli, wziął rower ze stojaka, nabrał w policzki powietrza, powiedział „pufff!” – i
pojechał w stronę lasu.

Widząc to, Jędruś udał się do namiotu, też rozsądnie zabrał

czapkę z daszkiem, wziął pudełko soku jabłkowego, batonik oraz telefon (Matalia nalegała, by bez
niego nigdy nie wyruszać do lasu), wsiadł na swój rower i pojechał śladem kuzyna.

Po pierwsze, był ciekaw, co Józek zamierza. A po drugie, nie tracił nadziei, że cokolwiek by to
miało być, zakończy się wspólną jazdą nad jezioro. Dzień był naprawdę idealny na długą,
wspaniałą kąpiel, a może i pływanie łódką.

Dość szybko ujrzał swego kuzyna, mknącego równo na wyści-gówce, nisko pochylonego nad
kierownicą. Droga przez las była prosta i widoczna na długim odcinku, toteż Jędruś nie zmuszał
się do fatygującej, szybkiej jazdy, było na to stanowczo za gorąco. Wszystko zresztą wskazywało na
to, że Józek jedzie do sklepu „U Kasi” – tylko dlaczego robił z tego taki sekret?

Ale dobrze, fajnie. Jędruś lubił tajemnice.

Śledzenie kogoś w lesie – o, to była czysta przyjemność! Skądinąd – nic trudnego. Zawsze było
gdzie się ukryć, jakby co.

Nie forsując się nadmiernie, Jędruś dojechał wreszcie do prze-306

cinki, ale trzeba powiedzieć, że czuł się zmęczony. To był kawał

drogi, nawet kiedy się jechało samochodem, a cóż dopiero gdy w grę wchodził jedynie rower
młodzieżowy! Już go bolały łydki i cały był

zgrzany oraz spocony. Na szczęście okazało się, że to koniec wyprawy, przynajmniej na razie.

Zatrzymał się za krzaczkiem; jakieś parę metrów dalej kuzyn zsiadł z roweru i ustawił go pod
drzewem na skraju lasu, gdzie, wy-brawszy starannie miejsce za jałowcami, usiadł w cieniu, na
trawie.

Tak jakby się krył!

Jędruś zrobił to samo, wybierając jednak do siedzenia wygod-ny pniak, pokryty poduszką mchu, a
znaleziony po przeciwnej stronie leśnej drogi, w miejscu, z którego był doskonały widok na
wszystko.

Czekali więc, każdy z osobna, i było dosyć nudno. Ptaki hałasowały, jak to one, po sośnie goniły
się dwie wiewiórki. Że też im się chciało, w tych futrach! Słońce prażyło. Gorąco było okropnie,
ale po pewnym czasie, na szczęście, na niebie pojawiły się jakieś chmury. Jędruś zjadł batonik,
wypił swój sok jabłkowy, wyłączył roztropnie dźwięk w komórce i oddał się grze w sudoku na
poziomie śred-nim. Raz po raz sprawdzał, co się dzieje na brukowanym placu (nic się nie działo,
tylko chłopacy w majtkach hałasowali pod parasolem ustawionym koło sklepu). Oczywiście wątpił,
by celem wyprawy kuzyna miało być długotrwałe podglądanie pijaczków zza krzaka, toteż ze
spokojem i nadzieją czekał na dalsze wypadki.

307

Tak siedzieli do czasu, gdy przed sklep zajechała z turkotem i klekotem stara żółta bryczka na
drewnianych kołach, obitych meta-lowymi obręczami, całkiem nawet fajna, zaprzężona w chudego
konia. Na ten widok Józek, jak rażony prądem, zerwał się na równe nogi, stojąc nadal za
jałowcami. Jędruś natychmiast zapauzował grę, też wstał i stwierdził zza krzaczka, że w bryczce
siedzi ta ładna dziewczyna z gipsem na nodze. Coś takiego!

Zajechała pod sam sklep, rozejrzała się nieznacznie, dostrzegła momentalnie Józka ukrytego za
jałowcem, uśmiechnęła się do niego, lecz kiedy, zaskoczony, zrobił ruch, jakby chciał wyjść, ona
nieznacznie pokręciła głową i położyła palec na ustach.
Oooo! Robiło się coraz ciekawiej!

Na dalszym planie tego obrazu pojawił się teraz czarniawy chłopak w majtkach, ten Igor, który w
sobotę zarobił za nic pięć dych. Podszedł i zagadał do dziewczyny – słów nie można było rozróżnić
– ale ona tylko coś mu odburknęła, nie patrząc.

Ze sklepu wyszła sprzedawczyni, przywitała się z dziewczyną, zabrała z bryczki torbę i


wyciągnąwszy ramię z wystawionym sztywno palcem wskazała Igorowi, gdzie się powinien teraz
znajdować. Wyszło na to, że z pewnością nie tu, gdzie był.

Zniknęła w sklepie, niosąc torbę, a po chwili z nią wróciła. Ujrzała teraz, że chłopak w majtkach
nie usłuchał jej polecenia, tylko nadal stał, oparty o bryczkę. To się pani sklepowej nie spodobało.

Tym razem podniosła głos, tak że dobrze słychać było jej dobitne 308

słowa: nazwała Igora beznadziejnym nygusem, po czym zagroziła, że jeszcze chwila, a obleje go
wodą.

Igor odszedł w widocznym napięciu, z furią kopnął po drodze puszkę, a następnie usiadł w
hałaśliwym gronie pod parasolem.

Z bryczki tymczasem wyjęto piramidę jajek i pani sklepowa, wołając: – Do wtorku, Dorotka! –
zniknęła z nimi w budynku na dobre.

Teraz ta Dorota znów spojrzała z bryczki prosto na Józka, znów położyła palec na ustach, po czym
wykręciła, kierując się na drugą stronę placu. I pojechała.

Józef wciąż stał.

Jędruś kompletnie nie chwytał, o co tu chodzi!

Bryczka oddalała się w równym tempie, minęła parasol i chłopaków, pojechała prosto w las.

Józef pozostawał w bezruchu, opierając ręce na biodrach. Patrzył i patrzył za bryczką, aż zniknęła
w lesie. Jędruś ze swojego miejsca już jej nie widział.

Ale Józek chyba tak.

Nie minęła bowiem nawet chwila, gdy znieruchomiał w napię-

ciu, po czym – zupełnie, jakby go ktoś z daleka przywołał – nacisnął

czapkę na oczy i wskoczył na rower. Pojechał prosto przez brukowany placyk, mijając sklep i
zmierzając ku drzewom po drugiej stronie placyku.

Jędruś wyłączył grę, schował komórkę do kieszeni, po czym 309


podniósł swój rower i ruszył za kuzynem.

Mijając na tych jakże małych kółkach grupę pod parasolem zauważył, że wszyscy – a już zwłaszcza
ten Igor, który nawet powstał z miną groźną – przyglądają mu się złowieszczo. Wtedy przyszło mu
do głowy, że lada chwila może zostać zaczepiony, pobity, a kto wie, czy nie obrabowany. Zachował
spokój, nawet nie odwrócił ku nim głowy, tylko co sił w nogach przyciskał pedały, by jak
najszybciej stąd wyjechać. Ale przez cały czas miał wrażenie, że ktoś mu wierci wzrokiem dziurę w
plecach.

Jechał i jechał, aż dotarł do lasu. Kuzyna już nie było widać, widocznie popędził naprzód, za
dziewczyną. Za to, kiedy się Jędruś, nie przerywając jazdy, raz obrócił, zobaczył ze
zdenerwowaniem, że Igor idzie szybkim krokiem w ślad za nim!

W tym momencie wyprawa przestała mu się podobać; ściślej mówiąc, nabrał do niej silnego
zniechęcenia. Wyjeżdżając, nie przewidywał, że znajdzie się sam na obcym terenie, bez Józka w
pobliżu, a za to z agresywnym prześladowcą za plecami.

Przyłożył się do pedałowania, a dojechawszy do otoczonej leszczyną polany z wielkim dębem,


skręcił błyskawicznie w lewo i zapadł w krzaki wraz z rowerem. Rzucił go na ziemię, a sam padł

plackiem obok i wstrzymał dech, a doprawdy miał co wstrzymywać: strasznie się zadyszał.

Chuchając w kępę mchu, żeby wytłumić sapanie, leżał w ukry-ciu dłuższą chwilę, aż usłyszał ostre
trzaśniecie gałązki.

310

Wyjrzał zza paproci.

Igor!

Stał z zadartą głową pośrodku polany i badawczo się przyglą-

dał czemuś błyszczącemu, co wisiało na najniższym konarze dębu, nad samą drogą.

Nie zobaczy mnie, nie zobaczy mnie! – zapewnił sam siebie Jędruś i znów wcisnął twarz w kępę
mchu.

Po chwili usłyszał nowe odgłosy – i odważył się zerknąć.

Igor przesunął okulary słoneczne na głowę, zebrał garść sosno-wych szyszek i rzucał nimi w to
coś, co wisiało na drzewie. Kiedy wciąż nie mógł tego strącić, ułamał gałąź leszczyny i zaczął nią
machać, starając się dosięgnąć konaru. Po kilku porażkach pojął wreszcie, że ta jego gałąź jest za
krótka! Niektórzy nie mają miary w oku.

To dlatego nie umieją ocenić swoich możliwości.


Wreszcie ułamał kolejną gałąź, dłuższą. I tym razem mu się udało!

Błyszczący przedmiot spadł na trawę z lekkim, suchym stuknięciem. Igor chwycił ten przedmiot,
rozerwał i zaczął oglądać. Nagle się wściekł, rzucił wszystko na ziemię, a potem kopnął!

Grzmot zamruczał przeciągle gdzieś za lasem i Jędruś pomy-

ślał, że chciałby już wrócić do domu. Ale nie mógł. Wściekły Igor chodził teraz w kółko po polanie,
schylony, i wypatrywał czegoś na ziemi. Zerwał się nagły, mocny wiatr i przeczesał gałęzie
leszczyn.

Korony drzew się rozhuśtały, zrobił się wielki szum, aż Jędruś 311

miał ochotę zamienić się w ptaka i polecieć z wiatrem!

Igor znalazł właśnie to coś, czego szukał: szedł tym tropem w prawo, aż zanurkował między gęste
zarośla i znikł.

Znów dał się słyszeć daleki pomruk grzmotu. Niebo się zrobiło ciemnoszare. Jędruś wstał i
wyprowadził rower na polanę. Był trochę wystraszony. Tata zawsze powtarzał, że nie wolno być w
lesie w czasie burzy. O, trzeba czym prędzej wracać!

Ale naprawdę nie mógł, no nie mógł opanować ciekawości i podszedł jeszcze kawałek, żeby
zobaczyć, co tak Igora rozjuszyło.

Zdziwił się, kiedy zobaczył rozerwany kartonik z zapiaszczo-nym serduszkiem. Dlaczego Igor je
kopnął, podczas gdy każdy normalny człowiek po prostu by ciastko zjadł?

Ten facet jest dziwny.

A co on tu znalazł jeszcze, jak tak chodził w kółko?

Tylko ślady kół na piasku i trochę końskiego nawozu.

Nic więcej tu nie było.

Jędruś wsiadł na rower i popędził w stronę sklepu.

Burza była coraz bliżej. Pani sprzedawczyni spiesznie wyszła na zewnątrz i zaczęła chować
skrzynki z brzoskwiniami, pomidorami i papryką. Parasol łopotał. Na ławeczce i krzesełkach nie
było już nikogo. Wszyscy sobie poszli, tylko ten Igor łazi po lesie. Co on tam robi?

Zaraz! Ślady kół! Poszedł po śladach bryczki?! Po co? I dlaczego był taki wściekły?

312

Czy może zrobić krzywdę tej dziewczynie z gipsem? Nie moż-


na do tego dopuścić!

Jędrek zahamował i zeskoczył z roweru. Trudno, wyda się jego szpiegowanie, będzie głupio; ale to
nie jest takie ważne, istnieje przecież coś takiego, jak męska solidarność.

Wyjął komórkę.
4.
Zagrzmiało gdzieś w oddali, potem zerwał się nagły wiatr i Dorota powiedziała sobie, że
najbardziej wiarygodne i zawsze niezawodne były jednak stawy cioci-babci Wiktoryny. Były
czulsze niż szwajcarski barometr!

Kobyłka nie zareagowała na naturalny odgłos gromu, tylko pa-sła się najspokojniej wśród bujnej
koniczyny na łące. Ujechały od polany zaledwie pół kilometra, kiedy odsłonił się przed nimi ten
miły zakątek. Teraz jadła tak smacznie, że Dorota nie miała serca jej poganiać. Koniczyna biała
(Trifolium repens) jest cennym źródłem białka. Stworzenie wie, czego mu potrzeba.

Znów pomruk w chmurach. Jakby bliższy.

– No, ale teraz to już dosyć! – oznajmiła Kobyłce i spróbowała ją skłonić do ruszenia z miejsca.
Ale nie skłoniła. Kto wie, czy to zwierzę uparte a samowolne nie miało jakiegoś zbłąkanego oślego
genu. Niekiedy bywało uprzejme i posłuszne, lecz gdy tylko znalazło 313

się we władzy instynktu lub atawizmu, stawało się głuche na perswazje.

– No, przecież cię nie uderzę! – powiedziała Dorota i dotknęła jej szyi końcem bata.

Ależ wiem o tym doskonale! – odpowiedziało jej pobłażliwe spojrzenie Kobyłki, która zaraz znów
sięgnęła wargami po pyszne białe kwiatki.

– Zmokniemy!

Kobyłka tylko lekceważąco machnęła ogonem.

Nie bardzo będzie gdzie się schronić, pomyślała Dorota. Hej, kiedyś, za dziadusiowych czasów,
bryczka miała podnoszoną, czarną budkę na zawiasach. Ale prawo powszechnej entropii załatwiło
ją szybciej niż samą bryczkę. W dodatku nikt tego już nie umiał naprawić. Trzeba było w końcu
odkręcić te kompromitujące czarne strzę-

py powiewające na półkolistych żebrach.

Owalna łączka, na której teraz stały, skądinąd ślicznie położona, otoczona ze wszystkich stron
rozwianymi drzewami, wyglądała pod tym ciemnym niebem, w tym dziwnym świetle
przedburzowym, jak plaster szmaragdu. Niebo zamykało się nad nią szarą kopułą, którą właśnie
rozerwał biały błysk. Zaraz potem dał się słyszeć od-głos wyładowania. Oho, to już blisko!

Kobyłka podniosła głowę. Z aksamitnych warg, teraz znieruchomiałych, sterczała jej soczysta
kępka zieleni. Postawiła uszy. Popatrzała na niebo.

314
Znów błysk, a za nim drugi. Głuchy, wielokrotny turkot grzmotu.

– Sama widzisz! – powiedziała Dorota z wyrzutem. – Kiedyś się doigrasz!

Może wreszcie Kobyłka się zreflektuje i pojadą.

Lecz zanim w ogóle do tego doszło, za plecami Doroty zaszeleściły gęste leszczyny i wyskoczył z
nich, jak karykatura Tarzana, Igor Bogatka.

Przestraszyła się na jego nagły widok – był czerwony na gębie, nabzdyczony i najwyraźniej
wściekły. Był też zdyszany, jakby szybko biegł. Zobaczył ją i bez słowa wdarł się na stopień
bryczki, łapiąc za uchwyty z obu stron, i tak zastygł, z rozdętymi nozdrzami, świ-drując ją
wzrokiem.

Dorota, wskutek momentalnego skojarzenia z żółwiem Darwina, nie zdołała opanować śmieszku.

– Śmiejesz się?!! – wydyszał Bogatka. Padł czołem na swoją prawą dłoń, jakby nie mógł znieść
widoku Doroty w tym stanie ducha. Pozostał przez moment w tej pozycji, a następnie podniósł gło-
wę i ukazał groźną twarz.

– Dość tego! – uciął z urazą.

Wskoczył do bryczki, padł na ławeczkę i wyrwał Dorocie lejce oraz bat. Przyłożył Kobyłce z nagła,
tak ostro, że momentalnie poderwała się do biegu.

– Co robisz?! – krzyknęła oburzona Dorota.

315

Ale on świsnął batem jeszcze raz, Kobyłka zarżała boleśnie, ruszyła nerwowym kłusem i oto jechali
teraz po wąskiej ścieżce, szo-rując bokami bryczki po zaroślach, łamiąc gałęzie i zrywając liście.

Tak dopadli rozległej polany, na której leśniczy pobudował dla turystów miejsce biwakowe.

I tu złapał ich deszcz.

Lunął z nagła, od razu grubymi, rzęsistymi strugami. Tuż nad ich głowami okropnie zadudniło.
Bogatka zaklął, skierował Kobyłkę na parking dla samochodów, wyskoczył jak furiat z bryczki,
złapał

Dorotę i bez ceregieli wyciągnąwszy protestującą na zewnątrz, przerzucił ją sobie przez ramię jak
worek kartofli, po czym zaniósł pod zadaszenie z desek; koło kamiennego paleniska ustawiono tu
długie ławy, a między nimi stół.

Posadził ją na jednej z ławek i sam też usiadł, dysząc. No, pewnie. Nie była piórkiem.

Piorun gruchnął całkiem blisko i wszystko wokół, nawet gęste warkocze deszczu, zajaśniało
niebieskawą bielą, jak od flesza. Wid-mowy obecnie Bogatka przysunął się, dokonując trudnej
sztuki: patrzył na Dorotę, lecz zarazem unikał jej wzroku.

Cofnęła się nieznacznie. Ale on znów zmniejszył dystans.

– Myślisz, że kim jesteś, co? – rzucił zaczepnie.

– Myśleć to ja o tym nie muszę. Kim jestem – wiem – odparła Dorota, starając się nie okazywać,
jak bardzo była wzburzona i wściekła. Miała nadzieję, że – zachowując pozory równowagi – ja-
316

koś Bogatkę pokojowo okiełzna. O, ludziska, była w lesie całkiem sama z tym chodzącym
instynktem! Tylko spokój może ją uratować.

– Ale ty pomyśl lepiej o sobie, o tym, co się z tobą dzieje – dodała.

I odsunęła się nieco. Bogatka się przybliżył.

– Co się ze mną dzieje?! Jakbyś nie wiedziała! Ile razy na mnie spojrzysz... ile razy się odezwiesz...

– Odezwę? Jejku, co znowu? – obruszyła się i przesunęła w tył.

– Ja na ciebie w ogóle nie patrzę i najchętniej bym się do ciebie nie odzywała.

– Właśnie! A dlaczego?! Przecież ja zawsze chciałem, żebyś była moja!

Dorota bardzo się zdenerwowała na to bezpośrednie oświadczenie. Z dużym wysiłkiem jednak


ukryła to i przybrawszy ton rzeczowy a wyrozumiały, powiedziała Bogatce: – Widzisz... to tylko
testosteron.

– Co? – zgłupiał Bogatka, a ona odczuła pewną przewagę i to jej dodało skrzydeł.

– O rany – powiedziała – ty nawet nie wiesz, że go produku-jesz.

– Ja?!

– Produkujesz. Uczyliśmy się o hormonach, pamiętasz? Pamię-

tasz Gacka, biologa? Fajny był.

– Ja się nie uczyłem.

– Ach, prawda. Dobrze, to ci powiem. To właśnie testosteron 317

odpowiada za twoje agresywne zachowania. Niedługo osiemnastka.

Osiągnąłeś obecnie fazę rozwojową 5 według skali Tannera. Pamię-


tasz, jak na lekcji Gacek mówił o skali Tannera?

– Odbiło ci?!

– Ostatnia i definitywna faza pokwitania. Występuje wyhamo-wanie wzrostu i zwiększenie


pulsacyjnego wydzielania GnRH, za tym – wzmożone wydzielanie LH i FSH, a to w efekcie
prowadzi do zwiększenia produkcji hormonów... hm, no, wiadomo jakich. Już zaraz będziesz
osobnikiem dorosłym. Będziesz odpowiedzialny. To wszystko jest normalne i ludzkie, i całkiem
nietrudne. Nie wiem, dlaczego się tego nie uczyłeś. Szkoda. Teraz byś wiedział, nad czym musisz
choć trochę zapanować, żeby na przykład nie wylądować kiedyś w kryminale. To tylko te głupie
hormony. Opanuj się, Bogatka.

– Nie chcę! – wrzasnął Bogatka, oburzony do żywego podobną supozycją, a z ciężkiego nieba spadł
piorun i uderzył w pobliskie jezioro.

– Nie chcesz? Zwierzę też nie chce. A raczej nie może – wytłumaczyła mu Dorota. – My – możemy,
prawda? Potrafimy.

Lało straszliwie, z hukiem, strumienie wody waliły w dach, ociekały z okapów, rozbryzgiwały się
na ziemi i zamieniały ją w błoto. Co za potęga! Dorota czuła, jak rozpryskujące się wszędzie
drobinki wodnego pyłu lądują mgiełką na jej twarzy i ramionach.

Sukienka była już wilgotna.

318

Bogatka zaczął się trząść, lecz chyba nie z zimna.

– Zwierzę?! – powtórzył z urazą to, co najlepiej zapamiętał.

– Zwierzę. Bogatka, bądź człowiekiem. To nas różni od zwierząt, że potrafimy panować nad
instynktem.

– Nikt nie potrafi!

– I tu się mylisz.

– Nie! Zagadujesz mnie, Dorota, myślisz, że ja tego nie widzę, nawijasz o homarach, a tak
naprawdę tylko o niego ci chodzi, nie o mnie!

– Coś w tym jest – przyznała Dorota ostrożnie, równocześnie z lekka odpychając się od stołu i
odjeżdżając kolejne dziesięć centy-metrów w tył. (Ta ławka zaraz się skończy!) – Korale ci dał! Ja
też bym mógł! Ale ode mnie byś nie chciała, co, Dorota? Ciasteczka byś mi nie upiekła, co?

– Nie upiekłabym. Bogatka, opanuj się, uspokój i przestań ga-dać brednie.

– Jestem gorszy, czy coś? – Przysunął się on.


– Nie, gdzie tam, coś ty, skądże! – pocieszyła go Dorota. -

Tylko, widzisz, ja po prostu nie myślę o tobie... no, w ten sposób.

– Bo jestem gorszy, tak?

– Nie, raczej dlatego, że się bardzo narzucasz.

– To jest twoja wina! Bo czemu mnie nie chcesz?! Bo jestem gorszy? Że nie mam forsy ani pracy, że
nie mam ojca? Tak, rzucił

nas, co z tego, a ty za to nieślubna jesteś, wszyscy to wiedzą! Twoja 319

matka...

– Uwaga!!! – krzyknęła ostrzegawczo Dorota, wystawiając przed siebie palec wskazujący. (Żałosna
broń!) – A co?!... jaka matka, taka córka!

– Jeszcze słowo, a pożałujesz!!!

– Co ty mi możesz zrobić, nawet mi nie uciekniesz! – zdał sobie sprawę Igor. – To ja mogę!... ja
mogę!... – i natychmiast przeszedł do demonstracji tego, co może. Lewą ręką złapał Dorotę w pół,
prawą unieruchomił jej ręce i sapiąc, przybliżył swe zacięte żółwie oblicze.

Jak on śmiał! Zaczęła się szamotać, ale Bogatce to dopiero się spodobało, zaśmiał się wrednie i
nadal brał się do całowania.

Wtedy w oburzoną Dorotę wstąpiła straceńcza odwaga. Nie miało to nic wspólnego z rozumem!
Zadziałał instynkt samozacho-wawczy. Ponieważ Bogatka trzymał jej obie ręce jak w kleszczach,
odchyliła się nagle mocno w tył i z rozmachu palnęła czołem prosto w nos Igora! Łups!!!

Krzyknął i zamarł, a ona wtedy się wyrwała i łapiąc się za krawędź stołu, odpychając się od ziemi
zdrową nogą, odsunęła się po ławce aż do samego końca, złapała grube polano i zamachnęła się
na niego z daleka.

– Zostaw mnie, ale już! – wrzasnęła co sił, choć jej samej w głowie dzwoniło od tego uderzenia. –
Odjazd, zabieraj się stąd, idź, idź, idź, i żebym cię więcej nie oglądała! Precz!!!

320

To straszne, całkiem wyszła z siebie! Jak nigdy dotąd.

Umilkła, dysząc z gniewu.

Bogatka stwierdził, że rozbity nos mu krwawi.

– Krew! Krew mi leci! Na pewno mi coś złamałaś!


Wstał z ławki i zatoczył się w stronę pobliskiej kałuży.

– Ustać nie mogę! Coś ty mi zrobiła!

Nagle się wściekł i bluznął grubym słowem. Złapał pełne gar-

ście mokrej, czarnej ziemi z parkingu i zaczął nią rzucać w Dorotę.

– Masz! Masz! Masz! – powtarzał w pełni frustracji. A ta, jak wiadomo, rodzi agresję!

Błoto lądowało na jej twarzy i na pięknej sukience, lądowały też kamyki, a ona nie mogła uciekać.
Czuła się bezradna, jak nigdy w życiu. Przestraszyło ją, że wyrządziła temu głupkowi krzywdę. Ale
jak inaczej mogła się bronić? I co ma teraz zrobić, w razie kolejnego ataku? Przecież nie
odważyłaby się nawet rzucić tym ciężkim klo-cem, żeby przypadkiem nie położyć nieszczęsnego
amanta trupem na miejscu. Bo na pewno by trafiła. Miała oko.

Postanowiła, że wyceluje w kolano. To powinno wystarczyć.

Lecz on nagle odwrócił się na pięcie i ruszył ze swą agresją jak czołg, wprost przed siebie, wśród
ulewnego deszczu i grzmotów, w tę stronę, z której przyjechali. Biada dzikowi, na którego wpadnie!

Zniknął wśród chaszczy.

I tak Dorota została sam na sam z burzą, ubłocona i mokra rozbójniczka w gipsie, która właśnie –
cóż z tego, że w samoobronie! – 321

rozwaliła biednemu żółwiowi nos, sfrustrowała go do reszty i prawdopodobnie trwale uszkodziła


mu ambicję, tym samym fundując sobie zażartego wroga.

I nikt o niej nie wiedział, poza nim właśnie.

I nikt jej tu nie znajdzie.

A Kobyłka, którą boleśnie uderzono, oddaliła się wraz z bryczką na sam skraj parkingu, gdzie
stała teraz przy wylocie ścieżki, zgarbiona i nieruchoma w tym deszczu. Nie reagowała na
cmokanie, udawała, że nie słyszy pogwizdywania. Dojść zaś do niej Dorota nie miała jak: kule
znajdowały się wciąż tam, gdzie położyła je babcia Wikta: z tyłu powózki, na tej podłużnej
metalowej półce, z której kiedyś wznosiła się buda.
5.
Deszcz tymczasem stracił swoją pierwszą gwałtowność i teraz padał jednostajnie, rzęsiście,
wypełniał ogromną przestrzeń lasu swoim jedwabistym szmerem, obficie nasączał ściółkę,
docierając aż do korzeni, budząc z omdlenia wymęczone upałem rośliny, wlewając siłę w drzewa.
Miliony liści napinały się pod jego dotykiem, miliony kwiatów napełniały kielichy deszczówką, w
piasku i ziemi tworzyły się bruzdy, strumyczki, potoczki i spływały drobnymi zakosami do
strumyków większych, a z nimi – do jasnych kałuż, w których odbijało się niebo i światło
błyskawic, coraz już słabszych. Gęste krople 322

– każda z odbiciem nieba! – rysowały na kałużach idealne srebrne kółka. Słychać było ciurkanie i
dzwonienie strużek spływających z dachu. Powietrze wypełniała rozkoszna, chłodna wilgoć
pachnąca lasem i ziołami, pachnąca życiem. Wydawało się, że z nieba spłynęła kwintesencja
kryształowej czystości, dzięki której wszystko, co dobre i piękne, ożyło, a wszystko, co złe,
niegodne i kłamliwe, zostało właśnie wypłukane ze świata, że został on umyty najdokładniej i naj-
troskliwiej i że jest teraz równie mokry i szczęśliwy, jak wyjęte przez matkę z kąpieli niemowlę.

Ale na ławce pod daszkiem wciąż siedziała samotna dziewczyna, którą obrzucono błotem i
obrażono, i która nie była szczególnie dumna ze swojej na to reakcji.

U-uu. Wrzeszczała! Wstyd.

No, przynajmniej odstraszyła Bogatkę.

Ale poza tym jednym nic się jej dzisiaj nie udało. Nic!

To jednak nieprawda, że można zaplanować każdy swój ruch.

To jednak musi być złuda, że można uporządkować życie według planu, zrealizować marzenia.
Chyba jednak w życiu panuje chaos, a już na pewno nie obowiązują szachowe reguły. I jednak
wszelkie dobre rady nie mają większego znaczenia wobec faktu, że każde działanie napotyka
przeciwdziałanie, jak mówi trzecia zasada Ne-wtona.

A wobec tego, kto wie, czy cokolwiek w ogóle ma sens! – pomyślała i dopiero to bezdenne, totalne
zwątpienie ją otrzeźwiło: o 323

ludziska, co za bzdura, takiej załamki nigdy nie przeżywała! I jeszcze się podparła Newtonem!

Adrenalina ci siadła! – powiedziała dzielna Dorota załamanej Dorocie. – Użalanie się nad sobą
jest obrzydliwe i całkowicie nie-konstruktywne. A któż to tak niedawno się wymądrzał o
powszechnym cudzie celowości i upierał się, że wszystko jest po coś?!

No pewnie, że wszystko jest po coś!


Przykrości także!

I niepowodzenia.

A może one są po to, żeby nas czegoś nauczyć? Na przykład -

waleczności. Odwagi. Roztropności. Zdecydowania!...

I poczuła, że niepotrzebnie siedzi pod tym dachem. Powinna także znaleźć się na tym czystym
deszczu, niechby na nią padał, niechby ją zmoczył od stóp do głów, niechby spłynęło z niej i błoto,
i poczucie niesmaku.

Pomijając już okoliczność praktyczną, że nie można tutaj tkwić bez końca.

Koło paleniska zgromadzono stos drewna na zapas. Były tu nie tylko kłody, polana i szczapki, ale i
pocięte gałęzie. Gdyby tam znalazła coś, na czym można by się solidnie wesprzeć, dałaby chyba
radę dokuśtykać przez rozległy parking do bryczki. Na posłuszeń-

stwo Kobyłki nie mogła już raczej liczyć, Kobyłka też została obra-

żona i też się pewnie czuje sponiewierana. Być może nawet uważa, że to wina Doroty!

324

Ta jedna myśl dodała jej najwięcej energii. Trzeba koniecznie dotrzeć do powózki, przytulić ten
poczciwy stary łeb i dać mądremu stworzeniu do zrozumienia, że się myli.

Przesunęła się jeszcze na ławce i oto szczęście jej dopisało: wygrzebała spod gałęzi mocny,
nadpalony na jednym końcu kij, któ-

ry pewnie kiedyś komuś posłużył do rozgarniania ogniska. Wsparła się na nim oburącz, wstała i
powlokła się naprzód, oszczędzając złamaną nogę, starając się stąpać mocniej tą zdrową i
omijając kałuże, żeby nie zamoczyć do reszty gipsu.

Deszcz padał i padał, i padał, z takich ogromnych wysokości!

Był ciepły i miły i chociaż niebieska sukienka przemokła w jednej chwili, Dorota nie czuła zimna.
Im dalej szła, tym lepiej się czuła, jakby i ta świeża woda, i ten wysiłek, i ta wytrwałość,
przywracały prawdziwą jej naturę. Jakby zwracały jej honor. Choć przecież wcale nie utraciła ani
swojej prawdziwej natury, ani honoru. Dziwne.

Brawo, oto już była obok bryczki! Sięgnęła po kule. No! I wreszcie stała pewnie, wsparta na nich
oburącz. Teraz będzie mogła podejść do mokrej jak pies Kobyłki, wciąż tkwiącej w postawie
skrzywdzonej niewinności. Spróbuje doprowadzić do ładu ich nadwątloną przyjaźń.

Lecz wtem Dorota zmartwiała i zatrzymała się w pół ruchu, bo usłyszała, że ktoś porusza się w
krzakach.
Igor!?...

O, nie!

325

Czym prędzej na powózkę – i uciekać!

Ale już nie zdążyła.

Mokre krzaki znów zaszeleściły i wydostało się z nich wykrzy-wione w ósemkę koło rowerowe. A
zaraz potem cały pokiereszowany rower wyścigowy prowadzony przez chłopaka w białej czapce.

On też był pokiereszowany, jakby jakiś Tarzan go obalił i spu-

ścił mu lanie. Miał otarty i rozcięty podbródek, krew pokąpała mu mokrą koszulę. Jego dżinsy
ubłocone były na kolanach.

Ale minę miał triumfalną.

– Hej – powiedział z zadowoleniem.

Rzucił rower, a z kieszeni koszuli wydobył i okazał z dumą -

jak trofeum – rozdarte pudełeczko w złotych resztkach porwanego papieru. W środku nie było już
rumianków, ale zostało serduszko: twardy karmel utrzymał je we właściwej formie.

– Dzięki – powiedział. I uśmiechnął się tak ładnie! Dorocie serce stopniało.

Patrzała na tę miłą twarz i ogarniało ją na nowo nie tylko to samo wielkie oczarowanie, nie tylko
magnetyczne przyciąganie, ale i to samo poczucie całkowitego bezpieczeństwa. I wielka, ogromna
wdzięczność. Wciąż tylko jakoś nie mogła nic powiedzieć.

On też.

Stali tak, milcząc, wzruszeni, radośni, patrzyli sobie w oczy, a deszcz padał równiutko i oboje byli
już całkiem przemoczeni. Czysta woda spływała im po głowach i twarzach, kapała z włosów,
nosów, 326

brwi, rzęs i warg, nawet z płatków uszu. Nagle oboje zaśmiali się ze szczęścia, jednocześnie!

I nadal sobie milczeli. Od tej chwili słowa były tu całkiem zby-teczne, ponieważ już wszystko stało
się oczywiste.

Wszystko, wszystko na nich czekało. Wszystko.

W niebie mruczały odchodzące grzmoty. Chłopak coś sobie przypomniał. Zawahał się przez chwilę,
a potem znów coś wyjął z mokrej kieszeni na piersi.

– Do kompletu – wyjaśnił z onieśmieleniem.

Rozwinął wilgotny papierek i wydobył złotawy krążek. Przy-twierdzona została do niego błękitna
drewniana kulka, starannie pomalowana w białe obłoczki. Trzymał to przez chwilę na rozpostartej
dłoni, aż wreszcie spytał:

– Mogę? – i ująwszy rękę Doroty, wsunął jej ten śliczny pier-

ścionek na palec. – Kółko od firanki – wyjaśnił uczciwie. – Z miedzi.

Stare, ale wyczyściłem. Może być?

Chyba zobaczył cały jej zachwyt, bo znów się zaśmiał.

– Wsiadaj – powiedział, podając jej rękę. – Odwiozę cię do domu.

I kiedy już ją umieścił w bryczce, pochylił się i zerwał spod krzaków całą garść mokrych żółtych
kwiatków rutewki, które jej zaraz podał. Drugą ich garścią rzetelnie poczęstował Kobyłkę,
głaszcząc ją przy tym po szyi długimi, pewnymi ruchami. A to zwykle nieufne, uparte stworzenie po
prostu bez zastanowienia zaczęło mu 327

jeść z ręki!

Wreszcie spokojnie i rozważnie umocował swój rower na tyle bryczki, sprawdził jeszcze, czy dobrze
się trzyma, po czym wsiadł i ujął wodze.

Wtedy Dorota wzięła jego dłoń i na serdecznym palcu zamota-

ła mu długą, zieloną łodyżkę, zawiązując ją w końcu na supełek.

– Nic innego nie mam – odezwała się wreszcie. – Ale to jest – naprawdę.

– To było jasne – odrzekł. – Od początku.

I pojechali.

Spis treści

28 lipca 2013 NIEDZIELA ............................................................................... 1

1. ............................................................................................................... 1
2. ............................................................................................................. 13

3. ............................................................................................................. 25

4. ............................................................................................................. 30

29 lipca PONIEDZIAŁEK .............................................................................. 43

1. ............................................................................................................. 43

2. ............................................................................................................. 47

3. ............................................................................................................. 57

4. ............................................................................................................. 63

5. ............................................................................................................. 71

6. ............................................................................................................. 75

7. ............................................................................................................. 80

30 lipca WTOREK........................................................................................ 82

1. ............................................................................................................. 82

328

2. ............................................................................................................. 91

3. ........................................................................................................... 102

4. ........................................................................................................... 106

5. ........................................................................................................... 121

2 sierpnia PIĄTEK ..................................................................................... 131

1. ........................................................................................................... 131

2. ........................................................................................................... 142

3. ........................................................................................................... 144

4. ........................................................................................................... 160

5. ........................................................................................................... 163
6. ........................................................................................................... 166

3 sierpnia SOBOTA .................................................................................... 178

1. ........................................................................................................... 178

2. ........................................................................................................... 184

3. ........................................................................................................... 188

4. ........................................................................................................... 198

7 sierpnia ŚRODA ..................................................................................... 201

1. ........................................................................................................... 201

2. ........................................................................................................... 215

3. ........................................................................................................... 224

4. ........................................................................................................... 226

5. ........................................................................................................... 233

6. ........................................................................................................... 237

7. ........................................................................................................... 238

10 sierpnia SOBOTA ................................................................................. 256

1. ........................................................................................................... 256

2. ........................................................................................................... 257

3. ........................................................................................................... 259

4. ........................................................................................................... 263

5. ........................................................................................................... 270

6. ........................................................................................................... 276

7. ........................................................................................................... 282

13 sierpnia WTOREK ................................................................................ 294

1. ........................................................................................................... 294
2. ........................................................................................................... 297

3. ........................................................................................................... 300

329

4. ........................................................................................................... 313

5. ........................................................................................................... 322

330
Table of Contents
28 lipca 2013 NIEDZIELA ............................................................................
2. .................................................................................................
3. .................................................................................................
4. .................................................................................................
29 lipca PONIEDZIAŁEK .............................................................................
5. .................................................................................................
6. .................................................................................................
7. .................................................................................................
30 lipca WTOREK....................................................................................
2 sierpnia PIĄTEK .................................................................................
3 sierpnia SOBOTA ..................................................................................
7 sierpnia ŚRODA ..................................................................................
10 sierpnia SOBOTA ................................................................................
13 sierpnia WTOREK ................................................................................

You might also like